Ken McClure Kryzys


Ken

McClure - Kryzys

Przełożył WŁADYSŁAW MASIUŁANIS

„KB”


Na tej ciemnej równinie stoimy we dwoje

W szturmów, odwrotów dzikim, zmieszanym alarmie,

Gdy ścierają się wokół ślepe, wrogie armie

Wybrzeże w Dover3 MATTHEW ARNOLD (1822-1888)


Prolog

Wyspa Barasay, Hybrydy Zewnętrzne. 19 stycznia 1992.

Czuł, że zaczyna mu brakować powietrza; jego płuca rozpaczliwie łaknęły tlenu, biegł jednak, dopóki całkiem bez tchu nie osunął się na mokry żwir. Klęczał, bezwładnie oparty na rękach i dysząc ciężko, czekał, aż powróci mu normalny oddech. Wtedy podniósł się z trudem i próbował biec dalej, a żwir usuwał mu się spod stóp, jakby złośliwie odmawiając im oparcia. Deszcz gnany wichrem znad Atlantyku smagał mu twarz lodowatymi bryzgami. Natura jakby sprzysięgła się przeciw niemu, próbując wdeptać go w ten jałowy, kamienisty brzeg, nienawistny wszelkim przejawom życia.

Wyczerpany, z krwawiącymi dłońmi, doktor Lawrence Gili dotarł do szczytu urwiska i ruszył w kierunku starego domu. To tutaj zamierzał się ukryć. Prymitywny budynek z surowego kamienia stał opuszczony od ponad dwóch lat, kiedy to ojciec Shony zrezygnował z nierównej walki z żywiołami i wrócił na stały ląd. Gili miał nadzieję, że posłuży mu za schronienie do czasu, aż myśliwi stracą jego trop. W plecaku miał dość konserw i sprzętu turystycznego, by w razie potrzeby przetrwać nawet dwa tygodnie.

W strugach deszczu na skraju cypla majaczył już zarys domu. Wciąż jeszcze miał dach, co - zważywszy jego usytuowanie - należało uznać za szczęśliwe zrządzenie losu. Gili spytał kiedyś Shonę, co skłoniło jej ojca do zbudowania domu w miejscu tak pozbawionym jakiejkolwiek osłony. Odparła, że czuł się tu bliżej Boga.

To prawda, że kiedy morze było spokojne, a niebo czyste, ze szczytu urwiska widziało się, jak za odległy o pięćdziesiąt kilometrów horyzont zachodzi olbrzymia kula płonącego pomarańczowym ogniem słońca; lecz morze prawie nigdy nie było spokojne, a niebo rzadko bywało czyste. Najczęściej, poruszony zachodnim sztormem Atlantyk wrzał wściekle, śląc olbrzymie bałwany, które tłukły o podnóże klifu wyrzucając w powietrze smugi piany. Jej białe, lepkie palce sięgały ku domowi, jak gdyby próbując oderwać go od podłoża.

Osłonięty od wiatru tylną ścianą budynku, Gili odpoczywał przez chwilę, wsparty ramieniem o kamienny mur. Oddychał chrapliwie, czując, jak strugi deszczu spływają mu po plecach. Tuż obok znajdowało się tylne wejście do domu. Podszedł ku niemu, z nadzieją, że nie będzie musiał walczyć z wiatrem, by dostać się do drzwi frontowych. Zardzewiała klamka niechętnie ustąpiła pod naciskiem dłoni; musiał pomóc sobie ramieniem, aby przezwyciężyć opór zawiasów.

Pomieszczenie, w którym się znalazł, służyło kiedyś za kuchnię, ale brak szyb w oknach uczynił z niego siedlisko wilgoci i morskich ptaków. Po kątach bez przeszkód hulał wiatr. Z ciężkim sercem Gili uświadomił sobie, że reszta domu może być w nie lepszym stanie. Otworzył drzwi wiodące do dawnej bawialni i znieruchomiał z ręką na klamce. Na środku pokoju stali dwaj mężczyźni w nieprzemakalnych płaszczach. Ich spojrzenie powiedziało mu, że czekali tu właśnie na niego. Nie padło ani jedno słowo, ale broń w rękach nieznajomych była dostatecznie wymowna.

Gili czuł, że ogarnia go dziwna, zabarwiona smutkiem rezygnacja. Jednocześnie, choć mogło to wydawać się absurdalne, doznał czegoś w rodzaju ulgi. Wydarzenia czterech ostatnich dni zmieniły jego życie w senny koszmar, z niego samego czyniąc zaszczute, ścigane zwierzę. Wystarczyły te cztery dni, by wszystko, do czego dążył, wszystko, na czym budował swoją nadzieję na szczęśliwą przyszłość - kariera, małżeństwo, wiara w sukces - zostało przekreślone z łatwością, która teraz wydawała mu się oburzająca i niesprawiedliwa.

Jeden z mężczyzn przeszukał jego plecak. W tym czasie drugi trzymał go w szachu wycelowanym pistoletem. Klęczący nad plecakiem podniósł w końcu wzrok i pokręcił głową.


-Gdzie one są? - zapytał ten z pistoletem.

- Spóźniliście się - odrzekł Gili. - Już dawno leżą na poczcie. Obcy w milczeniu wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mężczyzna z bronią gestem nakazał Gillowi wyjść na zewnątrz.

Wiatr i deszcz stały się nagle jakby mniej dokuczliwe. Umysł Gilla przepełniały obrazy rzeczy, których nigdy miał już nie zobaczyć. Nie chciał umierać. Na Boga, jeszcze nie był gotów na śmierć! Ogarnęła go panika. Skręcił w prawo i pobiegł pod wiatr, licząc na to, że deszcz zacinający w twarz utrudni celowanie ścigającym.

Zdawało mu się, że przypomina sobie ścieżkę wiodącą ze szczytu urwiska na plażę. Już wyobrażał sobie, jak popychany wiejącym w plecy wiatrem biegnie po piasku, wskakuje do łódki i bezpiecznie uchodzi pogoni. Kiedy jednak dobiegł do skraju klifu, nie było tam żadnej ścieżki, a tylko ściana opadająca niemal pionowo ku skałom daleko w dole. Osunął się na ziemię i ściskając w dłoniach kępy trawy wpatrywał się w przepaść. Poczuł, że opuszcza go resztka nadziei; jej miejsce zajęło uczucie przeraźliwej pustki. Rozluźnił zaciśnięte na trawie ręce i powoli przekręcił się na plecy. Leżał bez ruchu, czekając na swoich prześladowców.

Kazali mu wstać; usłuchał, musiał jednak pochylić się pod wiatr, aby utrzymać równowagę. Schowali broń i chwycili go pod ramiona. Przez chwilę zastanawiał się po co, skoro i tak nie miał dokąd uciekać. Wreszcie zrozumiał. Nie zdążył jednak zaprotestować, kiedy poderwali go z ziemi i pchnęli do tyłu, poza krawędź urwiska. Na ułamek sekundy jego sylwetka z rękami bezradnie młócącymi powietrze zarysowała się na tle ciemnego nieba. Potem głową naprzód runął ku śmierci czekającej nań na poszarpanych skałach w dole. Wiatr porwał jego ostatni krzyk.


Flowers pokręcił głową.

Flowers nieznacznie skinął głową.

Przy stole zapadło milczenie.

- Złe wieści? - zapytał wreszcie Lark.

Flowers powiódł wzrokiem po zebranych, starając się kolejno pochwycić spojrzenie każdego z nich.

Munro wzruszył ramionami i pokręcił głową. Ta nazwa z niczym mu się nie kojarzyła.

0x08 graphic
Munro podniósł rękę do czoła, jakby podświadomie bronił się przed konsekwencjami stwierdzenia Flowersa.

Flowers pokręcił głową.

- Twierdzi, że jego człowiek jest przekonany, iż ci robotnicy umarli na scrapie, ale jak zwykle będą kłopoty z precyzyjnym
ustaleniem przyczyny śmierci.

-Chciałbym się z panem zgodzić - odrzekł Flowers - ale trzej ludzie, którzy zetknęli się w pracy z chorymi owcami, zmarli
na chorobę mózgu identyczną ze scrapie. Nie możemy tego zignorować.

Przez chwilę panowało milczenie, jakby zebrani zastanawiali się nad sensem słów Flowersa. Pierwszy odezwał się Lark.

Rozdział 1

Doktor łan Bannerman rozłożył na pulpicie notatki i czekając, aż ucichnie szmer rozmów, obrzucił wzrokiem swoje audytorium. Widok sali wypełnionej studentami medycyny wydał mu się nagle przygnębiająco znajomy. Znajomy aż do znudzenia, pomyślał cynicznie i zaraz skarcił się w duchu za tę myśl. Cóż, kiedy czasami granica między cynizmem a realizmem wydaje się odrobinę zatarta...

Mimo przywiązania do chrześcijańskiego systemu wartości, wyniesionego z solidnego mieszczańskiego domu, doktor Bannerman zawsze miał trudności z postrzeganiem swoich bliźnich jako „autonomicznych jednostek”. Ludzie, jak zauważył, wyraźnie dzielili się na pewne „typy”. Był typ duchownego, żołnierza, policjanta i tak dalej. Po pięciu latach wykładania patologii w szpitalu św. Łukasza doszedł do wniosku, że także studenci medycyny rekrutowali się spośród ludzi określonego typu.

Zawód lekarza cieszył się w społeczeństwie wielkim prestiżem, uważany był wręcz za gwarancję sukcesu życiowego. Dlatego też szkoły medyczne mogły sobie pozwolić na stawianie kandydatom bardzo wysokich wymagań. Zachęcano wręcz najzdolniejszych uczniów do próbowania swych sił w egzaminach na medycynę. Wygrana w tego rodzaju współzawodnictwie miała dowodzić ich wartości. Pod presją rodziców i nauczycieli decydowali się na wybór drogi życiowej nie mającej często nic wspólnego z ich prawdziwymi zainteresowaniami.


0x08 graphic
Tak więc młody człowiek, wyposażony przez dumnych rodziców w nowiutki stetoskop, a przez poczciwą ciocię Mabel w zestaw narzędzi do przeprowadzania sekcji zwłok, wkraczał w mury św. Łukasza, pewien, że i tu świetnie da sobie radę. Bo czyż zdawanie egzaminów nie było jego specjalnością? „Czy ktoś zapytał tych smarkaczy, czy obchodzi ich los chorych?” - grzmiał Bannerman na ostatnim zebraniu ciała pedagogicznego. Jego wystąpienie przyjęto z dobroduszną wyrozumiałością. Nie zadowoliło to Bannermana, chociaż potwierdzało jego teorię „typów ludzkich”. Musiał przyjąć do wiadomości, że on sam został zakwalifikowany do kategorii „nieznośnych znakomitości” - ludzi, którzy mówią, co myślą, a mimo to są akceptowani jako wybitni specjaliści w swojej dziedzinie. Istotnie, jako patolog nie miał sobie równych.

Spojrzał teraz na rzędy zwróconych ku sobie twarzy, zastanawiając się, ilu z tych młodych ludzi ma szansę zostać prawdziwymi lekarzami. Rozpoznanie ich było w praktyce niemożliwe. Bannerman nigdy jednak nie zaprzestawał prób. Już łatwiej byłoby wydzielić tych, którzy lekarzami na pewno nie zostaną: zarozumialców, święcie przekonanych o swoich nadzwyczajnych uzdolnieniach, cichych pracusiów, pilnie notujących każde słowo wykładowcy i wierzących, że systematyczne „kucie” i dobra pamięć to najlepsza gwarancja powodzenia na egzaminach. Oczywiście, niektórzy z nich odpadną, i to niekoniecznie ci najgorsi. Studia medyczne były niewątpliwie trudne i wymagały dużego wysiłku intelektualnego, ale dzięki starannej selekcji kandydatów ewidentni idioci nawet na pierwszym roku stanowili rzadkość. Wielu natomiast rezygnowało odkrywszy, że „wsiedli do niewłaściwego pociągu”; po prostu źle wybrali przedmiot studiów.

Bannerman zawsze przekonywał swoich studentów, że lepiej zrezygnować od razu, niż uświadomić sobie brak powołania w chwili, gdy ma się w ręku życie innego człowieka. Najwięcej kłopotów sprawiali mu studenci, którzy bez trudu zdawali wszystkie egzaminy, a mimo to wyraźnie nie nadawali się do zawodu lekarza. Najgorsze, że w takich sytuacjach niewiele mógł zrobić. Starał się wpoić im szacunek dla ludzkiego cierpienia, nauczyć właściwego podejścia do chorych, lecz podejrzewał, że dla wielu z nich pacjent zawsze będzie tylko „przypadkiem”, kolejnym równaniem do rozwiązania na drodze kariery.


Bannerman zdawał sobie jednak sprawę, iż z faktu, że nie potrafi wśród swoich studentów wypatrzyć „prawdziwych” lekarzy, wcale nie wynika, że ich tam nie ma. To z myślą o nich starał się, by jego wykłady były jak najlepsze.

- Będziemy dziś kontynuować nasze rozważania na temat chorób centralnego systemu nerwowego - zaczął. - Jestem przekonany, że zagadnienie to wyda się państwu szczególnie bliskie. Przeglądając bowiem wasze prace poświęcone problematyce ostatniego wykładu, doszedłem do wniosku, że wielu z was cierpi na jedną z owych chorób...

Sala przyjęła słowa wykładowcy z hałaśliwie manifestowaną wesołością. Mimo ostrego języka Bannerman był lubiany przez studentów. Jako nauczyciel cieszył się prawdziwym autorytetem; doskonała znajomość wykładanego przedmiotu nigdy nie przeszkadzała mu przyznać się do niewiedzy. Zaskoczony pytaniem, na które nie znał odowiedzi, nie kręcił, lecz prosił studentów o samodzielne sięgnięcie do źródeł i podzielenie się z nim wynikami poszukiwań. Taka postawa budziła szacunek młodych ludzi, a przy tym oszczędzała czas przeznaczony na naukę. Zbyt często wykładowcy marnowali go na maskowanie luk we własnym wykształceniu. Słowa „nie wiem” nie zadomowiły się jeszcze w akademickiej rzeczywistości.

Po sali przebiegł szmer zdziwienia, jakby studenci zaczynali podejrzewać, że w końcu udało im się przyłapać Bannermana na skrywaniu niekompetencji.

Bannerman osłupiał. Arogancja tego młodzika przekraczała wszelkie granice.

Bannerman śmiał się razem z innymi.

Bannerman spojrzał na studenta wpatrzonego weń spod szopy rudych włosów kontrastujących z szalikiem w barwach szkoły medycznej. Na dobrą sprawę jego zachowanie można było uznać za bezczelne, ale Bannerman zbyt często miał do czynienia z podobnym zuchwalstwem, by się nim teraz przejmować. Należało je chyba złożyć na karb młodzieńczej przekory i równie młodzieńczego przekonania o czystości własnych intencji.

- Uważam, że to świństwo - oświadczył student. Bannerman czuł, że sympatia grupy w tej chwili nie jest po jego stronie.

Bannerman zamilkł, czekając, aż jego słowa zapadną w umysły słuchaczy. Wreszcie powiedział:

- Być może zainteresuje państwa porównanie patologii najważniejszych chorób zwyrodnieniowych mózgu. Proszę o zapoznanie się z tym tematem, a na najbliższych zajęciach spróbujemy przedyskutować państwa wątpliwości...

Po wykładzie Bannerman wrócił do swojego gabinetu w szpitalu. Zapalił papierosa, a chwilę później jego sekretarka, 01ive Meldrum, przyniosła filiżankę mocnej, czarnej kawy.


- Dzięki, Olive. Bądź tak dobra i połącz mnie z Vernonem. Olive wyszła, zamykając za sobą drzwi, a kilka minut później odezwał się brzęczyk telefonu na biurku Bannermana.

- Cześć, George. Miałeś do mnie jakąś sprawę? Uraczywszy Bannermana kilkoma dowcipami na powitanie,

doktor Vernon przystąpił do rzeczy.

Przed wyjściem Bannerman wypłukał usta odświeżającym płynem, którego buteleczkę trzymał na umywalce w gabinecie; nie chciał, żeby pacjenci czuli, że palił papierosy. Włożył świeży fartuch i pomaszerował na oddział. Laboratorium patologiczne mieściło się w suterynie, toteż musiał pokonać dwa piętra schodów, a następnie długi korytarz, o tej porze pełen wózków z naczyniami i pielęgniarek kursujących między salami chorych a kuchnią. Vernon czekał u wejścia do siedemnastki. Razem weszli do środka.

- Dzwoniłem do siostry. Powiedziałem, że już idziemy.

W tym momencie jak na zamówienie otworzyły się boczne drzwi i stanęła w nich tęga kobieta w granatowym kitlu siostry zakonnej i białym plisowanym czepku na siwych włosach.

- Pan Green jest gotów - powiedziała z uśmiechem. - Pielęgniarka rozstawi panom parawan.

Młoda praktykantka ze szkoły pielęgniarskiej zaprowadziła lekarzy do łóżka pacjenta, a następnie odgrodziła je od reszty sali zielonym płóciennym parawanem. Jak zwykle w porze posiłków pomieszczenie wypełniał charakterystyczny zapaszek: mieszanina woni potraw i środków dezynfekujących.

- Panie Green, to doktor Bannerman. Chciałby zadać panu kilka pytań.

Pacjent, dobrze zbudowany, opalony mężczyzna, uśmiechnął się pokazując zdrowe zęby.

Bannerman zorientował się, że Green najwyraźniej zapomniał już o jego wcześniejszym pytaniu. Zerknął na Vernona, a ten odpowiedział mu dyskretnym ruchem głowy.

- Chodzi o pański wypadek.


Bannerman uważnie przyjrzał się choremu, zastanawiając się, czy zdaje sobie sprawę z wymowy własnych słów; wyglądało na to, że nie.

Green uśmiechnął się, jakby nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Patrząc jednak na Bannermana stwierdził, że ten przygląda mu się uważnie, najwyraźniej czekając na odpowiedź.

Bannerman ze zrozumieniem pokiwał głową.

- Chciałbym, żeby spróbował pan policzyć od trzystu wstecz, odejmując za każdym razem siedem - powiedział.

Green wzruszył ramionami i zaczął liczyć:

- Trzysta, dwieście dziewięćdziesiąt trzy, dwieście osiemdziesiąt sześć, dwieście siedemdziesiąt dziewięć, dwieście osiemdziesiąt sześć,
dwieście osiemdziesiąt sześć...


Vernon podziękował Greenowi za współpracę i ruszył za Bannermanem do dyżurki. Pielęgniarka złożyła parawan i odjechała z nim w kierunku wyjścia.

01ive Meldrum musiała wyjść na lunch; jej pokój był pusty. Bannerman zaparzył sobie następną kawę, zaniósł do gabinetu i z papierosem w dłoni zasiadł przy biurku. Zdecydował, że nie będzie dziś jadł lunchu. Poranne ważenie dało wynik siedemdziesięciu dziewięciu kilogramów. Bannerman wiedział, że nie ma nic na swoją obronę. Rosnąca warstwa sadełka w okolicy pasa była wynikiem pobłażania sobie przy bożonarodzeniowym stole. Waga nie kłamała. Coś trzeba będzie z tym zrobić.


Spojrzał na kalendarz stojący na biurku. Nagle uświadomił sobie, że za osiem dni będzie obchodzić trzydzieste ósme urodziny. Trzydziesto ośmioletni kawaler! Zdawało mu się, że słyszy głos matki, podczas świąt odwiedził rodziców i, jak co roku, musiał wysłuchać odpowiedniej porcji wyrzutów i namawiania, żeby się wreszcie ożenił. Całe szczęście, że miał jeszcze siostrę. Kate z mężem zadbali o to, by dostarczyć staruszkom pary udanych wnuków, co odrobinę zmniejszyło presję wywieraną na Bannermana. Matka nie zamierzała jednak ustąpić. „Kiedy wreszcie pobierzecie się ze Stellą?” - to pytanie stanowiło refren jej rozmów z synem.

Nie pomagały tłumaczenia Bannermana, że Stella jest tylko jego starą przyjaciółką. To była prawda, ale z drugiej strony Stella była jedyną kobietą, o której kiedykolwiek rozmawiał w domu. Owszem, przed mniej więcej pięcioma laty istniało między nimi coś w rodzaju uczucia. Do niczego jednak nie doszło i od tej pory łączyła ich jedynie trwała przyjaźń. Związki Bannermana z innymi kobietami, głównie z pielęgniarkami, miały charakter przypadkowy. Temat ten oczywiście nie nadawał się do rozmów z rodzicami. Bannerman starał się w ogóle nie wspominać o swoich znajomych, a to w obawie przed matczynym przesłuchaniem prowadzonym metodami godnymi hiszpańskiej inkwizycji.

Zaciągnął się głęboko dymem papierosa i złożywszy głowę na oparciu fotela pogrążył się w rozmyślaniach na temat przyczyn swego starokawalerstwa. Lubił kobiety i wszystko wskazywało na to, że ma u nich powodzenie. Zawsze jednak nadchodził moment, kiedy wycofywał się, jakby niezdolny uczynić ostatni krok. Zamknął oczy rozmyślając o swojej słabości w podejmowaniu decyzji dotyczących własnego życia, co było dość śmieszne u kogoś, kto na co dzień musiał decydować o życiu innych ludzi.

Musiał uczciwie przyznać, że w jego życiu było kilka kobiet, z którymi łączyły go więzi emocjonalne, ale też nic poza tym. Stella wytknęła mu kiedyś, że chyba nie widzi różnicy między pożądaniem a głęboką potrzebą bycia z kimś. Kobiety lubią czuć się potrzebne. Może o to chodzi? Czyżby był tak dalece samowystarczalny, że w gruncie rzeczy nikogo nie potrzebował? Może jednak był „samotną wyspą”?

Bannerman zdusił papierosa w popielniczce i wyprostował się. Na dzisiaj dość tej autoanalizy. Przejrzał rozkład zajęć popołudniowych i stwierdził, że czeka go jeszcze sekcja zwłok pacjenta zmarłego na raka mózgu. Obiecał także, że w razie konieczności wykonania pilnej biopsji będzie do dyspozycji zespołu operującego dziś nowotwór piersi. Operację przeprowadzić miał John Thorn, chirurg darzony przez Stellę szczególnym szacunkiem. „Guz znajduje się w wyjątkowo paskudnym miejscu - powiedział Thorn. - Jeśli coś pójdzie nie tak, pacjentka nie będzie miała drugiej szansy”.

Była za pięć druga. Operacja miała się rozpocząć o trzeciej trzydzieści. Bannerman uznał, że czas wziąć się do roboty. Zostawił wiadomość, by wezwano go, gdyby Thorn zażądał przeprowadzenia jakiejś analizy, przypiął beeper do kieszeni fartucha i ruszył do prosektorium.

Jego przybycie najwyraźniej zaskoczyło dyżurnego sanitariusza. Siedział przy stole z gazetą w dłoni, przed nim na kawałku papieru śniadaniowego leżała nadgryziona kanapka i stał termos z odkręconym kubkiem.

Sanitariusz spojrzał na wiszący na ścianie plan chłodni. Nazwiska zmarłych wypisywano na nim ołówkiem, tak że można było je ścierać gumką, której brudny ogryzek leżał na stole.

- Baines, numer pięć - mruknął sanitariusz kierując się do wyjścia z dyżurki.

Chłodnia było to długie, pomalowane na biało pomieszczenie. Wzdłuż jednej z jego ścian widniał rząd wysokich, zamykanych na ciężkie zasuwy drzwi. Były one ponumerowane od jednego do ośmiu. Sanitariusz otworzył drzwi oznaczone cyfrą pięć, odsłaniając trzy ułożone poziomo, jedna nad drugą, szuflady. Odczytał napis na kartce przytwierdzonej do środkowej szuflady i oznajmił:

- Proszę bardzo. Pan Thomas Baines.


Przyciągnął wózek do drzwi komory chłodniczej, zablokował kółka i podniósł jego ruchomy blat do wysokości półki. Następnie z widoczną wprawą zsunął nań ciało Thomasa Bainesa. Odblokował kółka i szerokim łukiem odstawił wózek na bok. Zatrzasnął drzwi komory i skierował pytające spojrzenie na lekarza.

Sanitariusz umieścił zwłoki na stole sekcyjnym, zdjął całun i włączył spłukiwanie blatu. Zimna woda zabulgotała w rowkach odpływowych. Bannerman zapalił górne światło i uruchomił wyciąg.

- Dać trochę odświeżacza? - zapytał sanitariusz. Bannerman pokręcił głową.

Bannerman włożył gumowce wybrane z rzędu obuwia ochronnego stojącego pod ścianą i sięgnął do wieszaka po jeden z zielonych plastikowych fartuchów. Zawiązał wstążki na plecach i wciągnął na dłonie rękawice chirurgiczne wyjęte z pudełka opatrzonego napisem „duże”. Elektryczną piłą przeciął dokoła czaszkę denata, kilkakrotnie przerywając piłowanie, by spłukać gromadzące się pod ostrzem okruchy i pozwolić rozwiać się swądowi przypalanych kości. Następnie usunął pokrywę czaszki Thomasa Bainesa i odłożył ją na bok. Posługując się narzędziami chirurgicznymi wydobył mózg z jamy czaszki i przeniósł na przygotowaną do tego celu tacę na bocznym stoliku.

Zważył mózg i dokładnie go obejrzał ze wszystkich stron.

- Nietrudno zauważyć, co cię zabiło, przyjacielu - mruknął do siebie. Z lewej półkuli odsłoniętego mózgu wystawał duży guz.
Jaskrawa czerwień rakowatej tkanki kontrastowała z szarością zdrowych zwojów. Bannerman wyłuskał guz i włożył go do słoja na próbki, w którym trafić miał do laboratorium. Resztę mózgu umieścił z powrotem w czaszce i zawołał sanitariusza oznajmiając, że skończył.

- Dobra jest, szefie. Założyć mu z powrotem czapeczkę? - sanitariusz zaniósł się zduszonym chichotem.

Bannerman nawet się nie uśmiechnął. Tego rodzaju humor nie był w jego guście.

Bannerman ściągnął rękawice i wrzucił je do plastikowego pojemnika na śmiecie. Podszedł do dużej porcelanowej umywalki, przycisnął łokciem dźwignie kranu i dozownika i z przyjemnością zanurzył dłonie w strumieniu gorącej wody z płynnym mydłem. Wycierając ręce przyglądał się, jak sanitariusz pogwizdując pod nosem przykrywa głowę zmarłego odciętym fragmentem czaszki, pieczołowicie ustawia ją we właściwej pozycji, sprawdza z jednej, z drugiej strony... Niczym hydraulik wymieniający uszczelkę.

Bannerman musiał przyznać, że daleko mu do takiej rutyny. Czasami po opuszczeniu prosektorium wymiotował zamknięty w łazience. Nie tak często jak niegdyś, ale zdarzało się. Nikomu o tym nie mówił, nawet Stelli w czasach, gdy byli ze sobą naprawdę blisko, ani ojcu, który także był lekarzem. Zresztą nie lubił zbytnio się nad tym zastanawiać. Piszczenie beepera w kieszeni sprawiło, że i teraz przestał myśleć o swoich problemach.

-Możliwe - odparł laborant. - Karen szykuje drugi. Za kilka minut powinien być gotowy.

Laborant odsunął się, ustępując lekarzowi miejsca przy mikroskopie. Bannerman zwiększył nieco odległość między okularami, dostosowując ją do rozstawu swoich oczu, i nastawił maksymalną ostrość. Operując śrubami przesuwu mógł milimetr po milimetrze badać preparat, pewien, że nie trafi dwukrotnie na to samo miejsce.

Laborant pochylił się nad okularem.

Bannerman spojrzał na zatroskane oblicze technika i nic nie powiedział. Wstał i zwrócił się do dziewczyny.

Bannerman przymknął oczy. Zastanawiał się chwilę, wreszcie powiedział:

W laboratorium zapanowało przygniatające milczenie. Przerwał je Bannerman.

- Będę u siebie. Dajcie mi znać, jak przyniosą drugi preparat. Stał przy oknie w swoim gabinecie i drżącymi dłońmi próbował

zapalić papierosa. Widok za szybą nie nastrajał zbyt pogodnie:


odległa o raptem trzy metry betonowa ściana, po której spływała woda z pękniętej rynny. Zresztą Bannerman i tak jej nie widział. Zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie.

Z zadumy wyrwało go lekkie pukanie do drzwi.

Bannerman skinął głową i odwrócił się do wyjścia. Laborant przytrzymał mu drzwi.

- Miał pan rację - odezwał się. - Rzuciłem okiem na tę nową próbkę. Nowotwór złośliwy.

Bannerman przystanął i odetchnął głęboko. Poczuł, że wewnętrzne drżenie powoli go opuszcza.

Rozdział 2

Bannerman wyszedł ze szpitala o szóstej trzydzieści. Wsiadając do swojego rovera zauważył, że biały golf Stelli stoi jeszcze na parkingu. Z trudem wyprowadził wóz z ciasnego stanowiska w części zarezerwowanej dla personelu medycznego. Miał nadzieję, że ruch na ulicach po szaleństwie popołudniowego szczytu będzie znośny, ale przy wjeździe na ulicę musiał czekać dobrą minutę, nim wypatrzył lukę w szeregu wolno sunących pojazdów. Zaklął, po raz kolejny wycierając rękawiczką zaparowaną przednią szybę.

- Ciemna, mokra dziura - mruknął, myśląc o urokach mieszkania w Londynie. Włączył wentylator i podgrzewacz tylnej szyby.

Chwilę później musiał zahamować z powodu niewidocznego korka gdzieś w przodzie; to też nie poprawiło mu humoru. Włożył do odtwarzacza kasetę z koncertami Vivaldiego i spróbował skoncentrować się na muzyce. Kasety w samochodzie to był pomysł Stelli. W pewnym momencie miała dość źle skrywanej frustracji, jaka ogarniała Bannermana, ilekroć siadał za kierownicą, i postanowiła poddać go „muzykoterapii”. Uparła się, by wypróbował na sobie prawdziwość twierdzenia o relaksującym działaniu muzyki.

Jak dotąd, najskuteczniejsza okazała się taśma z chorałami gregoriańskimi w nagraniu chóru francuskich mnichów z pewnego klasztoru w Alpach. Uroczyste brzmienie dzwonów i modlitewny ton pieśni pozwalały zapomnieć o własnych niepokojach, kierując myśli ku sprawom ostatecznym. Jak na ironię okazało się, że


kościelna atmosfera w samochodzie irytowała Stellę nie mniej niż humory Bannermana. Nalegała, by spróbował czegoś innego. W ubiegłym tygodniu zaaplikowała mu Mozarta. Z miernym skutkiem. Obecnie przyszła kolej na Vivaldiego i jego Cztery pory roku.

Rząd samochodów drgnął i ruszył, by znieruchomieć po przejechaniu pięćdziesięciu metrów. Bannerman przesunął dźwignię biegów na luz i westchnął ze złością. Zima Vivaldiego najwyraźniej na niego nie działała. Dojazd do domu zabrał mu w sumie trzydzieści pięć minut. Jeszcze kilka zakrętów i nareszcie zatrzymał się w cichej przystani Redholm Court.

Zamykając samochód przypomniał sobie, że nie kupił wina. Zastanawiał się^» czy nie zrobić tego w drodze do Stelli, ale wtedy doniósłby je ciepłe. Do sklepu, gdzie sprzedawano alkohole, miał nie więcej niż czterysta metrów. Podniósł kołnierz płaszcza i ruszył szybkim krokiem. Po piętnastu minutach był z powrotem.

Wstawiwszy wino do lodówki zdjął płaszcz i z butelki stojącej na tacy przy oknie nalał sobie solidną porcję dżinu. Zaciągnął zasłony i włączył telewizor, w samą porę, by obejrzeć końcowy fragment popołudniowych wiadomości na kanale czwartym.

Czteropokojowe mieszkanie Bannermana znajdowało się na drugim piętrze. Opłata za komorne obejmowała także wszelkie usługi. Bannerman mieszkał tu od dwóch lat i nie zamierzał szukać niczego innego. Lokal był cichy, ciepły zimą, latem słoneczny, lecz nie przegrzany dzięki dużemu, południowemu balkonowi i obfitości zieleni. W otaczających dom prywatnych ogrodach rosło sporo drzew, w tym kilka dorodnych buków. Na ładnie utrzymanych klombach i trawnikach jak rok długi krzątali się ogrodnicy. Mieszkańcy kamienicy mieli nawet garaż do swojej dyspozycji, ale Bannerman rzadko z niego korzystał. Wolał zostawiać samochód na asfaltowym podjeździe naprzeciwko wejścia.

Samo mieszkanie było niemal puste, co wynikało nie tyle z hołdowania „minimalistycznej” modzie panującej we wnętrzarstwie, co z obojętności właściciela na wygląd otoczenia. Podstawowym elementem wyposażenia były tu półki na książki, które i tak nie mieściły wszystkich zbiorów Bannermana. Zawsze jakieś tomy


poniewierały się po podłodze, co stanowiło wieczne utrapienie sprzątaczki. Utrzymywała, że tarasują drogę jej elektroluksowi.

Nie wiedziała, biedaczka, że fakt ten był dla Bannermana źródłem perwersyjnej przyjemności. Każdy sposób powstrzymania pochodu hałaśliwego monstrum zasługiwał na uwagę. Odkurzacz budził w nim irracjonalne obrzydzenie, był jego znienawidzonym wrogiem, symbolem „udomowienia”. Przebrzydły jazgot maszyny, poprzedzany grzecznym: „mam nadzieję, że to panu nie przeszkodzi” sprzątaczki, w jednej chwili wyganiał go z domu. Wkładał strój sportowy i biegał, dopóki sprzątanie się nie skończyło.

Dopił drinka, zrzucił buty i na bosaka powlókł się pod prysznic. W przedpokoju zauważył adresowaną do siebie kartkę i zatrzymał się, by ją odczytać. Była to wiadomość od sprzątaczki, która donosiła, że jedna z jego koszul nie wróciła z pralni. Już „im na to zwróciła uwagę”, a „tak przy okazji”, powinien sobie kupić kilka nowych. Stare są już „sfatygowane”. Bannerman nie mógł zaprzeczyć, że była to uzasadniona krytyka. Był chyba najlepszym klientem pobliskiej pralni.

Jeszcze jako student medycyny zauważył, że pojawieniu się lekarza patologa, na przykład na przyjęciu, towarzyszy charakterystyczny smrodek, woń formaliny albo innych środków do konserwacji preparatów, którą przesiąka ubranie. Kiedy więc sam został patologiem, postanowił przeciwdziałać tej niemiłej, poniekąd zawodowej, przypadłości. Sprawił sobie dwa zestawy ubań, przy czym jeden służył mu w pracy, drugi - w sytuacjach towarzyskich. Pilnował, żeby mu się nie myliły. Wróciwszy z pracy rozbierał się, brał prysznic i przebierał w świeże ubranie, robocze odkładając do kosza na brudy - „kosza Ali Baby”, jak mawiała sprzątaczka. Banner-manowi podobała się ta przenośnia. To właśnie jedna z jego „roboczych” koszul zginęła w pralni; pozostałe z tego kompletu sprzątaczka uznała za sfatygowane. Był dopiero wtorek. Do końca tygodnia zrobi z tym porządek.

Dłużej niż zwykle marudził pod prysznicem, czekając, aż strumień gorącej wody masujący mu kark uwolni go od przykrego napięcia mięśni. Zastanawiał się nad tym, co spotkało go w ciągu dnia. Wciąż miał w pamięci tę chwilę, kiedy musiał postawić diagnozę0x08 graphic
na podstawie niepewnej biopsji. Wszystko skończyło się dobrze, ale przeżył wtedy kilka nieprzyjemnych chwil. Najbardziej niepokoiło go to drżenie rąk, które zauważył u siebie czekając na drugi preparat. W jego pracy stres był zjawiskiem powszednim, dotąd jednak nie zdarzyło mu się reagować w taki sposób.

Wycierał się stojąc przed dużym lustrem wiszącym nad umywalką i krytycznym wzrokiem przyglądał się swemu odbiciu. Rzadko to robił. Być może powodował nim nastrój, jaki ogarnął go na myśl o zbliżających się urodzinach; tak czy inaczej, dawno się sobie nie przyglądał. Pochylił się, by zbadać włosy nad czołem, jakby odrobinę rzadsze niż kiedyś. Były co prawda mokre, ale mimo wszystko... Końcami palców zaczesał je do przodu.

Jego gładko ogolona twarz nie nosiła śladów otyłości, kontur brody był wciąż wyraźnie zarysowany... No, dość wyraźnie. Może i dałoby się wypatrzyć coś w rodzaju zapowiedzi podwójnego podbródka, ale to wrażenie znikało, gdy wysuwał nieco dolną szczękę, co też natychmiast uczynił. Brązowe oczy, a zbadał je bardzo skrupulatnie, odciągając palcami dolne powieki, wyglądały na czyste; zęby zdrowe i nawet całkiem białe. Górna połowa ciała muskularna, choć mięśnie nie tak sprężyste jak dziesięć lat temu. A ta odrobina brzuszka to oczywiście chwilowe, jak to po świętach.

Przy wzroście około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów zbudowany był dość masywnie; uda, nieco za grube i mięsiste, mogłyby być ciut dłuższe i szczuplejsze, ale w czasach, gdy grywał w rugby, taka sylwetka była raczej zaletą. Podczas studiów występował w drużynie Glasgow University i radził sobie całkiem nieźle. „Szczerze mówiąc, Bannerman - pomyślał - nie masz wielkich szans na rolę amanta w serialu filmowym... ale właściwie nigdy ich nie miałeś”.

Opasał się ręcznikiem i poczłapał do sypialni w poszukiwaniu ubrania.

Domofon zatrzeszczał i z głośnika popłynął głos Stelli Lansing: - Wejdź, lanie. Szczęknął wyłącznik zamka i oto drzwi stały otworem - zanim Bannerman zdążył się przedstawić.


Bannerman nie posłuchał. Pomaszerował prosto do kuchni, podszedł do stojącej tyłem Stelli i pocałował ją w policzek.

Bannerman nie odpowiedział. Jej uwaga wydała mu się jednak zastanawiająca.

