LOVECRAFT ZBIÓB OPOWIADAŃ


SPIS TREŚCI

ARTHUR JERMYN

1

Życie jest okropne i tajemnicze, nadzwyczaj rzadko mamy okazję ujrzeć cienie prawdy skrywane za zasłoną różnorodnych złudzeń i iluzji - a kiedy to już nastąpi, życie wydaje się nam po tysiąckroć straszniejsze. Nauka, która i tak już srodze daje się wszystkim we znaki kolejnymi, coraz bardziej szokującymi rewelacjami, może się stać ostatecznym eksterminatorem poszczególnych ludzkich gatunków - naturalnie jeżeli rzeczywiście stanowimy odrębne gatunki. Umysły śmiertelników nie są w stanie wytrzymać brzemienia niewyobrażalnej zgrozy, jaka może się czaić w prawdzie, i która kiedyś może wychynąć na beztroski, nie spodziewający się niczego świat. Gdybyśmy wiedzieli czym jesteśmy, postąpilibyśmy tak samo jak Arthur Jermyn.

Arthur Jermyn zaś, pewnej nocy, oblał się od stóp do głów naftą i podpalił. Nikt nie złożył jego zwęglonych szczątków do urny ani nie wystawił mu pomnika. Znaleziono bowiem pewne dokumenty oraz obiekt zamknięty w skrzyni, które sprawiły, iż ludzie za wszelką cenę pragnęli o nim zapomnieć. Niektórzy nawet, ci co go znali, zaprzeczają jakoby kiedykolwiek istniał. Arthur Jermyn wyszedł na moczary i spalił się żywcem po tym, jak ujrzał ów obiekt który w wielkiej skrzyni przysłano mu z Afryki.


***

Zapewne wielu nie chciałoby żyć, gdyby miało rysy twarzy podobne do oblicza młodego Jermyna, był on jednak poetą, uczonym i nie zwracał na ten fakt większej uwagi. Naukę miał we krwi, bowiem jego pra-pra-pradziad, sir Wade Jermyn był jednym z pierwszych badaczy regionu Konga i autorem wielu cenionych prac na temat tamtejszych plemion, fauny, flory i reliktów przeszłości. Niewątpliwie stary sir Wade był zapaleńcem, przy czym jego zapał graniczył nieomal z obłędem; jego dziwaczne dywagacje na temat prehistorycznej białej cywilizacji kongijskiej wzbudziły wiele kontrowersji i kpin, kiedy opublikował je w książce zatytułowanej: „Obserwacje na temat niektórych części Afryki". W 1765 roku ów nieustraszony odkrywca został umieszczony w zakładzie dla obłąkanych w Huntingdon.

Szaleństwo tkwiło we wszystkich Jermynach, ludzie zaś cieszyli się, bowiem nie było ich wielu. Ród wymierał - Arthur był ostatnim jego przedstawicielem. Gdyby było inaczej, nie wiadomo, co mógłby uczynić Arthur, kiedy otrzymał PRZESYŁKĘ. Jermynowie nigdy nie wyglądali najlepiej, czegoś im brakowało, ale Arthur bez wątpienia prezentował się najgorzej. Oglądając stare portrety rodu Jermynów widać wyraźnie, iż przed narodzeniem sir Wade'a jego przodkowie mieli dostojne, szlachetne i całkiem przystojne oblicza.

Najwyraźniej szaleństwo zaczęło się od sir Wade'a, którego przerażające, dzikie opowieści o Afryce były ongiś dla jego przyjaciół powodem do radości i zgrozy. Widać to było w jego zbiorze trofeów i okazów, innych od tych, którymi mógłby poszczycić się normalny miłośnik afrykańskiej kultury; przechowywanych w duchu orientalnym, w jakim - co należy dodać - Wadę wychowywał również swoją żonę.

Była ona, jak twierdził, córką portugalskiego handlarza, którego spotkał w Afryce, i nie lubiła angielskiego stylu życia. Zarówno ona i ich syn, który przyszedł na świat w Afryce, wrócili z nim z drugiej i najdłuższej z jego podróży, po czym wyjechali wspólnie, ale bez syna, na trzecią i ostatnią, nikt nigdy nie widział jej z bliska, nawet służący, zachowanie jej bowiem było nader gwałtowne i osobliwe.

Podczas swego krótkiego pobytu w Jermyn House zajmowała odległe skrzydło, gdzie przebywała jedynie w towarzystwie swego męża. Sir Wadę przejawiał dziwną troskę względem swojej rodziny - kiedy bowiem powrócił do Afryki nie pozwalał opiekować się swym synem nikomu, prócz odrażającej murzynki z Gwinei. Po śmierci lady Jermyn, osobiście zajął się wychowaniem chłopca.

Jednak to opowieści sir Wade'a, zwłaszcza te snute „po kielichu", były głównym powodem uznania go przez przyjaciół za niespełna rozumu.

W wieku racjonalności, jakim było osiemnaste stulecie, nie było rzeczą roztropną dla uczonego mówić o szalonych obrazach i dziwnych scenach zaobserwowanych w księżycowe noce w kongijskim buszu; o gigantycznych murach i kolumnach zapomnianego miasta, obróconych w gruzy i porośniętych winoroślą budowlach oraz o wilgotnych, milczących, kamiennych stopniach wiodących w bezkresną, mroczną czeluść grobowych skarbców i niezmierzonych katakumb.

Przede wszystkim zaś, nierozsądnym było bredzić o żywych istotach, które nawiedzały ponoć owe miejsca, o stworzeniach na poły z dżungli, na poły zaś z plugawych, bezbożnych, pradawnych miast - bajecznych istotach, które nawet Plutarch opisywałby z wyraźnym sceptycyzmem; o stworach, które miały pojawić się, kiedy wielkie małpy zaludniły wymierające miasta z ich murami, kolumnami, grobowcami i dziwnymi płaskorzeźbami. Mimo to, po powrocie do domu sir Wade opowiadał o tym wszystkim ze wstrząsającym, mrożącym krew w żyłach zapałem. Snuł swoje historie przeważnie po wypiciu trzeciego „głębszego" w Knights Head; chełpił się opowieściami o tym, co odnalazł w dżungli i o tym, jak mieszkał wśród przerażających, jemu tylko znanych ruin.

Koniec końców jego historie o żyjących istotach sprawiły, iż trafił do zakładu dla obłąkanych w Muntingdon. Nie odczuwał jednak głębszego żalu z powodu zamknięcia, gdyż jego umysł pracował w nader osobliwy sposób. Odkąd jego syn przestał być dzieckiem, sir Wade coraz mniej lubił przebywać w domu, a w końcu mogło się wydawać, iż się obawiał własnego syna.

Jego główną siedzibą stała się Knights Head, a kiedy zamknięto go w zakładzie, przyjął ten fakt z wdzięcznością, jakby oferowano mu tu schronienie. W trzy lata później umarł.

Syn Wade'a Jermyna, Philip, był nader niezwykłą osobą. Pomimo silnego fizycznego podobieństwa do swego ojca różnił się od niego zachowaniem, tak że powszechnie starano się go unikać. Pomimo że nie odziedziczył po ojcu szaleństwa, jak obawiali się niektórzy, był to najkrócej mówiąc skończony kretyn, przejawiający skłonności do krótkotrwałych ataków niekontrolowanej wściekłości.

Z wyglądu niepozorny, był niewiarygodnie silny i zręczny. W dwanaście lat po odziedziczeniu tytułu ożenił się z córką swego gajowego -jak powiadano Cyganką - ale jeszcze nim przyszedł na świat jego syn, zaokrętował się jako marynarz na pokład statku, przypieczętowując tym czynem ogólne rozgoryczenie i odrazę wywołaną zarówno jego fatalnymi nawykami jak i mezaliansem. Po zakończeniu wojny amerykańskiej podjął pracę na okręcie marynarki handlowej pływającym na szlakach afrykańskich, zyskując sobie popularność dzięki niezwykłej sile i umiejętnościom wspinaczki, ale koniec końców, którejś nocy, nie wiedzieć czemu, zniknął. Statek kotwiczył wówczas u wybrzeży Konga. Powszechnie przyjmowane dziwactwa rodu Jermynów powróciły wraz z osobą syna sir Philipa, którego losy podążyły jeszcze dziwniejszym i fatalnym torem. Wysoki i dość przystojny, z odrobiną tajemniczego wschodniego wdzięku, pomimo pewnych drobnych anomalii w proporcjach, Robert Jermyn był urodzonym naukowcem i badaczem. To on jako pierwszy poddał badaniom naukowym ogromny zbiór reliktów, które jego szalony dziadek przywiózł z Afryki i swymi odkryciami rozsławił szeroko w dziedzinie etnologii nazwisko rodu. W 1815 roku sir Robert poślubił córkę siódmego wicehrabiego Brightholme, Bóg zaś obdarzył ową parę trójką dzieci, z których najstarszego i najmłodszego nigdy nie widziano publicznie, ze względu na ich okropne deformacje tak na ciele jak i umyśle. Zasmucony rodzinnymi nieszczęściami naukowiec szukał pociechy w pracy i urządził dwie długie ekspedycje w głąb afrykańskiego buszu, W roku 1849 jego syn Nevil, osobnik wyjątkowo odrażający, który zdawał się łączyć w sobie gburowatość Philipa Jermyna i wyniosłość Brightholmeów, uciekł z podrzędną tancerką, gdy wszakże w rok później powrócił, jego czyn został wybaczony.

Powrócił do Jermyn House jako wdowiec, z małym dzieckiem, Alfredem, który pewnego dnia spłodzi Arthura Jermyna.

Przyjaciele twierdzili, że to seria dramatów była przyczyną utraty zmysłów sir Roberta Jermyna, najprawdopodobniej jednak, głównym powodem nieszczęścia był, najzwyczajniej w świecie, afrykański folklor. Stary uczony zbierał legendy o plemionach Onga, zamieszkujących w pobliżu ziem, które badali on, a wcześniej jego dziadek, w nadziei że odnajdzie jakiś dowód potwierdzający prawdziwość szalonych opowieści sir Wade'a o zaginionym mieście, zamieszkiwanym przez dziwne hybrydyczne kreatury. Niezwykła logika w równie niezwykłych zapiskach jego przodka zdawała się sugerować, iż wyobraźnia szaleńca mogła być stymulowana przez ludowe mity. 19 października 1852 roku, odkrywca Samuel Seaton przybył do Jermyn House przywożąc ze sobą plik notatek sporządzonych wśród Ongasów, stwierdził bowiem, iż niektóre spośród legend dotyczących szarego miasta białych małp, władanego przez białego boga, mogą okazać się przydatne dla etnologa.

W swojej rozmowie niewątpliwie podał Jermynowi pewne szczegóły; nie wiadomo niestety jakie, gdyż właśnie wówczas rozpętała się cała seria okropnych tragedii. Kiedy sir Robert Jermyn opuścił bibliotekę pozostawił w niej zwłoki uduszonego badacza, l nim zdołano go powstrzymać uśmiercił całą trójkę swoich dzieci. Nigel Jermyn zginął broniąc skutecznie swego jedynego, dwuletniego syna, który najprawdopodobniej miał być kolejną ofiarą pałającego rządzą mordu szaleńca. Sam sir Robert zaś, po wielokrotnych próbach targnięcia się na życie, uparcie odmawiając wydania z siebie jakiegokolwiek artykułowanego dźwięku, umarł na atak apopleksji w drugim roku swego pobytu w zakładzie zamkniętym.

Sir Alfred Jermyn został baronetem, zanim skończył cztery lata, ale jego gusta nie korelowały z jego szlacheckim tytułem. W wieku lat 36 opuścił swoją żonę i dziecko, by wyruszyć w trasę z wędrownym cyrkiem. Jego koniec był wyjątkowo odrażający. Wśród zwierząt w menażerii, z którą podróżował, znajdował się olbrzymi goryl, o nieco jaśniejszej sierści niż inne osobniki z jego gatunku. Owo nad wyraz spokojne i posłuszne zwierzę cieszyło się wielką popularnością wśród cyrkowców. Alfred Jermyn był zafascynowany potężną małpą i wielokrotnie, bardzo długo, człowiek i zwierzę przyglądali się sobie nawzajem, oddzieleni barierą krat.

W końcu Jermyn poprosił - i uzyskał pozwolenie na trenowanie zwierzęcia, zaskakując swoim sukcesem zarówno publiczność jak i cyrkowych wykonawców.

Któregoś ranka w Chicago, kiedy goryl i Alfred Jermyn robili próbę do przemyślenia zaplanowanego pojedynku bokserskiego, ten pierwszy zadał silniejszy niż zwykle cios raniąc ciało i godność trenera - amatora. O tym co stało się później, członkowie „Największego Spektaklu Pod Słońcem" nie lubią opowiadać.

Nie spodziewali się usłyszeć, jak sir Alfred Jermyn wydaje piskliwy, nieludzki wrzask ani ujrzeć jak chwyta swego przeciwnika oburącz, przewraca go na podłogę klatki i wgryza się zaciekle w jego owłosione gardło.

Zaskoczył goryla, ale zwierzę błyskawicznie doszło do siebie, i zanim prawdziwy trener zdążył wkroczyć do akcji, ciało nieszczęsnego baroneta przypominało krwawą miazgę.


2.

Arthur Jermyn był synem sir Alfreda Jermyna i nieznanej z pochodzenia piosenkarki rewiowej. Kiedy mąż i ojciec opuścił swoją rodzinę, matka zabrała dziecko do Jermyn Mouse, gdzie nie było już nikogo kto mógłby sprzeciwić się jej obecności. Nie była pozbawiona cechy zwanej powszechnie „szlachecką godnością" i dopilnowała, aby jej syn otrzymał możliwie najlepsze wykształcenie jakie mogła mu zapewnić, choć nie dysponowała dużą ilością gotówki. Majątek rodziny szczupła! w błyskawicznym tempie i Jermyn House zaczął popadać w ruinę, ale młody Arthur kochał stary budynek ze wszystkim co znajdowało się wewnątrz. Nie przypominał innych Jermynów, którzy żyli przed nim, był bowiem poetą i marzycielem. Okoliczne rodziny, które pamiętały opowieści starego sir Wade'a Jermyna o jego nie widzianej przez nikogo portugalskiej żonie mówili, że w żyłach chłopca musiała ujawnić się domieszka jej krwi; większość jednak kpiła z jego wrażliwości na piękno, twierdząc, iż była to cecha odziedziczona po jego matce.

Poetycka delikatność Arthura Jermyna zwracała większą uwagę w porównaniu z jego plugawym wyglądem fizycznym. Większość Jermynów nie grzeszyła urodą, ale w przypadku Arthura brzydota była wręcz uderzająca. Trudno powiedzieć, co konkretnie przypominał, ale wyraz jego twarzy, fizjonomia i długość ramion budziła odrazę w każdym, kto miał okazję go spotkać.

Należy stwierdzić, iż braki w urodzie Arthur Jermyn nadrabiał umiejętnościami umysłu i charakteru. Utalentowany i wykształcony, dostąpił najwyższych zaszczytów w Oxfordzie, i wszystko wskazywało na to, iż zdoła przywrócić intelektualną sławę swemu rodowi. Pomimo iż obdarzony był raczej poetyckim niż naukowym temperamentem, zamierzał kontynuować dzieło swych przodków i zająć się afrykańską etnologią, robiąc jednocześnie właściwy użytek ze wspaniałej, acz osobliwej kolekcji sir Wade'a.

Fantasta ów snuł często długie rozważania o prehistorycznej cywilizacji, w którą tak gorąco wierzył jego szalony pradziadek, i snuł opowieści o milczącym mieście w dżungli, o którym wzmianki znajdowały się w licznych dziwnych i chaotycznych zapiskach, największe wrażenie, wywołujące zarówno zgrozę jak i ciekawość, budziły w nim fragmenty dotyczące bezimiennej, bliżej nie określonej rasy hybryd zamieszkujących dżunglę; niejednokrotnie zastanawiał się nad potencjalnymi podstawami tego typu legend i szukał wskazówek w nieco świeższych danych zgromadzonych wśród Ongasów, przez rodzinę i Samuela Seatona.

W 1911 roku, po śmierci swojej matki, Arthur Jermyn postanowił uczynić ostateczny krok w swoich poszukiwaniach. Sprzedawszy część majątku, w celu uzyskania koniecznej gotówki, zorganizował wyprawę badawczą i wyruszył do Konga. Załatwiwszy z władzami belgijskimi przewodników dla swojej ekspedycji, spędził rok w Krainie Onga i Kaliri, natrafiając na dowody, które przerosły jego najśmielsze oczekiwania. Kaliri mieli starego wodza, niejakiego Mwanu, który nie tylko odznaczał się doskonalą pamięcią, ale był również inteligentny i interesował się starymi legendami. Starzec ów potwierdził wszystkie opowieści zasłyszane przez Arthura, dodając przy tym własną wersję historii o kamiennym mieście i białych małpach, tak jak mu ją przekazano.

Według Mwanu, szarego miasta i hybrydycznych stworzeń już nie było, gdyż przed wieloma laty padli oni ofiarą wojowniczych N'bangu. Plemię to, zniszczywszy większość budowli i wyrżnąwszy w pień wszystko co żywe, zabrało wypchaną boginię będącą obiektem ich poszukiwań; białą małpę, którą czciły dziwne istoty, i która wedle tamtejszych wierzeń rządziła ongiś wśród tych stworzeń, jako ich księżniczka. Mwanu nie wiedział czym mogły być te małpiopodobne stworzenia, sądził jednak, że to one zbudowały szare kamienne miasto. Jermyn nie wdawał się w dywagacje na ten temat, ale skupił swoją uwagę na wyjątkowo obrazowej legendzie o wypchanej bogini.

Mówiono, iż księżniczka małp została połowicą wielkiego białego boga, który przybył z zachodu. Przez długi czas wspólnie rządzili miastem, ale kiedy urodził im się syn, wyjechali we troje. Później bóg i księżniczka powrócili; po jej śmierci zaś, boski małżonek zmumifikował zwłoki i umieścił w świątyni ogromnym kamiennym budynku, gdzie składano jej hołd. następnie samotnie wyjechał.

Dalszy ciąg legendy przedstawia się trojako. Zgodnie zjedna wersją nic więcej się nie wydarzyło za wyjątkiem tego, iż wypchana bogini stała się symbolem wyższości plemienia, w którego posiadaniu się znajdowała. Właśnie z tego powodu została uprowadzona przez N'bangi. Druga opowieść mówi o powrocie boga i jego śmierci u stóp zmarłej żony, spoczywającej w świątyni.

Trzecia wersja mówi o powrocie syna - tym razem już po osiągnięciu przez niego pełnej dojrzałości, nieważne ludzkiej, małpiej czy boskiej - niemniej jednak nieświadomego swej prawdziwej tożsamości.

Z całą pewnością większość wydarzeń, o których opowiadały legendy, była jedynie wymysłem odznaczających się wybujałą wyobraźnią tubylców.

Arthur Jermyn nie wątpił już w istnienie prastarej cywilizacji w dżungli, o której pisał stary sir Wade, i bynajmniej nie zdziwił się kiedy w 1912 roku natknął się na jej pozostałości. Co do wielkości, w legendach było sporo przesady, niemniej sądząc po kamiennym rumowisku nie mogła to być zwyczajna murzyńska osada. Nie odnaleziono niestety żadnych rzeźb, a niewielka liczba uczestników ekspedycji nie pozwalała na przeprowadzenie działań w celu oczyszczenia jedynego widocznego przejścia zdającego się prowadzić w głąb labiryntu korytarzy grobowców, o których wspominał sir Wade. O białych małpach i wypchanej bogini rozmawiano ze wszystkimi wodzami plemion w tym regionie, jednak to Europejczyk przyczynił się do wzbogacenia zakresu informacji otrzymanych od starego Mwanu.

M. Verhaeren, Belg, agent z placówki handlowej w Kongu był przekonany, iż nie tylko jest w stanie odnaleźć, ale i odzyskać wypchaną boginię, o której miał okazję kiedyś usłyszeć. Jako że potężni niegdyś N'bangi byli obecnie pokornymi poddanymi rządu króla Alberta, przy odrobinie perswazji mogli zostać zmuszeni do rozstania się z porwanym przez nich truchłem przerażającej bogini. Jermyn odpłynął zatem do Anglii, radując się w duszy nadzieją, iż w przeciągu kilku miesięcy otrzyma bezcenny etnologiczny relikt potwierdzający najdziksze, najbardziej szalone historie jego pra-pra-pradziadka, a ściślej mówiąc najdziksze i najbardziej szalone o jakich słyszał. Było nader możliwe, iż mieszkańcy okolic majątku Jermynów znali jeszcze bardziej nieprawdopodobne, mrożące krew w żyłach historie, przekazane im przez przodków, którzy mieli okazję siedzieć z sir Wade'em przy jednym stoliku w knajpce o nazwie Knights Head.

Arthur Jermyn czekał cierpliwie na spodziewaną przesyłkę od M. Yerhaerena, studiując tymczasem z narastającą pilnością manuskrypty pozostawione przez swego szalonego przodka. Zaczął odczuwać bliską więź z sir Wade'em i poszukiwać śladów osobistego życia tego ostatniego na terenie Anglii oraz informacji o jego badaniach w Afryce. Niejednokrotnie słyszał opowieści o jego tajemniczej, nie widywanej przez nikogo żonie, nie zachował się jednak żaden ślad jej pobytu w Jermyn House. Jermyn zastanawiał się jakie przyczyny zmusiły bądź skłoniły ją do takiego trybu życia i koniec końców uznał, iż podstawowym powodem musiał być obłęd jej męża.

Jego pra-pra-prababka była - o ile sobie przypominał -córką portugalskiego handlarza z Afryki. Niewątpliwie jej praktyczne dziedzictwo i pobieżna znajomość Czarnego Lądu spowodowała, iż poczęła szydzić z opowieści sir Wade'a o interiorze, czego człowiek taki jak on raczej nie mógł jej wybaczyć. Umarła w Afryce - być może zmuszona do udziału w wyprawie przez męża, zdecydowanego za wszelką cenę udowodnić jej prawdziwość swych słów. Pogrążony w rozmyślaniach Jermyn mógł jedynie snuć akademickie domysły, wszak para jego dziwnych przodków nie żyła już od z górą półtora wieku.
W czerwcu 1913 roku przyszedł list od M. Verhaereza, w którym Belg pisał o odnalezieniu wypchanej bogini. Był to, wedle jego zapewnień, wielce niezwykły obiekt, tak niesamowity, iż laik nie byłby w stanie określić jego prawdziwej wartości. Jedynie naukowiec mógłby stwierdzić, czy było to truchło ludzkie, czy małpie, aczkolwiek wszelkie badania były utrudnione ze względu na jego niezbyt dobrze zachowany stan.

Czas i klimat Konga nie są sprzyjające dla mumii, zwłaszcza kiedy preparacja jest - tak jak wydaje się w tym przypadku - dziełem amatora. Na szyi stworzenia znaleziono złoty łańcuszek z pustym medalionikiem noszącym znaki herbowe; bez wątpienia pamiątka po jakimś nieszczęsnym podróżniku, który wpadł w ręce N'bangi, i którą zawieszono na szyi bogini w charakterze amuletu. Jeżeli chodzi o komentarz dotyczący oblicza mumii M. Verhaeren sugerował dość dziwaczne porównanie, lub raczej wyrażał humorystyczne zdumienie, iż w uderzający sposób przypominało ono jego korespondenta, ale cała sprawa zbyt go interesowała w sensie naukowym, aby miał marnować słowa na mało ważne kwestie.

Wypchana bogini, napisał, zostanie przysłana w mniej więcej miesiąc po otrzymaniu przez pana tego listu. Przesyłka została dostarczona do Jermyn House po południu 3 sierpnia 1913 roku i wniesiono ją niezwłocznie do ogromnej komnaty, gdzie znajdowała się cała kolekcja afrykańskich okazów zgromadzona przez sir Roberta i Arthura. Tego co wydarzyło się później można się jedynie domyślać na podstawie zebranych opowieści służących oraz odnalezionych w pomieszczeniu przedmiotów i dokumentów. Spośród różnych wersji najbardziej prawdopodobna i spójna wydaje się historia przedstawiona przez starego Soamesa, głównego lokaja. Według niego, a człowiek ów zasługuje na miano wiarygodnego, Arthur Jermyn przed otwarciem przesyłki nakazał wszystkim, aby opuścili pokój, po czym, sądząc po odgłosach pracy młotka i dłuta, niezwłocznie zabrał się do otwierania skrzyń. Przez pewien czas nic nie było słychać; Soames nie potrafił określić jak długo to trwało, z całą pewnością jednak w nie więcej niż kwadrans, później rozległ się przeraźliwy krzyk - wydobywający się bez wątpienia z ust Arthura Jermyna. Zaraz po tym Jermyn wyłonił się z pokoju, i co sił w nogach -jakby ścigany przez jakiegoś niewidzialnego wroga - pobiegł w stronę frontu budynku. Wyrazu jego twarzy, owej upiornej maski zastygłej w przeraźliwym grymasie, po prostu nie da się opisać. Znalazłszy się przy frontowych drzwiach, zdawało się, że o czymś sobie przypomniał i zawróciwszy zbiegł pośpiesznie po schodach do piwnicy. Służący byli kompletnie zaskoczeni, i zbici z tropu wpatrywali się w podest schodów, ale ich pan się nie pojawił. W pewnej chwili z dołu doszła ich ostra woń nafty.

Po zmierzchu usłyszano metaliczny szczęk przy drzwiach prowadzących z piwnicy na dziedziniec; później zaś chłopiec stajenny ujrzał Arthura Jermyna, skąpanego od stóp do głów w nafcie i ociekającego tym płynem, jak wymknął się cichaczem z piwnicy i znalazł na, otaczających budynek, moczarach, niedługo potem, z zapierającą dech w piersiach zgrozą, wszyscy zobaczyli ostatni akt. na moczarach rozbłysła iskra, a potem słup „ludzkiego ognia" wystrzelił ku niebiosom. Ród Jermynów przestał istnieć.

Powodem dla którego nie zebrano zwęglonych szczątków Arthura Jermyna i nie wyprawiono mu pogrzebu było to, co znaleziono w jego pokoju, a ściślej mówiąc, OBIEKT w skrzyni. Wypchana bogini przedstawiała sobą odrażający widok - była chuda jak szczapa i nadżarta zgnilizną, niemniej jednak nie ulegało wątpliwości, iż zmumifikowane zwłoki należały do jakiegoś nieznanego gatunku białych małp, mniej owłosionych niż inne i - co mogło wydawać się szokujące - zdecydowanie bliższych człowiekowi. Dokładniejszy opis nie należałby do przyjemności, można jednak wspomnieć o dwóch uderzających szczegółach - potwierdzają one bowiem w zadziwiający sposób niektóre zapiski sporządzone podczas afrykańskich ekspedycji sir Wade'a Jermyna oraz kongijską legendę o białym bogu i księżniczce małp. Chodzi tu mianowicie o znaki herbowe widniejące na medalionie, na szyi stwora - były to znaki rodu Jermynów oraz o żartobliwą aluzję M. Yerhaerena na temat pewnego podobieństwa, jakie zdawało się łączyć owo pomarszczone oblicze przepełnione żywą, niemal namacalną, nienaturalną zgrozą z ni mniej, ni więcej tylko wrażliwym Arthurem Jermynem, pra-pra-prawnukiem sir Wade'a Jermyna i jego nieznanej żony.

Członkowie Królewskiego Towarzystwa Antropologicznego niezwłocznie spalili truchło stwora, medalion wrzucili do studni, a niektórzy z nich w ogóle zaprzeczają jakoby Arthur Jermyn kiedykolwiek istniał.

AZATHOTH

Gdy świat się zestarzał, a cuda zniknęły z umysłów ludzi; gdy szare miasta podniosły w zadymione niebo swe ponure i brzydkie wieże, w których cieniu nikt już nie mógł śnić o słońcu czy wiosennych, ukwieconych łąkach; gdy wiedza odarła ziemię z jej płaszcza piękności, a poeci nie potrafili już śpiewać o niczym więcej, jak tylko o oglądanych pijanym okiem wypaczonych zjawach swych jestestw; gdy rzeczy prawdziwie wartościowe zaczęły przemijać, a dziecięce nadzieje zniknęły na zawsze, był człowiek, który wywędrował z życia w poszukiwaniu krain, dokąd uciekły sny świata.

Niewiele napisano o imieniu i miejscu zamieszkania tego człowieka, gdyż zajmowano się wtedy tylko rzeczywistością; stąd obie te rzeczy są bardzo tajemnicze. Wystarczy wiedzieć, że mieszkał w mieście z wysokimi murami, w którym panowały sterylne zmierzchy i że harował całymi dniami wśród cieni i hałasów. Wieczorami wracał do pokoju, którego jedyne okno nie patrzyło na pola i lasy, lecz na brudny dziedziniec, na który spoglądały w tępej rozpaczy też inne okna. Można z nich było dostrzec tylko mury, może z wyjątkiem czegoś, co dawało się zobaczyć, gdy człowiek mocno się wychylił i spojrzał na wędrujące gwiazdy. Ponieważ jednak same ściany i okna musiały w krótkim czasie doprowadzić do szaleństwa kogoś, kto wiele śnił i czytał, mieszkaniec tego pokoju spędzał noc za nocą na wychylaniu się przez okno i przyglądaniu się fragmentom rzeczy znajdujących się poza realnym światem i szarością wysokich miast. Po latach począł nadawać imiona wolno żeglującym gwiazdom i wędrować za nimi w wyobraźni, gdy ześlizgiwały się poza zasięg wzroku.

Aż w końcu jego zmysły otworzyły się na wiele tajemnych perspektyw, których istnienia nigdy nawet nie podejrzewano. Pewnej nocy, nad ogromną zatoką został położony most i ścigane w snach nieba zstąpiły do okna samotnego obserwatora, zmieszały się z zatęchłym powietrzem w jego pokoju i uczyniły go częścią swego słynnego cudu.
Weszły do jego pokoju rozszalałe strumienie fioletowego lśnienia zorzy; wiry złotego pyłu i ognia, wirujące do najdalszych przestrzeni i ciężkie od zapachu spoza światów. Wlały się tam opiumowe oceany, oświetlone słońcami, których zwykłe oko nie mogło nigdy zobaczyć, mające w swych wirach dziwne delfiny i nimfy morskie niepamiętnych głębin. Bezgłośna nieskończoność wirowała wokół marzyciela i unosiła go ze sobą w dal nie dotykając nawet jego ciała, które nadal sztywno wychylało się z samotnego okna. Przez niezliczone dni wpływy dalekich sfer kołysały go delikatnie, łącząc go z uwielbianymi marzeniami, które inni ludzie już utracili. W czasie wielu cykli, z czułością pozostawiały go śpiącego na zielonym brzegu oświetlanym przez wschodzące słońce; na zielonym brzegu pachnącym kwiatami lotosu, znaczonym czerwonymi trzcinami...

BESTIA W JASKINI

Straszliwe przypuszczenie, kołaczące się nieśmiało w moim niechętnym temu i oszołomionym umyśle, stało się upiorną rzeczywistością. Zgubiłem się i to na dobre w ogromnych, przypominających labirynt, korytarzach Jaskini Mamutów. Obracając się w obie strony i wytężając wzrok nie byłem w stanie dostrzec żadnego znaku, który pomógłby mi dotrzeć do drogi prowadzącej na zewnątrz, nie mogę już dłużej oszukiwać samego siebie, muszę pogodzić się z faktem, że być może już nigdy nie zobaczę światła dziennego, ani rozległych równin czy uroczych wzgórz zewnętrznego świata. Utraciłem nadzieję. Niemniej jednak, ponieważ życie moje indoktrynowały studia filozoficzne, obojętność jaką nieodmiennie zachowywałem nie przysporzyła mi nawet odrobiny satysfakcji - często bowiem czytałem, że ofiary podobnych zachowań popadały w dziki szał; ja jednak nie doświadczyłem niczego podobnego i od chwili, kiedy uświadomiłem sobie rozpaczliwość swej sytuacji, stałem spokojnie, pogrążony niemal w kompletnym bezruchu.
Myśl, że najprawdopodobniej dotarłem zbyt daleko, by mogła mnie odnaleźć grupa poszukiwawcza, również nie była w stanie wytrącić mnie z równowagi. Jeżeli już muszę tu umrzeć, stwierdziłem, miast na cmentarzu, kości moje spoczną w owej przerażającej, majestatycznej jaskini i bardziej niż rozpaczą myśl ta natchnęła mnie spokojem i obojętnością.

Najpierw poczuję pragnienie, pomyślałem. Wiedziałem, iż niektórzy w podobnej sytuacji potraciliby zmysły -ja jednak czułem, że taki koniec nie jest mi pisany. Nieszczęście jakie mi się przytrafiło było jedynie moją winą, jako że nie mówiąc ani słowa przewodnikowi oddaliłem się od grupy wycieczkowiczów i po ponad godzinnej wędrówce zakazanymi korytarzami jaskini stwierdziłem, że nie jestem w stanie odnaleźć powrotnej drogi wśród mrocznych zakamarków kamiennego labiryntu.
Moja latarka zaczęła już przygasać, niebawem otoczą mnie nieprzeniknione i niemal namacalne ciemności panujące w trzewiach ziemi. Stojąc tak, w słabym migoczącym świetle, zastanawiałem się leniwie nad konkretnymi okolicznościami mego zbliżającego się końca. Przypomniałem sobie zasłyszane opowieści o kolonii gruźlików, którzy zamieszkali w tej gigantycznej grocie Licząc na odzyskanie zdrowia w orzeźwiającym klimacie podziemnego świata z jego jednolitą temperaturą, czystym powietrzem, ciszą i spokojem, a miast tego znaleźli jedynie śmierć w osobliwej i upiornej postaci. Widziałem smętne szczątki ich źle skleconych chatynek, mijając je wraz z wycieczką, i zastanawiałem się, jaki naturalny wpływ mógł wywrzeć długi pobyt w tej ogromnej i milczącej jaskini na kogoś tak zdrowego i krzepkiego jak ja. Teraz, mówiłem sobie posępnie w duchu, miałem okazję się o tym przekonać, zakładając rzecz jasna, że brak wody nie skłoni mnie do szybszego rozstania się z życiem.

W końcu moja latarka zgasła zupełnie; w tej sytuacji postanowiłem wykorzystać każdą szansę, każdą nawet nąjwątpliwszą możliwość wydostania się z jaskini z życiem i nie szczędząc płuc, wydałem serię głośnych okrzyków, licząc, że tym hałasem zwrócę uwagę przewodnika mojej grupy.

Niemniej jednak, kiedy to uczyniłem, poczułem w głębi serca, że moje wysiłki poszły na marne, a mój głos, zwielokrotniony i odbity gromkim echem od niezliczonych wałów mrocznego labiryntu wokoło, dotarł jedynie do moich uszu.

Nagle, zgoła nieoczekiwanie, coś przykuło moją uwagę i momentalnie spiąłem się w sobie. Wydawało mi się bowiem, że słyszę łagodny odgłos zbliżających się stóp, kroczących po kamiennym podłożu jaskini.

Czyżby ratunek miał przybyć tak szybko? Czy wszystkie moje mrożące krew w żyłach lęki były próżne, gdyż przewodnik, zauważywszy, iż samowolnie oddaliłem się od grupy, podążył moim śladem i odnalazł mnie w korytarzu tego gigantycznego wapiennego labiryntu? Podczas gdy w moim umyśle kłębiły się owe radosne rozmyślania, moje usta otwarły się do kolejnego krzyku, aby pomoc mogła dotrzeć do mnie szybciej, lecz zaraz uczucie radości zmieniło się w czystą zgrozę. Nasłuchiwałem bowiem, a słuch miałem czujny i bardziej wyostrzony przez panującą w jaskini grobową ciszę, i z przerażeniem uświadomiłem sobie, że kroki, które się do mnie zbliżały, nie przypominały odgłosu kroków CZŁOWIEKA! W nieziemskiej ciszy dźwięk obutych stóp przewodnika powinien brzmieć niczym serie ostrych, donośnych uderzeń. Te zaś były cichsze i bardziej ukradkowe, jak stąpanie kocich łap. Poza tym, kiedy wytężyłem słuch, miałem wrażenie, że wychwytuję odgłos stąpania nie dwóch, a CZTERECH stóp.

Byłem teraz przekonany, że moje wołanie zaniepokoiło i przyciągnęło tu jakieś dzikie zwierzę, być może górskiego lwa, który przez przypadek zabłądził do jaskini. Kto wie, zastanawiałem się, może Wszechmocny przypisał mi szybszą i bardziej litościwą śmierć, niż długie konanie, niemniej jednak instynkt przetrwania, który w moim przypadku nigdy nie zasypiał, wyraźnie się teraz ożywił, i choć ucieczka przed nadciągającym zagrożeniem mogła w tej sytuacji jedynie równać się dłuższej i bardziej ponurej śmierci, postanowiłem bronić swego życia ze wszystkich sił, tak długo jak to tylko możliwe. Może się to wydawać dziwne, ale mój umysł ze strony tajemniczego gościa odczuwał jedynie wrogość. Znieruchomiałem zupełnie, usiłując zachowywać się możliwie bezszelestnie w nadziei, że nieznane zwierzę, z braku naprowadzających je dźwięków, straci orientację w ciemnościach, minie mnie i pójdzie dalej. Były to jednak płonne nadzieje, gdyż skradające się kroki nadal się zbliżały; najwyraźniej zwierzę zwietrzyło mój zapach, który wewnątrz jaskini, gdzie powietrze było czyste i nie skażone przez inne wonie, musiało bez wątpienia wyczuwać ze sporej odległości.
Nie pozostało mi zatem nic innego, jak uzbroić się i przygotować do obrony przed atakiem nieznanego, niewidocznego w ciemności przeciwnika, toteż zacząłem po omacku szukać możliwie największych odłamków skalnych, zaściełających podłoże jaskini. Ująłem po jednym w każdą rękę, aby mocje niezwłocznie wykorzystać i czekałem z rezygnacją na to, co było nieuniknione. Tymczasem przeraźliwy szelest stóp zbliżał się coraz bardziej. Bez wątpienia zachowanie zwierzęcia było skrajnie osobliwe. Przez większość czasu zdawało się iść na czworakach, przy czym słychać było wyraźny brak unisono pomiędzy przednimi a tylnymi łapami, niemniej w krótkich niezbyt częstych interwałach odnosiłem wrażenie jakby stworzenie poruszało się jedynie na dwóch nogach.

Zastanawiałem się, z jakim gatunkiem przyszło mi się spotkać; musiało ono, jak sądziłem, zapłacić za swoją ciekawość i pragnienie zbadania jednego z wejść do groty dożywotnim uwięzieniem w jego bezkresnych czeluściach. Żywiło się niewątpliwie bezokimi rybami, nietoperzami i szczurami żyjącymi w jaskini, jak również zwyczajnymi rybami przypływającymi z odmętów Green River, której odnogi w jakiś przedziwny sposób łączyły się z podziemnymi wodami.

Mrożące krew w żyłach wyczekiwanie skracałem sobie wymyślaniem groteskowych deformacji, jakie życie w jaskini musiało spowodować w fizycznej budowie zwierzęcia, przypominając sobie jednocześnie przerażający wygląd gruźlików, którzy według legendy zmarli po długim pobycie w jaskini, l nagle, z przerażeniem uświadomiłem sobie, że nawet gdyby udało mi się pokonać przeciwnika, NIE ZDOŁAM GO ZOBACZYĆ. Napięcie ogarniające mój umysł było przerażające. Wyobraźnia, w której panował ogromny chaos, tworzyła upiorne i przerażające kształty, tkając je ze złowrogiej materii otaczającej mnie ciemności, która niemal namacalnie napierała na moje ciało. Kroki były coraz bliżej. Miałem wrażenie, że bezwarunkowo muszę wydać z siebie długi, przenikliwy krzyk, ale głos uwiązł mi w gardle, i nie byłem w stanie tego dokonać. Stałem jak skamieniały, miałem wrażenie, że stopy wrosły mi w ziemię. Wątpiłem, czy moja prawa ręka będzie w stanie w krytycznym momencie cisnąć pocisk w zbliżającą się ku mnie istotę.

Jednostajne tup, tup, tup kroków było bardzo blisko, przeraźliwie blisko. Słyszałem dyszenie zwierzęcia i, pomimo iż zdjęty zgrozą, uświadomiłem sobie, że musiało ono przebyć znaczną odległość i było wyraźnie zmęczone. Magle czar prysnął. Moja prawa ręka, kierowana nieomylnym zmysłem słuchu, cisnęła dzierżony kawał wapienia, zaostrzony na jednym końcu, ku temu miejscu w ciemnościach, skąd dobiegał szelest stóp i głośne dyszenie i, co stwierdziłem z nieskrywanym zadowoleniem, trafiłem niemal w dziesiątkę, usłyszałem bowiem, jak istota odskoczyła w tył i przywarowała pod ścianą. Skorygowałem namiary celu i cisnąłem drugi pocisk. Tym razem miałem więcej szczęścia. Z przepełniającą me serce radością usłyszałem, jak stwór bezwładnie upadł na ziemię i - jak wszystko na to wskazywało - zupełnie znieruchomiał. Nadal było słychać ciężkie sapanie, co pozwoliło mi przypuszczać, że jedynie zraniłem stwora. Teraz jednak do reszty straciłem ochotę na przyjrzenie się tej istocie. Mój mózg zaatakował bezpodstawny, prymitywny lęk, pozostałość po pradawnych przesądach i wierzeniach - nie podszedłem zatem do ciała ani nie cisnąłem kolejnych kamieni, aby do reszty pozbawić życia niewidoczne w mroku zwierzę. Miast tego, wykrzesawszy z siebie resztkę sił, pognałem w -jak to oszacował mój ogarnięty chaosem umysł - stronę, z której przyszedłem. Nagle znów usłyszałem dźwięk, a raczej całą ich serię: rytmicznych i jednostajnych. W chwilę potem zmieniły się one w kakofonię ostrych, metalicznych szczęknięć. Tym razem nie miałem żadnych wątpliwości. TO BYŁ PRZEWODNIK. Zacząłem wołać, krzyczeć, wrzeszczeć i zawodzić z radości, kiedy słaba migocząca poświata będąca, jak wiedziałem, światłem latarki, ukazała moim oczom wilgotne ściany i łukowato sklepiony sufit jaskini. Pobiegłem w kierunku światła, i zanim zdołałem się zorientować co robię, padłem memu przewodnikowi do nóg, obejmując jego buty. Na przemian, dziękując za ocalenie bełkotałem jak oszalały, bez ładu i składu, próbując opowiedzieć mu swą przeżytą historię.

W końcu doszedłem do siebie. Przewodnik, jak się okazało, zauważył moją nieobecność, gdy grupa dotarła do wylotu jaskini, i kierowany intuicyjnym zmysłem kierunku podążył przez labirynt korytarzy do miejsca, w którym rozmawialiśmy po raz ostatni, aż w końcu, po czterech godzinach zdołał mnie odnaleźć. Zanim skończył mi o tym opowiadać, ja, któremu światło latarki i obecność drugiej osoby wyraźnie dodała odwagi, napomknąłem o dziwnym zwierzęciu, które zraniłem i które znajdowało się w pewnej odległości od nas, w spowitym w ciemnościach korytarzu, sugerując jednocześnie abyśmy tam poszli i w świetle latarki wspólnie mu się przyjrzeli. Byłem niezmiernie ciekaw jakiego gatunku stworzenie padło moją ofiarą. Zawróciliśmy wspólnie ku miejscu mej przerażającej przygody, tym razem jednak obecność przewodnika dodawała mi otuchy.

Niebawem dostrzegliśmy biały obiekt leżący na kamiennym podłożu, bielszy nawet od połyskujących wapiennych ścian. Zbliżając się ku niemu ostrożnie, nie próbowaliśmy powstrzymywać swego zdumienia, gdyż spośród rozmaitych osobliwych stworów, jakie mieliśmy okazję oglądać w swoim życiu, ten był bez wątpienia najdziwniejszy. Przypominał ogromną, antropoidalną małpę, która być może uciekła z jakiejś menażerii. Włosy miała śnieżnobiałe - niewątpliwie wyblakły one wskutek długiego przebywania w mrocznych, atramentowo-czarnych czeluściach jaskini. Były jednak zdumiewająco wątłe i rzadkie - porastały jedynie głowę zwierzęcia długimi, sięgającymi ramion kosmykami. Stworzenie było odwrócone, nie widzieliśmy jego twarzy, gdyż niemal na niej leżało. Osobliwy był również wygląd kończyn, ich nachylenie wyjaśniało jednakże zmiany w ich używaniu, gdyż już wcześniej zwróciłem uwagę, że zwierzę to poruszało się na przemian na dwóch albo na czterech łapach. Z końców palców, zarówno rąk jak i stóp, wyrastały długie, jakby szczurze szpony. Kończyny nie były chwytne, który to fakt składałem na karb długiego pobytu istoty w jaskini -o czym, jak wcześniej zauważyłem, świadczyła przenikliwa, nieziemska wręcz biel, tak charakterystyczna dla każdego z elementów jej anatomii.
Nie było widać ogona.

Oddech stwora był teraz bardzo słaby i przewodnik wyjął pistolet z wyraźnym zamiarem dobicia zwierzęcia, gdy wtem DŹWIĘK, jaki dobył się z jego ust sprawił, że towarzysz mój opuścił broń rezygnując z jej użycia. Trudno byłoby opisać ów dźwięk. Nie przypominał żadnego z odgłosów wydawanych przez małpy i zastanawiałem się, czy nienaturalność ta nie była wynikiem długotrwałego, ciągłego milczenia, ciszy przerwanej dopiero wrażeniami wywołanymi ujrzeniem światła oglądanego po raz pierwszy, odkąd stworzenie zapuściło się w mroczne czeluście groty. Dźwięk, który z pewnym wahaniem mógłbym określić jako swego rodzaju głęboki chichot, rozlegał się przez dłuższą chwilę.
Nagle całe ciało zwierzęcia przeszył ostry, gwałtowny spazm. Kończyny stwora zadrgały konwulsyjnie, po czym zesztywniały. Zwierzę raz jeszcze targnęło całym ciałem, po czym odwróciło się w naszą stronę i po raz pierwszy ujrzeliśmy jego twarz. Widok jego oczu przeraził mnie do tego stopnia, że przez chwilę nie byłem w stanie dostrzec niczego innego. Oczy te były czarne, atramentowo-czarne, i stanowiły upiorny kontrast w porównaniu ze śnieżną bielą włosów i reszty ciała. Podobnie jak u innych mieszkańców jaskiń, gałki oczne zwierzęcia znajdowały się głęboko w orbitach i pozbawione były tęczówek. Kiedy przyjrzałem się uważniej stwierdziłem, że szczęki i czoło stwora były mniej wysunięte niż u przeciętnych małp i dużo słabiej owłosione, nos zaś dużo bardziej wydatny. Kiedy w milczeniu przyglądaliśmy się tajemniczemu stworzeniu, jego grube mięsiste wargi rozchyliły się i spomiędzy nich wydobyło się kilka dźwięków, po czym istota pogrążyła się w spokoju śmierci.

Przewodnik schwycił mnie za rękaw i dygotał tak bardzo, że promień jego latarki przesuwał się nieustannie w górę i w dół rzucając dziwne, poruszające się cienie na bladych, wapiennych ścianach groty.
Nie poruszyłem się i stałem jak wrośnięty w ziemię, wpatrując się rozszerzonymi z przerażenia oczyma w kamieniste podłoże.
Groza minęła, a jej miejsce zajęły: zdumienie, niepokój, współczucie i szacunek, bowiem dźwięki jakie wydała konająca postać spoczywająca na ziemi, tuż przed nami, nieomylnie zdradziły nam okrutną prawdę.
Istota, którą zabiłem, owa dziwna bestia z mrocznych czeluści bezdennych jaskiń, dawno bo dawno, ale musiała być kiedyś CZŁOWIEKIEM.

COŚ NA PROGU

1.

Prawdą jest, że wystrzeliłem sześć kuł w głowę mego najlepszego przyjaciela, ale mam nadzieję wyjaśnić tym wyznaniem, że nie jestem jego mordercą. Początkowo zostanę uznany za szaleńca, bardziej obłąkanego niźli człowiek, którego zastrzeliłem w celi Zakładu Psychiatrycznego w Arkham. Później niektórzy z mych czytelników rozważą niewątpliwie treść mego oświadczenia, powiążą je ze znanymi faktami i zadadzą sami sobie pytanie, czy mogliby żywić inne niż ja przekonanie, po tym jak stanąłem oko w oko z jawnym dowodem tego niewyobrażalnego koszmaru - z czymś na progu.

Do tej pory ja również miałem wrażenie, iż zdarzenia, w których uczestniczę, są wytworem czystego szaleństwa. Nawet teraz zapytuję siebie, czy nie zostałem w jakiś sposób omamiony lub być może postradałem zmysły. Nie wiem, jak to tłumaczyć, lecz są inni, którzy mogą opowiedzieć dziwne historie o Edwardzie i Asenath Derbych, i nawet stojący twardo na ziemi stróże prawa głowią się nad wyjaśnieniem tej ostatniej przerażającej wizyty. Starali się, co prawda, sklecić dość niespójną teorię o upiornym żarcie lub ostrzeżeniu ze strony zwolnionej z pracy służby, jednak wszyscy oni w głębi serca czują, że prawda jest nieskończenie bardziej przerażająca i niewiarygodna.

Powiadam przeto, że nie zamordowałem Edwarda Derby'ego. Rzekłbym raczej, iż go pomściłem, a czyniąc to, uwolniłem ziemię od koszmaru, który pozostawiony przy życiu mógłby przynieść całej ludzkości niewyobrażalne zło, grozę i cierpienia. Blisko naszych ścieżek codziennych czyhają czarne spłachcie cienia i od czasu do czasu jakaś zabłąkana dusza wyrywa się z nich na wolność. Gdy do tego dochodzi, człowiek tego świadomy musi działać i reagować, nie bacząc na konsekwencje swych czynów. Znałem Edwarda Pickmana Derby'ego przez całe jego życie. Mimo iż młodszy o osiem lat, był przedwcześnie rozwinięty, do tego stopnia, że mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, mimo iż on był ośmio-, a ja szesnastolatkiem. Był najbardziej fenomenalnym uczniem, jakiego znałem, a mając siedem lat, pisywał strofy tak posępne, fantastyczne i mroczne, że zdumiewały one grono otaczających go nauczycieli. Może z owym przedwczesnym rozkwitem miał coś wspólnego fakt, iż trzymał się na uboczu, niczym odludek, a lekcji udzielali mu prywatni autorzy. Był jedynakiem, do tego chorowitym, co kompletnie zdumiało i zaskoczyło jego rodziców, a także spowodowało, iż trzymali go krótko.

Nigdy nie pozwalali mu wychodzić bez pielęgniarki, rzadko też zdarzało się, by Edward bawił się swobodnie z innymi dziećmi. Bez wątpienia dzięki temu chłopiec zaczął żyć innym, wewnętrznym życiem, gdzie wyobraźnia stanowiła dlań jedyną drogę ku wolności.

Tak czy inaczej, młodzieniec ów był cudownym dzieckiem, obdarzonym osobliwymi talentami, a jego wczesne teksty zafascynowały mnie, mimo znacznej różnicy wieku. W tym mniej więcej czasie zacząłem interesować się sztuką nieco groteskowej natury i odkryłem w tym chłopcu prawdziwie bratnią duszę. Tym, co leżało poza łączącym nas zamiłowaniem do cieni i cudowności, było bez wątpienia prastare, gnijące i z lekka przerażające miasto, w którym mieszkaliśmy, przesycone aurą dawnych mrocznych czasów, polowań na czarownice i posępnych legend Arkham, którego umieszczone jeden przy drugim, obwisłe, dwuspadowe dachy i murszejące georgiańskie balustrady pamiętały zamorskie stulecia, przycupnięte nad brzegami mrocznie szemrzącego Miskatonicu.

Czas płynął, zainteresowałem się architekturą i zarzuciłem pomysł sporządzenia ilustracji do zbiorku demonicznych wierszy Edwarda. Przyjaźń nasza wciąż trwała nie wzruszona. Geniusz młodego Derby'ego rozwinął się znacznie i w osiemnastym roku jego życia zbiór mrocznej, pełnej grozy poezji pt. „Azathoth i inne koszmary” wywołał na rynku niemałą sensację. Edward korespondował regularnie z baudelaireowskim poetą Justinem Geoffre'yem, autorem „Ludu monolitu”, który zmarł, wrzeszcząc przeraźliwie, w zakładzie dla obłąkanych w 1926 roku, po wizycie w pewnej mrocznej, ogarniętej złą sławą wiosce na Węgrzech.

Jeżeli jednak chodziło o pewność siebie i sprawy natury praktycznej, Derby był w dużym stopniu opóźniony, głównie dlatego, że prowadził życie odludka. Jego zdrowie znacznie się poprawiło, ale nadopiekuńczość rodziców zrodziła w nim nawyk do zależności od innych ludzi, toteż nigdzie nie podróżował samotnie, nie podejmował decyzji ani nie brał na siebie za nic odpowiedzialności. Bardzo szybko okazało się, że nie nadawał się do pracy w biznesie czy zażartych walk na arenie zawodowej, niemniej dysponował pokaźną rodzinną fortuną, toteż nie było to dla niego wielką tragedią. Osiągnąwszy wiek męski, wciąż oczarowywał zwodniczym chłopięcym wdziękiem. Blondwłosy i niebieskooki, miał zdrową, gładką, dziewiczą cerę, mimo wysiłków zaś, aby zapuścić wąsy, nie mógł poszczycić się bujnym zarostem. Jego głos był pełen miękkości i łagodności, a życie pozbawione ćwiczeń sprawiło, że miast mężnej, młodzieńczej sylwetki, wydawał się niemal dziecięco pulchny i delikatny. Był słusznego wzrostu, a przystojne oblicze pozwoliłoby mu zapewne zyskać opinię bawidamka, gdyby nie jego nieśmiałość, zamiłowanie do samotności i natura mola książkowego.

Rodzice Derby'ego zabierali go każdego lata za granicę, toteż szybko zaznajomił się on z europejskimi sposobami myślenia i wyrazu. Jego talenty, dorównujące niemal Poemu, kierowały go coraz bardziej ku dekadencji i innym rodzajom artystycznej wrażliwości oraz tęsknot, które zaczynały się budzić w jego wnętrzu. W owych dniach sporo rozmawialiśmy. Skończyłem Harvard, studiowałem architekturę w Bostonie, ożeniłem się i w końcu wróciłem do Arkham, by praktykować w swoim zawodzie i osiąść w mej rodzinnej posesji przy Saltonstall Street, skąd ojciec mój, ze względów zdrowotnych, przeprowadził się na Florydę. Edward dzwonił prawie co wieczór, aż w końcu zacząłem uważać go za domownika. Miał charakterystyczny sposób dzwonienia dzwonkiem lub stukania kołatką, który rychło stał się jego sygnałem, i zwykle po kolacji nasłuchiwałem trzech szybkich uderzeń, po których następowały dwa wolniejsze i cisza. Teraz rzadko odwiedzałem go w jego domu, aczkolwiek zawsze z zazdrością patrzyłem na opasłe, tajemnicze woluminy należące do jego wciąż powiększającego się księgozbioru.

Derby skończył studia na Uniwersytecie Miskatonic w Arkham, gdyż rodzice nie pozwolili mu opuścić miasta i uczyć się gdzie indziej. Zaczął, mając szesnaście lat i po trzech latach zdobył magisterium z angielskiego i literatury francuskiej oraz szczycił się najwyższymi ocenami, z wyjątkiem matematyki i nauk ścisłych. Nie zaprzyjaźnił się zbytnio z innymi studentami, aczkolwiek z zazdrością popatrywał na tych „śmielszych”, o „artystycznych duszach”, których napuszony przemądrzały język i bezsensowną ironiczną pozę nieodparcie wyszydzał, gdyż brakowało mu odwagi, by samemu spróbować tego zakazanego owocu.

Stał się tymczasem niemal fanatycznym miłośnikiem mrocznej, magicznej spuścizny, z której słynęła i po dziś dzień słynie biblioteka uczelni. Zawsze żyjący w domenie osobliwości i fantazji Edward poświęcił się teraz studiowaniu prastarych runów i zagadek pozostawionych przez przodków z zamierzchłych, pełnych magii czasów dla potomnych, by mogli czerpać z ich nierzadko zagadkowych treści radość, zadziwienie i naukę. Przeczytał takie dzieła, jak przerażająca „Księga Eibonu”, „Unaussprechlichen Kultem” von Junzta i zakazany „Necronomicon” szalonego Araba, Abdula Alhazreda, choć nie wspomniał rodzicom, że miał z nimi do czynienia. Edward skończył dwadzieścia lat, kiedy przyszedł na świat mój syn - jedyny potomek - i chyba bardzo się ucieszył, gdy nazwałem go, na jego cześć, Edward Derby Upton. W wieku lat dwudziestu pięciu Edward Derby był geniuszem nauki oraz dość znanym poetą i fantastą, aczkolwiek niechęć do brania na siebie odpowiedzialności i do kontaktów z ludźmi spowolniły nieco jego pisarski rozwój, sprawiając, że tworzone przez niego dzieła były coraz bardziej osobliwe i osobiste. Byłem chyba jego najbliższym przyjacielem i uważałem go za niewyczerpaną kopalnię ważkich tematów natury teoretycznej, niemniej zwrócił się on do mnie z prośbą o poradę w sprawach, którymi nie chciał dzielić się z rodzicami. Pozostał samotnikiem bardziej przez swą nieśmiałość, inercję i nadopiekuńczość rodziców niż z zamiłowania, a w towarzystwie bywał tylko od wielkiego dzwonu. Gdy wybuchła wojna, z uwagi na słabe zdrowie i wrodzoną bojaźliwość pozostał w domu. Co do mnie, wybrałem się do Plattsburga, by się zaciągnąć, lecz na front ostatecznie nie trafiłem.

I tak mijały lata. Gdy miał lat trzydzieści cztery, umarła mu matka. Po tej tragedii Edward długo nie był w stanie dojść do siebie, trawiony zagadkową, psychologiczną chorobą. Ojciec zabrał go jednak do Europy i tam przyjaciel mój doszedł do siebie na tyle, że po jego przypadłości nie pozostał żaden widoczny ślad. Później zaczął przejawiać on jakąś osobliwą, nieco groteskową wesołość, jakby zdołał zerwać bliżej nieokreślone więzy. Zaczął spotykać się z pewnymi studentkami z wyższych roczników i był obecny przy ich kilku niechlubnych, żeby nie rzec plugawych, wyczynach, w jednym przypadku zaś zmuszony był zapłacić sporą sumkę (nawiasem mówiąc, pożyczoną ode mnie), gdyż szantażowano go, iż jego ojciec dowie się o dziwacznych zainteresowaniach ukochanego potomka. Niektóre z plotek związanych z grupą studentów uczelni Miskatonic były zaiste niewiarygodne. Mówiono nawet o czarnej magii i wydarzeniach wykraczających poza zdolności ludzkiego pojmowania.

2.

Edward miał trzydzieści osiem lat, kiedy spotkał Asenath Waite. Miała wtedy, jak oceniłem, dwadzieścia trzy lata i uczęszczała na zajęcia specjalne z metafizyki średniowiecznej na Uniwersytecie Miskatonic. Córka mego przyjaciela spotkała ją wcześniej w Hali School w Kingsport i z uwagi na podejrzaną reputację starała się jej unikać. Asenath była śniada, drobna i bardzo ładna, z wyjątkiem nieco zbyt wyłupiastych oczu, niemniej coś w jej zachowaniu i wyglądzie wzbudzało osobliwe odczucia u bardziej wrażliwych ludzi. Natomiast ci zwyczajni unikali jej z uwagi na jej pochodzenie i plotki z nią związane. Pochodziła z Waite'ów z Innsmouth, a przez wiele pokoleń zebrało się całe mnóstwo mrocznych legend związanych z na wpół opuszczonym, podupadającym Innsmouth i jego mieszkańcami. Opowieści mówią o upiornych paktach zawieranych w połowie dziewiętnastego stulecia oraz o dziwnym, „nie całkiem ludzkim” pierwiastku u pradawnych rodzin zamieszkujących ów zapuszczony port rybacki, historie, które mogli wymyślić jedynie starzy Jankesi, by powtarzać je później z wyraźną trwogą.

Asenath nie mogła poszczycić się chlubną reputacją również dlatego, że była córką Ephraima Waite'a, spłodzoną, gdy był on już w podeszłym wieku, z nikomu nie znaną żoną, której twarz zawsze przesłaniała gruba, ciemna woalka. Ephraim mieszkał w Innsmouth w na wpół zrujnowanej posesji przy Washington Street, a ci, co widzieli owo miejsce (mieszkańcy Arkham starali się unikać odwiedzin w tym mieście), twierdzili, iż okna na poddaszu były zabite deskami, a z wnętrza z nadejściem zmierzchu dochodziły niekiedy dziwne odgłosy. Stary cieszył się reputacją nader zdolnego ucznia sztuk magicznych i legendy głosiły, że potrafił na zawołanie wywoływać lub uciszać sztormy na morzu. W czasach mej młodości widziałem go raz czy dwa, kiedy zjawił się w Arkham, by zajrzeć do zakurzonych woluminów przechowywanych w uczelnianej bibliotece, i widok jego wilczego, posępnego oblicza ozdobionego stalowosiwą brodą z miejsca przepełnił mnie odrazą i niepokojem. Umarł jako obłąkaniec, w dość osobliwych okolicznościach, na krótko przed tym, jak córka (zgodnie z jego wolą powierzona opiece dyrektora szkoły) rozpoczęła naukę w Hali School. Odziedziczyła ona po ojcu kontrowersyjną urodę i niekiedy wyglądała równie złowieszczo i odpychająco.

Przyjaciel, którego córka uczęszczała do szkoły z Asenath Waite, wielokrotnie opowiadał o niej zdumiewające historie, gdy ni stąd, ni zowąd rozeszły się plotki o jej bliższym związku z Edwardem. Asenath, jak się zdawało, miała opinię szkolnej czarodziejki i rzeczywiście potrafiła dokonywać rzeczy niesamowitych. Rzekomo była w stanie przywoływać burze z piorunami, choć tak naprawdę jej sukcesy można prawdopodobnie złożyć na karb szczególnej wrażliwości i spełniających się przeczuć. Wszystkie zwierzęta jawnie jej nie znosiły i wystarczyło kilka ruchów jej prawej dłoni, by psy w okolicy zaczynały wyć wniebogłosy. Zdarzały się również sytuacje, kiedy ujawniała swą wiedzę i zdolności językowe nader osobliwej - i budzącej grozę - natury, jak na dziewczynę w tak młodym wieku. Potrafiła przerazić koleżanki i kolegów w nie wyjaśniony bliżej sposób samymi tylko uśmieszkami, mrugnięciami i mimiką twarzy, a obecna sytuacja zdawała się napawać ją dziwnym w swej istocie cynizmem.

Najbardziej niezwykłe były wszelako potwierdzone sytuacje, kiedy to ujawniała swój wpływ na ludzi. Bez wątpienia była utalentowaną hipnotyzerką. Wystarczyło, że przyjrzała się baczniej wybranemu uczniowi, a doświadczał on niewytłumaczalnego wrażenia zamienionej tożsamości, jak gdyby znalazł się na chwilę w ciele czarodziejki i mógł patrzeć zeń na swe prawdziwe ciało o pałających oczach przepełnionych wyrazem dziwnej obcości.

Asenath często snuła wynaturzone teorie o naturze świadomości oraz jej niezależności od fizycznego naczynia, a w każdym razie od procesów życiowych powłoki. Najbardziej jednak złościło ją, że nie była mężczyzną, wierzyła bowiem, iż męski umysł dysponował pewnymi szczególnymi i dalekosiężnymi kosmicznymi mocami. Dysponując mózgiem mężczyzny, oznajmiła, nie tylko mogłaby dorównać, lecz nawet prześcignąć swego ojca w posługiwaniu się niezbadanymi, nieznanymi potęgami.

Edward spotkał Asenath na zebraniu „inteligencji”, odbywającym się w pokoju jednego z uczniów, i gdy spotkaliśmy się dzień później, nie był w stanie mówić o niczym innym. Uznał ją za pełną najróżniejszych zainteresowań erudytkę, co szczególnie go urzekło, lecz największe wrażenie wywarł na nim jej wygląd. Nigdy jej nie widziałem i plotki na jej temat docierały do mnie stosunkowo rzadko, lecz od razu zorientowałem się, o kogo chodzi. Trochę się boczyłem, że Edward zainteresował się właśnie nią, lecz nie powiedziałem nic, by go do niej zniechęcić, gdyż mogłoby to mieć zupełnie odmienny skutek. Jak wyznał, nie powiedział o niej ojcu.

W następnych tygodniach Derby mówił niemal wyłącznie o Asenath. Inni zaczęli teraz zwracać uwagę na dostojną galanterię i rycerskość Derby'ego, choć wszyscy bez wyjątku przyznawali, że nie wyglądał na swoje lata, i wydawało się to dziwne z uwagi na rzeczy, jakimi się parał. Miał tylko nieduży brzuszek, choć w ogóle nie dbało linię ani nie ćwiczył, a na jego twarzy nie było choćby jednej zmarszczki. Asenath natomiast miała w kącikach oczu kurze łapki, efekt długotrwałych ćwiczeń siły woli.

Mniej więcej wtedy Edward zjawił się, by przedstawić mi swoją dziewczynę, i w mig zorientowałem się, że jego zainteresowania nie pozostają nie odwzajemnione. Patrzyła nań nieustannie, jak dzika kotka, i zrozumiałem, że nic nie było w stanie przerwać łączącej ich więzi. Wkrótce potem odwiedził mnie stary pan Derby, którego zawsze podziwiałem i szanowałem. Usłyszał on o przyjaciółce swego syna i wyciągnął od „chłopca” całą prawdę. Edward zamierzał poślubić Asenath i rozglądał się za domem na przedmieściach. Wiedząc, że zawsze miałem na jego syna ogromny wpływ, pan Derby zastanawiał się, czy mógłbym pomóc jakoś w zerwaniu tej podejrzanej znajomości, ja wszelako z żalem podzieliłem się z nim swymi wątpliwościami. Tym razem nie chodziło o słabą wolę Edwarda, lecz o silną wolę kobiety. Wieczne dziecko przeniosło swe uzależnienie z ojca na nowego, silniejszego opiekuna i nie sposób było temu zaradzić.

Ślub odbył się miesiąc później, przed obliczem sędziego pokoju, zgodnie z życzeniem panny młodej. Pan Derby za moją radą nie wyraził sprzeciwu i wraz ze mną, moją żoną i synem wziął udział w krótkiej ceremonii, w której uczestniczyła również grupka studentów z college'u. Asenath nabyła stary dom Crowninshieldów na przedmieściu, przy końcu High Street, gdzie młodzi mieli zamieszkać po krótkiej wycieczce do Innsmouth, skąd planowali sprowadzić trzech służących, trochę książek i mebli. Prawdopodobnie życzeniem zarówno Edwarda, jak i jego ojca było, aby młodzi zamieszkali niedaleko uczelni, tamtejszej biblioteki i rzeszy kolegów, i głównie dlatego Asenath zdecydowała się pozostać w Arkham, miast powrócić na stałe do rodzinnej miejscowości.

Kiedy Edward zadzwonił do mnie po miodowym miesiącu, wydawało mi się, że trochę się zmienił. Asenath poleciła mu zgolić rzadki wąsik, ale chodziło o coś jeszcze. Wydawał się bardziej poważny i zamyślony, dziecięcą buntowniczość zastąpił w nim wyraz szczerego smutku. Trudno mi było określić, czy ta zmiana przypadła mi do gustu czy też nie. Naturalnie wydawał się teraz znacznie doroślejszy, dojrzalszy niż dotychczas. Może małżeństwo mu „posłużyło”, sprawiło, że nie tyle zmienił obiekt swego uzależnienia, ile był bliski zupełnej neutralizacji prowadzącej z kolei do osiągnięcia ostatecznej dojrzałości i odpowiedzialności. Zjawił się sam, Asenath była bowiem bardzo zajęta. Sprowadziła z Innsmouth mnóstwo ksiąg i najróżniejszych urządzeń (wymawiając nazwę miasta, Derby wyraźnie się wzdrygnął) i kończyła właśnie odnawianie posesji Crowninshieldów.

Jej dom w owym mieście był raczej odrażającym budynkiem? lecz dzięki znajdującym się tam sprzętom Edward zdołał nauczyć się wielu zdumiewających rzeczy. Pod kierunkiem Asenath szybko poznawał wiedzę ezoteryczną. Niektóre z proponowanych przez nią eksperymentów były nader śmiałe - nie wyznał mi, na czym konkretnie polegały - lecz wierzył w jej intencje oraz moce, jakimi dysponowała. Trójka służących była wyjątkowo dziwaczna - niewiarygodnie stara para, która najwyraźniej służyła jeszcze staremu Ephraimowi i w zagadkowy sposób zwracała się niekiedy do niego i nieżyjącej matki Asenath, oraz młoda śniada dziewczyna o osobliwym wyglądzie, niemal stale wydzielająca nieprzyjemny rybi odór.

3.

Przez następne dwa lata widywałem Derby'ego coraz rzadziej. I dwa tygodnie mijały niekiedy bez znajomego, charakterystycznego pukania do drzwi, a kiedy się zjawiał lub, co zdarzało się coraz częściej, gdy ja zaglądałem do niego, nie przejawiał zbytniej ochoty do rozmów na ważkie tematy. Stał się skryty, stronił od opowieści o naukach okultystycznych, którymi się parał i o których zwykle mówił nader wylewnie, i unikał rozmów o swojej żonie. Od czasu ich małżeństwa znacznie się postarzała i obecnie - co mogło wydawać się nieprawdopodobne - wyglądała na starszą od Edwarda. Na jej twarzy widniał przeważnie wyraz zaciętej determinacji, a całą postawą wzbudzała trudną do wytłumaczenia odrazę. Moja żona i syn również zwrócili na to uwagę i stopniowo przestaliśmy ją odwiedzać całą rodziną, za co, jak wyznał Edward w jednym z rzadkich już przejawów chłopięcego nietaktu, była nam nieskończenie wdzięczna. Od czasu do czasu Derby'owie wybierali się w długie podróże - zazwyczaj do Europy, aczkolwiek Edward napomykał niekiedy o nieco bardziej mrocznych i złowrogich punktach docelowych.

Po pierwszym roku ich małżeństwa ludzie zaczęli plotkować o zmianie, jaka zaszła w Edwardzie Derbym. Mówiono ogólnikami, gdyż zmiana była czysto psychologiczna, niemniej zwrócono uwagę na kilka wyjątkowo ciekawych spraw. Zauważono, iż Edward dziwnie wygląda i robi rzeczy, od których zazwyczaj stronił. Na przykład w przeszłości nigdy nie prowadził auta, nie umiał prowadzić, a widziano go nieraz, jak wyjeżdżał bądź wjeżdżał na podjazd przed domem potężnym packardem należącym do Asenath, radząc sobie niczym mistrz kierownicy, w labiryncie ulic natomiast wykazywał zręczność i determinację obcą dotąd jego naturze. Zawsze widywano go, gdy wracał lub udawał się dokądś. Nikt jednak nie potrafił stwierdzić dokąd, choć zwykle dostrzegano go, gdy zjeżdżał na szosę lub z szosy prowadzącej do Innsmouth.

To zdumiewające, lecz przemiana owa nie wyszła mu wcale na lepsze. Ludzie mówili, że nazbyt w tych momentach przypominał swoją żonę lub samego starego Ephraima Waite'a, lecz może chwile owe wydawały się tak osobliwe z uwagi na to, iż były rzadkie. Czasami, w kilka godzin po takim wyjeździe, powracał do domu rozciągnięty bezwładnie na tylnym siedzeniu auta, podczas gdy za kierownicą siedział niewątpliwie wynajęty przezeń kierowca lub mechanik. Jego coraz częstsze wyjazdy odbiły się niekorzystnie na wizytach u znajomych i przyjaciół (w tym także u mnie), niemniej wszyscy zauważali, że to, co stanowiło wizytówkę Edwarda - jego chłopięcy wygląd, nie zmieniło się ani na jotę. Podczas gdy oblicze Asenath się starzało, Edwarda, z rzadkimi wyjątkami, przyjmowało wyraz pełnej odprężenia, przesadnej wręcz niedojrzałości, zmieniając się tylko czasami, gdy padł na nie cień jakiegoś nieokreślonego smutku lub zrozumienia.

Wszystko to było nader zagadkowe. Tymczasem Derby'owie prawie zupełnie przestali spotykać się z grupą studentów z college'^ i to nie dlatego, iż byli zniesmaczeni występkami, w jakich brali udział, lecz, jak słyszeliśmy, to właśnie owi studenci, w tym także najbardziej dekadenccy spośród nich, byli wstrząśnięci plugawością badań prowadzonych przez młode małżeństwo.

W trzecim roku swego małżeństwa Edward zaczął otwarcie nadmieniać mi o pewnych trapiących go lękach i zawodach, jakich doznał. Wspominał, że pewne sprawy „zaszły za daleko”, i choć nie pojmowałem, co miał na myśli, perorował o potrzebie odzyskania swej tożsamości. Początkowo ignorowałem jego słowa, lecz po pewnym czasie zacząłem go ostrożnie wypytywać, przypomniawszy sobie, co córka mego przyjaciela mówiła o hipnotycznym wpływie Asenath na inne dziewczęta w szkole (sytuacje, kiedy to uczniowie i uczennice mieli wrażenie, jakby znajdowali się w jej ciele i jej oczyma wpatrywali się w swoje własne ciała stojące nieopodal). Pytania z mojej strony w pewnym stopniu go uspokoiły, ale i zaniepokoiły, i choć był mi wdzięczny, któregoś razu mruknął pod nosem, iż będzie musiał odbyć później ze mną poważną rozmowę.

Mniej więcej w tym właśnie czasie zmarł stary pan Derby i później bardzo się z tego cieszyłem. Dla Edwarda był to wielki wstrząs, choć ta tragedia nie zdezorganizowała bynajmniej jego poczynań. Od dnia ślubu prawie nie widywał się z ojcem, gdyż w osobie Asenath zogniskował całą swą potrzebę przynależności i rodzinnego uzależnienia. Niektórzy zaczęli uważać go za nieczułego, zwłaszcza że odtąd jego chimeryczne nastroje i tajemnicze wyjazdy stały się znacznie częstsze. Pragnął wprowadzić się na powrót do starej rodowej posesji, lecz Asenath uparła się, by pozostali w domu Crowninshieldów, do którego już się przyzwyczaiła.

Wkrótce potem moja żona usłyszała od przyjaciółki (jednej z niewielu, które jeszcze odwiedzały Derbych) coś nader osobliwego. Wybrała się ona pewnego dnia z wizytą do Derbych. Gdy dochodziła do High Street, ujrzała wyjeżdżające z podjazdu z piskiem opon auto, za kierownicą którego siedział pewny siebie Edward Derby z drwiącym uśmiechem na ustach. Gdy zadzwoniła do drzwi, odrażająca służąca poinformowała ją, że Asenath również nie ma w domu, zanim jednak odeszła, zauważyła coś, co ją zafrapowało. W oknie biblioteki Edwarda dostrzegła twarz, która pospiesznie odsunęła się od szyby, oblicze, na którym malował się niemożliwy do opisania wyraz bólu, porażki i kompletnej beznadziei. Była to - i fakt ten mocno ją zdziwił, gdyż to ona wszak była w związku Derbych stroną dominującą - twarz Asenath, a jednak przyjaciółka mojej żony przysięgała, że w tej krótkiej chwili ujrzała smutne, jakby oszołomione oczy nieszczęsnego Edwarda.

Odwiedziny Edwarda stały się w owym okresie trochę częstsze, a jego aluzje bardziej konkretne. W to, co powiedział, trudno było uwierzyć nawet w słynącym z mrocznych tajemnic, nawiedzonym Arkham, niemniej wyjawił mi swój sekret tak szczerze i przekonująco, że zacząłem lękać się o jego zdrowe zmysły. Opowiedział mi o potwornych spotkaniach w odludnych miejscach, gigantycznych ruinach w leśnej głuszy, gdzieś w Maine, i ogromnych schodach pod nimi, wiodących ku otchłaniom mrocznych sekretów, o sposobach przenikania niewidzialnych murów oddzielających domeny czasu i przestrzeni, jak również o odrażających wymiarach jaźni pozwalających na prowadzenie badań w odległych i zakazanych miejscach, innych światach i odmiennych kontinuach czasoprzestrzennych.

Od czasu do czasu na poparcie swych szalonych wywodów pokazywał mi pewne przedmioty, zbijając mnie kompletnie z tropu - były to obiekty, które pod względem budowy, kształtów i barwy nie miały swych odpowiedników na Ziemi, ich obłędne krzywizny i powierzchnie nie posiadały, zdawałoby się, żadnego logicznego wyjaśnienia i zastosowania, nie zachowywały również praw znanej człowiekowi geometrii. Przedmioty te, wyjaśnił, pochodziły „z zewnątrz”, i to jego żona umiała je zdobywać. Czasami pełnym trwogi i niepewności szeptem rzucał niejasne aluzje dotyczące starego Ephraima Waite'a, którego dawno temu widywałem od czasu do czasu w uczelnianej bibliotece. Nigdy nie mówił o nim nic konkretnego, lecz z jego słów domyślałem się, iż wątpił on, czy stary czarownik był istotnie martwy, zarówno w sensie cielesnym, jak i duchowym.

Niekiedy Derby przerywał gwałtownie swe wyznania i zastanawiałem się, czy Asenath zorientowawszy się, co akurat czynił, nie uciszała go zdalnie za pomocą jakiejś nieznanej techniki telepatycznego mesmeryzmu, mentalną mocą, którą demonstrowała jeszcze w college'u. To oczywiste, że podejrzewała, iż mi się zwierzał, gdyż usiłowała spojrzeniami i słowami o niezwykłej sile powstrzymać go przed wizytami w mym domu. Docierał do mnie z największą trudnością, bo choć udawał zwykle, że wybiera się gdzie indziej Jakaś niewidzialna siła krępowała jego ruchy lub sprawiała, że na pewien czas zapominał, kogo zamierzał odwiedzić. Zazwyczaj zjawiał się, gdy Asenath gdzieś wyjeżdżała - w swoim własnym ciele - jak dodał któregoś dnia, zabijając mi tymi słowy nielichego ćwieka. Później i tak się o tym dowiadywała- służący kontrolowali, kiedy wychodził i o której wracał, lecz najwyraźniej nie uznała, jak na razie, za stosowne posunąć się do bardziej drastycznych rozwiązań.

4.

Gdy otrzymałem telegram z Maine w ów sierpniowy dzień, Derby'owie byli ponad trzy lata po ślubie. Nie widziałem Edwarda od dwóch miesięcy, lecz słyszałem, że wyjechał dokądś w interesach. Rzekomo towarzyszyła mu Asenath, choć plotki głosiły, iż w pokoju na poddaszu za podwójnymi zasłonami ktoś się ukrywał. Bacznie śledzono zakupy dokonywane przez służących. Teraz zaś szeryf z Chesuncook donosił mi telegraficznie o bełkoczącym szaleńcu, który wyłonił się z lasu, plotąc coś trzy po trzy i wołając, bym go chronił. Był to Edward, pamiętający jedynie swoje nazwisko i adres.

Chesuncook znajduje się w pobliżu najdzikszego, najszerszego i najmniej zbadanego pasa leśnego w Maine. Dotarcie tam automobilem zajęło cały dzień, dzień gorączkowej szaleńczej jazdy pośród fantastycznego, groźnego i posępnego krajobrazu. Odnalazłem Derby'ego w celi miejskiego aresztu. Balansował mentalnie pomiędzy szaleńczą furią i apatią. Rozpoznał mnie od razu, wyrzucając z siebie potok na wpół sensownych słów.

- Dań, na miłość Boską! Jama Shoggothów! Sześć tysięcy stopni w dół... koszmar koszmarów... nie pozwoliłbym, aby mnie przejęła, i nagle znalazłem się tam... la! ShubNiggurath!... Kształt podniósł się z ołtarza, a pięćset zawyło w głos... Istota w kapturze zabeczała: Kamog! Kamog!... tak brzmiało sekretne imię starego Ephraima w Kowenie... Byłem tam, gdzie obiecała nigdy mnie nie zabierać... Minutę wcześniej siedziałem zamknięty w bibliotece, a potem znalazłem się tam, dokąd udała się z moim ciałem... w miejscu największej plugawości, bluźnierczej jamie, gdzie zaczyna się czarna domena, a strażnik strzeże bramy... ujrzałem Shoggotha... to zmieniło kształt... nie zniosę tego... zabiję ją, jeśli wyśle mnie tam ponownie... zabiję tego stwora-jego, ją, to - zabiję ją, zabiję to! Zabiję to moimi własnymi rękoma!

Godzinę zajęło mi uciszanie go, lecz w końcu się uspokoił. Następnego dnia w wiosce nabyłem dla niego porządne ubranie i udałem się wraz z nim do Arkham. Histeryczny gniew już w nim wygasł i Edward przeważnie pogrążony był w milczeniu, raz tylko zamruczał coś posępnie pod nosem, gdy przejeżdżaliśmy przez Augustę, jakby widok tego miasta obudził w nim niemiłe wspomnienia. Nie ulegało wątpliwości, że nie chciał wracać do domu, a zważywszy na fantastyczne urojenia związane z jego żoną, urojeni a będące zapewne wynikiem hipnotycznego seansu, jakiemu został poddany, uznałem, iż byłoby dla niego lepiej, gdyby trzymał się z dala od tego miejsca.

Postanowiłem na pewien czas zatrzymać go u siebie, niezależnie od tego, jak bardzo narażę się przez to Asenath. Później zamierzałem pomóc mu przy rozwodzie, byłem wszak przekonany, że istniały pewne czynniki mentalne, które czyniły ów związek zabójczym dla mego przyjaciela. Gdy znów znaleźliśmy się na otwartym terenie, mamrotanie Derby'ego przycichło i po pewnym czasie druh mój zapadł w płytki, niespokojny sen.

Gdy o zmierzchu przejeżdżaliśmy przez Portland, Edward ponownie zaczął bełkotać, bardziej zrozumiale niż dotychczas, i gdy się wsłuchałem, wychwyciłem fragment długiej, kompletnie obłąkanej tyrady, której tematem była Asenath. Nietrudno było wy wnioskować, jak okrutnie zszargała nerwy nieszczęsnego Edwarda, utkał on bowiem wokół jej osoby gruby całun urojeń i halucynacji. Jego obecna przypadłość stanowiła zaledwie pojedynczy element długiej serii. Zamykała wokół niego swój uścisk i wiedział, że któregoś dnia już go nie wypuści. Nawet teraz uczyniła to zapewne z konieczności, gdyż nie potrafiła jeszcze zapanować nad nim na dłużej. Raz po raz przejmowała jego ciało i udawała się do zapomnianych, nie nazwanych miejsc, by odprawiać tam zakazane rytuały, pozostawiając go w jej własnej powłoce, zamkniętego w pokoiku na piętrze. Niekiedy jej moc słabła i oto znajdował się nagle znowu w swej własnej powłoce cielesnej, w jakimś odległym, przerażającym i może również nieznanym miejscu. Czasami udawało się jej przejąć go ponownie, innym razem nie. Często pozostawiała go, by błądził po nie znanej mu okolicy, tak jak wtedy, gdy go odnalazłem, zmuszony przez okoliczności do szukania drogi do domu z przerażających, najbardziej odludnych zakątków kraju, skłoniwszy uprzednio kogoś do poprowadzenia dlań auta.

Najgorsze zaś było to, że za każdym razem przejmowała jego ciało na trochę dłużej. Chciała być mężczyzną, pragnęła być w pełni człowiekiem i dlatego w nim upatrzyła sobie ofiarę. Wyczuła w nim bystry umysł i słabą wolę. Któregoś dnia przejęłaby go całkowicie i zniknęła wraz z jego ciałem, aby stać się wielkim czarownikiem, jak jej ojciec, pozostawiając Edwarda w tej kobiecej skorupie, która na dodatek nie była nawet w pełni ludzka. Tak, teraz wiedział już o krwi mieszkańców Innsmouth. Zawierano pakty z istotami zamorskich odmętów... to było przerażające... I stary Ephraim... on znał tajemnicę, a gdy posunął się w latach, uczynił odrażającą rzecz, by pozostać przy życiu... pragnął nieśmiertelności... Asenath mogło się udać... jedna skuteczna demonstracja już się wydarzyła.

W miarę jak Derby szeptał pod nosem, odwróciłem się, by przyjrzeć mu się uważniej, weryfikując wrażenie zmiany, którą zauważyłem u niego wcześniej. Paradoksalnie wydawał się w lepszej formie niż zazwyczaj... twardszy, rozwinięty nieco bardziej niż normalnie, bez oznak chorobliwej miękkości i ślamazarności będących efektem jego lenistwa i samotniczych nawyków. Zupełnie jakby teraz zaczął żyć w pełnym tego słowa znaczeniu, może nawet ćwiczył dla zachowania kondycji - uznałem, że swoją mocą Asenath musiała skłonić go do wyrobienia w sobie większej czujności i większego wysiłku fizycznego, do którego wcześniej nie nawykł. Jego umysł wszelako był w opłakanym stanie, przyjaciel mój bez przerwy snuł obłędne teorie dotyczące jego małżonki, bełkotał o czarnej magii, o starym Ephraimie i wyjawił pewną rewelację, która nawet mnie była w stanie przekonać. Powtarzał nazwy i imiona, które znałem dzięki lekturze w przeszłości pewnych zakazanych woluminów, i dreszcz nieraz przeszedł mi po plecach, gdy skonstatowałem, że w jego szaleństwie była jednak pewna metoda.

Raz po raz przerywał, jakby zbierał w sobie odwagę do finalnego, mrożącego krew w żyłach wyznania.

