Messner Janusz
„Czarna Bandera”
1
Jan Kuna, zwany Martenem, szyper korsarskiego okr臋tu „Zephyr", sta艂 na pok艂adzie i patrzy艂 w g贸r臋, gdzie na szczyt grotmasztu wspina艂a si臋 szybko czarna bandera z wizerunkiem z艂otej kuny rozci膮gni臋tej w skoku. Pod t臋gim tchnieniem p贸艂nocno-wschodniego pasatu ci臋偶ka jedwabna materia zwija艂a si臋 i rozwija艂a jak w膮偶 czy te偶 smok o d艂ugim ogonie, po艂yskuj膮c w s艂o艅cu z艂otym haftem. Na szczycie przedniego masztu, tu偶 pod jab艂kiem rze藕bionym w kszta艂t or艂a, powiewa艂a ju偶 inna flaga, prostok膮tna, o czterech polach z herbami Tudor贸w, angielskimi lampartami i irlandzk膮 harf膮.
Upewniwszy si臋, 偶e czarno-z艂ote god艂o „Zephyra" zosta艂o nale偶ycie umocowane, Marten odwr贸ci艂 si臋 i obj膮艂 wzrokiem cztery inne okr臋ty spowite ob艂okami dymu po odpaleniu salw armatnich.
Dwie du偶e trzymasztowe karawele manewrowa艂y z bocznym wiatrem, okr膮偶aj膮c smuk艂y, znacznie mniejszy angielski okr臋t o niskich kasztelach — zapewne po to, aby u偶y膰 przeciw niemu swych dzia艂 z drugiej burty. Na ich masztach powiewa艂y czerwono-偶贸艂te flagi hiszpa艅skie. Anglik - „Golden Hind", jak brzmia艂a jego nazwa, kt贸r膮 Marten zdo艂a艂 odczyta膰 na rufie — szed艂 pe艂nym wiatrem wprost pomi臋dzy nie a najwi臋kszy, czteromasztowy statek frachtowy z opuszczonymi i porwanymi przez pociski 偶aglami, kt贸ry dryfowa艂 bokiem, poddaj膮c si臋 fali. Jego bia艂o-niebieska flaga wskazywa艂a na przynale偶no艣膰 portugalsk膮, a stan omasztowania i o偶aglowania zdradza艂, 偶e ogie艅 dzia艂owy napastnika by艂 celny i skuteczny. Ten napastnik widocznie sam z kolei sta艂 si臋 celem ataku okr臋t贸w hiszpa艅skich, lecz — jak dot膮d — wymyka艂 im si臋 bardzo zr臋cznie.
Marten podziwia艂 w duchu bystro艣膰 jego orientacji: 偶adna z karawel nie mog艂a go teraz razi膰 nie ryzykuj膮c przy tym, 偶e pociski podziurawi膮 burty i pok艂ad portugalskiego statku. Lecz wiedzia艂 tak偶e, i偶 贸w statek tylko przez kr贸tk膮 chwil臋 b臋dzie os艂ania艂 Anglika, kt贸ry musia艂 go min膮膰. Dlatego, chc膮c zwr贸ci膰 uwag臋 obu walcz膮cych stro艅 na „Zephyra", podni贸s艂 na przednim maszcie r贸wnie偶 angielsk膮 bander臋. Spodziewa艂 si臋 w ten spos贸b odci膮gn膮膰 cho膰by jeden z hiszpa艅skich okr臋t贸w, a zarazem umocni膰 na duchu za艂og臋 „Z艂otej 艁ani", zanim jeszcze sam wmiesza si臋 do bitwy.
Ale Hiszpanie, pewni swojej przewagi, maj膮c tu偶 blisko jednego wroga, widocznie postanowili sko艅czy膰 najpierw z nim, a dopiero potem pokona膰 drugiego, kt贸ry mu przybywa艂 z odsiecz膮. Zaufali ilo艣ci swych dzia艂 i pot臋dze ognia, z pewno艣ci膮 znacznie wi臋kszej od tej, jak膮 rozporz膮dzali tamci dwaj; nie wzi臋li jednak w rachub臋 ich zr臋czno艣ci w manewrowaniu lekkimi, zwinnymi okr臋tami.
Oto w chwili, gdy obie karawele wykona艂y zwrot i gdy podw贸jne rz臋dy paszcz armatnich skierowa艂y si臋 przeciw ,.Z艂otej 艁ani", jej szyper nagle zmieni艂 kurs, wykr臋caj膮c w lewo, tu偶 za ruf膮 Portugalczyka. Prawie jednocze艣nie zagrzmia艂y jego cztery falkonety umieszczone na tylnym kasztelu, a jedna z kul strzaska艂a reje fokmasztu bli偶szej karaweli. Wielki czworok膮tny 偶agiel spad艂 na pok艂ad, sprawiaj膮c tam nag艂e zamieszanie, a salwa wymierzona w burt臋 Anglika chybi艂a o kilka iard贸w.
W tej samej chwili opustosza艂y dot膮d pok艂ad statku portugalskiego zaroi艂 si臋 lud藕mi. Marten ujrza艂 z daleka k艂臋bki dymu, a potem us艂ysza艂 bez艂adn膮, g臋st膮 palb臋 z hakownic, od kt贸rej na angielskim okr臋cie pad艂o kilku marynarzy. Druga karawela wykr臋ci艂a obszernym 艂ukiem w lewo, odcinaj膮c odwr贸t Anglikom, a jej przednie dzia艂a zagrzmia艂y raz po raz dwiema salwami z g贸rnego i dolnego pok艂adu.
To przy艣pieszy艂o decyzj臋 Martena. „Zephyr", lec膮c jak na skrzyd艂ach, znalaz艂 si臋 wreszcie w odleg艂o艣ci skutecznego ognia, a je艣li jego interwencja mia艂a uratowa膰 „Z艂ot膮 艁ani臋", by艂 ju偶 wielki czas, aby dzia艂a膰. Kanonierzy z zapalonymi lontami stali przy dzia艂ach tu偶 za celowniczymi, t贸rzy rychtowali lufy; g艂贸wny bosman, Tomasz Pociecha, czeka艂 na znak szypra, aby skoczy膰 w g艂膮b luku, na dolny pok艂ad do swoich baterii; sternik, Henryk Schultz, patrzy艂 na Martena z g贸ry, got贸w do manewru; bosmani i ch艂opcy trwali nieruchomo u burt przy brasach w oczekiwaniu na rozkaz obr贸cenia rej. Wszystkie spojrzenia utkwione by艂y w wysokiej, barczystej postaci kapitana, czujne, wyostrzone, p艂on膮ce niecierpliwo艣ci膮. On za艣 sta艂 po艣rodku g艂贸wnego pok艂adu, rozstawiwszy szeroko nogi, du偶y, mocny, jak t臋gi m艂ody d臋bczak z rodzinnych pomorskich las贸w. Nozdrza drga艂y mu wci膮gaj膮c s艂ony powiew pasatu; zdawa艂y si臋 wietrzy膰 zapach prochu i krwi, kt贸r膮 mia艂 przela膰. Krwi hiszpa艅skiej, tak samo, a mo偶e nawet bardziej nienawistnej ni偶 krew gda艅skich patrycjuszy, z kt贸rymi kiedy艣 w przysz艂o艣ci tak偶e mia艂 si臋 policzy膰. Nie my艣la艂 teraz o nich; przed sob膮 mia艂 Hiszpan贸w, a los walki, do kt贸rej si臋 gotowa艂, by艂 niepewny. Po raz ostatni rozejrza艂 si臋 po swojej za艂odze i ukradkiem rzuci艂 spojrzenie w ty艂, za'ruf臋. Spodziewa艂 si臋, 偶e ujrzy tam na horyzoncie maszty i 偶agle „Ibexa". Lecz jego towarzysz, Salomon White, sp贸藕nia艂 si臋. „Ibex" nie dor贸wnywa艂 pr臋dko艣ci膮 „Zephyrowi". Nie mo偶na by艂o liczy膰 na jego pomoc, kt贸ra wyr贸wna艂aby szanse wobec przewagi Hiszpan贸w.
Marten postanowi艂 wszystko postawi膰 na jedn膮 kart臋: min膮膰 pierwsz膮 karawel臋, na kt贸rej zapewne nie zdo艂ano jeszcze nabi膰 powt贸rnie dzia艂 na prawej burcie, i zaatakowa膰 t臋, kt贸ra odcina艂a odwr贸t Anglikowi.
— Dwa rumby w prawo! — zawo艂a艂.
— Ay, ay, dwa rumby w prawo! — powt贸rzy艂 bosman przy sterze.
„Zephyr" pochyli艂 si臋 wchodz膮c na 艂uk zakr臋tu, a gdy pad艂a nast臋pna komenda: „Prosto ster!" — wsta艂, pos艂uszny i zwinny, jakby sam d藕wi臋k tych s艂贸w kierowa艂 jego biegiem, chy偶ym jak lot mewy.
Marten skin膮艂 na g艂贸wnego bosmana, wskaza艂 mu cel.
— Reje i 偶agle — powiedzia艂 g艂o艣no. — Musicie je znie艣膰 za pierwszym razem.
Brodat膮, zaro艣ni臋t膮 a偶 po oczy twarz Pociechy wykrzywi艂 grymas, kt贸ry mia艂 by膰 u艣miechem. Podni贸s艂 ogromn膮, s臋kat膮 d艂o艅 i uczyni艂 ruch na艣laduj膮cy poci膮gni臋cie no偶em po gardle. Potem znik艂 pod pok艂adem.
Tymczasem za艂oga hiszpa艅skiego okr臋tu, kt贸ry ostrzela艂 „Z艂ot膮 艁ani臋" i teraz zbli偶a艂 si臋 do niej od strony nawietrznej, szykowa艂a si臋 do aborda偶u: kilkudziesi臋ciu ludzi z d艂ugimi bosakami w r臋kach t艂oczy艂o si臋 przy burcie, a inni, stoj膮c na przednim kasztelu, usi艂owali z g贸ry zarzuci膰 liny z hakami na wanty Anglika, aby przyci膮gn膮膰 go do siebie. Druga karawela zostawa艂a coraz bardziej w tyle, a jej dow贸dca widocznie zdecydowa艂 si臋 na zwrot, bo wykr臋ca艂a powoli w lewo, jakby z zamiarem omini臋cia pozosta艂ych dw贸ch okr臋t贸w i podej艣cia do „Z艂otej 艁ani" od przodu.
Wtem hukn臋艂y cztery dzia艂a „Zephyra" z dolnego pok艂adu lewej burty, a w sekund臋 po nich jeszcze trzy ustawione pomi臋dzy przednim a 艣rodkowym masztem. Spi偶owe lufy skoczy艂y w ty艂, szarpn臋艂y linami, lawety podda艂y si臋 nieco i wr贸ci艂y na miejsca, chmura czarnego dymu na chwil臋 przes艂oni艂a widok. Gdy wiatr j膮 rozwia艂, okrzyk triumfu wyrwa艂 si臋 z piersi puszkarzy. Ani jeden 偶agiel nie pozosta艂 na grotmaszcie, a jego reje b膮d藕 zwisa艂y na po艂y zerwane, b膮d藕 run臋艂y na pok艂ad szerz膮c zamieszanie i spustoszenie w艣r贸d za艂ogi.
Marten skoczy艂 do steru.
— Gotuj zwrot! — zawo艂a艂.
Schultz pobieg艂 na dzi贸b, starsi bosmani odko艂kowali brasy, ludzie zacz臋li ci膮gn膮膰, a „Zephyr" gwa艂townie wykr臋ci艂 w prawo pod wiatr, przeci膮艂 spienion膮 bruzd臋 wody, kt贸r膮 przed chwil膮 pozostawi艂 za ruf膮, zn贸w nabra艂 p臋du i pogna艂 w 艣lad za drug膮 karawel膮.
Mijaj膮c z bliska wci膮偶 dryfuj膮cy statek portugalski, Marten odczyta艂 jego nazw臋 u艂o偶on膮 ze z艂oconych liter na rze藕bionych 艣cianach przedniego kasztelu: „Castro Verde", a potem ze swych dziesi臋ciu arkebuz ostrzela艂 pok艂ad, na kt贸rym k艂臋bili si臋 w nie艂adzie marynarze nap臋dzani przez kapitana i jego pomocnika do stawiania 偶agli. Salwa „Zephyra" sp臋dzi艂a ich dot kasztelu, a umieszczeni na marsie wyborowi strzelcy Martena razili z muszkiet贸w ka偶dego, kto odwa偶y艂 si臋 stamt膮d wychyli膰.
Lecz Marten nie zamierza艂 jeszcze rozprawi膰 si臋 ostatecznie z Portugalczykiem, kt贸ry nie wydawa艂 si臋 gro藕ny. Obie hiszpa艅skie karawele — pomimo uszkodze艅, jakim uleg艂o o偶aglowanie jednej z nich — nadal mia艂y przewag臋. Ka偶da musia艂a liczy膰 co najmniej czterdzie艣ci armat i oko艂o trzystu lub czterystu ludzi za艂ogi. „Z艂ota 艁ania" mog艂a ich mie膰 co najwy偶ej dwustu, jej artyleria nie przekracza艂a trzydziestu kartaun贸w i falkonet贸w, a ,,Zephyr" by艂 od niej prawie o po艂ow臋 mniejszy. Marten pomy艣la艂, 偶e osiemna艣cie dzia艂 „Ibexa" i jego hakownice bardzo by si臋 teraz przyda艂y...
Ta przelotna my艣l ani na chwil臋 zreszt膮 nie odwr贸ci艂a jego napi臋tej uwagi od rozgrywaj膮cej si臋 bitwy; nie mia艂 czasu nawet na jedno spojrzenie ku p贸艂nocy, sk膮d m贸g艂 nadp艂yn膮膰 White. 搂am uj膮艂 ster, a bosman, kt贸ry dotychczas trzyma艂 uchwyty ko艂a, usun膮艂 si臋 o krok w ty艂, aby mu zrobi膰 miejsce.
Bliski huk dzia艂 znowu targn膮艂 powietrzem, pociski z wyciem i chichotem przelecia艂y obok burty „Zephyra" i wpadaj膮c do morza wznios艂y pot臋偶ne wytryski wody, a r贸j kul z muszkiet贸w za艣wista艂 przeci膮gle nad pok艂adem, klaszcz膮c o kolumny maszt贸w, dziurawi膮c 偶agle i od艂upuj膮c drzazgi od 艣cian tylnego kasztelu. Jaki艣 cz艂owiek spada艂 z g贸ry, czepiaj膮c si臋 po drodze want i lin, a偶 z 艂oskotem rozp艂aszczy艂 si臋 na wznak u sl贸p Martena, rzygaj膮c krwi膮. Szyper spojrza艂 na jego twarz i zmarszczy艂 brwi; straci艂 jednego z najlepszych muszkieter贸w.
— Odpowiedz im! — zawo艂a艂 do Schultza.
Trzy oktawy zagrzmia艂y z przedniego kasztelu wymiataj膮c trzy bruzdy w艣r贸d za艂ogi hiszpa艅skiej karaweli, lecz sze艣ciofuntowe lekkie pociski nie mog艂y wyrz膮dzi膰 powa偶niejszych szk贸d jej burtom. Marten nie liczy艂 zreszt膮 na to; czeka艂 sposobnej chwili, by da膰 Tomaszowi Pociesze okazj臋 u偶ycia dw贸ch p贸艂kartaun贸w, kt贸re mia艂 na dolnym pok艂adzie.
„Zephyr", 偶egluj膮c z bocznym wiatrem, p艂yn膮艂 teraz niemal dwukrotnie pr臋dzej ni偶 ci臋偶ki okr臋t hiszpa艅ski; dop臋dza艂 go, a Marten postanowi艂 wyprzedzi膰 go z lewej strony, przypuszczaj膮c, 偶e hiszpa艅scy puszkarze nie zd膮偶yli ponownie nabi膰 lewoburtowych armat.
Te przypuszczenia potwierdzi艂y si臋, gdy bukszpryt „Zephyra" znalaz艂 si臋 na jednej linii z ruf膮 Hiszpana: grad kul z hiszpa艅skich muszkiet贸w i hakownic przeszy艂 powietrze, nie donosz膮c zreszt膮 do celu i tylko burz膮c wod臋 u burty korsarskiego okr臋tu, ale artyleria karaweli milcza艂a.
Marten roze艣mia艂 si臋. Ma艂y, dwustu艂asztowy „Zephyr" — niedo艣cigniony „Zephyr", zwinny jak drapie偶ny ptak — raz jeszcze bra艂 g贸r臋 nad pot臋偶nie uzbrojonym, trzykrotnie wi臋kszym wrogiem.
W tej chwili siedem armat bluzn臋艂o dymem i ogniem, „Zephyr" ugi膮艂 si臋, jakby z wysi艂ku, a okr臋t hiszpa艅ski, trafiony poni偶ej linii wodnej i nad ni膮, wykr臋ci艂 w prawo, pochyli艂 si臋 na lewo i wypad艂szy spod wiatru za艂opota艂 rozpaczliwie 偶aglami.
Wrzask rado艣ci rozleg艂 si臋 na pok艂adzie i nagle umilk艂 jak uci臋ty no偶em. Z ob艂ok贸w dymu na wprost dzioba „Zephyra" wy艂oni艂a si臋 druga karawela, przecinaj膮c mu drog臋 tak blisko, 偶e nie spos贸b j膮 by艂o wymin膮膰. Oba okr臋ty sz艂y ku sobie pod ostrym k膮tem: hiszpa艅ski z ogo艂oconym grotmasztem, ale z 偶aglami pe艂nymi wiatru na masztach przednim i tylnym, „Zephyr" za艣 z dzia艂ami, kt贸re jeszcze dymi艂y po oddanej salwie. W owej chwili nie mia艂o to zreszt膮 znaczenia. Starcie z pot臋偶n膮 mas膮 karaweli tak czy owak mog艂o sko艅czy膰 si臋 tylko strzaskaniem mniejszego okr臋tu. Wysoka, okuta 偶elazem sztaba, wynios艂y kasztel i stercz膮cy przed nim sko艣nie gruby d臋bowy bukszpryt g贸rowa艂y nad pok艂adem „Zephyra" jak stroma ska艂a, o kt贸r膮 musia艂 si臋 rozbi膰.
Lecz Marten nie straci艂 zimnej krwi. Jednym rzutem ramienia wprawi艂 w ruch kolo sterowe z tak膮 pr臋dko艣ci膮, 偶e rozp臋dzone szprychy zal艣ni艂y w s艂o艅cu jak g艂adka, wypolerowana tarcza, a „Zephyr" — pos艂uszny jak dobrze uje偶d偶ony ko艅 艣ci膮gni臋ty w臋dzid艂em — zwin膮艂 si臋 w miejscu i burta w burt臋 przytar艂 do wysokiego kad艂uba. Rozleg艂 si臋 trzask, zgrzyt i pisk twardego drewna 艣cieraj膮cego si臋 w mia偶d偶膮cym zwarciu.
Zdumieni i zaskoczeni Hiszpanie patrzyli z g贸ry na to, co si臋 sta艂o, nie mog膮c poj膮膰, dlaczego ich karawela nie rozci臋艂a na dwoje ma艂ego okr臋tu. Zanim si臋 opami臋tali, zgraja dziko wrzeszcz膮cych korsarzy z toporami, no偶ami i pistoletami w r臋kach wtargn臋艂a na ich pok艂ad.
Cofn臋li si臋 zrazu przed tym w艣ciek艂ym natarciem, lecz spostrzeg艂szy, 偶e maj膮 przed sob膮 zaledwie kilkudziesi臋ciu napastnik贸w, ruszyli przeciw nim ze wszystkich stron, usi艂uj膮c zepchn膮膰 ich pod przedni kasztel, sk膮d zacz臋艂y pada膰 g臋ste strza艂y z r臋cznej broni palnej. Ta dywersja zmiesza艂a korsarzy, ale sytuacj臋 uratowali g艂贸wny bosman, Tomasz Pociecha, i cie艣la Broer Worst. Obaj mieli topory, kt贸rymi w艂adali zaiste z si艂膮 olbrzym贸w. Pod ich ciosami okute d臋bowe wrota kasztelu rozpad艂y si臋 w drzazgi, a gdy wej艣cie stan臋艂o otworem, run臋li tam we dw贸ch, poci膮gaj膮c za sob膮 jeszcze z dziesi臋ciu innych.
Hiszpa艅ski oficer, kt贸ry o艣mieli艂 si臋 stawi膰 im czo艂o, zosta艂 rozp艂atany od g艂owy do pasa przez olbrzymiego Worsta. Pociecha, wal膮c obuchem, szerzy艂 spustoszenie w艣r贸d st艂oczonych 偶o艂nierzy, kt贸rzy nie mogli teraz ani strzela膰, ani te偶 u偶y膰 skutecznie swoich pik i halabard na d艂ugich drzewcach. Dziesi臋ciu wyj膮cych wniebog艂osy diab艂贸w d藕ga艂o no偶ami, wypruwa艂o im wn臋trzno艣ci, r膮ba艂o i k艂u艂o kr贸tkimi mieczami toruj膮c sobie drog臋 naprz贸d. Rozleg艂y si臋 wo艂ania o lito艣膰; przera偶eni Hiszpanie rzucali bro艅, padali na kolana, wznosili r臋ce w g贸r臋 i umierali albo zalani krwi膮 walili si臋 na o艣liz艂y pok艂ad.
Tymczasem na zewn膮trz wrza艂a walka pomi臋dzy niespe艂na trzydziestu lud藕mi Martena a ca艂膮 niemal pozosta艂膮 za艂og膮 karaweli. By艂o tam wi臋cej miejsca i ogromna przewaga Hiszpan贸w zdawa艂a si臋 przechyla膰 szal臋 zwyci臋stwa na ich korzy艣膰. Na pr贸偶no Marten z ociekaj膮cym krwi膮 rapierem w r臋ku raz po raz rzuca艂 si臋 w t艂um wrog贸w; na pr贸偶no wspierali go najdzielniejsi bosmani z 偶aglomistrzem Hermanem Staufflem na czele. Szeregi regularnej piechoty morskiej cofa艂y si臋 wprawdzie przed tymi wypadami, ale z bok贸w naciera艂y inne, a na rufie oficerowie gromadzili rezerwy, aby przedosta膰 si臋 z nimi na opustosza艂y pok艂ad „Zephyra", gdzie pozosta艂 tylko Schultz z kilku ch艂opcami okr臋towymi.
Marten wiedzia艂, 偶e je艣li dot膮d jeszcze „Zephyr" nie zosta艂 zaatakowany bezpo艣rednio, to tylko dlatego, i偶 Hiszpanie liczyli si臋 z mo偶liwo艣ci膮 wysadzenia go w powietrze przez zrozpaczon膮 za艂og臋. Lecz gdy ujrza艂 dwudziestu hiszpa艅skich muszkieter贸w wspinaj膮cych si臋 na wanty fokmasztu, zrozumia艂, 偶e teraz zbli偶a si臋 kl臋ska: jego ludzie zostan膮 wystrzelani jak zwierzyna zap臋dzona w 艣lepy zau艂ek, sk膮d nie ma odwrotu... Pozosta艂o mu podda膰 si臋 艂ub zgin膮膰 broni膮c si臋 do ostatka w przednim kasztelu, kt贸ry zdobyli Worst i Pociecha.
Bez namys艂u wybra艂 to drugie. Przelecia艂o mu przez g艂ow臋, 偶e — by膰 mo偶e — zdo艂a przedosta膰 si臋 stamt膮d na ni偶sze pok艂ady karaweli i podpali膰 prochowni臋. By艂by to koniec lepszy ni偶 niewola i 艣mier膰 na powrozie, poprzedzona wymy艣lnymi katuszami.
Obejrza艂 si臋 na Stauffla i wskaza艂 mu rozwalone wrota kasztelu.
— Tam! — krzykn膮艂. — Wszyscy!
Sam cofa艂 si臋 os艂aniaj膮c ten odwr贸t z garstk膮 swych najstarszych kaszubskich bosman贸w, kt贸rzy s艂u偶yli na „Zephyrze" jeszcze pod Miko艂ajem Kun膮, a jego, Jana Martena, znali od dziecka. Ka偶dy z nich walczy艂 za czterech; ka偶dy bez wahania odda艂by 偶ycie za m艂odego szypra; ka偶dy — tak jak on — wybra艂by raczej 艣mier膰 z broni膮 w r臋ku ni偶 ha艅b臋 hiszpa艅skiej niewoli, nawet gdyby ta niewola nie grozi艂a m臋k膮 i stryczkiem.
Gdy byli ju偶 u wej艣cia do kasztelu, Marten ostatnim spojrzeniem obj膮艂 sw贸j okr臋t, omi贸t艂 wzrokiem b艂臋kitny horyzont i nagle ujrza艂 zbli偶aj膮c膮.si臋 od p贸艂nocy wynios艂膮, bia艂膮 piramid臋 偶agli. Serce skoczy艂o mu w piersi, a gor膮ca fala krwi buchn臋艂a do twarzy. „Ibex" przybywa z odsiecz膮!
— White! White p艂ynie! — zawo艂a艂 g艂o艣no.
Ten okrzyk powt贸rzony przez kilku bosman贸w wznieci艂 w艣r贸d korsarzy dzik膮 rado艣膰; doda艂 im si艂, jak t臋gi 艂yk wina — spragnionym. Nie zwa偶aj膮c na nic wypadli z kasztelu i raz jeszcze rzucili si臋 naprz贸d, wbijaj膮c si臋 klinem w piechot臋, kt贸ra prys艂a na obie strony przed tym niespodziewanym natarciem.
Niemal w tej samej chwili gdzie艣 blisko gruchn臋艂a przeci膮g艂a salwa, cie艅 pad艂 na pok艂ad karaweli, a z want fokmasztu jeden po drugim zacz臋li spada膰 muszkieterowie jak chrab膮szcze otrz膮sane z drzewa.
To „Z艂ota 艁ania" sczepi艂a si臋 z przeciwleg艂膮 burt膮 Hiszpan贸w i razi艂a ich g臋stym ogniem, a chmara angielskich marynarzy sypn臋艂a si臋 z ty艂u i z boku na oniemia艂ych z przera偶enia piechur贸w.
Teraz nic ju偶 nie mog艂o powstrzyma膰 straszliwej rzezi. W ci膮gu kilku minut pok艂ad karaweli za艣cielony zosta艂 trupami i rannymi, a tylny kasztel, w kt贸rym zabarykadowa艂o si臋 paru oficer贸w z niedobitkami, obj膮艂 ogie艅 pod艂o偶ony przez bosmana ze „Z艂otej 艁ani';;.
Jej kapitan, szczup艂y, niewysoki m臋偶czyzna o k臋dzierzawych ognistorudych w艂osach i g臋stych brwiach wygi臋tych w wysokie 艂uki nad jasnoniebieskimi oczyma, rozgl膮da艂 si臋 po owym krwawym pok艂adzie, jakby szukaj膮c wzrokiem tego, komu zawdzi臋cza艂 nieoczekiwan膮 pomoc w rozprawie z Hiszpanami. Dojrza艂 go wreszcie: Marten, zziajany, mokry od potu i krwi, ukaza艂 si臋 na czele kilkunastu ludzi. Zmierza艂 w stron臋 p艂on膮cego kasztelu, a jego gniewna twarz i b艂yszcz膮ce oczy wyra藕nie wskazywa艂y, 偶e bynajmniej nie 偶yczy sobie po偶aru i got贸w jest zaatakowa膰 z kolei tych, kt贸rzy go wzniecili. Krzykn膮艂 na nich z daleka, a gdy to nie odnios艂o 偶adnego skutku, zwr贸ci艂 si臋 do swoich i ju偶 mia艂 wyda膰 jaki艣 rozkaz, gdy szyper „Z艂otej 艁ani" wyr贸s艂 mu pod bokiem i spokojnym, opanowanym g艂osem zapyta艂:
— Kim jeste艣cie?
Marten spojrza艂 na niego z g贸ry i uczyni艂 ruch, jakby go chcia艂 usun膮膰 z drogi, lecz powstrzyma艂 si臋 w ostatniej chwilj. We wzroku, w postawie, w tonie pytania tego cz艂owieka, o g艂ow臋 ni偶szego ni偶 on, by艂o co艣, co nakazywa艂o szacunek.
— To wasz okr臋t? — spyta艂 zn贸w tamten wskazuj膮c ruchem g艂owy „Zephyra".
— M贸j — odrzek艂 Marten. — Zdoby艂em t臋 karawel臋 i…
—Jestem kapitanem „Z艂otej 艁ani" ~ przerwa艂 mu angielski szyper wyci膮gaj膮c do niego d艂o艅. — Nazywam si臋 Drake. Francis Drak臋.
Marten cofn膮艂 si臋 o kro艁;.
— Jak? — spyta艂 zdumiony. — Drake?
Machinalnie uj膮艂 jego r臋k臋 i zamkn膮wszy j膮 w swojej pot臋偶nej d艂oni potrz膮sn膮艂 ni膮 raz po raz.
— Drake!... — powtarza艂. — Draket to wy? Do licha...
Nazwisko najs艂awniejszego z angielskich 偶eglarzy podzia艂a艂o na艅 jak haust t臋giej gorza艂ki prze艂kni臋tej omy艂kowo zamiast wody: nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu, niemal si臋 krztusi艂.
Drake roze艣mia艂 si臋.
— Zga艣cie ogie艅! — zawo艂a艂 odwracaj膮c g艂ow臋 ku swoim marynarzom.
Spe艂nili ten rozkaz w milczeniu, z wyra藕n膮 niech臋ci膮, jakkolwiek bia艂a szmata wysuni臋ta na zewn膮trz kasztelu od d艂u偶szej chwili 艣wiadczy艂a, 偶e Hiszpanie pragn膮 si臋 podda膰.
Kapitan „Z艂otej 艁ani" zn贸w spojrza艂 w oczy Martena.
— Dzi臋kuj臋 — powiedzia艂. — Zjawili艣cie si臋 tutaj w sam膮 por臋. Chcia艂bym wiedzie膰, do kogo nale偶y „Zephyr".
Marten opanowa艂 si臋 wreszcie.
— Nazywam si臋 Jan Marten — rzek艂.
— Jeste艣cie Anglikiem?
— Jestem korsarzem pod opiek膮 kr贸lowej. W moim kraju nazywam si臋 Kuna. To po polsku — wyja艣ni艂 — to samo co Marten po angielsku.
— A ten? — spyta艂 Drak臋 wskazuj膮c zbli偶aj膮cy si臋 okr臋t White'a.
— Przyjaciel — odrzek艂 Marten. — Troch臋 si臋 sp贸藕ni艂.
W tej chwili podszed艂 do nich Pociecha, tr膮ci艂 Martena w rami臋 i szepn膮艂 mu co艣, czego Drake nie zrozumia艂. Marten drgn膮艂, rozejrza艂 si臋 po morzu.
Druga karawela pochyla艂a si臋 coraz bardziej na burt臋, widocznie ton膮c; spuszczano z niej 艂odzie i tratwy. „Castro Verde" z rejami ogo艂oconymi z 偶agli nadal dryfowa艂 z wiatrem, lecz na horyzoncie, daleko na po艂udniu, mo偶na by艂o dostrzec cztery bia艂e plamki, kt贸rych kszta艂t nie pozostawia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci: okr臋ty!
Marten odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i spotka艂 pogodny wzrok Drake'a.
— To moi — powiedzia艂 kapitan „Z艂otej 艁ani". — Te偶 si臋 troch臋 sp贸藕nili. Tylko wy przybyli艣cie na czas.
— Aha — mrukn膮艂 Marten uspokojony. — My艣la艂em..?
— Co chcecie zrobi膰 z t膮 karawela? — zapyta艂 Drake.
— Zatopi膰 j膮 — odrzek艂 Marten bez namys艂u. — Nie lubi臋 偶ywcem pali膰 ludzi. Nawet Hiszpan贸w.
Drak臋 u艣miechn膮艂 si臋 nieco ironicznie.
— Wolicie, 偶eby poton臋li?
— Pozwol臋 im spu艣ci膰 艂odzie. Portugalczykom tak偶e.
W jasnych oczach Drake'a zamigota艂y iskierki. Zmarszczy艂 lekko brwi.
— Czy uwa偶acie, 偶e zdobyli艣cie tak偶e „Castro Verde"? — zapyta艂 nie zmieniaj膮c tonu.
— Zaraz go zdob臋d臋 — odpar艂 Marten. — Zanim jeszcze wasze okr臋ty znajd膮 si臋 na odleg艂o艣膰 skutecznego ognia.
Drake roze艣mia艂 si臋.
— A niech was!... — powiedzia艂. — Podobacie mi si臋, s艂owo daj臋! Nikt nie b臋dzie do was otwiera艂 ognia — doda艂. — Zabierzcie sobie ten statek, nale偶y wam si臋. Tylko, je偶eli chcecie przyj膮膰 dobr膮 rad臋, nie zatapiajcie go zbyt spiesznie i nie puszczajcie wolno wszystkich, kt贸rzy si臋 na nim znajduj膮. Jest tam niezgorszy 艂adunek i by膰 mo偶e kilku ludzi wartych niezgorszego okupu.
Marten spojrza艂 na niego przyja藕nie.
— W takim razie mo偶emy to zrobi膰 razem — rzek艂. — Po po艂owie.
Ale Drake potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
— Wiem, 偶e sami dacie sobie rad臋. Ja mam dosy膰 zdobyczy: takiej ilo艣ci z艂ota i srebra nie widzieli艣cie jeszcze w 偶yciu; my艣l臋, 偶e nikt w ca艂ej Anglii tyle naraz nie widzia艂.
— Ho, ho — wykrzykn膮艂 Marten z odcieniem niedowierzania. — Odkryli艣cie nowy Tenochtitlan?
— By膰 mo偶e — odpar艂 wymijaj膮co Drake.
2
Zdobycie portugalskiego statku „Castro Verde" odby艂o si臋 bez rozlewu krwi. Podczas gdy „Ibex" i „Z艂ota 艁ania" trzyma艂y go w szachu, „Zephyr" sczepi艂 si臋 z nim za pomoc膮 d艂ugich bosak贸w, a Marten wszed艂 na pok艂ad na czele po艂owy swej za艂ogi. Bro艅 r臋czna — muszkiety, pistolety, szpady, czekany i topory, no偶e i sztylety le偶a艂y po艣rodku pok艂adu rzucone na stos, a za艂oga — oddzielnie oficerowie, oddzielnie marynarze — sta艂a uszykowana w kilka rz臋d贸w, tak jak tego za偶膮da艂 zwyci臋ski korsarz.
Kapitan, niski, kr臋py cz艂owiek o smag艂ej cerze i siwiej膮cej brodzie, wspiera艂 si臋 na swojej szpadzie, patrz膮c spode 艂ba na Martena z takim wyrazem chmurnej twarzy, jakby zamierza艂 stawia膰 op贸r i nie da膰 si臋 rozbroi膰. Lecz gdy Marten zatrzyma艂 si臋 przed nim i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po bro艅, doby艂 j膮 z pochwy i uj膮wszy obur膮cz kling臋 uderzy艂 ni膮 na p艂ask o kolano. Ten gest, maj膮cy na celu z艂amanie szpady, aby nie mog艂a s艂u偶y膰 wrogowi, chybi艂: stal wygi臋艂a si臋, ale nie p臋k艂a, a Marten roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.
— To si臋 nie tak robi — powiedzia艂, ujmuj膮c b艂yskawicznym chwytem r臋koje艣膰. — Daj pochw臋.
Portugalczyk p艂on膮c wstydem i gniewem pu艣ci艂 kling臋 w obawie, aby ostrze nie przeci臋艂o mu d艂oni, po czym dr偶膮cymi r臋kami odpasa艂 srebrn膮, grawerowan膮 pochw臋 i rzuci艂 przed siebie. Marten schwyci艂 j膮 w lot, wsun膮艂 szpad臋 i bez 偶adnego widocznego wysi艂ku zgi膮艂 j膮 w kab艂膮k przed twarz膮 kapitana. J臋k p臋kaj膮cej stali i chrupni臋cie srebrnej pochwy rozleg艂y si臋 w ciszy; z艂amana bro艅 b艂ysn臋艂a w promieniach zachodz膮cego s艂o艅ca, zatoczy艂a wysoki 艂uk w powietrzu i wpad艂a w morze'za burt臋.
— Dzi臋kuj臋 — mrukn膮艂 Portugalczyk.
Marten ju偶 na niego nie patrzy艂. Zainteresowa艂y go cztery 偶elazne fa艂konety ustawione sko艣nie przy burtach na przednim, wy偶szym pok艂adzie.
— Przydadz膮 si臋 nam — powiedzia艂 do swego porucznika.
Henryk Schultz skin膮艂 g艂ow膮. Jego niezwykle d艂ugi, cienki nos zwisaj膮cy nad g贸rn膮 warg膮, porusza艂 si臋 lekko, jakby obw膮chiwa艂 dzia艂a. Poci膮g艂a, blada, melancholijna twarz nie zmienia艂a wyrazu, ale zmru偶one ciemne oczy ciekawie myszkowa艂y po pok艂adzie.
— Zobaczymy, co jest w 艣rodku? — zapyta艂 oblizuj膮c usta ko艅cem j臋zyka.
— Tak — odrzek艂 Marten. — Zostaw tu Pociech臋. Stauffl p贸jdzie z nami. I ten — wskaza艂 portugalskiego kapitana.
Zeszli ciasn膮, kr臋t膮 schodni膮 na samo dno statku. Portugalczyk prowadzi艂 ich w milczeniu, odpowiadaj膮c kr贸tko, gdy Marten rzuca艂 jakie艣 pytania. Na najni偶szym poziomie, od dzioba do rufy, ci膮gn膮艂 si臋 d艂ugi ciemny korytarz przeci臋ty w kilku miejscach grodziami z mocnych belek. W ka偶dej z tych grodzi by艂y ma艂e, okute 偶elazem drzwi, kt贸re kapitan otwiera艂 prostym kluczem zwalniaj膮cym wewn臋trzne zasuwy i zostawia艂 otwarte.
W obszernych 艂adowniach si臋gaj膮cych lukami a偶 ku g贸rnemu pok艂adowi pi臋trzy艂y si臋 bele bawe艂ny, paki z koszenil膮, worki z badianem, imbirem,' kardamonem, pieprzem, skrzynki cynamonu, go藕dzik贸w, owoc贸w muszkatowca, migda艂贸w pistacjowych i innych „korzeni". Silny aromat jak prze藕roczysta, wonna mg艂a wisia艂 w powietrzu, zapieraj膮c oddech.
Wy偶ej w przewiewnych pomieszczeniach by艂 sk艂ad 偶ywno艣ci; wisia艂y d艂ugie, w膮skie p艂aty suszonego mi臋sa, sta艂y wory m膮ki i kaszy, skrzynie suchar贸w, beczki z wod膮 i winem, a dalej — zwoje lin, p艂贸tno 偶aglowe i 偶elastwo. Wreszcie — kilka beczek prochu i kule armatnie u艂o偶one w specjalnych zagrodach.
Na widok tych bogactw Schultz doznawa艂 raz po, raz gwa艂townego skurczu w krtani. Ostra, wystaj膮ca grdyka podskakiwa艂a mu w g贸r臋, krople potu sp艂ywa艂y po twarzy, a palce r膮k zaciska艂y si臋 jak szpony.
Herman Stauffl, t臋gi, rumiany jak dojrza艂e jab艂ko, wytrzeszcza艂 z podziwu swoje dziecinne niebieskie oczy i nieustannie porusza艂 w g贸r臋 I w d贸艂 lewym przedramieniem, jak zawsze, gdy bywa艂 czym艣 podniecony. By艂 ma艅kutem, a 贸w charakterystyczny odruch pochodzi艂 od rzucania no偶em, w kt贸rej to gro藕nej sztuce 偶aglomistrz „Zephyra" nie mia艂 sobie r贸wnego mi臋dzy wszystkimi korsarzami Anglii, Niderland贸w i Francji.
Jan Kuna zwany Martenem 艣mia艂 si臋 g艂o艣no i od czasu do czasu klepa艂 po plecach portugalskiego kapitana, kt贸ry a偶 przysiada艂 wskutek tych przyjaznych kares贸w, cho膰 korsarski szyper miarkowa艂 sw膮 nied藕wiedzi膮 si艂臋.
Zaiste by艂o co podziwia膰 i z czego si臋 cieszy膰. Tak cennego 艂upu, zdobytego z tak膮 艂atwo艣ci膮, 偶aden z nich si臋 nie spodziewa艂, gdy przed niespe艂na dwoma tygodniami „Zephyr" i „Ibex" opuszcza艂y Plymouth. Oto w ci膮gu godziny stali si臋 lud藕mi zamo偶nymi; po odliczeniu dziesi臋ciny, nale偶nej skarbowi jej kr贸lewskiej mo艣ci, nawet najmniejszy udzia艂 zwyk艂ego majtka przedstawia艂 okr膮g艂膮 sumk臋, kt贸r膮 mo偶na b膮d藕 od艂o偶y膰 na staro艣膰, b膮d藕 umie艣ci膰 na procent w zyskownym przedsi臋biorstwie, b膮d藕 przehula膰 w niezliczonych szynkach.
Marten dopiero teraz u艣wiadomi艂 sobie, jak hojnym sojusznikiem okaza艂 si臋 Drake. M贸g艂 przecie偶 za偶膮da膰 co najmniej trzeciej cz臋艣ci, je艣li nie po艂owy zdobyczy; m贸g艂 pokusi膰 si臋 o zagarni臋cie tego statku wy艂膮cznie dla siebie, bo wszak walka przeciw „Z艂otej 艁ani" w obliczu zbli偶aj膮cych si臋 czterech angielskich okr臋t贸w by艂aby przedsi臋wzi臋ciem bardzo ryzykownym.
Chyba nie wie, z czego zrezygnowa艂 — pomy艣la艂 Marten.
Wtem przelecia艂o mu przez g艂ow臋, 偶e w post臋powaniu Drake'a kryje si臋 podst臋p. Czy偶 nie by艂o prawdopodobne, i偶 Drake gra艂 na zw艂ok臋? Z chwil膮 gdy przyb臋d膮 tamci czterej, kt贸偶 im si臋 oprze?
Zaniepokoi艂 si臋, ale po chwili odrzuci艂 t臋 mo偶liwo艣膰. Po pierwsze to, co ze s艂yszenia wiedzia艂 o Drake'u, nie zgadza艂o si臋 z tak膮 zdrad膮. Po wt贸re, Drake ju偶 kilkakrotnie wraca艂 ze skarbami z Indii Zachodnich, a s艂awa tych jego wypraw nie pozostawia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e i tym razem towarzyszy艂o mu powodzenie.
Tak, Francis Drake nie k艂ama艂: jego powr贸t po trzyletniej podr贸偶y m贸g艂 by膰 tylko nowym wielkim triumfem. Martenowi obija艂y si臋 o uszy zdumiewaj膮ce wie艣ci o tej wyprawie doko艂a 艣wiata; o dziesi膮tkach zdobytych okr臋t贸w hiszpa艅skich, o zrabowanych i spalonych miastach na wybrze偶ach Meksyku, Peru i Chile, o odkryciu Nowego Albionu, o z艂ocie i srebrze zagrabionym w Zacatecas, Potosi i Veta Madre.
Drake wraca艂 z olbrzymim 艂upem; ka偶dy z jego okr臋t贸w by艂 p艂ywaj膮cym skarbcem. Nie nara偶a艂by 偶adnego z nich na zatopienie przez takiego cz艂owieka, jakim okaza艂 si臋 Jan Kuna zwany Martenem, a czeg贸偶 innego m贸g艂 si臋 po nim spodziewa膰, gdyby podst臋pnie doprowadzi艂 go do ostateczno艣ci? Z drapie偶c贸w walcz膮cych o zdobycz najcz臋艣ciej zwyci臋偶a ten, kt贸ry jest g艂odny, a je艣li ginie pod przewag膮 sytych, zadaje wiele ran 艣miertelnych.
Mimo tych rozwa偶a艅 Marten zapragn膮艂 jak najpr臋dzej znale藕膰 si臋 zn贸w na pok艂adzie „Zephyra". Tylko tam czu艂 si臋 pewnie; tylko stamt膮d m贸g艂by stawi膰 czo艂o wszelkim niespodziankom.
— Do艣膰 — powiedzia艂 nagle do kapitana „Castro Verde". — Chc臋 zobaczy膰 waszych pasa偶er贸w.
Portugalczyk spojrza艂 na niego ponuro i ruszy艂 przodem. Wspi臋li si臋 na wy偶szy poziom i przemierzali teraz szerszy korytarz, z kt贸rym krzy偶owa艂y si臋 boczne przej艣cia ku burtom i strzelnicom mi臋dzy pomieszczeniami za艂ogi. Wsz臋dzie panowa艂a g艂ucha cisza, m膮cona jedynie dudni膮cym odg艂osem ich krok贸w. Pod艂oga pod nogami unosi艂a si臋 i opada艂a rytmicznie, grodzie pochyla艂y si臋 z prawa na lewo i z lewa na prawo, smugi 艣wiat艂a wpadaj膮ce z bok贸w przez strzelnice i od g贸ry przez skylighty zatacza艂y eliptyczne kr臋gi w p贸艂mroku. U ko艅ca korytarza na rufie wi艂a si臋 w g贸r臋 tylna schodnia, jak w膮偶 unosz膮cy g艂ow臋 przed uk膮szeniem ofiary.
Wtem, w chwili gdy min臋li ostatnie poprzeczne skrzy偶owanie, spoza ma艂ych drzwi z okralowanym okienkiem, kt贸re pozosta艂y za nimi, rozleg艂 si臋 zduszony okrzyk i 艂oskot padaj膮cego cia艂a, a w sekund臋 potem drzwi otwar艂y si臋 gwa艂townie i wypad艂 z nich jaki艣 cz艂owiek o zmierzwionych w艂osach i dawno nie golonym zaro艣cie, odziany w strz臋py cienkiej, niegdy艣 bia艂ej koszuli i czarnych at艂asowych pantalon贸w. W r臋ku mia艂 zwyk艂y d艂ugi rapier o szerokiej mosi臋偶nej gardzie, za pasem — zatkni臋t膮 machet臋 bez pochwy. Wygl膮da艂 gro藕nie, a w jego przenikliwych, ciemnych oczach p艂on臋艂a desperacka odwaga.
Schullz i Slauffl skoczyli pod 艣ciany, a Marten odwr贸ci艂 si臋 b艂yskawicznie, unosz膮c za ko艂nierz przera偶onego Portugalczyka i stawiaj膮c go przed sob膮 jak wypchany wi贸rami manekin. Ten manewr, wykonany w mgnieniu oka, 艣wiadcz膮cy o niezwyk艂ej sile m艂odego korsarza, wywo艂a艂 najpierw zdumienie, nast臋pnie za艣 b艂ysk u艣miechu na twarzy uzbrojonego obszarpa艅ca;
— Rzu膰cie bro艅! — zawo艂a艂 Marten uprzedzaj膮c jakikolwiek jego ruch lub s艂owa.
Cz艂owiek z rapierem nie zareagowa艂 na to wezwanie; sk艂oni艂 si臋 lekko, okr膮g艂ym gestem przy艂o偶y艂 gard臋 rapiera do piersi i... w tej samej chwili dwa no偶e jeden po drugim utkwi艂y tu偶 nad jego g艂ow膮 w deskach otwartych drzwi.
Stauffl opu艣ci艂 rami臋 i zezowa艂 ku Martenowi w oczekiwaniu na jego znak, aby od ostrze偶e艅 przej艣膰 do czyn贸w decyduj膮cych. Lecz Marten nie da艂 偶adnego znaku, mimo i偶 rapier zatoczywszy p艂ynne p贸艂kole salutu pozosta艂 w r臋ku intruza.
Ten ostatni spojrza艂 w prawo i w lewo na dwie jednakowe ko艣ciane r臋koje艣ci no偶y, kt贸re jeszcze drga艂y na l艣ni膮cych klingach, wbitych g艂臋boko w twarde drewno, potrz膮sn膮艂 z uznaniem g艂ow膮 i zwracaj膮c si臋 do Martena rzek艂:
— Nie nale偶臋 do za艂ogi tego statku. Przed chwil膮 by艂emtu wi臋藕niem. My艣l臋, 偶e przynajmniej w cz臋艣ci jestem winien panu wdzi臋czno艣膰 za okazj臋 do wyj艣cia z tej nory.
Zr臋cznie przerzuci艂 rapier w powietrzu, chwyci艂 go za kling臋 i poda艂 r臋koje艣膰 Martenowi.
— Nazywam si臋 de Belmont — pochyli艂 g艂ow臋. — Kawaler Ryszard de Belmont, kapitan korsarskiego okr臋tu „Arrandora", kt贸ry niestety spoczywa ju偶 na dnie, i to w bardzo z艂ym towarzystwie pewnej portugalskiej fregaty, do艣膰 daleko st膮d. Czy mam odda膰 r贸wnie偶 t臋 drobnostk臋? — zapyta艂 si臋gaj膮c do pasa po ci臋偶k膮 machet臋.
Nie — odrzek艂 Marten. — Zatrzymajcie tak偶e ten szpikulec, kawalerze de Belmont — roze艣mia艂 si臋 swobodnie. — Co do mnie, to jestem kapitanem okr臋tu „Zephyr" i nazywam si臋 Jan Marten. To jest m贸j porucznik, Henryk Schultz..
Panowie... — wytworny oberwaniec sk艂oni艂 si臋 im obu kolejno — jest mi niezmic nie mi艂o.
Schultz patrzy艂 na niego nie zmieniaj膮c ani na chwil臋 wyrazu swej melancholijnej, bladej twarzy. Tylko w jego zmru偶onych oczach mo偶na by艂o dostrzec odcie艅 podejrzliwej niech臋ci. Natomiast Stauffl otworzy艂 g臋b臋 z podziwu i przys艂uchiwa艂 si臋 dziwacznej w jego mniemaniu, potoczystej wymowie kawalera de Belmont, pierwszego cz艂owieka, kt贸ry nawet nie mrugn膮艂 powiek膮, gdf dwa no偶e utkwi艂y o cal od jego g艂owy.
Kapitan „Castro Verde" milcza艂 r贸wnie偶, ze wzrokiem wbitym w pod艂og臋, a gdy Marten pu艣ci艂 go wreszcie, aby u艣cisn膮膰 d艂o艅 Belmonta, zatoczy艂 si臋 na por臋cz schodni i odetchn膮艂 z ulg膮: nabrzmia艂e 偶y艂y na jego czole i szyi 艣wiadczy艂y, 偶e przez d艂u偶szy czas by艂 bliski uduszenia si臋 w 偶elaznym chwycie korsarza.
— Nie chcia艂bym teraz sprawia膰 k艂opotu swoj膮 osob膮 — m贸wi艂 dalej de Belmont ze swobod膮 艣wiatowca. — Zdaje mi si臋, 偶e panowie si臋 艣piesz膮. Mo偶e by jednak poprosi膰 mego dotychczasowego... hm... gospodarza, aby zamkn膮艂 te drzwi. Obawiam si臋, 偶e cz艂owiek, kt贸ry mnie tam pilnowa艂, przez pewien czas nie zdo艂a chodzi膰 o w艂asnych si艂ach, ale dla pewno艣ci...
Schultz, kt贸ry sta艂 najbli偶ej, zajrza艂 do ciasnego wn臋trza. Poza prost膮 艂aw膮, sto艂em i tward膮 prycz膮 z tarcic nie by艂o tam innych sprz臋t贸w. W ciemnym k膮cie majaczy艂 nieruchomy kszta艂t ludzki rozci膮gni臋ty na pod艂odze.
— Lepiej go st膮d zabra膰 — mrukn膮艂 Schultz.
Skin膮艂 na Stauffla i we dw贸ch wywlekli nieprzytomnego marynarza na korytarz. Ujrzawszy jego zwalist膮 posta膰, Marten uni贸s艂 brwi w g贸r臋, a potem z uznaniem popatrzy艂 na Belmonta.
— Widz臋, 偶e sami niezgorzej dali艣cie sobie rad臋 z tym drabem — powiedzia艂 z u艣miechem.
— Och, interesowa艂 si臋 bardziej armatni膮 kanonad膮 ni偶 moj膮 osob膮 — odrzek艂 niedbale kawaler de Belmont. — Skorzysta艂em z jego roztargnienia, aby go rozbroi膰, a nast臋pnie... — wykona艂 gest uderzenia gard膮 po g艂owie. — Co z nim zrobimy? — spyta艂. — Jest zdaje si臋 dosy膰 ci臋偶ki.
Marten da艂 znak Staufflowi.
— Nasz 偶aglomistrz si臋 nim zaopiekuje. Przy艣lesz mu kogo艣 do pomocy, Henryku — zwr贸ci艂 si臋 do Schultza. — Chod藕my.
Kapitan „Castro Verde" poprowadzi艂 ich na g贸r臋, do tylnego kasztelu. Po drodze Marten p贸艂g艂osem wydawa艂 Schultzowi jakie艣 polecenia. Porucznik skin膮艂 potakuj膮co g艂ow膮 i ruszy艂 ku wyj艣ciu na pok艂ad. De Belmont zamierza艂 odej艣膰 wraz z nim, lecz korsarz go zatrzyma艂.
— Chcia艂bym, 偶eby艣cie poszli ze mn膮 — powiedzia艂. — Na pewno rozumiecie lepiej ich mow臋 ni偶 ja.
Belmont z niesmakiem spojrza艂 po strz臋pach swojej odzie偶y, ale Marten stanowczo uj膮艂 go pod rami臋.
— To nie b臋dzie dworska wizyta. Przebierzecie si臋 p贸藕niej.
Pasa偶erowie — trzej m臋偶czy藕ni i dwie kobiety — czekali w obszernej, niskiej kajucie, kt贸ra zajmowa艂a ca艂膮 szeroko艣膰 rufy. Panowa艂 tam przepych, je艣li nie kr贸lewski, jak go os膮dzi艂 Marten, to w ka偶dym razie nie spotykany na zwyk艂ych statkach. 艢ciany wyk艂adane politurowanym drewnem, wschodnie dywany, ci臋偶kie, wy艣cie艂ane fotele obite adamaszkiem, sto艂y i 艂awy z mahoniu i palisandru.
Na jednej z tych 艂aw w g艂臋bi siedzia艂 siwow艂osy starzec w pozie pe艂nej godno艣ci, wspieraj膮c si臋 na hebanowej lasce ze z艂ot膮 ga艂k膮. Na jego d艂ugich, cienkich palcach b艂yszcza艂y dwa pier艣cienie: jeden z rozet膮 z szafir贸w, drugi z wielkim diamentem.
Obok, na p贸艂 zwr贸cona ku niemu, spoczywa艂a m艂oda, niezwykle pi臋kna kobieta o ciemnych, wysoko upi臋tych w艂osach, uj臋tych w z艂ocist膮 siatk臋 i bramk臋 sadzon膮 per艂ami. Mia艂a na sobie lekk膮 b艂臋kitn膮 sukni臋, zdobn膮 w bia艂e weneckie forboty i bryzy spi臋te pod szyj膮 kosztown膮 szkofi膮 ze z艂ota i drogich kamieni. W r臋ku trzyma艂a ogromny, oprawny w ko艣膰 s艂oniow膮 wachlarz z bia艂ych pi贸r, kt贸ry zas艂ania艂 j膮 do po艂owy. Porusza艂a nim lekko od czasu do czasu, co wywo艂ywa艂o cichy d藕wi臋k maneli na przegubie d艂oni. Pod zmarszczonymi 艂ukami brwi trzepota艂y jej ciemne, d艂ugie rz臋sy, jak motyle skrzyd艂a, kryj膮c oczy, kt贸rych spojrzenia Marten na pr贸偶no oczekiwa艂.
Po obu stronach 艂awy, nieco w tyle, stali dwaj m臋偶czy藕ni — jeden w sile wieku, czarno ubrany, z koronkow膮 krez膮 doko艂a grubej, kr贸tkiej szyi i ze z艂otym 艂a艅cuchem, kt贸rego ogniwa sp艂ywa艂y mu a偶 na wydatny brzuch; drugi — m艂ody, o nalanej, bladej twarzy i cofni臋tym podbr贸dku. Jeszcze dalej, w k膮cie, kuli艂a si臋 jaka艣 posta膰 dziewcz臋ca t艂umi膮c 艂kania w chusteczce, kt贸r膮 trzyma艂a przy oczach.
— Kim oni s膮? — spyta艂 Marten, zwracaj膮c si臋 do Bel monta.
Wytworny oberwaniec tr膮ci艂 ko艅cem rapiera milcz膮cego Portugalczyka, powt贸rzy艂 pytanie w jego ojczystym j臋zyku, po czym, wys艂uchawszy zwi臋z艂ej odpowiedzi, wyja艣ni艂:
— Ma pan przed sob膮, kapitanie Marten, ekscelencj臋 Juana de Tolosa, pe艂nomocnika kr贸lewskiego do spraw Indii Wschodnich. Ta pi臋kna i dumna pani, kt贸ra 偶adnego z nas nie chce obdarzy膰 spojrzeniem, jest jego c贸rk膮 i nazywa si臋 senora Francesca de Vizella. Jej m膮偶 jest obecnie gubernatorem Jawy. Opas艂y szlachcic z 艂a艅cuchem — to don Diego de Ibarra, w艂a艣ciciel rozleg艂ych d贸br ziemskich na Jawie, sk膮d wraca do swoich winnic w dolinie Duero. Pochlebiam sobie, kapitanie, 偶e znam si臋 na dobrych winach; lepszego porto na pr贸偶no szuka艂by pan po ca艂ym 艣wiecie. Mam nadziej臋, 偶e w艣r贸d zapas贸w na pok艂adzie „Castro Verde" znajdzie si臋 tak偶e bary艂ka tego nektaru, stanowi膮ca prywatn膮 w艂asno艣膰 don Diega, i 偶e zdo艂amy j膮 osuszy膰 przed ko艅cem tej czaruj膮cej podr贸偶y, jakkolwiek osobi艣cie wol臋 wino burgundzkie.
— Dobrze, a ten wymoczek? — spyta艂 niecierpliwie Marten wskazuj膮c palcem bladego m艂odzie艅ca.
— Szlachetnie urodzony caballero Formoso da Lancha, sekretarz osobisty jego ekscelencji — odrzek艂 Belmont. — Jedna z pierwszych rodzin w Trazos Montes. Natomiast 艂adniutka i bardzo zmartwiona morenita, kt贸ra zalewa si臋 艂zami nie zaniedbuj膮c przy tym zerka膰 na was z wielkim upodobaniem, co zdaje si臋 dowodzi jej dobrego gustu, pe艂ni obowi膮zki cameristy seniory Franceski.
Marten spojrza艂 na dziewczyn臋 i rzeczywi艣cie pochwyci艂 b艂ysk jej czarnych oczu. Roze艣mia艂 si臋 ubawiony bystro艣ci膮 obserwacji swego przygodnego t艂umacza, lecz zaraz potem na jego czole ukaza艂a si臋 zmarszczka, a rysy twarzy przybra艂y wyraz powagi i lekkiego zak艂opotania. Przygryza艂 ciemnego w膮sa, kt贸ry wi艂 mu si臋 mi臋kko nad g贸rn膮 warg膮; zdawa艂 si臋 wa偶y膰 w my艣li losy tych pi臋ciorga ludzi i milcza艂.
De Belmont wypytywa艂 o co艣 p贸艂g艂osem portugalskiego kapitana, wspania艂y starzec patrzy艂 nieruchomo przed siebie kamiennym wzrokiem, pani de Vizella poruszy艂a kilka razy wachlarzem i opu艣ci艂a d艂o艅, przy czym kosztowne bransolety zadzwoni艂y J臋kliwie, a dwaj stoj膮cy za ni膮 m臋偶czy藕ni wymienili kr贸tkie spojrzenie.
—S艂u偶ba tych pa艅stwa znajduje si臋 na pok艂adzie, wraz z za艂og膮 — powiedzia艂 Belmont.
—S艂u偶ba? — powt贸rzy艂 Marten.
—Tak. Sze艣膰 os贸b, nie licz膮c cameristy.
—Do diab艂a z ich s艂u偶b膮 — mrukn膮艂 Marten. — My艣l臋, co z nimi zrobi膰...
W tej chwili Juan de Tolosa wolno uni贸s艂 si臋 ze swego miejsca i opieraj膮c si臋 na lasce post膮pi艂 dwa kroki naprz贸d.
— Kapitanie Marten — przem贸wi艂 po angielsku — czy zechce mnie pan wys艂ucha膰?
Marten patrza艂 na niego troch臋 zaskoczony. Tolosa, wysoki, suchy, wyprostowany, zdawa艂 si臋 spogl膮da膰 na艅 z g贸ry, jakkolwiek nie dor贸wnywa艂 mu wzrostem. Jego c贸rka wsta艂a tak偶e i podesz艂a bli偶ej. Dopiero teraz mo偶na by艂o dostrzec, 偶e jest w ostatnich miesi膮cach ci膮偶y, co jeszcze bardziej zmiesza艂o Martena. Spotka艂 jej wrogi, pe艂en pogardy wzrok. Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i wyrzek艂a do ojca kilka gniewnych s艂贸w, po czym oddali艂a si臋 ku przeciwleg艂ej 艣cianie i zn贸w usiad艂a w g艂臋bokim fotelu.
— S艂ucham — powiedzia艂 Marten.
— Jestem do艣膰 bogaty, aby wam zap艂aci膰 ka偶d膮 cen臋 za jej 偶ycie i zdrowie — rzek艂 starzec. — Senor Ibarra z pewno艣ci膮 tak偶e wynagrodzi was tak, jak si臋 z nim u艂o偶ycie, a krewni tego m艂odzie艅ca dadz膮 za niego okup r贸wnej warto艣ci.
— Gdzie i kiedy? — spyta艂 niedbale Marten.
— Nie wiem, dok膮d p艂yniecie — odrzek艂 senor Tolosa. — Gdyby艣cie jednak zechcieli zawin膮膰 do Bordeaux albo do La Rochelle, to mo偶na by...
— Nie wybieram si臋 do 偶adnego z port贸w francuskich — przerwa艂 Marten.
Tolosa niecierpliwie wzruszy艂 ramionami.
— Chc臋 zap艂aci膰 za nasz膮 wolno艣膰 tak膮 sum臋, kt贸ra pozwoli艂aby wam na spokojne 偶ycie a偶 do 艣mierci... — zacz膮艂 wynio艣le.
Ale Marten roze艣mia艂 si臋 tylko.
— Nie ma takiej sumy, za jak膮 zgodzi艂bym si臋 na „spokojne 偶ycie”, tak samo jak nie ma ceny, za kt贸r膮 sprzeda艂bym sw贸j okr臋t. Musi pan to zrozumie膰, ekscelencjo.
Odwr贸ci艂 si臋, bo w tej chwili do kajuty wszed艂 Henryk Schu艂tz.
— Wszystko gotowe — powiedzia艂 p贸艂g艂osem.
Marten skin膮艂 g艂ow膮.
— Ci dwaj przesi膮d膮 si臋 na ,,Ibexa" — wskaza艂 na don Diega i kawalera da Lancha. — White ma si臋 z nimi dobrze obchodzi膰. Kobiety zajm膮 twoj膮 kajut臋 na „Zephyrze". A pan, ekscelencjo — zwr贸ci艂 si臋 do Tolosy — zostanie na „CastroVerde" pod opiek膮 mego porucznika.
Tolosa zblad艂 i zachwia艂 si臋 us艂yszawszy ten wyrok. Spojrza艂 z rozpacz膮 na c贸rk臋. Lecz sefiora de Vizella u艣miecha艂a si臋 lekko.
— Uspok贸j si臋, ojcze — powiedzia艂a. — Ten mozo nie o艣mieli si臋 mnie tkn膮膰. A je偶eli, to... por Dios! Nie b臋dzie mnie mia艂 偶ywej!
Cztery fregaty poprzedzane przez „Z艂ot膮 艁ani臋" zatoczy艂y szeroki 艂uk doko艂a miejsca, gdzie woda pieni艂a si臋 gwa艂townie od b膮bli powietrza wydzieraj膮cych si臋 z kad艂uba hiszpa艅skiej karaweli. Jej pochylone w ty艂 maszty pogr膮偶a艂y si臋 coraz bardziej, a czerwono-偶贸艂ta flaga szamota艂a si臋 rozpaczliwie na wietrze, p贸ki nadbiegaj膮ca fala nie zliza艂a jej z powierzchni morza. Wtedy pi臋膰 flag angielskich zjecha艂o w d贸艂 i wznios艂o si臋 z powrotem w g贸r臋, a „Zephyr", „Ibex" i ,,Ca芦 stro Verde" odpowiedzia艂y podobnym salutem.
Ryszard de Belmont, umyty, ogolony, pachn膮cy i wy艣wie偶ony, z kruczoczarnymi puklami l艣ni膮cych w艂os贸w odczesanymi na ty艂 g艂owy, odziany w 艣nie偶nobia艂膮 koszul臋 z najcie艅szego flamandzkiego p艂贸tna, czarne aksamitne pantalony do kolan i lekki kaftan z mi臋kkiej sarniej sk贸ry, sta艂 na rufie „Zepliyra” obok Marlena, kt贸ry patrzy艂 ku wschodowi, gdzie majaczy艂y jeszcze w zapadaj膮cym zmierzchu 偶agle hiszpa艅skich 艂odzi i tratew z obu zatopionych karawel.
— Za trzy lub cztery dni powinni wyl膮dowa膰 — powiedzia艂 Marlen. — Jeste艣my w pobli偶u brzegu.
— Mieli szcz臋艣cie, 偶e trafili na was — odrzek艂 Bel-mont. — Drake zapewne nie troszczy艂by si臋 o nich tak dalece.
— Drake le偶a艂by teraz na dnie, gdyby nie ja — zauwa偶y艂 Marlen cbe艂pliwie.
Belmont spojrza艂 na niego z boku i u艣miechn膮艂 si臋.
— Zyskali艣cie w nim przyjaciela — powiedzia艂. — To warte jeszcze wi臋cej ni偶 ten fryz — wskaza艂 ruchem g艂owy portugalski statek, kt贸ry ko艂ysa艂 si臋 obok z 偶aglami ustawionymi w dryf.
„Z艂ota 艁ania" mija艂a ich w odleg艂o艣ci kilkudziesi臋ciu jard贸w. Francis Drake sta艂 na wzniesionym pok艂adzie rufy za plecami steruj膮cego bosmana. Wiatr rozwiewa艂 mu rude w艂osy o miedzianym blasku. Gdy okr臋ty zr贸wna艂y si臋, uni贸s艂 w g贸r臋 praw膮 r臋k臋 i zawo艂a艂:
— Spotkamy si臋 w Anglii, kapitanie Marten! Znajdziecie mnie w Deptford!
— Do zobaczenia, kapitanie Drake! — odkrzykn膮艂 Marten. — Spotkamy si臋 na pewno!
Potem zwr贸ci艂 si臋 do Belmonta i uj膮wszy si臋 pod boki rzek艂:
— Moja przyja藕艅, kawalerze de Belmont, warta jest w艂a艣nie tyle, ile przyja藕艅 Drake'a. Chyba 偶e t臋 warto艣膰 mierzy艂by kto艣 wy艂膮cznie liczb膮 dzia艂 i okr臋t贸w albo wag膮 posiadanego przez ka偶dego z nas z艂ota i srebra. Przypuszczam, 偶e wy do takich nie nale偶ycie?
Belmont patrzy艂 na niego z coraz wi臋kszym zainteresowaniem.
Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby ten ba艂tycki awanturnik grzeszy艂 skromno艣ci膮 — pomy艣la艂. — W ka偶dym razie to, czego dokona艂, 艣wiadczy, 偶e lepiej nie wchodzi膰 mu w drog臋. Nawet w obronie czci pi臋knej pani de Vizella... — doda艂 w duchu.
— Nie nale偶臋 — powiedzia艂 g艂o艣no. — Ale potrafi臋 oceni膰 tak偶e si艂臋 dzia艂owego ognia i pot臋g臋 z艂ota. Wprawdzie nie mo偶na okupi膰 z艂otem szczerej przyja藕ni, lecz mo偶na za jego pomoc膮 naby膰 i uzbroi膰 okr臋t. A ja, kapitanie Marten, straci艂em swoj膮 „Arrandor臋"...
Nuta goryczy zad藕wi臋cza艂a w ostatnich jego s艂owach i Jan Kuna zwany Martenem natychmiast j膮 odczu艂 i zrozumia艂.
— Nie mog臋 wam ofiarowa膰 ani tego pryzu — rzek艂 wskazuj膮c wynios艂膮 naw臋 „Castro Verde" — ani nawet udzia艂u, jaki otrzymaj膮 moi ludzie ze sprzeda偶y 艂adunku. Mog臋 wam tylko zaproponowa膰 stanowisko pierwszego sternika na „Zephyrze", takie, jakie tu zajmuje Schultz. Przyjmujecie?
Kawaler de Belmont zdawa艂 si臋 waha膰, co widocznie gniewa艂o Martena. Musia艂 obsadzi膰 pryz swoimi lud藕mi pozostawiaj膮c tam cz臋艣膰 za艂ogi portugalskiej i zabieraj膮c tak偶e kilku bosman贸w White'owi. Skutkiem tego sam zosta艂 bez porucznika i pomoc Belmonta bardzo mu by艂a potrzebna. Z drugiej strony uwa偶a艂 sw膮 propozycj臋 za niezwykle wielkoduszn膮. Wszak ten cz艂owiek, pokonany przez los, nie posiadaj膮cy nic zgo艂a, jeszcze przed paru godzinami by艂 wi臋藕niem w r臋kach swych wrog贸w, a oto w tej chwili otwiera si臋 przed nim okazja, kt贸rej pozazdro艣ci艂by mu niejeden r贸wnie do艣wiadczony marynarz w znacznie bardziej sprzyjaj膮cych okoliczno艣ciach. A ten waha艂 si臋, zamiast z wdzi臋czno艣ci膮 pochwyci膰 tak膮 sposobno艣膰!
— Mo偶ecie na mnie liczy膰 do ko艅ca podr贸偶y — przem贸wi艂 wreszcie, a Marten poczu艂 si臋 tak, jakby mu wy艣wiadczono niczym nie op艂acon膮 us艂ug臋.
3
White podni贸s艂 g贸rn膮 warg臋 w z艂ym u艣miechu, obna偶aj膮c kilka spr贸chnia艂ych z臋b贸w.
— Wiem przypadkiem, 偶e rynkowa cena koszenili wynosi ponad trzydzie艣ci szyling贸w za funt — powiedzia艂 cicho. — Je偶eli chcesz ze mn膮 robi膰 interesy, nie staraj si臋 mnie oszuka膰, rozumiesz?
Nie mia艂em takiego zamiaru — odpar艂 Schultz tonem pe艂nym urazy. — Dobili艣my ju偶 niejednego targu i chyba nie stracili艣cie na tym, prawda? Je偶eli rzeczywi艣cie jest tak, jak m贸wicie...
— Wiem, co m贸wi臋 — warkn膮艂 White. — Trzydzie艣ci szyling贸w, ani pensa mniej!
— Mo偶e panowie zechcecie wej艣膰 — rozleg艂 si臋 za ich plecami uprzejmy glos, w kt贸rego tonie mo偶na by艂o pochwyci膰 lekki odcie艅 ironii.
Schultz drgn膮艂 i omal nie uskoczy艂 w bok, jakby chlu艣ni臋to mu na grzbiet ukropem; White wyprostowa艂 si臋 i rzucaj膮c przez rami臋 szybkie spojrzenie w ty艂, machinalnie si臋gn膮艂 ku r臋koje艣ci no偶a, kt贸ry mia艂 za pasem.
— Kapitan Marten oczekuje pan贸w z wieczerz膮 — m贸wi艂 dalej kawaler de Belmont na sw贸j dworny spos贸b — a sefiora Francesca de Vizella zaszczyci nas swoim towarzystwem przy stole. T臋dy, panowie — sk艂oni艂 si臋 lekko, wyci膮gaj膮c r臋k臋 w kierunku wej艣cia do tylnego kasztelu.
White pogardliwie wzruszy艂 ramionami.
— Znam drog臋 — mrukn膮艂. — Nie trzeba mi jej pokazywa膰.
Ruszy艂 przodem i wszed艂 do jasno o艣wietlonej kajuty, kt贸r膮 istotnie zna艂 dobrze, lecz kt贸ra teraz wyda艂a mu si臋 odmieniona jak pod dzia艂aniem czarodziejskiego zakl臋cia. Proste sprz臋ty d臋bowe, kt贸re tu sta艂y jeszcze wczoraj, zosta艂y zast膮pione kosztownymi meblami o bogato rze藕bionych oparciach i fryzach, pod艂og臋 za艣ciela艂y dywany, a niski mahoniowy st贸艂 l艣ni艂 polerowanym blatem jak g艂adka tafla lodu, w kt贸rej przegl膮da艂y si臋 naczynia srebrne, chi艅skie misy kivhwowe i weneckie kryszta艂y.
Na widok tego wszystkiego White zmarszczy艂 brwi i utkwi艂 chmurne spojrzenie w twarzy kawalera de Belmont, jakby milcz膮co oskar偶aj膮c go o jakie艣 przest臋pstwo. Jego puryta艅ska prostota wzdraga艂a si臋 przed zbytkiem. Sk艂onny by艂 przypuszcza膰, 偶e ca艂y ten przepych jest dzie艂em szatana i 偶e Belmont przy pomocy si艂 piekielnych zdo艂a艂 ju偶 op臋ta膰 Martena.
A mo偶e ta kobieta?... — pomy艣la艂.
Nie widzia艂 jej jeszcze, lecz od Schultza wiedzia艂, 偶e jest 偶on膮 portugalskiego dygnitarza, „papistk膮", jak wszyscy Hiszpanie i Portugalczycy, kt贸rych jednakowo nienawidzi艂.
Mia艂 zasi膮艣膰 przy stole w jej towarzystwie! Ta my艣l odbiera艂a mu spok贸j, nurtowa艂a w nim jak trucizna we krwi. W jakim celu Marten zmusza艂 go do tego? Czy to by艂 tylko kaprys, czy te偶 mo偶e 贸w Belmont wraz z ni膮 uknu艂 jaki艣 podst臋p przeciw nim wszystkim?
Belmont podszed艂 do ci臋偶kiej kotary z granatowego aksamitu, kt贸ra zas艂ania艂a wewn臋trzne przej艣cie do kajuty Schultza, uchyli艂 j膮, jakby zamierza艂 przekroczy膰 pr贸g, lecz us艂yszawszy podniesiony, gniewny g艂os kobiecy, zawaha艂 si臋.
— Raczej umr臋 z g艂odu i pragnienia! — dosz艂y go ostatnie s艂owa.
U艣miechn膮艂 si臋 i opu艣ci艂 zas艂on臋.
— Zdaje si臋, 偶e senora de Vizella nie jest przy apetycie — powiedzia艂 na p贸艂 do siebie.
W tej chwili po drugiej stronie trzasn臋艂y drzwi, ci臋偶ka materia szarpni臋ta na bok zako艂ysa艂a si臋 gwa艂townie i Jan Marten wszed艂 do swojej kajuty. Mia艂 zmarszczone brwi, a oczy p艂on臋艂y mu gniewem, lecz spotkawszy zdziwione i zaciekawione spojrzenie trzech m臋偶czyzn, nagle parskn膮艂 艣miechem.
— 艁atwiej jest zdoby膰 portugalsk膮 karawel臋 ni偶 przekona膰 t臋 dam臋, 偶e nic nie zagra偶a jej czci! — powiedzia艂. — Siadajcie: nie jeste艣my godni jej towarzystwa, ale mam nadziej臋, 偶e jako艣 to prze偶yjemy.
Podeszli do sto艂u, White prze偶egna艂 si臋 i zacz膮艂 p贸艂g艂osem odmawia膰 modlitw臋. Schultz pobo偶nie z艂o偶y艂 d艂onie, odwr贸ci艂 si臋 nieco, aby go nie widzie膰, i porusza艂 ustami utkwiwszy wzrok w kryszta艂owym kielichu.
Nie by艂 pewien, czy nie pope艂nia 艣miertelnego grzechu odmawiaj膮c modlitw臋 tu偶 obok heretyka, niejako razem z nim, i w dodatku wobec Martena, o kt贸rym wiedzia艂, 偶e jest synem czarownicy, Katarzyny Sk贸rzanki, i wnukiem Agnieszki, spalonej na stosie. Kt贸偶 m贸g艂 zar臋czy膰, 偶e Jan nie ucieka si臋 do pomocy szatana w swych zdumiewaj膮cych przedsi臋wzi臋ciach? Od lat siedmiu, od czasu gdy „Zephyr" wymkn膮艂 si臋 du艅skiej flocie strzeg膮cej Sundu, Martenowi towarzyszy艂o niezmienne szcz臋艣cie; uchodzi艂 ca艂o z 艣miertelnych niebezpiecze艅stw, nie ima艂y si臋 go kule, nie zosta艂 nawet dra艣ni臋ty w 偶adnej z bitew, cho膰 doko艂a niego ludzie padali jak k艂osy przy 偶niwie. Zgin膮艂 jego ojciec, Miko艂aj Kuna, 艣mier膰 skosi艂a po艂ow臋 dawnej gda艅skiej za艂ogi „Zephyra", ka偶dy z pozosta艂ych mia艂 cia艂o pokryte bliznami po ranach, tylko on jeden nie straci艂 ani kropli krwi w艂asnej, przelewaj膮c tyle cudzej...
Od owego czasu — od 艣mierci swej matki i ucieczki przez Sund i Kattegat na Morze P贸艂nocne — Jan nie by艂 w ko艣ciele, nie spowiada艂 si臋, nie po艣ci艂. Zerwa艂 z ksi臋偶mi, zwi膮za艂 si臋 z heretykiem White'em, a oto teraz przygarn膮艂 tego Belmonta, kt贸ry — podobnie jak on sam — nie uczyni nawet znaku krzy偶a, zanim zasi膮dzie do sto艂u.
— Ale nas zbaw od z艂ego, amen — wyszepta艂 i westchn膮wszy z g艂臋bi piersi, powt贸rzy艂 jeszcze po dwakro膰 to zakl臋cie, z my艣l膮 o dwu pozosta艂ych — Angliku i Francuzie.
Marten czeka艂 cierpliwie, a偶 sko艅cz膮, a Belmont przygl膮da艂 im si臋 spod oka nie okazuj膮c zreszt膮 wi臋kszego zainteresowania tym obrz膮dkiem, jakkolwiek nic z tego, co si臋 tu dzia艂o, nie usz艂o jego uwagi.
Usiedli wreszcie wszyscy czterej i gdy zaspokoili pierwszy g艂贸d, Marten zapyta艂 White'a, co jego zdaniem nale偶y teraz uczyni膰: wraca膰 najkr贸tsz膮 drog膮 do Anglii czy te偶 wykorzysta膰 posiadane zapasy i dalej szuka膰 szcz臋艣cia mi臋dzy archipelagiem Zielonego Przyl膮dka a Wyspami Kanaryjskimi i Madeir膮.
— Wraca膰 — odrzek艂 White bez namys艂u. — Wraca膰 tak szybko, Jak tylko zdo艂amy. Nie rozumiem, na co tu czekamy; dlaczego nie odp艂yn臋li艣my razem z okr臋tami Drake'a, skoro Opatrzno艣膰 pozwoli艂a nam je spotka膰.
Marten podni贸s艂 do ust puchar nape艂niony winem. Pi艂 i spogl膮da艂 przez kryszta艂owe szk艂o na surow膮, chmurn膮 twarz starego korsarza. W szlifowanych wkl臋s艂o艣ciach i rozetach kielicha jak w soczewkach odbija艂y si臋 zwielokrotnione twarze Belmonta i Schultza. Dostrzeg艂 b艂ysk szybkiego spojrzenia, jakie ten ostatni wymieni艂 z White'em, i zauwa偶y艂 ironiczne skrzywienie ust Belmonta, kt贸ry w milczeniu obserwowa艂 ich obu.
Ukrywaj膮 co艣 przede mn膮 — pomy艣la艂. — A Belmont wie o tym.
Od dawna przejrza艂 ich drobne oszustwa przy sprzeda偶y 艂up贸w. Nie dba艂 o to; nie mia艂 ochoty wdawa膰 si臋 w drobiazgowe obliczenia i kontrolowa膰 ich kramarskie transakcje. Zapewne i teraz ten po艣piech podyktowany by艂 jak膮艣 spekulacj膮 handlow膮, na kt贸rej spodziewali si臋 zyska膰 nieco wi臋cej, ni偶 wyni贸s艂by ich udzia艂.
— Pryz mia艂 po艂amane reje i pozrywane 偶agle — rzek艂 odstawiaj膮c opr贸偶niony puchar. — Trzeba je by艂o wymieni膰. Poza tym musia艂em pomie艣ci膰 portugalsk膮 za艂og臋 na 艂odziach Hiszpan贸w, i to w ten spos贸b, 偶eby nie powyrzucali si臋 nawzajem za burty. Nie przyj臋to ich tam zbyt go艣cinnie: ledwie starczy艂o miejsca dla wszystkich, a przecie偶 nie mog艂em pozbywa膰 si臋 szalup z „Castro Verde".
— Jeszcze by tego brakowa艂o — mrukn膮艂 White. — Tak czy owak piek艂o ich poch艂onie.
— A co pan o tym s膮dzi, kawalerze de Belmont? — spyta艂 Marten.
— O piekle czy o powrocie? — u艣miechn膮艂 si臋 zagadni臋ty.
— O powrocie lub o dalszej podr贸偶y.
Belmont spojrza艂 najpierw na White'a, potem na Schu艂t-za, wreszcie wprost w oczy Martena.
— Nie nale偶臋 do podzia艂u, je艣li chodzi o „Castro Verde" — rzek艂 po kr贸tkim wahaniu. — Zatem w moim interesie le偶a艂oby zdobycie innego pryzu. Ale taka sposobno艣膰 mo偶e si臋 nam przydarzy膰 r贸wnie dobrze w drodze powrotnej. B臋dziemy p艂yn膮膰 pod wiatr, a zatem nie wprost, lecz raz jednym, raz drugim halsem. B臋dziemy musieli dostosowa膰 pr臋dko艣膰 „Zephyra" i „Ibexa" do pr臋dko艣ci „Castro Yerde", kt贸ry nie mo偶e si臋 z nimi r贸wna膰 pod tym wzgl臋dem. Wreszcie... — zawiesi艂 g艂os i uj膮wszy sw贸j kielich przyjrza艂 mu si臋 pod 艣wiat艂o. — Wreszcie — powt贸rzy艂 — o ile mi wiadomo, teraz jest najlepszy okres dla uzyskania wysokiej ceny za korzenie, a tak偶e za koszenil臋 w Anglii.
Umilk艂 i uni贸s艂 kielich w g贸r臋.
— Za wasze zdrowie, kapitanie — powiedzia艂 sk艂aniaj膮c lekko g艂ow臋. — I zawasze, panowie — zwr贸ci艂 si臋 kolejno w stron臋 Schultza i White'a,
Marten tr膮ci艂 si臋 z nim swoim pucharem. Schultz przyblad艂 jeszcze bardziej, tak 偶e jego 偶贸艂tawa twarz nabra艂a ziemistego odcienia. White, kt贸ry nie pi艂 nic opr贸cz wody, machinalnie si臋gn膮艂 po kubek, przy czym r臋ka zadr偶a艂a mu widocznie.
Nastraszy艂 ich — pomy艣la艂 Marten. — Z pewno艣ci膮 co艣 wie.
— Co si臋 tyczy, koszenili — ci膮gn膮艂 dalej kawaler de Belmont — wiem, 偶e p艂ac膮 za ni膮 w hurcie po osiemna艣cie szyling贸w za funt.
Marten roze艣mia艂 si臋 zadowolony.
Tym razem nie uda im si臋 nic zarobi膰 — pomy艣la艂 ubawiony.
— S艂ysza艂e艣? — spyta艂 g艂o艣no, zwracaj膮c si臋 do Sehultza, kt贸ry odetchn膮艂 z ulg膮.
— S艂ysza艂em o pi臋tnastu — odrzek艂 porucznik spuszczaj膮c oczy. — Ale...
— Kawaler de Belmont ma z pewno艣ci膮 bystrzejszy s艂uch, skoro s艂ysza艂 o osiemnastu — przerwa艂 mu Marten. — Przypuszczam, 偶e zechce ci pom贸c, je艣li sam nie zdo艂asz znale藕膰 kupca, kt贸ry by tyle zap艂aci艂.
— Oczywi艣cie — potwierdzi艂 Belmont uprzejmie.
White wsta艂, uczyni艂 znak krzy偶a i o艣wiadczy艂, 偶e wraca na sw贸j okr臋t. Marten powstrzyma艂 go; nale偶a艂o przecie偶 ustali膰, kiedy i w jakim kierunku pop艂yn膮, jak b臋d膮 si臋 porozumiewali oraz jaki szyk zachowaj膮 w drodze.
Omawianie tych szczeg贸艂贸w przerwa艂y im g艂o艣ne okrzyki dochodz膮ce z pok艂adu. Za艂oga ,,Zephyra" pi艂a pod go艂ym niebem zdrowie swego kapitana.
— P贸jd臋 do nich — powiedzia艂 Marten. — Wr贸c臋 za chwil臋. Zaczekajcie.
White zacisn膮艂 zwi臋d艂e usta. Gdy za Martenem zamkn臋艂y si臋 drzwi, dziki wrzask podni贸s艂 si臋 na zewn膮trz.
Kochaj膮 go — pomy艣la艂 Belmont. — Poszliby za nim do piek艂a, gdyby im kaza艂. — Spojrza艂 na swoich milcz膮cych towarzyszy, nala艂 sobie wina i s膮cz膮c je powoli, m贸wi艂 z przerwami wprost przed siebie, jakby sam z sob膮 rozwa偶a艂 spraw臋, kt贸ra zaprz膮ta艂a go ca艂kowicie w tej chwili;
— Funt koszenili w Londynie dochodzi do trzydziestu trzech szyling贸w. W zimie cena podskoczy do trzydziestu sze艣ciu. Ale nie b臋dziemy czekali do zimy i prawdopodobnie nie uzyskamy wi臋cej ni偶 trzydzie艣ci dwa szylingi za funt. Poniewa偶 w imieniu nas trzech zaofiarowa艂em kapitanowi Martenowi po osiemna艣cie, ca艂a transakcja przyniesie nam osiem tysi臋cy czterysta gwinei...
Odstawi艂 opr贸偶niony kielich.
— To jest o dwa tysi膮ce czterysta wi臋cej, ni偶 pan przewidywa艂! — zwr贸ci艂 si臋 nagle do Schultza, jakby uderzony tym wynikiem swoich oblicze艅.
Schultz spojrza艂 na niego leniwie spod opuszczonych powiek i wierzchem d艂oni otar艂 kropelki potu, kt贸re wyst膮pi艂y mu nad g贸rn膮 warg膮.
— I co jeszcze? — spyta艂.
— Pozostawa艂aby tylko sprawa podzia艂u tej sumy — odpar艂 Belmont. — My艣l臋, 偶e skromna nadwy偶ka nale偶y si臋 temu, kto j膮 potrafi uzyska膰, to jest mnie. Reszt膮 podzielimy si臋 we trzech. Tym sposobem ka偶dy z was otrzyma po dwa tysi膮ce opr贸cz swego udzia艂u,
— To ju偶 wszystko? — spyta艂 zn贸w Schultz.
— Je艣li chodzi o koszenil臋, wszystko — odrzek艂 Belmont. — Co do innych transakcji porozumiemy si臋 w Londynie albo w Plymouth Zawsze got贸w jestem pom贸c wam, poruczniku, je偶eli...
Urwa艂 nagle i b艂yskawicznym ruchem zwr贸ci艂 si臋 ku White'owi.
— Zostaw pan to, kapitanie — powiedzia艂 rozkazuj膮cym tonem.
Schultz patrzy艂 na nich zdumiony. W r臋ku Belmonta l艣ni艂 pistolet oprawny w srebro i ko艣膰 s艂oniow膮. Porucznik nie potrafi艂by powiedzie膰s sk膮d si臋 tam wzi膮艂, kiedy kawaler de Belmont zdo艂a艂 go doby膰. Prawa d艂o艅 Whileca przez mgnienie oka b艂膮dzi艂a jeszcze u boku, gdzie w sk贸rzanej pochwie tkwi艂 d艂ugi toleda艅ski sztylet, po czym opad艂a w d贸艂.
— R臋ce na st贸艂! — rozkaza艂 Belmont. — Ta zabawka mo偶e wystrzeli膰 — doda艂 pokazuj膮c z臋by w u艣miechu.
White przeszy艂 go w艣ciek艂ym spojrzeniem, ale us艂ucha艂.
— Pana Boga waszego si臋 b贸jcie, a on was wyrwie z r臋ki wszystkich nieprzyjaci贸艂 waszych. A przechodni贸w, kt贸rzy go艣ciami s膮 u was, te b臋dziecie mie膰 za s艂ugi — wyszepta艂.
Ani Schultz, ani Belmont nie mogli s艂ysze膰 tych s艂贸w: zag艂uszy艂 je nowy, jeszcze g艂o艣niejszy wybuch wrzask贸w i krzyk贸w, od kt贸rych zadr偶a艂y 艣ciany kasztelu. To kapitan „Zephyra" z kolei pi艂 zdrowie swojej za艂ogi.
Senora Francesca de Vizella kl臋cza艂a u wezg艂owia swego 艂o偶a, kt贸re Marten kaza艂 przenie艣膰 z portugalskiego statku i ustawi膰 w kajucie po prawej stronie kasztelu „Zephyra". Usi艂owa艂a skupi膰 si臋 wy艂膮cznie na modlitwie. Ale my艣li rozpierzcha艂y si臋 co chwila, a Naj艣wi臋tsza Panna, kt贸rej obraz w promiennej aureoli przywo艂ywa艂a w pami臋ci, zdawa艂a si臋 nie s艂ucha膰 jej s艂贸w; odwraca艂a s艂odk膮 twarz, oddala艂a si臋, znika艂a za mg艂膮 i przed wzrokiem Franceski, pomimo zamkni臋tych powiek, zjawia艂y si臋 kolejno postaci ojca, don Diega de Ibarra, kawalera da Lancha, kapitana „Castro Verde" i jego 艣wietnych oficer贸w. Zaraz potem t艂um korsarzy zmiata艂 je precz, jak wicher zmiata li艣cie opad艂e z drzew na drodze. S艂ysza艂a ich okrzyki, huk wystrza艂贸w, zgie艂k bitwy i 艂omot w艂asnego serca.
Nie ba艂a si臋 艣mierci, by艂a odwa偶na. Natomiast wzbiera艂 w niej gniew. Gniew i pogarda, zar贸wno dla portugalskiego kapitana i tych jego oficer贸w, jak dla Hiszpan贸w. Nigdy nie uwierzy艂aby, 偶e trzy du偶e okr臋ty mog膮 ulec tak nieznacznym si艂om korsarzy; 偶e garstka rozb贸jnik贸w — parobk贸w, jak ich nazywa艂a w my艣li — zdo艂a w ci膮gu p贸艂 godziny rozgromi膰 paruset 偶o艂nierzy portugalskich. Lecz przekona艂a si臋 o tym na w艂asne oczy. Portugalscy i hiszpa艅scy caballeros, szlachcice z najlepszych rodzin, dr偶eli przed jakim艣 cudzoziemskim vaquero, przed cz艂owiekiem z gminu, kt贸ry powinien by zosta膰 wych艂ostany za ka偶de s艂owo, jakie o艣miela艂 si臋 wypowiedzie膰 do nich; za ka偶de spojrzenie, jakim j膮 obrzuca艂! Widzia艂a jego twarz, gdy m贸wi艂 do jej ojca, jakby mu by艂 r贸wny. Ba! — jakby rozmawia艂 z pierwszym lepszym ze swoich zbir贸w, nie z namiestnikiem kr贸la! Wyraz tej twarzy, drwi膮cy u艣miech, wzrok dumny i twardy, gniewne zmarszczenia brwi — nic nie usz艂o jej uwagi. Jak 艣mia艂 ten prostak! Jak 艣mia艂...
Gdyby tu by艂 don Emilio... — pomy艣la艂a o m臋偶u i przygryz艂a wargi. — Don Emilio i ten korsarz?... Nie! Lepiej, 偶e nie ujrza艂a ich razem. Don Emilio nie zdo艂a艂by przecie偶 poskromi膰 takiego cz艂owieka, nie maj膮c za sob膮 w艂adzy i si艂y, jak膮 rozporz膮dza艂 w zwyk艂ych okoliczno艣ciach.
Jego posta膰 nie by艂a imponuj膮ca, je艣li nie otacza艂 jej ca艂y zast臋p wysokich urz臋dnik贸w, oficer贸w i adiutant贸w. Don Emilio by艂 znacznej tuszy, niewielkiego wzrostu, a jego wynios艂o艣膰 i wspania艂o艣膰 uwydatnia艂y si臋 tylko w贸wczas, gdy zasiada艂 w rze藕bionym krze艣le przy stole Rady Kr贸lewskiej albo gdy jecha艂 otwartym powozem, niedbale spogl膮daj膮c z g贸ry na t艂um. Bez splendoru swego urz臋du, oko w oko z m艂odym, zuchwa艂ym kapitanem „Zephyra", m贸g艂by si臋 wyda膰 r贸wnie bezradny jak kawaler de Lancha lub don Diego de Ibarra. Mo偶e nie potrafi艂by nawet zachowa膰 tej godno艣ci, jak膮 umia艂 okaza膰 jej ojciec...
Lepiej, 偶e jestem sama — my艣la艂a Francesca. — Naj艣wi臋tsza Panna mi dopomo偶e; uczyni cud; nie pozwoli, abym musia艂a targn膮膰 si臋 na w艂asne 偶ycie w obronie przed ha艅b膮; uwolni mnie z r膮k tego zb贸ja. A ja Jej to wynagrodz臋: b臋dzie mia艂a w艂asny ko艣ci贸艂, nie tylko o艂tarz u 艢wi臋tego Krzy偶a w Alter do Chao.
Wst臋powa艂a w ni膮 otucha. Czy偶 nie za spraw膮 Opatrzno艣ci 贸w korsarz a偶 dot膮d nie o艣mieli艂 si臋 jej tkn膮膰? C贸偶 go powstrzymywa艂o? Jej stan, bliskie macierzy艅stwo? Dla takich jak on z pewno艣ci膮 nie mia艂o to 偶adnego znaczenia! A przecie偶 na sw贸j prostacki spos贸b okazywa艂 jej pewne wzgl臋dy.
Co zamierza艂? Czy skusi艂a go obietnica wysokiego okupu? Zatrzyma艂a si臋 przez chwil臋 na tym pytaniu. Na p贸艂 艣wiadomie przyzna艂a przed sob膮, 偶e wo艂a艂aby odkry膰 inn膮 przyczyn臋 jego pow艣ci膮gliwo艣ci. Czy zabra艂 j膮 tu, na sw贸j okr臋t, aby 艂atwiej dokona膰 gwa艂tu, czy te偶 aby j膮 przed gwa艂tem obroni膰?
Po raz pierwszy taka my艣l za艣wita艂a w jej g艂owie. Ujrza艂a w wyobra藕ni zgraj臋 pijanych marynarzy wy艂amuj膮cych drzwi i rzucaj膮cych si臋 na ni膮. Przebieg艂 j膮 dreszcz obrzydzenia i zgrozy. Mog艂o si臋 tak sta膰; mog艂o j膮 to spotka膰.
— Lecz teraz ju偶 si臋 nie stanie — wyszepta艂a z ulg膮.
Poczu艂a jaki艣 cie艅 wdzi臋czno艣ci dla Martena i natychmiast zgani艂a si臋 za to. Ca艂a jej wdzi臋czno艣膰 nale偶a艂a si臋 Przenaj艣wi臋tszej Madonnie, Madonnie z Alter do Chao w dobrach rodziny Tolosa naturalnie, gdy偶 t臋 mia艂a na my艣li. A jednak Marten...
Zn贸w o nim pomy艣la艂a! Gniewa艂o j膮, 偶e ustawicznie zakrada si臋 do jej my艣li. Nienawidzi艂a go przecie偶, pogardza艂a nim, ale zarazem nie mog艂a si臋 oprze膰 czemu艣... czemu艣, e贸 chyba graniczy艂o z podziwem.
Gdyby by艂 szlachcicem — my艣la艂a dalej — gdyby nie moja ci膮偶a, gdybym go spotka艂a przed rokiem... Quien sabe?...
Przerazi艂a si臋: o czym ja my艣l臋? Uczyni艂a znak krzy偶a, zacz臋艂a bi膰 si臋 w piersi.
Odejd藕 ode mnie, szatanie!
4
Henryk Schultz le偶a艂 na wznak, utkwiwszy wzrok w niskim pu艂apie kapita艅skiej kajuty. Jeszcze przed wieczerz膮 na „Zephyrze" zd膮偶y艂 zapozna膰 si臋 dok艂adnie z wykazami, rachunkami i frachtami „Castro Verde"; obliczy艂 nie tylko sw贸j udzia艂 w zdobyczy, ale tak偶e przybli偶on膮 sum臋 zysk贸w ubocznych i prowizji przy sprzeda偶y 艂adunku i pryzu.
Gdybym posiada艂 dwa razy tyle, ile mam — my艣la艂 — przesta艂bym p艂ywa膰. Wr贸ci艂bym do Gda艅ska. Przyst膮pi艂bym do sp贸艂ki ze stryjem Gotliebem. Kupi艂bym dom. A mo偶e otworzy艂bym kantor bankowy. Albo za艂o偶y艂bym sp贸艂k臋 armator贸w. Mia艂bym fili臋 w Antwerpii i w Londynie. Mia艂bym agent贸w we wszystkich wi臋kszych portach. Tak, gdybym posiada艂 dwa razy tyle, ile mam, z pewno艣ci膮 przesta艂bym p艂ywa膰.
Henryk Schultz mia艂 usposobienie marzycielskie, lecz by艂 zarazem cz艂owiekiem praktycznym: wciela艂 swoje marzenia w czyn, i to od wczesnej m艂odo艣ci, w艂a艣ciwie od dzieci艅stwa.
Maj膮c lat jedena艣cie zosta艂 sierot膮. Opiekowa艂 si臋 nim stryj, Gotlieb Schultz, bogaty kupiec gda艅ski, wsp贸艂w艂a艣ciciel kilku statk贸w handlowych i okr臋t贸w kaperskich. Lecz stryj Gotlieb mia艂 dw贸ch syn贸w i tylko oni byli przeznaczeni na dziedzic贸w wielkiego maj膮tku. Tylko oni nosili pi臋kne, kosztowne ubrania, kszta艂cili si臋 w gimnazjum, pobierali lekcje obcych j臋zyk贸w, je藕dzili powozem do ko艣cio艂a na msz臋. Henryk nie m贸g艂 nawet marzy膰 o czym艣 podobnym.
Jada艂 i sypia艂 ze s艂u偶b膮, czy艣ci艂 obuwie swoim stryjecznym braciom, biega艂 na posy艂ki. Sam nauczy艂 si臋 czyta膰, pisa膰 i rachowa膰. Rozleglejsz膮 wiedz臋 zdobywa艂 dorywczo z zas艂yszanych rozm贸w, z ukradkiem przegl膮danych zeszyt贸w i ksi膮偶ek, od swych szcz臋艣liwszych r贸wie艣nik贸w ze szkolnych burs przyklasztornych, z kt贸rymi utrzymywa艂 stosunki handlowe dostarczaj膮c im s艂odycze i 艂akocie kupowane na D艂ugim Rynku, i wreszcie nad Mot艂aw膮, gdzie od wiosny do p贸藕nej jesieni panowa艂 nieustanny ruch i gwar portowy.
Tam czu艂 si臋 najlepiej. M贸g艂by z zawi膮zanymi oczyma trafi膰 do wszystkich sk艂ad贸w pszenicy i 偶yta, wskaza膰 obcemu przybyszowi, gdzie mo偶e sprzeda膰 j臋czmie艅, owies i proso, gdzie mieszcz膮 si臋 olbrzymie stosy drewna — belek, desek, dyl贸w, k艂贸d cisowych, sosnowych i jod艂owych, sterty wa艅czosu i klepek d臋bowych; gdzie w d艂ugich, spi臋trzonych szeregach stoj膮 beczki ze smo艂膮 i wory z popio艂em.
Zna艂 nazwiska wszystkich znaczniejszych kupc贸w gda艅skich i wiedzia艂, dok膮d jad膮 ich ci臋偶kie wozy konne za艂adowane angielskim i holenderskim suknem, w艂oskimi jedwabiami i aksamitami, bary艂kami francuskich i portugalskich win, skrzyniami niderlandzkiej porcelany, workami i plecionkami z 艂yka, zawieraj膮cymi figi, daktyle, cytryny, pomara艅cze, korzenie.
W艂贸czy艂 si臋 po nabrze偶u, gdzie wy艂adowywano 艣ledzie ze Skanii, 偶elazo ze Szwecji, s贸l z Francji; kr臋ci艂 si臋 po mostach i rynkach, wdawa艂 si臋 w rozmowy z marynarzami z Mechleburga, Holzacji, Fryzji, Inflant i Anglii, wskazywa艂 im gospody, u艂atwia艂 kontakty z maklerami i t艂umaczami, ofiarowywa艂 swoje po艣rednictwo cudzoziemskim kupcom i polskim szlachcicom, przygl膮da! si臋 i przys艂uchiwa艂 zawieranym transakcjom, zapoznawa艂 si臋 z pr贸bkami towar贸w, z ich cenami, z kwitami, wekslami i umowami.
Czasem otrzymywa艂 par臋 groszy lub kufelek piwa za te drobne us艂ugi, cz臋艣ciej jednak cz臋stowano go kopniakiem i obelgami, je艣li si臋 upomina艂 o zap艂at臋. Nie zniech臋ca艂 si臋 jednak.