- Może przygotowałbyś nam po szklaneczce? - Stella mieszała coś w stojącym na kuchence garnku.

Tym razem Bannerman zrobił to, o co prosiła. Kilka minut później weszła do salonu. W drzwiach rozwiązała fartuch i niedbale rzuciła go na krzesło. Bannerman uśmiechnął się. Do twarzy jej było z tą nonszalancją. We wszystkim, co robiła, był wdzięk i odrobina ostentacji. Patrząc na nią przypomniał sobie, co słyszał kiedyś o Fredzie Astaire. Podobno idąc przez scenę potrafił odrzucić papierosa i przydeptać go, nie gubiąc przy tym kroku.

Stella odgarnęła z twarzy kasztanowe włosy i zanim usiadła, wygładziła sukienkę. Ani jej fryzura, ani ubiór nie wymagały poprawienia. Zawsze twierdziła, że jest niezorganizowana i „zaganiana”, ale nie było w tym wiele prawdy. Jeśli rozgotowała ziemniaki, znaczyło to, że Bóg chciał, by zostały rozgotowane.

- Jak minął dzień? - zapytała z uśmiechem, siadając obok gościa. Swojska uroda jej dość pełnej twarzy łagodziła nieco wrażenie chłodu, jakim przejmował widok jej eleganckiej, szczupłej sylwetki; odrobinę ostrzejsze rysy czyniłyby ją odpychająco doskonałą. Apetycznie szerokie, rozchylone w uśmiechu usta nadawały jej wygląd zdziwionej i trochę nieobecnej. Tak to widział Bannerman. Ktoś


0x08 graphic
wrogo nastawiony do Stelli nazwałby taki wyraz twarzy protekcjonalnym.

Bannerman uświadomił sobie, że nerwowym gestem pociera czoło, i cofnął rękę.

Uwaga Stelli wypływała ze szczerego współczucia, ale Bannerman poczuł się winny. Zdawał sobie sprawę, że to raczej ona miała prawo być zmęczona.

- Zobaczę, co z moim sosem - powiedziała znikając w drzwiach kuchni. - Możesz otworzyć wino.

Bannerman otworzył butelkę, a potem wolno, w zamyśleniu kręcił korkiem tkwiącym na ostrzu korkociągu.

Na wzmiankę o „średnim wieku” Bannerman skrzywił się, co nie uszło uwagi Stelli. Nic nie uchodziło j&} uwagi.

Po kolacji, kiedy siedzieli na kanapie popijając kawę, Bannerman powiedział:

0x08 graphic
Bannerman szczegółowo opowiedział swoje perypetie z popołudniową biopsją. Stella patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Nie myśl! Zrób to! Bannerman zamyślił się.


Stella wyglądała na zaskoczoną.

Oferta została odrzucona. Stella zamierzała posprzątać rano. Do szpitala szła dopiero na jedenastą.

Stella spojrzała na zegarek.

- Już późno. Jeśli masz wstać rano...

Bannerman skinął głową i podniósł się z kanapy. Podziękował za kolację i ujmując obie dłonie Stelli powiedział:

O trzeciej nad ranem Bannerman obudził się zlany potem. Uciekł z sennego koszmaru w chwili, gdy naga kobieta podniosła nóż nad głową, celując ostrzem w jego serce. Ten ruch sprawił, że w miejscu, gdzie powinny być jej piersi, otworzyły się rany pooperacyjne zalewając go strumieniem krwi.

Usiadł gwałtownie, bez tchu, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Opuścił nogi na podłogę i nie wstając z łóżka sięgnął po papierosy. Głęboko zaciągał się dymem, masując czoło końcami palców.

Koszmar był zbyt realistyczny, by ryzykować powtórne zaśnięcie. Kobieta z nożem mogła się czaić tuż za krawędzią snu. Włożył szlafrok i poszedł do salonu. W telewizji nie było nic ciekawego - jakiś amerykański film, najprawdopodobniej z lat sześćdziesiątych - ale przynajmniej miał czym zająć myśli. Szurając kapciami poszedł do kuchni wstawić wodę na herbatę. Telewizor szemrał uspokajająco.

James Stewart i jego partnerka zdążyli pokonać wszystkie przeciwności w drodze do szczęścia, a w popielniczce przybyły jeszcze dwa niedopałki, zanim Bannerman zdecydował się wrócić do łóżka.

O dziesiątej piętnaście Bannerman wrócił z prosektorium z gotowym opisem sekcji zwłok dziewięcioletniego Paula Bryanta.


- Tak. - W głosie Bannermana nie słychać było entuzjazmu. Olive Meldrum uśmiechnęła się. Znała niechęć szefa do nasiadówek.

Bannerman ulokował się za biurkiem i sięgnął po telefon. Miniona noc okropnie dała mu się we znaki. Zdecydował, że pora coś z sobą zrobić. Wybrał czterocyfrowy numer i zaczekał na połączenie.

- Drysdale - rozległo się w słuchawce.

Mimo najlepszych chęci Bannermanowi nie udało się wykrzesać z siebie właściwej reakcji na żart kolegi. Drysdale musiał to wyczuć.

Zamawiając wizytę u psychiatry, Bannerman nie spodziewał się po niej zbyt wiele. Po prostu nie miał czasu na solidną psychoterapię. Z drugiej strony bardzo szanował Davida Drysdale'a; znał go i lubił od ponad pięciu lat. Drysdale był świadom niedostatków swojej specjalności i nigdy nie starał się ich ukrywać. Nie chował się za psychiatryczny żargon, jak - zdaniem Bannermana - robili często jego koledzy. Mówiąc o terapii elektrowstrząsami określił ją kiedyś jako „podłączenie pacjenta do prądu dla sprawdzenia, co z tego wyniknie”. Słysząc to, Bannerman poczuł, że znalazł psychiatrę, który da się lubić. Przy bliższym poznaniu Drysdale okazał się lekarzem autentycznie i głęboko zaangażowanym w swoją pracę. Żałował tylko, że na ogół tak niewiele można zrobić, by pomóc człowiekowi dotkniętemu chorobą psychiczną.


Gabinet Drysdale'a znajdował się na drugim piętrze. Ściany były ozdobione rysunkami chorych na schizofrenię; między nimi znajdowała się niewielka reprodukcja Krzyku Edvarda Muncha. Witając się, Drysdale - blady brunet w okularach o grubej oprawie, co nadawało mu wygląd studenta z Europy Wschodniej - wskazał Bannermanowi krzesło.

„Tylko nie licz na żadne cuda” - miał już na końcu języka Drysdale, ale powstrzymał się, widząc, że Bannerman wygląda na szczerze zatroskanego.

- Co się dzieje? - spytał.

Bannerman opowiedział, co przytrafiło mu się wczoraj w laboratorium.

- Po prostu zaczęły mi się trząść ręce - powiedział na koniec - a w nocy śniłem o tym koszmarny sen.

Drysdale skinął głową.

- Opowiedz mi ten sen.

Bannerman zrelacjonował zapamiętane urywki nocnego koszmaru, a potem zapytał:

- Pozwolisz, że zapalę?

Drysdale wykonał dłońmi gest ni to przyzwolenia, ni rezygnacji, ale na pewno nie aprobaty.

Bannerman podziękował, obiecując niebawem zaprosić Drysdale^ na drinka. Potem wrócił na oddział patologii.

Na biurku znalazł zostawioną przez 01ive przesyłkę. Opatrzona nagłówkiem „Służba Jej Królewskiej Mości”, nadeszła specjalną pocztą z Medical Research Council. Wewnątrz znajdowały się trzy preparaty mikroskopowe i list podpisany przez koordynatora programu badania chorób zwyrodnieniowych mózgu MRC - doktora Hugha Milne'a. Prosił w nim o zbadanie załączonych preparatów0x08 graphic
i możliwie szybkie przekazanie wyników. Poza przesyłką z MRC na biurku leżała kartka od 01ive z wiadomością, że dzwoniła Stella: chciała tylko przypomnieć, żeby nie próbował się z nią kontaktować, gdyż całe popołudnie spędzi dzisiaj na sali operacyjnej.

Bannerman zdjął pokrowiec ze swojego gabinetowego mikroskopu i sięgnął po pierwsze szkiełko. Umocował je na stoliku, włączył podświetlanie i ustawił ostrość. List doktora Milne'a nie zawierał żadnych bliższych informacji na temat pochodzenia preparatów, z wyjątkiem stwierdzenia, że były to skrawki mózgu. Z tym większą ciekawością Bannerman obracał stolikiem, poszukując możliwie najbardziej czytelnych pól. Dość szybko znalazł to, czego szukał - nie budzący wątpliwości obraz zwyrodniałej tkanki mózgowej.

Był on na tyle typowy, że Bannerman poczuł się zbity z tropu i wręcz urażony, że prosi się go o opinię w tak oczywistej sprawie. Rzadko widywał preparaty z równie wyraźnie zaznaczoną degeneracją gąbczastą. Ten tutaj wprost się nadawał do podręcznika. Drugi i trzeci były niemal identyczne.

Zanim zgodził się na zaproponowany termin, Bannerman zerknął do swojego terminarza. Tak, będzie wolny.

- Postanowiłeś coś w sprawie urlopu? - zapytała Stella, kiedy spotkali się wieczorem.

Bannerman udał, że nie dosłyszał pytania, zaczął natomiast opowiadać o telefonie z MRC.

Rozdział 3

Lało, kiedy taksówka Bannermana zatrzymała się przed siedzibą Medical Research Council na Park Crescent. Marznący deszcz, przechodząc stopniowo w grad, dudnił ogłuszająco o dach wozu. Bannerman zapłacił za kurs, wysiadł i puścił się biegiem ku wejściu do budynku.

- Co za dzień! - Portierka uśmiechnęła się do przemoczonego gościa. - Deszcz, śnieg, grad, wszystko naraz.

Bannerman strzepnął z ramion kryształki lodu i przedstawił się.

Młoda bibliotekarka układała książki na półkach, ciekawie zerkając w stronę nieznajomego. Widząc magazyn w ręku Bannermana, odezwała się:

- To wspaniałe, co robi się dla tych łudzi w Afryce, prawda? Bannerman spojrzał na jej rozjaśnioną niewinnym uśmiechem twarz i złożył usta w uprzejmy grymas.

Odłożył magazyn, uśmiechnął się do bibliotekarki i podążył schodami za posłańcem, aż do dużej sali ze stojącym pośrodku długim stołem. Siedziało przy nim czterech mężczyzn; jeden z nich podniósł się i wyszedł na spotkanie przybyłych.

- Doktor Bannerman? Nazywam się Hugh Milne. Jesteśmy wdzięczni za tak szybkie przybycie. Pozwoli pan, że przedstawię: Sir John Flowers, sekretarz MRC; doktor Hector Munro, dyrektor oddziału neurobiologii MRC w Edynburgu i pan Cecil Allison
z gabinetu premiera.

Bannerman przywitał każdego z wymienionych skinieniem głowy i zajął miejsce przy stole. Odezwał się Flowers:

Allison skinął głową, chrząknął.

Allison poprawił się na krześle, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie.

- Nasi statystycy twierdzą, że można uniknąć aż tak jedno znacznych wniosków. Dane dotyczące przeszłości są niekompletne, często trudno dostępne. Tak więc trudno ustalić, czy istotnie mamy do czynienia ze wzrostem...


Bannerman spojrzał na Flowersa, ale ten wyraźnie unikał jego wzroku.

- Co pan chce przez to powiedzieć? Allison zdjął okulary i bez wyraźnej potrzeby zaczął je starannie

wycierać.


- Fakt pozostaje jednak faktem - odparł Bannerman. Sytuację rozładował Flowers.

Bannerman zaniemówił na chwilę. Zupełnie nie spodziewał się takiej propozycji.

Aczkolwiek niechętnie, Bannerman zgodził się z tym stwierdzeniem, ale coś jeszcze przyszło mu do głowy:

- Tam na miejscu macie już przecież jednego patologa. Tego, który sporządził ten raport.


Bannerman nie bardzo wiedział, co na to wszystko powiedzieć. Z niedowierzaniem pokręcił głową.

Bannerman westchnął i wlepił wzrok w lśniącą powierzchnię stołu.

Bannerman już miał powiedzieć, że i tak zamierzał wziąć urlop, ale rozmyślił się. To, co usłyszał na temat swojej zawodowej reputacji, bardzo podniosło go na duchu. Nie chciał psuć efektu opowiadaniem o swoich kłopotach.

- Wezwać taksówkę, panie doktorze? - zapytała portierka widząc Bannermana gotowego do wyjścia. Wyjrzał na zewnątrz
i stwierdziwszy, że deszcz ustał, pokręcił głową.


-Dziękuję, chyba się przejdę.

Po cieple sali konferencyjnej wilgoć i przenikliwy chłód wydawały mu się szczególnie przykre; lodowaty wiatr wyciskał łzy z oczu. Doktor skrzywił się, podniósł kołnierz płaszcza i ruszył wzdłuż Park Crescent. Przeciął Marylebone Road i znalazł się w Regenfs Park; pod ołowianym niebem rozciągała się zielona pustynia trawników. W co ja się, do diabła, pakuję? - myślał.

Prowadzenie dochodzenia w sprawie tej wagi nie było zajęciem dla kogoś dręczonego kryzysem wewnętrznym. Z drugiej jednak strony cała ta sprawa bardzo go intrygowała. Na pewno nie będzie to wycieczka na piknik, ale jeśli podejmie się tego zadania, uwolni się na jakiś czas od szpitalnego kołowrotu. Przecież tam nie każą mu robić biopsji na poczekaniu. Może nawet uda się wyskoczyć w góry?

Nagle uświadomił sobie, że nie jest sam. Przed nim stała kobieta okutana w luźny płaszcz, z głową owiniętą szalikiem; drugi szalik osłaniał dolną połowę jej twarzy, tak że trudno było zorientować się, ile może mieć lat. Dźwigała dwa węzełki zawinięte w coś, co przypominało stare prześcieradła. Zsunęła szalik z ust i wymamrotała:

- Nie ma pan na jaką herbatę? Bannerman wyjął portfel i podał jej pięć funtów.

Odwróciła się i odeszła powłócząc nogami. Patrząc w ślad za nią doznał dziwnego uczucia, że jego własne kłopoty jawią mu się w całkiem innym świetle. Jeszcze przed chwilą zastanawiał się, czy jutrzejszej decyzji nie byłoby warto przedyskutować ze Stellą. Teraz nagle się zdecydował: przyjmie propozycję MRC.

W piątek po południu 01ive Meldrum wręczyła Bannermanowi kopertę z biletem na miejsce pierwszej klasy w wagonie sypialnym do Szkocji. Podziękował i pożegnał się, wspominając, że niebawem będzie z powrotem.



Otworzył ją; w środku znajdowała się para rękawic.

Dotarli na dworzec na dziesięć minut przed odjazdem. Bannerman chciał, żeby pożegnali się natychmiast, w poczekalni. Wiedział, że Stella nie należy do osób wystających na wietrznych peronach, by pomachać chusteczką odjeżdżającemu pociągowi. On zresztą też. Przyglądał się, jak idzie w stronę wyjścia, przystaje i odwraca się; skinął jej dłonią i ruszył ku wyjściu na perony. Chwilę później wsiadł do pociągu.

Obudził się około szóstej. Pociąg zwolnił; kołysał się na rozjazdach, dudnił mijając zwrotnice i ta zmiana w miarowym stukocie kół wyrwała go ze snu. Podniósł roletę. Był mglisty, szary poranek, drzewa i płoty stojące wzdłuż toru ociekały deszczem. Może wakacje na południu to nie byłby taki zły pomysł? - przemknęło mu przez głowę. Czym prędzej stłumił w sobie te heretyckie ciągoty i wrócił na swoją pryczę. Ułożył się tak, by móc wyglądać przez okno. Jeśli pociąg jechał zgodnie z rozkładem, niedługo powinni minąć Berwick i granicę Szkocji.

Stał na peronie Dworca Waverley w Edynburgu i zastanawiał się nad kolejnym krokiem. W akademii medycznej oczekiwano go po dziewiątej. Miał jeszcze trochę czasu. Był głodny, ale nie aż tak, by jeść w dworcowym bufecie. Ruszył ku schodom i przez halę kasową wyszedł na Princes Street. Natychmiast zauważył majaczącą w porannej mgle imponującą sylwetkę zamku edynburskiego. Śniadanie w porządnej hotelowej restauracji wydawało mu się najlepszym sposobem spędzenia wolnego czasu. O dziewiątej dopił trzecią filiżankę kawy i wyszedł z hotelu, aby złapać taksówkę do gmachu uniwersytetu.


Gościa z Londynu przedstawiono trzydziestokilkuletniej kobiecie o miłej powierzchowności. W jej zachowaniu Bannermana niemile uderzyła pewna poza, będąca - jak sądził - wynikiem nadmiernego przywiązania do świata ustabilizowanych, drobnomieszczańskich wartości. Jej strój, uczesanie, obuwie - wszystko - już na pierwszy rzut oka kojarzyło się z określeniem „rozsądne”. Jak należało oczekiwać, mówiła przesadnie poprawnie, z niemal wytwornym akcentem. Uosobienie dyskrecji i solidności-pomyślał Bannerman. - Takie kobiety spotyka się na każdym uniwersytecie. Na jej dłoni zauważył pierścionek zaręczynowy. To jedno nie pasowało mu do obrazu „oblubienicy nauk”.

W milczeniu prowadziła go przez długi korytarz i po schodach do oszklonych drzwi, które otworzyła ze słowami:


Na pamiętającym ubiegły wiek stole laboratoryjnym umieszczono nowoczesny mikroskop. Ścianę nad nim zdobił kalendarz reklamowy firmy zajmującej się dostawą sprzętu medycznego. Na jednej ze ścian znajdowała się szkolna tablica z gąbką i pudełkiem pełnym okruchów kolorowej kredy.

Drewniany regał dźwigał rzędy zakurzonych słoi z okazami anatomicznymi; ich wyblakłe etykiety były praktycznie nieczytelne ze starości. Bannerman pochylił się nad słojem z wątrobą jakiegoś dawno zmarłego pacjenta, która zakonserwowana w formalinie przeżyła swojego właściciela. Nie tylko diamenty są wieczne, synu - pomyślał.

Przed tablicą stało zniszczone dębowe biurko. Bannerman usiadł przy nim i pootwierał szuflady, ciekaw, czy opróżniono je na jego przybycie. Jeśli nie liczyć kawałka gumki, dwóch ołówków i złamanej plastikowej linijki - były puste. Rozpiął teczkę i część jej zawartości przełożył do szuflad. Miał nadzieję, że w ten sposób poczuje się bardziej u siebie. Ostatecznie miał tutaj pracować. Zastanawiał się właśnie, dlaczego ten pokój tak bardzo mu się nie


podoba, kiedy posłyszał ciche pukanie i w drzwiach stanęła Morąg Napier.

Morąg Napier wyglądała na speszoną tym pytaniem.

Podczas drugiej wizyty w gabinecie Stoddarta Bannerman wysłuchał informacji o przypadkach chorób mózgu na terenie objętym badaniami Gilla. Otrzymał także kolejną porcję teczek z dokumentacją.

Na koniec profesor rozłożył na biurku mapę. Zakreślił ołówkiem pewien obszar na północno-zachodnich krańcach Szkocji i powiedział:

- Lawrence odpowiadał za ten rejon; tereny wokół Achnagelloch i Stobmor.

Bannerman nie przeoczył faktu, że obszar zaznaczony przez profesora sąsiaduje od zachodu z gruntami elektrowni Invermaddoch.

Stoddart wpatrywał się w gościa zdziwionym wzrokiem, jakby nie bardzo wiedział, o czym mowa.

- Myślę, że mam już dość materiału, żeby wziąć się do pracy. Czy ktoś mógłby mi wskazać drogę do mojej kwatery? Chciałbym
w końcu zajrzeć do tych teczek.


Kierowca, któremu zlecono odwiezienie Bannermana, był niskim, pyzatym i rumianym Szkotem. Krzywy uśmieszek i włożona na bakier służbowa czapka miały, zdaje się, świadczyć o beztroskim podejściu do życia.

- Pozwoli pan, że zajmę się bagażem - powiedział sięgając po walizkę Bannermana. Prowadził dużą czarną furgonetkę, w tylnej części wyposażoną w przyciemnione szyby. Nietrudno było zgadnąć, co wozi nią na co dzień. Jeśli Bannerman miał jakieś wątpliwości,
to kierowca rozwiał je, mówiąc:

Skręcili w lewo i zatrzymali się.

- Darnley Court. Jesteśmy na miejscu - oznajmił Willie. Bannerman wysiadł przed świeżo odrestaurowaną kamienicą

o ścianach wykładanych kamieniem. Brukowany dziedziniec zdobił rząd dużych kwietników, o tej porze roku wypełnionych tylko wilgotną ziemią.

- Pańskie mieszkanie jest na drugim piętrze - powiedział Willie. Wprowadził gościa do budynku i wszedł z nim na górę. Otworzył drzwi, a klucz wręczył Bannermanowi.


Bannerman czuł, że po raz pierwszy tego dnia spotkało go coś dobrego. Podziękował MacDonaldowi, lecz kiedy spróbował dać mu napiwek, kierowca odmówił. Nie wolno, profesor Stoddart wypatroszyłby go na jednym z tych swoich pokazów anatomicznych.

Rozejrzawszy się po całym mieszkaniu, Bannerman wypakował walizkę i zaparzył sobie kawę (ktoś przewidujący zaopatrzył kuchnię w podstawowe produkty). Przysunął krzesło do okna i z kubkiem w garści zasiadł do studiowania przywiezionych z uniwersytetu dokumentów. Zdążył otworzyć pierwszą teczkę, kiedy zadzwonił telefon.

Rozdział 4

Po godzinie wertowania dokumentów i robienia notatek, urządził sobie przerwę na kawę. Stał przy oknie, czekając, aż zagotuje się woda w czajniku, i próbował uporządkować sobie to, czego się do tej pory dowiedział. Dane epidemiologiczne dotyczące rejonu Achnagelloch nie zawierały spodziewanych informacji. Potwierdziło się jego przypuszczenie o wzroście zapadalności na białaczkę i inne choroby nowotworowe, ale skala tego zjawiska - nawet wyrażona w liczbach bezwzględnych, a nie w postaci wskaźników statystycznych, którym nie ufał - nie uprawniała do wyciągania alarmistycznych wniosków.

Spodziewał się znaleźć dowody na to, że wyciek promieniowania z elektrowni był na tyle poważny, aby wpłynąć na stan zdrowia miejscowej ludności. Mógłby wówczas założyć, że to samo promieniowanie osiągnęło natężenie wystarczające do spowodowania mutacji wirusa scrapie. Informacja o dwunastoprocentowym wzroście zapadalności dzieci na białaczkę brzmiała niepokojąco, ale należało pamiętać, że wyliczenia oparto na stosunkowo nieznacznej liczbie zarejestrowanych przypadków choroby. Przy tym Bannerman nie miał żadnej pewności, że wszystko to było jakoś związane z awarią w elektrowni. To rozumowanie prowadziło donikąd.

Zniecierpliwiony, postanowił skupić się na informacjach dotyczących ostatnich trzech zgonów. Zmarli byli robotnikami rolnymi zatrudnionymi na farmie Inverladdie leżącej na północ od Achnagelloch. Tylko jeden z nich, Gordon Buchan, był żonaty; mieszkał z żoną w domku na farmie. Pozostali dwaj wynajmowali pokoje w Achnagelloch. Kiedy w Inverladdie wybuchła epidemia scrapie, wszyscy trzej zostali skierowani do pracy przy likwidacji padłych zwierząt.

Trzy tygodnie później zmarli. Objawy choroby we wszystkich przypadkach były podobne: bóle głowy, wymioty, wreszcie demencja. Jeden z dwóch nieżonatych mężczyzn w napadzie szału biegał ulicami Achnagelloch tłukąc szyby i miotając przekleństwa, dopóki siłą nie doprowadzono go do wiejskiego szpitala. Świadkowie opisali go jako „niespełna rozumu”.

Buchan, do chwili zapadnięcia w śpiączkę, pozostawał w domu. Pielęgnowała go żona. Według jej relacji przez cały ten czas oczy miał otwarte, lecz nie mówił i nie reagował na jej słowa. Tuż przed tym, jak po raz ostatni wezwała lekarza, który zarządził przewiezienie chorego do szpitala, Buchan dostał czegoś w rodzaju świądu i podrapał się do krwi.

W dokumentach Gilla nie było informacji o przebiegu choroby trzeciego mężczyzny. Martwego, znalazła w pokoju jego gospodyni. Zauważyła, że ramiona miał pokryte szkarłatnymi śladami zadrapań, a w ustach resztki woskowej świecy, którą najwyraźniej próbował zjeść.

Bannerman wiedział, że w jego przypadku studiowanie zachowań pacjentów z zaburzeniami umysłowymi nie ma wielkiego sensu. Rządziła nimi choroba, zwykle były one bezpośrednią reakcją na bodźce zewnętrzne i jako takie nie podlegały żadnej klasyfikacji. Informacja o śladach podrapań była jednak istotna, co więcej, alarmująca. Nazwa scrapie wywodzi się stąd, że owce zarażone tą chorobą mają zwyczaj ocierać się o płoty, jakby w obronie przed dokuczliwym swędzeniem. Wyglądało na to, że u zmarłych robotników wystąpiły te same objawy.

Badania anatomopatologiczne ich mózgów przeprowadzone przez Gilla i Morąg Napier ujawniły rozległą encefalopatię gąbczastą. To samo widział Bannerman w preparatach przysłanych mu0x08 graphic
0x08 graphic
przez MRC. Wydawało się, że raport edynburskich patologów nie miał słabych punktów. Należało oczywiście wykonać jeszcze wiele testów laboratoryjnych, ale wszystko wskazywało na to, że zmarli zarazili się wirusem scrapie podczas pracy na farmie.

W dokumentacji choroby znalazły się także notatki Gilla dotyczące badań nad trzęsawką. Wiadomo było, że wirus przenosi się z jednego zwierzęcia na drugie wnikając w uszkodzoną tkankę. Bannerman przypuszczał, że w ten właśnie sposób doszło do zarażenia ludzi. Wirus z padłych owiec dostał się do ich organizmów poprzez skaleczenia i zadrapania na rękach. Na skutek mutacji był on w stanie pokonać nieprzekraczalną w innych warunkach barierę gatunkową i zaatakować komórki mózgu.

W umyśle Bannermana pojawiła się apokaliptyczna wizja: może nie istnieje żadna bariera gatunkowa. Być może wirus zawsze miał zdolność zagnieżdżania się w ludzkim organizmie. W normalnych okolicznościach jednak okres inkubacji choroby byłby tak długi, że ujawniałaby się dopiero w późnym wieku, a wówczas jej objawy łatwo mogły być wzięte za otępienie starcze. Mutacja wirusa z Achnagelloch mogła zatem jedynie przyśpieszyć rozwój choroby, a nie ułatwić mu przekroczenie bariery gatunkowej. Była to całkiem realna groźba i należało o niej pamiętać.

Z zapisków Gilla wynikało, że dopuszczał możliwość pojawienia się nowego szczepu wirusa scrapie, ale nie podał żadnych przyczyn ewentualnej mutacji. Ani słowem nie wspomniał o promieniowaniu radioaktywnym ani o bliskości elektrowni jądrowej. Cóż jednak prócz promieniowania mogło być tutaj czynnikiem mutagennym? Zawsze istnieje możliwość mutacji spontanicznej, ale najczęściej decydujące jest oddziaływanie środowiska, na przykład obecność pewnych substancji chemicznych. Znanajest nadzwyczajna zdolność wirusów do zmiany swojej struktury. Wirus AIDS zmienia się niemal bez przerwy. Podobnie wirus grypy. Promieniowanie ultrafioletowe to też potężny mutagen. Nie można wykluczyć, że skutkiem zmian w atmosferze promieniowanie ultrafioletowe osiągnęło dostatecznie wysokie natężenie, by wpływać na budowę mikroorganizmów. A jeśli chodzi o chemikalia, to nowoczesne społeczeństwo produkuje mnóstwo substancji zdolnych zmieniać strukturę DNA, powodując mutację. Możliwości było więc bez liku.


W notatkach Gilla nie było odpowiedzi na kilka dość oczywistych pytań. Bannerman chętnie by mu je zadał. Ile czasu upłynęło od wybuchu epidemii w Inverladdie do likwidacji zarażonych owiec? W jaki sposób pozbawiono je życia? Czy padłe sztuki natychmiast zakopano? Martwe owce poniewierające się po pastwiskach mogły paść łupem robactwa i padlinożerców, co sprzyjało rozprzestrzenianiu się wirusa.

Gili zanotował, że właściciel farmy nie zwlekając wezwał miejscowego weterynarza, doktora Finlaya. W swoim raporcie Finlay stwierdził, że zarażone owce bezzwłocznie zabito i natychmiast zakopano w dole z wapnem. Wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. Właścicielowi Inverladdie wypłacono odszkodowanie, a inspekcja weterynaryjna bacznym nadzorem objęła pozostałe gospodarstwa w okolicy wypatrując pierwszych oznak scrapie.

Problemy zaczęły się w chwili, gdy Bannerman spróbował ustalić, jakie badania laboratoryjne podjęto po wyciągnięciu wniosków z sekcji zwłok robotników. Jeszcze raz przerzucił wszystkie dokumenty i znów nie znalazł najmniejszej wzmianki na ten temat. Miał prawo oczekiwać, że próbki mózgów wysłano do oddziału neurobiologii MRC celem wykonania prób na myszach. Należało to jednak sprawdzić. Podczas spotkania w Londynie Hector Munro obiecał, że on i jego zespół będą służyć wszelką pomocą. Bannerman odszukał w notesie nazwisko Munro i wybrał numer jego telefonu.

Bannerman prychnął ze złością.

Bannerman odłożył słuchawkę i zaklął pod nosem. Co ten Gili wyprawia? Musiał zdawać sobie sprawę, jaką straszliwą zagadkę kryje w sobie śmierć tych trzech ludzi, a mimo to zaniedbał przesłania próbek zespołowi Munro. Na dodatek akurat teraz zachciało mu się uciekać z jakąś panienką. Błazen! Zadzwonił do Stoddarta, by dowiedzieć się, że profesor wyszedł już do domu. Zerknął na zegarek.

- Nie przemęczamy się - mruknął. Spotka się ze Stoddartem na kolacji; przy okazji zada mu kilka pytań.

Stoddartowie zajmowali obszerne mieszkanie w przedwojennej kamienicy w nowej części miasta. Była to dzielnica Edynburga na północ od zamku i Princes Street, w znacznej mierze zamieszkana przez reprezentantów wolnych zawodów. W jadalni panował lodowaty ziąb. Bannerman z trudem powstrzymywał się od zabijania rąk. „Drobnym kłopotom” z ogrzewaniem, jak to ujął profesor - próbowano zaradzić włączając piecyk elektryczny z pojedynczą spiralą. W pomieszczeniu o powierzchni blisko czterdziestu pięciu metrów kwadratowych znaczyło to tyle, co nic.


Posiłek odbywał się w przygnębiającej ciszy, podkreślonej jeszcze akustyką wielkiego pokoju. Bannerman był jedynym gościem, gdyż Morąg Napier i jej narzeczony w ostatniej chwili musieli odwołać wizytę. W ciszy, z rzadka przerywanej próbami nawiązania uprzejmej konwersacji, każde brzęknięcie sztućców dźwięczało jak uderzenie dzwonu.

Ze sposobu, w jaki Stoddart przedstawił mu swoją żonę, Bannerman wywnioskował, że nie jest ona związana z profesją medyczną. Uznał więc, że nie na miejscu będzie roztrząsanie przy stole zagadnień patologii mózgu. W milczeniu raczył się haggisem, którym Stoddart uważał widać za właściwe powitać go w Szkocji. Usłyszawszy jednak, że pani Stoddart jest entuzjastką Koła Przyjaciół Rumunii założonego przez grupę żon pracowników uniwersytetu, robił, co mógł, aby podtrzymać gasnącą konwersację.

Stoddart sprawiał wrażenie zupełnie nie zainteresowanego tym, co jego żona miała do powiedzenia, co chwila przerywał jej, zwykle uwagami nie mającymi żadnego związku z tym, co mówiła.

Stoddart uznał jego odpowiedź za zaproszenie do wykładu o dokonaniach swego życia, który ciągnął jeszcze długo po zakończeniu kolacji.

Bannerman szukał ratunku w brandy, w regularnych odstępach kiwał głową i ukradkiem spoglądał na zegarek. Korzystając z okazji, że pani Stoddart przeprosiła gościa i poszła sprzątać ze stołu, przerwał Stoddartowi, zadając pytanie, z którym nosił się od dłuższego czasu.

- Panie profesorze, muszę pana zapytać, jakie badania przeprowadzono na mózgach tych trzech zmarłych z Achnagelloch.
Chodzi mi zwłaszcza o próby na zwierzętach.

Stoddart zrobił poważną minę i po chwili namysłu rzekł:


Następnego dnia wypadała sobota, ale już o wpół do dziesiątej Bannerman zjawił się w akademii. Nie był pewien, czy zastanie Morąg Napier, ale miał nadzieję, że ktoś poda mu numer jej telefonu. Przede wszystkim chciał zbadać znajdujące się w kostnicy zwłoki i pobrać próbki mózgów dla oddziału neurobiologii. Drogę do prosektorium udało mu się odnaleźć bez większych trudności. Obudził zaspanego dyżurnego oznajmiając mu, po co przychodzi.

- To wpisz ją pan do tego grafiku, i basta! Sanitariusz rozłożył ręce i uśmiechnął się z politowaniem.

- Niestety, to nie takie proste. Muszę przestrzegać przepisów. Jezu, pomyślał Bannerman, tego mi tylko brakowało: nawiedzo
nego strażnika prosektorium.

- Macie tu telefon? - warknął.

- Tylko żeby pan nie dzwonił na miasto - zastrzegł sanitariusz. Bannerman bez ceregieli wkroczył do dyżurki i wykręcił numer

Stoddarta, nie dbając o to, że może go zastać w łóżku. Usłyszawszy głos profesora oznajmił sucho:

- Mówi Bannerman, jestem w prosektorium i chcę zbadać zwłoki przywiezione przez Gilla z północy. Zechce pan powiedzieć


swojemu pracownikowi, że działam z pańskiego upoważnienia. - Nie czekając na odpowiedź wręczył słuchawkę sanitariuszowi i cofnął się, oddychając głęboko, jak to doradzała mu Stella, ilekroć poniosły go nerwy. „Tak jest. Już się robi, panie profesorze” - wymamrotał sanitariusz i odłożył słuchawkę.

- Ja tylko przestrzegam przepisów - powiedział, zwracając się do Bannermana.

Strażnicy z Auschwitz też się tak tłumaczyli, pomyślał lekarz.

Gdyby nawet nic nie wiedział o tym człowieku, odgadłby, że jego praca wymagała przebywania na świeżym powietrzu i że była to praca fizyczna. Spod trupiej bladości przebijały resztki opalenizny; wyraźnie widoczne były mocno rozwinięte mięśnie nóg. Poszarpana, ciemna linia wokół głowy znaczyła miejsce, gdzie podczas pierwszej sekcji dokonano obcięcia pokrywy czaszki.

- Szklanych, jednouncjowych, uniwersalnych. Sanitariusz przyniósł cztery słoje i postawił je na krawędzi stołu.

Bannerman usunął w tym czasie pokrywę czaszki; wziął z tacy skalpel i kleszczyki, spojrzał w głąb jamy czaszki i poczuł się jak ostatni głupiec. Czaszka była pusta.

Mając wrażenie, że wypowiada kwestię z kiepskiej sztuki, zapytał:

- Gdzie podział się mózg?

nadzieje. Zaczynał się czuć jak ktoś biegnący po ruchomych piaskach.

- Proszę go zabrać. Zobaczę tamtych dwóch. Z pozostałymi zwłokami było niestety dokładnie tak samo: mózgi

usunięto. Wnętrza czaszek nosiły ślady czyszczenia.

Bannerman umył się, poszedł na piętro szukać kogoś, kto znał telefon Morąg Napier. W razie niepowodzenia zamierzał powtórnie zadzwonić do Stoddarta. Udało mu się jednak wypatrzyć światło w jednym laboratorium, zapukał więc do drzwi. Usłyszał wypowiedziane z obcym akcentem „proszę” i wszedł do środka. Chwilę później zawarł znajomość z doktorem Klausem Lehmanem z Instytutu Maxa Plancka w Niemczech, który w ramach wymiany naukowej przybył do Edynburga, aby wziąć udział w programie badawczym poświęconym problematyce alergii. Bannerman wykręcił się od rozmowy na tematy zawodowe, ale zapytał, czy doktor Lehman nie ma przypadkiem spisu telefonów pracowników wydziału. W odpowiedzi Niemiec wręczył mu żądany spis.

Morąg Napier odebrała telefon dopiero po ośmiu sygnałach.

- Wyciągnął mnie pan z wanny - powiedziała tonem wyrzutu.

- Niestety, nie. Bannerman gestem rozpaczy przyłożył dłoń do czoła.

- No dobrze - mruknął. - Proszę mi w takim razie powiedzieć, gdzie znajduje się pracownia badań in vivo i czy kogoś tam
teraz zastanę.


Morąg wytłumaczyła, jak trafić do właściwego laboratorium, i dodała:

Bannerman nie odpowiadał. Morąg zrozumiała wymowę jego milczenia, bo powiedziała:

- Najlepiej będzie, jak przyjadę. Wiem, gdzie są klucze. Będę za dwadzieścia minut.

Bannerman czekał na nią w swoim laboratorium. Próbował czytać niedzielną gazetę, którą kupił w drodze do akademii, ale nie mógł się skoncentrować. Przekartkował ją od pierwszej do ostatniej strony, nie przeczytawszy właściwie ani linijki.

Przyszła Morąg Napier. Miała na sobie granatowy dres z emblematem jakiejś uczelni i bielutkie adidasy. Włosy związała w luźny węzeł z tyłu głowy. Pachniała szamponem. W dłoni dzierżyła pęk kluczy.

- Otworzyłam laboratorium Lawrence'a - oznajmiła. Bannerman podziękował jej za przybycie i we dwójkę udali się

do pracowni Gilla.

