La Coruna
Październik 1890 roku. Don Jose otrzymał wielką kopertę z nadrukiem merostwa Malagi i nerwowo ją rozdziera. Czyżby jakaś zła wiadomość? Okazuje się, że jego niepokój był uzasadniony. Informują go bowiem, że muzeum miejskie, jego muzeum, zostaje definitywnie zamknięte. Miasto ubożeje i nie ma już środków na finansowanie tego luksusu, czyli muzeum, do którego publiczność nie ma wstępu, ani jego konserwatora, który nie bardzo ma co konserwować. Już dwa lata temu zawieszono mu pensję, choć zapewniano wtedy, że nie na długo. Pozwalano mu natomiast korzystać nadal z pracowni na własny użytek w zamian za odrestaurowanie kilku płócien. Don Jose, głęboko strapiony, mimo wszystko nie rezygnował z tej pracy. W swej naiwności miał nadzieję, że to tylko zła .passa: na pewno niedługo wszystko powróci do normy...
Ale tym razem zostaje bezpowrotnie zwolniony.
Co począć? Samo honorarium profesorskie od dawna już nie wystar
czało. Tym bardziej teraz, kiedy ma na utrzymaniu troje dzieci...
Robi więc to, co zawsze czynił, odkąd jego starszy brat kanonik od-
szedł z tego świata: niezdolny do radzenia sobie samodzielnie, kołacze do drzwi drugiego brata, Salvadora. Poczciwy doktor wykorzysta swoje znajomości, dołoży starań, żeby zapewnić mu środki do życia. Znajdzie mu, nie bez trudu, posadę nauczyciela rysunku, lepiej płatną niż dotychczasowa: 3000 peset zamiast 1500.
- To więcej, niż się mogłeś spodziewać — mówi Don Salvador.
Ale gdzie?
W Szkole Sztuk Pięknych w La Corufii - rzuca, nieco zakłopotany.
Dla Josego, który nie ma wyboru, to rzeczywiście bardzo smutna
perspektywa: port La Corufia leży w Galicii nad Atlantykiem, na północ-no-zachodnim krańcu półwyspu, nieopodal przylądka Finisterre. Z łagodnego śródziemnomorskiego klimatu Malagi musi się przenieść w nadmorskie mgły, deszcze, mżawki, wiatry, do obcego miasta, gdzie, jak wiadomo, mówią z tym dziwacznym akcentem...
Również Salvador, kierownik służb sanitarnych portu w Maladze, oszczędza Don Josemu kosztownej podróży pociągiem. Załatwia zniżkę na statek towarowo-pasażerski odpływający do Anglii. Kiedy w październiku 1891 roku okręt podnosi kotwicę, Don Jose i Dona Maria, opuszczając rodzinne strony, ze smutkiem patrzą na oddalającą się latarnię morską w Maladze. Oczywiście są z nimi dzieci, ale musieli zostawić w domu babkę Donę Inez i obie ciotki. Cóż, trudno, przynajmniej będzie mniej gąb do wykarmienia...
Przepłynąwszy Cieśninę Gibraltarską, stary parowiec zawija na krótko do portu w Kadyksie, następnie, zostawiając za sobą smugę czarnego dymu, płynie powoli na północ wzdłuż wybrzeża portugalskiego. Ale po drodze dopada ich tak gwałtowny sztorm, że Don Jose, wycieńczony, woli wysiąść z rodziną w galisyjskim porcie Vigo. Stamtąd ruszają w dalszą drogę pociągiem i w końcu docierają do oddalonej o przeszło pięćset kilometrów La Coruni.
W mieście lądują przy calle Payo Gomez pod numerem 14 (obecnie 12). Mieszkanie im odpowiada z uwagi na niski czynsz, ale jest za ciasne dla pięciu osób. Na szczęście przylegają do niego te charakterystyczne dla Galicii oszklone balkony z małymi szybkami i białą obudową, zwane mi-radores. Natychmiast zagnieździły się na nich dzieci, które mają stamtąd wspaniały widok na wszystko, co się dzieje na ulicy...
Naprzeciwko ich domu stoi willa doktora Ramóna Pereza Costale-sa, byłego ministra pracy i sztuk pięknych efemerycznej Republiki Hiszpańskiej. Salvador skontaktował Don Josego z tą wpływową osobistością, która stanie się życzliwym protektorem i wiernym przyjacielem Ruizów.
Zarówno Malaga, jak i La Corufia są portami i tylko tyle mają ze sobą wspólnego, toteż nowi przybysze czują się tu całkiem wyobcowani. La Corufia zbudowana została na półwyspie, trochę podobnie jak Saint--Malo, tak że kiedy człowiek staje plecami do morza i myśli, że ma je z tyłu, nagle wyłania się ono na wprost przed oczami. Całe miasto przecina-
ją liczne, usiane żaglówkami riasy. A na skalistym wzniesieniu stoi wielka granitowa latarnia morska z czasów rzymskich, o kwadratowym przekroju - Wieża Herkulesa. Okrętom, które zbliżają się do niebezpiecznego przylądka Finisterre, z daleka wskazuje drogę do portu.