- Dań, Dań, nie pamiętasz go... dziki wzrok i zmierzwiona broda, która nigdy nie posiwiała? Spojrzał na mnie jeden jedyny raz i nigdy tego nie zapomniałem. Teraz ona patrzy w ten sam sposób. I wiem już dlaczego. To ta formuła... odnalazł ją w „Necronomiconie”. Nie odważę się jeszcze podać ci strony, ale gdy to uczynię, będziesz mógł sam to przeczytać, a wtedy pojmiesz. I zrozumiesz, co mną owładnęło. Z ciała do ciała, z ciała do ciała, z ciała do ciała... on nie zamierza umrzeć. Nigdy. Płomyk życia... umie przerwać więź... płomyk może płonąć jeszcze przez czas jakiś po śmierci ciała. Rzucę kilka aluzji, może się domyślisz. Posłuchaj, Dań, czy wiesz, dlaczego mojej żonie sprawia tyle trudu pisanie odręczne tymi drobniutkimi, pochylonym do tyłu literami? Czy widziałeś kiedy rękopis starego Ephraima? Chcesz wiedzieć, dlaczego przeszły mnie dreszcze na widok kilku odręcznych notatek sporządzonych naprędce przez Asenath?

Asenath. Czy w ogóle istnieje ktoś taki? Dlaczego pewne plotki głosiły, że w żołądku starego Ephraima znajdowała się trucizna? Dlaczego Gilmanowie szeptem opowiadają o tym, jak krzyczał, niby przerażone dziecko, kiedy stracił zmysły, a Asenath zamknęła go w wytłumionym pokoju na poddaszu, gdzie odtąd - on lub ktoś inny - przebywał? Czy to dusza starego Ephraima została uwięziona? Kto kogo uwięził? Dlaczego wiele długich miesięcy poszukiwał kogoś o bystrym umyśle i słabej woli ? Dlaczego zżymał się, że miał córkę, a nie syna? Odpowiedz, Danielu Upton, jakaż szatańska wymiana dokonała się w tym domu grozy, gdzie na łasce bluźnierczego, plugawego monstrum znalazło się ufne, pokorne, na wpół ludzkie dziecko? Czyżby nie udało mu się osiągnąć zupełnej wymiany, jak ta, którą w końcu przeprowadzono na mnie? Powiedz, dlaczego to coś, co nazywa siebie Asenath, miewa napady mimowolnego, mechanicznego pisania i wtedy jej pisma nie sposób odróżnić od...

I wtedy to się stało. Głos Derby'ego przeszedł w cichy, drżący krzyk i nagle ucichł, zupełnie jakby ktoś lub coś go wyłączyło. Niemal słychać było trzask mechanicznego przełącznika. Sięgnąłem pamięcią wstecz, do innych tego typu przypadków, jeszcze w moim domu, kiedy druh mój nagle tracił pewność siebie, ja zaś usiłowałem wyobrazić sobie tajemniczą falę mentalnej energii Asenath napływającą, by go uciszyć. To wszakże było coś innego - i jak mi się wydało, stokroć bardziej przerażającego. Twarz obok mnie przez chwilę była wykrzywiona nie do poznania, przez całe ciało natomiast przechodziło silne drżenie, zupełnie jakby kości, organy, mięśnie, nerwy i gruczoły przystosowywały się do całkowicie odmiennej osoby, pełnej stresów, o zupełnie innej osobowości.

Nie potrafię stwierdzić, co było w tym najstraszniejsze, ale nagle ogarnęła mnie przyprawiająca o mdłości fala wstrętu i odrazy, mrożące krew w żyłach wrażenie kompletnej obcości i chorobliwej odmienności, tak silne, że chwyt mych dłoni na kierownicy stał się w jednej chwili słaby i niepewny. Postać obok mnie bardziej niż mego długoletniego przyjaciela przypominała monstrum z kosmosu, plugawą, przeklętą i złowrogą ogniskową nieznanych, a złowieszczych kosmicznych sił.

Zmitygowałem się już po chwili, gdy wtem towarzysz mój schwycił za kierownicę i zmusił, bym zamienił się z nim na miejsca. Zapadł zmierzch, światła Portland zaś zostały daleko w tyle, dlatego nie widziałem dobrze jego twarzy. Blask jego oczu był jednak niesamowity; wiedziałem, że musiał znajdować się w stanie osobliwej tryskającej energią witalności, tak dla niego nietypowej, a obserwowanej zarówno przeze mnie, jak i przez wielu innych. Wydawało się dziwne i niewiarygodne, że apatyczny Edward Derby, nie potrafiący przyjąć na siebie żadnego psychicznego brzemienia i nie umiejący prowadzić, mógł mi rozkazywać i zmusić do oddania mu kierownicy, ale tak właśnie było. Przez pewien czas nie odzywał się do mnie, za co, ogarnięty niewyjaśnioną trwogą, byłem mu niezmiernie wdzięczny.

W światłach Biddeford i Saco ujrzałem jego zacięte usta i zadrżałem, widząc pałające wewnętrznym ogniem oczy. Ludzie mieli rację, w tym stanie wyglądał kubek w kubek jak jego żona i jak stary Ephraim. Nie dziwiło mnie, że nie przepadano za jego humorami, niewątpliwie było w nich coś nienaturalnego, mnie natomiast ów element wydał się jeszcze bardziej złowieszczy z uwagi na usłyszane niedawno szaleńcze majaczenia. Ten człowiek, którego od lat znałem jako Edwarda Pickmana Derby'ego, był kimś obcym - intruzem z nieznanej i nienazwanej mrocznej otchłani.

Gdy się w końcu odezwał, jego głos wydał mi się całkowicie obcy. Był głębszy, pewniejszy i bardziej zdecydowany niż ten, który znałem, podczas gdy akcent i wymowa zupełnie inne. Niemniej jednak w jego głosie wychwyciłem coś, co obudziło z dawna uśpione, choć, jak na razie, bliżej niesprecyzowane i niepokojące wspomnienia. Odniosłem wrażenie, że słyszę pobrzmiewającą w tembrze głosu nutę silnej i szczerej ironii, nie tej jednak rażącej i pozbawionej znaczenia pseudoironii, którą określał mianem „przemądrzałej” i z którą się niekiedy obnosił, lecz coś pierwotnego, posępnego, rozprzestrzeniającego się i potencjalnie złego. Zachodziłem w głowę nad jego osobliwą pewnością siebie, która pojawiła się tak szybko po okresie bełkotliwego, wywołanego paniką majaczenia.

- Mam nadzieję, że zapomnisz o mym niedawnym ataku, Upton - powiedział. - Wiesz, w jakim stanie są moje nerwy, i wierzę, że potrafisz wybaczyć podobne wybryki. Jestem ci, oczywiście, ogromnie wdzięczny, że odwiozłeś mnie do domu. Musisz też zapomnieć szalone teorie, jakie mogłem snuć o mojej żonie i o innych sprawach. Tak to już bywa, gdy ktoś przesadzi z badaniami związanymi z dziedziną, którą się param. Moja filozofia pełna jest dwuznacznych pojęć i koncepcji, a kiedy umysł pęka od ich natłoku, zaczyna wymyślać najbardziej nieprawdopodobne brednie. Teraz będę musiał odpocząć - przez jakiś czas się nie zobaczymy i nie wiń za ten stan rzeczy Asenath. Podróż była dość niezwykła, choć wszystko to jest w gruncie rzeczy proste. W północnych lasach istnieją pewne prastare indiańskie relikty, słupy kamienne, mające olbrzymie znaczenie pod względem folklorystycznym, o czym Asenath i ja niedawno się dowiedzieliśmy. To bardzo nas zaciekawiło. Poszukiwania były dość wyczerpujące i dlatego mogło się wydawać, że straciłem rozum.

Kiedy wrócę do domu, będę musiał posłać kogoś po samochód. Miesiąc odpoczynku i znów stanę na nogi.

Nie pamiętam swego udziału w tej rozmowie, gdyż pochłonięty byłem bez reszty wychwytywaniem oznak obcości u mego towarzysza podróży. Z każdą chwilą narastało we mnie uczucie ulotnej, kosmicznej zgrozy, które przerodziło się w nie dające mi spokoju pragnienie jak najszybszego zakończenia tej przejażdżki. Derby nie oddał mi kierownicy, a ja byłem rad, że tak szybko zostawiliśmy za sobą Portsmouth i Newburyport.

Na skrzyżowaniu, gdzie główna autostrada skręca w głąb lądu i omija Innsmouth, przeżyłem chwilę trwogi, lękając się, że mój szofer wybierze posępną, mroczną szosę wiodącą do tej przeklętej miejscowości. Nie uczynił tego jednak, lecz w pędzie przemknął przez Rowley i Ipswich, zmierzając ku naszemu wspólnemu celowi. Dotarliśmy do Arkham przed północą, światła w starym domu Crowninshieldów wciąż się paliły. Derby wysiadł z auta, powtarzając pospiesznie słowa podziękowania, ja natomiast z niewyjaśnioną ulgą czym prędzej pojechałem do domu. To była potworna przejażdżka, tym straszniejsza, że nie potrafiłem powiedzieć, dlaczego taką mi się jawiła, i nie żałowałem wcale zapowiadanej przez Derby'ego dłuższej przerwy w naszych spotkaniach. Następne dwa miesiące obfitowały w plotki. Ludzie mówili, że coraz częściej widywali Derby'ego w stanie nietypowego dlań ożywienia i ekscytacji, Asenath natomiast pokazywała się nad wyraz rzadko. Edward odwiedził mnie tylko raz, krótko, przyjeżdżając autem Asenath, które, jak mi wyjawił, pozostawił gdzieś w Maine, aby odebrać pożyczone mi ongiś książki. Był odmieniony i odjechał, wymieniwszy tylko parę zdawkowych uprzejmości. Nie ulegało wątpliwości, że w tym nowym stanie nie ma ze mną zbytnio o czym rozmawiać, ja natomiast zwróciłem uwagę, iż dzwoniąc do drzwi, zrezygnował ze swego tradycyjnego sygnału trzy na dwa. Podobnie tamtego wieczoru, w aucie, poczułem trawiący mnie gdzieś w środku niesprecyzowany lęk, którego nie potrafiłem wyjaśnić, niemniej gdy się w końcu rozstaliśmy, poczułem niemal cudowną ulgę.

W połowie września Derby wyjechał na tydzień, a kilka osób spośród dekadenckiej sekretnej grupy w college'u jęło żywo rozpowiadać, co rzekomo miało być celem owej wyprawy. Sugerowali mianowicie, iż Edward zamierzał spotkać się z pewnym znanym przywódcą sekty, niedawno wydalonym z Wielkiej Brytanii, który założył nową siedzibę swego kultu w Nowym Jorku. Co do mnie, nie byłem w stanie zapomnieć o naszej dziwnej przejażdżce z Maine do Arkham. Przemiana, której byłem świadkiem, wywarła na mnie wstrząsające wrażenie i przyłapywałem się, że raz po raz próbuję wyjaśnić sobie owo zdarzenie, głównie z uwagi na trwogę, jaką we mnie wzbudziło.

Najdziwniejsze wszelako plotki dotyczyły płaczu dochodzącego z wnętrza domu Crowninshieldów. Głos zdawał się kobiecy, niektórzy, zwłaszcza ci młodsi, upierali się, że należał do Asenath. Słyszany był z rzadka i niekiedy urywał się nagle, jakby zdławiono go siłą. Mówiono o dochodzeniu, lecz zostało ono wstrzymane, gdy pewnego dnia Asenath pojawiła się w mieście, rozmawiając z wieloma ludźmi, przepraszając za swą przedłużającą się nieobecność i opowiadając niejako na marginesie o załamaniu nerwowym oraz napadach histerii pewnego gościa z Bostonu. Gościa tego nikt nigdy nie widział, lecz pojawienie się Asenath położyło kres plotkom. I wtedy ktoś dolał oliwy do ognia, twierdząc, że raz czy dwa słyszał dochodzący z poddasza szloch mężczyzny.

Pewnego wieczoru w połowie października usłyszałem znajomy sygnał dzwonka u drzwi. Otworzy wszy je, ujrzałem w progu mężczyznę i w okamgnieniu zorientowałem się, że był to mój stary druh we własnej osobie, którego nie spotkałem od dnia owej przerażającej przejażdżki z Chesuncook. Jego oblicze pulsowało, przepełnione mieszaniną różnych emocji, w których prym wiodły lęk i triumf. Edward z niepokojem obejrzał się przez ramię, kiedy zamknąłem za nim drzwi.

Podążając za mną niezdarnie do gabinetu, poprosił o szklaneczkę whisky, by ukoić stargane nerwy. Z pytaniami wstrzymałem się, czekając, że sam powie mi to, co miał do powiedzenia. Wreszcie przemówił drżącym głosem:

- Asenath odeszła, Dań. Odbyliśmy ostatniej nocy długą rozmowę, służących nie było już w domu i zmusiłem ją, by obiecała, że przestanie na mnie żerować. Oczywiście miałem pewne... pewne okultystyczne środki obronne, o których nigdy ci nie wspomniałem. Musiała się poddać, choć ogarnęła ją straszliwa wściekłość. Po prostu spakowała się i wyruszyła do Nowego Jorku. Wyszła, żeby zdążyć na ten o ósmej dwadzieścia do Bostonu. Przypuszczam, że ludzie będą plotkować, lecz nic nie mogę na to poradzić. Nie musisz nikomu o tym mówić, powiedzmy, że wybrała się na długą wyprawę badawczą. Prawdopodobnie zostanie z którąś z tych jej przerażających sekt. Mam nadzieję, że uda się na zachód i zażąda rozwodu, tak czy inaczej, wymusiłem od niej obietnicę, że będzie się trzymać z dala i zostawi mnie w spokoju. To było straszne, Dań, ona kradła moje ciało, wypierała mnie, czyniła ze mnie więźnia. Stuliłem uszy po sobie i udawałem, że jej na to wszystko pozwalam, lecz musiałem zachować czujność. Mogłem opracowywać swój plan, przy zachowaniu pewnej ostrożności, gdyż ona nie potrafiła, ani w przenośni, ani dosłownie, czytać w moich myślach. Domyśliłaby się, że coś knuję jedynie po nagłej zmianie mego nastroju na buntowniczy i pełen werwy, ale ona zawsze sądziła, że jestem kompletnie bezradny. Nigdy nie brała pod uwagę, że mógłbym ją wywieść w pole... aczkolwiek raz czy dwa pokonałem ją koncertowo.

Derby obejrzał się przez ramię i upił łyk whisky.

- Dziś rano, kiedy ci przeklęci służący wrócili, z miejsca ich zwolniłem. Niezbyt im się to spodobało i zadawali mnóstwo pytań, ale w końcu wzięli swoją odprawę i poszli sobie. Są z tej samej gliny co ona - to ludzie z Innsmouth i byli jej oczyma i uszami. Mam nadzieję, że zostawią mnie w spokoju. Nie spodobało mi się, jak się śmiali, gdy odchodzili. Muszę znów nająć możliwie jak najszybciej starych służących mojego ojca. Wracam do domu. Podejrzewam, że uznasz mnie za obłąkanego, Dań, lecz w historii Arkham znajdziesz pewne szczegóły, które mogłyby potwierdzić prawdziwość mych słów, tego, co już wiesz i co zamierzam dopiero ci wyjawić. Ty również byłeś świadkiem jednej z przemian, wtedy w twoim samochodzie, po tym, jak opowiedziałem ci o Asenath. Właśnie wtedy znów mnie dopadła, wyrugowała mnie-z mego ciała. Ostatnie, co pamiętam, to jak próbowałem zebrać się w sobie i powiedzieć ci, czym jest ta diablica. I wtedy mnie pochwyciła, a w chwilę potem znów byłem w swoim domu, w bibliotece, gdzie zamknęli mnie ci przeklęci służący, i w ciele tej przeklętej diablicy... która nie jest nawet istotą ludzką... Wiesz zapewne, że to z nią - tą waderą w ludzkim ciele - wracałeś wtedy do Arkham. Powinieneś był wychwycić różnicę!

Derby przerwał, a ja wzdrygnąłem się mimowolnie. Oczywiście, że wychwyciłem różnicę, lecz czy mogłem przyjąć tak obłędne i niesamowite wyjaśnienie? Po chwili wypowiedź mego rozgorączkowanego gościa stała się jeszcze bardziej szalona.

- Musiałem siebie ocalić, musiałem, Dań! Nie dalej jak do Hallowmass przejęłaby mnie całkowicie, oni urządzają sabat w górach niedaleko Chesuncook, i złożona tam ofiara przypieczętowałaby proces wymiany. Na dobre znalazłbym się w jej mocy, stałaby się mną, a ja nią, na zawsze - za późno - moje ciało byłoby jej, na stałe, stałaby się mężczyzną i człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu, jak tego pragnęła, mnie natomiast zapewne by usunęła, zabiłaby swoje stare ciało, z moją jaźnią w środku. Niech ją piekło pochłonie. Tak zrobiła już wcześniej, w przeszłości - ona, on, lub może raczej to...

Twarz Edwarda Derby'ego wykrzywiał teraz drapieżny grymas, gdy nachyliwszy się w moją stronę, zaczął szeptać z szaleńczym zapałem.

- Musisz wiedzieć prawdę, w samochodzie próbowałem wyjawić ci ją półsłówkami - Asenath nie jest w rzeczywistości żadną Asenath, lecz starym Ephraimem w przejętym przezeń ciele. Domyśliłem się tego półtora roku temu, teraz zaś mam niezbitą pewność. Widać to po jej charakterze pisma, kiedy się zapomni, czasami litery wydają się kubek w kubek takie same jak w manuskryptach jej ojca, niekiedy też mówi coś, czego nie powiedziałby nikt poza starym Ephraimem. Zamienił się z nią na ciała, kiedy poczuł, że zbliża się śmierć, nie miał prócz niej nikogo obdarowanego odpowiednim umysłem i dostatecznie słabą wolą - przejął jej ciało na stałe, tak jak ona nieomal owładnęła moim, a potem otruł stare ciało, do którego przesłał wyrugowaną jaźń. Czy nigdy nie zauważyłeś, jak w oczach tej diablicy błyszczą ogniki duszy Ephraima, a w jej źrenicach moje, gdy przejmowała kontrolę nad moim ciałem?

Mój szepczący przyjaciel zadyszał się i zrobił chwilę przerwy, aby odsapnąć. Nie odezwałem się ani słowem, kiedy zaś ponownie podjął swój wywód, jego głos brzmiał prawie normalnie. Podejrzewałem, iż był to przypadek nadający się do zakładu dla obłąkanych, lecz nie ja poślę tam Edwarda. Może upływ czasu i brak Asenath okażą się dla Derby'ego cudownym lekarstwem. Byłem pewien, że nigdy już nie będzie parał się okultyzmem.

- Więcej opowiem ci później - teraz muszę odpocząć, i to długo. Opowiem ci co nieco o zakazanych koszmarach, które nawet teraz pienią się w mrocznych, cuchnących śmiercią i zgnilizną zakątkach, podtrzymywane przy życiu przez oddanych im kapłanów. Są ludzie, co wiedząc wszechświecie rzeczy, które nikomu nie powinny być wiadome, i potrafią czynić rzeczy, do których dokonania nikt nie powinien być zdolny. Siedziałem w tym po uszy, lecz teraz definitywnie z tym kończę. Gdybym był bibliotekarzem w Miskatonic, dziś jeszcze spaliłbym ten przeklęty „Necronomicon” i całą resztę owych plugawych ksiąg.

Wiem wszelako, że ona nie może mnie już dosięgnąć. Muszę wynieść się z tego przeklętego domu, najszybciej jak to możliwe, i wrócić do mej rodzinnej posesji. Gdybym potrzebował pomocy, wiem, że mi jej nie odmówisz.

Wiesz, ci diabelscy służący... i natrętni ludzie, mogą za bardzo wypytywać o Asenath. Rozumiesz, że nie mogę podać im jej adresu... Poza tym są jeszcze grupy poszukiwaczy... pewne sekty, których członkowie mogliby opacznie pojąć przyczyny naszego rozstania... niektórzy z nich wyznają nader osobliwe idee i miewają doprawdy zdumiewające pomysły. Wiem, że jeśli coś się wydarzy, staniesz po mojej stronie, nawet gdybym miał wyjawić ci prawdy, od których włos jeży się na głowie...

Edward został u mnie i tę noc spędził w jednej z gościnnych sypialni, rankiem zaś wydał mi się spokojniejszy. Rozmawialiśmy o możliwościach poczynienia pewnych przygotowań do jego powrotu na posesję Derbych i miałem nadzieję, że nie będzie z tym zwlekał. Nie zjawił się następnego wieczoru, lecz przez następne tygodnie widywałem go dosyć często. Rozmawialiśmy możliwie jak najmniej o rzeczach dziwnych i nieprzyjemnych, natomiast chętnie dyskutowaliśmy o odnowieniu starego domu Derbych i podróżach, w jakie Edward obiecywał zabrać mnie i mego syna latem przyszłego roku.

O Asenath nie mówiliśmy prawie w ogóle, wiedziałem bowiem, iż był to dla mego druha wyjątkowo trudny i drażliwy temat. Plotek pojawiło się, rzecz jasna, co niemiara, nie były one wszelako niczym nowym, skoro chodziło o dziwnych mieszkańców domu Crowninshieldów. Nie przypadła mi do gustu jedynie nadmierna hojność bankiera Derby'ego, wysyłającego na polecenie Edwarda spore sumki Mosesowi i Abigail Sargentom oraz Eunice Babson z Innsmouth. Wyglądało na to, że służący o złych twarzach wymusili od niego jakiś haracz, choć nie wspomniał mi o tym ani słowem.

Pragnąłem, by nadeszło już lato i rozpoczęły się wakacje studiującego na Harvardzie mego syna, abyśmy we trzech, wraz z Edwardem, mogli wybrać się do Europy. Wkrótce przekonałem się, iż nie dochodził on do siebie tak szybko, jak sądziłem. W jego sporadycznych wybuchach wesołości wyczuwało się histerię i zbyt często ogarniały go mroczne depresje i tajemnicze stany lękowe.

Stary dom Derbych był gotowy z początkiem grudnia, niemniej Edward uparcie odwlekał przeprowadzkę. Choć nie znosił i wyraźnie bał się domu Crowninshieldów, wydawał się jego karnym niewolnikiem. Nic nie wskazywało, by zaczął się pakować, i wymyślał coraz to nowe wymówki opóźniające przenosiny. Gdy mu o tym wspomniałem, wydał mi się śmiertelnie przerażony. Stary kamerdyner jego ojca, którego ponownie najął wraz z resztą służby, wyjawił mi któregoś dnia, że Edwardowi zdarza się krążyć po domu, jakby czegoś szukał. Ulubionym miejscem owych wędrówek zaś zdawały się piwnice ogromnej posesji; wtedy też Derby sprawiał wrażenie osobliwie zamyślonego, jak gdyby nie był sobą. Służącemu nie przypadło to do gustu i nie omieszkał podzielić się ze mną swymi obawami. Zastanawiałem się, czy Asenath przysyłała mu niepokojące listy, lecz kamerdyner powiedział, że jego pan nie otrzymywał od niej żadnej poczty. Około Bożego Narodzenia Derby podczas wizyty u mnie kompletnie się załamał. Kierowałem właśnie rozmowę ku wyprawie zaplanowanej na przyszłe wakacje, gdy nagle zerwał się z krzykiem z krzesła, w napadzie kosmicznej paniki i odrazy, którą do zdrowego umysłu mogą przywieść jedynie najdalsze otchłanie niewyobrażalnych koszmarów.

- Mój umysł! Mój umysł! Boże, Dań... to mnie ciągnie, z otchłani... rozbija... szarpie... wdziera się... ta diablica... właśnie teraz... Ephraim... Kamog! Kamog!... jamaShoggotów... la! Shub-Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych!... Ogień... ogień... poza życiem... na ziemi... o Boże!

Posadziłem go z powrotem na krześle i gdy wlałem mu do gardła trochę wina, uspokoił się, zapadając w stan posępnej apatii. Nie opierał się, lecz jego wargi poruszały się, jakby mówił do siebie. W końcu zrozumiałem, że próbował mówić coś do mnie, i nachyliłem się, by wychwycić szeptane słowa.

- Znowu, znowu... to ona, próbuje... powinienem był wiedzieć... tej siły nic nie powstrzyma, ani odległość, ani magia, ani nawet śmierć... pojawia się raz po raz, głównie nocami... nie mogę stamtąd odejść... to okropne... o Boże, Dań, gdybyś tylko tak jak ja wiedział, jakie to okropne, przerażające.

Gdy popadł w stan odrętwienia, obłożyłem go poduszkami i pozwoliłem mu zasnąć. Nie zadzwoniłem po lekarza, wiedziałem bowiem, co powiedziałby o jego zdrowiu psychicznym, ja natomiast, jeśli to było możliwe, chciałem dać szansę naturze. O północy obudził się i położyłem go do łóżka w sypialni na piętrze, rankiem jednak już go tam nie zastałem. Wyszedł cichaczem, a jego kamerdyner, kiedy zatelefonowałem, wyjawił, że pan był w domu, w bibliotece, przechadzając się po niej nerwowo.

Po tym zdarzeniu Edward gwałtownie podupadł na zdrowiu. Nie odwiedził mnie ponownie, lecz ja codziennie bywałem u niego. Siedział zwykle w swej bibliotece, patrząc tępo w przestrzeń lub zdawał się czegoś z przejęciem nasłuchiwać. Czasami mówił z sensem, zwykle jednak na banalne tematy. Byle wzmianka o jego problemach, planach na przyszłość lub Asenath przyprawiała go o wściekłość. Kamerdyner powiedział, że nocami miewał przerażające ataki, i lękał się o zdrowie swego pana.

Odbyłem długie rozmowy z jego lekarzem, bankierem i prawnikiem i w końcu ten pierwszy złożył mu wizytę wraz z dwoma specjalistami, kolegami po fachu. Po pierwszych kilku pytaniach przyjaciel mój dostał gwałtownych spazmów - wyglądał przy tym żałośnie - i jeszcze tego wieczoru zamkniętą karetką przewieziono wijącego się okrutnie nieszczęśnika do zakładu dla obłąkanych. Przydzielono mi opiekę nad nim i dwa razy w tygodniu dzwoniłem do niego, by niemal wybuchnąć płaczem na dźwięk jego dzikich wrzasków, przeraźliwych szeptów i uporczywego, syczącego powtarzania zdań w rodzaju: - Musiałem to zrobić... tam, na dole... na dole, w ciemnościach... Matko! Matko! Dań! Ocal mnie... ocal mnie...

Nikt nie potrafił stwierdzić, jakie były szansę na jego wyzdrowienie, lecz ja nie traciłem nadziei. Po wyjściu z zakładu Edward musiał mieć odpowiedni dla siebie dom, toteż przeniosłem jego służbę do posesji Derbych, co z pewnością uczyniłby, będąc przy zdrowych zmysłach. Nie potrafiłem podjąć decyzji, co zrobić z domem Crowninshieldów, ze znajdującymi się w nim zbiorami i mnóstwem najróżniejszych, służących Bóg wie czemu sprzętów, toteż pozostawiłem go, polecając służbie sprzątać raz na tydzień w tamtejszych pokojach, a palaczowi, by w tych dniach rozpalał w piecu.

Ostatni koszmar wydarzył się przed świętem Matki Boskiej Gromnicznej, poprzedzony, o okrutna ironio, fałszywym promykiem nadziei. Pewnego styczniowego poranka zadzwoniono z zakładu, by donieść mi, że Edward niespodziewanie ozdrawiał. Powiedziano mi przy tym, że cierpi co prawda na zaburzenia pamięci, lecz mogę być pewien, iż całkowicie odzyskał zmysły. Naturalnie muszą jeszcze zatrzymać go na pewien czas na obserwacji, lecz nie powinienem lękać się co do wyników badań. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, powinien zostać wypisany do domu w przeciągu tygodnia.

Pospieszyłem tam w przypływie nagłej radości, lecz stanąłem jak wryty, gdy pielęgniarka zaprowadziła mnie do pokoju Edwarda. Pacjent wstał, by się ze mną przywitać, wyciągając prawą dłoń, na jego ustach zaś wykwitł przyjazny uśmiech; natychmiast jednak zorientowałem się, iż w ciele mego przyjaciela tkwi ta sama, znana mi już, pełna osobliwej energii i witalności jaźń, zupełnie obca jego prawdziwej naturze, zimna, zuchwała jaźń, która kilkakrotnie już przepełniła mą duszę zgrozą i która w przekonaniu Edwarda była wypierającą jego własną osobowość duszą istoty znanej pod imieniem Asenath. Ujrzałem te same gorejące oczy, charaktery styczną cechę wyglądu Asenath i starego Ephraima, te same zacięte usta, a kiedy przemówił, w jego głosie usłyszałem nutę tej samej posępnej, przenikliwej ironii, tak głębokiej, że niosącej w sobie zapowiedź potencjalnego zła. To ta osoba prowadziła mój wóz w nocy, przed pięcioma miesiącami. Nie widziałem jej od tamtej krótkiej wizyty, gdy rzekomo przez zapomnienie nie posłużyła się, dzwoniąc do mych drzwi, znajomym, charakterystycznym sygnałem i gdy obudziła we mnie tak wiele mglistych, niesprecyzowanych bliżej lęków... by teraz, ponownie, wzbudzić w mym sercu mroczne uczucie obcowania z czymś złym i plugawym, jakimś nienazwanym kosmicznym okropieństwem.

Mówił z ożywieniem o warunkach uwolnienia, którego spodziewał się niebawem, ja natomiast mogłem jedynie wyrazić na to zgodę, gdyż pacjent poza niewielkimi lukami w pamięci wydawał się w pełni zdrów. Niemniej jednak czułem, że coś było nie tak, i to nawet bardzo, byłem o tym przekonany. Ta istota miała w sobie coś przeraźliwego, roztaczała wokoło aurę grozy, której przyczyn nie potrafiłem zidentyfikować. Była to osoba zdrowa psychicznie, lecz czy była również Edwardem Derbym, którego znałem? A jeśli nie, to kim lub czym było to coś... i gdzie się podział Edward? Czy powinno się to uwolnić, czy uwięzić na zawsze, a może zupełnie zetrzeć z powierzchni Ziemi? We wszystkim, co mówiła owa istota, wyczuwało się dziwną, przeraźliwie sardoniczną nutę... spojrzenie oczu Asenath zdawało się nadawać drwiący wyraz jej słowom o spodziewanym, bliskim uwolnieniu po nieprzyjemnym okresie wyjątkowo dokuczliwej izolacji.

Przez cały ten i następny dzień rozważałem ów problem. Co się stało? Jakiż umysł wyzierał przez obce oczy osadzone w ciele Edwarda? Nie potrafiłem myśleć o niczym innym z wyjątkiem tej mrocznej, przeraźliwej zagadki i porzuciłem próżne wysiłki skoncentrowania się na mej własnej pracy. Następnego ranka zatelefonowano ze szpitala, by powiadomić mnie, iż stan ozdrowiałego pacjenta nie uległ zmianie, przed wieczorem zaś byłem bliski załamania nerwowego, wyznaję to szczerze, choć znajdzie się wielu, którzy uznają moje słowa za przejaw wybujałej fantazji i pragnienie ubarwienia przedstawionych tu wydarzeń. W tej sprawie nie mam do powiedzenia nic z wyjątkiem tego, że nawet moje szaleństwo nie tłumaczy wszystkich dowodów i zdarzeń związanych z owym osobliwym przypadkiem.

5.

To stało się w nocy, po tamtym drugim wieczorze. Wtedy to nieokreślona bezcielesna groza dopadła mnie, obarczając mą duszę brzemieniem ślepej nie pohamowanej paniki, od której nigdy już nie zdołam się uwolnić. Wszystko zaczęło się od telefonu, który zadzwonił tuż przed północą. Tylko ja byłem jeszcze na nogach i zaspany odebrałem telefon w bibliotece. Zdawało się, że po drugiej stronie linii nie ma nikogo, i już miałem odwiesić słuchawkę, by udać się na spoczynek, kiedy moje ucho wychwyciło dochodzący z przeciwległego końca łącza cichutki dźwięk. Czyżby ktoś z olbrzymim trudem pragnął mi coś przekazać? Nasłuchiwałem i wydawało mi się, że odbieram słabe, dziwnie bulgoczące, wodniste odgłosy: - Chlup... chlup... chlup - zdające się sugerować, aczkolwiek nader mgliście, podobieństwo do słów i sylab, choć w tym przypadku niezrozumiałych i nieartykułowanych. Zapytałem: - Kto tam? - W odpowiedzi usłyszałem jednak tylko to ciche: chlup... chlup. Mogłem tylko domyślać się, że dźwięki te miały mechaniczną naturę, lecz domniemając, że ktoś, kto do mnie dzwonił z uszkodzonego aparatu, może mnie słyszeć, choć sam nie jest dobrze słyszalny, dodałem: - Nie słyszę cię. Lepiej odłóż słuchawkę i zadzwoń do informacji. - W tej samej chwili usłyszałem, jak ktoś po drugiej stronie łącza odkłada słuchawkę na widełki.

Stało się to, jak powiedziałem, tuż przed północą. Gdy później sprawdzono ten telefon, okazało się, iż dzwoniono do mnie ze starego domu Croninshieldów, choć sprzątająca posesję pokojówka miała zjawić się w nim nie wcześniej niż za pół tygodnia. Nie wyjawię otwarcie, co odnaleziono wewnątrz domu, niechaj wystarczy wzmianka o potwornym bałaganie w piwnicznym składziku, śladach ziemi, szafie, z której ktoś powyrzucał ubrania, zagadkowych smugach na telefonie, materiałach piśmiennych używanych wyjątkowo niezdarnie, i odrażającym fetorze, który był obecny we wszystkich pomieszczeniach w tym domu. Nieszczęśni stróże prawa, mieli, rzecz jasna, swoje własne, wydumane teorie i w dalszym ciągu poszukują zwolnionych przez Derby'ego odrażających służących, którzy po tym zdarzeniu jakby zapadli się pod ziemię. Mówią o upiornej zemście za występne czyny, jakie tam popełniono, i twierdzą, że mam z tym coś wspólnego, gdyż byłem najlepszym przyjacielem i doradcą Edwarda.

Idioci! Czy wydaje im się, że ta banda tępych błaznów byłaby w stanie podrobić ów charakter pisma? Czy sądzą, że mogliby przynieść to, co zjawiło się później u mych drzwi? Czy są ślepi i naprawdę nie dostrzegają zmian w ciele należącym do Edwarda? Co do mnie, teraz wierzę już we wszystko, co słyszałem od Edwarda Derby'ego. Istnieją koszmary, których istnienia nawet nie podejrzewamy, ale od czasu do czasu występne czyny pewnych ludzi pozwalają nam zetknąć się z nimi. Ephraim-Asenath - ten diabeł wywołał je i pochłonęły Edwarda, a przy tym także mnie.

Czy mogę mieć pewność, że jestem bezpieczny? Moce owe żyją w ciele, które zajmują. Następnego dnia, po południu, gdy otrząsnąłem się już z szoku i byłem w stanie mówić i działać rozumnie, udałem się do zakładu dla obłąkanych i zastrzeliłem go za Edwarda i dla dobra całego świata, lecz czy mogę być pewien, że umarł na dobre, póki nie skremują jego ciała? Przetrzymują ciało, by jacyś kretyńscy lekarze mogli przeprowadzić autopsję, ja natomiast upieram się, że powinno się je jak najszybciej spopielić. On musi zostać spalony... On, ten, który nie by ł Edwardem Derbym, kiedy go zastrzeliłem.

Stracę zmysły, jeśli tak się nie stanie, ja bowiem mogę być następny. Tyle że moja wola nie jest słaba i nie pozwolę, by osłabiły ją koszmary, z obecności których w naszym świecie zdaję już sobie sprawę. Jedno życie... Ephraim, Asenath, Edward... kto będzie następny? Nie pozwolę wyrzucić się z własnego ciała... nie dokonam zamiany dusz z tym podziurawionym przez kule umarlakiem z zakładu dla obłąkanych.

Pozwólcie mi jednak opowiedzieć po kolei o tym ostatnim koszmarze. Nie wyjawię tego, co policja skrzętnie i z uporem ignoruje... doniesień o skarlałej, groteskowej, cuchnącej piekielnie istocie, którą na High Street tuż przed drugą widziało co najmniej trzech nocnych marków, jak również o pewnych dość szczególnych śladach odnalezionych w kilku miejscach. Powiem tylko, że około drugiej w nocy obudziły mnie dźwięki dzwonka i kołatki równocześnie, odgłosy ciche, jakby niepewne, rozbrzmiewające na przemian, lecz nieodmiennie układające się w znajomy, używany tylko przez Edwarda, sygnał trzy na dwa.

Wybity ze snu miałem w głowie mętlik. Czyżby Derby zjawiał się z wizytą i nie zapomniał swego starego sygnału! Nowa osobowość go nie pamiętała... czyżby więc Edward wrócił do normalności? Czemu się tak spieszył, najwyraźniej coś go bardzo ponaglało. Ale co? Czyżby został wcześniej zwolniony z zakładu... a może uciekł? Możliwe, skonstatowałem, nakładając szlafrok i schodząc na dół, że odzyskawszy swą jaźń, ponownie zaczął majaczyć i miewać napady wściekłości, i co bardzo prawdopodobne, zapragnął za wszelką cenę wydostać się na wolność. Cokolwiek się wydarzyło, był to znów mój stary druh Edward i zamierzałem mu pomóc.

Kiedy otworzyłem drzwi, by wyjrzeć w okolony wiązami mrok, o mało nie zwalił mnie z nóg podmuch powietrza przesyconego odrażającym, niesamowitym fetorem. Pohamowałem mdłości i przez sekundę zaledwie widziałem na schodach przede mną przygarbioną, jakby skuloną postać. Sygnał był typowy dla Edwarda, lecz kim był ten cuchnący garbaty karzeł, ta odrażająca parodia człowieka? Gdzie zniknął Edward? Czy miał na to dość czasu? Wszak dzwonek brzmiał jeszcze na sekundę przed tym, jak otworzyłem drzwi.

Gość miał na sobie jeden z płaszczy Edwarda, którego połami niemal zamiatał po ziemi, a rękawy, choć podwinięte, skutecznie zasłaniały dłonie. Na głowie miał kapelusz z opuszczoną połową ronda, twarz natomiast przesłaniał czarny jedwabny szalik. Gdy niepewnie postąpiłem naprzód, postać wydała na wpół bulgoczący dźwięk, taki sam, jaki usłyszałem przez telefon: chlup... chlup... i wysunęła w mą stronę sporych rozmiarów gęsto zapisaną kartkę papieru nadzianą na ostry koniec długiego ołówka. Dusząc się ciągle od zatykającego gardło potwornego fetoru, zdjąłem kartkę z ołówka i usiłowałem odczytać jej treść w świetle płynącym z wnętrza domu.

Bez wątpienia było to pismo Edwarda. Ale dlaczego pisał, skoro był tak blisko, że mógł przecież w każdej chwili zadzwonić... i czemu litery były tak koślawe i niezgrabne? W słabym świetle nic nie mogłem odczytać, toteż wycofałbym się do sieni, a odrażający garbaty karzeł podążył za mną, by zatrzymać się w progu. Odór tego szczególnego posłańca był zaiste powalający i miałem nadzieję (dzięki Bogu, nie płonną), że moja żona nie obudzi się i nie ujrzy go stojącego w drzwiach.

Kiedy zaś przeczytałem treść listu, kolana ugięły się pode mną, a obraz przed oczyma pociemniał. Gdy doszedłem do siebie, leżałem na podłodze, wciąż ściskając w zesztywniałej ze zgrozy dłoni ten przerażający w swej treści kawałek papieru. Treść listu była następująca:

Dan, pójdź do zakładu dla obłąkanych i zabij to. Zniszcz to za wszelką cenę. To nie jest już Edward Derby. Dopadła mnie, to Asenath... a ona nie żyje od trzech i pół miesiąca. Skłamałem, kiedy powiedziałem ci, że odeszła. Zabiłem ją. Musiałem. To stało się nagle, ale byliśmy wtedy sami, a ja w moim właściwym ciele. Schwyciłem lichtarz i roztrzaskałem jej głowę. Przed dniem Wszystkich Świętych opanowałaby mnie bez reszty.

Pogrzebałem ją w piwnicznym składziku pod paroma starymi skrzynkami i dokładnie pozacierałem ślady. Następnego ranka służący zaczęli coś podejrzewać, ale mają na sumieniu tyle ciemnych spraw, że nie odważą się pójść na policję. Odprawiłem ich, lecz Bóg jeden wie, co mogą zrobić - oni i inni członkowie sekty.

Przez pewien czas wydawało mi się, że wszystko w porządku, aż nagle zacząłem odczuwać, jakby coś ciągnęło mój umysł. Wiedziałem, co to było... powinienem był pamiętać. Dusza taka jak jej, czy raczej starego Ephraima, oddala się tylko częściowo od ciała, pozostając przy nim dopóty, dopóki nie sczeźnie ono zupełnie. Próbowała mnie dopaść, chciała zmusić mnie do wymiany ciał, aby przejąć moją fizyczną powłokę, a jaźń umieścić w jej truchle, które pogrzebałem w piwnicy.

Wiedziałem, co ma się stać - właśnie dlatego przeżyłem to ostatnie załamanie, wskutek czego trafiłem do zakładu dla obłąkanych. I wtedy to się stało... ocknąłem się, dławiąc się pośród ciemności, w gnijącym ciele Asenath zagrzebanym przeze mnie pod stertą pudeł w piwnicznym składziku. Wiedziałem, że ona musi być teraz w moim ciele w zakładzie dla obłąkanych, na dodatek posiadła je zapewne na stałe, gdyż było już po dniu Wszystkich Świętych i ofiara musiała spełnić swe zadanie, nawet jeśli sama Asenath nie uczestniczyła w rytuale. Zdawałem sobie sprawę, że oszust w mej powłoce uznany za zdrowego na umyśle i gotowy do zwolnienia z zakładu może stanowić olbrzymie zagrożenie dla całego świata. Byłem zdesperowany i wbrew wszystkiemu wygrzebałem się z grobu, gdzie spoczywałem.

Moje naczynie jest zbyt mocno uszkodzone, bym mógł normalnie mówić, nie jestem w stanie rozmawiać przez telefon, ale wciąż mogę pisać. Zbiorę się jakoś w sobie i dostarczę mój ostatni list, słowa przestrogi zarazem i pożegnania.

Zabij tego czorta, jeśli są ci drogie pokój i dobro świata. Dopilnuj, by skremowano jego zwłoki. Jeśli tak się nie stanie, on będzie żył bez końca, przechodząc z jednego ciała w inne, a ja nie mogę wyjawić ci, do czego jest zdolny. Trzymaj się z dala od czarnej magii, Dań, to domena Złego. Żegnaj, byłeś mi drogim przyjacielem. Policji powiedz coś, w co zdołają uwierzyć, przykro mi, że wciągnąłem cię w to wszystko. Już wkrótce zaznam upragnionego spokoju. To coś, czym teraz jestem, nie pociągnie długo. Mam nadzieję, że zdołasz odczytać moje bazgroły. I zabij tę istotę... zniszcz ją raz na zawsze.

Twój stary przyjaciel Ed

Dopiero w jakiś czas później przeczytałem drugą poło we tego listu, gdyż zemdlałem już podczas czytania trzeciego akapitu. Zemdlałem powtórnie, kiedy ujrzałem i poczułem woń tego, co zalegało na progu mego domu, gdzie dosięgnął go powiew ciepłego powietrza. Posłaniec nie poruszał się i nie tliła się w nim nawet iskierka życia.

Kamerdyner, ulepiony z twardszej niźli ja gliny, nie stracił przytomności, ujrzawszy rankiem spoczywający w sieni, upiornie cuchnący koszmar.

Zadzwonił po policję. Gdy zjawili się stróże prawa, ja byłem na piętrze w sypialni, lecz... tamta masa... pozostała na progu, w tym samym miejscu, gdzie zległa minionej nocy.

Policjanci, wszyscy bez wyjątku, przyłożyli do nosów chustki.

Pośród dość dziwnie dobranych elementów odzieży Edwarda natrafili głównie na rozpływające się, wskutek daleko posuniętego rozkładu, szczątki tkanek. Były wśród nich jednak także kości... oraz czaszka z wyraźnym wgnieceniem po uderzeniu jakimś twardym, o tępych krawędziach, narzędziem. Analiza uzębienia pozwoliła na ustalenie ponad wszelką wątpliwość, iż czaszka owa należała do Asenath.

DAGON

Piszę te słowa pod bardzo silnym naciskiem psychicznym, jako że przed północą już nie będę istniał. Bez grosza przy duszy i z kończącym się zapasem narkotyków, które czyniły moje życie lżejszym, nie jestem w stanie znosić dłużej tych cierpień; rzucę się z okna mego staroświeckiego domu na wąską, ciągnącą się w dole ulicę. Nie sądźcie, iż poprzez swe uzależnienie od morfiny stałem się słabeuszem czy degeneratem. Być może czytając te pospiesznie skreślone słowa, domyślicie się, choć nie będziecie mieli pełnego obrazu, dlaczego pragnę zapomnienia bądź śmierci.

Zdarzyło się to w jednym z najbardziej otwartych i najmniej uczęszczanych obszarów Pacyfiku, kiedy okręt, na którym byłem nadzorcą ładunku, padł ofiarą niemieckiego rąjdera. Był to zaledwie początek wielkiej wojny, a siły morskie Hunów dopiero w późniejszym okresie osiągnęły poziom bezlitosnej, brutalnej degradacji, tak że okręt handlowy był dla nich słusznym celem, nas zaś, czyli jego załogę, traktowano zgodnie z prawami należnymi jeńcom wojennym. Prawdę powiedziawszy, mieliśmy taką swobodę, iż w pięć dni po schwytaniu zdołałem uciec samotnie łodzią, z zapasem wody i prowiantu na dość długi okres czasu. Kiedy znalazłem się wreszcie wolny na szerokim oceanie, stwierdziłem iż nie wiem gdzie się właściwie znajduję. Jako że nigdy nie byłem wprawnym nawigatorem, mogłem jedynie dzięki położeniu słońca i gwiazd ustalić, że znalazłem się gdzieś na południe od równika. Nie znałem długości geograficznej, a w zasięgu wzroku nie było żadnej wyspy czy linii brzegowej.

Pogoda dopisywała i przez niezliczone dni dryfowałem bez celu w prażących promieniach słońca, czekając bądź na przepływający okręt, bądź na zbliżenie się do jakichkolwiek, byle tylko zamieszkałych brzegów.

Na mej drodze nie pojawił się jednak ani statek, ani brzeg i, samotnemu, pod bezkresnym błękitnym niebem, zaczęła mi doskwierać dojmująca rozpacz.

Zmiana nastąpiła podczas snu. Szczegółów nigdy się nie dowiem - gdyż spałem twardo, chociaż dręczyły mnie koszmary.

Kiedy w końcu się obudziłem, byłem na wpół zagrzebany w grząskim, czarnym, piekielnym błocku, którego połacie, jak okiem sięgnąć, rozciągały się wokół mnie -w oddali zaś dostrzegłem moją łódź, którą fale również wyrzuciły na brzeg.

Choć można by się spodziewać, iż pierwszym moim odczuciem powinno być zdumienie spowodowane tak dziwną i nieoczekiwaną zmianą krajobrazu; w rzeczywistości jednak, byłem bardziej przerażony, aniżeli zdumiony - albowiem w powietrzu i martwej ziemi było coś złowieszczego, co - niczym lodowaty dreszcz - przeszywało mnie do szpiku kości. Okolicę zaścielały gnijące truchła rozkładających się ryb i innych, mniej rozpoznawalnych istot, wystających z ohydnego błocka pokrywającego bezbrzeżną równinę. Być może nie powinienem się łudzić, iż uda mi się słowami wyrazić niewiarygodną wręcz zgrozę czającą się pośród absolutnej ciszy i rozległej pustki, jaka mnie otaczała.

Słońce prażyło niemiłosiernie, a bezlitosne niebo nad moją głową wydawało się niemal czarne, jakby odbijały się w nim atramentowe moczary pod mymi stopami. Kiedy wczołgałem się do wyrzuconej na brzeg łodzi, uświadomiłem sobie, że tylko jedna teoria mogła wyjaśnić moje obecne położenie. Wskutek jakiejś niewiarygodnej aktywności wulkanu część oceanicznego dna musiała zostać wypchnięta na powierzchnię, odsłaniając obszary, które przez niezliczone miliony lat spoczywały ukryte w niezgłębionej morskiej otchłani. Połać nowego lądu pode mną była tak rozległa, że pomimo iż wytężałem słuch, nie zdołałem wychwycić najsłabszego nawet odgłosu fal bijących o brzeg. Nie zauważyłem też morskiego ptactwa, żerującego wśród szczątków martwych istot.

Siedziałem przez kilka godzin pogrążony w rozmyślaniach w mojej łodzi, która, przewrócona na bok, oferowała nieco cienia, w miarę jak słońce przesuwało się po nieboskłonie. Pod wieczór gleba utraciła nieco swej lepkości i zaczęła obsychać; stwierdziłem, iż niebawem można będzie po niej chodzić.

Przespałem jeszcze całą noc, a następnego dnia przygotowałem sobie plecak zawierający zapas wody i prowiantu, aby wybrać się na poszukiwanie zaginionego brzegu morza i możliwości ratunku. Gleba była już dostatecznie sucha, abym z łatwością mógł po niej stąpać. Odór ryb przyprawiał o mdłości, ale moje myśli zaprzątały posępniejsze i bardziej niepokojące rzeczy, toteż szybko wyruszyłem ku nieznanemu celowi. Podążałem dziarsko przez cały dzień zmierzając ku zachodowi, wiedziony przez odległy pagórek, stanowiący najwyższy punkt na tym odrażającym pustkowiu. Noc spędziłem pod gołym niebem, a następnego dnia ruszyłem w dalszą drogę ku pagórkowi, choć miałem wrażenie, że mimo tak długiego marszu, nie zbliżyłem się do niego zanadto.

Pod koniec czwartego dnia dotarłem do podnóża pagórka, który okazał się wyższy niż przypuszczałem, gdy widziałem go z oddali. Poniżej rozciągała się głęboka kotlina. Zbyt zmęczony, aby wspiąć się na szczyt, usnąłem w jego cieniu.

Nie wiem dlaczego tej nocy miałem tak szalone i dzikie sny, kiedy jednak blady sierp księżyca wzeszedł nad równiną na wschodzie, obudziłem się zlany zimnym potem i przepełniony pełnym determinacji postanowieniem, iż nie zmrużę już więcej oka. nie zniósłbym po raz wtóry wizji, których dane mi było doświadczyć, i w blasku księżyca zrozumiałem, jak nieroztropną rzeczą było wędrowanie za dnia. Marsz w prażących promieniach słońca kosztował mnie zdecydowanie zbyt wiele energii. Teraz poczułem w sobie dość sił, by podjąć wspinaczkę, którą przerwałem o zachodzie słońca. Wziąwszy plecak ruszyłem ku skrajowi wzgórza. Stwierdziłem, że nieprzerwana monotonia płaskiej równiny była dla mnie źródłem nieokreślonej grozy; sądzę jednak, iż przerażenie me wzrosło znacznie, kiedy znalazłem się na szczycie wzniesienia i spojrzałem w dół na drugą stronę, w głąb niezmierzonej czeluści wąwozu, której nie zdołał jeszcze rozświetlić słaby blask wiszącego nisko na niebie księżyca. Miałem wrażenie jakbym znajdował się na krawędzi świata i zaglądał ponad nią w bezdenny chaos wiecznej nocy. To niezwykłe, ale z ogarniającym me serce uczuciem przerażenia mieszały się osobliwe reminiscencje Raju Utraconego i upiornej wspinaczki Szatana poprzez nieodgadnione Krainy Mroku.

Kiedy księżyc wspiął się wyżej, zacząłem dostrzegać, iż zbocza doliny nie były wcale tak strome, jak to sobie wyobrażałem. Skalne występy i półki zapewniały przy schodzeniu wygodne oparcia dla stóp i rąk, a kilkaset stóp niżej zbocze traciło ostrą spadzistość i stawało się łagodniejsze.

Pchany impulsem, którego nie potrafię sprecyzować, zgramoliłem się po skalnej ścianie w dół i stanąłem na rozległym spłachciu kamienistego zbocza, wpatrując się w stygijskie ciemności, których nie przenikał, najdrobniejszy nawet promień światła.

Natychmiast uwagę mą przykuł ogromny, osobliwy obiekt widniejący na przeciwległym zboczu, które pięło się stromo mniej więcej o sto jardów przede mną; obiekt ów połyskiwał białawo w przybierającym na sile blasku niedawno wzeszłego księżyca.

Niebawem upewniłem się, że był to ogromny kamienny blok, aczkolwiek dręczyło mnie dziwne i niewytłumaczalne wrażenie, iż ani jego kształt, ani miejsce nie były dziełem Natury. Po bliższym zbadaniu ogarnęły mnie odczucia, których nie jestem w stanie opisać; pomimo jego ogromu i umiejscowienia w otchłani ziejącej na dnie morza powstałej w czasach kiedy świat był młody, dziwny ów obiekt był doskonale wyprofilowanym Monolitem, którego masywny kształt zdawał się być dziełem i najprawdopodobniej również obiektem kultu żyjących i myślących istot.

Oszołomiony, przerażony, ale i nie pozbawiony typowego dla naukowca podniecenia, przyjrzałem się uważniej memu znalezisku. Księżyc, obecnie stojący niemal w zenicie, rzucał silny i dziwny blask na otaczające wąwóz skalne ściany, zaś w jego srebrnym świetle dostrzegłem, iż dno czeluści zalane było wodą, a napływające z dwóch stron fale nieomal obmywa me stopy, kiedy tak stałem na łagodnej skalnej pochyłości. Po drugiej stronie wąwozu mroczne fale rozbijały się o podstawę cyklopowego Monolitu, na którego powierzchni mogłem teraz dostrzec zarówno inskrypcje, jak i toporne, prymitywne płaskorzeźby.

Pismo należało do rodzaju hieroglificznego, którego kompletnie nie znałem, ale w przeciwieństwie do innych jakie widywałem w książkach, składało się w ogromnym stopniu z konwencjonalnych symboli przedstawiających zwierzęta morskie, takie jak: ryby, węgorze, ośmiornice, skorupiaki, mięczaki, wieloryby itp. Kilka symboli bez wątpienia ukazywać miało istoty morskie nieznane nowoczesnemu światu, a których szczątki zauważyłem na wypiętrzonej z dna oceanu równinie.

Najbardziej zafascynowały mnie płaskorzeźby zdobiące ogromny Monolit. Były doskonale uwidocznione w blasku księżyca, a ich tematyka mogłaby wzbudzić zazdrość samego Gustawa Dore'a. Sądzę, iż miały obrazować ludzi, choć przedstawione były jako istoty bądź baraszkujące, niczym ryby w wodzie, wewnątrz jakiejś ogromnej, morskiej groty bądź składające cześć jakiejś monolitycznej świątyni, która również zdawała się znajdować w morskiej głębinie. O ich twarzach i kształtach nie odważę się opowiedzieć szczegółowo - samo bowiem wspomnienie sprawia, iż tracę świadomość. Wykraczające poza możliwości wyobraźni Poe'go czy Bulwera, miały one, ogólnie rzecz biorąc, ludzki kształt, pomimo błon rozciągających się między palcami rąk i stóp, szokująco szerokich i obwisłych warg, szklistych wyłupiastych oczu i innych jeszcze mniej przyjemnych szczegółów, o których można by wspomnieć. Co zatrważające, istoty te zdawały się być wyrzeźbione nieproporcjonalnie w stosunku do otaczającego je tła.

Jeden ze stworów uwieczniony został w trakcie zabijania wieloryba, waleń jednak był nieco tylko większy od niego. Moją uwagę szczególnie zwracała ich groteskowość i dziwne rozmiary; dopiero po dłuższej chwili namysłu stwierdziłem, iż musieli to być wyimaginowani bogowie jakiegoś prymitywnego rybackiego, bądź żeglarskiego plemienia, szczepu, którego ostatni potomek dokonał żywota na całe ery przed przyjściem na świat Człowieka z Pilt-down czy Neandertalczyka. Oszołomiony, mogąc w tak nieoczekiwany, bądź co bądź, sposób spojrzeć w przeszłość, wykraczającą poza wyobrażenia najśmielszego antropologa, stałem rozmyślając, a księżyc rzucał dziwne refleksy na roztaczający się przede mną krajobraz.

l nagle To zobaczyłem. Jej pojawienie się oznajmiło jedynie kilka łagodnych kręgów na powierzchni wody, po czym Istota wyłoniła się majestatycznie z mrocznych odmętów. Ogromne, niczym Polifem i odrażające istne monstrum z najgorszego nocnego koszmaru podpłynęło żwawo do Monolitu, objęło go gigantycznymi, pokrytymi łuską ramionami, pochyliło ohydny łeb, po czym wydało kilka miarowych dźwięków.

Wydaje mi się, że właśnie wtedy straciłem zmysły. Z mej szaleńczej wspinaczki po zboczu i ścianie klifu, a potem delirycznego powrotu do uwięzionej w mule łodzi pamiętam raczej niewiele. Wydaje mi się, że sporo śpiewałem, a gdy już nie mogłem, zanosiłem się dziwnym śmiechem. Jak przez mgłę przypominam sobie, że kiedy dotarłem do łodzi, rozpętała się wielka burza. Słyszałem dochodzące odgłosy gromów i inne dźwięki rozlegające się jedynie wówczas, gdy natura ma naprawdę paskudny nastrój.

Kiedy wyłoniłem się z mroków niepamięci okazało się, iż znajduję się w szpitalu w Santa Fe; sprowadził mnie tam kapitan amerykańskiego okrętu, który napotkał moją łódkę na środku oceanu. Pogrążony w delirium sporo majaczyłem, choć nikt praktycznie nie zwracał uwagi na to, co mówiłem. Moi wybawcy nie wiedzieli nic o wypiętrzeniu wielkiej połaci dna morskiego na Pacyfiku, ja zaś nie uważałem za stosowne, by opowiadać im o Istocie, w którą najprawdopodobniej by nie uwierzyli.


***

Po wyjściu ze szpitala złożyłem wizytę pewnemu nader znanemu etnologowi i zaskoczyłem go zadając dziwne pytania związane z prastarą filistyńską legendą o Dagonie - Bogu-Rybie. Kiedy jednak okazało się, iż poglądy jego są beznadziejnie konwencjonalne i że reprezentuje on większość - zaprzestałem moich dociekań.

Teraz zaś, zwłaszcza kiedy na niebie świeci blady sierp księżyca, zdarza mi się widzieć ową upiorną Istotę. Próbowałem morfiny - narkotyk dawał mi jednak tylko krótkotrwałe zapomnienie i uczynił swym bezwolnym niewolnikiem. Zamierzam to wreszcie skończyć, uczynię to teraz, kiedy spisałem wszystko, gwoli wiadomości lub pogardliwego rozbawienia moich rodaków. Często zapytuję sam siebie, czy to wszystko nie było li tylko czystą iluzją, fatamorganą, majakiem wywołanym gorączką, kiedy trawiony porażeniem słonecznym i delirium leżałem na dnie małej łódeczki po mojej ucieczce z pokładu niemieckiego okrętu wojennego. Zadaję sobie raz po raz te pytania, a w odpowiedzi widzę przed oczyma ów upiorny, odrażający kształt. Nie potrafię myśleć o otwartym morzu, nie czując na plecach lodowatych ciarek wywołanych świadomością, że właśnie w tej chwili bezimienne, nienazwane istoty mogą wpełzać i wczołgiwać się na pokryty szlamem podest oddając cześć prastarym, kamiennym bożkom i rzeźbiąc swe ohydne podobizny na podwodnych obeliskach z nadżartego przez wodę granitu.

Śnię o dniu, kiedy mogą wynurzyć się z otchłani spienionych fal, aby zatopić swe cuchnące szpony w niedobitkach zdziesiątkowanej przez wojnę ludzkości - o dniu, kiedy lądy pogrążą się w głębinach a mroczne dno oceanów wzniesie się pośród uniwersalnego pandemonium.

Koniec jest bliski. Słyszę hałas u drzwi, jakby napierało na nie jakieś ogromne, śliskie cielsko. Ale TO mnie nie znajdzie. Boże, TA RĘKA ! Okno ! Okno !

DUCH SZALEŃSTWA

Dedykowane Robertowi Blochowi

„Widziałem ziejącą pustkę mrocznego świata, Gdzie czarne planety krążą bez celu. Gdzie krążą w przerażeniu niezauważalne. Bez wiedzy, pożądania, imienia.” Nemezis


Ostrożni badacze zawahają się przed podważeniem powszechnego przekonania, że Robert Blake zginął od pioruna albo z powodu silnego nerwowego szoku, spowodowanego elektrycznym wyładowaniem. To fakt, że okno, do którego był zwrócony twarzą, nie zostało stłuczone, ale natura nie raz już dowiodła, że stać ją na najdziwniejsze czyny. Wyraz jego twarzy mógł po prostu wynikać z dość specyficznego układu mięśni, nie mającego żadnego związku z tym, co zobaczył, natomiast notatki w jego pamiętniku mają niewątpliwy związek z bujną wyobraźnią rozbudzoną przez powszechnie panujące przesądy i jakieś dawne sprawy przez niego odkryte. Jeżeli zaś chodzi o niezwykłe wydarzenia, jakie miały miejsce w opustoszałym kościele na Federalnym Wzgórzu — wnikliwy analityk ochoczo skojarzy je z szarlatanerią, świadomą czy też nieświadomą, z jaką w pewnym stopniu Blake był potajemnie związany.

Bo przecież ofiara była pisarzem i malarzem całkowicie oddanym dziedzinie mitów, snu, terroru i zabobonów, skwapliwie poszukującym scen i efektów niezwykłych w swej wymowie — upiornych. Jego wcześniejszy pobyt w tym mieście — wizyta u dziwnego starego człowieka, równie pochłoniętego jak on okultystyczną i tajemną wiedzą — zakończył się pośród płomieni i śmierci i zapewne tylko jakiś chorobliwy instynkt wyciągnął go z domu w Milwaukee. Znał zdaje się różne stare opowieści, choć w pamiętniku temu zaprzecza, a jego śmierć stłumiła zapewne w zarodku jakiś potworny żart, który miał potem znaleźć odzew w literaturze.

Wśród tych jednakże, którzy badali i korelowali cały ten przypadek, kilku obstaje przy mniej racjonalnych i powszechnych teoriach. Skłonni są traktować Blake'a dosłownie i w szczególny sposób uwypuklają pewne fakty, takie jak niewątpliwy autentyzm starego kościelnego zapisu, potwierdzone istnienie jeszcze przed 1877 rokiem znienawidzonej i nieortodoksyjnej sekty „Gwiezdna Mądrość", odnotowane zniknięcie w 1893 wścibskiego reportera Edwina M. Lillibridge'a, a ponad wszystko — wyraz niesamowitego lęku na wykrzywionej twarzy zmarłego młodego pisarza. Jeden spośród owych badaczy w stanie krańcowego fanatyzmu wrzucił do zatoki przedziwnych kształtów kamień i równie zadziwiająco ozdobioną metalową skrzynię, znalezioną w starej kościelnej iglicy — ciemnej, bez okien, nie zaś w tej wieży, w której wymienione przedmioty znajdowały się pierwotnie, jak wspomniane jest w pamiętniku Blake'a. Choć tak szeroko zostało to potępione zarówno przez czynniki oficjalne, jak i nieoficjalne, człowiek ów — powszechnie szanowany lekarz, przejawiający zamiłowanie do dziwacznego folkloru — oświadczył, że uwolnił ziemię od czegoś, co groziło zbyt wielkim niebezpieczeństwem, aby można było żyć spokojnie.

Czytelnik sam musi dokonać wyboru między tymi dwoma szkołami opinii. Dokumenty podają istotne szczegóły z pewnym sceptycyzmem, pozostawiając innym naszkicowanie obrazu, jaki widział Blake — albo udawał, że widzi. Teraz, po dokładniejszym zapoznaniu się z pamiętnikiem, w spokoju i bez pośpiechu postarajmy się podsumować ten tajemniczy łańcuch wydarzeń z punktu widzenia ich głównego aktora.

Młody Blake powrócił do Providence zimą z 1934 na 1935 rok i zajął piętro sędziwego domu przy porosłym trawą dziedzińcu opodal College Street — na szczycie ogromnego wzgórza od strony wschodniej, w pobliżu kampusu Brown University i tuż za zbudowaną z marmuru biblioteką Johna Haya. Było to przytulne i fascynujące miejsce, pośród niewielkiej ogrodowej oazy przypominającej wieś, gdzie ogromne, przyjacielskie koty wygrzewały się w słońcu na dachu pobliskiej szopy. Kwadratowy dom w stylu georgianskim kryty niskim dachem ze świetlikami, klasyczne drzwi wejściowe z amatorską rzeźbą, okna z małymi szybkami i różne ozdoby wczesnodziewiętnastowiecznego rzemiosła. Wewnątrz były sześciodziałowe drzwi, podłoga z szerokich desek,, kręte schody w stylu kolonialnym, białe kominki z okresu Arama, a w tylnej części domu kilka pokoi położonych trzy stopnie poniżej normalnego poziomu.

Z gabinetu Blake'a, dużego pokoju od południowego zachodu, z jednej strony widać było frontową część ogrodu, podczas gdy z okien od zachodu — przed jednym z nich stało biurko — rozciągał się widok na wzgórze i wspaniałą panoramę rozpościerających się poniżej dachów w mieście, spoza których jarzyły się tajemnicze zachody słońca. na dalekim horyzoncie rysowały się rozległe purpurowe zbocza, a na ich tle, w odległości około dwóch mili, wznosiło się widmowe Federalne Wzgórze, najeżone dachami, niezbyt strome, którego odległe zarysy falowały tajemniczo, przybierając fantastyczne kształty, kiedy dym z kominów w mieście kłębił się ponad nimi i spowijał je swymi oparami. Blake doznawał dziwnego uczucia, że patrzy na jakiś nie znany mu wieczysty świat, który mógłby zniknąć we śnie, choć może by nie zniknął, gdyby kiedykolwiek spróbował go odnaleźć i wkroczyć doń osobiście.

Kazał sobie przysłać z domu większość potrzebnych mu książek i kupił parę antycznych mebli pasujących do tego mieszkania, po czym zabrał się do pióra i pędzla, żyjąc samotnie i wykonując samodzielnie wszystkie najprostsze prace domowe. Pracownię miał od północnej strony na poddaszu, wypełnioną wspaniałym światłem wpadającym przez świetliki. Tej zimy napisał pięć najlepszych opowiadań — „Zwierzę ryjące pod ziemią", „Schody w krypcie", „Shaggai", „W dolinie Prath" oraz „Biesiadnik z gwiazd". Namalował też sześć obrazów, będących studium niesamowitych, nieludzkich potworów i zupełnie obcych, nieziemskich krajobrazów.

O zachodzie słońca często siadywał przy biurku i rozmarzony wpatrywał się sennie w rozległy teren — w ciemne wieże Memoriał Hali widoczne poniżej, dzwonnicę sądu w stylu georgianskim, wyniosłe wieżyczki w dolnej części miasta i rozmigotany, spiczasto zakończony kopiec w oddali, którego nieznane uliczki i szczyty dachów, rozstawione jak w labiryncie, żywo pobudzały jego wyobraźnię. Od kilku okolicznych znajomych dowiedział się, że to rozległe zbocze jest zamieszkiwane przez Włochów, choć większość ze znajdujących się tam domów pochodzi z czasów jankeskich, a także irlandzkich. Często wpatrywał się przez lornetkę w ten nieosiągalny świat, widoczny tylko spoza kłębiącego się dymu, i wybierał sobie poszczególne dachy, kominy oraz wieżyczki rozmyślając nad kryjącymi się w nich dziwami pełnymi przeróżnych tajemnic. Nawet oglądane przez lornetkę Federalne Wzgórze wydawało się obce, prawie baśniowe i jakby związane z nierealnymi, a tak niepojętymi cudami znajdującymi wyraz w opowiadaniach i obrazach Blake'a. Wrażenie trwało jeszcze długo potem, jak wzgórze spowił fioletowy mrok usiany błyskiem latarń niby gwiazdy, a zalew światła z gmachu sądowego i czerwony napis na budynku Industrial Trust rozsnuwały łunę tak jaskrawej poświaty, że noc zdawała się być groteską.

Spośród wszystkich budowli na Federalnym Wzgórzu najbardziej fascynował Blake'a ogromny, ciemny kościół. Podczas dnia stał pełen niezwykłej godności, natomiast o zachodzie słońca ogromna wieża i spiczasta iglica majaczyły czernią na tle rozpłomienionego nieba. Wydawało się, że wznosi się na jakimś specjalnie podwyższonym terenie, albowiem ponura fasada i zaokrąglona część od północy, z opadającym dachem i ostro zakończonymi oknami od góry wznosiła się wyniośle nad skupiskiem kalenic i kominów otaczających kościół. Zbudowany z kamienia, wyglądał niezwykle ponuro i surowo, znać na nim było ślady dymu i sztormów, szalejących przez całe stulecie a może i dłużej. Styl, jak zdołał to stwierdzić patrząc przez lornetkę, należał do wczesnego neogotyku poprzedzającego majestatyczny okres Upjohna, zawierał też linie i proporcje z okresu georgiańskiego. Zbudowany był zapewne w 1810 albo 1815 roku.

W miarę jak mijały miesiące, Blake obserwował tę odległą, zdumiewającą budowlę z coraz większym zainteresowaniem. Ponieważ w olbrzymich oknach nigdy nie pojawiało się światło, przekonany był, że kościół jest opustoszały. Im dłużej się przyglądał, tym usilniej pracowała jego wyobraźnia, aż w końcu obudziło to w nim najdziwniejsze myśli. Był przekonany, że owa szczególna aura opustoszenia włada nad całym otoczeniem, nawet gołębie i jaskółki stroniły od zadymionych okapów kościoła. Wokół innych wież i dzwonnic dostrzegał liczne stada ptaków, tutaj jednak nigdy się nie zatrzymywały. Blake pokazywał ten kościół różnym znajomym, ale nikt nie był na Federalnym Wzgórzu i nie miał pojęcia, co się teraz dzieje w tym kościele, nikt też nie znał jego przeszłości.

Wiosną Blake'a ogarnął niepokój. Zaczął pisać z dawna zaplanowaną powieść — głównie o przetrwaniu kultu czarownic w Maine — ale zupełnie mu nie szło. Coraz więcej przesiadywał przy oknie wychodzącym na zachód i wpatrywał się w dalekie wzgórze i czarną, krzywą wieżę, od której stroniły ptaki. Kiedy na drzewach w ogrodzie pojawiły się delikatne listki, świat okryło nowe piękno, a mimo to Blake był coraz bardziej niespokojny. Wtedy to właśnie po raz pierwszy przyszło mu na myśl, żeby się wybrać do miasta, potem wejść śmiało na tajemnicze zbocze i znaleźć się w tym spowitym dymem świecie urojeń.

Pod koniec kwietnia, tuż przed okrytą tajemnicą wieków nocą Walpurgii, Blake wybrał się w nieznane. Brnąc przez niezliczoną ilość uliczek na krańcu miasta i odrażające zapuszczone podwórka, natknął się w końcu na aleję prowadzącą w górę do zniszczonych wiekami schodów, pochylonych doryckich portyków i do kopuł z zamglonymi szybkami. Czuł, że droga ta prowadzi do znanego od dawna, a nieosiągalnego świata za mgłą. Znajdowały się tam obdrapane białoniebieskie tabliczki z nazwami ulic, które nic dla niego nie znaczyły, a po chwili zauważył dziwne, ciemne twarze przechodzących ludzi i napisy w obcym języku nad jakimiś dziwnymi sklepami, w budynkach koloru wyblakłego brązu. Nigdzie nie dostrzegał tych przedmiotów, które widział z oddali; tak więc raz jeszcze pojął, że Federalne Wzgórze widziane z daleka było światem urojonym, którego nigdy nie dosięgnie stopa ludzka.

Co pewien czas zniszczona fasada kościoła albo rozpadająca się iglica wieży wyłaniały się przed jego oczami, ani razu jednak nie dojrzał poczerniałej, masywnej budowli, której poszukiwał. Kiedy zapytał sprzedawcę w sklepie o wielki kamienny kościół, ten tylko uśmiechnął się i potrząsnął głową, choć mówił swobodnie po angielsku. Blake wspiął się wyżej, ale tutaj cały teren wydał mu się jeszcze bardziej obcy, oszałamiający labirynt cichych uliczek bezkreśnie wiodących gdzieś na południe. Przeszedł przez dwie albo trzy szerokie aleje i wtedy wydało mu się, że mignęła mu znajoma wieża. Znowu spytał jakiegoś kupca o masywny kościół zbudowany z kamienia i tym razem mógłby przysiąc, że zdziwienie, jakie ów okazał, było sztuczne. na jego ciemnej twarzy pojawił się lęk, który chciał ukryć, ale prawą ręką zrobił jakiś dziwny znak.

Nagle po lewej stronie wyłoniła się czarna wieża na tle przesłoniętego chmurami nieba, ponad rzędami brązowych dachów osłaniających pokrętne uliczki prowadzące na południe. Blake z miejsca ją rozpoznał i ruszył w tym kierunku, przez brudne, niewybrukowane uliczki, prowadzące w górę do głównej alei. Dwukrotnie zbłądził, nie miał już jednak odwagi pytać o drogę starców ani kobiet siedzących na progach domów, ani też dzieci, które pokrzykując bawiły się w błocie na ponurych uliczkach.

Wreszcie na południowym zachodzie zobaczył wyraźnie wieżę, a na końcu alei wznosiła się ogromna kamienna budowla. Stał przez moment na wietrznym, niezabudowanym placu, wyłożonym brukiem i otoczonym po przeciwległej stronie wysokim murem. A więc, koniec jego poszukiwań, bo na wysokim, płaskim wzniesieniu, otoczonym żelazną barierą i zarosłym chwastami, a zabezpieczonym właśnie tym usypanym wałem — oddzielny, pomniejszy świat wznosił się całe sześć stóp nad okolicznymi ulicami — stała ponura, ogromna budowla, której autentyczność, mimo zupełnie nowej perspektywy, nie podlegała żadnej wątpliwości.

Opustoszały kościół był w stanie kompletnego zniszczenia. Niektóre kamienne przypory zupełnie się rozleciały, a kilka delikatnych kwiatonów ledwie widniało pośród brunatnego zielska i trawy. Okopcone gotyckie okna nie były nawet potłuczone, choć futryny w wielu miejscach powypadały. Blake zastanawiał się, jak to możliwe, że te pomalowane na ciemne kolory szybki tak dobrze przetrwały, choć wokoło było tylu chłopców, a wiadomo, jakie mają zwyczaje chłopcy na całym świecie. Masywne wrota zachowały się nietknięte i były szczelnie zaryglowane. Na wierzchu obwałowania otaczającego cały ten teren znajdowało się zardzewiałe żelazne ogrodzenie, którego brama — na szczycie schodów prowadzących od placu — była zamknięta na kłódkę. Pustka i rozkład okrywały to miejsce niczym całun, natomiast okapy, pod którymi nie chciały się gnieździć ptaki, i czarne ściany nie obrośnięte bluszczem były tak ponure i złowieszcze, że Blake nie byłby w stanie tego wyrazić.

Na placu znajdowało się niewiele ludzi, lecz Blake zauważył policjanta stojącego od strony północnej, podszedł więc do niego, żeby dowiedzieć się czegoś o kościele. Był to wysoki, potężny Irlandczyk, toteż Blake zdumiał się, gdy w odpowiedzi zrobił tylko znak krzyża i szepnął, że ludzie tutaj nawet o nim nie wspominają. Na usilne naleganie Blake'a wyjaśnił pośpiesznie, że włoscy księża ostrzegają wszystkich przed tym kościołem i twierdzą, że zamieszkiwał tu niegdyś jakiś potwór i pozostawił swoje ślady. On sam nasłuchał się o tym potworze od ojca, który z kolei pamiętał jeszcze z dzieciństwa różne opowieści.

Dawnymi czasy przebywała tu jakaś sekta — sekta banitów, która przywoływała straszne rzeczy z nieznanych głębi nocy. Sprowadzono zacnego księdza, aby wypędził to, co przybyło, choć poniektórzy twierdzili, że tylko światło zdołałoby tego dokonać. Gdyby żył ojciec O'Malley, potrafiłby wiele powiedzieć. Teraz jednak nic więcej zrobić nie można, jak tylko zostawić to w spokoju. Obecnie nie wyrządza już nikomu krzywdy; zaś ci, którzy mieli z tym do czynienia, już nie żyją albo są gdzieś daleko. Uciekli jak szczury, kiedy zaczęły krążyć złowieszcze pogłoski w roku 1877 i kiedy zaczęto się zastanawiać nad tym, że w sąsiedztwie coraz to ktoś bezpowrotnie znika. Któregoś dnia, z braku spadkobierców, wkroczy tu zarząd miasta i przejmie tę budowlę na własność, ale nic dobrego nie spotka tego, kto się jej dotknie. Lepiej, aby pozostawić to w spokoju, choćby na wiele lat, aż się samo rozleci, bo w przeciwnym razie zostaną poruszone moce, które powinny spoczywać na zawsze w swej czarnej otchłani.

Po odejściu policjanta Blake stał w miejscu i wpatrywał się w ponurą strzelistą budowlę. Poruszył go do głębi fakt, że tak jak wszystkim, i jemu wydawała się groźna, i zastanawiał się, czy w tych starych opowieściach, o jakich wspominał policjant, tkwi choć ziarno prawdy. Najprawdopodobniej były to tylko legendy, do których przyczynił się złowrogi wygląd tego miejsca, ale nawet jeśli tak było istotnie, to jedna z tych legend została już pobudzona do życia.

Spoza rozproszonych chmur wyłoniło się popołudniowe słońce, ale nie było już w stanie rozjaśnić pokrytych plamami i sczerniałych ścian starej wieży wyrastającej z wysokiego wzniesienia. Dziwne, że wiosenna zieleń nie objęła brązowych, uschniętych zarośli na otoczonym żelaznym ogrodzeniem dziedzińcu. Blake spostrzegł, że bezwiednie zbliżył się do obwałowania i zardzewiałego płotu w nadziei, że może znajdzie jakieś przejście. Ta poczerniała świątynia wabiła nieprzeparcie. W pobliżu schodów nie było żadnego otworu w ogrodzeniu, jednakże od strony północnej okazało się, że brakuje kilku prętów. Mógł wejść po schodach i wąskim obmurowaniem na zewnątrz ogrodzenia dostać się do otworu. Skoro wszyscy tak drżą przed tym miejscem, nie napotka ze strony tutejszych mieszkańców na żaden sprzeciw.

Nim ktokolwiek zdążył zauważyć, znalazł się na górze i wewnątrz ogrodzenia. Wtedy obejrzał się, a na placu kilka osób najwyraźniej cofało się do tylu wykonując taki sam znak prawą ręką, jak właściciel sklepu, koło którego przechodził. Kilka okien zamknęło się z hukiem, a jakaś tęga kobieta wypadła na ulicę, aby wciągnąć grupkę dzieci do rozpadającego się, nie pomalowanego domu. Otwór w płocie można było przejść bez trudu, toteż po chwili Blake przedzierał się już pośród zbutwiałej, skotłowanej gęstwiny zarośli na opustoszałym dziedzińcu. Tu i ówdzie walały się zniszczone resztki kamieni nagrobnych, świadczące o tym, że niegdyś grzebano w tym miejscu zmarłych; musiały to być jednak bardzo odległe czasy. Ten masywny kościół robił z bliska przytłaczające wrażenie, jednakże Blake zwalczył ogarniający go dziwny nastrój i zbliżył się chcąc wypróbować trzy ogromne wrota we frontowej części kościoła. Wszystkie były jednak mocno zaryglowane, wobec tego postanowił obejść dokoła tę cyklopową budowlę w poszukiwaniu jakichś mniejszych drzwi albo jakiegoś możliwego do pokonania otworu. Nie był pewien, czy rzeczywiście pragnie dostać się do środka tej nawiedzonej, opustoszałej i mrocznej świątyni, jednakże jej tajemniczość przyciągała go nieprzeparcie.

Ziejące czarną pustką i nie zabezpieczone piwniczne okno na tyłach kościoła zapewniało dogodne przejście. Zajrzawszy do środka Blake zobaczył podziemną czeluść wypełnioną pajęczyną i kurzem i lekko rozjaśnioną promieniami zachodzącego słońca. Rumowisko gruzu, stare baryłki, połamane meble i skrzynki — oto, co dojrzał, choć wszystko pokrywał całun kurzu zacierający wyrazistość wszelkich konturów. Pokryte rdzą resztki pieca do ogrzewania świadczyły, że budynek ten był w użyciu jeszcze w czasach wiktoriańskich.

Jak w zamroczeniu, prawie nieświadomie, Blake wczołgał się przez okienko i stanął na betonowej podłodze pokrytej grubą warstwą kurzu i gruzem. Piwnica była ogromna, bez żadnego przepierzenia, a w odległym prawym rogu, mimo gęstego mroku, zauważył czarne, łukowate sklepienie, najwyraźniej prowadzące ku schodom. Zawładnęło nim przytłaczające uczucie, gdy sobie uświadomił, że znajduje się wewnątrz tego widmowego budynku, ale starał się je zwalczyć próbując się zorientować w otoczeniu. Znalazł całą, nietkniętą baryłkę w zwałach kurzu i potoczył ją pod okno, żeby ułatwić sobie wyjście. Następnie, zebrawszy się na odwagę, ruszył przez tę obszerną, wypełnioną pajęczyną przestrzeń w kierunku łukowatego sklepienia. Prawie dławiąc się wszechobecnym kurzem i cały omotany pajęczyną dotarł do zniszczonych schodów prowadzących w zupełną ciemność. Nie miał żadnego światła, wymacywał drogę rękami. Na ostrym zakręcie napotkał zamknięte drzwi, u których po krótkich poszukiwaniach odnalazł starą klamkę. Otworzyły się do wewnątrz korytarza, wyłożonego zjedzoną przez korniki boazerią, do którego przedostawało się trochę światła.

Stanąwszy na parterze Blake zaczął błyskawicznie badać teren. Wszystkie wewnętrzne drzwi były nie zamknięte, mógł więc swobodnie przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia. Ogromna nawa robiła wprost niesamowite wrażenie, tumany i zwały kurzu pokrywały ławki, ołtarz, ambonę z klepsydrą i daszek nad nią, a grube pajęcze liny ciągnęły się pomiędzy ostro zakończonymi łukami sklepienia krużganku, oplatając liczne gotyckie kolumny. Nad całym tym milczącym pustkowiem igrało odrażające ołowiane światło, bo promienie zachodzącego słońca przedostawały się poprzez prawie że czarne szybki w oknach absydy.

Malowidła na tych szybkach pokrywało tyle kurzu, że nie sposób było się zorientować, co przedstawiają, ale to, co zdołał odróżnić, raczej mu się nie podobało. Wzory były w przeważającej części konwencjonalne, a ponieważ posiadł znajomość wszelkiego dziwnego symbolizmu, dopatrzył się wśród nich powiązania ze starożytnymi malowidłami. Kilka postaci świętych miało wyraz nudy, niepomnych na krytycyzm wiernych, zaś jedno z okien zdawało się być tylko ciemną przestrzenią z rozrzuconymi spiralami dość dziwnego blasku. Kiedy Blake odwrócił wzrok od okien, zauważył, że okryty pajęczyną krzyż nad ołtarzem nie jest normalnym krzyżem, ale przypomina pierwotny krzyż Aukh albo Ansata z mrocznych egipskich czasów.

W zakrystii, znajdującej się za absydą, Blake znalazł spróchniałe biurko i półki aż do sufitu pełne zbutwiałych, rozpadających się książek. Tutaj po raz pierwszy doznał prawdziwego wstrząsu, bo tytuły tych książek okazały się bardzo wymowne. Były to czarne, zakazane księgi, o jakich większość zdrowych na umyśle ludzi nigdy w życiu nie słyszała albo najwyżej wieść o nich docierała w potajemnych i pełnych lęku szeptach; wyjęty spod prawa i przerażający skarbiec sekretów wątpliwej natury i starych reguł, które wsączały się bezustannie w strumień czasu, począwszy od epoki pierwotnego człowieka, a nawet od okresu tych mrocznych, legendarnych dni, kiedy nie było jeszcze ludzi. Blake niektóre z tych książek czytał — łacińską wersję odrażającej książki „Necronomicon", złowróżbną „Liber Ivonis", niesławną „Cultes des Goules" Comte'a d'Erlette, „Unaussprechlichen Kulten" von Junzta oraz starego Ludviga Prinna diaboliczną księgę „De Vermis Mysteriis". Inne znał tylko ze słyszenia albo w ogóle o nich nie wiedział, jak na przykład „Pnakotic Manuscripts", „Book of Dzyan" oraz rozpadający się wolumin zupełnie nieokreślonego charakteru, zawierający jednak znaki i wykresy oszałamiające, nie obce człowiekowi studiującemu okultyzm. A więc krążące tutaj pogłoski nie były bezpodstawne. To miejsce stanowiło niegdyś siedzibę zła starszego niż ludzkość i o szerszym zasięgu niż znany nam wszechświat.

W rozlatującym się biurku znajdowała się oprawna w skórę księga zapisów, wypełniona notatkami w jakimś dziwnym kryptograficznym piśmie. Rękopis składał się z powszechnie znanych tradycyjnych symboli używanych dzisiaj w astronomii, a niegdyś w alchemii, astrologii i innych wątpliwych sztukach — były więc słońce, księżyc, planety, postacie i znaki zodiaku — zgrupowane na całych stronicach tekstu, z odstępami i paragrafami, co świadczyło o tym, że każdy symbol odpowiadał jakiejś literze alfabetu.