Morąg otworzyła wielką zamrażarkę i cofnęła się, czekając, aż rozejdzie się mroźna mgła. Lodówka pełna była plastikowych torebek i słoików zawierających najróżniejsze części ludzkiego ciała. Bannerman przebiegł wzrokiem po półkach, ale nie zauważył charakterystycznej szarości tkanki mózgowej.

- Sprawdźmy w spisie - powiedziała Morąg. Wyciągnęła zza lodówki notatnik w twardej oprawie i odszukała stronę z aktualnym
spisem próbek.


-Zabawne - mruknęła. - Chyba ich tu nie ma. Bannerman z miną cierpiętnika wzniósł oczy ku sufitowi.

-Jeśli Gili nie zarządził badań na zwierzętach, jedynym źródłem zarażonej tkanki są mózgi tych zmarłych, a my nie możemy ich znaleźć. Trzeba to zrobić i przekazać próbki do oddziału neurobiologii MRC. Tam najszybciej wykonają potrzebne testy. Oto
dlaczego muszę zobaczyć się z Gillem.

Bannerman urwał i spojrzał na zegar ścienny. Dochodziła dwunasta.

Prowadziła go przez labirynt korytarzy w suterynie, aż wreszcie charakterystyczny mysi zapaszek dał znać, że zbliżają się do celu. Morąg zapukała do drzwi oszklonych zbrojoną szybą.

Drzwi uchyliły się i Bannerman znalazł się w zwierzętarni. Było to obszerne pomieszczenie o pomalowanych na biało ścianach, oświetlone lampami fluorescencyjnymi. Jedną ze ścian zajmowały metalowe półki, na których ustawiono klatki z myszami, każda z nich była zaopatrzona w automatyczne poidło. Osobno trzymano szczury, świnki morskie i króliki. Na środku stał duży stół laboratoryjny, na ścianie za nim - umieszczono rząd zlewów. Ze zwierzętarni prowadziły drzwi do dwóch mniejszych pomieszczeń. W jednym z nich Bannerman dostrzegł pulpit do sekcji zwierząt ze stojącym obok stolikiem narzędziowym.

Dziewczyna, która wpuściła ich do laboratorium, wróciła do karmienia zwierząt. Do każdej klatki wsypała po garści mysiej karmy i sprawdzała, czy jej mieszkaniec jeszcze żyje.

Brzmiało to jak wezwanie do samoobsługi. Morąg i Bannerman odnaleźli zeszyt, a w nim stronę ze spisem aktualnie prowadzonych doświadczeń.


-Jest - powiedziała Morąg wskazując palcem ostatni zapis. Bannerman zajrzał jej przez ramię.

„Myszy. Szt. sześć. Dr Lawrence Gili. Trzy próby, dwie myszy każda. Poz. W 17-22. Dot. MRC3U”.

Dziewczyna przerwała karmienie swoich podopiecznych, podeszła do półki i dotknęła palcem jednej z klatek.

- Od tego miejsca w lewo - powiedziała.

Morąg podniosła wskazaną klatkę i zajrzała do środka.

- Cała i zdrowa - oznajmiła. Podała klatkę Bannermanowi i sięgnęła po następną. - Ta też.

Cała szóstka myszy żyła i wyglądała na zdrową.

Morąg skinęła głową.

Morąg podniosła na niego zdziwione spojrzenie.

-Może ma pan rację - niechętnie przyznała Morąg. - Podam panu adres.

Zaprosił ją na lunch, ale Morąg odmówiła, tłumacząc, że „ma jeszcze coś do zrobienia”. Bannerman nie czuł się specjalnie zawiedziony; jego propozycja i tak miała charakter wyłącznie grzecznościowy. Podejrzewał, że Morąg poddała ją podświadomej ocenie pod kątem stosowności i otrzymała wynik negatywny. Tak więc zjadł lunch samotnie, w pubie na High Street. Zabrało mu to dobrą godzinę i dopiero po pierwszej zadzwonił do żony Lawrence'a Gilla.

Pani Gili zawahała się.

Bannerman zapisał adres. Umówili się na trzecią trzydzieści.

Vera Gili mieszkała z córkami w ładnym bliźniaku w dzielnicy Colinton. Kiedy przyszedł Bannerman, dziewczynki, ciepło ubrane dla ochrony przed chłodnym wschodnim wiatrem, bawiły się w ogródku przed domem. Nieznajomy sam otworzył sobie furtkę i szedł ścieżką w kierunku drzwi.

- Czy przyprowadził pan mojego tatę? - spytało niespodziewa nie młodsze dziecko.

Bannerman przystanął, gorączkowo zastanawiając się nad odpowiedzią. Z opresji wybawiła go starsza z sióstr.

- Ona niczego jeszcze nie rozumie - powiedziała lekceważąco.


Bannerman uśmiechnął się zbity z tropu. Starsza panna Gili miała nie więcej niż dziesięć lat.

Na ganek wyszła pani Gili i zaprosiła gościa do środka.

Twarz pani Gili przybrała posępny wyraz.

- Nie. Bannerman milczał przez chwilę, mając nadzieję, że w ten sposób

zmusi panią Gili do rozwinięcia tematu. Zawiódł się jednak. Postanowił przycisnąć ją nieco mocniej.

Tym razem to Bannerman spuścił wzrok.

- Przepraszam - bąknął. - To prawda. Nie wiem.

Vera Gili odetchnęła głęboko. Zapadło długie milczenie wypełnione jedynie tykaniem zegara na półce nad kominkiem i stłumionymi głosami dzieci bawiących się w ogrodzie.


-Nazywa się Shona MacLean. Bannerman zanotował nazwisko.

Bannerman czuł się coraz bardziej zmieszany. Drążył jednak dalej.

Wracając do swojego mieszkania Bannerman zatrzymał się przed kioskiem z gazetami i kupił mapy drogowe północno-zachodniej Szkocji i archipelagu Hebrydów. Bez dostępu do tkanki mózgowej zmarłych robotników niewiele miał do roboty w Edynburgu jako patolog. Mózgi zainfekowanych wirusem myszy laboratoryjnych można będzie poddać badaniu dopiero za kilka tygodni, a i to pod warunkiem, że sprawdzą się najgorsze przewidywania dotyczące okresu inkubacji. Już wcześniej Bannerman rozważał możliwość wypadu na północ, by samemu przekonać się, jak wygląda sytuacja w Achnagelloch. Jeśli będzie można połączyć to z wyprawą na North Uist i - ewentualnie - ze znalezieniem Lawrence'a Gilla, to tym lepiej.


Rozdział 5

Na wieczór Bannerman zaplanował sobie kolację w restauracji na Royal Mile. Po wizycie u Very Gili nie miał już ochoty na bawienie się w turystę i postanowił zadowolić się tym, co miał w domu. Obrazek na jednej z paczek z gotowymi daniami był całkiem zachęcający. Jeśli później poczuje się trochę lepiej, wyskoczy gdzieś na drinka. Nie poczuł się lepiej, toteż zamiast drinka zafundował sobie telefon do Stelli.

Właściwie nie było powodu, aby podróży na północ natychmiast nie wcielić w czyn. Z drugiej jednak strony zamiar dotarcia na Hebrydy w niedzielę nie wyglądał na dobry pomysł. Nawet gdyby udało mu się uniknąć ukamienowania jako bezbożnika i intruza, to kłopoty z transportem mogły okazać się nie do przezwyciężenia. Początkowo Bannerman zamierzał więc wyjechać w niedzielę wieczornym pociągiem do Inverness i w poniedziałek rano złapać

W roku 1773 Samuel Johnson, angielski poeta, eseista i leksykograf odbył podróż do północnej Szkocji i na Hebrydy. Dwa lata później ukazał się jej opis, zatytułowany „Journey to the Western Islands of Scotland”, (przyp. tłum.)


połączenie do Kyle of Lochalsh. Potem wpadł na lepszy pomysł. Jeśli wynajmie samochód, będzie mógł wyruszyć w niedzielę rano, a po drodze zatrzymać się gdzieś na mały spacer po górach. Odetchnie świeżym powietrzem i może w ten sposób pozbędzie się uczucia uwięzienia w ponurym gmaszysku akademii. Przenocuje w jakimś hoteliku i w poniedziałek rano pojedzie na North Uist.

Perspektywa wycieczki napełniła go entuzjazmem. Czym prędzej odszukał w książce telefonicznej numer miejscowej stacji meteorologicznej, aby zapoznać się z prognozą pogody dla terenów, przez które wieść miała jego droga na północ. Dziesięć minut później zdecydował, że zmierzy się z Tarmachan Ridge, masywem górskim wznoszącym się na północ od Loch Tay. Chłopcy z meteo zapewniali, że w rejonie Loch Tay ustaliła się pogoda - mimo chłodu - słoneczna i bezchmurna.

Bannerman zadzwonił do Hertza i podając numer swojej karty kredytowej zamówił na rano forda sierrę. Próbował skontaktować się z Morąg Napier, aby zawiadomić ją o swoich planach, ale bezskutecznie. Postanowił spróbować jeszcze raz jutro, przed wyjazdem.

Zatrzymał się w wiosce Lawers na wschodnim krańcu Loch Tay i tam, w Ben Lawers Hotel zarezerwował sobie nocleg. Pogoda - jak obiecano - była wspaniała. Ford posłusznie sunął wąską szosą biegnącą wzdłuż północnego brzegu jeziora. Skręcając w starą drogę do nieczynnych kamieniołomów, przecinającą posiadłości Tarmachan i Morenish, Bannerman uświadomił sobie, że minęło piętnaście lat, od kiedy ostatni raz bawił w tych stronach. Jeśli zdążył się zorientować, nic się tu nie zmieniło.

Słońce przypiekało coraz mocniej. Siedząc na krawędzi bagażnika, Bannerman bez pośpiechu zmieniał skarpetki; zamiast miejskich półbutów włożył sportowe obuwie do wspinaczki. W taki dzień chciałoby się po prostu wskoczyć w sweter i biec w góry, ale Bannerman wiedział, że nie jest to dobry pomysł. W tych górach zawsze należało być przygotowanym na najgorsze. Chyba nigdzie na świecie pogoda nie była tak kapryśna. Niejeden, zwiedziony urodą oglądanego z parkingu krajobrazu, przekonał się na własnej skórze, do czego prowadzi brak wyobraźni. Nietrudno o wypadek, kiedy w pozornie piękny dzień temperatura spada nagle na łeb na szyję, a z północy nadciąga lodowaty wicher.


Pieczołowicie sprawdził zawartość plecaka. Miał tam wszystko, co mogło mu się przydać podczas wspinaczki, a ponadto kilka rzeczy, z których - miał nadzieję - nie będzie zmuszony korzystać: bandaże, tabletki przeciwbólowe, świecę sygnałową, śpiwór i ubranie na zmianę. Nareszcie mógł ruszać. Starą drogą dotarł do miejsca, gdzie zbocze wiodące na południowy skraj grzbietu Meall nan Tarmachan było stosunkowo łagodne. Wspinał się szybko, chwilami po pas brodząc w gąszczu paproci. Osiągnąwszy grzbiet, skierował się na północ. Co pewien czas przystawał, aby złapać oddech i rzucić okiem na połyskujące w dole lustro Loch Tay. Dziesięć lat temu wybrałby trudniejszą drogę, bezpośrednio na południowo-wschodni kraniec łańcucha. Teraz cieszył się, że jest w stanie sprostać łatwiejszej trasie.

Przed końcem grzbietu teren gwałtownie opadał. Szykując się do ostatniego, stromego podejścia na wierzchołek Tarmachan, Bannerman zrobił krótki postój. Przysiadł na kamieniu i zjadł kawałek czekolady. Nisko w dole widział swój samochód, przy którym parkował teraz jeszcze jeden wóz. Na zboczu nie widać było jednak śladu kierowcy. Słońce skryło się za nadciągające z północy chmury i Bannerman stwierdził, że zaczyna marznąć. Na tej wysokości wystarczyło kilka minut, by temperatura spadła poniżej zera. Zimny, północno-wschodni wiatr z każdą chwilą przybierał na sile.

Bannerman włożył wyjętą z plecaka nieprzemakalną kurtkę, wciągnął wełniane rękawice i odpiął od pasa czekan. Zarzucił plecak na ramiona i mocno podciągnął rzemienie. Zbliżał się do granicy śniegu; czekan dawał mu poczucie bezpieczeństwa przed wkroczeniem na śliski, oblodzony stok. Wbijając go w śnieg można było liczyć na przynajmniej jeden w miarę pewny punkt oparcia. Nie była to zbyt wyszukana technika, ale skuteczna i gwarantująca pewien komfort psychiczny.

Niebo pociemniało. Chmury sunęły po nim z zatrważającą szybkością. Mógł się domyślać, co czeka go po wyjściu na odsłonięte zbocze wiodące do głównego szczytu. I rzeczywiście: pierwszy podmuch wiejącego z pełną siłą wichru rzucił go na kolana. Z trudem udało mu się złapać równowagę. Duma nie pozwalała mu wycofać się, dopóki nie dotknie usypanego z kamieni kopca na szczycie. Rozsądek jednak i ostrożność kazały mu pokonać ostatni odcinek


na czworaka. Z wierzchołka raz jeszcze spojrzał na leżące teraz dobre tysiąc metrów niżej jezioro. Zdawało mu się, że zauważył jakiś ruch w gąszczu paproci na zboczu, uznał jednak, że to złudzenie, wywołane ruchem chmur przesłaniających słońce.

Musiał teraz podjąć decyzję. Mając w pamięci wczorajszą prognozę, nie spodziewał się tak silnego wiatru. Co gorsza, wiedział, że ścieżka na grani łączącej Tarmachan z Meall Garbh, następnym szczytem łańcucha, jest wąska i całkowicie odsłonięta. Pytanie brzmiało: czy iść dalej, czy też zawrócić i zejść w dół pod osłoną masywu Tarmachan? Po zastanowieniu Bannerman postanowił odłożyć decyzję do chwili osiągnięcia następnego szczytu.

Między Tarmachan a Garbh rozciągała się głęboka kotlina, usiana wypełnionymi wodą zapadliskami. Wiatr nie był tu tak dokuczliwy jak na zboczu. Docierając do tego miejsca, Bannerman miał już gotowy plan działania: zatrzyma się w kotlinie, zje coś i nieco odsapnie, a przez ten czas wiatr może się uspokoi. Zawsze istniała szansa, że zniknie równie gwałtownie, jak się pojawił.

Bannerman spojrzał na zegarek. Minęło czterdzieści minut. Dłużej nie mógł już zwlekać. Krótki, styczniowy dzień miał się ku końcowi. Niebo na północy nie zapowiadało rychłego rozpogodzenia. Przeciwnie, nad Glen Lyon gromadziły się ciemne, połyskujące groźną czerwienią chmury. Spodziewając się najgorszego, Bannerman wyjął z bocznej kieszeni plecaka nieprzemakalne spodnie; po rozpięciu zamków na nogawkach mógł je wciągnąć nie zdejmując butów. Włożył rękawice, sznurek kaptura mocno zawiązał pod brodą i tak zabezpieczony rozpoczął krótkie podejście na wierzchołek Meall Garbh.

Wiatr na szczycie, jakkolwiek wciąż bardzo silny, nie był porywisty; nie powinien stwarzać większego zagrożenia. Tak rozumując Bannerman zdecydował się iść dalej granią. Na przestrzeni najbliższych piętnastu metrów wąziutka ścieżka biegła niemal poziomo, ale z obu jej stron otwierała się prawdziwa przepaść. Hen, w dole, u zachodniego krańca jeziora widać było domy miasteczka Killin. Przy wietrze wiejącym z północy upadek na północną stronę grani wydawał się mniej prawdopodobny. Bannerman widział w tym pewną pociechę: południowe zbocze było o wiele łagodniejsze, upadek w przeciwną stronę prawie na pewno skończyłby się fatalnie.


Skulony za kopcem na szczycie Meall Garbh, odwrócił się tyłem do wiatru, by przed czekającym go zadaniem raz jeszcze poprawić odzież i sprawdzić zamocowanie plecaka. Widok ludzkiej sylwetki na zboczu zaskoczył go. Nieznajomy, wysoki mężczyzna w pelerynie, znajdował się około siedemdziesięciu metrów poniżej i kierował się w stronę szczytu. Szedł tą samą ścieżką, którą niedawno pokonał Bannerman. Odkrycie, że nie jest sam, dodało Bannermanowi pewności siebie. Chodził w góry szukając samotności, ale czasem przyjemnie było wiedzieć, że w pobliżu są jeszcze inni ludzie.

Wysunął się zza kopca i żwawym krokiem ruszył wzdłuż grani. Szedł rytmicznie, nisko pochylony pod wiatr i niebawem dotarł do jedynej poważnej przeszkody na swojej drodze - skalnego stopnia, może metrowej wysokości. Musiał go pokonać; nie było innego sposobu dotarcia do końca grani. Czując na twarzy pierwsze krople deszczu, oparł ręce na krawędzi stopnia i wcisnąwszy czubek prawego buta w niewielką szczelinę, spróbował przenieść lewą nogę przez przeszkodę.

Szczelina okazała się jednak płytsza, niż przypuszczał. W chwili, gdy cały ciężar ciała spoczął na prawej stopie, but ześliznął się z mokrej skały i Bannerman runął na ziemię. Jakiś kamień boleśnie wgniótł mu się w brzuch. Przerażony, bez tchu, wyciągnął ręce, szukając bezpiecznego uchwytu; jego dłonie gorączkowo błądziły po ociekających wodą głazach. Z najwyższym trudem stłumił ogarniającą go panikę. Znieruchomiał; powoli odzyskiwał oddech i zdolność jasnego myślenia.

Uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nic mu nie groziło. Upadł w poprzek ścieżki, nie poza nią. Nie było powodu do paniki. Oddychał wolno, w obawie, że odezwie się ból złamanych żeber. Nic jednak nie czuł; nie był zatem ranny. Ostry kawałek skały zakłuł go w policzek; ostrożnie odwrócił głowę. Mężczyzna idący jego śladem znajdował się właśnie na początku grani. Wszedł na ścieżkę i najwyraźniej zmierzał ku niemu. Bannerman machnął ręką, dając znać, że nic mu nie jest. Obcy nie zareagował. Szedł dalej, być może nie przypuszczając, że leżący na szlaku mężczyzna potrzebuje pomocy.

Bannerman klęknął i w tej pozycji, dla równowagi podparty rękami, zwrócił się ku nadchodzącemu. Tamten zatrzymał się o kilka metrów od niego.


W jednej straszliwej chwili uświadomił sobie, że spada. Poczuł, że jego nogi tracą kontakt ze skałą, a on sam plecami naprzód powoli przechyla się w przepaść. Wyrzucił do góry ręce, jakby próbował uchwycić się chmur, a z ust wyrwał mu się przeraźliwy krzyk, urwany, gdy jego głowa natrafiła na skalny występ. Stracił przytomność.

Otworzył oczy i ze zdziwieniem stwierdził, że wciąż żyje; nie miał co do tego wątpliwości, gdyż czuł ból. Przeraźliwie bolała go głowa i prawe ramię, naprężone, jakby za chwilę miało wyskoczyć ze stawu. Czuł się jak ofiara trzęsienia ziemi. Był przemoczony i zmarznięty, podrapana twarz piekła niemiłosiernie. Nogami jednakże mógł poruszać. Powoli spojrzał w dół i niczym w jakimś koszmarnym śnie uświadomił sobie, że pod nim nie ma nic! Wisiał nad przepaścią.

Zamknął oczy, próbując przegnać z myśli przerażający widok. Na próżno. Wiedział, że to prawda. Ostrożnie odwrócił głowę i zerknął w kierunku prawej ręki. Stało się, jak przypuszczał. Jego czekan utknął między dwoma niewielkimi głazami i to uchroniło go od dalszego upadku. Dziwaczny kaprys losu sprawił, że zawisł nad tysiącmetrową przepaścią na cienkim rzemieniu owiniętym wokół nadgarstka.

Nie wiedział, jak mocno czekan tkwi w szczelinie, ale nie miał wyboru; musiał się ruszyć. Spróbował obrócić dłoń i uchwycić jego trzonek, ale okazało się, że prawą rękę ma zupełnie bezwładną i pozbawioną czucia. Należało podejść do tego inaczej. Zebrał resztki energii, wziął głęboki oddech i jednym ruchem przekręcił się na bok.


Usłyszał zgrzytnięcie, kiedy ostrze czekana poruszyło się między skałami. Na moment zamarł w bezruchu, czekan nadal trzymał. Po zmianie pozycji Bannerman mógł dosięgnąć trzonka lewą ręką. Krzywiąc się z bólu wciągnął się na występ i przyklęknął, by zdjąć rzemień z nadgarstka. Dopiero teraz w pełni pojął, jak bliski był śmierci. Nagły przypływ strachu sprawił, że zwymiotował gwałtownie.

Jego sytuacja nadal była nie do pozazdroszczenia. Skalny występ, który uratował mu życie, znajdował się około trzydziestu metrów poniżej grani. Czekała go wspinaczka na ścianie, na którą nie porwałby się, nawet gdyby był wypoczęty, a dzień ciepły i słoneczny. Jak miał tego dokonać wyczerpany, w deszczu i burzy? Dokładnie rozmasował prawą rękę; przywracając krążenie w dłoni odzyskał czucie w palcach na tyle, by móc zaufać ich sile. Strach naglił go do pośpiechu. Najchętniej gramoliłby się na oślep, byle szybciej, byle już mieć to za sobą. Wiedział jednak, że nie tędy droga. Jeśli chciał wyjść stąd żywy, musiał zastanawiać się nad każdym ruchem i przede wszystkim nie śpieszyć się.

Powrót na szlak zajął mu dwadzieścia minut. Obyło się jednak bez dalszych wypadków. Wracał przez Meall Tarmachan, czując, jak z każdym krokiem opuszczają go siły. Z bolesną powolnością wlókł się w dół zbocza, chory ze zmęczenia, lecz świadom nadchodzącego zmroku, i to kazało mu porzucić myśl o odpoczynku.

Strach ustąpił miejsca wściekłości, jaką budziło w nim wspomnienie mężczyzny, który zepchnął go z grani. Nie do wiary, jak ktoś mógł być tak głupi i bezmyślny. W innych okolicznościach może starałby się uprawiedliwić tamtego, uzasadnić jego zachowanie dezorientacją nowicjusza, w popłochu uciekającego przed burzą. Teraz jednak nie był w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny wyrozumiałości. Ten dureń powinien był zorientować się, że na grani nie ma miejsca dla dwóch osób.

Dotarłszy do samochodu cisnął plecak na tylne siedzenie i zwalił się na fotel. Zamknął drzwi i nareszcie poczuł się bezpieczny. Chwilowo dość miał otwartych przestrzeni. Jedyne, o czym marzył, to znaleźć się we własnym domu. Włączył silnik i wjechał na drogę wiodącą wzdłuż jeziora, kierując się ku Ben Lawers Hotel. Nie miał już siły zmieniać butów, toteż operowanie pedałami wymagało dodatkowej koncentracji. Wjechał na parking przed hotelem i nie tyle wysiadł, co wypadł z wozu.


Kobieta zawołała syna, który pomógł Bannermanowi dojść do baru i usiąść przed ogniem trzaskającym na kominku. Sama pobiegła przygotować kąpiel. Chłopiec wręczył Bannermanowi szklankę whisky i uśmiechnął się na widok reakcji, jaką wywołał pierwszy łyk palącego trunku. Bannerman opróżnił naczynie i oddał je chłopcu, ruchem głowy prosząc o jeszcze.

Po kąpieli, z trudem wygramolił się z wanny i z mniejszym niż zwykle wigorem natarł ręcznikiem, a potem przystąpił do oględzin głowy w miejscu, gdzie zetknęła się ona ze skałą. Miał tam guza, ale nie było to nic poważnego. Dziwne, ale poza otarciami na prawym ręku i szkarłatną pręgą wokół nadgarstka, tam gdzie zacisnęła się pętla czekana, nie odniósł żadnych obrażeń. Masując rękę pomyślał, na jak cienkiej nitce wisiało niedawno jego życie. Wzdrygnął się, przejęty nagłym chłodem. Otworzył walizkę i przygotował sobie suche ubranie.

- Jestem pewien - zdecydowanym tonem odparł Bannerman. Wypił jeszcze jedną whisky, a następnie zjadł największą w życiu porcję pieczeni. Poza nim w hotelu było tylko dwoje gości - angielskie małżeństwo z Carlisle, zajęte planowaniem jutrzejszej wspinaczki na Ben Lawers.

- Podobno miał pan kiepski dzień - zagadnął mężczyzna.

- Upadłem - powiedział Bannerman, chociaż jego umysł buntował się przeciwko tak nieadekwatnemu określeniu. Tyle strachu, grozy zaglądającej w oczy śmierci, a potem zdawkowe „upadłem”?

- Zdarza się najlepszym - powiedział mężczyzna. Bannerman uśmiechnął się blado i pokiwał głową. Nie miał

ochoty na rozmowę. Wyszedł z jadalni i usiadł przed kominkiem w barze. Wkrótce poczuł się senny i po kolejnej szklaneczce podziękował właścicielce hotelu i jej synowi za okazaną mu uprzejmość i poszedł do łóżka. Owijając się kocem, słyszał jeszcze ulewę dudniącą o parapet. Przypomniał sobie prognozę pogody na dzisiaj... słonecznie i bezchmurnie.

- Niedouczone palanty - mruknął i zapadł w sen.

„Głęboki niż z ośrodkiem nad Islandią przemieścił się na południe, niosąc deszcz i...” - Bannerman wyłączył radio. Nikt nie musiał mu mówić, że pada, skoro od wyjazdu z Lowers jechał w ulewnym deszczu. Zmierzał do Kyle of Lochalsh, skąd promem przeprawi się na Skye. Samotna jazda sprzyjała kontemplacji muzyki. Uroczyste tony chorałów gregoriańskich płynące z głośnika niosły nerwom ukojenie, tworząc przy tym zaskakująco stosowny akompaniament do widoku mrocznych gór za oknami. Sierra sunęła równo, w ciszy przerywanej jedynie odgłosami wody uderzającej o błotniki.

W pobliżu Glen Garry osunięcie się ziemi zmusiło Bannermana do czterdziestominutowej przerwy w podróży. Ciężkie, malowane na żółto koparki oczyściły wreszcie drogę i policjant we fluoryzującej kamizelce dał znak: „droga wolna”.

Kilkakrotnie Bannerman łapał się na roztrząsaniu tego, co wydarzyło się na zboczach Tarmachan. Nie zgłaszając wypadku policji i odmawiając pomocy lekarskiej kierował się chęcią zbagatelizowania incydentu i właściwie mu się to udało. Wciąż jednak czuł potrzebę analizowania własnego udziału w tym, co się stało, oceny swojego zachowania tam, w górach. Niewielu ludziom zdarza się stanąć w obliczu ostatecznej próby. W rezultacie umieramy nie wiedząc, jak zachowalibyśmy się w sytuacji ekstremalnej. Bannerman zawsze obawiał się o swoją reakcję w warunkach silnego stresu. To, czego właśnie doświadczył, stało się dla niego niespodziewanym źródłem wiedzy o sobie. Miał wrażenie, że dzięki temu jego ucieczka od szpitala osiągnęła swój cel.

Prawdę mówiąc, uważał, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Owszem, wymiotował, czuł się chory ze strachu, ale to działo się już po wszystkim, po tym, jak zwycięsko stawił czoło sytuacji. Przypomniał sobie, że i wtedy, w szpitalu, ręce zaczęły mu się trząść dopiero po podjęciu decyzji co do wyniku biopsji - nie zaś przedtem. Może więc niepotrzebnie obawiał się o swoją formę psychiczną?

W Ralsey był dopiero o szóstej wieczorem. Z Kyle of Lochalsh przypłynął promem do Kyleakin na wyspie Sky. W Uig, na północy wyspy, złapał kolejny prom do Lochmaddy na North Uist. Starożytny automobil udający taksówkę zabrał go stamtąd do Ralsey.

Bannerman zmęczony całodzienną podróżą, zirytował się. Co za nieużyty typ, pomyślał.

Kobieta obrzuciła go takim spojrzeniem, jakby wypowiedział bluźnierstwo.

- Czy to znaczy, że będzie pan sobie życzył herbaty i grzanek? - spytała.


Nie doczekawszy się rozwinięcia tej propozycji Bannerman nie miał innego wyjścia, jak powiedzieć:

Próby nawiązania konwersacji z panią Ferguson spełzły na niczym. Nie żeby za jej małomównością kryła się jakaś wrogość. Bannerman doszedł do wniosku, że w grę wchodzi raczej naturalna skłonność do porozumiewania się za pomocą maksymalnie oszczędnych środków. Prawdopodobnie wszystkich traktowała w podobny sposób. Po pewnym czasie dał więc za wygraną i postanowił wyjawić cel swojego przybycia.

Bannerman czuł się trochę niezręcznie, jak zawsze, gdy miał do czynienia z konfliktami, w których występował w roli obserwatora.

- Czy ona mieszka gdzieś tu w pobliżu? - zaryzykował jeszcze jedno pytanie.


- W takim białym domu z czerwonymi drzwiami. Jakby mnie kto pytał, to dla niej odpowiedni kolor.

- Dziękuję pani. - Bannerman wstał od stołu, przeprosił i poszedł do swojego pokoju. Próbował wyglądać przez maleńkie
okno, ale wioska tonęła w absolutnych ciemnościach. Wizyta u Shony MacLean musiała zaczekać do rana.

Po nocy spędzonej w zimnym, niewygodnym łóżku, goleniu w letniej wodzie i kolejnej porcji pływających w tłuszczu jajek na bekonie, Bannerman spakował torbę i z ulgą pożegnał panią Ferguson.

Uśmiech zniknął z jej twarzy.

Kobieta wyglądała na autentycznie wstrząśniętą. Nawet usta otworzyła ze zdziwienia. Jej reakcja zaskoczyła Bannermana. Dotąd był pewien, że kłamie.

- Lepiej niech pan wejdzie do środka - powiedziała.


Wprowadziła go do przytulnego, jasno umeblowanego pokoju: sosna i perkal stanowiły tu główne elementy wystroju. Bannerman zajął miejsce na długiej sofie pod oknem. Shona przysiadła na poręczy dużego bujanego fotela.

- Czy może pan jakoś udowodnić swoją tożsamość? - za pytała.

Bannerman wyjął z portfela karty kredytowe, prawo jazdy i szpitalną kartę identyfikacyjną ze zdjęciem. Shona MacLean dokładnie obejrzała dokumenty i zwróciła je Bannermanowi z pytaniem:

Shona MacLean skinęła głową.

Bannerman wykręcił londyński numer MRC i poprosił Milne'a. Zapytał o paczkę od Gilla.

- Spróbuję sprawdzić na poczcie - powiedziała Shona. Bannerman ze swego miejsca na sofie przysłuchiwał się, jak prawi

grzeczności komuś imieniem Kirstie, a potem mówi:

- Chodzi mi o tę paczkę, którą nadałam dziewiętnastego. Tę do Londynu.

Bannerman spostrzegł, że wyraz jej twarzy się zmienił. Wykrzyknęła:

- Doktor Gili? Ależ to niemożliwe... Nie, w porządku, Kirstie. Musiałam się pomylić. Nie martw się. Na razie. - Wolno odłożyła słuchawkę.

Bannerman z zapartym tchem czekał, aż coś powie.

W odpowiedzi Shona przecząco pokręciła głową.

- Tego dnia Lawrence popłynął na wyspę i jest tam do dzisiaj. Łódź nie wróciła, więc to nie mógł być on... Ale ten, kto odebrał paczkę, musiał mieć jego dokumenty... Jak to się stało?


Bannerman nie czuł się na siłach odpowiedzieć na to pytanie. Oboje rozumieli, co oznacza otrzymana przed chwilą informacja i ta świadomość przejęła ich lękiem. Ten, kto szukał Gilla, musiał go znaleźć.

0x08 graphic

0x08 graphic
Rozdział 6

Kamienne schodki w nabrzeżu zaprowadziły ich nad samą wodę. Czekała tam na nich niewielka biała łódź z doczepionym silnikiem. Shona pierwsza wskoczyła na pokład i zajęła miejsce na rufie.

- Mam nadzieję, że dobry z pana marynarz - powiedziała nachylając się nad silnikiem. - Może dziś trochę bujać.

- Przeżyję - odparł Bannerman. Za czwartym pociągnięciem linki startera silnik zaskoczył. Shona

zaczekała, aż się rozgrzeje i zagra równym rytmem, wreszcie odrzuciła cumę, a Bannerman odepchnął łódź od nabrzeża. Wraz z pierwszymi falami u wyjścia z portu nad ich głowami pojawiły się mewy. Przy wtórze ich skwiru wypłynęli na otwarte morze.

Bannerman pokiwał głową. Pora była zmienić temat.

Bannerman stwierdził, że nie bardzo umie odpowiedzieć na to pytanie.

- Domek jest tam, przy zachodnim skraju urwiska - powiedziała Shona, wskazując górującą nad wybrzeżem ścianę klifu.

Wiatr, dość silny już nad wodą, wzmógł się jeszcze, kiedy wąską ścieżką dotarli na szczyt urwiska. Idąc w stronę domku, już z daleka słyszeli trzaskanie o mur nie domkniętych tylnych drzwi. Wewnątrz znaleźli leżący na podłodze plecak Gilla. Zabrany na wyspę zapas żywności wyglądał na nienaruszony. Przeszukali wszystkie pomieszczenia, ale na próżno. Dom był pusty. Na podłodze w kuchni odkryli ślady stóp. Bannerman zdołał ustalić, że przebywało tam niedawno kilka osób.

Podczołgał się do skraju urwiska i spojrzał w dół. To, co zobaczył, właściwie go nie zaskoczyło - rozciągnięty na kamieniach ludzki kształt, nienaturalnie skręcony, w pozycji świadczącej o licznych złamaniach kości. Rozpryski fal co chwila zalewały ciało morską wodą. Bannerman oparł głowę na rękach i przymknął oczy. W żołądku czuł dziwną pustkę i to było zdecydowanie nieprzyjemne wrażenie. W co on się, do diabła, wpakował?

Wiadomość o losie Gilla wstrząsnęła Shona

. Patrzyła na Bannermana z dziwną dla niej bezradnością, a w jej oczach pojawiły się łzy.

- Chyba się tego spodziewałam - powiedziała. - Od kiedy Kirstie powiedziała mi o tym człowieku z dokumentami Lawrence'a, o zabraniu paczki... - głos jej się załamał.

Bannerman był szczerze poruszony jej cierpieniem.


-Przykro mi - wymamrotał, nie bardzo wiedząc, co w tej sytuacji mógłby powiedzieć.

Shona odetchnęła głęboko i wyprostowała się.

Droga powrotna na North Uist upłynęła im w milczeniu. Dopiero u wejścia do portu w Ralsey Shona powiedziała:

- Jego żona powinna wiedzieć, że nie uciekł od niej, aby być ze mną. Powie jej pan to, prawda?

Bannerman bez słowa skinął głową.

Shona uwiązała łódź, a kiedy znaleźli się na nabrzeżu, spojrzała na zegarek.

- Czuję, że nie mówi mi pan wszystkiego. Bannerman spuścił wzrok.

- Istotnie, nie powiedziałem wszystkiego - przyznał. - Ale to i tak nie pomogłoby nam zrozumieć, dlaczego zginął Lawrence.

- Mimo to chciałabym wiedzieć - nalegała Shona. Bannerman skinął głową.

- Dobrze - powiedział. - Czy słyszała pani o chorobie zwanej scrapie?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

Shona uśmiechnęła się nieznacznie i skinęła głową.

- Stąd pojedzie pan prosto do Edynburga?


Shona przygotowała obiad, jakiego - zdaniem Bannermana - nie powstydziłaby się żadna londyńska restauracja. Popijając kawę nie szczędził wyrazów uznania dla gospodyni.

- Cieszę się, że panu smakowało - powiedziała Shona. - Bardzo lubię gotować. Kiedy przyjeżdża ktoś z wydawnictwa albo autor ilustrowanej przeze mnie książki, robię sobie prawdziwe święto.

A więc to byli ci „goście”, pomyślał Bannerman, przypominając sobie słowa pani Ferguson. Złośliwa jędza.

Kiedy skończyli, Shona dorzuciła drewna do kominka, a potem oboje zasiedli przed ogniem, aby nacieszyć się jego ciepłem i spokojem poobiedniej sjesty. Shona chciała wiedzieć, co Bannerman robi, gdy nie zajmuje się badaniem jakichś tajemniczych spraw. Odrzekł, że po raz pierwszy go poproszono, aby coś „zbadał”. Jest zwykłym patologiem, konsultantem w pewnej klinice w Londynie.

0x08 graphic
- Rozumiem. I dobrze się pan czuje jako „znawca chorób mózgu”?

Bannerman znowu poczuł się zbity z tropu. Jak wtedy na łodzi, nie bardzo wiedział, jak odpowiedzieć na tak postawione pytanie.

Bannerman otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i posłusznie usiadł między stopami Shony, plecami do fotela.

Na chwilę przerwała masowanie czekając, aż Bannerman zapali papierosa płonącą drzazgą z kominka.

- Nie wiem. Nie próbowałem. Shona wyglądała na zaintrygowaną.

Zamilkł. Czuł, jak pod palcami Shony ból opuszcza naciągnięte mięśnie. Gdybyż tak jeszcze mógł zapomnieć o Gilhi, martwym na tamtej kamienistej plaży...

W pokoju na piętrze, używanym przez Shonę jako pracownia, czekała na gościa rozłożona na podłodze mata do spania. W suficie znajdowało się duże, pochyłe okno, tak że leżąc na plecach Bannerman mógł patrzeć na gwiazdy migocące na bezchmurnym niebie. Pomieszczenie wypełniał zapach farb olejnych, nie na tyle jednak silny, aby był nieprzyjemny. Bannermanowi przypomniał uczniowskie czasy i bałagan szkolnej pracowni plastycznej. Bliski szum morza przypominał dzieciństwo, budził jakieś wspomnienia z wakacji spędzonych z rodzicami i niejasną tęsknotę za tamtym niewinnym szczęściem.