Obawy Don Josego nie były bezpodstawne: jego pobyt w La Coruni, który potrwa cztery lata, będzie dla niego od samego początku prawdziwą udręką. Bo mimo swej brytyjskiej prezencji ojciec Pabla jest w głębi duszy czystej krwi Andaluzyjczykiem: z dużym wdziękiem łączy w sobie wybujałą żywiołowość, rozrzutność i melancholię, gdy tymczasem natura galisyjska jest, wprost przeciwnie, refleksyjna, wyrachowana, ostrożna, powściągliwa, nawet skryta. Trudno więc Don Josemu zdobyć przyjaciół wśród tych ludzi. Nieustannie i tęsknie myśli o wszystkich, których zostawił na Costa del Soi, o wesołej bandzie, jaką tworzyła jego tertulia. Tam wszyscy go znali od dawna, szanowali, nawet fetowali, i niekiedy udawało mu się sprzedać obraz, podczas gdy tutaj... Próbuje jednak wkręcić się w lokalne kręgi artystyczne i nawiązać kontakty z kolegami po fachu.
Bezskutecznie. Przecież jest tu obcy i dają mu to mocno odczuć.
Ale najgorsze jeszcze przed nim. Oto młodsza córka, Conchita, łapie
dyfteryt. Biedactwo ma dopiero siedem lat. Jako jedyne z dzieci jest po-
dobna do ojca... Mimo usilnych starań doktora Costalesa mała umiera.
Po tej tragedii Don Jose niemal całkowicie pogrąża się w rozpaczy.
Również Pablo boleśnie przeżywa tę śmierć. Ale łatwiej się z tego
otrząśnie i koniec końców pobyt w La Coruni będzie dla niego okresem
wyzwolenia i rozkwitu.
Przed wyjazdem z Andaluzji Pablo złożył cząstkowy egzamin, dzięki czemu zostanie przyjęty od razu do pierwszej klasy gimnazjalnej; na terenie jego nowej szkoły, Instytutu Da Guarda, mieści się też Szkoła Sztuk Pięknych. Ojciec, powątpiewając w wiedzę Pabla, zwłaszcza w zakresie arytmetyki, chciał, żeby dziecko zostało przepytane przez zaprzyjaźnionego pedagoga.
- Nic nie umie - wyznaje Don Jose nauczycielowi, czerwieniąc się po uszy. - Nic a nic — dodaje, by dokonać właściwej oceny i być może wzbudzić litość kolegi.
A kolega, poruszony tym wyznaniem, okaże się nad wyraz życzliwy: czy przypadkiem nie posunął się aż do tego, że napisał na bibule wynik
łatwego zadania i podsunął delikwentowi? To było proste dzielenie. Postarał się, żeby chłopak zdołał bez trudu odczytać cyfry... I tym sposobem Pablo mógł, jeśli mu wierzyć, kontynuować naukę.
Jedno w każdym razie jest pewne: chłopiec, niewyściubiający dotąd nosa z malagij skiego babińca, teraz będzie miał ogromną swobodę. Pozostanie już tylko pod kuratelą matki, a wiadomo, że Dona Maria jest dla niego bezgranicznie wyrozumiała. Dzieciak może oddychać pełną piersią... nie tylko morskim powietrzem nasyconym jodem, które niosą mu fale Atlantyku — ale też pełną swobodą. Upaja się tą swobodą! Do niego należą ulice miasta pełne jego rówieśników, najczęściej kolegów szkolnych. Staje się ich wodzirejem, organizuje zabawy w korridę, którą z pasją inscenizuje. Na Plaża Pontevedra, naprzeciwko instytutu, uczy ich zmagać się z bykiem i wymachiwać kurtką, tak jak się macha muletą. Sam oczywiście wciela się w rolę matadora, ale też chętnie odgrywa byka. W tym właśnie okresie zaczyna się u niego ciekawy proces identyfikowania się z jednym lub drugim, co niejednokrotnie będzie można dostrzec w jego twórczości.
W La Coruńi rodzi się też w nim miłość do wybrzeży morskich, zwłaszcza do plaży. Da temu wyraz w latach dwudziestych podczas pobytu w Biarritz czy w Dinard, a przede wszystkim później, kiedy postanowi zamieszkać nad Morzem Śródziemnym. Na zawsze zwiąże swoje nazwisko z nadmorskimi miejscowościami, jak Saint-Tropez, Golfe-Juan, Juan--les-Pins, Cap-d'Antibes czy La Garoupe. Przyczynią się do tego zresztą w dużej mierze popularne pisma, zamieszczające setki zdjęć mistrza i jego najbliższych w tej morskiej scenerii. Najsłynniejsze z tych zdjęć ukazuje zabawną scenę na plaży: Picasso podąża za Francoise Gilot, niosąc nad nią olbrzymi parasol.
