KEN McCLURE Spisek

KEN McCLURE

Spisek

Przekład Tomasz Wilusz


KB”



Jeśli ktoś oszuka mnie raz - hańba mu,

jeśli dwa razy - hańba mnie.

J. Jelly Complete Collection of Scottish Proverbs, 1721




Prolog



Blackbridge, West Lothian, Szkocja

Lato 1999

Pogoda była niezwykła jak na Szkocję. Od dwóch tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu, więc kiedy Alex Johnston zarył tylnym kołem bmx-a w ścieżce biegnącej wzdłuż kanału, w powietrze wzbiła się imponująca chmura kurzu. Obrócił rower o sto osiemdziesiąt stopni, oparł łokcie na szerokiej kierownicy i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Patrzył wyczekująco, czy któryś z kumpli powtórzy ten wyczyn, łan Ferguson zaczął zjeżdżać po grobli wyraźnie wystraszony, ale zdecydowany sprostać wyzwaniu. Szło mu całkiem nieźle aż do chwili, kiedy przy wyjściu z zakrętu tylne koło oderwało się od ziemi i chłopiec wyłożył się jak długi razem z rowerem.

Ścieżką nadjechał trzeci chłopak. Zatrzymał się i z rozbawieniem patrzył, jak Fergie gramoli się z ziemi.

- Kurde, Fergie - powiedział, kręcąc głową. - Jak stara zobaczy twoje gacie, przez resztę wakacji masz przechlapane.

Fergie obejrzał rozerwane siedzenie dżinsów. Na miejscu prawej kieszeni ziała wielka dziura. Zaklął i sprawdził co z rowerem. Przytrzymał kolanami przednie koło i wyprostował kierownicę.

- Już wiem - rzucił z chytrym uśmiechem. - Powiem, że pies Rafferty’ego ugryzł mnie w tyłek,

Alex i trzeci z chłopców, Malcolm Watson, zwany Wattiem, wydarli się na całe gardło na znak aprobaty.

Wattie prychnął.

Fergie roześmiał się i wyjął z kieszeni pudełko zapałek. Zapalił jedną i zbliżył płomyk do twarzy Wattiego. Ten, nie schodząc z roweru, zaciągnął się głęboko i wypuścił dym z ust z jękiem rozkoszy.

Ruszyli przed siebie, każdy z jedną ręką na kierownicy i z papierosem w drugiej. Jechali zygzakiem, tak dla zabawy. Był środek wakacji, a oni mieli po trzynaście lat i nie musieli zawracać sobie głowy dorosłymi problemami.

Alex i Fergie zaczekali przy bramie farmy Crawhill, aż Wattie przekaże nowiny ojcu, który leżał na środku podwórza i dłubał w żniwiarce.

Odwrócili się i ruszyli z powrotem w stronę Blackbridge. Kiedy przejechali pod mostem oddzielającym Crawhill od farmy Peat Ridge, Fergie zatrzymał się i powiedział:

Pełni entuzjazmu, rzucili rowery w wysoką trawę przy ścieżce i rozebrali się w biegu. Alex pierwszy wskoczył do wody. Fergie i Wattie dołączyli do niego, drąc się na całe gardło.

- Panowie, teraz proszę o wolny kraul - powiedział Fergie, kiedy skończyli się chlapać.

Zaczęli płynąć środkiem kanału w ślimaczym tempie. Harmonię ich ruchów zakłócały tylko wybuchy śmiechu.

- A teraz... na plecy...

Przewrócili się na grzbiet i płynęli, już nie tak efektownie - bardziej przypominało to zsynchronizowane wypadanie z okna. Wreszcie Fergie zarządził powrót do poprzedniej pozycji i powiedział:

- A teraz dajemy nura...

Zanurzyli się w mętnym zielonym kanale i wypłynęli z wodorostami we włosach.

Alex i Wattie odwrócili się. Fergie gwałtownie miotał się w wodzie.

Dopiero teraz zrozumieli, że Fergie się nie wygłupia. Resztki wątpliwości prysnęły, kiedy zobaczyli szczura wczepionego w stopę kolegi. Krew tryskała na wszystkie strony.

- Ściągnijcie ze mnie to cholerstwo! - krzyknął Fergie.

Kumple ruszyli na pomoc. Alex próbował złapać szczura raz, potem drugi, aż wreszcie za trzecim się udało. Mocno chwycił pokryte mokrą szczeciną, szamoczące się cielsko i pociągnął do siebie, ale szczur się nie dawał. Wreszcie z ogromnym wysiłkiem oderwał rozwścieczone zwierzę i zaczął tłuc nim o betonowe płyty na skraju ścieżki. Przestał dopiero wtedy, gdy szczur znieruchomiał. Wattie pomógł Fergiemu wyjść na brzeg i razem z Alexem obejrzeli jego nogę.

Dygotał na całym ciele z szoku spotęgowanego widokiem rany. Siekacze szczura przebiły lewą stopę na wylot u podstawy małego palca. Alexowi udało się je rozewrzeć - to właśnie dlatego szczur w końcu puścił - ale jednocześnie powiększył ranę, z której teraz obficie lała się krew.

Alex pierwszy wziął się w garść i kazał Fergiemu położyć się na plecach z podniesioną nogą. Sam zaczął rozdzierać swoją koszulę na pasy, żeby zrobić bandaże. Okazało się to trudniejsze niż mu się wydawało, ale wreszcie znalazł słaby punkt - małe rozdarcie materiału - i został z czterema kawałkami bawełny w ręku. Przykucnął i przytrzymał stopę Fergiego między udami, po czym zaczął ją opatrywać.

- Widziałem, jak to robili w jednym filmie - oświadczył. – Gościowi urwało rękę i jego kumpel porwał swoją koszulę, żeby zatamować krwawienie.

-1 poskutkowało? - spytał Fergie, który już trochę ochłonął.

Nie minęła godzina, a Fergie został przewieziony do szpitala św. Jana w Livingston. Jeszcze tego samego wieczoru przeszedł operację ścięgien. Pod koniec tygodnia do szpitala trafili Alex i Wattie. Wszyscy trzej po kąpieli w kanale zapadli na chorobę Weila. Stan Fergiego gwałtownie się pogorszył, przyplątała się gorączka od ukąszenia szczura. Te dwie infekcje przyćmiły trzeci problem - pooperacyjne zakażenie rany, które zostało wykryte dopiero wtedy, gdy w organizmie rozwinęła się posocznica. Życie chłopca było zagrożone.


1


Glenvane, Dumfriesshire, Szkocja

Lato 1999

- Co robią owce, tatusiu?

Steven Dunbar myślał przez chwilę, po czym spojrzał na podniesioną ku niemu małą twarzyczkę i powiedział:

- Właściwie to niewiele, Jenny. Po prostu... stoją sobie i jedzą. Przez chwilę znowu przyglądali się owcom pasącym się na skąpanej

słońcu łące. Steven stał oparty o bramę, a Jenny trzymała go za nogawkę spodni, jakby bała się, że jej ucieknie. Ojciec i córka, i sielankowy obrazek.

- No dobrze, ale co robią? - upierała się Jenny. - Jaką mają pracę?

- Owce raczej nie pracują, Jenny. Prawdę mówiąc, chyba w ogóle nie mają żadnego celu w życiu.

Steven Dunbar nie mógł nie zauważyć, że ta uwaga mogła równie dobrze odnosić się do niego samego, przynajmniej do ostatnich dziewięciu miesięcy, jakie upłynęły od śmierci Lisy, jego żony i matki Jenny. Dziewięciu miesięcy, które czasami zdawały mu się dziewięcioma stuleciami.

Byli małżeństwem od trzech lat, gdy wykryto u niej raka; od tej pory w ich domu nie używano już słowa „zawsze”, zastąpiło je określenie „najwyżej rok”. Lisa, pielęgniarka z Glasgow, którą Steven poznał w czasie jednego z najbardziej koszmarnych dochodzeń w swojej karierze*, odeszła po siedmiu miesiącach i dwóch dniach. Zabrała ze sobą wszystkie jego nadzieje i marzenia, pozostawiając w miejscu uczuć pustkę, bardziej ponurą od ark-tycznego krajobrazu.

W Inspektoracie Naukowo-Medycznym, w którym pracował Steven, okazano mu zrozumienie. Dyrekcja zdawała sobie sprawę, że śledczy musi myśleć tylko i wyłącznie o prowadzonej przez siebie sprawie. W przeciwnym razie mógłby zawalić dochodzenie, narobić wstydu rządowi, a nawet narazić na niebezpieczeństwo siebie i innych. Człowieka trawionego rozpaczą i poczuciem beznadziejności - takiego jak Steven Dunbar po śmierci żony - należało na jakiś czas zostawić w spokoju, przynajmniej takie były oficjalne wytyczne. Wróci, kiedy będzie gotowy. Albo nie wróci wcale.

Inspektorat Naukowo-Medyczny był małą agencją finansowaną przez rząd i funkcjonującą jako niezależna komórka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jej zadaniem było prowadzenie wstępnych dochodzeń w sprawach o błędy w sztuce lekarskiej i niezgodne z prawem działania w dziedzinach, w których policji brakowało doświadczenia. W praktyce dotyczyło to głównie najnowszych osiągnięć nauki i medycyny - laikom często trudno było się zorientować, czy coś jest nie w porządku, a tym bardziej, czy doszło do popełnienia przestępstwa.

Często trzeba było rozmawiać ze specjalistami na wysokich stanowiskach, co wymagało taktu i talentów dyplomatycznych, nie wspominając o inteligencji i spostrzegawczości. Tacy ludzie bowiem na ogół gwałtownie sprzeciwiali się działaniom, które uznawali za nieuzasadnioną ingerencję w strefę swoich wpływów.

Steven dostał się do Inspektoratu okrężną drogą, podobnie jak większość zatrudnionych w nim śledczych. Skończył medycynę, został lekarzem, po czym wybrał karierę w wojsku. Służył w Pułku Spadochronowym i SAS, brał udział w misjach na całym świecie. Niejako mimochodem stał się ekspertem w medycynie polowej - jak się okazało po powrocie do cywila, nie była to ceniona specjalność, ale doświadczenie nauczyło Stevena radzić sobie i improwizować nawet w najtrudniejszych sytuacjach.

Był wysoki, dobrze zbudowany i lubił wysiłek fizyczny. Lubił też ryzyko, więc dobrze czuł się w wojsku. Po swoich trzydziestych urodzinach uznał jednak, że wielkimi krokami zbliża się chwila, gdy trzeba będzie coś zmienić. Zawód żołnierza jest wymagający, nie można sobie odpuścić, pofolgować. Albo się bujasz z najlepszymi, albo nie bujasz się w ogóle, jak to ujął pewien sierżant.

Steven nie wiedział, co będzie robił po wyjściu do cywila. Na karierę w lecznictwie szpitalnym zrobiło się już za późno - znajomość tajników medycyny polowej mogła się przydać co najwyżej w pogotowiu ratunkowym - a życie lekarza rodzinnego wydawało mu się zbyt nudne po tym, czego doświadczył jako żołnierz. Zostawała więc tylko praca na obrzeżach medycyny - na przykład w szpitalu więziennym czy w jakiejś wielkiej firmie szukającej lekarza dla pracowników. Myśl o udawaniu zainteresowania chronicznym przemęczeniem czy zwalczaniem stresu wydała mu się jednak mało pociągająca.

Na szczęście, oferta pracy w Inspektoracie pojawiła się, kiedy trzeba i była wprost idealna. Steven został jednym z medycznych specjalistów śledczych, jako że w przeszłości okazał się nie tylko dobrym lekarzem, ale i inteligentnym człowiekiem, który doskonale radzi sobie w trudnych sytuacjach. Szefostwu spodobało się, że stawiał czoło autentycznym zagrożeniom, jakże różnym od wydumanych problemów rozwiązywanych przez pracowników na kursach integracyjnych.

W ciągu ostatnich pięciu lat Steven rozwiązał kilka spraw i spodobał mu się sposób funkcjonowania Inspektoratu. Śledczy mieli dużą swobodę działania, mogli prowadzić dochodzenia tak, jak to uznawali za stosowne. Administracja była ograniczona do minimum i miała za zadanie pomagać ludziom pracującym w terenie, nie to co w większości wydziałów, gdzie istnienie biurokracji stało się celem samym w sobie, a inspektorzy byli uważani za chłopców na posyłki. „Ocena wydajności” w teorii wydawała się dobrym pomysłem. W praktyce polegało to na tym, że dwie osoby obserwowały, jak trzecia struga ołówek i domagały się wyjaśnień dotyczących tej czynności. Jak dużo czasu ci to zajmuje? Jak często musisz to robić? Jak ostry musi być twój ołówek? Czy nie mógłbyś wymienić go na tańszy? Czy możesz do przyszłego czwartku sporządzić roczny kosztorys wydatków na ołówki?

Nie wszystkie dochodzenia prowadzone przez Stevena były natury kryminalnej. Tak naprawdę większość z nich nie wiązała się z żadnym przestępstwem. Typowym przykładem była jego pierwsza sprawa, dotycząca szpitala w Lincolnshire, w którym liczba zgonów pooperacyjnych wzrosła znacząco ponad przeciętną. Niewykluczone, że nikt nie zwróciłby na to uwagi, a nawet gdyby, to policja nie miała odpowiednich środków, by przeprowadzić skrupulatne śledztwo. Jednak komputer Inspektoratu Naukowo-Medyczne-go wychwycił nagłą zmianę w statystykach i zasugerował, by śledczy bliżej przyjrzeli się tej sytuacji.

Po taktownie prowadzonym dochodzeniu Steven odkrył, że zawinił chirurg, który po prostu mocno się postarzał i z biegiem lat stracił wiele ze swoich umiejętności. Z uwagi na jego podeszły wiek i nieco apodyktyczną naturę, pracownicy szpitala nie wytykali mu błędów w obawie o własne kariery. Steven dopilnował, by dyskretnie, przy minimum rozgłosu, przeniesiono go na emeryturę.

Jednak w Glasgow, wtedy kiedy poznał Lisę, chodziło o poważne przestępstwo. Dwie pielęgniarki zatrudnione w prywatnym szpitalu - Lisa była jedną z nich - niezależnie od siebie złożyły skargi, że kilku pacjentom przeszczepiono źle dobrane narządy, co skończyło się ich śmiercią. Śledztwo doprowadziło do wykrycia spisku, którego celem była kradzież organów.

Gra toczyła się o miliony dolarów. Cały ten szwindel prowadzony był pod płaszczykiem działalności charytatywnej i nawet uzyskał wsparcie rządu.

Steven wówczas ledwo uszedł z życiem, ale prawdę mówiąc, to właśnie niepewność co do tego, jak skończy się kolejna misja, czyniła jego pracę tak interesującą. Nigdy nie wiedział, czego się spodziewać.

Poprzedniego dnia dostał list od Johna Macmillana, dyrektora Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Wyczytał w nim, że jeśli czuje się na siłach wrócić do pracy, to już czeka na niego następne zadanie. Nie było próśb ani gróźb, nic, tylko proste stwierdzenie faktu. Jeśli chciał popracować, powinien skontaktować się z dyrektorem, jeśli nie, mówi się trudno, może następnym razem.

Steven nie był pewien, co robić. Już dawno nie czuł się tak dobrze, jak teraz, ale obawiał się, że może mu zabraknąć dawnej motywacji. Właśnie dlatego przyjechał do Jenny tydzień wcześniej, niż zamierzał. Co prawda, nie mogła wypełnić luki po odejściu Lisy, ale była pełną życia, rezolutną dziewczynką, a on miał wobec niej ojcowskie obowiązki. I tylko dla niej warto było otrząsnąć się z rozpaczy i wrócić do życia. Tylko dla niej.

Jenny mieszkała z siostrą Lisy, Sue, i jej mężem, Richardem, we wsi Glenvane w Dumfriesshire, w rodzinnych stronach Lisy. Sue i Richard mieli dwójkę własnych dzieci, siedmioletnią Mary i pięcioletniego Robina, a w ich domu panował - zdaniem Stevena - cudowny nieład. Richard był pogodnym człowiekiem, pracował jako adwokat, młodszy wspólnik w firmie z Dum-fries, specjalizował się w prawie rzeczowym, a celem życia Sue zdawało się rozwiązywanie problemów wszystkich wokół niej. Była lubiana i szanowana w całym dystrykcie - szczególnie przez szwagra za to, że tak szybko, wręcz bez zastanowienia, zastąpiła Jenny Lisę.

Jenny myślała o tym przez chwilę.

- Czy ty robisz to samo, tatusiu?

Steven spojrzał na nią zdumiony jej słowami.

Steven wziął ją na ręce.

Steven zapłacił taksówkarzowi za kurs i wszedł raźnym krokiem do gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Już dawno nie miał okazji nosić garnituru i świadomość, że znów jest „umundurowany” pomogła mu odzyskać pewność siebie i sprawiła, że poczuł się prawie normalnie. Panna Roberts, sekretarka Macmillana, przywitała go i spytała, czy mógłby zaczekać kilka minut, bo szef właśnie rozmawia przez telefon. Zaproponowała mu kawę, Steven podziękował, po czym wymienili uprzejmości. Panna Roberts spytała o Jenny, a Dunbar o plany chóru, w którym sekretarka szefa śpiewała partię sopranu.

- Straszne urwanie głowy. Za dwa tygodnie koncert, a my nie mamy prób, bo sala ciągle jest zajęta. Prawdę mówiąc...

Panna Roberts urwała w pół zdania, bowiem w tej właśnie chwili otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich wysoki mężczyzna o srebrzystych włosach.

- Dunbar, cieszę się, że cię widzę - powiedział Macmillan. - Wejdź. Steven spojrzał na pannę Roberts i zrobił przepraszającą minę, by dać jej do zrozumienia, że później chętnie wysłucha jej opowieści. Wszedł za Mac-millanem do gabinetu.

Macmillan usiadł za biurkiem, oparł łokcie na poręczach krzesła, złączył dłonie czubkami palców i spojrzał na Stevena.

Dunbar wyglądał dobrze, co do tego nie było wątpliwości. Długim spacerom po wzgórzach, w czasie których szukał nieistniejących odpowiedzi na dręczące go pytania, zawdzięczał zdrową opaleniznę i szczupłą sylwetkę mimo wypitych hektolitrów alkoholu. Ciemnoniebieski garnitur leżał na nim idealnie.

Macmillan pokiwał głową w zamyśleniu.

- To był rak, prawda? Steven przytaknął.

Macmillan uśmiechnął się szczerze.

ekspertów, którzy często sami nie wiedzą, co mówią. Medycyna to raj dla szarlatanów i oszustów.

-1 takie pewnie jest, ale nasz rząd tak schrzanił sprawę BSE, że nikt już nie uwierzy oficjalnym zapewnieniom. O ile sobie przypominam, niewiele pomógł zabawny kapelusik odpowiedzialnego za to ministra.

To właśnie Dunbar w nim lubił. Królewskie maniery i srebrzyste, zaczesane do tyłu włosy może i upodabniały Macmillana do typowego nadętego ważniaka z Whitehall, ale tak naprawdę był z niego równy chłop. W stosunkach z podwładnymi nigdy nie przekraczał jednak pewnej granicy; kiedy zostawała ona osiągnięta, potrafił bardzo zręcznie dać to do zrozumienia, nie urażając rozmówcy. Cieszył się też zasłużoną reputacją człowieka fanatycznie lojalnego wobec swojego personelu, a jego determinacja w walce o niezależność Inspektoratu graniczyła z obsesją. Kilkakrotnie był bliski rezygnacji, kiedy różne instytucje rządowe próbowały wpłynąć na przebieg śledztw prowadzonych przez jego podwładnych.

- Nie, nam pozostaje tylko pogodzić się z konsekwencjami ich działań - powiedział Steven. - No to czym zawiniła ta firma?

- Nie przeprowadziła konsultacji z miejscową ludnością. Zarząd utrzymał swoje zamiary w tajemnicy i nakłonił do milczenia zaangażowanego w tę sprawę farmera.

-Trudno się dziwić, zważywszy, co dzieje się w Anglii z genetycznie modyfikowanymi uprawami.

- No właśnie. Zresztą, wygląda na to, że firma nie złamała żadnych przepisów. Załatwiła wszystko jak należy i nikt nie kwestionuje, że uzyskała zgodę na obsianie pól genetycznie zmodyfikowanym rzepakiem.

Steven wzruszył ramionami.

zamiaru. Upierają się, że to jakiś spisek przeciwko nim, mający ich skompromitować, i są zdecydowani oddać tę sprawę do sądu.

Steven uniósł brwi.

Steven skinął głową.

Macmillan skinął głową.

-No właśnie. Skrzynki z piwem trzymane są w otwartych magazynach. Szczury chodzą po nich i brudzą butelki. Potem taki Mietek czy Wacek otwiera flaszkę i... mniam, mniam.

-1 wszystko przez jedną kąpiel.


2


Steven wsiadł do taksówki. Teraz Jenny nie może już powiedzieć, że jej ojciec, je, śpi i po prostu jest”, to była pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy. Od razu poprawił mu się humor. Wrócił do pracy, a sądząc po wypchanej teczce, lektura zawartych w niej akt zapewni mu zajęcie na cały dzień, a nawet większą część wieczoru.

Choć słońce schowało się za chmurami, było straszliwie parno - taka pogoda w Londynie to prawdziwy koszmar. Ludzie wściekali się z byle powodu, ze wszystkich stron dobiegało trąbienie klaksonów, a taksówkarz mruczał coś pod nosem. Samochód skierował się w stronę rzeki, nad którą stał budynek dawniej pełniący funkcję magazynu. Na czwartym piętrze znajdowało się mieszkanie Stevena. Kiedy wszedł do środka, od razu poczuł ulgę. Wziął prysznic, włożył dżinsy i koszulę z krótkim rękawem. Nalał sobie zimnego piwa i przystąpił do studiowania akt.

Dowiedział się, że Blackbridge to mała rolnicza miejscowość położona na zachód od Edynburga, około ośmiu kilometrów od południowego brzegu Firth of Forth. Swoją nazwę zawdzięczała stojącemu tu dawniej czarnemu żelaznemu mostowi, który później zastąpiono bardziej nowoczesnym, betonowym, łączącym brzegi rzeczki toczącej wody z południa na północ, od wzgórz Pentland do morza. Ze wschodu na zachód przez wieś przepływał Union Canal, nieużywany śródlądowy kanał żeglowny, który sięgał od stolicy kraju, Edynburga, po Falkirk, małe miasto w centrum Szkocji.

Na przełomie wieków po Union Canal pływały barki ciągnięte przez konie, ale od przeszło siedemdziesięciu lat nikt się nim nie interesował, co pozwoliło naturze wkroczyć na wyłożoną kamieniem ścieżkę flisacką i wedrzeć się na brzegi kanału w miejscach, w których wydawało się to niemożliwe. Ostatnio jednak pojawiły się plany pogłębienia i remontu tej drogi wodnej, która miała odżyć jako kąpielisko dla okolicznych mieszkańców; pieniądze na ten cel pochodziły z funduszu milenijnego. Prace zostały już rozpoczęte i właśnie podnoszono część głównej autostrady Glasgow - Edynburg, by umożliwić ponowne połączenie z resztą kanału odcinka odgrodzonego w trakcie jej budowy. Poza tym Blackbridge niczym się nie wyróżniało w sensie geograficznym. Równie dobrze mogła to być każda z dziesiątek małych miejscowości położonych w najgęściej zaludnionym regionie Szkocji.

Głównymi antagonistami byli Ronald Lane, właściciel farmy Peat Ridge, który podpisał z Agrigene umowę o prowadzeniu uprawy eksperymentalnego rzepaku, oraz Thomas Rafferty, właściciel farmy Crawhill, przylegającej do Peat Ridge od wschodu. Rafferty uzasadniał swój sprzeciw obawą przed przedostaniem się genetycznie zmodyfikowanych nasion na jego pola, na co, jako zwolennik rolnictwa organicznego, nie mógł pozwolić. Wynajął firmę adwokacką z Edynburga, McGraw and Littlejohn, która koordynowała działania innych przeciwników działalności Lane’a, niechętnie nastawionych do uprawy w pobliżu ich domostw jakichkolwiek genetycznie zmodyfikowanych roślin.

Interesy Agrigene reprezentowała firma adwokacka z Glasgow, Macey and Elms, która przyjęła stanowisko, że jej klienci nie zrobili nic złego i mieli pełne prawo do prowadzenia eksperymentalnych prac, na które uzyskali zezwolenie.

Jednak adwokaci Rafferty’ego wyjęli asa z rękawa. Była to rzekoma kopia przeprowadzonej w laboratorium rządowym analizy rzepaku Lane’a, która ich zdaniem wskazywała, że nie jest to ten sam gatunek, na którego uprawę Agrigene uzyskała zezwolenie. Według nich, zawierał on o jeden obcy gen za dużo. Na tej podstawie domagali się przerwania eksperymentu z powodu stwierdzonego oszustwa.

Za pośrednictwem firmy Macey and Elms, Agrigene „z całą stanowczością” zakwestionowała wyniki analizy, ale rozstrzygnięcie sporu było utrudnione przez zmiany na scenie politycznej. Nowo utworzony szkocki parlament miał prawo podejmowania decyzji w sprawach rolnictwa poprzez Ministerstwo Wsi, ale zezwolenie na eksperyment wydane zostało przez Ministerstwo Rolnictwa, Żywności i Rybołówstwa, odpowiedzialne przed parlamentem brytyjskim. Sprawy komplikował także brak zgody co do tego, czyjej kompetencji podlegały najważniejsze kwestie związane ze zdrowiem i bezpieczeństwem.

- Tylko tego brakowało - westchnął Steven. - Nikt nie wie, co się dzieje, a urzędnicy żrą się między sobą.

Obejrzał plan wsi i okolic, który dostał od panny Roberts, i zauważył, że interesujące go farmy rzeczywiście są blisko siebie. Zachodni wiatr, często wiejący w tych stronach, mógł sprawiać kłopoty, ale tylko teoretycznie. Transfer genów na dużą skalę w drodze naturalnego zapylenia był mało prawdopodobny, chociaż podrzędne gazety próbowały rozdmuchać zagrożenie. Na rzeczową dyskusję było już za późno. Opinia publiczna uznała genetyczne modyfikacje żywności za niebezpieczne i od tej pory nie liczyły się racjonalne argumenty. „Nie trać czasu na rozważania, jak powinno być”, słyszał Steven na szkoleniach, „skup się na tym, co jest”.

Załączone kopie listów adwokatów zawierały niewiele nowych informacji. Wszystkie były napisane zimnym, wyzutym z emocji żargonem prawniczym i nie umieszczono w nich ani słowa więcej, niż to konieczne. Steven wziął się więc do studiowania raportów dotyczących skłóconych farmerów, pragnąc lepiej wczuć się w sytuację.

Ronald Lane miał pięćdziesiąt trzy lata, niedawno wrócił do Blackbrid-ge z RPA, gdzie przez wiele lat pracował jako zarządca majątku. Peat Ridge odziedziczył po ojcu, z którym pokłócił się jeszcze podczas studiów w Akademii Rolniczej z powodu, jego zdaniem, staroświeckich metod uprawy ziemi stosowanych na farmie. Nigdy nie pogodzili się i Lane junior wyjechał szukać szczęścia za granicą

Od czasu powrotu w rodzinne strony ściągnął na siebie niechęć całej wsi, jako zarozumialec i - mimo pochodzenia - człowiek nietutejszy. Stronił od ludzi. Nie był żonaty i mieszkał sam, nie licząc gosposi, miejscowej kobiety nazwiskiem Agnes Fraser.

Thomas Rafferty z farmy Crawhill spędził całe czterdzieści osiem lat swojego życia we wsi. W wieku szesnastu lat przerwał naukę, by pomagać ojcu i bratu w pracy na farmie. Choć za życia ojca - znanego z surowości - musiał ciężko pracować, po jego śmierci wolał chodzić z bratem, Seanem, do pubu, niż harować na roli. Nic więc dziwnego, że farma zaczęła podupadać.

Na szczęście Sean był dość bystry, by zauważyć, że w okolicy jest duże zapotrzebowanie na ciężkie maszyny rolnicze. Przekonał brata, by zainwestować resztkę pieniędzy w zakup maszyn i założenie firmy. Pomysł okazał się trafiony i biuro wynajmu Rafferty’s przez wiele lat zapewniało braciom na tyle wysokie dochody, że nie potrzebowali zawracać sobie głowy uprawą roli. Ziemia na Crawhill leżała odłogiem.

Sean umarł w 1991 roku i Thomas wykupił od wdowy jego udziały, dzięki czemu wraz z żoną, Trish, stali się jedynymi właścicielami firmy. Nie powodziło im się jednak najlepiej. Z dwojga braci to Sean był bardziej obrotny; bez niego Thomas nie potrafił sobie poradzić. Nie widział potrzeby inwestowania w nowy sprzęt i prowadzenia kosztownych przeglądów technicznych starych urządzeń. Zadowalał się tym, co miał i przedłużał żywot swoich maszyn po minimalnych kosztach, wykorzystując używane części zamienne i zatrudniając słabo opłacanych mechaników.

Wszyscy byli zaskoczeni, kiedy Thomas Rafferty ogłosił, że zamierza ponownie obsiać Crawhill, i to w sposób zgodny z zaleceniami ekologów. Fakt, że od wielu lat niczego na tej ziemi nie uprawiano, oznaczał, iż można ją uznać za wolną od zanieczyszczeń chemicznych i zasługującą na przyznanie statusu farmy organicznej, co zresztą się stało.

Czytając dalej, Steven zauważył, że zezwolenie na eksperyment prowadzony przez Agrigene zostało udzielone o wiele wcześniej niż zgoda na założenie na Crawhill farmy organicznej. To pewnie przeoczenie jakiegoś gryzipiórka, pomyślał. Prawa ręka nie wie, co czyni lewa? Tak było w każdym dużym urzędzie, a w tym przypadku pojawiały się dodatkowe komplikacje. Utworzenie szkockiego parlamentu nie doprowadziło do likwidacji starego systemu. Niewykluczone, że w tej sytuacji w grę wchodziły wszystkie możliwe kombinacje dwóch prawych rąk i dwóch lewych rąk, z których żadna nie wie, co czynią pozostałe. Niezbyt to pocieszające.

Steven przystąpił do lektury raportu sporządzonego przez laboratorium, które przeprowadziło analizę podejrzanego rzepaku, i od razu wydał mu się on dziwny. Wyglądało na to, że został przygotowany na zlecenie protestujących. Dlaczego ministerialne laboratorium zgodziło się na to? Czy rządowe instytucje rutynowo prowadziły tego typu badania? Steven postanowił to sprawdzić. Tak czy inaczej, musiała być jeszcze jedna analiza, przeprowadzona przed wydaniem zgody na eksperyment. Porównanie jej wyników z raportem laboratorium rządowego powinno wystarczyć do stwierdzenia, czy uprawiana odmiana rzepaku różni się od tej, o której była mowa w zezwoleniu. Jednak pierwotna analiza nie znalazła się w aktach. Była tam za to kopia zezwolenia na eksperymentalną uprawę, zawierająca szczegóły dotyczące dwóch obcych genów wprowadzonych do ziarna. Dzięki nim roślina miała być odporna na działanie silnych herbicydów, przede wszystkim glifosfatu i glufozynato-amonowych środków chwastobójczych. Ich zastosowanie spowodowałoby całkowite wytępienie chwastów i tym samym doprowadziłoby do znaczącego zwiększenia plonów.

No i słusznie, pomyślał Steven, kontynuując lekturę analizy sporządzonej przez ministerstwo. W sekwencji DNA zakreślone były dwa obce geny oraz trzeci, zaznaczony innym kolorem. Najwyraźniej to właśnie stanowiło kość niezgody. Protestujący, poprzez adwokatów Rafferty’ego, twierdzili, że ta część genotypu przedstawiała trzeci, niezgłoszony uprzednio gen, co było podstawą do unieważnienia zezwolenia. Firma biotechnologiczna natomiast utrzymywała, że to nieporozumienie wywołane niewłaściwym odczytaniem sekwencji DNA.

Steven nie był biologiem molekularnym, ale rozumiał zasady inżynierii genetycznej. Szczególnie zajmowała go struktura DNA, matrycy życia, i wiedział to i owo o enzymach restrykcyjnych, które cięły cząsteczkę w określonych miejscach. Rozumiał, na czym polega proces wyodrębniania genów z jednej cząsteczki DNA i wklejania ich do drugiej.

To dawało mu przewagę nad wszystkimi śledczymi laikami, a w tym przypadku zmuszało do zastanowienia się, dlaczego rzekomy trzeci gen nie został zidentyfikowany i opisany przez laboratorium. W raporcie określono go tylko mianem „obcego elementu”.

Choć na pierwszy rzut oka nici DNA niczym się od siebie nie różniły - były nieskończonym i wydawało się chaotycznym alfabetem złożonym z czterech liter, A, T, C i G, przedstawiającym szkielet cząsteczki - powstało wiele komputerowych baz danych pozwalających analizować ich budowę i porównywać je z sekwencjami DNA znanych genów. Najprawdopodobniej laboratorium skorzystało z tej możliwości przed zakwalifikowaniem podejrzanego trzeciego genu jako obcy, ale nie zidentyfikowało go, ani nie podało, skąd mógł się tam wziąć. Steven był ciekaw, dlaczego.

Kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, przyszło mu do głowy, że przecież może to sprawdzić na własną rękę. Wystarczyło połączyć się przez modem z komputerem Inspektoratu Naukowo-Medycznego, wpisać podejrzaną sekwencję genów i poszukać jej w bazach danych DNA. Wstukiwanie na pozór bezsensownej kombinacji liter musiało trochę potrwać i wymagało skupienia - przypominało to trochę przepisywanie tekstu w nieznanym obcym języku - ale warto było spróbować. Niewykluczone, że naukowcy z laboratorium ministerialnego już to zrobili i nie znaleźli podobieństwa z żadnym ze znanych genów, ale nie zamieścili tego w raporcie, a fakt wykrycia nieznanej sekwencji DNA zdecydowanie na to zasługiwał.

Steven wpisał ciąg liter i skrupulatnie sprawdził efekt swojej pracy, odczytując je od tyłu, po cztery naraz, i zasłaniając pocztówką pozostałe. Kiedy nabrał pewności, że nie popełnił żadnego błędu, połączył się z kompute-

rem Inspektoratu i poprosił o porównanie sekwencji z bazą danych. Nie trwało to długo. Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast; wpisany układ genów był obecny w pierwszej bazie sprawdzonej przez komputer. Jak się okazało, przedstawiał on wprowadzany do DNA element, zwany przez fachowców transpozonem.

- No tak - mruknął Steven, kiedy zorientował się, skąd wzięła się ta sekwencja. Teraz już rozumiał, o co chodzi firmie biotechnologicznej. Ten trzeci element tak naprawdę wcale nie był obcym genem, tylko łatwo wykrywalnym markerem stosowanym przez naukowców jako wygodna etykieta. Nie stanowił części genotypu rzepaku, został wprowadzony, by umożliwić ludziom z Agrigene wykrycie dwóch autentycznie obcych genów.

W laboratorium niepraktycznie byłoby demonstrować obecność obcych genów w drodze pracochłonnego sekwencjonowania całego DNA rośliny; dlatego też badacze często znakowali je czymś łatwo wykrywalnym, zwykle jakimś chemicznym markerem. Jego obecność oznaczała, że organizm zawierał obce geny.

No to o co tyle zamieszania? Laboratorium musiało wiedzieć, w czym rzecz, sporządzając raport. Przecież ta technologia była powszechnie stosowana przez naukowców. Dlaczego laboratorium nie zwróciło na to uwagi protestujących i ich przedstawicieli? A może prawnicy rozmyślnie wykorzystywali nieporozumienie dla własnych celów? Tak czy inaczej, to nie do wiary, że żaden z naukowców nie wspomniał ani słowem o tym, iż markera nie można nazwać obcym genem.

Steven znów zaczął zastanawiać się nad tym, jak to możliwe, że podana we wniosku o zezwolenie na eksperyment sekwencja nie została przedstawiona przez obie strony w celach porównawczych. Jeśli marker był w niej obecny, to nie doszło do naruszenia przepisów, cokolwiek twierdzili prawnicy. Najwyraźniej wynikło poważne nieporozumienie. Pytanie tylko, czy było ono przypadkowe, czy też zamierzone? Tak czy inaczej, Agrigene miała powody do irytacji i im dłużej Steven o tym myślał, tym lepiej rozumiał frustrację przedstawicieli firmy.

Choćby słuszność leżała po jej stronie, czekał ją ciężki bój, biorąc pod uwagę panującą w kraju atmosferę nieufności wobec modyfikacji genetycznych. Wystarczy, że oskarżyciel zapyta w sądzie: Czy prawdą jest, że wasz rzepak zawierał trzy obce elementy genetyczne, choć w zezwoleniu była mowa o dwóch? Nikt nie będzie chciał słuchać wyjaśnień, że ten trzeci nie jest genem tylko markerem.

Na dnie teczki Steven znalazł raport na temat trzech chłopców, którzy przypłacili zdrowiem kąpiel w przepływającym przez wieś starym kanale żeglownym. Komputer Inspektoratu był zaprogramowany na wyszukiwanie wszelkich niezwykłych wydarzeń mogących leżeć w kompetencjach agencji,

bez względu na to, czy na pierwszy rzut oka wydawały się one istotne, czy nie. Założenie było proste: tak naprawdę na początku dochodzenia nikt nie wiedział, co jest ważne, a co nie. Dlatego komputer zbierał i porównywał artykuły z lokalnych gazet i policyjne raporty pochodzące z danego rejonu, po czym, co ciekawsze, wprowadzał do akt; stąd właśnie w teczce dotyczącej Blackbridge wziął się materiał o trzech chłopcach cierpiących na chorobę Weila.

Z punktu widzenia osoby dorosłej pomysł kąpieli w kanale był co najmniej idiotyczny. Ale ci chłopcy mieli trzynaście lat. W tym wieku człowiek bez zastanowienia robi to, co sprawia mu przyjemność. Młodzi chłopcy nie odznaczają się szczególną przezornością czy rozsądkiem, tak już jest. To część procesu dorastania. Człowiek uczy się na swoich błędach. Ci chłopcy pewnie nigdy w życiu nie słyszeli o chorobie Weila, nie wiedzieli, że mogą się zarazić. Stevena zdziwiło tylko jedno: dlaczego szczur zaatakował? Pozostawało mieć nadzieję, że pogryziony dzieciak wyliże się z tego. Akta robocze będą na bieżąco uaktualniane przez komputer Inspektoratu, a wszelkie nowe informacje zostaną niezwłocznie przesłane do laptopa Dunbara.

Kilka minut po dziewiątej wieczorem Steven nalał sobie dżinu z toni-kiem i wyjął czystą kartkę papieru, by zapisać swoje przemyślenia, zanim opracuje plan działania. Niektóre aspekty tej sprawy wydawały się jasne. Farmer uprawiający genetycznie zmodyfikowany rzepak na swojej ziemi na prośbę legalnie działającej firmy biotechnologicznej był w sporze z resztą miejscowej społeczności. W tych czasach trudno to uznać za coś niezwykłego; podobne rzeczy działy się w całej Wielkiej Brytanii. Jego antagonistą był niedoszły farmer organiczny. Zajadle bronił czystości swoich ekologicznych upraw i rozprawiał o ryzyku skrzyżowania się „normalnych” roślin z transgenicznymi - też normalnymi - choć niczego jeszcze nie zasiał! Człowieka tego wspierała większość miejscowych, którzy kręcili nosem na wszystko, co genetycznie zmodyfikowane - to także nic nadzwyczajnego, choć Steven zauważył, że nigdzie nie ma informacji, kto opłaca reprezentujących ich prawników. Agrigene stać było na długotrwały bój na sali sądowej. A Rafferty’ego i mieszkańców wsi?

Autorzy raportu laboratorium rządowego - Steven podkreślił te słowa - stwierdzili, że rzepak zawiera trzeci, nieopatentowany obcy gen i nie zrobili nic, by rozwiać spowodowane tym sformułowaniem nieuzasadnione wątpliwości. Było to bardzo dziwne, podobnie jak fakt, że nikt nie powołał się na pierwotną analizę, która mogłaby wykazać, że uprawiana odmiana rzepaku niczym nie różniła się od opisanej we wniosku o zgodę na eksperyment.

Przed otwarciem dochodzenia śledczy Inspektoratu Naukowo-Medycznego mieli w zwyczaju poświęcać zapoznawaniu się z aktami sprawy tyle czasu, ile uznawali za konieczne. Czasami, gdy śledztwo wymagało poszerzenia zakresu wiedzy, wysyłano ich na minikursy. Inspektorat zazwyczaj organizował im spotkania w cztery oczy z uznanymi ekspertami w danych dziedzinach.

W tym przypadku Steven nie widział potrzeby zgłaszania się na przyspieszony kurs; był dobrze obeznany z tematyką, której dotyczyło śledztwo, ale miał kilka pytań. Po pierwsze, czy laboratoria rządowe rutynowo prowadziły badania zlecone przez prywatne osoby - tak jak się to zdarzyło w tym przypadku? Był też ciekaw czy Inspektorat ma jakieś informacje dotyczące tego, kto opłacił analizę i pokrył koszty oskarżenia. Ponadto chciał dowiedzieć się, gdzie jest pierwszy raport dotyczący DNA rzepaku Agrigene. Kiedy pozna odpowiedzi na te pytania, będzie mógł pomyśleć o wyprawie na północ.

Uzyskał je następnego dnia, kwadrans przed dwunastą. Tak, laboratoria ministerialne rutynowo prowadziły analizy na zlecenie firm i osób prywatnych. Stanowiło to część rządowej inicjatywy mającej uczynić je bardziej rentownymi, tego typu usługi były więc szeroko promowane. Nie, nie ma żadnych informacji na temat osoby, która opłaciła analizę rzepaku Agrigene i rachunki firmy prawniczej McGraw and Littlejohn, ale poszukiwania trwają. Ministerstwo nie dostarczyło jeszcze kopii pierwotnej analizy rzepaku. Inspektorat ponowił więc prośbę i dyżurny obiecał, że prześle Stevenowi ten dokument, kiedy tylko go dostanie - prawdopodobnie jeszcze tego samego dnia po południu.

Steven był nieco rozczarowany odpowiedzią na jego pytanie dotyczące współpracy laboratoriów rządowych z prywatnymi zleceniodawcami. Myślał, że odkrył coś niezwykłego, ale cóż... widać ostatnimi czasy wiele się zmieniło w sektorze publicznym. Wszystko musiało przynosić zysk. College^ i uniwersytety były skłaniane do zacieśniania więzi z przemysłem, tworzenia spółek, szukania sponsorów i prowadzenia konsultacji. Liczyła się tylko współpraca. Wieże z kości słoniowej i zdobywanie wiedzy dla własnej satysfakcji stały się koncepcjami, których miejsce było za porośniętymi bluszczem murami przeszłości.

Jeszcze bardziej rozczarował Stevena fakt, że nie udało mu się zdobyć pierwotnej analizy rzepaku Agrigene; jego zdaniem, to właśnie ona była kluczem do całego nieporozumienia. Przecież to oczywiste, że należało zacząć od porównania pierwotnej sekwencji genów z obecną. Steven nie mógł zrozumieć, dlaczego tego nie zrobiono. Jeśli sekwencje niczym się nie różniły, to wszystko w porządku, jeśli tak, no to Agrigene ma problem. Wydawało się to tak oczywiste, że Steven zaczął się zastanawiać, czy aby czegoś nie

przeoczył. Postanowił zadzwonić do Inspektoratu, by spytać, czy jest szansa na szybsze ściągnięcie dokumentu.

- Ponaglamy ministerstwo, jak możemy - padła odpowiedź. – Wyślemy analizą przez kuriera, kiedy tylko ją dostaniemy.

No dobrze, pomyślał Steven. Jeśli dostanie analizę dziś po południu i okaże się, że obie sekwencje są identyczne, będzie mógł pojechać nocnym pociągiem do Szkocji, odwiedzić prawników obu stron i w cywilizowany sposób rozstrzygnąć sprawę tajemniczego genu.

Piętnaście po trzeciej zadzwonił Macmillan i poprosił, by Steven przyszedł do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Nie powiedział dlaczego, ale sprawiał wrażenie, jakby coś go gnębiło. Jego zły humor najwyraźniej udzielił się pannie Roberts, ponieważ na widok Stevena tylko wzruszyła ramionami w ostrzegawczym geście i poleciła mu szeptem, by wszedł do gabinetu.

