Stanisław Michalkiewicz: Od Ministerstwa Prawdy do Ministerstwa Miłości 2005-02-08
Za czasów Pierwszej Komuny wydawało nam się, że żyjemy w świecie opisanym przez Jerzego Orwella w książce "Rok 1984". Książka ta opisuje życie w Anglo-socu na kanwie przeżyć bohatera pracującego w Ministerstwie Prawdy. Ministerstwo Prawdy zajmowało się uzgadnianiem przeszłości z teraźniejszością. "W ten sposób wszystko, co przepowiadała Partia, zgadzało się oczywiście co do joty i mogło być dokumentalnie udowodnione. Nie pozwalano, aby pozostał najmniejszy ślad z jakiejś wiadomości czy opinii, która nie harmonizowała z aktualną polityką. Cała Historia była tabliczką - wycieraną do czysta i zapisywaną ponownie, ilekroć zachodziła potrzeba".
Owszem, życie za Pierwszej Komuny w wielu aspektach upodabniało się do życia w Anglosocu, zwłaszcza kiedy generał Jaruzelski i jego ministrowie opowiadali bajki o reformie gospodarczej, przypominające jako żywo komunikaty Ministerstwa Obfitości, które w Anglo-socu zajmowało się sprawami gospodarczymi. Mogłoby się wydawać, że po dokonaniu transformacji ustrojowej podobieństwa te będą stopniowo zanikały. Tymczasem, ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że nie tylko nie chcą zanikać, ale nabierają niepokojącej wyrazistości. Ta wyrazistość wstała się widoczna zwłaszcza teraz, odkąd informacją o agenturalnej przeszłości prof. Jerzego Kłoczowskiego uruchomiłem lawinę. Wtedy jeszcze wydawało się, że do uzgodnienia przeszłości z teraźniejszością wystarczy grupa ochotniczych współpracowników Ministerstwa Prawdy, którzy z inspiracji JE abpa Józefa Życińskiego, a i z jego aktywnym udziałem, urządzili mi "godzinę nienawiści", zupełnie podobną do tej, którą w Anglo-socu Wielki Brat codziennie urządzał wrogowi ludu Goldsteinowi. "Kłamca", "barbarzyńca", "rekordzista prymitywizmu moralnego" - to tylko niektóre z określeń, którymi zechciał obdarzyć mnie Jego Ekscelencja. Ale, czy to przeraźliwy smród tej obłudy dosięgnął Nieba, wzbudzając obrzydzenie Boga Wszechmogącego, czy z jakichś innych powodów - lawiny nie udało się zatrzymać. W obliczu takiego niebezpieczeństwa współpracownicy Ministerstwa Prawdy, pamiętając, że "lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach", postanowili stanąć na czele ruchu "Pamięci Narodowej" w nadziei, że uda im się jakoś dopasować przeszłość do nieubłaganych wymagań teraźniejszości i uratować fałszywe legendy. Nie jest to łatwe, więc kiedy red. Wildstein skopiował z komputera IPN jawny skorowidz ok. 240 tys. nazwisk znajdujących się w dokumentach Instytutu i przekazał kopie dziennikarzom, ochotniczy współpracownicy Ministerstwa Prawdy z panem red. Jackiem Żakowskim na czele, urządzili mu seans nienawiści w telewizji. Temu spektaklowi towarzyszył koncert na pudła rezonansowe, w postaci np. pana prof. Mariana Filara z Torunia, który na usłużnych łamach "Gazety Wyborczej" przekonywał, że "Niewiedza Jest Siłą". Wtórowali mu wysługujący się Ministerstwu Prawdy dziennikarze, zupełnie jak w Anglo-socu u Orwella.
Ale bo też trzeba pamiętać, że Ministerstwo Prawdy nie było w Anglo-socu jakąś samotną wyspą. Było potężne, ale samo nie było źródłem własnej siły. Jeśli świeciło, to światłem odbitym od Ministerstwa Miłości. To ono było sercem systemu. "Gmach Ministerstwa Miłości budził naprawdę grozę. Nie posiadał ani jednego okna. Winston nie był nigdy nie tylko wewnątrz Ministerstwa Miłości, ale nawet w odległości pół kilometra od tego gmachu. Można tam było wejść tylko służbowo i wówczas trzeba było przedostać się poprzez labirynt zasieków z drutu kolczastego i zamaskowanych stanowisk karabinów maszynowych. Ulice wiodące do gmachu Ministerstwa przepełnione były strażnikami w czarnych mundurach o zwierzęcych twarzach. Strażnicy uzbrojeni byli w specjalne, podwójne pałki". Ministerstwo Miłości dbało w Anglo-socu o przestrzeganie prawa i porządku.
I okazuje się, że Anglo-soc tylko z samym Ministerstwem Prawdy, bez Ministerstwa Miłości zwyczajnie nie przetrwa. Zrozumiał to pan red. Ernest Skalski i w artykule "Unieważnianie Trzeciej Rzeczypospolitej", zamieszczonym w "Rzeczpospolitej" z 31 stycznia, napisał m.in.: "Trzeba natomiast zakazywać działalności organizacjom i ich ludziom zmierzającym do obalenia siłą ładu konstytucyjnego lub czyniącym do tego przygotowania, naruszającym porządek prawny i głoszącym nienawiść". Bardzo to jest podobne do zaklęć wypowiadanych w stanie wojennym przez gen. Jaruzelskiego, w których "porządek konstytucyjny" urastał do rangi naczelnej zasady Kosmosu. Zadałem sobie wtedy trud rozebrania na czynniki pierwsze najtwardszego jądra tego "porządku", mianowicie art. 3. konstytucji, mówiącego o przewodniej roli partii. Wydestylowałem z niego sens następujący: "współdziałanie jest podstawą płaszczyzny współdziałania". To była tajemnicza formuła kształtująca "porządek konstytucyjny" w schyłkowym okresie Pierwszej Komuny. No dobrze, a co jest tym twardym jądrem teraz? A cóż by innego, jeśli nie porozumienie aktywu agenturalnego z mocodawcami podczas narady w Magdalence? Według red. Skalskiego każdy, kto chciałby to porozumienie podważyć, jest "siewcą nienawiści". A czyż w "Trzeciej Rzeczypospolitej" można tolerować "nienawiść" i jej nosicieli? Jasne, że nie można, więc tylko patrzeć, jak red. Skalski zacznie ich wprawnym, nieubłaganym palcem wskazywać funkcjonariuszom Ministerstwa Miłości, które Unia Europejska, to współczesne wcielenie Anglo-socu, tylko patrzeć, jak powoła w całym majestacie. Bo, powiedzmy sobie szczerze, czy bez Ministerstwa Miłości można sobie w ogóle wyobrazić działalność Ministerstwa Prawdy?