W La Corufii, kiedy tylko pogoda na to pozwala, Pablo odwiedza gorliwie lokalne plaże, zwłaszcza w Riazor, i pluska się w przybrzeżnych falach z koleżkami. Nie umie pływać i zresztą nigdy nie będzie próbował się nauczyć, „ale bardzo dobrze pływam do kolan" - pochwali się po latach swojej Jacąueline. Wszyscy, znający choć trochę twórczość Picassa, byli zaskoczeni niesamowitą wprost liczbą kabin kąpielowych występujących na jego obrazach. Klucz do tej drobnej tajemnicy znajduje się w Riazor. Za jego czasów na tamtejszej plaży wzdłuż brzegu stały rzędy drewnianych budek. Panie przebierały się tam w te dziwaczne pruderyjne kostiumy, które osłaniały przed ciekawskimi praktycznie wszystko. Ale któregoś dnia oczy małego, drobnego Pabla (taką posturę odziedziczył po matce: siedząc na krześle, nie sięgała nogami do podłogi), który bawi się niewinnie w pobliżu kabin, znajdują się nagle na wysokości wzgórka
tonowego jakiejś pani. Czternastoletni wówczas Pablo robi się purpurowy na twarzy i nigdy nie zapomni tego ogromnego zażenowania, jakie wtedy odczuwał, przecież zaczynał już dojrzewać... A w latach dwudziestych w Dinard, dokąd wielokrotnie będzie przyjeżdżał na wakacje, te kabiny na plaży odegrają ważną rolę w jego podbojach miłosnych.
Jakim uczniem jest Pablo przez te cztery lata, kiedy uczęszcza do Instytutu Da Guarda? Wiemy jedynie, że wszyscy jego nauczyciele to duchowni i że oprócz języka hiszpańskiego uczy się również łaciny i francuskiego. Pewnego dnia za złe odpowiedzi na lekcji -- albo za złe zachowanie - zostaje zamknięty na kilka godzin w pustej sali o gołych ścianach, w której całe umeblowanie stanowi drewniana ławka. Ponieważ jednak Pablo zawsze nosi w kieszeni notes i ołówek, spędzi cudowne chwile na rysowaniu i nawet nie zauważy, kiedy mu czas upłynie. Postara się więc, żeby go karano jak najczęściej. Tak przynajmniej będzie opowiadał później Anto-niowi Olano6. Legenda czy rzeczywistość?
, W drugim roku pobytu w Galicii Pablo, który osiągnął wymagany wiek, może się już zapisać do Szkoły Sztuk Pięknych, kontynuując jednocześnie naukę w gimnazjum.
i Wkrótce skończy jedenaście lat... Jednym z profesorów jest jego własny ojciec: prowadzi klasę rysunku ornamentacyjnego. Rzecz zdumiewająca, Pablo z najwyższą powagą rysuje bez końca klasyczne odlewy gipsowe - głowy, ręce, dłonie, torsy, nogi, stopy - utrapienie tylu pokoleń uczniów. Gorliwość godna podziwu.
Ale po szkole i po tych metodycznych ćwiczeniach chłopiec uwielbia
się odprężać. W październiku 1893 roku, mając dwanaście lat, zabawia się
sporządzaniem czegoś w rodzaju pastiszów ówczesnych pism ilustrowa
nych. Składa na pół odpowiedniej wielkości kartkę i na powstałym w ten
sposób czterostronicowym magazynie pisze tytuł, na przykład „Azul
y blanco" (niebieski i biały to tradycyjne kolory Galicii). Jako jedyny
redaktor i ilustrator tej szkolnej gazety zamieszcza w niej krótkie kroniki
życia codziennego, fikcyjne telegramy, najróżniejsze karykatury, których
tematem są miejscowe obyczaje. W owych skromnych pracach nie ma co się jeszcze doszukiwać zapowiedzi niezwykłego talentu, ale przekartkowanie tych pożółkłych stron pozwala lepiej poznać osobowość Pabla i przekonać się, jak bardzo różniła się od osobowości ojca. Podobnie jak rodzic, dziecko nie znosi klimatu Galicii. Ale podczas gdy Don Jose pogrąża się w roz-
6 Dziennikarz z Galicii, który w latach pięćdziesiątych przeprowadził wywiad z Picassem.
paczy i rozleniwieniu, Pablo ucieka się do ironii. „Tak się kąpią w Betan-zos [pobliska plaża]" — czytamy pod rysunkiem, na którym widać grubo ubraną kobietę, niepewnie stawiającą nogę w lodowatej wodzie tuż przy brzegu. Na innym silny wicher wywraca na drugą stronę parasole, nadyma spódnice i przeobraża przechodniów w groteskowych pajaców. „Wieje wiatr i jeszcze długo powieje, aż nie będzie śladu po La Coruni" - komentuje Pablo z sarkazmem.
