Ken McClure KAMELEON


Ken McClure

KAMELEON

Przekład Maciej Pintara

„KB”

Cóż, że człowiek dostrzega obracające się nieustannie koło przeobrażeń, którym ulegają wszystkie śmiertelne istoty.

Gdyby nie to, że myśli i czuje, ich niestałość byłaby okrutną drwiną co tak wielu doprowadza do upadku.

Edmund Spenser

- Żadnych drinków. Gdzie mieszkasz?

- Spicers Row. To studio, a właściwie poddasze, ale jest przytulne.

Samochód przemknął ciemnymi ulicami i zatrzymał się piszcząc na skrzyżowaniu pomiędzy Barton Road a Spicers Row.

- Dalej pójdziemy pieszo.

- Jak sobie życzysz.

Podążyli wzdłuż Spicers Row i zatrzymali się przed pogrążonym w ciemnościach wejściem. Gail szperała przez chwilę w torebce, spośród licznych kobiecych drobiazgów wygrzebała wreszcie pęk kluczy. Uniosła rękę i włożyła jeden z nich do zamka, niezgrabnie przytrzymując torebkę ramieniem. W oknie parteru po lewej stronie zza zasłony wyjrzała czyjaś twarz.

- Wścibska stara krowa! - syknęła Gail.

Mężczyzna odwrócił głowę w prawo i postawił kołnierz. Gail nie zastanowił wcale ten gest. Była przyzwyczajona, że mężczyźni w jej towarzystwie mieli postawione kołnierze i rzucali ukradkowe spojrzenia. To, że chcieli dyskrecji, związane było z jej pracą.

Zaczęła wspinać się na kręte drewniane schody, nielitościwie skrzypiące.

W połowie drogi zatrzymała się i powiedziała:

- Nie złapałeś mnie za tyłek. Wszyscy to robią, kiedy wchodzę po tych schodach. Ty masz klasę. To mi się w tobie podoba.

Mężczyzna coś mruknął. Wdrapali się wreszcie na górę, Gail otworzyła drzwi i zapaliła światło. Weszli do środka i gdy Gail włączyła grzejnik, pokój wypełnił się zapachem przypalonego kurzu, który osiadł na częściach dawno nie używanego urządzenia.

Zdjęła żakiet i rzuciła niedbale na łóżko.

Podeszła do mężczyzny i z uśmiechem położyła mu ręce na ramionach.

- Zabawimy się? - spytała kusząco.

Mężczyzna rozglądał się nie zwracając uwagi na dziewczynę.

Plakaty na ścianie przedstawiały gwiazdy filmu i muzyki pop.

Jeden duży reklamował greckie wyspy.

- Byłaś tam? - zapytał.

- Jeszcze nie - odparła Gail.

Mężczyzna przez chwilę patrzył na nią bezmyślnie, po czym z powrotem zaczął oglądać pokój.

- To niewiele, ale to mój dom. - Gail uśmiechnęła się nieco sztucznie.

Mężczyzna nie odpowiedział uśmiechem. Jego milczenie Gail wzięła za nieśmiałość. Cofnęła się o krok i zaczęła zdejmować ubranie ze zdecydowaniem i wprawą, jak kobieta, która wie, co podnieca mężczyzn. Gdy została w samej bieliźnie, zapytała z udawaną nieśmiałością:

- Może dalej miałbyś ochotę mi pomóc?

- Kładź się.

- Więc jesteś typem władczego mężczyzny... - znowu się uśmiechnęła i położyła na łóżku wkładając; ręce pod głowę.

Do wezgłowia łóżka przywiązane były girlandy wstążek. Mężczyzna ujął je delikatnie w dłoń i przeczesał palcami. Wyglądał, jakby doznawał jakiegoś zniewalającego uczucia.

- Ach, więc to jest to, co lubisz... Dlaczego nie. - Gail uniosła przeguby rąk. - Zwiąż mnie. Zwiąż mnie, a wtedy będę całkowicie na twojej łasce. Chciałbyś tego? - wyszeptała ochryple.

Po raz pierwszy mężczyzna uśmiechnął się, a Gail uznała to za pewien sukces. Czekała, aż przymocuje przeguby jej rąk do rogów łóżka, a potem sięgnie po dwie następne wstążki, by zrobić to samo z kostkami.

- Nie sądzisz, że najpierw powinieneś zdjąć mi majteczki? - zachichotała, jakby była nieśmiałą uczennicą. Ale mężczyzna robił wrażenie, że tego nie słyszy. Kiedy skończył, wyprostował się i z podziwem patrzył na swoje dzieło. Gail zaczęła udawać, że zmaga się z więzami.

- Teraz mnie masz - wyszeptała. - Co ze mną zrobisz?

Nad górną wargą mężczyzny pojawiły się kropelki potu. Mięśnie lewego policzka lekko zadrżały. Wymamrotał coś, może w obcym języku, bo dziewczyna nie mogła nic zrozumieć.

- O czym ty mówisz? - zapytała z odcieniem niepokoju w głosie.

Mężczyzna sięgnął do marynarki i wyciągnął aksamitną ściereczkę. Rozwinął ją ostrożnie i wydobył metalowy przedmiot. Przysunął go do Gail.

- Wiesz, co to jest? - zapytał chrapliwie. Jej oczy zrobiły się okrągłe ze strachu.

- To nóż... - wyjąkała. - Jeden z takich, jakich używają lekarze...

Przerażenie ścisnęło jej gardło. Patrzyła bezradnie, jak mężczyzna wolno przysuwa ostrze do jej skóry. Zawahał się, a potem szybkim ruchem przeciął jej ramiączka biustonosza. Usunął materiał, przyłożył płaską stronę ostrza do jej ciała i delikatnie przesunął nim wzdłuż i w poprzek brzucha.

Potem rozciął resztę bielizny. Na jego twarzy pojawił się zagadkowy uśmiech i Gail odzyskała głos.

- Uważaj, ta bielizna kosztowała fortunę - zażartowała nerwowo. - Jest francuska.

Mężczyzna spojrzał na Gail nieobecnymi oczami, ale za chwilę jego wzrok nagle stał się twardy. Jej strach przerodził się w przerażenie. Otworzyła usta do krzyku, ale natychmiast zakrył je ręką i zbliżył swoją twarz do jej twarzy.

- Masz rację... - wyszeptał. - Takich noży używają lekarze...

* 1 *

Jak się czujesz? - zapytała męża Sue Jamieson.

Scott Jamieson spojrzał w górę na ładną dziewczynę, która stała nad nim z uśmiechem, z lekko przechyloną na bok głową.

- Zakochany - odparł.

- Bądź poważny.

- Jestem poważny.

- Nie jesteś - zaśmiała się Sue.

- Wracaj do łóżka.

- Nie ma czasu. Nie możesz się spóźnić na spotkanie -

usiadła na brzegu łóżka i żartobliwie potargała mężowi włosy.

- Ależ mamy czas... - Scott Jamieson objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Ale Sue pozostała nieugięta.

- Nie ma na to czasu! - powiedziała odpychając go. Jamieson uśmiechnął się i rozluźnił uścisk.

- Kocham cię - powiedział ciepło.

- Wiem. Ja też cię kocham. Ale teraz... prysznic! - zakomenderowała Sue.

- Wygrałaś - przyznał Jamieson wyskakując z łóżka. Sue popatrzyła na blizny na jego ciele i w przypływie czułości pocałowała jego ramię.

- Zmieniłaś zdanie? - zapytał.

- Odczep się! Przygotuję śniadanie.

Jamieson odkręcił prysznic, gdy nagle poczuł w dłoni ostre ukłucie.

Zaklął cicho z bólu i uważnie przyjrzał się swoim palcom.

Robił to tysiąc razy przedtem, ale i tym razem nie zobaczył niczego nienaturalnego, żadnego zniekształcenia, żadnych oznak, z powodu których nie powinien znów trzymać w ręku skalpela.

Gdyby jeszcze zniknęło to sztywnienie rąk, które przeszkadzało mu całkowicie panować nad skalpelem. Wszystko w swoim czasie, Jamieson - powiedział sobie i natychmiast uspokoiło go takie filozoficzne nastawienie.

Było to zdanie, którego nie mógłby wypowiedzieć w pierwszych miesiącach powrotu do zdrowia, gdy mieszanina frustracji, współczucia dla samego siebie i ślepej złości rządziły jego umysłem, czyniąc życie nieznośnym.

Za to Sue nigdy się nie załamała. Od czasu wypadku była podporą, pielęgnując męża najpierw w cierpieniu fizycznym i później, gdy nadeszło psychiczne załamanie. Sprawiła, że radził sobie w sprawach codziennych.

Wiedział, że musi zdecydować się na zmianę specjalizacji. Z początku nie mógł pogodzić się z tą myślą, ostatecznie jednak ją zaakceptował. Praca w dziedzinie patologii była jakąś ewentualnością, ale przebywanie wśród trupów i mdłego zapachu formaliny nie było zbyt atrakcyjne. Wielu patologów, których znał, popadało w alkoholizm i Jamieson mógł ich zrozumieć. Dla niego medycyna oznaczała ratowanie życia, a nie zajmowanie się przyczynami zgonów. Jednocześnie wiedział, że takie zapatrywanie jest uproszczeniem, ale obcowanie wyłącznie ze śmiercią nie było dla niego.

Pozostawała radiologia i specjalizacje laboratoryjne - hematologia, biochemia i mikrobiologia. Jamieson spędził już półtora roku szukając dla siebie odpowiedniego miejsca w medycynie, by w końcu przyznać, że poniósł porażkę. Jego teoretyczne osiągnięcia podczas kursów dokształcających były wprawdzie bez zarzutu, ale od kiedy zapał do nauczenia się czegoś nowego osłabł, nie opuszczało go niepokojące uczucie, że żadna specjalizacja laboratoryjna nigdy go w pełni nie usatysfakcjonuje. Ze swoim usposobieniem nie nadawał się do takiej pracy. Zbyt dobrze poznał podniecające wyzwania chirurgii.

Wreszcie Jamieson był bliski porzucenia medycyny i zajęcia się interesami, które prowadził jego ojciec. Wtedy jeden z konsultantów na ostatnim kursie dokształcającym przekonał go, by pozwolił zgłosić swoją kandydaturę na pewne stanowisko.

Konsultant uważał, że Jamieson doskonale się do tego zajęcia nadaje. Nie powiedział jednak, na czym dokładnie ta praca miałaby polegać. Ograniczył się do informacji, że nie będzie to zwyczajne zajęcie ani siedzenie za biurkiem. Przyznając ostatecznie, że nie ma nic do stracenia, Jamieson przyjął zaproszenie na rozmowę do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Scott Jamieson miał trzydzieści trzy lata i był o osiem lat starszy od swojej żony, Sue. Wychował się w miasteczku młynów, Galashiels, usadowionym na brzegach rzeki Tweed w spokojnej, górzystej Szkocji.

Był najstarszym synem zamożnego właściciela młyna. Kształcił się w szkole Merchiston Castle w Edynburgu, jak przedtem jego ojciec.

Zdolności do nauki, sprawność Fizyczna i wdzięk osobisty sprawiły, że szkolne lata upływały bez żadnej porażki i wyrobiły mu pewność siebie, która nie przerodziła się w wyniosłość.

Zawdzięczał to swojemu ojcu oraz całemu środowisku, z którego pochodził, gdzie panowała trzeźwość myślenia oraz twarde stąpanie po ziemi. Co innego być kapitanem szkolnej drużyny rugby, a co innego wyjść na boisko w sobotnie popołudnie z zawodnikami miejscowych drużyn, zwariowanymi na punkcie tego sportu. W rodzimym błocie zarozumiałość źle się zazwyczaj kończyła.

Po ukończeniu szkoły Jamieson, zanim zaczął studiować medycynę na uniwersytecie w Glasgow, przepracował rok w młynie ojca. Nowe doświadczenie podobało mu się, ale wiedział, że jego życie musi się spełnić inaczej.

Toteż odetchnął z ulgą widząc, że ojciec zbyt na niego nie liczy, a nadzieje wiąże raczej z dwoma młodszymi synami.

Na uniwersytecie Jamieson nie od razu dostosował się do wymagań, jakie stawiano na pierwszym roku medycyny. Za bardzo udzielał się towarzysko, a za mało przykładał do nauki i omal nie oblał egzaminów. Jednak jakoś uporał się z nimi, a potem pilnował się, by nie powtórzyć tego samego błędu.

Ostatecznie ukończył studia jako jeden z trzech najlepszych w swojej grupie.

Po zaliczeniu nadobowiązkowego przedmiotu studiów w szpitalu Bostońskiej Akademii Medycznej w Stanach Zjednoczonych przebywał w dwóch londyńskich placówkach i potem podjął decyzję, że zostanie chirurgiem.

Sue była studentką pielęgniarstwa. Jamieson poznał ją, kiedy jako młodszy chirurg pracował w szpitalu Addenbrooke w Cambridge.

Jak wielu jego kolegów miał sporo przyjaciółek, ale wpadł po uszy, gdy spotkał prawdziwą miłość. Od razu wiedział, że Sue jest dziewczyną, którą chce poślubić. I tak się stało osiem miesięcy później.

Ojciec Sue, makler giełdowy z Surrey, wyprawił im wspaniałe wesele w wiosce, w której wychowała się jego córka. Pobrali się w wiejskim normandzkim kościele w piękny słoneczny dzień. Scott i jego bracia ubrani byli w galowe szkockie stroje, które kolorystycznie współgrały ze szlachetną zielenią angielskiej łąki. Szkocka krata mieszała się z taftą, a szampan pienił się w kieliszkach. Obie rodziny i tłum przyjaciół celebrowali ślub młodej pary, przed którą perspektywy na nowej drodze życia wydawały się nieograniczone.

Teraz niestety nieprzygotowany na żadne przeciwności losu Jamieson nie był w stanie pozbierać się po wypadku samochodowym.

Najpierw przez blisko dwa tygodnie był nieprzytomny, a kiedy wreszcie odzyskał przytomność, był bardzo słaby. I gdy tylko zaczęły wracać mu siły, nabrał przekonania, że jego życie bardzo szybko wróci do normy, że znów będzie operował i na nowo podejmie wspinaczkę na szczyty zawodowej kariery. Kiedy jednak zdał sobie sprawę z tego, że powrót do zdrowia będzie długim i powolnym procesem, a odzyskanie całkowitej sprawności rąk wciąż stoi pod znakiem zapytania, zrobił się drażliwy i poirytowany, jak nigdy dotąd. Jego gwałtowność w stosunku do personelu szpitalnego, a w szczególności do ludzi, którzy się najbardziej o niego troszczyli, połączona była z długimi okresami ogromnego rozczulania się nad samym sobą. Zaczął też myśleć o samobójstwie.

Przez cały ten czas Sue wykazywała wyjątkową jak na swój wiek dojrzałość i wspierała męża w tym najczarniejszym okresie życia, W końcu pogodził się z tym, co go czekało. A raczej, co ich czekało, jak nieustannie podkreślała Sue. W rezultacie udało się jej doprowadzić Jamiesona do stanu, w którym poczuł się zawstydzony swym nieznośnym zachowaniem. Odtąd z każdym dniem jego stan poprawiał się i choć kariera jako chirurga była bardzo niepewna, to wyraźnie odrodził się dla Sue jako jej mąż, ten dawny Scott Jamieson.

- Powodzenia - powiedziała, gdy odwrócił się ku drzwiom i pocałował ją w policzek.

- Jeśli będą chcieli, żebym prowadził ewidencje basenów dla chorych, nie przyjmę tej pracy - ostrzegł Jamieson. - Zrozumiano?

- Zrozumiano - odparła z uśmiechem Sue. - Ale na wszelki wypadek przygotuję na kolację coś wyjątkowego.

Stała na drodze i machała, dopóki samochód nie zniknął za rogiem przy końcu alei.

W lipcu lub sierpniu wyjazd do centrum Londynu ze spokojnej wsi w hrabstwie Kent, gdzie oboje z Sue mieszkali, zawsze wymagał od Jamiesona wielkiego męstwa. W słoneczne dni dokuczał upał i irytowały tłumy ludzi. Dziś było duszno, mglisto i szaro, co dawało budynkom londyńskiego City osłonę anonimowości. Zatrzymał się przy wjeździe do podziemnego parkingu na tyłach Trafalgar

Square i odebrał kwit.

Przez pięć minut krążył wolno szukając miejsca, aż zobaczył stanowisko, które zwalniał właśnie jakiś starszy jegomość.

Mężczyzna miał trudności z wyjazdem i każdej próbie wycofania samochodu towarzyszył nadmierny wzrost obrotów silnika. Kiedy wreszcie wyjechał, cały poziom parkingu zasnuty był unoszącym się w powietrzu niebieskim dymem spalin. Jamieson zamknął samochód i pobiegł schodami w górę, by udać się w kierunku Whitehall. Mijał grupy turystów spacerujących bez celu, czasem przedzierał się przez tłum i musiał się zatrzymywać. Trzykrotnie próbował wyminąć jakiegoś Japończyka z aparatem „Nikon” przy twarzy, który zastąpił mu drogę, aż żona cudzoziemca powstrzymała swego męża od tej natarczywości i skończyło się na wymianie wschodniego ukłonu i zachodnio-europejskiego uśmiechu.

Przy wejściu do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Jamieson został zatrzymany przez strażnika, któremu musiał pokazać list polecający. Czekał chwilę. Wartownik przeczytał list i przeprowadził krótką rozmowę telefoniczną.

Potem poprosił Jamiesona, by zaczekał na pannę Roberts, i wskazał mu ławkę w hallu. Siedział więc bezczynnie i obserwował przechodzących urzędników.

Młody człowiek z poważną miną, w okularach zsuniętych na nos, szedł korytarzem szurając nogami i przeglądając plik papierów. Stawiał stopy skierowane na zewnątrz, co nadawało mu wygląd komika z niemego filmu.

Tak był wpatrzony w swoje dokumenty, że wszedł prosto na dwie dziewczyny niosące filiżanki z herbatą. Dziewczyny zachwiały się i herbata chlapnęła na podłogę. Chłopak spojrzał nieprzytomnie znad papierów, jakby w ogóle nie zauważył, że to on był powodem zamieszania. Uśmiechnął się zdawkowo i odszedł.

Dziewczyny posłały mu wściekłe spojrzenia. Jamieson uśmiechnął się do panienek współczująco, a jedna z nich kiwnęła mu porozumiewawczo głową.

Z przeciwnej strony nadeszli dwaj mężczyźni ubrani z nieco staroświecką elegancją w ciemne garnitury. Szli wolno, rozmawiali podniesionymi głosami.

Jamieson zauważył, że umundurowani wartownicy wyprężyli się na ich widok.

- Oczywiście - powiedział jeden z panów. Minęli Jamiesona nie zwracając uwagi na jego obecność. - Takiego upoważnienia może udzielić tylko sam minister.

Gdy mijali wartowników, nie rzucili nawet okiem na ich służbistą postawę, całkowicie pochłonięci rozmową. Chroń mnie Boże przed takim biurowym towarzystwem - pomyślał Jamieson.

Nagle w drzwiach jednej z wind pojawiła się kobieta w kostiumie koloru fiołkowego i zdecydowanym krokiem podeszła do Jamiesona. W ręku trzymała klipbord.

- Doktor Jamieson? - zapytała. Potwierdził i kobieta postawiła na klipbordzie znaczek. - Jestem Roberts. Zechciałby pan pójść ze mną...

Wymienili krótkie uśmiechy, gdy ich oczy spotkały się w windzie.

Potem kobieta spuściła wzrok, a Jamieson przez resztę podróży uważnie wpatrywał się w wyświetlane numery pięter. Poczuł mocny zapach perfum, których używała kobieta, i próbował przypomnieć sobie ich nazwę. W zamkniętym pomieszczeniu windy zapach był silny i z jakiegoś powodu wręcz drażniący.

„Femme”! - powiedział w myśli, zanim drzwi windy zdążyły się otworzyć. Zrozumiał też, dlaczego zapach tak go drażnił. Jako nastolatek miał wakacyjny romans z dziewczyną, która później skrapiała swoje listy tymi właśnie perfumami.

Drzwi windy zamknęły się i kobieta poprowadziła go korytarzem do drzwi z napisem „Sala nr 4”. Jamieson został na chwilę sam w małym przedpokoju, po czym kobieta wróciła i oznajmiła:

- Komitet oczekuje pana.

Panna Roberts przytrzymała drzwi i Jamieson wszedł do dużego pokoju, który byłby słoneczny, gdyby nie zachmurzone niebo. W

środku siedziało trzech mężczyzn. Ten, który zajmował środkowe miejsce, przedstawił pozostałych.

- Doktor Armour - powiedział wskazując sąsiada z lewej, drobnego, siwego mężczyznę z muszką.

- Doktor Foreman - rzekł następnie, zwracając się w prawo.

Krępy mężczyzna z prostymi włosami nad niskim czołem lekko skinął głową.

- Ja nazywam się Macmillan - zakończył prezentację wracając spojrzeniem do Jamiesona. W jego wzroku nie było natarczywości, ale Jamieson miał świadomość, że jest poddawany ocenie. Macmillan był po pięćdziesiątce.

Lekko opalona cera tego wysokiego, szczupłego mężczyzny kojarzyła się Jamiesonowi z wygodnym życiem. Srebrzysta czupryna zaczesana do tyłu opadała swobodnie na kołnierz niebieskiej koszuli w prążki.

- Pozwoli pan, że wyjaśnię... - zaczął Macmillan -... iż reprezentujemy sekcję Kontroli Naukowo - Medycznej.

Twarz Jamiesona nie wyrażała żadnego uczucia, więc Macmillan kontynuował.

- Jesteśmy stosunkowo małym zespołem, nasz personel liczy dwadzieścia osób. Badamy i, jeśli to możliwe, rozwiązujemy problemy z dziedziny medycyny pojawiające się na polu nauki w naszym kraju.

- Przepraszam, chyba nie rozumiem... - powiedział Jamieson.

- Szczerze mówiąc, trudno to bliżej sprecyzować. Zakres naszych zainteresowań jest szeroki i różnorodny.

- Powiedział pan „problemy” - zauważył Jamieson. - Jakiego rodzaju?

Macmillan złączył dłonie tak, że czubki palców stykały się ze sobą, a potem rozłożył ręce w nieokreślonym geście.

- Sprawy związane z praktyką lekarską, z etyką, z wypadkami i od czasu do czasu z przestępczością.

- Nadal nie rozumiem - wyznał Jamieson, patrząc na Foremana.

- To chyba policja zajmuje się sprawami natury kryminalnej?

- W rzeczy samej - odparł Foreman. - Ale tylko wtedy, gdy zostanie ustalone, że popełniono przestępstwo. A to czasami nie jest takie jednoznaczne.

Bywają wypadki, kiedy policja nie może po prostu działać bez ekspertyzy.

Mają oczywiście specjalistów, na przykład w brygadzie do ścigania nadużyć, ale gdy wkraczają na pole nauki i medycyny, potrzebują pomocy ekspertów.

- A zakład medycyny sądowej? - zapytał Jamieson. - I ekspertyz naukowych?

- Słuszna uwaga, ale to chłopcy z zaplecza. Zarówno jeśli chodzi o posiadaną praktykę, jak i nastawienie do pracy.

Przeważnie są potrzebni po wypadku. Od czasu do czasu potrzebujemy ludzi na pierwszej linii frontu. Wtedy właśnie wkracza Kontrola Naukowo - Medyczna. Dam panu przykład.

Całkiem niedawno w pewnym uniwersyteckim mieście na północy kraju wyszło na jaw przestępstwo związane z narkotykami. Policji nie udawało się ustalić, skąd pochodził towar, dopóki nie wysłaliśmy na miejsce naszego człowieka.

Trzy tygodnie później znaliśmy odpowiedź. Produkowało go czterech doktorantów na wydziale medycyny. Mało brakowało, a zarzuciliby rynek środkami odurzającymi. Wszyscy pracowali w różnych sekcjach i każdy był odpowiedzialny za zdobywanie kilku chemikaliów potrzebnych do produkcji. Ponieważ składniki były rozłożone na czterech różnych listach zamówień, nic nie wzbudzało podejrzeń. Dopiero nasz człowiek, który miał dostęp do dokumentów i czas, by się temu uważnie przyjrzeć, zorientował się, o co chodzi.

- Rozumiem - powiedział Jamieson. - Ja bym na to nie wpadł.

Nie mam pojęcia, jak wyprodukować LSD.

- Nie oczekujemy tego od pana - odparł Armour. - Nasz człowiek w tamtym przypadku był biochemikiem. A, jak powiedział

Macmillan, zakres naszych działań jest szeroki, musimy dobierać ludzi różnych specjalności do naszej roboty. Oto jeszcze taki przykład. Jedna z naszych największych firm farmaceutycznych znalazła się w kłopotliwym położeniu z powodu pogłosek, że rzekomo odniosła sukces w walce z AIDS. Jeden z naszych ludzi trafił na ślad pewnego naukowca, który pracował w prestiżowym instytucie biotechnologii na wiodącym uniwersytecie. Zainwestował on wszystkie pieniądze w akcje wspomnianej już firmy farmaceutycznej. Potem sfabrykował historię o tym, że instytut wynalazł skuteczną szczepionkę, a właśnie ta firma farmaceutyczna uzyskała prawo do jej wytwarzania. Wiadomość dostała się do gazet, a ponieważ pochodziła od autorytetów w świecie nauki, prasa połknęła haczyk i opublikowała to. Akcje firmy skoczyły w górę, a facet nieźle zarobił.

- Ja nie kupiłem nawet jednej akcji British Gas - przyznał się Jamieson.

- Znów jesteśmy zgodni co do tego, że i w tej dziedzinie nie jest pan ekspertem - powiedział Macmillan.

- A zatem?

- Jest pan chirurgiem, a ponadto ma pan dużą wiedzę z zakresu innych specjalizacji lekarskich dzięki dodatkowemu przeszkoleniu, które odbył pan po tym nieszczęsnym wypadku samochodowym. To sprawia, że - według nas - będzie pan cennym nabytkiem dla Kontroli Naukowo - Medycznej.

- Powiedział pan, że dążycie, by odpowiedni ludzie wykonywali odpowiednią robotę. Czy w moim przypadku ma pan coś konkretnego na myśli? - spytał Jamieson.

- Tak - odparł Macmillan. - To problem z dziedziny chirurgii, a nie kryminalistyki. Dlatego sądzimy, że pan jest właściwym człowiekiem.

- Zamieniam się w słuch - powiedział zaintrygowany Jamieson, po raz pierwszy zainteresowany perspektywą nowej pracy.

Macmillan otworzył leżące przed nim akta i wyjął dokument znajdujący się na wierzchu. Był to maszynopis sporządzony na niebieskiej kartce.

Wręczył go Jamiesonowi. Jamieson zaczął czytać próbując się skoncentrować, mimo iż czuł na sobie spojrzenia trzech mężczyzn.

Z dokumentu dowiedział się, że w ostatnim czasie na oddziale ginekologicznym szpitala Kerr Memorial w Leeds zmarły po operacji dwie kobiety na skutek infekcji.

- Na czym polegał problem? - zapytał Jamieson.

- Obie kobiety przeszły niewielki zabieg chirurgiczny, który wykonano prawidłowo. Po operacji pacjentki zostały zakażone Pseudomonas, a leczenie okazało się nieskuteczne - wyjaśnił Macmillan.

- Wie pan dlaczego?

- Nie działają antybiotyki.

- To typowe dla Pseudomonas - powiedział Jamieson.

- Zgadza się - odparł Armour. - Ale ten przypadek okazał się szczególnie trudny. Nie dały mu rady nawet specjalne leki.

- Paskudna sprawa - rzekł Jamieson. - Czy udało się ustalić źródło infekcji?

- Nie. I to jest główna zagadka w całej tej sprawie -

odpowiedział Macmillan. - Mimo że personel laboratorium mikrobiologicznego przeprowadził szczegółowe badania i dezynfekcję na wielką skalę po drugim zgonie, problem nie zniknął. Trzy dni temu następna pacjentka dostała objawów tej samej infekcji. Jej stan jest bardzo ciężki.

- To wszystko jest rzeczywiście zagadkowe - powiedział Jamieson. - Na pewno przy współpracy personelu chirurgicznego z laboratoryjnym można będzie znaleźć źródło infekcji i wyjaśnić przyczynę epidemii.

- Dotknął pan sedna sprawy mówiąc „współpraca” - odezwał się Armour. - Ordynator oddziału chirurgii w Kerr Memorial to raczej trudny facet. Nazywa się Thelwell. Obecnie wini laboratorium za niepowodzenia w odnalezieniu źródła infekcji. Richardson, konsultant - bakteriolog, naturalnie nie zgadza się z tą opinią.

Twierdzi, że - jeśli sale oddziałowe i operacyjne są czyste - winę za infekcję ponosi personel chirurgiczny.

- Obie strony bronią swoich racji - dodał Macmillan.

- To utrudnia sprawę - zauważył Jamieson.

- Lokalna prasa nie zrobiła jeszcze użytku z rozdźwięków wśród personelu szpitala, ale to kwestia czasu. Są już oznaki wykorzystywania tej sprawy do rozgrywek politycznych. Wie pan, cięcia budżetowe to - brudne szpitale, zmniejszenie liczby personelu, pogorszenie warunków dla pacjentów.

- A jaką moją rolę widzi pan w tej sprawie? - zapytał Jamieson.

- Jest pan chirurgiem. Potrafi pan odróżnić dobrą praktykę lekarską od złej. Spędził pan ponadto wystarczająco dużo czasu w pracowniach mikrobiologicznych, by znać się na tej stronie zagadnienia. Jeśli zdecyduje się pan do nas przyłączyć, chcielibyśmy, aby pan tam pojechał i dobrze się przyjrzał sytuacji. Spróbował dowiedzieć się, gdzie tkwi problem i w miarę możliwości uporządkował sprawy.

- Moja obecność nie będzie tam chyba mile widziana -

zastanowił się na głos Jamieson.

- Na pewno - zgodził się Armour. - W żadnym zawodzie wtrącanie się kogoś z zewnątrz nie jest mile widziane. A już najmniej w naszym.

Jamieson pokiwał głową i spytał:

- A jeśli odmówią współpracy?

- Nie mogą - odrzekł Macmillan. - Będzie pan miał wszelkie pełnomocnictwa rządu Jej Królewskiej Mości, pozwalające panu prowadzić dochodzenie według pańskiego uznania. Wolelibyśmy, aby nie nadepnął pan na odcisk zbyt wielu osobom. Ale z drugiej strony, jeśli paru facetów będzie udawało głupiego, to jednak gdy chodzi o ludzkie życie, tytuły i stanowiska przestają się liczyć.

- Rozumiem.

- Jutro w porze lunchu musimy wiedzieć, czy zdecydował się pan zasilić nasze szeregi - powiedział Macmillan.

- Czy to będzie nie na miejscu, jeśli... - zaczął pytająco Jamieson.

- Otrzyma pan wynagrodzenie równe pensji starszego chirurga

- powiedział Macmillan.

- Nie potrzebuję czasu na podjęcie decyzji - odrzekł pewnym głosem Jamieson. - Już zdecydowałem. Możecie panowie na mnie liczyć.

- Doskonale... - Macmillan wstał i uścisnął dłoń Jamiesona.

Armour i Foreman uczynili to samo. - Panna Roberts zapozna pana ze szczegółami, gdy będzie pan wychodził. Jeśli już zacznie pan działać, tym większa jest szansa, że szybciej sprawa się wyjaśni.

- Pojadę tam jutro, jeśli tak będzie dobrze - odparł Jamieson.

- Lepiej niech pan to zabierze - rzekł Macmillan wręczając mu akta dotyczące Kerr Memorial. - Znajdzie pan tu informacje o kadrze lekarskiej.

Dobrze jest wiedzieć coś o miejscu, do którego się jedzie.

Jamieson opuścił pokój i udzielił pannie Roberts informacji niezbędnych do sporządzenia dokumentacji związanej z jego wyjazdem. Ona z kolei zaopatrzyła go w stosowne upoważnienia i dwie karty kredytowe.

Załączyła też wykaz dopuszczalnych wydatków. Potem zapytała, czy mógłby zrobić sobie fotografie i przejść rutynowe badanie lekarskie jeszcze tego samego popołudnia. Jamieson obiecał wrócić po lunchu.

Opuszczając budynek stwierdził, że dawno już nie miał tak dobrego samopoczucia. Znalazł wreszcie odpowiednią pracę, a nie tylko miejsce na kursie dokształcającym czy uzupełniającym. Praca zapowiadała się niezwykle interesująco. Zadzwonił do Sue z pierwszej napotkanej budki telefonicznej.

- To wspaniale! - ucieszyła się Sue. - Co to dokładnie jest?

- Opowiem ci, jak wrócę do domu. Ale to coś użytecznego i podoba mi się.

- Poznaję po twoim głosie - roześmiała się, - Kiedy zaczynasz?

- Jutro.

- Tak szybko?!

- W Leeds.

- W Leeds?! - wykrzyknęła Sue z przerażeniem. - Czy to znaczy, że musimy się przeprowadzić do...

- Nie, nie znaczy - przerwał jej Jamieson. - Zostajemy na miejscu, ale jeśli ta praca wypali, może nie być mnie w domu przez jakiś czas.

Porozmawiamy o tym, jak wrócę.

- O której będziesz w domu?

- Wczesnym wieczorem.

- Kup butelkę wina - zakończyła Sue.

Zaczęło padać, gdy Jamieson wyruszył w drogę powrotną szosą

A2 w kierunku Canterbury. Kiedy zostawił za sobą miasto i podążał drogami wśród sadów owocowych, widok ciężkich chmur zapowiadał prawdziwą ulewę.

Gdy wrócił, Sue podała kolację, a Jamieson snuł swą opowieść. Po szybach domku spływały strugi wody.

- Brzmi to tak, jakbyś miał zostać czymś w rodzaju lekarza -

detektywa - powiedziała.

- Niezupełnie. Myślę, że w tym wypadku chodzi raczej o to, by ktoś z zewnątrz dojrzał coś, co ludzie zbyt zaangażowani w sprawę mogli przeoczyć.

- Nie widać lasu spoza drzew.

- Coś w tym rodzaju.

- Chcesz jeszcze wina?

- Muszę popracować - odrzekł Jamieson.

- W nasz ostatni wspólny wieczór?

- Muszę przeczytać papiery dotyczące szpitala. Przepraszam, ale to ważne...

Sue uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło.

- Więc zabieraj się stąd, a ja posprzątam.

Jamieson wziął akta, które przywiózł do domu, i poszedł na górę. Wszedł do małego pokoju przeznaczonego do pracy i zapalił lampę stojącą na biurku tuż pod oknem. Przez chwilę obserwował strugi deszczu na szybie, potem ustawił odpowiednio lampę i zaczął wertować papiery. Dużego światła nie zapalał. Łatwiej mu było skoncentrować się przy małej lampie. Dwie godziny później miał rozeznanie niezbędne do rozpoczęcia działań w Kerr Memorial i był z siebie zadowolony. Zapoznał się z życiorysami sześciu członków kadry lekarskiej szpitala oraz z osobami należącymi do szpitalnej hierarchii. Zamknął teczkę z aktami i przeciągnął się na krześle rozprostowując ręce. Do pokoju weszła Sue i stanąwszy za mężem, otoczyła go ramionami. Policzek przytuliła do jego głowy.

- Nie dokończyliśmy pewnej sprawy - powiedziała.

- Czyżby?

- Dziś rano...

Nagle, jednocześnie zamilkli.

- Psssyt! Słuchaj! - odezwała się Sue. Wsłuchiwali się razem w odgłosy deszczu za oknem uderzającego o dach i kropli spadających z gałęzi wierzby.

- Kocham to miejsce - powiedziała Sue. Jamieson pocałował jej włosy.

- Wiem. Ja też. Chciałbym, żebyśmy dożyli tu starości.

Chciałbym siedzieć przed domem w letni wieczór i patrzeć na nasze wnuki bawiące się wokół starego domu, który stał tu sto lat wcześniej, niż Bonnie Prince Charlie pomaszerował na południe.

- I kto tu jest sentymentalnym starym głuptasem? - spytała Sue.

- Ja - odparł Jamieson. - Do jutra.

Odwróciła twarz w jego stronę i powiedziała miękko:

- Przynajmniej do tego czasu jesteś mój. - Pociągnęła jego głowę i pocałowała mocno w usta.

Następnego ranka Jamieson wstał pierwszy. W łazience usłyszał, jak Sue wstała również i zeszła na dół. Docierały do niego także dźwięki płynące z radia. Wycierając się wyjrzał przez okno, by stwierdzić, że ciągle pada.

Zaklął cicho na myśl, że w taką pogodę musi jechać na północ, mokrą autostradą, wyprzedzając wielkie ciężarówki ograniczające widoczność i chlapiące na boki błotem. Spojrzał na niebo, czy jakiś prześwit dałby nadzieję na przejaśnienie, ale skrzywił się i powlókł do sypialni ubrać się. Zszedł na dół w granatowym garniturze, poprawiając za ciasno zawiązany krawat.

- Czy wyglądam na detektywa? - zapytał.

- Nie. Wyglądasz na lekarza.

- Czy to niedobrze?

Sue uśmiechnęła się i powiedziała:

- Nie, stary, wyglądasz po prostu świetnie.

- Może powinienem mieć na sobie stary płaszcz przeciwdeszczowy i ciągle drapać się w głowę?

- Pielęgniarki prawdopodobnie zrobiłyby ci kąpiel - odparła Sue.

- W porządku - poddał się Jamieson.

- W Leeds znaleziono wczoraj zamordowaną prostytutkę.

Słyszałam w radio - powiedziała Sue nalewając kawę.

- Nie jest to najbezpieczniejsza profesja.

- Zachowam to w pamięci na wypadek, gdyby nie podobała ci się twoja nowa praca.

Jamieson uśmiechnął się.

- Widzę, że jesteś zdenerwowany.

- Trochę - przyznał. - Będę zadowolony, kiedy dzisiejszy dzień się skończy i będę to już miał poza sobą.

- Rozumiem cię - powiedziała Sue. - Spróbujesz zadzwonić do mnie dziś wieczorem?

- Oczywiście - odparł. - Przy odrobinie szczęścia to naprawdę nie powinno trwać zbyt długo.

- A bakteria, która stwarza tam te wszystkie problemy... Co to dokładnie jest? - zapytała Sue.

- Nazywa się Pseudomonas. To po prostu zwykła pospolita bakteria, która lubi wilgoć. Często występuje w wazonach z kwiatami oraz ogólnie w szpitalach. Problem zaczyna się wtedy, gdy dostanie się do otwartej rany i spowoduje infekcję, ponieważ trudno ją wyleczyć. Ta sprawa wygląda szczególnie źle.

- To jest absurdalny koszmar - iść do szpitala na zupełnie prosty zabieg i przypadkowo nabawić się czegoś takiego, co powoduje śmierć - mówiła smutnym głosem Sue. Jamieson przytaknął.

- To zawsze łatwo może się zdarzyć, a taka sprawa podrywa zaufanie do służby zdrowia. Dlatego rząd chce to szybko zakończyć. - Jamieson podniósł torbę podróżną i wolną ręką objął Sue. - Zadzwonię wieczorem.

- Uważaj na siebie - powiedziała.

* 2 *

Gordon Thomas Thelwell był wytworem swoistego wychowania.

Jeśli kiedykolwiek posiadał zdolność okazywania emocji, to został jej skutecznie pozbawiony podczas pobytu w ekskluzywnej prywatnej szkole, w której obsesją była samodyscyplina. W życiu bezwzględnie przestrzegał, by jego nienaganne prowadzenie się i postawa wzbudzały powszechny szacunek i stwarzały wizerunek odpowiadający wyobrażeniom o wyższych warstwach klasy średniej.

Na jego wąskich wargach rzadko gościł uśmiech, a jeśli już się pojawił, przypominał raczej jakiś nienaturalny grymas. Kiedy mówił, monotonia jego głosu współgrała z monotonią jego ulubionych ciemnych garniturów.

Nakrochmalone kołnierzyki koszul sprawiały wrażenie, jakby zostały specjalnie skonstruowane, by zapewnić mu maksimum niewygody i przywodziły na myśl świeckich kaznodziejów.

Thelwell potrafił być wystarczająco wymowny wygłaszając swe zdania o innych, wydając polecenia młodszemu personelowi lekarskiemu lub czytając lekcje podczas niedzielnych nabożeństw.

Ale prywatne porozumiewanie się z bliźnimi zawsze sprawiało mu trudność. Towarzyska pogawędka była mu obca, a wesołość i poczucie humoru należało - według niego - do trywialności. Gdy był zdenerwowany, mówił połykając niektóre sylaby, miał też skłonność do sarkazmu, co dowodziło, iż niewiele go obchodzą uczucia innych. Gdy był zadowolony, wyrażał to ledwo widocznym skinieniem głowy i krótkim ściągnięciem warg. Gordon Thomas Thelwell na pewno nie wygrałby konkursu na najbardziej popularną osobę wśród personelu szpitala Kerr Memorial. Szanowany był jednak jako świetny, może wręcz doskonały chirurg i uważany za filar lokalnej społeczności.

Fakt, że Thelwell był ojcem dwóch dziewczynek, stanowił przedmiot lekceważących komentarzy wśród młodszych pielęgniarek, które nie mogły, lub też wolały sobie nie wyobrażać Thelwella w łóżku z jakąkolwiek kobietą.

Ci, którzy znali Marion, jego żonę, uważali, iż jest żeńską kopią męża. Ale gdy Thelwell rzadko się uśmiechał, Marion obowiązkowo nosiła na twarzy wieczny uśmiech z gatunku tych, które przyobleka królowa podczas otwarcia fabryki herbatników, gdy musi pozdrowić całą załogę. Kiedy Marion nie musiała zajmować się codziennymi sprawami „dziewcząt”, jak miała zwyczaj mówić o swoich córkach, pogrążała się w działalności charytatywnej.

Szczególnie interesował ją los zwierząt i upośledzonych dzieci.

Ostatnimi czasy zabrała się za organizowanie imprez, z których fundusze przeznaczone były na zakup wyposażenia dla miejscowego szpitala. Jako przewodnicząca Towarzystwa Przyjaciół

Szpitala Kerr Memorial przekazała niedawno tej placówce dwa nowe inkubatory. Ceremonia wręczenia została opisana w lokalnej prasie, a zdjęcie i artykuł oprawione w ramkę stały teraz na toaletce Marion.

Podobnie jak mąż, Marion uważała, że poczucie humoru i uleganie namiętnościom nie budzą ludzkiego szacunku. W innej epoce oboje mogliby z powodzeniem znaleźć dla siebie odpowiednie miejsce w Indiach lub jakimś innym odległym zakątku Imperium, gdzie Thelwell byłby autorytarnym Komisarzem Okręgowym, a Marion odgrywałaby znaczącą rolę pomagając w utrzymywaniu tubylców w posłuszeństwie.

Budzik w sypialni Thelwellów zadzwonił o siódmej. Marion jak zawsze wstała pierwsza. Okryła się luźno szlafrokiem i poszła do kuchni nastawić czajnik. Wracając do sypialni sprawdziła, czy dziewczynki już się obudziły.

Potem rozsunęła zasłony.

- O Boże... - powiedziała z niechęcią - znowu pada.

- Istotnie - odparł machinalnie jej mąż.

- Masz dziś dużo zajęć, kochanie?

- Dwie eksploracje i hysterotomię. No i ten cholerny facet przyjeżdża z ministerstwa.

- Jaki facet?

- Jakiś wścibski gość z Ministerstwa Zdrowia przyjeżdża z Londynu, by, jak to nazywają, „rzucić okiem na nasz problem”.

- Jestem przekonana, że chcą tylko pomóc, kochanie. Sądzisz, że do czwartej uda ci się wrócić?

- Nie wydaje mi się. Według naszego znakomitego dyrektora do spraw medycznych, mam obowiązek zabawiać tego natręta i udzielać mu wszelkiej pomocy - głos Thelwella był pełen jadu. - Dlaczego pytasz?

- O czwartej mam zebranie komitetu. Zastanawiałam się, czy nie powinnam poprosić pani Rivers, żeby przypilnowała dziewczynek?

- Byłoby dobrze. Zadzwonię do ciebie później, kiedy skończę z Panem Wścibskim.

- Czy nie jesteś zbyt surowy w ocenie tego człowieka?

Przecież im wcześniej sprawa infekcji zostanie wyjaśniona, tym lepiej dla wszystkich, prawda?

- Thelwell rzucił żonie spojrzenie sugerujące, że podaje w wątpliwość rzecz oczywistą.

- Człowiek z Londynu nie jest tym, czego potrzebujemy w Kerr

Memorial, Marion. Potrzebny jest nam kompetentny oddział mikrobiologii.

Gdybyśmy mieli pracownię, która potrafiłaby porządnie wykonać swoją robotę i znaleźć źródło tej cholernej zarazy, nie potrzebowalibyśmy interwencji z zewnątrz. Myślałem, że to rozumiesz.

- Tak, kochanie...

- Dzień dobry, tatusiu. - Do pokoju weszła jedenastoletnia dziewczynka z buzią zaróżowioną od mycia.

- Dzień dobry, Nicola.

- Dzień dobry, tatusiu. - Druga dziewczynka, nieco wyższa od siostry, weszła do pokoju i stanęła obok Nicoli. Buzię również miała zaróżowioną.

- Dzień dobry, Patrycjo. - Rytuał został dopełniony. Obie dziewczynki wyszły z pokoju wyprowadzone przez matkę. Thelwell mógł wstać i stawić czoło nadchodzącemu dniu.

- Policja znalazła w mieście zamordowaną kobietę. Dziś w nocy - powiedziała Marion zaraz po tym, jak podała Thelwellowi śniadanie złożone z dwóch jajek na miękko (ani mniej, ani więcej, tylko trzy minuty, piętnaście sekund). - Prostytutkę.

Thelwell wydał cichy pomruk niezadowolenia rozglądając się za solniczką.

Jego przesadne poruszenie sprawiło, że Marion natychmiast mu ją wręczyła.

- Biorąc pod uwagę, jakie życie prowadzą, dziwię się, że nie znajdują ich więcej - powiedział. Zdecydowanym ruchem noża odciął wierzch jajka.

John Richardson, lekarz bakteriolog szpitala Kerr Memorial, ziewnął i podrapał się po nie ogolonym podbródku. Skrzywił się, zobaczywszy za oknem deszcz.

- Na Boga Ojca... Wpędzi mnie to do grobu - mruknął.

- Już wiem, dlaczego za ciebie wyszłam - odezwał się spod kołdry kobiecy głos. - Z powodu twojego zaraźliwego optymizmu.

- Coś mi się zdaje, że nie zależy ci na tym, żeby dostać dziś herbatę do łóżka...

- Cofam to, co powiedziałam - odparł rozleniwiony głos.

Richardson uśmiechnął się.

- Z takim przywiązaniem do zasad powinnaś była zostać politykiem.

Kawa czy herbata?

- Herbata... Wcześnie wstałeś.

- Mam dziś mnóstwo pracy i faceta z Londynu, wiesz, tego, o którym ci mówiłem. Przyjeżdża dzisiaj... - powiedział Richardson wciąż patrząc na deszcz za oknem.

- Detektyw z ramienia rządu - rzekła Claire Richardson z uroczystą kpiną.

- To właśnie on.

- Kim on właściwie jest? Biurokratą?

- Nie. O ile wiem, ma kwalifikacje lekarskie. Przysyła go pewna komisja zwana Kontrolą Naukowo - Medyczną.

- Myślisz, że jego przyjazd coś zmieni?

Richardson wzruszył ramionami i znów podrapał się w podbródek.

- W normalnych warunkach powiedziałbym, że nie. Ale kto wie?

Obecnie jestem gotów zgodzić się na wszystko, zanim ktoś jeszcze niepotrzebnie umrze. Sprawdziliśmy wszystko, co tylko przyszło nam do głowy, żeby znaleźć źródło infekcji, i nadal jesteśmy w martwym punkcie.

- To frustrujące.

- I żenujące - dodał Richardson. - Wychodzę na kompletnego głupca, czego nigdy nie omieszka wytknąć mi Thelwell.

- Nie mogą winić ciebie. Rejestrujesz wszystkie testy. Poza tym jesteś jednym z najbardziej doświadczonych bakteriologów w okręgu.

- To nic nie znaczy, kiedy kobiety zaczynają umierać, a ja nie potrafię wyjaśnić dlaczego.

- W dalszym ciągu nie masz pojęcia, skąd może się brać ta infekcja?

- Żadnego.

- Czy to trochę nie dziwne?

Richardson uśmiechnął się cierpko.

- Jakbym zaczynał słyszeć Thelwella...

- Przepraszam. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Po prostu wydaje się dziwne, że nie można uporać się ze znalezieniem źródła infekcji, skoro sam mówiłeś, że jest to pospolity rodzaj bakterii, o którym tak dużo wiadomo.

Richardson spojrzał na zatroskaną twarz żony i uśmiechnął się.

- Wiem, że nie miałaś nic złego na myśli - powiedział łagodnie. - I masz rację. To dziwne. Dlatego mam wrażenie, że nie przeoczyliśmy niczego w testach. Źródło infekcji nie jest ukryte w szpitalu. Ona jest przenoszona przez członka personelu.

- Ale na pewno sprawdzaliście cały personel?

- Oczywiście - przytaknął Richardson. - I wszystkie testy były negatywne.

- Jesteście w punkcie wyjścia.

Richardson potakująco skinął głową i odwrócił się słysząc z kuchni dźwięk wyłączającego się czajnika. Woda się zagotowała.

- Jak się spisuje twój nowy asystent? - zawołała Claire.

- Evans? Jest pierwsza klasa.

Claire Richardson uśmiechnęła się czule, gdy mąż pojawił się z powrotem w drzwiach niosąc tacę z herbatą i herbatnikami.

- Mówisz tak o całym swoim personelu. Porządny z ciebie facet, Johnie Richardson.

- Nonsens... - odburknął Richardson. - On jest doskonałym mikrobiologiem i jego pomoc stanowi dla mnie duże odciążenie.

Claire uśmiechnęła się. Jakikolwiek komplement zawsze wprawiał jej męża w zakłopotanie, które poznawała po określonym zachowaniu - wyciągał lewą rękę i nerwowo drapał się w szyję.

Nigdy mu nie mówiła o swoim spostrzeżeniu.

- Gdybym była znowu młoda, zakochałabym się w tobie po raz drugi - powiedziała.

- Czego to niektóre kobiety nie powiedzą, żeby dostać herbatę do łóżka... - wymamrotał Richardson i szurając nogami wyszedł z pokoju.

Jamieson skręcił w bramę Kerr Memorial, ale umundurowany strażnik pilnujący wjazdu nakazał mu gestem ręki, by zatrzymał samochód.

Spokojnie czekał, aż człowiek w mundurze przyjrzy się dokładnie przedniej szybie samochodu.

- Brak przepustki - zabrzmiało jak wyrok śmierci, kiedy wykonał następne polecenie i opuścił boczną szybę.

Jamieson sięgnął do wewnętrznej kieszeni i przedstawił dowód tożsamości wydany mu przez Whitehall. Mężczyzna spojrzał na fotografię, potem na Jamiesona. Powtórzył tę czynność trzykrotnie, zanim zdecydował się przeczytać to, co było napisane na karcie identyfikacyjnej. Uczynił to z taką starannością, jakiej nie powstydziłby się nawet księgowy w Banku Angielskim.

Mężczyzna wyprostował się i oddał Jamiesonowi kartę.

- Nie mam instrukcji - powiedział zakładając ręce do tyłu i nie mając zamiaru ruszyć się z miejsca.

- Że co proszę?! - odezwał się Jamieson widząc, że strażnik uznał sprawę za zakończoną.

- Mam takie instrukcje - odparł człowiek w mundurze - że nikt nie przekroczy tej bramy bez przepustki wystawionej i podpisanej przez administrację szpitala. Będzie pan musiał odjechać.

Jamieson spojrzał mu w twarz, ale on odwrócił wzrok i utkwił tępo w jednym punkcie myśląc, że taką postawą wzbudza większy respekt.

Jamieson chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język i wycofał samochód z bramy. Zalana deszczem tylna szyba nie ułatwiała zadania, co nie poprawiało mu humoru.

- Ładny początek... - mruknął. - Wszelkie pełnomocnictwa rządu Jej Królewskiej Mości, a ja nie mogę wjechać przez jakąś cholerną bramę...

Po pięciominutowym błądzeniu po ulicach znalazł miejsce do zaparkowania i z westchnieniem wyłączył silnik. Przez kilka minut czekał w nadziei, że zanim rozpocznie spacer z powrotem do szpitala, deszcz trochę się zmniejszy. Przez moment wydawało mu się nawet, że dostrzegł na niebie oznaki przejaśnienia. Ale to było złudzenie. Deszcz padał coraz mocniej i nastrój Jamiesona pogarszał się tym bardziej, im bardziej mokre stawały się jego włosy. Przyszło mu na myśl, że człowiek przy bramie został poinstruowany, by uniemożliwić mu dostanie się do szpitala. To miała być część trudności, na jakie był przygotowany. Ale zaraz odrzucił to podejrzenie. Czyż taka gra nie byłaby po prostu zbyt dziecinna? Przechodząc obok strażnika nie patrzył na niego. Czuł się jak wzięty do niewoli żołnierz, któremu kazano maszerować ulicami przed frontem zwycięskiej armii. Poszedł dalej według znaków drogą do administracji szpitala.

- Czy był pan umówiony? - usłyszał, gdy zażądał widzenia się z dyrektorem administracyjnym. Kobieta mówiła nosowym, płaczliwym głosem, który czynił ją mało atrakcyjną bardziej niż fakt, że była przygarbiona i miała cerę bladą jak papier. Jej włosy upięte były w siwy kok, a okulary wisiały na złotym łańcuszku.

- Niezupełnie... - odparł Jamieson. - Ale jestem pewien, że mnie oczekuje.

Kobieta posłała mu wymuszony uśmiech, w którym nie było wesołości, ale przekonanie, że przyłapała go na kłamstwie.

- Pan Crichton nie ma czasu dla nikogo, kto nie był umówiony.

Jamieson, którego włosy wciąż były mokre od deszczu, poczuł, że z trudem opanowuje irytację. Wyciągnął dowód tożsamości i po krótkim zastanowieniu położył go wolno na biurku tuż przed kobietą. Starając się trzymać język na wodzy, powiedział:

- Proszę mu tylko powiedzieć, że przyjechałem.

Urzędniczkę zaczęło opuszczać zadowolenie z samej siebie..

- Będę musiała sprawdzić... - zająknęła się.

Odwróciła się na pięcie i wciąż ściskając w dłoni dowód Jamiesona, zniknęła za drzwiami. Wróciła kilka sekund później w towarzystwie niskiego, drepczącego za nią mężczyzny. Teraz on miał w lewej dłoni dowód Jamiesona, prawą zaś przyciskał do nosa wielką białą chustkę. Jamieson musiał odczekać, aż facet skończy wycieranie nosa.

- W czym mogę pomóc?

- To pan jest dyrektorem administracyjnym szpitala?

Człowieczek uśmiechnął się przepraszająco.

- Niestety nie... Jestem Cartwright. Obawiam się, że pan

Crichton nie ma czasu dla nikogo, kto nie był umówiony.

Zniecierpliwienie Jamiesona wzięło górę nad opanowaniem, gdy u jego stóp utworzyła się kałuża deszczowej wody. Wyciągnął się nad pulpitem biurka i powiedział z naciskiem:

- Panie Cartwright, niech pan będzie uprzejmy poinformować pana Crichtona, że czekam, ale już!

Sposób zachowania Cartwrighta natychmiast uległ zmianie.

Jego twarz przybrała wyraz ledwo tłumionego oburzenia. Nastroszył się. Jego autorytet został zakwestionowany.

Jamieson zauważył, że kobieta sztywnieje, gotowa wesprzeć kolegę w nowej kampanii przeciw niemu, postanowił więc zaatakować jako pierwszy.

- Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministerstwem Zdrowia przysłało mnie tutaj, bym spotkał się z dyrektorem administracyjnym szpitala. Ale państwo oboje najwyraźniej zdecydowaliście, że należy mi to uniemożliwić. W czyim interesie leży to, żebym umieścił ten fakt w moim sprawozdaniu? Proponuję, żeby się państwo nad tym zastanowili.

Przez moment wyglądało na to, że Cartwright nie zamierza ustąpić. Po chwili jednak skapitulował i wyszedł z pokoju.

Kobieta, unikając wzroku Jamiesona, wróciła do pisania na maszynie.

Po kilku minutach pojawił się przeraźliwie chudy mężczyzna.

Mierzył dobrze ponad metr osiemdziesiąt i miał dużą, niemal całkiem łysą głowę.

Okulary, które nosił, wydawały się dla niego za małe.

Zwrócił Jamiesonowi jego kartę identyfikacyjną, uśmiechnął się i wyciągnął rękę.

- Doktor Jamieson? Jestem Hugh Crichton. Oczekiwałem pana... Przemókł pan.

Zabrał Jamiesona do swojego biura i zaproponował whisky.

Jamieson był skłonny skorzystać z propozycji, ale uprzytomniwszy sobie, że jest czwarta po południu, odmówił. Zauważył, że cera Crichtona miała wyraźnie żółty odcień. Zastanawiał się, czy miało z tym coś wspólnego nadużywanie alkoholu.

- Może coś innego? - zapytał Crichton.

- Poproszę o przepustkę na wjazd.

Crichton przechylił do tyłu głowę i roześmiał się.

- Rozumiem... Miał pan utarczkę z naszym Norrisem.

Przepraszam, powinienem był to przewidzieć. Zaraz to załatwimy.

Nacisnął guzik interkomu i poprosił kobietę po drugiej stronie linii o przygotowanie przepustki dla Jamiesona.

- Herbata? Kawa? - zapytał nie zdejmując palca z przycisku.

- Poproszę o herbatę.

Czekając, aż ją przyniosą, Crichton zapytał Jamiesona, czego będzie potrzebował, by zainstalować się w szpitalu.

- Pokoju, telefonu, dostępu do rejestrów szpitalnych, być może również miejsca w laboratorium.

Crichton skinął głową.

- Myślę, że przewidziałem większość pana potrzeb - powiedział. - Załatwiłem panu pomieszczenie biurowe w bloku administracyjnym szpitala.

Doktor Carew, nasz dyrektor do spraw medycznych, prosił poszczególnych lekarzy, by współpracowali z panem w zakresie swoich specjalności i zapewnili panu odpowiednie warunki do pracy, jeśli będzie pan tego potrzebował.

Pozwoliłem sobie również załatwić panu pokój w części mieszkalnej dla lekarzy. Gospodyni już go przygotowała, Nie wiedziałem, czy będzie pan chciał mieszkać na terenie szpitala, czy też nie?

- Owszem - przytaknął Jamieson. - Jestem panu wdzięczny.

- Nie ma za co. Może chciałby pan tam teraz pójść, żeby się wysuszyć, zanim zacznie pan pracę?

Jamieson skinął głową i dopił herbatę.

- A później? - zapytał Crichton. - Od czego chce pan zacząć?

- Jeśli można, chciałbym najpierw zobaczyć się z doktorem Carew.

- To też przewidziałem - uśmiechnął się Crichton. - Doktor Carew oczekuje pana o piątej.

Teraz z kolei Jamieson się uśmiechnął.

- Może powinien mi pan po prostu powiedzieć, co jeszcze pan przewidział i od tego zaczniemy.

- Pomyślałem, że może będzie pan chciał zamienić kilka słów z doktorem Thelwellem i doktorem Richardsonem, więc zorganizowałem małe zebranie u mnie w biurze o szóstej. Będzie pan mógł poznać tych panów i przy szklaneczce sherry omówić plany na jutro.

- Świetnie - odparł Jamieson.

Crichton znów przycisnął guzik interkomu i nachylił się, by zakomunikować:

- Doktor Jamieson zatrzyma się w części mieszkalnej. Proszę poinformować gospodynię i poprosić pannę Dotrice, żeby była tak uprzejma i wskazała doktorowi Jamiesonowi drogę.

Jamieson podziękował dziewczynie, która towarzyszyła mu w drodze do jego pokoju, zamknął drzwi i głęboko westchnął. Pokój był przygnębiająco spartański, ale posiadał wszystko, czego Jamieson potrzebował. Było tu łóżko, stół, krzesło, telefon i lampa do czytania, którą teraz włączył, by rozproszyć ponurość tego pomieszczenia. Była również mała łazienka, którą najwyraźniej zrobiono całkiem niedawno, wydzielając ją po prostu z rogu pokoju.

Jamieson napuścił wody do wanny i zdjął ubranie. Dotknął starego żelaznego grzejnika.

Był zimny jak lód, podobnie jak suszarka do ręczników.

Zauważył pojedynczy ścienny piecyk elektryczny, umieszczony nad wanną. Włączył go do sieci i był lekko zaskoczony, gdy cichy, postękujący dźwięk oznajmił mu, że urządzenie działa.

Jamieson sprawdził stopą temperaturę wody i w chwilę później zanurzył się w wannie, pozostawiając ponad powierzchnią tylko twarz i czubki kolan.

Wydał z siebie westchnienie ulgi i, chcąc jak najdłużej rozkoszować się przyjemną chwilą, leżał bez ruchu, obserwując parę unoszącą się w kierunku wysokiego spękanego sufitu. Napięcie po podróży i zmęczenie z powodu pokonywania biurokracji zaczęły go opuszczać.

Usypiającą ciszę przerwał ostry dzwonek telefonu i Jamieson przymknął oczy z niedowierzaniem. Przez moment zastanawiał się, czy nie zignorować dzwoniącego aparatu, ale zawsze istniało prawdopodobieństwo, że to może być Sue, która chce się dowiedzieć, czy szczęśliwie dotarł na miejsce.

Wyciągnął prawą rękę i chcąc się podnieść, chwycił chromowaną rączkę umieszczoną nad wanną. Był już prawie w pozycji pionowej, gdy rączka nagle oderwała się od ściany. Jamieson ciężko runął do tyłu i zanurzył się w wannie. Upadając uderzył o dno wanny podstawą kręgosłupa i trzasnął mocno lewym łokciem o boczną ścianę. Przekleństwo zamarło mu na ustach, gdy spojrzał w górę. To, co zobaczył, przeraziło go. Półtora metra nad nim elektryczny grzejnik wysunął się z uchwytów i zawisł niebezpiecznie na resztkach śrub. Rączka, którą chwycił, odrywając się od ściany odsłoniła rowek, gdzie biegły przewody elektryczne. Naderwała też tynk za grzejnikiem.

Jamieson wpatrywał się w rozżarzony przedmiot bojąc się nawet oddychać.

Grzejnik wysunął się jeszcze dalej. Gdyby wpadł do wody, porażenie prądem byłoby śmiertelne. W tle wciąż odzywał się dzwonek telefonu. Uczucie paniki podpowiadało mu, by podciągnął się i wyskoczył z wanny. Ale to mogło być najgorsze wyjście, gdyż grzejnik trzymał się tak słabo, że najlżejsze drżenie mogło spowodować jego wpadnięcie do wody.

Woda! - pomyślał Jamieson. Musiał się pozbyć wody z wanny!

Gdyby mu się to udało, wtedy może uniknąłby śmierci od porażenia prądem. Nie odrywając oczu od rozgrzanej do czerwoności spirali, próbował ostrożnie znaleźć dużym palcem nogi korek od wanny.

Wyczuł pod wodą łańcuszek i przesunął stopę tak, by znalazł się między palcami. Tylko w ten sposób mógł odetkać otwór. Czuł, jak metalowe ogniwa wbijają mu się między palcami.

Korek ani drgnął, ale ból był teraz sprawą drugorzędną. Nie przestawał naciskać na łańcuszek, aż wreszcie korek ustąpił.

Usłyszał bulgotanie wypuszczanej z wanny wody. Musiał teraz działać bardzo rozważnie, bo gdyby nagle szarpnął korkiem, część zatrzymanego w rurze powietrza mogłaby spowodować wibrację wystarczającą do całkowitego oderwania się grzejnika od ściany.

Stopniowe wypuszczanie wody wymagało pozbycia się paniki. Z wanny wydostawała się tylko mała równa strużka. Kiedy wanna była do połowy opróżniona, Jamieson usłyszał dźwięk klucza wkładanego do zamka w drzwiach sąsiedniego pokoju. Znów ogarnęła go fala przerażenia.

Na miłość boską, nie trzaskaj drzwiami, człowieku! - modlił się słysząc, że pokój został otwarty. Tych kilka sekund trwało wieczność. Drzwi trzasnęły i grzejnik uwolnił się z uchwytów.

Teraz wypadki nastąpiły jeden po drugim. Jamieson wyrwał korek, który trzymał nogą, cisnął na bok chromowaną rączkę, która wciąż tkwiła w jego dłoni, i wyciągnął do góry ręce. Spadający grzejnik przypiekł mu skórę, aż czuć było zapach spalonego ciała.

Jamieson nie zwolnił uścisku.

Odwrócił się i szarpnął z całej siły. Wysokie napięcie przeszyło go powodując zaciśnięcie szczęk i spazmatyczne drżenie całego ciała, ale desperacka gra o życie opłaciła się.

Szarpnięcie było wystarczająco silne, by oderwać grzejnik od przewodów i przerwać dopływ prądu. Strach, że nieodwracalnie okaleczył sobie ręce, sprawił, że Jamieson zapomniał o bólu i grzejniku, który cały rozgrzany zapalił dywanik leżący na podłodze. Szarpnął kran z zimną wodą i włożył ręce pod lodowaty strumień. Jego ciało drgało gwałtownie na skutek szoku i bólu.

Wtem dało się słyszeć pukanie do drzwi, ale Jamieson nie zareagował. Wciąż siedział w wannie trzymając ręce pod strumieniem wody.

- Czy wszystko w porządku? - zapytał przytłumiony głos.

Jamieson nie mógł odpowiedzieć. Dzwonił zębami, a jego ciało wciąż się trzęsło.

Pukanie stało się głośniejsze, głos również.

- Słowo daję! Czuję spaleniznę! Czy na pewno wszystko w porządku?

Jamieson próbował zmusić się do zapanowania nad zaciśniętymi szczękami. Z jego ust najpierw wydobył się tylko dźwięk przypominający bełkot, ale po chwili udało mu się nadludzkim wysiłkiem wydobyć z siebie słabe wołanie o pomoc.

Drzwi otworzyły się z impetem i szczupły mężczyzna o rudych włosach zajrzał do łazienki.

- Dobry Boże! - wykrzyknął, gdy jego wzrok padł na zwisające ze ściany przewody. Chwycił ręcznik, by ochronić ręce przed oparzeniem, podniósł grzejnik i umieścił go bezpiecznie w umywalce. Szybko zadeptał tlący się dywanik i podszedł do

Jamiesona.

- Jak to wygląda? - zapytał, próbując bliżej przyjrzeć się rękom Jamiesona.

Jamieson potrząsnął głową, dając do zrozumienia, że nie ma pojęcia.

- Pozwoli pan, że spojrzę... - powiedział mężczyzna.

Jamieson powoli wyciągnął ręce spod strumienia wody, a mężczyzna zakręcił kran. Jamieson spodziewał się ostrej fali bólu, gdy jego oparzenia zostaną wystawione na działanie powietrza, i był lekko zaskoczony, że ból nie jest aż tak bardzo dotkliwy. Z pewnością nie było to oparzenie drugiego stopnia ani nic znacznie gorszego.

- Chyba się panu udało... - rzekł rudowłosy mężczyzna, delikatnie badając ręce Jamiesona.

Jamieson, będąc jeszcze częściowo w szoku, spojrzał uważniej na mężczyznę. Zauważył orli nos, wklęśnięte policzki i charakterystyczną cerę, która zawsze idzie w parze z rudymi włosami. W tym wypadku trwałe blizny po trądziku młodzieńczym były tego dowodem.

- Głównie powierzchowne oparzenia - powiedział mężczyzna.

- Musiał pan na czas włożyć ręce pod zimną wodę.

Jamieson przytaknął. Miał w pamięci wspomnienie z dzieciństwa, gdy bawił się na zawieszonej nad rzeką linie. W

pewnym momencie rozluźnił nieco uchwyt i zjechał do samego dołu liny, z konieczności używając dłoni jako hamulców. Oparzenia na jego rękach mogłyby być poważne. Tak się jednak nie stało, bo zaraz wleciał do rzeki. Nagłe zanurzenie w zimnej wodzie uchroniło ręce od trwałych obrażeń. Nigdy nie zapomniał o takim sposobie leczenia oparzeń.

Teraz zamknął oczy z uczuciem ulgi i nagle opanowało go zmęczenie.

Rudowłosy mężczyzna zauważył to.

- Lepiej będzie, jak zabierzemy pana do szpitala, stary.

Jest pan w szoku.

Podniósł z podłogi ręcznik i owinął nim ramiona Jamiesona.

Potem pomógł mu wstać.

Obaj nie zwrócili uwagi na to, że kable zasilające grzejnik wciąż wystają ze ściany i są pod napięciem. Gdy przy pomocy rudowłosego Jamieson próbował stanąć na nogi, zawadził udem o przewody. Prąd jeszcze raz poraził jego ciało, przerzucając gwałtownie przez brzeg wanny. Jamieson wylądował na resztkach wciąż dymiącego dywanika. Rudowłosy, izolowany suchym ręcznikiem, przewrócił się obok Jamiesona nie szczędząc przeprosin i klnąc jednocześnie własną głupotę. Świadomość, że z rękami nie jest tak źle, przyniosła Jamiesonowi ulgę, i leżąc na podłodze i patrząc w górę na zaniepokojoną twarz rudego faceta zdobył się na krzywy uśmiech.

- Dobrze się pan czuje? - zapytał tamten, obawiając się, że grymas Jamiesona może być oznaką jakichś zaburzeń nerwowych.

- Szczerze mówiąc... bywało lepiej - odparł Jamieson chrapliwym głosem.

Mężczyzna uśmiechnął się.

- Jestem Clive Evans.

- Scott Jamieson... Wybaczy pan, że nie podam ręki...

Łóżko Jamiesona było otoczone gośćmi. Chudej postaci dyrektora administracyjnego przypominającej wielkiego owada towarzyszył niższy, bardziej elegancki mężczyzna z siwymi wąsami i włosami również przyprószonymi siwizną, który przedstawił się jako Norman Carew, dyrektor do spraw medycznych szpitala Kerr

Memorial. Trzeciego z gości, szpakowatego, krępego mężczyznę, przedstawiono jako Johna Richardsona, lekarza bakteriologa.

- Drogi doktorze, to straszne... - zaczął Crichton. - Że też coś takiego musiało się panu przytrafić. Wprost nie mam słów...

- Takie rzeczy się zdarzają... - odparł krótko Jamieson, życząc sobie, żeby Crichton przestał być taki wylewny w swoich przeprosinach. Z jakiegoś powodu zachowanie dyrektora sprawiało, że czuł się bardziej chory, niż był w rzeczywistości. To go irytowało. Carew zaczął w tym samym tonie co Crichton. Jamieson ponownie musiał zapewniać, że, jego zdaniem, to był po prostu wypadek, którego nie sposób przewidzieć. To mogłoby zdarzyć się gdziekolwiek, a jego oparzenia, aczkolwiek bolesne, są tylko powierzchowne i niegroźne i poza tym nie doznał żadnych poważnych obrażeń.

- A ja miałem nadzieję, że będzie okazja napić się sherry...

- powiedział Richardson i atmosfera natychmiast zrobiła się swobodniejsza.

Jamieson i pozostali mężczyźni uśmiechnęli się.

Crichton spojrzał bokiem na Normana Carew.

- Pan Thelwell żałuje, że nie mógł przyjść... - zaczął tonem, w którym Jamieson wyczuł lekkie zakłopotanie -... ale prosił, żebym przekazał panu wyrazy współczucia. Ma nadzieję spotkać się z panem, kiedy tylko pan wydobrzeje.

Jamieson przypomniał sobie, że Thelwell to ten, którego opisano mu jako „trudnego” we współpracy. Ucieszył się więc, że ich spotkanie się odwlecze.

Jak na jeden dzień miał dosyć „trudności”. Im prędzej dzisiejszy dzień minie, tym lepiej.

- Czy ma pan jakieś życzenia? - zapytał Crichton, gdy trzej mężczyźni zaczęli zbierać się do wyjścia.

- Chciałbym zadzwonić do żony - odparł Jamieson.

- Oczywiście! Siostra przyniesie panu telefon. Życzymy dobrej nocy.

Jamieson popatrzył za odchodzącymi. W kilka chwil później pielęgniarka dostarczyła mu telefon i mógł zadzwonić do Sue.

- Scott! - ucieszyła się Sue. - Skąd dzwonisz?

- Z łóżka - odparł.

- O tej porze?

- Miałem mały wypadek.

Jamieson przedstawił żonie własną wersję przebiegu zdarzenia, odpowiednio pomniejszając cały dramatyzm wypadku. Ale nie uspokoiło to Sue.

- Przecież mogłeś stracić życie! - wykrzyknęła.

- Ale nie straciłem i wszystko jest w porządku - uspokajał ją.

- A twoje ręce?! Mówiłeś, że...

- Powierzchowne oparzenia. To wszystko... - przerwał Jamieson.

- Przyjeżdżam do Leeds! - zadecydowała.

- Nie ma mowy - odparł. - Czuję się doskonale i chcę zabrać się do roboty tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Nie chcę, żeby ten głupi wypadek urósł do rozmiarów afery, której nie ma.

Zostań w domu.

Zobaczymy się, jak przyjadę na weekend albo przy innej najbliższej okazji. W porządku?

W słuchawce zapanowała długa cisza, zanim Sue przytaknęła.

- Już za tobą tęsknię - powiedziała.

- Ja za tobą też - odparł Jamieson.

Ledwo zdążył odłożyć słuchawkę, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

Do pokoju wszedł Clive Evans.

- Pomyślałem sobie, że zajrzę, żeby zobaczyć, jak pan się czuje.

- Dobrze się pan spisał - uśmiechnął się Jamieson.

Mógł się teraz lepiej przyjrzeć swojemu gościowi. Evans był średniego wzrostu, trochę po trzydziestce. Jamiesonowi wydało się, że w jego głosie pobrzmiewa lekki walijski akcent.

- Nie zdążyłem panu wyjaśnić, że mam w części mieszkalnej pokój obok pana - powiedział Evans. - Dlatego poczułem spaleniznę.

- Rozumiem... Należy pan do personelu szpitala?

- Jestem asystentem bakteriologiem na oddziale mikrobiologii.

- U doktora Richardsona?

- Zgadza się.

- Od dawna?

- Blisko dwa miesiące.

Jamieson uśmiechnął się. Był zadowolony, że znalazł kogoś spoza szpitalnej hierarchii z kim mógł porozmawiać. - Musi pan być bardzo zaangażowany w sprawę ustalenia źródła infekcji? - zapytał.

Evans przytaknął.

- Robimy, co możemy, ale bez powodzenia. I winią nas za to, że nie potrafimy niczego znaleźć.

- Ma pan jakieś własne przypuszczenia?

- To zupełna zagadka. Wszystkie próbki, które pobraliśmy z sal operacyjnych i oddziałowych na chirurgii, a były ich setki, dały wynik negatywny. Ale pan Thelwell nie przyjmuje tego do wiadomości.

Uważa, że jesteśmy niekompetentni i wszędzie wygłasza to zdanie.

- A co pan o tym myśli?

- Doktor Richardson jest jednym z najlepszych specjalistów.

- A Thelwell?

- Obawiam się, że nie mam zdania na jego temat. Chirurgia to nie moja specjalność.

Jamieson skinął głową. Podobała mu się lojalność Evansa i jego rozsądek.

- Jak pan myśli, kiedy będzie pan na chodzie? - zapytał Evans.

- Jutro - odparł Jamieson zdecydowanie. - Rano zmienią mi opatrunki i zabieram się do roboty.

- Więc pewnie jutro się zobaczymy.

Evans wyciągnął rękę, by uścisnąć dłoń Jamiesona, i nagle uświadomił sobie, że to nie najlepszy pomysł. Obaj się roześmieli. Jamieson zauważył na wewnętrznej stronie prawego przegubu Evansa czerwony ślad od oparzenia.

- To od piecyka w łazience? - spytał.

- Nic takiego... - zapewnił go Evans, opuszczając rękaw i wstając z krzesła.

- Ktoś to powinien obejrzeć - powiedział Jamieson stanowczym tonem. - Oparzenia łatwo ulegają zakażeniu. Niech pan poprosi pielęgniarkę, żeby to porządnie opatrzyła.

- Naprawdę nie ma się czym przejmować - zapewnił Evans.

- Ledwo przecięta skóra.

Jamieson spojrzał na niego z powątpiewaniem.

- Jestem panu bardzo wdzięczny za pomoc; - powiedział.

- Nie ma o czym mówić... - odparł Evans. - Lepiej już sobie pójdę.

Mam dziś nocny dyżur.

Kiedy za Evansem zamknęły się drzwi, Jamieson położył się na poduszce i spojrzał na swoje obandażowane ręce, myśląc o tym, co go spotkało.

- Co za początek... - mruknął. - Co za cholerny, straszny początek!