W sierpniu, od 艣w. Dominika do 艣w. Heleny, a cz臋sto i d艂u偶ej, a偶 do 艣w. Grzegorza, przez dwa do trzech tygodni trwa艂 w Gda艅sku wielki doroczny jarmark. Do portu zawija艂o ponad czterysta cudzoziemskich statk贸w i niezliczona ilo艣膰 barek, szkut, komi臋g, kogg, tratew sp艂awianych Wis艂膮, do miasta za艣 przybywa艂y setki i tysi膮ce szlachty — kolaskami, za kt贸rymi ci膮gn臋艂y ca艂e tabory podw贸d i woz贸w.
U wej艣cia na Mot艂aw臋 od 艣witu do zachodu s艂o艅ca czuwali stra偶nicy i pacho艂kowie pana Zygfryda Wedecke, cz艂onka senatu i zawiadowcy ruchu w przystani. D艂uga drewniana bariera zamykaj膮ca wej艣cie unosi艂a si臋 raz po raz w g贸r臋, aby przepu艣ci膰 statek, szyper po uiszczeniu op艂at wraca艂 z Komory Palowej na jego pok艂ad, przyjmowa艂 pilota i statek wolno sun膮艂 艣rodkiem koryta, aby zacumowa膰 si臋 przy nabrze偶u, w miejscu prze艂adunku.
艁odzie i 艂贸dki, p艂askie lichtugi i czworok膮tne komi臋gi podchodzi艂y do burt, tragarze uginali si臋 pod ci臋偶arem przenoszonych towar贸w, wtaczali z brzegu po trapach i pomostach beczki z 偶ywno艣ci膮 dla za艂ogi, opuszczali na linach i blokach skrzynie, wory, pakunki, 艂adowali je na wozy, kr膮偶yli tam i z powrotem, z l膮du na pok艂ad i z pok艂adu na l膮d, roili si臋 jak mr贸wki, zlani potem, uznojeni i brudni. W pobli偶u, na mostach, u wylot贸w ulic zbiegaj膮cych zewsz膮d ku rzece, na placach wyczekiwali bednarze i stolarze nie posiadaj膮cy w艂asnych warsztat贸w i 偶yj膮cy z dora藕nych napraw. 艁atali, skrzynie, nabijali obr臋cze na uszkodzone beczki, zbijali rozp臋k艂e paki. W t艂umie uwijali si臋 maklerzy, po艣rednicy, faktorzy, t艂umacze, pok膮tni bankierzy, spekulanci, oszu艣ci, z艂odzieje, handlarze, przekupnie. R贸偶noj臋zyczny gwar, wrzawa okrzyk贸w, skrzypienie d藕wig贸w, zgrzyt blok贸w, turkot woz贸w, zgie艂k czyniony przez rzemie艣lnik贸w miesza艂y si臋 ze stukiem siekier i chrapaniem pi艂 dochodz膮cym z Lastadii. gdzie budowano nowe statki, i z Brabancji, gdzie przeprowadzano ich remonty i naprawy.
Obroty zbo偶em, drewnem, smo艂膮, pota偶em, lnem, woskiem, miodem i solonym mi臋sem z jednej, a winem, jedwabiami, dywanami, suknem, cyn膮. oliw膮, owocami po艂udniowymi i przedmiotami zbytku z drugiej stronv — si臋ga艂y zawrotnych sum. Potem statki na艂adowane p艂odami polskiej ziemi wychodzi艂y na Ba艂tyk i p艂yn臋艂y do swoich port贸w, a szlachta hucznie i strojnie rozje偶d偶a艂a si臋 do dwor贸w, uwo偶膮c z sob膮 zamorskie frykasy, gda艅skie meble i drogie materie.
W Gda艅sku zostawa艂o z艂oto: floreny, funty, gwinee i skudy, czerwone z艂ote i dukaty. Gda艅sk bogaci艂 si臋. Patrycjusze miejscy budowali coraz wspanialsze domy, kupowali posiad艂o艣ci ziemskie i letnie rezydencje, wznosili ko艣cio艂y, ozdabiali sw贸j Dw贸r Artusa niczym kr贸lewski pa艂ac. Przy ulicy Panie艅skiej, D艂ugiej, Browarniczej, Ogarnej, przy D艂ugim Rynku, nad ciemnymi wodami leniwej Mot艂awy i nad bystr膮, spienion膮 Raduni膮 wyrasta艂y coraz pi臋kniejsze kamieniczki z tr贸jk膮tnymi szczytnicami uj臋tymi po bokach w kamienne 艣limaki, girlandy, kule, iglice, ozdobione rze藕bami i figurami. Kute 偶elazne kraty i balustrady otacza艂y przedpro偶a, na kt贸rych stawiano 艂awy i sto艂y, gdzie bogacze za偶ywali wieczornego wypoczynku przy szklanicach miodu, piwa i wina.
S艂ynny architekt Jan Brandt budowa艂 najwi臋kszy i chyba najwspanialszy w Polsce ko艣ci贸艂 Mariacki z wysok膮 wie偶膮, w kt贸rej zawis艂o sze艣膰 spi偶owych dzwon贸w. Jednocze艣nie wznoszono trzy inne 艣wi膮tynie: 艢w. Piotra i Paw艂a, 艢w. Jana i 艢w. Tr贸jcy, a odbudowywano ko艣ci贸艂 艢w. Bart艂omieja i 艢w. Barbary. Na Ratuszu Prawomiejskim u szczytu strzelistej wie偶y ze z艂otym he艂mem stan膮艂 poz艂acany pos膮g kr贸la Zygmunta Augusta, a wn臋trze siedziby w艂adz miejskich u艣wietnia艂y rze藕by, malowid艂a i sprz臋ty wykonane przez najs艂awniejszych w Europie artyst贸w.
Gda艅sk bogaci艂 si臋, lecz Henryk Schultz by艂 nadal biedny. Wiedzia艂 przy tym, 偶e zdobycie bogactw dla cz艂owieka tak biednego jak on jest prawie niemo偶liwe. Biedacy mieszkali w starych czynszowych ruderach, gnie藕dzili si臋 ca艂ymi rodzinami w zbutwia艂ych szopach na przedmie艣ciach, pracowali ci臋偶ko, g艂odowali i prawie nigdy nie udawa艂o im si臋 poprawi膰 swego losu. Kto si臋 urodzi艂 biedakiem, umiera艂 w biedzie po n臋dznym 偶yciu. Na to, aby zacz膮膰 si臋 dorabia膰, irzeba by艂o mie膰 co艣 na pocz膮tek. A Henryk Schultz nie mia艂 nic.
Gdybym si臋 zaci膮gn膮艂 na statek — my艣la艂 wtedy — mo偶e bym do czego艣 doszed艂. Zarabia艂bym po dziewi臋膰 marek pruskich rocznie. Mia艂bym wy偶ywienie przez osiem miesi臋cy w roku. M贸g艂bym kupowa膰 i przewozi膰 bezp艂atnie po p贸艂 艂aszta towaru na w艂asny rachunek. A p贸藕niej, zostawszy bosmanem, zarabia艂bym po osiemna艣cie marek i m贸g艂bym przewozi膰 ca艂y 艂aszt towaru Tak, gdybym zosta艂 ch艂opcem okr臋towym, pewnie bym do czego艣 doszed艂...
Opr贸cz statk贸w handlowych na Mot艂aw臋 wchodzi艂y cz臋sto okr臋ty kaperskie, przewa偶nie tr贸jmasztowe holki o pojemno艣ci stu dwudziestu lub stu pi臋膰dziesi臋ciu 艂aszt贸w albo ma艂e, kilkudziesi臋cio艂asztowe krajery, kt贸rych za艂og臋 stanowi艂o sze艣ciu czy o艣miu ludzi. Lecz Henryk dowiedzia艂 si臋 wkr贸tce, 偶e nawet najmniejszy z nich przynosi艂 armatorom dochody wy偶sze od zysk贸w handlowych. Dowiedzia艂 si臋 tak偶e, i偶 za艂ogi uczestnicz膮 w podziale zdobyczy, a ta ostatnia wiadomo艣膰 skierowa艂a jego marzenia ku okr臋tom kaperskim.
Gdyby mi si臋 poszcz臋艣ci艂o — my艣la艂 — zosta艂bym kaprem. Sam sprzedawa艂bym sw贸j udzia艂. Po kilku latach zdo艂a艂bym zebra膰 tyle, 偶e m贸g艂bym za艂o偶y膰 ma艂e przedsi臋biorstwo maklerskie. Wtedy kupowa艂bym udzia艂y innych kapr贸w i zaopatrywa艂bym ich okr臋ty. Gdyby mi si臋 poszcz臋艣ci艂o, zosta艂bym kaprem...
Droga Henryka do tego celu wiod艂a nie przez port i nie bezpo艣rednio przez protekcj臋 stryja, cho膰 Gotlieb Schultz w owym czasie by艂 wsp贸艂w艂a艣cicielem studwudziesto艂asztowej koggi kaperskiej „Czarny Gryf".
Henrykowi nie podoba艂 si臋 ten okr臋t. By艂 to stary jednomasztowy, niezgrabny statek handlowy o klinkowym obiciu kad艂uba, p艂askim dnie, wysokich kasztelach na dziobie i rufie, uzbrojony w kilka sze艣ciofuntowyeh oktaw i dwa 膰wier膰-kartauny. Jego pr臋dko艣膰 nie przekracza艂a nigdy pi臋ciu w臋z艂贸w, a ka偶dy sztorm grozi艂 mu wywr贸ceniem i zatopieniem.
Dop贸ki „Czarnym Gryfem" dowodzi艂 Miko艂aj Kuna, jeden z najlepszych kapr贸w na Ba艂tyku, okr臋t zarabia艂 na swoje utrzymanie i nawet przynosi艂 pewien zysk udzia艂owcom. Lecz przed dwoma laty szyper wypowiedzia艂 umow臋, a wraz z nim porzuci艂a s艂u偶b臋 wi臋kszo艣膰 za艂ogi. Nowy kapitan, Jan z Grabin, nie mia艂 takiego do艣wiadczenia jak poprzedni; by艂o to jego pierwsze dow贸dztwo. Tote偶 znaczniejsza zdobycz rzadko wpada艂a w r臋ce za艂ogi, a Gotlieb Schultz pragn膮艂 wycofa膰 si臋 ze sp贸艂ki i czeka艂 tylko na sprzyjaj膮ce okoliczno艣ci, aby jak najkorzystniej odst膮pi膰 sw贸j udzia艂.
Henryk upatrzy艂 sobie inny okr臋t. Pi臋kny, nowy okr臋t, zbudowany w Elbl膮gu i spuszczony na wod臋 w roku 1570. Okr臋t, kt贸rego w艂a艣cicielami byli tylko dwaj ludzie: jego budowniczy, Wincenty Sk贸ra, i zi臋膰 tego ostatniego, Miko艂aj Kuna.
Ow okr臋t nazywa艂 si臋 „Zephyr".
Lecz do za艂ogi „Zephyra" nie艂atwo by艂o si臋 dosta膰. Nawet na ch艂opc贸w okr臋towych dobierano tam m艂odzie艅c贸w ju偶 obeznanych z morskim rzemios艂em, ludzi zdolnych, silnych, odwa偶nych, syn贸w i wnuk贸w marynarzy. S艂u偶y膰 na „Zephyrze" by艂o nie lada zaszczytem, a ci, kt贸rych ten zaszczyt spotka艂, nosili si臋 dumnie i bu艅czucznie, cho膰 przecie偶 trafiali si臋 pomi臋dzy nimi tak偶e biedacy i sieroty po kaprach gda艅skich i kr贸lewskich. Kto dosta艂 si臋 na „Zephyra" i wytrzyma艂 pr贸bn膮 podr贸偶, m贸g艂 by膰 pewien dobrych zarobk贸w. Kto si臋 odznaczy艂, wkr贸tce zostawa艂 marynarzem. Kto ulega艂 kalectwu, m贸g艂 liczy膰 na sprawiedliw膮 odpraw臋, a je艣li gin膮艂, to ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e jego rodzina opr贸cz odprawy otrzyma podw贸jny udzia艂 w zdobyczy.
Gdybym zosta艂 ch艂opcem na „Zephyrze" — my艣la艂 Henryk Schultz — mia艂bym zapewnion膮 przysz艂o艣膰. Chodzi艂bym w kaftanie z cienkiego sukna i w 艂osiowych pantalonach z fr臋dzl膮 u kolan. M贸g艂bym codziennie jada膰 kocckebakken i pi膰 mocne piwo. Mia艂bym w kieszeni srebro, kt贸rym pobrz臋kiwa艂bym weso艂o w gospodach. Bez trudu zaoszcz臋dzi艂bym wi臋cej ni偶 na jakimkolwiek innym okr臋cie. Mia艂bym przed sob膮 pi臋kn膮 przysz艂o艣膰 zostawszy ch艂opcem na „Zephyrze"...
W jednym z zau艂k贸w Starego Miasta, w czynszowej kamienicy nale偶膮cej do Gotlieba Schultza, mie艣ci艂 si臋 warsztat powro藕niczy Macieja Paliwody. Henryk cz臋sto tam zachodzi艂 b膮d藕 z jakimi艣 poleceniami stryja, b膮d藕 przyprowadzaj膮c klient贸w z obcych statk贸w, kt贸rzy chcieli zaopatrzy膰 si臋 w liny i drabiny sznurowe po ni偶szych cenach, wprost u 藕r贸d艂a ich wyrobu, b膮d藕 wreszcie aby zobaczy膰 Jadwig臋 Paliwodziank臋.
Jadwiga by艂a jego r贸wie艣nic膮 — jasnow艂osym dziewcz膮tkiem o modrych oczach i smutnym u艣miechu. Wydawa艂a mu si臋 istot膮 nieziemsko pi臋kn膮, niemal anielsk膮, i budzi艂a w jego sercu uczucia, kt贸rych z pocz膮tku nie umia艂 nawet uj膮膰 w my艣li, a tym bardziej w s艂owa. Ujrzawszy j膮 przelotnie po raz pierwszy, dozna艂 wra偶enia, 偶e to 艣w. Agnieszka z Salerny zesz艂a z obrazu, kt贸ry widywa艂 w ko艣ciele. Gdy jednak okaza艂a si臋 os贸bk膮 z krwi i ko艣ci, bynajmniej go to nie rozczarowa艂o. Wprawdzie nie po艣wi臋ca艂a mu wiele uwagi, ale u艣miecha艂a si臋 do niego w odpowiedzi na nie艣mia艂e pozdrowienia, jakimi j膮 wita艂, a p贸藕niej, gdy ich znajomo艣膰 sta艂a si臋 bardziej za偶y艂a, z niejakim zainleresowaniem s艂ucha艂a jego opowiada艅 o porcie i okr臋tach. On za艣, czuj膮c potrzeb臋 zwierze艅, m贸w艂艂 jej o swoich marzeniach, a raz wspomnia艂 tak偶e o „Zephyrze". Ta nazwa wywo艂a艂a lekki rumieniec na twarzy Jadwigi, a gdy Henryk zapyta艂 j膮, czy zna kogo艣 z za艂ogi, zaprzeczy艂a, lecz zmiesza艂a si臋 widocznie.
Wkr贸tce potem „Zephyr" zawin膮艂 do gda艅skiego portu, a Henryk, przybieg艂szy nazajutrz z t膮 wiadomo艣ci膮 do warsztatu Macieja Paliwody, zasta艂 majstra na rozmowie z szyprem, a Jadwig臋 zapatrzon膮 w weso艂膮, dorodn膮 twarz Janka Kuny, kt贸ry zabawia艂 j膮 pokazywaniem sztuczek z dwiema p臋tlami sznura.
Henryk poczu艂 偶膮d艂o zazdro艣ci w sercu, lecz stara艂 si臋 nie okaza膰 tego po sobie. Ani w owej chwili, ani p贸藕niej. Po艣wi臋ci艂 swoj膮 tkliwo艣膰 dla wybranej i wszelk膮 nadziej臋 na jej wzajemno艣膰, po艣wi臋ci艂by j膮 sam膮, aby zdoby膰 przyja藕艅 m艂odego Kuny, kt贸ry budzi艂 w nim tylko niech臋膰 i zawi艣膰.
Wyrzek艂 si臋 na zawsze Jadwigi, lecz nie przesta艂 o niej my艣le膰. Tylko 偶e te my艣li by艂y teraz inne ni偶 dawniej. Z pewno艣ci膮 przesta艂 j膮 uwielbia膰. Uwa偶a艂, 偶e sama zgotowa艂a sobie los godny po偶a艂owania, i odczuwa艂 z tego powodu mieszanin臋 wsp贸艂czucia i wy偶szo艣ci.
B臋dzie tego 偶a艂owa艂a — powtarza艂 sobie. — Zawiedzie si臋 na nim. Nie potrafi艂a mnie oceni膰 i kiedy艣 b臋dzie tego 偶a艂owa艂a...
Zdawa艂o mu si臋, 偶e dotychczas pomi臋dzy nim a Jadwig膮 istnia艂o jakie艣 porozumienie, jakie艣 nie wypowiedziane przyrzeczenie, kt贸re ona z艂ama艂a. On pozosta艂 wierny do ko艅ca. Wyobra偶a艂 sobie, 偶e got贸w by艂 po艣wi臋ci膰 jej ca艂e 偶ycie. Powinna by艂a to zrozumie膰; powinna by艂a u艣wiadomi膰 sobie, jakie szcz臋艣cie j膮 spotyka. A ona widzia艂a teraz tylko Janka Kun臋.
Wi臋c dobrze — my艣la艂 Henryk. — Niech mu si臋 napatrzy, ile tylko zechce. Nie b臋d臋 im przeszkadza艂; nawet im pomog臋. Ale i mnie si臋 za to co艣 nale偶y.
Osi膮gn膮艂 to, czego pragn膮艂: w jaki艣 czas potem kapitan „Zephyra" odwiedzi艂 swego dawnego armatora, Gotlieba Schultza, i sam zaproponowa艂, 偶e przyjmie jego bratanka do za艂ogi.
Miko艂aj Kuna by艂 pod贸wczas kaprem kr贸lewskim. On sam i jego okr臋t nie tylko ocaleli z pogromu flotylli kaperskiej pod Helem i w Zatoce Puckiej w lipcu roku 1571, lecz wymkn膮wszy si臋 blokadzie admira艂a Franka zdo艂ali zatopi膰 pomocniczy krajer du艅ski. Jeszcze przed jesieni膮 Miko艂aj Kuna zdoby艂 dwa statki francuskie p艂yn膮ce do Narwy, a po otwarciu przez kr贸la bazy morskiej w Gda艅sku przebywa艂 tam stale pomi臋dzy jedn膮 a drug膮 wypraw膮 na pobliskie wody przybrze偶ne.
W艂a艣nie w tym czasie Henryk Schultz zosta艂 zamustrowany na „Zephyra" jako ch艂opiec okr臋towy, odby艂 sw膮 pierwsz膮 podr贸偶 do Ko艂obrzegu, a stamt膮d do Diamentu i Parnawy oraz wzi膮艂 udzia艂 w zdobyciu du艅skiej galeony ze znacznym 艂adunkiem przeznaczonym dla kupc贸w moskiewskich.
„Zephyr" zimowa艂 w Gda艅sku, a wiosn膮 roku 1572 zn贸w zacz膮艂 wychodzi膰 na patrole. Kr膮偶y艂 po wodach inflanckich, stacza艂 drobne potyczki pod Rewlem, zawija艂 do Diamentu, bywa艂 w Gda艅sku i w Pucku. Lecz si艂y kaperskie floty kr贸la polskiego topnia艂y jak resztki zimowych 艣nieg贸w. Raz po raz nadchodzi艂y wie艣ci o zatopieniu jakiego艣 okr臋tu przez Du艅czyk贸w; raz po raz nast臋powa艂y zatargi z senatem gda艅skim, kt贸ry aresztowa艂 okr臋ty, wi臋zi艂 szypr贸w i za艂ogi; raz po raz kt贸ry艣 z kapitan贸w porzuca艂 ci臋偶k膮 s艂u偶b臋 kr贸lewsk膮 i zaci膮ga艂 si臋 do szwedzkiej marynarki wojennej.
Si贸dmego lipca roku 1572 umar艂 Zygmunt August, a gdy zabrak艂o tego opiekuna i przewodnika spraw floty polskiej, przesta艂a r贸wnie偶 dzia艂a膰 Komisja Morska pozostawiaj膮c kapr贸w ich w艂asnemu losowi. Butny i chciwy Gda艅sk, d膮偶膮c do porozumienia z Dani膮 w interesach swego zagro偶onego handlu, wiosn膮 roku 1573 znowu zatrzyma艂 w porcie kilka okr臋t贸w kaperskich, a mi臋dzy innymi „Zephyra" i du偶y. dwustu艂asztowy holk kapitana Wolfa Munkenbeka.
Henrykowi przesta艂o si臋 to podoba膰. Nie rozumia艂, dlaczego szyprowie upieraj膮 si臋 przy kr贸lewskiej banderze, skoro kaperstwo w s艂u偶bie Rzeczypospolitej przesta艂o si臋 op艂aca膰. Dlaczego nie przechodz膮 na stron臋 Gda艅ska? Po co Munkenbek i Miko艂aj Kuna 艂ami膮 sobie g艂owy nad sposobem ucieczki, skoro mogliby zawrze膰 korzystn膮 sp贸艂k臋 z najbogatszymi kupcami?
Domy艣la艂 si臋, 偶e spiskuj膮, 偶e knuj膮 jaki艣 podst臋p. Pods艂uchiwa艂 pilnie ich rozmowy, a upewniwszy si臋 w swych podejrzeniach, doznawa艂 coraz wi臋kszej pokusy, aby pokrzy偶owa膰 te plany.
Gdybym o tym powiedzia艂 panu Wedecke — my艣la艂 — nie min臋艂aby mnie nagroda. Zdoby艂bym zaufanie i protekcj臋 senatu. Zostawiliby mnie na „Zephyrze" wraz z nowym szyprem i inn膮 za艂og膮. Wynagrodziliby mnie z pewno艣ci膮 za tak膮 wiadomo艣膰...
Waha艂 si臋 jednak: nie wiedzia艂, kiedy ma nast膮pi膰 ucieczka, i nie zna艂 szczeg贸艂贸w jej planu. Nie wiedzia艂 te偶, w jaki spos贸b m贸g艂by wydosta膰 si臋 niepostrze偶enie z okr臋tu i czyby mu si臋 uda艂o przekona膰 pana Wedecke o prawdziwo艣ci doniesienia; czy taki dygnitarz zechcia艂by go wys艂ucha膰.
Wypadki zaskoczy艂y go nagle, zanim zdo艂a艂 powzi膮膰 jak膮kolwiek decyzj臋. Pewnej nocy nieznani sprawcy wzniecili dwa po偶ary: jeden w pobli偶u miejsca postoju okr臋t贸w kaperskich, drugi przy wej艣ciu na Mot艂aw臋. W艣r贸d zamieszania i pop艂ochu Munkenbek i Kuna przeci臋li cumy, wyprowadzili swoje okr臋ty na morze i po偶eglowali na p贸艂nocny wsch贸d, ku Diamentowi.
W odwet za t臋 ucieczk臋 rajcy miasta kazali uwi臋zi膰 Katarzyn臋, 偶on臋 Miko艂aja Kuny. Oskar偶ono j膮 o czary i o wywo艂anie po偶ar贸w. Podczas gdy „Zephyr" kr膮偶y艂 po wodach inflanckich i odnosi艂 drobne sukcesy w potyczkach pod Piewlem, nieszcz臋艣liw膮 kobiet臋 poddano torturom, po kt贸rych zmar艂a w lochu wi臋ziennym.
Miko艂aj Kuna dowiedzia艂 si臋 o tym w kilka tygodni p贸藕niej od innego szypra, kt贸remu uda艂o si臋 opu艣ci膰 Gda艅sk za wstawiennictwem kasztelana Kostki i dawnego przewodnicz膮cego Kr贸lewskiej Komisji Morskiej, biskupa Karnkowskiego. Ow szyper utrzymywa艂 zreszt膮, 偶e na decyzj臋 wypuszczenia jego okr臋tu wp艂yn臋艂y raczej gro藕by ni偶 pro艣by. Gro藕by poparte wzrostem polskich si艂 wojskowych pozostaj膮cych pod rozkazami pana Ernesta Weyhera w pobliskim Malborku.
Jednocze艣nie w Diamencie i w Parnawie rozesz艂y si臋 pog艂oski o obiorze nowego kr贸la. Mia艂 nim zosta膰 Henryk Valois, a wraz z jego przybyciem z Francji mia艂a przyp艂yn膮膰 na Ba艂tyk pot臋偶na flota z艂o偶ona z czterdziestu okr臋t贸w.
Przed kaprami po艂skimi otwiera艂y si臋 nowe horyzonty: swobodne wyj艣cie na oceany, azyl we francuskich portach, zr贸wnanie w prawach i przywilejach z francuskimi marynarzami. Gdy na koniec admira艂 Mateusz Scharping otrzyma艂 od nowego monarchy potwierdzenie listu kaperskiego, prys艂y wszelkie w膮tpliwo艣ci: z艂e czasy mija艂y, a Gda艅sk musia艂 si臋 podda膰 woli Rzeczypospolitej.
Opatrzno艣膰 czuwa nade mn膮 — my艣la艂 pobo偶nie Henryk Schultz — omal nie pope艂ni艂em g艂upstwa. Nie przeczuwa艂em, 偶e tak si臋 stanie. Opatrzno艣膰 widocznie nade mn膮 czuwa.
Miko艂aj Kuna i jego syn nie mieli ju偶 zaufania do opieki Opatrzno艣ci. Nie po raz pierwszy opuszcza艂a ich najbli偶szych i najdro偶szych. W ich sercach p艂on臋艂a 偶膮dza zemsty.
W lipcu roku 1573 „Zephyr" wzi膮艂 udzia艂 w konwoju, kt贸ry wyruszy艂 z Gda艅ska do Francji pod dow贸dztwem kapitana Micha艂a Figenowa. Konw贸j mia艂 na celu os艂on臋 statku pos艂a francuskiego Gelais de Lansaca, kt贸remu towarzyszy艂 pose艂 polski, kasztelan raci膮ski, Stanis艂aw Krzyski.
Przy sprzyjaj膮cej pogodzie okr臋ty kaperskie wysz艂y na Ba艂tyk, po偶eglowa艂y wzd艂u偶 wybrze偶a pomorskiego, min臋艂y Ko艂obrzeg i Rugi臋, skierowa艂y si臋 na p贸艂noc i wp艂yn臋艂y do Sundu. Nikt ich nie usi艂owa艂 niepokoi膰 艂ub zatrzymywa膰 a偶 niemal po Kopenhag臋. Dopiero tu, w cie艣ninie Drogden, nast膮pi艂o pierwsze spotkanie z trzema wielkimi galeonami du艅skimi, kt贸rych dow贸dca za偶膮da艂 opuszczenia 偶agli na znak salutu, a nast臋pnie okazania dokument贸w. Jednak po dwugodzinnych pertraktacjach, popartych ze strony polskiej przez pana de Lansac, kt贸ry powo艂a艂 si臋 na istniej膮ce pomi臋dzy Dani膮 a Francj膮 traktaty, Du艅czycy zdecydowali si臋 przepu艣ci膰 konw贸j pod warunkiem, 偶e otwory strzelnic armatnich zostan膮 zakryte, a za艂ogi zejd膮 pod pok艂ad z wyj膮tkiem ludzi koniecznych do manewrowania.
Uczyniono zado艣膰 temu 偶yczeniu, podniesiono 偶agle i okr臋ty ruszy艂y zn贸w w drog臋. Ale trzy galeony du艅skie p艂yn臋艂y teraz za nimi, wkr贸tce z obu stron pojawi艂y si臋 jeszcze dwie inne, a gdy przed zachodem s艂o艅ca konw贸j dotar艂 do Helsingor, zasta艂 cie艣nin臋 zamkni臋t膮 i zn贸w musia艂 si臋 zatrzyma膰.
Tym razem Du艅czycy nie bawili si臋 ju偶 w rokowania: paszcze ich dzia艂 skierowa艂y si臋 na ma艂膮 flotyll臋 kapersk膮, kt贸ra otrzyma艂a rozkaz wej艣cia na red臋 portu i rzucenia kotwic.
Tylko Micha艂 Figenow i Miko艂aj Kuna nie us艂uchali rozkazu, lecz jedynie „Zephyr" zdo艂a艂 zr臋cznym manewrem zmyli膰 dwie du艅skie fregaty, kt贸re usi艂owa艂y przeci膮膰 mu drog臋. Okr臋t Figenowa wpad艂 na mielizn臋 i podzieli艂 los pozosta艂ych, a w jaki艣 czas potem g艂owy jego za艂ogi spad艂y pod toporem kata wraz z g艂owami innych szypr贸w i marynarzy.
Miko艂aj Kuna unikn膮艂 tego losu. Maj膮c odci臋ty odwr贸t na Ba艂tyk, postanowi艂 przebi膰 si臋 na p贸艂noc. Pierwszy otworzy艂 ogie艅, zmi贸t艂 偶agle i reje najwi臋kszej galeony, kt贸ra z kolei ruszy艂a do natarcia, i zawierzywszy gwa艂townym podmuchom wiatru oraz szybko艣ci „Zephyra" przelecia艂 pod samym nosem baterii nabrze偶nych tak blisko, 偶e nie mog艂y razi膰 go swymi pociskami.
Wypad艂 z Sundu na Kattegat i p艂yn膮c na o艣lep przez ca艂膮 noc pod wszystkimi 偶aglami, o 艣wicie ujrza艂 przyl膮dek Skagen. Omin膮艂 go z daleka, w艣r贸d przelotnych burz i szkwa艂贸w p贸艂nocno-zachodnich wywalczy艂 sobie drog臋 przez Skagerrak i wydosta艂 si臋 na Morze P贸艂nocne.
W serca um臋czonej za艂ogi wst膮pi艂a nadzieja: byli wolni; p艂yn臋li na po艂udniowy zach贸d, ku Francji! Mieli stamt膮d powr贸ci膰 wraz z pot臋偶n膮 flot膮 nowego kr贸la...
Lecz „Zephyr" nie dotar艂 do 偶adnego z port贸w francuskich: na wodach niderlandzkich, a偶 po wybrze偶a fryzyjskie, uwija艂y si臋 okr臋ty Filipa II, a list kaperski Miko艂aja Kuny wydany przez Henryka Valois wcale nie by艂 dobr膮 legitymacj膮 wobec hiszpa艅skich kapitan贸w.
„Zephyr" stoczy艂 dwie, zwyci臋skie wprawdzie, potyczki z karawelami arcykatolickiego w艂adcy, lecz sam dozna艂 przy tym uszkodze艅 i musia艂 wreszcie schroni膰 si臋 w rybackim porcie zelandzkim Brielle.
Ten ma艂y port i miasteczko u uj艣cia Mozy sta艂y si臋 przed niespe艂na dwoma laty kolebk膮 powstania przeciw rz膮dom hiszpa艅skim. Tu zawin臋艂a flotylla kapr贸w Wilhelma Ora艅skiego, zwanych gezami wodnymi, i st膮d najpierw wyp臋dzono ma艂y garnizon ksi臋cia Alby, namiestnika kr贸lewskiego. Zaraz potem powsta艂y Vlissingen i Rotterdam, a ogie艅 buntu ogarn膮艂 prowincje p贸艂nocne.
W czasie gdy „Zephyr" przebywa艂 w Brielle, znaczna cz臋艣膰 Niderland贸w by艂a ju偶 w r臋kach powsta艅c贸w. Miko艂aj Kuna, doznawszy pomocy od gez贸w, przysta艂 do nich i otrzyma艂 nowy list kaperski od ksi臋cia Ora艅skiego.
Taki obr贸t sprawy sta艂 si臋 przyczyn膮 rozterki w sumieniu Henryka Schultza. Ko艣ci贸艂 katolicki pot臋pi艂 powsta艅c贸w jako heretyk贸w, a Wilhelm Ora艅ski, ich przyw贸dca, te偶 by艂 wyznawc膮 Kalwina. Lecz z drugiej strony wojna przeciw Hiszpanom, wojna g艂odnych przeciw sytym, zacz臋艂a przynosi膰 za艂odze „Zephyra" coraz wi臋ksze korzy艣ci, w kt贸rych Henryk bra艂 udzia艂 na r贸wni z innymi.
Gdybym m贸g艂 oczy艣ci膰 si臋 z grzech贸w bodaj raz na miesi膮c — my艣la艂 Schultz — z pewno艣ci膮 unikn膮艂bym piek艂a. A przecie偶 m贸j udzia艂 wcale nie zmniejszy艂by si臋 przez to. Gdybym tylko raz na miesi膮c m贸g艂 si臋 wyspowiada膰 i uzyska膰 rozgrzeszenie...
Od czasu do czasu, gdy bywa艂 w prowincjach 艣rodkowych, udawa艂o rau si臋 to osi膮gn膮膰, a p贸藕niej dowiedzia艂 si臋 od przygodnych spowiednik贸w i w臋drownych mnich贸w, kt贸rzy sprzedawali odpusty, gdzie i kiedy mo偶e ich najpewniej spotyka膰, aby za drobn膮 cz膮stk臋 zdobyczy doczesnych okupi膰 zbawienie duszy.
„Zephyr" pozostawa艂 w s艂u偶bie Wilhelma Ora艅skiego prawie cztery lata. Wojna na l膮dzie przygasa艂a, to zn贸w wybucha艂a gwa艂townie, zawierano rozejmy i zrywano je, zmieniali si臋 namiestnicy Filipa II, armie protestanckie z Francji i Niemiec pustoszy艂y kraj na r贸wni z katolickimi wojskami Hiszpan贸w, lecz coraz wi臋cej miast i prowincji 偶膮da艂o wolno艣ci. Flandria, Geldria, Hennegan, Bruksela i Antwerpia, ca艂a Holandia i Zelandia, dwana艣cie prowincji 艣rodkowych i po艂udniowych domaga艂o si臋 usuni臋cia hiszpa艅skich garnizon贸w. Na morzu za艣 dzia艂ania wojenne trwa艂y nadal bez przerwy. Gezowie niderlandzcy sprzymierzali si臋 z korsarzami angielskimi i francuskimi, korzystali z azylu w Calais, w Dover i Disungdale; topili hiszpa艅skie karawele z wojskiem, brali 艂upy, zdobywali bro艅 i zapasy lub w razie przegranej sami szli na dno wysadzaj膮c swoje okr臋ty w powietrze, aby unikn膮膰 tortur i straszliwej 艣mierci, jaka ich czeka艂a w niewoli. Na morzu bowiem nie by艂o pardonu.
„Zephyr",w ci膮gu tych czterech lat wychodzi艂 na og贸艂 zwyci臋sko z bitew i potyczek. Jego szyper dzia艂a艂 ostro偶nie i przezornie. Je艣li atakowa艂 w pojedynk臋, to tylko s艂abszych przeciwnik贸w; je艣li rzuca艂 si臋 na silniejszego, to tylko w贸wczas, gdy by艂 pewien pomocy ze strony sojusznik贸w. Je艣li za艣 napotyka艂 wi臋ksze si艂y wroga, zawierza艂 raczej szybko艣ci swego okr臋tu ni偶 szcz臋艣ciu w nier贸wnym spotkaniu.
Lecz wojna morska jest gr膮, a ka偶dy gracz kiedy艣 musi przegra膰. I Miko艂aj Kuna tak偶e uleg艂 temu losowi...
Pewnej nocy jesieni膮 roku 1577 w艣r贸d mg艂y „Zephyr" przypadkiem zosta艂 otoczony przez trzy okr臋ty hiszpa艅skie, kt贸re zab艂膮ka艂y si臋 u po艂udniowo-wschodnich wybrze偶y Anglii. Gdy rankiem mg艂a si臋 unios艂a, Miko艂aj Kuna spostrzeg艂 pu艂apk臋 zgotowan膮 przez fatalny zbieg okoliczno艣ci. Natychmiast kaza艂 rozwin膮膰 wszystkie 偶agle i podj膮艂 pr贸b臋 ucieczki. Lecz zmienne, zaledwie wyczuwalne powiewy wiatru udaremni艂y ten zamiar, a Hiszpanie spu艣cili 艂odzie, aby z ich pomoc膮 podholowa膰 swoje karawele na odleg艂o艣膰 skutecznego ognia i odci膮膰 korsarzowi wszystkie drogi odwrotu. W chwili gdy wiatr zacz膮艂 wreszcie wzmaga膰 si臋 i ustala膰, hukn臋艂y pierwsze salwy.
„Zephyr" odpowiedzia艂 na nie ze wszystkich dwudziestu armat, lecz tylko po艂owa jego pocisk贸w donios艂a na odleg艂o艣膰, z kt贸rej strzela艂y ci臋偶kie mo藕dzierze i hufnice hiszpa艅skie. Mimo to cz臋艣膰 o偶aglowania najbli偶szej karaweli zosta艂a zniszczona i Miko艂aj Kuna w t臋 stron臋 skierowa艂 sw贸j okr臋t.
Zdawa艂o si臋 przez chwil臋, 偶e raz jeszcze zdo艂a go ocali膰. „Zephyr" 艣lizga艂 si臋 po g艂adkim morzu i nabiera艂 p臋du, podczas gdy Hiszpanie ci膮gle jeszcze nie mogli manewrowa膰 bez pomocy 艂odzi i wiose艂. Ale ich artyleria mia艂a dalszy zasi臋g i nast臋pna salwa wymierzona w maszty „Zephyra" okaza艂a si臋 celna. Po艂owa 偶agli posz艂a w strz臋py, a dwie reje spad艂y na pok艂ad. Jedna z nich ugodzi艂a w g艂ow臋 Miko艂aja Kun臋, kt贸ry pad艂 trupem na miejscu, druga ci臋偶ko rani艂a sternika...
Zas艂uga uratowania „Zephyra" od ostatecznej zag艂ady przypad艂a w tych okoliczno艣ciach dwu ludziom: Salomonowi White'owi i Janowi Kunie.
Pierwszy z nich p艂yn膮艂 na czele angielskiej flotylli korsarskiej, z艂o偶onej z sze艣ciu fregat. Mijaj膮c przyl膮dek North Foreland us艂ysza艂 kanonad臋, a nast臋pnie — gdy „Ibex" wyszed艂 z zatoki na pe艂ne morze — zobaczy艂, co si臋 dzieje, i niezw艂ocznie rozpocz膮艂 ogie艅 do najbli偶szej karaweli.
Wprawdzie okr臋t hiszpa艅ski nie poni贸s艂 wskutek tego powa偶niejszych szk贸d, ale Jan Kuna zdo艂a艂 tymczasem opanowa膰 rozpacz z powodu 艣mierci ojca i obj膮膰 komend臋 nad za艂og膮 „Zephyra", kt贸rej nagle zabrak艂o dow贸dcy. Ludzie zahartowani w bitwach, do艣wiadczeni w morskim rzemio艣le natychmiast poddali si臋 jego rozkazom. 呕aden z nich nie zawaha艂 si臋 nawet przez sekund臋, gdy osiemnastoletni m艂odzieniec wys艂a艂 ich na wanty. Jednomy艣lnie uznali w nim swego kapitana. Pod gradem kul z hiszpa艅skich muszkiet贸w i hakownic wci膮gali nowe reje i 偶agle, podczas gdy on kierowa艂 ogniem z pok艂adu, powstrzymuj膮c skutecznie Hiszpan贸w od aborda偶u, do kt贸rego widocznie si臋 przygotowywali.
Tymczasem spoza przyl膮dka ukaza艂y si臋 jeszcze dwie angielskie fregaty, a nast臋pnie jeszcze pi臋膰 innych okr臋t贸w i rozpaczliwa obrona samotnego dot膮d „Zephyra" zmieni艂a si臋 w kl臋sk臋 jego prze艣ladowc贸w. Dwie karawele hiszpa艅skie p艂on臋艂y obj臋te po偶arem, trzecia z wolna ton臋艂a, podziurawiona pociskami, w艣r贸d kt贸rych z pewno艣ci膮 by艂o kilka wystrzelonych przez p贸艂kartauny polskiego korsarza.
Tak zacz臋艂a si臋 znajomo艣膰, a nast臋pnie 艣cis艂a, d艂ugoletnia wsp贸艂praca mi臋dzy szyprem „Ibexa", surowym purytaninem White'em, a Henrykiem Schultzem. Henryk bowiem z wrodzon膮 sobie bystro艣ci膮 dostrzeg艂 i natychmiast pochwyci艂 sposobno艣膰, jak膮 los mu podsun膮艂 w艣r贸d owych dramatycznych okoliczno艣ci.
Jan Kuna mia艂 wprawdzie za sob膮 sze艣膰 lat praktyki morskiej i wystarczaj膮cy zas贸b nabytych od ojca wiadomo艣ci nawigacyjnych, aby dowodzi膰 okr臋tem, kt贸ry poza tym stanowi艂 jego w艂asno艣膰, lecz brakowa艂o mu sprytu handlowego i do艣wiadczenia w zawi艂ych kwestiach prawnych. Gdy wi臋c zasz艂a potrzeba uregulowania takich spraw, jak op艂aty portowe, a nast臋pnie formalne wci膮gni臋cie „Zephyra" do rejestru okr臋t贸w korsarskich jej kr贸lewskiej mo艣ci El偶biety (na co zdecydowa艂 si臋 za rad膮 White'a). — zaj膮艂 si臋 nimi Schultz.
Za艂atwi艂 je pomy艣lnie i korzystnie, wprawiaj膮c w podziw nie tylko Salomona White'a, lecz r贸wnie偶 kr贸lewskich urz臋dnik贸w morskich w Deptford, z kt贸rymi prowadzi艂 rokowania przed podpisaniem umowy o list kaperski dla Jana Kuny vel Jana Martena, jak przet艂umaczono na angielski jego polskie nazwisko. Zdoby艂 przy tym niema艂e powa偶anie w艣r贸d za艂ogi, a polem, ju偶 naturaln膮 kolej膮 rzeczy, sta艂 si臋 cz艂owiekiem niezb臋dnym przy wszelkich zakupach i transakcjach, przy podziale zdobyczy i jej zbywaniu, przy targach o cz臋艣膰 nale偶n膮 skarbowi oraz przy zaspokajaniu osobistych ubocznych 偶膮da艅 tych, co stali na stra偶y interes贸w kr贸lowej.
Salomon White umia艂 oceni膰 ich obu: porywczego i nieustraszonego kapitana, kt贸ry okaza艂 si臋 r贸wnie bieg艂ym 偶eglarzem, jak znakomitym dow贸dc膮 w czasie walk na morzu, i rozwa偶nego, przebieg艂ego porucznika, kt贸ry potrafi艂 niemal podwoi膰 zyski obu okr臋t贸w, nie zapominaj膮c zreszt膮 o w艂asnych.
White by艂 do艣wiadczonym szyprem i cz艂owiekiem bardzo odwa偶nym, a zarazem bardzo religijnym. Mniema艂, 偶e Opatrzno艣膰 powo艂a艂a go do wyci臋cia w pie艅, wystrzelania lub zatopienia jak najwi臋kszej liczby „papist贸w", a przede wszystkim Hiszpan贸w. Poczytywa艂 to sobie za obowi膮zek wobec Boga, za najpewniejsz膮 drog臋 zbawienia. Nie gardzi艂 jednak z艂otem. Przeciwnie: w艣r贸d doczesnych marno艣ci tylko ono budzi艂o jego szacunek i po偶膮danie.
Dlatego sprzymierzy艂 si臋 z tymi dwoma; dlatego wkr贸tce zrezygnowa艂 z roli opiekuna m艂odego szypra i sta艂 si臋 jego towarzyszem, ulegaj膮c mu zreszl膮 we wszystkim, co si臋 tyczy艂o taktycznej strony wsp贸lnych wypraw korsarskich. Dlatego wreszcie zawar艂 cich膮 sp贸艂k臋 z Schultzem — sp贸艂k臋, z kt贸rej mia艂 wcale poka藕ne uboczne dochody.
Tak oto we trzech uzupe艂niali si臋 nawzajem: chciwy, fanatyczny purylanin Salomon White, romantyczny i nieostraszony niedowiarek, syn znachorki i wnuk czarownicy Jan Kuna, zwany Martenem, oraz nabo偶ny katolik, marzyciel i zarazem cz艂owiek praktyczny, Henryk Schultz, niegdy艣 biedak, sierota na 艂asce stryja, dzi艣 posiadacz maj膮tku, kt贸ry pragn膮艂 podwoi膰. Sko艅czywszy odmawia膰 pacierz wieczorny, Salomon White wyci膮gn膮艂 si臋 na twardej koi, po czym si臋gn膮艂 po Bibli臋. Otworzy艂 j膮 na chybi艂 trafi艂 i przy migotliwym blasku 艣wiecy zacz膮艂 czyta膰 od 艣rodka rozdzia艂u XIX Ksi膮g Czwartych Kr贸lewskich.
„Przeto偶 to m贸wi Pan o kr贸lu Assyryjskim: Nie wnijdzie do tego miasta ani wystrzeli na nie strza艂y, ani go ostrzyma tarcza, ani obtocz膮 go sza艅ce.
Drog膮, kt贸r膮 przyszed艂, wr贸ci si臋, a do tego miasta nie wnijdzie, m贸wi Pan".
Pomy艣la艂 zn贸w o Belmoncie. Zjawienie si臋 tego cz艂owieka zaniepokoi艂o go od pierwszej chwili. I jak偶e pr臋dko okaza艂o si臋, 偶e to przeczucie by艂o trafne!
Belmont by艂 niebezpieczny; jego przenikliwo艣膰 i czelno艣膰 zaskoczy艂y nie tylko White'a, lecz tak偶e Schultza. Obaj wpadli w pu艂apk臋, kt贸r膮 na nich zastawi艂. Nale偶a艂o pozby膰 si臋 go za wszelk膮 cen臋. Ale jak? Whlte my艣la艂 o tym prawie nieustannie, lecz dot膮d nie znalaz艂 odpowiedzi na to dr臋cz膮ce pytanie. Teraz wyda艂o mu si臋, 偶e natrafi艂 na wskaz贸wk臋 Opatrzno艣ci: to co w Starym Testamencie dotyczy艂o w艂adcy Asyrii, w chwili obecnej mog艂o odnosi膰 si臋 do tego intruza. Pragn膮艂 uwierzy膰, 偶e tak jest istotnie. B贸g chcia艂 go pocieszy膰, natchn膮膰 otuch膮. Czyta艂 dalej:
„I obroni臋 to miasto, i zachowam je dla mnie i dla Dawida, s艂ugi mego".
Czy偶 to nie brzmia艂o jak przepowiednia? Je艣li pod osob膮 Sennacheryba mo偶na si臋 by艂o domy艣la膰 Belmonta, to Dawidem m贸g艂 by膰 tylko on sam, White, s艂uga bo偶y.
„Sta艂o si臋 tedy onej nocy, przyszed艂 Anio艂 Pa艅ski i pobi艂 w oboziech Assyryjskich osiem tysi臋cy i czterysta. A wstawszy po ranu, ujrza艂 kr贸l Sennacheryb wszystkie cia艂a umar艂ych i odjecha艂.
I wr贸ci艂 si臋, i mieszka艂 w Niniwie".
Osiem tysi臋cy czterysta — powt贸rzy艂 w my艣li White. Czego mo偶e dotyczy膰 ta liczba?
Nagle przypomnia艂 sobie, 偶e na tak膮 w艂a艣nie sum臋 gwinei Belmont oblicza艂 uboczny zysk ze sprzeda偶y koszenil To by艂o zdumiewaj膮ce! Zapragn膮艂 zg艂臋bi膰 do ko艅ca wyroki boskie, kt贸re zawis艂y nad kawalerem de Belmont.
„A gdy si臋 k艂ania艂 w ko艣ciele Nezroch Bogu swemu. Adramelech i Sarasar, synowie jego, zabili go mieczem i uciekli do ziemi Arme艅skiej. I kr贸lowa艂 Asarhaddom miasto niego".
A wi臋c zginie! Zginie, cho膰 Pan powstrzyma艂 moj膮 r臋k臋 gdy chcia艂em go zabi膰 — pomy艣la艂 White, zapominaj膮c, 偶e to raczej pistolet Belmonta powstrzyma艂 go od pchni臋cia sztyletem.
Dozna艂 niejakiej ulgi w swym strapieniu. B贸g nie opu艣cj艂by go przecie偶 tak nagle i bez 偶adnego powodu. B贸g czuwa艂 nad nim i kierowa艂 jego krokami. By膰 mo偶e chcia艂 go do艣wiadczy膰, lecz oto ju偶 go pociesza艂, pozwalaj膮c mu wejrze膰 w przysz艂e losy tego przyb艂臋dy, kt贸rego on, Salomon White, tak- si臋 obawia艂.
Gor膮cy powiew wiatru wpad艂 do kajuty przez uchylone okno i zachwia艂 p艂omieniem 艣wiecy. Z oddali dochodzi艂y 艣piewy i okrzyki pijanej za艂ogi „Zephyra".
White zmarszczy艂 brwi. Jego w艂asna za艂oga na morzu pija艂a tylko wod臋, lecz z艂y przyk艂ad dzia艂a艂. Niekt贸rzy z m艂odszych marynarzy zazdro艣cili tamtym, wiedzia艂 o tym. Gdyby ich nie trzyma艂 kr贸tko, B贸g wie do czego by dosz艂o na jego okr臋cie.
Ale podczas postoj贸w w portach nie m贸g艂 zapobiec hulankom i rozpu艣cie. Tylko nielicznych starszych bosman贸w z „Ibexa" spotyka艂 w ko艣ciele na nabo偶e艅stwach; m艂odzie偶 zabawia艂a si臋 w gospodach i szynkach, a nocowa艂a w lupa-narach pospo艂u z marynarzami Martena, kt贸rego to bynajmniej nie gorszy艂o.
Gdybym si臋 z nim nie sprzymierzy艂, nie grz臋藕liby w grzechu — pomy艣la艂.
Lecz wiedzia艂 dobrze, jakie korzy艣ci zawdzi臋cza temu przymierzu. W owym czasie, gdy przed trzema laty pewnego jesiennego ranka wyp艂yn膮艂 z zatoki Herne i min膮wszy przyl膮dek North Foreland wmiesza艂 si臋 do bitwy toczonej przez „Zephyra" przeciwko trzem okr臋tom hiszpa艅skim, nie przypuszcza艂 nawet, 偶e jest to punkt zwrotny w jego losach. Rok Pa艅ski 1577 przyni贸s艂 mu same niepowodzenia, a utrzymanie „Ibexa" w stanie zdatnym do 偶eglugi poch艂ania艂o wszystkie dochody. Musia艂 sam dba膰 o ten okr臋t (kt贸ry tylko w dwudziestej cz臋艣ci stanowi艂 jego w艂asno艣膰), tak bowiem brzmia艂a umowa, kt贸r膮 podpisa艂 z pozosta艂ymi armatorami. Nie m贸g艂 si臋 z niej wycofa膰, bo z czeg贸偶 by 偶y艂, maj膮c na utrzymaniu 偶on臋 i siedmioro dzieci? Posiada艂 wprawdzie niewielki kapita艂, niespe艂na dwie艣cie funt贸w, umieszczony w sp贸艂ce handlowej, kt贸ra p艂aci艂a mu cztery procent rocznie, lecz to nie wystarczy艂oby na op臋dzenie nawet najskromniejszych potrzeb ca艂ej rodziny. „lbex" za艣 wymaga艂 remontu, kapitalnego remontu.
W tych okoliczno艣ciach przed Salomonem White'em raz po raz stawa艂o widmo ruiny, perspektywa utraty wszelkich dochod贸w i konieczno艣膰 naruszenia owych dwustu funt贸w.
Tego obawia艂 si臋 najbardziej. Maj膮c lat pi臋膰dziesi膮t cztery naruszy膰 kapita艂? By艂oby to chyba najwi臋kszym grzechem; wi臋kszym ni偶 krzywoprzysi臋stwo; wi臋kszym ni偶 kradzie偶; wi臋kszym ni偶 cudzo艂贸stwo! Takim pokusom mo偶na si臋 przecie偶 oprze膰. Je艣li czytuje si臋 regularnie, co dnia Bibli臋 i je艣li cz艂owiek czuwa nad sob膮, aby nie straci膰 g艂owy w chwilach podniecenia, mo偶na ich w og贸le unikn膮膰. Ale czerpa膰 z od艂o偶onych oszcz臋dno艣ci i uszczupla膰 kapita艂, to co innego.
White wiedzia艂, 偶e takie rzeczy zdarzaj膮 si臋. Zdarzaj膮 si臋 nawet najszanowniejszym ludziom. Jak potajemne na艂ogowe pija艅stwo. Rodziny rozpada艂y si臋, zrywano wi臋zy ma艂偶e艅skie, nara偶ano si臋 na wstyd wobec s膮siad贸w, a wszystko z powodu naruszenia kapita艂u.
I oto w艂a艣nie wtedy, na samym skraju tej katastrofy, B贸g zes艂a艂 mu Jana Martena wraz z ,,Zephyrem". Od czasu pierwszej wsp贸lnej wyprawy z m艂odym szyprem szcz臋艣cie zacz臋艂o sprzyja膰 im obu: 艂adunki z hiszpa艅skich statk贸w i karawel, kt贸re kolejno zdobyli, nie tylko pokry艂y dawniejsze straty, lecz uczyni艂y Salomona White cz艂owiekiem zamo偶nym. Je艣li za艣 chodzi o sprawy niematerialne, to wszak dla dobra wiary i czysto艣ci religii uczyni艂 przez ten i czas wi臋cej ni偶 kiedykolwiek przedtem. I on sam, i jego marynarze. Ufa艂, 偶e zas艂ugi na morzu z nawi膮zk膮 wyr贸wnaj膮 przed Panem ci臋偶ar grzesznych wybryk贸w za艂ogi „Ibexa" na l膮dzie, bo wszak ka偶dy z tych ludzi okupywa艂 swe grzechy przelan膮 krwi膮 Hiszpan贸w, a je艣li gin膮艂, to w walce przeciw „papistom", zapewniaj膮c sobie tym samym zbawienie. W sumie zatem bilans si臋 zgadza艂, a nawet kredyt przewy偶sza艂 debet. Opatrzno艣膰 musia艂a bra膰 to pod uwag臋 w swych s膮dach.
Pokrzepiony tymi my艣lami oraz nadziej膮 na rych艂膮 艣mier膰 kawalera de Belmont, Salomon White, szyper „Ibexa", zdmuchn膮艂 p艂omie艅 艣wiecy, prze偶egna艂 si臋 w ciemno艣ci i odwr贸ciwszy si臋 na bok zasn膮艂 snem cz艂owieka sprawiedliwego.
Jan Marten nie spa艂 i nie oddawa艂 si臋 ani marzeniom, ani wspomnieniom, ani 偶adnym rozwa偶aniom, poniewa偶 poch艂ania艂a go hazardowa gra w ko艣ci z kawalerem de Belmont.
Zacz臋艂o si臋 od tego, 偶e Marten wr贸ciwszy od swych marynarzy do kajuty, gdzie zostawi艂 trzech wsp贸艂biesiadnik贸w, zauwa偶y艂 w r臋ku Belmonta pi臋kny pistolet oprawny w ko艣膰 s艂oniow膮 i srebro. Nie przysz艂o mu do g艂owy, 偶e ta bro艅 odegra艂a w czasie jego kr贸tkiej nieobecno艣ci jak膮艣 rol臋 w zwi膮zku z poprzedni膮 rozmow膮 o cenie koszenili.
Zda艂o mu si臋, 偶e White i Schultz po prostu zapragn臋li obejrze膰 to cackco i 偶e przed chwil膮 zwr贸cili je w艂a艣cicielowi. Sam tak偶e chcia艂 mu si臋 przyjrze膰, lecz poniewa偶 Belmont tymczasem zatkn膮艂 ju偶 pistolet za pas, a Schultz powr贸ci艂 do omawiania szczeg贸艂贸w podr贸偶y powrotnej, od艂o偶y艂 to na p贸藕niej. Dopiero gdy White z Henrykiem po sko艅czonej naradzie wsiedli do oczekuj膮cej ich szalupy, Marten zostawszy sam na sam z nowym porucznikiem „Zephyra" przypomnia艂 sobie o jego pistolecie.
— Podoba wam si臋? — spyta艂 kawaler de Belmont, wyci膮gaj膮c ku niemu rze藕bion膮 r臋koje艣膰.
Marten odwi贸d艂 i opu艣ci艂 kurek, spr贸bowa艂 chwytu, z艂o偶y艂 si臋 jak do strza艂u.
— Pi臋kna sztuka — mrukn膮艂 z uznaniem.
Wsta艂, wzi膮艂 ze sto艂u jedn膮 z p艂on膮cych 艣wiec, postawi艂 j膮 w otwartym oknie po nawietrznej stronie kajuty, po czym odszed艂 ku przeciwleg艂ej 艣cianie i odwr贸ciwszy si臋 strzeli艂, prawie nie mierz膮c. P艂omie艅 艣wiecy znik艂, a jednocze艣nie za 艣cian膮 rozleg艂 si臋 st艂umiony okrzyk.
Belmont roze艣mia艂 si臋.
— Zapominacie o s膮siadkach — powiedzia艂.
— Rzeczywi艣cie — mrukn膮艂 Marten, nieco zmieszany.
Nas艂uchiwa艂 przez chwil臋, poniewa偶 jednak po drugiej stronie kasztelu panowa艂a zupe艂na cisza, wr贸ci艂 na swoje miejsce przy stole.
— Pi臋kna sztuka — powt贸rzy艂 wa偶膮c pistolet w d艂oni.
— Pi臋kny strza艂 — rzek艂 Belmont. — Zatrzymajcie ten drobiazg, je艣li si臋 wam podoba. To jedyna moja w艂asno艣膰, jak膮 odzyska艂em na „Castro Verde".
Lecz Marten wzdraga艂 si臋 przed przyj臋ciem takiego podarunku.
— Gdyby艣cie go chcieli sprzeda膰, to co innego.- Belmont przecz膮co potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
— Sprzeda膰? Nie. Ale mo偶emy zagra膰, je艣li macie ochot臋.
Wyj膮艂 z kieszeni pi臋膰 kostek rze藕bionych w czarnym hebanie i wsypa艂 je do kubka.
— Zgoda — powiedzia艂 Marten. — Stawiam trzy dukaty. Gramy tylko o ilo艣膰 punkt贸w.
Belmont potrz膮sn膮艂 kubkiem i wyrzuci艂 ko艣ci na st贸艂. Mia艂 trzy sz贸stki i dwie jedynki. Marten zgarn膮艂 je do kubka i odwr贸ci艂 do g贸ry dnem. Przegra艂: zabrak艂o mu dw贸ch punkt贸w. Zn贸w wyj膮艂 trzy sztuki z艂ota i zn贸w przegra艂. A potem jeszcze raz i jeszcze.
— Drogo was b臋dzie kosztowa艂 ten pistolet — zauwa偶y艂 Belmont. — Zagrajmy o wszystko razem: dwana艣cie dukat贸w i pistolet przeciwko pi臋tnastu dukatom.
— Dobrze — odrzek艂 Marten i przegra艂 znowu.
Tym razem musia艂 wsta膰, aby wyj膮膰 ze schowka wi臋kszy zapas z艂ota. Ale szcz臋艣cie nadal mu nie dopisywa艂o. Przed Belmontem le偶a艂 ma艂y wzg贸rek dukat贸w obok pistoletu, kt贸ry jak gdyby przyci膮ga艂 je do siebie. Dopiero za si贸dmym razem szcz臋艣cie odwr贸ci艂o si臋 od Belmonta, lecz w艂a艣nie wtedy Marten postawi艂 tylko trzy dukaty.
— Z艂oto czy pistolet? — zapyta艂 Belmont.
— Gra艂em o pistolet — odrzek艂 Marten. — Nie zale偶y mi na przegranej.
Belmont poda艂 mu bro艅, a Marten po艂o偶y艂 j膮 przy swoim do po艂owy opr贸偶nionym mieszku.
— Chcecie gra膰 jeszcze? — zapyta艂 Belmont potrz膮sn膮艂 kubkiem.
— Z przyjemno艣ci膮. Ale teraz mo偶emy gra膰 zwyczajnie, na dwa rzuty.
— Z prawem podwojenia stawki — doda艂 Marten, k艂ad膮c na stole trzy dukaty.
Belmont poda艂 mu kubek z ko艣膰mi i nala艂 sobie wina;
— Wygrali艣cie — zaczynacie.
Marten mia艂 dwie pi膮tki, dwie tr贸jki i sz贸stk臋; postanowi艂 gra膰 ostro偶nie i nie doda艂 nic. Belmont wyrzuci艂 dwie sz贸stki, pi膮tk臋, dw贸jk臋 i jedynk臋 i tak偶e nie podni贸s艂 stawki.
Przy drugim rzucie Marten u偶y艂 trzech kostek pozostawiaj膮c par臋 pi膮tek. Przyby艂a mu jeszcze jedna pi膮tka oraz dwie jedynki. Natomiast Belmont w rzucie trzema kostkami nie zyska艂 nic i przegra艂.
Za to w nast臋pnej rozgrywce, maj膮c zaledwie par臋 tr贸jek, podwoi艂 stawk臋 i wyrzuciwszy jeszcze dwie tr贸jki wygra艂 przeciw trzem sz贸stkom Martena.
Pili i grali dalej, a偶 do 艣witu. Dopiero ruch na pok艂adzie i g艂o艣ny okrzyk Henryka Schultza, kt贸ry obwo艂a艂 „Zephyra" mijaj膮c go na „Castro Yerde" pod wszystkimi 偶aglami, uprzytomni艂 im, 偶e noc min臋艂a i 偶e czas ruszy膰 w drog臋. Wtedy tak偶e Marten u艣wiadomi艂 sobie, 偶e przegra艂 wi臋cej ni偶 po艂ow臋 posiadanej got贸wki. Istotnie pistolet kawalera de Belmont kosztowa艂 go bardzo drogo...
Senora Francesca de Vizella zaszczyci艂a Jana Martena kr贸tk膮 rozmow膮. Nie przest膮pi艂a progu jego kajuty, lecz pos艂a艂a tam swoj膮 pokoj贸wk臋 z pro艣b膮, aby su merced commandanto de salteadores zechcia艂 przyj艣膰 na chwil臋 do niej.
Martena roz艣mieszy艂 贸w tytu艂, wynaleziony zapewne przez dziewczyn臋. Domy艣la艂 si臋, 偶e jej pani nazywa艂a go po prostu picarem lub w najlepszym razie m贸wi艂a o nim jefe de partida, co jednak wyda艂o si臋 艂adniutkiej morenicie zbyt ra偶膮ce.
Zanim zastosowa艂 si臋 do 偶yczenia senory de Vizella, zapragn膮艂 okaza膰 sympati臋 cameri艣cie, kt贸ra patrzy艂a w niego jak w t臋cz臋. Nie ufaj膮c jednak swemu szczup艂emu zasobowi s艂贸w hiszpa艅skich, zdatnych do tego celu, wyrazi艂 to w spos贸b o wiele prostszy przez wyci艣ni臋cie gor膮cego poca艂unku na jej pe艂nych, czerwonych ustach, przy czym przekona艂 si臋, 偶e obra艂 w艂a艣ciw膮 drog臋 i zosta艂 zrozumiany.
Senora Francesca przyj臋艂a go stoj膮c na 艣rodku swej kajuty, wsparta obu d艂o艅mi o por臋cz fotela, kt贸ry stwarza艂 rodzaj obronnej przegrody mi臋dzy ni膮 a korsarzem. By艂a wynios艂a i ch艂odna. Uskar偶a艂a si臋 na ha艂asy, krzyki i strza艂y, kt贸re nie pozwoli艂y jej zasn膮膰. 呕膮da艂a widzenia si臋 z ojcem, o kt贸rego los i stan zdrowia niepokoi艂a si臋 bardzo. Wreszcie o艣wiadczy艂a, 偶e j膮 okradziono: w calabozo, do kt贸rego zosta艂a wtr膮cona, brakowa艂o dw贸ch kufr贸w z jej osobist膮 garderob膮 i bielizn膮.- Chcia艂a je odzyska膰, i to natychmiast; musia艂a si臋 przebra膰.
Marten wys艂ucha艂 tych skarg i 偶膮da艅 w milczeniu. Patrzy艂 na jej smuk艂膮 posta膰 do po艂owy zas艂oni臋t膮 przez oparcie fotela i na pi臋kn膮 twarz o delikatnych rysach zastyg艂ych w wyrazie ura偶onej dumy. Szuka艂 spojrzenia jej oczu i usi艂owa艂 zajrze膰 w ich czarn膮 g艂臋bi臋, jakby si臋 spodziewa艂, 偶e dostrze偶e tam co艣 jeszcze pr贸cz gniewnej pogardy.
I oto gdy sko艅czy艂a m贸wi膰, a on milcza艂 nadal, spojrzenia ich spotka艂y si臋 na chwil臋 i Martenowi wyda艂o si臋, 偶e w tych ciemnych 藕renicach zamigota艂y iskierki u艣miechu. Na twarz donii Franceski sp艂yn膮艂 rumieniec, a jej usta poruszy艂y si臋 lekko.
Ta zmiana wyrazu trwa艂a zaledwie sekund臋, lecz w ci膮gu owej sekundy Marten u艣wiadomi艂 sobie, jak bardzo pani de Vizella przypomina mu Elz臋 Lengen, i nagle fala wspomnie艅 unios艂a go w przesz艂o艣膰.
Obieca艂, 偶e wieczorem sprowadzi owe kufry i umo偶liwi jej rozmow臋 z don Juanem de Tolosa, jednak tylko na odleg艂o艣膰, jak膮 musi zachowa膰 mi臋dzy obu okr臋tami na pe艂nym morzu nawet podczas ich chwilowego postoju, po czym odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂, aby ukry膰 wzruszenie.
Elza Lengen, pierwsza jego kochanka... W艂a艣ciwie — przelotna mi艂ostka, jakby nale偶a艂o okre艣li膰 ten kr贸tki zwi膮zek, b臋d膮c bardziej dojrza艂ym. Lecz Jan Kuna, p贸藕niej przezwany Martenem, mia艂 w贸wczas lat siedemna艣cie.
Pozna艂 j膮 w Antwerpii, dok膮d ojciec wys艂a艂 go po odbi贸r kwadrantu zam贸wionego u znanego mechanika i zegarmistrza, Coraelisa, kt贸ry przez kilka lat by艂 wsp贸艂pracownikiem samego Tycho Brahe. Lecz gdy Jan Kuna zg艂osi艂 si臋 w jego warsztacie, okaza艂o si臋, 偶e Corne艂is wyjecha艂 na kilka dni do Gandawy i 偶e trzeba b臋dzie zaczeka膰 na jego powr贸t.
Jan nie mia艂 nic przeciw tej zw艂oce. Zamieszka艂 w pobliskiej gospodzie „In den Reghen-boogh" — „Pod T臋cz膮" — i tam w艂a艣nie ujrza艂 po raz pierwszy Elz臋, gdy roznosi艂a koeckebakken, nale艣niki z pszennej m膮ki, i podawa艂a go艣ciom bruinbier lub clauwert. Mia艂a rude w艂osy, l艣ni膮ce jak wypolerowana mied藕, i czarne oczy, w艂a艣nie takie jak senora Francesca de Vizella. I pe艂ne dumne usta, jak tamta. I podobny u艣miech, zar贸wno wtedy, gdy drwi艂a z jego zalot贸w, jak w贸wczas, gdy mu powiedzia艂a, 偶e jest jej mi艂y...
Z pocz膮tku czu艂 si臋 troch臋 onie艣mielony „In den Reghenboogh". By艂a to jedna z lepszych gosp贸d w.mie艣cie, z du偶膮 izb膮 jadaln膮 i olbrzymim szynkwasem, za kt贸rym kr贸lowa艂a t臋ga, rumiana ober偶ystka. W dwu s膮siednich alkierzach przyjmowano znamienitszych go艣ci. Na pi臋trze i na poddaszu znajdowa艂y si臋 izby go艣cinne, a w przyleg艂ych oficynach — stajnie i mieszkania s艂u偶by. Zatrzymywali si臋 tu bogaci kupcy i nawet wielcy panowie, kt贸rych pojazdy sta艂y na obszernym podw贸rcu, w ober偶y za艣 bywali powa偶ni mieszczanie, zamo偶ni rzemie艣lnicy i ha艂a艣liwi, pewni siebie oficerowie hiszpa艅skiego garnizonu.
Jan Kuna usiad艂 w k膮cie pod piecem i czeka艂 cierpliwie, a偶 go obs艂u偶膮. Ale dziewczyna zdawa艂a si臋 nie dostrzega膰 go wcale, jakkolwiek dawa艂 jej znaki, 偶eby do niego podesz艂a. Wreszcie, gdy mija艂a go po raz trzeci z dzbanem piwa w jednej r臋ce i p贸艂miskiem dymi膮cych kie艂bas w drugiej, zagrodzi艂 jej drog臋.
— Jestem g艂odny i spragniony — powiedzia艂 zagl膮daj膮c jej w oczy. — Zjad艂bym ci臋 razem z t膮 kie艂bas膮, 艣licznotko.
— Doprawdy? — zdziwi艂a si臋. — Nie wygl膮dasz na ludo偶erc臋.
— Je偶eli mi podasz dobbelkuyt i porcj臋 gor膮cej szynki, zostawi臋 ci臋 przy 偶yciu.
— Zaczekaj; mo偶liwe, 偶e si臋 to da zrobi膰 — odrzek艂a.
Po chwili przynios艂a mu, czego 偶膮da艂.
— Czy wiesz, 偶e jeste艣 bardzo 艂adna? — zagadn膮艂 j膮, podczas gdy nalewa艂a mu piwo do cynowego kubka.
Spojrza艂a na niego z g贸ry, mru偶膮c oczy.
— Nie, nie wiem. Jeszcze nikt pr贸cz ciebie nie m贸wi艂 mi o tym.
— Jak ci na imi臋? — zapyta艂 nie zra偶ony t膮 ironi膮.
— Oh, mo偶esz mnie nazywa膰 Mari膮 Stuart, je偶eli ci to dogadza.
— Kiedy mia艂aby艣 woln膮 chwil臋 dla mnie? — bada艂 dalej.
— Nigdy. Pracuj臋 bez przerwy; ca艂y dzie艅 i ca艂膮 noc — dwadzie艣cia pi臋膰 godzin na dob臋.
— Widzia艂em nad Skald膮 namiot cyrkowy; nie mia艂aby艣 ochoty p贸j艣膰 tam ze mn膮?
— Mia艂abym, ale nie z tob膮.
— Masz narzeczonego?
— Czterech.
Nie m贸g艂 si臋 z ni膮 dogada膰: kpi艂a sobie z niego. Gdy zjad艂 i zap艂aci艂 dodaj膮c suty napiwek, nawet mu nie podzi臋kowa艂a.
— Przyjd臋 wieczorem — powiedzia艂 odchodz膮c. — Mo偶e b臋dziesz w lepszym humorze.
— Nie 艣piesz si臋 za bardzo — rzuci艂a za nim.
Istotnie, nie mia艂 si臋 po co 艣pieszy膰: wieczorem by艂a niemal r贸wnie szorstka i nieprzyst臋pna Jak w po艂udnie. Niemal, ale przecie偶 raz czy mo偶e nawet dwa razy pochwyci艂 jej chmurne spojrzenie, w艂a艣nie wtedy, kiedy si臋 tego najmniej spodziewa艂: kiedy obs艂ugiwa艂a innych go艣ci, pod przeciwleg艂膮 艣cian膮. A wi臋c wzbudzi艂 w niej niejakie zainteresowanie.
Nazajutrz by艂 czwartek, dzie艅 targowy ,no i nie maj膮c innego zaj臋cia, poszed艂 na rynek. W艂贸czy艂 sie pomi臋dzy wozami i straganami, gdy nagle spostrzeg艂 Elz臋. (Wiedzia艂 ju偶, 偶e ma na imi臋 Elza; tak j膮 nazywa艂a t臋ga baesina siedz膮ca za szynkwasem.)
A wi臋c zobaczy艂 Elz臋 targuj膮c膮 si臋 zawzi臋cie o szylkre-towy, okuty srebrem grzebyk do upinania w艂os贸w. Zacz膮艂 si臋 ku niej przepycha膰 w t艂umie, lecz zanim dotar艂 na miejsce ju偶 stamt膮d odesz艂a, pozostawiaj膮c grzebyk w r臋kach zawiedzionego przekupnia. Jan z gor膮czkowym po艣piechem nieomal wyrwa艂 mu go z gar艣ci, bez targu zap艂aci艂 偶膮dan膮 cen臋 i roztr膮caj膮c gromad臋 gapi贸w pod膮偶y艂 za dziewczyn膮, kt贸ra tymczasem znik艂a mu z oczu.
Nie m贸g艂 jej odnale藕膰 i wreszcie zniech臋cony wrocd do gospody. Lecz i tu czeka艂 go zaw贸d: nielicznych go艣ci, kt贸rzy popijali piwo, obs艂ugiwa艂a puco艂owata pomywaczka z kuchni.
Zapyta艂 o Elz臋 i dowiedzia艂 si臋, 偶e dzi艣 jeszcze jej tu nie by艂o. Jest albo w mie艣cie, albo w swojej stancji.
— A gdzie mieszka? — spyta艂.
Dziewczyna spojrza艂a na niego podejrzliwie.
— Jak to gdzie? Tutaj, w oficynie — wskaza艂a mu niski budynek przylegaj膮cy do stajni. Mieszka u bosa.Toprzecie偶 jego krewniaczka.
Kuna podzi臋kowa艂 i wyszed艂 na podw贸rzec zat艂oczony pojazdami i podwodami, z kt贸rych wyprz臋gm臋to konie. Nie wiedzia艂, co ma robi膰 z czasem. Zajrza艂 do wn臋trza kilku okazalszych powoz贸w, sp艂oszy艂 kota drzemi膮cego na wy艣cie艂anym siedzeniu jakiej艣 wielkiej landary i wreszcie przysiad艂 na wyst臋pie muru przy bramie wjazdowej.
Przysz艂o mu na my艣l, 偶e m贸g艂by zajrze膰 do warsztatu Gornelisa, gdy zn贸w zobaczy艂 Elz臋. Wraca艂a do domu!
Skin臋艂a g艂ow膮 w odpowiedzi na jego powitanie i chcia艂a go min膮膰, ale zast膮pi艂 jej drog臋.
— Kupi艂a艣 inny grzebie艅, Elzo? — zapyta艂.
Spojrza艂a na niego zdziwiona, zmarszczy艂a brwi.
— Szpiegowa艂e艣 mnie — powiedzia艂a. — Niewiele ci z tego przyjdzie.
— Nie szpiegowa艂em ci臋 wcale — odrzek艂. — Po c贸偶 mia艂bym ci臋 szpiegowa膰?
— Po to ci臋 tu przys艂ali.
Wzruszy艂 ramionami.
— Na razie kupi艂em dla ciebie ten grzebyk — o艣wiadczy艂 wyjmuj膮c go z zanadrza.
Odruchowo wyci膮gn臋艂a r臋k臋, ale cofn臋艂a j膮 zaraz. Spojrza艂a mu w oczy, a gdy si臋 u艣miechn膮艂, usta jej drgn臋艂y lekko, jakby mimo woli mia艂y u艣miechn膮膰 si臋 tak偶e.
— Bardzo 艂adny — powiedzia艂 Jan. — B臋dzie ci w nim do twarzy.
Zr臋cznie wpi膮艂 grzebie艅 w jej w艂osy, zanim zd膮偶y艂a si臋 cofn膮膰.
— Sp贸jrz — poci膮gn膮艂 j膮 ku drzwiom lakierowanej karocy. — Tu jest lustro.
Otworzy艂 drzwi i uni贸s艂 j膮 w g贸r臋, aby mog艂a si臋 przejrze膰.
By艂a tak zaskoczona, 偶e nawet nie protestowa艂a, a ujrzawszy swe odbicie w ma艂ym owalnym zwierciadle, nie mog艂a si臋 na niego gniewa膰. Tak bardzo chcia艂a mie膰 ten grzebie艅!
— Prosz臋 mnie pu艣ci膰 — powiedzia艂a w ko艅cu, zarumieniona i zmieszana.
Jan, czyni膮c zado艣膰 temu 偶yczeniu, postawi艂 j膮 ostro偶nie na wysokim stopniu powozu; ona za艣, opieraj膮c si臋 na jego ramieniu, wyj臋艂a grzebie艅 z w艂os贸w i obraca艂a go w palcach. na wszystkie strony, a potem, ulegaj膮c pokusie, wpi臋艂a go znowu i zn贸w spojrza艂a w lustro.
Wreszcie jednak przemog艂a si臋 i zeskoczy艂a na ziemi臋, po czym Jan Kuna dowiedzia艂 si臋, 偶e wprawdzie jego upominek zosta艂 przyj臋ty, lecz 偶e nie powinien oczekiwa膰 w za mian 偶adnych dowod贸w wdzi臋czno艣ci, a szczeg贸lnie 偶adnych informacji o obywatelach Antwerpii odwiedzaj膮cych gospod臋, i ober偶臋 „In den Reghenboogh".
To ostatnie zastrze偶enie wyda艂o mu si臋 dziwaczne i 艣mieszne. Odrzek艂, 偶e obywatele Antwerpii nic a nic go nie obchodz膮 z wyj膮tkiem mistrza Fryderyka Cornelisa, kt贸ry w艂a艣ni wyjecha艂 do Gandawy. Co si臋 za艣 tyczy obywatelek, to inte resuje go wy艂膮cznie Elza, i to w stopniu o wiele wi臋kszy ni偶 Corne艂is, na kt贸rego powr贸t czeka. Wyg艂osiwszy taki credo, chcia艂 je poprze膰 poca艂unkiem, ale Elza mu si臋 wy mkn臋艂a.
— Czy naprawd臋 znasz mistrza Cornelisa? — zapyta艂a.
Powiedzia艂 jej, w jakim celu przyjecha艂 do Antwerpii, a po kr贸tkim wahaniu wspomnia艂 te偶, w czyjej s艂u偶bie pozostaje „Zephyr".
— Ach, wi臋c to tak! — wykrzykn臋艂a. — A ja my艣la艂am... — rozejrza艂a si臋 doko艂a. — W Antwerpii jest pe艂no hiszpa艅skich szpieg贸w — powiedzia艂a szeptem. — Kr臋c膮 I si臋 tak偶e u nas „Pod T臋cz膮"...
— A ty wzi臋艂a艣 mnie za jednego z nich — doko艅czy艂 艣miej膮c si臋. — Nie przypuszcza艂bym nigdy, 偶e wygl膮dam na szpiega. Musisz mnie przeprosi膰 za to pos膮dzenie.
Tym razem uleg艂a i poca艂owa艂a go w policzek, ale to mu wcale nie wystarczy艂o: chcia艂 jeszcze. I otrzyma艂.
W sobot臋 mia艂a dzie艅 wolny od pracy, wi臋c po po艂udniu poszli razem na podmiejskie b艂onia nad Skald臋, gdzie wielki w臋drowny cyrk rozbi艂 swoje namioty. Zwiedzili mena偶eri臋, cz臋stowali marchwi膮 wielb艂膮dy, zebry i s艂onia, a potem przygl膮dali si臋 popisom cyrkowc贸w i linoskoczk贸w, wolty偶erkom, koniom skacz膮cym przez obr臋cze i klownom, kt贸rzy na艣ladowali te sztuki ok艂adaj膮c si臋 wzajem po um膮czonych twarzach.
Gdy wraz z t艂umem innych widz贸w opuszczali namiot pachn膮cy ko艅skim nawozem i wyziewami nagromadzonych tam zwierz膮t, sypa艂 艣nieg, a mrok sta艂 si臋 tak g臋sty, 偶e nie by艂o wida膰 drogi. Zostali wi臋c nieco w tyle i szli za tymi, kt贸rzy byli do艣膰 przezorni, aby zabra膰 z sob膮 ma艂e stajenne latarnie.
Rozbawiony t艂um w艣r贸d weso艂ych okrzyk贸w i 艣miech贸w wolno posuwa艂 si臋 naprz贸d ku mostowi przerzuconemu nad fos膮 okalaj膮c膮 miasto. By艂o jeszcze do艣膰 czasu do zamkni臋cia bram miejskich, wi臋c nikt si臋 zbytnio nie 艣pieszy艂, a obfity 艣nieg, niezwyk艂y w listopadzie, zach臋ca艂 do 偶art贸w: lepiono ze艅 kule i obrzucano si臋 nimi na chybi艂 trafi艂;
Wtem w艣r贸d tej zabawy da艂 si臋 s艂ysze贸 j臋k dzwonu. T艂um zatrzyma艂 si臋, umilk艂. Dzwon bi艂 na alarm, a wkr贸tce przy艂膮czy艂y si臋 do niego inne dzwony: z olbrzymiej wie偶y katedralnej, od Sw. Jakuba, od Sw. Andrzeja i od Sw. Jerzego. Nad miastem za艣, pomi臋dzy Brunnenthor a Konigsthor, zacz臋艂a wstawa膰 czerwona 艂una po偶ar贸w...
Ludzie ruszyli naprz贸d, zacz臋li biec. Podni贸s艂 si臋 gwar, lecz teraz nie by艂 to gwar weso艂y. Trwoga ogarn臋艂a wracaj膮cych mieszczan; niepok贸j o tych, co zostali w domach; obawa o ca艂o艣膰 mienia; l臋k przed nieznanym niebezpiecze艅stwem.
Z daleka, poprzez coraz gwa艂towniejsze bicie dzwon贸w, s艂ycha膰 by艂o zgie艂k, krzyki, strza艂y z muszkiet贸w. Na murach wynios艂ej, czarnej masy cytadeli, wzniesionej przez ksi臋cia Alb臋, b艂膮dzi艂y 艣wiat艂a pochodni, a po chwili rozleg艂 si臋 stamt膮d pojedynczy huk dzia艂a.
Nikt nie m贸g艂 poj膮膰, co si臋 dzieje: czy偶by to mia艂 by膰 niespodziewany atak okr臋t贸w i wojsk Wilhelma Ora艅skiego od strony portu? A mo偶e zamach spiskowc贸w, powstanie przeciw Hiszpanom, jak w Brielle, jak w Rotterdamie i we Vlissingen?
T艂um bieg艂 przed siebie, na prze艂aj ku bramom miejskim, t艂oczy艂 si臋 przy fosie wype艂nionej wod膮, run膮艂 na most i nagle sk艂臋bi艂 si臋, zawy艂, zacz膮艂 ucieka膰 z powrotem w szalonym pop艂ochu, a z wylotu ulicy wypadli w 艣lad za nim hiszpa艅scy 偶o艂nierze r膮bi膮c, siek膮c, k艂uj膮c i strzelaj膮c na o艣lep.
Wrzask przera偶enia zag艂uszy艂 wszystkie inne odg艂osy. Ci, kt贸rzy byli z ty艂u i nie rozumieli, co zasz艂o, napierali naprz贸d; ci, kt贸rych mordowano na mo艣cie, spychali si臋 nawzajem w wod臋, tratowali jedni drugich, padali pod ciosami i od kul 偶o艂dak贸w.
Jan i Elza w艣r贸d tego tumultu zostali odrzuceni w bok, mi臋dzy podmiejskie zabudowania i op艂otki ci膮gn膮ce si臋 wzd艂u偶 fosy a偶 ku stokom wzg贸rza, na kt贸rym wznosi艂a si臋 cytadela. Gdy na mo艣cie zacz臋艂a si臋 masakra, znaczna cz臋艣膰 przera偶onych ludzi rzuci艂a si臋 za nimi, szukaj膮c tam schronienia przed gwi偶d偶膮cymi kulami. Niekt贸rzy pobiegli w g艂膮b kr臋tej, nie brukowanej ulicy, w nadziei, 偶e t膮 drog膮 przedostan膮 si臋 bezpiecznie ku ostatniej bramie, strze偶onej przez barbakan wysuni臋ty poza fos臋 i obsadzony zwykle przez pacho艂k贸w miejskich. Lecz ju偶 po chwili i z tamtej strony pad艂o kilka bliskich strza艂贸w, a potem rozleg艂y si臋 j臋ki rannych i wo艂ania o ratunek. Ludzie biegli z powrotem, potykali si臋, padali i Ju偶 nie wstawali wi臋cej. Nagle na ty艂ach Jakiego艣 domostwa wszcz膮艂 si臋 po偶ar. P艂on臋艂y drewniane szopy czy te偶 stajnie i strychy wype艂nione sianem i s艂om膮, a w blasku p艂omieni ukaza艂y si臋 postacie hiszpa艅skich 偶o艂nierzy, kt贸rzy starali si臋 osaczy膰 t艂um i odci膮膰 mu odwr贸t.
Jan poci膮gn膮艂 Elz臋 w ciasny boczny zau艂ek, kt贸rym spodziewa! si臋 wyj艣膰 na otwarte pole. Ale i tam byli Ju偶 偶o艂nierze. Zapewne w po艣piechu spl膮drowali jaki艣 okazalszy dom, pod kt贸rego oknami wala艂y si臋 wyrzucone poduszki i pierzyny oraz po艂amane sprz臋ty, a teraz — widocznie zawiedzeni lub rozw艣cieczeni oporem mieszka艅c贸w — pod艂o偶yli tam ogie艅, bo z okien bucha艂 dym i raz po raz migota艂y krwawe b艂yski po偶aru.
W chwili gdy Jan i Elza mieli ju偶 min膮膰 贸w dom, w wywa偶onych drzwiach wej艣ciowych ukaza艂o si臋 paru uzbrojonych drab贸w w wysokich ko艂pakach, obcis艂ych kaftanach i pasiastych pludrach. Jeden z nich dostrzeg艂 Elz臋 i chwyci艂 j膮 za r臋k臋, lecz Jan Kuna skoczy艂 na niego jak 偶bik i pot臋偶nym eiosem w szcz臋k臋 zwali艂 go z n贸g. Drugi wrzasn膮艂 co艣 w g艂膮b sieni i rzuci艂 si臋 na pomoc swemu kompanowi, ale Jan mia艂 ju偶 w r臋ku czekan, kt贸ry zdo艂a艂 wyrwa膰 tamtemu. Uderzy艂 na odlew obuchem, us艂ysza艂 trzask p臋kaj膮cej ko艣ci i g艂o艣ny j臋k, po czym — tupot n贸g po schodach i okrzyki nadbiegaj膮cych piechur贸w. Spojrza艂 ku wylotowi zau艂ka; stamt膮d te偶 biegli 偶o艂nierze.
— Z powrotem! — zawo艂a艂 do Elzy. — Pr臋dko!
Wypadli na g艂贸wn膮 ulic臋, ju偶 prawie opustosza艂膮, lecz za艣cielon膮 trupami i rannymi. 呕o艂nierze byli widocznie zaj臋ci rabunkiem mieszka艅, z kt贸rych wyrzucali sprz臋ty i gdzie mordowali stawiaj膮cych im op贸r, bo tylko tu i 贸wdzie pod 艣cianami mur贸w i sztachetami ogrod贸w przemyka艂y chy艂kiem jakie艣 pojedyncze cienie mieszka艅c贸w szukaj膮cych ratunku w ucieczce. Na mo艣cie, na drodze wiod膮cej ku b艂oniom, gdzie sta艂y wozy i namioty cyrku, te偶 by艂o pusto, je艣li nie liczy膰 zw艂ok pomordowanych. Za to po drugiej stronie fosy, w mie艣cie, tumult nie ustawa艂, a po偶ary obj臋艂y ca艂膮 dzielnic臋.
Jan postanowi艂 okr膮偶y膰 j膮 po zewn臋trznej stronie wa艂贸w i zobaczy膰, co si臋 dzieje u bram po艂udniowych. Wydawa艂o mu si臋, 偶e tam panuje spok贸j; przypuszcza艂, 偶e rozruchy obj臋艂y tylko najbli偶sze okolice cytadeli, jakkolwiek nadal nie rozumia艂, na jakim tle wybuch艂y.
Elza by艂a blada i wystraszona, ale och艂on臋艂a ju偶 troch臋 i o艣wiadczy艂a, 偶e mo偶e i艣膰 o w艂asnych si艂ach, wi臋c zeszli z nasypu i w zupe艂nych ciemno艣ciach posuwali si臋 naprz贸d trzymaj膮c si臋 za r臋ce. 艢nieg pada艂 i topnia艂 na mi臋kkiej, zoranej ziemi. Nie by艂o wida膰 drogi, wi臋c szli na prze艂aj polami, grz臋zn膮c w glinie, potykaj膮c si臋 o bruzdy i miedze, brodz膮c w ka艂u偶ach i przeskakuj膮c b艂otniste strumyki.
Po up艂ywie godziny natrafili na rozleg艂e bagno, kt贸re musieli omija膰, i w ko艅cu zb艂膮dzili w艣r贸d zaro艣li i zagajnik贸w nad leniw膮 rzeczk膮 wij膮c膮 si臋 w zakr臋tach i zakolach, tworz膮cych prawdziwy labirynt bez wyj艣cia.
Kiedy si臋 stamt膮d wydostali na ods艂oni臋t膮 przestrzen, 艂una po偶aru nad miastem zgas艂a, a w ka偶dym razie nie by艂o jej wida膰, tak 偶e nie wiedzieli, w kt贸rej stronie le偶y Antwerpia.
Elza by艂a zm臋czona i zzi臋bni臋ta. Zerwa艂 si臋 lodowaty wiatr i mi贸t艂 艣niegiem w oczy. Jan uj膮艂 j膮 wp贸艂 i podtrzymywa艂, bo inaczej nie mog艂aby i艣膰 dalej.
Wreszcie, zapewne ju偶 dobrze po p贸艂nocy, napotkali szeroki trakt wysadzany drzewami i min膮wszy niewielki lasek ujrzeli jakie艣 zabudowania u rozstajnych dr贸g. Jan zacz膮艂 ko艂ata膰 do zamkni臋tej bramy, lecz gdy nikt si臋 nie zjawia艂, aby mu otworzy膰, wspi膮艂 si臋 na niewysoki mur z ceg艂y i wci膮gn膮艂 za sob膮 Elz臋, a potem pom贸g艂 jej zej艣膰 na podw贸rze;
Panowa艂a tam 艣miertelna cisza, widocznie nawet psa nie trzymano w tym samotnym domostwie. Lecz gdy po d艂ugim dobijaniu si臋 Jan chcia艂 rozbi膰 szyb臋, aby si臋 dosta膰 do izby, kto艣 poruszy艂 si臋 w ciemnej sieni, rozleg艂y si臋 tam jakie艣 szmery, b艂ysn臋艂o md艂e 艣wiate艂ko i wreszcie drzwi uchyli艂y si臋 nieco, a w w膮skiej szparze zamajaczy艂a zgarbiona posta膰 starca o siwych, zmierzwionych w艂osach.
Z pocz膮tku przerazi艂 si臋 tak, 偶e nie mo偶na by艂o wyd臋bi膰 z niego ani s艂owa. Usi艂owa艂 zatrzasn膮膰 drzwi, ale Jan wstawi艂 nog臋 za pr贸g i na koniec zdo艂a艂 go przekona膰, 偶e nie jest z艂oczy艅c膮, lecz zab艂膮dzi艂 i szuka noclegu. Mimo to staruch jeszcze si臋 opiera艂. By艂 na p贸艂 g艂uchy, a jego be艂kot ledwie mo偶na by艂o zrozumie膰. Powtarza艂 w k贸艂ko, 偶e gospodarzy nie ma w domu, a on nikogo tu nie mo偶e wpu艣ci膰. Dopiero widok srebrnych monet uspokoi艂 jego obawy i skrupu艂y, jakkolwiek nie rozwi膮za艂 mu j臋zyka. Na pytanie, kiedy gospodarze wr贸c膮 i dok膮d si臋 udali, wzruszy艂 ramionami, ale poczuwszy w gar艣ci talara, zaprowadzi艂 Jana i Elz臋 do ma艂ej, czystej izby na poddaszu, zostawi艂 im kopc膮cy kaganek, a sam post臋kuj膮c zszed艂 na d贸艂 i przesta艂 si臋 nimi zajmowa膰. Izba, raczej niewielki alkierzyk o jednym oknie, widocznie u偶ywana by艂a g艂贸wnie jako podr臋czny sk艂adzik czy te偶 przechowalnia, nie jako mieszkanie, cho膰 pod 艣cian膮 sta艂o w膮skie 艂贸偶ko, a w k膮cie ciemnia艂o palenisko ma艂ego kominka. Le偶a艂o tam kilka work贸w z pierzem i we艂n膮, wisia艂y na ko艂kach dwa baranie ko偶uchy, ca艂y stos p艂贸tna biela艂 na ci臋偶kiej, okutej mosi膮dzem skrzyni. Ale by艂o zimno. Tak zimno, 偶e Kuna postanowi艂 rozpali膰 ogie艅.
— Przynios臋 drew — powiedzia艂. — Mo偶e uda mi si臋 tak偶e dosta膰 co艣 do jedzenia.
Wr贸ci艂 z nar臋czem szczap olchowych i roznieci艂 ogie艅,
— B臋dzie tak偶e chleb i gor膮ce mleko — o艣wiadczy艂 weso艂o i zn贸w poszed艂 na d贸艂.
Elza pomy艣la艂a, 偶e nie mog艂aby nic prze艂kn膮膰. Zdj膮wszy przemoczone obuwie siedzia艂a na brzegu 艂贸偶ka i szcz臋ka艂a z臋bami, cho膰 od komina bucha艂o ciep艂o. Uczucie zgrozy nie opu艣ci艂o jej dot膮d. Przed oczyma przewija艂y si臋 straszne obrazy: krew, trupy z rozwalonymi czaszkami, dzikie, okrutne twarze pijanych 偶o艂dak贸w, czerwone b艂yski po偶ar贸w, przera偶one, krzycz膮ce kobiety, dzieci tratowane przez t艂um...
Od chwili gdy si臋 to zacz臋艂o tam na przycz贸艂ku mostu nad fos膮, nie przem贸wi艂a ani s艂owa, nie krzykn臋艂a, nie odpowiada艂a na pytania, kt贸re Jan zadawa艂 jej w drodze. Bolesny skurcz chwyci艂 j膮 za gard艂o i trzyma艂 w kleszczach. W g艂owie mia艂a zupe艂n膮 pustk臋; pragn臋艂a tylko, aby Jan nie oddala艂 si臋 od niej ani na chwil臋; musia艂a go trzyma膰 za r臋k臋, czu膰, 偶e jest tu偶 blisko, bo inaczej chyba oszala艂aby ] z trwogi.
Dopiero teraz z wolna wraca艂a jej przytomno艣膰 i 艣wiadomo艣膰 tego, co zasz艂o. Zrozumia艂a te偶, 偶e tamto si臋 sko艅czy艂o; 偶e na razie nic jej nie grozi. Lecz jeszcze nie mog艂a J si臋 z tym oswoi膰.
Nigdy nie zdo艂am zasn膮膰 — pomy艣la艂a.
Chcia艂a wsta膰, lecz nagle zakr臋ci艂o si臋 jej w g艂owie. Zacz臋艂a spada膰 w jak膮艣 przepa艣膰 bez dna. Przywali艂 j膮 ci臋偶ki, g艂臋boki sen.
Obudzi艂 j膮 promie艅 s艂o艅ca, kt贸ry zajrza艂 przez okno i w艣lizn膮艂 si臋 pod jej opuszczone rz臋sy. Nie wiedzia艂a, gdzie si臋 znajduje. Dopiero po chwili wr贸ci艂o wspomnienie okropno艣ci, kt贸re prze偶y艂a przed kilku godzinami. By艂a teraz sama, w obcym domu, na pustkowiu! Ogarn膮艂 j膮 niepok贸j.
Mo偶e to jeszcze sen? — pomy艣la艂a na p贸艂 przytomnie. Rozejrza艂a si臋 po izbie i wtem tu偶 obok 艂贸偶ka ujrza艂a jak膮艣 posta膰 ludzk膮 rozci膮gni臋t膮 na pod艂odze i przykryt膮 j baranim ko偶uchem. Przerazi艂a si臋: przysz艂o jej do g艂owy, 偶e to czyje艣 zw艂oki. Lecz zaraz spostrzeg艂a, 偶e ko偶uch unosi si臋 lekko i opada.
Jan — b艂ysn臋艂o jej w my艣li.
Pochyli艂a si臋 nad nim i teraz zobaczy艂a jego du偶膮, siln膮 d艂o艅. D艂o艅, kt贸rej u艣cisk uratowa艂 j膮 przed ob艂膮kaniem, jak jej si臋 zdawa艂o.
Pomy艣la艂a, 偶e chyba si臋 rozp艂acze, ale powstrzyma艂a nap艂ywaj膮ce 艂zy. Ukl臋k艂a przy nim i ostro偶nie ods艂oni艂a mu g艂ow臋. Nie widzia艂a twarzy zakrytej ramieniem, ale przecie藕 zna艂a t臋 g艂ow臋 i mocn膮 szyj臋, i lekko wij膮ce si臋 ciemne w艂osy, cho膰 nie pami臋ta艂a, 偶eby je kiedykolwiek zauwa偶y艂a. Zn贸w zachcia艂o jej si臋 p艂aka膰, z tkliwo艣ci dla tego ch艂opca, kt贸ry j膮 ocali艂. Wolno, ostro偶nie, 偶eby go nie zbudzi膰, u艂o偶y艂a si臋 obok niego i przytuli艂a policzek do jego w艂os贸w.
Poruszy艂 si臋, odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na ni膮 z wyrazem zdziwienia w oczach. Potem jasny u艣miech, kt贸rym j膮 sobie od pocz膮tku zjednywa艂, zjawi艂 si臋 na jego zm臋czonej twarzy. Obj膮艂 j膮 ramieniem i przygarn膮艂 do siebie.
Wr贸cili do gospody ;,Pod T臋cz膮" dopiero po po艂udniu. W mie艣cie po wczorajszych zamieszkach wywo艂anych przez zbuntowanych 偶o艂nierzy, kt贸rym nie wyp艂acono 偶o艂du, panowa艂 nastr贸j niepokoju i wyczekiwania. Magistrat obradowa艂 w ratuszu, wys艂ano go艅c贸w do Brukseli i wniesiono skarg臋 do komendanta garnizonu, kt贸ry wprawdzie obieca艂, 偶e winni zostan膮 ukarani, lecz zaraz potem cichaczem wyjecha艂 w niewiadomym kierunku.
Po ulicach kr膮偶y艂y patrole, a spl膮drowan膮 i cz臋艣ciowo spalon膮 dzielnic臋 przylegaj膮c膮 do cytadeli otoczy艂 kordon wojska przyby艂ego z Mecheln. Bramy dom贸w i sklepy by艂y pozamykane, okna zas艂oni臋te 偶aluzjami.
Gospoda „In den Reghen-boogh" opustosza艂a; w ober偶y zaledwie kilku sta艂ych go艣ci, m艂odych rzemie艣lnik贸w, popija艂o piwo; nie zjawi艂 si臋 natomiast 偶aden z dumnych oficer贸w hiszpa艅skich.
Baes, niepozorny, drobny cz艂owieczek o melancholijnym wyrazie 偶贸艂tawej twaf"zy, porozumiewa艂 si臋 szeptem ze sw膮 t臋g膮, rumian膮 偶on膮, kt贸ra jak zwykle kr贸lowa艂a za szynkwasem, a nast臋pnie w艣r贸d niskich uk艂on贸w podszed艂 do Jana Kuny, aby go powiadomi膰, 偶e mistrz Cornelis powr贸ci艂 tego rana. Wyrazi艂 przy tym mniemanie, 偶e Jan zapewne wkr贸tce opu艣ci Antwerpi臋, i doda艂, 偶e nazajutrz o 艣wicie odje偶d偶a st膮d dyli偶ans pocztowy, kt贸ry m贸g艂by go zabra膰 do Bredy.
Jan odrzek艂, 偶e jeszcze nie wie, kiedy b臋dzie m贸g艂 wyjecha膰. My艣l o rozstaniu z Elz膮 zaskoczy艂a go; nie zastanawia艂 si臋 nad tym dotychczas; nie przysz艂o mu do g艂owy, 偶e to, co ich teraz 艂膮czy艂o, zostanie zerwane tak pr臋dko. A przecie偶 wiedzia艂, 偶e nie b臋dzie m贸g艂 zabra膰 jej z sob膮: wraca艂 na okr臋t do ojca...
P贸jd臋 do Cornelisa — pomy艣la艂. — Mo偶e trzeba b臋dzie poczeka膰 jeszcze par臋 dni, zanim wyko艅czy ten kwadrant.
Powiedzia艂 o tym baesowi unikaj膮c jego natarczywego i zarazem pokornego wzroku. Smutna twarz ma艂ego cz艂owieka wyd艂u偶y艂a si臋 jeszcze bardziej. Spojrza艂 ukradkiem na 偶on臋 i oznajmi艂, 藕e zamykaj膮 dzi艣 gospod臋 o zmierzchu. Prosi艂, aby Jan zechcia艂 powr贸ci膰 najp贸藕niej o czwartej.
Dom Cornelisa znajdowa艂 si臋 za rynkiem, w po艂owie w膮skiej staromiejskiej ulicy. Gdy Kuna po d艂u偶szych pertraktacjach zosta艂 tam wpuszczony przez nieufnego czeladnika okaza艂o si臋, 藕e zam贸wiony instrument jest ju偶 od dawna gotowy. Niemniej jednak Cor艅elis raz jeszcze obejrza艂 i sprawdzi艂 go dok艂adnie, a potem pedantycznie wyja艣ni艂, jak nale偶y si臋 nim pos艂ugiwa膰. Wreszcie, u艂o偶ywszy kwadrant w drewnianym pudle wy艣cielonym woj艂okiem, kaza艂 poda膰 dzban grzanego piwa i zacz膮艂 wypytywa膰 Jana o nowiny z prowincji p贸艂nocnych oraz o Miko艂aja Kun臋 i jego ostatnie przygody.