- Usiądź - powiedział Macmillan, podnosząc na chwilę głowę znad papierów.

Steven usiadł.

Steven nie odzywał się, czekając, aż Macmillan będzie gotów mówić dalej.

Macmillan patrzył na niego przez chwilę.

- Zezwolenie - odparł Macmillan. - Między innymi. Steven gwizdnął przeciągle.

- Zadzwoniłem więc do działu wydawania licencji w Ministerstwie Rolnictwa, Żywności i Rybołówstwa i spytałem, czy do nich też było włamanie.

Starałem się też dowiedzieć, czy to dlatego ich kopia „zginęła”, a jeśli tak, to czy sprawa została zgłoszona policji? Urzędas, z którym rozmawiałem, strasznie się nagimnastykował, żeby nic nie powiedzieć. W końcu obiecał, że skontaktuje się ze mną.

- I co?

Macmillan spojrzał na niego w zamyśleniu, stukając się palcem wskazującym w czubek nosa.

- Może odwiedzisz ją w ten weekend, a przy okazji nieoficjalnie rozejrzysz się po Blackbridge i zobaczysz, co i jak. Jeśli uznasz, że coś jest nie w porządku... a, niech diabli porwą ministra. My zrobimy swoje.


3


Moira Lawson stała w przedpokoju swojego domu i zastanawiała się, czy włożyć kurtkę. W końcu postanowiła jej nie brać. W Szkocji pogoda rzadko pozwalała na to, by wieczorem wyjść na dwór bez ciepłego okrycia, więc Moira uznała, że ten jeden raz zaszaleje.

- Biorę Sama na spacer - krzyknęła do męża i zaczekała na odpowiedź. Wokół niej uganiał się szczeniak, labrador, energicznie merdając ogonem.

Uznała przytłumiony pomruk męża za sygnał „przyjąłem do wiadomości”, wzięła ze stolika smycz Sama i przypięła ją do obroży, tłumacząc mu jak zawsze, że to tylko do chwili, kiedy zejdą z szosy, potem będzie wolny. Nie chciała, by pętał się po ogrodach sąsiadów.

Przez całą drogę Sam wyrywał się naprzód, z nosem blisko ziemi i ogonem w ciągłym ruchu. Kiedy Moira zatrzymała się niedaleko szczytu wzgórza, by porozmawiać z sąsiadką, pies, zaskoczony nieoczekiwaną przerwą w spacerze zaczął skakać wokół kobiety i łasić się do niej.

- Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tych paskudnych szczurach. A tak w ogóle, to kto przy zdrowych zmysłach kąpie się w kanale? W tym obrzydliwym szlamie?

- No cóż, nadmiar energii, niedobór rozumu? To dotyczy i młodych psów, i młodych chłopców.

Sąsiadka roześmiała się i przyznała jej rację. Moira ruszyła dalej. Zeszła na ścieżkę biegnącą wzdłuż kanału i zdjęła Samowi smycz. Pies wystrzelił naprzód jak rakieta. Przez chwilę wydawało się, że chce pobiec we wszystkie strony jednocześnie. Moira pomogła mu podjąć decyzję: podniosła mały patyk i rzuciła go na ścieżkę. Patrząc, jak szczeniak szaleje z radości, poczuła się szczęśliwa. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, ale wciąż było ciepło a wiatr ucichł. Powietrze wypełniały zapachy późnego lata, zmieszane z wonią glonów pokrywających powierzchnię kanału.

Sam zrobił sobie przerwę w zabawie i poszedł podlać drzewko, a Moira skorzystała z okazji, by spojrzeć w niebo i pomyślała sobie, o ileż byłoby przyjemniej, gdyby w Szkocji częściej zdarzała się taka pogoda. Tak rzadko człowiek mógł wyjść z domu, nie troszcząc się o ciepłe ubranie. Była zadowolona, że nie wzięła kurtki. Na odkrytych ramionach czuła przyjemny podmuch chłodnego wieczornego powietrza.

Zauważyła, że Sam patrzy na nią wyczekująco.

- Dobry piesek. Zaczekaj na mnie - powiedziała Moira, idąc ku niemu. Nagle Sam zaskowyczał z bólu i zaczął gwałtownie machać głową na boki. W pierwszej chwili Moira pomyślała, że wziął coś do pyska - może przez pomyłkę ugryzł jeża i dostał nauczkę - ale podchodząc bliżej zauważyła, że stało się coś zupełnie innego. Jakieś małe zwierzę wczepiło się w nos Sama. Krew zastygła jej w żyłach. To był szczur.

Moira bardzo chciała pomóc Samowi, uwolnić go od paskudnego szczura, ale nie mogła przezwyciężyć strachu i obrzydzenia. Ruszyła w stronę szamoczącego się szczeniaka, machając rękami na wszystkie strony, ale cofnęła się z odrazą. Zobaczyła, że na brzeg wyczołgał się drugi szczur i przylgnął do przedniej łapy Sama. To już był koszmar. Moira zaczęła krzyczeć, ale dźwięk, który wydobył się z jej ust, brzmiał całkowicie obco; był w nim strach zmieszany z gniewem, uczucie, jakiego rzadko - o ile w ogóle kiedykolwiek - doświadczała w swoim życiu.

Zauważyła, że Sam przegrywa. Tracił siły, lada chwila mógł się przewrócić. Kiedy na ścieżkę wyszedł trzeci szczur, strach Moiry o los szczeniaka przezwyciężył obrzydzenie. Przypadła do niego i zaczęła kopać te małe, rozwścieczone bestie, klnąc na cały głos, co pomagało jej stłumić lęk. Kiedy jeden ze szczurów przekoziołkował w powietrzu i spadł na ziemię, krzyknęła z triumfem i spróbowała zadeptać tego, który trzymał się łapy Sama. Szczeniak rozpaczliwie rzucał się na wszystkie strony.

- Cholera! Cholera! Cholera! - krzyczała. - Puśćcie go, śmierdziele! Zostawcie go!

Na szczęście, w tej właśnie chwili nadjechał rowerzysta. Na widok kobiety, która zdawała się bawić z psem, zadzwonił ostrzegawczo.

- Pomocy! - krzyknęła Moira. - Proszę mi pomóc! Niech pan ściągnie z niego te paskudztwa.

Wysoki mężczyzna w drelichu i butach roboczych zsiadł z roweru i wziął do ręki pompkę. Uderzył nią pierwszego szczura tak mocno, że ten od razu puścił łapę Sama. Rowerzysta przewrócił psa na ziemię, mocno go przytrzymał i zaczął tłuc pompką gryzonia wczepionego w j ego pysk. Sam był uratowany. Skomlał cicho, kiedy Moira oglądała jego silnie krwawiące rany.

Moiry tak naprawdę nie obchodziło, dlaczego to się stało. Nogi uginały się pod nią, przeszywał ją chłód i ogarniał lęk. Jej bluzka była zalana krwią Sama. W dodatku ten facet, zamiast zająć się nią i jej rannym psem, zdawał się prowadzić jakieś dochodzenie. Skarciła się w duchu za te myśli; w końcu to on przyszedł jej z pomocą i gdyby nie zjawił się w tym momencie, Bóg jeden wie, jak skończyłoby się to wszystko.

- Jeśli weźmie pani mój rower, to ja zajmę się psem. Trzeba go opatrzyć. Co pani chce z nim zrobić?

- W Blackbridge jest weterynarz. Mój mąż zawiezie nas do niego. Mężczyzna spojrzał na zegarek.

- Już po dziewiątej - powiedział. - Jeśli go nie zastaniemy, w Edynbur gu jest weterynarz, który przyjmuje dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Trzeba tylko sprawdzić adres w książce telefonicznej.

- Dziękuję, najpierw chodźmy do Blackbridge - powiedziała Moira. Idąc szosą, wzbudzali ogólne zainteresowanie: mężczyzna uginający się

nieco pod ciężarem rannego psa i kobieta, zszokowana i przygnębiona, w zakrwawionej bluzce. Kilku sąsiadów podeszło do nich, by spytać, co się stało, ale Moira nie czuła się na siłach opowiedzieć im całej historii. Bliska załamania unikała ich wzroku. Oparła rower o mur otaczający ogród i otworzyła drzwi domu.

- Andrew! - krzyknęła.

Słysząc niepokój w jej głosie, mąż Moiry podszedł do drzwi z gazetą w ręku i podsunął okulary na grzbiet nosa.

trzymającego Sama. - Panie...?

- McDougal. Lawrie McDougal.

- Panie McDougal, nie wiem, jak panu podziękować za wszystko, co pan zrobił. Nie wiem, co zrobiłabym, gdyby pan się nie zjawił.

Mężczyzna zaczął przestępować z nogi na nogę, nieco speszony, i oddał jej psa.

- Nie ma sprawy. Mam nadzieję, że psina szybko wyzdrowieje. Moira uśmiechnęła się i pomachała mu na pożegnanie. Z domu wyszedł

jej mąż z kluczykami w ręku. Przez całą drogę do oddalonego o niecałe trzy kilometry Blackbridge Moira siedziała z Samem na kolanach.

- Miejmy nadzieję, że jest w domu - mruknął Andrew.

- Gdybyśmy go nie zastali, to pan McDougal mówił, że w Edynburgu jest weterynarz, który przyjmuje dwadzieścia cztery godziny na dobę – odparła Moira.

Podjechali pod stary budynek z piaskowca na ulicy biegnącej równolegle do głównej drogi. Weterynarz, James Binnie, przyjmował w domu; jego gabinet mieścił się w niskiej, betonowej przybudówce na tyłach. Ponieważ przede wszystkim zajmował się zwierzętami hodowlanymi, małe pomieszczenie z powodzeniem wystarczało na wszelkie potrzeby związane z leczeniem nielicznych zwierząt domowych, z jakimi się stykał.

Andrew zapukał do drzwi, niosąc psa na rękach. Moira stanęła obok niego wciąż w zakrwawionej bluzce. Otworzył im Binnie we własnej osobie drobny łysiejący mężczyzna po czterdziestce, powoli popadający w marazm wieku średniego. Na nogach miał kapcie, a w ręku trzymał szklankę z jakimś płynem.

W gabinecie rozbłysły jarzeniówki i Andrew ostrożnie położył psa na stole do badań. Moira delikatnie poklepała Sama, pragnąc dodać mu otuchy, a Binnie wziął się do pracy.

- Widzę, że dzielnie walczyłeś, mały - powiedział, oglądając pysk Sama. Szczeniak zaskomlał cicho. - Obawiam się, że trzeba będzie szyć. - Zajął się łapą Sama, który tym razem zaprotestował głośniej. - No cóż, wygląda na to, że dopisało ci szczęście, mały. Nie ma złamanych kości, ale prawdopodob nie trzeba będzie wysłać cię do szkoły weterynaryjnej. Tam zajmą się twoimi ścięgnami. Tymczasem cię wyczyścimy, zaszyjemy rany, a do tego do staniesz parę zastrzyków przeciwko infekcji.

Moira odetchnęła z ulgą. Ze słów doktora wynikało jedno: Sam będzie zdrowy.

Binnie spojrzał na nią.

Binnie ponownie spojrzał na nią tak, jakby chciał coś powiedzieć. Zamiast tego, spytał:

- To dobrze - powiedział weterynarz. Nie wyjaśnił, co ma na myśli, tylko dokończył opatrywać rany Sama. - No i po bólu, mój mały – oświadczył. - Przez jakiś czas nie będziesz mógł uganiać się za szczurami, ale wszystko jeszcze przed tobą.

Moira i Andrew wylewnie podziękowali Binniemu i zaproponowali, że zapłacą od ręki, ale weterynarz powiedział, że wyśle im rachunek. Papierkową robotą zajmowała się jego żona, a tego wieczoru była u siostry. On sam nie miał pojęcia, gdzie co jest. Andrew i Moira odjechali, a Binnie zgasił światła w gabinecie i wrócił do domu, pogrążony w zadumie. Był to już drugi przypadek ukąszenia przez szczura w ostatnim tygodniu, nie licząc chłopca pogryzionego podczas kąpieli w kanale. Z najświeższych raportów wynika, że populacja szczurów wzrasta w całym kraju, ale to, co działo się w okolicy, zaczynało być niepokojące. Binnie wychylił drinka i postanowił pójść nad kanał.

Jeśli skieruje się na zachód, wzdłuż granicy farmy Peat Ridge, to dotrze w miejsce, w którym zaatakowany został Sam. Liczył na to, że, o ile nie uprzedziła go natura, znajdzie tam szczury zabite przez rowerzystę. Miał zamiar wysłać jednego z nich na wydział patologii weterynaryjnej i poprosić o przeprowadzenie sekcji. Zostawił wiadomość żonie na wypadek, gdyby wróciła, a jego jeszcze nie było, wyjął z szuflady w kuchni latarkę i włożył krótki płaszcz, by ochronić się przed chłodnym nocnym powietrzem.

Po niecałym kwadransie dotarł w miejsce, gdzie kończyła się farma Peat Ridge, a zaczynała Mossgiel. Niebo było bezchmurne, usiane gwiazdami, ale księżyc jeszcze nie wzeszedł, więc Binnie musiał zapalać latarkę. Wolałby poszukać martwych szczurów rankiem, ale do tego czasu najprawdopodobniej nie zostałby po nich już żaden ślad. Nie bał się ciemności - przynajmniej tak do tej pory myślał, ale czuł się nieswojo. Odgłosy, których w ogóle nie zauważa się w ciągu dnia, po zmroku nabierały złowieszczego brzmienia. Z żywopłotów rosnących wzdłuż brzegu kanału dobiegał szelest niewidocznych łap i pazurów.

Birmie wstrzymał oddech i zatrzymał się, gdy snop światła padł na szczura przebiegającego przez ścieżkę niecały metr przed nim. Za nim podążał następny.

- Co u...? - krzyknął weterynarz na widok trzeciego. Spojrzał na północ, w kierunku, z którego nadciągały szczury, i zauważył łagodnie falujące łodygi rzepaku rosnącego na farmie Peat Ridge.

Podmuch wiatru przyniósł dochodzący z oddali potępieńczy skowyt Khana, psa Toma Rafferty’ego. Po plecach Binniego przeszedł dreszcz niepokoju. Dobry Boże, spraw, by ten zwierz był uwiązany i nie biegał po okolicy. Jako weterynarz, Binnie nieraz miał już z nim do czynienia, ale wolałby nie sprawdzać, czy pies o tym pamięta. Khan był po prostu wściekłą bestią. Co to się mówi o wielkich psach i nieudacznikach? - zastanawiał się Binnie, myśląc o właścicielu Khana, Tomie Raffertym. Czy była to jakaś prawidłowość? Im słabszy człowiek ma charakter, tym bardziej agresywny jest jego pies? Ruszył dalej ścieżką, wypatrując martwych szczurów, choć zaczynał mieć wątpliwości, czy to rzeczywiście dobry pomysł.

Zamierzał już dać sobie z tym spokój, kiedy je zauważył. Pierwszy był mocno pokąsany - prawdopodobnie przez swoich współbraci - ale drugi wyglądał lepiej. Binnie wyjął plastikowy worek i wyciągnął rękę. Nagle zwierzę szarpnęło się i ugryzło go w palec. Binnie krzyknął i cofnął rękę, w ostatniej chwili powstrzymując się przed włożeniem palca do ust. Jeszcze tylko brakowało, żeby nabawił się gorączki od ukąszenia szczura.

Zamiast tego zaczekał, aż płynąca krew sama oczyści ranę. Teraz już rozumiał, dlaczego ten szczur był w tak dobrym stanie: po prostu wciąż żył!

W świetle latarki zauważył, że zwierzę miało złamany kręgosłup, ale oddychało. Było w stanie ruszać tylko głową. Binnie nie chciał spowodować uszkodzeń, które mogłyby wpłynąć na wynik sekcji, dlatego postanowił skrócić cierpienia szczura, dusząc go. Odwiązał chusteczkę z rannego palca i zatkał zwierzęciu pysk i nozdrza. Trwało to kilka minut, było bardzo nieprzyjemne i Binniego chwyciły mdłości. Kiedy szczur wreszcie zdechł, weterynarz podniósł go za ogon, wrzucił do plastikowego worka i ruszył z powrotem do domu. Teraz żałował, że w ogóle tu przyszedł. Powinien siedzieć przed telewizorem ze szklaneczką whisky w ręku.

Kiedy zbliżał się do polany, na której miał zejść ze ścieżki na szosę, ogarnęło go nieprzyjemne wrażenie, że nie jest sam. W pierwszej chwili było to tylko przeczucie, choć pod jego wpływem włosy zjeżyły mu się na karku; zaraz potem jednak usłyszał szelest w żywopłocie po drugiej stronie polany. Ruszył dalej, gdy nagle usłyszał szept: Ciii!

W pewnym sensie zrobiło mu się lżej na sercu. Przynajmniej wiedział, że nie on jest obiektem zainteresowania bandytów czy kimkolwiek byli ludzie chowający się w krzakach. Czekali, aż sobie pójdzie, w nadziei, że ich

nie zauważy. Kiedy zszedł z polany na drogę, poczuł lekki zapach... czegoś. Co to było? Coś zwyczajnego, jakaś substancja, z którą stykał się na co dzień, tyle że w innych okolicznościach... Benzyna!

Natychmiast zorientował się, co jest grane. Akurat w tym miejscu przebiegała wschodnia granica farmy Peat Ridge. Ludzie przyczajeni za żywopłotem najwyraźniej zamierzali podpalić rosnący tam transgeniczny rzepak. Birmie pobiegł do domu i od razu zadzwonił na policję. Jego żona, Ann, weszła do przedpokoju i spojrzała na niego jak na wariata.

-1 co, pobiłeś się z nimi?

W słuchawce rozległ się nieznajomy męski głos.

Rafferty podszedł do telefonu. Binnie powiedział mu, co się dzieje.

- Najwyższy czas, żebyście się ze sobą dogadali - upomniał go Binnie. - Przez was wieś jest podzielona.

Binnie uśmiechnął się.

W tle rozległ się męski głos, który powiedział coś, czego Binnie nie usłyszał wyraźnie - że starczy już tego gadania, czy coś takiego - po czym połączenie zostało przerwane. Weterynarz spojrzał na słuchawkę i powiedział:

- Tobie też życzę dobrej nocy, słodki książę.

Binnie wrócił do salonu i już miał zacząć opowiadać żonie, co wydarzyło się tego wieczoru, kiedy powietrze przeszył potężny huk. Obydwoje wybiegli na ganek i zauważyli pomarańczową łunę na południowym zachodzie.


4


Steven pojechał do Szkocji w piątek. Zamierzał spędzić sobotę z Jenny, a w niedzielę wybrać się do Blackbridge, sprawdzić na miejscu, jak wygląda sytuacja i być może porozmawiać z kilkoma osobami. W sobotni ranek niebo było bezchmurne, więc Steven namówił Sue, by pozwoliła mu zabrać dzieci na wycieczkę, a sama skorzystała z okazji i wyskoczyła gdzieś z mężem - co ostatnimi czasy rzadko się zdarzało. Mogli na przykład pojechać do Glasgow, zrobić zakupy i zjeść lunch w jakiejś przytulnej restauracji.

Sue zgodziła się, ale pod warunkiem, że Steven weźmie ze sobą przygotowane przez nią drugie śniadanie. Kazała mu też zapisać numer swojej komórki na wypadek, gdyby coś się stało. Pogoda była tak piękna, że Steven

postanowił zabrać dzieci na wybrzeże Solway, gdzie mogły budować zamki z piasku, kopać tunele i robić to, co na plażach robiły normalne rodziny.

W czasie jazdy wsłuchiwał się w ożywione pogawędki dzieci zajmujących tylne siedzenie. Ku jego zadowoleniu, Mary i Robin traktowali Jenny jak swoją siostrę, czego dowodem były ich niekończące się kłótnie. Steven zawsze pamiętał, by przyjeżdżając w odwiedziny przywieźć prezenty dla całej trójki. Nie chciał być dla Jenny ojcem, który pojawia się raz na jakiś czas obładowany podarunkami, a jednocześnie unika wszelkich trudnych obowiązków, ale zdawał sobie sprawę, że w pewnym sensie tak to właśnie wygląda. Na razie Steven dążył do tego, by być częścią - i to istotną - życia tych dzieci. Nie wybiegał myślą w przyszłość. Prawdę mówiąc, wiedział tylko, że jutro rano pojedzie do Blackbridge i znów zacznie pracować. Co będzie potem - nie miał pojęcia.

Z nastaniem wieczoru przypływ zalał babki z piasku i wielki zamek, budowany przez cały dzień. Jenny podniosła głowę i spojrzała na ojca. Widząc smutek w jej oczach, poczuł ucisk w gardle. Przez krótką, ulotną chwilę, dostrzegł w nich oczy Lisy.

- Nie martw się - powiedział łagodnie. - Zbudujemy jeszcze niejeden zamek. Obiecuję.

W drodze powrotnej dzieci zasnęły po dwudziestu minutach jazdy. Ste-ven włączył radio i ściszył dźwięk. Złapał wiadomości Radio Scotland i nagle w ucho wpadło mu słowo „Blackbridge”. Po przeczytaniu akt był wyczulony na tę nazwę i teraz wychwycił ją jak człowiek, który słyszy swoje nazwisko wypowiedziane w gwarnym pomieszczeniu. Podgłośnił nieco dźwięk. Materiał dotyczył nieudanej próby zniszczenia eksperymentalnego rzepaku uprawianego na farmie Peat Ridge. Choć policja zdążyła zapobiec podpaleniu i nie postawiono nikomu zarzutów, we wsi zapanowała napięta atmosfera i właściciel farmy postanowił wynająć prywatną agencję ochroniarską.

Następnie stacja nadała wywiad z Ronaldem Lane’em. Mówił z południowoafrykańskim akcentem i upierał się, że prawo musi być przestrzegane. Nieodpowiedni akcent na tego rodzaju stwierdzenie, pomyślał Steven. Potem, dla równowagi, przeprowadzono rozmowę z jednym z mieszkańców wsi, który bełkotliwie tłumaczył, że „oni” tak naprawdę nie wiedzą, czy takie uprawy są bezpieczne, czy nie. Na tym reportaż się skończył i Steven wyłączył radio. Na chwilę przekręcił lusterko wsteczne, by rzucić okiem na trójkę dzieci. Wyglądały jak śpiące cherubinki o zaróżowionych słońcem policzkach.

Steven wyjechał o dziesiątej następnego ranka, wśród serdecznych pożegnań i obietnic, że niedługo znów się zjawi, ale w ostatniej chwili pojawił się pewien kłopot. Robin przypomniał sobie, że zostawił w samochodzie wujka swojego zabawkowego astronautę. W wyniku szybkiego przeszukania tylnego siedzenia dzielny zdobywca kosmosu odnalazł się za oparciem, gdzie laserowy pistolet na niewiele mu się przydał.

Im dalej na północ, tym niebo było ciemniejsze; po jedenastej zaczął padać deszcz, który zmienił jezdnię w rząd fontann wzbijanych przez koła wielkich ciężarówek. O dwunastej, kiedy Steven wjechał do Blackbridge, lało już jak z cebra.

Może sprawiły to ciemności, a może padający deszcz, ale Steven od razu poczuł niechęć do tego miejsca. Wyglądało na to, że nie ma tu wielu atrakcji: ot, brzydka mała wieś pełna brzydkich domów, położona na odludziu, choć stosunkowo niedaleko stolicy. Nic ciekawego, można by przejechać przez nią, nawet jej nie zauważając. Dwa machnięcia wycieraczek i zostawała z tyłu.

Steven powoli krążył po ulicach, rozglądając się i porównując ich rozkład z mapą leżącą na siedzeniu pasażera. Wjechał na wzgórze oddzielające farmę Peat Ridge od Crawhill; na moście nad kanałem pomyślał o trzech chłopcach, którzy przeżyli tu tragiczną przygodę.

Na szczycie zjechał na drogę prowadzącą na farmę Peat Ridge, pragnąc zawrócić. Natychmiast wyrośli przed nim dwaj mężczyźni w żółtych płaszczach przeciwdeszczowych. Jeden trzymał owczarka niemieckiego na krótkiej smyczy, a drugi miał w ręku telefon komórkowy. Steven otworzył okno.

Pod hotelem stało sporo samochodów wyglądających na służbowe, co wskazywało, że to tu zebrali się ludzie z Ministerstwa Rolnictwa oraz przedstawiciele szkockich władz. Steven nie mógł się nadziwić, że pracowali nawet w niedzielę; z drugiej strony, może po prostu tu zostali zakwaterowani. Wiedział, że ryzyko spotkania kogoś znajomego było niewielkie, ale mimo to postanowił nie kusić losu. Macmillan powiedział, że to ma być nieoficjalna wizyta, więc Steven wybrał się do pubu.

Castle Tavera była równie brzydka i brudna wewnątrz jak od frontu, ale wyglądała na popularną w okolicy. Panował duży tłok. Wchodząc do lokalu, Steven wyczuł w powietrzu agresję, ale zaraz przypomniał sobie, że w ustach Szkota nawet Modlitwa Pańska brzmiała jak stek wyzwisk. Po prostu na sali było dużo ludzi i wszyscy mówili naraz.

Rozglądając się, Steven zauważył, że po lewej stronie drzwi siedzą gracze w domino, po prawej natomiast umieszczone były dwa stoły do bilardu, a za nimi, wzdłuż długiej ściany ustawiono automaty do gry, wydające elektroniczne dźwięki wzmagające ogólny hałas.

Jeden z mężczyzn grających w bilard odwrócił się i na widok Stevena powiedział na cały głos:

- Kurwa, następny. - Jego kompani wybuchnęli śmiechem. Steven był ciekaw, za kogo ci ludzie go biorą. Podchodząc do kontuaru, zauważył, że barman ostentacyjnie przybiera obojętną minę. Zamówił piwo, dostał je i zapłacił. Przez cały ten czas z ust mężczyzny stojącego za kontuarem nie padło ani jedno słowo.

Steven wypił łyk piwa i rozejrzał się, omiatając wzrokiem plamy rozlanego piwa na plastikowym kontuarze, nieuprzątnięte stoły, gęsty dym wiszący w powietrzu i niedopałki walające się na podłodze. W ciągu pierwszych kilku minut tyle razy usłyszał słowo „kurwa” odmieniane na wszelkie możliwe sposoby, że przypomniał mu się program radiowy, w którym twierdzono, iż przekleństwa wkrótce zastąpią wszystkie inne wyrazy. Zostanie sama „kurwa”. Wymiana informacji i idei będzie dokonywana przez dodawanie do tego słowa różnych końcówek. Bywalcy pubu w Blackbridge najwyraźniej postanowili wypróbować to w praktyce.

- A ty z jakiej jesteś gazety? - usłyszał.

Steven odwrócił się i zobaczył niskiego, rudowłosego mężczyznę z wąsami.

Do kontuaru podszedł wysoki, chudy mężczyzna.

Brown wzruszył ramionami.

- Dobre pytanie. W każdym razie, w Crawhill jest dwóch facetów w garniturach, powtarzają w kółko, że Pan Rafferty nie ma prasie nic do powiedzenia.

McColl postanowił mimo to spróbować szczęścia. Steven i Brown zostali przy kontuarze.

Steven złożył zamówienie. Patrząc, jak Brown dolewa do drinka wody z dzbanka stojącego na kontuarze, pomyślał o kanale płynącym przez wieś.

- Jesteś Anglikiem - powiedział dziennikarz. - Witaj w Blackbridge... partnerskim mieście Auschwitz - dodał szeptem.

Steven powstrzymał się od uśmiechu. Wydawało mu się, że barman usłyszał słowa Browna, ale albo nie zrozumiał żartu, albo udawał, że nie rozumie.

Kłótnia przy jednym ze stolików wyraźnie nabierała rozmachu. Krzyki z każdą chwilą były coraz głośniejsze. Barman zawołał: „Panowie, proszę o spokój!”, ale nic to nie dało. Stolik znalazł się w centrum uwagi.

Steven i Brown przysłuchiwali się rozmowie do chwili, kiedy jeden z mężczyzn trącił swoich kumpli i ostrzegawczo kiwnął głową w stronę kontuaru.

- Oho - szepnął Brown i odwrócił się, kiedy wszystkie spojrzenia skierowały się ku niemu i Stevenowi, który zaczął udawać, że nie interesuje go nic poza drinkiem. Spór trwał dalej, ale toczony był już nieco ciszej.

Po kilku minutach podszedł do nich młodzieniec w skórzanej kurtce i dżinsach. Stanął w rozkroku, ścisnął w rękach kij bilardowy.

Mina młodzieńca przez chwilę wyrażała zdumienie. Takiej odpowiedzi oczekiwał, ale jakoś nie dała mu ona satysfakcji. Miał niejasne przeczucie, że dał się zrobić w konia. W końcu odwrócił się i poszedł. Steven i Brown odprowadzili go wzrokiem.

Steven wzruszył ramionami.

Steven spojrzał na Browna z ukosa i zauważył, że dziennikarz jest roz-kojarzony, nie głupi.

Steven wpadł na jeszcze lepszy pomysł, ale na razie zachował go dla siebie: być może Rafferty już sprzedał farmę i był tylko figurantem kryjącym nowych właścicieli. To wyjaśniałoby, skąd wzięli się ludzie, których Brown nazwał gorylami; no dobrze, ale po co im figurant? Czyżby chcieli zachować anonimowość? Steven starał się dojść po nitce do kłębka. Czemu nie chcą się ujawnić? Boją się kompromitacji? Ale dlaczego ta transakcja miałaby ich skompromitować? Może... nowi właściciele wcale nie byli prywatnymi nabywcami, tylko... tylko... działali w imieniu jakiejś firmy. Spółki handlowej. Firmy biotechnologicznej! Konkurującej z Agrigene!

To miałoby sens, pomyślał Steven. Rywale Agrigene wkraczają na ten teren i wykupują tereny sąsiadujące z polami konkurencji; potem udaje im się zdobyć zezwolenie na założenie farmy organicznej. Mogliby wtedy zyskać przychylność okolicznych mieszkańców, jednocześnie przysparzając kłopotów Agrigene i przeszkadzając w prowadzeniu programu badawczego.

Brown zamówił następne dwa drinki i Steven zaczął mgliście tłumaczyć, że szkocki parlament konsultuje się z nim w sprawach związanych z ochroną środowiska. Jednocześnie myślał o tym, że jego teoria na temat Crawhill

zgrabnie wyjaśniałaby, skąd protestujący mająpieniądze na prawników i niezależne analizy. Nie tłumaczyło to jednak, jak udało im się tak szybko zdobyć zezwolenie na prowadzenie farmy organicznej i dlaczego raport z laboratorium był tak niejasny.

Steven w duchu przyznał mu rację.

Na tym skończyli rozmowę, ale zanim Brown zdołał wyjść, do pubu wszedł jakiś mężczyzna i stanął na środku, jakby chciał coś ogłosić. Jak za skinieniem różdżki, w sali zapanowała cisza.

- I tak było z nim ciężko, a w dodatku przyplątało się zakażenie rany. Po prostu nie miał już sił walczyć.

- Chryste, Alex mógł być na jego miejscu - krzyknął mężczyzna siedzą cy przy stoliku niedaleko Stevena. - Lepiej pójdę do domu i powiem Mary.

- Odsunął krzesło, wstał i wyszedł.

- Jego syn kąpał się w kanale razem z małym Fergusonem - wyjaśnił ktoś. -Najwyższy czas zrobić coś z tymi cholernymi szczurami. Wszędzie ich pełno.

- To samo dzieje się w całym kraju, stary. Mówili o tym rano w telewizji. Ponoć ma to coś wspólnego z tym, że na świecie robi się coraz cieplej.

Steven skinął głową i został sam, ale nie na długo. Do pubu wrócił Alex McColl, wyraźnie niezadowolony.

Steven powiedział mu o śmierci małego Fergusona.

- No, to przynajmniej będę miał co wysłać do redakcji powiedział McColl wyraźnie zadowolony i wyjął notes. Mówiąc to, nie zauważył miny Stevena. - O ile się nie mylę, zapowiada się łzawy pogrzeb. Ściągnę fotografa, żeby pstryknął parę zdjęć na cmentarzu. To powinno na razie wystarczyć.

Steven przełknął ślinę i powiedział sobie w duchu, że jest tu tylko obserwatorem. Nokautując tego pismaka może i poczułby się lepiej, ale na dłuższą metę narobiłby sobie sporych kłopotów. Lepiej wyjść. - Nie skończyłeś drinka - zauważył McColl.

- Już dość wypiłem.


5


Przestało padać. Steven ucieszył się, że wreszcie może odetchnąć świeżym powietrzem po przeszło godzinie spędzonej w dusznym, zadymionym pubie. Postanowił przespacerować się, by zebrać myśli i przewietrzyć płuca.

Czuł na sobie ciężar odpowiedzialności. Macmillan pozostawił mu podjęcie decyzji, czy Inspektorat Naukowo-Medyczny powinien zająć się sytuacją w Blackbridge. Na razie Steven nie był pewien.

Najchętniej porozmawiałby z Lane’em i Raffertym, ale nie mógł tego zrobić, nie zdradzając, kim jest i nie ujawniając, że sprawą intf. uje się Inspektorat Naukowo-Medyczny. Macmillan powiedział wyraźnie; ze ma to być nieoficjalne rozpoznanie. No właśnie, i dlatego władze próbowały zniechęcić Inspektorat.

Steven był ciekaw, czy nie jest to trochę zbyt przesadzona interpretacja tego, co zaszło między Macmiłlanem a człowiekiem z ministerstwa; dyrektor Inspektoratu był przewrażliwiony na punkcie niezależności swojej agencji. Oficjalnym uzasadnieniem udzielonej mu „rady” było to, że Ministerstwo Rolnictwa panuje nad sytuacją, więc nie ma potrzeby, by zajmował się nią Inspektorat. W czasie rozmowy z szefem Steven odniósł wrażenie, że brzmi to rozsądnie - nawet jeśli Macmillan uznał to za ingerencję w sprawy wydziału. Jednak teraz, będąc na miejscu, zdał sobie sprawę, że sytuacja wcale nie była opanowana. Jak zauważył ten dziennikarz, Jamie Brown, władze nie wydały jasnych instrukcji i we wsi panowała atmosfera nieufności.

Stevenowi całe to zamieszanie wydawało się zupełnie niepotrzebne. Dlaczego nikt nie porozmawiał po prostu z miejscowymi, uczciwie i otwarcie? Wiadomo, że ludzie są podejrzliwi i nieufni, że boją się tych genetycznie modyfikowanych roślin. Powinno się ich o wszystkim informować i wszystko wyjaśnić. Niezbyt dobrym pomysłem było też unikanie rozmów z prasą. To tylko zachęcało dziennikarzy do doszukiwania się we wszystkim spisków i mrocznych tajemnic.

Niewiele przemawiało za tym, by Inspektorat Naukowo-Medyczny musiał zająć się tą sprawą. Nawet gdyby okazało się, że jakaś firma biotechnologiczna rzeczywiście kupiła Crawhill, Brown odkryje to, kiedy sprawdzi, kto wpisany jest do akt jako właściciel. Wówczas z pewnością opisze ten przekręt w swojej gazecie i skompromituje winnych. Prasa była w tym dobra - prawdopodobnie o wiele lepsza od Inspektoratu.

Stevena kusiło, żeby przekazać Macmillanowi, iż sprawa nie jest godna zainteresowania. Szef byłby zadowolony, a on sam mógłby wreszcie opuścić Blackbridge. Ta wieś miała w sobie tyle uroku co ciężka choroba.

Zbliżając się do szczytu wzgórza między Crawhill a Peat Ridge, Steven zszedł z szosy przy moście i ruszył ścieżką flisacką na wschód, nie przerywając swoich rozważań. Musiał sam przed sobą przyznać, że pragnienie wyjazdu uniemożliwia mu w pełni obiektywną ocenę sytuacji. Chyba powinien wstrzymać się z decyzją i przemyśleć to wszystko w spokoju.

W końcu uznał, że przed podjęciem ostatecznej decyzji może jeszcze pojechać do laboratorium Ministerstwa Rolnictwa, w którym przeprowadzono analizę rzepaku Agrigene. Jamiemu Brownowi nie udało się tam niczego dowiedzieć, ale on jest dziennikarzem. Steven natomiast, jako pracownik oficjalnej agencji rządowej, mógł domagać się od autorów niejasnej analizy wszelkich wyjaśnień. Laboratorium mieściło się w Ayrshire, na zachodzie kraju, orv? j stu kilometrów od Blackbridge, więc wizyta w nim raczej nie mogła wzbudzić podejrzeń żadnej ze stron sporu.

Podjąwszy decyzję, Steven poczuł się nieco lepiej. Postanowił spędzić noc w Edynburgu i rano pojechać do Ayrshire. Teraz mógł się zrelaksować, zaczerpnąć świeżego powietrza i rozprostować nogi. Przybierający na sile wiatr wywiał z jego włosów i ubrania resztki tytoniowego smrodu.

Steven zauważył, że ścieżka biegnąca brzegiem kanału stanowi południową granicę farmy Crawhill. Za zakrętem widać było włości Thomasa Rafferty’ego. Nie były one rozległe: trzy pola leżące odłogiem, duża stodoła i ogrodzenie, za którym stały maszyny rolnicze, w większości pomalowane na żółto. Jedna z nich właśnie wjeżdżała po wąskich pochylniach na budę ciężarówki. Operacja ta wymagała nie lada precyzji, toteż Steven z podziwem przyglądał się poczynaniom człowieka siedzącego w kabinie. Sam nie miał, co prawda, pojęcia, do czego ta maszyna służy, ale potrafił zrozumieć, że rolnicy wolą wynajmować taki sprzęt niż kupować. Zresztą mieli w czym wybierać.

Niektóre ze stojących za ogrodzeniem maszyn najprawdopodobniej służyły do spryskiwania pól. Steven był ciekaw, czy nie razi to Rafferty’ego, bądź co bądź od niedawna zwolennika ekologicznych sposobów uprawy roli. Steven z czystej ciekawości postanowił poprosić Inspektorat o sprawdzenie sytuacji finansowej firmy Rafferty’ego.

Już miał zawrócić, kiedy zdał sobie sprawę, że ktoś jest na ścieżce, kilkadziesiąt metrów przed nim. Zauważył nieznajomą dopiero teraz, ponieważ przycupnęła w trzcinach, odwrócona plecami do niego. Miała piękne rude włosy. Zaintrygowany, podszedł bliżej i cicho odkaszlnął, by uprzedzić ją o swojej obecności. Odwróciła się i podniosła głowę. Była blada, a po policzkach płynęły łzy.

Steven zauważył wśród trzcin mały bukiet kwiatów. Domyślił się, iż ma to jakiś związek z chłopcem, który umarł po kąpieli w kanale.

Steven spojrzał w jej wilgotne oczy.

Była atrakcyjną, dwudziestoparoletnią kobietą. Tym, co najbardziej rzucało się w oczy w jej wyglądzie, była opadająca na ramiona kaskada ciemno-rudych włosów. Z daleka wydawało się, że są farbowane, z bliska natomiast widać było, iż ich kolor jest naturalny. Steven wyczuł, że chciała porozmawiać z nim o swoim bracie; także to pragnienie było mu dobrze znane. Kilkoma ostrożnymi pytaniami rozwiązał jej język.

- No jasne - odparła Eve i uśmiechnęła się. - Traktowałyśmy go jak lalkę!

Eve spojrzała na niego kątem oka.

Ruszyli ścieżką w stronę wsi. Steven zatrzymał się, by jeszcze raz rzucić okiem na farmę Crawhill. Wciąż ładowano maszyny na ciężarówkę.

- Jego żona?

- Tak.

Steven uśmiechnął się i spytał:

McKay natychmiast upiera się, że to jego wydział powinien się tym zająć, a potem nagle wyskakuje ten balon, Barclay... - Kto?

- Robię magisterkę z nauki o żywności na uniwersytecie Heriota-Watta. Steven uśmiechnął się i powiedział:

Steven podążył za jej wzrokiem, zauważył szczura płynącego przez kanał. Zwierzę zniknęło w zaroślach na drugim brzegu, ale wyraz strachu i obrzydzenia nie schodził z twarzy Eve. To, co zobaczyła, musiało przypomnieć jej o losie, jaki spotkał jej brata.

- Chodźmy - powiedział Steven, obejmując ją ramieniem i odciągając z tego miejsca.

Razem zeszli ze wzgórza. Zatrzymali się przy samochodzie Stevena.

Eve zamyśliła się na chwilę, po czym odparła:

Steven pojechał do Edynburga i wynajął pokój w pierwszym dużym, niczym niewyróżniającym się hotelu, który znalazł na zachodnich przedmieściach. Był głodny; od śniadania nie miał nic w ustach, więc zamówił przez

telefon kanapki z kurczakiem i butelkę Stella Artois. Czekając na kolację, włączył laptopa i połączył się z komputerem Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Pojawiła się tylko jedna nowa wiadomość: na razie nie udało się stwierdzić, kto opłaca prawników Thomasa Rafferty’ego, ale poszukiwania trwają. Steven poprosił ludzi z centrali, by zdobyli jak najwięcej informacji o sytuacji finansowej firmy Rafferty’ego. Chciał też, by sprawdzili, czy ostatnio próbowano sprzedać farmę Crawhill i spytał o firmę Sector One Security wynajętą przez Lane’a do ochrony Peat Ridge. Czy cieszyła się dobrą opinią?

Kiedy Steven zjadł kanapki i wypił piwo, odpowiedź już na niego czekała. Firma Rafferty’ego, choć wciąż wypłacalna, w ciągu ostatnich dwóch lat odnotowywała coraz mniejsze zyski. Nie było inwestycji w nowe maszyny, głównie z powodu niechęci banków do udzielania kredytów znanemu pijakowi. W wyniku tego wiele z urządzeń zyskało sobie opinię zawodnych, tak ze starości, jak i z braku odpowiedniej konserwacji. Rafferty nadal znajdował klientów, ale musiał znacząco obniżyć opłaty za wynajem, by skłonić ich do podjęcia ryzyka, z jakim wiązało się korzystanie z jego maszyn. Rolnicy dostosowywali tempo prac polowych do kapryśnej szkockiej pogody. Jedno - czy dwudniowe opóźnienie spowodowane awarią sprzętu mogło mieć poważne konsekwencje.

Farma Crawhill nie została wystawiona na sprzedaż ani obecnie, ani w przeszłości. Firma Sector One Security miała dobrą markę. Owszem, nie zatrudniała samych aniołów - przy oferowanych przez nią niskich zarobkach nie można się było temu dziwić - ale w jej zarządzie zasiadali przyzwoici ludzie, a pracownicy pozostawali pod kompetentnym nadzorem. Nie było na nią żadnych skarg.

Cóż, pomyślał Steven, nie ma się czym podniecać. Potwierdził przyjęcie wiadomości i zameldował, że następnego dnia wybiera się do laboratorium Ministerstwa Rolnictwa w Ayrshire. Poprosił, by Inspektorat uprzedził kierownictwo placówki o jego wizycie.

Steven wymeldował się z hotelu parę minut po dziewiątej rano i ruszył w drogę. W West Lothian i Lanarkshire lał deszcz, ale w Ayrshire niebo rozpogodziło się. Nie chcąc przybyć za wcześnie, wstąpił na kawę do kawiarni hotelu na przedmieściach Ayr i o jedenastej piętnaście wjechał na parking przy laboratorium rządowym.

Piętrowy, betonowy budynek, postawiony pewnie we wczesnych latach siedemdziesiątych, był brzydki i toporny, ale otoczenie miłe i starannie utrzymane. Steven zatrzymał wóz na jednym z dwóch miejsc zarezerwowanych dla gości; wysiadając, zauważył, że swoje miejsca mają także dyrektor i kilku innych pracowników. Urzędnicy państwowi najwyraźniej cenili porządek.

Steven zgłosił się do głównego biura. Dyżurna odszukała jego nazwisko na liście spodziewanych gości i poprosiła, by wpisał się do księgi wizyt. Do gabinetu dyrektora na piętrze zaprowadziła go drobna kobieta, która lekko utykała. Steven domyślił się, że coś jest nie tak z jej biodrem. W gabinecie urzędował doktor Robert Fildes, rumiany, pięćdziesięcioparoletni mężczyzna, który bardziej przypominał wesołego farmera niż naukowca. Wrażenie to potęgowała dość krzykliwa tweedowa marynarka.

Fildes założył okulary i zaczął czytać.

- Obawiam się, że to niemożliwe - powiedział Fildes. - Gerald Millar już u nas nie pracuje. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę.

Steven był niemile zaskoczony.