* 3 *

Jamieson słyszał, jak deszcz wciąż pada na dziedziniec między blokiem, w którym spał, a starym budynkiem z kamienia mieszczącym oddział położniczy i ginekologiczny. Pacjentka, Sally

Jenkins, słyszała odgłos ulewy spadającej na brukowane podwórze szpitala. Brzuch bolał ją i nie mogła zasnąć. Pielęgniarka zapewniała ją, że to zupełnie naturalne po każdej operacji.

Dostanie tabletkę i rano poczuje się dużo lepiej. Mąż Sally - Keith - również nie widział powodów do niepokoju. Rozmawiał z panem Thelwellem. Operacja przebiegła pomyślnie. Chirurgowi udało się zlokalizować blokadę w jajowodach, z powodu której Sally nie mogła zajść w ciążę.

Obawa, czy schorzenie nie spowodowało nieodwracalnych zmian, okazała się bezpodstawna. Panu Thelwellowi udało się usunąć zator i teraz nie było już żadnych powodów, dla których nie mogłaby mieć dzieci. Urodzi Keithowi syna. Chłopca, którego w soboty będzie zabierał na ryby, podczas gdy ona z córką... tak, chciałaby mieć również córkę... gdy ona z córką spędzą przyjemnie czas w domu. Córce dadzą na imię Alicja po matce Keitha. Spodoba się jej to. Między nią i Sally zawsze panowały chłodne stosunki.

Sally wiedziała, że starsza pani wini ją za to, że po pięciu latach małżeństwa nie dała jej wnuków. Alicja - teściowa - wolała, żeby syn ożenił się ze Stellą Gorman. Chodził z nią, kiedy poznał Sally. Ojciec Stelli Gorman był właścicielem warsztatu samochodowego na Trafalgar Street i Alicja już zaczynała układać Keithowi plany na przyszłość, gdy wszystko poszło zupełnie nie po jej myśli. Keith ożenił się z Sally, a ponieważ jej ojciec nie miał ani warsztatu samochodowego, ani innego prywatnego interesu, Keith wciąż pracował jako mechanik w miejskiej zajezdni autobusowej.

Sally uśmiechnęła się w ciemności, mimo że ból, zamiast się zmniejszać, narastał. Nie chciała stale zawracać głowy pielęgniarkom, ale czuła, że jest z nią coraz gorzej. Może gdyby udało jej się dalej marzyć o dzieciach, lub przynajmniej wsłuchać się w odgłos deszczu za oknem, odwróciłoby to jej uwagę od bólu.

Sally lubiła odgłos deszczu, przypominał jej obóz harcerski w lesie Dean, gdzie pojechała z koleżankami wiele lat temu. Padało bez przerwy tydzień. Spędzały całe godziny leżąc w namiotach i po prostu słuchały, jak deszcz uderza o płótno. Zastępowa coraz to wymyślała jakieś nowe gry słowne, żeby je czymś zająć. Sally już się to sprzykrzyło i na ochotnika każdego ranka szła po świeże mleko dla wszystkich na pobliską farmę. Jej gumowce chlupały w błocie, a deszcz bębnił o kaptur skafandra, Tak jak teraz, gdy uderzał w parapet.

Nowe ukłucie bólu przeszyło jej ciało rozwiewając myśli o deszczu i dzieciach. Poczuła, że traci oddech, i sięgnęła po dzwonek, Jej palce zacisnęły się na przycisku z całej siły. Czuła ból każdym nerwem ciała. Jej plecy wygięły się w odruchu obronnym, lecz to tylko spotęgowało bolesne napięcie szwów w dolnej części brzucha. Krzyk Sally Jenkins zmieszał się z dźwiękiem dzwonka. Pielęgniarka dyżurna na oddziale imienia

Księżnej Marii wezwała przez telefon lekarza, który początkowo nie kwapił się z przyjściem.

Był pewien, że to zwykła pooperacyjna dolegliwość. Ale siostra nie dawała za wygraną. Zagroziła, że bezpośrednio skontaktuje się z panem Thelwellem.

- To może być jeszcze jeden przypadek infekcji -

powiedziała.

- To niemożliwe - upierał się lekarz. - Pan Thelwell przeprowadzał dziś operacje w sali na oddziale ortopedii. Tam nie było jeszcze przypadku infekcji.

- Więc może być właśnie teraz - odparła pielęgniarka odkładając słuchawkę.

Kolejny krzyk przeszył szpitalną ciszę budząc pacjentki i stawiając na nogi resztę oddziału. Zaspane chore szukały u siostry wyjaśnienia.

- Wszystko w porządku, pani Cartwright... zajmujemy się tym...

Nie ma powodów do niepokoju, pani Elms... Proszę spać, pani

Brown... Nie ma powodów do niepokoju... - odpowiadała pielęgniarka śpiesząc na pomoc do Sally Jenkins.

Dyżurujący lekarz, stale mieszkający na terenie szpitala, zjawił się w ciągu paru minut. Biały fartuch założył na wciągniętą pośpiesznie koszulę, przy której trzy guziki wciąż pozostawały nie zapięte. Słuchając pielęgniarki, przegarniał palcami nie uczesane włosy.

Sally miała temperaturę czterdzieści stopni i klasyczne objawy zakażenia, Normalnie przepisałby zapewne antybiotyki, których skuteczności mógł być pewien. Ale w sytuacji infekcji na oddziale nie mógł podjąć takiej decyzji.

Jeśli miał teraz do czynienia z zakażeniem Pseudomonas, to zastosowanie penicyliny - najbezpieczniejszej, bo nie powodującej działań ubocznych - nie odniosłoby skutku. Z drugiej strony żaden inny środek, którym dysponował, nie zdziałał wiele w poprzednich przypadkach. Lekarz zawahał się przez moment, rozważając wszystkie „za” i „przeciw”. Było po północy, ale czuł, że nie może sam ponosić odpowiedzialności za pacjentkę. Zadzwonił więc pod domowy numer Thelwella. Telefon odebrała żona.

- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze, pani Thelwell, czy mógłbym rozmawiać z mężem...? Mówi Graham Dean ze szpitala.

Dzwonię w ważnej sprawie.

- Przykro mi, Grahamie, Gordon jeszcze nie wrócił. Był dziś umówiony na kolację. Chcesz, żebym zostawiła mu wiadomość?

Dean opisał zwięźle stan Sally Jenkins i poprosił o przekazanie informacji mężowi, kiedy wróci do domu. Powiedział też, że spróbuje się skontaktować z zastępcą Thelwella. W spisie telefonów odnalazł numer starszego chirurga, Philipa Mortona. Tym razem miał więcej szczęścia. Opisał sytuację i Morton zapewnił, że będzie na miejscu w ciągu piętnastu minut. W związku z przypuszczeniem, że ujawnił się kolejny przypadek zakażenia

Pseudomonas, Morton polecił Deanowi natychmiast rozpocząć stosowanie antybiotyków.

- Niech pan zacznie od pyopenu.

- A przeciw bólowi? - zapytał lekarz.

- Omnopon. Normalna dawka - odparł Morton.

Drzwi do mieszkania w suterenie otworzyły się. Mokre od deszczu okna przysłoniły ciężkie zasłony. Dopiero kiedy zostały zaciągnięte, drzwi się zamknęły. Zaryglowano je od wewnątrz na dwa zamki. Mężczyzna, który wszedł do środka, przez chwilę stał nieruchomo w ciemności, opierając się plecami o drzwi. Wsłuchiwał się we własny oddech. Czuł otaczającą go wilgoć i zimno wokół siebie. Przez jego twarz przebiegł lekki uśmiech.

W porządku. Tak powinno być. Włączył światło, czterdziesto-watowa żarówka nie rozpraszała zbytnio ciemności.

Wolno przeszedł do łazienki. Nad wanną wisiał gumowy fartuch.

Narzędzia chirurgiczne leżały rzędem na zlewie, tam gdzie je zostawił. Były czyste i suche. Gotowe do użycia. Zdjął fartuch znad wanny, złożył starannie i zapakował do teczki. Jej wnętrze chroniła polietylenowa wykładzina. Mężczyzna dumny był z siebie, że przywiązuje wagę do szczegółów. Nie miało być żadnych śladów krwi, które mogłyby go zdradzić. Krew nie mogła być nigdzie tam, gdzie nie powinno jej być.

W oddzielnej przegródce teczki trzymał plastikowe torby.

Przeliczył je i dołożył jeszcze kilka. Taśmy samoprzylepnej było wystarczająco dużo.

Odłożył teczkę i poszedł do kuchni. Otworzył drzwi lodówki.

W środku, w dwóch plastikowych torbach leżało to, co usunął z

Gail Spooner.

Mężczyzna wydał z siebie pomruk zadowolenia. Jednej szerzącej zepsucie suki mniej.

O jedną mniej z tych, co nieostrożnych mężczyzn chwytają w sidła, wciągają w pułapkę za pomocą jedwabi i perfum. Cóż za głupi ludzie, że nie rozumieją, jakie nędzne stworzenia kryją się za kusząco uśmiechniętymi twarzami i ładnymi strojami. Ale nie tylko mężczyzn należy winić. Natura dobrze wyposażyła te suki.

Jak łatwo ulec ich sztuczkom! Wiedział to aż za dobrze.

Mężczyzna zamknął oczy i otrząsnął się, jakby uwalniając od własnej udręki. Jego matka, niech ją Bóg błogosławi, zawsze ostrzegała go przed fałszem i przebiegłością kobiet. I on jej wierzył. Ale tej jednej nocy, gdy z bramy wprost na niego wyszła dziewczyna, poczuł nagle słabość.

Chciał ją odepchnąć, ale coś pociągało go do niej. Pamiętał, jak stał i wdychał słodki zapach perfum. Czuł, jak jej ciało ociera się o niego i jak wzbiera w nim pożądanie i chęć, by ścisnąć jej piersi wysuwające się ku niemu z odpiętej do połowy bluzki. Dziewczyna wzięła go za rękę uśmiechając się i zaciągnęła w mrok zaułka, gdzie chwyciła go za krocze chwaląc to, co tam wyczuła.

- Chcesz mnie, prawda? - jęczała. A im więcej mówiła, tym bardziej jej pożądał.

Zapłacił jej, ile chciała, a ona zabrała go do brudnego pokoju w rozpadającym się domu czynszowym. Łóżko cuchnęło potem, a prześcieradła były mocno poplamione. Ale w tym momencie to nie miało znaczenia.

Nic nie miało znaczenia. Wśród całego tego plugastwa wciąż jej pragnął. Był rozpalony i podniecony. Pragnął ją posiąść i całkiem stracił panowanie nad sobą. Dziewczyna zachęcała go, aż wziął ją szybko i gwałtownie jak zwierzę.

Gdy było po wszystkim, leżał tam, a jej śmiech dźwięczał mu w uszach.

Kiedy namiętność opadła, stało się dla niego jasne, że dziewczyna schwytała go w pułapkę. Jej sztuczki sprawiły, że zrobił coś całkowicie wbrew swej woli. Dostrzegł to nagle z całą wyrazistością. Wstydził się, czuł się zbrukany i był wściekły.

Czuł, że musi odegrać się na niej. Zaczął więc bić ją pięścią w twarz, a potem kopać do nieprzytomności. Zemścił się, przez dłuższy czas nie będzie mogła wabić nikogo swą urodą. Ale dla niego było już za późno.

Zaraziła go. Zaraziła go straszną chorobą.

Początkowo był tylko piekący ból, gdy oddawał mocz. Nie mógł uwierzyć, że to coś więcej niż lekkie zapalenie dróg moczowych.

Wtedy pojawił się szankier. Zniknął sam, ale on wiedział, że to tylko jeden z symptomów, jedna ze sztuczek Treponema pallidum.

Wiedział, że objawy wrócą, a wraz z nimi nadejdzie następna faza choroby. Wysypka, wtargnięcie bakterii do całego organizmu, zmiany patologiczne w kościach i stawach, może nawet w centralnym systemie nerwowym. Wreszcie ślepota i być może choroba umysłowa.

Dziewczyna zaraziła go syfilisem.

Współczesne metody leczenia antybiotykami powinny były okazać się skuteczne. Ale nie dość, że samo leczenie w tej przeklętej klinice - gdzie podejmuje się doprawdy wzruszające próby zachowania anonimowości „... pacjenta przez zastąpienie nazwisk numerkami - było, Bóg wie, jak żenujące, to jeszcze los miał dla niego coś w zanadrzu. Antybiotyki okazały się nieskuteczne wobec odmiany syfilisa której padł ofiarą. Choroba uparcie nie ustępowała. W jego organizmie trwała wojna i

Treponema wychodziła z niej „zwycięsko. Nie kończący się potok frazesów i uspokajającej gadaniny, który nieprzerwanie płynął z ust personelu kliniki, miał go przekonać, że sytuacja jest pod kontrolą, jednak on wiedział swoje. Ci ludzie chcieli go wyleczyć, ale to się nie udawało. Był chory nieuleczalnie.

Istnieje psychiczny próg ludzkiej wytrzymałości, który określa, ile bólu i cierpienia jest w stanie znieść człowiek, zanim straci władzę nad swym umysłem. Na szczęście w normalnych warunkach niewielu ludzi ma okazję zbliżyć się do tej granicy. Ale dla człowieka - który przez całe życie był samotny, w szkole trzymał się na uboczu, bo śmiały się z niego dziewczyny i szydzili chłopcy, i który bał się żyć bez matczynej miłości dającej mu poczucie bezpieczeństwa - złapanie tej choroby przekraczało granicę psychicznej wytrzymałości.

Gdy rok temu umarła na zapaść jego matka - a stało się to nieoczekiwanie i nagle - doznał szoku. Pewnego ranka wszedł do sypialni, matka leżała zimna jak lód, z otwartymi oczami. Poczuł się zdradzony i samotny.

Przez całe tygodnie nie był w stanie mówić. Zabrano go do kliniki na wzgórzu, gdzie całymi dniami siedział w wiklinowym fotelu i wpatrywał się w ścianę całkowicie zamknięty w sobie, nie mając ochoty na komunikowanie się ze światem w obawie przed kolejnymi niespodziankami życia.

Dostawał leki, które w nocy pozwalały mu zasnąć, a za dnia przytępiały jego poczucie rzeczywistości. Był sztucznie uwalniany od stresu, dopóki z czasem nie wyzdrowiał na tyle, by dać życiu jeszcze jedną szansę. Uznał swą chorobę za rezultat źle ulokowanej wiary.

Tym razem nie popadł powtórnie w otępienie. Nie pogodził się ze swoim przeznaczeniem, nie pogodził się pokornie ze swoim cierpieniem.

Nie było balansowania na krawędzi rzeczywistości i obłędu.

Przebył tę drogę bezpowrotnie. Tym razem przepełniał go gniew, palący gniew, który nie znał granic. Nie potrzebował teraz ani pigułek, ani życzliwych słów.

Pragnął zemsty.

Musiał pozbyć się jeszcze słabości ulegania diabelskiemu urokowi kobiet.

Na to nie był jeszcze uodporniony. Przekonał się o tym, gdy ostatnio przywiązał tę sukę do łóżka. Poczuł wtedy przypływ pożądania, czuł to nawet teraz, kiedy o tym myślał. Odpiął suwak i sięgnął do spodni, nie przestając myśleć o sztuczkach, jakich użyłaby panienka, żeby go zwabić.

Pończochy, bielizna, perfumy, śmiejące się czerwone wargi...

Musi się zabezpieczyć przed tymi pokusami. Wyłączył światło i w ciemności sutereny zaspokoił się sam. Nie mógł sobie pozwolić na słabość podczas wykonywania zadania, jakie go czekało.

Zawinął narzędzia chirurgiczne w szmatkę, żeby nie brzęczały. Ostrza tkwiły w foliowych pochewkach chroniących je przed stępieniem.

Zatrzasnął teczkę i, zanim otworzył drzwi, zgasił światło.

Czekał przez chwilę nasłuchując, ale wszędzie panowała cisza.

Deszcz ciągle padał. To dobrze. Na ulicach nie będzie dużo ludzi.

Ale będą dziwki. Zawsze tam były, bez względu na pogodę. A on będzie czuwał.

Gordon Thelwell zadzwonił do szpitala za piętnaście pierwsza, żeby zawiadomić, że właśnie wrócił do domu i wie, iż lekarz dyżurny, Dean, próbował się z nim wcześniej skontaktować.

Rozmawiał z pielęgniarką dyżurującą w nocy na oddziale, gdzie leżała Sally Jenkins, i otrzymał meldunek o jej aktualnym stanie oraz o środkach przepisanych przez Phillipa Mortona.

- To przerażające! - wykrzyknął. - Cały ten szpital to siedlisko zarazy!

Pielęgniarka milczała czekając, co jeszcze powie. Thelwell zapytał, jakie próbki zostały wysłane do laboratorium. Siostra zajrzała do rejestru i udzieliła mu informacji.

- Mam nadzieję, że nie czekają tak po prostu z innymi -

powiedział Thelwell.

- Były oznakowane jako pilne i dyżurny mikrobiolog dostał polecenie, żeby się nimi natychmiast zająć - odparła.

Thelwell chrząknął i zapytał, czy Dean jest jeszcze na oddziale.

- Nie, sir - odpowiedziała. - Wygląda na to, że stan pani

Jenkins chwilowo się poprawił. Doktor Dean wyszedł mniej więcej piętnaście minut temu.

Thelwell znów chrząknął i poprosił, żeby go informować, jeśli stan pacjentki ulegnie zmianie.

- Oczywiście, sir - zapewniła go pielęgniarka.

- Zobaczymy, jak się będzie czuła rano.

- Tak jest, sir - powiedziała i odłożyła słuchawkę.

- Jakieś kłopoty, kochanie? - zapytała Marion Thelwell siadając na łóżku i mrugając oczami z powodu ostrego światła, które zapalił mąż.

- U jednej z moich pacjentek jest podejrzenie infekcji rany pooperacyjnej - odparł chłodno Thelwell.

Marion Thelwell przestała mrugać oczami. Wyglądała na zaniepokojoną.

- Jeszcze jeden przypadek? - westchnęła. - Myślałam, że miałeś dziś operować w sali na oddziale ortopedii...

- Operowałem w sali na oddziale ortopedii! - warknął

Thelwell.

- Tak, kochanie...

Thelwell pożałował, że odezwał się tak ostro. Przeprosił żonę.

- Obawiam się, że jestem trochę podenerwowany. Ta sprawa daje mi się we znaki.

- Rozumiem, kochanie. Chodź do łóżka.

- Później.

- Dobrze, kochanie.

Scott Jamieson obudził się o trzeciej nad ranem. Zazwyczaj budził się o tej porze, gdy miał jakiś kłopot. Świadomość, że jest jednym z tysięcy innych ludzi, którzy regularnie budzą się o tej porze, nie była żadnym pocieszeniem. Natura zarządziła, że trzecia nad ranem to godzina, o której ludzie z najprzeróżniejszymi problemami - od zbyt wysokiego podatku gruntowego do prawdziwej depresji endogennej - będą się budzić, by spojrzeć w oczy swemu osobistemu piekłu. Optymizm potrzebuje światła dziennego. Rozpacz dobrze czuje się w ciemnościach.

Czuł się obco leżąc w sali szpitalnej z przytłumionym światłem i wsłuchiwał się w odgłosy nocy. Brakowało mu Sue.

Brakowało mu tego, by otoczyć ramieniem jej śpiące ciało i przytulić do siebie.

Postanowił, że w przyszłości sprzeciwi się każdej ewentualnej propozycji, by spali oddzielnie.

Drażnił go tak niefortunny początek nowej pracy. Odruchowo zgiął palce obu zabandażowanych rąk sprawdzając, na ile będzie to bolesne. W rzeczywistości nie miało to znaczenia, gdyż już postanowił, że rano rozpocznie zlecone mu dochodzenie bez względu na to, jak się będzie czuł. Ale okazało się, że z palcami nie jest tak źle. Jego niecierpliwość i chęć, by jak najszybciej zabrać się do pracy, nie były spowodowane zniecierpliwieniem i wymuszoną bezczynnością. Kontrola Naukowo - Medyczna mogła poczuć się zobowiązana do przysłania na jego miejsce kogoś innego, a to oznaczałoby, że przegrał.

Taki stan rzeczy był całkowicie nie do przyjęcia dla Scotta

Jamiesona niezależnie od okoliczności, jakie mogły go usprawiedliwiać.

Podczas gdy w sali szpitalnej Scott Jamieson zamykał oczy i próbował znowu zasnąć, w domu Johna Richardsona, obok jego łóżka, zadzwonił telefon. Minęło kilka chwil, zanim obudzony nagle

Richardson oprzytomniał i podniósł słuchawkę.

- Przepraszam, że pana budzę - usłyszał głos Clivea Evansa.

- Ale kilka godzin temu zostałem wezwany do pacjentki po operacji. To pani Sally Jenkins, jedna z pacjentek pana

Thelwella. Ma objawy infekcji pooperacyjnej i asystent pana

Thelwella wziął próbki do badania.

- I...?

- Laseczki gram - ujemne i dodatni test na oksydazy. Wygląda na to, że znów mamy Pseudomonas. Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć...

- Tak, dziękuję - odparł Richardson odkładając słuchawkę.

Jego żona, którą obudził dźwięk telefonu, zapytała, o co chodzi.

- Jeszcze jeden przypadek infekcji pooperacyjnej na ginekologii.

- Myślałam, że Thelwell zamknął salę operacyjną na oddziale ginekologii.

- Owszem - odparł w zamyśleniu Richardson. - Nalegał na przeniesienie zaplanowanych operacji na ortopedię, dopóki nie znajdziemy źródła epidemii.

- Więc wygląda na to, że on przenosi infekcję.

Richardson spojrzał na żonę.

- Od dawna mówię dokładnie to samo. Jeśli nie możemy znaleźć źródła infekcji w szpitalu, to należy go szukać wśród personelu.

Należy wziąć ponownie próbki badań od całego zespołu chirurgicznego. Nosiciel musi być wśród nich. To jedyne logiczne wytłumaczenie. Z jakiegoś nieznanego powodu musieliśmy go przeoczyć...

- Albo ją.

- Albo ją... za pierwszym razem.

Do uszu Jamiesona dotarły pierwsze odgłosy. Kiedy się całkiem obudził, zaczął rozróżniać słowa. W progu jego pokoju stały dwie pielęgniarki.

Jedna z nich oparła rękę na klamce, druga stała w korytarzu trzymając metalową tacę.

- Mówią, że pociął ją na kawałki - powiedziała jedna z dziewczyn.

- Też to słyszałam - przytaknęła druga. - Nie rozumiem, jakim cudem nikt nie słyszał jej krzyków.

- Może słyszeli... tylko udawali, że nie słyszą. Takie czasy. Ludzie po prostu nie chcą się wtrącać w cudze sprawy.

Pielęgniarka trzymająca rękę na klamce zauważyła nagle, że

Jamieson już nie śpi. Przerwała rozmowę, weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi.

- O co chodziło? - zapytał Jamieson.

- Rozmawiałyśmy o prostytutce, którą znaleziono zamordowaną kilka dni temu u nas w mieście - odparła dziewczyna.

- Żona mówiła mi o tym - rzekł Jamieson. - Słyszała w radio.

- Ją nie tylko zamordowano - powiedziała pielęgniarka. - Mówi się, że została okaleczona, pocięta na kawałki.

Jamieson skrzywił się.

- Oni mówią, że to jakiś Kuba Rozpruwacz - dodała dziewczyna.

Jamieson domyślił się, że „oni” to brukowe gazety goniące za sensacją.

- Jak się pan czuje?

- Jestem zdrów jak ryba. Chciałbym wyjść stąd zaraz po zmianie opatrunków.

- Myślę, że powinien pan poczekać, aż obejrzy pana doktor

Carew. Jest pan ważnym pacjentem.

Jamieson uśmiechnął się. Rozbawiła go otwartość dziewczyny.

- Na własną odpowiedzialność - powiedział.

- Jak pan chce, panie doktorze...

Krótko po śniadaniu Jamieson wrócił do swojego pokoju w części mieszkalnej dla lekarzy. Z zadowoleniem zauważył, że ściana za wanną została naprawiona, a grzejnik tkwił z powrotem w uchwytach. Mimo wszystko nie wyobrażał sobie, żeby miał go znów włączyć bez względu na temperaturę panującą w pokoju. Zadzwonił do dyrektora administracyjnego, żeby zawiadomić, że jest gotów do spotkań z ludźmi. Crichton był zaskoczony.

Wyraził nawet obawę, czy Jamieson nie za wcześnie opuścił szpital.

Jego zdaniem, nie było to rozsądne. Jamieson zniósł cierpliwie uwagi, a potem poprosił o pomoc w zorganizowaniu dnia.

- Cóż za zrządzenie losu, doktorze... - odparł Crichton. - Pacjentka, którą pan Thelwell wczoraj operował, dostała zakażenia, mimo że operacja została przeprowadzona w innej sali, w innej części szpitala. Mamy spotkanie o dziesiątej, żeby omówić sytuację. Może zechciałby pan przyjść?

- Owszem, chętnie - odparł Jamieson. - Jedno pytanie. Dokąd zabrano pacjentkę po operacji?

- Do sali pooperacyjnej na ginekologii.

- Dziękuję - powiedział Jamieson i rozłączył się.

A zatem przeniesienie operacji do innej sali niczego nie zmieniło - pomyślał. Pozostaje personel chirurgiczny i sala pooperacyjna na oddziale ginekologii jako potencjalne źródła infekcji. Pacjentka została zabrana tam z powrotem. Jamieson zrobił w pamięci listę pytań, które będzie chciał zadać podczas zebrania.

W biurze Hugha Crichtona, gdzie odbywało się zebranie poświęcone dyskusji na temat ostatniego przypadku infekcji, panowała atmosfera ogólnego przygnębienia. Crichton zwrócił się do mężczyzny, który siedział z poważną miną i zaciśniętymi ustami.

- Wydaje mi się, że nie miał pan jeszcze okazji poznać doktora Jamiesona, nieprawdaż?

Odwrócił się do Jamiesona.

- Doktorze Jamieson, to pan Thelwell, nasz chirurg konsultant na oddziale ginekologii.

Jamieson uśmiechnął się przez stół. W odpowiedzi Thelwell wykonał ledwo dostrzegalne skinienie głową. Następnie Jamieson został przedstawiony Phillipowi Mortonowi, asystentowi Thelwella, i Cliveowi Evansowi. Przy tym ostatnim Jamieson nadmienił, że zdążyli się już spotkać.

- Przede wszystkim, panowie, jaki jest dzisiaj stan pacjentki?

- zapytał Crichton.

- Jej stan jest bardzo zły - odparł Thelwell. - Antybiotyki nie skutkują.

- Więc to ta sama odmiana infekcji co poprzednio?

- Na to wygląda - powiedział John Richardson. - Będziemy pewni, kiedy dostaniemy antybiogram.

- Czy jest jakiś postęp w ustalaniu źródła epidemii? -

zapytał Carew.

Richardson pokręcił przecząco głową. Thelwell parsknął. Jego reakcja sprawiła, że pozostali mężczyźni nerwowo poprawili się w swoich krzesłach.

Richardson zachował się jednak tak, jakby nie słyszał odgłosu, który wydał Thelwell.

- Wszystkie próbki, które zdjęliśmy w salach operacyjnych i szpitalnych, miały wynik ujemny, jeśli chodzi o obecność bakterii, która nas interesuje - powiedział spokojnie. - Faktem jest, że poziom czystości jest tam raczej wysoki.

Thelwell wydał z siebie następne parsknięcie. Carew posłał mu gniewne spojrzenie, ale nie odezwał się.

- Skąd pobierano próbki?

- Ze wszystkich płaskich powierzchni ze ścianami włącznie.

Ze wszystkich mokrych miejsc, ze zlewów, odpływów i wazonów w salach - odpowiedział Richardson.

- I brak Pseudomonas? - Znaleźliśmy Pseudomonas, owszem, ale nie tę odmianę, która nas interesuje - odezwał się Clive Evans.

Jamieson zauważył, że gdy Evans jest spięty, blizny na jego twarzy przybierają bardziej siną barwę.

- Co z próbkami powietrza?

- To też sprawdziliśmy - odparł Richardson. - Wszystkie testy na obecność Pseudomonas były ujemne.

- Czy mam rację uważając, że skoro ostatnia operacja miała miejsce na oddziale ortopedii, to sale operacyjne na oddziale ginekologii są wolne od podejrzeń? - zapytał Hugh Crichton.

- Myślę, iż możemy przyjąć taką hipotezę - odparł

Richardson.

- Co nam więc pozostaje?

- Przebadać personel medyczny lub coś w salach szpitalnych, o czym nie pomyśleliśmy.

- Domyślam się, że sprawdziliście już, panowie, próbki pobrane od personelu? - zapytał Jamieson.

Richardson przytaknął.

- Sprawdziliśmy wszystkich. Wzięliśmy wymazy z nosa i spod pach dwukrotnie, za każdym razem innego dnia. U jednej z pielęgniarek znaleźliśmy Haemolotic streptococci, ale nie

Pseudomonas.

- A narzędzia i materiały opatrunkowe?

- Są sterylizowane w naszym centralnym dziale sterylizacji i dostarczane bezpośrednio do sal operacyjnych w sterylnych opakowaniach.

- Jak często sprawdzane są sterylizatory?

- Autoklawy są wyposażone w szereg automatycznych zabezpieczeń na wypadek awarii.

- Coś jeszcze? - zapytał Jamieson.

- Doktor Evans jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo w zakresie mikrobiologii w CDS - powiedział Richardson spoglądając na swego młodszego kolegę.

- Termoelementy głównego sterylizatora są sprawdzane co tydzień.

Osobiście przeprowadzam kontrolę. Urządzenie jest w doskonałym stanie.

Codziennie ktoś z działu mikrobiologii, przeważnie ja sam, sprawdza urządzenia rejestrujące pozostałych autoklawów. Mamy zapis pracy każdego z nich - wyjaśnił Evans. - Jeśli chciałby pan to sprawdzić, rejestry są w naszym biurze.

- Myślę, że na tym etapie chciałbym przyjrzeć się wszystkiemu, z wynikami testów powietrza i wymazów włącznie -

powiedział Jamieson.

Evans wyglądał na lekko zaskoczonego, ale Richardson powiedział krótko:

- Tak. Kiedy chciałby pan przyjść?

- Natychmiast po zebraniu, jeśli to panu odpowiada.

- Oczywiście.

Carew odkaszlnął.

- A teraz, panowie, przejdźmy do najważniejszej kwestii. Czy możemy pozwolić sobie, by na oddziale ginekologicznym szpitala

Kerr Memorial nadal przeprowadzane były zabiegi chirurgiczne?

Gordon Thelwell wyglądał, jakby nie dopuszczał istnienia jakiegoś innego rozwiązania.

- Musimy! - powiedział z naciskiem. - Moja lista oczekujących pacjentek jest już tak długa, jak korki na ulicach w czasie świąt.

Każde zawieszenie działalności pogorszy tylko sprawę.

- Musimy wziąć pod uwagę, że dwie kobiety zmarły po zabiegu, a stan trzeciej jest bardzo ciężki - odparł Carew.

- Ta liczba musi być rozpatrywana w kontekście ogólnej liczby operacji przeprowadzanych na moim oddziale - odpowiedział

Thelwell.

Chłód tego oświadczenia wywarł na Jamiesonie nieprzyjemne wrażenie.

Zauważył, że nie na nim jednym.

- Mężowie zmarłych kobiet nie będą rozpatrywać ich zgonów w kontekście jakichkolwiek liczb - powiedział sucho Richardson.

- Gdyby pański oddział, doktorze, robił, co do niego należy, może nikt nie musiałby stawać przed takim problemem - odciął się ostro Thelwell.

Richardson z impetem pochylił się do przodu, zdołał jednak w porę zapanować nad sobą. Wziął głęboki oddech i powiedział:

- Robimy, co w ludzkiej mocy, by zidentyfikować źródło infekcji i zamierzamy nadal to robić, począwszy od kolejnego sprawdzenia zespołu chirurgicznego i pielęgniarek w salach pooperacyjnych.

- Może tym razem powinniśmy wysłać próbki bezpośrednio do

Pracowni Laboratoryjnej Publicznej Służby Zdrowia - powiedział

Thelwell. - Może oni będą w stanie znaleźć tą przeklętą bakterię.

Jamieson zauważył błysk gniewu w oczach Richardsona i jednocześnie bezradność Normana Carew w obliczu wrogości między dwoma panami.

- Wymazy trafią do szpitalnego laboratorium zgodnie ze zwykłym trybem postępowania - wtrącił się Jamieson.

Thelwell zareagował tak, jakby to zdanie wymierzone było przeciwko niemu.

- A kim pan jest, jeśli wolno spytać, żeby podejmować tego rodzaju decyzje? - zapytał cedząc słowa.

- Przekona się pan. Jestem do tego upoważniony - odparł swobodnie Jamieson, spoglądając na Crichtona i Carew.

- Doktor Jamieson ma takie upoważnienie, panie Thelwell -

potwierdził Crichton.

Na twarzy Thelwella pojawił się ironiczny uśmiech.

- Więc urzędnik państwowy rządzi teraz chirurgią w Kerr

Memorial...

- Jestem chirurgiem - odparł Jamieson. - I moje zaangażowanie w sprawy Kerr Memorial skończy się w momencie, gdy na pańskim oddziale przestaną niepotrzebnie umierać ludzie. A

skoro już mówimy o pańskim oddziale, panie Thelwell, to chciałbym, żeby mi go pokazano... jeszcze dziś.

Jamieson bez zmrużenia oka wytrzymał spojrzenie Thelwella.

To Thelwell pierwszy odwrócił wzrok i powiedział:

- Będzie panu towarzyszył pan Morton, - Wolałbym, żeby to był pan - odparł Jamieson, zdecydowany zaakcentować na samym początku, że wymaga podporządkowania mu się.

Miał nadzieję, że nie będzie musiał tego ponownie przypominać.

Po raz kolejny Thelwell zawahał się, co ma odpowiedzieć. W

jego oczach pojawiły się gniewne błyski, wąskie wargi zadrżały, zanim - ku uldze zebranych - wydobyła się z nich lakoniczna odpowiedź.

- Dobrze. Niech się pan skontaktuje z moją sekretarką.

Umieści pana w moim rozkładzie zajęć.

- Wciąż jeszcze nie podjęliśmy decyzji co do listy pacjentek czekających na zabieg - przypomniał wszystkim Carew.

- Myślałem, że podjęliśmy - odparł chłodno Thelwell.

- Pan wyraził swoją opinię, panie Thelwell - powiedział

Carew. - Ale decyzja nie została podjęta. Musimy rozważyć różne rozwiązania.

- To znaczy?

- W zasadzie mamy trzy. Pierwsze - czasowo zawieszamy wykonywanie zabiegów. Drugie - zaczynamy kierować pacjentki do innych szpitali.

Trzecie - przeprowadzamy nadal operacje w nadziei, że przy wyjątkowej czujności ze strony nas wszystkich problem się nie powtórzy.

- Z drugiej propozycji nie uda się nam skorzystać, obawiam się... - powiedział Crichton. - Jestem w kontakcie ze wszystkimi szpitalami. Nie mają możliwości, by przyjąć którąkolwiek z naszych pacjentek, poza wyjątkowo ciężkimi nagłymi przypadkami.

Ich listy oczekujących są po prostu tak długie, jak nasza.

- Więc zawieszamy lub działamy z większą ostrożnością.

- Jestem oburzony podtekstem tej uwagi, Carew - powiedział lodowato Thelwell.

- W tym, co powiedziałem, nie było nic osobistego, Thelwell.

Jeśli postanowimy, że zabiegi chirurgiczne na ginekologii mają być wykonywane, procedura aseptyczna musi być ściślej przestrzegana na każdym terenie.

Jednogłośnie zdecydowano, że na razie zabiegi chirurgiczne na oddziale ginekologicznym szpitala Kerr Memorial będą nadal wykonywane.

- Chciałbym zaproponować pewną zmianę - powiedział Jamieson.

- A mianowicie...? - Zapytał Carew.

- Pacjentki ginekologii stale umieszczane są w tych samych salach szpitalnych. Myślę, że byłoby dobrze umieszczać je przez pewien czas na innym oddziale. Czy to możliwe?

Po krótkiej naradzie Crichton przyznał, że istnieje taka możliwość.

Oddział Aleksandry był od kilku miesięcy zamknięty z powodu braku pielęgniarek, a raczej z powodu braku pieniędzy na pensje dla pielęgniarek.

Po odpowiednim przygotowaniu mógł być ponownie otwarty dla pacjentek po zabiegach.

- Ile czasu to zajmie? - zapytał Jamieson.

- Potrzebujemy dwóch dni - odparł Crichton.

- Zatem proponuję, by przeprowadzanie zabiegów chirurgicznych wznowić dopiero, kiedy nowe miejsce będzie gotowe.

Mężczyźni zgromadzeni wokół stołu z aprobatą skinęli głowami.

- Kiedy pacjentki opuszczą sale, w których teraz leżą, przeprowadzimy tam dezynfekcję - powiedział Richardson.

- Dobrze - zgodził się Crichton.

- Jeszcze coś, panowie? - Carew rozejrzał się.

Nikt się nie odezwał.

- W porządku. Możemy wracać do naszych obowiązków.

* 4 *

Po wyjściu z zebrania Jamieson powiedział Evansowi, że chce na chwilę wpaść do swojego pokoju i zabrać teczkę, zanim pójdą do oddziału mikrobiologii. Evans zgodził się mu towarzyszyć.

- Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak postawił się

Thelwellowi - powiedział poważnie, gdy przechodzili przez brukowany dziedziniec w drodze do poczerniałego budynku z kamienia, gdzie mieściły się mieszkania lekarzy.

Jamieson z niechęcią myślał o pierwszym spotkaniu z

Thelwellem.

Musiał przyznać, że okazało się ono gorsze, niż się spodziewał, ale nie chciał wdawać się w rozmowę o Thelwellu z innym przedstawicielem szpitalnego personelu. Zignorował więc komentarz Evansa i spojrzał w górę na rząd kamiennych popiersi umieszczonych na występach muru od strony wejścia do budynku.

Korozja piaskowca wyżarła niektóre napisy. Nazwiska i daty były trudne do odczytania, ale udało musię odczytać najważniejszy:

„John Thurlow Kerr, Profesor Medycyny, 1881-88”.

- Ambicja założyciela, by pozostać nieśmiertelnym -

powiedział Evans.

Jamieson przez chwilę zastanawiał się, dlaczego wszystkie popiersia i posążki wyglądały prawie tak samo. Jaki był tego sens? Co powinno mu przyjść na myśl, gdy patrzył na kruszące się kamienne popiersie?

Przypuszczał, że Evans trafił w sedno swoją uwagą o chęci pozostania nieśmiertelnym.

Doprawdy wzruszające. Zastanawiał się jak musiał wyglądać szpital w roku 1881 i jak wiele bólu i cierpień widziały i słyszały te ściany, ilu nieszczęść ludzkich były świadkami, Gdyby tylko mogły mówić... Choć może lepiej byłoby nie słyszeć. Czy ludzie w tamtych czasach pokładali w swych uzdrowicielach taką samą nadzieję jak dziś? Czy obdarzali ich taką samą ślepą wiarą?

Czy patrzyli z ufnością, gdy przystawiano im pijawki, by puścić krew pod „uczonym” okiem mędrców w surdutach, jaśnie panów medyków, Thelwellów tamtej epoki, dla których powątpiewanie we własną mądrość nie miało miejsca?

Refleksje nad zawodem lekarza i historią medycyny sprawiły, że Jamieson miał na ten temat mieszane uczucia. Czy istnieje jakaś inna grupa zawodowa tak konserwatywna w swych poglądach, tak nieznośnie zamknięta, tak zdecydowanie broniąca się przed ludźmi z zewnątrz? - zastanawiał się.

Wątpił w to i uznał, że nie ma zbyt wielkich powodów do dumy.

Spojrzał na brodatą twarz Johna Thurlowa Kerra i zaczął rozmyślać o rozwoju medycyny przy końcu dziewiętnastego wieku.

Zabieg chirurgiczny przebiegał przy przejmujących krzykach operowanych bez narkozy i środków znieczulających i było prawie

„zagwarantowane” ropne zakażenie ran pooperacyjnych. Poród z gorączką poporodową u wielu kobiet. Chorobę przenosili prawie wyłącznie sami lekarze, którzy z ignorancją właściwą tamtej epoce bezceremonialnie przechodzili wprost z prosektorium do izby porodowej, nieświadomie roznosząc infekcje, by je potem rozpaczliwie usiłować wyleczyć. Ilu lekarzy przyznało się wówczas do takiego postępowania, gdy wreszcie rola bakterii w zakażeniach została określona? Pewnie niewielu. Pokora nie była cnotą ówczesnych medyków niezależnie od tego, czy byli lekarzami z

Harley Street, czy afrykańskimi szamanami. I jedni, i drudzy starali się swoimi sposobami utrzymać pacjentów w niewiedzy na temat ciała, bo to służyło ich interesom.

I jedni, i drudzy aplikowali swoje tajemnicze mikstury w atmosferze mistycyzmu podtrzymywanej po to, by zachować swoją pozycję w społeczeństwie. „Jakie będzie działanie penicyliny, panie doktorze?” - „Zwalczy zakażenie, pani Brown”. Ale ilu lekarzy ogólnych wiedziało, jak naprawdę działa penicylina? Z

całą pewnością niewielki procent. Jamieson wiedział, bo chciał wiedzieć. Taką miał naturę. Dlatego został polecony Kontroli

Naukowo-Medycznej.

- Za sekundę wracam... - powiedział do Evansa i wbiegł po schodach, by zabrać z pokoju teczkę. Gdy wszedł, zatrzymał się na chwilę, żeby poprawić zsuwający się bandaż na lewej ręce. Kiedy go zawiązał, zastanowił się, co wyniósł z dzisiejszego zebrania.

„Trudny” to nie było określenie, które pasowało do Thelwella. To był najprawdziwszy sukinsyn, którego zachowanie nie znajdowało usprawiedliwienia. Carew był zbyt słabym człowiekiem, by móc z dobrym skutkiem piastować stanowisko dyrektora do spraw medycznych. Nadawał się do otwierania uroczystości w szpitalu i do rozmów z paniami z koła gospodyń domowych, a nie do szefowania ludziom takim jak Thelwell. Crichton wydawał się w porządku, ale oczywiście jako zwykły administrator nie mógł się wtrącać do spraw medycznych. Phillip Morton również sprawiał dobre wrażenie, zwłaszcza że mało mówił. Jamieson nie zazdrościł mu pracy w charakterze podwładnego Thelwella.

Richardson też wyglądał na porządnego faceta. Jamieson podziwiał jego opanowanie wobec jawnie prowokacyjnego zachowania

Thelwella. Zastanawiał się, czy wynikało to z opanowania

Richardsona, czy też z braku zapału do walki człowieka w podeszłym wieku. Clive Evans sprawiał wrażenie kompetentnego, był lojalny w stosunku do Richardsona, poza tym starał się pomóc, jak umiał.

Teraz czekał na dole.

Jamieson poszedł za Evansem wąską alejką między znakami wskazującymi drogę do kliniki chorób skórnych w jednym kierunku i do szpitalnej pralni - drugim. Miał nadzieję zobaczyć nowoczesny oddział mikrobiologi, ale kiedy Evans skręcił w lewo i zeszli po kilku kamiennych stopniach, zaczął podejrzewać najgorsze. Nie mylił się. Dział mikrobiologii mieścił się na parterze, w suterenie jednego z najstarszych budynków szpitalnych.

- Biuro doktora Richardsona jest tam... - powiedział Evans wciąż wskazując drogę.

Laborantka z recepcji przyjmującej próbki spojrzała z uśmiechem na Jamiesona. Odwzajemnił uśmiech. Uśmiech jest potrzebny, gdy jest się zdanym na pomoc innych. Daje poczucie bezpieczeństwa, jak widok znaku nawigacyjnego, który dostrzeże żeglarz przemierzający nieznane morza. Jamieson poczuł, że zaczyna dostawać klaustrofobii. Posuwali się długim korytarzem między rzędami małych pomieszczeń laboratoryjnych, których metraż nie dawał upoważnienia nazwie „sala”. Były niewiele większe od kabin. Miejscami na korytarzu było tak ciasno, że z trudem można było się przecisnąć, gdyż na zewnątrz wystawione były lodówki i inne większe urządzenia laboratoryjne. Pokój Richardsona był nieco większy i miał duże okno. Jamieson zauważył, że nie wpuszcza ono tyle dziennego światła, by można było zrezygnować ze sztucznego oświetlenia.

Budynek naprzeciwko był oddalony nie więcej niż o dwadzieścia metrów.

- Zorganizowałem dla pana pokój na dole - powiedział

Richardson. - Wprawdzie niewielki, ale jak pan sam widzi, trochę u nas ciasno.

- Jestem pewien, że będzie dobry - odparł Jamieson.

- Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, wystarczy powiedzieć.

Clive Evans zdjął marynarkę i wdział biały laboratoryjny fartuch.

Kiedy zawinął mankiety rękawów od koszuli, Jamieson znów zauważył czerwone ślady oparzenia na jego przegubie. Zapytał, czy coś z tym zrobił.

- Ooo... To zupełny drobiazg - upierał się przy swoim Evans.

- Nie ma sprawy.

- Co się stało? - zapytał Richardson.

- Doktor Evans oparzył się wczoraj ratując mnie przed porażeniem prądem - wyjaśnił Jamieson.

- Naprawdę? - zdziwił się Richardson zaniepokojony obrażeniami kolegi. - Czy ktoś to obejrzał, Clive? Może powinieneś mieć opatrunek.

Pochylił się, by móc z bliska przyjrzeć się ranie, ale Evans powtórzył, że to drobiazg i opuścił rękawy. Odwrócił się do

Jamiesona.

- Jeśli pan chce, oprowadzę pana po laboratorium.

Jamieson zwiedził najpierw klitki ulokowane na parterze.

Evans objaśniał mu przeznaczenie każdej z pracowni. Potem zaprowadził na dół do oświetlonej zimnym, fluorescencyjnym światłem sutereny, Weszli do długiego, niskiego pomieszczenia.

- To przygotowalnia - powiedział. - Całe nasze szkło i oprzyrządowanie jest tu czyszczone i sterylizowane.

Trzy kobiety pracowały przy zlewach z nierdzewnej stali.

Jamieson zauważył, że sterylizator parowy jest włączony. Usłyszał trzask przekaźnika zwiększającego dopływ pary i urządzenia utrzymującego temperaturę.

- Jak pan widzi, mamy jeden duży autoklaw, zasilany bezpośrednio parą ze szpitala. Używamy go do sterylizacji każdego narzędzia po użyciu podczas operacji i zabiegów. Dodatkowo mamy trzy piece na gorące powietrze i kilka niskociśnieniowych kocherów do szybkiego sterylizowania.

- Czy sterylizujecie coś dla innych izb lub oddziałów? -

zapytał Jamieson.

- Nie. Cała ogólna sterylizacja odbywa się w urządzeniu głównym CDS.

- Rozumiem - powiedział Jamieson. Zauważył, że z kobiet pracujących przy zlewach leje się pot. Spojrzał w górę szukając na suficie wyciągu.

- Niestety, nie mamy klimatyzacji - powiedział Evans, jakby czytał w jego myślach. - O ile wiem, doktor Richardson prosi o nią od dawna, ale bez rezultatu. Szpital ma wiele innych potrzeb.

Ale nie jest aż tak źle, kiedy sterylizator jest wyłączony.

- Ale dość strasznie, kiedy jest włączony - odparł Jamieson.

Obaj ruszyli dalej korytarzem sutereny. Jamieson musiał schylać głowę, żeby nie zawadzić o rury biegnące pod sufitem.

Nieco niższy Evans nie miał tego problemu.

- To moje laboratorium - powiedział Evans, gdy weszli do kwadratowego pokoju, niewiele większego od reszty pomieszczeń z wyjątkiem pokoju Richardsona.

- A ten, obawiam się, jest czasowo pański. - Evans otworzył drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Jamieson zajrzał do małego, wąskiego pokoju, który przypominał mu szafę w ścianie.

Było tu biurko, telefon i ruchoma lampa. Na nic więcej nie było miejsca. Na biurku leżały dwie teczki z aktami.

- Te akta zawierają informacje, o które pan prosił -

powiedział Evans. - Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, jestem naprzeciwko.

Jamieson podziękował, zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła.

Usiadł i rozejrzał się po ścianach. Gdy wyciągał rękę, mógł dotknąć każdej z nich.

Na górze znajdowało się okienko. Szyba z grubego zbrojonego szkła wpuszczała zaledwie ślad dziennego światła. Mniej niż o brzasku - pomyślał Jamieson.

- North Tower sto pięć - szepnął włączając lampę. Otworzył teczki i zabrał się do roboty.

Po dobrych dwóch godzinach studiowania akt Jamieson nie znalazł żadnego uchybienia w postępowaniu działu mikrobiologii, zmierzającym do wykrycia źródła infekcji. Zgodnie z dokumentacją wszystkie zalecane, standardowe procedury były przestrzegane z drobiazgową skrupulatnością, a wszystkie testy były przeprowadzane wielokrotnie. Ale wyniki wciąż były te same.

Żadnych śladów bakterii, która była zmorą zabiegów chirurgicznych na oddziale ginekologicznym. Jamieson wrócił do wyników testów, jakim poddany był personel. Starał się znaleźć cokolwiek, co odbiegałoby od normy.

Nagle coś znalazł. Jedna z pielęgniarek i jeden z członków zespołu chirurgicznego mieli całkowicie negatywne wyniki testów przeprowadzonych przy dwóch oddzielnych okazjach. To było zastanawiające. U większości ludzi występują rozmaite rodzaje nieszkodliwych dla nich bakterii - w nosie, gardle i na skórze.

Bywa jednak, że w pewnych okolicznościach bakterie te mogą stwarzać zagrożenie dla innych. Szczególnie gdyby to byli pacjenci z otwartymi ranami.

Istnieje kilka możliwych wytłumaczeń całkowicie ujemnych wyników testów i Jamieson zaczął je rozważać. Na przykład gdyby ktoś był poddany leczeniu antybakteryjnemu, wówczas normalna flora bakteryjna w jego organizmie zostałaby zniszczona. Gdyby jednak przed, przeprowadzeniem testu ktoś posmarował miejsca, z których miały być brane próbki, kremami antyseptycznymi, sprawa wymagałaby wyjaśnienia. Jamieson spisał z karty testów odnośne numery, Postanowił pójść tym tropem dopiero, gdy przeczyta wszystkie dokumenty. Zakończył przeglądanie papierów dotyczących personelu i przeszedł do raportów laboratoryjnych na temat zarazka powodującego infekcję. Cechy charakterystyczne kultury bakterii były zarejestrowane i jej tożsamość nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Gdy tylko zobaczył wyniki testów antybiotykowych, wiedział, na czym polega problem. Organizm wydawał się odporny na każdy ze znanych antybiotyków znajdujących się na liście środków dopuszczonych do stosowania. Po prostu nie było możliwości wyleczenia takiego zakażenia.

- Nic dziwnego, że zmarły... - powiedział cicho Jamieson.

Uodpornianie się bakterii na antybiotyki nie jest niczym nowym.

Ten proces trwa cały czas. Jak na złość - szczególnie w szpitalach. Przy tak wielkiej ilości stosowanych lekarstw, to po prostu naturalna obrona bakterii, które zmieniają swoją postać w kolejne mutacje. Gdy więc pacjentowi podano antybiotyk, nowy mutant zdolny jest wytrzymać jego działanie i może przetrwać, a nawet się rozmnożyć. Staje się dominującą formą infekcji.

Nie wykryty oraz nie zniszczony może przetrwać dostatecznie długo, by zarazić innych pacjentów.

Bakteria Pseudomonas od początku była naturalnie odporna na większość antybiotyków. Trwanie w środowisku szpitalnym powodowało zwiększenie odporności jej na leki i uczyniło bardzo niebezpieczną. Pomimo to Jamieson uważał uporczywość tej odmiany

Pseudomonas panoszącej się w szpitalu Kerr za zaskakującą. Clive

Evans uchylił drzwi i zapytał, jak leci.

- Wiem teraz trochę więcej, niż wiedziałem wcześniej -

odparł Jamieson.

- To dobrze. Chce pan, żebym pokazał, gdzie jest stołówka?

Jamieson spojrzał na zegarek i ze zdziwieniem stwierdził, że jest już po pierwszej.

- Chcę najpierw zadać kilka pytań. Można?

- Oczywiście.

- Dwie osoby z personelu chirurgicznego mają ujemne wyniki w dwóch kolejnych badaniach. Czy to było wyjaśniane?

- Nie. Nie zauważyłem tego - wyznał Evans.

- Dobrze byłoby ich sprawdzić.

- Właśnie dziś rano wzięliśmy kolejne wymazy, ale ma pan rację, powinniśmy byli to wyłapać. Kto to jest?

- Nie potrafię panu powiedzieć. Na liście, którą mi pan dał, są tylko numery. Oto one... - Jamieson wręczył Evansowi kartkę.

Evans schował papier do kieszeni i obiecał, że sprawdzi.

- Jakie ma pan następne pytanie?

- Czy sprawdzaliście obecność czynników powodujących uodpornienie Pseudomonas?

- Nie - odparł Evans. - Doktor Richardson nie sądził, by to miało sens. Jeśli bakteria jest odporna na leczenie antybiotykami, to jest. Jego zdaniem, dla pacjentów nie ma wielkiego znaczenia, dlaczego jest odporna. - Evans zauważył wyraz twarzy Jamiesona i szybko dodał: - To słowa doktora Richardsona.

- To mogłoby pomóc w ustaleniu, skąd się wzięła bakteria -

stwierdził kategorycznie Jamieson.

- Rozumiem - odparł z zakłopotaniem Evans. - Nie wzięliśmy tego pod uwagę. Skoncentrowaliśmy się na próbach oddziaływania antybiotyków, które są dla nas dostępne. Doktor Richardson sądził, że może będziemy w stanie znaleźć jakąś kombinację antybiotyków, która byłaby skuteczna.

- Dodając jeden do drugiego otrzymuje się trzeci -

uśmiechnął się Jamieson. - Dobra myśl. Macie już jakieś efekty?

- Jeszcze nie, ale ciągle próbujemy.

- Może w Londynie mogliby pomóc - powiedział Jamieson.

- Dokąd mam wysłać próbkę bakterii?

- Niech pan ją wyśle do laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej w Londynie i oznaczy „Priorytet E” - odpowiedział

Jamieson używając kodu, który otrzymał na wypadek, gdyby potrzebował szybkiej naukowej ekspertyzy. Dał Evansowi adres laboratorium.

- Coś jeszcze? - zapytał Evans.

- Mówił pan coś o lunchu?

W szpitalnej stołówce Jamieson zjadł lunch, o którym należałoby jak najszybciej zapomnieć, i wrócił do swojej „szafy”

na oddziale mikrobiologii.

Zadzwonił do sekretarki Thelwella, żeby umówić się na spotkanie.

Otrzymał odpowiedź, że chirurgowi najbardziej odpowiadałaby godzina czwarta.

Jamieson powiedział, że przyjdzie. Kiedy odłożył słuchawkę, wszedł Evans.

Wręczył Jamiesonowi kartkę papieru.

- Tu są nazwiska tych dwojga, którzy mieli ujemne wyniki w obu testach. Szkoda, że nie zauważyłem tego wcześniej.

Jamieson głośno odczytał treść kartki.

- Starsza pielęgniarka Laura Fantes i... pan Gordon Thomas

Thelwell.

Dziękuję. Wspomnę mu o tym, kiedy będę u niego - powiedział starając się opanować podniecenie.

- Bardzo dobrze - odparł Evans z ledwo wyczuwalnym zadowoleniem w głosie. - Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?

- Chciałbym mieć trochę miejsca w laboratorium - powiedział

Jamieson.

- Trochę miejsca w laboratorium? - powtórzył jak echo Evans.

- Tak, miejsce w laboratorium i kulturę bakterii

Pseudomonas.

Chcę się temu osobiście przyjrzeć i przeprowadzić własne testy.

To życzenie wprawiło Evansa w chwilowe zakłopotanie, - Raczej nie cierpimy na nadmiar przestrzeni, jak pan zapewne sam zauważył. Nie mam pojęcia, gdzie... Chyba że chciałby pan skorzystać z miejsca u mnie. Jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, to oczywiście...

- To miło z pańskiej strony - powiedział z uśmiechem

Jamieson. - Wystarczy kawałek stołu.

Evans zabrał Jamiesona do swojego laboratorium po drugiej stronie korytarza. Tam przedstawił mu dziewczynę z ciemnymi włosami upiętymi z tyłu w staranny kok i w dużych okularach, co jej wyglądowi dodawało powagi. Była tak pochłonięta swoim zajęciem, że w pierwszej chwili nie podniosła wzroku.

- To Moira Lippman, jedna z naszych starszych laborantek -

powiedział Evans. - Jestem pewien, że udzieli panu wszelkiej pomocy i szczegółowych informacji.

Wreszcie dziewczyna podniosła głowę i uśmiechnęła się.

Podniosła również dłonie w rękawiczkach, jakby usprawiedliwiając się, że nie może Jamiesonowi uścisnąć dłoni.

- Rozumiem - powiedział odwzajemniając uśmiech.

- Moira, doktor Jamieson chciałby dostać kulturę

Pseudomonas. Możesz się tym zająć, jak tylko znajdziesz wolną chwilę?

Dziewczyna skończyła swoją pracę i podeszła do zlewu.

Ściągnęła skażone rękawiczki i wrzuciła je do otwieranego pedałem kubła na śmieci. Łokciem otworzyła kran i umyła ręce. Kiedy je wysuszyła, podeszła do Jamiesona wskazując rząd tekturowych pudełek pod stołem.

- Tu są rękawiczki i maski - powiedziała. - Rękawiczki chirurgiczne nie będą dla pana dobre przez te bandaże na rękach.

Może pan używać tych. dużych plastikowych służących do badań.

Pudełko jest obok drzwi.

Spróbuję znaleźć dla pana fartuch.:

Kiedy Jamieson miał już na sobie cały zestaw ubrania ochronnego, złożony z maski, rękawic, fartucha laboratoryjnego i fartucha gumowego, Moira powiedziała:

- Wszystkie niebezpieczne bakterie trzymamy w lodówce z czerwoną taśmą przyklejoną w poprzek drzwi.

- Rozumiem - odparł Jamieson patrząc na trupią czaszkę i skrzyżowane piszczele widniejące pośrodku czerwonej wstęgi.

- Normalnie nie sklasyfikowalibyśmy Pseudomonas jako śmiertelnej bakterii, ale ta szczególna odmiana zasłużyła sobie na to.

Moira otworzyła kluczem drzwi lodówki. Klucz nosiła przypięty pod klapą fartucha. Wyjęła plastikowe naczynie zawierające galaretę koloru słomkowego. Powierzchnia galarety upstrzona była koloniami żyjątek, które miały blady niebiesko -

zielony odcień.

- Nie można się pomylić - powiedziała Moira. - Pigment zdradza ją za każdym razem.

- Pyocyanin - odparł Jamieson.

- Odrobił pan lekcję - uśmiechnęła się dziewczyna. - Ktoś mi mówił, że jest pan chirurgiem.

- W tej chwili człowiekiem do wszystkiego - odparł z uśmiechem Jamieson. Spojrzał na naczynie i wyczuł nikły zapach świeżo koszonej trawy, który kojarzył mu się z Pseudomonas od czasu, gdy uczył się mikrobiologii. Uwięziona w naczyniu bakteria wyglądała tak nieszkodliwie.

Pigment miał nawet ładny kolor. Jego nazwa - pyocparrin -

brzmi niewinnie, dopóki nie uświadomić sobie, jakie robi spustoszenie wytwarzając wielkie ilości ropy.

Organizm Sally Jenkins poznał działanie Pseudomonas.

Umierała na zakażenie, które zamieniło jamę brzuszną w ropiejącą, gnijącą masę.

Bakteria dostała się bez przeszkód przez rany pooperacyjne i rozprzestrzeniała dalej z kompletną odpornością na podawane w dużych ilościach leki. Teraz Sally miała zaatakowany krwiobieg, co powodowało zaniki świadomości. Przy łóżku siedział jej mąż i z poczuciem bezsilności przeżywał swoją osobistą tragedię.

- Czy nic nie można już zrobić? - wyszeptał chrapliwie. - Do diabła, musi być jakieś wyjście?

Phillip Morton bez żadnych emocji pokręcił przecząco głową.

- Przykro mi - powiedział po prostu. - Może byłoby lepiej, gdyby pan na chwilę wyszedł?

- Nie - odparł z uporem Jenkins, chwytając żonę za rękę. - Chcę być z nią. Nie wyjdę. Sally! Słyszysz mnie?

Morton i siostra oddziałowa wymienili spojrzenia. Oboje czuli się bezradni. Nie ma nic gorszego niż świadomość, że przypadek jest beznadziejny, a najbliżsi chorego nie mogą w to uwierzyć.

Sally rzucała się w gorączce i siostra czuwająca nad nią miała trudności z ocieraniem potu z jej twarzy. Oddech Sally był szybki, z trudem łapała powietrze. Jej palce poruszały się niespokojnie, jakby szukając ucieczki przed bólem. Była nieprzytomna i nie było z nią żadnego kontaktu. Nagle znieruchomiała. Jej szyja zesztywniała. Przez sekundę panowała cisza, potem z gardła Sally wydobyło się długie chrapliwe westchnienie, a jej ciało pogrążało się powoli w objęciach śmierci. Morton i pielęgniarki zachowali spokój, ale dla Jenkinsa cierpienie dopiero się zaczynało. Rzucił się na ciało żony i łkał spazmatycznie. Ustami rozpaczliwie szukał jej nieruchomych palców, jakby chciał pocałunkami porozumieć się z nią i przywołać ją z powrotem.

- Nie opuszczaj mnie! - łkał. - Nie opuszczaj mnie, Sal!

Morton poprowadził siostry do drzwi.

- Zostawmy go na chwilę samego z żoną - powiedział cicho.

Moira Lippman obserwowała Jamiesona, który właśnie siadał, by zaszczepić świeżą kulturę pseudomonas znajdującą się w naczyniu, które wyjęła z lodówki. Jamieson palnikiem rozgrzał do czerwoności drut służący do okulizacji, po czym odczekał chwilę, aż nieco ostygnie, a następnie dotknął nim kultury bakterii dawcy. Przeniósł drut na świeżą kulturę, stopniowo rysując nim powierzchnię substancji.

- Dużo można się dowiedzieć o ludziach ze sposobu, w jaki pracują przy tym - powiedziała Moira.

- Naprawdę? - zapytał Jamieson, lekko ubawiony tym stwierdzeniem.

- To trochę tak jak z charakterem pisma. Spokojni, nieśmiali ludzie stawiają mnóstwo cienkich linijek, ciasno jedna obok drugiej.

Ekstrawertycy robią kilka szerokich rys i kończą ostatnią zawijasem, jakby stawiali swój podpis.

- A jak ja wypadłem? - spytał Jamieson.

Moira wzięła do ręki naczynie i przez szklaną pokrywkę spojrzała na galaretowatą powierzchnię.

- Linie doskonale równe, staranne, o właściwych proporcjach, o doskonałym nachyleniu. Powiedziałabym, że wykonał je ktoś skrupulatny, kto przywiązuje dużą wagę do szczegółów.

- Cieszę się. Uspokoiła mnie pani - uśmiechnął się Jamieson.

Moira włożyła pojemnik do inkubatora.

- Co właściwie chce pan zrobić z tą bakterią? - zapytała.

- Chcę wykonać rutynowe testy biochemiczne, dopaść bestii, jak pani woli. W tej chwili mamy tylko zestaw faktów i liczb zapisanych na papierze.

Wydaje mi się, że jeśli sam to wykonam, to może będę miał lepsze wyobrażenie, o co w tym wszystkim chodzi.

- Standardowy zakres testów?

- Pełny zakres.

- Nie będzie ich pan w stanie zrobić, dopóki hodowla bakteryjna przez noc nie wyrośnie. Chce pan, żebym przygotowała tuby na jutro rano?

- To by mi bardzo pomogło - przytaknął Jamieson. - Ale nie chcę przeszkadzać pani w innych zajęciach.

- Nie ma problemu - odparła Moira, - Pokażę panu, gdzie je znaleźć, na wypadek gdybym rano musiała pójść na oddział.

Jamieson zadzwonił do administracji szpitala, żeby zapytać o starszą pielęgniarkę Laurę Fantes. Z grafiku pracy wynikało, że siostra Fantes ma wolne do następnego dnia, do godziny siódmej czterdzieści pięć rano.

Kiedy pomyślał, że rozmowa z siostrą będzie musiała poczekać, usłyszał, że Laura Fantes mieszka w domu pielęgniarek na terenie szpitala.

Istniała szansa, że ją tam znajdzie. Jamieson zapytał, jak może tam trafić, po czym podziękował i ruszył na poszukiwania.

Znalazł się na placu przed rozległym, ciemnym trzypiętrowym budynkiem, który stał obok szpitalnej kuchni.

Szyld oznajmiał, że jest to „Dom imienia Thelmy Morrison dla

Pielęgniarek”. Na frontowej ścianie, nad wejściem witraż w oknie przedstawiał pielęgniarkę pochyloną nad żołnierzem rannym w wojnie krymskiej. Czy takie „dziedzictwo” jest aż tak ważne, żeby je upamiętniać? - zastanawiał się Jamieson. Jego zdaniem, ciągłe aluzje do historii pełnej wojen, zabijania i okaleczania oraz gloryfikowanie uczestników były irytujące.

Czasem myślał, że byłoby naprawdę całkiem przyjemnie żyć w kraju, który nie miałby tak wielkich tradycji i związanych z tym rozmaitych bzdur.

Gdzieś, gdzie domy byłyby nowe i wszystko działałoby, jak należy. Ale czy istnieje takie miejsce?

Na placu panował hałas. Powietrze wypełniał brzęk wózków rozwożących posiłki i syk pary z kuchni, której trzy wejścia gospodarcze wychodziły na dziedziniec. Portier szamoczący się z ciężkim kontenerem, którego kółka nie chciały się toczyć po kocich łbach, śpiewał arię operową niemiłosiernie fałszując.

Jamieson pomyślał, że facet być może czeka na „odkrycie”.

Ktoś z telewizyjnego programu „Szukamy talentów” wynurzy się zza jednej ze skrzyń i uczyni go gwiazdą. Otoczenie było przerażające. Jamieson współczuł pielęgniarkom z nocnej zmiany, że musiały spać w ciągu dnia w tym harmidrze. Wszedł do budynku, na wprost miał przed sobą schody i korytarze biegnące po obu stronach. Nie znalazł jednak listy lokatorów ani planu pokoi.

Zobaczył biurko, ale nikt przy nim nie siedział. Wyglądało na to, że w pobliżu nie ma w ogóle nikogo. Miejsce wydało się

Jamiesonowi dziwne.

Sprawiało wrażenie kościoła. Taką atmosferę stwarzało światło wpadające przez okienne witraże, które, jak zauważył, zajmowały całą ścianę na podeście schodów.

Poszedł korytarzem, którego wyblakły czerwony dywan tłumił odgłos kroków.

Stęchłe powietrze miało w sobie chłód charakterystyczny dla starych budowli z kamienia. Spojrzał na misternie utkaną pajęczą sieć na bębnie hydrantu i nagle usłyszał odgłos otwierających się drzwi wejściowych. Mężczyzna w źle dopasowanym niebieskim mundurze, trzymający w ręku spodek i filiżankę, przeciął korytarz szurając nogami. Usadowił się za biurkiem i sięgnął po gazetę.

Nie zauważył wcześniej Jamiesona, więc był zaskoczony, gdy ten nagle podszedł i odkaszlnął dla zwrócenia na siebie uwagi.

- Ej! Co pan kombinujesz? - zapytał, najwyraźniej przestraszony. - Tu nie można wchodzić!

- Szukam siostry Fantes - odparł Jamieson.

- To powinien pan zapytać, a nie włóczyć się po korytarzach.

- Nie było pana tutaj - skwitował uwagę Jamieson, wskazując wzrokiem filiżankę i spodek.

Mężczyzna wyczuł, że ma do czynienia z kimś ważnym, i spuścił z tonu.

- Czy wolno spytać, kto jej szuka? - zapytał niemal przymilnie.

- Jestem doktor Jamieson. Przychodzę w sprawie służbowej, nie prywatnie - powiedział Jamieson uprzedzając następne pytanie.

- Zaraz sprawdzę, czy jest, panie doktorze - obiecał mężczyzna z grymasem, który zapewne miał być uprzejmym uśmiechem, lecz nadał mu wygląd jamnika z bolącym zębem. Jedną ręką włożył okulary i przebiegł palcem po liście lokatorów. Podniósł słuchawkę telefonu i wystukał trzy cyfry. Czekając, aż ktoś się zgłosi, posłał Jamiesonowi jeszcze jeden krzywy uśmiech. Wyglądał na rozczarowanego przedłużającą się ciszą w słuchawce, w końcu jednak ktoś odebrał telefon, Wreszcie przekazał wiadomość osobie na drugim końcu linii.

- Zaraz zejdzie, panie doktorze - oznajmił odkładając słuchawkę, za pierwszym razem nie trafiając nią na widełki. - Może pan poczekać w świetlicy. To tam...

Jamieson pomaszerował za jego przygarbioną postacią wzdłuż korytarza parteru i został wprowadzony do obszernej sali. Był tu wysoki, elegancki kominek z ozdobnym ekranem przeciwogniowym.

Obok stała mosiężna skrzynia na drewno. Zimne pokoje i wygasłe kominki, pomyślał Jamieson.

Jest w tym coś bardzo brytyjskiego. Na białych ścianach wisiały w regularnych odstępach wyblakłe olejne obrazy, przedstawiające sceny z angielskiej wsi. Parę foteli pamiętających lepsze czasy rozstawiono na podłodze z linoleum.

„Przegląd Pielęgniarski” i różne inne magazyny kobiece leżały porządnie poukładane na niewielkim czarnym stoliku.

Jamieson spojrzał na zegarek. Było piętnaście po trzeciej.

Drzwi otworzyły się i do sali weszła niewysoka kobieta około trzydziestki. Była wąska w ramionach i szeroka w biodrach. Cicho zamknęła drzwi i przedstawiła się jako Laura Fantes. Jamieson również przedstawił się i wyjaśnił, co robi w Kerr Memorial.

- Rozumiem - powiedziała dziewczyna, ale widać było, że usiłuje odgadnąć, dlaczego Jamieson chciał widzieć się właśnie z nią.

- Chodzi o wymazy, które zostały pobrane do testów w ramach sprawdzania personelu - objaśnił Jamieson.

- Wyniki były przecież negatywne - powiedziała szybko dziewczyna.

- Zgadza się. Dlatego tu jestem.

- Nie rozumiem...

- Były zbyt negatywne.

Dziewczyna ze zdziwieniem potrząsnęła głową.

- Zbyt negatywne?

- Żadnych bakterii. Zero - odrzekł Jamieson.

- Czy to źle? - spytała. Najwyraźniej uważała, że nie.

- To nie jest źle - powiedział spokojnie Jamieson. - To jest nienormalne. Chyba że poddała się pani leczeniu z zastosowaniem środków antybakteryjnych. Wtedy, oczywiście, sprawa jest jasna.

Ale... nie ma o tym wzmianki w pani książeczce zdrowia.

Dziewczyna przez moment wytrzymała spojrzenie Jamiesona, potem spuściła głowę i utkwiła wzrok w podłodze. Jej ramiona opadły.

- Ale byłam głupia - powiedziała cicho. - Powinnam była o tym pomyśleć. Ale byłam głupia!

Jamieson spokojnie czekał, aż dziewczyna powróci do równowagi.

Gdzieś trzasnęły drzwi i ich odgłos przerwał przedłużającą się ciszę.

- Ma pan całkowitą rację - powiedziała cicho Laura Fantes.

- Leczę się.

- O co chodzi?

- Zapalenie pęcherza. Biorę ampicylinę.

Przez moment Jamieson nie mógł zrozumieć, co było powodem takiego zdenerwowania dziewczyny. Zapalenie pęcherza jest dość powszechną dolegliwością występującą u młodych kobiet. Jest to związane z aktywnością seksualną. Dlatego ta dolegliwość nazywana jest zapaleniem „miłosnym”. Ale trudno to uznać za powód do zażenowania i trzymania sprawy w tajemnicy.

Po chwili domyślił się i zapytał:

- Nie poszła pani do lekarza?

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Zabrała pani lekarstwo z oddziału?

Laura Fantes przytaknęła. Jamieson wydał z siebie przeciągłe westchnienie.

- Zdaje sobie pani sprawę z tego, że wynoszenie jakichkolwiek środków z oddziału jest wykroczeniem, które kwalifikuje panią do natychmiastowego zwolnienia? - zapytał.

Dziewczyna przytaknęła.

- Oczywiście. To była głupota z mojej strony. Chyba po prostu nie pomyślałam o tym w porę. Dość często dostaję zapalenia pęcherza i mój lekarz zawsze daje mi ampicylinę. Pomyślałam, że tym razem będzie tak samo, więc nie chciało mi się jechać przez całe miasto i czekać czterdzieści minut w poczekalni. To takie przygnębiające.

- Jak długo jest pani pielęgniarką? - spytał Jamieson.

- Od dziewięciu lat.

- Myślała pani o małżeństwie?

Dziewczyna uśmiechnęła się kwaśno.

- Co za ironia losu. Dostałam zapalenia pęcherza, kiedy wyjechałam na tydzień z moim chłopakiem na jeziora. Pod koniec urlopu zerwaliśmy ze sobą na dobre i teraz to... - spojrzała na

Jamiesona z rezygnacją. - Co teraz będzie?

Jamieson popatrzył na żałosną postać stojącą przed nim i zaczął rozważać możliwości. Zajęcie oFICjalnego stanowiska w tej sprawie byłoby proste. Mógł złożyć meldunek, dziewczyna straciłaby pracę i sprawa skończona. Ale były pewne okoliczności:

dziewczyna dobijała trzydziestki, straciła chłopaka.

A nie była najatrakcyjniejszą dziewczyną, jaką Jamieson kiedykolwiek widział.

Co się z nią stanie, jeśli straci również pracę? Gorzej, nie tylko pracę. Zawód.

Prawdopodobnie czekałoby ją zgorzkniałe staropanieństwo.

Papiery wystawiały jej wspaniałe świadectwo jako pielęgniarce.

Czy byłoby w porządku zniszczyć jej życie? Przepisy były bezwzględne. Nie miało znaczenia, jakie lekarstwo zostało skradzione i z jakiego powodu. W tym przypadku akurat Jamieson był innego zdania. Każda dziewczyna, która przepracowała dziewięć lat w takiej instytucji, jak Kerr Memorial, i spędziła ten czas mieszkając w takim miejscu, jak Dom dla Pielęgniarek Thelmy

Morrison, zasługiwała na względy.

To nie była morfina, tylko ampicylina. Antybiotyk, który prawie każdy trzyma u siebie w łazience. Jamieson wziął głęboki oddech.

- Nic - odpowiedział.

- Nie rozumiem. - Laura wyglądała na zaskoczoną.

- Dziś wieczorem odbędzie pani podróż przez całe miasto i poczeka pani te czterdzieści minut w poczekalni razem z krzyczącymi dziećmi i kaszlącymi osobami, mającymi bronchit.

Poczyta pani stare numery „Puncha” i „Czym jeździć”, dopóki dzwonek pani nie wywoła i powie pani swojemu lekarzowi ogólnemu, że ma pani zapalenie pęcherza. To jest jedyny sposób, w jaki w przyszłości zaopatrzy się pani w ampicylinę. Nigdy, przenigdy nie weźmie pani niczego więcej z oddziału. Czy to jasne?

Laura Fantes wyglądała, jakby nie wierzyła własnym uszom.

Jej twarz rozjaśniła się jak wschód słońca, gdy szukała słów, by wyrazić swoją wdzięczność.

- Nigdy nie będę potrafiła odwdzięczyć się za to...

- Zmykaj - odparł Jamieson.

Spojrzał na zegarek. Nadszedł czas, by zobaczyć się z

Thelwellem.

Nie cieszył się na to spotkanie. Kiedy opuszczał dom pielęgniarek, utalentowany muzycznie portier usiłował właśnie wziąć najwyższe tony Nessun Dorma.

Nie udało się.

* 5 *

Jamieson wszedł na oddział ginekologiczny bocznym wejściem, ale znalazł wąskie przejście prowadzące do schodów. Droga była jednak zastawiona dużymi kartonami, przy których dwaj pracownicy fizyczni czekali na służbową windę.

- Momencik... - powiedział jeden z nich widząc nadchodzącego

Jamiesona.

Jamieson skinął głową. Musiał zaczekać. Winda była stara, nie miała obudowanych boków i bardziej przypominała żelazną klatkę niż nowoczesny dźwig. Platforma pojawiła się w otworze sufitu, zwolniła i zatrzymała się na poziomie podłogi. Jeden z mężczyzn odciągnął harmonijkowe drzwi, drugi popchnął ku niemu pudła i załadował do środka. Droga była wolna. Jamieson wspiął się po schodach i idąc według strzałek wskazujących kierunek trafił do biura Thelwella. Zapukał krótko i wszedł do środka.