Jan nie m贸g艂 si臋 wym贸wi膰 od pocz臋stunku, lecz nie przyj膮艂 zaproszenia na wieczerz臋 i nocleg, t艂umacz膮c si臋 wczesnym wyjazdem.
My艣l o tym wyje藕dzie trapi艂a go teraz niewypowiedziani nie, cho膰 usi艂owa艂 si臋 pocieszy膰, 偶e wkr贸tce b臋dzie m贸g艂j zn贸w przyjecha膰 do Antwerpii; 偶e b臋dzie tu przyje偶d偶ali cz臋sto, przynajmniej zim膮, dop贸ki „Zephyr" nie wyruszy na pierwsz膮 wiosenn膮 wypraw臋.
By艂 tak roztargniony, 偶e nie zauwa偶y艂 nag艂ego zaniepokojenia gospodarza. Dopiero gdy Cornelis wsta艂 i podszed艂 do okna, us艂ysza艂 daleki zgie艂k i gwar, podobny do brz臋czenia pszczelego roju.
— Co si臋 sta艂o? — zapyta艂.
Twarz Cornelisa by艂a blada jak papier. Nim zdo艂a艂 odpowiedzie膰, w uliczce gruchn臋艂o kilka strza艂贸w, rozleg艂 si臋 krzyk, tupot biegn膮cych ludzi, wrzawa brz臋k t艂uczonych szyb, gwa艂towne ko艂atanie do zamkni臋tych bram.
To samo, co wczoraj — pomy艣la艂 Kuna.
Poprzez ci臋偶kie zas艂ony w oknach przebija艂o krwawe 艣wiat艂o.
— Pali si臋 w rynku — wykrztusi艂 Cornelis. — Hiszpanie...
Jan ju偶 go nie s艂ucha艂. Jaka艣 lodowata d艂o艅 艣cisn臋艂a mu serce. Zerwa艂 si臋 z miejsca i gnany z艂ym przeczuciem wybieg艂 na schody, a stamt膮d na d贸艂, do wielkiej, mrocznej sieni;
Up艂yn臋艂o kilka minut, zanim si臋 wydosta艂 na ulic臋, lecz o dotarciu do gospody „Pod T臋cz膮" najkr贸tsz膮 drog膮 przez rynek nie by艂o mowy. Zgraja hiszpa艅skich 偶o艂nierzy zabawia艂a si臋 tam strzelaniem do okien i mordowaniem ka偶dego, kto im wpad艂 w r臋ce. Oddzia艂y sprowadzone z Meeheln przy艂膮czy艂y si臋 do rozruch贸w, grabi艂y i pali艂y miasto na r贸wni z miejscowymi, a ich oficerowie bynajmniej nie pozostawali w tyle. Jan nie doszed艂 nawet do rynku, gdy ju偶 musia艂 zawr贸ci膰: dostrzegli go i rzucili si臋 ku niemu z wrzaskiem, jak sfora ps贸w na lisa.
Zrozumia艂 w por臋, 偶e walka z tak膮 przewag膮 musi zako艅czy膰 si臋 kl臋sk膮, wi臋c skoczy艂 w pierwsz膮 przecznic臋 i bieg艂 co si艂, 艣cigany 艣wistem kul z muszkiet贸w, a偶 dopad艂 muru, kt贸ry przesadzi艂 jednym susem i znalaz艂 si臋 w labiryncie szop, oficyn, przybud贸wek, stert desek, beczek i cegie艂 jakiego艣 wielkiego sk艂adu. Kluczy艂 pomi臋dzy nimi nie mog膮c znale藕膰 wyj艣cia, dop贸ki przypadkiem nie natkn膮艂 si臋 na kilku wystraszonych ludzi, kt贸rzy wskazali mu kierunek.
Wylaz艂 przez dziur臋 w wysokim parkanie i rozejrza艂 si臋. Sta艂 nad g艂臋bokim, cuchn膮cym 艣ciekiem, w kt贸rym szumia艂a ciemna, spieniona woda. Ruszy艂 wzd艂u偶 niego po w膮skiej, urwistej skarpie, przeszed艂 przez k艂adk臋, zn贸w znalaz艂 si臋 w ciasnej ulicy i znowu u jej wylotu ujrza艂 migotliwy blask po偶aru.
B艂膮dzi艂 tak chyba z godzin臋, wymykaj膮c si臋 bandom 藕o艂dactwa, przedzieraj膮c si臋 przez p艂on膮ce zau艂ki, przez dymi膮ce zgliszcza i przebiegaj膮c wymar艂e place. K艂臋by dymu 艣cieli艂y si臋 nisko, sw膮d spalenizny uderza艂 w nozdrza, wrzawa ros艂a i opada艂a, j臋cza艂y dzwony, raz po raz to tu, to tam wybucha艂a gwa艂towna strzelanina. Dwukrotnie musia艂 wywalczy膰 sobie przej艣cie, gdy zosta艂 znienacka osaczony przez paru 偶o艂nierzy. Na szcz臋艣cie byli pijani i nie mieli Ju偶 amunicji, wi臋c uda艂o mu si臋 ich pokona膰 za pomoc膮 pa艂ki, kt贸r膮 zdoby艂 na jakim艣 opryszku. Wreszcie dotar艂 na drug膮 stron臋 rynku, do dzielnicy, kt贸r膮 zdo艂a艂 by艂 ju偶 nieco pozna膰. Lecz teraz jej wygl膮d wstrz膮sn膮艂 nim do g艂臋bi: o艣lep艂e okna bez szyb, kikuty komin贸w stercz膮ce w艣r贸d okopconych 艣cian bez dach贸w, trupy na ulicach...
Fala rzezi, rabunku i spustoszenia przesz艂a t臋dy, pozostawiaj膮c za sob膮 艣mier膰 i ruiny. Co si臋 sta艂o z Elz膮?
Przy艣pieszy艂 kroku i zobaczy艂 na koniec du偶y, przysadzisty dom z otwart膮 na o艣cie偶 bram膮 wjazdow膮, nad kt贸r膮 z艂oci艂 si臋 wygi臋tym 艂ukiem napis „In den Reghen-boogh".
W zapadaj膮cym zmroku dostrzeg艂, 偶e szyby s膮 ca艂e i 偶e nie wida膰 艣lad贸w po偶aru. Zawaha艂 si臋, czy wej艣膰 najpierw do ober偶y, czy szuka膰 Elzy w jej facjatce, gdzie j膮 zostawi艂 id膮c do Cornelisa. I tu, i tam nie by艂o ani jednego 艣wiat艂a. Ostatecznie pobieg艂 najpierw do oficyny na g贸r臋, z bij膮cym sercem stan膮艂 przed zamkni臋tymi drzwiami, zapuka艂. Nikt mu nie odpowiedzia艂, wi臋c nacisn膮艂 klamk臋 i wszed艂. Ma艂y pokoik, zwykle czysty i porz膮dny, zosta艂 widocznie spl膮drowany w po艣piechu, a poniewa偶 nie zawiera艂 偶adnych cennych przedmiot贸w, rabusie opu艣cili go pozostawiaj膮c tylko rozrzucone sprz臋ty i 艣lady b艂ota na pod艂odze;
Jan, przekonawszy si臋 o tym, wr贸ci艂 na podw贸rze i wszed艂 tylnymi drzwiami do ober偶y. By艂o tu prawie ciemno. W sieni pomi臋dzy kuchni膮 a kredensem w ka艂u偶y zakrzep艂ej krwi le偶a艂 zwini臋ty w k艂臋bek ma艂y ober偶ysta. By艂 ju偶 zimny i sztywny. Kuna pr贸bowa艂 odwr贸ci膰 go na wznak, lecz zesztywnia艂e zw艂oki zachybota艂y si臋 na wygi臋tym grzbiecie i z g艂uchym odg艂osem opad艂y z powrotem.
W g艂贸wnej izbie jadalnej za wywr贸conym szynkwasem, w艣r贸d rozbitego szk艂a i skorup po glinianych dzbanach, lecz na swoim zwyk艂ym miejscu, siedzia艂a ober偶ystka. Gdyby nie jej g艂owa opad艂a nisko na piersi, mo偶na by ulec z艂udzeniu 偶e czeka na zwyk艂ych go艣ci. Gdyby nie g艂owa i gdyby nie to, 偶e poni偶ej tej g艂owy stercza艂o u艂amane drzewce piki, kt贸r膮 nieszcz臋sna kobieta zosta艂a przygwo偶d偶ona do 艣ciany...
Kuna nie by艂 w owej chwili zdolny do oceny tych strasznych fakt贸w. Nie my艣la艂, nie oburza艂 si臋, nie doznawa艂 偶adnych uczu膰 poza straszliw膮 groz膮 — groz膮 tego, co jeszcze go czeka艂o: Elza...
Odnalaz艂 j膮 w bocznym alkierzu.
Na p贸艂 obna偶one zw艂oki dwu dziewcz膮t kuchennych, podrapane, posiniaczone, zha艅bione. I ona... Hiszpanie zabawiali si臋 tu widocznie na sw贸j spos贸b, a potem poder偶n臋li im gard艂a.
Sta艂 w miejscu, jakby wr贸s艂 w ziemi臋. Nie zdawa艂 sobie sprawy z up艂ywu czasu. Bolesny skurcz zwar艂 mu szcz臋ki, 艣ci膮gn膮艂 wszystkie mi臋艣nie, chwyci艂 serce i 艣ciska艂 je tak, 偶e krew w 偶y艂ach niemal przesta艂a kr膮偶y膰. B贸l wwierca艂 mu si臋 w m贸zg, rozsadza艂 czaszk臋, przenika艂 go do szpiku ko艣ci, a otaczaj膮ca go ciemno艣膰 zdawa艂a si臋 wirowa膰 doko艂a coraz pr臋dzej, coraz pr臋dzej, a偶 do zawrotu g艂owy. Wtem poprzez szum w uszach doszed艂 go jaki艣 szmer, co艣 porusza艂o si臋 v mroku, co艣 drapa艂o, biega艂o u jego st贸p; Jaki艣 niewielki kszta艂t — cie艅 kszta艂tu — przemkn膮艂 obok posinia艂ej twarzy Elzy, zamajaczy艂 na tle jej w艂os贸w.
Kuna pochyli艂 si臋 nad ni膮. Dwa szczury sp艂oszone tym jego ruchem 艣mign臋艂y na prawo i na lewo. Wstrz膮sn膮艂 nim dreszcz obrzydzenia. Zachwia艂 si臋 i omal nie upad艂.
To mu wr贸ci艂o przytomno艣膰. Ukl膮k艂 obok cia艂a dziewczyny, ostro偶nie podsun膮艂 rami臋 pod jej g艂ow臋, uni贸s艂 j膮 i wzi膮wszy na r臋ce sztywne zw艂oki, po omacku wyszed艂 z nimi na podw贸rzec.
Pochowa艂 j膮 pod krzakiem bzu w ma艂ym ogr贸dku, pod oknami oficyny, w kt贸rej mieszka艂a. Przy 艣wietle 艂uny po偶ar贸w p艂on膮cych Jeszcze na rynku usypa艂 mogi艂臋. Potem wyruszy艂 pieszo w kierunku Bredy,
Od tego czasu, od czterech lat, nie by艂 ani razu w Antwerpii. W rok po 艣mierci Elzy straci艂 ojca i sam zacz膮艂 dowodzi膰 „Zephyrem". Przebola艂 i t臋 strat臋; w艣r贸d przyg贸d, bitew i niebezpiecze艅stw z m艂odzie艅ca sta艂 si臋 m臋偶czyzn膮.
Czas mija艂. Wspomnienia zaciera艂y si臋, blad艂y i od偶ywa艂y ju偶 tylko czasem, w jakich艣 szczeg贸lnych okoliczno艣ciach — jak tego dnia, gdy seniora Francesca de Vizella u艣miechn臋艂a si臋 do niego u艣miechem Elzy Lengen.
5
Kufry pani de Vizella odnalaz艂y si臋 w kasztelu „Castro Verde" i zosta艂y przewiezione na „Zephyra" pod osobistym nadzorem kawalera Ryszarda de Belmont.
Kawaler de Belmont przywi贸z艂 ponadto z portugalskiego statku dwie talie kart do stawiania kaba艂y. By艂y to pi臋kne, r臋cznie malowane karty francuskie z wizerunkami kr贸l贸w: Dawida, Aleksandra, Cezara i Karola Wielkiego oraz dam: Minerzy, Junony, Racheli i Judyty.
Belmont zamierza艂 zrobi膰 z nich lepszy u偶ytek, a mianowicie zainteresowa膰 Martena gr膮 w monte, co rzeczywi艣cie mu si臋 uda艂o.
„Ibex", „Castro Verde" i „Zephyr" p艂yn臋艂y wolno, lawiruj膮c pod wiatr, raz ku wschodowi, raz ku p贸艂noco-zachodowi, i nie spotykaj膮c na swym zygzakowatym szlaku 偶adnego statku. S艂o艅ce wstawa艂o hen, daleko, w stronie afryka艅skiego brzegu, toczy艂o si臋 po bezchmurnym niebie i zapada艂o poni偶ej horyzontu na zachodzie, aby ust膮pi膰 miejsca ksi臋偶ycowi i gwiazdom. Noce i dni przeci膮ga艂y nad oceanem, podobne do siebie jak bli藕niacze siostry i bracia, a Marten i Belmont oddawali si臋 hazardowi;
Szcz臋艣cie w grze nie sprzyja艂o kapitanowi „Zephyra". Nim min臋li Wyspy Zielonego Przyl膮dka, przegra艂 ca艂y zapas z艂ota i wi臋ksz膮 cz臋艣膰 swego udzia艂u ze wspania艂ej zdobyczy, jak膮 po szczeg贸艂owych obliczeniach okaza艂 si臋 艂adunek „Castro Verde". Odegra艂 si臋 cz臋艣ciowo w pobli偶u Wysp Kanaryjskich, lecz gdy rozzuchwalony chwilowym powodzeniem podwoi艂 stawk臋, straci艂 niemal wszystko. Skutkiem tego na szeroko艣ci Przyl膮dka 艢w. Wincentego kawaler de Belmont sta艂 si臋 cz艂owiekiem zamo偶nym, Martenowi za艣 pozosta艂 tylko „Zephyr" i pi臋kny pistolet oraz nale偶na cz臋艣膰 z ewentualnej sprzeda偶y pryzu.
Belmont wiedzia艂, 偶e Marten nazbyt kocha sw贸j okr臋t, aby o niego gra膰; nie zaproponowa艂by gry o pistolet, kt贸ry po pierwsze przedstawia艂 stosunkowo niewielk膮 warto艣膰 wobec ogromnej przegranej, po wt贸re stanowi艂 niemal偶e upominek od niego samego, po trzecie za艣, jak mniema艂, od pocz膮tku przynosi艂 pecha. Pozostawa艂 udzia艂 ze sprzeda偶y „Castro Verde", lecz t臋 niewiadom膮 jeszcze sum臋 Marten przeznaczy艂 na uzbrojenie „Zephyra".
Kawaler de Belmont by艂 zmartwiony. Niemal zupe艂nie szczerze. W ka偶dym razie pragn膮艂, aby Jan cho膰 troch臋 si臋 odegra艂. Nie za bardzo, naturalnie; tylko na tyle, 偶eby nie wraca艂 z pr贸偶nymi r臋kami. Lecz Marten nie chcia艂 gra膰 na kredyt.
Wtedy Belmont przypomnia艂 sobie o je艅cach, o pani de Vize艂la i jej ojcu. Wed艂ug porozumienia z kapitanem White'em okup za tych dwoje mia艂 przypa艣膰 Martenowi, natomiast White mia艂 otrzyma膰 okup za Diego de Ibarra i Formoso da Lancha.
Ach, prawda, by艂a tam jeszcze ta 艂adniutka pokoj贸wka, muy linde morenita. Ona r贸wnie偶 nale偶a艂a do Martena. Dusz膮 i cia艂em — u艣miechn膮艂 si臋. — To tak偶e przynosi pecha — pomy艣la艂.
Postanowi艂 sobie, 偶e je偶eli Marten zgodzi si臋 zagra膰 o su merced Juana de Tolosa i jego c贸rk臋, to on, Belmont, ze swej strony postawi dwa tysi膮ce gwinei. I 偶e je przegra! Wy艂膮cz nie z sympatii dla kapitana „Zephyra".
Lecz Marten nagle straci艂 ochot臋 do gry. O艣wiadczy kr贸tko, 偶e o Francesk臋 gra膰 nie b臋dzie, nawet gdyby Belmont postawi艂 ca艂膮 dotychczasow膮 wygran膮.
— Nie spodziewasz si臋 chyba a偶 tak wielkiego okupu za t臋 dam臋? — zapyta艂 kawa艂er zdziwiony jego odmow膮.
— Nie spodziewam si臋 w og贸le 偶adnego okupu — odrzek艂 Jan. — Nie mam zamiaru go 偶膮da膰.
— Wi臋c co z ni膮 zrobisz? Z nimi trojgiem — poprawi! si臋. — Zdaje si臋, 偶e przed up艂ywem paru miesi臋cy b臋dzie ich troje: senior Juan, jego c贸rka i wnuk lub wnuczka.
Marten u艣miechn膮艂 si臋 z przymusem.
— Zobaczysz — powiedzia艂 — zobaczysz wkr贸tce. Z pewno艣ci膮 jeszcze zanim to nast膮pi. Mo偶e nawet jutro.
Przez ca艂y dzie艅 nast臋pny p艂yn臋li ostro do wiatru na wsch贸d, ani razu nie zmieniaj膮c ci膮gu. Marten prawie nie pokazywa艂 si臋 na pok艂adzie, zdawszy dow贸dztwo na Belmonta, kt贸remu wyda艂 odpowiednie polecenia. Dopiero przed wieczorem, gdy jak zwykle „Ibex" i „Zephyr" zbli偶y艂y si臋 do „Castro Verde", wezwa艂 do siebie kapitana White'a i zamkn膮艂 si臋 z nim na jakie艣 p贸艂 godziny w swojej kajucie.
Belmontowi wcale si臋 to nie podoba艂o; zaniepokoi艂 si臋 nawet troch臋, jakkolwiek nie podejrzewa艂 Martena o 偶adne z艂e zamiary. Mniema艂, 偶e pozna艂 go ju偶 na wylot i 偶e Jan nie by艂by zdolny do wymuszenia na nim zwrotu pieni臋dzy. Do tego celu zreszt膮 nie potrzebowa艂by pomocy White'a, maj膮c za sob膮 ca艂膮 za艂og臋. Nie zamierza艂 te偶 chyba pozby膰 si臋 go w jaki艣 mniej 艂ub wi臋cej drastyczny spos贸b? Nie. O ile kawaler de Belmont zna艂 si臋 na ludziach, Jan Marten nie nale偶a艂 do takich. Nie chodzi艂o tu ani o przegran膮, ani o niego. Lecz w takim razie o co?
Gdy White po tej naradzie ku艣tyka艂 przez pok艂ad, aby zej艣膰 do oczekuj膮cej szalupy, Belmont spotka艂 jego chmurne spojrzenie i zauwa偶y艂, 偶e stary korsarz nieznacznie splun膮艂 w bok i prze偶egna艂 si臋 ukradkiem. Czy to mia艂o oznacza膰, 偶e rozmowa z Martenem dotyczy艂a jego osoby, czy te偶 ten odruch WJute'a nie mia艂 z ni膮 nic wsp贸lnego?
Wzruszy艂 ramionami. Co za przywidzenia!
W tej chwili us艂ysza艂, 偶e Marten wo艂a go po imieniu. Ujrza艂 jego atletyczn膮 posta膰 w drzwiach kasztelu. Machinalnie namaca艂 d艂oni膮 r臋koje艣膰 no偶a, kt贸ry mia艂 za pasemjj i zbli偶ywszy si臋 spyta艂 z udan膮 swobod膮:
— Zmieniamy ci膮g kapitanie?
Marten potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
— Jeszcze nie. Zaczekamy na jego ekscelencj臋. Zarazi go tu przywioz膮.
— O! Zdecydowa艂e艣 si臋 zatem...
— Zdecydowa艂em si臋 — przerwa艂 mu Marten. — Chc臋, 偶eby艣 kaza艂 postawi膰 wszystkie 偶agle, jak tylko pan de Tolosa wejdzie na pok艂ad. P贸jdziemy dalej tym samym kursem. Tak daleko, jak tylko b臋dzie mo偶na — doda艂 z zagadatkowym u艣miechem.
— Cho膰by pod sam brzeg? — roze艣mia艂 si臋 Belmont.
— W艂a艣nie. Zostawiam ci to. Musz臋 uprzedzi膰 t臋 kobiet臋. — Odwr贸ci艂 si臋 i znik艂 za drzwiami.
„Zephyr" szed艂 lewym ci膮giem prosto ku wschodowi, pochylony na burt臋 pod naporem wiatru, kt贸ry wype艂nia艂 wysok膮 piramid臋 jego bia艂ych 偶agli. Szum i syk piany wzmaga艂 si臋 i cich艂 zgodnie z rytmem r贸wnej atlantyckiej fali rozcinanej dziobem ozdobionym tu偶 pod bukszprytem figur膮 skrzydlatego m艂odzie艅ca uwie艅czonego kwiatami. Blask ksi臋偶yca le偶a艂 na wodzie jak w膮ska, d艂uga tarcza ze srebrnej 艂uski, zdawa艂 si臋 osiada膰 srebrzystym py艂em na pok艂adzie, kt贸ry raz po raz zmiata艂y czarne cienie maszt贸w.
„Ibex" i „Castro Verde" od dawna ju偶 znik艂y w przeciwnej stronie, p艂yn膮c na p贸艂nocny zach贸d i oddalaj膮c si臋 coraz bardziej. Natomiast na wprost, daleko przed dziobem „Zephyra", wy艂ania艂a si臋 ciemna, coraz wyra藕niejsza smuga l膮du.
Marten i de Belmont stali za plecami Tomasza Pociechy, kt贸ry sam sterowa艂, nie odrywaj膮c ani na chwil臋 wzroku od linii brzegu. G艂贸wny bosman „Zephyra" zdawa艂 si臋 wyrasta膰 wprost z kwadratowego podwy偶szenia za ko艂em sterowym. Jego mocne nogi, obna偶one do kolan, pokryte by艂y g臋stym k臋dzierzawym w艂osem, a w g艂臋bokim wyci臋ciu koszuli z grubego p艂贸tna wida膰 by艂o taki sam jasny zarost, przypominaj膮cy wn臋trze rozprutego materaca.
Ni偶ej, na g艂贸wnym pok艂adzie, siedzieli w kucki pod 艣cianami nadburcia ludzie z za艂ogi, wybrani do spe艂nienia zadania, jakie im wyznaczy艂 kapitan. Palili albo 偶uli tyto艅, wykrzykuj膮c co jaki艣 czas po kilka zda艅 okraszonych przekle艅stwami, co zdawa艂o si臋 u艂atwia膰 im formu艂owanie my艣li. W cieniu b艂yska艂y tylko ich oczy i z臋by, gdy 艣miali si臋 z jakiego艣 uda艂ego dowcipu.
呕aglomistrz Herman Stauffl sta艂 mi臋dzy nimi oparty plecami o por臋cz i spogl膮da艂 na nich z g贸ry, przys艂uchuj膮c si臋 rozmowie. Niewinne, dzieci臋ce oczy, wygolona okr膮g艂a g艂owa z grzywk膮 nad czo艂em i rumiana twarz nadawa艂y mu wygl膮d dobroduszny, czyni膮c go podobnym do wiejskiego proboszcza. Lecz sze艣膰 jednakowych ci臋偶kich no偶y o ko艣cianych r臋koje艣ciach stercz膮cych u pasa nad lewym biodrem zdradza艂o, 偶e s艂u偶ba bo偶a nie by艂a g艂贸wnym jego zaj臋ciem i powo艂aniem. Ludzie z „Zephyra" bardzo go lubili za spok贸j, jakim odznacza艂 si臋 nawet w贸wczas, gdy najdzielniejsi popadali w zw膮tpienie lub zniech臋cenie. Umia艂 ich podtrzyma膰 na duchu i zach臋ci膰, jakkolwiek zdawa艂 si臋 mie膰 do rozporz膮dzenia niewiele s艂贸w i, na poz贸r, jeszcze mniej my艣li. Wzbudza艂 przy tym ich podziw swoj膮 zr臋czno艣ci膮 w rzucaniu no偶em, kt贸r膮 to sztuk膮 nie popisywa艂 si臋 jednak nigdy bez potrzeby.
Teraz mia艂 dowodzi膰 szalup膮, kt贸r膮 Marten zamierza艂 odes艂a膰 na l膮d swych je艅c贸w, portugalskich hombres finos.
Rozmowa sze艣ciu marynarzy wyznaczonych w tym celu dotyczy艂a w艂a艣nie owych „szlachetnie urodzonych”. Dyskusja trwa艂a ju偶 od godziny, prowadzona chaotycznie i naiwnie. Ka偶dy stara艂 si臋 przekona膰 pozosta艂ych nie tyle argumentami, ile podniesionym g艂osem. Spierali si臋 mianowicie o to, czym w艂a艣ciwie r贸偶ni膮 si臋 mo偶ni tego 艣wiata od zwyk艂ych 艣miertelnik贸w. Przewa偶a艂o zdanie, 偶e jedynie posiadanym maj膮tkiem, a co za tym idzie, brakiem wszelkich trosk i konieczno艣ci zarabiania na 偶ycie. Lecz nie wszyscy si臋 z tym zgadzali, a niejaki Tessari, p贸艂 W艂och, p贸艂 Anglik, przezywany Cyrulikiem z powodu swych umiej臋tno艣ci fryzjerskich i felczerskich, o艣wiadczy艂:
— Spr贸bujcie da膰 na przyk艂ad takiemu Burnesowi nawet sto tysi臋cy funt贸w, i tak nie b臋dzie nigdy d偶entelmenem. Nawet si臋 nie umyje!
Percy Burnes, kt贸ry uchodzi艂 za najwi臋kszego brudasa na „Zephyrze" i z tego powodu nosi艂 przezwisko Sloven, bynajmniej nie poczu艂 si臋 dotkni臋ty, lecz nie pozosta艂 d艂u偶ny w odpowiedzi.
— Cyrulik zna si臋 na tym, ho, ho! — wykrzykn膮艂. — Co chcecie? Obraca艂 si臋 przecie偶 wy艂膮cznie mi臋dzy panami z pan贸w: wszystkim rze藕nikom i piekarzom w ca艂ej dzielnicy goli艂 brody, a szewcom nawet krew puszcza艂!
Rykn臋li 艣miechem, tylko Tessari nie u艣miecha艂 si臋 wcale. W jego lekko zmru偶onych oczach b艂ysn臋艂a iskierka gniewu i zaraz zgas艂a ust臋puj膮c miejsca ch艂odnej ironii, kt贸ra by艂a zwyk艂ym ich wyrazem. Cyrulik spogl膮da艂 na swoje otoczenie w taki spos贸b, jakby urodzi艂 si臋 z niezmiernym zasobem do艣wiadczenia i z pewn膮 doz膮 wyrozumia艂o艣ci dla wszystkich pozosta艂ych istot ludzkich.
— Widzia艂em w 偶yciu wi臋cej hombres finos ni偶 ty rze藕nik贸w i piekarzy — powiedzia艂, gdy si臋 uspokoili. — Z pewno艣ci膮 ulepieni s膮 z tej samej gliny, z kt贸rej dobry B贸g i nas ulepi艂.
— No, to wychodzi na moje! — krzykn膮艂 Percy.
— Niezupe艂nie — odrzek艂 Cyrulik — bo do tej gliny, z kt贸rej ty jeste艣 ulepiony, zamiast doda膰 cho膰 troch臋 rozumu, nasypano kup臋 艣mieci i brudu. Wychowa艂e艣 si臋 w rynsztoku, Sloven, i przesi膮k艂e艣 pomyjami. A hombres finos...
— Zna艂em takich ja艣nie pan贸w, co te偶 grzebali w rynsztokach — powiedzia艂 kto艣 inny.,
— Ale przewa偶nie my za nich musimy to robi膰 — zauwa偶y艂 m艂ody ch艂opak, kt贸ry niedawno z lruxmana awansowa艂 na marynarza.
— Wiele to艣 ty si臋 jeszcze nie narobi艂! — mrukn膮艂 偶aglomistrz. — I przecie nie za darmo!
— Pewnie! — przy艣wiadczy艂 Sloven. — Wr贸cisz, bracie, z maj膮tkiem w kabzie! Wszystkie damulki z ca艂ego Londynu si臋 do ciebie zlec膮! Jak sobie nie dasz rady, we藕 mnie do pomocy; naucz臋 ci臋, jak si臋 z nimi obchodzi膰.
— Poka偶 mu to dzisiaj, b臋dziesz mia艂 dwie do wyboru — powiedzia艂 ironicznie Cyrulik.
— O-wa! Gdybym tylko zechcia艂 — odrzek艂 Percy. — Pobi艂yby si臋 o mnie! Ale ja wol臋 blondynki.
Zn贸w si臋 roze艣mieli, a gdy Sloven zacz膮艂 mizdrzy膰 si臋 do m艂odego marynarza udaj膮c zaloty do owych blondynek, 艣miech narasta艂 jak fala i wreszcie wy艂adowa艂 si臋 salw膮 g艂o艣nego rechotu, kt贸ry przypomina艂 r偶enie, koni i ryk os艂贸w. Ludzie walili si臋 wzajem po plecach, pok艂adali si臋 w prz贸d lub zadzierali zaczerwienione twarze w g贸r臋, ocieraj膮c wierzchem d艂oni 艂zy 艣ciekaj膮ce po zaro艣ni臋tych policzkach. Herman Stauff艂 trz膮s艂 si臋 nie mog膮c z艂apa膰 tchu. Nawet Pociecha oderwa艂 na chwil臋 wzrok od horyzontu i spojrza艂 ku nim zaciekawiony, a kawaler de Belmont ruszy艂 w ich stron臋. Zbieg艂 po schodni i uni贸s艂 d艂o艅, jakby ich chcia艂 uciszy膰 tym gestem.
Percy rad z takiego sukcesu, rozgl膮da艂 si臋 doko艂a triumfalnie, obmy艣laj膮c nowy dowcip, lecz nie zd膮偶y艂 go ju偶 naprodukowa膰, Belmont bowiem istotnie kaza艂 im by膰 cicho.
— Jeste艣my blisko brzegu — doda艂. — Jak si臋 b臋dziecie tak wydziera膰, sprowadzicie tu ca艂膮 flot臋 portugalsk膮.
Poleci艂 im zgasi膰 fajki i przygotowa膰 si臋 do desantu, potem odwo艂a艂 na bok Stauffla i p贸艂g艂osem zacz膮艂 mu wyja艣nia膰 szczeg贸艂y przedsi臋wzi臋cia.
— Darowuj臋 wam 偶ycie i wolno艣膰 — m贸wi艂 Jan Marten; patrz膮c prosto w oczy jego ekscelencji pe艂nomocnika kr贸lewskiego, Juana de Tolosa. — Wyl膮dujecie w pobli偶u Lizbony, na przyl膮dku da Roca. Darowuj臋 panu tak偶e par臋 pistolet贸w na wszelki wypadek. Razem z wami zwalniam dw贸ch marynarzy z „Castro Verde". Obieca艂em, 偶e ich pan wynagrodzi za pomoc w drodze i 偶e ich pan zastrzeli, gdyby was usi艂owali obrabowa膰 lub porzuci膰 na brzegu. Czy mnie pan rozumie, ekscelencjo?
— Zdaje mi si臋, 偶e tak — odrzek艂 Tolosa. — Chcia艂em wam tylko powiedzie膰...
Zawiesi艂 g艂os na chwil臋. Zmarszczy艂 brwi, pionowa bruzda przeci臋艂a mu g艂adkie, bia艂e czo艂o, na kt贸rym zarysowa艂y si臋 nabrzmia艂e 偶y艂ki. Opu艣ci艂 wzrok, jakby szukaj膮c s艂贸w, kt贸rych mu zabrak艂o.
C贸偶 m贸g艂 powiedzie膰 temu niezwyk艂emu awanturnikowi, kt贸ry darowywa艂 mu wi臋cej ni偶 on, pan z pan贸w, m贸g艂by darowa膰 jemu? Wiedzia艂, 偶e Marten nie czyni tego ani z obawy przed zemst膮, ani w oczekiwaniu nagrody, ani te偶 po to, aby zaasekurowa膰 si臋 na przysz艂o艣膰, zdobywaj膮c jego wzgl臋dy i protekcj臋 na wypadek jakiego艣 niepowodzenia. Nie 偶膮da艂 nic, nawet wdzi臋czno艣ci. Nie spos贸b by艂o zap艂aci膰 mu za t臋 艂ask臋, a zarazem nie mo偶na jej by艂o odrzuci膰. C贸偶 za upokorzenie!
Spojrza艂 na Martena, kt贸ry zdawa艂 si臋 oczekiwa膰 cierpliwie i z niejakim zainteresowaniem na zako艅czenia rozpocz臋tego zdania. Ich oczy spolka艂y si臋 jak szpady przeciwnik贸w w pojedynku. Lecz dumny starzec wiedzia艂, 偶e ten pojedynek przegra. By艂 wzburzony. Przez twarz przelecia艂 mu blady rumieniec.
— Dzi臋kuj臋 — powiedzia艂 chrapliwym g艂osem. — Dzi臋kuj臋 w imieniu mojej c贸rki. Gdybym tu by艂 sam, wybra艂bym raczej 艣mier膰 ani偶eli...
— Zapominacie wielmo偶ny panie, 偶e i w takim wypadku decyzja nale偶a艂aby do mnie — przerwa艂 Marten. —- Co si臋 za艣 tyczy senory de Vizella, to my艣l臋, 偶e wyr臋czacie j膮 wbrew jej ch臋ci i woli. Raczej utopi艂aby mnie w 艂y偶ce wody na po偶egnanie, cho膰 nie wyrz膮dzi艂em jej 偶adnej krzywdy.
Uczyni艂 nieznaczny ruch d艂oni膮, jakby usuwaj膮c na bok t臋 spraw臋.
— Prosz臋 was o jedno — powiedzia艂 z naciskiem. — O zachowanie zupe艂nej ciszy w drodze na brzeg. Wysy艂am was z moimi lud藕mi i chcia艂bym, 偶eby wr贸cili ca艂o i zdrowo. To wszystko.
Sk艂oni艂 si臋 lekko i wyszed艂. Gdy mija艂 pr贸g w膮skiego przedsionka, wyda艂o mu si臋, 偶e us艂ysza艂 g艂os Franceski wymawiaj膮cy jego imi臋, lecz nie zatrzyma艂 si臋 i nawet nie odwr贸ci艂 g艂owy, aby spojrze膰 za siebie.
Wszed艂 do swojej kajuty, przemierzy艂 j膮 wzd艂u偶 i stan膮艂 przy oknie, z kt贸rego m贸g艂 obj膮膰 wzrokiem ca艂y pok艂ad i przestw贸r morza przed dziobem okr臋tu a偶 po horyzont.
Ten przestw贸r ogranicza艂 si臋 teraz do dw贸ch mil zaled wie. Zamyka艂y go czarne, spi臋trzone ska艂y da Roca z nagim, po艂yskuj膮cym w 艣wietle ksi臋偶yca szczytem Oeiras. Brzeg wygl膮da艂 nieprzyst臋pnie i dziko, lecz Belmont, kt贸ry zna艂 dobrze t臋 okolic臋, utrzymywa艂, 偶e jest tam dogodne miejsce l膮dowania dla 艂odzi, a w pobli偶u — dwie osady rybackie. Sporz膮dzi艂 nawet szkic drogi wiod膮cej do jednej z tych osad i wr臋czy艂 go portugalskiemu bosmanowi z „Castro Verde", kt贸ry mia艂 obj膮膰 rol臋 przewodnika. Stamt膮d do Lizbony mo偶na ju偶 by艂o dosta膰 si臋 wygodnie i 艂atwo w ci膮gu kilku godzin, jad膮c na osiach lub nawet wozem zaprz臋偶onym w mu艂y.
Belmont odradza艂 zreszt膮 Martenowi podej艣cie do l膮du tak blisko Lizbony. Portugalskie i hiszpa艅skie okr臋ty w dzie艅 patrolowa艂y wody przybrze偶ne, strzeg膮c przed desantami korsarskimi dr贸g prowadz膮cych do stolicy i uganiaj膮c si臋 za przemytnikami, w nocy za艣 czatowa艂y ukryte w zatokach. Lecz Marten upar艂 si臋, 偶e wysadzi swych je艅c贸w w艂a艣nie tutaj.
Chcia艂 podej艣膰 do brzegu na tak膮 odleg艂o艣膰, aby mie膰 szalup臋 przez ca艂y czas w zasi臋gu dzia艂 „Zephyra" i aby w razie potrzeby skierowa膰 skuteczny ogie艅 na ka偶dego napastnika, jaki powa偶y艂by si臋 j膮 zaatakowa膰. Lecz zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e je偶eli podejdzie za blisko, pod os艂on膮 ska艂 straci wiatr p贸艂nocno-wschodni i dostanie si臋 w pu艂apk臋. Musia艂 zatem dobrze obliczy膰 wykonanie zwrotu w najw艂a艣ciwszym miejscu i dlatego powinien by艂 ju偶 w tej chwili znajdowa膰 si臋 na pok艂adzie, nie w swojej kajucie.
Mimo to oci膮ga艂 si臋. Rozmawiaj膮c z panem de Tolosa mia艂 nadziej臋 zobaczy膰 tak偶e jego c贸rk臋 i by膰 mo偶e otrzyma膰 jeszcze jeden jej u艣miech, taki jak w贸wczas, gdy u艣miecha艂a si臋 do niego po raz pierwszy. Taki, jakim niegdy艣 u艣miecha艂a si臋 Elza Lengen.
Spotka艂 go zaw贸d: Francesca przez ca艂y czas tej rozmowy pozostawa艂a w s膮siedniej kajucie, oddzielonej ci臋偶k膮 aksamitn膮 kotar膮. Nie raczy艂a si臋 ukaza膰. Nie chcia艂a go widzie膰. Wola艂a unikn膮膰 tego spotkania. Zapewne uleg艂 z艂udzeniu, gdy mu si臋 wyda艂o, 偶e wym贸wi艂a jego imi臋.
Wtem us艂ysza艂 je tu偶 za plecami. Drgn膮艂 i odwr贸ci艂 si臋. Sta艂a o krok od niego! I u艣miecha艂a si臋! U艣miecha艂a si臋 w艂a艣nie tak, jak to sobie wyobra偶a艂!
By艂 tak zaskoczony i przej臋ty, 偶e nie m贸g艂 wydoby膰 g艂osu i z pocz膮tku nie rozumia艂, co do niego m贸wi艂a. Dopiero po chwili sens jej s艂贸w zacz膮艂 dociera膰 do jego 艣wiadomo艣ci. Sens... A tak偶e ton, jakim te s艂owa wypowiada艂a... Poj膮艂, 偶e chwali艂a jego szlachetno艣膰 i bezinteresowno艣膰, lecz czyni艂a to w taki spos贸b, w jaki chwali si臋 na przyk艂ad stangreta za nale偶yte utrzymanie koni i powozu albo kucharza za smaczny obiad.
By艂a pewna siebie, wynios艂a, cho膰 przy tym 艂askawa, i najwidoczniej chcia艂a okaza膰 mu, 偶e bierze pod uwag臋 wy艂膮cznie jego dobre ch臋ci, puszczaj膮c w niepami臋膰 fakt zb贸jeckiej napa艣ci na „Castro Verde". Posun臋艂a si臋 nawet tak daleko, 偶e przyrzek艂a wyjedna膰 u swego m臋偶a, gubernatora Jawy, przyj臋cie Martena do s艂u偶by, przy czym „Zephyr" zosta艂by przeznaczony do wy艂膮cznego u偶ytku obojga ma艂偶onk贸w de Vizella.
Marten patrzy艂 na ni膮 os艂upia艂y. Zaw贸d, gniew, ura偶ona duma burzy艂y si臋 w nim jak kipi膮cy wrz膮tek. Lecz owa ostatnia obietnica wyda艂a mu si臋 taka zabawna, 偶e nagle porwa艂 go paroksyzm 艣miechu. 艢mia艂 si臋 g艂o艣no, coraz g艂o艣niej, uderzaj膮c obiema d艂o艅mi po biodrach, tupa艂 nogami, a w ko艅cu, zgi臋ty wp贸艂, chwyci艂 si臋 za boki, dysz膮c ci臋偶ko, jakby dosta艂 skr臋tu kiszek z nadmiaru uciechy.
Senora de Vizella patrzy艂a na niego przestraszona, nie pojmuj膮c, co mu si臋 sta艂o. Przelecia艂o jej przez g艂ow臋, 偶e oszala艂, wi臋c zl臋k艂a si臋 jeszcze bardziej i krok za krokiem zacz臋艂a si臋 cofa膰 ku drzwiom. Lecz on uspokoi艂 si臋 wreszcie i powstrzymuj膮c nawr贸t 艣miechu, zdo艂a艂 wybe艂kota膰 przerywanym, za艂amuj膮cym si臋 g艂osem:
— Niech pani zechce usi膮艣膰 na chwil臋 i... wys艂ucha膰 mnie z kolei.
Podsun膮艂 jej krzes艂o, a sam opar艂 si臋 obiema r臋kami o st贸艂 i zacz膮艂 m贸wi膰 oddychaj膮c ju偶 normalnie.
— Pomyli艂a si臋 pani. Ta pomy艂ka by艂a tak zabawna, 偶e... No, przepraszam: nie mog艂em si臋 opanowa膰. Pomyli艂a si臋 pani, bior膮c mnie, Jana Martena, wolnego korsarza, za kogo艣 zupe艂nie innego. Ja si臋 te偶 pomyli艂em zreszt膮. Wydawa艂o mi si臋, 偶e pani jest podobna do jednej dziewczyny. Ale to by艂o tylko z艂udzenie. B臋d臋 niegrzeczny, ale szczery. My艣la艂em, 偶e pani ma do艣膰 rozeznania w tej pi臋knej g艂贸wce i tu, w sercu, aby zrozumie膰 moje post臋powanie. Lecz i tu, i tam jest widocznie pusto, Wi臋c, jak pani widzi, nie nadaj臋 si臋 na s艂ug臋.
Umilk艂 i spojrza艂 w okno. Chcia艂 jej jeszcze powiedzie膰 co艣, co by j膮 upokorzy艂o, zrani艂o do g艂臋bi. Pomy艣la艂, 偶e powinna podzi臋kowa膰 swemu m臋偶owi za to, 偶e j膮 uczyni艂 ci臋偶arn膮, gdy偶 inaczej... Inaczej on, Jan Marten, uczyni艂by z ni膮 to samo. Spa艂aby z nim przez te wszystkie noce sp臋dzone na „Zephyrze" i nie pyta艂by nawet o jej zgod臋. Tylko do tego si臋 nadawa艂a, do niczego wi臋cej!
Lecz to, co ujrza艂 odwr贸ciwszy na chwil臋 g艂ow臋, powstrzyma艂o go od wszystkich zb臋dnych s艂贸w. Czarne ska艂y da Roca wyrasta艂y z morza zas艂aniaj膮c horyzont, a „Zephyr” lecia艂 ku nim jak na skrzyd艂ach, 艣lizgaj膮c si臋 poprzez 艂agodne fale.
— Niech pani teraz idzie po ojca — powiedzia艂 pr臋dko. — Wyjd藕cie na pok艂ad. Za chwil臋 spuszczamy 艂贸d藕!
Nie troszcz膮c si臋 o ni膮 wi臋cej, wybieg艂 z kajuty i stan膮艂 obok Belmonta, kt贸ry wpatrywa艂 si臋 w ogromn膮 sylwetk臋 l膮du jak urzeczony. Bazaltowa 艣ciana rzuca艂a cie艅 na wod臋, a dzi贸b okr臋tu pogr膮偶a艂 si臋 w tej czerni, kt贸ra zdawa艂a si臋 wsysa膰 go jak pr贸偶nia.
— Jeszcze na wiatr? — spyta艂 Belmont nieomal szeptem.
— Jeszcze — odrzek艂 Marten.
Pociecha obejrza艂 si臋 na nich zaniepokojony.
— Na wiatr! — powt贸rzy艂 g艂o艣no Marten.
—Na wiatr — wymamrota艂 Pociecha.
Marten zawo艂a艂 cie艣l臋 i Stauffla, a gdy ukazali si臋 w dole na szkafucie, zapyta艂, czy wszystko gotowe.
— Tak — odrzek艂 Worst, wytrzeszczaj膮c jedyne oko. — Wszyscy s膮 na pok艂adzie. Szalupa wisi na blokach.
— Musicie j膮 opu艣ci膰, gdy okr臋t zwolni podczas zwrotu, zanim jeszcze ustawimy reje w dryf — powiedzia艂 Marten, patrz膮c z g贸ry na jego twarz pokryt膮 bliznami i 艣ladami po ospie.
Worst skin膮艂 g艂ow膮, przest膮pi艂 z nogi na nog臋 i tr膮ci艂 艂okciem Stauffla.
— No? Co tam? — spyta艂 Marten.
— Ta dziewczyna — mrukn膮艂 偶aglomistrz, — Nie chce wej艣膰 do 艂odzi. M贸wi, 偶e tu zostanie.
Marten strzepn膮艂 palcami.
— Do licha — zakl膮艂.
Spojrza艂 zn贸w ku brzegowi, zawaha艂 si臋. Wierzcho艂ek Oeiras zdawa艂 si臋 wisie膰 nad masztami „Zephyra"; by艂 coraz bli偶szy, niemal ju偶 tak bliski, 偶e z marsa przedniego masztu mo偶na by go dotkn膮膰 r臋k膮 wyci膮gni臋t膮 w ciemno艣膰. A jednak okr臋t wci膮偶 p艂yn膮艂 naprz贸d p臋dzony s艂abn膮cym wiatrem, kt贸ry wype艂nia艂 偶agle 艂agodnym tchnieniem.
Jeszcze zd膮偶臋 — pomy艣la艂 Marten. — Przygotuj zwrot — powiedzia艂 do Belmonta.
Sam zbieg艂 po stopniach na g艂贸wny pok艂ad i podszed艂 do szalupy zawieszonej tu偶 nad nim na szlupbelkach obr贸conych do wewn膮trz tak, aby w ka偶dej chwili mo偶na by艂o przekr臋ci膰 je za burt臋 i opu艣ci膰 艂贸d藕 na morze. Dwaj portugalscy marynarze oraz senor de Tolosa i Francesca siedzieli ju偶 na 艣rodkowych 艂awkach. Za nimi umieszczono baga偶e i kufry pani de Yizella. Jej pokoj贸wka Joanna sta艂a opodal z twarz膮 ukryt膮 w d艂oniach, lecz wcale jej to nie przeszkadza艂o widzie膰, co si臋 dzieje doko艂a, bo skoro tylko Marten si臋 zbli偶y艂, uczepi艂a si臋 jego ramienia.
— Querido! — us艂ysza艂 jej szept. — Pozw贸l mi zosta膰. Boj臋 si臋...
— Nie masz si臋 czego ba膰 — odrzek艂. — Nie obiecywa艂em ci nic i o nic ci臋 nie prosi艂em. Sama przysz艂a艣 do mnie. Ale teraz musisz odej艣膰 z nimi. M贸wi艂a艣 mi, 偶e tw贸j novio czeka na ciebie...
— Nie chc臋 go zna膰 — przerwa艂a mu. — Dlaczego mnie wyp臋dzasz? Przesta艂am ci si臋 podoba膰? Zbrzyd艂am? Zestarza艂am si臋 przez te kilka dni?
— Ani troch臋! — zaprzeczy艂 z u艣miechem. — Ale i na mnie kto艣 czeka tam, dok膮d p艂yn臋 — sk艂ama艂. — Musimy si臋 rozsta膰. B膮d藕 zdrowa i zachowaj to na pami膮tk臋 — wcisn膮艂 jej do r臋ki pier艣cie艅, kt贸ry zdj膮艂 z ma艂ego palca.
Potem uj膮艂 j膮 wp贸艂 i uni贸s艂 w g贸r臋 jak pi贸rko, ona za艣 obj臋艂a gp za szyj臋 i przytuli艂a mokry od 艂ez policzek do jego twarzy.
— B膮d藕 zdr贸w, 膮uerido — szepn臋艂a w艣r贸d 艂ka艅, gdy posadzi艂 j膮 w 艂odzi. — Nigdy ci臋 nie zapomn臋.
Pani de Vizella z niesmakiem odwr贸ci艂a g艂ow臋. Marten wyda艂 si臋 jej w tej chwili po prostu odra偶aj膮cy. Jak mog艂a por贸wnywa膰 tego picaro do swego m臋偶a? Jak mog艂a cho膰 przez mgnienie oka ulec jego zuchwa艂ej urodzie? Podziwia膰 go! My艣le膰 o nim w ten spos贸b, jak nieraz my艣la艂a, podczas gdy on i ta g艂upia Joanna...
P艂omie艅 wstydu i upokorzenia pali艂 jej twarz. Nie wiedzia艂a, gdzie podzia膰 oczy, aby nie spotka膰 jego spojrzenia. Ale on wcale na ni膮 nie patrzy艂: ca艂膮 jego uwag臋 zajmowa艂a teraz czarna 艣ciana da Pioca.
Gdy „Zephyr" zacz膮艂 wolno wykr臋ca膰 w lewo trac膮c p臋d na g艂adkiej, nieruchomej roztoczy wody, Marten kaza艂 przebrasowa膰 reje wielkiego 偶agla. W ciszy, kt贸ra obj臋艂a teraz okr臋t, rozlega艂 si臋 tylko lekki trzepot p艂贸tna i zamieraj膮cy syk piany pod dziobem. Spi臋trzone wysoko ska艂y i szczyt Oeiras, stercz膮cy powy偶ej maszt贸w jak upi贸r okryty kirem, p艂yn臋艂y po niebie, gasz膮c gwiazdy. Brzeg sun膮艂 coraz wolniej, oddala艂 si臋 od bukszprytu, zataczaj膮c 艂uk doko艂a prawej burty. Wreszcie, gdy ju偶 prawie nie mo偶na by艂o dostrzec 偶adnego ruchu naprz贸d i okr臋t zdawa艂 si臋 ko艂ysa膰 w miejscu, Marten powiedzia艂:
— Szalupa na morze.
Nie podni贸s艂 g艂osu, a jednak echo powt贸rzy艂o jego s艂owa; odbi艂y si臋 od ska艂 i przelecia艂y nad pok艂adem, a po chwili zawt贸rowa艂 im lekki chrobot naoliwionych blok贸w, jakby i tam, w ciemnej czelu艣ci niewidocznej zatoki, opuszczono 艂贸d藕.
Plusn臋艂a fala, zaszele艣ci艂y wios艂a, cie艅 szalupy zamajaczy艂 na czarnej wodzie i zacz膮艂 si臋 oddala膰, znacz膮c swr贸j 艣lad s艂abymi po艂yskami fosforescencji.
Marten patrzy艂 za 艂odzi膮 wyt臋偶aj膮c wzrok, lecz wkr贸tce straci艂 j膮 z oczu. Kaza艂 przerzuci膰 ster na przeciwn膮 burt臋 i przebrasowa膰 reje tak, aby „Zephyr" leg艂 w dryfie. Potem na pok艂adzie zn贸w zaleg艂a cisza.
Min膮艂 kwadrans, p贸艂 godziny, godzina. Niebo na wschodzie poja艣nia艂o. Gwiazdy Oeires przyblad艂y. Kilka mew przelecia艂o nad nieruchomym okr臋tem: dwie czy trzy usiad艂y na wodzie. Wiatr zdawa艂 si臋 zamiera膰 zupe艂nie, a wielkie p艂贸t-niska 偶agli zwisa艂y raz po raz lub trzepota艂y lekko, jakby przej臋te ch艂odnym dreszczem w艣r贸d wstaj膮cego 艣witu.
Marten zacz膮艂 si臋 niecierpliwi膰. Stauffl powinien ju偶 wraca膰, je艣li l膮dowanie odby艂o si臋 pomy艣lnie. Dlaczego marudzi艂?
Od strouy l膮du nie dochodzi艂 偶aden d藕wi臋k. Brzask na niebie coraz wyra藕niej przeciera艂 si臋 przez szaro艣膰, a noc, dot膮d pe艂na sennej wspania艂o艣ci i spokoju, cofa艂a si臋 przed nim,, ucieka艂a pod brzeg, mi臋dzy ska艂y da Roca, szukaj膮c schronienia w ich cieniu.
Wtem hukn臋艂y jeden po drugim dwa strza艂y pistoletowe. Huk przer膮ba艂 cisz臋 wielokrotnym echem, potoczy艂 si臋 po brzegu, zatarga艂 powietrzem. Zaraz potem rozleg艂 si臋 przeci膮g艂y, g艂o艣ny okrzyk i zn贸w echo ponios艂o go tam i z powrotem, tam i z powrotem, jak rozko艂ysan膮 fal臋.
Ludzie na pok艂adzie poruszali si臋 niespokojnie, zacz臋li szepta膰, wypatruj膮c jakiego艣 znaku czy te偶 sygna艂u na l膮dzie. I znak si臋 pojawi艂: na tle ciemnej 艣ciany b艂ysn膮艂 ogie艅, zak艂臋bi艂 si臋 dym!
Prawie jednocze艣nie dostrze偶ono wracaj膮c膮 szalup臋. Sze艣膰 wiose艂 z po艣piechem zagarnia艂o wod臋; w rufie sta艂 sternik pochylaj膮c si臋 naprz贸d i prostuj膮c na przemian, zgodnie z gor膮czkowym ich rytmem.
— Zdrada — powiedzia艂 Belmont. — Rozpalili ognisko, 偶eby zwr贸ci膰 uwag臋 okr臋t贸w patrolowych. Ale sk膮d maj膮 bro艅?
— Ode mnie — odrzek艂 Marten. — Da艂em Tolosie par臋 pistolet贸w na wszelki wypadek. Nie dowierza艂em tym marynarzom z „Castro Verde". Jemu zawierzy艂em...
— Okr臋t z prawej burty! — wrzasn膮艂 kto艣 z dzioba.
Marten i Belmont spojrzeli w prawo. Spoza p贸艂nocnego zbocza da Roca wolno wynurza艂y si臋 uskrzydlone 偶aglami maszty du偶ej fregaty, kt贸ra manewrowa艂a z trudem na resztkach zamieraj膮cej nocnej bryzy.
Lecz to nie by艂o wszystko: od po艂udnia, z zatoki Tag, wyp艂yn臋艂y dwa inne okr臋ty ukryte dot膮d za wysuni臋tym cyplem przyl膮dka. Te mia艂y 偶agle pe艂ne wiatru i najwidocz niej nie chcia艂y go straci膰 zbli偶aj膮c si臋 ku brzegowi: sz艂y wprost na zach贸d, gdzie otwarte morze marszczy艂o si臋 wyra藕nie pod t臋gim tchnieniem.
Marten w lot poj膮艂 niebezpiecze艅stwo, jakie zagra偶a艂o „Zephyrowi". Fregata manewruj膮ca na prawo odcina艂a mu odwr贸t wzd艂u偶 l膮du na p贸艂noc; na po艂udniu otwiera艂a si臋 zatoka stanowi膮ca wej艣cie do Lizbony, sk膮d w ka偶dej chwili mog艂a si臋 ukaza膰 bodaj偶e ca艂a flota portugalska, a owe dwa okr臋ty, kt贸re stamt膮d wysz艂y, zabiega艂y mu drog臋 na zach贸d, i to na pe艂nym morzu, gdzie mog艂y rozwin膮膰 ca艂膮 sprawno艣膰. Natomiast „Zephyr" pod os艂on膮 spi臋trzonej masy da Roca m贸g艂 wprawdzie jeszcze 偶eglowa膰 dzi臋ki wyj膮tkowej doskona艂o艣ci swych kszta艂t贸w i o偶aglowania, 艂ecz straci艂 ju偶 najkorzystniejsze warunki, na jakie Marten liczy艂 bior膮c pod uwag臋 nocn膮 bryz臋 wiej膮c膮 od linii brzegu. Na domiar z艂ego szalupa by艂a jeszcze daleko i zbli偶a艂a si臋 stosunkowo bardzo wolno pomimo widocznych wysi艂k贸w wio艣larzy. Zachodzi艂a obawa, 偶e zanim dotrze do burty „Zephyra", skona ostatni podmuch wiatru i nastanie d艂u偶sza cisza, a wtedy...
Belmont rozumia艂 to r贸wnie jasno, a niespokojny wzrok Tomasza Pociechy i szepty marynarzy skupionych na pok艂adzie wskazywa艂y, 偶e i oni trafnie oceniaj膮 sytuacj臋.
Marten czu艂 na sobie ich spojrzenia i wiedzia艂, 偶e w napi臋ciu czekaj膮 na jego decyzj臋, 偶e bez wahania wykonaj膮 ka偶dy rozkaz. Gdyby teraz przebrasowa艂 wszystkie reje, by膰 mo偶e zdo艂a艂by jeszcze prze艣lizn膮膰 si臋 pomi臋dzy okr臋tami portugalskimi w takiej odleg艂o艣ci, na jak膮 nie si臋ga艂 ogie艅 ich dzia艂. Lecz w贸wczas musia艂by pozostawi膰 za艂og臋 szalupy jej w艂asnemu losowi. R贸wna艂o si臋 to skazaniu na 艣mier膰 Hermana Stauffla i sze艣ciu ludzi.
Obejrza艂 si臋 na nich. Wios艂owali jak szaleni, u dzioba 艂odzi po艂yskiwa艂 grzebie艅 bryzg贸w wody. Widocznie od pocz膮tku spostrzegli, co si臋 dzia艂o, i walczyli teraz o swe ocalenie.
B臋d膮 tu za kwadrans — pomy艣la艂.
Odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spotka艂 utkwiony w siebie wzrok kawalera de Belmont.
— I c贸偶? — spyta艂 porucznik.
Zabrzmia艂 w tym kr贸tkim pytaniu zar贸wno odcie艅 szyderstwa, jak triumfu, ale nade wszystko d藕wi臋cza艂a w nim nuta ciekawo艣ci. Kawaler de Belmont sam by艂 ryzykantem i cz艂owiekiem wielkiej odwagi. Lecz pomys艂 odes艂ania je艅c贸w na brzeg uwa偶a艂 za ryzyko, kt贸re nie mia艂o sensu. Przewidywa艂, 偶e si臋 to mo偶e 藕le sko艅czy膰, i oto okaza艂o si臋, 偶e i mia艂 s艂uszno艣膰. By艂 ciekaw, co w tych okoliczno艣ciach pocznie ten najbardziej romantyczny korsarz, jakiego zdarzy艂o j mu si臋 spotka膰. Czy po艣wi臋ci swego rumianego 偶aglomistrza i jego sze艣ciu towarzyszy, aby ratowa膰 reszt臋, czy te偶 podejmie beznadziejn膮 walk臋 uwi臋ziony w nadchodz膮cej ciszy.
— Ka偶 poluzowa膰 giejtawy grot偶agla, jak tylko szalupa podejdzie pod burt臋 — odrzek艂 Marten. — Przy艣lij tu Worsta do steru, a Pociecha niech obsadzi i przygotuje dzia艂a z lewej strony. Reszta ludzi b臋dzie mi potrzebna do manewrowania.
Belmont nie oczekiwa艂 tak zdecydowanej odpowiedzi. Spok贸j Martena i jego niczym nie wzruszona pewno艣膰 siebie powstrzyma艂y go od dalszych pyta艅, jakkolwiek w duchu je sobie zadawa艂.
Dlaczego na przyk艂ad Marten chcia艂 mie膰 dzia艂a gotowe do strza艂u w艂a艣nie z lewej strony? Co zamierza艂? Jaki manewr mia艂 na my艣li, skoro wed艂ug oceny Belmonta „Zephyr" m贸g艂by w najlepszym razie po偶eglowa膰, przy wietrze w baksztag, wprost na p贸艂nocny zach贸d, gdzie zreszt膮 ostatnia szansa ucieczki niemal zamyka艂a si臋 przed nim.
Marten ju偶 na niego nie patrzy艂. Mierzy艂 wzrokiem przestrze艅 wody oddzielaj膮c膮 艂贸d藕 od okr臋tu. Potem spojrza艂 w stron臋 dwu fregat, kt贸re teraz zatacza艂y obszerny tuk ku p贸艂nocy, trzymaj膮c si臋 opodal obszaru os艂oni臋tego od wiatru. Wreszcie obejrza艂 si臋 na okr臋t patrolowy manewruj膮cy aa prawo i nieznacznie skin膮艂 g艂ow膮, jakby utwierdzi艂 si臋 w swych obliczeniach.
Nie zd膮偶ymy — pomy艣la艂 Belmont. — Bryza ucicha. 呕aden okr臋t nie b臋dzie 偶eglowa艂 pod takim tchnieniem...
Mimo to zgodnie z otrzymanym poleceniem wezwa艂 dy偶urn膮 wacht臋, a nast臋pnie poszed艂 na bak dopilnowa膰 manewru. Spotka艂 tam Worsta i kaza艂 mu i艣膰 do steru. Holender 艂ypn膮艂 ku niemu swym jedynym okiem, przest膮pi艂 z nogi na nog臋 i zapyta艂:
— Nie czekamy na szalup臋, panie?
— Czekamy — odburkn膮艂 Belmont.
Zaro艣ni臋ta rud膮 szczecin膮 twarz cie艣li wykrzywi艂a si臋 w u艣miechu. Westchn膮艂 z widoczn膮 ulg膮.
— B臋dzie nam troch臋 ciasno, panie — powiedzia艂 wskazuj膮c ruchem g艂owy okr臋ty portugalskie. — Ale szkoda by艂oby tamtych, nie?
— Szkoda — zgodzi艂 si臋 porucznik. — Id藕cie ju偶.
Olbrzym ruszy艂 偶wawym krokiem ku rufie, a Belmont zn贸w spojrza艂 na szalup臋. Zbli偶a艂a si臋. Zbli偶a艂a si臋 szybko. Teraz wida膰 by艂o, jak par艂a naprz贸d, pop臋dzana t臋gimi razami wiose艂. Grzbiety wio艣larzy zgina艂y si臋 w kab艂膮k, ramiona si臋ga艂y w prz贸d, ci膮gn臋艂y, zdawa艂y si臋 p臋ka膰 z wysi艂ku. Na kr贸tk膮 chwil臋 ukazywa艂y si臋 czerwone, nabrzmia艂e twarze odrzucane ku niebu i zn贸w znika艂y, jakby w g艂臋bokim czo艂obitnym pok艂onie sk艂adanym przez tych sze艣ciu wynios艂emu szczytowi Oeiras.
Jeszcze pi臋膰dziesi膮t sk艂on贸w, jeszcze trzydzie艣ci, dwadzie艣cia... Herman Stauifl wyprostowa艂 si臋 w rufie lodzi, otworzy艂 szeroko usta i zamkn膮艂 je znowu. Dopiero po chwili; Belmont us艂ysza艂 wydany przez nie okrzyk. Sze艣ciu ludzi wypu艣ci艂o z r膮k wios艂a. Szalupa w艣lizn臋艂a si臋 pod praw膮 burt臋 „Zephyra", przybi艂a do trapu.
— Luzuj! — zawo艂a艂 Belmont, a bosmani przy masztach powt贸rzyli ten rozkaz.
Reje skrzypn臋艂y i drgn臋艂y lekko. Jednocze艣nie w dole, przy burcie okr臋tu, rozleg艂 si臋 szcz臋k. zak艂adanych szakli, odg艂os 艣ci膮ganych talii, a przez por臋cz nadburcia przewin膮艂 si臋 Percy Sloven, za nim Cyrulik i jeszcze dw贸ch innych. Upadli na pok艂ad, j臋cz膮c i dysz膮c chrapliwie, jakby w ataku spazmatycznego p艂aczu. Nie mogli z艂apa膰 tchu; ich p艂uca pracowa艂y konwulsyjnie, a twarze wykrzywia艂 skurcz b贸lu.
Nikt si臋 tym nie przejmowa艂: kilku marynarzy odci膮gn臋艂o ich na bok, po czym zacz臋li windowa膰 w g贸r臋 艂贸d藕 wraz z pozosta艂ym w niej 偶aglomistrzem i dwoma wio艣larzami.
— Reje na fordewind! — krzykn膮艂 Marten.
— Ci膮gnij! — zawt贸rowa艂 mu dono艣ny okrzyk Belmonta.
Ludzie wprz臋gli si臋 do lin, poci膮gn臋li. W艣r贸d st艂umionego pogwaru i nawo艂ywa艅 bosman贸w reje zacz臋艂y si臋 obmaca膰, a偶 stan臋艂y niemal prostopadle, z niewielkim skosem do osi pod艂u偶nej okr臋tu.
Belmont kaza艂 obci膮gn膮膰 szoty i teraz lekki, zaledwie wyczuwalny powiew raz po raz wyg艂adza艂 obwis艂e p艂贸tna, nie napinaj膮c ich jednak ca艂kowicie.
Niepodobie艅stwem jest, aby ruszy艂 z miejsca — pomy艣la艂 Belmont o „Zephyrze". — Nie b臋dzie s艂ucha艂 steru.
Istotnie, cisza, jaka nast膮pi艂a po zako艂kowanju lin, wydawa艂a si臋 jeszcze g艂臋bsza i bardziej nieruchoma ni偶 przedtem. Przestw贸r nad okr臋tem zapad艂 w drzemk臋, a wielkie zakole g艂adkiej wody wzdyma艂o si臋 leniwie martw膮, jedwabist膮 fal膮 przybywaj膮c膮 tu z otwartego morza. Dopiero o jak膮艣 mil臋 dalej na p贸艂noc, gdzie str贸偶owa艂a portugalska fregata, wida膰 by艂o drobne, po艂yskliwe zmarszczki na powierzchni, a na zachodzie wia艂 Nord-East p臋dz膮c przed sob膮 pieniste bia艂e grzywy na grzbietach zielonych skib Atlantyku.
Pierwsza z dwu pozosta艂ych fregat znalaz艂a si臋 tymczasem w po艂owie drogi mi臋dzy wyj艣ciem z zatoki Tag a lini膮 wyznaczon膮 przez stercz膮cy bukszpryt „Zephyra", wymierzony prosto na zach贸d. P艂yn臋艂a wci膮偶 w beidewind, ku p贸艂nocy, ze sko艣nie ustawionymi rejami, lecz gdyby nawet „Zephyr" zdo艂a艂 dotrze膰 do granicy bezwietrznego obszaru usi艂uj膮c wymkn膮膰 si臋 jej w kierunku p贸艂nocno-zachodnim, z 艂atwo艣ci膮 przeci臋艂aby mu drog臋, 偶egluj膮c w znacznie pomy艣lniejszych warunkach. Druga fregata pod膮偶a艂a za pierwsz膮, zostaj膮c jednak w tyle, a Belmont zauwa偶y艂, 偶e kilka 偶agli wzi臋to na giejtawy, aby zmniejszy膰 pr臋dko艣膰.
W ka偶dym wypadku wezm膮 nas we dwa ognie — pomy艣la艂. — A za godzin臋 b臋dziemy mieli na karku nie trzy, lecz z dziesi臋膰 okr臋t贸w.
Te jego przewidywania spe艂ni艂y si臋 wprawdzie tylko cz臋艣ciowo, lecz za to o wiele wcze艣niej: na p贸艂nocy, o kilka mil dalej, wy艂oni艂y si臋 jeszcze dwa 偶aglowce, wykr臋ci艂y w lewo i zacz臋艂y si臋 zbli偶a膰. „Zephyr" za艣 sta艂 w miejscu...
Sta艂? Belmont spojrza艂 na wod臋, ale nie widz膮c w pobli偶u 偶adnego przedmiotu unosz膮cego si臋 na powierzchni, nie m贸g艂 si臋 upewni膰, czy nie ulega z艂udzeniu. Wyt臋偶y艂 s艂uch. S艂aby szum i syk dobiega艂 jego uszu. Podszed艂 do burty, wyj膮艂 z r臋kawa cienk膮 chusteczk臋 z mu艣linu obszyt膮 koronk膮 i rzuci艂 j膮 w morze. Lekki jedwab sp艂yn膮艂 w d贸艂, ku przodowi kad艂uba, i osiad艂szy na wodzie zacz膮艂 si臋 zbli偶a膰, a potem min膮wszy wzniesiony przedni pok艂ad, coraz pr臋dzej oddala艂 si臋 ku rufie. Belmont przeprowadzi艂 go wzrokiem a偶 po grotrej臋 wystaj膮c膮 daleko za burt臋. A
— 呕egluje! — powiedzia艂 na g艂os. — Nies艂ychane!
By艂 tak zdumiony i pe艂en podziwu, 偶e zapomnia艂 o wszystkim innym. „Zephyr" zaiste zas艂ugiwa艂 na sw贸j miano: wydawa艂 si臋 lekki jak pi贸rko; mo偶na by艂o uwierzy 偶e wystarczy g艂臋bsze westchnienie, aby wprawi膰 go w ruch. P艂yn膮艂! P艂yn膮艂 zaledwie muskany powiewem, kt贸rego kawaler de Belmont nie wyczuwa艂 na policzkach! Ba, nabiera艂 p臋du! U jego dzioba sycza艂a, pieni艂a si臋 z lekka, pluska艂a coraz g艂o艣niej fala rozcinana ostr膮 sztab膮 o kraw臋dzi okutej miedzi膮. Dwie zielonkawe bruzdy wodne rozchodzi艂y si臋 w prawo i w lewo biegn膮c w dal i budz膮c migotliwe, 艂askocz膮ce b艂yski na leniwie faluj膮cym, ciemnym at艂asie spokojnej toni.
Gdy kawaler de Belmont otrz膮sn膮艂 si臋 wreszcie ze zdumienia i podziwu nad zaletami „Zephyra" i spojrzawszy przed siebie stwierdzi艂, 偶e okr臋t p艂ynie prosto na zach贸d, ogarn臋艂y go zn贸w w膮tpliwo艣ci co do zdrowego rozs膮dku Martena. Pomimo wszystko bowiem Marten nie m贸g艂 przecie偶 pokusi膰 si臋 o wy艣cig z fregatami, kt贸re z dw贸ch przeciwnych stron zabiega艂y mu drog臋, 偶egluj膮c w 艂o偶u wiatru. By艂o ich teraz trzy, nie licz膮c czwartej, kt贸r膮 najpierw dostrzegli poza masywem da Roca, a kt贸ra posuwa艂a si臋 r贸wnolegle z „Zephyrem". Pi膮ta pozostawa艂a w odwodzie, a inne jeszcze mog艂y ukaza膰 si臋 lada chwila, zaraz po pierwszych strza艂ach. Musia艂o si臋 to sko艅czy膰 tak, jak Belmont przewidywa艂: krzy偶owym ogniem kilkudziesi臋ciu dzia艂 portugalskich, z kt贸rego ani jeden maszt „Zephyra" nie m贸g艂 wyj艣膰 ca艂o.
Lecz Marten zdawa艂 si臋 wcale o tym nie my艣le膰. Nie obsadzi艂 nawet wszystkich stanowisk ogniowych ograniczaj膮c si臋 do dzia艂 z lewej burty, poniewa偶 chcia艂 mie膰 jak najwi臋cej ludzi na pok艂adzie do wykonania szybkich manewr贸w.
Jaki偶 manewr m贸g艂by go ocali膰? — zadawa艂 sobie pytanie kawaler de Belmont. — Po pierwszej salwie nie b臋dzie mowy o 偶adnych manewrach...
„Zephyr" zbli偶y艂 si臋 ju偶 do granicy wyra藕nie widocznej na morzu, poza kt贸r膮 panowa艂 pe艂ny wiatr. Jeszcze chwila i odleg艂o艣膰 pomi臋dzy nim a najbli偶sz膮 fregat膮 zmaleje tak znacznie, 偶e rozpocznie si臋 bitwa. Tamte dwie, nadci膮gaj膮ce od p贸艂nocy, w sam czas zd膮偶膮 otworzy膰 ogie艅 z przeciwnej strony. To by艂o jasne jak s艂o艅ce!
Wtem od rufy da艂 si臋 s艂ysze膰 g艂os Martena:
— Baczno艣膰 tam przy brasach! Wybieraj!
— Wybieraj! — powt贸rzy艂 Belmont, a za nim trzej bosmani.
— Ster lewo na burt! — zawo艂a艂 Marten.
Okr臋t po艂o偶y艂 si臋 g艂臋boko, zwin膮艂 si臋 niemal w miejscu, a ludzie przy linach zaparli si臋 z ca艂ych si艂, aby utrzyma膰 reje, kt贸re obr贸ci艂y si臋 same.
Zwrot nast膮pi艂 tak szybko, 偶e dow贸dca fregaty id膮cej przeciwnym kursem po prostu straci艂 g艂ow臋 i nie zareagowa艂 wcale, a „Zephyr", maj膮c ju偶 偶agle pe艂ne wiatru, gna艂 prosto na po艂udnie i po chwili min膮艂 si臋 z nim praw膮 burt膮 w bezpiecznej odleg艂o艣ci, kieruj膮c si臋 ku wej艣ciu do zatoki.
Dopiero wtedy portugalski kapitan zrozumia艂, 偶e sp艂atano mu figla, i rzuci艂 si臋 z powrotem w pogo艅 za umykaj膮cym korsarzem. I zn贸w pope艂ni艂 b艂膮d: zamiast wykona膰 zwrot w lewo przez ruf臋, zawi膮zuj膮c p臋tl臋 na zewn膮trz i pozostaj膮c przez ca艂y czas w strefie pomy艣lnego sta艂ego wiatru, zakr臋ci艂 w prawo. Zanim zd膮偶y艂 przebrasowa膰 reje, okr臋t zwolni艂 i zacz膮艂 dryfowa膰, a w rezultacie po uko艅czeniu manewru znalaz艂 si臋 bli偶ej l膮du ni偶 „Zephyr", trac膮c ca艂膮 przewag臋 pr臋dko艣ci, jak膮 mia艂 nad nim dot膮d.
Mimo tak pomy艣lnego obrotu sprawy Belmont nadal w膮tpi艂 w mo偶liwo艣膰 ucieczki z tej matni, Marten nie m贸g艂 wymin膮膰 w podobny spos贸b fregaty pozostaj膮cej w odwodzie, bli偶ej zatoki; musiat przej艣膰 lew膮 burt膮 przed jej dziobem i widocznie mia艂 ten zamiar, skoro kaza艂 przygotowa膰 dzia艂a po tej stronie. Lecz dwa okr臋ty portugalskie, kt贸re p艂yn臋艂y nadal na po艂udnie r贸wnolegle do brzegu, zdo艂a艂y zbli偶y膰 si臋 ju偶 na tyle, 偶e i prawa nie obsadzona kanonierami burta „Zephyra" by艂aby nara偶ona na ich pociski. Sytuacja nie zmieni艂a si臋 wi臋c tak bardzo.
Te rozmy艣lania i kalkulacje przerwa艂 kawalerowi de Belmont nowy okrzyk Martena:
— Wi臋cej p艂贸tna, Ryszardzie! Ile go tylko mamy!
Belmont po raz pierwszy poczu艂 si臋 nieco zak艂opotany. Zaledwie dwa czy trzy razy zdarzy艂o mu si臋 widzie膰 okr臋ty, kt贸re opr贸cz 偶agli czworok膮tnych pos艂ugiwa艂y si臋 tr贸jk膮tnymi, i to nie tylko na bukszprycie dla u艂atwienia zwrot贸w. S艂ysza艂 wprawdzie o tej nowo艣ci, jak膮 stanowi艂y topsle, sztaksle i kliwry, czy jak tam je nazywano, ale nie mia艂 dot膮d sposobno艣ci ani z bliska ich obejrze膰, ani pozna膰 sposob贸w ich podnoszenia i opuszczania nawet na „Zephyrze". Szcz臋艣ciem Stauffl znalaz艂 si臋 w sam膮 por臋 pod r臋k膮 i wybawi艂 go z k艂opotu. Wyd艂u偶one bia艂e j臋zory p艂贸tna wznosi艂y si臋 kolejno w g贸r臋, chwyta艂y natychmiast wiatr, napina艂y si臋, ci膮gn臋艂y; „Zephyr" ju偶 nie p艂yn膮艂, nie 艣lizga艂 si臋 — lecia艂!
Je偶eli przy tej pr臋dko艣ci zakr臋ci nagle na zach贸d — pomy艣la艂 Belmont — wywr贸ci si臋 na bok.
Lecz Marten nie zakr臋ci艂 na zach贸d; gna艂 sw贸j okr臋t bez mi艂osierdzia wprost ku zatoce Tag.
Portugalscy kapitanowie zrozumieli to wreszcie, wraz z kawalerem de Belmont. Fregata, ku kt贸rej „Zephyr" teraz si臋 zbli偶a艂, na gwa艂t podnosi艂a 偶agle, szykuj膮c si臋 do zwrotu na fordewind, a wszystkie pozosta艂e odbi艂y w prawo, aby otoczy膰 zbiega od zachodu.
Wy艣cig trwa艂, szanse obu stron wa偶y艂y si臋, lecz „Zephyr", wydostawszy si臋 wreszcie spoza os艂ony da Roca, z ka偶d膮 minut膮 zyskiwa艂 na wietrze.
Niski po艂udniowo-zachodni cypel przyl膮dka, za kt贸rym otwiera艂o si臋 wej艣cie do zatoki, wynurza艂 si臋 z morza o艣wietlony promieniami wschodz膮cego s艂o艅ca. Par臋 ma艂ych stateczk贸w i 艂odzi rybackich lawirowa艂o wzd艂u偶 niego ku p贸艂nocy, a jaka艣 wi臋ksza barka sun臋艂a wolno w przeciwn膮 stron臋, przecinaj膮c zatok臋 w poprzek.
„Zephyr" zr贸wna艂 si臋 z fregat膮, kt贸ra tymczasem uko艅czy艂a manewr, i przez chwil臋 oba okr臋ty p艂yn臋艂y r贸wnolegle w odleg艂o艣ci przewy偶szaj膮cej dono艣no艣膰 dzia艂. Portugalski kapitan nie pr贸bowa艂 nawet rozpocz膮膰 ognia; postanowi艂 najpierw zbli偶y膰 si臋 nieco, przycisn膮膰 艣ciganego nieprzyjaciela do brzegu. Skierowa艂 wi臋c fregat臋 sko艣nie ku po艂udniowemu wschodowi, co zreszt膮 mia艂o tylko ten skutek, 偶e zacz臋艂a zostawa膰 w tyle, podczas gdy „Zephyr" par艂 naprz贸d wyprzedzaj膮c j膮 coraz bardziej.
Wtedy pad艂 pierwszy strza艂 z jej przedniego dzia艂a. Strza艂, kt贸ry wprawdzie nie doni贸s艂, ale za to zaalarmowa艂 wszystkie inne okr臋ty w promieniu wielu mil. Huk wstrz膮sn膮艂 powietrzem, potoczy艂 si臋 po morzu, wpad艂 na ska艂y, odbi艂 si臋 od nich echem i grzmia艂 jeszcze, gdy k艂膮b dymu przeci膮gn膮艂 nad pok艂adem i rozwia艂 si臋 za ruf膮 fregaty. Zaraz potem przem贸wi艂y nast臋pne dzia艂a, pojedynczo, w r贸wnych odst臋pach czasu, jakby miotaj膮c gro藕by czy te偶 wzywaj膮c pomocy.
I pomoc nadesz艂a.
Belmont ujrza艂 wierzcho艂ki maszt贸w i najwy偶sze 偶agle sun膮ce na tle nieba po drugiej stronie w膮skiego, spe艂zaj膮cego w morze p贸艂wyspu. Zatoka by艂a wida膰 dobrze strze偶ona. Od pocz膮tku nie mia艂 co do tego 偶adnych w膮tpliwo艣ci.
Za chwil臋 wszystko si臋 sko艅czy — pomy艣la艂. — Wpakujemy si臋 prosto pod ich dzia艂a.
Obj膮艂 wzrokiem olbrzymi膮 piramid臋 偶agli „Zephyra", zar贸偶owion膮 teraz od s艂o艅ca. Wygl膮da艂a wspaniale. Odczu艂 偶al, 偶e ta r贸偶owa zjawa zwali si臋 wkr贸tce na pok艂ad zmieciona pociskami armatnimi. Przygl膮da艂 si臋 jej z upodobaniem i ze wsp贸艂czuciem, nie my艣l膮c o w艂asnym losie, tak 艣ci艣le zwi膮zanym z okr臋tem. Wtem co艣 go zastanowi艂o; uderzy艂 go brak jakiego艣 drobnego szczeg贸艂u w niemal doskonale pi臋knej sylwetce p臋dz膮cego na zag艂ad臋 偶aglowca.
Nie ma bandery! — b艂ysn臋艂o mu w g艂owie. — Dlaczego Marten nie kaza艂 jej podnie艣膰 w obliczu tej 艣miertelnej, ostatniej zapewne rozprawy?
Ju偶 chcia艂 zawo艂a膰, aby zwr贸ci膰 jego uwag臋, gdy przysz艂o mu na my艣l, 偶e Jan umy艣lnie tego zaniecha艂, aby nie zdradzi膰 przed czasem, kim jest w艂a艣ciwe. Dow贸dcy okr臋t贸w 艣piesz膮cych z g艂臋bi zatoki nie mogli zorientowa膰 si臋 natychmiast w sytuacji; z pewno艣ci膮 nie byli przygotowani na to, 偶e okr臋t, kt贸rego maszty i 偶agle dostrzegli tak blisko, jest w艂a艣nie 艣ciganym przez inne korsarzem. Ustalenie tego faktu, wycelowanie dzia艂 i odpalenie salwy mog艂o nast膮pi膰 po up艂ywie kilkunastu lub kilkudziesi臋ciu sekund. Natomiast Marten wiedzia艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e ka偶dy okr臋t, jaki znajdzie si臋 w zasi臋gu jego artylerii, jest okr臋tem nieprzyjacielskim; nie musia艂 czeka膰, bo nie m贸g艂 si臋 pomyli膰.
Belmont z podziwem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Ten dwudziestodwuletni m艂odzik przewidzia艂 to wszystko z g贸ry! Okaza艂 si臋 nie tylko znakomitym 偶eglarzem, lecz r贸wnie do艣wiadczonym taktykiem. Zdo艂a艂 wyprowadzi膰 w pole dw贸ch kapitan贸w fregat, a teraz bardziej sam zagra偶a艂 dwu innym ni偶 oni jemu.
Je偶eli mu si臋 udas — pomy艣la艂 kawaler de Belmont — b臋dzie to najwspanialsza rejterada, jak膮 widzia艂em w 偶yciu.
W tej chwili odczu艂, 偶e „Zephyr" nieznacznie zmienia kurs. Ciemna, poszczerbiona linia brzegu zacz臋艂a odchyla膰 si臋 w lewo, a stercz膮cy sko艣nie bukszpryt zatacza艂 szeroki 艂uk po horyzoncie. Prawie jednocze艣nie dwie ci臋偶kie karawele portugalskie wyp艂yn臋艂y z zatoki na pe艂ne morze. Ka偶da z nich musia艂a liczy膰 co najmniej po sze艣膰set 艂aszt贸w. Mia艂y po dwa pok艂ady artyleryjskie i nios艂y zapewne po sze艣膰dziesi膮t lub siedemdziesi膮t dzia艂 r贸偶nego kalibru.
— Ognia! — zawo艂a艂 Marten. — Ognia!
Ca艂a lewa burta bluzn臋艂a ogniem i dymem. „Zephyr" odskoczy艂 w prawo jak od pot臋偶nego pchni臋cia, zako艂ysa艂 si臋, a huk uderzy艂 w cisz臋, kt贸ra run臋艂a z 艂oskotem stokrotnego echa. Wiatr ni贸s艂 zwoje dymu doko艂a kad艂uba i maszt贸w, tak 偶e okr臋t przez pewien czas po prostu znik艂 z oczu swym prze艣ladowcom. Ich dzia艂a milcza艂y; s艂ycha膰 by艂o tylko oddalaj膮c膮 si臋 wrzaw臋 zmieszanych g艂os贸w i okrzyki trwogi.
— Bandera na maszt, Ryszardzie! — wo艂a艂 Marten. — 呕ywo! Niech wiedz膮, z kim mieli do czynienia!
Paru ludzi skoczy艂o do grotmasztu i Belmont zobaczy艂, jak d艂uga, tr贸jk膮tna czarna flaga ze z艂ot膮 kun膮 po艣rodku wspina si臋 w g贸r臋 i trzepoce na wietrze.
Spojrza艂 ku zatoce. Poprzez resztki dymu ci膮g艂e jeszcze spowijaj膮ce pok艂ad dostrzeg艂 poszarpane 偶agle, po艂amane reje, pozrywane sztagi i wanty karaweli, kt贸r膮 pr膮d znosi艂 bokiem prosto pod dzi贸b drugiego okr臋tu.
Naraz kilkana艣cie b艂ysk贸w zal艣ni艂o wzd艂u偶 jej kad艂uba,] Hukn臋艂a salwa i ca艂e stado pocisk贸w zawy艂o nad ruf膮 „Zephyra";
— Haniebne pud艂o! — krzykn膮艂 ur膮gliwie kto艣 z marynarzy.
Kilku roze艣mia艂o si臋 ha艂a艣liwie, a potem grad obelg posypa艂 si臋 na portugalskich ceigwart贸w i puszkarzy. Wymy艣lano im od 艣winiopas贸w i niedo艂臋g贸w, od kanalii i zasra艅c贸w, nie szcz臋dz膮c bardziej drastycznych epitet贸w pod adresem ich samych i ich przodk贸w
Tymczasem Marten zn贸w wykr臋ci艂 na po艂udnie, a zaraz potem na po艂udniowy zach贸d, w sam膮 por臋, aby unikn膮膰 nast臋pnej salwy, kt贸ra podnios艂a wysokie fontanny wody o sto jard贸w od burty „Zephyra". By艂a to zreszt膮 ostatnia salwa, jakiej m贸g艂 si臋 obawia膰. Bez艂adna strzelanina, kt贸ra po niej nast膮pi艂a, wywo艂a艂a tylko g艂o艣n膮 weso艂o艣膰 w艣r贸d za艂ogi. Pociski nie donosi艂y, ca艂a flotylla portugalska rozrzucona wachlarzowato po morzu zostawa艂a coraz dalej w tyle, a „Zephyr" lecia艂 przez fale w艣r贸d wrzask贸w rado艣ci i triumfu.
Gdy na pok艂adzie ukaza艂 si臋 Tomasz Pociecha, Marten pierwszy chwyci艂 go w obj臋cia i uca艂owa艂 w oba policzki. Klepano go po plecach, potrz膮sano za ramiona, tarmoszonoj ze wszystkich stron i wrzeszczano wniebog艂osy.
Belmont przygl膮da艂 si臋 temu z u艣miechem, a w ko艅cu sam tak偶e u艣cisn膮艂 s臋kat膮 d艂o艅 g艂贸wnego bosmana, kt贸rej nie m贸g艂 wym贸wi膰 s艂owa z wielkiego wzruszenia.
Jan promienia艂 zadowoleniem i dum膮. Jego wielogodzinne milcz膮ce opanowanie i napi臋cie roz艂adowywa艂o si臋 teraz w niezwyk艂ej wielom贸wno艣ci.
— Oto co nazywam prawdziwym 偶yciem — powtarza艂 che艂pi膮c si臋 przed Belmontem ka偶dym szczeg贸艂em uda艂ego przedsi臋wzi臋cia, — Pokaza艂em im, co potrafi臋, tym szczuronio. B臋d膮 mnie pami臋tali! Powiedz sam, czy to nie lepsza gra ni偶 monte? Ty艣 wygra艂 ode mnie troch臋 z艂ota, kt贸re i tak przelecia艂oby mi przez palce, ja wygra艂em s艂aw臋!
— 呕a艂uj臋 tylko jednego — powiedzia艂 p贸藕niej, gdy we dw贸ch jedli 艣niadanie — 呕a艂uj臋, 偶e ta portugalska lala i jej czcigodny ojciec nie mogli widzie膰, jak rozprawili艣my si臋 z ich siedmioma okr臋tami, kt贸re zwabili, aby mnie zg艂adzi膰, z nadmiaru wdzi臋czno艣ci zapewne! Wiele bym da艂 za to, 偶eby mogli zobaczy膰 cho膰by tylko t臋 jedn膮 jedyn膮 salw臋 Pociechy.
— Widzieli j膮 z pewno艣ci膮 — odrzek艂 Belmont. — Jestem przekonany, 偶e ogl膮dali ca艂e to widowisko ze ska艂 da Pioca, z tego miejsca, gdzie rozpalili ogie艅. R臋cz臋, 偶e nie ruszyli si臋 krokiem dalej.
— Racja! — wykrzykn膮艂 Marten. — Musieli widzie膰! Oh, przyjacielu, my艣l臋, 偶e warto wypi膰 jeszcze jeden kielich wina z tego powodu.
Kawaler de Belmont my艣la艂 zupe艂nie tak samo.
7
Spotkanie „Zephyra" z „Ibexem" i „Castro Verde" mia艂o nast膮pi膰, wed艂ug umowy mi臋dzy Martenem a White'em, w okolicach po艂udniowego kra艅ca Azor贸w, w promieniu kilku mil od wschodnich brzeg贸w wyspy Santa Maria. Lecz ju偶 nazajutrz rano marynarz pe艂ni膮cy s艂u偶b臋 na marsie fokmasztu rozpozna艂 oba okr臋ty 偶egluj膮ce wp贸艂 wiatru, a w godzin臋 p贸藕niej „Zephyr" je dop臋dzi艂.
Zwini臋to cz臋艣膰 偶agli, aby cho膰 w pewnej mierze dostosowa膰 si臋 do pr臋dko艣ci pryzu, po czym zacz臋艂o si臋 zn贸w monotonne lawirowanie — raz lewym, raz prawym ci膮giem — ku Anglii.
Kawaler de Belmont raz jeszcze spr贸bowa艂 nak艂oni膰 Martena do gry w monte, ale Jan stanowczo odm贸wi艂.
— Grali艣my o tw贸j pistolet — powiedzia艂. — Wygra艂em go i nie mam ochoty ryzykowa膰, 偶e go strac臋. Ty wygra艂e艣 tak偶e wszystko, co ode mnie wygra膰 mog艂e艣. O c贸偶 wi臋c mogliby艣my gra膰 jeszcze?
— Cho膰by o cz臋艣膰 mojej wygranej — odrzek艂 Belamont. — Wygl膮da na to, 偶e ci臋 po prostu ograbi艂em.
Marten lekcewa偶膮co machn膮艂 r臋k膮.
— Nie przejmuj si臋 tym. Zosta艂 mi „Zephyr". P贸ki nim dowodz臋, nie dbam o reszt臋. Sam widzia艂e艣, 偶e mam wi臋ksze szcz臋艣cie w bitwach ni偶 w kartach. Odegram si臋 na Hiszpanach, nie na tobie.
Belmont poczu艂 si臋 nieco dotkni臋ty t膮 odpowiedzi膮.
— Nie s膮dzisz chyba, 偶e wygra艂em w karty „Arrandor臋" i wszystko z艂oto, kt贸re wraz z ni膮 posz艂o na dno? — zapyta艂.
Marten spojrza艂 na niego bystro.
— Nie mia艂em zamiaru ci臋 urazi膰! — zawo艂a艂. — Chcia艂em tylko powiedzie膰, 偶e wola艂bym razem z tob膮 zdobywa膰 hiszpa艅skie skarby ni偶 gra膰 w monte.
Kawaler de Belmont zdawa艂 si臋 rozwa偶a膰 te jego s艂owa przez d艂u偶sz膮 chwil臋.
— Najwi臋ksze skarby Hiszpanii le偶膮 daleko st膮d — powiedzia艂 zamy艣lony. — Tam, sk膮d wr贸ci艂 Francis Drake. Gdyby艣 si臋 na to wa偶y艂...
— Nie ma takiej rzeczy, na kt贸r膮 bym si臋 nie wa偶y艂! — przerwa艂 mu Marten. — M贸w!
I Belmont zacz膮艂 m贸wi膰, a w miar臋 jak roztacza艂 przed Martenem obraz wielkiego przedsi臋wzi臋cia, sam si臋 do niego zapala艂.
Opowiada艂 o nieprzebranych bogactwach Nowej Kastylii i Nowej Hiszpanii, o kopalniach z艂ota i srebra w Potosi, Zacateeas i Veta Madre, o niezliczonych stadach byd艂a wypasaj膮cego si臋 na r贸wninach i halach u podn贸偶y g贸r, o winnicach i sadach rodz膮cych wspania艂e owoce, o 偶yznych ziemiach, na kt贸rych dwa razy do roku zbierano pszenic臋 i 偶yto, trzcin臋 cukrow膮 i bawe艂n臋. Opisywa艂 kwitn膮ce wyspy i miasta, kt贸rych przepych ogl膮da艂: Desirade, Domini-ca, Guadalupa, Porto Rico, Haiti, Kuba i Jamajka... Izabella, Santo Domingo i Santo Antonio; Veracruz i Tlaxcali: Tumbez, San Miguel i Lima. A nade wszystko Meksyk z jego pa艂acami i katedr膮, kt贸ra mia艂a o艂tarz i 艣wieczniki z litego srebra oraz kut膮 krat臋 przed o艂tarzem ze srebra i z艂ota.
M贸wi艂 o dworach wicekr贸l贸w, kt贸rych maj膮tek i w艂adza przewy偶sza艂y dobra i w艂adz臋 niejednego monarchy w Europie; o zgrai gaczupin贸w — urz臋dnik贸w hiszpa艅skich, caballeros, corregidor贸w i alcad贸w sprawuj膮cych rz膮dy nad Kreolami i 艂upi膮cych ich bez lito艣ci, podczas gdy Kreole z kolei 艂upili i wyzyskiwali swych podw艂adnych — Indian i murzy艅skich niewolnik贸w pracuj膮cych na estanejach, ranchach i po hacjendach; o zakonach i wy偶szym duchowie艅stwie, w kt贸rego r臋kach pozostawa艂y olbrzymie zasoby pieni臋dzy obracane nie tylko na przyozdobienie ko艣cio艂贸w, lecz przede wszystkim na lichwiarskie po偶yczki i spekulacje; o skarbach spoczywaj膮cych w kapitu艂ach, o wystawnym 偶yciu biskup贸w i przeor贸w...
— Zaledwie drobna cz臋艣膰 tych bogactw dociera corocznie do skarbca Filipa II — rzek艂 mimochodem. — Okruchy dochod贸w 艣wieckich dygnitarzy, posiadaczy i zarz膮dc贸w kopal艅, poborc贸w podatkowych, dzier偶awc贸w celnych, kupc贸w i plantator贸w. 艢wieckich, powiadam, bo dobra ko艣cielne nie op艂acaj膮 偶adnych danin.
— A przecie偶 Z艂ota Flota... — zacz膮艂 Marten, lecz Belmont przerwa艂 mu w p贸艂 s艂owa.
— Z艂ota Flota jest w gruncie rzeczy flot膮 raczej srebrn膮 — powiedzia艂. — Ale i srebro ma dostatecznie du偶膮 warto艣膰, aby sta膰 si臋 po偶膮danym 艂upem, zw艂aszcza 偶e istotnie bywa g臋sto przetykane z艂otem i drogimi kamieniami. Dlatego tylko raz do roku, zwykle w lutym, wielki konw贸j statk贸w strze偶onych przez okr臋ty wyrusza do Hiszpanii, wioz膮c kr贸lowi jego udzia艂. Ka偶dy z tych statk贸w wart jest wi臋cej ni偶 „Castro Verde", a przecie偶 to tylko okruchy.
— Galeony i karawele kr贸lewskie musz膮 je dobrze pilnowa膰 — m贸wi艂 dalej po chwili. — Z艂ota Flota p艂ynie bardzo wolno od portu do portu. Tak na przyk艂ad 偶egluga z Veracruz lub z Panamy do Hawany na Kubie trwa nieraz sze艣膰 tygodni i d艂u偶ej. A po drodze, u wybrze偶y Campeche, pomi臋dzy ma艂ymi wysepkami i dalej — przy brzegach Florydy i w艣r贸d licznych, prawie bezludnych Wysp Bahamskich — czyhaj膮 okr臋ty korsarskie. „Arrandora" tak偶e uszczkn臋艂a tam nieco kr贸lewskiego srebra i z艂ota — powiedzia艂 z drapie偶nym u艣miechem. — Ale c贸偶 to znaczy w por贸wnaniu ze zdobyczami takiego Drake'a lub Hawkinsa. Sami 艂upili ca艂e miasta! Ca艂e prowincje!
Martenowi zab艂ys艂y oczy.
— Potrafi艂bym to samo — rzek艂. — Gdybym tylko mia艂 przewodnika.
— Nie w膮tpi臋 — mrukn膮艂 Belmont na p贸艂 do siebie. — Znam tak膮 zatok臋 — powiedzia艂 wolno, patrz膮c gdzie艣 w przestrze艅 ponad g艂ow膮 Martena — tak膮 zatok臋 — powt贸rzy艂 — o kt贸rej nie wiedz膮 ani Hiszpanie, ani ich wrogowie. Zreszt膮 gdyby si臋 nawet dowiedzieli o jej istnieniu, nie potrafi膮 tam si臋 dosta膰...
Urwa艂, jakby si臋 zawaha艂, czy m贸wi膰 dalej. Spojrza艂 Martenowi prosto w oczy i nagle o偶ywi艂 si臋, powzi膮wszy wida膰 decyzj臋.
— Pos艂uchaj — zacz膮艂 nachylaj膮c si臋 ku niemu. — Odda艂em niegdy艣 znaczn膮 us艂ug臋 pewnemu wodzowi india艅skiemu. Nazywa si臋 Quiche. Quiche-M臋drzec. Chodzi艂o ni mniej, ni wi臋cej, tylko o kr贸lestwo. Doczesn,e i jak najbardziej ziemskie, naturalnie; nie to, kt贸re nam obiecuj膮 ksi臋偶a w zamian za 偶ycie w cnocie, ub贸stwie i umartwieniu, z towarzyszeniem mod艂贸w i spowiedzi. Wi臋c chodzi艂o o kr贸lestwo, wcale zreszt膮 spore; mniej wi臋cej r贸wne obszarem Flandrii. Ten kraj le偶y na p贸艂noc od prowincji hiszpa艅skiej Tamaulipas, w p贸艂nocno-zachodnim 艂uku Zatoki Meksyka艅skiej i wzd艂u偶 rzeki Amalia, od kt贸rej bierze sw膮 nazw臋.
Quiche nie mia艂 jeszcze w贸wczas zaszczytnego przydomka M臋drzec. Mia艂 natomiast wojowniczego, ambitnego i 偶膮dnego w艂adzy szwagra, kt贸ry wznieci艂 przeciw niemu bunt, rodzaj pronunciamento czy te偶 cuartelazo. Prawowity w艂adca Amaha musia艂 ucieka膰 ze swej stolicy — to jest z niewielkiej osady nad rzek膮, z艂o偶onej z jakich艣 czterdziestu chat — i z gar艣ci膮 wiernych wojownik贸w najpierw d艂ugo broni艂 si臋 na wybrze偶u, p贸藕niej za艣 zawar艂 nawet rozejm i prowadzi艂 jakie艣 polityczne uk艂ady, raz po raz zrywane to przez jedn膮, to przez drug膮 stron臋, zupe艂nie jak w Europie. Chodzi艂o przecie偶 o kr贸lestwo! No, a ja szuka艂em tam miejsca dogodnego do wyl膮dowania, aby nabra膰 s艂odkiej wody, i omal nie wpakowa艂em „Arrandory" na paskudn膮 mielizn臋 w tej zatoczce.
Quiche mnie ostrzeg艂 w sam膮 por臋. Wys艂a艂 na spotkanie okr臋tu pirog臋 pe艂n膮 wrzeszcz膮cych dzikus贸w. Na szcz臋艣cie nie zacz膮艂em do nich strzela膰, a jeden z moich bosman贸w zdo艂a艂 si臋 z nimi porozumie膰. Wprowadzili „Arrandor臋" do zatoki i wskazali nam 藕r贸d艂o doskona艂ej wody. Potem przyby艂 na pok艂ad sam Quiche w otoczeniu 艣wity wystrojonej w pi贸ra i uzbrojonej w dzidy, 艂uki i tarcze. Wygl膮da艂 imponuj膮co! A przy tym by艂 naprawd臋 inteligentny, je艣li tak mo偶na powiedzie膰 o gente sin razon, jak by go nazwali Hiszpanie.
Nie, nie brakowa艂o mu rozumu, a przynajmniej sprytu. Potrafi艂 mnie przekona膰 i nak艂oni膰, abym mu pom贸g艂. Prawd臋 m贸wi膮c, w臋szy艂em z艂oto w tej jego Amaha. Ale z艂ota by艂o tam bardzo ma艂o; chyba niewiele wi臋cej, ni偶 mi p贸藕niej ofiarowa艂.
Wojna domowa, w kt贸rej wzi膮艂em udzia艂 po jego stronie, dla mnie trwa艂a zaledwie kilka godzin. Ze dwana艣cie 艂odzi holowa艂o „Arrandor臋" w g贸r臋 rzeki, a tam, gdzie to by艂o mo偶liwe, po kilkudziesi臋ciu ludzi ci膮gn臋艂o j膮 na linach id膮c brzegiem. Po drodze odparli艣my dwa ataki Indian. Za ka偶dym razem wystarcza艂a jedna salwa z muszkiet贸w; Ich huk robi艂 wi臋ksze wra偶enie ni偶 niewielka liczba zabitych i rannych. A gdy w ko艅cu skierowa艂em ogie艅 armatni na stolic臋, szwagra mego sojusznika przyprowadzono na brzeg zwi膮zanego sznurami. Wydali go jego g艂贸wni wsp贸lnicy, dwaj czarodzieje czy te偶 kap艂ani niejakiego Tlaloka, kt贸ry odgrywa tam rol臋 Zeusa. Obaj zreszt膮 ponie艣li 艣mier膰 wraz z tym szwagrem, ju偶 nie pami臋tam, jak si臋 nazywa艂.