- Nie - odparł. - Jego decyzja była zaskoczeniem i dla mnie, i dla wszystkich innych pracowników.

- Rozumiem - powoli powiedział Steven. - Może więc powie mi pan, kto zamówił tę analizę?

Fildes wziął głęboki wdech i potrząsnął głową.

- To byłoby nadużycie zaufania - powiedział. - Jestem pewien, że rozumie pan, jak wielkie znaczenie dla naszych zleceniodawców ma dyskrecja.

Steven skinął głową.

- W normalnych okolicznościach - powiedział. - Jednak wyjawienie tej informacji agentowi Inspektoratu Naukowo-Medycznego nie może zostać uznane za nadużycie zaufania.

Fildes zamyślił się na chwilę, po czym powiedział:

- Domyślam się, że w razie mojej odmowy ma pan prawo zażądać wglądu do dokumentów?

Steven wzruszył ramionami.

- Nie sądzę, by musiało do tego dojść, panie dyrektorze. Potrzebne mi tylko nazwisko zleceniodawcy.

Fildes odwrócił się do monitora komputera stojącego na krawędzi biurka i zaczął wciskać klawisze. Na jego twarzy odbiło się zdumienie. Poprawił okulary i jeszcze przez chwilę stukał w klawiaturę, po czym wydął wargi z irytacją i wstał.

- Przepraszam - powiedział, otworzył drzwi gabinetu i poprosił sekretarkę, by coś mu przyniosła.

Oczekiwanie trwało trzy minuty. W tym czasie rozmowa zeszła na bardziej neutralne tematy, jak urocze położenie laboratorium i zalety mieszkania w Ayrshire.

Zamiast wejść do gabinetu, sekretarka Fildesa otworzyła drzwi i powiedziała:

- Czy mogę na słowo, panie dyrektorze?

Fildes przeprosił gościa i wyszedł na chwilę. Było słychać jak mówi coś podniesionym głosem, po czym zapadła cisza. Po kilku minutach Fildes wrócił do gabinetu.

- Naprawdę bardzo, ale to bardzo mi przykro, ale wygląda na to, że nie mamy tej umowy w kartotece - powiedział. - Szczegóły nie zostały

wprowadzone do komputera, a papiery też gdzieś się zapodziały. Pozostaje mi tylko przypuszczać, że doktor Millar tak bardzo nie mógł się doczekać emerytury, że nie dopełnił wszystkich formalności. Steven uśmiechnął się, ale niezbyt wesoło.


6


Steven zastanawiał się, czy dyrektor laboratorium wodzi go za nos. Jedyną pociechą było to, że Fildes najwyraźniej czuł się równie nieswojo, mówiąc te rzeczy, jak on, słuchając ich.

- Czy doktor Millar pracował sam? - spytał.

- Nie, współpracował z nim starszy asystent i jeszcze parę osób z personelu. Chce pan z nimi porozmawiać?

- Tylko ze starszym asystentem.

Fildes podniósł słuchawkę i zamienił kilka słów z kobietą o imieniu Roberta. Na zakończenie spytał:

- Moglibyśmy przyjść już teraz?

Steven domyślił się, że odpowiedź była twierdząca, gdy Fildes wstał i powiedział:

- Proszę ze mną. - Wyszli na korytarz. - Mam nadzieję, że panna Jackson będzie w stanie panu pomóc. W przeciwnym razie obawiam się, że pańska podróż pójdzie na marne.

Weszli do jasnego, przestronnego laboratorium. Wysoka kobieta w białym kitlu, o czarnych włosach związanych w kucyk i inteligentnych oczach, wstała ze stołka, umyła ręce w zlewie wyposażonym w otwierane łokciami krany i podeszła do nich z przyjaznym uśmiechem na ustach.

- Pan pozwoli, to panna Roberta Jackson - powiedział Fildes. – Była asystentką Geralda. Roberto, to doktor Steven Dunbar z Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Ma do ciebie kilka pytań na temat prowadzonych przez was prac. Byłbym wdzięczny, gdybyś udzieliła mu wszechstronnej pomocy.

Steven uścisnął dłoń kobiety i powiedział do Fildesa:

- Nie chciałbym zabierać panu więcej czasu, panie dyrektorze. Z pewnością ma pan wiele obowiązków. Przed odjazdem zajrzą do pana.

Fildes zrozumiał aluzję. Steven i Roberta zostali sami. Dunbar wyjaśnił, że liczył na rozmową z Millarem na temat przeprowadzonej przez niego analizy DNA.

- Nie wiedziała pani, że planował przejść na emeryturę? Roberta potrząsnęła głową.

Steven wyjął raport dotyczący uprawy Agrigene i pokazał go Robercie.

- Czy to wygląda znajomo? - spytał. Roberta pokręciła głową.

- Nie, nie - powiedziała. - Gerald musiał napisać go sam. Chwileczkę. - Podeszła do mebla bardzo przypominającego szeroką, metalową szafę na dokumenty i wysunęła dolną szufladę. Sprawdziła numer katalogowy na raporcie i poszukała odpowiadających mu akt. - O, proszę bardzo - powiedziała, wyjmując dużą kliszę, połączoną dwoma zaciskami z metalowym wieszakiem. Widniały na niej małe czarne znaki w kształcie drabiny, ustawione w równych kolumnach.

- Nie jestem ekspertem w dziedzinie genetyki, ale „element genetyczny” niekoniecznie musi być genem, prawda?

- Czy mówi pani coś nazwisko Thomas Rafferty?

- Nie.

- A McGraw i Littlejohn? - spytał Steven, podając nazwiska prawników Rafferty’ego.

Roberta potrząsnęła głową.

Roberta uśmiechnęła się.

- Oczywiście - powiedziała.

W drodze do wyjścia Steven wstąpił do Fildesa, by podziękować mu za pomoc.

Fildes powoli, w kontrolowany sposób wypuścił powietrze z ust, ale Steven i tak odebrał to jako westchnienie ulgi.

O co w tym wszystkim chodzi, do licha? - myślał Steven, kiedy wsiadł do samochodu i zamknął za sobą drzwi. Najpierw giną obie kopie pierwotnej sekwencji, a potem pojawia się (rozmyślnie?) dezinformujący raport, sporządzony przez rządowego naukowca, który następnie przechodzi na wcześniejszą emeryturę i wyjeżdża do południowej Afryki, nie pozostawiając żadnych dokumentów związanych z wykonanym przez niego zleceniem.

Cholera! Nie to Steven chciał usłyszeć. Przyjechał do Ayrshire, żeby znaleźć naukowca, który przez nieuwagę sporządził niezbyt jasną analizę.

Liczył na jego przeprosiny i pomoc w wyjaśnieniu sprawy. A tymczasem było coraz więcej wątpliwości, podejrzeń i pytań.

Steven poczuł, że mimo wszystko jest głodny. Zatrzymał się w hotelu, w którym wcześniej wypił kawę, i zamówił sałatkę z wędzonego pstrąga i piwo. Jedzenie było dobre, piwo też, ale ani jedno, ani drugie nie poprawiło mu nastroju. Steven wiedział bowiem, że musi zameldować Macmillanowi, iż jego zdaniem w Blackbridge rzeczywiście działo się coś podejrzanego, coś, czym Inspektorat Naukowo-Medyczny powinien się bliżej zainteresować. W tej chwili nie był jeszcze pewien, co to takiego, ale nabrał przekonania, że powinien spróbować się tego dowiedzieć. Niestety, oznaczało to, iż na razie nie mógł opuścić Blackbridge.

Nagła decyzja Millara o przejściu na wcześniejszą emeryturę i jego wyjazd z żoną do południowej Afryki w odwiedziny do wnuka, którego jeszcze ani razu nie widzieli, świadczyły o tym, że facet musiał skądś wytrzasnąć spore pieniądze. Wcześniej pewnie nie było go stać na taką podróż. Teraz nagle okazało się, że może sobie na nią pozwolić. Przypadek? Owszem, Millar mógł wygrać w totka, odziedziczyć fortunę albo odebrać pieniądze z polisy ubezpieczeniowej, ale mógł też dostać łapówkę za rozmyślne sporządzenie dezinformującego raportu - a ten wariant wydał się Stevenowi najbardziej prawdopodobny.

Przypomniał mu się napis na kliszy z sekwencją DNA. Wszystko było jasne oprócz nazwy Sigma 5. To mogło mieć ogromne znaczenie. Mogła to być nawet nazwa firmy, która zleciła sporządzenie raportu, świadoma, że zostanie on opublikowany na papierze z nagłówkiem Ministerstwa Rolnictwa, co przyda mu wiarygodności.

W drodze z Ayrshire Steven zastanawiał się, jak poinformować Macmillana o swojej decyzji. W normalnej sytuacji, jeśli śledczy uznawał, że dana sprawa jest godna zainteresowania Inspektoratu, wysyłał do centralnego komputera zakodowaną wiadomość powiadamiającą o wszczęciu oficjalnego śledztwa. Wówczas Londyn automatycznie podejmował pewne działania. Do dyspozycji śledczego oddawane były dwa konta kredytowe, z których mógł pokryć wszelkie wydatki. Miejscowa policja otrzymywała z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych informację, że w okolicy przebywa agent Inspektoratu Naukowo-Medycznego i wszyscy winni z nim współpracować. Łączność między inspektorem a centralą była utrzymywana za pośrednictwem kodowanych informacji przesyłanych przez Internet i specjalnego telefonu, przy którym dyżurowano dzień i noc. Ponadto uzyskiwał on dostęp do wielu innych środków, a nawet w razie potrzeby mógł dostać broń, choć Steven był przekonany, że w czasie tego śledztwa do niczego mu się ona nie przyda. W zamian za bezwarunkowe wsparcie centrali inspektor musiał mieć, jak to zwięźle ujmował Macmillan, „cholernie dobry powód” ogłoszenia czerwonego kodu.

Steven musiał w tej chwili podjąć decyzję, czy po prostu ogłosić czerwony kod, czy też najpierw porozmawiać z Macmillanem o „naciskach” w związku z sytuacją w Blackbridge. Miał też bardziej przyziemny problem: gdzie zamieszkać? Na pewno nie w Blackbridge. Był tam tylko jeden hotel, w którym - jak mówiła Eve Ferguson - roiło się od skłóconych ze sobą urzędników. Steven nie chciał mieć z nimi do czynienia.

Nie zamierzał też zostać w hotelu, w którym wynajął pokój poprzedniego dnia, bo po prostu mu się tam nie podobało. Jedną noc jakoś dało się tam wytrzymać, ale któż mógł wiedzieć, jak długo potrwa to dochodzenie. Steven nie chciał na ten czas utknąć w betonowym wieżowcu podzielonym na identyczne komórki.

Wiedział, dokąd prowadzi jego tok myślenia i wzbudziło to w nim lekki niepokój. Na rok przed śmiercią Lisy przyjechał z nią na festiwal do Edynburga; wówczas zamieszkali w małym hotelu w południowo-zachodniej części miasta. Być może wabił w ten sposób duchy przeszłości, a jednak postanowił tam pojechać. Szukanie więzi z tym, co przeminęło, jak dotąd niewiele mu pomagało, ale mimo to uznał, że chce spróbować raz jeszcze.

W ciągu kilku tygodni po śmierci Lisy odwiedził wszystkie miejsca, które tak wiele dla nich znaczyły, w nadziei, że znów poczuje jej bliskość, ale srodze się zawiódł. Znalazł tylko otępiającą samotność. Był świadom, że tak może być i tym razem, ale z drugiej strony, może z upływem czasu coś się zmieniło?

Steven przyjechał do Edynburga o wpół do piątej, a o piątej był już w hotelu Grange znajdującym się w cichej, zamożnej dzielnicy miasta. Nie dostał tego pokoju co ostatnio, ale widok z okna był ten sam. Patrząc na ogród, Steven przypomniał sobie, jak Lisa pokazała mu studnię życzeń i powiedziała, że przed wyjazdem muszą ją odwiedzić.

Jak dotąd wszystko w porządku, nie popadł w żałosny sentymentalizm, nie przygniatał go smutek i poczucie osamotnienia. Przez chwilę wpatrywał się w studnię, wspominając, jak śmiali się z Lisa, kiedy rankiem w dniu wyjazdu odkryli, że nie jest ona prawdziwa, że to tylko atrapa. Uśmiechnął się ciepło, poszedł zadzwonić do Macmillana.

Nastąpiła długa chwila ciszy.

- Najwyraźniej ma pan jakieś wątpliwości - stwierdził w końcu Steven.

Steven nie posiadał się ze zdumienia. Cholera, Macmillan zwalił wszystko na jego barki, włącznie z własnymi nadziejami na tytuł szlachecki.

- Wielkie dzięki, Herr Direktor - mruknął Dunbar. - Po stokroć dziękuję.

Podszedł do okna i wyjrzał na trawnik. Czy fakt, że jedna firma biotechnologiczna robi świństwo drugiej, tak wiele znaczy dla porządku wszechrzeczy? - pomyślał. Czy to, że naukowiec rządowy wziął w łapę za przygotowanie mętnego raportu, było takie ważne? W końcu przecież ani nie skłamał, ani nie sfałszował analizy, tylko po prostu... zostawił pewne niejasności. Czy warto przejmować się czymś takim?

Steven odwrócił się od okna i powoli otworzył laptop. Zdecydowanym ruchem włożył wtyczkę modemu do gniazdka telefonicznego, świadom, że nie ma już odwrotu.

- I słusznie, do cholery - mruknął. Wpisał wiadomość, Blackbridge czerwony, po czym zatrzymał palec nad klawiszem przesyłania i dopisał: przykro mi. Po kilku minutach nadeszła odpowiedź Blackbridge zielony, co oznaczało, że Inspektorat przyjął zgłoszenie do wiadomości i uznał oficjalne dochodzenie za otwarte. Był też dopisek od Macmillana:

Nie masz powodu przepraszać. Gdybyś postąpił inaczej, wywaliłbym cię na bruk. Powodzenia.

Kości zostały rzucone. Steven wziął prysznic, przebrał się i zszedł do baru na drinka. Jeden z pracowników hotelu spytał go uprzejmie, czy już tu kiedyś mieszkał. Steven zaprzeczył, pragnąc uniknąć męczącej rozmowy na temat okoliczności jego ostatniej wizyty. Zjadł kolację w restauracji mieszczącej się w oranżerii, tak jak kiedyś z Lisa i próbował przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów tamtego wieczoru. Co miała na sobie, o czym rozmawiali, co jedli, jakie wino zamówili, czy potem wypili jedną, czy kilka filiżanek kawy. Pamiętał żartobliwą kłótnię o ostatnie ciastko. Lisa postawiła na swoim. Żadne ze wspomnień nie było trywialne. Steven nie zwracał uwagi na innych gości restauracji, a obsługę ledwie dostrzegał. Wyglądał na człowieka pogrążonego w rozmyślaniach i, na szczęście, nikomu to nie przeszkadzało.

Kiedy egzorcyzmy - bo miał nadzieję, że tym właśnie był powrót do przeszłości - dobiegły końca, Steven podpisał rachunek i wrócił na górę już w lepszym nastroju. Ryzyko opłaciło się. Po raz pierwszy od śmierci Lisy myślenie o niej przywoływało miłe wspomnienia, zamiast powodować ból i smutek. Dodało mu to sił. Zrobił kolejny krok na drodze do pełnego wyzdrowienia.

Zamknął drzwi pokoju i położył się na łóżku, wbijając wzrok w sufit i rozmyślając nad tym, co przyniesie przyszłość. Śledztwo miało się rozpocząć na dobre następnego ranka, więc Steven musiał zastanowić się, co zrobić i w jakiej kolejności. Priorytetem były rozmowy z Ronaldem Lane’em i Thomasem Raffertym. Najchętniej przesłuchałby ich razem, ale domyślał się, że to wykluczone, biorąc pod uwagę wrogość, jaką się nawzajem darzyli. Będzie musiał też w którymś momencie porozmawiać z miejscową policją, by poznać jej punkt widzenia i dowiedzieć się, na ile rozumie naukowy aspekt problemu. Chciał także dowiedzieć się czegoś więcej o działaniach urzędników. Musiał zatem zajrzeć do Blackbridge Arms.

Kiedy tylko Inspektorat przekaże mu tajne kody komputerowe, Steven będzie mógł zażądać informacji na temat Sigmy 5 i przelewów dokonanych ostatnio na konto doktora Geralda Millara, a także szczegółów na temat jego

wcześniejszej emerytury. Aby zdobyć te dane, trzeba będzie poprosić o pomoc urząd skarbowy.

Steven włączył telewizor. Trafił na serwis informacyjny. Jeden z przedstawionych materiałów dotyczył szkockiego parlamentu, który, według reportera, od chwili powstania budził wiele kontrowersji. Steven słuchał uważnie. Musiał dowiedzieć się jak najwięcej o tej instytucji. Z tego, co mówiła Eve Ferguson, wynikało, że trwające na sali obrad parlamentu spory znajdowały swoje odbicie na niższych szczeblach władzy, tak jak w Blackbridge. Steven miał już zajęcie na resztę wieczoru. Połączył się z Internetem przez Netscape i zaczął szukać informacji o parlamencie szkockim. Ku jego zadowoleniu, okazało się, że miał on własną stronę internetową, na której zapewniał o swoim zaangażowaniu na rzecz otwartości i odpowiedzialności.

- I o to chodzi, koledzy - mruknął Steven.


7


Ochroniarze i tym razem zatrzymali Stevena przy zjeździe na drogę prowadzącą na farmę Peat Ridge.

Pod domem stał land rover i ciemnozielony jaguar S kombi. Steven spojrzał na niego z podziwem i zauważył, że wóz został kupiony w Norwich i miał imienne tablice rejestracyjne.

Drzwi otworzyła drobna kobieta po sześćdziesiątce, o krągłych ramionach, ubrana w brązową spódnicę i kwiecisty kaftan nałożony na różową, ocieplaną bluzę: w prawej dłoni trzymała miotełkę do kurzu, jakby to była czarodziejska różdżka.

- Tak?

- W porządku, pani Fraser, proszę go wpuścić - dobiegł głos z wnętrza domu. Południowoafrykański akcent.

Steven wszedł do środka i dokładnie wytarł buty pod czujnym okiem pani Fraser.

- Pan Lane jest tam - powiedziała, wskazując miotełką w lewo.

Drzwi pokoju były uchylone. Steven zapukał cicho i usłyszał szorstkie: „Wejść!” W środku byli dwaj mężczyźni. Żaden nie wstał.

- Czego pan chce? - spytał ten, który mówił z południowoafrykańskim akcentem. Steven doszedł do wniosku, że to właśnie jest Lane. No chyba żeby okazało się, iż ten drugi też przyjechał z RPA.

Nic dziwnego, że nie był lubiany we wsi.

Właściciel farmy wyraźnie się ożywił.

Może nie doceniacie waszych rywali, Phil? Może nie są tak prawi, jak ty, mój przyjacielu.

Grimble poruszył się niespokojnie.

Steven skinął głową.

- Cóż, dziękuję panom za pomoc. Będę w kontakcie.

Steven postanowił przed wizytą u Rafferty’ego zajrzeć na policję. W tym celu musiał pojechać do Livingston. Przez pewien czas krążył po betonowym labiryncie, aż wreszcie znalazł komisariat policji, któremu podlegał obszar obejmujący Blackbridge. Okazało się, że dyżurny sierżant spodziewał się przyjazdu pracownika Inspektoratu; wynikało z tego, iż centrala dobrze się spisała. Łącznikiem Stevena na czas śledztwa miał zostać nadinspektor Brewer.

Był to wysoki, krępy mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o gęstych, prostych siwych włosach i bulwiastym nosie, który właśnie wydmuchiwał, gdy do gabinetu wszedł Steven.

- Cholerny katar sienny - poskarżył się policjant, zgniatając zużyte chusteczki i wrzucając je do stojącego przy biurku wiklinowego kosza, wypełnionego w przeszło trzech czwartych. - Co możemy zrobić dla policji naukowej?

Steven powiedział mu, że interesuje go sytuacja w Blackbridge, a szczególnie spór dotyczący genetycznie zmodyfikowanego rzepaku uprawianego na farmie Peat Ridge.

- A, tak - powiedział policjant. - Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Urzędnicy i prawnicy nie mogą się zdecydować, kto ma rację, a kto nie, więc moi chłopcy znaleźli się między młotem a kowadłem i próbują sobie poradzić z rozwścieczonymi mieszkańcami wsi, którzy wymyślają niestworzone historie.

- Rozumiem - powiedział Steven. - Słyszałem, że była jakaś próba podpalenia?

Brewer skinął głową i powiedział:

- I pomogło?

To stawia całą sprawę w zupełnie innym świetle, pomyślał Steven.

- Ciekaw jestem, kto to panu powiedział? - spytał Steven. Brewer wzruszył ramionami.

Steven wyszedł z komisariatu, usłyszawszy od Brewera zapewnienie, że może liczyć na wszelką pomoc. Wrócił do Blackbridge i pojechał na farmę Crawhill. Stał na niej zwykły, prosty dom zbudowany z kamienia. Wyglądał mniej więcej jak domek narysowany przez pięciolatka. Steven głośno zapukał

do drzwi. Otworzył mu modnie ubrany mężczyzna w ciemnym garniturze, nieskazitelnie białej koszuli i krawacie w paski.

Steven wyjął kartę identyfikacyjną. Mężczyzna dokładnie ją obejrzał, popatrzył w zamyśleniu na niespodziewanego gościa i powiedział:

- Proszę chwilę zaczekać. - Zniknął w środku.

Stevenowi znudziło się bezczynne czekanie, więc poszedł rozejrzeć się po podwórzu. Jakiś mężczyzna naprawiał kombajn zbożowy.

Steven uśmiechnął się.

~ To niegłupi pomysł, słyszałem wiele gorszych. Mężczyzna odwzajemnił uśmiech, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi Stevena.

Na podwórzu pojawił się mężczyzna, który wcześniej otworzył Stevenowi drzwi. Nie był sam. Jego towarzysz prezentował się równie wytwornie. - Znudziło mi się czekanie - wyjaśnił Steven.

Steven zaczekał, aż Childs zaprowadzi go do kuchni i poprosi by usiadł, zanim spytał, czym on i Leadbetter właściwie się zajmują.

Childs uznał jego zaskoczenie za zachętę do niepotrzebnego wyjaśnienia, czym jest kapitał wysokiego ryzyka.

Childs, wyraźnie zadowolony z jego reakcji, uśmiechnął się.

- Rozmawia przez telefon. Już po niego idę - powiedział Leadbetter. Childs właśnie stawiał na środku stołu duży ekspres, kiedy Leadbetter przyprowadził Rafferty’ego.

- Przepraszam za zwłokę - powiedział właściciel farmy. – Musiałem zadzwonić do weterynarza w sprawie mojego psa. Znów się rozchorował. - Wyciągnął rękę i powiedział: - Tom Rafferty, co mogę dla pana zrobić?

Steven wiedział z akt przygotowanych przez Inspektorat, że Rafferty ma czterdzieści osiem lat. Dzięki rudej, bujnej czuprynie wyglądał młodziej. Miał na sobie dżinsy, kapcie i rozpiętą pod szyją kraciastą koszulę, spod której pobłyskiwał złoty łańcuch.

Stevenowi zaimponowała jego szczerość. Pytanie tylko, czy była autentyczna.

Właściciel farmy spojrzał na Childsa i z powrotem na Stevena.

- Trish, moja żona, zostawiła mnie. Miała po temu powody. Jeśli udowodnię jej, że chcę zacząć nowe życie i zrobić z Crawhill sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwo, to może do mnie wróci.

Steven miał wrażenie, jakby Rafferty wyrecytował to z pamięci jak wyuczoną lekcję.

Chryste, znam to uczucie, pomyślał Steven ze współczuciem. Rafferty przynajmniej mógł mieć nadzieję, że jego pragnienie się spełni.

- Nie sądzę, by ryzyko było zbyt duże - zauważył Childs. – Produkty organiczne to pewny zysk.

Steven skinął głową, ale jednocześnie pomyślał, że te słowa dziwnie zabrzmiały w ustach człowieka zajmującego się kapitałem wysokiego ryzyka. W końcu w tego rodzaju przedsięwzięciach chodziło o to, by wspierać niekonwencjonalne projekty, licząc na duże korzyści. Banki chętnie sfinansowałyby inwestycję gwarantującą pewny zysk i z pewnością nie zażądałyby w zamian tak grubych pieniędzy jak ci dwaj dżentelmeni. Zachował jednak te myśli dla siebie.

- Na jakim etapie są przygotowania do rozpoczęcia działalności pańskiej farmy organicznej? - spytał Rafferty’ego.

- Na razie wszystko stoi w miejscu. To przez genetycznie zmodyfikowany rzepak Lane’a.

- Nasi prawnicy, McGraw i Littlejohn, zdobyli jego kopię.

- Jak?

Steven wpatrywał się w Childsa uporczywie, aż ten poczuł się zmuszony dodać:

- Jednak gdyby miał pan do nas jakieś pytania, proszę zadzwonić pod któryś z tych numerów. - Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął wizytówkę.

Steven obejrzał ją. Widniała na niej nazwa Pentangle Venture. Przed numerem telefonu i faksu podany był kierunkowy do Londynu.

- Dziękuję, panowie. Bardzo mi pomogliście.


8


Steven postanowił przed odjazdem raz jeszcze porozmawiać z pracującym u Rafferty’ego mechanikiem, który właśnie szedł przez podwórze, z puszką oleju napędowego w ręku.

-Jakby musieli solidnie popracować przez jeden dzień, to pewnie by ich wszystkich szlag trafił.

W tej chwili rozmowę przerwał potępieńczy skowyt.

Zmienił zdanie i postanowił na razie nie iść do Blackbridge Arms. Czuł, że musi się przespacerować i przemyśleć kilka spraw. Nie chciał wałęsać się po posępnych ulicach Blackbridge, więc skierował się ścieżką flisacką na zachód, wzdłuż południowej granicy farmy Peat Ridge. Przystanął na chwilę, by popatrzeć na złociste kwiaty rzepaku. Pomyślał, że wyglądaj atak samo, jak ich „zwyczajna” odmiana. Nic dziwnego, w końcu nie wszystko widać gołym okiem. Mimo to genetyczne modyfikacje kojarzyły się większości ludzi z fizycznymi zmianami. Kiedy te rzeczywiście następowały, ludzie byli zadowoleni, bo przynajmniej wiedzieli, z czym mają do czynienia. Większe pomidory? W porządku. Ogórki bez pestek? W porządku. Ale rośliny zmienione genetycznie, które wyglądały normalnie, były traktowane jak groźne wirusy, bakterie czy trucizny. Widząc, że patrolujący okolicę strażnik patrzy na niego podejrzliwie i kieruje się w jego stronę, Steven ruszył dalej.

Rozmawiał już z dwoma głównymi uczestnikami sporu. Ronald Lane był odpychającym, konfliktowym człowiekiem, zdolnym do przebiegłości i oportunizmu, ale dumnym z tego, że działa zgodnie z regułami gry. Było wielu takich biznesmenów. Tymczasem Thomas Rafferty, choć nie tak dobrze wykształcony jak Lane, prawdopodobnie potrafiłby być równie podstępny, gdyby trafiła się okazja. Sąsiedzi nie mieli o nim dobrej opinii - uważali go za pijaka i nieroba; tego ranka jednak Steven zobaczył w nim człowieka, który stracił żonę i za wszelką cenę pragnął ją odzyskać. W tym celu gotów był się zmienić, może nawet zacząć nowe życie dzięki swojej farmie organicznej. Może naprawdę miał dobre intencje? A z drugiej strony czy piekło nie jest dobrymi chęciami wybrukowane?

Za plecami głównych antagonistów stali ludzie mający niewiele cech wspólnych. Phillip Grimble, kierownik techniczny Agrigene, sprawiał wrażenie przyzwoitego człowieka, który nawet nie brał pod uwagę możliwości, że konkurenci jego firmy mogliby zniżyć się do oszustwa. Oczywiście, mógł tylko udawać. Każdy kanciarz dąży do tego, by budzić zaufanie swoich ofiar; Steven jednak uznał, że Grimble był z nim szczery. Bardziej podejrzani wydali mu się Childs i Leadbetter. Biznesmeni zajmujący się kapitałem wysokiego ryzyka wchodzący w rolnictwo organiczne? Wspierający człowieka pokroju Toma Rafferty’ego? Nawet dla ludzi, którzy lubią wyzwania, ryzyko związane ze współpracą z Raffertym nie było warte tych kilku pól z warzywami.

Z drugiej strony, Pentangle na razie nie podjęła żadnych konkretnych działań. Nie kupiła udziałów w Crawhill; może po prostu Rafferty się na to nie zgodził. Facet zareagował bardzo ostro na pytanie, czy sprzedał farmę bądź jakąkolwiek jej część. W tej chwili wkład Pentangle w całe przedsięwzięcie był niewielki, nie licząc opłat za prawników. Childs i Leadoetter stwierdzili jednak, że to nie oni zlecili przeprowadzenie analizy rzepaku Agrigene. Trochę dziwne. Według Rafferty’ego raport został wysłany przez nieznaną osobę lub osoby do firmy prawniczej McGraw and Littlejohn. Może tak było rzeczywiście, ale gdyby okazało się, że Pentangle ma jakieś powiązania z konkurencyjną wobec Agrigene firmą biotechnologiczną, wszystko stałoby się jasne.

To całkiem dobry pomysł z tym schowaniem się za fasadą kapitału wysokiego ryzyka, pomyślał Steven. Pytanie tylko, o co tyle zachodu? To właśnie było największą zagadką. Zdaniem Phillipa Grimble’a - a Steven mu wierzył - przerwanie jednego z wielu eksperymentów prowadzonych na terenie całego Zjednoczonego Królestwa nie mogłoby nikomu przynieść wielkich korzyści.

Steven postanowił poprosić Inspektorat o dokładne sprawdzenie Pentangle i złożyć wizytę w biurze firmy McGraw and Littlejohn; a nuż okaże się, że prawnicy wiedzą, kto zlecił analizę rzepaku. Idąc ścieżką flisacką z powrotem w stronę samochodu, zauważył strażnika, który przedtem tak podejrzliwie mu się przyglądał. Prawdopodobnie czekał na jego powrót.

Mijając go, Steven zauważył, że strażnik nagle zaczął skakać w kółko i głośno kląć.

- Mają tutaj doskonałe warunki - stwierdził Steven. - Dużo jedzenia ładny kanał, po którym nic nie pływa.

- Oby do żniw, wtedy będę mógł się zmyć - powiedział mężczyzna. - Mam dość, tylko siedzę i patrzę, jak trawa rośnie. Nie spodziewałem się, że tak właśnie będę zarabiać na życie.

Steven ruszył dalej, rozmyślając o szczurze, którego przed chwilą zobaczył. Zwierzę zachowywało się co najmniej dziwnie, nietypowo. W końcu szczur miał do wyboru wiele innych dróg. Mógł przebiec przez ścieżkę w dowolnym miejscu, nie musiał pchać się strażnikowi pod nogi. To ciekawy przypadek, ale nie pierwszy, pomyślał. Ten chłopak, łan Ferguson, został pogryziony bez wyraźnego powodu, według tego, co on i jego koledzy powiedzieli policji. Wszyscy uznali, że chłopcy musieli wystraszyć zwierzę, ale może wcale tak nie było? Steven przypomniał sobie zasłyszaną w pubie opowieść o szczeniaku zaatakowanym przez szczury. I tym razem przyjęto, że pies znalazł szczurzą jamę na brzegu kanału i dostał zasłużoną karę za straszenie Bogu ducha winnych stworzeń, ale kto wie, jak było naprawdę? Steven uznał, że powinien porozmawiać o tym z lokalnym weterynarzem. Wiele się mówiło o gwałtownym wzroście populacji szczurów. Czy ktoś zwrócił uwagę na zmiany w ich zachowaniu?

Steven pojechał do Blackbridge Arms. Była już prawie druga po południu, ale miał nadzieję, że uda mu się dostać coś do jedzenia. Zostawił wóz na chodniku, okazało się bowiem, że parking jest wypełniony do ostatniego miejsca.

Zaglądając do wnętrza baru, Steven poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwracając się, zobaczył Eve Ferguson.

-Jasne.

Steven poszedł do wskazanej przez nią sali. Było to niskie pomieszczenie, w którym stały sofy i fotele niepasujące jedne do drugich. Pachniało kurzem. Kilka osób siedziało w kole i piło kawę. Steven zajął stary fotel przy oknie, najwyraźniej niezauważony przez pogrążonych w rozmowie mężczyzn. Odwrócił się plecami do nich.

Czekając na kanapki, przysłuchiwał się ciekawej dyskusji swoich sąsiadów. Sądząc po ich garniturach i teczkach, byli to ludzie z ministerstwa; akcent wskazywał, iż są Szkotami. Po kilku minutach Steven dowiedział się, że pracują dla szkockiej egzekutywy.

Do sali weszła Eve Ferguson, przerywając Stevenowi podsłuchiwanie rozmowy urzędników. Położyła na stoliku tacę z talerzem pełnym kanapek i butelką piwa.

W odpowiedzi Eve wzruszyła ramionami.

Jedząc kanapki, Steven wychwytywał urywki rozmowy urzędników. Odwrócony do nich plecami, udawał, że wygląda przez okno. Kiedy opuścili salę i rozeszli się do pokojów będących biurami poszczególnych komitetów, mniej więcej wiedział już, co jest przyczyną impasu. Ludzie ze szkockiego Ministerstwa Wsi, pod przewodnictwem McKaya, uznali, że sprawa konfliktu w Blackbridge leży w ich kompetencjach. Z tego, co mówili, wynikało, że ich szef dostał polecenie od ministra, by przekonać o tym opinię publiczną. Wydawało się, że jest to głównym celem przedstawicieli ministerstwa, czego dowodziła okazywana przez nich niechęć do podjęcia jakiejkolwiek stanowczej decyzji. Najwyraźniej obawiali się, że w razie porażki narażą się na procesy sądowe i śmieszność. Ludzie z Ministerstwa Rolnictwa uważali, że ta sprawa powinna przypaść im, ponieważ to oni wyrazili zgodę na eksperyment Agrigene, jeszcze przed powołaniem szkockiego parlamentu. Zdawali się uważać urzędników szkockich za piąte koło u wozu, choć sami nie palili się do działania. Departament Zdrowia dążył do przejęcia kontroli nad sytuacją, ale inni nie chcieli na to pozwolić, ponieważ nie było dowodów, że rzepak z farmy Peat Ridge rzeczywiście stanowi zagrożenie dla zdrowia. Bez spełnienia tego wymogu i ustępstw ze strony Ministerstwa Wsi, przedstawiciele departamentu nie mieli nic do gadania. Zupełna paranoja. Ta wesoła czereda mogła bez końca kręcić się w kółko.

Steven postanowił pojechać do Edynburga i spróbować wyciągnąć z prawników Rafferty’ego jakiekolwiek informacje na temat raportu dotyczącego rzepaku Agrigene. W drodze do wyjścia zajrzał do kilku pomieszczeń, szukając Eve; znalazł ją dopiero w kuchni.

Eve wyszła ze Stevenem na korytarz i wyjęła płaszcz zza drzwi z napisem „Tylko dla personelu”.

Eve zaprowadziła go pod dom Jamesa Binniego i pożegnała się z nim.

- Mam nadzieję, że jutro nie będzie ci zbyt ciężko - powiedział Steven.

-Dzięki - odparła Eve, oglądając się przez ramię.

Steven zapukał do drzwi. Otworzyła mu żona Binniego. Spytał ją czy mógłby zamienić kilka słów z weterynarzem.

- Niestety, Jamesa nie ma w domu. Pojechał do Kirkliston obejrzeć okulałego konia. Czy ma pan do męża jakąś pilną sprawę?

Steven zaprzeczył. Chciał tylko porozmawiać z nim, kiedy będzie miał wolną chwilę.

- Kim pan jest?

Steven przedstawił się.

- Szczury, co? Myślę, że James chętnie z panem o nich porozmawia, doktorze Dunbar. Może przy okazji uda się panu nakłonić go, żeby zabrał z lodówki tego, którego tam przechowuje!

Steven zrobił zdumioną minę i pani Binnie powiedziała mu o napaści szczurów na szczeniaka. Była to ta sama historia, którą usłyszał w pubie.

Steven skinął głową i spytał, kiedy mógłby zastać jej męża.

Steven wrócił do samochodu i pojechał do Edynburga, gdzie znajdowało się biuro firmy prawniczej McGraw and Littlejohn. Bez trudu odszukał właściwy budynek, ale z miejscem do parkowania w georgiańskim centrum miasta było już o wiele gorzej. W końcu znalazł jedno, niestety, oddalone o kilkaset metrów na północ. Wrzucił do parkomatu garść monet na godzinę parkowania i ruszył pod górę w stronę Abercromby Place.

Za grubymi czarnymi drzwiami z mosiężnymi klamkami i tabliczką z nazwą firmy znajdowały się następne, szklane, a za nimi była ściana z odsuwaną szybą. Steven wcisnął dzwonek. Otworzyła mu młoda dziewczyna. Pokazał jej kartę identyfikacyjną i wyjaśnił, że chce porozmawiać z prawnikiem Thomasa Rafferty’ego z farmy Crawhill.

- Chwileczkę - powiedziała dziewczyna, wyraźnie zaskoczona.

Steven oczekiwał takiej właśnie reakcji. Z ludzi, którzy z miejsca usłużnie pytali „w czym mogę pomóc” na ogół było niewiele pożytku. Usłyszał, jak dziewczyna woła jakąś panią Logan. W okienku pojawiła się kobieta w średnim wieku o pomarszczonej niczym pergamin skórze i Steven ponowił prośbę, pokazując swoją kartę identyfikacyjną.

W sumie minęło siedem minut, zanim Steven pokonał wszystkie przeszkody i został wprowadzony do sanktuarium Hectora McGrawa, głównego udziałowca w firmie.

- Muszę przyznać, że postawił mnie pan w trochę niezręcznej sytuacji, panie doktorze. Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo z Inspektoratu Naukowo-Medycznego - powiedział McGraw, wstając na powitanie gościa. – Czym właściwie się zajmujecie?

Steven wyjaśnił pokrótce zadania Inspektoratu i jego uprawnienia.

- I co pan wtedy zrobił?

- Raport stwierdzał wyraźnie, że rzepak zawiera trzy obce elementy zamiast dwóch wymienionych w licencji, więc zwróciliśmy na to uwagę właściwych władz.

Mimo że McGraw okazał zaskoczenie jego wizytą, Steven odniósł wrażenie, że prawnik miał gotowe odpowiedzi na wszystkie pytania, jakby spodziewał się, że ktoś kiedyś mu je zada.

McGraw po raz pierwszy wyglądał na zbitego z tropu.

- Wiem - odparł Steven. - Ale to nie wyglądałoby najlepiej. - To oburzające.

Steven milczał.

McGraw z nieskrywaną złością wziął głęboki wdech i powtórzył znane informacje.

McGraw wstał od biurka i otworzył szafkę. Wyjął z niej teczkę i bez słowa podał Stevenowi, który przejrzał ją i znalazł list zawierający instrukcje dotyczące fakturowania. Nie było w nim nic ciekawego oprócz referencyjnego kodu Pentangle, który miał być „przytaczany w całej korespondencji”. Brzmiał on SigV. Steven odczytał to jako Sigma 5. Opłaciło się tu przyjść.

Jadąc przez miasto do hotelu, Steven rozmyślał o nazwie Sigma 5. Choć przedstawiciele Pentangle, Childs i Leadbetter zaprzeczali, jakoby mieli coś wspólnego ze zleceniem analizy próbek rzepaku Agrigene z Peat Ridge, fakt, że na przygotowanych przez nich instrukcjach dotyczących fakturowania widniał kod SigV, nie mógł być zbiegiem okoliczności. Może Sigma 5 nie była nazwą żadnej firmy, tylko kryptonimem projektu finansowanego przez Pentangle? To miałoby sens, pomyślał Steven.

Ale po co wymyślać historyjkę o raporcie dostarczonym prawnikom Rafferty’ego w anonimowej przesyłce? Możliwe, że firma McGraw and Littlejohn nie chciała otwarcie wiązać się z nie do końca legalnym przedsięwzięciem - wręczenie rządowemu naukowcowi łapówki za sporządzenie dezinformującego raportu z pewnością nie było zgodne z prawem. Tak czy inaczej, jeśli Rafferty i spółka uznali, że muszą kłamać w tej sprawie, najwyraźniej mieli inne priorytety.

Kiedy Steven jechał Mehdlle Drive, biegnącą między parkami The Meadows i Brunsfield Links, zadzwoniła jego komórka. Zatrzymał wóz na poboczu.

- Mówi Jamie Brown - powiedział głos w słuchawce.

- Kto?

- Brzmi jak nazwa zespołu folkowego - powiedział Steven. Brown nie dał się zbić z tropu.

Steven zamknął oczy i zaklął w duchu. Brown okazał się lepszym śledczym, niż podejrzewał.

- Do mojego hotelu, Grange, na Whitehouse Terrace. Bądź o ósmej w barze.

Steven rozłączył się i wypuścił powietrze z ust. Nie spodziewał się takich komplikacji. Próbował dostrzec jakieś plusy tej sytuacji. Cóż, dobrze, że zdemaskował go Brown, a nie ten drugi, McColl. Tak czy inaczej, trzeba zachować ostrożność; z drugiej strony, Brown, dzięki swoim znajomościom, mógł się do czegoś przydać.

Po powrocie do pokoju Dunbar skontaktował się z Inspektoratem i spytał o nowe wiadomości. Podobnie jak Brown, centrala nie znalazła żadnych informacji o Pentangle i Sigmie 5, ale od urzędu skarbowego udało jej się wyciągnąć szczegółowe dane dotyczące konta bankowego i pakietu emerytalnego Geralda Millara. Steven zażyczył ich sobie, przejrzy je w wolnej chwili. Centrala zapowiedziała, że prześle materiały w ciągu najbliższej półgodziny. W tym czasie Steven rozebrał się, wziął prysznic i włożył świeże ciuchy. Kiedy ponownie włączył komputer, plik z zamówionymi informacjami już na niego czekał.

Dane okazały się bardzo interesujące. Gerald Millar uzyskał pełne uprawnienia emerytalne, co zdaniem Stevena w takiej sytuacji było niezwykłe i stało w sprzeczności z tym, co powiedziała mu Roberta z laboratorium w Ayrshire. Pracownicy składający wniosek o wcześniejszą emeryturę nie mogli liczyć na tak przychylne traktowanie. Co innego, gdy odchodzili na prośbę ministerstwa, które w nagrodę dopisywało im kilka lat pracy, by emerytura była wyższa. Steven zauważył, że suma wypłacana ryczałtem także została zwiększona.

- No, nieźle, Gerald - mruknął pod nosem.

Oprócz pakietu emerytalnego odnotowano jeszcze wpłatę trzydziestu tysięcy funtów na konto Millara, zaksięgowanych jako zyski ze sprzedaży akcji dwu spółek. Nie ma w tym nic dziwnego, pomyślał Steven, ale natychmiast dała znać o sobie jego podejrzliwa natura. Owszem, pieniądze mogły pochodzić ze sprzedaży akcji, ale czy to naprawdę były akcje Millara? Wpłaty mógł dokonać ktoś trzeci, nadając jej charakter legalnej transakcji. Steven poprosił Inspektorat o sprawdzenie tego wątku.

Było kilka minut po siódmej. Steven postanowił wykorzystać czas dzielący go od spotkania z Brownem na zajęcie się kwestią odpowiedzialności za rozwiązanie sytuacji w Blackbridge. Wydawało się, że to szkockie władze miały wyłączne prawo do podejmowania decyzji dotyczących rolnictwa w Szkocji, ale z tego, co mówili urzędnicy, wynikało, że nie jest to takie oczywiste. Wyglądało na to, że Ministerstwo Rolnictwa wciąż odgrywało wiodącą rolę w tych sprawach. Steven wszedł do Internetu i odszukał strony Szkockiej Egzekutywy i Ministerstwa Rolnictwa.

Trudno było przedzierać się przez gąszcz nieistotnych faktów, ale w końcu na ekranie pojawił się długi dokument o nazwie GŁÓWNA UMOWA MIĘDZY MINISTERSTWEM ROLNICTWA, ŻYWNOŚCI I RYBOŁÓWSTWA A SZKOCKĄ EGZEKUTYWĄ. Obie instytucje zobowiązywały się, że będą wzajemnie respektować swoje kompetencje, przekazywać sobie informacje, współpracować i tak dalej. Steven odniósł wrażenie, że praca człowieka, który przygotowywał ten dokument, musiała przypominać wędrówkę przez pole minowe. Czuł się, jakby między wierszami czytał modlitwę: Panie, spraw, abym nie deptał ludziom po nogach, zwłaszcza tych połączonych z tył-

kami, które jutro być może będę musiał całować. Wreszcie znalazł wiele mówiący ustęp:

Niniejsza umowa nie jest prawnie wiążąca i nie tworzy dla stron żadnych praw ani obowiązków. Zawarte w niej zobowiązania mają charakter wyłącznie honorowy.