- Doktor Jamieson? - zapytała kobieta siedząca przy maszynie do pisania. - Pan Thelwell oczekuje pana. Proszę wejść.

Wskazała drzwi z ciemnego drewna znajdujące się za nią i

Jamieson dostrzegł na nich mosiężną tabliczkę z napisem „G. T.

Thelwell”.

Thelwell rozmawiał właśnie z Mortonem. Skwitował przybycie

Jamiesona krótkim skinieniem głowy i poprawił się na krześle, jakby chciał dać Mortonowi do zrozumienia, że ich pogawędka dobiegła końca. Morton zrozumiał i wstał.

Wychodząc uśmiechnął się do Jamiesona.

- Jak ręce? - zapytał.

- Dużo lepiej - odparł Jamieson.

- Proszę usiąść - zaprosił Thelwell.

Jamieson usiadł.

- Niestety nasza pacjentka, pani Jenkins, zmarła dziś po południu - powiedział Thelwell, gdy Morton zamknął za sobą drzwi.

- Przykro mi - odrzekł Jamieson. - Umarła wyjątkowo szybko.

- Co pan ma na myśli?

- Od momentu pojawienia się infekcji do chwili zgonu minęło niewiele ponad jeden dzień - odparł Jamieson. - To niespotykane.

- Co pan sugeruje? - natarł Thelwell.

Jamieson zrozumiał, że każde podejrzenie, iż ktoś zamierza oczerniać oddział Thelwella, wywoływało u niego oburzenie.

- Sugeruję, że bakteria, która powoduje infekcję, jest nie tylko trudna do zwalczenia, ale również wyjątkowo jadowita -

odpowiedział z całkowitym spokojem.

Thelwell uświadomił sobie, że zbyt pochopnie ocenił intencje

Jamiesona i mruknął:

- Myślałem, że pan wie... We wszystkich trzech przypadkach w ciągu dwunastu godzin po infekcji następowała ogólna posocznica.

- Nie wiedziałem - powiedział Jamieson.

- No właśnie... co właściwie chce pan zobaczyć?

- Wszystko. Sale na oddziale, salę operacyjną, salę pooperacyjną, umywalnie... słowem wszystko.

Przez moment wyglądało na to, że Thelwell zamierza się sprzeciwić, ale nic takiego nie nastąpiło. Wstał i powiedział:

- Najlepiej będzie, jak zaczniemy od razu.

Podczas zwiedzania Jamieson stopniowo przekonywał się, że ma przed sobą to, czego się spodziewał. Dobrze prowadzony oddział, kierowany energiczną ręką, nie różniący się od innych placówek

Państwowej Służby Zdrowia. Oczywiście, na tyle czysty i nowoczesny, na ile pozwalał na to budżet i lokalizacja w ciasnocie starych budynków. Nie zauważył żadnych rzucających się w oczy niedociągnięć zarówno jeśli chodziło o sprawy zasadnicze, jak i proceduralne. Thelwell zaznajomił go z obowiązującym na oddziale porządkiem dnia i przyjętymi normami postępowania.

Jamieson rozglądał się i robił notatki, ale nie znalazł nic, co byłoby niewłaściwe w szpitalnych warunkach.

- Gdzie przechowywane są instrumenty chirurgiczne? -

zapytał, gdy Thelwell skończył oprowadzać go po sali operacyjnej.

Thelwell podszedł do stalowej szafki i otworzył ją. Wewnątrz znajdowały się trzy opakowania z narzędziami chirurgicznymi. Na każdym widniała etykietka CDS informująca o tym, że instrumenty przeszły przez sterylizator.

Informacja zawierała datę i podpis pracownika, który dokonywał kontroli.

Każde z opakowań miało ponadto szeroką taśmę z zaczernionym próbnikiem paskowym oznaczającym, że przebywało w sterylizatorze przez określony czas w wymaganej temperaturze. Jamieson z zadowoleniem skinął głową.

Thelwell zamknął szafkę.

- Kiedy przeprowadza pan następną operację? - zapytał

Jamieson.

- Jutro - odparł Thelwell.

- Myślałem, że uzgodniliśmy, iż zabiegi nie będą przeprowadzane do momentu przygotowania nowej sali pooperacyjnej?

- Jamieson był zaskoczony.

- To nagły wypadek - odrzekł Thelwell. - Ale wzięliśmy pańskie życzenia pod uwagę i urządziliśmy dla pacjentki osobną salę w bocznym pokoju na dole.

- Co to za przypadek?

- Nowotwór jajnika. Z tym nie można zwlekać.

- Znów będzie pan operował na ortopedii? - spytał Jamieson.

Thelwell pokręcił przecząco głową.

- Nie - odrzekł. - Wiemy już, że infekcja nie ma nic wspólnego z salą operacyjną, więc wracam tutaj. Dzisiejszej nocy ta sala operacyjna dodatkowo zostanie poddana gruntownej dezynfekcji, dla pewności z sufitem włącznie. Cały zespół chirurgiczny został dziś ponownie poddany testom.

Wzięto wymazy, żeby się upewnić, że nikt nie jest nosicielem tej cholernej zarazy. Po operacji pacjentka zostanie umieszczona od razu w sali, o której wspomniałem, i tam będzie miała zapewnioną opiekę do czasu, aż powróci do zdrowia. Pokój, podobnie jak sala operacyjna, zostanie wyczyszczony i zdezynfekowany od góry do dołu.

- Cóż, nie ma się do czego przyczepić - powiedział Jamieson.

- To miło z pańskiej strony, że pan się zgadza - odparł

Thelwell z drwiną w głosie, którą Jamieson zignorował i powiedział:

- Chciałbym uczestniczyć w jutrzejszej operacji.

Wyczuł poruszenie Thelwella, ale wąskie wargi pozostały zaciśnięte, a twarz, z wyjątkiem oczu, nie zdradzała żadnych uczuć. Minęło pełne dziesięć sekund, zanim usłyszał:

- W jakim charakterze, jeśli wolno spytać? - Każda sylaba tego pytania została starannie wyrecytowana.

- Jako obserwator - odparł Jamieson. Jego opanowanie wydawało się doprowadzać Thelwella do wściekłości.

- Nie poddał się pan testom - powiedział Thelwell.

- Owszem, poddałem się - odrzekł Jamieson. - Przeprowadziłem je osobiście na mikrobiologii, zanim tu przyszedłem.

Thelwell przełknął to z trudem i uznał się za pokonanego.

- A zatem, dobrze... - powiedział. - Niech pan będzie w umywalni o dziesiątej. Zakładam, że pańskie wymazy są w porządku.

- Dziękuję.

Thelwell spojrzał na zegarek.

- Jeśli to wszystko, pozwoli pan, że zakończymy nasze spotkanie.

Mam dziś wieczorem próbę chóru.

- Prawdę mówiąc, jest coś jeszcze - odparł Jamieson. - Chciałbym porozmawiać o pańskich wymazach. Chciałbym, żeby mi pan wyjaśnił, dlaczego wyniki pańskich dwóch ostatnich wymazów z nosa były całkowicie ujemne.

Thelwell zatrzymał się w pół kroku.

- Nie rozumiem... - zająknął się, ale oczywiste było, że bardzo dobrze rozumie.

Jamieson milcząc czekał, aż usłyszy wyjaśnienie, i tak też się stało.

- W interesie moich pacjentek mam zwyczaj stosować krem

„Naseptin”.

Oto dlaczego moje wymazy były czyste - usłyszał. - Trudno mi się od tego odzwyczaić. Po prostu musiałem zapomnieć o tym, że nie powinienem używać kremu w dniach, kiedy były przeprowadzane testy.

Jamieson potrzymał go chwilę w niepewności, zanim oznajmił rzecz oczywistą.

- Przedmiotem testów jest ustalenie, kto z personelu jest nosicielem zarazków zagrażających pacjentom. Gdyby każdy wysterylizował sobie przed testem kanały nosowe, nie byłoby sensu przeprowadzać badań.

Jamieson wiedział, że mimo ironicznej miny, Thelwell wije się w środku z zakłopotania.

- Już powiedziałem... - rzekł Thelwell. - Nie pamiętałem, żeby nie użyć kremu w dniach testów. Mam na głowie mnóstwo spraw.

Jamieson spokojnie przyglądał mu się ciekaw, czy to było wszystko, co Thelwell miał do powiedzenia. Cierpliwość opłaciła się.

- W porządku. Jeśli koniecznie musi pan wiedzieć... -

przemówił Thelwell - nie chciałem, żeby ten idiota, Richardson, narobił mi kłopotu.

Ten niekompetentny facet stwierdziłby prawdopodobnie, że znalazł tyfus w moich przewodach nosowo - gardłowych.

Jamieson omal nie stracił nad sobą panowania. Co się tu, do diabła, dzieje? - pomyślał. To szpital czy dom wariatów?! Paranoja

Thelwella, przypadek kliniczny! Na razie postanowił jednak spojrzeć na sprawę z dystansem, Musiał wziąć pod uwagę, że

Thelwell mówi prawdę o codziennym używaniu kremu.

- Może pojutrze mógłby pan dostarczyć do laboratorium jeszcze jeden wymaz? - zaproponował.

- Oczywiście... - mruknął Thelwell. Miał najwyraźniej dosyć tej rozmowy.

- Przyjemnej próby - powiedział Jamieson. - To miejscowy chór?

- Tak... Tak... - wyjąkał Thelwell zażenowany nagłym przejściem do towarzyskiej pogawędki. - Z kościoła St. Serf.

Wykonujemy Te Deum.

- To miłe - odparł Jamieson, choć nie było to właściwe słowo.

Mężczyzna stał w mrocznym wejściu do sklepu i obserwował ulicę.

Panienki stale tam były. Pojawiały się, to znów znikały w ciemności w imitacjach lamparcich futer i w sztucznych skórach, ale nie dał się zwieść.

Połowa z nich była rejestrowana, a ford sierra zaparkowany na Clarion Street mógłby z powodzeniem mieć na dachu niebieską lampę błyskową zamiast dwóch ponurych facetów w środku, jedzących kanapki i spoglądających na zegarki. Czy myśleli, że jest kompletnym idiotą? Czy naprawdę spodziewali się, że znów zaatakuje w ten sam sposób? Że wlezie wprost w tak kiepsko przygotowaną pułapkę jak jaki chory umysłowo? Nie był zły, dziwił się tylko, jak mogli być tak głupi. Ale śmierć frajerom...

Z prawej strony nadjechał autobus i zatrzymał się tuż przed nim.

Mężczyzna postawił kołnierz i wsiadł. Dziś wieczorem skoncentruje się na czymś innym. Ta perspektywa wydawała się tym przyjemniejsza, że policjanci spędzą zapewne całą noc na zimnie, a kto ochrania te plugawe kreatury, zasługuje na wszelkie niewygody. Autobus zatrzymał się na pętli. Mężczyzna wysiadł i ruszył przed siebie niosąc teczkę i nasuwając mocniej kapelusz, gdyż zaczęło padać. Ale do mieszkania w suterenie miał niedaleko.

Wkrótce będzie mógł zasiąść do swojej wieczornej pracy. Skręcił w alejkę oddzielającą główną ulicę od tej, przy której mieściła się suterena. Po drodze omijał stosy pudeł i makulatury wystawiane do wywiezienia.

Lokalizacja mieszkania była idealna dla jego celów.

Wszystkie budynki wokół zajmowane były przez biura. Nocą rzadko ktoś się tu pojawiał.

Teraz również okna na całej ulicy były ciemne. Z wyjątkiem jednego. Światło paliło się w biurze mierniczym na piętrze po przeciwnej stronie.

Widok był tak niezwykły, że mężczyzna zatrzymał się na chwilę na końcu alejki i spojrzał w górę. Był zdziwiony. Nikt nie pracował tu przedtem o tak późnej porze. Jego wrodzona ostrożność kazała mu rozważyć wszystkie możliwe komplikacje. W oknie pojawiła się młoda kobieta. Śmiejąc się zaczęła zaciągać zasłony, gdy wtem zza niej wyłonił się chłopak i objął ją w talii.

Mężczyzna stojący w mroku obserwował, jak człowiek w oknie kładzie ręce na piersi kobiety i skłania głowę na jej szyi.

- Głupiec! - syknął gniewnie, gdy ujrzał, że kobieta znów się śmieje i głaszcze swego towarzysza po włosach. - Nie rozumiesz, że ona chce cię schwytać w pułapkę?! Żaluzje zamknęły się z trzaskiem i nie było już nic widać. Mężczyzna na dole stał wciąż na rogu alejki i patrzył w okno, nerwowo przełykając ślinę.

Wreszcie uspokoił się. Miał robotę do wykonania. Zszedł po schodach do sutereny i otworzył drzwi, jak najciszej potrafił.

Nie chciał, żeby para na górze coś usłyszała i wyjrzała przez okno. Choć wątpił, żeby to było możliwe. Ten biedny głupiec miał teraz co innego w głowie.

Ale... jak zwykle, ostrożność była najważniejsza. Cicho zamknął za sobą drzwi i, zanim zapalił światło, zasunął zasłony w oknie. Pająk umknął w górę po swej pajęczynie, widoczny nagle na tle białych ścian, ale mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi.

Otworzył drzwiczki małej metalowej szafki i przyjrzał się jej zawartości. Doskonale - pomyślał - wszystko idzie dobrze. Kiedy nadejdzie czas na zmianę, będzie gotowy i wszystko będzie się mogło zacząć od początku. Zamknął szafkę i przeszedł do kuchni.

Zapalił małą punktową lampę umieszczoną na środku stołu. Najpierw rzuciła przytłumione purpurowe światło, ale z minuty na minutę jej blask stawał się coraz jaśniejszy. Tym razem mężczyzna wrócił z sypialni ubrany w biały kombinezon. Na twarzy miał przezroczystą plastikową maskę. Sprawdził, czy mankiety kombinezonu przylegają ściśle do rękawiczek oraz czy jego ubiór dobrze ochrania szyję.

Nie mogło być żadnych błędów. Po dłuższych oględzinach był zadowolony z zabezpieczenia. Przystąpił do pracy.

Minęły dwie godziny, zanim uznał, że zrobił wystarczająco dużo jak na jeden wieczór. Wyłączył lampę i zdjął maskę. Zimne powietrze sutereny owionęło jego spocone czoło. Wzdrygnął się lekko, gdy wstał i przystąpił do sprzątania. Kiedy wszystko znalazło się w bezpiecznym wnętrzu metalowej szafki, westchnął z zadowoleniem i spojrzał na zegarek. Ostatni rzut oka na termometr umieszczony na wierzchu szafki upewnił go, że tego wieczoru nie ma nic więcej do zrobienia. Wyłączył już światło w pokoju i miał właśnie otworzyć drzwi wejściowe, kiedy usłyszał głosy dochodzące z ulicy.

Zamarł w ciemności, nasłuchując. Do jego uszu docierały głosy kobiety i mężczyzny, ale nie mógł rozróżnić słów. Wraz z upływem czasu stawał się coraz bardziej zniecierpliwiony.

Czekanie w bezruchu powodowało, że coraz dotkliwiej odczuwał zimno i wilgoć. Bardzo wolno przekręcił zamek, całym ciężarem ciała napierając na drzwi w obawie, by nie stuknęły o framugę i nie narobiły hałasu. Wydawało się, że minęła wieczność, zanim uchylił drzwi na szerokość jednego cala, by słyszeć rozmowę na zewnątrz. W miarę jak słuchał, dochodził do przekonania, że głosy muszą należeć do pary, którą widział w oknie po przeciwnej stronie ulicy. Najwyraźniej romans w biurze dobiegł końca.

Mężczyzna i kobieta właśnie wychodzili. Zastanawiał się, gdzie to robili? Na biurku? Wijąc się na podłodze jak zwierzęta? Może oparci o ścianę, bo ta suka tak go podniecała? Pomysłowość takich kobiet nie miała granic. Oto dlaczego on sam musiał być równie przebiegły, jeśli chciał z nimi walczyć. Słyszał, jak kobieta upierała się, żeby chłopak nie odwoził jej do domu. Jest już spóźniony i miałby w domu jeszcze więcej kłopotów. Z powodzeniem ona może pojechać autobusem. Przystanek jest tuż za rogiem i będzie w domu za piętnaście minut.

- Jesteś pewna? - zapytał.

- Absolutnie - odparła kobieta.

Następnie dłuższa chwila ciszy i człowiek w suterenie domyślał się, że tamci znowu się obściskiwali. Stał tak w przyćmionym świetle padającym z ulicy, a jego twarz wykrzywił grymas wstrętu. Usłyszał kilka pożegnalnych dobranoc” wymówionych szeptem a potem osobne kroki i domyślił się, że,. para rozstała się. W kilka sekund później dał się słyszeć odgłos odjeżdżającego samochodu. Mógł teraz bezpiecznie wyjść. W jego głowie zaczynał kiełkować pewien pomysł. Nie planował tego, ale czy mógł przepuścić taką okazję?

Ostrożnie! Musi być ostrożny! Nie planowane akcje zawsze są niebezpieczne. Spontaniczne działanie może zakończyć się klęską.

Ale z drugiej strony nie wolno mu zrezygnować z okazji uwolnienia społeczeństwa od kolejnej kreatury. Ponownie zamknął drzwi i jeszcze raz zasunął zasłony, zanim zapalił światło. Poszedł do łazienki, zdjął ze sznura gumowy fartuch wiszący nad wanną, złożył go szybko i wepchnął do teczki. Narzędzia leżały gotowe na brzegu zlewu. Szybko zawinął je w ściereczkę. Kiedy cicho zamykał za sobą drzwi sutereny, pomyślał, że jeśli ta suka będzie stała na przystanku, kiedy tam dotrze, to znak, że los mu sprzyja.

Jeśli nie, wróci do mieszkania i zrezygnuje ze swego zamiaru.

Gdy w pośpiechu przemierzał alejkę, zawadził nogą o brzeg kartonowego pudła i omal nie runął jak długi, w porę jednak udało mu się odzyskać równowagę. Upomniał samego siebie, że ma bardziej uważać, i zwolnił, by doprowadzić się do porządku. Wygładził przód płaszcza, poprawił kapelusz i wyszedł zza rogu kierując się w stronę przystanku autobusowego. Jeszcze tam była! Stała tam, suka jedna, w spódniczce opinającej pośladki, z rozcięciem z tyłu ukazującym trójkąt białej halki, w żakiecie skrojonym celowo tak, by uwydat żniał ponętność jej piersi.

Odwróciła się i spojrzała na niego obojętnie. Gdy podszedł bliżej, jej twarz pozostała bez wyrazu. W taki sposób patrzyła na niego zawsze każda dziwka. Jakby był powietrzem. Zerknął na jej szyję i na lekko wyniosły profil, gdy odwróciła głowę. Kogo ona chce nabrać na ten przyzwoity wygląd? Naprawdę wyobraża sobie, że on da się zwieść tej grze pozorów? Że pod tą powierzchownością nie widać jej zepsucia?

Nadjechał autobus i kobieta wsiadła. Miała trudności ze wspięciem się na wysoki stopień z powodu obcisłej spódniczki.

Musiała lekko schylić się i nieco ją podciągnąć. Mężczyzna był za nią i poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Nagle zdał sobie sprawę, że ona właśnie próbuje odwrócić jego uwagę od zadania, jakie ma wykonać, używając diabelskich sztuczek.

Posługuje się właśnie tą bronią, by go wcześniej zaskoczyć!

Poczuł, jak wzbiera w nim podniecenie, twardość w kroczu i kropelki potu nad górną wargą. Ale zwalczył to uczucie. Nie mogło nim rządzić! Kobieta poprosiła o bilet za pięćdziesiąt pensów.

Mężczyzna odczekał chwilkę udając, że szuka w kieszeni drobnych, i kupił taki sam. Odbierając bilet, nagle zawadził teczką o podstawę automatu. Instrumenty chirurgiczne zabrzęczały dźwięcznie, wysuwając się z zawiniątka.

- Co tam trzymasz, bracie? - zainteresował się kierowca. - Klejnoty Korony?

Mężczyzna zdobył się na uśmiech, ale wypadło to nienaturalnie i wymuszenie. Usiłując zachować spokój, przeszedł do tyłu autobusu i zajął siedzące miejsce. Nie był tu narażony na ciekawskie spojrzenia. Siedział cztery rzędy dalej niż kobieta, którą śledził. Był na siebie wściekły. Zmarnował szansę!

Nie może teraz zrealizować swego planu. Kierowca zapamiętałby, że wsiadał do autobusu na tym samym przystanku co ta kobieta. Brzękiem narzędzi chirurgicznych zwrócił na siebie uwagę. Dlaczego nie poświęcił więcej czasu, by je porządnie zapakować?

Autobus skręcił w jasno oświetloną ulicę. Okoliczne puby -

zgodnie z przepisami - opuszczała właśnie klientela. Panował tu ruch i gwar.

Mężczyzna skrzywił się odruchowo widząc grupę młodych ludzi, którzy na widok nadjeżdżającego autobusu rzucili się pędem w kierunku przystanku.

Drzwi otworzyły się. Dwaj młodzi ludzie wszczęli ze sobą kłótnię przy wsiadaniu. Kierowca usiłował uspokoić młodzieńców, ale spotkał się z potokiem wyzwisk i zamilkł. Młodzieńcy rzucili pieniądze za bilety i zaczęli rozrabiać na dobre. Było ich pięciu. Przepychali się w głąb autobusu.

W pewnym momencie zrzucili kapelusz starszemu mężczyźnie, po czym wsadzili mu go z powrotem na głowę, nasuwając mocno na oczy.

Jego protesty spotkały się z chamskimi drwinami.

- Co z tobą, dziadku? Oślepłeś?

Następnie ich uwagę zwróciła kilkunastoletnia dziewczyna i zaczęli wypowiadać głośne uwagi na temat jej wyglądu.

- Ładne cycuszki, nieśmiała buźka! - huknął jeden z rozrabiaków ku głośnej uciesze pozostałych.

- I ładny mały tyłeczek. Zakład, że miałbyś z nią niezłą zabawę.

- Myślisz, że trzeba spróbować? - zapytał inny i na chwilę zamilkli.

- Jasne... dawaj ją! - ryknął jeden z chłopaków gapiąc się ostentacyjnie na jej nogi.

Dziewczyna zerwała się z miejsca i pobiegła do kierowcy, prosząc by pozwolił jej wysiąść i wezwał policję. Z początku kierowca nie kwapił się, by to zrobić, ale gdy starsza kobieta siedząca blisko poparła dziewczynę, sięgnął po radio.

- Rusz to, a wylądujesz w pieprzonym szpitalu! - ostrzegł przywódca grupy ruszając przejściem między siedzeniami w kierunku kierowcy.

Ten uśmiechnął się przepraszająco do dziewczyny i odłożył aparat. Otworzył drzwi i powiedział:

- Biegnij prosto do domu, złotko. Tak będzie najlepiej.

Dziewczyna wysiadła pośpiesznie z autobusu, a chuligani wywrzaskiwali przez okno wyzwiska pod jej adresem i ordynarnymi gestami pokazywali, co chcieliby z nią robić. Teraz zwrócili uwagę na kobietę w obcisłej spódniczce.

- A co my tu mamy? - zapytał jeden z nich siadając naprzeciwko niej.

Pozostali też się przybliżyli.

- Tylko spójrzcie...

Dziewczyna starała się zachować spokój. Z godnością odwróciła się do okna.

- Takie trochę starsze są lepsze - oznajmił przywódca bandy.

- Wiedzą, o co chodzi - odwrócił się do kobiety. - Prawda, kochanie?

Kobieta nie odwracała się od okna. Przywódca przesiadł się na miejsce obok niej i przysunął bliżej.

- Wiesz co i jak, prawda, kochanie?! Miałaś w swoim czasie kilku facetów, no nie? Jasne, że miałaś. Założę się, że jak już zaczniesz, to jesteś bestia...

Jeden z chłopaków wyskoczył na środek przejścia między siedzeniami i zaczął szybko poruszać biodrami w przód i w tył, ku uciesze pozostałych.

Kobieta nie wytrzymała, ze złością odwróciła się od okna.

- Bydlaki! - syknęła.

Uwaga spowodowała tylko głośny śmiech. Chłopaki porozwalali się na siedzeniach. Jeden z pasażerów, mężczyzna w średnim wieku, stracił cierpliwość.

- Zamknijcie wreszcie wasze parszywe gęby! - wykrzyknął.

Jego twarz poczerwieniała z gniewu. Chuligani wymienili rozbawione spojrzenia i ruszyli w jego kierunku.

- Kogo my tu widzimy? - zapytał przywódca grupy.

- Wygląda mi na frajera - odpowiedział mu jeden z kolegów.

- Założę się, że haruje w banku, bo na takiego wała mi wygląda - powiedział szef gangu.

- Tak, proszę pana... nie, proszę pana... Trzy worki pełne, proszę pana... - zaczął małpować któryś z pozostałych.

- Więc jak, zasuwasz w banku? - zapytał przywódca przysuwając twarz do głowy mężczyzny.

- Zamknij się i zjeżdżaj - odparł pasażer.

- A co? Załatwisz nas? - zapytał szef. Jego głos był spokojny, ale czaiła się w nim groźba, a w uśmiechu nie było nic wesołego.

- Nie macie za grosz przyzwoitości - wybełkotał nerwowo mężczyzna. - Rodzice nie mówili wam, jak należy się zachowywać?

Czy są tacy jak wy? Hołota!

Z twarzy przywódcy grupy całkiem zniknął uśmiech. Odwrócił się do kolegów.

- On mówi o mojej mamuśce! Słyszeliście, co o niej powiedział?!

- Stary skurwiel!

- Dowal mu!

- Na miłość boską, przestańcie! Dajcie mu spokój! - wstawiła się za pasażerem kobieta. Ale jej interwencja spotkała się z gwałtowną reakcją.

- Zamknij się! Zaraz do ciebie przyjdziemy, kochanie! -

krzyknął szef bandy nie odrywając wzroku od mężczyzny, który był teraz jego celem. Nikomu nie wolno mówić tak o mojej matce, nikomu... Jasne?!

Mężczyzna nie zdążył nic powiedzieć. Napastnik nie dał mu żadnej szansy. Trzasnął go bykiem w twarz łamiąc mu nos i miażdżąc okulary. Mężczyzna osunął się bez tchu i krew trysnęła na siedzenie.

- Na miłość boską, niech się pan zatrzyma! - krzyknęła w kierunku kierowcy kobieta. Poparli ją inni pasażerowie.

Świadomość, że grupa bezsilnych dotychczas osób zwiera nagle szeregi i zamierza stawić opór, zachwiała pewnością siebie przywódcy bandy.

- Słyszeliście, co powiedział o mojej mamie? - zwrócił się do pasażerów, jakby w nadziei, że jego zachowanie względem pobitego pasażera znajdzie u pozostałych usprawiedliwienie. - Słyszeliście go! Stary skurwiel.

Zasłużył na to, co go spotkało, jak rany...

Koledzy przytaknęli mu, ale ich zapał do poparcia prowodyra przygasł nieco, gdy zdali sobie sprawę, że wszyscy pasażerowie są przeciwko nim.

Spojrzeli na nieszczęsną postać mężczyzny trzymającego się za twarz.

Krew spływała po jego nadgarstkach wsiąkając w mankiety koszuli. Kobieta w obcisłej spódniczce wysunęła się ze swego miejsca i nacisnęła przycisk awaryjnego otwierania drzwi. Wyjście otworzyło się z sykiem i kobieta wysiadła, po czym szybko oddaliła się w ciemność. Chuligani już mniej odważnie rozejrzeli się dookoła, za to kierowca odzyskiwał pewność siebie i zamierzał nacisnąć przycisk od radia.

- A pieprzyć ich! - warknął przywódca grupy. - Banda wałów!

Zrywamy się stąd Młodzi ludzie wysypali się przez otwarte drzwi i pobiegli w ciemności nocy.

- Dorwijmy jakąś panienkę! - dobiegło jeszcze do uszu pasażerów.

- Jedź pan, na litość boską! Zanim zmienią zdanie i wrócą! -

zawołał ktoś do kierowcy.

Co za szczęśliwy traf, pomyślał mężczyzna z tyłu autobusu.

Udało mu się utrzymać anonimowość za sprawą bandy tych młodocianych bydlaków, tych śmieci z miejskich ulic, chuliganów ożłopanych piwskiem. Wstał z siedzenia i nacisnął przycisk. Gdy spojrzał w lusterko, kierowca unikał jego wzroku i mężczyzna poczuł zadowolenie. Jego rozumowanie było słuszne, kierowca na pewno go nie zapamięta. Nie będzie pamiętał o incydencie z dźwięczącymi narzędziami chirurgicznymi. Będzie miał tylko wspomnienie awantury z chuliganami. Sterroryzowanych pasażerów i własny strach uniemożliwiający mu jakiekolwiek działanie.

Gdy mężczyzna opuszczał autobus, ludzie zgromadzili się wokół rannego pasażera dyskutując, czy lepiej będzie zawieść go do szpitala, czy też powinni poczekać na przybycie policji. Kiedy stawiał stopę na krawężniku, usłyszał, że zadecydowali jechać do szpitala. Poczekał, aż autobus odjedzie, i zaczął zawracać do przystanku, gdzie wysiedli kobieta i chuligani.

Wracał zaledwie trzysta metrów, ale kiedy tam dotarł, nie zobaczył nikogo. Stał przez chwilę bez ruchu, rozglądając się jak dzikie zwierzę, węszące w ciemności nocy.

„Okolica była spokojna. Ulica szeroka. Okalały ją po obu stronach drzewa.

Dodatkowo jedną jej część oddzielał od osiedla domków szeroki trawnik. Po stronie, gdzie stał, widniało ogrodzenie, a za nim rozciągały się gęste zarośla. Dalej mogły znajdować się korty tenisowe, teren do gry w kule, park lub nawet staw z przystanią i łódkami. Nagle wydało mu się, że usłyszał śmiechy.

Zaczął nasłuchiwać, znów coś usłyszał. Tym razem był pewien, śmiechy dochodziły z zarośli, z odległości około stu metrów od miejsca, w którym się znajdował. Rozejrzał się. Wciąż był sam.

Ruszył wolno, uważając, by nie zrobić najmniejszego hałasu.

Kierował się w stronę, z której dochodziły odgłosy. To byli oni!

Zabawiali się z kobietą. Słyszał ich szepty, gdy kłócili się, kto ma być następny.

- Zasłoń jej usta! - syknął jeden głos.

- Na rany, rozłóż jej nogi! - zażądał drugi.

- Boisz się, że cię ugryzie?

- No, zaczynaj!

Męty - pomyślał mężczyzna. Ciemny motłoch, który zasługuje na wszystko, czego można dostać od dziwki. Ale dzisiejszej nocy wykorzysta ich zamiary dla swoich celów. Jutro pasażerowie autobusu bez wątpienia zeznają, że to oni wysiedli za kobietą, a ostatnie słowa ich szefa brzmiały:

„Dorwijmy jakąś panienkę!” Nadszedł czas na działanie.

Mężczyzna pokonał jeszcze trzydzieści metrów chodnika i przeskoczył ogrodzenie. Przykucnął na moment w bezruchu, a po chwili zagłębił się cicho w zarośla. Okrążył miejsce, w którym znajdowała się grupa, i gdy zajął dogodną pozycję, głośno krzyknął:

- Policja! Wychodzić!

Dało się słyszeć przekleństwa i odgłos łamanych gałęzi.

Chuligani w popłochu, na oślep rzucili się do ucieczki, po czym ruszył w kierunku, z którego dochodził szloch. Kobieta leżała na ziemi i podpierając się na łokciu łkała. Do połowy była naga, a to, co miała na sobie, było w strzępach.

- Dzięki Bogu... - wyszeptała słabym głosem. - Dzięki Bogu, że pan się pojawił...

Mężczyzna spojrzał na jej włosy ubrudzone ziemią i ślady krwi na twarzy w miejscach, gdzie została uderzona. Popatrzył na jej opadające piersi.

Przyglądał się, jak bohatersko stara się ręką zasłonić przyrodzenie, i stwierdził, że to też są sztuczki, których używa, żeby na niego działać. Poczuł twardość swego krocza i był na siebie wściekły.

- Nie wciągniesz mnie w pułapkę, dziwko! - wysyczał rozpinając spodnie i obnażając się.

W oczach kobiety widać było przerażenie. Jej koszmar zaczynał się od nowa. Przez moment nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje. Chciała krzyczeć, ale zanim zdążyła wydobyć z siebie głos, mężczyzna zdzielił ją ręką w twarz. Rozciągnęła się na ziemi. Mężczyzna przyglądał się jej ciału, smukłym udom i na jej oczach dokonał gwałtownej masturbacji.

- Nie jesteś mi potrzebna, suko! Nie wciągniesz mnie w pułapkę! - wysapał szczytując nad jej sponiewieranym ciałem.

Kobieta załkała wpijając palce w ziemię. Przerażenie i szok odebrały jej zdolność kojarzenia. Nie zwróciła uwagi, jak mężczyzna otwiera teczkę i wyciąga z niej gumowy fartuch. Nie dostrzegła błysku chirurgicznych narzędzi rozkładanych na plastikowej folii. Mężczyzna szybkim ruchem zabił ją i „wyciął zło” z kolejnej kreatury. Ale jeśli obwinieni za to mieli być chuligani, było jeszcze coś do zrobienia. Dobrze było całkowicie zeszpecić zwłoki. Zatem nożem rozpłatał całe ciało. Cofnął się i zdjął fartuch.

Rozłożył go na ziemi i zwinął plamami krwi do środka.

Następnie włożył go do plastikowej torby i umieścił w teczce.

Instrumenty chirurgiczne zostały zapakowane i trafiły do innej plastikowej torby. Rękawiczki do następnej, po czym teczka została zamknięta.

Nie oglądając się za siebie mężczyzna przedarł się przez zarośla. Nagle zamarł. Za drzewami błyskało niebieskie światło.

Przykucnął w trawie tuż przy ogrodzeniu. Światło przybliżało się.

Czekał. Policyjna panda z dwoma funkcjonariuszami przejechała wolno wzdłuż ulicy. Policjanci uważnie obserwowali okolicę.

Mężczyzna wiedział, że szukają młodych chuliganów.

Kierowca autobusu lub szpital, do którego trafił ranny pasażer, musieli złożyć meldunek. Policja będzie krążyła po ulicach demonstrując swą obecność, ale dopóki nie natrafią na zabitą kobietę, nic się nie wydarzy.

Potem dopiero rozpęta się piekło. Kiedy zapadła cisza i samochód zniknął za rogiem na końcu ulicy, mężczyzna wspiął się szybko na ogrodzenie - Szedł krokiem pewnym i zdecydowanym, jaki pasuje do porządnego człowieka z teczką.

* 6 *

Jamieson wrócił do swego pokoju w rezydencji dla lekarzy o dziewiątej. Był w mieście, żeby coś zjeść. Czuł potrzebę oderwania się od szpitala choćby na krótko. Znalazł włoską restaurację, której atmosfera sprawiła, że przez chwilę zapomniał o deszczu za oknem. Pomogły mu w tym dobra muzyka i plakaty reklamujące podróże po krainach słońca. Ale teraz z powrotem znalazł się w klasztornych pomieszczeniach wiktoriańskiej budowli z kamienia bez dostatecznego ogrzewania. Dotknął grzejnika umieszczonego pod oknem i wprawdzie - mimo cienkich bandaży na rękach - poczuł lekkie ciepło, lecz może to jego ręce ogrzały metal... Sprawdził ciepło rur prowadzących do kaloryfera. Wlot był minimalnie cieplejszy niż wylot. Dlaczego w tym kraju sprawnie działający system ogrzewania to taki wielki problem? -

zastanawiał się. Czy to nie jest to, co Brytyjczycy przegapili, gdy wymyślali silnik parowy, telewizję, narkozę czy radar? A może był to skutek wiary, że niewygoda jest zbawienna dla duszy?

Spuścizna reformacji? Być może.

Ciężka praca, zimne prysznice i biegi przełajowe odegrały dużą rolę w kształtowaniu charakteru w latach szkolnych. Dorastał w przekonaniu, że lekarstwo zawsze musi być niesmaczne, żeby pomogło. Czy to wszystko było zaplanowanym systemem przygotowującym do życia w kraju, gdzie w domach panuje wieczne zimno i wilgoć, a hotele mają nieustanny problem z ciepłą wodą?

Samotne przebywanie w obcym mieście i patrzenie na deszcz za oknem działało na niego gorzej, niż chciałby się przyznać.

Jamieson zadzwonił już tego wieczoru do Sue i pragnął bardzo usłyszeć ją jeszcze raz, ale nie zadzwonił. Postanowił zrobić coś innego - pojechać do domu na weekend.

Nagle zadzwonił telefon. Odebrał i usłyszał głos doktora

Carew.

- Dziś wieczorem zostanie przeprowadzona sekcja zwłok pani

Jenkins.

Pomyślałem, że może chciałby pan uczestniczyć.

Jamieson spojrzał na zegarek. Było pół do dziesiątej.

- To bardzo niezwykły przypadek, nie sądzi pan? - zapytał.

- Uważaliśmy, że tak będzie najlepiej, jeśli chcemy mieć absolutną pewność, że to Pseudomonas była przyczyną jej śmierci.

Im szybciej się o tym przekonamy, tym lepiej.

Jamieson zgodził się przyjść.

- Prosektorium jest przy kostnicy - objaśnił Carew.

- Gdzie to jest?

- Nieopodal wschodniej bramy po lewej stronie jest kępa drzew. Za nimi jest kostnica.

Gdy Jamieson wyszedł na dwór, deszcz już nie padał, ale nieprzyjemny wiatr wiał mu prosto w twarz. Do wschodniej bramy było około trzystu metrów. Kiedy mijał kępę drzew, nagły podmuch wiatru strącił z gałęzi resztę kropli sprawiając Jamiesonowi lekki prysznic. Drzewa zasłaniały kostnicę przed ciekawym ludzkim wzrokiem. Tymczasem on strząsając wodę z ramion zastanawiał się nad siłą psychologii w leczeniu, w którym niezbędne jest zaufanie do lekarzy. Jeśli pacjent trafi do szpitala, o którym wie, że jest najlepszą placówką, gdzie zapewnione będzie miał odpowiednie leczenie, to już jest połowa sukcesu w bitwie o jego zdrowie. Nic bardziej niepożądanego niż przypomnienie o możliwości niepowodzenia. Dlatego też widok kostnicy ukrywany jest przed oczami pacjentów.

Jamieson nacisnął klamkę frontowych drzwi. Były zamknięte.

Okrążył budynek i znalazł z tyłu małe niebieskie drzwi. Były otwarte. Wszedł i znalazł się w skąpo umeblowanym pomieszczeniu.

Na wieszakach rzędem wisiały fartuchy. Niżej, pod ławką, stały gumowce. Jamieson myślał, że sekcja już się zaczęła. Zdjął marynarkę, powiesił ją na wolnym kołku, dobrał parę butów w swoim rozmiarze, wziął fartuch płócienny oraz gumowy. Kiedy uporał się z założeniem całego tego rynsztunku - co nie było takie łatwe -

otworzył drzwi do następnego pomieszczenia i znalazł się w hallu.

Zobaczył trzy pary drzwi, ale tylko za jednymi paliło się światło. Zapukał i wszedł, Był w prosektorium. Z trzech stołów umieszczonych na podwyższeniach obok siebie jeden był zajęty.

Sufitowe oświetlenie wzmacniały dwie potężne lampy umieszczone nad stołem. W ich świetle Jamieson zobaczył wózek z instrumentami chirurgicznymi i pracującego samotnie patologa.

Mężczyzna podniósł wzrok i powiedział:

- Domyślam się, że to pan Jamieson. Uprzedzono mnie, że -

być może - pan przyjdzie. Jestem Vogel.

Jamieson ocenił, że Vogel ma około sześćdziesiątki. Był siwy, nosił okulary i długie zwisające wąsy. Mocno zawiązany fartuch uwydatniał jego brzuch, a podwinięte rękawy ukazywały potężne ręce o grubych nadgarstkach.

Na lewym przegubie miał duży zegarek z nierdzewnej stali.

Jamieson podszedł bliżej i zauważył, że Vogel otworzył już ciało

Sally Jenkins.

Usuwał właśnie z jego wnętrza niektóre organy.

- Niech pan spojrzy, co za pomyje - powiedział podnosząc dłoń z wyciętą dużą partią tkanki, której Jamieson nie mógł rozpoznać nie wiedząc, skąd została usunięta.

- Zakażenie Pseudomonas? - zapytał.

- Nie ma co do tego wątpliwości. To czuć.

Jamieson zorientował się, że Vogel nie żartuje, i pochylił się. Wyczuł ten sam zapach świeżo skoszonej trawy, którym pachniała hodowla bakterii w laboratorium.

- Zgadza się - powiedział.

- Niech pan popatrzy na to spustoszenie - rzekł Vogel.

Podniósł chorą tkankę i zachęcał Jamiesona, żeby przyjrzał się dokładniej. Jamieson niezbyt się kwapił. Miał dosyć tego widoku i zapachu. Nigdy nie pasjonował się patologią. Skinął tylko głową i popatrzył na białą twarz zmarłej, wyglądającą jak z marmuru.

Wydawała się taka młoda. Tymczasem Vogel zajął się spłukiwaniem stołu za pomocą węża przymocowanego do blatu. Nieczystości spływały do rur odpływowych.

- Jest z pół tuzina rodzajów bakterii, które poznaję po zapachu - powiedział. - Pseudomonas poznaję najłatwiej.

- Musi pan w tym długo siedzieć.

- Trzydzieści lat temu, zanim zostałem patologiem, zajmowałem się oparzeniami. Wtedy Pseudomonas była plagą. Jeśli tylko dostała się do ran, nie byliśmy w stanie praktycznie nic zrobić. Przez ten cholerny zarazek mnóstwo ludzi umarło w strasznych bólach. Dzisiaj mamy środki, które dają sobie z tym radę. Ale to, co tu mamy, widzi się nieczęsto.

Jamieson spojrzał na Vogla i nagle szybko odwrócił głowę.

Obawiał się, żeby nie było widać zdumienia, jakie go ogarnęło na sformułowanie „to, co tu mamy”. Sally Jenkins była dla Vogla jedynie przedmiotem, nad którym pracował. Nie chciał krytycznie oceniać stosunku do pracy swojego kolegi, który w pewnym sensie miał rację. Postać leżąca na stole była po prostu jeszcze jednym trupem, jeszcze jednym zagadnieniem medycznym, które należało zbadać i opisać. Ale dla Jamiesona Sally Jenkins była wciąż pacjentką, a jej śmierć w tak młodym wieku - absolutną tragedią.

- Stopień zniszczenia tkanki w tym określonym przypadku jest wart zastanowienia - ciągnął Vogel. - Spowodowanie tak rozległych wewnętrznych uszkodzeń w tak krótkim czasie to coś niebywałego.

Niech pan popatrzy.

Jamieson spojrzał na rozkładającą się, zniekształconą tkankę, która jeszcze dwa dni wcześniej była zdrową macicą.

- Zabierzemy to do laboratorium - powiedział Vogel. - Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że tę kobietę zabiła

Pseudomonas.

Jamieson wyszedł i udał się do budynku dla lekarzy. Tym razem nie miał nic przeciwko silnemu wiatrowi, który przedmuchiwał go i ubranie na wylot.

Zawsze po wyjściu z oddziału patologii czuł się brudny. To, co miał na sobie, przesiąknięte było zapachem trupów i formaliny, czego niełatwo było się pozbyć. Pamiętał, że dawno temu miejscowe kino w jego rodzinnych stronach zaczęło stosować taki sam odświeżacz powietrza, jaki był używany w szpitalnej kostnicy.

Przestał tam chodzić na filmy, gdyż zapach kojarzył mu się zupełnie z czym innym niż z kinem. Wrócił do pokoju i wziął gorącą kąpiel, a potem w elektrycznym czajniku, który stanowił wyposażenie pokoju, zagotował wodę na kawę. Zamierzał wcześnie położyć się spać. Nazajutrz miał pójść na salę operacyjną, po raz pierwszy od swojego wypadku. Wprawdzie tylko w charakterze obserwatora, ale sam fakt przebywania tam znaczył dla niego bardzo wiele.

Leżąc w łóżku wrócił myślami do pamiętnego dnia. Tego ranka jechał autostradą M6, gdy nagle jadąca z przeciwnego kierunku furgonetka złapała gumę i skręciła gwałtownie na jego pas.

Przecięła pas oddzielający jezdnie i szarpnięta raptownie, przewróciła się na bok tuż przed jego samochodem. Nie był w stanie nic zrobić i wpadł na nią z pełną szybkością. Przez długi czas po tym zdarzeniu Jamieson był nieprzytomny, ale kiedy się ocknął, powoli zaczął sobie przypominać różne szczegóły.

Naturalnie nie wszystko i nie od razu, ale stopniowo i w najmniej oczekiwanych momentach zaczęły powracać fragmenty całego zdarzenia. Pewnego wieczoru uświadomił sobie nagle, że pamięta twarz kierowcy furgonetki. Musiał ją zobaczyć na moment przedtem, zanim jego samochód wbił się w przewrócony pojazd, a sam widok trwał zaledwie ułamek sekundy, ale Jamieson zapamiętał przerażenie na twarzy mężczyzny, Pasażer furgonetki, kilkunastoletni chłopiec, zdążył się tylko zdziwić, zanim zabrała go śmierć. Zderzak samochodu Jamiesona trafił go w przeponę brzuszną i roztrzaskał o tylny słupek kabiny. Jego ramiona i nogi zostały wyrzucone w powietrze, jakby wykonywał trudny skok o tyczce w szkolnej sali gimnastycznej. To było następne wspomnienie fragmentu zdarzenia trwającego zaledwie ułamek sekundy, ale zachowało się w podświadomości Jamiesona niezatartym śladem tamtego strasznego dnia. Właśnie ten obraz regularnie go prześladował.

Wiedząc, że ma być w umywalni o dziesiątej, Jamieson poszedł najpierw do pracowni mikrobiologicznej. Wszedł tam dokładnie o dziewiątej.

Chciał sprawdzić, czy jego wymazy z nosa są wolne od zarazków chorobotwórczych i czy kultury Pseudomonas, które zaszczepił poprzedniego dnia, już wyrosły.

Z obydwu wyników był zadowolony, a Moira Lippman zaproponowała, że chętnie przygotuje odczynniki biochemiczne potrzebne do testów, gdy on będzie na sali operacyjnej. Zgodził się pod warunkiem, że nie będzie to kolidowało z właściwymi jej zajęciami w laboratorium.

- Nie ma sprawy - uśmiechnęła się dziewczyna. - Dam sobie radę.

Poza tym, mam w tym swój własny interes, żeby wreszcie położono kres infekcji - dodała.

- Powie mi pani jaki? - zapytał Jamieson.

- Tak, w przyszłym tygodniu w Kerr Memorial ma operację moja bratowa.

- Rozumiem - odparł.

W umywalni sali operacyjnej na oddziale ginekologii pielęgniarki musiały poczynić dodatkowe przygotowania dla

Jamiesona. Ponieważ bandaże na rękach uniemożliwiały mu umycie dłoni, owinęły je dodatkowo wysterylizowanymi świeżymi bandażami, na które włożone zostały specjalne wysterylizowane rękawiczki.

Mankiety zostały zaklejone sterylną taśmą.

Jedna z pielęgniarek pomogła mu włożyć na twarz maskę, żeby było mu wygodnie.

Tak przygotowany mógł wkroczyć na salę operacyjną.

- Dzień dobry - powiedział, kiedy znalazł się wewnątrz.

Thelwell, który już tam był i przyglądał się przygotowaniom pacjentki do operacji, podniósł na Jamiesona wzrok, ale nie odpowiedział.

Uczynił to natomiast Phillip Morton, który miał asystować przy operacji, i pielęgniarka.

- Jaka muzyka, sir? - zapytała siostra.

- Myślę, że Mozart - odparł Thelwell. - Chyba że ktoś ma coś przeciwko temu?

Nikt nie miał. Niechby spróbowali coś mieć! - pomyślał

Jamieson.

Pierwsze tony Eine Kleine Nachdmusik wypełniły salę stwarzając nastrój jak w samolocie, na którego pokład wchodzą właśnie pasażerowie. Phillip Morton czuwał nad młodszym lekarzem, który dezynfekował miejsca na ciele pacjentki, gdzie miało być dokonane pierwsze cięcie. Resztę ciała przykrył zielony materiał, tylko to jedno miejsce zostało odsłonięte.

- Jesteśmy gotowi, sir - powiedział Morton.

Thelwell spojrzał na anestezjologa.

- Czy pacjentka dobrze śpi, doktorze Singh?

- Jak dziecko, sir - odparł Hindus.

Thelwell zaczął od objaśnienia skierowanego do młodszego lekarza i dwóch studentów medycyny, którzy uzyskali pozwolenie uczestniczenia w operacji. Siostra przyciszyła nieco muzykę i

Thelwell zaczął mówić.

- Pani Edelman ma dwadzieścia dziewięć lat. Jest żoną niemieckiego inżyniera przebywającego w Wielkiej Brytanii służbowo w filii koncernu samochodowego, dla którego pracuje.

- BMW - podpowiedział Morton, ale Thelwell zgromił go wzrokiem i ciągnął dalej.

- Pani Edelman ma jedno dziecko, trzyletniego chłopca.

Następna ciąża zakończyła się poronieniem w osiemnastym tygodniu.

W zeszłym roku poroniła po raz drugi, również mniej więcej w osiemnastym tygodniu.

Oboje z mężem postanowili nie podejmować dalszych prób.

Kilka tygodni temu dostała silnych bóli w okolicach podbrzusza i przez lekarza ogólnego została skierowana do nas. Badania, które przeprowadziliśmy, wykazały dużą narośl na prawym jajniku.

Istnieje obawa, że to nowotwór złośliwy. Dziś, korzystając z pomocy oddziału patologii, zamierzamy podjąć decyzję co do dalszego postępowania.

Jamieson obserwował siostrę układającą narzędzia chirurgiczne.

Wiedziała, w jakiej kolejności mają leżeć i o co najpierw poprosi Thelwell, więc trzymała to w pogotowiu. Młodsza pielęgniarka czekała za nią, gotowa do wymiany instrumentów po użyciu. Po raz kolejny Jamieson zobaczył to, co już wiedział.

Thelwell był kompetentnym chirurgiem. Nie było mowy o żadnym błędzie przy przeprowadzaniu delikatnej, choć wręcz banalnej operacji. Dyscyplina w sali operacyjnej była wzorowa. Cały zespół działał sprawnie jak ludzie, którzy wzajemnie dobrze się znają.

- Jaki jest stan pacjentki? - zapytał Thelwell anestezjologa, czekając wraz z całym zespołem na orzeczenie oddziału patologii po zbadaniu wycinka tkanki pobranej z jajnika pacjentki.

- Dobry. Żadnych problemów - odparł mężczyzna siedzący u wezgłowia kobiety.

Thelwell ponownie spojrzał na zegarek z miną wyrażającą niezadowolenie.

- Za każdym razem trwa to coraz dłużej - mruknął.

Nikt się nie odezwał. Wszyscy wiedzieli, że Thelwell w takim momencie zawsze mówił to samo. I nigdy nie miał racji.

Laboratorium patologiczne zawsze sprawnie wykonywało swoje zadanie, gdy chodziło o nagłe wypadki.

Drzwi uchyliły się i ubrana w zielony fartuch kobieta powiedziała:

- Niestety, nowotwór złośliwy.

- Dziękuję - odrzekł Thelwell odwracając się znowu do anestezjologa. - Stan pacjentki nadal w porządku?

- Żadnych problemów.

- Zatem możemy zaczynać.

Thelwell ponownie na użytek młodszego lekarza i studentów opisał dokładnie tkankę, którą miał wyciąć, i przy asyście

Phillipa Mortona przystąpił do operacji. Jamieson podziwiał profesjonalizm, z jakim ją przeprowadził. Nie było wahania, nie było ani sekundy przerwy na dyskusję lub zastanawianie się.

Był precyzyjny i podejmował decyzje we właściwym czasie.

Zabieg został wykonany w tempie godnym pochwały. Phillipowi

Mortonowi pozostało zaopatrzyć ranę po operacji, zanim pacjentkę zaczęto stopniowo budzić z narkozy.

- Dziękuję wszystkim - powiedział Thelwell ściągając rękawiczki i wychodząc z sali operacyjnej. Jamieson przyłączył się do niego, by zdjąć fartuch i maskę.

- No i co pan zobaczył, Jamieson? - zapytał Thelwell.

- Wspaniałego chirurga przy pracy i asystujący mu zespół pierwszej klasy - odpowiedział Jamieson. Thelwell chrząknął i

Jamieson wyczuł, że jest podejrzliwy jeśli chodzi o komplementy.

Ale to jest charakterystyczne dla tego typu osobowości.

- To uprzejmie z pańskiej strony - powiedział tonem ironicznie grzecznym., Przez moment Jamieson nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa, którym chciałby nazwać Thelwella. W końcu pomyślał sobie tylko krótko - a gówno...

- Rozwiązał pan nasz problem z infekcją? - zapytał Thelwell uśmiechając się z wyższością.

- Jeszcze nie, ale rozwiążę - odparł Jamieson, jak mógł najspokojniej i spojrzał Thelwellowi prosto w oczy. Wiedział, że

Thelwell nieczęsto spotyka się w swoim otoczeniu z jakimkolwiek sprzeciwem, gdzie wydaje mu się, że jest królem. Tym razem w jego spojrzeniu pojawiła się niepewność.

Jamieson, który tego właśnie oczekiwał, poczuł zadowolenie.

- Liczę, że będzie pan pamiętał o dostarczeniu do laboratorium swoich wymazów z nosa. Bez środków antyseptycznych -

powiedział wkładając marynarkę i kierując się do wyjścia.

Thelwell spurpurowiał.

- Żegnam, panie Thelwell - dorzucił Jamieson.

Po drodze na oddział mikrobiologii spotkał Clivea Evansa zdążającego do stołówki na spóźniony lunch. Zapytał, czy może się przyłączyć. Była prawie druga i to, co pozostało na podgrzewanych metalowych tacach stojących na kontuarze, wyglądało jeszcze mniej zachęcająco niż zwykle.

Jamieson zrezygnował z ciężkostrawnych potraw i wziął jedynie sałatkę.

Evans zaryzykował i wziął kotlet mielony. Znaleźli czysty stół, ale hałas utrudniał rozmowę. Personel stołówki czyścił właśnie stoły i zeskrobywał do metalowych pojemników resztki jedzenia z talerzy.

- Jak poszła poranna operacja? - zapytał Evans.

- Przebiegła prawidłowo, ale nowotwór u pacjentki okazał się złośliwy, jak się tego obawiano.

- To pech - odparł Evans.

- Przy okazji poprosiłem pana Thelwella, żeby w wolnej chwili dostarczył do laboratorium nowy wymaz z nosa. W czasie ostatniego testu używał kremu antyseptycznego.

- Teraz też? - Evans uniósł brwi.

Jamieson był ciekaw, co miał na myśli, ale kiedy Evans zauważył, że mu się prZygląda, szybko zmienił temat.

- Czy z pielęgniarką było podobnie? - zapytał.

- Nie - odparł Jamieson. - Była leczona antybiotykami.

- Wiem od Moiry, że chce pan przeprowadzić własne testy na

Pseudomonas.

- Tak, w myśl zasady „poznaj swego wroga”. Muszę sam rozgryźć tę bakterię. Jeśli ma pan coś przeciwko temu, że odrywam pannę Lippman od jej pracy, ja przeprowadzę testy.

- Moira twierdzi, że potrafi pogodzić jedno z drugim, więc nie widzę problemu.

- To świetnie. Lubię pannę Lippman. Wygląda na osobę mającą dużą wiedzę i doświadczenie.

- Zgadza się. Ma jedno i drugie - przyznał Evans.

Jamieson zauważył, że personel kuchni aluzyjnie spogląda na zegarki i wymienia za kontuarem przyciszone komentarze.

- Zdaje się, że nadużywamy ich gościnności - rzekł.

Evans rozejrzał się bezradnie dokoła i wzruszył ramionami.

- Więc lepiej chodźmy - powiedział wstając.

Jamieson o czwartej zakończył przygotowywanie swych testów biochemicznych, które miał przeprowadzić na Pseudomonas, i wybrał się do Johna Richardsona, Zamierzał przedyskutować z nim wyniki ostatnich badań personelu.

- Wszystkie odczynniki były ujemne, jeśli chodzi o obecność bakterii, której szukamy - westchnął z rezygnacją Richardson.

- A próbki z sali operacyjnej sprzed dezynfekcji przeprowadzonej wczorajszej nocy?

- Negatywne.

- Zatem nie posunął się pan naprzód - rzekł Jamieson.

- Niestety, nie. Evans mówił mi, że wysłaliście bakterię do pańskich laboratoriów na specjalne testy.

- Tak, chcę się dowiedzieć, dlaczego ona jest taka odporna na leczenie antybiotykami.

- Czy to coś da?

Jamieson i Richardson wiedzieli, że pacjenta nie musi obchodzić, dlaczego bakteria jest odporna na tak wiele antybiotyków. Pacjent czeka, żeby mu pomóc:.

- Wiem, że to problem akademicki - powiedział, - Ale to przede wszystkim mogłoby nam umożliwić poznanie środowiska, w którym rozmnożyła się bakteria. Konkretnie chcę się dowiedzieć, jaką rolę w całej tej sprawie odgrywają chromosomy, a co można przypisać dodatkowym, nabytym cząsteczkom D.N.A.

Richardson przetarł oczy, jakby był bardzo zmęczony.

- Zakładając, że ten cholerny stwór nie posiada dodatkowych cząsteczek D.N.A, jaki wysnułby pan wniosek? - zapytał.

- Byłbym bardzo zdumiony. Bo to by znaczyło, że bakteria była odporna na wszystkie środki sama z siebie - odparł Jamieson.

- Musiała przechodzić wielokrotne mutacje.

- Mogła już wcześniej być odporna - powiedział Richardson.

- Mogła - zgodził się Jamieson. - Ale to musiało trwać na przestrzeni bardzo długiego czasu i należy przypuszczać, że stwarzałoby kłopoty już dużo wcześniej.

- Zapewne - przytaknął Richardson. - Ale jakoś skłaniałbym się ku tamtej lub podobnej teorii...

- Nie całkiem rozumiem... - odparł Jamieson. Czuł, że

Richardson coś ukrywa.

Richardson wyglądał na zakłopotanego. Potrząsnął lekko głową, jakby chciał pozbyć się myśli, która nie miała znaczenia.

- Evans mówi mi, że przeprowadza pan samodzielnie jakieś testy - powiedział.

- Rutynowe testy biochemiczne - odpowiedział Jamieson. - Jestem zwolennikiem gromadzenia możliwie jak największej ilości informacji dotyczących danego zagadnienia, by móc kolejno przeanalizować wszystko od początku.

Richardson przytaknął.

- Czy przeprowadza pan testy na utylizację źródła węgla? -

zapytał.

- Tak. Dlaczego pan pyta?

Przez chwilę Richardson milczał. Ponownie głęboko się nad czymś zastanawiał, wreszcie wzruszył ramionami i wykonał ruchem prawej ręki gest, jakby odpędzał od siebie zbędne myśli.

- Byłbym ciekaw pańskich wyników, nic więcej.

- Doktorze, chciałbym, żeby mi pan powiedział, o co właściwie chodzi - powiedział Jamieson zaintrygowany zachowaniem

Richardsona.

- Jeszcze nie teraz - odparł Richardson. - Za wcześnie na wnioski.

Zresztą to może nie mieć żadnego znaczenia.

Pracownica laboratorium uchyliła drzwi.

- Zgodnie z prośbą pan Thelwell przysłał do analizy swój wymaz z nosa - powiedziała do Richardsona.

Wyglądał na zaskoczonego, więc Jamieson pośpieszył z wyjaśnieniem:

- Prosiłem go o to. Pan Thelwell używał ostatnio kremu

„Naseptin” i wynik badań był zerowy.

- W porządku - odrzekł Richardson. - Proszę powiedzieć doktorowi Evansowi, żeby się tym zajął. Chciałbym rano zobaczyć wyniki. Niech umieści próbkę w moim inkubatorze.

- Dobrze, panie doktorze.

Jamieson wrócił do swojego pokoju z popołudniowym wydaniem miejscowej gazety, którą wziął z wózka z prasą objeżdżającego oddziały szpitalne.

Czekając, aż napełni się wanna, usiadł przy kawie i rzucił okiem na pierwszą stronę popołudniówki. W mieście znaleziono zwłoki następnej zamordowanej kobiety. Jej zdjęcie w kostiumie kąpielowym - z porcją lodów w ręku, na wakacjach na jakiejś zagranicznej plaży - zamieszczone na tytułowej stronie było w sytuacji takiej tragedii zupełnie nie na miejscu. Być może, że była to jej ostatnia fotografia, jaką rodzina ofiary udostępniła na prośbę gazety.

Sheila Stubbs była sekretarką w firmie Licencjonowanych

Usług Mierniczych.

Gazeta donosiła, że pracowała do późna. Na obecnym etapie śledztwa policja odrzucała spekulacje, jakoby to morderstwo miało związek z innymi podobnymi wypadkami w mieście. Poszukiwano energicznie młodocianego gangu, którego członkowie jechali tym samym autobusem co kobieta. Wzywano również do zgłoszenia się świadków wydarzenia. W gazecie zamieszczona była schematyczna mapka terenu z zaznaczonym krzyżykiem miejscem, gdzie znaleziono zwłoki Sheili Stubs.

Jamieson wziął kąpiel, a potem zadzwonił do Sue.

- Jak ci leci? - zapytała.

- Powolutku - odparł Jamieson.

- To znaczy?

- To znaczy, że ta cholerna bakteria pojawia się nie wiadomo skąd, zabija i znika.

- Zatem potrwa to dłużej, niż myślałeś? - zapytała Sue.

- Tak to zaczyna wyglądać - przyznał Jamieson.

- Słyszę, że jesteś przybity - powiedziała współczująco Sue.

- Wszystko w porządku.

- Przyjedziesz na weekend do domu?

- Na pewno.

- Jak twoje ręce?

- Coraz lepiej. Zmieniłem bandaże na cieńsze, a za kilka dni będę mógł je całkiem zdjąć.

- To dobrze. Chciałabym ci jakoś dodać otuchy. Gdyby ta praca była łatwa, to przede wszystkim nie posłaliby tam ciebie.

Może z tego nie zdajesz sobie sprawy?

- Może - przyznał Jamieson. - W każdym razie zobaczymy się jutro wieczorem.

- Już się nie mogę doczekać... - szepnęła cicho Sue.

- Ja też.

Kiedy rano Jamieson wszedł do pracowni mikrobiologicznej, ludzie szeptali coś po kątach. Zajrzał do laboratorium Clivea

Evansa, ale zastał tam tylko Moirę Lippman. - Co się dzieje? -

zapytał.

- Lepiej, żeby dowiedział się pan albo od doktora

Richardsona, albo od doktora Evansa - odparła. Jamieson wzruszył ramionami.

- Gdzie ich mogę znaleźć?

- Obaj są w biurze doktora Richardsona.

Jamieson przeszedł z powrotem przez laboratorium i zapukał do drzwi Richardsona.

- Proszę wejść - usłyszał. - Zjawił się pan w odpowiednim momencie. Jamieson wszedł i zamknął za sobą drzwi.

- To znaczy?

Evans wręczył Jamiesonowi małe, okrągłe plastikowe naczynie.

- To kultura bakterii z nosa Thelwella - powiedział.

Jamieson przyjrzał się rozrośniętej narośli i zdjął wieczko naczynia.

Powąchał kulturę. Pachniała ściętą trawą.

- O Boże - powiedział cicho. - To nasza Pseudomonas.

- Po prostu - Pseudomonas - poprawił go z naciskiem

Richardson. - Nie można jeszcze stwierdzić, że to ta, która zaraża pacjentki.

- Kiedy będzie pan wiedział.

- Moira właśnie przygotowuje testy dotyczące odporności na antybiotyki - odparł Evans.

Jamieson był pełen sprzecznych uczuć, Jeśli Thelwell okazałby się nosicielem zabójczej odmiany bakterii, to najprawdopodobniej on był odpowiedzialny za śmierć pacjentek w

Kerr Memorial. Jak potem będzie mógł żyć z taką świadomością?

Pozytywną stroną tego odkrycia było to, że - być może - została wyjaśniona przyczyna wybuchu epidemii.

Problem zostałby rozwiązany. Jego misja dobiegłaby końca i mógłby zameldować Kontroli Naukowo - Medycznej, że sprawa infekcji jest zakończona. Jamieson był ciekaw, jak na tę całą sprawę zareaguje personel. Facet z tak nieprzyjemnym charakterem jak Thelwell nie mógł zbyt łatwo liczyć na współczucie i zrozumienie. Na razie Evans robił wrażenie neutralnego, ale po

Richardsonie widać było wyraźnie, że triumfuje. Jamieson nie mógłby przyznać się z ręką na sercu, że go za to potępia.

Zaobserwował, jak źle Thelwell traktuje Richardsona. Nagle przyszła mu do głowy niepokojąca myśl i zapytał:

- Jaki jest stan pacjentki, którą wczoraj operował Thelwell?

Z twarzy Richardsona i Evansa wyczytał, że żaden z nich nie pamiętał o niej i na razie tym się nie interesowali.

- Zaraz zadzwonię - zreflektował się Richardson.

Jamieson i Evans siedzieli czekając cierpliwie, aż

Richardson skończy słuchać kogoś na drugim końcu linii. Potem czekali jeszcze chwilę, zanim Richardson wolno odłożył słuchawkę i przez moment zbierał myśli.

- Ma dziś gorączkę i bóle - powiedział wreszcie.

Jamieson zobaczył, że z twarzy Richardsona zniknęło poprzednie zadowolenie. Rzecz oczywista, triumf nad antypatycznym kolegą jest nie na miejscu, bo przecież strasznym kosztem, okupiona została cała ta sprawa.

- Porozmawia pan z panem Thelwellem? - zapytał Richardsona

Evans.

Richardson zawahał się.

- W zaistniałych okolicznościach najlepiej będzie, jeśli ja to zrobię - wyręczył go Jamieson.

- Byłbym wdzięczny - powiedział Richardson. - Nie za dobrze by mi to wyszło.

Jamieson wrócił do swego małego pokoju, żeby zadzwonić do sekretarki Thelwella. Na biurku leżała koperta. W środku znalazł wiadomość od Kontroli Naukowo - Medycznej dotyczącą Pseudomonas.

Analizy nie wykryły obecności żadnych obcych cząsteczek D.N.A.

Jamieson zmarszczył brwi.

Mylił się. Bakteria nie zawdzięczała swej odporności na antybiotyki wpływowi czynników zewnętrznych. Była urodzonym zabójcą. Był zaskoczony i jednocześnie coś mu mówiło, że

Richardson nie byłby zaskoczony. Podczas ich ostatniej rozmowy dawał do zrozumienia, że przewiduje taką możliwość.

Prosił, żeby go informować o wynikach rutynowych testów źródeł węgla.

Ciekawe dlaczego. Co podejrzewał?

- Sekretarka pana Thelwella - odezwał się głos w słuchawce.

- Mówi doktor Jamieson. Chciałbym zamienić kilka słów z panem Thelwellem.

- Czy to pilne?

- Bardzo pilne.

Richardsona nie było już w biurze, kiedy Jamieson wstąpił tam wychodząc z laboratorium. Zostawił mu więc na biurku raport, który otrzymał z Kontroli Naukowo - Medycznej, i małą karteczkę:

„Miał pan rację. Ale skąd pan wiedział?” Jamieson zdawał sobie sprawę z tego, że przekazanie Thelwellowi nieprzyjemnej wiadomości nie będzie rzeczą łatwą. Z każdym krokiem w drodze do biura wydawało się to coraz trudniejsze. Kiedy wreszcie stanął przed drzwiami gabinetu, złapał się na tym, że odwleka wejście do środka.

- Pan Thelwell może poświęcić panu pięć minut - powiedziała sekretarka, gdy Jamieson wreszcie zdecydował się wejść, - Ma bardzo napięty program dnia.

Raczej miał - pomyślał Jamieson. Jego życie nie będzie już nigdy takie samo jak przedtem. Na widok Jamiesona Thelwell przybrał niezadowoloną minę.

- Tak? - zapytał wydając z siebie westchnienie pełne irytacji. - Co znowu?

- Przychodzę w sprawie testu pańskiego wymazu z nosa -

powiedział Jamieson.

- O co chodzi? Tym razem nie używałem kremu.

- Wiem. Laboratorium wyhodowało na nim Pseudomonas.

Thelwell wyglądał jak rażony piorunem. Jego twarz była wściekła, oczy rozbłysły.

- Nie! - wrzasnął. - Nie przyjmuję tego do wiadomości.

Richardsonowi coś się przyśniło! Nie wierzę! Po prostu nie wierzę!

- Widziałem kulturę, panie Thelwell. Nie ma wątpliwości, że to Pseudomonas.

- To może być Pseudomonas, ale nie pochodzi ode mnie. Nie jest moja!

Nie rozumie pan? Ten niekompetentny pajac udający mikrobiologa ingerował w kultury bakterii!

- Panie Thelwell, to, co pan mówi, jest pomówieniem i całkowicie pozbawione sensu - powiedział spokojnie Jamieson.

- Pozbawione sensu! - wybuchnął Thelwell. - Nazywa pan to pozbawione sensu! Facet próbuje zniszczyć moją karierę i zrzucić na mnie winę za te wszystkie zgony, a pan twierdzi, że to, co mówię, jest pozbawione sensu! Wiedziałem, że tak będzie! Co panu ostatnio mówiłem? Że Richardson wymyśli coś, żeby narobić mi kłopotów. Dziwię się, że nie znalazł w moim wymazie dżumy!

Jamieson zaczynał być zły. Thelwell wydawał się nie dostrzegać nic poza swoją nienawiścią. Pacjentki liczyły się najmniej.

- Wiadomo mi, że pani Edelman dostała dziś gorączki i ma bóle - powiedział dobitnie Jamieson.

- Pani Edelman? - zapytał Thelwell, jakby nie wiedział, o kogo chodzi.

- Pacjentka, którą operował pan wczoraj - dodał jeszcze bardziej surowym głosem.

- Co pan sugeruje?

- Może być zakażona Pseudomonas. Ponadto istnieje dowód wskazujący na pana jako na nosiciela infekcji w szpitalu. Muszę pana prosić o zaniechanie przeprowadzania operacji do momentu wnikliwszego zbadania sprawy.

- Zaniechania... - powtórzył oszołomiony Thelwell. - To nonsens!

- Tego nakazuje zdrowy rozsądek - odparł Jamieson. - Laboratorium nie ma jeszcze wyników antybiogramu i może się okazać, że jest pan nosicielem tylko pospolitej odmiany bakterii.

Ale dopóki nie jesteśmy tego całkiem pewni, mam zamiar poprosić władze zwierzchnie, żeby zawiesiły pana w czynnościach, jeśli nie zrezygnuje pan dobrowolnie.

- Wynoś się pan! - warknął Thelwell. - Po prostu wynoś się pan!

* 7 *

Jamieson nie odrywał wzroku od bocznego lusterka. Wjeżdżał właśnie na pas włączający się do głównego ruchu na autostradzie prowadzącej na południe. Dobrze było jechać do domu, ale od czasu wypadku czuł się niepewnie za kierownicą. Przejechał na wewnętrzny pas i przez jakiś czas tak jechał. Kiedyś wcisnąłby pedał gazu i przeskoczył jak najszybciej na zewnętrzny pas. Ale to było kiedyś. Po kilku kilometrach wskoczył w lukę między pojazdami i nieco przyśpieszył. Zrobił to częściowo dlatego, że miał przed sobą długą drogę do przebycia, ale głównie z powodu terapii, jaką sobie wyznaczył. Wypadek spowodował u niego lęk przed podróżowaniem zewnętrznym pasem. Gdy nim jechał, nie mógł uwolnić się od wizji nadjeżdżającego z przeciwka pojazdu, który skręca i nagle znajduje się przed nim. Gdy myślał racjonalnie, wiedział, że prawdopodobieństwo powtórzenia się takiego samego zdarzenia jest znikome, Pomagało mu to przełamywać strach, ale nie zatarło wspomnienia. Kiedy zjeżdżał na prawo, wysychało mu w ustach, a puls gwałtownie przyśpieszał. Nie było to uczucie, z którym nie można żyć, ale też nie należało do przyjemnych.

Sądził, że im częściej będzie się do takiego manewru zmuszał, tym szybciej uwolni się od strachu.

Tempo ruchu samochodów zmniejszyło się z powodu zbliżającego się dwukierunkowego odcinka drogi. Szybkość pojazdów zmalała do pełzania z powodu samobieżnego dźwigu znajdującego się na czele kolumny.

Jamieson skorzystał z tych chwil, że nie musi być skoncentrowany na prowadzeniu samochodu, i zaczął myśleć o ostatnich wydarzeniach. Przypomniał sobie, jak zachował się

Thelwell, gdy mu powiedziano o wynikach testu. To, że człowiek tak porywczy i zmienny mógł być chirurgiem, wydawało się dość niepokojące. Jednak po namyśle Jamieson zmienił zdanie. Kiedy się dobrze nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że wielu chirurgów, których zna, lub znał, miało zmienny charakter.

Większość z nich można byłoby nazwać ekstrawertykami, kilku miało nadto rozbudowane ego. Ale Thelwell był wyjątkowo nieprzyjemny.

Ciekawe, jak zachowa się, jeśli laboratorium stwierdzi, że jest nosicielem właśnie tej zabójczej odmiany bakterii.

Oczywiście istniała możliwość, że odmiana Pseudononas wykryta w wymazie Thelwella nie jest tą, która robiła takie spustoszenie wśród kobiet, ale Jamieson czuł, że to byłby wyjątkowy zbieg okoliczności. Wolał być przygotowany na najgorsze.

Kiedy na drodze nic się nie zmieniło i samochody nadal posuwały się w żółwim tempie, Jamieson począł rozważać absurdalne zarzuty Thelwella, jakoby wyniki miały być sfabrykowane.

Absolutnie nie mógłby uwierzyć, żeby Richardson spreparował wyniki testu. To po prostu nie mieściło się w głowie. Ale... czy aby na pewno? Może w Kerr Memorial nie było rzeczy niemożliwych?

Na przestrzeni tego tygodnia zdążył nabrać głębokiej niechęci do tego miejsca. Nie było nic nadzwyczajnego w personalnych konfliktach. To często zdarza się w kręgach lekarskich, ale zazwyczaj sprowadza do wygłaszania złośliwych uwag i robienia insynuacji. Te drobne konflikty rzadko przeradzają się w otwartą wojnę i nie skrywaną wrogość. Stosunki w Kerr Memorial były -

delikatnie mówiąc - nietypowe. Wyglądało na to, że własne ambicje stawiane były ponad dobro pacjenta. Co z tym powinienem zrobić? -

zastanawiał się. Nie było prostego rozwiązania. Niewłaściwe zachowanie Thelwella nie stanowiło wykroczenia wymagającego wszczynania postępowania dyscyplinarnego. Na pewno nie dawało podstaw do zawieszenia go w czynnościach służbowych. Jamieson w myślach próbował nawet sformułować takie oskarżenie, ale nic z tego nie wychodziło. Thelwell przypominał agresywnego kierowcę.

Nic się jeszcze nie stało, ale istniała potencjalna możliwość katastrofy, bez względu na to, jak wysokie byłyby jego kwalifikacje.

Gdyby okazało się, że Thelwell jest nosicielem zabójczej bakterii, natychmiast zostałby zawieszony w czynnościach. Jeśli miałby szczęście, mógłby po odpowiednim okresie leczenia powrócić do zawodu. Gdyby podporządkował się i pokornie poddał kuracji, oczyściłoby to go z zarzutów, że jest winny jako nosiciel choroby. Jamieson pomyślał nagle, że przecież istnieje taka możliwość. W przeciwnym razie Thelwell byłby niebezpieczny dla pacjentek i musiałby pożegnać się z karierą chirurga. Wszyscy ludzie noszą w sobie wiele bakterii, które stwarzają potencjalne zagrożenie dla zdrowia, ale naturalne zdolności obronne organizmu wystarczają, by sobie z tym poradzić. Jeśli jednak z jakiejś przyczyny system odporności organizmu zostanie zniszczony, występuje zachwianie równowagi, a następnie infekcja.

Pacjenci oddziałów chirurgii są na to szczególnie narażeni.

Wraz z pierwszym nacięciem ciało traci najskuteczniejszą i podstawową obronę. Sterylne otoczenie na sali operacyjnej chroni pacjenta, ale jeśli z jakichś przyczyn pojawi się odporny na wszystko zarazek, sterylność pomieszczenia, narzędzi, rękawiczek na niewiele się zda.