W każdym innym przypadku tak błogi nastrój gwarantowałby Bannermanowi bezpieczne odpłynięcie w spokojny sen - ale nie tej nocy. Ciągle bowiem miał przed oczyma porzucone na zalewanych przez fale skałach zwłoki Gilia, ten obraz prześladował go, burzył spokój. Gili niewątpliwie się czegoś dowiedział o przyczynach śmierci robotników z Achnagelloch. Czegoś, o czym nie wiedział nikt poza nim, a co było na tyle ważne, by sprowadzić nań śmierć. Zabijając go, zamknięto mu usta raz na zawsze. Wszystko to jednak wydawało się całkowicie pozbawione sensu. Gili już wcześniej ujawnił swoje podejrzenia co do roli wirusa scrapie w całej tej sprawie, przesyłając próbki mózgów do zbadania w MRC. Czego jeszcze mógł się dowiedzieć? Jaki sens miało wysyłanie mózgów zmarłych do Londynu? - jeśli to rzeczywiście one znajdowały się w zaginionej paczce.

Po dłuższym zastanowieniu Bannerman doszedł do wniosku, że między skrawkami wysłanymi przez Gilla do Londynu, a samymi, obecnie zaginionymi, mózgami była przynajmniej jedna istotna różnica. Otóż próbki stanowiły „martwy” materiał: preparat, poddany w czasie przygotowania działaniu środków konserwujących, nie zawierał żywych mikroorganizmów. Natomiast mózgi można było traktować jako rezerwuar żywych wirusów. Czy dlatego więc Gili próbował przesłać je do MRC, że zawierały żywe wirusy? Z dreszczem przerażenia Bannerman uświadomił sobie, jakie mogą być konsekwencje takiego rozumowania. Czym kierowali się ludzie, którzy przechwycili paczkę? I komu mogło zależeć na zdobyciu czegoś tak niebezpiecznego?

Można było znaleźć wiele przerażających odpowiedzi na te pytania - śmiercionośny wirus równie dobrze mógł stać się podstawą kryminalnego szantażu, jak i materiałem do produkcji broni biologicznej. Broni znacznie skuteczniejszej niż konwencjonalna. Łatwiej człowieka zarazić śmiertelną chorobą niż zabić. Wizja SCUD-ów wypełnionych wirusem atakującej mózg choroby, spadających na Tel Awiw nie należała do przyjemnych. A przy tym broń biologiczna była o wiele tańsza od bomby atomowej... W tym miejscu Bannerman uznał, że zbytnio popuszcza wodze fantazji. Przede wszystkim istnienie nowej odmiany wirusa scrapie pozostawało na razie w sferze domysłów. Domysłów znanych jedynie kierownictwu Medical Research Council i... rządowi Jej Królewskiej Mości. Myśl Bannermana pobiegła nagle całkowicie odmiennym torem. Może temu, kto przechwycił paczkę, nie zależało wcale na zdobyciu jej zawartości? Może nie obchodziły go żywe wirusy? Może chodziło po prostu o zniszczenie wszelkich dowodów tego, co zaszło w Achnagelloch... i powstrzymanie dalszego śledztwa?


Rankiem Bannerman wykąpał się bez pośpiechu, a potem otworzył okno i stojąc w blasku wschodzącego słońca dokładnie natarł się ręcznikiem. Jasna, nowoczesna łazienka Shony MacLean wydawała mu się nadzwyczaj sympatycznym miejscem. Przez uchylone okno widział, jak fale morskie uderzają o nabrzeże. Z dołu dochodził go zapach świeżo parzonej kawy. Poczuł głód. Jak przypuszczał, Shona była już w kuchni.

Bannerman ze współczuciem pokiwał głową, nie znajdując jednak nic, co mógłby na to powiedzieć.

- Ma pan jakieś nowe pomysły? - spytała Shona. Wzruszył ramionami i pokręcił głową.

Zadzwoniła po taksówkę, a przez ten czas Bannerman spakował swoje rzeczy. Nie spodziewał się, że czeka go spotkanie z tym samym kierowcą, który przywiózł go do wsi, toteż widok znajomego samochodu był dlań niemiłym zaskoczeniem.

0x08 graphic
Pierwszy kilometr przejechali w milczeniu. Bannermanowi odpowiadał taki stan rzeczy, ale kierowcy ciekawość nie dawała spokoju.

Dojeżdżali do celu. Bannerman zwlekał z odpowiedzią, dopóki samochód nie stanął. Wtedy sięgnął po portfel i rzekł:

- Jestem inspektorem podatkowym. - Odliczył należność z dodatkowym funtem napiwku i wręczając taksówkarzowi pieniądze rzucił: - Oczywiście, nie zapomni pan zgłosić napiwku, prawda?

Podróż na stały ląd przebiegła bez zakłóceń. Nieco smutnym spojrzeniem Bannerman pożegnał majaczącą w oddali wyspę Shony MacLean i ruszył ku Achnagelloch.

Przez pierwsze trzy godziny pogoda mu sprzyjała, toteż zatrzymując się na lunch w przydrożnym pubie czuł się całkiem rześko. Właścicielem zajazdu okazał się Anglik z Surrey, który po latach pracy w ubezpieczeniach przeniósł się na północ, by zostać hotelarzem.

Bannerman więcej nie wypytywał.

Rozpadało się, kiedy minął Loch Shin. Deszcz stopniowo przybierał na sile. Wycieraczki z trudem usuwały wodę z przedniej szyby. Bannerman musiał zwolnić. Droga wzdłuż zachodniego brzegu Loch Mor powoli zmieniała się w rwący potok. Chwilami trudno było powiedzieć, gdzie kończy się jezioro, a zaczyna szosa. Bannerman modlił się w duchu, by instalacja elektryczna sierry wytrzymała ten potop i celowo jechał na niskim biegu, aby utrzymać wysokie obroty silnika. Zaczynał się już poważnie niepokoić, ale wkrótce droga zaczęła się piąć w górę. Zapalił papierosa i próbował się odprężyć. Dobre samopoczucie opuściło go jednak bardzo szybko, a to w chwili, gdy ujrzał drogowskaz nakazujący zjazd z autostrady A 838 i kontynuowanie podróży krętą, boczną drogą. U jej kresu leżało Achnagelloch.

W odległości niespełna kilometra od skrzyżowania przejazd zatarasowało zwalisko ziemi i skał. Woda podmyła zbocze wzgórza, powodując jego obsunięcie. Bannerman nie miał innego wyjścia, jak wygramolić się z wozu i własnoręcznie usunąć przeszkodę. Szczęściem kamienie leżące na drodze nie były zbyt wielkie i większość z nich udało mu się po prostu zepchnąć nogami, ale przemókł przy tym do suchej nitki.

- Przeklęty kraj - mruczał, sadowiąc się na powrót za kierownicą.

Punktualnie o siódmej ujrzał przed sobą światła Achnagelloch i musiał przyznać, że ten widok sprawił mu ulgę.

Przejechał główną ulicą wioski nie napotkawszy żywej duszy. Zawrócił na miejsce, gdzie widział szyld hotelu, i wtedy spostrzegł ludzką sylwetkę przemykającą pośpiesznie z jednych drzwi do drugich. W recepcji hoteliku nie było nikogo. Bannerman rzucił bagaż na podłogę i strząsnął wodę z płaszcza. Czekając, aż ktoś się nim zajmie, przeczytał ogłoszenia wiszące na ścianie przy drzwiach; miał nadzieję, że w ten sposób dowie się czegoś o miejscu, w którym się znalazł.

Były to typowe małomiasteczkowe czy wiejskie ogłoszenia: jedno dotyczyło osiągnięć miejscowej drużyny „darts”, inne zachwalały lokalne atrakcje turystyczne i, oczywiście, wspaniały klimat, nie brakowało też podsumowania wyników świątecznej kwesty dobroczynnej urządzonej w hotelowym barze. Uwagę Bannermana zwróciło zawiadomienie, że na fundusz pomocy May Buchan wpłynęło już sto osiemdziesiąt trzy funty. Pamiętał to nazwisko, tak nazywał się jeden ze zmarłych robotników. May Buchan musiała być wdową po nim.

- Czym mogę służyć? - usłyszał za sobą pytanie, w którym zabrzmiał wyraźny szkocki akcent. Odwróciwszy się, Bannerman
stanął oko w oko z mężczyzną około pięćdziesiątki, w grubo dzianej wełnianej kamizelce i sztruksowych spodniach. Spod szopy siwych


włosów patrzyły bystro oczy przesłonięte okularami w grubej oprawie.

Bannerman nie miał nic przeciwko temu. Za wskazanymi przez recepcjonistę drzwiami znalazł niewielką salkę zasnutą dymem wydobywającym się z węglowego piecyka ustawionego w kącie. Przy barze siedziała trójka mężczyzn; rolę barmana pełnił kilkunastoletni młodzian. Wszyscy zwrócili wzrok na nowego gościa.

Odpowiedzią był chóralny wybuch śmiechu.

Zamówiono whisky. Barman, zaproszony do udziału w poczęstunku, zdecydował się na piwo. Zagrzechotał w szklankach lód; twarze obecnych ożywiły się.

Oświadczenie Bannermana nie wywołało większego wrażenia. Mężczyzna z kijem pokręcił głową i powiedział:

Zapytany potwierdził skinieniem głowy.

Bannerman zaśmiał się, a młodzieniec ciągnął dalej z ożywieniem:

Chłopak wzruszył ramionami, ale nie podjął wyzwania.

Temat kamieniołomów został wyczerpany. Bannerman chciał wiedzieć, czy owczarze nie znają przypadkiem farmy, na której pracowali ci trzej zmarli. A może sami tam pracują?

Bannerman przyglądał się pilnie, czy owczarze nie wymieniają przypadkiem porozumiewawczych spojrzeń, ale nic takiego nie zauważył. Wiedział, że hodowcy owiec niechętnie przyznają się do wykrycia scrapie u swoich zwierząt.

W barze pojawił się właściciel hotelu z wiadomością, że pokój doktora już gotów.

- Może chciałby pan coś przekąsić? - zapytał. Bannerman utkwił wzrok w plamie z sosu pomidorowego na kamizelce gospodarza.

Błysk morderczej furii w oku Bannermana zgasł, gdy hotelarz rozszerzył nieco swoją ofertę. Stanęło na befsztyku. Bannerman życzył dobrej nocy nowo poznanym kompanom i poszedł do swojego


pokoju. Już na schodach uderzył go znajomy zapaszek, właściwy wszystkim prowincjonalnym hotelikom w kraju - woń kurzu, wilgoci i wykładzin podłogowych.

Jego pokój okazał się całkiem ciepły, a to skutkiem działania nastawionego na maksymalną moc elektrycznego grzejnika. Usiadł na próbę na łóżku i stwierdził, że jest twarde, ale wygodne. Wiszący nad nim obrazek przedstawiał trawler przebijający się przez spienione fale. Tytuł tego dzieła brzmiał: „Powrót do domu” - wykaligrafowano go ozdobnym pismem w dole płótna. Bannerman uśmiechnął się, słuchając, jak niesiony wiatrem deszcz tłucze o szyby.

- Cholernie dobry pomysł - mruknął.

Niespodziewanie zadzwonił telefon. Gospodarz zawiadamiał, że befsztyk jest gotów.


Rozdział 7

Rano Bannerman zatelefonował do Medical Research Council. Długo czekał, nim połączono go z Hughem Milne'em.

Bannerman wziął głęboki oddech i starając się mówić spokojnie, odparł:

odnaleźć i wypytać o te brakujące mózgi. I znalazłem: martwego u stóp nadmorskiego urwiska.

- Ba, sam bym chciał wiedzieć - westchnął Bannerman. Jego rozmówca milczał. Bannerman przypuszczał, że Milne nie

bardzo mógł się pogodzić z usłyszanymi właśnie rewelacjami. Podejrzewał, iż odkrycie kryminalnych aspektów ich sprawy, dotąd nie wykraczającej poza problematykę czysto medyczną, postawiło go w sytuacji, do której nie przywykł w swojej wieży z kości słoniowej. Ostatecznie był naukowcem, a nie policjantem.

Na początek Bannerman postanowił odszukać ambulatorium weterynaryjne. Nie pytał o drogę w hotelu, zakładając, że w tak małej wiosce jak Achnagelloch poradzi sobie sam, a przy okazji rozejrzy się po okolicy. Lubił małe miejscowości, wszystko w nich było takie zorganizowane, nie na pokaz, a przy tym pozbawione zimnej anonimowości wielkiego miasta, gdzie życie kryje się za murami bezdusznych betonowych pudeł...


Po dwudziestu minutach poszukiwań musiał przyznać się do porażki i spytać o drogę kobietę wychodzącą ze sklepu z siatką pełną zakupów. Donośny brzęk dzwonka nad drzwiami zagłuszył jego pytanie, tak że musiał je powtórzyć:

- Szukam pana Finlaya, weterynarza. Czy może mi pani wskazać drogę do ambulatorium?

Z miną, jakby ujrzała przybysza z obcej planety, kobieta wlepiła w Bannermana nieruchome spojrzenie. Gapiła się dość długo, aż poczuł się nieswojo. Uśmiech zamarł mu na ustach.

Kobieta skinęła głową, najwyraźniej uznając, że powiedziała wystarczająco dużo.

Kobieta znów skinęła głową jakby dziwiąc się, że mogłaby być jakaś inna droga.

- Dziękuję. Bardzo pani uprzejma.

Stara plebania oddalona była od głównej drogi o ponad sto metrów; skryta za wysokim, omszałym, kamiennym murem i dodatkowo osłonięta kępą rozłożystych cisów. Idąc ścieżką Bannerman zbliżył się do budynku, który z daleka wyglądał jak zbudowany według rysunku pierwszoklasisty; regularne pudło z ciemnego kamienia, symetrycznie rozmieszczone okna, wszystkie tej samej wielkości, drzwi w środku frontowej ściany i pojedynczy komin w centrum dachu. Przed budynkiem, na kolistym żwirowanym podjeździe stał land rover i ciemnozielony jaguar. Rzuciwszy okiem na jego tablicę rejestracyjną, Bannerman przekonał się, że wóz istotnie był tak nowy, na jaki wyglądał. Przystanął, podziwiając połysk lakieru i szerokie, sportowe opony. Następnie podszedł do drzwi i zadzwonił.

Obecność land rovera na podjeździe wskazywała na to, że Finlay jest w domu. Być może szykuje się do objazdu? Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta trzymając w ręku grzankę. Przyłożyła rękę do piersi i przełknęła z trudem.

- Przepraszam - powiedziała. - Właśnie kończyłam śniadanie.

Kiedy Bannerman zapytał o Finlaya, zaprosiła go do środka i odeszła. Po chwili w holu pojawił się gospodarz. Pierwsze jego słowa brzmiały:

- Pan chyba jest nietutejszy.

Finlay był niskim, łysawym mężczyzną o czerstwej cerze i zdecydowanie nadmiernej tuszy jak na swoje trzydzieści lat. Wilgotne usta nadawały jego twarzy wyraz, który Bannerman uważał za nieco odrażający u mężczyzny. Weterynarz miał na sobie wypchane na kolanach tweedowe spodnie i granatowy marynarski sweter.

Bannerman skinął głową.

- Tak, ale... pan wybaczy, nie widzę związku... Bannerman wzruszył ramionami.

- Był u mnie pewien lekarz, patolog, nazwiskiem Gili, i pytał dokładnie o to samo. Zupełnie nie mam pojęcia, co epizootia scrapie
może mieć wspólnego ze śmiercią jakichś ludzi?

Weterynarz najwyraźniej nie był w stanie wychwycić ukrytego sensu zadawanych mu pytań. Bannerman nie wiedział, co o tym myśleć. Spodziewał się, że będzie musiał prosić o dyskrecję, o nie-ujawnianie związku między scrapie a chorobą robotników z Achnagelloch, ale nie wydało mu się to konieczne.

Bannerman pokiwał głową.

-Wiem, co się dzieje na moim terenie. W tak małej społeczności jak Achnagelloch trudno utrzymać coś w sekrecie. Wiedziałbym, gdyby ktoś miał kłopoty z swoim stadem.

- A co z elektrownią jądrową? Były jakieś kłopoty z tej strony? Finlay uśmiechnął się.

Z tym stwierdzeniem Bannerman musiał się zgodzić.

Finlay opisał drogę do Inverladdie i odprowadził gościa do drzwi.

- Ładna maszyna - zauważył Bannerman mając na myśli zielonego jaguara.

Finlay skinął głową i zamknął drzwi. Mijając jaguara Bannerman pieszczotliwie przejechał palcem po jego karoserii. Wyglądało na to, że wiejskim weterynarzom powodziło się dużo lepiej, niż przypuszczał.

Przed drzwiami Bannerman natknął się na panią Finlay, która wyjmowała właśnie gazety ze skrzynki na listy. W wolnym ręku ściskała smycze pary małych labradorów, które natychmiast obskoczyły przybysza. Bannerman zaśmiał się, pogłaskał psiaki i pożegnawszy się z gospodynią ruszył do furtki. Musiał wrócić do hotelu, bo tam na małym podwórzu za domem zostawił samochód. Okazało się, że wyjazd z podwórza tarasuje ciężarówka z browaru. Robotnicy zdejmowali z platformy beczki z piwem i toczyli je do hotelowej piwnicy.

Przed budynkiem mieszkalnym farmy stała półciężarówka firmy budowlanej z Inverladdie. W jej otwartych tylnych drzwiach widać było kilka różnej wielkości grzejników i pęk miedzianych rur. Obok, w skrzyni, poniewierały się resztki starej, zdemontowanej instalacji.

Bannerman przecisnął się między skrzynią a bokiem furgonetki i zapukał do drzwi. Bez rezultatu. Zapukał powtórnie. Otworzyła mu pulchna, mniej więcej pięćdziesięcioletnia, kobieta o jasnych, siwych albo popielatoblond włosach. Wycierała ręce ściereczką drukowaną w mosty - „Wielkie mosty świata”. Bannerman dostrzegł rysunek mostu nad Firth of Forth.

- Słucham pana?


Agnes Sproat zamknęła drzwi kuchni i metaliczny odgłos kucia, dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia, nieco przycichł. Bannerman odetchnął z ulgą. Pani Sproat postawiła czajnik na ogniu i wskazała gościowi miejsce przy dużym drewnianym stole, zajmującym środek typowej wiejskiej kuchni - obszernej, jasnej, funkcjonalnie urządzonej i przytulnej dzięki wielkiemu piecowi w kącie.

Pochyliła się nad zlewem i wyjrzała przez okno. Z podwórza dobiegł warkot samochodu.

- Ma pan szczęście - powiedziała. - To John. Bannerman podniósł się, by rzucić okiem na stojącego obok

ciężarówki z Inverness białego, eleganckiego mercedesa. Wysiadł


z niego wysoki, szczupły mężczyzna; chwilę później pojawił się w drzwiach kuchni.

Johna Sproata trudno by było nazwać przystojnym mężczyzną. Jego twarz pod szopą zmierzwionych, siwych włosów, kanciasta, o nieregularnych rysach, obciągnięta była żołtoszarą skórą. Ubrany był w tweedową kurtkę i takież spodnie, w ręku trzymał myśliwski kapelusz.

Sproat potrząsnął głowa, ruchem mającym wyrażać irytację.

Bannerman uśmiechnął się do Agnes Sproat i ruszył za jej mężem na podwórze. Wsiedli do land rovera, który stał w kącie obejścia, po osie zagrzebany w kupie gnoju. Czarno-biały collie posłusznie czekał przy samochodzie, dopóki pan nie pozwolił wskoczyć mu do środka. Zanim Sproat uruchomił silnik, pies ułożył się na tylnym siedzeniu. Wyjechali na drogę wiodącą w kierunku pobliskich wzgórz.

- Cała dolina należy do mnie - powiedział Sproat. Bannerman patrzył na owce pasące się na zboczach po obu

stronach doliny. Land rover podskakiwał na wybojach, wyrzucając


kamienie spod kół. Silnik jęczał i zgrzytał, kiedy Sproat zmieniał biegi, aby pokonać kolejną stromiznę.

Dotarli do skraju doliny i przystanęli. Teren przed nimi łagodnie opadał ku morzu. Patrząc na wschód Bannerman ujrzał groźną sylwetkę elektrowni Invermaddoch. Dziwnie nie pasowała do tego pierwotnego krajobrazu.

Sproat pokręcił głową.

- Nic a nic.


- Nie szkodzi - odparł Bannerman. - Spacer dobrze mi zrobi. Spojrzał w stronę morza i dopiero teraz zauważył przecinającą plażę nitkę torów kolejowych.

- Co to takiego? - zapytał.

Sproat wskazał dłonią w kierunku północnego zachodu.

Sproat wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Klucząc między skałami wyjechali z jednej doliny, by za niewielkim wzniesieniem znaleźć się w następnej. Zatrzymali się, co Bannerman przyjął z nie skrywaną ulgą; od jazdy po wertepach zaczynał go boleć kręgosłup.

- Tutaj wykopaliśmy dół - powiedział Sproat. Bannerman zorientował się od razu, gdzie grunt był naruszony.

Wysiadł z wozu i podszedł do usypanego w tym miejscu kopca. Sproat przyłączył się do niego.

- Słyszałem, że weterynarz nie pobierał próbek mózgu zarażonych owiec.

- Faktycznie. Od razu było przecież wiadomo, co im dolega. Bannerman w zamyśleniu wpatrywał się w ziemię pod nogami.

- Jak pan ma na myśli to, co ja, to spokojna głowa - rzekł Sproat. - Nie żałowaliśmy wapna.


Bannerman uśmiechnął się. Istotnie, zastanawiał się, czy istniała możliwość, by w dole przetrwała pewna ilość żywych wirusów. Ponieważ nie miał zbytniej ochoty brać się teraz za kopanie, postanowił dać wiarę zapewnieniom farmera.

- Jasne. Wcale w to nie wątpiłem - powiedział. Wracając na farmę minęli niewielki domek stojący nie opodal

drogi. Na pytanie Bannermana Sproat odpowiedział przyciszonym głosem:

- To tutaj mieszkał Gordon Buchan ze swoją żoną.

- Znowu pada - westchnął Bannerman.

- I tak dobrze, że nie śnieg-powiedział Sproat. - Chemikalia i paliwo trzymamy w szopie.

Bannerman rozejrzał się po szopie nie znajdując w niej niczego niezwykłego. Na farmie owczej nie używało się wielu środków chemicznych, nawet takich, które spotyka się w każdym gospodarstwie rolnym nastawionym na produkcję roślinną. To, co znalazł, było składowane jak należy, w firmowych opakowaniach powszechnie znanych producentów.

Po południu zadzwonił z hotelu do Agnusa MacLeoda. Celowo wybrał tę porę między porannymi a wieczornymi godzinami przyjęć w ambulatorium, kiedy po powrocie z wizyt domowych doktor powinien mieć nieco wolnego czasu. Telefon odebrała gospodyni MacLeoda. Pan doktor właśnie się zdrzemnął.


- Czy to coś pilnego?

Bannerman odparł, że nie chodzi o wezwanie do chorego, chciałby tylko porozmawiać z doktorem.

Czekając, aż doktor MacLeod się wyśpi, Bannerman zadzwonił do Londynu. Rozmowa z 01ive upewniła go, że w laboratorium wszystko w porządku. Także Charlie Simmons był zdania, że radzą sobie doskonale. Szef może się nie martwić.

Bannerman uśmiechnął się. Dokładnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Rozmowa z Leemanem nie doszła do skutku, gdyż przeprowadzał właśnie jakąś sekcję. Nie było potrzeby odrywać go od pracy. Bannerman poprosił tylko, by zawiadomiono doktora, że dzwonił i by przekazano od niego wyrazy szacunku. Następnie zażądał przełączenie go na oddział Stelli, ale nagle połączenie zostało przerwane. Musiał dzwonić od początku, a wszystko po to, by dowiedzieć się, że Stella jest na sali operacyjnej. Ledwo odłożył słuchawkę, telefon zadzwonił.

Gdyby nie nazwisko i nieznaczny szkocki akcent, nikt nie domyśliłby się, że doktor MacLeod jest Szkotem. Jeśli Bannerman spodziewał się zobaczyć starca w tartanowej spódniczce albo przynajmniej tweedowej marynarce - a spodziewał się - to srodze się zawiódł. MacLeod miał na sobie ciemny, trzyczęściowy garnitur ozdobiony złotą dewizką od kieszonkowego zegarka. Śnieżnobiała, wykrochmalona koszula i granatowy krawat dopełniały jego stroju. Siwy, szczupły, prezentował się doskonale. Co prawda nie wyglądał młodziej niż na swoje siedemdziesiąt lat, ale mimo pewnej kruchości sylwetki głos miał silny, a umysł bystry i sprawny.

Oczyma wyobraźni Bannerman widział go siadającego w tej pozie naprzeciw pokoleń pacjentów... „Proszę mi powiedzieć, pani Macpherson, kiedy zauważyła pani tę opuchliznę”...

MacLeod skrzywił się, jakby na wspomnienie czegoś przykrego.

Bannarman podniósł wzrok znad dokumentów i na chwilę ich oczy się spotkały.

Bannerman nie mógł się dłużej wykręcać. Doktor MacLeod najwyraźniej nie należał do naiwnych.

Bannerman zamknął teczkę z dokumentami i odłożywszy ją na biurko powiedział dobitnie:

- Tak, panie doktorze, pańskie podejrzenia są najzupełniej zasadne. Chodzi o scrapie. Stąd moja obecność tutaj. Przepraszam,
że nie postawiłem sprawy jasno od początku.

MacLeod potrząsnął głową i lekceważąco machnął ręką, dając znać, że bynajmniej nie czuje się urażony.


Bannerman przytaknął energicznie. Stary doktor zaczynał mu się podobać. Czuł się trochę winny. Wyraźnie go nie docenił, usłyszawszy o jego wieku.

Bannerman zaśmiał się.

-To raczej coś w rodzaju przychodni - odrzekł MacLeod. - Zatrudniamy jednak pielęgniarkę i w razie potrzeby można tam
przeprowadzić pilne operacje czy drobne zabiegi.

Bannerman zastanawiał się, jak w tym wieku MacLeod radzi sobie przy stole operacyjnym, ale zmilczał. Stary uśmiechnął się, jakby czytał w jego myślach.

Bannerman pokiwał głową.

-Przypomniał mi pan o jeszcze jednej sprawie - powiedział Bannerman. - Czy ma pan jakiś sprzęt do pomiaru natężenia
promieniowania?

Okazało się, że tak.

Rozdział 8

Nadeszła pora, aby zawrzeć znajomość ze Stobmor. Podjąwszy taką decyzję Bannerman upewnił się najpierw, że znajdzie tam hotel z czynną restauracją, i telefonicznie zamówił obiad na ósmą. Opuścił Achnagelloch o szóstej, tak że po przejechaniu czternastu kilometrów do Stobmor miał jeszcze mnóstwo czasu na rozejrzenie się po wsi.

Pod wieloma względami Stobmor nie różniło się od Achnagelloch, chociaż mogło poszczycić się własnym małym „biurowcem”. Był to prymitywny budynek z betonu, opatrzony szyldem informującym, że jest to siedziba holenderskiej spółki Joop van Gelder. Dalej Bannerman natknął się na szpitalik, o którym wspomniał MacLeod, w tej chwili chyba pusty, sądząc po ciemnych oknach. Przy drzwiach wisiała tablica informacyjna z telefonami pogotowia ratunkowego. Za szpitalem - wciąż przy głównej ulicy wioski - znajdował się miejscowy urząd zatrudnienia. Bannerman przestudiował ogłoszenia widoczne w oświetlonej gablocie i stwierdził, że, jak na taką małą miejscowość, ofert pracy nie brakowało.

Było ich w sumie dziesięć. Dyrekcja kamieniołomów poszukiwała elektryka - najchętniej ze znajomością silników elektrycznych - oraz trzech pracowników fizycznych. Elektrownia zgłosiła zapotrzebowanie na dwóch pracowników ochrony, po przeszkoleniu wojskowym, i technika do działu nadzoru. Pozostałe oferty dotyczyły pomocy domowej i sprzedawcy w miejscowym minimarkecie. W gablocie znalazła się tylko jedna propozycja pracy na farmie: owczarza w Inverladdie.

Krążąc po uliczkach wioski Bannerman minął szkołę podstawową, gdzie w oknach wystawiono na pokaz dziecięce rysunki poświęcone tematyce bezpieczeństwa na drodze. Zauważył, że przy chodnikach parkowało sporo samochodów, i to, sądząc po tablicach rejestracyjnych, całkiem nowych. Można to było uznać za wskaźnik zamożności mieszkańców Stobmor. Kamieniołomy i elektrownia gwarantowały pełne wykorzystanie miejscowej siły roboczej. Ciekawe, jak długo właściciel Inverladdie będzie szukał człowieka, który zgodzi się pracować za pensję robotnika rolnego, gdy wokoło było tyle bardziej lukratywnych zajęć.

Wrażenie prosperity potęgował wygląd większości domów; były one zadbane, otoczone wypielęgnowanymi ogródkami, niektóre nosiły ślady niedawnego remontu, wymiany okien i drzwi. Ludzie tutaj musieli mieć wszelkie powody do zadowolenia ze swego losu, pomyślał Bannerman. Skręcił w Main Street, kierując się w stronę Highland Lodge Hotel. Po długim spacerze czuł się gotów zasiąść do czekającego nań obiadu.

Okazało się, że jest jedynym gościem hotelowej restauracji, chociaż na sąsiednim stole zauważył nakrycia dla co najmniej sześciu osób. Lokal był nie opalany; Bannerman przeglądając wręczone mu w drzwiach menu zacierał ręce i trząsł się z zimna. Szczęściem kelnerka zauważyła, że gość marznie, i zapaliła gazowy piecyk stojący przed pustym, wystygłym kominkiem. Gaz szumiał niczym nadlatujący z oddali śmigłowiec, a Bannermanowi przypominały się oglądane kiedyś filmy wojenne,

- Przepraszam - powiedział Bannerman. - Wcale w to nie wątpiłem.

Jedzenie okazało się lepsze, niż przypuszczał. Na pewno był to najlepszy posiłek, jaki zjadł od czasu kolacji u Shony MacLean. Syty i rozleniwiony ciepłem płynącym od piecyka nie protestował, kiedy kelnerka przyniosła mu drugą kawę. Palił papierosa i wspominał Shonę MacLean; z zadumy wyrwał go gwar głosów schodzących się gości pana van Geldera.

Towarzystwo było wyłącznie męskie. Wchodzili do restauracji rozgadani i uśmiechnięci. Bannerman zauważył wśród nich Jacka Sproata, właściciela Inverladdie. Widok znajomej twarzy musiał go zaskoczyć, bo przestał się uśmiechać i odłączywszy się od swojej kompanii podszedł do stolika lekarza.

krótko przystrzyżone blond włosy, gładka cera i opalenizna sprawiały, że wyglądał znacznie młodziej. Było w jego sylwetce coś, co Bannermanowi kojarzyło się z dobrobytem.

Tym razem także van Gelder śmiał się razem z innymi.

- Przyjemnie spotkać lekarza, który nie bierze siebie nazbyt serio - powiedział. - Musimy się jeszcze napić.

Bannerman jednak odmówił. Musi już jechać, a oni na pewno są głodni, nie będzie więc przeszkadzał.

Na odchodnym Bannerman zwrócił się do Sproata:

- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym jutro jeszcze raz odwiedzić pańską farmę.

- Proszę bardzo. Zapraszam - odrzekł Sproat.


Wróciwszy do swojego hotelu, Bannerman wstąpił do baru na wieczorną filiżankę kawy. Zastał tam poznanego zeszłego wieczora kamieniarza; pogawędził z nim chwilę, a następnie poszedł do pokoju. Spojrzał na zegarek i - nieco zażenowany tym, co robi - zadzwonił do Shony MacLean. Odebrała telefon po trzecim sygnale. Jej głos brzmiał trochę sennie.

Bannerman opadł na poduszkę i zamyślił się. Myślał o tym, jak przyjemnie było znów porozmawiać z Shoną i jak to dobrze, że ich znajomość trwa mimo rozstania. W sumie miniony dzień należało uznać za udany. Na stoliku obok łóżka leżał licznik Geigera pożyczony od Magnusa MacLeoda. Dzięki temu jutrzejsza wyprawa nabrała sensu. Bannerman przekręcił się na bok i zgasił światło. Pokój pogrążył się w ciemności, tylko poblask ulicznych latarni rysował na suficie cienie poruszających się za oknem gałęzi. Shona prosiła, żeby na siebie uważał. Przypomniał sobie o tym, a jednocześnie stanął mu w oczach obraz sponiewieranych zwłok Lawrence'a Gilla leżących na nadmorskich skałach.

Sierra nie najlepiej radziła sobie na drodze, którą nawet land rover Sproata pokonywał z najwyższym trudem. Bannerman dość szybko musiał zrezygnować zjazdy i zostawić samochód na poboczu. Nadzieja na przyzwoitą pogodę okazała się złudna. Wiał silny zachodni wiatr, niebo zasnuły niskie chmury zapowiadając rychły deszcz. Bannerman zmienił lekkie obuwie na buty do chodzenia po górach, wdział kurtkę i nieprzemakalne spodnie, a na koniec osłonił twarz wełnianą kominiarką i naciągnął kaptur. Z bagażnika wyjął plecak, w którym znajdował się licznik Geigera, zamknął samochód i ruszył ku wschodniemu zboczu doliny. Zanim dotarł do szczytu i ujrzał odległą sylwetkę elektrowni, zasapał się solidnie.

Sproat miał rację. Teren po tej stronie doliny był rzeczywiście trudny - pocięty rozpadlinami i wąwozami, w zagłębieniach grząski i błotnisty. Skorupa ziemska, jakby poruszona oddechem uwięzionego pod nią olbrzyma, tworzyła tutaj jedno wielkie rumowisko. Nie jest to odpowiednie miejsce na łamanie kości, przestrzegł sam siebie Bannerman, kiedy zrobiwszy nieostrożny krok poczuł nagły ból w skręconej kostce. Schodził w dół, ale wymagało to więcej wysiłku niż wspinaczka na obrzeże doliny.

Od elektrowni dzieliło go w prostej linii najwyżej półtora kilometra, ale w tym terenie musiał przebyć trzy razy tyle, zanim wreszcie zbliżył się do zewnętrznego ogrodzenia. Odsapnął nieco i ukryty za dużą skałą zapalił papierosa, by następnie ruszyć wzdłuż płotu w kierunku linii kolejowej i dalej, aż do plaży, skąd zamierzał rozpocząć badanie gruntu.

Wyjął licznik z plecaka i sprawdził stan baterii, chociaż przed wyjściem wymienił je na nowe. Ustawi przełącznik zakresu czułości w pozycji B i spojrzał na wskaźnik. Strzałka wychyliła się daleko poza czerwoną linię oznaczającą początek skali. Przełączył więc urządzenie na maksymalną czułość i zaczął pobieżnie badać ziemię w zasięgu czujnika. Oddalając się od morza, przekroczył tory i szedł wzdłuż płotu, z czujnikiem wysuniętym przed siebie, zataczając nim łuki, by ogarnąć możliwie dużą powierzchnię.

Kilkakrotnie aparat odezwał się pojedynczym szczęknięciem wywołanym naturalną radiacją atmosfery. Poza tym igła wskaźnika nie opuszczała pozycji zerowej. Bannerman zsunął kaptur z czoła, aby nie uronić żadnego dźwięku, jaki mógł dobyć się z głośnika w bocznej ściance przyrządu. Niespodziewanie posłyszał ostry, terkoczący odgłos, ale dobiegający z tyłu, od strony wody. Odwrócił się i ujrzał podskakującą na falach motorową dinghy, z pełną prędkością zmierzającą prosto ku brzegowi. To jej silnik wydawał ten wściekły terkot.

Zagapiony bezmyślnie na zbliżającą się łódź, Bannerman uświadomił sobie nagle, że nie kto inny, jak on sam jest obiektem zainteresowania płynących nią ludzi. Trzej z nich wyskoczyli na płyciznę i brodząc dotarli do brzegu, by następnie puścić się biegiem w jego kierunku. W dłoniach trzymali automatyczne karabinki. Ani się obejrzał, jak go dopadli i z obu stron schwycili mocno za ręce.

Nie pomogły głośne protesty. Bannermana zaciągnięto na plażę i przemocą wsadzono do łodzi. Widząc, że dalszy opór jest bezcelowy, uspokoił się. Hałas silnika i szum wody czyniły wszelką konwersację niemożliwą. Opuszczenie łodzi także chwilowo nie wchodziło w rachubę. Przyjrzał się trójce porywaczy, którzy najwyraźniej starali się całkowicie ignorować jego obecność. Wszyscy odziani byli w nieprzemakalne kombinezony opatrzone na piersi odznaką z napisem SECURITY. Na nogach mieli wysokie sznurowane buty nad kostkę w rodzaju tych, które noszą komandosi. Siedzieli bez ruchu, kolby karabinków oparłszy o kratownicę na dnie łodzi.

Zatoczyli obszerny łuk wokół terenów farmy i wpłynęli do J niewielkiej zatoki na tyłach elektrowni. Rozpędzona płaskodenna dinghy wślizgnęła się na brzeg, zatrzymując się już na suchym gruncie.

- Wysiadać!

Bannerman posłuchał. Z miną wyrażającą rezygnację, lecz zdecydowany ratować swoją godność, gramolił się na ląd z ospałą powolnością człowieka działającego wbrew własnej woli.

- Ruszaj się! - padł kolejny rozkaz, tym razem poparty szturchnięciem lufy automatu w plecy.

Minęli bramę elektrowni i skierowali się do niskiego, długiego budynku. Bannermana wprowadzono do pustego pomieszczenia, gdzie za całe umeblowanie służył stół i para krzeseł. Jeden z uzbrojonych ludzi pozostał z więźniem. Chwilę później w drzwiach pokoju pojawił się mężczyzna mający około trzydziestki, gładko ogolony, w ciemnym garniturze, z krawatem chyba w barwach jakiegoś college'u. Sądząc po służbowej postawie wartownika mógł być dowódcą straży zakładowej.

Przybyły zajął miejsce przy stole naprzeciw Bannermana.