W nadziei, że potem rozszyfruje ten kryptogram, Blake wsunął książkę do kieszeni płaszcza. Wiele ksiąg stojących na półkach tak go zafascynowało, że postanowił je jeszcze kiedyś wypożyczyć. Dziwił się, że tak długo stały przez nikogo nie tknięte. Czyżby był pierwszym człowiekiem, który przezwyciężył ten paraliżujący i tak powszechny lęk, z powodu którego to miejsce przez sześćdziesiąt lat było opustoszałe i nikt tu nawet nie zajrzał?

Dokonawszy inspekcji parteru Blake ruszył przez całą widmową nawę ku frontowej kruchcie, gdzie dojrzał drzwi i schody prowadzące zapewne do sczerniałej wieży i iglicy — tak dobrze mu znanych z odległości. Wspinanie się było doświadczeniem zaskakującym, bo kurz zalegał całymi pokładami, zaś pająki tutaj, w tym zaduszonym miejscu, zadziałały najowocniej. Schody były kręte, z wąskimi drewnianymi stopniami, a co pewien czas mijał Blake przesłonięte kurzem okna, z których rozciągała się przyprawiająca o zawrót głowy panorama miasta. Choć nie widać było żadnych lin, spodziewał się znaleźć jeden albo nawet kilka dzwonów w tej wieży, której wąskie, osłonięte żaluzjami ostrołukowe okna obserwował tak często przez lornetkę. Spotkało go jednak rozczarowanie, bo kiedy wspiął się już na sam szczyt schodów, nie dostrzegł żadnych dzwonów, a znajdujące się tam pomieszczenie poświęcone było zupełnie innym celom.

Miało jakieś piętnaście stóp kwadratowych i cztery ostrołukowe okna, przez które sączyło się słabe światło, były bowiem osłonięte okiennicami z przegniłych już desek, które zostały potem umocowane następnymi szczelnymi okiennicami, także już zbutwiałymi. Pośrodku zakurzonej podłogi wznosił się kamienny filar o dziwnym dosyć kształcie, około czterech stóp wysoki, średnicy zaś około dwóch stóp, pokryty wszędzie wyrytymi niezbyt starannie i zupełnie nieczytelnymi hieroglifami na filarze spoczywała metalowa skrzynia o niesymetrycznych wymiarach; uniesiona pokrywa trzymała się na zawiasach, a w środku znajdowało się coś, co pod kurzem, nagromadzonym przez dziesiątki lat, wyglądało na jakiś przedmiot w kształcie jajka albo też nieregularnej kuli wielkości około czterech cali. Wokół filara stało kołem siedem gotyckich krzeseł z wysokim oparciem, całkiem nieźle zachowanych, a za nimi, wzdłuż ścian wyłożonych ciemną boazerią, widniało siedem wielkich posągów z kruszącego się, pomalowanego czarną farbą gipsu, przypominającego zagadkowo rzeźbione megality z tajemniczej Wyspy Wielkanocnej. W jednym rogu tego omotanego pajęczyną pomieszczenia znajdowała się drabina wmontowana w ścianę, po której wchodziło się do drzwi zapadowych, a prowadzących do pozbawionej okien iglicy. Kiedy Blake przywykł do tego słabego oświetlenia, zauważył dziwne płaskorzeźby na otwartej skrzyni z żółtawego metalu. Ubliżywszy się zaczął ścierać kurz rękoma i chustką do nosa, a wtedy zobaczył monstrualne i zupełnie nieznane mu postacie, które najprawdopodobniej żyły, ale nie przypominały żadnego istnienia, jakie mogłoby się rozwinąć na tej planecie. Czterocalowy kulisty kształt okazał się prawie czarnym, czerwono prążkowanym wielościanem, o kilku nieregularnych płaskich powierzchniach; był to albo bardzo cenny gatunek kryształu, albo imitacja wykonana z jakiegoś minerału, wyrzeźbionego i oszlifowanego do połysku. Nie dotykał dna skrzynki, był zawieszony na metalowym krążku podtrzymywanym siedmioma dziwnie zaprojektowanymi wspornikami, układającymi się symetrycznie do kątów wewnętrznych ścian skrzynki u góry. Kamień ten, raz odkryty, fascynował Blake'a z coraz większą siłą. Nie mógł od niego oderwać oczu, a wpatrując się w jego błyszczącą powierzchnię, odnosił wrażenie, że jest całkiem przezroczysty, zaś wewnątrz znajdują się zarysy światów pełnych dziwów. Przesuwały mu się przed oczyma nieznane planety z wielkimi kamiennymi wieżami, inne znów z olbrzymimi górami pozbawionymi śladów życia i jeszcze dalsze przestrzenie, w których tylko ruch zamglonej czerni świadczył o istnieniu świadomości i woli.

Kiedy wreszcie oderwał wzrok, zauważył jakiś dziwny stos kurzu w kącie wieży koło drabiny. Dlaczego przyciągnął jego uwagę, nie potrafiłby powiedzieć, lecz coś w jego konturach pobudziło prawie uśpioną świadomość Blake'a. Przedzierając się w tym kierunku poprzez wiszące pajęczyny zaczął podejrzewać coś niezwykłego. Z pomocą chustki do nosa odkrył wreszcie prawdę, od której dech mu zaparło. Był to ludzki szkielet, który musiał tu tkwić już od bardzo dawna. Ubranie było w strzępach, jednakże guziki i szczątki materiału przemawiały za szarym garniturem. Znalazł tam jeszcze inne szczątki — butów, metalowych klamer, spinek od mankietów, spinki do krawatu o zupełnie zatartym wzorze, znak reportera z dawną nazwą „Providence Telegram" i rozpadający się skórzany portfel. Blake przejrzał go dokładnie i znalazł kilka starych rachunków, reklamowy kalendarz na rok 1883, parę wizytówek na nazwisko „Edwin M. Lillibridge" oraz kartkę z notatkami pisanymi ołówkiem.

Notatki te szczególnie go zainteresowały, toteż przeczytał je dokładnie przy oknie wychodzącym na zachód. Nie powiązany ze sobą tekst zawierał następujące sformułowania:

„Prof. Enoch Bowen wrócił z Egiptu w maju 1844 — w lipcu kupił stary kościół Dobrej Woli — jego archeologiczne prace i studia z zakresu okultyzmu znane powszechnie".

„Dr Drowne z 4-tego kościoła Babtystów ostrzega przed Gwiezdną Mądrością podczas mszy 29 grudnia 1844".

„Kongregacja 97 pod koniec 1845".

„1846, 3 zniknięcia — po raz pierwszy wspomniano o Świecącym Trapezoedrze".

„1848, 7 zniknięć — początek opowieści o krwawych ofiarach".

„Badania 1853 bez rezultatu — opowieść o jakichś odgłosach".

„Ojciec O'Malley mówi o otaczaniu czcią diabła na podstawie skrzynki znalezionej w egipskich ruinach — powiada, że przywołują coś, co nie może istnieć w świetle. Ucieka przy słabym oświetleniu, całkowicie znika przy pełnym świetle. Wtedy trzeba to przywołać ponownie. Prawdopodobnie dowiedział się o tym od Francisa X. Feeneya, który wyznał to na łożu śmierci, a dołączył do Gwiezdnej Mądrości w 1849. Ci ludzie twierdzą, że Świecący Trapezoedr pokazuje im niebo i inne światy oraz że Duch Ciemności wyjawia im różne tajemnice".

„Opowieść o Orrinie B. Eddy, 1857. Przywołują go wpatrując się w kryształ, mają także swój własny, sekretny język".

„200 a nawet więcej w zgrom.adzeniu 1863, nie licząc mężczyzn znajdujących się w czołówce".

„Irlandzcy chłopcy gromadzą się tłumnie w kościele w 1869 po zniknięciu Patricka Regana".

„Tajemniczy artykuł w J., 14 marca, 1872, ale nikt o nim nie wspomina".

„6 zniknięć, 1876 — tajny komitet wzywa mera Doyie".

„Akcja obiecana w lutym 1877 — kościół zamknięty w kwietniu".

„Gang — chłopcy z Federalnego Wzgórza — zagrożony. Dr ... i członkowie Rady Parafialnej w maju".

„181 osób opuszcza miasto pod koniec 1877 — nazwiska nie wymienione".

„Zaczynają krążyć upiorne opowieści, 1880 — próba sprawdzenia wiarygodności pogłoski, że żadna ludzka istota nie wstąpiła do kościoła od 1877".

„Poprosić Lanigana o fotografię tego miejsca zrobioną w 1851".

Blake wsunął kartkę do notesu, włożył do kieszeni płaszcza, po czym popatrzył uważnie na zakurzony szkielet. Znaczenie notatek było oczywiste, a człowiek ten bez wątpienia przybył do tej świątyni czterdzieści dwa lata temu w poszukiwaniu dziennikarskiej sensacji, której nikt nie miał odwagi stawić czoła. Kto wie... może nawet nikt nie miał pojęcia o jego zamierzeniu? Ale już nigdy więcej nie powrócił do swej redakcji. Czyżby jakiś wszechpotężny lek zmógł go w końcu i przyprawił o atak serca? Blake pochylił się nad opalizującym szkieletem i stwierdził, że znajduje się w dość niezwykłym stanie. Niektóre kości całkiem się rozpadły, Inne znów porozszczepiały się na końcach. Jedne dziwnie pożółkły, Inne wyglądały tak, jakby się zwęgliły. Zwęglenie znać też było na niektórych szczątkach ubrania. A już w szczególnym stanie była czaszka — miała żółte plamy, a na czubku jakby przeżarł ją jakiś ostry kwas. Blake nie potrafił sobie wyobrazić, co się działo z tym szkieletem w ciągu czterdziestu lat cichego przebywania w tym grobie.

Nim zdał sobie z tego sprawę, znowu wpatrywał się w kamień, który pobudzał jego wyobraźnie i roztaczał przed oczami spowite mgłą widowisko. Dostrzegł całą procesję ludzi odzianych w togi z kapturami, których zarysy nie przypominały ludzkich postaci, patrzył na bezkresne mile pustyni otoczone rzeźbionymi, sięgającymi nieba monolitami. Widział wieże i mury w mrocznej podmorskiej głębi, ą także wirującą przestrzeń, w której smugi czarnej mgły przesłaniały nikłe, rozmigotane opary w kolorze zimnej purpury. A jeszcze dalej dostrzegał bezkresną zatokę ciemności, gdzie bryłowate i półbryłowate kształty były rozpoznawalne tylko dlatego, że kołysały się chwiejnie, a niezbyt wyraźne oznaki ich mocnej konstrukcji świadczyły jakby o porządku górującym nad chaosem i podsuwały klucz do wszystkich paradoksów i arkanów znanych nam na świecie.

Nagle cały ten czar prysł pod wpływem przytłaczającego, nieokreślonego lęku, który prawie zaczął dławić Blake'a. Oddalił się od kamienia czując bezcielesną obecność czegoś, co obserwuje go z przerażająca natarczywością. Czuł się usidlony przez coś, co nie było umiejscowione w kamieniu, ale co poprzez ten kamień wpatrywało się w niego i co już będzie mu nieustannie towarzyszyć, choć niedostrzegalne fizycznie. Miejsce to zaczęło mu działać na nerwy, wystarczyło zresztą samo to koszmarne odkrycie, jakiego dokonał. Zapadał już zmrok, a Blake nie miał ze sobą latarki, postanowił więc wyjść stad natychmiast.

Wtem, w coraz bardziej gęstniejącym mroku, wydało mu się, że widzi jakiś nikły blask dobywający się z tego niesymetrycznego kamienia. Nie chciał patrzeć, ale coś go do tego zmuszało. Czyżby to była radioaktywna fosforescencja? W notatkach zmarłego dziennikarza wspomniane jest o Świecącym Trapezoedrze, co to być może? Czym jest ten opuszczony matecznik kosmicznego zła? Czego tutaj dokonano i co jeszcze się czai w tym mroku, od którego stronią ptaki? Wydało mu się, że gdzieś z pobliża doleciał jakiś nieuchwytny fetor, choć nie można było określić jego źródła. Blake chwycił wieko otwartej skrzyni i zatrzasnął. Bez oporu poruszyły się zawiasy i skrzynia została szczelnie zamknięta, a w niej ów lśniący kamień.

Podczas odgłosu zamykania rozległy się jakieś szmery w wieczystej ciemności wieży, wysoko pod sufitem. na pewno szczury — jedyne żywe stworzenia, mogące obwieszczać swą obecność w tej przeklętej budowli, do której wtargnął Blake. A jednak odgłosy te straszliwie go przeraziły, rzucił się jak oszalały w dół krętych schodów, a potem przez upiorną nawę do piwnicy i wydostał się na pusty, spowity już mrokiem dziedziniec. Minął rozliczne ścieżki i uliczki Federalnego Wzgórza, które zaprowadziły go na normalne ulice uniwersyteckiej dzielnicy, wyłożone swojskimi chodnikami z cegły.

Blake przez kilka następnych dni nikomu nie wspominał ani słowem o swojej wyprawie. Rozczytywał się w rozmaitych księgach, wertował w mieście całe stosy gazet wydawanych w ciągu wielu lat i rozpracowywał z zapamiętaniem kryptogram napotkany w oprawnej w skórę księdze, którą znalazł w zakrystii. Szyfr, jak się przekonał, nie był prosty, po długim okresie wytężonej pracy stwierdził, że nie jest to zapis w języku angielskim ani też w łacinie, grece, francuskim, hiszpańskim, włoskim czy niemieckim. Postanowił sięgnąć do najgłębszych źródeł swojej erudycji.

Co wieczór jak dawniej spoglądał na zachód i wpatrywał się w czarną wieżę pośród stromych dachów tego odległego i prawie baśniowego świata. Teraz jednak napełniała go jakimś nowym lękiem. Znał już bowiem kryjące się w niej dziedzictwo wiedzy powiązanej ze złem, tym bardziej więc fantazja ponosiła go niepohamowanie w najdziwniejszych kierunkach. Z nadchodzącą wiosną wracały ptaki, a kiedy obserwował ich lot o zachodzie słońca, widział, że unikały posępnej, samotnej wieży jeszcze bardziej niż dotychczas. Jeżeli stado ptaków zbliżyło się do niej, zawracało i rozpraszało się w panice — wyobrażał sobie szaleńczy trzepot ich skrzydeł, którego nie mógł usłyszeć z odległości tylu mil.

W czerwcu, wedle pamiętnika Blake'a, odniósł on zwycięstwo nad kryptogramem. Odkrył, że to był zapis w języku Aklo, którym posługiwali się wyznawcy szatańskiego starożytnego kultu, z czym zetknął się przypadkowo prowadząc niegdyś badania naukowe. Pamiętnik jest dziwnie powściągliwy odnośnie tego, co Blake odczytał, ale niewątpliwe jest jedno, że wyniki jego dociekań napełniły go lękiem i wprowadziły zamęt w jego życie. W pamiętniku są wzmianki o Duchu Ciemności, który budzi się, jeżeli ktoś zajrzy w głąb Świecącego Trapezoedru, i o obłąkańczym domniemaniu, że zostaje przywołany z głębi chaosu. On to, zgodnie z panującym przekonaniem, posiadł całą wiedzę i żąda najstraszliwszych ofiar. W niektórych notatkach Blake'a wyczuwa się lęk, gdyż duch, a Blake uważa, że został przywołany, grasuje w całej okolicy, tylko światła uliczne są dlań wałem ochronnym, którego nie może przekroczyć.

O Świecącym Trapezoedrze wspomina często, zwąc go oknem wszystkich czasów i przestrzeni, i tropi całą jego historię, począwszy od dni, kiedy to został uformowany na ciemnej Yuggoth, nim jeszcze Stare Bóstwa sprowadziły go na ziemię. Strzeżony pieczołowicie i umieszczony w tej dziwnej skrzyni przez krynoidy z Antarktydy, został ocalony od zagłady przez ludziwęży z Valusii i przez całe eony bacznie strzegły go w Lemurii pierwsze istoty ludzkie. Przemierzył najdziwniejsze lądy i morza, został zatopiony wraz z Atlantydą, a potem rybak minojski wyłowił go w sieci i sprzedał ciemnoskórym kupcom z mrocznego Khem. Faraon Nephren-Ka zbudował wokół tego kamienia świątynię z kryptą bez okien, dzięki czemu jego imię zostało wyryte na wszystkich monumentach i uwiecznione w różnych zapisach. Potem spał w ruinach tej świątyni, którą kapłani i nowy faraon zburzyli, ale jakiś archeolog znowu go wykopał ku zgubie ludzkości.

Na początku lipca gazety jakby uzupełniają zapiski Blake'a, choć w sposób pobieżny i prawie że przypadkowy, tylko więc pamiętnik zwrócił uwagę na zawarte w nich wiadomości. Okazuje się, że nowa fala przerażenia ogarnęła Federalne Wzgórze, ponieważ jakiś obcy przybysz wtargnął do kościoła zionącego grozą. Włosi szeptali coś o jakimś niezwykłym zamieszaniu, stukocie i drącemu, rozlegającym się w wieży pozbawionej okien, i prosili swoich kapłanów o wypędzenie istoty, która nawiedza ich w snach. Twierdzili, że coś ciągle waruje przy ich drzwiach, czekając, aż się ściemni, by wtargnąć do środka. Wiadomości prasowe napomykały o zakorzenionych tu od dawna przesadach, ale nie rzucały żadnego światła na źródło ich pochodzenia. Młodzi reporterzy w obecnych czasach najwyraźniej nie znali odległej przeszłości. Opisując to wszystko w pamiętniku Blake objawia dość dziwny wyrzut sumienia, mówi o konieczności zakopania Świecącego Trapezoedru i o zlikwidowaniu tego, co spowodował przez oświetlenie owej strasznej, wysokiej wieży. Ale jednocześnie przejawia graniczące z niebezpieczeństwem zafascynowanie i przyznaje, że owładnięty jest nienormalnym wprost pragnieniem — występującym nawet w jego snach — aby raz jeszcze wybrać się do tej przeklętej wieży i popatrzeć w głąb świecącego kamienia, kryjącego w sobie tajemnice kosmosu.

Jednakże gazeta poranna z 17 lipca napełniła piszącego pamiętnik jakimś szczególnym przerażeniem. Były to znowu wiadomości o niepokoju wciąż panującym na Federalnym Wzgórzu, w tonie półżartobliwym, ale dla Blake'a miało to wymowę tragiczna. Nocą burza zakłóciła system oświetlenia miasta na pełną godzinę, w przeciągu której Włosi popadli w lek bliski szaleństwu. Ci, którzy mieszkali w pobliżu kościoła, twierdzili, że to coś, znajdujące się w wieży, skorzystało z wygaszonych latarń i przedostawszy się do kościoła, miotało się tam i łomotało w odrażający, obleśny sposób. Potem znowu przeniosło się do wieży, skąd dochodziły odgłosy tłuczonego szkła. Może to przebywać wszędzie, gdzie zalega ciemność, umyka zaś przed światłem.

Kiedy włączono prąd, w wieży rozległo się zdumiewające szamotanie, bo nawet najsłabszy promyk światła przesączający się przez osmalone, przesłonięte okiennicami okna był dla tej rzeczy nie do zniesienia. Wśród szamotaniny wślizgnęło się to do swej mrocznej wieży w odpowiednim momencie, gdyż pod wpływem długotrwałego oświetlenia mogłoby się znowu znaleźć w otchłani, z której wywołał je szalony obcy przybysz. Podczas owej godziny ciemności rozmodlony tłum zgromadził się wokół kościoła trzymając w deszczu zapalone świece i lampy osłonięte papierem i parasolami — świetlna gwardia mająca ocalić miasto od mary nocnej, grasującej w ciemności. Ci, którzy stali najbliżej kościoła, twierdzili, że był moment, kiedy zewnętrzne wrota załomotały złowieszczo.

Ale nawet to jeszcze nie było najgorsze. Wieczorem w „Biuletynie" Blake przeczytał, co odkryli dwaj reporterzy. Poruszeni dziwnymi i pełnymi lęku opowieściami, na przekór zalęknionemu tłumowi Włochów, wczołgali się przez piwniczne okno do wnętrza kościoła, jako że drzwi nie mogli otworzyć. Stwierdzili, że kurz w kruchcie i upiornej nawie został w dziwny sposób wymieciony, a wszędzie dokoła leżały porozrzucane zbutwiałe poduszki i obite satyną ławki. Zewsząd unosiła się ohydna woń, a tu i ówdzie widniały żółte ślady i plamy, będące jakby pozostałością zwęglenia po pożarze. Otworzywszy drzwi prowadzące do wieży i zatrzymawszy się na chwilę, gdyż wydało im się, że słyszą odgłosy jakby drapania, stwierdzili, że wąskie spiralne schody są zupełnie czyste.

W samej wieży zastali podobną sytuację, kurz był tam też prawie wymieciony. Wspominali o siedmiokątnym kamiennym filarze, o powywracanych gotyckich krzesłach i dziwacznych gipsowych posągach; zdumiewające, ale w ogóle nie napomknęli o metalowej skrzyni i rozpadającym się szkielecie. Najbardziej jednak zaniepokoił się Blake — poza wzmiankami o śladach zwęglenia i nieprzyjemnym zapachu — podanymi szczegółami w końcowej partii opisu reporterów odnośnie potłuczonego szkła. Wszystkie ostrołukowe okna w wieży zostały wybite, a dwa w sposób zdumiewający i najwyraźniej w pośpiechu przesłonięte wyrwanym z ław kościelnych satynowym obiciem i włosiem z poduszek. Wszystko to zostało upchnięte pomiędzy zewnętrzne okiennice. Resztki satyny i kępy włosia leżały porozrzucane na świeżo wymiecionej podłodze, tak jakby komuś przeszkodzono w całkowitym zaciemnieniu wieży, jak za dawnych dni, kiedy to wszystkie okna były szczelnie zasłonięte.

Pożółkłe plamy i ślady zwęglenia zauważono też na drabinie prowadzącej do szczytu wieży pozbawionej okien, jednakże kiedy reporter wszedł po niej i otworzywszy trap oświetlił latarką mroczne i cuchnące pomieszczenie, dostrzegł tylko panujący tam mrok i stos bezkształtnych szczątków zgromadzonych przy jakiejś szczelinie. Werdykt oczywiście był jeden — szarlataneria. Ktoś płatał figla przesądnym mieszkańcom wzgórza albo też jakiś fanatyk postanowił rozniecać w nich strach, najprawdopodobniej dla ich rzekomego dobra. Możliwe też, że jacyś młodzi i nieodpowiedzialni miejscowi ludzie zainscenizowali tak wymyślny żart dla zewnętrznego świata. Najbardziej zabawny był finał tego zdarzenia, gdyż policja postanowiła wysłać swego inspektora, żeby zweryfikował sprawozdanie reporterów. Trzej kolejni inspektorzy znaleźli wybieg dla uniknięcia wyznaczonej im misji, dopiero czwarty, acz niechętnie, musiał pojechać, a powróciwszy nie wniósł nic nowego do relacji reporterów.

Od tego momentu pamiętnik Blake'a wykazuje narastające objawy podenerwowania i grozy. Jego autor wyrzuca sobie bezczynność i rozwodzi się szeroko nad konsekwencjami następnego wyłączenia światła. Sprawdzono, że trzykrotnie — podczas burzy — telefonował do zespołu energetycznego ogarnięty paniką i błagał, aby podjęto wszelkie środki ostrożności i nie dopuszczono do awarii prądu. Kilkakrotnie zaznacza się w pamiętniku niepokój, gdyż reporterzy oglądając mroczną izbę w wieży nie natknęli się na metalową skrzynię i kamień ani na rozpadający się szkielet. Przypuszczał, że te rzeczy zostały usunięte — ale przez kogo lub co i gdzie, nie miał pojęcia. Największe obawy jednak wykazywał w związku ze swoją osobą i tym niesamowitym powiązaniem, jakie wyczuwał, między własnym umysłem i owym zaczajonym koszmarem w odległej wieży — ową straszną rzeczą zespoloną z nocą, którą z powodu własnej brawury wyciągnął z nieprzeniknionego mroku. Nieustannie odczuwał wyrzut sumienia, a ludzie, którzy go w tym czasie odwiedzali, pamiętają, że przesiadywał przy biurku oderwany od rzeczywistości i przez zachodnie okno wpatrywał się w tę odległą strzelistą wieżę wyłaniającą się spoza dymu kłębiącego się nad miastem. W jego notatkach bezustannie pojawiają się wzmianki o jakichś strasznych snach i coraz bardziej zacieśniającym się, niesamowitym powiązaniu z ową tajemniczą rzeczą podczas snów. Wspomina na przykład, że którejś nocy zbudził się i stwierdził, że jest ubrany, znajduje się na ulicy i bezwiednie schodzi z College Hill, zmierzając w kierunku zachodnim. Ciągle też podkreśla, że ta rzecz w wieży dobrze wie, gdzie go można znaleźć.

Przez tydzień po trzydziestym lipca Blake zdradzał załamanie psychiczne. Nie ubierał się, a jedzenie zamawiał telefonicznie. Przyjaciele zaglądający do niego wspominają coś o sznurach, które trzymał przy łóżku. Tłumaczył się tym, że z powodu nocnych wędrówek musi sobie co wieczór spętywać nogi w kostkach, mając nadzieję, że go to powstrzyma albo przynajmniej zbudzi się przy ich rozwiązywaniu.

W pamiętniku opisał swoje koszmarne doznanie, które przyczyniło się do całkowitego załamania psychicznego. Trzydziestego lipca położył się wieczorem do łóżka i nagle znalazł się w nieprzeniknionym mroku, w którym z trudem torował sobie drogę. Dostrzegał tylko krótkie, horyzontalne strumienie bladego, niebieskawego światła, czuł jakiś straszliwy fetor i słyszał gdzieś w górze ponad sobą dziwną kakofonię cichych, tajemniczych dźwięków. Ilekroć się poruszył, natychmiast się o coś potykał, a każdy odgłos wywoływał pewnego rodzaju odpowiedź w górze — odgłos dziwnego szumu mieszającego się z ostrożnym pocieraniem drzewa o drzewo.

Wymacując drogę rękoma natknął się na kamienną kolumnę z pustym wierzchołkiem, innym znów razem okazało się, że po drabinie wmontowanej w ścianę, kurczowo przytrzymując się szczebli, wspina się niezdarnie tam, skąd rozchodzi się straszny fetor i skąd bije weń piekący żar. Przed oczami jego przesuwały się jak w kalejdoskopie przedziwne obrazy, co pewien czas przemieniając się w ogromną, nieprawdopodobną otchłań nocy, w której wirowały słońca i światy jeszcze głębszej ciemności. Przyszły mu na myśl stare legendy Ostatecznego Chaosu, w którego wnętrzu spoczywa sobie wygodnie niewidomy bóg-idiota Azathoth, Pan Wszystkich Rzeczy, otoczony hordą bezmyślnych i bezkształtnych tancerek, ukołysany cichą, monotonną melodią szatańskiego fletu trzymanego w ohydnych szponach.

Nagle jakiś ostry sygnał z zewnętrznego świata wyrwał go z odrętwienia i uświadomił mu cały koszmar sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie miał pojęcia, co to było — może jakiś spóźniony odgłos fajerwerków rozbłyskujących przez całe lata na Federalnym Wzgórzu, którymi mieszkańcy czcili rozmaitych swoich świętych i patronów albo też świętych czczonych jeszcze w ich rodzinnych wioskach we Włoszech. W każdym razie skutek był taki, że krzyknął na cały glos, zeskoczył w największym przerażeniu z drabiny i na oślep torował sobie drogę w zagraconym i spowitym gęstym mrokiem pomieszczeniu.

Z miejsca zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje, i nie bacząc na nic zaczął pędzić w dół po spiralnych schodach, obcierając skórę i potykając się na każdym zakręcie. Potem uciekał przez ogarniętą nocną zmorą nawę, pełną rozsianej pajęczyny, której widmowe łukowate sklepienie sięgało królestwa złowieszczego cienia, przedarł się przez zaśmieconą piwnicę na świat powietrza i oświetlonych ulic; pędząc jak szalony po widmowym wzgórzu szemrzących kalenic znalazł się w ponurym, cichym mieście wysokich, czarnych wieżyc i pokonawszy stromy teren w kierunku wschodnim dotarł wreszcie do starych drzew okalających jego dom.

Nazajutrz rano, kiedy odzyskał świadomość, leżał na podłodze w gabinecie, kompletnie ubrany. Był zakurzony i omotany pajęczyną, całe ciało miał obolałe i podrapane. Spojrzawszy w lustro zobaczył, że włosy ma osmalone, a wierzchnie okrycie przesiąknięte jest jakimś potwornym zapachem. Wtedy to właśnie nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Potem już snuł się tylko po mieszkaniu w szlafroku, zupełnie wyczerpany, i prawie nic nie robił, tylko wyglądał przez zachodnie okno i drżał na samą myśl o nadciągającej burzy, wpisując oszalałe lękiem uwagi w swoim pamiętniku.

8 sierpnia, tuż przed północą, rozpętała się straszna burza. Błyskawice szalały nad całym miastem, dwukrotnie uderzył piorun. Padał ulewny deszcz, a nieustannie rozlegające się grzmoty spędzały sen z oczu tysiącom ludzi. Blake był półprzytomny z lęku o oświetlenie elektryczne i około pierwszej po północy usiłował się dodzwonić do dyspozytorni energetycznej, ale niestety łączność była już przerwana ze względów bezpieczeństwa. Wszystko notował w pamiętniku — dużymi, nerwowymi i nieczytelnymi literami, wykazując coraz bardziej nasilający się strach i rozpacz — a robił to na wyczucie, po ciemku.

Musiał u siebie w pokoju zgasić światło, żeby coś widzieć przez okno, a jak się okazuje, większość czasu spędził przy biurku wpatrując się z niepokojem ponad lśniącymi w deszczu milami dachów miejskich domów w konstelację dalekich świateł znaczących Federalne Wzgórze. Co pewien czas po omacku robił notatki w pamiętniku, a oderwane zadania, takie jak: „Nie mogą wyłączyć światła", „Ono wie, gdzie jestem", „Muszę to zniszczyć", „Przywołuje mnie, ale może tym razem nie chce mnie skrzywdzić", są rozrzucone na dwóch stronicach.

Światło zgasło w całym mieście. Stało się to dwanaście minut po drugiej, wedle odnotowanych danych w elektrowni, jednak pamiętnik Blake'a tego nie precyzuje. Jest tylko następujący zapis: „Światło wyłączone — Boże dopomóż mi". na Federalnym Wzgórzu ludzie byli równie zaniepokojeni jak Blake, przemoknięci do suchej nitki skupili się na placu i uliczkach otaczających złowrogi kościół ze świecami osłoniętymi parasolami, z latarkami, lampami, krucyfiksami i innymi dziwnymi symbolami zaklęć, właściwymi obszarom południowych Włoch. Błogosławili każdy przebłysk na niebie, robiąc tajemnicze i pełne lęku gesty prawą ręką, gdy wskutek oddalającej się burzy błyskawice pojawiały się coraz rzadziej, aż w końcu całkiem ustały. Nasilający się wiatr pogasił prawie wszystkie świece, a całą scenerię okrył groźny mrok. Ktoś wyrwał ze snu ojca Merluzzo z kościoła Spirito Santo, który natychmiast pośpieszył na ponury plac i wypowiedział kilka kojących słów. Nikt nie miał wątpliwości, że z mrocznej wieży dochodzą jakieś pełne niepokoju i dziwne odgłosy.

Na potwierdzenie tego, co się zdarzyło o 2.35, mamy zeznanie księdza, młodego, inteligentnego i wykształconego człowieka; pełniącego służbą policjanta, Williama J. Monohana z komendy głównej, człowieka najwyższej wiarygodności, który zatrzymał się w tej części podlegającego jego kontroli rejonu, aby mieć baczenie na zebrany tłum; i większości z siedemdziesięciu ośmiu osób, które zebrały się przy wysokim wale otaczającym kościół — a zwłaszcza tych stojących na placu od strony wschodniej fasady Kościoła. Nie zdarzyło się oczywiście nic, co by świadczyło o zjawisku wykraczającym poza prawa przyrody. Przyczyn tego zjawiska może być wiele. Nikt nie może twierdzić z pełnym przekonaniem, że nastąpił jakiś niejasny proces chemiczny, który zaszedł w ogromnym, nie przewietrzanym i dawno opuszczonym budynku, pełnym nagromadzonych tam rozmaitych przedmiotów. Smrodliwe opary — nagły wybuch — ciśnienie gazów powstałych na skutek długiego rozkładu — każde z rozlicznych zjawisk mogło się do tego przyczynić. W takim przypadku, oczywiście, świadoma szarlataneria musi być wykluczona. Zdarzenie to samo w sobie było całkiem proste i trwało niecałe trzy minuty. Ojciec Meriuzzo, zawsze bardzo dokładny, cały czas spoglądał na zegarek.

Rozpoczęło się to wyraźnym nasileniem głuchych, szeleszczących odgłosów wewnątrz mrocznej wieży. Z kościoła zaczęły się wydostawać dziwne i nieprzyjemne zapachy, które w tym momencie stały się dość intensywne. Nadepnie rozległ się odgłos pękającego drzewa i ogromny, ciężki przedmiot spadł na dziedziniec od strony posępnej wschodniej fasady kościoła. Świece nie paliły się, wobec czego wieża nie była widoczna, ale gdy przedmiot ten znalazł się już na ziemi, wszyscy wiedzieli, że jest to okopcona okiennica wschodniego okna.

Nagle dotarł z niewidzialnych wysokości fetor nie do zniesienia, od którego drżących widzów ogarnęły mdłości, niemal się dławili, a wszystkich na placu prawie ścięło z nóg, jednocześnie powietrze zadrżało od wibracji trzepoczących skrzydeł, a nagły poryw wiatru ze wschodu, o wiele gwałtowniejszy niż wszystkie poprzednie podmuchy, pozrzucał z głów kapelusze i wyrwał z rąk ociekające parasole. Nic określonego nie dało się zauważyć w tę ciemną noc, choć niektórzy spośród obserwatorów patrzących w górę odnieśli wrażenie, że na tle atramentowego nieba widzieli ogromną, czarną smugę — coś jakby bezkształtną chmurę dymu, która wystrzeliła w kierunku wschodnim z prędkością meteoru.

I to było wszystko. Ci, którzy to widzieli, osłupieli z przerażenia, grozy i niepewności, nie wiedzieli, co mają robić i czy w ogóle coś robić. A ponieważ nie wiedzieli, co się stało, nie potrafili się uwolnić od czujności; toteż już po chwili, kiedy ostra błyskawica zanikającej burzy, a potem szarpiący uszy grzmot objęły niebo, natychmiast rozpoczęli modły. Za jakieś pół godziny deszcz przestał padać, a po piętnastu minutach latarnie się zapaliły i dopiero wtedy zmęczeni i przemoknięci ludzie z ulgą wrócili do swoich domów.

Następnego dnia w gazetach zamieszczono wiadomość o burzy, przy okazji napomykając tylko o towarzyszących jej okolicznościach. Okazało się, że burza szalejąca na Federalnym Wzgórzu miała jeszcze większe nasilenie dalej, w kierunku wschodnim, gdzie rozniósł się także jakiś szczególny rodzaj fetoru. Zjawisko wystąpiło najwyraźniej nad College Hill, gdzie huk pękającego drzewa zbudził mieszkańców i spowodował falę niesamowitych domysłów. Spośród tych, którzy się zbudzili, tylko kilka osób dostrzegło niezwykły blask na szczycie wzgórza albo też zauważyło niewytłumaczalny wir powietrza w górę, który strącił prawie wszystkie liście z drzew i zniszczył rośliny w ogrodach. Zgodnie twierdzono, że piorun musiał uderzyć gdzieś w bliskim sąsiedztwie, ale nie znaleziono nigdzie żadnego śladu. Młody człowiek ze stowarzyszenia Tau Omega opowiadał, że widział groteskowy i odrażający kłąb dymu w powietrzu w momencie, gdy pojawiła się pierwsza błyskawica, lecz jego spostrzeżenie nie zostało potwierdzone. Jednakże wszyscy obserwatorzy są zgodni co do jednego, że ostatni grzmot został poprzedzony gwałtownym podmuchem wiatru od zachodu i strasznym, wprost nie do zniesienia zapachem; natomiast powszechnie stwierdzano ulotną woń spalenizny tuż po uderzeniu pioruna.

Omawiano to wszystko bardzo dokładnie ze względu na prawdopodobieństwo związku tych wydarzeń ze śmiercią Roberta Blake'a. Studenci z domu Psi Delta, których okna na piętrze znajdowały się naprzeciw gabinetu Blake'a, zauważyli dziewiątego lipca rano w oknie wychodzącym na zachód jego bladą twarz i zastanawiali się nad jej dziwnym wyrazem. Kiedy wieczorem stwierdzili, że twarz i pozycja Blake'a nie uległy zmianie, zaniepokoili się i czekali na zapalenie światła w jego gabinecie. Później zadzwonili do nie oświetlonego mieszkania, po czym z pomocą policjanta wyważyli drzwi.

Sztywne ciało tkwiło w pozycji siedzącej przy biurku, twarz o szklistych, wytrzeszczonych oczach była wykrzywiona w konwulsyjnym strachu. Na ten widok wszyscy rozpierzchli się, bo aż im się mdło zrobiło od tego przerażającego widoku. Wkrótce potem lekarz sądowy dokonał oględzin i mimo całych szyb w oknie stwierdził szok spowodowany elektrycznym wyładowaniem albo napięcie nerwowe z tej samej przyczyny. Natomiast zupełnie zignorował wyraz przełażenia na twarzy Blake'a, poczytując to za prawdopodobny skutek wielkiego szoku, typowego dla człowieka o tak chorobliwej wyobraźni i tak niezrównoważonego. Wyciągnął ten wniosek na podstawie książek, obrazów i rękopisów znalezionych w mieszkaniu i pisanych na oślep spostrzeżeń w pamiętniku leżącym na biurku. Blake notował szaleńcze uwagi do samego końca, a ołówek ze złamanym grafitem tkwił w jego spazmatycznie zaciśniętej prawej dłoni.

Notatki po wyłączeniu światła były bardzo chaotyczne i niezbyt czytelne. na ich podstawie niektórzy badacze wyciągnęli zupełnie inne wnioski, niż głosił oficjalny werdykt, ale tego rodzaju spekulacje nie są nigdy uznawane za wiarygodne przez ludzi konserwatywnych. Wnioski obdarzonych wyobraźnią teoretyków nie zostały wsparte czynem przesądnego doktora Dextera, który wrzucił tę dziwną skrzynię i wielokątny kamień — przedmiot niewątpliwie iluminujący światło w mrocznej, pozbawionej okien wieży, gdzie został odnaleziony — do najgłębszego kanału w zatoce Narragansett. Nadmierna wyobraźnia i neurotyzm Blake'a, wzmożone poznaniem dawno minionego szatańskiego kultu, którego szokujące ślady odkrył, nadają szczególnego znaczenia zamieszczonym później ostatnim notatkom pisanym w szaleństwie lęku. Oto właśnie te notatki — albo też to wszystko, co udało się odtworzyć.

„Światło wciąż wyłączone... chyba już z pięć minut. Wszystko zależy od błyskawic. Oby trwały jak najdłużej! Mają jakiś wpływ na to wszystko... Deszcz, pioruny i wiatr ogłuszający... Ta rzecz działa na mój umysł.”

Kłopoty z pamięcią. Widzę rzeczy, o których dotąd nie miałem pojęcia. Inne światy, inne galaktyki... Ciemność... Błyskawice wydają się ciemnością, a ciemność światłem.

Nie może to być prawdziwe wzgórze i prawdziwy kościół. To z pewnością ważenia, jakim podlega siatkówka oka na skutek błyskawic. Bogu dzięki, że Włosi stoją z zapalonymi świecami, w razie gdy ustaną, błyskawice.

Czego ja się boje? Nie jest to przypadkiem wcielenie Nyarlathotepa, który w starożytnym i tajemniczym Khemie przybrał nawet postać człowieka? Pamiętam Yuggoth i jeszcze bardziej odległą Shaagai, a także najdalszą próżnię czarnych planet.

Długi szybujący lot poprzez pustkę... nie może przebyć świata Jasności... odtworzonymi myślami uwięzionymi w Świecącym Traoezoedrze... wysyła je poprzez straszliwe pustynie promieniowania...

Nazywam się Blake — Robert Harrison Blake z East Knapp Street, Milwoukee, Wisconsin... Jestem na tej planecie...

Azathoth, miej litość!... błyskawice już nie rozjaśniają nieba... straszne... widzę wszystko jakimś niesamowitym zmysłem, który nie jest wzrokiem... światło jest ciemnością, a ciemność jest światłem... ludzie na wzgórzu... straż... świece i czary... Ich księża...

Poczucie odległości zatracone... dalekie jest bliskie, a bliskie dalekie. Żadnego światła... ani szkła... widzę tych ludzi... widzę tę wieżę... okno... słyszę... Roderick Usher... oszalałem albo zaraz oszaleję... ta rzecz porusza się i trzepoce w wieży... to ja jestem tą rzeczą, a ona mną... chcę się wydostać... muszę się wydostać i zjednoczyć siły... Ona wie, gdzie się znajduje.

Jestem Robert Blake, ale widzę w ciemności wieżę. Niesamowity odór... zmysły przeistoczone... żaluzje w oknie wieży trzeszczą i odpadają... lä... ngai... yga...

Widzę... przybywa tutaj... niesamowity wiatr-tytan... niewyraźne czarne skrzydła... Yog-Sothoth, ocal mnie... trzypłatowe płonące oko..."

ELEKTRYCZNY KAT

Dla kogoś, kto nigdy nie był świadkiem egzekucji przeprowadzonej w majestacie prawa, mam do opowiedzenia raczej dziwaczną, a zarazem przerażającą historię o elektrycznym kacie. W istocie sądzę, że bardziej mną to wstrząsnęło, niż mogłoby większością ludzi, którzy w ciągu swego życia stawali przed sądem. Powodem tego jest coś, czego byłem świadkiem czterdzieści lat temu - bardzo dziwne wydarzenie, które doprowadziło mnie na brzeg nieznanych i czarnych otchłani.

W 1899 roku byłem rewidentem i kontrolerem zatrudnionym w Tlaxcala Mining Company w San Francisco, działającym w małych kopalniach srebra i miedzi w górach San Mateo w Meksyku. Mieliśmy wtedy jakieś kłopoty w kopalni numer 3, która miała gburowatego i podstępnego asystenta superintendenta, nazwiskiem Artur Feldon. Szóstego sierpnia firma otrzymała telegram mówiący, że Feldon dał drapaka zabierając ze sobą wszystkie księgi rachunkowe, poręczenia i papiery prywatne pozostawiając administrację i finanse w stanie zupełnego chaosu.

Wydarzenie to było dotkliwym ciosem dla przedsiębiorstwa. Późnym popołudniem prezes McComb wezwał mnie do swego biura i polecił mi za wszelką cenę odzyskać dokumenty. Wiedział, że będą trudności. Nigdy nie widziałem Feldona, a do dyspozycji były tylko bardzo niewyraźne fotografie. Co więcej, moje wesele miało się odbyć we czwartek w następnym tygodniu, a więc już za dziewięć dni. Nie miałem więc zbytniej ochoty spieszyć do Meksyku i ścigać kogoś na Bóg wie jak wielkich odległościach. Potrzeba jednak była tak wielka, że McComb uważał, że ma prawo żądać mego natychmiastowego wyjazdu, a ja ze swej strony sądziłem, że w przypadku odniesienia sukcesu, moja pozycja w firmie niepomiernie wzrośnie.

Miałem wyjechać w nocy, prywatnym wagonem prezesa do Mexico City, skąd miałem pojechać kolejką wąskotorową do kopalni. Jackson, kierownik kopalni numer 3 powinien mnie wtajemniczyć we wszystkie szczegóły i udostępnić mi wszelkie możliwe ślady natychmiast po mym przyjeździe, potem zaś miałem rozpocząć niezwłocznie poszukiwania - przez góry, wzdłuż wybrzeża, na bocznych uliczkach Mexico City - zależnie od tego, jak rozwinie się sytuacja. Wyjechałem z ponurą determinacją doprowadzenia sprawy do końca i ze skutkiem tak szybko, jak to było możliwe i koiłem niezadowolenie wyobrażeniami wczesnego powrotu, z papierami i winowajcą, i myślami o weselu, które powinno się stać triumfalną ceremonią.

Zawiadomiwszy rodzinę, narzeczoną i najbliższych przyjaciół poczyniłem pospieszne przygotowania do podróży. Spotkałem się z prezesem McCombem o ósmej wieczorem na stacji Southern Pacific, otrzymałem od niego pewne pisemne instrukcje i książeczkę czekową, po czym odjechałem jego wagonem, doczepionym do pociągu transkontynentalnego. Podróż minęła bez przygód i po dobrze przespanej nocy rozkoszowałem się przyjemnością jazdy tak rozważnie mi użyczonym prywatnym wagonem. Przeczytałem z uwagą instrukcje i sformułowałem plany pochwycenia Feldona i odzyskania dokumentów. Dość dobrze znałem okolice Tlaxcali - prawdopodobnie lepiej niż uciekinier - miałem więc już pewną przewagę w mych poszukiwaniach, gdyby on już wcześniej nie odjechał pociągiem.

Według instrukcji, Feldon był przedmiotem zmartwienia kierownika Jacksona już od pewnego czasu, działając w tajemnicy i pracując bez uzasadnienia w laboratorium kopalnianym w dziwnych godzinach. Podejrzewano go o współpracę z dowódcami meksykańskimi i niektórymi peonami w kradzieży rudy, lecz tubylców uwolniono od zarzutów, nie było bowiem wystarczających dowodów, aby można było odnieść jakieś sukcesy w tak delikatnej sprawie. Mimo tajemniczości, było w tym w istocie więcej nieposłuszeństwa niż winy. Był kłótliwy i mówił tak, jakby to firma go oszukiwała, a nie on firmę. Otwarta inwigilacja przez jego kolegów, jak pisał Jackson, wydawała się coraz bardziej go irytować, a teraz zniknął ze wszystkim, co było ważne dla zakładu. O tym gdzie może być, nikt nie miał najmniejszego pojęcia, choć ostatni telegram Jacksona sugerował, że są to dzikie stoki Sierra de Malinche, gdyż ten wysoki, okryty mitami szczyt o sylwetce trupa był rejonem, z którego pochodzili okoliczni, tubylczy złodzieje.

W El Paso, do którego dotarliśmy o drugiej, w noc poprzedzającą nasze wyruszenie w pogoń, mój wagon został odłączony od pociągu międzykontynentalnego i przyłączony do specjalnej lokomotywy, którą telegraficznie wysłano na południe, do Mexico City. Drzemałem do świtu i przez cały następny dzień nudziłem się na płaskiej, pustynnej równinie Chilhuahua. Obsługa powiedziała mi, że będziemy w Mexico City w południe w piątek, lecz wkrótce zobaczyłem, że istnieją niezliczone przeszkody, pochłaniające cenne godziny. Były oczekiwania na bocznicach wszystkich stacji jednotorowej linii, to przegrzewały się skrzynki smarownicze osi, czy inne trudności komplikowały rozkład jazdy.

W Torreon byliśmy o sześć godzin później i była już prawie ósma rano w piątek - pełne dwanaście godzin później niż przewidywał to rozkład jazdy - gdy maszynista otrzymał w końcu zgodę na przyśpieszenie podróży, aby spróbować nadrobić opóźnienie. Moje nerwy były na granicy wytrzymałości i nie mogłem uczynić nic innego, niż chodzić w desperacji po przedziale tam i z powrotem. W istocie przekonałem się, że przyśpieszenie to zostało okupione wysokim kosztem, gdyż po trzydziestu minutach poczęły się mnożyć objawy przegrzania smarownic również w moim wagonie. Po nerwowym oczekiwaniu zdecydowano, że jedynym wyjściem jest powleczenie się z jedną czwartą szybkości do następnej stacji ze sklepami - handlowej faktorii Queretaro. To była ostatnia kropla, która przelała kielich goryczy i prawie tupałem z wściekłości jak dziecko. Czasami wydawało mi się, że kołyszę się w mym fotelu na biegunach, aby przyśpieszyć bieg pociągu z jego wężowego pełznięcia.

Była prawie dziesiąta wieczorem, gdy przyjechaliśmy do Queretaro, gdzie spędziłem pełną niepokoju godzinę na peronie, podczas gdy mój wagon został odstawiony na bocznicę i majstrowało przy nim ze dwudziestu tubylczych mechaników. W końcu powiedzieli mi, że zadanie przerasta ich możliwości, gdyż dalsza jazda wymaga nowych części, które najbliżej dostać można w Mexico City. Naprawdę, wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Zacisnąłem zęby, gdy pomyślałem o oddalającym się coraz bardziej Feldonie - może dotarł już do Vera Cruz z jego liniami żeglugowymi, albo do Mexico City, z możliwością wyjazdu stamtąd koleją w różnych kierunkach - podczas gdy ciągle nowe przeszkody trzymały mnie tu uwiązanego i bezsilnego. Oczywiście Jackson powiadomił policję we wszystkich okolicznych miastach, lecz znając jej możliwości, nie potrafiłem powstrzymać smutku.

Najlepsze, co mogłem zrobić, to złapać regularny nocny ekspres do Mexico City, który jechał z Aguas Calientes i zatrzymywał się na pięć minut w Queretaro. Tutaj powinien być o pierwszej, jeśli nie miał opóźnienia, a w Mexico City o piątej w sobotę. Gdy kupowałem bilet, dowiedziałem się, że pociąg posiada wagony typu europejskiego, z zamykanymi przedziałami, nie zaś amerykańskiego, z długimi przedziałami z rzędami dwumiejscowych siedzeń. Były używane we wczesnym okresie meksykańskiego kolejnictwa, gdyż pierwszymi liniami interesowali się Europejczycy, a w 1889 roku Mexican Central nadal używał ich znaczną ilość na krótszych trasach. Zwykle preferowałem amerykańskie wagony, gdyż nie lubiłem ludzi patrzących na mnie, lecz tym razem byłem zadowolony z cudzoziemskiego wagonu. Miałem szczęście mieć cały przedział dla siebie, a zmęczony i spięty, mile powitałem samotność, jak i zajmujące całą szerokość wagonu wygodne, tapicerowane siedzenie z miękkimi podpórkami dla rąk i zagłówkiem. Kupiłem bilet pierwszej klasy, mój bagaż przyniesiono z odstawionego na bocznicę prywatnego wagonu, zatelegrafowałem do prezesa McComba i do Jacksona powiadamiając obu co się stało i usiadłem, aby poczekać na nocny ekspres tak cierpliwie, jak tylko pozwalały mi na to moje napięte nerwy.

O dziwo, pociąg miał tylko pół godziny spóźnienia, ale nawet i w tym przypadku samotne oczekiwanie na stacji było prawie ponad moją wytrzymałość. Konduktor, wskazując mi przedział, powiedział, abym zrekompensował sobie opóźnienie i jednocześnie skorzystał z wygód, wyciągnąłem więc wygodnie nogi na przeciwległym siedzeniu w oczekiwaniu na cichą, trzy i półgodzinną podróż. Światło z olejowej lampki nad głową było kojąco przyciemnione i zastanawiałem się, czy uda mi się trochę przespać mimo mego niepokoju i napięcia. Gdy pociąg ruszał, wydawało mi się, że jestem sam w całym pociągu i byłem naprawdę z tego rad. Począłem znowu rozmyślać o mym poszukiwaniu i kiwałem się w takt kołysania wagonu wciąż przyśpieszającego pociągu.

Nagle uświadomiłem sobie, że nie jestem sam. W rogu naprzeciw mnie, wciśnięty tak, że nie widać było jego twarzy, siedział prosto odziany mężczyzna niezwykłego wzrostu, którego nie pozwoliło mi wcześniej zauważyć słabe światło. Obok niego, na siedzeniu, stała potężna waliza, zniszczona i wypchana, mocno ściskana nawet w czasie snu przez jego nieproporcjonalnie szczupłą rękę. Gdy lokomotywa ostro zagwizdała na jakimś zakręcie czy rozjeździe, śpiący wzdrygnął się nerwowo, na wpół czujnie się budząc, podniósł głowę ukazując przyjemną twarz, brodatą i wyraźnie anglosaską, o ciemnych, błyszczących oczach. Na mój widok rozbudził się całkowicie, a mnie zastanowiła wrogość i dzikość jego wzroku. Nic dziwnego, pomyślałem sobie, jest urażony moją obecnością, gdyż miał nadzieję, że przez całą podróż będzie miał przedział wyłącznie dla siebie, podobnie jak ja byłem zawiedziony znalezieniem towarzystwa w słabo oświetlonym przedziale. Najlepsze jednak, co mogliśmy zrobić, to z wdziękiem zaakceptować sytuację, więc zacząłem przed nim usprawiedliwiać moje wtargnięcie. Wydawał się być Amerykaninem i obaj powinniśmy doznać ulgi po wymianie kilku grzeczności. Potem powinniśmy się wzajemnie pozostawić w spokoju przez resztę podróży.

Ku memu zaskoczeniu, obcy nie odpowiedział na moje grzeczności ani słowem. Zamiast tego nadal patrzył na mnie dziko, jakby mnie oceniając. Odtrącił proponowane mu przeze mnie cygaro nerwowym ruchem swej wolnej ręki. Jego druga ręka nadal ściskała wielką, zniszczoną walizę, a cała jego osobowość wydawała się promieniować jakąś utajoną złośliwością. Po pewnym czasie odwrócił twarz do okna, choć w gęstej ciemności za oknem nie było widać niczego. Co dziwniejsze jednak, wydawało się, że patrzy na coś tak intensywnie, jakby w istocie cokolwiek tam widział. Postanowiłem pozostawić go jego zastanawiającym zajęciom i rozmyślaniom nie niepokojąc go więcej. Usiadłem wygodnie na swym siedzeniu, opuściłem nisko rondo mego miękkiego kapelusza na twarz i zamknąłem oczy w nadziei przespania się, na co tak liczyłem.

Nie spałem ani długo, ani mocno. W pewnej chwili moje oczy otworzyły się, jakby pod działaniem jakiejś zewnętrznej siły. Zamknąwszy je z pewną determinacją znowu usiłowałem się zdrzemnąć, lecz zupełnie bezskutecznie. Wydawało się, że jakaś rzeczywista siła utrzymuje mnie w stanie czuwania, podniosłem więc głowę i rozejrzałem się po słabo oświetlonym przedziale, aby zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Wydawało się, że wszystko jest jak zwykle, lecz zauważyłem, że obcy w przeciwległym rogu przygląda mi się intensywnie - uporczywie, lecz nie łagodnie czy przyjaźnie, co oznaczałoby zmianę w jego uprzednim, gburowatym stosunku do mnie. Tym razem nie podejmowałem próby rozmowy, lecz wróciłem do mej uprzedniej, śpiącej postawy, na wpół zamykając oczy, jakbym ponownie zasypiał. Nadal jednak przyglądałem mu się z ciekawością spod mego nisko nasuniętego ronda kapelusza.

Gdy pociąg mknął przez noc, zauważyłem, że w wyrazie twarzy patrzącego na mnie mężczyzny następuje subtelna, lecz stopniowa zmiana. Zadowolony najwidoczniej z tego, że zasnąłem, pozwolił, aby na jego twarzy odbijała się gmatwanina emocji, natury których nie można było być pewnym. Nienawiść, strach, triumf i fanatyzm migotały w złożony sposób na linii jego warg i w kącikach oczu, podczas gdy wzrok wyrażał naprawdę niepokojący stopień chciwości i okrucieństwa. Zaświtało mi nagle, że ten człowiek jest szalony, a tym samym niebezpieczny.

Nie przeczę, że byłem głęboko przestraszony, gdy zobaczyłem, jak się przedstawia sytuacja. Oblałem się cały zimnym potem i z trudem tylko utrzymywałem wygląd rozluźnionego i drzemiącego. Życie miało dla mnie naprawdę zbyt wiele uroków, a myśl o tym, że mam do czynienia z maniakalnym mordercą - prawdopodobnie uzbrojonym i z pewnością wyjątkowo silnym - była przerażająca. Każdy rodzaj ewentualnej walki musiałby wypaść na moją niekorzyść, gdyż facet był naprawdę olbrzymem, w najlepszej atletycznej kondycji, podczas gdy ja byłem zawsze raczej kruchy, a teraz jeszcze zmęczony strachem, bezsennością i napięciem nerwowym. Była to dla mnie chwila niezaprzeczalnie ciężka i czułem zupełnie blisko straszną śmierć, gdy dostrzegłem w oczach obcego furię szaleństwa. Dotarły do mojej świadomości wydarzenia z przeszłości - jakby na pożegnanie - jak tonącemu w ostatniej chwili staje przed oczami całe życie.

Oczywiście miałem rewolwer w kieszeni płaszcza, lecz każdy ruch z mej strony, aby po niego sięgnąć i wyciągnąć go, byłby zbyt oczywisty. Co więcej, gdybym to zrobił, reakcja szaleńca nie mogła budzić żadnych wątpliwości. Nawet gdybym do niego strzelił raz czy dwa, mogłaby mu pozostać jeszcze wystarczająca ilość siły, aby odebrać mi pistolet i wykończyć mnie, lub jeśli sam jest uzbrojony, może strzelić lub zasztyletować mnie, nie usiłując nawet mnie rozbroić. Ktoś może zastraszyć zdrowego na umyśle człowieka grożąc mu pistoletem, ale całkowita nieprzewidywalność reakcji szaleńca daje mu siłę i niebezpieczeństwo prawie nadludzkie. Nawet w epoce przed Freudem podzielałem ogólne przekonanie o niebezpiecznej sile osoby pozbawionej normalnych hamulców. To, że obcy w rogu przygotowuje się do podjęcia jakiejś morderczej akcji nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, sądząc po jego płonących oczach i skręcających się mięśniach twarzy.

Nagle usłyszałem, że jego oddech przeszedł w krótkie, urywane sapanie i zobaczyłem, że jego pierś unosi się we wzrastającym podnieceniu. Chwila odkrycia kart była bliska i usiłowałem desperacko wymyślić, co mogę w tej sytuacji zrobić. Udając, że nadal śpię, zacząłem przesuwać rękę stopniowo, jakby nieświadomie w kierunku kieszeni, w której był mój pistolet, przyglądając się uważnie szaleńcowi, aby zorientować się, czy zauważył mój ruch. Na nieszczęście zauważył - prawie na ułamek sekundy przed tym, gdy fakt ten odbił się na jego twarzy. Ruchem tak zwinnym i nagłym, że wprost niewiarygodnym u człowieka jego wzrostu, znalazł się nagle tuż nade mną, zanim zdążyłem się zorientować, co się stało. Wynurzył się nade mną i kołysząc się w przód i w tył jak olbrzymi ogr z legend, przyszpilił mnie jedną potężną ręką, a drugą uniemożliwił sięgnięcie po rewolwer. Wyjął go z mej kieszeni i włożył do swojej, po czym uwolnił mnie z pogardą, doskonale wiedząc o swej przewadze fizycznej. Następnie wyprostował się na całą wysokość - głową prawie dotykając sufitu przedziału - i spojrzał na mnie wzrokiem, którego wściekłość szybko zmieniła się w wyraz współczucia i jakiejś diabelskiej kalkulacji.

Nie ruszałem się i po chwili mężczyzna zajął swe miejsce na przeciw mnie, uśmiechając się widmowym uśmiechem, gdy otworzył swą wielką, wypchaną walizę i wyciągnął z niej jakiś przedmiot o szczególnym wyglądzie. Była to duża skrzynka półgiętkich drutów, splecionych w taki sposób, jak maska łapacza w baseballu, lecz przypominająca bardziej hełm nurka. Jego szczyt połączony był kablem, którego drugi koniec pozostawał w walizie. Z urządzeniem tym obchodził się z widocznym uczuciem, tuląc je na kolanach. Ponownie począł mi się przyglądać i oblizywać wargi prawie kocim ruchem języka. Nagle, po raz pierwszy odezwał się - głębokim, dojrzałym głosem, którego miękkość i kultura wydawały się wstrząsająco przeczyć jego prostemu, sztruksowemu ubraniu i zaniedbanemu wyglądowi.

- Ma pan szczęście. Powinienem najpierw pana użyć. Przeszedłby pan do historii jako pierwszy owoc znaczącego pomysłu. Ogromne konsekwencje socjologiczne - powinienem rzucić lekkie światło. Promieniuję przez cały czas, lecz nikt o tym nie wie. Teraz ty się dowiesz. Inteligentna świnka morska. Koty i osiołki - to działa nawet na osiołka...

Przerwał, a jego owłosione rysy twarzy poczęły się poruszać konwulsyjnie, zsynchronizowane ściśle z szybkim, wirowym ruchem całej głowy. Wyglądało to tak, jakby chciał się otrząsnąć z jakiejś mgły. Gesty te zastąpione zostały usiłowaniami złagodzenia rysów twarzy, jakby chciał ukryć coraz bardziej oczywiste szaleństwo pod pozorami łagodności, przez którą przebłyskiwała jednak chytrość. Natychmiast dostrzegłem tę różnicę i powiedziałem, aby przekonać się, czy mogę poprowadzić jego umysł w bezpieczniejszym kierunku:

- Wydaje się, że masz cudowny instrument, jeśli w ogóle mogę coś o tym powiedzieć. Możesz mi opowiedzieć jak na to wpadłeś? - skinął głową.

- To tylko logiczna refleksja, drogi panie. Dostrzegłem konieczność chwili i pracowałem nad tym. Inni mogliby dokonać tego samego, gdyby mieli umysł tak potężny - to znaczy zdolny do nieustannej koncentracji - jak ja. Miałem przekonanie - konieczną siłę woli - to wszystko. Przekonałem się, jak nikt inny dotąd, jak konieczne jest usunięcie z ziemi wszystkich przed powrotem Quetzalcoatla i stwierdziłem też, że należy tego dokonać w sposób elegancki. Nienawidziłem rzezi wszelkiego rodzaju, a wieszanie jest barbarzyńsko prostackie. Wiesz, że w ubiegłym roku rada miejska Albany głosowała za przyjęciem krzesła elektrycznego jako narzędzia egzekucji skazanych, ale cały ten aparat, o którym myśleli, jest tak prymitywny jak rakieta Stephensona, czy pierwszy silnik elektryczny Davenporta. Znałem lepszy sposób i powiedziałem im o nim, lecz nie zwracali na mnie uwagi. Boże, co za głupcy! Jakbym nie wiedział wszystkiego o ludziach, śmierci i elektryczności - student, mężczyzna i chłopiec - technolog i inżynier - żołnierz szczęścia...

Odchylił się do tyłu, jego oczy zwęziły się.

- Ponad dwadzieścia lat temu służyłem w armii Maksymiliana I. Chcieli mi nadać tytuł szlachecki. Potem ci przeklęci powstańcy zabili go i wróciłem do domu. Wróciłem i tułałem się. Mieszkałem w Rochester, Nowym Jorku...

Jego oczy stały się jeszcze bardziej chytre, pochylił się do przodu i dotknął mego kolana palcami swej paradoksalnie szczupłej ręki.

- Wróciłem, jak już powiedziałem, ale wszedłem w to głębiej niż którykolwiek z nich. Nienawidziłem powstańców, lecz lubiłem Meksykanów. Zagadka? Posłuchaj mnie, młody człowieku - nie myśl, że Meksyk jest naprawdę hiszpański. Boże, gdybyś znał szczepy, które ja znam! W górach - Anahuac - Tenochtitlan - starzy... Zaczął śpiewać i melodyjnie wyć.

- Ia! Huitzilopotchli!... Nahuatlcatl! Siedem, siedem, siedem... Xochimilca, Chalca, Tepaneca, Acolhua, Tlahuica, Tlascalteca! Azteca!... Ia! Ia! Byłem w Siedmiu Jaskiniach Chicomoztoca, lecz nikt nie powinien o tym wiedzieć! Mówię ci o tym, gdyż nigdy tego nie powtórzysz... Przestał i podsumował zwykłym tonem.

- Byłbyś zaskoczony, gdybyś wiedział, o czym mówi się w górach. Huitzilopotchli wraca... to nie ulega wątpliwości. Każdy peon na południe od Mexico City może ci to powiedzieć. Lecz nie zamierzałem się tym zajmować. Jak ci już powiedziałem, wróciłem do domu i pracowałem na korzyść społeczeństwa nad mym elektrycznym katem, gdy ta przeklęta rada miejska Albany przyjęła inny sposób. Żart, proszę pana, żart! Krzesło dziadka - siedzącego przy kominku - Hawthorne... począł się śmiać w potwornej parodii dobrego humoru.


- Cóż, proszę pana, chciałem być pierwszym człowiekiem, który usiądzie na tym przeklętym krześle i poczuje prąd ich małych baterii! Nie skurczyłyby nawet żabiej łapki! A oni chcieli tym zabijać morderców - nagroda honorowa - wszystko! Nagle jednak, młody człowieku, zobaczyłem bezużyteczność - w istocie szczególną nielogiczność - zabicia tylko kilku. Każdy jest mordercą - mordują idee - kradną pomysły - ukradli mój i pilnują, pilnują, pilnują... mężczyzna zakaszlał się i przerwał, a ja powiedziałem uspokajająco:


- Jestem pewien, że pański pomysł jest najlepszy i z pewnością w końcu go zastosują.

Widocznie jednak moja delikatność była zbyt mała, gdyż w jego odpowiedzi zabrzmiała świeża irytacja.


- "Jest pan pewien", tak? Przyjemne, delikatne, zdawkowe zapewnienie. Do diabła z tym - ale wkrótce się przekonasz! Cóż, do diabła, całe dobro jakie mogłoby płynąć z tego krzesła, zostało mi skradzione. Duch Nezahualpilli powiedział mi to na świętej górze. Pilnują, pilnują, pilnują...

Znowu się zakaszlał, a potem ponownie zaczął trząść głową, wyraz twarzy też mu się zmieniał. Wydawało się, że to go uspokaja na pewien czas.

- Czego potrzebuje mój pomysł, to wypróbowania. O, tutaj! Druciany kaptur czy też sieć na głowę jest giętka i łatwo się ją nakłada. Część szyjna wiąże, lecz nie dusi. Elektrody dotykają czoła i podstawy móżdżku - wszystko to jest konieczne. Przytrzymać głowę, czego jeszcze trzeba? Głupcy, tam w Albany, z ich rzeźbionym, dębowym, wygodnym krzesłem uważają, że to coś wspaniałego. Idioci! - nie wiedzą, że nie potrzeba porażać całego ciała, wystarczy tylko mózg! Widziałem ludzi, którzy zginęli w walce - wiem lepiej. A ten ich głupi obieg prądu - dynamo - cały ten kram. Dlaczego nie chcą zobaczyć, czego dokonałem z akumulatorem? Sza - nikt o tym nie wie - sam tylko posiadam tę tajemnicę, sam - ja i oni, jeśli im pozwolę... Lecz muszę mieć obiekty doświadczalne - obiekty - wiesz kogo wybrałem na pierwszy? Próbowałem żartować, szybko przechodząc w przyjazną powagę w charakterze środka uspokajającego. Szybka myśl i trafne słowa mogły mnie uratować.


- Cóż, jest mnóstwo doskonałych obiektów wśród polityków w San Francisco, stamtąd pochodzę. Potrzebują twego sposobu, a ja chciałbym pomóc ci go wdrożyć! Naprawdę sądzę, że będę mógł ci pomóc. Posiadam pewne wpływy w Sacramento i jeśli chciałbyś wrócić ze mną do Stanów po tym, gdy załatwię swoje sprawy w Meksyku, zobaczysz, że cię wysłuchają. Odpowiedział spokojnie i grzecznie:


- Nie, nie mogę wrócić. Przyrzekłem sobie to, gdy ci przestępcy z Albany odrzucili mój pomysł i wysłali szpiegów, aby mnie pilnowali i ukradli mi go. Ale muszę mieć jako obiekt Amerykanina. Ci powstańcy są pod klątwą, to byłoby zbyt łatwe, a pełnej krwi Indianie - prawdziwe dzieci Opierzonego Węża - są święci i nietykalni, chyba tylko jako poświęcone ofiary... a i te muszą być zabijane zgodnie z ceremoniałem. Muszę mieć Amerykanina nie wracając tam - a pierwszego człowieka, którego wybiorę spotka szczególny honor. Wiesz kto to jest? -desperacko grałem na zwłokę.

- Och, jeśli tylko w tym trudność, znajdę ci tuzin pierwszorzędnych Jankesów, gdy tylko dotrzemy do Mexico City! Wiem, gdzie są tłumy górników, zniknięcia których nikt nie zauważy przez całe dnie... lecz przerwał mi ponownie z miną autorytetu, w której był cień rzeczywistej godności.

- Zbyt długo już żartujemy. Wstań i stój wyprostowany jak mężczyzna. Ty jesteś wybranym przeze mnie obiektem i powinieneś na tamtym świecie dziękować mi za zaszczyt, jak poświęcona ofiara dziękuje kapłanowi za to, że przeniósł ją do wiecznej chwały. Nowa zasada - żaden inny żywy człowiek nie śnił nawet o takiej baterii i nikt nigdy by na to nie wpadł, choćby świat eksperymentował przez tysiąc lat. Wiesz, że atomy nie są tym, za co je uważamy? Głupcy! Za sto lat jakiś głupek może na to wpadnie, jeśli pozostawię świat przy życiu.

Gdy wstałem na jego polecenie, wyciągnął dodatkową stopę kabla z walizy i stanął wyprostowany obok mnie, druciany hełm wyciągnął oburącz w moją stronę, na jego opalonej i brodatej twarzy pojawił się wyraz prawdziwej egzaltacji. Przez chwilę podobny był do jaśniejącego helleńskiego hierofanta.


- Oto, Młodości - libacja! Wino kosmosu - nektar międzygwiezdnych przestrzeni - Linosie - Iacchusie - Ialemusie - Zagreusie - Dionizosie - Atisie - Hylasie - wyskoczcie z Apollina i zabijajcie przy pomocy psów Argosa - nasienie Psamathe - dziecko słońca - Evoe! Evoe!

Począł znowu śpiewać, tym razem jego umysł wydawał się być daleko w przeszłości, wśród klasycznych wspomnień z dni spędzonych na uczelni. Stojąc wyprostowany zauważyłem, że nad moją głową zwisa kabel sygnałowy i zastanowiłem się, czy mógłbym do niego sięgnąć gestem odpowiadającym jego ceremonialnemu nastrojowi. Warto było spróbować, więc z takim samym antyfonalnym okrzykiem "Evoe!" wyciągnąłem ramiona do przodu i w górę w rytualny sposób, mając nadzieję szarpnąć za kabel zanim zauważy, co się stało. Lecz to było na nic. Zobaczył mój zamiar i zrobił ruch ręką w kierunku prawej kieszeni płaszcza, gdzie znajdował się mój rewolwer. Słowa były zbędne, staliśmy przez chwilę jak wyrzeźbione posągi. Potem powiedział spokojnie: - Pospiesz się!

Znów jak szalony szukałem w mym umyśle dróg ucieczki. Wiedziałem, że drzwi w meksykańskich pociągach nie są zamykane, lecz mój towarzysz bez trudu mógł mnie zatrzymać, gdybym próbował je otworzyć i wyskoczyć. Prócz tego pociąg jechał zbyt szybko i nawet gdyby mi się to udało, cała sprawa zakończyłaby się prawdopodobnie fatalnie. Pozostało tylko grać na zwłokę. Po trzy i pół godzinnej podróży, przejechaliśmy już dobry kawałek, teraz dojeżdżaliśmy już do Mexico City i straż i policja na dworcu powinny natychmiast zapewnić bezpieczeństwo.

Pomyślałem, że powinny istnieć dwa sposoby dyplomatycznej zwłoki. Gdyby udało mi się odroczyć nałożenie mi hełmu, zyskałbym wystarczającą ilość czasu. Oczywiście nie sądziłem, aby to naprawdę było śmiercionośne, ale znałem wystarczająco szaleńców, aby wiedzieć, co się może zdarzyć, gdy ich zamiary zawiodą. Do jego rozczarowania dołączy się obłąkane uczucie, że to ja jestem odpowiedzialny za niepowodzenie rzeczy, która zaprzątała jego uwagę i prowadziła go do mniej lub bardziej rozległych poszukiwań. Zastanawiałem się tylko, jak daleko sięgnie ta naiwność i czy będę mógł zawczasu przygotować przepowiednię niepowodzenia, które to niepowodzenie przypnie mi na zawsze łatkę proroka czy wtajemniczonego, czy też nawet boga. Miałem jakie takie pojęcie o meksykańskiej mitologii, warto więc było spróbować, choć chciałem najpierw sprawdzić inne sposoby gry na zwłokę, tak aby przepowiednia była nagłą rewelacją. Czy oszczędzi mnie w końcu, gdyby udało mi się go przekonać, że jestem prorokiem czy istotą boską? Czy mogę "objawić się" jako Quetzalcoatl lub Huitzilopotchli? Wszystko, aby tylko przeciągnąć całą rzecz do piątej, kiedy to powinniśmy dotrzeć do Mexico City.

Moje początkowe "wejście" powinno podstępnie opanować wolę weterana. Gdy maniak powtarzał swe polecenie, abym się pośpieszył, opowiedziałem mu o mojej rodzinie, o moim zamierzonym małżeństwie i poprosiłem o możliwość pozostawienia przesłania i rozporządzenia mym majątkiem. Jeśli, powiedziałem, da mi kawałek papieru i zgodzi się wysłać pocztą to, co napiszę, będę mógł umrzeć spokojniejszy i z własnej woli. Po chwili wahania wyraził na to zgodę i począł grzebać w walizie szukając notatnika i wręczył mi go z powagą, podczas gdy ja ponownie usiadłem. Przygotowałem ołówek, zręcznie ułamałem koniuszek grafitu i znów zyskałem chwilę zwłoki, podczas gdy on szukał swojego ołówka. Gdy dał mi go, sam wziął mój złamany i począł go ostrzyć dużym nożem z rogową rękojeścią, który trzymał za pasem pod płaszczem. Było jasne, że złamanie drugiego ołówka nie na wiele by mi się przydało.

Co tam napisałem, teraz z trudem sobie przypominam. Po większej części był to bełkot złożony z przypadkowo wybranych, zapamiętanych fragmentów literatury, gdy nie mogłem sobie przypomnieć już niczego więcej. Pisałem tak niewyraźnie jak tylko mogłem, nie niszcząc samej natury tego jako pisma, wiedziałem bowiem, że będzie chciał rzucić na to okiem, zanim przystąpi do eksperymentu i uświadamiałem sobie, jak by zareagował na widok oczywistych nonsensów. Próba była straszliwa i denerwowałem się z każdą sekundą, gdy pociąg zwalniał. W przeszłości często pogwizdywałem radosny galop w takt wesołego stukotu kół pociągu, lecz teraz wydawało się, że tempo zwolniło do szybkości marsza pogrzebowego - mojego marsza pogrzebowego, zreflektowałem się ponuro.

Mój fortel działał do chwili, gdy zapełniłem cztery kartki sześć na dziewięć, aż w końcu szaleniec wyciągnął zegarek i powiedział, że mam jeszcze pięć minut. Co powinienem teraz zrobić? Pospiesznie myślałem nad formami sformułowania mej ostatniej woli, gdy przyszła mi do głowy nowa myśl. Zakończywszy zawijasem i wręczywszy mu kompletną stronę, którą włożył bez ceregieli do lewej kieszeni płaszcza, przypomniałem mu o moich wpływowych przyjaciołach w Sacramento, którzy powinni być bardzo zainteresowani jego pomysłem.


- Mogę ci dać do nich list polecający? - powiedziałem. - Mogę zrobić szkic z opisem twego kata, aby cię przyjaźnie wysłuchali? Mogą uczynić cię sławnym, wiesz - a nie stanowi żadnego problemu, aby zastosować twoją metodę w całym stanie Kalifornia, jeśli usłyszą o tym od kogoś takiego jak ja, kogo znają i wierzą mu.

Spróbowałem tego sposobu w nadziei, że myśli zawiedzionego wynalazcy pozwolą mu na chwilę zapomnieć o aztecko-religijnej stronie całej sprawy. Gdy znów zwróci się w tym kierunku, wyskoczę z "objawieniem" i "proroctwem". Ten schemat zadziałał, gdyż jego oczy zajaśniały gorliwą akceptacją, choć szorstko powiedział mi, abym się pospieszył. Nadal opróżniał walizę, wyciągając z niej dziwacznie wyglądającą plątaninę szklanych pojemników i spiral, do których były przymocowane druty idące od hełmu, opatrując to komentarzem zbyt technicznym, abym mógł go zrozumieć, dla niego jednak najwidoczniej prostym. Udawałem, że notuję wszystko to co mówi, zastanawiając się, czy rzeczywiście ten dziwaczny aparat może być baterią. Czy doznam wstrząsu, gdy zastosuje to urządzenie? Mężczyzna mówił pewnie, jakby był autentycznym elektrykiem. Opis wynalazku był dla niego stosownym zadaniem i zobaczyłem, że przestał się niecierpliwić. Niosąca nadzieję szarość świtu zamigotała za oknem czerwienią zanim zakończył i poczułem w końcu, że moja szansa ucieczki poczyna się urzeczywistniać.

Jednak on także zobaczył świt i znów zaczął się denerwować. Wiedział, że pociąg powinien być w Mexico City o piątej i z pewnością podjąłby szybkie działanie, gdybym nie zapełnił jego umysłu nowymi pomysłami. Gdy wstał zdecydowanie, kładąc baterię na siedzenie obok otwartej walizy, przypomniałem mu, że nie zrobiłem jeszcze koniecznych szkiców i poprosiłem go, aby potrzymał hełm tak, bym mógł go narysować blisko baterii. Usiadł znowu, przypominając mi wiele razy, abym się pospieszył. Po chwili przerwałem, aby zasięgnąć informacji, w jakiej pozycji ofiara znajduje się w czasie egzekucji i w jaki sposób zostaje przezwyciężona jej prawdopodobna szamotanina.


- Cóż - odparł - przestępca jest mocno przywiązywany do pala. Nie ma znaczenia jak bardzo szarpie głową, gdyż hełm przylega ściśle, a jeszcze bardziej się ściąga, gdy przepłynie przezeń prąd. Przekręcamy wyłącznik stopniowo - o tutaj, i starannie aranżujemy całe przedsięwzięcie potencjometrem.

Przyszedł mi do głowy nowy pomysł, gdy uprawne pola z coraz częstszymi domami w świetle świtu zapowiadały nasze zbliżanie się do stolicy.

- Muszę jednak - powiedziałem - narysować hełm na ludzkiej głowie, tak jak narysowałem go obok baterii. Czy nie mógłbyś go nałożyć na chwilę, tak abym mógł cię naszkicować wraz z tym? Gazety i przedstawiciele władz mogą chcieć tego wszystkiego, a bardzo lubią, aby wszystko było kompletne.

Gdyby się to udało, miałbym może lepszą szansę niż ucieczka, gdyż na moją uwagę oczy szaleńca znowu rozbłysły.


- Gazety? Tak - do cholery, możesz zrobić tak, aby to dostało się do gazet? Redaktorzy śmiali się ze mnie i nie chcieli wydrukować ani słowa. No, pospiesz się! Nie mamy ani sekundy do stracenia. Dalej, niech to diabli, wydrukują rysunki! Sprawdzę twój szkic, czy nie zrobiłeś jakiegoś błędu - musi być dokładny za wszelką cenę. Później znajdzie cię policja - powiedzą jak to działa. Notatka w Associated Press - twój list - nieśmiertelna sława... Pospiesz się, mówię - pospiesz się do cholery!

Pociąg chwiał się na gorszych torach w pobliżu miasta i zataczaliśmy się nieskładnie raz po raz. Udało mi się złamać ponownie ołówek, lecz oczywiście szaleniec natychmiast wręczył mi mój własny, który wcześniej zaostrzył. Mój pierwszy zasób forteli był już bliski wyczerpania i czułem, że muszę za chwilę odwołać się do głównego pomysłu. Nadal byliśmy o dobry kwadrans od stacji i nadszedł czas, aby skierować myśli mego towarzysza w stronę religii i spreparować boską przepowiednię.

Przypomniawszy sobie wszystko, co wiedziałem o mitologii Azteków, rzuciłem nagle ołówek i papier i zacząłem śpiewać.


- Ia! Ia! Tloquenahuaque, Ty, Którego Istota Jest w Tobie! Ty także, Ipalnemoanie, Przez Którego Żyjemy! Słyszę, słyszę! Widzę, widzę! Orle niosący Węża! Przesłanie! Przesłanie! Huitzilopotchli, twój grzmot rozlega się echem w mej duszy!

Na mój zaśpiewany szaleniec popatrzył z niedowierzaniem przez swą dziwną maskę, na jego przystojnej twarzy ukazał się wyraz zaskoczenia i zdumienia, który szybko zmienił się w zaniepokojenie. Wydawało się, że jego umysł opustoszał na chwilę, a potem przekrystalizował w inny wzór. Podniósłszy ręce w górę, począł śpiewać jakby we śnie.


- Mictlanteuctli, Wielki Panie, znak! Znak z twej czarnej jaskini! Ia! Tonatiuh-Metztli! Cthulhu! Rozkazuj, a ja będę służył!

W całym tym bełkocie było jedno słowo, które poruszyło jakąś dziwną strunę w mej pamięci. Dziwną, gdyż nigdy nie występowało w żadnym opracowaniu meksykańskiej mitologii, jednak słyszałem je niejednokrotnie w przejętych grozą szeptach peonów w mojej macierzystej kopalni w Tlaxcali. Wydawało się być częścią jakiejś wielkiej tajemnicy i prastarego rytuału, gdyż następowały po nim charakterystyczne, wypowiadane szeptem odpowiedzi, które słyszałem raz po raz, a które nie było znane nawet nauce akademickiej. Ten szaleniec musiał spędzić dużo czasu z peonami ze wzgórz i z Indianami, tak jak to zresztą powiedział, gdyż z całą pewnością ta niezanotowana wiedza nie pochodziła z samej nauki zawartej w książkach. Stwierdziwszy, że należy uwiarygodnić swój ezoteryczny bełkot, zdecydowałem się uderzyć w jego najczulszy punkt i dałem odpowiedź, jakiej używali tubylcy.


- Ya-R'lyeh! Ya-R'lyeh! - krzyknąłem. - Cthulhu fhtaghn! Nigurat-Yig! Yog-Sothoth...

Ale nie miałem okazji dokończyć. Wprawiony w religijny szał prawidłową odpowiedzią, której jego na wpół świadomy mózg prawdopodobnie nie oczekiwał, szaleniec rzucił się na kolana, raz po raz skłaniając swą głowę w drucianym hełmie i kręcąc nią w lewo i w prawo. Za każdym razem jego pokłony stawały się coraz głębsze i usłyszałem, że jego pokryte pianą wargi powtarzają "zabij, zabij, zabij" w szybko nabrzmiewającej monotonii. Przyszło mi na myśl, że przesadziłem i moja odpowiedź wyzwoliła narastającą manię, która może go doprowadzić do punktu w którym mnie zabije, zanim dotrzemy do stacji.

Gdy łuk pokłonów szaleńca stawał się stopniowo coraz większy, odległość kabla z jego hełmu od baterii stawała się coraz mniejsza. Teraz, w swym delirium zaczął powiększać zakres obrotów głową, aby zatoczyć pełny okrąg, tak że kabel owinął mu szyję i począł szarpać za jego zamocowania do baterii leżącej na siedzeniu. Zastanawiałem się co zrobi, gdy wydarzy się rzecz nieuchronna i bateria zostanie ściągnięta na podłogę i prawdopodobnie zniszczona.

Wtem nastąpił nagły kataklizm. Bateria, szarpnięta z brzegu siedzenia przez ostatni gest maniaka w jego orgiastycznym szaleństwie, istotnie spadła, ale nie stłukła się całkowicie. Zamiast tego, jak to zanotowały moje oczy w ułamku sekundy, uderzenie przesunęło potencjometr, tak że przełącznik skoczył natychmiast w swe krańcowe położenie, przepuszczając pełny prąd. Zadziwiające, że tam był prąd. Wynalazek nie był tylko snem szaleńca. Zobaczyłem olśniewającą, niebieską zorzę, usłyszałem wycie, bardziej przerażające niż wszystkie krzyki, jakie słyszałem w czasie tej szalonej, straszliwej podróży i poczułem przyprawiający o mdłości smród palonego ciała. To było wszystko, co mogła znieść moja świadomość. Zemdlałem.

Gdy straż kolejowa w Mexico City ocuciła mnie, zobaczyłem na peronie tłum wokół drzwi do mego przedziału. Na mój mimowolny krzyk tłoczące się twarze stały się zaciekawione i wątpiące i byłem zadowolony, gdy strażnik usunął wszystkich z wyjątkiem lekarza, który przeciskał się do mnie. Mój krzyk był całkiem naturalną rzeczą, lecz wydałem go pod wpływem czegoś więcej, niż szokującego widoku na podłodze przedziału, który spodziewałem się zobaczyć. Należało by raczej powiedzieć - pod wpływem braku, gdyż, prawdę mówiąc, na podłodze niczego nie było.

Nie było też, jak powiedział strażnik, w chwili gdy otworzył drzwi przedziału. Mój bilet był jedyną zapłatą za ten przedział i byłem jedyną osobą, którą w nim znaleziono. Tylko mnie i moją walizę, nic więcej. Jechałem sam, przez całą drogę od Queretaro. Strażnik, doktor i gapie pukali się znacząco w czoła w odpowiedzi na me chaotyczne pytania.

Czy to wszystko było snem, czy też rzeczywiście oszalałem? Przypomniałem sobie mój niepokój, napięte nerwy i wzdrygnąłem się. Podziękowawszy straży i doktorowi i uwolniwszy się od tłumu, wtoczyłem się do taksówki, którą pojechałem do Fonda Nacional, gdzie, po zatelegrafowaniu do Jacksona w kopalni, spałem aż do popołudnia w nadziei pozbierania się. Obudziłem się o trzynastej, w samą porę, aby złapać kolejkę wąskotorową do okolic kopalń, lecz gdy wstałem, znalazłem pod drzwiami telegram. Był od Jacksona i donosił, że znaleziono Feldona martwego w górach tego ranka; wieść o tym dotarła do kopalni około dziesiątej. Wszystkie papiery są bezpieczne, a biuro w San Francisco zostało natychmiast powiadomione. Tak więc cała ta podróż, z jej nerwowym pośpiechem i raniącymi doświadczeniami nie zdała się na nic.