Jamieson próbował przestać już myśleć o tym wszystkim i przełączył samochodowe radio na pasmo FM, nadające muzykę klasyczną, Dźwięki utworu Vivaldiego wypełniły wnętrze auta akurat w momencie, gdy korek na drodze się skończył i można było przyśpieszyć. Nagle kilku członowa ciężarówka zjeżdżająca z wewnętrznego pasa znalazła się tuż przed nim, zmuszając go do ostrego hamowania. Natychmiast spojrzał w lusterko wsteczne, aby upewnić się, czy jadący za nim pojazd zdążył w porę wyhamować.

Zdążył. Jego kierowca pokręcił tylko głową. Wyprzedzając ciężarówkę Jamieson spojrzał w górę na szoferkę. Kierowca przypalał właśnie papierosa. Wydawał się nie myśleć w ogóle o tym, że przed chwilą spowodowałby wypadek. Jamieson westchnął.

Gdyby istniał jakiś sposób pokazania ludziom, którzy nigdy tego nie doświadczyli, co dzieje się z ciałem ludzkim, gdy człowiek znajdzie się pomiędzy zderzającymi się metalowymi częściami!

Kiedy o tym pomyślał, przypomniał sobie chłopca z furgonetki.

Mimo chłodu poczuł na czole krople potu, a potem zawrót głowy. Przy pierwszej sposobności zjechał na wewnętrzny pas i zwolnił, spokojnie jadąc za samochodem ciągnącym przyczepę kempingową. Usilnie starał się skupić całą swoją uwagę na szczegółach tyłu przyczepy, aby obraz tamtego wypadku z chłopcem nie powrócił ponownie. Ktoś inny przeszedłby do porządku dziennego nad incydentem z ciężarówką. Co dzień setki razy zdarzają się takie sytuacje na szosach, ale Jamieson nie był jeszcze w stanie wyzbyć się urazu.

Jak zwykle opuścił autostradę przed Canterbury, by móc nacieszyć się widokiem miasta wyłaniającym się od strony wschodniej. Było skąpane w blasku zachodzącego słońca, a strzelista wieża katedry koncentrowała na sobie całe słoneczne światło, jakby było to jej boskie prawo.

Przyglądał się widokowi jadąc obwodnicą na wschód do Dover

Road i wkrótce potem do odjazdu w kierunku Patrixbourne. Gdy wjechał do wsi, usłyszał śpiew ptaków. Był znów w miejscu, gdzie czas płynie spokojnie, w otoczeniu, które on i Sue tak bardzo pokochali. Cokolwiek zdarzyłoby się na świecie, Patrixbourne pozostanie nie zmienione. Będzie tak trwać, jak trwa od czasów rzymskich. Zjechał z drogi na żwirowy podjazd wiodący na parking przy domku i wyłączył silnik. Najpierw słyszał tylko ciszę zapadającego zmierzchu, potem wyłowił z niej dźwięki. Gdzieś w oddali odezwał się kościelny dzwon, a odgłos piłki uderzanej rytmicznie kijem, dochodzący skądś niedaleko, oznaczał, że trenuje miejscowa drużyna krykieta. Wkrótce zapadająca ciemność wygoni ich z boiska do pubu.

Sue zarzuciła mu ręce na szyję, gdy stanął w wejściu i zaczęli się całować.

- Wejdźmy do środka, zanim sąsiedzi zaczną gadać -

powiedziała.

- A niech tam.

- Sądząc po głosie, masz lepszy humor.

Jamieson przytaknął.

- Zdaje się, że znaleźliśmy źródło infekcji - powiedział. - Wygląda na to, że główny chirurg z oddziału ginekologii jest nosicielem bakterii.

- Biedny człowiek - odparła Sue. - Jak to znosi?

- Niezbyt dobrze - odpowiedział Jamieson.

- Znaleźć się w takiej sytuacji...

Jamieson nie zaprzeczył.

- Nie ma jeszcze absolutnej pewności, ale laboratorium będzie to wiedziało jutro rano - wyjaśnił. - Zadzwonię do nich, jak wstanę.

- Zatem twoja pierwsza praca dla Kontroli Naukowo - Medycznej dobiegła końca.

- Pewnie tak - zgodził się Jamieson. - Choć, szczerze mówiąc, nie napracowałem się zbytnio. Po prostu zaproponowałem, żeby chirurg, o którego chodzi, poddał się rutynowemu testowi wymazu z nosa. Robił to już wcześniej, rzecz jasna, ale w momencie przeprowadzania poprzednich testów używał kremu antyseptycznego, więc wyniki były negatywne.

- I ty to odkryłeś? - zapytała Sue.

- No... tak.

- Zatem rozwiązałeś problem. Kontrola Naukowo - Medyczna będzie zadowolona.

- Może mnie jeszcze tak od razu nie zwolnią - uśmiechnął się

Jamieson.

- Jesteś zbyt skromny - powiedziała z naciskiem Sue. - Musimy twój sukces uczcić.

Uniosła do góry butelkę wina, którą wyjęła z lodówki.

- Co ty na to?

- Dlaczego nie... - zgodził się Jamieson.

Po kolacji zdjął buty i wyciągnął się na sofie. Czuł się nasycony i zadowolony.

- Jaki jest Kerr Memorial? - zapytała Sue.

- To smutne miejsce. Stare budynki i ludzie starający się walczyć z trudnościami. Jak wszędzie.

- Jeśli rano dostaniesz telefon z informacją, że chirurg jest nosicielem, będziesz musiał wracać?

- Na krótko. Żeby zakończyć sprawę.

- A potem? Co będziesz robił?

- To, co Kontrola Naukowo - Medyczna ma dla mnie w zanadrzu.

Sue przeniosła się na sofę, Na chwilę uniosła głowę

Jamiesona, by móc usiąść i ułożyć ją na swoich kolanach.

- Tęskniłeś za mną?

- Bardziej niż to potrafię wyrazić.

- Idziemy wcześnie spać?

- Idziemy.

Rano Jamieson wstał pierwszy, żeby przygotować śniadanie.

Dzień był,. Piękny, więc czekając, aż zagotuje się woda, wyszedł do ogrodu. Żaden najmniejszy podmuch wiatru nie strącał kropel rosy z pajęczyny rozpiętej na krzaku. Wiejski kot podkradający się do ptaków czmychnął na widok zbliżającego się Jamiesona kopiącego od niechcenia jabłko, które właśnie spadło z drzewa.

Był przy końcu ogrodu, gdy usłyszał telefon.

Dzwonił John Richardson.

- Pomyślałem, że zadzwonię pierwszy, nie czekając na pański telefon - powiedział.

- To dobrze.

- Obawiam się, że bakteria Thelwella to ta właśnie zabójcza odmiana.

Ma tę samą odporność na antybiotyki.

- A więc, to jest to - skonkludował Jamieson.

- Pozornie - odparł Richardson głosem pełnym wahania.

- Nie rozumiem... - powiedział Jamieson. - Znalazł pan źródło infekcji. Thelwell jest nosicielem bakterii. Wszystko pasuje.

Jakiego innego dowodu mógłby się pan spodziewać?

- Wiem, że tak to wygląda... - zgodził się Richardson. - Ale chciałbym z panem porozmawiać, zanim podamy to do wiadomości.

- O czym?

- Wolałbym nie mówić przez telefon. Może mógłby pan wpaść do laboratorium w drodze powrotnej?

- Nie będzie mnie do jutra wieczór. O ile oczywiście nie ma żadnego innego ważnego powodu, dla którego miałbym wracać wcześniej.

- Wystarczy, że pan będzie jutro wieczorem. Poczekam na pana w laboratorium. O której można się pana spodziewać?

- Około ósmej.

- W porządku.

- Kto to był? - zawołała z sypialni Sue.

- John Richardson, bakteriolog z Kerr Memorial -

odpowiedział Jamieson w zamyśleniu. - Thelwell jest nosicielem zabójczej bakterii.

- Więc już po sprawie?

- Myślę, że tak. Ale Richardson chce ze mną porozmawiać, zanim sporządzi ostateczny raport.

Sue ubrała się i zeszła na dół. Wyczuła, że coś jeszcze nie daje mu spokoju. Kiedy go o to zapytała, powiedział:

- Richardson.

- A o co chodzi Jamieson milczał przez chwilę, a potem wkładając chleb do tostera odezwał się:

- Wyglądało na to, że naprawdę nie wierzył w to, co mi mówił.

- Myślisz, iż wie, że się myli?

Jamieson uśmiechnął się kwaśno.

- Tak utrzymuje Thelwell. Uważa, że Richardson w jakiś sposób spreparował tę sprawę.

- Mój Boże, co to za ludzie! - zawołała Sue. - A co ty sądzisz?

- Widziałem kulturę bakterii. To Pseudomonas. On tego nie spreparował.

- Więc nie widzę problemu - rzekła Sue.

- Ani ja - przyznał Jamieson. - I to mnie właśnie trapi. Ale jeśli coś jest nie tak, dowiem się jutro wieczorem.

Mały ruch na drodze w niedzielny wieczór i wspomnienie przyjemnego weekendu sprawiły, że Jamieson prowadząc samochód ani razu się nie zdenerwował. Kiedy wszedł do swego pokoju i rozpakowywał torbę, wciąż był w dobrym humorze. Zamierzał napić się kawy, zanim zejdzie porozmawiać z Richardsonem, a potem sporządzić raport dla Kontroli Naukowo - Medycznej.

Gdyby zostało mu trochę czasu, a Richardson nie wynalazłby czegoś nowego, mógłby wpaść na drinka do pobliskiego hotelu i potem położyć się wcześniej spać. Kiedy zamierzał przeciąć dziedziniec w kierunku schodów wiodących do laboratorium, spostrzegł oddalającą się w pośpiechu postać. Po sposobie poruszania się od razu rozpoznał Gordona Thelwella. Zdziwił się.

Co chirurg robił o tej porze w szpitalu?

Na kamiennych schodach laboratorium Jamieson musiał szczególnie uważać, bo zrobiło się ciemno, a najbliższa lampa na ścianie nie działała.

Pchnął drzwi i po omacku próbował znaleźć włącznik światła.

Udało mu się to dopiero za trzecim razem. Spod drzwi Johna

Richardsona sączyło się światło, ale kiedy zapukał, nikt nie odpowiedział. Zapukał ponownie i wszedł do środka. Pokój był pusty. Na biurku paliła się lampa i leżały jakieś papiery.

Obrotowe krzesło stojące za biurkiem było odwrócone w prawo, jakby Richardson przed chwilą z niego wstał. Sądząc, że

Richardson wyszedł na chwilę, Jamieson usiadł, by na niego zaczekać. Mijały minuty, wreszcie Jamieson zdecydował się odnaleźć Richardsona. Przeszukał parter - bez rezultatu. Po konsultancie nie było śladu. Nawoływania też nic nie dały.

Jamieson ruszył po schodach w dół do sutereny. Zatrzymał się, bo wydało mu się, że coś słyszy. Dźwięk przypominał skrzypiące drzewo.

- Jest tam ktoś? - zapytał.

Jego głos przerwał ciszę, która budziła w nim lekki niepokój. Nie było odpowiedzi. Tylko znów skrzypiący dźwięk.

- Doktorze Richardson?

Jamieson zszedł do podnóża schodów i próbował znaleźć włącznik światła, gdy coś twardego otarło się o jego twarz.

Raptownie wciągnął powietrze i cofnął się, wyrzucając w górę ręce, by odepchnąć to coś, czymkolwiek było. Kiedy tego dotknął, wiedział już dokładnie, co to jest. To była stopa. Ludzka stopa w bucie, ale na poziomie jego twarzy!

Puls Jamiesona skoczył gwałtownie i oblał go pot:

Wyciągniętymi płasko dłońmi szaleńczo próbował znaleźć włącznik światła, jak mim stojący przed wyimaginowaną ścianą. W końcu trafił i oświetlił zjawę. John Richardson wisiał na jednej z drewnianych belek wspierających sufit. Skórzany pasek wrzynał się głęboko w jego szyję, oczy miał wytrzeszczone, a siny, rozdęty język wystawał z ust. Kiwające się na pasku ciało powodowało skrzypiący dźwięk.

Jamieson stał jak wryty i przez kilka sekund wpatrywał się w upiora. Był wstrząśnięty przerażającym jego wyglądem, posiniałą cerą i makabrycznym wyrazem twarzy. Jakoś zupełnie nie na miejscu było to, że zegarek na ręku Richardsona wciąż chodził. W ciszy

Jamieson słyszał tykanie. Kiedy tarcza zegarka przesunęła się przed jego oczami, dostrzegł sekundnik wykonujący swe okrążenie.

Pomyślał, że należy odciąć Richardsona, ale łatwiej było to pomyśleć, niż zrobić. Poza tym, nic by już to nie dało - człowiek był martwy. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Nie było szansy uratowania go. Ponadto policja zapewne wolałaby, aby wszystko pozostało nie ruszane do momentu jej przyjazdu.

Jamieson zadzwonił z najbliższego telefonu. Potem poprosił telefonistkę ze szpitalnej recepcji, by wezwała dyrektorów -

administracyjnego i do spraw medycznych. Nie powiedział jej, o co chodzi, nadmienił tylko, że sprawa jest niezwykle ważna i powinni się zjawić jak najszybciej.

Odłożył słuchawkę i w laboratorium zapadła cisza. W

momentach takich jak ten żałował, że już nie pali. Rzucił palenie pięć lat temu. Ale teraz zapalenie papierosa dałoby mu prawdziwą ulgę.

Jamieson stał z tyłu, gdy policyjny fotograf robił zdjęcia

Richardsona z różnych stron. Potem ciało odcięto i ułożono na podłodze. Inspektor zostawił specjalistów od medycyny sądowej przy ich zajęciach i podszedł do Jamiesona.

- To pan znalazł zwłoki? - zapytał. - Nazywam się Ryan.

Gdzie moglibyśmy porozmawiać?

Jamieson zaprowadził go do biura Richardsona. Spodziewał się, że Carew i Crichton zajrzą tam zaraz po przybyciu do szpitala. Mógłby im wtedy opowiedzieć, co zaszło. Jamieson przekazał Ryanowi szczegóły dotyczące czasu i okoliczności znalezienia ciała Richardsona. Wyjaśnił, jaką pełni funkcję, i powiedział, że prowadzi śledztwo w sprawie wybuchu epidemii, w wyniku której w szpitalu Kerr Memorial zmarły trzy pacjentki.

- Obaj. Pan i ja - odrzekł inspektor.

- Słucham? „- Ja też prowadzę śledztwo w sprawie śmierci kilku kobiet - powiedział policjant.

- Aa... tak. Te morderstwa. Czytałem w gazecie, że poszukujecie gangu w związku z ostatnim zabójstwem.

- Są w to zamieszani - rzekł inspektor. - Ale nie oni popełnili morderstwa, tylko jakiś szaleniec.

- Szaleniec?

- Typ rozpruwacza - odparł Ryan. - Tak nam powiedzieli ludzie od medycyny sądowej. Ostatnia ofiara była ciężko pobita i okaleczona, ale brakowało części jej ciała, jak u poprzednich. To rozpruwacz. Działał według tego samego scenariusza.

- Mój Boże... To brzmi przerażająco - powiedział Jamieson. - Macie już coś?

Ryan pokręcił głową.

- To typ przebiegłego zabójcy. Takiego jest najtrudniej znaleźć.

Przy większości morderstw jest mnóstwo śladów, są jacyś podejrzani. Kiedy mamy do czynienia z szaleńcem, sprawa wygląda inaczej. Trudność polega na tym, że jest samotnikiem, bez przyjaciół, bez rodziny, bez osobistych powiązań z ofiarami. Może mieć jakąś obsesję albo motyw może w ogóle nie istnieć poza tym, że ofiary znalazły się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.

- Rozumiem - odparł Jamieson. - Jeśli to pana może pocieszyć, to myślałem, że ja znalazłem już mojego winnego, a raczej, że on znalazł... wskazał głową Richardsona. - Teraz wcale nie jestem pewien. Nie rozumiem, co się właściwie tu dzieje.

Carew i Crichton przybyli niemal równocześnie i byli zaszokowani tym, czego się dowiedzieli. Jamiesona zastanowiło to, że obaj natychmiast uznali, że Richardson popełnił samobójstwo.

- Dlaczego? - zapytał wyręczając Ryana.

- John żył pod wielką presją sprawy związanej z infekcją -

powiedział Carew. - O wiele bardziej się tym przejmował, niż to okazywał. To całkiem jasne, że po prostu nie wytrzymał.

- W dużej mierze powinien uwolnić się od tej presji -

odrzekł Jamieson. - Wczoraj dzwonił do mnie do domu. Miał dowód, że pan Thelwell jest nosicielem bakterii powodującej infekcję.

Carew i Crichton wymienili spojrzenia.

- Pan Thelwell mu nie wierzył - powiedział Carew.

- Gorzej - dodał Crichton. - Upierał się, że doktor

Richardson z premedytacją sfabrykował wynik. Nalegał, by zasięgnąć opinii innego laboratorium.

- I...?

- W sobotę Publiczna Służba Zdrowia wzięła do testu drugi wymaz pana Thelwella. Otrzymał wynik dziś rano. Był negatywny.

Nie znaleziono żadnych śladów Pseudomonas.

- Rozumiem... - powiedział wolno Jamieson, wciąż nie mogąc uwierzyć, że Richardson sfałszował test w laboratorium. - To samo w sobie nie jest rozstrzygające - rzekł i przypomniał, że

Thelwell podczas poprzednich testów używał kremów antyseptycznych, twierdząc, że ma taki zwyczaj.

- Przypuszczam że to możliwe - zgodził się Carew. - Ale kiedy dziś rano powiadomiłem doktora Richardsona o wyniku testu przeprowadzonego przez PSZ, zareagował co najmniej dziwnie.

- To znaczy jak?

- Tak jakby był tego pewien.

- Nie rozumiem - odrzekł Jamieson.

- Kiedy mu to oznajmiłem, poszarzał na twarzy i musiał usiąść. Potem powiedział - „To wszystko moja wina”.

- „Wszystko moja wina”? Czy to oznacza, że przyznał się do sfałszowania testu? - zapytał ze zdumieniem Jamieson.

- Niezupełnie... - odparł Carew. - Kiedy wypowiadał te słowa, to tak, jakby mówił do siebie. Gdy go zapytałem, co ma na myśli, odpowiedział, że teraz już wie, o co chodziło, i wkrótce będzie po wszystkim.

- Co miał na myśli?

- Nie wiem. Nie powiedział nic więcej. Ale teraz wydaje się całkiem oczywiste, co miał na myśli, nie sądzi pan? Wyglądał na całkowicie załamanego. Biedny człowiek...

- Obawiam się - odezwał się Crichton - że jest dowód na to, iż doktor Richardson był odpowiedzialny za rozmyślne spreparowanie wyniku testu niekorzystnego dla pana Thelwella.

Myślę, że presja spowodowana brakiem rezultatów w poszukiwaniu przyczyn wybuchu infekcji sprawiła, iż posunął się za daleko i podjął desperacką decyzję uwolnienia się od tego problemu.

Zakażając wymaz pana Thelwella nieuleczalną odmianą Pseudomonas chciał wykazać, że jednocześnie znalazł przyczynę i nosiciela infekcji.

Jamieson zauważył wyraz rozbawienia na twarzy Ryana i uchwycił jego spojrzenie.

- Czy to na poważnie? - szepnął inspektor wykorzystując chwilę, kiedy Crichton i Carew zajęci byli rozmową między sobą.

- Obawiam się, że tak - odparł Jamieson.

- Co się stało? - zapytał głos od drzwi.

Jamieson odwrócił się i ujrzał Clivea Evansa.

- Zdarzył się wypadek - odpowiedział Carew.

- Doktor Richardson nie żyje. Powiesił się - dodał Crichton.

Evans osunął się na krzesło i wolno potrząsnął głową.

- Nie wierzę... - wymamrotał.

- Mogę zapytać, co pana sprowadza dzisiejszego wieczoru w to miejsce, doktorze? - spytał Ryan.

- Mam dyżur - odparł Evans nieobecnym głosem. - Jestem dyżurnym bakteriologiem. John był po południu.

Kiedy później Ryan i Jamieson poszukiwali Evansa, znaleźli go pracującego w jego własnym laboratorium. Jamieson pamiętał że

Evans był w biurze Richardsona, kiedy przysłano wymaz Thelwella.

Pamiętał również, że Richardson zlecił Evansowi przeprowadzenie testu. Kiedy go o to zapytał, Walijczyk poprawił okulary.

- Zgadza się - odparł. - Zaszczepiłem wymaz do dwóch kultur.

- A potem?

- Nie rozumiem - odparł Evans.

- Co pan zrobił z kulturami? Trzymał je pan w swoim laboratorium?

A może gdzie indziej? Odczytał pan rano wyniki? To pan znalazł w próbce bakterie Pseudomonas i zidentyfikował ją?

- Nie - odpowiedział Evans, wyraźnie zakłopotany serią pytań. - Doktor Richardson powiedział, że chce osobiście odczytać wyniki, więc włożyłem próbki do inkubatora w jego laboratorium.

To on odczytał wyniki.

On znalazł Pseudomonas i sporządził raport.

- Uważa pan, że to możliwe, żeby doktor Richardson ingerował w próbki, które umieścił pan w inkubatorze? - zapytał Jamieson.

- Co to za pytanie?! - wykrzyknął Evans.

- Muszę je zadać - odparł Jamieson.

- Wszystko jest możliwe.

- Czy rozpoznałby pan naczynia i mógłby stwierdzić, że zostały zamienione?

- Myślę, że tak - odparł z wahaniem Evans. - Napisałem coś na nich pisakiem.

- Mógłby pan sprawdzić? - poprosił Ryan.

Evans na krótko opuścił pokój i wrócił z dwoma plastikowymi naczyniami.

- To są kultury z wymazu pana Thelwella - oznajmił.

- Czy są na nich pańskie oznaczenia?

Evans obejrzał naczynia z obu stron.

- Nie - odparł z wyraźną niechęcią.

- Zatem doktor Richardson mógł zamienić naczynia.

- Przypuszczam, że tak - odrzekł Evans z bolesnym wyrazem twarzy. - Co się, do diabła, dzieje?

- Istnieje podejrzenie, że doktor Richardson odebrał sobie życie po sfałszowaniu wyniku testu pana Thelwella - wyjaśnił

Jamieson.

- Dobry Boże... - powiedział wolno Evans. - Ostatnio żył w wielkim napięciu, jak my wszyscy.

- Lubił pan Richardsona? - zapytał Ryan.

- Tak - odrzekł Evans.

- Ale teraz sądzi pan, że zamienił pojemniki, prawda?

- Teraz tak myślę.

- Myśli pan, że aż tak bardzo nienawidził Thelwella?

- Na pewno go nie lubił, ale nie sądzę, żeby kierował się nienawiścią, nawet jeśli zrobił to, co się sugeruje. Pan Thelwell winił doktora Richardsona za niepowodzenia laboratorium w zidentyfikowaniu źródła infekcji w szpitalu. Doktor Richardson przeczuwał, że wina w tym względzie jest po stronie zespołu chirurgicznego. Może to powodowało u niego taki stres, że za wszelką cenę chciał mieć jakiś dowód. Na pewno żył w wielkim napięciu.

- Który doprowadził do samobójstwa?

- Kto to może wiedzieć?

Jamieson przytaknął skinieniem głowy, ale przypomniał sobie, że widział Gordona Thelwella przemykającego ukradkiem w okolicach laboratorium na moment przedtem, zanim sam tam dotarł.

Zastanawiał się, czy ma powiedzieć o tym Ryanowi. Zdecydował jednak, że na razie zachowa to dla siebie.

Jamieson leżał na łóżku i próbował myśleć spokojnie i rzeczowo. Nie było to łatwe. W jego głowie kłębiły się wątpliwości i podejrzenia. Co robił Thelwell w pobliżu laboratorium, jeśli nie przyszedł do Richardsona? Jeśli

Richardson naprawdę sfałszował wynik testu, żeby spowodować pozorne wyjaśnienie infekcji i zdjąć brzemię ze swego oddziału, to dlaczego, na Boga, zachował się tak, jak się zachował? W

rozmowie telefonicznej dawał przecież wyraz swoim wątpliwościom co do wyniku testu. Czyż w jego własnym interesie nie leżało, żeby mieć jak najbardziej wiarygodny raport, rozstrzygający wreszcie sprawę? Przecież to właśnie Richardson był tym, który chciał opóźnić zamknięcie sprawy i najpierw porozmawiać z

Jamiesonem.

O czym?

Wstał i podszedł do okna, żeby spojrzeć w dół na dziedziniec.

Może ciemność, a może ponure budynki sprawiły, że pomyślał o tym, co powiedział inspektor Ryan. Obaj poszukiwali zabójców.

Ryan tropił obłąkanego psychopatę, a on - okrutną, bezrozumną bakterię. Jego zabójca był niewidocznym gołym okiem żyjątkiem w kształcie laseczki, mierzącym tylko trzy tysięczne milimetra długości, ale - podobnie jak tamten człowiek - zabijającym bezlitośnie kobiety w tym mieście. Jamieson wyjął z teczki notatnik i zaczął spisywać to, co już wiedział. Infekcję powodowała wyjątkowo jadowita odmiana Pseudomonas niemożliwa do wyleczenia. Bakteria została wyodrębniona z dróg oddechowych chirurga, który stał na czele skażonego oddziału. To powinien być koniec sprawy, ale teraz w zaistniałych okolicznościach był to raczej początek.

Bakteriolog, który zidentyfikował przyczynę epidemii, nie żył i istniał dowód sugerujący, że sfałszował wynik testu laboratoryjnego w celu obciążenia chirurga, po czym odebrał sobie życie. Jakie można już teraz wysnuć wnioski?

Jamieson stwierdził z niechęcią, że nie ma mowy o szybkim powrocie do domu. Sprawy skomplikowały się od momentu, gdy zaczynał dochodzenie.

Sam zarazek stanowił zagadkę, choć należał do z pozoru pospolitego rodzaju bakterii. Ta szczególna odmiana wydawała się wyjątkowa pod względem jadowitości i odporności na leki.

Laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej nie udało się wyjaśnić przyczyn tak silnego działania Pseudomonas, ale z jakiegoś powodu

Richardson nie był tym zaskoczony.

Tylko dlaczego? Co wiedział? I czy ta wiedza, którą posiadał, miała jakiś związek z jego śmiercią? Jamieson zasępił się nie znajdując odpowiedzi.

Tymczasem postanowił zająć się pilniejszymi sprawami. Po pierwsze, musiał rano zobaczyć się z Thelwellem, żeby poinformować go, że nadal obowiązuje go zakaz przeprowadzania operacji, mimo iż ostatni jego wynik testu z laboratorium

Publicznej Służby Zdrowia był negatywny.

Gdyby miał z tym kłopoty, Jamieson zażąda trzech negatywnych wyników z rzędu, przeprowadzi mu testy w trzech różnych terminach i pod ścisłą kontrolą.

- To śmieszne! - wybuchnął Thelwell. - Publiczna Służba

Zdrowia całkowicie oczyściła mnie z zarzutów. To całkiem oczywiste, że Richardson sfabrykował wynik, żeby ukryć własną niekompetencję. Jest to całkiem oczywiste dla każdego, kto ma współczynnik inteligencji wyższy od dżdżownicy!

Jamieson zignorował ten komentarz. Przyszedł tu przygotowany na Thelwella w najgorszym wydaniu i nie rozczarował się. Był zdecydowany trzymać nerwy na wodzy.

- Pojedynczy wynik negatywny z PSZ nie wystarczy, żeby pana oczyścić z zarzutów, i pan dobrze o tym wie. Należy przeprowadzić szereg następnych testów, i to pod właściwą kontrolą, aby móc z całą pewnością stwierdzić, że nie jest pan zakażony.

- Że nie jestem zakażony! - wrzasnął Thelwell. - Po pierwsze, nigdy nie byłem zakażony! To wszystko wymyślił ten kretyn, Richardson!

- To jeszcze nie zostało stwierdzone ponad wszelką wątpliwość - powiedział spokojnie Jamieson.

Złość i frustracja niemal odebrały Thelwellowi głos.

- Człowiek popełnia samobójstwo, prawda? Jak tylko zapoznał się z raportem PSZ, prymitywnie powiesił się na sznurze! Czego pan jeszcze chce?

- Dwóch następnych negatywnych wyników testów z PSZ - odparł

Jamieson.

- A tymczasem listy moich pacjentek wydłużają się i wydłużają - powiedział Thelwell potrząsając z irytacją głową.

- Lepiej, żeby były to pańskie listy niż rubryki zgonów.

- Chcę, żeby zostało umieszczone w protokole, że z całą stanowczością sprzeciwiam się pańskiej ingerencji w sprawy mojego oddziału - wysyczał przez zaciśnięte zęby.

- Myślałem, że bezpieczeństwo pańskich pacjentek jest ważne tak dla pana, jak i dla mnie - powiedział Jamieson.

- Co to ma znaczyć? - warknął Thelwell.

Irytacja nie pozwoliła Jamiesonowi powstrzymać się od komentarza.

- Entuzjazm, z jakim w zaistniałych okolicznościach rwie się pan do stołu operacyjnego, wskazuje na zupełne lekceważenie konsekwencji. Źródło infekcji na pańskim oddziale nie zostało jeszcze ustalone. Czy nie obchodzą pana te kobiety?

Oczekiwany wybuch nie nastąpił. Zamiast tego Jamieson został uraczony przedstawieniem - czymś w rodzaju rozstroju nerwowego.

Przynajmniej tak to wyglądało. Thelwell zbladł jak płótno, a jego ręce zaczęły się gwałtownie trząść.

W jakiś czas później odzyskał głos. Jamieson cierpliwie czekał na zaatakowanie.

- Jakim prawem mówi pan takie rzeczy?! - chrapliwie wrzasnął

Thelwell.

Jamieson był zaskoczony reakcją Thelwella na swoje słowa.

Nawet jak na Thelwella było to zbyt dramatyczne. Był pewien, że przesadzone reakcje Thelwella na każdy objaw krytyki pod jego adresem mogą oznaczać jakieś ukryte zaburzenia kliniczne.

- Panie Thelwell - powiedział. - Taki sposób prowadzenia rozmowy donikąd nas nie zaprowadzi. Proponuję, żebyśmy porozmawiali później, po serii pańskich testów i po zakończeniu przez policję śledztwa w sprawie śmierci doktora Richardsona.

- Jakiego śledztwa? Człowiek popełnił samobójstwo.

- O tym zadecyduje policja, kiedy zbierze wszystkie fakty.

- Jakie fakty? Co pan sugeruje?

- Niczego nie sugeruję, ale prawdopodobnie będą chcieli wiedzieć, dlaczego widziano pana w pobliżu laboratorium wczoraj o ósmej wieczorem.

Thelwell zrobił się tak blady, iż Jamieson był pewien, że zemdleje.

Uchwycił się krawędzi stołu i wyszeptał:

- Kto mnie widział?

- Ja - odparł Jamieson.

- Rozumiem... powiedział im pan?

- Jeszcze nie, ale zamierzam to zrobić. Najpierw chciałem się dowiedzieć, jak pan to wyjaśni.

Thelwell zwiesił głowę i w pokoju zaległa cisza, która wydawała się trwać wieczność.

- Przypuszczam, że pan mi nie uwierzy, ale poszedłem tam tylko po to, żeby mu wygarnąć, co myślę na temat testu -

przemówił wreszcie. - Początkowo nie miałem takiego zamiaru, ale mijając szpital w drodze na próbę chóru, zobaczyłem u niego światło. Więc wstąpiłem.

- I...?

- Nie żył, kiedy wszedłem. Zwisał z belki, jak padlina u rzeźnika.

- Dlaczego nie zadzwonił pan na policję? - zapytał cicho

Jamieson.

- Z powodu tego, co pomyśleliby ludzie. Z powodu tego, co pan teraz myśli.

- To, co ja myślę, nie ma znaczenia. To policję będzie pan musiał przekonać.

Gordon Thomas Thelwell został przesłuchany przez policję jeszcze tego samego popołudnia. Przesłuchanie trwało ponad dwie godziny, po czym krótko po piątej pozwolono mu iść do domu.

Jamieson, który czekał na wynik przesłuchania w laboratorium, otrzymał od Ryana telefoniczną wiadomość.

- Wypuściliśmy go - powiedział inspektor.

- Co pana przekonało? - zapytał Jamieson., - Protokół z sekcji zwłok sugeruje, że to mogło być samobójstwo. Nie znaleziono żadnych innych obrażeń, a facet żył w poważnym stresie.

Byłoby bardziej oczywiste, gdyby przed śmiercią zostawił list, ale mamy tylko to, co mamy. Jeśli nie było morderstwa, nie mogło być zabójcy.

- Jakie wrażenie sprawił na panu Thelwell? - spytał

Jamieson.

- Dziwaczny facet - odparł Ryan. - Jeśli chce pan znać moje zdanie, to Richardson nie był jedynym, który cierpiał z powodu stresu w tym pańskim szpitalu. Czy jest może jeszcze coś, co powinienem wiedzieć, a czego do tej pory pan mi nie powiedział?

- Nie sądzę.

Jamieson spotkał się z doktorem Carew, żeby przedyskutować weryfikację listy pacjentek z oddziału ginekologii oczekujących na zabieg chirurgiczny i omówić prowadzenie przez dział mikrobiologii dalszych poszukiwań źródła infekcji.

- Do czasu wyznaczenia następcy Richardsona oddziałem mikrobiologii będzie kierował doktor Evans. Phillip Morton będzie operował na ginekologii, ale tylko w nagłych przypadkach.

- Poprosiłem o przysłanie nam do pomocy paru osób z

Ministerstwa Zdrowia - powiedział Jamieson.

- Co oni właściwie mają robić? - zapytał Carew.

- Tylko to, co ciągle robią ludzie Richardsona - odrzekł

Jamieson. Będą pobierać próbki ze wszystkich możliwych miejsc w salach operacyjnych i w salach chorych z nadzieją, że będą mieli więcej szczęścia niż my. Im więcej ludzi będzie się tym zajmowało, tym większe mamy szanse coś znaleźć.

- Chce pan jeszcze robić jakieś testy na Pseudomonas? -

zapytała Moira Lippman, gdy Jamieson wszedł następnego ranka do laboratorium.

Jamieson, który przez ostatnie godziny nie myślał o zagadnieniach z dziedziny biochemii, zastanowił się przez moment.

W końcu doszedł do wniosku, że mógłby z powodzeniem wrócić do testów. Miałby zajęcie jeżeli powtórzy się przypadek infekcji pooperacyjnej.

Odrzekł, że może zacząć choćby zaraz. Moira Lippman uśmiechnęła się i pomogła mu włożyć fartuch. Praca w laboratorium działała na Jamiesona kojąco.

Dawała mu chwilę wytchnienia od poważniejszych spraw, które działy się w szpitalu.

Nie był zbyt blisko zaznajomiony z procedurą przygotowywania testów, więc nie mógł przeprowadzać ich bez zastanowienia. Musiał koncentrować się na tym, co robi, i w razie potrzeby sięgać do instrukcji laboratoryjnych. Kiedy był pochłonięty swoim zajęciem, nie myślał o innych sprawach.

Późnym popołudniem oderwał go od pracy telefon Thelwella.

Serce Jamiesona zamarło, gdy usłyszał jego głos. Ale chirurg był już znacznie spokojniejszy niż podczas ostatniego spotkania.

- Czym mogę służyć, panie Thelwell? - zapytał Jamieson.

- Właśnie otrzymałem drugi negatywny wynik wymazu z laboratorium Publicznej Służby Zdrowia - powiedział Thelwell.

- To wspaniale - odrzekł Jamieson.

- Chciałbym wrócić do moich zajęć - oświadczył Thelwell.

- Wymagane są trzy negatywne wyniki, panie Thelwell -

odpowiedział Jamieson, czując, jakby podpalił lont.

- To biurokratyczny nonsens i pan dobrze o tym wie! -

wrzasnął Thelwell.

- Już o tym rozmawialiśmy. Trzy wyniki, panie Thelwell -

powiedział Jamieson.

Thelwell trzasnął słuchawką.

- I wzajemnie, panie Thelwell - mruknął Jamieson półgłosem i wyłączył się.

* 8 *

Do mieszkania w suterenie mężczyzna dotarł później, niż zamierzał.

Miał mnóstwo do zrobienia. Na pocieszenie pomyślał, że przynajmniej będzie pod dachem, a nie na deszczu. Od sześciu godzin lało jak z cebra.

Na ulicach była istna powódź, bo studzienki odprowadzające wodę zaczynały się przepełniać. Opuścił parasol i strząsnął z niego wodę. Potem kilkakrotnie otworzył go szybko i zamknął, żeby prędzej wysechł. Towarzyszył temu dźwięk podobny do trzepotu skrzydeł ptaka. Zanim zdjął płaszcz, przykucnął przed starym gazowym kominkiem. Udało mu się go rozpalić dopiero trzecią zapałką. Niebieskie płomienie zabarwiały się na żółto, liżąc spękane przez lata palenisko. Grzał przez chwilę ręce, potem zdjął płaszcz i powiesił go na drzwiach. Włożył fartuch, maskę i rękawiczki, po czym zapalił lampę nad swoim stanowiskiem pracy.

Uznał, że choć na następną fazę projektu jest jeszcze trochę za wcześnie, to jest ona wykonalna. Wybieganie myślą w przyszłość było kluczem do sukcesu. Wyjął z lodówki szereg małych szklanych fiolek i zabrał się do pracy.

Gdy wraz z upływem godzin wszystko szło zgodnie z planem, poczuł lekkie odprężenie. Z obawy przed ingerencją kogokolwiek w jego sprawy żył w ogromnym napięciu, ale to tylko potęgowało podniecenie. Im większe było niebezpieczeństwo, tym silniejsze były emocje. Ludzie! Cóż to za idioci! Ale nie powinien tracić czujności i popadać w zbytnie zadowolenie.

Gdyby druga faza planu przebiegła pomyślnie, powinien zawczasu pomyśleć o trzeciej, a może i czwartej. A potem pojawi się problem czyjegoś wścibstwa.

Można by go szybko rozwiązać raz na zawsze, ale to nie wymagało natychmiastowego działania. Nie wolno się gorączkować.

Trzeba przemyśleć sprawę. Wstał i zaczął sprzątać. Zdjął ubiór ochronny, stanął przy zlewie i podwinął wysoko rękawy. Musiał się dokładnie umyć.

Nagle usłyszał pukanie do drzwi. Odgłos sprawił, że zamarł w kompletnej ciszy czując przyśpieszone bicie serca. Na stole stał palnik. Nad niebieskim płomieniem wciąż umieszczona była laboratoryjna zlewka. Odgłos gotującej się wody był w tej ciszy nadzwyczaj głośny. Do tej pory nie popełnił żadnego błędu, uspokajał sam siebie. Nie było powodu, by wpadać w panikę.

Niemożliwe, żeby to była policja. Zastanawiał się, czy gdyby pozostał cicho i nie odpowiadał na pukanie, ten ktoś po drugiej stronie drzwi dałby za wygraną. Spojrzał na gotującą się wodę.

Był ciekaw, czy słychać ją na zewnątrz. Nagle szklane naczynie zatrzęsło się na drucianej siatce i woda wewnątrz zabulgotała jeszcze głośniej. Minęło trzydzieści sekund i pukanie się powtórzyło. Mężczyzna przełknął ślinę. Ze zdenerwowania wyschło mu w ustach, ale wciąż nie było powodu do paniki. Postanowił otworzyć.

Musiało istnieć jakieś najzupełniej banalne wytłumaczenie, dlaczego ktoś puka i kto to jest. Wyciągnął korek z umywalki, wyszedł z łazienki i zamknął za sobą drzwi. Szybko rozejrzał się po pokoju sprawdzając, czy na widoku nie ma niczego, co by go mogło zdradzić. Na stole wciąż stało pudełko z rękawiczkami chirurgicznymi. Schował je i wolno podszedł do drzwi. Nagle zatrzymał się w pół drogi, wrócił do naczynia z wrzącą wodą i wyjął z szafki nad zlewem słoik rozpuszczalnej kawy. Postawił go obok zlewki z wrzątkiem.

Musiał mieć jakieś wytłumaczenie gotowania wody. Otworzył drzwi i ujrzał stojącą w progu kobietę.

- Strasznie mi przykro, że niepokoję pana o tak późnej porze, ale zobaczyłam światło - powiedziała. - Jedyne na całej ulicy.

- Tak...? - Odparł chłodno.

- Zepsuł mi się samochód, a budka telefoniczna na rogu jest zdewastowana. Czy pozwoliłby mi pan skorzystać z telefonu?

Mężczyzna patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, węsząc jakiś podstęp. Może ta suka została przysłana celowo, żeby wciągnąć go w pułapkę?

Wszystko na to wskazywało. Czerwone usta, białe zęby, duże piersi.

Niebieskie oczy uśmiechały się do niego, szydziły, chciały, żeby odwzajemnił uśmiech, żeby się ośmielił. Nie uległ. Wiedział, że każda oznaka słabości z jego strony spowoduje tylko wzmożony wysiłek, żeby go usidlić. Czuł jej zapach.

Zesztywniał, gdy zauważył jej powiększony brzuch. Wystawiała na pokaz swoją przeszłość. Ale on był gotów.

- Oczywiście - powiedział. - Proszę wejść.

Kobieta weszła i odgłos padającego deszczu osłabł, gdy zamknął za nią, drzwi.

- Gdzie...? - Zapytała.

Mężczyzna wskazał stolik, na którym stał telefon. Kobieta uśmiechnęła się i przechodząc lekko otarła się o niego ramieniem.

Zesztywniał, gdy poczuł dotknięcie. Boże, ona była niezła! O

wiele bardziej subtelna niż dziwki, ale tak samo diabelska!

Poczuł żądzę i nerwowo przełknął ślinę, gdy podniosła słuchawkę.

Stała do niego tyłem. Widział zarys odznaczającej się pod spódniczką bielizny na opiętych materiałem pośladkach. Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, odwróciła się i uśmiechnęła do niego czekając na połączenie. Ale jej uśmiech przybladł nieco, gdy go nie odwzajemnił.

Z powrotem odwróciła się twarzą do ściany. Suka zaczynała rozumieć, że przejrzał jej gierki. Był z tego zadowolony. Chciał, żeby wiedziała.

Chciał, żeby się bała. Podszedł do miejsca, w którym stało naczynie z wrzącą wodą.

- Kochanie, to ja. Ten cholerny samochód nawalił i...

Głos kobiety zamienił się w krzyk, gdy strumień wrzącej wody padł na jej kark. Upuściła słuchawkę i osunęła się nagle na kolana, próbując ukryć twarz schyliła się w daremnym odruchu uniknięcia bólu nie do zniesienia.

Głębokimi haustami usiłowała nabrać powietrza, lecz nie była już zdolna wydobyć z siebie krzyku. Szok ścisnął jej krtań.

Próbowała jeszcze zasłonić twarz, ale było za późno. Chlusnęła na nią następna porcja cieczy. Tym razem zimna, ale w kilka sekund później zamieniła się w ogień. Nozdrza kobiety wypełniły opary kwasu. Jej oczy zmieniły się żarzące węgle.

Niewyobrażalny wręcz ból, jakiego dotąd nie zaznała, targnął jej całym ciałem. Skóra, jeszcze przed chwilą bez skaz, poczęła tlić się i łuszczyć całymi płatami. Wargi wydęły się, powiększając dwukrotnie, a język pokrył się bąblami rosnąc tak, jakby chciał rozsadzić jej usta. Skowycząc jak ranne zwierzę czołgała się po podłodze, szukając na ślepo ucieczki od koszmaru.

Mężczyzna podniósł zwisającą słuchawkę telefonu, z której dobiegał jeszcze wołający daleki głos, odłożył ją na widełki i po raz pierwszy lekko się uśmiechnął.

- Teraz dopiero widzę, jak naprawdę wyglądasz - syknął. - Kiedy nie ma już pudru i szminki, pokazujesz prawdziwą twarz.

Jesteś wstrętna! Zła.

Poszedł do łazienki i wrócił ubrany w gumowy fartuch. Miał ze sobą instrumenty chirurgiczne.

Podłoga była zalana krwią, a mężczyzna musiał do rana pozbyć się zwłok. Zastanawiał się, jak to zrobić. Gdyby udało się podzielić trupa na kawałki, sprawa byłaby łatwiejsza. W tej chwili problem polegał na tym, że nie miał w mieszkaniu piły.

Były noże, którymi mógłby sobie poradzić „z ciałem i ścięgnami, ale nie z kośćmi. Nie mógł ryzykować wyjścia: z mieszkania w celu zdobycia piły. Musiał wobec tego kości połamać.

Najgorsza była pierwsza noga. Nie wiedział, z jaką siłą powinien ją naciskać, żeby pękła. W końcu udało mu się. Użył drewnianego kloca, stanowiącego punkt podparcia, o który opierał po kolei każdą kończynę. Szybkie uderzenie. piętą nogi powodowało pęknięcie kości. Pot lał się z niego, zanim zdołał pociąć ciało i zapakować do sześciu plastikowych worków. Teraz musiał postanowić co dalej. Oczywiście najlepszym rozwiązaniem byłoby zakopanie zwłok w jakimś ustronnym miejscu. Ale tak jak nie było potrzeby trzymania w suterenie piły, nie było powodu, dla którego musiałby mieć tu łopatę.

Nawet gdyby wymyślił jakieś odludne miejsce, nie miał czym wykopać dołu.

W grę wchodziła jeszcze rzeka albo kanał, ale obydwa rozwiązania miały wady.

Z gazowego kominka, który uprzednio wyłączył, dochodziły trzaski stygnącego paleniska. Spojrzał na stare, przypalone urządzenia i pomyślał nagle o ogniu. To byłoby najlepsze rozwiązanie. Oczywiście nie domowe palenisko, ale piec w kotłowni lub, jeszcze lepiej, piec krematoryjny. Takie są w wielu miejscach, ale tylko w dwóch znalezienie w piecu ludzkich kości nie wywołałoby sensacji. W krematorium albo w szpitalu! To drugie miejsce byłoby o wiele lepsze. Przede wszystkim musiałby wziąć swój samochód.

Zazwyczaj nie przyjeżdżał nim do mieszkania w suterenie, wolał środki komunikacji publicznej, które pozwalały na zachowanie anonimowości.

Samochody mają numery. Nagle ciarki przeszły mu po plecach.

Ta kobieta miała samochód! Zepsuł jej się w pobliżu, dlatego przecież podeszła do tych drzwi! Policja będzie go szukać! Jej mąż musiał się z nimi skontaktować, kiedy rozmowa telefoniczna została przerwana. Jak mógł być aż tak głupi, żeby przeoczyć samochód? Przypomniał sobie słowa kobiety:

„... zobaczyłam światło. Jedyne na całej ulicy”.

Mężczyzna biegiem rzucił się do drzwi i wyłączył światło.

Stał w ciemności oddychając nierówno. Zaczynał wpadać w panikę.

Skup się! - nakazywał sobie. - Nie panikuj. Myśl! Policja nie patroluje rutynowo tej ulicy. Jest duża szansa, że ani oni, ani nikt inny nie będzie miał okazji pojawić się tutaj i zobaczyć porzucony samochód. Ale trzeba go stąd zabrać.

Jest za blisko, żeby można się tym nie przejmować. Nagle przypomniał sobie, że nie ruszy stąd samochodu, bo jest zepsuty!

Poczuł, że jest w niebezpieczeństwie, więc jeszcze raz spróbował wziąć się w garść. Istniała szansa, że awaria samochodu miała związek z padającym od kilku godzin deszczem. Mogła zamoknąć instalacja elektryczna. Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Przetrząsnął torebkę kobiety i znalazł kluczyki z emblematem „Volkswagen” na łańcuszku. Włożył płaszcz i nowe chirurgiczne rękawiczki.

Nie chciał zostawiać na pojeździe żadnych śladów. Uchylił drzwi. Wokół panowała cisza. Deszcz przestał padać, ale bulgotanie dochodzące z rynny umieszczonej z boku budynku świadczyło o tym, że ulewa skończyła się dopiero przed chwilą.

Samochód był zaparkowany na końcu ulicy. Mężczyzna ucieszył się, że to granatowy volkswagen polo, jakich było w mieście tysiące.

Otworzył drzwi, a potem maskę. Brudny silnik świadczył o tym, że dawno nikt tam nie zaglądał i niezbyt się przejmowano stanem technicznym. Taki typowy „drugi samochód” do jeżdżenia w pobliżu domu, żeby zrobić zakupy i zawieźć dzieci do szkoły. Nie miał żadnej wartości poza tą, że istniał. Nie to co cavalier lub

sierra, która lśniła jak słońce i zasługiwała na natychmiastowe zajęcie się nią z powodu najmniejszego kaszlnięcia silnika.

Mężczyzna zdjął kopułkę aparatu zapłonowego i wytarł jej wnętrze chusteczką. Rozchylił styki przerywacza, wsunął między nie róg chusteczki i oczyścił je do sucha. Założył z powrotem kopułkę i wytarł przewody prowadzące do świec oraz główny przewód idący od cewki zapłonowej.

Zadowolony z siebie opuścił maskę i spróbował uruchomić samochód.

Silnik zaskoczył i zaczął pracować na wolnych obrotach. Znów wszystko szło dobrze. Z powrotem nabierał pewności siebie. Może udałoby się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Samochód był cały brudny. Trudno było odczytać numery na tablicach rejestracyjnych. Można byłoby jeszcze bardziej ubrudzić tylny numer i odłamać róg przedniego, a potem zaryzykować przejazd przez miasto, wtedy nie musiałby używać swojego samochodu, który najpierw trzeba byłoby tu przyprowadzić. Zrobił trzy okrążenia szarpiąc autem, gdyż nie był przyzwyczajony do sprzęgła w polo, i podjechał do schodów wiodących w dół do mieszkania. Sprawdził starannie, czy żadna z toreb nie przecieka, ustawił je rzędem przy drzwiach, a potem po cichu załadował szybko do samochodu.

O trzeciej trzydzieści rano postać w białym kubraku i spodniach oraz w chirurgicznej masce i czapce wkroczyła do kotłowni szpitala Kerr Memorial pchając przed sobą wózek. Dozorca odłożył gazetę i wstał od stolika, na którym miał torbę z kanapkami i do połowy opróżnioną butelkę mleka.

- Czego pan tu szuka? - zapytał podejrzliwie.

- Mam partię towaru do spalenia w piecu - wymamrotała biała postać.

- O tej porze? Wie pan, jakie są przepisy. Mają być odpowiednie pojemniki i odpowiednia pora.

- To wyjątkowa sytuacja.

- Co znaczy, wyjątkowa?

- Ciężki wypadek samochodowy. Te resztki i kawałki odjęli tamci na górze.

- To niech poczekają do rana. Przepis to przepis.

- Nie rozumie pan... Jedna z ofiar miała AIDS.

Palacz cofnął się i spojrzał spode łba na torby.

- Ja ich nie dotknę - burknął.

- Nie musi pan - odparł mężczyzna w bieli. - Niech pan tylko otworzy drzwi, a ja je tam wrzucę.

Palacz zawahał się przez chwilę, zanim ustąpił.

- Załatwione - powiedział.

Poszedł pierwszy w kierunku pomieszczenia, w którym stały piece, i otworzył jedne z trzech metalowych drzwiczek.

- Wrzuć pan to tutaj.

Stanął z boku i przyglądał się, jak biała postać oświetlona pomarańczowym blaskiem bijącym z pieca wrzuca do ognia kolejne torby.

- To mówisz pan, że gdzie był ten wypadek? - zapytał.

- Na obwodnicy.

- Musiała być cholerna kraksa, jeżeli trzeba było odjąć wszystkim kończyny. Ciekawe, że nie słyszałem o tym w radio.

- Przypuszczam, że nie podadzą tego, dopóki nie zawiadomią najbliższej rodziny.

- Pewnie tak - zgodził się palacz, któremu te wyjaśnienia wydały się zupełnie prawdopodobne. - Niektórzy jeżdżą jak wariaci. Możliwe, że byli zalani. Żal mi tych, co się w takie coś wpakują nie z własnej winy.

Widać, nigdy nie wiadomo, kiedy wybije czyjaś godzina.

Mężczyzna w bieli spojrzał znad maski na palacza, w jego oczach zamigotało odbicie płomieni. Było w nich coś, co sprawiło, że palacz poczuł się niepewnie. Pomyślał, że może ogień sprawia, że oczy tamtego są jakieś dziwne.

- Chce pan filiżankę herbaty? - zapytał.

- Nie, dzięki. Lepiej już pójdę - odparł mężczyzna. Postąpił krok naprzód i zamknął drzwiczki pieca.

- Może pan teraz zdjąć maskę - powiedział palacz.

- Co? - zapytała postać w bieli.

- Pańska maska. Ciągle pan ją ma na sobie.

- Aaa... to... - odrzekł mężczyzna próbując się roześmiać. - To już nawyk w naszym zespole.

- A skąd pan jest? - spytał palacz.

- Z... izby przyjęć - odrzekł mężczyzna po chwili wahania.

- Mógłbym przysiąc, że znam wszystkich portierów z izby przyjęć. Ale wydaje mi się, że pana jeszcze nie widziałem. Pański głos brzmi trochę za inteligentnie jak na portiera. Nie jest pan chyba studentem medycyny, co?

Jednym z tych, co tu udają robotników?

- Nie.

- Będzie pan musiał to podpisać - powiedział palacz wręczając mężczyźnie formularz rejestracyjny przypięty do podkładki z pozaginanymi rogami, do której przywiązany był sznurkiem tępy ołówek. - Po lewej wpisz pan drukowanymi literami nazwisko. Po prawej podpis. W środku napisz pan, co poszło do spalenia i z czyjego upoważnienia.

Mężczyzna wziął formularz i wpisał coś szybko i niewyraźnie.

Oddał podkładkę z kartką palaczowi.

- Ciągle ma pan na sobie tę maskę - zauważył palacz, próbując odczytać to, co zostało wpisane w rubryki. Odchylił głowę do tyłu, by móc spojrzeć na kartkę przez dolną połówkę okularów, i podniósł papier bliżej światła. - Jeszcze trochę, a pomyślę, że boi się pan ode mnie czymś zarazić.

Spojrzał na mężczyznę i ich oczy spotkały się. Maska wciąż przykrywała jego twarz.

- Nie mogę odczytać nazwiska, kto wydał upoważnienie. Co tu jest napisane? - zapytał.

- Doktor Mullen.

- Doktor Mullen nie ma dziś nocnego dyżuru - odrzekł cicho palacz. Widziałem, jak wychodził o piątej po południu.

Znów uchwycił spojrzenie oczu znad maski. Tym razem nie odbijały się w nich płomienie. W tym wzroku było coś zatrważającego.

- Kim pan jest? - wyszeptał cofając się o krok i sięgając do wiszącego na ścianie telefonu. - Co tu jest grane?

Precyzyjnie zadany cios trafił palacza w szczękę. Ale jego osuwające się ciało nie zdążyło dotknąć ziemi. Mężczyzna w bieli chwycił go i ułożył na podłodze. Przyjrzał mu się i postanowił upozorować wypadek. Wszystko musi się dokładnie zgadzać. Był mniej więcej tego samego wzrostu co palacz.

Stanął naprzeciw pieca na rozstawionych nogach, wyprężył ciało i pochylił się do przodu opierając ręce na ziemi. Kiedy jego głowa dotknęła metalowych drzwiczek, stopą zrobił na ziemi znak i tak ułożył pogrzebacz.

Człowiek jego wzrostu mógł potknąć się i w tym miejscu polecieć do przodu, uderzając głową w drzwiczki pieca. Mężczyzna przyciągnął nieprzytomnego palacza i ułożył jego ciało, przy piecu. Teraz sprawę musiał załatwić jednym uderzeniem. Podniósł ciało na ile tylko dał radę, ujął głowę w obie dłonie, odgiął wolno do tyłu i z całą siłą, na jaką było go stać, trzasnął o metalowe drzwiczki. Rozległ się przyprawiający o mdłości odgłos, który wskazywał, że się udało. Dotknął tętnicy szyjnej i poczuł niepokój. Wyczuwał słaby puls, ale wraz z upływem sekund uderzenia stawały się coraz słabsze, aż wreszcie zamarły. Palacz nie żył. Mężczyzna ułożył jego kończyny tak, by upozorować potknięcie o pogrzebacz i w konsekwencji uderzenie głową o drzwi pieca.

Rozejrzał się sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu, zabrał wózek i cicho opuścił kotłownię.

Kiedy w środowy poranek Jamieson wyszedł ze swojego pokoju i podążał w kierunku oddziału mikrobiologicznego, zauważył dwa wozy policyjne zaparkowane w pobliżu wejścia do recepcji szpitala. Gdy wszedł do laboratorium, zapytał Moirę Lippman, co się dzieje.

- Nie słyszał pan o wypadku, który zdarzył się w nocy? -

spytała.

- Nie. Proszę mi powiedzieć, co się stało.

- Archie Tratter, który miał nocną zmianę w kotłowni, przewrócił się i uderzył głową o drzwiczki pieca. Nie żył, kiedy go rano znaleziono.

- Biedny gość... Ten szpital chyba jest przeklęty -

powiedział Jamieson.

- Niech pan tak nie mówi - zaprotestowała Moira. - Dzisiaj przyjmują na operację moją bratową.

- Przepraszam. Na pewno wszystko będzie dobrze.

- Jak wypadły pańskie testy? - spytała Moira widząc, że

Jamieson ogląda tuby, które zaszczepił we wtorek.

Jamieson w zamyśleniu pokręcił głową.

- Nie jestem pewien... Wygląda na to, że mam kilka niecodziennych wyników.

- Aż tak?

- Wydaje mi się, że trzy z testów biochemicznych nie odpowiadają temu, co jest opisane w podręczniku.

- Nie jest to aż tak niezwykłe, żeby nie można było mówić o wyjątkowym przypadku - odrzekła Moira.

- Ale trzy razy?

- Trochę dużo... To fakt - zgodziła się dziewczyna.

- Co pani o tym sądzi? - zapytał Jamieson.

Moira uśmiechnęła się.

- Wolno mi zasugerować... błąd w eksperymencie?

- Uważa pani, że coś spaprałem? - spytał Jamieson z kwaśnym uśmiechem. - Może ma pani rację. Jestem raczej amatorem.

- Chce pan, żebym powtórzyła te testy? - zapytała Moira. - Mógłby pan je porównać.

- Mówi pani poważnie?

- Oczywiście. To żaden kłopot. Naprawdę.

- Jest pani aniołem - odrzekł Jamieson.

- Jakieś problemy? - zapytał Clive Evans wchodząc do laboratorium i widząc, że oboje trzymają w rękach testowe tuby.

Jamieson wyjaśnił mu, o co chodzi.

- Nie ma się czym przejmować. To się ciągle zdarza -

uspokoił go Evans. - Czasem nawet myślę, że jeśli kiedykolwiek uda mi się przeprowadzić doświadczenie, którego wyniki będą zgodne z opisem w podręcznikach, to będę musiał jakoś to uczcić i postawię sherry wszystkim z laboratorium.

- Byłem przekonany, że to ja coś zepsułem - powiedział

Jamieson. - Moira ma zamiar powtórzyć te testy.

- Spokojnie... Jestem pewien, że pańskie testy były dobrze przeprowadzone. Pełno jest dookoła nietypowych odmian.

- Myślałam, że trzy nietypowe wyniki to trochę dużo, doktorze Evans - odezwała się Moira.

- Przyznaję, że nie co dzień się to zdarza, ale bywały już takie przypadki - odparł Evans.

Moira wzruszyła ramionami i już się nie odezwała. W końcu to

Evans miał większe doświadczenie.

Harry Plenderleith nie był zachwycony faktem, że musi teraz pracować w miejscu, gdzie niespełna dwanaście godzin wcześniej zmarł człowiek.

Nie trzeba było domyślać się, gdzie znaleziono zwłoki, gdyż na betonowej podłodze wciąż widniało obrysowanie ciała wykonane kredą przez policję oraz widoczna była brązowa plama pozostała po kałuży krwi. Wszystko to sprawiało, że nie czuł się zbyt pewnie, więc dla dodania sobie odwagi głośno pogwizdywał. Nigdy nie lubił zmarłego. Nie było sprawy, w której Trotter i on kiedykolwiek by się zgadzali. Teraz, gdy tamten nie żył, świadomość, że jego duch wciąż może krążyć gdzieś w pobliżu, działała niepokojąco na wyobraźnię Plenderleitha. Podszedł do pieca numer 2 i stwierdził, że zupełnie wygasł. Włożył na twarz maskę ochronną i zaczął wygarniać popiół, wzniecając przy tym tumany pyłu. Ledwo przystąpił do pracy, gdy pogrzebacz zawadził o coś ciężkiego i jakiś przedmiot wpadł z łoskotem do skrzyni na popiół. Odłożył na moment pogrzebacz i sięgnął tam, by przekonać się, co to jest.

Znalazł długą kość. Oczyścił ją z pyłu i chcąc sprawdzić jej pochodzenie, zaczął przymierzać w różny sposób do własnego ciała.

Ostatecznie uznał, że trzyma w ręku kość udową.

- Biedny facet... - mruknął półgłosem i wrócił do wygarniania popiołu z dna paleniska.

Do skrzyni wpadły jeszcze jakieś kości i Plenderleith poczuł się nieswojo.

Nieraz trafiało mu się znaleźć przypadkowo kość, gdy zapieczętowane worki z sal operacyjnych lądowały na dole, ale ta ilość przekraczała dotychczasowe wyobrażenia. Jego niepokój spotęgował się, gdy ostatnia rzecz wytoczyła się z pieca i wpadła do skrzyni z popiołem. Kiedy w chwilę później sięgnął po słuchawkę telefonu, szpitalna telefonistka nie mogła doszukać się w jego słowach sensu. Poprosiła, żeby się uspokoił.

- Mówię pani, że tu popełniono jakieś cholerne morderstwo!

- upierał się.

- Niech pan zacznie od początku. Znalazł pan jakieś kości, kiedy czyścił pan piec, tak?

- Szczątki ludzkie! To znalazłem!

Telefonistka kazała mu poczekać przy aparacie i porozumiała się z kimś, po czym wróciła na linię.

- Mój szef mówi, że to nic niezwykłego - powiedziała. - Kiedy podejmował pan pracę, musiano pana uprzedzać o tym, że zdarzają się szczątki pozostałe po amputacjach.

- Szczątki po amputacjach?! - wykrzyknął Plenderleith - Chce mi pani wmówić, że komuś amputowano głowę?!

- Więc to nie upadek był przyczyną zgonu? - zapytał inspektor Ryan.

- Musiałby wpaść na te drzwiczki z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę - odparł policyjny lekarz.

- I co pan o tym sądzi?

- Rozcięcie na głowie jest za głębokie jak na przypadkowy upadek, aczkolwiek wygląda na uderzenie drzwiczkami od pieca.

Więc albo ktoś wyjął je z zawiasów i walnął go nimi w głowę, albo też spowodował takie zderzenie drzwiczek z głową denata, żeby wyglądało to na wypadek.

- Dziękuję, doktorze - powiedział policjant. Chciał jeszcze coś dodać, kiedy ktoś wszedł do pokoju i wziął go na stronę.

Zamienili kilka słów i inspektor ponownie zwrócił się do lekarza.

- Obawiam się, że mamy dla pana coś jeszcze...

- Nie narzekam na brak zajęć, więc co takiego macie? -

zapytał doktor.

- Stertę kości z pieca, który obsługiwał nasz nieżyjący przyjaciel dokończył inspektor. - Dokonano w nim kremacji ciała.

- Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.

- Części układanki zaczynają do siebie pasować...

Jamieson wciąż jeszcze był w laboratorium, kiedy dowiedział się, że przypadkową śmierć Archiego Trottera uznano za morderstwo.

Powiedziała mu o tym Moira Lippman, która nasłuchała się krążących na ten temat pogłosek, gdy była w stołówce na lunchu.

Ludzie zaczęli plotkować, kiedy policja „wzięła pod lupę” teren przy kotłowni.

- A jaki był motyw? - zapytał Jamieson.

- To naprawdę przerażające - powiedziała Moira. - Podobno rano znaleziono w piecu krematoryjnym ludzkie kości.

- To niekoniecznie oznacza, że...

- Ale to był cały szkielet.

Jamieson był zaszokowany. Pogłoska, że w szpitalu popełniono morderstwo, spowodowała, że postanowił natychmiast, pod byle pretekstem wyjść z laboratorium. Wrócił do swego pokoju i przez centralę telefoniczną połączył się z Kontrolą Naukowo - Medyczną w Londynie. Poprosił, żeby go dyskretnie informowano o wszystkich nowych wydarzeniach związanych z tą sprawą. Otrzymał zapewnienie, że miejscowa policja zostanie o tym zawiadomiona i odpowiednio poinstruowana. Kiedy wrócił do laboratorium, zastał Moirę rozmawiającą przez telefon. Zanim odłożyła słuchawkę, usłyszał, jak odetchnęła z ulgą i podziękowała komuś po drugiej stronie linii.

- Właśnie sprawdzałam, jak się czuje moja bratowa -

powiedziała.

- Wszystko w porządku? - zapytał Jamieson.

- Tak, tylko jeszcze nie ma pewności, kiedy będzie operowana. Jest jakieś opóźnienie.

- Gdzie jest doktor Evans?

- W biurze doktora Richardsona - odparła dziewczyna.

Jamieson opuścił Moirę Lippman, przebył korytarz i wspiął się na schody wiodące na parter. Był już na górze, kiedy usłyszał odgłos pioruna.

Zatrzymał się przy jednym z okien i spojrzał na ciemniejące niebo. Nagle jego uwagę przykuła postać po przeciwnej stronie podwórza. Poznał Thelwella, który właśnie wyszedł z drzwi prowadzących do centralnego oddziału sterylizacji.

Jamiesona zastanowiło, co chirurg mógł tam robić. Uświadomił sobie, że już po raz drugi widzi Thelwella przekradającego się w dziwnym miejscu.

Poprzednio wyśledził go w pobliżu laboratorium bakteriologicznego w nocy, kiedy powiesił się Richardson.

Zadaniem oddziału była sterylizacja materiałów i opatrunkowych i instrumentów chirurgicznych. Jaki powód mógł mieć Thelwell, żeby teraz tam przebywać? Po kilkuminutowym namyśle Jamieson postanowił zaspokoić swoją ciekawość. Uważał, że wyjaśnienie tej sprawy należało do niego. Wtem niebo zasnuło się i strugi deszczu zaczęły bezlitośnie tłuc o szyby okna, niemal całkowicie przesłaniając widok podwórza.

Przystanął w wejściu czekając, aż skończy się oberwanie chmury. Przypuszczenia, że tak silny deszcz nie może trwać długo, okazały się słuszne. Po trzech minutach niebo zaczęło się przejaśniać, a deszcz zmniejszył się na tyle, że Jamieson nie moknąc mógł szybkim biegiem pokonać podwórze i dopaść drzwi centralnego działu sterylizacji.

Wilgotność powietrza była tak duża, że po przekroczeniu progu zauważył wilgoć zbierającą się na pokrytych kafelkami ścianach. Przebył korytarz i znalazł się przed uchylnymi ciężkimi drzwiami z mosiężnymi uchwytami.

Napis nad nimi głosił, że mieści się tu „Hala sterylizacyjna”.

Jamieson pchnął jedną z połówek drzwi i poczuł jeszcze większą wilgotność powietrza.

Skręcił w lewo, tak jak wskazywała strzałka.

- Gdzie tu jest szef? - zapytał jedną z osób ubranych na biało.

Musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć donośny syk pary, ponadto człowiek, którego zaczepił, miał maskę ochronną przykrywającą całą twarz. Wskazano mu zielone drzwi. Jamieson podszedł i zapukał.

- Wejść - usłyszał.

Wysoki, zwalisty mężczyzna siedział za biurkiem, które było za małe i jeszcze bardziej podkreślało masę ciała człowieka.

Grubą, ciężką dłonią uzbrojoną w długopis przesuwał po jakiejś liście odznaczając kolejne pozycje.

Jak wszyscy tutaj, ubrany był w białe bawełniane spodnie i białą chirurgiczną bluzę wyciętą pod szyją w trójkąt, skąd widać było mocno owłosioną jego pierś. W pokoju unosił się mocny zapach niezbyt drogiej wody po goleniu.

- Jak rozumiem, pan jest tu szefem? - zapytał Jamieson.

- A o co chodzi? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

Jamieson wyjaśnił mu, kim sam jest.

- Naczelny sanitariusz Blaney - przedstawił się mężczyzna.

Ściskając wyciągniętą ku niemu nad biurkiem rękę Jamieson poczuł, że była miękka i zwiotczała.

- Czym mogę służyć?

- Kilka minut temu był tu pan Thelwell - odparł Jamieson.

- Zgadza się.

- Czego chciał?

- Nie jestem pewien, czy powinienem rozmawiać o...

- twarz Blaneya przybrała podejrzliwy wyraz.

Jamieson był przygotowany na taką odpowiedź.

- Jeśli zadzwoni pan pod wewnętrzny 2631, do pana

Crichtona... - przerwał Blaneyowi -... to usłyszy pan, że mam prawo zadawać takie pytania.

- Wierzę panu na słowo - odrzekł Blaney. - Pan Thelwell) sam odbiera opakowania ze swoimi instrumentami chirurgicznymi.

Jamiesona zatkało. Musiał nabrać powietrza, zanim zapytał:

- Co to właściwie znaczy? - Pan Thelwell żąda, żeby instrumenty dla jego sali operacyjnej wydawać jemu osobiście.

- Zawsze tak było?

- Nie. Dopiero od kilku tygodni.

- Po prostu przychodzi tu i zabiera opakowania ze swoimi instrumentami? - zapytał Jamieson.

- Nie tylko - odparł Blaney. - Nadzoruje proces sterylizacji.

- Co dokładnie robi?

- Sprawdza wskaźniki ciśnienia i temperatury w czasie pracy autoklawu, pilnuje przyrządów rejestrujących, czeka na instrumenty i zabiera je do swojej sali operacyjnej.

- Czy pan Thelwell mówił, dlaczego to robi? - zapytał

Jamieson.

- Środki ostrożności - wyjaśnił Blaney.

- Środki ostrożności... - powtórzył w zamyśleniu Jamieson.

- Tak jest - odrzekł Blaney. - Czy coś nie w porządku?

- Nie... nic... - powiedział Jamieson, ale w głowie kłębiły mu się różne myśli. Nie spodziewał się usłyszeć tak rewelacyjnej informacji jak ta, że w czynności dostarczania narzędzi chirurgicznych z działu sterylizacji do sali operacyjnej uczestniczy Thelwell.

- Pan Thelwell jest bardzo skrupulatny - ciągnął Blaney. - Nie zostawia niczego przypadkowi. Chociaż doktor Evans co tydzień przeprowadza próbę tych maszyn, a urządzenia rejestrujące są zawsze w porządku, Thelwell lubi wszystkiego doglądać sam.

- Czy pan Thelwell zabiera tylko swoje własne instrumenty? -

zapytał Jamieson starając się, by wyglądało to na zwyczajne pytanie zadane z czystej ciekawości.

- Nie. Zabiera wszystkie opakowania przeznaczone dla oddziału ginekologii - odrzekł Blaney. - Chyba nie ma w tym nic złego? - dorzucił zaczepnie widząc zmarszczoną minę Jamiesona.

Jamieson odparł, że nie, ale jego umysł pracował na najwyższych obrotach.

- Może ma pan ochotę zobaczyć, jak wyglądają rutynowe czynności? - zapytał Blaney.

Jamieson spojrzał na niego, - Czemu nie? - odrzekł z uśmiechem.

Blaney oprowadził go po sali sterylizacyjnej zatrzymując się od czasu do czasu i wyjaśniając to, co wydawało się niezbędne.

- Czy zawsze używacie tego samego sterylizatora do narzędzi chirurgicznych? - zapytał Jamieson.

Blaney przytaknął wskazując jeden z autoklawów.

- Tego... - powiedział. - Wszystko, co trafia na ginekologię, przechodzi przez ten sterylizator.

Jamieson przyjrzał się tarczom instrumentów kontrolnych.

- Co by się stało, gdyby zawiódł system doprowadzający parę?

- Maszyna wyłączyłaby się sama i nie wykonałaby cyklu pracy.

- A gdyby awaria nastąpiła w trakcie cyklu pracy?

- Stałoby się to samo. Zaprogramowany cykl pracy zostałby przerwany i musiałby rozpocząć się jeszcze raz, a urządzenie rejestrujące wykazałoby awarię.

- Czy jest tu ręczne sterowanie? - zapytał Jamieson.

- Nie rozumiem - powiedział Blaney.

- Czy można pominąć automatykę i nakazać maszynie podjęcie pracy w dowolnym momencie, bez rozpoczynania cyklu sterylizacji od początku?

- Ale po co ktoś miałby to robić? - zapytał Blaney.

- Jest taka możliwość?

- Nie. Automatyczny włącznik czasowy nie pozwoli na uruchomienie maszyny, dopóki temperatura nie osiągnie wymaganej wartości. Nie włączy się on również wtedy, gdy w czasie trwania cyklu pracy temperatura spadnie poniżej tej wartości. Program zostanie skasowany i dopiero gdy temperatura znów się podniesie, będzie mógł rozpocząć się od nowa.

Jamieson spojrzał na urządzenie rejestrujące.

- Przechowujecie te wykresy? - zapytał.

- Wszystkie - przytaknął Blaney.

- Więc gdybym pana poprosił o zapis cyklu pracy, który śledził właśnie pan Thelwell, mógłby mi go pan pokazać?

- Oczywiście.

- Chciałbym na niego spojrzeć - powiedział Jamieson.

Blaney wzruszył ramionami, poprosił Jamiesona, żeby zaczekał, i poszedł do biura. Kiedy wrócił, miał w ręku zwój papieru milimetrowego.

- To ten - podał zapis. - Odatowany i podpisany inicjałami.

Powiódł palcem wskazującym po niebieskiej linii.

- Jak pan widzi, cykl przebiegł normalnie. Temperatura wzrastała stopniowo w miarę napływania pary i przy 131 stopniach

Celsjusza włącznik czasowy uruchomił się. - Palec Blaneya przesuwał się po wzniesieniu na wykresie. - Temperatura utrzymywała się na stabilnym poziomie do momentu wyłączenia się zegara... - palec Blaneya podążył w dół za niebieską linią... i zaczęła spadać, gdy dopływ pary został odcięty.

- Dziękuję panu. - Jamieson zanotował w pamięci numer wykresu i zapytał: - Mówił pan, że jak często maszyna jest sprawdzana?

- Doktor Evans sprawdza ją raz w tygodniu, czasem nawet dwa razy.

- Nie można wymagać niczego więcej - stwierdził Jamieson.

Blaney uśmiechnął się skromnie.

- Robimy, co możemy...

Jamieson wrócił na oddział mikrobiologii z zamiarem porozmawiania z Clivem Evansem, ale w tej chwili jego myśli były całkowicie zaprzątnięte tym, że Thelwell zabiera instrumenty chirurgiczne z centralnego działu sterylizacji i ma je w swoim posiadaniu, zanim zostaną użyte.

Dlaczego?

Dlaczego? Dlaczego?

Znalazł Evansa w pokoju, który był kiedyś biurem

Richardsona. Grzebał w jakichś papierach.

- Sprawdzam tylko zaległe raporty laboratoryjne - powiedział

Evans wyjaśniającym tonem, kiedy zobaczył Jamiesona.

- Znalazł je pan?

- Jeszcze nie. Czym mogę służyć?

- Chciałem z panem porozmawiać na temat współpracy z ludźmi ze Służby Zdrowia. Chodzi o to, żebyście nie zaczęli wchodzić sobie wzajemnie w drogę - powiedział Jamieson.

- Kiedy przyjeżdżają? - zapytał Evans.

- Jutro rano.

- Może pogadam sobie z ich szefem, zanim zaczną działać i uzgodnimy jakiś system...

- Dobry pomysł. Przyprowadzę ich tutaj do laboratorium, kiedy się zjawią - powiedział Jamieson.

- Czy coś jeszcze? - zapytał Evans widząc, że Jamieson nie śpieszy się z wyjściem, - Kiedy po raz ostatni sprawdzał pan sterylizator chirurgiczny w CDS? - zapytał Jamieson.

Evans wyglądał na zaskoczonego.

- Dziś rano. Dlaczego pan pyta?

- Wszystko było w porządku?

- Jak najbardziej. Zawsze tak jest. Nie rozumiem, do czego pan zmierza.

- Temu laboratorium nie udało się, jak na razie, znaleźć zarazka powodującego zakażenie ani w salach operacyjnych, ani w salach dla chorych, ani w powietrzu, ani gdziekolwiek indziej, prawda?

- Niestety, tak - przyznał Evans.

- O ile się orientuję, ilość sposobów powstawania infekcji jest bardzo ograniczona. Jedna z możliwości jest taka, że jakaś osoba jest nosicielem zakażenia i przekazuje je pacjentkom.

- Jak Thelwell?

- Jak ktoś, kto jest nosicielem - potwierdził Jamieson. - Inny sposób to zakażenie instrumentów i materiałów opatrunkowych znajdujących się w sali operacyjnej.