Lepiej się pośmiać, prawda? Jego poczucie humoru nie oszczędza zresztą ojca, z którego lekko sobie pokpiwa: „Kupuję rasowe gołębie. Wiadomość: calle Mayor 14". To oczywiście aluzja do niewyczerpanego tematu ojcowskich obrazów.
Od najmłodszych lat, jak widać, Pablo ma własną metodę samoobrony: jest nią śmiech, śmiech w najszerszym tego słowa znaczeniu, humor, ironia, karykatura. A później dojdą jeszcze dowcipy, farsa, a nawet błazenada, niecenzuralne żarty, niekiedy też najbardziej grubiańskie kawały. Otóż taka postawa, zaskakująca nawet dla najbliższych przyjaciół, to nic innego jak spontaniczna reakcja na wszystko, co go gnębi, gryzie, na te tysiące przeciwności losu, jakie niesie życie, słowem, na wszystko, co stoi na przeszkodzie swobodnemu uprawianiu działalności artystycznej.
Bo w gruncie rzeczy swoją sztukę i pracę, której ona wymaga, stawia na pierwszym miejscu, ponad wszystkim. Ledwo przestał być dzieckiem, a już właściwie może oświadczyć to, co dziesięć lat później wyzna w rozmowie ze swoim przyjacielem Apollinaire'em: „Wierzę tylko w pracę. Nie ma sztuki bez ciężkiej pracy, zarówno fizycznej, jak i umysłowej"7. Tej pracy artystycznej poświęci wszystko.
Rzeczywiście, poza odrabianiem ćwiczeń akademickich i ilustrowaniem uczniowskich gazetek rysuje bez wytchnienia, co tylko mu wpadnie w oko, w albumach, które kupują mu rodzice: szkice portretowe ojca, sióstr, aktorów w kostiumach, odgrywających dramaty płaszcza i szpady, wystrojone odświętnie rodziny galisyjskie, ptaki, byki, łodzie rybackie kursujące przy riasowym wybrzeżu, Wieżę Herkulesa, górującą nad przylądkiem. Otóż wszystkie te rysunki, wykonywane w latach 1892-1895, w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej dokładne, starannie wystudiowane, coraz lepiej „uchwycone". W tym właśnie czasie — między jedenastym a czternastym rokiem życia - Pablo przekracza decydujący etap: jego status dobrego ucznia zmienia się w status obdarzonego prawdziwym talentem artysty.
7 Pierre Caizergues, Apollinaire journaliste, These, Lilie 1979.
Jeszcze większe postępy widoczne są w jego malarstwie, zwłaszcza w portretach wykonanych pod koniec pobytu w La Corufii. Brodaci starcy, żebrak w czapce, siwy pielgrzym w drodze do Santiago de Composte-la służąca rodziców... Wybrał te postacie biedaków prawdopodobnie nie tyle z powodu specjalnej sympatii do nędzarzy - i do ludzi starych - ile dlatego, że dla artysty są oni istotami szczególnie malowniczymi. A poza tym łatwiej ich skłonić do pozowania, i to mniejszym kosztem, rzecz nie bez znaczenia dla rodziny, która, tak jak Ruizowie, jest w ciężkiej sytuacji finansowej.
Wśród owych portretów jeden wybija się intensywnością ekspresji,
jaka z niego emanuje: Bosa dziewczynka*. Wyobraźmy sobie biedne dziec
ko smętnie przycupnięte na krześle, z odmrożonymi, spuchniętymi stopa
mi, spojrzeniem wyrażającym rezygnację, pogodzenie się z nędznym, jak
się można domyślać, losem. Na jej widok serce się ściska. Niemały to wy
czyn jak na trzynastoletniego chłopaka, który tak świetnie potrafił ożywić
te oczy, że jeszcze teraz, po tylu latach od śmierci modelki, wciąż nas prze
śladują swoim zalęknionym, pytającym spojrzeniem. Chyba mniej znany,
ale równie wymowny jest portret Clippera9 — Clipper to pies Ruizów. Jego
głowa przedstawiona jest en trois ąuarts w brązowej, ciepłej tonacji. Pies
obserwuje nas kątem oka. W tym spojrzeniu lśni przyjazny błysk tego
szczególnego porozumienia, jakie poczciwe zwierzę zdaje się zawierać
z człowiekiem, którego darzy sympatią. Pablo uchwycił postać psa
w chwili, gdy ten z pewnym niepokojem czekał na jakiś sygnał od swoje
go pana, w rodzaju: „idziemy na spacer" czy „złap piłeczkę"... To już jest
wielka sztuka i wszystko w tym obrazie świadczy o niezwykle wcześnie
rozwiniętym zmyśle obserwacji chłopca.