Wiedząc, że McComb będzie oczekiwał osobistego raportu niezależnie od przebiegu wypadków, wysłałem następny telegram i mimo wszystko złapałem wąskotorówkę. Cztery godziny później turkotałem i podskakiwałem do stacji przy kopalni nr 3, gdzie czekał już Jackson, aby mnie kordialnie powitać. Był tak przejęty tym, co się dzieje w kopalni, że nie zauważył, iż nadal się trzęsę. Nie zauważył też mego cierpiącego wyrazu twarzy.

Opowiadanie superintendenta było krótkie i przekazał mi je, gdy szliśmy w stronę chaty na zboczu wzgórza nad jaskinią, w której leżało ciało Feldona. Powiedział, że Feldon zawsze był dziwaczną, posępną osobą. Od czasu, gdy go przyjęto rok temu, pracował nad jakimiś tajemniczymi urządzeniami mechanicznymi, uskarżał się na to, że go nieustannie szpiegują i bratał się wyraźnie z tubylczymi robotnikami. Z całą pewnością jednak był fachowcem, znał okolice i ludzi. Miał zwyczaj robienia długich wycieczek na wzgórza, gdzie żyli peoni i nawet brał udział w niektórych ich prastarych, pogańskich ceremoniach. Napomykał o dziwnych sekretach i obcych siłach tak samo często, jak często chwalił się swą zręcznością w zagadnieniach mechaniki. Ostatnio rozłożył się zupełnie, stał się chorobliwie podejrzliwy w stosunku do kolegów i niewątpliwie skłonił swych tubylczych przyjaciół do kradzieży rudy w chwili, gdy zaczęło mu brakować gotówki. Potrzebował niewiarygodnych ilości pieniędzy to na to, to na tamto - przychodziły do niego skrzynie z laboratoriów i sklepów sprzedających maszyny w Mexico City lub w Stanach.

Jeśli chodzi o ostatnie zniknięcie z papierami - uczynił tylko szalony ruch oznaczający odwet za to, co nazywał "szpiegowaniem". Z pewnością był szalony, gdyż podążył przez całą krainę do ukrytej jaskini na dzikim zboczu nawiedzonej Sierra de Malinche, gdzie nie ma żadnego białego człowieka i czynił tam jakieś niezwykle potworne rzeczy. Jaskinia, której nigdy wcześniej nie znaleziono przed końcową tragedią, była pełna przerażających, prastarych azteckich idoli i ołtarzy; te ostatnie pokryte były zwęglonymi kośćmi niedawno spalonych ofiar wątpliwej natury. Tubylcy nie powiedzieli nic - a nawet przysięgali, że o niczym nie wiedzą - lecz łatwo było spostrzec, że jaskinia jest ich miejscem spotkań od bardzo dawna i że Feldon brał udział w ich obrzędach w całej pełni.

Poszukiwacze znaleźli to miejsce tylko dzięki zaśpiewom i końcowemu okrzykowi. Było to tuż po piątej tego ranka i po całonocnym obozowaniu grupa zbierała się, aby powrócić do kopalni. Nagle ktoś usłyszał delikatny rytm w pewnej odległości i rozpoznał natychmiast jeden z tych potwornych, starych, tubylczych rytuałów, odprawianych w jakimś odosobnionym miejscu, na zboczu góry mającej kształt trupa. Słyszano te same stare imiona: Mictlanteuctli, Tonatiuh-Metztli, Cthulhu, Ya-R'lyeh i całą resztę - lecz potworną rzeczą było to, że zmieszane z nimi były angielskie słowa. Naprawdę był to angielski białego człowieka a nie złodziejski żargon. Prowadzeni tymi dźwiękami, pospieszyli porośniętym zielskiem zboczem w ich kierunku, gdy nagle po chwili ciszy usłyszeli wrzask. Był tak straszliwy, że żaden z nich nigdy nie słyszał w życiu nic straszniejszego. Poczuli także dym i jakiś gryzący zapach.

Potem natknęli się na jaskinię, której wejścia chronił gąszcz krzewów mesquite. Buchały stamtąd kłęby śmierdzącego dymu. Gdy oświetlili wnętrze, ujrzeli znajdujący się tam potworny ołtarz i jakieś groteskowe wyobrażenia, migoczące w świetle świec, które musiały być zmienione nie dalej niż pół godziny temu, a na wysypanej żwirem podłodze leżało coś tak potwornego, że wszyscy cofnęli się. To był Feldon z głową spaloną na frytkę przez jakieś dziwne urządzenie, które miał na nią nałożone - był to pewien rodzaj drucianej klatki połączonej z roztrzaskaną baterią, która najwidoczniej spadła na podłogę z pobliskiego ołtarza. Gdy ludzie to zobaczyli, wymienili między sobą spojrzenia, myśląc o "elektrycznym kacie". Feldon zawsze chwalił się pomysłem rzeczy, którą wszyscy odrzucali lecz próbowali mu ją ukraść i skopiować. Papiery spoczywały bezpiecznie w stojącej obok niego torbie i w godzinę później kolumna poszukiwaczy wyruszyła w drogę powrotną do kopalni nr 3 z przerażającym ciężarem na zaimprowizowanych noszach.

To było wszystko, lecz wystarczyło, abym pobladł i zachwiał się, gdy Jackson prowadził mnie do chaty, w której leżało ciało. Posiadałem bowiem wyobraźnię i czułem, że w jakiś nadnaturalny sposób tragedia zamienia się w koszmar. Wiedziałem co zobaczę w chacie, za tymi otworzonymi drzwiami, wokół których zgromadzili się zaciekawieni górnicy i nie drgnąłem, gdy moje oczy spoczęły na olbrzymiej postaci, prostym, sztruksowym ubraniu, dziwnie delikatnych dłoniach, kłaczkach spalonej brody i na tej samej piekielnej maszynie - lekko uszkodzonej baterii i hełmie, poczerniałym od spalenia tego, co było w środku. Wielka, otwarta waliza nie zaskoczyła mnie - lękałem się tylko jednej rzeczy: złożonych kartek wystających z lewej kieszeni. W chwili, gdy nikt nie patrzył, wyciągnąłem rękę i zabrałem te dobrze znajome papiery i zmiąłem je w ręku nie odważywszy się spojrzeć na zapis. Powinienem żałować, że jakiś rodzaj panicznego strachu sprawił, że spaliłem je tej samej nocy, nawet nie patrząc na nie. Mogły być dowodem na coś lub przeciwko czemuś - lecz jeśli o to chodzi, to miałbym dowód, gdybym zapytał koronera o rewolwer, wyciągnięty z prawej kieszeni płaszcza. Nigdy jednak nie miałem odwagi pytać o to - gdyż mój własny rewolwer zginął po tej nocy w pociągu. Mój ołówek także nosił ślady prymitywnego i pośpiesznego ostrzenia, niepodobnego do starannego zaostrzenia, jakie mu nadałem w piątek po południu, w prywatnym wagonie prezesa McComba.

W końcu zaintrygowany począłem zbierać się do powrotu. Prywatny wagon został już naprawiony, gdy wróciłem do Queretaro, lecz największej ulgi doznałem po przekroczeniu Rio Grande w El Paso i po wjeździe do Stanów. W następny piątek byłem w San Francisco, a w następnym tygodniu odbył się odroczony ślub.

Co naprawdę zdarzyło się tej nocy? Jak powiedziałem, nie ośmielam się nawet domyślać. Ten facet, Feldon, był szalony rozpoczynając to i u szczytu swego szaleństwa przyswoił sobie pewną część prehistorycznej azteckiej wiedzy czarnoksięskiej, której nikt nie miał prawa znać. Był naprawdę wynalazczym geniuszem, a ta bateria musiała być autentyczną rewelacją. Słyszałem później, jak był postponowany przez prasę, opinię publiczną i możnych tego świata. Zbyt wiele rozczarowań nie jest dobre dla człowieka jego rodzaju. W jakiś sposób zadziałało pewne piekielne połączenie wpływów. Nawiasem mówiąc, rzeczywiście mógł być żołnierzem Maksymiliana.

Gdy opowiadam tę historię, większość ludzi uważa mnie za kłamcę. Inni kładą to na karb nienormalnej psychologii - niebiosa tylko wiedzą, jak byłem zdenerwowany - zaś jeszcze inni mówią o pewnego rodzaju "projekcji astralnej". Moja gorliwość w pochwyceniu Feldona z pewnością wysłała me myśli ku niemu, a z całą tą indiańską magią, zdolny był do ich rozpoznania i wyjścia im na przeciw. Czy był w przedziale wagonu, czy w jaskini góry o kształcie trupa? Czy to, co przydarzyło się mnie, przydarzyło się w istocie jemu? Muszę wyznać, że nie wiem i nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć. Od tego czasu nigdy nie byłem w Meksyku i, jak powiedziałem na początku, nie chcę słyszeć o elektrycznym kacie.

EX OBLIVIONE

Gdy mój czas na ziemskim padole dobiegał końca, zaś drobnostki, jakich w życiu pełno, poczęły doprowadzać mnie do szaleństwa niczym krople wody, którym kaci pozwalali kapać na jedno miejsce ciała ofiary, pokochałem oświecającą samotnię snu. W swych snach znalazłem choć trochę piękna, którego bezskutecznie szukałem w miłości, wędrowałem też przez stare ogrody i zaczarowane lasy.

Pewnego razu, gdy wiał słaby i pełen zapachów wiatr usłyszałem zew południa i pożeglowałem powoli w nieskończoną podróż pod dziwnymi gwiazdami.

Pewnego razu, gdy padał słaby deszcz, szybowałem w barce w dół nie znającego promieni słońca strumienia głęboko pod ziemią, aż dotarłem do innego świata purpurowego zmroku, tęczowych altanek i nigdy nie więdnących róż.

Jeszcze innym razem przechodziłem przez złocistą dolinę, prowadzącą do mrocznych lasków i ruin, kończącą się zaś ogromnym murem, zielonym od pnączy, z pojedynczą bramą z brązu.

Wielokrotnie przechodziłem przez tę dolinę, za każdym razem dłużej zatrzymując się w widmowym półmroku, gdzie gigantyczne drzewa groteskowo wiły się i skręcały, zaś szara ziemia rozciągała się pomiędzy pniami, czasami odsłaniając porośnięte mchem kamienie pogrzebanych świątyń. Zawsze zaś obiektem moich fantazji był potężny, porośnięty pnączami mur z pojedynczą bramą z brązu.

Po pewnym czasie, gdy dni po przebudzeniu zaczęły stawać się coraz trudniejsze do zniesienia ze względu na swoją szarość i monotonię, często otępiale i spokojnie szybowałem przez dolinę i cieniste gaje, rozmyślając w jaki sposób mógłbym wśród nich zamieszkać na wieczność, abym nie musiał spędzać czasu w szarym świecie pozbawionym ciekawych rzeczy i nowych barw. Gdy zaś patrzyłem na małą bramę w murze, czułem, że za nią leżała wymarzona kraina, której po wejściu już nigdy nie mógłbym opuścić.

Tak więc każdej nocy, gdy śniłem, próbowałem znaleźć zasuwkę, na którą zamknięta była brama w starym murze, choć ta była bardzo dobrze ukryta. Powtarzałem sobie także, że kraina za bramą nie była jedynie bardziej trwała, ale także milsza mi i bardziej świetlista.

Pewnej nocy w istniejącym jedynie w snach mieście Zakarion znalazłem pożółkły pergamin wypełniony myślami mędrców ze snów, którzy od niepamiętnych czasów żyli w tym mieście, byli zaś zbyt mądrzy, aby kiedykolwiek narodzić się w świecie przebudzenia. Na tymże pergaminie napisali wiele rzeczy o świecie snów, zaś wśród nich była wiedza o złocistej dolinie i świętym gaju ze świątyniami, i wysokim murze, przez który przechodziła mała brama z brązu. Gdy tylko ujrzałem tę wiedzę, wiedziałem, że dotyczyła one miejsc, które nawiedziłem, tak więc długo wczytywałem się w pożółkły papirus.

Niektórzy z mędrców pisali gorliwie o cudach znajdujących się za nieprzekraczalnym murem, inni zaś pisali o grozie i zawiedzeniu. Nie wiedziałem, którym wierzyć, jednakże coraz bardziej chciałem wkroczyć na zawsze w nieznaną krainę; gdyż wątpliwość i tajemnica są największymi z pokus, zaś żadna nowa groza nie może być bardziej straszliwa od tortury codzienności. Tak więc gdy dowiedziałem się o narkotyku, który otworzyłby przede mną bramę i pozwolił mi przejść, postanowiłem wziąć go gdy ponownie się obudzę.

Poprzedniej nocy połknąłem narkotyk i w śnie wpłynąłem do złocistej doliny i cienistych gajów; zaś gdy tym razem podszedłem do starego muru, ujrzałem, że mała brama z brązu była otwarta na oścież. Zza bramy bił blask, w dziwny sposób oświetlający poskręcane drzewa i szczątki zakopanych świątyń, ja zaś w radosnym uniesieniu podleciałem bliżej, spodziewając się cudów krainy, z której mógłbym nigdy nie powrócić.

Jednakże gdy brama zbliżyła się, a moc narkotyku i snu przepchnęły mnie przez nią, wiedziałem, że wszystkie widoki i wspaniałości dobiegły końca; gdyż w tejże nowej krainie nie było ani ziemi, ani morza, jedynie biała pustka bezludnej i bezkresnej przestrzeni. Tak więc, bardziej szczęśliwy niż kiedykolwiek mogłem się tego spodziewać, ponownie zniknąłem w rodzinnej nieskończoności zapomnienia, z której demon imieniem Życie wezwał mnie na jedną krótką i pustą godzinę.

FESTYN

Wezwany przez Ojców, szedłem wzdłuż brzegu Wschodniego Morza. Wędrowałem do miejsca, którego nigdy nie widziałem, ale o którym często śniłem - ku pradawnemu miastu moich przodków.

Był czas Yuletide, które ludzie nazywają Bożym narodzeniem, choć jednak w głębi serc wiedzą, że jest starsze niż Betlejem i Babilon, starsze niż Memphis i cała ludzkość. To właśnie jest Yuletide!

Dotarłem w końcu do pradawnego nadmorskiego miasteczka, gdzie zamieszkiwał mój lud i zachowywał tradycję festynu nawet w tych czasach, kiedy był zakazany; Ojcowie nakazali synom, aby urządzali podobny festyn raz na sto lat; nie chcieli bowiem, by pamięć o starych sekretach poszła w zapomnienie. Lud mój był stary; był już stary, kiedy przed trzystu laty do kraju tego przybyli osadnicy. Był dumny, bowiem jego śniadolicy, skryci członkowie pochodzili z południa, gdzie rosły gaje orchidei i opium i mówili innym językiem, zanim nauczyli się języka błękitnookich rybaków.

Teraz zaś byli rozproszeni i łączyły ich jedynie rytuały misteriów, których żaden żyjący nie był w stanie zrozumieć.

Ja byłem tym, który wracał tej nocy do starej rybackiej osady, bowiem, jak każe legenda, tylko biedni i samotni pamiętają.

Za załomem wzgórza ujrzałem Kingsport rozpościerające się w mroźnej, srebrnej poświacie; ośnieżone Kingsport ze swymi pradawnymi chorągiewkami, wieżyczkami, kominami, kalenicami, nabrzeżem i niewielkimi mostkami, wierzbami i cmentarzami, z bezkresnym labiryntem wąskich, stromych, krętych uliczek i przyprawiającym o zawrót głowy wzniesieniem centralnym, nad którym górował, nietknięty przez czas, kościół. Przypominająca gąszcz kombinacja kolonialnych domków, rozstawionych pod różnorakim kątem, dużych i małych, parterowych i piętrowych przywodziła na myśl klocki, rozsypane przez rozkapryszone dziecko. Ponad osadą unosił się na mrocznych skrzydłach cień starożytności; przemykał ponad pobielonymi przez zimę topolami i dwuspadowymi dachami. Latarnie i wielopanelowe okna, jedno po drugim, rozpalały się w zimnym zmierzchu dołączając do Oriona i archaicznych gwiazd.

Fale tłukły zaciekle o przegniłe nabrzeże; tajemnicze odwieczne morze, z którego w dawniejszych czasach przybył mój lud.

Obok drogi, w pewnej odległości od posępnego wierzchołka wzniesienia, omiecionego do czysta podmuchami wiatru, ujrzałem cmentarz, na którym czarne nagrobne kamienie wyzierały upiornie ze śniegu, niczym gnijące paznokcie gigantycznego trupa. Niewidoczna droga była bardzo odludna i czasami wydawało mi się, że słyszę dobiegający z oddali skrzyp szubienicy na wietrze.

Leżało tu czterech moich ziomków. Powieszono ich w 1692 roku, podejrzewając o czary, choć nie wiedziałem, gdzie to dokładnie się stało.

Schodząc ze wzgórza ku brzegowi morza nasłuchiwałem radosnych wieczornych odgłosów dochodzących z wioski, ale -jak się okazało - bezskutecznie. Pomyślałem o porze roku i doszedłem do wniosku, że ci starzy Purytanie mogą mieć zupełnie inne świąteczne zwyczaje i być może siedzą teraz przy kominkach pogrążeni w cichej, acz żarliwej modlitwie. Przestałem oczekiwać radosnych odgłosów ani nie wypatrywałem wędrowców. Schodziłem dziarsko w dół mijając ciche, oświetlone wiejskie chaty i mroczne kamienne ściany. Szyldy starych sklepów i nadmorskich tawern skrzypiały w podmuchach słonej bryzy, a groteskowe kołatki na drzwiach otoczonych z dwóch stron kolumienkami, lśniły w blasku płynącym z niewielkich, zaciągniętymi zasłonami, okien.

Widziałem mapy miasta i wiedziałem gdzie znajdę dom mego ludu. Powiedziano, że zostanę rozpoznany i powitany z radością - legendy w osadzie mają bowiem długi żywot. Pospiesznie dotarłem przez Back Street do Circle Court i poprzez świeży śnieg, pokrywający jedyną brukowaną ulicę w mieście, przeszedłem do rozgałęzienia Green Lane, na tyłach Market House. Stare mapy okazały się dokładne i nie miałem najmniejszych problemów. W Arkham musieli jednak kłamać twierdząc, że docierają tu tramwaje, gdyż nie zauważyłem przeciągniętych w górze przewodów. Szyny ukryłby śnieg. Byłem zadowolony, że idę pieszo, bowiem ze wzgórza osada prezentowała się wręcz urzekająco. Nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie zastukam do drzwi mego ludu, siódmego budynku po lewej, przy Green Lane, ze starym spiczastym dachem i wystającym pięterkiem, zbudowanego przed 1650 rokiem.

Kiedy tam dotarłem, w domu paliło się światło, a ujrzawszy „diamentowe" szybki okna stwierdziłem, że budynek musiał być zachowany w niemal nienaruszonym stanie. Górna część zwieszała się nad wąską, zarośniętą przez trawę ulicą i niemal stykała się z nawisem piętra domu naprzeciwko. Tym samym znalazłem się w swego rodzaju tunelu, gdzie na pojedynczym kamiennym stopniu nie było nawet płatka śniegu. Chodnika tu nie uświadczyłeś, ale w wielu domach do wysoko umieszczonych drzwi dochodziło się wzdłuż podwójnej kondygnacji schodów z barierkami z kutego żelaza.

Było to nader osobliwe a ponieważ nie znałem Nowej Anglii nigdy dotąd nie widziałem czegoś podobnego. Pomimo iż wszystko to bardzo mi się podobało, byłbym bardziej rad gdybym ujrzał na śniegu ślady stóp ludzi na ulicach i odciągnięte zasłony w przynajmniej kilku mijanych oknach.

Kiedy zastukałem, posługując się przy tym starą żelazną kołatką, byłem już na wpół przerażony. W moim wnętrzu wzbierał jakiś nieokreślony strach, być może wywołała go osobliwość mojego dziedzictwa, posępność wieczoru lub też dziwna cisza panująca w tym osobliwym mieście. Kiedy zaś odpowiedziano na moje stukanie, przeraziłem się jeszcze bardziej, bo zanim drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem, nie słyszałem aby ktoś do nich podchodził. Strach mój nie trwał jednak długo, gdyż zobaczyłem przed sobą odzianego w nocną koszulę starca w papuciach i widok ten, oraz jego dobrotliwy wyraz twarzy, w znacznym stopniu mnie uspokoił. Staruszek dał mi znak, że był niemową. Rysikiem na woskowej tabliczce, którą miał przy sobie, napisał mi nader oryginalne, pradawne powitanie.

Skinął na mnie i wszedłem do niskiego, oświetlonego blaskiem świec pokoju z masywnymi, odsłoniętymi belkami stropowymi i ciemnymi, mocnymi - choć nielicznymi - siedemnastowiecznymi meblami. Przeszłość nadal żyła w tym domu - nie zapomniano o najdrobniejszych szczegółach. Był tu ogromny kominek oraz kołowrotek, przy którym siedziała zgrzybiała staruszka odwrócona do mnie plecami. Miała na sobie luźny szlafrok i czepek na głowie. Przędła w milczeniu, co mogło wydawać się dziwne, była przecież pora świąt. Miejsce to zdawało się być przesiąknięte do cna wilgocią i w głębi duszy zastanawiałem się jak to możliwe, iż pali się tu ogień.

Lawa z wysokim oparciem stała na wprost zasłoniętego okna i wydawało mi się, że ktoś na niej siedział; nie byłem tego jednak zbyt pewny. To, co zobaczyłem, bynajmniej nie przypadło mi do gustu i ponownie ogarnął mnie dziwny lęk.

Strach ów, pomimo iż wcześniej zelżał, zaczął narastać ze wzmożoną siłą, bo im dłużej wpatrywałem się w rozjaśnioną dobrotliwym uśmiechem twarz staruszka, tym bardziej mnie ona przerażała. Oczy w ogóle się nie poruszały, a skóra przypominała bardziej wosk. Ostatecznie doszedłem do wniosku, iż nie była to wcale twarz, ale diabelska, sprytnie spreparowana maska. Nagle stare, zwiotczałe dłonie odziane - nie wiedzieć czemu - w czarne rękawiczki poruszyły się przesuwając rysikiem po tabliczce i dowiedziałem się, że muszę zaczekać zanim zostanę zaprowadzony na miejsce festynu.

Wskazawszy na krzesło, stół i stertę ksiąg starzec wyszedł z pokoju; kiedy zaś usiadłem zamierzając pogrążyć się w lekturze, poczułem iż księgi, bez wyjątku, cuchnęły pleśnią i wilgocią, natrafiłem wśród nich na niesamowite „Cuda Nauki" starego Marrystera, przerażające „Saducismus Triumphatus" Josepha Glanvila, opublikowane w 1681 roku, szokującą „Daemonoatreję" Remigiusa, wydaną w 1595 roku w Lyonie i najgorszy ze wszystkich, odrażający, plugawy „Necronomicon" szalonego Araba Abdula Alhazreda w zakazanym tłumaczeniu łacińskim Olausa Wormiusa. Książki tej nigdy nie widziałem, ale słyszałem krążące na jej temat bluźniercze plotki. Nikt się do mnie nie odezwał, ciszę zakłócało jedynie skrzypienie poruszanych wiatrem szyldów na zewnątrz i turkot kołowrotka, gdyż staruszka w czepku przędła z nieprzerwaną milczącą zaciętością. Zarówno pokój, jak i ludzie, i księgi wydali mi się wyjątkowo posępni i niepokojący, ale ponieważ pradawna tradycja mych ojców przyzwyczaiła mnie do dziwnych obrzędów, osobliwość tego, co tu zobaczyłem nie zaskoczyła mnie aż tak bardzo. Próbowałem więc czytać i niebawem, dygocząc z niepokoju, pogrążyłem się w lekturze szalonego „Necronomiconu" odnalazłszy w nim pewien wyjątkowo zajmujący fragment, myśli i legendę, zbyt upiorną, aby człowiek mógł zachować zdrowe zmysły i świadomość. Nagle wydało mi się, że usłyszałem trzask zamykanego okna, przy którym stała ława, jakby wcześniej ktoś ukradkiem je odchylił.

Zaraz potem rozległo się brzęczenie i turkot, ale inny niż dźwięk pracującego kołowrotka staruszki. Było jednak bardzo ciche, gdyż kądziel staruszki wirowała przeraźliwie szybko, a niebawem do odgłosów w pokoju dołączyło bicie starego zegara. Nie widziałem już osób siedzących na ławie i do reszty pogrążyłem się w przerażającej lekturze, gdy nagle do pokoju powrócił starzec w butach, ubrany w luźny stary strój i usiadł na ławce z dala ode mnie tak, że nie mogłem go widzieć.

Wyczekiwanie było bardzo denerwujące a wrażenie to podwajała obecność bluźnierczej książki, którą trzymałem w dłoniach. Kiedy wybiła jedenasta starzec wstał, prześlizgnął się do masywnej, rzeźbionej komody stojącej w rogu i wyjął z niej dwa płaszcze z kapturami. Jeden nałożył sam, drugim zaś owinął staruszkę, która wreszcie przestała prząść. Następnie oboje ruszyli ku drzwiom wyjściowym; kobieta wyraźnie utykała, starzec zaś wyjąwszy mi z rąk książkę, którą czytałem skinął na mnie, po czym nasunął kaptur głębiej na czoło i mroczny cień przesłonił jego nieruchome oblicze, czy może raczej maskę.

Wyszliśmy na ulicę w bezksiężycową noc i podążyliśmy przez labirynt wąskich, krętych, trudnych do przebycia uliczek. Gdy szliśmy, światła w oknach z zaciągniętymi zasłonami gasły, jedno po drugim. Psia Gwiazda łypała z niebios na potoki odzianych w płaszcze i peleryny postaci, wypływające bezgłośnie ze wszystkich bram, wejść i drzwi, formujących gigantyczne procesje sunące ulicami, mijające skrzypiące na wietrze, zardzewiałe szyldy i przedpotopowe topole, przesuwające się obok chat ze słomianymi dachami i diamentowymi wielopanelowymi oknami, przemykające w pośpiechu alejkami, gdzie popadające w ruinę domy osuwając się nadgryzione zębem czasu na siebie, stykały się ścianami, aby później wspólnie obrócić się w gruzy, przecinające otwarte place i dziedzińce kościołów, na których kołyszące się latarnie tworzyły przeraźliwe, wirujące w obłędnym tańcu świetlne konstelacje.

Podążałem wraz z tymi milczącymi tłumami w ślad za moimi cichymi przewodnikami; czułem uderzające mnie łokcie, które wydawały się nienaturalnie miękkie, i nacisk podejrzanie wiotkich piersi i brzuchów; nigdzie jednak nie dostrzegłem żadnego oblicza, ani nie usłyszałem choćby jednego słowa. Dziwne procesje pięły się coraz wyżej i wyżej w górę: ujrzałem, że ich celem, miejscem w którym gromadziły się tłumy, był szczyt pagórka pośrodku miasta, na którym wznosił się ogromny biały kościół.

Widziałem go z drogi na zboczu wzgórza, gdy o zmierzchu przyglądałem się Kingsport i zamarłem, gdy odniosłem wrażenie, że przez krótką chwilę na końcu jego iglicy zdawał się balansować świecący jasno Aldebaran.

Wokół kościoła znajdowała się otwarta przestrzeń, po części dziedziniec z widmowymi kolumnami, po części zaś na wpół wybrukowany plac omieciony wiatrem ze śniegu i otoczony plugawymi, archaicznymi domami o spiczastych dachach i górującymi nad nimi topolami. Ogniki śmierci tańczyły nad grobowcami ukazując przerażające wizje, choć mogło wydawać się osobliwe, iż nie rzucały one cieni. Po minięciu dziedzińca, gdzie nie było już żadnych domów, ujrzałem wierzchołek wzgórza i odbicie migoczących gwiazd w wodach zatoki, samo miasto było niewidoczne w ciemnościach. Co pewien czas zapalona latarnia kołysząc się przemierzała serpentynę alejek, aby omieść tłum, który obecnie w milczeniu znikał wewnątrz kościoła. Odczekałem aż korowód zniknie w mrocznym wejściu i zaczekałem aż do środka wejdą ostatni sunący wolno maruderzy. Starzec pociągnął mnie za rękę, ja jednak uparłem się, że będę ostatni.

Przekroczywszy próg zatłoczonej świątyni, w której panowały egipskie ciemności, raz jeszcze obejrzałem się za siebie i omiotłem spojrzeniem dziedziniec skąpany w dziwnej, przerażającej, złowrogiej fosforescencji. Kiedy to uczyniłem - zadrżałem. Wiatr nie pozostawił na szczycie pagórka zbyt wiele śniegu, widać było jedynie kilka białych spłachci przy drzwiach, jednak, w tej krótkiej chwili, moje oczy nie dostrzegły na nich żadnych śladów stóp, nawet moich własnych.

Kościół był słabo oświetlony kilkoma latarniami, gdyż większość ludzi, którzy tu weszli, zniknęli. Przechodzili główną nawą ku otwartej klapie zejścia prowadzącego do krypt, ziejących upiorną czernią poniżej kazalnicy, bezgłośnie schodzili w duszną czeluść. Długość tego milczącego korowodu była zatrważająca, a jeszcze większą grozą napawał mnie widok upiornej procesji schodzącej w głąb sędziwego grobowca. Nagle zauważyłem, że w posadzce grobowca znajdowała się szczelina i tam właśnie wchodzili milczący, czarno odziani ludzie; w chwilę potem wszyscy schodziliśmy po złowieszczych, kamiennych stopniach; wąskie, wilgotne schody wydzielające dziwny odór wiły się, zdawałoby się bez końca, w głąb trzewi wzgórza wzdłuż monotonnych ścian, ociekających wilgocią kamiennych bloków i odpadającej gipsowej zaprawy.

Było to milczące, szokujące zejście i po krótkiej acz przerażającej przerwie zauważyłem, że wygląd ścian i podłoża zmienił się, jakby stopnie wykute zostały w litej skale. Najbardziej niepokoiło mnie, że setki schodzących po nich stóp nie czyniło żadnego, nawet najcichszego dźwięku czy echa. Po kolejnych eonach chodzenia, ujrzałem kilka bocznych korytarzy czy nor prowadzących do tego nocnego korytarza tajemnic z nieznanych, atramentowe czarnych, czeluści. Niebawem stały się liczniejsze niczym bezbożne katakumby bezimiennej grozy; bijący z nich odór rozkładu stawał się wręcz nie do zniesienia. Wiedziałem, że musieliśmy minąć zbocza góry i znajdowaliśmy się teraz gdzieś pod samym Kingsport; przeszył mnie dreszcz, kiedy uświadomiłem sobie, że miasto mogło być tak stare i do cna przeżarte podziemnym złem.

Niedługo potem ujrzałem blask posępnego, trupiego, bladego światła i usłyszałem głuchy plusk, nie oglądających słonecznego światła, fal. Ponownie zadrżałem, gdyż wcale nie przypadły mi do gustu rzeczy, które przyniosła ze sobą noc i przez chwilę czułem rozgoryczenie i żal do przodków, że wezwali mnie, abym przybył, by wziąć udział w pradawnym rytuale, kiedy nagle stopnie i korytarz poszerzyły się, usłyszałem kolejny dźwięk, piskliwie zawodzące, kpiące, falujące tony fletu i tuż przede mną roztoczyła się bezkresna panorama wewnętrznego świata; rozległy, zarośnięty i przeżarty grzybem brzeg oświetlony buchającą kolumną plugawego zielonkawego ognia, obmywany falami szerokiej, oleistej rzeki napływającymi z nieznanych i przerażających otchłani, by złączyć się z najczarniejszymi odmętami odwiecznego oceanu.

Osłabły i zdyszany spojrzałem na ów bluźnierczy Erebus tytanicznych muchomorów, trędowaty ogień i oleiste wody i ujrzałem, że odziany w peleryny tłum utworzył półokrąg wokół buchającej ogniem kolumny. To był rytuał Yule, starszy niż człowiek, a losem jego było go przeżyć; pierwotny rytuał przesilenia dnia z nocą i obietnicy nadejścia wiosny po zimowych śniegach; rytuał ognia i wiecznej zieloności, światła i muzyki.

I w tej posępnej grocie ujrzałem jak odprawiają rytuał, adorując plugawy słup ognia i wrzucając w mroczne odmęty wyrywane garściami lepkie fragmenty świecących pasożytniczych grzybów.

Zobaczyłem to, a później ujrzałem jeszcze coś - amorficzną istotę kucającą w oddali i grającą hałaśliwą piskliwą melodię na flecie; poprzez tony fletu wydawało mi się, że usłyszałem mrożące krew w żyłach stłumione trzepotanie, dochodzące z tonących w nieprzeniknionej ciemności czeluści jaskini.

Najbardziej przeraziła mnie jednak płonąca kolumna, wytryskająca niczym gejzer lub wulkaniczna lawa z niezgłębionych, posępnych miejsc, nie rzucająca cienia, jak powinno to mieć miejsce w przypadku zdrowego ognia i pokrywająca spękane kamienie plugawym, jadowitym grynszpanem. Szalony ten wir bowiem, nie dawał nawet odrobiny ciepła, a jedyne co się w nim zawierało to gliniasta wilgoć i zgnilizna śmierci i rozkładu.

Człowiek, który mnie tu przyprowadził przecisnął się, by stanął na wprost upiornego promienia i wykonał kilka sztywnych ceremonialnych ruchów skierowanych do stojących przed nim w półokręgu postaci. W pewnych stadiach rytuału zebrani wykonywali głęboki pokłon, zwłaszcza gdy prowadzący wznosił nad głową zabrany tu ze sobą egzemplarz odrażającego „Necronomiconu" - ja również biłem pokłony wraz z innymi. Nagle starzec dał sygnał na wpół widocznemu w ciemności fleciście i ton dźwięków zmienił się, stając się nieco głośniejszy i mniej chwiejny niż dotychczas; było to swoiste preludium do niewyobrażalnego i zgoła nieoczekiwanego koszmaru. Ujrzawszy ową zgrozę o mało nie padłem na pokrytą porostami ziemię, gdyż moje serce stanęło z przerażenia. Zobaczyłem coś, co nie pochodziło z tego czy innego świata, ale wprost z szalonych przestrzeni pomiędzy gwiazdami. Z niewyobrażalnej czerni poza gangrenicznym blaskiem zimnego ognia, z najdalszych zakamarków Tartaru, przez które przetaczały się posępnie czarne, oleiste fale rzeki, wyłoniło się trzepocząc skrzydłami stado oswojonych, wytrenowanych, chimerycznych, skrzydlatych istot, których ni słowem, ni okiem nie byłeś w stanie zmierzyć, i których wyglądu twój mózg z pewnością nie zdołałby zapamiętać.

Nie były to kruki, krety, myszołowy, mrówki, nietoperze, wampiry ani gnijące ludzkie zwłoki, lecz coś czego nie potrafię i nie chcę sobie przytomnieć.

Unosiły się niezdarnie w powietrzu, pomagając sobie na poły dłońmi, o palcach połączonych błoną, na poły zaś skórzastymi, półprzeźroczystymi skrzydłami; kiedy zaś dotarły do tłumu okutanych w czarne peleryny uczestników ceremonii, ci, jeden po drugim, poczęli na nie wsiadać i odlatywać ponad ponurymi czarnymi falami rzeki w głąb jaskiń i galerii mroku, gdzie trujące potoki zasilają przerażające i nieodkryte dotąd katarakty.

Stara prządka odleciała wraz z innymi, starzec zaś pozostał tylko dlatego, iż odmówiłem kiedy skinął na mnie, nakazując mi wskoczyć na grzbiet jednego z odrażających stworzeń i zrobić to samo, co pozostali. Dwie skrzydlate bestie czekały posłusznie opodal. Kiedy zwlekałem, starzec wyjął swój rysik i tabliczkę, po czym napisał, że był prawdziwym wysłannikiem moich przodków, którzy założyli kult Yule w tym pradawnym miejscu, że mój powrót został z góry przewidziany i że najbardziej sekretne tajemnice miały dopiero zostać ujawnione. Napisał te słowa bardzo starą ręką, a kiedy nadal się wahałem -spomiędzy fałd swej szaty wyjął pierścień z pieczęcią i zegarek, przy czym na obu tych przedmiotach widniał znak herbowy mojego rodu. W ten sposób starzec zamierzał potwierdzić prawdziwość swoich słów. Był to jednak odrażający dowód, ponieważ ze starych dokumentów wiedziałem, iż zegarek ów został pogrzebany wraz z moim pra-pra-pradziadkiem w 1698 roku.

Potem starzec zsunął z głowy kaptur. Jego oblicze nosiło pewne cechy rodzinnego podobieństwa, ale tylko się wzdrygnąłem, byłem bowiem pewny, że ta twarz była jedynie woskową maską.

Trzepoczące skrzydłami stwory, wyraźnie zniecierpliwione, drapały szponami poszycie z mchów i, jak zauważyłem, starzec był równie zaniepokojony jak one. Kiedy jeden ze stworów zaczął oddalać się chwiejnym krokiem, starzec odwrócił się gwałtownie, by go zatrzymać; ruch ten sprawił, że woskowa maska obsunęła się z tego, co powinno być jego głową...

I wtedy, ponieważ upiorna postać oddzielała mnie od kamiennych schodów, którymi tu dotarliśmy, rzuciłem się szczupakiem w oleiste fale podziemnej rzeki docierającej gdzieś hen, do podmorskich jaskiń. Dałem nurka w głąb gnijących soków wewnątrz ziemskich koszmarów, zanim moje szalone wrzaski zdołałyby sprowadzić do tej groty wszystkie piekielne legiony, jakie mogły czaić się w tych cuchnących śmiercią, zgnilizną i morem czeluściach.

W szpitalu powiedziano mi, że o świcie znaleziono mnie na wpół zamarzniętego w zatoce Kingsport, ściskającego kurczowo unoszący się na falach fragment krokwi, którą zesłał mi los, by mnie ocalić. Powiedzieli, że poprzedniej nocy musiałem skręcić w niewłaściwą odnogę drogi prowadzącej na wzgórze i spadłem z krawędzi klifu w Orange Point; wszystko to wydedukowali na podstawie odnalezionych śladów. Nic nie mogłem im powiedzieć, ponieważ teraz wszystko było zmienione. Dokładnie wszystko, począwszy od szerokich okien, za którymi było widać morze dachów, z których jedynie pięć było starych, poprzez odgłosy tramwajów i automobilów, przejeżdżających ulicami, poniżej. Upierali się, że to było Kingsport i nie mogłem temu zaprzeczyć. Kiedy doznałem ataku histerii na wieść, iż szpital stał w pobliżu starego cmentarza na Central Hill, wysłali mnie do szpitala St. Mary's w Arkham, gdzie zapewniono mi lepszą opiekę. Podobało mi się tam, lekarze byli bardziej światli i nawet wykorzystali swoje wpływy, by wypożyczyć dla mnie skrzętnie ukrywaną kopię odrażającego „Necronomiconu" szalonego Alhazreda, trzymanego pod kluczem w bibliotece uniwersytetu Miskatonic. Powiedzieli coś o „psychozie" i przyznałem, że będzie lepiej, jeśli oczyszczą mój umysł z wszelkich kalających go potencjalnych obsesji. Dlatego też przeczytałem ów przerażający, plugawy rozdział i wzdrygnąłem się ponownie, ponieważ wcale nie był dla mnie niczym nowym. Widziałem go już wcześniej, a ślady stóp niechaj mówią sobie co chcą; gdzie zaś zobaczyłem tę księgę, niechaj zostanie jak najszybciej zapomniane. Na jawie nie było nikogo, kto mógłby mi o tym przypominać - niemniej jednak moje sny przepełnione są grozą wywołaną słowami, których nie odważę się przytoczyć.

Jestem w stanie zacytować tylko jeden akapit, przekładając go dość nieudolnie na angielski, ze starej, prymitywnej łaciny:

„Najniższe jaskinie nie służą zgłębianiu przez oczy, które widzą; cuda ich bowiem są osobliwe i przerażające. Przeklętą jest ziemia, gdzie umarłe myśli żyją w nowych, dziwnych powłokach cielesnych, i złym jest umyśl, który nie zawiera się wewnątrz czaszki.

Mądrze rzecze Ibn Schacabao, że szczęśliwym jest grób, gdzie nie spoczywa czarownik i szczęśliwe jest nocą miasto, gdzie wszyscy czarownicy zostali spaleni na proch.

Stare plotki głoszą, iż dusza zaprzedanego diabłu nie pobiera sił z cmentarnej gliny, ale z tłuszczu i rozkazuje Robakowi, który pożera; aż z gnijących tkanek budzi się nowe, upiorne życie, a ci żyjący pod ziemią modelują je i wypełniają jego puste wnętrze, aż napęcznieje do monstrualnych rozmiarów...

Wielkie otwory wykopano w sekrecie w miejscach gdzie wystarczyłyby zwyczajne, istoty zaś, które winny pełzać, nauczyły się stąpać jak ludzie."

GROBOWIEC

Z uwagi na okoliczności, które doprowadziły do mego uwięzienia w tym przybytku dla obłąkanych, świadom jestem, że moja obecna pozycja może wytworzyć pewne wątpliwości co do prawdziwości tej opowieści. Tak to niestety jest, że większość ludzi ma zbyt ograniczony umysł, by cierpliwie i roztropnie rozważać owe szczególne fenomeny, postrzegane i wyczuwane jedynie przez garstkę posiadającą szczególną mentalną wrażliwość, a leżące poza zasięgiem powszechnie dostępnych doświadczeń. Ludzie o większym intelekcie wiedzą, że nie ma ostrego rozgraniczenia pomiędzy rzeczywistością i nierzeczywistością, że wszystkie rzeczy jawią się takie, jakie są, jedynie dzięki przymiotom wrażliwych, indywidualnych mediów psychofizycznych, i to dzięki nim zdolni jesteśmy je postrzegać, jednakowoż prozaiczny materializm większości określa pogardliwie mianem szaleństwa przebłyski nadpostrzegania, które przenikają pospolity woal jawnego empiryzmu.

Nazywam się Jervas Dudley i od wczesnego dzieciństwa byłem marzycielem i wizjonerem. Posiadając bogactwo wystarczające, by z nawiązką pokryć potrzeby dostatniego życia, i będąc obdarzony temperamentem, który nie pozwalał mi poświęcić się studiom i innego typu zainteresowaniom typowym dla mych rówieśników, zamieszkiwałem zwykle w krainach odległych od znanego nam widzialnego świata. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędziłem na lekturze prastarych i mało znanych ksiąg, przemierzając pola i zagajniki rozciągające się w pobliżu domu moich przodków. Nie sądzę, aby to, o czym czytałem w owych woluminach lub widziałem na polach czy w zagajnikach, było tym samym, o czym czytali lub co postrzegali inni chłopcy, na ten temat jednak wolałbym dużo nie mówić, gdyż dłuższa i dokładniejsza wypowiedź potwierdziłaby jedynie odrażające kalumnie na temat stanu mego zdrowia psychicznego, o którym szeptem rozmawiają niekiedy pielęgniarze, co niejednokrotnie udało mi się podsłuchać. Wystarczy, że przedstawię minione wydarzenia bez bliższego analizowania przyczyn.

Wspomniałem już, że mieszkałem z dala od widzialnego świata, niemniej nie rzekłem, iż mieszkałem samotnie. Nie jest do tego zdolna żadna żywa istota. Brak towarzystwa żyjących nieuchronnie sprowadza obecność istot, które nie są już lub nigdy nie były żyjącymi. Blisko mego domu znajduje się szczególna, porośnięta lasem kotlina, w której mrocznych ostępach spędzałem większość czasu, czytając, rozmyślając i śniąc. Tam właśnie, jeszcze jako dziecko, przywiodły mnie pierwsze kroki, bym przemierzał omszałe zbocza kotliny, a wśród groteskowo zdeformowanych dębów powstała osnowa mych pierwszych, dziecięcych fantazji. Poznałem driady zamieszkujące wśród owych drzew i niejednokrotnie widziałem ich dzikie tańce w blasku gasnącego księżyca - o tym jednak nie wolno mi teraz mówić. Opowiem wam jedynie o samotnym grobowcu, położonym w najmroczniejszym zakątku kotlinnej gęstwiny; opuszczonym grobowcu Hyde'ów, starej, egzaltowanej rodziny, której ostatni potomek złożony został w jego posępnych murach na wiele dekad przed mymi narodzinami.

Grobowiec, o którym mówię, wykonany jest ze starego granitu. zmurszały i odbarwiony przez mgły i wilgoć naruszające go od pokoleń. Wpuszczona w ścianę kotliny budowla z wyjątkiem wejścia jest prawie niewidoczna. Drzwi, ogromna, odrażająca płyta z kamienia wisi uchylona na zardzewiałych zawiasach, a zamknięcie jej stanowią złowieszcze, z wyglądu ciężkie, żelazne łańcuchy i kłódki, typowe atrybuty przybytków cmentarnych sprzed pół wieku.

Rezydencja rodu, którego potomkowie znaleźli spoczynek w tym grobowcu, a którego własnością była owa kotlina, padła ofiarą pożaru powstałego od uderzenia pioruna. O nocnej burzy, która zniszczyła do szczętu posępną posesję, starsi mieszkańcy tej okolicy mówią zazwyczaj pełnym niepokoju szeptem, powtarzając zgodnie opinię o "bożym gniewie" w taki sposób, że w miarę upływu czasu poczęła narastać we mnie fascynacja owym mrocznym, leśnym grobowcem.

W pożarze zginął jeden człowiek. Kiedy ostatni z Hyde'ów został pochowany w tym miejscu cienia i spokoju, smętna urna z popiołami przybyła z odległego kraju, dokąd wyemigrowała rodzina po pożarze rezydencji. Nie pozostał nikt, by złożyć kwiaty przed granitowym portalem, i mało kto odważał się wniknąć pomiędzy ponure cienie, które zdawały się zalegać wśród zawilgłych murów.

Nigdy nie zapomnę popołudnia, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na tę wpół ukrytą siedzibę śmierci. Było to w środku lata, w czasie przesilenia, kiedy alchemia natury przemienia leśny krajobraz w żyjącą i niemal homogeniczną masę zieloności; kiedy zmysły nieomal dławią się od przenikającej powietrze wilgoci i różnorodności niemożliwych do rozpoznania zapachów ziemi i roślinności. W takim otoczeniu umysł zatraca perspektywę; czas i przestrzeń stają się trywialne i nierzeczywiste, echa prehistorycznej przeszłości nieodparcie atakują mocno skołowaciałą świadomość.

Przez cały dzień krążyłem pośród mistycznego zagajnika porastającego wnętrze kotliny. Rozmyślałem na tematy, których nie chcę tu obecnie poruszać, i rozmawiałem z istotami, których imion i nazw również nie wymienię. Mając dziesięć lat, słyszałem dużo więcej i widziałem dużo cudowniejsze rzeczy, aniżeli większość ludzi jest sobie w stanie wyobrazić. Należy również dodać, że pod wieloma względami byłem wyjątkowo dojrzały.

Kiedy przedzierając się pomiędzy dwiema pokaźnymi kępami jeżyn, natknąłem się na wejście do grobowca, nie miałem pojęcia, co właściwie odkryłem. Ciemne bloki granitu, drzwi tak osobliwie uchylone i nagrobne reliefy nad łukowatym wejściem nie wzbudziły we mnie odczuć w rodzaju żalu, współczucia czy zgrozy. Sporo wiedziałem i rozmyślałem na temat grobów i grobowców, niemniej chyba z uwagi na mój niezwykły temperament trzymałem się dotąd z dala od cmentarzy i kościołów. Osobliwy, kamienny dom na zboczu kotliny był dla mnie jedynie źródłem zainteresowania i przeróżnych spekulacji. Jego zimne i wilgotne wnętrze zaś, do którego na próżno usiłowałem zajrzeć przez pozostawioną kusząco, lecz zbyt wąską szparę, nie kojarzyło mi się ani trochę ze śmiercią czy rozkładem. Wraz z zaciekawieniem zrodziło się we mnie szaleńcze i zgoła nieroztropne pragnienie, które doprowadziło do mego uwięzienia w tym piekielnym zakładzie. Idąc za głosem, który musiał pochodzić wprost z samej upiornej duszy kniei, postanowiłem wejść w zapraszającą ciemność, pomimo grubych łańcuchów, które zagradzały mi drogę. W gasnącym świetle dnia, na przemian grzechotałem zardzewiałymi okowami, usiłując otworzyć na oścież kamienne odrzwia, i próbowałem przecisnąć me szczupłe ciało przez już istniejącą szczelinę - niemniej bez powodzenia. Zaciekawienie wzrosło tymczasem do rozmiarów obsesji. Kiedy o zmierzchu powróciłem do domu, poprzysiągłem na setkę bóstw zagajnika, że za wszelką cenę dostanę się pewnego dnia do owego czarnego, chłodnego wnętrza, które najwyraźniej mnie przyzywało. Siwobrody lekarz, który każdego dnia przychodzi do mego pokoju, powiedział raz gościowi: "Decyzja owa była zaczątkiem żałosnej, ponurej monomanii", ja wszakże pozostawiam wydanie ostatecznego osądu mym czytelnikom, kiedy już dowiedzą się wszystkiego.

Kolejne miesiące po moim odkryciu poświęciłem na próżne usiłowania sforsowania skomplikowanej kłódki, broniącej dostępu w głąb lekko otwartego wejścia do grobowca, i ostrożne śledztwo, mające na celu poznanie natury i historii owej budowli. Jako mały chłopiec o czujnym słuchu, w krótkim czasie sporo się dowiedziałem, aczkolwiek wrodzone zamiłowanie do sekretności i tajemniczości sprawiło, że nie podzieliłem się z nikim informacjami o moim odkryciu ani przyczynach, dla których gromadziłem tę konkretną wiedzę. Być może warto nadmienić, że nie byłem ani trochę zdumiony czy przerażony, kiedy poznałem prawdziwą naturę grobowca. Moje raczej oryginalne przekonania dotyczące życia i śmierci sprawiły, ze kojarzyłem zimną glinę z oddychającym ciałem w dość mglisty i niejasny sposób. Zdałem sobie sprawę, że wielki i złowrogi ród zamieszkujący ongiś w spalonej rezydencji musiał być w jakiś sposób obecny w kamiennej budowli, do której pragnąłem się dostać.

Plotki na temat osobliwych rytuałów i bezbożnych orgii, jakie przed laty odbywały się w starej posesji, wzbudziły we mnie całkiem nowe, nie znane dotąd zaciekawienie grobowcem, przed którego drzwiami przesiadywałem, co dnia całymi godzinami. Raz wrzuciłem do środka zapaloną świecę, ale nie zobaczyłem nic, z wyjątkiem prowadzących w dół, kamiennych schodów. Odór tego miejsca, pomimo że odrażający, oczarowywał mnie. Miałem wrażenie, że już go kiedyś czułem, w jakiejś odległej, kompletnie zapomnianej przeszłości, kiedy nie nosiłem jeszcze mej cielesnej powłoki.

Wiele lat po odkryciu przeze mnie grobowca, wśród licznych książek na poddaszu mego domu, natknąłem się na nadżarty przez robactwo egzemplarz tłumaczenia Żywotów Plutarcha. Przeczytałem o życiu Tezeusza i wielkie wrażenie wywarł na mnie fragment o gigantycznym kamieniu, pod którym młodziutki bohater miał odnaleźć swoje symbole przeznaczenia, kiedy tylko będzie dostatecznie silny, by podźwignąć ogromny ciężar. Legenda ukoiła me zniecierpliwienie i pragnienie wejścia do grobowca. zrozumiałem bowiem, że nie nadeszła jeszcze właściwa pora. Później rzekłem sobie, że gdy dojrzeję i nabiorę sił, wybije godzina, kiedy będę w stanie uporać się z łatwością z odrzwiami zablokowanymi łańcuchem. Wtedy także łatwiej mi będzie dostosować się do tego, co wydawało się wolą losu.

Jednocześnie me czuwania przy zawilgłym portalu stały się mniej natarczywe i wiele czasu poświęcałem na inne, choć równie niezwykłe poszukiwania. Czasami budziłem się w środku nocy. by wybrać się na przechadzkę na tereny przykościelne i cmentarne, od których rodzice usiłowali trzymać mnie z dala. Nie mogę powiedzieć, co tam robiłem, nie jestem bowiem pewny realności niektórych rzeczy; wiem jednak, że następnego dnia po każdej takiej nocnej wędrówce umysł mój przepełniała zdumiewająca wręcz wiedza związana z rzeczami zapomnianymi od wielu pokoleń. Po jednej z takich nocy zaszokowałem swe otoczenie nietypowym, zarozumiałym stwierdzeniem na temat pogrzebu bogatego i szacownego dziedzica Brewstera, twórcy lokalnej historii, który zmarł w 1711 roku, a którego łupkowa płyta nagrobna z wizerunkiem czaszki i skrzyżowanych piszczeli z wolna obracała się w pył. W przypływie dziecięcej imaginacji gotów byłem przysiąc, że nie tylko przedsiębiorca pogrzebowy, Goodman Simpson, skradł przed pochówkiem buty o srebrnych sprzączkach. jedwabne pończochy i satynową bieliznę zmarłego, ale że sam dziedzic - niezupełnie, jak się wydawało, bez życia - w dzień po pogrzebie dwakroć obrócił się w swojej trumnie.

Nigdy wszakże nie opuściły mnie myśli o wdarciu się do wnętrza grobowca. Pragnienie to narosło we mnie jeszcze bardziej, gdy niespodziewanie odkryłem, że po kądzieli jestem poniekąd spokrewniony z wymarłym rodem Hyde' ów. Ostatni z mego rodu, po mieczu, byłem zarazem ostatnim członkiem tej dużo starszej i niezwykłej linii rodowej. Zacząłem czuć, że grobowiec był mój, i z niepokojem oczekiwać dnia, kiedy uda mi się sforsować kamienne odrzwia i zejść po omszałych kamiennych stopniach w mrok. Obecnie wyrobiłem w sobie nawyk bacznego nasłuchiwania przy z lekka uchylonych drzwiach grobowca, prowadząc owe przedziwne czuwania pośród nocnej ciszy.

Zanim osiągnąłem dorosłość, wydeptałem w gąszczu wokół starego, wpuszczonego w ścianę kotliny grobowca niewielką polankę, pozwalając, by bujna roślinność utworzyła wokół i ponad nią jakby ściany i dach, niczym w leśnej altance.

Ta altanka była moją świątynią, zamknięte drzwi moim relikwiarzem i tu właśnie kładłem się na mchu, rozciągnięty wygodnie, by przemyśliwać rozmaite osobliwe sprawy i śnić jeszcze bardziej osobliwe sny.

Noc pierwszego objawienia była duszna i parna. Zmęczony, musiałem zasnąć, gdyż obudziłem się, jak mi się zdało, na dźwięk odległych głosów. Waham się mówić o ich tonach i akcentach, nie wspomnę tu również o ich wyrazistości, niemniej mogę rzec, iż wyczuwało się wyraźną różnicę w ich słownictwie, wymowie i sposobie artykulacji. Każdy cień nowoangielskiego dialektu, począwszy od nieokreślonych sylab purytańskich kolonistów po precyzyjną retorykę sprzed półwiecza, zdawał się mieć swój odpowiednik wśród owych cienistych, mrocznych oratorów, aczkolwiek z faktu tego zdałem sobie sprawę dopiero poniewczasie. W tym momencie bowiem uwagę mą odwrócił zupełnie inny fenomen, tak ulotny, że nie mogę przysiąc, iż wydarzył się naprawdę.

Ledwie zdałem sobie sprawę, że nie śpię, kiedy wewnątrz posępnego grobowca wygasło drobniutkie światełko. Nie sądzę, abym był zaskoczony ani tym bardziej ogarnięty paniką, wiem jednak, że tej nocy uległem olbrzymiej, całkowitej przemianie. Po powrocie do domu skierowałem się na poddasze, gdzie wewnątrz gnijącego kufra znalazłem klucz, za pomocą którego z łatwością sforsowałem barierę, którą do tej pory tak zaciekle i próżno szturmowałem.

W delikatnym świetle późnego popołudnia po raz pierwszy wkroczyłem do grobowca na zboczu opuszczonej kotliny. Byłem oczarowany, a moje serce szalało ze szczęścia, którego nie sposób opisać słowami. Gdy zamknąłem za sobą drzwi i zszedłem po ociekających wodą, zawilgłych schodach, przyświecając sobie jedyną świecą, zdawało się, że znam doskonale drogę. I choć świeca o mało nie zgasła, sycąc się zatęchłym powietrzem, w tym cuchnącym śmiercią i zgnilizną pomieszczeniu czułem się jak w domu. Rozglądając się wokoło, ujrzałem liczne marmurowe płyty z trumnami lub tym, co z nich pozostało. Niektóre z nich były zamknięte i nienaruszone, ale inne nieomal całkiem sczezły. Pozostały po nich jedynie srebrne klamki i płytki otoczone kopczykami białawego kurzu. Na jednej z płytek odczytałem imię sir Geoffreya Hyde'a, który przybył z Sussex w 1640 roku i zmarł tutaj w kilka lat później. W znamienitej niszy stała jedna doskonale zachowana i pusta trumna, ozdobiona imieniem, na widok którego uśmiechnąłem się mimowolnie i zadygotałem. Dziwny impuls nakazał mi wspiąć się na kamienną płytę, zgasić świecę i ułożyć się w pustej trumnie.

W szarym świetle świtu wyczołgałem się z grobowca i zamknąłem za sobą drzwi na łańcuch. Nie byłem już młodzieńcem, mimo zaledwie dwudziestu jeden zim, które zmroziły mą cielesną powłokę. Wstający z kurami wieśniacy, którzy mnie widzieli, patrzyli teraz na mnie dziwnym wzrokiem i zastanawiali się, cóż mogło przydarzyć się temu, którego dotąd uważali za spokojnego odludka, a który najwyraźniej wracał do domu po całonocnych hulankach i swawolach. Rodzicom pokazałem się dopiero po długim, dającym odświeżenie śnie.

Od tej pory odwiedzałem grobowiec każdej nocy; widziałem, słyszałem i czyniłem rzeczy, o których nie chcę tu nawet wspominać. Najpierw zmienił się mój sposób wysławiania, zawsze podatny na wpływy otoczenia. Wkrótce zaczęta również zwracać uwagę nabyta nie wiadomo kiedy archaizacja dykcji. Później w moim zachowaniu pojawiły się pierwsze oznaki zuchwałości braku rozwagi, aż koniec końców pomimo samotniczego życia stałem się prawdziwym światowcem. Język, dotąd sztywny i częstokroć milczący, nabrał łatwości wysławiania i gracji Chesterfiella oraz bezbożnego cynizmu Rochestera. Zmieniłem się w wyjątkowego erudytę, a stronice mych ksiąg pokryły tworzone niejako na marginesie epigramy przywodzące na myśl Gaya, Priora, a także najbardziej wesołe augustiańskie żarty oraz rymy. Któregoś ranka przy śniadaniu nieomal doprowadziłem do katastrofy, deklamując z wyraźnymi, płynnymi, osiemnastowiecznymi akcentami nieco swawolny utwór biesiadny, którego treść nigdy nie została zapisana, a który brzmiał mniej więcej tak:


Pójdźcie tu, przyjaciele, wytoczcie beczkę piwa
Za dzień dzisiejszy pijmy, niech każdy poużywa
Niech na półmiskach waszych mięsiwa wzrośnie stos
A jadło i napitek rozchmurzą smętny los
Po brzegi kufle napełniemy
Bo ważne to jest, ze żyjemy
Gdy przyjdzie śmierć, ni króla już, ni dziewki zdrowia nie wzniesiemy!

Mówią, te Anakreon stary nos jak pomidor miał czerwony
Lecz cóż to znaczy, jeśli humor masz stale dobry; wręcz szalony
Boże, duszę mą weź, wolę czerwonym być
Niźli jak lilia białym i w ziemi smętnie gnić!
Betty, pójdź do mnie tu
Całuj, aż zabraknie tchu
Drugiej takiej nie znajdziesz nawet w Piekle, ech, tfu!

Młody Harry się chwieje, jak trzaśnięty w łeb wół
Wkrótce zgubi peruka i się zwali pod stół
Dalej lejcie, bo w kuflach chyba dno widać już
Lepiej leżeć pod stołem, niźli w trumnie, no cóż
Bawmy się tedy i radujmy
Spragnione gardła wnet napójmy
Życia używać, nim w ziemi zlec przyjdzie, się nie bójmy

Do czarta tam, już plączą mi się nogi
Język mi kołkiem stawa, kark sztywny mam i błogi
Dozwól no gospodarzu, niech Betty się przysiadzie
Duszy bratniej mi brak, a żony wszak ze mną tu dziś nie będzie
Racz mi rękę swa dać
Chciałbym spróbować wstać
Póki tchu w piersi stanie, życie garścią chcę brać!

W tym czasie również ogarnął mnie trwający do dziś lęk przed burzami i ogniem. Wcześniej były mi one obojętne, teraz wszelako napełniają mnie niewypowiedzianą zgrozą. Kiedy tylko niebo zasnuwały burzowe chmury, chowałem się w możliwie najdalszym, najniżej położonym zakątku domu. Za dnia mą ulubioną enklawą byty ruiny spalonej posesji, i fantazjując, częstokroć wyobrażałem sobie, jak musiała wyglądać w okresie swojej świetności. Pewnego razu wystraszyłem jednego z wieśniaków, prowadząc go potajemnie do niewielkiego piwnicznego pomieszczenia, o którego istnieniu wiedziałem, choć od wielu pokoleń było ono zapomniane i nie odwiedzane.

Wreszcie stało się to, czego się od dawna obawiałem. Moi rodzice, zaniepokojeni zmienionym zachowaniem i wyglądem ich jedynego syna. postanowili śledzić me poczynania, co doprowadziło do katastrofy. Nie opowiedziałem nikomu o swoich wizytach w grobowcu, strzegąc mego sekretnego celu od dzieciństwa z iście religijną żarliwością. Teraz jednak zmuszony byłem zachować wyjątkową ostrożność przy wędrówkach pośród labiryntu zalesionej kotliny, aby nie doprowadzić do swego sanktuarium potencjalnego prześladowcy. Klucz do grobowca nosiłem zawieszony na rzemyku na szyi, o jego istnieniu zaś nie wiedział nikt oprócz mnie. Nigdy nie wyniosłem z grobowca żadnej rzeczy, na jaką natknąłem się w jego wnętrzu.

Pewnego ranka, gdy wyszedłem z wilgotnego grobowca i drżącą dłonią założyłem łańcuch na odrzwia, ujrzałem wśród pobliskich krzewów przerażone oblicze śledzącego mnie mężczyzny. Niewątpliwie koniec był bliski; moja altana została odkryta, a cel nocnych wypraw zdemaskowany. Mężczyzna mnie nie zaczepił, toteż pospieszyłem do domu, by podsłuchać, o czym doniesie memu stroskanemu ojcu. Czy świat dowie się o mym pobycie za drzwiami starego grobowca? Wyobraźcie sobie moje rozkoszne zdumienie, kiedy usłyszałem, jak szpieg teatralnym szeptem mówił moim rodzicom, że spędziłem noc w altance przed grobowcem; moje zasnute snem oczy padły na szczelinę w uchylonych, zablokowanych łańcuchem odrzwiach! Jakim cudem obserwator został tak zwiedziony? Byłem teraz przekonany, że chroniła mnie jakaś nadludzka moc. Rozzuchwalony takim obrotem spraw, zdecydowałem się nie ukrywać swych dalszych wizyt w grobowcu i niezwłocznie podjąłem je na nowo. Przez cały tydzień raczyłem się posępnymi przyjemnościami, o których nie zamierzam tu wspominać, kiedy t o się wydarzyło i zostałem wtrącony do tego przeklętego przybytku smutku i monotonii.

Nie powinienem był wyruszać tej nocy, chmury zdawały się zwiastować burzę, a z cuchnących moczarów na dnie kotliny podniosła się piekielna fosforescencja. Zew umarłych również był nieco inny. Miast grobowca w kotlinie, była to naruszona ogniem piwnica na szczycie zbocza, gdzie rezydujący demon przywoływał mnie, kiwając niewidocznymi palcami. Kiedy wyłoniłem się z zagajnika, na równinie pod ruinami ujrzałem w nieco rozmytym przez mgłę blasku księżyca coś, czego zawsze w głębi serca oczekiwałem. Rezydencja, nie istniejąca od stu lat, ukazała się mym oczom w całej swej okazałości. Każde z okien roztaczało blask płonących wewnątrz komnat dziesiątków świec.

W górę długiego podjazdu sunęły powozy bostońskiej szlachty, podczas gdy pieszo nadchodzili ku niej upudrowani notable z pobliskich posiadłości. Wmieszałem się w ten tłum, choć wiedziałem, że należę bardziej do gospodarzy aniżeli do gości. Wewnątrz budynku królowały muzyka i śmiech, wino lało się strumieniami.

Rozpoznałem kilka twarzy, choć ostatnio, gdy je widziałem, były pomarszczone, nadgnite i nadżarte przez nieubłagany rozkład. Pośród dzikiego, rozszalałego tłumu ja byłem najbardziej niespokojny i najbardziej osamotniony. Radosne bluźnierstwa potoczyście płynęły z mych ust, a w ciętych słowach nie oszczędzałem żadnych praw, czy to naturalnych, ludzkich, czy też boskich.

Wtem potężny grzmot zagłuszył odgłosy bezecnej biesiady. rozłupując dach i uciszając bluźnierczą hałastrę.

Czerwone jęzory ognia i palący żar otoczyły całe domostwo. Biesiadnicy przerażeni niechybną zgubą, która zdawała się przeniknąć granice niezmierzonej natury, z przeraźliwym wrzaskiem umknęli w noc. Pozostałem sam, przykuty do mego siedziska dojmującym lękiem, jakiego nigdy dotąd nie odczuwałem. I wtedy drugi koszmar przepełnił moją duszę - nowa groza, równie silna jak poprzednia. Spalony na popiół, moje ciało rozwiane na cztery wiatry, mogę nigdy nie spocząć w grobowcu Hyde'ów! Czyżby nie było tam dla mnie przygotowanej trumny? Czyż nie miałem prawa spocząć na wieczność wśród potomków sir Geoffreva Hyde'a? Tak! Odzyskam mą spuściznę śmierci, nawet gdyby moja dusza miała błąkać się przez stulecia, by odnaleźć drugą cielesną powłokę, która ostatecznie zajmie należne jej miejsce na pustej płycie w komorze grobowca. Jervas Hyde nigdy nie podzieli smętnego losu Palinurusa!

Kiedy widmo płonącego domu rozwiało się, ocknąłem się, wrzeszczący i zajadle walczący w ramionach dwóch mężczyzn, z których jeden był szpiegiem śledzącym mnie podówczas, przy grobowcu. Deszcz lał jak z cebra, a na horyzoncie od południa niebo przecinały błyskawice, które jeszcze tak niedawno jaśniały nad naszymi głowami. Mój ojciec, z twarzą przepełnioną smutkiem, stał nieopodal, słuchając, jak wykrzykiwałem doń swe żądania, by złożono moje ciało wewnątrz grobowca, i raz po raz napominał dwóch osiłków, by obchodzili się ze mną możliwie najłagodniej. Poczerniały krąg na podłodze piwnicy, wewnątrz ruin, był świadectwem niedawnego uderzenia pioruna. Z tego miejsca grupka ciekawskich wieśniaków z latarniami wyłuskała niewielką skrzynkę, wyrób z wyglądu dość stary, który niebiański grom wydobył na światło dzienne.

Porzuciwszy próżną i bezcelową obecnie szarpaninę, obserwowałem gapiów oglądających z niewypowiedzianym zdumieniem osobliwą skrzyneczkę. Pozwolono mi być świadkiem jej otwarcia. Skrzynka, której zamknięcia zostały zniszczone przez ten sam piorun, który wydobył ją z ukrycia, zawierała wiele dokumentów i cennych przedmiotów, ja jednak miałem wzrok utkwiony w jednej tylko rzeczy. Była to porcelanowa miniatura młodzieńca w upudrowanej peruczce, nosząca inicjały J.H. Oblicze było tak podobne, jakbym przeglądał się w lustrze.

Następnego dnia przyprowadzono mnie do tego pokoju, z kratami w oknach, niemniej informacji o niektórych sprawach udzielał mi na bieżąco pewien stary, prostoduszny sługa, którego miłowałem jeszcze od dzieciństwa i który podobnie jak ja uwielbia tereny przykościelne oraz cmentarze. To, co odważyłem się opowiedzieć na temat swych doznań w grobowcu, wzbudziło jedynie uśmiechy politowania. Ojciec, który często mnie odwiedza, twierdzi, że nigdy nie udało mi się pokonać strzeżonego łańcuchem wejścia, i przysięga, że zardzewiała kłódka, którą starannie obejrzał, nie była otwierana od dobrych pięćdziesięciu lat. Dodaje przy tym, że wszyscy wieśniacy wiedzieli o mych wyprawach do grobowca i że gdy często widywano mnie śpiącego w zagajniku, przed wejściem do posępnego przybytku, moje na wpół przymknięte oczy utkwione były w szczelinie prowadzącej do jego wnętrza. Nie dysponuję dowodami na obalenie jego twierdzeń, jako że mój klucz do kłódki przepadł gdzieś podczas szamotaniny, która zaszła owej upiornej nocy. Niezwykłe informacje z przeszłości, które uzyskałem podczas mych nocnych spotkań z umarłymi, uznaje się za owoce mych czasochłonnych i żmudnych badań, długotrwałego ślęczenia wśród prastarych ksiąg rodzinnej biblioteki.

Gdyby nie mój stary sługa, Hiram, do tej pory uwierzyłbym już we własne szaleństwo. Hiram jednak, lojalny do samego końca, wciąż we mnie wierzy i przekonał mnie, bym wyjawił publicznie przynajmniej część swojej opowieści. Tydzień temu rozbił kłódkę przytrzymującą łańcuch uchylonych drzwi do grobowca i z latarnią w dłoni zszedł w jego mroczną czeluść.

Na kamiennej płycie w jednej z nisz odkrył starą, lecz pustą trumnę z zaśniedziałą tabliczką i wyrytym na niej jednym tylko słowem: Jervas.

Obiecano mi, że zostanę pochowany w tym grobowcu, w tej właśnie trumnie.

HYPNOS



„Co się tyczy snu, owej złowieszczej przygody wszystkich naszych nocy, możemy powiedzieć, że ludzie kładą się na odpoczynek ze śmiałością, która byłaby niezrozumiała, gdybyśmy nie wiedzieli, iż jest ona rezultatem nieświadomości niebezpieczeństwa”

Niech litościwi bogowie, jeżeli takowi istnieją, strzegą mnie w tych godzinach, kiedy ani siła woli, ani narkotyk wymyślony przez sprytnych ludzi nie jest w stanie powstrzymać mnie przed wpadnięciem w otchłań snu. Śmierć jest miłosierna, bowiem nie ma z niej powrotu, ten jednak, który powraca do nas pośród mroków nocy, wycieńczony, ale Wiedzący, nigdy nie zazna spokoju ni zapomnienia.

Jakimże byłem głupcem, że z tak niewytłumaczalnym zapałem rzuciłem się, by zgłębiać tajemnice, których nie powinien poznać żaden śmiertelnik - i głupcem lub bogiem był mój jedyny przyjaciel, który wprowadził mnie w ów świat i udał się tam przede mną, a na koniec poznał koszmar i zgrozę, której być może również i mnie dane będzie jeszcze doświadczyć!

Spotkaliśmy się - o ile sobie przypominam - na dworcu kolejowym, w samym sercu tłumu gapiów. Leżał nieprzytomny, a dziwne konwulsje sprawiły, że jego smukłe, odziane w czerń ciało w osobliwy sposób zesztywniało. Sądzę, że mógł mieć wówczas około czterdziestu lat, gdyż twarz jego pokrywały głębokie bruzdy zmarszczek; miał ziemistą cerę i zapadłe policzki, ale owalne oblicze tego mężczyzny wydawało się niezwykle piękne, w jego gęstych falujących włosach i małej, pełnej bródce - ongiś kruczoczarnej - dostrzec można było wyraźne pasemka siwizny. Jego czoło było białe niczym marmur i tak wysokie i szerokie, że nieomal boskie.

Z gorliwością rzeźbiarza powiedziałem sobie: człowiek ten był niczym posąg fauna z antycznej Hellady, wykopany z ruin świątyni i w jakiś niepojęty sposób ożywiony w naszym dusznym stuleciu tylko po to, by poczuć chłód i napór niezliczonych, niszczących lat.
A kiedy otworzył swe ogromne, zapadnięte, pałające dziko czarne oczy zrozumiałem, iż będzie odtąd moim przyjacielem; jedynym przyjacielem tego, który nigdy ich nie posiadał - wiedziałem bowiem, iż te oczy musiały oglądać chwałę, jak i zgrozę krain wykraczających poza normalną świadomość i rzeczywistość; krain o których marzyłem, lecz których poszukiwałem na próżno.

Kiedy więc odgoniłem tłum gapiów, powiedziałem nieznajomemu, że musi pójść do mego domu, aby stać się moim nauczycielem i przywódcą w zgłębianiu nie odkrytych dotąd tajemnic. Uczynił to bez słowa.

Później okazało się, że jego głos był samą muzyką -muzyką głębokich wiol i krystalicznych sfer. Rozmawialiśmy często nocami i za dnia; rzeźbiłem jego popiersia i miniaturowe wizerunki głów z kości słoniowej, aby uwiecznić rozmaite grymasy i nastroje.

O naszych zainteresowaniach nie sposób mówić - nie mają one bowiem nic wspólnego ze światem innych śmiertelników. Dotyczyły potężnego i o wiele bardziej przerażającego wszechświata niewytłumaczalnych istnień i podświadomości; wszechświata znajdującego się głębiej niż materia, czas i przestrzeń, a którego obecność podejrzewamy jedynie w niektórych fragmentach naszych snów - tych rzadkich snów poza snami, nie przydarzających się pragmatykom, ale raz czy dwa na całe życie ludziom obdarzonym nadzwyczajną wyobraźnią.

Naukowcy jedynie podejrzewają ich istnienie, choć w większości je ignorują. Mędrcy interpretowali takie sny, a bogowie się śmiali. Jeden z mężczyzn o orientalnych oczach stwierdził, że zarówno czas i przestrzeń są względne; ludzie usłyszawszy to również się śmiali.

Jednak nawet ten mężczyzna nie zrobił nic więcej, jak tylko snuł przypuszczenia. Ja i przypuszczałem, i starałem się zrobić coś więcej, mój przyjaciel zaś próbował -i nawet odniósł częściowy sukces. Razem zaś i przy pomocy egzotycznych narkotyków doświadczyliśmy w pracowni, umiejscowionej w starej wieży w hrabstwie Kent, wiele przeróżnych i zakazanych snów.

Spośród agonii i cierpień, jakich doznawaliśmy w późniejszych dniach, najgorszym była niemożność ich artykulacji. Tego czego się dowiedziałem i widziałem podczas wielogodzinnych bezbożnych badań, nie sposób opowiedzieć - z braku symboli, odniesień czy porównań w jakimkolwiek języku. Mówię tak, ponieważ w naszych odkryciach - od pierwszego po ostatnie - dzieliłem się jedynie naturą odczuć; odczuć nie związanych z wrażeniami, Które zdolny jest odbierać system nerwowy normalnych ludzi.

Nasze doświadczenia można by najkrócej przyrównać do nurkowania albo latania - gdyż podczas każdego z kolejnych „eksperymentów" jakaś część naszych umysłów odrywała się dziarsko od wszystkiego co realne i teraźniejsze, śmigając w eterze pośród szokujących, mrocznych, napawających zgrozą, nawiedzonych przestrzeni, a od czasu do czasu również przedzierając się przez pewne dobrze oznaczone i typowe dla nas przeszkody, które można by opisać jedynie jako lepkie, kleiste, bluźniercze kłęby oparów. Podczas tych czarnych, bezcielesnych lotów czasem byliśmy sami a czasami razem - wtedy mój przyjaciel zawsze znajdował się daleko w przedzie; wyczuwałem jego obecność, pomimo braku kształtu fizycznego, a dzięki swoistemu malarskiemu wspomnieniu, widziałem jego twarz skąpaną w złotym blasku, przerażającą w dziwnym pięknie; owe nietypowo młode policzki, pałające oczy, olimpijskie czoło i szpakowate włosy, i brodę.
Nie liczyliśmy upływu czasu, gdyż pojęcie to stało się dla nas złudzeniem. Wiem jedynie, że musiało się z tym wiązać coś doprawdy osobliwego, gdyż koniec końców zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego się nie starzejemy.

Wasze rozmowy były bluźniercze: zawsze upiornie ambitne - żaden bóg czy demon nie mógłby nawet marzyć o odkryciach i podbojach, które planowaliśmy szeptem. Przeszywa mnie dreszcz, kiedy o nich mówię i nie śmiem zagłębiać się w szczegóły - choć muszę przyznać, iż pewnego razu mój przyjaciel napisał na kartce życzenie, którego nie ośmielił się wypowiedzieć na głos, a po przeczytaniu którego natychmiast spaliłem ów świstek, wpatrując się z przerażeniem w okno i widniejące za nim rozgwieżdżone niebo. Przypuszczam, że opracował on plany dotyczące władania widoczną częścią wszechświata, i nie tylko; plany by Ziemia i gwiazdy poruszały się na jego komendę i by w jego rękach spoczywały losy wszystkich żyjących istot. Przyznaję, przysięgam, że nie podzielałem jego wybujałych aspiracji, albowiem nie czuję się dość silny, by podjąć ryzyko zapuszczenia się w głąb niewypowiedzianych sfer, gdzie tylko ktoś dostatecznie odważny i bezwzględny mógłby osiągnąć sukces.


***


Pewnej nocy wiatry z nieznanych przestrzeni zepchnęły nas bezlitośnie w bezdenną otchłań, gdzie nie istniało zupełnie nic, nawet myśli.
Atakowało nas wrażenie niemożliwe do przekazania czy opisania, najgorsze ze wszystkich, przyprawiające niemal o obłęd: wrażenie Nieskończoności. Przedzieraliśmy się, jak burza przez lepkie zapory, aż w końcu poczułem, że dotarliśmy do odleglejszych krain niż te, które przemierzaliśmy do tej pory.

Mój przyjaciel wysforował się znacznie do przodu, gdy płynęliśmy pośród tego przerażającego oceanu dziewiczego eteru i widziałem grymas złowieszczego uśmiechu malującego się na jego płynnej, świecącej i zbyt młodej „twarzy ze wspomnień". Nagle ta twarz stała się zamglona i błyskawicznie zniknęła. A zaraz potem natrafiłem przeć sobą na przeszkodę, której nie byłem w stanie pokonać. Była taka jak inne a jednak nieskończenie gęściejsza; lepka, gliniasta masa, jeżeli tego typu porównania można użyć w świecie, gdzie wszystko jest niematerialne.
Czułem, że zostałem zatrzymany przez barierę, którą mój przyjaciel i przywódca zdołał pokonać. Ponownie podjąłem próbę przedarcia się, ale w tej samej chwili sen narkotyczny dobiegł końca; otworzyłem moje fizyczne oczy, by dostrzec wokół siebie ściany starej pracowni, a w przeciwległym rogu pomieszczenia blade i wciąż jeszcze nieprzytomne ciało mego nauczyciela. W złotawo-zielonym księżycowym blasku jego marmurowe rysy wydawały się dziwnie wychudzone i obłędnie wręcz piękne.

Nagle drgnął... i niech litościwe niebiosa pozbawią mnie wzroku i słuchu, gdybym raz jeszcze miał doświadczyć podobnego przeżycia. Nie potrafię wam wyjaśnić jak brzmiał jego wrzask ani jakie czeluście najdalszych piekieł odbijały się przez sekundę w jego czarnych przepełnionych przerażeniem oczach. Powiem tylko, że zemdlałem i dopiero mój przyjaciel, kiedy już sam doszedł do siebie, ocucił mnie, spragniony czyjegoś towarzystwa -kogoś, kto pomógłby mu przezwyciężyć wspomnienia okropnych koszmarów i dojmującej samotności.

To był koniec naszych ochotniczych poszukiwań i wędrówek po jaskiniach snów. Przerażony, na skraju obłędu, przyjaciel mój ostrzegł mnie, że już nigdy nie wolno nam zawitać do tej krainy, nie odważył się opowiedzieć mi o tym co widział; stwierdził jednak, iż musimy spać możliwie jak najmniej, nawet gdybyśmy musieli utrzymywać się w stanie czuwania przy pomocy narkotyków.

O tym, że miał rację przekonałem się już wkrótce, gdy zapadając w drzemkę, za każdym razem, ogarniał mnie niesamowity, potworny, rozdzierający strach.

Po każdym krótkim i nieuniknionym okresie snu wydawałem się starszy, podczas gdy przyjaciel mój starzał się w niemal szokującym tempie. To potworne, kiedy, niemal na twoich oczach, komuś robią się zmarszczki na twarzy a włosy przyprósza siwizna. Masz styl życia diametralnie się zmienił. Mój przyjaciel -jego prawdziwe imię czy nazwisko nigdy nie przeszło mi przez usta - dawniej odludek zaczął lękać się samotności. Mocą nie chciał zostawać sam, nie uspokajała go też obecność kilku osób. Ulgę sprawiały jedynie huczne i tłumne biesiady - z tego też powodu już wkrótce znaliśmy prawie wszystkich birbantów i hulaków z całej okolicy.

Nasz wygląd i wiek zdawał się wzbudzać powszechną śmieszność, co do głębi mnie wzburzało, ale mój przyjaciel wolał to niż samotność. Bał się przede wszystkim przebywania samemu poza domem, kiedy na niebie świeciły gwiazdy, a gdy bywało to nieuniknione, trwożliwie popatrywał w górę, jakby lękał się jakiejś upiornej istoty czającej się gdzieś wysoko, wśród atramentowych niebios. Nie zawsze spoglądał w to samo miejsce na nieboskłonie - wydawało się, iż w różnych okresach znajduje się ono gdzie indziej.

W wiosenne wieczory punkt ten znajdował się nisko na płn. wschodzie. Latem, nieomal dokładnie pionowo nad jego głową. Jesienią na płn. zachodzie. Zimą na wschodzie, ale tylko wczesnym rankiem.
Najmniej obawiał się wieczorów w samym środku zimy. Dopiero po dwóch latach zdołałem skojarzyć jego lęk z czymś konkretnym - wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, iż poszukiwał jakiegoś określonego punktu, którego pozycja o różnych porach roku odpowiadała stronom świata. Punkt ów wyznaczony był, najściślej rzecz biorąc, przez konstelację Corony Borealis.



***

Obecnie mieliśmy pracownię w Londynie, i choć nigdy się nie rozstawaliśmy, nie rozmawialiśmy też o dniach, gdy obaj usiłowaliśmy zgłębić tajemnice nierealnego świata. Postarzeliśmy się i osłabili od narkotyków, hulaszczego trybu życia i trwania w ciągłym stresie; rzednące włosy i broda mego przyjaciela stały się śnieżnobiałe. Nasze uwolnienie od długiego snu było zadziwiające - rzadko bowiem zdarzało się nam zmrużyć oczy na dłużej niż godzinę czy dwie i przenieść się do krain, w których czyhało na nas przerażające, choć niejasne zagrożenie.


***

Nadszedł styczeń, pełen mgieł i deszczów a wraz z nim kłopoty pieniężne. Coraz trudniej było kupić narkotyki. Sprzedałem wszystkie swoje rzeźby i popiersia z kości słoniowej i dalej nie miałem za co nabyć nowych surowców.

Gdyby nawet mi się to udało i tak nie miałbym w sobie dość siły, by cokolwiek z nich wyrzeźbić. Cierpieliśmy straszliwe katusze i pewnej nocy przyjaciel mój zapadł w głęboki sen, z którego nie byłem w stanie go obudzić.

Pamiętam całą scenerię, jakby to stało się dzisiaj -opustoszała pracownia na poddaszu; deszcz bijący o szyby; tykanie naszego jedynego zegara ściennego; szalone tykanie naszych zegarków leżących na komódce, skrzypienie jakiejś obluzowanej okiennicy w odległej części domu; odgłosy miasta stłumione przez mgłę i przestrzeń; i najgorsze ze wszystkiego: ciężki, regularny, złowieszczy oddech mego przyjaciela leżącego na tapczanie - rytmiczny oddech zdający się odmierzać chwile nadnaturalnego strachu i cierpień jego ducha, który wędrował teraz w zakazanych, niewyobrażalnych i upiornie odległych światach.
Napięcie towarzyszące memu czuwaniu stało się nie do zniesienia, a przez mój bliski obłędu umysł przepływał rwący potok trywialnych wrażeń i doznań. Usłyszałem, jak gdzieś zegar wybija godzinę - nasz tego nie robił i moja posępna wyobraźnia odnalazła w tym dźwięku punkt zwrotny do nowych rozmyślań. Zegary — czas — przestrzeń - nieskończoność, po czym przemknąwszy przez dach, deszcz i mgłę skupiał się na nieboskłonie, gdzie na płn. wschodzie wznosiła się Corona Borealis. Nagle moje wyczulone, nasłuchujące uszy wychwyciły nowy dźwięk, odróżniający się spośród chaosu innych wzmocnionych narkotykami odgłosów - niskie, przeraźliwe, natarczywe zawodzenie dochodzące z bardzo daleka - monotonne, złowieszcze drwiące wołanie z płn. wschodu.

Nie ono jednak pozbawiło mnie zmysłów i napełniło me serce trwogą, której nie wyzbędę się już do końca życia; nie ono wywoływało również krzyki czy gwałtowne konwulsje, które skłoniły ostatecznie mieszkańców i policję do wyważenia drzwi.