- To niemożliwe - powiedział Evans. - Są po sterylizacji w zapieczętowanych opakowaniach.

- Więc laboratorium nie zawraca sobie głowy sprawdzaniem ich, zgadza się?

- Nie ma takiej potrzeby.

- Sprawdza się maszyny, ale nie sprawdza się tego, co z nich wychodzi?

- Nie ma takiej potrzeby - powtórzył Evans.

- Chcę, żeby sprawdził pan wytypowaną partię narzędzi chirurgicznych z sali operacyjnej na oddziale ginekologii.

- Kiedy?

- Dowie się pan.

- Pan tu jest szefem - odrzekł Evans tonem, w którym wyczuwało się, że to, co ma zrobić, uważa za stratę czasu.

Jamieson był w stanie go zrozumieć, ale nie poinformował go, że Thelwell odbiera instrumenty z centralnego działu sterylizacji.

Evans wtedy bez trudu odgadłby, dlaczego dostał takie polecenie. Na razie to, o czym Jamieson myślał, było zbyt przerażające, by można było o tym głośno powiedzieć. Jeśli winne były narzędzia chirurgiczne, to ich zakażenie następowało już po sterylizacji. I nie było tu już żadnego przypadku.

Zakażenia dokonywano z premedytacją! Kobiety w Kerr Memorial umierały na skutek zamierzonej infekcji. Były mordowane!

* 9 *

Przypuszczenie, że Gordon Thomas Thelwell mógłby rzeczywiście naruszać opakowania z wysterylizowanymi instrumentami chirurgicznymi, zanim zostaną użyte w sali operacyjnej, było tak nieprawdopodobnym pomysłem, że Jamieson miał duże trudności z uwierzeniem w to bez wewnętrznego oporu i powtarzania sobie, że to musi być jakaś pomyłka. Coś takiego było po prostu niewyobrażalne! Nierzeczywisty koszmar rodem z domu wariatów! A może szalony wytwór jego własnej wyobraźni, powstały na skutek głębokiej niechęci do tego człowieka... jednak myśli o tym wszystkim nie dawały mu spokoju. Kiedy wieczorem leżał na łóżku, nieruchomo wpatrując się w sufit, jakaś cząstka jego umysłu podpowiadała mu, że powinien to wszystko jeszcze raz dokładnie rozważyć. Powinien myśleć logicznie, nie kierując się emocjami. Nie miał prawa odrzucać z góry żadnej ewentualności bez względu na to, jak mogła być odrażająca. Trzeba było przemyśleć wszystko na zimno i beznamiętnie. Rozpoczął więc segregować w myśli wydarzenia, czując, że właściwie zupełnie nie ma do tego serca. Faktem było, że Thelwell odbierał instrumenty chirurgiczne z centralnego działu sterylizacji osobiście. Zdaniem Jamiesona, nie mógł mieć ku temu żadnego ważnego powodu. Był chirurgiem konsultantem nie portierem czy też pracownikiem fizycznym na posyłki.

Chirurgiem! Jeśli chodził po instrumenty osobiście, mogło to oznaczać tylko jedno. Miał jakiś ważny osobisty powód. Dlaczego chciał położyć na nich rękę, zanim dotrą do sali operacyjnej? Co zamierzał z nimi robić?

Jamieson wiedział, że odpowiedź sama nie spadnie mu z nieba.

Musiał przeprowadzić w tej sprawie śledztwo. Czas na myślenie się skończył. Nadszedł czas }.” działania.

Jamieson znał numery opakowań, które Thelwell odebrał wcześniej „z centralnego działu sterylizacji. Zapamiętał je, kiedy oglądał wykresy sporządzone przez urządzenia rejestrujące przebieg procesu sterylizacji. Musiał pójść na oddział ginekologii i poszukać ich. Ale przedtem powinien się upewnić, że nie ma już Thelwella. Spojrzał na zegarek. Była ósma.

Należało przypuszczać, że chirurg poszedł do domu już dawno, ale na wszelki wypadek połączył się z centralą telefoniczną i poprosił o połączenie z Thelwellem. Po dwuminutowym oczekiwaniu centrala poinformowała, że Thelwella nie ma w szpitalu.

Jamieson dostał się na oddział ginekologiczny bocznym wejściem uznawszy, że im mniej osób go zobaczy, tym lepiej.

Wprawdzie nie zamierzał posuwać się do tego, żeby kryć się po kątach, jednak słysząc kroki pielęgniarki zatrzymał się u szczytu schodów. Dopiero kiedy kroki ucichły, skręcił za róg i szybko podążył korytarzem starając się zachować ciszę. Sala operacyjna mieściła się na końcu korytarza po prawej stronie.

Podwójne uchylne drzwi - z okrągłymi oszklonymi otworami, odrapane z farby w miejscach, gdzie uderzały w nie uchwyty wózków

- prowadziły do pomieszczenia, do którego dyżurni przywozili pacjentki w dniu operacji.

Tu były przekazywane w ręce zespołu chirurgicznego. Zapach eteru mieszał się z mocną, nieprzyjemną wonią środków dezynfekujących. Jamieson wkroczył do właściwej sali operacyjnej i zapalił światło. Całe pomieszczenie zalał natychmiast ostry blask. Choć temperatura wewnątrz sali była wysoka, połysk nierdzewnej stali i ceramicznych kafelków sprawiał, że pomieszczenie wydawało się zimne. Butle z gazem umieszczone na wózku anestezjologicznym, porysowane i odrapane od ciągłego wymieniania, nie pasowały do nieskazitelnych metalowych powierzchni. Jamieson rozejrzał się bacznie. Jego uwagę zwróciła metalowa szafka. Przypomniał sobie, że podczas oprowadzania go po oddziale Thelwell mówił, iż tu przechowywane są instrumenty chirurgiczne. Czuł, jak wali mu serce, gdy podszedł do szafki i przyklękając otworzył ją. W środku było sześć opakowań z instrumentami. Obejrzał po kolei każde z nich i sprawdził numery.

Miały oznaczenia od dwunastu do siedemnastu. Opakowań z numerami od osiemnastu do dwudziestu czterech - tych, które

Thelwell wcześniej zabrał z centralnego działu sterylizacji -

brakowało! Jamieson poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie.

Zrobiło mu się nagle zimno. Do tej chwili w głębi duszy wierzył, że podejrzenia okażą się bezpodstawne, ale brak instrumentów wskazywał coś wręcz przeciwnego. Wtem drzwi otworzyły się.

Jamieson upuścił opakowanie, które trzymał w ręku. Odwrócił się błyskawicznie i ujrzał dyżurnego pracownika wtaczającego wózek z dwoma butlami gazowymi. - Można je wymienić? - zapytał mężczyzna.

- Oczywiście - odparł Jamieson, czując zażenowanie, że dał się przestraszyć.

Zamknął wolno szafkę i bezwiednie potarł palcami czoło zastanawiając się, co ma dalej robić. Było jasne, że Thelwell nie przyniósł instrumentów bezpośrednio do sali operacyjnej. Co zrobił z opakowaniami, których brakowało? Jamieson nie zamierzał zgadywać. Musiał stanąć z Thelwellem twarzą w twarz i zapytać go wprost, co się, do diabła, dzieje?!

Wrócił do swojego pokoju i poprosił centralę telefoniczną o numer domowy Thelwella.

Telefon odebrała jedna z córeczek.

- Taty nie ma - powiedziała. - Ma dziś wieczorem próbę chóru. Czy mogę wiedzieć, kto dzwoni, żeby przekazać mu wiadomość?

- Nie rób sobie kłopotu. To nic ważnego - odrzekł Jamieson i odłożył słuchawkę.

Czuł się tak, jakby uszło z niego powietrze. Przygotował się na nieuniknioną konfrontację, a teraz okazało się, że próba chóru pokrzyżowała plany. Narastało w nim uczucie zawodu. Pomyślał, że

Thelwell często chodzi na próby chóru. Kościół St. Serf -

przypomniał sobie. Te Deum.

Postanowił nie czekać do jutra. Musiał pojechać do kościoła i porozmawiać z Thelwellem, kiedy wyjdzie z próby. Włożył marynarkę i już miał wyjść z pokoju, gdy zadzwonił telefon.

- Mówi Macmillan...

- Kto?

- Macmillan... Kontrola Naukowo - Medyczna, Londyn...

Jamieson przeprosił, że go nie poznał. Zauważył, że jest bardziej spięty, niż sobie z tego zdawał sprawę.

- Oto informacje, o które pan prosił. Kości, które znaleziono, to szczątki niejakiej Mary Louise Chapman. Mąż zgłosił jej zaginięcie ostatniej nocy.

Miała dwadzieścia osiem lat i była w piątym miesiącu ciąży.

Specjaliści od medycyny sądowej ustalili jej tożsamość na podstawie kartoteki dentystycznej.

- Szybko to ustalono - przyznał Jamieson.

- W tej chwili sprawy dotyczące zaginionych kobiet mają pierwszeństwo przed innymi zgłoszeniami. Policja pracuje na pełną parę - odparł Macmillan.

- Jasne - powiedział Jamieson. - Ale mimo wszystko to i tak szybko.

- Prawdę mówiąc, policja podejrzewała, że to może być pani

Chapman.

Znaleziono jej samochód zaparkowany w alejce na tyłach szpitala.

- Rozumiem.

- Czy to ma jakiś bezpośredni związek z pańskim śledztwem?

- zapytał Macmillan.

Jego pytanie podsunęło Jamiesonowi nową koszmarną teorię.

- Nie jestem pewien - odrzekł.

- Zdaje się, że sprawy tam na miejscu nie wyglądają tak prosto, jakby się mogło początkowo wydawać, co?

- To prawda - przyznał Jamieson nie chcąc na razie niczego wyjaśniać.

- Potrzebuje pan pomocy?

- Teraz jeszcze nie.

Adres kościoła St. Serf był w w książce telefonicznej.

Ułatwieniem poszukiwań było to, że widać go z daleka. Jamieson skręcił w zadrzewioną aleję na zachód od EIarden Road. Do celu prowadziła go strzelista wieża St.

Serf, aż dotarł do parkingu przed kościołem, zajętego przez rząd wozów „Volvo” i innych dobrych marek, i był zmuszony poszukać wolnego miejsca dla swego samochodu. Okolica była ładna i sprawiała przyjemne wrażenie, Świątynia stała w otoczeniu dobrze utrzymanego cmentarza, a południowa ściana budowli porośnięta była dzikim winem. Teraz liście były zielone, ale

Jamieson wyobraził sobie, jak będzie wyglądało tu jesienią, gdy wino przybierze czerwoną barwę kontrastującą z żółtym kolorem liści spadających z rosnących wzdłuż granicznego muru brzóz.

Przejechał około dwustu metrów, zanim w końcu znalazł miejsce do zaparkowania. Było dość blisko wylotu jednej z alejek dojazdowych i stwierdziwszy, że nie utrudni nikomu wyjazdu, Jamieson zostawił samochód i ruszył pieszo w kierunku kościoła. Z

bocznej nawy, w której paliły się światła, dochodził śpiew.

Spojrzał na zegarek. Do dziesiątej brakowało pięciu minut. Może skończą o dziesiątej - pomyślał. Przespacerował się po jednej stronie ulicy, potem przeszedł na drugą i zawrócił. Wieczór był piękny.

Ogrodom okolicznych domów najwyraźniej dobrze zrobiły ostatnie deszcze.

Bezwietrzną atmosferę wieczoru wypełniał mocny zapach kwiatów.

Jamieson pomyślał o Sue i o domu. Wtem zauważył, że z kościoła zaczynają wysypywać się ludzie. Zajął pozycję na wprost wyjścia, żeby dostrzec Thelwella. Chodnik zaroił się wesoło rozmawiającymi ludźmi i Jamieson musiał wytężyć uwagę, żeby nie przeoczyć Thelwella. Po dziesięciu minutach tłum zaczął rzednąć i

Jamieson stwierdził, że w jakiś sposób go przeoczył.

Odgłosy zatrzaskiwanych drzwi od samochodów i zapuszczanych silników stawały się coraz rzadsze. Wkrótce w alei zapanował spokój i zapadła cisza, a Thelwell wciąż nie wychodził. Minęło kolejne dziesięć minut, zanim pojawiła się kobieta dźwigająca pod pachą plik papierów i trzymająca w ustach klucz. Zamknęła drzwi i odwróciła się. Jamieson zgłupiał. Jak to się stało, że zgubił

Thelwella w tłumie? Podszedł do niej.

- Miałem nadzieję spotkać tu pana Thelwella - powiedział uprzejmym tonem. - Czy to możliwe, żebym go przeoczył?

- O nie! - wykrzyknęła kobieta. - Pana Thelwella dzisiaj nie było.

- Aha... - odrzekł Jamieson starając się nie okazywać zaskoczenia. - Jest pani pewna?

- Pan Thelwell nie przychodzi na próby już od jakiegoś czasu

- pośpieszyła z wyjaśnieniem kobieta. - Domyślam się, że ostatnio ma zbyt wiele zajęć w szpitalu. Wie pan, jest naczelnym chirurgiem w Kerr Memorial.

Mają tam jakieś kłopoty.

- No tak, rzeczywiście... - odparł w zamyśleniu. - Powinienem był wziąć to pod uwagę.

Jamieson usiadł za kierownicą, zastanawiając się nad kolejnym odkryciem.

Wszystkie te próby chóru, na które rzekomo uczęszczał

Thelwell, były wymysłem. Prymitywnym kłamstwem. Co naprawdę robił w te wieczory?

Gdzie był dzisiaj? Czy to miało związek z tym, co działo się w szpitalu?

Jamieson jeździł przez jakiś czas bez celu, starając się zrozumieć sens tego wszystkiego, po czym postanowił zatrzymać się przed domem Thelwella.

Miał zamiar porozmawiać z nim otwarcie o tym, czego się dowiedział.

Zaparkował samochód po drugiej stronie ulicy, jakieś pięćdziesiąt metrów od domu Thelwella i postanowił czekać. O

jedenastej trzydzieści jego czuwanie zostało wynagrodzone. Zza rogu ulicy wyjechało ciemnozielone volvo - kombi Thelwella.

Jamieson już zamierzał wysiąść z samochodu spodziewając się, że

Thelwell zaparkuje na ulicy lub przynajmniej wysiądzie, żeby otworzyć bramę wjazdową. Tymczasem Thelwell skręcił od razu na podjazd, a brama otworzyła się automatycznie sama. Zanim Jamieson dotarł przed dom, brama była już zamknięta, a samochód Thelwella zniknął w garażu.

Ogród zalało światło z otwartych drzwi frontowych, w których ukazała się żona Thelwella.

- Późno wróciłeś, kochanie... - doleciało do uszu Jamiesona.

- Próba trwała dłużej, niż się spodziewałem, a potem wpadłem na drinka z Rogerem Denby - odrzekł Thelwell.

Thelwell potrafi bardzo przekonywająco kłamać - pomyślał

Jamieson.

To, co powiedział żonie, brzmiało całkowicie naturalnie.

Jamieson zastanawiał się, czy powinien przycisnąć Thelwella tu i teraz, ale po namyśle zrezygnował.

Na razie wystarczyła mu pewność, że Thelwell nie mówi prawdy nikomu, nie wyłączając własnej żony. Wrócił do samochodu i pojechał z powrotem do szpitala.

Był jeszcze w korytarzu, kiedy usłyszał dzwoniący w pokoju telefon.

W pośpiechu otworzył drzwi i rzucił się w kierunku aparatu.

Złapał słuchawkę z widełek, bojąc się, że ktoś, kto dzwoni akurat teraz, wyłączy się.

Zdążył.

- Gdzie się podziewałeś? - zapytała Sue. - Cały czas próbuję się do ciebie dodzwonić.

- Musiałem wyjść - odparł Jamieson nie wdając się w dalsze wyjaśnienia.

- W sobotę jesteśmy zaproszeni na kolację. Pomyślałam, że lepiej się upewnię...

- Sue, nie wydaje mi się, żebym mógł przyjechać do domu w najbliższy weekend - przerwał Jamieson.

- Ach... - głos Sue zamarł na chwilę. - Szkoda... Miałam ci o czymś powiedzieć...

- Naprawdę żałuję, ale sprawy przybierają taki obrót, że po prostu nie mogę wyjechać. Co chciałaś mi powiedzieć?

- Nie przejmuj się. To może poczekać - odparła Sue. - Uważaj na siebie.

- Ty też.

- Cholera... - mruknął pod nosem Jamieson odkładając słuchawkę. Sue wydawała się bardzo zawiedziona. To było do niej niepodobne.

Jamieson wstał o siódmej, umył się, ogolił i o pół do ósmej udał na śniadanie.

Do swego pokoiku na oddziale mikrobiologii wszedł o ósmej.

Na korytarzu sprzątaczki opróżniały właśnie kosze na śmieci.

Upychały makulaturę do dużego pojemnika, który woziły na małym płaskim wózku po całym oddziale.

- Tak się porobiło, że strach w nocy wyjść na ulicę -

usłyszał głos jednej z nich.

- Mój Stan mi nie pozwala - oświadczyła druga. - Po tym, co się stało z tą Chapman?! Mieszkamy niecały kilometr od tamtego miejsca!

- Lepiej uważać, co?

Jamieson przysłuchiwał się ich rozmowie przez kilka chwil, po czym otworzył drzwi. Jedna ze sprzątaczek wykrzyknęła z przerażeniem:

- O mój Boże! Ale mnie pan przestraszył! Przez moment myślałam, że to może być on!

- Przepraszam - powiedział Jamieson. - A skąd pani wie, że on to nie ja?

- Bo pan to doktor Jamieson - odrzekła kobieta.

- Co nie znaczy, że nie mógłby być rozpruwaczem - wtrąciła jej koleżanka.

- Chyba nie... - odparła po namyśle kobieta. - Nie jest pan nim, co?

- Nie, nie jestem - uspokoił ją Jamieson.

- Ciekawa jestem, co robi policja? - powiedziała ze złością druga kobieta.

- Święta racja. Człowiek nie może bezpiecznie wyjść wieczorem z domu, a tamci mają darmowe mundury i dodatki na czynsz!

- A jak mają pięćdziesiątkę, idą na dobrą emeryturkę.

Chłopak mojego szwagra, Ronnie, wstąpił do policji, to wiem...

Jamieson wycofał się i zamknął drzwi. Czuł, jak pulsuje mu w skroniach.

W uszach brzmiały słowa kobiety: „Co nie znaczy, że nie mógłby być rozpruwaczem”. W jego umyśle pojawiło się straszliwe podejrzenie, że coś łączy morderstwa popełniane na kobietach w mieście ze zgonami w szpitalu. Thelwell ingerował w dostarczanie instrumentów chirurgicznych do sali operacyjnej i kłamał twierdząc że wieczorami uczęszcza na próby chóru. Potworność tego podejrzenia sprawiła, że Jamieson przez kilka minut siedział jak sparaliżowany.

Czy to możliwe, żeby Thelwell nie tylko z premedytacją powodował zgony pacjentek w szpitalu, ale jeszcze był...

rozpruwaczem z miasta?

Po chwili Jamieson zaczął myśleć rozsądniej. Trzeba było zdobyć niezbite dowody. Był ciekaw, czy daty zabójstw pokrywają się z datami prób chóru. Możliwe, że dałoby się to sprawdzić w kościele St. Serf. Ale to mogło zaczekać. W tej chwili najpilniejsze było zdobycie listy pacjentek, które miały być dziś operowane na oddziale ginekologii. Zadzwonił do pielęgniarki dyżurującej w sali operacyjnej.

- Pan Morton operuje o dziesiątej - usłyszał. - Czy będzie pan obecny przy zabiegu?

Jamieson potwierdził. Jednocześnie zabronił przystępowania do operacji, dopóki nie przyjdzie.

- Dobrze, panie doktorze - odrzekła siostra nieco zaskoczona.

Jamieson zadzwonił do Blaneya z centralnego działu sterylizacji i zapytał, czy ma w zapasie dodatkowe narzędzia chirurgiczne dla ginekologii.

- Około tuzina kompletów - odrzekł Blaney.

- Potrzebne są mi trzy.

- Kiedy?

- Natychmiast. Zaraz po nie przyjdę.

Kiedy Jamieson wracał z instrumentami, na parking wjechał

Clive Evans.

Jamieson zaczekał na niego przy wejściu do laboratorium.

- Chcę, żeby poszedł pan dziś ze mną na salę operacyjną.

Chyba nie sprawi to panu żadnego kłopotu?

- Nie, nie wydaje mi się - odparł Evans. - A powie mi pan po co?

- Chcę, żeby zabrał pan kilka opakowań narzędzi chirurgicznych i zbadał je pod kątem zakażenia bakteryjnego.

- Jak pan sobie życzy - odrzekł Evans. - Czy te również? -

wskazał instrumenty, które trzymał Jamieson.

- Nie. Te zostaną dziś użyte przy operacji - powiedział

Jamieson. - Tylko tam jeszcze o tym nie wiedzą. - Spojrzał na zegarek i dodał: Wpadnę do pańskiego biura za piętnaście minut.

Pójdziemy razem na oddział ginekologii.

Jamieson wszedł na salę operacyjną i serce w nim zamarło. W

umywalni przygotowywał się Thelwell. Chirurg przemówił pierwszy.

- Mniemam, że nie ma żadnych przeszkód, bym mógł być obecny w mojej własnej sali operacyjnej jako obserwator? - zapytał kwaśno.

- Nie - odparł Jamieson. - Pod warunkiem że wyniki pańskich wymazów są nadal negatywne, że użył pan kremu ochronnego do nosa i że nie podejdzie pan do stołu operacyjnego na bezpośrednią odległość.

- Moje wymazy zawsze były negatywne - odrzekł Thelwell przez zaciśnięte usta. - Ale użyłem kremu bakteriobójczego, co mam zwyczaj robić przed każdą operacją.

Jamieson stanął przy umywalce obok Thelwella i zaczął szorować ręce i przedramiona. To samo uczynił Clive Evans. - Widzę, że obecny jest również przedstawiciel naszego szacownego oddziału mikrobiologii - zadrwił Thelwell. - Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?

- Jestem tu na prośbę doktora Jamiesona - odrzekł beznamiętnie Evans.

- Ach, tak... - powiedział Thelwell z grymasem, który w jego oczach miał zapewne uchodzić za uśmiech.

Zespół chirurgiczny - w składzie: doktor Phillip Morton, jego asystent, anestezjolog, siostra dyżurna i młodsza pielęgniarka - już czekał, kiedy Thelwell, Jamieson i Clive Evans weszli na salę.

- Czy możemy zaczynać? - zapytał Morton.

- Jeszcze nie - odparł Jamieson. - Siostro, proszę mi pokazać instrumenty przygotowane do dzisiejszej operacji.

Siostra bez słowa wręczyła mu opakowania. Jamieson obejrzał je zwracając uwagę na numery. Przełknął ślinę widząc, że różnią się one od tych, które znalazł w szafce poprzedniego wieczoru.

Te, które teraz oglądał, były tamtymi, których wówczas brakowało!

Tamtymi, które Thelwell odebrał osobiście z centralnego działu sterylizacji! Ktoś musiał włożyć je do szafki w nocy! Jamieson podszedł do szafki i otworzył ją. Narzędzi, które powinny tu być, brakowało! Odwrócił się.

- Chcę, żeby korzystał pan dziś z tych narzędzi - powiedział do Mortona wskazując ruchem głowy instrumenty, które trzymał

Evans. - Doktor Evans zabierze pozostałe do analizy.

- Co się, u licha, dzieje?! - wykrzyknął Morton.

- Na wyjaśnienia będzie czas później - odparł Jamieson. - Proszę zrobić tak, jak mówię.

- Dobrze - powiedział Morton wzruszając ramionami.

- Zaczekajcie! - wtrącił się Thelwell. - Pozwalam sobie przypomnieć wszystkim, że to wciąż jest mój oddział i moja sala operacyjna. Żądam wyjaśnienia, co tu się dzieje!

- Niech pan to po prostu traktuje jako wyrywkową kontrolę instrumentów chirurgicznych - odpowiedział Jamieson. - Nie ma pan nic przeciwko temu, prawda, panie Thelwell?

Oczy Thelwella, patrzące na niego znad maski, zabłysły gniewem.

- Wolę być informowany o takich rzeczach - odrzekł chirurg.

- Chyba nie żądam zbyt wiele?

- Wyrywkowe kontrole przestałyby nimi być, gdyby o nich uprzedzano - powiedział Jamieson.

- Czy mogę przystąpić do operacji? - zapytał zniecierpliwionym tonem Morton.

- Oczywiście - odrzekł Jamieson. - Już wychodzimy.

Clive Evans zrobił krok ku drzwiom, ale w tym samym momencie uczynił to Thelwell. Kolizja była nieunikniona. Instrumenty chirurgiczne wypadły z rąk Evansa i rozsypały się po podłodze.

- Niezdarny idiota! - parsknął Thelwell i zniknął za uchylonymi drzwiami. Oszołomiony Evans spojrzał na Jamiesona.

- Wpadł na mnie celowo! - wykrzyknął.

Jamieson z przygnębieniem potoczył wzrokiem po rozsypanych wokół nożach, skalpelach oraz kleszczach i westchnął.

Przeprowadzanie testów na sterylność było teraz bezcelowe. Evans zaczął zbierać z podłogi narzędzia.

- Co mam z nimi zrobić? - zapytał.

- Niech pan je odda do CDS do wyczyszczenia i sterylizacji

- odrzekł Jamieson. - Mam zamiar zamienić kilka słów z panem

Thelwellem.

Był wściekły na to, co się stało, ale jednocześnie przerażał go wniosek, jaki należało z tego wysnuć. Jeśli Thelwell celowo wpadł na Evansa, to oczywiste, że chciał przeszkodzić w badaniu instrumentów. To było sprytne posunięcie, wykonane bez namysłu.

Zdolność szybkiego podejmowania decyzji, spryt i przebiegłość.

Czyż nie tak Ryan scharakteryzował psychopatów?

Jamieson zastał Thelwella w jego gabinecie zajętego otwieraniem listów.

Ponieważ w sekretariacie nie było nikogo, po prostu pchnął uchylone drzwi.

W pierwszej chwili Thelwell nie zorientował się, że Jamieson stoi w progu.

Był jeszcze wyraźnie zdenerwowany. Można to było poznać po sposobie, w jaki otwierał pocztę. Szybkim precyzyjnym ruchem wsuwał ostrze srebrnego noża do papieru w róg koperty i rozpruwał ją od góry jednym cięciem.

Jamieson odkaszlnął i Thelwell podniósł na niego wzrok.

- Czego pan chce? Może to jeszcze jedna wyrywkowa kontrola?

- warknął.

Jamieson starał się opanować.

- Przed chwilą w sali operacyjnej rozsypał pan narzędzia chirurgiczne uniemożliwiając ich przebadanie. Uważam, że należą mi się jakieś wyjaśnienia - powiedział.

- O czym pan, do cholery, mówi?? - wybuchnął Thelwell. - Ten idiota wpadł wprost na mnie. Typowy podopieczny Richardsona. A

teraz, jeśli pan tak uprzejmy, mam coś do załatwienia.

Thelwell usiadł i zaczął czytać swoją pocztę, jakby

Jamiesona nie było już w pokoju.

- Chcę dokładnie wiedzieć, co zrobił pan z instrumentami, które odebrał pan wczoraj z CDS - powiedział wolno i spokojnie

Jamieson, obserwując uważnie Thelwella.

Thelwell przestał czytać, rozparł się na krześle i wydał z siebie długie powolne westchnienie.

- Nie do wiary... Więc o to chodzi...

Jamieson czekał.

- Przyniosłem je tutaj - usłyszał odpowiedź.

- To znaczy gdzie?

- Tu, na mój oddział.

- Dlaczego lekarz chirurg bawi się w szpitalnego gońca? -

spytał wolno Jamieson.

- Ponieważ lekarz chirurg na tyle troszczy się o swoje pacjentki, że woli kontrolować sterylizację instrumentów, które mają być użyte do przeprowadzenia operacji, i nie dopuszczać do tego, żeby przed użyciem ktoś się do nich dobierał, Jamieson poczuł się zaskoczony szczerością odpowiedzi Thelwella.

Musiał być ostrożny. Nie miał do czynienia z idiotą. Czy

Facet jest po prostu sprytny, czy genialnie sprytny? Stwarza pozory, że usiłuje wytropić czyjeś działania wiedząc, że sam będzie o nie oskarżony?

- Dobierał? - zapytał Jamieson.

- Przyszło mi do głowy, że taka ewentualność istnieje -

odrzekł Thelwell.

- Rozumiem... - powiedział Jamieson. - A zatem wczoraj przyniósł pan instrumenty z CDS do sali operacyjnej i osobiście włożył je do szafki? - zapytał próbując zastawić na Thelwella pułapkę.

- Niezupełnie... - odrzekł Thelwell omijając zasadzkę. - Przez noc trzymałem je zamknięte w moim biurku. Dostarczyłem je do sali operacyjnej dziś rano, na krótko przed operacją.

- A co z instrumentami, które już tam wcześniej były?

Thelwell otworzył szafkę z lewej strony biurka i wyciągnął opakowania. które zamienił.

- Zamierzałem zanieść je z powrotem do CDS do powtórnej sterylizacji - wyjaśnił.

- Ma pan powód, by sądzić, że ktoś manipuluje przy opakowaniach z instrumentami? - zapytał Jamieson.

- To tylko względy bezpieczeństwa - odrzekł Thelwell. - Ale uznałem to za uzasadnione działanie. A ponieważ panu, rzecz jasna, przyszło do głowy to samo co mnie, trudno będzie panu nie zgodzić się z moim punktem widzenia.

Jamieson nie odpowiedział.

- Zapewniam pana - ciągnął Thelwell - że instrumenty, które upuścił na podłogę Evans, były całkowicie sterylne i znajdowały się pod kluczem tu, w moim biurze od momentu, w którym zostały wyjęte z autoklawu w CDS.

- Rozumiem - odparł Jamieson. Nie udało mu się przyłapać

Thelwella na kłamstwie. Jego wyjaśnienia można było uznać za prawdopodobne. - Może uda się nam osiągnąć kompromis?

- W jakiej sprawie?

- W sprawie uzgodnienia procedury sterylizacji i przechowywania instrumentów chirurgicznych i materiałów opatrunkowych - zaproponował Jamieson.

- Jak pan to widzi?

- Proponuję, żeby instrumenty chirurgiczne nie były w ogóle przechowywane w salach operacyjnych. Byłyby pobierane z CDS tuż przed użyciem.

Thelwell zastanawiał się przez moment.

- Zgoda - powiedział.

- Zabiorę je ze sobą. - Jamieson wskazał ruchem głowy opakowania pochodzące z biurka Thelwella. Chirurg wręczył mu je bez słowa.

Po uzgodnieniu nowej procedury z centralnym działem sterylizacji i administracją szpitala Jamieson wrócił do swego pomieszczenia w laboratorium. Moira Lippman poprosiła go o chwilę rozmowy.

- Oczywiście - zgodził się.

- Powtórzyłam pańskie testy z Pseudomonis - powiedziała.

Jamieson uśmiechnął się.

- I co?

- Miał pan całkowitą rację. Trzy wyniki różniły się znacznie od ogólnie przyjętych w biochemii. Prawdę mówiąc, przeprowadziłam jeszcze dodatkowe testy i znalazłam dwie następne różnice.

- W sumie pięć?! - wykrzyknął Jamieson.

Moira Lippman przytaknęła.

- To bardzo dziwne. Można by pomyśleć, że... Nie, to śmieszne.

- Co to znaczy? - zapytał.

- Nie, nic. Naprawdę. Nie warto nawet o tym wspominać.

Mówiąc to odwróciła się na pięcie i odeszła. Jamieson stwierdził w duchu, że nie cierpi takiego zachowania.

Pierwszy sygnał, że w sali pooperacyjnej na ginekologii dzieje się coś niedobrego, dotarł do Jamiesona o trzeciej trzydzieści.

- Prosił pan, żeby informować pana na bieżąco o każdym nowym przypadku infekcji pooperacyjnej w szpitalu... - usłyszał w słuchawce głos Hugha Crichtona.

- Zgadza się - Osiem kobiet, którym w ciągu ostatnich dziesięciu dni przeprowadzono na oddziale ginekologii zabiegi chirurgiczne, dostało silnej gorączki i wykazuje objawy zakażenia ran pooperacyjnych.

Jamieson na moment zamknął oczy.

- Niech pan mówi dalej - powiedział.

- Prawdę mówiąc, niewiele więcej mam w tej chwili do zakomunikowania. Próbki są w drodze do laboratorium. Po prostu pomyślałem, że powinien pan wiedzieć...

- Jaki jest stan tych kobiet? - zapytał Jamieson, Crichton odkaszlnął nerwowo.

- Bardzo ciężki. To wszystko nastąpiło nagle i obserwujemy ciągłe pogorszenie...

- Dziękuję, że powiadomił mnie pan o tym.

Jamieson odłożył słuchawkę i podparł głowę rękami. Znowu przypadki zakażenia i znów na oddziale Thelwella. Jeśli to znowu ta cholerna odmiana Pseudomonas, cały oddział trzeba będzie zamknąć. Nie ma wyjścia.

Wstał i poszedł do Clivea Evansa.

- Właśnie się dowiedziałem - powiedział Evans. - Próbki będą tu lada chwila.

- Więc dopiero jutro rano będzie pan wiedział, czy to

Pseudomonas?

- O, jutro z całą pewnością. Ale natychmiast możemy przyjrzeć się próbkom pod mikroskopem i wysnuć jakieś wstępne wnioski.

- Kiedy będzie pan w stanie coś powiedzieć?

- Za pół godziny.

- Zawiadomi mnie pan natychmiast, jak tylko coś pan ustali?

- Naturalnie.

Jamieson właśnie po raz czwarty tego dnia usiłował bezskutecznie połączyć się telefonicznie z Sue, gdy wszedł Evans.

Jamieson odłożył słuchawkę.

- Obejrzałem próbki pod mikroskopem - powiedział Evans.

- I...? - Zapytał z niepokojem Jamieson.

- Nie sądzę, żeby to była Pseudomonas.

- Nie?! - wykrzyknął Jamieson.

- Próbki zawierają kuleczki Gram - dodatnie zamiast Gram -

ujemnych pałeczek.

- Jaki można zatem wysnuć wniosek?

- Wszystko wskazuje na razie na to, że mamy do czynienia z zakażeniem Staphylococcus - odrzekł Evans.

- Z inną infekcją niż dotychczas?! - zapytał zaskoczony

Jamieson.

- Na to wygląda, ale nie będziemy mieć pewności do jutra rana, dopóki nie wyhoduje się kultury bakterii.

Jamieson odwrócił głowę. Nie mógł uwierzyć w to, co oznaczały słowa Evansa.

- Jeszcze jeden wybuch epidemii na tym samym oddziale, spowodowany przez zupełnie inną bakterię? - mruknął.

- Wydaje się, że tak... - odrzekł Evans. Widząc, że Jamieson pogrążył się w rozmyślaniach, dodał: - Pan wybaczy, mam coś do zrobienia...

- Dziękuję - odparł bezwiednie Jamieson.

O szóstej trzydzieści udał się na oddział ginekologii. Stan zakażonych kobiet znów się pogorszył i zaczynano liczyć się z tym, że niektóre z nich mogą nie dożyć rana, jeśli nie zostanie zastosowany właściwy antybiotyk.

Różnice zdań na temat sposobu leczenia infekcji zdążyły już spowodować rozdźwięk między Thelwellem a jego zespołem. Wszyscy byli zgodni co do tego, że penicylina jest w takich przypadkach nieskuteczna, Nie było w tym nic dziwnego, gdyż większość odmian gronkowców występujących w szpitalach zdążyła się przez lata na ten lek uodpornić. Ale upór Thelwella, żeby kontynuować stosowanie cephalosporinu wbrew argumentowi Mortona, że nie przynosi to pożądanych efektów, wprowadził atmosferę wrogości.

Potrzebna była interwencja Jamiesona, który zasugerował, żeby zastosować jednocześnie więcej niż jeden antybiotyk. Po krótkiej dyskusji uzgodniono, że zastosowane zostaną trzy leki, a pacjentki poddane będą ścisłej obserwacji, by w razie nieskuteczności zmienić sposób leczenia. Jamieson poprosił pielęgniarkę oddziałową o chwilę rozmowy na osobności.

- Siostro, ile pacjentek ma pani na oddziale?

- Siedemnaście.

- I tylko osiem z nich dostało zakażenia?

- Jak na razie - odparła siostra.

- Czy te osiem kobiet ma ze sobą coś wspólnego? - zapytał

Jamieson.

- Nie rozumiem...

- Staram się znaleźć powód, dlaczego osiem z siedemnastu pacjentek dostało zakażenia ran pooperacyjnych, a pozostałe dziewięć - nie.

Czy te osiem miało operacje tego samego dnia? W tej samej sali operacyjnej? Czy zabiegi przeprowadzał ten sam chirurg?

Rozumie pani, o co chodzi...

- Sprawdzę to.

Jamieson udał się za siostrą do dyżurki. Zorientowawszy się, że tylko przeszkadza wisząc jej nad głową, odwrócił się i zaczął oglądać pocztówki przypięte do ściany. Dwie z nich przedstawiały skąpane w słońcu śródziemnomorskie plaże, resztę stanowiły śmiałe kartki znad morza, prawie wyłącznie ukazujące dobrze zbudowane siostry i opatrzone podpisami w stylu: „Równa baba!” - Tylko dwie miały operację tego samego dnia - powiedziała pielęgniarka. - Niektóre zabiegi wykonywał pan Thelwell, inne - doktor Morton.

Dwie operacje odbyły się na oddziale ginekologii, sześć - w sali operacyjnej na ortopedii. Nie ma widocznych związków...

- Jakiś musi istnieć - stwierdził z przekonaniem Jamieson. - Jeśli wszystkie zostały zakażone w tym samym czasie, to musi być jakaś wspólna przyczyna.

- Nic nie przychodzi mi do głowy - rzekła siostra.

- W tej chwili mnie też nie... - przyznał Jamieson.

Musi istnieć jakaś cecha łącząca te wypadki. Jest ich za dużo, żeby mówić o przypadkowym zakażeniu rany bakterią, która na dodatek wzięłaby się z powietrza. Do dyżurki weszła inna pielęgniarka, przeprosiła i powiedziała, że z panią Galbraith jest bardzo niedobrze. Siostra oddziałowa wyszła.

Jamieson usłyszał krzyki dochodzące z sali. Opuścił oddział ginekologii i zrezygnowany wrócił do siebie.

Kiedy wchodził po schodach, nagle wydało mu się, że usłyszał słaby szmer dochodzący z półpiętra, jakby ktoś tam stał.

Zatrzymał się, ale było cicho. Normalnie w takiej sytuacji nie zwracałby na to uwagi, ale teraz jego nerwy były zbyt napięte. W

tym szpitalu działy się rzeczy dziwne, żeby nie powiedzieć straszne. Świadomość ta sprawiła, że opanował go strach.

Stał się podejrzliwy. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś czai się za rogiem.

Doszedł do końca schodów, ale przed zakrętem wykonał stopą głośne stąpnięcie, mające sugerować, że jeszcze krok i wyłoni się zza rogu, po czym odchylił do tyłu rękę zaciskając pięść. Z

cienia wyłoniło się czyjeś ramię i Jamieson już był przygotowany do zadania ciosu, gdy dosłownie w ostatniej chwili zorientował się, że nadgarstek, który mignął mu w przelocie, należy do kobiety.

- Co, do diabła...! - Wykrzyknął chwytając ukrywającą się postać za oba nadgarstki i wyciągając ją z cienia.

- Opanuj się! - usłyszał głos Sue. - Co ci jest?

Zaskoczenie i przerażenie tym, co mogło się przed chwilą stać, odjęło Jamiesonowi mowę. Po chwili wykrzyknął:

- Na Boga! O mało cię nie uderzyłem!

- Wyobrażałam sobie przyjemniejsze powitanie - powiedziała

Sue. - Dlaczego jesteś taki nerwowy?

- Co tu robisz?! - zawołał Jamieson. - Próbuję się do ciebie dodzwonić przez cały dzień.

- Czy musimy rozmawiać na schodach?

Jamieson otworzył drzwi i oboje weszli do środka.

- Czułam się winna po tym, jak rozmawiałam wczoraj z tobą przez telefon, więc pomyślałam sobie, że przyjadę, żeby cię przeprosić.

Ludzie ze stróżówki przy bramie powiedzieli mi, gdzie mieszkasz. Kiedy byłam przy drzwiach wejściowych, zobaczyłam, że przechodzisz przez podwórze, więc chciałam zrobić ci niespodziankę.

Jamieson pokiwał głową, wziął ją w ramiona i mocno przytulił. Wciąż był jeszcze wytrącony z równowagi.

- Jesteś szalona - mruknął.

- Ładne przywitanie.

- Przepraszam! To cudownie, że jesteś, ale...

- Spokojnie. Nie zamierzam ci przeszkadzać. Wiem, jak jesteś zajęty.

Mam pokój w hotelu. Myślałam po prostu, że skoro ty nie możesz przyjechać, to ja cię odwiedzę i... powiem ci nowinę.

- Jaką nowinę?

- Jestem w ciąży. Będziesz ojcem.

* 10 *

To wspaniała wiadomość! - wykrzyknął Jamieson chwytając Sue w objęcia i przyciskając mocno do siebie. Przytulił się policzkiem do jej głowy, gdy odezwała się nieco dziecinnym głosem:

- Naprawdę się cieszysz?

- Czy się cieszę? Jak możesz w to wątpić?! Jestem wprost zachwycony!

Nie potrafię powiedzieć, jak bardzo!

Puścił Sue i rozłożył ręce, jakby dziękował Bogu. Wyraz jego twarzy nie pozostawiał żadnych wątpliwości, co w tej chwili czuje, i Sue uśmiechnęła się szeroko. Jamieson spojrzał jej prosto w oczy i zobaczył w nich to co kiedyś, pod koniec swojego pobytu w szpitalu po wypadku samochodowym. W dniu, w którym zdał sobie sprawę, jaki był uciążliwy i nieznośny. Przeprosił wtedy

Sue za swoje zachowanie. Dla niej to był moment, w którym wiedziała, że odzyskała męża, że Iamieson nie zmienił się pod wpływem ciężkich przeżyć po wypadku, czego obawiała się w najtrudniejszych momentach. Użalający się nad sobą, dokuczliwy potwór, którego zachowanie znosiła cierpliwie przez całe miesiące, zniknął. Wtedy patrzyli długo sobie w oczy w milczeniu i zrozumieli wszystko. Sue rozpłakała się wtedy po raz pierwszy od wypadku, ale były to łzy ulgi i szczęścia. Usłyszeli pukanie do drzwi. W progu stał Clive Evans.

- Zdawało mi się, że słyszę głosy - powiedział Evans.

- Niech pan wejdzie - zaprosił go Jamieson. - Pozna pan moją żonę.

Przywiozła mi wspaniałą wiadomość - jego twarz rozpromienił uśmiech. - Będę ojcem.

- Moje gratulacje - powiedział ciepło Evans. - Czy to pierwsze dziecko, pani Jamieson? - zapytał potrząsając jej dłonią.

- Tak, pierwsze. Proszę mi mówić Sue.

- Czego się spodziewacie? Chłopca czy dziewczynki?

Sue spojrzała na Jamiesona.

- No? - zapytała.

- Wszystko jedno - odparł otaczając ją ramieniem. - Nie miałabyś chyba nic przeciwko temu, żeby to był chłopiec i żeby grał na skrzydle w drużynie Szkocji. Bo ja, szczerze mówiąc, nie byłbym zawiedziony.

Ale nagle śmiech zamarł mu na ustach, gdy spojrzał na

Evansa. Z wyrazu jego twarzy widać było, że coś jest nie w porządku.

- Coś się stało? - zapytał.

Evans przytaknął skinieniem głowy.

- Przyszedłem, żeby panu powiedzieć, że jedna z kobiet w sali numer osiem zmarła, a stan dwóch innych szybko się pogarsza.

Antybiotyki nie działają.

- To jakiś obłęd - powiedział Jamieson. - Chyba nie mamy następnego przypadku infekcji, która nie daje się wyleczyć? Jest pan pewien, że tym razem to nie Pseudomonas?

Evans spojrzał przepraszająco i wzruszył ramionami.

- Mogę tylko powiedzieć, co znalazłem pod mikroskopem. To zdecydowanie wygląda na zakażenie bakterią Staphylococcus. Ale uważam za możliwe, że Pseudomonas też się jeszcze gdzieś czai. Do rana nie będziemy niczego pewni.

Jamieson westchnął zawiedziony.

- Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zacisnąć zęby i czekać.

- Obawiam się, że tak - przyznał Evans.

Jamieson podziękował mu za przekazanie informacji i odprowadził do drzwi.

- Czym on się zajmuje? - zapytała Sue.

- Clive Evans? Kieruje laboratorium bakteriologicznym do chwili wyznaczenia następcy Richardsona. Ma pokój obok.

- Wygląda na to, że ten problem z infekcją staje się coraz poważniejszy - powiedziała Sue.

Jamieson przytaknął i opowiedział jej o ośmiu kobietach, które zostały zakażone w ciągu ostatnich dwunastu godzin.

- Osiem kobiet?! - wykrzyknęła Sue.

- Na przestrzeni kilku godzin.

- Wszystkie miały operację tego samego dnia? - zapytała Sue.

- Myślałem o tym - przyznał Jamieson. - Ale okazuje się, że nie i jak dotąd nie udało mi się znaleźć żadnego elementu, który by łączył te przypadki.

Sue przeanalizowała wszystkie możliwości, które wcześniej rozważał Jamieson z siostrą oddziałową, po czym zamilkła pogrążając się w myślach.

Jamieson nastawił wodę na kawę.

- Dlaczego tym razem zakażenie nastąpiło dopiero po tak długim czasie? - zapytała po chwili. - O ile pamiętam, mówiłeś, że we wcześniejszych przypadkach infekcja następowała w kilka godzin po operacji...

- Tak było - przytaknął Jamieson. - Ale, według Evansa, mamy teraz do czynienia z inną bakterią.

- To nie szpital - powiedziała Sue. - To siedlisko zarazy!

- Ależ nie! - zaprzeczył Jamieson.

Spojrzała na niego zaskoczona.

- Wszystko jest nieskazitelnie czyste i sterylne. Na tym polega problem, że nie można ustalić, skąd się bierze zakażenie.

Nie spada przecież z nieba.

- I nic ci nie przychodzi do głowy? Żaden pomysł?

- Tylko jeden - odparł niechętnie Jamieson.

- No... Powiesz mi?

- Że to celowe działanie.

Sue nie mogła uwierzyć własnym uszom. Minęła dłuższa chwila, zanim szepnęła z przerażeniem:

- Chyba nie mówisz poważnie?

- Chciałbym się mylić. Ale skoro po wszystkich testach, które zostały wykonane, nie możemy ustalić źródła infekcji, to muszę brać pod uwagę ewentualność celowego działania.

- Ale... jak? Dlaczego? - spytała Sue. Nie mogła sobie tego wyobrazić.

- W tej chwili przypuszczam, że ktoś z rozmysłem manipuluje instrumentami chirurgicznymi.

- To straszne i nieprawdopodobne! - wykrzyknęła Sue. - Musi być chyba jakieś inne wytłumaczenie. Kto przy zdrowych zmysłach mógłby coś takiego robić?

- Nikt przy zdrowych zmysłach - przyznał Jamieson kładąc nacisk na słowo „zdrowych”.

- Masz na myśli kogoś chorego psychicznie? Wśród personelu?

- Oczy Sue zrobiły się okrągłe z przerażenia.

- Szczerze mówiąc, nie wiem jeszcze dokładnie, co mam myśleć, ale pewne rzeczy trzeba wyjaśnić.

- Jakie rzeczy?

- Takie jak to, że chirurg konsultant sam zajmuje się odbieraniem narzędzi chirurgicznych z działu sterylizacji i trzyma je przez noc w swoim biurze. Jak to, że ten sam chirurg kłamie mówiąc, że wieczorami uczęszcza na próby chóru, bo wcale tego nie robi.

- Więc o to chodzi... - powiedziała Sue. - Domyślam się, że mowa o panu Thelwellu.

Jamieson przytaknął.

- Pytałeś go?

- Jeśli chodzi o instrumenty, tak.

- I...?

- Powiedział, że zabrał je po to, żeby nikt się do nich nie dobrał.

- Zatem rozumuje tak samo jak ty?

- Albo sam się do nich dobiera - odpowiedział Jamieson.

- Chirurg?! - wykrzyknęła Sue. - Myślisz, że Thelwell sam powoduje zakażenie u własnych pacjentek?

- Powiedziałem, że rozważam taką ewentualność - odparł

Jamieson. - Muszę to brać pod uwagę, a poza tym facet jest dziwny, zachowuje się jak paranoik.

- Ale to nie musi oznaczać, że jest psychopatą -

zaprotestowała Sue.

- Nie - przyznał Jamieson. - Ale kłamie. Opowiada swojej rodzinie, że chodzi na próby chóru, a wcale tam nie bywa.

- Może ma romans - odrzekła Sue. - Nie widzę związku między tym, że opuszcza próby, a tym, że w szpitalu umierają kobiety.

- Nie o to chodzi. Miałem na myśli zgony poza szpitalem.

Sue popatrzyła na męża z obawą, że to on oszalał.

- Nie wierzę, że mówisz to poważnie! Chodzi ci o te morderstwa popełniane w mieście?

- Jest chirurgiem. Wiem od policji, że wszystkie tamte zabójstwa to robota jakiegoś rozpruwacza. Wycina ofiarom części ciała.

- Ludzie zawsze myślą, że tego typu zbrodni dokonują lekarze

- odrzekła Sue. - A ja jeszcze nie słyszałam, żeby tak było.

- To prawda - przyznał Jamieson. - Ale jest coś, co trzeba wziąć pod uwagę. Pomijam to, że Thelwell to paranoik i że łże twierdząc, iż chodzi na próby. Wtrąca się w dostarczanie sterylnych narzędzi do sali operacyjnej, a zwłoki ostatniej ofiary znaleziono w szpitalnym piecu krematoryjnym. To daje do myślenia, prawda?

- Czy on wciąż operuje? - spytała Sue.

- Nie. Musiałem zawiesić go w obowiązkach, kiedy Richardson znalazł w jego wymazie bakterie powodujące infekcje. Ale gdy laboratorium Służby Zdrowia ostatecznie oczyści go z zarzutu nosicielstwa, nie będę miał sposobu, żeby przeszkodzić mu w wykonywaniu zabiegów.

- Jeśli rzeczywiście podejrzewasz to, o czym mówisz, czy nie powinieneś pogadać z policją? - zapytała Sue.

- Naprowadziłem ich na Thelwella, kiedy zajmowali się śmiercią Johna Richardsona - powiedział Jamieson. - Ale nie chcę sprawiać wrażenia, że osobiście się uwziąłem na faceta. Poza tym potrzebuję czegoś więcej niż podejrzeń, żeby złożyć na policji doniesienie przeciwko wybitnemu chirurgowi, ordynatorowi i zarazem filarowi miejscowej społeczności.

- A co z jego rzekomymi próbami chóru? Dokąd on naprawdę chodzi?

- Zamierzam się tego wkrótce dowiedzieć.

- Chcesz go śledzić? To masz na myśli? - zapytała zdumiona

Sue.

- Dokładnie - przyznał Jamieson. - On nie wie, że ja wiem o jego kłamstwach na temat prób chóru. A to mi daje przewagę.

- Nie sądzisz, że w tej zabawie w detektywa posuwasz się za daleko?

Może powinieneś zostawić takie rzeczy zawodowcom?

Jamieson skinął głową.

- Zgadzam się z tobą, ale to naprawdę prosta sprawa pojechać raz za Thelwellem, żeby przekonać się, gdzie bywa. Przyrzekam, że jeśli dowiem się czegoś, przekażę całą sprawę policji.

Sue uśmiechnęła się.

- W porządku. Ale tylko raz.

Hugh Crichton zaproponował, żeby Jamiesonowie przenieśli rzeczy do pokoju na drugim piętrze budynku dla lekarzy, zamiast trzymać dla Sue oddzielny pokój w hotelu. Oboje byli z tego bardzo zadowoleni. W przeprowadzce pomógł im Clive Evans.

- Koniec z dźwiganiem - zapowiedział Jamieson.

- Trochę jeszcze za wcześnie na takie zakazy - uśmiechnęła się Sue.

Kiedy wszystko było już na górze i Evans wyszedł, Jamieson zauważył, że Sue jest dziwnie przygaszona.

- O co chodzi? - zapytał.

Spojrzała na niego.

- Nagle poczułam się głupio - powiedziała.

- Dlaczego?

- Myślałam, że dobrze robię przyjeżdżając do ciebie. Ale teraz, kiedy tu jestem, czuję, że powinnam była zostać w Kencie.

- Wcale nie - odrzekł miękko Jamieson. - To cudownie mieć cię przy sobie. Należymy do siebie, Tyle tylko, że pobyt tutaj nie będzie dla ciebie zbyt rozrywkowy. Muszę załatwić tę sprawę do końca.

- To jasne - odparła Sue.

- Chodźmy gdzieś na kolację wszyscy troje - zaproponował, delikatnie klepiąc ją po brzuchu.

Byli mniej więcej w połowie kolacji, gdy nagle Sue odłożyła nóż i widelec i spojrzała na Jamiesona szeroko otwartymi oczami.

- Co się stało? - zapytał.

- Te kobiety wcale nie zostały zakażone podczas operacji -

powiedziała.

- Słucham? - Jamieson był zaskoczony.

- Zostały zakażone na oddziale - odparła Sue. - Nie w czasie zabiegu.

Teraz z kolei Jamieson odłożył nóż i widelec.

- Mów dalej.

- Infekcję spowodowało coś w sali pooperacyjnej -

powiedziała Sue.

- Została wymyta i zdezynfekowana - zaoponował Jamieson.

- Nie to mam na myśli.

- Więc co?

- Opatrunki.

- Opatrunki?

- Istnieje prawdopodobieństwo, że wszystkim tym kobietom zmieniono opatrunki podczas jednego obchodu. Oto kiedy mogła się wdać infekcja. Oto dlaczego wszystkie zachorowały jednocześnie.

Bakteria była w opatrunkach.

- Zakażone opatrunki? - zapytał cicho Jamieson. - Boże, możesz mieć rację!

Wstał od stolika i ruszył w kierunku telefonu obok baru.

Wykręcając numer szpitala obserwował Sue bawiącą się sztućcami.

Oczekiwanie na połączenie wydawało się przeciągać w nieskończoność.

- Kerr Memorial - usłyszał wreszcie w słuchawce.

- Z ginekologią - powiedział. - Oddział pooperacyjny.

- Numer zajęty. Poczeka pan?

- Tak - powiedział zaciskając zęby z emocji. Widząc na sobie spojrzenie Sue, wzruszył ramionami.

- Chirurgia, pielęgniarka dyżurna - usłyszał.

- Tu doktor Jamieson, siostro. Potrzebne mi są informacje na temat używania materiałów opatrunkowych na oddziale.

- Co pana dokładnie interesuje? - zapytała siostra.

- Wszystko. Jak, kiedy i w jakiej kolejności przebiega zmiana opatrunków. Kto się tym zajmuje i czy tryb postępowania jest zawsze taki sam.

Słowem, wszystko.

- Rozumiem - powiedziała siostra Roache. - Nowe pacjentki traktowane są na indywidualnych zasadach, więc tu nie ma reguł.

Po kilku dniach pobytu na oddziale mają zmieniane opatrunki po porannym obchodzie, czyli od około dziesiątej trzydzieści, w kolejności.

- Wszystkie?

- Tak.

- Ma pani obecnie na oddziale siedemnaście pacjentek, prawda?

- Tak, siedemnaście.

Jamieson zaklął pod nosem. Jeśli wszystkim po kolei pacjentkom zmieniano opatrunki, to dlaczego tylko osiem dostało zakażenia?

- Rozmiar! - szepnęła Sue, która podeszła, by przysłuchać się rozmowie. - Zapytaj o rozmiar opatrunków!

- Jakiego rozmiaru opatrunki są używane, siostro? - zapytał

Jamieson.

Musiał chwilę zaczekać, by pielęgniarka mogła to sprawdzić.

Kiedy ponownie usłyszał głos siostry Roache, było w nim podniecenie.

- Zdaje się, doktorze, że znalazł pan! Ośmiu zakażonym kobietom założono dwustumilimetrowe opatrunki. Pozostałym - inne rozmiary.

- Czy wszystkie te opatrunki o rozmiarze dwustu milimetrów pochodziły z jednego opakowania? - zapytał Jamieson wstrzymując oddech.

- Na to wygląda - odrzekła siostra.

- Czy jeszcze jakieś pozostały?

- Będę musiała to sprawdzić.

- Jeśli pani znajdzie, proszę odłożyć je na bok. Niech nikt ich nie rusza.

Muszę je zabrać do laboratorium.

- Oczywiście.

Jamieson odłożył słuchawkę.

- Miałaś rację - powiedział do Sue. - Jesteś genialna. To opatrunki.

Niesterylna paczka opatrunków.

- Ale jak to się stało, że były niesterylne? - zapytała Sue.

Jamieson potrząsnął głową. Był pełen czarnych myśli.

Gdy tylko wrócili na teren szpitala, Jamieson udał się natychmiast na oddział ginekologii do siostry oddziałowej.

Wręczyła mu opakowanie, w którym pozostały tylko dwa opatrunki.

Musiał bardzo uważać, żeby żadnego nie dotknąć.

- Starsza pielęgniarka Telfer mówiła, że razem z praktykantką Bailey zmieniała opatrunki z tego opakowania -

powiedziała siostra.

Przed udaniem się do laboratorium Jamieson zapytał o stan pacjentek.

- Nie jest dobrze. Jeszcze nie spotkałam się z tak silną infekcją.

Jamieson nie poinformował jej, że mają do czynienia z zupełnie nowym zakażeniem. W drodze na mikrobiologię zastanawiał się nad tą sytuacją. Fakt, że dwa zupełnie różne zarazki zbierały tak straszne żniwo na jednym tylko szpitalnym oddziale, coraz bardziej utwierdzał go w przekonaniu, że zakażenie nie było dziełem przypadku. Coś się za tym kryło. Coś złowrogiego.

W laboratorium zauważył światło, W pracowni zastał Moirę

Lippman.

- Nie wiedziałem, że ma pani dyżur dziś w nocy. Dobrze trafiłem - powiedział.

- Czym mogę służyć? - zapytała Moira.

Jamieson wyczuł w jej głosie pewną rezerwę, ale udał, że tego nie zauważył. Poprosił o przeprowadzenie testów mikrobiologicznych na materiałach opatrunkowych.

- Oczywiście - odrzekła Moira. - Proszę je zostawić. Zaraz się nimi zajmę.

Odwróciła się do swego stanowiska i z powrotem zajęła próbkami, nad którymi pracowała. Jamieson poczuł się zmuszony zapytać o powód jej zachowania.

- Coś się stało?

Moira Lippman odłożyła tuby, które trzymała w rękach, i oparła się dłońmi o blat.

- Moja bratowa jest jedną z tych zakażonych kobiet -

powiedziała cicho.

- Bardzo mi przykro... Nie wiedziałem... - odrzekł miękko

Jamieson. - Jaki jest jej stan?

- Bardzo ciężki. Jak zresztą wszystkich pozostałych.

Moira odwróciła się na obrotowym krześle i spojrzała

Jamiesonowi prosto w oczy.

- To, co się tu dzieje, to jakiś obłęd.

- Śmiało. Niech pani mówi - zachęcił ją.

- Tym razem to zakażenie spowodowane przez Staphylococcus.

Jednak ta bakteria zachowuje się dokładnie tak samo jak

Pseudomonas. Żadne zwykłe antybiotyki nie mogą sobie z tym poradzić. Stajemy na głowie, żeby znaleźć kombinacje leków. Dwie nie dające się wyleczyć infekcje wystąpiły niemal jednocześnie.

Jak to możliwe?

- Infekcje nie poddające się leczeniu to nic nowego -

odrzekł Jamieson.

- Ale dwie naraz? Na tym samym oddziale? Coś mi w tej całej sprawie nie gra.

- Jeśli to panią pocieszy, uważam podobnie - zapewnił ją

Jamieson. - Ale w tej chwili nie mogę jeszcze powiedzieć nic więcej.

Moira przytaknęła, a potem lekko potrząsnęła głową, po czym wróciła do przerwanej pracy. Jamieson wyszedł i gdy przechodził przez szpitalny dziedziniec, z bocznych drzwi oddziału ginekologicznego wyłoniło się dwóch portierów pchających przykryty wózek. Skierowali się ku kostnicy.

- Nie możesz spać? - szepnęła Sue.

- Przepraszam, jeśli cię obudziłem - usłyszała w ciemności głos Jamiesona.

- Nic nie szkodzi. O czym myślisz?

- O tym, co powiedziała Moira Lippman, kiedy z nią rozmawiałem.

Stwierdziła, że „coś nie gra”. Faktycznie, w szpitalu na jednym oddziale zdarzają się jednocześnie dwa tak śmiertelne zakażenia.

- Uważasz, że jej również przyszło do głowy, iż możliwe jest rozmyślne spowodowanie infekcji? - spytała Sue.

- Nie, nie wydaje mi się - odparł Jamieson. - Mówiła po prostu o bakteriach.

- Nie rozumiem, do czego zmierzasz... - powiedziała Sue.

- Jak spowodowałabyś zakażenie instrumentów chirurgicznych, gdybyś chciała to zrobić?

- To proste. Pewnie zerwałabym plombę na sterylnym opakowaniu i wystawiła je na działanie powietrza. Może upuściłabym je na podłogę albo naplułabym na nie. Naprawdę nie wiem... Ale pewnie zrobiłabym coś w tym rodzaju.

- I wtedy stałyby się niesterylne?

- Oczywiście. Uważasz, że nie?

- Zgoda, ale pomyśl przez chwilę. Pójdź krok dalej. Na działanie jakich bakterii byłyby narażone?

- Aaa... chyba wiem, o co ci chodzi... - rzekła Sue. - Raczej słaba jest szansa, żeby w ten sposób przylgnęło do nich coś naprawdę niebezpiecznego, czy tak?

- Dokładnie.. Nie mówię, że to niemożliwe, ale wątpliwe.

Gdyby było inaczej, wszyscy byśmy ciągle chorowali. Dzięki

Bogu, czynników chorobotwórczych naprawdę niebezpiecznych jest niewiele i nie występują zazwyczaj jednocześnie.

- Więc gdyby zrobić to dwa razy przy dwóch oddzielnych okazjach, niebezpieczeństwo byłoby jeszcze mniej prawdopodobne.

- Zgadza się - odparł Jamieson. - Dlatego uważam, że potrzeba o wiele więcej, niż tylko otwarcia sterylnych opakowań.

- Gdyby przestępca był nosicielem jadowitego organizmu, miałby możliwość zakażenia instrumentów lub opatrunków własną wydzieliną.

Jamieson skinął głową, ale nie całkiem zgodził się z Sue.

- Szansa na to, żeby ktoś był nosicielem dwóch zabójczych organizmów jednocześnie, jest tak znikoma, że wręcz niemożliwa. I

jak by je od siebie oddzielił?

- Rozumiem - odrzekła Sue. - Więc jak to zrobił, zakładając, że to „on”? Masz jakiś pomysł?

- Żadnego - przyznał Jamieson.

- Mówiłeś, że chyba doktor Richardson miał jakieś zdanie na temat pierwszej bakterii - przypomniała Sue.

- Ale nie powiedział mi jakie - odparł Jamieson.

- Może powiedział to komuś innemu?

- Na przykład?

- Może swojej żonie?

Jamieson odwrócił głowę i pocałował Sue w policzek.

- Teraz wiem, dlaczego cię kocham - szepnął. - Jesteś absolutnym geniuszem.

Kiedy o ósmej rano Jamieson wszedł do laboratorium, zaskoczyła go obecność Moiry Lippman.

- Już zdążyła pani wrócić?! Tak wcześnie?!

- W ogóle nie byłam w domu. Nie opłaciło mi się wychodzić. W

nocy było tyle roboty...

- Musi pani być wykończona - powiedział Jamieson.

- Wszystko w porządku. I tak nie mogłabym zasnąć wiedząc, co się dzieje z Jenny.

- Jaki jest dzisiaj stan pani bratowej? - zapytał Jamieson.

- Jest bardzo słaba, a nowe środki nie działają zbyt skutecznie.

- Przykro mi... Oglądała już pani kultury bakterii?

- Doktor Evans miał rację. To Staphylococcus. Jest odporny na wszystkie rodzaje penicyliny, nawet na specjalne antyseptyczne wersje.

Erytromycyna również odpada. Ale wpadłam na pewien pomysł.

- Naprawdę? Na jaki?

- Kilka miesięcy temu szpital uczestniczył w programie doświadczalnym z nowym antybiotykiem firmy farmaceutycznej

„Steadman”. Lek nazywa się loromycyna. Przygotowywałam próby laboratoryjne i zostało mi jeszcze trochę tego specyfiku. Był wciąż w lodówce, więc wypróbowałam go na Staphylococcus.

Zadziałał. Lekarze mogliby go zastosować, gdyby dostali z firmy odpowiednią ilość.

- Dobra robota - pochwalił Jamieson. - Już im pani mówiła?

- Dzwoniłam na oddział dziesięć minut temu. Mają jeszcze kilka tuzinów zastrzyków pozostałych po tamtym eksperymencie. Pan

Morton już zaczął je stosować, a pan Crichton stara się o dostawę od firmy „Steadman”.

- Całe szczęście... - powiedział Jamieson. - Mam nadzieję, że nie jest za późno...

Moira przytaknęła.

- Czy znalazła pani zarazek na opatrunkach? - potwierdziła.

- Były ciężko skażone Staphylococcus. Nie ma wątpliwości, że tym razem one były przyczyną infekcji.

Jamieson przyznał, że na ten pomysł wpadła jego żona.

- Też Jest lekarzem? - zainteresowała się Moira.

- Pielęgniarką.

- Bystra kobieta - przyznała Moira.

- Jest tutaj, w szpitalu - powiedział Jamieson. - Przyjechała wczoraj.

- To niezbyt rozsądne - odrzekła Moira.

Jamieson spojrzał na zegarek. Musiał sprawdzić rejestr przebiegu sterylizacji materiałów opatrunkowych i udał się do

CDS. Wychodząc zderzył się z Clivem Evansem, który właśnie szedł do laboratorium. Jamieson przyznał, że mikrobiolog bezbłędnie rozpoznał nową bakterię. Evans skinął głową.

Jego zdaniem, badania mikroskopowe były wystarczająco jasne.

Kiedy usłyszał od Jamiesona, że Moira Lippman pracowała całą noc, powiedział, że należy się jej wolne.

- Poślę ją do domu - obiecał.

- Wiedział pan, że jej bratowa jest wśród tych zakażonych kobiet? - zapytał Jamieson.

- Nie... nie wiedziałem - wyznał Evans.

- Jej stan jest bardzo ciężki. Natomiast Moirze udało się znaleźć skuteczny antybiotyk. Może szczęście uśmiechnęło się do nas wreszcie i uda nam się zwalczyć tę cholerną bakterię.

- Przy odrobinie szczęścia powinno się udać - odrzekł Evans.

- Należy nam się to - powiedział Jamieson.

Kiedy pchnął drzwi i znalazł się w dziale sterylizacji, znów poczuł znajomą wilgotność powietrza, otaczającą go jak ogromny obłok.

Chwilami przypominało mu to wizyty u fryzjera. Bez względu na to, jaka pogoda była za oknem, we wnętrzu małego zakładu zawsze było gorąco i wilgotno.

Przechodząc do sali na tyłach, w której strzyżono mężczyzn, widział rzędy kabin. Szpary w zasłonach pozwalały mu dostrzec kobiety w pozycji półleżącej na fotelach. Płukano im włosy w białych emaliowanych zlewach, a potem suszono w metalowych parujących hełmach. Wilgoć z parą unosiły się w powietrzu tak jak tu.

Naczelny sanitariusz Blaney był w hali sterylizacyjnej.

Rozmawiał właśnie z kimś, gdy na widok Jamiesona przerwał ruszył się z miejsca. Na jego twarzy nie było uśmiechu.

- Potrzebne są mi pewne informacje - zagadnął Jamieson, ale

Blaney skinął tylko głową.

- W sali pooperacyjnej na ginekologii znalazła się paczka niesterylnych opatrunków dwustumilimetrowych - ciągnął Jamieson.

- Oto ich numer... - wręczył Blaneyowi zanotowane cyfry.

- To niemożliwe - odparł Blaney kręcąc przecząco głową.

- A jednak się zdarzyło - powiedział Jamieson. - Chcę zobaczyć zapis pracy sterylizatora.

Blaney wzruszył ramionami.

- Nic to panu nie da... - mruknął.

Poszedł do biura i wrócił po chwili z tarczą wykresu.

- Bez zarzutu - powiedział. - Niech pan sam sprawdzi.

Jamieson prześledził przebieg krzywej. Blaney miał rację.

Przebieg cyklu pracy sterylizatora nie odbiegał od normy. Był bez zarzutu pod każdym względem.

- Nie tu należy szukać przyczyny... - westchnął ciężko.

- Mówiłem panu, że to niemożliwe - odrzekł Blaney.

- W jaki sposób materiały opatrunkowe docierają na oddziały?

- spytał Jamieson.

- Zabiera je portier.

- Zawsze?

- O co panu chodzi?

Jamieson wyczuł w głosie Blaneya agresywność. Było jasne, że aluzja do Thelwella, który sam odbierał instrumenty, rozdrażniła sanitariusza.

- Zadałem panu pytanie - powiedział. Ostry ton jego głosu podziałał.

Blaney odparł spokojnie:

- Tak, zawsze...

- Czy istnieje możliwość dokładnego ustalenia, co działo się z tą paczką od momentu wyjęcia jej ze sterylizatora? - zapytał

Jamieson.

- Ze szczegółami... - odparł Blaney.

- To na co pan czeka? - zapytał spokojnie Jamieson, przeszywając go wzrokiem nie pozostawiającym wątpliwości, że sprzeciwianie się nie byłoby najlepszym pomysłem.

Blaney ruszył przodem do biura, po czym przystąpił do wertowania pliku papierów. Wyciągnął z niego żółtą kartkę i przyłożył ją do wykresu, który wciąż trzymał w ręku.

- Oto formularz komisyjnego protokołu z tego właśnie cyklu pracy sterylizatora - powiedział. - Są na nim trzy podpisy: Johna

Hargreavesa, czyli pracownika, który załadował partię opakowań z materiałami opatrunkowymi do sterylizatora i uruchomił autoklaw;

doktora Evansa, gdyż właśnie wtedy kontrolował pracę urządzenia, oraz mój, ponieważ później sprawdzałem wykres pracy maszyny i oddałem wysterylizowaną partię opatrunków do użytku.

- Co dalej? - zapytał Jamieson.

Blaney ponownie spojrzał na formularz.

- Cała partia została zmagazynowana w przeznaczonym do tego celu czystym pomieszczeniu, w którym pozostawała do piątku, kiedy to zabrano opatrunki na ginekologię.

- Kto zabrał?

- Jeden ze szpitalnych portierów. Nie wiem, który to był, ale odbiór pokwitowała starsza pielęgniarka Kelly.

- Tego samego dnia? - zapytał Jamieson.

- Tak.

A zatem nie było żadnej nieprawidłowości w dostarczaniu opatrunków do miejsca ich przeznaczenia, odkąd opuściły dział sterylizacji - pomyślał Jamieson. Gdyby opakowania zostały naruszone, musiałoby się to stać w ciągu tych trzech dni, kiedy leżały na oddziale, zanim zostały użyte, albo podczas dwudniowego przechowywania ich w magazynie w dziale sterylizacji.

Tej drugiej ewentualności nie brał przedtem pod uwagę. Może instrumenty chirurgiczne i materiały opatrunkowe zostały skażone, zanim w ogóle opuściły dział sterylizacji? Zmroziło go to podejrzenie. Spojrzał Blaneyowi prosto w oczy, ale nie dostrzegł w nich nic szczególnego.

- Kto odpowiada za magazyn? - zapytał.

- Ja.

- Chcę go obejrzeć.

Blaney wzruszył ramionami i z obojętną miną zaprowadził

Jamiesona do długiego, wąskiego pomieszczenia wypełnionego metalowymi stelażami, na których spoczywały instrumenty chirurgiczne i materiały opatrunkowe.

W magazynie nie było okna. Umieszczona pod sufitem fluorescencyjna lampa wydawała od czasu do czasu buczący dźwięk.

Gdy Jamieson posuwał się tam i z powrotem wąskimi przejściami, Blaney tkwił milcząco w drzwiach.

Jamieson nie spodziewał się znaleźć tu niczego podejrzanego.

Chciał po prostu sprawdzić, jak zachowa się Blaney podczas oględzin magazynu. Starał się uchwycić jakiś objaw zdenerwowania, ale Blaney przez cały czas nie dał po sobie niczego poznać.

- Czy to będzie wszystko? - zapytał, kiedy Jamieson zakończył inspekcję.

- Na razie... - usłyszał w odpowiedzi.

Jamieson otrzymał numer telefonu żony Richardsona, Claire, od Hugha Crichtona. Zadzwonił do niej przed dwunastą i zapytał, czy mógłby z nią porozmawiać.

- O czym?

- O pani mężu.

Najpierw nastąpiła chwila ciszy, po czym Claire Richardson przemówiła lekko ironicznym tonem, ale w jej głosie była gorycz.

- To coś nowego. Miałam wrażenie, jakby wszyscy w tym cholernym szpitalu udawali, że John w ogóle nie istniał. Poza

Clivem Evansem i Moirą Lippman nikt nawet nie raczył pojawić się na pogrzebie. Banda drani. John poświęcił temu podłemu szpitalowi dwadzieścia lat życia.

- Bardzo mi przykro... - odparł Jamieson zgodnie z prawdą.

Lubił Johna Richardsona.

- O czym chce pan porozmawiać?

- Wolałbym powiedzieć to pani osobiście.

- O, u licha! - powiedziała Claire Richardson. - Kiedy?

- Czy wspólny lunch wchodziłby w rachubę? - zapytał ostrożnie. Ku swemu zaskoczeniu usłyszał śmiech kobiety.

- Od chwili, kiedy ostatni raz byłam zaproszona na lunch, minęło dość dużo czasu. Niech będzie.

Umówili się w restauracji o pierwszej.

Jamieson czekał tylko pięć minut. Kiedy pojawiła się Claire

Richardson, uścisnęli sobie ręce. Mimo uśmiechu na twarzy była smutna. Nie obnosiła się wprawdzie ze swym bólem, ale z jej jakby nieobecnego spojrzenia Jamieson wywnioskował, że nie pogodziła się ze stratą męża. Podczas wspólnego lunchu okazało się, że jest kobietą inteligentną, obdarzoną poczuciem humoru i Jamieson stwierdził w duchu, że zdecydowanie mu się podoba. Prawdopodobnie

Richardsonowie musieli być bardzo szczęśliwą parą.

Pasowali do siebie. Obawiał się, że rozmowa może być trudna.

Ale atmosfera spotkania okazała się bardzo miła. Kiedy na zakończenie lunchu kelner podał kawę, Claire zapaliła papierosa i wypuszczając kłąb dymu powiedziała:

- A teraz niech mi pan powie, czego chciał się pan dowiedzieć?

- Czy John dużo pani opowiadał o swojej pracy? - zapytał

Jamieson.

- Mówił mi wszystko.

- Zatem wie pani wszystko na temat infekcji na oddziale ginekologii w Kerr Memorial?

Claire Richardson odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się.

Ale w jej śmiechu nie było nic wesołego.

- Czy wiem?! - wykrzyknęła. - Przeżywałam razem z Johnem każdą piekielną minutę tej historii. Udrękę, gdy nie mógł znaleźć źródła infekcji, podniecenie, gdy odkrył, że Thelwell jest nosicielem bakterii, a później...

- Co było później, pani Richardson? - zapytał Jamieson niecierpliwie, pochylając się w jej kierunku. Gdy przerwała, przez jej twarz przemknął cień smutku.

- Nie wiem. John zaczął mieć wątpliwości. Wydawał się bardzo przybity, całkowicie zamknął się w sobie, co było do niego niepodobne.

Zawsze dzieliliśmy nasze smutki i radości... Godzinami przesiadywał sam w gabinecie, a potem... sam pan wie.

- Odebrał sobie życie - powiedział delikatnie Jamieson.

Oczy Claire Richardson nagle zabłysły.

- O nie! - syknęła. - Nigdy w życiu w to nie uwierzę.

- Jak to?

- Został zamordowany.

Jamiesona zaskoczyła pewność, z jaką to wypowiedziała.

- Ale dlaczego? - zapytał cicho.

- Skąd mam, do diabła, wiedzieć! - odparła szybko, sięgając do torebki po chusteczkę i przykładając ją do oczu. - Po co pan o to wszystko pyta?