Doradzi艂em wodzowi, 偶eby og艂osi艂 powszechn膮 amnesti臋, on za艣 okaza艂 si臋 mniej krwio偶erczy i m艣ciwy ni偶 niejeden cywilizowany w艂adca europejski, daj膮c tym zreszt膮 dow贸d rozumu politycznego.
By艂em tam jeszcze dwukrotnie; ostatni raz mniej wi臋cej przed rokiem. Zasta艂em stolic臋 odbudowan膮, a ca艂y kraj w stanie bardziej pomy艣lnym, ni偶 m贸g艂bym przypuszcza膰. Quiche-M臋drzec zas艂u偶y艂 na sw贸j przydomek. Zawar艂 przymierze z wodzami kilku s膮siednich plemion i rz膮dzi despotycznie, lecz sprawiedliwie w swoim niepodleg艂ym kr贸lestwie.
Jak ci m贸wi艂em, Amaha jest niedost臋pna od strony morza z powodu zdradliwych mielizn; w g艂臋bi l膮du otaczaj膮 ten kraj wysokie, dzikie g贸ry lub bagna i nieprzebyta puszcza. Zapewne dlatego nie zagl膮daj膮 tam ani korsarze, ani Hiszpanie, jakkolwiek wie艣膰 o Quiche-M臋drcu kr膮偶y po Zatoce Meksyka艅skiej. Wiem, 偶e chroni膮 si臋 u niego zbiegowie z kreolskich estancji, i to zar贸wno Indianie, jak Murzyni. Quiche nadaje im dzia艂ki ziemi, kt贸r膮 uprawiaj膮 na w艂asny u偶ytek. Utworzyli ju偶 ca艂膮 koloni臋, kt贸r膮 nazywaj膮 tam Przystani膮 Zbieg贸w.
Ot贸偶 my艣l臋, 偶e Amaha nadawa艂aby si臋 szczeg贸lnie na sta艂e schronienie dla wyprawy obliczonej nawet na dwa, trzy lata. Mo偶na by ufortyfikowa膰 uj艣cie rzeki, czego sam diabe艂 nie dostrze偶e z otwartego morza. Zatoka ju偶 z natury jest obronna. Kto nie zna w艂a艣ciwych przesmyk贸w, nie zdo艂a omin膮膰 raf tworz膮cych rodzaj atolu otaczaj膮cego p艂ytk膮 lagun臋, os艂oni臋t膮 w dodatku zakolem l膮du z wysokimi drzewami. Kto nie zna rozlewisk i 艂ach, nie odr贸偶ni w艂a艣ciwego koryta rzeki nawet podczas odp艂ywu. Dwa lub trzy okr臋ty mog膮 si臋 tam broni膰 przeciw ca艂ej flotylli wojennej. Paruset ludzi wystarczy, aby odeprze膰 ka偶dy desant. W g艂臋bi, o kilka mil od morza, znajduje si臋 stolica, Nahua. Podczas mojej ostatniej bytno艣ci Quiche rozpocz膮艂 tam budow臋 pomostu na palach wbitych w dno u prawego brzegu Amaha. Zdaje si臋, 偶e zamierza艂 zbudowa膰 tak偶e jakie艣 sk艂ady czy co艣 w tym rodzaju, aby przechowywa膰 w nich 偶ywno艣膰. Mo偶na by je rozszerzy膰, przerobi膰 i odpowiednio zabezpieczy膰, przeznaczaj膮c na przechowalnie zdobyczy. A potem, maj膮c tak膮 warowni臋 na p贸艂nocy...
Przymkn膮艂 powieki i uni贸s艂szy w g贸r臋 brwi porusza艂 g艂ow膮 na lewo i na prawo, jakby sam zdumiewa艂 si臋 ogromem mo偶liwo艣ci wynikaj膮cych z takich za艂o偶e艅.
Marten wpatrywa艂 si臋 w niego p艂on膮cymi oczyma. Nozdrza mu drga艂y, jakby wietrzy艂 ju偶 gor膮cy, duszny zapach tropikalnych las贸w nad tajemnicz膮 rzek膮, t臋tna wali艂y w skroniach, krew spieszniej p艂yn臋艂a w 偶y艂ach na sam膮 my艣l o tak niezwyk艂ej przygodzie.
W pierwszej chwili got贸w by艂 zaniecha膰 powrotu do Anglii, zwr贸ci膰 okr臋t na po艂udniowy zach贸d i p艂yn膮膰 tam, ku owej lagunie ukrytej przed 艣wiatem. Lecz natychmiast opanowa艂 ten poryw. Rozumia艂, 偶e ani „Zephyr", ani jego za艂oga nie s膮 przygotowane do takiego przedsi臋wzi臋cia 偶e sam musi je przemy艣le膰, rozpatrzy膰 szczeg贸艂owo, om贸wi膰 z White'em i ze swoimi lud藕mi. 呕e trzeba zebra膰 zapasy, bro艅, amunicj臋, narz臋dzia. Przewidzie膰 z g贸ry pierwsze potrzeby i wszystkie trudno艣ci, a tak偶e zapewni膰 sobie udzia艂 i pomoc Belmonta.
Ta ostatnia sprawa nie nastr臋czy艂a wielu zachod贸w i stara艅. Kawaler de Belmont nie ukrywa艂, 偶e od dawna zamierza艂 na w艂asn膮 r臋k臋 uzbroi膰 i wyekwipowa膰 drugi okr臋t, aby wyruszy膰 do Amaha. Gromadzi艂 w tym celu pieni膮dze, a wyprawa wzd艂u偶 zachodnich wybrze偶y Afryki przynios艂a mu tyle, 偶e by艂 ju偶 bliski realizacji swych plan贸w, gdy zatoni臋cie „Arrandory" u przyl膮dka Padruo zniweczy艂o je nagle i bezpowrotnie.
Teraz wi臋c, wyjawiwszy Martenowi sw膮 tajemnic臋, nie waha艂 si臋 przed udzieleniem mu wszelkich dodatkowych wskaz贸wek, a tak偶e przed zawarciem z nim odpowiedniej umowy.
Uzgodniwszy jej zasadnicze warunki jeszcze tego samego dnia, nadal rozmawiali ju偶 tylko o krokach, jakie nale偶a艂o podj膮膰 w Anglii, oraz o wszystkich innych szczeg贸艂ach dotycz膮cych przygotowali do wyprawy, kt贸rej pocz膮tek Belmont przewidywa艂 na wiosn臋.
Na omawianiu dalszych projekt贸w i plan贸w ostatnie dni podr贸偶y up艂ywa艂y im szybko. W ko艅cu wrze艣nia „Zephyr", „Ibex" i „Castro Verde" min臋艂y wysp臋 Ouessant u zachodnich wybrze偶y Bretanii i wesz艂y na wody La Manche, w trzy doby p贸藕niej znalaz艂y si臋 u uj艣cia Tamizy, a drugiego pa藕dziernika zakotwiczy艂y w Deptford.
Przybycie dw贸ch niewielkich okr臋t贸w korsarskich i okaza艂ego pryzu nie wywo艂a艂o wi臋kszego zainteresowania w porcie. Deptford i ca艂y Londyn pozostawa艂y pod wra偶eniem powrotu Franciszka Drake'a, jego flotylli na艂adowanej skarbami z艂upionymi na Hiszpanach u brzeg贸w Peru i Chile, w zachodnim Meksyku, w Kalifornii i na Molukach, kt贸re dot膮d nie widzia艂y nieprzyjacielskiej bandery. Rozg艂os tych czyn贸w za膰mi艂 wszystkie inne zdarzenia. Opowiadano sobie o stosach z艂ota i srebra spoczywaj膮cych w 艂adowniach pi臋ciu okr臋t贸w, o skrzyniach drogich kamieni zalegaj膮cych dno „Z艂otej 艁ani" i o wspania艂ych klejnotach, jakie noAvo mianowany admira艂 ofiarowa艂 kr贸lowej.
Pose艂 hiszpa艅ski wni贸s艂 na niego skarg臋 i 偶膮da艂 wydania zuchwalca, lecz El偶bieta zbywa艂a go wykr臋tnymi odpowiedziami i zaprzeczeniami. By艂o publiczn膮 tajemnic膮, 偶e uczestniczy艂a w kosztach wyprawy i otrzyma艂a sw贸j udzia艂 w zdobyczy. Wkr贸tce rozesz艂a si臋 wiadomo艣膰, 偶e kaza艂a ozdobie koron臋 kr贸lewsk膮 najpi臋kniejszymi klejnotami otrzymanymi od Drake'a.
T艂umy gromadzi艂y si臋 na brzegu Tamizy, aby z daleka podziwia膰 „Z艂ot膮 艁ani臋" w oczekiwaniu na sposobno艣膰 zobaczenia 艣mia艂ka, kt贸ry ni膮 dowodzi艂. Pacho艂kowie miejscy rozp臋dzali to zbiegowisko, gdy ci臋偶kie wozy otoczone kordonem stra偶y konnej zaje偶d偶a艂y raz po raz na nabrze偶e, aby zabiera膰 i przewozi膰 do skarbca kr贸lewskiego i do podziemi bank贸w cenny 艂adunek.
W ci膮gu pierwszych kilku dni ani Henryk Schultz, ani White, ani nawet Belmont nie mogli za艂atwi膰 rozrachunk贸w z urz臋dem skarbowym, poniewa偶 wszyscy urz臋dnicy zaj臋ci byli wy艂膮cznie obliczeniami dotycz膮cymi zdobyczy Franciszka Drake'a. 艁adownie „Castro Verde" opiecz臋towano, a szyprom polecono wstrzyma膰 si臋 z zawieraniem wszelkich transakcji. Dopiero wp艂ywy armator贸w „Ibexa" i osobiste interwencje kawalera de Belmont u lorda Burghleya, a mo偶e bardziej jeszcze podarunki, jakie Schultz z ci臋偶kim sercem wr臋czy艂 pewnym osobisto艣ciom urz臋dowym, przyczyni艂y si臋 do utorowania drogi w g膮szczu biurokratycznych formalno艣ci.
Salomon White nie bez pomocy Schultza otrzyma艂 okup za pan贸w de Ibarra i da Lancha, po czym wszyscy czterej udali si臋 do ko艣cio艂贸w dwu r贸偶nych wyzna艅, aby podzi臋kowa膰 Opatrzno艣ci za takie zako艅czenie przygody. 艁adunek „Castro Verde" zosta艂 sprzedany, jak r贸wnie偶 sam prez, z kt贸rego Marten zatrzyma艂 cztery falkonety dla „Zephyra".
Uporawszy si臋 z tymi sprawami, Jan wyjawi艂 wreszcie White'owi i Schultzowi swoje dalsze zamiary. Nie spotka艂 si臋 bynajmnej z entuzjastycznym ich przyj臋ciem, Henryk uwa偶a艂 je za zbyt ryzykowne, zw艂aszcza wobec powa偶nych wk艂ad贸w, jakich wymaga艂y przygotowania do tak wielkiego przedsi臋wzi臋cia. White uzale偶nia艂 sw贸j udzia艂 w wyprawie od zgody armator贸w „Ibexa", powa偶nych obywateli, kt贸rzy zwlekali z ostateczn膮 decyzj膮, tocz膮c d艂ugie dyskusje i spory. Kawaler de Belmont tak偶e jak gdyby si臋 waha艂, czy te偶 mo偶e oci膮ga艂, zaj臋ty odnowieniem i utrwaleniem swych stosunk贸w w wy偶szych sferach towarzyskich Londynu. Znaczna cz臋艣膰 za艂ogi „Zephyra" rozproszy艂a si臋, aby przehula膰 zdobycz w ci膮gu zimy, kt贸ra nadesz艂a tymczasem, ograniczaj膮c 偶eglug臋 i skupiaj膮c w portach bezczynne okr臋ty;, Nikomu nie by艂o spieszno do realizacji, fantastycznych plan贸w -Martena.
Tylko on sam zabiega艂 oko艂o przygotowa艅 i teraz wyrzuca艂 sobie lekkomy艣lno艣膰, z jak膮 przegra艂 ogromny 艂up pochodz膮cy z „Castro Verde". Gdyby mia艂 te pieni膮dze, nie ogl膮da艂by si臋 na nikogo.
W艣r贸d swych k艂opot贸w i trudno艣ci zdecydowa艂 si臋 szuka膰 rady i pomocy u Drake'a, Lecz i tam spotka艂 go zaw贸d. Admira艂 przyj膮艂 go wprawdzie natychmiast i rozmawia艂 z nim nader przyja藕nie, a nawet zach臋ca艂 go do podj臋cia planowanej wyprawy, lecz Marten wyczu艂, 偶e te zach臋ty nie s膮 zbyt szczere. Nie otrzyma艂 偶adnych wskaz贸wek i wkr贸tce poj膮艂, 偶e Drake nie stara si臋 odwie艣膰 go od jego zamiar贸w g艂贸wnie dlatego, i偶 nie wierzy w pomy艣lne ich spe艂nienie.
A jednak obawia si臋 tego — pomy艣la艂 nie bez pewnego zadowolenia. — Nie chce mi nic u艂atwi膰, poniewa偶 mog艂oby mi si臋 uda膰; poniewa偶 l臋ka si臋, 偶e jego s艂awa zosta艂aby przy膰miona.
Mimo to Marten nie 偶a艂owa艂, i偶 odwiedzi艂 admira艂a. Drake widocznie pozostawia艂 mu woln膮 r臋k臋, a przynajmniej nie zamierza艂 przeszkadza膰. Mia艂 inne plany, zwi膮zane ze swym nowym stanowiskiem w Anglii i z zaszczytami, jakich oczekiwa艂 od kr贸艂owej. Obieca艂 nawet, 偶e przy sposobno艣ci wspomni u dworu o zas艂ugach Martena.
Jan nie oczekiwa艂 wcale spe艂nienia tej obietnicy, tote偶 zaproszenie na uroczysto艣膰 nobilitacji Franciszka Drake'a nic zrobi艂o na nim wi臋k膮zego wra偶enia. Poslanowi艂 p贸j艣膰 na ni膮 jedynie z ciekawo艣ci, nie przywi膮zuj膮c do tego wielkiej wagi.
Belmont nalomiasl, dowiedziawszy si臋 o wyr贸偶nieniu, jakie spotka艂o dow贸dc臋 „Zephyra", bardzo si臋 przej膮艂 i o艣wiadczy艂 mu, 偶e jest to okazja, kt贸r膮 nale偶y wykorzysta膰 w艂a艣nie w zwi膮zku z ich planami. Poniewa偶 za艣 do owej uroczysto艣ci pozosta艂o zaledwie kilka dni, zaj膮艂 si臋 gor膮czkowo nie tylko akcj膮 dyplomatyczn膮 na rzecz Martena w艣r贸d swych utytu艂owanych przyjaci贸艂, lecz r贸wnie偶 przygotowaniem jego samego do spotkania z dworem, a mo偶e nawet do rozmowy z kr贸low膮.
Jan przyjmowa艂 jego instrukcje, pouczenia i uwagi z niejakim rozbawieniem, lecz gdy wyp艂yn臋艂a kwestia stroju, stanowczo nie chcia艂 w艂o偶y膰 ani koronkowej krezy i mankiet贸w, ani sprawi膰 sobie „miejskiego" ubrania na wz贸r tego, jakie nosi艂 de Belmont.
Wyst膮pi艂 bogato, lecz to, co mia艂 na sobie, w niczym nie przypomina艂o ubioru wykwintnego kawalera. W艂o偶y艂 jasne 艂osiowe spodnie do kolan, czerwone buty z cienkiej ko藕lej sk贸ry i 艣nie偶nobia艂膮 koszul臋 z flamandzkiego p艂贸tna. W biodrach opasa艂 si臋 szerokim czerwonym aksamitnym pasem, za kt贸rym tkwi艂 pistolet, a na ramiona zarzuci艂 kr贸tk膮 kurtk臋 z granatowego aksamitu z diamentowymi guzami, szamerowan膮 z艂otem i ozdobion膮 sobolowym ko艂nierzem. Do tego mia艂 r贸wnie偶 aksamitny ko艂pak z sobolami i kit膮 pi贸r przypi臋tych cennym zekierem z trzema rubinanii. Belmont sam musia艂 przyzna膰, 偶e Jan w tym barwnym stroju wygl膮da zapewne nieco zbyt oryginalnie jak na zwyczaje londy艅skie, niemniej jednak prezentuje si臋 okazale.
Ujrza艂 go z daleka, id膮c w orszaku kr贸lowej i przyja藕nie skin膮艂 mu g艂ow膮. Marten sta艂 w jednym szeregu z najs艂awniejszymi 偶eglarzami, w艣r贸d kt贸rych by艂y takie znakomito艣ci, jak Ryszard, William i Jan Hawkinsowie, czy Marcin Frobisher, i bynajmniej nie wydawa艂 si臋 onie艣mielony.
Sir Walter Raleigh, jeden z ulubie艅c贸w kr贸lowej, sarm r贸wnie偶 偶eglarz z krwi i ko艣ci, zwr贸ci艂 na niego uwag臋, a Belmont po艣pieszy艂 wyja艣ni膰 mu, 偶e ten niezwyk艂y m艂odzieniec jest osobistym przyjacielem Franciszka Drake'a. Lecz Raleigh pomin膮艂 t臋 informacj臋 niedba艂ym skinieniem d艂oni i pogardliwym u艣miechem. Nie darzy艂 sympati膮 ani Drake'a, ani jego przyjaci贸艂, a Belmont nie liczy艂 wcale na jego poparcie. Zreszt膮 uwa偶a艂, 偶e nie nadesz艂a jeszcze odpowiednia chwila, aby zainteresowa膰 kr贸low膮 osob膮 Martena: El偶bieta mia艂a dokona膰 pasowania na rycerza swego admira艂a i to zajmowa艂o teraz jej my艣li.
Sz艂a wolno przez pok艂ad, st膮paj膮c po roz艣cielonym kobiercu, u kt贸rego ko艅ca na podwy偶szeniu wznosi艂 si臋 szkar艂atny adamaszkowy baldachim i sta艂o przygotowane dla niej krzes艂o. Nie usiad艂a. Lubi艂a sta膰, nawet w贸wczas, gdy przyjmowa艂a ambasador贸w i odbywa艂a narady ze swymi kanclerzami i doradcami. Odwr贸ci艂a si臋, a orszak dworzan rozst膮pi艂 si臋 przed ni膮 na obie strony, tak 偶e dopiero teraz Marten m贸g艂 j膮 ujrze膰.
By艂a kobiet膮 lat czterdziestu kilku, 艣redniego wzrostu, ze 艣ladami przekwit艂ej ju偶 urody. Posta膰 jej, odziana z przepychem w szerok膮 jak bania sukni臋 podtrzymywan膮 od spodu ca艂ym systemem elastycznych obr臋czy i fiszbin贸w, udrapowan膮 z艂ocistymi falbanami i godetami, ozdobion膮 sztywn膮 kryz膮 u szyi, czyni艂a wra偶enie sztuczne, a zarazem wspania艂e. Rzek艂by艣, b贸stwo z poga艅skiej 艣wi膮tyni zst膮pi艂o mi臋dzy zwyk艂ych 艣miertelnik贸w; b贸stwo pe艂ne z艂owieszczego majestatu i r贸wnie pe艂ne 偶ycia.
Marten widzia艂 j膮 po raz pierwszy, ale s艂ysza艂 o niej niejedno. W gospodach i w szynkach portowych przy akompaniamencie lutni 艣piewano na jej cze艣膰 przesadne madryga艂y; podczas krwawych widowisk cyrkowych, na kt贸rych olbrzymie brytany walczy艂y z wilkiem lub z nied藕wiedziem, wytworni panowie o utrefionych d艂ugich w艂osach, z kolczykami w uszach, opowiadali sobie g艂o艣no skandaliczne plotki o jej kochankach, wyra偶ali podziw dla jej odwagi i zr臋czno艣ci na polowaniach, rozprawiali o przem贸wieniach skierowaniach do ambasador贸w i do parlamentu; w jej imieniu pod pr臋gierzem obcinano uszy tym, co dopu艣cili si臋 wykrocze艅 przeciw majestatowi lub kt贸rych podejrzewano o sympatie dla wrog贸w monarchini, a dzia艂o si臋 to w艣r贸d potoku nauk moralnych s臋dzi贸w i 艣miechu gawiedzi. Modlono si臋 za ni膮 w ko艣cio艂ach i przeklinano jej sk膮pstwo.
Byli tacy, kt贸rzy twierdzili, 偶e op臋ta艂o j膮 ca艂e stado diab艂贸w, lecz ogromna wi臋kszo艣膰 uwielbia艂a t臋 nieodrodn膮 c贸rk臋 Henryka VIII, co wybucha艂a gniewem, plu艂a, wali艂a pi臋艣ci膮 w st贸艂, rycza艂a na ca艂e gard艂o ze 艣miechu, targowa艂a si臋 jak przekupka, wyprowadza艂a w pole pot臋偶nych w艂adc贸w to zwodz膮c ich nadziej膮 ma艂偶e艅stwa, to gro偶膮c wojn膮, a jednak utrzymuj膮c nieprzerwany, d艂ugotrwa艂y pok贸j.
Jej nies艂ychana energia i 偶ywotno艣膰 budzi艂y podziw poddanych. Doko艂a tej szorstkiej, zawadiackiej kobiety o m臋skim umy艣le i wielkim talencie dyplomatycznym powstawa艂a legenda podbijaj膮ca serca prostych ludzi. Wybaczano jej mi艂ostki i nami臋tno艣ci, s艂awiono jej wykszta艂cenie, odwag臋 i spryt handlowy; sk艂adano jej ho艂dy, z kt贸rych 偶adnego nie, uwa偶a艂a za przesadny, a szcz臋艣liwy los i powodzenie towarzyszy艂y jej stale.
Marlen, patrz膮c na ni膮, nie dozna艂 rozczarowania. Nie by艂a pi臋kna, to prawda. Nad jej blad膮 twarz膮 o ostrych rysach i wydatnym nosie pi臋trzy艂a si臋 wysoka piramida w艂os贸w ufarbowanych na rudo, mi臋dzy przywi臋d艂ymi ur贸偶owanymi wargami ukazywa艂y si臋 d艂ugie, brzydkie, poczernia艂e z臋by, a ciemnoniebieskie oczy, osadzone g艂臋boko i zarazem wy艂upiaste, rzuca艂y szybkie, dzikie spojrzenia. Lecz jaki艣 nieuchwytny nimb chwa艂y zdawa艂 si臋 otacza膰 t臋 starzej膮c膮 si臋 kobiet臋, fantastycznie ubran膮, o postaci nieco przygarbionej, lecz wynios艂ej i pe艂nej godno艣ci.
Gdy Francis Drake, odziany w poz艂ocisty p贸艂pancerz, z kt贸rego wystawa艂a pienista kryza u szyi, post膮pi艂 ku niej, a potem przykl臋kn膮艂 na jedno kolano, zacz臋艂a m贸wi膰. G艂os mia艂a ostry, wysoki, nieco chrypliwy, ale wypowiadane przez ni膮 zdania toczy艂y si臋 z werw膮, akcentowane czasem pe艂nymi wdzi臋ku gestem d艂ugich r膮k, okraszone tu i 贸wdzie doskona艂膮 cytat膮 艂aci艅sk膮 lub greck膮. El偶bieta dzi臋kowa艂a swemu admira艂owi za dary, chwali艂a jego waleczno艣膰 i odwag臋, wyra偶a艂a uznanie dla zas艂ug. Wreszcie, uj膮wszy lekki miecz, kt贸ry poda艂 jej William Cccii lord Burghley, wyg艂osi艂a formu艂臋 nobilitacyjn膮 i dotkn臋艂a kling膮 ramienia Drake'a, a potem poda艂a mu d艂o艅 do uca艂owania.
W ten spos贸b oficjalna cz臋艣膰 uroczysto艣ci zosta艂a szybko za艂atwiona. Poga艅ska bogini zst膮pi艂a z podwy偶szenia, zacz臋艂a 偶artowa膰 rubasznie z tym i owym, wypi艂a jedn膮 i drug膮 czark臋 wina, z apetytem ogryz艂a skrzyde艂ko kurcz臋cia, z u艣miechem wys艂ucha艂a pochlebstw jakiego艣 pi臋knie zbudowanego m艂odzie艅ca i podniecona jego urod膮 uszczypn臋艂a go lekko w policzek. Wreszcie na pro艣b臋 Drake'a zgodzi艂a si臋 obejrze膰 jego okr臋t.
Admira艂 — szczup艂y, niewiele wy偶szy od kr贸lowej, prawie niepozorny na pierwsze wejrzenie — wydawa艂 si臋 jej nudny i prostacki, lecz stara艂a si臋 by膰 dla niego 艂askawa i uprzejma w tym dniu, zw艂aszcza 偶e by艂a jego go艣ciem. „Z艂ota 艁ania", ca艂a w gali, obudzi艂a zreszt膮 niejakie jej zainteresowanie. Lecz gdy w otoczeniu dworak贸w przesz艂a na dzi贸b i wspi臋艂a si臋 po stopniach na niski przedni kasztel, uwag臋 jej zwr贸ci艂 inny okr臋t zakotwiczony nieco dalej. By艂 mniejszy od „Z艂otej 艁ani”, ale jego doskona艂e proporcje, pi臋kna rze藕ba pod bukszprytem wyobra偶aj膮ca uskrzydlonego m艂odzie艅ca, wysokie maszty a tak偶e czarna flaga z wizerunkiem z艂otej kuny, wci膮gni臋ta na szczyt jednego z nich, zaciekawi艂y j膮 znacznie bardziej.
— „Zephyr" — przeczyta艂a jego nazw臋. — Czyj to okr臋t? — zapyta艂a nie zwracaj膮c si臋 specjalnie do nikogo z otoczenia.
Kawaler de Belmont czeka艂 na to pytanie. Przewidywa艂 je. To on za po艣rednictwem Marcina Frobishera podda艂 Drake'owi my艣l zaproszenia kr贸lowej do obejrzenia „Z艂otej 艁ani" i on r贸wnie偶 dzi臋ki swym stosunkom uzyska艂 pozwolenie w艂adz portowych na przeholowanie „Zephyra" przed dzi贸b admiralskiego okr臋tu, a teraz w sam膮 por臋 znalaz艂 si臋 pod r臋k膮, aby da膰 odpowied藕.
Ale zanim otworzy艂 usta, us艂ysza艂 za plecami g艂os Jana Martena, kt贸ry nie my艣la艂 zdawa膰 si臋 na kogokolwiek, gdy chodzi艂o o t臋 spraw臋.
— „Zephyr" nale偶y do mnie, wasza kr贸lewska mo艣贸 — powiedzia艂 g艂o艣no.
El偶bieta spojrza艂a na niego troch臋 zaskoczona, a Belmont poczu艂, 偶e sk贸ra mu cierpnie: ten nieokrzesany korsarz m贸g艂 wszystko zepsu膰, zlekcewa偶y艂 jego instrukcje i rady, nie liczy艂 si臋 z majestatem kr贸lowej, przemawia艂 niemal poufale, niemal jak do r贸wnej sobie.
Lecz w oczach monarchini nie by艂o gniewu, tylko zaciekawienie, a mo偶e nawet b艂ysk lubie偶nego u艣miechu. Przystojny, ros艂y, troch臋 bezczelny 艣mia艂ek podoba艂 si臋 jej nadzwyczajnie. Patrzy艂a na niego z upodobaniem, a lekki dreszczyk podniecenia 艂askota艂 jej plecy.
Drake wykrztusi艂 kilka wyja艣nie艅 dotycz膮cych swej znajomo艣ci z.Martenem, a kawaler de Belmont doda艂 co艣 nie co艣 od siebie. Wystarczy艂o to, aby w pami臋ci El偶biety stan臋艂y cyfry udzia艂u, jaki jej przypad艂 ze zdobycia „Castro Verde".
— Ju偶 wiem — powiedzia艂a.
Uj臋艂a Martena pod rami臋 i zesz艂a wraz z nim na g艂贸wny pok艂ad, a potem zatrzyma艂a si臋 naprzeciw niego w otwartych drzwiach kasztelu. W贸wczas zauwa偶y艂, 偶e jej szaty, jakkolwiek obficie udrapowane, pozostawia艂y bardzo wiele — zbyt wiele! — miejsc obna偶onych, i to niezwykle g艂臋boko. Pod rozci臋t膮 z przodu wierzchni膮 sukni膮 z czarnej tafty naszywanej z艂otymi ta艣mami i fr臋dzlami mia艂a drug膮 ze srebrzystego adamaszku, rozci臋t膮 r贸wnie偶 od g贸ry a偶 do pasa, a pod ni膮 tylko cieniutk膮 bia艂膮 koszul臋, tak偶e rozci臋t膮 i nie os艂aniaj膮c膮 piersi. Koronkowa kryza wszyta w obr臋b koszuli otacza艂a jej szyj臋 tylko z ty艂u i po bokach, si臋gaj膮c poza ramiona i stercz膮c wysoko za g艂ow膮, lecz bynajmniej nie zakrywaj膮c dekoltu. Przeciwnie: ka偶de tchnienie wiatru odchyla艂o sztywne, rurkowane koronki wraz z wyci臋tymi brzegami stanika i w贸wczas Martenowi wydawa艂o si臋, 偶e widzi o wiele za du偶o. Odwraca艂 oczy, cho膰 widok nie by艂 przykry, bo bia艂a p艂e膰 El偶biety i jej cia艂o zachowa艂y zgo艂a m艂odzie艅cz膮 艣wie偶o艣膰 i j臋drno艣膰. Ona za艣 zauwa偶y艂a jego zmieszanie i z ca艂膮 艣wiadomo艣ci膮 wystawia艂a na pokaz swe wdzi臋ki, odczuwaj膮c przy tym rozkoszny niepok贸j.
Rozmawia艂a z nim swobodnie i uprzejmie, wypytywa艂a go o szczeg贸艂y bitwy, w kt贸rej zdoby艂 tak cenny pryz, i wys艂ucha艂a ze szczerym zainteresowaniem projektu wyprawy do Zatoki Meksyka艅skiej, a wreszcie obieca艂a mu pomoc materialn膮 w przygotowaniach do tego przedsi臋wzi臋cia.
By艂a czaruj膮ca i uwodzicielska, lecz nie zapomnia艂a o w艂asnych interesach pieni臋偶nych: zauwa偶y艂a jakby mimochodem, 偶e b膮d藕 co b膮d藕 b臋dzie to powra偶ne ryzyko, kt贸re mog艂aby podj膮膰 jedynie pod warunkiem znacznego udzia艂u w zyskach.
— Nie my艣l, 偶e jestem bogata, m贸j ch艂opcze — powiedzia艂a dotykaj膮c jego ramienia i 艣ciskaj膮c je lekko, jakby chcia艂a wyczu膰 twarde, spr臋偶yste mi臋艣nie. — Okr臋t, kt贸rym dowodz臋, to ca艂a Anglia. Wymaga on wi臋cej wk艂ad贸w ni偶 tw贸j pi臋kny „Zephyr".
Potrz膮sn臋艂a rud膮 peruk膮, z kt贸rej sp艂ywa艂y ol艣niewaj膮ce per艂y, i dzwoni膮c kosztownymi bransoletami poda艂a mu do uca艂owania w膮skie, d艂ugie palce ozdobione licznymi pier艣cieniami.
Od tej chwili wszystkie sprawy zwi膮zane z ekspedycj膮 „Zephyra"" i „Ibexa" ruszy艂y z miejsca i potoczy艂y si臋 naprz贸d z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮. Widok skarb贸w zdobytych przez Drake'a i wyra藕na, 艂aska kr贸lowej sk艂oni艂y armator贸w Salomona White'a do powzi臋cia ostatecznej decyzji; Belmont w ci膮gu jednego dnia otrzyma艂 potrzebne kredyty i skrypty z kancelarii White Hallu, a Schultz nie napotka艂 偶adnych trudno艣ci w zaopatrzeniu okr臋t贸w w konieczne zapasy. Bro艅, amunicja, narz臋dzia, beczki z prochem, solone mi臋so i suszone jarzyny, m膮ka, suchary, kasze, 偶ywy dr贸b i trzoda chlewna, wreszcie bary艂ki wody i wina wype艂nia艂y 艂adownie. Marten wybiera艂 i kupowa艂 zapasowe liny, 偶agle, farby i smary, dogl膮da艂 rob贸t przy ustawianiu nowych dzia艂 i kompletowa艂 za艂ogi.
Wraz z wiosennym s艂o艅cem i ciep艂em do portu zacz臋li 艣ci膮ga膰 marynarze. Wi臋kszo艣膰 tych, co z pe艂nymi kieszeniami jesieni膮 opu艣cili pok艂ad „Zephyra", wraca艂a teraz obdarta i bez grosza. Ka偶dy z nich got贸w by艂 podpisa膰 umow臋 na dwa lata, nie troszcz膮c si臋 o to, dok膮d pop艂ynie. Lecz Marten, maj膮c pod dostatkiem ch臋tnych, przyjmowa艂 tylko najlepszych, zdrowych i silnych.
W dwa tygodnie po zawarciu specjalnego kontraktu mi臋dzy osobistym podskarbim jej kr贸lewskiej mo艣ci, dzia艂aj膮cym w imieniu El偶biety, a korsarzem Janem Kun膮, zwanym Martenem, oba okr臋ty, „Zephyr" i „Ibex", podnios艂y kotwice i wraz z pierwsz膮 fal膮 odp艂ywu po偶eglowaly ku uj艣ciu Tamizy.
8
Trwa艂o to ju偶 od kwadransa. „Zephyr" pod skr贸conymi 偶aglami sun膮艂 wolno wzd艂u偶 l膮du po przera藕liwie jaskrawej powierzchni zatoki k艂uj膮cej w oczy odblaskiem s艂o艅ca. L膮d — ciemne zakole poros艂e bujn膮 tropikaln膮 puszcz膮 — wy艂ania艂 si臋 spoza o艣lepiaj膮cej po艣wiaty niewyra藕ny, milcz膮cy i tajemniczy, nie zdradzaj膮c niczym wej艣cia na lagun臋, kt贸re otwiera艂o si臋 gdzie艣 w艣r贸d zielonej 艣ciany g膮szczu niewidoczne i nieodgadnione.
W oddali ponad lasem majaczy艂y na tle czystego b艂臋kitu nieba widmowe zarysy g贸r. a w przeciwnej stronie poprzez lew膮 burt臋 i ruf臋 okr臋tu wida膰 by艂o sylwetk臋 „Ibexa" stoj膮cego na kotwicy i ca艂y 艂a艅cuch czarnych jak w臋giel, skalistych wysepek, kt贸re „Zephyr" min膮艂 przed niespe艂na godzin膮. Dwie najwi臋ksze spo艣r贸d nich ca艂kowicie poch艂ania艂y w tej chwili uwag臋 kawalera de Belmont. Bli偶sza, pozbawiona wszelkiej ro艣linno艣ci, wypi臋trza艂a si臋 po艣rodku przypominaj膮c grzbiet wielb艂膮da z dwoma stercz膮cymi garbami; dalsza, le偶膮ca poza ni膮 nieco w prawo, mia艂a kszta艂t 艣ci臋tego sto偶ka ozdobionego kit膮 mangrowc贸w. Belmont nie spuszcza艂 z nich wzroku czekaj膮c, a偶 pokryj膮 si臋 na jednej linii z „Zephyrem", tak aby k臋pa drzew ukaza艂a si臋 w siodle mi臋dzy garbami. Marten sta艂 obok niego zwr贸cony w stron臋 dziobu czujny i napi臋ty, got贸w rzuci膰 rozkazy do wykonania szybkiego manewru. Tomasz Pociecha tkwi艂 nieruchomo przy sterze, ludzie czekali u lin. W ciszy obejmuj膮cej l膮d, zatok臋 i okr臋t pod roz偶arzonym niebem s艂ycha膰 by艂o tylko plusk sondy, jedwabisty szelest rzutki ociekaj膮cej wod膮 i przeci膮g艂贸 okrzyki Slovena:
Cztery s膮偶nieee!
Cztery s膮偶nieee!
Dwugarba wyspa wolno, wolniutko zacz臋艂a przes艂ania膰 t臋 dalsz膮, z mangrowcami. Gdy pierwszy garb zakry艂 drzewa, jednostajny g艂os Percy'ego nagle zmieni艂 si臋 w ostry krzyk:
— Trzy i p贸艂! Trzy i p贸艂 s膮偶nia!
Mi臋艣nie jego br膮zowych, spalonych s艂o艅cem i wiatrem ramion, kark, szyja i tors, pokryte dawno nie zmywanym brudem i potem, zacz臋艂y gor膮czkowo pracowa膰. Sonda lecia艂a w prz贸d, opada艂a na dno i wynurza艂a si臋 u burty, zostawiaj膮c po sobie na powierzchni sk艂臋bione, wiruj膮ce m臋ty szlamu.
— Szesna艣cie! .
Belmont na mgnienie oka odwr贸ci艂 g艂ow臋, spojrza艂 na Martena. Jan by艂 blady, po jego zaci臋tej, skamienia艂ej twarzy sp艂ywa艂y z czo艂a grube krople potu.
— Jeszcze nie — szepn膮艂 Belmont.
— Pi臋tna艣cie st贸p! — wrzasn膮艂 Percy. — Pi臋tna艣cie!
Marten przymkn膮艂 oczy. Czerwone i zielone kr臋gi wirowa艂y mu pod powiekami. „Zephyr" nie m贸g艂 mie膰 wi臋cej ni偶 dwie stopy wody pod kilem. Je偶eli osi膮dzie na mieli藕nie.;;
— Czterna艣cie st贸p! — zapia艂 Percy.
Mulisty, ciemny jak sadza zmieszana z popio艂em 艣lad zostawa艂 za okr臋tem i niesiony pr膮dem odp艂ywa艂 w lewo.
Dotyka dna — my艣la艂 Marten. — Wielki Bo偶e, dotyka dna!
Niemal czu艂 to dotkni臋cie, jakkolwiek „Zephyr" nadal sun膮艂 g艂adko, bez najmniejszego drgnienia po zm膮conej wodzie. Mo偶e zaledwie muska艂 g贸rn膮 warstw臋 zawiesiny stoj膮cej nad grz膮skim gruntem? Lecz jego kapitanowi wydawa艂o si臋, 偶e widzi pot臋偶n膮 sztab臋 kilu przecinaj膮c膮 p贸艂p艂ynne b艂oto, wrzynaj膮c膮 si臋 coraz g艂臋biej, orz膮c膮 bruzd臋 w kapry艣nym, pofa艂dowanym pod艂o偶u.
— Czterna艣cie st贸p, czterna艣cie! — wrzeszcza艂 Percy Sloven.
— Czterna艣cie, czterna艣cie!
Martenowi sekundy pomi臋dzy jednym jego okrzykiem a drugim wyd艂u偶a艂y si臋 w niesko艅czono艣膰. Spojrza艂 przed siebie i wtem na ciemnym tle brzegu dostrzeg艂 co艣, co zmrozi艂o mu krew w 偶y艂ach. Po艣r贸d o艣lepiaj膮cego blasku drobnych, rozigranych fal o p贸艂 mili przed dziobem „Zephyra" stercza艂y z wody trzy maszty i szcz膮tki przedniego kasztelu jakiego艣 wraka, kt贸ry widocznie tkwi艂 tu od dawna i zd膮偶y艂 ju偶 zapa艣膰 g艂臋boko w mu艂.
— Ster prawo na burt! — rozleg艂 si臋 g艂os Belmonta;
Jan obr贸ci艂 si臋 gwa艂townie. Belmont ci膮gle jeszcze patrzy艂 w stron臋 rufy na owe dwie wysepki, pokrywaj膮ce si臋 teraz ca艂kowicie, a Marten zauwa偶y艂, i偶 pomi臋dzy dwoma garbami bli偶szej z nich wyr贸s艂 trzeci, uwie艅czony k臋p膮 drzew.
— Sp贸jrz tam — powiedzia艂 chrapliwie, — Widzisz?
Belmont rzuci艂 szybkie spojrzenie za siebie.
— O! — wykrzykn膮艂 zaskoczony, — Kto艣 tu by艂 przed nami! Zapewne…
Lecz Marten ju偶 go nie s艂ucha艂: „Zephyr" zakr臋ca艂 i lada chwila m贸g艂 wyj艣膰 spod wiatru.
— Luzuj i ci膮gnij! — zawo艂a艂.
Dopiero gdy reje obr贸ci艂y si臋 i zosta艂y ponownie zamocowane, zn贸w spojrza艂 ku wrakowi, kt贸ry tymczasem zostawa艂 ju偶 na lewo od kursu. Wszyscy inni patrzyli r贸wnie偶 w t臋 stron臋, a Percy zagapi艂 si臋 tak dalece, 偶e zapomnia艂 na chwil臋 o sondowaniu dna.
— Sonda! — rykn膮艂 Marten.
呕elazna kula szarpni臋ta w g贸r臋 艣mign臋艂a u burty;
— Pi臋tna艣cie st贸p! — wybuchn膮艂 Sloven, jakby mia艂 si臋 rozp艂aka膰.
I potem — z radosnym uniesieniem:
— Szesna艣cie! Szesna艣cie!
— Min臋li艣my ju偶 艂awic臋 — powiedzia艂 Belmont. — A ten si臋 na ni膮 nadzia艂, i to chyba podczas najwi臋kszego przyp艂ywu, bo inaczej nie przeszed艂by tak jak my — doda艂, wskazuj膮c wrak. — Siedzi w mule po sam pok艂ad.
— Zdaje si臋, 偶e niewiele brakowa艂o, 偶eby艣my si臋 te偶 nadziali — westchn膮艂 Jan,
— Nie bardzo wiele — przyzna艂 Belmont. — Omyli艂em si臋 o jakie sto jard贸w; trzeba by艂o 偶eglowa膰 bli偶ej l膮du, tam jest o par臋 st贸p g艂臋biej. Ale ten blask…
Dwa jednoczesne okrzyki z marsa fokmasztu i z dzioba przerwa艂y mu dalsze usprawiedliwienia. Na wprost przed „Zephyrem" w jednolitej 艣cianie lasu otworzy艂o si臋 wej艣cie na lagun臋. Brzeg jak gdyby rozst臋powa艂 si臋 na obie strony, ukazuj膮c g艂adk膮 jak lustro powierzchni臋 drzemi膮cej wody. Tylko po艣rodku to艅 marszczy艂a si臋 wyra藕nie od nurtu rzeki, kt贸ra wybiega艂a z las贸w unosz膮c z g艂臋bi l膮du rozmyt膮 czarn膮 ziemi臋 i osadzaj膮c j膮 nieregularnymi 艂awicami na dnie.
Belmont sam uj膮艂 ster i prowadzi艂 okr臋t w pobli偶u brzegu, kt贸ry przesuwa艂 si臋 bardzo wolno wzd艂u偶 prawej burty, milcz膮cy, tajemniczy i bezludny. Min膮wszy wej艣cie i zatoczywszy 艂agodny 艂uk, aby nie znale藕膰 si臋 w zasi臋ga pr膮du, poleci艂 opu艣ci膰 pozosta艂e 偶agle i korzystaj膮c z resztek p臋du, skierowa艂 dzi贸b „Zephyra" w lewo, po czym da艂 znak Martenowi do rzucenia kotwicy.
Przeci膮g艂y 艂oskot wypadaj膮cego przez kluz臋 艂a艅cucha wstrz膮sn膮! cisz膮 i uton膮艂 w niej bez echa. Okr臋t zwalnia艂, ci膮gn膮艂, wykr臋ca艂, obr贸ci艂 si臋 doko艂a kotwicy i wreszcie stan膮艂 zwr贸cony ruf膮 ku brzegowi.
— I c贸偶 dalej? — zapyta艂 Marlen.
— Zaczekamy — odrzek艂 Belmont. — R臋cz臋, 偶e obserwuj膮 nas ze wszystkich stron. Nie wiedz膮, kim jeste艣my. Nie maj膮 pewno艣ci, czy ich nie ostrzelamy, je艣li si臋 uka偶膮. Nie wiem, czy pami臋taj膮 angielsk膮 bander臋.
— Nie widz臋 na brzegu 偶ywego ducha — powiedzia艂 Marten. — Wygl膮da na to, 偶e…
— A jednak s膮 tam — przerwa艂 mu Belmont. — Wiedz膮 o ka偶dym naszym poruszeniu. Widzieli ka偶dy manewr. To ich musia艂o przekona膰, 偶e znamy drog臋, lecz jeszcze nie s膮 przekonani, 偶e przybywamy jako przyjaciele.
Jego pewno艣膰 siebie by艂a tylko w po艂owie szczera. Co mog艂o zaj艣膰 w Amaha podczas jego d艂ugiej nieobecno艣ci? Czy w Nahua rz膮dzi艂 nadal Quiche? Co znaczy艂 贸w wrak osiad艂y na mieli藕nie? Czy jaki艣 korsarz zapu艣ci艂 si臋 tu w pojedynk臋, czy te偶 inne towarzysz膮ce mu okr臋ty zdo艂a艂y wtargn膮膰 na lagun臋? Mo偶e byli tu Hiszpanie? Mo偶e opanowali lub zniszczyli ten kraj?
Nie wydawa艂o mu si臋 to prawdopodobne: przej艣cie by艂o zbyt trudne, Amaha za艣 nie obfitowa艂a w z艂oto. Lecz kto wie…
— Je偶eli za p贸艂 godziny nikt z brzegu si臋 nie uka偶e, pop艂yn臋 tam 艂odzi膮 — powiedzia艂 do Martena. — Powinni mnie pozna膰. Gdybym przyby艂 na „Arrandorze"…
Urwa艂 nagle. „Arrandora"! Powinni pami臋ta膰 t臋 nazw臋!
— „Ar-ran-do-ra"! — zawo艂a艂 g艂o艣no. — „Ar-ran-do-ra"!
I zn贸w g艂os polecia艂 w przestrze艅, by uton膮膰 w niej bez echa, jak poprzednio bez echa zapad艂 w cisz臋 艂oskot rzuconej kotwicy.
Marten nas艂uchiwa艂 przez chwil臋 i wreszcie z pow膮tpiewaniem potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
— Nie ma tam nikogo — powiedzia艂.
Lecz nim sko艅czy艂, jaki艣 dziwny odg艂os nadlecia艂 z g艂臋bi lasu.
— S艂uchaj — szepn膮艂 Belmont.
Cisza zdawa艂a si臋 teraz falowa膰 zmiennym rytmem, p臋ka膰 raz po raz st艂umionym grzmotem. G艂臋bokie, niskie, raz mi臋kkie, to zn贸w twarde i d藕wi臋czne dudnienie toczy艂o si臋 z g臋stwiny, opada艂o i wznosi艂o si臋, cich艂o i odzywa艂o si臋 znowu.
— B臋ben — powiedzia艂 Marten.
Cztery g艂o艣niejsze uderzenia zabrzmia艂y w r贸wnych odst臋pach i wszystko umilk艂o. Cisza zawis艂a jak przedtem nad lagun膮.
Jan spojrza艂 na Belmonta i chcia艂 o co艣 zapyta膰, lecz tamten powstrzyma艂 go ruchem d艂oni. Z daleka, rzek艂by艣, z samego serca puszczy nadp艂ywa艂a odpowied藕. By艂a znacznie kr贸tsza ni偶 wezwanie czy te偶 zapytanie; brzmia艂a jak decyzja lub jak rozkaz.
I oto g膮szcze mangrowii na b艂otnistym brzegu nagle o偶y艂y: zaszele艣ci艂y li艣cie, poruszy艂y si臋 ga艂臋zie, wychyli艂y si臋 z nich ramiona trzymaj膮ce w艂贸cznie, g艂owy ozdobione pi贸rami wpi臋tymi w czarne, sztywne warkocze, p贸艂nagie ciemnobr膮zowe cia艂a — t艂um cia艂 skacz膮cych, biegn膮cych, pochylaj膮cych si臋 nad wod膮! Ni st膮d, ni zow膮d, jak pod dzia艂aniem zakl臋cia, zjawi艂y si臋 w艣r贸d oczeret贸w i trzcin d艂ugie 艂odzie, ca艂a chmara 艂odzi pe艂nych wio艣larzy. Podni贸s艂 si臋 gwar, z kt贸rego trysn臋艂y ostre, gard艂owe okrzyki, a spokojna, l艣ni膮ca jak lustro powierzchnia laguny zapieni艂a si臋 od uderze艅 kr贸tkich wiose艂.
Pirogi par艂y naprz贸d szerokim p贸艂kolem w stron臋 „Zephyra", wios艂a b艂yska艂y w s艂o艅cu, coraz g艂o艣niejsza wrzawa wzbija艂a si臋 pod niebo. Wtem ucich艂a. Pi贸ra wiose艂 zahamowa艂y p臋d 艂odzi, kt贸re zatrzyma艂y si臋 w p贸艂 drogi. Tylko jedna z nich p艂yn臋艂a dalej naprz贸d, ustawicznie zwalniaj膮c tempo,
Kawaler de Belmont post膮pi艂 par臋 krok贸w ku burcie.
„Arrandora"! — zawo艂a艂 raz jeszcze wznosz膮c rami臋 powitalnym gestem.
„Arrandora"!!! — podni贸s艂 si臋 radosny wrzask doko艂a. — „Arrandora"!
Dziwna posta膰, okryta wylenia艂a sk贸r膮 ocelota, z upiorn膮 mask膮 na twarzy i ozdob膮 z rog贸w antylopy kabri na g艂owie oraz p臋kiem czarnych pi贸r w d艂oni, sta艂a na dziobie pirogi.
— To jest ich g艂贸wny czarodziej — powiedzia艂 Belmont do Martena. — B膮d藕 dla niego uprzejmy.
Marten kaza艂 opu艣ci膰 trap z prawej burty. 艁贸d藕 przybi艂a i kap艂an wszechw艂adnego bo偶ka Tlaloka, a zarazem powiernik kr贸la i wodza wst膮pi艂 na pok艂ad w asy艣cie t艂umacza, m艂odego Murzyna o bystrych oczach i inteligentnym wyrazie ciemnej, prawie czarnej twarzy. Dwaj wojownicy ogromnego wzrostu wsparci na d艂ugich w艂贸czniach stan臋li opodal, jak dwa pos膮gi odlane z miedzi, a pozosta艂e pirogi, uszykowane w kszta艂t p贸艂ksi臋偶yca, zbli偶y艂y si臋 teraz otaczaj膮c okr臋t od strony l膮du.
Marten oczekiwa艂 przedstawiciela Quiche-M臋drea stoj膮c na stopniach trapu prowadz膮cego na ruf臋 i maj膮c po bokach kawalera de Belmont oraz Henryka Schultza.
Ten ostatni z nie ukrywanym wstr臋tem i z niejak膮 obaw膮 spogl膮da艂 na india艅skiego kap艂ana, wietrz膮c swym d艂ugim, zaczerwienionym nosem sw膮d piekielnej siarki i 偶egnaj膮c si臋 ukradkiem w obronie przed nieczystymi si艂ami, jakie zapewne otacza艂y tego s艂ug臋 Antychrysta.
Belmont, powa偶ny i uroczysty, gotowa艂 si臋 do po艣redniczenia w powitaniu i wymianie wst臋pnych grzeczno艣ci, a Marten, ubawiony i zaciekawiony zarazem, uj膮艂 si臋 w boki i nie spuszcza艂 wzroku z pos艂a, kt贸rego mia艂 przyj膮膰.
Czarodziej-dyplomata by艂 niski i t臋gi. Jego ramiona, brzuch i nogi pokrywa艂a cienka warstwa t艂ustej, czerwonej gliny. Zbli偶a艂 si臋 bardzo wolno, tanecznym, posuwistym krokiem, przystaj膮c, ko艂ysz膮c si臋 w biodrach, zwracaj膮c to w lewo, to w prawo rogat膮 g艂ow臋 i potrz膮saj膮c wiechciem pi贸r umocowanym do kr贸tkiego sznura ze srebrnymi brz臋kad艂ami. W po艂owie drogi, po艣rodku g艂贸wnego pok艂adu, zatrzyma艂 si臋 i gestem d艂oni przyzwa艂 jednego z wojownik贸w stoj膮cych przy trapie. Miedziany olbrzym podszed艂 spiesznie, potr膮ci艂 murzy艅skiego t艂umacza, kt贸ry nie usun膮艂 mu si臋 na czas z drogi, i stan膮艂 za plecami kap艂ana. Ten za艣 pochyli艂 si臋 nisko, jakby w pok艂onie, przed trzema bia艂ymi, nag艂ym ruchem zdj膮艂 mask臋 i prostuj膮c si臋 poda艂 j膮 w ty艂, za siebie. Ukaza艂a si臋 jego twarz, niemal r贸wnie straszna jak owa maska; twarz ozdobiona trzema bliznami po ka偶dej stronie zakrzywionego nosa o rozd臋tych nozdrzach, pomalowana w czarne i bia艂e linie wygi臋te doko艂a ust. B艂yszcz膮ce niebieskawe bia艂ka oczu i ciemne ich 藕renice tkwi艂y g艂臋boko pod czo艂em zakrytym do po艂owy czarn膮, r贸wno przyci臋t膮 grzywk膮; du偶e, po偶贸艂k艂e z臋by ukazywa艂y si臋 mi臋dzy wargami, gdy m贸wi艂.
Post膮pi艂 szybko naprz贸d i wzni贸s艂 obie d艂onie na wysoko艣膰 g艂owy. G艂os jego brzmia艂 chrapliwie, s艂owa rwa艂y si臋, jakby wymawia艂 je z trudem czy te偶 z wahaniem. Martenowi wyda艂o si臋, 偶e rozr贸偶nia w艣r贸d tych obcych gard艂owych d藕wi臋k贸w powtarzane kilkakro膰 nazwisko Belmonta i nazw臋 jego okr臋tu.
Przem贸wienie trwa艂o zreszt膮 kr贸tko i by艂o tre艣ciwe. Z nieco d艂u偶szej relacji t艂umacza, kt贸ry prze艂o偶y艂 je na hiszpa艅ski, wynika艂o (poza wst臋pem zawieraj膮cym pozdrowienia dla „bia艂ego brata" jego kr贸lewskiej mo艣ci oraz dla jego przyjaci贸艂), 偶e Quiche-M臋drzec nadal panuje nad swoim ludem w pokoju i zdrowiu, 偶e cieszy si臋 z przybycia znakomitych go艣ci i zaprasza ich do Nahua, gdzie przygotowuje dla nich wspania艂e przyj臋cie; 偶e wreszcie wiadomo mu jest, i偶 drugi okr臋t jego „bia艂ych braci" oczekuje w pobli偶u i 偶e nale偶a艂oby go przyholowa膰 na lagun臋 przed zapadni臋ciem zmroku.
Gdy Murzyn sko艅czy艂, u wej艣cia na trap ukaza艂o si臋 jeszcze sze艣ciu Indian, nios膮cych na dwu wielkich tarczach: owoce, jarzyny, placki z pszennej m膮ki i bity dr贸b. Z艂o偶yli te dary u st贸p schodni i cofn臋li si臋, a nast臋pnie przykucn臋li rz臋dem wzd艂u偶 burty.
Teraz przysz艂a kolej na Belmonta. Kawaler zst膮pi艂 o dwa stopnie ni偶ej i wyja艣ni艂, 偶e tym razem przybywa nie jako w贸dz, lecz jako towarzysz i przyjaciel pot臋偶nego w艂adcy m贸rz, zwanego Z艂ot膮 Kun膮, co w j臋zyku, jakim pos艂uguj膮 si臋 najs艂awniejsi 偶eglarze 艣wiata, brzmi Marten.
— Oto on — rzek艂 wskazuj膮c Jana. — Pogromca Hiszpan贸w, zdobywca wielu okr臋t贸w, a przy tym cz艂owiek 艂agodnego serca; przep艂yn膮艂 ocean, aby ofiarowa膰 sw膮 przyja藕艅 m膮dremu wodzowi Quiche, utrwali膰 jego panowanie w Amaha i by膰 mo偶e rozszerzy膰 je na kraje s膮siednie.
Dalej Belmont o艣wiadczy艂, 偶e Marten z wdzi臋czno艣ci膮, przyjmuje go艣cin臋 w Nahua i uda si臋 tam wraz z obydwoma okr臋tami, aby ofiarowa膰 kr贸lowi skromne upominki. Nie sta膰 go wprawdzie na z艂oto i klejnoty, kt贸rych tak wiele jest w Meksyku, ale przywozi 偶elazo, kt贸rego tu brakuje: topory i pi艂y, p艂ugi i brony, a tak偶e muszkiety i dzia艂a. Aby za艣 nie pozostawa膰 d艂u偶nym czcigodnemu kap艂anowi boga Tlaloka, ofiarowuje mu ten oto pistolet wraz z woreczkiem prochu i kul oraz sztylet o stalowej klindze i r臋koje艣ci z masy per艂owej.
Gdy Murzyn t艂umaczy艂 te jego s艂owa, przewracaj膮c oczyma i prze艂ykaj膮c 艣lin臋 z wielkiego wra偶enia, zar贸wno pose艂, jak Indianie obecni na pok艂adzie „Zephyra" nie mogli ukry膰 ogarniaj膮cego ich podniecenia. Narz臋dzia i bro艅, zw艂aszcza bro艅 palna, by艂y to dary cenniejsze ni偶 z艂oto i srebro!
Kap艂an gro藕nego Tlaloka nie posiada艂 si臋 z rado艣ci ogl膮daj膮c stary pistolet z rozd臋t膮 luf膮. Pr贸bowa艂 palcem ostrze sztyletu, g艂aska艂 l艣ni膮c膮 t臋czowo r臋koje艣膰, a wreszcie zapragn膮艂 podzieli膰 si臋 dobrymi wiadomo艣ciami z reszt膮 wojownik贸w, kt贸rzy w skupieniu oczekiwali w pirogach na Avynik jego dyplomatycznej misji. Zbli偶y艂 si臋 do burty i wielkim g艂osem obwie艣ci艂 im, co us艂ysza艂.
Odpowiedzia艂 mu wrzask rado艣ci. W艂贸cznie, pi贸ropusze, wios艂a, kamienne tomahawki, 艂uki lecia艂y w g贸r臋 i wraca艂y do wyci膮gni臋tych ramion, chwytane w lot ze zdumiewaj膮c膮 zr臋czno艣ci膮. 艁odzie ko艂ysa艂y si臋, par艂y ku burcie „Zephyra", uderza艂y o ni膮, 艣ciera艂y si臋 z sob膮, kot艂owa艂y si臋 w dole jak 艂awica rozigranych ryb. Imi臋 bohatera tej manifestacji przenikn臋艂o w t艂um i teraz wznosi艂y si臋 okrzyki na jego cze艣膰.
— O-he! Marten, o-he! — wo艂ali wio艣larze i wojownicy potrz膮saj膮c dzidami i tarczami.
Marten za艣 zst膮pi艂 na g艂贸wny pok艂ad, obj膮艂 ramionami Belmonta i umazanego czerwon膮 glin膮 dyplomat臋 i sta艂 pomi臋dzy nimi zwr贸cony ku brzegom Ainaha, 艣miej膮c si臋 na ca艂e gard艂o.
Jeszcze przed zachodem s艂o艅ca ,,Ibcx" zosta艂 przeholowany mi臋dzy 艂awicami przez sze艣膰 wielkich 艂odzi india艅skich i zakotwiczy艂 na g艂adkich wodach laguny u uj艣cia rzeki, tu偶 obok „Zephyra". Gdy zapad艂 kr贸tki zmierzch, a potem noc obj臋艂a zatok臋 i ciemno艣膰 spad艂a nagle na l膮d i na morze, brzeg doko艂a zab艂ysn膮艂 czerwonymi p艂omieniami ognisk. Szed艂 od nich gwar licznych g艂os贸w, a czarne sylwetki porusza艂y si臋 na tle 偶aru. Czasem przy akompaniamencie b臋bn贸w i piszcza艂ek wybucha艂 nag艂y tumult, wrzask, ha艂as, przed ogniem k艂臋bi艂 si臋 wir postaci przypominaj膮cy jaki艣 niesamowity diabelski sabat. Wida膰 by艂o tupi膮ce nogi, rozko艂ysane cia艂a, ramiona wzniesione w g贸r臋 i d艂onie klaszcz膮ce naci g艂owami. Potem wszystko si臋 uspokaja艂o i tylko warkot b臋bn贸w toczy艂 si臋 w g贸r臋 rzeki, powtarzany przez inne b臋bny gdzie艣 w g艂臋bi puszczy.
Dopiero o p贸艂nocy ogniska zacz臋艂y przygasa膰 i wynios艂a cisza, oczekuj膮ca dot膮d na przemini臋cie tych wybuch贸w zbiorowego sza艂u, cierpliwa i z艂owieszcza, rozpostar艂a si臋 zn贸w doko艂a.
O 艣wicie pojawi艂a si臋 mg艂a. Ciep艂y i lepki jej welon spowi艂 lagun臋, a gdy s艂o艅ce wzesz艂o nad morzem poza niewidzialn膮 podkow膮 atolu, biel nasycona blaskiem sta艂a si臋 bardziej o艣lepiaj膮ca ni偶 mrok nocy. Nie by艂o wida膰 uj艣cia rzeki, nie by艂o wida膰 brzegu i lasu, i najbli偶szego cypla l膮du poros艂ego mangrowcami, i nawet „Ibexa", odleg艂ego zaledwie o kilkadziesi膮t jard贸w, a szczyty maszt贸w i g贸rne reje „Zephyra" rozp艂ywa艂y si臋, gin臋艂y z oczu, jak zanurzone w wodzie z mlekiem.
Cisza sta艂a si臋 teraz mi臋kka i bliska jak gruba warstwa puszystej waty. Nie przenika艂 jej 偶aden d藕wi臋k, a odg艂osy 偶ycia na pok艂adzie wsi膮ka艂y w ni膮 natychmiast, nie wybiegaj膮c poza burty. Mog艂o si臋 zdawa膰, 偶e okr臋t wisi w mlecznej, nasyconej blaskiem przestrzeni i 偶e reszta 艣wiata znik艂a, rozwia艂a si臋 bez szmeru, nie pozostawiaj膮c po sobie 艣ladu.
Wtem mg艂a unios艂a si臋 jak fala i 藕renica wody wyjrza艂a spod m臋tnego bielma. Ukaza艂o si臋 ciemne pasmo brzeg贸w, pogmatwana g臋stwina puszczy stan臋艂a doko艂a laguny, a nad zatok膮 zawis艂a blada kula s艂o艅ca; Wszystko to trwa艂o zaledwie kilkana艣cie sekund, po czym bia艂a powieka opad艂a z powrotem i 艣wiat zn贸w przesta艂 istnie膰, je艣li mo偶na by艂o zawierzy膰 oczom i uszom;
Dopiero po chwili z bezkszta艂tnej, o艣lep艂ej dali nadbiegli st艂umiony okrzyk, a potem rozleg艂 si臋 szybki, miarowy plusk i szum, jakby nadbiegaj膮cych i za艂amuj膮cych si臋 ba艂wan贸w. Kilka 艂odzi wynurzy艂o si臋 z mg艂y tu偶 przy burcie „Zephyra", a ich sternicy domagali si臋 na migi podniesienia kotwicy i podania lin holowniczych.
Marten zawaha艂 si臋, czy spe艂ni膰 to 偶膮danie, lecz Belmont zapewni艂 go, 偶e mo偶na zaufa膰 przewodnikom. Dwaj z nich z ma艂pi膮 zr臋czno艣ci膮 wspi臋li si臋 na pok艂ad. Jeden stan膮艂 przy sterze, drugi usiad艂 okrakiem na bukszprycie. Kilku ludzi z za艂ogi pod komend膮 Worsta zwija艂o 艂a艅cuch obracaj膮c ci臋偶ki, d臋bowy kabestan, a偶 kotwica wsta艂a z mulistego dna i ociekaj膮c szlamem podjecha艂a do kluzy. Okr臋t, poci膮gni臋ty tym manewrem, sun膮艂 wolno, prawie niedostrzegalnie naprz贸d, a potem wykr臋ci艂 w prawo, w 艣lad za holem, do kt贸rego ko艅ca przywi膮zano cie艅sze liny. Dwa rz臋dy 艂odzi rozchodz膮ce si臋 pod ostrym k膮tem, w kszta艂cie litery V, wprz臋g艂y si臋 do pracy i holowa艂y go ku uj艣ciu rzeki. Mg艂a zdawa艂a si臋 rzedn膮膰; mo偶na ju偶 by艂o rozr贸偶ni膰 najbli偶sze pirogi i nawet postaci wio艣larzy, za ruf膮 za艣 majaczy艂a sylwetka „Ibexa" ci膮gni臋ta przez inne 艂odzie, nanizane na konopne sznury jak paciorki r贸偶a艅ca.
Marten spostrzeg艂, 偶e nurt p艂yn膮cy poprzez lagun臋, kt贸ry zauwa偶y艂 by艂 wczoraj, nie pochodzi艂 od g艂贸wnego koryta Amaha. By艂a to tylko jedna z jej licznych odn贸g, bynajmniej nie najwa偶niejsza. Delta rzeki obejmowa艂a kilka lub mo偶e nawet kilkana艣cie mil wybrze偶a, tworz膮c wiele innych zatok, prawie ca艂kowicie niedost臋pnych, jak twierdzi艂 Belmont. Lecz i w obr臋bie tej laguny istnia艂o uj艣cie trzech odga艂臋zie艅, z kt贸rych tylko 艣rodkowe nadawa艂o si臋 do 偶eglugi dla wi臋kszych statk贸w, i to w czasie przyp艂ywu.
Przyp艂yw w艂a艣nie si臋 zacz膮艂. Morze na wschodzie szumia艂o wielkim przybojem, a jego fale przewala艂y si臋 przez nisk膮 podkow臋 atolu, bieg艂y poprzez zatok臋, uderza艂y na lagun臋 i straciwszy wi臋kszo艣膰 energii na pokonanie tych przeszk贸d, 艂agodnie uk艂ada艂y si臋 wzd艂u偶 brzeg贸w. Poziom wody podnosi艂 si臋 ustawicznie, nurt rzeki k艂臋bi艂 si臋, zawraca艂 w g贸r臋, a z dna dobywa艂y si臋 na powierzchni臋 chmury brunatnego szlamu.
Powia艂 lekki wiatr, mg艂a uchodzi艂a strz臋pami, s艂o艅ce wyjrza艂o raz i drugi, a偶 wreszcie nad 艣wiatem rozla艂 si臋 g艂臋boki b艂臋kit nieba;
Pirogi holuj膮ce „Zephyra" wchodzi艂y w szerok膮 gardziel sp艂awnego uj艣cia. Kilkana艣cie sza艂as贸w skleconych z trzciny i sitowia sta艂o na wy偶szym, lewym brzegu. Zamieszkiwali je chyba wy艂膮cznie wojownicy M臋drca, rodzaj stra偶y granicznej, bo gdy wylegli na ma艂膮 polank臋 w艣r贸d drzew, aby powita膰 i zarazem po偶egna膰 oba okr臋ty bia艂ych ludzi, Marten nie zauwa偶y艂 w艣r贸d nich ani jednej kobiety.
Potem nadmorska stra偶nica znik艂a za zakr臋tem, a las, coraz wy偶szy i coraz ciemniejszy, sk艂ania艂 si臋 nad wod膮. Powiew wiatru usta艂 zupe艂nie, powietrze sta艂o si臋 g臋ste i ciep艂e,, przesycone zapachem pr贸chnicy i setk膮 woni, kt贸re zawis艂y nieruchomymi smugami: wanilia, mi贸d, rze藕nia sp艂ywaj膮ca 艣wie偶膮 krwi膮, kadzid艂o, okropny trupi zaduch s膮cz膮cy si臋 ze wspania艂ych 偶贸艂tych kwiat贸w, orze藕wiaj膮ca mi臋ta, s艂odka akacja, fermentuj膮cy zacier piwny, czosnek, pi偶mo, garbowana sk贸ra, cytryny, naw贸z stajenny, mirra, kamfora, pieprz, ambra...
Wielkie, opuszczone przez rzek臋 meandry nape艂nia艂y si臋 teraz wod膮, tworz膮c rozleg艂e zalewy i jeziora; na pod艂u偶nych piaszczystych 艂awicach wygrzewa艂y si臋 w s艂o艅cu leniwe kajmany o ciemnych, prawie czarnych grzbietach i podbrzuszach w 偶贸艂tawe plamy; wyspy i wysepki poros艂e g臋stw膮 krzew贸w i drzew zagradza艂y drog臋, a zdradliwe mielizny czai艂y si臋 tu偶 pod powierzchni膮 nurtu, pozostawiaj膮c tylko w膮skie przesmyki g艂臋bokiej toni to u prawego, to u lewego brzegu. Nagle za jakim艣 zakr臋tem u wylotu jakiej艣 cie艣niny otwiera艂a si臋 szeroka, pusta przestrze艅 wodnego szlaku i gin臋艂a w cieniu olbrzymich drzew. Ich masywne, zdumiewaj膮co wysokie, proste pnie strzela艂y w g贸r臋 ku s艂o艅cu jak kolumny niebotycznej 艣wi膮tyni.
„Zephyr" ze swymi wynios艂ymi masztami przep艂ywa艂 u ich st贸p niczym drobny owad, jaki艣 nartnik czy wirak zagubiony w艣r贸d 艣mig艂ych trzcin. Przep艂ywa艂 bardzo powoli, im dalej w g贸r臋 kr臋tej rzeki, tym wolniej. Nieprzebyte g膮szcze, spl膮tane liany, roz艂o偶yste konary, poskr臋cane korzenie, zwarte 艣ciany zieleni otwiera艂y si臋 przed okr臋tem i zamyka艂y si臋 za nim, jakby puszcza zbiega艂a do wody, by odci膮膰 mu odwr贸t.
Chmary moskit贸w brz臋cza艂y w cieniu pod nieruchomymi li艣膰mi, niewidoczne ptaki odzywa艂y si臋 w g贸rze, czasem zapluska艂a ryba, rozleg艂 si臋 szelest, wrzask i stado ma艂p przewija艂o si臋 w艣r贸d ga艂臋zi.
Zreszt膮 panowa艂 spok贸j. Spok贸j, kt贸ry jednak wydawa艂 si臋 tylko napi臋tym oczekiwaniem na co艣, co czai艂o, si臋 w g艂臋bi lasu, drapie偶ne i dzikie, wahaj膮ce si臋 przed wykonaniem nieprzeniknionych zamiar贸w.
Henryk Schultz, kt贸ry od pocz膮tku niech臋tnie odnosi艂 si臋 do projektu Martena i Belmonta, czu艂 si臋 藕le zar贸wno pod wzgl臋dem fizycznym, jak psychicznym. Tropikalny klimat, lepki, wilgotny upa艂 odbiera艂 mu sen i m臋czy艂 go niewypowiedzianie. Henryk poci艂 si臋 nieustannie, a wraz ze strumieniami potu opuszcza艂y go si艂y, apetyt i r贸wnowaga ducha.
Przyczynia艂 si臋 do tego fakt, i偶 musia艂 teraz dzieli膰 swe stanowisko porucznika z Belmontem, a nawet ust臋powa膰 mu w niejednym. Teoretycznie obaj mieli r贸wnorz臋dne j uprawnienia na pok艂adzie „Zephyra", przy czym Belmont by艂 jednak locmanem i nawigatorem, a jego wp艂yw na Martena stale wzrasta艂. Poza tym — jak zawsze w czasie d艂ugiej podr贸偶y — Henryk cierpia艂 z powodu braku obrz臋d贸w religijnych, a przede wszystkim spowiedzi i komunii, co napawa艂o go obaw膮 o zbawienie, poniewa偶 m贸g艂 zapomnie膰 o pope艂nionych grzechach. Zw艂aszcza tu, w艣r贸d pogan i ba艂wochwalc贸w, w zetkni臋ciu z czarow.nikami, w obliczu ich diabelskich praktyk czu艂 si臋 nara偶ony na straszliwe niebezpiecze艅stwo. Same tylko modlitwy i ukradkiem czynione znaki krzy偶a nie mog艂y przecie偶 zapobiec szata艅skim podst臋pom. Na my艣l, 偶e z艂e moce dobior膮 si臋 do jego osoby, 偶e w jaki艣 spos贸b zdo艂aj膮 osiedli膰 si臋 w jego ubraniu, we w艂osach, za paznokciami, doznawa艂 skr臋tu wn臋trzno艣ci i d艂awienia w gardle. S艂ysza艂 by艂 nieraz o takich wypadkach op臋tania, lecz nie wiedzia艂, jak im przeciwdzia艂a膰 skutecznie i pewnie w braku 艣wi臋conej wody i egzorcyzm贸w. A Marten opar艂 si臋 stanowozo udzia艂owi misjonarzy lub ksi臋偶y i zakonnik贸w w wyprawie.
Schultz, osowia艂y i cierpi膮cy, b艂膮ka艂 si臋 po pok艂adzie, przystawa艂 przy burcie i wraca艂 pod p艂贸cienny daszek, kt贸ry rozpi臋to nad sterem i ruf膮. Z niech臋ci膮, niemal z nienawi艣ci膮 patrzy艂 na g臋stwin臋 przesuwaj膮c膮 si臋 wolno po prawej stronie.
Brzeg by艂 wysoki, niewiele ni偶szy od pok艂adu, a okr臋t p艂yn膮艂 blisko, ze zdumpowanymi rejami, aby nie zaczepia艂y o ga艂臋zie drzew. Mimo to w pewnej chwili jaki艣 na p贸艂 uschni臋ty konar stercz膮cy nisko nad wod膮 wpl膮ta艂 si臋 mi臋dzy wanty grotmasztu, p臋k艂 z trzaskiem i run膮艂 w g膮szcz, a na pok艂ad posypa艂y si臋 li艣cie, porosty, ga艂膮zki i tuman pr贸chna; Schultz wychyli艂 si臋 za burt臋, aby szerokim no偶em przeci膮膰 lian臋, kt贸ra wlok艂a si臋 za okr臋tem, ci膮gn膮c za sob膮 ca艂y p臋k chrustu, i nagle zobaczy艂 diab艂a... Diab艂a we w艂asnej osobie!
Straszliwa, wykrzywiona 艣miechem twarz ukaza艂a mu si臋 w艣r贸d zaro艣li, b艂ysn臋艂y szeroko otwarte, gorej膮ce 藕renice, a potem — jakby b艂ona opad艂a mu z oczu — ujrza艂 w sk艂臋bionym g膮szczu jeszcze inne twarze, r臋ce, piersi, nagie, br膮zowe, po艂yskuj膮ce cia艂a, ca艂膮 chmar臋 nieruchomych postaci, kt贸re zdawa艂y si臋 wpatrywa膰 we艅 po偶膮dliwie, gotowe skoczy膰 i porwa膰 go z sob膮 prosto do piek艂a.
Przera偶enie odj臋艂o mu mow臋 i sparali偶owa艂o mi臋艣nie. Nie m贸g艂 wydoby膰 g艂osu, nie m贸g艂 si臋 cofn膮膰, a serce podesz艂o mu do gard艂a.
Wtem zachwia艂y si臋 ga艂臋zie, zaszele艣ci艂y li艣cie i stado diab艂贸w rzuci艂o si臋 naprz贸d, w g贸r臋 rzeki. Henryk widzia艂, jak bieg艂y zgi臋te we dwoje, 艣miga艂y to tu, to tam, skaka艂y jeden za drugim, gin臋艂y w cieniu i zn贸w ukazywa艂y si臋 w lukach zieleni. Wreszcie ca艂a czereda przewali艂a si臋 w niezrozumia艂ym, dzikim pop艂ochu i znik艂a, jakby zapad艂a si臋 w ziemi臋.
Sta艂 nadal oparty ca艂ym ci臋偶arem o reling, oddychaj膮c z trudem i ociekaj膮c potem, kt贸ry sp艂ywa艂 mu po bokach, od pach a偶 na biodra. Mdli艂o go ze wstr臋tu i trwogi. Zbiela艂ymi wargami szepta艂 s艂owa jakiej艣 modlitwy. Wzdrygn膮艂 si臋, gdy kto艣 po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu; nie s艂ysza艂 ani zbli偶aj膮cych si臋 krok贸w, ani s艂贸w wypowiedzianych uprzednio przez kawalera de Belmont, kt贸ry sta艂 teraz za nim.
— Czy pan si臋 藕le czuje, monsieur Schultz? — zapyta艂 ten ostatni.
Henryk wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 na niego przez rami臋.
— Gor膮co — mrukn膮艂.
— Istotnie — zgodzi艂 si臋 Belmont. — Przygl膮da si臋 pan naszym pomocnikom? — zagadn膮艂 uprzejmie. — S膮 silni jak konie i ciekawi jak ma艂py — doda艂.
— O kim pan m贸wi? — zdumia艂 si臋 Schultz.
— O tych tam — Belmont ruchem g艂owy wskaza艂 na g臋stwin臋. — B臋d膮 nas holowa膰. Puszcza zaraz si臋 sko艅czy, a przynajmniej oddali si臋 od brzeg贸w. Podamy liny na l膮d i ci ludzie…
— Ludzie?! — wykrzykn膮艂 Henryk.
— Gente sin razon, je艣li pan woli. Tak mniemaj膮 Hiszpanie. Ale ja osobi艣cie s膮dz臋, 偶e s膮 lud藕mi, podobnie zreszt膮 jak s膮dzi艂 Pawe艂 III ju偶 czterdzie艣ci pi臋膰 lat temu.
Henryk skrzywi艂 si臋 z niesmakiem, wspomnienie o papie偶u zabrzmia艂o w ustach tego heretyka jak blu藕nierstwo. Lecz papie偶 by艂 nieomylny, a stworzenia, kt贸re przemkn臋艂y w艣r贸d zaro艣li, widocznie by艂y Indianami, nie za艣 mieszka艅cami piekie艂. B膮d藕 co b膮d藕 stanowi艂o to okoliczno艣膰 pomy艣ln膮.
— Je艣li tylko s膮 dostatecznie silni, to mniejsza o reszt臋 — mrukn膮艂. — Gdzie umocujemy liny?
— Chyba do kluzy kotwicznej, a tak偶e do fok i grotmasztu.
Zaj臋li si臋 tym obaj, a po chwili Schultz ujrza艂, 偶e istotnie puszcza cofa si臋 od brzeg贸w po obu stronach rzeki.
Oko艂o dwustu Indian wysz艂o z lasu i oczekiwa艂o opodal na podanie lin holowniczych. Koryto zw臋偶a艂o si臋, to艅 stawa艂a si臋 g艂臋bsza, ciemniejsza, prawie czarna, a leniwy nurtl o偶ywi艂 si臋 i rwa艂 pr臋dzej. Wio艣larze pracowali z wysi艂kiem, lecz pirogi ledwie posuwa艂y si臋 naprz贸d pod pr膮d.
Kilka innych 艂odzi wymkn臋艂o si臋 spoza rufy „Zephyra", a gdy znalaz艂y si臋 przy jego burcie, siedz膮cy w nich wojownicy pochwycili hole i przewie藕li je na l膮d. P贸艂nagie „diab艂y" podzielone na trzy grupy wprz臋g艂y si臋 do lin, zacz臋艂y ci膮gn膮膰. Inni odpychali prz贸d okr臋tu d艂ugimi tykami, aby nie zbli偶a艂 si臋 zanadlo do brzegu.
Po up艂ywie godziny trzeba by艂o poholowa膰 go wy艂膮cznie przy pomocy wio艣larzy, gdy偶 pieszym na brzegu przecina艂y dalsz膮 drog臋 bagniste zalewy czy te偶 dop艂ywy Amaha.
Powt贸rzy艂o si臋 to p贸藕niej jeszcze dwukrotnie. Za ka偶dym razem Indianie przeprawiali si臋 p贸藕niej na 艂odziach, przewo偶膮c tak偶e liny, i zn贸w ruszali dalej.
Puszcza cofa艂a si臋 coraz bardziej, s艂oneczne polany otwiera艂y si臋 coraz szerzej, tu i 贸wdzie pojawia艂y si臋 chaty ze spiczastymi dachami z sitowia otoczone uprawnymi polami i sadami m艂odych drzew owocowych. Dzieci, przewa偶nie murzy艅skie, wylega艂y nad sam膮 wod臋, a kobiety i m臋偶czy藕ni porzucali prac臋 w polu, aby przyjrze膰 si臋 okr臋tom bia艂ych. Wreszcie — ju偶 pod wiecz贸r — ukaza艂a si臋 du偶a osada z艂o偶ona z drewnianych dom贸w na wysokich s艂upach, rozci膮gni臋ta wzd艂u偶 lewego brzegu rzeki.
— Nahua — powiedzia艂 Belmont.
Schultz dozna艂 rozczarowania. Wyobra偶a艂 sobie, 偶e ujrzy ulice i place, je艣li nie takie jak Tenochtitlan, to w ka偶dym razie przypominaj膮ce miasto. Tymczasem tu nie by艂o w艂a艣ciwie ulic, tylko d艂ugi, ci膮gn膮cy si臋 na mil臋 lub mo偶e wi臋cej rz膮d czworok膮tnych drewnianych szop bez okien, zwr贸conych wej艣ciami ku l膮dowi. „Ulic臋" stanowi艂a szeroka na sze艣膰 jard贸w droga umocniona wielkimi g艂azami od strony rzeki i biegn膮ca pomi臋dzy s艂upami, na kt贸rych wznosi艂y si臋 owe szopy.
Jedynym budynkiem z kamienia okaza艂a si臋 warownia stanowi膮ca rezydencj臋 kr贸la i wodza. Zbudowano j膮 na ma艂ym pag贸rku, o par臋set jard贸w od rzeki, na wprost przystani, kt贸ra dzieli艂a osad臋 na dwie r贸wne cz臋艣ci. Pomost z ogromnych pni, wsparty na pot臋偶nych palach wbitych w dno r贸wnolegle do brzeguj zst臋powa艂 a偶 ku g艂臋bi g艂贸wnego nurtu. Za nim, po bokach obszernego placu, sta艂y dwa spichrze o szkieletach z nie ociosanych belek i glinianych 艣cianach, a dalej jeszcze kilka okazalszych budynk贸w, r贸wnie偶 z gliny wzmocnionej kamiennymi pilastrami.
Jeszcze dalej teren wznosi艂 si臋, tworz膮c do艣膰 strome wzg贸rze o stokach wyci臋tych w tarasy, otoczone w po艂owie wysoko艣ci mocnym podw贸jnym ostroko艂em. Na sp艂aszczonym szczycie za kamiennym murem z blankami wyrasta艂a ci臋偶ka budowla, przypominaj膮ca kszta艂tem piramid臋 o 艣ci臋tym wierzcho艂ku, z dwiema galeriami obiegaj膮cymi j膮 doko艂a i czym艣 w rodzaju kwadratowego pawilonu ze stromym dachem ozdobionym licznymi ornamentami. Tam mieszka艂 M臋drzec,
T艂um na pomo艣cie i na placu sta艂 w milczeniu. Sk艂ada艂 si臋 wy艂膮cznie z Indian. W pierwszych szeregach, za szpalerem wojownik贸w uzbrojonych b膮d藕 w dzidy i tarcze, b膮d藕 w 艂uki i kr贸tkie kamienne toporki o drewnianych r臋koje艣ciach, wida膰 by艂o tylko m臋偶czyzn. Kobiety z dzie膰mi sta艂y za ich plecami lub obsiad艂y 偶erdzie p艂ot贸w i ogrodze艅. By艂o ich znacznie mniej: m臋偶czy藕ni stanowili wi臋kszo艣膰 ludno艣ci Nahua, a mo偶e i ca艂ego pa艅stwa.
Czterej biali — Marten, Belmont, Schultz i White — na pok艂adzie „Zephyra" oczekiwali przybycia Quiche, kt贸ry mia艂 ich powita膰 i zaprowadzi膰 do swego zamku. White irytowa艂 si臋, 偶e musi czeka膰 na tego „dzikusa", a Schultz podziela艂 jego nastr贸j. W dodatku obawia艂 si臋 jakiego艣 podst臋pu lub po prostu zdrady. Jego zdaniem nie mo偶na by艂o ufa膰 stworzeniom, kt贸rych wygl膮d tak bardzo przypomina! poddanych Belzebuba.
Wtem ci偶ba na pomo艣cie poruszy艂a si臋 i Henryk ujrza艂 dwie samotne postaci kobiece zbli偶aj膮ce si臋 od strony „ulicy" biegn膮cej w d贸艂 rzeki. Starsza, nieco zgarbiona, odziana w ciemne szaty, z w艂osami zwini臋tymi w ciasny, sztywny w臋ze艂 na czubku g艂owy, podpiera艂a si臋 lask膮; m艂odsza — najwy偶ej szesnastoletnia — smuk艂a i prosta jak trzcina, owini臋ta w pasiast膮 materi臋 po艂yskuj膮c膮 jedwabiem, st膮pa艂a dumnie, pobrz臋kuj膮c bransoletami z miedzi i srebra. Mia艂a cer臋 ja艣niejsz膮 ni偶 inne kobiety, policzki ubarwione sztucznym rumie艅cem, a l艣ni膮ce kruczoczarne w艂osy uplecione w gruby warkocz. Ozdabia艂y j膮 liczne naszyjniki ze szklanych paciork贸w, jakie艣 drobne kolorowe przedmioty — zapewne amulety — drga艂y przy ka偶dym kroku. By艂a dzika, p艂omiennooka i po barbarzy艅sku wspania艂a.
Sz艂a wolno, nie patrz膮c na t艂um, z g艂ow膮 wzniesion膮 i wzrokiem utkwionym w Martena, kt贸ry sta艂 najbli偶ej burty, ubrany tak samo jak w贸wczas, gdy rozmawia艂 z kr贸low膮 El偶biet膮 w Deptford. Wyr贸偶ni艂a go z daleka po艣r贸d towarzyszy i odgad艂a, 偶e jest wodzem. Zatrzyma艂a si臋 opodal trapu przerzuconego z pok艂adu na pomost i patrzy艂a na艅 w milczeniu, uwa偶nie, jakby chcia艂a wbi膰 sobie w pami臋膰 jego rysy. Wyraz lekkiego zdziwienia odbi艂 si臋 na jej 艂adnej twarzy, gdy Jan u艣miechn膮艂 si臋 do niej i sk艂oni艂 g艂ow臋 zdejmuj膮c sobolowy ko艂pak z pi贸rami. Odpowiedzia艂a mu r贸wnie偶 u艣miechem i gestem d艂oni.
Stara kobieta zmarszczy艂a brwi, zbli偶y艂a si臋 o krok i zacz臋艂a m贸wi膰 pr臋dko, gniewnie, wskazuj膮c raz po raz okr臋t.
— Nie masz wstydu, Inika! Nie masz wstydu! Upar艂a艣 si臋 zobaczy膰 bia艂ych cudzoziemc贸w i 艣miejesz si臋 do nich jak pierwsza lepsza Murzynka. Zapominasz, 偶e jeste艣 c贸rk膮 wodza, i 偶e jeste艣 z mojej krwi, z krwi C贸ra, jak twoja matka.
Inika niecierpliwie poruszy艂a lew膮 r臋k膮, jakby przecinaj膮c ten potok s艂贸w. Rozleg艂 si臋 brz臋k maneli, ale stara nie przesta艂a zrz臋dzi膰.
— Cudzoziemcy! — powiedzia艂a g艂o艣niej, z pogard膮! i nienawi艣ci膮. — Niech z艂y urok padnie na cudzoziemc贸w! Mamy ich do艣膰, czarnych i 艣niadych, i podobnych do nas. A wiadomo, 偶e najgorsi s膮 biali. Nigdy nic dobrego nie wynika z przybycia cudzoziemc贸w. Jestem stara i wiem o tym. A ty si臋 do nich 艣miejesz, bezwstydna! Bezwstydna!
Marten patrzy艂 na t臋 scen臋 ubawiony. Domy艣la艂 si臋 jej znaczenia i by艂 ciekaw, jak si臋 sko艅czy. Lecz nie doczeka艂 si臋 zako艅czenia: szmer rozleg艂 si臋 w t艂umie, a od strony ostroko艂u ukaza艂 si臋 ma艂y orszak, na kt贸rego czele szed艂 pr臋dko barczysty, ros艂y Indianin z odkryt膮 g艂ow膮, ozdobion膮 tylko w膮sk膮 z艂ot膮 opask膮, kt贸ra przytrzymywa艂a mu w艂osy zaplecione w kilka warkoczyk贸w. Mia艂 na sobie rodzaj zamszowej kurtki z kr贸tkimi r臋kawami, otwartej z przodu, naszywanej po brzegach skrawkami, kolorowej, b艂yszcz膮cej sk贸ry i ozdobionej metalowymi k贸艂kami, na nogach za艣 d艂ugie spodnie z fr臋dzlami wzd艂u偶 szwu od bioder a偶 do st贸p obutych w misternie plecione mokasyny. Z wyj膮tkiem tkwi膮cego za pasem toporka o stalowym ostrzu nie mia艂 broni. R贸wnie偶 towarzysz膮cy mu czarownik i dwaj inni dostojnicy byli nie uzbrojeni. Za to szczup艂a 艣wita wojskowa, z艂o偶ona z sze艣ciu wysokich, dobranych wzrostem wojownik贸w, wygl膮da艂a imponuj膮co w strojach z pi贸r na g艂owach, ze sk贸rami kuguar贸w przewieszonymi przez lewy bark, okrywaj膮cymi plecy i spi臋tymi na piersiach klamrami z mosi膮dzu. W r臋kach mieli pod艂u偶ne tarcze ze sk贸ry wyt艂aczanej we wzory i w艂贸cznie z p臋kami barwionego na czerwono i czarno w艂osia u grot贸w; za pasem po艂yskiwa艂y kamienne toporki o rze藕bionych r臋koje艣ciach. Ich twarze, podobne jak u bli藕ni膮t, by艂y jednakowo pomalowane czarnymi i bia艂ymi liniami i poznaczone jednakowymi bliznami.
Gdy M臋drzec i trzej jego towarzysze weszli na trap, gwardzi艣ci ustawili si臋 szeregiem wzd艂u偶 pomostu opieraj膮c tarcze i w艂贸cznie o ziemi臋.
Quiche bez wahania zatrzyma艂 si臋 przed Martenem.
— Witaj, przyjacielu — powiedzia艂 patrz膮c mu prosto w oczy.
9
Pierwsze trzy dni pobytu Martena i za艂ogi obu okr臋t贸w w Nahua up艂yn臋艂y na uroczysto艣ciach, ucztach i wzajemnych obserwacjach. Ani jedna, ani druga strona nie dotyka艂a w rozmowach najwa偶niejszej sprawy.
Marten kaza艂 wy艂adowa膰 i z艂o偶y膰 u wr贸t ostroko艂u dwana艣cie muszkiet贸w, bary艂k臋 prochu i worek kul, czterdzie艣ci pi艂 do drzewa, tyle偶 wielkich topor贸w, 艂opat, wide艂 i motyk, dziesi臋膰 skrzy艅 gwo藕dzi, komplet narz臋dzi stolarskich i dwie skrzynki r贸偶nych drobnych przedmiot贸w, jak ig艂y, nici, no偶e i no偶yczki, szklane paciorki, 艣wiece i tanie lichtarze. Pr贸cz tego ofiarowa艂 osobi艣cie M臋drcowi par臋 pistolet贸w o r臋koje艣ciach wyk艂adanych mas膮 per艂ow膮 i srebrem oraz toleda艅sk膮 szpad臋 ze z艂ocon膮 gard膮. Nieco skromniejsze dary otrzymali dwaj india艅scy dostojnicy, kt贸rzy okazali si臋 wys艂annikami i zarazem bliskimi krewnymi wodz贸w; zaprzyja藕nionych plemion, dla Iniki za艣 Marten przeznaczy艂 sztuk臋 b艂臋kitnego jedwabiu, kilka naszyjnik贸w i srebrny dzwonek, kt贸ry j膮 szczeg贸lnie ucieszy艂. Wreszcie te艣ciowej! wodza dosta艂a si臋 sztuka czerwonego adamaszku i koronkowa kreza.
Hojno艣膰 Martena zrobi艂a wielkie wra偶enie. Tylu naraz i tak cennych przedmiot贸w, zw艂aszcza narz臋dzi i broni, nikt tu dotychczas nie widzia艂. Nawet M臋drzec nie m贸g艂 ukry膰 rado艣ci z ich posiadania, jakkolwiek stara艂 si臋 nie okazywa膰 tego inaczej ni偶 uprzejmymi podzi臋kowaniami.
Marten i Belmont otrzymali na mieszkanie dwa s膮siaduj膮ce z sob膮 ma艂e pawilony zbudowane w cieniu drzew otaczaj膮cych rezydencj臋 M臋drca. Quiche urz膮dzi艂 chaty wygodnie i nawet wspaniale, jak na swoje mo偶liwo艣ci. Jan spa艂 na niskim, bardzo szerokim 艂o偶u obitym plecionk膮 ze sk贸rzanych rzemieni i wy艣cielonym we艂nianymi derkami. Na kamiennej pod艂odze z wyg艂adzonych p艂yt le偶a艂y rude, puszyste futra pum, na 艣cianach wisia艂y rogate czaszki jeleni i antylop kabri.
Widok, jaki si臋 st膮d roztacza艂, 艣wiadczy艂 o pokoju i dobrobycie.
W dole, na wprost, poza placem z glinianymi domami j i sk艂adami po obu stronach, le偶a艂a przysta艅. Przy drewnianym nabrze偶u „Zephyr" i „Ibex" sta艂y nieruchome na tle ciemnej rzeki, kt贸ra co rano i co wiecz贸r zapala艂a si臋 odblaskiem s艂o艅ca. Jej przeciwleg艂y prawy brzeg wydawa艂 si臋 nie zamieszkany; ci膮gn臋艂y si臋 tam co prawda jakie艣 plantacje, a liczne 艂odzie p艂yn臋艂y w poprzek pr膮du tam i z powrotem, lecz nie by艂o dom贸w. Na lewym brzegu, w g贸r臋j iw d贸艂 Amaha, tu偶 nad wod膮 wznosi艂y si臋 brunatne drewniane budynki mieszkalne, ka偶dy na czterech wysokich s艂upach, z drabin膮 przystawion膮 do otworu wej艣ciowego zawieszonego rogo偶膮 lub mat膮. Otacza艂y je drzewa owocowe i niewielkie ogrody warzywne, a 艣rodkiem, mi臋dzy s艂upami, bieg艂a zacieniona ulica.
Doko艂a osady, w艣r贸d faluj膮cych p贸l, sad贸w i pastwisk, tu i 贸wdzie wida膰 by艂o inne pojedyncze domostwa o wynios艂ych spiczastych dachach pod k臋pami drzew. Nad domami, nad ogrodzonymi plantacjami, nad gajami owocowymi, nad lud藕mi zaj臋tymi prac膮 rozpo艣ciera艂o si臋 g艂臋bokie, ciemnoszafirowe niebo, wsparte na nieprzebytych lasach zamykaj膮cych ze wszech stron horyzont. Tylko hen, bardzo daleko na po艂udniowym zachodzie, widnia艂y zamglone, b艂臋kitnawe zarysy g贸r.
Mog艂o si臋 zdawa膰, 偶e nie ma 偶adnego dost臋pu, 偶adnej drogi do tej szcz臋艣liwej krainy ciszy i spokoju. A przecie偶 o kilkana艣cie mil na wsch贸d le偶a艂o p艂ytkie morze — widownia nieustannych walk, zwyci臋stw i pora偶ek, morze nios膮ce bogate dary, obietnice, gro藕by i kl臋ski.
W ci膮gu owych trzech dni, przed kr贸tkim zmierzchem, gdy ch艂odniejszy powiew od rzeki 艂agodzi艂 upa艂, M臋drzec w towarzystwie dw贸ch gwardzist贸w schodzi艂 do pawilonu Martena. Milcz膮cy wojownicy, z twarzami jak odlanymi z br膮zu, stawali przed wej艣ciem opieraj膮c w艂贸cznie o ziemi臋 i trwali tak nieruchomo, a w贸dz wchodzi艂 po kilku stopniach do 艣rodka. Pozdrawia艂 swego bia艂ego przyjaciela i go艣cia, pyta艂, czy dobrze spa艂, i z powag膮 zaczyna艂 m贸wi膰 o rzeczach b艂ahych lub nie maj膮cych wi臋kszego znaczenia. Potem w sko艣nych promieniach gasn膮cego s艂o艅ca przechadzali si臋 doko艂a tarasu, w艣r贸d kwitn膮cych krzew贸w, a Marten stara艂 si臋 podtrzyma膰 t臋 rozmow臋, w kt贸rej pada艂o wiele s艂贸w tylko po to, aby ukry膰 nie wypowiadane my艣li.
Rozmawiali po hiszpa艅sku; Quiche nauczy艂 si臋 tego j臋zyka od zbieg贸w z Tamaulipas i Veracruz. Spogl膮dali na siebie i Jan czu艂 lub mo偶e odgadywa艂, i偶 M臋drzec stara si臋 go przenikn膮膰, wybada膰, doszuka膰 si臋 w jego rysach czego艣, co pozwoli艂oby mu odkry膰, jak dalece mo偶na zaufa膰 bia艂emu 偶eglarzowi.
Wreszcie rozstawali si臋 na kr贸tko, aby zn贸w spotka膰 si臋 w liczniejszym gronie podczas kolejnej wieczerzy.
White i Schultz tylko za pierwszym razem byli obecni na takim przyj臋ciu. Woleli mieszka膰 i jada膰 na okr臋tach wraz z za艂og膮.
Marten uzna艂 to za s艂uszne. Sam zasiada艂 obok Belmonta, a rozmowy z pos艂ami i z g艂贸wnym kap艂anem Uatholok toczy艂y si臋 za po艣rednictwem murzy艅skiego t艂umacza, kt贸ry sta艂 za bia艂ymi.
Pod koniec posi艂ku, gdy podawano tykwy z mate, zjawia艂y si臋 kobiety: Inika i Matlok. Jan zamienia艂 kilka uprzejmych zda艅 z ka偶d膮 z nich. Inika m贸wi艂a po hiszpa艅sku lepiej ni偶 ojciec; jej babka nie rozumia艂a ani s艂owa. Siedzia艂y na przeciw go艣ci, pi艂y mat臋 i odchodzi艂y, zanim jeszcze M臋drzec wstawa艂, aby si臋 po偶egna膰 i 偶yczy膰 wszystkim dobrej nocy. Przez dwa dni Marten widywa艂 je tylko w czasie wieczerzy i tylko razem. Lecz trzeciego dnia rano, schodz膮c ku rzece, spotka艂 Inik臋 sam膮 na najni偶szym tarasie, w pobli偶u bramy w ostrokole. Wyda艂o mu si臋, 偶e to spotkanie nie by艂o przypadkowe: dziewczyna czeka艂a na niego.
Pozdrowi艂 j膮 i zapyta艂, czy wybiera si臋 r贸wnie偶 do przystani. Zaprzeczy艂a.
— P贸jd藕 ze mn膮 — rzek艂a 艣mia艂o i swobodnie. — Chc臋 ci co艣 powiedzie膰.
Poprowadzi艂a go wzd艂u偶 wysokiego 偶ywop艂otu, kt贸ry zas艂ania艂 ich od strony zamku, i zacz臋艂a m贸wi膰. O艣wiadczy艂a, 偶e uwa偶a go za przyjaciela i 偶e mu ufa. Bardziej ni偶 Belmontowi. Wbrew opinii swej babki, kt贸ra j膮 wychowa艂a.
— Strze偶 si臋 jej — powiedzia艂a. — Nie sprzyja twoim zamiarom. Obawia si臋, 偶e sprowadzisz do nas innych bia艂ych, mo偶e Hiszpan贸w.
— A ty? — spyta艂 Marten.;
— Ju偶 ci powiedzia艂am.
— Wiesz, co zamierzam?
— Przywioz艂e艣 narz臋dzia, kt贸re nam s膮 potrzebne, i bro艅 dla naszej obrony. My艣l臋, 偶e jeste艣 m膮dry i uczciwy. Je艣li potrzebne ci b臋dzie bezpieczne schronienie, Nahua ci go udzieli. B臋dziesz walczy艂 daleko, aby nie zwabi膰 tu swych wrog贸w. Tu jest Przysta艅 Zbieg贸w. Tu powinien panowa膰 pok贸j.
Podkre艣la艂a to ostatnie zdanie kilkakrotnie, z naciskiem. Marten s艂ucha艂, nie przerywaj膮c jej. M贸wi艂a o wewn臋trznych sprawach swego kraju niczym m膮偶 stanu, cho膰 nie ogarnia艂a wszystkich niebezpiecze艅stw gro偶膮cych z zewn膮trz.
Ludno艣膰 Amalia stale wzrasta艂a. Wzrasta艂a szybciej i gwa艂towniej ni偶 tam, gdzie dzia艂a艂 tylko przyrost naturalny, poniewa偶 ci膮gle przybywali tu nowi zbiegowie, Indianie i Murzyni, a nawet miesza艅cy. Wprawdzie nie brak艂o dla nich ziemi, ale pokrywa艂a j膮 puszcza. Aby za艣 wydrze膰 puszczy t臋 ziemi臋, uprawi膰 j膮 i zbudowa膰 nowe osiedla, trzeba by艂o narz臋dzi — 偶elaza. Trzeba by艂o tak偶e nasion, szczep贸w owocowych, nowycli ro艣lin, byd艂a i owiec. Przede wszystkim za艣 trzeba by艂o kobiet na 偶ony dla osiedle艅c贸w.