Nie sprawiło tego to, co usłyszałem, ale to co zobaczyłem - nagle bowiem w tym mrocznym, zamkniętym pokoju, z oknami przysłoniętymi zasłonami, z płn. wschodu napłynął strumień przerażającego czerwono-złotego światła. Słup ten nie emanował blasku, który rozproszyłby ciemności, ale spływał na głowę mego śpiącego przyjaciela, wywołując upiorny duplikat dziwnie fosforyzującego i młodzieńczego „oblicza ze wspomnień", jakie pamiętam z sennych podróży w nieznanych krainach poza czas i przestrzeń - oblicze z czasów zanim mój druh przedostał się poza barierę do owych sekretnych i bluźnierczych nocnych koszmarów.
l kiedy tak patrzyłem, ujrzałem jak unosi głowę, w jego czarnych, zapadniętych oczach maluje się dojmująca zgroza a cienkie, spierzchnięte wargi rozchylają się do krzyku, zbyt przerażającego jednak, aby mógł wydobyć go z piersi. Na tej płynnej, odmłodzonej twarzy unoszącej się w powietrzu, roztaczającej upiorny, widmowy blask, odzwierciedlało się więcej dławiącego, czystego, mrożącego krew w żyłach strachu, niż kiedykolwiek z woli niebios, czy piekieł, dane mi było ujrzeć.

Pośród jednostajnego, odległego dźwięku, który stale przybierał na sile nie usłyszałem żadnego głosu, ale kiedy podążyłem wzrokiem wzdłuż słupa światła za obłędnym spojrzeniem „twarzy ze wspomnień", przez krótką chwilę, dostrzegłem to samo, co ona: źródło owego światła i źródło przeraźliwego dźwięku. W tym samym momencie rozdzwoniło mi się w uszach i runąłem jak długi, porażony atakiem epilepsji, który właśnie sprowadził do pracowni lokatorów i policję. Nawet gdybym się starał, nie zdołałbym opowiedzieć wam co wówczas ujrzałem -nie zdradzi wam tego również spokojne śmiercią oblicze mego przyjaciela, choć z całą pewnością musiało widzieć więcej ode mnie. Zawsze jednak będę miał się na baczności przed drwiącym i nienasyconym Hypnosem - Władcą Snów, nocnym niebem i szalonymi ambicjami chęci posiadania wiedzy zakazanej.

Nie wiem co się dokładnie wydarzyło, gdyż dziwna i upiorna siła sprawiła, iż umysł mój przesłoniła mglista zasłona niepamięci. Inni również zostali dotknięci tak bliskim obłędowi darem zapomnienia. Twierdzili, iż nigdy nie miałem przyjaciela, i że jedynie sztuka, filozofia oraz obłęd wypełniały całe moje tragiczne życie. Lokatorzy i policja owej nocy usiłowali mnie uspokoić, lekarz dał mi jakieś lekarstwa, ale żaden z nich nie dostrzegł koszmaru jaki się tu wydarzył. Nie przejęli się tragicznym losem mego towarzysza, ale to co znaleźli na tapczanie w pracowni wywołało z ich strony wielki podziw, choć wzbudził we mnie obrzydzenie i gorycz, i który przysporzył mi sławy. Ogarnięty rozpaczą przesiaduję całymi godzinami - łysy, siwobrody, podkurczony, sparaliżowany, oszołomiony narkotykami i załamany - adorując i modląc się do znalezionego przez nich przedmiotu.

Zaprzeczają, że sprzedałem ostatnią z moich prac i z ekstazą wskazują skamieniałą, zimną, milczącą „rzecz", którą pozostawił po sobie migoczący słup światła. To wszystko, co pozostało po moim przyjacielu: boska głowa z prastarego greckiego marmuru, młoda ponadczasową młodością, o pięknym, brodatym obliczu i pełnych, zastygłych w uśmiechu wargach, olimpijskim czole i gęstych falujących włosach ozdobionych makami. Mówią, że to upiorne „oblicze" ze wspomnień jest odzwierciedleniem mego własnego, kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, tyle tylko, że na jej marmurowej podstawie widnieją wyryte attyckie litery układające się w jedno, jedyne słowo - HYPNOS.

KOLOR Z PRZESTWORZY

Na zachód od Arkham wznoszą się dzikie wzgórza, a doliny porastają głębokie lasy, których jeszcze nigdy nie tknęła siekiera. Są tam też mroczne, ciasne wąwozy, a w nich fantastycznie pochylone drzewa i sączące się wąskie strumyki, gdzie nigdy nie dociera słońce. Na łagodnie opadających zboczach przycupnęły farmy stare, kamienne, omszałe chaty i pod osłoną ogromnych występów skalnych dumają wieczyście nad prastarymi tajemnicami Nowej Anglii; wszystkie są teraz opustoszałe, szerokie kominy się kruszą, a wyłożone gontem ściany groźnie wypaczyły się pod niskimi dwuspadowymi dachami.

Dawni mieszkańcy wynieśli się stąd, a nowi przybysze z innych stron nie mają ochoty się tutaj osiedlić. Próbowali już Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia, próbowali Włosi, pojawili się też Polacy, ale odeszli. Dzieje się tak nie z powodu czegoś, co tu widać, słychać czy też czego można dotknąć, ale z powodu czegoś, co mieści się tylko w sferze wyobraźni. Miejsce to właściwie nie pobudza wyobraźni, ale też nie zapewnia nocą spokojnych snów. Chyba to właśnie zraża przybyszów z obcych stron, bo stary Ammi Pierce nigdy jeszcze słowem nie wspomniał im o tym, co pamięta z tych dziwnych dni. Tylko Ammi, od lat już niezbyt sprawny umysłowo, wciąż tutaj mieszka i tylko on jeden mówi czasem o tamtych dziwnych dniach; a ma odwagę mówić, bo jego dom stoi w pobliżu otwartych pól i uczęszczanych dróg wokół Arkham.

Niegdyś droga wiodła przez wzgórza i doliny, tam gdzie teraz rozciąga się przeklęte wrzosowisko, jednakże ludzie przestali z niej korzystać i zbudowano nową, skręcającą daleko na południe. Nawet teraz można znaleźć ślady starej drogi pośród porastającego, tu na nowo gąszczu, a część z nich trwać jeszcze będzie wtedy, gdy połowę dolin pokryje zbiornik wodny. Wtedy zostaną wycięte mroczne lasy, a przeklęte wrzosowisko będzie drzemać głęboko pod błękitną, rozmigotaną taflą wody, w której przeglądać się będzie niebo. Tajemnice owych dziwnych dni zjednoczą się z tajemnicami głębi wodnych i z tajemną wiedzą starego oceanu oraz wszystkimi sekretami pierwotnego świata.

Kiedy wybierałem się pomiędzy te wzgórza i doliny, żeby zbadać teren przeznaczony na nowy zbiornik wodny, powiedziano mi, że jest to wrogie miejsce. Powiedziano mi to w Arkham, a ponieważ jest to bardzo stare miasto, w którym krążą rozliczne legendy o czarownicach, uznałem, że owa złowrogość wiąże się z tym, co w ciągu stuleci opowiadały dzieciom babki. Określenie „przeklęte wrzosowisko” wydało mi się bardzo dziwne i teatralne. Zastanawiałem się, w jaki sposób znalazło się w purytańskim folklorze. A potem zobaczyłem to mroczne, biegnące na zachód kłębowisko wąwozów i urwisk skalnych i przestałem się nad tym zastanawiać, pochłonięty jedynie jego starą tajemnicą. Był ranek, kiedy je ujrzałem, ale mrok zalegał tam zawsze. Drzewa rosły gęsto, a ich pnie były tak ogromne, że nie sposób by spotkać im podobne w zdrowych lasach Nowej Anglii. W mrocznych prześwitach między drzewami panowała zbyt wielka cisza, a podłoże było zbyt grząskie od wilgotnego mchu i nawarstwiającego się w przeciągu niezliczonych lat rozkładu.

Na otwartych przestrzeniach, głównie wzdłuż starej drogi, widniały drobne farmy na zboczach wzgórza; były to albo skupiska kilku budynków, albo tylko jeden czy dwa, a bywało, że sterczał zaledwie samotny komin czy przysypana ziemią piwnica. Królowały tu chwasty i krzaki róży polnej, a w zaroślach rozlegał się szelest jakichś tajemniczych stworów. Wszystko dokoła spowijały opary niepokoju i smutku; wszystko wydawało się nierealne i groteskowe, tak jakby jakieś istotne ogniwo perspektywy czy światłocieni zostało skierowane na opak. Nie dziwiłem się, że przybysze z obcych stron nie chcieli się tu zatrzymywać, bo sen tutaj był prawie wykluczony. Aż nadto przypominało to scenerię Salvatora Rosi, groźny drzeworyt z opowieści niesamowitej.

A jednak to wszystko nie było jeszcze tak przerażające jak przeklęte wrzosowisko. Przekonałem się o tym w tym momencie, kiedy znalazłem się w głębi rozległej doliny: żadne inne określenie nie pasowałoby do tego miejsca, tak jak żadne inne miejsce nie pasowałoby do tego określenia. Mogło się wydawać, że poeta stworzył ową frazę ujrzawszy ten właśnie region. Rozejrzawszy się dokoła pomyślałem, że wszystko chyba tutaj strawił ogień; ale dlaczego nic nowego nie wyrosło na owych pięciu akrach szarego pustkowia rozciągającego się pod gołym niebem, które pośród tych lasów i pól wyglądało jak spalone jakimś kwasem? Sięgało ono daleko na północ wzdłuż dawnej drogi, ale wdzierało się też i na drugą jej stronę. Ogarnęła mnie dziwna niechęć na samą myśl, że mam tam pójść, ale przecież musiałem, bo tego wymagała moja misja. Na całej tej rozległej przestrzeni nie było żadnej roślinności, jedynie miałki szary pył czy popiół, którego chyba jeszcze nigdy nie tknął wiatr. Pobliskie drzewa były schorzałe i karłowate, a wiele uschłych pni sterczało w górę albo leżało murszejąc na brzegu tego pustkowia. Kiedy przechodziłem obok nich w pośpiechu, zauważyłem po prawej stronie rumowisko cegieł i kamieni, pozostałość po starym kominie i piwnicy, a także ziejącą czernią otchłań porzuconej studni, z której unosiły się stęchłe opary, tworząc w promieniach słońca najdziwniejsze kształty. Nawet długie, mroczne lesiste urwisko wznoszące się za tym pustkowiem wydawało się przez kontrast bardzo przyjemne; przestały mnie już teraz zdumiewać bojaźliwe szepty mieszkańców Arkham. W pobliżu nie było żadnego domostwa ani nawet ruin; i dawnymi czasy to miejsce chyba też musiało być bezludne i odosobnione. O zmierzchu, drżąc przed powtórnym przemierzaniem tego złowieszczego miejsca, wróciłem do miasta już okrężną drogą, skręcającą na południe. Marzyłem skrycie, aby na niebie pojawiły się chmury, gdyż dziwny lęk wdarł się do mej duszy z powodu rozciągającej się nade mną głębokiej” próżni nieba.

Wieczorem pytałem różnych starych ludzi w Arkham o przeklęte wrzosowisko, a także, co znaczy określenie „dziwne dni”, które tak wielu spośród nich niejasno wymieniało. Nie otrzymałem jednak jasnej odpowiedzi poza tym, że tajemnica wcale nie jest tak dawna, Jak sobie wyobrażałem. Nie wiązało się to z Jakaś starą legendą, ale z czymś, co miało miejsce jeszcze za życia tych, z którymi rozmawiałem. Zdarzyło się to w latach osiemdziesiątych, kiedy to pewna rodzina zniknęła czy też została zamordowana. Ludzie, z którymi rozmawiałem, nie byli co do tego zgodni, a ponieważ wszyscy mi doradzali, abym nie zwracał uwagi na szalone opowieści starego Ammiego Pierce'a, odnalazłem go nazajutrz rano, dowiedziawszy się, że mieszka samotnie w wiekowej, rozpadającej się chacie, na skraju leśnej gęstwiny. Była to bardzo stara chata, z której zaczynała się już dobywać woń rozkładu, tak charakterystyczna dla zaniedbanych domów. Tylko natarczywym pukaniem mogłem wyciągnąć z łóżka tego starca, a kiedy doczłapał się zalękniony do drz wi, najwyraźniej nie był ucieszony moją wizytą. Nie był tak słaby, jak myślałem, ale oczy dziwnie mu się zapadły, a niedbały ubiór i biała broda nadawały mu wygląd człowieka steranego życiem i posępnego.

Nie wiedziałem, w jaki sposób najlepiej byłoby go nakłonić do rozmowy, stworzyłem więc pozory interesu; zwierzyłem mu się z mojej inspekcji terenu i zadałem mu kilka mało znaczących pytań odnośnie okolicy. Miał żywszy umysł i był o wiele bardziej Inteligentny, niż przypuszczałem, a nim się spostrzegłem, pojął równie dużo, jak każdy człowiek, z którym zdarzyło mi się rozmawiać w Arkham. Był całkiem inny niż ci wszyscy wieśniacy, jakich poznałem na wydzielonych obszarach, przeznaczonych pod zbiornik wodny. Nie protestował z powodu zniszczenia wielu mil starych lasów i farm, choć zapewne protestowałby, gdyby jego dom znajdował się na terenie przyszłego jeziora. Znać po nim tylko było, że doznał ulgi; ulgi z powodu losu, Jaki miał spotkać prastare mroczne doliny, po których wędrował przez całe życie. Wolał, żeby zalała je woda — żeby była zalała je zaraz po tych dziwnych dniach. Jego ochrypły głos przycichł, pochylił się cały do przodu, a palcem prawej ręki z drżeniem zaczął wskazywać kierunek, co robiło na jego rozmówcy wstrząsające wrażenie.

Wtedy właśnie usłyszałem tę opowieść, a kiedy snuł ją ochrypłym, to znów ściszonym do szeptu głosem, coraz to wstrząsał mną dreszcz, choć był to dzień w pełni lata. Często musiałem go przywoływać z tej chaotycznej plątaniny, dobierać naukowe zwroty, które zachował jeszcze w osłabionej już, papuziej pamięci z zasłyszanej rozmowy profesorów, wypełniać luki, w których przerywała się ciągłość i zatracał się sens logiczny. Kiedy skończył, przestałem się dziwić, że jego umysł uległ zachwianiu albo że ludzie z Arkham nie chcą wiele mówić o przeklętym wrzosowisku. Jeszcze przed zachodem słońca pośpieszyłem do hotelu, żeby nie widzieć rozbłyskujących nade mną gwiazd na pustym niebie: następnego dnia wróciłem do Bostonu, aby złożyć rezygnację z mojej posady. Nie mogłem już powrócić do tego mrocznego chaosu starego lasu i wzgórz ani spojrzeć raz jeszcze na spopielałe przeklęte wrzosowisko, gdzie czarna studnia obok rumowiska cegieł i kamieni zieje otchłanią. Wkrótce powstanie tam zbiornik wodny i wszystkie stare tajemnice zostaną ukryte na zawsze w jego głębinie. Ale nie sądzę, abym kiedykolwiek jeszcze miał ochotę odwiedzić to miejsce nocą, a już na pewno nie wtedy, gdy niebo będzie usiane złowieszczymi gwiazdami, i za nic w świecie nie napiłbym się wody w Arkham.

Wszystko zaczęło się, jak powiedział stary Ammi, od meteorytu. Dawniej, od czasu jak sądzono czarownice, nie opowiadano tu żadnych niesamowitych legend, ale nawet wtedy owe lasy nie budziły takiego lęku, jak maleńka wysepka w Miskatonic, gdzie diabeł miał swój dwór koło dziwnego kamiennego ołtarza pamiętającego dni jeszcze sprzed czasów Indian. Nie było tu lasów, w których straszyło, a ich fantastyczny mrok nie przerażał nikogo, aż do owych dziwnych dni, kiedy to w południe pojawiła się na niebie biała chmura, rozległa się seria grzmotów, a z doliny, w głębi lasu, uniósł się kłąb dymu. Jeszcze przed nastaniem nocy całe Arkham usłyszało o wielkiej skale, która spadła z nieba i wbiła się w ziemię przy studni Nahuma Gardnera. Dom jego położony był w miejscu, które miało się stać przeklętym wrzosowiskiem — schludny, biały dom Nahuma Gardnera pośród urodzajnych ogrodów i sadów.

Nahum wybrał się do miasta, by opowiedzieć ludziom o tym kamieniu, a po drodze wstąpił też do Ammiego Pierce'a. Ammi miał wtedy czterdzieści lat i wszystkie te niezwykłe zdarzenia mocno mu się wyryły w pamięci. Następnego dnia rano udał się z żoną i trzema profesorami z Uniwersytetu w Miskatonic, aby obejrzeć tego „nieziemskiego przybysza” z nieznanych gwiezdnych przestworzy, i wszyscy się zdziwili, dlaczego Nahum mówił wczoraj, że jest tak ogromny. Skurczył się, wyjaśnił Nahum, wskazując na wielki brązowy kopiec sterczący nad rozwaloną ziemią i spaloną trawą, tuż przy starej studni z żurawiem na frontowym podwórku Nahuma; mądrzy profesorowie orzekli jednak, że kamienie się nie kurczą. Bez przerwy wydobywał się z niego żar, a Nahum dodał, że w nocy bił z niego blask. Profesorowie stuknęli w kamień geologicznym młotkiem i okazało się, że jest zdumiewająco miękki, tak jakby był z plastyku. Wydrążyli raczej niż odłupali kawałek tego okazu, aby zabrać do college'u dla celów badawczych. Włożyli go do starego wiadra pożyczonego od Nahuma, bo nawet ten mały kawałeczek wciąż był gorący. W powrotnej drodze zatrzymali się na krótki odpoczynek u Ammiego i byli niepomiernie zdziwieni, gdy pani Pierce doniosła im, że odłamek kamienia coraz bardziej się zmniejsza i wypala dno wiaderka. Rzeczywiście nie był duży, ale uznali, że musieli wziąć mniejszy, niż im się wydawało.

Następnego dnia — a działo się to w czerwcu roku 1882 — profesorowie wybrali się ponownie do Nahuma wielce zafascynowani. Po drodze znowu wstąpili do Ammiego i opowiedzieli mu o dziwnym zachowaniu tego okazu i o tym, że zniknął bez śladu, gdy włożyli go do szklanej probówki. Probówka też zresztą zniknęła i uczeni napomknęli coś o dziwnym pokrewieństwie tego kamienia z krzemem. Zachowywał się wprost niewiarygodnie w ich dobrze wyposażonym laboratorium; podgrzewany węglem drzewnym nie wykazywał żadnej reakcji ani nie wydzielał gazów, dawał reakcję ujemną z boraksem, nie ulatniał się w żadnej możliwej do osiągnięcia temperaturze, nawet w tlenkowodorowej dmuchawce. Na kowadełku okazał się wysoce elastyczny, a w ciemności wyraźnie świecił. Nie było sposobu, aby go ochłodzić, co wprowadziło cały college w stan wielkiego zdumienia; natomiast przy podgrzewaniu pod spektroskopem roztaczał błyszczące kręgi o barwach zupełnie niespotykanych w normalnym spektrum. Wywołało to zapierające dech dyskusje o nowych elementach, dziwacznych optycznych właściwościach i wielu innych cechach, o których zaskoczeni ludzie nauki mają zwyczaj rozprawiać, kiedy się zetkną z nieznanym.

Choć wciąż był gorący, postanowili go jednak wypróbować w tyglu za pomocą różnych składników. Woda nie działała. Kwas solny też nie działał. Kwas azotowy i nawet woda królewska tylko rozpryskiwały się z sykiem w zetknięciu z tą rozżarzoną, odporną na wszystko masą. Ammi miał trudności z przypomnieniem sobie kolejnych składników, ale rozpoznawał wszystkie, w miarę jak je wymieniałem w odpowiedniej kolejności. Był więc amoniak i soda kaustyczna, alkohol i eter, przyprawiający o mdłości siarczek węgla i dziesiątki innych składników; mimo że w miarę upływu czasu odłamek kamienia coraz bardziej tracił na wadze, a jego żar zdawał się jakby trochę wygasać, wciąż nie widać było, aby którykolwiek ze stosowanych składników zadziałał choćby w najmniejszym stopniu. Był to bez wątpienia metal. Miał cechy magnetyczne, to też nie budziło wątpliwości; a po zanurzeniu w różnych roztworach kwasu pojawiły się jakby ledwie widoczne ślady figury Windmanstatten, spotykane na żelazie meteorytów. Kiedy stwierdzono już znaczne ochłodzenie, dokonano próby w szkle; tę resztkę, jaka pozostała z całego kawałka w toku przeprowadzanych doświadczeń, umieszczono w szklanej probówce. Rano, następnego dnia, okazało się, że wszystko, wraz z probówką, zniknęło bez śladu, pozostała tylko zwęglona plama na drewnianej półce w miejscu, gdzie stała probówka.

Opowiedzieli to Ammiemu profesorowie, kiedy zatrzymali się przed jego drzwiami, i raz jeszcze wybrali się razem, żeby obejrzeć dokładniej tego kamiennego wysłańca z gwiazd. Tym razem żona Ammiego nie poszła z nimi. Meteoryt zmniejszył się bardzo wyraźnie, tak że nawet trzeźwo myślący profesorowie nie mogli poddać w wątpliwość tej oczywistej prawdy. Wokół skurczonej brązowej bryły koło studni widniało teraz puste miejsce, pozostała tylko wklęsła ziemia; poprzedniego dnia bryła miała w przekroju dobre siedem stóp, teraz zaledwie pięć. Wciąż była gorąca, a uczeni obserwowali jej powierzchnię z ogromnym zaciekawieniem, starając się oddzielić jednocześnie młotkiem i dłutem drugi, trochę większy kawałek. Tym razem zatopili dłuto głębiej, a wtedy przekonali się, że jądro tej bryły nie jest jednolite.

Odsłonili coś, co zdawało się być boczną ścianą dużej kuli osadzonej wewnątrz masy. Jej kolor, przypominający kręgi w dziwnym spektrum meteorytu, był prawie nie do opisania; i tylko przez analogię nazwali to kolorem. Zbudowana była z lśniącej materii, a przy dotyku okazała się krucha i pusta w środku. Jeden z profesorów mocniej uderzył młotkiem, a wtedy rozległo się jakby nerwowe, krótkie syknięcie. Nic się z jej wnętrza nie wydobyło, ale po rozłupaniu zniknęła bez śladu. Pozostało po niej jedynie puste okrągłe wgłębienie o średnicy około trzech cali i wszyscy mieli nadzieję, że odkryją teraz następne kule, skoro ta zniknęła.

Przypuszczenie okazało się mylne; zaczęli wiercić w bryle w poszukiwaniu następnych, ale bezowocnie, wobec tego odjechali z następnym kawałkiem, który w laboratorium okazał się równie zagadkowy, jak poprzedni. Miał także konsystencję plastyku, był gorący, wykazywał cechy magnetyczne, lekko polśniewał, w mocnych kwasach odrobinę się ochładzał, posiadał zupełnie nieznane widmo spektrum, pod wpływem powietrza zmniejszał się, działał na związki krzemu niszcząco, ale i one też niszcząco nań działały, a mimo to nie sposób było zidentyfikować żadnych bliżej określonych cech; po zakończeniu wszelkich badań naukowcy musieli zgodnie stwierdzić, że nie są w stanie go nigdzie zaklasyfikować. Nie przynależał do ziemi, był fragmentem czegoś z zewnątrz; miał cechy pozaziemskie i podlegał jakimś obcym prawom. Tej nocy szalała burza, a gdy nazajutrz profesorowie wybrali się do Nahuma, spotkało ich gorzkie rozczarowanie. Kamień, przy swoich właściwościach magnetycznych, musiał mieć jeszcze szczególne właściwości elektryczne, ponieważ, jak się wyraził Nahum, „przyciągał pioruny” ze szczególną częstotliwością. Farmer widział, że aż sześć razy w ciągu godziny pioruny uderzały w rozkopaną ziemię na frontowym podwórku, a kiedy burza minęła, pozostał tylko nierówny dół przy starej studni, do połowy zasypany ziemią. Kopanie okazało się bezowocne, naukowcy stwierdzili, że kamień zniknął bez śladu. Był to prawdziwy zawód; nie pozostało im nic innego, jak wrócić do laboratorium i jeszcze raz poddać badaniom znikający fragment zamknięty starannie w ołowianej kapsułce. Istniał on jeszcze przez tydzień, ale nie zdołano dokonać żadnego cennego odkrycia. Po jego zniknięciu nie pozostał nawet osad, w związku z czym u profesorów zbudziła się wątpliwość, czy rzeczywiście widzieli na własne oczy ten tajemniczy fragment nieogarnionych przestworzy, tego samotnego, pozaziemskiego zesłańca z wszechświata i innych sfer materii, siły, istnienia.

Wszystkie gazety w mieście Arkham nadały oczywiście rozgłos temu. wydarzeniu za poręczeniem kolegiaty uniwersyteckiej i wysłały swoich reporterów celem przeprowadzenia wywiadu z Nahumem i jego rodziną. Dziennik z Bostonu także wysłał swojego pracownika i Nahum wkrótce stał się prawie że miejscową sławą. Był szczupłym, jowialnym mężczyzną lat około pięćdziesięciu, miał żonę i trzech synów oraz dobrze zagospodarowaną farmę w dolinie. Nahum i Ammi często odwiedzali się nawzajem, tak samo ich żony; Ammi po latach nie mógł się nachwalić Nahuma. Był nawet dumny, że tyle uwagi poświęcano farmie przyjaciela, i on również w ciągu kilku następnych tygodni często mówił o meteorycie. Lipiec i sierpień tego roku były upalne, Nahum ciężko pracował przy zbiorze siana na dziesięcioakrowej łące nad Chapman's Brook; jego turkocący wóz żłobił głębokie koleiny na cienistych dróżkach. Praca ta męczyła go jakoś bardziej niż zwykle, czuł że wiek zaczyna na nim wyciskać swoje piętno.

Potem nadeszła pora owoców i żniw. Gruszki i jabłka dojrzewały powoli i Nahum twierdził, że jego sady rodzą w tym roku o wiele obficiej niż we wszystkich minionych latach. Owoce były wprost fenomenalnych rozmiarów i o niezwykłym połysku, a obrodziły w takich ilościach, że trzeba było zamówić dodatkowe kosze, aby się mogły pomieścić. Ale w miarę jak dojrzewały, przyszło rozczarowanie, bo choć były dorodne i wspaniale soczyste, zupełnie nie nadawały się do jedzenia. Wkradła się w nie jakaś ohydna gorycz, a po nadgryzieniu najmniejszego kawałka długo nie można się było pozbyć nieprzyjemnego smaku. To samo stało się z melonami i pomidorami i Nahum ze smutkiem stwierdził, że cały zbiór jest zmarnowany. Szybko powiązał wszystkie te wydarzenia i doszedł do wniosku, że meteoryt zatruł mu ziemię, toteż dziękował Niebiosom, że resztę zbiorów miał na wzgórzu obok drogi.

Zima nastała wcześnie i była bardzo mroźna. Ammi rzadziej teraz widywał Nahuma i zauważył, że sprawia on wrażenie bardzo zmęczonego. Tak samo wyglądała cała rodzina Nahuma, wszyscy stali się dziwnie milczący; nie chodzili już systematycznie do kościoła, o wiele rzadziej uczestniczyli w towarzyskich imprezach wsi. Trudno było znaleźć przyczynę ich rezerwy i melancholii, zwierzali się jednak, że są osłabieni i odczuwają jakiś dziwny lęk. Sam Nahum dawał temu konkretne świadectwo mówiąc, że zaniepokojony jest pewnymi śladami na śniegu. Były to, jak zwykle zimą, ślady rudych wiewiórek, białych królików i lisów, ale błądzący gdzieś myślami farmer twierdził, że to, co widział, nie odpowiada prawom natury i jej ustalonemu porządkowi. Nie potrafił tego dokładnie określić, ale odnosił wrażenie, że ani pod względem anatomicznym, ani zachowania nie przypominają wiewiórek, królików czy lisów. Ammi słuchał tego bez większego zainteresowania, dopóki którejś nocy, wracając z Clark's Corner, nie musiał przejeżdżać saniami koło domu Nahuma. Na niebie świecił księżyc, aż nagle przez drogę przemknął królik tak długimi susami, że zaskoczyło to zarówno Ammiego, jak i jego konia, który rzucił się do ucieczki i Ammi z trudem go powstrzymał, mocno ściągając lejce. Od tej pory Ammi poważniej zaczął traktować opowieści Nahuma i tylko wciąż jeszcze zastanawiał się, dlaczego psy Nahuma są tak przerażone i tak drżą każdego ranka. Okazało się, że prawie straciły umiejętność szczekania.

W lutym chłopcy McGregora z Nteadow Hill wybrali się na polowanie na świstaki i w pobliżu domu Gardnera zabili niezwykły okaz świstaka. Był dziwnie nieproporcjonalny, a głowa miała kształt i wyraz zupełnie niespotykany wśród tych zwierząt. Chłopcy tak się przestraszyli, że natychmiast wyrzucili swoją zdobycz, tak więc tylko ich nieprawdopodobne opowieści dotarły do ludzi we wsi. Zaś fakt, że konie stają dęba koło domu Nahuma, stał się już powszechnie znany i szybko zaczęto szeptać na ten temat różne opowieści.

Ludzie z uporem twierdzili, że śnieg wokół domu Nahuma topnieje szybciej niż gdzie indziej, a na początku marca odbyła się pełna grozy rozmowa w sklepie Pottera w Clark's Corner. Stephen Rice przejeżdżając rano koło domu Gardnera zauważył, że w błotnistej ziemi koło lasu po drugiej stronie drogi rośnie dzika kapusta. Jeszcze nigdy nie widziano kapusty takich rozmiarów, a jej koloru nie oddałyby żadne słowa. Kształt miała wprost niesamowity, a koń aż parskał od niebywałego smrodu, jakiego jeszcze nie wydawała żadna kapusta. Tego popołudnia parę osób przyjechało, żeby obejrzeć nienormalnie wyrośniętą kapustę i wszyscy zgodnie orzekli, że tego rodzaju warzywa nie mogłyby urosnąć w zdrowym świecie. Zaczęto mówić też o nieudanych owocach z ubiegłej jesieni i przekazywano z ust do ust wieści, że ziemia Nahuma jest zatruta. Przyczyną, oczywiście, był meteoryt; a pamiętając, jak dziwny wydał się uczonym z college'u, kilku farmerów powiadomiło ich o obecnym wydarzeniu.

Pewnego więc dnia uczeni odwiedzili Nahuma; nie byli zwolennikami ludowych bajań i folkloru, a w swoim orzeczeniu wykazali raczej ostrożność. Kapusta wydała im się rzeczywiście dziwna, ale dzika kapusta jest prawie zawsze dziwna, jeśli chodzi o kształt i kolor. Bardzo możliwe, ze jakieś mineralne składniki z meteorytu przedostały się do ziemi, ale wkrótce wypłuczą je deszcze. A jeśli chodzi o ślady na śniegu i przestraszone konie — to po prostu wiejska gadanina, którą taki fenomen jak aerolit musiał rozbudzić. Trudno, aby poważni ludzie mieli się zajmować plotkami, bo przecież wieśniacy są przesądni, mówią i wierzą we wszystko, i tak przez cały okres tych dziwnych dni profesorowie trzymali się z daleka, okazując lekceważenie. Tylko jeden spośród nich, który otrzymał dwie fiolki ziemi do analizy na zlecenie funkcjonariusza policji w jakieś półtora roku później, przypomniał sobie, że dziwny kolor kapusty był bardzo podobny do anomalnych błyszczących kręgów widzianych pod spektroskopem w college'u i do kruchej kuli znajdującej się wewnątrz meteorytu. W tym przypadku analiza próbek wykazała te same dziwne kręgi, które jednak wkrótce zanikły.

Rosnące wokół domu Nahuma drzewa wypuściły pąki przedwcześnie, a nocą kołysały się złowieszczo na wietrze. Młodszy syn Nahuma, piętnastoletni Thaddeus, twierdził, że tak samo się kołyszą, kiedy wcale nie wieje wiatr; ale nawet plotkarze nie mogli temu dać wiary. Jedno tylko nie budziło wątpliwości, że w powietrzu był niepokój. W całej rodzinie Gardnera rozwinął się nawyk ciągłego nasłuchiwania, choć nie potrafiliby określić, czego nasłuchują. W rzeczywistości to nasłuchiwanie było efektem chwilowego zatarcia świadomości. Niestety, takie momenty narastały z tygodnia na tydzień, aż zaczęto powszechnie mówić, że „coś jest nie w porządku z rodziną Nahuma”. Kiedy zakwitła wczesna skalnica, jej barwy też były dziwne; może niezupełnie takie same jak u dzikiej kapusty, ale podobne i raczej nikomu nie znane. Nahum zaniósł kilka kwiatków redaktorowi „Gazette”, ale ten dostojnik napisał tylko żartobliwy artykuł, w którym tajemnicze strachy wieśniaków zostały w grzeczny sposób ośmieszone. Nahum popełnił błąd opowiedziawszy temu pozbawionemu wyobraźni mieszczuchowi, jak zachowują się w stosunku do skalnicy ogromne, niespotykanych rozmiarów motyle.

W kwietniu ludzi we wsi ogarnęło jakieś szaleństwo i przestali korzystać z drogi wiodącej obok domu Nahuma, tak że groziło jej całkowite zapomnienie. Przyczyniła się do tego roślinność. Wszystkie drzewa rozkwitły wcześnie w najprzeróżniejszych kolorach, a na kamienistym podwórku i przyległym pastwisku tak bujnie puściła się roślinność i w takiej rozmaitości, że tylko botanik mógłby rozpoznać, czy jest to flora właściwa dla danego regionu. Jedynie trawa i listowie drzew zachowały jeszcze zdrowy wygląd; poza tym wszystko przybrało szaleńczy, prazmatyczny i schorzały wygląd, i to nadawało jakiś szczególny ton barwom zupełnie nieznanym na kuli ziemskiej. Ładniczki stały się obiektem złowieszczej grozy, a ich krwiste korzenie rosły zuchwale w swojej chromatycznej perwersji. Ammi i Gardner uważali, że większość spośród tych barw jest w jakiś sposób podobna aż do znudzenia i wszystkie przypominają ową kruchą kulę wewnątrz meteorytu. Nahum orał i zasiewał dziesięcioakrowe pole oraz ziemię na wzgórzu, nic natomiast nie robił wokół domu. Zdawał sobie sprawę, że byłby to próżny trud, i miał cichą nadzieję, że tak dziwnie obfite plony z tego lata wyciągną z ziemi truciznę. Teraz był już przygotowany na wszystko i nawet przywykł do ciągłego nasłuchiwania, w nadziei, że wkrótce coś blisko siebie usłyszy. Sąsiedzi wciąż unikali jego domu, co także wywarło na nim swoje piętno, ale znacznie większe na jego żonie. Chłopcy byli w lepszej sytuacji, bo chodzili codziennie do szkoły, ale krążące plotki ich także napełniały lękiem. Najdotkliwiej odczuwał to Ihaddeus, chłopiec o wyjątkowej wrażliwości.

W maju pojawiły się jakieś owady i cały teren wokół domu Nahuma ogarnął koszmar bzyczących i pełzających po nocach stworów. Większość z nich miała niezwykłe kształty i ruchy, a ich nocne obyczaje przeczyły wszystkim dotychczasowym doświadczeniom. Cała rodzina Gardnerów zaczęła czegoś po nocach wypatrywać, choć nikt nie potrafił określić, czego wypatruje. Wtedy właśnie pojęli, ze Ihaddeus miał rację mówiąc o drzewach. Pani Gardner również to zauważyła patrząc przez okno na ciężkie gałęzie klonu na tle księżycowego nieba. Gałęzie najwyraźniej się kołysały, choć wcale nie było wiatru, to na pewno z powodu podziemnych soków. Wszystko, co rosło teraz, było dziwne. Następnego odkrycia dokonał ktoś spoza rodziny Nanuma. Oni byli już tak z tym zjawiskiem oswojeni, że przestali reagować. Bardzo to ich przygnębiało, a czego sami nie dostrzegli, zostało dostrzeżone przez bojaźliwego komiwojażera z Bostonu, który pewnej nocy przejeżdżał tamtędy nieświadom krążących po wsi plotek. To, co opowiedział w Arkham, zamieszczono w krótkim artykule w „Gazette”; wtedy właśnie wszyscy, wraz z samym Nahumem, ujrzeli to po raz pierwszy. Noc była ciemna, lampy u wozów świeciły słabo, ale wokoło farmy w dolinie, którą wszyscy rozpoznali jako farmę Nahuma, ciemność nie była tak gęsta. Przyćmiony, a jednak wyraźny blask zdawał się ogarniać roślinność, trawę, liście i kwiaty, a w pewnym momencie jakaś fosforyzująca zjawa zaczęła się przesuwać ukradkiem po podwórku, koło stodoły. Trawa, jak do tej pory, wydawała się nietknięta i krowy pasły się swobodnie na łące koło domu, ale pod koniec maja mleko stało się niesmaczne. Nahum popędził krowy na wzgórze i wtedy mleko odzyskało smak. Wkrótce potem trawa i liście zmieniły się w sposób dostrzegalny dla oka. Poszarzały, zaczęły wykazywać przedziwną kruchość. Ammi był teraz jedyną osobą, która odwiedzała tę farmę, ale jego wizyty zdarzały się coraz rzadziej. Kiedy skończyły się lekcje w szkole, Gardnerowie zostali praktycznie odcięci od świata i tylko od czasu do czasu prosili Ammiego o załatwienie im czegoś w mieście. Stan ich zdrowia został dziwnie zachwiany, tak pod względem fizycznym, jak i umysłowym, toteż nikt się nie zdziwił, kiedy rozniosła się wieść, że pani Gardner postradała zmysły. Stało się to w czerwcu, w rok po spadnięciu meteorytu. Biedna kobieta zaczęła krzyczeć, że widzi coś w powietrzu, ale nie potrafiła określić, co to jest. W jej majakach nie było ani jednego rzeczownika, same czasowniki i zaimki. Wszystko się ruszało, zmieniało i drżało, a w uszach dzwoniło od jakichś impulsów, które nie były dźwiękami. Coś jej odebrano — została czegoś pozbawiona — coś ją opasywało, a nie powinno — ktoś powinien to zdjąć — noc już nie była spokojna — ściany i okna gdzieś się przesuwały. Nahum nie oddał jej do zakładu dla psychicznie chorych, pozwalał jej krążyć po domu, dopóki nie zaczęła zagrażać otoczeniu. Nawet kiedy zmienił się wyraz jej twarzy, też na to nie zareagował. Ale chłopcy zaczęli się jej bać, a kiedy Thaddeus omal nie zemdlał na widok grymasów, jakie zaczęła do niego robić, Nahum zamknął żonę na poddaszu. W lipcu przestała mówić i pełzała na czworakach, a pod koniec miesiąca Nahum zauważył rzecz zupełnie niesamowitą, że w mroku od jego żony emanuje blask, tak jak od całej otaczającej go roślinności, co widział teraz już wyraźnie.

Tuż przed tym wydarzeniem rozległ się tupot koni. Coś je rozbudziło w nocy, wierzgały kopytami w boksach i rżały przerażająco. Nie było sposobu, aby je uspokoić, a kiedy Nahum otworzył wrota stajni, wyrwały się jak przestraszone daniele z lasu. Tydzień trwało, nim natrafiono na ich ślad, a gdy je odnaleziono, były zupełnie bezużyteczne i nie do okiełznania. Jakaś klapka zamknęła się w ich mózgu i wszystkie po kolei trzeba było zastrzelić dla ich własnego dobra. Nahum na czas sianokosów pożyczył konia od Ammiego, lecz koń za nic nie chciał się zbliżyć do stodoły. Rzucał się, opierał i rżał, aż w końcu Nahum musiał wprowadzić go na podwórko, a mężczyźni sami przyciągnęli wóz w pobliże szopy, gdzie było najwygodniej wrzucać siano. A tymczasem wszystko, co rosło, szarzało i kruszyło się. Nawet kwiaty o tak przedziwnych barwach teraz poszarzały, tak samo i owoce, które jednocześnie pomarszczyły się i straciły smak. Kwiaty astrów i złotych rożek były także szare i zniekształcone, a róże, cynie i malwy rosnące przed domem wyglądały tak okropnie, że najstarszy syn Nahuma, Zenas, ściął wszystkie bez wahania. Owe dziwnie zuchwałe owady wyginęły już do tej pory, a pszczoły opuściły ule i przeniosły się do lasu. We wrześniu cała roślinność przemieniła się w szary pył. Nahum lękał się, że wszystkie drzewa uschną, nim trucizna zaniknie w ziemi, żona miała teraz okresy, kiedy przerażająco krzyczała, pozostali członkowie rodziny żyli w stanie ciągłego napięcia. Unikali ludzi, chłopcy nie chodzili do szkoły, choć nauka już się rozpoczęła. To Amml podczas którejś ze swych coraz rzadszych wizyt u Nahuma odkrył, że woda w studni jest niedobra. Była niesmaczna, cuchnąca i słona, poradził więc przyjacielowi, aby wykopał druga studnię gdzieś wyżej i żeby stamtąd czerpał wodę do czasu, aż ziemia na niższym terenie będzie się nadawało do użytku. Nahum Jednak zlekceważył tę radę, zatracił już wrażliwość na wszystko, co dziwne i nieprzyjemne. Nadal czerpał wraz z chłopcami skażoną wodę, wszyscy pili ja w ciszy i machinalnie, podobnie jak spożywali skromne, byle jak przyrządzone posiłki i podobnie jak wykonywali niewdzięczne, monotonne zajęcia dzień po dniu w poczuciu ich bezsensowności. Wszystkich ogarnęła jakaś pełna otępienia rezygnacja, tak jakby wędrowali w innym świecie pomiędzy dwoma szpalerami bezimiennej straży ku nieuchwytnemu, lecz nieuniknionemu przeznaczeniu.

U Thaddeusa wystąpił obłęd we wrześniu, kiedy wracał od studni. Poszedł z wiaderkiem, a wrócił z pustymi rękoma, wymachując nimi i krzycząc, to znów chichocząc lub szepcząc o „ruszających się kolorach tam w studni”. Dwoje w rodzinie ogarnął obłęd, ale Nahum znosił to dzielnie. Pozwolił chłopcu biegać swobodnie przez tydzień, dopóki nie zaczął się potykać i rozbijać, a wtedy zamknął go w izbie na poddaszu naprzeciw matki. Ich krzyk spoza zamkniętych drzwi był przerażający, zwłaszcza dla małego Merwina, któremu wydawało się, że rozmawiają ze sobą jakimś straszliwym językiem nie z tego świata. U Merwina rozwinęła się chorobliwa wyobraźnia, a jego niepokoi jeszcze się spotęgował po zamknięciu brata, który był jego najbliższym kompanem.

Niemal w tym samym czasie zaczęły padać zwierzęta. Drób pokrył się szarymi piórami i wyzdychał, a mięso okazało się zupełnie suche i cuchnące. Świnie porosły do niespotykanych rozmiarów, po czym nagle zaczęły w nich zachodzić jakieś zmiany, które trudno byłoby określić. Ich mięso tak samo okazało się niejadalne i Nahum był już u kresu sił. Wiejski weterynarz za nic by się nie zbliżył do tego miejsca, a weterynarz z Arkham był najwyraźniej zaskoczony. Świnie również przybrały barwę popiołu i zaczęły się rozpadać na kawałki jeszcze przed zakończeniem żywota, a ich oczy i ryje uległy przedziwnym zmianom. Było to zupełnie niewytłumaczalne, bo przecież nigdy im nie podawano skażonego pokarmu. Z kolei zaczęło się źle dziać z krowami. Ich skóra w niektórych miejscach, a nawet na całej powierzchni, zaczęła się marszczyć i kurczyć, a następnie zapadać, po czym następował jej rozkład. W ostatnim stadium — a kończyło się to śmiercią — sierść krów popielała i kruszyła się podobnie Jak u świń. Nie mogło być mowy o zatruciu, bo wszystkie te przypadki zdarzyły się w zamkniętej szczelnie oborze. Nie wchodziła też w grę choroba wirusowa spowodowana ukąszeniem, bo jakaż żywa istota na tej ziemi może przeniknąć przez ścianę? Musiała więc to być po prostu choroba, ale Jakaż to choroba mogła wywołać aż takie objawy, tego niepodobieństwem było odgadnąć. Do żniw nie przetrwało ani jedno zwierzę, bydło i drób wyginęły, a psy uciekły. Którejś nocy wszystkie psy, a było ich trzy, zniknęły i słuch o nich zaginął. Pięć kotów wywędrowało jeszcze wcześniej, ale ich nieobecności prawie nie dostrzeżono, bo i myszy wyginęły, tylko pani Gardner kwiliła jak małe kocięta.

Dziewiętnastego października Nahum ledwie się słaniając na nogach przyszedł do Ammiego ze straszna wieścią. Thaddeus zmarł na poddaszu, a stało się to w sposób zupełnie nieprawdopodobny. Nahum wykopał grób na ogrodzonej ziemi za farmą i tam pochował to, co znalazł. Nic nie mogło się przedostać z zewnątrz, bo małe okratowane okienka i zamknięte drzwi były nietknięte; a stało się z nim to samo, co z bydłem w oborze. Ammi i jego żona starali się jak tylko mogli pocieszyć złamanego człowieka, ale sami byli głęboko wstrząśnięci. Całą rodziną Gardnerów zawładnął paniczny lęk, wszystko, czego dotykali, sama obecność choćby jednego spośród nich w domu była jakby tchnieniem owych bezimiennych i nie wysłowionych regionów. Ammi, mimo wewnętrznych oporów, poszedł jednak z Nahumem do jego domu i starał się uspokoić spazmatycznie szlochającego małego Merwina. Zenasa nie trzeba było uspokajać. Ostatnio nic nie robił, tylko patrzył gdzieś w dal i posłusznie wykonywał polecenia ojca. Jego los wydał się Ammiemu szczególnie żałosny. Co pewien czas na krzyki Merwina rozlegał się jakby w odpowiedzi cichy jęk z poddasza. Nahum wyznał zaskoczonemu przyjacielowi, że jego żona coraz bardziej słabnie. Pod wieczór Ammi postanowił wrócić do domu, bo nawet uczucie przyjaźni nie mogło go zatrzymać w tym miejscu, gdzie cała roślinność zaczynała fosforyzować, a drzewa kołysać się mimo bezwietrznej nocy. Na szczęście Ammi nie miał zbyt bujnej wyobraźni. Mimo to umysł jego trochę ucierpiał, gdyby jednak potrafił powiązać i zgłębić te wszystkie niesamowitości, niewątpliwie postradałby zmysły już na całe życie. O zmierzchu pospieszył do domu, a krzyki obłąkanej kobiety i znerwicowanego dziecka przeraźliwie i nieustannie brzmiały mu w uszach. W trzy dni później wczesnym rankiem Nahum wpadł do kuchni Ammiego i znowu, tym razem pod nieobecność gospodarza, jąkając się opowiedział rozpaczliwą historię, której pani Pierce wysłuchała z lękiem ściskającym jej serce. Chodziło o Merwina. Zniknął. Wyszedł późną nocą z latarką i wiadrem do wody i już nie wrócił. Przez całe dnie snuł się osowiały i prawie nieświadom tego, co się wokół niego dzieje. Na wszystko reagował krzykiem. Tej nocy rozległ się przeraźliwy krzyk na podwórku, ale nim ojciec dopadł drzwi, chłopca już nie było. Nahum nie dostrzegł nigdzie światła latarki ani też śladu chłopca. Wtedy Nahum był przekonany, że latarka i wiadro zniknęły, ale o świcie, powróciwszy z całonocnych poszukiwań po pobliskich lasach i polach, natknął się na coś dziwnego koło studni. Leżała tam jakaś zgnieciona i stopiona masa żelaza, zapewne pozostałość po latarce, pod czas gdy zakrzywiony pałąk i poskręcane metalowe obręcze, lekko nadtopione, były zapewne pozostałością po wiadrze, i to wszystko. Nahum nie pojmował, co się stało, pani Pierce miała pustkę w głowie, a Ammi, który właśnie wrócił do domu i usłyszał całą opowieść, także nic z tego nie rozumiał. Merwin zniknął i nie było sensu mówić o tym okolicznym ludziom, bo wszyscy stronili teraz od Gardnerów. Ludzi w Arkham nie należało o tym powiadamiać, bo wszystko wyśmiewali. Thad zniknął, a teraz znów Merwin. Coś pełzało i pełzało, i tyko czekało, aby ktoś je dojrzał i usłyszał. Nahum obawiał się, że i jego to spotka, prosił więc Ammiego, aby zaopiekował się jego żoną i Zenasem, gdyby go przetrwali. Jest to zapewne kara, ale nie wiedział, za co go spotyka, bo przecież wydawało mu się, że zawsze starał się postępować zgodnie z wolą Bożą.

Ponad dwa tygodnie Ammi nie widział Nahuma, aż w końcu, zaniepokojony, przemógł lęk i wybrał się do Gardnerów. Z wielkiego komina nie unosił się dym i przez moment Ammi spodziewał się najgorszego. Cała farma wyglądała szokująco — trawa spopielała i uschła, zwiędłe liście leżały rozsypane po ziemi, kruche resztki winorośli zwisały ze starych murów i szczytów, a wielkie nagie drzewa wspinały się w listopadowe niebo z rozmyślną wrogością, która, jakby się zdawało, brała się z pewnej drobnej zmiany w pochyleniu gałęzi. Jednakże Nahum mimo wszystko żył. Był słaby, leżał na łóżku w nisko sklepionej kuchni, lecz w pełni świadom wszystkiego, mógł jeszcze nawet wydawać proste dyspozycje Zenasowi. W domu było wprost lodowato; widząc, że Ammi aż się wstrząsnął z zimna, gospodarz zawołał szybko na Zenasa, aby przyniósł więcej drzewa. Doprawdy, drzewo było tu potrzebne, bo przepastny piec świecił pustką, nikt w nim nie rozniecił ognia i tylko kłęby sadzy fruwały, rozwiewane przez wiatr huczący w kominie. Nahum spytał przyjaciela, czy zadowoli go ta dodatkowa naręcz drzewa, i wtedy dopiero Ammi zauważył, co się stało. W końcu ten najmocniejszy pień też został złamany i nieszczęśliwy farmer był już nieczuły na wszystkie kolejne udręki.

Ammi, zadając ostrożne pytania, nie dowiedział się jednak dokładnie, kiedy zniknął Zenas. — W studni... żyje w studni... — tyle tylko był w stanie powiedzieć otępiały ojciec. Nagle Ammiemu przyszła na myśl obłąkana żona gospodarza. — Nabby? Przecież jest tutaj i — padła pełna zdumienia odpowiedź i Ammi zrozumiał, że sam musi ją odnaleźć. Pozostawiwszy bezradnego, bełkocącego człowieka na łóżku, zdjął klucze wiszące na gwoździu przy drzwiach i po skrzypiących schodach wszedł na poddasze. Panował tam cuchnący zaduch, ale znikąd nie dochodziły żadne odgłosy. Spośród czterech drzwi tylko jedne były zamknięte, zaczął więc dopasowywać po kolei wszystkie klucze wsunięte na kółko. Trzeci wydał się właściwy i po paru nieudanych próbach wreszcie otworzył niskie białe drzwi.

Wewnątrz panował kompletny mrok, gdyż okienko było małe i zabezpieczone kratą z żerdzi; Ammi nic nie mógł dostrzec na podłodze z szerokich desek. Zaduch był nie do zniesienia, a żeby móc wejść głębiej, Ammi musiał cofnąć się na chwilę do drugiej izby i odetchnąć świeżym powietrzem. Kiedy wszedł po raz drugi, zauważył coś ciemnego w kącie, a przyjrzawszy się dokładniej, krzyknął. W tym momencie chmura przesłoniła okno, a po chwili poczuł, że owionęły go jakieś lepkie opary. Przed oczami wirowały mu najdziwniejsze kolory; gdyby nie poraził go paniczny lęk, skojarzyłby to z kulą w meteorycie, którą rozbił geologiczny młotek, i ze schorzałymi roślinami wybujałymi wiosną. W obecnym jednak stanie potrafił tylko myśleć o tej bluźnierczej potworności, z jaką się zetknął i która bez wątpienia stała się udziałem nieznanego losu Thaddeusa i całego dobytku. W tym okropieństwie najstraszniejsze było to, że owa rzecz, choć się stopniowo rozpadała, była jednak przez cały czas w powolnym i nieustannym ruchu.

Ammi nie podał mi żadnych innych szczegółów tej sceny, ale kształt leżący w kącie izby już się nie pojawił w jego opowieści jako poruszający się przedmiot. Są sprawy, których nie można wspominać, a to, co się czasem dokonuje wśród prostych ludzi, bywa nieraz surowo osądzane przez prawo. Zrozumiałem, że nic, co by się poruszało, nie zostało w izbie ną poddaszu i że pozostawienie czegokolwiek, zdolnego do poruszania, byłoby czynem równie okrutnym, jak skazanie jakiejkolwiek istoty na wieczne tortury. Tylko twardy farmer mógł temu stawić czoło, ktoś inny albo by zemdlał, albo postradał zmysły, Ammi jednak całkiem przytomnie wyszedł przez niskie drzwi i zamknął za sobą przeklętą tajemnicę. Postanowił się teraz zająć Nahumem; trzeba go odżywić, zaopiekować się nim i przenieść w takie miejsce, żeby go można było doglądać.

Ammi zaczął właśnie schodzić po stopniach, gdy dobiegł go z dołu jakiś głuchy łoskot. Wydało mu się, że usłyszał krzyk nagle stłumiony, i nerwowo przypomniał sobie lepkie opary, które jakby go omiotły w tej strasznej izbie na górze. Co znowu się tu dostało i skąd ten krzyk? Przystanął dziwnie przerażony i usłyszał na dole jakiś hałas. Jakby coś ciężkiego wleczono po ziemi; dochodził też najobrzydliwszy, jaki tylko można sobie wyobrazić, lepki odgłos szatańskiego i plugawego ssania. W ogromnym napięciu skojarzył to w sposób niewytłumaczalny z tym, co widział na górze. Dobry Boże! Cóż to za okropny światmara? Gdzież się zabłąkał? Nie miał odwagi zrobić kroku ani do przodu, ani do tyłu, tylko stał drżąc na spowitym mrokiem podeście schodów. Najmniejszy szczegół tej sceny płonął mu w mózgu. Odgłosy, świadomość koszmarnego oczekiwania, ciemność, strome, wąskie schody i... o Łaskawe Nieba! — słaby, ale niezaprzeczalny blask emanujący z wszystkiego, co było drzewem w tym domu: schody, ściany, sterczące listwy i belki.

Wtem rozległo się przeraźliwe rżenie konia Ammiego, potem tupot kopyt i turkot kół, co świadczyło o ucieczce w panicznym lęku. Po chwili ani konia, ani wozu nie było już słychać, a przerażony Ammi stał na ciemnych schodach próbując odgadnąć, co się dzieje. Nie miał jednak pojęcia. Dały się słyszeć jakieś inne odgłosy z zewnątrz. Jakiś plusk wody... zapewne w studni. Pozostawił tam swojego konia, Hero, nie uwiązanego, a koło od wozu musiało zapewne otrzeć się o przykrycie studni i uderzyć w ocembrowanie. A to obmierzłe stare drewno wciąż fosforyzowało w całym domu. Boże! Jakże wiekowy był ten dom! Zbudowano go jeszcze przed 1670 rokiem, a dwuspadowy dach nie później niż w 1730.

Ciche szuranie po podłodze na dole rozbrzmiewało teraz wyraźnie i Ammi mocniej zacisnął rękę na grubym kiju, który wziął z poddasza nie wiedząc właściwie, w jakim celu. Zebrawszy powoli odwagę zszedł po schodach i ruszył śmiało do kuchni. Nie musiał wchodzić do środka, bo tego, czego szukał, już tam nie było. Wyszło mu na spotkanie, wciąż jeszcze żywe. Czy się przyczołgało, czy zostało wywleczone przez jakieś nieziemskie siły, na to Ammi nie potrafiłby odpowiedzieć; ale była w tym śmierć. Wszystko stało się w przeciągu pół godziny, ale rozpad, szarość i zanik wykazywały już zaawansowane stadium. Było to tak straszliwie kruche, że suche kawałki odpadały jeden po drugim. Ammi nie mógł się przemóc, aby tego dotknąć, tylko wpatrywał się przerażony w zniekształconą parodię czegoś, co było niegdyś twarzą. — Co się stało... Nahum... co się stało? — szepnął, a rozpadłe, bełkoczące wargi zdołały jeszcze wydobyć skrzeczącym głosem ostatnie słowa:


Nic... nic... kolor... pali... zimny i mokry, pali... był w studni... Widziałem... coś jakby dym... jak kwiaty tej wiosny... studnia świeciła nocą...
Thad i Merwin, i Zenas... wszystko, co żywe... wysysa życie z wszystkiego... w tym kamieniu... to musiało przybyć z tym kamieniem... zatruło całe miejsce... nie wiem, czego chce... ta okrągła rzecz, którą ludzie z college'u wydobyli z kamienia... rozbili... to był ten sam kolor... taki sam jak kwiaty i rośliny... musiało ich być więcej... nasiona... nasiona... rosły... zobaczyłem pierwszy raz w tym tygodniu... musiało mocno podziałać na Zenasa... był to duży chłopak, pełen życia... mąci umysł, a potem chwyta wszystko... spala... w studni... miałeś rację, że to zła woda... Zenas już nigdy nie wróci od studni... nie może uciec... wciąga... wiadomo, że coś nadchodzi, ale nie ma rady... widziałem to parę razy, jak zabrało Zenasa... gdzie Nabby, Ammi?... z moją głową jest źle... nie wiem, kiedy dałem jej jeść... dopadnie i ją, jak nie zadbamy... tylko kolor... jej twarz dostaje tego koloru pod wieczór... to pali i wysysa... pochodzi skądś, gdzie wszystko jest inne niż tutaj... jeden z profesorów tak mówił... miał rację... uważaj, Ammi, to jeszcze nie koniec... wysysa życie...

Ale to już było wszystko. To coś nie mogło już więcej mówić, ponieważ się rozpadło. Ammi położył obrus w czerwoną kratę na tym, co pozostało, i wycofał się tylnymi drzwiami. Po stoku wzgórza wszedł na dziesięcioakrowe pastwisko i potykając się dotarł do domu drogą przez lasy. Nie potrafił przejść koło studni, od której uciekł jego koń. Popatrzył na nią przez okno i przekonał się, że nie brakuje ani jednego kamienia w ocembrowaniu. A więc pozostawiony bezpańsko wóz nie naruszył studni — plusk był spowodowany czymś innym — czymś, co najpierw zrobiło to z Nahumem, a potem wpadło do studni...

Koń i wóz znalazły się w domu jeszcze przed powrotem Ammiego, a żona prawie umierała z niepokoju. Uspokoił ją bez żadnych wyjaśnień, po czym wyruszył raz jeszcze do Arkham, by zawiadomić władze, że rodzina Gardnerów przestała istnieć. Nie wdawał się w żadne szczegóły, ale po prostu powiadomił o śmierci Nahuma i Nabby, bo o Thaddeusie już wszyscy wiedzieli, i wspomniał tylko, że przyczyną wydaje się być ta sama choroba, jaka dotknęła cały dobytek Nahuma. Powiadomił też, że Merwin i Zenas zniknęli. Posypały się pytania ze strony policji i w rezultacie Ammi musiał pojechać do Gardnerów z trzema funkcjonariuszami, a także z koronerem, lekarzem i weterynarzem, który leczył u Nahuma zwierzęta. Pojechał niechętnie, bo zbliżało się już popołudnie, i lękał się, że zastanie ich wieczór w tym przeklętym miejscu, ale z taką liczną grupą ludzi było mu trochę raźniej.

Sześciu mężczyzn wyruszyło dwukonnym wozem za wozem Ammiego i o czwartej przybyli do farmy dotkniętej zarazą. Choć funkcjonariusze przywykli do najokropniejszych widoków, wszystkich głęboko poruszyło to, co znaleźli na poddaszu i pod obrusem w czerwoną kratę na podłodze w kuchni... Cała farma i spopielałe pustkowie dokoła przedstawiały opłakany widok, ale te dwa ciała w rozpadzie przekraczały wszelką wyobraźnię. Nikt nie mógł długo na nie patrzeć, nawet lekarz orzekł, że niewiele tu jest do zbadania. Uznał, że można, oczywiście, przeprowadzić analizę próbek, zajął się więc ich pobraniem. W laboratorium w college'u, gdzie zawieziono próbki, dokonano nieprawdopodobnego odkrycia. Pod spektroskopem obie próbki wykazały nieznane widmo, w którym większość zdumiewających kręgów była dokładnie taka sama, jakie objawił dziwny meteoryt w ubiegłym roku.

Właściwość emitowania takiego widma zaniknęła w ciągu miesiąca, a pozostały pyłek składał się głównie z alkalicznych fosforanów i węglanów.

Ammi nie wspomniałby nawet o studni, gdyby przewidział, że zechcą jeszcze coś zrobić. Słońce już zachodziło, nie mógł się doczekać powrotu do domu. Ale jednocześnie nie mógł się też powstrzymać, aby raz jeszcze nie zerknąć nerwowo na kamienne obramowanie studni przy wielkim żurawiu, a gdy detektyw zapytał go, dlaczego się ogląda, wyznał, że Nahum obawiał się czegoś w głębi studni — tak bardzo, że nawet nie chciał myśleć o poszukiwaniu Merwina i Zenasa. Po tym wyznaniu policjanci postanowili wypompować wodę ze studni i sprawdzić, co się w niej kryje. Tak więc Ammi drżąc musiał jednak czekać i patrzeć, jak wyciągają wiadro po wiadrze, a woda wsiąka w ziemię. Rozchodził się taki fetor, że musieli zatykać nosy. Nie trwało to aż tak długo, jak się obawiał, bo okazało się, że wody jest niezwykle mało. Nie ma sensu rozwodzić się dokładnie nad tym, co znaleźli, i Merwin, i Zenas tam się znajdowali, ale były to tylko szczątki szkieletów. Był tam również młody jeleń i duży pies, też w stanie szczątkowym, a także sporo kości różnych małych zwierząt. Muł i szlam na dnie były niesamowicie grząskie i bulgocące, a człowiek, który spuścił się do studni z długim kijem, podtrzymywany pod ręce przez innych, stwierdził, że kij grzęźnie w mule głęboko i w ogóle nie ma twardego gruntu.

Zapadł zmierzch, wyniesiono z domu latarki. Wkrótce jednak przekonano się, że już nic więcej nie dobędą ze studni, wobec czego wszyscy weszli do domu i w bawialni zatopili się w rozmowie, podczas gdy blask widmowego półksiężyca igrał co pewien czas na szarym dookolnym pustkowiu. Każdy był do głębi poruszony tym wydarzeniem, nikt nie potrafił odnaleźć jakiegoś wspólnego, a przekonującego ogniwa, które połączyłoby dziwny stan roślinności, nieznaną chorobę zwierząt i ludzi, niepojętą śmierć Merwina i Zenasa w skażonej studni. Słyszeli pogaduszki we wsi, to prawda; ale nie mogli uwierzyć, że zaistniało coś niezgodnego z prawami natury. Meteoryt bez żadnej wątpliwości zatruł ziemię, ale choroba ludzi i zwierząt, którzy nie jedli niczego, co rosło na tej ziemi, stanowiła sprawą odrębną. Czyżby to była woda ze studni? Bardzo możliwe. Należałoby ją zbadać. Ala jakież to szaleństwo spowodowało, że dwaj chłopcy rzucili się do studni? Oba przypadki były tak podobne, a szczątki wskazywały, że obaj zmarli z powodu spopielanego rozkładu. Dlaczego wszystko tutaj było spopielałe i kruche?

To właśnie koroner, siedzący przy oknie, pierwszy zauważył poświatę wokół studni. Zapadł już wieczór, a cały odrażający teren wokoło zdawał się być rozświetlony czymś więcej aniżeli blaskiem księżyca; ta nowa poświata była wyraźna i łatwa do sprecyzowania, dobywała się z czarnej otchłani studni, niczym słabe światło pochodni, i odbijała się też we wszystkich małych kałużach, jakie się potworzyły po wylaniu wody. Dziwny miała kolor, a kiedy wszyscy skupili się przy oknie, Ammi nagle drgnął. Odblask odrażającej miazmy był mu dobrze znany. Już widział ten kolor i drżał na samą myśl, co może oznaczać. Widział go w tej ohydnej kruchej kuli w aerolicie dwa lata temu, widział go wiosną w szaleńczo wybujałej roślinności i wydało mu się, że widział go też przez mgnienie oka owego ranka przy małym okratowanym okienku w tej strasznej izbie na poddaszu, gdzie zdarzyły się rzeczy zupełnie nieoczekiwane. Rozbłysnął na sekundę, a potem owionęła Ammiego jakaś lepka, ohydna mgła — i wtedy właśnie coś tego koloru zniszczyło biednego Nahuma. Powiedział to na koniec — powiedział, że było to takie same jak kula i rośliny. Potem słychać było ucieczkę konia i plusk wody w studni — a teraz ze studni buchał w noc jasny zdradziecki płomień o tym samym demonicznym kolorze.

Można podziwiać przytomność Ammiego, który nawet w tak krytycznym momencie potrafił zastanawiać się nad sprawą tak ściśle naukową. Zastanawiał się nad tym, dlaczego opary, jakie widział za dnia na tle okna wychodzącego na poranne niebo, i nocny wyziew w postaci fosforyzującej mgły na tle czarnego, przeklętego krajobrazu budziły w nim te same skojarzenia. To nie w porządku... to wbrew naturze... i przypomniały mu się straszne słowa przerażonego przyjaciela: „Pochodzi skądś, gdzie wszystko jest inne niż tutaj... jeden z profesorów tak mówił...” Wszystkie trzy konie, uwiązane do dwóch uschniętych młodych drzewek przy drodze, zaczęły teraz rżeć przeraźliwie i wierzgać. Woźnica rzucił się do drzwi, żeby coś zaradzić, lecz Ammi położył mu drżącą rękę na ramieniu.

Nie wychodź — szepnął. — Nasza wiedza tego nie obejmuje. Nahum mówił, że w studni coś żyje, co wysysa życie z wszystkiego. Mówił, że musi to być coś, co wyrosło z kuli, takiej samej, jaką widzieliśmy w meteorycie, który spadł w zeszłym roku w czerwcu. Wysysa i spala, mówił, jest to obłok tego samego koloru, jak ten, co teraz tam błyszczy, a który ledwie dostrzegamy i nie potrafimy powiedzieć, co to jest. Nahum uważał, że to karmi się wszystkim, co żyje, i ciągle rośnie w siłę. Mówił, że widział to w zeszłym tygodniu. To musi być coś, co pochodzi z daleka, skądś z nieba, to samo mówili ludzie z college'u w zeszłym roku o meteorycie. Tak jest zbudowany i takie ma działanie, że nie może pochodzić z Boskiego świata. Musi być ze sfer pozaziemskich. Wszyscy więc stali w miejscu, zastanawiając się, co robić, a światło dobywające się ze studni coraz bardziej się nasilało, zaś konie wierzgały i rżały jak oszalałe. Były to naprawdę straszne chwile; sam dom, stary i nawiedzony, był przerażający, a do tego jeszcze cztery kupki szczątków ludzkich — dwie z domu i dwie ze studni — w drewnianej szopie, no i ten snop niepojętego i opalizującego światła nie z tej ziemi dobywający się z mulistego dna studni przed domem. Ammi zatrzymał woźnicę pod wpływem impulsu, nie pamiętał w tym momencie, że jemu samemu przecież nic się nie stało wtedy na poddaszu, kiedy to owionęła go lepka kolorowa mgła, ale może właśnie dobrze, że tak się zachował. Nikt się nigdy nie dowie, co działo się wokoło domu tej nocy; bo chociaż to bluźnierstwo z innego świata jak dotąd nie wyrządziło szkody nikomu o niezachwianym umyśle, trudno przewidzieć, co jeszcze mogło zrobić w tej ostatniej chwili, zwłaszcza przy pomnożonej sile i wyraźnych oznakach jakiegoś zamierzonego celu, jaki miało wkrótce objawić pod lekko zachmurzonym, ale rozjaśnionym poświatą księżyca niebem.

Nagle jeden z detektywów, stojących przy oknie, stłumił okrzyk. Wszyscy spojrzeli na niego, a następnie w stronę miejsca, które tak nagle przykuło jego uwagę. Nie trzeba było słów. To, co rozpowiadano we wsi, nie budziło już teraz wątpliwości, a że potem każdy z uczestników tej wyprawy potwierdzał to cichym szeptem, przestano w ogóle wspominać w Arkham owe dziwne dni. Trzeba zaznaczyć, że o tej godzinie wieczornej w ogóle nie było wiatru. Potem dopiero zerwał się lekki wietrzyk, ale nie wtedy. Nawet nie drgnęły suche wierzchołki pozostałego jeszcze żywopłotu gorczycy, szare i wyblakłe, a także obramowanie daszku stojącego wozu dwukonnego. A jednak pośród pełnego napięcia, bezbożnego spokoju kołysały się wysokie, nagie gałęzie wszystkich drzew rosnących na podwórku. Wyginały się chorobliwie i spazmatycznie, wpinając się konwulsyjnie i epileptycznie w rozświetlone księżycowym blaskiem chmury. Bezsilnie drapały schorzałe powietrze, jakby szarpane jedną wspólną i niewidzialną nicią, a jakieś podziemne makabryczne stwory wiły się i walczyły pod czarnymi korzeniami.

Przez chwilę wszyscy wstrzymali oddech. A wtedy chmura ciemna i głęboka przesłoniła księżyc i natychmiast zatarły się zarysy szponiastych gałęzi. Wszyscy krzyknęli; wszyscy wydali z siebie stłumiony grozą, ochrypły i prawie identyczny okrzyk. Lęk nie opuścił nikogo, choć szponiaste, wspinające się w niebo gałęzie przestały być widoczne, a w gęstej, pełnej grozy ciemności ujrzeli na wysokości wierzchołków drzew tysiące wijących się maleńkich punkcików bladej i bezbożnej poświaty, która obejmowała wszystkie gałęzie niczym ognie św. Elma albo blask spływający na głowy apostołów podczas Zielonych Świątek. Była to monstrualna konstelacja nieziemskiego światła, przypominająca wielki rój robaczków świętojańskich, tańczących piekielną sarabandę ponad przeklętym bagniskiem; ich kolor przypominał tego niepojętego intruza, na którego Ammi już się natknął i przed którym drżał. A tymczasem snop fosforescencji dobywający się ze studni coraz bardziej jaśniał i napełniał skupionych w gromadkę mężczyzn poczuciem zagłady i potworności, przerastających wszelkie wyobrażenie, do jakiego zdolne były ich umysły. Już nie tylko świecił, ale wytryskał światłem; a kiedy ten bezkształtny strumień nieprawdopodobnego koloru wydostał się ze studni, wszyscy odnieśli wrażenie, że uniósł się prosto w niebo.

Weterynarz zadrżał i podszedł do frontowych drzwi, aby je podeprzeć ciężkim drągiem. Ammi drżał wcale nie mniej i chcąc zwrócić uwagę wszystkich na coraz większą iluminację drzew, musiał się posługiwać gestami, gdyż nie mógł zapanować nad głosem. Konie wierzgały i rżały przeraźliwie, ale nikt, za żadną cenę, nie wysunąłby głowy z tego starego domostwa. Chwilami drzewa świeciły jeszcze mocniej, a ich niespokojne gałęzie zdawały się wyciągać coraz wyżej i wyżej. Żuraw przy studni też świecił, a jeden z policjantów wskazał na drewniane szopy i ule znajdujące się od zachodniej strony studni, i one zaczynały już świecić, ale przywiązane wozy przybyłych tu mężczyzn były jeszcze nie tknięte. Wtem rozległ się szaleńczy tumult i stukot na drodze; Ammi przykręcił lampę, żeby lepiej było widać, co się dzieje na zewnątrz, i wtedy okazało się, że rozszalałe siwki złamały drzewko, do którego były uwiązane, i uciekły wraz z wozem.

Szok rozwiązał języki, dały się słyszeć pełne zakłopotania szepty. Rozciąga się to na wszystko, co żyje wokoło — dobył z siebie głos lekarz. Nikt na to nie zareagował, ale człowiek, który spuszczał się do studni, zauważył, że jego długi kij musiał chyba poruszyć coś zupełnie niepojętego. — To było okropne — dodał. — Zupełnie nie wyczuwało się dna. Tylko szlam i bąbelki, a głębiej jakby coś tkwiło przyczajone. — Koń Ammiego wciąż jeszcze wierzgał i rżał niesamowicie na drodze, prawie zagłuszając cichy, drżący głos swego pana, który bełkotał bezładnie wspomnienia: — To się bierze z kamienia... urosło tam głęboko... pochłania wszystko, co żyje... żywiło się nimi, umysłem i ciałem... Thad i Merwin, Zenas Nabby... Nahum był ostatni... oni wszyscy pili wodę... to ich zmogło... pochodzi spoza tego świata, gdzie wszystko jest inne niż tutaj... a teraz wraca do siebie...

W tym momencie, kiedy kolumna nieznanego na tym świecie koloru rozbłysła nagle z całą siłą i zaczęła przybierać najbardziej fantastyczne kształty, przekraczające wszelką wyobraźnię, a które później każdy opisywał inaczej, uwiązany Hero wydał taki odgłos, jakiego nikt spośród obecnych jeszcze w życiu nie słyszał u konia, ani przedtem, ani potem. Wszyscy siedzący w tej izbie o niskim pułapie zakryli uszy, zaś Ammi odwrócił się od okna, panicznie przerażony. Słowa nie byłyby zdolne przekazać tego widowiska — bo kiedy Ammi wyjrzał znowu przez okno, biedne zwierzę leżało bezwładnie na oświetlonej księżycem ziemi pomiędzy rozłożonymi dyszlami, i tak Hero pozostał, póki nie pogrzebali go następnego dnia. Teraz jednak nie było czasu na żale, bo detektyw zwrócił nagle uwagę, że coś potwornego zaczyna się dziać w tym domu. Z chwilą przygaszenia lampy fosforescencja zaczęła ogarniać całą izbę. Świeciły się szerokie deski w podłodze i leżący na niej chodnik, a także futryny okien z małymi szybkami. Ten dziwny blask pełzał w górę i w dół po wystających belkach w rogach izby, skrzył się na półce i kominku, ogarniał wszystkie drzwi i meble. Z każdą minutą się wzmagał, aż wreszcie stało się oczywiste, że zdrowe i żywe istoty muszą opuścić ten dom.

Ammi wskazał tylne drzwi i ścieżkę prowadzącą przez pole w kierunku dziesięcioakrowego pastwiska. Szli potykając się jak we śnie, nikt nie miał odwagi się obejrzeć, dopóki nie znaleźli się daleko na wzniesieniu. Ucieszyli się z tej ścieżki, bo nikt nie odważyłby się wyjść frontowymi drzwiami i przejść koło tej studni. Wystarczająco okropne było przejście obok stodoły i szop, obok świecących drzew owocowych, powykrzywianych w szatańskie kształty; Bogu dzięki, że najgorzej się wykrzywiały te rosnące wysoko gałęzie. Kiedy przechodzili przez drewniany mostek z nieociosanych belek nad Chapman's Brook, księżyc skrył się za czarnymi chmurami i zapanowała taka ciemność, że po omacku musieli sobie torować drogę na rozległą łąkę.

Tam dopiero odwrócili się, żeby spojrzeć na dolinę i posiadłość Gardnera, a wtedy oczom ich ukazał się przerażający widok. Cała farma lśniła jakimś zupełnie nieprawdopodobnym kolorem; drzewa, zabudowania, nawet trawa i polne kwiaty, które jeszcze nie całkiem spopielały i uschły. Wszystkie gałęzie wyciągały się ku niebu, a na ich czubkach migotały języki ohydnych płomieni; taki sam monstrualny ogień przesączał się, lizał i pełzał po deskach kalenicy domu, stodoły i wszystkich przybudówek.

Była to scena z widzenia Fuseliego, a wszystkim, co jeszcze tam istniało, zawładnęła orgia świetlnego amorfizmu, obca, bezwymiarowa tęcza tajemnej trucizny sączącej się ze studni — kipiąca, wyczuwalna, lepka, sięgająca wszystkiego, iskrząca się, pełznąca w górę i jadowicie bulgocąca w swym kosmicznym, zupełnie nieznanym chromatyzmie.

Wtem, niespodziewanie, ta ohydna rzecz wystrzeliła w górę, prosto w niebo, niczym rakieta albo meteor, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu, i zniknęła w okrągłym i zadziwiająco kształtnym otworze w chmurach, nim ktokolwiek zdążył złapać dech albo wykrzyknąć. Kto to widział, nigdy nie zdoła tego zapomnieć. Ammi wpatrywał się pustym wzrokiem w gwiazdy Cygnus i Deneb skrzące się powyżej innych gwiazd, gdzie nieznany kolor rozpłynął się pośród Drogi Mlecznej. Jednakże jego wzrok musiał wkrótce powrócić znowu ku ziemi, gdyż w dolinie rozległ się trzask. Tak właśnie było. Tylko łomot i trzask drzewa, żadnej eksplozji, jak twierdzili członkowie tej wyprawy. W każdym razie rezultat był taki sam, bo w jednej przerażającej kalejdoskopowej chwili buchnął z tej skazanej na zagładę i przeklętej farmy roziskrzony erupcyjny kataklizm nienaturalnych iskier i jakiejś substancji; oślepił tych, którzy akurat patrzyli, a w górę, aż do zenitu, buchnęła taka chmara kolorowych, o niespotykanych kształtach szczątków, do jakich nasz wszechświat nie mógłby się przyznać. Pośród szybko zanikających oparów pomknęły za schorzałą zjawą, która uniosła się w przestworza, po czym i one zniknęły bez śladu, i na wzgórzu, i w dolinie rozlewała się tylko ciemność, do której nie mieli odwagi powrócić, wzmagał się wiatr, który zdawał się spływać czarnym, zimnym podmuchem z międzygwiezdnych przestworzy. Gwizdał i wył, i smagał pola i lasy z oszalałą, kosmiczną zaciekłością, a rozdygotani uczestnicy tej wyprawy zrozumieli, że nie ma sensu czekać na księżyc, by zobaczyć, co pozostało z domostwa Nahuma.

Zbyt przerażonych, aby snuć jakiekolwiek przypuszczenia, siedmiu rozdygotanych mężczyzn powlokło się w stronę Arkham północną drogą. Ammi był w gorszym stanie niż jego współtowarzysze, poprosił więc, aby wszyscy udali się do niego do domu, żeby nie szli prosto do miasta.

Nie miał ochoty przemierzać samotnie nieszczęsnych, miotanych wichrem lasów przy głównej drodze prowadzącej do jego domu. Doznał szoku, który wszystkim pozostałym został oszczędzony i z którego nigdy nie zdołał się otrząsnąć. Przez wszystkie następne lata opanowany lękiem nie miał odwagi nawet wspomnieć o tym wydarzeniu. Wszyscy stojący na owym kotłującym się wzgórzu wpatrywali się otępiałym wzrokiem w rozciągającą się przed nimi drogę, natomiast Ammi obejrzał się raz jeszcze n mroczną dolinę zagłady, która tak niedawno była schronieniem jego nieszczęsnego przyjaciela. Tam, w tym nawiedzonym, odległym miejscu, dostrzegł, że coś się lekko uniosło, po czym opadło znowu w to samo miejsce, z którego wielka, bezkształtna smuga blasku wystrzeliła wprost w niebo. Był to tylko kolor — ale kolor niespotykany ani na tej ziemi, ani n niebie. A ponieważ Ammi rozpoznaj go i wiedział, że ta ostatnia, ledwie widoczna resztka wciąż jeszcze czai się w studni, już nigdy nie odzyskał pełni władz umysłowych.

I nigdy więcej nie zbliżył się do tego miejsca. Czterdzieści cztery lata minęły od czasu, gdy nastąpiło to przerażające zdarzenie, ale przez cały czas ani razu tam nawet nie zajrzał, i będzie rad, jeżeli nowy zbiornik wody zaleje to miejsce. Ja też będę rad, bo nie podobało mi się słońce, które tak zmieniło kolor nad tą opuszczoną studnią, gdy ją mijałem. Mam nadzieję, że woda będzie tam zawsze głęboka, ale mimo to, nie wezmę jej nigdy do ust. Nie sądzę, abym jeszcze kiedykolwiek chciał odwiedzić okolice Arkham. Trzech mężczyzn z grupy, w której uczestniczył Ammi, wróciło tam nazajutrz rano, aby obejrzeć ruiny za dnia, ale w gruncie rzeczy nie było tam żadnych ruin. Pozostało tylko parę cegieł z komina, kamienie, z których zbudowana była piwnica, jakiś minerał i kawałki metalu rozrzucone gdzieniegdzie oraz ocembrowanie studni. Poza martwym koniem Ammiego, którego odciągnęli dalej i zakopali, i wozem, który wkrótce mu zwrócili, wszystko, co żyło tu niegdyś, zniknęło bez śladu. Pozostało tylko pięć akrów przerażającej spopielałej pustyni, na której już nigdy nic nie wyrosło. Po dziś dzień leży pusta, jakby przeżarta kwasem pośród lasów i pól, a ci nieliczni, którzy ośmielili się spojrzeć na to miejsce, mimo krążących we wsi opowieści nazwał ją „przeklętym wrzosowiskiem”.

Dziwne są to opowieści. Byłyby jeszcze dziwniejsze, gdyby ludzie z miasta i chemicy z college'u przejawili należyte zainteresowanie i przeprowadzili analizę wody i nieużywanej przez nikogo studni albo szarego pyłu, którego wiatr nawet nie rozwiewa. Botanicy również powinni zbadać skarlałą roślinność otaczającą to miejsce, bo wtedy może rzuciliby jakieś światło na domniemanie ludzi we wsi, że pustynia zagłady się rozprzestrzenia — powoli, może o cal w roku. Ludzie mówią, że okoliczna roślinność wiosną jest jakaś inna, że zwierzyna zostawia na śniegu dziwne ślady. Śnieg w tym miejscu nigdy nie zalega tak obficie jak na innych terenach. Konie — te nieliczne, jakie jeszcze pozostały w zmotoryzowanej epoce — płoszą się w cichej dolinie; a myśliwi nie mogą polegać na swoich psach zbliżywszy się do obszaru pokrytego szarym pyłem.

Powiadają też, że to miejsce źle wpływa na umysł; wielu jakoś zdziwaczało w ciągu paru lat po śmierci Nahuma i wszystkim brakowało sił, żeby się stąd wynieść. Ci, co mieli mocniejszą głowę, opuścili te tereny i tylko obcy przybysze próbowali zamieszkać w rozpadających się starych domostwach. A jednak nie mogli tu długo pozostać; nieraz ten i ów zastanawia się, jaki wpływ, poza tym nieznanym, wywarły na nich przekazywane szeptem niesamowite, tajemne opowieści. Nocą ich sny, jak twierdzą, są koszmarne w owej groteskowej krainie; nie ulega wątpliwości, że sam wygląd tej mrocznej krainy wystarcza do pobudzenia chorobliwej wyobraźni. Żaden podróżnik nie zdołał uciec od dziwnego uczucia w tych głębokich wąwozach, zaś artyści drżą malując gęste lasy, których tajemniczość jest zarówno odczuciem wzrokowym, jak i duchowym. Ja sam jestem ciekaw, dlaczego byłem tak poruszony tą jedyną samotną przechadzką, jeszcze nim usłyszałem opowieść Ammiego. Gdy zapadł zmierzch, pragnąłem skrycie, aby chmury zgromadziły się na niebie, ba jakiś dziwny lęk zakradł się do mej duszy na widok głębokiej próżni na niebie.

Nie należy mnie pytać o opinię. Nie wiem — to wszystko. Nie miałem kogo spytać, tylko Ammiego, bo mieszkańcy Arkham nie mówią o tych dziwnych dniach, a trzej profesorowie, którzy widzieli aerolit i jego kolorową kulę, już nie żyją. Były inne kule — to nie ulega wątpliwości. Jedna zapewne się wystarczająco pożywiła i znikła, a druga chyba nie zdążyła. Z pewnością jest jeszcze w studni — widziałem, że coś dziwnego działo się z blaskiem słońca ponad kruszącym się ocembrowaniem studni. Wieśniacy twierdzą, że zniszczenie rozprzestrzenia się co roku o cal, jest więc możliwe, że wciąż jeszcze kula rośnie albo syci się swoim pokarmem. Jakikolwiek demon się tam czai, niewątpliwe jest jedno, że musi być osaczony, bo inaczej szybko by się rozprzestrzenił. A może jest przymocowany do korzeni tych drzew, które szarpią powietrze? Jedna z aktualnie obiegających Arkham opowieści mówi o potężnych dębach, które, świecą i kołyszą się nocą w sposób niespotykany wśród drzew.

Dlaczego tak się dzieje, tylko Bóg jeden wie. W terminologii materii to, co przedstawił Ammi, można by nazwać zapewne gazem, jednakże ten gaz podlegał prawom nie istniejącym w naszym kosmosie. Nie był wytworem światów i słońc, które świecą w teleskopach i na fotograficznych płytach naszych obserwatoriów. Nie był to powiew niebios, których ruchy i wymiary nasi astronomowie obliczają albo też uważają, że są zbyt nieogarnione, aby je można było obliczyć. Był to po prostu kolor z przestworzy — niesamowity zesłaniec z nieogarnionych sfer nieskończoności, spoza zasięgu naszej Natury, ze sfer, których samo istnienie oszałamia umysł i poraża nas czarną ponad kosmiczną otchłanią, jaka otwiera się przed naszymi przerażonymi oczami.