Jamieson zastanawiał się przez moment, ile powinien jej powiedzieć, po czym rzekł:

- Wydaje mi się, że pani mąż coś odkrył. Coś, co miało związek z infekcją. Coś bardzo istotnego, o czym nikomu nie powiedział.

Jestem pewien, że w ten wieczór, kiedy umarł, miał zamiar powiedzieć to mnie. Ale przyszedłem za późno...

Spojrzenie Claire Richardson ożywiło się.

- To było motywem zabójstwa? Ktoś zabił Johna, żeby powstrzymać go od powiedzenia panu czegoś? - zapytała.

- Możliwe... - przytaknął Jamieson.

- Gdyby mógł pan to udowodnić, nigdy bym panu tego nie zapomniała.

- Będę zatem potrzebował pani pomocy. Muszę się dowiedzieć, co odkrył pani mąż.

- Ale ja nie mam pojęcia... - Claire Richardson rozłożyła bezradnie ręce.

- Niech się pani zastanowi. Cokolwiek powiedział w okresie, kiedy już zamknął się w sobie, może mieć ogromne znaczenie. Może coś zanotował?

Mówiła pani, że spędzał dużo czasu w swoim gabinecie. Może zostawił jakieś papiery?

- Nie sądzę... - odparła w zamyśleniu. - Ale była jedna rzecz...

- Tak?

- Tej nocy, kiedy to wszystko się zaczęło, spacerował tam i z powrotem po swoim gabinecie. Słyszałam, jak kilka razy powtórzył: „Brak pęcherzy.

Nie było pęcherzy”.

Jamieson nic z tego nie rozumiał, więc Claire Richardson wzruszyła ramionami.

- Wiem, że to brzmi bez sensu... - powiedziała. - Ale tak właśnie mówił.

- Brak pęcherzy? Na czym? A może na kim?

Claire potrząsnęła głową.

- Niech pani się zastanowi - powiedział Jamieson. - Może

John mówił coś jeszcze. Cokolwiek. Jeśli coś pani sobie przypomni, proszę do mnie zadzwonić.

- Dobrze - przyrzekła Claire.

Uścisnęli sobie ręce i rozstali się.

Jamieson właśnie zaczął opowiadać Sue o spotkaniu z Claire

Richardson, gdy zadzwonił telefon.

- Zmarła druga kobieta zakażona Staphylococcus - powiedział

Clive Evans. - Ale pozostałe zaczynają reagować na loromycynę.

- Całe szczęście - odrzekł Jamieson. - A jaki jest stan bratowej Moiry Lippman - Niestety... To właśnie ona jest drugą ofiarą infekcji.

- Jasna cholera...

- Chciałem zawiadomić pana możliwie jak najszybciej, ale nie mogłem pana nigdzie znaleźć.

- Byłem na lunchu z Claire Richardson.

- O, naprawdę...? Jak się czuje?

- Jakoś się trzyma. Tak bym to określił.

- Nie wiedziałem, że pan ją zna - powiedział Evans.

- Nie znałem jej wcześniej, ale chciałem z nią porozmawiać.

Wydaje mi się, że John Richardson wiedział na temat infekcji coś, czego nikomu nie powiedział. Miałem nadzieję, że może wspominał o tym własnej żonie.

- I co?

- Niestety...

- Szkoda... A czego miał się pan nadzieję dowiedzieć? -

zapytał Evans.

- Trudno mi to sprecyzować... Chodzi o to, że kiedy poprosiłem Kontrolę Naukowo - Medyczną o analizy Pseudomonas, otrzymałem wyniki świadczące o tym, iż bakteria jest odporna na wszystkie antybiotyki sama z siebie, więc byłem zaskoczony. Ale

Johna Richardsona to jakoś nie zaskoczyło. Wyglądało wręcz na to, że właśnie tego się spodziewał.

- Dziwne... - rzekł Evans.

- Panu też zapewne o niczym nie wspominał?

- Niestety, nie.

Kiedy skończyli rozmowę, Jamieson powiedział Sue o śmierci drugiej kobiety.

- Chyba teraz trzeba będzie zamknąć cały oddział, prawda?

- spytała Sue.

Jamieson zaczął się przechadzać po pokoju.

- Teoretycznie, nie ma potrzeby - powiedział. - Sytuacja wygląda tak. Doszło do dwóch wypadków zakażenia bakterią

Staphylococcus.

Przyczyna infekcji została rozpoznana. Dwie kobiety zmarły, ale obecnie sytuacja jest właściwie nieco opanowana i są wszelkie szanse na to, że pozostałe pacjentki uda się wyleczyć dzięki zastosowaniu loromycyny. Owszem, skutki były tragiczne, ale to są przypadki, które od czasu do czasu mogą się zdarzyć.

- Tyle że częściej w Kerr Memorial niż w jakimkolwiek innym szpitalu - odrzekła Sue.

Jamieson w milczeniu pokiwał głową.

- Czy jest jeszcze coś, co możesz w tej sprawie zrobić? -

zapytała cicho Sue.

- Nie. Wszystko co mam, to tylko podejrzenie, że główną przyczyną,. infekcji pozostaje celowe skażenie instrumentów chirurgicznych i materiałów opatrunkowych. A tego rodzaju rzeczy nie można mówić oficjalnie nie mając żadnych dowodów na ich poparcie.

- Ale przecież zmarło kilka kobiet - odparła Sue. - Za pierwszym razem trzy, teraz dwie następne...

- Nie musisz mi o tym przypominać - powiedział Jamieson.

- Przepraszam. Nie o to mi chodziło...

- W porządku. To ja powinienem cię przeprosić - powiedział

Jamieson obejmując Sue. - To miejsce źle na mnie działa. Nie cierpię go.

Nienawidzę tu każdego kamienia, każdego skrawka powierzchni tego cholernego szpitala.

- Ale wiem, że się nie poddasz. Wyświetlisz tę sprawę. Wtedy wrócimy do naszego domku w Kencie i będzie tak jak dawniej.

- Myślę o tym z przyjemnością - szepnął Jamieson czując na policzkach włosy Sue.

Odezwał się telefon. W słuchawce Jamieson usłyszał głos

Claire Richardson.

- Prosił pan, żebym zadzwoniła, jeśli przyjdzie mi coś do głowy, co może się przydać.

- Tak.

- Przejrzałam jeszcze raz rzeczy w gabinecie Johna i natknęłam się na coś, o czym nigdy nawet słowem mi nie wspomniał.

- Naprawdę?

- To wizytówka szpitala. Jest na niej numer telefonu.

- Szpitala? - powtórzył Jamieson czując się tak, jakby wypuszczono z niego powietrze.

- Tak. Najwyraźniej John kontaktował się z tym szpitalem w przeddzień swojej śmierci. Nigdy o nim nie słyszałam i jestem pewna, że John nigdy mi nic na ten temat nie mówił. Czy sądzi pan, że to może mieć jakiś związek ze sprawą?

- Nie możemy lekceważyć żadnego śladu, pani Richardson.

- Proszę mi mówić Claire.

- Dobrze, Claire. Co to za szpital?

- Costello Court. Znajduje się w Willow Norton, w Norfolk.

Chce pan numer telefonu?

Jamieson zapisał go.

- Sprawdzę to - powiedział. - Wielkie dzięki.

- Jeśli to coś ważnego, da mi pan znać?

- Oczywiście.

- To brzmi jak nazwa domu starców - powiedziała Sue, gdy

Jamieson skończył rozmawiać i natychmiast zaczął wykręcać numer szpitala.

Poczekała cierpliwie, aż czegoś się dowie i zapytała: - No i...?

Jamieson odłożył słuchawkę i podszedł wolno do okna.

- To nie jest dom starców - odrzekł. - To klinika psychiatryczna.

- Costello Court to klinika psychiatryczna? - Sue była zaskoczona.

- Nie mają tam laboratorium, więc Richardson nie mógł tam dzwonić w sprawach służbowych.

- Więc po co telefonował do kliniki psychiatrycznej?

- Może miał przyjaciela lub kolegę wśród tamtejszego personelu?

- Gdyby tak było, jego żona wiedziałaby o tym.

Jamieson zastanawiał się przez chwilę.

- Wszyscy twierdzili, że napięcie, w jakim żył, dało mu się we znaki, Może zamierzał tam nieco odetchnąć, zanim nastąpi całkowite załamanie?

- Po czym, zamiast tego, postanowił się zabić? - zapytała

Sue cynicznym tonem.

Jamieson zdawał sobie sprawę z niedorzeczności takiego przypuszczenia.

- Chodzi o to, że Claire Richardson nie wierzy w samobójstwo męża - powiedział.

- W żadnych okolicznościach nie byłoby jej łatwo pogodzić się z tym - odparła Sue. - Była jego żoną. Samobójstwo zawsze postrzegane jest jako zdrada ukochanej osoby.

- Ciekaw jestem, co powiedziałaby na taki pomysł, że jej mąż zamierzał zostać pacjentem Costello Court?

- Zapytaj ją.

- Zrobię to jutro - odrzekł Jamieson.

* 11 *

Klinika psychiatryczna! - wykrzyknęła Claire Richardson, gdy zadzwonił do niej Jamieson. - Po cóż, na Boga, John kontaktował się z kliniką psychiatryczną?!

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć - odpowiedział

Jamieson. - Jest pani pewna, że mąż nigdy o tym nie wspominał, nawet mimochodem?

- Absolutnie pewna.

- Claire, pani mąż żył w straszliwym napięciu. Przyszło mi do głowy, że - być może - rozważał możliwość skorzystania z krótkiego pobytu w takim szpitalu, żeby po prostu trochę się odprężyć.

Czekając na reakcję Claire Richardson Jamieson czuł napięcie, jakie wywołała jego sugestia. Wiedział, że Claire miałaby ochotę posłać go do wszystkich diabłów z takim pomysłem, ale się powstrzymuje zapewne przyznając w duchu, że mąż naprawdę przeżywał poważny stres.

- Nie mówiąc mi o tym? Wykluczone - stwierdziła w końcu.

- W takim razie musiał mieć inny powód, żeby tam telefonować

- odrzekł Jamieson dyplomatycznie. - Może nie miało to nic wspólnego z naszą sprawą.

- Być może.

Jamieson obiecał informować Claire o wszystkim i odłożył słuchawkę.

Wydał z siebie długie westchnienie i spojrzał na Sue.

- Sugerowanie Claire Richardson czegoś takiego nie było najszczęśliwszym pomysłem... - powiedział.

- Nie należało oczekiwać, że będzie inaczej.

- Zapewne... Ale może ona ma rację. Może Richardson miał inny powód, żeby kontaktować się z Costello Court.

- Na przykład?

Jamieson nie odpowiedział od razu.

- Może pamiętał, że w przeszłości, w innym szpitalu zdarzył się podobny przypadek infekcji i chciał dokonać wymiany doświadczeń? - odezwał się po chwili.

- Więc sądzisz, że w szpitalu psychiatrycznym mają oddział ginekologiczny? - zapytała Sue. W jej słowach nie było sarkazmu, ale Jamieson dostrzegł lekki uśmiech błąkający się w kącikach jej warg.

- Potrafiłaś doszukać się słabego punktu w moim rozumowaniu

- powiedział uśmiechając się.

Postukał długopisem o zęby i nagle zapytał:

- A może Richardson dowiadywał się o pacjenta? - Zamilkł na moment, spojrzał na Sue i dodał: - Albo o kogoś, kto był kiedyś pacjentem?!

Sue w lot pojęła do czego zmierza.

- Thelwell! - wykrzyknęła.

- Otóż to! - Jamieson z podnieceniem rozglądał się za kartką, na której zapisał numer telefonu. - Jeśli Thelwell był pacjentem szpitala dla psychicznie chorych, to mamy coś, co należy zbadać.

- Wystarczy, że zadzwonisz do tamtego szpitala i po prostu zapytasz? - w głosie Sue brzmiało powątpiewanie.

- Nawet nie zamierzam próbować - zaprzeczył Jamieson. - Nie powiedzieliby mi tego. Zadzwonię do Macmillana z Kontroli

Naukowo-Medycznej. Niech oni to ustalą.

Macmillan był nieosiągalny, ale panna Roberts przyjęła wiadomość i zapewniła Jamiesona, że otrzyma żądaną informację natychmiast, jak tylko uda się coś ustalić.

- Co teraz? - zapytała Sue.

- Dziś wieczorem muszę wyjść - odparł Jamieson.

- Dokąd?

- Thelwell ma dziś próbę chóru.

Zaczęło padać, kiedy Jamieson ulokował się w samochodzie na końcu ulicy, gdzie mieszkał Thelwell. Co chwila musiał uruchamiać wycieraczki, by cokolwiek widzieć. Kiedy po raz nie wiadomo który spojrzał na zegarek, było jedenaście po siódmej. Czternaście po siódmej na chodniku przed domem pojawiła się postać Thelwella.

Chirurg zamknął za sobą furtkę od ogrodu, wcisnął głowę w ramiona, postawił kołnierz swojego ciemnego płaszcza i podszedł do samochodu. W kilka sekund później ciemnozielone volvo jechało w kierunku miasta.

Początkowo Jamieson myślał, że Thelwell rzeczywiście zamierza jechać na próbę chóru. Jego samochód podążał prosto do kościoła St. Serf. Ale Jamieson stał się czujny, gdy volvo pomknęło dalej, do miasta. Na skrzyżowaniu Thelwell zdążył przeciąć przecznicę na żółtym świetle. Jamieson musiał wyhamować i poczekać na zielone. Dogonił Thelwella na następnych światłach.

Między nim a volvo znajdowały się dwa samochody. Rover metro i ford escort. Gdy zapalił się zielony sygnał, samochód Thelwella wyskoczył do przodu. Ford utknął na skrzyżowaniu. Jamieson zaklął pod nosem.

Wjeżdżali w ruchliwą część miasta i łatwo mógł zgubić volvo.

Wreszcie escorta udało się uruchomić i ruszył z miejsca na zbyt wysokich obrotach, mających - być może - zagłuszyć zakłopotanie kierowcy. Jamieson przycisnął pedał gazu starając się nadrobić stratę, gdy nagle na jego pas z boku zaczął wjeżdżać autobus. Nie zamierzając ustępować mu pierwszeństwa Jamieson nie zmienił pasa i nacisnął sygnał klaksonu modląc się jednocześnie w duchu, by kierowca autobusu powstrzymał się od zajechania mu drogi.

Manewr się udał, ale gdy Jamieson spojrzał w lusterko wsteczne, zdążył dostrzec ordynarny gest kierowcy autobusu.

- Tobie też... - mruknął pod nosem starając się rozpaczliwie odszukać volvo. Zaczynał obawiać się, że zgubił Thelwella.

Warunki ruchu poprawiły się, ale gdy nie dostrzegł przed sobą volvo, serce w nim zamarło. Zbliżał się bowiem do rozjazdu w kształcie litery Y i nie miał pojęcia, w którą stronę teraz pojechać. Gdyby wybrał prawą, okrążyłby dworzec i dojechał do centrum handlowego. Jeśli skręciłby wlewo, musiałby przejechać przez dzielnicę „czerwonych latarni”... Podjął decyzję.

Licząc, że dopisze mu szczęście, skręcił w lewo. Los mu sprzyjał. Kiedy pokonał jednokierunkowy odcinek i spojrzał przed siebie na pustą ulicę, zdążył dostrzec zielone volvo skręcające w lewo u podnóża wzniesienia.

Mógł to nie być samochód Thelwella, ale z drugiej strony równie dobrze mógł to być właśnie ten. Jamieson zwolnił i skręcił w lewo, w ulicę, w którą przypuszczalnie volvo zjechało z głównej ulicy. Nie mógł być pewien, że to akurat tutaj, gdyż w tej okolicy co kilkadziesiąt metrów było szereg przecznic prowadzących do walących się domów czynszowych na tyłach głównej arterii. Ale po samochodzie Thelwella nie było śladu. Jechał więc wolno wąskim zaułkiem rozglądając się, i jednocześnie sprawdzając w lusterku wstecznym, czy nie tamuje ruchu. Po obu stronach uliczki rozlokowane były bary i restauracje, a wiele z nich wystawiło na chodnik tablice reklamowe, przeszkadzając pieszym, którzy wciąż schodzili na jezdnię, by je ominąć.

Z greckiej restauracji wytoczył się nagle pijany facet, któremu w opuszczeniu lokalu pomógł energicznie gestykulujący, śniady mężczyzna, ubrany w smoking. Jamieson musiał nagle zahamować, żeby nie potrącić pijaka, który znalazł się tuż przed maską samochodu. Na szczęście jechał bardzo wolno. Facet obrzucił auto mętnym spojrzeniem i zatoczył się z powrotem w stronę krawężnika. Na rogu stały tam dwie prostytutki. Jamieson zatrzymał się na przecięciu ulic. Jedna uśmiechnęła się, druga oparła rękę na biodrze.

Stały razem i Jamieson pomyślał, że praca parami ma im zapewnić bezpieczeństwo. Ciekaw był, w jakim stopniu, ale uznał, że interes kręci się zapewne jak zwykle, bez względu na ryzyko.

Płatne urlopy i zwolnienia lekarskie są nieznane w najstarszej profesji świata.

Jamieson skręcił za róg i rozejrzał się po obu stronach ulicy. Ani śladu volvo Thelwella. Zjechał na bok i zatrzymał się nie wyłączając silnika. Musiał się zastanowić, co ma robić dalej.

Z baru nieopodal dolatywała muzyka jazzowa wykonywana na żywo.

Melodia wydała mu się znajoma, ale co to było, wyleciało mu z głowy. Przebiegł w myślach kilka możliwych tytułów, zanim przypomniał sobie, że to CheYokee. Nie miał pojęcia, że jego postój zostanie jednoznacznie zrozumiany przez czarną dziewczynę ubraną w obcisły biały sweterek pod rozpiętą skórzaną kurtką i w czarną wełnianą spódniczkę mini. Ruszyła w kierunku samochodu i przez opuszczoną szybę Jamieson słyszał jej ocierające się o siebie grube uda. Uśmiechnął się blado i uniósł do góry rozpostartą dłoń dając dziewczynie do zrozumienia, że nie jest zainteresowany. Wycofała się wzruszając wzgardliwie ramionami.

Jamieson poczuł się zażenowany. Doszedł wręcz do absurdalnego wniosku, że powinien przeprosić dziewczynę... Kiedy już miał zamiar odjechać, ktoś od zewnątrz otworzył drzwi i ospały męski głos zapytał:

- Czyżby skończyła nam się benzynka, sir?

Ton, podobnie jak samo otwarcie drzwi jego wozu, natychmiast rozdrażniły Jamiesona. Ponadto facet go zaskoczył.

- Nie, mamy benzynę... - odparł zachowując celowo liczbę mnogą.

Był przekonany, że facet przedstawi mu się za chwilę jako policjant. Zgodnie z przewidywaniem w ręku mężczyzny pojawiła się otwarta legitymacja.

- Więc co my tu kombinujemy, jeśli wolno spytać? - odezwał się ponownie protekcjonalny głos. Jamieson odczytał z legitymacji interesujące go szczegóły. Facet był zwykłym stójkowym.

- Pracujemy - odparł pokazując swoje dokumenty. - Pracujemy dla Kontroli Naukowo - Medycznej i możemy się ostro wkurzyć, jeśli jakiś dupowaty krawężnik spieprzy nam nasze dochodzenie. Bo nie potrzebujemy tu towarzystwa.

- Przepraszam, sir... - odrzekł policjant, momentalnie zmieniając sposób zachowania. - Myślałem, że...

- Wiem, co myśleliście - przerwał mu Jamieson. - Mam zamiar trochę się tu pokręcić.

- W porządku, sir.

- Nie widzieliście gdzieś w pobliżu zielonego volvo kombi? -

zapytał Jamieson.

- Niejedno.

- Nigdy bym nie przypuszczał, że jest tu ich aż tyle -

powiedział Jamieson.

- Zdziwiłby się pan... Oprócz yuppies, którzy przyjeżdżają tu na kolację i żeby pooddychać „niebezpieczną atmosferą” tej dzielnicy, mamy tu mnóstwo miejscowych, którzy się dorobili.

Mieszkanie w sercu miasta zrobiło się modne dzięki przemówieniom księcia Karola. Hołoty jeżdżącej volvo stale przybywa. Mieszkają w przerobionych na domy garażach i w przebudowanych magazynach.

Potrzebują kombi, żeby wozić do parku swoje labradory, żeby mogły się tam wysrać. Czasami tak sobie myślę, że niedługo wszystkie okoliczne dziwki będą jeździć jak królowe.

Jamieson nie uśmiechnął się. Zastanawiał się nad tym, co usłyszał.

Należało brać pod uwagę ewentualność, że i Thelwell mógł mieć w tej dzielnicy własne mieszkanie. Dla zabójcy miałoby ono oczywiste zalety.

Wygodniej byłoby mu działać stąd niż z domu. Miałby miejsce, w którym można po zabójstwie przebrać się, umyć, doprowadzić do porządku. Nie musiałby wracać do domu w ubraniu poplamionym krwią, a z tego, co Jamieson słyszał o ofiarach, wynikało, że morderstwa były bardzo krwawe.

To miałoby nawet uzasadnienie z punktu widzenia psychiatrii.

Thelwell mógł cierpieć na rozdwojenie jaźni. Mieszkanie tutaj mogło mu służyć za bazę dla drugiego „ja”. Jak w przypadku

Mr Hydea.

Jamieson ponownie zapuścił się w labirynt bocznych uliczek, by w końcu znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu, które opuszczał biały golf G.T.I.

Kierowca właśnie wystartował, jakby brał udział w wyścigu w

Le Mans.

Jamieson wjechał tyłem na to miejsce i wyłączył silnik.

Oparł ręce na kierownicy ze wzrokiem utkwionym przed siebie i przemyśliwał niepowodzenie w śledzeniu Thelwella. Uśmiechnął się kwaśno na wspomnienie tego, co powiedział Sue, że śledzenie

Thelwella miało być dziecinnie łatwe.

Teraz przekonał się, jak bardzo się mylił. Zgubił go i tyle.

Był już prawie zdecydowany dać sobie spokój i wracać do szpitala, gdy nagle przez skrzyżowanie oddalone od niego nie więcej niż pięćdziesiąt metrów przemknęło zielone volvo. Stało się to tak szybko, że nie zdążył dostrzec kierowcy. Wiedząc, że wyjechanie ciasno zaparkowanym samochodem zajmie trochę czasu, wyskoczył i pobiegł do skrzyżowania, żeby zobaczyć, dokąd pojechało volvo. Zdążył zauważyć, że auto skręca w połowie ulicy z lewo. Szybko rozważył, czy warto wracać po swój samochód, i zdecydował się zaryzykować - pobiegł mając nadzieję, że volvo jest już blisko swego celu. Dotarł tam, gdzie widział je ostatni raz, i ostrożnie wyjrzał zza rogu. Zobaczył szeroką ulicę bez wylotu, na końcu znajdował się dziedziniec firmy budowlanej, ogrodzony wysoką palisadą. Zielone volvo stało zaparkowane przy bramie z napisem głoszącym, że jest używana przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W samochodzie nie było nikogo.

Nasuwało się pytanie: dokąd udał się Thelwell? Jamieson przyjrzał się oknom po obu stronach ulicy. Doszedł do wniosku, że

Thelwell nie zdążyłby przejść dłuższego dystansu niż połowa ulicy. To ograniczało obszar poszukiwań do czterech wejść wiodących do czynszowych mieszkań. Kiedy się nad tym zastanawiał, usłyszał za sobą rozmowę. Obejrzał się. Mocno pijany żołnierz wspierał się na dziewczynie dwukrotnie mniejszej od niego, która starała się za wszelką cenę utrzymać go w pozycji pionowej. Para skręciła w zaułek.

Jamieson cofnął się i ukryty w cieniu sklepowych drzwi obserwował niepewny chód tamtych dwojga, dopóki nie przeszli obok. Już miał wyjść z ukrycia, gdy żołnierz przewrócił się na ziemię.

- O Boże! - wykrzyknęła jego towarzyszka z wyraźnym miejscowym., akcentem. - Daj spokój! Obudź się! Nie możesz tu spać! - Kiedy nawoływania nie odniosły skutku, dziewczyna zaczęła przymilnie: - Daj spokój, kochanie. No... wstań! Mieliśmy się zabawić, pamiętasz? Żołnierz wydał z siebie pijacki chichot, ale nawet nie próbował się podnieść.

- Mieliśmy się zabawić... - powtórzył bełkotliwie, po czym monotonnym głosem zaczął podśpiewywać: - Mieliśmy się zabawić...

mieliśmy... Dziewczyna straciła wreszcie panowanie, gdy po raz trzeci nie udało jej się postawić żołnierza na nogi.

- Jeśli myślisz, że targałam cię całą drogę tylko po to, żebyś się tu teraz wyłożył, to się grubo mylisz! - wrzasnęła.

Jamieson zauważył, że zaczęła przeszukiwać kieszenie żołnierza i wyciągnęła mu portfel.

- Zostaw to! - syknął wówczas z ciemności.

Zaskoczona wyglądała na przerażoną.

- Kto to? - zapytała trzęsącym się głosem. - Gdzie pan jest?

Podniosła się i rozejrzała nerwowo.

- O Boże! - wykrzyknęła. Strach wziął w niej górę. Cisnęła portfel na leżącego żołnierza i zaczęła uciekać.

Jamieson podciągnął żołnierza do pozycji siedzącej i ulokował go na chodniku. Portfel wsunął mu z powrotem do kieszeni. Uznał, że to najlepsza rzecz, jaką w tych okolicznościach może zrobić, i ruszył przed siebie. Tak naprawdę wciąż jeszcze nie miał pojęcia, co zrobi, kiedy znajdzie

Thelwella, ale przeczucie mówiło mu, że na zastanawianie się nad tym ma jeszcze dużo czasu. Trafił na kolejne drzwi i postanowił poczekać. Po półgodzinnym chodzeniu od drzwi do drzwi szczęście uśmiechnęło się do niego. W jednym z oświetlonych okien dostrzegł sylwetkę bardzo przypominającą Thelwella.

Podszedł do drzwi wejściowych domu i nacisnął klamkę. Znów miał szczęście.

Drzwi nie były zamknięte. Wsunął się do środka, po czym cicho i dokładnie zamknął je za sobą wstrzymując oddech, gdy powoli opuszczał klamkę.

Kiedy postawił nogę na pierwszym stopniu schodów, uświadomił sobie nagle z całą wyrazistością bezsens tej całej akcji. Być może, przyjdzie mu lada chwila stanąć oko w oko z psychopatycznym zabójcą, a szansa na to, że facet padnie na kolana i wyśpiewa mu wszystko, była raczej nikła. Świadomość tego sprawiła, że poczuł, jak napinają mu się mięśnie całego ciała. Musiał być przygotowany na wszystko, choć jeśli Thelwell nie miał broni lub noża, nie było się tak znowu czym przejmować. Poza tym Jamiesonowi wydawało się, że ma przewagę, bo w grę wchodzi element zaskoczenia... W

sekundę później nagły brak światła na klatce schodowej zaskoczył jego samego.

Stał więc bez ruchu w ciemności tak czarnej, że niemal można było jej dotknąć. Był w połowie trzeciej kondygnacji schodów.

Żałował, że nie ma zapałek lub zapalniczki. Powietrze pachniało wilgocią a na twarzy czuł jego wyraźny chłód. Nagle gdzieś nad sobą usłyszał odgłos przypominający szurnięcie, Raptownie wstrzymał oddech.

„k - To ty, Thelwell?! - zawołał i gdy usłyszał lekkie drżenie własnego głosu, był zły na siebie. Cisza. A potem następny odgłos szurnięcia nogą, tym razem z innej strony.

- Skończ te zagrywki, Thelwell! - odezwał się Jamieson stanowczo, choć bynajmniej nie czuł w sobie odwagi. Cisza. Nogą poszukał końca stopnia i zszedł o jeden schodek w dół. Starał się poruszać cicho, ale serce waliło mu tak szybko i mocno, iż był pewien, że je było słychać.

Przywarł plecami do ściany, by mieć pewność, że nie zostanie zaskoczony z tyłu.

Doszedł do wniosku, że nikt nie może go zaatakować również z przodu, gdyż miał przed sobą poręcz, a za nią znajdowała się głęboka czeluść klatki schodowej. Miał wrażenie, że w ciemnościach jest więcej osób niż jedna.

Zbliżali się z góry i z dołu schodów. Ze zdenerwowania chciał coś głośno powiedzieć, ale zmusił się do zachowania ciszy, żeby nie zdradzać swej obecności.

- Sssy... - usłyszał nagle gdzieś ponad sobą, jakby czaił się tam syczący wąż.

- Sssy... - odpowiedział inny głos z dołu.

Bawią się ze mną - pomyślał Jamieson. Te dranie bawią się ze mną!

Opanowała go wściekłość, która zagłuszyła uczucie strachu. Z

trudem zachował spokój. Zdał sobie sprawę z tego, że czający się w ciemności ludzie nie mogą go widzieć, podobnie jak on nie mógł widzieć ich. Powoli sięgnął nogą w dół w kierunku następnego stopnia... Ale tym razem ktoś podciął mu ją nagłym, gwałtownym szarpnięciem! Zwalił się ciężko na kamienne schody, przyjmując cały impet upadku na policzek. W głowie pokazały mu się gwiazdy, a z ust wydobył się okrzyk bólu. Potężny cios czyjejś pięści trafił go w prawą nerkę. Znów wyrwał mu się okrzyk, gdy w obronnym odruchu próbował zwinąć się w kłębek. Wyrzucił do tyłu rękę mając nadzieję, że jego cios dosięgnie kogoś, ale zamach był za słaby. Odpowiedzią ze strony napastnika było kopnięcie w brzuch, które pozbawiło Jamiesona tchu.

- Za ręce go! - usłyszał w ciemności wściekły głos.

Poczuł, jak ktoś wykręca mu ramiona do tyłu i dźwiga do góry. Na jego ciało spadło z głuchym łomotem kilka następnych ciosów. Nagle zorientował się, że jest przechylony przez poręcz.

Myśl, że za moment może zostać zrzucony w dół na pewną śmierć, dodała mu sił. Wyrzucił za siebie prawą nogę i trafił w goleń jednego z atakujących. Napastnik zawył i rozluźnił chwyt na jego ramieniu. Jamieson wykorzystał to, by podciągnąć się nieco do góry i obrócić. Zamachnął się na drugiego z napastników, ale nie trafił. W tym samym momencie coś ciężkiego i twardego uderzyło go w bok głowy pozbawiając władzy w nogach i rękach.

- Przetrąć skurwielowi kark! - usłyszał starając się zachować resztki przytomności.

- Załatwimy go na cacy! - odpowiedział drugi głos.

- Oderżnę mu jaja - ozwał się znów pierwszy.

Jamieson usłyszał metaliczny dźwięk otwieranego w ciemności noża.

Panika i strach popchnęły go do działania. Po raz drugi udało mu się oswobodzić prawe ramię. Wyprowadził cios z całą siłą, na jaką było go stać, i tym razem trafił... w ścianę.

Następne gwałtowne uderzenie w głowę pozbawiło go przytomności na dobre, jeszcze zanim ból ze zranionej ręki zdążył dotrzeć do jego świadomości.

Kiedy Jamieson się ocknął, ból rozsadzał mu czaszkę. Czuł się tak, jakby dwa hydrauliczne młoty próbowały wybić mu oczy z orbit. Najlżejszy ruch głowy powodował, iż ból stawał się nie do zniesienia. Bał się, że znów straci przytomność. Mógł myśleć trochę jaśniej tylko wtedy, gdy leżał nieruchomo jak kłoda i prawie nie oddychał. Zorientował się, że ręce ma skrępowane na plecach i leży na szorstkim, niezbyt czystym kocu. W

pomieszczeniu unosił się stęchły mdły odór i zapach potu, a powietrze było ciężkie. Ale przynajmniej żył. Gdzieś z oddali dobiegały dźwięki muzyki pop, a w dole na ulicy słychać było hałaśliwy śmiech jakiejś młodej dziewczyny. Fakt, że wciąż żyje, był dla Jamiesona zaskakujący. Zastanawiał się nad tym i niczego nie rozumiał.

Z dwóch napastników żaden nie był Thelwellem. Tego był całkowicie pewien. Więc kto go zaatakował i dlaczego? Psychopaci nie miewają wspólników. To wszystko nie miało sensu.

Usłyszał na schodach kroki i poczuł niepokój. Był zwrócony twarzą do ściany. Drzwi za jego plecami się otworzyły. Ból pod czaszką nie pozwolił mu odwrócić głowy. Od kiedy odzyskał przytomność, nie ruszył się więcej niż o kilka centymetrów.

Rozbłysło światło i jego wzrok padł na wyblakłą zieloną tapetę.

Zorientował się po odgłosach dochodzących zza jego pleców, że do pokoju weszło więcej osób niż jedna.

- Ciągle jest nieprzytomny - usłyszał.

- Odwróć go - powiedział szorstki głos.

Dłoń zacisnęła się brutalnie na ramieniu Jamiesona. Przed oczami zawirowały mu gwiazdy, gdy ktoś przekręcił go na plecy.

Skrzywił się i zaklął szeptem.

- Obudził się - powiedział beznamiętnie facet stojący w nogach łóżka. - Jest przytomny.

Jamieson powoli otworzył oczy odczuwając przy tym ból i spojrzał na mówiącego. Miał przed sobą wysokiego, potężnie wyglądającego faceta około trzydziestki, ubranego w drogą skórzaną kurtkę i rozpiętą pod szyją koszulę, która sprawiała wrażenie jedwabnej. Ale eleganckie ciuchy nie były w stanie zatuszować prostackich rysów twarzy ani spojrzenie spode łba, które wyglądało na stały sposób bycia. Drugi mężczyzna, o całą głowę niższy, ubrany był w drobno prążkowany garnitur, odrobinę za obcisły, Miał wąskie usta i czarne wąsy, które częściowo zasłaniały bliznę po lewej stronie twarzy, biegnącą aż do podbródka. Obaj mężczyźni wyglądali na przybyszów z rejonu Morza

Śródziemnego, ale mówili z miejscowym akcentem.

- Sharon! Chodź tutaj! - krzyknął przez ramię wysoki.

Dziewczyna w wieku około dwudziestu pięciu lat, w spódniczce odsłaniającej prawie całe uda, wsunęła się bokiem do pokoju. Mimo młodego wieku jej twarz nosiła oznaki przedwczesnego starzenia się.

Przesadny makijaż nie mógł zamaskować zapadniętych policzków i oczu. W wieku trzydziestu lat, bez względu na ilość używanego makijażu, pozostanie z niej tylko paskudna karykatura kobiety -

pomyślał Jamieson.

- Widziałaś go już kiedyś? - zapytał Dziewczyna przyjrzała się Jamiesonowi, jakby oglądała martwy przedmiot.

- Chyba nie... - odpowiedziała niepewnie. - Trudno powiedzieć.

Oglądam tylu w ciągu jednej nocy.

Jamieson odniósł wrażenie, że jej stwierdzenie było oskarżeniem skierowanym przeciwko niższemu mężczyźnie, który rzucił ostrzegawczo pod jej adresem:

- Przestań pieprzyć i odpowiadaj po prostu na pytania!

- Już dobrze, Louis... - odparła posłusznie dziewczyna robiąc potulną minę. Spojrzała powtórnie na Jamiesona i powiedziała: - Jeżeli to ten skurwiel, to ja bym...

Zabrakło jej słów, więc zamachnęła się gwałtownie na

Jamiesona.

Odwrócił głowę, ale jeden z długich paznokci dziewczyny zadrasnął mu twarz, zanim wysoki facet zdążył ją odciągnąć.

Jamieson poczuł strużkę krwi spływającą po policzku.

- O co, do diabła, chodzi? - zapytał, czując w głowie ból i zamęt.

Jego głos brzmiał chrapliwie.

- Nie odstawiaj przed nami niewiniątka, skurwielu! - warknął wysoki facet. Spojrzał na swego kompana i powiedział: - Nadal uważam, że powinniśmy to sami załatwić. Zarżnąć go i po sprawie.

Po raz drugi Jamieson usłyszał dźwięk otwierającego się sprężynowego noża.

Ale tym razem dostrzegł również jego błysk w ręku wysokiego mężczyzny.

- Dlaczego to wszystko robicie? O co wam chodzi, na Boga?

Kim jesteście? Czego ode mnie chcecie?

Pytania Jamiesona zostały zignorowane.

- Ronnie ma rację - odezwała się dziewczyna. - Dajcie skurwielowi nauczkę. Albo lepiej zostawcie go mnie i dziewczynom!

Jamieson w oszołomieniu spojrzał na nią, miała minę wyrażającą najwyższą pogardę.

- Co ja ci, do diabła, zrobiłem? - zapytał.

- Chodzi o to, co mógłbyś zrobić, ty świnio! - warknęła dziewczyna próbując znów dosięgnąć Jamiesona. Została jednak powstrzymana.

- Już nie zdąży... - powiedział niższy mężczyzna.

- Czy ktoś mi wreszcie powie, o co chodzi? - poprosił błagalnie Jamieson.

Na ulicy rozległ się nagle dźwięk policyjnych syren. Wysoki facet podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał na zewnątrz.

Jamieson usłyszał trzask zamykanych drzwi samochodowych i postawił wszystko na jedną kartę.

- Na pomoc! - wrzasnął na całe gardło. - Policja! Jestem tutaj!

Pomocy!

Ku jego zdumieniu nikt z obecnych w pokoju nie próbował go nawet powstrzymywać. Cała trójka zachowywała się tak, jak gdyby nic się nie stało.

Wysoki zamknął okno i podszedł do drzwi wejściowych, by je otworzyć.

Dziewczyna i niższy facet czekali cierpliwie, aż do pokoju wkroczą policjanci.

- To jest ten skurwiel, panie władzo - oznajmił niższy mężczyzna.

Facet w rozpiętym płaszczu utorował sobie drogę między umundurowanymi funkcjonariuszami. - To jest pański zabójca.

Jamieson zamknął oczy. Wszystko nagle stało się jasne. Myśl, że wzięto go za mordercę, nie podziałała zbyt dobrze na jego bolącą głowę.

- Wygląda na to, że już się nim zajęliście po swojemu, Louis

- powiedział policjant patrząc na twarz Jamiesona.

- Musieliśmy go obezwładnić, inspektorze. Nic ponadto. Cały czas powstrzymywałem tu obecną Sharon, żeby nie próbowała pozbawić go jego klejnotów, że tak to nazwę, - To jakaś straszna pomyłka - wymamrotał Jamieson.

- Gdybym tak dostawał funta za każdym razem, kiedy to słyszę... - powiedział znudzonym głosem policjant. Był w średnim wieku, łysiejący, miał krótko przystrzyżone wąsy i wygląd człowieka zmęczonego życiem.

Widział już i słyszał nieraz wszystkie takie historyjki.

Mówił tak, jakby Jamieson był nieobecny w pokoju. Przypominał mu pewien typ lekarzy, co to dyskutowali z kolegami o stanie pacjenta w podobny sposób, stojąc obok łóżka chorego i nie zwracając na niego najmniejszej uwagi.

- Więc mówiłeś, że co on robił, Louis? - zapytał inspektor.

- Czaił się w zaułku, sprawdzał drzwi, patrzył w okna.

Chłopcy uważali na wszystkich świrów na ulicach, a tu pojawił się ten...

- Godna pochwały postawa obywatelska, Louis - powiedział policjant. - A swoją drogą, takie rzeczy chyba psują interes, co?

- Nie wiem, o czym pan mówi, inspektorze - odrzekł Louis z miną urażonej niewinności.

- Oczywiście, że nie wiesz...

Jamieson spróbował usiąść prosto, ale dwóch umundurowanych policjantów powstrzymało go.

- Nie jestem zabójcą! - zaprotestował. - Moja marynarka...

Sprawdźcie w mojej marynarce. Tam są dokumenty.

Inspektor skinął głową, a potem z obojętną miną wziął do ręki portfel Jamiesona. Przetrząsnął jego zawartość i natrafił na legitymację Kontroli Naukowo - Medycznej. Zamarł, wypuścił wolno powietrze i spojrzał w sufit.

- Słodki Jezu... - powiedział cicho.

Louis i wyższy facet wyczuli, że coś nie jest w porządku.

Zaczynali być zdenerwowani.

- To przecież morderca, no nie? - zapytał niepewnie Louis.

- Ty głąbie! - odparł spokojnie inspektor. - Wiesz, na kogo napadliście? Na funkcjonariusza Kontroli Naukowo - Medycznej.

- A to znaczy, że on jest gliniarzem...? - Zapytał wysoki facet z głupawą miną.

- Można tak powiedzieć... - odparł inspektor.

- No... ale... skąd mieliśmy wiedzieć? - zapytał Louis tonem skargi.

- Zapytacie o to sędziego.

- Sędziego? Chce pan powiedzieć, że ma pan zamiar nas oskarżyć?

- Oskarżyć?! Dobre sobie! - wykrzyknął inspektor. - Jak ta sprawa trafi do sądu, najpewniej zamkną was i wyrzucą klucz!

- Cholera! - powiedział Louis. - Człowiek próbuje pomóc policji jak porządny obywatel, a tu...

- Louis, zajmujesz się stręczycielstwem, od kiedy odrosłeś od ziemi na tyle, żeby odróżniać własną dupę od dziury w murze.

Skończ tę gadkę o porządnym obywatelu.

- Nie zamierzam wnosić skargi - odezwał się Jamieson siadając z grymasem bólu po uwolnieniu rąk przez jednego z policjantów.

- To bardzo wspaniałomyślny gest z pańskiej strony, sir -

odparł inspektor. - Ale na pewno oddałby pan przysługę miastu uwalniając na jakiś czas ulice od tych śmieci.

- Nie... - powiedział Jamieson. - To była moja wina.

Powinienem był zdawać sobie sprawę z tego, że ktoś może rozumować tak jak ci faceci.

- Jest pan pewien, że...?

Jamieson przytaknął ruchem głowy, rozcierając bolące nadgarstki.

- Dzięki - powiedział Louis słabym głosem.

- Tak, dzięki... - powtórzył jak echo wysoki facet. - Bez urazy, co?

- Jeśli mogę się panu jakoś odwdzięczyć, to... - zaczęła

Sharon z wymuszonym uśmiechem.

Jamieson uśmiechnął się mimo bólu.

- Udam, że tego nie słyszałem, Sharon... - mruknął inspektor

- jeśli znikniesz mi z oczu w ciągu pięciu sekund.

Sharon ulotniła się, a dwóch policjantów pomogło Jamiesonowi stanąć na nogi.

- Najlepiej będzie, jak zabierzemy pana do szpitala na zbadanie - powiedział inspektor. - Nawiasem mówiąc, co pan robił w tej okolicy?

- Szukałem właściciela zielonego volvo kombi, zaparkowanego na końcu ulicy.

- Volvo kombi?

- Zielone.

Policjant podszedł do okna i odwrócił się do Jamiesona z obojętną miną.

Nietrudno było zgadnąć, co ma zamiar powiedzieć.

- Nie ma go, co? - zapytał Jamieson.

- Nie, sir.

Było dobrze po północy, zanim Jamieson dotarł z powrotem do pokoju w szpitalu. Sue zaniemówiła na jego widok. Usiadł wolno w fotelu i poprosił ją o drinka, a potem opowiedział, co zaszło.

- Więc nawet się nie dowiedziałeś, co Thelwell tam robił? -

zapytała Sue. Pomyślała: Przecież ci mówiłam - ale nie powiedziała tego głośno.

Jamieson potakująco skinął głową.

- Bardziej jak Clouseau niż jak Poirot.

Sue uśmiechnęła się oglądając jego skaleczenia i siniaki.

- Ale chyba uda mi się ustalić, czy Thelwell ma lub wynajmuje mieszkanie w tamtym domu, a jeśli tak...

- To co? - zapytała podejrzliwie Sue.

- Przekażę informację policji.

- A jeśli nie?

- Nie wiem... - wyznał Jamieson.

- Kiedy cię nie było, dzwonili z Kontroli Naukowo - Medycznej.

Thelwell nigdy nie był pacjentem Costello Court.

- Wspaniałe zakończenie wspaniałego dnia - westchnął

Jamieson, delikatnie masując koniuszkami palców stłuczony policzek.

- Aha... Dzwoniła też Moira Lippman.

- Co mówiła? - zapytał Jamieson.

- Że jest w laboratorium i chce z tobą porozmawiać.

- Ależ nie powinno jej tam być! - wykrzyknął Jamieson. - Spędziła tam całą ostatnią noc. Wpędzi się w chorobę. O której to było?

- Około jedenastej.

Jamieson wykręcił wewnętrzny numer laboratorium, ale nikt nie odbierał telefonu.

- Musiała pójść do domu. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało.

Myślałem, że Clive Evans namówił ją, żeby wzięła trochę wolnego. Jak brzmiał jej głos?

- Była jakby trochę zemocjonowana. Zapytałam, czy mogę w czymś pomóc, ale odpowiedziała, że musi porozmawiać z tobą o wynikach jakichś testów. Mówi ci to coś?

Jamieson pokręcił głową.

- Może powinienem zadzwonić do niej do domu?

Sue spojrzała na zegarek.

- Już późno - powiedziała. - Czy nie można z tym zaczekać do rana?

- Nie - odparł zdecydowanie Jamieson. Przerzucał strony swojego notesu, choć przeszkadzał mu w tym bandaż na palcach prawej ręki stłuczonej uderzeniem pięścią w ścianę.

- Cholera! Nie zapisałem jej domowego telefonu. Może Clive jeszcze nie śpi.

Zszedł na dół i przemierzył korytarz wiodący do pokoju

Clivea Evansa.

Spod drzwi padało wąskie pasmo światła, więc delikatnie zapukał.

- Co to, u licha?! - wykrzyknął Evans ujrzawszy sińce na twarzy Jamiesona.

- To długa historia. Potrzebny mi jest pilnie domowy telefon

Moiry Lippman.

- Ależ oczywiście... - odrzekł Evans. - Niech pan wejdzie.

Czy coś się stało?

Był zdumiony, kiedy Jamieson powiedział mu o telefonie

Moiry.

- Wyniki testów?! - zawołał. - Przecież nie było jej dzisiaj w pracy!

Rano posłałem ją do domu. Pracowała przez całą noc. I

jeszcze śmierć jej bratowej... Była wykończona.

- Musiała przyjść do laboratorium wieczorem. Sue mówiła, że właśnie stamtąd telefonowała. Kto ma dziś nocny dyżur na telefon?

- Ja - odrzekł Evans. - Właśnie stamtąd wróciłem. Musiałem się z nią minąć.

- Mogła odkryć coś ważnego.

- Nie mam pojęcia co... Nie miałaby wieczorem tyle czasu, żeby przeprowadzić testy i od razu mieć wyniki.

- Muszę z nią porozmawiać.

Evans zgodził się.

- Możemy do niej zadzwonić stąd - powiedział podnosząc słuchawkę.

Kiedy czekali na połączenie, Jamieson zerknął na zegarek.

Było dwadzieścia po pierwszej. W ciszy, jaka panowała w pokoju

Evansa, usłyszał, że ktoś po drugiej stronie linii odebrał telefon. Evans poprosił do aparatu Moirę.

- Nie ma jej? O tej porze?

Nastąpiła chwila ciszy.

- Mówi pani, że dokąd...?

Jamieson zauważył, że Evans odkładając słuchawkę zmarszczył brwi.

- Nie ma jej. Współlokatorka powiedziała, że wyszła mniej więcej przed godziną.

- Mówiła dokąd? - zapytał Jamieson.

- Poszła na spotkanie z panem Thelwellem.

Jamieson poczuł się, jakby ktoś właśnie włączył w jego głowie maszynę w rodzaju takich, jak modele silników w muzeach.

Są przecięte na pół, żeby było widać, jak działają. Koła obracają się, tryby zazębiają, wałki poruszają w górę i w dół, ale w rzeczywistości nic z tego nie wynika. Po prostu wszystko się tylko rusza... Potarł czoło i szepnął:

- Co jest, do diabła...?

- Wszystko to jest strasznie zagadkowe - powiedział Evans.

* 12 *

Jamieson poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Obawiał się, że Moira jest w niebezpieczeństwie, ale nie mógł powiedzieć tego Evansowi bez ujawnienia mu swoich podejrzeń. Powiedział tylko:

- Czego ona, u diabła, może chcieć od Thelwella o tej porze?

Evans wzruszył ramionami.

- Jeśli nie mogła znaleźć ani pana, ani mnie, a miała coś ważnego, to może zadzwoniła do pana Thelwella? - podsunął.

- Zatelefonuję do niego - powiedział Jamieson i nakręcił numer.

Minęło trochę czasu, zanim odebrano telefon. Był zaskoczony, że o tej porze usłyszał drżący głosik jednej z córek Thelwella.

- Tak. Słucham...?

- Chciałbym rozmawiać z twoim ojcem - powiedział Jamieson zdziwiony, że dziewczynka nie jest już w łóżku.

- To niemożliwe - brzmiała odpowiedź.

Jamiesonowi zdawało się, że w głosie małej wyczuł łkanie.

Zmarszczył brwi i spojrzał na Evansa.

- To bardzo ważna sprawa - powiedział do słuchawki. - Może mógłbym porozmawiać z twoją mamą, jeśli ojca nie ma...?

- Nie, nie może pan z nią rozmawiać... Mamusia jest zdenerwowana.

Niech pan zadzwoni kiedy indziej.

Połączenie zostało przerwane. Jamieson wymienił z Evansem zaskoczone spojrzenia.

- Rozumie pan coś z tego? - zapytał.

Evans wzruszył ramionami i podrapał się w głowę.

- W domu Thelwella coś się najwyraźniej stało - powiedział.

- Zadzwonię jeszcze raz do Moiry - zdecydował Jamieson.

Sprawdził telefon w notesie Evansa i szybko nakręcił numer. Po drugiej stronie linii ponownie odezwał się głos współlokatorki.

- Nie, jeszcze nie wróciła. Czy coś się stało?

- Szczerze mówiąc, nie wiem... - odparł Jamieson czując rosnący niepokój. - Gdyby niedługo przyszła, mogłaby pani poprosić ją o skontaktowanie się z centralą szpitala i zostawienie wiadomości dla doktora Jamiesona?

- Oczywiście. To w takim razie niech mi pan da znać, jeśli znajdzie ją pan pierwszy.

- Naturalnie - odrzekł Jamieson.

- I co teraz? - zapytał Evans.

Jamieson wahał się przez chwilę.

- Chyba pojadę do Thelwella - powiedział w końcu.

- O tej porze?! - wykrzyknął Evans.

- Sam pan powiedział, że coś się tam stało. Chcę się przekonać co.

- Jadę z panem - postanowił Evans widząc, że Jamieson już się zdecydował.

Jechali pustymi ulicami i dotarli do Latimer Gardens w niecałe dziesięć minut. Przed domem Thelwella stało jego volvo.

Tuż za nim zaparkowany był beżowy rover, który wydał się

Jamiesonowi znajomy.

- Samochód Normana Carew - powiedział Evans.

- A co Carew, u diabła, tu robi?

Jamieson zatrzymał się za roverem i w towarzystwie Evansa ruszył energicznym krokiem w kierunku furtki. Kiedy mijał volvo, dotknął dłonią maski samochodu. Była zimna. Thelwell musiał być w domu już od jakiegoś czasu.

Nacisnęli dzwonek przy drzwiach wejściowych i w progu ukazał się Carew. Na jego twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia.

- Skąd wiedzieliście? - zapytał Jamiesona i Evansa. - Myślałem, że to policja.

- Policja? - zdziwił się z kolei Jamieson.

- Lepiej wejdźcie - odrzekł Carew.” Kiedy zamykał za nimi drzwi, położył rękę na ramieniu Jamiesona dając mu do zrozumienia, żeby chwilę zaczekał.

- Niestety... Zdarzyło się nieszczęście... - szepnął.

Serce Jamiesona zamarło. - Jakie nieszczęście - zapytał

Evans., - Pan Thelwell nie żyje.

Jamieson był oszołomiony. Obawiał się, że coś złego stało się Moirze Lippman, ale to co usłyszał, było ostatnią rzeczą, której się spodziewał.

Oczekiwał od doktora Carew szczegółowej relacji i z trudem zapanował nad sobą, gdy ten pokręcił głową, wbił wzrok w podłogę i z ostentacyjnym.. wyrazem żalu na twarzy wymamrotał z namaszczeniem:

- Tragedia... tragedia... Wspaniały człowiek... przyznaję, może nie zawsze najłatwiejszy we współżyciu, ale to często idzie w parze. Nie sądzi pan?

Jamieson uznał pytanie za śmieszne, tak jak śmiechu warta była wyraźna potrzeba Carew ułożenia na poczekaniu treści klepsydry dla Thelwella.

Thelwell był kupą gówna. Nienawidzili go prawie wszyscy.

Klepanie komunałów można było odłożyć na później. Teraz nie było na to czasu.

Jamieson natychmiast potrzebował odpowiedzi na kilka pytań.

- Co się stało? - zapytał ignorując to, co powiedział Carew.

- Odebrał sobie życie.

- Thelwell?! - wykrzyknął niemal odruchowo Jamieson. - Popełnił samobójstwo?

Carew nerwowym spojrzeniem obrzucił drzwi znajdujące się za jego plecami i Jamieson domyślił się, że w pokoju musi być rodzina Thelwella.

- Przepraszam... - powiedział przyciszonym głosem. - Ale, moim zdaniem, pan Thelwell nie należał do ludzi zdolnych odebrać sobie życie.

- I mnie się tak zdawało - zgodził się Carew, znów przesadnie potrząsając głową. - A jednak ten biedny człowiek posunął się do tego.

Któż z nas wie, co się naprawdę dzieje w umyśle innego człowieka?

- Jak to się właściwie stało? - zapytał Evans z silnym walijskim akcentem, przy którym pełen czci szept Carewa wydawał się zabawny.

Carew spojrzał na niego z niesmakiem i zwrócił się do

Jamiesona.

- Żona powiedziała, że wrócił z próby chóru bardzo roztrzęsiony.

Chyba poszedł prosto do swego gabinetu i zamknął drzwi na klucz.

Po jakimś czasie zaniepokojona tym, że nie odpowiada, wezwała na pomoc sąsiada i wyważyli drzwi. Pan Thelwell nie żył.

- Chciałbym go zobaczyć - powiedział Jamieson.

Carew wyglądał na zaszokowanego.

- Czy to naprawdę konieczne? Policja jest już w drodze i nie sądzę, żeby...

- Chciałbym go zobaczyć - powtórzył Jamieson.

- Jak pan sobie życzy... - ustąpił Carew. - Jest na górze.

Jamieson i Evans wspięli się po wyłożonych zielonym dywanem schodach i stanęli przed dębowymi drzwiami. Carew otworzył je z wyraźną niechęcią.

Rozległo się skrzypnięcie.

- Nikt niczego nie dotykał - powiedział. - I stanowczo zalecam, żeby wszystko pozostało tak, jak jest, dopóki policja nie wykona swoich czynności. - Postąpił krok do tyłu przepuszczając Jamiesona, którego śladem podążył natychmiast

Evans, ściągając na siebie kolejne oburzone spojrzenie Carewa.

Jamieson nie był przygotowany na widok, jaki ukazał się jego oczom i lekko się wzdrygnął. Nie wiadomo, dlaczego wyobrażał sobie, że Thelwell odebrał sobie życie za pomocą trucizny lub jakichś proszków.

Tymczasem ciało chirurga leżało w poprzek biurka w kałuży krwi. W jego prawej dłoni wciąż tkwił skalpel, którym rozpłatał sobie tętnicę szyjną. Jamieson lekko się skrzywił, bo przypomniał sobie, jak Thelwell otwierał pocztę nożem do papieru. W szeroko otwartych oczach chirurga pozostał po śmierci ten sam wyraz ponurego gniewu, jaki często wyzierał z jego spojrzenia za życia.

- Do licha! - powiedział szeptem Evans. - Dlaczego, u diabła...?

- Zostawił żonie krótki list - odezwał się Carew wyciągając z kieszeni kopertę. Wręczył ją Jamiesonowi.

Jamieson wydobył z koperty i rozłożył kartkę niebieskiego papieru.

Treść była następująca:

„Kochana Marion. Wygląda na to, że wszystko wyjdzie na jaw, a ja nie zniósłbym wstydu. Proszę cię, spróbuj zrozumieć, że drzemią w człowieku siły, którym nie sposób się oprzeć bez względu na to, jak silną ma się wolę. Próbowałem, lecz przegrałem i muszę za to zapłacić”. W podpisie widniało „G”.

Jamieson oddał kartkę Carewowi, który powiedział:

- Bardzo dziwne, zgodzi się pan ze mną?

Jamieson ledwie skinął głową.

- Co powiedziała jego żona, kiedy to przeczytała? - zapytał.

- Marion była całkowicie zaskoczona - odparł Carew. - Biedna kobieta zupełnie nie ma pojęcia, co to ma znaczyć.

- Jest w tym coś z poezji... - powiedział nagle Evans przekrzywiając głowę i przypatrując się zwłokom Thelwella.

- Co mianowicie? - warknął Carew, wciąż oburzony obecnością

Evansa.

- Że pan Thelwell własnoręcznie pozbawił się życia, zupełnie jak doktor Richardson. Jakby im obu było to sądzone. Wiecznie skłóceni za życia, połączeni razem w uścisku takiej samej śmierci, można by powiedzieć...

Po raz drugi Jamieson zwrócił uwagę na silny walijski akcent

Evansa.

Często zauważał, że ludzie będący pod wpływem stresu ujawniają akcent, który w innych okolicznościach jest ledwo zauważalny lub wręcz nie do uchwycenia.

- Nie widzę w tym nic poetyckiego - odrzekł obcesowo Carew.

- Cała ta historia z infekcją wyrządziła szpitalowi i jego reputacji nieopisane szkody. I jeszcze musiało zdarzyć się to...

Jamieson przyglądał się ciału Thelwella.

- Rozumie pan treść listu? - zapytał Carew.

Jamieson nie kwapił się z odpowiedzią. Wreszcie odrzekł:

- Chyba będziemy musieli poczekać, aż wszystko wyjaśni policja.

- Policja? Nie rozumiem...

Jamieson spojrzał na Carewa, który wydawał się oczekiwać dalszych wyjaśnień.

- Jeśli pan Thelwell miał coś do ukrycia, to drobiazgowe śledztwo na pewno ujawni wiele szczegółów - powiedział.

Carew sprawiał wrażenie kompletnie oszołomionego. Nie spodziewał się, że Jamieson zakończy temat w ten sposób.

- Nie rozumiem, do czego pan zmierza - odrzekł. - Co pan ma na myśli mówiąc, że miał coś do ukrycia? A cóż on mógł mieć do ukrycia?

Gordona Thelwella nie interesowało nic poza jego pracą i rodziną.

No... może tylko chór..;

- Pan Thelwell przestał śpiewać w chórze dawno temu. Jeśli o tym mowa, ostatniego wieczoru wcale nie był na próbie. Podobnie jak nie spędził w kościele wielu innych wieczorów.

Carew ze zdumienia otworzył usta.

- Za pozwoleniem... Więc dokąd w takim razie chodził? -

zapytał.

- Dzisiejszej nocy pojechał do dzielnicy „czerwonych latarni”.

Może zawsze tak robił.

Oczy Carewa zrobiły się okrągłe.

- Gordon Thelwell?! - zawołał. - Chce pan powiedzieć, że utrzymywał stosunki z... prostytutkami?

Ostatnie słowo Carew wypowiedział w taki sposób, jakby samo jego brzmienie było dla niego obrazą.

- Co rzeczywiście robił z nimi lub im, to sprawa, którą musi wyjaśnić policja - odrzekł Jamieson.

Carew nagle pojął w pełni ukryte znaczenie tego, co powiedział Jamieson.

Wzniósł oczy ku niebu.

- Ma pan na myśli... zabójstwa?! To niemożliwe! Mój Boże!

Jaki ma pan na to dowód?

- Nie mam - przyznał Jamieson. - Ale jestem pewien jednego.

Nie chodził na żadne próby chóru.

Po wykonaniu przez policję rutynowych czynności ciało

Gordona Thomasa Thelwella zostało umieszczone w zwykłej czarnej furgonetce i zabrane do miejskiej kostnicy. Jamieson i Evans w milczeniu odprowadzili wzrokiem odjeżdżający pojazd i wolno ruszyli w kierunku samochodu, pozostawiając Carewowi pocieszanie żony i córek Thelwella. Kiedy zbliżyli się do auta, Jamieson zamarł nagle bez ruchu. Nie odpowiedział, gdy Evans zapytał go, co się stało. Odwrócił twarz w kierunku żywopłotu ciągnącego się wzdłuż ulicy i ogradzającego od frontu dom Thelwella.

- O co chodzi? - zapytał Evans. Jamieson nadal milczał.

Evans, który był już na jezdni kierując się do auta, zawrócił i stanął obok niego.

- Co się stało?

- Czuje pan coś? - zapytał Jamieson.

Evans wciągnął nosem nocne powietrze.

- Wilgotne liście? Trawa?

- Nie. Coś innego.

Evans ponownie pociągnął nosem.

- Perfumy - powiedział.

- Perfumy - przytaknął Jamieson. - Takie, jakich używa Moira

Lippman.

- Jest pan pewien?

Jamieson nie odpowiedział. Podszedł do żywopłotu i spróbował go rozchylić, by zajrzeć w głąb. Stwierdził jednak, że jest za ciemno.

- Wracam tam - zwrócił się do Evansa.

Poszli obaj z powrotem, weszli furtką i skręciwszy znaleźli się w ogrodzie, na tyłach żywopłotu. Jamieson zaklął, kiedy gałąź, której nie zauważył w ciemności, uderzyła go w posiniaczony policzek.

- Zapach staje się coraz mocniejszy - stwierdził, kiedy zbliżyli się do okrągłej altany w najciemniejszym kącie ogrodu.

- Przydałoby się światło - powiedział Evans.

- Mam w samochodzie latarkę - odrzekł Jamieson. - Mógłby ją pan przynieść? Jest w schowku na rękawiczki - wyjaśnił wręczając

Evansowi kluczyki.

Evans wrócił w ciągu trzydziestu sekund, oświetlając sobie drogę wzdłuż żywopłotu wąskim snopem światła latarki, okrążając zardzewiały bęben od ogrodowego węża i omijając stertę płyt chodnikowych leżącą obok altany.

Jamieson poczuł, jak ogarnia go złe przeczucie. Z ociąganiem dotknął klamki i zamarł na moment, wyczuwając jej zardzewiałą powierzchnię.

- Zamknięte? - zapytał Evans opacznie tłumacząc sobie wahanie Jamiesona.

Jamieson przekręcił klamkę. Zapach perfum stał się niemal duszący.

Wziął z rąk Evansa latarkę i skierował strumień światła na podłogę. Ujrzał stertę worków. Obok leżała czarna damska torebka.

Była spłaszczona tak, jakby ktoś na niej stanął. Źródłem silnego zapachu perfum był rozbity flakonik wystający z jej wnętrza.

Nietrudno było rozpoznać kształt ciała leżącego pod stertą worków.

- Mój Boże... - szepnął Jamieson przyklękając i usuwając worek leżący na wierzchu. W świetle latarki skierowanej na twarz leżącej postaci unosiła się lekka mgiełka kurzu z juty i ziemniaków.

Trudno było mu rozpoznać w Moirze Lippman dziewczynę, którą znał z laboratorium. Musiał na moment odwrócić głowę, by się opanować i powstrzymać odruch wymiotny. Narzędziem mordu dokonanego na Moirze była para ogrodowych nożyc, ale dziewczyna nie została nimi po prostu zakłuta. Jej ciało zostało systematycznie okaleczone. Zwłoki były rozprute od podbrzusza aż do gardła. Ktoś próbował również otworzyć brutalnie jej czaszkę.

Obok trupa leżały zakrwawione nożyce.

- Sukinsyn... - wyszeptał Jamieson. - Skończony sukinsyn.

- Myśli pan, że to dlatego Thelwell się zabił? - zapytał cicho Evans.

- Tak przypuszczam - odrzekł Jamieson. - Chodźmy, trzeba z powrotem wezwać policję.

- Co za potwór! - wykrzyknęła Sue, kiedy Jamieson opowiedział jej, co się wydarzyło. - Jak można dopuścić się czegoś takiego?!

- Deprawacja szaleńców nie zna granic - odrzekł Jamieson.

- Ale nie można tłumaczyć wszystkiego chorobą umysłową. To nie wystarczy - powiedziała Sue ze skargą w głosie.

- Wiem, co masz na myśli - odrzekł jej Jamieson. - Chodzi ci o to, że takie podejście do sprawy osłabia chęć zemsty, czy tak?

- No właśnie... - przyznała Sue.

- Cóż... jest martwy i nie dosięgnie go już niczyja zemsta.

Bez względu na to, jakimi ukrytymi pobudkami kierował się za życia i co miałby na swoje usprawiedliwienie.

- Czy to oznacza koniec tej sprawy? - spytała.

- Myślę że tak.

- Wyglądasz na wykończonego - Sue delikatnie pogładziła jego włosy.

- Nie mogę powiedzieć, że będzie mi przykro opuszczać to miejsce - stwierdził Jamieson.

- Ani mnie - przytaknęła Sue. - Wiesz, przyszło mi to do głowy już wtedy, gdy po raz pierwszy przekroczyłam bramę szpitala. Odniosłam wrażenie, jakby czaiło się tu jakieś zło.

Oboje wyjrzeli przez okno patrząc na zalegającą w dole ciemność.

Z klapy jednego ze śmietników cicho zeskoczył na ziemię kot i począł skradać się wzdłuż ściany w poszukiwaniu zdobyczy.

Zaczęło padać.

- Co za bagno... - powiedział Jamieson szeptem.

- Nie mogłeś zrobić nic więcej - odezwała się Sue pocieszająco. Ale w tej chwili nic nie było go w stanie pocieszyć. Pierwsze zadanie, jakie zleciła mu Kontrola Naukowo - Medyczna, okazało się koszmarem. Dwaj lekarze konsultanci i starsza laborantka nie żyli, a przedtem pięć pacjentek, które zmarły na zakażenie.

- Wszystko z powodu jednego przeklętego wariata - mruknął.

Przyszła mu do głowy niespodziewanie refleksja, jak wspaniałym urządzeniem potrafi być umysł ludzki posiadający zdolności, którym nie jest w stanie dorównać żaden komputer. Lecz kiedy ten potencjał zwróci się w złą stronę... Jamieson wzdrygnął się lekko.

- Przypuszczam, że nigdy nie dowiemy się, jak udało mu się skazić instrumenty chirurgiczne i materiały opatrunkowe tą zabójczą bakterią, prawda? - zapytała Sue.

- Chyba nie... - zgodził się Jamieson, ale jego myśli wciąż krążyły wokół wstrząsającego widoku, jaki przedstawiało sobą ciało Moiry Lippman.

- Szkoda... - powiedziała Sue. - Zwłaszcza w świetle tego, co mówiłeś ostatniej nocy, jak nieprawdopodobny wydaje się fakt, by mógł to zrobić przypadkowo.

- Musi wystarczyć nam świadomość, że więcej już tego nie zrobi - odparł Jamieson, Sue lekko skinęła głową.

- Czy udało ci się ustalić, dlaczego Moira chciała się z tobą zobaczyć? - zapytała.

Jamieson zaprzeczył.

- Cokolwiek miała mi do powiedzenia, zabierze to ze sobą do grobu.

- Myślisz, że właśnie z tego powodu wyszła z domu o tak późnej porze, nocą?

Jamieson potrząsnął głową.

- Nie wiem. Rano sprawdzę jej biurko. Może coś zanotowała.

- A może znalazła coś, co już przedtem odkrył doktor

Richardson, jak przypuszczałeś? Coś na temat infekcji?

Jamieson odniósł niejasne wrażenie, że Sue chce go na coś naprowadzić.

Tu wskazówka, tam pytanie... Nagle wydało mu się, że wie, do czego Sue zmierza.

- Gdyby odkryła, że Thelwell ma coś wspólnego ze zgonami kobiet, nie pojechałaby do niego, nie sądzisz? - powiedział.

- Owszem, też tak uważam - przyznała Sue.

- Ale z drugiej strony... - powiedział Jamieson w zamyśleniu

- Thelwell był odpowiedzialny za śmierć jej bratowej. Ludzie robią dziwne rzeczy, gdy jakaś sprawa dotyczy ich osobiście. Mogła pojechać tam wiedząc, że Thelwell jest zabójcą.

- Masz na myśli to, że szukała zemsty? - zapytała Sue. - Biedna dziewczyna...

Zamilkli oboje. Nagle Sue spojrzała na zegarek.

- Boże! Zobacz, która godzina!

Jamieson uśmiechnął się lekko i objął ją ramieniem.

- Chodźmy spać.

Ani na biurku Moiry Lippman, ani przy jej stanowisku pracy, ani nigdzie indziej nie było śladów, które świadczyłyby o jakimś odkryciu, mogącym zaniepokoić ją do tego stopnia, że chciała skontaktować się z Jamiesonem, a w ostateczności z Thelwellem.

Jamieson przejrzał wszystkie szuflady biurka, a gdy poszukiwania okazały się bezowocne, obejrzał znajdujące się w inkubatorach kultury bakterii opisane przez Moirę. Nie znalazł niczego, co wykraczałoby poza laboratoryjną rutynę. Klął właśnie pod nosem, gdy usłyszał za sobą głos Clivea Evansa.

- Wszystko już sprawdziłem. Niczego nie znalazłem.

- Dziwne - odrzekł Jamieson. - Musiała coś gdzieś zapisać.

- Może zabrała to na spotkanie z Thelwellem? - podpowiedział

Evans.

- A niech to... - zaklął Jamieson. Nie uśmiechała mu się następna wizyta w domu Thelwella.

- Sprawdzi pan to?

Jamieson skinął głową.

- Mam jechać z panem?

- Nie ma potrzeby - odparł Jamieson.

Zostawił Evansa samego i poszedł zatelefonować do inspektora

Ryana, żeby załatwić sobie wstęp do domu przy Latimer Gardens.

Odetchnął z ulgą, gdy usłyszał, że Marion Thelwell wyjechała wraz z córkami na kilka dni do krewnych. Specjaliści od medycyny sądowej zakończyli swe czynności zarówno w domu, jak i w ogrodzie, a klucze może otrzymać od policjanta, który pełni straż przed domem i nie pozwala zbliżać się ciekawskim.

Policjant przy furtce zesztywniał na widok zbliżającego się

Jamiesona i stanął w pogotowiu, żeby natychmiast zastąpić mu drogę. Zapewne myślał, iż ma do czynienia z kolejnym dziennikarzem poszukującym sensacji dla swej gazety. Jamieson pokazał dowód tożsamości i oznajmił, że ma zgodę inspektora Ryana na wejście do domu. Funkcjonariusz musiał to sprawdzić posługując się przypiętym do klapy munduru radiem i wśród trzasku zakłóceń

Jamieson usłyszał wreszcie słowo „potwierdzam”.

Dom był cichy, a cisza wisząca w powietrzu wydawała się wręcz przytłaczająca, jakby ściany i podłogi miały Jamiesonowi za złe, że tu wtargnął. Wszedł wolno po schodach nie chcąc wywołać najlżejszego nawet hałasu. Czuł się jak intruz naruszający czyjś prywatny smutek.

Otworzył drzwi pokoju, który był jeszcze niedawno gabinetem

Gordona Thelwella i wszedł do środka.

Na biurku chirurga nie znalazł nic, co świadczyłoby, że

Thelwell kontaktował się z Moirą Lippman. Jamieson przejrzał szuflady, a później kosz na śmieci. Bez rezultatu, Był pewien, że

Moira zrobiłaby jakąś notatkę. Przez telefon powiedziała Sue, że chce rozmawiać na temat wyników jakichś testów. To oznaczało, że gdzieś powinny znajdować się notatki. Ludzie pracujący w laboratoriach odruchowo sporządzają notatki. Czy Thelwell je zniszczył? - zastanawiał się Jamieson. Dopuszczał taką możliwość.

W takim razie, jak to zrobił? Nie opuszczał pokoju. Tak twierdziła jego żona.

W gabinecie nie było ani kominka, ani maszyny do niszczenia dokumentów.

Przeszukał wszystko jeszcze raz, ale efekt był taki sam, jak za pierwszym razem. Może Moira nie przyniosła ze sobą notatek?

Ale skoro nie było ich ani tu, ani w laboratorium, to gdzie jeszcze mogły być? W jej mieszkaniu?

Jamieson zdecydował, że to następne miejsce, do którego będzie musiał się udać. Zaczął po sobie sprzątać. Właśnie wkładał śmieci z powrotem do kosza, gdy usłyszał na schodach kroki.

Pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, było to, iż na górę idzie policjant. Ale gdy drzwi otworzyły się ujrzał w nich Marion

Thelwell. Jamieson poczuł coś w rodzaju winy. Był zakłopotany.

Zaczął przepraszać usprawiedliwiając swą obecność tym, że według jego informacji dom miał być pusty.

- Przyjechałam zabrać trochę rzeczy dla dziewczynek -

wyjaśniła Marion Thelwell głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji. - Czy znalazł pan to, czego pan szukał?

Jamieson przyjrzał się jej smutnym oczom i głębokim bruzdom pokrywającym twarz. Oczywiste było, że nie mogła w nocy zmrużyć oka.

- Prawdę mówiąc, nie - odrzekł cicho.

- A co chciał pan znaleźć?

- Kiedy panna Lippman przyjechała zobaczyć się z pani mężem ostatniej nocy, prawdopodobnie miała ze sobą jakieś notatki, może dziennik laboratoryjny. Tego szukałem.

Marion Thelwell przez dłuższą chwilę przyglądała się

Jamiesonowi surowo, a potem wolno i dobitnie powiedziała:

- Ta Lippman dzwoniła do Gordona ostatniej nocy i powiedziała, że musi z nim porozmawiać. Starał się jej to wyperswadować, powiem więcej, zakazał jej wręcz tu przyjeżdżać.

Ale uparła się, że przyjedzie mimo wszystko. Tyle że nigdy tu nie dotarła.

- Ale...

- Powtarzam, nigdy tu nie dotarła. Musiała zostać zamordowana gdzie indziej, a potem ktoś umieścił jej zwłoki w naszej altanie.

Jamieson spuścił głowę starając się ukryć wyraz niedowierzania, który musiał być widoczny na jego twarzy.

- A gdzie był w tym czasie pani mąż? - zapytał z największą delikatnością, na jaką było go stać w tych okolicznościach.

- Gordon był zamknięty w swoim gabinecie, jak już mówiłam policji.

W ogóle nie wychodził z domu.

Wzrok Jamiesona odruchowo powędrował ku oknu wychodzącemu na ogród. Thelwell mógł opuścić pokój wychodząc przez okno.

- Czy mogę zapytać, skąd pani wie, że osobą, która dzwoniła, była Moira Lippman? - spytał Jamieson.

- Bo to ja odebrałam telefon.

- A skąd zna pani treść rozmowy?

- Przysłuchiwałam się rozmowie z drugiego aparatu w hallu -

odrzekła Marion Thelwell bez cienia zażenowania.

Jamieson przyglądał się jej bez słowa. W końcu poczuła się zobowiązana do udzielenia mu dalszych wyjaśnień.

- Wiedziałam, że Gordon nie chodził na próby chóru od jakiegoś czasu.

Podejrzewałam, że mogła być inna kobieta, choć raczej trudno byłoby mi w to uwierzyć.

- Dlaczego? - zapytał Jamieson, wyczuwając w głosie Marion

Thelwell dziwną nutę.

Wzruszyła smutno ramionami.

- Gordon nigdy nie był dobrym kochankiem. Miłość fizyczna nie interesowała go zbytnio nawet w czasach, gdy się do mnie zalecał.

Jamieson skinął głową.

- Czy nigdy nie miała pani ochoty przekonać się, dokąd udawał się mąż, kiedy wychodził z domu? - zapytał.

- Na początku, tak. Ale później przestraszyłam się. Doszłam do wniosku, że wolę nie wiedzieć...

Marion Thelwell zaczęła drżeć nie mogąc opanować emocji.

Jamieson uznał ten objaw za niepokojący, gdyż nie mogła wydobyć z siebie głosu. Jej ciałem wstrząsały tylko bezgłośne konwulsje.

Postanowił ją jeszcze przycisnąć.

- Z powodu zabójstw w mieście? - zapytał.

Marion Thelwell nie przestawała się trząść. Bez słowa skinęła potakująco głową. Jamieson objął ją ramieniem i zmusił, żeby usiadła.

- Przydałoby się pani coś mocniejszego - powiedział miękko.

- Znajdę tu coś do picia?

Gestem prawej ręki wskazała sekretarzyk. Jamieson otworzył go i znalazł kryształową karafkę oraz cztery szklanki stojące na srebrnej tacy.

Napełnił szkocką jedną ze szklanek i podał ją Marion

Thelwell.

- Wiele pani przeszła - powiedział patrząc, jak Marion pociąga długi łyk alkoholu. - Jest pani zupełnie wykończona.