- Czyli jesteś z Inspektoratu Naukowo-Medycznego - powiedział. - Mówią, że odważny z ciebie gość.

Steven uniósł brwi.

- To ty kilka lat temu ujawniłeś ten przekręt z przeszczepami w szpitalu Medic Ecosse w Glasgow, zgadza się?

Steven skinął głową. Przypomniał sobie, że w owym czasie prasa pisała o tej sprawie i, choć starał się do tego nie dopuścić, w niektórych artykułach pojawiło się jego nazwisko. Brown musiał znaleźć informacje w starych numerach gazety.

Steven posłał mu posępne spojrzenie.

Steven powiedział:

Brown milczał.

Brown dopił drinka i wyszedł. Steven zjadł kolację i wrócił do swojego pokoju, by przemyśleć wydarzenia tego dnia. Ledwie usiadł, zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się głos dyżurnego z Inspektoratu, który powiedział: sprawdź e-mail, po czym połączenie zostało przerwane. Steven spojrzał na słuchawkę.

- Co do licha? - mruknął. Coś takiego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło. Szybko ściągnął zakodowaną wiadomość od Inspektoratu i odszyfrował ją. Była krótka i zwięzła:

Przyjdź o dziesiątej wieczorem do hotelu lotniskowego w Edynburgu. Spytaj w recepcji o Harveya Grimesa.

Steven spojrzał na zegarek. Zostało niewiele czasu.

Na szczęście ruch na ulicach był mniejszy, niż można się było spodziewać. Trzy minuty przed dziesiątą Steven wjechał na hotelowy parking. Kiedy spytał w recepcji o Harveya Grimesa, został skierowany do pokoju na drugim piętrze.

- Pan Grimes czeka na pana - powiedział recepcjonista.

Steven zapukał i odruchowo rozejrzał się, by sprawdzić, czy korytarz jest pusty. Nie wiedział, po co tu właściwie przyszedł. Zupełnie jakby trafił w sam środek melodramatu i postępował zgodnie z jego regułami. Miał wrażenie, że usłyszał głos zapraszający go do środka, ale mogło to być tylko złudzenie. Mimo to otworzył drzwi. Zobaczył pusty pokój.

Steven nalał do szklanki dżinu i usiadł. Po co cała ta szopka z Harveyem Grimesem? Nigdy jeszcze nie widział, by Macmillan bawił się w jakieś głupie gierki. Był jednym z najbardziej rozsądnych i praktycznych ludzi, jakich znał.

Macmillan wszedł do pokoju i usiadł naprzeciwko Stevena.

- No cóż, dobrze wiedzieć, że jestem na dobrym tropie, nawet jeśli nie mam pojęcia, dokąd prowadzi... a może dostał pan polecenie przerwania śledztwa?

Macmillan potrząsnął głową.

- Nie, żeby je wydać, nasi wysoko postawieni przyjaciele musieliby się ujawnić. Pachołkowie przekazujący zawoalowane groźby nie mają prawa mi rozkazywać, więc wyrzucam ich za drzwi i tkwimy w impasie.

- Co to dla mnie znaczy?

- Nie jestem pewien, ale zaczynam mieć złe przeczucia. Dlatego właśnie tu przyjechałem.

- Aż tak źle? -Nawet gorzej.

Steven wrócił do samochodu, podekscytowany i zaniepokojony zarazem. Wielokrotnie doświadczał tego uczucia podczas służby w siłach specjalnych, zazwyczaj przed wyruszeniem na misję. Jeśli Macmillan był poddawany poważnym naciskom, oznaczało to, że gra toczy się o bardzo wysoką stawkę. Fakt, że za tym wszystkim stał ktoś z rządu - będącego, było nie było, pracodawcą Stevena - czynił tę sprawę jeszcze bardziej ekscytującą? Intrygującą? Nie, przerażającą. Tego właśnie słowa szukał.


10


Wielebny Robert Lindsay McNish uważał się za nieudacznika. Co gorsza, był też oszustem i szarlatanem. Stracił wiarę w wieku czterdziestu kilku lat, kiedy jego żona uciekła ze sprzedawcą samochodów, na pożegnanie nazywając McNisha największym nudziarzem na świecie. Nigdy się z tym nie pogodził. Zamiast przyznać się do narastającego w nim z każdym dniem cynizmu wobec bliźnich - zwłaszcza tych płci żeńskiej - dalej pełnił posługę kapłańską, kierując się wyłącznie troską o zapewnienie sobie środków do życia. Nie umiał robić nic innego, a koloratka stwarzała odpowiedni dystans między nim a resztą ludzkości.

Przez ostatnie siedem lat sprzedawał obietnicę żywota wiecznego szybko kurczącej się grupce emerytów, parafian z kościoła w Blackbridge, choć sam nie wierzył w ani jedno wypowiadane przez siebie słowo. Nie było mu

z tym dobrze, ale cóż, zmuszały go okoliczności. Powoli, ale nieubłaganie staczał się. Pewnego dnia, w nieodległej przyszłości, znajdzie się na dnie; wtedy zgasną światła i koniec. Dziękujemy i dobrej nocy, Robercie McNish.

Już dawno minęły czasy, kiedy Blackbridge mogło sobie pozwolić na utrzymanie własnej parafii. Kościół wciąż stał, ale schodzili się do niego wierni z czterech sąsiednich wsi, mających własne świątynie. Dlatego też niedzielną mszę odprawiano po kolei w każdej z nich. Ostatnia w Blackbridge odbyła się przed trzema tygodniami, więc McNish wynajął miejscową sprzątaczkę, by przyszła parę dni wcześniej niż zwykle i przygotowała kościół do pogrzebu małego Fergusona. Na szczęście, nie wiązało się to z dodatkowymi wydatkami, bo i tak w niedzielę przypadała kolej na mszę w Blackbridge.

W ciągu piętnastu lat posługi McNisha kościół parafialny w Blackbridge ani razu nie zapełnił się do ostatniego miejsca; ale dziś na pewno będzie pełen. Na pogrzeb małego Fergusona miało przyjść liczne grono jego kolegów i koleżanek ze szkoły w Livingston. Trwały co prawda wakacje, ale śmierć chłopca i jej okoliczności zostały dokładnie opisane w miejscowej prasie, radiu i telewizji, co czyniło ją ważnym wydarzeniem, mającym więcej wspólnego z show-biznesem niż z rzeczywistą tragedią. Ludzie chcieli powiedzieć, że znali lana Fergusona, tego chłopca, o którym była mowa w wiadomościach. Lepsza namiastka sławy niż zupełna anonimowość.

McNish pomyślał z mieszanymi uczuciami o morzu głów, które zobaczy zza pulpitu. Ogarnął go niepokój, choć zdawał sobie sprawę, że po tylu latach posługi nie powinien mieć tremy w takiej sytuacji. W końcu musiał tylko przekonać wszystkich, że życie tego chłopca było coś warte i że Wszechmocny miał cholernie dobry powód, by pozwolić szczurowi odgryźć dzieciakowi pół stopy i jeszcze zarazić go śmiertelną chorobą.

Na tę myśl wielebny pospiesznie podszedł do kredensu w jadalni, wyjął stamtąd opróżnioną do połowy butelkę wódki - po wódce nie śmierdział oddech - i pociągnął duży łyk. Otarł usta wierzchem dłoni i zatrzymał ją przy nich na chwilę, nieświadomie szukając ukojenia w dotyku warg, choćby swoich własnych. Wyjrzał przez okno plebanii na kościół stojący po drugiej stronie ulicy. Był to brudny, brzydki budynek z cegły, wymagający pomocy kompetentnego budowniczego, pomocy, na którą nie miał co liczyć, przynajmniej dopóki nie zmieni właściciela i nie zostanie przerobiony na skład dywanów, dyskotekę czy cokolwiek innego, czym ostatnimi czasy stawały się kościoły takie jak ten. McNish jeszcze raz pociągnął z butelki i odstawił ją do kredensu. No, śniadanie miał już z głowy.

Poczłapał do łazienki, stawiając bose stopy w pozycji „za dziesięć druga” i odkręcił kurek, po czym włożył rękę pod strumień, czekając, aż ucichnie bulgot w rurach i woda rozgrzeje się. Umył się, ogolił i spróbował jakoś ułożyć siwe włosy, ale jak zwykle oparły się jego wysiłkom i sterczały na wszystkie strony. Ubrał się w szaty liturgiczne; czując ucisk w pasie pomyślał, że nie przestanie tyć, dopóki nie skończy z jedzeniem w fast foodach. Na koniec założył okulary, pochylił się, by zawiązać buty - duże, solidne martensy, które może i nie pasowały do reszty stroju, ale na szczęście zasłaniał je ornat - i przepona podeszła mu do gardła, wywołując silną zgagę. Czym prędzej wrócił do łazienki po tabletki na niestrawność.

Czując w ustach smak mięty zmieszanej ze zwróconą wódką, McNish wyszedł z plebanii i skierował się do kościoła. Tam spojrzał na zegarek. Została mu jeszcze godzina. Skinieniem głowy powitał sprzątaczkę, która polerowała krawędzie pulpitu, po czym poszedł do zakrystii, by usiąść i przejrzeć notatki. Sporządził je po dość krępującej wizycie u Fergusonów, której celem było złożenie im kondolencji i zaplanowanie pogrzebu. W ogóle nie znał tej rodziny i miał kłopoty z nawiązaniem rozmowy, choć okazało się, że przed trzynastoma laty osobiście ochrzcił lana.

Wychodziło na to, że od tamtej pory żaden z Fergusonów ani razu nie zjawił się w kościele, a dzisiaj będą oczekiwali od niego, że powie coś mądrego o ich synu, jakby dzień w dzień spotykał się z nim na plebanii.

Z notatek niewiele wynikało. Chłopak miał trzynaście lat, nie wyróżniał się w nauce ani w sporcie; krótko mówiąc, właściwie w niczym nie był dobry, ale za to lubił żartować - to mogło się przydać. Nie miał zainteresowań, ale słuchał muzyki pop. Jego ulubionym zespołem był... Cholerny świat, gdzie ta kartka?

McNish szukał jej gorączkowo, gdy do zakrystii weszła organistka. Była to panna Pamela Sutton, emerytowana nauczycielka muzyki z sąsiedniej wsi.

- Wielebny coś zgubił? - spytała wesoło.

Panna Sutton zawsze była w doskonałym humorze, co strasznie działało McNishowi na nerwy. Zjadliwa odpowiedź już cisnęła mu się na usta, ale ugryzł się w język:

McNish wciągnął powietrze do ust przez zaciśnięte zęby. Wiedział, że ona to powie. Miał ochotę złapać ją za ramiona i trząść dotąd, aż różowe okulary spadną jej z oczu i zobaczy, jak naprawdę wygląda to cholerne życie.

-Nie mam pojęcia, proszę księdza. Jak to mówią, ta muzyka mnie nie bierze.

Przyszedł kościelny, a zaraz po nim zjawili się członkowie rady parafialnej, którzy tego dnia mieli pełnić funkcję odźwiernych. McNish wytłumaczył im, gdzie kto ma siedzieć i dorzucił do leżącego na stole przy drzwiach stosu książek z hymnami te, które zabrał stamtąd przed kilkoma tygodniami, bo były zbyt sfatygowane.

- Nie ma wyjścia, panno Sutton - powiedział, widząc, jak organistka krzywi się na ich widok.

Zaczęli się zjeżdżać żałobnicy, najpierw pojedynczo, a z czasem w coraz większych grupach, aż zapełnił się cały parter i trzeba było otworzyć galerie. McNish obserwował tę wesołą gromadkę. Tylko nieliczni uznali za stosowne włożyć tradycyjne ciemne ubranie i czarny krawat. Wielu wyglądało tak, jakby przyszli do supermarketu. Jedna z kobiet nawet miała na sobie pomarańczowy dres. McNish był świadom tego, że w takim tłoku znacząco zmieni się akustyka kościoła. Nie rozlegnie się echo, które na ogół przydawało jego głosowi uroczystego brzmienia. Będzie musiał mówić głośno, żeby ktokolwiek go usłyszał.

Przyjechał karawan i czterej mężczyźni powoli wnieśli trumnę do kościoła. Za nimi szli rodzice i siostry chłopca, tulący się do siebie w poszukiwaniu ukojenia. McNish zaczekał, aż usiądą w pierwszej ławie i nieśmiało skinął im głową, zanim podniósł oczy na resztę zgromadzonych. Dopiero teraz zauważył, że wszyscy wpatrują się w niego i poczuł lęk. O czym oni myślą? Nie wyglądali na przychylnie nastawionych. McNish miał przed sobą morze pozbawionych wyrazu twarzy.

- Zebraliśmy się tu dzisiaj, by podziękować za życie lana Fergusona - powiedział. - Na początek odśpiewajmy Psalm Dwudziesty Trzeci, „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego”.

McNish poczuł ulgę, kiedy w kościele rozbrzmiały organy, a odgłosy szurających butów i chrząknięcia odwróciły od niego uwagę. Było mu coraz trudniej patrzeć na ludzi zgromadzonych w kościele, dopadł go atak paniki. Zaczął podejrzewać, że wszyscy wiedzą, iż jest oszustem.

Usiłując opanować nerwy, utkwił wzrok w zabitym sklejką oknie po drugiej stronie kościoła, które jakiś łobuz wybił butelką po piwie. Muzyka ucichła, wszyscy usiedli i wielebny kontynuował swoją przemowę.

- Dziś jesteśmy całym sercem z rodziną lana, która doznała ogromnej straty. To najzupełniej naturalne, że dręczą ich dziesiątki pytań, muszą bowiem nauczyć się żyć bez ukochanego syna. Zawsze będzie im brakowało jego śmiechu i żartów. Pragnę ich zapewnić, że choć poszukiwane przez nich odpowiedzi nie sana pierwszy rzut oka oczywiste, nie oznacza to, iż nie istnieją. Niewykluczone, że na razie nie potrafimy ich pojąć. Bynajmniej nie są one przez to mniej ważne. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko położyć ufność w Panu i Jego wyrokach.

McNish zawiesił głos, wydało mu się bowiem, że ktoś mruknął pod nosem „ale pieprzy”, po czym rozległy się stłumione syknięcia. Przełknął ślinę i wmówił sobie, że to tylko złudzenie. Mówił dalej.

- łan, jak wielu jego rówieśników, uwielbiał muzykę pop i był fanem zespołu Travel. - Słysząc niespokojne szepty, podniósł głowę znad notatek i zobaczył, że członkowie rodziny chłopca spoglądają na siebie w zdumieniu. Coś było nie w porządku i McNish musiał znowu przerwać mowę, zagubiony i zawstydzony, bo nie wiedział, o co chodzi.

Usłyszał głośne szepty dochodzące z ław po drugiej stronie kościoła i uświadomił sobie, że są one skierowane do niego. Utkwił wzrok w uszminkowanych na czerwono ustach jakiejś dziewczyny, która pochyliła się do przodu i przeliterowała bezgłośnie... T.R.A.V.I.S.

- Przepraszam, miałem na myśli zespół Travis - ciągnął. - Z muzyką pop zawsze byłem na bakier.

Reakcja na jego żart była godna uroczystości przy Grobie Nieznanego Żołnierza z okazji Dnia Niepodległości. Na czoło McNisha wystąpił zimny pot. Żałobnicy byli mu wyraźnie nieprzychylni, ale mimo to zmusił się, by kontynuować, przekonany, że następny punkt programu może zmienić ich nastawienie.

- Ponieważ łan odszedł od nas w tak młodym wieku, pozwolimy sobie na zmianę tradycyjnego porządku nabożeństwa, by posłuchać jego ulubionej piosenki w wykonaniu zespołu... Travis. Koledzy lana przynieśli odtwarzacz i płyty i puszczą nam ten utwór.

Z ławy podnieśli się dwaj uczniowie, chłopiec i dziewczyna, ubrani w szkolne kurtki, sprawiający wrażenie odpowiedzialnych młodych ludzi. Członek rady parafialnej zaprowadził ich na podest. Stanęli na prawo od McNisha i włączyli odtwarzacz. Wyprostowali się, złożyli ręce za plecami i spuścili głowy.

McNish wpatrywał się w zabite sklejką okno, gdy kościół wypełniły dźwięki muzyki zespołu Travis. Wokalista śpiewał: Jesteś kawałkiem drewna unoszącym się na wodzie. Zdając sobie sprawę z gorzkiej ironii tych słów, wielebny aż skurczył się ze wstydu.

Dobrnął jakoś do końca mszy i razem z rodziną chłopca wsiadł do pierwszego samochodu za karawanem, by odbyć krótką podróż na cmentarz Canal Field. Wyczuwał rozczarowanie tych ludzi jego fatalnym wystąpieniem, choć nie odzywali się ani słowem - a może właśnie dlatego. Gorąco pragnął mieć już to wszystko z głowy, ale wiedział, że ceremonia jeszcze potrwa. Wielu ludzi szło za orszakiem na piechotę, trzeba było długo czekać, nim wszyscy zgromadzili się przy grobie.

McNish utkwił wzrok w grudce ziemi, a ludzie zaczęli zbierać się wokół świeżo wykopanego grobu. Trumna leżała nad otworem na dwóch szorstkich drewnianych podporach; wkrótce grabarze mieli spuścić ją na dno dołu na oczach krewnych trzymających symboliczne sznury.

Zapadająca cisza wskazywała na to, że wszyscy już dotarli na cmentarz. McNish stanął obok trumny i rozpoczął ceremonię.

- Krótki jest żywot człeka... - urwał w pół zdania, przerażony widokiem szczura, który wskoczył na wieko trumny i usiadł, wpatrując się w niego. Kilku żałobników zaczęło krzyczeć, a dwie kobiety uciekły w panice.

Dla McNisha tego wszystkiego było już za wiele. Stracił panowanie nad sobą, czerwona mgła przesłoniła mu oczy i zamierzył się na szczura modlitewnikiem, wrzeszcząc na cały głos:

- Zasrane paskudztwo! Wypierdalaj stąd, ty mały draniu! Wystraszone zwierzę zeskoczyło z trumny i uciekło.

McNish w ataku furii rzucił modlitewnikiem w szczura, posyłając mu kolejne wiązanki przekleństw. Nagle pośliznął się na mokrej trawie, zatoczył do tyłu i wpadł do grobu. W ostatniej chwili złapał się drewnianej podpórki, ale przy tym jego ornat podsunął się do góry, odsłaniając skrzętnie ukrywane martensy. Grabarze czym prędzej pospieszyli mu z pomocą i wyciągnęli go z dołu. McNish stał ze spuszczoną głową, oddychając głęboko. Piekły go uszy.

- Może wielebny kontynuować? - spytał ktoś.

McNish wziął kilka głębokich oddechów i skinął głową. Ktoś podał mu modlitewnik, ostrożnie, jakby nie chciał podchodzić za blisko. Książka była porwana i ubłocona.

- Krótki jest żywot człeka z niewiasty zrodzonego - odczytał.

Po zakończeniu pogrzebu McNish zauważył, że wszyscy trzymają się od niego z daleka. Najbardziej unikała go rodzina zmarłego, postanowił więc wrócić do plebanii na piechotę, żeby nie jechać samochodem w niezręcznej ciszy. Zdawał sobie sprawę, że będzie głównym tematem rozmów na stypie, na którą ostentacyjnie go nie zaproszono. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. W tej chwili chciał tylko drinka, kilku drinków, tylu, ilu potrzeba, by stłumić ból rozsadzający czaszkę.

Resztka wódki z kredensu wystarczyła na niecałą minutę i McNish zaczął gorączkowo szukać następnej butelki. Na pewno była gdzieś w domu, ale nie pamiętał gdzie. Wiedział, że schował ją tak, żeby wścibska gosposia nie mogła jej znaleźć, ale gdzie to było...?

Wreszcie sobie przypomniał. Schował wódkę pod sztuczną słomą w szopce świątecznej, przechowywanej w małej sypialni na tyłach plebanii. Poszedł tam chwiejnym krokiem, wyjął flaszkę spod Dzieciątka Jezus i pociągnął duży łyk. Wrócił do jadalni, usiadł przy stole i wrócił myślami do wydarzeń tego poranka. Chryste! Na cmentarzu byli nawet fotografowie. Trzymali się na uboczu, z dala od tłumu, ale McNish pamiętał, że wjeżdżając na cmentarz, zauważył długie teleobiektywy aparatów. Ten koszmar trafi na pierwsze strony gazet, co za upokorzenie.

- Zasrany szczur - mruknął. - Mały, pieprzony, zasrany szczur. Niepewnie wstał od stołu i zataczając się, podszedł do kominka, z które
go wyjął ciężki mosiężny pogrzebacz.

- Co, chcecie mnie zniszczyć? Parszywe małe skurwiele! Zobaczymy, kto kogo załatwi.

O dziwo, nikt nie widział, jak pijany McNish wrócił na cmentarz Canal Field i wdrapał się na biegnącą za nim ścieżkę flisacką. Może wszyscy siedzieli w domach z szacunku dla rodziny Fergusonów, a może ktoś zobaczył wielebnego, ale postanowił nic nie mówić. Szkoci byli równie dobrzy w niedostrzeganiu tego, co wprawiało ich w zakłopotanie, jak wszyscy inni ludzie.

McNish chwiejnym krokiem szedł ścieżką wzdłuż farmy Peat Ridge, wywijając pogrzebaczem nad głową i krzycząc na szczury, by pokazały się, to dostaną za swoje. Zatrzymał się, kiedy jeden z nich wybiegł z pola rzepaku i usiadł na środku ścieżki. Otumaniony alkoholem pastor uznał, że to właśnie ten był sprawcą jego kompromitacji. Teraz liczyła się tylko zemsta.

Cofnął się o pół metra i spróbował podnieść się na kolana. Musiał znaleźć pogrzebacz, który po uderzeniu w kamień poleciał gdzieś w krzaki. Poczułby się pewniej, mając go w dłoni.

- Sio, dranie - powiedział, machając rękami na szczury. Ale nawet nie drgnęły.

Strach szybko go otrzeźwił. Zaatakowane szczury powinny uciekać. A te dwa siedziały na środku ścieżki, nic sobie nie robiąc z jego wysiłków. Oddychając płytko, McNish klęczał i obserwował patrzące na niego

szczury. Cofnął się jeszcze kawałek, gdy nagle poczuł w nodze potworny ból. Trzeci szczur podkradł się do niego od tyłu i zatopił kły w prawej łydce. McNish chwycił odrażające stworzenie i pulchnymi palcami próbował rozewrzeć jego szczęki. Przeszkodził mu w tym drugi szczur. Wszedł pod sutannę i zaczął wspinać się po nogawce spodni. McNish krzyknął z przerażeniem i puścił pierwszego napastnika, by zająć się drugim, ale zaplątał się w szaty liturgiczne. Próbował poszarpać materiał, ale strój był solidnie uszyty. Ścisnął uda, by ochronić genitalia i zaczął skakać jak szalony, żeby strząsnąć szczura, który przywarł do jego nogi. Zaraz jednak stracił równowagę i przewrócił się. Uderzył głową o ziemię, ale ten ból był niczym w porównaniu z mękami zadawanymi przez szczury. McNish zaczął turlać się po ścieżce, licząc na to, że schroni się w wodzie jak przed rojem pszczół. Niestety, to nie był dobry sposób na szczury. W wodzie ofiara nie miała z nimi żadnych szans.

Strażnik podszedł do siatki oddzielającej pole od ścieżki flisackiej. Rozejrzał się, ale nikogo nie zauważył. Pewnie uznałby, że to fałszywy alarm, gdyby nie pies, który zaczął głośno szczekać i wyrywać się naprzód.

- Co tam widzisz, chłopie? - spytał mężczyzna, ostrożnie zaglądając w krzaki dzielące go od kanału. - Schował się tu jakiś palant? Może chcesz go stamtąd wykurzyć, co?

Strażnik spuścił psa ze smyczy. Owczarek przemknął pod siatką. Okrążył krzaki i wbiegł na ścieżkę. Zatrzymał się na brzegu kanału, głośno szczekając. Jego pan podążył za nim, choć przegramolenie się pod siatką zabrało mu nieco więcej czasu. Kiedy zobaczył, co znalazł pies, pobladł nieco i wyjął komórkę.

- Charlie? To ja, Mac. Lepiej tu przyjdź.

Kilka minut później dwaj strażnicy stali obok siebie, patrząc na ciało unoszące się na wodzie.

. - Myślisz, że nie żyje?

Inspektor Brewer przyglądał się, jak jego ludzie przewracają ciało Roberta McNisha na bok i wyciągają na brzeg.

Brewer skrzywił usta w półuśmiechu i wzruszył ramionami.

- Nie wiesz, czy miał jakichś krewnych? Sierżant wzruszył ramionami.


11


Steven pojechał do Jamesa Binniego dopiero po lunchu. Czekał z tym tak długo, bo chciał mieć pewność, że pogrzeb małego Fergusona już się skończył i że żałobnicy zdążyli się rozejść. Takie ceremonie, budzące zainteresowanie mediów, zawsze przyciągały polityków; widzieli w nich okazję do obfotografowania się i okazania wyborcom swojej troski. Steven nie wiedział, kto z establishmentu zjawi się na cmentarzu, ale wolał nie pokazywać się żadnym przedstawicielom władz. Pod wpływem przestróg Macmillana postanowił od tej pory działać bardzo dyskretnie.

Otwierając Stevenowi drzwi, Ann Binnie uśmiechnęła się ciepło i zaprosiła go do środka.

- James jest w swoim gabinecie - powiedziała. - Czeka na pana.

Zawołała męża i zaprowadziła Stevena do małego, wypełnionego książkami pokoju na tyłach domu. Binnie siedział w fotelu, z jedną ręką przewieszoną przez oparcie; w drugiej trzymał szklankę whisky.

- Dotrzyma mi pan towarzystwa? - spytał. - Zazwyczaj nie piję o tej porze, ale po tym, co zdarzyło się tego ranka, potrzebuję drinka.

Steven skinął głową.

Steven nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

- Co się stało? - spytał.

Binnie wziął łyk whisky i przez chwilę milczał, kręcąc głową, jakby nie był w stanie pogodzić się z tym, że to, co widział, zdarzyło się naprawdę. W końcu opowiedział o zajściu na cmentarzu Canal Field. Steven był wstrząśnięty.

- Myśli pan, że normalne zwierzę by się tak zachowało? Binnie patrzył na niego przez chwilę.

- Ann wspominała, że chce pan porozmawiać o szczurach - powiedział. - Nie, muszę przyznać, że to zachowanie nie było normalne. Prawdę mówiąc, w ostatnich tygodniach nasze urocze gryzonie robią wiele dziwnych rzeczy. Dlaczego pan się nimi interesuje?

- Domyśla się pan, co jest jej przyczyną? Binnie wzruszył ramionami.

- Może wzrost ich liczby powoduje zwiększenie agresywności. Może zachowują się jak mieszkańcy zatłoczonych miast. Zrobiło się ich za dużo, żyją w stresie i dlatego się wściekają?

Steven pociągnął drinka i zamyślił się.

Binnie był inteligentnym człowiekiem. Otworzył szeroko oczy, w lot odgadując, w czym rzecz.

Binnie skinął głową. - I glufozynatem.

Steven spojrzał znacząco na szklankę.

- Wypiłem tylko tego jednego drinka - zapewnił Binnie.

Na korytarzu weterynarz włożył kurtkę i krzyknął do żony, że jedzie na uczelnię. Ann Binnie zeszła na dół i powiedziała:

- Jestem pod wrażeniem, doktorze Dunbar. W dziesięć minut dokonał pan tego, co mnie nie udało się przez dobrych kilka dni. Musi pan zdradzić mi swój sekret.

Steven podszedł do samochodu i pomachał Binniemu, który minął go swoim volvo, jadąc w stronę Edynburga. Dunbar ruszył w tym samym kierunku drogą biegnącą między Crawhill a Peat Ridge, ale zwolnił na widok

idącej poboczem Eve Ferguson; dzięki charakterystycznym rudym włosom nie można jej było pomylić z nikim innym. Podjeżdżając bliżej, zauważył, że jest mocno wzburzona. Szła ze zwieszoną głową, trzymając ręce w kieszeniach płaszcza. Steven zatrzymał wóz obok niej i spojrzał na nią przez otwarte okno po stronie pasażera. Eve zdawała się go nie zauważać. Steven wysiadł z wozu i podszedł do niej.

- Słyszałem, co się stało - zaczął Steven. - James Binnie wszystko mi powiedział.

Eve pokręciła głową.

- To było coś strasznego - powiedziała. - Nie potrafię tego nawet wyrazić słowami. Mama i tata powinni zachować ten dzień w pamięci... Chyba należy im się chociaż tyle, żeby ich syn został z szacunkiem i godnością złożony w miejsce wiecznego spoczynku. A tymczasem to, co się zdarzyło, będzie do końca życia przyprawiać ich o koszmary. Mam nadzieję, że McNish zgnije w... o Boże, wcale nie. Jak mogę mówić takie potworne rzeczy? O mój Boże...

Eve zatrzymała się i wybuchnęła płaczem. Steven objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.

Minęła dłuższa chwila, zanim Eve uspokoiła się i odzyskała panowanie nad sobą. Steven uciszył ją, kiedy zaczęła go przepraszać.

- Nie ma za co - powiedział. - Pamiętaj, jestem obcy. Powiedz, co czujesz. Wyrzuć z siebie to wszystko.

Szli kawałek w milczeniu. Eve zaczęła mówić, powoli, ważąc słowa.

Eve otarła oczy i wydmuchała nos.

- Bo zaufałaś mi na tyle, by zwierzyć się ze swoich uczuć. - I to jedyny powód?

- Tak.

- Mogę spytać, w jakiej sprawie prowadzisz śledztwo?

Eve spojrzała na niego kątem oka.

- No to jak, powiesz mi, gdzie mogę ją znaleźć?

Eve milczała przez chwilę.

- Dokładnie. Około dwudziestu kilometrów stąd.

Steven zapisał szczegóły i podziękował Eve za pomoc.

- Czuje się, jakbym ją zdradziła - powiedziała.

- Nie zrobiłaś nic złego, wierz mi.

Steven powoli pojechał do Edynburga, rozmyślając o genetycznie zmodyfikowanym rzepaku i o tym, czy mógł on mieć jakiś wpływ na zmianę zachowania szczurów. Gdyby tak było, stałoby się jasne, co kryje się za dążeniem do zdyskredytowania Agrigene i zniszczenia upraw. Z tego jednak wynikałoby, że ktoś już wie o zmianie zachowania szczurów. Ale kto? I jak się dowiedział?

Czy ta odmiana rzepaku rośnie także na innych polach? Czy tylko Agrigene miała kłopoty ze swoimi uprawami, czy też problem był bardziej ogólny i dotyczył zastosowanych herbicydów? Pojawiało się więcej pytań. Ostrzeżenia udzielane Inspektoratowi dowodziły, że rząd, a przynajmniej część jego członków wiedziała, że z rzepakiem jest coś nie tak, ale nie zamierzała działać otwarcie.

Czy mogła to być aż tak delikatna sprawa? Może to obawa przed skandalem i nieprzychylnymi komentarzami w prasie sprawiła, że władze poczuły się zmuszone podstępem przerwać eksperyment i znaleźć pretekst do zniszczenia jego wyników? To wyjaśniałoby też, skąd wzięła się sowita emerytura Geralda Millara. Nie dostałby jej bez oficjalnego przyzwolenia z góry. Pewnie został namówiony do sporządzenia dezinformującego raportu, który miał zdyskredytować Agrigene i doprowadzić do zakończenia jej eksperymentów; nie wiedział o tym ani Fildes, jego przełożony, ani żaden ze współpracowników.

To wskazywałoby, że sprawa nie została załatwiona normalnymi kanałami, tylko była częścią tajnej operacji prowadzonej przez koła rządowe i prawdopodobnie cieszącej się poparciem kogoś zajmującego wysokie stanowisko. Steven mógł się założyć, że zna jej kryptonim. Sigma 5. To wyjaśniałoby gwałtowną reakcję na zainteresowanie Inspektoratu tą nazwą. Najwyraźniej cały plan wziął w łeb, kiedy urzędnicy dwóch rządów zaczęli spierać się o to, kto właściwie odpowiada za sytuację w Blackbridge.

Steven starał się przeanalizować tę sprawę w szerszym kontekście. Domyślał się, że to wszystko ma jakiś sens, jakkolwiek przerażający. Dawno minęły czasy, kiedy ludzie wierzyli, że rząd byłby niezdolny do takiej podłości. W ostatnich latach wyszło na jaw zbyt wiele kompromitujących afer. Tak czy inaczej, opinia publiczna była przeciwna genetycznie zmodyfikowanym uprawom, a rząd miał to gdzieś i przyznawał firmom badawczym niezliczone licencje na eksperymenty.

Owszem, wiele zezwoleń - na przykład to, które dostała Agrigene - zostało udzielonych przed tym, jak pod wpływem artykułów w prasie słowo „genetyczny” zaczęło budzić przerażenie, ale każde z nich było ważne przez kilka lat. Licencja Agrigene wygasała w roku 2003.

Ale jeśli problem był bardziej ogólny i wynikał ze stosowania silnych herbicydów to niszczenie wyłącznie upraw Agrigene nie miało sensu, rozumował Steven. Podobne eksperymenty prowadzono na obszarze całej Wielkiej Brytanii. Rzepak odporny na herbicydy był jedną z najczęściej uprawianych genetycznie zmodyfikowanych roślin. To zdawało się wskazywać, że coś złego działo się tylko na farmie Peat Ridge. Ale co? Steven poczuł niepokój na tę myśl. Z tego, co wiedział, wynikało, że uprawiany rzepak był w pełni zgodny z opisem przedstawionym przez Agrigene.

- Niech to diabli - westchnął Steven. Nietrudno było snuć teorie, kiedy wszystko zdawało się układać w logiczną całość, ale wystarczyło, że coś nie pasowało - choćby najdrobniejszy szczegół - a cały trud szedł na marne.

Uznał, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko ostrożnie kontynuować śledztwo i próbować zachować otwarty umysł. Oznaczało to, że będzie musiał rozważyć inne powody, dla których rząd mógł zdecydować się na podjęcie tajnych działań mających na celu zdyskredytowanie Agrigene i zniszczenie nieszkodliwego rzepaku.

Steven wjechał do Dorset Place i znalazł parking dla gości obok ładnego bloku mieszkalnego, stojącego na południowym brzegu Union Canal. Wyjął z kieszeni kartkę, na której miał zapisany numer mieszkania Trish Rafferty, po czym podszedł do drzwi i wcisnął guzik domofonu.

Trish Rafferty otworzyła mu. Steven wszedł do środka i skierował się w stronę schodów. Wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie i zapukał cicho do uchylonych drzwi.

- Wejść.

Steven od razu zauważył, że Trish Rafferty jest wściekła. Stała na środku salonu z ramionami skrzyżowanymi na piersi i czerwoną twarzą. Wyraźnie miała kłopoty z utrzymaniem nerwów na wodzy. Steven, zbity z tropu jej zachowaniem, wyjął kartę identyfikacyjną.

Trish tylko rzuciła na nią okiem.

- Mam już tego dosyć - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Obiecaliście mi, że nigdy więcej się ze mną nie skontaktujecie! Obiecaliście! Słyszysz, co mówię? Co wy sobie myślicie, że możecie ot tak przychodzić do mojego domu?

W pierwszym odruchu Steven chciał wytłumaczyć, że zaszła jakaś pomyłka i że na pewno nie było tu jeszcze nikogo z Inspektoratu Naukowo-Medycznego, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Może lepiej poczekać, aż kobieta powie, co jej leży na sercu.

Trish długo patrzyła na Stevena, po czym powiedziała podejrzliwym tonem:

- Coś ty za jeden?

Steven przystanął przy murku otaczającym parking i spojrzał na kanał. No, no, no, pomyślał. O co jej chodziło? Nie ulegało wątpliwości, że Trish Rafferty niedawno miała do czynienia z jakimiś przedstawicielami władz i wzięła go za jednego z nich, kimkolwiek byli. Robi się coraz ciekawiej... Do tej pory Steven nie wyobrażał sobie, by żona Rafferty’ego mogła brać czynny udział w tej aferze. Jak ona to ujęła? Powiedziała im wszystko, co wiedziała i nie chciała więcej widzieć ani ich, ani jego. Czy on to jej mąż? Jeśli tak, to Steven znał już odpowiedź na pytanie o szanse uratowania małżeństwa Raffertych. Były zerowe. Pozostałe informacje to coś w rodzaju nieoczekiwanej premii.

Steven wsiadł do samochodu i zerknął na okno Trish Rafferty. Patrzyła na niego, trzymając przy uchu telefon. Bardzo chciałby wiedzieć, do kogo dzwoniła.


12


Kiedy Steven jechał do hotelu, zadzwoniła jego komórka. W słuchawce rozległ się głos Jamiego Browna.

w połowie drogi, w barze Bennetfs na Tollcross. Brown dotarł tam pierwszy; Steven zastał go przy kontuarze, sączącego whisky. Do lokalu powoli schodzili się ludzie wpadający tu na drinka po pracy.

- Słyszałeś, co się działo na pogrzebie małego Fergusona? – spytał Brown.

Steven przytaknął i stwierdził, że dla rodziców musiało to być koszmarne przeżycie.

- Przez wzgląd na rodzinę chłopca zamierzamy ograniczyć fajerwerki do minimum - powiedział Brown. - Musimy opisać ostatnią kąpiel pastora, ale nie będziemy rozwodzić się nad jego zachowaniem na cmentarzu. Stary pijus.

Steven skinął głową.

Steven machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Mów dalej.

Brown spojrzał na niego chytrze i powiedział z japońskim akcentem jak z filmu z Bondem.

Steven doskonale wiedział, co to znaczy, ale nie był pewien, czy wyjawić to Brownowi.

- A powinno - ciągnął dziennikarz. - W twoich aktach jest podobna luka. Steven spojrzał na niego z kamienną twarzą.

co najwyżej psom, więc pewnie bardziej nadaję się na... och, powiedzmy, na faceta z funduszu wysokiego ryzyka.

Steven z trudem powstrzymał się od uśmiechu. Powiedział Brownowi, że dobrze się spisał.

- Czyli pozostaje nam teraz dowiedzieć się, dlaczego wiejski pijaczyna, niedoszły miłośnik matki-ziemi, wziął sobie za wspólników dwóch byłych żołnierzy SAS.

Steven polubił Browna. Był o wiele bystrzejszy, niż się na początku wydawało. Nadszedł czas, by mu zaufać i dać coś w zamian za jego informacje.

- Chodzi ojej męża?

- Pani Rafferty wygląda na inteligentną, silną kobietę, która nie złamie danego słowa, chyba że uzna, iż ktoś ją zdradził.

Steven powiedział mu o ostrzeżeniach otrzymywanych przez Inspektorat. Brown gwizdnął przeciągle.

Steven uśmiechnął się, jak zawsze niechętny zagrywkom rodem z taniej literatury sensacyjnej, ale to, co mówił Brown, miało sens. Organizatorzy tajnych operacji bali się rozgłosu jak ognia.

- Zostawię ten list w twoim hotelu.

Kiedy Steven wyszedł spod prysznica, zadzwonił telefon.

Steven spytał, jak tam dojechać, zapisał wskazówki i szybko się ubrał. Pojechał na stare miasto, gdzie mrok, brud i historia wraz z wieczorną mgłą stworzyły odpowiedni nastrój do tego rodzaju wizyty. Wysiadł z wozu i po kilku minutach znalazł niepozorny budynek kostnicy opisany przez Brewera. Zadzwonił do drzwi. Otworzył mu pracownik w białym kombinezonie, na który nałożony miał obszerny plastikowy fartuch, sięgający podłogi, ale niezasłaniający czubków butów. Oglądając kartę identyfikacyjną Dunbara, mężczyzna głośno pociągnął nosem i podrapał się po szczeciniastym podbródku, po czym odsunął się na bok i wpuścił go do wnętrza skąpanego w jasnym świetle i wypełnionego wonią formaliny. Pracownicy kostnic mają w sobie to coś, pomyślał Steven, ale wolał nie wiedzieć, co dokładnie. Skierował się w stronę, z której dochodził głos Brewera.

- Ach, doktorze Dunbar, pomyślałem sobie, że zainteresuje pana to, co obecny tu doktor Levi ma do powiedzenia na temat wielebnego McNisha - powiedział Brewer.

Steven wszedł do prosektorium, w którym dyżurny patolog właśnie skończył sekcję zmasakrowanego mężczyzny. Lekarz sądowy skinął głową asystentowi, który zaczął nawlekać igłę, by zszyć długie rozcięcie ciągnące się od gardła po pępek.

Levi, drobny mężczyzna w grubych okularach o kwadratowych oprawkach, które zupełnie nie pasowały do jego gruszkowatej twarzy, ściągnął rękawice i zamaszystym gestem wrzucił je do kosza. Metalowa pokrywa opadła z brzękiem podobnym do odgłosu uderzenia w cymbał. Stevenowi przypomniała się anegdota, jak to Fred Astaire potrafił podobno przejść przez scenę, rzucić niedopałek papierosa i rozdeptać go, nie gubiąc rytmu kroków.

- Ten człowiek się nie utopił - powiedział Levi. - Przyczyną śmierci był upływ krwi spowodowany ugryzieniami: ślady zębów wskazują, że zrobiły to szczury. Ta rana okazała się śmiertelna.

Lxvi odpędził asystenta niecierpliwym gestem ręki i wskazał ślady zębów na szyi McNisha.

Brewer spojrzał na niego z niedowierzaniem.

Steven wrócił do hotelu i, mimo że kąpał się przed kilkoma godzinami, wziął prysznic, by zmyć z siebie drażniący, słodkawy zapach formaliny, przywołujący nieprzyjemne wspomnienia. Woń uleciała, ale obraz ciała McNi-sha pozostał; nie pomogły nawet trzy dżiny z tonikiem. Szczury z Blackbridge zabiły człowieka - może nawet dwóch, jeśli liczyć lana Fergusona. Tak agresywne zachowanie było u tych zwierząt czymś niespotykanym. Owszem, nie wiadomo, czy ofiary ich nie sprowokowały, przynajmniej w przypadku McNisha. Niewykluczone, że po pijanemu wpadł do kanału i rozdrażnił szczury - a mały Ferguson mógł przypadkiem nadepnąć na któregoś - ale sytuacja i tak była niepokojąca. Trzeba będzie coś zrobić.

Wszystkich uprzedził „Clarion”. Następnego ranka ukazał się w nim artykuł potwierdzający największe obawy Jamiego Browna co do zamiarów McColla. Na pierwszą stronę trafiło zdjęcie z pogrzebu - zgodnie z przewidywaniami Browna pokazujące szczura siedzącego na trumnie lana Fergusona, z widocznym w tle McNishem patrzącym na zwierzę oczami psychopaty. Nagłówek głosił: TEN SKANDAL MUSI SIĘ SKOŃCZYĆ. Artykuł był pomyślany jako wezwanie do krucjaty przeciwko haniebnym zaniedbaniom władz w zwalczaniu rosnącej populacji szczurów w Union Canal. Poprzedniego dnia jeden z tych „paskudnych stworów” zbezcześcił pogrzeb nastolatka z Blackbridge, lana Fergusona, przysparzając rodzinie niepotrzebnego bólu i cierpienia.

- A ten twój szmatławiec to co robi? - burknął Steven, czytając dalej.

Autor artykułu złożył Fergusonom najszczersze wyrazy współczucia i obiecał, że nadal będzie naciskał na „winowajców”, aż wreszcie ktoś dopilnuje, by nikogo już nie spotkała taka tragedia.