Wątpię, ażeby Ammi świadomie mnie okłamywał, nie sądzę też, aby jego opowieść była tylko fantazją szaleństwa, jak mnie uprzedzali ludzie z miasta. Coś strasznego objawiło się w górach i dolinach wraz z tym meteorem, coś strasznego — choć nie wiem, w jakich proporcjach — wciąż jeszcze tam istnieje. Ucieszę się, kiedy woda zakryje te tereny. Mam nadzieję, że do tego czasu nic złego nie przydarzy się Ammiemu. Tyle widział z tej rzeczy — a jej wpływ był tak zdradliwy. Dlaczego Ammi nie mógł się stąd ruszyć? Jakże jasno pamięta ostatnie słowa umierającego Nahuma: „nie możesz się uwolnić... wciąga cię... wiesz, że coś przybywa, ale to nie ma znaczenia...” Ammi to poczciwy starzec... Kiedy ekipa rozpocznie prace przy tym zbiorniku wodnym, muszę napisać do głównego inżyniera, aby strzegł go czujnie. Nie zniósł bym myśli, że staje się spopielałym, powykręcanym i kruszącym się monstrum, które trapi mnie ciągle we snach.

KOSZMAR W DUNWICH

Gorgony, Hydry i Chimery — straszne opowieści o Celaeno i Harpiach — mogą się odradzać w przesądnym umyśle — ale istniały tam już przedtem. Są kopią, wzorcem — stare ich wzorce są w nas, i są wieczne. Gdyby było inaczej, to czy przytoczone przykłady, które na jawie uważamy za nieprawdziwe, mogłyby wywierać na nas jakikolwiek wpływ? Czy to znaczy, że w sposób naturalny przejmujemy poczucie lęku od takich właśnie obiektów, które, jak się powszechnie uważa, są w stanie wyrządzić nam cielesną krzywdę? O, bynajmniej! Tego rodzaju lęki mają o wiele starsze podłoże. Sięgają poza ciało — o nawet w powiązaniu z ciałem byłyby takie same... Fakt, że lęk, tutaj rozważany, ma charakter czysto duchowy, że jest silny w proporcji, tak jak jest bezprzedmiotowy na ziemi, że dominuje w okresie naszego bezgrzesznego niemowlęctwa — stwarza trudności, których rozwiązanie może ułatwić wejrzenie w okres, gdy świat jeszcze nie istniał, i choćby pobieżne zerknięcie w mroczną krainę pra egzystencji."

Charles Lamb:

„Czarownice i inne koszmary nocne".



I.

Jeśli podróżnik, przebywający na północy środkowej części Massachusetts, skręci w niewłaściwy gościniec na rozstaju dróg przy rogatkach Aylesbury tuż za Dean's Corners, napotka samotną i dziwną krainę. Teren się tu wznosi, a kamienne mury obrośnięte dziką różą coraz silniej napierają na krętą, piaszczystą i pożłobioną koleinami drogę. Drzewa w pojawiających się co pewien czas pasmach lasów wydają się za duże, a dzikie krzewy, jeżyny i trawa rosną tak bujnie, że nawet w zamieszkałych regionach nieczysto się takie spotyka. Pola uprawne, mało zresztą urodzajne, występują tu tylko gdzieniegdzie, a z rzadka rozproszone domy noszą znamiona wieku, nędzy i ruiny. Nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje, ale nikt właściwie nie ma ochoty pytać o drogę wychodzących, samotnych ludzi, których niekiedy można dostrzec na rozpadających się progach domów oraz na spadzistych łąkach usianych kamieniami. Ludzie ci są tak milczący i tajemniczy, że każdy odnosi wrażenie, jakby natknął się na jakieś zakazane istoty, z którymi lepiej byłoby nie mieć do czynienia. A kiedy wznosząca się coraz wyżej drogo doprowadza do miejsca, z którego roztacza się ponad gęstymi lasami widok na wzgórza, narasta uczucie dziwnego niepokoju. Ich, wierzchołki są nazbyt okrągłe i symetryczne, aby taki widok mógł się wydać przyjemny i naturalny, a do tego jeszcze co jakiś czas rysują się niezwykle wyraziście na tle nieba wysokie, ustawione w krąg kamienne kolumny wieńczące szczyty tych wzgórz.

Drogę przecinają niezbadanej głębokości wąwozy i parowy, a prymitywne drewniane mosty nie zapewniają poczucia bezpieczeństwa. A kiedy droga opada w dół, pojawiają się całe połacie bagien, na widok, których człowiek instynktownie się wzdryga, natomiast wieczorem ogarnia go lęk, gdy zaczyna się rozlegać skrzeczenie niewidocznych lelków kozodojów, a niespotykane chmary robaczków świętojańskich wykonują taniec w rytm ochrypłego, uporczywego i donośnego rechotu żab. Wąska, lśniąca wstęga górnego biegu rzeki Miskatonic przypomina pełzającego węża, kiedy tak wije się u stóp kopulastych wzgórz, spośród, których wypływa.

Im bliżej wzgórz, podróżnik stwierdza, że bardziej przyciągają uwagę ich zalesione stoki aniżeli kamienne, kopulaste wierzchołki. Zieją czarnym mrokiem, są urwiste i miałoby się ochotę znaleźć od nich jak najdalej, ale nie ma niestety innej drogi, dzięki której można by ich uniknąć. Po drugiej stronie krytego mostu widać małą wioskę przycupniętą między rzeką a stromym zboczem Round Mountain, w której zadziwiają przegniłe spadziste dachy świadczące o architekturze znacznie starszej niż pozostała zabudowa okolicy. Nie napawa otuchą świadomość, kiedy przyjrzeć się bliżej, że większość chat jest opustoszała i chyli się do ruiny i że w kościele ze zwaloną wieżą mieści się teraz Jedyny niechlujny sklep tej wioski. Przerażenie ogarnia na mysi, że trzeba przejść mroczny jak tunel most, nie da się go jednak ominąć. A po drugiej stronie, na odcinku drogi prowadzącej przez wieś, bucha przykra woń zbutwienia, nagromadzona przez całe stulecia. Z ulgą opuszcza się to miejsce posuwając się wąską ścieżką wiodącą u podnóża wzgórz i poprzez równinę dociera się znowu do rogatek Aylesbury. Czasem dopiero tutaj człowiek się dowiaduje, że był w Dunwich.

Obcy rzadko odwiedzało tę miejscowość, a od pewnego czasu, kiedy to miały tam miejsce straszne wydarzenia, wszystkie kierujące doń drogowskazy zostały usunięte. Sceneria tamtejsza, jeśli oceniać wedle zwykłego kanonu estetycznego, jest wyjątkowo ładna, a jednak nie przyjeżdżają tam turyści w sezonie letnim, nie zaglądają też artyści. Dwieście lat temu, kiedy opowieści o wiedźmach wypijających krew, otaczaniu czcią Szatana i o dziwnych Istotach żyjących w lasach nie budziły pobłażliwego uśmiechu, mówiło się jawnie o przyczynach, dla których należy unikać tych terenów. W wieku, w którym włada rozum, a w którym właśnie żyjemy — koszmar w Dunwich został wyciszony w 1928 roku przez ludzi, którym dobro tego miasta i świata leżało na sercu — wszyscy unikają tych stron nie wiedząc właściwie dlaczego. Być może znana jest jedna przyczyna — ale nie ludziom przybyłym z daleka — a mianowicie odrażający wygląd nielicznych już mieszkańców tych chylących się do upadku osiedli, jakie dość często spotyka się w zakątkach Nowej Anglii. Stanowią jakby swoją własna rasę z wyraźnie zaznaczającym się umysłowym i fizycznym stygmatem degeneracji, spowodowanej między innymi zawieraniem małżeństw między krewnymi. Przeciętna ich Inteligencji jest katastrofalnie niska, natomiast ich kroniki aż cuchną od jawnej złośliwości potajemnych zabójstw, kazirodztwa oraz czynów wyjątkowo okrutnych i wyuzdanych. Grupa przynależąca do starego ziemiaństwa, a reprezentowana przez dwie albo trzy rodziny, które przybyły tu z Salem w 1692 roku, utrzymała się na cokolwiek wyższym poziomie, choć poniektórzy jej potomkowie tak już wrośli w pospólstwo, że tylko ich nazwiska mogą być kluczem do tak zniesławionego pochodzenia. Niektórzy Whateleyowie czy Bishopowie wciąż jeszcze wysyłają najstarszych synów do Harvardu czy Miskatonic, ale rzadko powracają oni pod butwiejące dachy, pod którymi ich przodkowie, a także oni sami przyszli na świat.

Nawet ci, którzy znają fakty związane z koszmarem, jaki się tutaj wydarzył, nie potrafią powiedzieć, co się działo w Dunwich. Stare legendy wspominają o bezbożnych obrzędach i tajnych zgromadzeniach Indian, podczas których przywoływano zakazane, tajemnicze istoty spośród wielkich, kopulastych wzgórz i odprawiano dzikie, orgiastyczne obrzędy, powodując jakieś trzaski i grzmoty w głębi ziemi. W 1747 roku wielebny Abijah Hoadley, nowo przybyły kapłan Kongregacjonalnego Kościoła we wsi Dunwich wygłosił pamiętne kazanie na temat obecności Szatana i jego diabłów, w którym powiedział:

Zważyć musimy, że te bluźniercze siły z piekielnego Orszaku Demonów są nazbyt powszechnie znane, aby im można było zaprzeczyć. Przeklęte głosy Azazela i Buzraela, Belzebuba i Beliala słyszało z głębi ziemi ponad dwudziestu jeszcze żyjących wiarygodnych świadków, a dwa tygodnie temu ja sam wyraźnie słyszałem rozmowę nieczystych sił w górach za moim domem. Dochodziło brzęczenie i dudnienie, jęk i pisk, i jakieś syki. Były to dźwięki obce tej ziemi, a musiały się dobywać z jaskiń, które tylko człowiek uprawiający czarną magię może odkryć, a otworzyć jedynie diabeł.

Wielebny Hoadley wkrótce potem zniknął, ale tekst jego kazania, wydrukowany w „Springfieid", do dziś istnieje. Jednakże każdego roku dochodzą wieści o dziwnych odgłosach rozbrzmiewających wśród gór i wciąż stanowią zagadkę dla geologów i fizjografów.

Inne podania głoszą o jakimś nieprzyjemnym zapachu unoszącym się w pobliżu kręgu kamiennych kolumn i o nagłych, sowizdrzalskich odgłosach słyszalnych niezbyt wyróżnia w pewnych godzinach, a dobywających się z określonych miejsc na dnie wielkich wąwozów; a jeszcze inne podania ludowe wspominają o Diabelskim Uskoku — jest to ponure, przeklęte zbocze góry, na którym nie rosną ani drzewa, ani krzewy, ani nawet trawa. Ludzie tutaj panicznie się boją głosów lelków kozodojów, które nasilają się w ciepłe noce. Panuje przekonanie, że te ptaki oczekują na dusze umierających ludzi i że dopasowują rytm swoich pełnych grozy krzyków do ostatnich oddechów cierpiącego. Jeżeli pochwycą ulatującą duszę w momencie opuszczania ciała, natychmiast odlatują trzepocząc skrzydłami pośród demonicznego chichotu; a jeśli nie uda się im pochwycić, stopniowo zapadają w pełną rozczarowania ciszę.

Wszystkie te opowieści już się oczywiście przeżyły i wydają się śmieszne; wywodzą się z niezwykle odległych czasów. Dunwich jest rzeczywiście bardzo stare, o wiele starsze niż wszystkie inne osady w promieniu trzydziestu mil. Na południe od Dunwich można spotkać fundamenty i komin starego domu Bishopa, który został zbudowany jeszcze przed 1700 rokiem; natomiast ruiny młyna przy wodospadach, zbudowanego w 1806 roku, stanowią najbardziej nowoczesną architekturę, na jaką się można tu natknąć. Przemysł nigdy nie kwitł w tych stronach, a fabryka, jaką tu zamierzano rozwinąć w dziewiętnastym wieku, miała krótkotrwały żywot. Najstarsze ze wszystkiego są jednak wielkie, surowe ciosane kolumny stojące kręgiem na szczytach, ale przypisuje się je raczej Indianom aniżeli późniejszym osadnikom. Stosy czaszek i kości w kręgu kolumn i wokół dużej skały w kształcie stołu na Sentinel Hill stanowią, w powszechnym przekonaniu, miejsce grzebania Pocumtucków; natomiast wielu etnologów, odrzucając absurdalne prawdopodobieństwo takiej teorii, twierdzi, że są to pozostałości ludów kaukaskich.



II.

Wilbur Whateley urodził się o piątej rano w niedzielę drugiego lutego 1913 roku, na dużej i tylko częściowo zamieszkałej farmie, znajdującej się na stoku wzgórza cztery mile od wsi i półtorej mili, od jakiegokolwiek innego domostwa w okręgu Dunwich. Data powyższa upamiętniła się, ponieważ było to święto Matki Boskiej Gromnicznej, które mieszkańcy Dunwich obchodzą pod inną nazwą, a także dlatego, że w górach rozległy się jakieś huki, zaś przez całą noc poprzedzająca jego urodzenie ujadały zaciekle wszystkie psy we wsi. Godny również uwagi jest takt, że matka Jego pochodziła ze zregenerowanej gałęzi rodziny Whateleyow, że była ułomną, brzydką trzydziestopięcioletnia kobietą, albinoską, a mieszkała ze starym Ojcem, półobłąkanym o którym w jego młodych latach krążyły plotki, że para się czarną magia. Lavinia Whateley nie miała męża, ale nie wyrzekła się dziecka, zgodnie z panującymi w tych stronach obyczajami; nie przejmowała się tez domysłami, jakie mogą snuć — i snuli — okoliczni wieśniacy na temat Ojcostwa Jej dziecka. Wręcz przeciwnie, wydawało się dumna z czarnowłosego niemowlęcia o wyglądzie satyra, który jaskrawo kontrastował z jej albinizmem i różowymi oczami, a słyszano też, jak rozpowiadała rozmaite i dziwne o nim wieści, o jego niezwykłej mocy i wielkiej przyszłości.

Lavinia mówiła różne rzeczy, żyła nowiem samotnie i zapuszczała się daleko w góry podczas szalejących burz, a także czytała grube książki zgromadzone w ciągu dwóch stuleci, które jej ojciec odziedziczył po przodkach Whateleyach, a które teraz rozpadały się Już ze starości i zniszczenia przez robactwo. Do szkoły nie chodziła nigdy uczył ją ojciec, przekazując jej w sposób chaotyczny strzępki starożytnej wiedzy. Ludzie zawsze stronili od ich farmy z powodu krążących opowieści o czarnej magii Starego Whateleya i dotychczas niewyjaśnionych okoliczności gwałtownej śmierci pani Whateley, kiedy Lavinia miała dwanaście lat. Lavinia zadowolona Dyla ze swego samotnego życia, które wypełniało różnymi zajęciami i oddawała się najfantastyczniejszym marzeniom i snom. Domem niewiele się zajmowała, panował w nim nieład i brud, a w nozdrza uderzały nieprzyjemne zapachy.

Tej nocy, kiedy rodził się Wilbur, rozlegał się w domu Whateleyow krzyk, którego echo zagłuszało nawet odgłosy ze wzgórz i szczekanie psów, ale w jego przyjściu na świat nie uczestniczył ani żaden doktor, ani akuszerka. Sąsiedzi dowiedzieli się o wszystkim dopiero w tydzień później, kiedy Story Whateley wybrał się saniami do Dunwich i chaotycznie opowiedział o tym wydarzeniu ludziom stojącym bezczynnie przed sklepem Osborne'a. Wydawało się, że się zupełnie odmienił — rozglądał się ukradkiem na wszystkie strony, nie budził lęku, jak dotychczas, tylko sam byt jakiś zalękniony — a przecież nie był to człowiek, któremu wydarzenia rodzinne mogłyby zakłócić spokój. Mimo to znać po nim było dumę, która zresztą potem ujawniła się też i u jego córki, a to, co powiedział o ojcu dziecka, upamiętniło się na długie lata jego słuchaczom.

— Nie obchodzi mnie, co ludzie sobie myślą, bo jeśli chłopak Lavinii będzie jak jego ojciec, wszystkich zadziwi. Myślicie pewnie, że wy to jedyni ludzie tutaj. Lavinia czytała i widziała rzeczy, o których wam tylko opowiadano. Jej chłop jest tak samo dobry jak każdy chłop po tej stronie Aylesbury. A jakbyście wiedzieli o górach to, co ja wiem, to byście myśleli, że jej ślub jest lepszy niż wszystkie śluby w kościołach. Powiem wam jeszcze, że któregoś dnia usłyszycie, jak dziecko Lavinii zawoła imię swojego ojca ze szczytu Sentinel Hill.

Tylko dwie osoby widziały Wilbura Whateleya w pierwszym miesiącu życia. Byli to Zechariah Whateley, z tych jeszcze nie zdegenerowanych, i Mamie Bishop, nieślubna żona Earla Sawyera. Mamie wybrała się z ciekawości, a to, co potem opowiadała, okazało się uzasadnione. Zechariah natomiast przyprowadził dwie krowy z Alderney, które Stary Whateley kupił od jego syna, Curtisa. Od tej chwili rodzina małego Wilbura skupowała bydło i trwało to aż do 1928 roku, kiedy to zdarzył się ten straszny koszmar w Dunwich. A mimo to w obskurnej oborze Whateleya nigdy nie było dużo bydła. Przez pewien czas ciekawscy liczyli z ukrycia liczbę krów pasących się na stromym zboczu koło starej farmy i jakoś nigdy nie doliczyli się więcej niż dziesięć albo dwanaście, a wszystkie wygadały zabiedzone, jakby bez krwi. Widocznie jakaś zaraza niszczyła zwierzęta u Whateleyów; pewnie pastwisko było niezdrowe albo grzyb toczył drzewo w ich obskurnej oborze, co nie wychodziło zwierzętom na dobre. Na ich skórze było pełno wrzodów albo ran, tak jakby były czymś ponacinane. A tym, którzy byli na farmie jeszcze we wcześniejszych miesiącach, wydało się, że takie same wrzody i rany dostrzegli na szyi nie ogolonego, siwego Starego Whateleya i jego niechlujnej, potarganej córki—albinoski.

Wiosną, po urodzeniu Wilbura, Lavinia wznowiła wyprawy w góry wraz ze swoim smagłym dzieckiem, które nosiła w niekształtnych ramionach. Z czasem, kiedy większość okolicznych mieszkańców zobaczyła już dziecko, przestano się nim interesować, nie komentowano też jego niezwykle szybkiego rozwoju. Wilbur rósł fenomenalnie szybko, kiedy skończył trzy miesiące, był większy i mocniejszy niż niejedno roczne dziecko. Jego ruchy i głos nacechowane były rozwago i świadomością niespotykaną u takiego niemowlaka, toteż nikogo to nie zaskoczyło, kiedy w siódmym miesiącu życia zaczął chodzić, jeszcze trochę chwiejnie, ale po miesiącu już poruszał się całkiem swobodnie.

W tym mniej więcej czasie — na Wszystkich Świętych — na szczycie Sentinel Hill, gdzie pośród stosu starych kości znajduje się skała w kształcie wielkiego stołu, pojawił się o północy wielki płomień. Rozpętała się fala plotek, bo Silos Bishop — z tych normalnych Bishopów —na godzinę przed pojawieniem się ognia widział, jak chłopiec biegł żwawo przed matką właśnie na to wzgórze. Silas pędził właśnie zbłąkaną jałówkę, ale prawie zapomniał, co robi, kiedy w słabym świetle latarki dojrzał tych dwoje. Przedzierali się niemal bezszelestnie przez poszycie i zdumionemu Silosowi wydało się, że byli zupełnie nadzy. Potem miał pewne wątpliwości co do chłopca, być może miał na sobie ciemne spodnie, krótkie albo długie, i pas z frędzlami. Zawsze widywano Wilbura w ubraniu dokładnie zapiętym, a jakiekolwiek zakłócenie porządku w jego stroju wywoływało u niego niepokój, a nawet irytację. Pod tym względem ogromnie kontrastował z niechlujną matką i dziadkiem, dopiero niezwykłe zdarzenie w 1928 roku wyjawiło przyczyny tego zjawiska.

W styczniu wykazano znowu pewne zainteresowanie ,,ciemnym brzdącem Lavinii", bo zaczął mówić skończywszy jedenaście miesięcy. Zwracał uwagę nie tylko z powodu innego akcentu, ale i swobody, z jaką mówił. Czteroletnie dzieci nie mogłyby mu dorównać. Nie byt zbyt skory do rozmowy, lecz kiedy już zaczynał mówić, robił to w jakiś dziwnie nieuchwytny sposób, niespotykany wśród mieszkańców Dunwich. Nie przejawiało się to w tym, co mówił, i nawet nie w zwrotach, jakich używał, tylko w intonacji i jakby w wewnętrznych narządach, z których głos się dobywał. A twarz jego też miała niespotykany wyraz dojrzałość; podobnie jak matka i dziadek pozbawiony był brody, ale miał za to wydatny, ukształtowany wyraźnie, mimo tak młodego wieku, nos, duże ciemne oczy o dojrzałym spojrzeniu, co stwarzało wrażenie, że jest już dorosły i obdarzony nadprzyrodzoną inteligencją. A mimo to był strasznie brzydki; grube wargi, pożółkła cera z wielkimi porami, szorstkie, twarde włosy i dziwnie wydłużone uszy nadawały mu wygląd satyra albo jakiegoś zwierzęcia. Wkrótce zaczął budzić jeszcze większa odrazę niż jego matka i dziadek; przypisywano to wszystko czarnej magii, jaką się dawniej zajmował Stary Whateley; wspominano, jak góry zadrżały, kiedy stanął w kręgu skał z otwartą księgą, którą trzymał przed sobą, i wykrzyknął straszne imię Yog-Sothoth. Nie cierpiały tego chłopca wszystkie psy, zawsze musiał być w pogotowiu, aby się bronić przed ich atakiem i groźnym szczekaniem.



III.

Tymczasem, chociaż Stary Whateley wciąż skupował bydło, stado na jego farmie się nie powiększało. Ścinał też drzewa i zaczął naprawiać nie używaną dotychczas część domu — przestronną, na piętrze pod spadzistym dachem, która od tyłu przylegała do stoku wzgórza; dotychczas zajmował z córką trzy izby na parterze, te najmniej zniszczone, i to mu wystarczało. Ogromne zasoby energii musiał mieć ten stary człowiek, skoro mógł podołać tak ciężkiej pracy, i choć co pewien czas paplał bez związku, jako cieśla robił postępy. Zaczęto się to właściwie zaraz po urodzeniu Wilbura; uporządkował jedną z szop do przechowywania narzędzi, oszalował ją i założył nowy, mocny zamek. Odbudowując teraz nie używane dotąd piętro wykazał taką samą sprawność. Jego obłęd objawił się dopiero wtedy, kiedy pozabijał szczelnie deskami wszystkie okna w odrestaurowanej części domu, choć byli tacy. którzy uważali, że sam fakt przystąpienia do tej pracy był już przejawem obłędu. Trochę mniejsze zdziwienie budziło odremontowanie pokoju dla wnuka na parterze, kilko osób nawet go oglądało, ale nikt nie miał dostępu do zabitego deskami piętra. Pokój chłopca obudował wysokimi, solidnymi półkami, na których poukładał, w należytym porządku, wszystkie stare, zbutwiałe książki i porozrywane, poszczególne części, które dotychczas przewracały się po kątach we wszystkich izbach.

— Ja z nich skorzystałem cos niecoś — mówił podklejając podarte stronice, zadrukowane gotyckim pismem. W tym celu na zardzewiałym kuchennym piecu podgrzewał zrobiony przez siebie klej. — Ale chłopak jeszcze lepiej potrafi z nich skorzystać. Trzeba je uporządkować, bo tylko z nich będzie się uczył.

Kiedy Wilbur miał rok i siedem miesięcy — we wrześniu 1914 — jego wzrost i umiejętności budziły najwyższe zdumienie. Wyglądał na cztery lata, mówił płynnie i wykazywał dużą inteligencję. Biegał swobodnie po polach i górach, nieodłącznie też towarzyszył matce w jej wyprawach. W domu ślęczał pilnie nad dziwnymi obrazkami i mapami w książkach dziadka, a Stary Whateley wpajał mu wiedzę przez całe długie, ciche popołudnia. Do tego czasu został zakończony remont domu, a ci, którzy to obserwowali, nie mogli zrozumieć, dlaczego okno na tyłach wschodniego szczytu, przylegającego do wzgórza, zostało przerobione na mocne drzwi zbite z desek. A jeszcze bardziej zagadkowa była pochylnia z desek prowadząca od drzwi do samej ziemi. Po zakończeniu remontu ludzie zauważyli, że szopa z narzędziami, tak starannie zamykana i oszalowana po urodzeniu Wilbura, teraz znowu stała zaniedbana. Otwarte drzwi stukały, zapomniane przez wszystkich, a kiedy Earl Sawyer, który sprzedawał bydło Staremu Whateleyowi, zajrzał kiedyś do szopy, uderzył go w nozdrza jakiś szczególnie nieprzyjemny zapach; zapewniał, że jeszcze nie zetknął się z takim w życiu, może tylko w pobliżu obozów indiańskich w górach. Był nie do zniesienia. A przecież wszystkie domy i szopy w Dunwich nie odznaczały się pod tym względem nieskazitelnością.

Następne miesiące nie obfitowały w żadne wydarzenia, ale wszyscy twierdzili, że tajemnicze hałasy w górach stopniowo się nasilają. W przededniu 1 maja 1915 roku wystąpiły wstrząsy, które odczuwane były nawet w Aylesbury, natomiast w wigilię Wszystkich Świętych rozległ się pod ziemią grzmot w momencie, gdy buchnęły płomienie na szczycie Sentinel Hill. „To wszystko czary Whateleyów" — mówili ludzie. Wilbur rósł niesamowicie szybko, miał cztery lata, a wyglądał na dziesięć. Czytał już samodzielnie, ale stał się mniej rozmowny. Zatapiał się w swoim milczeniu, a ludzie zaczęli dostrzegać w jego twarzy satyra złowrogi wyraz. Bywało, że coś mamrotał w nie znanym nikomu języku i nucił w jakimś dziwacznym rytmie, co napełniało wszystkich niewypowiedzianym lękiem. Szeroko komentowano teraz fakt, że psy tak ujadały na jego widok, musiał nawet brać ze sobą rewolwer, jeżeli chciał przejść przez wieś. Bywało, że czasem strzelał, czym nie zyskiwał sobie przychylności wśród właścicieli psów.

Jeżeli ktoś przyszedł do domu Whateleyów, najczęściej znajdował Lawinie na parterze, podczas gdy na piętrze rozlegały się jakieś dziwne okrzyki i tupot. Nigdy nie mówiła, co dziadek i chłopak tam robią, ale pewnego razu mocno pobladła i objawiła straszny niepokój, kiedy dowcipny domokrążca handlujący rybami chciał otworzyć zamknięte drzwi wiodące na schody. Potem domokrążca opowiedział ludziom zgromadzonym przed sklepem w Dunwich, że słyszał chyba tupot końskich kopyt na górze. Zaczęto się zastanawiać nad drzwiami z desek i prowadzącą do nich pochylnią, a także nad bydłem, które szybko gdzieś znikało. Z czasem przypominano sobie opowieści Starego Whateleya z młodych lat, wedle których, jeśli złożyć w odpowiednim czasie ofiarę z wołu pogańskim bóstwom, przywołuje się spod ziemi żyjące tam istoty. Z czasem ludzie zwrócili też uwagę, że psy, które nie znosiły i bały się Wilbura, zaczęły okazywać taki sam stosunek do całego domostwa Whateleyów.

W 1917 roku wybuchła wojna i Squire Sawyer Whateley, jako przewodniczący miejscowej komisji poborowej, miał duże kłopoty ze znalezieniem w Dunwich odpowiedniej ilości młodych mężczyzn nadających się choćby do obozu ćwiczebnego. Rząd, zaniepokojony takimi sygnałami panującej w całym regionie degeneracji, wysłał kilku inspektorów i ekspertów medycznych dla zbadania sprawy; dokonano przeglądu, a wiadomości na ten temat można jeszcze dzisiaj przeczytać w gazetach wydawanych w Nowej Anglii. Przeprowadzanym badaniom towarzyszył taki rozgłos, że ściągnęła tu grupa reporterów, którzy szczególnie zainteresowali się Whateleyami. W niedzielnym wydaniu ,,Boston Globe" i ,,Arkham Advertiser" ukazały się kwieciste artykuły o niesłychanie szybkim rozwoju małego Wilbura, o czarnej magii Starego Whateleya półkach pełnych dziwnych książek, o zabitym deskami piętrze na ich starej farmie i niesamowitym wrażeniu, jakie robi cały ten region wraz z hałasami dochodzącymi od strony gór. Wilbur miał wtedy cztery i pół roku, a wyglądał na piętnastoletniego chłopca. Wargi i policzki pokrywał mu już ciemny, szorstki zarost, o w glosie słyszało się mutację.

Do Whateleyów wybrał się Eari Sawyer z grupą reporterów i fotografów, on to zwrócił ich uwagę na dziwny smród, Jaki się dobywał z górnej części domu. Był identyczny jak wtedy w szopie z narzędziami, do której zajrzał po zakończeniu remontu domu, i jaki czasem występował w pobliżu kręgu kamiennych kolumn na szczycie wzgórza. Mieszkańcy Dunwich przeczytali w gazetach artykuły na ten temat i zareagowali śmiechem no te pełne oczywistych nonsensów wiadomości. Zastanawiali się także, dlaczego reporterzy robili tyle szumu, stwierdziwszy, że Stary Whateley zawsze płacił za bydło w bardzo starych, złotych monetach. Whateleyowie przyjęli gości w swym domu ze źle skrywana niechęcią, ale nie śmieli się opierać ani odmówić wyjaśnień, żeby nie spowodować jeszcze większego rozgłosu.



IV.

Przez dziesięć lat Whateleyowie żyli pośród schorzałej społeczności Dunwich niczym się specjalnie nie wyróżniając, zwłaszcza że wszyscy już przywykli do ich dziwnych obyczajów i orgii w przeddzień pierwszego maja oraz Wszystkich Świętych. Dwa razy do roku rozpalali ogień na szczycie Sentinel Hill, a wtedy hałasy w głębi gór rozbrzmiewały ze wzmożoną siła; poza tym jednak zawsze, o każdej porze roku, dochodziły z samotnej farmy dziwne i złowieszcze odgłosy. Ilekroć ktoś wstąpił na farmę, opowiadał potem, że słyszał je nawet wtedy, kiedy cała rodzina Whateleyów była na dole, i wszyscy zastanawiali się, jak długo może trwać obrzęd składania ofiary z krowy albo wołu. Wystosowano nawet skargę do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami; nic jednak z tego nie wynikło, bo mieszkańcy Dunwich zawsze starali się nie zwracać uwagi obcych na to, co dzieje się w ich regionie.

Około 1923 roku, kiedy Wilbur miał dziesięć lat, ale umysł jego, głos, postawa i zarośnięta twarz nadawały mu wygląd dorosłego człowieka, znowu w ich starym domu rozległy się ciesielskie roboty, i znowu odbywały się na piętrze, a po rozrzuconych kawałkach drewna ludzie zorientowali się, że chłopak i jego dziadek zburzyli działowe ściany, zlikwidowali nawet poddasze, zostawiając jedną wielka izbę pomiędzy parterem a spiczastym dachem. Wyburzyli też wielki, główny komin, a od zardzewiałego pieca puścili na zewnątrz domu blaszaną rurę.

Wiosną po tych zmianach Stary Whateley zauważył, że nocą zlatują się z wąwozu Cold Spring chmary lelków kozodojów i świergocą pod oknami. Było to dla niego wydarzenie o szczególnym znaczeniu, a ludziom zbierającym się przed sklepem Osborne'a powiedział, że chyba już zbliża się jego koniec.

— Gwiżdżą w takt mojego oddechu — powiedział. — Chyba czekają, żeby złapać moją duszę. Wiedzą, że mnie opuści, i nie chcą, żeby im uciekła. Będziecie wiedzieli, chłopcy, jak już umrę, czy mnie złapały. Jak im się uda, będą śpiewać i śmiać się do samego rana. A jak się nie uda, zaraz się uspokoją. Wydaje mi się, że czasami dusze, na które te ptaki czekają, walczą z nimi.

Nocą pierwszego sierpnia 1924 roku Wilbur Whateley popędził na jedynym pozostałym na farmie koniu do sklepu Osborne'a i telefonicznie wezwał doktora Houghtona z Aylesbury. Doktor zastał Starego Whateleya w bardzo ciężkim stanie, oddech miał ciężki, charczący, serce pracowało nie tak, jak trzeba, co świadczyło o rychłej śmierci. Pokraczna córka—albinoska i brodaty wnuk stali przy łóżku, a tymczasem na górze, z tej pustej czeluści, dochodziły niepokojące odgłosy, tak jakby przewalały się z łoskotem fale na płaskiej plaży. Doktor jednak najbardziej był zaniepokojony świergotem nocnych ptaków. Chyba cały legion lelków kozodojów wykrzykiwał swoje diaboliczne posłannictwo w rytm świszczącego oddechu umierającego człowieka. Wydało się to doktorowi Houghtonowi niesamowite i nienaturalne, podobnie zresztą jak cały ten region, do którego tak niechętnie przyjechał pilnie wezwany.

Około pierwszej w nocy Stary Whateley odzyskał świadomość, jego oddech stał się mniej charczący i wyszeptał kilka urywanych słów do wnuka.

— Więcej przestrzeni, Willy, jeszcze więcej. Ty rośniesz... a to rośnie szybciej. Wkrótce będzie gotowe, żeby cię ocalić. Otwórz bramy Yog-Sothothowi, śpiewaj długą pieśń. Znajdziesz ją na stronie 751 pełnego wydania, a potem przyłóż zapałkę do więzienia. Ziemski ogień go nie tknie.

Był niewątpliwie obłąkany. Po przerwie, podczas której stado lelków dostroiło swój krzyk do zmienionego oddechu, a z głębi gór zaczęły dobiegać dziwne odgłosy, dobył z siebie jeszcze parę stów.

— Podawaj jedzenie regularnie i w odpowiedniej ilości, ale nie pozwól, żeby zbyt szybko rosło, bo jeżeli rozsadzi pomieszczenie i wydostanie się, zanim otworzysz Yog-Sothothowi, to koniec, wszystko na próżno. Tylko oni z zewnątrz mogą to pomnożyć i pracować... Tylko oni, dawne istoty, jeżeli chcą wrócić...

Przerwał i znowu zaczął z trudem łapać oddech, a Lavinia krzyknęła słysząc, jak lelki dostosowały się do oddechu. Dopiero po upływie godziny wydał z siebie ostatnie rzężące tchnienie. Doktor Houghton opuścił pomarszczone powieki na szkliste szare oczy, a w tym momencie, prawie niepostrzeżenie, umilkł krzyk ptaków. Lavinia zaszlochała, zaś Wilbur tylko zachichotał, przy wtórze dalekich odgłosów z gór.

— Nie złapały go — mruknął grubym basem. Wilbur stał się w swojej dziedzinie uczonym i wielkim erudytą, prowadził korespondencje z licznymi bibliotekami w najbardziej odległych miejscach, posiadającymi w swoich zbiorach rzadko spotykane księgi z najdawniejszych czasów. W Dunwich rosła do niego nienawiść, drżano przed nim, znikali bowiem młodzi ludzie i w skrytości podejrzewano, ze Wilbur ma w tym udział, ale jakoś zawsze udawało mu się uniknąć śledztwa, może ludźmi kierował lęk, a może sprawiały to stare, złote monety, za które, podobnie jak jego dziadek, kupował systematycznie coraz więcej bydła. Teraz już był w pełni dojrzały, osiągnął wzrost dorosłego człowieka, a wszystko wskazywało na to, ze będzie rósł nadal. W 1925 roku, kiedy pewien uczony z Miskatonic University odwiedził go któregoś dnia, o wyszedł pobladły i ogromnie zaskoczony, wzrost Wilbura wynosił już sześć i trzy czwarte stopy.

W miarę upływu lat Wilbur okazywał swojej pokracznej matce-albinosce coraz większą pogardę. W końcu nie pozwolił jej chodzić z nim w góry w przeddzień pierwszego maja i Wszystkich Świętych, a w 1926 roku biedaczka zwierzyła się Mamie Bishop, że się go boi.

— Jest w nim cos więcej, niż wiem i niż mogę powiedzieć, Mamie — wyznała. — A ostatnio jest jeszcze więcej. Przysięgam przed Bogiem, ze nie wiem, czego on chce i czego usiłuje dokonać.

Tym razem w Przeddzień Wszystkich Świętych odgłosy w głębi gór rozbrzmiewały silniej niż zwykle i tak jak zawsze zapłonął ogień na Sentinel Hill; ale na ludziach większe wrażenie zrobił rytmiczny krzyk niezliczonych stad lelków, które już dawno powinny odlecieć, a które gromadziły się przy nieoświetlonej farmie Whateleyów. Po północy ich przeraźliwy krzyk przemienił się w istne piekło szyderczego chichotu, który wypełnił całą okolice, a umilkł dopiero o brzasku. Potem znikły, odleciały w pośpiechu no południe, gdzie powinny być już co najmniej od miesiąca. Wszyscy zastanawiali się nad tym wydarzeniem. Nikt z miejscowych ludzi nie umarł... ale nie ujrzano już nigdy więcej biednej brzyduli-albinoski, Lavinii Whateley.

Latem 1927 roku Wilbur naprawił dwie szopy stojące na podwórku farmy i tam zaczął przenosić książki i cały dobytek. Wkrótce Earl Sawyer powiadomił ludzi w sklepie Osborne'a, że znów odbywają się ciesielskie roboty no farmie Whateleyow. Wilbur pozabijał wszystkie drzwi i okna na parterze, tak samo jak niegdyś zrobił to jego dziadek na piętrze. Zamieszkał w jednej z szop, ale Sawyerowi wydał się niezwykle zaniepokojony i rozdygotany. Wszyscy podejrzewali go, ze ma cos wspólnego ze zniknięciem matki, i starali się w ogóle nie zbliżać do jego farmy. Miał już teraz siedem stop wzrostu i wszystko wskazywało na to, ze jeszcze urośnie.


V.

Następnej zimy Wilbur wybrał się po raz pierwszy w życiu poza granice regionu Dunwich, co było wydarzeniem niesłychanym. Prowadził korespondencję z Widener Library w Harvardzie, Bibliotheque Nationale w Paryżu, British Museum, uniwersytetem w Buenos Aires i biblioteką Miskatonic University w Arkham, ale, niestety, nie zdołał wypożyczyć książki, która mu była rozpaczliwie potrzebna; w końcu więc wyruszył, obszarpany, brudny, zarośnięty i nieokrzesany, aby przejrzeć ten egzemplarz w Miskatonic, do którego było najbliżej. Mający prawie osiem stóp wzrostu, z tanią walizką kupioną u Osborne'a, ten śniady, zarośnięty gargulec zjawił się pewnego dnia w Arkham, aby odnaleźć straszną księgę trzymaną pod kluczem w bibliotece uniwersyteckiej — ohydny „Necronomicon" — napisaną przez szalonego Araba Abdula Alhazreda, w wersji łacińskiej Olausa Wormiusa, a wydaną w siedemnastym wieku w Hiszpanii. Nigdy jeszcze dotychczas nie widział miasta, ale na nic nie zwracał uwagi — interesowało go tylko jedno — odnalezienie drogi do uniwersytetu; tam przeszedł beztrosko koło wielkiego podwórzowego psa o ostrych, białych kłach, który na jego widok zaczai ujadać z niespotykaną furią i wrogością, szarpiąc mocny łańcuch jak oszalały.

Wilbur miał przy sobie bezcenny, choć uszkodzony egzemplarz w przekładzie angielskim doktora Dee, który przekazał mu w spadku dziadek, a otrzymawszy dostęp do wersji łacińskiej natychmiast zaczął porównywać oba teksty, chciał bowiem odnaleźć pewien ustęp, który powinien był się zachować na 751 stronie jego uszkodzonego egzemplarza. Tyle był uprzejmy powiedzieć bibliotekarzowi, temu samemu uczonemu (a był on magistrem nauk humanistycznych uniwersytetu w Miskatonic, doktorem filozofii uniwersytetu w Princeton, miał też doktorat literatury uniwersytetu Johns Hopkins), który kiedyś osobiście przyjechał na farmę, a teraz zasypywał pytaniami. Wilbur wyznał, że szuka pewnej formuły albo zaklęcia, w którym zawiera się straszne imię Yog-Sothoth, bo zainteresowały go pewne różnice, powtórzenia i niejasności, które utrudniały właściwe zrozumienie. Kiedy przepisywał tę formułę, doktor Armitage przypadkowo spojrzał mu przez ramię na otwarte stronice; z lewej strony, w wersji łacińskiej, wymienione były straszne groźby pod adresem pokoju i zdrowego umysłu ludzi żyjących na tym świecie.

Nie należy sądzić (brzmiał tekst, który Armitage szybko tłumaczył), że człowiek jest najstarszym i ostatnim władcą na ziemi albo że zwykła masa życia i substancji to wszystko, co istnieje na tym świecie. Dawne Istoty były, są i będą zawsze. Nie w znanych nam przestrzeniach, ale pomiędzy nimi. Spokojne, takie same jak za pierwotnych czasów, bezwymiarowe, istnieją, choć są dla nas niewidzialne. Yog-Sothoth zna bramę. Yog-Sothoth jest właśnie bramą. Yog-Sothoth jest kluczem i strażnikiem tej bramy. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość skupiają się w Yog-Sothoth. On wie, skąd Dawne Istoty przedostały się w przeszłość, wie też, gdzie się przedostaną w przyszłość. Zna też miejsca na ziemi, po których krążyły, po których wciąż krążą, i wie, dlaczego nikt ich dostrzec nie może. Po ich zapachu ludzie mogą czasami wyczuć ich bliskość, ale nie są w stanie nawet wyobrazić sobie ich wyglądu, choć niektóre z tych Istot przekazały pewnym ludziom swoje cechy. A jest ich wiele rodzajów, są i takie Istoty, które wykazują pewne podobieństwo do zjawy, jaką jest człowiek, a są też i takie, które nie posiadają wzroku ani substancji. Krążą niewidzialne i ohydne w bezludnych miejscach, w których kiedyś wypowiedziane zostały słowa i odbyły się rytualne obrzędy w odpowiednim dla nich czasie. Wiatr szemrze w rytm ich głosów, a ziemia szepce, świadoma ich obecności. Łamią lasy, niszczą miasta, ale niechaj lasy ani miasta nie dostrzegają ręki, która je smaga. Kadath poznał je na mroźnych, leżących odłogiem przestrzeniach, ale kto spośród ludzi zna Kadatha? Na lodowatej pustyni Południa i zatopionych wyspach Oceanu znajdują się kamienie, na których wyryte są ich pieczęcie, któż jednak ogląda) kiedykolwiek okryte głębokim lodem miasta albo zamkniętą wieżę ozdobiono girlandami wodorostów i skorupiaków? Wielki Cthulhu jest ich kuzynem, a i on tylko niekiedy może je wypatrzyć. la! Shub-Niggurathl Poznacie je jako ohydę. Ich dłoń jest przy waszych gardłach, a mimo to nie widzicie ich. Domostwo la jest nawet na dobrze strzeżonym progu waszego domu. Yog-Sothoth jest kluczem do bramy, tam gdzie spotykają się ciała niebieskie. Człowiek rządzi teraz tam, gdzie niegdyś rządziły One; wkrótce One będą rządzić tam, gdzie rządzi teraz człowiek. Po lecie jest zima, po zimie lato. Czekają cierpliwie, potężne, bo znowu tutaj zapanują.

Doktor Armitage połączył to, co przeczytał, ze strasznymi opowieściami, jakie usłyszał na temat Dunwich i samego Wilbura Whateleya, jego tajemniczych narodzin i strasznego prawdopodobieństwa matkobójstwa, i ogarnął go lęk; czuł się tak, jakby powiało nań wilgotnym chłodem z grobowca. Wydało mu się, że ten pochylony, przypominający zwierzę olbrzym spłynął chyba z jakiejś innej planety; tylko częściowo należał do rodzaju ludzkiego, a związany był z czarną otchłanią innego świata i innych istot, która rozciąga się niczym koszmarna zjawa poza sferą siły i materii, czasu i przestrzeni. Wilbur tymczasem podniósł głowę i zaczął mówić dziwnym, donośnym głosem, jaki nie mógł się dobywać z normalnych narządów mowy człowieka.

— Panie Armitage, chyba jednak muszę wziąć tę księgę do domu. Są tu rzeczy, które trzeba wypróbować w innych warunkach, tutaj ich nie mam, i byłby to grzech śmiertelny, gdyby biurokratyczne przepisy powstrzymały mnie od tego. Niech pan się zgodzi. Zapewniam pana, że nikt na to nie zwróci uwagi. A ja będę się nią dobrze opiekował. To nie ja zniszczyłem tak tę książkę Deego.

Przerwał, dostrzegł bowiem na twarzy bibliotekarza zdecydowany sprzeciw, podczas gdy na jego własnej odrażającej twarzy pojawił się w tym momencie wyraz przebiegłości. Armitage już miał powiedzieć, żeby przepisał potrzebne mu fragmenty, gdy nagle uświadomi) sobie, jakie mogą być tego konsekwencje, i powstrzymał się od udzielenia takiej rady. Zbyt wielka to odpowiedzialność dawać takiemu stworowi klucz do bluźnierczych dalekich światów. Whateley, widząc, jak sprawy stoją, starał się potraktować to lekko.

— Trudno, skoro pan tak uważa. Może w Harvardzie nie będą robić takich trudności. — i nie mówiąc już nic więcej wyszedł pochylając się w każdych drzwiach, jakie mijał.

Z okna biblioteki Armitage przyglądał się, jak Wilbur przemierzał dziedziniec podskakując niczym goryl, zaś pies łańcuchowy ujadał z całych sit. Przypomniały mu się wszystkie tajemnicze opowieści, jakie słyszał, a także artykuły w starym niedzielnym czasopiśmie „Advertiser" i to wszystko, czego się dowiedział od prostych wieśniaków w Dunwich. Pochodzące nie z tego świata niewidzialne istoty — a przynajmniej nie z trójwymiarowej ziemi — wrogie i straszne, grasowały po wąwozach Nowej Anglii i tkwiły, te obleśne stwory, na górskich szczytach. Byt o tym przekonany już od dawna. Teraz prawie wyczuwał bliską obecność strasznego, niepokojącego koszmaru i niemal dostrzegał, jak nasila się moc tej piekielnej, czarnej, odwiecznej mary, dotychczas pozostającej w stanie bierności. Zamknął „Necronomicon" z obrzydzeniem, ale w sali wciąż unosił się odrażający, nieokreślony zapach. „Poznacie ich po zapachu" — zacytował. Tak, byt to ten sam zapach, jaki przyprawił go o mdłości na farmie Whateleyów przed trzema laty. Przyszedł mu na myśl Wilbur, odrażający i złowieszczy, i zaśmiał się szyderczo na wspomnienie krążących we wsi pogłosek o jego pochodzeniu.

— Kazirodztwo? — Armitage wypowiedział to prawie że pełnym głosem. — Wielki Boże, cóż za uproszczenie! Pokazać im Artura Machene'a „The Great God Pan". a uznają to za powszechny w Dunwich skandal. Ale jakoż to istota... jaki przeklęty, bezkształtny stwór z tej trójwymiarowej ziemi albo spoza jej granic... jest ojcem Wilbura Whateleya? Urodził się w święto Matki Boskiej Gromnicznej, w dziewięć miesięcy po wigilii pierwszego maja 1912 roku, kiedy to wieści o podziemnych odgłosach dotarły do Arkham. Co krążyło po górach w tę majową noc? Jakiż to koszmarny stwór, na pół ludzki, z ciała i krwi, osiadł na tym świecie?

Następne tygodnie dr Armitage poświęcił na zbieranie wiadomości o Wilburze Whateleyu i bezkształtnych istotach przebywających w okolicy Dunwich. Skontaktował się z doktorem Houghtonem w Aylesbury, który był przy śmierci Starego Whateleya, i zaczął się głęboko zastanawiać nad ostatnimi słowami, jakie starzec wypowiedział przed śmiercią, a jakie mu doktor powtórzy}. Pobyt w Dunwich nie wniósł nic nowego, natomiast uważne zapoznanie się z ,,Necronomicon", zwłaszcza z tymi fragmentami, których Wilbur szukał z takim zapałem, dostarczyło mu nowych i strasznych kluczy do natury, metod, pragnień i potwornego zła zagrażającego tej planecie. Przeprowadził liczne rozmowy z uczonymi, zajmującymi się okultyzmem, z innymi skontaktował się listownie, i w rezultacie popadł w zdumienie, które powoli przerodziło się w niepokój, a nawet paniczny lęk. Latem nie mógł już się oprzeć uczuciu, że stanowczo należy coś zrobić z tym strasznym koszmarem, jaki się czai w dolinach górnego biegu Miskatonic, a także z tym potworem znanym ludzkości jako Wilbur Whateley.

Koszmar w Dunwich miał miejsce pomiędzy dożynkami, 1 sierpnia, a zrównaniem dnia z nocą, 21 września 1928 roku, i doktor Armitage byt jednym ze świadków strasznego prologu tego wydarzenia. Słyszał o groteskowej wyprawie Whateleya do Cambridge i o niestrudzonych wysiłkach, jakie podejmował, żeby tylko wypożyczyć ,,Necronomicon" z Widener Library albo przynajmniej przepisać odpowiednie fragmenty. Wysiłki te spełzły na niczym, gdyż Armitage wysłał pełne powagi ostrzeżenie do wszystkich bibliotekarzy mających w swojej pieczy tę straszną księgę. Wilbur był w Cambridge okropnie zdenerwowany; chciał za wszelką cenę zdobyć książkę, a jednocześnie jak najprędzej powrócić do domu, tak jakby się obawiał konsekwencji swojej nieobecności.

Na początku sierpnia miały miejsca nieoczekiwane wydarzenia. Trzeciego sierpnia, we wczesnych godzinach rannych, zbudziło doktora Armitage'a wściekłe, zajadłe szczekanie łańcuchowego psa na dziedzińcu college'u. Warczał, skowyczał, szczekał jak oszalały, i to coraz bardziej zaciekle, ale co pewien czas zalegała na moment pełna grozy, złowieszcza cisza. Nagle rozległ się zupełnie inny krzyk, który rozbudził połowę mieszkańców Arkham, a potem nawiedzał ich bezustannie w snach — a był to krzyk, jaki nie mógł się dobyć z gardła istoty zrodzonej na ziemi i przynależnej do tego świata.

Armitage szybko się ubrał i popędził przez ulicę i trawnik prosto do college'u, gdzie już zdążyli się zgromadzić inni ludzie. Z biblioteki dochodził przenikliwy dźwięk sygnału alarmowego. W blasku księżyca widać było otwarte okno ziejące czernią, a więc ktoś musiał się dostać do biblioteki, bo stamtąd właśnie dochodziło szczekanie i warczenie, ale także jakieś zduszone jęki. Instynkt podszepnął Armitage'owi, że to, co się tam rozgrywa, nie jest przeznaczone dla oczu przeciętnego widza, autorytatywnie więc kazał się wszystkim odsunąć, a sam otworzył drzwi prowadzące do hallu. W zgromadzonym tłumie dostrzegł profesora Warrena Rice'a i doktora Francisa Margana, którym zwierzył się ze swoich wątpliwości i złych przeczuć. Do nich zwrócił się z prośbą, aby mu towarzyszyli. Teraz słychać już było tylko czujny, monotonny skowyt psa; nagle jednak ze zdumieniem stwierdził, że w gęstwinie pobliskich krzaków rozlega się głośny, chóralny świergot lelków kozodojów, jakby zestrojony z rytmem ostatnich oddechów umierającego człowieka.

W całym budynku unosił się straszliwy fetor, tak już dobrze znany doktorowi Armitage'owi. Wszyscy trzej mężczyźni pomknęli przez hali do niewielkiej czytelni, z której dobiegał skowyt psa. Przez chwilę nikt nie miał odwagi zapalić światła, w końcu Armitage zdobył się na odwagę i przekręcił kontakt. Jeden spośród nich — trudno ustalić kto — krzyknął przeraźliwie ujrzawszy to, co znajdowało się w sali pośród poprzewracanych stołów i krzeseł. Profesor Rice twierdzi, że na moment utracił całkowicie przytomność, mimo że się nie zachwiał ani nie przewrócił.

Stwór, który leżał skulony na boku, w kałuży cuchnącej zielonożółtej posoki i smolistej mazi, miał około trzech metrów wysokości; pies poszarpał na nim odzienie, porozrywał mu skórę. Jeszcze żył, jego ciałem miotały przeraźliwe, spazmatyczne drgawki, a pierś falowała w zgodnym rytmie z szaleńczym świergotem lelków kozodojów. Po całej sali przewracały się szczątki skórzanych butów i strzępy ubrania, w oknie zaś leżał porzucony tam, pusty worek. Koło biurka stojącego pośrodku czytelni leżał nierozładowany rewolwer z wgiętym nabojem. Stwór ten jednak tak absorbował ich uwagę, że o niczym innym nie byli w stanie myśleć. Byłoby to banalne i niecałkowicie oddające prawdę, gdyby powiedzieć, że żadne pióro nie zdołałoby opisać tego widoku, z całą jednak stanowczością można stwierdzić, że nie jest to możliwe, aby ktokolwiek, kto myśli i widzi w kategoriach kształtów i form znanych na tej planecie i związanych z trójwymiarowością, potrafił sobie to wyobrazić i komukolwiek to przekazać. Stwór ten miał po części kształt ludzki, zwłaszcza ręce i twarz, która w swojej brzydocie nosiła jednak cechy rodu Whateleyów. Tors i dolne kończyny miał niesamowicie wynaturzone i tylko starannie dopasowany ubiór mógł to zamaskować i umożliwić istnienie na ziemi bez budzenia sprzeciwu.

Powyżej pasa był na wpół antropomorficzny, choć jego klatka piersiowa, na której wciąż jeszcze czujnie spoczywały rozcapierzone pazury psa, pokryta była pomarszczoną skórą krokodyla albo aligatora. Plecy miał usiane żółtymi i czarnymi plamami, odnosiło się wrażenie, że obciągnięte są łuskowatą skórą węża. Jeszcze gorzej wyglądał poniżej pasa; tu już trudno się było dopatrzyć podobieństwa do człowieka, był to potwór. Porastała go czarna sierść, a z brzucha zwisało chyba ze dwadzieścia macek ze sterczącymi, czerwonymi otworami gębowymi. Były one dziwacznie rozmieszczone, w jakimś układzie geometrycznym, wykraczającym poza normy ziemskie i systemu słonecznego. Na biodrach, w różowych, otoczonych rzęsami oczodołach, znajdowało się głęboko osadzone, szczątkowe oko; zamiast ogona miał coś w rodzaju trąby albo macki z fioletowymi pierścieniami, co w gruncie rzeczy przypominało szczątkowe usta albo gardło. Porośnięte sierścią kończyny przypominały tylne łapy prehistorycznych jaszczurów, z pożyłkowanymi brzuścami, nie były to jednak ani kopyta, ani pazury. Kiedy stwór ten oddychał, ogon i macki w rytm oddechu zmieniały kolor, jakby pod wpływem krążenia owej zielonkawej cieczy, przybierając w ogonie odcień żółtawy i szarobiały pomiędzy fioletowymi pierścieniami. Prawdziwej krwi nie było w nim ani śladu, tylko ta cuchnąca, zielonożółta, lepka ciecz, która sączyła się po malowanej podłodze pozostawiając odbarwione plamy.

Umierający stwór jakby się ożywił w obecności trzech mężczyzn i nie odwracając ani nie poruszając głowy zaczął coś mamrotać. Armitage nie odnotował tych słów, ale zapewnia, że nie był to język angielski. Z początku poszczególne sylaby najwyraźniej nie miały związku z żadną ziemską mową, ale pod koniec można było odróżnić nie powiązane ze sobą fragmenty z „Necronomicon", która stała się zgubą dla tego diabelskiego potwora. Armitage przypomina sobie, że brzmiało to mniej więcej następująco: „N'gai, n'ha'ghaa, bugg-shoggog, y'hah: Yog-Sothoth, Yog-Sothoth..." Wreszcie glos zamilkł, a krzyk lelków nasilił się w rytmicznym crescendo oczekiwania.

Po chwili oddech zamarł, a pies uniósł do góry głowę i zawył posępnie. Pożółkła, ohydna twarz potwora zmieniła się, wielkie czarne oczy zapadły się głęboko. Za oknem nagle umilkła wrzawa lelków, a ponad głowami wzburzonego tłumu rozległ się szaleńczy trzepot ich skrzydeł. Na tle księżyca zamajaczyła ogromna chmura skrzydlatych stróży, wzbiła się wysoko i znikła, jakby przerażona tym, co miało stać się jej łupem.

Wtem pies zerwał się, zaszczekał przeraźliwie i wyskoczył przez okno, którym się dostał do środka. Tłum zawrzał, a doktor Armitage zwrócił się z prośbą, żeby nikt się nie zbliżał, dopóki lekarz i policja nie dokonają oględzin. Dziękował Bogu, że okna są umieszczone wysoko i nikt nie może zajrzeć, dla pewności pozaciągał szczelnie wszystkie zasłony. Tymczasem przyjechali dwaj policjanci; doktor Morgan, który spotkał się z nimi w hallu, zaczął ich nakłaniać, aby dla własnego dobra nie wchodzili do cuchnącej czytelni, dopóki nie przyjedzie lekarz i leżący na ziemi stwór nie zostanie przykryty.

Tymczasem na podłodze zachodziło przedziwne zjawisko. Nie ma potrzeby opisywać procesu kurczenia się i rozkładu, jaki odbywał się na oczach doktora Armitage'a i profesora Rice'a; można jednak śmiało powiedzieć, że tylko twarz i ręce Wilbura Whateleya wykazywały podobieństwo do człowieka, reszta ciała miała niewiele wspólnego z rodzajem ludzkim. Kiedy przybył lekarz, na malowanych deskach podłogi widniała tylko lepko biała masa, a przykry zapach ulotnił się całkowicie. Stwór pozbawiony był czaszki i szkieletu, w prawdziwym znaczeniu tych słów. Musiało to być dziedzictwo po ojcu nieznanego pochodzenia.


VI.

Wszystko to jednak było tylko prologiem do prawdziwego koszmaru, jaki zdarzył się w Dunwich. Oszołomieni funkcjonariusze załatwili sprawy formalne, a szokujące szczegóły ukryli przed prasą i ludźmi. Do Dunwich i Aylesbury wysłano przedstawicieli prawa, aby spisali ' wszystko, co stanowiło własność Wilbura Whateleya, i odnaleźli jego ewentualnych spadkobierców. Wieś zastali w stanie ogromnego podniecenia z powodu nasilonych podziemnych grzmotów rozlegających się w głębi nawiedzonych gór, potwornego smrodu i odgłosu plusku i jakby chłeptania, które dochodziły z zabitej deskami górnej części domu Whateleyów. Earl Sawyer, który zaopiekował się koniem i bydłem podczas nieobecności Wilbura, był zupełnie rozstrojony nerwowo. Przedstawiciele prawa znaleźli jakiś pretekst, aby nie wkraczać na hałaśliwe i zabite deskami piętro; zadowolili się jednorazowym przeglądem części mieszkalnej domu i świeżo naprawionych szop. Złożyli obszerny raport w sadzie w Aylesbury i podobno wciąż jeszcze toczy się spór o spadek pomiędzy licznymi Whateleyami, zdrowymi i zdegenerowanymi, zamieszkującymi dolinę w górnym biegu Miskotonic.

Na biurku Wilbura ku niezmiernemu zdumieniu znaleziono ogromny manuskrypt, pisany dziwnym charakterem pisma, różnym atramentem i w różnych odstępach, który uznano za pamiętnik. Po trwającej tydzień naradzie wysłano go wróż z kolekcja dziwnych książek pozostałych po zmarłym do Miskatonic University celem ich przestudiowania i ewentualnego przetłumaczenia. Jednakże okazały się niemożliwe do rozszyfrowania dla najwybitniejszych nawet lingwistów. Nie odkryto też śladu po starych, złotych monetach, którymi Wilbur i Stary Whateley spłacali zawsze swoje zobowiązania pieniężne.

To wszystko zaczęto się dziewiątego września o zmierzchu. Wieczorem rozległy się huki w górach, a przez całą noc wszystkie psy we wsi szczekały przeraźliwie. Ci, którzy wstali wcześnie rano dziesiątego września, poczuli jakiś szczególny swąd w powietrzu. Około siódmej rano Luther Brown, chłopak najmujący się do pasania bydła u George'a Coreya, którego farma znajdowała się na pograniczu wsi i wąwozu Cold Spring, wpadł do kuchni oszalały ze strachu, a za nim na podwórko wcale nie mniej przerażone stado ryczących i wierzgających krów. Z trudem łapiąc oddech Luther Brown opowiedział gospodyni, co następuje:

— Pani Corey, tam na drodze za wąwozem coś się dzieje śmierdzi, jakby spadł piorun, i wszystkie krzaki i drzewa są odsunięte od drogi, jakby ktoś ciągnął cały dom. Ale to jeszcze nie najgorsze. Są jakieś ślady na drodze, pani Corey, wielkie i okrągłe jak denko beczki, a wszystkie tak głębokie, jakby to słoń przeszedł, tylko że jest ich więcej, niżby mogły to zrobić cztery nogi słonia. Jak pędziłem, to się im przyjrzałem, z jednego miejsca rozchodzą się linie, jak na palmowym liściu, ale są dwa albo trzy razy większe od liścia i mocno wbito je w drogę. Okropnie śmierdzą, tak samo jak stary dom Whateleyów...

Urwał i zaczął drżeć ze strachu. Pani Corey, nie mogąc już nic więcej od niego wydobyć, zaczęła telefonować do sąsiadów rozsiewając panikę, która była jednak tylko wstępem do prawdziwego koszmaru. Kiedy zadzwoniła do Sally Sawyer, gospodyni Seta Bishopa, który mieszkał najbliżej Whateleyów, zamiast sama mówić, musiała się zamienić w słuchaczkę; syn Sally, Chauncey, nie mógł spać i wyszedł na wzgórze, ale spojrzawszy na pastwisko, na którym pozostały na noc krowy Bishopa, wrócił do domu w panicznym strachu.

— O tak, pani Corey — mówiła drżącym głosem Sally — Chauncey wpadł do domu w takim stanie, że słowa nie mógł wykrztusić. Mówi, że dom Whateleyów cały się rozleciał, deski porozrzucane, jakby go dynamit rozsadził od środka. Tylko podłoga została, z tym, że cała jest zalana czymś podobnym do smoły, ale okropnie to cuchnie i skapuje na ziemię, gdzie odleciały ściany. A na podwórzu są jakieś ślady... wielkie, okrągłe jak dno beczki, i tak samo lepkie, jak ta smoła na podłodze. Chauncey mówi, że prowadzą do łąki, a tam pas stratowanej trawy szerszy niż stodoła i wszystkie mury z kamienia przewrócone, tam gdzie to przeszło.

Chauncey mówi też, że chociaż tak okropnie się przestraszył, to pomyślał jednak o krowach Setha. Znalazł je na pastwisku wysoko koło Diabelskiego Uskoku w okropnym stanie. Potowa nie żyje, a potowa wygląda tak, jakby krew z nich ktoś wypił, i mają takie rany na skórze jak bydło Whateleyów, od kiedy Lavinia urodziła tego wstrętnego odszczepieńca. Seth teraz poszedł obejrzeć swoje krowy, ale chyba się nie zbliży do farmy tego czarownika Whateleya. Chauncey nie poszedł zobaczyć, w którą stronę z pastwiska prowadzą te ślady, ale wydaje mu się, że chyba drogą do wąwozu.

Pani Corey, mówię pani, jest w tym wszystkim coś niesamowitego i pewna jestem, że to zgotował ten wstrętny Wilbur' Whateley, a spotkało go to, na co zasłużył. Zawsze mówiłam, że to nie człowiek. To on i stary Whateley hodowali coś w swoim zabitym deskami domu, co było jeszcze mniej ludzkie niż sam Wilbur. Koło Dunwich zawsze działy się niesłychane rzeczy, kręciły się jakieś żywe istoty, ale nie byli to ludzie i nie byli przychylni ludziom.

W nocy ziemia grzmiała, a Chauncey słyszał w wąwozie Cold Spring taki krzyk lelków kozodojów, że wcale nie mógł spać. Potem wydało mu się, że słyszy hałasy na farmie Whateleyów... jakiś trzask i rozdzieranie drzewa, jakby otwierano wielką skrzynię albo klatkę. Przez całą noc nie zmrużył oka i jak tylko wzeszło słońce, już był na nogach i popędził do Whateleyów, żeby zobaczyć, co się tam stało. Oj, napatrzył się tam, pani Corey! Nic dobrego to nie wróży, wszyscy chyba powinni się zebrać i jakoś na to zaradzić. Wiem, że coś się koło nas dzieje, czuję, jak zbliża się moja godzina, ale chyba sam Bóg tylko wie, co to jest.

Czy Luther widział, dokąd prowadzą ślady? Nie? Jeśli są na drodze do wąwozu po tej stronie i nie doszły do pani domu, to znaczy, że to coś chyba udało się do wąwozu. Tok można przypuszczać. Zawsze powiadam, że wąwóz Cold Spring to niezdrowe i nieprzychylne miejsce dla człowieka. Lelki kozodoje i świętojańskie robaczki zachowują się tam tak, jakby nie były to boskie stworzenia, a niektórzy mówią, że jak stanąć w pewnym miejscu, między wodospadem a Legowiskiem Niedźwiedzia, to słychać w wąwozie jakieś glosy i coś się tam rusza.

W południe niemal wszyscy mężczyźni i chłopcy z Dunwich zgromadzili się na drogach i łąkach pomiędzy zrujnowana forma Whateleyów a wąwozem Cold Spring. Z przerażeniem oglądali ogromne ślady, okaleczone krowy Bishopa, zdumiewające ruiny pozostałe po farmie, stratowana roślinność na polach i przy drogach. To niepojęta rzecz, która napadła na świat, skryta się niewątpliwie w tym strasznym wąwozie. Wszystkie drzewa rosnące na jego skraju zostały połamane, a poprzez przepaścista gęstwinę poszycia wygnieciona została szeroka droga. Wyglądało to tak, jakby dom zmieciony przez lawinę zsunął się ze stromego zbocza i przygniótł cała roślinność. Nie dochodziły od strony wąwozu żadne odgłosy, dolatywał tylko jakiś nieokreślony smród. Trudno się dziwić, że wszyscy woleli rozprawiać na brzegu wąwozu, aniżeli schodzić na dół i rzucać wyzwanie temu cyklopowemu potworowi w jego własnym legowisku. Towarzyszące ludziom trzy psy z początku ujadały z całych sił, ale z czasem umilkły, widać, że niechętnie przebywały w pobliżu wąwozu. Ktoś telefonicznie zawiadomił o tym wydarzeniu ..Aylesbury Transcript", ale wydawca tej gazety, przywykły już do najdziwniejszych opowieści o Dunwich, napisał tylko na ten temat krótki, krotochwilny artykuł, przedrukowany potem przez Associated Press.

Tego wieczoru wszyscy wrócili do domu i szczelnie pozamykali domy i obory. Nikt też nie pozostawił na pastwisku swoich krów. Około drugiej w nocy całą rodzinę Elmera Frye'a, którego farma znajdowała się na wschodnim brzegu wąwozu Cold Sprina, zbudziło wściekłe szczekanie psów i okropny smród. Cała rodzina usłyszała na dworze coś jakby świszczenie i chłeptanie. Pani Frye zaproponowała, żeby zawiadomić sąsiadów, i EImer już sięgał do telefonu, gdy rozległ się trzask rozłupywanego drzewa. A dochodził bez wątpienia od strony obory. Wkrótce Frye'owie usłyszeli ryk i wierzganie krów. Psy, ociekające śliną, skupiły się przy nogach osłupiałej i przerażonej rodziny. Frye odruchowo zapalił latarkę, choć zdawał sobie sprawę, że gdyby teraz wyszedł na podwórze, spotkałaby go niechybna śmierć. Dzieci i kobiety jęknęły cicho, od głośnego krzyku powstrzymał je instynkt samoobronny, czuły bowiem, że ich życie uzależnione jest od ciszy. Krowy przestały ryczeć, muczały tylko żałośnie, ale wkrótce rozległo się skrzypienie, trzaski i odgłosy miażdżenia. Cala rodzina Frye'ów, skupiona w jednej izbie, nie śmiała się poruszyć, dopóki nie umilkło echo tych odgłosów daleko w wąwozie. Po chwili, wśród porykiwania bydła w oborze i demonicznego krzyku lelków w wąwozie, Selina Frye dotarła do telefonu i powiadomiła sąsiadów o tym wydarzeniu.

Nazajutrz całą wieś ogarnęła panika; grupy zalęknionych i prawie milczących ludzi przychodziły na miejsce, na którym szalała ta piekielna istota, i odchodziły. Od wąwozu aż po farmę Frye'ów ciągnęły się dwa pasma stratowanej trawy, na nagich skrawkach ziemi widniały ogromne ślady, a jedna ściana starej, czerwonej obory całkowicie się zawaliła. Udało się znaleźć i rozpoznać tylko czwartą część krów, przy czym z niektórych pozostały tylko szczątki, a te, które przetrwały, i tak trzeba było dobić. Earl Sawyer zaproponował, żeby zwrócić się z prośbą o pomoc do Aylesbury albo Arkham, ale wszyscy uznali, że byłoby to bezcelowe. Stary Zebulon Whateley, z odgałęzienia rodu jeszcze zdrowego, ale już ulegającego degeneracji, wspomniał coś niezbyt wyraźnie, że może należałoby odprawić jakieś obrzędy na szczytach wzgórz. Pochodził z tych Whateleyów, którzy wiernie przestrzegali tradycji, pamiętał jakieś śpiewy swoich przodków, ustawiających się w wielki krąg, które nie miały nic wspólnego z Wilburem i jego dziadkiem.

Noc zapadła nad nawiedzoną wsią, a wszyscy byli zbyt bierni, aby zorganizować jakąś skuteczną obronę. Kilka spokrewnionych rodzin zgromadziło się pod jednym dachem i spędziło noc na czuwaniu. Inni, podobnie jak poprzedniej nocy, zabarykadowali wszystkie drzwi, ponabijali strzelby i ustawili w zasięgu ręki widły, ale byty to w gruncie rzeczy ruchy pozorne. Nic jednak tej nocy się nie zdarzyło, dochodziły jedynie od strony gór jakieś odgłosy. Nastał dzień, a wraz z nim wstąpiła nadzieja, że to nowe straszne zdarzenie minęło bezpowrotnie. Znaleźli się nawet śmiałkowie proponujący ofensywną wyprawę do wąwozu, choć nie byli skorzy posłużyć przykładem nastawionej niechętnie większości.

Następnej nocy znowu zabarykadowano drzwi, ale poszczególne rodziny nie gromadziły się już pod jednym dachem. Rano rodziny Frye'a i Setha Bishopa powiadomiły wszystkich, że psy w ich zagrodach były bardzo niespokojne i że skądś z daleka dochodziły dziwne odgłosy, dolatywał smród, a poza tym zauważono świeże, ogromne ślady na drodze otaczającej Sentinel Hill. Tak samo jak poprzednio stratowana roślinność po obu stronach drogi świadczyła o olbrzymich rozmiarach tego potwora; ślady te najwyraźniej prowadziły w obydwu kierunkach, tak jakby góra wyszła z wąwozu Cold Spring i tą samą drogą tam powróciła. U stóp wzgórza szeroki pas przygniecionych młodych krzewów prowadził wzwyż i aż dech ludziom zaparło, kiedy zobaczyli, że nawet w najbardziej stromych miejscach ani trochę nie zbaczał. A więc ten stwór mógł się dostać nawet po najbardziej pionowym skalistym urwisku; kiedy grupa zwiadowcza dotarła na szczyt okrężną, bezpieczną drogą, przekonała się, że tam ślad się kończył... albo też tam właśnie zawracał.

Na tym właśnie szczycie Whateleyowie rozpalali ognisko i odprawiali dwa razy w roku swoje diabelskie obrzędy przy skale w kształcie stołu. Teraz tam właśnie znajdował się największy teren stratowanej przez tego olbrzyma ziemi, a we wklęśnięciach pozostała gęsta, cuchnąca, smolista ciecz, taka sama, jaką widziano na podłodze zburzonej farmy Whateleyów po ucieczce tego potwora. Wszyscy popatrzyli na siebie, wymieniając słowa szeptem, po czym spojrzeli w dół. Powrót odbył się najwyraźniej tą samą droga. Wszelkie rozważania byłyby próżnym wysiłkiem. Rozum, logika, zdrowa myśl — były tu zawodne. Może tylko stary Zebulon, który nie uczestniczył w wyprawie, potrafiłby znaleźć w tym jakiś sens i udzielić wiarogodnego wyjaśnienia.

Czwartkowa noc rozpoczęła się podobnie jak poprzednie, ale zakończyła się mniej szczęśliwie. W wąwozie rozlegał się taki krzyk lelków kozodojów, że większość ludzi we wsi nie mogła zmrużyć oka, a około trzeciej w nocy rozdzwoniły się wszystkie telefony. Ci, którzy podnieśli, słuchawki, usłyszeli oszalały z przerażenia krzyk: „Na pomoc, o Boże!...", a niektórym wydało się, że po tym krzyku dobiegł ich jakiś trzask, po czym zaległa kompletna cisza. Nikt nie miał odwagi zrobić kroku, nikt nie miał pojęcia, czyj to był głos, aż do świtu. Wtedy dopiero wszyscy się rozdzwonili i stwierdzono, że tylko Frye'owie milczą. Tajemnica wyjaśniła się po godzinie, kiedy grupa uzbrojonych mężczyzn zebrawszy się w pośpiechu wyruszyła w stronę farmy Frye'ów, położonej w pobliżu wąwozu. Choć nie było to dla nikogo niespodzianką, widok jednak był straszny. Wszystko zostało stratowane, olbrzymie ślady rzucały się w oczy z daleka, farma zniknęła. Została zgnieciona jak skorupka jajka, a w ruinach nie znaleziono ani żywego, ani martwego człowieka. Była tam tylko cuchnąca maź, a straszny fetor unosił się zewsząd. Rodzina Frye'ów przestała w Dunwich istnieć.



VII.

Tymczasem za zamkniętymi drzwiami sali pełnej książek w Arkham rozegrała się spokojniejsza już, ale bardzo znamienna faza tej tragedii. Osobliwy manuskrypt albo pamiętnik Wilbura Whateleya, przekazany do Miskatonic University do przetłumaczenia, wywołał zamieszanie i sprawił niemało kłopotu ekspertom języków zarówno starożytnych, jak i nowożytnych; alfabet, choć wykazywał pewne podobieństwo do kreskowego alfabetu arabskiego używanego w Mezopotamii, byt jednak nieznany nawet najwybitniejszym autorytetom w tej dziedzinie. W końcu lingwiści doszli do wniosku, że jest to alfabet wymyślony, sprawia wrażenie jakiegoś szyfru; jednakże żadna ze znanych kryptograficznych metod nie dostarczyła klucza, choć uwzględniono wszystkie języki, jakimi mógł się posługiwać autor tego manuskryptu. Stare książki zabrane z domu Whateleyów, choć wielce interesujące i w wielu przypadkach otwierające całkiem nowe perspektywy w przeprowadzanych przez filozofów i naukowców pracach badawczych, nie okazały się pomocne w rozszyfrowaniu manuskryptu. Jedna z książek, obszerne tomisko z żelazną klamro, była także napisana w nieznanym alfabecie, ale zupełnie innym, przypominającym sanskryt. W końcu wszystko zostało oddane pod opiekę doktora Armitage'a, który wykazywał szczególne zainteresowanie sprawą Whateleyów, a poza tym był wybitnym lingwistą i posiadał szczególną umiejętność odczytywania mistycznych zapisów, zarówno starożytnych, jak i średniowiecznych.

Armitage uważał, że alfabet ten może mieć coś wspólnego z pewnymi zakazanymi kultami, potajemnie praktykowanymi, a które wywodzą się z bardzo odległych czasów i odziedziczyły wiele form i zwyczajów po saraceńskich czarownikach. Nie przywiązywał jednak do tego zbyt wielkiego znaczenia; uznał, że nie jest konieczna znajomość pochodzenia tych symboli, skoro, jak podejrzewał, zostały zastosowane jako szyfr nowoczesnego języka. Biorąc pod uwagę wielką objętość manuskryptu, Armitage doszedł do wniosku, że jego autor nie zadawałby sobie trudu posługiwania się obcym językiem, że całość musi być napisana w języku, jakim mówił, oprócz może zawartych w nim pewnych formuł i zaklęć. Wobec tego zabrał się do odczytywania manuskryptu zgodnie z założeniem, że w większości został napisany po angielsku.

Po tylu nieudanych przedsięwzięciach kolegów zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z przypadkiem skomplikowanym i zagadkowym i że żadna prosta metoda nie wchodzi w rachubę. W drugiej połowie sierpnia gromadził bez przerwy najrozmaitsze źródła kryptograficzne; sięgał do wszystkich znajdujących się w bibliotece ksiąg i noc po nocy zagłębiał się w arkana takich dzieł jak: "Poligraphia" Trithemiusa, „De Furtivis Literarum Notis" Giambattista Porty, „Traite des Chiffres" De Vigenere'a, Falconera „Cryptomenysis Patefacta", osiemnastowieczne rozprawy Davy'ego i Thicknesse'a, odwołał się także do całkiem nowoczesnych autorytetów jak Blair, von Marten i rękopisu Kilibera, jednakże wkrótce przekonał się, że ma do czynienia z jednym z najbardziej chytrych i pomysłowych kryptogramów, w którym kilka oddzielnych wykazów odpowiednich liter ułożonych zostało jak tabliczka mnożenia, a posłanie składa się ze słów kluczy znanych tylko wtajemniczonym. Starsze autorytety okazały się bardziej pomocne niż współczesne, Armitage wywnioskował więc, że kod tego manuskryptu wywodzi się z zamierzchłych czasów, a przekazywany był z pokolenia na pokolenie przez tajemniczych eksperymentatorów. Kilkakrotnie już zdawało mu się, że jest blisko celu, ale zawsze wtedy napotykał na jakieś nieprzewidziane przeszkody. Na początku września chmury zaczęły się rozjaśniać. Udało mu się ustalić pewne litery w poszczególnych częściach rękopisu, co potwierdzało jego przypuszczenie, że tekst napisany jest w języku angielskim.

Drugiego września wieczorem ostatnia poważna zapora została pokonana i doktor Armitage przeczytał po raz pierwszy dłuższy fragment rękopisu Wilbura Whateleya. Był to rzeczywiście, jak wszyscy podejrzewali, pamiętnik, w którym ujawniała się okultystyczna erudycja i jednocześnie absolutna ciemnota dziwnej istoty, która to napisała. Już pierwszy długi fragment, który Armitage rozszyfrował, opatrzony datą 26 listopada 1916, wzbudzał niepokój i zdumienie. Został napisany przez trzy i podetnie dziecko, wyglądające na dwanaście albo trzynaście lat.

Dzisiaj poznałem Aklo Sabaoth, który mi się nie podobał, bo odpowiadał ze wzgórza, a nie z powietrza. To na górze wyprzedza mnie bardziej, niż myślałem, ale nie wydaje się, żeby miało dużo ziemskiego rozumu. Zabiłem psa Elama Hutchinsa, bo chciał mnie ugryźć, i Elam mówi, że mnie zabije. Chyba jednak nie zabije. Dziadek kazał mi całą noc powtarzać zaklęcie Dho i wydaje mi się, że zobaczyłem podziemne miasto o dwóch biegunach magnetycznych. Wybiorę się na te bieguny, jak ziemia zostanie oczyszczona, jeśli nie dostanę się tam z pomocą zaklęcia Dho-Hna. Ci z powietrza powiedzieli mi podczas sabatu, że lata upłyną, nim oczyszczą ziemię, a dziadek już chyba wtedy nie będzie żył, muszę wobec tego nauczyć się wszystkich kątów płaszczyzny i wszystkich formuł pomiędzy Yr i Nhhngr. Ci z zewnątrz pomogą, ale nie mogą przybrać ciała bez ludzkiej krwi. Chyba ci na górze będą mieć właściwy kształt. Widzę to, kiedy robię znak Yoorish albo rzucam proszek Ibn Gazi i jest wtedy blisko jak w Majowy Wieczór na wzgórzu. Inna twarz może się trochę zatrze. Ciekaw jestem, jak będę wyglądał, kiedy ziemia będzie oczyszczona i nie będzie na niej ludzi. Ten. co przybył z Aklo Sabaoth, mówił, że może zostanę przemieniony i stanę się taki jak ci z zewnątrz.

Nastał ranek, a Armitage, zlany zimnym potem przerażenia, wciąż jeszcze siedział zatopiony w pracy. Całą noc ślęczał nad manuskryptem przy stole z elektryczno lampą i przewracał drżącymi rękami stronice, w miarę jak odczytywał szyfr. Zadzwonił w nerwowym pośpiechu do żony, że nie wróci do domu, a kiedy przyniosło mu śniadanie, ledwie kęs zdołał przełknąć. Przez cały dzień tylko czytał; robił przerwy jedynie wtedy, gdy musiał ponownie posługiwać się odkrytym przez siebie kluczem do szyfru. Przyniesiono mu obiad i kolację, ledwie jednak tknął jedzenie. W połowie następnej nocy zdrzemnął się w krześle, ale wkrótce zbudziły go zmory, równie potworne jak te wszystkie koszmary zagrażające ludzkości, które poznał przy odczytywaniu manuskryptu.

Czwartego września rano profesor Rice i doktor Morgan postanowili zobaczyć się z nim na chwilę, ale natychmiast wyszli, pobladli i zaniepokojeni. Tego dnia wieczorem Armitage położył się do łóżka, lecz nie mógł spać. Nazajutrz, we środę, znowu zasiadł do manuskryptu i zaczął przepisywać to, co na bieżąco odczytywał, i to, co już poprzednio odczytał. W ciągu nocy przespał się trochę w fotelu, ale nim nastał świt, już siedział przy pracy. Około południa odwiedził go lekarz, doktor Hartwell, i stanowczo zalecił mu przerwanie pracy. Odmówił twierdząc, że musi czytać pamiętnik, jest to sprawa niezwykłej wagi, a wyjaśni wszystko w odpowiednim czasie. Wieczorem, nim zapadł zmrok, skończył i opadł w fotelu kompletnie wyczerpany. Kiedy żona przyniosła mu kolację, zastała go prawie nieprzytomnego; miał jeszcze świadomość na tyle, że zareagował krzykiem, gdy spojrzała na zrobione przez niego notatki. Z trudem się podniósł, zgarnął wszystko, włożył do koperty i po zaklejeniu schował ją do kieszeni marynarki. Starczyło mu sił, aby dojść do domu, ale natychmiast trzeba było wezwać doktora Hartwella. Kiedy doktor kładł go do łóżka, Armitage słabym głosem powtarzał wciąż te same słowa: ,,I cóż, na Boga, możemy zrobić?"

Tej nocy spał, ale nazajutrz znowu był prawie nieprzytomny. Doktorowi Hartwellowi niczego nie wyjaśnił, jedynie w chwilach przebłysku świadomości domagał się spotkania z Ricem i Morganem. Jego majaki budziły przerażenie, błagał, żeby zniszczyć coś na zabitej deskami farmie, wspomniał o jakimś planie zagłady rasy ludzkiej. zwierząt i roślin na całej ziemi przez jakieś okropne, straszne istoty z innego świata. Krzyczał, że ziemia jest w niebezpieczeństwie, ponieważ te istoty chcą ją oderwać od systemu słonecznego i kosmosu materii i przyłączyć do jakiejś innej płaszczyzny czy też fazy istnienia, od której się niegdyś odłączyła, przed milionami wieków. Chwilami domagał się ,,Necronomicon" i „Daemonolatreia" Remigiusa, bo miał nadzieję odnaleźć w nich formułę, która by uchroniła ludzkość przed straszną zagładą.

— Powstrzymajcie je, powstrzymajcie! — wołał. — Whateleyowie chcieli je wpuścić, a najgorsze dopiero ma nastąpić! Powiedzcie Rice'owi i Morganowi, że musimy działać... to tajemnica, ale ja wiem, jak się robi proszek... to nie jadło od drugiego sierpnia, kiedy Wilbur znalazł tutaj śmierć, i 'W tej sytuacji...

Jednakże Armitage, mimo siedemdziesięciu trzech lat. miał dobrą kondycję i zapadł w głęboki sen. W piątek rano obudził się bez gorączki, całkiem przytomny, choć trapiony lękiem i poczuciem ciążącej na nim odpowiedzialności. W sobotę po południu czuł się już na tyle dobrze, że mógł się wybrać do biblioteki i odbyć naradę z Ricem i Morganem. Aż do późnego wieczora łamali sobie głowę, zatopieni w różnych spekulacjach i desperackich rozważaniach. Wyciągnęli z załadowanych półek, a także z miejsc specjalnie strzeżonych najdziwniejsze księgi; w szaleńczym pośpiechu przepisali mnóstwo rozmaitych diagramów i formuł. O sceptycyzmie nie mogło być mowy. Wszyscy trzej widzieli ciało Wilbura Whateleya leżące na podłodze w tym budynku, nie mogli więc traktować tego pamiętnika jako bredzenia szaleńca.

Rozbieżność wyłoniła się dopiero w kwestii powiadomienia policji stanowej w Massachusetts, ale w końcu uznali, że nie miałoby to sensu. Jeśli ktoś nie zetknął się z tym osobiście i nie uczestniczył w dalszych badaniach, nie był w stanie dać temu wiary. Późnym wieczorem skończono naradę bez ustalenia konkretnego planu działania. Armitage spędził jednak całą niedzielę nad porównywaniem różnych formuł i mieszaniem chemikaliów zdobytych w miejscowym laboratorium. Im dłużej zastanawiał się nad tym piekielnym pamiętnikiem, tym bardziej zaczynał wątpić w skuteczność zniszczenia za pomocą jakichkolwiek materialnych składników istoty pozostawionej przez Wilbura Whateleya — istoty zagrażającej ziemi, a nieznanej Armitage'owi, która za kilka godzin miała zaatakować świat i stać się symbolem pamiętnego dla Dunwich koszmaru.