Ileż to razy mały Pablo - gdy wracając ze szkoły, pędził po cztery stopnie na górę domu przy calle Payo Gomez 14 i odkładał teczkę — zastawał ojca w ulubionej pozycji, stojącego bez ruchu w oknie salonu, wychodzącym na przeszklony balkon. Nieco pochylony, wpatruje się przez szybki w ulicę, gdzie, jak to często bywa w La Corufii, zacina rzęsisty deszcz, który chwilami, gdy zrywa się gwałtowny wiatr znad Atlantyku, bije w okna. Don Jose stoi tak godzinami z pustym spojrzeniem... pustym jak jego przyszłość.
Poza swymi wykładami w szkole trochę jednak pracuje. Niezwykle drobiazgowo maluje albo rysuje kwiaty, ale przede wszystkim oczywiście
' Muzeum Picassa, Paryż.
' Muzeum Picassa, Barcelona.
gołębie - jak zwykle. Niestety, wzrok mu się pogarsza, zaopatruje się więc w odcięte nóżki tych ptaków i przymocowuje do deski, żeby je dokładniej odtworzyć. Przy sposobności poleca synowi, żeby go zastąpił i je namalował: delikatna misja, według niego misja poufna! I tak pewnego dnia 1895 roku ojciec stwierdza, iż chłopiec wykonał zadanie z taką maestrią, że porzucając miłość własną, uroczystym gestem oddaje mu swoje pędzle. Dzieciak radośnie rzuca mu się na szyję. Don Jose, dokonawszy niejako intronizacji syna, chyba na zawsze rezygnuje z uprawiania swojej sztuki.
Podniosła scena, którą Picasso lubi wspominać: „Oddał mi wtedy swoje pędzle i farby i już nigdy sam nie malował". Tak w każdym razie mówił Sabartesowi10. Podobno jednak Don Jose nie dotrzymał danej sobie obietnicy11. Ale to bez znaczenia! Gest był piękny i Picasso jako artysta właśnie to zapamiętał. Można by więc sądzić, że mały Pablo już wtedy jest świadom wysoce symbolicznej wymowy gestu swojego ojca, nie zapominajmy jednak, że był na to za młody. Po latach wyzna, że w rzeczywistości po prostu się ucieszył, bo nieoczekiwanie dostał komplet nowych pędzli, których do tej pory mu skąpiono... I tyle.
Jak w owym czasie wygląda Don Jose, ukazuje nam jego syn na jednym z licznych portretów, znajdujących się w albumie z 1895 roku. Jest wśród nich portret siedzącego czy raczej osuwającego się na krześle nieszczęśnika, trzymającego paletę i pędzle, które opadają mu na udo. Malarz, z twarzą naznaczoną zniechęceniem, wydaje się przybity odkryciem mierności swojego talentu12. A talent Pabla coraz ostrzej przypomina mu o własnej porażce. Ów portret ojca, namalowany z niezamierzonym okrucieństwem, w przejmujący sposób wyraża cały smutek człowieka, który -według słów syna - nie miał w La Coruni „ani Malagi, ani byków, ani przyjaciół, ani niczego".
Natomiast Pablo, dumny z postępów, coraz bardziej świadomy, że staje się mistrzem, zamierza pójść za przykładem ojca, który miał w La Coruni kilka wystaw — tyle że nie cieszyły się dużym powodzeniem. Dlaczego i on nie miałby spróbować szczęścia?
— Masz dopiero trzynaście lat! — oponuje Don Jose. — To niemożliwe! Co sobie o nas pomyślą?
10 Op.cit.
11J. Richardson, op.cit.
a Muzeum Picassa, Barcelona.
W tym momencie zjawia się poczciwy doktor Costales i Pablo - który zresztą jego portret też namalował - przedstawia mu swój pomysł.
- Proszę mu pozwolić! - mówi Costales i budzi się w nim dusza mecenasa. - Cóż ryzykuje? I co pan ryzykuje?
Kilka dni później w witrynie sklepu z parasolami niejakiego Hernan-deza przy calle Real 54 wystawione są obrazy Pabla. Sklep został dobrze wybrany: zważywszy na panujący w Galicii klimat, nigdy nie brak w nim klientów. Sprzedaje się tu zresztą również ubrania przeciwdeszczowe. Na „wystawie", więcej niż skromnej, wisi między innymi Żebrak w czapce. Lokalna prasa, której znany jest wiek malarza, okazuje się bardzo przychylna. Czytamy w niej na przykład: „Zadziwiające, z jaką siłą woli i wiarą w siebie zostały namalowane te głowy. Jeśli chłopiec nadal tak maluje, to jest na dobrej drodze [...]. Czeka go niewątpliwie wielka, wspaniała przyszłość". Inny krytyk mówi o „uzdolnieniach malarskich", „jak gdyby jego pędzle trzymał artysta z bardzo wielkim doświadczeniem, a nie jakiś debiutant"13.