Stevenowi robiło się niedobrze, na widok takiej obłudy. Szczęście w nieszczęściu, że „Clarion” nie poruszył kwestii zmiany zachowania szczurów. Kampania przeciwko nim pewnie skończy się ich wybiciem, co w tej sytuacji było nawet wskazane. W dalszej części artykuł wspominał o sprzeciwie ludności wobec prowadzonych w Blackbridge eksperymentów z genetycznie zmodyfikowaną roślinnością i narzekał na brak działań ze strony władz. Autor domagał się interwencji na szczeblu rządowym i żądał, by odpowiedzialni ministrowie wrócili ze swoich niekończących się urlopów i osobiście zajęli sprawą. Dalej zamieszczone były ich nazwiska - przy każdym widniała wysokość pensji, czas trwania urlopu, a nawet miejsce, w którym dany członek rządu obecnie zażywał kąpieli słonecznych. Chcemy, by sprawą zajęli się kataryniarze, a nie ich małpy, domagał się „Clarion”. Jest ich już tyle, że można założyć zoo!

Kiedy Steven szykował się do wyjazdu do Blackbridge, w hotelu zjawił się Jamie Brown. Przyniósł list, o którym wspomniał poprzedniego dnia. Steven schował kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki i podziękował skinieniem głowy.

Rozstali się i Steven zaczął myśleć o jedynej kwestii, której nie poruszył w rozmowie z Brownem: chodziło o zmianę zachowania szczurów i jej możliwy

związek z genetycznie zmodyfikowanym rzepakiem. Tak naprawdę nie jechał do Blackbridge po to, by porozmawiać z Eve - choć zamierzał to przy okazji zrobić - tylko by spytać Jamesa Binniego, czy dostał już wyniki sekcji szczura.

Ann Binnie potrząsnęła głową.

- Dziś rano raczej nie - stwierdziła. - Mąż powiedziałby mi o tym. Może poproszę go, żeby zadzwonił do pana, kiedy się czegoś dowie?

Steven zostawił jej numer swojej komórki i grzecznie podziękował za kawę. Poszedł ulicą do Blackbridge Arms i spojrzał na zegarek. Jeszcze nie nadeszła pora lunchu. Chciał zamienić kilka słów z Eve, zanim zacznie się ruch. Wszedł do baru i zamówił małe piwo. Sączył je powoli do chwili, gdy Eve zauważyła go, przechodząc z kuchni do sali.

Eve spojrzała niepewnie na zegar wiszący nad kontuarem. Była za pięć dwunasta.

Eve zdjęła fartuch i włożyła żakiet.

- I nie zauważyłaś w niej żadnej zmiany? Nie była zaniepokojona lub skryta? Nie wydała ci się nerwowa?

Eve wzruszyła ramionami.

Eve szeroko otworzyła oczy.

- A ja miałabym to wypaplać tobie?

- Tylko jeśli uznasz, że może to mieć dla mnie znaczenie. Jeśli okaże się, że kobieta znalazła sobie faceta albo nakłamała w zeznaniu podatkowym, a nawet jeśli kogoś zarżnęła i wsadziła zwłoki do kufra, nie chcę o tym wiedzieć. Umowa stoi?

Eve spojrzała niespokojnie na zegarek. – Muszę już lecieć.

- To jak, zrobisz to?

Eve miała niepewną minę.

Eve zamyśliła się na chwilę, po czym powiedziała:

- Zgoda. Bądź tu o wpół do ósmej.

Steven wybrał się do Livingston, by zobaczyć się z Brewerem. Wysiadając z samochodu, zobaczył Alexa McColla. Dziennikarz „Clariona” właśnie wychodził z komisariatu. Steven natychmiast wskoczył z powrotem do samochodu i udawał, że grzebie w schowku, dopóki McColl nie wsiadł do swojego wozu i nie odjechał.

Brewer pchnął leżący na biurku świstek papieru w stronę Stevena.

- Tak jest napisane w raporcie z sekcji.

Steven nie wierzył własnym oczom, czytając raport kończący się wnioskiem „śmierć przez utonięcie”. Spojrzał na Brewera.

Brewer w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.

- Nie wiem - odparł z rezygnacją. - Kurde, mam nadzieję, że wy wszyscy wiecie, co robicie.


13


W pierwszym odruchu Steven chciał dopaść Leviego i zażądać odpowiedzi, dlaczego w raporcie podał inną przyczynę zgonu niż w kostnicy. Zaraz jednak uspokoił się i zmienił zdanie. W ten sposób nic by nie wskórał, a tylko niepotrzebnie okazałby zainteresowanie aferą z Blackbridge. Owszem, czułby pewną satysfakcję, gdyby Levi przyznał, że padł ofiarą nacisku, ale przecież akurat co do tego nie było żadnych wątpliwości. Pytanie tylko, kto nalegał na podanie fałszywej przyczyny zgonu? Steven był przekonany, że Levi sam wiedział niewiele ponad to, iż polecenie zostało wydane na wysokim szczeblu.

Rozmowa z szanownym panem doktorem nie mogła zatem przybliżyć wyjaśnienia zagadki Sigmy 5. Nie było więc sensu dłużej zawracać sobie głowy Levim. Zamiast tego, Steven zaczął zastanawiać się nad przyczynami zatajenia prawdziwej przyczyny zgonu McNisha.

Sigma 5 najwyraźniej nie chciała, by dziennikarze dowiedzieli się o udziale szczurów w śmierci pastora - pewnie obawiała się, że ktoś powiąże zmianę ich zachowania z eksperymentem z genetycznie zmodyfikowanym rzepakiem, o ile te dwie sprawy rzeczywiście miały ze sobą cokolwiek wspólnego. Po raz kolejny tknęło Stevena słabe, ale uporczywie powracające przeczucie, że z uprawami Agrigene wszystko jest w porządku; że to najzwyklejszy w świecie rzepak.

Działania przeciwników firmy wskazywały jednak na to, że w roślinach tych mogło być coś, o czym Steven nie wiedział, a co odróżniało rzepak z Peat Ridge od innych genetycznie zmodyfikowanych odmian. Z rozważań tych płynął jeden wniosek: trzeba jeszcze raz porozmawiać z kierownikiem technicznym Agrigene, Phillipem Grimble’em.

Steven był na tyle blisko Peat Ridge, że mógł to od razu załatwić. Skręcił na drogę wiodącą do farmy i, zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, został zatrzymany przez ochroniarzy. Tak jak poprzednio, musiał przejść przez rytuał okazania karty identyfikacyjnej, ale tym razem wprowadził do niego pewne urozmaicenie, pytając strażnika z telefonem, czy człowiek z Agrigene nadal jest u Lane’a. Był.

- No cóż, doktorze, ufam, że przyjechał pan tu, by powiedzieć mi, że władze wreszcie przyznały się do błędu, zgodziły się wypłacić nam duże odszkodowanie, a my możemy od tej chwili zrezygnować z usług agencji ochroniarskiej? - powiedział Ronald Lane na powitanie.

- Nie całkiem - odparł Steven. - Niestety, decyzja nie należy do mnie. Ja mam tylko pilnować, by wszystko odbywało się zgodnie z zasadami fair play. Właściwie to chciałbym zamienić kilka słów z panem Grimble’em, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

- Słowa, słowa, słowa - prychnął Lane. - Słów nam nigdy nie brakuje. Gorzej z czynami. Phillip jest tam, w gabinecie, przygotowuje naszą linię obrony - powiedział z kwaśnym uśmiechem. Wskazał drzwi na korytarzu. - Jeśli nie jestem już panu potrzebny, doktorze, to pan wybaczy, ale mam sporo pracy.

Steven podziękował mu i poszedł do Grimble’a. Zapukał i zajrzał do pokoju.

- Mogę wejść?

Grimble podniósł głowę znad papierów i powiedział zmęczonym głosem:

modyfikacji, choć w licencji była mowa tylko o dwóch. Zamierzają powołać biegłych, którzy potwierdzą to przed sądem, o ile dojdzie do procesu.

- powiedział. - Jeśli jeden mówi, że coś jest białe, to bez żadnego trudu można znaleźć drugiego, który stwierdzi, że czarne. Chryste, to tak jakby próbować pływać w melasie! - Potarł kark i położył ręce z powrotem na biurku. - Przepraszam - rzucił. - W czym mogę pomóc?

- spytał Steven.

Wyjaśnienia Grimble’a wskazywały ponad wszelką wątpliwość, że niemożliwe jest, by ze wszystkich eksperymentów Agrigene tylko ten z Peat Ridge stwarzał jakieś zagrożenie. Sigma 5 na pewno wiedziała o pozostałych i, co ważniejsze, o tym, że prowadzone sana tej samej odmianie rzepaku. Gdyby ktoś rzeczywiście próbował zatuszować związek między eksperymentalnymi uprawami a niepokojącymi zmianami zachowania zwierząt, musiałby wszcząć kampanię także przeciwko doświadczeniom prowadzonym w Anglii.

Steven wrócił do hotelu i przez resztę popołudnia pisał wstępny raport dla Inspektoratu. Zawahał się przed jego wysłaniem, mimo że komputer ustawiony był na automatyczne szyfrowanie dokumentów. W końcu postanowił zaznaczyć, że raport ma trafić do rąk własnych Macmillana. Inspektorat Naukowo-Medyczny był stosunkowo małą agencją. Steven znał wszystkich jej członków i ufał im, ale niepokoił go udział rządu w tej aferze. Kiedy pojawiały się kłopoty z odróżnieniem ludzi dobrych od złych, dojść mogło do różnego rodzaju nacisków. Nadanie wiadomości poufnego charakteru nie czyniło jej niedostępną dla innych pracowników Inspektoratu - jednak jej otwarcie powodowało automatyczne zapisanie godziny, daty i kodu odczytującej osoby. Dlatego nikt nawet nie śmiał o tym myśleć.

Steven wysłał pełny raport na temat postępów w śledztwie i swoich przemyśleń w związku z całą sytuacją; ponadto, w oddzielnym e-mailu poprosił o informacje dotyczące przebiegu służby wojskowej Childsa i Leadbettera. Nie liczył na to, że zdobędzie jakiekolwiek dane o działaniach sił specjalnych, w których służyli - takie wiadomości trzymane były w głębokiej tajemnicy - ale miał nadzieję, że uda mu się poznać więcej szczegółów niż Jamiemu Brownowi.

Kiedy skończył pracę, zadzwonił do swojej szwagierki, Sue, by spytać, czy może przyjechać na weekend i zamienić kilka słów z Jenny.

- Porozmawiamy o tym, kiedy przyjedziesz. Zawołam Jenny, ona zaraz wyda ci rozkazy.

Steven rozmawiał z córką przez dziesięć minut. Jenny trajkotała bez przerwy o przedszkolu, o tym, co będzie tam robiła i czego się nauczy. Na zakończenie spytała:

- Złapałeś już jakichś łobuzów, tatusiu?

- Jeszcze nie, Orzeszku, ale pracuję nad tym. Steven wypił drinka w barze hotelowym i poprosił barmana o radę, dokąd

następnego wieczoru może zabrać Eve Ferguson. Skoro Childs i Leadbetter nie odstępowali Rafferty’ego na krok, nie pozostawało nic innego, jak tylko spróbować za pośrednictwem Eve raz jeszcze skontaktować się z Trish Rafferty.

- Chodzi mi o jakieś niezwykłe, wyjątkowe miejsce - powiedział.

Steven przekąsił coś w barze i poszedł na spacer. Dzielnica, w której znajdował się hotel, była zamożna i ładna; przy wysadzanych drzewami alejach wznosiły się duże domy z ogrodami. Na żwirowanych podjazdach stały bmw i mercedesy; w przerobionych stajniach i domkach ogrodnika mieszkali ambitni przedstawiciele klasy średniej, a w posiadłościach schronienie znalazły fortuny gromadzone przez pokolenia.

Wiatr ustał i powietrze wypełniały zapachy późnego lata. Spacerując po okolicy, Steven pomyślał, że w niektórych z tych domów mogą mieszkać ludzie pracujący dla szkockich władz, a nawet członkowie kierującego krajem establishmentu, ludzie, którzy mogli wiedzieć, co u licha działo się w Blackbridge.

Jedząc śniadanie w hotelowej oranżerii, Steven czytał „Scotsmana”. Był w nim artykuł Jamiego Browna. Opisywał przepychanki na górze i ubolewał nad tym, że różne władze toczą niekończące się spory o to, kto powinien zająć się problemem szczurów w okolicach Blackbridge. Miejscowi radni twierdzili, że sprawa leży wyłącznie w ich kompetencjach; sejmik okręgowy upierał się, że odpowiedzialność spoczywa na szkockim Ministerstwie Wsi. Jego przedstawiciele natomiast twierdzili, że sytuacją powinno zająć się Ministerstwo Zdrowia, i tak bez końca.

Brownowi udało się uzyskać wypowiedzi kilku specjalistów na temat możliwych sposobów rozwiązania problemu. Wynikało z nich, że trucizna nie byłaby wystarczająco skutecznym środkiem. Należało „wyedukować” społeczeństwo i oświecić ciemny lud w kwestii utrudniania życia szczurom. Przede wszystkim trzeba było uniemożliwić gryzoniom dostęp do źródeł żywności, szczególnie worków ze śmieciami, które na ogół nie były odpowiednio zabezpieczane.

Trochę na to za późno, pomyślał Steven, ale jego sceptycyzm mógł być powodowany niechęcią do ekspertów, którzy chcieli edukować społeczeństwo. Nie cierpiał takiego gadania. Poranek był tak ładny, że został w ogrodzie nieco dłużej, niż zamierzał. Podszedł do studni życzeń i położył dłonie na ceglanej obudowie, myśląc o Lisie, ale już bez smutku. Uśmiechnął się do swoich wspomnień, ale czuł lekkie wyrzuty sumienia spowodowane tym, że tego wieczoru pójdzie na kolację z inną kobietą.

Wyszedł na parking i wsiadł do samochodu. Zapiął pas i przekręcił kluczyk w stacyjce, ale silnik nie zapalił. Ponowił próbę, a potem poruszył kierownicą w lewo i w prawo, by upewnić się, że jest odblokowana. Przekręcił kluczyk po raz trzeci i znów nic. Silnik milczał jak zaklęty.

Jedynym dźwiękiem, oprócz dochodzącego z ogrodu ćwierkania ptaków, było ciche, melodyjne brzęczenie, jakby poruszanych wiatrem dzwoneczków.

- Cholera - westchnął Steven zły, że zawiódł go samochód, którym jeździł niewiele ponad rok. W dzisiejszych czasach powinno się produkować trwalsze akumulatory, pomyślał gorzko. Żeby to się chociaż stało w zimie. Sprawdził akumulator, przekręcając kluczyk w stacyjce i włączając po kolei różne urządzenia. Zaszumiał wentylator, radio działało bez zarzutu, światła odbijały się w oknach hotelowej jadalni. Akumulator był sprawny. Steven westchnął i położył dłonie na kierownicy, zastanawiając się, co dalej, gdy nagle zorientował się, że znów słychać to ciche dzwonienie - mimo że nie wiał wiatr.

Po plecach przeszedł mu lodowaty dreszcz, a na czoło wystąpił zimny pot. Dziwne dźwięki rozlegały się przy każdym przekręceniu kluczyka. Wcale nie dochodziły z daleka; dobywały się spod maski silnika i bynajmniej nie były przypadkowe. Brzmiało to jak jakaś muzyka... tak, to była melodia, którą Steven znał... skromny bo skromny, ale nie ma to jak...

Steven wyskoczył z samochodu, sturlał się po porośniętym trawą pagórku i zasłonił głowę rękami. Nie stało się nic.

Czekał w napięciu jeszcze minutę, a potem ostrożnie poczołgał się na górę, w stronę samochodu. Wciąż słyszał melodię. Powoli uchylił drzwi od strony kierowcy i pociągnął dźwignię otwierającą maskę silnika. Towarzyszący temu trzask sprawił, że serce podskoczyło mu do gardła. Uspokoiwszy się, przeszedł na przód samochodu i wsunął dłoń w szparę między maską a karoserią. Nie wymacał żadnych kabli, więc zwolnił drugi zatrzask i podniósł klapę.

Na silniku stała mała pozytywka z sosnowego drzewa połączona z rozrusznikiem przez transformator obniżający napięcie, przyczepiony taśmą klejącą do bloku cylindrów. Właśnie brzmiały ostatnie takty melodii: „Nie ma to-o jak dom...”. Kiedy pozytywka zaczęła grać od początku słowa piosenki, Steven ze złością powyrywał z niej kable. Wyciągnął ją spod maski, czując silne mdłości. Przecież to mógł być blok semtexu. Na razie skończyło się na ostrzeżeniu.

- Wszystko w porządku? - dobiegł głos z boku.

Steven drgnął lekko i przełknął ślinę, usiłując odzyskać zimną krew. Odwracając się, zobaczył kierownika hotelu. Nie usłyszał jego kroków.

Steven uśmiechnął się blado. Nie był w nastroju do pogawędki.

- Mogę w czymś pomóc? - spytał kierownik.

Steven poprosił o pożyczenie kilku narzędzi. Wszedł za kierownikiem do hotelu i po kilku sekundach wrócił, niosąc szczypce i kilka małych śrubokrętów. Ponowne podłączenie układu zapłonowego nie zabrało mu wiele czasu. Ta prosta czynność nie wymagała koncentracji. I dobrze, bo myślami Steven był zupełnie gdzie indziej.

Jeśli pozytywka miała napędzić mu stracha, to doskonale spełniła swoje zadanie. Musiał przyznać, że już dawno nie czuł tak paraliżującego lęku, jak w chwili, kiedy zorientował się, skąd dochodzi melodia i co powoduje jej włączenie. Udzielono mu ostrzeżenia, pytanie tylko, na ile poważnego. Czy Sigma 5 naprawdę gotowa była go zabić, jeśli nie wycofa się ze śledztwa w sprawie sytuacji w Blackbridge? Czy zdobyliby się na to ludzie pracujący dla tego samego rządu co on?

Steven planował wcześnie pojechać do Blackbridge i porozmawiać z Jamesem Binniem, zanim ten rozpocznie obchód. Miał przeczucie, że skoro Binnie nie odezwał się poprzedniego dnia, to są spore szanse, że tego ranka wreszcie dostanie wiadomość ze szkoły weterynaryjnej. Jednak pod wpływem tego, co spotkało go przed chwilą Steven zmienił plany i wrócił do swojego pokoju, by skontaktować się z centralą. Po raz pierwszy od rozpoczęcia pracy w Inspektoracie złożył wniosek o udostępnienie broni palnej. Taka prośba była traktowana jako priorytetowa, toteż już po dziesięciu minutach nadeszła odpowiedź, że broń jest do odebrania w komisariacie w Livingston.

Steven pojechał tam i spytał o Brewera. Nadinspektor, który już na niego czekał, wręczył mu pistolet automatyczny kaliber 9 mm, dwa pudełka amunicji i naramienną kaburę Burns Martin; na wszystko to wystawił pokwitowania w trzech egzemplarzach.

Na oczach Brewera Steven zdjął marynarkę, założył i dopasował kaburę. Załadował pistolet i wsunął go do futerału, po czym jeszcze dwa razy wyjął i schował broń, by się z nią oswoić.

- Chce pan skorzystać ze strzelnicy? - spytał Brewer. Steven potrząsnął głową.

- Jeśli pan chce, załatwię panu wóz z puli policyjnej – zaproponował Brewer. - Będzie pan mógł wymieniać samochody co parę dni. No i dostanie pan radio policyjne. To też może się przydać.

Steven uznał, że to dobry pomysł. Brewer zaofiarował się, że wszystko załatwi od ręki i wyszedł na chwilę. Wrócił z kluczykami do ciemnoszarego, nieoznakowanego forda mondeo. Steven zostawił swój wóz na policyjnym parkingu, podziękował Brewerowi za pomoc i zaproponował, że postawi mu lunch. Nadinspektor zgodził się i poszli razem do pobliskiego pubu. Przez to Steven wybrał się do Blackbridge o wiele później, niż zamierzał. Tak, jak się obawiał, nie zastał Jamesa Binniego, ale Ann powiedziała, że szkoła weterynaryjna jeszcze sienie odezwała.

Steven wykręcił numer komórki Binniego. Weterynarz odebrał po piątym sygnale.

Steven z trudem powstrzymał się od śmiechu. Spytał Jamesa o znajomego ze szkoły weterynaryjnej.

-Niech pan się nie przejmuje - roześmiała się Ann. - Mój Jim czasami jest nie do zniesienia. Bywa brutalnie szczery. Mówi, co mu leży na wątrobie. Dlatego nie został nam na tym świecie ani jeden przyjaciel.

Steven spojrzał na nią i zorientował się, że tylko żartowała.

- Tak naprawdę to kochany misiaczek - powiedziała Ann.


14


Wjeżdżając na wzgórze między farmami Peat Ridge a Crawhill, Steven zauważył, że zagrodzono ścieżkę flisacką. Zatrzymał wóz i wysiadł. Do pomalowanych w paski taśm przywiązane były pokryte plastikiem tabliczki z nagłówkiem Uwaga! Zagrożenie dla życia obwieszczające, że ścieżka jest zamknięta do odwołania. Nie było podane, dlaczego, ale kiedy Steven zobaczył z mostu kilku ludzi w białych kombinezonach, niosących coś, co wyglądało na karabiny, zorientował się, że trwa odstrzał szczurów.

Mężczyźni szli w odstępach pięćdziesięciu - stu metrów, kierując się na wschód, z bronią gotową do strzału. Steven przeniósł się na drugą stronę drogi; patrząc ku zachodowi, dostrzegł kolejnych dwóch ludzi w białych kombinezonach.

Na jego oczach jeden z nich podniósł broń do ramienia i strzelił do czegoś na drugim brzegu. Steven nie widział, co to było, ale gest wykonany lewą ręką przez snajpera wskazywał, że pocisk sięgnął celu.

Poczuł ulgę, że ktoś wysoko postawiony wreszcie zajął się sytuacją w Blackbridge. Oto dowód na to, jak wielka jest moc mediów, pomyślał, kiedy wsiadł do samochodu i ruszył w stronę miasta. Czy to jednak usprawiedliwiało ból, jaki Alex McColl zadał swoim artykułem rodzinie Fergusonów? Czy to przykład celu uświęcającego środki, czy też szczęśliwy skutek uboczny wszczętej przez oportunistyczny brukowiec krucjaty napędzanej hipokryzją?

Steven znalazł miejsce do parkowania na wąskiej ulicy, wzdłuż której ciągnęły się wiktoriańskie wille, biegnącej równolegle do Melville Drive i Meadows. Wrzucił do parkomatu pieniądze na godzinny bilet, położył go na desce rozdzielczej i przeszedł dwieście metrów dzielących go od Królewskiego Instytutu Medycyny Weterynaryjnej Dick, znanej w tych okolicach jako Dick Vet. Spytał w recepcji o doktora Johna Sweeneya i został poproszony o podanie celu wizyty. Nie był tym zaskoczony. Wokół wisiały ogłoszenia przypominające personelowi, by zachował czujność w obliczu ciągłych gróźb ze strony organizacji walczących o prawa zwierząt. Steven pokazał swoją kartę identyfikacyjną i portier podniósł słuchawkę telefonu.

- Gość do doktora Sweeneya... Z Inspektoratu Naukowo-Medycznego...

Tak, dobrze. - Mężczyzna odłożył słuchawkę i zwrócił się twarzą do Stevena. - Doktor prosi pana do siebie. Trzecie piętro, pokój 308.

John Sweeney okazał się niskim mężczyzną o wątłych ramionach i kręconych brązowych włosach. Miał na sobie nieskazitelnie czysty, biały kitel, narzucony na koszulę w paski i uniwersytecki krawat z wielkim, krzywo zawiązanym węzłem. Między szyją a kołnierzykiem była kilkucentymetrowa luka, przez co Sweeney wyglądał jak przemądrzały żółw wystawiający głowę ze skorupy. Nosił też brązowe sztruksy i wypolerowane na wysoki połysk brązowe buty.

Zamiast ciepłego uśmiechu, jaki powinno wywołać wspomnienie o starym znajomym, na twarzy Sweeneya pojawił się wyraz nieufności, a nawet niepokoju.

Nie zabrzmiało to jak pytanie, zauważył Steven. Doktor powtórzył te słowa, by zyskać na czasie.

Kłamał, to było widać. Miał niewyraźną minę, niespokojnie przebierał nogami i unikał kontaktu wzrokowego. Steven odetchnął głęboko.

- Doktorze Sweeney, wiem, że James poprosił pana o przeprowadzenie tej sekcji nieoficjalnie, jako przyjaciela, aleja w tej chwili pytam pana jako urzędnik państwowy z pełnymi uprawnieniami do prowadzenia śledztwa, czy w trakcie badania szczura stwierdził pan coś niezwykłego?Cokolwiek?

Oczy Sweeneya zrobiły się okrągłe jak talerze.

Steven milczał przez dłuższą chwilę, w nadziei, że Sweeney poczuje się jeszcze bardziej nieswojo i jednak powie coś więcej.

Stevenowi przyszło coś do głowy. Przypomniał sobie, że wielu pracowników sektora publicznego, podpisując umowę o pracę, zobowiązywało się do przestrzegania ustawy o tajemnicy państwowej. Spytał, czy Sweeney też to zrobił.

Steven wyszedł z budynku przygnębiony. Czuł się jak ktoś, kto próbuje biec, ale brnie w sypkim piasku i tylko zapada się coraz głębiej. Próbował skoncentrować się na korzyściach płynących z rozmowy ze Sweeneyem. Doktor bez wątpienia wykrył coś podejrzanego, ale zmuszono go do milczenia, być może pod groźbą naruszenia ustawy o tajemnicy państwowej. Sądząc z wyrazu ulgi, jaki odmalował się na jego twarzy na wspomnienie środków chwastobójczych, nie miały one z tym wszystkim nic wspólnego; to już coś.

W tej chwili najbardziej frapujące było co innego: skąd przeciwnicy Agrigene wiedzieli, że przyjaciel poprosił Binniego o zbadanie szczura? Przecież zwrócił się do niego nieoficjalnie. Oznaczało to, że musiał wspomnieć o tym komuś oprócz żony i Stevena. Trzeba będzie go spytać. Tymczasem pozostawało mieć nadzieję, że Sweeneya w końcu sumienie ruszy na tyle, by zwierzył się ze swoich rozterek Binniemu.

Steven zauważył, że minęła już czwarta po południu. Robiło się późno, a miał jeszcze dużo spraw do załatwienia przed spotkaniem z Eve. Pojechał do hotelu, zabrał swoje rzeczy i wyprowadził się, tłumacząc, że obowiązki wzywają go do Londynu; to na wypadek, gdyby ktoś wypytywał o niego w recepcji. Pojechał w okolice Bruntsfield Links, gdzie w co drugim - trzecim domu mieścił się mały hotel, i wynajął pokój w jednym z tych, które najmniej rzucały się w oczy. Dodatkowym plusem był parking na tyłach budynku. Steven wolał nie zostawiać samochodu na ulicy.

Zalogował się do komputera Inspektoratu Naukowo-Medycznego; informacje o Childsie i Leadbetterze już na niego czekały. W trakcie służby wojskowej obydwaj zostali wyszkoleni na ekspertów od materiałów wybuchowych. I małych pozytywek, pomyślał Steven. Zdobyli także inne umiejętności: Childs znał arabski, a Leadbetter mówił płynnie po francusku i niemiecku i był uznanym autorytetem w dziedzinie komunikacji polowej. Najważniejsze jednak, że obaj specjalizowali się w materiałach wybuchowych. Niewykluczone, że wiązało się to z ich pobytem w Blackbridge. Musieliby mieć jakiś konkretny cel, bo przecież wysadzenie całej wsi w powietrze nie wchodziło w grę, jakkolwiek kusząco brzmiał ten pomysł. W końcu Steven uznał że należy mu się odpoczynek i postanowił wykąpać się przed wyjazdem na spotkanie z Eve.

Kiedy leżał w wannie, zadzwoniła komórka. Na szczęście wziął ją ze sobą do łazienki. W słuchawce rozległ się głos Jamiego Browna.

Kiedy Brown odłożył słuchawkę, Steven zadzwonił do Brewera.

Kończąc rozmowę, Steven pomyślał, że decyzji o wezwaniu wojska nie mógł podjąć byle urzędnik pocztowy z Biura do spraw Szkocji w Leith czy sprzątaczka z Whitehall. Musiał to zrobić któryś z ministrów, ale jeśli tak, to dlaczego nie przyjechał na miejsce, by przypisać sobie zasługę za szybkie, zdecydowane działanie sprowokowane artykułem w „Clarionie”? Taka skromność była czymś naprawdę niezwykłym. Najgorsze, że Steven nie miał pojęcia, gdzie taka decyzja mogła zapaść. Sprawami wsi zajmowały się władze szkockie. Zdrowiem - i szkockie, i angielskie. Obrona - a zatem i wojsko - podlegała Whitehall.

Steven pojechał do Blackbridge i zabrał Eve spod hotelu o wpół do ósmej, tak, jak się umówili. W szmaragdowozielonej sukni podkreślającej piękne rude włosy wyglądała wprost oszałamiająco. Steven nie omieszkał o tym wspomnieć.

Steven przyznał jej rację. Każdemu dobrze zrobiłby wyjazd z Blackbridge.

-1 słusznie. Czasami niedobrze jest za dużo wiedzieć.

Zbliżając się do restauracji, Steven musiał spytać Eve o drogę.

Bez trudu znaleźli wolne miejsce. Steven wysiadł z wozu i podniósł oczy na wznoszący się na tle nieba zamek, skąpany w silnym świetle reflektorów.

Pieszo przebyli krótki dystans dzielący ich od restauracji położonej blisko wejścia na esplanadę zamkową i zeszli po schodach do Tajemniczego Ogrodu.

Eve wyglądała na zdezorientowaną.

-Wiesz, ciągle tego nie rozumiem - powiedziała. - Musisz się lepiej postarać, jeśli chcesz, żebym zdradziła swoją przyjaciółkę.

Steven napełnił jej kieliszek, zastanawiając się nad następnym posunięciem, aż w końcu podjął decyzję.

- Doszło do zmian w zachowaniu szczurów z okolic Blackbridge - powiedział.

Eve spojrzała na niego pytająco, po czym otworzyła szerzej oczy, uświadamiając sobie znaczenie jego słów.

Steven skinął głową.

- Przykro mi - powiedział - ale to możliwe. - Eve słuchała go w skupieniu. - McNish nie utopił się - ciągnął. - Szczury go załatwiły. Przegryzły mu tętnicę szyjną. Historia o utonięciu jest wyssana z palca.

Eve skrzywiła się.

Steven podziękował jej. Otworzył kartę deserów.

Zamówili więc tylko kawę. Eve była wyraźnie przygaszona, ale starała się nadrabiać miną. Steven domyślał się, że wspominała brata. Niestety, nie potrafił znaleźć żadnych słów otuchy.

Kiedy wychodzili z restauracji, padał rzęsisty deszcz, ale Eve nie chciała czekać pod dachem, aż Steven podjedzie samochodem. Razem pobiegli przez kałuże, trzymając się za ręce. Był to miły moment i Eve odzyskała pogodę ducha. W połowie drogi do domu powiedziała:

Eve spojrzała na niego z ukosa i odwzajemniła uśmiech.

Steven powiedział jej o udziale Jamesa Binniego w śledztwie.

- To miły człowiek - powiedziała Eve.

Steven zatrzymał wóz przed domem jej rodziców.

- Daj mi twój numer telefonu - powiedziała. - Zadzwonię do ciebie, jak tylko porozmawiam z Trish.

Steven zapisał numer na kartce, którą mu podała.

Eve patrzyła na niego przez długą chwilę, po czym powiedziała krótko:

- Może. - Nagle pochyliła się ku niemu, pocałowała go w usta i pogładziła palcami po policzku. Steven był zaskoczony, ale nie cofnął się. Eve odchyliła się na oparcie i spojrzała mu w oczy. - Mam nadzieję, że to, co widzę, to poczucie winy, a nie odraza - powiedziała.

- Na pewno nie odraza - zapewnił ją Steven.

- Dobranoc.


15


Steven wrócił do hotelu kilka minut po północy, ale mimo to na parkingu były jeszcze wolne miejsca. Domyślił się, że część gości, widząc prowadzącą na plac za budynkiem wąską, pełną dziur drogę, wolała zostawić auta na ulicy - pewnie liczyli na to, że rano zdążą odjechać przed pojawieniem się straży miejskiej. Zaparkował wóz, przyciskając zderzak do tylnej ściany hotelu tak, by nikt nie zdołał otworzyć maski.

Mimo deszczu Steven nie od razu schronił się pod dachem. Najpierw pozbierał z ziemi małe kamyki i ułożył je w regularnych odstępach wokół samochodu, gdyby ktoś próbował wczołgać się pod podwozie, poruszyłby przynajmniej jeden z nich. Nie sądził, by ten wóz miał stać się celem ataku, ale strzeżonego pan bóg strzeże.

Podchodząc do hotelu od frontu, sprawdził, jak blisko okna jego pokoju są rury i rynny - niezbędne w sytuacji, gdyby musiał go w pośpiechu opuścić. Zamknąwszy za sobą drzwi, wcisnął tani długopis między dolną ich krawędź a próg - żeby nikt niepowołany nie mógł dostać się do środka. Wyłączył światło i wyjrzał na mokre od deszczu ulice; ku jego zadowoleniu, okna były podwójnie szklone. Takich raczej nie dało się wybić. Zaciągnął zasłony i włączył lampkę, po czym zdjął marynarkę i kaburę, którą przewiesił przez oparcie jedynego krzesła w pokoju. Pistolet położył na stoliku przy łóżku.

- A podobno nie znosisz melodramatów - mruknął do siebie.

Steven długo nie mógł zasnąć. Po części spowodował to szum wiatru i łoskot kropel deszczu uderzających w szyby, ale bardziej dawała mu się we znaki niepewność co do jego uczuć wobec Eve. Wciąż jeszcze miał na wargach smak jej ust. Nie pomyliła się, mówiąc, że widzi w jego oczach poczucie winy; rzeczywiście, kiedy niespodziewanie go pocałowała, obudziły się w nim wyrzuty sumienia. Zdawał sobie sprawę, że nie miało to żadnego sensu, ale nic na to nie mógł poradzić. Czy naprawdę uważał, że zdradził Lisę? Przecież ona umarła i nic tego nie zmieni. Może bardziej zaniepokoiło go to, co zobaczył w Eve. Choć nie przypominała Lisy z wyglądu, miała z nią wiele cech wspólnych: tę typowo szkocką bezpośredniość, a nawet poczucie humoru i niechęć do wszelkiego rodzaju pretensjonalności. Czy widział w niej drugą Lisę? To byłoby niewybaczalne. Odpędził tę myśl. I po co zawracać sobie tym głowę? Na litość boską, to był tylko pocałunek na dobranoc, wytłumaczył sobie w duchu.

Przewrócił się na drugi bok. Łomot deszczu o szyby stał się jeszcze głośniejszy.

- Co za cholerny kraj - mruknął przed zaśnięciem.

Następnego ranka „Clarion” ogłosił wszem i wobec swój sukces w doprowadzeniu do podjęcia działań w kwestii wzrastającej populacji szczurów z Blackbridge. NA NAS ZAWSZE MOŻNA LICZYĆ - głosił nagłówek. Samozwańczy obrońca ludu uczynił więcej niż wszyscy twardogłowi urzędnicy razem wzięci i sprawił, że wreszcie coś drgnęło. Podczas gdy „oni” siedzieli w Blackbridge Arms, wydając lekką ręką pieniądze podatników, spierając się o wady i zalety genetycznie zmodyfikowanych upraw i nie podejmując żadnych decyzji, „Clarion” przedarł się przez rafy biurokracji i zmusił władze do wszczęcia zdecydowanych działań. Ilustracją do artykułu była duża fotografia ubranego w biały kombinezon mężczyzny z karabinem, stojącego na brzegu kanału. WYSTRZELAJCIE TE PASKUDZTWA!, apelował „Clarion”.

Typowe dla takiego brukowca, pomyślał Steven, jednak coś go w tym materiale zaniepokoiło. Jak to zwykle bywa w tego rodzaju sytuacjach, gazeta przypisywała sobie zasługę zmuszenia władz do działania, ale prawda wyglądała chyba nieco inaczej. Nikt z redakcji nie mógł tego wiedzieć, ale to właśnie „Clarion” był wykorzystywany przez Sigmę 5.

Tajemnicza organizacja wiedziała o zmianie zachowania szczurów i dlatego też musiała dojść do wniosku, że coś w tej sprawie trzeba zrobić; gdyby jednak po prostu wysłała na miejsce grupę interwencyjną, padłoby zbyt wiele niewygodnych pytań. Przedstawiciele władz skoczyliby sobie do gardeł, usiłując odkryć, kto za tym stoi. A tak, Sigma 5 zaczekała na odpowiedni moment i posłużyła się artykułem z „Clariona”, by sprawić wrażenie, że jakaś wysoko postawiona figura przejęła się publikacją na tyle, by zarządzić natychmiastowe działanie. Lokalne władze nie będą zgłaszać jakichkolwiek zastrzeżeń, jako że akcja miała poparcie miejscowej ludności, a poza tym, gdyby to zrobiły, „Clarion” nie zostawiłby na nich suchej nitki. Ludzie z Sigmy 5 byli nie tylko wpływowi, ale i przebiegli, co czyniło z nich bardzo groźnych przeciwników.

Jamie Brown ze „Scotsmana” także napisał o akcji tępienia szczurów, ale skoncentrował się głównie na związanych z nią kontrowersjach. Zwrócił uwagę, że żaden z członków władz nie chciał wyjawić, kto zlecił jej przeprowadzenie, a to nie miało nic wspólnego z otwartością obiecaną Szkotom przez nowy parlament i uwidaczniało brak wyraźnego rozgraniczenia kompetencji w nowej administracji.

Aby przybliżyć czytelnikom istotę problemu, Brown wymienił uprawnienia przekazane lokalnemu rządowi i te, które pozostały w gestii Londynu, a także skupił się na czymś, co określano mianem „decentralizacji wykonawczej”. Termin ten dotyczył spraw, w których co prawda kompetencje zachował Westminster, ale parlament szkocki mógł podejmować decyzje niższej rangi, w pewnych przypadkach. Brown uciekł się do obrazowego porównania: Westminster prowadzi samochód, ale parlament szkocki może nadmuchiwać opony.

Steven przezwyciężył opory wywołane obawą, że znów przeszkodzi Jamesowi Binniemu w najmniej odpowiednim momencie i zadzwonił na jego komórkę.

Steven obejrzał mapę okolic, która leżała przed nim na stole, i znalazł farmę Letham Mains. Zauważył, że półtora kilometra na zachód od niej jest skrzyżowanie i zaproponował, by tam właśnie się spotkali.

- Jak w filmie szpiegowskim - powiedział Binnie.

Steven przyznał mu rację, ale niczego nie wyjaśnił ani nie zaproponował innego miejsca.

- No to do zobaczenia za pół godziny.

Kiedy Steven dotarł na skrzyżowanie, Binnie już tam czekał na niego. Siedział w swoim land roverze i czytał gazetę. Steven zatrzymał wóz dwadzieścia metrów dalej i podszedł do samochodu weterynarza. Kiedy otworzył drzwi, w jego nozdrza uderzył nieprzyjemny zapach. Zauważył, że leżące z tyłu buty były pokryte czymś podobnym do świńskiego łajna - to wszystko wyjaśniało. W każdym razie, Binniemu ten odór najwyraźniej nie przeszkadzał.

- Wczoraj rozmawiałem z twoim znajomym, Sweeneyem – powiedział Steven. - Dzwonił do ciebie?

Binnie zaprzeczył.

-Nie wiem, ale muszę cię spytać, czy powiedziałeś komuś, że zamierzasz zabrać szczura do zbadania - odparł Steven. - Wiedziała o tym Ann, wiedziałem ja; kto jeszcze?

B innie westchnął i potrząsnął głową.

Steven miał wątpliwości, czy to mu się uda. Czy Sweeney był jego przyjacielem, czy nie, najwyraźniej przerażało go to, w co się wmieszał. Pewnie uzna milczenie za najbezpieczniejsze rozwiązanie. Stevenowi przyszło do głowy, że mógłby się włamać do jego gabinetu. Sweeney na pewno zapisał gdzieś wyniki przeprowadzonych przez siebie badań, ale z drugiej strony, nie można było wykluczyć, że tego rodzaju dowody zostały już usunięte. Steven niechętnie uznał, że włamanie nie miałoby sensu. Szanse na sukces były zbyt małe. Nie warto ryzykować. Zadzwonił telefon.

Tomowi, że wybieram się do szkoły weterynaryjnej, żeby oddać do analizy martwego szczura. Zaproponowałem, że przy okazji zawiozę tam próbkę krwi Khana.

Steven wrócił do rozmyślań o zmianie zachowania szczurów. Sigma 5 wiedziała, że problem ten dotyczył tylko Blackbridge, jako że nie podejmowała działań skierowanych przeciwko innym farmom, na których uprawiano transgeniczne rośliny. Jednak jeśli nie chodziło o rzepak ani o zastosowane środki chwastobójcze, to cóż innego mogło wchodzić w grę? Odmiana rosnąca na Peat Ridge została poddana analizom... ale herbicydy nie, zorientował się Steven. A może Agrigene zastosowała w Blackbridge inne środki chwastobójcze? Phillip Grimble powiedział, że te same uprawy były testowane w różnych miejscach, by wypróbować skutki stosowania różnych herbicydów. Może właśnie o to chodzi? Czyżby zastosowali jakiś niedozwolony środek? Może coś silnie trującego?

Owszem, istniała taka możliwość, ale po co od razu prowadzić tajną rządową operację, by zatuszować coś takiego? Czemu władze po prostu nie ukarzą firmy i tyle? Steven uznał, że jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić. Postanowił złożyć niezapowiedzianą wizytę na farmie Peat Ridge i przekonać się, jakie środki chemiczne są tam przechowywane. Przy okazji chciał złapać jednego z krążących po okolicy szczurów i wysłać go na badania. Tym razem sekcję przeprowadzi patolog wyznaczony przez Inspektorat Naukowo-Medyczny. Oczywiście, nie było pewności, że wszystkie szczury w pobliżu kanału zachowują się dziwnie, ale biorąc pod uwagę ostanie wypadki, wydawało się prawdopodobne, że problem dotyczy większości z nich.

Steven postanowił pójść na farmę Peat Ridge jeszcze tej nocy. Palił się do działania. Zastanowił się, co będzie mu potrzebne i uznał, że jest tego niewiele. W torbie pozostawionej w hotelu miał ciemne ubranie i kominiarkę, a nawet wygodne tenisówki na wypadek, gdyby musiał się po czymś wspinać, choć liczył, że nie będą mu potrzebne. Potrzebował jeszcze tylko małych plastikowych butelek na próbki pobrane z pojemników z chemikaliami. No i może przydałby się jeden duży pojemnik, w którym zmieściłby się szczur, gdyby udało się go schwytać.

Postanowił podejść do Peat Ridge od strony ścieżki flisackiej. Zamierzał wybrać się tam po zmroku, kiedy żołnierze wrócą do koszar. Oczywiście, będzie musiał uważać na ochroniarzy z prywatnej agencji, ale akurat nimi się nie przejmował. Na amatorów to oni może byli dobrzy. Steven, jako były komandos sił specjalnych, miał nad nimi dużą przewagę.

Wchodząc na teren farmy od strony ścieżki, znajdzie się blisko tylnej ściany stodoły, w której najprawdopodobniej przechowywano chemikalia. Nie stał tam żaden inny budynek nadający się na magazyn, a poza tym tylko ten był na tyle zaniedbany, by szczury mogły bez trudu dostać się do środka. Steven pomyślał, że najlepiej będzie wejść od tyłu, bo na wrota świeciły reflektory. Cóż, trzeba będzie improwizować. Już w chwili, gdy wyszedł do miasta po brakujący sprzęt, poczuł przypływ adrenaliny.

Na farmę wybrał się kilka minut po wpół do dwunastej. Półksiężyc wisiał na bezchmurnym niebie. Steven skierował się w stronę szerokiej zatoki na poboczu, kilkaset metrów na wschód od Blackbridge, gdzie zamierzał zostawić samochód. Miejsce to znajdowało się przy rzadko uczęszczanej trasie; najprawdopodobniej składowano tam mieszankę piachu i soli, którą zimą posypywano okoliczne drogi. Nikt nie zwróci uwagi na wóz zaparkowany na poboczu. Wiał zachodni wiatr, więc Steven postanowił podejść do farmy od wschodu, by nie mogły go wywęszyć patrolujące okolicę psy.

Przewiesił plecak przez ramię, zamknął samochód, schował kluczyki do prawej kieszeni kurtki i zapiął ją. Sprawdził, czy suwaki pozostałych są zasunięte. Nie chciał niczego zgubić. Przeszedł przez siatkę oddzielającą drogę od pola i ruszył w stronę ścieżki flisackiej.