Poniedziałek upłynął mu w podobny sposób, gdyż zadanie, jakiego się podjął, wymagało nieskończenie długich badań i eksperymentów. Zaglądając do manuskryptu, co chwila wprowadzał zmiany w swoim planie, i wreszcie doszedł do wniosku, że skuteczność jego działania będzie budzić wątpliwości do samego końca. Do wtorku ustalił jednak konkretny plan i miał nadzieję, że w najbliższym tygodniu zdoła się wybrać do Dunwich. A we środę nastąpiło straszne zdarzenie. „Arkham Advertiser" zamieścił w niewidocznym miejscu w rogu żartobliwą notatkę, w której powiadamiano, że przemyt whisky w Dunwich zbudził potwora, który pobił wszelkie rekordy. Osłupiały Armitage natychmiast zatelefonował do Rice'a i Margana. Zastanawiali się do późna w nocy nad dalszym działaniem, a następny dzień wypełniły im gorączkowe przygotowania do podróży. Armitage zdawał sobie sprawę, że będzie miał do czynienia ze strasznymi mocami, ale nie widział innej możliwości zniweczenia o wiele poważniejszej i złowrogiej działalności podjętej przez jego poprzedników.



VIII.

W piątek rano Armitage, Rice i Morgan wyruszyli samochodem do Dunwich, dokąd przybyli około pierwszej w południe. Dzień był ładny, ale nawet w najjaśniejszym słońcu zdawał się tu wisieć ponad kopulastymi górami i głębokimi, ciemnymi wąwozami nastrój jakby oczekiwanej grozy. Tu i ówdzie na szczytach gór rysowały się na tle nieba stojące w kręgu posępne kamienie. W sklepie Osborne'a panowało milczące przerażenie, zorientowali się więc, że musiało się stać coś strasznego. Okazało się, że rodzina Frye'ów i ich farma uległy całkowitej zagładzie. Przez całe popołudnie jeździli po Dunwich; wypytywali wieśniaków o wszystko, co się tutaj zdarzyło, z niepokojem i lękiem obejrzeli ruiny farmy Frye'ów z kałużami smolistej mazi, monstrualne ślady na podwórku, okaleczone bydło Setha Bishopo i ogromne pasma stratowanej roślinności w różnych miejscach. Siad prowadzący na szczyt Sentinel Hill i z powrotem był dla Armitage'a kataklizmem, długo wpatrywał się w złowróżbną skałę, przypominającą ołtarz, na szczycie tej góry.

Ponieważ dowiedzieli się, że rano przybyli tutaj funkcjonariusze policji stanowej z Aylesbury na skutek telefonicznego zawiadomienia o tragedii Frye'ów, postanowili odszukać ich i omówić całą sprawę. Przyjechało pięciu funkcjonariuszy samochodem, który stał teraz pusty na podwórku zrujnowanej farmy Frye'ów. Wieśniacy, którzy z nimi rozmawiali, byli równie zaskoczeni jak Armitage i jego towarzysze. Nagle stary Sam Hutchins pobladł, trącił łokciem Freda Farra i wskazał ręką na przesiąknięty wilgocią głęboki wąwóz w pobliżu farmy.

— Boże! — zawołał ledwo dysząc. — Mówiłem, żeby nią schodzili do wąwozu. Nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś może to zrobić. Przecież widać te wielkie ślady, strasznie śmierdzi, a lelki kozodoje wrzeszczały tam w ciemności w samo południe...

Wszystkich przeszył zimny dreszcz, instynktownie i podświadomie zamienili się w słuch. Armitage, który teraz niemal namacalnie zetknął się z tą potwornością i jego zgubnymi skutkami, drżał pod ciężarem odpowiedzialności, do jakiej się poczuwał. Wkrótce miała już zapaść noc, a przecież właśnie wtedy ten piekielny olbrzym odbywał swoje wyprawy. Negotium perambulans in tenebris... Stary bibliotekarz powtarzał zapamiętaną formułę i zaciskał w ręku kartkę z drugą formułą, której się nie zdążył nauczyć. Sprawdził, czy dobrze działa jego latarka. Stojący obok Rice wyjął z walizki metalowy rozpylacz używany zazwyczaj do niszczenia insektów, natomiast Morgan przyszykował strzelbę myśliwską na dużą zwierzynę i w niej pokładał nadzieję, choć pozostali byli przekonani, że żadna broń nie może być skuteczna.

Armitage, po przeczytaniu pamiętnika, zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, czego można się spodziewać, ale nawet o tym nie napomknął i tak już mocno przerażonym mieszkańcom Dunwich. Miał nadzieję, że może zdoła pokonać potwora, nie odkrywając światu, jakiej potworności uniknął. Kiedy zaczął zapadać zmrok, wieśniacy zaczęli się rozpraszać. Wszyscy pragnęli się schronić w domu, choć byli świadomi, że żadne zamki ani zasuwy nie zabezpieczą ich przed siłą, która łamie drzewa i tratuje domy. Z powątpiewaniem potrząsali głowami dowiedziawszy się, że trzej przybysze zamierzają stać na straży przy ruinach Frye'ów w pobliżu wąwozu. Co więcej, mieli wątpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek ich zobaczą.

Tej nocy ziemia pod wzgórzami grzmiała, a lelki złowieszczo krzyczały. Co jakiś czas powiew wiatru z głębi wąwozu Cold Spring przepełniał ciężkie powietrze nocy fetorem nie do zniesienia; takim samym, z jakim już Armitage i jego współtowarzysze zetknęli się stojąc nad umierającą istotą, która przez piętnaście i pół roku było uznawana za człowieka. Jednakże oczekiwany potwór się nie pojawił, czekał stosowniejszej chwili, zaś Armitage orzekł, że atakowanie go w nocnej ciemności byłoby samobójstwem.

Nastał już blady świt, odgłosy nocy umilkły. Dzień był ponury, popadywał drobny deszcz, a w kierunku północno-zachodnim gromadziły się ponad górami coraz cięższe chmury. Trzej uczeni z Arkham byli niezdecydowani, jakie winni podjąć dalsze kroki. Schronili się przed nasilającym się deszczem w jednej z nie zniszczonych szop na farmie Frye'a zastanawiając się nad tym, co ma większy sens, czy czekać tutaj, czy też zejść na dół do wąwozu i tam zaatakować tego nieznanego, strasznego potwora. Spadła ulewa, w dali, na horyzoncie, waliły pioruny. Niebo roziskrzyło się błyskawicami, a po chwili uderzył piorun, jakby prosto w ten przeklęty wąwóz. Niebo zrobiło się czarne; trzej przybysze żywili nadzieję, że tak silna burza szybko minie i wkrótce się przejaśni.

W godzinę później, kiedy wciąż jeszcze panowały ciemności, usłyszeli na drodze jakiś harmider. Po chwili wyłoniło się kilkanaście osób, a wszyscy pędzili krzycząc histerycznie. Ktoś, kto był na przedzie, wykrztusił z siebie jakieś słowa, a kiedy ich sens dotarł do świadomości trzech mężczyzn z Arkham, stanęli jak wryci.

— Och, mój Boże, mój Boże! Znowu to idzie, nawet za dnia. Wyszło... posuwa się, w każdej chwili może tu być. Mówiący te słowa umilkł, ale już zaczął następny:

— Jeszcze nie ma godziny, jak Zeb Whateley usłyszał telefon. To dzwoniła pani Corey, żona George'a, mieszka przy rozstaju dróg. Powiedziała, że jej chłopak najemny, Luther, właśnie spędzał z pastwiska krowy, po tym, jak uderzył piorun, i on to właśnie zobaczył, że wszystkie drzewa na brzegu wąwozu się pochylają i że śmierdzi tak samo jak w poniedziałek rano, kiedy znalazł ślady. Mówił też, że słyszał jakiś świst i chlupot, ale to nie byty odgłosy tratowanych drzew i krzaków, a potem wszystkie drzewa przy drodze zostały odepchnięte i usłyszał ciężkie stąpanie i chlupot błota. Ale Luther niczego nie widział, tylko te stratowane drzewa i krzaki.

Potem, trochę dalej, tam gdzie Bishop's Brook płynie pod drogą, usłyszał straszne trzeszczenie i skrzypienie mostu, tak jakby rozszczepiało się drzewo. Ale przez cały czas nie widział tej rzeczy, tylko tratowane drzewa. A kiedy świst się oddalił... w stronę Wizarda Whateleya i Sentinel Hill... Luther odważył się pójść tam, gdzie na początku usłyszał te odgłosy, i popatrzył na ziemię. Były tam tylko błoto i woda, niebo zasłaniały jeszcze ciemne chmury, o deszcz szybko wymywał wszystkie ślady, ale na brzegu wąwozu jeszcze się nie starły te okropne ślady, wielkie jak beczka, takie same jak w poniedziałek.

Teraz włączył się człowiek, który mówił na początku:

— Ale to jeszcze nic strasznego, to dopiero początek. Zeb, który jest tutaj z nami, zwołał do siebie wszystkich i wszyscy słyszeli, jak zadzwonił Seth Bishop. Jego gospodyni, Sally, szalała z przerażenia, bo widziała, jak przewracają się drzewa przy drodze, i mówiła, że słyszy, jakby po błocie szedł słoń prosto na dom. Potem zawołała, że czuje okropny smród, a jej syn Chauncey krzyczał, że śmierdzi tak samo jak w poniedziałek na ruinach Whateleyów. A psy szczekały i wyły przeraźliwie.A potem Sally zaczęta okropnie krzyczeć i wołać, że szopa koło drogi rozpadła się, jakby zdmuchnęła ja burza, tylko że nie było silnego wiatru. Wszystkim prawie dech zaparto. Ale już po chwili Sally krzyknęła, że zawalił się płot, choć nie widać od czego. Po chwili wszyscy usłyszeli krzyk Chaunceya i Setha Bishopa, a Sally zawołała, że coś ciężkiego uderzyło w dom, wcale nie piorun, i że to coś pcha dom, ale nic przez okna nie widać.

Na twarzach wieśniaków malował się paniczny strach; zaś Armitage, wstrząśnięty do głębi, z trudem wydobył dalsze informacje:

— A potem... Sally zaczęła wołać; ,,Ratunku, dom się walił"... i przez telefon usłyszeliśmy straszny hałas i przeraźliwy krzyk... taki sam, jak wtedy, gdy rozpadał się dom Elmera Frye'a, a może nawet jeszcze gorszy...

Mówiący te słowa urwał, a zaczai następny:

— I to już wszystko... a potem cisza w telefonie, nic nie było słychać. Wsiedliśmy w samochody i wozy, zebraliśmy się u Coreya, sami sprawni mężczyźni, a stamtąd przybyliśmy tutaj, żeby spytać, co robić dalej. Ja myślę, że to kara boża za nasze grzechy i że żaden śmiertelnik jej nie uniknie.

Armitage zrozumiał, że nadszedł czas działania, i przemówił zdecydowanym głosem do grupy przerażonych, miotanych wątpliwościami wieśniaków.

— Moi drodzy, musimy pójść za tym stworem — mówił starając się im dodać odwagi. — Jestem przekonany, że teraz właśnie jest dobra okazjo, oby go unicestwić. Wiecie zapewne, że Whateleyowie byli czarownikami, a ten stwór jest wytworem czarów, więc musimy go takimi środkami pokonać. Przeczytałem pamiętnik Wilbura Whateleya i jeszcze parę starych ksiąg, które on czytywał, i wydaje mi się że poznałem odpowiednie zaklęcie. Kiedy się je wyrecytuje, potwór powinien zniknąć. Nie mogę, oczywiście, dać gwarancji, ale chyba warto spróbować. Spodziewałem się tego, że jest niewidzialny, ale w tym rozpylaczu o dalekim zasięgu jest proszek, pod wpływem którego potwór ukaże się naszym oczom przez moment. Wypróbujemy go za chwilę. Wiem, że to straszne, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby Wilbur żył dłużej na tym świecie. Nie macie pojęcia, jak strasznego losu uniknął świat. Teraz musimy zwalczyć tylko tego jednego potwora, nie może się on bowiem rozmnożyć. Ale może wyrządzić dużo krzywdy, więc się nie wahajmy, trzeba się go koniecznie pozbyć. Pójdziemy za nim... o zaczniemy od miejsca, które właśnie zniszczył. Niech ktoś tam poprowadzi... nie znam waszych dróg, ale wyobrażam sobie, że można pójść na przełaj. Co o tym myślicie?

Przez chwilę wieśniacy przestępowali z nogi na nogę, po czym odezwał się słabym głosem Earl Sawyer wyciągając brudny palec na deszcz, który stopniowo zaczął się zmniejszać.

— Najbliżej do Setha Bishopa przez tę łąkę, potem w bród przez strumień i znowu przez łąkę i lasek za farmą Carriera. Wychodzi się wtedy na drogę tuż koło Setha... trochę z boku.

Armitage, Rice i Morgan ruszyli we wskazanym kierunku, a za nimi, wolniejszym krokiem, prawie wszyscy wieśniacy. Niebo się już przejaśniało, burza przesunęła się trochę dalej. Armitage zmylił drogę, wobec tego Joe Osborne przejął rolę przewodnika. Odwaga i wiaro wstąpiło w członków wyprawy, choć zostały potem wystawione no ciężką próbę, kiedy pod koniec drogi na skrót musieli się wspinać jak po drabinie na strome, zalesione wzgórze, pośród bardzo starych, o niemal fantastycznych kształtach drzew.

W końcu wyszli na błotnistą drogę, o w tym momencie pojawiło się słońce. Było to tuż za farmą Setha Bishopa, ale powalone drzewa i ohydne ślady świadczyły dobitnie o tym, co się tutaj działo. Tuż za zakrętem drogi znajdowały się ruiny, ale nie zatrzymywali się tam długo. Wszystko wyglądało tak samo jak u Frye'ów, nie znaleziono ani żywych ludzi, ani martwych, ani żadnych zwierząt gospodarskich pośród szczątków domu i obory Setha Bishopa. Nikt nie miał ochoty dłużej przebywać w tym strasznym smrodzie i pośród smolistej, lepkiej mazi, wszyscy jakby instynktownie odwrócili się ku długiej linii strasznych śladów prowadzących w stronę zrujnowanej farmy Whateleyów i zbocza uwieńczonego ołtarzem Sentinel Hill.

Kiedy mijali dawną siedzibę Wilbura Whateleya, widać było, że wszyscy zadrżeli i zawahali się przed dalszą droga. To nie żarty tropić coś tak wielkiego jak dom, co jeszcze na domiar wszystkiego jest niewidzialne, a działa ze złośliwością strasznego demona. U podnóża Sentinel Hill ślady zbaczały z drogi, znać było świeży zakręt i wklęsłości na szerokim pasie znaczącym wejście potwora na górę i zejście.

Armitage wyjął silnie powiększającą lunetę i zlustrował strome, zielone zbocze góry. Po chwili przekazał ja Morganowi, który miał lepszy wzrok, a który przyjrzawszy się uważnie krzyknął i natychmiast oddał lunetę Earlowi Sawyerowi, wskazując palcem konkretne miejsce na zboczu. Sawyer, nie mający doświadczenia w posługiwaniu się optycznym przyrządem, nie mógł sobie poradzić; z pomocą Armitage'a dopasował soczewki, ale wtedy krzyknął o wiele przeraźliwiej niż Morgan.

— Boże drogi, trawa i krzaki znowu się ruszają! Wchodzi... powoli... pełza... na sam szczyt, nie wiadomo po co!

Wszystkich ogarnęła panika. Co innego szukać nieznanej istoty, a co innego ją odnaleźć. Zaklęcie może być skuteczne... A jeśli okaże się nieskuteczne? Zaczęli wypytywać Armitage'a o wszystko, co jest mu wiadome, ale żadne słowa niedawały się ich nie zadowalać. Zdawali sobie sprawę, że znajdują się w obliczu zjawiska wykraczającego poza zasięg Natury i wiedzy dostępnej normalnemu człowiekowi.


IX.

W końcu trzej mężczyźni z Arkham — stary, siwobrody doktor Armitage, krępy, szpakowaty profesor Rice i szczupły, młodzieńczy doktor Morgan — zaczęli się wspinać na wzgórze. Lunetę przekazali wystraszonym ludziom, którzy pozostali na drodze, uprzednio wyjaśniwszy im cierpliwie, jak się mają nią posługiwać; w miarę jak wchodzili coraz wyżej, luneta przechodziła z rąk do rąk wśród oczekujących na dole ludzi. Wspinaczka nie była łatwa i nie raz trzeba było wspomóc doktora Armitage'a. Wysoko ponad nimi poruszało się szerokie pasmo drogi, po którym z rozwagą ślimaka przesuwał się ten diabelski potwór. Stało się dla wszystkich jasne, że ścigający go uczeni zbliżają się do celu.

Curtis Whateley — z tych niezdegenerowanych Whateleyów — trzymał w ręku lunetę, kiedy ludzie z Arkham zboczyli z trasy, którą posuwał się potwór. Przypuszczał, że chcą się wspiąć na drugi, niższy szczyt, stamtąd bowiem lepiej widać szlak potwora i miejsce, na którym tratowana jest teraz cała roślinność, i tak rzeczywiście było. Uczeni znaleźli się na niższym wzniesieniu w momencie, kiedy niewidzialny potwór właśnie je minął.

Wtedy Wesley Corey, który ujął w swoje ręce luneta, zawołał, że Armitage przygotowuje rozpylacz trzymany przez Rice'a i że chyba wkrótce coś się wydarzy. W tłumie zapanowało poruszenie, wszyscy bowiem przypomnieli sobie, że pod działaniem rozpylacza niewidzialny potwór stanie się na moment widoczny. Parę osób z wrażenia przymknęło oczy, zaś Curtis Whateley wyrwał lunetę Coreyowi i z wielką uwagą zaczął obserwować, co się dzieje na górze. Dojrzał, że Rice, zajmujący dogodną pozycję w stosunku do potwora, miał wspaniałą okazję rozpylenia magicznego proszku.

Ci, którzy nie mieli dostępu do lunety, ujrzeli tylko nagle pojawienie się szarej chmury — wielkości sporego budynku — przy samym wierzchołku góry. Nagle Curtis krzyknął przeraźliwie i rzucił lunetę w błoto głębokie do kolan, zachwiał się i byłby upadł, gdyby go ,nie podtrzymali. Z wielkim trudem starał się coś z siebie wykrztusić:

— Wielki Boże... to... to...

Posypały się pytania i tylko Henry Wheeler okazał przytomność umysłu i wyjąwszy z błota lunetę, starannie Ją oczyścił. Curtis wciąż dobywał z siebie tylko bezładne słowa.

— Większy niż obora... cały jakby z pozwijanych sznurów... ma kształt kurzego jajka, ale ogromny jak nie wiem co... ma kilkanaście nóg wielkich jak dno beczki, zginają się w pół, kiedy stąpa... nie ma nic stałego... wszystko jak galareta... składa się z oddzielnych poskręcanych lin ściągniętych razem... pełno na nim wielkich, wyłupiastych oczu... dziesięć albo dwadzieścia ust, o może trąb... sterczą wszędzie, wielkie jak rury od pieca, chwieją się, otwierają i zamykają... szare, na nich niebieskie i fioletowe pierścienie... a na górze... Boże drogi... pół twarzy!

To ostatnie wspomnienie było dla Curtisa nie do zniesienia. Już nic więcej nie powiedział, tylko osunął się na ziemię. Fred Farr i Will Hutchins położyli go na mokrej trawie przy drodze. Henry Wheeler, drżąc z przerażenia, skierował lunetę na górę. Dostrzegł niezbyt wyraźnie trzy postacie biegnące w stronę szczytu, tak szybko, jak tylko pozwalało na to strome zbocze. Nic więcej nie było widać. Wtem rozległ się niespotykany o tej porze krzyk w głębi doliny za wzgórzem, a nawet wśród krzewów na samym wzgórzu. To odezwały się nieprzeliczone stada lelków kozodojów, a w ich chóralnym krzyku wyczuwało się pełne napięcia oczekiwanie.

Teraz z kolei Eari Sawyer chwycił lunetę i oznajmił wszystkim, że trzy osoby stoją na samej krawędzi szczytu wierzchołka, dokładnie na poziomie skały-ołtarza, tylko że w znacznej odległości. Jedna podnosi co pewien czas ręce ponad głową. W tym momencie tłum czekający na dole usłyszał ciche i melodyjne zawodzenie, tak jakby gestom rąk towarzyszył jakiś śpiew. Byt to widok niesamowity, groteskowy i przejmujący do głębi, nikt jednak nie byt zdolny w owym czasie do odbierania jakichkolwiek wrażeń estetycznych. — On chyba wypowiada zaklęcie —szepnął Wheeler chwytając lunetę. Lelki krzyczały jak oszalałe, w jakimś szczególnym rytmie, nie dopasowanym do odprawianego obrzędu.

Słońce przygasło, choć na niebie nie pojawiła się ani jedna nowa chmura. Dziwne to zjawisko zostało zauważone przez wszystkich. W głębi gór zaczęty się rozlegać grzmoty, którym towarzyszyły równocześnie pioruny rozdzierające niebo. Przecięta je też błyskawica, a oszołomiona gromada ludzi na próżno wypatrywała nadciągającej burzy. Teraz śpiew mężczyzn z Arkham słychać było wyraźnie, a Wheeler widział przez lunetę, jak wszyscy trzej wznoszą do góry ręce w rytm nuconych słów. Z jakiejś farmy dobiegło zajadłe szczekanie psów.

Światło dnia uległo dziwnej zmianie, wieśniacy ze zdumieniem wpatrywali się w horyzont. Fioletowa ciemność, na skutek pogłębionej szarości nieba, spowita huczące góry. Znowu przeszyta niebo błyskawica, jeszcze silniejsza niż poprzednia, a wokół kamiennego ołtarza roztoczyła się chmura. W tym momencie nikt nie patrzył przez lunetę. Lelki kozodoje krzyczały bezustannie, a wieśniacy z Dunwich skupili się jeden przy drugim, aby w ten sposób stawić czoło niepojętej grozie, jaką nabrzmiało całe powietrze.

Niespodziewanie rozległ się donośny, ochrypły głos, którego nikt spośród tych, co go słyszeli, nigdy w życiu nie zdołał zapomnieć. Nie mógł to być glos ludzki, żaden człowiek nie dobyłby z siebie tak odrażających dźwięków. Już prędzej można by rzec, że pochodził z piekła, gdyby nie był umiejscowiony tak wyraźnie przy ołtarzu ze skały na wzgórzu. Trudno to nawet nazwać dźwiękiem czy głosem, bo jego upiorny, basowy tembr poruszał struny świadomości i strachu, o wiele subtelniejsze niż ucho. Jednakże trzeba w końcu tak to określić, bo w gruncie rzeczy były to artykułowane, choć niezbyt zrozumiałe słowa. Były głośne... a nawet głośniejsze od grzmotów podziemnych i rozdzierających niebo... ale wydawała je istota niewidzialna. A ponieważ wyobraźnia może podsuwać najrozmaitsze przypuszczenia, jeśli chodzi o świat istot niewidzialnych, zgromadzeni u stóp wzgórza wieśniacy jeszcze ciaśniej się skupili, z drżeniem oczekując wymierzonego w nich ciosu.

— Ygnaiih... ygnaiih... thflthkh'ngha... Yog-Sothoth... — rozległ się ochrypły głos. — Y'bthnk... li'ehye-n'grkdl'lh...

Glos ten zamilkł, jakby pod wpływem jakiejś walki psychicznej. Henry Wheeler wytężył wzrok przez lunetę, ale zdołał dojrzeć tylko trzy groteskowe sylwetki ludzkie na szczycie, wykonujące rękoma szaleńcze gesty w kulminacyjnym momencie rzuconego zaklęcia. Z jakich to czarnych otchłani lęku albo namiętności, z jakich przepaści pozakosmicznej świadomości i mrocznego, z dawna skrywanego dziedzictwa wywodziły się te niezrozumiałe gromkie odgłosy? Nagle wstąpiła w nie siła i stały się lepiej zrozumiałe, jakby pod wpływem nabrzmiałej wściekłości.

— Eh-ya-ya-yahaah-e'yayayayaaa... ngh'aaaaangh'aaa... h'yuh... h'yuh... Na pomoc! Na pomoc!... oo-oo-oo... Ojcze! Ojcze! Yog-Sothoth!...

Zapadła cisza. Wieśniacy stojący na drodze przy wzgórzu pobledli, oszołomieni sylabami w języku angielskim, które dotarły do nich jak grom z przerażającej pustki wokół kamiennego ołtarza, ale już nigdy więcej nie mieli ich usłyszeć. Wtem podskoczyli gwałtownie, bo jakaś straszliwa eksplozja zdawała się rozdzierać góry; ogłuszający huk, dobywający się z ziemi albo z nieba, nie wiadomo skąd. Błyskawica przeszyta fioletowy zenit i opadła na kamienny ołtarz, a wielka fala niewidzialnych mocy i nieopisanego fetoru spłynęła ze wzgórza i rozlało się po całej okolicy. Drzewa, trawa, krzewy przechylały się, jakby z wściekłością smagano je biczem; a przerażonych wieśniaków, którzy prawie dusili się od tego zabójczego smrodu, zupełnie ścięło z nóg. Psy wyły bez przerwy, trawa i cała roślinność przywiędły, stały się żółtoszare, a pola i lasy zostały usiane martwymi lelkami.

Smród ulotnił się wkrótce, ale roślinność już nigdy nie odżyła. Po dziś dzień wszystko, co rośnie na wzgórzu i w jego pobliżu, wygląda dziwnie i niesamowicie. Curtis Whateley właśnie odzyskał przytomność, kiedy uczeni z Arkham, w jasnych promieniach słońca, zeszli na dół. Zachowywali powagę i spokój, choć wstrząśnięci byli wspomnieniem i refleksjami jeszcze straszniejszymi niż te, które zawładnęły wieśniakami i przeszyły ich takim lękiem. W odpowiedzi na zalew pytań potrząsali głowami i mówili tylko o jednym istotnym fakcie.

— Potwór zniknął na zawsze — zapewnił Armitage. — Stał się tym, czym był niegdyś, i już nigdy więcej nie będzie istniał na ziemi. Byt nienormalnym zjawiskiem v/ normalnym świecie. Miał w sobie tylko odrobinę materii w naszym pojęciu tego określenia. Był podobny do swego ojca... i powrócił do ojca, do jego królestwa albo nie znanych nam wymiarów znajdujących się poza zasięgiem materialnego wszechświata. Do jakiejś otchłani, z której mogły go wywołać i sprowadzić na pewien czas w flory tylko bluźniercze obrzędy.

Zapanowała krótka chwila ciszy, podczas której rozproszone myśli Curtisa Whateleya zaczęty się układać w jeden ciąg; objął głowę rękoma i wydawał z siebie jęki. Wracała mu pamięć, a koszmar, jaki pozbawił go świadomości, teraz znowu pojawił mu się przed oczami.

— Och, mój Boże, ta połowa twarzy... ta potowa twarzy na górze... z czerwonymi oczami albinosa i włosami jak szczecina, bez brody, całkiem jak u Whateleyów... ośmiornica, krocionóg, coś jakby pająk, ale na wierzchu połowa ludzkiej twarzy. Przypominała Wizarda Whateleya. tylko że była o wiele szersza.

Urwał wyczerpany, a cała grupa wieśniaków, wsłuchująca się w te koszmarne słowa, patrzyła na niego z osłupieniem. Tylko stary Zebulon Whateley, który zawsze pamiętał różne wydarzenia z dalekiej przeszłości, a który dotychczas milczał, oznajmił donośnym głosem:

— Piętnaście lat temu słyszałem, jak Stary Whateley mówił, że któregoś dnia usłyszymy dziecko Lavinii wykrzykujące imię swego ojca na szczycie Sentinel Hill...

Jednakże przerwał mu Joe Osborn zwracając się z pytaniem do uczonych z Arkham:

— Ale co to było i w jaki sposób Wizard Whateley to przywołał?

Armitage odparł, starannie dobierając słowa;

— Była to... no cóż, była to sita, która nie przynależy do znanej nam przestrzeni, siła, która działa, rośnie i kształtuje się wedle zupełnie innych praw, niż znane są w naszej przyrodzie. Nie powinniśmy czegoś takiego przywoływać stamtąd, robią to tylko nikczemni ludzie wyznający nikczemne kulty. Coś z tego było właśnie w Wilburze Whateleyu... co czyniło z niego diabla i potwora już od najmłodszych lat, a jego śmierć była strasznym widowiskiem. Spalę jego przeklęty pamiętnik, a wam radzę rozburzyć ten kamienny ołtarz i wszystkie stojące kręgiem kolumny na wzgórzach. To dzięki nim właśnie Whateleyowie z taka lubością przywoływali te istoty... które zamierzały zniszczyć całą rasę ludzką, a naszą ziemię zawlec w jakieś nieznane nam miejsce i w niewiadomym celu.

A jeśli chodzi konkretnie o tego potwora, którego właśnie się pozbyliśmy, to Whateleyowie chowali go dla jakiejś strasznej misji, która się dopiero potem miała wypełnić. Rozrastał się on w szybkim tempie z tej samej przyczyny, jak i Wilbur, który przecież rozwijał się o Wiele szybciej niż ludzie, ale ten potwór pokonał pod tym względem Wilbura, bo było w nim więcej cech stamtąd. Nie ma potrzeby zastanawiać się, w jaki sposób go tutaj Wilbur przywołał, bo nie zrobił tego. Był to jego bliźniaczy brat, tylko że bardziej podobny byt do ojca, aniżeli Wilbur.

KSIĘGA

Moje wspomnienia są bardzo pogmatwane. Wątpliwe jest nawet to, gdzie się rozpoczynają, gdyż czasami czuję ogrom lat rozpościerających się za mną, a czasami wydaje mi się, że obecna chwila jest wyizolowanym punktem w szarej, bezkształtnej nieskończoności. Nie jestem nawet pewien, jak przekazuję to przesłanie. Podczas gdy wiem, że mówię, mam jednocześnie dziwne wrażenie, że konieczny jest jakiś niesamowity wysiłek mej woli, aby wytrzymać to, co mam do powiedzenia. Moja tożsamość jest także spowita mgłą. Przypuszczam, że przeżyłem wielki szok - może moje unikalne, niewiarygodne doświadczenia przerosły moją zdolność pojmowania.

Wszystko zaczęło się od tej zżartej przez robactwo księgi. Pamiętam dzień, gdy ją znalazłem - w słabo oświetlonym mieszkaniu, w pobliżu czarnej, oleistej rzeki, nad którą zawsze wirują mgły. Miejsce to było bardzo stare, a sięgające sufitów, wypełnione nadgniłymi tomiskami półki ciągnęły się bez końca przez pozbawione okien wewnętrzne pokoje i alkowy. Prócz tego były tam wielkie, bezkształtne stosy ksiąg na podłodze i w skrzyniach z nieheblowanych desek. To właśnie w jednym z takich stosów znalazłem tę księgę. Nigdy nie dowiedziałem się jej tytułu, gdyż brakowało początkowych stronic. Była otwarta na ostatnich stronach, gdzie ujrzałem coś, co poruszyło moje zmysły.

To była formuła - coś w rodzaju listy rzeczy do powiedzenia i do zrobienia - którą rozpoznałem jako coś ciemnego i zabronionego. Czytałem już o tym wcześniej w ukradkowych rozdziałach pergaminów odrazy i fascynacji redagowanych przez tych dziwnych, starych autorów, którzy ryli w strzeżonych tajemnicach wszechświata, a których rozsypujące się teksty przyjmowałem z taką ochotą. To był klucz - przewodnik - do pewnych wrót i przejść, o których marzyli mistycy.

Szeptano o nich od czasów, gdy rasa ludzka była jeszcze młoda. Prowadziły ponoć do wolności i odkryć poza znanymi nam trzema wymiarami i królestwami życia i materii... Przez całe stulecia żaden człowiek nie przypominał sobie ich substancji, ani nie wiedział, gdzie się znajdują, lecz księga ta była naprawdę bardzo stara. Nie był to druk; te złowróżbne łacińskie frazy zapisała starożytną uncjałą ręka jakiegoś na wpół szalonego mnicha.

Przypominam sobie, jak stary handlarz rzucał ukradkowe spojrzenia, chichotał i czynił ręką jakieś znaki, gdy ją zabierałem. Nie wziął za nią pieniędzy i dopiero po długim czasie dowiedziałem się dlaczego. Gdy spieszyłem do domu krętymi, zamglonymi uliczkami nabrzeża, miałem przerażające wrażenie, że słyszę za sobą ciche kroki. Otaczające mnie wiekowe, grożące runięciem domostwa wydawały się żyć świeżą i śmiercionośną złośliwością - jakby otworzył się jakiś dotąd zamknięty kanał diabelskiego zrozumienia. Czułem, że te ściany i szczyty ze zmurszałej cegły i zagrzybionego tynku i drewna, z patrzącymi na mnie oczodołami okien, z trudem powstrzymują się przed tym, aby się zbliżyć i mnie zmiażdżyć... A przecież tylko, przed zamknięciem księgi, rzuciłem okiem na ostatni fragment tych bluźnierczych run.

Pamiętam, jak czytałem księgę - z pobladłą twarzą, zamknięty w pokoiku na poddaszu, który od dawna poświęciłem na swe dziwne poszukiwania. Wielki dom był cichy, gdyż nigdy nie chodziłem na górę wcześniej niż przed północą. Sądzę, że miałem rodzinę - choć szczegółów nie jestem pewien - wiem też, że było wielu służących. Nie mogę podać, którego to działo się roku, gdyż począwszy od niego poznałem wiele wieków i wymiarów, a moje postrzeganie czasu rozmyło się i nabrało nowych kształtów. Czytałem przy świetle świec - przypominam sobie nieustanne kapanie wosku, słyszałem też brzmienie dzwonów dochodzące od czasu do czasu z jakichś odległych dzwonnic. Wydaje mi się, że przysłuchiwałem się im ze szczególnym zainteresowaniem, gdyż obawiałem się, że usłyszę w nich odległe, niepokojące nuty.

Wtedy rozległo się pierwsze drapanie i gmeranie koło mansardowego okna, które spoglądało wysoko ponad dachami miasta. Rozległo się, gdy odczytywałem na głos dziewiąty werset podstawowej pieśni i z przerażeniem zrozumiałem, co ona oznacza. "Ten, kto przekroczy bramę, zawsze zwycięży cień i nigdy już nie będzie samotny". Uśmiechnąłem się - księga była naprawdę tym, czego się spodziewałem. Tej nocy przekroczyłem bramę do wirów pokręconych czasów i wizji, a z nastaniem świtu, zobaczyłem w ścianach, półkach i meblach coś, czego nigdy przedtem nie widziałem.

Nie ujrzałem świata jaki znałem dotychczas. Z teraźniejszością zmieszane było trochę przeszłości i przyszłości. Każdy znajomy kiedyś obiekt wydawał się obcy w nowej perspektywie przyniesionej mi przez moje poszerzone spojrzenie. Od tego czasu wszedłem w fantastyczne sny o nieznanych lub na wpół tylko znanych kształtach. Z każdą przekroczoną bramą coraz mniej wyraźnie rozpoznawałem rzeczy z mego najbliższego otoczenia, do których przez tak długi czas byłem przywiązany. Tego, co widziałem wokół siebie, nie widział nikt inny. Stawałem się coraz bardziej milczący i oddalony, aż w końcu zacząłem myśleć, że oszalałem. Psy zaczęły się mnie bać, gdyż wyczuwały cień stamtąd, który nigdy mnie nie opuszczał. Ciągle jednak czytałem coraz więcej - tajemnicze, zapomniane księgi i pergaminowe zwoje, przez które prowadziło mnie moje nowe spojrzenie - przekraczałem ciągle nowe bramy przestworzy i wzorów życia w centrum nieznanego kosmosu.

Pamiętam noc, w którą nakreśliłem pięć koncentrycznych kręgów ognia na podłodze i wstąpiłem w najmniejszy z nich, intonując potworną litanię, przyniesioną mi przez posłańca z Tartaru. Ściany się roztopiły i czarny wiatr uniósł mnie przez zatoki bezkształtnej szarości, z podobnymi do igieł wieżyczkami nieznanych gór, o całe mile pode mną. Po chwili zapanowała nieprzenikniona czerń, a potem miriady gwiazd utworzyły dziwne, obce konstelacje. W końcu zobaczyłem daleko pode mną zieloną równinę i wypatrzyłem na niej wykrzywione wieże miasta zbudowanego w sposób, którego nigdy nie znałem, nie czytałem też o nim, ani nie śniłem. Gdy podleciałem bliżej, zobaczyłem na otwartej przestrzeni wielki, kwadratowy budynek z kamienia i poczułem ogarniający mnie potworny strach. Krzyczałem i szamotałem się, pustka rozlała się w pięciu fosforyzujących kręgach w moim pokoju na poddaszu. Tej nocy wędrówka nie była dziwniejsza od poprzednich. Była jednak bardziej przerażająca, gdyż wiedziałem, że jestem bliżej tych zatok stamtąd i światów, w których nigdy wcześniej nie byłem. Stałem się więc ostrożniejszy z mymi inkantacjami, gdyż nie chciałem zostać odcięty od swego ciała i uwięziony w nieznanych otchłaniach, z których nigdy już nie mógłbym powrócić...

KSIĘŻYCOWE MOCZARY

Nie wiem w jakiej części tej odległej i przerażającej krainy zniknął Denys Barry. Byłem z nim ostatniej nocy, gdy znajdował się wśród żywych i słyszałem wrzask, kiedy przyszła po niego ta Istota. Żaden z wieśniaków i policjantów z hrabstwa Meath nie zdołał go odnaleźć, mimo iż poszukiwania zakrojone były na szeroką skalę. Teraz zaś wzdrygam się słysząc kumkanie żab na moczarach, albo gdy widzę księżyc przebywając w samotnych, odludnych miejscach.

Doskonale znałem Denysa Barry'ego jeszcze w Ameryce, gdzie się wzbogacił i pogratulowałem mu, kiedy wykupił stare zamczysko nad moczarami w sennym Kilderry. Stamtąd właśnie pochodził jego ojciec i tam też Denys pragnął radować się swym bogactwem w rodzinnych stronach, niegdyś w Kilderry rządzili jego przodkowie i to oni wznieśli zamczysko, w którym później zamieszkali, niemniej były to bardzo odległe czasy i przez wiele pokoleń opuszczony zamek popadł w ruinę. Po wyjeździe do Irlandii Barry często do mnie pisywał opowiadając, jak pod jego opieką szary zamek, wieża po wieży, odzyskiwał dawny splendor, jak bluszcz piął się z wolna w górę po odrestaurowanych ścianach, niczym przed setkami lat i jak wieśniacy dziękowali mu, że za przywiezione zza morza złoto ożywił pamięć dawnych dni. Potem jednak coś się wydarzyło i wieśniacy opuścili Kilderry, uciekając niby przed zarazą. Jakiś czas później przysłał mi list i poprosił bym do niego przyjechał, gdyż czuł się w zamku samotny nie mając nikogo, z kim mógłby porozmawiać za wyjątkiem nowych służących i robotników, sprowadzonych z Północy.

Powodem wszystkich jego kłopotów były moczary -o czym Barry poinformował mnie tej samej nocy, kiedy zjawiłem się w zamku. Dotarłem do Kilderry o zmierzchu pewnego letniego dnia, gdy złocisty blask bijący z nieba omiatał wzgórza, gaje i błękitną połać bagien, gdzie w oddali, na niewielkiej wysepce migotały widmowo dziwaczne, stare ruiny. Zachód słońca był zaiste urzekający, ale wieśniacy z Ballylough nie omieszkali mnie przed nim ostrzec i stwierdzili, że Kilderry zostało przeklęte, ja zaś prawie zadrżałem na widok pałających złocistym ogniem wież zamczyska. Automobil Barry'ego czekał na mnie na stacji Ballylough, gdyż Kilderry znajduje się w pewnym oddaleniu od linii kolejowej. Wieśniacy, którzy trzymali się z dala od auta i kierowcy z Północy, pobledli na twarzach usłyszawszy, że wybieram się do Kilderry i uraczyli mnie kilkoma trwożliwie wyszeptanymi informacjami. Tej nocy zaś, Barry wyjaśnił mi całą sytuację.

Wieśniacy opuścili Kilderry ponieważ Denys Barry zamierzał osuszyć wielkie trzęsawisko. Pomimo miłości jaką darzył Irlandię, pobyt w Stanach wycisnął na nim swe piętno i Denys nienawidził owej wspaniałej, bezużytecznej przestrzeni, z której można by wybrać warstwę torfu i przystosować cały ten teren pod uprawy.
Legendy i przesądy Kilderry nie wywarły na nim najmniejszego wrażenia i kwitował śmiechem, gdy wieśniacy najpierw odmówili mu pomocy, a następnie przeklęli go i, przekonani iż nic nie zdoła zmienić jego decyzji, zabrawszy swoje rzeczy, wynieśli się do Ballylough. Zastąpił ich robotnikami z Północy, a gdy opuścili go służący, sprowadził z Północy następnych. Czuł się jednak samotny wśród obcych, dlatego poprosił abym go odwiedził.

Kiedy usłyszałem o lękach, które były przyczyną tego exodusu, śmiałem się równie głośno jak mój przyjaciel, gdyż były to obawy niejasnego, dzikiego a nawet absurdalnego wręcz charakteru. Miały coś wspólnego z jakąś niedorzeczną legendą dotyczącą moczarów i strzegącego ich posępnego ducha, zamieszkującego w dziwnych, starych ruinach na odległej wysepce, którą dostrzegłem o zachodzie słońca.

Krążyły tu historie o światłach tańczących przy blasku księżyca i chłodnych wiatrach wiejących w ciepłe noce; o widmach w bieli, unoszących się nad wodami i o domniemanym kamiennym mieście, znajdującym się głęboko pod powierzchnią bagna. Wszyscy jednak zgodnie twierdzili - i nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości - że na tego, kto ośmieli się tknąć lub osuszyć rozległą połać czerwonawych moczarów, spadnie okrutna klątwa.

Są tam sekrety, twierdzili wieśniacy, których nie należy ujawniać, tajemnice ukryte odkąd zaraza spadła na dzieci Partholanu w bajecznych latach, niepamiętnej już dziś, przeszłości. W Księdze Najeźdźców powiedziane jest, że owych synów Grecji pogrzebano w Tallaght, ale starcy z Kilderry twierdzą, że jedno z miast zostało ocalone dzięki jego patronce - bogini Księżyca, ukryte w samym sercu zalesionego pagórka, kiedy Nemedyjczycy przybyli ze Scytii do brzegów tej krainy na pokładach trzydziestu okrętów.

Takie to historie skłoniły wieśniaków do opuszczenia Kilderry i gdy je usłyszałem, nie zdziwiło mnie, iż Denys Barry nie chciał ich wysłuchać. Interesował się on starożytnością i zamierzał dokładnie zbadać bagnisko, kiedy zostanie należycie osuszone. Często odwiedzał białe ruiny na wysepce, ale choć niewątpliwie bardzo wiekowe i nie przypominające żadnych innych tego typu budowli w całej Irlandii, były one zbyt zniszczone, aby mogły powiedzieć coś więcej na temat czasów swojej świetności.

Niebawem miano rozpocząć proces osuszania moczarów, a robotnicy z Północy czekali na rozkaz, by zacząć zdejmować z zakazanych trzęsawisk warstwę mchu i czerwonych wrzosów oraz, by zlikwidować, jeden po drugim, cienkie jak wstążki strumyki i ciche, błękitne sadzawki porośnięte sitowiem.

Kiedy Barry zakończył swą opowieść byłem już bardzo śpiący, gdyż całodzienna podróż nader mnie wyczerpała, a mój gospodarz snuł swój monolog do późnej nocy. Służący wskazał mi pokój, który znajdował się w odległej wieży, z widokiem na wioskę, równinę na skraju trzęsawiska i na same moczary - z mego okna widziałem błyszczące w księżycowym blasku dachy milczących chat, z których uciekli wieśniacy i gdzie zamieszkali obecnie nowi robotnicy; jak również kościółek parafialny z antyczną iglicą. Daleko, na niewielkiej wysepce po drugiej stronie bagien, widniały prastare, zapuszczone mury - zdające się emanować białym widmowym światłem.

Położyłem się i już miałem usnąć, gdy odniosłem wrażenie, że słyszę dochodzące z oddali słabe dźwięki; odgłosy dzikie i na wpół harmonijne, które przepełniły mnie osobliwym podnieceniem i przydały barw mym snom. Kiedy jednak obudziłem się następnego ranka stwierdziłem, że wszystko musiało mi się przyśnić, bowiem wizje jakich doznałem były cudowniejsze aniżeli jakiekolwiek szaleńcze dźwięki fletów, rozlegające się wśród nocy. Pod wpływem legend przekazanych przez Barry'ego, umysł mój stworzył obraz majestatycznego miasta położonego w zielonej dolinie, a marmurowe ulice, posągi, wille, świątynie, płaskorzeźby oraz inskrypcje zdawały się świadczyć, iż była to Grecja. Kiedy opowiedziałem o moim śnie Barry'emu obaj się roześmialiśmy - ja głośniej, ponieważ on martwił się o swoich robotników. Po raz szósty z rzędu zaspali, budzili się wolno - oszołomieni -zachowując się jakby przez całą noc nie zmrużyli oka.

Tego ranka i popołudnia wędrowałem samotnie przez skąpaną w słonecznym blasku wioskę i rozmawiałem z napotkanymi przygodnie robotnikami - Barry bowiem zajęty był ostatecznym opracowywaniem planów przed rozpoczęciem osuszania bagien. Robotnicy nie byli tak szczęśliwi, jak można by się tego spodziewać, a większość z nich sprawiała wrażenie zaniepokojonych snami, które na próżno usiłowali sobie przypomnieć. Opowiedziałem im o moim śnie, ale nie zainteresował ich dopóki nie wspomniałem o wyimaginowanych wrażeniach słuchowych. Spojrzeli na mnie dość dziwnie i potwierdzili, że im również wydawało się, iż słyszą jakieś dźwięki.
Wieczorem Barry zjadł ze mną wieczerzę i oświadczył, że za dwa dni rozpocznie osuszanie. Jego słowa podniosły mnie na duchu, bo choć trudno mi było pogodzić się z myślą, iż pokrywające moczary mech i wrzosy oraz błyszczące jeziorka i strumyki będą musiały zniknąć, coraz bardziej narastało we mnie pragnienie odkrycia prastarych sekretów, niewątpliwie skrytych pod grubą warstwą torfu. Tej nocy moje sny o grających fletach i marmurowych perystylach zakończyły się w nader gwałtowny i niepokojący sposób; zobaczyłem bowiem jak na miasto w dolinie spada zaraza, potem zaś - przerażająca wizja -trupy spoczywające na ulicach. Nie pogrzebana pozostała jedynie świątynia Artemidy, znajdująca się na najwyższym ze szczytów, gdzie stara kapłanka, bogini Księżyca, Cleis leżała martwa w koronie z kości słoniowej.

Powiedziałem już, że obudziłem się gwałtownie i nagle. Przez jakiś czas nie byłem w stanie odróżnić jawy od snu, gdyż wciąż miałem w uszach przenikliwe dźwięki fletów; kiedy wszakże zobaczyłem podłogę komnaty skąpaną w księżycowym blasku i zarys gotyckiego okna, stwierdziłem, iż powróciłem do świata jawy i znów znajduję się w Kilderry. Później usłyszałem jak zegar na dole wybija drugą i upewniłem się, że to jawa. Mimo to, wciąż słyszałem dochodzące z oddali dźwięki fletów; dzikie, osobliwe tony, które przywodziły mi na myśl tańce faunów na zboczach odległego Maenalus. Nie dawały mi zasnąć i wyczerpany wyskoczyłem z łóżka. Zupełnie przypadkiem podszedłem do północnego okna i spojrzałem w kierunku cichej wioski i równiny na skraju bagien. Nie miałem ochoty się rozglądać - chciałem jedynie zasnąć -jednak dźwięki fletów nie dawały mi spokoju i musiałem coś zrobić, albo coś zobaczyć. Skąd mogłem przypuszczać jaki widok ujrzą moje oczy?
W blasku księżyca zalewającym całą rozległą równinę, rozgrywał się spektakl. Przy dźwiękach trzcinowych piszczałek, które roznosiły się gromkim echem ponad całym trzęsawiskiem przesuwał się tamtędy bezgłośny i osobliwy korowód różnorodnych, kołyszących się i pląsających raźno postaci. Pogrążone w spontanicznym, szaleńczym uniesieniu mogły przypominać Sycylijczyków, którzy w dawnych czasach tańczyli przy blasku księżyca, oddając w ten sposób cześć bogini Demeter. Rozległa równina, złocisty blask księżyca, cieniste, poruszające się postaci, a przede wszystkim monotonny, przenikliwy dźwięk piszczałek - wszystko to wywarło na mnie paraliżujące wręcz wrażenie. Pomimo tego zdołałem stwierdzić, iż połowę spośród tych niestrudzonych, mechanicznych tancerzy stanowili robotnicy, o których sądziłem, że spali. Pozostałymi uczestnikami korowodu były dziwne, mgliste istoty w bieli, na wpół materialne, ale sugestywnie blade, smętne najady z nawiedzonych źródeł wytryskających na trzęsawisku. Nie wiem jak długo obserwowałem tę scenę z okna komnaty na szczycie wieży, zanim nie pogrążyłem się w dziwnej, mrocznej, pozbawionej snów nieświadomości, z której wyrwały mnie dopiero ciepłe, złociste promienie porannego słońca.

W pierwszej chwili po przebudzeniu miałem ochotę podzielić się mymi obserwacjami i obawami z Denysem Barry'ym, lecz kiedy zobaczyłem promienie słońca przenikające przez kratowane wschodnie okno, nabrałem pewności, że wszystko to wydawało mi się. Miewam różne dziwne wizje, jednakże nie jestem na tyle słaby, aby w nie wierzyć - w tym zaś przypadku zadowoliłem się jedynie wypytaniem kilku spośród robotników, którzy spali do bardzo późna i z poprzedniej nocy nie pamiętali nic, prócz mglistych snów o przeciągłych i piskliwych dźwiękach. Sprawa widmowej muzyki wielce mnie niepokoiła i zastanawiałem się czy nie złożyć tego na karb jesiennych świerszczy, które tego roku pojawiły się wcześniej i swoim graniem zakłócały nocną ciszę oraz spokojny sen robotników.

Później - tego dnia - obserwując Barry'ego w bibliotece, jak pochyla się nad planami wielkiego dzieła, mającego rozpocząć się już nazajutrz, po raz pierwszy poczułem owo dziwne, nieuchwytne tchnienie grozy, które nakazało wieśniakom, by opuścili to miejsce. Z jakiegoś niewiadomego powodu poczęła napawać mnie lękiem myśl o zakłóceniu spokoju prastarego trzęsawiska i jego mrocznych tajemnic; wyobraziłem sobie jednocześnie okropny widok spoczywających pośród czerni, ukrytych głęboko w niezgłębionej otchłani moczarów, pod grubą warstwą prastarego torfu - szkieletów. Wydobycie owych na światło dzienne wydawało się zgoła nieroztropne i zacząłem szukać jakiejś wymówki, by móc opuścić zamek i wioskę. Posunąłem się nawet do tego, by porozmawiać z Barry'ym, ale kiedy mnie wyśmiał, nie podjąłem więcej przerwanego tematu. Milczałem więc, kiedy nad odległymi wzgórzami leniwie zaczęło zachodzić słońce, a całe Kilderry skąpały, zdawałoby się, złowrogie potoki złotawo-czerwonego, ognistego blasku.
Nigdy nie będę mógł powiedzieć, czy wypadki tej nocy miały miejsce naprawdę, czy też były jedynie ułudą. Z całą pewnością przewyższają wszystko, co jesteśmy w stanie wyjaśnić, a co związane jest z naturą wszechświata. W żaden bowiem normalny sposób nie potrafię wytłumaczyć tajemniczych zaginięć, które stwierdzono, kiedy było już po wszystkim.

Położyłem się na spoczynek wcześnie i - pełen niepokoju - nie byłem w stanie przez długi czas zasnąć w nieziemskiej, złowrogiej ciszy panującej w wieży. Było dziwnie ciemno, choć niebo było czyste, jednak księżyc świecił bardzo słabo i miało tak być aż do późnych godzin nocnych. Leżąc w łóżku rozmyślałem o Denysie Barry'ym i o tym, co wydarzy się na trzęsawisku, kiedy nadejdzie dzień, a jednocześnie ogarnęło mnie szaleńcze wręcz pragnienie, aby wybiec w noc, wziąć wóz Barry'ego i jak najszybciej opuściwszy te złowrogie ziemie, udać się do Ballylough. Zanim jednak zdołałem wprowadzić swe zamierzenia w c/yn, usnąłem i we śnie znów ujrzałem miasto w dolinie, zimne i martwe, otulone całunem upiornych cieni.

Prawdopodobnie obudziły mnie ochrypłe dźwięki fletów, ale to nie one przykuły mą uwagę, kiedy otworzyłem oczy. Leżałem odwrócony plecami w stronę wschodniego okna wychodzącego na trzęsawisko, nad którym wisiał blady księżyc, toteż spodziewałem się, że na ścianie przede mną zobaczę światło; to co ujrzały moje oczy przeszło jednak wszelkie oczekiwania. Ściana na wprost rzeczywiście skąpana była w blasku, ale bez wątpienia nie płynął on z księżyca. Czerwona poświata przepływająca przez kratowane gotyckie okno i omiatająca całą komnatę była niewiarygodnie, upiornie wręcz intensywna.

Moje poczynania w tej sytuacji mogły wydawać się dość osobliwe, ale jedynie w książkach bohater jest w stanie postępować w dramatyczny i przewidywalny sposób. Zamiast spojrzeć na drugi koniec moczarów w kierunku źródła nowego światła, ogarnięty paniczną zgrozą odwróciłem głowę od okna i niezdarnie się ubrałem, powodowany dojmującym pragnieniem ucieczki. Pamiętam, że zabrałem swój rewolwer i kapelusz, ale zanim całe zdarzenie dobiegło końca porzuciłem je, nie nałożywszy kapelusza, ani nie oddawszy jednego choćby strzału. Po pewnym czasie uczucie fascynacji czerwoną poświatą przemogło mój strach i podkradłszy się do wschodniego okna wyjrzałem na zewnątrz, podczas gdy przyprawiające o utratę zmysłów, nieprzerwane dźwięki fletów rozchodziły się szerokim echem ponad wioską, docierając do najdalszych nawet zakamarków starego zamczyska.

Połać trzęsawiska rozpłomieniona była feerią ognistego światła, szkarłatnego i złowieszczego, bijącego z dziwnych, prastarych ruin na odległej wysepce. Nie potrafię opisać aspektu owych ruin - musiałem chyba postradać zmysły - bowiem odniosłem wrażenie, iż wznoszą się one doskonałe, majestatyczne i nienaruszone, nietknięte zębem czasu, okolone smukłymi kolumnami. Marmurowe belkowania, w których odbijał się płomienisty blask strzelały w niebo, niczym iglica świątyni stojącej na szczycie wysokiej góry. Flety zawodziły, niebawem zawtórowały im bębny i gdy tak patrzyłem sparaliżowany, wydawało mi się, że dostrzegam mroczne pląsające postaci odbijające się groteskowo na tle czerwonych promieni marmurów. Efekt był tytaniczny, aczkolwiek niewyobrażalny -i mógłbym przyglądać mu się bez końca, gdyby po mojej lewej stronie nie rozległ się nagle przybierający na sile dźwięk piszczałek. Przełamując przerażenie mieszające się przedziwnie z ekstazą, przeszedłem przez owalny pokój do północnego okna, z którego roztaczał się widok na wioskę i równinę na skraju trzęsawiska. Moje oczy ponownie się rozszerzyły w wyrazie szaleńczego zdumienia, jak gdybym zaledwie przed chwilą nie oglądał niezwykłych i nadnaturalnych scen. Skąpaną w upiornym krwistym blasku równiną podążał korowód istot, jakich nigdy dotąd nie miałem okazji oglądać, z wyjątkiem najgorszych koszmarów sennych. Na wpół ślizgające się, na wpół unoszące się w powietrzu, odziane w biel bagienne widma wycofywały się z wolna w kierunku nieruchomych wód i wyspy z ruinami, ustawione w szyku zdającym się sugerować układ jakiegoś prastarego, poważnego tańca rytualnego. Ich na wpół przezroczyste ręce, kołyszące się w rytm nie cichnącego dźwięku fletów, przywoływały w niesamowity sposób tłum słaniających się robotników, którzy podążali za nimi jak psy, wolno, sennie, bezmyślnie, powłócząc nogami, jak gdyby przyciągani jakąś nieodpartą demoniczną mocą. Gdy najady zbliżyły się do moczarów nie zmieniając kierunku marszu, nowy szereg sunących ociężale, zataczających się jak pijani mężczyźni, opuścił zamczysko wyjściem, które musiało znajdować się mniej więcej poniżej mojego okna, po czym przemierzył na ukos dziedziniec i dołączył do wlokącej się kolumny robotników na równinie. Pomimo odległości, jaka ich ode mnie dzieliła w mgnieniu oka rozpoznałem służących sprowadzonych z Północy, gdyż wzrok mój przykuła charakterystyczna, brzydka i nieforemna sylwetka kucharza, której absurdalność stała się teraz uderzająco tragiczna. Piszczałki zamilkły, od strony ruin ponownie dobiegł odgłos bębnów. Potem zgoła bezgłośnie i z gracją, najady dotarły do wody i jedna po drugiej wtopiły się w prastare trzęsawisko; podążający ich śladem robotnicy, nawet na chwilę nie zwalniając tempa marszu, wkroczyli w mętne fale i jedynym śladem określającym miejsce ich zniknięcia była niewielka chmura niezdrowych bąbelków, które z trudem mogłem dostrzec w blasku szkarłatnego światła. Kiedy tłusty kucharz, ostatni patetyczny uczestnik tego upiornego korowodu, znikł pośród szarawej, cuchnącej toni bagniska, dźwięk umilkł, a oślepiające czerwone promienie płynące z ruin zgasły nieoczekiwanie, pozostawiając wioskę samotną i opuszczoną, skąpaną w słabym świetle księżyca. Mój stan wówczas określić można jedynie jako nieopisany chaos. Nie wiedząc czy postradałem zmysły czy też byłem normalny, śniłem czy też może przebywałem w świecie jawy, popadłem w litościwe odrętwienie. Wydaje mi się, że robiłem zgoła niedorzeczne rzeczy, zanosiłem modły do Artemidy, Latony, Demeter, Persefony i Plutona. Wszystko, co sobie przypomniałem z klasycznej edukacji, trafiało na me usta, w miarę jak groza sytuacji pobudzała tkwiące głęboko w moim sercu przesądy. Czułem, że byłem świadkiem śmierci całej wioski i wiedziałem, że zostałem w zamku sam, jedynie z Denysem Barry'ym, którego śmiałość i duma były przyczyną tragedii. Kiedy go wspomniałem, nowa groza przyprawiła mnie o atak konwulsji i runąłem na podłogę. Nie zemdlałem, ale fizycznie byłem zupełnie bezradny. Potem zaś poczułem lodowaty podmuch od strony okna, w którym świecił teraz blady księżyc i usłyszałem krzyki dobiegające z dolnej części zamczyska. Niebawem wrzaski przybrały na sile, a ich brzmienie i tego co w sobie zawierały wręcz nie sposób było opisać. Kiedy o nich myślę, ogarnia mnie fala niewypowiedzianej słabości. Jedyne, co mogę powiedzieć to to, iż wydawał je ktoś, kogo uważałem za swego przyjaciela.

W którymś momencie owego przerażającego, wstrząsającego epizodu, zimny wiatr i hałas musiały mnie zmusić do działania, gdyż następną rzeczą jaką pamiętam jest szaleńczy bieg przez atramentowo-czarne pokoje i korytarze. Jak oszalały wybiegłem w upiorną posępną noc i przebiegłem przez dziedziniec...

Znaleźli mnie o świcie, krążącego bez zmysłów niedaleko Ballylough, ale z równowagi nie wytrąciły mnie bynajmniej koszmary jakie zobaczyłem, czy usłyszałem wcześniej. Mamrotałem pod nosem o dwóch fantastycznych zdarzeniach jakie miały miejsce podczas mojej ucieczki - incydentach zgoła bez znaczenia w całej sprawie, które jednak w dalszym ciągu nie dają mi spokoju i dręczą czasami, gdy przebywam sam, na posępnych, pustych trzęsawiskach, skąpanych w blasku księżyca.

Kiedy wybiegłem z przeklętego zamku i gnałem co sił w nogach wzdłuż skraju moczarów dobiegł mnie nagle zupełnie nowy dźwięk: pospolity, aczkolwiek nigdy dotąd, będąc w Kilderry, nie miałem okazji go słyszeć.

Stojące wody moczarów, w których ostatnimi czasy nie było żadnych zwierząt, były aż czarne od hord oślizłych, ogromnych ropuch, które rechotały ochryple i, co mogło wydawać się niemożliwe czy wręcz nieprawdopodobne, zdawałoby się - nieprzerwanie. Ich obrzmiałe, śliskie ciała zieleniły się w blasku księżyca, a ropuchy zdawały się spoglądać w górę, w kierunku źródła światła.

Podążyłem za spojrzeniem jednej wyjątkowo dużej i odrażająco szpetnej ropuchy; to była druga rzecz, która odjęła mi zmysły.
Dostrzegłem mianowicie ślad promienia - słabego, falującego światła - ciągnącego się od dziwacznych, prastarych ruin na odległej maleńkiej wyspie do zawieszonego na atramentowo-czarnym niebie bladego, posępnego księżyca. Co więcej, światło to nie odbijało się w wodach trzęsawiska. W górze zaś, na tle blednącej smugi widmowego blasku moja rozgorączkowana wyobraźnia zarejestrowała cienki, wijący się wolno cień; mglisty, zdeformowany, skręcający się i szamoczący, jakby ciągnęły go niewidzialne demony.

Pomimo, iż u kresu wytrzymałości i bliski utraty zmysłów, zdołałem jeszcze wychwycić w owym upiornym cieniu monstrualne podobieństwo. W przyprawiający o mdłości, niewiarygodny, karykaturalny, a nawet wręcz bluźnierczy sposób przypominał on człowieka, którego znałem pod nazwiskiem Denysa Barry'ego.

MODEL PICKMANA

Nie myśl, że jestem szalony, Eliot - wielu ma dziwaczniejsze uprzedzenia. Dlaczego nie śmiejesz się z dziadka Olivera, który nie chce jeździć motocyklem? Jeśli nie lubię tego przeklętego metra, to moja rzecz - jakoś szybciej dotarliśmy tu taksówką. Gdybyśmy jechali metrem, musielibyśmy wchodzić na wzgórze z Park Street.
Wiem, że stałem się bardziej nerwowy od naszego ubiegłorocznego spotkania, ale nie potrzebowałeś angażować w to kliniki. Bóg jeden wie, jak jestem szczęśliwy, że w ogóle pozostałem przy zdrowych zmysłach. Dlaczego aż tak? Nigdy nie byłeś tak ciekawski...
Ale cóż, jeśli tak pragniesz o tym usłyszeć, to chyba nic nie stoi na przeszkodzie. Chyba jestem ci to winien, gdyż pisałeś do mnie jak zasmucony ojciec, gdy usłyszałeś, że zerwałem z Klubem Artystów i trzymam się z dala od Pickmana. Teraz gdy zniknął, wpadłem raz do klubu na chwilę, ale moje nerwy nie są już takie jak dawniej...

Nie, nie wiem co się stało z Pickmanem i nie chcę nawet zgadywać. Możesz podejrzewać, że coś ukrywam, skoro go porzuciłem. Ja jednak zwyczajnie nie chcę myśleć o tym, co się z nim stało. Niech sobie policja wyszukuje co chce - nie jest tego wiele sądząc z faktu, że dotąd nie wiedzą o mieszkaniu w starym North End, które wynajmował pod nazwiskiem Peters. Nie jestem pewien czy bym tam trafił - zresztą nie sądzę żebym próbował, nawet w biały dzień. Tak, wiem, albo raczej obawiam się, że wiem dlaczego utrzymywał tę garsonierę. Doszedłem do tego. Myślę, że sam zrozumiesz, zanim ci wyjaśnię, dlaczego nie powiedziałem o tym policji. Zażądaliby abym ich tam zaprowadził, jednak nawet gdybym odnalazł drogę, nie odważyłbym sie tam ponownie zapuścić. Tam było coś - a teraz nie mogę jeździć metrem (proszę bardzo, możesz się z tego śmiać) i nigdy już nie zejdę do piwnicy.
Wiesz, że nie odwróciłem się od Pickmana z powodu jakiejś głupiej błahostki, jak uczyniły to te stare zgredy w rodzaju doktora Reida, Joe Minota lub Roswortha. Chorobliwa sztuka mnie nie przeraża, a gdy ktoś był geniuszem, honorem było go znać bezwzględu na to, w jakim kierunku szła jego twórczość. Boston nigdy nie miał większego malarza od Richarda Uptona Pickmana. Powiedziałem to kiedyś i nadal podtrzymuję. Co więcej, nie odstąpię od tego ani o cal, po tym jak wystawił Posiłek ghoula. To dzieło, jak zapewne pamiętasz, Minot pociął nożem.

Wiesz, że sięgał do najgłębszych tajemnic natury. Każdy magazyn zamieszczał ten obraz na okładce nazywając go koszmarem, sabatem czarownic czy też wizerunkiem diabła. Lecz powiadam ci: tylko wielki malarz mógł stworzyć dzieło zdolne naprawdę przerazić. Dzieje się tak dlatego, że tylko prawdziwy artysta zna dokładnie anatomię koszmaru, fizjologię strachu. Jest w stanie dokładnie dobrać linie i proporcje, połączyć je z przetrwałymi instynktami lub odziedziczonym podświadomie tkwiącym w nas przerażeniem i uzyskać właściwy kontrast barw oraz grę światłocienia służące do poruszenia uśpionego poczucia obcości. Nie powiem ci, dlaczego Fuseli naprawdę przejmuje dreszczem, podczas gdy okładka zbioru niesamowitych opowieści wywołuje tylko uśmiech. Jest coś nieziemskiego w tych facetach, co sprawia, że są zdolni tak nas zaabsorbować. Dore miał tę moc. Sime też. Podobnie Angarola z Chicago. A Pickman miał ją w stopniu, w jakim nikt nie miał jej przedtem, ani - pokładam taką nadzieję w niebiosach - nikt już nie będzie miał po nim.

Nie pytaj mnie, co widzieli. Wiesz, w sztuce istnieje różnica między pochodzącym z natury obrazem żywych, oddychających istot czy modeli a sztuczną podmianą, którą drobni tandeciarze tworzą w swych studiach. Cóż, powinienem powiedzieć, że prawdziwy, niesamowity artysta posiada pewien rodzaj wizji, która zmusza modela do przywołania realnych scen z widmowego świata, w którym ten pierwszy żyje. W każdym razie udało mu się osiągnąć rezultaty różniące się od rezultatów zwykłych malarzy w taki sam sposób, w jaki osiągnięcia prawdziwego malarza różnią się od wyników rysowników z korespondencyjnego kursu rysunku. Gdybym kiedykolwiek widział to co widział Pickman... ale nie, wolę o tym nawet nie myśleć! No, napijmy się zanim wejdziemy w to głębiej. Boże, nie pozostałbym przy życiu, gdybym kiedykolwiek zobaczył to co widział ten człowiek - jeśli to był człowiek.

Przypominasz sobie, że mocną stroną Pickmana były twarze. Nie wierzę, by ktokolwiek od czasów Goyi potrafił włożyć w rysy tyle czystego piekła. Przed Goyą możesz cofnąć się do średniowiecznych facetów, którzy wykonali gargulce i chimery na Notre Dame i Mont Saint-Michel. Wierzyli we wszystkie rodzaje istot - a może też widzieli te wszystkie rodzaje istot; w średniowieczu działo się sporo ciekawych rzeczy. Pamiętam, że kiedyś zapytałeś Pickmana, na rok przed twoim odejściem, gdzie u diabła znalazł takie pomysły i wizje. Czyż nie roześmiał się wtedy? Częściowo z powodu tego śmiechu opuścił go Reid. Reid, wiesz, wtedy właśnie zaczął studiować patologię porównawczą i pełen był patetycznych "wewnętrznych materii o znaczeniu biologicznym czy ewolucyjnym", czy "dających objawy fizyczne albo umysłowe". Powiedział, że Pickman odstręcza go coraz bardziej każdego dnia, a w końcu zaczął go po prostu przerażać - jego rysy i wyraz twarzy poczęły się zmieniać w nieludzki sposób. Mówił dużo o diecie i twierdził, że Pickman musi być nienormalny i zdziwaczały w najwyższym stopniu. Przypuszczam, że pisałeś kiedś Reidowi, jeśli w ogóle korespondowaliście na ten temat, że powinien obrazom Pickmana pozwolić oddziaływać na swój układ nerwowy lub wygładzić swą wyobraźnię. Sam mu to mówiłem.

Pamiętaj jednak, że nie odsunąłem się od Pickmana z żadnego z podobnych powodów. Przeciwnie, mój podziw dla niego wzrastał, gdyż Posiłek ghoula był straszliwym osiągnięciem. Jak wiesz, Klub nie wystawił tego a Muzeum Sztuk Pięknch nie przyjęło go w darze. Mogę tylko dodać, że nikt też nie chciał tego kupić, więc Pickman trzymał to w domu, aż do swego zniknięcia. Teraz przechowuje to jego ojciec w Salem - wiesz, że Pickmanowie pochodzą z patriarchów Salem, a ich przodka, oskarżonego o czary, powieszono w 1692 roku.
Dzwoniłem często do Pickmana, szczególnie wtedy, gdy zacząłem czynić notatki do monografii sztuki niesamowitej. Prawdopodobnie to jego dzieło poddało mi tę myśl, w każdym razie stwierdziłem, że jest kopalnią danych i sugestii, gdy przystąpiłem do rozwijania pomysłu. Pokazał mi wszystkie swoje prace dotyczące tego tematu, w tym pewne rysunki piórkiem, za które, jak mi się wydaje, zostałby przez większość członków klubu wyrzucony bez chwili zastanowienia. Dawno temu stałem się jego wyznawcą i słuchałem jak uczniak jego wypowiedzi na temat teorii sztuki i spekulacji filozoficznych kwalifikujących go do szpitala dla umysłowo chorych w Denver. Sądy mego bohatera w połączeniu z faktem, że ludzie poczęli stopniowo odsuwać się od niego, spowodowały, że wszedł w wielką zażyłość ze mną. Pewnego wieczoru napomknął, że gdybym zamknął usta na kłódkę i nie okazywał zbytniego przewrażliwienia, mógłby pokazać mi coś niezwykłego - trochę bardziej niezwykłego niż wszystko co miał w domu. Jego słowa zapamiętałem na całe życie.

"Wiesz", powiedział, "są tu rzeczy nie nadające się na Newbury Street - rzeczy, dla których nie ma tu miejsca i w żaden sposób nie można ich pojąć. Moją misją jest uchwycenie grania duszy, a nie znajdziesz tego wśród parweniuszy przemierzających sztuczne ulice w sztucznych miastach. To nie Boston - tu nie ma czasu na wspomnienia i niesamowitą nastrojowość. Gdyby były tu jakieś upiory, obłaskawiliby je na słonych bagnach i w płytkich zatoczkach. A ja potrzebuję ludzkich duchów - duchów istot zorganizowanych na tyle wysoko, by były zdolne spojrzeć w piekło i zrozumieć, z czym mają do czynienia.
Dla artysty najlepszym miejscem do żcia jest North End. Jeśli ktoś jest szczerym estetą, odda slumsy na rzecz nagromadzonej tradycji. Boże, człowieku! Nie widzisz, że miejsca podobne do tego w istocie żyją własnym życiem? Pokolenie za pokoleniem żyło, czuło i umierało. Nie wiesz, że na Copp's Hill w 1632 roku był młyn a połowę z obecnych ulic wytyczono już w 1650 roku? Mogę pokazać ci domy, które stoją już dwieście pięćdziesiąt lat i dłużej. Domy, które były świadkiem tego, jak budowle znacznie od nich nowocześniejsze rozpadają się w pył. Co współcześni wiedzą o życiu i siłach stojących za nimi? Możesz nazwać czarownice z Salem złudzeniem, ale jestem pewien, że moja pra-pra-pra-prababka mogłaby ci coś o tym powiedzieć. Powiesili ją na Gallows Hill a Cotton Mather przyglądał się temu ze świętoszkowatym wyrazem twarzy. Mather, niech go diabli, bał się, że ktoś może później rozwalić tę przeklętą klatkę monotonii - chciałbym, aby ktoś rzucił zaklęcie na niego albo wyssał mu całą krew w nocy!

Mogę pokazać ci dom, w którym mieszkał i inny, do którego bał się wejść mimo swych wszystkich śmiałych wypowiedzi. Wiedział o rzeczach, których nigdy nie odważył się umieścić w swych głupich Magnaliach czy dziecinnych Cudach Niewidzialnego Świata. Wiesz, że cały North End miał kiedyś system tuneli, który pozwalał niektórym ludziom na utrzymywanie łączności z innymi domami, cmentarzem i morzem? Niech się ludziska krzątają na powierzchni - tam, w dole, rzeczy biegły swoją drogą każdego dnia, rzeczy, których ci na górze nie mogli dosięgnąć.

Człowieku, mogę ci wskazać ponad dziesięć domów zbudowanych przed 1700 rokiem i jestem pewien, że przynajmniej w ośmiu z nich odnalazłbyś coś niezwykłego w piwnicach. Nie minął miesiąc, odkąd mogłeś przeczytać o robotniku, który odkrył ceglane łuki i studnie prowadzące donikąd w takim czy innym, starym domostwie - możesz zobaczyć jedno z takich miejsc w pobliżu Henchman Street, odkryte w ostatnim roku. Były czarownice i to co przywoływały ich zaklęcia; piraci i to co przywozili z mórz; przemytnicy, korsarze i wszystko to co przemycali z dalekich mórz - powiadam ci, ludzie wiedzieli jak żyć i jak wzmacniać więzy życia w tych dawnych czasach. To był świat śmiałych i mądrych ludzi. Pomyśl tylko o dzisiejszym dniu, z tymi bladoróżowymi móżdżkami, w których nawet Klub Artystów in spe drży i wije się w konwulsjach, gdy tylko obraz wykracza poza odczucia herbacianego stolika przy Beacon Street.

Jedyną łaską współczesności jest to, że uważa ona badanie przeszłości za zbyt głupie. Cóż naprawdę mogą powiedzieć mapy, zapiski i przewodniki o North Endzie? Ba! Zapewniam cię, że jestem w stanie zaprowadzić cię na trzydzieści czy czterdzieści alei na północ od Prince Street, gdzie, jak się podejrzewa, nie mieszka więcej niż dziesięć żywych istot, nie licząc imigrantów, którzy roją się tam tysiącami. Jak myślisz, czy mają oni chociaż blade pojęcie o życiu tętniącym w tych dawnych budowlach? Nie, Thurberze, te starodawne domy śnią wspaniale, przepełnione cudami, przerażeniem jakże odległym od codzienności, jednak nie ma już żywej duszy zdolnej to zrozumieć. Żywej duszy, prócz mnie.

Zobacz więc, jesteś przecież zainteresowany takimi sprawami. Tak jak ci powiedziałem, wynająłem inne studio, gdzie mogłem chwytać nocne zjawy prastarego horroru i malować rzeczy, o których nie mogę nawet pomyśleć na Newbury Street. Oczywiście nie warto nawet wspominać o tych przeklętych, starych ciotach w klubie - niech je szlag trafi wraz z Reidem - szepczących, że jestem potworem przywiązanym do toboganu wstecznej ewolucji. Tak, Thurberze, dawno już postanowiłem, że ktoś musi malować grozę życia, podobnie jak miłość, więc podjąłem pewne badania w miejscach, w których spodziewałem się że ta groza żyje.

Dotarłem do miejsca, o którym nie sądzę, by prócz mnie widziało je jeszcze choćby trzech żywych nordyków. To niedaleko stąd, ale o wieki całe dla duszy. Wynająłem je z powodu dziwacznych, starych studni w piwnicach - takich jak te, o których ci wspominałem. Chałupa prawie się rozwalała, więc nikt nie chciał w niej zamieszkać; nie będę ci mówić, jak śmieszną sumę za nią zapłaciłem. Okna były zakryte okiennicami; nawet lepiej, gdyż niepotrzebne mi było dzienne światło do tego co robiłem. Malowałem w piwnicy, gdzie inspiracja jest najmocniejsza, lecz umeblowałem też pokoje na parterze. Właścicielem był Sycylijczyk, a wynająłem to na nazwisko Peters.

Jeśli chcesz wziąć w tym udział, zabiorę cię tam dziś w nocy. Sądzę, że te obrazy zrobią na tobie wrażenie; jak powiedziałem, jestem w to trochę zaangażowany. To nie będzie długa wycieczka - czasami odbywam ją piechotą, gdyż nie chcę zwracać uwagi taksówkarza, jadąc do takich miejsc. Możemy wziąć łódkę przy South Station do Battery Street, a stamtąd spacer będzie już krótki."

Tak, Eliocie, niewiele pozostało mi do zrobienia po tej oracji. Przesiedliśmy się do kolejki naziemnej na South Station i już około dwunastej wspinaliśmy się na stare wybrzeże za Constitution Wharf. Nie byłem w stanie śledzić przecznic i nie potrafię ci powiedzieć, gdzie skręciliśmy; wiem tylko, że nie była to Greenough Lane.
Za zakrętem trzeba było się wspiąć na opustoszałą, najstarszą i najbrudniejszą aleję jaką kiedykolwiek widziałem w życiu, o domach z rozpadającymi się szczytami, maleńkimi okienkami i archaicznymi kominami. Początkowo nie wierzyłem w to, aby znajdowały się tam choćby trzy domy z czasów Cottona Mathera - jednak mignęły mi z pewnością przynajmniej dwa z wystającymi piętrami i raz wydawało mi się, że zobaczyłem linię dachu ze szczytem prawie już zapomnianego typu, o którym antykwariusz powiedział mi kiedyś, że nie ma już takich w Bostonie.

Z tej słabo oświetlonej alei skręciliśmy w lewo, w równie cichą, węższą ulicę w ogóle nie oświetloną; po chwili w prawo, w zupełną ciemność. Niedługo po tym Pickman zapalił światło i ukazały się przedpotopowe drzwi z panelem o dziesięciu szybkach, które wyglądały na przeżarte na wylot przez robaki. Otworzył je i wprowadził mnie do pustego hallu, który kiedyś posiadał wspaniałą boazerię z ciemnego dębu - co rzecz jasna sugerowało czasy Androsa, Phippsa i polowań na czarownice. Potem skierował mnie do pokoju po lewej, zapalił olejową lampkę i powiedział, abym czuł się jak w domu.
Eliocie, byłem, jakby to powiedział człowiek z ulicy, "ugotowany na twardo". Muszę przyznać, że to, co zobaczyłem na ścianach, wstrząsnęło mną. To były jego obrazy - te, których nie mógł wystawić na Newbury Street.

Nie ma potrzeby, abym próbował ci opowiedzieć do czego to było podobne, gdyż brak mi słów zdolnych opisać ten straszliwy, bluźnierczy horror i niewiarygodną obrzydliwość. Nie było tu niczego z egzotycznych technik, jakie możesz zobaczyć u Sidneya Sime'a, niczego z pozasaturniańskich krajobrazów i księżycowych grzybów Clarka Ashtona Smitha, które miały mrozić krew w żyłach. Tłem najczęściej były cmentarze, gęste lasy, nadmorskie klify, ceglane tunele, stare pokoje z boazeriami, czy kamienne piwnice. A ulubioną scenerią był położony niedaleko stąd cmentarz Copp's Hill.

W postaciach pierwszoplanowych było szaleństwo i potworność - celem wynaturzonej sztuki Pickmana było głównie portretowanie demonizmu.

Ciała rzadko były całkowicie ludzkie, chociaż często, w różnym stopniu, przejawiały resztki człowieczeństwa. Dużo ciał, z grubsza dwunogich, rzucało się gwałtownie do przodu, na kształt psów. Tfu! Jeszcze teraz to widzę! Ich zajęcia - nie żądaj, abym był zbyt precyzyjny... Lepiej nie mówić, czym się żywiły. Ukazane były w grupach, na cmentarzach, czy w podziemnych lochach, często w pogoni za ofiarami - czy raczej w pościgu mającym na celu odzyskanie swej własności. Jaką przeklętą wyrazistość Pickman nadawał zmartwiałym w zgrozie twarzom ich zdobyczy... Od czasu do czasu pokazane były jak skaczą przez okna w nocy czy siedzą na piersiach śpiących, sięgając im do gardeł. Jedno płótno ukazywało ich pierścień otaczając powieszoną czarownicę na Gallows Hill, której martwe oblicze było niezmiernie podobne do ich twarzy.

Nie myśl jednak, że tylko te straszliwe tematy i sceny spowodowały, że zrobiło mi się słabo. Nie jestem trzyletnim dzieckiem i wiele widziałem już przedtem. To te twarze, Eliocie, te przeklęte twarze, łypiące oczami, śliniące się z każdym oddechem. Na Boga, człowieku! Naprawdę wierzyłem, że one są żywe. Ten wstrętny czarownik obudził w farbach ognie piekielne, a jego pędzel był różdżką zrodzoną przez koszmary... Podaj mi, proszę, karafkę...

Było tam coś, nazwane Lekcją - niech niebiosa zlitują się nade mną, gdyż widok ten pozostanie we mnie na zawsze. Posłuchaj - możesz sobie wyobrazić przykucnięty krąg nieokreślonych, podobnych do psów istot, uczących na cmentarzu małe dziecko, jak ma się żywić na ich wzór? Znasz chyba stary mit o tym, jak wiedźmy plują do kołyski w zamian za ludzkie dzieci, które kradną. Pickman pokazał co działo się dalej z tymi skradzionymi dziećmi - jak rosną - i wtedy zacząłem widzieć te straszliwe zależności w twarzach ludzkich i nieludzkich postaci. Potrafił pokazać wszystkie stopnie degradacji między człowieczeństwem a całkowitym odczłowieczeniem, pozwolił widzieć te groteskowe połączenia i ewolucję. Psiopodobne postacie wyewoluowały ze śmiertelników!

Zacząłem się zastanawiać, co on zrobił ze swą własną młodością, gdy rozstał się z ludzkością. Zobaczyłem wówczas obraz ucieleśniający samą tego istotę. Było to środowisko dawnych purytanów - pokój o ciężkim belkowaniu, kratowanym oknie, z ławami i niezdarnymi, siedemnastowiecznymi meblami. Rodzina siedziała wokół, zaś ojciec czytał Pismo Święte. Każda twarz, z wyjątkiem jednej, okazywała szlachetność i uszanowanie, zaś to jedno oblicze pełne było niewypowiedzianego szyderstwa. Młodzieniec ten, bez wątpienia syn pobożnego ojca z malowidła, w istocie należał do nieczystych sił. To był odmieniec - a w duchu najwyższej ironii Pickman nadał mu własne rysy.
W międzyczasie Pickman zapalił lampę w przyległym pokoju i grzecznie przytrzymał przede mną drzwi, zachęcając, abym obejrzał jego "nowoczesne studia". Nie byłem w stanie wyrazić opinii - straciłem głos ze strachu i obrzydzenia - ale sądzę, że w pełni zrozumiał i był bardzo zadowolony. Chcę cię ponownie zapewnić, Eliocie, że nie jestem tak zniewieściały, aby krzyczeć na widok czegoś, co wykazuje niewielkie odchylenie od zwyczajności. Jestem w średnim wieku, zostałem dobrze wykształcony i, jak widziałeś we Francji, niełatwo jest wytrącić mnie z równowagi. Pamiętaj też, że otrząsnąłem się już ze strachu i przyzwyczaiłem się do tych przerażających obrazów, które zmieniały kolonialną Nową Anglię w pewien rodzaj aneksu do piekła. Mimo wszystko, to co zobaczyłem w następnym pokoju spowodowało, że krzyknąłem i przytrzymałem się futryny, aby dojść do siebie. Było to zgromadzenie ghouli i czarownic, szalejących niegdyś w świecie naszych praojców, teraz wnoszące grozę we współczesne, codzienne życie.

Boże, jak ten facet potrafił malować! Wisiało tam studium zatytułowane Wypadek w metrze, na którym grupa ohydnych istot wyłazi ze szczeliny w podłodze jakichś nieznanych katakumb metra przy Boylston Street i atakuje tłum ludzi na peronie. Potem następował cały szereg widoków piwnic, w których jakieś monstra wyłaziły z dziur i szczelin między kamieniami i szczerzyły zęby przyczajone za beczkami czy paleniskami w oczekiwaniu na kolejne ofiary.
Jedno z obrzydliwych płócien wydawało się przedstawiać ogromny przekrój Beacon Hill z podobnymi do mrówek armiami smrodliwych potworów, przeciskających się przez nory tego przypominającego plaster miodu gruntu. Nieprawdopodobnie namalowane były też ich tańce na współczesnych cmentarzach. Ale pewien pomysł zaszokował mnie bardziej niż wszystkie inne - scena w nieznanych lochach, w których tuziny bezstii tłoczyły się wokół jednej trzymającej dobrze znany przewodnik po Bostonie i najwidoczniej czytającej go na głos pozostałym. Wszystko to działo się w jakimś podziemnym przejściu, a każda twarz wydawała się być wykrzywioną histerycznym i niemal słyszalnym śmiechem. Obraz nosił tytuł: Holmes, Lowell i Longfellow pogrzebani w Mount Auburn.