Mimo tych pochwał obrazy dziecka nie znajdują nabywców. Co prawda nie były w żaden sposób reklamowane: ani plakatów, ani informacji w dziennikach. Na szczęście kilka dzieł kupuje sam Perez Costales, którego portret figuruje przecież wśród wystawianych obrazów...
Pobyt w La Coruńi przynosi Pablowi wśród innych doświadczeń również to najważniejsze — miłość. W tamtych czasach wszyscy mieszkańcy Galicii pamiętali, jak tragiczny los spotkał angielskiego generała, sir Joh-na Moore'a: w roku 1809" poległ on w bitwie z wojskami napoleońskimi pod La Coruną. Umierając, szeptał imię swej ukochanej. Mały Pablo był zafascynowany tą piękną historią. Dlaczego sam nie miałby stać się bohaterem wielkiej namiętności, oczywiście nie doświadczając tak straszliwego losu! Tylko gdzie znaleźć wybrankę? Cóż, nie ma wielkiego wyboru; jego rodzice mają bardzo mało znajomych. Może w szkole? Ale w jego klasie są tylko dwie dziewczynki. Decyduje się na Angeles Gil15. Mało wiemy o tej miłości: na marginesach jednego z podręczników oprócz własnego nazwiska Pablo wypisuje nazwisko, imię i inicjały ukochanej, splatając je raz po raz ze swoimi. W każdym razie ta miłostka wydaje się na tyle poważna, że rodzice Angeles, należący do klasy społecznej znacznie
Cytat za: J. Richardson, op.cit.
14 Urodził się w Glasgow w 1761 roku.
15 Luis Caparros, „La Voz de Galicia", 4 grudnia 1949 roku.
13
lepiej sytuowanej niż rodzina chłopca, postanawiają wysłać ją do Pampe-luny — nazwę Pamplona można zresztą przeczytać obok inicjałów dziewczyny w zeszycie szkolnym Pabla.
Używanie jakiegoś tajemniczego szyfru i wypisywanie inicjałów świadczy niewątpliwie o nieco dziecinnym zachowaniu Pabla. Ale nie wyklucza też u przedwcześnie rozwiniętego chłopaka głębokiego uczucia. Tym boleśniejsze jest przymusowe rozstanie. Dla tego wrażliwego chłopca miłość będzie przez długie lata uczuciem, którego należy się wystrzegać, niebezpieczną przygodą, w którą powinno się angażować bardzo ostrożnie. Ta pierwsza nigdy niezabliźniona rana tłumaczy, być może, późniejsze postawy Picassa wobec kobiet, pewną oschłość, pewne dziwactwa, które tak często będą zaskakiwać jego znajomych — i mężczyzn, i kobiety.
Z drugiej strony trwały ślad w jego psychice pozostawi brutalne uświadomienie sobie nierówności społecznych, przyczyny odsunięcia go od ukochanej, i tym zapewne można tłumaczyć jego przyszłe sympatie polityczne...
Kiedy w lutym 1895 roku Don Jose dowiaduje się, że jeden z jego kolegów po fachu, niejaki Ramón Navarro Garcia, zatrudniony w Barcelonie, pragnie powrócić do rodzimej La Coruni, przyjmuje to jak nieoczekiwany dar niebios. Czyż to nie wymarzona okazja, by dokonać zamiany stanowisk? Ojciec Pabla, ten typowy Andaluzyjczyk, nie pałał szczególną miłością do Katalonii, ale jego niechęć do La Coruni, jej nieznośnego klimatu i mieszkańców, jest tak wielka, że za wszelką cenę chce się znaleźć jak najdalej od tego miasta. A w Barcelonie będzie przynajmniej miał znowu to rozświetlone śródziemnomorskie niebo, którego brak tak dotkliwie od trzech lat odczuwa. Dla syna zaś, uważa Don Jose, opuszczenie tych miejsc, które wciąż przypominają mu o małej Angeles, może być zbawienne, bo choć Pablo jest bardzo skryty i nigdy nie zwierzył się ani jemu, ani matce, Don Jose domyśla się, jak głęboko chłopiec został zraniony tym smutnym zakończeniem pierwszej miłosnej przygody. Tam, w wielkim mieście, tak tętniącym życiem, zapomni... A co się tyczy jego studiów artystycznych, to wiadomo, że w Barcelonie znajdzie wszystko, co trzeba, by je kontynuować, i to w o wiele lepszych warunkach.
17 marca Ramón Navarro Garcia i Jose Ruiz Blasco otrzymują zezwolenie - na mocy dekretu królewskiego — na zamianę swoich miejsc pracy. I w kwietniu czy w maju 1895 roku rodzina Pabla pakuje kufry i ostatecznie opuszcza La Corufię. Don Jose, zrażony żałosnymi w skutkach warunkami podróży morskiej z 1891 roku, tym razem podróżuje koleją,
z krótkim, niespełna jednodniowym postojem w Madrycie. Trzeba koniecznie pokazać synowi cuda Prado, dzieła Goi, Ribery, Zurbarana czy Velazqueza — którego Las Meninas ojciec każe mu szczególnie podziwiać: oto z czym będzie musiał się zmierzyć! Piękna lekcja pokory dla chłopca -bo czy przesadne może pochwały rodziny nie uderzyły mu przypadkiem do głowy? Pablo, rozochocony, nie może się powstrzymać, wyjmuje notes i ołówek i kopiuje dwie głowy Velazqueza16. Nie przeszkadza mu to jednak w naszkicowaniu z natury Pejzażu madryckiego. Nie traci czasu...