Na razie obyło się bez niemiłych niespodzianek. Szedł wyboistą ścieżką biegnącą równolegle do granicy farmy. Za drugim ogrodzeniem było już trochę trudniej. Droga ginęła w mroku. Na rozmokłej, miękkiej ziemi leżały duże kamienie, pewnie wykopane z pola. Steven potykał się o nie co parę kroków.

Zaczynało mu już brakować przekleństw, kiedy wreszcie dotarł do ostatniego ogrodzenia. Po drugiej stronie ziemia była już twardsza. Wchodząc na ścieżkę, Steven włożył kominiarkę. Pobiegł za południowy kraniec farmy Crawhill, przeszedł pod mostem i znalazł się przy siatce ogradzającej Peat Ridge.

Na widok jasno oświetlonego podwórza po prawej stronie przykucnął i trwał bez ruchu przez całe pięć minut, nadsłuchując i obserwując strażników. Ku jego zadowoleniu, było ich tylko dwóch, ale mieli ze sobą psy. Kiedy nabrał pewności, że nie zmieniają tras patroli - najwyraźniej sama ich obecność miała odstraszać intruzów - zaczekał, aż odstęp między nimi będzie największy i przeczołgał się pod drutem. Pochylony pobiegł w stronę tylnej ściany stodoły i przywarł do ziemi, wsłuchując się w odgłosy nocy.

Był przy południowo-wschodnim narożniku budynku, nie widział więc pozostałych zabudowań farmy, stojących nieco ku północnemu zachodowi.

Upewniwszy się, że nikt go nie zauważył, Steven zaczął macać fundament stodoły, szukając jakiejś szpary, przez którą mógłby się przecisnąć. W połowie długości ściany znieruchomiał, słysząc szczekanie jednego z psów. Zwierzę ujadało przez dobre pół minuty; wreszcie męski głos kazał mu się zamknąć. Steven zdjął plecak i wyjął z bocznej kieszeni składany nóż. Gdyby przyszło co do czego, lepsze to niż nic. Schował go do kieszeni kurtki i zasunął suwak. Wziął plecak na ramię i dalej wodził dłonią po fundamencie.

Już miał dać za wygraną, gdy w narożniku wymacał trzy oderwane listwy. Wyjął je, by sprawdzić, czy uda mu się zmieścić w otworze i serce zamarło mu w piersi, gdy rozległ się głośny trzask i z drewnianej płyty wyskoczył zardzewiały gwóźdź. Pies znów zaczął ujadać. On na pewno usłyszał ten dźwięk. Czy inni także?

Przeczekawszy minutę w całkowitym bezruchu, niczym rzeźba włamywacza złapanego na gorącym uczynku, Steven usłyszał, że pies powoli uspokaja się i po chwili znów zapadła cisza. I tym razem dopisało mu szczęście, ale nie mógł liczyć na to, że tak będzie zawsze. Aby nie kusić losu, postanowił nie próbować powiększać otworu. Musiał się jakoś przecisnąć przez tę wąską szparę. Nie będzie to wygodne, ale powinno się udać. Zdjął plecak, by przepchnąć go przed sobą, po czym przywarł do ziemi. Zapach mokrej trawy przywołał wspomnienia meczów rugby rozgrywanych dawno temu, w zimowe dni.

Steven miał w plecaku latarkę, ale nie chciał ryzykować jej użycia dopóki nie znajdzie się stodole, więc wyciągnął rękę, by wymacać, co jest przed nim. Jego palce natrafiły na zimną plastikową powierzchnię; zapewne był to jeden z pojemników z chemikaliami. To mogło stanowić pewien problem. Jeśli pojemniki były ułożone w sięgający sufitu stos, zakrywający całą tylną ścianę, nie będzie jak dostać się do wnętrza stodoły. Wyciągając przed siebie lewą rękę, Steven wymacał kawałek wolnej przestrzeni. Posuwając się w tamtym kierunku, poczuł, że o jego policzek ociera się ostra krawędź deski. Powiedział sobie w duchu, że musi być ostrożniej szy. Gdyby poruszał się szybciej, mógłby sobie rozciąć twarz.

Steven wsunął rękę głębiej do szpary i krzyknął z bólu. Coś zacisnęło się na jego dłoni. Przed oczami rozbłysły mu gwiazdy. W ciszę wdarło się głośne ujadanie psów. Steven szybko cofnął rękę, ale nie udało mu się jej uwolnić. Utkwiła w pułapce na szczury. Bał się, że sprężynowa zapadka połamała mu kości lewej dłoni. Jakby tego było mało, w tej chwili usłyszał głosy dochodzące od strony podwórza.

Z dłonią uwięziona w ciężkiej metalowej pułapce, Steven odwrócił się i pociągnął drewnianą płytę do siebie, próbując zasłonić otwór, przez który dostał się do środka. W ten sposób psy nie będą mogły dobrać mu się do skóry, gdyby zostały spuszczone ze smyczy. Dochodzące z zewnątrz głosy były coraz donośniejsze. Można już było rozróżnić poszczególne słowa.

Steven pozwolił sobie na ciche westchnienie ulgi. Tylko psy się nim zainteresowały. Jeśli zachowa zimną krew, być może uda mu się wyjść z tego cało.

- Patrzcie, coś wywęszył! - powiedział jeden ze strażników, rozwiewając nadzieje Stevena. Po drugiej stronie ściany rozległo się głośne prychanie i sapanie. Steven przytrzymywał płytę zdrową ręką, ale na dole została kilku centymetrowa szpara, w którą pies próbował wcisnąć pysk. Kiedy to mu się nie udało, wsunął w nią łapę i zaczął drapać ziemię, centymetry od nóg Stevena. Drugi pies próbował mu pomóc. Steven zdawał sobie sprawę, że jeśli w tej chwili puści płytę, to te bestie rozniosą go na strzępy, zanim strażnicy je uspokoją.

Nagle, jakby tego wszystkiego było mało, z ciemności wynurzył się szczur, przebiegł mu po udach, zeskoczył na podłogę i wymknął się przez szparę ze stodoły. Steven o mało co nie krzyknął, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Pewnie i tak nikt nie usłyszałby go, jako że psy znów zaczęły ujadać, rozwścieczone bezczelnością gryzonia, który śmiał przebiec im pod nosami.

- Czyli to za szczurami tak się uganiały - powiedział Lane. - Nie rozstawiliście pułapek?

Steven pokiwał głową.

- No to skończmy już te idiotyczne zabawy i wracajmy na patrol - polecił Lane.

Strażnicy nie próbowali się z nim kłócić; jeden z nich tylko mruknął pod nosem, że jego pies na pewno coś usłyszał. Głosy ucichły w oddali. Po raz pierwszy w swoim życiu Steven czuł wdzięczność dla szczura. Powoli wypuścił powietrze, po czym znów wstrzymał oddech, gdy ruszył uwięzioną dłonią i przeszył go silny ból. Puścił płytę zasłaniającą otwór w ścianie - od jej trzymania niemal całkowicie stracił czucie w palcach - i położył lewą rękę na ziemi, a prawą pociągnął zapadkę do siebie. Sprężyna była tak solidna, że dopiero za trzecim razem Stevenowi udało się ją ruszyć.

Krew huczała mu w skroniach; miał tak mocno zaciśnięte zęby, że mięśnie policzków zaczęły drżeć. Wytężając wszystkie siły, wreszcie odciągnął zapadkę na tyle, by uwolnić lewą rękę z pułapki. Stalowy pręt opadł z trzaskiem i Steven osunął się na ziemię, wyczerpany psychicznie. Ostrożnie obmacał lewą dłoń, szukając złamanych kości; był mile zaskoczony, kiedy żadnych nie znalazł. Dla pewności wyprostował palce i powoli je zgiął. Próba wypadła pomyślnie. Wyglądało na to, że rzeczywiście żadna z kości nie była złamana, mimo przeszywającego dłoń bólu.

Steven wyjął z plecaka latarkę i zapalił ją. Przed nim piętrzył się stos pojemników z chemikaliami, na szczęście po lewej stronie był on nieco niższy. Między zbiornikami a ścianą zostało dość miejsca, by się tam przecisnąć; potem wystarczyło wdrapać się na stos. Puchnąca lewa ręka na niewiele się przydała we wspinaczce. Starał się, jak najdłużej trzymać ją pod kurtką.

Rozejrzał się po wnętrzu stodoły w połowie wypełnionej plastikowymi pojemnikami. Zszedł na podłogę i zaczął oglądać naklejki na zbiornikach. Po kilku minutach zorientował się, że są tu tylko trzy rodzaje środków chwastobójczych. Postanowił wziąć trzy losowe próbki każdego z nich, czyli potrzebował w sumie dziewięciu butelek. Miał dziesięć. Podważył nożem za-tyczki dziewięciu zbiorników i pobrał próbki.

Właśnie schował ostatni pojemnik do plecaka, kiedy usłyszał głośny trzask. Znieruchomiał, czując ucisk w żołądku. Minęła długa chwila, zanim zorientował się, że to zadziałała jedna z pułapek na myszy. Oznaczało to, że przy odrobinie szczęścia następny etap misji miał już z głowy. Przegramolił się przez stos zbiorników i zeskoczył w wąską przestrzeń między nimi a tylną ścianą. Z jakiegoś powodu, kiedy szedł w tę stronę, klaustrofobia o wiele bardziej dała mu się we znaki. Nie mógł znieść myśli, że gdyby zbiorniki runęły do tyłu, zostałby uwięziony pod nimi niczym zakonnica zamurowana w średniowiecznym klasztorze.

Świecąc sobie latarką, przesunął się w stronę wyjętej drewnianej płyty, uważając na kontuzjowaną dłoń. Zatrzymał się, wyczuwając jakiś ruch, po czym usłyszał metaliczny zgrzyt. Powoli skierował snop światła z latarki ku górze. Na wysokości oczu zauważył tylne łapy szczura, drapiące powierzchnię zbiornika. Zwierzę złapało się w pozostawioną tam pułapkę, ale siła uderzenia zapadki była niewystarczająca, by je zabić. Choć ciężko ranne, wciąż rozpaczliwie próbowało się uwolnić.

Steven obrócił się w bok, by sięgnąć do kieszeni kurtki i wyjąć nóż. Aby go rozłożyć, musiał pomóc sobie lewą ręką, bolało jak cholera. Wreszcie ostrze wyprostowało się i Steven podszedł do szczura. Na samą myśl o tym, co musiał zrobić, ogarniały go mdłości, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia. Położył kontuzjowaną dłoń na grzbiecie szczura i wsunął czubek ostrza między podstawę pułapki a przygniecione zapadką gardło zwierzęcia. Zamknął oczy i wykonał szybki ruch ręką. Po chwili jego palce pokryły się ciepłą wilgocią, a szczur przestał się szamotać.

Steven mógł włożyć martwe zwierzę do pojemnika dopiero po wyjściu ze stodoły. Pieczołowicie wytarł ręce mokrą trawą, zapiął plecak i zaczekał na odpowiedni moment, by mógł niezauważony przez strażnika podbiec do ogrodzenia i wyjść na ścieżkę. Wrócił do samochodu. Misja została spełniona.


16


Była już prawie druga nad ranem, kiedy Steven dotarł na przedmieścia Edynburga. Przy każdej zmianie biegów czuł silny ból lewej ręki i zaczął wątpić, czy rzeczywiście wszystkie kości są całe. Może należałoby zrobić prześwietlenie, pomyślał. Kiedy zaczął zastanawiać się nad innym problemem - gdzie zdobyć lód do zakonserwowania ciała szczura - zdał sobie sprawę, że może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Postanowił na razie nie wracać do hotelu i pojechał na pogotowie w Królewskim Szpitalu w Edynburgu.

Po pięćdziesięciu minutach czekania w kolejce za kobietą, która wylała sobie na nogę wrzątek, i dwoma poobijanymi pijakami, Steven wreszcie został przyjęty przez dyżurnego lekarza. Był to młody, dwudziestoparoletni mężczyzna o niezdrowej cerze, przygarbiony, jakby za bardzo ciążył mu wiszący na szyi stetoskop. Obejrzał Stevena od stóp do głów, zwracając uwagę na jego niechlujny wygląd i brudne ubranie i wydął wargi.

Leemana wychwyciła to, ale młody lekarz nie dawał za wygraną, upajając się swoją złośliwością.

Leeman spojrzał na niego, ale szybko uciekł wzrokiem. Zdał sobie sprawę, że popełnia jakiś błąd, ale nie wiedział jaki. Udał, że dokładnie ogląda dłoń Stevena, a pielęgniarka przysłoniła usta ręką, by ukryć uśmiech.

Pielęgniarka znów zasłoniła usta. Leeman milczał przez chwilę, po czym wbił wzrok w podłogę.

Steven uśmiechnął się, ale nie podjął tematu. Zastanowił się jednak - nie po raz pierwszy - dlaczego tak wiele osób pokroju Leemana, którym szkoda było czasu dla swoich bliźnich, wybierało zawód lekarza.

- Założę się, że tak naprawdę to była bójka - powiedziała pielęgniarka konspiracyjnym szeptem.

Steven powtórzył, że nadział się na pułapkę na szczury, ale pielęgniarka obstawała przy swojej wersji.

Zdjęcie rentgenowskie potwierdziło wcześniejsze przypuszczenia Ste-vena: nie było złamanych kości, tylko silne stłuczenia. Wyszedł z pogotowia uspokojony, niosąc w ręku polistyrenowy pojemnik z lodem - miał więc już w co zapakować szczura przed wysłaniem go do Londynu.

Kiedy tylko wrócił do pokoju, nadał zaszyfrowaną wiadomość z prośbą, by Inspektorat przysłał kogoś po szczura. Steven miał zostawić go, dobrze zapakowanego, w recepcji. Chciał, by badania toksykologiczne przeprowadził najlepszy ekspert, jaki był do dyspozycji. Zażądał, by próbki środków chwastobójczych poddano równie szczegółowej analizie. Następnie przepisał dane z naklejek na zbiornikach. Chciał wiedzieć, czy którakolwiek z próbek zawierała inne składniki od wymienionych.

Przez pięć minut stał pod prysznicem, rozkoszując się ciepłą wodą spływającą po skórze, po czym wytarł się i włożył dżinsy i bluzę. Choć był wyczerpany, musiał jeszcze zapakować szczura. Kurier mógł przyjechać wczesnym rankiem, a już zbliżała się czwarta.

Polistyrenowe pudełko, które dała mu pielęgniarka, było wypełnione pokruszonym lodem po sam brzeg. Tym lepiej; Steven mógł poświęcić nadmiar na obłożenie kontuzjowanej ręki. Przyniósł z łazienki kubek i przesypał do niego część zawartości pojemnika. W powstałe w ten sposób wolne miejsce wcisnął szczura, po czym przysypał go cienką warstwą lodu.

Chemikalia nie musiały być zamrożone, ale to im nie mogło zaszkodzić, a poza tym Steven uznał, że wygodniej będzie zapakować wszystko razem. Schował do lodu dziewięć małych butelek i taśmą klejącą przyczepił polistyrenowe wieko do pudełka. Napisał na nim adres i zaniósł je dyżurnemu recepcjoniście, zaznaczając, że rano ktoś się po nie zgłosi.

Kilka minut po jedenastej Stevena obudziło dochodzące z korytarza wycie odkurzacza.

- Dobrze, dobrze, już wstaję - mruknął, stawiając nogi na podłodze i siadając na łóżku. Ku jego zadowoleniu, obrzęk wyraźnie się zmniejszył. Mógł już ruszać palcami bez większych problemów. Dobry początek dnia, pomyślał. Spytał w recepcji, czy ktoś odebrał paczkę. Tak, przyjechał po nią kurier.

Było już za późno, by zjeść śniadanie w hotelu, więc Steven umył się, ubrał i obszedł okoliczne sklepy, w których kupił poranne wydania gazet, a w bistro Montpelier zjadł croissanty i wypił kawę, układając w myśli plan dnia. W hotelu, w którym mieszkał, spędził już dwie noce, więc postanowił wyprowadzić się z niego i poszukać innego lokum. Zamierzał też pojechać na komisariat w Livingston i wymienić swój samochód na inny z policyjnej puli.

W porannych wydaniach gazet nie było mowy o Blackbridge; Steven uznał, że to dobry znak. Trwała akcja tępienia szczurów, o której już wszystko napisano, a w sprawie genetycznie zmodyfikowanego rzepaku nie pojawiły się żadne nowe informacje. Nadszedł czas, by sępy przeniosły się gdzie indziej i poszukały nowych złóż ludzkiej rozpaczy. Kiedyś jednak wrócą, pomyślał. To tylko chwila przerwy.

Około trzeciej po południu Steven przyjechał do Blackbridge i zapukał do drzwi domu państwa Binnie. Zmienił już hotel i właśnie wybierał się do Livingston po nowy samochód, kiedy przyszło mu do głowy, że może przy okazji zajrzeć do Jamesa. Gdyby jakimś cudem go zastał, miał zamiar spytać, czy skontaktował się z nim Sweeney.

- Może zadzwoni pani do nich i spyta o męża? - zasugerował Steven. Ann miała niepewną minę.

Zaczęło padać. Ann spojrzała w niebo i powiedziała:

- Proszę, niech pan wejdzie. Może zrobię, jak pan radzi.

Steven stał na korytarzu, kiedy Ann zadzwoniła na farmę Mossgiel i spytała o męża. Usłyszał tylko „rozumiem, tak, dziękuję”.

- Był tam o wpół do jedenastej rano - powiedziała Ann, odkładając słuchawkę. - Wyjechał około jedenastej.

Następnie zadzwoniła na farmę Hardgate. Odebrała kobieta o imieniu Maud. Steven domyślił się z przebiegu rozmowy, że była to żona Angusa Slatera.

- Nie ma go? - zdziwiła się Ann. - Ciekawe, gdzie jest. Wyjechał z Mossgiel kilka godzin temu.

Ann powiedziała Stevenowi - potwierdzając jego przypuszczenia - że James nie przyjechał jeszcze na farmę Hardgate.

- Czyli musi być na Crawhill - stwierdził Steven.

Ann wykręciła numer Crawhill. Skrzywiła się, kiedy przez dłuższą chwilę nikt nie podnosił słuchawki.

Steven zapewnił ją, że to żaden kłopot i udał się na farmę Crawhill.

O dziwo, brama u wylotu drogi dojazdowej była otwarta, więc nie zatrzymując się, podjechał pod dom i wysiadł, by się rozejrzeć. Poczuł się pewniej, widząc volvo Binniego zaparkowane przy bocznej ścianie. Zapukał do drzwi domu. Nikt nie otworzył.

Powoli obszedł zabudowania, ale nikogo nie zauważył. Domyślił się, że mechanik Rafferty’ego, Gus Watson, niedawno pracował przy koparce, ponieważ obok niej leżała otwarta skrzynka z narzędziami. Nigdzie jednak nie było widać Gusa.

Steven już zaczynał się czuć jak na statku-widmo „Marie Celeste”, kiedy usłyszał nadjeżdżający samochód. Ryk pracującego na wysokich obrotach i niskim biegu silnika wskazywał, że była to ciężarówka z napędem na cztery koła. I rzeczywiście jego domysły okazały się słuszne. Za kierownicą siedział Gus Watson. Zatrzymał wóz obok Stevena.

-Tutaj nie trza mechanika - stwierdził Gus - tylko jakiegoś Zrób to sam. Może zrobiłby zapasowe opony z plastikowych butelek! Masz pan do mnie jakiś biznes?

Steven zaprzeczył i wyjaśnił, że bardzo zdziwiło go to, że nikogo tu nie zastał.

Steven zapewnił go, że to zrobił i że zajrzał do wszystkich otwartych budynków.

- Co?

Gus zaprowadził go. Szopa, w której trzymano psa, stała na końcu szeregu małych przybudówek. Mechanik Rafferty’ego załomotał do drzwi.

- Jest tam kto? - krzyknął. Nie było odpowiedzi. - A co z tobą, Khan? Jesteś tam, ty tępy bałwanie?

Gus wyglądał na zdumionego brakiem reakcji.

- To do Khana niepodobne - powiedział. - Na ogół dostaje świra, kiedy robi się coś takiego.

Gus ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi niemal natychmiast zaklinowały się na małym płaskim kamieniu; mechanik kopnął go na bok i powoli, centymetr po centymetrze, otwierał je coraz szerzej.

Gus poszedł ich poszukać i wrócił, wciąż śmiertelnie blady, ze szpadlem i zardzewiałymi widłami. Steven wziął widły i spytał:

Steven powoli uchylił drzwi, na tyle szeroko, by włożyć rękę do środka i wymacać włącznik. Był wciśnięty. Steven pstryknął nim parę razy, ale w szopie wciąż panowały ciemności.

Wrócili do szopy Khana i Steven ponownie spróbował włączyć światło. Tym razem się udało. Z głębi szopy dobiegł stłumiony warkot. Na szczęście Khan nie ruszył się z miejsca. Steven zobaczył, co tak przestraszyło Gusa. Widać było tylko nogi, ale Steven poznał po butach, że to James Binnie.

widły przed sobą, gotów osłonić się nimi przed psem, gdyby ten próbował go zaatakować. Khan leżał po drugiej stronie szopy i obserwował intruza. Pysk zwierzęcia umazany był krwią.

Steven szybko wskoczył do szopy, pociągnął Gusa za sobą i zamknął drzwi. Ani na chwilę nie odrywali oczu od Khana. Uzbrojeni w widły i łopatę ostrożnie podkradli się do Binniego, na wpół ukrytego między dwoma starymi skrzyniami po herbacie. Gus stanął na straży, a Steven ukląkł i wziął Jamesa za nadgarstek. Weterynarz leżał twarzą w dół, z lewą ręką pod brzuchem i prawą na wierzchu. Nie było tętna. Nic dziwnego. Ubranie Binniego było całe we krwi. Musiał zostać dosłownie zmasakrowany.

Binnie nie był jedyną ofiarą rozwścieczonego psa. Zaglądając między skrzynie, Steven zauważył ciało Thomasa Rafferty’ego. Właściciel farmy leżał w pozycji embrionalnej, jakby próbował schronić się za Binniem, kiedy nadeszła śmierć. Brakowało mu połowy twarzy, a lewa ręka trzymała się na strzępach skóry. Stevenowi na chwilę zaparło dech z przerażenia, Gus oderwał wzrok od psa i zajrzał do szczeliny między skrzyniami.

- O Jezu... - Nie zdołał dokończyć. Upuścił łopatę i zwymiotował na podłogę. Khan zawarczał cicho i rzucił się na niego.

Z obnażonymi kłami i szaleństwem w ślepiach oderwał się od podłogi i całym impetem wpadł Gusowi na pierś, przewracając go jak kręgiel. Wat-son wrzasnął ze strachu i próbował odepchnąć rozwścieczone zwierzę. Przez chwilę sytuacja była patowa; Gusowi udało się wyprostować ręce i zacisnąć dłonie na gardle Khana, ale pies szybko się uwolnił i zatopił kły w jego ramieniu, odrywając kawał ciała.

Steven poczuł mdłości, widząc zakrwawiony płat skóry zwisający z paszczy Khana. Zdawał sobie sprawę, że musi coś zrobić, zanim pies znów rzuci się na Gusa, sparaliżowanego ze strachu i szoku, niezdolnego do obrony. Wbił widły w zad Khana. Pies zawył z bólu i zwrócił się w jego stronę, warcząc cicho. Steven zaczął się cofać, by odciągnąć Khana od Gusa. Zwierzę podążało za nim, roztaczając wokół siebie namacalną wręcz aurę zła.

Steven prowadził psychologiczną grę z psem. Obserwując jego wyraźnie zarysowane mięśnie, widział, kiedy Khan spręża się do skoku i wówczas dźgał go widłami, zmuszając do zaniechania próby ataku.

Z drugiego końca szopy dobiegł jęk.

z jego gardła warkot podziałał trzeźwiąco na Gusa, który zaczął czołgać się w stronę drzwi. Strach dodał mu sił.

- Trzymaj tego skurwiela z dala ode mnie! - wyjąkał.

- Staram się, jak mogę - mruknął Steven, wpatrzony w ociekające śliną szczęki Khana, ze strzępem skóry Gusa zwisającym z zakrwawionych kłów. Rozległ się odgłos otwieranych drzwi i do wnętrza szopy wpadła wąska smuga światła. Khan zwrócił się w jej stronę, a Steven pospiesznie stanął mu na drodze. Słysząc trzask zamykanych drzwi, zaczął powoli cofać się w kierunku wyjścia. Gus był wolny, teraz jego kolej.

Wiedział, że nie wolno mu się przewrócić, więc przed zrobieniem każdego kroku sprawdzał nogą ziemię za sobą. Zamierzał trzymać Khana na dystans, a po dojściu do drzwi rzucić się na niego, by zmusić go do cofnięcia się. Potem chciał wyśliznąć się z szopy i zamknąć ją, zanim pies zdoła go dopaść. Wreszcie dotknął piętą drzwi.

- Gus! - krzyknął.

Nie było odpowiedzi.

- Gus, jesteś tam?

I znowu nic. Gus pewnie pobiegł do domu Rafferty’ego wezwać pomoc. Oby.

Steven uspokoił nerwy, wziął głęboki oddech, po czym rzucił się z krzykiem na Khana, odrzucając go dwa metry w tył. Szybko odwrócił się i złapał za klamkę, jednocześnie napierając ramieniem na drzwi. Nie otworzyły się do końca. Tuż za nimi leżał nieprzytomny Gus.

Khan zwęszył okazję i rzucił się na Stevena, który utknął między framugą a ciałem Gusa. Uratowało go to, że chcąc ułatwić sobie ucieczkę trzymał widły w pozycji niemal pionowej. Widząc atakującego Khana, podniósł je szybkim ruchem ręki i przebił jednym z zębów dolną szczękę rozwścieczonego zwierzęcia. Khan zaskowyczał i zaczął rzucać się na wszystkie strony. Steven wytężył siły, próbując utrzymać widły w górze. Gdyby je opuścił - a biorąc pod uwagę ciężar psa, stałoby się to raczej prędzej niż później - Khan byłby wolny.

Trzymając go na widłach, Steven wszedł w głąb szopy, żeby mieć więcej miejsca. Zakręcił się wokół własnej osi, by siła odśrodkowa wyrzuciła psa w bok. Z wysiłkiem wykonał dwa ostatnie obroty, po czym wbił widły w ścianę szopy. Khan był w potrzasku. Steven puścił widły, podniósł łopatę rzuconą przez Gusa, zamachnął się i zaczął tłuc szamoczącego się psa. Przestał dopiero w chwili, kiedy zwierzę znieruchomiało. Koszmar dobiegł końca.

Steven wytoczył się z szopy i padł na kolana, kompletnie wyczerpany. Kiedy wreszcie złapał oddech, podczołgał się do Gusa, który właśnie odzyskiwał przytomność.

Usłyszeli warkot samochodu wjeżdżającego na podwórze. Steven podniósł głowę i zobaczył Childsa i Leadbettera wysiadających z wozu.

Steven obserwował ich, opatrując ramię Gusa. Wyglądali na autentycznie zaszokowanych, ale on sam wciąż miał przed oczami mały płaski kamyk, na którym zaklinowały sią drzwi szopy przy pierwszej próbie otwarcia. Gus bez namysłu usunął przeszkodę, ale zamknięci w środku Rafferty i Binnie nie zdołaliby tego zrobić. Kiedy wchodzili do szopy, kamień nie mógł leżeć pod drzwiami, bo wówczas nie dałoby się ich otworzyć. Skąd się tam wziął? Poza tym, Rafferty i Binnie nie odważyliby się wejść do ciemnej szopy. To wskazywało, że kamień pojawił się pod drzwiami, a żarówki zgasły już po tym, jak obydwaj znaleźli się w środku. Innymi słowy, zostali uwięzieni w ciemnościach sam na sam z Khanem. Ta myśl przyprawiła Stevena o zimny dreszcz.

Przyjechała policja i pogotowie. Ciała Toma Rafferty’ego i Jamesa Bin-niego po wstępnych oględzinach zostały załadowane do małej czarnej furgonetki i zawiezione do kostnicy miejskiej. W głębi domu rozległ się dzwonek telefonu. Słysząc go, Steven przypomniał sobie, po co w ogóle tu przyjechał. Będzie musiał powiedzieć Ann Binnie, że jej mąż nie żyje. Z zamyślenia wyrwał go nadinspektor Brewer.


17


Steven wrócił do Edynburga mocno przygnębiony rozmową z Ann Binnie o śmierci jej męża. Było to ciężkie doświadczenie. Brewer chciał go wyręczyć - uważał to za przykrą, ale nieodłączną część swojej pracy - ale Steven uparł się, że zrobi to osobiście, twierdząc, iż musi doprowadzić do końca to, co zaczął. W końcu to on obiecał Ann, że odszuka jej męża.

Nadinspektor jednak dał mu do towarzystwa policjantkę, która bardzo Stevenowi pomogła: on sam nie znał Ann dobrze, a kobiety były lepsze od mężczyzn w okazywaniu wsparcia duchowego, cokolwiek mówią na ten temat piewcy politycznej poprawności. Ann i James bez wątpienia byli sobie bardzo bliscy, teraz ona została zupełnie sama. Policjantce udało się wyciągnąć z niej nazwiska paru kobiet ze wsi, z którymi się przyjaźniła; teraz siedziały w domu Ann i starały się podnieść ją na duchu.

Steven pomyślał gorzko, że ten jeden mały płaski kamyk i obluzowana główka bezpiecznika dowodzą, iż Sigma 5 znacząco podniosła stawkę; nie wiedział tylko dlaczego. Miał irytujące przeczucie, że umknęło mu coś ważnego. Skoro Sigma 5 gotowa była posunąć się do morderstwa, by utrzymać w tajemnicy zmianę zachowania szczurów, to dlaczego nie próbowała jakoś rozwiązać tego problemu? Owszem, zaczął się odstrzał, ale to było raczej zagranie pod publiczkę niż skuteczne działanie.

Steven niechętnie uznał, że Sigma 5 musi mieć inne priorytety, ale jakie - tego nie wiedział. Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli tak, jak podejrzewał, Rafferty i James Binnie zostali zamordowani, to podrzucenie pozytywki do jego samochodu nie było tylko czczą pogróżką. On, Steven, mógł stanowić następny cel zabójców. Od tej pory będzie musiał zachować jeszcze większą ostrożność. Na tę myśl odruchowo sięgnął do pistoletu schowanego pod lewą pachą. Ten kawałek zimnego metalu, co Steven przyznawał z dużą niechęcią, dodawał mu pewności siebie.

Nie tylko jemu groziło niebezpieczeństwo. Państwo Rafferty stanowili słabe ogniwo operacji Sigma 5 i to na nich Steven i Jamie Brown zamierzali skupić uwagę. Thomas zginął, ale Trish jeszcze żyła. Wkrótce do jej drzwi zapuka policjant, który powiadomi ją o śmierci męża. Ciekawe, czy to, co się stało, skłoni ją do wyznania prawdy o wydarzeniach w Blackbridge. Steven miał wyrzuty sumienia, że tak myśli, ale był to doskonały moment, by Eve okazała Trish Rafferty współczucie i pozwoliła jej się wypłakać w swoich ramionach. Można by też poprosić Brewera o przydzielenie Trish dyskretnej ochrony; w końcu tego dnia stała się jedyną właścicielką farmy Crawhill. Zważywszy na to, że za przeciwników miała Childsa i Leadbettera, ochrona powinna być nie tylko dyskretna, ale i uzbrojona.

Zgodnie z przewidywaniami Stevena, Eve była w domu: przypomniał sobie, że popołudnia - między lunchem a kolacją - miała wolne. Zadzwonił do niej, by powiadomić ją, co się stało, ale ona już o wszystkim wiedziała.

- Cała wieś o tym mówi - powiedziała. - Biedny James, był takim dobrym człowiekiem. To strasznie niesprawiedliwe. Wszyscy wiedzieli, że Khan już dawno powinien zostać uśpiony. Biedna Ann, nie wiem, jak ona sobie poradzi bez Jamesa. Byli dla siebie wszystkim.

Steven wysłuchał jej, potakując co pewien czas, po czym spytał:

- Pracujesz dzisiaj wieczorem?

Steven przypomniał sobie o Jamiem Brownie. Dawno już ze sobą nie rozmawiali. Postanowił powiedzieć mu o ostatnich wydarzeniach w Blackbridge. Brown będzie wdzięczny za przekazane wiadomości, a rozsądek nakazywał Stevenowi utrzymywać dobre stosunki z dziennikarzami. Lepiej zawczasu wiedzieć co oni tam knują.

- Przepraszam, że tak długo nie dzwoniłem - powiedział Brown. - Próbowałem dobrać się do skóry Szkockiej Egzekutywie, ale wpadam na jeden mur za drugim. To dziwne. Ci ludzie milczą nie dlatego, że nie chcą, by prasa drążyła ten temat. Mam wrażenie, że po prostu autentycznie nie wiedzą, co jest grane. Są raczej zawstydzeni niż nieufni. Nie mogę nawet zdobyć informacji, kto wysłał wojsko do Blackbridge, na litość boską! Ciągle tylko słyszę: Coś trzeba było zrobić, więc coś robimy. Koniec, kropka.

Steven wysłuchał cierpliwie i przyznał, że nie ma co liczyć na zdobycie jakichkolwiek wiadomości oficjalnie. Dodał, że jedyna nadzieja w Trish Rafferty.

pierwszą stroną. A w pani Rafferty zobaczą wdowę, której małżeństwo nie było zbyt udane; na pewno postarają się o artykuł w stylu „Mąż przysporzył mi tylu cierpień...”

Eve zadzwoniła o jedenastej i powiedziała, że właśnie wyszła od Trish. Steven zabrał ją ze skrzyżowania Dorset Place z Merchiston Avenue. O tej porze w mieście panowała cisza, więc mogli porozmawiać w samochodzie.

- Pod drzwiami stoi policjant - powiedziała Eve, gdy tylko wsiadła do wozu.

- To dobrze - odparł Steven. Eve spojrzała na niego kątem oka.

- Widzę, że James Bond to przy tobie mięczak - stwierdziła Eve. Steven wrócił z obłoków na ziemię, dostrzegając lukę w swoim rozumowaniu.

i pomówienia. A przez cały ten czas rośliny tkwią w ziemi, falując na wietrze, działając na mieszkańców wsi jak czerwona płachta na byka, rozsiewając swój zapach...

Steven odwiózł Eve do domu. Przejeżdżając obok domu państwa Birmie zauważyli, że palą się światła.

- Biedna Ann - powiedziała Eve. - Zajrzę do niej jutro.

Podjechali pod dom Fergusonów.

- Mama i tata jeszcze siedzą u ciotki. Może wpadniesz na kawę? - spytała.

Steven powiedział, że chętnie i poszedł za nią ścieżką prowadzącą do brudnego komunalnego bliźniaka. Kiedy Eve szukała w torebce kluczy, powiedział jej, że obok, w oknie na piętrze poruszyła się zasłona.

- Niepotrzebnie. Oni się nie liczą. Na tym zadupiu nikt się nie liczy. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, w ciemnym przedpokoju Eve zwróciła się do Stevena i powiedziała:

Steven przewrócił się na brzuch i spojrzał na Eve.

Westchnęła z zadowoleniem, kiedy zsunął się niżej i zaczął ssać jej piersi i drażnić sutki zębami, głaszcząc japo płaskim brzuchu i twardych udach.

Steven gwałtownie zamrugał oczami i ocknął się.

- Jajka.

Podchodząc do drzwi, Eve odwróciła się i powiedziała:

- Ostrożnie z prysznicem. Montował go mój tata. Zalewa wszystko w promieniu trzech kilometrów. Oprócz kąpiącego się. Wiesz, jacy są ojcowie.

- Nie, oczywiście, że nie - powiedziała Eve, odzyskując zimną krew. - Po prostu nie wiedziałam. Jakoś nie wyobrażałam sobie ciebie w roli tatusia. - Mówiłeś, że chcesz jajka, zgadza się?

Skinął głową.

Steven stoczył bój z prysznicem, wywalczył honorowy remis, wytarł łazienkę, ubrał się i zszedł na dół. Eve siedziała przy stole w kuchni.

-1 tak naprawdę to właśnie cię martwi, prawda?

Steven podziękował i powiedział, że musi już lecieć. Kiedy Eve odprowadziła go do drzwi, zauważył, że zasłony w oknie McNabów poruszyły się.

Steven wzruszył ramionami.

- Będę chciał - powiedział Steven zamykając bramę ogrodu. Pojechał w stronę miasta. Mijając drogę prowadzącą na farmę Crawhill, zauważył nadinspektora Brewera rozmawiającego przy radiowozie z dwoma policjantami. Wyglądało na to, że ich za coś strofował. Steven zwolnił, zjechał na pobocze i zaczekał, aż samochód policyjny odjedzie. Poszedł pieszo w stronę skrzyżowania. Brewer właśnie wsiadał do nie-oznakowanego rovera. Na widok Stevena wyprostował się i oparł o otwarte drzwi.

Steven spojrzał na Brewera, ale nic nie powiedział. Podejrzewał, że Childs i Leadbetter doskonale zdawali sobie sprawę, iż niszczą dowód rzeczowy, ale ciekaw był, co nimi kierowało. Czyżby nie chcieli, by inni dowiedzieli się czegoś o Khanie, czy też Steven miał zbyt bujną wyobraźnię?


18


W drodze powrotnej do miasta Steven zastanawiał się, dlaczego Childs i Leadbetter spalili szczątki Khana. Brewer uznał to za wstydliwą stratę dowodu, ale nic ponadto. Ot, niedopatrzenie niemające wpływu na treść raportu sporządzonego dla okręgowego oskarżyciela publicznego. Nie było żadnych wątpliwości co do przyczyny zgonu Jamesa Binniego i Thomasa Rafferty’ego ani co do winy Khana, agresywnego psa cieszącego się złą reputacją. Ale jeśli Childs i Leadbetter uznali, że muszą pozbyć się jego szczątków, to coś tu nie grało.

Steven przypomniał sobie, że to ci dwaj najprawdopodobnięj^skłonili Sweeneya do zatajenia wyników sekcji szczura. Może, myślał Steven, z tego samego powodu spalili psa? Nie chcieli, by poddano go autopsji? Czy możliwe, że Khan cierpiał na to samo, co okoliczne szczury? Czy on też uległ jakiemuś zatruciu?

Im dłużej Steven o tym myślał, tym większego nabierało to dla niego sensu. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Khan był złym, niebezpiecznym psem, który w ciągu ostatnich kilku miesięcy stał się jeszcze bardziej agresywny niż zwykle. Może nastąpiła u niego taka sama zmiana zachowania jak u okolicznych szczurów. To jeszcze silniej wiązało Thomasa Rafferty’ego z tą sprawą. Steven już nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie dostanie raport z laboratorium.

Postanowił wypić kawę, zanim pójdzie po drobiazgi, które zamierzał zabrać ze sobą do Dumfries i prezenty dla Jenny i dzieci Sue. Uznał, że tym razem da im książki zamiast zabawek. Palił się do wyjazdu z Blackbridge, choćby na ten jeden weekend.

Zatrzymał się we wsi Juniper Green na zachodnich obrzeżach miasta, wszedł do miejscowej kawiarni i zamówił podwójne espresso. Niemal natychmiast zadzwoniła jego komórka, ściągając oburzone spojrzenia pozostałych klientów, a właściwie klientek - były tam wyłącznie przedstawicielki płci pięknej. Steven uśmiechnął się przepraszająco do królowych poranka i wyszedł z telefonem na zewnątrz.

Stracił dobry humor, kiedy w słuchawce usłyszał kobiecy szloch:

Steven poczuł, że krew odpływa mu z twarzy, a po plecach przebiegają ciarki.

- Uspokój się, Sue, i powiedz mi, co się dokładnie stało - powiedział jak automat.

-Dziś rano bawili się we trójkę w parku. Robin kopnął piłkę w krzaki, Jenny poszła po nią... no i nie wróciła.

Steven z trudem przełknął ślinę. Strach ściskał go za gardło.

Kelnerka wyszła z kawiarni i powiedziała:

- Kawa stygnie.

Steven odpędził ją machnięciem ręki.

Kelnerka znów wyłoniła się z kawiarni i powiedziała:

- Zaraz będzie zimna.

Steven spławił japo raz drugi i powiedział do Sue:

- Już jadę.

Wyjął z kieszeni dwie jednofuntówki, po czym szybko wszedł do lokalu i rzucił je na stolik, co spotkało się z ogólną dezaprobatą. Bez słowa wybiegł z kafejki i wsiadł do samochodu. W tej chwili liczyła się tylko Jenny: jej bezpieczeństwo było ważniejsze od wszelkich innych spraw. Pojechał w stronę miasta, ale tylko do pierwszego zjazdu na obwodnicę. W Lothianbum skręcił na drogę prowadzącą na południowy zachód.

Dziękował losowi za ten policyjny wóz z potężnym silnikiem. Gnał przed siebie, wyprzedzał wszystkie samochody, nie zawsze zgodnie z przepisami. Niektórzy kierowcy reagowali wciskaniem klaksonu na bardziej brawurowe manewry, zmuszające nadjeżdżających z przeciwka do hamowania bądź robienia uników. Czterdzieści kilometrów dalej zjechał na dwupasmówkę wiodącą na południe. Kiedy przekroczył sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, wsiadł mu na ogon radiowóz na sygnale. Steven nie zwolnił, a drogówka zostawiła go w spokoju, gdy tylko policjanci sprawdzili w komputerze, kto jest właścicielem rozpędzonego auta.

Steven zdawał sobie sprawę, że ten szalony pośpiech nie ma sensu. Co za różnica, czy dotrze do Glenvane za dwie, czy za trzy godziny. Wiedział, że poszukiwania cały czas trwają, ale coś kazało mu znaleźć się tam, gdzie ostatnio widziano Jenny, i to jak najszybciej. Musiał poczuć jej bliskość. Szybka jazda wymagała pełnego skupienia, ale i tak dopadły go koszmarne myśli.

Twoje dziecko nie odeszło samo, Dunbar... nie zrobiłaby tego, jest zbyt rozsądna... ktoś ją porwał... jakiś dziwak, który siedział w krzakach i obserwował bawiące się dzieci, czekając na okazję... jakiś świr lubiący małe dziewczynki, które nie skończyły jeszcze pięciu lat... wiesz, co to znaczy, prawda? Niewiele dzieci uprowadzonych przez kogoś takiego wraca do domu, no nie? Za kilka dni znajdą ją w przydrożnym rowie, trzydzieści kilometrów od miejsca, w którym zniknęła. Facet, który ją znajdzie, powie: myślałem, że to lalka; zawsze tak mówią... Na co liczysz? Że wróci do domu liżąc loda i przeprosi, że zabłądziła w parku? Daj spokój, człowieku! Spójrz prawdzie w oczy!

Nagle Steven zorientował się, że nie zmieści się między wyprzedzanym właśnie volvo a nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówką. Wcisnął/hamulce i w ostatniej chwili wrócił na swój pas. Kątem oka dostrzegł czerwoną twarz szofera ciężarówki, facet złorzeczył i gwałtownie wciskał klakson. Kierowca volvo powoli pokręcił głową, jakby ubolewał nad niedoskonałością rodzaju ludzkiego. Steven ponownie zjechał na prawy pas i dał gaz do dechy, mrucząc pod nosem: nadęty bałwan! Volvo zostało daleko z tyłu.

Dopiero wjeżdżając do Glenvane, zdjął nogę z pedału gazu. Samochód siłą rozpędu dotoczył się pod dom Sue. Steven przez chwilę siedział w milczeniu, z dłońmi na kierownicy i spuszczoną głową, czekając, aż cisza spowije go i uspokoi napięte nerwy. Metaliczne trzaski dochodzące ze stygnącego silnika działały na niego kojąco. Po kilku minutach uznał, że jest gotowy.

Sue wyszła mu na powitanie. Uścisnęła go i powiedziała:

Serce zamarło Stevenowi w piersi, kiedy usłyszał określenie „priorytetowo”. Kojarzyło mu się ono ze śledztwem w sprawie zabójstwa.

- Będę ostrożny - zapewnił ją Steven. - Chcę tylko chwilę z nimi porozmawiać. Może coś sobie przypomną.

Sue zgodziła się niechętnie i zaprowadziła go na górę. Otworzyła drzwi u szczytu schodów i powiedziała łagodnym tonem:

- Przyjechał wujek.

Steven wszedł do pokoju i podjął heroiczną próbę przywołania na twarz uśmiechu. Dzieci siedziały na podłodze wśród zabawek.