Ten problem sta艂 si臋 pal膮cy. Zbiegami prawie wy艂膮cznie byli m臋偶czy藕ni. Dziewcz臋ta z s膮siednich plemion Acolhua i Haiho艂e wychodzi艂y za m膮偶 za Indian, ale rzadko kiedy za Murzyn贸w. Zreszt膮 i tam ju偶 wyczerpa艂 si臋 nadmiar kobiet. Ten stan rzeczy m贸g艂 wywo艂a膰 zamieszki i niepokoje. Trzeba by艂o zapobiec mu w jaki艣 spos贸b.
Matlok, te艣ciowa M臋drca, nienawidzi艂a cudzoziemc贸w. W艣r贸d dworzan i doradc贸w zi臋cia, w艣r贸d kap艂an贸w, mi臋dzy starszyzn膮 mia艂a swoich stronnik贸w. Pochodzi艂a z rodu C贸ra; jej przodkowie byli wodzami w臋drownych my艣liwc贸w i wojownik贸w, a gdy zacz臋li prowadzi膰 偶ycie osiad艂e, g艂贸wnym ich rzemios艂em nadal pozostawa艂a wojna. Matlok by艂a ambitna, 偶膮dna w艂adzy — je艣li nie dla siebie, to dla zi臋cia i wnuczki. W艂adzy absolutnej oczywi艣cie — nie federacjj z innymi plemionami, lecz poddania ich pod panowanie Quiche;
Gniewa艂o j膮, 偶e cudzoziemcy otrzymuj膮 ziemi臋 w Amaha; owszem, powinni j膮 uprawia膰, lecz jako niewolnicy. Poza tym powinni oddawa膰 cze艣膰 Tlalokowi, a tak偶e powinno si臋 ich przeznacza膰 na krwawe ofiary dla tego boga, kt贸rego kult upada艂 coraz bardziej, w艂a艣nie wskutek nap艂ywu cudzoziemc贸w;
Kusi艂a przebieg艂ego czarownika Uatholoka, napomykaj膮c mu o mo偶liwo艣ci ma艂偶e艅stwa z Inik膮. Poniewa偶 M臋drzec nie mia艂 syna, Uatholok po jego 艣mierci m贸g艂by zosta膰 wodzem i w艂adc膮 Amaha. A mo偶e nawet wcze艣niej?
Lecz kap艂an zaniedbanego boga waha艂 si臋. M臋drzec by艂 pot臋偶ny i niebezpiecznie by艂o spiskowa膰 przeciw niemu. Uatholok oscylowa艂 tedy pomi臋dzy nim a jego te艣ciow膮, staraj膮c si臋 zachowa膰 pozycj臋 neutraln膮. Oba stronnictwa zasi臋ga艂y jego rady, a sprzymierzeni wodzowie Acolhua i Haihole zjednywali go sobie podarunkami.
— A tw贸j ojciec? — spyta艂 Marten, gdy Inika umilk艂a.
— B臋dziesz z nim m贸wi艂 — odrzek艂a. — Jeste艣cie obaj wielkimi wodzami, a tw贸j bia艂y przyjaciel walczy艂 wraz z nami i wystrzeli艂 dla nas wiele pocisk贸w. Wiem, 偶e jeste艣 jeszcze pot臋偶niejszy od niego. Je艣li zechcesz, mo偶esz uczyni膰 dla mego kraju wiele. Je艣li nie, m贸g艂by艣 nas zmie艣膰 z powierzchni ziemi. Lecz przyj臋li艣my ci臋 jak go艣cia i przyjaciela, cho膰 mogli艣my was zg艂adzi膰 i spali膰 wasze okr臋ty, zanim przeby艂y lagun臋. M贸j ojciec nie pozwoli艂 na to. Spojrza艂a mu prosto w oczy.
— Teraz wiesz wszystko — powiedzia艂a.
Tego偶 dnia wieczorem, gdy jak zwykle kobiety oddali艂y si臋, M臋drzec skinieniem r臋ki odprawi艂 r贸wnie偶 wszystkich pozosta艂ych uczestnik贸w wieczerzy i zapyta艂 swych bia艂ych go艣ci, czy zechc膮 przesi膮艣膰 si臋 wraz z nim bli偶ej ogniska, kt贸re dogasa艂o pod roz艂o偶ystym drzew膰m.
By艂a pe艂nia i srebrny blask ksi臋偶yca przecieka艂 przez ga艂臋zie, rzucaj膮c ich czarne cienie na traw臋 pokryt膮 ros膮. Lecz przy stosie czerwonych, na p贸艂 zw臋glonych g艂owni by艂o sucho, a niski wa艂 z darniny stanowi艂 wygodne siedzenia.
Quiche milcza艂 przez d艂u偶sz膮 chwil臋, poruszaj膮c 偶ar 艣wie偶ym, odartym z kory kijem. Drobne ga艂膮zki Zatli艂y si臋, zadymi艂y, buchn臋艂y p艂omieniem i zgas艂y.
— Nadszed艂 czas, aby艣my nawzajem otworzyli serca przed sob膮 — powiedzia艂 M臋drzec. — Czego chcecie?
Marten porozumia艂 si臋 wzrokiem z Belmontem, kt贸ry lekko skin膮艂 g艂ow膮 i rzek艂:
— Pom贸c tobie Quiche i zarazem otrzyma膰 pomoc od ciebie. Amaha sta艂o si臋 Przystani膮 Zbieg贸w, kt贸rzy tu znale藕li bezpieczne schronienie. Lecz 艣wiat doko艂a jest wielki i panuj膮 w nim Hiszpanie. Wiesz o nich dosy膰, aby poj膮膰, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej spr贸buj膮 zaw艂adn膮膰 tak偶e i twoim krajem, a w贸wczas… — uczyni艂 ruch d艂oni膮, jakby zmiataj膮c ni膮 ziemi臋 przed sob膮. — W贸wczas nie zdo艂a艂by艣 oprze膰 si臋 im, nie maj膮c broni, dzia艂 i okr臋t贸w.
— Wody laguny s膮 p艂ytkie — odpar艂 M臋drzec. — Czy widzia艂e艣 hiszpa艅skie maszty, kt贸re tam stercz膮?
Belmont pokiwa艂 g艂ow膮. Mia艂 ochot臋 zapyta膰, co si臋 sta艂o z za艂og膮 statku, ale uzna艂 takie pytanie za zbyt natarczywe i niedyskretne. Przypuszcza艂, 偶e zosta艂a wymordowana co do nogi.
— Widzia艂em — powiedzia艂. — Ale ten okr臋t p艂yn膮艂 samotnie, a jego kapitan post膮pi艂 nierozwa偶nie. Skoro jednak o艣mieli艂 si臋 wej艣膰 do zatoki, b臋dzie takich wi臋cej, a los pierwszego ostrze偶e ich, lecz nie zniech臋ci. Hiszpanie maj膮 si艂臋. Tylko si艂膮 mo偶na ich wstrzyma膰. Gdyby tw贸j szwagier przed laty rozporz膮dza艂 kilku dzia艂ami, „Arrandoru" nie stan臋艂aby wtedy w Nahua.
— To prawda — szepn膮艂 M臋drzec.
Belmont m贸wi艂 dalej, odkrywaj膮c projekt ufortyfikowania wybrze偶a i uj艣cia rzeki oraz umocnienia dost臋pnych przej艣膰 od strony l膮du. Obiecywa艂 bro艅, armaty, zapasy kul i prochu, pomoc w organizacji armii w zamian za schronienie dla okr臋t贸w i za przechowanie zdobyczy oraz za pozwolenie na werbunek za艂贸g spo艣r贸d mieszka艅c贸w Amaha.
M臋drzec wys艂ucha艂 go w milczeniu, a potem sam zacz膮艂 m贸wi膰, zwracaj膮c si臋 g艂贸wnie do Martena.
M贸wi艂 o swojej m艂odo艣ci, kt贸ra up艂yn臋艂a w艣r贸d walk i mord贸w; o wyprawach przeciw wojowniczym, zb贸jeckim koczownikom, kt贸rzy ustawicznie pustoszyli kraj: o krwawych wewn臋trznych rozprawach z buntowniczymi rodami kap艂an贸w i pomniejszych wodz贸w, o zamieszkach i rewolucjach, podczas kt贸rych straci艂 oboje rodzic贸w, nie osi膮gn膮wszy jeszcze wieku m臋skiego; o p贸藕niejszych rozpaczliwych bitwach z jakimi艣 przybyszami z g贸r; o nieszcz臋snym przymierzu z plemieniem C贸ra, z kt贸rego wzi膮艂 sobie 偶on臋, i o jej 艣mierci z r膮k 偶膮dnego w艂adzy szwagra; o szeregu kl臋sk, co i przysz艂y jak fala, spychaj膮c go wraz z gar艣ci膮 wiernych ludzi w g艂膮b las贸w, a potem na wybrze偶e, sk膮d ju偶 nie by艂o dalszego odwrotu.
— Amaha sta艂a si臋 wtedy pogorzeliskiem, a Nahua poros艂a puszcz膮 — westchn膮艂.
— Gdy „Arrandora" ukaza艂a si臋 w zatoce — powiedzia艂 po chwili spogl膮daj膮c na Martena — ogarn臋艂a nas rozpacz. Byli艣my okr膮偶eni, a nasze pirogi nie mog艂y wyp艂yn膮膰 na morze, aby przewie藕膰 kobiety i dzieci wzd艂u偶 brzeg贸w. Zamierzali艣my bowiem porzuci膰 sw贸j kraj i zda膰 si臋 na los, szukaj膮c azylu na po艂udniu, z dala od tej rzeki, kt贸ra tylekro膰 sp艂ywa艂a krwi膮. Zapewne pomarliby艣my z g艂odu, gdyby ten zamiar zosta艂 wykonany. Ale on nam przeszkodzi艂 — wskaza艂 Belmonta. — i ocali艂 nas — doda艂.
Umilk艂 znowu, patrz膮c w 偶ar ogniska, jakby dojrza艂 lam w艣r贸d popio艂贸w obraz tego, co niegdy艣 prze偶ywa艂. Potem m贸wi艂 dalej, jak na widok 偶agli „Arrandory" postanowi艂 pozabija膰 kobiety i dzieci, by nie dosta艂y si臋 w r臋ce bia艂ych, i rzuci膰 si臋 na okr臋t, aby zgin膮膰 w walce. Na szcz臋艣cie jednak ujrza艂, 偶e przybysze spuszczaj膮 艂贸d藕 z pok艂adu. Zmieni艂 wi臋c zamiar i powzi膮艂 szalon膮 my艣l, 偶e mogliby mu pom贸c, je艣li ich ostrze偶e przed swymi wrogami. Wys艂a艂 pirog臋 z kilku wio艣larzami na spotkanie szalupy, a nast臋pnie sam dosta艂 si臋 na pok艂ad „Arrandory" i zdo艂a艂 przekona膰 Belmonta o niebezpiecze艅stwie gro偶膮cym ze strony wojownik贸w i kap艂an贸w C贸ra.
Belmont, kt贸remu g艂贸wnie chodzi艂o o s艂odk膮 wod臋 do picia, widzia艂 si臋 zmuszony do zdobywania jej przy akompaniamencie ognia swych dzia艂. Potem — jak to sam wyzna艂 Martenowi, o czym M臋drzec nie wiedzia艂, a w ka偶dym razie nie wspomina艂 — zacz膮艂 „w臋szy膰 z艂oto" i zgodzi艂 si臋 na wypraw臋 w g贸r臋 rzeki, a偶 do Nalnia. Wreszcie, przywr贸ciwszy w艂adz臋 Quiche, zostawi艂 mu nieco broni, kilka siekier i starych narz臋dzi, po czym odp艂yn膮艂 obiecuj膮c odwiedzi膰 wodza przy okazji.
— A my — m贸wi艂 M臋drzec — my zostali艣my w艣r贸d zgliszcz, aby rozpocz膮膰 wszystko na nowo. Nie by艂o ani jednego domu tam nad rzek膮, ogrody zaros艂y chaszczami i wysok膮 traw膮, puszcza sz艂a naprz贸d ze wszystkich stron, zajmuj膮c uprawn膮 ziemi臋 i przypieraj膮c nas do skrawka brzegu. Walczyli艣my teraz z ni膮, jak przedtem walczyli艣my z lud藕mi. I wiedz, 偶e by艂a to r贸wnie偶 walka na 艣mier膰 i 偶ycie.
Marten powoli skin膮艂 g艂ow膮. Wyobra偶a艂 sobie tego cz艂owieka na czele niedobitk贸w, kt贸rzy prymitywnymi narz臋dziami karczowali olbrzymie drzewa, podpalali poszycie. wyr膮bywali cierniste g膮szcze, zasiewali male艅kie zagony, na kt贸re natychmiast zn贸w rzuca艂a si臋 d偶ungla. Potem stan膮艂 mu w oczach widok rozleg艂ych p贸l, sad贸w i plantacji ogl膮danych ze wzg贸rza; widok kwitn膮cego dobrobytem kraju, kt贸ry le偶a艂 teraz pogr膮偶ony we 艣nie, w艣r贸d niezmiernego spokoju nocy pod ch艂odnym blaskiem ksi臋偶yca i gwiazd.
Podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 na M臋drca z podziwem. On by艂 tw贸rc膮 tego dzie艂a. Za jego spraw膮 stan膮艂 sojusz ze zbiegami, kt贸rzy przybywali coraz liczniej, przynosz膮c do Amaha nabyte od Hiszpan贸w umiej臋tno艣ci i niekiedy jakie艣 narz臋dzia rolnicze lub troch臋 siewnego ziarna, a puszcza musia艂a ust膮pi膰 przed ich wsp贸lnymi si艂ami i zaci臋tym uporem. Kraj wyniszczony wojn膮 odradza艂 si臋 i zakwita艂 pod jego rz膮dami. On wyznacza艂 miejsca pod budow臋 dom贸w india艅skich w Nahua i pod osiedla przybysz贸w w g艂臋bi kraju; zbudowa艂 przysta艅 i spichrze na brzegu; ustanowi艂 stra偶 nad lagun膮; poskromi艂 fanatyzm kap艂an贸w; okaza艂 tolerancj臋 religijn膮 rzadko spotykan膮 nawet w Europie! Zaiste by艂 m臋drcem. A jednak...
— Da艂em tym ludziom dobrobyt i pok贸j — m贸wi艂 z gorycz膮. — Nikt ju偶 nie umiera z g艂odu w Amaha, nikt nie ginie w艣r贸d m膮k na o艂tarzu Tlaloka, a owoc贸w ich pracy nie niszczy 偶aden nieprzyjacielski najazd. Od wielu pokole艅 tak nie mieszkali, nie jedli i nie spali snem tak spokojnym. A mimo to burz膮 si臋 i przeklinaj膮, spiskuj膮 przeciw mnie. Mo偶e 藕le uczyni艂em s艂uchaj膮c twoich rad — zwr贸ci艂 si臋 do Belmonta. — Mo偶e wi臋cej ludzi powinno by艂o umrze膰, gdy „Arrandora" po raz pierwszy zakotwiczy艂a tam, u brzegu...
Pochyli艂 si臋 ku Belmontowi i m贸wi艂 szeptem, z przerwami, jakby z trudem dobywa艂 i rzuca艂 przed siebie najskrytsze my艣li.
— Nie mog膮 zapomnie膰! Jedni i drudzy. Nie mog膮 zapomnie膰 o przesz艂o艣ci, o latach walk, o zem艣cie, o krwi przelanej. G艂upcy! Nie potrafi膮 poj膮膰, czym jest pok贸j. Pragn臋liby ujarzmi膰 ludy mieszkaj膮ce na po艂udnie od Amaha, aby zdoby膰 ich kobiety, i ludy g贸rskie na zachodzie, gdzie jest srebro. Pragn臋liby wypraw wojennych, krwi, ofiar, bitew. G艂upcy — powt贸rzy艂. — G艂upcy!
Wyzna艂, 偶e niekt贸rzy z nich musieli zap艂aci膰 艣mierci膮 za t臋 g艂upot臋. Ale nie m贸g艂 zabi膰 wszystkich: by艂o ich zbyt wielu. Dlatego sk艂onny jest przyj膮膰 pomoc Martena. Maj膮c uzbrojon膮, wiern膮 sobie armi臋 i tak pot臋偶nego sojusznika, potrafi opanowa膰 sytuacj臋 wewn臋trzn膮, utrzyma膰 i utrwali膰 w艂adz臋. Nikt nie odwa偶y si臋 wichrzy膰 przeciw niemu, a wodzowie Acolhua i Haihole b臋d膮 jeszcze bardziej cenili pokojowe i przyjazne stosunki z jego pa艅stwem. Z drugiej strony rekrutacja ochotnicza do za艂贸g okr臋towych usunie z kraju najbardziej wojowniczy element — niespokojne duchy, gotowe na wszystko. Nie ma w膮tpliwo艣ci, 偶e b臋dzie ich pod dostatkiem. Wystarczy og艂osi膰 pob贸r w Nahua i rozes艂a膰 kilku go艅c贸w w g贸r臋 rzeki i w g艂膮b kraju, do innych osad, a zbiegn膮 si臋 jak 膰my do 艣wiat艂a.
M贸wi艂 o nich z pogardliwym lekcewa偶eniem nie pozbawionym jednak pewnego sentymentu. Mo偶e nawet zazdro艣ci艂 im przysz艂ego udzia艂u w przygodach wojennych? Sam nie m贸g艂 pozwoli膰 sobie na co艣 podobnego, poniewa偶 by艂 M臋drcem; d藕wiga艂 ci臋偶ar rz膮d贸w i odpowiedzialno艣ci za pok贸j w Amaha. Zgubna m膮dro艣膰 p臋ta艂a jego porywy; oni za艣 b臋d膮 walczyli i zdobywali s艂aw臋 lub 艣mier膰.
— G艂upcy! — powt贸rzy艂 raz jeszcze uderzaj膮c kijem w wygas艂e ognisko.
R贸j iskier trysn膮艂 w g贸r臋 pod tym ciosem i opad艂 z powrotem w nieruchomym powietrzu. Quiche dorzuci艂 gar艣膰 suchego chrustu, po czym wsta艂, a wraz z nim podnie艣li si臋 Marten i Belmont. Gdy buchn膮艂 p艂omie艅, M臋drzec wyci膮gn膮艂 ku nim obie d艂onie, oni za艣 podali mu swoje ponad ogniem i trwali tak przez chwil臋 w milczeniu z艂膮czeni u艣ciskiem r膮k. W ten spos贸b sojusz zosta艂 zawarty i przypiecz臋towany.
10
Gdy „Zephyr" i „Ibex" odbity od przystani w Nahua. Marten kaza艂 opu艣ci膰 na wod臋 wszystkie szalupy i obsadzi膰 je zbrojnymi lud藕mi. 艁odzie p艂yn臋艂y przodem w d贸艂 rzeki, naje偶one muszkietami, na pok艂adach okr臋t贸w puszkarze stali w bojowym ordynku przy ods艂oni臋tych dzia艂ach, arkebu藕nicy — wzd艂u偶 burt z broni膮 u nogi, wyborowi strzel-j cy — na marsach. Angielskie Hagi 艂opota艂y u szczyt贸w maszt贸w, a czarna bandera ze z艂ot膮 kun膮 powiewa艂a nad „Zephyrem” i „Ibexem”.
Ta demonstracja pot臋gi bia艂ychi 偶eglarzy mia艂a uprzytomni膰 ich sojusznikom fakt zawarcia korzystnego przymierza, a zarazem powstrzyma膰 ich na przysz艂o艣膰 od ewentualnych wybryk贸w przeciw prawowitej w艂adzy w kraju.
T艂umy Indian, grupki Murzyn贸w, starcy, kobiety i dzieci wyleg艂y, aby przyjrze膰 si臋 temu widowisku. Ludzie stali w milczeniu, przej臋ci podziwem. Powiew wiatru zwija艂 i rozwija艂 flagi, porusza艂 li艣膰mi i ga艂臋ziami drzew, a d艂ugi korow贸d 艂odzi p艂yn膮艂 z pr膮dem wyprzedzaj膮c 偶aglowce holowane przez pirogi.
Marten patrzy艂 ku pomostowi, na kt贸rym w otoczeniu eskorty zosta艂 Quiche. Sta艂 nieruchomy, wsparty na ramieniu c贸rki, za nim za艣 wida膰 by艂o olbrzymi膮 posta膰 Broera Worsta, Schultza i grup臋 bia艂ych marynarzy, wybranych z za艂ogi „Zephyra". Pozostawiono ich w Nahua jako bud贸wniczyc艂i umocnie艅 i fortyfikacji, a tak偶e jako instruktor贸w wojskowych.
Marten d艂ugo rozwa偶a艂 i waha艂 si臋. komu powierzy膰 te sprawy. Najlepiej nadawa艂 si臋 do tego Ryszard de Belmont, ale on by艂 zarazem jedynym cz艂owiekiem znaj膮cym wody i brzegi Zatoki Meksyka艅skiej, mia艂 niejakie stosunki w艣r贸d tutejszych korsarzy i wiedzia艂 o ich kryj贸wkach! Jego udzia艂, przynajmniej w pierwszych wyprawach, zdawa艂 si臋 zatem konieczny.
Sternikiem na ,,Ibexie" by艂 niejaki William Hoogstone, cz艂owiek niew膮tpliwie odwa偶ny i dolny marynarz, lecz poza tym do艣膰 ograniczony. Na stanowisku, kt贸re wymaga艂o pewnej dyplomacji oraz taktu, m贸g艂 przyczyni膰 wi臋cej szkody ni偶 po偶ytku.
Pozostawa艂 wi臋c tylko Henryk, kt贸ry jednak nie mia艂 na to najmniejszej ochoty, cho膰 uwierzy艂 wreszcie, 偶e nie ma do czynienia z diabelskim pomiotem i 偶e Indianie nale偶膮 do jakiego艣 podlejszego wprawdzie, lecz przecie偶 ludzkiego rodzaju istot.
G艂贸wnym 藕r贸d艂em tej niech臋ci w sercu i umy艣le Schultza by艂a obawa, 偶e „Zephyr" i „Ibex" mog膮 nigdy nie powr贸ci膰 do Amaha; 偶e Martena mo偶e spotka膰 kl臋ska. W贸wczas by艂by skazany na ca艂e lala pobytu w艣r贸d „dzikich", zdany na 艂ask臋 i nie艂ask臋 ich wodza, niemal bez nadziei ucieczki i powrotu do Europy.
Lecz Marten ani my艣la艂 liczy膰 si臋 z jego ch臋ci膮 i wol膮. Pozwoli艂 mu jedynie na swobodny wyb贸r ludzi z za艂ogi i przyda艂 do pomocy cie艣l臋, kt贸ry zna艂 si臋 na robotach fortyfikacyjnych. Obieca艂, 偶e wr贸ci najdalej za dwa miesi膮ce i 偶e zabierze go na nast臋pn膮 wypraw臋.
Tak wi臋c Henryk, pochmurny, rozgoryczony i milcz膮cy, sta艂 na drewnianym nabrze偶u przystani i wraz z innymi spogl膮da艂 za oddalaj膮cym si臋 „Zephyrem", kt贸ry zamyka艂 kolumn臋 lodzi poprzedzany przez holuj膮ce go pirogi i przez ,,lbexa". Gdy szalupy jedna po drugiej zacz臋艂y znika膰 za pierwszym zakr臋tem rzeki, nad ruf膮 „Zephyra" ukaza艂 si臋 b艂ysk i k艂膮b dymu; furcz膮cy pocisk przelecia艂 wysoko nad 艣rodkiem koryta i uderzy艂 w wod臋 poza osad膮, wznosz膮c wa艂 w艣r贸d g臋siej mg艂y i ledwie zdo艂a艂o j膮 d藕wign膮膰 w g贸r臋 ze spoconej ros膮 ziemi, ju偶 ukazywa艂y si臋 ob艂oki, bia艂e jak ubita 艣mietana. Opuszcza艂y si臋 nisko, ciemnia艂y, zawala艂y ca艂e niebo i magle rozlega艂 si臋 szelest, szum, trzepot, 艂oskot ogromnych kropel, a potem srebrnoszara zas艂ona opada艂a naj 艣wiat. Odwija艂a si臋 gdzie艣 w g贸rze, jak z wiruj膮cego walca chmur, p臋dzi艂a w d贸艂 z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮, rozpryskiwana si臋 na ziemi i tysi膮cem strug, strumyk贸w, rw膮cych rzeczu艂ek i potok贸w sp艂ywa艂a ku rzece.
Schultz wkr贸tce poj膮艂, 偶e w tych warunkach drogi l膮dowe sta艂y si臋 nie do przebycia, a 偶egluga pod pr膮d na d艂u偶sz膮 met臋 bardzo utrudniona. Bezwodne lub bagniste w porze suchej meandry Amaha wype艂ni艂y si臋 po brzegi, na nizinach utworzy艂y si臋 jeziora i trz臋sawiska. Mimo to przyb贸r w g贸rnym korycie rzeki nie grozi艂 wylewem, zapewne dzi臋ki temu, 偶e wody rozdziela艂y si臋 na liczne dawniejsze odnogi i koryta. Quiche na zapytanie Henryka odrzek艂, 偶e mo偶na bez wielkiego ryzyka przedsi臋wzi膮膰 podr贸偶 w d贸艂, ku uj艣ciu Amaha, i Schultz wyprawi艂 si臋 tam, aby poczyni膰 pomiary g艂臋boko艣ci laguny i sporz膮dzi膰 jej map臋 u艂atwiaj膮c膮 wej艣cie i wyj艣cie okr臋tom.
By艂 to jego w艂asny pomys艂, gdy偶 Marten nie zatroszczy艂 si臋 o taki szkic, ufaj膮c swojej pami臋ci, w kt贸rej raz poznane brzegi, szlaki 偶eglowne i przesmyki w艣r贸d mielizn utrwala艂y si臋 na zawrsze.
Dokonawszy i tego, Henryk wr贸ci艂 do Nahua, aby czeka膰 na przybycie Martena. Drugi miesi膮c jego nieobecno艣ci dobiega艂 ko艅ca i niepok贸j zn贸w ogarnia艂 komendanta garnizonu pozostawionego w Przystani Zbieg贸w.
Deszcze pada艂y nadal, ziemia parowa艂a w porannymi s艂o艅cu, upa艂 nie zmniejsza艂 si臋 wcale. Henryk czu艂, 偶e d艂ugo nie wytrzyma w tym klimacie. S艂ysza艂 nieraz o 偶贸艂tej febrze, kt贸ra zabija艂a bia艂ych. Dziwi艂 si臋 czasem, 偶e nikt z jego ludzi dotychczas nie zachorowa艂.
Aby odp臋dzi膰 ponure obrazy i my艣li, kt贸re go nawiedza艂y przygl膮da艂 si臋 膰wiczeniom india艅skich oddzia艂贸w, bywa艂 na strzelnicy, dogl膮da艂 gromadzenia materia艂贸w do rozbudowy spichrz贸w, obr贸bki kamienia na pilastry i belek na krokwie. Potem, gdy nowa fala ulewy zmusza艂a go do schronienia si臋 pod dach, z kupieck膮 sumienno艣ci膮 zapisywa艂 wykonane roboty i ich koszt, a wreszcie zabiera艂 si臋 do opracowywania i wyg艂adzania szczeg贸艂owego traktatu pomi臋dzy w艂adc膮 Amaha oraz wodzami Acolhua i Haihole z jednej, a Janem Martenem z drugiej strony.
Ten traktat, lub raczej uj臋cie go w form臋 umowy na pi艣mie, by艂 r贸wrnie偶 jego pomys艂em, wyp艂ywaj膮cym po cz臋艣ci z zami艂owania do porz膮dku, cz臋艣ciowo za艣 z wrodzonej d膮偶no艣ci do uwik艂ania kontrahenta w podst臋pne kruczki prawne, tak aby go od siebie jak najbardziej uzale偶ni膰.
Fakt, 偶e zar贸wno Quiche, jak jego india艅scy sprzymierze艅cy nie potrafi膮 nawet podpisa膰 owego dokumentu oraz 偶e nikt nie zdo艂a go dok艂adnie przet艂umaczy膰 na zrozumia艂y dla nich j臋zyk, bynajmniej go nie zra偶a艂. Klauzule, zapewniaj膮ce wszelkie przywileje bia艂ym, mia艂y usprawiedliwi膰 najdalej posuni臋ty wyzysk i ewentualne represje w stosunku do Indian. Mia艂y je usprawiedliwi膰 w czu艂ym sumieniu Henryka Schultza. Pisa艂 pi臋knym, kaligraficznym pismem, u偶ywaj膮c pi贸r, kt贸re dla niego zbierali ch艂opcy murzy艅scy, a poniewa偶 sporz膮dza艂 umow臋 w dwu egzemplarzach i ci膮gle j膮 przerabia艂, zajmowa艂o mu to wiele czasu. Mimo to mia艂 go jeszcze dosy膰, aby uczy膰 Inik臋.
Pewnego dnia, w tydzie艅 po odje藕dzie Martena, c贸rka M臋drca ukaza艂a si臋 w progu pawilonu, kt贸ry teraz zajmowa艂 Henryk. Zasta艂a go przy pisaniu i zapyta艂a o znaczenie tej dziwnej czynno艣ci. Nie艂atwo by艂o wyt艂umaczy膰 jej, o co chodzi, ale gdy wreszcie poj臋艂a cel i po偶ytek p艂yn膮cy z takiej sztuki, ogarn膮艂 j膮 podziw dla pomys艂owo艣ci bia艂ych, a nast臋pnie zapragn臋艂a sama wtajemniczenia.
Schultz nie mia艂 nic przeciwko temu: znalaz艂 jeszcze jedn膮 rozrywk臋, kt贸ra skraca艂a oczekiwanie na powr贸t „Zephyra" i „Ibexa". Po kilku dniach spostrzeg艂, 偶e Inika jest zdolna i robi szybkie post臋py. W dwa tygodnie nauczy艂 j膮 czyta膰, w trzy pisa膰 i rachowa膰 do stu. Przyswoi艂a sobie mn贸stwo nowych poj臋膰, a tak偶e kilkadziesi膮t s艂贸w angielskich. Sprawia艂o mu to coraz wi臋ksz膮 przyjemno艣膰, a jej codzienne odwiedziny zacz臋艂y budzi膰 w nim dziwny, lecz bynajmniej nie przykry niepok贸j.
Inika by艂a 艂adna i poci膮gaj膮ca. Henryk na pr贸偶no powtarza艂 sobie, 偶e to jeszcze dziecko, nie kobieta. Gdy ujmowa艂 jej szczup艂膮, ciemn膮 r臋k臋 pomagaj膮c kre艣li膰 litery i cyfry, przenika艂 go dreszcz. Nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰 od ukradkowych spojrze艅 na jej g艂adkie, kr膮g艂e ramiona i kark, gdy pochyla艂a g艂ow臋 nad arkuszem papieru, a od zapachu jej w艂os贸w i m艂odego gor膮cego cia艂a kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie. Ona jednak zdawa艂a si臋 nie dostrzega膰 wra偶enia, jakie na nim wywiera. By艂a ufna i ciekawa, lecz nie zalotna. Zmys艂y jej drzema艂y, a w ka偶dym razie osoba Henryka nie budzi艂a w niej 偶adnych zmys艂owych sk艂onno艣ci.
Ten ch艂贸d, wysokie stanowisko, jakie zajmowa艂a, a przede wszystkim fakt, 偶e by艂a pogank膮, powstrzymywa艂y Schultza od pr贸b zbli偶enia si臋 do niej. Henryk mniema艂, 偶e m艂odzi marynarze, 艂膮cz膮c si臋 potajemnie z india艅skimi i murzy艅skimi kobietami, pope艂niaj膮 grzech sodomski, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e nara偶eni s膮 na ich czary lub op臋tanie przez szatana, i 偶e te stosunki wywo艂uj膮 nieuniknione awantury z oszukiwanymi m臋偶ami lub rodzicami. Sam, karz膮c lub karc膮c winnych, musia艂 dawa膰 przyk艂ad wstrzemi臋藕liwo艣ci i cnoty.
Wszystko to razem nie podoba艂o mu si臋 zreszt膮 od samego pocz膮tku; od za艂o偶e艅, jakie przyj膮艂 Marten pod zgubnym wp艂ywem kawalera de Belmont.
Sojusz z M臋drcem b膮d藕 co b膮d藕 kr臋powa艂 swobod臋 post臋powania bia艂ych w Amaha, a przy tym by艂 kosztowny.
Czy偶 nie by艂oby pro艣ciej i taniej podbi膰 ten kraik, zamieniaj膮c jego mieszka艅c贸w w niewolnik贸w, tak jak to czynili Hiszpanie? Marten mia艂 na to do艣膰 si艂, a gdyby jeszcze zechcia艂 ochrzci膰 tych ludzi, zyska艂by b艂ogos艂awie艅stwo bo偶e, ratuj膮c ich dusze od wieczystego pot臋pienia. Nie by艂oby k艂opot贸w z kobietami dla marynarzy, awantur z zazdrosnymi m臋偶ami i ojcami, ceregieli z ochotnikami do wojska.Mo偶na by tu rz膮dzi膰 despotycznie, umie艣ciwszy kilkunastu dobrze uzbrojonych ludzi w zamku Quiche za ostroko艂em i ustawiwszy krzy偶 pomi臋dzy dwiema oktawami zamiast wstr臋tnego ba艂wana Tlaloka.
Gdybym by艂 na jego miejscu — my艣la艂 Henryk o Martenie — rz膮dzi艂bym tu. si艂膮. Zmusi艂bym tych dzikich do uleg艂o艣ci i pokory. Uczyni艂bym dla nich wi臋cej ni偶 on, zbawi艂bym bowiem ich dusze. Kaza艂bym powiesi膰 Uatholoka i zniszczy膰 pos膮gi jego bo偶ka, a odchodz膮c st膮d na zawsze, powierzy艂bym ten kraj opiece Hiszpan贸w, kt贸rzy przecie偶 s膮 katolikami. Gdyby to ode mnie zale偶a艂o, rz膮dzi艂bym tu si艂膮.
Wzbrania艂 si臋 doda膰 bodaj w my艣li, 偶e w贸wczas uczy艂by Inik臋 zgo艂a czego艣 innego ni偶 czytania i pisania. Wzbrania艂 si臋, poniewa偶 by艂y to my艣li rozwi膮z艂e i grzeszne, Ale wiedzia艂, 偶e tak by si臋 sta艂o.
Wie艣膰 o powrocie Martena wyprzedzi艂a znacznie jego przybycie do Nahua, a nawet zakotwiczenie okr臋t贸w u uj艣cia rzeki. Og艂osi艂o j膮 dalekie dudnienie b臋bn贸w, kt贸re zacz臋艂y warcze膰 o 艣wicie nad lagun膮, budz膮c odzew innych, ukrytych w lasach wzd艂u偶 brzeg贸w Amaha. Nim wzesz艂o s艂o艅ce, odpowiedzia艂 im wielki b臋ben Uatholoka umieszczony przed jego domem na ty艂ach zamkowego wzg贸rza i ten ha艂as obudzi艂 Schultza.
Henryk zerwa艂 si臋 ze snu przestraszony i wypad艂 przed pawilon. Nie mia艂 poj臋cia, co oznacza ten alarm: bunt, niespodziewany atak, pow贸d藕, po偶ar?...
Us艂ysza艂 w dole gwar licznych g艂os贸w i ujrza艂 Indian gromadz膮cych si臋 na placu. 艢cie偶k膮 od strony zamku przebieg艂o dw贸ch pos艂a艅c贸w M臋drca. Pozna艂 ich po czarno-czerwonych przybraniach z w艂osia, ale nie zatrzymali si臋, gdy na nich zawo艂a艂. Ruszy艂 w g贸r臋, ku dzia艂om, gdzie mieszka艂o kilku ludzi z „Zephyra", lecz po drodze spotka艂 Inik臋.
Sz艂a spiesznie w d贸艂 podniecona, zaledwie ubrana, z rozpuszczonymi w艂osami, bez ozd贸b, jakie zwykle nosi艂a. Spostrzeg艂szy Henryka, b艂ysn臋艂a bia艂ymi z臋bami w u艣miechu.
— Wr贸ci艂! — zawo艂a艂a z daleka. — Wr贸ci艂 i jest zdr贸w!
Schultz poj膮艂, 偶e m贸wi o Martenie. Pomy艣la艂, 偶e jej rozpromieniona twarz i gorej膮ce oczy zdradzaj膮 co艣 wi臋cej ni偶 rado艣膰 z powodzenia pot臋偶nego sojusznika i z korzy艣ci, jakie to powodzenie przyniesie krajowi. Gorycz zala艂a mu serce.
Inika zatrzyma艂a si臋 przed nim.
— Pojedziesz na jego spotkanie? — zapyta艂a;
— Nie. Sk膮d wiesz, 偶e wr贸ci艂?
Spojrza艂a na niego zdziwiona.
— Tak m贸wi膮 b臋bny. Jest w zatoce. Wy艣lemy pirogi, aby przewie藕膰 tu zdobycz z jego okr臋t贸w.
— A ty pop艂yniesz z nimi?
— O tak! — wykrzykn臋艂a. — Nie chc臋 czeka膰 d艂ugo.
— Nie mog臋 p艂yn膮膰 z tob膮 — powiedzia艂 sil膮c si臋 na j oboj臋tny, rzeczowy ton. — Musz臋 tu wszystko przygotowa膰.
— A wi臋c zosta艅. Wr贸cimy wieczorem. Witaj, Janie — wyrzek艂a z niejakim wysi艂kiem w dziwnym, niezrozumia艂ym j臋zyku, o ile偶 trudniejszym od hiszpa艅skiego, — Czy dobrze m贸wi臋 te s艂owa?
Wielkie ognie p艂on臋艂y doko艂a przystani, ze wszystkich stron placu i wzd艂u偶 drogi wiod膮cej do bramy w ostrokole. Ziemia obsycha艂a po ulewnym deszczu, kt贸ry zacz膮艂 pada膰 w po艂udnie i trwa艂 przez kilka godzin. Wypogodzi艂o si臋 i gwiazdy b艂yszcza艂y jasno w niesko艅czonej g艂臋bi nieba. Swita Quiehe sta艂a w oddaleniu kilku krok贸w za plecami w艂adcy, kt贸ry siedzia艂 ze skrzy偶owanymi nogami obok Schultza na roz艂o偶onych matach. Z drugiej strony pomostu, z broni膮 u nogi, oczekiwa艂 przybycia bia艂ych dwuszereg india艅skich muszkieter贸w, a oddzia艂 puszkarzy z toporami i 艂opatami do sypania sza艅c脫Ar zamyka艂 czworobok szyk贸w.
Gdy szalupa Martena holowana przez trzy pirogi ukaza艂a si臋 w czerwonym, migoc膮cym blasku p艂omieni, powita艂y j膮 g艂o艣ne okrzyki i oklaski, kt贸re jednak wkr贸tce ucich艂y pod wp艂ywem zdumienia ogarniaj膮cego t艂um. Marten sta艂 w 艂odzi na rufie, maj膮c obok siebie Inik臋. Inik臋 zmienion膮 prawie nie do poznania, odzian膮 w malajski sarong z ci臋偶kiej materii przetykanej z艂otymi ni膰mi; Inik臋, kt贸rej w艂osy pi臋trzy艂y si臋 wysoko, zaczesane na spos贸b hiszpa艅ski z rze藕bionym grzebieniem z szylkretu ozdobionym z艂otem i per艂ami, z mn贸stwem naszyjnik贸w sp艂ywaj膮cych na piersi, z diamentowymi kolcami w uszach.
Marten 艣mia艂 si臋 i m贸wi艂 co艣 do niej, a gdy szalupa zr贸wna艂a si臋 z nabrze偶em, wyskoczy艂 na pomost i pom贸g艂 jej wysi膮艣膰. Dopiero potem rozejrza艂 si臋 doko艂a i ruszy艂 na spotkanie M臋drca, kt贸ry wsta艂 i post膮pi艂 ku niemu par臋 krok贸w.
— Witaj; Quiche — powiedzia艂 swobodnie, — Jak ci si臋 podoba twoja c贸rka?
M臋drzec patrzy艂 mu prosto w oczy i milcza艂.
— Witaj — powiedzia艂 wreszcie. — Przyjacielu — doda艂 po kr贸tkiej pauzie.
Wszyscy us艂yszeli te s艂owa w艣r贸d zupe艂nej ciszy, jaka zaleg艂a od chwili, gdy bia艂y postawi艂 nog臋 na brzegu, a cho膰 wypowiedziane by艂y po hiszpa艅sku, zrozumiano ich sens. Gwar podni贸s艂 si臋 znowu, pokazywano sobie Inik臋. kt贸ra sta艂a teraz sama na pomo艣cie wypatruj膮c nast臋pnej szalupy, podziwiano jej niezwyk艂y str贸j.
— Przywioz艂em jej Murzynk臋, kt贸ra umie trefi膰 w艂osy — powiedzia艂 Marten bardzo z siebie zadowolony. Patrz, jak j膮 uczesa艂a i ubra艂a!
— Bardzo pi臋knie — odrzek艂 Quiche. — I bardzo dziwnie. Nasi s膮siedzi z Haihole z pewno艣ci膮 nigdy nie widzieli dziewczyny o tak upi臋tych w艂osach.
— Haihole? — powt贸rzy艂 Marten. — C贸偶 ich obchodzi uczesanie twojej c贸rki?
— Ich m艂ody w贸dz, Totnak, jest synem wielkiego wojownika — powiedzia艂 Quiche. — Niegdy艣 walczyli艣my razem.
— Rozumiem — u艣miechn膮艂 si臋 Marten. — Ten Totnak pragn膮艂by zosta膰 twoim zi臋ciem?
Quiche nieznacznie skin膮艂 g艂ow膮;
— Jeszcze nie otrzyma艂 odpowiedzi — rzek艂 po chwili.
— A czy ta odpowied藕 zale偶y od Iniki?
— By膰 mo偶e.
— Dam jej pi臋kny podarunek weselny — o艣wiadczy艂 Marten; — Mam nadziej臋, 偶e ten tw贸j Totnak nie b臋dzie pr贸bowa艂 nadzia膰 mnie na swoj膮 w艂贸czni臋 z tego powodu.
— O, nie s膮dz臋 — odrzek艂 M臋drzec spuszczaj膮c oczy.
Jan zdawa艂 si臋 nie dostrzega膰 tej jego pow艣ci膮gliwo艣ci.
—. Mam tak偶e co艣 dla ciebie — o艣wiadczy艂. — Dwa mo藕dzierze i cztery oktawy. Reszta niestety posz艂a na dno, nie zd膮偶yli艣my ich zdemontowa膰. Za to uda艂o nam si臋 zdoby膰 sporo prochu i kul.
Quiche skin膮艂 g艂ow膮 i wyrzek艂 kilka s艂贸w podzi臋kowania. Wydawa艂 si臋 zadowolony i uspokojony; S艂ucha艂 z wyra藕nym zaciekawieniem opowiadania Martena o bitwach stoczonych kolejno z dwoma okr臋tami hiszpa艅skimi i o poddaniu si臋 statku handlowego z cennym 艂adunkiem. Wyrazi艂 rado艣膰 z powodu tak pomy艣lnego przebiegu wyprawy;
— No, mog艂oby by膰 jeszcze lepiej — westchn膮艂 Marten. — Ale na pocz膮tek dobre i to.
W tej chwili dostrzeg艂 chmurnego, skwaszonego Schultza, kt贸ry najwidoczniej czu艂 si臋 bole艣nie dotkni臋ty, 偶e dotychczas pozosta艂 nie zauwa偶ony.
— Nie my艣l, 偶e o tobie zapomnia艂em! — wykrzykn膮艂 Marten potrz膮saj膮c jego d艂oni膮. — Widzia艂em, czego dokonali艣cie z Worstem na wybrze偶u. Czeka ci臋 za to niespodzianka. P艂ynie w nast臋pnej szalupie. O, ju偶 l膮duje — doda艂, poci膮gaj膮c go na skraj nabrze偶a.
Henryk spojrza艂 nieufnie w stron臋 艂odzi, kt贸r膮 dwaj Indianie uwi膮zywali do drewnianych pacho艂k贸w. Ujrza艂 w niej pomi臋dzy wio艣larzami jakiego艣 cz艂owieka w czerni i nagle chwyci艂 Martena za rami臋.
— Kto to jest? — spyta艂 zd艂awionym g艂osem.
Jan roze艣mia艂 si臋.
— Niejaki Pedro Alvaro. Utrzymuje, 偶e Jest rezydentem z Ciudad Rueda. Nie znam si臋 na tytu艂ach Jezuickich klech贸w, wi臋c nie wiem, co to takiego. W ka偶dym razie trafi艂em, nieprawda偶? Daruj臋 ci go na w艂asno艣膰;
Wy艂adunek i transport zdobyczy trwa艂 prawie tydzie艅; Szalupy i pirogi wype艂nione skrzyniami, workami i wszelakim sprz臋tem wolno, pracowicie p艂yn臋艂y pod pr膮d, zostawia艂y sw膮 zawarto艣膰 na drewnianym nabrze偶u w Nahua i szybko sp艂ywa艂y z powrotem w d贸艂 ku lagunie, a Schultz segregowa艂 i spisywa艂 towary, dozoruj膮c ich rozmieszczenie w magazynach;
Nazajutrz po przybyciu Martena pose艂 wodza Haihole odp艂yn膮艂 w g贸r臋 Amaha, wioz膮c kilka muszkiet贸w i pak臋 z innymi darami, kt贸re Quiche posy艂a艂 Totnakowi. Jan byl zbyt zaprz膮tni臋ty swoimi sprawami, aby zapyta膰 o odpowied藕 M臋drca W kwestii matrymonialnej jego c贸rki, Inika za艣 nie ukaza艂a si臋 wcale, czego nawet nie zauwa偶y艂.
Spotka艂 j膮 dopiero po kilku dniach i wtedy przypomnia艂 sobie rozmow臋 z Quiche. Inika nadal czesa艂a si臋 tak jak wtedy, gdy da艂 jej 贸w cenny grzebie艅, ale nie mia艂a na sobie saronga, tylko jak膮艣 czerwon膮 kwiecist膮 sukni臋, kt贸ra nie zakrywa艂a jej ramion i si臋ga艂a po kolana.
— S艂ysza艂em, 偶e b臋dziesz mia艂a m臋偶a — powiedzia艂 do niej.
— Quien sabe?... — odrzek艂a patrz膮c mu w oczy. — Mo偶e kiedy艣 b臋d臋 mia艂a.
— Jak on si臋 nazywa? — zapyta艂 nie mog膮c sobie przypomnie膰.
— Sk膮d偶e mog臋 wiedzie膰? — u艣miechn臋艂a si臋.
— Aha: Totnak! Przecie偶 tw贸j ojciec...
— Nie b臋d臋 偶on膮 Totnaka! — przerwa艂a mu gwa艂townie.
— O! — zdziwi艂 si臋 Jan. — Dlaczego?
— Chc臋 by膰 pani膮 Amaha.
— W takim razie Uatholok.
— Nie m贸w tak! — tupn臋艂a nog膮 rozgniewana;
— Nie z艂o艣膰 si臋 — powiedzia艂 roz艣mieszony. — B臋d膮c na twoim miejscu te偶 nie zachwyca艂bym si臋 Uatholokiem. Ale skoro chcesz by膰 pani膮 Amaha...
— Chc臋. Henryk mi m贸wi艂... — zawaha艂a si臋.
— Henryk?! Przecie偶 nie zamierzasz zosta膰 偶on膮 Henryka?!
Wyda艂o mu si臋 to tak zabawne, 偶e wybuchn膮艂 艣miechem, ale widz膮c, 偶e Inika odwraca si臋 i odchodzi, powstrzyma艂 si臋 i uj膮wszy j膮 za r臋k臋 powt贸rzy艂:
— No nie z艂o艣膰 si臋, chica. C贸偶 ci naopowiada艂 Henryk?
— Powiedzia艂 mi, 偶e w kraju, z kt贸rego przybyli艣cie, rz膮dzi wielka kr贸lowa. I 偶e nie ma m臋偶a.
— Ba! — wykrzykn膮艂 Marlen. — El偶bieta...
— Wi臋c to prawda?
— Prawda — odrzek艂.
Nie wiedzia艂, w jaki spos贸b wyt艂umaczy膰 jej r贸偶nic臋 w sytuacji El偶biety i jej samej.
— Anglia le偶y na wyspie — zacz膮艂. — Jest niedost臋pna dla wrog贸w...
— To prawie tak, jak Amaha — wtr膮ci艂a.
— No... tak — zgodzi艂 si臋. — Kr贸lowa ma za sob膮 ca艂y nar贸d — m贸wi艂 dalej. — Nar贸d, kt贸ry jej zawdzi臋cza Wiele. Ma tak偶e m膮drych doradc贸w i przyjaci贸艂. No i...
— Ja mam ciebie! I Henryka. A teraz Henryk ma bardzo m膮drego przyjaciela, kt贸rego mu podarowa艂e艣.
Jan spojrza艂 na ni膮 niespokojnie.
— Tego jezuit臋? Czy on tak偶e udziela ci swoich rad?
Zaprzeczy艂a ruchem g艂owy.
— Wi臋c sk膮d wiesz, 偶e jest m膮dry?
— Henryk tak m贸wi.
— Henryk jest os艂em! — zirytowa艂 si臋.
Lecz Inika nigdy w 偶yciu nie widzia艂a os艂a i nie mog艂a wyci膮gn膮膰 偶adnych wniosk贸w z tej opinii. Powr贸ci艂a do poprzedniego tematu.
— Gdyby艣 chcia艂 mi pom贸c, zrobi艂abym dla Amaha du偶o dobrego — o艣wiadczy艂a.
— Na przyk艂ad co?
— Oh, tego nie mo偶na powiedzie膰 w kilku s艂owach. Ale gdyby艣 zechcia艂...
— Zastanowi臋 si臋 nad tym — mrukn膮艂. — Ta ma艂a jest doprawdy nadzwyczajna — pomy艣la艂. — Gdyby by艂a ch艂opcem, M臋drzec mia艂by godnego siebie nast臋pc臋.
11
Tego roku „Zephyr" i „Ibex" jeszcze trzykrotnie wyprawia艂y si臋 na morze w poszukiwaniu 艂up贸w, a szcz臋艣cie nieodmiennie sprzyja艂o Martenowi. Czarna bandera pojawia艂a si臋 raz po raz na p艂ytkich wodach Campeche, w Cie艣ninie Jukata艅skiej i na Morzu Karaibskim, a okr臋ty i statki hiszpa艅skie, kt贸rych za艂ogi dostrzeg艂y z艂ote god艂o korsarza, rzadko kiedy wraca艂y do macierzystych port贸w. Gubernatorzy prowincji Veracruz, Tabasco, Campeche, Kuby i Jamajki s艂ali alarmuj膮ce raporty do wicekr贸la, flota wojenna ugania艂a si臋 za Martenem, nagroda w wysoko艣ci pi臋膰dziesi臋ciu tysi臋cy pesos czeka艂a na 艣mia艂ka, kt贸ry go zabije, lub na zdrajc臋, kt贸ry wyda jego kryj贸wk臋, a „Zephyr" pozostawa艂 nadal nieuchwytny, zjawiaj膮c si臋 tam, gdzie by艂 w danej chwili najmniej spodziewany;
Strach pad艂 na hiszpa艅skich 偶eglarzy. Statki skupia艂y si臋 w konwoje, corregidorzy dodawali po kilka okr臋t贸w do ich obrony, a mimo to straty wci膮偶 ros艂y. Zdarzy艂o si臋 nawet, 偶e Marten, zawar艂szy umow臋 z kilkoma francuskimi korsarzami, zaatakowa艂 mi臋dzy Kub膮 a Floryd膮 ca艂y konw贸j, zatopi艂 pi臋膰 karawel licz膮cych w sumie sto osiemdziesi膮t dzia艂 i zagarn膮艂 dwana艣cie statk贸w zd膮偶aj膮cych do Europy z cennym 艂adunkiem.
W czasie jednej z tych wypraw sam, bez pomocy Whate'a, zdoby艂 aborda偶em 艂adny czteromasztowy 偶aglowiec „Tojro" zbudowany zapewne w jakiej艣 holenderskiej stoczni, jak na to wskazywa艂 bardzo d艂ugi, stromo wzniesiony bukszpryt, i brak kasztelu na dziobie i wysoka, dwupi臋trowa rufa zajmuj膮ca prawie po艂ow臋 d艂ugo艣ci pok艂adu, Okr臋t by艂 du偶y, liczy艂 z pewno艣ci膮 ponad czterysta ton, a pr臋dko艣ci膮 dor贸wnywa艂 „Ibexowi". Marten nie zatopi艂 go, postanowi艂 raczej wyrzec si臋 innych 艂up贸w, by zachowa膰 t臋 zdobycz.
Wype艂niwszy 艂adownie „Ibex" i „Zephyr" wraca艂y do Amaha i wtedy czarna bandera ze z艂ot膮 kun膮 znika艂a na par臋 tygodni, ukryta poza warowni膮 w niedost臋pnym uj艣ciu rzeki. Marten p艂yn膮艂 do Nahua witany owacyjnie przez t艂umy Indian, rozdawa艂 upominki, przygl膮da艂 si臋 ta艅com i s艂ucha艂 艣piew贸w na swoj膮 cze艣膰, odbywa艂 narady z M臋drcem w jego zamku i d艂ugie rozmowy z Inik膮 na tarasach za ostroko艂em lub w cz贸艂nie na rzece.
Czasem sp艂ywali w d贸艂, a偶 ku lagunie, by 艂owi膰 tu艅czyki i delfiny albo polowa膰 na marliny; Jan podziwia艂 zr臋czno艣膰 I odwag臋 Iniki zar贸wno we w艂adaniu harpunem, jak wios艂em i 偶aglem. Raz, gdy holowali do brzegu du偶ego w艂贸cznika, opad艂y ich rekiny i omal nie wywr贸ci艂y 艂odzi. Marten chcia艂 przeci膮膰 link臋 i pozostawi膰 im zdobycz, ale Inika wbi艂a harpun pomi臋dzy oczy jednego z potwor贸w, trafiaj膮c w sam m贸zg, a b艂臋kitne mahos i brunatne galanos rzuci艂y si臋 na pot臋偶ne cielsko 偶ar艂acza i rozszarpa艂y je na sztuki, pozostawiaj膮c jedynie g艂ow臋 z tkwi膮cym w niej grotem. Jan zdo艂a艂 odzyska膰 harpun i zabi艂 drugiego galano, a Inika wci膮gn臋艂a 偶agiel i pod zamieraj膮c膮 wieczorn膮 bryz膮 doprowadzi艂a 艂贸d藕 wraz ze z艂owion膮 ryb膮 do brzegu;
Quiche wiedzia艂 o tych wycieczkach i przygodach; zdawa艂 si臋 wiedzie膰 tak偶e o uczuciach swej c贸rki, i to znacznie wi臋cej ni偶 Marten. Lecz nie zdradza艂 swych my艣li. Rozmawiaj膮c ze swym sojusznikiem o sprawach pa艅stwowych, unika艂 jakichkolwiek aluzji na ten temat. Czeka艂.
Marten za艣 coraz bardziej interesowa艂 si臋 rozwojem Amaha i coraz bardziej przed艂u偶a艂 sw贸j pobyt w Nahua pomi臋dzy jedn膮 a druga wypraw膮. Co wi臋cej, obmy艣laj膮c ka偶d膮 nast臋pn膮, bra艂 pod uwag臋 ju偶 nie tylko swoje w艂asne korzy艣ci, lecz r贸wnie偶 potrzeby tego kraju, o kt贸rych rozmawia艂 z Inik膮. Sta艂 si臋 jej doradc膮 i przyjacielem. To, co z pocz膮tku bawi艂o go w jej zamys艂ach, teraz r贸wnic silnie wci膮ga艂o jego wyobra藕ni臋. Nauczy艂 si臋 j臋zyka amaha i m贸g艂 od biedy porozumie膰 si臋 tak偶e w narzeczu acolhua. Postanowi艂 r贸wnie偶 pozna膰 j臋zyk Iiaihole, gdy偶 zamierza艂 zwiedzi膰 kraj w g贸rnym biegu rzeki i dosta膰 si臋 a偶 do podn贸偶a g贸r prawym jej dop艂ywem, aby zawrze膰 przymierze z tamtejszymi wodzami.
Omawia艂 te zamiary z M臋drcem i jego c贸rk膮, a w ko艅cu zwierzy艂 si臋 z nich tak偶e Belmontowi. Ale nie znalaz艂 spodziewanego poparcia i zrozumienia.
Ryszard popatrzy艂 na niego przeci膮g艂e i wyrazi艂 pow膮tpiewanie co do celowo艣ci takiego przedsi臋wzi臋cia. Jego zdaniem nale偶a艂o sprawy wewn臋trzne Amaha pozostawi膰 naturalnemu ich biegowi oraz przemy艣lno艣ci Qniche.
— Jakie偶 znaczenie mia艂aby dla ciebie znajomo艣膰 trzech, czterech narzeczy? — m贸wi艂 przechadzaj膮c si臋 z Janem po pok艂adzie „Zephyra", kt贸ry od dawna by艂 got贸w do nowej podr贸偶y. — Nawet gdyby艣 ich pozna艂 dwa razy tyle, to c贸偶 z tego? Czy my艣lisz, 偶e zdo艂asz zorganizowa膰 i uzbroi膰 Indian tak, aby oparli si臋 Hiszpanom? Tu, w Nowym 艢wiecie, gdzie wyci臋li ju偶 w pie艅 ca艂e plemiona, ujarzmili ca艂e narody, podbili pa艅stwa wi臋ksze ni偶 Polska lub Francja? Nawet Alvaro, ten jezuicki mnich, kt贸rego Schultz wozi z sob膮 jak najwi臋kszy skarb, a kt贸ry i nam przydaje si臋 jako t艂umacz, nie zawsze potrafi dogada膰 si臋 z wys艂annikami bardziej odleg艂ych wiosek. A przecie偶 w艂ada biegle sze艣cioma czy o艣mioma narzeczami! Zreszt膮... — urwa艂 i machn膮艂 r臋k膮. — Po co ci to? — spyta艂 zatrzymuj膮c si臋 nagle.
— To innie bawi — odrzek艂 Marten nieszczerze.
Pomy艣la艂 jednak, 偶e Belmont ma s艂uszno艣膰, przynajmniej je艣li chodzi o znajomo艣膰 j臋zyk贸w. Pomy艣la艂 tak偶e, i偶 w federacji, jaka mu si臋 marzy艂a, powinien panowa膰 jeden wsp贸lny j臋zyk.
Jaki? — zastanawia艂 si臋 p贸藕niej nieraz. Wszyscy zbiegowie, zar贸wno Indianie, jak Murzyni i miesza艅cy, kt贸rych nap艂yw ci膮gle wzrasta艂, znali j臋zyk swych pan贸w i kat贸w — hiszpa艅ski. Tak, tylko hiszpa艅ski m贸g艂 by膰 wsp贸lnym j臋zykiem zjednoczonych kraj贸w.
Podobnie przedstawia艂y si臋 sprawy religijne. W艣r贸d zbieg贸w by艂o wielu chrze艣cijan, oczywi艣cie katolik贸w, „nawr贸conych" przez misjonarzy. Ten kult, z mod艂ami do Panny Marii, do 艣w. Jakuba z Composteli i do ca艂ej plejady innych 艣wi臋tych, ze swymi relikwiami, medalikami, krzy偶ykami, kt贸re przypomina艂y amulety, z liturgiczn膮 pomp膮, z procesjami i odpustami — 艂atwo zespala艂 si臋 z wierzeniami pogan. Zar贸wno w ca艂ej Nowej Hiszpanii i Nowej Kastylii, jak w licznych wsiach i osadach Amaha „katoliccy" Indianie i Murzyni zamiast swych dawnych bog贸w czcili teraz Matk臋 Bosk膮 i 艣wi臋tych. Sporz膮dzili sobie ich drewniane figury, jaskrawo pomalowane, ozdobione pi贸rami i kwiatami, posiadaj膮ce cudown膮 moc leczenia chor贸b, sprowadzania p艂odno艣ci oraz zapobiegania z艂ej pogodzie podczas zbior贸w. Ta艅czyli przed nimi, grali Naj艣wi臋tszej Pannie na gitarach, palili ogniska, sk艂adali wota.
Zdarza艂y si臋, naturalnie, cuda: pobo偶ne kobiety rodzi艂y bli藕ni臋ta, a nawet trojaczki, chorzy wracali do zdrowia, szczepy na dziczkach po艣wi臋cone jakiemu艣 patronowi rodzi艂y wspania艂e owoce, pioruny roz艂upywa艂y pot臋偶ne drzewa omijaj膮c chaty.
Wie艣ci o tych nadzwyczajnych zdarzeniach, wyolbrzymione i upi臋kszone przez stug臋bn膮 fam臋, obiega艂y kraj i 艂atwo znajdowa艂y wiar臋. Znaczna liczba Nahua艅czyk贸w porzuci艂a o艂tarze Tlaloka dla nowych b贸stw i weso艂ych obrz臋d贸w. Ta pogodna religia, oparta na dziesi臋ciorgu przykazaniach, zdawa艂a si臋 Martenowi najodpowiedniejsza dla pa艅stwa Amaha. 艁agodzi艂a obyczaje, wy艂膮cza艂a krwawe ofiaryj stwarza艂a podstawy pokojowego wsp贸艂偶ycia mi臋dzy r贸偶noplemienn膮 ludno艣ci膮.
Lecz kt贸偶 mia艂 j膮 upowszechnia膰? Marten wiedzia艂 do艣膰 o s膮dach i praktykach inkwizycji, a tak偶e o sposobach „nawracania" pogan przez Hiszpan贸w, aby obawia膰 si臋 poddania spraw wyznaniowych zakonnikom i misjonarzom. Nie mo偶na by艂o im ufa膰; nie mo偶na by艂o dopuszcza膰 ich do w艂adzy.
Inika podziela艂a ten pogl膮d: kap艂anami nowego kultu powinni by膰 miejscowi Indianie, poddani Quiche, nad kt贸rymi nale偶a艂o roztoczy膰 艣cis艂y nadz贸r.
Poza tym troszczy艂a si臋 o o艣wiat臋; pragn臋艂a, by m艂odzie偶 w Amaha nauczy艂a si臋 rzemios艂, ogrodnictwa i tkactwa, a tak偶e sztuki budowania wielkich 艂odzi — mo偶e nawet okr臋t贸w — na spos贸b cudzoziemski. Pragn臋艂a rozszerzy膰 zas贸b w艂asnej wiedzy o 艣wiecie i udzieli膰 jej swemu ludowi.
Marten obieca艂 jej w tym dopom贸c. Podziwia艂 w duchu niezwyk艂膮 dojrza艂o艣膰 jej umys艂u oraz 艣mia艂o艣膰 zamierze艅 i sam si臋 do nich zapala艂.
B臋dzie wielk膮 kr贸low膮 — my艣la艂. — Jest m膮dra jak jej ojciec, a przeros艂a go ambicj膮. Gdzie偶 znajdzie m臋偶a, kt贸ry by艂by jej godny?
Pedro Alvaro mija艂 si臋 nieco z prawd膮 utrzymuj膮c, 偶e jest rezydentem. W rzeczywisto艣ci by艂 tylko jego sekretarzem i posiada艂 stopie艅 scholastyka, zdobyty po pi臋tnastu latach studi贸w i s艂u偶by w zakonie. By艂 jednak zdolny i rzeczywi艣cie nieraz zast臋powa艂 swego prze艂o偶onego w stolicy okr臋gu Rueda, a corregidor Diego de Ramirez bardziej go sobie ceni艂 ni偶 starego, zdziecinnia艂ego rezydenta.
Alvaro mia艂 nadziej臋 w najbli偶szym czasie z艂o偶y膰 ostateczn膮 przysi臋g臋 — professi auatuor votorum, po czym otworzy艂aby si臋 przed nim droga do najwy偶szych godno艣ci. I oto w艂a艣nie, gdy wyprawi艂 si臋 z Ciudad Rueda do Veracruz, aby dopilnowa膰 tam swego awansu, spotka艂a go straszliwa przygoda: statek, na kt贸rym p艂yn膮艂, zosta艂 napadni臋ty przez pirat贸w, on za艣 sta艂 si臋 je艅cem s艂ynnego Martena. Wprawdzie nie uczyniono mu 偶adnej krzywdy i nawet go nie obrabowano, lecz jego los i kariera zosta艂y zwichni臋te.
Korsarze traktowali go z pogardliw膮 dobroduszno艣ci膮. Dano mu je艣膰 i pozwolono spa膰 w kubryku, a Marten zgodzi艂 si臋 nawet na odprawienie przez niego mszy w niedziel臋.
W nabo偶e艅stwie wzi臋艂o udzia艂 wielu marynarzy, kt贸rzy przedtem przyst膮pili do spowiedzi. Alvaro ich rozgrzeszy艂 i udzieli艂 im komunii. Lecz to by艂o wszystko, co m贸g艂 zdzia艂a膰. Nie chcieli s艂ucha膰 jego kaza艅 i nauk moralnych. Klepali go po plecach i zapewniali, 偶e je艣li nie b臋dzie si臋 wtr膮ca艂 do ich spraw doczesnych, w艂os nie spadnie mu z g艂owy.
Spotkanie z Henrykiem Schultzem natchn臋艂o Alvara nadziej膮. Henryk okaza艂 si臋 bardziej religijny ni偶 ludzie z „Zephyra". By艂 widocznie przej臋ty i wzruszony. W czasie spowiedzi wyrazi艂 skruch臋 i 偶al za ci臋偶kie grzechy, jakie pope艂nia艂 dot膮d, pokornie wys艂ucha艂 nagany i przyj膮艂 wyznaczon膮 pokut臋. W ko艅cu jednak o艣wiadczy艂, 偶e nie mo偶e przyrzec poprawy, poniewa偶 — podobnie jak Alvaro — znajduje si臋 w mocy Martena i do czasu musi mu s艂u偶y膰, spe艂niaj膮c jego rozkazy.
— Do czasu... — powt贸rzy艂 spuszczaj膮c wzrok, a mnich uzna艂 to za pomy艣ln膮 wypowiedz i nie pr贸bowa艂 na razie uzyska膰 nic wi臋cej;
Dopiero po powrocie z nast臋pnej wyprawy, kt贸r膮 odby艂 na pok艂adzie „Zephyra" wraz z Schultzem, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ten czas jeszcze nie nadszed艂 i 偶e niewola u korsarzy mo偶e potrwa膰 znacznie d艂u偶ej, ni偶 przypuszcza艂. Przejrza艂 na wylot Henryka, co nie by艂o trudne, zw艂aszcza 偶e by艂 jego spowiednikiem, i pochwala艂 w skryto艣ci ducha cierpliwo艣膰, ostro偶no艣膰 i wytrwa艂o艣膰 tego cz艂owieka. Pod pewnymi wzgl臋dami byli do siebie podobni, cho膰 cele ich by艂y r贸偶ne. Nie mogli zosta膰 szczerymi przyjaci贸艂mi, poniewa偶 obaj pogardzali szczero艣ci膮 i nie ufali przyja藕ni, ale mogli wspiera膰 si臋 wzajemnie, p贸ki to le偶a艂o w ich wsp贸lnym interesie.
Alvaro by艂 o pi臋tna艣cie lat starszy od Henryka, a wiedza i do艣wiadczenie zapewnia艂y mu du偶y wp艂yw na jego post臋powanie. Wiedzia艂 ju偶, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej zdo艂a nim pokierowa膰 i odzyska膰 wolno艣膰, mszcz膮c si臋 zarazem na niedowiarku i zbrodniarzu, jakim by艂 Marten, oraz na hugonotach i heretykach, kt贸rzy go otaczali. Nale偶a艂o tylko uzbroi膰 si臋 w cierpliwo艣膰 i czeka膰 sposobnej chwili.
Kapitan „Ibexa" nie posiada艂 cnoty cierpliwo艣ci w takim stopniu jak Schultz i jego hiszpa艅ski spowiednik. Wprawdzie dotychczasowe zdobycze obu okr臋t贸w by艂y du偶e i z pewno艣ci膮 ca艂a ekspedycja meksyka艅ska stokrotnie op艂aca艂a podj臋te ryzyko, a w niedalekiej przysz艂o艣ci mog艂a ka偶demu z uczestnik贸w przenie艣膰 nie byle jaki maj膮tek i s艂aw臋, lecz post臋powanie Martena budzi艂o coraz wi臋cej zastrze偶e艅 Salomona White'a.
Przede wszystkim Marten nie chcia艂 zgodzi膰 si臋 na sprzeda偶 kilkudziesi臋ciu niewolnik贸w murzy艅skich, kt贸rzy mi臋dzy innymi stanowili 艂up zagarni臋ty na jednym z hiszpa艅skich statk贸w. Uleg艂 dopiero perswazjom Belmonta, kt贸ry niema艂o musia艂 si臋 natrudzi膰, aby go przekona膰, 偶e w Amaha niewiele by艂oby z nich po偶ytku, poniewa偶 transportowano ich wprost z Afryki; nie znali ani jakiegokolwiek rzemios艂a! ani uprawy roli; byli dzicy i zachowywali si臋 jak zaszczute, nieszcz臋艣liwe zwierz臋ta.
Lecz to w艂a艣nie wzrusza艂o Martena: litowa艂 si臋 nad nimi i uleg艂 dopiero w贸wczas, gdy White zagrozi艂 wycofaniem si臋 ze sp贸艂ki. Zatrzyma艂 jednak wszystkie kobiety, zrzekaj膮c si臋 swego udzia艂u w zyskach ze sprzeda偶y m臋偶czyzn. Zawi贸z艂 je do Amalia, gdzie natychmiast znalaz艂y m臋偶贸w.
Ten sp贸r, za艂agodzony przez Belmonta i zako艅czony kompromisem, da艂 pocz膮tek innym rozd藕wi臋kom pomi臋dzy obu kapitanami. Zdaniem Salomona White'a Marten w ostatnich czasach zacz膮艂 wi臋cej dba膰 o zaopatrzenie Quiche i jego pa艅stwa ni偶 o wsp贸lny interes za艂贸g. Dop贸ki to dotyczy艂o uzbrojenia fortu nad lagun膮 i wzg贸rza panuj膮cego nad Amaha, White nie protestowa艂, zdobyczne bowiem armaty i muszkiety mia艂y strzec nie tylko bezpiecze艅stwa Amaha, lecz tak偶e okr臋t贸w i magazyn贸w. Ale Marten 偶膮da艂, by ze zdobytych statk贸w zabierano wszelkie narz臋dzia, topory, pi艂y, nawet gwo藕dzie! — dla poddanych M臋drca. Stwarza艂o lo trudno艣ci w za艂adowaniu znacznie cenniejszych towar贸w, przysparza艂o pracy i k艂opot贸w, a nie przynosi艂o 偶adnych zysk贸w.
Wreszcie — co najbardziej gniewa艂o White'a i nape艂nia艂o gorycz膮 jego puryta艅skie serce — Marten po dawnemu oszcz臋dza艂 je艅c贸w hiszpa艅skich, puszczaj膮c ich wolno na szalupach i tratwach przed zatopieniem zdobytego okr臋tu. White ze swej strony stara艂 si臋 zabija膰 ich jak najwi臋cej, lecz przecie偶, wystarczy艂o tych, co si臋 uratowali, aby 艣ci膮gn膮膰 na g艂ow臋 korsarzy pogo艅 i zemst臋 floty wojennej wicekr贸la. White mniema艂, 偶e nale偶y co do nogi wycina膰 lub topi膰 pokonanych „papist贸w", aby 偶aden 艣wiadek kl臋ski nie m贸g艂 donie艣膰 w艂adzom hiszpa艅skim, gdzie w danej chwili znajduj膮 si臋 „Ibex" i „Zephyr". A Jan igra艂 z losem, brawurowa艂, wiedz膮c, 偶e pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy pesos oczekuje na byle gringa. kt贸remu si臋 lo uda. Igra艂 z losem nie lyllu w艂asnym, lecz tak偶e z losem jego, Salomona, i z losem wszystkich prawowitych protestant贸w, nie m贸wi膮c ju偶 o katolikach i niedowiarkach z „Zephyra".
Teraz za艣 cierpliwo艣膰 Salomona Whitea zosta艂a wystawion膮 na now膮 pr贸b臋: Marten zwleka艂 z wyruszeniem nal wypraw臋 pod pozorem dozbrojenia „Toro", kt贸ry mia艂 wzi膮膰 w niej udzia艂.
Kwestia podzia艂u za艂贸g i uzupe艂nienia ich miejscowymi ochotnikami wywo艂a艂a dodatkowe trudno艣ci. White wzbrania艂 si臋 odda膰 cz臋艣膰 swoich ludzi pod komend臋 Belmonta i przyj膮膰 na ich miejsce Indian lub Murzyn贸w; Schultz czu艂 si臋 pokrzywdzony, 偶e dow贸dztwo „Toro" przypad艂o Belmontowi, nie jemu. Gdy za艣 uzgodniono wreszcie te sprawy, Marten nagle o艣wiadczy艂, 偶e udaje si臋 na par臋 tygodni w g贸r臋j rzeki, aby nawi膮za膰 bli偶sze stosunki z wodzem Acolhua.
Dopiero gdy stamt膮d powr贸ci艂, zacz臋艂y si臋 ostatecznej przygotowania do wyj艣cia okr臋t贸w na morze. 艁adowano wod臋 w bary艂kach i 偶ywno艣膰, czyszczono bro艅, a trzej kapitanowie oraz Schultz odbywali szczeg贸艂owe narady taktyczne i nawigacyjne.
Upa艂y zmniejszy艂y si臋 znacznie, poniewa偶 by艂a druga po艂owa stycznia, najch艂odniejszego miesi膮ca w tych stronach, deszcze pada艂y rzadko, a niebo czyste i ciemnob艂臋kitne wr贸偶y艂o trwa艂膮 pogod臋.
Wreszcie dwudziestego 贸smego o 艣wicie „Zephyr" podni贸s艂 kotwic臋 i holowany przez w艂asne szalupy, kr臋tym szlakiem przeci膮艂 lagun臋, a za nim ruszy艂y „Ibex" i „Toro", by i wydostawszy si臋 na wody zewn臋trznej zatoki postawi膰 wszystkie 偶agle i skierowa膰 si臋 na po艂udniowy wsch贸d, w stron臋 艂awicy Campeche.
12
Don Vincente Herrera y Gamma, corregidor prowincji Veracruz, skinieniem g艂owy po偶egna艂 i odprawi艂 wreszcie kapitana eskorty, z kt贸rym mia艂 d艂u偶sz膮 rozmow臋. By艂 poirytowany i zm臋czony, a rozmowa lub raczej monolog, kt贸ry wyg艂osi艂 na u偶ytek zbyt pewnego siebie oficera, nie pozostawi艂 mu mi艂ego poczucia wy偶szo艣ci, jakiego zwykle doznawa艂 w stosunkach z Kreolami. Poniewa偶 za艣 takie uczucie dogadza艂o pr贸偶no艣ci gubernatora, p艂yn膮cej z w艂adzy, i zaspokaja艂o wrodzon膮 mu 偶膮dz臋 panowania, by艂 teraz zawiedziony i niemal uwa偶a艂 si臋 za oszukanego.
Ale偶 tak: oszukano go! Oszukano go podw贸jnie, 贸w kapitan, jaki艣 Rayon czy Rubio, zapewne zwyk艂y mozo lub vaquero ze sierry, przywi贸z艂 ostatni transport srebra z kopalni Orizaba podleg艂ych alcadowi mayor tamtejszego okr臋gu. Zwykle przy takiej okazji alcad przysy艂a艂 swemu mo偶nemu protektorowi Herrerze dwie lub trzy sztaby kruszcu „zaoszcz臋dzone" w rachunkowo艣ci kopalni. Tym razem taka prywatna przesy艂ka nie nadesz艂a...
Herrera podejrzewa艂 kapitana eskorty i jego ludzi o kradzie偶, alcada o karygodne sk膮pstwo, urz臋dnik贸w Orizaby o sprzeniewierzenie, a wszystkich razem o spisek przeciw swej osobie i w艂adzy.
By艂 z natury podejrzliwy, a je艣li czasem ta podejrzliwo艣膰 usypia艂a pod wp艂ywem pochlebstw i powodzenia, to przecie偶 zawsze mia艂a jedno oko otwarte.
Kto wie, co si臋 za tym kryje? Mo偶e bunt?
Zadr偶a艂 na t臋 my艣l, cho膰 wyda艂a mu si臋 niedorzeczna.
Gdyby tak by膰 mia艂o, nie oddaliby srebra do sk艂ad贸w miejskich — pomy艣la艂 spokojniej.
Nie by艂 odwa偶ny. Zapewne dlatego nie o艣mieli艂 si臋 aresztowa膰 i zatrzyma膰 tego Rubia, czy te偶 Rayona; poprzesta艂 na insynuacjach i gro藕bach, kt贸re tamten zby艂 pogardliwym wzruszeniem ramion.
Widocznie niewiele sobie z nich robi艂; nale偶a艂 do wojsk wicekr贸la i musia艂 wiedzie膰, 偶e ten fakt chroni go, przynajmniej na razie, przed samowol膮 gubernatora. By膰 mo偶e wiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e niemal ca艂y garnizon gubernialny przed dwoma dniami wyruszy艂 na ekspedycj臋 karn膮 przeciw krn膮brnemu wodzowi pewnego plemienia, kt贸ry spali艂 okoliczne hacjendy hiszpa艅skie w odwet za ustawiczne prze艣ladowania i zaj臋cie india艅skich ejidos pod upraw臋 bawe艂ny. Kapitan mia艂 z sob膮 oko艂o setki 偶o艂nierzy, Indios i Metys贸w, wi臋c czu艂 si臋 bezpieczny w Veracruz, gdzie dou Yineente chwilbwp nie rozporz膮dza艂 wiele wi臋kszymi silami.
— Popami臋ta mnie jednak — szepn膮艂 gubernator.
Aby mu dokuczy膰, nie pozwoli艂 eskorcie nocowa膰 w mie艣cie. Nie 偶yczy艂 sobie mie膰 tu pod bokiem tych bravi razem z ich commandanto. Niech wracaj膮, sk膮d przyszli. W ostateczno艣ci mog膮 sobie obozowa膰 po drodze, w Tuxtla albo w jakiej艣 wiosce rybackiej na wybrze偶u.
Poci膮gn膮艂 za sznur, kt贸rego koniec zwisa艂 obok fotela przy oknie. W kt贸rym艣 z odleg艂ych pokoj贸w zad藕wi臋cza艂 srebrzysty g艂os dzwonka. Zaraz polem w drzwiach ukaza艂 si臋 sekretarz, zgi臋ty we dwoje w uk艂onie.
Pods艂uchiwa艂 — pomy艣la艂 Herrera.
Spojrza艂 na艅 podejrzliwie i odwr贸ci艂 wzrok. Ten cz艂owiek mierzi艂 go swoj膮 fa艂szyw膮 pokor膮 i s艂u偶alczo艣ci膮. Nawet jego, kt贸ry przecie偶 takiej s艂u偶alczo艣ci wymaga艂! Lecz nie m贸g艂 si臋 bez niego obej艣膰: Luiz zna艂 na wylot wszystkie sprawy prowincji, wiedzia艂 o wszystkich plotkach, orientowa艂 si臋 w nastrojach bogatych Kreol贸w, w艂a艣cicieli stancji, donosi艂 mu o najpoufniejszych rozmowach, jakie prowadzili mi臋dzy sob膮 caballeros w winiarniach i oficerowie w pulaucriach. Don Vincente tyle偶 go nie cierpia艂, ile potrzebowa艂 jego us艂ug.
— Dowiedz si臋 jakie nazwisko nosi kapitan, kt贸ry tuby艂 — rozkaza艂. — Imi臋, nazwisko, oddzia艂 i tak dalej.
Luiz sk艂oni艂 si臋 kryj膮c u艣miech zadowolenia. Oczekiwa艂 tego rozkazu. Wiedzia艂 ju偶, 偶e prostacki oficer, kt贸ry potraktowa艂 go bez krzty szacunku, narazi艂 si臋 tak偶e gubernatorowi. Najch臋tniej natychmiast spe艂ni艂by otrzymane polecenie. Nagli艂a go rozkoszna gorliwo艣膰. By艂oby to wyzwoleniem nurtuj膮cej go pasji, wzlotem duszy w krain臋 szcz臋艣liwo艣ci, gdyby m贸g艂 zaraz upokorzy膰 tego ordynarnego kapitana. Lecz musia艂 jeszcze zaczeka膰, wi臋c opanowawszy rado艣膰, spokojnie podszed艂 do sto艂u, aby poprawi膰 knoty 艣wiec p艂on膮cych w dwu srebrnych pi臋cioramiennych lichtarzach.
— Co nowego? — spyta艂 gubernator.
— Przed wieczorem wesz艂y do portu dwa okr臋ty — zacz膮艂 Luiz.
— Nasze okr臋ty?
— Nie te, kt贸rych oczekujemy, ale w ka偶dym razie p艂yn膮ce pod nasz膮 flag膮. O flocie, kt贸ra ma przyby膰 po srebro, nie mam jeszcze niestety 偶adnych wiadomo艣ci.
— Wi臋c po co mi to m贸wisz? — zirytowa艂 si臋 don yincente. — C贸偶 mnie obchodz膮 wszystkie inne okr臋ty zawijaj膮ce do portu? Ju偶 wielki czas, aby przyby艂y tamte — doda艂 marszcz膮c brwi.
Pomy艣la艂, 偶e zanadto si臋 po艣pieszy艂 z wys艂aniem wojsk na ow膮 karn膮 ekspedycj臋. Mo偶na by艂o poczeka膰 do przybycia Z艂otej Floty z po艂udnia i opr贸偶nienia sk艂ad贸w pe艂nych srebra i koszenil. Lecz Z艂ota Flota sp贸藕nia艂a si臋, a w艂a艣ciciele i mayorale eslancji wo艂ali o ratunek i pomst臋 na Indianach.
— Te okr臋ty — powiedzia艂 Luiz — sygnalizowa艂y, 偶e s膮 艣cigane przez korsarzy, wasza wielmo偶no艣膰. Dlatego w porcie zapalono latarnie, aby u艂atwi膰 im wej艣cie.
Gubernator drgn膮艂.
— Korsarze? Tutaj?
— Nie o艣mielili si臋 zbli偶y膰 — uspokoi艂 go tamten. — Ci dwaj kapitanowie zapewne troch臋 przesadzaj膮. Strach ma wielkie oczy.
— Nie s艂ysza艂e艣 nic nowego o Martenie?
— Nie. Nie pokazuje si臋 nigdzie od paru miesi臋cy. Chyba si臋 st膮d wyni贸s艂. A mo偶e jego okr臋t rozbi艂 si臋 i Marten gotuje si臋 ju偶 w piekielnej smole.
— Oby tak by艂o! — westchn膮艂 Herrera.
Odprawi艂 sekretarza i zamkn膮wszy drzwi na zasuwk臋 wyj膮艂 ze skrytki w 艣cianie ci臋偶k膮 srebrn膮 szkatu艂k臋, zawieraj膮c膮 prywatne papiery, listy i rachunki. Wyszuka艂 arkusz dotycz膮cy nieoficjalnych dochod贸w z kopal艅 Orizaba i zag艂臋bi艂 si臋 w obliczeniach.
Kapitan Manuel Rubio przeklina艂 psi膮 s艂u偶b臋 w szeregach wicekr贸la, nadu偶ywaj膮c w tym celu imion wielu 艣wi臋tych z Madonn膮 na czele i ubli偶aj膮c ich czci w spos贸b zgo艂a nies艂ychany. Jak ka偶dy Kreol, nie cierpia艂 gaczupin贸w, a ci dwaj — don Vincente i jego sekretarz — szczeg贸lnie dali mu si臋 we znaki. Wprawdzie Luiz us艂ysza艂, co Rubio o nim my艣li, ale nie mo偶na by艂o powiedzie膰 tego samego gubernatorowi lub da膰 mu porz膮dnego kopniaka, na co w zupe艂no艣ci zas艂u偶y艂.
Rubio by艂 w艣ciek艂y na niego. Mia艂 zdro偶onych ludzi, a konie i mu艂y ledwie si臋 wlok艂y noga za nog膮, gdy wyje偶d偶a艂 j na czele eskorty z niego艣cinnego Veracruz. Musia艂 pozwoli膰 im wypocz膮膰, i to nie w Tuxtla, dok膮d nie dosz艂yby po z艂ej, niebezpiecznej g贸rskiej drodze, lecz w najbli偶szej wsi.
Nie spodziewa艂 si臋 tam kwatery nawet dla siebie. Przewidywa艂, 偶e b臋dzie musia艂 sp臋dzie noc przy ognisku lub na jednym z woz贸w.
Pogr膮偶ony w rozpami臋tywaniu obel偶ywych podejrze艅 ze strony gubernatora, jecha艂 na czele oddzia艂u w zupe艂nej ciemno艣ci przez piaszczysty, ja艂owy step, kt贸ry zaczyna艂 si臋 tu偶 za murami miasta. Ci臋偶kie, cho膰 puste ju偶 wozy grz臋z艂y w piachu i trzeba by艂o popycha膰 je w艣r贸d okrzyk贸w wo藕nic贸w i raz贸w spadaj膮cych na grzbiety zwierz膮t. Nocny ch艂贸d po upalnym dniu przejmowa艂 dreszczem.
Tabor rozci膮ga艂 si臋, pe艂z艂 jak leniwy w膮偶, omijaj膮c wysokie nadmorskie wydmy, poza kt贸rymi w艣r贸d n臋dznych ciernistych zaro艣li i usychaj膮cych palm sta艂y dwa rz臋dy glinianych domk贸w rybackich. Piubio skr臋ci艂 w w膮sk膮 uliczk臋 mi臋dzy nimi, zatrzyma艂 konia i obejrza艂 si臋, aby przynagli膰 swych 偶o艂nierzy, gdy wtem dostrzeg艂 w ciemno艣ci jak膮艣 posta膰, kt贸ra uj臋艂a cugle, i us艂ysza艂 cichy, rozkazuj膮cy g艂os:
— Zsi膮d藕 i milcz!
Zdumienie, jakiego dozna艂, nie przeszkodzi艂o mu w natychmiastowym instynktownym dzia艂aniu: wyrwa艂 szabl臋 z pochwy i... poczu艂, 偶e wraz z siod艂em zwala si臋 na ziemi臋.
— Caramba! — zakl膮艂. — Przeci臋li popr臋gi! — zd膮偶y艂 jeszcze pomy艣le膰.
Kto艣 zarzuci艂 mu worek na g艂ow臋, kto艣 wykr臋ci艂 r臋k臋, wydar艂 z d艂oni r臋koje艣膰 szabli, jacy艣 ludzie skr臋powali go i wlekli po ziemi, a potem przez pr贸g. Us艂ysza艂 kilka strza艂贸w, kr贸tk膮 wrzaw臋, okrzyki. Trwa艂o to zaledwie par臋" minut. Potem ucich艂o.
Spr贸bowa艂 si臋 poruszy膰, rozlu藕ni膰 p臋ta.
— Le偶 spokojnie, hombre — powiedzia艂 jaki艣 g艂os o cudzoziemskim akcencie.
Kt贸偶 to jest, u diab艂a? — my艣la艂 Rubio. — I co si臋 sta艂o z eskort膮? Nie m贸g艂 odgadn膮膰, kto go napad艂. Czy zasz艂o jakie艣 nieporozumienie, czy te偶 mo偶e Herrera nas艂a艂 na niego zbir贸w, aby go po cichu porwa膰? A mo偶e to wojska wracaj膮ce z ekspedycji karnej wzi臋艂y jego oddzia艂 za parlid臋 sali leader贸w? Tak czy owak niet臋go si臋 spisa艂: da艂 si臋 zaskoczy膰 jak 偶贸艂todzi贸b i je艣li nawet nie zad藕gaj膮 go w krzakach, to je艣li odzyska wolno艣膰, sk贸ra jego niewiele b臋dzie warta, gdy przyjdzie odpowiada膰 przed pu艂kownikiem w Orizabie.
Na szcz臋艣cie srebro jest bezpieczne — pomy艣la艂.
Ale ta my艣l niezbyt go pocieszy艂a. Je偶eli uleg艂 rozb贸jnikom luh zbuntowanym, a nie jakiemu艣 oddzia艂owi wojskowemu, jego kariera by艂a sko艅czona.
Wpad艂em — powiedzia艂 sobie. — Wpad艂em przez tego tch贸rzliwego gacziipino, bodaj nie wyjrza艂 z piek艂a.
Zn贸w us艂ysza艂 glosy kilku ludzi wchodz膮cych do izby, w kt贸rpj le偶a艂 na twardej, suchej polepie z gliny. M贸wili obcym, niezrozumia艂ym j臋zykiem, lecz z pewno艣ci膮 nie injl dia艅skim. Posadzono go pod 艣cian膮 i zdj臋to mu worek z g艂owy.
Zobaczy艂 przed sob膮 przystojnego m艂odego m臋偶czyzn臋 o atletycznej budowie, niedu偶ym, ciemnym w膮sie i weso艂ych niebieskich oczach. Otacza艂o go kilku ludzi zbrojnych w no偶e i pistolety. Na g艂owach mieli jaskrawe, ciasno zwi膮zane chustki, podobnie jak ich dow贸dca; w uszach z艂ote lub srebrne kolce. Wygl膮dali wojowniczo i gro藕nie.
Piraci — pomy艣la艂 Rubio. — Chyba nie zobacz臋 ju偶 ani pu艂kownika, ani Orizahy. A mo偶e jednak...
Nie doko艅czy艂 lej my艣li. Ujrza艂 z przera偶eniem, 偶e m艂ody herszt wyci膮gn膮艂 zza pasa n贸偶 i b艂yskawicznym i uchem rozpru艂 mu brzuch. Zrobi艂o mu si臋 s艂abo. Zamkn膮艂 oczy, aby nie widzie膰 wyp艂ywaj膮cych wn臋trzno艣ci, ale nie czuj膮c najmniejszego b贸lu zn贸w je otworzy艂. Wtedy spostrzeg艂, 偶e n贸偶 przeci膮艂 tylko wi臋zy na jego r臋kach nie zadrasn膮wszy nawet sk贸ry.
Cz艂owiek o niebieskich oczach 艣mia艂 si臋 g艂o艣no wraz z innymi. Przysun膮艂 sobie pieniek do r膮bania drew i usiad艂 na przeciw zawstydzonego oficera.
— G艂upie 偶arty — powiedzia艂 Manuel odzyskuj膮c rezon. — Mogli艣cie mi rozci膮膰 r臋kaw, a to jest m贸j jedyny mundur.
Piraci wybuchn臋li jeszcze g艂o艣niejszym 艣miechem — 偶art wi臋藕nia znalaz艂 uznanie.
— Jak si臋 nazywasz, caballero? — spyta艂 cz艂owiek o niebieskich oczach.
— Nie przedstawiam si臋 nieznajomym — odpali艂. — Zw艂aszcza gdy zarzucaj膮 mi worek na g艂ow臋 zamiast powiedzie膰 „dobry wiecz贸r" — doda艂.
Ta odpowied藕 nie wywo艂a艂a ju偶 艣miechu, jakkolwiek szerokie usta m艂odego korsarza drgn臋艂y. Stoj膮cy najbli偶ej Manuela szczup艂y, smag艂y pirat o ironicznie zmru偶onych powiekach tr膮ci艂 go ko艅cem buta.
— Nie wiesz, do kogo m贸wisz, hombre — powiedzia艂 porywczo. — Jeste艣 w mocy najs艂awniejszego kapitana korsarskiego i radzi艂bym ci...
— Do艣膰! — przerwa艂 mu ten, o kt贸rym m贸wi艂.
Rubio gwizdn膮艂 przez z臋by.
— Czy偶by to mia艂o znaczy膰, 偶e mam zaszczyt rozmawia膰 z Martenem, kt贸rego nazywaj膮. Z艂ot膮 Kun膮?
— Tak — odrzek艂 Marlen, mile po艂echtany w艂asn膮 s艂aw膮.
— Nazywam si臋 Rubio — powiedzia艂 wi臋zie艅 spiesznie. — Kapitan Manuel Rubio. Jestem oficerem wicekr贸la i dowodz臋, a raczej dowodzi艂em jeszcze przed p贸艂godzin膮 eskort膮, kt贸ra przywioz艂a transport srebra do Veracruz. Sp贸藕nili艣cie si臋. senor — doda艂 z odcieniem ironicznego 偶alu. — Gdyby艣cie nas r贸wnie zr臋cznie napadli w tym miejscu przed 艣witem, srebro by艂oby wasze.
—O, nie ma nic straconego — mrukn膮艂 Marten. — We藕miemy je sobie ze sk艂ad贸w.
— Jak to? — zdumia艂 si臋 oficer. — Zamierzacie zdoby膰 miasto?!
— Za wiele chcesz wiedzie膰, caballero — zauwa偶y艂 kor. sarz. — To raczej ja b臋d臋 zadawa艂 pytania. I radzi艂bym ci, jak powiada nasz Tessari, odpowiada膰 zgodnie z prawd膮.
Tessari, zwany Cyrulikiem, powa偶nie skin膮艂 g艂ow膮, a Manuel pomy艣la艂, 偶e trzeba si臋 zdecydowa膰: w贸z albo przew贸z.
— Jeszcze tylko jedno — powiedzia艂. — Czy mog臋 liczy膰 na wasz膮 wspania艂omy艣lno艣膰, je艣li nie tylko odpowiem na te pytania, ale tak偶e dopomog臋 wam w schwytaniu zak艂adnika?
— Kogo masz na my艣li? — zapyta艂 Marten.
— Su merced Vincentego Herrera y Gamma, gubernatora Veracruz — odrzek艂 Rubio. — 艁膮czy nas znajomo艣膰 z najgorszej strony, a dot膮d nie powiedzia艂em mu, co o nim my艣l臋. Nie chcia艂bym przepu艣ci膰 tej wyj膮tkowej sposobno艣ci;
U偶ycie hiszpa艅skiej bandery w celu wej艣cia do portu Veracruz by艂o pomys艂em Henryka Schultza. Marten pocz膮tkowo nie chcia艂 si臋 zgodzi膰 na ten niezbyt rycerski podst臋p, zw艂aszcza 偶e jego powodzenie wymaga艂o mi臋dzy innymi usuni臋cia prawdziwych nazw okr臋t贸w i zast膮pienia ich innymi. Taka maskarada by艂aby zbyt uw艂aczaj膮ca dla „Zephyra".
White us艂yszawszy te s艂owa wzruszy艂 tylko ramionami i o艣wiadczy艂, 偶e wobec tego ca艂e przedsi臋wzi臋cie jest niewykonalne i trzeba go zaniecha膰, ale kawaler de Belmont jak zwykle znalaz艂 wyj艣cie kompromisowe. Za jego rad膮 ustalono, 偶e do portu wejd膮 tylko ,,Ibex" i „Toro" jako mniej znane, „Zephyr" natomiast noc膮 stanie na kotwicy u brzegu o trzy mile od miasta pod ma艂膮 wiosk膮 ryback膮 i tam wysadzi desant, kt贸ry t臋 wie艣 opanuje.
Tak si臋 w艂a艣nie sta艂o i Marten, pozostawiwszy na „Zephyrze" Schultza z niewielk膮 za艂og膮, oczekiwa艂 wiadomo艣ci od White'a i Belmonta, aby okr膮偶y膰 Veracruz od zachodu j na dany sygna艂 rozpocz膮膰 alak, gdy wystawione czaty spostrzeg艂y tabor ci膮gn膮cy ku wiosce. Uj臋cie i obezw艂adnienie tego oddzia艂u i jego dow贸dcy posz艂o nadspodziewanie 艂atwo i sprawnie: 偶o艂nierze widz膮c, 偶e s膮 otoczeni, poddali si臋 prawie natychmiast; nikt nie pr贸bowa艂 ucieczki, a kilka strza艂贸w pad艂o tylko na postrach, z pistolet贸w korsarzy.
Marten dowiedziawszy si臋 od kapitana Rubio o sytuacji, postanowi艂 dzia艂a膰 natychmiast, nie czekaj膮c na pos艂a艅ca z miasta.
Rubio prosi艂 go, aby mu pozwoli艂 wzi膮膰 udzia艂 w natarciu na czele ochotnik贸w z eskorty;
— Ani ja, ani moi ludzie nie mamy po co wraca膰 do Orizaby — wyja艣ni艂 widz膮c jego wahanie. — W najlepszym razie zostan臋 zdegradowany, a co dziesi膮ty z nich dostanie kul臋 w 艂eb. Pozostaje mi tylko utworzy膰 partid臋 z ochotnik贸w, a reszt臋 rozpu艣ci膰 do dom贸w.
— Nie zdaje mi si臋, 偶eby ich nastr贸j by艂 zbyt bojowy — powiedzia艂 Marten. — S膮dz膮c po spotkaniu z nami, wcale nie maj膮 ochoty walczy膰.
— Ba! Nie czeka艂a ich za to 偶adna nagroda z wyj膮tkiem ran lub 艣mierci. Lecz maj膮c na widoku rabunek, b臋d膮 si臋 bili jak… no, mo偶e nie jak lwy, ale jak g艂odne psy. Od roku nie widzieli 偶o艂du.
Martena przekona艂 ten argument. Ostatecznie ryzykowa艂 niewiele, a przy tym odpada艂a konieczno艣膰 pozostawienia stra偶y przy je艅cach, skoro, jak go zapewni艂 Rubio, wszyscy p贸jd膮 za nim.
Na wszelki wypadek przedsi臋wzi膮艂 pewne 艣rodki ostro偶no艣ci: 偶o艂nierze z eskorty zostali podzieleni na kilka grup i wcieleni do kompanii korsarskich pozostaj膮cych pod dow贸dztwem starszych bosman贸w. Cyrulik mia艂 sobie poruczon膮 szczeg贸ln膮 opiek臋 nad Manuelem, kt贸ry s艂u偶y艂 za przewodnika si艂 g艂贸wnych: wystraszonych rybak贸w i ich rodziny zamkni臋to W jakiej艣 szopie pod stra偶膮 paru ludzi, maj膮cych zarazem utrzymywa膰 艂膮czno艣膰 sygnalizacyjn膮 z okr臋tem.
O godzinie jedenastej niewielka armia wyruszy艂a na po艂udnie, ku miastu, okr膮偶aj膮c je od zachodu i p贸艂nocy.
Przybycie do portu Veracruz dw贸ch okr臋t贸w rzekomo 艣ciganych przez korsarzy nie wzbudzi艂o 偶adnych podejrze艅, lecz tylko powszechne zaciekawienie mieszka艅c贸w i w艂adz portowych. Te ostatnie oczekiwa艂y Z艂otej Floty z pot臋偶n膮] eskort膮 wojenn膮 i nikomu nie mog艂o przyj艣膰 c艂o g艂owy, aby] w艂a艣nie w tym czasie jaki艣 szaleniec dobrowolnie wkrada艂 si臋 do jaskini lwa, kt贸ry lada chwila powinien by艂 tam si臋 pojawi膰. Je艣li mayoral portu mia艂 jakie艣 w膮tpliwo艣ci, to dotyczy艂y one tylko 艂adunku obu statk贸w: m贸g艂 to by膰 po prostu przemyt niedozwolonych towar贸w.
W膮tpliwo艣ci te zosta艂y do pewnego stopnia usprawiedliwione. poniewa偶 otrzyma艂 sut膮 艂ap贸wk臋 od kapitan贸w, po czym zaproszono go na pocz臋stunek do najbli偶szej pul膮uerii. Olia podrida, kt贸r膮 tam przyrz膮dzano niezwykle smakowicie, zosta艂a podlana tak膮 ilo艣ci膮 wina, 偶e mayoral, ledwie trzymaj膮c si臋 na nogach, rozkaza艂 swym podw艂adnym nie czyni膰 偶adnych trudno艣ci przybyszom i wyda艂 pozwolenie zej艣cia na l膮d dla marynarzy. Rewizj臋 celn膮 oczywi艣cie od艂o偶ono do nast臋pnego dnia.
Gdy kawaler de Belmont, kt贸ry dotrzymywa艂 kompanii zarz膮dcy portu, uzna艂, 偶e ten ma ju偶 dosy膰, z „Toro" i „Ibexa". przyp艂yn臋艂y dwie szalupy z wybranymi uprzednio lud藕mi, kt贸rzy rozeszli si臋 po mie艣cie, aby zasi臋gn膮膰 j臋zyka i zorientowa膰 si臋 w po艂o偶eniu. Dzia艂o si臋 to w chwili, gdy rozgoryczony kapitan Manuel Rubio opuszcza艂 Veracruz.
W dwie godziwy p贸藕niej Belmont odby艂 kr贸tk膮 narad臋 z White'em i jego porucznikiem Hoogstone'em, po czym wys艂a艂 Percy'ego Burnesa przezywanego Slovenem do wsi opanowanej przez Martena.
Percy wcale nie pali艂 si臋 do tej misji. Uwa偶a艂, 偶e dokona艂 ju偶 bardzo wiele zawar艂szy znajomo艣膰 z dwoma miejscowymi obywatelami, od kt贸rych dowiedzia艂 si臋 o przybyciu transportu srebra do sk艂ad贸w miejskich i o ekspedycji karnej przedsi臋wzi臋tej przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 garnizonu. Zjad艂 przy tej sposobno艣ci nies艂ychan膮 ilo艣膰 wszelkiego mi臋siwa na koszt swych przsgodnych znajomych, wypi艂 kwart臋 wina. a w zamian opowiedzia艂 im zmy艣lon膮 bajeczk臋 o napa艣ci pirat贸w i rozpaczliwej ucieczce statku, do kt贸rego za艂ogi nale偶a艂. Wreszcie, zach臋cony ich go艣cinno艣ci膮 i zaciekawieniem, opisa艂 r贸wnie偶 swe dawniejsze dzieje w spos贸b tak imponuj膮cy, 偶e sam zaledwie m贸g艂 w t臋 swoj膮 przesz艂o艣膰 uwierzy膰.