- Nazwisko? - rzucił rozkazującym tonem.

z kieszeni legitymację i otwartą położył na stole.

Bannerman pochylił się i przeczytał, że właściciel legitymacji nazywa się C. J. Mitchell i jest dowódcą ochrony elektrowni.


Mitchell znów przez kilka sekund mierzył go wzrokiem, wreszcie zapytał:

W ten sposób mogli rozmawiać w nieskończoność. Sytuacja zmieniła się, kiedy do pokoju wszedł jeden z mężczyzn, którzy byli na łódce, i położył na stole licznik Geigera należący do Bannermana.

Ochroniarz wyglądał na zaintrygowanego. Pochylił się w stronę Bannermana i zapytał:


Bez ostrzeżenia Mitchell zamachnął się przez stół i uderzył Bannermana pięścią w policzek. Cios był mocny; uderzony runął na podłogę razem z krzesłem.

Po chwili usiadł z trudem, z ręką przy twarzy, oddychając gwałtownie. Na jego twarzy malowało się oszołomienie. Mitchell podniósł się i stanął nad nim.

Bannerman podniósł się z podłogi. Otrząsnął się z oszołomienia wywołanego uderzeniem i nawet udało mu się zapanować nad wzburzeniem.

Mitchell miał taką minę, jakby za chwilę miał znieść jajko. Jego spojrzenie mówiło, że nie wierzy własnym uszom.

- Ma pan jakiś dowód tożsamości? - wykrztusił.


Bannerman rzucił na stół swoje dokumenty.

Mitchell wyszedł. Bannerman zapalił papierosa. Zauważył, że trzęsą mu się dłonie.

Po kilku minutach zjawił się wartownik z uprzejmą prośbą, by Bannerman - który nagle stał się „panem doktorem” - zechciał udać się za nim. Weszli do głównego budynku i wjechali windą na najwyższe piętro, gdzie mieścił się gabinet dyrektora elektrowni. Był tam już Mitchell, który najwyraźniej zdążył poinformować przełożonego o przebiegu wydarzeń.

- Wyciszyli sprawę, jak poprzednio - wtrącił Bannerman. Rossman przez dłuższą chwilę przyglądał mu się w milczeniu,

wreszcie powiedział:

- Obawiam się, że nie rozumiem, co...

Przeciwnicy energetyki jądrowej nie omieszkaliby wykorzystać tego incydentu.

- Każę komuś odwieźć pana do hotelu - zaproponował dyrektor.


W drodze powrotnej znów towarzyszył mu strażnik, który cały czas czekał pod drzwiami gabinetu dyrektora. W połowie korytarza Bannerman przystanął, by rzucić okiem na widoczną za szybą olbrzymią halę turbin z obsługą okutaną w białe kombinezony z tworzyw sztucznych. Jęk potężnych wirników bez trudu przenikał podwójne, dźwiękoszczelne okno. Cały proces wytwarzania energii odbywał się w pomieszczeniach idealnie czystych, bez śladu pyłu węglowego, smarów, dymu palenisk; tylko betonowe silosy, w których kryła się milcząca niewidoczna potęga, i przypominące o jej obecności wszechobecne żółto-czarne symbole radioaktywności.

Na widok wchodzącego do pokoju Bannermana Mitchell wstał i wyszedł zza biurka. Zdążył już odzyskać pewność siebie, w jego spojrzeniu próżno byłoby szukać śladu niedawnego zażenowania.

- Przepraszam za to małe nieporozumienie, doktorze - rzekł - ale jestem pewien, że rozumie pan naszą sytuację. Musimy być
ostrożni. - Wyciągnął rękę i dodał: - Zapomnijmy o tym, co było.

Widok uśmiechniętej, zadowolonej z siebie gęby Mitchella okazał się ponad siły Bannermana. Zamachnął się prawą pięścią i krótkim hakiem walnął w szczękę ochroniarza? Ten zwalił się na ziemię niczym wór ziemniaków.

- Teraz możemy zapomnieć - powiedział Bannerman. - Jesteśmy kwita.


Mitchell siedział na podłodze i z wyrazem osłupienia na twarzy trzymał się za szczękę. Wartownik, który przyprowadził Bannermana, rzucił się interweniować, ale Mitchell machnął ręką i warknął:

- Zostaw. Zawieźcie go, dokąd zechce.

Siedząc na głazie pod płotem elektrowni Bannerman nie mógł powstrzymać się od złorzeczeń pod swoim adresem. Co mu strzeliło do głowy? Jak można było tak dalece stracić nad sobą panowanie! Zachował się niczym uczniak! Nie ma prawa uważać się za lepszego od Mitchella! Dlaczego robisz takie rzeczy, Bannerman? Czy ty w końcu wydoroślejesz? Nic nie mogło usprawiedliwić takiego zachowania. Zasłużył na bezwarunkowe potępienie, jeszcze trochę, a stwierdziłby, że czuje do siebie obrzydzenie. Zgasił papierosa, podniósł się z kamienia. Gdyby od razu wziął się do roboty, może uniknąłby tych przykrych myśli.

Przez następne trzy godziny schodził wzdłuż i wszerz teren między Inverladdie a płotem elektrowni. Długość uchwytu czujnika pozwalała mu jednorazowo badać pas ziemi szerokości dwu metrów. Wiedział, że jest obserwowany z okien budynku elektrowni, ale nikt nie próbował przeszkodzić mu w tym, co robił. Zanim z czystym sumieniem mógł uznać swoje zadanie za spełnione, palce zdrętwiały mu z zimna, a dreszcz przeniknął przez szpary w jego nieprzemakalnym kombinezonie nie zostawiając na nim suchej nitki. Na koniec nie pozostało mu nic innego, jak zapakować licznik do plecaka i ruszyć w długą drogę do samochodu. Nie znalazł żadnych dowodów skażenia radioaktywnego ziemi w pobliżu płotu.

Pierwsze, co uczynił po powrocie do hotelu, to zanurzył się ostrożnie w wannie z gorącą wodą; westchnął z ulgą, czując, jak rozluźniają się obolałe mięśnie. Świadomość, że mimo tylu wysiłków niczego właściwie nie osiągnął, burzyła mu trochę spokój ducha, ale perspektywa gorącego posiłku i szklaneczki whisky pozwoliła chwilowo zapomnieć o niepowodzeniu.

Nieco później, pieszcząc w dłoniach drugą szklaneczkę słodowej whisky, wygodnie rozparty w fotelu przed kominkiem w barze, zaczął się zastanawiać, czy badanie terenu między farmą a płotem elektrowni ma jeszcze jakiś sens. Przyjął założenie, że ewentualny wyciek substancji radioaktywnej nastąpił w pobliżu elektrowni, a następnie rozszerzył się poza ogrodzenie, na przyległe grunta. Tymczasem istniały inne możliwości.

Skażenie mogło nadejść od morza. Nie wiadomo, czy nie istniały rury odprowadzające odpady z elektrowni prosto do zatoki. Teoretycznie tego rodzaju odpady podlegały kontroli i musiały spełniać wymogi urzędowych norm zanieczyszczenia substancjami promieniotwórczymi. Co jednak z awaryjnym, jednorazowym wypuszczaniem porcji odpadów o wysokim stopniu skażenia? Nie było to wykluczone. Przypływ mógł wówczas znieść substancję radioaktywną na plażę obok farmy... Istniała także inna możliwość - skażenie powietrza w wyniku wypływu radioaktywnego gazu.

Bannerman doszedł do wniosku, że warto zbadać należący do Inverladdie odcinek wybrzeża. Skontrolowanie dwumetrowego pasa w poprzek szerokiej na blisko trzysta metrów plaży powinno ujawnić każde skażenie naniesione przez przypływ. Skażenie powietrza to, niestety, zupełnie inna sprawa. Chmura radioaktywnego gazu mogła opaść w dowolnym miejscu. Zbadanie w pojedynkę całego terenu farmy nie wchodziło oczywiście w rachubę.

Decyzja o podjęciu kolejnej wyprawy na farmę oznaczała dla Bannermana skazanie się na jeszcze jeden ciężki dzień. Mógł naturalnie zrobić sobie przedtem dzień odpoczynku, ale uznał, że byłoby to przyznaniem się do słabości. Właściciel hotelu obiecał wysuszyć przemoczone ubranie i buty, tak więc Bannerman postanowił wypić ostatnią już szklaneczkę i wcześnie położyć się spać. Odbierając trunek przy barze zauważył wchodzącego znajomego kamieniarza. Znał go już nawet z nazwiska. Młodzieniec nazywał się Colin Turnbull i cieszył się rosnącą sympatią Bannermana. Bez wahania więc zaprosił go „na jednego”.

Kiedy zasiedli przed kominkiem, Turnbull powiedział:

Bannerman odpowiedział uśmiechem i zapytał:

- Mogę się panu zrewanżować? - zapytał Turnbull. Bannerman pokręcił głową, mówiąc, że chce się już położyć.

Jutro czeka go kolejny ciężki dzień. Kiedy wstał, Turnbull spojrzał nań niespodziewanie poważnym wzrokiem i powiedział:

- Niech pan się nie obrazi, że to mówię, doktorze, ale myślę, że powinien pan uważać.

Jego słowa zmroziły Bannermana. W oczach chłopaka zauważył jednak coś na kształt zatroskania, nie groźbę.

Rozdział 9

Whisky jako środek kojący okazała się niezbyt skuteczna. Bannerman spędził bezsenną noc trapiony czarnymi myślami, jakie ogarnęły go po rozmowie z Turnbullem; dręczył go też wstyd, gdy wspominał swoje wyczyny w elektrowni. Zaczynał mieć dość Achnagelloch. Gotów był machnąć ręką na dalsze poszukiwania dowodów skażenia i skoro świt wracać do Edynburga. Niczego więcej nie mógł tu zdziałać. Należało pogodzić się z faktem, że jedynym źródłem tego przebrzydłego wirusa są mózgi doświadczalnych myszy z uniwersyteckiej pracowni biologicznej.

Ranek wstał pogodny i po wczorajszym deszczu pozornie piękny. Było jednak przeraźliwie zimno i wiał silny wiatr. Na odsłoniętych stokach doliny Inverladdie taka pogoda mogła stwarzać poważne problemy. Właściciel hotelu nie tylko wysuszył ubranie Bannermana, ale także zaopatrzył go w dwa termosy, jeden z zupą, drugi ze słodką kawą, Bannerman był mu za to ogromnie wdzięczny.

Grzeczność wymagała, aby przed wyruszeniem w drogę zadzwonił do Sproata z prośbą o zezwolenie na spędzenie jeszcze jednego dnia na jego ziemi. Zezwolenie to zostało mu udzielone bez komentarzy. Po cichu Bannerman liczył na propozycję skorzystania z samochodu terenowego, ale nic takiego nie nastąpiło. Znów więc skazany był na własne nogi.

Mimo dokuczliwego zimna, na co był przygotowany, wspinaczka po zboczu doliny okazała się właściwie łatwiejsza niż poprzednio. Nocny mróz ściął rozmiękły grunt, toteż obyło się bez ślizgania po


błocie i mokrym wrzosie. Gorzej było z zejściem stromizną prowadzącą ku morzu: stok był tu oblodzony, pocięty rozpadlinami i stopniami skalnymi, a tym samym zdradliwy i wymagający szczególnej uwagi.

Udało mu się dotrzeć do przecinającej plażę linii kolejowej bez większych kontuzji, jeśli nie liczyć stłuczenia kolana, jakiego nabawił się pokonując szczególnie śliski odcinek stromizny. Przycupnął w zagłębieniu gruntu i posilił się zupą z termosu; plastikowy kubek przyjemnie grzał skostniałe palce. Zakąsił zupę batonikiem Marsa i zapalił papierosa.

Oparł się wygodnie o skałę, położył plecak między nogami i wydobył z niego licznik Geigera. MacLeod dołączył do niego kilka pojemników na próbki gleby, które teraz Bannerman przełożył do kieszeni kurtki, aby w razie potrzeby mieć je pod ręką. Zdecydował, że najrozsądniej będzie przejść na zachodni skraj plaży i stamtąd rozpocząć pomiary. W ten sposób w czasie wolnego z konieczności marszu z włączonym licznikiem będzie miał wiatr w plecy.

Upewniwszy się, że wszystkie zamki i guziki kurtki są dobrze zapięte, podniósł się i pochylony pod wiatr, z głową wciśniętą w ramiona ruszył ku odległemu o blisko czterysta metrów krańcowi plaży. Nie przeszedł nawet stu metrów, kiedy jego uszu dobiegł przeraźliwy łoskot, ogłuszający mimo wciągniętego na głowę kaptura. Zaskoczony zgubił krok, potknął się i jak długi runął na ziemię. Nad sobą zobaczył mijający go o kilka kroków pociąg towarowy, który, nie wiedzieć kiedy, nadjechał po torach wiodących do kamieniołomów. W oknie lokomotywy mignęła twarz maszynisty.

Bannerman wstał niezgrabnie i zapatrzył się na przejeżdżające wagony. Były to głównie cysterny i puste wagony samowyładowcze w drodze po ładunek kamienia. Bannerman dziękował Bogu, że nie przyszło mu do głowy iść po torach. Na tym wietrze mógłby w porę nie usłyszeć nadjeżdżającej lokomotywy. Niebawem osiągnął punkt, z którego umyślił sobie rozpocząć pomiary. Zbadanie czterystumetrowego odcinka plaży powinno wystarczyć do ujawnienia jakichkolwiek śladów substancji promieniotwórczych naniesionych przez fale. Przyklęknął, aby przygotować licznik do pracy.

Plastikowa tuba chroniąca czujnik stwardniała na chłodzie; mocował się z nią przez chwilę, wreszcie musiał odłożyć na bok


skrzynkę licznika, aby uwolnić drugą rękę. Niespodziewanie brzęknęło szkło, osłona wskaźnika rozprysła się na drobne kawałki, a cała skrzynka wyskoczyła w powietrze.

Bannerman jak ogłupiały wlepił wzrok w aparat, który najwyraźniej stał się obiektem zainteresowania złych duchów.

- Co do... - wymamrotał i urwał, bo nagle zrozumiał, co się stało. Poczuł, że ogarnia go panika. W licznik uderzyła kula karabinowa! Ktoś do niego strzelał!

Miał wrażenie, że stracił zdolność koordynacji ruchów kończyn. Opuściła go właśnie teraz, kiedy najbardziej jej potrzebował. Niezgrabnie na pół biegł, na pół kuśtykał przez tory na skraj plaży i runął do pierwszej napotkanej rozpadliny. Nie miał szczęścia, bo dno jej zalegała kałuża, pokryta, co prawda, warstwą lodu, lecz nie dość mocnego, by utrzymać ciężar dorosłego mężczyzny. W rezultacie okazało się, że przyklejony do ubłoconej ściany rozpadliny klęczy w lodowatej wodzie, od której mięśnie jego łydek kurczą się boleśnie.

Sekundy mijały w ciszy przerywanej tylko dyszeniem Bannermana. Po znieczuleniu wywołanym szokiem, powoli docierał do niego ból spowodowany urazem kolana podczas skoku; od niewygodnej pozycji bolał go krzyż, obie zaś nogi poniżej kolan zdrętwiały z zimna, zmieniając się w nieczułe, bezwładne kłody. Wiedział, że nie wytrzyma długo bez ruchu, ale z drugiej strony porzucenie kryjówki oznaczało wystawienie się na cel niewidocznemu strzelcowi.

A może już go tam nie ma? - błysnęła myśl. Zdawało mu się, że całą wieczność sterczy w tej rozpadlinie. Oddychał teraz prawie normalnie, toteż był w stanie dosłyszeć krzyki mew korujących nad jego głową. Skojarzenie z sępami krążącymi nad konającym wędrowcem było aż nadto oczywiste. A przecież minęło dopiero pięć minut. Nie mógł dłużej znieść bezczynności. Powoli wczołgał się na ścianę rozpadliny i ostrożnie wystawił głowę ponad jej krawędź. Kula trzasnęła o grunt nie dalej niż metr przed nim, bryzgając mu w twarz okruchami zmarzniętego błota. Stoczył się prosto w lodowatą kałużę i krzyknął z bólu, kiedy uszkodzone kolano ponownie zetknęło się z dnem jamy. Oczy wezbrały mu łzami zawodu i rozpaczy.

Rozumiał, że musi się wziąć w garść, spróbować logicznie rozważyć swoje położenie. Oto znalazł się w sytuacji kryzysowej, a więc należało stawić jej czoło. Po pierwszym strzale nie zorientował się, gdzie czai się zamachowiec. Teraz wiedział: ukrył się w skałach niemal dokładnie na zachód od niego. Nietrudno było to określić po kierunku, w jakim rozprysnęło się błoto uderzone kulą. I tak mi to nic nie pomoże - pomyślał Bannerman. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli napastnik zechce podejść bliżej i dokończyć tego, co zaczął, on w żaden sposób nie zdoła mu przeszkodzić. Pozostawało pytanie: czy zechce?

Jakże przeklinał teraz w duchu swoją odrazę do nowoczesnych kwarcowych zegarków wodoszczelnych, we wstrząsoodpornych kopertach, jego stylowy, mechaniczny czasomierz stanął. Krople wody po wewnętrznej stronie szkiełka nie zostawiały wątpliwości co do przyczyn uszkodzenia. Klnąc pod nosem spojrzał w niebo, próbując odgadnąć godzinę z pozycji słońca. Było około drugiej, do zmroku pozostało więc dobrych kilka godzin. Dopiero ciemność stwarzała mu jakąś szansę ucieczki. Jeśli jednak chciał tego dokonać, musiał najpierw pomyśleć o wydostaniu się z tej lodowatej kałuży i przywróceniu normalnego krążenia krwi. Na razie nie ucieczka była najważniejsza, ale to, jak zwalczyć hipotermię i zapobiec odmrożeniom.

Uświadomił sobie, że ukryty prześladowca mógł doskonale zdawać sobie sprawę z jego stanu. Jeśli umrze skutkiem wyziębienia organizmu, będzie to wyglądało na wypadek. Zwłoki bez śladów po kulach nie wzbudzą niczyjego zainteresowania. Może więc strzelec wcale nie był zainteresowany bezpośrednią konfrontacją? Może jego plan polegał na trzymaniu go w tej jamie, aż natura zrobi swoje?

Dla sprawdzenia swojej teorii raz jeszcze wystawił głowę ponad krawędź rozpadliny. Nie minęła chwila, a dobiegł go odległy huk wystrzału i o kilka metrów od niego trysnęło wyrzucone przez kulę błoto. Natężenie dźwięku i kierunek rozprysku nie zmieniły się: strzelec nie zmienił pozycji.

Walka o życie stała się zatem walką o przetrwanie. Musiał przetrzymać kilka najbliższych godzin i z zapadnięciem ciemności być jeszcze w takim stanie, aby podołać nocnej przechadzce do Inverladdie. Na początek wgramolił się na niewielką skalną półkę wyniesioną nieco ponad dno rozpadliny, gdzie siedząc przygarbiony nadal znajdował się poza zasięgiem wzroku swego prześladowcy. Z trudem poruszał zgrabiałymi palcami, ale udało mu się rozwiązać rzemyki plecaka i wyjąć termos z kawą. Ostrożnie, aby nie uronić ani kropli drogocennego płynu, napełnił kubek. Każdy łyk cudownie gorącej kawy działał jak ożywcze transfuzje.


Nieco pokrzepiony ściągnął buty, zdjął mokre skarpetki i włożył suche, wyjęte z plecaka. Potem wylał wodę z butów i włożył je z powrotem. Kolejne kilka minut zeszło mu na energicznym masowaniu łydek, szczypaniu ich i ugniataniu, aż powracające krążenie dało o sobie znać rozdzierającym bólem.

Ustalił sobie plan ruszania palcami: trzydzieści sekund co dwie minuty. W tym samym czasie tłukł rękami o boki i energicznie ruszał palcami rąk. Po godzinie pracy zgodnie z przyjętym reżimem pozwolił sobie na odpoczynek; wypił resztę kawy i wypalił papierosa. Po kolejnej godzinie zaczął przygotowywać się do drogi. Mokrymi skarpetkami obwiązał nadwerężone kolano, aby zapewnić mu choćby taką ochronę przed dalszymi urazami. Zaczął się przygotowywać psychicznie do czekającej go próby.

Podstawowy problem polegał teraz na wyborze właściwego momentu startu. Czy jest już dość ciemno, żeby ruszać? Pierwszy odcinek drogi, stromiznę między plażą a obrzeżem doliny, najchętniej pokonałby w jakim takim świetle. Niestety, na tym właśnie odcinku narażony był na największe niebezpieczeństwo. Z niepokojem spoglądał w niebo. Bez wątpienia ściemniało się, nie widać jednak było śladu chmur. Nadciągała pogodna, mroźna noc.

Oparł ręce na krawędzi rozpadliny i przez chwilę koncentrował się, zbierając siły. Czuł, jak serce tłucze mu się w piersi. Nadeszła pora działania. Niejasno przypominał sobie następną rozpadlinę, odległą o mniej więcej dwadzieścia metrów od tej, w której się schronił. Właśnie ona stanowiła teraz jego cel.

Trzykrotnie odetchnął głęboko, by uspokoić rozdygotane nerwy, gwałtownie podciągnął się do góry i przetoczył przez krawędź rozpadliny. Pędzony strachem pośpiesznie podniósł się na nogi i nisko pochylony pobiegł zygzakiem ku upatrzonej kryjówce. Zaczynał już myśleć, że niepotrzebnie się wygłupia, że nic mu już nie grozi, kiedy z tyłu dobiegł go trzask wystrzału, a nad głową posłyszał przeciągły jęk kuli. Sturlał się w zacisze nowego okopu.

- Skurwiel! - zaklął, roztrzęsiony, a jednocześnie napięty aż do granic bólu.

Biegnąc wybrał już cel następnego etapu. Nie zastanawiając się długo, aby nie stracić resztek odwagi, przeczołgał się do skraju rozpadliny, wygramolił się na górę i puścił się ku następnemu zagłębieniu. Tym razem nie usłyszał strzału. Zmrok gęstniał, ustępując miejsca czerni nocy. Jeszcze jeden sprint zygzakiem i poczuł się na tyle bezpieczny, by rozejrzeć się i ustalić kierunek dalszego marszu. Z kieszeni kurtki wygrzebał kompas i na widocznym w oddali krańcu stromizny, wyznaczył sobie punkt orientacyjny. Pozostało jedynie wspiąć się na obrzeże doliny, by trafić na ścieżkę wiodącą do Inverladdie.

Temperatura wciąż spadała; ziemia stała się twarda niczym beton i każde potknięcie nieznośnym bólem odzywało się w zranionej nodze. Lodowate powietrze paliło w płucach, zapierało dech. Coraz trudniej było mu iść dość szybko, by nie dopuścić do oziębienia organizmu. Coraz częściej osłabłe nogi nie znajdowały oparcia na oblodzonym zboczu. Kolejne uderzenie rwącym kolanem o ostrą skałę - osłona z mokrych skarpetek zsuwała się co chwila - wyrwało z jego ust wrzask bólu. W bezradnej rozpaczy upadł na ziemię, gotów krzyczeć, kląć, ale ściśnięte gardło odmówiło mu posłuszeństwa, pozbawiając nawet tej ulgi.

Na szczyt zbocza dotarł na czworakach. Nic nie zostało z jego dumy piechura, z przemyślnego planu wspinaczki. Zresztą nawet na czworakach posuwał się beznadziejnie wolno, nie mogąc oprzeć się na bolącym kolanie. Pokonanie pierwszego odcinka drogi kosztowało go tyle sił, że musiał zwolnić, co powodowało, że marzł coraz bardziej. Co grosza, nie widział już sposobu wyrwania się z tego błędnego koła.

Zimno miało jednak jedną dobrą stronę - głuszyło ból. Właściwie zaczął czuć się lepiej. Uczucie rozpaczy opuściło go, ustępując miejsca niemal przyjemnemu wrażeniu nicości, lekkości, rozkosznego znużenia... Zatrzyma się na chwilę, zapali papierosa, a potem pomyśli, co dalej... Sięgając do kieszeni czuł lekki zawrót głowy i miłą nawet ociężałość wszystkich członków. Gdzieś w głębi jego umysłu odezwał się ostrzegawczy sygnał, ale nie bardzo mu się chciało nad nim zastanawiać. Marzył o odpoczynku. Ten głos, nakazujący mu iść dalej, niech sobie mówi swoje...

Znalazł papierosy i zapałki; za pomocą języka i zębów udało mu się otworzyć paczkę. Wyciągnął wargami papierosa i zdjął jedną


rękawicę, aby zapalić zapałkę. Niełatwo było zmieścić w złożonych dłoniach zapałkę i pudełko, o które próbował ją potrzeć. Ą kiedy wreszcie mu się udało, płomień ogarnął nie domknięte pudełko i cała jego zawartość w jednej chwili stanęła w ogniu. Odruchowo cisnął pudełko na ziemię i przez chwilę przyglądał się, jak płonie, pełen zachwytu dla piękna maleńkiego ogniska, ale niebawem na powrót spowiła go ciemność i znów czuł się taki zmęczony, tak bardzo zmęczony...

Otworzył oczy i ujrzał nad sobą opromienioną łagodnym uśmiechem twarz starego człowieka. Czyżby znalazł się przed obliczem Boga?

Bannermana do porzucenia podniebnych rejonów. Rozpoznał nawet ten głos i tę twarz. Należały do Agnusa MacLeoda.

Bannerman spojrzał w jego kierunku i zobaczył Shonę MacLean. Uśmiechała się tym samym uśmiechem, z jakim go powitała, otwierając drzwi swego domu na North Uist. Tego już było za wiele: czując zawrót głowy osunął się na poduszkę. Shona zbliżyła się do łóżka.


Przetrawienie tych informacji zabrało Bannermanowi dłuższą chwilę. Następne, co przyszło mu do głowy, to pytanie o stan swojego zdrowia. Odmrożenia! Poruszył palcami rąk i nóg i stwierdził, że wszystkie są sprawne i na swoim miejscu. Nie uszło to uwagi MacLeoda.

- Wszystko w porządku - powiedział uspokajającym tonem. - Do rana będzie pan zdrów jak ryba. Może z wyjątkiem kolana. To chyba ono było przyczyną pańskich kłopotów?

Patrząc na zatroskaną twarz starego lekarza, Bannerman uświadomił sobie, że oto znalazł doskonałe wytłumaczenie tego, co go spotkało - bezpieczne i wiarygodne:

Shona delikatnie odgarnęła włosy z czoła Bannermana.

- Co naprawdę tam się stało? - zapytała.

Z niejasnych dla siebie powodów Bannerman nawet nie próbował jej skłamać.


Bannerman wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział. Oboje zadawali sobie pytanie, czy owe metody obejmowały także morderstwo.

Prawdę mówiąc, Bannerman sam się nad tym zastanawiał. Perspektywa wykonania kilkuset operacji zmiany biegów z bolącą nogą na pedale sprzęgła nie napawała optymizmem. Poruszył nogą pod kocem i skrzywił się.

Bannerman wahał się, nie bardzo wiedząc, co wypada mu powiedzieć.

Bannerman czuł, że zaczynają mu ciążyć powieki. Jakże przyjemnie może być w zwykłym hotelowym łóżku. Po tym, co przeszedł, wciąż jeszcze nie mógł się nacieszyć ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Agnus MacLeod uraczył go jakimś środkiem przeciwbólowym, toteż nic nie zakłócało błogości, z jaką oddał się rozmyślaniom o Shonie MacLean, śpiącej tuż obok, w sąsiednim pokoju.


Bannerman stwierdził jednak, że czuje się całkiem dobrze.

W holu zadzwonił telefon. Słyszeli, jak właściciel hotelu rozmawia z kimś, wymieniając przy tym nazwisko Bannermana. Nie zdziwili się więc, kiedy chwilę później stanął w drzwiach jadalni.

Hotelarz, jakby trochę zmieszany, pokręcił głową.

- Obawiam się, że kłopoty pana nie ominą - powiedział i nie czekając na pytania zdziwionych gości przeprosił i wyszedł.

- Ciekawe, o co tu chodzi - mruknął Bannerman. Shona wzruszyła ramionami.

Samochód Bannermana nie został przyprowadzony: przyjechał z Inverladdie na platformie policyjnej ciężarówki. Kiedy Bannerman i Shona wyszli przed hotel, od razu się zorientowali, dlaczego.


Wszystkie cztery opony sierry były przedziurawione, a jej karoserię pokrywały wykonane czerwoną i czarną farbą gryzmoły. Była to wiadomość dla Bannermana; odczytał ją, wyławiając słowo po słowie z gmatwaniny liter: „Won, skurwielu... odpieprz się... od naszej roboty...”

Policjanci z towarzyszącego ciężarówce radiowozu podeszli do Bannermana.

Bannerman pokręcił głową. Sierra przedstawiała się naprawdę żałośnie. Zastanawiał się, jak daleko mogą posunąć się ludzie zaniepokojeni o swoją pracę. Czy może tu kryło się wyjaśnienie wczorajszej strzelaniny na wybrzeżu?

Bannerman zadzwonił do firmy wynajmującej samochody i był przyjemnie zaskoczony, że jego opowieść nie zrobiła tam na nikim wielkiego wrażenia. Czy życzy sobie, aby dostarczono mu inny samochód do Inverness? Bannerman porozumiał się z Shoną


i zdecydowali, że pojadą do Inverness autokarem i tam, kiedy Shona załatwi swoje sprawy, odbiorą nowy wóz.

Takie ostrzeżenie należało potraktować poważnie. Dwadzieścia pięć po dziewiątej Shona i Bannerman, spakowani i gotowi do podróży, czekali na przystanku. W Achnagelloch wsiadło jeszcze trzech innych pasażerów; w sumie było ich w autobusie ośmioro. Dwóch następnych zabrali sprzed farm leżących w pobliżu drogi. Wąziutką, krętą szosą dotarli do autostrady A 838. Tam autobus skierował się na południe.

Shona udała się na spotkanie z ludźmi odpowiedzialnymi za promocję targów rzemiosła, a w tym czasie Bannerman poszedł odebrać nowy samochód. Po godzinie zajechał w umówione miejsce, gdzie czekał jeszcze piętnaście minut, nim się zjawiła.

Ich lunch w autobusie składał się tylko z zabranych na drogę kanapek. Bannerman zostawił Shonie podjęcie decyzji, czy teraz mają coś zjeść czy ruszać od razu, a po drodze zatrzymać się gdzieś na obiad.

- Jedźmy - powiedziała. - Ale najpierw przesiadka.
Bannerman ustawił siedzenie kierowcy odpowiednio do wzrostu Shony i przesiadł się na miejsce obok, całkowicie zadowolony z takiego stanu rzeczy. Zawsze wolał być pasażerem niż kierowcą. Przynajmniej się nie denerwował. A przypomniał sobie, że jego taśma z chorałami gregoriańskimi została w zniszczonym fordzie w Achnagelloch.


Rozdział 10

Obiad zjedli w Aviemore. Znaleźli restaurację, która wydała im się zachęcająca z powodu ciepłego, pomarańczowego oświetlenia. Okazało się, że była pełna sfrustrowanych narciarzy, klnących brak śniegu i zmarnowane pieniądze. W rzeczy samej nie żałowali grosza na alternatywne rozrywki.

- Bardziej prawdopodobne, że będzie sikać jak dziś - odparł. Opinia większości była po jego stronie.

- Kupiłam nowe narty i nawet nie miałam okazji ich wypróbować - żaliła się kobieta odziana w coś, co wyglądało jak druga skóra, tyle że purpurowego koloru; różowa szminka okropnie kłóciła się z barwą kombinezonu. Okulary przeciwsłoneczne, wetknięte we włosy nad czołem wydawały się czymś równie absurdalnym jak sandały na Syberii.

Anglik nachylił się ku niej i powiedział:

- Obiecuję, kochanie, że jeśli jeszcze raz pokaże się ten cholerny przewodnik ze swoją gadką o spacerkach po górach, wypróbuję
twoje nowe narty na jego grzbiecie... ale kantem!


Narciarze ryknęli śmiechem, a Bannerman doszedł do wniosku, że duch Dunkierki, tak umiłowany przez polityków, wciąż żyje i ma się dobrze.

Shona przecząco pokręciła głową.

Mimo że przez większą część drogi lało, a wiejący z przeciwnej strony wiatr na Forth Road Bridge zmuszał samochody do jazdy na niskim biegu, Bannerman żałował, że są już tak blisko celu. Właściwie cała podróż upłynęła mu na rozmowie z Shoną i nie nudził się nawet przez minutę. Było coś niezwykłego w filozofii życia tej kobiety, coś, co intrygowało go i pociągało. Na pierwszy rzut oka robiła wrażenie nieskomplikowanej i dość naiwnej: ludzie powinni robić to, na co mają ochotę. Wystarczyło jednak wyobrazić sobie trudności związane z praktyczną realizacją takiej filozofii, by zrozumieć, jak wielkim osiągnięciem jest faktyczne oparcie się na jej zasadach. Jak zauważył Agnus MacLeod, ludzie chętnie podają się za wolnych od wszelkich uwarunkowań, tylko że rzadko jest to prawdą.

całkowicie pochłonięta prowadzeniem samochodu, nie zdradzała przy tym najmniejszych oznak napięcia czy rozdrażnienia, a przecież warunki jazdy były naprawdę fatalne. Wydawała się raczej podniecona, przepełniona radością życia A przy tym jakże piękna!

Minęli kolejne wzgórze i oto ciemność przed nimi rozbłysła tysiącem bursztynowych światełek. Dojeżdżali do miasta.

Shonę rozśmieszyło jego zażenowanie. Wydało jej się takie staroświeckie. Przypomniała sobie, co na North Uist mówił o jej sąsiadach. Nieco kpiącym tonem spytała:

Bannerman nalał sobie trochę kawy z ekspresu i przysiadł się do jego stolika.

- Słyszałem, że to pan znalazł zwłoki biednego Lawrence'a. Bannerman nie wiedział, czy MRC poinformowała Stoddarta,

co naprawdę spotkało „biednego Lawrence'a. Z przebiegu rozmowy wywnioskował niebawem, że profesor uważa Gilla za ofiarę wypadku. I dobrze, pomyślał. Stoddart nie był w stanie wnieść do śledztwa niczego użytecznego. Im mniej wiedział, tym lepiej.

- Taka obiecująca kariera - biadał tymczasem profesor - zło żona w ofierze na ołtarzu Wenus.

Bannerman przez chwilę nie był pewien, czy się nie przesłyszał.

Diabli nadali, pomyślał Bannerman. Miał nadzieję, że Morąg Napier będzie miała dla niego informacje o przebiegu eksperymentu z myszami. A tak musiał spróbować zdobyć je sam.

Trochę się zdziwił, kiedy drzwi do laboratorium dla zwierząt zastał nie domknięte. Zapukał w szybę i nie doczekawszy się odpowiedzi wszedł do środka. Słyszał dobiegające z głębi dźwięki muzyki, przypuszczał więc, że ktoś z personelu jest obecny. Okazało się, że nie była to ta sama dziewczyna, którą poznał podczas poprzedniej wizyty w pracowni. Dyżurna laborantka była starszą kobietą i właśnie przeprowadzała sekcję zwłok królika. Zwierzę leżało na drewnianym pulpicie z rozłożonymi kończynami przywiązanymi kawałkami bandaża do gwoździ wbitych w rogach blatu. Kobieta, pochylona nad otwartym od szyi po tylne pachwiny korpusem, pobierała próbki tkanki płucnej. Muzyka dobywała się z małego tranzystora stojącego na sąsiednim stole.

Bannerman zakasłał dyskretnie.

Kobieta wzdrygnęła się i upuściła skalpel, który odbił się od pulpitu i z brzękiem upadł na podłogę.

Bannerman uśmiechnął się uspokajająco.

Bannerman pokręcił głową.

- Nie. Skąd ta ostrożność?


-Chodzi o obrońców praw zwierząt. Od pewnego czasu są bardzo aktywni w Edynburgu.

Bannerman przyglądał się, jak kobieta przeciera lizolem miejsce na stole i podłodze, których dotknął upuszczony skalpel. Zużyty wacik wrzuciła do sterylizatora.

Bannerman zbliżył się do pulpitu i przyjrzał się płucom królika pokrytym mnóstwem błyszczących guzków.

Ze swojego laboratorium zadzwonił do Morąg Napier. Wydała mu się dziwnie przygaszona, kiedy usłyszawszy jego głos, powiedziała:

Bannerman wybrał numer MRC w Londynie i poprosił Milne'a. Chciał zawiadomić go o swoim powrocie do Edynburga i złożyć raport z dotychczasowych dokonań.


Po wstępnych grzecznościach Milne zapytał o postępy w śledztwie.

budzą niczyjego zainteresowania. Żeby dojść do jakichś wyników, trzeba wiedzieć, czego się szuka.

Bannerman zamknął oczy, z trudem powstrzymując cisnące mu się na usta słowa. Tylko spokojnie.

- Może - powiedział i odłożył słuchawkę.

Wieczorem, kiedy Shona wróciła z miasta, wciąż jeszcze był w fatalnym nastroju.

Shona roześmiała się.

- A w jakim wieku dotyka nas ta „Klątwa czasu”?


Mieli właśnie wychodzić; Bannerman szukał w kieszeniach klucza, kiedy zabrzęczał dzwonek do drzwi.

-Ee... tak, tak było, pani Gili. Proszę przyjąć ode mnie wyrazy współczucia... Miałem się z panią skontaktować przed wyjazdem... - nieskładnie tłumaczył Bannerman.

Vera Gili wyraźnie czekała, aż zaprosi ją do środka, ale jak miał to zrobić, kiedy w holu, tuż za drzwiami stała Shona.

Wściekłość Very Gili zaczęła przygasać. Na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności.

0x08 graphic
Widać było, że Vera Gili z trudem panuje nad swoimi emocjami. Przez chwilę w milczeniu zastanawiała się nad słowami Bannermana.

Do pokoju wróciła Shona, niosąc na tacy naczynia do herbaty. Vera Gili przyjęła od niej filiżankę, a jej spojrzenie mówiło, że między kobietami zapanował rozejm. Piła powoli, zamyślona, nie widzącym wzrokiem zapatrzona w przestrzeń.

- Morąg Napier. Bannerman pokiwał głową.