Robin skinął głową, a jego młodsza siostra spojrzała na niego z niepewnym uśmiechem, jakby nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Kolejne wzruszenie ramion i przeczący ruch głowy.

- Czyli wszyscy starsi chłopcy grali w krykieta po drugiej stronie parku, z dala od was?

Robin powoli skinął głową.

Skoro dzieci znały imiona psów, to pewnie ich właściciele byli miejscowi. Po kilku dalszych pytaniach Steven wiedział już, że w parku było kilku starszych chłopaków grających w krykieta i dwoje dorosłych mieszkańców wsi z psami. Dzieci nie zauważyły nikogo innego.

-A samochody? Czy tam, gdzie się bawiliście, były jakieś samochody? - spytał.

Robin wbił wzrok w podłogę i z niewyraźną miną powiedział:

Sue też to spostrzegła.

- Czegoś nam nie powiedzieliście, prawda?

Robin zgromił siostrę spojrzeniem i w tej chwili to ona zrobiła niepewną minę.

- No, wyduście to z siebie. Jeśli powiecie prawdę, nie spotka was żadna kara. Mary, co się stało?

Mary spojrzała na Robina i wymamrotała:

- Robin trafił w samochód.

Sue zwróciła się do Robina, który stał ze zwieszoną głową i patrzył w podłogę.

- Bawiliście się koło drogi, ty kopnąłeś piłkę i trafiła w niebieski samochód, tak?

Robin skinął głową w milczeniu.

- Jak to było? - powiedział Steven, zdając sobie sprawę, jak wiele zależy od odpowiedzi na to pytanie.

- Siedział w samochodzie - odparł Robin. Steven wymienił spojrzenia z Sue i przełknął ślinę.

- Sprawdźmy, czy dobrze cię zrozumiałem, Robin - powiedział. - Niebieski samochód stał na poboczu. Siedział w nim jakiś człowiek. A ty kopnąłeś piłkę i trafiłeś w ten samochód?

Robin skinął głową.

Sue nie rozumiała, co z tego wynika. Spojrzała pytająco na Stevena.

- Nie chciał, by dzieci zobaczyły jego twarz - powiedział beznamiętnym tonem. - Schował się za gazetą.

Sue zakryła twarz dłońmi; między rozłożonymi palcami widać było jej oczy, szeroko otwarte z przerażenia. Dzieci wyczuły, że coś jest nie tak i wyraźnie się zaniepokoiły. Steven próbował odzyskać kontrolę nad sytuacją. Zmusił się do uśmiechu, pragnąc dodać otuchy Robinowi i Mary, po czym spytał:

- Rangę rover? - spytała Sue. Robin skinął głową.

- Trafiony - szepnął Steven. - A teraz, Robin, chcę, żebyś się skupił. Później, kiedy ty i Mary poszliście szukać Jenny, znaleźliście tylko piłkę. Kiedy wyszliście z krzaków... pamiętasz, czy niebieski samochód nadal tamstał?

Robin pokręcił głową.

Steven pobiegł do wsi i bez trudu znalazł wóz pełniący funkcję kwatery głównej, zaparkowany przed ratuszem. Bez słowa przecisnął się obok policjanta stojącego przed drzwiami i odszukał najwyższego rangą oficera, który z dwoma innymi studiował mapę dystryktu.

- Jestem ojcem Jenny Dunbar.

- Myślę, że najlepiej by było, gdyby...

Steven pokazał mu kartę identyfikacyjną.

Steven już miał mu wygarnąć, kiedy wyższy rangą oficer powiedział:

- Proszę się tym zająć, sierżancie. - Przedstawił się Stevenowi jako nadinspektor Grant. Uścisnął mu dłoń i złożył wyrazy współczucia. Spytał o źródło informacji o rangę roverze. Steven opowiedział mu o rozmowie z dziećmi. Grant skinął głową z rezygnacją. - Dobrze się pan spisał.

Steven przeszedł na drugą stronę stołu i spojrzał na mapę, podzieloną na sektory.

- Ale szukacie dalej? Grant skinął głową.

- Jeśli coś się stanie, dam panu znać. Na razie wpędza pan moich ludzi w stres.

Steven zrozumiał aluzję i wyszedł z wozu. Poszedł przez wieś do parku i, wpatrzony w zieloną murawę, zatrzymał się, czując narastającą rozpacz. Jakiś drań woził Jenny po okolicy rangę roverem... a może nie... może już z nią skończył... może... Steven krzyknął z rozpaczy i uderzył pięścią w pień. Ból przeszywający kostki był o wiele przyjemniejszy od tego, który rozsadzał mu czaszkę.

Zapadły ciemności i poszukiwania zostały zawieszone do świtu. W pobliskich ogrodach, przybudówkach i zaroślach niczego nie znaleziono, ale wbrew pozorom nie była to zła wiadomość. Lepiej, by odszukali ją całą i zdrową, niż gdyby mieli natrafić na skrawki jej ubrania czy choćby but. W świetle informacji o mężczyźnie w rangę roverze przeczesywanie okolicy mogło okazać się bezcelowe, ale chwała Grantowi za to, że nie rezygnował. Przecież nie było do końca pewne, czy to rzeczywiście porywacz siedział w tym wozie; wydawało się to tylko cholernie prawdopodobne.

Steven nie mógł wysiedzieć w domu z Sue i jej mężem. Byli najsympatyczniejszymi ludźmi na świecie i niepokoili się o Jenny tak jak on, ale nie potrafił znieść ciszy, a wymuszone próby wzajemnego dodawania sobie otuchy męczyły go jeszcze bardziej. Musiał wyjść, być w ruchu, łudzić się, że robi coś pożytecznego. Jednak spacer poboczem wiejskiej drogi nie przyniósł ukojenia. Steven miał wrażenie, że nagle zmienił się cały świat, że stał się zły, groźny, pełen niebezpieczeństw. Każde drzewo było centurionem nocy. Każda kępa krzaków kryła mroczny sekret.

Chciało mu się płakać z bezradności. Był lekarzem, umiał ratować ludziom życie w najtrudniejszych sytuacjach; był też żołnierzem, mógłby walczyć z najgroźniejszymi przeciwnikami i zwyciężać, ale cóż z tego, skoro nie potrafił pomóc własnej córce?

Zaczęło padać, ale Steven prawie tego nie zauważył. Zorientował się dopiero wtedy, kiedy woda zaczęła wlewać mu się za kołnierz. W gruncie rzeczy ucieszył się z deszczu. Wszelkie niewygody były mile widziane jak wszystko, co mogło odwrócić jego uwagę od tego koszmaru. Słysząc nadjeżdżający samochód, zszedł na bok trawiastego pobocza, jako że droga w tym miejscu była bardzo wąska. Niestety, trafił nogą w wąski rów odwadniający i runął w mokrą, wysoką trawę. Upadając, zadrapał policzek o głogowy żywopłot. Leżąc, patrzył na przejeżdżający samochód, który omiótł światłami okolicę, na chwilę wydobywając z ciemności kolory. Dostrzegł ciemną zieleń trawy i jakiś mały czerwony przedmiot.

Torebka Jenny! Steven był jak sparaliżowany. Jenny miała małą czerwoną torebkę, z którą prawie nigdy się nie rozstawała. Nosiła ją przewieszoną przez ramię i trzymała w niej chusteczkę. Po powrocie z każdego spaceru stawała przed drzwiami domu i udawała, że szuka w torebce kluczy, tak jak robiła to Sue.

Steven wygramolił się z rowu. Jeszcze nie stanął dobrze na nogi, a już zerwał się do biegu, potykając się w ciemności i przewracając co kilka kroków. Zatrzymał się w miejscu, gdzie powinna leżeć torebka i zaczął macać ziemię dłońmi. Wreszcie znalazł i natychmiast zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki. To nie była torebka Jenny, tylko zwyczajne opakowanie po chipsach.

Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, upadł na mokrą trawę ze zgniecioną torebką w dłoni, wyczerpany i odrętwiały. Zachował dość zdrowego rozsądku, by zrozumieć, że jest u kresu wytrzymałości. Nadszedł czas, by przestać snuć się bez celu i wrócić do domu.

Sue i jej mąż właśnie pili kawę. Steven zrobił, co mógł, by oczyścić ubranie, ale i tak wyglądał, jakby dopiero co turlał się po mokrej ziemi - zresztą, w gruncie rzeczy, to właśnie robił.

Steven skinął głową i poszedł na górę napuścić wody do wanny. Przebrał się w szlafrok i włożył mokre ubranie do kosza, który Sue zostawiła pod drzwiami łazienki. Pozostawał kłopot, co zrobić z pistoletem i kaburą. W końcu wziął je ze sobą do łazienki. Położył dłonie na krawędziach wanny i pogrążył się w rozważaniach. Skoro porywacz Jenny nie mieszkał w okolicy, czy to zwiększało szanse, że wciąż żyła, czy też wprost przeciwnie? Ta myśl przywołała przed oczy Stevena obraz córki, skulonej na tylnym siedzeniu rangę rovera pędzącego na południe... albo na północ... albo na wschód czy zachód. Jezu! Ona mogła być dosłownie wszędzie.

Bezczynność była nie do zniesienia. Chciał znów wyjść na ulice, przeszukać wszystkie kępy i rowy, ale szybko przekonał sam siebie, że to beznadziejne i zanurzył się w ciepłej wodzie, by ukoić ból. Gdzieś w oddali rozległo się pohukiwanie sowy. Zabrzmiało złowieszczo.

Po wyjściu z wanny schował pistolet na łóżku pod narzutą i zszedł na dół, zawinięty w szlafrok.

Steven podziękował skinieniem głowy. Było już dobrze po północy, więc powiedział Richardowi i Sue, że powinni iść spać.

Richard i Sue niechętnie poszli na górę, a Steven zjadł zupę, przegryzając kawałkiem chleba. Kiedy odstawił talerz, suszarka skończyła cykl, więc wyjął z niej ubrania; rzeczywiście były już suche. Wyglądało na to, że się nie

skurczyły. Inne uszkodzenia spowodowane wysoką temperaturą nie miały znaczenia. Steven zdjął szlafrok i włożył ubranie, po czym nastawił wodę na kawę.

Wrócił do salonu i włączył telewizor, skacząc po kanałach w poszukiwaniu stacji nadającej wiadomości przez całą dobę. Obejrzał je, sącząc kawę i zerkając co chwila na telefon, jakby chciał zmusić go siłą woli, by zadzwonił. Tak się nie stało, ale kwadrans po pierwszej Steven usłyszał warkot samochodu. Przeczucie podpowiedziało mu, że wóz zatrzyma się właśnie tutaj, przed domem Richarda i Sue. Podszedł do okna, ale niczego nie zauważył; z ulicy dobiegał tylko odgłos silnika pracującego na jałowym biegu. Rozległ się trzask zamykanych drzwi i warkot stał się głośniejszy, ale samochód nie odjechał od razu. Sądząc z dochodzących z ulicy dźwięków, kierowca próbował zawrócić. W końcu wóz ruszył w kierunku, z którego przyjechał, a Ste-ven już miał zaciągnąć zasłonę, kiedy zauważył przy bramie ogrodu jakiś ruch. Jenny szła ścieżką w stronę domu.


19


W pierwszej chwili Steven pomyślał, że wyobraźnia płata mu figle. Choć nie wierzył, by los mógł być aż tak okrutny, przyszło mu do głowy, że ma przywidzenia, niczym spragniony wędrowiec na pustyni. Ta myśl nie powstrzymała go jednak przed otwarciem drzwi na oścież. Nie, to nie był miraż. Jenny szła w stronę domu. Wyglądała na zmęczoną, zdezorientowaną i wystraszoną, ale, co najważniejsze, była cała i zdrowa.

- Tatuś! - krzyknęła i zbierając resztki sił, rzuciła się biegiem w stronę Stevena.

Wziął ją w ramiona i uściskał mocno.

- Och, moje dziecko, moje kochane, kochane dziecko - szeptał ze łzami w oczach. - Sue! Richard! - krzyknął. - Wróciła!

Nie minęło piętnaście minut, a zjawili się nadinspektor Grant i sierżant. Przywieźli ze sobą policjantkę wyszkoloną w postępowaniu z dziećmi będącymi w szoku. Wkrótce potem przybył lekarz policyjny i, co wszyscy przyjęli z ulgą, stwierdził, że Jenny nie doznała żadnych urazów. Była bardzo przygaszona i wystraszona, ale najgorsze obawy Stevena nie sprawdziły się i, niczym aktor dostający Oscara, gorąco pragnął podziękować za to całemu światu. Przez pierwsze pół godziny nie miało znaczenia, kto porwał Jenny

i dlaczego. Najważniejsze, że była cała i zdrowa. Jednak policjanci mieli inne priorytety i chcieli jak najszybciej ją przesłuchać.

Steven wziął córką na kolana, żeby czuła się bezpiecznie, a Grant i policjantka ostrożnie zaczęli ją wypytywać. Nadinspektor, obdarzony zdrowym rozsądkiem, szybko wyczuł, że Jenny jest bardzo elokwentna jak na dziecko w jej wieku i zaproponował, by opowiedziała przebieg wydarzeń swoimi słowami, zamiast odpowiadać na pytanie za pytaniem.

Okazało się, że kiedy poszła po piłkę w krzaki, zaczepił jąjakiś mężczyzna i powiedział, że chce się z nią zobaczyć tata. Jenny dobrze wiedziała, że nie wolno jej rozmawiać z obcymi, nie uwierzyła mu i odparła, że musi uprzedzić Robina i Mary, by na nianie czekali. Wtedy nieznajomy złapał ją i wsadził do samochodu. Zademonstrowała, jak zatkał jej usta dłonią. Opisanym przez nią wozem był niebieski rangę rover.

Mężczyzna zawiózł Jenny do domu „daleko od szosy”, który wydał jej się „staroświecki”, bo były w nim takie dziwne meble, no i „pachniało starością jak u babci”. Została zamknięta w pokoju, ale dostała malowanki i kredki. Porywacz dwa razy przyniósł jej coś do jedzenia - „było fuj” - i „niedobry sok pomarańczowy”, kiedy poprosiła o coś do picia. Nie wolno jej było chodzić do łazienki, ale mogła korzystać z nocnika stojącego w pokoju. Bardzo się wstydziła.

- Kazał mi być cicho. Dużo płakałam, a on mówił, żebym się uciszyła.

- Powiedział, że nie może ze mną wytrzymać i że działam mu na nerwy.

- Czy był tam tylko ten jeden mężczyzna, Jenny?

- Tak.

Jenny swoimi słowami opisała dobrze zbudowanego, ciemnowłosego mężczyznę, który uprowadził ją z parku, zawiózł do domu na odludziu i trzymał przez cały dzień w zamknięciu. Porywacz dał jej jeść i pić i przyniósł książki do kolorowania, by się nie nudziła, a kiedy wieczorem zasnęła, obudził ją i odwiózł do domu.

Krew zastygła Stevenowi w żyłach. Wszyscy na niego patrzyli, a on nie wiedział, co powiedzieć. Opadły go wyrzuty sumienia. Jego domysły były całkowicie nietrafne. Jenny nie została porwana przez jakiegoś pedofila z mrocznych zakamarków społeczeństwa, jak wszyscy podejrzewali. To było kolejne ostrzeżenie udzielone przez Sigmę 5.

Steven skinął głową.

- Cholerny świat. Komu pan nadepnął na odcisk? Mafii?

Steven uznał, że mówiąc: Nie, rządowi, wyjdzie na idiotę, więc nie odpowiedział na to pytanie, stwierdził za to:

Ta rodzina będzie potrzebować ochrony. Załatwię to z Inspektoratem i dopilnuję, by papierkowa robota nie zabrała zbyt wiele czasu, ale na razie byłbym wdzięczny, gdyby przysłał pan tu swoich najlepszych ludzi. Nie mamy do czynienia z amatorami.

-Wkrótce w Blackbridge zrobi się gorąco - powiedział Steven. – Czuję to w kościach.

Policjanci wyszli, Sue położyła Jenny do łóżka. W domu zapadła cisza, charakterystyczna dla wczesnego poranka. Sue z Richardem zrobili herbatę i grzanki. O dziwo, Mary i Robin przespali całe zamieszanie.

Dunbar był zaskoczony jej pytaniem, ale uznał, że i jej i Richardowi, należą się wyjaśnienia. Wziął łyk kawy, odstawił filiżankę i oparł ręce na kolanach.

Sue przerwała mu, podnosząc rękę.

- Jenny jest też częścią naszej rodziny - powiedziała - bez względu na wybryki jej ojca. Nie próbuj więc nawet sugerować, że ją stąd zabierzesz.

Poradzimy sobie, prawda, kochanie? - Wzięła Richarda za rękę, a on uśmiechnął się na znak zgody.

Steven poczuł ucisk w gardle.

- No to wszystko jasne. Teraz pora się przespać.

Następnego ranka dzieci Sue zasypały Jenny pytaniami.

- Miał pistolet? - dopytywał się Robin. - Związał cię? Zasłonił ci oczy i wsadził cię do worka?

Mary spytała o dom, do którego zawieziono Jenny. Czy wyglądał tak, jak chatka czarownicy w bajce o Jasiu i Małgosi? Czy był tam czarny kot? Odpowiedzi Jenny wyraźnie ich rozczarowały. Całe zdarzenie było o wiele bardziej prozaiczne, niż to sobie wyobrażali. Steven jednak cieszył się w duchu. Rozmowa o wydarzeniach ostatniego dnia mogła pomóc Jenny dojść do siebie. Mimo to, wciąż była zamknięta w sobie.

Uwidoczniło się to jeszcze bardziej, kiedy wszyscy razem poszli do wsi podziękować ludziom, którzy uczestniczyli w poszukiwaniach. Zamiast wybiegać naprzód z dziećmi Sue tak jak zawsze, Jenny szła ze Stevenem i Sue, trzymając ich mocno za ręce. W pewnym momencie, kiedy cała rodzina śmiała się z czegoś, co Robin powiedział lub zrobił, Steven zauważył, że Jenny jest śmiertelnie poważna. Spytał ją łagodnym tonem, o czym myśli, a ona wtedy wybuchnęła płaczem.

- Bałam się, tatusiu - wyznała. - Ten pan mi się nie podobał.

Steven ostrożnie podpytywał ją o porywacza - jak się zachowywał, co mówił. Kiedy Jenny miała już dość, natychmiast przestał. Zaczęli rozmawiać o przedszkolu - w ostatnich tygodniach to był jej ulubiony temat.

Wreszcie nadeszła najtrudniejsza chwila - chwila rozstania. Jenny zażądała, by Steven zabrał ją ze sobą. Nigdy dotąd tego nie robiła. Złapała go za rękaw i trzymała dotąd, aż udało mu się przekonać ją, że będzie bezpieczna i już więcej nikt nie spróbuje jej porwać. Wszystko dobrze się skończyło, ale Steven zdawał sobie sprawę, że wydarzenia ostatnich dni być może na zawsze zmieniły jego małą córeczkę.

W drodze powrotnej Steven z każdą chwilą był coraz bardziej wściekły na Sigmę 5. Owszem, porywacz nie zrobił Jenny krzywdy fizycznej, ale to doświadczenie na zawsze pozostanie w jej pamięci i będzie powracać w koszmarnych snach. Całkiem możliwe, że ta rezolutna dziewczynka, którą znał, już nigdy nie będzie taka jak do tej pory.

Rysopis podany przez Jenny mógł pasować i do Childsa, i do Leadbettera - obydwaj byli wysokimi, dobrze zbudowanymi ciemnowłosymi mężczyznami, ale Steven zdał sobie sprawę, że to samo można powiedzieć o setkach innych ludzi. Brakowało bardziej wyrazistych szczegółów. Jenny była za mała, by je wychwycić. Myśląc o tym, Steven przypomniał sobie, że w sobotę rano rozmawiał z Brewerem wracającym z farmy Crawhill. Jeśli nadinspektor zastał tam Childsa i Leadbettera, to oznaczało, że żaden z nich nie mógł uprowadzić Jenny. Ale czy byli tam obaj? Steven uznał, że warto sprawdzić, więc zjechał na pobocze i zadzwonił do Brewera.

Steven podziękował mu i pojechał dalej. Kiedy dotarł na południowe przedmieścia, oddzwonił Brewer.

Steven wrócił do hotelu i po raz drugi tego dnia skontaktował się z Inspektoratem; jeszcze przed wyjazdem z Glenvane poprosił o ochronę policyjną dla Jenny i całej rodziny. W praktyce sprawa została załatwiona od ręki - już w czasie spaceru po wsi eskortował ich ciemny ford escort, w którym siedziało dwóch mężczyzn - ale nadinspektor Grant musiał dostać wszystkie niezbędne papierki. Podczas ostatniej rozmowy centrala nie miała jeszcze raportu z laboratorium, więc Steven postanowił skontaktować się z nią raz jeszcze.

- Właśnie go dostaliśmy - powiedział dyżurny. - Czytać?

- Wal.

- Skład wszystkich próbek środków chwastobójczych opartych na glifosfacie i glufozynacie był zgodny z podanym na etykietach i z zamieszczonymi na nich proporcjami. Nie stwierdzono obecności innych związków chemicznych.

Steven popadł w przygnębienie. Milczał tak długo, że dyżurny spytał go, czy wszystko w porządku.

Steven przypomniał sobie rozmowę z Sue i Richardem, w trakcie której stwierdził, że nie może się wycofać, bo „tkwi w tym za głęboko”. W tej chwili dowiedział się, że jest wręcz przeciwnie: tak naprawdę wciąż był w punkcie wyjścia. Genetycznie zmodyfikowane rośliny z farmy Peat Ridge nie zostały zatrute, szczury też nie. Steven nadal nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

Wiedział na pewno, że zagrożenie życia jego i córki było autentyczne, a śmierć Rafferty’ego i Binniego nie była przypadkowa. Nie ulegało też wątpliwości, że zachowanie szczurów zmieniło się, więc jak to wyjaśnić, skoro nie wchodziło w grę zatrucie chemikaliami?

Przypomniał sobie rozmowę ze Sweeneyem i to podniosło go na duchu. Doktor nie zachowywałby się tak dziwnie, gdyby zażądano od niego zatajenia raportu niezawierającego żadnych rewelacji. Ba, w takiej sytuacji nie byłoby powodu, by wywierać jakiekolwiek naciski. Ale takie naciski były. Albo szczur zbadany przez Sweeneya różnił się od tego, którego Steven wysłał do Inspektoratu, albo... albo co? Czy to możliwe, że poprosił laboratorium o sprawdzenie nie tego, co trzeba?

Doszedł do wniosku, że w tych okolicznościach inne analizy nie miały sensu. Badania toksykologiczne wykazałyby obecność wszelkich znanych szkodliwych substancji, włącznie z tymi, które uszkadzały DNA i mogły mieć wpływ na następne pokolenia... Ale w ten sposób nie dałoby się stwierdzić na przykład infekcji. Może rośliny lub szczury - albo jedne i drugie - zostały zakażone bakteriami lub wirusami? Steven nie wyobrażał sobie jednak, żeby ktoś taki jak Rafferty zdołał to zrobić. Tak czy inaczej, warto sprawdzić, uznał Steven - choćby dlatego, że w tej chwili nie miał żadnych pomysłów. Jeszcze raz skontaktował się z Inspektoratem Naukowo-Medycznym i poprosił o przeprowadzenie na martwym szczurze badań bakteriologicznych i wirusologicznych.

Chwilę później zadzwoniła Eve; widziała się z Trish Rafferty.

Steven pomyślał o Childsie. Zastanawiał się, co powinien zrobić. To była ciężka próba charakteru. Tak naprawdę pragnął stanąć twarzą w twarz z tym sukinsynem, włożyć lufę pistoletu do jego ust i odstrzelić mu łeb za to, co zrobił Jenny, ale w trakcie wieloletniego szkolenia nauczył się, że działanie pod wpływem emocji może być śmiertelnie niebezpieczne. Musiał pozostać zimny i wyrachowany, przynajmniej na tyle, na ile będzie w stanie; w końcu nie mógł z dnia na dzień wyzbyć się ludzkich uczuć.

Na początek należałoby powiadomić policję z Dumfriesshire o tym, co się zdarzyło. Jenny na pewno rozpoznałaby Childsa, a niebieski rangę rover, którego widziały także dzieci Sue, rozstrzygał sprawę na jego niekorzyść. Miło byłoby zobaczyć tego sukinsyna za kratkami, ale to nie wystarczy. Steven niechętnie przyznał w duchu, że Childs zrobił to, co zrobił, dla dobra swojej misji. Pytanie tylko, czy stawiając go przed sądem łatwiej byłoby poznać jej cel i dowiedzieć się, kto za nią stoi?

Po kilku minutach rozmyślań doszedł do wniosku, że udałoby się zdobyć te wiadomości tylko pod warunkiem, że Childs zacznie zeznawać, by ratować własną skórę. Najprawdopodobniej jednak nie zrobiłby tego, nawet gdyby groziła mu długa odsiadka. Childs i Leadbetter byli ekskomandosami, a nie jakimiś drobnymi opryszkami. Wysłano ich do Blackbridge, ponieważ byli najlepsi. Będą trzymać gęby na kłódkę. Istniała też możliwość, że w ogóle nie dojdzie do procesu. Diabli wiedzą, kto za tym wszystkim stoi. W końcu sprawa przycichnie, a Steven i policjanci z Dumfries zostaną na lodzie, rozgoryczeni tym, że ich wysiłki poszły na marne. Cóż, pozostawało tylko zacisnąć zęby i czekać.

Zadzwonił do Jamiego Browna, by dowiedzieć się, czy dziennikarz rozmawiał już z Gusem Watsonem.

- Tak, i nic z tego nie wynikło - powiedział Brown. - Facet boi się, że straci robotę, więc woli nie robić zamieszania. Chyba liczy na to, że Trish Rafferty zatrzyma firmę wynajmującą sprzęt i poprawi mu warunki pracy, które podobno są fatalne, ale, jak to ujął, w tych okolicach łatwiej o latającą świnię niż o jakąkolwiek fuchę. A tak przy okazji, w dobie genetycznych eksperymentów może niedługo doczekamy się latających świń.

Steven nie miał ochoty na dowcipkowanie.

Steven siedział w samochodzie około pięćdziesięciu metrów od Black-bridge Hotel. Eve się spóźniała - było piętnaście po dziesiątej i już zaczynał się zastanawiać, czy coś się stało, kiedy wreszcie przyszła, wyraźnie zmęczona.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedziała. - Ledwo się trzymam na nogach. Jedna z dziewczyn zachorowała na grypę i miałyśmy pełne ręce roboty.

W mieście znaleźli bar hotelowy, w którym nie było wielkiego tłoku.

- No to co się stało? - spytała Eve, bezbłędnie odczytując nastrój Stevena.

Powiedział, co spotkało Jenny.

- Childs i ten drugi byli dzisiaj w barze! - wybuchnęła Eve. - Dranie!

- Powiedziałeś wszystko policji?

Steven wyjaśnił jej, dlaczego tego nie zrobił.


20


W poniedziałek wczesnym rankiem Steven pojechał na komisariat w Livingston, by porozmawiać z Brewerem. Niepokoił się na myśl o powrocie Trish Rafferty na farmę Crawhill. Układ, który zawarła z władzami, nie ocalił życia jej mężowi. Następną ofiarą mogła być ona sama. Za dużo wiedziała, by zostawili ją w spokoju, mimo iż od początku współpracowała z kim trzeba. Wiadomość o niedoszłej wizycie Childsa w jej mieszkaniu wzmogła dręczący Stevena niepokój. Teraz, kiedy mąż Trish nie żył, obietnica zapewnienia mu bezkarności nie miała dla niej żadnego znaczenia.

Steven pojechał do Blackbridge, właściwie bez powodu. Po prostu chciał się tam znaleźć i wczuć się w panującą we wsi atmosferę, jakby liczył na to, że dzięki temu dozna olśnienia. Jadąc Main Street, zauważył Ann Birmie wychodzącą z poczty i zatrzymał się, by z nią porozmawiać.

Steven wyczuł, że, niczym Eleanor Rigby z piosenki Beatlesów, nosiła na twarzy maskę, którą trzymała w słoiku pod drzwiami. Chciał ją pocieszyć, ale nie wiedział jak. Powiedział, że zobaczy się z nią jutro i pożegnał się.

Zatrzymał się kawałek dalej, by przeczytać ogłoszenie przywiązane sznurkiem do latarni. Był to apel o pomoc w poszukiwaniu psa. Dwoje małych właścicieli, trzyletni Alan i pięcioletnia Ailsa, bardzo tęskniło za Patchem, którego szczęśliwy znalazca mógł liczyć na nagrodę. Do ogłoszenia dołączona była słaba kopia zdjęcia dwójki dzieci. Steven w duchu życzył im powodzenia. Przeszedł obok hotelu, którego parking zastawiony był wypolerowanymi na wysoki połysk samochodami należącymi do skłóconych frakcji z Whitehall i Szkockiej Egzekutywy; z braku miejsc część aut stała nawet na ulicy.

Na szczycie wzgórza między Crawhill a Peat Ridge Steven zauważył, że ścieżka flisacka nadal jest zagrodzona, ale z mostu nie widać było strzelców w bieli. Po chwili namysłu schylił się, przeszedł pod taśmą i skierował się na wschód, czując na plecach chłodny wiatr. Idąc wzdłuż południowej granicy Crawhill, zauważył wjeżdżającego na podwórze białego volkswagena polo. Wysiadła z niego kobieta. Z tej odległości nie widać było jej twarzy, ale Steven domyślił się, że to Trish Rafferty. Człowiek, który dłubał przy jakimś

urządzeniu - bez wątpienia Gus Watson - wstał i podszedł do niej. Uściskali się krótko na powitanie i zamienili kilka słów, po czym Trish zniknęła w domu, a Gus położył się z powrotem pod maszyną. Zaczynało padać; Steven nie zazdrościł mu tej roboty.

Miał już ruszyć w drogę powrotną, kiedy kątem oka dostrzegł jakiś ruch w zaroślach na drugim brzegu kanału. Zatrzymał się i skierował wzrok w tamtą stronę, ale nic nie zauważył; mimo to był przekonany, że nie uległ złudzeniu i poczuł się nieswojo. Po chwili źdźbła trawy poruszyły się znowu. Steven przyklęknął błyskawicznie, sięgając do kabury schowanej pod lewą pachą. Z zarośli dobiegło ciche skomlenie. Odetchnął z ulgą. Nikt go nie śledził; to był po prostu jakiś zwierzak w tarapatach.

Steven przeszedł po moście na drugi brzeg. Po tej stronie nie było ścieżki, więc musiał wspiąć się na balustradę i zeskoczyć dwa metry w dół, w wysoką trawę. Miał nadzieję, że nie kryła się w niej żadna przykra niespodzianka, jak choćby królicza jama czy potłuczone szkło. Wylądował bezpiecznie i zaczął ostrożnie przedzierać się przez zarośla w stronę, z której dochodziło skomlenie.

Pięć kroków dalej zatrzymał się, widząc pośród zieleni traw błysk metalu. Ukląkł powoli i zobaczył leżącą przed nim pułapkę. Gdyby w nią wdepnął, zacisnęłaby się na jego nodze i zrobiłaby z niej krwawą miazgę. Pułapki tego typu były zakazane w Wielkiej Brytanii, ale Steven nie miał czasu o tym myśleć, zauważył bowiem następną po prawej stronie... i jeszcze jedną po lewej. W tej ostatniej leżał martwy królik. Istne pole minowe, upstrzone pułapkami i sidłami. Na pewno nie zastawił ich zwykły kłusownik. Musieli to zrobić ludzie odpowiedzialni za deratyzację.

Steven rozejrzał się za kijem, którym mógłby utorować sobie drogę wśród niezliczonych pułapek, i wypatrzył odpowiedni, trzy metry dalej. Ostrożnie przesunął się w jego stronę, nie odrywając oczu od ziemi i rozgarniając rękami wysokie trawy. Z kijem w dłoni poczuł się bezpieczniej; dokładnie ostukiwał ziemię przed sobą, by sprawdzić, czy droga wolna. Przeszedł zaledwie dwadzieścia metrów, a już natknął się na cztery pułapki. W dwóch leżały martwe szczury, w jednej królik, a w czwartej cicho skomlący mały biały pies.

Był to spaniel, przednia prawa łapa utkwiła w dużej sprężynowej pułapce. Sądząc po zszarganej sierści i pokrytej zakrzepłą krwią łapie, zwierzak od dłuższego czasu usiłował wydostać się ze stalowych szczęk. Nie trzeba było wielkich zdolności dedukcyjnych, by odgadnąć, że pies wabi się Patch i że przesiedział tu całą noc.

- A to się wpakowałeś, co? - mruknął Steven i oczyścił teren wokół psiaka, by przykucnąć przy nim i wyciągnąć go z potrzasku. Zauważył, że łapa jest złamana. - Trzeba ci weterynarza, chłopie... a zła wiadomość jest taka, że w okolicy nie ma już żadnego... Spokojnie... No i po wszystkim... - Steven uwolnił psa i nie pozwolił mu stanąć na złamanej łapie. Rozejrzał się w poszukiwaniu gałązek i znalazł w zasięgu ręki takie, jakich potrzebował. Patch miał szczęście, że trafił na speca od medycyny polowej.

Może sprawiło to wspomnienie ostatniej misji, w czasie której Steven musiał ratować rannego towarzysza broni, a może fakt, że w wyniku wydarzeń ostatnich czterdzieściu ośmiu godzin miał nerwy napięte do ostatnich granic; dość że zareagował błyskawicznie, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Wbił lewy łokieć w brzuch nieznajomego, zanim ten zdołał się choćby odezwać, po czym obrócił się, uderzył mężczyznę w szyję kantem prawej dłoni i rzucił się na niego, przygniatając go do ziemi i przystawiając mu lufę pistoletu do skroni.

- Jezu - wydyszał mężczyzna. - Powiedziałem coś nie tak?

Nieznajomy miał na sobie panterkę i beret wojskowy. Podnosząc głowę,

Steven zobaczył czterech innych żołnierzy. Jeden z nich, z gwiazdkami porucznika na pagonach, wysunął się naprzód.

- Kim pan jest, do licha? - rzucił.

Steven skinął głową.

- Mały Patch też o niczym nie wiedział - stwierdził, wskazując na psa.

Jeden z żołnierzy ostrożnie wziął Patcha na ręce.

Żołnierz odsunął się od niego.

Steven podszedł do żołnierza, który trzymał psa na rękach i spytał Ven-ture’a, czy pozwoli, by jego podkomendny pomógł nastawić łapę. Porucznik zgodził się bez wahania i zabieg został wykonany szybko i sprawnie, choć żołnierze krzywili się z odrazą. Venture spytał, co to za pies i Steven powiedział mu o plakacie wiszącym we wsi. Dowódca oddziału wyraźnie się zaniepokoił, ale Dunbar zapewnił go, że nie piśnie ani słowa o sidłach.

Steven ruszył z powrotem w stronę mostu, niosąc psa na rękach. Żołnierze pomogli mu przejść przez balustradę i pożegnali serdecznie. Steven wrócił do wsi i poszedł na pocztę; tam wyjaśnił urzędnikowi, że nad kanałem znalazł zaginionego psa z ogłoszenia, czy naczelnik byłby łaskaw zadzwonić do właścicieli i do ich przyjazdu zaopiekować się zwierzakiem?

- To nie mój kłopot - mruknął gburowaty mężczyzna siedzący za ladą. - Tu nie można go zostawić. To poczta, a nie schronisko dla zwierząt.

Steven z trudem powściągnął gniew. Oto przedstawiciel społeczności Blackbridge, którą „Clarion” nazwał zżytą, tej samej, która była „wstrząśnięta” śmiercią lana Fergusona.

Steven wziął psa w jedną rękę, a drugą poszukał w kieszeni drobnych. Znalazł pięćdziesięciopensówkę i cisnął ją urzędnikowi.

-Niech pan zatrzyma resztę - rzucił monotonnym głosem. W pierwszej chwili wydawało się, że mężczyzna chce coś powiedzieć, ale spojrzawszy Dunbarowi w oczy, zorientował się - słusznie - że może tego pożałować. Podniósł słuchawkę, a Steven wyszedł na zewnątrz.

Po dziesięciu minutach do krawężnika podjechała kobieta w citroenie kombi, z dwójką dzieci na tylnym siedzeniu. Długo rozpływała się w podziękowaniach, po czym zabrała psa do weterynarza w Livingston, a Steven wrócił do Edynburga.

Eve zadzwoniła kilka minut przed trzecią. Była wyraźnie podekscytowana.

- I słusznie - powiedział Steven. - Domyślasz się, co Childs i Leadbetter muszą zrobić? - spytał.

Lało jak z cebra, kiedy Steven podjechał pod krematorium Mortonhall, stojące przy ruchliwej drodze na południowych obrzeżach Edynburga. Był dziesięć minut za wcześnie i postanowił zaczekać w samochodzie, licząc na

to, że wśród przybywających żałobników zobaczy kogoś znajomego. Pytani o drogę edynburczycy uprzedzili go, że krematorium jest ogromne i mieści kilka kaplic, otwartych w tych samych godzinach. Gdyby zabłądził, mógłby trafić na niewłaściwy pogrzeb. Wreszcie wypatrzył dwoje ludzi z Blackbridge i wysiadł z wozu, by pójść za nimi. Podsłuchując ich rozmowę, dowiedział się, że ze względu na dużą liczbę uczestników ceremonia ma się odbyć w głównej kaplicy.

Dopiero skończyło się poprzednie nabożeństwo; wychodzący gromadzili się pod drzwiami, składali kondolencje najbliższej rodzinie. Ci, co przybyli na pogrzeb Binniego, ustawili się w kolejce na zewnątrz budynku. Po chwili przyjechał karawan z ciałem Jamesa. Wóz zatrzymał się u wylotu wąskiej drogi prowadzącej do drzwi kaplicy, czekając, aż odjadą zaparkowane tam samochody. Stevenowi nasunęło się skojarzenie z samolotami krążącymi nad Heathrow, ale zachował kamienną twarz. Wyglądało na to, że nawet przenosząc się na tamten świat, człowiek nie do końca uwalniał się od tyranii napiętych terminów i harmonogramów.

Samochody blokujące dostęp do kaplicy odjechały i karawan Binniego cicho podtoczył się pod drzwi. Druga w orszaku była limuzyna wioząca Ann Binnie i trzech nieznajomych; sądząc z ich wieku, byli to prawdopodobnie bracia jej lub Jamesa. Następnym wozem przyjechali ludzie, których Steven widział po raz pierwszy w życiu - dwie starsze kobiety i siwy mężczyzna podpierający się na dwóch laskach. Rodzina zmarłego weszła do kaplicy, a za nią tłum żałobników. Wygląda na to, że Binnie cieszył się ogólnym szacunkiem, pomyślał Steven.

Usiadł z tyłu, głównie dlatego, że w gruncie rzeczy słabo znał zmarłego, ale i po to, by sprawdzić, kto przyszedł na pogrzeb. Zauważył Eve siedzącą z rodzicami w jednym z pierwszych rzędów i Childsa z Leadbetterem, między którymi stała Trish w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Wypatrzył też parę znajomych twarzy z Castle Tavern, a także grupę mężczyzn w uniwersyteckich krawatach, prawdopodobnie wykładowców ze szkoły weterynaryjnej.

Nabożeństwo trwało krótko i Steven trochę się zdziwił, ale doszedł do wniosku, że to przez naprawdę duży ruch panujący w krematorium. Ludzie przechodzili na tamten świat, tak jak żyli, w dobrze zorganizowanej kolejce, jakby czekali na autobus albo na wizytę u dentysty. W krematorium komunalnym nie było czasu na dostojne marsze i uporczywe bicie w werble.

Wychodząc z kaplicy, Steven uścisnął dłoń Ann Binnie.

- Dziękuję, że pan przyszedł - powiedziała z uśmiechem.

Wciąż padał ulewny deszcz i idąc w stronę parkingu, Steven z trudem zwalczył pokusę, by zerwać się do biegu. Nie wypada, pomyślał. Wsiadł do samochodu i zaczął przygładzać mokre włosy, kiedy nagle otworzyły się drzwi od strony pasażera. Sięgnął po pistolet, ale cofnął rękę, kiedy rozpoznał Johna Sweeneya, patologa ze szkoły weterynaryjnej.

Sweeney wsiadł do wozu i bez słowa zamknął drzwi. Steven wyczuł, że coś go gnębi.

- Dzwoniłem do Jamesa w dniu jego śmierci - zaczął Sweeney, wpatrzony w mokrą od deszczu przednią szybę. - Powiedziałem mu o wynikach sekcji szczura.

- To znaczy? - spytał cicho Steven. Sweeney puścił jego pytanie mimo uszu.

- No to co jest nie tak z tymi szczurami? - ponowił próbę Steven.

I tym razem nie uzyskał odpowiedzi.

- Nie powinieneś się za to winić - powiedział Steven łagodnie. – Nie wiele osób ma dość siły, by przeciwstawić się takim naciskom.

Do ich uszu dobiegł gwar rozmów. Steven rozpoznał głos Leadbettera i zauważył, że Sweeney zesztywniał.

Sweeney z trudem przełknął ślinę i spojrzał na Stevena, który niemalże czuł bijący od niego strach.

- Siedź spokojnie - powiedział. - Szyba zaparowała, z zewnątrz cię nie widać. Zaczekaj kilka minut, aż wszyscy odjadą.

Sweeney opanował się nieco, ale wciąż trzymał dłoń na klamce.

- Przepraszam - powiedział. - Ale jeśli dowiedzą się, że ich zdradziłem, to stracę nie tylko pracę, no nie?

Steven nie wiedział, jak dodać mu otuchy.

- Jeśli to odkryjesz... w razie czego nic ci nie mówiłem - odparł Sweeney.

Steven uznał, że nic więcej z niego nie wyciągnie; Sweeney był kłębkiem nerwów.


21


Kiedy Steven zastanowił się nad słowami Sweeneya, zaczął rozumieć, dlaczego zginęli Thomas Rafferty i James Binnie. Po telefonie od znajomego Binnie musiał odgadnąć prawdę o wydarzeniach ostatnich tygodni. Zapewne

pojechał na farmę, by rozmówić się z Raffertym na temat psa, ale wpadł prosto w ręce Childsa i Leadbettera.

Czyli zachowanie szczurów i agresywność Khana były ze sobą powiązane. Oznaczało to również, że szczątki psa zostały rozmyślnie zniszczone przez Childsa i Leadbettera - a właściwie przez samego Leadbettera, jako że Childs tego dnia był w Dumfriesshire, gdzie miał do wykonania zupełnie inne zadanie. Steven przygryzł wargę, usiłując zdusić narastający w nim gniew. Pocieszył się myślą, że pętla zaciska się wokół tych dwóch mężczyzn i wszystkich innych osób zamieszanych w tę paskudną aferę. Jeśli Sweeney mówił prawdę i badanie neuropatologiczne rzeczywiście było kluczem do całej zagadki, tylko jedna analiza dzieliła Stevena od poznania prawdy. Zadzwonił z komórki do Inspektoratu i poprosił o wykonanie badań.

- Dziś rano przyszedł raport bakteriologiczny - powiedział dyżurny.

- I nic nie wykryto? - zaryzykował Steven.

Po chwili w słuchawce rozległ się głos Macmillana.

Steven czekał na raport, a minuty dłużyły mu się w nieskończoność. W odróżnieniu od badań mikrobiologicznych, które wymagały czasu potrzebnego do rozwoju sztucznie wyhodowanych bakterii i wirusów, analiza neu-ropatologiczna trwała o wiele krócej. Histopatolog musiał zbadać mózg szczura, potem odciąć z niego cienkie skrawki przy użyciu mikrotomu i obejrzeć je pod mikroskopem. Raport przyszedł o szóstej wieczorem. Steven rozmawiał z panią patolog osobiście.

Stevenowi zakręciło się w głowie.

Steven podziękował jej i połączył się z Macmillanem.

Steven zastanawiał się przez chwilę.

Telefon zadzwonił po dziesięciu minutach. Steven natychmiast podniósł słuchawkę.

- Dieta - powiedział Macmillan.

Steven był wstrząśnięty tą wiadomością. Wynikało z niej, że Thomas Rafferty karmił swojego psa pokarmem skażonym BSE, a i szczury musiały mieć do niego dostęp. Jak? Skąd to się wzięło? Jak człowiek niepotrzebujący paszy zwierzęcej zdobył materiał skażony BSE i dlaczego? Przecież jedynym zwierzęciem trzymanym na jego farmie był pies.