Czu艂 si臋 po tym wszystkim oci臋偶a艂y i senny, lecz przecie偶 po艣pieszy艂 donie艣膰 Belmontowi o rewelacjach, kt贸re us艂ysza艂. Nie przypuszcza艂, 偶e dow贸dca „Toro” ju偶 wie o nich. i zn贸w rozwin膮艂 wrodzony dar wymowy, ubieraj膮c sw贸j raport w nader dramatyczn膮 form臋. Umilk艂 w ko艅cu i potoczy艂 wzrokiem doko艂a, jakby zdumiony niezwyk艂o艣ci膮 w艂asnych zas艂ug wywiadowczych, oto kazano mu teraz b艂膮ka膰 si臋 po nocy w pustyni, w poszukiwaniu jakiej艣 parszywej wioski...
Z ci臋偶kim sercem (i brzuchem) wyruszy艂 w drog臋, lecz ju偶 po przebyciu mili natkn膮艂 si臋 na przedni膮 stra偶 Martena i omal nie zosta艂 zastrzelony, poniewa偶 rzuci艂 si臋 do ucieczki przypuszczaj膮c, 偶e ma do czynienia z jakim艣 oddzia艂em hiszpa艅skim. Pochwycono go jednak, a Klops, kt贸ry go pierwszy dopad艂, utrzymywa艂, 偶e pozna艂 Percy'ego tylko po cuchn膮cej woni brudu, jak膮 Sloveu wydziela艂.
— 艢mierdzisz jak skunks — powiedzia艂 do niego. — i zachowujesz si臋 jak skunks. Gdyby艣 mia艂 jeszcze futro, warto by ci臋 obedrze膰 ze sk贸ry.
— Uwa偶aj na swoj膮, 偶ebym ci jej nie przedziurawi艂 - warkn膮艂 Sloven.
Zaprowadzono go do Martena, a gdy zda艂 spraw臋 z otrzymanych polece艅, kompanie zn贸w ruszy艂y naprz贸d.
Percy Sloven w ciemno艣ci doczo艂ga艂 si臋 do okna zas艂oni臋tego od zewn膮trz 偶aluzjami. Odsun膮艂 w g贸r臋 cienkie deszczu艂ki nanizane na trzy sznurki i spr贸bowa艂 no偶em podwa偶y膰 ram臋. Ale okno by艂o zamkni臋te. Medytowa艂 przez chwil臋, w jaki spos贸b dosta膰 si臋 do wn臋trza, aby nie narobi膰 ha艂asu, gdy wtem us艂ysza艂 gwa艂towny j臋k dzwonka i g艂o艣ny okrzyk. Prawie jednocze艣nie zza w臋g艂a domu dobieg艂 go trzask wy艂amywanych drzwi, brz臋k t艂uczonych szyb, tupot n贸g, po czym jeden po drugim gruchn臋艂y dwa strza艂y.
Mieli艣my to zrobi膰 po cichu — pomy艣la艂 ze z艂o艣ci膮. — Tamci si臋 nie cackali...
Szarpn膮艂 偶aluzj臋, podni贸s艂 kamie艅 i wyr偶n膮艂 nim w szyb臋, a nast臋pnie wsun膮艂 r臋k臋 i otworzy艂 klamk臋 okna. Po ka偶dej z tych czynno艣ci przy kuca艂 pod parapetem w oczekiwaniu, 偶e kto艣 wychyli si臋 stamt膮d, aby da膰 ognia w obronie przed napa艣ci膮. Lecz by艂a to daremna strata czasu: nikt si臋 tu nie broni艂.
Uspokoiwszy si臋 pod tym wzgl臋dem, spiesznie prze艂azi przez parapet i znalaz艂 si臋 w obszernym pokoju. Poczu艂 pod I nogami dywan, natkn膮艂 si臋 na jaki艣 sprz臋t, zatrzyma艂 si臋, skrzesa艂 ognia i dostrzeg艂szy lichtarz ze 艣wiecami, u艣miechn膮艂 si臋 z zadowoleniem. Zapali艂 jedn膮 ze 艣wiec i rozejrza艂 si臋 doko艂a; wyda艂o mu si臋, 偶e us艂ysza艂 szybkie oddalaj膮ce si臋 kroki. W pokoju nie by艂o nikogo, ale drzwi w g艂臋bi na prawo zamyka艂y si臋, jakby przed chwil膮 kto艣 tamt臋dy wyszed艂.
Skoczy艂 ku nim i ujrza艂 jak膮艣 posta膰 w bieli藕nie wymykaj膮c膮 si臋 z s膮siedniej izby.
— St贸j! — wrzasn膮艂 i rzuci艂 si臋 za ni膮.
Wypad艂 na korytarz, zobaczy艂 bia艂e widmo na tle bladego prostok膮ta jeszcze innych drzwi — jak mu si臋 zda艂o, prowadz膮cych wprost na dziedziniec za domem — i nagle run膮艂 jak d艂ugi zawadziwszy nog膮 o co艣 ci臋偶kiego, co potoczy艂o si臋 po pod艂odze wydaj膮c g艂uchy, lecz mi艂y dla ucha d藕wi臋k.
Srebro! — przelecia艂o mu przez g艂ow臋. Namaca艂 r臋kami spory, ci臋偶ki przedmiot. Podni贸s艂 go obur膮cz i wr贸ci艂 do pokoju, w kt贸rym zostawi艂 zapalon膮 艣wiec臋. Przekona艂 si臋, 偶e trzyma w r臋kach srebrn膮 szkatu艂k臋, i poczu艂, jak mu serce wali w ca艂膮 t臋 mas臋 dobrego 偶arcia, kt贸r膮 poch艂on膮艂 by艂 przed godzin膮 w Veracruz. Znalaz艂 skarb!
Postanowi艂 go ukry膰, poniewa偶 szkatu艂ka nie da艂a si臋 napr臋dce otworzy膰, a by艂a zbyt ci臋偶ka i du偶a, aby j膮 m贸g艂 d藕wiga膰 wsz臋dzie ze sob膮. Zreszt膮 musia艂by j膮 w贸wczas odda膰 jako 艂up do podzia艂u.
Nie, nie mia艂 zamiaru z nikim si臋 dzieli膰! To, co zawiera艂a, nale偶a艂o si臋 tylko jemu.
Zdmuchn膮艂 p艂omie艅 艣wiecy i wymkn膮艂 si臋 na korytarz. S艂ysza艂 teraz g艂o艣n膮 wrzaw臋 zbli偶aj膮c膮 si臋 z dalszych pokoj贸w, lecz wyda艂o mu si臋, 偶e na dziedzi艅cu nie ma nikogo. Wybieg艂 przez otwarte drzwi.
Zobaczy艂 po przeciwnej stronie podw贸rza d艂ugi budynek ze stromym dachem i ma艂ymi okienkami. Stajnia — pomy艣la艂.
Wszed艂 tam i poczu艂 zapach ko艅skiego nawozu. Ale koni nie by艂o. Zapewne ju偶 je st膮d wyprowadzono.
Tym lepiej — u艣miechn膮艂 si臋. — Nikt nie b臋dzie szuka艂 skarb贸w w pustej stajni.
W odleg艂ym k膮cie namaca艂 w ciemno艣ci 偶艂贸b z resztkami obroku. Postawi艂 szkatu艂k臋 na dnie, si臋gn膮艂 po siano zatkni臋te powy偶ej w sko艣nej drabince i przykry艂 nim sw膮 zdobycz. Zatar艂 r臋ce. M贸g艂 tu wr贸ci膰 cho膰by nazajutrz, gdy ju偶 b臋dzie po wszystkim.
Ca艂a ta sprawa zaj臋艂a mu nie wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 minia od chwili rozpocz臋cia akcji. Winszowa艂 sobie w duchu, 偶e znalaz艂 si臋 w oddziale Martena, kt贸ry zaatakowa艂 podmiejsk膮 rezydencj臋 gubernatora. Posz艂o tu wszystko g艂adko jak po ma艣le, bez 偶adnego oporu. Gdyby kawraler de Belmont nie wys艂a艂 go do owej wioski, gdzie przebywa艂a za艂oga „Zephyra", musia艂by walczy膰 w mie艣cie i zapewne nie ob艂owi艂by si臋 tam tak, jak tutaj.
Obszed艂 teraz dom doko艂a i natkn膮艂 si臋 na Klopsa, kt贸ry wybieg艂 g艂贸wnym wej艣ciem na czele kilkunastu ludzi.
— Dok膮d idziecie? — spyta艂 Percy.
Przeszuka膰 wszystkie zabudowania — odrzek艂 Klops. — Nie ma gubernatora. Kapitan obieca艂 tysi膮c pesos temu kto go znajdzie.
Sloyen skrzywi艂 si臋 pogardliwie. Tysi膮c pesos? C贸偶 to dla niego znaczy艂o teraz!
Wszed艂 do sieni, a stamt膮d do jakiej艣 du偶ej sali o艣wietlonej na przeciwleg艂ym ko艅cu przez kilka p艂on膮cych 艣wiec.
Oficer w hiszpa艅skim mundurze wymy艣la艂 jakiemu艣 wystraszonemu cz艂owiekowi ze zwi膮zanymi z ty艂u r臋kami, kt贸ry sta艂 pod 艣cian膮. Uderzy艂 go w twarz, zapewne nie po razi pierwszy, bo ju偶 krwawi艂a. Marten, kt贸ry przygl膮da艂 si臋 tej scenie z niesmakiem, odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do okna.
Zostaw go, caballero — powiedzia艂. — On nic nie wie. Herrera znajdzie si臋 z pewno艣ci膮, gdy troch臋 o艣wietlimy teren.
— Ka偶臋 go powiesi膰 — zazgrzyta艂 oficer.
Marten uni贸s艂 brwi i spojrza艂 na niego przez rami臋.
— Je偶eli masz z nim osobiste porachunki, rozwi膮偶 go i daj mu bro艅 do r臋ki — poradzi艂. — To b臋dzie przyzwoiciej. No. wreszcie jest troch臋 ja艣niej — doda艂 patrz膮c zn贸w w okno.
Percy poszed艂 za jego spojrzeniem i ujrza艂 blask po偶aru, kt贸ry migota艂 na ty艂ach domu i szybko wzrasta艂. Pomy艣la艂 偶e warto rozejrze膰 si臋 teraz po innych pokojach w poszukiwaniu czego艣 cennego, co po ciemku nie zosta艂o zauwa偶one i zrabowane.
Wycofa艂 si臋 do sieni i otworzy艂 boczne drzwi. Ale ta strona domu ton臋艂a jeszcze w mroku. Postanowi艂 przedosla膰 si臋 tam, gdzie ju偶 by艂 poprzednio. Po chwili trafi艂 do korytarza prowadz膮cego na podw贸rze i ju偶 mia艂 go min膮膰, gdy straszna my艣l przelecia艂a mu przez g艂ow臋: co mo偶na 艂atwiej podpali膰 ni偶 stajni臋 z zapasem siana i s艂omy na strychu?! W dw贸ch susach znalaz艂 si臋 u wyj艣cia na podw贸rze. Spojrza艂 i poczu艂 bry艂臋 lodu w 偶o艂膮dku. Dach stajni kryty kukurydzian膮 s艂om膮 p艂on膮艂 sypi膮c iskrami.
Z g艂o艣nym okrzykiem rzuci艂 si臋 naprz贸d roztr膮caj膮c ludzi, kt贸rzy si臋 tam kr臋cili, i bez namys艂u wpad艂 do wn臋trza. Dym chwyci艂 go za gard艂o, uk膮si艂 w oczy. Nie zwa偶a艂 na to, nie by艂o tu jeszcze ognia. - Musia艂 zd膮偶y膰...
Maca艂 przed sob膮 r臋kami, uderza艂 o przegrody z dr膮g贸w wisz膮cych poziomo na 艂a艅cuchach, potyka艂 si臋, pada艂, wstawa艂 i zn贸w brn膮艂 naprz贸d. S艂ysza艂 nad sob膮 trzask i huk po偶aru, a lodowa bry艂a z 偶o艂膮dka unosi艂a mu si臋 pod samo serce.
Przez chwil臋 wydawa艂o mu si臋, 偶e zb艂膮dzi艂 w k艂臋bach dymu, i ogarn臋艂a go rozpacz. Lecz trafi艂 na drabin臋 wiod膮c膮 na strych i zorientowa艂 si臋, 偶e jednak zd膮偶a we w艂a艣ciwym kierunku. Jeszcze dziesi臋膰 krok贸w...
Wtem co艣 ci臋偶kiego zwali艂o mu si臋 na plecy, zbijaj膮c go z n贸g. By艂 przekonany, 偶e to jaka艣 przepalona belka ze stropu, i s膮dzi艂, 偶e ma przetr膮cony kr臋gos艂up. Lecz przedmiot, kt贸ry go przygni贸t艂, nie by艂 twardy. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e to snop s艂omy, gdyby nie jego znacznie wi臋kszy ci臋偶ar. 1 gdyby nie to, 偶e si臋 porusza艂...
Percy otworzy艂 oczy i wykr臋ci艂 szyj臋, aby sprawdzi膰, co to takiego. W k艂臋bach dymu majaczy艂a jaka艣 bia艂a, osmalona posta膰, po kt贸rej pe艂za艂y tlej膮ce iskierki. Poczu艂 jej ramiona zaciskaj膮ce si臋 doko艂a szyi. Co艣 sparzy艂o go w policzek.
Diabe艂! — pomy艣la艂 i w艂osy stan臋艂y mu d臋ba. Wrzasn膮艂 nieludzkim g艂osem, szarpn膮艂 si臋, spr贸bowa艂 wsta膰. Na pr贸偶no: szatan czy mo偶e upi贸r trzyma! go w kurczowyrn u艣cisku.
Pi臋膰 nast臋pnych minut Percy zalicza艂 do najstraszliwszych, jakie prze偶y艂. Dach zawali艂 si臋 nad najdalsz膮 cz臋艣ci膮 budynku, a 艣ci贸艂ka, drewniane 偶艂oby i drabinki z sianem zaj臋艂y si臋 tam natychmiast od roz偶arzonych krokwi. Ogie艅 szed艂 ku niemu sycz膮c i trzaskaj膮c, dym sta艂 si臋 g臋sty i gor膮cy, a niesamowity pot臋pieniec 艣ciska艂 mu gard艂o.
Percy nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu. Le偶a艂 w p艂on膮cej stajni, w艣r贸d ciemno艣ci roz艣wietlonych pe艂ganiem ognia, i dusi艂 si臋. Dusi艂 si臋 dymem i by艂 duszony przez upiora! Zgroza odebra艂a mu si艂y, czu艂, 偶e s艂abnie...
Ale instynkt kaza艂 mu walczy膰 do ko艅ca o 偶ycie. Podkurczy艂 nogi, stan膮艂 na czworakach i zacz膮艂 pe艂zn膮膰 ku wyj艣ciu, d藕wigaj膮c i wlok膮c z sob膮 ci臋偶ar obarczaj膮cy mu grzbiet i szyj臋.
By艂 to wy艣cig — bardzo powolny wy艣cig — ze 艣mierci膮. Na domiar z艂ego, wy艣cig z przeszkodami, najpierw w postaci wielkiej drabiny, o kt贸r膮 zaczepi艂 i kt贸ra obsun膮wszy si臋 upad艂a z 艂oskotem na ziemi臋 zagradzaj膮c mu drog臋, nast臋pnie za艣 z powodu drzwi, kt贸re zatrzasn膮艂 przeci膮g.
Dotar艂 do nich na p贸艂 偶ywy, ale nie m贸g艂 ich otworzy膰; Wali艂 tylko pi臋艣ci膮, wspieraj膮c si臋 na wysokim progu, kt贸ry wydawa艂 mu si臋 pionow膮 ska艂膮 nie do przebycia. W ko艅cu wyczerpa艂 reszt臋 si艂 i zrezygnowa艂. Ale w艂a艣nie wtedy drzwi otworzy艂y si臋 same — do wewn膮trz, nie na zewn膮trz, jak tego usi艂owa艂 dokona膰. Zdo艂a艂 jeszcze prze艂o偶y膰 ramiona przez pr贸g i poczu艂, 偶e kilka r膮k chwyta go i wyci膮ga ze stajni wraz z upiorem.
Nie straci艂 przytomno艣ci, a w ka偶dym razie mia艂 do艣膰 jasny umys艂, aby zrozumie膰 sens okrzyk贸w uznania i podziwu, jakimi powitano jego powr贸t z ognistej czelu艣ci: spe艂ni艂 czyn bohaterski wynosz膮c z po偶aru na w艂asnych barkach gubernatora, kt贸ry ukry艂 si臋 w sianie na strychu.
Poniewa偶 nie by艂 ranny i nawet nie poparzony, pr臋dko oswoi艂 si臋 z tym niespodziewanym faktem. Przybra艂 odpowiedni膮 postaw臋, uj膮艂 Herrer臋 za ko艂nierz osmalonej nocnej koszuli i w asy艣cie 艣wiadk贸w swej nadludzkiej odwagi zaprowadzi艂 przed oblicze Martena.
Po偶ar stajni w hacjendzie Wincentego Herrery zosta艂 wzniecony nie tylko w celu o艣wietlenia najbli偶szej okolicy; stanowi艂 zarazem um贸wiony sygna艂 natarcia dla White'a i Belmonta, kt贸rzy oczekiwali w pobli偶u portu po drugiej stronie miasta.
White na czele swych Anglik贸w bez wi臋kszej trudno艣ci opanowa艂 port, ratusz i sk艂ady miejskie, lecz Belmont, kt贸ry zaatakowa艂 koszary i arsena艂, natrafi艂 na silny op贸r. Garnizon gubernialny, uszczuplony do trzech kompanii i pozbawiony artylerii, broni艂 si臋 jednak dzielnie spoza wysokich mur贸w, zasypuj膮c kulami z muszkiet贸w nacieraj膮cych korsarzy. Tomasz Pociecha, kt贸ry by艂 obecnie g艂贸wnym bosmanem „Toro", dwukrotnie dotar艂 pod bram臋 na czele india艅skich puszkarzy i dwukrotnie musia艂 cofn膮膰 si臋 nie za艂o偶ywszy 艂adunk贸w wybuchowych. Dopiero za trzecim razem dokona艂 tego za cen臋 straty kilku ludzi; uda艂o mu si臋 umocowa膰 pod uszakami okutych wr贸t dwie bary艂ki prochu i podpali膰 ich lonty.
Lecz gdy kawaler de Belmont ze szpad膮 w d艂oni rzuci艂 si臋 w wyrw臋 poci膮gaj膮c za sob膮 ca艂y odw贸d, Hiszpanie cofn臋li si臋 do budynk贸w i bronili si臋 nadal, strzelaj膮c z okien.
Belmont przekona艂 si臋, 偶e rozporz膮dza zbyt szczup艂ymi si艂ami, aby zgnie艣膰 te trzy kompanie. Znaczn膮 cz臋艣膰 ludzi musia艂 by艂 zostawi膰 w zdobytym uprzednio arsenale w porcie dla ochrony 艂odzi okr臋towych, a obl臋偶eni mieli znacznie dogodniejsz膮 pozycj臋 ni偶 on. Powodowany ambicj膮, nie chcia艂 zwraca膰 si臋 o pomoc do White'a. lecz u艣wiadomi艂 sobie, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej b臋dzie musia艂 to uczyni膰, je艣li tymczasem nie nadci膮gnie tu Marten.
Aby nie traci膰 na pr贸偶no 艂ldzi, wycofa艂 si臋 z powrotem pod os艂on臋 zewn臋trznych mur贸w. Wiedzia艂, 偶e ten odwr贸t, mo偶e zach臋ci膰 hiszpa艅skich piechur贸w do przeciwnatarcia, ale b膮d藕 co b膮d藕 zyskiwa艂 nieco na czasie, m贸g艂 da膰 wytchn膮膰 swoim i uporz膮dkowa膰 zmieszane oddzia艂y.
Pchn膮艂 do arsena艂u Pociech臋 nakazuj膮c mu zabra膰 stamt膮d po艂ow臋 pozostawionej za艂ogi oraz dwa lekkie falkonely i przytoczy膰 je tutaj. Przysz艂o mu na my艣l, 偶e w arsenale s膮 zapewne tak偶e mo藕dzierze, z kt贸rych mo偶na by zbombardowa膰 koszaryy strzelaj膮c ponad dachami dom贸w, ale nie mia艂 komu powierzy膰 tak trudnego zadania; niezbyt wprawni artylerzy艣ci nie potrafiliby celnie poprowadzi膰 ognia.
Wreszcie korzystaj膮c z tego, 偶e obl臋偶eni nie przedsi臋wzi臋li dot膮d 偶adnej pr贸by wypadu, kaza艂 podpali膰 kilka dom贸w, chc膮c wskaza膰 Martenowi, gdzie si臋 znajduje.
Ten ostatni cel zosta艂 osi膮gni臋ty. Marten, schwytawszy gubernatora, z 艂atwo艣ci膮 wymusi艂 na nim kapitulacj臋 miasta i garnizonu, a poniewa偶 Manuel Rubio nie zd膮偶y艂 powiesi膰 Luiza, nieszcz臋sny sekretarz mia艂 teraz odegra膰 rol臋 parlamentarza.
Rozwi膮zano go, pozwolono mu si臋 obmy膰 i przyodzia膰, po czym Marten kaza艂 mu usi膮艣膰 w powozie obok j臋cz膮cego. Herrery i ruszy艂 wraz z nimi na czele kilku innych pojazd贸w przez miasto.
Rozszerzaj膮cy si臋 po偶ar natychmiast zwr贸ci艂 jego uwag臋 i ca艂y tabor tam si臋 skierowa艂.
Przybywszy na miejsce i wys艂uchawszy sprawozdani Belmonta, Marten pochwali艂 jego rozwag臋. Luizowi. wetkni臋to w jedn膮 r臋k臋 pochodni臋, w drug膮 za艣 odr臋czne pismo corregidora Yeracruz do komendanta garnizonu i bia艂膮 chor膮giew, po czym wypchni臋to go poza rozwalon膮 bram臋 koszar.
Major dowodz膮cy trzema obl臋偶onymi kompaniami okaza艂 do艣膰 zimnej krwi, aby nie zastrzeli膰 umieraj膮cego ze strachu wys艂annika, oraz wielk膮 nieufno艣膰 co do podpisu Herrery z艂o偶onego dr偶膮c膮 r臋k膮 na dokumencie. Za偶膮da艂 p贸艂 godziny do namys艂u nad warunkami poddania si臋, nast臋pnie za艣 o艣wiadczy艂, 偶e ostateczn膮 odpowied藕 mo偶e da膰 dopiero po osobistej rozmowie z gubernatorem.
Marten mia艂 tego do艣膰. Kaza艂 zatoczy膰 przyby艂e tymczasem z arsena艂u falkonety na wprost muru otaczaj膮cego dziedziniec koszar i dwukrotnie da膰 ognia.
Mur okaza艂 si臋 s艂aby. Pociski, wymierzone z bliska, wybi艂y w nim spory otw贸r. Dzia艂a cofni臋to i wycelowano teraz w widoczne ju偶 okna. Lecz zanim powt贸rnie zapalono lonty, z okien powia艂y bia艂e szmaty. Garnizon podda艂 si臋.
Nazajutrz sp臋dzono mieszka艅c贸w Veracruz do ko艣cio艂贸w i zamkni臋to ich tam pod stra偶膮, wybieraj膮c tylko m艂odych, silnych m臋偶czyzn do pracy przy transportowaniu srebra i kosze艅lii ze sk艂ad贸w miejskich na okr臋ty. Zabrano r贸wnie偶 najlepsze dzia艂a, proch i kule z arsena艂u. Potem zacz膮艂 si臋 rabunek sklep贸w i dom贸w prywatnych, a tak偶e orgie pijackie i gwa艂ty trwaj膮ce bez przerwy dwa dni i dwie noce.
Rozpasani korsarze wyci膮gali z ko艣cio艂贸w kobiety, pozostawiaj膮c m臋偶czyzn zamkni臋tych bez jedzenia i picia. Ogarn膮艂 ich sza艂 dzikiej zabawy, a lito艣膰 i wszelkie ludzkie uczucia opu艣ci艂y ca艂kowicie ich serca. Hulali za wszystkie czasy. Ani White, ani Marten nie usi艂owali ich powstrzyma膰. Veracruz wygl膮da艂o jak jeden wielki lupanar, zdemolowany przez hord臋 pijak贸w.
Aby wreszcie po艂o偶y膰 kres temu wyuzdaniu i rozprz臋偶eniu, za rad膮 Schultza podpalono miasto z kilku stron naraz. Po偶ar otrze藕wi艂 zwyci臋zc贸w i wr贸ci艂 im przytomno艣膰. Musieli cofa膰 si臋 przed ogniem, a Marten zdo艂a艂 wreszcie zaprowadzi膰 w艣r贸d nich jaki taki porz膮dek i uwolni膰 zrozpaczonych, na p贸艂 ob艂膮kanych ludzi z ko艣cio艂贸w.
By艂 ju偶 wielki czas po temu. Straszliwa wie艣膰 o zdobyciu i zniszczeniu miasta dotar艂a do Orizaby i do okolicznych dow贸dc贸w wojskowych. Garnizon gubernialny wraca艂 forsownym marszem po u艣mierzeniu buntu Indian, a po艂owa floty wojennej eskortuj膮cej statki ze srebrem i z艂otem oddzieli艂a si臋 od konwoju i min臋艂a Jukatan, 艣piesz膮c ze sp贸藕nion膮 odsiecz膮 od strony morza.
Trzeciego dnia pod wiecz贸r, w ostatnich promieniach s艂o艅ca kryj膮cego si臋 za pot臋偶nymi grzbietami Sierra M膮dre, po przeciwnej stronie widnokr臋gu, ukaza艂y si臋 偶agle jak r贸j bia艂ego ptactwa.
Dostrze偶ono je zar贸wno spo艣r贸d dymi膮cych zgliszcz Veracruz, jak z okr臋t贸w korsarskich. Westchnieniom, j臋kom i nie艣mia艂ym okrzykom z brzegu zawt贸rowa艂y g艂o艣ne komendy na pok艂adach.
„Zephyr", „Ibex" i „Toro" spiesznie wci膮ga艂y swoje szalupy i podnosi艂y kotwice, a potem oskrzydlaj膮c si臋 wzdymanymi przez wieczorn膮 bryz臋 p艂贸tniskami wysz艂y z port i odp艂yn臋艂y na p贸艂noc,
13
Powr贸ciwszy z wyprawy na zdobycie Veracruz, Marten postanowi艂 przez jaki艣 czas nie pokazywa膰 si臋 na morzu. Belmont i White przyznali mu s艂uszno艣膰. Nale偶a艂o przeczeka膰 wzburzenie, jakie ogarn臋艂o wszystkie miasta Nowej Hiszpanii i wszystkie porty wzd艂u偶 wybrze偶a od uj艣cia Rio Grand臋 po zatok臋 Honduras. Mi臋dzy Tampico a Jukatanem i dalej, u zachodnich brzeg贸w Kuby, a偶 po przyl膮dek Sabie na Florydzie, kr膮偶y艂y silne patrole hiszpa艅skiej floty wojennej, a specjalna eskadra pod dow贸dztwem caballera Blasco de Ramireza, kt贸ry by艂 synem corregidora Ciudad Rueda, wyruszy艂a na p贸艂nocny zach贸d zagl膮daj膮c do ka偶dej zatoki, aby wreszcie wytropi膰 i wyt臋pi膰 zuchwa艂ych korsarzy.
Tak energiczne kroki przep艂oszy艂y korsarzy i innych pirat贸w. Znajomi kapitanowie ostrzegli Martena i wynie艣li si臋 b膮d藕 na Morze Karaibskie do swych kryj贸wek pomi臋dzy niezliczonymi wyspami i wysepkami Ma艂ych Antyli, b膮d藕 na wody Archipelagu Bahamskiego.
Ale Marten ufa艂, 偶e nawet sam diabe艂 nie znajdzie go w Przystani Zbieg贸w. Korzystaj膮c z trwaj膮cej pory suchej trzy okr臋ty pop艂yn臋艂y w g贸r臋 rzeki i stan臋艂y przy nabrze偶u Nahua na d艂u偶szy odpoczynek.
Marten powierzy艂 Schultzowi trosk臋 o prze艂adunek zdobyczy do sk艂ad贸w, sam za艣 w kilka dni po przybyciu do Amalia pop艂yn膮艂 dalej, zabrawszy z sob膮 Worsta i Pociech臋 oraz wszystkie szalupy z „Toro" i „Zephyra", a tak偶e dziesi臋膰 wielkich cz贸艂en india艅skich. Wi贸z艂 na nich g艂贸wnie dzia艂a, bro艅, zapasy amunicji i sprz臋t do budowy umocnie艅 w kraju Acolhua i Haihole.
Wiedzia艂, 偶e zostanie tam przyj臋ty z rado艣ci膮: wodzowie tych plemion umieli lepiej oceni膰 jego wysi艂ki w sprawie dalszych zbroje艅 ni偶 Inika i jej ojciec.
Wprawdzie stosunki z w艂adc膮 Amaha pozosta艂y przyjazne i nawet serdeczne, lecz Marten wyczu艂, 偶e M臋drzec nie jest szczeg贸lnie zadowolony z szybkiego przekszta艂cenia si臋 pa艅stwa w baz臋 wojenn膮 bia艂ych. Pragn膮艂 pokoju. Podkre艣la艂 to wielekro膰 z naciskiem. A gdy Marlen odpowiada艂, 偶e najlepsz膮 gwarancj膮 pokoju b臋d膮 fortyfikacje i armaty, unosi艂 brwi z wyrazem pow膮tpiewania.
Co si臋 tyczy Iniki, to wyrazi艂a swe w膮tpliwo艣ci w spos贸b bardziej wyra藕ny i zdecydowany.
— Spodziewasz si臋 napa艣ci i zemsty Hiszpan贸w, czy te偶 planujesz napa艣膰 st膮d, od nas? — zapyta艂a, gdy wyrusza艂.
— Pracuj臋 nad utrwaleniem bezpiecze艅stwa — odrzek艂 dotkni臋ty do 偶ywego. — Twego w艂asnego bezpiecze艅stwa i bezpiecze艅stwa twego kraju.
— Nie wierz臋 w to — powiedzia艂a. — Zabezpieczasz tylko siebie i swoje okr臋ty. Na tak d艂ugo, dop贸ki tu b臋dziesz. Nic ci臋 nie obchodzi, co si臋 tu stanie, gdy nas opu艣cisz na zawsze. Nie dbasz o nas wcale!
— Kto ci powiedzia艂, 偶e mam zamiar opu艣ci膰 Amaha? - spyta艂.
— Twoje sk艂ady s膮 do po艂owy zape艂nione. Jeszcze kilka wypraw...
— Kto ci to powiedzia艂?! — przerwa艂 jej gwa艂townie.
— Kap艂an w czarnej sukni. Wydaje mi si臋, 偶e m贸wi prawd臋, cho膰 jest Hiszpanem.
— K艂amie! — krzykn膮艂. — Ka偶臋 go za to o膰wiczy膰.
— Czy i mnie tak偶e? Bo i ja tak my艣l臋.
Gniew nagle opu艣ci艂 Martena.
— Przesta艅, chica — powiedzia艂 艣miej膮c si臋. — Czy nie przywioz艂em ci rzemie艣lnik贸w, o kt贸rych si臋 dopomina艂a艣?
— A narz臋dzia? — zapyta艂a. — A 偶elazne p艂ugi? Nasiona?
— Przecie偶 nie mog艂em zbiera膰 ich po estancjach i ranchach?! Trzeba b臋dzie sprowadzi膰 je z Anglii.
Nie mog艂a tego poj膮膰: po co Marten zdobywa艂 srebro, bezwarto艣ciowy kruszec, z kt贸rego nie mo偶na by艂o zrobi膰 nic poza ozdobami naczyniami, zamiast przywozi膰 偶elazo i stal?
Nie wyobra偶a艂a sobie, jak wielki jest 艣wiat, i — rzecz prosta — nie mia艂a w艂a艣ciwego poj臋cia o Europie. Zapyta艂a, dlaczego nie pop艂yn膮艂 dotychczas do Anglii, aby tam zdoby膰 wszystko, czego tu brakowa艂o. Wydawa艂o jej si臋 to r贸wnie proste, jak wyprawy, kt贸re dotychczas przedsi臋bra艂.
— Przecie偶 jeste艣 wielkim 偶eglarzem i wodzem — powiedzia艂a. — i przecie偶 to nie Anglia jest twoj膮 ojczyzn膮. M贸g艂by艣 tam zrobi膰 to samo, co uczyni艂e艣 w Veracruz, gdzie maj膮 tylko du偶o srebra i koszenili, a ma艂o przedmiot贸w na prawd臋 cennych.
Pr贸bowa艂 jej to wyja艣ni膰, ale nie by艂 pewien, czy dobrze go zrozumia艂a. Przyrzek艂, 偶e jeszcze z ni膮 o tym porozmawia, gdy wr贸ci.
— Wr贸膰 pr臋dko — odrzek艂a patrz膮c mu w oczy.
Szczerze pragn膮艂 spe艂ni膰 to 偶yczenie, lecz budowa umocnie艅 i za艂o偶enie podg贸rskich osiedli wojskowych zaj臋艂y mu znacznie wi臋cej czasu, ni偶 przewidywa艂. Wr贸ci艂 dopiero w po艂owie lata, gdy tropikalne deszcze uniemo偶liwi艂y wszelkie dalsze roboty i przeci臋艂y komunikacj臋 l膮dow膮 na ni偶ej po艂o偶onych terytoriach.
By艂 zadowolony z tego, czego dokona艂, jakkolwiek dopiero teraz poj膮艂, i偶 skuteczna ochrona zbrojna granic l膮dowych wymaga艂aby o wiele wi臋kszych ilo艣ci fortyfikacji, armat i wojska, ni偶 mu si臋 z pocz膮tku zdawa艂o. To tylko kwestia czasu — my艣la艂. — Za dwa. trzy lata m贸g艂bym zgromadzi膰 takie si艂y. Tymczasem i to wystarczy.
W Nahua zasta艂 okr臋ty w pe艂ni przygotowa艅 do wyj艣cia na morze. Eskadra Blasco de Rainireza przed dwoma miesi膮cami przep艂yn臋艂a obok zatoki u uj艣cia Amaha, lecz nie pr贸bowa艂a forsowa膰 p艂ycizn i wej艣膰 cho膰by do wn臋trza atolu. Wys艂ano tylko dwie szalupy, kt贸rych za艂ogi wkr贸tce zawr贸ci艂y przekonawszy si臋, 偶e pr贸cz kilku 艂贸dek rybackich nie ma tam 偶adnych statk贸w i 偶e zatoczka nie nadaje si臋 na kryj贸wk臋 korsarsk膮 z powodu zdradzieckich 艂awic nie do przebycia.
Ramirezowi nie mog艂o nawet przyj艣膰 do g艂owy, 偶e n臋dzni rybacy s膮 wyszkolonymi 偶o艂nierzami, 偶e za g臋st膮 zielon膮 艣cian膮 mangrowii wznosz膮 si臋 sza艅ce z dzia艂ami gotowymi do strza艂u i 偶e o kilkana艣cie mil od brzegu morza kr臋ta rzeka obmywa burty trzech 偶aglowc贸w, kt贸rych tak uparcie poszukiwa艂.
Wed艂ug wiadomo艣ci, jakie r贸偶nymi drogami dotar艂 w ostatnich dniach do Nahua, Z艂ota Flota pomy艣lnie przyby艂a do Hawany i pod wzmocnion膮 eskort膮 odp艂yn臋艂a n Atlantyk w drog臋 do Europy. Oznacza艂o to, 偶e liczba wojennyeh okr臋t贸w hiszpa艅skich pozosta艂ych w Zatoce Mesyka艅skiej i na Morzu Karaibskim znacznie si臋 zmniejszy艂a. Tylko najwa偶niejsze cie艣niny i g艂贸wne porty mog艂y by膰 nadal strze偶one.
W tym stanie rzeczy Belmont, White i Schultz postanowili przygotowa膰 wszystko do nast臋pnej wyprawy, a gdyby powr贸t Martena mia艂 si臋 op贸藕ni膰, podj膮膰 j膮 na w艂asn膮 r臋k臋 lub wsp贸lnie z innymi korsarzami, bez udzia艂u „Zephyra".
Marten dowiedziawszy si臋 o tym wpad艂 w gniew, pok艂贸ci艂 si臋 z White'em, a Schultzowi zagrozi艂, 偶e go przep臋dzi razem z jezuickim klech膮, na kt贸rego nie mo偶e ju偶 patrze膰. Robi艂 tak偶e gorzkie wyrzuty Belmontowi, po kt贸rym nie spodziewa艂 si臋 tak nielojalnego post臋powania. Ale Belmont tym razem stan膮艂 twardo po stronie Henryka i Salomona.
— Przybyli艣my do Amaha po to, 偶eby si臋 wzbogaci膰 — powiedzia艂. — Ty, jak mi si臋 wydaje, masz teraz na widoku jakie艣 inne, w艂asne cele i zamierzenia. Je偶eli chcesz wiedzie膰, co o nich my艣l臋, powiem ci: to s膮 mrzonki, fantazje, zamki na lodzie.
— Czy nie mog臋 sobie, pozwoli膰 na fantazje, jak je nazywasz? — spyta艂 porywczo Marten.
— Mo偶esz. Ale nie 偶膮daj, aby si臋 w nie anga偶owa艂 White. I nie licz na m贸j udzia艂 w tym twoim dziecinnym przedsi臋wzi臋ciu. Pr臋dzej czy p贸藕niej stracisz wszystko, a nic nie zyskasz.
— „Toro" nale偶y do mnie — zacz膮艂 Marten. — 呕aden z was nie ma prawa...
Lecz Belmont przerwa艂 mu.
— Je偶eli tak stawiasz spraw臋, to nie mamy o czym m贸wi膰.
Odwr贸ci艂 si臋 i chcia艂 odej艣膰, lecz Jan go powstrzyma艂.
— Dok膮d mieli艣cie zamiar p艂yn膮膰?
— Na Wyspy Bahamskie.
— Poco?
— Po czerwone drewno.
— Po drewno?! — zdumia艂 si臋 Marten.-
— Po drewno fernambukowe — wyja艣ni艂 Belmont. — U偶ywaj膮 go do farbowania tkanin. W Tampico mo偶na sprzeda膰 ka偶d膮 ilo艣膰 tego drewna.
Janowi niezbyt przypad艂 do gustu taki handel;
— To pewnie pomys艂 Henryka? — zapyta艂. Belmont skin膮艂 g艂ow膮.
— A kt贸偶 b臋dzie 艣cina艂 te drzewa?
— Krajowcy. Pedro Alvaro twierdzi, 偶e na niekt贸rych wyspach ca艂a ludno艣膰 tylko tym si臋 zajmuje. Kloce le偶膮 go towe do transportu i...
— To znaczy, 偶e mamy ich ograbi膰 — mrukn膮艂 Marten. Ryszard roze艣mia艂 si臋.
— Sk膮d偶e takie skrupu艂y? W Veracruz ich nie mia艂e艣.
— Och, nie mam 偶adnych skrupu艂贸w. Tylko... W Yeracruz mieli艣my do czynienia z Hiszpanami...
— Bardzo mo偶liwe, 偶e i tam b臋dziemy mieli do czynienia z Hiszpanami. O wiele pro艣ciej jest zagarn膮膰 ich statki na艂adowane fernambukiem ni偶 zabiera膰 po trochu z wysp i wysepek. Czy to uspokoi艂oby twoje sumienie, tak bardzo czu艂e na krzywdy krajowc贸w?
— Raczej tak — odrzek艂 Marten nie zwracaj膮c uwagi na ironi臋 zawart膮 w s艂owach Belmonta.
Marten siedzia艂 na wyg艂adzonym kamieniu przed swoim pawilonem i m贸wi艂, nie patrz膮c na Inik臋. kt贸ra sta艂a na wprost niego, oparta plecami o pie艅 drzewa.
Tak, to prawda: widzia艂, jak zmieniaj膮 si臋 ch艂opcy i dziewcz臋ta ze szko艂y rzemie艣lniczej, kt贸ra powsta艂a w Aamaha; jak wyraz boja藕ni i dziko艣ci ust臋puje z ich twarzy; jak z wolna zanika wrogo艣膰 i obco艣膰 mi臋dzy dzie膰mi Indian i Murzyn贸w; jak zaczynaj膮 b艂yszcze膰 inteligencj膮 ich oczy; jak 艣wiat staje si臋 dla nich bardziej zrozumia艂y.
— T禄 prawda — powt贸rzy艂. — Ale c贸偶 znaczy ta jedna szko艂a? Co znaczy ta garstka w por贸wnaniu z ca艂膮 ludno艣ci膮 Amaha, Haihole i Acolhua? Nie wi臋cej ni偶 kamie艅 rzucony w odm臋t morza!
Zamy艣li艂 si臋. Widzia艂 wsie w g艂臋bi l膮du, w kt贸rych nadal sk艂adano ofiary z ludzi Tlalokowi 艂ub innym b贸stwom; gdzie pos艂ugiwano si臋 wy艂膮cznie narz臋dziami o ostrzach z kamienia: gdzie nie znano uprawy roli. gdzie panowa艂y strach i dziko艣膰, a w艂adz臋 sprawowali czarownicy.
— Trzeba by po艣wi臋ci膰 temu ca艂e 偶ycie — powiedzia艂 na p贸艂 do siebie i w tej chwili u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ta my艣l od dawna nie jest mu obca.
W g艂臋bi duszy czu艂, jak ten kraj go niewoli, jak stopniowo zaczyna opanowywa膰 jego serce. Europa, Anglia, nawet Polska wyda艂y mu si臋 tak odleg艂e i nierealne, jakby przesta艂y istnie膰, jakby zapad艂y si臋 w morze. M贸g艂by ju偶 nigdy tam nie wr贸ci膰 i chyba nie czu艂by 偶alu.
Inika patrzy艂a na niego z powag膮. Jej twarz o pi臋knych rysach, stanowcze, spokojne usta, nos o linii pe艂nej wdzi臋ku i lekko rozd臋tych nozdrzach przypomina艂y oblicze pos膮gu odlanego w jasnym br膮zie. Lecz w ostrym, badawczym spojrzeniu spod zmru偶onych d艂ugich rz臋s mo偶na by艂o wyczu膰 wyzwanie.
— Ca艂e 偶ycie — powt贸rzy艂a. — Tak, ca艂e moje 偶ycie. Lecz c贸偶 ciebie to obchodzi?
Marten uni贸s艂 g艂ow臋. Inika nie patrzy艂a teraz na niego. Zauwa偶y艂, 偶e walczy z ch臋ci膮 wypowiedzenia jakiej艣 my艣li, kt贸ra j膮 nurtuje.
— Wiem, 偶e jestem dla ciebie niczym! — wybuchn臋艂a. — Nie dostrzegasz mnie wcale! Nie liczysz si臋 z moim
istnieniem. Uwa偶asz mnie za dziecko...
Przerwa艂 jej, aby j膮 zapewni膰, 偶e od samego przybycia do Nahua 艣wiadom jest jej istnienia, lecz nie pr贸bowa艂 zaprzeczy膰, 偶e a偶 do tej chwili traktowa艂 j膮 jak dziecko. Dopiero teraz pomy艣la艂, 偶e jest kobiet膮.
Cie艅 przebieg艂 mu po twarzy. Wsta艂 i zbli偶y艂 si臋 do niej o krok.
— Jeste艣 pi臋kna — powiedzia艂 cicho. — Zw艂aszcza kiedy si臋 gniewasz.
Podnios艂a wzrok. Jej szybkie spojrzenie jak b艂ysk ostrej szabli obj臋艂o ogorza艂膮 twarz Martena, mocne ramiona, wysok膮, siln膮 posta膰 i ze艣lizn臋艂o si臋 do jego st贸p. U艣miechn臋艂a si臋, a Jan pomy艣la艂, 偶e ten u艣miech i rumieniec podobne s膮 do u艣miechu s艂o艅ca przenikaj膮cego przez chmury po gromach burzy. I j膮艂 obie jej r臋ce zwisaj膮ce wzd艂u偶 cia艂a i poci膮gn膮艂 j膮 ku sobie.
W trzy dni p贸藕niej „Zephyr", „Ibex" i „Toro” zn贸w wyp艂yn臋艂y na morze. Inika za艣 zosta艂a w Nahua ze swymi my艣lami o rozkwit艂ej mi艂o艣ci.
Z pocz膮tku ba艂a si臋 tej niezwyk艂ej zdobyczy, z kt贸r膮 trudno si臋 by艂o oswoi膰. Lecz w miar臋 jak wzrasta艂o poczucie pewno艣ci, 偶e Jan do niej nale偶y tak samo jak ona do niego, ogarnia艂a j膮 rado艣膰 i duma, a zarazem s艂odycz podobna do smaku miodu na ustach.
Nie odczuwa艂a najmniejszego 偶alu z powodu wyst臋pku jakiego si臋 dopu艣ci艂a w obliczu prawa i zwyczaj贸w swego kraju. To, co si臋 sta艂o, by艂o w jej przekonaniu s艂uszne i naturalne, jakkolwiek nie potrafi艂aby wyja艣ni膰 dlaczego.
Marten powiedzia艂 jej, 偶e to jest mi艂o艣膰. Nie zna艂a odpowiedniego wyrazu we w艂asnym j臋zyku. Poj臋cia jej ludu tak znacznie odbiega艂y w tych sprawach od poj臋膰 ludzi bia艂ych, 偶e na pr贸偶no szuka艂a jakich艣 por贸wna艅. Mi艂o艣膰 by艂a o wiele pi臋kniejsza, bardziej wzruszaj膮ca, gor臋tsza ni偶 dotychczasowe wyobra偶enia Iniki o uczuciach kochank贸w.
Jan przesta艂 by膰 dla niej tajemnicz膮 istot膮 przyby艂膮 ze 艣wiata, o kt贸rym wiedzia艂a tak niewiele. Sta艂 si臋 bliski, realny. Nie l臋ka艂a si臋 ju偶, 偶e nagle przestanie rozumie膰 jego s艂owa i czyny. Przeciwnie, zdawa艂o jej si臋, 偶e rozumie coraz lepiej nawet my艣li, kt贸rych nie wypowiada艂, 偶e odgaduje zamiary, kt贸rych jeszcze przed ni膮 nie odkry艂.
Teraz, chocia偶 odp艂yn膮艂, cho膰 okr臋t o wielkich 偶aglach unosi艂 go coraz dalej, pozostawa艂 przecie偶 przy niej, tu偶 blisko. Mog艂a go widzie膰, ilekro膰 zamkn臋艂a oczy. Robi艂a to cz臋sto, aby zobaczy膰 jego ciemne, lekko wij膮ce si臋 w艂osy nad szerokim czo艂em, du偶e, weso艂e usta, oczy o pewnym, nieustraszonym spojrzeniu, r贸wnie sk艂onne do u艣miechu, jak do nag艂ego gniewu. S艂ysza艂a tak偶e jego g艂os, pieszczotliwy, zniewalaj膮cy lub w艂adczy i nie znosz膮cy oporu. G艂os, kt贸rego s艂uchali marynarze, kt贸ry jedna艂 mu przyjaci贸艂 i przed kt贸rym dr偶eli jego wrogowie.
Czasem, gdy niebo wypogadzalo si臋 po przej艣ciu gwa艂townej ulewy, wsiada艂a do wielkiej pirogi i p艂yn臋艂a w d贸艂 rzeki po odbi贸r cz臋艣ci po艂owu nale偶nej w艂adcy od rybak贸w i wybrze偶a. Zajmowa艂a miejsce przy jednej z wysokich burt, bra艂a wios艂o i w takt cichego pomruku wio艣larzy przez par臋 godzin rytmicznie odgarnia艂a w ty艂 m臋tn膮, spienion膮 wod臋. Gdy 艂贸d藕 niesiona silnym pr膮dem wypada艂a na jasn膮 lagun臋 z cienia las贸w pochylaj膮cych si臋 nad rzek膮, wios艂a hamowa艂y p臋d, d艂uga w膮ska piroga zawraca艂a ku ma艂ej przystani ukrytej w艣r贸d poskr臋canych korzeni mangrowii i zwisaj膮cych lian, wio艣larz kl臋cz膮cy na dziobie wyskakiwa艂 na niski pomost, a wszyscy inni usuwali si臋 na obie strony, aby c贸rka M臋drca mog艂a przej艣膰 nie ocieraj膮c si臋 o 偶adnego z nich.
Inika wysiada艂a i sz艂a na brzeg morza wydeptan膮 艣cie偶k膮, kt贸ra okala艂a lagun臋. Siada艂a na piasku i patrzy艂a ku wschodowi — w t臋 stron臋, gdzie znik艂y 偶agle „Zephyra". Jasnozielone, g艂adkie jak at艂as fale przybiega艂y z daleka, a ka偶da z nich po drodze lekko wzdyma艂a zamglon膮 lini臋 widnokr臋gu i z cichym szeptem k艂ad艂a si臋 u st贸p Iniki, jakby przynosz膮c jej pozdrowienie od kochanka.
Czeka艂a na jego powr贸t cierpliwie i z wiar膮, 偶e wr贸ci. Tej wiary, tej spokojnej ufno艣ci nie mog艂y zachwia膰 z艂owr贸偶bne s艂owa Matlok, kt贸ra oczywi艣cie domy艣li艂a si臋 co zasz艂o. Inika nie zwierzy艂a si臋 babce. Nie zwierzy艂a si臋 nawet ojcu, cho膰 bynajmniej nie obawia艂a si臋 jego gniewu. Musia艂 wiedzie膰 od dawna, 偶e tak si臋 stanie, 偶e nie mo偶e by膰 inaczej. Przewidzia艂 to z pewno艣ci膮 ju偶 w贸wczas, gdy mu o艣wiadczy艂a, 偶e nie zostanie 偶on膮 Totnaka, m艂odego wodza Haihol贸w.
— Nikt nie ujdzie swemu losowi — powiedzia艂 wtedy. — Oby tw贸j by艂 tak wielki i wspania艂y, jak tego praniesz.
Kiedy艣 powiedzia艂 tak偶e: „Jeste艣 moj膮 c贸rk膮 i b臋dziesz pani膮 Amaha. Je偶eli twoje serce bije dla tego kraju tak jak moje, nie mog膮 go kr臋powa膰 偶adne prawa. Prawem ma by膰 wola i rozum w艂adcy.
Serce Iniki bi艂o d艂a tego kraju, lecz przepe艂ni艂o je tak偶e inne, jak偶e gor膮ce uczucie. A ten, ku kt贸remu si臋 zwraca艂o, obieca艂, 偶e uczyni Amaha pot臋偶nym i szcz臋艣liwym pa艅stwem.
Marten powr贸ci艂 z wyprawy na Wyspy Bahamskie i do Tampico, prowadz膮c nowy pryz zdobyty na Hiszpanach. By艂a to karawela handlowa nie藕le uzbrojona w p贸艂- i 膰wier膰kartauny, przypominaj膮ca sw膮 budow膮 ,,Castro Yerde", lecz. nieco szybsza. Nazywa艂a si臋 „Santa Veronica".
India艅skie pirogi poholowa艂y j膮 doNahua gdzie mia艂a pozosta膰 do czasu podr贸偶y powrotnej ze zgromadzonymi 艂upami.
Marten przewidywa艂, 偶e ta podr贸偶 nast膮pi dopiero w ko艅cu przysz艂ego roku. wi臋c na razie niewiele o niej my艣la艂. Poniewa偶 jednak „Veronica" nie dozna艂a prawie 偶adnych uszkodze艅 i szczeg贸lnie nadawa艂a si臋 do transportu, postanowi艂 zachowa膰 j膮 na ten cel.
Tym razem post贸j okr臋t贸w w Przystani Zbieg贸w mia艂 by膰 kr贸tki. Nale偶a艂o wykorzysta膰 nieobecno艣膰 wojennej floty hiszpa艅skiej, kt贸ra nie powr贸ci艂a jeszcze z Europy i zapewne nie dotar艂a nawet do Kadyksu. Dlatego Jan nie uda艂 si臋 w g贸r臋 rzeki, aby przeprowadzi膰 inspekcj臋 nowo za艂o偶onych osiedli i dopilnowa膰 umocnie艅, lecz ca艂y czas wolny od przygotowa艅 do nast臋pnej wyprawy po艣wi臋ci艂 Inice.
Jego stosunki z Quiche cechowa艂o w tym okresie pewne napi臋cie lub mo偶e raczej obustronne wyczekiwanie na i pierwszy krok w sprawie, kt贸rej dotychczas nie poruszali, a kt贸ra zawis艂a mi臋dzy nimi jak beczka prochu z tlej膮cym lontem. Nie mo偶na by艂o przeci膮ga膰 tego stanu, a Marten wiedzia艂, 偶e zapobie偶enie wybuchowi zale偶y tylko od jego w艂asnej decyzji.
W g艂臋bi ducha ju偶 j膮 powzi膮艂, lecz pozostawa艂y szczeg贸艂y, nad kt贸rymi g艂owi艂 si臋, nie wiedz膮c, jak je rozstrzygn膮膰. Postanowi艂 zosta膰 w Amaha i poj膮膰 Inik臋 za 偶on臋. A艂e jakkolwiek nie by艂 praktykuj膮cym katolikiem i nawet pow膮tpiewa艂 o niewzruszono艣ci dogmat贸w ko艣cielnych, to przecie偶 wzdraga艂 si臋 przed ma艂偶e艅stwem z pogank膮 wed艂ug obrz臋d贸w jakiego艣 Tlaloka czy innego b贸stwa wyciosanego w kamieniu.
Ostatecznie zdecydowa艂 si臋 nak艂oni膰 Inik臋 i jej ojca do przyj臋cia chrztu z r膮k Pedra Alvaro, a co za tym idzie — doprowadzi膰 do ostatecznego obalenia dawnego kultu poga艅skiego w ca艂ym pa艅stwie.
Gdy dosz艂o do poufnej rozmowy na ten temat. M臋drzec nie wyda艂 si臋 zaskoczony takim projektem. Odrzek艂, 偶e zastanowi si臋 nad wprowadzeniem go w 偶ycie, co b臋dzie wymaga艂o d艂u偶szego czasu. Nie widzia艂 tak偶e w najbli偶szym czasie potrzeby formalnego zawarcia zwi膮zku ma艂偶e艅skiego pomi臋dzy Inik膮 a Martenem. O艣wiadczy艂, 偶e wystarczy mu jego s艂owo, tak jak to jest w zwyczaju miejscowych.
Jan zauwa偶y艂, 偶e mimo pozornego spokoju i godno艣ci, z jak膮 Quich臋 przyj膮艂 jego wywody, w艂adca Amaha podlega sprzecznym uczuciom dumy i troski, rado艣ci i obawy; Nie dziwi艂 si臋 temu: kt贸偶 m贸g艂by go zatrzyma膰, gdyby zechcia艂 odjecha膰 st膮d na zawsze? M臋drzec musia艂 zadawa膰 sobie to pytanie. A jednak mu zaufa艂! Wierzy艂 w szczero艣膰 jego intencji, jakby czyta艂 w jego sercu, kt贸re, jak obaj o tym wiedzieli — „bi艂o dla tego kraju".
Sekretarz, a zarazem zast臋pca rezydenta z Ciudad Rueda, Pedro Alvaro, ze zwyk艂膮 pokor膮 i uleg艂o艣ci膮 przyj膮艂 rozkaz Marlena w sprawie utworzenia czego艣 w rodzaju misji katolickiej w Nahua. Pr贸bowa艂 wprawdzie uzyska膰 znacznie wi臋cej swobody w dzia艂aniu na rzecz nawracania pogan, ni偶 Marten mu udziela艂, a tak偶e uskar偶a艂 si臋 na szczup艂o艣膰 艣rodk贸w, jakimi na razie m贸g艂 rozporz膮dza膰, lecz poj膮艂, 偶e nic t膮 drog膮 nie wsk贸ra! By艂 jedynym duchownym chrze艣cija艅skim w stolicy rz膮dzonego despotycznie kraju, w kt贸rym nie by艂o innej w艂adzy poza 艣wieck膮, i to w dodatku poga艅sk膮. M贸g艂 si臋 oprze膰 w swej dzia艂alno艣ci tylko na dobrej woli i autorytecie cz艂owieka, kt贸rego nienawidzi艂 i uwa偶a艂 za odsl臋pc臋, a kt贸ry mu bynajmniej nie ufa艂. Mimo to podj膮艂 si臋 w tych trudnych warunkach zjedna膰 dla Ko艣cio艂a i ocali膰 od wieczystego pot臋pienia mo偶liwie jak najwi臋ksz膮 ilo艣膰 dusz, nie zaniedbuj膮c przy tej sposobno艣ci zapewnienia sobie wp艂ywu na polityk臋 i rz膮dy.
Tego wp艂ywu w艂a艣nie Marten si臋 obawia艂 i z g贸ry stara艂 si臋 mu zapobiec. W jego planach, podzielanych i popieranych w najwi臋kszej tajemnicy przez Quiche, ju偶 u samej podstawy zaprowadzenia chrze艣cija艅stwa w Amaha le偶a艂a schizma, zapewniaj膮ca mi臋dzy innymi ca艂kowite podporz膮dkowanie spraw ko艣cielnych 艣wieckiej w艂adzy monarchy czy te偶 wodza. Alvaro doskonale rozumia艂 t臋 taktyk臋, domy艣la艂 si臋 jej przyczyn i cel贸w, ale to go nie zniech臋ca艂o. B膮d藕 co b膮d藕 by艂 to pierwszy wy艂om w dotychczasowej zupe艂nej oboj臋tno艣ci Martena na kwestie wyznaniowe w Amaha, skoro za艣 Alvaro mia艂 zosta膰 jedynym aposto艂em nowej religii (nie licz膮c samorzutnego rozprzestrzeniania si臋 jej za po艣rednictwem na po艂y nawr贸conych zbieg贸w), to si艂膮 rzeczy jego autorytet musia艂 wzrosn膮膰. Poza tym za艣 — poza tym nie wierzy艂 w trwa艂o艣膰 obecnego stanu rzeczy. Uwa偶a艂 Martena za zbrodniczego awanturnika o niezwyk艂ych zdolno艣ciach i fantazji, kt贸re jednak nie wystarcza艂y do stworzenia i utrzymania niezawis艂ego pa艅stwa pod bokiem pot臋gi hiszpa艅skiej. Podejmuj膮c dzia艂alno艣膰 misjonarsk膮, czeka艂 pierwszej sposobno艣ci, kt贸ra pozwoli mu przy艂o偶y膰 r臋k臋 do zag艂ady tego efemerycznego tworu.
14
Ani ostatnia wyprawa na Wyspy Bahamskie, ani 偶adna z podejmowanych w nast臋pnym roku, 1583, nie przynios艂a tak cennych 艂up贸w, jak zdobycie Veracruz. Handel i transport hiszpa艅ski zamiera艂y na wodach Indii Zachodnich od strony Atlantyku lub raczej przechodzi艂y w r臋ce korsarzy francuskich i angielskich. Coraz rzadziej mo偶na by艂o spotka膰 na otwartym morzu samotny statek pod 偶贸艂to-czerwon膮 flag膮, a i w贸wczas jego 艂adunek zwykle okazywa艂 si臋 niewiele wart. Transport z艂ota i srebra, koszenili, korzeni, tkanin odbywa艂 si臋 pod siln膮 eskort膮 w konwojach. Korsarze podejmowali si臋 przewozu innych towar贸w i dostarczali niewolnik贸w, na co w艂adze hiszpa艅skie przymyka艂y oczy.
W tych warunkach Martenowi pozostawa艂o b膮d藕 przerzuci膰 si臋 r贸wnie偶 na handel, b膮d藕 zaj膮膰 si臋 przemytem, co prawie na jedno wychodzi艂o. Co prawda istnia艂y jeszcze inne liczne porty i miasta, r贸wnie bogate jak Veracruz; mo偶na by艂o pokusi膰 si臋 o ich zdobycie...
Szczeg贸lnie Ciudad Rueda poci膮ga艂a pod tym wzgl臋dem wyobra藕ni臋 Martena. Lecz Ciudad Rueda le偶a艂a nad rzek膮, kt贸rej uj艣cia strzeg艂y dwa forty dobrze zaopatrzone w dzia艂a. White nie chcia艂 nawet s艂ysze膰 o podobnym przedsi臋wzi臋ciu, a Belmont tak偶e mia艂 powa偶ne w膮tpliwo艣ci co do jego powodzenia. Zdobycie Ciudad Rueda wymaga艂o wi臋kszych si艂 ni偶 te, kt贸rymi rozporz膮dzali, a wobec nagromadzenia du偶ej ilo艣ci 艂up贸w w Nahua podejmowanie takiego ryzyka w obecnej chwili wydawa艂o si臋 tym bardziej lekkomy艣lne. Nale偶a艂o raczej pomy艣le膰 o bezpiecznym przewiezieniu dotychczasowych zdobyczy do Anglii, Marlen ostatecznie zgodzi艂 si臋 z tym pogl膮dem, lecz sam postanowi艂 zosta膰 w Amaha. Pragn膮艂 r贸wnie偶 zatrzyma膰 Shultza, powierzaj膮c dow贸dztwo „Toro" Belmonlowi a „Santa Veronica" Hoogslone'owi.
Ale Schullz zaprotestowa艂. Byl chory i wyczerpany; musia艂 cho膰by na kilka miesi臋cy zmieni膰 klimat, aby powr贸ci膰 do zdrowia. Jego wychud艂a twarz o woskowej barwie, zapadni臋te oczy i dr偶膮ce r臋ce wskazywa艂y, 偶e istotnie jest n kresu si艂. Mia艂 przy tym wygl膮d tak odpychaj膮cy, jakby nie 偶ywi艂 uczu膰 przyjaznych dla nikogo, nawet dla samego siebie. Gdy m贸wi艂, jego grdyka, niedorzecznie stercz膮ca po艣rodku cienkiej szyi, skaka艂a w g贸r臋 i w d贸艂 jak na spr臋偶ynie. O艣wiadczy艂, 偶e musi zabra膰 tak偶e swego spowiednika; mo偶e umrze膰 w drodze, a wszak 艣mier膰 bez ostatniego rozgrzeszenia i sakrament贸w sta艂aby si臋 dla niego wyrokiem na wieczne pot臋pienie. Kt贸偶 wreszcie mia艂by zaj膮膰 si臋 w Anglii sprawami Martena, je艣li nie on?
Jan po d艂u偶szym namy艣le uzna艂, 偶e w obecnej sytuacji rzeczywi艣cie mo偶na mianowa膰 Williama Hoogslone'a dow贸dc膮 garnizonu w Nahua i na wybrze偶u, pozostawiaj膮c zwierzchni膮 w艂adz臋 nad nim wy艂膮cznie w r臋kach M臋drca.
Hoogstone potrafi艂 wym贸wi膰 zaledwie kilka s艂贸w po hiszpa艅sku, ale — jak z艂o艣liwie utrzymywa艂 Belmont — musia艂 posiada膰 bardzo gruntowna znajomo艣膰 tego j臋zyka, poniewa偶 zawsze rozumia艂 na opak wszystko, co si臋 do niego m贸wi艂o. Mimo to z pewno艣ci膮 umia艂 dzielnie walczy膰 i dobrze kierowa膰 ogniem artyleryjskim, a tylko takie mia艂o by膰 jego zadanie, gdyby podczas nieobecno艣ci Martena zasz艂a konieczno艣膰 obrony przed niespodzianym wrogiem.
Co si臋 tyczy艂o Pedra Alvaro, to Marten pozbywa艂 si臋 go ch臋tnie, jakkolwiek nie m贸g艂by zaprzeczy膰, 偶e jezuita uczyni艂 wiele dla Amaha. nie tylko umo偶liwiaj膮c poddanym Quiehe wej艣cie do kr贸lestwa niebieskiego, lecz tak偶e w sprawach mniej niebia艅skich i du偶o realniejszych. Jednak, w艂a艣nie wskutek coraz rozleglejszej dzia艂alno艣ci spo艂ecznej, o艣wiatowej i cywilizacyjnej misjonarza, jego wp艂yw i znaczenie ros艂y, a Marten bynajmniej sobie tego nie 偶yczy艂. Nadszed艂 czas, by Alvaro zosta艂 usuni臋ty z widowni i zast膮piony przez kilku m艂odych Indian, kt贸rzy s艂u偶yli mu do mszy wykazuj膮c przy tym du偶e zdolno艣ci i zami艂owania duszpasterskie.
Do najtrudniejszych problem贸w, jakie Marten musia艂 rozwi膮za膰, nale偶a艂a sprawa za艂贸g dla trzech okr臋t贸w. Nie m贸g艂 obsadzi膰 ich ochotnikami india艅skimi i murzy艅skimi cho膰by dlatego, 偶e tylko znikoma ich ilo艣膰 zdecydowa艂aby si臋 na tak dalek膮 podr贸偶, a wi臋kszo艣膰 zapewne nie wytrzyma艂aby 偶eglugi na wodach p贸艂nocnych. Wprawdzie, przewiduj膮c te przeszkody, zawczasu zwerbowa艂 w Campeche i na Antylach kilkudziesi臋ciu awanturnik贸w, kt贸rzy pragn臋li powr贸ci膰 do Europy, ale byli to przewa偶nie ludzie zdemoralizowani, niekarni, na kt贸rych nie mo偶na by艂o polega膰. Musia艂 wi臋c odst膮pi膰 Belmontowi i Sehultzowi swoich bosman贸w, pozostawiaj膮c na „Zephyrze" tylko bardzo szczup艂膮 kadr臋.
Uporawszy si臋 z tym wszystkim, odetchn膮艂 z uczuciem ulgi. W gruncie rzeczy by艂 zadowolony, 偶e na czas d艂u偶szy rozstaje si臋 z While'em, Sehultzem i Belmontem, a nawet z wi臋kszo艣ci膮 dawnej za艂ogi „Zephyra". Wcale nie pragn膮艂 mie膰 ich za 艣wiadk贸w swych za艣lubin z Inik膮. Wiedzia艂, 偶e ten krok i towarzysz膮cy mu ceremonia艂 niepomiernie by ich zgorszy艂, a mo偶e nawet poni偶y艂by go lub o艣mieszy艂 w ich oczach. Wola艂, aby si臋 to dokona艂o podczas ich pobytu w Anglii.
Wiedzia艂, 偶e b臋dzie mia艂 do艣膰 czasu, liczy艂, 偶e powr贸c膮 najwcze艣niej za sze艣膰 do o艣miu miesi臋cy. Postanowi艂 przed zawarciem ma艂偶e艅stwa odby膰 jeszcze jedn膮 wypraw臋 wsp贸lnie z kilkoma korsarzami francuskimi i angielskimi, kt贸rzy trudnili si臋 przemytem. G艂贸wnym jego celem mia艂 by膰 tym razem zakup byd艂a, koni i os艂贸w, a tak偶e wi臋kszego zapasu soli dla Amaha.
S贸l! Nie przyznawa艂 si臋 do tego oczywi艣cie, aby nie wy. wo艂a膰 ironicznych u艣miech贸w. Sam by艂 sobie winien: nauczy艂 „dzikich" przyprawiania potraw sol膮, przyzwyczai艂 ich do tego, a teraz musia艂 j膮 sprowadza膰, 偶eby zaspokoi膰 rosn膮ce spo偶ycie.
Nie powiod艂o mu si臋 zdoby膰 ani jednego worka podczas ostatnich wypraw, ale wiedzia艂, 偶e w Tampico mo偶e zakupi膰 nawet kilkadziesi膮t ton.
Poza tym na jednej z bezludnych wysepek na wsch贸d od zatoki Honduras posiada艂 znaczn膮 ilo艣膰 r贸偶nych towar贸w, kt贸re tam niegdy艣 ukry艂, a mi臋dzy innymi kilkadziesi膮t beczek rumu, co przedstawia艂o du偶膮 warto艣膰. Chcia艂 je teraz zabra膰 i sprzeda膰 w Tampico lub w jakim艣 innym porcie.
Postanowi艂 zatem wyruszy膰 w par臋 dni po wyprawieniu w drog臋 „Ibexa", „Toro" i „Santa Veronica", aby jak najpr臋dzej za艂atwi膰 te transakcje i nast臋pnie zaj膮膰 si臋 w艂asnymi sprawami.
Z my艣l膮 o swym stanowisku zi臋cia i nast臋pcy Quiche, o przysz艂ej nieograniczonej w艂adzy nad sfederowanymi pa艅stewkami Amaha, Acolhua i Haihole oraz nad s膮siednimi ziemiami, kt贸re m贸g艂 podbi膰 i zholdowa膰, zamierza艂 wznie艣膰 powy偶ej Nahua nowy zamek, o wiele wspanialszy od tego, kt贸ry zajmowa艂 M臋drzec. My艣la艂 o sprowadzeniu architekt贸w, o uruchomieniu dawnych, opuszczonych kamienio艂om贸w w g贸rach, o sp艂awieniu rzek膮 materia艂贸w na t臋 budowl臋, kt贸ra mia艂a by膰 wyrazem jego pot臋gi.
Tymczasem przygotowa艂 plan niewielkiego drewnianego domu, kt贸ry mia艂 stan膮膰 na wzg贸rzu s膮siaduj膮cym z siedzib膮 Quicbe. Pragn膮艂 go urz膮dzi膰 po europejsku i w tym celuda艂 Schultzowi list臋 przedmiot贸w, mebli i dywan贸w, jakie mia艂y by膰 zakupione w Londynie.
Pr贸cz tego Henryk otrzyma艂 d艂ugi spis towar贸w, materia艂贸w, narz臋dzi, naczy艅 i przer贸偶nych wyrob贸w, kt贸rych nie mo偶na by艂o zdoby膰 na statkach i nawet w miastach portowych Nowej Hiszpanii.
Wreszcie Marten poleci艂 mu zwerbowa膰 jak najwi臋ksz膮 ilo艣膰 rzemie艣lnik贸w i zakupi膰 dla nich kompletne wyposa偶enie warsztat贸w, a przecie wszystkim ku藕ni, 艣lusarni i stolarni. Wszystkie te zakupy i 偶膮dania przekona艂y ostatecznie Schultza, 偶e Jan zosta艂 op臋tany przez jakiego艣 demona.
Je艣li tak dalej p贸jdzie — my艣la艂 Henryk — ten szaleniec naprawd臋 got贸w zosta膰 india艅skim kacykiem. B臋dzie tu 偶y艂 w艣r贸d dzikich i sam w ko艅cu zdziczeje. Mo偶e jeszcze zanim Hiszpanie go powiesz膮. Zaprzepa艣ci wszystko, co zdoby艂. Zgubi siebie i mnie.
W skryto艣ci ducha zastanawia艂 si臋, czy ma tu powr贸ci膰. M贸g艂by przecie偶 spieni臋偶y膰 zar贸wno sw贸j, jak i Martena udzia艂 w zdobyczy i wyjecha膰 z tymi pieni臋dzmi cho膰by do, Gda艅ska. Spe艂ni艂yby si臋 jego dawne marzenia: sta艂by si臋 zamo偶nym kupcem, szanowanym obywatelem. O偶eni艂by si臋 z c贸rk膮 jakiego艣 patrycjusza miejskiego. Mia艂by otwarty wst臋p do Dworu Artusa. Zapewne w przysz艂o艣ci zosta艂by rajc膮...
Tak, lecz dawne marzenia zblad艂y pod wp艂ywem coraz obfitszych 艂up贸w. Im szybciej ros艂y bogactwa zdobywane korsarskim rzemios艂em, tym bardziej Henryk ich po偶膮da艂, tym wspanialsze perspektywy stawa艂y mu przed oczyma. Dlaczego mia艂by poprzesta膰 na maj膮tku zamo偶nego mieszczanina i zacz膮wszy od tego, przez lat dziesi臋膰 czy dwadzie艣cia dobija膰 si臋 o miejsce w senacie, skoro w dwa lub trzy lata m贸g艂 podwoi膰, a mo偶e potroi膰 to, co posiada艂? Marten mia艂 szcz臋艣liw膮 r臋k臋; gdyby zechcia艂, potrafi艂by zdoby膰 nie tylko Ciudad Rueda, ale tak偶e sk艂ady srebra w Panamie, a mo偶e nawet zapasy z艂ota i bajeczne skarby Nowej Kastylii.
A po wt贸re — my艣la艂 Schultz — gdybym sobie pw艂aszezy艂 jego udzia艂, kio wie, czyby innie nie 艣ciga艂. Nawet w Gda艅sku! Jest nieobliczalny i gwa艂towny. Nie by艂bym pewien dnia ani godziny.
Z tych sprzecznych my艣li i pokus wy艂ania艂 si臋 jeden wniosek: nale偶a艂o sk艂oni膰 Marlena do porzucenia fantastycznych plan贸w dotycz膮cych Amaha. Trzeba by艂o wyrwa膰 go st膮d, cho膰by wbrew jego woli; wykopa膰 przepa艣膰 pomi臋dzy nim a Quiche i tymi dzikusami, kt贸rym chcia艂 panowa膰; wyzwoli膰 go spod w艂adzy czar贸w, jakie na niego rzuci艂a Inika.
Lecz jak tego dokona膰? — zastanawia艂 si臋 Henryk. — Gdzie偶 jest g艂os, kt贸rego Marten us艂ucha? Gdzie si艂a, kt贸ra go zmusi do opuszczenia Amaha?
Si艂a? Istnia艂a taka si艂a. Pot臋ga!
Marten nie m贸g艂 si臋 z ni膮 mierzy膰. Mog艂a go zmia偶d偶y膰, zniszczy膰, wraz z Przystani膮 Zbieg贸w, z Quiehe-M臋drcem i jego pa艅stwem, z sza艅cami i dzia艂ami, kt贸re mia艂y jej broni膰 dost臋pu.
Unika艂 jej dot膮d. Szarpa艂 j膮 znienacka tam, gdzie znajdowa艂 s艂absze miejsca, igra艂 z niebezpiecze艅stwem, lecz cofa艂 si臋 przed ciosami, jakie zdolna by艂a zadawa膰. Obroni艂a go tajemnica kr臋tych, w膮skich przesmyk贸w po艣r贸d mulistych 艂awic laguny i kapry艣ne, zdradliwe koryto rzeki, na kt贸rej mia艂 sw膮 kryj贸wk臋. Lecz gdyby na przyk艂ad Blasco de Hamirez dowiedzia艂 si臋 o istnieniu i\ahua i znalaz艂 przewodnika okr臋t贸w?...
W pierwszej chwili Henryk sam przerazi艂 si臋 tej my艣li. Przecie偶 w takim wypadku „Zephyr" zosta艂by spalony lub zatopiony, a Marten nie uszed艂by z 偶yciem!
Chyba — pomy艣la艂 — 偶e nie by艂oby go w Amaha.
— Nie b臋dzie go! — powiedzia艂 na g艂os. — nie b臋dzie go przez kilka tygodni!
Obliza艂 ko艅cem j臋zyka spieczone wargi.
Musz臋 zaryzykowa膰 — my艣la艂 dalej. — Musz臋 to tak u艂o偶y膰 aby go tu nie zastali. To b臋dzie dla niego Wstrz膮sem, ale nie ma innego wyj艣cia. Powinno mi si臋 uda膰. Opatrzno艣膰 pomo偶e ocali膰 go dla mnie. Je偶eli za艣 B贸g postanowi艂 inaczej, dziej si臋 Jego wola. B膮d藕 co b膮d藕 otrzymam przynajmniej cz臋艣膰 udzia艂u tego nieszcz臋艣nika. Zakupi臋 msz臋 za jego grzeszn膮 dusz臋. Zakupi臋 dwie msze w Anglii i jeszcze kilka w Gda艅sku. Musz臋 zaryzykowa膰...
Na kr贸tko przed opuszczeniem Amaha Shultz w tajemnicy z艂o偶y艂 wizyt臋 te艣ciowej w艂adcy, starej Mallok. po czym spotka艂 si臋 z ni膮 i z Ualholokiem na zachodnim, kra艅cu Nahua, w ruinach poros艂ych d偶ungl膮. Odbyli tam d艂ug膮 poufn膮 rozmow臋, w kt贸rej wyniku ustalono, 偶e „Santa Verouica" zabierze przy uj艣ciu rzeki dw贸ch do艣wiadczonych rybak贸w znad laguny i poholuje ich 艂贸d藕 偶aglow膮 na pewne odleg艂e 艂owisko obfituj膮ce w 艂ososie.
艁owisko to by艂o trudno dost臋pne z powodu silnego pr膮du p艂yn膮cego na po艂udnie od delty Rio Grande del Norte i dlatego ma艂o ucz臋szczane. 艁odzie rybackie musia艂y zapuszcza膰 si臋 bardzo daleko od brzeg贸w, aby 贸w lokalny pr膮d omin膮膰, lecz je艣li jaki艣 艣mia艂ek zdo艂a艂 tam dotrze膰, wraca艂 ju偶 z pr膮dem, najcz臋艣ciej wioz膮c obfit膮 zdobycz. Co prawda zdarza艂o si臋 tak偶e, i偶 nie wraca艂 wcale: kapitanowie hiszpa艅skich statk贸w rybackich z Matamoros uwa偶ali po艂贸w 艂ososi na tych wodach za sw贸j monopol; Indian przy艂apanych na gor膮cym uczynku chwytali i wcielali do w艂asnych za艂贸g. Lecz to nale偶a艂o ju偶 do og贸lnego ryzyka.
W samo po艂udnie, gdy okr臋ty na艂adowane 艂upami zdobytymi w ci膮gu trzech lat sp艂yn臋艂y w d贸艂 Amaha i kolejno mija艂y stercz膮ce z wody resztki maszt贸w osiad艂ego niegdy艣 na mieli藕nie hiszpa艅skiego statku, do burty „Santa Veronica'' podesz艂a 艂贸d藕 klepkowa, z pewno艣ci膮 pochodz膮ca z owego wraku. Schultz kaza艂 j膮 umocowa膰 na kr贸tkiej linie i zezwoli艂 rybakom wej艣膰 na pok艂ad. Mieli go opu艣ci膰 dopiero w nocy, na wysoko艣ci p贸艂nocnej 艂awicy de la Madre, gdzie wed艂ug planu podr贸偶y powinna nast膮pi膰 zmiana kursu na wschodni.
„Santa Veronica" wysz艂a z zatoki ostatnia. „Ibex" i „Toro" oskrzydla艂y si臋 ju偶 p艂贸tnem, gdy Henryk wyda艂 rozkaz przebrasowania rej, a nast臋pnie postawienia 偶agli. Szeregi marynarzy z艂ama艂y si臋, obieg艂y maszty; ludzie z ma艂pi膮 zr臋czno艣ci膮 wspi臋li si臋 na wanty, zawi艣li wysoko na chwiejnych pertach, zrzucili wielkie fa艂dy p艂贸tnisk, zjechali w d贸艂 po linach, zacz臋li ci膮gn膮膰 szoty. 呕agle trzaska艂y, wzdyma艂y si臋, p臋cznia艂y. Okr臋t lawirowa艂 pod wiatr, przeciw dziennej bryzie wiej膮cej z morza.
Bosmani pokrzykiwali przy klarowaniu lin, ludzie pracowali ch臋tnie, na wy艣cigi, 偶artowali, 艣miali si臋, pokpiwali z siebie nawzajem. Sko艅czywszy robot臋 rozeszli si臋 po pok艂adzie pe艂ni dobrej my艣li, widocznie zadowoleni, 偶e wreszcie wracaj膮 do Europy. 呕aden z nich nie patrzy艂 w stron臋 l膮du. Porzucili Przysta艅 Zbieg贸w bez 偶alu.
Tylko Henryk 艣ledzi艂 wzrokiem oddalaj膮cy si臋 g膮szcz mangrowii i 艂a艅cuch Czarnych, skalistych wysepek. W prostej linii za tymi dwiema, z kt贸rych jedna podobna by艂a do le偶膮cego w wodzie dwugarbnego wielb艂膮da, a druga do he艂mu ozdobionego pi贸ropuszem, nad brzegiem laguny kry艂y si臋 sza艅ce usypane przez Broera Worsta, cie艣l臋 z „Zephyra", i uzbrojone w dzia艂a przez Martena.
Mo偶na by je st膮d zniszczy膰 ogniem haubic i ci臋偶kich kartaun贸w — pomy艣la艂 Schultz. — Nie trzeba wcale wchodzi膰 do zatoki, je偶eli si臋 wie, jak celowa膰. Gdy zamilkn膮, rzeka stanie otworem, a wtedy...
Odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie: zobaczy艂 dziwaczny czarny cje艅 na deskach pok艂adu. To by艂 cie艅 Pedra Alvaro, kt贸ry sta艂 za nim.
— Ojciec chodzi jak kot — powiedzia艂 Henryk.
— Mam lekki ch贸d — zgodzi艂 si臋 jezuita. — Czy to s膮 te dwie wysepki wskazuj膮ce drog臋? — zapyta艂 zni偶aj膮c g艂os.
— Tak — odrzek艂 Schultz. — Ale poza tym... Niech ojciec uwa偶a: je偶eli z tego miejsca, gdzie jeste艣my, wymierzy膰 dzia艂o wprost pomi臋dzy nie i obliczy膰 k膮t wzniesienia lufy tak, aby pocisk pad艂 w lesie w odleg艂o艣ci trzystu jard贸w od brzegu, to trafi on w sam 艣rodek fortyfikacji.
— Rozumiem — szepn膮艂 Alvaro. — B臋d臋 o tym pami臋ta艂.
Noc opad艂a na brzeg, ci膮g艂e jeszcze widoczny po lewej stronie, a potem na morze, kt贸re zgas艂o w jednej chwili, zmieniaj膮c barw臋. Wiatr usta艂, jakby czeka艂 na ukazanie si臋 ksi臋偶yca. Dopiero gdy r膮bek srebrnej tarczy wynurzy艂 si臋 spoza widnokr臋gu, lekkie tchnienie wieczornej bryzy powia艂o od zachodu. Jednocze艣nie na pok艂adzie „Santa Veronica" wszcz膮艂 si臋 ruch, zatupa艂y bose stopy ludzi, rozleg艂y si臋 g艂osy bosman贸w i okrzyki towarzysz膮ce przek艂adaniu rej na przeciwny ci膮g.
Bryza zmarszczy艂a powierzchni臋 wody, kt贸ra zacz臋艂a lekko sycze膰 u dzioba i fosforyzowa膰 za ruf膮, 偶agle napi臋艂y si臋, zaskrzypia艂y wi臋藕by topenant贸w. Ksi臋偶yc wyp艂ywa艂 coraz wy偶ej, a jego zimny, wilgotny blask rozlewa艂 si臋 szerok膮 strug膮 po morzu, obmywaj膮c praw膮 burt臋 okr臋tu. 呕agle, czarne jak sadza, gdy si臋 na nie patrzy艂o od rufy, i bia艂e, l艣ni膮ce jak at艂as od strony dzioba, pi臋trzy艂y si臋 wysoko na tle granatowego nieba pe艂nego gwiazd. Cienie maszt贸w zatacza艂y si臋 tam i z powrotem, przegarniaj膮c bia艂y pok艂ad siatk膮 cieni rzucanych przez wanty, paduny i sztagi.
Po sko艅czonym manewrze wszystko ucich艂o. Tylko fala sycza艂a teraz g艂o艣no u dzioba. Henryk przez chwil臋 nas艂uchiwa艂 tego jednostajnego szmeru, a potem wr贸ci艂 do kasztelu na rufie, aby doko艅czy膰 spowiedzi.
Ukl膮k艂 obok krzes艂a, na kt贸rym siedzia艂 Pedro Alvaro i prze偶egnawszy si臋 wylicza艂 z艂amane posty w adwencie oraz dni 艣wi膮teczne, podczas kt贸rych pracowa艂 wbrew trzeciemu przykazaniu.
Umilk艂, zastanowi艂 si臋, przebieg艂 w pami臋ci rachunek sumienia dotycz膮cy dw贸ch tygodni, kt贸re up艂yn臋艂y od ostatniego rozgrzeszenia, i nie znalaz艂szy w nim nic wi臋cej, o艣wiadczy艂, 偶e innych grzech贸w nie pami臋ta.
— Ego te absolvo in nomine Palris, et Filii, el Spiritus, Sancti, amen — wymamrota艂 pr臋dko jezuita, po czym od m贸wi艂 pacierz i uczyni艂 znak krzy偶a.
Gdy Henryk wsta艂 oczyszczony i pokrzepiony na duchu, a zakonnik schowa艂 przybory liturgiczne i srebrny pacyfika艂 w podr臋cznej szkatu艂ce, obaj zasiedli do wieczerzy. Henryk by艂 g艂odny, nie jad艂 nic przez ca艂y dzie艅, aby wieczorem przyj膮膰 komuni臋. Alvaro zmusi艂 si臋 do prze艂kni臋cia paru k臋s贸w i wypi艂 nieco wina z wod膮. Nurtowa艂 go niepok贸j, kt贸rego nie m贸g艂 ukry膰. Zapyta艂, czy dwaj india艅scy rybacy z laguny Amaha s膮 chrze艣cijanami,
— Nie — odrzek艂 Schultz. — Ale mo偶na im zaufa膰, je艣li chodzi o...
— Rozumiem — przerwa艂 mu Alvaro.
Henryk w zamy艣leniu obraca艂 palcami czark臋 wina stoj膮c膮 przed nim na stole. Spojrza艂 spod spuszczonych powiek na swego spowiednika i obliza艂 wargi, jakby chcia艂 u艂alwi膰 wypowiedzenie s艂贸w, przed kt贸rymi si臋 wzdraga艂.
— Obieca艂em, 偶e ojciec zatroszczy si臋 o nich — powiedzia艂 wreszcie. — Nie chcia艂bym...
— 呕eby umarli jako poganie? — wtr膮ci艂 szybko Alvaro. — B膮d藕 spokojny. Je偶eli spe艂ni膮 to, czego si臋 po nich spodziewamy, uczyni臋 wszystko, aby ich dusze dost膮pi艂y zbawienia. Chyba tylko o to ci chodzi, nieprawda偶?
— Taak — odrzek艂 Henryk.
By艂o to pierwsze k艂amstwo, jakie pope艂ni艂 od chwili spowiedzi;
Kr贸tko przed p贸艂noc膮 Shultz wyszed艂 na pok艂ad i zacz膮艂 si臋 przechadza膰 wzd艂u偶 lewej burty, zacienionej teraz przez dolne 偶agle. Ludzie ze s艂u偶bowej wachty drzemali na swych stanowiskach, z wyj膮tkiem sternika i marynarza siedz膮cego wysoko na marsie fokrnasztu. Kilku innych spa艂o w pobli偶u przedniego kasztelu, chrapi膮c g艂o艣no. Przy grot maszcie nie by艂o nikogo, tak jak si臋 tego spodziewa艂.
Przystan膮艂 tam, namaca艂 zamocowane szoty, rozejrza艂 si臋 i stwierdziwszy, 偶e nikt nie mo偶e go widzie膰 w g艂臋bokim cieniu, zacz膮艂 rozlu藕nia膰 liny, aby nast臋pnie zamocowa膰 je na innych ko艂kach. Gdy sko艅czy艂, wspar艂 si臋 plecami o maszt i dysz膮c z wysi艂ku ociera艂 spocone czo艂o i szyj臋. Przeczeka艂 chwil臋, p贸ki serce nie uspokoi艂o si臋 na tyle, 偶e m贸g艂 stan膮膰 o w艂asnych si艂ach. Odetchn膮艂 g艂臋boko.
Wr贸ci艂 na ruf臋, zamieni! kilka s艂贸w ze sternikiem i spojrzawszy na sylwetki „Ibexa" i „Toro", dobrze widoczne teraz w 艣wietle ksi臋偶yca, poleci艂, aby dano mu zna膰, gdy tylko tamte ok臋臋ty zmieni膮 kurs. Wreszcie zapyta艂, gdzie s膮 rybacy, kt贸rych 艂贸d藕 zgodzi艂 si臋 holowa膰 do 艂awicy de la Madre. Kaza艂 ich przys艂a膰 do swojej kajuty po list, kt贸ry mieli wr臋czy膰 Martenowi powr贸ciwszy do Amaha.
Indianie zg艂osili si臋 natychmiast. Nie trzeba by艂o t艂umaczy膰 im, co maj膮 robi膰 opu艣ciwszy okr臋t. Otrzymali wystarczaj膮ce instrukcje od Uatholoka; byli zdecydowani i milcz膮cy a ich pos臋pne twarze, nieruchome, jak wyrze藕bione w mahoniu, nie wyra偶a艂y nic zgo艂a. Wzi臋li bez s艂owa dwa niewielkie pakunki, zawieraj膮ce rzeczy Alvara, i m艂odszy z nich wrzuci艂 je do swego worka.
Henryk raz jeszcze przypomnia艂 im, w jaki spos贸b maj膮 podci膮gn膮膰 艂贸d藕 pod ruf臋, aby znalaz艂a si臋 dok艂adnie podj oknem jego kabiny. Podszed艂 tam z nimi i pokaza艂 im sznurow膮 drabink臋, kt贸ra zwisa艂a a偶 do powierzchni wody.
— Teraz id藕cie — powiedzia艂. — Gdy zaczniemy zwrot, zatrzymam okr臋t, 偶eby wam zostawi膰 do艣膰 czasu. Pami臋tajcie, 偶e je艣li bia艂y kap艂an wyl膮duje pomy艣lnie w Matamoros, czeka was wielka nagroda po powrocie do Amaha. W przeciwnym razie — 艣mier膰.
— Tak — odrzek艂 starszy z rybak贸w. — Wiemy o tym.
Wzi臋li worek i wyszli na pok艂ad. Alvaro spojrza艂 na Schultza i spotkawszy jego wzrokj zauwa偶y艂:
— By艂oby wielk膮 lekkomy艣lno艣ci膮 pozwoli膰, 偶eby wr贸cili. Za du偶o wiedz膮.
— Za du偶o — zgodzi艂 si臋 Henryk z lekkim westchnieniem.
Podczas wykonywania zwrotu w zwi膮zku ze zmian膮 kursu, co nast膮pi艂o w p贸艂 godziny p贸藕niej, na pok艂adzie „Santal Veronica" wszcz臋艂o si臋 zamieszanie. Z niewyt艂umaczonych przyczyn nagle pu艣ci艂y szoty dolnego mars偶agla przy grotmaszcie, a nast臋pnie poluzowano inne ni偶 nale偶a艂o, skutkiem czego okr臋t straci艂 p臋d, zatrzyma艂 si臋 i nawet zacz膮艂 dryfowa膰 bokiem, spychany przez wiatr. Up艂yn膮艂 kwadrans, zanim Schultz przy pomocy starszego bosmana i 偶aglomistrza zdo艂a艂 temu zaradzi膰 i zaprowadzi膰 jaki taki porz膮dek.
W艣r贸d gor膮czkowej krz膮taniny nikt oczywi艣cie nie zwa偶la艂 na india艅skich rybak贸w, kt贸rzy tymczasem wsiedli do swojej 艂odzi i odp艂yn臋li. Dopiero gdy „Veronica" zn贸w ruszy艂a naprz贸d, z pok艂adu dostrze偶ono oddalaj膮c膮 si臋 szalup臋 pod rozpi臋tym gaflowym 偶aglem.
15
India艅scy i murzy艅scy marynarze byli szkoleni w manewrowaniu osprz臋tem, lecz przecie偶 nie do r贸wnuj膮cy bia艂ym pod wzgl臋dem bojowym.
Marten nie trapi艂 si臋 tym zbytnio: nie zamierza艂 w tym okresie wyst臋powa膰 zaczepnie przeciw komukolwiek a przyj膮wszy taktyk臋 obronn膮, z 艂atwo艣ci膮 m贸g艂 unikn膮膰 bitwy zawierzaj膮c szybko艣ci „Zepbyra". Rozporz膮dza艂 zreszt膮 obecnie wcale niez艂膮 artyleri膮, kt贸rej obs艂ug臋 Worst i Pociecha 膰wiczyli nadal, nie 偶a艂uj膮c kul i prochu.
W drodze do zatoki Honduras w ci膮gu pi臋ciodniowej 偶e-glugi nie zdarzy艂o si臋 nic nadzwyczajnego. „Zephyr” min膮艂 z bliska przyl膮dek Catache w Cie艣ninie Jukata艅skiej i zmieniwszy og贸lny kurs na po艂udniowo-wschodni, sz贸stego dnia o wschodzie s艂o艅ca znalaz艂 si臋 na wprost grupy niewielkich wysp rozrzuconych jak okruchy l膮du na rozleg艂ej przestrzeni morza. 呕adna z nich nie by艂a zamieszkana, a tylko jedna, zwana Wysp膮 艁ab臋dzi膮, obfitowa艂a w s艂odk膮 wod臋 zdatn膮 do picia.
Lecz Marlen nie zamierza艂 na niej l膮dowa膰: rzuci艂 kotwic臋 przy innej, nie wyr贸偶niaj膮cej si臋 zreszt膮 ani ukszta艂towaniem, ani rozmiarami, poros艂ej bujn膮 ro艣linno艣ci膮 i przeci臋tej g艂臋bokim jarem o stromych 艣cianach z osypuj膮cych si臋 kamieni.
脫w jar lub raczej szczelin臋 w skalistej wynios艂o艣ci gruntu zas艂ania艂y od strony morza g臋ste zaro艣la, a krzewy i pn膮cza zwisaj膮ce z kraw臋dzi obu jej zwietrza艂ych 艣cian maskowa艂y j膮 bardziej jeszcze, tak 偶e dopiero stan膮wszy na brzegu mo偶na by艂o domy艣li膰 sio jej istnienia. Lecz gdyby nawet kto艣 niepowo艂any wyl膮dowa艂 na wysepce i dostrzeg艂 osypisko poros艂e kolczastymi krzakami, nie podejrzewa艂by z pewno艣ci膮, 偶e pod cienk膮 warstw膮 ziemi i kamieni le偶膮 szeregi dekowych beczek z rumem, oraz 偶e z boku znajduje si臋 podstemplowana wn臋ka, w kt贸rej spoczywaj膮 skrzynie pe艂ne towar贸w europejskich i worki z baraniej sk贸ry wype艂nione rt臋ci膮 z Almademi.
Marten znalaz艂 t臋 kryj贸wk臋 przypadkowo, szukaj膮c wody, a p贸藕niej zdobywszy w czasie jednej z wypraw pewien statek hiszpa艅ski w okolicach Jamajki i nie mog膮c zabra膰 z sob膮 wszystkich 艂up贸w, zostawi艂 je tutaj.
Kryj贸wka okaza艂a si臋 bezpieczna: gdy tylko zacz臋to odgarnia膰 ziemi臋, 艂opaty uderzy艂y o poczernia艂e klepki beczek. India艅scy i murzy艅scy marynarze przetoczyli je na brzeg i pod kierunkiem Worsta przewie藕li szalupami na okr臋t, po czym przetransportowali w ten sam spos贸b skrzynie i ci臋偶kie wory, a wreszcie zasypali z powrotem rozpadlin臋 prowadz膮c膮 do wn臋ki. Reszty mia艂a dokona膰 sama przyroda. Marten s艂usznie przypuszcza艂, 偶e za par臋 tygodni ro艣linno艣膰 przys艂oni wszelkie 艣lady i 偶e jar zn贸w przybierze wygl膮d r贸wnie niewinny, jak w贸wczas, gdy „Zephyr" po raz pierwszy zakotwiczy艂 na wprost jego wylotu.
Zabezpieczywszy sobie w ten spos贸b mo偶no艣膰 ponownego u偶ycia kryj贸wki, Marten skierowa艂 si臋 na p贸艂nocny wsch贸d, ku wyspom Cayman, gdzie pod贸wczas przebywa艂o wielu korsarzy francuskich i angielskich trudni膮cych si臋 g艂贸wnie przemytem lub nielegalnym handlem niewolnikami. Zale偶a艂o mu w szczeg贸lno艣ci na spotkaniu z kapitanem Piotrem Carotte, kt贸ry dowodzi艂 zgrabn膮 fregat膮 „Vanneau".
脫w Carotte mia艂 opini臋 najwi臋kszego spryciarza na Morzu Karaibskim, a zarazem najlepszego kompana w艣r贸d marynarzy francuskich. By艂 uczynny, gadatliwy i dowcipny, poza tym za艣 zna艂 wszystkich hiszpa艅skich celnik贸w, mayoraii port贸w i corregidor贸w miast nadmorskich od uj艣cia Rio Grande del Norte na p贸艂noco-zachodzie do delty Orinoko na po艂udniowym wschodzie. Handlowa艂 i pi艂 z nimi, dawa艂 im 艂ap贸wki i oszukiwa艂 ich haniebnie, zbijaj膮c maj膮tek raczej na kontrabandzie ni偶 na zwyk艂ym rozboju i rabunku.
Na pe艂nym morzu u偶ywa艂 zwykle flagi francuskiej, poniewa偶 by艂 patriot膮 i posiada艂 dyplom kaperski wydany przez Henryka de Bourbon, ksi臋cia Nawarry. Lecz wchodz膮c do port贸w podnosi艂 flag臋 kastylsk膮, do kt贸rej mia艂 jakie艣 niezbyt jasne prawa, nadane rzekomo przez wicekr贸la w Limie. Nie nadu偶ywa艂 jej nigdy w podst臋pnych zamiarach i nie miesza艂 si臋 do ryzykownych awantur, kt贸re mog艂yby zaszkodzi膰 jeg dobrym stosunkom z w艂adzami hiszpa艅skimi. Nie bra艂 udzia艂u w napadach na porty, jakie przedsi臋brali inni korsarze w celu wymuszenia okupu, lecz ch臋tnie r臋czy艂 za tych, kt贸rzy jak on pragn臋li tam co艣 sprzeda膰, dokona膰 naprawy swych okr臋t贸w lub zaopatrzy膰 si臋 w 偶ywno艣膰 i wod臋.
Czyni艂 wra偶enie cz艂owieka nader zr贸wnowa偶onego, jakby natura zachowa艂a doskona艂膮 proporcj臋, obdarzaj膮c go wszelkimi przymiotami charakteru. Je偶eli jaka艣 cnota, spo艣r贸d wielu, jakimi si臋 odznacza艂, dominowa艂a nad innymi, by艂a to sztuka przyrz膮dzania ponczu z pul膮ue de mahis z rumem i wyg艂aszania toast贸w przy piciu w weso艂ej kompanii.
Znajomo艣膰 z Martenem zacz臋艂a si臋 w艂a艣nie przy takiej okazji w pewnej pulauerii w Tampico. Marten wszed艂 tam, aby ugasi膰 pragnienie i doczeka膰 si臋 powrotu Schultza, kt贸ry za艂atwia艂 spraw臋 sprzeda偶y fernambukowego drewna, a kapitan Carotte ugaszcza艂 kilku angielskich korsarzy, rozprawiaj膮c na temat r贸偶nych sposob贸w przyrz膮dzania ponczu. Jan przys艂uchiwa艂 si臋 temu przez chwil臋, raz i drugi roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no, ubawiony dowcipami Francuza, po czym wtr膮ci艂 jak膮艣 uwag臋 i niezw艂ocznie zosta艂 zaproszony do kompanii.
Od razu poczuli dla siebie wzajemn膮 sympati臋. Carotte by艂 za偶ywny, okr膮g艂y jak solidna beczu艂ka wype艂niona weso艂ym czerwonym winem burgundzkim. Na jego pe艂nym, rumianym obliczu, troch臋 zniekszta艂conym blizn膮 przecinaj膮c膮 policzek i g贸rn膮 warg臋 pod ma艂ym, zadartym nosem, go艣ci艂 przyjazny u艣miech. Nie wymuszony grymas, jakim zwykle wykrzywiaj膮 swoje drewniane g臋by Anglicy, lecz prawdziwy, serdeczny i szczery u艣miech, oznaka dobrego humoru oraz kwitn膮cego zdrowia cia艂a i ducha. Marten za艣 艣mia艂 si臋 r贸wnie szczerze i r贸wnie ch臋tnie.
Nim min膮艂 kwadrans, za艂o偶yli si臋 o pi臋膰dziesi膮t pesos, kto z nich przyrz膮dzi dzban lepszego ponczu i kto pr臋dzej wypije pe艂n膮 kwart臋.
Carotte, wed艂ug zdania 艣wiadk贸w i s臋dzi贸w zak艂adu, wygra艂 w pierwszej rundzie, lecz Marten zwyci臋偶y艂 go w drugiej wychyliwszy swoj膮 kwart臋 o dwie sekundy pr臋dzej. Wobec takiego wyniku wypili jeszcze po jednej za zdrowie obu stron i odt膮d zostali przyjaci贸艂mi.
Wyruszaj膮c po rum i rt臋膰, pozostawione na Wyspach 艁ab臋dzich, Marten wiedzia艂, 偶e Carotte wybiera si臋 do Zatoki Meksyka艅skiej; chcia艂 skorzysta膰 z jego protekcji, aby razem z „Vanneau" zawin膮膰 zn贸w do Tampico i w spos贸b pokojowy za艂atwi膰 tam zamierzone transakcje.
Jego przewidywania spe艂ni艂y si臋: gdy rzuci艂 kotwic臋 na redzie p贸艂nocnej zatoki Cayman Minor, w艣r贸d wielu innych okr臋t贸w dostrzeg艂 tak偶e sylwetk臋 „Vanneau", a w godzin臋 p贸藕niej wszed艂 na jej pok艂ad, witany z niezwyk艂膮 wylewno艣ci膮 przez go艣cinnego Francuza.