- To nic w porównaniu z tym, co nas jeszcze czeka - odrzekła w zamyśleniu. Jamieson musiał w duchu przyznać, że trudno się z tym nie zgodzić. - Nie tyle martwię się o siebie, ale o dziewczynki - ciągnęła. - O ich kontakt z innymi dziećmi. Będziemy musiały gdzieś wyjechać.

Tam gdzie nikt nas nie zna. Zacząć nowe życie. Czy nie tak się to mówi? Nowe życie...

Zasłoniła dłonią twarz i zamknęła oczy. W pokoju zapadła cisza.

Jamieson miał trudności ze znalezieniem domu, w którym mieszkała Moira Lippman. Dwukrotnie musiał się zatrzymywać, by zapytać o drogę, zanim trafił na boczną uliczkę i dostrzegł numer domu, którego szukał.

Spodziewał się, że może nikogo nie zastać. Współlokatorka

Moiry mogła być w pracy. Był więc zadowolony, gdy przez drzwi usłyszał pytanie:

- Kto tam?

- Doktor Jamieson ze szpitala Kerr Memorial - odparł. - Ostatniej nocy rozmawiałem z panią przez telefon.

- Może pan udowodnić, że pan to pan? - zapytał głos.

Jamieson wsunął swój dowód tożsamości w otwór na listy i cierpliwie czekał. Najpierw usłyszał dźwięk zdejmowanego łańcucha, a potem przekręcanego zamka. Drzwi uchyliły się na kilka centymetrów i ukazała się w nich szczupła, ciemnowłosa dziewczyna w wieku około dwudziestu pięciu lat. Miała bladą cerę i duże piwne oczy, w których widać było cień lęku.

Jamieson uśmiechnął się.

- Lepiej być ostrożnym - stwierdziła dziewczyna otwierając szerzej drzwi i pozbywając się ostatnich oporów przed wpuszczeniem Jamiesona do środka.

- Obawiałem się, że może pani być w pracy - powiedział

Jamieson.

- Nie byłabym w stanie po tym, co stało się z Moirą -

odparła dziewczyna. - Poza tym policja chciała zadać mi kilka pytań.

- Na przykład?

- O której Moira wróciła, o której wyszła... Takie rzeczy...

- Była pani w domu, kiedy Moira wróciła ostatniej nocy ze szpitala? - „zapytał Jamieson.

- Tak, byłam.

- Czy Moira coś przyniosła?

- Tylko swoją teczkę. Dlaczego pan pyta?

Jamieson poczuł podniecenie. Ignorując jej pytanie sam zapytał:

- Mogę ją zobaczyć?

- Niestety nie - potrząsnęła głową dziewczyna.

- Dlaczego?

- Bo kiedy Moira wychodziła, zabrała ją ze sobą.

- Jest pani tego całkowicie pewna? - zapytał Jamieson.

- Absolutnie. Widziałam, jak wyjmowała z teczki jakieś papiery, przeglądała je, a potem schowała z powrotem. Pamiętam, że powiedziała, iż musi je pokazać komuś ze szpitala. Chyba wymieniła nazwisko Thelwell... Napije się pan kawy?

Jamieson z roztargnieniem przytaknął. Jeśli Moira zabrała swoje notatki ze sobą, to dlaczego nie było ich w domu Thelwella?

Co się z nimi stało?

Teczki nie było ani w altanie, obok jej ciała, ani w gabinecie Thelwella. Więc gdzie, do diabła, była?

- Zamyślił się pan - usłyszał głos dziewczyny, która wróciła do pokoju niosąc dwa kubki rozpuszczalnej kawy.

Jamieson uśmiechnął się przepraszająco.

- Proszę mi wybaczyć... To nie było zbyt grzeczne z mojej strony.

Porozmawiali trochę o Moirze, zgadzając się co do tego, że była bardzo miłą osobą. Jamieson zapytał dziewczynę, czy pracuje w tej samej specjalności.

- Jestem fizykoterapeutką w szpitalu Royal - odparła. - Bakterie przyprawiają mnie o rozstrój nerwowy.

- Więc nie rozmawiałyście zbyt często na temat pracy?

- Rzeczywiście, nie. Choć oczywiście pytałam Moirę o tę infekcję.

- I co mówiła?

- że zakażenie wywołały bakterie, które trudno zwalczyć. Nie pamiętam, jak je nazwała.

- I nic ponadto? - zapytał Jamieson.

- Być może... - uśmiechnęła się dziewczyna. - Ale pewnie wyleciało mi to z głowy. Większości tego, co mówiła, nie rozumiałam.

Jamieson uśmiechnął się i rozmowa zeszła na inne tematy.

Siedząc rozglądał się po mieszkaniu. Było schludne i czyste, ale żaden mebel nie pasował do pozostałych. Typowy przykład mieszkania wynajętego wraz z umeblowaniem - pomyślał. Sam w takim mieszkał jako student. Dopił kawę i uznał, że czas na niego. On i dziewczyna uścisnęli sobie ręce przewidując, że zapewne spotkają się ponownie na pogrzebie.

Zanim uruchomił silnik samochodu, siedział przez chwilę zastanawiając się nad losem zaginionej teczki. Jej odnalezienie miało duże znaczenie. Może Thelwell wyrzucił ją gdzieś poza domem po zamordowaniu Moiry Lippman?, Wrzucił do śmietnika? Ukrył w kupie ogrodowego kompostu?

Postanowił pojechać na Latimer Gardens, żeby to sprawdzić.

- Szuka pan czegoś konkretnego, sir? - zapytał policjant obserwując, jak Jamieson opróżnia worek na śmieci stojąc na zewnątrz kuchennych drzwi domu Thelwella.

- Teczki.

Funkcjonariusz pomógł mu przerzucić odpadki, a po upewnieniu się, że nie ma tam niczego, wsypali je z powrotem do worka. Potem obaj rozrzucili widłami kupę kompostu. Bez rezultatu.

- Dlaczego sądził pan, że teczka tu jest, sir? - zapytał policjant.

- Łudziłem się tylko, że jest - odparł Jamieson.

Funkcjonariusz wyglądał na zaskoczonego.

- Łudził się pan, sir?

Jamieson wzruszył ramionami.

- Tak. Bo jeśli jej tu nie ma, to znaczy, że ktoś ją zabrał.

A to z kolei oznacza, że będę musiał zadać sobie trud, żeby się dowiedzieć, kto i dlaczego.

- Cały czas gryziesz się tym wszystkim - powiedziała Sue patrząc na Jamiesona stojącego przy oknie plecami do niej.

- Zgadza się - przyznał.

- Chcesz o tym pogadać?

- Ta sprawa nie daje mi spokoju. Od samego początku coś tu nie gra.

- Możesz mówić jaśniej?

- Najpierw Richardson odkrywa coś, co ma związek z infekcją, po czym popełnia samobójstwo nie zdążywszy nikomu nic powiedzieć.

Potem Moira Lippman odkrywa coś, być może to samo, po czym zostaje zamordowana nie zdążywszy nikomu nic powiedzieć.

- Thelwell zabił oboje. Chciał ich uciszyć - podsunęła Sue.

- A potem sam popełnił samobójstwo? Po co zawracać sobie głowę zabijaniem kogoś, żeby go uciszyć, skoro ma się zamiar samemu popełnić samobójstwo?

- Facet był obłąkany.

- Być może, ale to wszystko nie jest takie proste.

- Nie nadążam...

- W biurze Richardsona nie było żadnych papierów, żadnych notatek sugerujących, jaką teorię opracowywał.

- Thelwell je zabrał - podpowiedziała Sue.

- Teraz to samo stało się z notatkami Moiry Lippman. Została zamordowana, a po notatkach ani śladu.

- Bo je również zabrał Thelwell.

- Thelwell ich nie miał. Przeszukałem wszystko.

- Może je zniszczył, - Ale jak? Marion Thelwell jest pewna, że jej mąż nie opuszczał swego gabinetu ostatniej nocy. Zgodnie z tym co mówi, upierał się, żeby Moira Lippman nie odwiedzała go.

To ona nalegała. A teraz mamy uwierzyć w to, że Thelwell wyszedł przez okno swojego gabinetu, poczekał na przyjazd Moiry, zabił ją w ogrodzie, wdrapał się z powrotem do domu, zniszczył jej notatki i teczkę, Bóg zresztą wie jak, a potem popełnił samobójstwo?

Przecież to bez sensu.

- A istnieje alternatywa? - zapytała Sue.

Jamieson odwrócił się.

- Istnieje. Ktoś inny zabił Moirę Lippman i zabrał jej notatki - stwierdził patrząc na Sue.

- Nie Thelwell? Nie bardzo trafia mi to do przekonania -

powiedziała wolno.

Jamieson zmusił się do uśmiechu.

- Ale może masz rację - odrzekł. - Może takie właśnie irracjonalne zachowanie cechuje wariata.

- Co masz zamiar zrobić?

- Zostawić to wszystko policji. Ze swej strony będę się domagał, by wszystkie narzędzia chirurgiczne znajdujące się w magazynie i wszystkie materiały opatrunkowe w salach na oddziale ginekologii poddano powtórnej sterylizacji. Myślę, że kiedy to zostanie zrobione, będzie można wznowić przeprowadzanie zabiegów chirurgicznych. A ja będę mógł złożyć raport Kontroli Naukowo - Medycznej.

- A potem będziemy mogli pojechać do domu?

- Tak - uśmiechnął się Jamieson.

- Kiedy?

- Za kilka dni.

- Zaczynam odliczać godziny.

- Poodliczamy je w łóżku.

* 13 *

Deszcz uporczywie bębnił w wysokie okna budynku przez całą noc.

Jamieson zapadał co najwyżej w lekką drzemkę, a o siódmej zrezygnował ostatecznie ze snu i wstał z łóżka. Mył się i golił jak najciszej, żeby nie budzić Sue, która pogrążona była w głębokim śnie. Kiedy wyszedł z łazienki wycierając twarz ręcznikiem, spojrzał na jej profil na tle poduszki.

W nagłym przypływie czułości zapragnął pogłaskać ją dłonią po policzku.

Cofnął rękę, gdy Sue poruszyła się przez sen i przekręciła na drugi bok.

Wytarł twarz do sucha i wyjrzał przez okno mając nadzieję, że ulewa trochę się zmniejszyła.

W dole, na podwórzu były wielkie kałuże, a na ich powierzchni rozpryskiwały się nieprzerwanie wielkie krople padającego deszczu.

W powietrzu wisiała ciężka, szara mgła. Po przeciwnej stronie brukowanego dziedzińca grupka pielęgniarek kuliła się w swych czerwonych pelerynach.

Rozmawiały stojąc w wejściu prowadzącym na oddziały.

Jamieson spojrzał na zegarek.

O tej porze dzienna zmiana zastępowała nocną. Można było z łatwością domyślić się, co jest tematem rozmów pielęgniarek. O

dziewiątej cały szpital będzie wiedział o śmierci Thelwella.

Sue otworzyła oczy i wydała z siebie senny pomruk.

- Kawy? - zapytał Jamieson włączając elektryczny czajnik.

- Poproszę... Wcześnie wstałeś!

- Deszcz nie dawał mi spać.

- Tylko deszcz? - zapytała Sue wyczuwając z jego głosu, że coś jest nie tak. Potrząsnął głową, dając do zrozumienia, że to nic ważnego.

- Po prostu zastanawiałem się nad tym, o czym rozmawialiśmy wieczorem. W tej całej sprawie czegoś nie rozumiem. Wydaje mi się ciągle, że powinienem coś jeszcze dostrzec, ale nie potrafię i to mnie gnębi.

- Może za głęboko w tym tkwisz. Może powinieneś przyjrzeć się wszystkiemu z dystansu.

- Może... - przyznał Jamieson. - Ale uważam, że skoro

Richardson potrafił wpaść na coś, co dotyczyło zakażeń, a potem to samo udało się Moirze Lippman, to chyba ja też powinienem zorientować się, o co chodzi.

- Niekoniecznie. Oboje byli bakteriologami, a ty nie jesteś.

Jamieson spojrzał na Sue z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie podsunęła mu jakiś pomysł.

- Może właśnie o to chodzi... - powiedział. - Zakładałem, że odkryli coś, co miało związek ze źródłem i, rozprzestrzenianiem się infekcji.

Ale może to było coś, co dotyczyło samych bakterii. Coś, co może dostrzec tylko ekspert. To by się zgadzało z tym, dlaczego

Richardsona interesowały wyniki testów przeprowadzonych na

Pseudomonas przez Kontrolę Naukowo - Medyczną. Nie był nimi wcale zaskoczony, choć takie wyniki powinny zaskoczyć każdego. Niestety nie miał okazji powiedzieć mi dlaczego. Z drugiej strony trudno dociec, czego mogły dowodzić testy dotyczące samych bakterii.

Widziałem wszystkie wyniki testów przeprowadzonych przez ludzi Richardsona. Sam również przeprowadzałem niektóre testy.

Byli w to zaangażowani także ludzie z Kontroli Naukowo - Medycznej. W efekcie mamy dwa wyjątkowo jadowite mikroorganizmy, bardzo trudne do zwalczenia, które wykazują kilka odbiegających od normy właściwości biochemicznych.

- To znaczy?

- Pseudomonas kilkakrotnie różniła się od tego, co na jej temat mówią podręczniki - odrzekł Jamieson.

- Jaki można z tego wysnuć wniosek? - spytała Sue.

- Trudno byłoby ją uznać za typowego przedstawiciela odmiany

- powiedział. - Faktem jest, że obie bakterie to wyjątki pod względem ich wysokiej odporności na antybiotyki.

- Czy rozmawiałeś z kimś na ten temat? - zapytała Sue.

- Oczywiście - odparł Jamieson. - Moira Lippman była zaskoczona, że Pseudomonas tak znacznie odbiega od normy, ale

Clive Evans nie uważał tego za coś nadzwyczajnego.

- Hmy... To nie wnosi wiele do sprawy... - westchnęła Sue. - Jak sam powiedziałeś wieczorem, najważniejsze jest to, że już teraz nie powinno zdarzyć się więcej przypadków zakażenia pooperacyjnego w Kerr Memorial.

Zadbałeś o to. Teraz kiedy Thelwell nie żyje, problem - w jaki sposób spowodował zakażenie w salach operacyjnych i szpitalnych - staje się mniej lub więcej problemem akademickim.

- O ile nie będzie następnych zgonów - odrzekł Jamieson.

- Jakie masz plany na dzisiejsze przedpołudnie?

- Mam zamiar napisać sprawozdanie.

- A potem?

- Po południu pójdę do CDS, żeby dopilnować powtórnej sterylizacji wszystkich narzędzi chirurgicznych i materiałów opatrunkowych z oddziału ginekologii.

- A wieczorem wyjdziemy coś zjeść - zaproponowała Sue.

- Dobry pomysł - przyznał Jamieson.

Sporządzaniem raportu pochłonięty był do jedenastej. Nie przepadał za papierkową robotą, więc zasiadł do pracy w szpitalnym archiwum, gdzie nie było okien, przez które można wyglądać. Ich brak miał ułatwić koncentrację.

O jedenastej piętnaście jedna z urzędniczek delikatnie postawiła na jego biurku filiżankę kawy, Na spodeczku leżał biszkopt.

- Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe, jeśli spytam...

- zaczęła... - chodzą słuchy, że pan Thelwell nie żyje...

- Niestety, to prawda - odrzekł Jamieson zastanawiając się, czy biszkopt nie jest przypadkiem formą zapłaty za uzyskaną wiadomość.

- Chyba powinnam teraz powiedzieć, że jest mi przykro -

stwierdziła dziewczyna.

- Ale...? - Podpowiedział Jamieson.

- Ten człowiek przyprawiał mnie o gęsią skórę - odrzekła.

- Znała go pani?

- Niezbyt dobrze... - odpowiedziała natychmiast dziewczyna.

- Ale nie trzeba go było dobrze znać. Nikt go przecież nie lubił.

Ciekawe, co sobie myślą ludzie tacy, jak on?

- Nie rozumiem, o co pani chodzi.

- No... Myśli pan, że zdają sobie sprawę z tego, że nikt ich nie lubi?

Wyczuwają to? Dlaczego nic z tym nie zrobią? A może to ich nie obchodzi?

Jak pan myśli?

- Nie mam pojęcia - odparł Jamieson. - Może tacy ludzie nawet tego nie wiedzą o sobie, że są naprawdę nieprzyjemni.

- Ale przecież wszyscy potrzebujemy serdeczności.

Odwróciła się na pięcie i odeszła pozostawiając go z myślą, że co do jednego na pewno miała rację: nie trzeba było znać

Thelwella, żeby go nie lubić. Był antypatycznym typem człowieka.

Jamieson zastanawiał się, jaką rolę w ocenie Thelwella odgrywała jego własna, instynktowna niechęć.

Zawsze łatwo uwierzyć we wszystko, co najgorsze, gdy mowa o ludziach, których się nie lubi. Robi się to bez zastanowienia, jest się na to przygotowanym, chce się wręcz, żeby tak było naprawdę. Ale czy jest to sprawiedliwe?

Deszcz ustał i niebo zaczęło się przejaśniać, więc Sue podjęła decyzję.

Pod pretekstem zakupów postanowiła pojechać autobusem do miasta. W rzeczywistości nie miała żadnego powodu, żeby tam jechać, ale pociągała ją perspektywa znalezienia się w tłumie śpieszących dokądś ludzi. Każdy powód był dobry, by choć na pewien czas opuścić szare mury szpitala.

Wyjrzała przez jedno z okien z widokiem na pętlę autobusową na tyłach szpitala i dostrzegła stojącego tam piętrusa. Kierowca siedział w kabinie czytając gazetę. Sue chwyciła płaszcz i pędem zbiegła po schodach.

W mieście panował duży ruch, ale, nie mając zamiaru kupować niczego konkretnego, mogła spacerować do woli i darować sobie odwiedzanie najbardziej zatłoczonych sklepów. Jej uwagę zwróciła witryna sklepu „Mothercare”. Z przyjemnością przyglądała się rzeczom, które w niedalekiej przyszłości mieli kupować razem ze

Scottem. Z trudem zapanowała nad chęcią wejścia do sklepu i zwierzenia się sprzedawczyni, że jest w ciąży.

Odruchowo obronnym gestem rękami osłaniała brzuch, gdy przechodziła przez jezdnię, a potem po zatłoczonym chodniku, kierując się do drzwi „Marksa i Spencera”. Zatrzymała się przy stoisku z odzieżą męską podziwiając szetlandzkie pulowery i zastanawiając się, czy nie kupić jednego z nich dla Scotta.

Jedyną rzeczą, która ją powstrzymywała, było to, że Scott lubił sam wybierać sobie ubrania, choć prawdę mówiąc, nie cierpiał chodzenia po sklepach. Zazwyczaj zdarzało się to dwa lub trzy razy do roku, w godzinach porannych i tylko wówczas, gdy został do tego zmuszony. Sue natomiast uważała, że może to za niego robić, bo zdążyła już poznać gust męża. Gładki szary pulower podobałby mu się. Wybrała odpowiedni rozmiar i zaczęła oglądać, gdy nagle zorientowała się, że przypatruje się jej mężczyzna stojący przy drugim końcu lady. Robił to niepokojąco natarczywie.

Odwróciła wzrok, ale wciąż czuła jego obecność. Wydawało jej się, że już gdzieś go widziała, ale nie mogła sobie uświadomić, gdzie.

Potem nagle uświadomiła sobie, że mężczyzna jechał dłuższy czas tym samym autobusem, co ona. Nie pamiętała, gdzie wsiadł. Po raz pierwszy zauważyła go dopiero, gdy już miała wysiąść. Stał obok niej na pomoście. To wspomnienie zaniepokoiło ją. Czy wydawało jej się, czy rzeczywiście wciąż się jej przyglądał?

Jako kobieta atrakcyjna przyzwyczajona była do męskich spojrzeń, lecz sama nigdy nie zachowywała się kokieteryjnie.

Teraz zdobyła się na odwagę i celowo spojrzała mężczyźnie prosto w oczy zimnym, obojętnym wzrokiem. Ku jej zaniepokojeniu wpatrywał się w nią dalej i, co gorsza, nietrudno było odgadnąć, co myśli. Na jego twarzy malował się wyraz czystej nienawiści.

Poczuła, że ręce zaczynają jej lekko drżeć. Odłożyła pulower i rozejrzała się. Poczuła prawdziwy strach. Jej oddech stał się nierówny, krew pulsowała w skroniach a nogi zaczynały robić się miękkie. To śmieszne - próbowała uspokoić samą siebie - przecież nie jesteś sama ciemną nocą w pustym parku, na litość Boską!

Jesteś w środku zatłoczonego sklepu o jedenastej przed południem.

Wokół są ludzie!

Odwróciła się tyłem do kontuaru i odeszła w kierunku działu odzieży damskiej. Czuła się bezpieczniej, gdy po drodze musiała przeciskać się przez tłum ludzi. Chciała się nawet obejrzeć, żeby sprawdzić, czy mężczyzna podąża za nią, coś ją jednak powstrzymało. Jakby obawiała się, że samo odwrócenie głowy może go przyciągnąć. W końcu jednak zerknęła ukradkiem za siebie.

Musiała się przekonać. Znalazła stojak z wiszącymi płaszczami i udając, że je ogląda, odwróciła się lekko, niby przypadkiem.

Ujęła w dłoń brzeg jednego z płaszczy, żeby sprawdzić gatunek materiału i nagle czyjaś ręka dotknęła jej pleców. Wstrzymała oddech sztywniejąc na całym ciele.

- Przepraszam, moja droga, chciałabym przejść - odezwała się niska staruszka w ukwieconym kapeluszu, przyglądając się dramatycznej reakcji Sue z lekkim zdziwieniem.

Sue uśmiechnęła się, żeby pokryć zakłopotanie i usunęła z drogi, po czym wróciła do oglądania płaszczy. Pochyliła głowę, ale oczami starała się dostrzec, co dzieje się wokół. Mężczyzny jednak nie dostrzegła.

Dopiero teraz wydała z siebie długie powolne westchnienie czując, że przez cały czas wstrzymywała oddech. Zastanawiała się, czy twarz mężczyzny o przeraźliwym wyrazie widziała naprawdę, czy też był wytworem jej wyobraźni.

Chodząc po sklepie nie mogła jednak uwolnić się od tej dziwnej twarzy. Może ten człowiek cierpiał na jakąś chorobę? -

pomyślała. Może miał jakiś atak mięśni twarzy, którego nie mógł opanowaĆ? Paraliż Bella albo coś podobnego?

Próbowała oderwać się od tych ponurych rozmyślań i podeszła do rzędu nocnych koszul. Oglądając je uświadomiła sobie, że niedługo jej tusza zacznie się zmieniać i żadna z nich nie będzie pasować. Skoro już tu jestem - pomyślała - mogę również rzucić okiem na sukienki ciążowe. Ruszyła do działu z rzeczami dla przyszłych matek. Były tam rozmaite długie szaty. Sue wybrała najbardziej atrakcyjne, a raczej najmniej nieatrakcyjne i powoli sprawdzała metki szukając swojego rozmiaru. Gdy rozsunęła rząd ubrań, by wyciągnąć jedno z nich, zamarła z przerażenia. Po drugiej stronie stojaka stał nieznajomy mężczyzna. Był zaledwie o metr i patrzył na nią przez szparę między wiszącymi ubraniami.

Jego oczy ukryte za małymi okrągłymi okularkami płonęły nienawiścią. Sue bezwiednie cofnęła się o krok i uniosła rękę do szyi. Na moment straciła oddech. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że za sobą ma ścianę. Z przerażenia otworzyła usta.

- Czego... pan... chce? - wyjąkała usiłując kątem oka znaleźć drogę ucieczki.

- Zemsty - syknął bez wahania mężczyzna, jakby oczekiwał pytania Sue.

- O czym pan mówi? Nigdy pana nie widziałam. To jakaś pomyłka...

- Należysz do niego, a ja chcę cię jemu zabrać. Chcę, żeby się przekonał, jak to jest.

Mężczyzna postąpił krok naprzód i Sue straciła nad sobą panowanie.

Wrzasnęła na całe gardło zamykając oczy i zaciskając pięści w obronnym geście.

- Proszę pani! Proszę pani! Co się stało? - usłyszała zatroskany głos.

Sue otworzyła oczy i ujrzała sprzedawczynię ujmującą ją za ramię.

Ludzie wokół zaczęli się jej przyglądać szepcząc między sobą.

- Tu był mężczyzna:.. - wybełkotała Sue.

Sprzedawczyni rozejrzała się. Sue zrobiła to samo, ale po mężczyźnie nie było śladu.

- Przed chwilą tu był... - zaszlochała Sue. - Powiedział, że chce się zemścić... - Jej słowa zabrzmiały głupio, w oczach kobiety dostrzegła niedowierzanie.

- Zemścić? Za co?

- Nie wiem... - wyznała bezradnie Sue.

- Może napije się pani herbaty? - zapytała łagodnie sprzedawczyni.

- Nie, nie, dziękuję... - odparła Sue skrępowana ludzkimi spojrzeniami i świadomością, że jest przedmiotem komentarzy.

Rozpaczliwie pragnęła wyrwać się z tego sklepu. - Czy mogłaby pani wezwać mi taksówkę?

- Ależ oczywiście. Może wejdzie pani na chwilę?

Sprzedawczyni zaprowadziła Sue do drzwi z napisem: „Wstęp tylko dla personelu”, a kiedy weszły, posadziła ją przy biurku, sama zaś podniosła słuchawkę telefonu. Sue była rada, że nie musi dłużej znosić ludzkich spojrzeń. Uspokoiła się i zaczęła odzyskiwać panowanie nad sobą.

- Taksówka będzie tu za pięć, dziesięć minut - oznajmiła sprzedawczyni odkładając słuchawkę. - Na pewno dobrze się pani czuje?

Sue skinęła głową i zdobyła się na uśmiech. Podziękowała za uprzejmość.

- W dzisiejszych czasach coraz więcej jest różnych dziwaków

- stwierdziła sprzedawczyni. - Nie wiem, dokąd to nas zaprowadzi.

Sue skinęła głową. Nikt nie musiał jej o tym przypominać.

Świat wokół Sue wydał jej się nagle bardziej wrogi niż przedtem.

Obawiała się nawet przejść od drzwi sklepu do taksówki, która zjawiła się po trzech minutach, głośno klekocząc dieslowskim silnikiem.

- Szybko przyjechała - powiedziała na pożegnanie sprzedawczyni. - Na pani miejscu wypiłabym mocnego drinka po przyjeździe do domu.

Sue podziękowała jej za uprzejmość i pośpiesznie wsiadła do samochodu.

Solidny dźwięk, jaki wydały zatrzaskiwane drzwi, uspokoił ją.

- Do szpitala Merr Memorial - powiedziała sadowiąc się na tylnym siedzeniu. Niemal podświadomie sprawdziła, że wszystkie szyby są zamknięte.

Taksówka ruszyła i skierowała w stronę szpitala. Sue patrzyła przez okno na ulicę, ale była wciąż zbyt zdenerwowana, by skoncentrować się na widokach przesuwających się przed jej oczami. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek przedtem była tak przestraszona. Serce jeszcze teraz waliło jej mocno w piersi.

Stopniowo zaczęła jednak dostrzegać normalne życie toczące się na ulicach. Ludzie robili zakupy, pracowali, bawiły się dzieci.

Chciwie chłonęła te obrazy i uspokajała się powoli.

Mijały minuty i Sue otworzyła torebkę, by wyjąć z niej portmonetkę.

Sprawdzała zawartość portmonetki, choć wiedziała, że wystarczy jej pieniędzy na taksówkę. Spojrzała na taksometr i zamarła. Nie był włączony. Jak zahipnotyzowana patrzyła tam, gdzie powinny wyskakiwać cyfry.

Licznik stał na zerze. Czy sklep mógł z góry opłacić kurs?

Nie widziała, żeby ktokolwiek płacił kierowcy. Poza tym nikt w sklepie nie pytał jej, dokąd jedzie. W głowie Sue zaczęły brzmieć słowa sprzedawczyni: „Szybko przyjechała...

Szybko przyjechała...” Nagle zdała sobie sprawę ze strasznej prawdy. Ta taksówka nie przyjechała na wezwanie ze sklepu.

Zjawiła się przed drzwiami z całkiem innego powodu. Oczy Sue powoli powędrowały w kierunku lusterka kierowcy.

Znalazła tam odbicie oczu patrzących na nią zza małych okrągłych okularków.

Wybuch paniki spowodował, że krzyknęła.

- Czego pan ode mnie chce?! - zawołała tłukąc pięściami w szybę oddzielającą ją od kierowcy. Ale człowiek prowadzący samochód nie zareagował. Taksówka przyśpieszyła. Szybkość była za duża, by Sue mogła zaryzykować wydostać się z auta w biegu. Na korbce do opuszczania szyby zacisnęła jedną rękę, drugą nie przestawała walić w szklaną przegrodę.

Chciała w ten sposób zwrócić uwagę kogoś z zewnątrz na swe rozpaczliwe położenie, ale wydawało się, że świat postanowił ją zignorować. Nikt nie spojrzał. Nikogo to nie obchodziło.

- Czy wszyscy jesteście ślepi?! - wrzasnęła czując, jak zalewa ją fala rozpaczy i przerażenia. - Wypuść mnie! Wypuść mnie! - zawołała błagalnie do kierowcy. - To jakaś pomyłka! Nie znam cię! Ty też mnie nie znasz!

Taksówka skręciła w wąski zaułek i Sue ponownie uchwyciła się klamki drzwi. Nagle straciła równowagę, gdy kierowca wykonał gwałtowny zakręt w poprzek ulicy i zaparkował auto bokiem tak blisko ściany, że zablokował jej jedyną drogę ucieczki. Wyskoczył z samochodu, by zatarasować sobą drzwi z drugiej strony i otworzył je dopiero wtedy, gdy Sue pozbierała się z podłogi. W

jego ręku błysnął długi wąski nóż.

- Jedno słowo, a... rozumiesz? - syknął.

Sue tylko skinęła głową.

- Wysiadaj!

Wyszła z samochodu. Mężczyzna chwycił ją za ramię, poprowadził przez wąskie drzwi, a potem przez ciemny korytarz, w którym unosił się zapach oleju i benzyny. Zatrzymał ją, by wolną ręką zapalić światło. Sue rozejrzała się. Pomieszczenie przypominało piwnicę. Kamienne ściany musiały być malowane dawno temu. Teraz były pozieleniałe od wilgoci i odpadała z nich farba.

Kierowca otworzył drewniane drzwi.

- Właź! - warknął wpychając Sue do środka.

Gdy po chwili zapalił światło, zorientowała się, że jest w garażu. Nie było tu samochodu, tylko beczka z olejem i dwa koła ze zdartymi oponami leżące na zatłuszczonej podłodze. Na jednej ścianie wisiał czarny gumowy wąż, na drugiej - kalendarz przedstawiający na wpół rozebraną dziewczynę reklamującą samochodowe układy wydechowe. Szczerząc w uśmiechu zęby wydawała się drwić z Sue.

- To ty jesteś tym zabójcą, prawda? - wyjąkała ze strachem

Sue.

Mężczyzna nie odpowiedział.

Umysł Sue wypełniła bezgraniczna rozpacz. Scott się mylił.

To nie Thelwell był rozpruwaczem. Morderca był tu, razem z nią w jakimś odludnym miejscu i nikt nie wiedział nawet, gdzie jej szukać!

- Co masz zamiar ze mną zrobić? - zapytała rozpaczliwie, chcąc usłyszeć, jaki czeka ją los.

- Zrobię, co mi się będzie podobało - warknął mężczyzna. - Ruszaj się!

Sue poczuła mocne pchnięcie w plecy, potknęła się i upadła jak długa na podłogę, zdzierając sobie skórę na łokciu i na kolanach o szorstki beton.

W mgnieniu oka mężczyzna skrępował w kostkach jej nogi kablem elektrycznym, który wyciągnął ze starej komody. Czuła, że jej strach sprawia mu przyjemność. Napawał się nim. Zesztywniała, gdy położył rękę na jej kolanie i czekał, jak zareaguje. Wydawał się zadowolony, że ją to przeraża i wolno wsunął rękę pod jej spódnicę, ugniatając nogę i patrząc w oczy.

- Nie! Proszę! Nie! - poprosiła błagalnie przez łzy spływające jej po twarzy, ale ręka pełzła coraz wyżej.

Rozpaczliwie rzucała głową raz w lewo, raz w prawo. Poczuła kciuk wsuwający się pod jej bieliznę i błądzący po jej łonie.

Pomyślała, że już tylko parę sekund do momentu, w którym mężczyzna użyje noża.

- Na miłość boską, przestań! - wrzasnęła.

Mężczyzna natychmiast zdzielił ją w twarz.

- Milcz, głupia krowo! - warknął.

Wyraźnie zadowolony z tego, że przerażenie Sue rosło, począł ją dalej krępować. Rozpostarł jej ręce i przywiązał każdą do metalowego kółka wystającego z betonu. Potem oplótł ją sznurem w pasie i również przywiązał do metalowych uchwytów.

- A teraz najważniejsze... - odsapnął rozciągając przewód elektryczny, który po chwili zaczął wplatać w jej włosy.

Mieszanina bólu i strachu doprowadziła Sue do łkania.

Mężczyzna przyjrzał się swemu dziełu i chrząknął z zadowoleniem.

- Tak będzie dobrze... - mruknął.

Włosy Sue były teraz w kilku miejscach przywiązane mocno do kabla.

Mężczyzna naciągnął jego drugi koniec i umocował go ściśle do czegoś, co znajdowało się nad jej głową. Gdy mężczyzna sprawdzał, czy przewód został maksymalnie napięty, poczuła straszny ból. Metalowe kółka trzymały jej ręce - przy podłodze, włosy ciągnął do góry elektryczny przewód. Była całkowicie unieruchomiona. Mężczyzna popatrzył na nią z zadowoleniem.

- Za jakiś czas przyjedzie po ciebie twój mąż - powiedział.

Przyklęknął obok i przyjrzał się jej przerażonej twarzy. - Wiesz, co się wtedy stanie? - zapytał.

Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niego rozszerzonymi ze strachu oczami.

- Nie wiesz? Więc ci powiem. Jego samochód przetnie wiązkę promieni podczerwonych na zewnątrz, przed drzwiami garażu. Kiedy to nastąpi, drzwi się otworzą. A wtedy... - mężczyzna zawiesił głos pozwalając, by Sue sama wyobraziła sobie, co się stanie. Z

jej przerażonych oczu widać było, że rozumie.

- Tak jest! - ciągnął szeptem. - Kabel jest przywiązany do silnika poruszającego drzwiami. Z twojej głowy zostanie zdjęty skalp, co więcej, twój mąż będzie się temu przyglądał. Może wtedy zrozumie, co się czuje w takich chwilach. Skurwiel!

Sue otworzyła usta do krzyku, ale mężczyzna wepchnął jej do gardła szmatę. Podniósł się i jeszcze raz sprawdził naprężenie kabla. Potem z wyrazem zadowolenia na twarzy podszedł do drzwi, zgasił światło i wyszedł.

Sue została w ciemności, sam na sam ze swym strachem.

Jamieson skończył sprawozdanie dla Kontroli Naukowo - Medycznej, zakleił kopertę i pozostawił ją do wysłania, po czym udał się na oddział ginekologiczny, którego urzędującym ordynatorem był teraz Phillip Morton. Omówił z nim listę oczekujących pacjentek i uzgodnił, że zabiegi chirurgiczne zaczną być ponownie wykonywane, jak tylko pierwsza partia wysterylizowanych na nowo narzędzi i materiałów opatrunkowych dotrze na oddział.

- Dziś rano otrzymaliśmy z Publicznej Służby Zdrowia wynik ostatniego wymazu pana Thelwella - powiedział cicho Morton, kiedy

Jamieson wstał szykując się do wyjścia.

- I...?

- Jest negatywny - odrzekł Morton.

Kiedy Jamieson zaczął schodzić po schodach, usłyszał dzwonek telefonu.

W sekundę później drzwi gabinetu Mortona otworzyły się i rozległo się wołanie wzywające Jamiesona z powrotem. Wbiegł na górę i wziął do ręki słuchawkę. Po chwili Morton wyszedł cicho zamykając za sobą drzwi.

- Jamieson, słucham...

- To dobrze.

Mimo że Jamieson usłyszał tylko dwa słowa, nie spodobał mu się ton głosu w słuchawce. Poczuł nagłe zaniepokojenie.

- Kto mówi? - zapytał.

- To nieważne. Właśnie spędziłem przedpołudnie z pańską żoną, doktorze - powiedział szyderczo brzmiący głos.

- Ach, tak? Ale kto mówi? - powtórzył Jamieson czując coraz większą obawę, że coś stało się Sue.

- To bardzo atrakcyjna pani.

Jamieson przełknął ślinę. Wyobraźnia zaczęła podsuwać mu różne obrazy.

- Kto mówi? - zapytał ponownie, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie, ale znów musiał przełknąć ślinę. Zaschło mu w ustach.

- Naprawdę bardzo atrakcyjna. Wprost nie można się jej oprzeć, że tak powiem... Przynajmniej ja tak uważam... bo nie mogłem... Więc ją posiadłem... - w słuchawce rozległ się chichot.

- Gdzie jest Sue? Co pan jej zrobił? - zapytał Jamieson rozgorączkowanym tonem.

- Och... teraz może pan ją odzyskać - odparł głos. - Już z nią skończyłem.

- Co to ma znaczyć? Co pan jej zrobił? - Jamieson już prawie krzyczał.

- Miałem ją, doktorze. Zabawiałem się z nią. Pieprzyłem ją.

Zerżnąłem do nieprzytomności. Czy naprawdę chce pan znać szczegóły? A może wolałby pan usłyszeć je od niej? Wciąż ma nadzieję, że chce ją pan z powrotem, zważywszy, w jakim jest stanie...

Jamieson musiał oprzeć się o biurko. Spróbował głęboko odetchnąć, ale udało mu się tylko wciągnąć kilka urywanych łyków powietrza.

- Gdzie jest moja żona? - wykrztusił szeptem. - Co pan z nią zrobił?

Wtedy usłyszał adres. Rozejrzał się, szukając na biurku

Mortona czegoś do pisania. Rozrzucił jakieś rzeczy i chwycił do ręki długopis.

Potem na pierwszej lepszej kartce zapisał to, co usłyszał.

- Garaż numer siedem. West Side Mews - powtórzył.

- Szczęściarz z pana, doktorze - powiedział głos. - Ona się cudownie pieprzy.

W słuchawce zapadła cisza. Jamieson poczuł wściekłość i paniczny lęk o Sue. Dopadł do klamki i z rozmachem otworzył drzwi. Ponieważ w pobliżu nie było Mortona, zbiegł po schodach i zatrzymał pierwszą napotkaną osobę.

Musiał się dowiedzieć, gdzie jest West Side Mews. Portier z pralni rozwożący po salach pościel podrapał się w głowę.

- Na lewo od Croxton Road. Druga albo trzecia przecznica w lewo, za światłami przy Midgely Road - powiedział po chwili namysłu.

Jamieson wypadł na zewnątrz. Nie zdążył usłyszeć ostatnich słów portiera:

- Zaraz... A może myślałem o Weston Mews...

Jamieson skręcił ostro w Weston Mews i kiedy dostrzegł nazwę ulicy, z wściekłością walnął dłońmi w kierownicę.

- Głupi dureń!

Zabrakło mu słów. Wyskoczył z samochodu i podbiegł do pierwszego przechodnia, jakiego zauważył. Był to listonosz roznoszący pocztę w porze lunchu.

- West Side Mews? - uśmiechnął się pobłażliwie. - To daleko stąd, kolego... Stąd musi pan skręcić w lewo i...

Jamieson próbował się skupić, żeby zapamiętać szczegóły, ale nie przychodziło mu to łatwo. Udręka stawała się nie do zniesienia, wyjaśnienia listonosza zdawały ciągnąć się w nieskończoność. Ale popędzanie go niczego by zapewne nie zmieniło.

-... i to będzie trzecia przecznica. Nie można nie trafić.

Rozległ się pisk opon, gdy Jamieson nie zwracając uwagi na inne samochody ostro zakręcił w poprzek ulicy. Przód samochodu wskoczył na chodnik i przewrócił pojemnik na śmieci. Było mu to obojętne, podobnie jak przeciągły ryk sygnału i wściekłe gesty kierowcy nadjeżdżającego właśnie pojazdu, któremu zajechał drogę.

Strzałka szybkościomierza sięgnęła prawie dziewięćdziesięciu kilometrów, gdy z wyciem silnika pognał przed siebie wyprzedzając długi sznur wlokących się pojazdów. Ale po chwili zmuszony był zwolnić. Błysk świateł nadjeżdżającej z przeciwka cysterny z benzyną dał mu do zrozumienia, że kierowca nie zamierza ustąpić mu z drogi.

- Cholerny wariat! - usłyszał z szoferki cysterny, kiedy się mijali.

Jamieson nie zwrócił na to uwagi. Był teraz zdolny myśleć tylko o Sue, i o tym, co przeżywa.

- Na miłość boską, ruszaj! - wycedził przez zaciśnięte zęby widząc, że mimo zapalającego się w przodzie zielonego światła, czoło kolumny pojazdów nie posuwa się. - Potrzebne ci pieprzone osobiste zaproszenie?!

Niecierpliwie wyciągał szyję, by zobaczyć, co spowodowało zator i dostrzegł na dachu samochodu tablicę z literą „L”.

- Jezu Chryste! - wykrzyknął głośno, waląc dłonią w kierownicę. Po chwili mocno potarł czoło ręką. To był podświadomy gest wyrażający złość na samego siebie. - Panuj nad sobą, na litość boską! Panuj! - mruknął.

Mimo wściekłości na sytuację na drodze oraz potwornych myśli o położeniu Sue, chwilami zmuszał się i zaczynał myśleć racjonalnie.

Zastanawiał się, dlaczego ten facet w ogóle do niego zadzwonił. Po co ktoś, dopuszczający się napadu na tle seksualnym, miałby telefonować do męża ofiary?

By chełpić się swym wyczynem? W takim razie czy to przypadkiem nie on, Jamieson, był właściwym celem ataku? Nie Sue, tylko on? Kto zrobiłby coś takiego i dlaczego?

Kiedy samochody ponownie musiały się zatrzymać, po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że telefon mógł być jakimś okrutnym żartem. Nie można było tego wykluczyć. Nie zdążył sprawdzić, czy Sue w ogóle wyszła z budynku. Może siedzi tam i zastanawia się, gdzie on się podział?

Ale gdyby tak było, po co mężczyzna dawałby mu adres? A może była to sztuczka mająca na celu zwabienie go w pułapkę? Ale nagle pomyślał, że Sue może teraz leżeć poturbowana, samotna i przerażona w jakimś zamkniętym miejscu i poprzednią myśl natychmiast odrzucił. Kiedy wrzucił pierwszy bieg i ruszał ze skrzyżowania, ponownie zalała go fala gniewu.

Na przecięciu ulic za sklepem rowerowym Helforda skręcił w lewo i zdał sobie sprawę, że nie pamięta, jak ma dalej jechać.

Zatrzymał samochód i podbiegł do kobiety pchającej wózek z zakupami, żeby zapytać o drogę.

Przestraszyła się i zaczęła uciekać.

- Niech się pani nie obawia! Chcę tylko zapytać, jak dojechać do West Side Mews... - próbował ją uspokoić. Ale kobieta nie słuchała. Obcy mężczyzna zaczepiający ją na ulicy w tym mieście, po wszystkim, co się wydarzyło, zdawało jej się wystarczająco niebezpieczne. Jamieson rozejrzał się za kimś innym. Ulicą nadjeżdżał na rowerze kilkunastoletni chłopiec.

Rower był za duży, toteż jechał stojąc na pedałach. Kiedy zrównał się z nim, Jamieson zawołał: - Gdzie jest West Side Mews, synu!?

- To w lewo, proszę pana. Za żółtym sklepem.

Jamieson skręcił w lewo, w zaułek. Pomalowany na żółto dom okazał się małym urzędem pocztowym. Na zewnątrz była budka telefoniczna. W dodatku pusta. Sprawdzenie, czy telefon od nieznajomego był żartem czy też nie, potrwa minutkę, pomyślał

Jamieson i zadzwonił do szpitala. W jego pokoju nikt nie podnosił słuchawki. Poprosił o połączenie z Evansem i natychmiast usłyszał jego głos.

- Widział pan Sue? Jest w rezydencji? - zapytał.

- Nie ma jej - odpowiedział Evans. - Spotkałem ją wcześniej i powiedziała, że wybiera się do miasta po zakupy. Chybajeszcze nie wróciła.

- Słodki Jezu... - wymamrotał Jamieson.

- Coś się stało?

- Sue została zraniona. Niech pan przyśle karetkę i policję na West Side Mews.

Jamieson podał Evansowi adres i upewnił się, czy go prawidłowo zapisał.

- To pilne! - dodał, zanim odłożył słuchawkę unikając zbędnych pytań.

Wyszedł z budki i postanowił zostawić samochód tam, gdzie go zaparkował, po czym pobiegł za róg i wpadł na West Side Mews.

Garaż numer siedem był ostatni w rzędzie. Jamieson zatrzymał się na środku ulicy i spojrzał na białą siódemkę wymalowaną nad drzwiami. Wokół panowała cisza. W zaułku nie było nikogo. Kiedy powoli ruszył w stronę drzwi garażu, słyszał własny oddech. Nad drzwiami zobaczył okno. Przez brudną szybę można było dojrzeć jakieś rupiecie. Jamieson domyślił się, że znajduje się tam coś w rodzaju magazynu. Tuż pod oknem dostrzegł urządzenie do wysyłania wiązki promieni podczerwonych. Było to czarne plastikowe pudełko i wystająca z niego niewielka rurka. Jamieson patrzył na urządzenie i pomyślał, że w dzisiejszych czasach takie sterowanie drzwiami garażowymi to nic nadzwyczajnego. Ale promienie podczerwone mogą mieć szereg innych zastosowań, pomyślał o materiałach wybuchowych. Ostrożnie podszedł do małych drzwi z boku garażu. Były zamknięte. Wokół wciąż panowała cisza.

Nie było żadnych oznak życia, żadnych dźwięków dochodzących z któregokolwiek garażu. Jamieson wpatrywał się w drzwi i nagle w jego umyśle zrodziło się straszliwe podejrzenie, że Sue może być już martwa. Cofnął się i całym ciałem rzucił się na drzwi. Nie puściły, ale trzask, jaki wydały, brzmiał zachęcająco. Jeszcze dwukrotnie natarł na nie, zanim z hukiem wpadły do środka i odbiły się od ściany. Stanął i nasłuchiwał, ale wokół panowała cisza.

Przekroczył próg i znalazł się w wąskim korytarzu ze schodami, które prowadziły na poddasze. Tuż przy schodach, na lewo zauważył drzwi, za nimi powinien być garaż. Jamieson wolno nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się.

Wewnątrz panowała ciemność. Po omacku poszukał na ścianie kontaktu.

Gdy rozbłysło światło, ujrzał przerażone oczy Sue i knebel w jej ustach.

Nie mogła wydać z siebie głosu. Rzucił się w jej stronę, myśląc tylko o jednym. Żyje! Dlaczego ten sukinsyn związał ją w taki sposób?

Dlaczego przywiązał jej włosy kablem do sufitu? Zaczął szukać w kieszeniach scyzoryka, by uwolnić Sue, gdy usłyszał samochody policyjne skręcające w zaułek.

Uśmiechnął się do Sue, żeby była spokojna, ale nagle dostrzegł w jej oczach bezgraniczne przerażenie. Nie było w nich ulgi! Coś musiało być nie tak! Wskazała wzrokiem na coś, co było w górze i Jamieson spojrzał na ścianę nad jej głową. Jej włosy nie były przywiązane do sufitu, były przywiązane do...

- Jezu Chryste! - przeraźliwie wrzasnął Jamieson, gdy nagle to stało się dla niego jasne.

W tym samym momencie pierwszy z policyjnych samochodów przeciął wiązkę promieni podczerwonych na zewnątrz garażu. Silnik przy drzwiach włączył się i włosy Sue zostały szarpnięte, a jej głowa uderzyła mocno o ścianę.

- Nie! - krzyknął Jamieson zrywając się na równe nogi i wbijając ramię w mechanizm napędowy. Potworny ból omal nie rozsadził mu czaszki, gdy ciało przedramienia wciągnięte zostało przez poruszające się tryby.

Poczuł, jak stalowa dźwignia zatrzymuje się na kości i pociemniało mu w oczach...

Maszyneria stanęła i garaż wypełnił się dymem i zapachem spalenizny.

Główny bezpiecznik przepalił się i zgasło światło.

Gdy Jamieson doszedł do siebie, ujrzał twarze Clivea Evansa i dwóch policjantów próbujących go uwolnić z potrzasku.

- Będziemy musieli wezwać straż pożarną - powiedział jeden z nich.

- Sami sobie poradzimy, jeśli przyniesiecie tamten podnośnik hydrauliczny - odparł Evans przejmując dowodzenie akcją.

- Sue... - wymamrotał Jamieson. - Gdzie jest Sue?

- Z pańską żoną wszystko w porządku, sir - powiedział łagodnie jeden z policjantów. - Zemdlała, ale nic jej nie grozi.

Inny policjant przyprowadził garażowy podnośnik na kółkach.

W oddali zabrzmiał dźwięk syreny nadjeżdżającej karetki. Clive

Evans instruował, jak ustawić podnośnik i polecił policjantowi, żeby zaczął pompować. Stalowy drążek przyciskający ramię

Jamiesona do koła napędowego uniósł się powoli.

Wśród westchnień ulgi Jamieson oswobodził rękę. Teraz można było ocenić, w jakim stopniu została uszkodzona.

- Kość nie jest złamana - powiedział Evans. - Ale ciało wygląda kiepsko. Zostaną panu na pamiątkę blizny.

Jamieson nie przejął się tym zbytnio. Trzymając zranioną rękę zgiętą na brzuchu, podszedł do Sue i przyklęknął. Jeden z policjantów trzymał jej głowę. Była nieprzytomna, ale ani jej włosy, ani skóra na głowie nie ucierpiały.

- Och... Kochanie... - powiedział miękko Jamieson.

- Będę musiał zająć się pańskim ramieniem - powiedział

Evans.

Jamieson wstał powoli, nie przestając szczęśliwymi oczami patrzeć na Sue.

Evans tymczasem zatamował krwawienie zakładając mu na rękę prowizoryczną opaskę uciskową. Ambulans zabrał Jamiesona i Sue do

Kerr Memorial.

W karetce Sue odzyskała przytomność. Ulga na widok siedzącego obok niej Jamiesona spowodowała, że na chwilę zapomniała, co zrobił, żeby ją uratować.

- Twoja ręka! - szepnęła. - Twoja biedna ręka!

- Wszystko będzie dobrze - uspokoił ją Jamieson.

Sue spojrzała na Evansa szukając potwierdzenia. Evans potakująco skinął głową.

- Och, Scott! - wykrzyknęła Sue nie mogąc opanować wzruszenia. Po jej policzkach spłynęły łzy.

- No już... już - szepnął Jamieson. - Nic ci już nie grozi, Sue.

Oboje jesteśmy bezpieczni - powiedział biorąc ją za rękę.

Ciałem Sue wstrząsnął dreszcz. Jamieson poczuł najpierw lekkie drżenie jej ręki, potem cała zaczęła się trząść. Mówienie przychodziło jej z trudem.

- Ten człowiek... - wyjąkała. - Jak ktoś mógł... Jamieson próbował ją przytrzymać uspokajającym ruchem ręki, ale w całym ciele zaczynał czuć ból promieniujący od ramienia, napływający coraz mocniejszymi Falami, aż w końcu stracił przytomność.

* 14 *

Przykro mi... Straciła dziecko - powiedział Phillip Morton, który został wezwany do zbadania Sue.

Jamieson skinął głową i odwrócił wzrok. Nie miał ochoty na niczyje współczucie w momencie, kiedy czuł się tak nieodporny na ciosy. Od chwili, w której podsłuchał, że Sue krwawi, spodziewał się tego, co usłyszał od Mortona. Leżał na wpół nieprzytomny na wózku w drodze na izbę przyjęć, ale dotarły do niego strzępy rozmowy. Słuch jest zmysłem, który przy takich wypadkach jest najmniej narażony, a potem pierwszy zaczyna prawidłowo funkcjonować. Teraz, kiedy ból był już opanowany, gdyż jego ręka została opatrzona i pozszywana, siedział razem z Clivem Evansem, który z dobrej woli towarzyszył mu czekając, aż Morton skończy badać Sue. Mimo najgorszych obaw kurczowo trzymał się resztek nadziei, że może coś źle zrozumiał i ta wiadomość okaże się nieprawdą. Morton pozbawił go złudzeń.

Jamieson poczuł, że opadają mu ramiona, a nogi robią się strasznie ciężkie.

- Przykro mi... - powiedział Evans kładąc rękę na ramieniu

Jamiesona.

- Tak się nieszczęśliwie złożyło - odezwał się Morton. - Ale pańska żona jest młoda, silna i nie ma powodów, dla których...

Jamieson nie słuchał. Znał tę rutynę. Chciał tylko jednego.

Być przy Sue.

- Chcę ją zobaczyć - powiedział.

- Oczywiście... - odrzekł Morton odsuwając się, by go przepuścić.

Jamieson otworzył drzwi lewą ręką, prawe ramię miał na temblaku. Sue leżała nieruchomo z oczami utkwionymi w sufit.

- Hej? Jak się czujesz? - zapytał miękko.

Jego słowa były w tym momencie śmieszne. Wiedział przecież dokładnie, jak się czuje. Ale musiał jakoś zacząć rozmowę, a każda rozmowa wymaga słów. Sue nadal patrzyła w sufit, jakby nie słyszała tego, co powiedział.

Jamieson dostrzegł łzę spływającą po jej policzku. Odwróciła głowę i spojrzała na niego.

- Przepraszam... - szepnęła. - Strasznie cię przepraszam...

- Idiotka! - powiedział Jamieson szeptem, biorąc ją za rękę.

- Tylko ty się liczysz. Nic więcej.

- Ale tak chciałeś tego dziecka... - powiedziała nie mogąc już powstrzymać potoku łez.

- Jeszcze będziemy mieć dzieci. Mamy na to całe życie. Teraz ty jesteś najważniejsza. Boże! Jakaż to była ulga, że znalazłem cię żywą... Nie potrafię nawet powiedzieć, jak bardzo się bałem... Odchodziłem od zmysłów...

Sue położyła mu rękę na ustach.

- Wiem... - wyszeptała. - Wiem...

Przez moment trwali oboje w milczeniu szczęśliwi, że nie potrzebują słów. Czuli, że naprawdę należą do siebie.

- Nie mogę przestać myśleć o tym, co by się stało, gdybyś podjechał pod garaż samochodem, zamiast przyjść pieszo -

powiedziała po chwili Sue. - Wciąż się nad tym zastanawiam, wciąż to przeżywam. Nie potrafię uwolnić się od tego koszmaru. Co sprawiło, że zostawiłeś samochód kawałek dalej?

Jamieson pogłaskał ją po włosach.

- Możesz być wdzięczna korkom ulicznym. Miałem czas, żeby się zastanowić.

- Opowiedz mi, jak to było.

Jamieson opowiedział jej, jak początkowo wpadł w panikę, gdy okazało się, że pojechał pod zły adres i jak później zaczął rozważać, co kryje się za telefonem od nieznajomego nie wykluczając, że to okrutny żart.

- Zatrzymałem się przy budce telefonicznej za rogiem ulicy, przy której są garaże i zadzwoniłem do szpitala, żeby sprawdzić, czy jesteś - ciągnął. - Evans powiedział mi, że pojechałaś do miasta. Więc kazałem mu wezwać policję. Kiedy wyszedłem z budki, byłem tak blisko zaułka, że zostawiłem samochód tam, gdzie stał i pobiegłem...

- Dzięki Bogu... - powiedziała Sue.

- No właśnie... - przyznał Jamieson.

- Scott...

- Tak...?

- Co ten mężczyzna powiedział przez telefon?

- Masę obrzydliwych bzdur.

- A dokładniej? - zapytała Sue.

Jamieson opowiedział jej.

- Wiesz, że to nieprawda?

Jamieson ścisnął jej ramię.

- Nie chcę, żebyś pomyślał, że straciłam dziecko z powodu tych rzeczy... - powiedziała Sue. - Jeśli o to chodzi, to nawet mnie nie dotknął...

Chyba tylko dlatego poroniłam, że tak mnie przestraszył.

Teraz kiedy jesteś ze mną i czuję się bezpieczna pod twoją opieką, to może brzmi głupio, ale wtedy... Myślałam, że to ten zabójca... Człowiek, który pociął tamte kobiety...

Nigdy nie przypuszczałam, że można się tak bać.

Sue znów zaczęła się trząść. Jamieson przytulił ją, a kiedy się uspokoiła, powiedział miękko:

- Clive mówił mi, że na dole czeka policja. Chcieliby z tobą porozmawiać, jeśli czujesz się na siłach.

Sue skrzywiła się.

- Jeśli dziś nie jesteś w stanie o tym rozmawiać, powiem im.

Ale im prędzej zaczną szukać tego wariata, tym lepiej. Więc cokolwiek będziesz mogła im powiedzieć...

- A pozwolą ci zostać przy mnie?

- Zgodzimy się na rozmowę tylko pod takim warunkiem.

- W porządku. Porozmawiam z nimi. Znaczy - my porozmawiamy.

Dwaj policjanci wyglądali na przyzwoitych, współczujących facetów, ale Jamieson czuł się w obowiązku przypomnieć im na wszelki wypadek o przejściach Sue i poprosił, żeby obchodzili się z nią delikatnie.

- Naturalnie, sir - uspokoił go inspektor. - Będziemy tu możliwie jak najkrócej.

Sue opowiedziała im o mężczyźnie spotkanym w sklepie oraz o wypadkach, jakie potem nastąpiły.

- Mówił pani, że chciał się zemścić? - zapytał inspektor.

- Tak powiedział.

- Ale nie mówił. Za co? Niczego nie dawał do zrozumienia?

- Nie.

- I nigdy przedtem nie widziała pani tego mężczyzny?

- Nie. Tylko w autobusie.

Policjanci wymienili spojrzenia.

- W autobusie? - zapytał inspektor.

- Tak, jechał do miasta tym samym autobusem, co ja. I

wysiadł tam, gdzie ja - odrzekła Sue takim tonem, jakby jej informacja była niewiele znaczącym drobiazgiem.

- Nie wspominałaś o tym wcześniej - wtrącił Jamieson.

- Nie? To przepraszam.

- Pani Jamieson, to bardzo ważne. Nie zauważyła pani, gdzie ten mężczyzna wsiadł do autobusu? - zapytał inspektor.

Sue potrząsnęła przecząco głową i powiedziała usprawiedliwiająco:

- Nie, nie zauważyłam.

- Czy w drodze do miasta wyglądała pani przez okno autobusu, pani Jamieson?

- Tak, wyglądałam.

- Ale nie przypomina sobie pani, żeby ten mężczyzna wsiadał?

- Nie.

- A czy to możliwe, żeby już był w autobusie, kiedy pani wsiadła?

- Ale ja wsiadłam tu, przy szpitalu - odrzekła Sue. - Na pętli.

- Zgadza się, to końcowy przystanek - przytaknął policjant.

- Czy w autobusie siedzieli już jacyś ludzie, kiedy pani wsiadała

- Było trochę ludzi.

- Czy ten mężczyzna mógł znajdować się wśród pasażerów?

- Możliwe. Wsiadając nie zwracałam zbytniej uwagi na ludzi, którzy byli w autobusie. Poszłam od razu na górę.

- Dziękuję, pani Jamieson.

Jamieson zrozumiał, do czego zmierzał policjant. Tamten mężczyzna nie pojawił się w sklepie nagle, ni stąd, ni z owąd.

Śledził Sue. Co więcej, wyglądało na to, że śledził ją od samego szpitala.

- Jest jeszcze coś - powiedziała Sue.

- Proszę mówić, pani Jamieson.

- Był w przebraniu.

- W przebraniu?

- Miał perukę. Zauważyłam to, kiedy zbliżył się do mnie w garażu.

Wąsy też miał sztuczne. Zaczynały się odklejać z jednej strony.

- Duży mężczyzna, silnie zbudowany... - mówił inspektor.

Sue potakiwała.

- Pomijając włosy i wąsy, czy przychodzi pani na myśl ktoś podobnie zbudowany, kogo spotkała pani ostatnio?

Sue potrząsnęła głową.

- Dużo o tym myślałam, ale nikt nie przychodzi mi na myśl.

Prawie nikogo w tym mieście nie znam! - dodała.

- A pan? - policjant zwrócił się do Jamiesona. - Czy ten rysopis coś panu mówi?

- Musiałbym się zastanowić - odrzekł Jamieson kręcąc głową.

- Dziwne... - powiedział inspektor. - To całkiem jasne, że ten mężczyzna nie jest naszym słynnym rozpruwaczem. Nie interesowała go wcale pańska żona, użył jej tylko jako narzędzia.

Chodziło mu o pana. Z jakiegoś powodu bardzo mu zależało, żeby ugodzić właśnie w pana. Czy nie przychodzi panu do głowy nikt, kto mógłby mieć jakiś powód, żeby tak wobec pana postąpić?

- Nie, inspektorze. Nie mam pojęcia...

Do pokoju wszedł Phillip Morton i zażądał, żeby zakończyć przesłuchanie.

Sue potrzebowała snu. Policjanci nie oponowali. Podziękowali

Sue i Jamiesonowi i wyszli. Jamieson jeszcze przez chwilę został sam na sam z Sue, po czym w towarzystwie Clivea Evansa wrócił do siebie.

- Przydałoby się panu coś mocniejszego - powiedział Evans przyglądając się Jamiesonowi. - Jeden głębszy byłby na miejscu.

- Nawet dziesięć głębszych - odparł Jamieson.

- Wyskoczymy gdzieś?

Jamiesonowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.

- Dobry pomysł - odparł.

Jamieson zdążył wypić dwie duże whisky, zanim zorientował się, że Evans pije tylko sok pomarańczowy.

- Pan nie pije? - zapytał.

- Nigdy nic mocniejszego od tego. - Evans postukał palcem w swą szklankę.

- Bardzo mądrze... - uśmiechnął się Jamieson opróżniając swoją.

- Zamówię panu następną - zaproponował Evans.

- Jeśli pan nie pije, to dziękuję! - zaprotestował Jamieson, ale zanim się obejrzał, Evans zdążył zamówić kolejkę.

- Miał pan cholernie ciężki dzień. Niech pan to potraktuje leczniczo, jak połowa naszych pacjentów.

Jamieson wypił drinka. Musiał przyznać w duchu, że whisky dobrze mu robi. Cały czas był pod działaniem tak silnego stresu, że ledwo to wytrzymał.

Dopiero teraz zaczął się odprężać.

- Jakie ma pan dalsze plany? - zapytał Evans.

- Kiedy Sue poczuje się lepiej, wrócimy do Kentu, żeby trochę odetchnąć. Byłoby idealnie, gdybym zabrał ją gdzieś na wakacje.

Zobaczymy...

Tak czy inaczej, powinniśmy wyjechać do końca tygodnia i nie mogę powiedzieć, żebym z żalem opuszczał to miejsce.

- Ma pan na myśli szpital czy miasto?

- Jedno i drugie.

- Jestem w stanie to zrozumieć - przyznał Evans, - Dla pana pobyt tutaj nie był najprzyjemniejszy.

- Dla nikogo z nas nie był to najprzyjemniejszy okres. W tym bagnie...

- No cóż... Już po wszystkim - odrzekł Evans.

- Dzięki Bogu - powiedział Jamieson. - Cholera! Miałem sprawdzić, co z powtórną sterylizacją narzędzi i opatrunków z ginekologii.

- Wszystko w porządku. Już to zrobiłem. Każda sztuka przeszła przez autoklaw i wróciła w nowym sterylnym opakowaniu.

- Dzięki... - odrzekł Jamieson. - Szkoda, że nie mogę postawić panu drinka.

- Przyśle mi pan z Kentu truskawki, kiedy nadejdzie sezon -

powiedział Evans.

- Zgoda. Obiecuję.

Wykonywanie zabiegów chirurgicznych na oddziale ginekologicznym wznowiono w Kerr Memorial w środę, w trzecim tygodniu pobytu tutaj Jamiesona. Operacje zaczęto wykonywać zgodnie z ułożonym harmonogramem, według listy oczekujących pacjentek. Ani pod koniec pierwszego dnia, ani w ciągu dwóch następnych nie wystąpiły żadne problemy pooperacyjne. W sobotę rano, kiedy Jamieson i Sue szykowali się do wyjazdu, wyglądało na to, że wszystko na oddziale wróciło do normy. Hugh Crichton żegnając Jamiesonów życzył im powodzenia. Osłaniając przed deszczem głowę teczką z dokumentami, wolną ręką przytrzymywał dla

Sue drzwi od strony kierowcy.

Jamieson nie miał już ramienia na temblaku, ale z ręką nie było jeszcze na tyle dobrze, by mógł wytrzymać za kierownicą tak długą podróż. Kiedy przejeżdżali przez bramę szpitala, Jamieson obejrzał się, a potem zapytał Sue:

- Zadowolona jesteś, że wyjeżdżamy?

- Przecież znasz odpowiedź na to pytanie - odparła.

Minęli już autostradę na południe, gdy Sue zapytała:

- Czy myślałeś o tym mężczyźnie w peruce?

- Dużo o nim myślałem, ale nic nie wymyśliłem - odrzekł

Jamieson. - A ty?

Sue przez chwilę milczała zajęta czekaniem na dogodny moment, by wyprzedzić jadącą przed nimi ciężarówkę. Kiedy bezpiecznie zakończyła wyprzedzanie, powiedziała:

- Wydaje mi się, że to homoseksualista.

- Dlaczego tak sądzisz?

- W pewnym momencie włożył mi rękę pod spódnicę...

- I to świadczy o jego skłonnościach homoseksualnych?

- Zrobił to, żeby mnie przestraszyć i udało mu się. Ale po jego oczach widziałam, że go to nie podnieca. Mógł wykręcić mi rękę...

- Może powinnaś powiedzieć o tym policji.

- Ale to właściwie żaden dowód, prawda? Może to nawet nic ważnego.

To przecież nie tłumaczy jego nienawiści do ciebie ani nie wyjaśnia, dlaczego tak bardzo chciał cię zranić.

- Chyba masz rację.

- Dręczy cię to?

- Oczywiście - odparł Jamieson. - Głównie dlatego, że nic z tego nie rozumiem. Nie wyobrażam sobie, co mógłbym zrobić, żeby ktoś aż tak miał mnie nienawidzić. A ktoś najwidoczniej ma powód.

Zamilkli oboje na kilka minut. Potem Sue zapytała:

- Kiedy wybierasz się na spotkanie z ludźmi z Kontroli

Naukowo-Medycznej?

- Pojadę do Londynu w poniedziałek, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Im szybciej będę miał to z głowy, tym lepiej.

- Naturalnie.

Niedzielny poranek był piękny, więc Sue i Jamieson mogli się w pełni nacieszyć zaplanowanym spacerem. Po całonocnym deszczu w powietrzu unosił się zapach mokrych liści, który wdychali z przyjemnością, idąc objęci polnymi dróżkami. Tak wyliczyli czas, że w porze lunchu doszli do wioski Bridge i mogli zjeść posiłek w swym ulubionym pubie. Ale mimo usiłowań, by ich życie wyglądało tak, jak przedtem, dla obojga stawało się jasne, że to wymaga czasu. A koszmarne wspomnienia ze szpitala Kerr Memorial nie opuszczą ich tak z dnia na dzień. Dawniej chwile milczenia nie były niczym nienaturalnym. Teraz rozmowa nie kleiła się. Każde wiedziało, że oboje błądzą myślami roztrząsając to, co wydarzyło się na przestrzeni kilku ostatnich tygodni. W pewnym momencie

Jamieson przyznał, że cały czas prześladuje go myśl o człowieku, który uprowadził Sue.

- Wiesz, co mnie najbardziej gnębi? - zapytał. - Myślę, że nienawiść tego człowieka do mnie ma jakiś związek z wydarzeniami, które miały miejsce w szpitalu. Poza szpitalem nie poznałem właściwie nikogo poza parą włoskich kelnerów, kiedy poszedłem, żeby coś zjeść. A napiwek, który im zostawiłem, nie był wcale najgorszy.

Sue uśmiechnęła się widząc, jak Jamieson próbuje żartować, ale wypadło to blado.

- To chyba niemożliwe, żeby ktoś mógł cię winić za zgony w szpitalu - powiedziała.

- Mam nadzieję... - odrzekł Jamieson. - Ale może ktoś uważa, że powinienem był zrobić więcej, niż zrobiłem. Że powinienem był wyświetlić tę sprawę wcześniej. I wini mnie za śmierć żony lub córki?

- Nie brzmi to prawdopodobnie. - Sue energicznie pokręciła głową.

Jamieson przyznał jej rację.

- Nie sądzisz chyba, że on może jeszcze próbować mścić się na tobie, prawda? - zapytała z obawą w głosie.

- Nie, oczywiście, że nie... - odrzekł Jamieson. - No dobrze... - przyznał po chwili, napotykając niepewne spojrzenie

Sue. - Prawda wygląda tak, że nie mam pojęcia. Może będzie próbował... Trudno cokolwiek przewidzieć, skoro nie wiadomo, z kim się ma do czynienia.

- Tak już lepiej... - powiedziała Sue. - Nie oszukuj mnie.

- Zgłosił się doktor Jamieson - powiedziała panna Roberts do aparatu, który miała pod ręką.

- Proszę przysłać go na górę - odrzekł czyjś głos.

- W porządku... Znam drogę - powiedział Jamieson kierując się w stronę windy.

- Nie, nie, tak nie wolno! - zatrzymała go panna Roberts podniesionym głosem, po czym dodała przepraszająco; - Goście mogą poruszać się po Ministerstwie tylko w towarzystwie upoważnionej osoby. Taki jest przepis.

Jamieson z uśmiechem zastosował się do jej polecenia i zaczekał, aż dołączy do niego umundurowany strażnik. W windzie żartowali na temat pogody i Jamieson dowiedział się, że pan

Jackson spędził urlop w Torquay, a pogodę miał „w kratkę”.

- Miło mi pana widzieć - powiedział Macmillan, kiedy

Jamieson wszedł do pokoju. Jamieson przywitał się kolejno z nim, z Armourem i z Foremanem podając lewą rękę.

- Nie robiłem tego od czasu, kiedy byłem w harcerstwie -

zażartował Armour.

- Zdaje się, że przeżył pan ciężkie chwile - powiedział

Macmillan.

- Moja żona przeżyła jeszcze cięższe - odrzekł Jamieson.

- Paskudna sprawa - odezwał się Foreman. Dwaj pozostali mężczyźni ze zrozumieniem pokiwali głowami.

- Wciąż nie domyśla się pan, dlaczego tamten chciał panu zaszkodzić? - zapytał Foreman.

- Nie, ale mam przeczucie, że to miało związek z aferą w szpitalu.

Musiało mieć.

- Dlaczego? - zapytał Armour.

- Pomijając fakt, że poza szpitalem właściwie nikogo nie poznałem, wydaje mi się, że za problemem z infekcją kryje się coś więcej, niż udało mi się ustalić. Istnieją różne niejasne wątki, na pierwszy rzut oka nie powiązane ze sobą. Podejrzewam, że niektóre są dość istotne.

- Ale pośredni dowód przemawiający przeciw Thelwellowi był bardzo przekonywający. Nawet jeśli list, który pozostawił przed popełnieniem samobójstwa, był niejasny - powiedział Macmillan.

- Zgoda - przyznał Jamieson. - Ale wciąż mnie to dręczy.

Macmillan uśmiechnął się kwaśno.

- Musimy być pragmatyczni - powiedział. - Jeśli sprawa infekcji w Kerr Memorial została wyjaśniona, zrobiliśmy, co do nas należy. I na tym koniec.

- To, co powiem, ma tylko pośredni związek ze sprawą, ale wiadomo, że w ciągu ostatnich dziesięciu dni nie zdarzyło się w mieście żadne morderstwo - dodał Armour.

- Może nigdy nie poznamy całej historii - dorzucił

Macmillan. - Ale powtarzam, jeśli problem w Kerr Memorial zniknął wraz ze śmiercią tego Thelwella, to nam wystarczy.

- W porządku, sir - odrzekł Jamieson.

Macmillan wstał. Dla Jamiesona był to sygnał, że powinien uczynić to samo.

- Przykro mi, doktorze, że pańskie pierwsze zadanie wykonywane dla nas okazało się tak fatalne w skutkach. Z powodu tych urazów musi pan zrobić sobie krótki urlop, zanim pomyślimy o nowej sprawie, w której będzie mógł pan nam pomóc.

- Przyjemnie będzie spędzić trochę czasu z żoną - odrzekł

Jamieson. - Chyba jestem jej to winien.

- Oczywiście - zgodził się Macmillan. - Aha, przy okazji...

wyciągnął brązową kopertę -... mam dla pana raport z naszego laboratorium, o który pan prosił. Wyjechał pan z Leeds, zanim mogliśmy go panu przekazać.

Jamieson spojrzał zaskoczony.

- Prosiłem tylko o jeden raport i otrzymałem go -

powiedział.

Jedną ręką wyciągnął z otwartej koperty dokument i przeczytał. Był to analityczny meldunek na temat bakterii

Staphylococcus, która spowodowała wybuch drugiej epidemii zakażeń w Kerr Memorial.

- Dziwne... - mruknął. - Nie przypominam sobie, żebym o to prosił...

Nagle spojrzał na fotokopię prośby o sporządzenie raportu przypiętą do dokumentu i zrozumiał. U dołu widniał podpis: „M.

Lippman, w/z Dra Jamiesona”.

Moira Lippman przysłała do laboratorium kultury bakterii i poprosiła o sporządzenie raportu.

- Zagadka wyjaśniona? - zapytał Armour.

- Tak, dziękuję - odrzekł Jamieson.

Wciąż był zaskoczony, ale nie chciał teraz rozwodzić się na ten temat.

Schował raport do kieszeni.

- Będziemy w kontakcie - powiedział Macmillan.

Jamieson miał przeszło dwie godziny do odjazdu pociągu, który zatrzymywał się na maleńkiej stacyjce w Bekesbourne Halt, o półtora kilometra od jego domu w Patrixbourne. Nie przeszkadzało mu to, nie musiał się nigdzie śpieszyć. Miał teraz okazję, by spokojnie zastanowić się, dlaczego Moira Lippman wysłała swoją prośbę do laboratorium Kontroli Naukowo-Medycznej. Czy po prostu uważała, że on sam będzie potrzebował takiej analizy? Przecież wysłał Pseudomonas. A może miała własny powód? Coś, co było związane z jej odkryciem? Jamiesonowi wydało się to ekscytujące, ale nie było sensu próbować odcyfrowywać raportu w brudnej i wilgotnej poczekalni dworca kolejowego. Lepiej było zaczekać, aż znajdzie się w domu i będzie miał pod ręką potrzebne książki, - Jak poszło? - zapytała Sue.

- W porządku. Sprawa infekcji została zakończona, więc są zadowoleni.

- Sam mówiłeś, że to było najważniejsze - powiedziała Sue.

- Jak spędziłaś czas podczas mojej nieobecności? - zapytał

Jamieson.

- Na sprzątaniu! - odrzekła. - Nie było nas tak długo, że dom zarósł brudem.

- Nie powinnaś na razie robić takich rzeczy - powiedział

Jamieson miękko. - Jeszcze na to za wcześnie.

Sue zesztywniała, kiedy jej dotknął i odwróciła się.

- Było, minęło, a ja czuję się dobrze - odparła tonem wykluczającym dalszą dyskusję. Poszła do kuchni i włączyła czajnik.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że policja obserwuje dom? -

zapytała.

Jamieson był zaskoczony. Zastanawiał się, czy nie udawać, że nie wie, o czym mowa, ale ostatecznie skapitulował.

- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem cię niepokoić. Po prostu uważałem, że to dobry pomysł żeby ktoś miał na oku dom, kiedy zostałaś sama, a ja byłem w Londynie. Załatwiłem to z

Kontrolą Naukowo - Medyczną.

- Następnym razem uprzedź mnie, zgoda? - powiedziała Sue ostrym tonem.

- Zgoda - odrzekł potulnie Jamieson.

- Gdyby ten facet, którego zobaczyłam dziś rano na końcu alejki, nie wyglądał na policjanta, mogłabym pomyśleć, że to zupełnie ktoś inny.

- O Boże! Nie wziąłem tego pod uwagę - przyznał Jamieson.

- Przepraszam cię. To była z mojej strony bezmyślność.

Sue upuściła łyżeczkę i zamiast ją podnieść, schowała twarz w dłoniach.

Jamieson natychmiast podszedł do niej i objął ją ramieniem.

Czuł, że wciąż jest bardzo spięta. Pomału uspokoiła się i zajęła robieniem kawy.

- Opowiedz mi wszystko o pobycie w Londynie - poprosiła niosąc do pokoju tacę z kawą w filiżankach.