Odstawiając filiżankę Vera Gili była już zupełnie opanowana; zaczęła zbierać się do wyjścia. Podziękowała Bannermanowi i Shonie i nawet podała obojgu rękę, chociaż ściskając dłoń dawnej rywalki, odwróciła wzrok.

Z ust Shony wyrwało się głębokie westchnienie ulgi, kiedy Bannerman wrócił do pokoju odprowadziwszy gościa do drzwi.

Spotkanie z Verą Gili zwarzyło nieco nastrój wieczoru. Zdawało im się, że mogą zapomnieć o przykrych sprawach i przez chwilę spokojnie cieszyć się swoim towarzystwem. Teraz jednak temat


śmierci Gilla i robotników z Achnagelloch ponownie zaprzątał ich myśli.

Shona położyła dłoń na jego dłoni i powiedziała:


0x08 graphic
0x08 graphic
-Teraz to już nie zależy od ciebie. Możesz wracać do swojego szpitala i uznać całą tę sprawę za zły sen.

Bannerman spojrzał jej w oczy i nieznacznie skinął głową.

Rankiem następnego dnia Bannerman odwiózł Shonę na dworzec; wyruszyła w drogę na swoją wyspę. Dziwnie trudno było mu się z nią rozstać i uparł się, żeby zaczekać na peronie do odjazdu pociągu do Inverness. Rozmawiali, stojąc przy otwartych drzwiach wagonu.

Shona wspięła się po schodkach do wagonu. Rozległ się gwizdek konduktora, wzdłuż pociągu trzaskały zamykane drzwi.

Pociąg ruszył, a on machał ręką, dopóki nie minął go ostatni wagon; jeszcze chwila i zniknął za zakrętem. Bannerman odwrócił się i ruszył do samochodu. Czuł się dziwnie bezbronny, trochę nieszczęśliwy. Ostatni raz doznawał takich wrażeń mając czternaście lat. Pamiętał lato spędzone nad jeziorami i powrót do domu kładący kres wakacyjnej miłości.

Wychodząc z dworca zaciskał zęby z bezsilnej złości, złości na samego siebie. Dlaczego nie powiedział Shonie, co naprawdę czuje, zamiast kryć się za nic nie mówiącymi banałami? Bał się odtrącenia? Może obawiał się zrobić z siebie głupca? A przecież czuł, że jakaś potężna siła - niezrozumiała dla niego samego - ciągnie go do tej kobiety i że już zaczyna za nią tęsknić. To właśnie powinien był jej powiedzieć. Ale jak miał to zrobić? Przecież nie mógł zapomnieć o swojej pracy, zależnościach, wieku wreszcie.

Wsiadł do samochodu i ruszył nie oglądając się za siebie. Przeciągły klakson wielkiej czerwonej limuzyny obudził go z zadumy.

- Cholera! - zaklął, wciskając gwałtownie pedał hamulca. Stłuczone kolano zareagowało nieznośnym bólem, przypominając, że nie powinien wystawiać go na taką próbę. Podniósł rękę, przepraszając kierowcę czerwonej limuzyny i wzruszył ramionami, widząc, że usta tamtego poruszają się w bezgłośnej litanii wyzwisk.

W pobliżu szkoły medycznej utknął w długim na kilka przecznic korku. W oddali widać było migające światła radiowozów i samochodów strażackich. Rząd pojazdów sunął w żółwim tempie i po dłuższej chwili Bannerman zobaczył wejście do budynku, a przed nim leżące na ziemi węże i uwijających się wokół strażaków. Włączył kierunkowskaz, sygnalizując zamiar skrętu na parking, ale ustawiony tam policjant rozkazał mu gestem jechać dalej. Zatrzymał się dobre czterysta metrów od szkoły i musiał wrócić piechotą.

Na żądanie pilnującego wejścia policjanta pokazał legitymację i zapytał:

W budynku panowało zamieszanie. Bannerman natknął się na Stoddarta rozmawiającego z dwójką mężczyzn w cywilnych ubraniach. Zapisywali coś w notesach i Bannerman nie był w stanie rozpoznać, czy są policjantami czy dziennikarzami. Spostrzegł Morąg Napier i podszedł do niej, by spytać o szczegóły dramatu.

0x08 graphic
Bannerman był wstrząśnięty.

Ostatni strażacy opuścili budynek. Ustała bieganina, korytarze opustoszały. Bannerman był bliski załamania. Oto stracił ostatnią szansę udowodnienia, że śmierć robotników z Achnagelloch miała coś wspólnego ze scrapie. Wolno minął wejście do pracowni biologicznej, przyglądając się czarnym od sadzy ścianom. Wszędzie poniewierały się odłamki szkła. Na jednej ze ścian widniały wymalowane farbą hasła wzywające do obrony niewinnych zwierząt i potępiające okrucieństwo nauki.

Pomieszczenia laboratorium ociekały wilgocią; na podłodze stało co najmniej pięć centymetrów wody. Mimo to w powietrzu unosił się zapach spalenizny, najsilniejszy w pobliżu osmalonych klatek. To, co znajdowało się w ich wnętrzu, nawet nie przypominało zwierząt. Część laboratorium odgrodzono linami, ponieważ w jednym z pokoi zawalił się sufit - istniała obawa, że w sąsiednich pomieszczeniach może stać się to samo. Bannerman widział z daleka stos książek i papierów, które przez dziurę w suficie spadły z wyższego piętra. W smugach słonecznego światła padającego od okien wirował ceglany pył. Nad gruzami unosiła się cisza pobojowiska.


Rozdział 11

W budynku rozpoczęło się już wielkie sprzątanie. Na schodach Bannerman natknął się na robotników zajętych usuwaniem szkód po pożarze. Jego gabinet okazał się nietknięty, jedynie swąd spalenizny przypominał o nocnej tragedii. Pora była zadzwonić do Milne'a i zawiadomić go, co się stało.

Milne westchnął.

- Obawiam się, że musimy pogodzić się z faktem, iż nigdy nie dowiemy się, co naprawdę zaszło w Achnagelloch.

Bannerman zdawał sobie sprawę, że wielu ludziom taki stan rzeczy mógł najzupełniej odpowiadać; rządowi, lobby atomowemu, może samemu Milne'owi. To żadna przyjemność być zwiastunem złych wieści, zwłaszcza jeśli jest się uzależnionym od ich adresata. Medical Research Council była co prawda ciałem autonomicznym, ale finansowanym z budżetu centralnego.


Czuł się w obowiązku zaproponować swoją pomoc przy usuwaniu skutków pożaru. W zniszczonym laboratorium znajdowało się wiele niebezpiecznych chemikaliów oraz hodowle wirusów i bakterii; sprzątnięcie tego wymagało ręki fachowca. Woźni i służba porządkowa mieli zająć się korytarzami i pomieszczeniami rekreacyjnymi. Przebrawszy się w fartuch wypożyczony z prosektorium, Bannerman odszukał Morąg Napier, by spytać, gdzie będzie najbardziej przydatny.

Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem, tak że musiał powtórzyć swoje pytanie.

- Przepraszam, zamyśliłam się - powiedziała. - Widziałam straszny bałagan w laboratorium kultur tkankowych. Może dałoby się coś z niego ocalić?

Bannerman odparł, że zrobi, co w jego mocy.

Do rozmowy wtrąciła się młoda laborantka, pytając Morąg o jakiś drobiazg; ta naskoczyła na nią z taką zajadłością, że Bannerman poczuł się zażenowany. Lekarce również było wstyd, gdy uświadomiła sobie, że prawie obcy człowiek był świadkiem jej wybuchu. Przeprosiła i odeszła pośpiesznie.

- Doktor Napier jest dziś w kiepskiej formie - powiedział Bannerman do laborantki. - Nie zechciałaby pani pomóc mi w laboratorium kultur tkankowych?

Po uprzątnięciu podłogi pracowni i dokładnym jej zdezynfekowaniu Bannerman ze swoją pomocnicą zabrali się do przeglądania naczyń laboratoryjnych. Nie potłuczone i nie uszkodzone lądowały w koszach, przeznaczone do mycia i powtórnej sterylizacji. Kiedy ostatni już kosz został wypełniony probówkami, kolbami i menzurkami, Bannerman zwrócił się do laborantki:

- Należy się pani odpoczynek. Niech pani biegnie na herbatę. - Dziewczyna posłuchała ochoczo.

Kiedy wyszła, zamknął drzwi i jął spacerować po korytarzu. W pewnym momencie przystanął, bo wydawało mu się, że słyszy kobiecy płacz. Nadstawił uszu; nie, to nie było złudzenie. Zajrzał


do pokoju, z którego dochodziły dźwięki, prawie pewien, że zobaczy tam Morąg Napier, wypłakującą oczy po niedawnym załamaniu nerwowym. Tymczasem była to Lorna Cullen, poznana wczoraj laborantka z pracowni biologicznej.

Bannerman czuł się trochę zbity z tropu. Nigdy nie radził sobie zbyt dobrze w podobnych sytuacjach. Nie miał jednak kogo wezwać na pomoc. Podszedł do kobiety i usiadł przy niej.

- No tak - powiedział Bannerman. - Więc jak oni weszli? Kobieta spojrzała nań wzrokiem osoby, która zdaje sobie sprawę,

że nikt jej nie wierzy.

Kobieta skinęła głową potakująco.

Z chusteczką przy twarzy Lorna Cullen wyszła do sąsiedniego pokoju; w tym czasie Bannerman odszukał Morąg Napier, by zawiadomić ją, że wychodzi.


Bannerman odszedł, a Morąg Napier przez dłuższą chwilę patrzyła za nim szeroko otwartymi oczami. Nie powiedziała jednak ani słowa.

O siódmej wieczorem wszystkie swoje rzeczy miał już spakowane. Mógł wracać do Lodynu. Zwrócił wóz do garażu Hertza, opróżnił swoje biurko w szkole medycznej i podziękował Stoddartowi za gościnność. Nie udało mu się pożegnać z Morąg Napier, ale poprosił profesora, by przekazał jej pozdrowienia i podziękowanie za pomoc. Próbował wstawić się za Lorną Cullen, ale Stoddart nie chciał rozmawiać na ten temat.

- Ta cholerna baba zawsze zostawiała otwarte drzwi - burknął tylko.

Wieczór był spokojny. Stojąc w oknie i spoglądając na rozpostarty w dole dywan świateł, Bannerman zauważył, że wiatr ucichł. Ciemne sylwetki drzew w Princes Street Gardens stały nieruchomo. Zza góry zamkowej rozlewał się na ugwieżdżone niebo blask księżyca. Szkoda, że wyprawa do Edynburga okazała się takim niewypałem. Jego śledztwo nie przyniosło absolutnie żadnych rezultatów. Dlatego czuł się tak podle. Jeśli miał jeszcze na coś ochotę, to się upić.

Wychodził, kiedy zadzwonił telefon. Układając sobie w myślach grzeczną wymówkę na wypadek, gdyby okazało się, że to Stoddart z zaproszeniem na kolację, Bannerman podniósł słuchawkę. Dzwoniła Shona MacLean.

- Ale jak? - Nie wiem. Powiedz mi tylko, że chcesz mnie zobaczyć.


Po kilku szklaneczkach Bannerman zauważył, że euforia wywołana rozmową z Shoną i własną odwagą w odsłanianiu uczuć zaczyna opadać. Nie wątpił w swoje zaangażowanie, ale uświadomił sobie ogrom piętrzących się przed nim problemów. Jak ma wyglądać ich związek, skoro on pracuje w Londynie, a ona mieszka na wyspie w północnej Szkocji? Jedno z nich musiałoby się przeprowadzić, a wyobrażał sobie, co Shona powiedziałaby na perspektywę zamieszkania w Londynie. Poczuł, że od natłoku pytań, na które nie znajdował odpowiedzi, zaczyna go boleć głowa. Jakieś rozwiązanie, choćby chwilowe, mogło kryć się na dnie kolejnej szklaneczki. Nie omieszkał też jej zamówić. Następnie postanowił coś zjeść.

Nie opodal pubu, w którym ostatnio urzędował, znalazł sympatyczną grecką restaurację. Zamówił danie firmowe i do tego karafkę krajowego czerwonego wina. Nie było nadzwyczajne, ale jako środek znieczulający ból istnienia okazało się wcale skuteczne. Sączył je powoli, skracając sobie czas oczekiwania na jedzenie przyglądaniem się obowiązkowym w takich miejscach plakatom zachęcającym do odwiedzenia Grecji.

Mogliby tu wprowadzić nieco południowej atmosfery-myślał - gdyby tak cholernie nie oszczędzali na ogrzewaniu. Istotnie, od otwieranych co chwila drzwi ciągnęło nocnym chłodem. Obejrzał się, aby zerknąć na nowych gości i ujrzał Morąg Napier. Była


z mężczyzną, w którym Bannerman domyślił się jej narzeczonego. Zdążył tylko zauważyć, że to przystojny, dwudziestokilkuletni młodzieniec, a już Morąg stała u jego stolika, wołając:

Nie miał wątpliwości, że jej opowiastka o rezerwowaniu stolika była kłamstwem. Najwyraźniej nie chciała zostać w restauracji, ponieważ spotkała tu jego. Czyżbym był aż tak pijany? - pomyślał.

Zjadł i nie zamawiając nawet kawy opuścił restaurację. Wypił nieco więcej niż zwykle, ale czuł się zupełnie trzeźwy. Na więcej nie miał już jednak ochoty. Największym mankamentem alkoholu, pomyślał, jest to, że tylko potęguje nastrój, w którym człowiek się znalazł. A on był w fatalnym nastroju.

Po wieczornym rozpogodzeniu temperatura spadła. Zapowiadała się mroźna noc. Bannerman postanowił, że wróci do domu piechotą. To ostatnia okazja zobaczyć Edynburg nocą. Kto wie, kiedy przyjedzie tu znowu. Doszedł do szczytu Mound*, niegdyś dosłownie kopca, usypanego, by połączyć stare miasto wzniesione na górze zamkowej z nowym Edynburgiem powstałym już w czasach panowania dynastii hanowerskiej. Po stromych zboczach wzgórza sunęły teraz sznury samochodów.

Oparty o barierkę na szczycie, Bannerman zapatrzył się na morze świateł w dole. Piękne miasto, myślał. Można się w nim zakochać,


byle tylko nie zrażać się pogodą, zaczekać, aż wiatr ucichnie na tyle, że usłyszy się, jak bije jego serce. Czuł zapach ziemi płynący z ogrodów, chłonął ciszę i radował się ostrym, mroźnym powietrzem. Widział wspinających się na wzgórze chłopca i dziewczynę; szli objęci, niepomni otaczającego ich świata. Oboje w grubych paltach, owinięci szalikami w barwach uniwersytetu. Dobrze jest kochać w takim mieście, pomyślał Bannerman. Nastawił kołnierz płaszcza i w duchu życząc tym dwojgu wszystkiego najlepszego wolno poszedł w kierunku Royal Mile.

W mieszkaniu dzwonił telefon; ucichł jednak, zanim Bannerman otworzył drzwi i zapalił światło. Kolejna zagadka do rozwiązania: kto mógł dzwonić o tej porze? Kolejna, bo tych zagadek namnożyło się co niemiara. Chwilowo na czoło ich listy wysunęło się pytanie: dlaczego Morąg Napier tak dziwacznie zareagowała na przypadkowe spotkanie w restauracji? I inne, może ważniejsze: jak to się stało, że obrońcy praw zwierząt zdecydowali się na taką akcję? Obrońcy zwierząt - ich mordercami?

Tkwiła w tym sprzeczność, która nie dawała Bannermanowi spokoju. Argument, że śmierć zwierząt była wynikiem przypadku, nie wchodził w rachubę. Terroryści mieli dość czasu, aby wypuścić je z klatek, zanim podłożyli ogień. A jednak tego nie zrobili.

Jedynym sensownym wytłumaczeniem było założenie, że kierowali się poczuciem odpowiedzialności. Uwolnienie takiej liczby zwierząt doświadczalnych, być może zarażonych groźnymi chorobami, stworzyłoby poważne zagrożenie dla zdrowia ludzi. Z drugiej strony bojówkarze ruchu obrońców praw zwierząt nigdy dotąd nie przejmowali się takimi drobiazgami.

Leżąc na tapczanie ze wzrokiem wbitym w sufit, jakby tam szukał dla siebie wytchnienia, Bannerman powoli zaczął sobie uświadamiać, że to nie brak odpowiedzi na sformułowane przed chwilą pytania dręczy go najbardziej. Te odpowiedzi istniały i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Trudność polegała raczej na ich zaakceptowaniu. Jego umysł odmawiał zapuszczenia się w tak mroczne obszary, choć jednocześnie jakiś wewnętrzny głos kazał mu to uczynić.

A głos ten mówił: może zamach na laboratorium wcale nie był dziełem obrońców praw zwierząt? Może celem podpalaczy było właśnie unicestwienie zwierząt doświadczalnych Gilla i tym samym


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
zniszczenie dowodów pojawienia się nowej choroby? Rozumując w ten sposób należało przyjąć, że Gilla zamordowano nie tylko po to, by zamknąć mu usta, chodziło także o przechwycenie zakażonych mózgów, zanimby wpadły w ręce naukowców z MRC. Czyż nie ten sam cel przyświecał podpalaczom?

Bannerman miał wrażenie, że pogrąża się w lodowatej toni, ale teraz nie mógł się już wycofać. Nadeszła pora zadać ostatnie pytanie: kto najwięcej tracił na ujawnieniu prawdy o naturze choroby z Achnagelloch? Po doświadczeniach z Mitchellem Bannerman nie miał powodu kochać ludzi kierujących elektrownią, nie wierzył jednak, aby zaangażowani byli w morderstwo i podpalenie. Jeśli więc nie oni, to kto? Może zbytnio zawęził krąg podejrzanych? Owszem, lobby energetyki jądrowej miałoby się z pyszna, gdyby wyszło na jaw, że wyciek w jednej z ich elektrowni pośrednio przyczynił się do śmierci trzech ludzi. Ale czyż nieporównanie silniejsze lobby rolnicze, ba! nawet sam rząd, nie straciliby więcej na opublikowaniu wiadomości, że zwierzęce choroby mózgu mogą przenosić się na człowieka? Doprawdy, trudno było zachować spokój myśląc o takich sprawach.

Wieczorem następnego dnia Bannerman był już w Londynie. Ranek spędził na robieniu ostatnich zakupów w Edynbugru. Nikogo nie zawiadomił o swoim przyjeździe, nawet Stelli. Własne mieszkanie wydało mu się dziwnie obce i nieprzyjazne. Próby uczynienia go przytulniejszym - włączenie światła i ogrzewania - nie na wiele się zdały. Błędem okazała się także decyzja wczesnego pójścia do łóżka. Przewracał się z boku na bok, zapalał i gasił lampkę, sięgał po książkę, by zaraz odłożyć ją z powrotem...

W końcu wstał i poczłapał do łazienki szukać pomocy w szafce z lekarstwami. Nie miał środków nasennych, ale znalazł buteleczkę leku antyhistaminowego. Preparat ten posiadał raczej słabe działanie uspokajające, ale kilka tabletek popitych dużym dżinem powinno ułatwić zaśnięcie. Przez chwilę oglądał telewizję, popijając wolno alkohol, aż poczuł, że kołowrót w jego głowie zaczyna zwalniać; wtedy wyłączył telewizor i poszedł spać.

Widok Bannermana w płaszczu, z postawionym kołnierzem, i z teczką w dłoni wywołał na twarzy OHve Meldrum szeroki uśmiech.


-Mam nadzieję, że nie zapomniał pan o moim haggisie - brzmiały jej pierwsze słowa.

Bannerman położył na jej biurku plastikową siatkę i oznajmił:

- I ja cieszę się, że wróciłem - odparł Bannerman i było to stuprocentowe kłamstwo. Przywitał się z pracownikami laboratorium i umknął w zacisze swojego gabinetu, gdzie mógł wreszcie zrzucić maskę sympatycznego szefa. 01ive przyniosła mu kawę i zostawiła go nad stosem zaległej korespondencji. Najpierw posegregował listy bez otwierania. Prospekty reklamowe i inne tego rodzaju śmieci wylądowały w koszu nienaruszone. Została wewnętrzna korespondencja uniwersytetu i szkoły medycznej oraz kilka listów niewiadomego pochodzenia. Wszystko to Bannerman miał obowiązek przeczytać i, jak zwykle, nie była to interesująca lektura.

Przerzucał kartki z rosnącą irytacją. Jak to możliwe, żeby ludzie tracili czas na takie głupstwa? Wiedział jednak z doświadczenia, że gdzie jak gdzie, ale w środowisku akademickim sztuka przelewania z pustego w próżne kwitła w najlepsze.

- Trzy bite strony! - mruczał ze złością - trzy strony bełkotu na temat zasad korzystania z przyszpitalnego parkingu!

I oczywiście bełkotu nie prowadzącego do żadnych konkluzji. Autorzy podobnych tekstów nie przepadali za formułowaniem wniosków; ich specjalnością była analiza możliwości. Żadnych konkretów. A podejmowanie decyzji? Precz z takim faszystowskim rozumowaniem!

Bannerman zwinął pismo w kulkę i cisnął nią przez pokój w kierunku kosza na śmieci akurat w momencie, gdy w drzwiach gabinetu pojawiła się 01ive. Musiał udać zakłopotanie i uśmiechnąć się przepraszająco.

- Będę czekała - rzekła Stella i rozłączyła się. Bannerman powolutku odłożył słuchawkę. Starał się nie myśleć

o sprawie Achnagelloch. Ciekawe, co powie Stella, gdy usłyszy o Shonie. Czy będzie się cieszyć razem z nim? Czy raczej uzna, że to świetna okazja do wygłoszenia kilku kąśliwych uwag? Zapalił


papierosa i rozmasował sobie czoło koniuszkami palców. Otworzył szufladę, spodziewając się, że tam sprzątaczka schowała popielniczkę, i wzrok jego padł na trzy preparaty mikroskopowe leżące w plastikowej podstawce. To od tych próbek przysłanych przez Gilla zaczęła się cała ta historia. Widocznie przed wyjazdem do Edynburga nie zwrócił ich do MRC. Postanowił, że obejrzy je sobie jeszcze raz. Podszedł do mikroskopu i umocował na stoliku pierwsze szkiełko.

Zaczął od minimalnego powiększenia, a następnie przerzucił się na silny obiektyw imersyjny. Jedynie, co mógł stwierdzić, to że preparat był jeszcze wyraźniejszy, niż pamiętał. Stanowiłby doskonałą ilustrację do wykładu na temat niszczącego wpływu choroby Creutzfelda-Jakoba na mózg ludzki. Na maleńkiej nalepce u krawędzi szkiełka widniał zrobiony ołówkiem napis: G. Buchan.

Poprzednio nie zwrócił uwagi ani na to nazwisko, ani na inicjały poniżej - M.N. Teraz wiedział, że preparat przygotowała Morąg Napier z mózgu Gordona Buchana. Bannerman przypomniał sobie domek, w którym mieszkała May Buchan. Ciekawe, czy wróciła z urlopu i czy zamieszkała w Stobmor, u rodziców, jak sugerował Sproat. Jeszcze raz przesunął obiektyw wzdłuż wycinka mózgu, w którego komórkach rodziły się kiedyś myśli Gordona Buchana.

Ktoś zapukał do drzwi.

0x08 graphic
Bannerman pokręcił głową.

Simmons zmienił rozstaw okularów i metodycznie zabrał się do przeglądania preparatu. Po chwili milczenia mruknął:

Bannerman odłożył nóż i widelec. Jedzenie miało smak tektury, a restauracja była paskudnie zatłoczona.

Bannerman pokiwał głową. Wcale nie zamierzał dawać sobie spokoju, ale też nie miał ochoty na kontynuowanie tej rozmowy.


- Co jeszcze zdarzyło ci się ciekawego? - zapytała Stella. Bannerman zaśmiał się.

- Młody? - podpowiedziała Stella z ironicznym uśmiechem. Bannrman wzruszył ramionami, trochę rozczarowany jej reakcją.

Sięgnęła przez stół i ujęła jego dłoń.

Po powrocie z lunchu postanowił oderwać się od sprawy Achnagelloch i wziąć się do pracy. Uznał, że najwyższa pora zawrzeć znajomość z lekarzem przysłanym przez MRC na czas jego nieobecności. Olive poinformowała go, że doktor Sherbourne jest w prosektorium.

- W razie czego ja też tam będę.

Po tym, co słyszał od Charliego Simmonsa, Bannerman spodziewał się, że Sherbourne będzie młody, ale żeby aż tak? Ze swoim wyglądem ucieleśnionej młodzieńczej żywotności wydawał się bardzo nie na miejscu, kiedy tak pochylał się nad stołem prosektoryjnym. Był wysoki, przystojny, energiczny i przepełniony radością życia. Sprawił, że Bannerman poczuł się o sto lat starszy.

Bannerman skinął głową, ale wstrzymał się od komentarzy. Przyglądał się, jak Sherbourne prowadzi cięcie przez klatkę piersiową i powłoki jamy brzusznej, a następnie sięga po nożyce do przecinania żeber, zamierzając dostać się do organów wewnętrznych.

- Właściwie to chciałbym zostać patologiem sądowym - oznajmił. - To jest mój cel.

Jego cel? - pomyślał Bannerman. Zamierza spędzić życie pośród rozkładających się trupów, pozbawionych głów ciał, ubrań poplamionych nasieniem i przedwczorajszych wymiocin? Oto jego cel?

- Rozumiem - powiedział.

Młodzieniec przystąpił do usuwania krwi z szyi zmarłego.

Wracając po schodach do swojego gabinetu, Bannerman nie mógł opędzić się od myśli o przemijaniu i następstwie pokoleń. Zastanawiał się też, dlaczego on sam został patologiem. I jakoś nie bardzo mógł sobie przypomnieć.


Rozdział 12

Stobmor, 4 lutego

Andrew Bell posilał się w milczeniu niczym nie okazując, że słyszał zadane przez żonę pytanie.

- Volvo, ot co - triumfalnie oznajmiła Kirstie. - Volvo z numerem rejestracyjnym na „J”! A co my mamy? No, powiedz.

Bell nie przerwał jedzenia. Z rozmyślnie głośnym siorbaniem pochłaniał łyżka za łyżką owsiankę na mleku.

Andrew siorbnął kolejną łyżkę mleka.

- Jesteś obrzydliwy! - nie wytrzymała Kirstie.Andrew siorbnął głośniej.

Wściekłość Kirstie skupiła się na szorowanym właśnie garnku.

Andrew spoglądał na nią kątem oka i nagle stwierdził, że wcale nie odczuwa zwykłej w takich wypadkach skruchy. Kim była ta jędza o czerwonej z wściekłości twarzy? Wydała mu się taka stara. Co stało się z tamtą uśmiechniętą dziewczyną, której zmysłowy urok urzekł go trzydzieści lat temu? Dziewczyną, której bujne piersi i wyzywająco krągłe pośladki rozpalały jego pożądanie, nie dając spać po nocach aż do tego sobotniego wieczora, kiedy wróciwszy z tańców w mieście zamknęli się w pokoju gościnnym domu jego matki. Dziewięć miesięcy później urodziła się May; sześć miesięcy po ich ślubie.

Czy możliwe, by to niekształtne ciało okryte spranym szlafrokiem było ciałem tej samej Kirstie? Nawet jej głos się zmienił. To stworzenie wydawało z siebie chrapliwe, niskie dźwięki przerywane kaszlem nałogowej palaczki, skamlało, piekliło się, warczało ze złością. Prawdziwa Kirstie miała głos słodki i łagodny i nie potrzebowała wielu słów, aby wyrazić obietnicę, od której ciarki przebiegały po grzbiecie. A jej oczy! Właśnie, jeszcze i to. Kirstie miała cudowne, promienne oczy. W twarzy zaś tej kobiety błyszczały paskudne, małe paciorki otoczone zmarszczkami, podpuchnięte, niemal ginące w fałdach obwisłej skóry. To nie była Kirstie! Ta kobieta podstępem zajęła jej miejsce!

Czarownica! Na pewno czarownica! Zła wiedźma, która udając Kirstie doprowadzi go do obłędu, jeśli natychmiast czegoś z tym nie zrobi. To ona sprowadzała na niego te okropne bóle głowy! Teraz zrozumiał. To wcale nie był ból głowy! Rzuciła na niego urok, swoimi czarami chciała go wpędzić w chorobę, zniszczyć go!


Bell, który wciąż trzymał w ręku łyżkę umazaną owsianką, z całej siły uderzył nią w twarz Kirstie. Upadła, przyciskając dłonią rozcięcie pod lewym okiem. Podniosła na niego przerażony wzrok i wyjąkała:

Kirstie zasłoniła oczy i wydała przeraźliwy krzyk, urwany, gdy dno butelki ugodziło ją w usta. Siła ciosu była dość wielka, by wybić jej większość przednich zębów; ich poszarpane pieńki wryły się w wargi. Andrew ponownie zamachnął się i rozblił butelkę na głowie Kirstie.

Nie wypuścił z ręki szyjki naczynia. Pochylił się i wyszczerbioną krawędzią butelki jął orać twarz żony, raz za razem, aż zmieniła się w pozbawioną ludzkich rysów krwawą masę.

- Nie jesteś Kirstie - szeptał gorączkowo. - Nie jesteś... Kirstie.

Na koniec wyprostował się i dysząc ciężko popatrzył na leżący na podłodze kształt - coś, co jeszcze niedawno było jego żoną.

- Czarownica! - wysapał. - Trzeba spalić... czarownicę!

Z taką samą skrupulatnością, z jaką masakrował twarz żony, Beli przystąpił do wznoszenia dla niej stosu pogrzebowego. Odkręcił zbiornik z naftą od piecyka w korytarzu i jego zawartość wylał na zwłoki. Następnie przykrył je przyniesioną z bieliźniarki pościelą,


którą również namoczył w nafcie. Dalej poszły ręczniki i obrusy, a na to dwa połamane krzesła kuchenne. Nad ciałem Kirstie urosła wysoka piramida. Zadowolony z rezultatów swojej działalności Bell zdjął z wieszaka w holu kurtkę i ubrał się.

- Spóźnię się do pracy - mruknął.

Jego ostatnią czynnością przed rzuceniem na stos zapalonej zapałki było odkręcenie kurków kuchenki gazowej.

Gwałtowność, z jaką ogień ogarnął stos, zaskoczyła Bella. W jednej chwili żółte płomienie wzniosły się pod sufit. Gęsty, czarny dym błyskawicznie wypełnił kuchnię. Osłaniając twarz przed żarem, Bell cofnął się do drzwi i wyszedł zamykając je za sobą.

Bell przeszedł obok rozzłoszczonego szefa, jakby go tam wcale nie było. I oczywiście podsycił tym jego gniew. MacKinnon podniósł głos:

- Powiedziałem Duthiemu, że przyjdziesz do niego na farmę i poprawisz to, co sknociłeś. Obiecałem też Lochanowi, że do południa skończysz spawanie przy jego furgonetce, więc lepiej się ruszaj!

Bell nadal jakby nie dostrzegał obecności MacKinnona. Poruszał się wolno, sztywno, niczym zdalnie sterowany automat. Poszedł w głąb warsztatu i odczepił łańcuch, którym przytwierdzony był do ściany wózek z butelkami gazu do spawania. MacKinnon przyglądał się, jak wykręca i ciągnie wózek przez halę. Czuł, że z Bellem coś jest nie tak, ale co? Miejsce złości zajęła ciekawość.

- Słuchaj, jeśli masz jakieś kłopoty, powiedz mi. Może coś wymyślimy...


0x08 graphic
0x08 graphic
Bell nie zareagował. Ustawił wózek z butlami obok starej furgonetki bedforda, odwinął węże i odkręcił zawór dopływu acetylenu. Pstryknął zapalarką i u wylotu palnika pojawił się żółty, zwiewny płomień. Na jego widok Bell uśmiechnął się, jakby przypomniał sobie coś miłego. MacKinnon zbliżył się i stanął u jego boku.

- Myślisz, że mi sprawia przyjemność wydzierać się na ciebie co rano? Może byśmy się dogadali, co?

Nie spojrzawszy na szefa, Bell sięgnął do butli z tlenem i odkręcił zawór. Żółty płomień natychmiast nabrał intensywnie niebieskiej barwy. MacKinnon zakipiał złością. Ani on, ani Bell nie mieli okularów ochronnych.

- Co ty, do cholery, wyprawiasz! - wrzasnął, osłaniając dłonią oczy.

Wolno, niczym w transie, Bell odwrócił się ku niemu. Uśmiechnął się jakimś nieobecnym uśmiechem i bez namysłu przytknął płomień palnika do twarzy MacKinnona. Wystarczyła sekunda, by pojawiła się zionąca czernią spalenizny dziura. MacKinnon upadł; jego głowę spowiła chmura dymu, który powoli rozwiewał się ku górze. Bell przestąpił ciało i jakby nigdy nic zabrał się do pracy przy furgonetce. Uniósł ją na hydraulicznym podnośniku i zajął miejsce pod podwoziem. Pochłonięty był spawaniem ramy, kiedy w warsztacie zjawił się listonosz i, ujrzawszy zwłoki MacKinnona, krzyknął przerażony.

Bell wyjrzał spod furgonetki i uśmiechnął się.

- Cześć, Neil - powiedział. - Co słychać?

Listonosz cofnął się; uśmiech na twarzy Bella robił piorunujące wrażenie. Było w nim coś koszmarnie nieludzkiego. Bell stał bez ruchu, jakby czekając na odpowiedź. Płomień wydobywający się z zapomnianego w dłoni palnika skierowany był prosto w zbiornik z paliwem furgonetki. Listonosz odwrócił się i z krzykiem rzucił się ku drzwiom. Za nim rozległ się ogłuszający huk; podmuch gorącego powietrza wyrzucił go na ulicę.

Z trudem podniósł się na kolana i spojrzał w otwarte wrota warsztatu. Widział, jak płonąca sylwetka Andrew Bella z uniesionymi nad głową rękoma obraca się w śmiertelnym tańcu i wolno osuwa się na podłogę. Listonosz, jak urzeczony, z szeroko rozwartymi oczyma chłonął porażający widok. Ocknął się dopiero na


dźwięk drugiej eksplozji. Wtedy jeszcze o tym nie wiedział, ale był to wybuch gazu w domu na sąsiedniej ulicy.

Bannerman szykował się już do spania, kiedy zadzwonił telefon. O tej porze dzwoniła zwykle Shona, ale dzisiaj już z nią rozmawiał, nie dawniej jak godzinę temu.

Wyraził zainteresowanie zdrowiem starego lekarza, a potem spytał:

- Co mogę dla pana zrobić, doktorze?

Bannerman natychmiast uświadomił sobie wagę informacji MacLeoda. Jeśli przyczyna śmierci była taka sama, co w przypadku tamtych trzech robotników, znaczyło to, że źródło choroby jest wciąż aktywne! Z gardłem ściśniętym ni to strachem, ni to podnieceniem, wychrypiał:

,.- Co stało się z ciałem tego człowieka?

Następnego dnia Bannerman zjawił się w szpitalu tuż po ósmej trzydzieści i dowiedział się, że Milne już dzwonił. Czekając, aż 01ive połączy go z MRC, zapalił papierosa.

Bannerman obiecał, że zdąży.

Jako ostatni na spotkanie w gmachu MRC przybył wysłannik gabinetu premiera, Cecil Allison. Bannerman stał przy oknie w sali posiedzeń i widział, jak na zalany deszczem dziedziniec zajeżdża czarny rover. Z tyłu dobiegały go głosy Milne'a i Sir Johna Flowersa, omawiających jakieś wewnętrzne sprawy MRC. Drzwi rovera otworzyły się i wysiadł Allison; Bannerman odszedł od okna i zajął miejsce przy stole.

- Przepraszam, że kazałem panom czekać - już w progu usprawiedliwiał się Allison. - Od rana mam dzisiaj urwanie głowy. - Uśmiechnął się i usiadł.

Głos zabrał Flowers.

- Doktor Bannerman wyraził pogląd, że powinniśmy rozpocząć oficjalne dochodzenie w sprawie zgonów w Stobmor i Achnagelloch;
żadne ukradkowe węszenie nie ma już sensu. Osobiście skłonny jestem zgodzić się z tą opinią.

Allison, wytworny jak zwykle, wyciągnął przed siebie dłoń gestem wzywającym do rozwagi.

Bannerman spodziewał się, że Allison zechce zbagatelizować sytuację, jaka się wytworzyła po śmierci Bella. W przypadku reprezentanta rządu taka reakcja była niemal odruchowa i najzupełniej zrozumiała. W tym, co mówił, było jednak sporo racji. Facet znał się na swojej robocie, to trzeba mu było przyznać. Wyłożył argumenty i teraz czekał na odzew strony przeciwnej. Bannerman nakazał sobie w duchu spokój i powiedział:

- Moim zdaniem to, co zdarzyło się w Stobmor, nie może być traktowane jak przypadek. Jestem przekonany, że ta śmierć ma związek z poprzednimi i że nie będzie ostatnią, jeśli czegoś nie przedsięweźmiemy. Musimy zidentyfikować źródło epidemii, a do tego konieczne jest odnalezienie go.

Flowers i Milne wstrzymali się od głosu, czekając na replikę Allisona. Ten zwrócił się do Flowersa i mówił teraz znacznie chłodniejszym, twardszym tonem.

- Nie dalej jak wczoraj byliście panowie zdecydowani przed stawić rządowi Jej Królewskiej Mości oświadczenie, iż brak do wodu na to, że istnieje związek między chorobami mózgu zwierząt a podobnymi schorzeniami u ludzi. Dzisiaj, tylko dlatego, że jakiś człowiek postradał zmysły... twierdzicie, iż nie jest to możliwe.


Allison także wyczuł, że Flowers nie pozwoli wmanewrować Rady w sytuację, która mogłaby zagrozić jej prestiżowi. Spuścił nieco z tonu i próbował się targować.

- Wystarczyłoby mi stwierdzenie, że ten ostatni przypadek mogły wywołać przyczyny, o których wspomniałem. Czyż ten człowiek nie mógł dostać szału z powodu, na przykład, kłopotów rodzinnych?

Flowers, Milne i Bannerman jak na komendę skinęli głowami.