Tampico prze偶ywa艂o w贸wczas kr贸tki okres swej najwi臋kszej 艣wietno艣ci. Veracruz nie zdo艂a艂o jeszcze odbudowa膰 si臋 po po偶arze, kt贸ry przed dwoma laty wybuchn膮艂 za spraw膮 Henryka Schultza po obrabowaniu miasta i strawi艂 trzy czwarte dom贸w, nie oszcz臋dzaj膮c sk艂ad贸w i budynk贸w portowych. Dlatego handel i transport morski, a tak偶e wiele urz臋d贸w, przedsi臋biorstw i zamo偶nych rodzin gaczupin贸w przenios艂o si臋 do odleg艂ego o sto czterdzie艣ci mil Tampico, na granic臋 okr臋gu Tamaulipas. R贸wnie偶 komunikacja mi臋dzy metropoli膮 a ca艂膮 Now膮 Hiszpani膮 odbywa艂a si臋 za po艣rednictwem tego portu. Wys艂annicy Filipa II, nowo mianowani dygnitarze, cz艂onkowie residencii przybywaj膮cy z Madrytu, Kadyksu lub Sewilli l膮dowali w Tampico, aby stamt膮d odby膰 dalsz膮 drog臋 l膮dem a偶 do Meksyku.
Miasto rozwija艂o si臋 gwa艂townie, powstawa艂y nowe, spiesznie rozbudowywane dzielnice, zajazdy, gospody, punquerie; odbywa艂y si臋 t艂umne jarmarki, widowiska, walki byk贸w i kogut贸w, zabawy, bale maskowe i uczty. Gubernator okr臋gu Tamaulipas, alcade ordinario i regidores Tampico pragn臋li wsp贸艂zawodniczy膰 z Meksykiem — je艣li nie pod wzgl臋dem wspania艂o艣ci budowli, pa艂ac贸w i 艣wi膮ty艅, to przynajmniej w rozwoju handlu oraz w ilo艣ci rozrywek.
Ta niezwyk艂a koniunktura 艣ci膮ga艂a do bogac膮cego si臋 miasta zar贸wno bogaczy, jak biedak贸w; ludzi morza — kupc贸w, obie偶y艣wiat贸w, awanturnik贸w i ludzi z l膮du — arystokrat贸w, ziemian, artyst贸w i 偶ebrak贸w. 艢piewacy Tndios i Metysi 艣piewali corridos o s艂awnych salteadoraeh i bohaterach ludowych lub improwizowali nowe pie艣ni i poematy akompaniuj膮c sobie na gitarach i marymbasach. Malarze ozdabiali 艣ciany pul膮uerii scenami z walk byk贸w lub 偶ycia 艣wi臋tych, a tak偶e malowali i sprzedawali jako wota do ko艣cio艂贸w obrazy na temat cudownych uzdrowie艅, wybawie艅 od 艣mierci, ognia, uk膮szenia przez 偶mije i tak dalej, a wszystko to z niew膮tpliwym udzia艂em odpowiednich patron贸w niebieskich. Na krzykliwych rynkach india艅skich, gdzie zaje偶d偶a艂y wysokie wozy rancher贸w z p艂odami rolnymi, w艣r贸d kram贸w i kosz贸w z chili, frijoles, tamales, tortill膮s i dulces odbywa艂y si臋 walki kogut贸w, a w pobliskim Panuco — walki byk贸w, corridas de toros, nie ust臋puj膮ce podobnym widowiskom sto艂ecznym.
Ko艣cio艂y, place targowe i ulice, z wyj膮tkiem dzielnicy bogaczy, obsiadali 偶ebracy i leperos, wys艂awiaj膮c na widok publiczny swe ropiej膮ce rany, kikuty i brudne cia艂a. 呕ebrali i kradli w dzie艅, w nocy za艣 grali w ko艣ci i karty, pili, awanturowali si臋, a nierzadko mordowali lub ograbiali sp贸藕nionych przechodni贸w, je艣li przedtem nie dostali si臋 w r臋ce stra偶y municypalnej, kt贸ra obje偶d偶a艂a miasto, aby odstawi膰 ich do wi臋zie艅.
W dni 艣wi膮teczne odbywa艂y si臋 wielogodzinne, d艂u偶sze ni偶 zwykle nabo偶e艅stwa i wspania艂e procesje z muzyk膮, 艣piewami, chor膮gwiami, figurami 艣wi臋tych, stacjami wyobra偶aj膮cymi drog臋 krzy偶ow膮, z ca艂膮 powodzi膮 kwiat贸w sypanych przez dzieci.
Codziennie przed zachodem s艂o艅ca, gdy upa艂 stawa艂 si臋 mniej dokuczliwy, przez alamed臋 w kierunku Panuco sun膮艂 wolno sznur powoz贸w. Siedzia艂y w nich cz臋sto pi臋kne, a zawsze bogate damy — 偶ony i c贸rki gaczupin贸w — wystrojone w jedwabie, z ogromnymi wachlarzami z pi贸r, obwieszone klejnotami, pachn膮ce pi偶mem i paczul膮. Obok konno k艂usowali caballeros i hidalgos. Ich siod艂a, czapraki i uzdy kapa艂y od srebra, olbrzymie ostrogi podzwania艂y o z艂ocone strzemiona, a mi臋kkie sombrera, barwne jedwabne kamizelki, aksamitne bolera, kr贸tkie spodnie — zielone, niebieskie lub 偶贸艂te, naszywaue z艂otymi ta艣mami i ozdobione srebrnymi guzikami — mieni艂y si臋 w oczach.
T艂um pieszych, mniej zamo偶nych Kreol贸w. Indios w malowniczych jaskrawych serapach, oficer贸w ni偶szych stopni, urz臋dnik贸w, Metys贸w, aktor贸w i artyst贸w, gring贸w. weso艂ych dziewcz膮t peyne d'oro, przygl膮da艂 si臋 tej przeja偶d偶ce hombros fiuos, a gdy powozy i je藕d藕cy wracali o zmierzchu, rozprasza艂 si臋 po pulcjueriach. domach gry, budach cyrkowych, gdzie popisywali si臋 kuglarze, ehulos. Po salach ta艅ca i lupanarach.
Rozrywki hombres finos niewiele r贸偶ni艂y si臋 od uciech posp贸lstwa: damy i kavaleroAvie zmieniali str贸j i pod膮偶ali do teatru, na bal maskowy w salonach corregidora lub grali w monte w domach prywatnych, przy czym stosy srebra przechodzi艂y z r膮k do r膮k, a wino la艂o si臋 strumieniami.
W ci膮gu dw贸ch lat ceny w Tampico wzros艂y trzykrotnie, a wobec ogromnego zapotrzebowania na towary europejskie kontrabanda rozwin臋艂a si臋 jak nigdy przedtem. Urz臋dnicy przyjmowali sute morbidas i zamykali oczy: mayoral portu i celnicy otrzymywali procent od zysk贸w z przemytu. Statki handlowe z Jamajki i z Haiti oraz okr臋ty korsarskie z 艂adunkiem, o kt贸rego pochodzenie nikt nie pyta艂, wchodzi艂y do portu rzekomo w celu zakupu 偶ywno艣ci albo naprawy czy te偶 wymiany uszkodzonych lin i 偶agli; potem wynoszono z nich skrzynie, paki i worki, aby — zgodnie z prawem — odda膰 je na przechowanie w strefie wolnoc艂owej, szyprowie za艣 udawali si臋 do miasta, gdzie w kantorach handlowych zawierano transakcje i wymieniano upowa偶nienia odbioru. Wreszcie w nocy do sk艂ad贸w przybywali nabywcy, miejscowi kupcy, hurtownicy i po艣rednicy, by przy pomocy urz臋dnik贸w portowych przetransportowa膰 towar do w艂asnych piwnic i magazyn贸w. Gdy kapitanowie statk贸w zg艂aszali si臋 po odbi贸r swego 艂adunku, piecz臋cie by艂y wprawdzie nienaruszone, lecz opakowania zawiera艂y srebro i koszenil臋.
W ten spos贸b c艂a omija艂y szkatu艂臋 Filipa II i sp艂ywa艂y bocznym korytem do kieszeni jego poddanych w Tampico.
Marten dowiedzia艂 si臋 o tych szczeg贸艂ach od Piotra Carotte, zanim jeszcze wypr贸偶nili pierwszy dzbanek wina, siedz膮c pod p艂贸ciennym daszkiem na pok艂adzie jego okr臋tu. Potem zapyta艂, czy „Vanneau" ma jaki艣 艂adunek do Tampico i kiedy wyruszy.
— Jutro — odrzek艂 Carotte. — Przyby艂e艣 w sam膮 por臋. B臋dzie nas razem sze艣ciu, nie licz膮c Gerwazego Maddocka.
— Kt贸偶 to taki i dlaczego nie liczysz go do tej paczki?
Carotte uni贸s艂 brwi w g贸r臋, opu艣ci艂 powieki i wyd膮艂 rumiane policzki, osi膮gaj膮c tym sposobem wyraz pewnego zaambarasowania.
— Handlarz niewolnik贸w — o艣wiadczy艂 niech臋tnie. — Nie lubi臋 mie膰 z nim do czynienia.
Spojrza艂 na Martena i zn贸w si臋 u艣miechn膮艂.
— To jest pami膮tka po zderzeniu „Vanneau" z jego „Knightem" — powiedzia艂 wskazuj膮c blizn臋 na policzku. — Nie z mojej winy — doda艂.
Musia艂 zapewne ju偶 wiele razy wyg艂asza膰 to zdanie i opowiada膰 ca艂膮 histori臋 wypadku, lecz nie oci膮ga艂 si臋 z jej powt贸rzeniem.
— Ten Maddock wpad艂 na mnie z ty艂u tak nagle, 偶e „Vanneau" nie mog艂a mu si臋 wymkn膮膰 — westchn膮艂 z zabawn膮 min膮, — To brzmi jak przygoda samotnej dziewczyny napastowanej w odludnym miejscu przez brutalnego wielbiciela — zauwa偶y艂 ze zwyk艂ym humorem. — Niemniej jednak tak w艂a艣nie by艂o, a rezultat te偶 by艂 podobny: „Vanneau" uleg艂a i dopiero po d艂u偶szym pobycie w doku uda艂o si臋 doprowadzi膰 jej kad艂ub do poprzedniego stanu.
— A ty? — spyta艂 Marten.
— Ze mn膮 by艂o o tyle gorzej, 偶e wstrz膮s przy zderzeniu zwali艂 mnie z n贸g; rozp艂ata艂em sobie policzek o kant pokrywy luku okuty 偶elazem i podrapa艂em si臋 tak, 偶e nawet moja nieboszczka matka z pewno艣ci膮 by mnie nie pozna艂a. Co prawda, je艣li g艂臋biej zastanowi膰 si臋 nad tym ostatnim faktem, to nie powinien on budzi膰 zdumienia, poniewa偶 umar艂a ju偶 do艣膰 dawno, mianowicie gdy mia艂em rok i osiem miesi臋cy. Tak, Janie, my艣l臋, 偶e nawet pomijaj膮c t臋 ran臋 i wszystkie guzy, jakie sobie nabi艂em, musia艂em do艣膰 znacznie zmieni膰 si臋 od tamtych czas贸w... W ka偶dym razie ta blizna ju偶 mi zosta艂a.
— I to ci臋 tak zniech臋ci艂o do Maddocka? — zapyta艂 Marten 艣miej膮c si臋 g艂o艣no.
Carotte przecz膮co potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
— Gerwazy jest bydl臋ciem. Mo偶esz mi wierzy膰, 偶e opieram t臋 kr贸tk膮 opini臋 na d艂ugim do艣wiadczeniu. Mon Dieu. Ale偶 on tu do nas p艂ynie! — wykrzykn膮艂 spogl膮daj膮c na zbli偶aj膮c膮 si臋 pirog臋. — Quel malheur! Po prostu si膮艣膰 i p艂aka膰, je艣li kto艣 w og贸le uprawia ten rodzaj rozpaczy.
Nie wygl膮da艂 bynajmniej na zrozpaczonego, a jakkolwiek pogodny u艣miech znik艂 na chwil臋 z jego oblicza, to przecie偶 powita艂 angielskiego kapitana ze zwyk艂膮 uprzejmo艣ci膮. Dokonawszy nast臋pnie prezentacji Martena, zaprosi艂 Maddocka, aby usiad艂, a potem zawo艂a艂 o kubek dla niego.
Gerwazy Maddock mia艂 lisi膮 twarz i rzadki jasnorudy zarost. By艂 jaki艣 wymi臋ty, wygl膮da艂 nieporz膮dnie, jakby przez ca艂y dzie艅 wylegiwa艂 si臋 w ubraniu na 艂贸偶ku. Jego ciemne oczy o nabrzmia艂ych, zaczerwienionych powiekach mia艂y wyraz senny i zarazem okrutny; o偶ywia艂y si臋 nagle, gdy wybucha艂 kr贸tkim, szyderczym 艣miechem, do kt贸rego pobudza艂y go wy艂膮cznie w艂asne dowcipy.
— O! Marten! — mrukn膮艂 dowiedziawszy si臋, kto jest go艣ciem. Piotra Carotte. — S艂ysza艂em o was. To wy okradli艣cie par臋 lat temu Veracruz? Musieli艣cie si臋 przy tym nie藕le ob艂owi膰.
Marten nie nie odrzek艂, jakby nie s艂ysza艂. Tr膮ci艂 swoim kubkiem o kubek Piotra i wypi艂.
Maddock zdawa艂 si臋 zreszt膮 nie oczekiwa膰 偶adnej odpowiedzi.
— Zrujnowali艣cie mi tamtejszy rynek — powiedzia艂. — Musia艂em sprzeda膰 ca艂y transport czarnych za p贸艂 ceny w Tabasco, bo zacz臋li mi zdycha膰 pod pok艂adem. Z g艂odu — wyja艣ni艂 na u偶ytek Carotle'a.
Napi艂 si臋 wina z kubka, kt贸ry mu podano, i zacz膮艂 opowiada膰 o buncie nieszcz臋snych Murzyn贸w na swym okr臋cie. St艂umi艂 go za pomoc膮 batog贸w i muszkiet贸w, lecz straci艂 przy tym cz臋艣膰 „towaru", kt贸ry musia艂 wyrzuci膰 za burt臋. By艂 to opis tak krwawy i ohydny, 偶e m贸g艂by nawet ludo偶erc臋 przyprawi膰 o md艂o艣ci.
— Trzeba ich by艂o widzie膰, z jak膮 ochot膮 wyskakiwali p贸藕niej na brzeg, 偶eby wyruszy膰 do pracy na plantacje! — roze艣mia艂 si臋. — Rancheros, kt贸rzy ich ode mnie kupili, mieli mi臋kkie serca: dali im po kolbie kukurydzy i obiecali po drugiej, gdy dojad膮 na miejsce. No, ale zdaje si臋, 偶e nie wszyscy dojechali: ta kukurydza im zaszkodzi艂a po zbyt d艂ugim po艣cie. St膮d prosty wniosek, 偶e nie nale偶y przekarmia膰 Murzyn贸w, no nie?
Za艣mia艂 si臋 znowu kr贸tkim, gard艂owym 艣miechem, lecz gdy nikt mu nie zawt贸rowa艂, obrzuci艂 obu kapitan贸w sennym, podejrzliwym spojrzeniem i zwracaj膮c si臋 do Martena zauwa偶y艂:
— Nie jeste艣cie bardzo rozmowni, Marten, Chyba nie knujecie z tym poczciwcem ograbienia Tampico?
— Nie — odrzek艂 Marten. — Bo co?
— Oh, nic w takim razie. Musz臋 wam tylko powiedzie膰, 偶e mia艂em wielk膮 ochot臋 wtedy, po tej historii w Veraeruz, odbi膰 sobie na was moje straty.
— Ciekawym w jaki spos贸b?
— W bardzo prosty: wasza g艂owa jest podobno warta pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy pesos...
— Wasza w tej chwili znacznie mniej — przerwa艂 mu Marten, kt贸remu krew uderzy艂a do twarzy. — Musz臋 wam powiedzie膰, 偶e mam wielk膮 ochot臋 wypr贸偶ni膰 wam czerep, je偶eli tam w nim co艣 macie, albo go zmia偶d偶y膰, je偶eli jest ca艂kiem pusty. O, tak!
艢cisn膮艂 w r臋ku srebrny kubek z tak膮 si艂膮, 偶e 艣cianki zosta艂y zgniecione jak papier, a wino trysn臋艂o na st贸艂.
Maddock przyblad艂 lekko. Wida膰 by艂o, 偶e si艂a Martena zrobi艂a na nim wielkie wra偶enie.Przestraszy艂 si臋.
— Nie znacie si臋 na 偶artach — powiedzia艂 zmienionym g艂osem. — Nie wyda艂bym was przecie偶 Hiszpanom.
— Je艣li to miai by膰 偶art — odrzek艂 Marten — m贸j by艂 wart tyle samo.
— Nie licz膮c kubka — westchn膮艂 Carotte ogl膮daj膮c pogi臋艂y pucharek. — Nie wiem, w jaki spos贸b odbij臋 sobie wszystkie straty na tobie, Gerwazy. Rufa mojej „Vanneau", pokiereszowane oblicze, a teraz ten kubek, kt贸ry ci uratowa艂 g艂ow臋.
— Sprawa z kubkiem jest do za艂atwienia — powiedzia艂 mi臋kko Maddoek, kt贸ry odzyska艂 ju偶 pewno艣膰 siebie. — Zapraszam was obu w Tampico do winiarni Diaza. B臋dziesz tam m贸g艂 wybra膰, jaki ci si臋 spodoba, i wypi膰 na m贸j koszt tyle, ile tylko zdo艂asz.
To ci臋 zrujnuje bardziej, ni偶 wyprawa Martena zrujnowa艂a Veracruz — odrzek艂 Carotte.
17
Gdy 偶agle siedmiu okr臋t贸w korsarskich ukaza艂y si臋 na horyzoncie, a nast臋pnie zacz臋艂y si臋 zbli偶a膰 ku zatoce utworzonej przez uj艣cie po艂膮czonych w贸d Panuco i Tamesi, zar贸wno w porcie, jak w samym mie艣cie wzi臋to je za flot臋 Enri膮ueza de Soto y Feran, nowego wicekr贸la, na kt贸rego przybycie czyniono w艂a艣nie przygotowania. Dopiero gdy min臋艂y wej艣cie do portu, pomy艂ka wysz艂a na jaw: zamiast wielkich, pot臋偶nie uzbrojonych karawel ujrzano fregaty o kilkunastu dzia艂ach i cudzoziemskie lekkie galeony, z kt贸rych najwi臋ksza nie przekracza艂a trzystu pi臋膰dziesi臋ciu ton.
Mimo to gubernator Tampico nie zamierza艂 robi膰 im trudno艣ci. Miasto by艂o wprawdzie dostatecznie zaopatrzone w 偶ywno艣膰, lecz zapasy towar贸w europejskich, zw艂aszcza w tych wyj膮tkowych okoliczno艣ciach, przedstawia艂y si臋 nader skromnie i mog艂y by膰 uzupe艂nione tylko przez kontraband臋. Zreszt膮 siedem okr臋t贸w stanowi艂o b膮d藕 co b膮d藕 powa偶n膮 si艂臋; lepiej by艂o prowadzi膰 z ich kapitanami nielegalny handel, bior膮c przy tym sute 艂ap贸wki, ni偶 wszczyna膰 bitw臋 tu偶 przed przybyciem wicekr贸la. W dodatku mayoral portu zna艂 dobrze kilku szypr贸w, a przede wszystkim niejakiego Piotra Carotte, kt贸rego okr臋t p艂yn膮艂 na czele flotylli, 贸w Carotte zar臋cza艂, 偶e korsarze przybywaj膮 tu na kr贸tko, wy艂膮cznie w celach pokojowych, a gubernator wiedzia艂, 偶e mo偶na zaufa膰 jego s艂owu.
Co si臋 tyczy艂o przybycia wicekr贸la, to spodziewano si臋 go dopiero za tydzie艅 lub nawet p贸藕niej, zw艂aszcza 偶e w Zatoce Meksyka艅skiej panowa艂 jeszcze okres burz i gwa艂townych wiatr贸w utrudniaj膮cych 偶eglug臋. Oczekiwano go z niepokojem, poniewa偶 kr膮偶y艂y pog艂oski, 偶e jest cz艂owiekiem nieprzekupnym i energicznym, a ponadto, 偶e Filip II poleci艂 mu uporz膮dkowanie praw dotycz膮cych Indian i ponowne zniesienie economiendas, kt贸re sta艂y si臋 narz臋dziem ucisku, wywo艂uj膮c bunty i powstania.
Don Enri膮uez de Soto mia艂 wyl膮dowa膰 w Tampico, po czym okr臋偶n膮 drog膮 przez St. Luis Potosi, Querataro, Pachuca i Puebla uda膰 si臋 do Meksyku. Wszystkie te miasta wsp贸艂zawodniczy艂y z sob膮 we wspania艂o艣ci przyj臋cia nowego w艂adcy. Dygnitarze, corregidores, bogaci Kreole, nawet dostojnicy ko艣cielni nie szcz臋dzili wydatk贸w, aby pozyska膰 sobie przychylno艣膰 wicekr贸la. Przygotowywano bankiety, festyny, zabawy, pochody, walki byk贸w, bale, iluminacje; poprawiano drogi, na kt贸rych mia艂y wita膰 boricpieza i jego orszak kwiatami ca艂e plemiona india艅skie, delegacje raneheros, peonias i estaneias.
Tampico i pobliskie Pauuco zamierza艂y wyst膮pi膰 z przepychem, kt贸ry za膰mi艂by nawet fiesty sto艂eczne, tote偶 艂adunek siedmiu okr臋t贸w korsarskich m贸g艂 si臋 tylko przyczyni膰 do u艣wietnienia tego przyj臋cia.
Na kilka dni miejscowa Casa de Contractacion zawiesi艂a kontrol臋 nad handlem i transakcje zawierano jawnie, p艂ac膮c za przemycane towary jak za importowane z Sewilli albo z Kadyksu. Okr臋ty sta艂y na kotwicach w p贸艂nocnej cz臋艣ci wielkiej tr贸jk膮tnej zatoki, a ich za艂ogi w艂贸czy艂y si臋 po mie艣cie pij膮c, przygl膮daj膮c si臋 popisom kuglarzy, walkom kogut贸w i odwiedzaj膮c lupanary.
Kapitanowie i ich sternicy nie pozostawali w tyle, je艣li chodzi o hulanki. Zarobiwszy na kontrabandzie wi臋cej, ni偶 o tym mogli marzy膰, oddawali si臋 podobnym uciechom, z t膮 jedynie r贸偶nic膮, 偶e pili w dro偶szych winiarniach i gospodach oraz wybierali sobie najpi臋kniejsze dziewcz臋ta peyne d'oro p艂ac膮c im cenniejszymi podarunkami.
Post贸j korsarzy przed艂u偶a艂 si臋 wskutek tego, a zaniepokojone w艂adze miejskie, portowe i gubernialne nie 艣mia艂y przedsi臋wzi膮膰 energicznych krok贸w w celu zmuszenia ich do opuszczenia Tampico. Nawet Carolte o艣wiadczy艂, 偶e czeka na lepsz膮 pogod臋, poniewa偶 za艣 istotnie Zatok臋 Meksyka艅sk膮 nawiedza艂y ustawiczne burze, nie mo偶na si臋 by艂o temu dziwi膰. W ko艅cu jednak nadesz艂a chwila krytyczna.
Owego dnia Gerwazy Maddock, kt贸ry z ogromnym zyskiem sprzeda艂 dwustu Murzyn贸w przywiezionych z Afryki, zaprosi艂 Martena i Piotra Carotte do s艂ynnej bodegi Diaza. Marlen nie mia艂 wielkiej ochoty na przyj臋cie tego zaproszenia, za艂adunek „Zephyra" by艂 ju偶 uko艅czony i w艂a艣ciwie tylko niezbyt pomy艣lny stan pogody powstrzymywa艂 go przed podniesieniem kotwicy i wyruszeniem w drog臋 porotn膮 do Amaha. Gdyby nie obawa, 偶e konie i krowy zamkni臋te w przegrodach pod pok艂adem nie znios膮 gwa艂townego ko艂ysania na wzburzonym morzu, Marlen wyp艂yn膮艂by natychmiast.
Lecz poniewa偶 „Vanneau" mia艂a uko艅czy膰 przygotowania do podr贸偶y dopiero nazajutrz, a wi臋kszo艣膰 przyjaci贸艂 Piotra tak偶e zamierza艂a odp艂yn膮膰 w 艣lad za ni膮, Jan uleg艂 ich namowom i zgodzi艂 si臋 wzi膮膰 udzia艂 w po偶egnalnej hulance.
Pulaueria i bodega Diaza by艂a pe艂na go艣ci, lecz dla kapitan贸w korsarskich przygotowano st贸艂 w oddzielnym alkierzu, a olla podrida, kt贸r膮 im podano, okaza艂a si臋 tyle偶 smakowita, ile pobudzaj膮ca pragnienie. Gaszono je wszelkimi rodzajami trunk贸w, poczynaj膮c od wysta艂ej pulcpie i rumu, a ko艅cz膮c, poprzez liczne gatunki win, na ponczu przyrz膮dzonym przez Carotte'a.
Maddock, widz膮c na co si臋 zanosi, poprzesta艂 na zap艂aceniu rachunku za pierwsz膮 cz臋艣膰 tej uczty oraz za srebrny kubek, kt贸ry ofiarowa艂 Piotrowi, po czym pi艂 na um贸r za pieni膮dze pozosta艂ycb, a偶 zwali艂 si臋 pod st贸艂, sk膮d s艂u偶ba wynios艂a go na podw贸rze. Sta艂o si臋 to jeszcze na d艂ugo przed p贸艂noc膮, tak i偶 mo偶na by艂o przypuszcza膰, 偶e o 艣wicie by艂 ju偶 mniej wi臋cej trze藕wy.
Te przypuszczenia, a zarazem pewne podejrzenia zrodzi艂y si臋 w umy艣le Piotra Carotte nazajutrz, gdy dalsze wypadki przybra艂y dramatyczny obr贸t. Tymczasem nikt nie zwraca艂 uwagi na ubytek jednego towarzysza. 艢wiadczono sobie przyja藕艅, wznoszono zdrowie, stawiano coraz to nosve kolejki, Carotte wyg艂asza艂 toasty, a czas p艂yn膮艂 weso艂o i beztrosko.
Dopiero ko艂o czwartej nad ranem nawet najt臋偶si opoje kolejno zacz臋li odpada膰, zasypiaj膮c wprost na pod艂odze a o wschodzie s艂o艅ca Carotte us艂ysza艂, 偶e i Marten wyci膮gni臋ty w wygodnym fotelu chrapie jak hipopotam.
Poczu艂 si臋 osamotniony, a poniewa偶 podczas ostatniej p贸艂godziny Jan by艂 jedynym biesiadnikiem, jakiego jeszcze dostrzega艂 nad powierzchni膮 sto艂u, wyci膮gn膮艂 st膮d wniosek, 偶e nadszed艂 czas, aby opu艣ci膰 go艣cinne progi winiarni seniora Diaza. Jednak z uwagi na swe talenty i zami艂owania towarzyskie nie uczyni艂 tego natychmiast: poprawi艂 si臋 w siedzeniu, aby mie膰 wi臋ksz膮 pewno艣膰 zachowania r贸wnowagi, nala艂 sobie pe艂ny pucharek ponczu, wsta艂 ostro偶nie, wyg艂osi艂 zgrabne, pe艂ne humoru przem贸wienie i z wielkim zapa艂em spe艂ni艂 toast za w艂asne zdrowie.
Poniewa偶 mimo to nikt si臋 nie obudzi艂, nala艂 sobie jeszcze „kapk臋", by zapobiec ewentualnym nieporozumieniom, z nieco ju偶 oci臋偶a艂ym 偶o艂膮dkiem, wypi艂, otar艂 usta i lekko holendruj膮c po偶eglowa艂 na alamed臋, szcz臋艣liwie omin膮wszy ska艂y poprzewracanych krzese艂, rafy prog贸w i wszelkie inne przeszkody.
W艣r贸d niewielkiego ruchu porannego nawigowa艂 zupe艂nie prawid艂owo, bo skr臋ciwszy z promenady na Calea Montezuma i przemierzywszy par臋 ulic zbiegaj膮cych w d贸艂, znalaz艂 si臋 w dzielnicy portowej. 艢wie偶y, do艣膰 silny powiew od morza orze藕wi艂 go, a niewielkie, lecz szybko powi臋kszaj膮ce si臋 zbiegowisko na wybrze偶u pobudzi艂o jego ciekawo艣膰. Przy艂膮czy艂 si臋 do gapi贸w wypatruj膮cych czego艣 na morzui w艣r贸d o艣lepiaj膮cych promieni s艂o艅ca i gdy przys艂oni艂 oczy, wyda艂o mu si臋, 偶e dostrzega 偶agle, ca艂e stado 偶agli na dalekim horyzoncie.
Czu艂 lekki, przyjemny szum w g艂owie i dlatego nie by艂 ca艂kiem pewien wra偶e艅 wzrokowych. Ale okrzyki i uwagi rosn膮cego t艂umu nie pozostawia艂y 偶adnych w膮tpliwo艣ci; nie myli艂 si臋: ze wschodu nadci膮ga艂a flotylla wicekr贸la.
Ten fakt sk艂oni艂 go do natychmiastowego dzia艂ania. Przede wszystkim po艣pieszy艂 na pok艂ad „Vanneau", aby wyda膰 stosowne rozkazy swojej za艂odze, a tak偶e uprzedzi膰 bosman贸w lub sternik贸w innych okr臋t贸w o konieczno艣ci 艣ci膮gni臋cia wszystkich ludzi z miasta; nast臋pnie wyruszy艂 z powrotem do bodegi Diaza, aby zbudzi膰 kapitan贸w i zastanowi膰 si臋 wraz z nimi nad sytuacj膮.
Ow ostatni zamiar okaza艂 si臋 tak dalece trudny do urzeczywistnienia, 偶e Carotte uciek艂 si臋 do pomocy s艂u偶by. Spitych szypr贸w wyniesiono pod studni臋, u艂o偶ono rz臋dem i tak d艂ugo polewano wod膮, a偶 nieco wytrze藕wieli. By艂o ich jednak tylko sze艣ciu wraz z Piotrem, Gerwazego Maddocka nie uda艂o si臋 nigdzie znale藕膰;
Don Enri膮uez de Soto y Feran nie posiada艂 si臋 z gniewu. 殴le znosi艂 podr贸偶 morsk膮, burzliwe wody Zatoki Meksyka艅skiej szczeg贸lnie da艂y mu si臋 we znaki, a oto teraz, gdy ujrza艂 ju偶 upragniony port, doniesiono mu, 偶e stoi tam siedem okr臋t贸w korsarskich. W dodatku wiadomo艣膰 t臋 otrzyma艂 bynajmniej nie drog膮 oficjaln膮 od w艂adz hiszpa艅skich, lecz za po艣rednictwem szalupy 偶aglowej z angielskiego okr臋tu „Knight", kt贸ra o wschodzie s艂o艅ca wymkn臋艂a si臋 na morze boczn膮 odnog膮 Tamesi. Dwaj przybyli na niej urz臋dnicy portowi o艣wiadczyli, 偶e w艣r贸d korsarzy znajduje si臋 s艂awny Marten, za kt贸rego wydanie wyznaczono nagrod臋 w wysoko艣ci pi臋膰dziesi臋ciu tysi臋cy pesos, i 偶e nagroda ta powinna im przypa艣膰 w udziale.
Pierwsz膮 my艣l膮 wicekr贸la by艂o skierowanie ognia dzia艂 na tych n臋dznych rabusi贸w, lecz obejrzawszy plan portu zrozumia艂, 偶e t膮 drog膮 nic nie wsk贸ra: wej艣cie do zatoki by艂o niewygodne i p艂ytkie, a wyznaczony wiechami szlak 偶eglowny tak w膮ski, 偶e ma艂o zwrotne, ci臋偶kie karawele tylko pojedynczo mog艂y go przeby膰. Korsarze natomiast, os艂oni臋ci od strony morza domami mieszkalnymi i budynkami magazyn贸w portowych, mogli zapali膰 lub zatopi膰 salw膮 pocisk贸w ka偶dy okr臋t ukazuj膮cy si臋 w zasi臋gu ich artylerii. Chc膮c nie che膮l don Enriquez musia艂 z nimi pertraktowa膰, zw艂aszcza 偶e zn贸w zbiera艂o si臋 na burz臋.
Pertraktacje toczy艂y si臋 na male艅kiej wysepce po艂o偶onej na wprost p贸艂p艂awenego kra艅ca laguny Tamiahua, o niespe艂na dwie mile od wej艣cia do portu. Ze strony korsarzy prowadzi艂 je Piotr Carolte, Tampico reprezentowa艂 wystraszony mayoral portu, a don Enriquez przys艂a艂 admira艂a swej floty.
Po kr贸tkiej dyskusji dosz艂o do zgody. Admira艂 w imieniu wicekr贸la obieca艂 nie atakowa膰 korsarzy, je艣li przepuszcz膮 go do portu i pozwol膮 mu spokojnie wyl膮dowa膰, a sami stan膮 na kotwicach opodal i odp艂yn膮 przed wieczorem.
W godzin臋 po zawarciu umowy pierwsza karawela wesz艂a do zatoki, a nim s艂o艅ce zni偶y艂o si臋 ku zachodowi, jeszcze dziewi臋膰 innych stan臋艂o wzd艂u偶 brzegu, na miejscu, gdzie poprzednio sta艂y okr臋ty korsarskie. Lecz trzy najwi臋ksze hiszpa艅skie 偶aglowce pozosta艂y nadal na zewn臋trznej redzie, a gdy tylko orszak wicekr贸la oddali艂 si臋 w kierunku alamedy, zagrzmia艂y dzia艂a jego floty.
By艂o to tak nieoczekiwane i nag艂e, 偶e wi臋kszo艣膰 korsarzw nie zd膮偶y艂a nawel podnie艣膰 kotwic, gdy ju偶 ich maszty zosta艂y strzaskane, a kasztele obj膮艂 po偶ar. Jedna z francuskich fregat wci膮gn臋艂a 偶agle i guana wiatrem wpad艂a na niski po艂udniowy brzeg. Jej kapitan mimo to rozpocz膮艂 ogie艅 ze wszystkich dzia艂, jakich m贸g艂 u偶y膰, i zdo艂a艂 zapali膰 flagowy okr臋t Hiszpan贸w, co na chwil臋 zmiesza艂o napastnik贸w. Lecz dwie inne fregaty korsarskie ton臋艂y ju偶, podziurawione w wielu miejscach ci臋偶kimi pociskami, a gdy odezwa艂y si臋 hufnice i mo藕dzierze portowe, zag艂ada pozosta艂ych sta艂a si臋, oczywista i nieunikniona.
Nast臋pny z kolei uleg艂 temu losowi „Knight". Maddock, kt贸ry zaufa艂 swym hiszpa艅skim wsp贸lnikom i przyrzeczeniu de Soto, jakie za ich po艣rednictwem otrzyma艂 w zamian za wydanie Martena, czu艂 si臋 zupe艂nie bezpieczny. Jego fregata sta艂a na kotwicy u po艂udniowego brzegu zatoki, a na grotmaszcie 艂opota艂a wci膮gni臋ta flaga angielska, aby j膮 mo偶na by艂o tym 艂atwiej rozr贸偶ni膰. Ale kapitanowie karawel wbrew wszelkim zapewnieniom i przyrzeczeniom wicekr贸la nie otrzymali instrukcji, aby j膮 oszcz臋dzi膰. Ich krzy偶owy ogie艅 przeszed艂 po pok艂adzie „Knighta" jak tornado, zmiataj膮c wszystkie maszty i niemal roz艂upuj膮c kad艂ub na dwoje. Hiszpanie strzelali do 艂odzi ratunkowych jak do kaczek domowych rozproszonych po sadzawce, tak 偶e zaledwie kilka z nich dotar艂o do brzegu, a dwie zdo艂a艂y si臋 przemkn膮膰 na p艂ytkie zalewy Tamesi.
W 艣lad za nimi ruszy艂a nietkni臋ta jeszcze „Vanneau", a Carotte mijaj膮c „Zephyra", kt贸ry na gwa艂t stawia艂 wszystkie 偶agle, zawo艂a艂 na Martena, aby p艂yn膮艂 r贸wnie偶 w tym kierunku.
Marten powzi膮艂 zrazu szalony zamiar wyj艣cia na zewn臋trzn膮 red臋 pod ogniem dzia艂 nadbrze偶nych i przebicia si臋 przez blokad臋 od strony morza. Lecz mia艂 na tej drodze wszystko przeciw sobie, nawet wiatr, kt贸ry z coraz wi臋ksz膮 si艂膮 d膮艂 ze wschodu, p臋dz膮c spienione wysokie fale poprzez zatok臋, Lawirowanie pod ten wiatr w ciasnym przesmyku pomi臋dzy p艂yciznami ju偶 samo przez si臋 stanowi艂o nawet dla „Zephyra" ogromne ryzyko. C贸偶 dopiero, gdy z brzeg贸w pada艂y pociski, a u wyj艣cia oczekiwa艂o co najmniej po trzydzie艣ci armat z ka偶dej burty hiszpa艅skich okr臋t贸w.
Zwa偶ywszy te okoliczno艣ci, Jan zdecydowa艂 si臋 p贸j艣膰 za rad膮 Carotte'a, cho膰 nie mia艂 poj臋cia, kt贸r臋dy nast臋pnie „Zephyr" i „Vanneau" mog艂yby wydosta膰 si臋 na pe艂ne morze. B膮d藕 co b膮d藕 chwilowo — podobnie jak i Carotte — znalaz艂 si臋 poza dono艣no艣ci膮 dzia艂 Hiszpan贸w, kt贸rzy nie odwa偶yli si臋 na po艣cig wzd艂u偶 zachodniego brzegu zatoki, gdzie ich karawele o zbyt g艂臋bokim zanurzeniu mog艂y z 艂atwo艣ci膮 natkn膮膰 si臋 na mielizn臋.
Ale 偶egluga po tych p艂ytkich wodach tak偶e i dls „Zephyra" przedstawia艂a pewne niebezpiecze艅stwo. Od wschodu p臋dzi艂y chmury, wicher 艣wista艂 w olinowania i okr臋t, z boku szturmowany przez fale, ko艂ysa艂 si臋 tak gwa艂townie, 偶e ludzie zaledwie mogli utrzyma膰 si臋 na nogach.
Marten wiedzia艂, na co „Zephyr" mo偶e si臋 zdoby膰 w tak trudnych warunkach je艣li nie zawiedzie jego za艂oga. Lecz teraz mia艂 na pok艂adzie przewa偶nie Indian i Murzyn贸w, nie swoich niezawodnych marynarzy. Ma艂e op贸藕nienie w wykonaniu manewru, drobna niedok艂adno艣膰 przy zmianie ustawienia reji mog艂y rzuci膰 okr臋t na l膮d, nie m贸wi膮c ju偶 o mleliznach, kt贸re m贸g艂 spotka膰 po drodze, szybuj膮c z pr臋dko艣ci膮 dziesi臋ciu mil na godzin臋;
Na domiar z艂ego Marten nie zna艂 dok艂adnie ukszta艂towania brzeg贸w zatoki, a jedyn膮 wskaz贸wk臋 w tym wzgl臋dzie stanowi艂a „Vanneau" wyprzedzaj膮ca go o p贸艂 mili. Musia艂 nieustannie 艣ledzi膰 jej manewry i zaufa膰 ca艂kowicie Piotrowi Carotte, nie maj膮c poj臋cia, jakie s膮 jego zamiary w og贸le ico uczyni w nast臋pnej sekundzie.
Tymczasem zacz臋艂o si臋 艣ciemnia膰; chmury pokry艂y ca艂e niebo przedwcze艣nie gasz膮c zachodz膮ce s艂o艅ce. Na ich szarym tle przelatywa艂y z zawrotn膮 szybko艣ci膮 niskie strz臋py burzy czarne i z艂e, warcz膮ce grzmotami i miotaj膮ce kr贸tkie b艂yski piorun贸w. Od p贸艂nocnego wschodu toczy艂 si臋 ci臋偶ki, masywny wa艂 sinych ob艂ok贸w nap臋cznia艂ych ulew膮, kt贸ra tworzy艂a nieprzeniknion膮 艣cian臋 mi臋dzy spienion膮 powierzchni膮 zatoki a pos臋pnym niebem; Oba okr臋ty zmierza艂y teraz wprost ku prawemu skrzyd艂u owej 艣ciany id膮c ostrzej do wiatru, dzi臋ki czemu boczne ko艂ysanie troch臋 si臋 zmniejszy艂o na korzy艣膰 wzrastaj膮cych przechy艂贸w trymowych. Wysoka fala wpada艂a sko艣nie na dzioby, chlusta艂a powy偶ej przednich kaszteli, a bryzgi i p艂aty piany, porywane p臋dem wichury, smaga艂y dolne 偶agle i spada艂y na deski pok艂ad贸w z trzaskiem przypominaj膮cym odg艂os gradu.'
Wtem, Marten, kt贸ry sta艂 obok steruj膮cego Pociechy, dostrzeg艂 w艣r贸d odm臋tu niskich chmur, bia艂awych grzywaczy i deszczu siek膮cego wod臋 sko艣nymi biczami ciemnoczerwony b艂ysk, niepodobny do b艂ysku piorun贸w, a w sekund臋 p贸藕niej ujrza艂 z przera偶eniem, 偶e przedni maszt „Vanneau” wali si臋 na pok艂ad. Dopiero wtedy us艂ysza艂 przeci膮g艂y huk salwy armatniej, kt贸ra to sprawi艂a.
„Vanneau” gwa艂townie wykr臋ci艂a z wiatrem — jak gdyby utkn臋艂a dziobem w jakiej艣 niewidzialnej przeszkodzie i zacz臋艂a si臋 obraca膰 w miejscu, wznosz膮c joraz wy偶ej ruf臋.
— Tonie! — zawo艂a艂 Pociecha — Tam! Karawela?
Wicher rwa艂 s艂owa, mieszaj膮c je z okrzykami za艂ogi. W miejscu, z kt贸rego b艂ysn臋艂a salwa, zamajaczy艂a przez chwil臋 sylwetka hiszpa艅skiego okr臋tu, jak z艂owieszcza zjawa, i rozp艂yn臋艂a si臋 w艣r贸d chmur.
Carotle a偶 do ostatniej chwili doskonale wiedzia艂, gdzie si臋 znajduje i kt贸r臋dy p艂ynie. Zdawa艂 te偶 sobie spraw臋 z po艂o偶enia wszystkich okr臋t贸w nieprzyjacielskich, przynajmniej w tym stanie rzeczy, jaki istnia艂 przed rozp臋taniem si臋 burzy. Chcia艂 je wymin膮膰 pod os艂on膮 ulewy, przypuszczaj膮c s艂usznie, 偶e w tych warunkach nie rusz膮 si臋 z miejsca. Nie m贸g艂 jednak przewidzie膰, 偶e kotwice jednej z karawel, stoj膮cej najbli偶ej g艂贸wnego uj艣cia Panuco, zaczn膮 pe艂zn膮膰 pod naporem wiatru i fali, orz膮c mi臋kkie, muliste dno. W ci膮gu niespe艂na p贸艂 godziny kapitan owej karaweli kilkakrotnie pr贸bowa艂 znale藕膰 lepszy grunt kotwiczny i wreszcie istotnie go znalaz艂, lecz jego okr臋t zdryfowa艂 tymczasem prawie o dwie mile dalej na zach贸d. Ujrzawszy na swej drodze karawel臋 wy艂aniaj膮c膮 si臋 z chmur w odleg艂o艣ci skutecznego ognia, Carolte nie m贸g艂 ju偶 si臋 cofn膮膰. Nie m贸g艂 te偶 zmieni膰 kursu ze wzgl臋du na blisko艣膰 mielizn, o kt贸rych istnieniu uprzedza艂y go charakterystycznie za艂amuj膮ce si臋 fale. Kaza艂 wycelowa膰 dzia艂a, lecz zanim wypali艂y, „Vanneau" zosta艂a po prostu zmia偶d偶ona salw膮 Hiszpan贸w i natychmiast zacz臋艂a ton膮膰, pogr膮偶aj膮c si臋 bardzo szybko. Dwie trzecie jej za艂ogi pad艂o od pocisk贸w, a wielu ludzi odnios艂o ci臋偶kie rany. Carotte te偶 by艂 ranny w kark i w g艂ow臋, lecz na razie nie straci艂 przytomno艣ci. Zdo艂a艂 jeszcze spu艣ci膰 dwie szalupy, z kt贸rych pierwsz膮 wywr贸ci艂y fale. Do drugiej dosta艂 si臋 wp艂aw ostatni i nast臋pnie uratowa艂 jeszcze paru swych marynarzy, lecz by艂 ju偶 tak os艂abiony up艂ywem krwi i walk膮 o w艂asne 偶ycie, 偶e my艣li m膮ci艂y mu si臋 jak w gor膮czce, oczy zachodzi艂y mg艂膮, a 艣wiadomo艣膰 przenika艂o jedynie dojmuj膮ce uczucie 偶alu i bole艣ci po stracie „Vanneau". Zapewne dlatego nie wyda艂 wio艣larzom 偶adnego rozkazu i 艂贸d藕 miotana falami znalaz艂a si臋 na drodze „Zephyra", kt贸ry lecia艂 wprost na ni膮 z rozpostartymi 偶aglami jak duch zag艂ady i zniszczenia.
Carotte ujrza艂 go w chwili, gdy szalupa odrzucona grzbietem wielkiego grzywacza zapada艂a w g艂臋bok膮, bia艂膮 od piany bruzd臋. Ujrza艂 go za p贸藕no, aby mu si臋 usun膮膰, a straciwszy r贸wnowag臋 upad艂 na wznak i ju偶 nie usi艂owa艂 si臋 podnie艣膰.
By艂 pewien, 偶e to koniec, przy nast臋pnym skoku 艂odzi zobaczy艂 d艂ugi, l艣ni膮cy bukszpryt i wspania艂y tors skrzydlatego m艂odzie艅ca, a za nim ciemn膮 mas臋 okr臋tu wzbijaj膮c膮 si臋 prosto w chmury. Zamkn膮艂 powieki w oczekiwaniu 偶e wszystko to zwali si臋 na niego, lecz zamiast 艂oskotu druzgotanej szalupy us艂ysza艂 w艣r贸d wycia, wiatru i ryku morza daleki, a mimo to wyra藕ny i dono艣ny okrzyk Martena:
— Ster prawo na burt!
Otworzy艂 oczy i d藕wign膮艂 si臋 z trudem. G艂臋boko pochylona lewa burta, sko艣nie stercz膮ce maszty i piramida 偶agli wibruj膮cych z napi臋cia przemkn臋艂y nad nim tak blisko, 偶e nieomal mo偶na by艂o dotkn膮膰 ich wyci膮gni臋tym wios艂em. Pod os艂on膮 „Zephyra" wiatr urwa艂 si臋 jak odci臋ty no偶em, a po kilku sekundach ze zdwojon膮 w艣ciek艂o艣ci膮 wypad艂 zza rufy, przy czym szalupa zosta艂a odrzucona w bok o dobre dwadzie艣cia jard贸w. By膰 mo偶e, i偶 w艂a艣nie dzi臋ki temu jej za艂oga otrz膮sn臋艂a si臋 wreszcie z apatii, a Garotte podtrzymywany sw膮 niezwyk艂膮 偶ywotno艣ci膮 przedosta艂 si臋 do steru i obj膮wszy komend臋 kaza艂 wios艂owa膰 tak, aby w po艂o偶eniu dziobem do fali utrzyma膰 si臋 w miejscu lub przynajmniej os艂abi膰 dryf;
Tymczasem „Zephyr" przelecia艂 prawie p贸艂 mili, nim Marten zdo艂a艂 wykona膰 zwrot po skr贸ceniu 偶agli i przebrasowaniu rej. Wraca艂 teraz w艣r贸d zapadaj膮cych ciemno艣ci, p艂yn膮c wolno w p贸艂 wiatru, smagany ulew膮, kt贸ra zagarn臋艂a go ponownie wraz z 艂odzi膮 Carotte'a i zacie艣ni艂a pole widzenia do kilkudziesi臋ciu jard贸w;
Ze dwudziestu Indian i Murzyn贸w zgromadzonych na przednim kasztelu na pr贸偶no wypatrywa艂o szalupy i Jan zacz膮艂 ju偶 traci膰 nadziej臋, 偶e uda mu si臋 j膮 odszuka膰. Obawia艂 si臋, 偶e mog艂a zaton膮膰, gdy „Zephyr" min膮艂 j膮 w p臋dzie wznosz膮c za sob膮 pot臋偶ne fale. Wreszcie jednak dostrze偶ono j膮 w bru藕dzie mi臋dzy dwoma spienionymi grzbietami wodnymi. Kilka zr臋cznie rzuconych lin spad艂o z g贸ry wprost w r臋ce rozbitk贸w i po chwili Garotte 艣ciska艂 d艂o艅 Martena, kt贸ry pom贸g艂 mu wej艣膰 na pok艂ad.:
Nieliczni mieszka艅cy p贸艂nocno-zachodniego wybrze偶a zatoki, biedni rybacy, kt贸rzy pomimo ciemno艣ci nocnych czuwali przy swych pirogach i sieciach w obawie przed falami wdzieraj膮cymi si臋 a偶 pod 艣ciany chat, opowiadali p贸藕niej, 偶e w pobli偶u ich wioski odby艂a si臋 jaka艣 piekielna rozprawa o dusze hugonot贸w i heretyk贸w; Ca艂e stada upior贸w i diab艂贸w zlecia艂y si臋 zewsz膮d a o straszliwych zapasach 艣wiadczy艂y nieludzkie j臋ki, wrzaski i wycia pot臋pie艅c贸w, kt贸rych, cia艂a moce szata艅skie zamieni艂y w ko艅skie i krowie 艣cierwo.
Gdy wie艣膰 o tym niesamowitym zdarzeniu dotar艂a do przewodnicz膮cego kolegium inkwizycji, Alonso Munioza, specjalna komisja uda艂a si臋 na odludne wybrze偶e i — ku zgrozie obywateli Tamplco — stwierdzi艂a, 偶e istotnie fale wyrzuci艂y kilkadziesi膮t kr贸w i koni z poder偶ni臋tymi gard艂ami.
Wielebny Munioz kaza艂 pozbiera膰 te podejrzane trupy, a tak偶e — na wszelki wypadek — aresztowa膰 rybak贸w. Tych ostatnich poddano surowemu 艣ledztwu i torturom, a gdy nazajutrz schwytano w pobli偶u wioski jeszcze kilkunastu rozbitk贸w z okr臋t贸w francuskich i angielskich, wszystkich razem spalono na stosie wraz ze zw艂okami zwierz臋cymi. W ten prosty i radykalny spos贸b 艣wi臋ta inkwizycja poradzi艂a sobie z szata艅sk膮 i heretyck膮 zaraz膮.
Lecz jej zwyci臋stwo nad mocami piekielnymi nie by艂o ca艂kowite: w艂adze portowe utrzymywa艂y, 偶e jeden z okr臋t贸w korsarskich nie zosta艂 zatopiony i z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie wyszed艂 z zatoki na pe艂ne morze, a mimo to znikn膮艂 bez 艣ladu.
Pog艂osk臋 t臋 potwierdzi艂a admiralicja: jedyne wyj艣cie by艂o zablokowane przez trzy karawele, kt贸re wprawdzie z nadej艣ciem burzy schroni艂y si臋 na wewn臋trzn膮 red臋, lecz nie opuszcza艂y ani przez chwil臋 偶eglownego szlaku, zatem 偶aden korsarz nie m贸g艂 si臋 t臋dy wymkn膮膰. Ze zgodnych zezna艅 艣wiadk贸w — dow贸dc贸w karawel i ich ludzi — wynika艂o jasno, 偶e zatopiono ogniem dzia艂 tylko cztery fregaty i jed n膮 brygantyn臋 oraz 偶e jedna fregata rozbi艂a si臋 na brzegu. A przecie偶 wszyscy widzieli na w艂asne oczy, 偶e flotylla korsarzy sk艂ada艂a si臋 z siedmiu okr臋t贸w. Poszukiwania wszcz臋te przez flot臋 wicekr贸la i 艂odzie rybackie nie da艂y 偶adnego wyniku: odnaleziono z 艂atwo艣ci膮 pi臋膰 wrak贸w, kt贸rych maszty stercza艂y nad powierzchni膮 wody.
Niewielu korsarzom uda艂o si臋 unikn膮膰 ognia hiszpa艅skich armat i hakownic. Pi臋ciu kapitan贸w, dwunastu porucznik贸w i g艂贸wnych bosman贸w, oko艂o sze艣ciuset marynarzy b膮d藕 uton臋艂o, b膮d藕 zgin臋艂o od ran, b膮d藕 sp艂on臋艂o na 膮uemadero. By艂a to zaiste la noche triste dla korsarzy.
Marten niezbyt d艂ugo przejmowa艂 si臋 ich losem, zw艂aszcza 偶e nie wiedzia艂 o okrutnej 艣mierci tych, kt贸rych schwytali Hiszpanie. Wsp贸艂czu艂 bardziej 偶ywym ni偶 umar艂ym, a szczeg贸lnie Piotrowi Carotte, kt贸ry straci艂 sw贸j 艂adny okr臋t. Wyobra偶a艂 sobie, a raczej nie m贸g艂 sobie wyobrazi膰 w艂asnej rozpaczy, gdyby straci艂 „Zephyra". Dlatego nie usi艂owa艂 nawet pociesza膰 przyjaciela, rozumiej膮c, 偶e 偶adne s艂owa tu nie pomog膮;
Carotte zni贸s艂 t臋 strat臋 po m臋sku, ze spokojem, kt贸ry wzbudzi艂 podziw Martena. Nie rozpacza艂 i nawet nie wspomina艂 g艂o艣no „Vanneau". Co wi臋cej, nie zamkn膮艂 si臋 w sobie i od pierwszej chwili, nieledwie natychmiast po opatrzeniu ran, jakie odni贸s艂, zaj膮艂 si臋 sprawami 偶eglugi na „Zephyrze", pe艂ni膮c obowi膮zki sternika na r贸wni z Tomaszem Pociech膮, kt贸rego sobie od razu uj膮艂. W jego sercu pozosta艂a jednak blizna, z pewno艣ci膮 g艂臋bsza ni偶 ta, kt贸r膮 mia艂 na twarzy;
Martena nurtowa艂 gniew i 偶膮dza zemsty na Hiszpanach. Najch臋tniej wywar艂by j膮 na samym wicekr贸lu za zdradzieckie z艂amanie s艂owa. Lecz hrabia Enricjuez de Soto y Feran odbywa艂 zapewne sw膮 powoln膮, pe艂n膮 monarszego przepychu podr贸偶 do stolicy Meksyku, on za艣, straciwszy wi臋kszo艣膰 dzia艂 i ca艂y 艂adunek, musia艂 my艣le膰 o powrocie do Przystani Zbieg贸w;
Ta ostatnia my艣l pali艂a go jak p艂omie艅. Jak偶e mia艂 si臋 tam pokaza膰 bez obiecanych zapas贸w, bez owych koni i kr贸w, kt贸re musia艂 wymordowa膰, bez 艂up贸w, na do po艂owy rozbrojonym okr臋cie? Pragn膮艂 wyst膮pi膰 艣wietnie i wspaniale, w ca艂ym blasku swej korsarskiej s艂awy, a oto wraca艂 jak zbiegi zaledwie unikn膮wszy zag艂ady.
C贸偶 odpowie lnice na pytanie, co jej przywi贸z艂? Jak zniesie pe艂ne zawodu spojrzenie Quiche, z kt贸rym przed samym wyruszeniem na t臋 nieszcz臋sn膮 wypraw臋 omawia艂 sposoby upowszechnienia hodowli byd艂a? W jaki spos贸b wyt艂umaczy nadzorcom sk艂ad贸w w 艃ahua, 偶e „Zephyr" wraca bez zapas贸w soli i 藕e w og贸le nie ma 偶adnego 艂adunku? Jak膮 min臋 zrobi ten osio艂 Hoogstone, zauwa偶ywszy brak dzia艂 na jego pok艂adzie?
By艂o to zbyt upokarzaj膮ce! Po prostu nie do zniesienia!
Carotte nie pyta艂 go, dok膮d p艂yn膮, i to jeszcze bardziej utrudnia艂o Martenowi szczer膮 z nim rozmow臋, kt贸rej pod艣wiadomie pragn膮艂. Lecz drugiego dnia 偶eglugi na wsch贸d, gdy nadszed艂 czas powzi臋cia decyzji co do zmiany kursu, Francuz pierwszy zagadn膮艂 go w tej sprawie;
— Nie wiem, co zamierzasz — powiedzia艂 podczas 艣niadania — ale wydaje mi si臋, 藕e zanim przedsi臋we藕miesz cokolwiek, trzeba by pomy艣le膰 o uzupe艂nieniu artylerii „Zephyra”. Z tym, co tu zosta艂o, mo偶na w najlepszym razie pokusi膰 si臋 o zdobycie paru kloc贸w fernambuku, lecz trudno by艂oby obroni膰 nawet taki 艂adunek przed pierwszym lepszym rabusiemi
— Fernambuk? — powt贸rzy艂 Marten pogardliwie. — Do diab艂a z fernambukiem! Gdybym mia艂 swoje p贸艂kartauny i falkonety, w ci膮gu miesi膮ca odbi艂bym wszystkie straty. — Da艂bym si臋 tak we znaki Hiszpanom, 偶e podnie艣liby cen臋 na moj膮 g艂ow臋 w dw贸jnas贸b;
— Osobi艣cie nie marz臋 o czym艣 podobnym — rzek艂 Carotte. —. Co si臋 tyczy mojej g艂owy jest mi zupe艂nie oboj臋tne, na ile j膮 oceni膮. Natomiast co do armat…
— Co do armat — podj膮艂 gniewnie Marten — to le偶膮 na dnie Panuco i Tamesi. Nie wydostan臋 ich stamt膮d!
— Rzeczywi艣cie — zgodzi艂 si臋 Carotte. — Znacznie 艂atwiej by艂oby zaopatrzy膰 si臋 w nie na przyk艂ad w Campeche. Znam pewnego cz艂owieka, kt贸ry nimi handluje.
Marten nadstawi艂 uszu?
— Gdzie? — spyta艂 kr贸tko.
— Na p贸艂nocny wsch贸d od raf alakra艅skich. Mam z nim pewne rozrachunki handlowe, a saldo na moj膮 korzy艣膰 jest do艣膰 okr膮g艂e; Wi臋c gdyby艣 zechcia艂…
— Hombre! — wykrzykn膮艂 Marten; — Przyjm臋 ci臋 do sp贸艂ki, je艣li mi to za艂atwisz!
— Tylko proporcjonalnie do moich wk艂ad贸w — zastrzeg艂 si臋 Piotr — Nie przyj膮艂bym od ciebie ani grosza, bo przecie偶 uratowa艂e艣 mi 偶ycie, ale wskutek tego faktu musz臋 jako艣 zarabia膰 aby je przed艂u偶y膰. Musz臋 ci tak偶e wyzna膰, 偶e nie mam ochoty wraca膰 do Europy jako rozbitek.
— Ja w og贸le nie mam ochoty wraca膰 — odrzek艂 Marten; — Chyba na kr贸tko. tylko po to, aby w odpowiednim czasie uzyska膰 protektorat Anglii nad pewnym kr贸lestwem. — Gdyby艣 mi teraz pom贸g艂. We dw贸ch dokonaliby艣my wielkich rzeczy!
Zacz膮艂 m贸wi膰 z zapa艂em o swoich planach dotycz膮cych Amaha, o szczeg贸艂ach z kt贸rych dot膮d nie zwierza艂 si臋 nikomu, nawet lnice i jej ojcuj
Carotte s艂ucha艂 go w milczeniu, z coraz wi臋kszym zdumieniem i zainteresowaniem. Nie przerywa艂, nie u艣miecha艂 si臋 ironicznie nie wzrusza艂 ramionami, nie uczyni艂 najmniejszego gestu pow膮tpiewania w mo偶liwo艣膰 realizacji tych fantastycznych rojeni
Je艣li kto zdo艂a tego dokona膰, to w艂a艣nie on — pomy艣la艂 o Martenie.
— To jest nadzwyczajne — powiedzia艂 g艂o艣no; — Tak nadzwyczajne i 艣mia艂e, 偶e prawie niemo偶liwe? Ale Cortez i Velasquez r贸wnie偶 dokonywali rzeczy na poz贸r niemo偶liwych, przy czym obrali metod臋 gwa艂tu. Je偶eli ci si臋 uda…
— Uda si臋! — zawo艂a艂 Marten. — To kwestia kilku lat. Za kilka lat Amaha b臋dzie nie do zdobycia. Pop艂yn臋 wtedy do Anglii. Przekonam kr贸low膮. A potem, potem zdob臋d臋 olbrzymie terytoria na p贸艂noc od Rio Grande. Wyrzuc臋 Hiszpan贸w z Matamoros. Zbuduj臋 flot臋, o jakiej nie 艣ni艂o si臋 Filipowi. Zorganizuj臋 korsarzy. Uczyni臋 z Zatoki Meksyka艅skiej i Morza Karaibskiego jeziora zamkni臋te dla hiszpa艅skiej 偶eglugi. Zaw艂adn臋 Meksykiem i Antylami. Stworz臋 mocarstwo india艅skie, jakiego nie widzia艂 艣wiat!
Oszala艂 — pomy艣la艂 Carotte. — Ale ma dwadzie艣cia pi臋膰 lat i — by膰 mo偶e — dwa razy tyle przed sob膮; do艣膰 czasu na rozczarowania i zw膮tpienia...
W dwie doby p贸藕niej „Zephyr" rzuci艂 kotwic臋 u brzeg贸w jednej z licznych wysepek rozsianych na p艂ytkich wodach 艂awicy Campeche, a po up艂ywie dalszych czterech dni wyruszy艂 na morze uzbrojony w nowe dzia艂a.
Lecz teraz szcz臋艣cie zdawa艂o si臋 opuszcza膰 Martena. Jedyn膮 zdobycz膮, jak膮 uda艂o mu si臋 pochwyci膰, by艂 niewielki bryg z marnym 艂adunkiem.
Wzi膮艂 go u zachodnich wybrze偶y Kuby, po kr贸tkim po艣cigu wznieciwszy po偶ar na jego pok艂adzie. Potem przez dwa tygodnie na pr贸偶no lawirowa艂 mi臋dzy Floryd膮 a Wyspami Bahamskimi i Kub膮, czatuj膮c na statki hiszpa艅skie, a wreszcie, op艂yn膮wszy od wschodu Haiti, dosta艂 si臋 na Morze Karaibskie.-
Tam zapu艣ci艂 si臋 w labirynt wysp i wreszcie napotka艂 du偶y konw贸j statk贸w p艂yn膮cych w kierunku Panamy;
Wygl膮da艂y bardzo obiecuj膮co, lecz by艂y strze偶one przez kilka du偶ych okr臋t贸w, kr膮偶y艂 wi臋c doko艂a nich przez trzy dni i trzy noce upatruj膮c jakiego艣 marudera, a w ko艅cu zdecydowa艂 si臋 na ryzykowny atak przed 艣witem.
Nie chc膮c, by huk wystrza艂贸w zwabi艂 pot臋偶ne karawele, z kt贸rych ka偶da mia艂a trzy razy wi臋cej armat ni偶 „Zephyr", Podkrad艂 si臋 blisko pod os艂on膮 wyspy Ave de Bariovente i zr臋cznym manewrem star艂 si臋 burt膮 w burt臋 z du偶ym, niezgrabnym statkiem, kt贸ry pozosta艂 w tyle za innymi. Na jego wanty zarzucono z pok艂adu „Zephyra" bosaki i liny z hakami, po czym Marten i Tomasz Pociecha na czele bia艂ych, Indian i Murzyn贸w wdarli si臋 na burty, aby go wzi膮膰 aborda偶em.
Hiszpa艅ska za艂oga, zaskoczona nag艂膮 napa艣ci膮, broni艂a si臋 s艂abo, lecz kilku marynarzy zdo艂a艂o dopa艣膰 want i wspi膮膰 si臋 na marsy, sk膮d. zacz臋艂y pada膰 strza艂y. Marten wiedzia艂, 偶e nie ma czasu do stracenia, i zawo艂a艂 do Piotra, aby ich stamt膮d przep艂oszy艂 paru salwami z hakownic, gdy kt贸ry艣 z nierozwa偶nych bosman贸w wpad艂 na pomys艂 podpalenia 偶agli.
Suche, sztywne p艂贸tna zaj臋艂y si臋 natychmiast i p艂omienie strzeli艂y w g贸r臋, prosto pod niebo. Wprawdzie 偶ar sp臋dzi艂 strzelc贸w, ale ogie艅 natychmiast zwr贸ci艂 uwag臋 eskorty, a w dodatku zagrozi艂 偶aglom i masztom „Zephyra"?
Na szcz臋艣cie Carotte zorientowa艂 si臋 w por臋, kaza艂 zwin膮膰 偶agle i wys艂a艂 na reje ludzi z pe艂nymi wiadrami, aby zapobiec przeniesieniu po偶aru na w艂asny pok艂ad, niemniej jednak trzy najbli偶sze karawele zawr贸ci艂y z wiatrem i ukaza艂y si臋 o par臋 mil od sczepionych okr臋t贸w.
Hiszpanie zapewne uwa偶ali zaatakowany statek za bezpowrotnie stracony, bo nie wahali si臋 przed rozpocz臋ciem ognia. Pierwsze pociski nie donios艂y, ale Marten zrozumia艂, 偶e nie zd膮偶y ich unikn膮膰, je偶eli zaraz si臋 nie cofnie.
Wyda艂 rozkaz odwrotu, lecz gdy przysz艂o do odczepienia „Zephyra" od burty prawie ju偶 zdobytego pryzu, okaza艂o si臋, 偶e jego reje pospada艂y wskutek przepalenia si臋 topenant贸w i uwik艂a艂y si臋 w takielunku obu statk贸w. Wywo艂a艂o to dodatkow膮 zw艂ok臋 a gdy wreszcie „Zephyr" zosta艂 oswobodzony i zn贸w zacz膮艂 oskrzydla膰 si臋 p艂贸tnem, jeden z hiszpa艅skich pocisk贸w trafi艂 w grotmaszt i strzaska艂 go pomi臋dzy bramrej膮 a g贸rn膮 marsrej膮, zrywaj膮c lub nadwer臋偶aj膮c przy tym wszystkie wanty, sztagi ipaduny.
Marten nie straci艂 zimnej krwi, Korzystaj膮c z nieostro偶no艣ci Hiszpan贸w, kt贸rzy byli pewni, 偶e go pochwyc膮, i zbli偶ali si臋 teraz szybko, pos艂a艂 im celn膮 salw臋 z ca艂ej lewej burty wprost w 偶agle.
Najbli偶sza karawela zosta艂a z nich prawie ca艂kowicie ogo艂ocona i wykr臋ci艂a tak gwa艂townie, 偶e nast臋pna musia艂a zakr臋ci膰 r贸wnie偶 aby unikn膮膰 zderzenia; Trzecia okr膮偶a艂a je 艂ukiem nie bacz膮c na to, 偶e wystawia si臋 na ogie艅 z drugiej burty manewruj膮cego ju偶 „Zephyra".
I ten b艂膮d zosta艂 natychmiast wykorzystany: siedem pocisk贸w wpad艂o na jej pok艂ad, wywo艂uj膮c zamieszanie, kt贸re pozwoli艂o Martenowi przebrasowa膰 reje iI oddali膰 si臋 znacznie. „Zephyr” okaleczony przez utrat臋 g贸rnej cz臋艣ci grotmasztu, kt贸ry na razie by艂 w og贸le nie do u偶ycia, 偶eglowa艂 jednak do艣膰 sprawnie, aby wyj艣膰 z zasi臋gu ognia hiszpa艅skich hufnic i mo藕dzierzy. Lecz jego zwyk艂a pr臋dko艣膰 zmniejszy艂a si臋 prawie o jedn膮 trzeci膮 i zapewne nie by艂a teraz wi臋ksza od pr臋dko艣ci przeci臋tnej karaweli, a Hiszpanie widocznie zamierzali go 艣ciga膰.
Ow zaciek艂y po艣cig rozpocz臋ty o 艣wicie po艣rodku Ma艂ych Antyli Podwietrznych trwa艂 przez ca艂膮 dob臋 i zako艅czy艂 si臋 tylko wskutek burzy, kt贸ra rozproszy艂a karawele i sk艂oni艂a hiszpa艅skich kapitan贸w do schronienia si臋 za os艂on膮 wysp Los Hermanos i Blanguilla. „Zephyr" natomiast, sko艂atany, szturmowany przez wicher i fale dotar艂 a偶 do Testigos i dopiero tam zakotwiczy艂 na noc, aby cho膰 tymczasowo opatrzy膰 doznane uszkodzenia.
Zaledwie jednak za艂oga pod kierunkiem Pociechy i Worsta zdo艂a艂a umocowa膰 nowe liny usztywniaj膮ce kikut grotmasztu o tyle 偶e mo偶na by艂o zawiesi膰 na nim trzy reje, od po艂udnia ukaza艂a si臋 inna flotylla hiszpa艅ska, z艂o偶ona z czterech okr臋t贸w, przed kt贸r膮 Marten zn贸w musia艂 ucieka膰.
Los uwzi膮艂 si臋 na niego; Nie tylko nie odbi艂 strat poniesionych w Tampico, lecz poni贸s艂 dalsze I nie m贸g艂 ju偶 teraz liczy膰 na wygran膮," p贸ki „Zephyr" 偶eglowa艂 z okaleczonym masztem* pozbawiony swobody manewr贸w, tropiony i 艣cigany z dala od swej bezpiecznej kryj贸wki?
Morze Karaibskie roi艂o si臋 od hiszpa艅skich okr臋t贸w wojennych. Mog艂o si臋 zdawa膰, 藕e skoncentrowa艂a si臋 tu ca艂a pot臋ga morska Filipa II, i to wy艂膮cznie w tym celu, aby zniszczy膰 „Zephyra". Marten z偶yma艂 si臋, kl膮艂, lecz mia艂 do艣膰 rozwagi, by ust臋powa膰 przed pewn膮 kl臋sk膮. Kluczy艂, wymyka艂 si臋, lawirowa艂 w艣r贸d wysp i raf, zdecydowany ju偶 na odwr贸t a偶 do Amaha, gdzie m贸g艂by przygotowa膰 skuteczny odwet. Lecz od Przystani Zbieg贸w dzieli艂o go prawie dwa tysi膮ce pi臋膰set mil morskich, to znaczy w najlepszym wypadku ponad dwa tygodnie 偶eglugi.
W rzeczywisto艣ci przeby艂 drog臋 znacznie d艂u偶sz膮, zu偶ywaj膮c na ni膮 wi臋cej ni偶 miesi膮c. Ujrza艂 dwie wysepki wyznaczaj膮ce wej艣cie na lagun臋 w sto czterdzie艣ci cztery dni od chwili, gdy straci艂 je z oczu wyruszaj膮c na t臋 nieszcz臋sn膮 wypraw臋, kt贸ra wed艂ug jego przewidywa艅 mia艂a trwa膰 zaledwie kilka tygodni.
Ujrza艂 je na spokojnym morzu, w pe艂ni dziennego 艣wiat艂a, wkr贸tce po wschodzie s艂o艅ca, kt贸re zdawa艂o si臋 u艣miecha膰 pogodnie i beztrosko. Wielka cisza le偶a艂a nad ciemnym brzegiem, a resztki porannej mg艂y p臋dzone lekk膮 bryz膮 rozp艂ywa艂y si臋 w 艂agodnym, ciep艂ym powietrzu.
Ten senny, g艂臋boki spok贸j podzia艂a艂 koj膮co na Martena. Wr贸偶y艂 wypoczynek dla niego i dla okr臋tu, po 艣miertelnych zmaganiach z lud藕mi, z burzami i z wichrem, z zawistnym, podst臋pnym losem, kt贸ry niemal przez pi臋膰 miesi臋cy 艣ciga艂 „Zephyra" i jego za艂og臋 gro偶膮c im zag艂ad膮. Tu nie m贸g艂 ich dosi臋gn膮膰. Linia prosta wyznaczona przez pi贸ropusz drzew na 艣ci臋tym szczycie sto偶ka i przez siod艂o pomi臋dzy dwoma garbami czarnych wysepek stanowi艂a granic臋 oddzielaj膮c膮 zam臋t reszty 艣wiata od b艂ogiego spokoju Przystani Zbieg贸w. 呕aden nieprzyjaciel, 偶adna wroga si艂a nie mog艂a wtargn膮膰 do krainy le偶膮cej w艣r贸d puszczy za p艂ytk膮, pe艂n膮 mielizn lagun膮. Wn臋trze l膮du otwarte by艂o tylko dla tych, co znali tajne przesmyki kapry艣nych w贸d Amalia.
Marten sam sterowa艂 wprowadzaj膮c „Zephyra" do zatoki. Troch臋 go zdziwi艂o, 偶e ani jedna piroga nie wyp艂yn臋艂a na spotkanie okr臋tu. Nie ujrza艂 te偶 偶adnej 艂odzi rybackiej, a spoza ciemnych mangrowii porastaj膮cych brzegi nie doszed艂 go 偶aden d藕wi臋k, 偶aden odg艂os 偶ycia. W ciszy zawis艂ej pod niebem z nieruchomymi ob艂okami rozleg艂y si臋 g艂o艣ne komendy, bose stopy zatupa艂y po deskach pok艂adu, zazgrzyta艂y bloki, z szelestem opad艂y tr贸jk膮tne 偶agle, reje obr贸ci艂y si臋 i stan臋艂y r贸wnolegle do osi kad艂uba.
Okr臋t sun膮艂 przez l艣ni膮c膮 wod臋 w milczeniu, trac膮c z wolna p臋d, a偶 z kluzy na dziobie wypad艂a kotwica i gwa艂towny 艂oskot 艂a艅cucha run膮艂 w przestrze艅 rozwalaj膮c cisz臋, kt贸ra ugi臋艂a si臋, p臋k艂a i zn贸w zwar艂a si臋 nad lagun膮.
Lecz i ten g艂o艣ny ha艂as oznajmiaj膮cy powr贸t „Zephyra” nie wywo艂a艂 偶adnego echa na wybrze偶u. Ciemny g膮szcz lasu nie drgn膮艂, nie odezwa艂 si臋 偶aden okrzyk. nie zadudni艂y tajemniczym sygna艂em india艅skie b臋bny, g艂adkiej powierzchni j wody nie przeci臋艂a zmarszczka p艂yn膮cego cz贸艂na. L膮d. Mniczy. g艂uchy i 艣lepy — nie przem贸wi艂, nie ockn膮艂 si臋.
Dziwne — pomy艣la艂 Marten czuj膮c ogarniaj膮cy go niepok贸j.
Kaza艂 spu艣ci膰 ma艂膮 szalup臋 i stoj膮c w rufie skierowa艂 j膮 ku pomostowi ukrytemu, we wn臋ce mi臋dzy olbrzymimi korzeniami mangrowii.
艁贸d藕 przybi艂a burt膮 do przystani, on za艣 wyskoczy艂 na poczernia艂e k艂ody i szed艂 pr臋dko pod zielonym sklepieniem ga艂臋zi, li艣ci i lian, a偶 u drugiego ko艅ca nagle stan膮艂 jak wryty. O dziesi臋膰 krok贸w przed nim, w poprzek 艣cie偶ki prowadz膮cej do fortu zbudowanego przez Broera Worsta, le偶a艂y rozk艂adaj膮ce si臋 zw艂oki jakiego艣 Murzyna. Straszliwy zaduch unosi艂 si臋 doko艂a, a roje wielkich, b艂臋kitnych much bzyka艂y nad trupem.
Martenowi zimny pot wyst膮pi艂 na czo艂o.
Co tu si臋 sta艂o?
Wstrzymuj膮c oddech ruszy艂 przed siebie, przekroczy艂 zw艂oki i zacz膮艂 biec, gnany najgorszymi przeczuciami. Wkr贸tce musia艂 zwolni膰: g艂臋bokie leje od pocisk贸w armatnich i zwalone drzewa zagrodzi艂y mu drog臋. Omin膮艂 je przedzieraj膮c si臋 przez g臋stwin臋 i po zrytym zboczu sza艅ca wdrapa艂 si臋 na g贸r臋;
Szcz膮tki wysokiej palisady stercza艂y doko艂a zrujnowanych umocnie艅, rozbite dzia艂a le偶a艂y na p贸艂 zagrzebane w ziemi, kt贸r膮 obj臋艂a ju偶 w posiadanie bujna ro艣linno艣膰, Trupy murzy艅skich puszkarzy ogryzione przez szczury i mr贸wki wala艂y si臋 doko艂a, 艣wiec膮c bia艂ymi, wyschni臋tymi 偶ebrami i piszczelami.
Gwa艂towny 艂opot skrzyde艂 zwr贸ci艂 jego uwag臋. Spo艣r贸d wystyg艂ych zgliszc osady po艂o偶onej opodal fortu porwa艂o si臋 kilka s臋p贸w o czarno-bia艂ych skrzyd艂ach i rdzawych szyjach. Spojrza艂 w tamt膮 stron臋. Po艣rodku placu, kt贸ry niegdy艣 z trzech stron otacza艂y drewniane domy, tkwi艂y trzy pale wbite w ziemi臋, zwisa艂y na nich trzy szkielety. Szmaty stnowi膮ce resztki europejskiej odzie偶y wskazywa艂y, 偶e byl to biali marynarze, kt贸ryoh Marten zostawi艂 do pomocy Hoostone'owi,. Zgin臋li tu zapewne w艣r贸d straszliwych tortur. Lecz kto ich zamordowa艂? Jak si臋 to sta艂o?
Marten min膮艂 miejsce ka藕ni i szed艂 dalej. 艢cie偶ka, zaros艂a ju藕 m艂odymi drzewkami i krzewami, ledwie widoczna w g膮szczu zaprowadzi艂a go nad brzeg poni偶ej przystani, gdzie niegdy艣 sta艂y chaty india艅skich rybak贸w. Nie by艂o po nich nawet 艣ladu: zw臋glone 艣ciany rozsypa艂y si臋, a popi贸艂 rozmy艂y deszcze. Wysoka trawa paprocie i pn膮cza rzuci艂y si臋 ze wszech stron i obj臋艂y z powrotem w posiadanie grunt wydarty im przez ludzi. Ani jednej pirogi nie by艂o wida膰 u brzegu. Pozosta艂y tylko podarte, postrz臋pione sieci rozwleczone wiatrem i wpl膮tane w g膮szcz.
Marten zawr贸ci艂. Zimna obr臋cz zgrozy uciskaj膮ca mu serce i m贸zg zdawa艂a si臋 rozlu藕nia膰. My艣li p臋dzi艂y teraz szybko, goni艂y jedna drug膮.
S膮dz膮c po 艣ladach pocisk贸w i po kierunku, w jakim zosta艂y powalone drzewa napad musia艂 nast膮pi膰 od strony morza. Mogli go dokona膰 tylko Hiszpanie. Zapewne pochwycili miejscowych rybak贸w i wymusili od nich zeznania o po艂o偶eniu umocnie艅 nad lagun膮. Musieli co艣 nieco艣 s艂ysze膰 o kryj贸wce „Zephyra"? Wie艣ci o Przystani Zbieg贸w od dawna przecie偶 kr膮偶y艂y po Zatoce Meksyka艅skiej a Indianie i Murzyni zbiegli z plantacji hiszpa艅skich znajdowali drog臋 do Amaha; czemu nie mieliby jej znale藕膰 Hiszpanie?
Czy ich okr臋ty wesz艂y na lagun臋?
Marten w to pow膮tpiewa艂, jakkolwiek pod kierunkiem ludzi dobrze znaj膮cych po艂o偶enie mielizn mo偶na si臋 by艂o pokusi膰 o przeholowanie ci臋偶kich karal nawet w g贸r臋 rzeki. Tak czy owak po bombardowaniu artyleryjskim napastnicy z pewno艣ci膮 wysadzili silny desant, kt贸ry rozprawi wi艂 si臋 z pozosta艂膮 przy 偶yciu za艂og膮 fortu i wymordowa艂 lab uprowadzi! mieszka艅c贸w, je艣li nie uda艂o im si臋 uciec w g艂膮b las贸w.
A Hoogstone? Czy by艂 tu, czy te偶 w Nahua? Zgin膮艂 czy 偶yje?
Zadawszy sobie to pytanie, Marten zatrzyma艂 si臋. Nie zauwa偶y艂 zw艂ok innych bia艂ych poza trzema nieszcz臋艣nikami u s艂up贸w po艣rodku osady. Oswoiwszy si臋 z okropnym widokiem i mdl膮cym zaduchem, postanowi艂 przyjrze膰 si臋 z bliska ofiarom. Ich cia艂a a raczej ko艣ci i wysch艂e 艣ci臋gna utrzymuj膮ca jeszcze obna偶one piszczele cz艂onk贸w by艂y nie do rozpoznania. Lecz na czaszkach pozosta艂y resztki ciemnych w艂os贸w a Hoogstone mia艂 w艂osy kasztanowate.
To niczego nie dowodzi — pomy艣la艂 Marten. — Mogli go uprowadzi膰 na okr臋ty. Mogli go zmusi膰, aby im wskaza艂 drog臋 do Nahuai
Ta my艣l sparzy艂a go jak ukrop. Nie chcia艂 uwierzy膰 w tak przera偶aj膮c膮 mo偶liwo艣膰. By艂oby to najgorsze ze wszystkiego; zbyt okrutne.
Hoogstone nie jest tch贸rzem — my艣la艂 dalejj — Je艣li nawet jakim艣 sposobem dostali go w swoje r臋ce 偶ywego musia艂 wiedzie膰 偶e za 偶adn膮 cen臋 nie uniknie losu tych, kt贸rych tu zam臋czyli na 艣mier膰. Raczej wpakowa艂by ich okr臋ty na mielizn臋, ni偶by je tam zaprowadzi艂a Zakorkowa艂by rzek臋, to jasne! Nie mia艂 nic do zyskania i bardzo ma艂o do stracenia.
To rozumowanie uspokoi艂o go troch臋, lecz przecie偶 nie rozwia艂o ca艂kowicie obaw.
Musz臋 dosta膰 si臋 tam jak najpr臋dzej — pomy艣la艂.
Ju偶 mia艂 zawr贸ci膰, gdy jego uwag臋 zwr贸ci艂a niewielka deszczu艂ka, krzywo przybita nad g艂ow膮 szkieletu zwisaj膮cego na 艣rodkowym palu. By艂 tam jaki艣 napis, lecz deszcze sp艂uka艂y go prawie ca艂kowicie. Marten oderwa艂 j膮 i usiowa艂 odczyta膰 wyblak艂e pismo. Daremnie, tylko w prawym rogu w do艂u pozosta艂o kilka niezupe艂nie zatartych liter — odcyfrowa艂 je mozolnie. — …sco de… ..mirez.
— Blasco de Ramirez! — wykrzykn膮] g艂o艣no, — Wi臋c trafi艂 tu jednak w ko艅cu.
18
— Napadli nas w nocy — m贸wi艂 William Hoogstone siedz膮c naprzeciw Martena i Carotte'a w kajucie kapita艅skiej „Zephyra"? — To by艂o tak nag艂e i niespodziane, 偶e obudzi艂 mnie dopiero wybuch pierwszego pocisku. Przyp艂yn膮艂em tego dnia z Nabua, pozostawiwszy tam tylko m艂odszego bosmana Webstera, i nocowa艂em w forcie gdzie wszystko zasta艂em w najlepszym porz膮dku. Spa艂em twardo, ale gdybym nawet czuwa艂, nie wp艂yn臋艂oby to wcale na bieg wypadk贸w. Ramirez mia艂 z sob膮 sze艣膰 karawel i chyba ze trzysta lub czterysta dzia艂 r贸偶nego kalibru, a ja — tylko cztery hufnice i osiem mo藕dzierzy. Gdyby pr贸bowa艂 wej艣膰 na lagun臋 i stamt膮d rozpocz膮膰 ogie艅, straci艂by co najmniej po艂ow臋 swoich okr臋t贸w, bo przecie偶 szalupy musia艂yby je holowa膰 pojedynczo przez w膮ski, kr臋ty farwater, a my byli艣my doskonale wstrzelani w ten szlak podczas 膰wicze艅. Ale nie pcha艂 si臋 tam. O ile mog艂em wywnioskowa膰 z kierunku ognia, stan膮艂 na wprost tych dw贸ch wysepek, kt贸re wskazuj膮 wej艣cie do zatoki, i od razu pierwsz膮 salw膮 zniszczy艂 g艂贸wny szaniec razem z dwiema ci臋偶kimi hufnicami. Potem rozp臋ta艂o si臋 nad fortem takie piek艂o, jakby nast膮pi艂o trz臋sienie ziemi. Nie potrafi臋 tego opisa膰. Widzieli艣cie sami — zwr贸ci艂 spojrzenie na Martena, kt贸ry patrzy艂 w przestrze艅 zdaj膮c si臋 nie s艂ysze膰 i nie widzie膰 nic zgo艂a;
— Nie zdo艂a艂em nawet obr贸ci膰 armat w stron臋 morza gdy ju偶 zosta艂y rozbite — m贸wi艂 Hoogstone dalej. — Nie na wiele by si臋 to zda艂o zreszt膮, bo przecie偶 nie widzia艂em celu i nie zna艂em dok艂adnie jego po艂o偶enia. Ogie艅 trwa艂 chyba z kwadrans, ale ju偶 po trzeciej salwie mia艂em najwy偶ej trzydziestu ludzi 偶ywych i ca艂ych. Parkins i Royde byli ranni, przy pomocy Bowena uda艂o mi si臋 odprowadzi膰 ich do osady. Zgromadzi艂em tam wszystkich niedobitk贸w, w nadziei 偶e Hiszpanie poprzestan膮 na zniszczeniu fortu i odp艂yn膮. Ale nie odp艂yn臋li. Wysadzili desanty: jeden od strony morza, drugi na brzegu laguny. Wzi臋li nas we dwa ognie, a na ka偶dego z moich ludzi wypad艂o chyba po dziesi臋ciu 偶o艂nierzy; Bronili艣my si臋 w domach, kt贸re kolejno podpalali, a potem w ruinach fortu. Stamt膮d wys艂a艂em Bowena z dwoma Murzynami do wioski rybackiej. Mieli si臋 przekra艣膰 przez las wsi膮艣膰 do pierwszej lepszej pirogi i pop艂yn膮膰 do Nahua z wiadomo艣ciami dla Quiche. Nie uda艂o im si臋: Hiszpanie pochwycili ich 偶ywcem. Ba艂em si臋, 偶e i nas to spotka, bo ko艅czy艂a nam si臋 amunicja, wi臋c postanowi艂em przebi膰 si臋 ku pomostowi, przy kt贸rym by艂o kilka 艂odzi, i albo zgin膮膰, albo uj艣膰 w g贸r臋 rzeki. Ruszy艂em do ataku na czele pi臋tnastu ludzi bo tylko tylu by艂o jeszcze zdatnych do walki. Ale na pomost dotar艂o nas zaledwie czterech; Skoczyli艣my do jedynego cz贸艂na, jakie tam przypadkiem pozosta艂o nie uszkodzone, i zdo艂ali艣my uciec. By艂em ranny w biodro, ale kula nie naruszy艂a ko艣ci, wi臋c po opatrunku trzyma艂em si臋 wcale nie藕le. Dop艂yn臋li艣my do Nahua wieczorem. Tu ju偶 wszyscy wiedzieli, co zasz艂o. India艅skie b臋bny warcza艂y bez przerwy w g艂臋bi las贸w, wzd艂u偶 rzeki, a ten t艂usty diabe艂 Uatholok odpowiada艂 im raz po raz ze swojego kurnika i — jak mi si臋 zdaje — namawia艂 M臋drca do opuszczenia stolicy. Na miejscu Quiche kaza艂byml go powiesi膰. Licho wie, czy nie by艂 w porozumieniu z Ramrezem.
Nie przypuszcza艂em, 偶eby Hiszpanie odwa偶yli si臋 holowa膰 swoje okr臋ty w g贸r臋 Amaha. Sk膮d mogli wiedzied膰 o istnieniu Nahua? A gdyby nawet wydostali t臋 wiadomo艣ci od Bowena, w co w膮tpi臋, to kto, di diab艂a, m贸g艂 wskaza膰 im w艂a艣ciw膮 drog臋? To jest dla mnie do dzi艣 zagadk膮 nie do rozwi膮zania. No, ale tak si臋 w艂a艣nie sta艂o: b臋bny uprzedzi艂y nas, 偶e cztery karawele spu艣ci艂y szalupy i p艂yn膮 ku nam.
Musz臋 powiedzie膰, 偶e mnie to ucieszy艂o. Tu ju偶 nie mogli wysadzi膰 偶adnego desantum, inaczej ni偶 pod ogniem naszych mo藕dzierzy i oktaw, a nie przychodzi艂o mi do g艂owy, 偶eby wiedzieli o ich stanowiskach, tak jak to by艂o w forcie nad lagun膮. Quiche te偶 ufa艂, 偶e si臋 obronimy, bo wbrew radom tego swojego czarownika nie opu艣ci艂 Nahua; kaza艂 tylko oddali膰 si臋 kobietom z dzie膰mi. Wys艂a艂 te偶 go艅c贸w pieszych i na 艂odziach do Haihole i Acolhua z 偶膮daniem pomocy.
Nie bardzo na t臋 pomoc liczy艂em, bo mog艂a przyby膰 najwcze艣niej za trzy, cztery dni, ale wydawa艂o mi si臋 偶e sami rozprawimy si臋 z Hiszpanami, i to bez wi臋kszych strat. Ka偶dy ich okr臋t, ka偶da szalupa od najbli偶szego zakr臋tu rzeki musia艂a znale藕膰 si臋 w zasi臋gu wszystkich armat na wzg贸rzu. Przewidywa艂em, 偶e zatopiwszy pierwsz膮 karawel臋, jaka si臋 uka偶e, zablokujemy drog臋 nast臋pnym, a potem wybicie za艂贸g lub wzi臋cie ich do niewoli b臋dzie ju偶 tylko kwesti膮 czasu. Niepokoi艂o mnie troch臋 moje biodro. Rana zaogni艂a si臋 i bardzo mi dokucza艂a. Zdecydowa艂em si臋 na wyj臋cie kuli, kt贸ra tkwi艂a, ale straci艂em przy tym zabiegu sporo krwi i czu艂em si臋 diabelnie os艂abiony.
Zamierza艂em wys艂a膰 oddzia艂 India艅skich strzelc贸w l膮dem w d贸艂 rzek艂 na spotkanie Hiszpan贸w, aby ich niepokoili w drodze, strzelaj膮c z zasadzek do szalup holuj膮cych karawele. Powiedzia艂em o tym M臋drcowi, ale zdaje mi si臋, 偶e nie do艣膰 jasno mu to wyt艂umaczy艂em, bo z pocz膮tku nie chcia艂 si臋 zgodzi膰 na m贸j projekt. Nie bardzo mog艂em si臋 a nim dogada膰 po hiszpa艅sku, a nie mia艂em 偶adnego t艂umacza. Przekona艂em jednak jego c贸rk臋, kt贸ra mi dopomog艂a i w ko艅cu, jeszcze tej samej nocy, pi臋膰dziesi臋ciu ludzi z muszkietami i oko艂o stu z 艂ukami, strza艂ami i w艂贸czniami posz艂o brzegiem a偶 do pierwszej odnogi Amaha. O ile mog艂em zrozumie膰, ta dzielna dziewczyna stara艂a si臋 nak艂oni膰 ojca, 偶eby kaza艂 Uatholokowi wezwa膰 do podobnej walki z zasadzek wszystkich mieszka艅c贸w wiosek po obu stronach rzeki, co na pewno jeszcze bardziej op贸藕ni艂oby zbli偶anie si臋 Hiszpan贸w. Quiche zgodzi艂 si臋 na to, lecz za p贸藕no, bo Uatholok tymczasem wzi膮艂 nogi za pas i uciek艂;
W ka偶dym razie m贸j plan okaza艂 si臋 niez艂y: Od 艣witu s艂yszeli艣my ustawicznie odleg艂膮 strzelanin臋, kt贸ra zbli偶a艂a si臋 bardzo wolno. My艣l臋, 偶e rekiny przy uj艣ciu zatoki mia艂y w ci膮gu tego dnia prawdziw膮 uczt臋 z hiszpa艅skiego 艣cierwa;
Nie powstrzyma艂o to jednak Ramireza od dalszej 偶eglugi. Wkr贸tce po po艂udniu zamilk艂y ostatnie strza艂y o jakie p贸艂torej mili st膮d, a w p贸艂 godziny p贸藕niej nasz oddzia艂 wr贸ci艂 prawie bez strat; pozostawiwszy tylko paru ludzi na czatach, zgodnie z moim poleceniem. Czekali艣my teraz na ukazanie si臋 spoza kolana rzeki szalup holuj膮cych pierwszy okr臋t. Nabite dzia艂a, gotowe do strza艂u, by艂y wycelowane tak, 偶e pociski nie mog艂y chybi膰, domy nadbrze偶ne i spichrze obsadzi艂em wyborowymi strzelcami uzbrojonymi w muszkiety, na wypadek gdyby jaka艣 szalupa wymkn臋艂a si臋 spod ognia armatniego i chcia艂a przybi膰 do przystani. By艂em zupe艂nie pewien, 偶e odeprzemy ten atak, tylko pragn膮艂em 偶eby rozpocz膮艂 si臋 jak najpr臋dzej, bo si艂y opuszcza艂y mnie coraz bardziej.
Hiszpanie zdawa艂i si臋 waha膰, bo min臋艂a jeszcze godzina bez zmiany sytuacji. Potem jeden z Indian pozostawiony na pikiecie za zakr臋tem rzeki przybieg艂 z wiadomo艣ci膮, 偶e karawele rzuci艂y tam kotwice, lecz nie zamierzaj膮 widocznie wysadzi膰 desantu, poniewa偶 wszystkie szalupy wci膮gni臋to na pok艂ady. Oczywi艣cie desant w pobli偶u Nahua by艂 prawie niemo偶liwy i musieli zdawa膰 sobie z tego spraw臋. Zreszt膮 i na tak膮 ewentualno艣膰 byli艣my przygotowani. Nie wiedzia艂em wi臋c, co o tym s膮dzi膰, ale po naradzie z Quiche i jego c贸rk膮 doszli艣my do wniosku, 偶e chyba od艂o偶yli generalne natarcie do rana dnia nast臋pnego. Gdyby tak by艂o, postanowili艣my napa艣膰 na nich w nocy i podpali膰 okr臋ty. Nie mia艂em do艣膰 si艂, 偶eby prowadzi膰 atak, wi臋c zamierza艂em powierzy膰 dow贸dztwo Websterowi, jedynemu bia艂emu, jaki dotychczas pr贸cz mnie pozosta艂 przy 偶yciu.
Ale nie zd膮偶y艂em nawet powiedzie膰 mu, o co chodzi, gdy rzeczy przyj臋艂y taki sam obr贸t, jak nad lagun膮: Hiszpanie zacz臋li ostrzeliwa膰 wzg贸rze i domy z najci臋偶szych mo藕dzierzy, nie pokazuj膮c si臋 wcale w polu widzenia. Sam diabe艂 musia艂 kierowa膰 ich ogniem, bo tylko z rzadka pociski pada艂y poza celem, a ka偶da nast臋pna salwa r贸wna艂a z ziemi膮 nasze pozycje obronne. W kilka minut z pa艂acu Quiche zosta艂y gruzy, a on sam zgin膮艂 pod wal膮cym si臋 sklepieniem. Domy nad rzek膮 i dachy sk艂ad贸w p艂on臋艂y. Cztery stanowiska naszych armat zosta艂y rozbite, a obs艂uga innych uciek艂a. Zgin膮艂 tak偶e Webster. Zosta艂em sam.
— Nie, nie sam — poprawi艂 si臋 zaraz. — Zosta艂a przy mnie ta dziewczyna. Jej zawdzi臋czam ocalenie.
— Co si臋 z ni膮 sta艂o? — spyta艂 nagle Marten chrapliwym g艂osem;
— Nie wiem — odrzek艂 Hoogstone. — Zawlok艂a mnie na d贸艂, bo nie mog艂em i艣膰 o w艂asnych si艂ach. Potem jacy艣 Indianie przenie艣li mnie do ruin w lesie na zachodnim kra艅cu osady. Nie widzia艂em jej od tego czasu.
Umilk艂 i zdawa艂 si臋 porz膮dkowa膰 w pami臋ci dalsze wypadki.
— Chyba straci艂em wtedy przytomno艣膰 — powiedzia艂 po chwili. — Obudzi艂em si臋 w nocy, zapewne wskutek zimna. Nahua dopala艂a si臋, a nad okolicznymi wioskami wstawa艂y kolejne 艂uny 艣wie偶o wzniecanych po偶ar贸w. S艂ysza艂em daleki zgie艂k i wrzaw臋 a偶 do rana. Zaczo艂ga艂em si臋 do jakiej艣 dziury w tych ruinach; zdaje si臋, 偶e to by艂 grobowiec, ale dok艂adnie ju偶 obrabowany, a w ka偶dym razie — bez nieboszczyka. Mia艂em przy sobie pistolet, wi臋c wiedzia艂em, 偶e je艣li mnie tu znajd膮 nie dam si臋 wzi膮膰 偶ywy. Ale nikt mnie nie szuka艂. Omijali t臋 kryj贸wk臋. Szukali natomiast zbieg贸w, zw艂aszcza, jak mi si臋 zdaje, Murzyn贸w. Kilkakrotnie widzia艂em, jak ich p臋dzili ku przystani ma艂ymi grupkami.
Byli tu trzy doby. Potem odp艂yn臋li. Dokucza艂 mi g艂贸d i pragnienie, wi臋c zaraz przedsi臋wzi膮艂em wypraw臋 do spalonej osady, w nadziei, 偶e znajd臋 tam co艣 do jedzenia. Szed艂em bardzo wolno, podpieraj膮c si臋 dwiema 偶erdziami wy艂amanymi z najbli偶szego p艂otu. Rana dokucza艂a mi, ale g艂贸d by艂 jeszcze gorszy. Po drodze napotka艂em ma艂e 藕r贸de艂ko, wi臋c po艂o偶y艂em si臋 na ziemi, 偶eby zaczerpn膮膰 wody i wtem us艂ysza艂em okrzyk. Odwr贸ci艂em g艂ow臋, ale nie zd膮偶y艂em si臋gn膮膰, po bro艅. Trzej Indianie rzucili si臋 na mnie z ty艂u. Nie byli st膮d, lecz — jak si臋 p贸藕niej dowiedzia艂em — z Haihole. Wzi臋li mnie zapewne za Hiszpana i prawdopodobnie zamierzali mnie zabi膰. Powstrzyma艂 ich od tego jaki艣 dryblas, kt贸ry im rozkazywa艂. Porwali mnie i zanie艣li nad rzek臋, powy偶ej tych ruin, w kt贸rych si臋 ukrywa艂em. Sta艂o tam u brzegu ze trzydzie艣ci cz贸艂en, w najwi臋kszym za艣 siedzia艂 ich w贸dz; nie pami臋tam jego imienia.
— Totnak? — rzuci艂 Marten.
— Zdaje si臋 — potwierdzi艂 Hoogstone niepewnie. — Trudno si臋 z nim by艂o porozumie膰, nawet przez t艂umacza, kt贸ry akurat tyle umia艂 po hiszpa艅sku ile ja, ale powtarza艂em w k贸艂ko „Marten" i „Zephyr” i wskazuj膮c na siebie, i widocznie go to przekona艂o. Dali mi je艣膰, a jaki艣 ich czar贸wnik opatrzy艂 mi ran臋. Zaraz dozna艂em ulgi, a p贸藕niej wykurowa艂em si臋 przyk艂adaj膮c wywar z zi贸艂, kt贸re mi zostawili. Ale jeszcze przedtem chcieli mnie zabra膰 z sob膮 w g贸r臋 rzeki? Odm贸wi艂em naturalnie, bo spodziewa艂em si臋 lada dzie艅 waszego powrotu. Usi艂owa艂em im to wyt艂umaczy膰 i chyba mi si臋 uda艂o? D艂ugo si臋 naradzali, czy mnie tu zostawi膰, ale w ko艅cu odp艂yn臋li beze mnie.
Pocz膮tkowo zagospodarowa艂em si臋 w tym na p贸艂 spalonym spichrzu, kt贸ry st膮d wida膰. Mia艂em do艣膰 偶ywno艣ci, bo zosta艂o tam troch臋 kukurydzy, a w sadach dojrzewa艂y owoce. Ale wyp艂oszy艂 mnie od贸r rozk艂adaj膮cych si臋 trup贸w. Nie mog艂em sam ani ich pogrzeba膰, ani powrzuca膰 do rzekl. Jest tego przecie偶 par臋 setek! Gdyby wiatr wia艂 w t臋 stron臋, jeszcze teraz nie mogliby艣my oddycha膰, chocia偶 s臋py ju偶 oczy艣ci艂y wi臋kszo艣膰 z nich.
Rana goi艂a si臋 szybko, wi臋c — 偶eby unikn膮膰 tego strasznego smrodu — przenios艂em si臋 na wzg贸rze. Tam by艂o stosunkowo niewielu zabitych. Zdo艂a艂em po艣cl膮ga膰 zw艂oki do wykop贸w po stanowiskach artyleryjskich i przysypa膰 ziemi膮. Zamieszka艂em w tym pawilonie, kt贸ry wy艣cie dawniej zajmowali, kapitanie Marten. Nic wi臋cej tam nie ma pr贸cz rumowisk, ale ten budynek jako艣 ocala艂. Aha, ocala艂 tak偶e pos膮g bo偶ka, doprawdy trudno w to uwierzy膰, bo oktawy, pomi臋dzy kt贸rymi sta艂, zosta艂y rozbite pociskami hiszpa艅skich mo藕dzierzy. No, ale stoi tam dot膮d.