Nie można było wykluczyć, że gdzieś zostało trochę skażonej paszy z czasów skandalu z BSE, ale raczej nie w West Lothian. Hodowla bydła nie cieszyła się tu popularnością. Nawet gdyby, to jak mogło dojść do zarażenia całej populacji szczurów? Musiałyby dobrać się do dużej ilości paszy, nie do jakiegoś starego wora pozostawionego w kącie stodoły.

Stodoła? Steven nagle doznał olśnienia. Przecież na farmie Rafferty’ego stoi duża stodoła! Do tej pory zakładał, że jest pusta, ale jeśli się mylił? Przypomniał sobie, jak pewnego dnia, szukając kogoś, próbował ją otworzyć i okazało się, że jest zamknięta. A właściwie dlaczego Gus Watson musiał pracować pod gołym niebem, skoro stodoła stała pusta?

Steven długo kombinował, jak sprawdzić, co jest w stodole. Wspomnienie nocnej wyprawy na Peat Ridge nie należało do przyjemnych; wolał, by taka rozrywkowa odyseja więcej się nie powtórzyła. Jeśli rzeczywiście w stodole kryła się tajemnica Childsa i Leadbettera, ci dwaj na pewno pieczołowicie zabezpieczyli ją przed intruzami. Steven spojrzał na zegarek; było kilka minut po siódmej. Był ciekaw, czy Gus Watson zjawi się dziś w Castle Tavern.

Po chwili wahania zadzwonił do Jamiego Browna.

Steven pojechał po Browna i ruszyli na zachód.

- Pomyślałem sobie, że jeśli dopisze nam szczęście, to uda nam się wpaść na Gusa w pubie - powiedział. - Muszę dowiedzieć się1, co jest w stodole na Crawhill.

-1 mówisz to dziennikarzowi? - zdziwił się Brown.

W poniedziałkowy wieczór Castle Tavern świeciła pustkami, ale mimo to jak zawsze panowała w niej charakterystyczna atmosfera wrogości, wzmagana przez szpetotę wystroju. Przedzierając się przez kłęby dymu papierosowego w stronę kontuaru, Steven wychwytywał dobiegające go urywki rozmów.

Oparli się o kontuar i sącząc zamówione przez siebie trunki - Steven piwo, a Brown whisky - zaczęli rozglądać się po pubie, by sprawdzić, czy jest Watson. Nigdzie nie było go widać.

Steven spojrzał w stronę drzwi i zobaczył Childsa, Leadbettera i Alexa McColla z „Clariona”.

Na widok Browna i Stevena McColl zatrzymał się w pół kroku. Ignorując ich, skręcił w lewo i usiadł przy stoliku najbardziej oddalonym od kontuaru. Childs zajął miejsce obok niego, a Leadbetter poszedł zamówić drinki.

- Nie podoba mu się zapach mojego dezodorantu? - szepnął Brown. - Powiedziałbyś mi, gdyby coś było nie tak, mam nadzieją?

Steven powstrzymał się od uśmiechu, kiedy Leadbetter podszedł do kontuaru i przywitał ich skinieniem głowy. Kupił trzy piwa i zaniósł je do stolika.

Steven zauważył, że McColl skrzętnie coś notuje.

- Idziemy?

- Tak.

Brown właśnie dopijał resztkę whisky, kiedy do pubu wszedł Gus Wat-son. No, choć raz los jest dla mnie łaskawy, pomyślał Steven. Właśnie na takie przypadkowe spotkanie liczył.

- Cześć, Gus, jak tam ręka? - spytał.

- Cześć, chłopaki - odparł Watson, klepiąc biały temblak schowany pod kurtką. - Dzięki, w porząsiu. Lekarz mówi, że pod koniec przyszłego tygodnia będę mógł wrócić do roboty.

Steven zaproponował, że postawi Watsonowi piwo, po czym razem z Brownem zaczęli kierować rozmowę na interesujące ich tematy.

- Stodoła jest już pełna - odparł Watson, pociągając duży łyk piwa.

Steven wymienił szybkie spojrzenia z Brownem, który powiedział:

Pokiwali głową w milczeniu. Brown zmienił temat, żeby Watson nie nabrał podejrzeń co do ich zamiarów. Zdobyli już wiadomość, której potrzebowali.

Po dziesięciu minutach McColl i jego towarzysze wstali od stolika. Dziennikarz „Clariona” uśmiechał się od ucha do ucha. Skinął głową Brownowi i podszedł do niego.

- Wiecie co? - powiedział triumfalnym tonem. - Odkąd zacząłem robić w tym biznesie, zawsze marzyłem o tym, żeby zadzwonić do redakcji i powiedzieć: Wstrzymać druk pierwszej strony! A dziś... dziś wreszcie to zrobię. Jak to mówił ten czarny charakter z Batmana1? Ach, już pamiętam... żegnajcie, frajerzy!

To powiedziawszy, odwrócił się i wyszedł. Childs i Leadbetter przytrzymali mu drzwi.

Steven i Brown pożegnali się z nim i wyszli z pubu.

Steven poczuł ulgę, kiedy na Crawhill drzwi otworzyła mu Eve. To dawało mu cień szansy na dostanie się do środka.

Trish wpiła się roziskrzonymi oczami w twarz Stevena, po czym spojrzała na Browna.

- A ten to kto? - spytała.

Brown przedstawił się. Trish prychnęła.

Eve zaprowadziła Browna do salonu, uśmiechając się przepraszająco, a Trish i Steven poszli do jadalni i usiedli przy stole.

Trish skrzyżowała ramiona na piersi. Steven widział po niej, że nie jest skłonna do współpracy, więc nie owijał w bawełnę.

- Powiem pani, co wiem. Tamta stodoła - wskazał ją palcem - jest pełna materiału skażonego BSE. Okoliczne szczury dobrały się do niego i zapadły na odmianę tej choroby charakterystyczną dla ich gatunku. To dlatego gryzą wszystkich wokół. Pani mąż jest za to w jakimś stopniu odpowiedzialny, a pani wydała go władzom. Powiedziała im pani wszystko w zamian za obietnicę bezkarności dla niego i jego współpracę w realizacji ich planów. No i jak, na razie wszystko się zgadza?

Trish Rafferty zbladła. Przełknęła ślinę.

Trish potrząsnęła głową, nie chcąc przyjąć tego do wiadomości. - Nie - oświadczyła. - Obiecali mi, że jeśli Tom będzie posłuszny, to nic mu się nie stanie.

- Spójrz prawdzie w oczy, Trish - powiedział Steven ciepło. – Przecież nie mogli pozwolić na to, by ktoś taki jak Tom znał ich tajemnicę, nie uważasz?

Trish Rafferty zwiesiła ramiona. Dotarło do niej, że Steven ma rację.

- Dranie - szepnęła. - Cholerne dranie. Tom był dupkiem, ale nie zasłużył na taki los.

Steven milczał. Czekał, aż Trish sama z siebie zacznie mówić dalej.

Steven widział po niej, że ma coś na końcu języka, ale nie może tego z siebie wydusić. Próbował jej pomóc.

-1 co stało się potem, Trish? Co takiego strasznego zrobił Tom, że musiałaś na niego donieść?

Trish wyjęła chusteczkę i przycisnęła ją do nosa i ust.

- Co takiego? - wybuchnął Steven, otwierając szeroko oczy. – Przecież przez to afera z BSE mogła rozpętać się na nowo!

Trish skinęła głową.

Trish skinęła głową.

Steven spojrzał na nią, próbując zorientować się, czy wie coś więcej. Uznał, że powiedziała mu wszystko, co mogła.

Trish skinęła głową. Kiedy wstali od stołu, spytała:

Kiedy weszli do salonu, Eve objęła Trish ramieniem, posadziła ją na krześle i powiedziała, że zrobi herbatę. Posłała Stevenowi gniewne spojrzenie, a on w odpowiedzi wzruszył ramionami.

riale pochodzącym z rzezi chorych krów i o tym, co zdaniem rządu z nim się dzieje.

Brown spojrzał na niego, by sprawdzić, czy nie żartuje. Nie żartował.

- No cóż, pewnie tak czy inaczej nie mógłbym zasnąć, bo zastanawiał bym się, co takiego odkrył McColl - powiedział.

Steven zawiózł go do redakcji „Scotsmana” w North Bridge, w Edynburgu.

- Zadzwonię do ciebie, kiedy tylko się czegoś dowiem – powiedział Brown.

Brown zadzwonił o piątej rano.


22


Miał wrażenie, że ledwie przyłożył głowę do poduszki, a zadzwonił telefon. Było już piętnaście po siódmej.

- Jest - krzyknął Brown w słuchawkę. - Nagłówek brzmi: „KŁAMCY! SPISEK RZĄDOWY!” Posłuchaj tego. „Znany dziennikarz «Clariona», Alex McColl, odkrył spisek rządowy mający na celu oszukanie opinii publicznej. Władze zataiły fakt, że u szczurów z okolic Blackbridge stwierdzono zmianę zachowania spowodowaną obecnością genetycznie zmodyfikowanych roślinna farmie Peat Ridge. Według informacji uzyskanych przez naszą gazetę, przyczyną śmierci miejscowego pastora, wielebnego Thomasa McNisha, było nie utonięcie, jak stwierdzał przekazany prasie raport z sekcji zwłok, lecz napaść szczurów, którą władze zatuszowały, by zapobiec panice. Pozostaje mieć nadzieję, że wszczęta w samą porę kampania «Clariona» na rzecz zwalczania agresywnych szczurów uniemożliwi przejście tych superdrapież-ców w inne rejony Szkocji”. Potem ogłaszają rozpoczęcie nowej kampanii i zaczynają od słów: „List otwarty do Szkockiej Egzekutywy. Dalej piszą: PRZESTAŃCIE ZAŁAMYWAĆ RĘCE I POWSTRZYMAJCIE PLAGĘ GENETYCZNIE ZMODYFIKOWANYCH UPRAW!” Powiedz, że to stek bzdur.

Steven widział to jasno jak na dłoni. Kilka osób mówiło mu, że Childs i Leadbetter dokonywali pomiarów pól i pobierali próbki gleby. Tak naprawdę jednak robili coś zupełnie innego! Byli ekspertami od materiałów wybuchowych. Steven mógł założyć się o każdą sumę, że rozmieścili na farmie ładunki zapalające tak, by powstało wrażenie, iż pożar z Peat Ridge rozprzestrzenił się na Crawhill. Ludzie uznają, że zawinił zachodni wiatr, a stodoła pełna materiału skażonego BSE pójdzie z dymem. Nie zostaną żadne dowody i rząd będzie miał kłopot z głowy.

- Ogień obejmie Crawhill - odparł.

- No jasne! - powiedział Brown. - W ten sposób pozbędą się tego syfu, a wszelkie problemy ze szczurami zostaną wyjaśnione działaniem genetycznie zmodyfikowanych roślin. Musisz przyznać, ma to pewien urok.

Steven zrezygnował ze śniadania, ale napił się kawy przed wyjazdem do Livingston na spotkanie z Brewerem.

Brewer uśmiechnął się.

- Jadę tam - powiedział Steven. - Dam panu znać, co się tam dzieje.

Liczył na to, że Brewer nie zlekceważy sytuacji. W końcu to on stwierdził przy jakiejś okazji, że zagorzali obrońcy jedynie słusznej sprawy są stokroć groźniejsi od pijanej hołoty. Zaraz po przyjeździe do wsi Steven wyczuł, że coś wisi w powietrzu. Było dopiero kilka minut po dziewiątej, ale przed Blackbridge Hotel zebrała się już grupa wściekłych mężczyzn. Pomstowali na urzędników. Przejeżdżając obok, Steven usłyszał okrzyk: Kłamcy! Nie zatrzymał się; nie chciał, żeby i na nim skupił się gniew demonstrantów. Pojechał prosto na farmę Peat Ridge. Jak zwykle, zatrzymali go ochroniarze.

Steven wsiadł do wozu i zadzwonił do Brewera, by spytać, kiedy można się spodziewać przyjazdu policji.

- Świat zwariował! - poskarżył się nadinspektor. - Z całego hrabstwa napływają zgłoszenia o wypadkach. Wyślę ludzi do Blackbridge, kiedy tylko będę mógł. Nie wiem, co tu się dzieje, do licha.

Ale ja wiem, pomyślał Steven i po plecach przeszedł mu lekki dreszcz. Chodzi o to, by odciągnąć policję od Blackbridge. Pojechał z powrotem do wsi i zauważył z niepokojem, że przed hotelem zgromadził się już cały tłum. Jeden z urzędników stał na murku otaczającym parking i próbował przemówić im do rozsądku, ale nie dawali mu dojść do słowa.

Steven wypatrzył Alexa McColla stojącego z młodym fotografem; czaili się na obrzeżach tłumu niczym rekiny wokół tonącego statku. Pojechał dalej, do Eve, pragnąc wyjaśnić jej swoje wczorajsze zachowanie, o ile Trish Rafferty tego jeszcze nie zrobiła.

Zatrzymując wóz po przeciwnej stronie ulicy, zauważył, że drzwi domu Fergusonów otworzyły się gwałtownie i na chodnik wybiegł mężczyzna - najprawdopodobniej pan Ferguson. Eve próbowała go zatrzymać. Na ramieniu miał coś, co wyglądało jak karabin w pokrowcu. Eve, roztrzęsiona i zapłakana, podbiegła do Stevena i krzyknęła:

- Czy Trish wczoraj powiedziała ci wszystko? - spytał Steven.

Eve skinęła głową.

Steven poczuł się pewniej na myśl o policjantach rozpędzających tłum zgromadzony przed hotelem, ale jego nadzieje prysły, gdy zobaczył, że na samochodzie nie ma policyjnych oznaczeń.

- O cholera - mruknął. - Hołota do wynajęcia. Powinienem był to przewidzieć.

Eve otworzyła szeroko usta.

Pojawił się drugi minibus, a za nim trzeci. Żaden nie był wozem policyjnym.

- Jedź po Trish - powiedział Steven. - Ja ostrzegę Brewera, a potem pójdę po twojego ojca.

Steven pobiegł z powrotem do samochodu i skontaktował się z nadinspektorem przez radio.

Brewer był oburzony.

Co ciekawe, przyjazd wynajętego motłochu nieco ułatwił Stevenowi zadanie. Nie był już jedynym nietutejszym. Mogli go jednak rozpoznać bywalcy Castle Tavern, więc tak czy inaczej trzeba zachować ostrożność.

Garnitur, który miał na sobie, zdradziłby go od razu, więc Steven wyjął z bagażnika bluzę i spodnie od dresu, tenisówki i wełnianą czapkę. Przebrał się na tylnym siedzeniu, założył okulary przeciwsłoneczne i ruszył w stronę Main Street, licząc na to, że wtopi się w tłum. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności niemal w tej samej chwili naprzeciwko hotelu zatrzymał się wóz policyjny. Wszystkie oczy zwróciły się na stróżów prawa.

Steven zauważył, że na widok wrogo nastawionego tłumu po twarzach policjantów przebiegł cień niepokoju, ale zaraz dał o sobie znać ich profesjonalizm i lęk zniknął, zastąpiony przez hardość i determinację. Przepchnęli się na czoło tłumu, gdzie dwaj bezradni urzędnicy, rozebrani do koszul, próbowali coś wyjaśniać otaczającym ich ludziom. Takie zachowanie było typowe dla przedstawicieli władz; łudzili się, że wystarczy zdjąć marynarkę, by utożsamić się z szarym człowiekiem. Jeden z policjantów wdrapał się na murek i poprosił o ciszę. Steven rozejrzał się za ojcem Eve, ale go nie zobaczył.

Zauważył za to, że wielu nietutejszych miało nesesery. To był kolejny powód do niepokoju.

Dwaj urzędnicy rządowi zostali zaatakowani następni. Jeden upadł na ziemię pod gradem ciosów; drugiemu udało się przedrzeć do drzwi hotelu, które jednak okazały się zamknięte. On także padł ofiarą gniewnego tłumu i runął na ziemię, kuląc się i skowycząc z bólu. Zaniepokojone twarze zniknęły z okien, gdy w ich stronę pofrunęły pierwsze kamienie i butelki. Kilku awanturników rozhuśtało policyjny samochód i w końcu przewróciło go na dach, co spotkało się z głośnym aplauzem. Widok paliwa wylewającego się z baku tylko rozochocił tłum sycący się swoim okrucieństwem. Ktoś rzucił zapałkę i samochód stanął w płomieniach przy wtórze okrzyków triumfu.

Przez cały ten czas Steven wypatrywał ojca Eve. Zaczynał już podejrzewać, że pan Ferguson w ogóle tu nie przyszedł, gdy wreszcie dostrzegł go w towarzystwie dwóch mężczyzn, w których rozpoznał stałych bywalców Castle. Ruszył przez tłum w jego kierunku; w tej samej chwili jeden z nietutejszych wskoczył na samochód służby cywilnej i wygłosił mowę przez megafon.

- Tych drani nie obchodzi los zwykłych ludzi - krzyknął. – Przyjeżdżają do naszych wsi, prowadzą eksperymenty, zabijają nasze dzieci, a potem wmawiają nam, że nie ma się czym przejmować. Że wszystko jest bezpieczne! - Uskrzydlony okrzykami poparcia, mówił dalej: - Pokażmy tym draniom, że potrafimy zadbać o to, co nasze. I wiecie co? Mają rację. Kiedy pozbędziemy się tego ich genetycznie zmodyfikowanego syfu, nie będzie się czym przejmować!

Kiedy umilkł aplauz, uwagę tłumu zwrócił odgłos przewijania filmu w aparacie fotograficznym. Wszystkie spojrzenia skierowały się na młodego fotografa towarzyszącego McCollowi. Synu, gdzie ty byłeś, jak ludziom rozum rozdawali, pomyślał Steven.

- Żadnych zdjęć! - krzyknął mężczyzna stojący na masce samochodu, niczym Peter 0’Toole w roli Lawrence’a z Arabii. Motłoch otoczył chłopaka; ktoś wyrwał mu aparat z ręki i wyszarpnąwszy kliszę, rzucił go na ziemię. Dziesiątki nóg rozdeptały drogi sprzęt na miazgę. Fotografa i McColla czekał ten sam los, ale w ostatniej chwili zostali uratowani.

- To on napisał ten artykuł! - krzyknął ktoś. - Jest po naszej stronie!

Tłum pozwolił odejść McCollowi i jego współpracownikowi. Wyglądają jak blade, zastraszone króliki, pomyślał Steven.

Rozjuszony motłoch ruszył w stronę farmy Peat Ridge, niczym wściekła, bezkształtna ameba, zdecydowana zniszczyć wszystko, co napotka na swojej drodze. Steven starał się nie tracić z oczu ojca Eve, ale Ferguson, niestety, szedł blisko czoła pochodu. Niełatwo go będzie stamtąd wyciągnąć, pomyślała.

Steven uznał, ze przeciskanie się przez tłum nie ma sensu, postanowił więc zostać z tyłu i, gdy zrobi się luźniej, przejść na drugą stronę jezdni. Zrobiwszy to, pobiegł na czoło pochodu i ustawił się za plecami Fergusona. Podejrzewał, że ojciec Eve znalazł się w pierwszym szeregu głównie dlatego, iż miał broń. Nie wyglądał na urodzonego wichrzyciela. Wydawało się raczej, że to wszystko go przerasta; inni podsycali jego rozpacz i gorycz po śmierci syna, aż coś w nim pękło. Nie był typem przywódcy, ale został wygodnym figurantem.

Steven wybrał odpowiedni moment i podciął Fergusonowi nogi, przewracając go na ziemię. Szybko stanął nad nim, udając, że pomaga mu się podnieść i wbił kciuk w położony za uchem punkt, odcinając dopływ krwi do mózgu.

- Skręcił kostkę - krzyknął Steven, nie podnosząc głowy. - Idźcie! Dogonimy was.

Steven przytrzymywał Fergusona, chowając twarz przed przechodzącym tłumem. Kiedy wydało mu się, że jest już bezpieczny, zaryzykował i podniósł głowę. Dwaj towarzysze Fergusona stali obok i czekali na niego. Jeden z nich rozpoznał Stevena i krzyknął:

- To ten alfons z rządu! Nie jest z nami!

Steven zadał mu tylko jeden cios, prawą pięścią w lewą stronę podbródka, pozbawiając go przytomności. Mężczyzna zwalił się na ziemię niczym wór cementu. Jego towarzysz dostał dwa razy; najpierw w splot słoneczny, a potem - gdy zgiął się wpół - w kark. Steven zostawił ich, pomógł Fergusonowi wstać i popychając go przed sobą, ruszył w stronę wsi.

Ojciec Eve zaczął głośno protestować. Steven zatrzymał się, odwrócił go i zbliżył twarz do jego twarzy.

- A teraz słuchaj - warknął. - Mam już po dziurki w nosie tego waszego rozkosznego Blackbridge. Ronald Lane nie miał nic wspólnego ze śmiercią twojego syna. Jego rzepak też. Człowiek, który jest za to odpowiedzialny, już nie żyje, więc i tak nic nie możesz mu zrobić. Twoja córka nie chce, byś spędził resztę życia w więzieniu za zabójstwo niewinnego człowieka, a ja lubię twoją córkę, więc jej pomagam. Możesz mi ułatwić albo utrudnić zadanie. Albo wrócisz ze mną do domu w cywilizowany sposób, albo wsadzę ci tę twoją pukawkę w zadek i zaniosę cię tam na ramieniu. Tak czy inaczej, tutaj już nie wrócisz! Nie marnuj dłużej mojego czasu. Wybieraj!

Ferguson bez oporu dał się zaprowadzić do domu. Niepokojące było to, że Eve jeszcze nie wróciła. Steven kazał jej ojcu nigdzie się nie ruszać, pobiegł do swojego samochodu i pojechał na farmę Crawhill. Skręcając na Main Street, o mało nie wpadł na wóz Brewera. Rozległ się pisk opon. Steven wysiadł z samochodu i podbiegł do nadinspektora.

- Spróbuję przemówić tym ludziom do rozsądku - powiedział Brewer.

Steven skrzywił się.

Brewer ruszył w stronę farmy, a Steven wsiadł do swojego wozu. W tej samej chwili do Blackbridge wjechał radiowóz na sygnale. Steven odprowadził go wzrokiem.

- Bonne chance - mruknął.

Podwórze przed domem na Crawhill było puste. Steven położył dłoń na pistolecie. Postanowił się nie patyczkować. Podszedł do drzwi i mocno zapukał. Nie było odpowiedzi. Ciszę mąciły tylko okrzyki tłumu oblegającego Peat Ridge. Nagle rozległ się wystrzał i odgłos małego wybuchu. Zaczęło się.

- Eve! Trish! - krzyknął Steven w stronę okien domu. - Jesteście tam?

Dom wyglądał na pusty. Drzwi były zamknięte. Gdzie one są, do licha?

Skoro nie w domu Eve i nie tutaj, to gdzie? Może zostały uwięzione przez Childsa i Leadbettera? Obszedł dom, wybił szybę w tylnych drzwiach i otworzył je. Z pistoletem gotowym do strzału ostrożnie przeszukał pokoje na parterze. Wszedł na górę; tam też niczego nie znalazł. Odgłosy wybuchów dochodzące z Peat Ridge kontrastowały z martwą ciszą panującą na Crawhill.

Steven zbiegł z powrotem na dół, wyszedł frontowymi drzwiami i szybko okrążył szopy, wypatrując znaków życia. Niczego jednak nie znalazł. Została jeszcze tylko stodoła. Czyżby Trish i Eve były właśnie tam? Po plecach Stevena przebiegł dreszcz; obie kobiety za dużo wiedziały. Dla Childsa i Leadbettera byłoby wygodniej, gdyby zginęły w pożarze. Steven ostrożnie podszedł do stodoły, wypatrując drucików i urządzeń działających na podczerwień. Zgodnie z jego przewidywaniami, drzwi były zamknięte. Nie chciał używać pistoletu, by nie robić niepotrzebnego hałasu, więc pobiegł do jednej z szop i wrócił z młotkiem. Wystarczyły dwa uderzenia, by rozwalić zamek.

Kiedy otworzył jedno skrzydło drzwi, na tle nieba nagle rozbłysła ściana płomieni, a powietrze wypełnił zapach benzyny. Palił się rzepak. Steven przymknął drzwi i spojrzał w dal. W tej właśnie chwili w ogniu stanął widoczny za drzewami dach domu na Peat Ridge.

- Słodki Jezu - mruknął, gdy wiatr zaczął nieść kłęby czarnego dymu w stronę Crawhill.


23


Stodoła była pełna nieoznakowanych plastikowych worków, ułożonych w stos sięgający dachu. Steven rozciął jeden z nich scyzorykiem i wyjął garść granulatu. Nowoczesna technologia przemysłowa potrafiła nadać nawet najstraszniejszym substancjom niegroźny wygląd. Oto zarżnięta krowa, przerobiona w przetwórni na zasuszone granulki. Już miał wyjść, gdy nagle jego uszu dobiegł jakiś dźwięk. Odwrócił się.

- Eve? - krzyknął. - Trish? Jesteście tu?

Miał wrażenie, że słyszy stłumiony okrzyk. Wydawało się, że wśród ciasno ułożonych worków było za mało miejsca, by ktokolwiek mógł się tam ukryć. Steven krzyknął ponownie i znów usłyszał słabą odpowiedź. Zaczął przesuwać worki leżące najbliżej, starając się wejść w głąb stosu. Stłumione okrzyki stały się głośniejsze, więc wziął się do pracy ze zdwojoną energią. Zauważył, że w dolnej warstwie stosu worków powstał wąski tunel. Zeskoczył na ziemię i zaczął przeciskać się w głąb stodoły.

Trish i Eve leżały wśród worków, skrępowane, zakneblowane i przerażone. Steven, nie zważając na mdłości wywołane duchotą i nieprzyjemnym zapachem, zerwał z ich ust taśmę klejącą i uwolnił je z więzów. Oswobodzone spróbowały wziąć głęboki oddech i natychmiast zaczęły się krztusić, gdy kurz wdarł się w ich płuca.

- Childs i Leadbetter? - spytał Steven.

Eve wydyszała „tak”, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Odwróciła się i pomogła Trish wydostać się spomiędzy worków. Do stodoły wpadało niewiele światła, ale Steven widział, że włosy Eve są mokre od potu, a od stóp do głów pokrywa ją kurz. Przy otwartych drzwiach czuć było, że powietrze jest gęste od dymu i gorące od żaru bijącego z ognia trawiącego Peat Ridge.

Eve ścisnęła go za ramię. Miała właśnie mu podziękować, gdy w drzwi stodoły wbił się pocisk.

- Padnij! - krzyknął Steven.

W powietrzu świsnęły dwa kolejne pociski, odcinając drogę ucieczki. Steven został pod drzwiami, trzymając pistolet w obu rękach, gotów strzelić do każdego, kto się pokaże. Przeturlał się w prawo, by mieć szersze pole widzenia i następny pocisk wbił się w drewno centymetry od jego głowy.

Strzały padały z dwóch kierunków. To oznaczało, że nie było szans ucieczki. Kto wybiegnie ze stodoły, znajdzie się w krzyżowym ogniu. Sytuacja była w najlepszym razie patowa. Dopóki Steven miał pistolet, Childs i Leadbetter nie mogli ryzykować ataku. Wyciągnął komórkę i wystukał numer Brewera. Bez skutku. Zostali sami.

Przez trzy minuty nie rozległ się ani jeden strzał, więc Steven postanowił sprawdzić, co się dzieje. Szybko przeturlał się w bok. Kula uderzyła we framugę, wzbijając w powietrze drzazgi i zarazem rozwiewając wszelkie wątpliwości. Ze swojego nowego punktu obserwacyjnego Steven dostrzegł mały wybuch, w wyniku którego w ogniu stanęły drzewa rosnące niecałe sto metrów dalej. Pożar zaczynał się „rozprzestrzeniać”.

Steven cofnął się nieco w głąb stodoły, jako że ostatni pocisk przeleciał niepokojąco blisko, niemal ocierając się o jego głowę. Z podwórza dobiegł odgłos zapalanego silnika dieslowskiego. Serce Stevena zabiło mocniej. Zdał

sobie sprawę, że Childs i Leadbetter uruchomili stojący na podwórzu buldożer. To mogło przechylić szalę na ich stronę. Steven poczołgał się do tyłu i dał znak kobietom, by cofnęły się najdalej, jak to możliwe. We troje weszli do tunelu wśród worków, bo innej możliwości nie było.

Ich oczom ukazał się żółty potwór, gniotący gąsienicami ziemię. Steven podniósł broń, próbując wymierzyć do kierowcy. Bezskutecznie. Podniesiona łyżka maszyny zasłaniała kabinę. Steven spodziewał się, że buldożer wjedzie do stodoły i Childs z Leadbetterem wyskoczą z niego, strzelając, gdzie popadnie, ale tak się nie stało. Maszyna zatrzymała się przy wejściu i drzwi stodoły zaczęły się zamykać. Steven strzelił w ich kierunku, ale wiedział, że to bezcelowe. Drewno było zbyt grube, by mógł je przebić pocisk z pistoletu.

Drzwi stodoły zamknęły się i buldożer podjechał bliżej, blokując je. Ryk silnika ucichł. Steven, Trish i Eve zostali uwięzieni. Childs i Leadbetter mogli wcielić swój plan w życie. Stodoła tak czy inaczej pójdzie z dymem, tyle że zamiast samej Trish, w pożarze zginą trzy osoby. Zostanie to uznane za tragiczny wypadek, następstwo rozruchów na Peat Ridge.

Drzwi były zablokowane, więc Steven zaczął gorączkowo szukać innej drogi ucieczki. Zwrócił się do Trish i spytał:

- Mówiłaś, że Tom nie wyremontował tej stodoły, mimo że obiecał to zrobić. Gdzie są słabe punkty?

Trish wyglądała, jakby przeżywała prawdziwy koszmar; tak zresztą było naprawdę.

- Deski w tylnej ścianie gniły od dołu - powiedziała. - Ale... naprawili to, kiedy dowiedzieli się, że Tom tego nie zrobił.

Nadzieje Stevena legły w gruzach.

- Kiedy powiedziałam im o wszystkim, władze przeprowadziły inspekcję i przysłały tu ludzi, którzy mieli zabezpieczyć stodołę przed szczurami - wyjaśniła Trish. - Umrzemy, prawda?

Steven w duchu przyznał jej rację, ale nie chciał tego powiedzieć iia głos.

- No to może na górze jest jakiś słaby punkt - powiedział Steven, myśląc na głos. Zaczął przedzierać się przez stos worków, rzucając jeden po drugim za siebie i poprosił Trish i Eve, by odkładały je na bok. Wreszcie znalazł się w wąskiej szczelinie między szczytem stosu a dachem stodoły. Gorąco było nie do zniesienia, a w powietrzu wisiał potworny smród, ale Steven nie rezy-\ gnował. Zresztą, nie miał czasu, by wymyślić jakiś inny plan.

Odwrócił się i krzyknął, że spróbuje dojść do tylnej ściany wzdłuż grzbietu dachu.

- Uważaj na siebie! - krzyknęła Eve, zanim zaczął czołgać się po stosie worków. Było tam tak ciasno, że musiał trzymać ręce wyciągnięte z przodu; nie miał ich jak cofnąć.

W jednym miejscu szpara robiła się tak wąska, że Steven otarł się brzuchem o szwy worków, a plecami o ściąg dachowy. Ważniejsza od bólu była jednak świadomość, że teraz nie miał innego wyjścia, jak tylko przeć naprzód. W tak ciasnej przestrzeni nie mógł zawrócić, a cofając się, nie zdołałby nabrać wystarczającego impetu, by przecisnąć się przez zwężającą się szczelinę. Albo wydostanie się na zewnątrz... albo umrze. Innej możliwości nie było.

Steven dotarł do szczytu tylnej ściany, w miejscu, gdzie łączyła się z dachem, i zaczął ją obmacywać w poszukiwaniu słabych punktów. Niestety, wyglądała solidnie. Z wielkim trudem udało mu się przesunąć do tyłu wór leżący po lewej stronie, by przeczołgać się nieco w bok i sprawdzić klamry łączące belki. Teraz przeszkadzało mu nie tylko gorąco i smród, ale i pot bezlitośnie zalewający oczy. Klamry wydawały się dobrze zamocowane, ale kiedy Steven w frustracji uderzył pięścią w płytę dachową, wyczuł, że ta nie trzyma się zbyt mocno. Spróbował raz jeszcze i zardzewiałe gwoździe zaczęły ustępować. Chryste! Gdyby tylko było tu luźniej.

Steven starał się zrobić sobie więcej miejsca, ale przesuwanie worków w tak ciasnej przestrzeni wymagało morderczego wysiłku. Udało mu się poszerzyć szczelinę, w której leżał, o grubość jednego worka: ścisnął go pod brzuchem i przewracając się na plecy, wsunął w miejsce, które przed chwilą opuścił. I tak nie mógł tamtędy wrócić.

Odetchnął nieco, po czym podniósł kolana i oparł stopy o podejrzaną płytę dachową. Pchnął ją z całej siły. Podniosła się o pół metra i utknęła.

Steven odpoczął przez chwilę, delektując się światłem i powietrzem, choć niezbyt czystym, bo gdzie okiem sięgnąć, widać było gęsty dym. Okazało się, że płyta trzymała się na zardzewiałym metalowym złączu. Nie było czasu na subtelności. Co za różnica, czy w Blackbridge rozlegnie się jeszcze jeden wybuch? Steven wyjął pistolet i oddał dwa strzały. Złącze odpadło od płyty.

Steven schował pistolet do kabury i podciągając się na rękach, wyszedł na dach. Rozejrzał się, świadom, że Childs i Leadbetter lada chwila podpalą stodołę. Zauważył, że na Crawhill wybuchło kilka pożarów; wszystkie wyglądały, jakby powstały w wyniku rozprzestrzeniania się ognia z Peat Ridge.

Steven położył się na dachu, wypatrując Childsa i Leadbettera. Wreszcie dostrzegł jednego z nich - nie był pewien, którego - stojącego około stu metrów dalej, przy drodze łączącej Peat Ridge z Crawhill.

Przeszedł krawędzią dachu na front budynku i spojrzał w dół, na stojący tam buldożer. Wcześniej zwiastujący śmierć, teraz mógł przynieść ocalenie. O wiele bezpieczniej było zeskoczyć na dach maszyny niż na ziemię - oczywiście pod warunkiem, że Steven nie znajdzie się na celowniku pistoletu.

Nie zauważył, by ktokolwiek obserwował stodołę, sturlał się więc z dachu, zawisł przez chwilę na krawędzi i zeskoczył na dach kabiny. Bez większego trudu wśliznął się do wnętrza i zaczął zastanawiać się, jak uruchomić buldożer. Na szczęście w stacyjce był kluczyk. Przekręcił go w prawo i wcisnął zielony guzik. Rozległ się ryk silnika i Steven z wdzięcznością podniósł oczy ku niebu. Wiedział, że ma bardzo mało czasu. Wrzucił wsteczny bieg i o mało nie wypadł z kabiny, gdy buldożer rzucił się do tyłu.

Steven nie miał czasu uprzedzić Eve i Trish o swoich zamiarach. Liczył na to, że słysząc warkot silnika domyśla się, co jest grane. Wrzucił pierwszy bieg i wjechał buldożerem w drzwi stodoły, rozbijając je w drzazgi. Zgasił silnik i zeskoczył na ziemię, by powiedzieć Eve i Trish, że mogą już wyjść z kryjówki. Szybko wyprowadził je ze stodoły i razem z nimi pobiegł szukać schronienia, obawiając się, że lada chwila wybuchnie kolejny ładunek zapalający. Znowu rozległy się odgłosy wystrzałów i jeden z pocisków chybił zaledwie o centymetry.

Steven był pewien, że Childs i Leadbetter nie wysadzą w powietrze stodoły, dopóki nie rozprawią się z niewygodnymi świadkami. Eve i Trish przykucnęły za małym pagórkiem. Steven dał Eve znak, że spróbuje obejść napastników z prawej strony. Skinęła głową, a on wbiegł między drewniane skrzynie. Odwrócił się i zobaczył, że Eve próbuje zwrócić na siebie jego uwagę. Pokazywała coś palcem.

Domyślił się, że kogoś zauważyła. Spojrzał we wskazanym przez nią kierunku, ale ona podniosła dłoń, jakby próbując go powstrzymać. Steven przyczaił się z pistoletem gotowym do strzału, boleśnie świadom faktu, że już stracił dwa naboje. Utkwił oczy w Eve, która wciąż trzymała podnjesio-ną dłoń. Nagle opuściła ją i wykonała szybki ruch ręką jakby znów coś chciała mu pokazać.

Steven zerwał się na nogi, lekko uginając kolana i ścisnął pistolet w obu dłoniach. Dwadzieścia metrów dalej stał Childs, celował do Trish i Eve. Zdążył raz wystrzelić, a wtedy Steven wypalił do niego, pociągając trzykrotnie za spust, raz za razem. Zrobił to z zimną krwią, bez złości, choć jednocześnie był świadom, że w ten sposób wyrównuje rachunki. Jenny nie musi się dowiedzieć, co tu zaszło, ale już nigdy więcej nie zobaczy twarzy człowieka, który ją porwał, ani w sądzie, ani przypadkiem na ulicy. Wszystkie trzy pociski trafiły i Childs umarł, zanim zorientował się, że Steven jest w pobliżu.

Dunbar pozostał czujny. Upadł na jedno kolano i nie opuszczając broni, rozejrzał się za Leadbetterem. Nigdzie nie było go widać, nie padały żadne strzały. Steven uznał, że Childs wrócił tu sam, by załatwić ich troje. Leadbetter musiał nadal być gdzieś na farmie.

Steven podbiegł do Childsa i wyjął mu pistolet z ręki, po czym wbiegł za pagórek. Zastygł w bezruchu, widząc, że Eve trzyma Trish w ramionach i szlocha cicho.

Nagle ze stodoły wystrzeliły żółte płomienie, sięgające trzydziestu metrów. Rozległ się ogłuszający huk i fala gorąca rzuciła Stevena i Eve na ziemię. Dunbar krzyknął w rozpaczy, świadom, że Jamie Brown i jego towarzysz nie mieli najmniejszych szans na przeżycie. Steven i Eve odczołgali się jak najdalej od ognia i obrzydliwego zapachu spalonego mięsa.

Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości, odwrócili się i spojrzeli na szalejący ogień. Steven pomyślał o Brownie i tym młodym fotoreporterze, którzy właśnie zginęli w pożarze. Nie bacząc na niebezpieczeństwo wstał i wbił wzrok w płomienie, czuł, że musi oddać hołd przyjacielowi. Eve ciągnęła go rozpaczliwie za nogawkę spodni, ale nie zważał na to.

Po chwili powiedział cicho:

- Niech cię Bóg błogosławi, Jamie Brown. Byłeś porządnym i dobrym człowiekiem. - Wciąż wpatrywał się w ogień i nawet nie spostrzegł jak Eve podniosła z ziemi pistolet i celowała. Huk wystrzału wyrwał go z zadumy. Steven rzucił się na kolana i obejrzał. Zobaczył padającego na ziemię Leadbettera.

Partner Childsa zaszedł ich od tyłu. Eve, przycupnięta, zobaczyła go, kiedy wyłonił się z zarośli: on jej nie zauważył. Chciał strzelić Stevenowi w plecy. Eve była szybsza.

Steven uśmiechnął się i pokręcił głową.

Kiedy umilkła ostatnia syrena i ciemności okryły Blackbridge, powróciła cisza. Tylko smród unoszący się w powietrzu i dym zasłaniający gwiazdy wiszące na bezchmurnym niebie przypominał o wydarzeniach tego dnia. Childs i Leadbetter zginęli, podobnie jak Trish Rafferty, Jamie Brown i jego fotograf, dziewiętnastoletni Kevin Miles, dla którego było to dopiero trzecie zlecenie. Ronald Lane stracił wzrok, broniąc swojego gospodarstwa, które zostało doszczętnie spalone. Brewer leżał w szpitalu ze złamaną ręką; trafiło tam także ośmiu policjantów, czterech ochroniarzy i dziesięciu demonstrantów. Dwaj pobici urzędnicy państwowi - jeden z Ministerstwa Rolnictwa, drugi ze Szkockiej Egzekutywy - znaleźli się na oddziale intensywnej terapii. Wiele osób było poranionych wylatującymi z okien kawałkami szkła. Stodoła na Crawhill płonęła tak silnym ogniem, że budynek i wszystko, co się w nim znajdowało, dosłownie wyparowało. Steven jeszcze nigdy tak bardzo

nie cieszył się, że może skądś wyjechać, jak teraz, kiedy wreszcie opuścił Blackbridge.

Po kilku dniach spędzonych z Jenny i resztą rodziny w Norfolk Steven wrócił do pracy.

- No i co teraz będzie? - spytał Johna Macmillana, gdy tylko wszedł do jego gabinetu.

Macmillan siedział jak na rozżarzonych węglach. Steven obserwował, jak jego szef nerwowo przekłada papiery na biurku.

Steven zaczął protestować, ale Macmillan uciszył go gestem ręki.

Steven wstał, kręcąc głową z niedowierzaniem, ale obawiał się, że kiedy nieco ochłonie, dojdzie do wniosku, że szef ma rację. Tym gorzej. Podchodząc do drzwi, usłyszał głos Macmillana:


Od autora


Lato 1999

Na zachód od Edynburga leży wieś, w której obecnie przechowuje się dwadzieścia dwa tysiące trzysta ton materiału skażonego BSE (tzn. przetworzonego materiału pochodzącego od krów zabitych zgodnie z „zasadą trzydziestu miesięcy”, wprowadzoną przez rząd w roku 1996). Union Canał, łączący Edynburg z Falkirk, biegnie przez tę wieś, a stojąca tu stodoła jest jednym z dwóch takich magazynów w Szkocji; drugi znajduje się w Glenrothes, w Fi-fe. W całej Wielkiej Brytanii jest czterdzieści jeden chłodni, dziesięć magazynów i dwa składy kontenerów, w których przechowuje się, jak to określił w 1997 roku Gavin Strang, ówczesny członek gabinetu cieni, odpowiedzialny za rolnictwo: „Stosy ścierwa i odpadów... których rząd nie jest w stanie zniszczyć”.

Przyczyną opóźnień w niszczeniu szczątków jest błędne oszacowanie przez rząd wydajności spalarni oraz nieustające spory z ich właścicielami. Wielka Brytania po prostu nie dysponuje odpowiednią liczbą pieców, by poradzić sobie z usunięciem zwierząt zabitych zgodnie z zasadą trzydziestu miesięcy. Co więcej, piece są prywatną własnością (podobnie jak magazyny!) i właściciele żądają za swoje usługi coraz bardziej wygórowanych sum. W związku z tym padło wiele krępujących pytań dotyczących wydatków na tę żałosną akcję. Koszty przechowania skażonego materiału w samej Szkocji sięgają miliona trzystu tysięcy funtów rocznie, a szacowany koszt jego zniszczenia przekracza siedem milionów.

Choć rząd zawarł umowę z Unią Europejską, na mocy której zobowiązał się spalić szczątki wszystkich zabitych krów, niedawno pojawiła się propozycja, by je zakopać. Członek Szkockiej Partii Narodowej, poseł do parlamentu szkockiego (Bruce Crawford, okręg Mid Scotland and Fife) dowiedział się, że takie przedsięwzięcie planowane jest w jego okręgu wyborczym i wniósł w tej sprawie interpelację w czasie sesji parlamentu. Odpowiedzialny minister (Ross Finnie, Ministerstwo Wsi) został zmuszony do wydania zapewnienia, że do tego nie dojdzie.

Na razie wydaje się, że nie mamy innego wyjścia, jak tylko przechowywać skażony materiał i ufać, iż wszystkie magazyny są dobrze zabezpieczone. Muszą one spełniać bardzo rygorystyczne kryteria, ale ich właściciele mogą zgodnie z prawem przez rok prowadzić działalność bez licencji. Według najbardziej optymistycznych przewidywań, do roku 2002 być może uda się zniszczyć sześćdziesiąt procent materiału skażonego BSE.



KB”




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken McClure Zaraza
KEN McCLURE Trauma
KEN McCLURE Zmowa
Ken McClure Kon trojanski
Ken McClure  Oko Kruka
Ken McClure ?wca
Ken McClure Czerwona zima
Ken McClure Strategia Skorpona
Ken McClure Spirala Pandory
KEN McCLURE SIEĆ INTRYG
KEN McCLURE Rekonstrukcja
Ken McClure Kryzys
Ken McClure KAMELEON
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Czerwona zima(1)
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Zmowa