- Zdarzyła się jedna dziwna rzecz... - Jamieson opowiedział o prośbie Moiry Lippman wysłanej do laboratorium Kontroli Naukowo

- Medycznej.

- I nic ci nie powiedziała? - spytała Sue.

- Posłużyła się moim nazwiskiem, ale słowem mi o tym nie wspomniała.

- Co wynika z raportu?

- Przywiozłem go ze sobą. Muszę nad nim posiedzieć.

- Czy to znaczy, że wieczór zamierzasz spędzić na górze?

- zapytała Sue.

- Popracuję tam trochę. - Jamieson pocałował jej włosy. - Nie za długo. Obiecuję.

Po pewnym czasie Jamieson zrobił sobie przerwę i wyjrzał przez okno.

Jego wzrok padł na wierzbę stojącą w ogrodzie. Zawsze uważał, że najładniej wygląda o zmierzchu. Jej gałązki opadały dotykając trawnika, jakby były zmęczone po całym dniu pracy. Na tle wieczornego nieba rysowały się sylwetki drzew rosnących na końcu boiska do krykieta. Jamieson zaciągnął zasłony, zapalił lampę i usiadł z powrotem przy biurku.

Moira Lippman prosiła o szczegółową analizę biochemiczną bakterii zwanej Staphylococcus. Analiza została przeprowadzona przez ludzi z laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej. Niektóre testy zostały zdublowane, gdyż Moira sama wykonała je wcześniej w

Kerr Memorial.

Podsumowanie wyników stwierdzało, że bakteria była gronkowcem o dużym stężeniu dodatnim, wysoce niebezpiecznym dla organizmu ludzkiego i odpornym na wiele sprawdzonych środków leczniczych. Gdyby nie to, że Moira Lippman przypomniała sobie o próbach z loromycyną, co okazało się skuteczne w walce osiem kobiet zakażonych tą bakterią w szpitalu Kerr Memorial mogłoby umrzeć. Na nieszczęście dwóm z nich stosowanie loromycyny rozpoczęto za późno. Jak na ironię jedną z dwóch zmarłych kobiet była bratową Moiry. Jamieson prześledził wyniki testów biochemicznych i uznał, że nie potrafi ich samodzielnie rozszyfrować.

Sięgnął po egzemplarz Małej Encyklopedii Bakteriologicznej

Bergeya i poszukał w spisie treści hasła Staphylococcus. Minęło trochę czasu, od kiedy książka po raz ostatni była w użyciu. Na wierzchu zebrała się gruba warstwa kurzu, którą Jamieson zdmuchnął, po czym zajrzał do spisu treści.

Odszukał tabele zawierające potrzebne mu informacje i wypisał prawidłowe wartości odnoszące się do testów wymienionych w raporcie. Kiedy porównał je z wynikami uzyskanymi w laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej, zaczął dostrzegać rozbieżności. Zanim skończył, odnalazł cztery niezgodności między wynikami testów laboratoryjnych a wzorcami wyników podanymi w książce Bergeya.

- Zupełnie jak Pseudomonas... - mruknął. Czy o tym chciała porozmawiać Moira Lippman? Czego to dowodziło?

- Scott! Już pół do jedenastej - dobiegł go z dołu głos Sue.

- Obiecałeś!

Jamieson odruchowo spojrzał na zegarek. Nie zdawał sobie sprawy, że upłynęło tyle czasu.

- Idę... - odpowiedział.

Powoli zamknął książkę i odłożył ją na półkę. Coś zaczynało mu świtać w głowie. Nie potrafił tego jeszcze dokładnie określić, ale musiał istnieć powód trwałych odchyleń cech bakterii ze szpitala od norm przewidzianych w podręcznikach. Porządkując notatki postanowił to jeszcze dokładnie przemyśleć. Ale to mogło zaczekać.

Minęło osiem dni, zanim Kontrola Naukowo - Medyczna ponownie się odezwała. Sue i Jamieson spędzali wieczór poza domem. Wrócili tuż po jedenastej i ledwie przekroczyli próg, zadzwonił telefon.

- Jamieson, słucham...

- No... Nareszcie pana złapałem. Mówi Macmillan.

Jamieson spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Jeśli

Macmillan dzwonił do niego o tej porze, coś musiało się stać.

- Obawiam się, że mamy kłopot... - usłyszał w słuchawce.

Poczuł w żołądku dziwną słabość. Zdążył się już przekonać, że kiedy ci na górze przybierają łagodny ton głosu i używają słów w rodzaju „kłopot”, prawie zawsze mają na myśli coś znacznie gorszego.

- Co się stało?

- W Kerr Memorial wybuchła nowa epidemia zakażeń. Znowu na oddziale ginekologii.

Jamieson zamknął oczy. Słowa, które usłyszał, obezwładniły go na moment. Miły nastrój wieczoru prysł. Poczuł, jak odpływa z niego energia, jakby wyszło z niego powietrze.

- Niech pan mówi dalej - powiedział ochrypłym głosem. Musiał odkaszlnąć, żeby wydobyć z siebie następne słowa.

- Obawiam się, że nie jest dobrze. Infekcja zaatakowała pięć kobiet.

- Jaka jest przyczyna?

- Bakteria nie została jeszcze zidentyfikowana. Na razie

Phillipowi Mortonowi udało się ustalić, że źródłem była prawdopodobnie partia kroplówek z roztworem soli fizjologicznej.

Laboratorium właśnie przeprowadza analizę.

- Wracam tam - powiedział Jamieson. - Chciałbym, żeby

Kontrola Naukowo - Medyczna załatwiła jeszcze kilka spraw.

- Słucham.

- Niech ludzie z laboratorium zdobędą tyle rodzajów antybiotyków nie posiadających legalizacji, ile się tylko da.

- Nie posiadających legalizacji?! - wykrzyknął Macmillan.

- Tak. Chodzi mi o środki, na których produkcję firmy farmaceutyczne nie uzyskały jeszcze licencji.

- Ale dlaczego?

- Wydaje mi się, że należy spodziewać się takich samych trudności w leczeniu tej epidemii. Bakteria będzie odporna na dotychczasowe antybiotyki. Jeśli to Staphylococcus, możemy znów użyć loromycyny. Ale jeśli to jest Pseudomonas, będziemy mieli problem. Chyba że pańscy ludzie zdążyli już coś zaradzić.

- Nic mi na ten temat nie wiadomo - odrzekł Macmillan. - Myśleliśmy, że już z zakażeniami będziemy mieć spokój.

- Chciałbym, żeby wasze laboratorium przetestowało na obu bakteriach środki, które wcześniej nie były dostępne na rynku.

Jest szansa, że niektóre okażą się skuteczne, jak loromycyna.

Użycie przez nas antybiotyków, które nie są jeszcze zalegalizowane, będzie bezprawne i musi pan uzgodnić to z górą, ale myślę, że okoliczności zmuszają nas do tego.

- Jak najbardziej - zgodził się Macmillan. - Pogadam, z kim trzeba.

- Zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Niech pan posłucha.

Jeśli wolałby pan nie angażować się ponownie w tę sprawę...

Chodzi mi o pańską żonę i w ogóle... Wie pan, co mam na myśli.

Będziemy w stanie to zrozumieć.

- Rano wracam do Leeds - odparł krótko Jamieson.

Sue stała obok i przyglądała mu się, kiedy odkładał słuchawkę.

- Słyszałam ostatnie zdanie - powiedziała cicho.;. - Sprawa w Kerr Memorial nie jest jeszcze zakończona. Muszę to załatwić, Sue. Nie mogę tego tak zostawić.

- Ależ rozumiem... - zapewniła go. - Co się wydarzyło?

Jamieson powtórzył jej rozmowę z Macmillanem.

- Jak to się stało?

- Nie wiem, ale zamierzam się dowiedzieć, choćby miała to być ostatnia rzecz, którą zrobię.

Sue przyjrzała się wyrazowi jego twarzy.

- Oczywiście - rzekła po prostu.

- Uważam, że byłoby najlepiej, gdybyś na kilka dni wyjechała do ojca - zaproponował Jamieson.

- Nie - odparła zdecydowanie Sue.

- Co?

- Powiedziałam: nie. Jadę z tobą.

- To szaleństwo! Po tym, co ostatnio przeżyłaś...

- Przestań traktować mnie jak dziecko, dobrze?! Jestem twoją żoną!

To nasz problem, nie tylko twój! Jadę z tobą.

Jamieson musiał ustąpić. Tym razem nie miał wyjścia.

Kiedy następnego dnia przed południem Jamieson i Sue dotarli na miejsce, ujrzeli przed bramą Kerr Memorial tłumek ludzi. Ci z kamerami to byli prawdopodobnie dziennikarze.

- Zdaje się, że tym razem sprawa nabrała rozgłosu -

powiedział Jamieson, kiedy czekali, aż wartownik podejdzie do samochodu i sprawdzi dokumenty.

- Myślałem, że już nas pan opuścił, sir...

- Ja też tak myślałem.

Strażnik z trudem utorował sobie drogę w tłumie ludzi i otworzył bramę.

Sue była skrępowana tyloma spojrzeniami. Wydawało jej się, że jest przedmiotem umieszczonym na wystawie. Zwierzyła się z tego Jamiesonowi.

- Lepiej od razu damy Crichtonowi znać, że przyjechaliśmy -

zadecydował zatrzymując samochód przed budynkiem administracyjnym.

- Poczekam - odparła Sue.

Jamieson wysiadł i z rozmachem zatrzasnął jedną ręką drzwi.

Pobiegł po schodach przeskakując po dwa stopnie. Jego buty piszczały na świeżo wypolerowanym linoleum, gdy przemierzał korytarz wiodący do biura Crichtona. Stanął przed drzwiami i zapukał.

- Kto tam? - dobiegł go głos z wnętrza pokoju. Jamieson uchwycił w pytaniu nutę zdziwienia. Crichton nie mógł się spodziewać, że można ominąć recepcjonistkę i sekretarkę i znaleźć się przy jego gabinecie bez zapowiedzi.

- To ja, Jamieson - powiedział zaglądając do pokoju. - Wpadłem tylko, żeby się zameldować, że jestem z powrotem.

Crichton zaprosił go gestem do środka i wskazał krzesło, po czym wrócił do przerwanej rozmowy telefonicznej.

- Przykro mi, obecnie nie mamy na ten temat nic więcej do oznajmienia - usłyszał Jamieson. - Nie, nic! - Crichton odłożył słuchawkę i zaczął bębnić palcami w blat biurka. Był wyraźnie przygnębiony.

- Wróciły kłopoty? - zapytał Jamieson.

Crichton podniósł wzrok.

- Żeby pan wiedział... - odparł. - Na skutek ostatniej epidemii infekcji zmarła już jedna kobieta, a cztery inne są w ciężkim stanie: Gazety uczepiły się tego i nawołują do szukania winnych. Konserwatyści winią dyrekcję za spadek poziomu higieny w szpitalu. Lebourzyści winią rząd za cięcia budżetowe i braki personelu. Tak czy owak, moje biuro przypomina linię frontu.

- Czy jest już raport laboratorium na temat roztworu soli fizjologicznej?

- Tak. Dotarł pół godziny temu.

- Jest to Staphylococcus czy Pseudomonas? - zapytał

Jamieson.

- Ani jedno, ani drugie - odrzekł Crichton.

- Nie rozumiem...

- Ja też nie... - powiedział Crichton ze zbolałą miną. - Ale laboratorium twierdzi, że jest to całkiem inna bakteria.

- Trzecia bakteria?! - wykrzyknął Jamieson. - To absurdalne!

- Tak też uważa się poza szpitalem. Nawiasem mówiąc, przy bramie już kłębi się rozwścieczony tłum...

- Widziałem - odrzekł Jamieson.

- Ludzie uważają ten szpital za gniazdo zarazy. A nam zarzucają, że za wszelką cenę staramy się to ukryć.

- Zabiegi chirurgiczne na ginekologii wstrzymano?

- Oczywiście.

Znów odezwał się telefon. Jamieson wstał.

- Zobaczymy się później... - szepnął, gdy Crichton podnosił słuchawkę.

Jamieson i Sue wprowadzili się do tego samego pokoju, który zajmowali poprzednio. Nie byli zbyt rozmowni. Oboje czuli się przygnębieni koniecznością powrotu. Rozległo się pukanie. Kiedy

Jamieson otworzył drzwi, w progu stał Clive Evans.

- Zobaczyłem państwa samochód - powiedział drapiąc się w głowę.

- Wszystko zaczęło się od początku? - zapytał Jamieson, gdy

Evans wszedł.

- Obawiam się, że tak. Jest nawet gorzej.

- Co pan o tym sądzi?

- Wiemy, że tym razem źródłem infekcji były butelki z roztworem soli fizjologicznej używanej do kroplówek. Dzięki Bogu, pan Morton odkrył to, zanim zostały zakażone następne kobiety.

- Crichton powiedział mi, że mamy jeszcze jedną bakterię.

- To prawda. Tym razem to Proteus i...

- Niech zgadnę. Jest odporny na antybiotyki, jak dwie poprzednie bakterie?

„- przyznał Evans.

- Przeprowadzaliście testy na synergizm antybiotyków?

- Trwają. Na razie bez rezultatów.

- Niech pan wyśle część do Kontroli Naukowo - Medycznej, dobrze? Oni też nad tym popracują.

- W porządku.

- Przeprowadził pan pełną analizę biochemiczną bakterii? -

zapytał Jamieson.

- Jeszcze nie. Nie było na to czasu.

- Kontrola Naukowo - Medyczna zajmie się również tym problemem.

Niech pan wyśle im bakterię tak szybko, jak to tylko możliwe.

Będziemy mogli przyjrzeć się bliżej wszystkim trzem raportom.

- Trzem? - zapytał Evans.

- A, tak... Nie mówiłem panu. Moira Lippman poprosiła laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej o analizę

Staphylococcus. Myślę, że właśnie o tym chciała z nami porozmawiać, zanim zginęła.

- Naprawdę? - spytał Evans. - Co wynikało z raportu?

- Między opisem z raportu a opisem w podręcznikach medycznych co do zachowania się Staphylococcus są pewne rozbieżności. To samo dotyczy dwóch pozostałych bakterii.

- Jak skomentowali to pańscy ludzie? - zapytał Evans.

- Jeszcze z nimi nie rozmawiałem - odrzekł Jamieson. - Wydawało się, że sprawa jest zakończona. Ale jeśli i tym razem dostaniemy podobny raport, to coś w tym musi być. Coś, czego nie dostrzegamy.

- Jeśli pan chce, mógłbym pojechać do laboratorium okręgowego i poprosić o przeprowadzenie testów na tej ostatniej bakterii. Co pan na to?

Zajęłoby mniej czasu... - zaproponował Evans. - Zaoszczędzilibyśmy jeden dzień.

- Dobry pomysł - odparł Jamieson. - Ale niech pan zrobi jedno i drugie. Chciałbym, żeby Kontrola Naukowo - Medyczna spojrzała na problem pod kątem sposobu leczenia. Zamierzam zająć się historią tej skażonej partii roztworu soli i dowiedzieć się, w jaki sposób została zainfekowana.

Dasz sobie radę sama, Sue?

- Oczywiście. Może mogłabym w czymś pomóc?

- Nie sądzę. Przynajmniej na razie - odrzekł Jamieson. - A

co z panem, Clive? Potrzebuje pan pomocy?

- Dzięki. Zadzwonię do pana, jeśli coś przyjdzie mi do głowy

- powiedział Evans.

* 15 *

Evans i Jamieson zostawili Sue samą i udali się razem do laboratorium.

Evans miał zadzwonić do laboratorium okręgowego, żeby zapowiedzieć, że przywiezie próbki, Jamieson zamierzał zasiąść do pracy w swym dawnym pokoiku.

- Zebrałem wszystkie informacje na temat skażonego roztworu soli, które, moim zdaniem, mogą być panu potrzebne - odezwał się

Evans, kiedy dochodzili do schodów wiodących w dół, do oddziału mikrobiologii. - Zostawiłem je na pańskim biurku. Ale nie sądzę, żeby coś pan w nich znalazł, przestudiowałem je już dość dokładnie. Jeśli będzie pan jeszcze czegoś potrzebował, proszę powiedzieć któremuś z techników.

Jamieson zamknął zasobą drzwi i zdjął marynarkę. Usiadł na obrotowym krześle, czuł się, jakby ktoś włożył mu na ramiona ołowiany pancerz. Powrócił do krainy ze złych snów. Przed nim na biurku leżała tekturowa teczka z dokumentami. Otwierając ją wiedział, że przeglądanie papierów dotyczących skażonego roztworu soli fizjologicznej będzie rutynową czynnością i miał wrażenie, że czas się cofnął. Był całkowicie pewien, że cała dokumentacja będzie w najlepszym porządku, jak poprzednio. Po godzinie przypuszczenie potwierdziło się. Procedury obowiązujące przy sterylizacji były w oczywisty sposób przestrzegane, a kontrole przeprowadzano właściwie. Praktycznie nie było sposobu, by roztwór soli fizjologicznej mógł zostać skażony czymkolwiek, a co dopiero zabójczą bakterią. Ta określona partia roztworu została dostarczona bezpośrednio na oddział ginekologii i tym razem nie mogło być mowy, by ingerował w nią Thelwell. A mimo to roztwór został skażony, w wyniku czego zmarła już jedna kobieta.

Rozważając różne teorie Jamieson zastanawiał się nad możliwością czyjejś ingerencji w partię roztworu podczas przechowywania jej na wydziale ginekologii. Czy należało brać pod uwagę to, że skażony roztwór był straszliwym spadkiem po Thelwellu? Czy mógł skazić go, zanim umarł? I do tej pory roztwór był nie używany?

- Jamieson sprawdził daty sterylizacji i dostawy na oddział.

Dało mu to jasną odpowiedź. Nie było to możliwe. Kiedy roztwór został wysterylizowany i dostarczony na oddział ginekologii, Thelwell nie żył już od dwóch dni. Jeśli ktoś skaził go podczas przechowywania, to na pewno nie Thelwell, Jamieson zajął się wstępnym raportem dotyczącym ostatniej infekcji i stwierdził, że musi dowiedzieć się czegoś więcej o bakterii. Udał się do jednej z sąsiadujących z jego pokojem pracowni i poprosił laboranta o interesującą go literaturę. Technik sięgnął na półkę i wyciągnął egzemplarz Mikrobiologii w medycynie McLennana.

- Zapewne znajdzie się tu wszystko, czego pan szuka -

powiedział wręczając książkę.

- Zaraz ją odniosę - odrzekł Jamieson.

- Nie ma pośpiechu.

Jamieson zajrzał do spisu treści i przerzucił kartki znajdując interesujące go hasło: „PROTEUS: organizm Gram -

ujemny, nie powodujący fermentacji laktozy, często spotykany w ściekach, glebie i nawozie. Zwykle kojarzony z zakażeniem dróg moczowych, ale będący również przyczyną innych, często dużo poważniejszych infekcji. Nazwa pochodzi od greckiego boga morza, Proteusa, ze względu na skłonność do ujawniania szeregu zmieniających się cech charakterystycznych kultury”.

Dalej następował dokładny opis kultury bakterii i szczegóły z zakresu biochemii. Poniżej znajdował się ustęp poświęcony metodom leczenia.

Wymieniono tu cztery antybiotyki. Jamieson zauważył, że odmiana bakterii, ta występująca obecnie w szpitalu, niestety wykazuje już odporność na wszystkie wymienione leki. Gdy usiłował przypomnieć sobie, co z greckiej mitologii wie o Proteusie, zadzwonił telefon.

- Słyszałem, że pan wrócił - poznał głos inspektora Ryana.

- Moglibyśmy zamienić kilka słów?

- Naturalnie. Będę jeszcze przez jakiś czas w laboratorium.

Niech pan do mnie zajrzy.

Ryan zjawił się w ciągu piętnastu minut. Obaj mężczyźni wymienili uścisk dłoni i uwagi.

- Jak posuwa się śledztwo? - zapytał Jamieson.

Policjant wzruszył ramionami.

- Jeśli ma pan na myśli to, czy udało nam się pośmiertnie obciążyć Thelwella morderstwami rozpruwacza, odpowiedź brzmi:

nie. Wciąż nie mamy żadnego dowodu wskazującego jednoznacznie na to, że miał coś wspólnego z zabójstwami. Same poszlaki. Ale, o ile wiem, pan też ma kłopoty?

- Tak, ponownie wystąpiły zakażenia pooperacyjne i nie wiemy, dlaczego - powiedział Jamieson.

- I tym razem nie może to mieć nic wspólnego z Gordonem

Thomasem Thelwellem, co? - zapytał Ryan.

- Nie - odparł Jamieson. - Ten fakt nie uszedł mojej uwadze.

Udało się panu ustalić coś w związku z datami prób chóru

Thelwella?

- Nie pasują do siebie w sposób doskonały - odrzekł Ryan. - Jedno z morderstw zostało popełnione akurat w taki wieczór, kiedy

Thelwell nie miał próby, ale nie było go w domu.

- Wytropił pan, dokąd się udał?

- Owszem - odparł Ryan. - Był w mieście na jakiejś uroczystości w Rotary Club.

- I...?

- Uczestniczył w niej.

- Więc nie mógł tego wieczoru popełnić morderstwa? - zapytał

Jamieson.

- Niestety, nie możemy tego stwierdzić z całą pewnością -

westchnął Ryan. - Miałby możliwość wymknięcia się na tyle, żeby zdążyć to zrobić.

Impreza odbywała się niedaleko miejsca, w którym dokonano zabójstwa.

Wystarczyłaby jego trzydziesto minutowa nieobecność. Sprawa nie jest rozstrzygnięta.

- Rozumiem, że Thelwell nie posiadał ani nie wynajmował mieszkania w mieście, w budynku, do którego za nim wszedłem?

Policjant potrząsnął przecząco głową.

- Nie. Sprawdziliśmy wszystkie siedem mieszkań, rozmawialiśmy z ich właścicielami i lokatorami, ale nie ustaliliśmy żadnych powiązań Thelwella z tym miejscem.

Powiedziałbym panu o tym wcześniej, ale żeby nabrać całkowitej pewności, musieliśmy zaczekać na powrót z zagranicy właściciela jednego z mieszkań. Dziś rano ujrzałem raport. - Ryan pokazał

Jamiesonowi kawałek papieru. - Nikt nie przyznaje się do znajomości z Thelwellem.

- Szkoda - powiedział Jamieson. - Wciąż zatem nie wiemy, co robił tamtego wieczoru w tamtym miejscu?

- Niestety.

- I co pan sądzi?

- Na temat Thelwella? Nie jestem pewien. Prawdę mówiąc, czekaliśmy, żeby się przekonać, czy nie będzie więcej zabójstw.

- Tak, jak zakażeń? - uśmiechnął się kwaśno Jamieson.

- Właśnie - przyznał Ryan. - I proszę, co się stało.

- A jeśli nie był zabójcą, to dlaczego sam się wykończył i czego dotyczył jego list pożegnalny?

- Tu ma pan rację - zgodził się Ryan. - Trudno uwierzyć, że był niewinny. Nawet jego własna żona nie jest pewna, do czego mógł być zdolny.

- A jeśli zdarzy się następne morderstwo? - zapytał

Jamieson.

- To mamy do czynienia z psychopatą, którego schwytanie będzie dla policji koszmarnie trudne. Bo okaże się zapewne, że nie działa zgodnie z jakimiś regułami, które można by ustalić i nie ma wyraźnych motywów, poza jakimś nonsensownym, zrozumiałym tylko dla niego samego. Z natury rzeczy tacy mordercy są samotnikami. Nie mają więc rodziny ani przyjaciół, którzy mogliby czegoś się domyślać. I przeważnie są bardzo inteligentni.

- Inteligentni?

- Są pomysłowi i przebiegli. Znajdują przyjemność w rywalizacji, w grze, w walce umysłów. Jak na ironię właśnie to zazwyczaj doprowadza ich do wpadki. Lubią ryzyko, stają się zbyt nieostrożni, zbyt pewni siebie i często kuszą los. Wreszcie popełnią błąd i wtedy ich łapiemy.

Ale czekanie na taki moment powoduje, że każdy ma nerwy napięte do granic wytrzymałości.

- Wierzę... - zapewnił policjanta Jamieson, - Jeśli mordercą byłby ktoś inny, a nie Thelwell, to powinniśmy dostać już od niego jakąś wiadomość. Ale jak na razie nic takiego się nie wydarzyło.

- Jakiego rodzaju wiadomość?

- Psychopaci lubią prowadzić z policją swego rodzaju grę.

Mają zwyczaj podsuwania nam jakiegoś nikłego śladu, jakiejś drobnej wskazówki po to, żebyśmy mogli trochę się do nich zbliżyć. Nie za bardzo, rzecz jasna.

Podnieca ich to. Czyni grę bardziej emocjonującą.

- Mam nadzieję, że wkrótce go pan dopadnie - powiedział

Jamieson.

- Dostaniemy go z całą pewnością - odrzekł Ryan. - Ale wolałbym nie stawiać mojej pensji o zakład, że nastąpi to wkrótce. W tym mieście może się wydarzyć jeszcze niejedna smutna historia, zanim zakończymy sprawę.

- A co z innym szaleńcem? - zapytał Jamieson.

- Z którym?

- Z człowiekiem, który uprowadził moją żonę.

- Również nie ma powodów do zadowolenia - odparł Ryan.

- Wygląda to na pojedynczy przypadek i nie mamy nawet wyraźnego motywu popełnienia przestępstwa. A panu nic nie przyszło do głowy?

Jamieson pokręcił głową.

- Sue przyjechała ze mną - powiedział.

- Nie wiedziałem - mina Ryana wyrażała zdumienie. - Chciałby pan, żebyśmy na nią uważali?

- Dyskretnie - odrzekł Jamieson.

- Dopilnuję tego.

Jamieson zanotował sobie w pamięci, że ma uprzedzić Sue, Ryan wstał.

Na pożegnanie uścisnęli sobie ręce.

Jamieson zastanawiał się właśnie, jaki powinien być jego następny krok, gdy jego uwagę zwrócił papier leżący na końcu biurka, Przypomniał sobie” jak Ryan wyciągał go z kieszeni i kładł właśnie tam. Jamieson sięgnął po kartkę i zaczął ją czytać.

Miał przed sobą kopię protokołu przesłuchania właściciela ostatniego mieszkania. Tego, który był za granicą.

Okazała się nim kobieta, która przez cały miesiąc przebywała na Teneryfie.

Podczas jej nieobecności mieszkanie stało puste. Nie było w tym nic godnego uwagi, podobnie jak w odpowiedziach na zadawane jej pytania. Ale kiedy Jamieson dotarł do końca protokołu i spojrzał na podpis przesłuchiwanej, poczuł nagle przyspieszone bicie serca, a po plecach przeszły mu ciarki.

Nazwisko właścicielki mieszkania brzmiało Jennifer Blaney!

Uznał, że to nie może być przypadek. Blaney to niezbyt pospolite nazwisko. Musiał istnieć związek między Jennifer Blaney a naczelnym sanitariuszem Blaneyem, który kierował centralnym działem sterylizacji w Kerr Memorial.

Jamieson zaczął się nad tym zastanawiać i z każdą chwilą czuł, że jest coraz bliżej odkrycia prawdy. Blaney zapytany, jaki interes miał Thelwell w przychodzeniu do działu sterylizacji, był bardzo poruszony. Jamieson wówczas uznał to za wrogość spowodowaną wtrącaniem się w sprawy zawodowe Blaneya. Nie brał pod uwagę tego, że między Blaneyem a Thelwellem mogły istnieć jakiekolwiek stosunki. Wciąż wydawało się to raczej absurdalne, ale przecież znał obu mężczyzn tylko od strony służbowej.

Jamieson zastanawiał się nad tym, gdy nagle zmroziła go inna myśl. Blaney był dużym, dobrze zbudowanym mężczyzną. Człowiek, który uprowadził Sue, odpowiadał takiemu właśnie rysopisowi.

Tętno Jamiesona skoczyło gwałtownie, gdy uświadomił sobie zbieżność pewnych faktów. Jeśli między Blaneyem a Thelwellem istniał jakikolwiek związek bez względu na to, jak bardzo mogło się to wydawać nieprawdopodobne, to całkiem możliwe, że Blaney uważał Jamiesona za osobiście odpowiedzialnego za śmierć

Thelwella. A jeśli tak, to motyw porwania Sue stawał się jasny.

Tamten mężczyzna mówił o zemście. Oko za oko, ząb za ząb. A może ukochana osoba za ukochaną osobę?

Jamieson zadzwonił do szpitalnej recepcji i zapytał o inspektora Ryana.

Powiedziano mu, że właśnie wyszedł. Jamieson odłożył słuchawkę i zastanawiał się, co robić. Krew szybko krążyła mu w żyłach, a w głowie wirowały domysły i motywy, bo nagle poczuł, że oto znalazł się o krok od rozwikłania całej tej sprawy.

Blaney stał na czele centralnego działu sterylizacji. To dawało mu nieograniczone możliwości ingerowania w proces sterylizacji instrumentów, opatrunków czy czegokolwiek. Może był dobrowolnym wspólnikiem Thelwella? To by wyjaśniało, w jaki sposób opatrunki i roztwór soli fizjologicznej mogły zostać skażone, mimo że przedtem zostały prawidłowo wysterylizowane.

To Blaney mógł spowodować skażenie sterylnych opakowań, zanim zostały dostarczone na oddział! A może przez cały czas chodzi tylko o Blaneya?

Może Thelwell w ogóle nie miał nic wspólnego z infekcją?

Umysł Jamiesona pracował na najwyższych obrotach. Musiał trochę ochłonąć, żeby zastanowić się, w jaki sposób Blaney zdobył bakterię i dokonał procesu skażenia.

Bez rozwikłania tego fragmentu zagadki cała teoria Jamiesona okazywała się diabła warta. Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ale jedno wiedział na pewno. Musiał zapytać pana Blaneya o kilka rzeczy. I jeśli okazałoby się, że to on jest sprawcą porwania Sue, mieliby do wyrównania osobiste porachunki.

Jamieson zdawał sobie sprawę z ryzyka, gdyby chciał na własną rękę przyprzeć Blaneya do muru. Emocjonalne zaangażowanie w śledztwo nie było pożądane. Powinien zaczekać na Ryana i zapoznać go ze wszystkimi faktami. Ale wbrew zdrowemu rozsądkowi chęć do szybkiego działania okazała się silniejsza. Wstał zza biurka, włożył marynarkę i udał się do centralnego działu sterylizacji. Z determinacją ruszył przed siebie. Myślał o tym, co wycierpiała Sue i o dziecku, które oboje stracili. Nie wiedział jeszcze, co powie Blaneyowi, ale to w niczym nie zmieniało jego zamiaru.

Energicznie otworzył drzwi i znalazł się w parnym korytarzu.

Stanowiska, przy których pakowano instrumenty, świeciły pustkami. Jamieson spojrzał na zegarek. Była pora lunchu. Może

Blaney również wyszedł, by coś zjeść?

Minął rząd błyszczących sterylizatorów i znalazł się przed drzwiami biura Blaneya. Pchnął je i wszedł. Blaney siedział wewnątrz jedząc kanapki.

Na widok Jamiesona jego ręka zawisła w powietrzu. Na twarzy widać było zmieszanie, niedowierzanie i zaskoczenie.

- Tak...? - Powiedział.

Jamieson patrzył na niego wyobrażając sobie, jak wyglądałby w peruce i z doklejonymi wąsami. Potem spojrzał na tłuste dłonie, które przywiązały włosy Sue do silnika poruszającego drzwiami od garażu.

- Czego pan chce? - wyjąkał Blaney.

Jamieson wyczytał z jego twarzy, że ma poczucie winy i wezbrał w nim gniew.

- Ty skurwielu! - wycedził chłodno.

Blaney powoli podniósł się z krzesła i począł się cofać, ale nie miał dokąd.

- O czym pan mówi? - zapytał szukając kątem oka drogi ucieczki.

- Gra skończona, Blaney. Ale zanim oddam cię policji, należy mi się coś od ciebie za to, co zrobiłeś Sue.

Blaney przestał udawać niewinnego. Jego dolna warga zaczęła drżeć.

- Zabiłeś Gordona Thelwella! - krzyknął oskarżycielsko. - Doprowadziłeś go do tego! Zaszczułeś go tak, że odebrał sobie życie! Ty go zabiłeś!

Ty jesteś za to odpowiedzialny! Był dla mnie wszystkim, a ty mi go odebrałeś. Zasłużyłeś na cierpienie! Zasłużyłeś na to, by przeżyć to, co ja przeżyłem!

Rozpalony swoją własną retoryką chlusnął nagle zawartością filiżanki wprost w twarz Jamiesona. Kawa nie była gorąca, ale na chwilę go oślepiła.

Blaney skorzystał z okazji, ominął go i rzucił się do drzwi.

Jamieson wysunął nogę i Blaney runął jak długi, lądując przez próg w hali sterylizacyjnej. Ale zanim Jamieson zdążył wytrzeć oczy, Blaney był już z powrotem na nogach chwytając stalowe naczynie pełne instrumentów chirurgicznych zanurzonych w roztworze antyseptycznym. Jamieson uniósł obie ręce zasłaniając się przed gradem skalpeli i kleszczy lecących wprost na niego.

Poczuł na dłoniach i czole kilka drobnych draśnięć, ale nie zważając na to ruszył na Blaneya. Nagle stanął. W ręku Blaneya pojawił się nóż używany do sekcji zwłok. Jamieson jak zahipnotyzowany wpatrywał się w długie ostrze z czarną, kościaną rękojeścią tkwiącą w zaciśniętej dłoni Blaneya. Fakt, że Jamieson wstrzymał atak, dodał Blaneyowi pewności siebie. Uśmiechnął się półgębkiem i warknął ironicznie:

- No, podejdź, doktorku, jak jesteś taki cwaniaczek. Na co czekasz?

Zmieniliśmy taktykę, co?

Jamieson rzeczywiście musiał zmienić taktykę. Szaleństwem było w pojedynkę wszczynać akcję przeciwko Blaneyowi. To był błąd, który mógł się teraz zemścić. Patrzył na nóż ostry jak brzytwa, tkwiący w dłoni Blaneya.

Ostrze, które dobrze znało ludzkie wnętrzności.

- Kto to zrobił, Blaney? - wychrypiał. - Kto skaził instrumenty, opatrunki i roztwór? Ty? Czy Thelwell? A może obaj?

Ty chory skurwielu!

Wyraz zaskoczenia przemknął przez twarz Blaneya.

- O czym ty, u diabła, mówisz?

- To was podniecało? Dwie stare cioty przeciw wszystkim kobietom?

- Jesteś szalony - odparł Blaney. Był wściekły, wypowiedź

Jamiesona sprowokowała go do agresji. Zamachnął się nożem, ale

Jamieson zręcznie odskoczył w bok i chwycił go za ramię. Wykręcił je do tyłu tak, że Blaney się zachwiał, ale nie stracił równowagi. Próba rozluźnienia chwytu ręki Blaneya ściskającej rękojeść nie powiodła się. Jamieson był zbyt pochłonięty walką o nóż. Nie spodziewał się, że nagle Blaney wykona skłon i z łatwością przerzuci Jamiesona przez bark. Jego ciało długim ślizgiem po płytach podłogi trafiło w stojący pod ścianą stolik.

Z przewróconego stolika spadały na podłogę stalowe naczynia, a

Jamieson rozpaczliwie próbował odzyskać orientację w sytuacji. W

porę dostrzegł uniesiony wysoko nóż i rzucającego się na niego

Blaneya z półprzytomnym, wściekłym wzrokiem.

W desperackiej próbie obrony gwałtownym ruchem podniósł do góry obie nogi i przerzucił Blaneya nad swoją głową. Czaszka

Blaneya z przyprawiającym o mdłości trzaskiem uderzyła o wyłożoną kafelkami ścianę.

Jamieson leżał przez moment nieruchomo, oddychając ciężko.

Nie było wątpliwości, że Blaney nie stanowi już zagrożenia. Po takim uderzeniu głową w ścianę musiał być nieprzytomny, jeśli nie martwy. Jamieson podniósł się wolno i podszedł do niego, sprawdził puls i bez trudu wyczuł mocne, regularne uderzenia.

- Masz chyba łeb z kamienia, Blaney... - powiedział do nieprzytomnego mężczyzny wiążąc mu na plecach ręce kawałkiem gazy.

Spokojny, że Blaney został unieruchomiony, zadzwonił po policję.

Czekając patrzył na leżącego mężczyznę i w pewnym sensie doznawał uczucia zawodu. Gdyby Blaney był przytomny, mógłby wyjaśnić wiele rzeczy. Jamieson był o tym przekonany. Spojrzał na stalowe naczynia leżące na podłodze i podjął decyzję. Napełnił jedno z nich zimną wodą i wylał na twarz Blaneya. Nie widząc żadnej reakcji, powtórzył czynność. Blaney poruszył się. Ledwie wydał z siebie pierwsze stęknięcie świadczące o tym, że odzyskuje przytomność, Jamieson przystąpił do zadawania pytań.

- No, dalej, Blaney, Jak to zrobiłeś? Jak skaziłeś instrumenty i opatrunki?

Blaney rozejrzał się półprzytomnie. Jamieson powtórzył pytanie.

- Nie bądź śmieszny... - jęknął Blaney. - Nie miałem z tym nic wspólnego.

- Chcesz powiedzieć, że to Thelwell?

- Ty głupi skurwielu! Myślisz, że tak właśnie było? Myślisz, że Gordon i ja mordowaliśmy pacjentki? - Blaney parsknął. Jego twarz wykrzywił uśmiech, w którym nie było wesołości. - Chryste... - powiedział. - Jesteś stuknięty na tym punkcie!

- Dawałeś wszystkie instrumenty dla oddziału ginekologii

Thelwellowi, zamiast wysyłać je na oddział przez portiera.

Dlaczego?

- Do cholery, przecież wiesz! Gordon ci powiedział. Bał się, że ktoś może coś z nimi robić, więc zabierał je natychmiast, jak tylko zostały wysterylizowane, i chował w bezpiecznym miejscu.

Trzymał je tam do chwili, aż będą potrzebne.

- Albo do chwili, aż będzie mógł spowodować ich zakażenie śmiercionośną bakterią - powiedział Jamieson, - Śmiercionośną bakterią?! - parsknął Blaney. - A skąd, u diabła, Gordon miałby wziąć śmiercionośną bakterię?! Był chirurgiem, na litość boską!

Jamieson zmienił temat.

- Powiedz mi, dlaczego Thelwell opuszczał próby chóru? -

zażądał.

- Gordon i ja mieliśmy zwyczaj spotykać się raz w tygodniu.

Tylko na tyle mogliśmy sobie pozwolić bez wzbudzania podejrzeń.

Jeździliśmy do hotelu. A kiedy moja siostra wyjechała na wakacje za granicę, wziąłem klucz i korzystaliśmy z jej mieszkania przez cały miesiąc jej nieobecności.

- Dlaczego Thelwell się zabił, skoro nie miał na sumieniu morderstw? - zapytał Jamieson.

- Bo myślał, że wyjdzie na jaw to, iż się spotykamy! Kiedy poszedłeś za nim do mieszkania mojej siostry, uznał, że to nieuniknione.

- Skąd wiedział, że go wtedy śledziłem?

- Tamtej nocy obaj słyszeliśmy cię na schodach, Wołałeś go po nazwisku. Był przekonany, że wszystko o nas wiesz. Ale ty nie wiedziałeś, co?

- Nie wiedziałem... - przyznał Jamieson.

- Po prostu, taki człowiek jak Gordon nie zniósłby skandalu i ośmieszenia. Był bardzo wrażliwy.

- Czyżby? - zapytał ozięble Jamieson.

Oczy Blaneya zapłonęły.

- A tak, skurwielu! Nikt go tak naprawdę nie rozumiał!

Zaczął się nagle szarpać, by uwolnić się z więzów, ale jego wysiłki były bezcelowe. Właśnie w tym momencie zjawiła się policja. Blaney został formalnie oskarżony i zabrany. W pierwszej kolejności na prześwietlenie głowy. Inspektor Ryan został, by porozmawiać z Jamiesonem.

- No cóż... - powiedział. - Jedną tajemnicę udało się wyjaśnić. Teraz przynajmniej wiemy, dlaczego pańska żona została zaatakowana. A kiedy utniemy sobie pogawędkę z panem Blaneyem, być może wyjaśnimy także inne sprawy.

Jamieson skinął głową, ale po jego minie widać było, że nie jest o tym przekonany.

- Coś nie tak? - zapytał Ryan widząc, że Jamieson nie podziela jego optymizmu.

- Zanim się zjawiliście, pogadałem sobie z Blaneyem o związkach Thelwella ze zgonami w szpitalu - odrzekł Jamieson. - Blaney utrzymuje, że ani on, ani Thelwell nie mieli z tym nic wspólnego.

- A co miał innego powiedzieć?

Jamieson spojrzał na Ryana.

- Problem w tym, że ja mu wierzę - rzekł. - Według niego, Thelwell popełnił samobójstwo myśląc, że zamierzam ujawnić jego stosunki homoseksualne z Blaneyem i w ten sposób go zniszczyć.

Myślał, że o wszystkim wiem...

Po wyjściu Ryana Jamieson został sam. Ociągał się z opuszczeniem centralnego działu sterylizacji. Usłyszał odjeżdżający samochód inspektora i wolno usiadł przy biurku w pobliżu autoklawów. Sam nie wiedział, po co zaczął przeglądać stertę wykresów kontrolnych. Choć nie mógł darzyć Blaneya sympatią, musiał przyznać, że to, co powiedział, brzmiało wiarygodnie. Ale jeśli ani Blaney, ani Thelwell) nie byli zamieszani w roznoszenie zakażenia, a Thelwell naprawdę chronił instrumenty, tak jak utrzymywał, to w jaki sposób mogły one ulec zakażeniu? Chyba że w ogóle nie były wysterylizowane. Ta myśl była absurdalna. Sam przecież oglądał wykres kontrolny pracy sterylizatora w dniu, w którym Thelwell) osobiście odebrał instrumenty. I widział wszystkie inne wykresy.

Jamieson wstał i podszedł do autoklawu. Stał przed nieruchomą stalową maszyną. Blaney wskazał mu ją jako tę, która służyła do sterylizacji wszystkiego, co trafiało na oddział ginekologii. Nie dość, że sprawdzane były wszystkie wykresy, to jeszcze Clive Evans przeprowadzał cotygodniową kontrolę urządzenia tuż przed jego uruchomieniem. Jamieson wolno obszedł maszynę i znalazł rury zasilające umieszczone z tyłu urządzenia.

Leniwie przeciągnął dłonią po gładkiej miedzianej instalacji. Maszyna miała jakieś dodatkowo poprowadzone rury ułatwiające przyłączenie termoelementów testowych, pozwalających skontrolować warunki panujące wewnątrz komory sterylizacyjnej.

Jamieson sprawdził, dokąd prowadzą rury, i znalazł kilka małych rurek wchodzących z powrotem do maszyny. Przez moment był zaskoczony. Ich istnienie nie miało logicznego uzasadnienia.

Wpatrywał się w nie dobrą minutę, zanim rozejrzał się szukając śrubokręta. Musiał zdjąć boczną osłonę maszyny. Znalazł narzędzie, którego szukał, w szufladzie z napisem „Narzędzia”.

Zdjął pokrywę i zauważył, że małe rurki biegną na zewnątrz komory sterylizacyjnej i łączą się ze wskaźnikami umieszczonymi z przodu maszyny. Ale dlaczego? Do czego potrzebny był odczyt działania urządzenia kontrolnego akurat na wskaźnikach z przodu maszyny?

Jamieson jeszcze raz prześledził przebieg rurek i nagle poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Pojął naraz logikę rozmieszczenia zaworów. W osłupieniu wpatrywał się w dwa czerwone zawory umieszczone w górnej części maszyny.

Pomyślał, że chyba się myli. Ponownie obejrzał cały obwód i doszedł do tego samego przerażającego wniosku co przedtem. W tej maszynie komora sterylizacyjna odcięta była od linii zasilających, a wciąż można było odczytać ze wskaźników i urządzenia rejestrującego przebieg pracy, ciśnienie i temperaturę panujące w rurach zasilających. Termometr wskazywał sto trzydzieści stopni Celsjusza, gdy w rzeczywistości sterylizator był zimny jak lód.

- Boże Wszechmogący... - szepnął Jamieson, gdy wszystko zrozumiał.

Instrumenty chirurgiczne i materiały opatrunkowe były skażone, zanim znalazły się w sterylizatorze, potem poddawane były pozornej sterylizacji i trafiały na oddział. Blaney słusznie zapytał, skąd on lub Thelwell mieliby wziąć zabójczą bakterię. Do tego potrzebny był specjalista...

Jamieson poczuł, jak przebiega go lekki dreszcz. Jaki specjalista? Oczywiście, mikrobiolog! I Ten ktoś musiałby być mikrobiologiem! Kobietą lub mężczyzną umiejącym obchodzić się z bakteriami i wirusami. Wiedzącym, jak je wyhodować, jak nimi manipulować, jak je... zmieniać! W tym szpitalu były trzy osoby posiadające takie umiejętności. Dwie z nich nie żyły: John

Richardson i Moira Lippman. Trzecia to... Clive Evans!

Elementy układanki nagle zaczęły do siebie pasować.

Richardson i Moira zostali zamordowani, gdyż specjalistyczna wiedza pozwoliła im odkryć prawdę. Tak też sugerowała Sue.

Evans nie tylko prowadził badania laboratoryjne w związku z infekcjami. Odpowiadał również za kontrolę sterylizatorów!

Przychodził do centralnego działu sterylizacji rzekomo po to by sprawdzić działanie urządzeń, w rzeczywistości zaś dokonywał skażenia zawartości maszyn sterylizacyjnych! Przez cały czas chodziło o Clivea Evansa! On był zabójcą! Jamiesonowi zakręciło się w głowie, gdy uświadomił sobie, jak Evans po mistrzowsku potrafił skierować podejrzenia na nieszczęsnego Thelwella. To on sfałszował wynik testu wymazu Thelwella wiedząc, jak wpłynie to na, i tak już napięte, stosunki między Thelwellem a Richardsonem.

To Evans rozsypał narzędzia chirurgiczne w sali operacyjnej, ale zrobił to tak, by podejrzenie padło na Thelwella. Spryciarz...

ale obłąkany.

Kompletnie obłąkany! Przypomniał sobie o Costello Court, szpitalu psychiatrycznym, z którym kontaktował się przed śmiercią

John Richardson.

Podniósł słuchawkę telefonu i poprosił o połączenie z numerem Kontroli Naukowo-Medycznej w Londynie.

- Natychmiast potrzebna mi jest następująca informacja, powtarzam, natychmiast! Muszę wiedzieć, czy człowiek o nazwisku

Clive Evans był kiedykolwiek pacjentem szpitala psychiatrycznego

Costello Court. A jeśli tak, to dlaczego. Interesują mnie wszystkie szczegóły tej sprawy. Proszę oddzwonić pod numer... - Jamieson podał wewnętrzny, pod którym był uchwytny.

Odpowiedź nadeszła po dwunastu minutach. Dzwonił sam

Macmillan.

- Musiałem stawać na głowie, żeby się tego dowiedzieć, Jamieson.

Lepiej, żeby się okazało, że ma pan naprawdę ważny powód, by o to pytać.

- Mam.

- Doktor Clive Linton Evans był pacjentem Costello Court od trzeciego lipca ubiegłego roku do czternastego marca roku bieżącego.

Trafił tam z powodu ciężkiego załamania psychicznego, które nastąpiło po tym, jak zaraził się od prostytutki chorobą weneryczną. Sądzono nawet, że może już z tego nie wyjść, ale pewien altruistycznie nastawiony lekarz - jednego ze szpitali na północy kraju - wziął go pod swoje skrzydła i postanowił przeprowadzić przez okres rehabilitacji.

Opinie lekarskie na temat przypadku Evansa były w Costello

Court wyraźnie podzielone. Jeden z psychiatrów podczas konsylium posunął się nawet do tego, by zasugerować, że Evans może ich wszystkich wywieść w pole.

Padło słowo „psychopata”, ale opinię doktora zlekceważono.

Jak rozumiem, natknął się pan na doktora Evansa?

- Jest członkiem tutejszego personelu - odrzekł Jamieson.

- Mój Boże! - wykrzyknął Macmillan. - I myśli pan...

- Ja to wiem. Właśnie odkryłem, jak to robił. Lepiej się rozłączę i wezwę policję.

- Możemy w czymś pomóc?

Jamieson już miał odpowiedzieć, że nie, gdy coś sobie przypomniał.

- Kim był w mitologii greckiej Proteusz? - zapytał.

- Dobry Boże! - zawołał Macmillan. - Niech pomyślę, o ile mnie pamięć nie zawodzi, bogiem morza, który mógł dowolnie zmieniać swoją postać.

- Właśnie to chciałem wiedzieć - powiedział Jamieson i odłożył słuchawkę.

W ciszy, jaka zapadła, słyszał własny oddech. Trudno mu było uwierzyć?” w potworność zbrodni Evansa. Obecna infekcja spowodowana przez bakterię Proteus była obłąkańczym żartem! Evans dowolnie zmieniał jej postać!

Z rozmysłem „projektował” bakterie, zanim użył ich do skażenia opatrunków i wyposażenia oddziału szpitalnego. Zmieniał je tak, by były odporne na leki.

Użycie odmiany Proteus do spowodowania ostatniej infekcji i aluzja tkwiąca w nazwie były chęcią zakpienia sobie z wszystkich.

Tak jak powiedział Ryan.

Arogancja kompletnie obłąkanego psychopaty!

Wyniki wcześniejszych testów biochemicznych stały się teraz dla Jamiesona całkiem jasne. Bakterie swoim zachowaniem tak drastycznie różniły się od podręcznikowych wzorców, bo były sztucznie zmieniane!

Evans z premedytacją powodował ich genetyczne zmiany, po to by stały się bardziej jadowite i żeby nie można było wyleczyć zakażeń, jednocześnie takie działanie wywoływało w bakteriach szereg innych zmian. Do tego musiał dojść Richardson, a później to samo odkryła Moira Lippman!

Jamiesonowi udało się w końcu złapać Ryana.

- Może pan przyjechać z powrotem do CDS w Kerr Memorial?

- zapytał przez telefon. - To bardzo pilne!

* 16 *

Ryan zjawił się w ciągu dziesięciu minut. Jamieson opowiedział mu wszystko i pokazał instalację, którą odkrył z tyłu sterylizatora.

Przy zdjętej osłonie inspektor sam mógł dotknąć rurek i przekonać się, dokąd prowadzą.;Jamieson wyjaśnił mu, do czego służą pokrętła zaworów.

- Obłąkany skurwiel... - szepnął Ryan.

Jamieson przekazał mu wiadomość, jaką otrzymał z Costello

Court.

- Więc dlaczego, do cholery, nie zatrzymali go pod kluczem?

- zapytał Ryan ze złością. - Chyba powinni być bardziej ostrożni, skoro mieli jakieś wątpliwości co do jego poczytalności?

- Zgadzam się. Obłąkanemu uwierzyli na słowo, że jest zdrowy

- przyznał Jamieson.

- Mam wrażenie, że połowę naszego czasu tracimy na tropienie takich właśnie ludzi, o których wcześniej wiadomo było, że nie powinni żyć bez nadzoru.

- W wypadku Evansa opinie lekarzy były podzielone -

powiedział Jamieson.

Wyraz twarzy Ryana wyraźnie mówił, co myśli o opiniach lekarzy.

- I facet ląduje na stanowisku szefa szpitalnego laboratorium!

Słowo daję! Kerr Memorial to pracodawca, który daje wszystkim równe szanse, tak?!

Choroba psychiczna nikogo nie dyskwalifikuje!

Jamieson musiał przyznać Ryanowi rację. Podzielał jego oburzenie.

Nie mógł znaleźć żadnych słów na obronę istniejącego systemu.

- Czy wszystkie zakażone rzeczy pochodziły z tej maszyny?

- zapytał Ryan.

Jamieson przytaknął.

- Sprawdziłem to czekając na pana. Instrumenty, opatrunki i skażony roztwór soli fizjologicznej były sterylizowane w tej właśnie maszynie. Za każdym razem następowało to natychmiast po

„kontroli” urządzenia przeprowadzanej przez Evansa.

- Cóż... Zatem jesteśmy w domu - odrzekł Ryan.

- Jeszcze nie całkiem - uciął krótko Jamieson. Opowiedział

Ryanowi o wytwarzaniu nowych mutacji bakterii i zakończył: - Nie wiem, gdzie to robił ani jak, ale chciałbym się dowiedzieć.

- Jak wywołuje się zmiany w bakteriach? - zapytał Ryan.

- Jest kilka sposobów. Można tego dokonać za pomocą środków chemicznych lub przez naświetlanie ultrafioletowe albo promieniami Rentgena.

W rzeczywistości to nie takie trudne... - Jamieson urwał nagle w połowie zdania i wykrzyknął: - Brak pęcherzy!

- Słucham?

- Żona Johna Richardsona powiedziała mi, że jej mąż tuż przed śmiercią był czymś zaniepokojony. Słyszała, jak w kółko mówił sam do siebie: „Brak pęcherzy”. Mówił o dłoni Evansa!

- Przepraszam, ale nie nadążam...

- Kiedy pierwszy raz tu przyjechałem, miałem wypadek z elektrycznym grzejnikiem w łazience, choć teraz wątpię, czy to był wypadek. Evans miał pokój obok mojego i możliwe, że on to zaaranżował. Pojawił się wtedy, żeby mnie ratować, i zauważyłem później, że ma na ręku ślad od oparzenia.

Myślałem, że oparzył się pomagając mi. Zwróciłem na to uwagę

Richardsonowi. Ale nie było pęcherzy! Tylko czerwony ślad. To był ślad promieniowania! Richardson musiał odkryć, że zakażenia powodowały mutanty bakterii, a potem uzmysłowił sobie, co oznaczał ślad na ręku Evansa.

- Więc doszło do konfrontacji z Evansem i Evans go zabił -

dokończył Ryan wstając. - Czy Evans jest teraz w laboratorium?

- Nie. Pojechał do laboratorium okręgowego. Nie wróci wcześniej niż za godzinę.

Ryan zastanawiał się przez chwilę.

- Nie ma powodu, by wszczynać alarm - powiedział. - Nie zdarzyło się nic, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia.

Zaczekamy, aż wróci i wtedy go złapiemy.

- Chcę się rozejrzeć po jego biurze i laboratorium. Jestem ciekaw, czy znajdę jakiś ślad źródła promieniowania - odrzekł

Jamieson.

- Ściągnę tu więcej naszych ludzi - powiedział Ryan.

Laborant, który pożyczał Jamiesonowi książkę z zakresu bakteriologii, wszedł do pracowni Evansa akurat wtedy, gdy

Jamieson przeszukiwał jedną z szafek.

- Mogę w czymś pomóc? - w jego tonie czaiła się nuta zarzutu.

- Czy gdzieś w laboratorium jest lampa ultrafioletowa? -

zapytał Jamieson.

- Nie. A dlaczego...?

- A źródło promieni Rentgena?

- Nie.

- A jest zapasowy klucz do biura, w którym urzęduje doktor

Evans?

- Mamy w biurze klucz uniwersalny.

- To niech go pan przyniesie, dobrze?

- Jest pan pewien, że powinien pan to robić? - spytał laborant, gdy Jamieson otworzył biuro Evansa i zaczął przetrząsać szuflady i szafki.

- Jestem o tym całkowicie przekonany - odparł Jamieson. - Jeśli pan chce, może mi pomóc - dorzucił. - Szukamy jakiegoś źródła promieniowania, najprawdopodobniej lampy ultrafioletowej.

Laborant wzruszył ramionami i otworzył drzwiczki szafki.

Dziesięć minut później Jamieson musiał się przyznać do porażki.

Usiadł w fotelu Evansa i zaklął.

- Nic, cholera jasna!

- Nic - przytaknął laborant zamykając ostatnią szafkę.

- Co on z tym, do diabła zrobił? - mruknął Jamieson.

Laborant nie odezwał się. Jamieson otworzył szufladę biurka i już miał ją zamknąć z powrotem, gdy zauważył małą brązową buteleczkę leżącą na starym domowym rachunku za elektryczność.

Wziął ją do ręki myśląc, że to aspiryna i odczytał napis na nalepce. Głosił on, że to nitrosoguanidyna.

- Do czego to używacie? - zapytał.

- Nie używamy tego - odparł laborant. - Ale niech pan uważa.

To silny mutagen.

- Oto odpowiedź na pytanie, które dopiero miałem zadać -

powiedział Jamieson. - Ale jeszcze nie znaleźliśmy źródła promieniowania.

- Chciałby pan, żebym dalej szukał w innych pracowniach?

- Byłbym wdzięczny. Jeśli pan coś znajdzie, niech pan zaraz da mi znać, dobrze? Będę u siebie.

- Co mam powiedzieć, jeśli wróci doktor Evans?

- On już nie wróci.

Jamieson wbiegł po schodach i poczuł się zawiedziony, nie zastawszy nikogo w swoim pokoju. Na stoliku do kawy leżała kartka.

Jamieson zrobił się śmiertelnie blady, gdy przeczytał jej treść. „Pojechałam z Clivem do laboratorium okręgowego. Do zobaczenia. Całuję. Sue”.

Z trudem zapanował nad sobą. Nie ma powodu do obaw, uspokajał się.

Clive Evans nie ma pojęcia, że jesteśmy na jego tropie. Nie do pomyślenia, żeby miał zrobić krzywdę Sue i zwrócić na siebie uwagę... Zaraz, zaraz...

Fakt, że Sue wyjechała w towarzystwie psychopatycznego mordercy, który pała szczególną nienawiścią do kobiet, to nie powód do wszczynania alarmu?

To jest powód, jak cholera! Skurcz przerażenia ścisnął

Jamiesonowi żołądek.

Niemal sfrunął po schodach, pędząc z powrotem do centralnego działu sterylizacji. Zadzwonił do Ryana, który przyjechał natychmiast.

- Niech pan się uspokoi! - zaczął go przekonywać inspektor mówiąc mu to samo, co sam już zdążył sobie powiedzieć.

- Trzeba go zdjąć! Natychmiast! - zażądał Jamieson.

- Jeśli nagle zobaczy w lusterku ścigające go wozy policyjne, pańska żona znajdzie się w dużo większym niebezpieczeństwie niż teraz - argumentował Ryan.

Jamieson musiał ustąpić, ale nie był w stanie rozsądnie myśleć. Chciał działać. Nie mógł usiedzieć na miejscu.

- Wie pan co... - zaproponował Ryan. - Niech pan zadzwoni do laboratorium okręgowego i jeśli Evans jeszcze tam jest, niech pan poprosi do telefonu żonę. Powie jej pan, żeby znalazła jakąś wymówkę i nie wracała z Evansem. Na przykład, że musi pan tam sam pojechać i wtedy ją pan zabierze.

- Dobry pomysł - odrzekł Jamieson. Chwycił słuchawkę telefonu i poprosił centralę o połączenie z laboratorium okręgowym. Patrzył na Ryana bębniąc niecierpliwie palcami po biurku.

- Laboratorium okręgowe.

- Tu doktor Jamieson ze szpitala Kerr Memorial. Czy doktor

Evans i moja żona są jeszcze u was?

- Słucham? - zapytał głos.

- Doktor Evans zawiózł do was do analizy kultury bakterii.

Umawiał się telefonicznie dziś rano. Myślałem, że może jeszcze tam jest.

- Proszę chwilę zaczekać.

- W czym problem? - zapytał szeptem Ryan.

- Nie wiem - odparł Jamieson wzruszając ramionami. Czuł, że za chwilę oszaleje. Usłyszał odgłos słuchawki podnoszonej po drugiej stronie linii.

- Nie mamy w naszym rejestrze wzmianki, że doktor Evans kontaktował się z nami - powiedział czyjś głos.

- Na pewno? - zapytał Jamieson chrypiąc i czując, jak krew odpływa mu z twarzy.

- Z całą pewnością.

- Więc nie było go u was?

- Nie.

Jamieson odłożył słuchawkę. Przez moment nie mógł wymówić słowa.

- O co chodzi? - zapytał Ryan. - Co się stało?

- Evansa tam nie ma. W ogóle tam nie był. Nie dzwonił, nie zamierzał tam wcale jechać. Musiał wiedzieć, że depczę mu po piętach i teraz ma Sue!

- Dobra - powiedział Ryan. - Wyślę za nimi jednostkę specjalną.

Niech się pan nie martwi, znajdziemy ich.

To mówiąc wyszedł, zostawiając Jamiesona samego. Jamieson osunął się na krzesło. Stanął w obliczu kolejnego koszmaru. Dokąd

Evans mógł zabrać Sue? Co jej zrobił? Nie znajdował żadnej odpowiedzi, ale kiedy myślał o tym, przepełniła go rozpacz.

Próbował rozumować logicznie i oszacować, co wie o Evansie, w nadziei że podsunie mu to jakiś ślad. Ale tylko ogarniał go coraz większy strach. Nie udało mu się wpaść na żaden pomysł. Kiedy już niemal zupełnie nie wiedział, co począć, uświadomił sobie nagle, że skoro poszukiwania źródła promieniowania w laboratorium okazały się bezowocne, to Evans musi przeprowadzać swoje doświadczenia z bakteriami gdzie indziej!

Musi mieć jakiś lokal w mieście! Trzeba dowiedzieć się gdzie!

Pobiegł znów do laboratorium, żeby zapytać techników, czy wiedzą o takim miejscu, ale nie miał szczęścia. Wiedzieli tylko, że Evans mieszka w budynku dla lekarzy.

Nikt nie znał żadnego innego adresu.

- Nie natknąłem się nigdzie na lampę ultrafioletową -

powiedział laborant, który wcześniej pomagał Jamiesonowi w poszukiwaniach.

Jamieson skinął głową.

- Czy mam to odłożyć na miejsce? - zapytał technik pokazując małą brązową buteleczkę, którą Jamieson znalazł w szufladzie

Evansa.

Jamieson w roztargnieniu kiwnął głową, ale pytanie laboranta wywołało z jego pamięci okoliczności, w jakich znalazł buteleczkę. Zobaczył ją leżącą w szufladzie na... rachunku za elektryczność! Dlaczego Evans dostał rachunek za elektryczność, skoro mieszkał w szpitalnym budynku dla lekarzy? Aż podskoczył i pobiegł korytarzem do biura Evansa. Wpadł do pokoju potrącając przestraszonego laboranta i rzucił się do szuflady. Na rachunku był adres mieszkania Evansa.

W samochodzie panowało milczenie. Sue patrzyła na ulicę, przypominając sobie swą przerażającą podróż taksówką. Gdy dostrzegła zatłoczone wejście do „Marksa i Spencera”, ciarki przeszły jej po plecach. Wzdrygnęła się.

- Zimno? - zapytał Evans sięgając do gałki od ogrzewania.

- Nie... - odparła Sue. - Tylko... jakbym poczuła powiew śmierci...

- Dość niesamowite wyrażenie... - powiedział Evans.

- Tak.

- A wie pani, skąd się wzięło?

- Niestety... nie.

- Pomówmy o mogiłach, glistach, epitafiach...

- Co?!

- Szekspir. Ryszard Drugi.

- Aaa... - powiedziała Sue.

- Mam nadzieję, że nie będzie pani miała nic przeciwko temu, jeśli pojedziemy trochę okrężną drogą. Chciałbym zabrać coś z mieszkania.

- Ależ skąd... Nie wiedziałam, że ma pan mieszkanie.

- Tak naprawdę, to raczej studio.

- Jest pan artystą? - zapytała Sue.

- Lubię udawać, że tak jest.

- To interesujące - odrzekła Sue.

Samochód zwolnił i skręcił z głównej arterii. Po przejechaniu kilku bocznych uliczek zatrzymał się.

- Mam tu mieszkanie w suterenie - powiedział Evans.

- W suterenie?! - wykrzyknęła Sue. - Myślałam, że artyści potrzebują mnóstwo światła.

Evans przez moment przyglądał się jej w milczeniu.

- Musimy korzystać z tego, na co nas stać - powiedział.

- Oczywiście - uśmiechnęła się Sue.

- Może chce pani zobaczyć kilka moich skromnych prób?

- Z przyjemnością, Clive - odrzekła Sue. - Podziwiam każdego, kto umie rysować lub malować.

- Obawiam się, że moje prace nie są zbyt dobre.

- Jestem pewna, że po prostu przemawia przez pana skromność.

Evans zszedł pierwszy po kamiennych stopniach. Sue cierpliwie czekała, aż upora się z zamkami. W końcu otworzył drzwi. Powietrze wewnątrz wydawało się zimne i wilgotne. Przez króciutką chwilę Sue czuła dziwny niepokój, nie wiedząc dlaczego.

Weszła do środka. W słabo oświetlonym pomieszczeniu zrobiło się nagle jeszcze ciemniej, gdy Evans zamknął za nią drzwi.

- Będę musiał włączyć sieć - powiedział.

- Odsunę zasłony, dobrze? - zaproponowała Sue robiąc krok w stronę ciężkich kotar.

- Nie. Proszę tego nie robić - usłyszała za plecami. Głos

Evansa brzmiał teraz inaczej. Był spokojny i apodyktyczny. Gdy rozbłysło światło, Sue odwróciła się. Evans stał oparty plecami o drzwi i wpatrywał się w nią.

Był zmieniony.

- Nie rozumiem... - powiedziała. - Gdzie są obrazy?

- Nie ma żadnych obrazów - odparł Evans powolnym, monotonnym głosem.

Sue przyjrzała mu się, wyraz jego oczu również się zmienił.

Wyglądały teraz, jakby były z matowego szkła. Usłyszała, że dziwnie oddycha.

Wciągając i wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby, wydawał syczący dźwięk.

- Czy to jakiś niesmaczny żart? - zapytała czując, że serce zaczyna jej walić ze strachu.

- Żaden żart - szepnął Evans. - To wszystko jest śmiertelnie poważne.

Sue ruszyła w kierunku drzwi, ale Evans przesunął się zagradzając jej drogę.

- Proszę mnie stąd wypuścić! - zażądała drżącym głosem.

- Nigdzie nie pójdziesz - usłyszała. - Najpierw zajmę się tobą, a potem tym wścibskim prostakiem, który jest twoim mężem.

Zaczyna być stanowczo zbyt dokuczliwy. Przeszkadza mi.

- Przeszkadza? W czym?

- W moim dziele - odparł Evans, po raz pierwszy podnosząc głos.

Sue była przerażona zmianą, jaka w nim zaszła. Jego oczy zapłonęły nagle ślepą nienawiścią, a sposób wypowiadania słów przywodził na myśl religijnego fanatyka. Ze strachu zrobiło jej się słabo.

- Co to znaczy, w pańskim dziele? - wyjąkała.

- W moim dziele oczyszczenia tego miasta z zepsucia, jakie szerzą kobiety. Na zewnątrz wszystkie wyglądacie porządnie, ale to tylko fasada.

Wewnątrz jesteście zepsute! Brudne i zepsute!

Sue krzyknęła, gdy Evans zaczął się do niej zbliżać. Cofając się szukała wyciągniętą za siebie ręką jakiejś przeszkody, która stałaby jej na drodze.

Bała się spuścić z oka zbliżającego się do niej szaleńca.

Zawadziła nogą o stół, szybko przeszła na drugą stronę.

- Dziwka! - syknął Evans. - Stąd nie ma ucieczki!

Tymczasem chwilowo była bezpieczna za stołem oddzielającym ją od Evansa. Śledziła jego ruchy, robiła wszystko, żeby nie mógł jej dosięgnąć, ale wiedziała, że ta barykada wkrótce przestanie ją chronić. Tak się stało. Evans potężnym kopnięciem usunął z drogi przeszkodę i gwałtownie rzucił się przed siebie. Cofając się Sue o coś zawadziła i runęła na podłogę. Próbując się!

podnieść złapała rączkę od drzwi lodówki, ale z powrotem upadła, a drzwi otworzyły się z impetem. Oświetlone wnętrze lodówki w ciemnym pomieszczeniu sutereny miało jakąś moc przyciągania wzroku. Sue spojrzała w jasne wnętrze i zobaczyła, co tam było.

Jej zmysły nie mogły w to uwierzyć.

Zemdlała.

Kiedy odzyskiwała przytomność, miała wrażenie, że budzi się ze złego snu. Ale koszmar trwał dalej na jawie. Leżała na polowym łóżku ze związanymi rękami i nogami. Usta miała przewiązane chusteczką, która przytrzymywała knebel. Gdy poruszyła głową, poczuła, że wciska się jej, głębiej do gardła. Przerażona nagle tym, że się udusi, ponownie szarpnęła;głową, by uzyskać dostęp powietrza. Ale strach działał przeciwko niej.! Gwałtowny oddech wzmagał zapotrzebowanie na tlen. Słyszała szybkie uderzenia pulsu w uszach. Evans zauważył, że się poruszyła. Podszedł do polowego łóżka. Z dołu wydawał się bardzo wysoki. Miał na sobie długi

;gumowy fartuch, a w ręku trzymał nóż chirurgiczny.

- Obudziłaś się? To dobrze. To ważne, byś była przytomna w momencie! twojego oczyszczenia. W chwili gdy z twego nieczystego ciała zostanie usunięte zło.

Sue zdrętwiała z przerażenia, gdy Evans pochylił się nad nią i rozciął ubranie. Zauważyła, że wodzi wzrokiem po jej piersiach.

Zdawało się, że toczy z samym sobą jakąś wewnętrzną walkę. Nad jego górną wargą pojawiły się kropelki potu, a ospowata twarz śmiertelnie pobladła. Mamrotał coś pod nosem. Jego ręce zawisły nad jej biustem. Nagle spojrzał w sufit, jakby szukając tam jakiejś wskazówki, po czym cofnął dłonie i zajął się zdejmowaniem z Sue reszty odzieży. Odrzuciła do tyłu głowę i ponownie poczuła, jak knebel wsuwa się coraz głębiej do gardła. Zbierało jej się na

„wymioty. Gdyby to nastąpiło, udusiłaby się mając zablokowane usta. Nie miała czasu zastanawiać się zimno i bez emocji, była jak zwierzę w pułapce, i o to właśnie Evansowi chodziło. Gdy człowiek rozpaczliwie czepia się ostatniej szansy ratunku, nie ma miejsca na jakiekolwiek kalkulacje. Sue gwałtownie szarpnęła głowę w przód próbując pozbyć się knebla. Nagle odezwały się głosy i uderzenia pięści w drzwi od zewnątrz.

- Sue?! Jesteś tam?! - poznała głos Jamiesona.

Evans wyprostował się i zamarł w bezruchu. W jego oczach pojawiła się niepewność, ale nóż wciąż jeszcze trzymał uniesiony.

A Sue desperacko walczyła o haust powietrza.

- Sue! Evans! Słyszycie mnie?!

Evans stał jak posąg, dopóki nie usłyszał na kamiennych stopniach odgłosu oddalających się kroków. Odprężył się, a nóż powoli zaczął opuszczać w dół. Spojrzał na Sue. Jadowity grymas wykrzywił mu ospowatą twarz.

- Więc on wie! - syknął. - Ten wścibski idiota wie! Ale zjawił się za późno!

Gdy nóż zaczął zbliżać się do jej ciała, Sue wstrzymała oddech. Wydała z siebie stłumiony okrzyk, gdy nagle zagłuszył go hałas tłukącego się szkła.

Szyba została wybita. Evans odskoczył od Sue i rzucił się na wchodzącego przez okno Jamiesona. Nóż zatoczył w powietrzu półkole i trafił Jamiesona w ramię. Z rany trysnęła krew ochlapując Evansa. Ale cios nie naruszył mięśni. Mężczyźni zaczęli wzajemnie zachodzić się z boków. Evans nie przestawał machać w powietrzu nożem, trzymając Jamiesona na dystans.

- Ty obłąkany skurwielu! - szepnął Jamieson. - Ty szalony, obłąkany skurwielu!

- Nie rozumiesz... - odciął się Evans. - Ona jest złem. One wszystkie są złem. Byłeś ślepy. To jej spojrzenia oślepiły cię.

Ale ona w końcu cię zniszczy.

Jamieson z niedowierzaniem spojrzał na niego. Miał przed sobą naprawdę umysłowo chorego faceta. Zaryzykował i na moment rzucił okiem na Sue.

Przeraziła go siność jej cery. Knebel w ustach Sue coraz bardziej wciskał się jej do gardła. Dusiła się. Ten widok pozbawił Jamiesona czujności.

Evans w pełni wykorzystał moment nieuwagi, chwycił ze stołu lampę ultrafioletową i cisnął nią w Jamiesona. Trafiony w skroń rozciągnął się jak długi na podłodze. Czaszkę wypełnił ból, a oczy przysłoniła mgła. Dostrzegł jednak zbliżającego się Evansa.

Zaczął w panice, po omacku szukać koło siebie czegoś, co mogłoby posłużyć za broń przeciw szaleńcowi. Wtem jego dłoń natrafiła na leżący na podłodze duży kawałek szkła z rozbitego okna.

Zdążył w ostatniej chwili. Gdy Evans rzucił się na niego, nadstawił pionowo przed sobą szklane ostrze. Ciało Evansa całym ciężarem spadło na ostry czubek.

W ostatniej chwili Jamieson zobaczył jeszcze wyraz zdumienia na jego twarzy. Ciało jego zesztywniało na moment, a potem przygniotło Jamiesona.

Wiedział, że powinien natychmiast znaleźć się przy Sue, ale wydostanie się spod leżącego na nim ciała nie było łatwe. Udało mu się w końcu zepchnąć z siebie trupa i słaniając się na nogach ruszył na pomoc Sue. Była nieprzytomna i niebezpiecznie posiniała. Rozciął chustkę, a potem wyciągnął z ust knebel.

Wziął ją za rękę, ale nie wyczuwał pulsu. Zrozpaczony zaczął wdmuchiwać jej powietrze do ust. Bez rezultatu. Cały czas robił sztuczne oddychanie, gdy nadjechała policja. Do mieszkania wszedł inspektor Ryan. Szybko zorientował się w sytuacji i pierwszą rzeczą, którą zrobił, było wezwanie przez radio karetki. Potem podszedł do stołu i stanął cicho obok Jamiesona.

- Ambulans jest w drodze - powiedział. - Co z nią?

Jamieson potrząsnął głową, jakby chciał się opędzić od natrętnego pytania. Cała jego uwaga skoncentrowana była na tym, co robił.

Jeden z policjantów właśnie wszedł, otworzył lodówkę i zwymiotował na widok jej zawartości. W tym momencie Sue kaszlnęła i Jamieson przerwał reanimowanie.

To jedno kaszlnięcie było dla niego najcudowniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszał. Jamieson z inspektorem

Ryanem patrzyli wyczekująco na Sue, która powoli zaczynała samodzielnie oddychać. Po kilku minutach otworzyła oczy.

Spojrzała na Jamiesona i znów je zamknęła. Ryan, podobnie jak

Jamieson, wiedział doskonale, że istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia mózgu tym większe, im dłużej Sue pozbawiona była dopływu tlenu do organizmu.

- Już po wszystkim, kochanie - szepnął Jamieson. - Jesteś bezpieczna.

Nikt cię już więcej nie skrzywdzi.

Przedłużająca się chwila ciszy była pełna cierpienia. Nagle

Sue otworzyła usta.

- Wydaje mi się, że już to kiedyś słyszałam - powiedziała.

Jamieson wydał z siebie przeciągłe westchnienie ulgi, a Ryan uśmiechnął się do niego. Wyglądało na to, że zdrowie Sue nie jest zagrożone.

- Już po wszystkim, kochanie - powtórzył Jamieson. - Wracamy do domu.

Dwa dni później Jamieson i Sue ostatecznie opuścili Kerr

Memorial.

Może dlatego, że świeciło słońce, szpital wydał się im obojgu bardziej przyjaznym miejscem, niż na to zasługiwał.

Phillip Morton z żalem żegnał się z nimi. Ostatnią wiadomością, jaką im przekazał, była informacja, że cztery kobiety zakażone bakterią Proteus zaczynają reagować na jeden z antybiotyków przysłany przez laboratorium Kontroli Naukowo - Medycznej i zapewne powrócą do zdrowia. Ale kiedy przejeżdżali przez bramę, ani Sue, ani Jamieson nie mieli ochoty obejrzeć się za siebie.

Sue włączyła radio.

Rzecznik prasowy rządu zapewniał właśnie przeprowadzającego z nim wywiad dziennikarza, że kontrola kwalifikacji personelu szpitalnego jest przeprowadzana skrupulatnie i społeczeństwo nie ma powodu do niepokoju.

Jamieson wyciągnął rękę i wyłączył odbiornik.

„KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken McClure Zaraza
KEN McCLURE Trauma
KEN McCLURE Zmowa
Ken McClure Kon trojanski
Ken McClure  Oko Kruka
Ken McClure ?wca
Ken McClure Czerwona zima
Ken McClure Strategia Skorpona
Ken McClure Spirala Pandory
KEN McCLURE SIEĆ INTRYG
KEN McCLURE Spisek
KEN McCLURE Rekonstrukcja
Ken McClure Kryzys
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Czerwona zima(1)
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Zmowa

więcej podobnych podstron