A ja czeka艂em. Miesi膮c, dwa miesi膮ce, trzy. Wypatrywa艂em was albo Hiszpan贸w. Mogli przecie偶 powr贸ci膰. By艂em na to przygotowany. Lecz nikt si臋 nie pokazywa艂. Ani z do艂u, ani z g贸ry rzeki, ani od strony l膮du. Nie by艂o tu 偶ywego ducha przez ca艂y ten czas. Tylko s臋py i kruki. My艣la艂em, 偶e oszalej臋 od ich krakania i kwilenia!
No, ale nie oszala艂em — powiedzia艂 z odcieniem przechwa艂ki czy te偶 triumfu. — Natomiast zacz膮艂em szuka膰 jakiego艣 cz贸艂na, kt贸re da艂oby si臋 naprawi膰. Znalaz艂em tylko dwie dziurawe pirogi na dnie ma艂ej zatoczki. Wszystkie inne Hiszpanie pu艣cili z pr膮dem albo zatopili na g艂臋binie. Jedn膮 z tych dwu zdo艂a艂em wyci膮gn膮膰 i za艂ata膰. Ukry艂em j膮 w sitowiu daleko w g贸rze tam gdzie Amaha rozdziela si臋 na kilka odn贸g, aby w razie czego odp艂yn膮膰 w stron臋 Haihole Czasem wyprawia艂em si臋 na po艂贸w ryb a raz dotar艂em az do laguny i wtedy przekona艂em si臋 de Blasco Ramirez zrobi艂 z Bowenem, Parklnsem i Roydem. Nie mog艂em pogrzeba膰 ich zw艂ok, bo nie mia艂em 偶adnych narz臋dzi, a od zaduchu, jaki tam panowa艂 robi艂o mi si臋 s艂abo. Wr贸ci艂em tu i czeka艂em znowu, ale traci艂em ju偶 nadziej臋 na powr贸t „Zephyra", wi臋c postanowi艂em czeka膰 na „Ibexa" i tamtych.
Wczoraj po po艂udniu us艂ysza艂em daleki warkot b臋bn贸w, pierwszy raz od czterech miesi臋cy! Czuwa艂em przez ca艂膮 noc a potem przez ca艂y dzisiejszy dzie艅, got贸w do ucieczki na wypadek gdyby to mieli by膰 Hiszpanie. Zobaczy艂em 艂odzie na zakr臋cie rzeki ale nie by艂em pewien, czy holuj膮 „Zephyra” Dopiero kiedy si臋 ukaza艂 odetchn膮艂em z ulg膮. Dostrzeg艂em zaraz, 偶e grotmaszt jest strzaskany, wi臋c pomy艣la艂em sobie 偶e i was tak偶e musia艂o spotka膰 jakie艣 niepowodzenie?!
Spojrza艂 pytaj膮co na Martena i Carotte'a lecz nie otrzymawszy ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia swych domys艂贸w, ra藕no zatar艂 d艂onie I rzek艂:
— No, to si臋 przecie偶 da teraz naprawi膰;
— Nic si臋 ju偶 nie da naprawi膰 — powiedzia艂 Marten cicho, lecz takim tonem, 偶e Hoogstone zamilk艂 z otwartymi ustami.
Przez ca艂膮 noc Marten snu艂 si臋 po pok艂adzie „Zephyra" z za艂o偶onymi w ty艂 r臋kami i z opuszczon膮 g艂ow膮. Hoogstone siedzia艂 na stopniach prowadz膮cych na ruf臋, przej臋ty niepokojem i trosk膮, kt贸rej 藕r贸d艂a nie m贸g艂 sobie w pe艂ni u艣wiadomi膰. 呕al mu by艂o Martena, lecz to uczucie z kolei zdumiewa艂o go niepomiernie. Uwa偶a艂 tego cz艂owieka za zbyt pot臋偶nego, aby si臋 o niego martwi膰, a zarazem by艂 prze艣wiadczony, 偶e powinien uczyni膰 co艣, aby go wyrwa膰 z apatii. Pierwszy raz w 偶yciu do艣wiadcza艂 podobnej rozterki. Nigdy dot膮d nie przejmowa艂 si臋 tak dalece ani w艂asnym, ani cudzym losem. Czu艂 si臋 przy tym bardziej osamotniony, bezradny i pozbawiony wszelkiego oparcia ni偶 w贸wczas, gdy Marten zostawi艂 go w Nahua powierzaj膮c mu jej bezpiecze艅stwo i obron臋, a nawet ni偶 w贸wczas, gdy zosta艂 tu sam jeden po kl臋sce.
Marten bowiem nie zwraca艂 na niego najmniejszej uwagi. Nie patrzy艂 ani na niebo, ani na rzek臋, ani na brzeg. Zdawa艂 si臋 nie dostrzega膰 nic zgo艂a. Nie czyni艂 mu wyrzut贸w, nie zadawa艂 pyta艅, nie docieka艂 przyczyn pogromu.
Trwa艂o to ju偶 osiem godzin. Ksi臋偶yc wzeszed艂, przetoczy艂 si臋 po niebie i zn贸w ich opu艣ci艂, kryj膮c si臋 za g贸rami. Rzeka p艂yn臋艂a leniwie, czarna i niema. Wiatr ucich艂, By艂o ch艂odno, rosa kapa艂a z want i skantowanyeh reji.
Hoogstone nie m贸g艂 ju偶 tego wytrzyma膰 d艂u偶ej. Od chwili, gdy zamilk艂 sko艅czywszy o zachodzie s艂o艅ca swoj膮 dramatyczn膮 opowie艣膰, zamiast jakiejkolwiek ulgi i odpr臋偶enia czu艂 coraz bardziej przyt艂aczaj膮c膮 go odpowiedzialno艣膰 za to, co si臋 sta艂o.
— Nie mog艂em temu zapobiec — wybuchn膮艂 wreszcie. — Musicie to zrozumie膰! Nie mog艂em nic wi臋cej zrobi膰!
Marten zatrzyma艂 si臋 przed nim. Wyraz zdziwienia przemkn膮艂 po jego twarzy;
— Naturalnie — powiedzia艂 z pewnym wysi艂kiem, — 偶e nie mo偶na by艂o nic wi臋cej zrobi膰. To jasne
— Wi臋c nie uwa偶acie, 偶e zawiod艂em wasze zaufanie? — chcia艂 si臋 upewni膰 Hoogstone.
— Nie, nie uwa偶am. To ja zawiod艂em zaufanie tych ludzi — odrzek艂 Marten na p贸艂 do siebie. — Tego si臋 nie da naprawi膰. Reszta. — machn膮艂 r臋k膮 i odwr贸ci艂 si臋.
Nie potrafi臋 tego znie艣膰 — pomy艣la艂 ogarniaj膮c wzrokiem przysta艅, zgliszcza dom贸w na brzegu, na p贸艂 rozwalone spichrze i ruiny zamku M臋drca na wzg贸rzu.
Jego wzrok zatrzyma艂 si臋 na pos膮gu Tlaloka. Okrutny bo偶ek zdawa艂 si臋 spogl膮da膰 z g贸ry na pobojowisko dawnych swoich czcicieli, co go odst膮pili i zapomnieli o nim. Triumfowa艂. Triumfowa艂 za spraw膮 tych, kt贸rych wiara odebra艂a mu wyznawc贸w.
Hoogstone podni贸s艂 si臋 i odszed艂. Marten tego nie zauwa偶y艂. Zadawa艂 sobie pytanie, czy pozosta艂 przy 偶yciu kto艣, kto m贸g艂by si臋 upomnie膰 o jego s艂owa, stan膮膰 mu do oczu z wyrzutem za niedotrzymane obietnice, kto艣, kto wiedzia艂 o wielko艣ci jego zamierze艅 i marze艅, kto obdarza艂 go bezgranicznym zaufaniem, kt贸re rozwia艂o si臋 wraz z dymem hiszpa艅skich dzia艂 nad Amaha.
— Inika — szepn膮艂 w ciemno艣膰, jakby j膮 przyzywa艂, — Inika!!
W ci膮gu wielu nast臋pnych dni Marten usi艂owa艂 otrz膮sn膮膰 si臋 z przygn臋bienia, porzuci膰 daremne rozmy艣lania, odzyska膰 dawn膮 energi臋, a przede wszystkim w艂adz臋 nad samym sob膮s
Na pr贸偶no.
Wydawa艂o mu si臋, 偶e jest zupe艂nie kim艣 innym; 偶e. Jan Kuna, zwany Martenem, kt贸ry mia艂 w 偶yciu co艣 do zdzia艂ania, kt贸ry m贸wi艂 do ludzi i s艂ucha艂 ich s艂贸w, kt贸ry snu艂 wielkie plany — umar艂!
Pami臋ta艂 go, i te jego plany r贸wnie偶. Rozpatrywa艂 je z trze藕w膮 ironi膮 z wy偶yn gorzkiego do艣wiadczenia. Chcia艂 stworzy膰 mocarstwo, a oto sze艣膰 hiszpa艅skich okr臋t贸w w ci膮gu dw贸ch dni obr贸ci艂o w perzyn臋 wszystko, co w tym j kierunku zdzia艂a艂 przez cztery lata? Jak偶e byl 艣mieszny w swoich porywach! Jak偶e naiwne by艂y podstawy na kt贸rych budowa艂 swe zamierzenia! Z czym偶e porwa艂 si臋 na olbrzymi膮 pot臋g臋 Hiszpanii, skoro jaki艣 mierny, zaledwie znany, bynajmniej nie okryty chwa艂膮 zwyci臋stw dow贸dca prowincjonalnej flotylli za jednym zamachem zmi贸t艂 z powierzchni ziemi jego „kr贸lestwo"!
Czu艂 si臋 zdruzgotany? Pali艂 go wstyd, 偶al, wyrzuty sun mienia. Nie m贸g艂 ani pozosta膰 tu, ani wr贸ci膰 do Europy, bo nie mia艂 po co.
— Nic si臋 ju偶 nie da naprawi膰 — powtarza艂 sobie to, co povviedzia艂 Hoogstone'owi. — Straci艂em wszystko!
Carotte i Hoogstone pytali go, co maj膮 robi膰, Pociecha i Worst czekali na jego rozkazy.
— R贸bcie co chcecie — odpowiedzia艂.
Unika艂 ich. B艂膮dzi艂 samotnie po wzg贸rzu po艣r贸d ruin, zapuszcza艂 si臋 daleko w pola, wpatrywa艂 si臋 w wyci臋te przez naje藕d藕c贸w, usch艂e drzewa sad贸w przesiadywa艂 godzinami nad rzek膮, nas艂uchuj膮c, czy nie rozlegnie si臋 plusk wiose艂 p艂yn膮cych z g贸ry 艂odzi i cz贸艂en. Budzi艂 si臋 cz臋sto w艣r贸d nocy, bo wydawa艂o mu si臋, 偶e s艂yszy warkot b臋bn贸w albo d藕wi臋ki india艅skich gitar i weso艂e 艣piewy. Lecz noce by艂y g艂uche i ciemne. B臋bny, kt贸re nie wiadomo dok膮d i komu nios艂y wie艣膰 o jego powrocie, milcza艂y teraz uparcie. Nikt z dawnych mieszka艅c贸w nie wraca艂 do Nahua, jakby w obawie przed tchnieniem 艣mierci, kt贸ra t臋dy przesz艂a. Porzucone pola i pastwiska krok za krokiem zdobywa艂a z powrotem puszcza, zacieraj膮c 艣lady mozolnej pracy kilku pokole艅.
Po tygodniu Indianie i Murzyni z za艂ogi „Zephyra" zacz臋li znika膰. Oddalali si臋 w las i nie wracali wi臋cej. Gdy Hoogstone powiedzia艂 o tym Martenowi, ten skin膮艂 tyiko g艂owa, jakby przyzwala艂 na ich ucieczk臋. Opuszczali go cichaczem, bez s艂owa, jak szczury opuszczaj膮 okr臋t, do kt贸rego z niewiadomych powod贸w trac膮 zaufanie. Tu powody by艂y jasne i zrozumia艂e, nie m贸g艂 temu zaprzeczy膰. Odkryli jego s艂abo艣膰 i bezradno艣膰. Przejrzeli. Pot臋ga dawnego sprzymierze艅ca Ouiche rozsypa艂a si臋 w ich oczach. By艂a tylko z艂ud膮, wywo艂an膮 zapewne czarami bia艂ego cz艂owieka. Czarami, kt贸re jednak nie osta艂y si臋 mocy obra偶onego Tlaloka. Dawny b贸g m艣ci艂 si臋 na odst臋pcach, lecz by膰 mo偶e uda si臋 go przeb艂aga膰.
Pewnego dnia Marten zauwa偶y艂, 偶e u st贸p pos膮gu Tlaloka le偶膮 nar臋cza 艣wie偶ych kwiat贸w. Nazajutrz pojawi艂o si臋 tam zabite ko藕l臋, kt贸rego krew zbryzga艂a popiersie b贸stwa.
Wkr贸tce zaczn膮 tu sk艂ada膰 ofiary z ludzi — pomy艣la艂, ale nie uczyni艂 nic, aby tej mo偶liwo艣ci zapobiec.
Nie dosz艂o zreszt膮 do tego. W ko艅cu miesi膮ca jednej nocy wszyscy pozostali Indianie i Murzyni uciekli. „Zephyr” mia艂 ju偶 tylko bia艂膮 za艂og臋 z艂o偶on膮 z kilkudziesi臋ciu ludzi, kt贸rych jedynym pragnieniem by艂o wydosta膰 si臋 st膮d jak najpr臋dzej.
Lecz Marten zwleka艂. Chcia艂 si臋 doczeka膰 przybycia White'a, Schultza i Belmonta, przynajmniej tak twierdzi艂. Carotte i Hoogstone uznali s艂uszno艣膰 jego motyw贸wj nie mo偶na by艂o przedsi臋wzi膮膰 偶adnej wyprawy z tak szczup艂膮 za艂og膮, a tamci powinni byli wr贸ci膰 z Anglii najdalej za kilka tygodni.
W rzeczywisto艣ci Marten nie my艣la艂 o innych wyprawach i nie mia艂 偶adnych projekt贸w, a je艣li na co艣 czeka艂, to jedynie na znak od Uniki. Przypuszcza艂, 偶e usz艂a z innymi do jakiej艣 wioski w g艂臋bi kraju lub znalaz艂a schronienie w Haihole. Ta ostatnia mo偶liwo艣膰 wydawa艂a mu si臋 najbardziej prawdopodobna, poniewa偶 — jak wynika艂o z opowiadania Hoogstone'a — m艂ody Totnak przyby艂 tu ze sp贸藕nion膮 od siecz膮 i zapewne obozowa艂 w pobli偶u, podczas gdy Hiszpanie gospodarowali w okolicy Nahua.
Powr贸t „Zephyra" zosta艂 z pewno艣ci膮 dostrze偶ony przez mieszka艅c贸w owych wiosek, do kt贸rych broni艂y dost臋pu g膮szcze i bagna mo偶liwe do przebycia tylko dla krajowc贸w. Ich b臋bny ponios艂y t臋 wie艣膰 a偶 do podg贸rskich kra艅c贸w Amalia, do Acolhua i Haihole, a potwierdzili j膮 zbiegowie z za艂ogi okr臋tu. Je艣li wi臋c Inika 偶y艂a, musia艂a ju偶 wiedzie膰, 偶e Marten wr贸ci艂. Je艣li chcia艂a go zobaczy膰 i m贸wi膰 z nim, powinna da膰 mu zna膰 o tym.
Mo偶e napotka艂a jakie艣 trudno艣ci — my艣la艂. — Mo偶e jej wys艂annik zgin膮艂 w drodze. Mo偶e okoliczno艣ci chwilowo nie pozwalaj膮 jej na skomunikowanie si臋 ze mn膮. A mo偶e czeka na wiadomo艣膰 ode mnie? Mo偶e zw膮tpi艂a w moje s艂owo, jak wszyscy?
Te my艣li dr臋czy艂y go niewypowiedziane i nie dawa艂y mu spokoju ani w dzie艅, ani w nocy. Obawia艂 si臋, 偶e w ko艅cu, gdy White i Belmont wr贸c膮, b臋dzie musia艂 odp艂yn膮膰 i nigdy si臋 nie dowie o losie tej dziewczyny, kt贸ra — by膰 mo偶e — uwa偶a go za zdrajc臋.
Wreszcie nie m贸g艂 znie艣膰 tego d艂u偶ej. O艣wiadczy艂 Carotte'owi, 偶e zamierza uda膰 si臋 w g贸r臋 rzeki i powr贸ci za dwa tygodnie. Wybra艂 dziesi臋ciu ludzi z dawnej swojej za艂ogi i nazajutrz wyruszy艂 o 艣wicie, 偶egnany niech臋tnymi spojrzeniami francuskich marynarzy z „Vanneau”, kt贸rzy ju偶 zapomnieli, 偶e zawdzi臋czaj膮 mu 偶ycie.
Wkr贸tce potem jak szalupa min臋艂a pierwszy zakr臋t Amaha i jej wartki prawy dop艂yw, mniej wi臋cej o sze艣膰 mil od Nahua, z g艂臋bi puszczy odezwa艂y si臋 b臋bny. By艂o to dziwne i niezrozumia艂e, poniewa偶 ani na rzece, ani na jej brzegach Marten nie dostrzeg艂 najmniejszego 艣ladu istot ludzkich. Jednak czyje艣 oczy musia艂y go 艣ledzi膰, bo b臋bny odzywa艂y si臋 z przerwami przez ca艂y dzie艅 a偶 do wieczora i umilk艂y dopiero wtedy, gdy 艂贸d藕 zatrzyma艂a si臋 po艣rodku g艂贸wnego koryta u ma艂ej wysepki, gdzie jej za艂oga sp臋dzi艂a noc przy ognisku.
Marten nie kry艂 si臋 bynajmniej ze swymi zamiarami. Zreszt膮 by艂oby to daremne. Wiedzia艂, 偶e jest 艣ledzony i 偶e nie zdo艂a艂by si臋 obroni膰 przed napa艣ci膮. Ale nie przypuszcza艂, by mu grozi艂o powa偶ne niebezpiecze艅stwo ze strony miejscowych Indian, a tak偶e od Haihol贸w. Nie walczy艂by z nimi, nawet gdyby go napadli, nie chcia艂 przelewa膰 krwi swych dawnych sprzymierze艅c贸w, co przecie偶 do reszty pogr膮偶y艂oby go w ich oczach. Przybywa艂 do nich jawnie, jako przyjaciel, nie tak pot臋偶ny jak niegdy艣, lecz r贸wnie ufny i szczery. Tylko w ten spos贸b m贸g艂 ich przekona膰 i osi膮gn膮膰 cel zamierzony.
Nazajutrz i jeszcze przez dwa dni nast臋pne 艂贸d藕 p艂yn臋艂a pod 偶aglami korzystaj膮c z pomy艣lnego wiatru. Rzeka nadal by艂a pusta, a brzegi bezludne. Niezmierzone lasy, rozleg艂e bagna poros艂e g臋stwin膮 krzak贸w, trzcin i sitowia ci膮gn臋艂y si臋 z obu stron. Liczne mniejsze i wi臋ksze dop艂ywy, leniwe i b艂otniste albo o bystrych, szumi膮cych nurtach, przy艂膮cza艂y si臋 z lewa i z prawa, tworz膮e niekiedy przy uj艣ciu spore jeziora i p艂ytkie rozlewiska. Zrywa艂y si臋 z nich ca艂e chmary ptactwa i kr膮偶y艂y nad szalup膮, ale nigdzie nie by艂o wida膰 ludzi.
Dopiero czwartego dnia o zachodzie s艂o艅ca Marten z daleka dojrza艂 smug臋 dymu unosz膮cego si臋 spoza drzew. G膮szcze przerzedzi艂y si臋, pomi臋dzy wynios艂膮 kolumnad膮 cedr贸w, mahoniowc贸w, surmii, jakarand i sukador贸w prze艣wieca艂 czerwony blask ogni p艂on膮cych na suchej, wynios艂ej polanie, a na p艂askim, piaszczystym brzegu, kt贸ry dalej tworzy艂 urwist膮 skarp臋, sta艂y wyci膮gni臋te pirogi
Pilnowali ich trzej Haihole uzbrojeni w dzidy i 艂uki. Gdy szalupa zacz臋艂a si臋 zbli偶a膰, jeden z nich wdrapa艂 si臋 na skarp臋 i pobieg艂 ku ogniskom. Dwaj pozostali patrzyli w milczeniu na przybysz贸w, nie poruszaj膮c si臋 wcale, jakby widok 艂odzi z opadaj膮cymi 偶aglami by艂 im doskonale oboj臋tny. Nie drgn臋li, nie przem贸wili nawet wtedy, gdy dwaj biali marynarze wbili w piasek zaostrzony palik z 艂a艅cuchem przytrzymuj膮cym dzi贸b szalupy.
Marten wysiad艂 i spojrza艂 w g贸r臋 na ow膮 skarp臋, kt贸ra wznosi艂a si臋 powy偶ej jego g艂owy zas艂aniaj膮c widok. Cztery sylwetki Indian w fa艂dzistych serapach ukaza艂y si臋 na tle dogasaj膮cego nieba. Nie m贸g艂 rozr贸偶ni膰 rys贸w ich twarzy, ale w jednej z nich pozna艂 zr臋czn膮, wysmuk艂膮 posta膰 m艂odego wodza.
— Witaj, Totnaku — powiedzia艂 w narzeczu Haihole.
— Witaj — odrzek艂 Totnak; — Z czym przybywasz?
Marten nie od razu odpowiedzia艂. Nie odwracaj膮c spojrzenia wyci膮gn膮艂 zza pasa pistolet i uj膮wszy go za luf臋 poda艂 Worstowi, kt贸ry sta艂 za nim. Potem w ten sam spos贸b pozby艂 si臋 no偶a i dopiero wtedy rzek艂:
— Chc臋 m贸wi膰 z Inik膮;
Totnak milcza艂 przez d艂u偶sz膮 chwil臋, jakby si臋 waha艂. Stali naprzeciw siebie — Indianin nad sam膮 kraw臋dzi膮 urwiska, bia艂y w dole na piaszczystym wybrze偶u — oddzieleni niewielk膮 pust膮 przestrzeni膮 stromego zbocza.
— Wejd藕 sam — powiedzia艂 wreszcie Totnak.
Ogniska szerokim p贸艂kolem otacza艂y namiot ze sk贸r ko藕lich, kt贸rego wej艣cie przes艂ania艂a wzorzysta tkanina we艂niana przypominaj膮ca kilim. Wieczorna mg艂a 艣cieli艂a si臋 nisko nad ziemi膮 tworz膮c s艂abe czerwone aureole doko艂a p艂omieni. Na tle tego przy膰mionego blasku z rzadka snu艂y si臋 czarne cienie ludzi, a niewyra藕ne sylwetki siedz膮cych porusza艂y si臋 czasem nieznacznie, gdy kto艣 dorzuca艂 nieco chrustu, aby podsyci膰 ogie艅. S艂ycha膰 by艂o cichy pogwar st艂umionych g艂os贸w i trzaskanie pal膮cych si臋 ga艂臋zi.
Inika sta艂a przed namiotem, z r臋kami opuszczonymi w d贸艂 i wzniesion膮 g艂ow膮. Mia艂a na sobie niebieski serape z otworami na ramiona, przepasany powy偶ej bioder paskiem splecionym z cienkich rzemyk贸w. Czerwony odblask 偶aru od ogniska o艣wietla艂 s艂abo jej twarz o regularnych rysach i odbija艂 si臋 w ciemnych, szeroko otwartych oczach, nie u偶yczaj膮c ciep艂a ich spojrzeniu. W g艂臋bi tych nieruchomych 藕renic patrz膮cych na Martena by艂o co艣 tak twardego i zimnego jak marmur. Wys艂ucha艂a go w milczeniu, po czym lekko potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.
— Oszuka艂e艣 mnie i siebie — powiedzia艂a cicho. — Oszuka艂e艣 mojego ojca i m贸j nar贸d. Twoje oczy i g艂os, kt贸re by艂y dla mnie sam膮 prawd膮, k艂ama艂y ka偶dym spojrzeniem i ka偶dym s艂owem. Droga, kt贸r膮 mi ukaza艂e艣, by艂a fa艂szywa. Prowadzi艂a tylko do twoich cel贸w, a ja, m贸j kraj, moje zamys艂y, to by艂y tylko 艣rodki, jakimi si臋 pos艂ugiwa艂e艣. Chcieli艣my 偶y膰 w pokoju, a ty przynios艂e艣 nam wojn臋 i 艣mier膰, chocia偶 m贸wi艂e艣, 偶e twoje armaty i muszkiety obroni膮 pok贸j.
— Gdybym by艂 w Amaha... — zacz膮艂 Marten, ale przerwa艂a mu.
— Nie by艂o ci臋. W艂a艣nie wtedy ci臋 nie by艂o! Kto nas zdradzi艂? Kto wywo艂a艂 zemst臋 Hiszpan贸w? Dlaczego ta zemsta zwr贸ci艂a si臋 przeciw memu ojcu, przeciw naszym spokojnym domom, przeciw tym wszystkim, kt贸rzy ju偶 nie 偶yj膮, i przeciw tym, kt贸rych uprowadzono? A teraz, gdy si臋 to sta艂o, chcesz, 偶ebym posz艂a za tob膮! Po co?
Marten chcia艂 odpowiedzie膰, ale spojrzawszy w jej twarz pomy艣la艂, 偶e na pr贸偶no by j膮 przekonywa艂. Nie by艂o w niej 偶adnego wyrazu, 偶adnych uczu膰, nawet gniewu czy 偶alu. W oczach Iniki 偶ycie zdawa艂o si臋 gasn膮膰. Nie dostrzeg艂 w nich ani b贸lu, ani nadziei, ani 艣ladu dawnej czu艂o艣ci i mi臋tno艣ci, jakby po tej kl臋sce wszystko si臋 w niej sko艅czy艂 wypali艂o na popi贸艂, nawet wspomnienia.
— Odejd藕 i zapomnij — powiedzia艂a.
19
Zanim Marlen odp艂yn膮艂 z obozu Totnaka odby艂 z m艂odym wodzem Haihol贸w poufn膮 rozmow臋, podczas kt贸rej obieca艂 mu, 偶e najdalej za miesi膮c opu艣ci na zawsze Amaha i nie powr贸ci tam nigdy. Ze swej strony chcia艂 si臋 upewni膰 co do los贸w Iniki. Totnak o艣wiadczy艂, 偶e udziela jej schronienia na sta艂e.
— B臋dzie mia艂a sw贸j dom w moim kraju — powiedzia艂 patrz膮c w ogie艅 p艂on膮cy przed sza艂asem opodal jej namio tu. — Nie zabraknie jej niczego.
Podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 na Martena.
— By艂 czas — powiedzia艂 wolno — 偶e chcia艂em ci臋 zabi膰. Zanim jeszcze do ciebie nale偶a艂a. — Lecz 偶adna kobieta nie jest warta 偶ycia m臋偶czyzny, a twoja 艣mier膰 poci膮gn臋艂aby za sob膮 艣mier膰 wielu m臋偶贸w — Gdybym by艂 wiedzia艂, gdybym w贸wczas przeczu艂, co si臋 stanie!...
Umilk艂 i znowu zapatrzy艂 si臋 w p艂omienie.
— Wola艂bym zgin膮膰 — rzek艂 Marten. — Przyszed艂em tu bez broni i...
— I odejdziesz st膮d 偶ywy — przerwa艂 mu Totnak. — Gdyby艣 zgin膮艂, tw贸j duch nie znalaz艂by spokoju i mnie by go odebra艂. Blasco de Ramirez 偶yje! Mo偶esz pom艣ci膰 si臋 na nim. C贸偶 przysz艂oby mi z tego, gdybym ci臋 teraz zg艂adzi艂? Nie odzyska艂bym przez to Iniki i nie nasyci艂bym ani swojej, ani jej zemsty. Odejd藕 i walcz. Nie wracaj nigdy!
Marten pomy艣la艂, 偶e nic innego nie pozostaje mu do zrobienia. Odp艂yn膮艂 natychmiast i sp臋dzi艂 bezsenn膮 noc na jednej z licznych wysp o par臋 mil poni偶ej obozu. By艂 przybity i zrezygnowany.
Jest ju偶 po wszystkim — my艣la艂. — Nie pozosta艂 wi臋cej nikt, kto m贸g艂by zarzuci膰 mi fa艂sz, zdrad臋, k艂amstwo lub powiedzie膰 cho膰by jedno s艂owo wym贸wki. Nie ma nikogo, kto wiedzia艂by o mojej wierno艣ci i przywi膮zaniu do tego kraju; kto wierzy艂by w nie. A jednak, ci臋偶ko jest ud藕wign膮膰 to brzemi臋 samemu.
Czu艂, 偶e obcy mu s膮 wszyscy ludzie, 偶e nie zale偶y mu ju偶 na niczym i na nikim. Los str膮ci艂 go z takiej wy偶yny marze艅, 偶e wydawa艂o mu si臋, i偶 spad艂 w otch艂a艅, z kt贸rej nie ma wyj艣cia.
„Odejd藕 i zapomnij" — powiedzia艂a Inika. Czy zdo艂a zapomnie膰 kiedykolwiek ?
„Odejd藕 i walcz, mo偶esz si臋 zem艣ci膰" — powiedzia艂 Totnak. Czy偶by zemsta mog艂a przynie艣膰 zapomnienie?
Ten nastr贸j beznadziejnego przygn臋bienia nie opuszcza艂 go w drodze powrotnej do Nahua. Przyby艂 tam wcze艣niej, ni偶 by艂 zapowiedzia艂, i zasta艂 na pok艂adzie „Zephyra" tylko Piotra Carotte z jego francuskimi marynarzami z „Vanneau". Hoogstone z reszt膮 za艂ogi wyprawi艂 si臋 do Przystani Zbieg贸w, aby pogrzeba膰 zw艂oki zabitych oraz pozostawi膰 na stra偶y Tomasza Pociech臋 i kilku ludzi — zar贸wno w celu porozumienia si臋 z White'em, jak na wypadek ponownego przybycia Hiszpan贸w. Carotte obawia艂 si臋, 偶e Blasco de Ramirez raz jeszcze zechce spr贸bowa膰 szcz臋艣cia i przychwyci膰 „Zephyra". Gdyby karawele hiszpa艅skie rzeczywi艣cie ukaza艂y si臋 w pobli偶u, Pociecha mia艂 natychmiast pop艂yn膮膰 do Nahua, aby ostrzec o tym Martena.
Poza tymi 艣rodkami ostro偶no艣ci Carotte chcia艂 przeholowa膰 okr臋t dalej w g贸r臋 rzeki, a偶 poza nast臋pny zakr臋t, dok膮d Hiszpanie z pewno艣ci膮 nie mogliby dotrze膰 inaczej ni偶 na szalupach. Czeka艂 z tym na powr贸t Hoogstone'a i jego ludzi, a gdy po kilku dniach wr贸cili, przedstawi艂 sw贸j plan Martenowi.
Jan zgodzi艂 si臋 w milczeniu, z oboj臋tno艣ci膮, kt贸ra wywo艂a艂a g艂臋bokie westchnienie Hoogstone'a.
— My艣la艂em, 偶e si臋 z tego ju偶 otrz膮sn膮艂 — powiedzia艂 porucznik do Carotte'a. — Ale, sami widzicie. Zmarnuje si臋 przez t臋 dziewczyn臋.
Carotte u艣miechn膮艂 si臋 wyrozumiale;
— Taki cz艂owiek jak on nie zmarnuje si臋 przez jedn膮 dziewczyn臋 — odrzek艂. — Zosta艂 mu przecie偶 „Zephyr"!
— To prawda! — potwierdzi艂 Hoogstone z zapa艂em. — Gdybym ja mia艂 „Zephyra"..:
— Chodzi o co艣 wi臋cej — przerwa艂 mu Piotr. — Ale czas jest najlepszym lekarzem, Czas go uleczy!
Czas p艂yn膮艂. Oczekiwanie na powr贸t „Ibexa", „Toro" i „Santa Veronica" przed艂u偶a艂o si臋 w niesko艅czono艣膰. Martena zdawa艂o si臋 to niewiele obchodzi膰, ale Carotte niepokoi艂 si臋 coraz bardziej. Skrz臋tnie zebrane zapasy 偶ywno艣ci zacz臋艂y si臋 wyczerpywa膰, a za艂oga szemra艂a. Ludzie nie rozumieli, po co siedz膮 w tej zapowietrzonej dziurze, zamiast wyj艣膰 na morze i zwerbowa膰 potrzebn膮 ilo艣膰 marynarzy w Campeche lub na Antylach. 呕aden z nich nie wierzy艂 ju偶, 偶e tamte okr臋ty przyb臋d膮 kiedykolwiek. Anglia by艂a daleko, kt贸偶 m贸g艂 wiedzie膰, ile burz spotka艂y w drodze i czy si臋 im opar艂y? Kto m贸g艂 zar臋czy膰, 偶e nie zosta艂y zatopione przez Hiszpan贸w?
Nawet Hoogstone zacz膮艂 w膮tpi膰, nawet Pociecha i Worst przechylali si臋 na stron臋 wi臋kszo艣ci za艂ogi.
Niespodziewanie Marten sam rozstrzygn膮艂 t臋 spraw臋, pewnego wieczora, powr贸ciwszy jak zwykle na okr臋t po ca艂odziennym b艂膮kaniu si臋 w艣r贸d ruin, wezwa艂 Piotra i Hoogstone do swojej kajuty.
— Chc臋 st膮d jutro odp艂yn膮膰 — o艣wiadczy艂.
Byli obaj tak zdumieni, 偶e 偶aden z nich nie odpowiedzia艂. Marten zreszt膮 nie pyta艂 o ich zdanie. M贸wi艂 dalej w sw贸j dawny, energiczny spos贸b, kr贸tko i jasno. Zamierza艂 po偶eglowa膰 na wsch贸d i uzupe艂ni膰 za艂og臋 b膮d藕 na wybrze偶u Campeche, b膮d藕 na wyspach Cayman. Spodziewa艂 si臋 spotka膰 po drodze wiele okr臋t贸w korsarskich, odnowi膰 znajomo艣膰 z ich szyprami i dobra膰 kilku 艣mia艂k贸w, kt贸rzy byliby gotowi na pewne do艣膰 ryzykowne przedsi臋wzi臋cie; .
— Musz臋 je dok艂adnie obmy艣le膰 — doda艂. — Ani Tampico, ani Ave de Barlovente nie mog膮 si臋 powt贸rzy膰.
— Co masz na my艣li? — spyta艂 Carotte.
— Rozprawi臋 si臋 z Ramirezami — odrzek艂 Marten, — Z gubernatorem i z jego synem.
— Chcesz zdoby膰 Ciudad Rueda?
— Zdob臋d臋 Ciudad Rueda! I — na Boga! — to miasto przestanie istnie膰, tak jak nie istnieje Nahua!
— Pami臋taj, 偶e Ciudad Rueda ma znacznie wi臋cej dzia艂, ni偶 ich tu by艂o do obrony — powiedzia艂 Carotte. — Diego de Ramirez rozporz膮dza tak偶e siln膮 flot膮, a jego syn…
— Jego syn nie mia艂 jeszcze ze mn膮 do czynienia — przerwa艂 Marten. — Ich karawele nie do艣wiadczy艂y naszego ognia w otwartym spotkaniu. Przeciwstawi臋 im r贸wn膮 si艂臋, a wtedy…
Zawiesi艂 g艂os i u艣miechn膮艂 si臋, bodaj po raz pierwszy od chwili, gdy tu powr贸ci艂 przed kilku miesi膮cami.
— Wtedy — doko艅czy艂 — zmusz臋 Blasco Ramireza do walki wr臋cz, tylko ze mn膮.
— Do licha, chcia艂bym to widzie膰! — mrukn膮艂 Carotte;
„Zephyr" wyruszy艂 nazajutrz, holowany w d贸艂 rzeki przez cztery szalupy. Marten sta艂 na tylnym pok艂adzie, wsparty o reling lewej burty, i patrzy艂 na brzeg oddalaj膮cy si臋 szybko. Gdy min臋li zakr臋t, spoza kt贸rego Blasco de Ramirez zbombardowa艂 stolic臋 Amaha, Jan odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i przeszed艂 na dzi贸b. Jego wzrok, twardy i ch艂odny, wybiega艂 teraz ju偶 tylko naprz贸d.
Rzeka le偶a艂a przed okr臋tem pe艂na s艂onecznych l艣nie艅 po艣rodku i cieni wielkich drzew przy brzegach. Szerokie jej koryto rozdziela艂o si臋 czasem na kilka w臋偶szych odn贸g, obmywaj膮c wyd艂u偶one wyspy albo tworz膮c obszerne, daleko wybiegaj膮ce w g艂膮b las贸w meandry o stoj膮cej, ciemnozielonej wodzie, w kt贸rej pluska艂y du偶e, srebrzyste ryby. G艂贸wny nurt wybija艂 si臋 na powierzchni臋, niecierpliwy i bystry, a „Zephyr” sun膮艂 po nim spokojnie, lekki, zaledwie na tyle obci膮偶ony balastem, aby mie膰 zapewnion膮 stateczno艣膰 i sterowno艣膰.
By艂a wiosna. Puszcza t臋tni艂a 偶yciem, trelami ptasich 艣piew贸w, ciurkaniem, 艣wiergotem, kwileniem, po艣wistywaniem. Wrzask papug i ma艂p zdradza艂 jakie艣 ich nieporozumienia domowe, ca艂e roje kolibr贸w przelatywa艂y nad kwitn膮cymi pn膮czami jak gar艣cie rzucanych klejnot贸w, brz臋cza艂y owady, z b艂otnistych zalew贸w odzywa艂y si臋 偶aby.
Dopiero ko艂o po艂udnia, gdy bia艂y 偶ar s艂oneczny rozpali艂 niebo i ziemi臋, wszystkie g艂osy zacz臋艂y przycicha膰. Tylko muchy, 偶uki i 艣wierszcze bzyka艂y, cyka艂y jak przedtem, a na mielizny wype艂z艂y kajmany, aby wygrzewa膰 si臋 na piasku.
„Zephyr" mija艂 wielkie 艂awice mu艂u osiad艂e po艣rodku rzeki przed jej ostatnim zakr臋tem. Szlak 偶eglowny zw臋偶a艂 si臋 tu i gmatwa艂, zbli偶aj膮c si臋 do lewego, to zn贸w do prawego brzegu. Trzeba by艂o utrzymywa膰 okr臋t na g艂臋binie za pomoc膮 d艂ugich 偶erdzi, kt贸re marynarze wbijali jednym ko艅cem w grz膮skie dno, aby odepchn膮膰 ruf臋 na 艣rodek ciasnego przesmyku. Stan wody by艂 wyj膮tkowo niski pomimo przyp艂ywu kt贸ry w艂a艣nie si臋 ko艅czy艂. Wiatr wia艂 z g艂臋bi l膮du i nie wspomaga艂 fali, lecz przeciwnie — odrzuca艂 j膮 z powrotem. Nale偶a艂o si臋 艣pieszy膰, je艣li „Zephyr" mia艂 przeby膰 lagun臋 i wyj艣膰 poza atol przed kolejnym odp艂ywem.
Ludzie pracowali z wysi艂kiem, za艂ogi szalup wzi臋艂y si臋 do wiose艂, aby dopom贸c 偶aglom.
Wtem z daleka od strony wybrze偶a morskiego nadlecia艂 znajomy, nieregularny warkot b臋bna. Uk艂ada艂 si臋 w zwodniczy rytm, umyka艂 z niego nag艂膮 pauz膮, dudni艂 spiesznie, zwalnia艂, podnosi艂 si臋 i opada艂. Umilk艂, jakby czeka艂 na odpowied藕, i zn贸w si臋 rozleg艂 powtarzaj膮c co艣, co by艂o wezwaniem, ostrze偶eniem, jak膮艣 wiadomo艣ci膮, z艂膮 czy dobr膮, kt贸偶 m贸g艂by to odgadn膮膰.
Umilk艂 znowu. Lecz teraz odpowied藕 nadesz艂a natychmiast. Odpowied藕 czy te偶 po prostu wierne jak echo odtworzenie tamtych uderze艅, pasa偶贸w i pauz? Ten drugi b臋ben dudni艂 dalej, bardziej w g贸r臋 rzeki. Nim sko艅czy艂, odezwa艂 si臋 trzeci..;
Marten s艂ucha艂 ze zmarszczonymi brwiami.
— 呕egnaj膮 nas — powiedzia艂 Hoogstone.
Jan przecz膮co pokr臋ci艂 g艂ow膮.
— Gdyby tak by艂o, sygna艂 szed艂by nie od morza w g艂膮b l膮du, tylko odwrotnie. Tam si臋 co艣 sta艂o — doda艂 cicho, jakby jego niespokojna my艣l sarna niebacznie przeobrazi艂a si臋 w s艂owa;
Spojrza艂 po pok艂adzie, na kt贸rym ludzie zastygli w bezruchu, a potem rzuci艂 szybkie spojrzenie ku szalupom, Wio艣larze siedzieli wyprostowani, uni贸s艂szy wios艂a. Wszyscy nads艂uchiwali w napi臋ciu, jakby te s艂owa „Tam co艣 si臋 sta艂o" zagrzmia艂y g艂o艣nym okrzykiem nad ich g艂owami.
— Naprz贸d! — zawo艂a艂 Marten. — Do wiose艂!
— O-hej! — odkrzykni臋to z pierwszej szalupy. — O-hej na „Zephyrze"!
— Co tam?! —-zawo艂a艂 Hoogstone.
— Nasze cz贸艂no! — dobieg艂 g艂os po wodzie. — Cz贸艂no z laguny!
Teraz i Marten je dostrzeg艂. Walczy艂o z pr膮dem, pop臋dzane szybkimi uderzeniami india艅skich wiose艂. Wida膰 by艂o kr臋p膮, nied藕wiedziowat膮 posta膰 Tomasza Pociechy, kt贸ry sta艂 w rufie szeroko rozkraczony i odpycha艂 si臋 d艂ugim dr膮giem na p艂yciznach.
Zbli偶ali si臋 pr臋dko. Mijali kolejno szalupy, nie odpowiadaj膮c na pytania za艂贸g.
— Trap! — rzuci艂 Marten za siebie. — Z prawej burty!
Opuszczono trap sztormowy, linow膮 drabink臋 o 偶elaznych szczeblach. Pociecha zawis艂 na niej, w chwili gdy cz贸艂no otar艂o si臋 o kad艂ub okr臋tu, podci膮gn膮艂 si臋 na r臋kach, namaca艂 stop膮 szczebel, wspi膮艂 si臋 na pok艂ad.
— M贸w — powiedzia艂 Marten.
G艂贸wny bosman „Zephyra" rozejrza艂 si臋, jakby z wahaniem. Dysza艂 ci臋偶ko, a po jego czerwonej twarzy zaro艣ni臋tej a偶 po oczy jasn膮, tward膮 jak ry偶owa s艂oma szczecin膮 sp艂ywa艂y krople potu.
— M贸w — powt贸rzy艂 Marten. — Nie czas ukrywa膰 cokolwiek.
Osiem okr臋t贸w zbli偶a si臋 ku zatoce — powiedzia艂 Pociecha. — Id膮, jakby zna艂y drog臋, lawiruj膮 tak, 偶eby wej艣膰 w beidewind od strony wysepek;
Kiedy je zauwa偶y艂e艣? — spyta艂 Marten.
— Przed dwiema godzinami — odrzek艂 Pociecha. — Oczywi艣cie wtedy sz艂y prawym halsem i nie mia艂em pewno艣ci, dok膮d zmierzaj膮. Ale p贸藕niej, chyba z godzin臋 temu, po艂o偶y艂y si臋 na przeciwny ci膮g. A teraz…
— Nie nios膮 偶adnych flag? — przerwa艂 Marten.
Pociecha zaprzeczy艂 ruchem g艂owy.
— Nie mog艂em ich dok艂adnie rozpozna膰 nawet z kszta艂t贸w. Trudno powiedzie膰 co艣 pewnego. Pierwszy wygl膮da na niewielk膮 karawel臋, tak ze czterysta ton. Ma wysokie, dwupi臋trowe kasztele na dziobie i na rufie. Trzy maszty. Teraz b臋dzie je wszystkie wida膰 jak na d艂oni — doda艂. — Musz膮 by膰 ju偶 bardzo blisko.
— Aha — mrukn膮艂 Marten. — Nie mamy odwrotu — powiedzia艂 na p贸艂 do siebie. — Im pr臋dzej, tym lepiej.
To by艂o jasne: nie mieli odwrotu. „Zephyra" nie uda艂oby si臋 odwr贸ci膰 dziobem w g贸r臋 rzeki, a gdyby nawet dokazano tej sztuki w kt贸rym艣 z w膮skich przesmyk贸w mi臋dzy p艂yciznami, to holowanie go pod pr膮d w czasie odp艂ywu nie by艂oby mo偶liwe przy tak szczup艂ej za艂odze. Zakotwiczenie w tym miejscu nie uchroni艂oby go przed odkryciem przez przybysz贸w, a tylko w niewielkim stopniu przed ogniem ich dzia艂, bo a偶 do laguny nie by艂o zakr臋t贸w, z wyj膮tkiem jednego tu偶 przed uj艣ciem.
Sytuacja by艂a trudna, ale — zdaniem Martena — nie rozpaczliwa. Przedstawi艂 j膮 swej za艂odze w kilku zdaniach, po czym z niezachwianym przekonaniem powiedzia艂:
— Mamy tylko jedno wyj艣cie: musimy si臋 przebi膰 na otwarte morze i przebijemy si臋! Sam przeprowadz臋 okr臋t przez lagun臋. Wiatr nam sprzyja, a „Zephyr" jest szybki i zwrotny jak ptak. Od was zale偶y sprawno艣膰 manewr贸w i celno艣膰 naszego ognia. Poka偶cie Hiszpanom, co umiecie, a w godzin臋 b臋dziemy ich mieli pi臋膰 mil za ruf膮.
Jego spok贸j i pewno艣膰 siebie wywar艂y po偶膮dane wra偶enie. Ludzie nabrali otuchy; uwierzyli mu. Wszak „Zephyr" nieraz bywa艂 osaczony, a przecie偶 wymyka艂 si臋 swym wrogom, zadaj膮c im ci臋偶kie straty. Dlaczego nie mia艂by i teraz uj艣膰 ca艂o?
Marten powierzy艂 Hoogstone'owi i Pociesze przygotowanie dzia艂, a gdy min臋li 贸w ostatni zakr臋t, kaza艂 szybko wci膮gn膮膰 szalupy na pok艂ad i postawi膰 wszystkie 偶agle.
Carotte i Worst uwin臋li si臋 z tym w nieprawdopodobnie kr贸tkim czasie. Marynarze p臋dzili w g贸r臋 po drabinkach want, rozpierzchali si臋 w艣r贸d pert, zrzucali wielkie p艂贸tna i zje偶d偶ali w d贸艂 na 艂eb na szyj臋, jak wcielone diab艂y. Reje zosta艂y obr贸cone, szoty naci膮gni臋te i zako艂kowane, a „Zephyr" natychmiast podda艂 si臋 wiatrowi i zacz膮艂 nabiera膰 p臋du.
Przed nim, na wprost, le偶a艂a szeroka jasna laguna i cz臋艣ciowo tylko widoczny spieniony przybojem atol oddzielaj膮cy zatok臋 od pe艂nego morza.
Lecz aby si臋 tam dosta膰, trzeba by艂o wymin膮膰 wszystkie 艂awice i mielizny po obu stronach niczym nie wyznaczonego kr臋tego szlaku. Wprawdzie Marten zna艂 go na pami臋膰 i nie m贸g艂 si臋 pomyli膰, ale nigdy jeszcze nie przeby艂 go pod wszystkimi 偶aglami i przy tak silnym wietrze.
Carotte, kt贸ry teraz gotowy na ka偶de skinienie czuwa艂 ze szczup艂膮 wacht膮 przy fokmaszcie, zw膮tpi艂, czy si臋 to uda. W膮tpi艂 zreszt膮 od pocz膮tku w powodzenie tej bitwy przeciw o艣miu okr臋tom zamykaj膮cym wyj艣cie z zatoki. By艂 przekonany, 偶e je艣li zdo艂a przemkn膮膰 obok nich w takim p臋dzie i nie zostanie natychmiast potem zdruzgotany pociskami, to w ka偶dym razie dozna powa偶nych uszkodze艅 i nie b臋dzie m贸g艂 uciec. Nie zdradza艂 tych swoich obaw, ale gotowa艂 si臋 na 艣mier膰. Na 艣mier膰 w艣r贸d walki oczywi艣cie.
Tymczasem ostatnie drzewa po obu stronach rzeki rozbieg艂y si臋 w lewo i w prawo, brzegi rozst膮pi艂y si臋 szeroko i „Zephyr" wypad艂 na lagun臋.
— Bandera na maszt! — zowo艂a艂 Marten.-
Worst sam podci膮gn膮艂 j膮 w g贸r臋. Czarna flaga ze z艂ot膮 kun膮 za艂opota艂a g艂o艣no i zatrzyma艂a si臋 u szczytu masztu, pod stopami srebrnego or艂a, kt贸ry zdobi艂 jab艂ko.
Wszystkie spojrzenia pobieg艂y ku niej i wr贸ci艂y, zn贸w kieruj膮c si臋 ku morzu.
Poza atolem na kotwicach sta艂o pi臋膰 okr臋t贸w, dwa pod skr贸conymi 偶aglami manewrowa艂y u wej艣cia do zatoki, a jeden, z ogo艂oconymi rejami, holowany przez szalupy, sun膮艂 wolno poprzez to wej艣cie, trzymaj膮c si臋 艣rodka g艂臋biny.
No, tego sprz膮tniemy zaraz — pomy艣la艂 Marten. — Niech tylko wejdzie na szerszy przesmyk, 偶ebym m贸g艂 go wymin膮膰.
— Gotuj zwrot! — zawo艂a艂 g艂o艣no.
Musia艂 za chwil臋 wykr臋ci膰 w lewo przed wielk膮 艂awic膮 naniesion膮 pr膮dem rzeki, a zaraz potem — w prawo, blisko brzegu. Obliczy艂, 偶e w艂a艣nie wtedy niewielka karawela dotrze do miejsca, gdzie szlak 偶eglowny rozszerza艂 si臋 znacznie..
Obejrza艂 si臋 na Worsta.
— Powiedz Hoogstone'owi, 偶eby da艂 ognia z trzech dzia艂, jak tylko b臋dziemy mieli ten okr臋t z lewej burty — rzuci艂 pr臋dko. — Mierzy膰 w kad艂ub na linii wodnej. A celnie!
Worst skoczy艂 ku schodni, powt贸rzy艂 rozkaz i wr贸ci艂. By艂 ju偶 wielki czas: fale za艂amywa艂y si臋 na p艂yci藕nie o kilkaset jard贸w przed dziobem „Zephyra".
— Luzuj i ci膮gnij! — zawo艂a艂 Marten.
Reje obr贸ci艂y si臋, uchwyty ko艂a sterowego zawirowa艂y w lewo. „Zephyr" sk艂oni艂 si臋, zakr臋ci艂 i zn贸w si臋 podni贸s艂.
— Na przeciwny ci膮g! — pad艂a komenda.
Ludzie chwyci艂i brasy, poci膮gn臋li. Brzeg przed dziobem zacz膮艂 sun膮膰 w lewo, sko艅czy艂 si臋, jego miejsce zaj臋艂o dalekie p贸艂koliste rami臋 atolu, potem rufa karaweli, potem jej prawa burta...
Wtem rozleg艂 si臋 g艂o艣ny okrzyk Worsta:
— Nie strzela膰! Na mi艂y B贸g, nie strzela膰!
— Oszala艂e艣?! — wrzasn膮艂 Marten.
Lecz w tej samej chwili zrozumia艂, co zasz艂o: dow贸dca karaweli na gwa艂t podnosi艂 angielsk膮 flag臋, a na maszty pozosta艂ych siedmiu okr臋t贸w zacz臋艂y si臋 wspina膰 takie same, z herbami Tudor贸w: trzema lampartami i harf膮 irlandzk膮.
— To jest przecie偶 „Santa Veronica" — wyj膮ka艂 Wiorst za艂amuj膮cym si臋 g艂osem.
Marten nie mia艂 ju偶 co do tego najmniejszych w膮tpliwo艣ci: dostrzeg艂 posta膰 Henryka Schultza na tylnym pok艂adzie, a na dziobie nazw臋 okr臋tu z艂o偶on膮 z wypolerowanych mosi臋偶nych liter.
— „Toro" wchodzi do zatoki! — zawo艂a艂 bosman siedz膮cy na marsie. — O-hej! Widz臋 za nim „Ibexa"!
— G贸rne 偶agle na d贸艂! — rozleg艂a si臋 komenda Martena.
A zaraz potem:
— Ca艂a za艂oga na pok艂ad! Dolne 偶agle na giejtawy! Obie kotwice, Tessari!
Zanim spe艂niono te rozkazy, „Zephyr" zbli偶y艂 si臋 ku „Veronice", zr贸wna艂 si臋 z ni膮 i zacz膮艂 j膮 mija膰 lew膮 burt膮, trac膮c z wolna p臋d.
Henryk Schultz ko艅cem j臋zyka zwil偶y艂 wargi. Serce 艂omota艂o mu o 偶ebra, t臋tna wali艂y w skroniach. Marten sta艂 za sterem swego okr臋tu z r臋k膮 wzniesion膮 w g贸r臋 gestem powitania — czy mo偶e gro藕by — i patrzy艂 na niego poprzez w膮sk膮 przestrze艅 wody, kt贸ra ich oddziela艂a.
— Nareszcie! — zawo艂a艂. — D艂ugo kazali艣cie mi czeka膰!
Schultz machinalnie uni贸s艂 d艂o艅 w g贸r臋, ale nie zdoby艂 si臋 na inn膮 odpowied藕. Hucza艂o mu w g艂owie.
Jak to?! Wi臋c nic si臋 nie sta艂o?! Przez osiem miesi臋cy?!
Nic?!
Szuka艂 w rysach Martena 艣lad贸w katastrofy, jakiej si臋 spodziewa艂, lecz nie m贸g艂 ich znale藕膰. Jan trzyma艂 si臋 prosto, sta艂 z podniesion膮 g艂ow膮 i patrzy艂 na niego b艂yszcz膮cymi oczyma, w kt贸rych wida膰 by艂o tylko podniecenie i triumf. .
— Kto przyby艂 z wami? — zawo艂a艂.
— Francis Drake! — odkrzykn膮艂 Henryk z wysi艂kiem, pokonawszy wreszcie skurcz gard艂a.
Chcia艂 o co艣 zapyta膰, ale zanim si臋 zdecydowa艂, „Zephyr" min膮艂 go i rzuci艂 kotwice, a rumor 艂a艅cuch贸w zagrzmia艂 po zatoce jak grom przed burz膮.
20
Przez dwie doby dziewi臋膰 okr臋t贸w korsarskich sta艂o na redzie Przystani Zbieg贸w, a na pok艂adzie „Z艂otej 艁ani" w ci膮gu wielu godzin toczy艂y si臋 narady. W ich wyniku powsta艂 szczeg贸艂owo opracowany plan zdobycia Ciudad Rueda oraz zniszczenia g艂贸wnych si艂 floty wojennej wicekr贸la.
Ciudad Rueda nie dor贸wnywa艂a bogactwem i znaczeniem takim miastom, jak Veracruz czy nawet Tampico. By艂a zaledwie stolic膮 niewielkiego okr臋gu, siedzib膮 gubernatora a tak偶e rezydenta zakonu jezuit贸w. Lecz port Rueda ust臋powa艂 w贸wczas rozmiarami tylko Hawanie na Kubie i m贸g艂 pomie艣ci膰 bodaj ca艂膮 flot臋 Nowej Hiszpanii strzeg膮c膮 Zatoki Meksyka艅skiej.
Blasco, syn gubernatora Diego de Ramireza, dowodzi艂 flotyll膮 dobrze uzbrojonych karawel, kt贸ra tam mia艂a sw膮 sta艂膮 baz臋. Pr贸cz niej w Rueda stacjonowa艂y l偶ejsze okr臋ty, brygantyny i fregaty, budowane na wz贸r holenderskich, przeznaczone do s艂u偶by przybrze偶nej i patrolowej. W sumie by艂o ich oko艂o trzydziestu, co stanowi艂o prawie trzeci膮 cz臋艣膰 tak zwanej P贸艂nocno-Wschodniej Floty Prowincjonalnej;
Gdyby te powa偶ne si艂y morskie jego wicekr贸lewskiej mo艣ci Enriqueza de Soto y Feran zosta艂y zniesione, zachodnie i po艂udniowe wybrze偶a Zatoki Meksyka艅skiej, a tak偶e Campeche i Honduras, a偶 po 艁awic臋 Moskit贸w na Morzu Karaibskim, sta艂yby si臋 niemal bezbronne wobec 艣ci膮gni臋cia wszystkich wi臋kszych okr臋t贸w do ochrony Z艂otej Floty przyby艂ej z metropolii do Panamy po skarby Nowej Kastylii.
Taka sytuacja strategiczna sk艂oni艂a Franciszka Drake'a i Jana Hawkinsa M艂odszego do rozpatrzenia propozycji wysuni臋tych przez Martena, a nast臋pnie do opracowania planu taktycznego przy udziale kawalera de Belmont, kt贸ry kilkakrotnie bywa艂 zar贸wno w porcie, jak w mie艣cie Rueda;
Gdy ju偶 wszystkie szczeg贸艂y zosta艂y dok艂adnie przemy艣lane i ustalone, okr臋ty podnios艂y kotwice i rozdzieli艂y si臋. Jan Hawkins na „Revenge" wraz z trzema Anglikami odp艂yn膮艂 na 艂awic臋 Campeche, aby przyprowadzi膰 pozosta艂膮 cz臋艣膰 flotylli Drake'a, z艂o偶on膮 z dwunastu fregat jej kr贸lewskiej mo艣ci El偶biety, Marten i Schultz po偶eglowali wzd艂u偶 wybrze偶a na po艂udnie, a Drake na „Z艂otej 艁ani" oraz White na „Ibexie" i Belmont na „Toro" eskortowali ich z daleka, lawiruj膮c tak, aby nie budzi膰 podejrze艅 lub domys艂贸w, 偶e dzia艂aj膮 wsp贸lnie, lecz aby zapewni膰 im pomoc w razie potrzeby.
Zadaniem Schult偶a by艂o zebranie po drodze mo偶liwie najwi臋kszej ilo艣ci cz贸艂en india艅skich z nadbrze偶nych wsi rybackich. Zebranie lub raczej zakupienie, jak mu to z naciskiem poleci艂 Marten, a co Henryka bardzo gniewa艂o. Zap艂at膮 bowiem za owe cz贸艂na mia艂y by膰 narz臋dzia przywiezione przez niego z Anglii: pi艂y, siekiery, m艂oty, d艂uta, 艂opaty, kilofy, pilniki, no偶e — wszystko w najlepszym gatunku! Dla Indian! W zamian za pirogi, kt贸re nie by艂y warte nawet dziesi膮tej cz臋艣ci tych przedmiot贸w! Za kt贸re Schultz najch臋tniej w og贸le by nie p艂aci艂, mog膮c po prostu zabra膰 je si艂膮.
Lecz Marten ju偶 taki by艂: lekkomy艣lnie trwoni艂 pieni膮dze, kt贸re w r臋kach Henryka dawa艂yby ogromne dochody bez 偶adnego ryzyka.
Gdyby „Zephyr" nale偶a艂 do mnie — my艣la艂 Schultz — sta艂bym si臋 najbogatszym obywatelem Gda艅ska. Gdybym mia艂 taki udzia艂 w zdobyczy jak Marten, wiedzia艂bym, gdzie lokowa膰 zyski. Nie robi艂bym g艂upstw; nie budowa艂bym zamk贸w na lodzie. Gdyby „Zephyr" nale偶a艂 do mnie, Marten musia艂by s艂ucha膰 moich rozkaz贸w, a wtedy…
Uratowa艂em go od zguby — my艣la艂 dalej. — Pokrzy偶owa艂em jego szale艅cze zamiary tylko dla jego dobra. A przecie偶 gdyby o tym wiedzia艂, zabi艂by mnie! Nie powinien, nie mo偶e si臋 dowiedzie膰!
Zadawa艂 sobie pytanie, czy Pedro Alvaro jest w Ciudad Rueda. Bardzo go to niepokoi艂o. Mog艂o si臋 przecie偶 zdarzy膰, 偶e jezuita wpadnie w r臋ce Martena i wyzna, sk膮d Blasco de Ramirez wiedzia艂, jak kierowa膰 ogniem, aby zniszczy膰 fortyfikacje, omin膮膰 mielizny, przedosta膰 si臋 a偶 do Nahua i obr贸ci膰 j膮 w gruzy nie nara偶aj膮c swych okr臋t贸w.
Ta my艣l nie dawa艂a mu spokoju. Ujawnienie jego roli w tej katastrofie, kt贸ra mia艂a na celu „jedynie dobro Marlena", stanowi艂o powa偶ne ryzyko. Nawet je艣li Alvaro zginie lub je艣li go nie b臋dzie, to wszak obaj Ramirezowie musz膮 o wszystkim wiedzie膰. Czy uda im si臋 uj艣膰 z r膮k Martena, a je艣li nie, to czy zachowaj膮 tajemnic臋?
Nie m贸g艂 ich uprzedzi膰, a gdyby nawet zdo艂a艂 dokona膰 tego w jaki艣 spos贸b, to w贸wczas narazi艂by ca艂e przedsi臋wzi臋cie na kl臋sk臋 i sam prawdopodobnie by w niej zgin膮艂;
Nie! Nie m贸g艂 podcina膰 ga艂臋zi, na kt贸rej siedzia艂! Musia艂 raczej wyt臋偶y膰 ca艂y spryt, aby nie dopu艣ci膰 do zetkni臋cia si臋 Alvara i Ramirez贸w z Martenem.
Musz膮 uciec lub zgin膮膰 — pomy艣la艂, — Lepiej, 偶ebj zgin臋li.
W ci膮gu trzech dni powolnej 偶eglugi z licznymi postojami w ma艂ych zatoczkach, u brzeg贸w wysepek i w uj艣ciach niewielkich rzek, gdzie Henryk Schultz prowadzi艂 niezwyk艂y handel kupuj膮c pirogi od miejscowych Indian, „Santa Veronica" i „Zephyr" dotar艂y do zachodnich kra艅c贸w zatoki Campeche, po czym skierowa艂y si臋 na wsch贸d, aby z daleka omin膮膰 Veracruz i pod膮偶y膰 na punkt zborny w pobli偶u grupy wysp Arenas Cay.
Oba okr臋ty przedstawia艂y zaiste dziwny wygl膮d: na ich pok艂adach pi臋trzy艂y si臋 cz贸艂na, dziesi膮tki cz贸艂en z艂膮czonych po dwa burta w burt臋 lekkimi poprzeczkami, na kt贸rych Broer Worst i Herman Stauffl ustawili niewielkie maszty zaopatrzone w 偶agle. Piotr Carotte wyposa偶y艂 t臋 flotyll臋 w swoist膮 bro艅: u burt i na dziobach pir贸g umocowano kr贸tkie rury z drewna taguara, wype艂nione prochem i smolnymi 艂adunkami zapalaj膮cymi, a nast臋pnie po艂膮czono je lontem. Po jego podpaleniu proch w rurach wybucha艂 kolejno, a p艂on膮ce 偶agwie wylatywa艂y na wszystkie strony, a偶 wreszcie tak偶e pirogi obejmowa艂 p艂omie艅. W贸wczas nast臋powa艂 dodatkowy wybuch du偶ego 艂adunku umieszczonego po艣rodku.
Tym sposobem drewnianym budynkom, pomostom, okr臋tom i wszelkim 艂atwopalnym przedmiotom, jakie znalaz艂yby si臋 w pobli偶u owej samoczynnej artylerii, grozi艂 po偶ar.
Po pierwszej udanej pr贸bie, przeprowadzonej u brzeg贸w Arenas Cay, Carotte obliczy艂 pr臋dko艣膰 spalania si臋 lontu, tak 偶e zale偶nie od jego d艂ugo艣ci m贸g艂 dowolnie regulowa膰 czas rozpocz臋cia ognia.
Uko艅czywszy te wst臋pne przygotowania, Marten, Drake i Hawkins ustalili ostatecznie czas i kolejno艣膰 dzia艂a艅, po czym „Zephyr", „Santa Veronica" i „Toro" oraz sze艣膰 fregat kr贸lowej Anglii wyruszy艂o na po艂udniowy zach贸d, wprost ku wybrze偶om przesmyku Tehuantepec.
Zdobycie Ciudad Rueda i opanowanie portu przez dziewi臋膰 okr臋t贸w korsarskich i flot臋 El偶biety pod rozkazami jej admira艂a Franciszka Drake'a wstrz膮sn臋艂o Now膮 Hiszpani膮; Ten pierwszy cios wymierzony w otwartej wojnie koloniom Filipa II zawa偶y艂 by膰 mo偶e na jego p贸藕niejszych decyzjach i przy艣pieszy艂 tylekro膰 odwlekan膮 zbrojn膮 rozpraw臋 z Angli膮, cho膰 nie wspomina o tym wyra藕nie oficjalna historia. W ka偶dym razie wszystko, co nast膮pi艂o p贸藕niej — zdobycie Haiti, spalenie Santo Domingo, z艂upienie wybrze偶y Kuby i Florydy — nie wywo艂a艂o ju偶 tak piorunuj膮cego wra偶enia, jak b艂yskawiczny atak na Ciudad Rueda przeprowadzony w ci膮gu jednej nocy i uwie艅czony niebywa艂ym zwyci臋stwem.
Owa noc — bezksi臋偶ycowa i ciemna — zdawa艂a si臋 sprzyja膰 korsarzom. Kilka ich okr臋t贸w niepostrze偶enie zbli偶y艂o si臋 do brzegu zaledwie o trzy mile od wschodnich bastion贸w portu Rueda i wesz艂o do niewielkiej odludnej zatoki, aby tam zakotwiczy膰 po艣rodku spokojnej tafli wodnej. Wysadzono na l膮d oddzia艂 偶o艂nierzy z paruset ludzi, kt贸ry natychmiast, bez wystrza艂u, opanowa艂 pobliskie estancje i rancha. Zabrano stamt膮d wozy, konie, mu艂y i wo艂y, a ludzi — zar贸wno Kreol贸w, jak Indian — zmuszono do pomocy przy transporcie kilkunastu dzia艂 okr臋towych na zawczasu wybrane pozycje, do sypania sza艅c贸w i okopywania stanowisk artyleryjskich.
Tymczasem inny oddzia艂 w liczbie sze艣ciuset wio艣larzy pop艂yn膮艂 na india艅skich pirogach w g贸r臋 piaszczystej strugi, kt贸ra stanowi jedn膮 z niesp艂awnych odn贸g rzeki Minatitlan I i 艂膮czy si臋 z jej g艂贸wnym korytem o trzy mile na zach贸d od nabrze偶nych fortyfikacji portowych. Sze艣膰dziesi膮t cz贸艂en, po艂膮czonych burtami po dwa dla wi臋kszej stateczno艣ci, trzeba by艂o kilkakrotnie przenosi膰 przez wydmy i progi wysychaj膮cego strumienia lub przeci膮ga膰 przez p艂ytkie mielizny, lecz uporano si臋 z tym przed p贸艂noc膮. Cz贸艂na sp艂yn臋艂y nast臋pnie w d贸艂 Minatitlan i zosta艂y zakotwiczone o p贸艂 mili przed mostem, kt贸ry od strony l膮du 艂膮czy艂 wa艂y Bastionu Wschodniego z miastem na ty艂ach portu Rueda.
Punktualnie o pierwszej, wraz z uderzeniem zegara na ratuszu miejskim rozpocz膮艂 si臋 gwa艂towny ogie艅 armatni kierowany z dwunastu okr臋t贸w blokuj膮cych wej艣cie do portu. Ci臋偶kie pociski zacz臋艂y razi膰 stanowiska hiszpa艅skiej artylerii portowej, a zaskoczona za艂oga dopiero po kilku salwach zorientowa艂a si臋, sk膮d do niej strzelaj膮.
Widok kilkunastu 偶aglowc贸w, kt贸re — jak z pocz膮tku mniemali Hiszpanie — pokusi艂y si臋 o atak z morza na pot臋偶ne fortyfikacje, pozwoli艂by zapewne och艂on膮膰 obro艅com. Lecz w chwili, gdy oficerowie mieli ju偶 opanowa膰 panik臋 i zap臋dzali swoich puszkarzy do dzia艂, odezwa艂y si臋 hufnice i mo藕dzierze z l膮du, a zaraz potem nast膮pi艂 w艣ciek艂y szturm z ty艂u, na najmniej umocnione wa艂y przy mo艣cie.
To niespodziewane uderzenie, przeprowadzone z niebywa艂膮 furi膮 i szybko艣ci膮, zadecydowa艂o o losach Bastionu Wschodniego, a bodaj czy nie o kl臋sce Hiszpan贸w. Za艂oga zosta艂a wyci臋ta w pie艅, dzia艂a obr贸cone na port, most zdobyty i dalsza droga od strony l膮du otwarta.
W贸wczas to dow贸dca flotylli karawe艂, Blasco de Ranairez, pope艂ni艂 b艂膮d, kt贸ry ostatecznie przyczyni艂 si臋 do zag艂ady wszystkich okr臋t贸w znajduj膮cych si臋 w porcie. Ufny w os艂on臋 armat drugiego bastionu wzniesionego na lewym brzegu wej艣cia do portu i widz膮c zaledwie dwunastu przeciwnik贸w na morzu, postanowi艂 wyp艂yn膮膰 i rozbi膰 ich, odcinaj膮c przez to — jak mniema艂 — odwr贸t nieprzyjacielskiemu desantowi.
Karawele, a za nimi lekkie fregaty i brygantyny spiesznie podnios艂y kotwice, by lawiruj膮c pod wiatr opu艣ci膰 bezpieczne schronienie i wyj艣膰 na zewn臋trzn膮 red臋, gdzie bezkarnie manewrowa艂y niewielkie 偶aglowce angielskie. Lecz w艂a艣nie wtedy od mostu na Minatitlan ruszy艂y parami cz贸艂na o ma艂ych 偶aglach. Wspomagane pr膮dem rzeki i nocn膮 bryz膮, prawie niewidoczne w ciemno艣ciach, wpad艂y pomi臋dzy flot臋 wicekr贸la i nagle zacz臋艂y wyrzuca膰 na wszystkie strony ogniste pociski a potem wylatywa膰 w powietrze siej膮c doko艂a po偶ary i zniszczenia.
W艣r贸d hiszpa艅skich za艂贸g wszcz臋艂a si臋 panika. St艂oczone okr臋ty zajmowa艂y si臋 jeden od drugiego, p艂on臋艂y 偶agle i maszty, pali艂y si臋 pok艂ady, hucza艂y ogniem kasztele, a gdy po偶ar si臋ga艂 g艂臋biej, nast臋powa艂y pot臋偶ne wybuchy prochu.
Kapitanowie potracili g艂owy; wielu z nich zamiast schroni膰 si臋 pod lewy bastion, ucieka艂o w pop艂ochu wprost pod pociski dzia艂 prawego lub spiesznie opuszcza艂o szalupy, zostawiaj膮c nawet nie obj臋te po偶arem fregaty i brygi na 艂ask臋 wiatru, kt贸ry gna艂 je z powrotem w g艂膮b portu.
„Santa Maria", flagowy okr臋t Blasco de Ramireza, jeden z pierwszych uleg艂 po偶arowi, a jego dow贸dca bynajmniej nie da艂 przyk艂adu m臋stwa i zimnej krwi w obliczu nieznanej, a tak skutecznej broni, jak膮 okaza艂y si臋 india艅skie pirogi z piekieln膮 maszyneri膮 pirotechniczn膮. Jego pocz膮tkowa bezradno艣膰, sprzeczne rozkazy, kt贸re p贸藕niej zacz膮艂 wydawa膰, a wreszcie ucieczka pierwsz膮 spuszczon膮 na wod臋 szalup膮, wzmog艂y zamieszanie i przyczyni艂y si臋 do upadku ducha w艣r贸d podw艂adnych mu kapitan贸w. Nikt ju偶 nie my艣la艂 o ratowaniu p艂on膮cych okr臋t贸w; zamierzony kontratak najlepszej eskadry P贸艂nocno-Wschodniej Floty Prowincjonalnej w ci膮gu p贸艂 godziny zamieni艂 si臋 w jej zupe艂n膮 kl臋sk臋.
Tymczasem oba desantowe oddzia艂y korsarzy po艂膮czy艂y si臋 i zdobywszy po kr贸tkiej walce przeciwleg艂y przycz贸艂ek mostu, przesz艂y na lewy brzeg Minatitlan, aby zaj膮膰 miasto i ze wszystkich stron otoczy膰 fortyfikacje zachodnie.
Garnizon gubernialny nie stawia艂 prawie 偶adnego oporu. Broni艂 si臋 tylko ratusz, i to przez czas bardzo kr贸tki, oraz kolegiata po艂o偶ona na stokach wzg贸rza pomi臋dzy katedr膮 a jakim艣 偶e艅skim klasztorem, dok膮d 艣ci膮gni臋to najbitniejsze kompanie kreolskie.
Marten dowiedzia艂 si臋 o ucieczce Blasco Ramireza od rozbitk贸w i pogorzelc贸w wzi臋tych do niewoli u nabrze偶y portowych w samym mie艣cie. Sk艂oni艂o go to do natychmiastowego marszu na pa艂ac gubernatora, ale otoczywszy rezydencj臋 przekona艂 si臋, 偶e opr贸cz wystraszonej s艂u偶by nikogo tam nie ma. Zwr贸ci艂 si臋 wi臋c w kierunku kolegiaty, sk膮d dochodzi艂y odg艂osy g臋stej strzelaniny i gdzie wida膰 by艂o 艂un臋 wielkiego po偶aru.
Wraz z Henrykiem Schultzem, kt贸ry od pocz膮tku towarzyszy艂 mu nieodst臋pnie, dotarli pod zabudowania ko艣cielne w chwili, gdy kawaler de Belmont na czele stu ludzi z za艂ogi „Toro" gotowa艂 si臋 do nowego szturmu. Marten mia艂 z sob膮 tak偶e oko艂o setki marynarzy z „Zephyra" i „Santa Veronica", za nim za艣 nadci膮ga艂 Carotte, prowadz膮c dwa lekkie falkonety zdobyte po drodze.
Doczekali si臋 ich przybycia pod os艂on膮 mur贸w klasztornych i natychmiast potem skierowali ogie艅 dzia艂 na zabarykadowane wrota kolegiaty, kt贸re po kilku strza艂ach run臋艂y wy艂amane z pot臋偶nych zawias贸w. Dokona艂o si臋 to w艣r贸d zupe艂nych ciemno艣ci, bo po偶ar okaza艂 si臋 tyle偶 gwa艂towny, ile kr贸tkotrwa艂y.
Marten nie zwa偶a艂 na to. Rzuci艂 si臋 naprz贸d, porywaj膮c za sob膮 innych. Star艂 si臋 z kim艣 w ciemnej sieni, zwali艂 go z n贸g i rykn膮wszy za siebie: „艢wiat艂a!" — wpad艂 na schody
Bliski strza艂 z muszkietu osmali艂 mu policzek. Pchn膮艂 na o艣lep szpad膮, us艂ysza艂 j臋k, wymin膮艂 staczaj膮ce si臋 w d贸艂 cia艂o i p臋dzi艂 ju偶 przez korytarz w pogoni za 艂oskotem uciekaj膮cych krok贸w.
Schultz, kt贸ry zosta艂 nieco w tyle, potr膮cany przez mijaj膮cych go bosman贸w, og艂uszony ich wrzaskiem, nie mog膮c z艂apa膰 tchu usun膮艂 si臋 pod 艣cian臋 u szczytu schod贸w. Musia艂 cho膰 przez kr贸tk膮 chwil臋 odpocz膮膰. S艂ysza艂 tupot n贸g i zacz膮艂 rozr贸偶nia膰 w mroku dzikie postacie ludzkie przebiegaj膮ce tu偶 obok. W oknach wychodz膮cych na dziedziniec wstawa艂 krwawy blask nowej 艂uny, a w sieni zamigota艂y p艂on膮ce pochodnie.
— Tutaj! Na g贸r臋! — rozleg艂y si臋 okrzyki. — Dawajcie 艣wiat艂o!
Nowa fala spoconych, wrzeszcz膮cych ludzi przewali艂a si臋 obok Henryka i run臋艂a za pierwsz膮. 呕贸艂te p艂omienie chwia艂y si臋 nad ich g艂owami jak trzepocz膮ce flagi, a grobowe cienie, przyczajone we wn臋kach i na 艣cianach, sk艂ania艂y si臋 naprz贸d i odskakiwa艂y w ty艂, jak czarne potwory, ciekawe i p艂ochliwe zarazem.
Schultz mia艂 ju偶 pod膮偶y膰 za innymi, gdy jego uwag臋 zwr贸ci艂 g艂o艣ny zgie艂k dochodz膮cy z do艂u. Obejrza艂 si臋. By艂o tam prawie jasno od licznych pochodni i p艂on膮cych za oknami stod贸艂 klasztornych. Kilku korsarzy p臋dzi艂o przed sob膮 je艅c贸w.
Poczu艂 dreszcz zgrozy: byli to ksi臋偶a i zakonnicy;
Zawaha艂 si臋, M贸g艂 ich uratowa膰. W艣r贸d eskorty rozpozna艂 rzemie艣lnik贸w, kt贸rych na polecenie Martena przywi贸z艂 z Anglii — kowali, stolarzy i 艣lusarzy. Wiedzia艂, 偶e tylko wyj膮tkowe okoliczno艣ci zmusi艂y ich do przyj臋cia s艂u偶by na „Zephyrze". Lecz jak偶e pr臋dko stali si臋 awanturnikami i jak 艂atwo przedzierzgn臋li si臋 w rabusi贸w morskich mimo pocz膮tkowych protest贸w! Byli Anglikami, heretykami; mordowanie „papist贸w", zw艂aszcza ksi臋偶y, by艂o dla nich pos艂annictwem, zas艂ug膮 wobec ich ska偶onej wiary.
Czy us艂uchaj膮 rozkazu? Czy nie rzuc膮 si臋 na niego samego, je艣li stanie w obronie Hiszpan贸w? Nie by艂o bezpiecznie nara偶a膰 si臋 na ich gniew, zw艂aszcza 偶e to on przecie偶 wprowadzi艂 ich w b艂膮d: mieli otrzyma膰 spokojn膮, dobrze p艂atn膮 prac臋, a zostali zmuszeni zgo艂a do czego艣 innego.
Nic na to nie poradz臋 — pomy艣la艂. — Ten grzech spadnie na g艂ow臋 Martena. Nic tu nie zawini艂em. Mam czyste r臋ce.-
Wtem w艣r贸d innych dostrzeg艂 znajom膮 twarz i posta膰 w czarnej sutannie przepasanej szarf膮 z po艂yskuj膮cej mory;
— Alvaro!
Zdawa艂o mu si臋, 藕e krzykn膮艂 g艂o艣no to nazwisko, cho膰 w rzeczywisto艣ci wypowiedzia艂 je zaledwie zduszonym szeptem.
Nie mog臋 ryzykowa膰 — pomy艣la艂.
Zbieg艂 w d贸艂 po schodach i chwyciwszy za rami臋 starszego bosmana, kt贸ry przewodzi艂 innym, zapyta艂:
— Dok膮d prowadzicie tych klech贸w?
Bosman pozna艂 go, b艂ysn膮艂 z臋bami w u艣miechu;
— P贸jd膮 pob艂ogos艂awi膰 szturm na forty — odrzek艂. — Kapitan Belmont kaza艂.
— Potrzebny mi jeden z nich na przewodnika — przerwa艂 mu Schultz. — Tego wam zabior臋 — wskaza艂 Pedra Alvaro.
Nie czekaj膮c na odpowied藕 uj膮艂 jezuit臋 za ko艂nierz i wyci膮gn膮艂 go z szeregu.
— Prowad藕 do klasztoru — powiedzia艂 po hiszpa艅sku, — Pr臋dko!
Popchn膮艂 go ku wyj艣ciu, a gdy znale藕li si臋 obaj na zewn膮trz, zr贸wna艂 si臋 z nim i powt贸rzy艂:
— Do klasztoru, ojcze. Tam ju偶 nikogo nie ma, a dalsza droga jest wolna. Nie zd膮偶yli otoczy膰 ca艂ego miasta.
Przeszli pr臋dko obok p艂on膮cych budynk贸w i przedostali si臋 na podw贸rzec klasztorny, za kt贸rym droga wysadzana drzewami skr臋ca艂a ku tylnej bramie.
— Co tam jest? — spyta艂 Schultz.
— Cmentarz — odrzek艂 Alvaro. — Dalej ju偶 tylko win
nice i pola.
Najrozs膮dniej by艂oby tu z nim sko艅czy膰 — pomy艣la艂 Henryk; — Ale nie zdob臋d臋 si臋 na to. Nie mog臋. 呕aden kap艂an, chyba nawet sam ojciec 艣wi臋ty nie odpu艣ci艂by mi takiego grzechu. Nie, nie zdob臋d臋 si臋 na to.
Alvaro dysz膮c z po艣piechu m贸wi艂 co艣 o ksi臋偶ach i zakonnikach uprowadzonych przez korsarzy. Wyrzuca艂 mu oboj臋tno艣膰 na ich los, karci艂 go za udzia艂 w tej zbrodni! Henryk go nie s艂ucha艂a
— Dosy膰! — przerwa艂 mu wreszcie. — Czy nie mo偶ecie zrozumie膰, ojcze, 偶e nie zdo艂a艂bym sam jeden ocali膰 was wszystkich?
Zatrzyma艂 si臋 przy bramie cmentarza.
— Dalej p贸jdziecie sami. Uratowa艂em wam 偶ycie. Ale gdyby ktokolwiek si臋 dowiedzia艂. No, lepiej nawet o tym nie my艣le膰; Nie 偶膮dam od was nic pr贸cz rozgrzeszenia in articulo mortis i odpustu grzech贸w, kt贸re jeszcze wypadnie mi pope艂ni膰 w tym roku;
Alvaro spojrza艂 na niego niepewnie?
— Jak to rozumiesz, synu? — zapyta艂;
— Nie mam czasu na spowied藕 — odrzek艂 niecierpliwie Schultz; — Nie wiem, kiedy b臋d臋 mia艂 okazj臋 wyspowiada膰 si臋 i przyj膮膰 sakramenty. Nie wiem, czy nie zgin臋, zanim to nast膮pi.
— Ale偶 ja nie mog臋. — zacz膮艂 AIvaro, lecz Schultz przerwa艂 mu.
— Mo偶ecie! Mo偶ecie rozgrzeszy膰 mnie bez spowiedzi, jak umieraj膮cego. I — na Boga! — zr贸bcie to pr臋dzej, abym nie zacz膮艂 偶a艂owa膰, 偶e was wyrwa艂em z r膮k heretyk贸w!
W jego g艂osie zabrzmia艂a gro藕ba, a Pedro Alvaro zna艂 go zbyt dobrze, aby j膮 zlekcewa偶y膰. Uczyni艂 wi臋c, czego Henryk 偶膮da艂, i zapewni艂 go o skuteczno艣ci tych zabieg贸w, mimo nie ca艂kiem formalnego ich przeprowadzenia.
Zanim si臋 rozstali, Schultz zapyta艂 jeszcze o gubernatora i jego syna.
— Byli tam — odrzek艂 jezuita wskazuj膮c ruchem g艂owy kolegiat臋. — Don Diego ju偶 nie 偶yje. Przyniesiono go z pa艂acu nieprzytomnego. Od kilku tygodni sta艂a nad nim 艣mier膰 a dzi艣 o p贸艂nocy mia艂 gwa艂towny krwotok. Blasco jest przy nim, to znaczy by艂 przy nim przed godzin膮.
Schultz przygryz艂 warg臋. Targn膮艂 nim gwa艂towny niepok贸j.
— Musz臋 tam wr贸ci膰 — powiedzia艂. — Niech was B贸g prowadzi.
W tej samej chwili od strony kolegiaty dobiegi ich wzmo偶ony zgie艂k i gwar. Hukn臋艂o kilka strza艂贸w, a potem tu偶 blisko rozleg艂 si臋 t臋tent cwa艂uj膮cego konia. Jaki艣 je藕dziec gna艂 przez podw贸rzec klasztorny, skr臋ci艂 na drog臋, przelecia艂 obok nich jak wicher, znik艂 za bram膮 cmentarza,
— Kto to by艂? — spyta艂 Schultz.
— Nie wiem — odrzek艂 Alvaro. — Zosta艅cie z Bogiem.
Zakasa艂 sutann臋 i pobieg艂 w 艣lad za je藕d藕cem,
W chwili gdy Henryk Schultz dostrzeg艂 wielebnego Pedra Alvaro pomi臋dzy je艅cami sp臋dzanymi do przestronnej sieni na dole, Marten na czele kilkudziesi臋ciu ludzi z za艂ogi „Zephyra" prze艂ama艂 ostatni op贸r, jaki stawiali mu hiszpa艅scy 偶o艂nierze przed drzwiami refektarza na pi臋trze kolegiaty. Nie brano tam je艅c贸w: kto rzuca艂 bro艅, gin膮艂 tak samo jak ci, co walczyli do ostatka. Zaledwie kilku obro艅c贸w unikn臋艂o tego losu dzi臋ki Martenowi, kt贸ry chcia艂 z nimi m贸wi膰, a nie mog膮c od razu powstrzyma膰 nacieraj膮cych, sam zast膮pi艂 im drog臋 odbijaj膮c ciosy, p贸ki nie och艂on臋li z zapalczywo艣ci i gor膮czki boju.
Zdo艂a艂 im wreszcie wyja艣ni膰, 偶e chodzi mu o pochwycenie 偶ywcem gubernatora i jego syna, do czego mieli si臋 przyczyni膰 pozostali przy 偶yciu Hiszpanie. Tu jednak czeka艂 go zaw贸d: gdy wy艂amano wrota refektarza, gdzie wed艂ug zgodnych zezna艅 oficer贸w i 偶o艂nierzy mieli si臋 znajdowa膰 Blasco de Ramirez i genera艂 dowodz膮cy za艂og膮 Ciudad Rueda, ogromna sala okaza艂a si臋 pusta. Nie by艂o z niej innego wyj艣cia, a przecie偶 porzucone w nie艂adzie papiery, p艂aszcze wojskowe i kapelusze zdawa艂y si臋 艣wiadczy膰, 藕e istotnie jeszcze przed chwil膮 toczy艂y si臋 tu gor膮czkowe obrady sztabu.
— Gdzie偶 si臋 podzieli, u licha? — zapyta艂 Marten, patrz膮c gro藕nie na je艅c贸w;
Przysz艂o mu ha my艣l, 偶e w kt贸rej艣 ze 艣cian musi by膰 ukryte przej艣cie. Ale natychmiast poj膮艂, 藕e trudno by艂oby je odnale藕膰. Spojrza艂 na sze艣膰 wysokich okien wychodz膮cych na podjazd od strony miasta. By艂y zamkni臋te, a zreszt膮 ucieczka t膮 drog膮 wydawa艂a si臋 ma艂o prawdopodobna, bo przed g艂贸wnym wej艣ciem sta艂y stra偶e i kr臋cili si臋 zbrojni ludzie z oddzia艂u Belmonta.
Ju偶 mia艂 odwr贸ci膰 si臋 i wyda膰 rozkaz, by przeszukano ca艂y gmach, gdy ostatnie okno poruszy艂o si臋 wskutek przeci膮gu. Podszed艂 spiesznie i otworzy艂 je na o艣cie偶. W膮ski ganek z kamienn膮 balustrad膮 bieg艂 wzd艂u偶 zewn臋trznej 艣ciany. Mo偶na by艂o przedosta膰 si臋 nim do takich samych okien s膮siedniej sali. Marten bez wahania skorzysta艂 z tej drogi. Tamte okna te偶 by艂y tylko przymkni臋te.
W mrocznym wn臋trzu p艂on臋艂y dwie 艣wiece;
Kaplica? — pomy艣la艂.
Przelaz艂 przez niski parapet i ujrza艂 po艣rodku pustej izby wysoki katafalk, a na nim sztywne zw艂oki. Wymin膮艂 je i dostrzeg艂 p贸艂otwarte drzwi na lewo. Wyj膮艂 z lichtarza jedn膮 艣wiec臋 i szed艂 dalej.
Nast臋pna sala te偶 by艂a prawie pusta, pozbawiona sprz臋t贸w z wyj膮tkiem 艂贸偶ka z rozrzucon膮 po艣ciel膮, sto艂u i dw贸ch krzese艂.
Na wprost — zn贸w drzwi i zn贸w podobna izba, a za ni膮 wi臋ksza naro偶na sala z oknami na podjazd, ciemn膮 p贸艂kolist膮 wn臋k膮 w k膮cie i drzwiami po prawej stronie, wiod膮cymi zapewne na g艂贸wny korytarz.
Marten podszed艂 bli偶ej, aby to sprawdzi膰, lecz gdy chwiejny p艂omyk gromnicy rozproszy艂 panuj膮cy tam p贸艂mrok, spostrzeg艂, 藕e drzwi s膮 zamkni臋te na zasuw臋 i podparte ci臋偶k膮 d臋bow膮 艂aw膮.
W tej chwili us艂ysza艂 za plecami jaki艣 niewyra藕ny szmer, a potem zbli偶aj膮ce si臋 kroki i g艂osy. Obejrza艂 si臋. G艂osy dochodzi艂y od strony amfilady, kt贸r膮 przeby艂. Niew膮tpliwie jego ludzie szli za nim. Ale 贸w szmer?
Us艂ysza艂 go znowu. Nie szmer nawet: co艣, co mog艂o by膰 oddechem czy te偶 westchnieniem, czy mo偶e tylko biciem serca? Czu艂 czyj膮艣 obecno艣膰, czyje艣 spojrzenie.
Post膮pi艂 kilka krok贸w ku 艣rodkowi sali i uni贸s艂 w g贸r臋 艣wiec臋. Lecz w膮t艂y p艂omyk o艣wietli艂 zaledwie cz臋艣膰 obszernego wn臋trza; k膮ty, wykusze pod oknami i g艂臋boka naro偶na wn臋ka ton臋艂y w cieniu,
Wtem przez otwarte drzwi od s膮siedniej izby wpad艂 potok 艣wiat艂a, Tomasz Pociecha, Cyrulik i Worst, za nimi za艣 inni z zapalonymi pochodniami stan臋li w progu.
— Znale藕li艣my zw艂oki gubernatora, kapitanie — powiedzia艂 Pociecha; — To on le偶y na katafalku!
Lecz Marten ju偶 nie s艂ucha艂. W dw贸ch susach dopad艂 wn臋ki, szarpn膮艂 ma艂e, niewidoczne dot膮d drzwiczki i ujrzawszy za nimi jak膮艣 skulon膮 posta膰 zacz膮艂 si臋 z ni膮 szamota膰 wlok膮c j膮 na 艣rodek Sali.
— 艢wiat艂a! — zawo艂a艂;
Otoczyli ich ludzie z pochodniami. Marten pu艣ci艂 schwytanego cz艂owieka i odst膮pi艂 krok w ty艂. Przed nim sta艂 wysoki m臋偶czyzna w ciemnym p艂aszczu narzuconym na ramiona, ze szpad膮 u boku, na pod艂odze le偶a艂 jego kapelusz z pi贸rami ozdobionymi z艂otymi galonami,
— Kim jeste艣cie? — spyta艂 Marten.
Hiszpan zmierzy艂 go dumnym spojrzeniem. Bez po艣piechu schyli艂 si臋, podni贸s艂 kapelusz i otrzepawszy go z kurzu w艂o偶y艂 na g艂ow臋;
— Nazywam si臋 Blasco de Ramirez — powiedzia艂;
— Aha! — wykrzykn膮艂 Marten. — Szuka艂em was w艂a艣nie, kawalerze de Ramirez. Nazywam si臋 Jan Marten. Musieli艣cie s艂ysze膰 o mnie co艣 nieco艣, s膮dz膮c z wizyty, jak膮 z艂o偶yli艣cie w Nahua?
Ramirez drgn膮艂 i cofn膮艂 si臋 o krok, k艂ad膮c d艂o艅 na r臋koje艣ci szpady.
— To wy — szepn膮艂.
— Tak, to ja — odrzek艂 Marten. — Mo偶ecie zm贸wi膰 pacierz, zanim wyjmiecie t臋 szpad臋 z pochwy; Potem was zabij臋.
Ramirez rozejrza艂 si臋 po otaczaj膮cych go postaciach;
— Zapewne — odrzek艂. — Jest was dziesi臋ciu.
— Zginiecie z mojej r臋ki — przerwa艂 mu Marten. — Oni b臋d膮 tylko przy艣wieca膰 temu, co si臋 tu stanie. Rozst膮pcie si臋! — rozkaza艂 swoim ludziom.
Ramirez spojrza艂 ku oknu, zdawa艂 si臋 nas艂uchiwa膰 przez chwil臋 dochodz膮cej stamt膮d wrzawy, turkotu woz贸w, r偶enia koni, zgie艂ku czynionego przez korsarzy pl膮druj膮cych pobliskie domy Marten nie spuszcza艂 go z oczu?
— No i c贸偶? — powiedzia艂 drwi膮co. — Widz臋, 偶e nie macie ochoty ani na modlitw臋, ani na walk臋. Uciekli艣cie przede mn膮 ze swego okr臋tu, ale st膮d uciec si臋 nie da. Bro艅cie si臋!
Jego ci臋偶ki szwedzki rapier 艣mign膮艂 w powietrzu i p臋k pi贸r z admiralskiego kapelusza, 艣ci臋ty jak brzytw膮, sp艂yn膮艂 na posadzk臋;
W艣r贸d bosman贸w trzymaj膮cych wysoko wzniesione pochodnie gruchn膮艂 艣miech, a przez blad膮 twarz Ramireza przelecia艂 ciemny rumieniec gniewu. Blasco odrzuci艂 precz kapelusz, strz膮sn膮艂 p艂aszcz z prawego ramienia i doby艂 szpady.
Przez sekund臋 mierzyli si臋 wzrokiem, po czym starli si臋 gwa艂townie i stal zad藕wi臋cza艂a o stal. Marten cofn膮艂 si臋 o krok, o dwa kroki, odbi艂 jeden i drugi sztych, jakby na pr贸b臋, potem cofn膮艂 si臋 jeszcze i nagle b艂yskawicznym m艂y艅cem przejecha艂 po tylcu szpady przeciwnika. Mog艂o si臋 zdawa膰, 偶e zaledwie j膮 musn膮艂, lecz j臋kn臋艂a i wylecia艂a w ty艂 z furkotem, a Blasco, blady jak 艣ciana, skamienia艂 w miejscu.
— Podnie艣 j膮 — us艂ysza艂 g艂os Martena.
Nie m贸g艂 si臋 ruszy膰, czu艂 dr臋twot臋 w prawym ramieniu, kolana mia艂 jak z waty, a serce obejmowa艂a mu ciasna k艂uj膮ca obr臋cz.
— Podnie艣 j膮 i walcz! — powt贸rzy艂 Marten dotykaj膮c ko艅cem rapiera jego piersi.
Blasco przem贸g艂 si臋 i odwr贸ci艂 g艂ow臋. Jego szpada tkwi艂a w pod艂odze po艣rodku wn臋ki od艂upawszy d臋bow膮 drzazg臋. Z艂ocona garda ko艂ysa艂a si臋 jeszcze, jak wzniesiona g艂owa 偶mii. Ruszy艂 ku niej i w tej samej chwili dostrzeg艂 艣wiat艂o za uchylonymi drzwiami. Wiedzia艂, co oznacza, czeka艂 na nie.
Szybko wyrwa艂 ostrze ze szczeliny w twardym drewnie, skoczy艂 ku drzwiom, zatrzasn膮艂 je za sob膮, pop臋dzi艂 w d贸艂 po kr臋conych schodach.
Za pierwszym zakr臋tem spotka艂 czterech ludzi z latarniami, kt贸rzy usun臋li mu si臋 z drogi.
— 艢cigaj膮 mnie! — zawo艂a艂. — Powstrzymajcie ich tutaj! Zga艣cie 艣wiat艂o!
— Konie czekaj膮 za murem, wasza wielmo偶no艣膰! — odrzek艂 jeden z nich.
Blasco sadzi艂 w d贸艂 ze szpad膮 w d艂oni. S艂ysza艂 w g贸rze 艂omot i trzask wywa偶anych drzwi. Ciemno艣膰 spad艂a na艅 z ty艂u, ale przed sob膮 widzia艂 ju偶 s艂aby prze艣wit wyj艣cia.
Wybieg艂 na boczny ma艂y dziedziniec otoczony niskim murem, za kt贸rym ci膮gn膮艂 si臋 sad. Zanim zdo艂a艂 przedosta膰 si臋 na drug膮 stron臋, z okien na pi臋trze polecia艂y szyby, gruchn臋艂o kilka strza艂贸w. Lecz ju偶 ujrza艂 w mroku pod drzwiami dwa wierzchowce przytrzymywane za uzdy przez stajennego Metysa.
Skoczy艂 na siod艂o, wyrwa艂 zza pasa pistolet i z bliska strzeli艂 w 艂eb drugiemu koniowi. Potem spi膮艂 ostrogami swego, skoczy艂 przez mur, roztr膮ci艂 w cwale ludzi zbiegaj膮cych si臋 od podjazdu, pomkn膮艂 w stron臋 klasztoru i min膮wszy go, zakr臋ci艂 na drog臋 ku bramie cmentarza.
Je艅cy duchowni wzi臋ci w kolegiacie nie zostali u偶yci jako os艂ona oddzia艂贸w korsarskich, kt贸re mia艂y szturmowa膰 Bastion Zachodni, poniewa偶 forteca podda艂a si臋 przed 艣witem. Marten kaza艂 ich uwolni膰, a po z艂o偶eniu okupu pozwoli艂 wszystkim mieszka艅com opu艣ci膰 Ciudad Rueda i uda膰 si臋 w kierunku Suchal albo do wsi i dwor贸w na r贸wninach. Posun膮艂 sw膮 wspania艂omy艣lno艣膰 tak daleko, 偶e kobiety i dzieci wyjecha艂y z miasta na wozach, kt贸re utworzy艂y d艂ug膮 kolumn臋 przy po艂udniowej bramie.
Gdy ostatni z nich mija艂 most na fosie, rozpocz膮艂 si臋 ca艂odzienny rabunek dom贸w I sklep贸w a wieczorem flota Franciszka Drake'a wystrzeli艂a pi臋膰set sze艣膰dziesi膮t pocisk贸w na miasto i port. Wreszcie nazajutrz kilku ceigwart贸w z „Zephyra" podpali艂o lonty w prochowniach obu bastion贸w po towych, kt贸re w kwadrans p贸藕niej wylecia艂y w powietrze.
Kamie艅 na kamieniu nie pozosta艂 z Ciudad Rueda, w gruzach leg艂a twierdza broni膮ca portu, na kt贸rego dnie spocz臋艂y na zawsze trzy najlepsze eskadry P贸艂nocno-Wschodnlej F艂oty Prowincjonalnej; droga na Morze Karaibskie zosta艂a otwarta;
Jan Kuna, zwany Martenem, sta艂 na pok艂adzie „Zephyra" patrz膮c na to dzie艂o zniszczenia, kt贸re dokona艂o si臋 za jego spraw膮?
Ruiny i zgliszcza, krew i 艂zy — oto co pozostawia艂 po sobie zar贸wno u przyjaci贸艂, jak u wrog贸w; A przecie偶 nie dope艂ni艂 jeszcze obietnicy, nie nasyci艂 zemsty: Blasco de Ramirez 偶y艂 i by艂 wolny.
Ile miast sp艂onie, ile okr臋t贸w p贸jdzie na dno, ile zga艣nie ludzkich Istnie艅, zanim mu odp艂ac臋? — pyta艂 si臋 w duchu.
Pomy艣la艂, 偶e ma wi臋cej takich d艂ug贸w. Rajcom z senatu gda艅skiego, a zw艂aszcza panu Zygfrydowi Wedecke winien by艂 odp艂at臋 za 艣mier膰 brata, Karola — odp艂at臋, kt贸r膮 poprzysi膮g艂 b臋d膮c jeszcze dzieckiem. Nie odp艂aci艂 te偶 dot膮d s臋dziom kt贸rzy wzi臋li jego matk臋 oskar偶on膮 o czary; Nie pom艣ci艂 艣mierci ojca i nie rozprawi艂 si臋 z mordercami Elzy Lengen. A tak偶e nie zako艅czy艂 porachunk贸w z jego ekscelencj膮 Juanem de Tolosa, kt贸ry odwdzi臋czy艂 mu si臋 zdrad膮 za wspania艂omy艣lne uwolnienie po zdobyciu „Castro Verde".
Kto wie, czy nie zapomnia艂bym o nich wszystkich, gdyby Ramirez nie zburzy艂 Nahua — pomy艣la艂. — Kto wie..
Spis tre艣ci
Cz臋艣膰 pierwsza
CASTRO VERDE ....... 5
Cze艣膰 druga
PRZYSTA艃 ZBIEG脫W . 137
106