Z Madrytu Ruizowie wcale nie kierują się prosto do Barcelony. Nie mają tam co robić przed początkiem roku szkolnego. Udają się do Malagi, tak bardzo chcą ją znowu zobaczyć. Aby uniknąć dodatkowych zbędnych wydatków, postanowili zatrzymać się u stryja Salvadora, na Cortina del Muelle 97. Niezwykle dumni z talentu Pabla, natychmiast wyciągają z kufrów jego prace i pokazują, wzbudzając zachwyt gospodarza, jak również krewnych i przyjaciół zaproszonych z tej okazji. Ani Salvadora, ani gości nie trzeba specjalnie przekonywać o talencie chłopca. Bez większego trudu udaje się też skłonić młodego artystę do podjęcia nauki w szkole sztuk pięknych, ma w sobie tyle zapału...
Jeśli chciano wywrzeć wrażenie na bogatym Salvadorze, aby ułatwił Pablowi karierę, to udało się to doskonale: przyznał bratankowi niewielką rentę - pięć peset dziennie. Poza tym sprowadził mu modela - niejakiego Salmerona, starego rybaka potrzebującego wsparcia. Pablo wykonuje jego piękny portret - jest to najbardziej znany obraz z tamtego okresu. Będzie z niego tak zadowolony, że zachowa go u siebie do późnej starości. Po latach, dla podtrzymania legendy, artysta będzie twierdził, że namalował Starego rybaka bardzo szybko i stryj był w kłopocie, bo musiał mu szukać innych modelów... Otóż z czasem odkryto, że Pablo faktycznie miał do dyspozycji rybaka w ciągu prawie całego pobytu w Andaluzji i że robił szkice do jego portretu w czerwcu, jak również w połowie sierpnia. Ale on sam uzna za stosowne — dla swojego prestiżu — opowiadać, że już w wieku trzynastu lat bardzo szybko malował obrazy, że przychodziło mu to z wielką łatwością. A przecież naprawdę zawsze liczyła się dla niego tylko praca, co, o dziwo, dla szerokich kręgów odbiorców stanowiło o wiele mniejszy powód do chwały.
Pablo oczywiście korzysta z pobytu w Maladze, by narysować i namalować możliwie jak najwięcej członków swojej rodziny. Czyż to nie wspaniała okazja do wprawiania się w swojej sztuce? A modele, poza tym
16 Muzeum Picassa, Barc«lona.
że nie trzeba ich opłacać, na ogół są bardzo chętni... Na ogół, bo jest jeden nadzwyczajny wyjątek, a mianowicie ciocia Pepa, starsza siostra Sal-vadora, stara panna, dewotka i dziwaczka. Jej pokój w domu brata pełen jest świętych figurek, nabożnych obrazków, krucyfiksów i wody święconej. Czci wspomnienie drugiego brata, kanonika, modląc się żarliwie o spokój jego duszy. Wszystko to nikomu by nie przeszkadzało, gdyby biedna kobieta nie była dotknięta nieuleczalną manią odpowiadania brutalnym „nie" na wszystkie kierowane do niej prośby. Czy więc zgodzi się pozować? Zrzędliwa twarz starej panny działa niezbyt zachęcająco. Wobec tego Salvador uznaje, że zręczniej będzie, jeśli Pablo sam się do niej zwróci. Niestety, chłopak wraca bardzo prędko, trzymając się za twarz: oprócz tradycyjnego „nie" dostał jeszcze policzek — i to jaki! - żeby nie miał żadnych wątpliwości co do definitywnego charakteru odmowy.
Odmowa, jak się okaże, nie będzie jednak absolutnie definitywna, bo rok później, podczas letnich wakacji Pabla - czyżby dzięki niebiańskiemu wstawiennictwu świętej pamięci kanonika? - ta straszna ciotunia zmienia zdanie...
Czyni to w sposób dość spektakularny. Pewnego ranka, ku ogólnemu zdumieniu, wychodzi nagle z pokoju odziana w najpiękniejsze szaty, i w dodatku, mimo pory roku, w obszerne futro. Na głowie ma koronkową chustę.
— Jestem gotowa... — oświadcza zdecydowanym tonem.
Trzeba więc pójść po Pabla.
Ale chłopak, którego matka odrywa od zabawy z kuzynkami, nie za* pomniał o policzku... I Dona Maria będzie musiała nalegać, żeby się zabrał do pracy:
- Zrób to przynajmniej dla stryja Salvadora!