- W takim razie - rzekł Allison - mam propozycję. Bannerman poprawił się na krześle, jakby szykując się do odparcia ataku, ale nic nie powiedział.

Allison spojrzał na zegarek i oznajmił, że musi pędzić. Po jego wyjściu Bannerman natychmiast się odprężył. Uśmiechnął się i potrząsnął głową. Tacy jak Allison potrafią człowiekowi ukraść sztuczną szczękę w taki sposób, że zorientuje się dopiero przy obiedzie.

Dni mijały i Bannerman wrócił do dawnego, uporządkowanego stylu życia sprzed wyprawy do Szkocji. W jego przyjaźni ze Stellą zaszły jednak pewne zmiany. Nie spotykali się tak często jak dawniej, a jemu nie przyszłoby już do głowy dzwonić do niej w środku nocy, aby omówić jakiś drobiazg. Wiedział, że taka zmiana była nieunikniona i nawet było mu z tego powodu smutno, ale z drugiej strony uczucie, jakim darzył Shonę, nie zmniejszyło się.

Najważniejszym wydarzeniem każdego dnia był wieczorny telefon do Shony. Po raz pierwszy w życiu Bannerman miał kogoś, z kim gotów był rozmawiać o wszystkim. Najmniejszy drobiazg w rozmowie z Shoną nabierał niezwykłej wagi. Zdawał sobie sprawę, że w ten sposób odsłania się, że ryzykuje ból i upokorzenie, ale to nowe doznanie nie było nieprzyjemne. Przez całe życie trzymał bliźnich na dystans.

istnieć jakieś źródło choroby, o którym nawet nie pomyśleliśmy. W całej tej sprawie jest okropnie dużo niejasności.

Bannerman nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej.

Minęły prawie trzy tygodnie bez sygnału z MRC i w umyśle Bannermana zakiełkowała nadzieja, że jego najgorsze obawy jednak się nie sprawdzą. Jeszcze tydzień i rząd otrzyma oświadczenie, na którym tak mu zależy. W ten sposób sprawa Achnagelloch przestanie istnieć. Władze będą zadowolone, farmerzy będą zadowoleni - wszyscy, z wyjątkiem doktora Bannermana. On nie zapomni faktu, że zmarło siedmioro ludzi i że nowa straszna choroba czai się gdzieś na owczych pastwiskach. Nie ma znaczenia, że chwilowo zanikła ani że dla pewnych ludzi wygodniej jest zapomnieć o jej istnieniu. Zadowolenie, które zdobywa się chowając głowę w piasek, trwa bardzo krótko.

Późno w nocy, po ostatnich wiadomościach telewizyjnych, kiedy zamierzał już iść do łóżka, zadzwonił MacLeod. Bannermana natychmiast odeszła senność.

- Następny? - zapytał bez wstępów.

MacLeod dyktował:

Bannerman przypomniał sobie rysunki w oknach wiejskiej szkoły.

Rozdział 13

Zegar przy łóżku powoli odmierzał godzinę za godziną. O wpół do trzeciej Bannerman zrozumiał, że już nie zaśnie. Postanowił pojechać do szpitala i zamiast telefonować z lotniska, zostawić kartki dla 01ive, Charliego Simmonsa i Leemana. Ich najbardziej dotknie jego nieobecność. Dyrekcja szpitala też nie będzie zachwycona nagłym zniknięciem kierownika pracowni, ale załatwienie urlopu drogą urzędową trwałoby zbyt długo, a on nie miał czasu. A podejrzewał, że Colin Turnbull ma go jeszcze mniej...

Na biurku OHve zostawił liścik, w którym prosił, by zawiadomiła MRC, że doktor Bannerman jest w drodze do Szkocji i skontaktuje się z nimi po południu. Pozostało mu jeszcze spakować trochę narzędzi do wykonywania sekcji; nie potrzebował pełnego zestawu, wybierał tylko te, których prawdopodobnie nie znajdzie w wiejskim szpitalu. Noże i skalpele chirurgiczne nie różnią się od tych, które są używane przez patologa.

Zdawał sobie sprawę, że obładowany narzędziami napotka trudności z przejściem przez wykrywacz metali na lotnisku, ale miał przy sobie wystarczająco dużo dokumentów na potwierdzenie swojej zawodowej tożsamości, a zresztą nie miał nic przeciwko temu, by jego żelastwo podróżowało w luku bagażowym. Ostatnim spojrzeniem ogarnął salę prosektorium, pogasił światła i zamknął drzwi. Pora ruszać.


Na lotnisku Heathrow zjadł śniadanie - bardziej dla zabicia czasu niż by zaspokoić głód - a następnie zadzwonił do Shony, chcąc zawiadomić ją, że jedzie na północ. Przepraszał za telefon o tak wczesnej porze, ale przerwała mu zapewnieniem, że już od dawna jest na nogach i właśnie wybiera się na plażę.

Sztorm przepowiedziany przez Shonę nadciągnął nad Szkocję godzinę później. Rozhulał się na dobre, kiedy samolot Bannermana przeleciał linię wzgórz Perthshire; kapitan z góry przepraszał za przykre skutki turbulencji. W czasie podchodzenia do lądowania w Aberdeen Bannerman kilkakrotnie stracił panowanie nad żołądkiem. Najgorszy był moment, kiedy przed dotknięciem płyty lotniska samolot zaczął kołysać się na boki, by po chwili z łomotem opaść na asfalt pasa startowego. W kabinie pasażerskiej dało się słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi. Bannerman zauważył, że nawet stewardesy wymieniają porozumiewawcze uśmiechy. Potem wszystko utonęło w rozgardiaszu towarzyszącym zawsze opuszczaniu samolotu.

Skutkiem czyjegoś niedopatrzenia musiał pół godziny czekać na samochód. Dopiero po interwencji urzędniczki biura wynajmu ściągnięto go z miasta. Czas oczekiwania Bannerman spędził w kawiarni portu lotniczego popijając cienką, letnią kawę przy plastikowym stoliku i przyglądając się ulewie za oknem. Jeśli podobna pogoda była na zachodzie, prom na pewno został odwołany.

Samochód w końcu się znalazł i Bannerman wyjechał z miasta drogą wiodącą na północ. Tuż za Huntly deszcz zmienił się w deszcz ze śniegiem; skręciwszy za Inverness na północny zachód, jechał już w zamieci śnieżnej. Lokalne drogi zalegały solidne zaspy i pokonanie ostatnich trzydziestu kilometrów zajęło mu ponad półtorej godziny. W Stobmor był o szóstej wieczorem. Zostawił bagaż w hotelu i skierował się prosto do szpitala.


0x08 graphic
Natychmiast zorientował się, że przybył za późno. Za oszklonymi drzwiami poczekalni zobaczył Agnusa MacLeoda, który obejmował szlochającą kobietę, niewątpliwie żonę Colina Turnbul-la. Lekarz, zwrócony twarzą do wejścia, zauważył Bannermana i ponad ramieniem kobiety dał mu znak dłonią, by zaczekał na zewnątrz. Bannerman skinął głową i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie natknął się na pielęgniarkę zajętą parzeniem herbaty. Przedstawił się.

Bannerman zauważył, że mimo pozornego opanowania pielęgniarka była głęboko wzruszona. Zdradzało ją wyraźne drżenie podbródka.

- Da sobie pani radę? - zapytał łagodnie.

Kobieta skinęła głową, ale zaraz przyłożyła dłoń do oczu, jakby sprawdzając, czy nie płyną z nich łzy.

- Nigdy dotąd... - wyjąkała - nigdy nie widziałam, żeby ktoś umierał w ten sposób. - Mówienie sprawiało jej widoczną ulgę. Odetchnęła głęboko i długo wstrzymywane łzy pociekły jej po policzkach. - To było straszne... po prostu straszne. Jakby mu...

Otworzyły się drzwi i stanął w nich Agnus MacLeod.

Bannerman skinął głową.

Za ciężkimi drewnianymi drzwiami znajdowało się kilka betonowych schodów wiodących do chłodnego pomieszczenia o ścianach z kamienia. MacLeod włączył światło, błysnęła pojedyncza żarówka osłonięta drucianą kratką spowitą siecią pajęczyn. Zdawało się, że rzuca ona raczej cień, niż cokolwiek oświetla. Zwłoki Turnbulla spoczywały na wyszczerbionej drewnianej ławie. Przykryto je prześcieradłem, pod którym rysował się wyraźny ludzki kształt. Sceneria piwnicy kojarzyła się Bannermanowi z przeczytanym gdzieś opisem odkrycia Doliny Królów w Egipcie. Turnbull nie był jednak faraonem. Te zwłoki stanowiły jedyny w tej chwili dowód istnienia straszliwej choroby.

Zbliżył się do ławy, odsłonił twarz zmarłego i cofnął się odruchowo. Oczy trupa były szeroko otwarte, zęby wyszczerzone w potwornym, jakby krwiożerczym grymasie. Cała męka agonii zastygła na tej twarzy w przerażającą pośmiertną maskę...

- Przykro mi, ale nie było czasu, żeby się nim zająć - mruknął MacLeod. - Musiałem opiekować się jego żoną. Była w fatalnym stanie.

Bannerman próbował zamknąć oczy zmarłego, ale skóra powiek ciasno przywarła do gałek ocznych.

- Dziwne - powiedział. - Wygląda to na przedwczesne stężenie pośmiertne, może związane z chorobą. - Zamknięcie ust okazało się również niemożliwe. Mięśnie szczęk skurczyły się, napinając skórę na policzkach. - Poprosi pan panią Turnbull o zgodę na sekcję zwłok? - Bannerman zwrócił się do MacLeoda.

Ten najwyraźniej nie był zachwycony perspektywą rozmowy z Julią.


- Po tym, co przeszła, trudno będzie się z nią porozumieć - powiedział. - Nie możemy zaczekać do jutra?

Bannerman spojrzał na zwłoki, już na powrót przykryte całunem.

- Wolałbym, żeby załatwił pan zgodę już teraz. Jeżeli, oczywiście, będzie to w ogóle możliwe.

MacLeod wzruszył ramionami.

Robotnicy towarzyszący van Gelderowi przyglądali im się w milczeniu. Pielęgniarka, trzymając rękę na klamce otwartych drzwi poczekalni, czekała, aż cała trójka raczy wejść do środka. Bannerman


zauważył, że tamci dwaj patrzą na niego z wyraźną wrogością. Zastanawiał się, dlaczego. Nigdy ich przedtem nie widział.

Z gabinetu MacLeoda dobiegł nagle podniesiony, gniewny głos Julii Turnbull:

- Nie! Nie! W żadnym wypadku! Zostawcie mojego Colina w spokoju!

Obecni w korytarzu wymienili zakłopotane spojrzenia. Julia wybiegła z gabinetu i widząc w drzwiach poczekalni znajomych męża, podbiegła do nich, szlochając:

Bannerman pochwycił zmieszane spojrzenie MacLeoda. Stary lekarz wzruszył ramionami.

- Pani Turnbull - zaczął Bannerman. - Proszę mi wierzyć, że nikt nie zamierza uciąć...

Mężczyzna obejmując Julię przerwał mu stekiem przekleństw.

- Pieprzone łapiduchy! Co z was tu, kurwa, za pożytek, co? Idźcie w cholerę i zostawcie ludzi w spokoju!

Bannerman cofnął się, czując, że w tej atmosferze nic nie zdziała. Van Gelder próbował rozładować napięcie.

- Droga pani Turnbull - odezwał się pojednawczym tonem - może pozwoli się pani odwieźć do domu? Samochód stoi przed0x08 graphic
drzwiami. A może wolałaby pani, żeby zawieźć ją do krewnych albo przyjaciół?

- Dziękuję - powiedziała Julia. Stopniowo odzyskiwała panowanie nad sobą. - Przykro mi, panie doktorze - zwróciła się do MacLeoda - ale moja decyzja jest nieodwołalna.

MacLeod skinął głową i uśmiechnął się, jakby dodając jej otuchy. Julia celowo zignorowała Bannermana i nawet nie spojrzawszy w jego stronę opuściła szpital, wsparta na ramieniu van Geldera. Robotnicy z elektrowni ruszyli za nimi. Bannermana obrzucili spojrzeniami, które miały niedwuznacznie sugerować, by wystrzegał się spotkania z nimi w ciemnej uliczce. Jeden z nich rzucił:

- I wara od zwłok Colina. Zrozumiano?

Bannerman nie zareagował na jawną groźbę. Po prostu wlepił w mężczyznę nieruchome spojrzenie, aż tamten odwrócił wzrok i wyszedł.

MacLeod uniósł brwi.

- Kompromis?


Mimo całego zaufania, jakim darzył starego, Bannerman czuł się trochę nieswojo występując z takim pomysłem.

- Mógłbym ograniczyć się do wykonania biopsji aspiracyjnej - powiedział ostrożnie.

MacLeod spojrzał na niego z niedowierzaniem.

Bannerman wymienił krótką listę rzeczy niezbędnych.

- Kiedy chce pan to zrobić? - spytał MacLeod.

W odpowiedzi Bannerman wskazał ruchem głowy okno, za którym widać było robotników elektrowni: stali po przeciwnej stronie ulicy i obserwowali budynek szpitala.

- Nie teraz - powiedział. - Myślę, że dobrze by było, gdyby widzieli, jak opuszczam szpital. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wrócę tu później, kiedy „strażnicy” zmęczą się czuwaniem.

MacLeod pokiwał głową.

- Dam panu klucz i pokażę, gdzie co trzymam. Czy będę mógł jakoś panu pomóc?

Bannerman stwierdził, że sam da sobie radę.

Bannerman zgodził się. Poszedł do hotelu, wziął gorącą kąpiel i rozejrzał się za czymś do jedzenia. Kończył posiłek, kiedy zadzwonił MacLeod.


-Przykro mi - powiedział - ale oni ciągle tu są. A ja muszę już wyjść.

Bannerman podziękował i odparł, że i tak zamierzał odczekać kilka godzin. Nie ma mowy, żeby tamci całą noc poświęcili na pilnowanie zwłok. Powiedział to, a słowa „chyba że ktoś im to nakaże” same przyszły mu do głowy.

Natychmiast odrzucił tę myśl jako niedorzeczną i postanowił zadzwonić do Shony. Nie wątpił, że przy takiej pogodzie prom z North Uist nie kursuje.

- Przykro mi. To musiało zmienić twoje plany. Bannerman nie chciał przez telefon rozmawiać o zaplanowanej

biopsji. Nie miał pewności, czy w centrali hotelowej nie czai się jakiś „podsłuchi wacz”.

Otworzył drzwi do baru hotelowego i z nieprzyjemnym zaskoczeniem stwierdził, że przy pierwszym z brzegu stoliku siedzi Mitchell w towarzystwie nieznajomego mężczyzny. Szef ochrony elektrowni podniósł wzrok i uśmiechnął się, a wyraz jego twarzy w jednej chwili doprowadził Bannermana do białej gorączki.

- I co, panie doktorze, wciąż szukamy atomowych duchów?

- Te duchy cuchną ostatnio detergentami - odparł Bannerman, z trudem powściągając rosnącą furię.

Usta Mitchella wykrzywił lekceważący grymas.

Czy obecność Mitchella była przypadkowa, czy może kryło się za nią coś gorszego? Ale co, skoro obserwowano nie tylko szpital, ale i jego samego? Może chcieli mieć pewność, że nie zbliży się do zwłok Turnbulla...

Bannerman zajął miejsce na stołku przy barze i wdał się w pogawędkę z barmanem, chcąc sprawiać wrażenie, że jest zwyczajnym gościem hotelowym, który wpadł na wieczorną szklaneczkę. Mitchell nie mógł wiedzieć, że pije tylko tonik. Nikt nie mógł podejrzewać, że zamierza ukradkiem wyślizgnąć się z hotelu, pod osłoną nocy zakraść się do szpitala i przeprowadzić nielegalną sekcję zwłok Colina Turnbulla. Ilekroć jednak spoglądał w lustro, widział wzrok Mitchella wlepiony w swoje plecy.

Czy aby nie ulega manii prześladowczej? Postanowił przeprowadzić eksperyment. Pójdzie do łazienki na końcu holu i sprawdzi, czy ktoś będzie go śledził. Zamierzał wstać, kiedy do baru weszli robotnicy z elektrowni, których niedawno jeszcze widział na posterunku przed szpitalem. Jeden zatrzymał się przy stoliku Mitchella, drugi zaś podszedł do baru i stanął obok Bannermana.

A więc to tak, pomyślał Bannerman. Teraz już wiedział, kto dobrał się wtedy do jego wozu. Nie miał też wątpliwości, że organizatorem akcji był Mitchell.

Wstał i udał się do łazienki. Nikt za nim nie szedł. Myjąc ręce zastanawiał się, jak długo powinien zaczekać, aby mieć pewność, że bezpiecznie dotrze do szpitala. Tu, na północy, godziny otwarcia


0x08 graphic
0x08 graphic
barów były skandalicznie - albo sympatycznie, zależy od punktu widzenia - płynne. Wytarł ręce i otworzył drzwi łazienki. Tuż za nimi, na środku korytarza stał jeden z robotników, rzekomych przyjaciół Turnbulla.

Był to ten, który przed chwilą rozmawiał w barze z Mitchellem. Niższy od swojego kompana, miał jednak barczystą, muskularną sylwetkę. Jego rude, zmierzwione włosy były nieco przerzedzone nad czołem, chociaż nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat.

- Przepraszam - powiedział Bannerman, usiłując wyminąć natręta.

Tamten przesunął się, zagradzając mu drogę.

- Dobra - warknął Bannerman. - Powiedziałeś, co miałeś powiedzieć. Ale to nie jest Tombstone w Arizonie, a ty nie jesteś Wyattem Earpem. Mam swoją robotę i zamierzam ją wykonać, więc zejdź mi z drogi, chyba że chcesz wylądować w pace.

Robotnik rozważał przez chwilę słowa Bannermana, aż wreszcie zagryzł wargi i odsunął się.

Bannerman wszedł po schodach na piętro i zamknął się w swoim pokoju. Długo trwało, zanim zaczął znowu normalnie oddychać. Czuł, jak głośno wali mu serce, Przyszło mu do głowy, że jego sytuacja byłaby może łatwiejsza, gdyby nie zadarł z Mitchellem. Jednak po tamtym spotkaniu nie było mowy o normalnych stosunkach między nimi. Otrząsnął się z tych niepotrzebnych myśli i nie zapalając światła usadowił się przy oknie.

Mitchell wyszedł godzinę później. Wsiadł do samochodu i odjechał. Po dalszych czterdziestu minutach z baru wytoczyli się robotnicy z elektrowni. Rudy musiał być bardzo pijany, bo szedł podtrzymywany przez kolegę. W pewnym momencie wyrwał się, odwrócił w stronę hotelu i wrzasnął, podnosząc głowę ku oknom na piętrze.


W tak małym hotelu nie było nocnego portiera ani żadnego zresztą nocnego personelu. Zszedłszy na dół, Bannerman zastał drzwi wyjściowe zamknięte.

Mężczyzna wręczył mu klucz z pouczeniem, by zamknął drzwi po powrocie.

Bannerman obiecał, że nie zapomni.

Ochłodziło się, ale wiatr na szczęście ucichł. Przemierzając wymarłe uliczki Stobmor Bannerman miał niemiłe wrażenie, że spoza ciemnych okien każdy jego ruch śledzą tysiące oczu. Starał się trzymać cienia i, zanim skręcił ku drzwiom szpitala, obejrzał się za siebie. Z ulgą skrył się w mroku kryjącym ganek. Odszukał klucz otrzymany od MacLeoda i wsunął go do zamka. Kiedy jednak spróbował go obrócić, okazało się to niemożliwe.

Zaklął, wyciągnął klucz i jeszcze raz wcisnął go w otwór w zamku. Nadal bez rezultatu - klucz nie drgnął. Po trzech takich próbach Bannerman gotów był poddać się i zawrócić do hotelu, kiedy nagle zrozumiał, na czym polegała cała trudność. Zamek był już otwarty! Nacisnął klamkę. Pod naciskiem dłoni drzwi uchyliły się bez oporu. Widocznie MacLeod zapomniał je zamknąć!

Było mu trochę głupio, że od razu nie pomyślał o takiej możliwości. Oto najlepszy dowód, że jako nocny rabuś byłby do niczego. Nerwy miał napięte do ostateczności, a puls pewnie ze sto dwadzieścia na minutę. Na palcach przekradł się do pokoju, gdzie MacLeod obiecał zostawić narzędzia potrzebne do wykonania


biopsji. Znalazł je bez trudu, gdyż przez okna wpadało tam dość światła latarń ulicznych. Rękawice chirurgiczne, jednorazowe strzykawki o pojemności 50 mililitrów, grube igły, tampony nasycone alkoholem i kilka pojemniczków na próbki. Niczego nie brakowało.

Wciąż nieco rozdygotany ułożył narzędzia na tacy, aby znieść je do piwnicy. Już miał wychodzić z pokoju, kiedy skądś z głębi budynku dobiegł go głuchy odgłos. O mało nie upuścił tacy. Czyżby MacLeod zdecydował się dotrzymać mu towarzystwa? Dźwięk powtórzył się.

- Doktorze MacLeod, czy to pan? - zawołał Bannerman.

Żadnej odpowiedzi.

Czuł, jak rośnie w nim przerażenie - jakby zimną łapę zaciskającą się na jego żołądku. Tylko spokojnie. Opanuj się, chłopie! - powtarzał w myślach. Każdy dom jest nocą pełen dźwięków. Hałasują rury centralnego ogrzewania, lodówki włączają się i wyłączają. Przecież, do diabła, nie boisz się umarłych. Jesteś chyba patologiem. Zejdź do piwnicy, zrób, co trzeba, a rano będziesz już w drodze do Edynburga.

Otworzył drzwi od piwnicy i wszedł do środka. Nie mógł ryzykować zapalenia światła, dopóki ich dokładnie za sobą nie zamknął. Blask żarówki mógł być widoczny na ulicy. Schodząc po schodach ponownie zwrócił uwagę na nagłą zmianę temperatury. A potem znów usłyszał jakiś dźwięk. Jakby szuranie. Niemożliwe! Czyżby szczury? Wytężył słuch, czekając na zgrzyt pazurów umykających gryzoni.

Cisza.

Stojąc na ostatnim schodku rozejrzał się po piwnicy. Nie zauważył nic godnego uwagi na tym kawałku podłogi, który oświetlała pojedyncza żarówka. Niektóre kąty były jednak pogrążone w półmroku. Zwłoki okryte prowizorycznym całunem leżały, jak przedtem, na ławie stojącej pośrodku pomieszczenia. Tyle że z prawej strony głowy zwisał luźny róg prześcieradła. Bannerman mógłby przysiąc, że dokładnie ułożył je wokół głowy. Przez chwilę przyglądał się nieruchomemu kształtowi i nagle ogarnął go kolejny przypływ strachu.


Tacę z narzędziami postawił na brzegu ławy i zdjął płaszcz. Podwinął rękawy i włożył rękawice chirurgiczne, wyprężając palce i naciągając gumę aż na nadgarstki. Następnie powtórzył to samo z drugą parą. Nie było sensu ryzykować, mając do czynienia z tak zabójczą chorobą. Umocował na strzykawce igłę o dużym przekroju, chwilowo nie zdejmując plastikowej sterylnej osłony ostrza i chwycił róg prześcieradła.

Pod jego dotknięciem trup drgnął i usiadł. Zdjęty obezwładniającym przerażeniem Bannerman otworzył usta i wytrzeszczył oczy na sztywno wyprostowaną koszmarną postać. Trup powoli zwrócił ku niemu wciąż okrytą prześcieradłem twarz i nagle wymierzył mu potężny cios głową w nos. Potworny ból eksplodował gdzieś wewnątrz czaszki Bannermana, a potem spowiła go ciemność rozjaśniona błyskiem tysiąca gwiazd.


0x08 graphic
0x08 graphic
Rozdział 14

Ocknął się z przeraźliwym bólem głowy i smakiem piachu w ustach. Usiadł powoli, splunął kurzem z podłogi i ostrożnie dotknął twarzy. Nos bez wątpienia złamany; aż stęknął z bólu, kiedy kość poruszyła się pod skórą. Twarz miał oblepioną na wpół zakrzepłą krwią, ale, o ile mógł się zorientować, poza tym nie odniósł żadnych obrażeń. Żebra całe, zęby nietknięte - wyglądało na to, że napastnik ograniczył się do tego jednego uderzenia głową. Rozejrzał się po piwnicy i stwierdził, że jest sam. „Trup” zniknął.

Krzywiąc się z bólu wstał z podłogi. Sądząc po tym, jak ścierpły mu ręce i nogi, leżał nieprzytomny dość długo. W połowie schodów musiał przyklęknąć na chwilę, gdyż poczuł, że znów traci przytomność. Opuścił głowę między kolana dla poprawienia krążenia, ale to wywołało jedynie wzmożony ból w głębi czaszki. Poprzestał więc na krótkim odpoczynku, a potem powlókł się do telefonu i zadzwonił do Agnusa MacLeoda.

i zaczął studiować w lustrze spustoszenia, jakie poczyniono w jego urodzie. Skutkiem krwotoku obrażenia wyglądały na poważniejsze, niż były w istocie. W sumie jego oblicze, przedstawiało się jednak okropnie. Jak twarz boksera po przegranej szczególnie widowiskowo walce o mistrzostwa świata wagi ciężkiej.

MacLeod wszedł do łazienki i z energią przystąpił do udzielania pomocy.

- Skądże! Doskonale pamiętam, że je zamknąłem. Bannerman pokiwał głową.

-Idę spać - odparł Bannerman i dotknął grzbietu nosa tak delikatnie, jakby to było skrzydło motyla. - Muszę się trochę przespać.

Obudził się bardzo wcześnie. Sztormowy wicher znad Atlantyku hulał po uliczkach Stobmor, wstrząsał oknem pokoju hotelowego jakby próbując wyrwać je z ram.

- Przeklęty kraj - mruknął Bannerman wsłuchując się w jęk wiatru, wraz ze zmianą jego natężenia przechodzący w przeraźliwe wycie. Po kilku minutach uznał, że lepiej zrobi wstając z łóżka. W pokoju był elektryczny czajnik i „przybory do parzenia herbaty”, zgodnie z modą panującą w tego rodzaju hotelach. Włączył czajnik i czekając, aż zagotuje się woda, dokonał przeglądu torebek zawierających do wyboru herbatę, kawę i czekoladę. Wszystkie miały jedną wspólną cechę: leżały w pokoju od bardzo dawna. Papier aż zetlał ze starości. Zdecydował się na rozpuszczalną kawę. Przyrządził napój i po dłuższym namyśle odważył się na pierwszy łyk. Ostrożność okazała się jak najbardziej uzasadniona.”Kawa” smakowała jak morska woda zaprawiona zmiotkami z podłogi i popiołem z papierosa.

Po kilku łykach miał dość. Resztę wylał do umywalki. Z lustra na ścianie patrzyła na niego twarz z oczami w purpurowej obwódce.

- Rany boskie - jęknął. - Jeśli londyńskie zoo poszukuje pandy, masz, chłopie, pewny angaż.

Westchnął z rezygnacją i podszedł do okna. Rozsunął zasłony i wyjrzał na opustoszałą, smaganą wiatrem ulicę. Złowieszczo ciemne niebo zasnuły niskie chmury. Znów zbierało się na deszcz.

Najgorsze, że nie bardzo teraz wiedział, co począć. Czuł się upokorzony i zły, że po raz kolejny dał się wykiwać ludziom, którzy konsekwentnie i skutecznie przeciwdziałali wszelkim jego próbom dotarcia do informacji na temat epidemii. Wiedział jednak, że nie wolno mu kierować się emocjami. Musi myśleć realnie. Był pewien, że zwłoki Colina Turnbulla pozostaną ukryte aż do czasu kremacji. Policja może wymusić ich wydanie, ale to nie znaczy, że on zyska do nich dostęp. Nadal nie będzie mógł pobrać próbek niezbędnych do badań laboratoryjnych.


Mógł oczywiście skorzystać z drogi urzędowej, ale wiedział, jak bardzo zaszkodziłoby to stosunkom Agnusa MacLeoda z miejscową społecznością. Postanowił więc chwilowo przejść do defensywy. Co prawda umowa z Allisonem pozwalała mu żądać wszczęcia nieograniczonego śledztwa, ale niewiele by na tym zyskał, skoro brakowało podstawowej jego przesłanki. Było jednak kilka rzeczy, które mógł zrobić, nim zdecyduje się, co ma powiedzieć MRC. Jedną z nich była rozmowa z May Buchan. Może już wróciła i zdoła rzucić nieco światła na okoliczności, w jakich zachorował jej ojciec. Wpierw jednak należało ustalić, gdzie zamieszkała.

Sproat twierdził, że po powrocie z urlopu May zamierza przeprowadzić się do rodziców. Ci jednak nie żyli, a ich dom w Stobmor spłonął ze szczętem. Może więc nadal zajmuje domek na farmie?

Zapytana o to kelnerka w restauracji, dokąd zszedł na śniadanie, potwierdziła jego domysły. Przy okazji dziewczyna przeciągłym spojrzeniem obrzuciła jego twarz. W końcu zebrała się na odwagę, ale kiedy już na końcu języka miała pytanie, co się stało, Bannerman rzucił pośpiesznie:

- Proszę nie pytać.

Zaopatrzony w ciemne okulary, zgodnie z radą Agnusa MacLeoda nabyte u MacPhaila na High Street, Bannerman wsiadł w samochód i wyruszył na farmę Inverladdie. W ciemnym, obskurnym sklepiku, w którym kupował okulary, nie było lustra, toteż przejrzał się teraz w lusterku samochodu.

- Prawdziwy Jack Nicholson - mruknął. Miał nadzieję, że May Buchan się nie przestraszy.

Do farmy dojechał w ulewnym deszczu. Droga przez dolinę, która jeszcze niedawno była zwykłym, polnym traktem, w jednej chwili zmieniła się w rwącą rzekę. Był więc zadowolony, kiedy w oknie domku na pastwisku zobaczył światło. Biegiem dopadł ganku i zapukał. Otworzyła mu mocno opalona, trzydziestokilkuletnia kobieta; jej jasne z natury włosy, dodatkowo wypłowiałe od przebywania na słońcu, wyglądały jak tlenione. Miała na sobie obcisłe dżinsy i biały sweter, na szyi łańcuszek ze złotym krzyżykiem. Była boso.


0x08 graphic
-Pani Buchan? Jestem łan Bannerman. Czy zechciałaby pani poświęcić mi chwilę rozmowy? Chodzi o odpowiedź na parę pytań.

May Buchan nie kwapiłaby się z wpuszczeniem go do środka, gdyby nie deszcz i wiatr, który wdzierał się do domu przez otwarte drzwi.

- Proszę wejść - powiedziała.

Bannerman wyjaśnił, kim jest, i wyraził współczucie z powodu śmierci jej męża i rodziców.

Podziękowała odruchowo i zagapiła się na jego okulary.

May Buchan robiła wrażenie wstrząśniętej. Zbladła w sposób widoczny nawet mimo tej opalenizny.

Bannerman czuł, że zbliża się do odkrycia czegoś ważnego. Teraz musiał tylko uważać, by nie zrazić May Buchan zbytnią natarczywością.

- Jezus! - jęczała May z twarzą ukrytą w dłoniach. Bannerman milczał.

- Powiem panu, jaki jest ten związek... - jej słowa utonęły w szlochu. - Gordon i tamci... i mój ojciec... jedli mięso jednej owcy.

- Jedli zarażone mięso! - wykrzyknął Bannerman. May Buchan skinęła głową.

- Nadal nie widać tu związku z pani ojcem. May przyłożyła do oczu chusteczkę.

Bannerman pokiwał głową. Czuł się trochę zawiedziony. Ostatni element jego łamigłówki nadal nie pasował do całości. Nagle przyszła mu do głowy myśl, która w jednej chwili wyparła poczucie zawodu.

- Pani Buchan - powiedział, starając się ukryć rosnące podniecenie - czy coś zostało z tej baraniny w pani zamrażarce?


-No... tak - odparła May.

. Dzięki Ci, Boże, pomyślał Bannerman.

- Potrzebuję trochę mięsa do badań - powiedział.

May Buchan podeszła do zamrażarki, uniosła pokrywę i wyjęła kilka plastikowych torebek wypełnionych zamrożonym mięsem.

May Buchan otwarła kuchenne drzwi i wskazała miejsce pod płotem w kącie ogrodu.

Bannerman postawił kołnierz płaszcza, szykując się do wyjścia na deszcz. Zapytał May, czy nie ma w domu plastikowych worków. Otworzyła szufladę i podała mu kilka toreb na śmiecie.

Wskazała deskę koło suszarki. Wisiało na niej kilka różnych rozmiarów noży... Wybrał dwa.

Po kilku minutach był przemoknięty do suchej nitki, ale nie zwracał na to uwagi. Podniecenie, wywołane odkryciem najprawdziwszych dowodów rzeczowych i zarazem materiału do badań histologicznych, zawładnęło nim do reszty. Był wręcz zadowolony, że pada deszcz, bo dzięki temu ziemia zrobiła się miękka - kopanie szło mu całkiem sprawnie. Resztki owcy spoczywały niezbyt głęboko. Natrafiwszy na nie porzucił szpadel i na klęczkach, niczym archeolog wydobywający cenne znalezisko, odgarniał ziemię dłońmi.

Odszukał głowę i oczyścił ją z błota. Z pustego oczodołu wyślizgnął się pojedynczy robak, ale poza tym wydawała się w zaskakująco dobrym stanie. Zaniósł głowę do szopy, by schronić się przed deszczem i puścił w ruch noże.


Stosunkowo krótki pobyt w ziemi nie powinien zniszczyć wirusa obecnego w tkance mózgowej. Wiadomo, że czynnik zakaźny scrapie należał do najbardziej odpornych na wpływy zewnętrzne. Bez większych szkód znosił warunki zabójcze dla większości znanych wirusów i bakterii. Z rozłupanej czaszki udało mu się wydobyć co najmniej pięćdziesiąt gramów mózgu - ilość wystarczającą do wykonania każdej analizy. Umieścił próbki w plastikowych workach, które zawiązał dokładnie, a następnie na powrót zakopał resztki owcy.

- Znalazł pan to, czego szukał? - zapytała May Buchan, gdy wrócił do domu.

Bannerman skinął głową.

Już w drzwiach odwrócił się i poważnym tonem powiedział:

May Buchan zamarła z dłonią przy ustach.

- Chwała Bogu, że udało mi się z panią spotkać - odrzekł Bannerman.

Radość z osiągniętego sukcesu, z nieoczekiwanego postępu w śledztwie, mąciła Bannermanowi świadomość, że zagadka nie została rozwiązana do końca. Przypadek Colina Turnbulla nadal nie znalazł logicznego wytłumaczenia. Czy Turnbull też jadł zarażone mięso? Ale gdzie? Kto mu je podał? I, co ważniejsze - czy nie zostało go gdzieś więcej? Przyjął, że owce, które zostały zarażone jako pierwsze, nie stanowiły problemu - zniknęły bezpiecznie w dole z wapnem. Ale może nie tylko ta jedna trafiła do zamrażarek mieszkańców Achnagelloch? Musi porozmawiać o tym z MacLeodem. Ludzie zwykle ufają swojemu lekarzowi. Powinni uwierzyć jego ostrzeżeniom przed spożywaniem tego „mięsa z odzysku”. Jeśli zaś chodzi o Turnbulla, było mało prawdopodobne, by jadł je zupełnie sam. Chyba że jego żona też była wegetarianką, choć taki zbieg okoliczności wydawał się mało prawdopodobny. Bannerman zdawał sobie sprawę, że będzie musiał rozmówić się z Julią Turnbull, choć sądząc po jej zachowaniu w szpitalu nie należał do jej ulubieńców.

Jadąc główną ulicą Stobmor wciąż jeszcze zastanawiał się, w jaki sposób najłatwiej ją przekonać. Zatrzymał się przed hotelem i w chwili gdy zamykał drzwi samochodu, na przystanek po przeciwnej stronie ulicy zajechał autobus. Wysiadła z niego Shona.

Dla Bannermana jakby zajaśniało słońce. Uśmiechając się od ucha do ucha zawołał:

- Halo! Tutaj! - I pomachał ręką.

A kiedy Shona podeszła do niego, objął ją i wyszeptał:

- Dobrze, że już jesteś.

Śmiała się, widząc jego rozradowanie.

- Czyżbyś został gwiazdą filmową, czy też może nie zauważyłeś, że pada deszcz? - spytała.

Bannerman podniósł okulary odsłaniając podsiniaczone oczy.

- Coś ty tu, do licha, wyprawiał? - zawołała.

- To długa historia. Chodźmy do środka. Weszli do hotelu. Shona wpisała się do księgi gości.

- Będzie pani sąsiadką pana doktora - oznajmił recepcjonista wręczając Shonie klucz.


Kiedy szli z Shoną w kierunku schodów, Bannerman mruknął:

Pokrótce zapoznał ją z ostatnimi wydarzeniami.

Bannerman zadzwonił do recepcji.

Po kilku minutach recepcjonista z pudłem pod pachą i wiadrem pełnym lodu zapukał do drzwi.

-Chcę ze styropianem! - zawołał nagle głosem człowieka ogarniętego dziką żądzą.

Shona przycisnęła dłonie do ust, tłumiąc chichot.

Shona wstała z łóżka i podeszła do niego.

Torba z próbkami owczego mózgu znalazła się w styropianowym pojemniku obłożona ze wszystkich stron kostkami lodu. Pokrywę Bannerman przymocował kawałkami plastra.

- Doskonale - oznajmił, podziwiając rezultat swojej pracy. - Teraz tylko muszę porozmawiać z panią Turnbuil i możemy iść spokojnie na obiad. Potem spać, a rano w drogę do Edynburga.

- Mówiłeś, że pani Turnbuil nie przepada za tobą. Bannerman pokiwał głową.

Bannerman opowiedział o zarażonej owcy, która zamiast do dołu z wapnem trafiła na stół Buchano w.


0x08 graphic
-Może spróbowałby pan wywiedzieć się dyskretnie, czy więcej takich owiec nie ulotniło się z Inverladdie, i bez robienia paniki ostrzegł ludzi?

MacLeod zgodził się bez wahania.

Dziesięć minut później zadzwonił i powiedział:

- Jeszcze tylko muszę wiedzieć, gdzie? MacLeod podyktował adres Julii Turnbull.

Wychodząc, Bannerman obiecał Shonie wrócić najdalej za pół godziny. Celowo ubrał się dość niedbale, mając nadzieję, że dzięki temu wyda się Julii mniej obcy. Nie chciał, by widziała w nim wampira polującego na mózg jej męża.

Domek Turnbullów stał przy cichej uliczce niedaleko szkoły, w której pracowała Julia. Story w oknach były częściowo zaciągnięte. Sam dom oraz jego otoczenie tchnęły atmosferą porządku i ładu. Jedynym wyjątkiem była posesja trzy numery dalej, gdzie w zachwaszczonym ogrodzie rdzewiały wraki dwóch samochodów. Pozbawiony tylnego koła motocykl stał oparty o frontową ścianę domu. Zawsze znajdzie się jakaś parszywa owca, pomyślał Bannerman.

Julia Turnbull miała na sobie czarną suknię, przy której jej blada twarz wydawała się jeszcze bledsza; oczy podkrążone, zaczerwienione jakby od płaczu. Otworzyła drzwi i cofnęła się o krok pozwalając Bannermanowi wejść do środka. Nie odezwała się jednak, dopóki nie znaleźli się w salonie.

Bannerman skinął głową.

- Czy pani i Colin jadaliście czasem osobno? - zapytał. Julia Turnbull spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nieznacznie wzruszyła ramionami.

- Ja. Do czego pan zmierza, doktorze? Sugeruje pan, że przyczyną śmierci Colina było zatrucie?

Bannerman nie bardzo miał ochotę odpowiadać na tak wprost postawione pytanie.

Bannerman zastanawiał się gorączkowo, w jaki inny sposób Turnbull mógł się zarazić. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie nie będzie miał drugiej okazji, aby wypytać Julię. Dla podtrzymania rozmowy rzucił pytanie dość ogólnej natury.

- Czy w ciągu ostatnich trzech tygodni w sposobie bycia Colina zaszła jakaś zmiana? Czy robił coś niezwykłego, innego niż zwykle?

Julia wolno, z namysłem, pokręciła głową.

Zaprzeczyła. Podeszła do biurka pod oknem i wysunęła szufladę; wyJCty z niej plik papierów wręczyła Bannermanowi,

Bannerman wstał, szykując się do wyjścia. Podziękował JuJii i raz jeszcze złożył jej wyrazy współczucia.

Bannerman uśmiechnął się ponuro.

Bannerman nie wziął pod uwagę takiej możliwości, ale po krótkim namyśle musiał ją odrzucić.

0x08 graphic
Rozdział 15

Tuż po dziesiątej do stolika, przy którym siedzieli Shona i Bannerman, podszedł barman z wiadomością, że jakiś gość wyjeżdżając z hotelowego parkingu stuknął w samochód pana doktora. Nie sądzi, by szkoda była poważna, ale czy pan doktor nie chciałby sprawdzić sam. Tamten kierowca czeka na miejscu kraksy.

- Zaraz wracam - rzucił Bannerman wstając od stołu. Parking, oświetlony pojedynczą lampą zawieszoną na ścianie

budynku, był mroczny i pusty. Bannerman rozejrzał się, wypatrując w półmroku sylwetki czekającego nań kierowcy. Nikogo. Obszedł samochód nadaremnie szukając śladów stłuczki. Tylny zderzak był lekko porysowany, przy bliższym zbadaniu okazało się jednak, że była to smuga brudu. Raz jeszcze rozejrzał się po parkingu. W koło nie było żywej duszy.

Wzruszył ramionami. Prawdopodobnie facet po prostu odszedł, Uznając, że nie spowodował właściwie żadnych szkód. Nowoczesne zderzaki z tworzyw sztucznych są znacznie wytrzymalsze od metalowych i nawet dość mocne stuknięcie znoszą bez śladu zniszczenia.


Ruszył alejką wiodącą do wejścia do hotelu, kiedy niespodziewanie dwie pary rąk pochwyciły go z tyłu za ramiona, by w następnej chwili pchnąć potężnie na ścianę budynku. Uderzenie złamanym nosem o mur wyrwało z ust Bannermana jęk bólu. Oczy zaszły mu łzami.

Bannerman pochylił się, aby zmniejszyć nacisk na wykręcony łokieć. Jeszcze raz spróbował się wyrwać, na co niewidoczny napastnik zareagował uderzając go kolanem między nogi. Bannerman wrzasnął; tamten puścił jego rękę, pozwalając mu osunąć się na ziemię.

- Gdzie są zwłoki? - padło znów pytanie.

Głos - właściwie wściekły szept, wydał się Bannermanowi jakby znajomy. Odwrócił się twarzą do napastników. Byli to Mitchell i jeden z robotników z elektrowni, którzy prześladowali go wczorajszego wieczora.

Bannerman skulił się, osłonił twarz rękami. Kiedy cios nie padł, podniósł wzrok i warknął:

- Co to za cyrk, Mitchell? To przecież twoi ludzie wykradli wczoraj zwłoki. Jak myślisz, kto mnie tak urządził?

Mitchell dopiero teraz zwrócił uwagę na rozbity nos i sińce pod oczami Bannermana. Na chwilę zaniemówił.

bo ubzduraliście sobie, że chcę zamknąć elektrownię. Więc co to za pieprzenie, że to ja ukradłem zwłoki?

Robotnik towarzyszący Mitchellowi, ten sam, z którym Bannerman starł się przed hotelową łazienką, zamierzył się do ciosu, ale ochroniarz powstrzymał go wyciągniętą ręką.

- I na co ci przyszło, Mitchell. Wysługiwać się takimi łachudrami - powiedział Bannerman patrząc w wykrzywioną złością twarz robotnika.

Tym razem Mitchell nie zdążył interweniować. Potężny kopniak wylądował na brzuchu Bannermana, tuż obok splotu słonecznego.

Zwymiotował niedawno zjedzoną kolację i zwinął się w kłębek, rozpaczliwie walcząc o oddech. Jak przez mgłę słyszał Mitchella wymyślającego robotnikowi, a potem dotarły do niego słowa:

- Jeśli to pana pocieszy, doktorze, wierzę panu. I powiem jeszcze... my tych zwłok też nie mamy. - Odeszli, zostawiając Bannermana skulonego na chodniku.

Opierając się o ścianę podniósł się na klęczki i w tej pozycji odpoczywał przez chwilę, zbierając siły. Słyszał szum nadjeżdżającego samochodu, potem oblało go światło reflektorów. Trzasnęły drzwi.

- Mniejsza z tym. Niech mi pan tylko pomoże wstać. Podtrzymywany przez van Geldera, Bannerman skierował się ku

drzwiom hotelu. Kiedy mijali samochód Holendra, spostrzegł mężczyznę siedzącego na przednim miejscu pasażera. Bannerman nie wiedział, dlaczego widok tego człowieka uruchomił dzwonki alarmowe w jego głowie. Czuł, że go zna, ale będąc w tak opłakanym stanie nie potrafił go zidentyfikować.

W drzwiach hotelu natknęli się na Shonę.

Bannerman zmienił zabrudzone ubranie i wziął kąpiel. Shona opatrzyła mu najpoważniejsze z nowych skaleczeń i zadrapań.

Bannerman spróbował się uśmiechnąć. Wyszedł z tego dość żałosny grymas.

Kiedy wyszła, Bannerman wstał i jął powoli krążyć po pokoju. Ból zelżał i teraz nareszcie mógł się skupić nad najważniejszym pytaniu: kto zabrał zwłoki? Julia Turnbull nie wiedziała o ich zniknięciu, gdyż w przeciwnym razie podczas ich spotkania zrobiłaby piekło. Chyba że to ona zorganizowała całą akcję! Takie wytłumaczenie wydawało się najbardziej prawdopodobne. Może po prostu powinien dać sobie z tym spokój? Najpilniejszą teraz sprawą było dostarczenie próbek zakażonego mózgu owcy do Edynburga, na oddział Munro. Szukanie zwłok Colina tylko opóźni wyjazd. Tak. Rano wyruszy z Shoną do Edynburga, a w Stobmor sprawy niechaj idą swoim torem.

Shona wróciła z baru z butelką brandy i wiadomością, że z van Gelderem był jego syn Peter.


- Myślę, że powinieneś iść spać. Bannerman posłusznie skinął głową.

- Wyglądasz na wykończonego - powiedziała Shona, a potem zbliżyła się do niego i pocałowała lekko w policzek. - Do zobaczenia rano.

Choć raz pogoda im sprzyjała. Stobmor pławiło się w słońcu, po błękitnym niebie sunęły strzępiaste obłoczki pędzone rześką bryzą. W powietrzu czuło się zapach morza.

Podróż do Edynburga odbyli bez przygód, z dwoma tylko krótkimi postojami - raz na lunch, drugi raz, by zatankować benzynę, rozprostować kości i napić się kawy. Bannerman zadzwonił do Medical Research Council, żeby zawiadomić ich o opuszczeniu Stobmor.

W Edynburgu zameldowali się w niewielkim hotelu w południowej dzielnicy miasta. Bannerman skontaktował się z oddziałem neurobiologii Hectora Munro.

Bannerman opowiedział o owcy, która nie trafiła do dołu z wapnem.

- Miał pan szczęście - stwierdziła Morąg. - Czy osobiście zbada pan te próbki?

Bannerman odparł, że zasadnicze badania wykona oddział neurobiologii MRC, ale jeśli Morąg chciałaby doprowadzić do końca próby na myszach, tak nieszczęśliwie zapoczątkowane jeszcze przez Gilla, to on zadba o to, by dostarczono jej odpowiednią próbkę.

- Dziękuję, panie doktorze - powiedziała Morąg. - Czy mogłabym się dowiedzieć, o jakie badania prosił pan doktora Munro? Chodzi o to, żebyśmy niepotrzebnie nie powtarzali tego samego.

Bannerman powiedział, że przede wszystkim miały to być badania mikroskopowe. Ich wyniki pozwolą dopiero zadecydować, co dalej.

- Proszę zadzwonić, kiedy będzie pan coś wiedział - powiedziała Morąg.

Bannerman obiecał, że będzie o niej pamiętał.

Podał swoje nazwisko do mikrofonu ukrytego za kratką obok wejścia. Po chwili szczęknął elektryczny zamek i Bannerman wszedł do środka. U szczytu schodów czekał na niego Hector Munro.

Próbki zabrała dwójka laborantów, których pouczono, jakiego rodzaju preparaty mają zostać przygotowane.

Podczas rozmowy przy kawie Bannerman poruszył temat raportu przygowywanego przez MRC. Podzielił się z Munro opinią Milne'a, który uważał, że czynnik zakaźny z Achnagelloch należy potraktować jako nowy wirus. Munro uśmiechnął się.

Munro zamyślonym wzrokiem patrzył sponad parującej filiżanki.

Bannerman uśmiechnął się ponuro.

- Zaczekajmy lepiej na wyniki badań - powiedział Munro. - Potem będziemy się zastanawiać.

Bannerman z rezygnacją pokiwał głową.

Na biurku Munro zadźwięczał dzwonek interkomu. Po krótkiej wymianie zdań dyrektor oddziału wstał i wyszedł z gabinetu, rzuciwszy Bannermanowi:

- Przepraszam. Mamy chyba jakiś kłopot.

Wrócił po dziesięciu minutach i stojąc w drzwiach rzekł:

- Nie bardzo wiem, jak panu o tym powiedzieć... Bannerman odwrócił się. Wyczekująco spojrzał na Munro.


Przeszli do laboratorium, gdzie pod mikroskopem czekał już gotowy preparat. Bannerman usiadł i wpatrzył się w obraz widoczny w okularze przyrządu. Miał przed sobą najzupełniej zdrową tkankę mózgu owcy.

Bannerman spojrzał na Shonę dzikim wzrokiem, a ona natychmiast pożałowała swojej uwagi, bo najwyraźniej poważnie zastanawiał się nad jej sugestią.

- Czy ty aby nie przesadzasz? - ostrożnie zapytała Shona. Bannerman zastanawiał się przez chwilę; wreszcie powiedział:

- Po prostu nie mogę uwierzyć, żeby trzech ludzi zmarło po zjedzeniu mięsa tej samej owcy, która - jak się okazuje - była najzupełniej zdrowa.

Shona musiała przyznać, że w jego rozumowaniu trudno dopatrzyć się braku logiki.


-Rób, co uważasz za konieczne - westchnęła.

Było już po ósmej, kiedy Bannerman wjechał na parking przy szkole medycznej. Miał nadzieję, że o tej porze w laboratoriach zastanie co najwyżej kilku dyżurnych laborantów; może natknie się gdzieś na nocnego portiera, ale nie spotka nikogo z personelu naukowego. Nie chciał się tłumaczyć, dlaczego powtarza badania wykonane przez oddział Munro.

Laborantka, która otworzyła mu drzwi, nie wyglądała na zdziwioną. Poznała go i wpuściła do środka bez zbędnych pytań.

Morąg była w płaszczu i najwidoczniej miała właśnie wychodzić.

- Czy mogę w czymś pomóc, panie doktorze? - spytała. Bannerman wyjaśnił, jaki jest cel jego wizyty.

Z rosnącym zdenerwowaniem Bannerman czekał na koniec procesu barwienia preparatu. Minęło kilka minut; zabrzęczał elektryczny czasomierz. Morąg opłukała preparat destylowaną wodą, usuwając resztki barwnika i podstawiła szkiełko pod lampę, do wysuszenia. Co prawda wszystkie podręczniki zalecały suszenie próbek w temperaturze pokojowej, ale Bannerman był zadowolony, że Morąg stara się maksymalnie skrócić czas obróbki preparatu.

- A teraz - mruknęła, ustawiając szkiełko pod mikroskopem - zobaczymy, co my tu mamy.

Trzydzieści sekund później było już po wszystkim. Wystarczył rzut oka na wyraz twarzy Morąg, by Bannerman zrozumiał, że wszystkie jego rachuby wzięły w łeb. Kiedy więc przyszła jego kolej, aby spojrzał w okular, nawet się nie zdziwił widząc normalną, zdrową tkankę. Munro miał rację.

Bannerman pokręcił głową.

Bannerman podziękował Morąg za pomoc i życzył jej dobrei nocy. Idąc przez parking w kierunku swojego samochodu, poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu.

Przy drugim dżinie z tonikiem w hotelowym barze Bannerman zaczął odczuwać wyrzuty sumienia. Od powrotu ze szkoły medycznej zachowywał się doprawdy okropnie. Prawie się nie odezwał do biednej Shony.

Wbrew wewnętrznym postanowieniom, Bannerman co chwila wracał w rozmowie do swoich badań, skarżąc się na niesprawiedliwość okrutnego losu.

- Musisz się z tym zwyczajnie pogodzić - powiedziała Shona. - Akurat ta owca nie była przyczyną zatrucia tych ludzi.

Bannerman, dotąd siedzący nieruchomo z wzrokiem utkwionym w dno swojej szklanki poruszył się nagle.

Zniknął w drzwiach prowadzących na parking, zostawiając Shonę w holu, zdziwioną i trochę przestraszoną. Nie minęło kilka sekund, kiedy znów pojawił się w wejściu. Na jego twarzy widniał wyraz zażenowania.

- Chyba za dużo wypiłem - wyjąkał. - Nie zechciałabyś poprowadzić?


Zatrzymali się przed pierwszym napotkanym sklepem całodobowym. Shona wysiadła bez słowa i po chwili wróciła z paczką gumy do żucia i torebką miętowych cukierków.

Aż do samego szpitala Bannerman doskonalił wymowę i opychał się miętusami.

- Pamiętaj - powiedziała Shona-mów powoli i nie podniecaj się. Masz legitymację?

Bannerman pomacał portfel w wewnętrznej kieszeni i kiwnął głową.

- Aha. Rozumiem - odparła Shona, ale z jej tonu niedwuznacznie wynikało, że nic nie rozumie.

Następnego ranka, kiedy po śniadaniu wyszli na spacer do Holyrood Park, zapytała, kiedy Bannerman zamierza dzwonić do szpitala.

Przez chwilę w milczeniu podziwiali widok na zatokę Firth of Forth z majaczącą w oddali linią szczytów Kinnors Hills.

Zatrzymali się na skraju południowego stoku wzgórza Arthur's Seat, by popatrzeć na taflę jeziora Duddingston w zimowej szacie.

Shona zaśmiała się, a na zdziwione spojrzenie Bannermana odparła:

Bannerman nie zdążył odpowiedzieć, bo położyła mu palec na ustach i szepnęła:

- Ćśś! Chcesz powiedzieć, że to nie jest takie proste. A ja nie chcę tego słuchać.

Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Przystanęła, kiedy ją zawołał.

W hotelowym holu czekali na nich dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach. Bannerman zauważył, że recepcjonista ruchem głowy wskazał na niego, kiedy tylko przekroczył próg.

- Doktor Bannerman? - usłyszał pytanie. Odruchowo skinął głową.

Jeden z mężczyzn machnął w powietrzu legitymacją, z której Bannerman zdążył tylko przeczytać nazwisko właściciela i obejrzeć jego zdjęcie.

Bannerman wzruszył ramionami i przepraszająco spojrzał na Shonę.

Chwilę później Bannerman siedział na tylnym fotelu nie oznakowanego ciemnozielonego austina montego. Morris usadowił się obok, West zajął miejsce na przednim siedzeniu pasażera. Rzucił kierowcy - także w cywilnym ubraniu - jakieś niezrozumiałe dla Bannermana polecenie; ruszyli. Bannerman uznał, że nie ma sensu pytać, dokąd jadą. Zakładał, że będzie to komenda główna policji i zdziwił się niemało, gdy skręcili w bramę Royal Infirmary. Jego teoria, że chodzi o sprawę zniknięcia zwłok ColinaTurnbulla okazała się więc bezpodstawna. Samochód zatrzymał się; Morris otworzył drzwi i wykonał zapraszający gest dłonią.


Rozdział 16

Echo ich kroków niosło się po korytarzu, wiodącym - jak wynikało z tablicy informacyjnej - do Audytorium nr 8. Nawet z zamkniętymi oczami Bannerman poznałby, że znajdują się w szpitalu. Powietrze przenikał charakterystyczny zapach anestetykow i środków odkażających.

- To tutaj. - West otworzył drzwi i cofnął się, przepuszczając Bannermana. Wewnątrz, przy zwykłym drewnianym stole siedzieli trzej mężczyźni. Wstali na widok wchodzących.

- Dobrze, że pan przyszedł, doktorze. Proszę siadać. Bannerman nie skorzystał z zaproszenia. Powiedział:

-Mimo to chciałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia - spokojnie odrzekł Bannerman.

Jego żart nie znalazł uznania Mildrewa.

Zapadło milczenie, jakby chwilowo obie strony wyczerpały zasób środków perswazji.

Mildrew i Jackson wymienili niepewne spojrzenia; Morris wzruszył ramionami.


0x08 graphic
0x08 graphic
-Nie wiedzieliśmy o tym - bąknął Jackson. - Zdaje się, że nie dotarły do nas te informacje... zechce pan, inspektorze, połączyć pana doktora - zwrócił się do Morrisa.

Ten wyszedł do sąsiedniego pokoju, skąd wyłonił się po chwili ze słowami:

- Pan Allison na linii, panie doktorze.

Bannerman zamknął za sobą drzwi i sięgnął po słuchawkę.

- Jak rozumiem, znalazł się pan w opałach, panie doktorze - rzekł Allison.

Bannerman nie przypuszczał, że kiedykolwiek ucieszy się, słysząc ten głos, ale teraz poczuł ulgę. Opowiedział o znalezieniu zakażonego mózgu i o swoim pomyśle poddania go analizie toksykologicznej.

Po rozmowie z Allisonem Mildrew raz jeszcze poprosił do telefonu Bannermana.

-Proszę podpisać w zaznaczonym miejscu. - Jackson położył na stole gotowy druk zobowiązania.

Bannerman westchnął, ale podpisał bez słowa i pchnął papier ku Jacksonowi.

Było już po dziesiątej, kiedy Bannerman wrócił do hotelu. Czuł się zmęczony. Mildrew i Jackson chcieli wiedzieć o najdrobniejszych szczegółach jego śledztwa w Stobmor i Achnagelloch.

Zbliżał się wieczór i Bannerman nie chciał niepokoić Stelli swoimi podejrzeniami. Fakt, że w końcu rozwiązał zagadkę, nie przekreślał jego wcześniejszych omyłek. Przekonanie, iż sprawcą wszystkich nieszczęść jest elektrownia Invermaddoch okazało się całkowicie fałszywe. Czuł, że w tej sprawie popełnił mnóstwo błędów i dlatego teraz wolał zachować swoje domysły dla siebie. Rano wybierze się do szkoły medycznej i przeprowadzi pewien eksperyment. Nadal miał próbki owczego mózgu. Pozwoli Morąg rozpocząć próby biologiczne, tak jak sobie tego życzyła.

Chwilę po wyjściu Bannermana zadzwonił telefon. Odebrała Shona.

-Witam ponownie - rzekł Bannerman, wchodząc do laboratorium Morąg Napier.

- Dzień dobry - uśmiechnęła się. - Przyniósł pan próbkę? Bannerman podał jej buteleczkę zawierającą kawałki owczego mózgu.

- Proszę. Czy nie przeszkodzi pani, jeśli będę się przyglądał?

- Jeśli ma pan ochotę... - odstawiła butelkę na stół pod wyciągiem i włączyła wentylator. Powoli nabierał prędkości, aż zahuczał jednostajnie.

Morąg, już w kitlu i rękawicach chirurgicznych, przeniosła zawartość butelki do ciężkiego szklanego pojemnika z emulsyfikatorem. Dodała odmierzoną ilość roztworu fizjologicznego i zamknęła naczynie przykrywką, z której wystawało metalowe ostrze osadzone na długim pręcie sięgającym do dna pojemnika. Dokręciła zaciski mocujące pojemnik do podstawy i włączyła silnik elektryczny napędzający oś. Ostrze zaczęło wirować zmieniając skrawki mózgu w rzadką, nadającą się do wstrzyknięcia mieszaninę.

Po kilku minutach Morąg uznała, że emulsja jest gotowa. Napełniła nią dwie sterylne plastikowe strzykawki, uzbroiła je w igły i rzekła:

- Możemy iść do zwierzętarni.

W suterynie nadal czuć było odór spalenizny, chociaż laboratorium zostało całkowicie zrekonstruowane. Odór ten w połączeniu z wonią zwierząt i zapachem świeżej farby tworzył wyjątkowo paskudną mieszankę. Bannerman zmarszczył nos. Zauważył, że Morąg otworzyła drzwi własnym kluczem. Wewnątrz nie było nikogo.

Bannerman wyszedł, ale zaraz zawrócił i ukryty za framugą drzwi obserwował poczynania Morąg. Widział, jak z szuflady pod pulpitem wyjmuje dwie napełnione czymś strzykawki, kładąc na ich miejsce te, które przed chwilą przyniosła ze swojego laboratorium.


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
-Czy to samo zrobiła pani poprzednim razem? - rozległ się nagle za jej plecami głos Bannermana.

Morąg drgnęła, ale opanowała się bardzo szybko.

- Może ja potrafię odpowiedzieć na to pytanie, doktorze. Bannerman odwrócił się i ujrzał mężczyznę, który bezszelestnie

wyłonił się z drzwi magazynu pasz dla zwierząt doświadczalnych. W ręku trzymał pistolet.

Spojrzenie jego jasnych, niebieskich oczu przejęło Bannermana zimnym dreszczem. Widział już tego człowieka. Te same oczy patrzyły na niego na grani Tarmachan Ridge. To był ten wysoki, przystojny młodzieniec, który towarzyszył Morąg w restauracji na Royal Mile; to on siedział w samochodzie van Geldera na parkingu hotelu w Stobmor.

nia. Byłby zrujnowany, a my nie moglibyśmy się pobrać, jak planowaliśmy.

Bannennan popatrzył uważnie na zapłakaną twarz Morąg i pokręcił głową.

Wyraz twarzy Morąg powiedział Bannermanowi, że ma rację.

Bannerman w milczeniu wpatrywał się w Morąg. Wreszcie powiedział:


0x08 graphic
-A teraz Peter zamierza zabić nas oboje.

Morąg w oszołomieniu przeniosła wzrok na van Geldera.

Morąg, wstrząśnięta, nie wierzyła własnym uszom.

Morąg nie słuchała. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała się w van Geldera, mężczyznę, który jednym brutalnym słowem zburzył jej wszystkie marzenia. Teraz przyglądał się jej z ironicznym uśmieszkiem.

Korzystając z okazji Bannerman oparł się o regał, by następnie przesunąć dłoń wzdłuż półki i zacisnąć ją na drutach szczurzej klatki. Słyszał, jak zwierzę tłucze się wewnątrz i modlił się, by nie dobrało się do jego palców.

Rzuciła się ku niemu, lecz przystanęła, widząc wycelowaną w siebie lufę pistoletu.

- Spokojnie! - zaśmiał się. - Co prawda zawsze miałaś temperament...

Bannerman czuł, że nerwy Morąg napięte są do ostateczności. Stała u jego boku, rozdygotana, nieprzytomna z rozpaczy.

-Zachciało mu się poszukiwań geologicznych. Chciał się wykazać. Nie miał szczęścia, bo trafił do jaskini, w której ten bałwan Sproat ukrył padłe owce. Tępak, nie potrafił ich nawet porządnie zakopać. Turnbull sam sobie winien, bo zignorował zakaz wstępu na tamten teren. Musiał nałykać się trucizny badając owce...

Niespodziewanie Morąg porwała ze stołu skalpel i ściskając go w garści ruszyła ku van Gelderowi. Błędne spojrzenie utkwiła w jego twarzy.

Rozwścieczona obelgą Morąg uniosła skalpel nad głowę i skoczyła, zamierzając się do ciosu. Holender wystrzelił. Uderzenie kuli rzuciło ją na podłogę. Upadła bezwładnie, niczym szmaciana lalka. Na białym fartuchu pojawiła się szybko rosnąca, czerwona plama. Na twarzy Morąg zastygł wyraz zaskoczenia.

- Pańska kolej, doktorze - oznajmił van Gelder. Bannerman zamachnął się i z całej siły cisnął klatką na szczury.

Uderzyła Holendra w twarz, zbijając go z nóg. Padając wyrżnął głową o ścianę i osunął się na podłogę. Klatka otwarła się. Wybiegł z niej szczur i zamiast uciekać, zaczął węszyć wokół ust i nozdrzy leżącego. Bannerman zauważył, że van Geleder nie wypuścił broni; nie stracił całkiem przytomności. Jęknął, ruchem ręki strącił szczura z twarzy, niczym kociaka zakłócającego mu popołudniową drzemkę. Z wzrokiem wlepionym w pistolet, Bannerman zrobił krok naprzód i w tej chwili van Gelder otworzył oczy. Podniósł broń i warknął z wściekłością:

- Zapłacisz mi za to. - Zamglone furią spojrzenie spoczęło na twarzy Bannermana. - Na początek potrzaskam ci kolana.

Jednym ruchem Bannerman zepchnął z półki nad głową van Geldera cały rząd klatek. Holender zaklął. Szarpnął się, usiłując oswobodzić rękę, w której trzymał pistolet. Bannerman rzucił się ku drzwiom. Nacisnął klamkę... Zamknięte. Odwrócił się, by ujrzeć, jak van Gelder podnosi się z podłogi. Kopnięciem uwolnił się od szczura wczepionego w nogawkę spodni.

Na stole obok drzwi Bannerman spostrzegł kilkanaście butelek do pojenia zwierząt. Chwytał je po kolei i ciskał w van Geldera. Ten jednak bez trudu uchylał się przed tak nędznymi pociskami; nie


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
czyniąc mu szkody roztrzaskiwały się o ścianę za jego plecami. Uniósł broń. Bannerman zamknął oczy. Otworzył je dopiero wtedy, gdy usłyszał wrzask Holendra.

Za van Gelderem stała Morąg Napier i właśnie wbijała mu w plecy igłę strzykawki napełnionej emulsją z owczego mózgu. Bannerman nigdy w życiu nie widział człowieka opętanego taką nienawiścią. Nie miał wątpliwości, że to właśnie nienawiść trzyma Morąg przy życiu. Van Gelder leżał już na podłodze, a ona jeszcze naciskała tłok strzykawki. A potem podniosła wzrok na Bannermana i uśmiechnęła się zagadkowo. Chwilę później oczy zaszły jej mgłą; ciężko upadła na plecy.

Bannerman ostrożnie zbliżył się do leżącego bez ruchu van Geidera. Nie wiedział, czy Morąg uszkodziła igłą jakiś ważny organ i Holender nie żyje czy tylko znajduje się w szoku, z którego lada chwila może się otrząsnąć. Pistolet leżał na podłodze o pół metra od prawej ręki van Geidera. Bannerman pochylił się powoli.

Jego palce już dotykały kolby, kiedy poczuł na nadgarstku żelazny uścisk dłoni Holendra. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, by Bannerman zrozumiał, że van Gelder oszalał. Najwyraźniej Morąg wstrzyknęła zawartość strzykawki prosto w kanał kręgowy. Obecna w emulsji trucizna w jednej chwili opanowała mózg. W oczach Holendra Bannerman ujrzał coś, co przejęło go śmiertelną trwogą. Wiedział, że ludzie w takim stanie odznaczają _ się nadludzką siłą. Zaparł się nogą o pierś leżącego i dopiero w ten sposób udało mu się uwolnić rękę; cofnął się.

Ciało van Geidera przebiegł skurcz. Wstrząsany drgawkami usiłował stanąć na nogi; wił się, drapał, jakby ogarnięty nieznośnym swędzeniem. Bannerman spostrzegł z ulgą, że nie interesuje się już pistoletem, ale potem wzrok Holendra spoczął na nim. Przerażający wzrok. Ten przystojny jeszcze kilka minut temu mężczyzna zmienił się w koszmarne monstrum.

Bannerman uciekał wokół stołu, a van Gelder krok po kroku niepowstrzymanie podążał za nim. Poruszając się w ten sposób Bannerman miał nadzieję dotrzeć do miejsca, gdzie leżał pistolet. Liczył na to, że zdoła podnieść broń i wystrzelić, nim szaleniec go dopadnie.

Van Gelder jednak-czy też ta opętana istota żyjąca teraz w jego ciele - znudził się zabawą w ciuciubabkę i na oślep rzucił się przed siebie, jednym susem pokonując dystans dzielący go od Bannermana. Ten odskoczył, ale potknął się o zapomnianą klatkę i upadł, bezradnie wymachując rękami. Nad nim wyrosła sylwetka van Geldera. Chwilę później szaleniec całym ciężarem ciała runął na leżącego.

Dłoń Bannermana natrafiła na jakiś metalowy przedmiot leżący na podłodze. Był to skalpel, upuszczony przez Morąg Napier po nieudanym ataku na van Geldera. Bannerman gwałtownym ruchem cofnął rękę do piersi, kierując ostrze w stronę padającego nań Holendra. Skalpel po rękojeść pogrążył się w jego wnętrznościach...

Bannerman z trudem uwolnił się od spoczywającego na nim martwego ciężaru. Wstał i dopadłszy zlewu - zwymiotował. Obmył twarz zimną wodą, potem jeszcze raz i jeszcze, aż mdłości wywołane szokiem ustąpiły. Kiedy wreszcie odzyskał równy oddech, podszedł do telefonu i wezwał policję.

Minęły trzy dni, które spędził z Shoną odpoczywając i lecząc rany, zanim Special Branch w osobie inspektora Morrisa upomniał się o niego.

- Pojedziesz ze mną? - spytał Bannerman, obejmując ją i kryjąc twarz w jej włosach.

Milczała przez chwilę, a potem wyślizgnęła się z jego ramion, uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- Nie - powiedziała. - Zaczynam tęsknić za moją wyspą. Wracam do domu.

Bannerman pokiwał głową.

Taksówka wioząca Bannermana po raz któryś utknęła w korku. Londyńskie ulice ogarnęło szaleństwo popołudniowego szczytu.

- Ruch dzisiaj - uśmiechnął się taksówkarz.

Bannerman odpowiedział uśmiechem, rozbawiony ślepym optymizmem tego człowieka, chroniącym go przed przyznaniem, że tak samo jest co dnia.

Bannerman stwierdził, że oto brak mu słów. Pytanie było proste, ale najwyraźniej nie istniała prosta na nie odpowiedź.

Wysiadając przed gmachem MRC Bannerman dał kierowcy napiwek i ruchem dłoni odpowiedział na jego pożegnalny gest. Westchnął, ujrzawszy na parkingu rovera z rządową rejestracją. Samochód Allisona, pomyślał.


-Drogi doktorze Bannerman, jestem niezmiernie rad, że znów się spotykamy - zawołał Allison na widok Bannermana. Wstał i serdecznie uścisnął mu dłoń. Flowers i Milne poszli za jego przykładem.

- Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo jesteśmy wdzięczni na wyjaśnienie tej okropnej sprawy.

Flowers i Milne w milczeniu słuchali przemowy Allisona. Bannerman spojrzał w oczy urzędnika. Były chłodne i wyrachowane, jakby nie brały udziału w tym pokazie serdeczności.

Bannerman zaniemówił na chwilę. Pewność siebie tego człowieka była zniewalająca.

- Bo jest nie w porządku! - wybuchnął Bannerman. Allison ze złością grzmotnął pięścią w stół.

- Nie! - zawołał. - Pan się posuwa za daleko! Niedługo zażąda pan, abyśmy zabronili ludziom przechodzić przez ulicę, bo jest to sposób na zmniejszenie liczby wypadków drogowych!

Bannerman zorientował się, że Allison celowo prowokuje awanturę, aby przejąć inicjatywę. Opanował się i spokojnie odparł:

- To nie to samo, i pan doskonale o tym wie.

Allison spoważniał. Widocznie uznał, że pora zmienić taktykę.

- Niech pan posłucha, doktorze. Obaj zdajemy sobie sprawę, jak niewiele wiadomo o sposobach rozprzestrzeniania się zakażeń wirusami powolnymi. Konieczne jest podjęcie dalszych badań w tej dziedzinie. Rząd Jej Królewskiej Mości zgodził się przyznać dotację na szeroko zakrojony program badawczy poświęcony wspomnianej tematyce. Nadzór nad owym programem obejmie Medical Research Council za pośrednictwem specjalnie w tym celu powołanej rady. Bylibyśmy zadowoleni, gdyby pan został jej członkiem.

Czy oni wszyscy powariowali? - pomyślał Bannerman. Pokręcił głową i wlepił wzrok w blat stołu.

0x08 graphic
-A kto za to odpowie, panie Allison? Obca spółka urządza sobie z naszego kraju składowisko najbardziej niebezpiecznych substancji na świecie, a w prasie, radiu i telewizji nie słychać ani słowa na ten temat. Dlaczego?

Po raz pierwszy Allison stracił pewność siebie. Usiadł wolno i zamyślił się, jakby szukając odpowiednich słów. Bannerman zauważył, że na twarzy Flowersa pojawił się uśmieszek złośliwej satysfakcji.

Allison złożył ręce na stole i westchnął głęboko. A jednak gdy zaczął mówić, znów wymknęło mu się kłamstwo:

- Rząd zawarł kontrakt na ich zniszczenie z pewną holenderską firmą, którą uważaliśmy za godną zaufania. Jak się okazało, niesłusznie.

Bannerman dopiero teraz w pełni uświadomił sobie istotę działalności van Geldera.

- To znaczy, że wy ładowaliście to świństwo na statki w jednym końcu kraju, a oni rozładowywali je na drugim? Boże, co za farsa!

1żeby chronić swoją reputację, chcecie to wszystko utrzymać w tajemnicy?

- To nie wszystko - powiedział Allison, starając się nie patrzeć Bannermanowi w oczy. - Te substancje zostały u nas wyprodukowane już po wejściu w życie umów międzynarodowych zakazujących takiej produkcji. Ta holenderska spółka wie o tym.

Bannerman wyszedł bez słowa. Wrócił do św. Łukasza i ze swojego gabinetu zadzwonił do Shony. Podniosła słuchawkę po trzecim sygnale.

Bannerman odłożył słuchawkę i zabrał się do sprzątania swoich rzeczy z biurka. Opuszczając budynek ani razu nie obejrzał się za siebie. Był już przy wyjściu na ulicę, kiedy usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. Był to David Drysdale, szpitalny psychiatra.

Bannerman uśmiechnął się.

- Też mi nowina - powiedział i pomaszerował w kierunku bramy.

Pociąg minął ostatnie zabudowania dworca i nabierając szybkości rozpoczął długą podróż na północ. Bannerman wyjął gazetę i zagłębił się w lekturze. Artykuł na pierwszej stronie donosił o tragedii w pewnej wsi w Norfolk: wymieniony z nazwiska mężczyzna zabił siekierą całą rodzinę, a następnie odebrał sobie życie. Z rodzinnego zdjęcia patrzyły twarze jego żony i trzech córek. „W lepszych czasach” - głosił napis pod zdjęciem. „Taki spokojny człowiek”, powiedział o mordercy jeden z jego sąsiadów. „Zawsze trzymał się na uboczu”, stwierdził inny. Mieszkańcy wioski byli zaskoczeni tym, co się stało.

- Straszne. - Mężczyzna siedzący naprzeciwko Bannermana czytał właśnie ten sam artykuł. - W dzisiejszych czasach takie rzeczy się zdarzają.

Bannerman skinął głową i odłożył gazetę, by wyjrzeć przez okno. Kto wie, co jeszcze może się zdarzyć, pomyślał.

„KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken McClure Zaraza
KEN McCLURE Trauma
KEN McCLURE Zmowa
Ken McClure Kon trojanski
Ken McClure  Oko Kruka
Ken McClure ?wca
Ken McClure Czerwona zima
Ken McClure Strategia Skorpona
Ken McClure Spirala Pandory
KEN McCLURE SIEĆ INTRYG
KEN McCLURE Spisek
KEN McCLURE Rekonstrukcja
Ken McClure KAMELEON
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Czerwona zima(1)
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Zmowa

więcej podobnych podstron