Chłopak natychmiast pojmuje, co leży w jego interesie. I maluje znakomity portret cioci Pepy, jeden z najpiękniejszych w jego dorobku. Jest to już arcydzieło: żywe, czyste pociągnięcia pędzla ukazują w bezlitośnie prawdziwy sposób szkaradny charakter starej panny.
Dni stają się coraz krótsze... Dobiegają końca wakacje, podczas których Pablo był taki szczęśliwy z powrotu do rodzinnego miasta... Ale też, w odróżnieniu od ojca, wyjazd do Barcelony nie jawi mu się wcale jako kolejne zesłanie. Wie oczywiście, że katalońska metropolia jest równie daleko od Malagi jak La Coruna. Sprawdził to w szkolnym atlasie, lecz wcale się tym nie przejmuje. Wprost przeciwnie, podnieca go perspektywa tej podróży i nowego życia. Dla niego, tak jak dla wielu jego rodaków, Barcelona jest najbardziej ruchliwym i pełnym życia miastem Hiszpanii.
Ciekawszym nawet od Madrytu, kwitnie tam bowiem intensywne życie intelektualne i artystyczne. Oczywiście będzie musiał rozumieć i mówić po katalońsku, ale ta przeszkoda go nie przeraża. Co więcej, komplementy, jakimi go obsypano, ten zachwyt, którego był obiektem, i to nie tylko w rodzinie, dodały mu pewności siebie; przeczuwa, że w końcu zaprezentuje wszystkie swoje możliwości.
Czy jednak to niespełna czternastoletnie dziecko myśli w kategoriach kariery? Nie ulega wątpliwości, że jest ambitny, ale jego wizja przyszłości pozostaje jeszcze bardzo mglista. Jedno jest pewne: przed swoim powołaniem nie zdoła uciec.
Malaga, 13 września 1895 roku. Nabrzeże portu. Tak jak cztery lata temu, rodzina Ruizów szykuje się do podroży statkiem. Tym razem małym parowcem o wyporności tysiąca ton, „Cabo Roca", który obsługuje żeglugę przybrzeżną i oprócz towarów zabiera czternastu pasażerów. Wyruszył z atlantyckiego portu Bilbao i opłynął półwysep przez Cieśninę Gi-braltarską. Teraz płynie już w stronę Barcelony, zatrzymując się po drodze w różnych portach, zwłaszcza w Alicante i Walencji. Ten tani środek lokomocji, ten omnibus mórz, okazał się jednak jeszcze zbyt kosztowny dla Don Josego. Musiał biedak niepokoić znajomego z Barcelony, Francisca Miguela, żeby pożyczył mu kilkaset peset. Chyba rzeczywiście był „spłukany" finansowo, skoro nie zawahał się napisać: „Drogi panie i przyjacielu, w ostatnim liście pozwoliłem sobie poprosić o przysłanie mi pewnej sumy pieniędzy, których potrzebuję w związku z przygotowaniami do podróży. Ośmielam się ponowić moją prośbę, jeśli to możliwe. Zamierzam wyjechać z Malagi w najbliższy piątek i byłbym bardzo zobowiązany, gdyby zechciał pan dostarczyć mi ową sumę przed tym terminem"17.
Fakt, że Don Jose zmuszony był uciec się do tych poniżających zabiegów, pozwala się domyślać, iż nadużył już hojności swojego brata. Wszystko to wiele mówi o warunkach życia rodziny Ruiz-Picasso. I to życie w niedostatku pozostawi w pamięci Pabla niezatarte ślady; tłumaczy też być może jego stosunek do pieniędzy.
Z zapadnięciem nocy Ruizowie stają na rufie niewielkiego statku, zanim udadzą się do ciasnej i niewygodnej kabiny, w której będą się gnieździć, i patrzą na oddalające się światła Malagi. Każde z nich myśli
17 Cyt. za Josep Palau y Fabre, Ptcasso vivant, (1981), wyd. Konemann, w jęz. francuskim (1998).
0 drogiej nieobecnej, małej Conchicie, która dawno temu wyruszała
z nimi do La Coruni, nie podejrzewając, że nigdy z niej nie powróci.
Wspomnienie to bynajmniej nie podnosi na duchu Don Josego i Do-ńi Inez. Za to Pablo, choć dla niego jest ono równie bolesne, potrafi się otrząsnąć i nic nie zdoła powściągnąć jego twórczego zapału. Ponieważ podróż jest długa i statek często zawija do jakiegoś portu, nie mogąc usiedzieć bezczynnie, korzysta z okazji i maluje kolejno skalisty brzeg Carta-geny, zakątek przytłoczonego upałem portu w Alicante, gdzie drzemie kilka szkunerów, molo w Walencji z paroma zagłówkami obok holownika
1 w końcu kapitana statku, który siedzi na taborecie, z psem leżącym
u stóp.