Gdy stopniowo się uspokoiłem i przyzwyczaiłem do tego pokoju, pełnego diabelstwa i zwyrodnienia, począłem analizować moją chorobliwą nienawiść do tych obrazów. Po pierwsze: przekonałem się, że rzeczy te odstręczają swą krańcową nieludzkością i nieczułym okrucieństwem. Pickman musiał być niezmordowanym wrogiem ludzkości, aby znajdować takie zadowolenie w torturowaniu umysłu i degradacji ciała. Po drugie: przerażały wielkością. Sztuka ta przekonywała - gdy widzimy obrazy, widzimy same demony i boimy się ich. Najdziwniejsze jednak było to, że Pickman nie korzystał z żadnych środków artystycznych. Nic nie zostało zatarte, skrzywione, czy przedstawione w przyjętej konwencji - kontury były ostre i żywe a szczegóły boleśnie dokładne. A twarze!

To nie była zwykła interpretacja artysty - to było pandemonium, krystalicznie czysty obiektywizm. Właśnie to, na niebiosa! Facet nie był fantastą czy romantykiem - nie próbował nawet dać nam przetrawionych, pryzmatycznych efemeryd czy marzeń, ale zimny i sardonicznie odbity, stabilny, mechanicznie utrwalony świat horroru, który on sam widział w pełni, jasno, rzetelnie i niezachwianie. Bóg jeden wie, czy istnieje świat, w którym podobne bluźniercze kształt biegają, drepczą i pełzają wszędzie, gdzie popadnie. Ale gdziekolwiek by nie leżało źródło jego wyobrażeń, jedno było pewne: Pickman był pod każdym względem całkowitym, aż do bólu, naukowym realistą.

Mój gospodarz poprowadził mnie do piwnicy, do swego obecnego studio i przygotowałem się na kolejne piekielne efekty nieukończonych płócien. Gdy dotarliśmy na dno wilgotnych schodów, skierował światło latarki w kąt dużej, otwartej przestrzeni, ujawniając okrągły, ceglany brzeg czegoś, co najwidoczniej było studnią. Podeszliśmy bliżej i zobaczyłem, że musi mieć jakieś pięć stóp średnicy, o ścianach grubych na dobrą stopę wstających na jakieś sześć cali nad ziemię - solidne dzieło z siedemnastego wieku, o ile się nie mylę. "To", powiedział Pickman, "jest jedna z tych rzeczy o których mówiłem: otwór prowadzący do sieci tuneli biegnących pod wzgórzem". Zauważyłem, że nie wydają się być wykładane cegłami, a ciężki, drewniany krąg tworzył najwidoczniej nakrycie. Na myśl o miejscach, z którymi ta studnia musiała się łączyć, jeśli wzmianki Pickmana kryły w sobie prawdę, przeszył mnie nieprzyjemny dreszcz. Wstąpiłem na stopień i ruszyłem za nim przez wąskie drzwi do dużego pokoju z podłogą z desek, służącego mu za pracownię. Acetylenowa lampa dostarczyła światła do pracy.
Niedokończone obrazy na sztalugach, czy oparte o ściany były tak upiorne, jak te ukończone na górze i ukazywały precyzję artysty. Sceneria została opracowana z największą dbałością o drobiazgi, a narysowane piórkiem zarysy mówiły o dokładności, którą Pickman posługiwał się, aby otrzymać prawidłową perspektywę i proporcje. To był wielki człowiek - mogę to powiedzieć i teraz, wiedząc to wszystko co wiem. Zauważyłem na stole wielki aparat fotograficzny. Pickman powiedział mi, że używa go do zdejmowania tła i w ten sposób może malować je w studio z fotografii, zamiast szukać stosownych scen w całym mieście. Uważał fotografie za tak samo dobre, jak rzeczywiste sceny czy też modele dla trwałych dzieł i zdecydował, że będzie je wykorzystywał regularnie.

Było coś niepokojącego w tych obrzydliwych szkicach i na wpół ukończonych potwornościach, łypiących zewsząd oczami. Gdy Pickman nagle odsłonił olbrzymie płótno stojące z boku, z dala od światła, nie mogłem powstrzymać się od okrzyku - drugiego tej nocy. Niósł się echem po mrocznych piwnicach, a ja zdusiłem w sobie chęć wybuchnięcia histerycznym śmiechem. Stwórco miłosierny! Eliocie, nie wiem na ile to, co zobaczyłem było realne, a na ile wytworem rozgorączkowanej wyobraźni. Nie wydaje mi się jednak, aby na tej ziemi mogły istnieć takie sny!

Ujrzałem monstrualne, niewysłowione wręcz bluźnierstwo z płonącymi, czerwonymi ślepiami, trzymające w kościstych szponach coś, co kiedyś było człowiekiem; pożerające jego głowę w sposób, w jaki dziecko nadgryza ciastko. Było przykucnięte i gdy spojrzałeś na nie, wydawało się, że w każdej chwili może porzucić swą ofiarę i poszukać czegoś bardziej soczystego. Ale, do cholery, nie ten diabelski obiekt był źródłem mego przerażenia - nie to, nie twarz ze szpiczastymi uszami, nabiegłymi krwią oczyyma, płaskim nosem i wydatnymi wargami. Nie były to szpony ani oślizłe ciało, czy stopy zakończone kopytami - nic z tych rzeczy, choć każda z nich doskonale mogła przyprawić wrażliwego człowieka o utratę zmysłów.

To była technika, Eliocie - przeklęta, bezbożna, nadnaturalna technika! Jak żyję nigdy nie widziałem takiego tchnienia życia włożonego w płótno. Potwór był tam - patrzył i żuł; żuł i patrzył - i wiedziałem, że tylko zawieszenie praw naturalnych mogło pozwolić człowiekowi namalować taką rzecz bez modela - bez spojrzenia w piekło, człowiekowi zaprzedanemu ciałem i duszą diabłu.

Przypięty szpilką do pustej części płótna widniał zwinięty kawałek papieru - prawdopodobnie, pomyślałem, fotografia, na podstawie której Pickman zamierzał namalować tło koszmaru. Wyciągnąłem rękę, aby to rozwinąć i rzucić okiem, gdy nagle zobaczyłem, że Pickman ruszył jak strzała. Nasłuchiwał czegoś ze szczególną intensywnością od pierwszego mego okrzyku, który obudził niemiłe echa w ciemnej piwnic i wydawał się być przerażony, choć chyba nie tak, jak ja - był to raczej strach fizyczny, nie duchowy. Wyciągnął rewolwer i skinął na mnie, abym był cicho, potem wyszedł do głównej piwnicy i zamknął drzwi za sobą.
Przez chwilę byłem jak sparaliżowany. Naśladując nasłuchiwanie Pickmana wyobraziłem sobie, że słyszę dobiegający skądś delikatny dźwięk ucieczki i szereg pisków czy uderzeń, nie mogłem jednak określić kierunku. Pomyślałem o olbrzymich szczurach i wzdrygnąłem się. Potem usłyszałem stłumiony grzechot, który sprawił, że ciało moje pokryło się gęsią skórką - ukradkowy, zbliżający się po omacku odgłos niemożliwy do opisania słowami. Brzmiało to tak, jakby ciężkie drzewo upadło na kamień lub cegłę. Drzewo na cegłę... Co skłoniło mnie do pomyślenia właśnie o tym?

Dźwięk rozległ się znowu, głośniej. Rozniosła się wibracja, jakby drzewo upadło dalej niż poprzednio. Potem rozległ się ostry zgrzyt, krzyk Pickmana i ogłuszające strzały z rewolweru - sześć, cały magazynek. Stłumiony pisk, czy skrzek i łoskot. Potem znów zgrzytanie drewna o mur, chwila ciszy i drzwi się otworzyły. Pojawił się w nich Pickman z dymiącym rewolwerem - przeklinając szczury zamieszkujące prastarą studnię.

"Diabli wiedzą, czym one się żywią, Thurber", uśmiechnął się. "Te przedpotopowe tunele sięgają cmentarza, jaskiń czarownic i morskiego wybrzeża. Ale gdziekolwiek to nie jest, nie biegły daleko, gdyż diabelnie pospiesznie chciały się stamtąd wydostać. Twój krzyk poruszył je, jak się domyślam. Lepiej uważaj w tych starych domostwach. Nasi przyjaciele mogą kogoś przyciągnąć, choć czasami myślę, że miałoby to korzystny wpływ na atmosferę i barwę.

Cóż, Eliocie, to był koniec nocnej przygody. Pickman obiecał pokazać mi to miejsce i niebiosa wiedzą, że zrobił to. Wyprowadził mnie z plątanin uliczek w inną stronę i kiedy zobaczyliśmy lampy uliczne, znajdowaliśmy się na znajomej ulicy z monotonnymi szeregami starych domów. Okazało się, że to Charter Street, ale byłem zbyt wzburzony, aby zauważyć, w którym miejscu na nią wyszliśmy. Wróciliśmy do miasta przez Hanover Street. Tę drogę pamiętam. Skręciliśmy z Tremont w Beacon i Pickman zostawił mnie na rogu Joy. Nigdy już z nim nie rozmawiałem.

Dlaczego go porzuciłem? Cierpliwości. Poczekaj, zadzwonię po kawę. Nie, nie były to obrazy, które tam widziałem, choć mogę przysiąc, że wystarczyłyby aby skazać go na ostracyzm w dziewięciu dziesiątych domów i klubów w Bostonie - domyślam się, że wiesz już dlaczego unikam metra i piwnic. To było coś, co znalazłem następnego ranka w kieszeni mego płaszcza. Wiesz, ten zwinięty papier przypięty do przerażającego obrazu w piwnicy. Coś, co wziąłem za fotografię jakiejś sceny, której zamierzał użyć jako tła dla tego potwora. O, jest kawa - napij się.

Tak, to z powodu tego papieru opuściłem Pickmana. Richard Upton Pickman, największy artysta jakiego znałem - i najobrzydliwsza istota, jaka przerwała więzy życia i stoczyła się w otchłań mitów i szaleństwa. Eliocie, stary Reid miał rację - on nie był całkiem człowiekiem. Albo urodził się w jakimś obcym cieniu, albo znalazł sposób otworzenia zakazanej bramy. Teraz to już wszystko jedno, gdyż zniknął - w legendarnej ciemności, którą tak lubił nawiedzać. Zapal żyrandol.
Nie żądaj ode mnie wyjaśnień ani nawet domysłów dotyczących tego, co spaliłem. Nie pytaj mnie też, co kryło się za tym krecim skrobaniem, tak chytrze złożonym przez Pickmana na karb szczurów. Są tajemnice, które mogą pochodzić z dawnych czasów Salem, a Cotton Mather opowiada o jeszcze dziwniejszych rzeczach. Wiesz, jak cholernie żywe były obrazy Pickmana - jak zawsze zastanawialiśmy się skąd on bierze te twarze.
Tak, ten papier nie był fotografią żadnego tła. Ukazywał po prostu monstrualną istotę, namalowaną na tym straszliwym płótnie - model użyty przez niego. Tło stanowiła tylko ściana piwnicznego studio. ALE, NA BOGA, ELIOCIE, TO BYŁA FOTOGRAFIA Z NATURY!

MUZYKA ERICHA ZANNA

Przestudiowałem mapy tego miasta z największą uwagą, ale na żadnej nie odnalazłem Rue d'Auseil. Nie były to tylko nowoczesne mapy, bo przecież zdaję sobie sprawę, że nazwy się zmieniają. Wręcz przeciwnie, zagłębiałem się we wszystkie najstarsze źródła i nawet osobiście przeszukałem każdą dzielnicę, bez względu na jej nazwę, która mogła by ewentualnie odpowiadać ulicy znanej mi jako Rue d'Auseil. Jest to dla mnie upokarzające, bo mimo wszystkich podjętych starań, nie mogę znaleźć domu, ulicy ani nawet przybliżonej lokalizacji miejsca, w którym, wiodąc ubogi żywot studenta metafizyki na uniwersytecie, słuchałem muzyki Ericha Zanna.

Nie dziwię się, że pamięć moja uległa zakłóceniu, bo w okresie, kiedy mieszkałem na Rue d'Auseil, moje zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, mocno podupadło. Przypominam też sobie, że nie utrzymywałem kontaktów z tymi kilkoma osobami, z którymi się zaznajomiłem. Ale żebym w ogóle nie mógł odnaleźć tego miejsca, to naprawdę zdumiewające i niespotykane; z uniwersytetu szło się na tę ulicę pół godziny, a poza tym odznaczała się tak szczególnymi cechami, że kto raz ją widział, nie mógł zapomnieć. Ale nie spotkałem nikogo, kto by widział Rue d'Auseil.

Znajdowała się po drugiej stronie mrocznej rzeki, na brzegach której stromo wznosiły się zbudowane z cegły magazyny o zamazanych oknach, biegł też ponad nią ciężki most z ciemnego kamienia. Nad rzeką zawsze panował mrok, tak jakby dym z okolicznych fabryk nigdy nie dopuszczał tu słońca. Wody tej rzeki zionęły strasznym smrodem, z jakim jeszcze nigdy w życiu się nie zetknąłem, myślę jednak, że to okaże się pomocne i któregoś dnia ją odnajdę. Za mostem znajdowały się wąskie, brukowane uliczki z szynami, potem teren lekko się wznosił, ale gdy dochodziło się do Rue d'Auseil, wznosił się stromo.

Nie spotkałem już nigdy więcej tak wąskiej i tak stromej ulicy jak Rue d'Auseil. Było to niemalże urwisko, niedostępne dla żadnych pojazdów. W kilku miejscach znajdowały się schody, a na końcu ulicy wysoki, obrośnięty bluszczem mur. Bruk był nierówny, składał się z kamiennych płytek i z okrągłych kamieni, a gdzieniegdzie przeświecała naga ziemia z zeschniętymi chwastami. Domy były tu wysokie, ze spadzistymi dachami, niewiarygodnie stare, przechylone albo do tyłu, albo do przodu, albo na boki. Zdarzało się, że stojące naprzeciwko domy pochyliły się do przodu i prawie stykały się ze sobą ponad ulicą tworząc łukowe sklepienie; było tu więc dość mroczno. Znajdowało się tu także kilka pomostów nad ulicą, łączących przeciwległe domy.

Tutejsi mieszkańcy wywierali na mnie szczególne wrażenie. Z początku przypisywałem to ich milczeniu i powściągliwości, potem doszedłem do wniosku, że przyczyna leży w czym innym - mianowicie w tym, że mieszkają tu wyłącznie starzy ludzie. Sam nie wiem, jak to się stało, że wynająłem pokój na tej ulicy, ale z chwilą, kiedy się tutaj zjawiłem, chyba przestałem być sobą. Mieszkałem w najrozmaitszych ubogich domach, z których mnie eksmitowano, gdyż nie miałem na zapłacenie komornego, aż wreszcie trafiłem na rozpadający się dom, w którym stróżował paralityk Blandot. Był to trzeci dom od końca ulicy i najwyższy ze wszystkich.

Pokój mój znajdował się na piątym piętrze, a był to jedyny zamieszkały pokój, cały bowiem dom prawie świecił pustkami. Jak tylko się sprowadziłem, już pierwszej nocy usłyszałem niezwykle dziwną muzykę dochodzącą z poddasza i nazajutrz spytałem o to Blandota. Wyjaśnił mi, że to gra pewien stary Niemiec, skrzypek, niemowa, który podpisuje się Erich Zann, a gra wieczorami w orkiestrze w jakimś tanim teatrzyku. Wynajął ten odosobniony pokój wysoko na poddaszu, z jednym tylko oknem wychodzącym na ulicę, z którego roztaczał się widok ponad murem obrośniętym bluszczem na opadający w dół krajobraz - dlatego właśnie, że pragnął nocą grać na skrzypcach.

Słyszałem jego grę każdej nocy i choć nie dawał mi spać, byłem zafascynowany tą niezwykłą muzyką. Właściwie wcale się na muzyce nie znałem, ale byłem przekonany, że dźwięki, dobywane przez niego ze skrzypiec, nie miały nic wspólnego z muzyką, jaką dotychczas zdarzyło mi się słyszeć. Uznałem, że jest to kompozytor o zupełnie niezwykłym talencie. Im dłużej się wsłuchiwałem, tym większe robiła na mnie wrażenie i po tygodniu postanowiłem zawrzeć znajomość z tym starym człowiekiem.

Któregoś wieczoru, kiedy powracał z pracy, zatrzymałem go na korytarzu i powiedziałem, że pragnąłbym się z nim zaznajomić i posłuchać jego gry z bliska. Był niski, szczupły, biednie ubrany, prawie łysy, miał niebieskie oczy oraz groteskową twarz przypominającą satyra. Z początku zdawał się być oburzony i przerażony taką propozycją. Widząc jednak mój szczery, przyjacielski stosunek rozpogodził się i dał mi znak, abym poszedł za nim po ciemnych, skrzypiących i uginających się schodach na poddasze. Jego pokój, jeden z dwóch znajdujących się na starym poddaszu, mieścił się od strony zachodniej, a wychodził właśnie na mur stanowiący zakończenie tej ulicy. Był to ogromny pokój, ale wydawał się jeszcze większy przez to, że był nie urządzony i bardzo zaniedbany. Znajdowały się w nim tylko wąskie żelazne łóżko, obdrapana umywalka, mały stolik, spora szafa z książkami, żelazny pulpit do nut i trzy staroświeckie krzesła. Nuty leżały rozrzucone po całej podłodze. Ściany były z gołych desek, nigdy zapewne nieotynkowane; wydawało się, że nikt tu nie mieszka, wszędzie bowiem snuła się pajęczyna, a kurz leżał grubą warstwą. Świat piękna dla Ericha Zanna to niewątpliwie świat wyobraźni.

Gestem wskazał mi krzesło, a sam zamknął drzwi na wielką drewnianą zasuwę, po czym zapalił świece. Następnie wyjął skrzypce z podziurawionego przez mole pokrowca i usiadł na najmniej wygodnym krześle. Nie skorzystał z nut i pulpitu, tylko zaczął grać z pamięci, przez godzinę racząc mnie muzyką, jakiej w życiu nie słyszałem; musiała to być raczej jego własna kompozycja. Niełatwo ją opisać, jeżeli się nie jest znawcą muzyki. Było to coś w rodzaju fugi z powtarzającymi się pasażami o brzmieniu wprost urzekającym, ale najbardziej zadziwiło mnie to, że nie słyszę tych dziwnych melodii, jakie dochodziły mnie w moim pokoju.

Dobrze sobie zapamiętałem i nawet często nuciłem je i wygwizdywałem, toteż kiedy odłożył skrzypce, spytałem czyby nie zechciał ich zagrać. Na pomarszczonej twarzy satyra, tak spokojnej podczas gry, pojawił się wyraz gniewu i lęku, taki sam jak wtedy, gdy go zagadnąłem na schodach. Potraktowałem to lekko, jako kaprys starości, i usiłowałem go zachęcić zagwizdawszy urywki, jakie słyszałem ubiegłej nocy. Kiedy niemy muzyk rozpoznał melodię, twarz jego przybrała jakiś niesamowity wyraz, a długą, kościstą i zimną dłoń położył mi na ustach, żeby wyciszyć to niezbyt udane naśladownictwo. Potem zachował się jak zupełny dziwak, bo rzucił przerażone spojrzenie w stronę zasłoniętego okna, jakby się bał jakiegoś intruza - spojrzenie tym więcej absurdalne, ponieważ poddasze znajdowało się wysoko i było niedostępne, górowało bowiem nad wszystkimi przyległymi dachami, nie mówiąc już o tym, że tylko z tego jednego okna, jak powiedział dozorca, roztaczał się widok ponad murem na opadające wzgórze.

Spojrzenie tego starego człowieka przypomniało mi słowa Blandota i może to był kaprys, ale przyszła mi ochota, aby popatrzeć na rozległą i oszałamiającą panoramę spowitych blaskiem księżyca dachów i oświetlonego miasta za wzgórzem, której nikt z mieszkańców Rue d'Auseil poza tym dziwnym muzykiem nie miał możności oglądać. Podszedłem do okna i już miałem odsunąć jakieś bardzo dziwne zasłony, gdy podskoczył do mnie niemy lokator tego pokoju z jeszcze większym gniewem i lękiem; tym razem głową wskazywał na drzwi i obiema rękami ciągnął mnie nerwowo w tym kierunku. Oburzyło mnie takie zachowanie gospodarza i stanowczo zażądałem, aby mnie puścił, sam bowiem chętnie stąd wyjdę i to natychmiast. Zwolnił uścisk, a widząc, że jestem oburzony i dotknięty, wyraźnie się uspokoił. Znowu mnie mocno uchwycił, ale tym razem przyjacielsko, i kazał mi usiąść na krześle; z wyrazem zatroskania na twarzy podszedł do rozchwianego stołu i ołówkiem napisał kilka słów staranną francuszczyzną cudzoziemca.

Kartka którą mi wręczył, zawierała prośbę o tolerancję i przebaczenie. Pisał, że jest stary, samotny, że jest rozkojarzony nerwowo i omotany różnymi lękami, co ma związek z jego muzyką i jeszcze innymi rzeczami. Miło, mu było, że słuchałem, jak grał, i ucieszy się, jeżeli go jeszcze kiedyś odwiedzę i nie będę zwracał uwagi na jego dziwactwa. Nie może on jednak grać tej tajemniczej melodii nikomu i nie może też słuchać jej w niczyim wykonaniu; nie znosi również, aby dotykać czegokolwiek w jego pokoju. Nie miał pojęcia aż do naszej rozmowy na schodach przed chwilą, że słychać jego grę w moim pokoju, toteż prosi, abym porozmawiał z Blandotem i wynajął pokój na niższym piętrze, gdzie nie będę mógł słuchać jego gry. Napisał też, że pokryje różnicę w opłacie za komorne.

Kiedy siedząc odczytywałem tę niezręczną francuszczyznę, obudziło się we mnie współczucie dla tego starego człowieka. Był ofiarą fizycznego i nerwowego załamania, podobnie jak ja, a moje metafizyczne studia usposobiły mnie łagodnie do ludzi. Panującą ciszę zakłócił jakiś hałas od strony okna - to wiatr musiał poruszyć okiennicą, ja jednak nie wiadomo dlaczego podskoczyłem gwałtownie, podobnie zresztą jak i Erich Zann. Toteż zaraz, gdy skończyłem czytanie, uścisnąłem jego dłoń i wyszedłem w nastroju przyjacielskim.

Nazajutrz Blandot wyznaczył mi kosztowniejszy pokój na trzecim piętrze, pomiędzy mieszkaniem starego lichwiarza i pokojem szacownego tapicera... Na czwartym piętrze nikt nie mieszkał.

Wkrótce przekonałem się, że Zann wcale tak bardzo nie pragnął mojego towarzystwa, jak mi się zdawało tego dnia, kiedy to nakłaniał mnie do wyprowadzenia się z piątego piętra. Już nie poprosił, abym go odwiedził, a kiedy sam do niego przyszedłem, był skrępowany i grał apatycznie. Grał zresztą zawsze tylko nocą, bo w dzień spał i nikogo do siebie nie wpuszczał. Nie darzyłem go zbytnią sympatią, choć pokój na poddaszu i tajemnicza muzyka wciąż mnie fascynowały. Marzyłem, żeby wyjrzeć przez to okno ponad murem i zobaczyć niewidzialne zbocze wzgórza, a także oświetlone blaskiem księżyca dachy i wieżyce znajdującego się poniżej miasta. Pewnego razu wspiąłem się tam po schodach, kiedy Zann był w teatrze, ale drzwi były zamknięte.

Udało mi się jednak podsłuchiwać nocną grę tego niemego starca. Najpierw na palcach wchodziłem na moje dawne, piąte piętro, potem zabrawszy się na odwagę wspinałem się jak najciszej po skrzypiących schodach na poddasze. Tam w wąskim korytarzu wsłuchiwałem się poprzez zamknięte drzwi z zakrytą dziurką od klucza w dźwięki, które napełniały mnie dziwna grozą... grozą pomieszaną ze zdziwieniem i tajemniczą melancholią. Nie były to jakieś straszne dźwięki, bynajmniej, ale towarzyszyła im wibracja zupełnie niespotykana na naszym ziemskim globie, a w pewnych momentach wydawało się, że jest to symfonia wykonywana nie przez jednego muzyka. Doprawdy, ten Erich Zann to jakiś niespotykany geniusz. W miarę jak mijały tygodnie, grał z coraz większym zapamiętaniem, ale jednocześnie był wymizerowany i przemykał się ukradkiem, budził po prostu litość. Teraz już mnie w ogóle do siebie nie dopuszczał, a na schodach po prostu mnie nie dostrzegał.

Pewnej nocy, kiedy stałem pod drzwiami, usłyszałem, że pisk skrzypiec przerodził się w chaotyczną kakofonię dźwięków; było to piekło; zwątpiłbym w moją własną poczytalność, gdybym nie miał pełnej świadomości, że odgłosy te dochodzą z zaryglowanego pokoju i że dzieje się tam coś strasznego - rozległ się przeraźliwy, nieartykułowany krzyk, jaki tylko niemy człowiek może z siebie wydać, i to w chwilach największego przerażenia albo udręki. Zastukałem do drzwi, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Czekałem w ciemnym korytarzu drżąc z zimna i zdenerwowania, aż wreszcie usłyszałem, że biedny muzyk podnosi się z podłogi przytrzymując się krzesła. Przekonany, że musiał zemdleć i właśnie odzyskuje świadomość, znów zacząłem stukać do drzwi i zapewniać go, że to nie kto inny, tylko ja. Poczłapał do okna, zamknął okiennicę i opuścił szybę, po czym dotarł do drzwi, które z pewnym wahaniem w końcu otworzył i wpuścił mnie do środka. Tym razem widać było, że się naprawdę ucieszył na mój widok; chwycił mój płaszcz, jak dziecko chwyta się spódnicy matki, a na jego twarzy pojawiła się prawdziwa ulga.

Drżący z emocji starzec kazał usiąść mi na krześle, a sam opadł na drugie, obok którego leżały na podłodze skrzypce i smyczek. Przez moment siedział zupełnie biernie, kiwał tylko głową sprawiając paradoksalne wrażenie, że intensywnie czegoś nasłuchuje. Po chwili na jego twarzy odmalowało się zadowolenie; przeniósł się na krzesło przy stole i napisawszy na kartce kilka słów podał mi, po czym znowu wrócił do stołu, przy którym zaczął pisać szybko i nieprzerwanie. W liście błagał mnie, abym okazał miłosierdzie i choćby dla zaspokojenia własnej ciekawości, zaczekał, aż on opisze dokładnie w języku niemieckim wszystkie niepojęte zjawiska i lęki, jakie go trapią. Czekałem więc, a niemy starzec pisał.

Po upływie godziny, kiedy wciąż jeszcze pisał układając kartki jedna na drugiej, a ja czekałem, Zann drgnął, jakby czymś przestraszony. Zaczął się wpatrywać w zasłonięte okno i nasłuchiwać w napięciu. Po chwili wydało mi się, że i ja coś słyszę; nie były to co prawda jakieś nieprzyjemne odgłosy, ale niezwykle subtelna, cicha, płynąca z niezmierzonej dali melodia. Można by pomyśleć, że jakiś muzyk jest w sąsiednim domu albo w jakimś mieszkaniu za wysokim murem, poza który nigdy jeszcze nie zdołałem spojrzeć. Na Zannie zrobiło to straszne wrażenie, rzucił pióro, podniósł się i chwyciwszy skrzypce wypełnił noc najbardziej szaloną muzyką, jaka kiedykolwiek dobywała się spod jego smyczka.

Na próżno by opisywać grę Ericha Zanna tej strasznej nocy. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem takiej muzyki, a do tego wszystkiego widziałem wyraz jego twarzy, który świadczył dobitnie, że powodem tej gry jest paniczny lęk. Usiłował hałasować, coś odstraszyć albo odpędzić... ale co, nie miałem pojęcia, wyczuwałem jednak, że musi to być coś strasznego. Gra była pełna fantazji, nieprzytomna, histeryczna, ale do samego końca nosiła znamiona najwyższego geniuszu, którym ten stary człowiek był obdarzony. Rozpoznałem melodię - był to taniec węgierski grywany często w teatrach. Nagle uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy słyszę, aby Zann wykonywał utwór innego kompozytora.

Coraz głośniej i głośniej, coraz bardziej szaleńcze piski i zawodzenia dobywały się ze zrozpaczonych skrzypiec. Muzyk ociekał potem, wykrzywiał się jak małpa, cały czas wpatrując się w zasłonięte okno. Pod wpływem tej gry niemalże widziałem dziwnych satyrów i bachantki wirujące w oszalałym tańcu pośród kipiących otchłani chmur, dymu i błyskawic. Wtem wydało mi się, że słyszę przejmujący, jednostajny dźwięk, który nie mógł się dobywać ze skrzypiec; spokojny, świadomy, z określonym celem, szyderczy głos gdzieś z dali.

Wtedy to zaczęły stukać okiennice, poruszane wyjącym wiatrem nocy, który zerwał się jakby w odpowiedzi na niesamowitą muzykę rozlegającą się w pokoju. Nie miałem pojęcia, że skrzypce mogą dobywać z siebie takie dźwięki. Niedomknięte okiennice waliły w okno coraz głośniej, aż nagle szyba rozpadła się w drobne kawałki, a do pokoju wtargnął lodowaty wiatr, od którego zaczęły skwierczeć świece i zaszeleściły kartki na stole, na których Zann zaczął spisywać swoje tajemnice. Spojrzałem na Zanna, ale był jakby nieprzytomny, nic nie widział. Niebieskie oczy wychodziły mu z orbit, były szklane i niewidome, a jego zapamiętała gra przeszła w orgię niesamowitych dźwięków dobywających się jakby mechanicznie, których żadne pióro nie zdołałoby opisać.

Nagły podmuch, silniejszy niż wszystkie dotychczasowe, porwał rękopis i poniósł w stronę okna. Chciałem złapać rozpędzone kartki, ale nim dopadłem stłuczonej szyby, już uleciały na zewnątrz. Wtedy przypomniałem sobie, że już od tak dawna pragnąłem wyjrzeć przez to okno, jedyne na Rue d'Auseil, z którego roztacza się ponad murem widok na zbocze wzgórza i leżące niżej miasto. Było ciemno, ale przecież latarnie zawsze się palą nocą, miałem więc nadzieję, że ujrzę ją mimo deszczu i wiatru. Kiedy jednak wyjrzałem z tego najwyżej umieszczonego okna na poddaszu, mając za sobą skwierczące świece i oszalałe dźwięki skrzypiec pomieszane z wyciem nocnej wichury, nie zobaczyłem miasta ani przyjaznych świateł zapamiętanych ulic, tylko czerń bezkresnej otchłani... niewyobrażalnej, wypełnionej tylko ruchem i muzyką, nie przypominającej niczego, co ma związek z ziemią. W tym momencie wiatr zdmuchnął świece i znalazłem się pośród dzikiej, nieprzeniknionej ciemności wypełnionej chaosem i piekłem, a także demonicznym szaleństwem wyjących nocą skrzypiec.

Cofnąłem się w mrok izby nie mając żadnych możliwości zapalenia światła, wpadłem na stół, przewróciłem krzesło, torując sobie drogę tam, gdzie rozlegały się dźwięki wstrząsającej muzyki. Postanowiłem za wszelką cenę uratować siebie i Ericha Zanna, bez względu na przeciwstawiające mi się siły. Wydawało mi się, że musnęło mnie coś lodowatego, krzyknąłem, ale straszny głos skrzypiec wszystko zagłuszał. Nagle uderzył mnie smyczek, a więc byłem już blisko Zanna. Dotknąłem jego włosów z tyłu głowy, a następnie potrząsnąłem go za ramię, aby go przywołać do świadomości.

Nie zareagował na to, grał nadal, nie zwalniając tempa. Położyłem mu rękę na głowie, powstrzymując w ten sposób jej mechaniczny odruch kiwania, i wrzasnąłem mu w same ucho, że musimy uciekać przed nieznanymi istotami władającymi nocą. Nie zareagował, nie przerwał swojej opętańczej gry, a wiatr w najdziwniejszych porywach tańczył po całym poddaszu. Kiedy dotknąłem jego ucha, przeszył mnie dreszcz, nie wiedziałem dlaczego... dopóki nie dotknąłem jego twarzy... lodowatej, sztywnej, nieruchomej, której szklane oczy wpatrywały się bez celu w pustkę. Wtedy to jakimś cudem odnalazłem drzwi i wielką, drewnianą zasuwę i wyrwałem się z tej ciemności wypełnionej upiornym wyciem przeklętych skrzypiec, które jeszcze bardziej się nasiliło, kiedy znalazłem się na zewnątrz.

Skacząc, zsuwając się, niemal w powietrzu zlatywałem z tych nieskończenie długich i ciemnych schodów; wpadłem na wąską, stromą starą ulicę, z chylącymi się do ruiny budynkami i pokonując schody oraz bruk znalazłem się wreszcie na niżej położonych ulicach, przy cuchnącej rzece płynącej w kanionie otoczonym wysokimi murami; pokonałem ciemny most i znalazłem się pośród szerszych i zdrowszych ulic oraz bulwarów; te straszne wrażenia pokutują we mnie do dzisiaj. Pamiętam też, że wcale nie było wiatru, że świecił księżyc i że całe miasto migotało w blasku latarń.

Mimo usilnych poszukiwań i badań nie odnalazłem Rue d'Auseil. Ale nie jest mi z tego powodu przykro; nie żałuję też, że zginęły niepojęte głębie gęsto zapisanych kartek, które mogły wyjaśnić tajemnicę muzyki Ericha Zanna.

OGAR

W mych udręczonych uszach pobrzmiewa nieustannie koszmarny furkot i trzepot oraz jakby słabe, odległe ujadanie jakiegoś wielkiego ogara. Nie jest to sen ani, jak się obawiam, szaleństwo, zbyt wiele się bowiem wydarzyło, abym mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości.

St John jest zmasakrowanym trupem; tylko ja wiem dlaczego i wiem też, że wkrótce palnę sobie w łeb strwożony, by i mnie nie spotkał równie okropny los. W głębi mrocznych posępnych korytarzy upiornych fantazji krąży czarna bezkształtna Nemezis, która przywiedzie mnie ku samozagładzie.

Niechaj Niebiosa wybaczą głupotę i upodobanie okropieństw, które sprowadziły na nas obu tak potworny los! Znużeni pospolitością prozaicznego świata, gdzie nawet radość przygód i romansów mogą się z czasem znudzić, St John i ja zgłębialiśmy radośnie tajniki wszelkich estetycznych i intelektualnych prądów, obiecujących odsunięcie choć na chwilę przytłaczającej nas nudy. W swoim czasie interesowaliśmy się jednocześnie tajemnicami symbolistów i ekstazami prerafaelitów, lecz każdy nowy trend wkrótce tracił dla nas swój urok, przestawał być pociągający i pokrywał się patyną.

Pomóc nam mogła jedynie posępna filozofia dekadentów, w której odnaleźliśmy moc, zwiększając stopniowo głębię i diabolizm naszych penetracji. Niebawem Baudelaire i Huysman przestali budzić w nas dreszczyk emocji, aż koniec końców pozostały nam jeszcze bardziej bezpośrednie bodźce nadnaturalnych osobistych przygód i przeżyć. Te właśnie zatrważające potrzeby emocjonalne przywiodły nas ostatecznie , szlakiem plugawym i mrocznym, do miejsca, gdzie z trwogą i wstydem snuję swą opowieść, przepełniony dławiącą grozą, o tym, jak poszukując ekstremalnych doznań, podjęliśmy się odrażających czynów, takich jak plądrowanie grobów.

Nie potrafię wyjawić szczegółów naszych szokujących wypraw ani nawet po części wymienić najbardziej plugawych trofeów zdobiących sekretne muzeum, urządzone przez nas w wielkim kamiennym domu, gdzie wspólnie zamieszkiwaliśmy, tylko we dwóch, bez służby. Muzeum nasze było bluźnierczym, mrożącym krew w żyłach miejscem, gdzie z szatańskim gustem neurotycznej wirtuozerii zebraliśmy i stworzyliśmy całe uniwersum grozy, by pobudzić nimi naszą złaknioną doznań perwersyjną wrażliwość. Był to pokój tajemny, mieszczący się głęboko, bardzo głęboko pod ziemią, gdzie ogromne, skrzydlate demony wykute z bazaltu i onyksu wyrzygiwały z wykrzywionych diabelskim uśmiechem ust strugi zielonego i pomarańczowego światła, a ukryte pneumatyczne rury wprawiały w kalejdoskopowy tan śmierci rzędy czerwonych, trupich istot przyobleczonych w fałdziste, obszerne czarne szaty.

Przez rury te płynęły wonie, jakich w danym momencie byliśmy spragnieni. Niekiedy był to zapach bladych cmentarnych lilii, innym razem narkotyczna woń kadzideł przywodzących na myśl wschodnie świątynie podczas pochówku tamtejszych władców, kiedy indziej zaś - aż drżę na to wspomnienie! - przerażający, rozdzierający duszę odór świeżo rozkopanego grobu. Wzdłuż ścian tej odrażającej sali stały sarkofagi pradawnych mumii ustawione na przemian z udanymi, wyglądającymi jak żywe ciałami, dziełami doskonale przygotowanymi według najlepszych przepisów sztuki wypychania zwierząt, oraz kamiennymi nagrobkami skradzionymi z najstarszych cmentarzy świata. W niszach tu i ówdzie umocowane były najróżniejszych kształtów czaszki i głowy, zachowane w rozmaitym stadium rozkładu. Można tu było napotkać zarówno gnijące, łyse czerepy szlachciców, jak i świeże, promieniujące złociste główki niedawno pogrzebanych dzieci. Wszystkie malowidła i posągi przedstawiały diabły i demony, niektóre z nich były moim i St Johna dziełem. Zamknięta na klucz aktówka oprawna w wygarbowaną ludzką skórę zawierała pewne nieznane i nienazwane rysunki będące rzekomo dziełem Goi, które autor popełnił, lecz nigdy nie ośmielił się ich opublikować. Były tam upiorne instrumenty muzyczne, smyczkowe, dęte drewniane i dmuchane, z których od czasu do czasu z St Johnem dobywaliśmy kakofonii przerażających swym dysonansem przenikliwych dźwięków, w wyłożonych zaś hebanem gablotach umieszczona była najbardziej nieprawdopodobna i niewyobrażalna w swej różnorodności kolekcja cmentarnych łupów, jaką zdołała kiedykolwiek zgromadzić perwersja i szaleństwo. Dzięki Bogu, że miałem odwagę ją zniszczyć, nim podjąłem decyzję o unicestwieniu samego siebie!

Łupieżcze wyprawy, podczas których gromadziliśmy nasze niewypowiedziane skarby, zawsze były pamiętnymi pod względem artystycznym wydarzeniami. Nie byliśmy prymitywnymi hienami cmentarnymi, jedynie pracowaliśmy ogarnięci specyficznym nastrojem, który tworzyły krajobraz, otoczenie, pogoda, pora roku i blask księżyca. Rozrywki owe stanowiły dla nas najbardziej wyrafinowaną formę ekspresji, toteż staraliśmy się by wszystko dopięte było na ostatni guzik. Niewłaściwa pora, światło błyskawic czy rozmiękła po deszczu, mlaskająca gleba w zupełności zniweczyłyby ekstatyczną radość, jaka ogarniała nas po ekshumacji kolejnego złowrogo uśmiechniętego, skrywanego przez ziemię sekretu. Z nienasyceniem, gorączkowo poszukiwaliśmy nowych miejsc i oczekiwaliśmy na właściwe naszym dziełom warunki - St John zawsze był przywódcą i to on doprowadził nas w końcu w to drwiące, przeklęte miejsce, które sprowadziło na nas obu odrażającą i nieuchronną zgubę.

Jakiż posępny i złośliwy los ściągnął nas na ten upiorny holenderski cmentarz? Wydaje mi się, że to mroczna plotka i legendy, opowieści o śmiałku, pogrzebanym przed pięcioma stuleciami, który ongiś sam był łupieżcą grobów i skradł ze starego grobowca pewien potężny przedmiot. Pamiętam ostatnie chwile owej sceny - blady jesienny księżyc wiszący nad grobami, rzucającymi długie cienie, groteskowe drzewa o koronach zwieszających się nisko ku bujnej, nie przyciętej trawie i murszejącym płytom; ogromne legiony dziwnych, gigantycznych nietoperzy przelatujące na tle tarczy księżyca; prastary, obrośnięty bluszczem kościół wskazujący długim, widmowym palcem w zagniewane niebo; świecące owady, które tańczyły jak błędne ognie pod cisami nieopodal; smród zgnilizny, roślinności i trudniej rozpoznawalnych rzeczy mieszał się niesiony podmuchami wiatru płynącego od odległych bagien i mórz i, najgorsze z tego wszystkiego, słabe, lecz słyszalne, ujadanie jakiegoś ogromnego psa, którego nie mogliśmy dojrzeć, ani nawet umiejscowić. Na ten dźwięk zadrżeliśmy, przypominając sobie opowieści wieśniaków, ten bowiem, którego szukaliśmy, wiele stuleci temu znaleziony został martwy, okrutnie rozszarpany kłami i pazurami jakiejś nieznanej, niewyobrażalnej bestii.

Pamiętam, jak rozkopaliśmy grób cmentarnego rabusia i jak byliśmy przejęci, wyobrażając sobie siebie, grób, blady łypiący księżyc, upiorne cienie, groteskowe drzewa, gigantyczne nietoperze, prastary kościół, dławiące wyziewy, tańczące błędne ogniki, delikatne pojękiwanie nocnego wiatru i dziwaczne, na wpół słyszalne, dochodzące nie wiadomo skąd ujadanie, co do którego nie byliśmy pewni, czy rozlegało się na prawdę, czy też tylko się nam zdawało.

Nagle nasze łopaty zgrzytnęły o coś twardszego niż ziemia i oczom naszym ukazała się gnijąca trumna pokryta substancjami mineralnymi, które osadziły się na niej przez stulecia. Wieko było niesamowicie grube i twarde, lecz w końcu sforsowaliśmy je i nasyciliśmy oczy widokiem tego, co znajdowało się wewnątrz.

Dużo, zdumiewająco dużo pozostało w trumnie mimo upływu pięciuset lat. Szkielet, choć w wielu miejscach pogruchotany szczękami istoty, która go zabiła, trzymał się w kupie ze zdumiewającą trwałością, my natomiast napawaliśmy się widokiem białej czaszki, długich, mocnych zębów i bezokich oczodołów, w których niegdyś, tak jak w naszych, płonął żar. W trumnie leżał amulet o osobliwym, egzotycznym wzorze, który śpiący nosił zapewne na szyi. Przedstawiał on dziwnie wyrzeźbioną figurkę warującego skrzydlatego psa lub sfinksa z na wpół psim pyskiem, wykonaną na modłę orientalną z małego kawałka nefrytu. Rysy istoty były ze wszech miar odrażające, jakby pławiła się ona ongiś i syciła śmiercią, zwierzęcym bestialstwem i czystym, niepohamowanym złem.

U podstawy znajdowała się inskrypcja w języku, którego ani ja, ani St John nie potrafiliśmy zidentyfikować, od spodu zaś jak pieczęć wytwórcy wyrzeźbiona była groteskowa, niesamowita czaszka. Gdy tylko go ujrzeliśmy, wiedzieliśmy, że musimy mieć ten amulet, bo tylko on mógł być godziwym łupem, pamiątką z tego, liczącego sobie pięć stuleci, grobu. Pożądaliśmy go, nawet gdyby jego kształty nie były nam znajome, ale były, stwierdziliśmy to, gdy przyjrzeliśmy mu się bliżej. Mogły wydawać się obce wszystkim tym, którzy znają jeno sztukę i literaturę dostępną trzeźwym na umyśle, zrównoważonym koneserom, my jednak rozpoznaliśmy w tym przedmiocie rzecz wzmiankowaną w zakazanym Necronomiconie szalonego Araba, Abdula Alhazreda, upiorny duchowy symbol pożerającej umarłych sekty z niedostępnego Leng w Azji Środkowej. Nazbyt dobrze rozpoznaliśmy złowrogie rysy opisywane przez starego arabskiego demonologa, rysy, jak pisał, nakreślone na wzór jakiejś niejasnej, nadnaturalnej manifestacji dusz tych, którzy niepokoją umarłych i żywią się nimi. Zabrawszy zielony nefrytowy obiekt, raz jeszcze spojrzeliśmy w ziejące pustką oczodoły w zapadłej twarzy jego właściciela i zasypaliśmy grób, by wyglądał tak, jak go zastaliśmy. Gdy pośpiesznie opuszczaliśmy owo odrażające miejsce, a skradziony przedmiot spoczywał w kieszeni St Johna, mieliśmy wrażenie, że nietoperze całym stadem zanurkowały ku ziemi, którą niedawno rozkopywaliśmy, jakby zamierzały poszukiwać w niej jakichś plugawych i przeklętych, acz smacznych kąsków. Jesienny księżyc był jednak blady i świecił słabo, toteż nie mogliśmy tego potwierdzić.

Następnego dnia, gdy opuszczając Holandię, wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu, wydawało się nam, że z oddali dobiega nas słabe ujadanie jakiegoś gigantycznego psa. Jesienny wiatr zawodził jednak smętnie i żałośnie, toteż nie mogliśmy stwierdzić tego na pewno.

W niecały tydzień po naszym powrocie do Anglii zaczęły dziać się osobliwe rzeczy. Żyliśmy jak para odludków, bez przyjaciół czy służby, tylko my dwaj w starej posesji stojącej wśród rzadko uczęszczanych, posępnych trzęsawisk. Do drzwi naszych nieczęsto zatem pukali goście.

Od tej pory wszelako niepokoiły nas nocne drapania i szurania, nie tylko do drzwi, lecz również do okien, zarówno na panterze, jak i na piętrze. Pewnego razu dostrzegliśmy wielkie, nieprzejrzyste cielsko mroczniejące w oknie biblioteki, gdy wpływał przez nie blask księżyca, kiedy indziej zaś wydawało się nam, że gdzieś nieopodal rozlega się głośny ni to furgot, ni trzepotanie. W obu przypadkach poszukiwania nasze spełzły na niczym i zaczęliśmy nawet przypisywać te wydarzenia wybujałej wyobraźni, podczas gdy w uszach naszych wciąż rozlegało się słabe ujadanie, które, jak nam się zdawało, usłyszeliśmy po raz pierwszy na holenderskim cmentarzu. Nefrytowy amulet znajdował się obecnie w jednej z nisz naszego muzeum i czasami zapalaliśmy przed nim roztaczającą dziwną woń świecę. W Necronomiconie wyczytaliśmy sporo o jego właściwościach, jak również o relacjach między duszami duchów a obiektami, które symbolizował - i to, czego się dowiedzieliśmy, wprawiło nas w przerażenie. A potem nadeszła groza.

W nocy, dwudziestego czwartego września 19... roku, usłyszałem pukanie do drzwi mojego pokoju.

Sądząc, że to St John, zaprosiłem pukającego do środka, ale odpowiedział mi tylko ochrypły śmiech. W korytarzu nie było nikogo. Kiedy obudziłem St Johna, okazłało się, iż nie wie nic o niedawnym zdarzeniu i zmartwił nim się jeszcze bardziej ode mnie. Tej właśnie nocy słabe, odległe ujadanie nad trzęsawiskami stało się dla nas bezsprzecznie przeraźliwą rzeczywistością. Cztery dni później, gdy obaj przebywaliśmy w sekretnym muzeum, dało się słyszeć ciche, ukradkowe skrobanie do jedynych drzwi, wiodących na schody prowadzące do naszej tajemnej biblioteki. Byliśmy zaniepokojeni w dwójnasób.

Zawsze lękaliśmy się, że nasza upiorna, makabryczna kolekcja może zostać odkryta. Wygasiwszy wszystkie światła, podeszliśmy do drzwi i otworzyliśmy je gwałtownie na oścież - po czym omiótł nas silny podmuch powietrza i usłyszeliśmy jakby niknącą w oddali osobliwą mieszaninę szelestów, chichotów i mamrotania. Nie próbowaliśmy oceniać, czy byliśmy obłąkani, przy zdrowych zmysłach, czy może wszystko to tylko się nam przyśniło. Ze zgrozą stwierdziliśmy jeno, że owo przeraźliwe, bezcielesnemamrotanie tworzyły słowa w języku flamandzkim.

Od tej pory żyliśmy w narastającym przerażeniu i fascynacji. Przede wszystkim staraliśmy się trzymać teorii, że w skutek naszych perwersyjnych zainteresowań obaj popadliśmy w obłęd. Bywały chwile, że wyobrażaliśmy sobie, iż padliśmy ofiarami jakiejś zatrważającej, zbliżającej się ku nam zguby. Osobliwych manifestacji było teraz zbyt wiele, by można je zliczyć.

Nasz samotny dom ożył obecnością jakiejś złowrogiej istoty, której natury nie potrafiliśmy się nawet domyślić, a każdej nocy coraz głośniej nad moczarami przetaczało się groźne ujadanie niewidzialnego ogara. Dwudziestego dziewiątego października w ziemi pod oknem biblioteki odnaleźliśmy niemożliwe do opisania ślady. Były równie deprymujące jak hordy wielkich nietoperzy, które nawiedzały starą posiadłość w niespotykanej dotąd liczbie.

Koszmar osiągnął swą kulminację dziewiętnastego listopada, kiedy St John, zmierzając do domu po zmierzchu ze stacji kolejowej, został pochwycony i rozdarty na strzępy przez jakiegoś przerażającego, drapieżnego stwora. Jego wrzaski dotarły aż do domu, a gdy pospieszyłem z pomocą, dotarłszy na miejsce upiornego mordu usłyszałem trzepot skrzydeł i ujrzałem niewyraźną, mglistą istotę odcinającą się na tle wschodzącego księżyca.

Mój przyjaciel umierał, gdy do niego przemówiłem, i mówił bardzo niespójnie. Słyszałem jedynie: -Amulet... ta przeklęta rzecz...

A potem zległ, stając się pozbawioną życia bryłą zmasakrowanego mięsa.

Następnej nocy pogrzebałem go w jednym z naszych zaniedbanych ogrodów, wypowiadając nad jego ciałem inkantacje z pewnego diabelskiego rytuału, który tak lubił za życia. Gdy skończyłem demoniczną sentencję, usłyszałem dochodzące od strony trzęsawisk słabe ujadanie jakiegoś gigantycznego ogara. Księżych wzeszedł, ale nie odważyłem się unieść wzroku. Kiedy zaś ujrzałem na słabo oświetlonych moczarach ogromny cień przepływający od jednego pagórka do drugiego, zamknąłem oczy i rzuciłem się na ziemię. Kiedy się podniosłem, rozdygotany, wiele chwil później, chwiejnym krokiem wróciłem do domu i złożyłem korny pokłon przed wyniesionym na piedestał amuletem z zielonego nefrytu.

Lękając się mieszkania samotnie w starym domu na moczarach, następnego dnia wyjechałem do Londynu, zabierając ze sobą amulet i uprzednio niszcząc, przez spalenie bądź zakopanie, zbiory znajdujące się w naszym osobliwym muzeum. Jednak już trzy noce później znowu usłyszałem ujadanie, a zanim tydzień dobiegł kresu, poczułem na sobie po zmierzchu spojrzenie niewidzialnych oczu. Pewnego wieczoru podczas przechadzki po Victoria Embankment ujrzałem czarny kształt przesłaniający blask latarni i odbijający się w wodzie. Wiatr, silniejszy niż nocna bryza, omiótł mnie i zrozumiałem, że to samo, co spotkało St Johna, spotka wkrótce i mnie.

Następnego dnia starannie owinąłem nefrytowy amulet i popłynąłem do Holandii. Nie wiedziałem, czy zwracając przedmiot jego uśpionemu, milczącemu właścicielowi, uzyskam przebaczenie, ale czułem, że muszę spróbować każdej możliwej alternatywy. Wciąż nie do końca wiedziałem, czym był ogar i dlaczego mnie ścigał, ale po raz pierwszy usłyszałem ujadanie na starym cmentarzu i każdy późniejszy wypadek, w tym także ostatnie słowo, jakie wyszeptał do mnie St John, zdawały się łączyć klątwę z kradzieżą amuletu. Nic przeto dziwnego, że pogrążyłem się w czarnej rozpaczy, kiedy w gospodzie w Rotterdamie odkryłem, iż złodzieje pozbawili mnie jedynej nadziei ocalenia.

Tego wieczoru ujadanie było głośniejsze niż zazwyczaj, rankiem zaś dowiedziałem się o potwornej, nie wyjaśnionej zbrodni, jaka wydarzyła się w najplugawszym zakątku miasta. Szumowiny wpadły w przerażenie, nigdy bowiem, nawet w tej zakazanej dzielnicy, nie dokonano równie okrutnego i odrażającego czynu.

W złodziejskiej melinie cała rodzina została rozdarta na strzępy przez nieznaną istotę, która nie pozostawiła po sobie śladów, a ci, którzy znajdowali się w okolice słyszeli przez całą noc głębokie, niezbyt głośne ujadanie wielkiego psa.

W końcu jednak znalazłem się znów na zapomnianym, odrażającym cmentarzu, gdzie blady zimowy księżyc malował upiorne cienie, a pozbawione liści drzewa pochylały się ponuro na spotkanie wyschłej, oszronionej trawy i zmurszałych płyt. Kościół o ścianach obrośniętych bluszczem mierzył drwiąco palcem dzwonnicy w nieprzyjazne niebo, nocny wiatr natomiast zawodził opętańczo, napływając znad zmarzniętych bagien i skutych lodem mórz. Ujadanie było teraz bardzo słabe i umilkło zupełnie, gdy zbliżyłem się do groby, który ongiś zbezcześciłem, płosząc swym pojawieniem się osobliwie liczne stado nietoperzy, nie wiedzieć czemu kołujących właśnie nad tą mogiłą.

Nie miałem pojęcia, dlaczego tam przybyłem, chyba tylko po to, aby odmówić modlitwę bądź histerycznie błagać o przebaczenie, starając się ułagodzić cichą, białą istotę spoczywającą w tym miejscu, a jednak wbrew rozsądkowi zaatakowałem na wpół zamarzniętą ziemię z rozpaczą po części przynależną do mnie, po części zaś do owej dominującej woli istniejącej poza mną. Wykopanie truchła było łatwiejsze, niż się spodziewałem, choć w pewnej chwili me poczynania zostały w osobliwy sposób zakłócone - nagle bowiem z zimnego nieba spikował chudy sęp i zaczął dziobać zajadle ziemię mogiły, póki nie zapiłem go jednym ciosem łopaty. W końcu dokopałem się do gnijącej, podłużnej skrzyni trumny i usunąłem przeżarte wilgocią wieko. I to ostatnia racjonalna czynność, jaką pamiętam.

Wewnątrz liczącej sobie setki lat trumny, pokrytej koszmarną zbitą warstwą ogromnych błoniasto-skrzydłych uśpionych nietoperzy, spoczywała koścista istota, którą wraz z przyjacielem okradliśmy. Nie była wszelako czysta i spokojna jak wówczas, gdy ją ujrzeliśmy, lecz pokryta zaschniętą warstwą krwi i obcych szczątków oraz włosia. Łypała na mnie bezokimi, jarzącymi się osobliwą fosforescencją oczodołami, a ostre, okrwawione kły kłapały ironicznie i złowrogo zarazem, dworując sobie z mej nieuchronnej zguby. A gdy spomiędzy tych uśmiechniętych upiornie szczęk dobyło się głębokie, sardoniczne ujadanie, niby jakiegoś gigantycznego ogara, i ujrzałem, że w brudnych, skąpanych w posoce, zaciśniętych niczym szpony palcach tkwi utracony przeze mnie, złowróżbny amulet z nefrytu, wrzasnąłem na całe gardło i pobiegłem jak szalony, a mój krzyk niebawem przerodził się w wybuch histerycznego śmiechu.

Szaleństwo płynie z gwiezdnym wiatrem... pazury i kły ostrzone na trupach przez stulecia... ociekająca śmierć dosiadająca stad nietoperzy wylatujących z czarnych jak noc ruin zapomnianych, z dawna pogrzebanych świątyń Beliala... Teraz, gdy ujadanie owej umarłej, odartej z ciała potworności narasta coraz bardziej, a ukradkowe łopotanie i trzepot tych przeklętych błoniastych skrzydeł z każdą chwilą się przybliża i przybiera na sile, poszukam z mym rewolwerem zapomnienia, które jest dla mnie jedyną ucieczką przed tym, co nie nazwane i czego nie sposób nazwać

ON

Ujrzałem go pewnej bezsennej nocy, kiedy krążyłem rozpaczliwie ulicami, usiłując uchronić mą duszę i wizję. Przyjazd do Nowego Jorku okazał się pomyłką - poszukiwałem bowiem cudów, uroku i inspiracji, które miałem nadzieję znaleźć wśród labiryntu starych uliczek wijących się bez końca od zapomnianych podwórców, placów i nabrzeży po równie zapomniane podwórza, place i nabrzeża w cyklopowych, nowoczesnych wieżowcach i pinaklach wznoszących się niczym czarne wieże Babilonu pod bladym sierpem księżyca. Odnalazłem zaś jedynie grozę i uczucie osobliwego nacisku, które groziły mi zdominowaniem, sparaliżowaniem i absolutnym unicestwieniem.

Rozczarowanie przychodziło stopniowo. Przybywając do miasta, ujrzałem je po raz pierwszy z mostu wznoszącego się majestatycznie ponad wodami rzeki, a niewiarygodne szczyty i piramidy podnosiły się delikatnie, niczym główki kwiatów z oparów fioletowej mgły, aby igrać z rozpalonymi do czerwoności chmurami i pierwszymi wieczornymi gwiazdami. Później ponad toczącymi się leniwie falami zapłonęły światła w oknach, rozpalały się jedno po drugim, a poniżej, na wodzie kiwały się i migotały latarnie, syreny mgielne zawodziły swe smętne, charakterystyczne melodie i ogólnie widok ten przywiódł mi na myśl rozgwieżdżony firmament snów przesycony niebiańską muzyką, dorównujący swym majestatem tudom Carcassonne, Samarkandy, Eldorado i innych wspaniałych, na wpół mitycznych miast. Niedługo potem wyruszyłem owymi pradawnymi uliczkami tak drogimi mej wyobraźni - wąskimi, krętymi alejkami i przesmykami, gdzie rzędy murów z czerwonej, georgiańskiej cegły mrugały małymi okienkami z drobnych szybek ponad oflankowanymi kolumnami, drzwiami do domów, łypiącymi wyniośle na pozłacane karoce i panelowe powozy - wówczas po raz pierwszy stwierdziłem, że skoro udało mi się urzeczywistnić to z dawna odczuwane pragnienie, nic nie stoi na przeszkodzie, abym w swoim czasie stał się również poetą.

Sukces i szczęście nie były mi jednak dane. Jasny dzień ujawnił jedynie brud, obcość i drażliwą obskurność wszechobecnych, pnących się jak najwyżej kamieni wszędzie tam, gdzie księżyc zapowiadał istnienie piękna i starszej magii. Tłumy zaś, zaludniające ciasne, kręte uliczki, okazały się należeć do rasy śniadych, krępych cudzoziemców o zhardziałych obliczach i wąskich oczach, sprytnych, inteligentnych, obcych, pozbawionych snów i więzi z tym, co rozgrywało się wokół nich, którzy nie mieli nic do zaoferowania błękitnookiemu potomkowi starego ludu, w którego sercu płonęło umiłowanie czystych, zielonych plantów i białych dachów domów, jakie widuje się na terenie Nowej Anglii.

Tak więc zamiast weny, na którą liczyłem, doznałem jedynie uczuci a niezmożonej samotności i przyprawiającej o zimny dreszcz ciemności otaczającej mnie z wszystkich stron. Poznałem również ostatnią, przeraźliwą prawdę, której nikt nigdy nie ważył się wcześniej wyjawić, niewysłowioną tajemnicę tajemnic, która brzmiała, że owo miasto z kamieni i szkła nie stanowi przedłużenia żywota dawnego miasta, które znajdowało się kiedyś w tym miejscu, tak jak Londyn jest Starym Londynem, a Paryż Starym Paryżem, ale że jest ono martwe, a jego rozciągnięte bezładnie cielsko zostało niedokładnie zabalsamowane i zaroiło się, niczym robactwem, osobliwymi, animowanymi istotami, które ma z nim tyleż wspólnego, co ów nieżywy twór z prawdziwym istnieniem. Dokonawszy tego odkrycia, nie mogłem sypiać spokojnie, w końcu jednak osiągnąłem stan pewnej (aczkolwiek zrezygnowanej) równowagi, w miarę jak wyrobiłem w sobie nawyk unikania ulic za dnia i przemierzania ich wyłącznie nocą, która wydobywa z zapomnienia tę odrobinę przeszłości, jaka jeszcze w nich pozostała, a stare bielone odrzwia przypominają sobie skulone sylwetki, które dawno temu prześlizgiwały się przez nie cichaczem.

Z pewną ulgą napisałem kilka wierszy, ale wciąż nie chciałem powrócić do mego ludu, nie dopuszczając do siebie myśli o porażce.

I wtedy, pewnej bezsennej nocy, spotkałem tego mężczyznę. Stało się to na ukrytym podwórzu w dzielnicy Greenwich, gdzie zamieszkałem wskutek mej ignorancji, gdyż doszły mnie słuchy, że tu właśnie znajduje się największe naturalne skupisko poetów i artystów. Archaiczne alejki, domy i niespotykane nigdzie indziej podwórza oraz dziedzińce rzeczywiście wywarły na mnie nader pozytywne wrażenie, lecz poeci i artyści, których tam odnalazłem, okazali się jedynie krzykliwymi oszustami, amatorami, sztucznymi jak tania błyskotka, ich życie zaś pozbawione było (za ich przyzwoleniem) czystego piękna składającego się na poezję i sztukę, czyli tego wszystkiego, co w głębi serca ukochałem. Wyobrażałem sobie, że są tacy jak w czasach, gdy wioska Greenwich tętniła samoistnym życiem, nie wchłonięta jeszcze przez wielkomiejską metropolię, a w godzinach przedświtu, kiedy wszyscy birbanci i lumpy układali się na spoczynek, kroczyłem samotnie pośród krętych, tajemnych alejek, rozmyślając o osobliwych sekretach pozostawionych przez pokolenia zamieszkujących tu ludzi. To utrzymywało mą duszę przy życiu i obdarzało snami oraz wizjami, które, aczkolwiek nieliczne, zaspokajały pragnienia tkwiącego we mnie poety.

Mężczyzna natknął się na mnie około drugiej pewnej chmurnej, sierpniowej nocy, kiedy przemierzałem rząd rzadko uczęszczanych, na wpół zapomnianych podwórzy, do których obecnie można było dojść jedynie przez nie oświetlone przejścia dzielących je budynków, a które niegdyś tworzyły całą sieć uroczych, malowniczych alejek. Usłyszałem o nich niejako przypadkiem i nie otrzymałem ścisłych informacji, okazało się bowiem, że nie ma ich na żadnej współczesnej mapie, niemniej fakt, iż zostały zapomniane, tylko wzbudził moje zainteresowanie i ze zdwojoną gorliwością wyruszyłem na ich poszukiwanie. Teraz, gdy je odnalazłem, ożywiłem się raz jeszcze, gdyż coś w ich układzie niejasno sugerowało, że mogły stanowić ledwie zaczątek całej sieci mrocznych, odrzuconych alejek i uliczek, ogrodzonych i ograniczonych wysokimi murami, ścianami domów czy nie oświetlonymi przejściami, do których nigdy nie zapuszczali się śniadzi cudzoziemcy i których strzegli skryci, małomówni artyści zajmujący się rzeczami nie przeznaczonymi dla szerokiej publiczności i nie oglądającymi nigdy światła dziennego.

Odezwał się do mnie bez żadnej zachęty z mojej strony, zwracając uwagę na mój nastrój i spojrzenia, jakimi obrzucałem pewne zaopatrzone w kołatki odrzwia ponad otoczonymi balustradą schodami. Blada poświata z umieszczonych nad wejściami okienek nieśmiało oświetlała mą twarz.

Jego oblicze tonęło w cieniu. Nosił na głowie szerokoskrzydły kapelusz, który nadspodziewanie dobrze pasował do jego staroświeckiego płaszcza. Zanim jednak odezwał się do mnie, poczułem dziwny, niczym nie wytłumaczony niepokój. Był bardzo szczupły, wręcz chudy, istna skóra i kości, głos miał niewiarygodnie miękki i pusty, ale nieszczególnie głęboki. Stwierdził, że widział mnie kilkakrotnie podczas mych nocnych wędrówek, i dodał, że przypominam mu jego samego z przeszłości, kiedy to wiedziony skrywanymi w głębi ducha pragnieniami odbywał podobne wycieczki. Czy nie zechciałbym przewodnika, kogoś, kto dłużej ode mnie prowadził podobne poszukiwania, a jego zasób informacji i wiedza o tutejszych zakamarkach były dużo większe niż nowo przybyłego wędrowca takiego jak ja?

Kiedy mówił, przez mgnienie oka dostrzegłem jego twarz w strudze żółtego światła z pojedynczego okna na poddaszu. Było to przystojne, niemłode już oblicze zdradzające szlachecki rodowód, które w tym czasie i miejscu wydawało się wręcz absurdalne. Było w nim jednak coś jeszcze, co zaniepokoiło mnie równie mocno, jak widok ostrych, silnych rysów natchnął mnie radością. Być może było zbyt blade, zbyt pozbawione wyrazu i zbyt różne od fizjonomii tutejszej społeczności i właśnie dlatego poczułem się dziwnie nieswojo. Tak czy inaczej, podążyłem za nim, w tych ponurych dniach poszukiwanie tego, co stare, piękne i tajemnicze, było bowiem wszystkim, co pozwalało utrzymać mą duszę przy życiu, i uznałem za rzadkie zrządzenie losu spotkanie z człowiekiem, który, podzielając w pełni me zainteresowania, uzyskał rezultaty dalece przewyższające moje skromne osiągnięcia.

Coś, być może sama noc, sprawiło, że otulony płaszczem mężczyzna pogrążył się w posępnym milczeniu i przez długą godzinę prowadził mnie, nie wypowiedziawszy choćby jednego niepotrzebnego słowa; rzucał jedynie zdawkowe komentarze dotyczące prastarych nazw, dat i zmian, a pełniąc rolę mego przewodnika, posługiwał się głównie gestami. W ten oto sposób przeciskaliśmy się przez wąskie łączniki, przemierzaliśmy ciasne, mroczne korytarze, pokonywaliśmy ceglane murki, a raz nawet przepełzliśmy na czworakach przez niskie, łukowato sklepione kamienne przejście, którego niesamowita długość i przyprawiająca o zawroty głowy liczba zakrętów pozbawiła mnie do szczętu resztek orientacji, jakie do tej pory udało mi się zachować. Rzeczy, które widzieliśmy, były bardzo stare i przecudowne lub takie się wydawały, kiedy postrzegałem je w słabym, bladożółtym świetle. Nigdy jednak nie zapomnę gigantycznych jońskich kolumn, żłobkowanych pilastrów i bogato zdobionych, żelaznych ogrodzeń, oświetlonych okien o małych szybkach i ozdobnych latarni, które stawały się coraz rzadsze i coraz dziwniejsze, im głębiej zapuszczaliśmy się w ten niewyczerpany labirynt nieznanej i zapomnianej przeszłości.

Nie spotkaliśmy nikogo i w miarę upływu czasu coraz mniej było oświetlonych okien. Z początku widzieliśmy tylko latarnie naftowe, później zaś pojawiły się latarnie ze świecami, aż w końcu, pokonawszy pewne przeraźliwe, nie oświetlone podwórze, gdzie mój przewodnik musiał szukać w ciemności, po omacku swą osłoniętą rękawicą dłonią, by odnaleźć wąską, drewnianą bramę w wysokim murze, dotarliśmy do fragmentu alejki, gdzie lampy paliły się przy co siódmym domu. Były to - rzecz niesłychana - kolonialne, blaszane latarnie ze stożkowymi nasadami i otworami w bocznych ściankach. Alejka ta wiodła stromo pod górę - bardziej stromo niż wydawało mi się to możliwe w tej części Nowego Jorku - a jej górny koniec przegradzał porośnięty bluszczem mur prywatnej posesji, za którym mogłem dostrzec szczyt bladej kopuły i wierzchołki drzew kołyszące się na tle rozjaśniającego się nieba. W murze tym znajdowała się mała, nisko sklepi ona brama z nabitego ćwiekami, czarnego dębu, którą mężczyzna otworzył olbrzymim kluczem. Wprowadziwszy mnie do środka, ruszył pośród kompletnych ciemności wzdłuż, jak mi się zdawało, żwirowej ścieżki i w końcu po kilku kamiennych stopniach do drzwi frontowych domu, które otworzył kluczem i uchylił przede mną.

Weszliśmy i w tej samej chwili zrobiło mi się słabo, gdyż poczułem niesamowity fetor przesycający powietrze, którego fala wypłynęła nam na spotkanie. Była to odrażająca woń, której nagromadzenie wytłumaczyć można było jedynie trwającym od stuleci procesem rozkładu.

Gospodarz mój zdawał się tego nie zauważać, a ja z uwagi na swe dobre wychowanie zachowałem stosowne milczenie, gdy przeprowadził mnie po krętych schodach na piętro i korytarzem do pokoju, którego drzwi, jak usłyszałem, skrzętnie zamknął za nami na klucz. Następnie ujrzałem, jak zaciąga zasłony trzech okien o małych szybkach, które na tle jaśniejszego nieba wydawały się prawie niewidoczne. To uczyniwszy, podszedł do obramowania kominka, by przy użyciu stali i krzesiwa zapalić dwie z liczącego dwanaście świec kandelabru, po czym stosownym gestem oraz miłym słowem zaprosił mnie, bym usiadł.

W słabym, migotliwym świetle ujrzałem, że znajdowaliśmy się w przestronnej, dobrze umeblowanej, wyłożonej boazerią bibliotece pochodzącej z początku osiemnastego wieku, z przepysznymi pedymentami przy wejściu, wspaniałym doryckim karnesem i ozdobnym obramowaniem kominka. Ponad półkami wypełnionymi księgami, w przerwach na ścianach wisiały udatne portrety rodzinne, wszystkie jednak zmatowiałe do stanu enigmatycznej szarości i noszące ślad wyraźnego podobieństwa do mężczyzny, który wskazał mi właśnie krzesło stojące obok zgrabnego stołu chippendale. Zanim zasiadł po drugiej jego stronie, naprzeciw mnie, gospodarz mój znieruchomiał na chwilę, jakby zakłopotany, po czym skrzętnie zdjął rękawiczki, szerokoskrzydły kapelusz oraz pelerynę, stając w teatralnej pozie, by ukazać strój, jaki miał na sobie, pełny kostium z połowy okresu georgiańskiego, począwszy od utrefionej, upudrowanej peruki i kryzy, po sięgające kolan bryczesy, jedwabne pończochy i buty ze sprzączkami, których wcześniej nie zauważyłem. Mężczyzna osunął się wolno na krzesło z oparciem w kształcie liry, wbijając we mnie przenikliwy wzrok.

Bez kapelusza wydał mi się dużo starszy, niż przypuszczałem, i zastanawiałem się, czy owa ledwie dostrzegalna wcześniej oznaka osobliwej długowieczności nie stanowiła zasadniczego źródła mego zaniepokojenia. Kiedy w końcu przemówił, jego miękki, pusty i starannie tłumiony głos często się łamał. Od czasu do czasu miałem więc trudności, aby za nim nadążyć, niemniej słuchałem go z nieskrywanym zdumieniem i niejasnym niepokojem, który narastał we mnie z minuty na minutę.

- Macie przed sobą, panie - zaczął mój gospodarz - człowieka wielce ekscentrycznych nawyków, za którego ubiór osoby o waszej inteligencji, skłonnościach i przekonaniach bynajmniej nie trzeba przepraszać. Rozmyślając o lepszych czasach, bez skrupułów przyjąłem tamtejszy styl ubierania oraz maniery; nawyk ów, jeśli nie nazbyt ostentacyjny, nie powinien wydać się nikomu obraźliwy. Miałem szczęście utrzymać wiejską posiadłość moich przodków, pomimo iż pochłonęły ją aż dwa miasta - najpierw Greenwich, które zbudowano tu po roku 1800, a następnie Nowy Jork, przyłączony około roku 1830. Wiele było w mojej rodzinie powodów do zachowania tej posesji i starałem się możliwie jak najlepiej wypełniać spoczywające na mnie powinności. Dziedzic, który przejął ten majątek w 1768 roku, studiował pewne sztuki i dokonał pewnych odkryć, które wiązały się nierozerwalnie z mocą zawartą w tym szczególnym zakątku ziemi, wymagającym stałego i wzmożonego nadzoru. Zamierzam ukazać wam pewne osobliwe rezultaty owych sztuk i odkryć, naturalnie w ścisłej tajemnicy, ufam jednak - a znam się trochę na ludziach - że zawierzając wam swe sekrety, z uwagi na wasze niezwykłe zainteresowania, nie sprawicie mi, panie, zawodu.

Przerwał, a ja tylko skinąłem głową. Wspomniałem już, że byłem zaniepokojony, lecz dla mojej duszy nie było nic bardziej zabójczego niż Nowy Jork za dnia, a niezależnie od tego, czy człek ten był niegroźnym ekscentrykiem czy znawcą śmiertelnie niebezpiecznych sztuk, nie miałem innego wyboru, jak tylko dać się mu poprowadzić i pozwolić, by zadziwił mnie swymi sekretnymi rewelacjami. Tak więc zamieniłem się w słuch.

- Dla mego przodka - ciągnął łagodnym tonem - ludzka wola zdawała się posiadać pewne wyjątkowe właściwości, właściwości z rzadka podejrzewanej dominacji wywierającej wpływ nie tylko na poczynania własne i innych osób, lecz na wszelkiego rodzaju siły i rzeczy istniejące w naturze, jak również na rozliczne żywioły i wymiary wydające się jeszcze bardziej uniwersalne niźli sama natura. Czy mam jeszcze dodać, iż bluźnił on tak powszechnie uznanym świętościom, jak czas i przestrzeń, przeprowadzając osobliwe rytuały pewnych półkrwi Indian, którzy zamieszkiwali ongiś na tym wzgórzu? Indianie ci stali się istną plagą, kiedy zbudowano tę posiadłość, i naprzykrzali się niepomiernie, domagając się, by zezwolono im na odwiedzanie tych terenów podczas każdej pełni księżyca. Przez całe lata, kiedy tylko mogli, przekradali się w określone noce przez mur i w skrytości dokonywali okrutnych, mrocznych rytuałów. W 1868 roku nowy dziedzic przyłapał ich podczas jednego z obrzędów i to, co ujrzał, wprawiło go w osłupienie. Od tej pory handlował z nimi i zezwalał na odwiedzanie posiadłości, kiedy tylko tego zapragnęli, w zamian za ścisłe informacje na temat tego, co robili. Dowiedział się, że obrzędy te były po części spuścizną ich czerwonoskórych przodków, po części zaś pochodziły od starego Holendra z czasów Stanów Generalnych. Niech go zaraza zeżre. W tydzień po tym, jak poznał tajemnicę Indian, dziedzic - czy to celowo czy przypadkiem - poczęstował ich wyjątkowo nieświeżym rumem, tak czy inaczej, pozostał jedynym człowiekiem znającym tajemnicę starego plemienia. Wy, panie, jesteście pierwszym człowiekiem z zewnątrz, który poznał prawdę o tym zdarzeniu i niech mnie piekło pochłonie, gdybym miał ryzykować jej ujawnienie, wiem wszelako, że żywo interesujecie się tego typu sprawami - przeszłością i z dawna zapomnianymi mocami.

Wzdrygnąłem się, słysząc słowa i niezwykłe, pochodzące z przeszłości akcenty w jego głosie. A mój gospodarz jak gdyby nigdy nic mówił dalej.

- Musicie jednak wiedzieć, panie, że to, czego ów dziedzic dowiedział się od tych czerwonych dzikusów, stanowiło zaledwie drobną cząstkę zdobytej przezeń wiedzy. Nie na darmo uczęszczał do Oksfordu czy wiódł długie dysputy z prastarym chemikiem i astrologiem w Paryżu. Stało się dlań jasne - a teraz pragnął to jedynie udowodnić - że cały świat jest jeno dymem naszych intelektów, który przepływa obok dla wszystkich ignorantów i wulgarnych prostaków, a którymi ludzie roztropni mogą zaciągać się z lubością niczym dymem przedniego wirgińskiego tytoniu. Jesteśmy w stanie urzeczywistnić nasze pragnienia, a to, czego nie chcemy, możemy gładko odrzucić. Nie powiem, że to wszystko jest w stu procentach prawdą, niemniej jest nią z pewnością na tyle, aby od czasu do czasu doświadczyć udatnego widowiska. Wy, jak mniemam, z zadowoleniem przyjmujecie krótki wgląd w czasy, których ujrzenia nie dozwala wam wasza wyobraźnia, przeto postarajcie się stłumić w sobie lęk przed drobnym pokazem, którego będziecie teraz świadkiem. Podejdźcie do okna i nie mówcie nic.

Gospodarz ujął mnie za rękę i podprowadził do jednego z dwóch okien w dłuższej ścianie odrażająco cuchnącego pokoju. Już pierwsze dotknięcie jego nie przyobleczonych w rękawiczkę palców zmroziło mnie do szpiku kości. Jego ciało, choć suche i twarde, było chłodne jak lód, mało brakowało, a gwałtownie wyrwałbym rękę z nieprzyjemnego uścisku. Znów jednak pomyślałem o pustce i grozie rzeczywistości i zebrawszy w sobie śmiałość, wyruszyłem na spotkanie nieznanego. Znalazłszy się przy oknie, mężczyzna rozsunął żółte, jedwabne zasłony i nakazał, bym wyjrzał na zewnątrz. Przez chwilę nie widziałem nic oprócz miliarda drobnych, tańczących świetlnych punkcików, daleko, bardzo daleko przede mną. Wtem, jakby w odpowiedzi na sekretny ruch dłoni mego gospodarza, niebo przecięła błyskawica, a ja ujrzałem przed sobą morze bujnej roślinności, roślinności nieskalanej wszędzie tam, gdzie każdy normalny człowiek spodziewałby się zobaczyć morze dachów. Po mojej prawicy migotały zjadliwe fale Hudsonu, a w oddali, na wprost, dostrzegłem niezdrowe lśnienie rozległych, słonych trzęsawisk, nad którymi unosiły się chmary świetlików. Światło błyskawicy dogasło i złowieszczy uśmiech rozjaśnił woskowe oblicze starego nekromanty.

- To było przed moimi czasami - przed nastaniem nowego dziedzica. Spróbujmy raz jeszcze.

Czułem się słabo, byłem w znacznie gorszym stanie niż ten, który wywołała we mnie znienawidzona nowoczesność przeklętego miasta.

- Dobry Boże! - wyszeptałem - czy możecie to czynić, kiedy zechcecie? - A gdy skinął głową i obnażył czarne pieńki tego, co było kiedyś żółtymi kłami, schwyciłem się mocno zasłony, by nie upaść. On jednak podtrzymał mnie zimnymi jak lód szponami palców i ponownie wykonał złożony, sekretny gest.

Znowu błysnęło - lecz tym razem obraz nie był już tak obcy. Było to Greenwich, takie jak w przeszłości, tu i ówdzie widać było dachy domów, przecudowne zielone alejki, pola i skrawki trawiastych plantów. W oddali wciąż skrzyły się moczary, lecz poza nimi ujrzałem już wierzchołki nowojorskich budowli - Trinity, St Paul i Brick Church górowały nad innymi, a w powietrzu unosiła się mgiełka dymu palonych drew. Oddychałem ciężko, nie tyle wstrząśnięty samym widokiem, ile raczej możliwością, iż na mą wyobraźnię rzucony został jakiś straszliwy urok.

- Czy możecie - odważycie się - pójść jeszcze dalej? - spytałem zdjęty grozą i przez chwilę wydawało mi się, że podzielał moje odczucia, lecz w końcu znów uśmiechnął się zjadliwie.

- Dalej? To, com widział, zmieniłoby was w szalony słup soli! Wstecz i w przód, wstecz i w przód. Patrz, tępaku, patrz!

I zmełłszy w ustach te słowa, wykonał jeszcze jeden gest - tym razem błysk był znacznie silniejszy niż poprzednie. Przez pełne trzy sekundy oczom mym ukazał się pandemoniczny widok, wizja, która od tej pory już zawsze prześladować mnie będzie w snach. Ujrzałem niebiosa, w których roiło się od osobliwych, latających istot, a w dole piekielne, czarne miasto z wielkimi, kamiennymi tarasami, bluźnierczymi piramidami mierzącymi wierzchołkami ku księżycowi i diabelskimi światłami gorejącymi w niezliczonych oknach. Na napowietrznych galeriach zaś dostrzegłem odrażające kłębowisko żółtoskórych, skośnookich mieszkańców tego miasta przyodzianych w przeraźliwe, pomarańczo-woczerwone szaty i pląsających obłąkańczo w rytm wygrywany na groteskowych kotłach, obscenicznych krotalach i zawodzących upiornie rogach, których dźwięki wznosiły się i opadały niby fale bluźnierczego, bitumicznego oceanu.

Jak mówię, ujrzałem to wszystko i usłyszałem niejako w głębi duszy przeraźliwą, bluźnierczą kakofonię, która towarzyszyła tym obrazom. Ten wyjący koszmar niepojętej grozy, owo trupie miasto, którego widok przepełnił mą duszę dojmującą grozą, sprawiły, że zapomniałem o nakazie zachowania bezwzględnej ciszy i zacząłem krzyczeć. Krzyczałem, wyłem i ryczałem, wysiadły mi bowiem nerwy, a ściany wokół mnie dygotały niczym galareta.

Wtem, kiedy światło pioruna przygasło, ujrzałem, że mój gospodarz drży również - wyraz wywołanego szokiem przerażenia na wpół wymazał z jego oblicza grymas zjadliwego gniewu spowodowany mymi wrzaskami. Zachwiał się i schwycił kotary, tak jak ja poprzednio, i jak ścigane zwierzę jął obracać głową z boku na bok. Bóg jeden wie, że miał po temu powód, gdyż kiedy ucichło echo mego krzyku, rozległ się kolejny odgłos tak piekielnie sugestywny, że jedynie ogólne odrętwienie i przytępienie odbieranych wrażeń pozwoliło mi zachować świadomość oraz zdrowe zmysły. Było to regularne, dziwnie ukradkowe skrzypienie schodów za zamkniętymi drzwiami, jakby wspinała się po nich cała horda bosonogich lub noszących miękkie obuwie ludzi, aż w końcu rozległo się ostrożne zrazu grzechotanie mosiężnej zasuwki, błyszczącej w wątłym świetle migoczących świec. Starzec zachwiał się na nogach i zamachnął na mnie, zakrzywiając lodowate palce w szpony. Z jego ust wraz z kropelkami śliny popłynęły warkliwe, jakby z oporem wyrzucane słowa.

- Pełnia księżyca... bądź przeklęty... ty... ty... skomlący psie... przywołałeś ich... idą po mnie! Stopy obute w mokasyny... umarli... niech was piekło pochłonie, czerwone diabły, nie zatrułem waszego rumu... czyż nie strzegłem należycie sekretów magii, które mi powierzyliście?... przeklęte świnie, zaszkodził wam nadmiar alkoholu, odejdźcie, powiadam! Nie wińcie dziedzica za to, co się stało! Odejdźcie, nic tu po was! Zostawcie te drzwi...

W tej samej chwili trzy powolne i bardzo silne, nieprzypadkowe uderzenia zadygotały grubymi drzwiami, a w kącikach ust rozgorączkowanego czarownika pojawiła się piana. Jego przerażenie przerodziło się w depresję i znów poczuł przypływ wściekłości względem mnie. Chwiejnie postąpił w stronę stołu, którego brzegu kurczowo się przytrzymywałem. Zasłony, które ściskał w prawej ręce, zamachując się lewą, naprężyły się i ostatecznie runęły wraz z wyrwanym karniszem, a wnętrze pokoju zalał blask księżyca w pełni, srebrzyste światło rozjaśniające ciemność nieba. Migoczące świece przygasły, a cuchnący stęchlizną pokój wydał mi się jeszcze bardziej zapomniany niż dotychczas, pomieszczenie toczyła zgnilizna, boazerię zżerały korniki, klepki podłogi były wypaczone, kominek poobtłukiwany, meble stare i zniszczone, zasłony postrzępione. Wrażenie to nie ominęło również starca, choć nie wiem, czy źródłem była księżycowa poświata, czy może aura jego lęku i gorączkowej pasji, faktem jest, że ujrzałem, jak czernieje i kurczy się, podchodząc do mnie na uginających się nogach, by ponownie spróbować mnie dosięgnąć zakrzywionymi niby szpony palcami. Tylko jego oczy pozostały nie zmienione, emanując dodający mu sił biały blask, podczas gdy reszta oblicza wokół nich marszczyła się, zapadała i przybierała barwę zwęglonego drewna.

Łomotanie narastało z minuty na minutę, aż w końcu do odgłosów głuchych uderzeń dołączył charakterystyczny zgrzyt metalu. Czarna istota naprzeciw mnie zmieniła się teraz w samą głowę z oczami, która bezskutecznie usiłowała przepełznąć w moją stronę po zapadającej się podłodze i raz po raz wyrzucała z siebie syk przepełniony niezmierzoną zjadliwością i nieśmiertelną nienawiścią. Teraz na mocno już naruszone odrzwia posypał się istny grad uderzeń, w szczelinach, jakie się na nich pojawiły, raz po raz dostrzegałem złowróżbny błysk ostrza tomahawka.

Nie ruszyłem się z miejsca, bo nie byłem w stanie, patrzyłem jedynie w niemym osłupieniu, jak drzwi rozsypują się na kawałki, by wpuścić do środka gigantyczną, bezkształtną masę atramentowej substancji upstrzoną niezliczonym mrowiem łypiących złowrogo oczu. Przelewała się szybko gęstą, oleistą strugą, jak strumień oleju przebijający przegniły bukszpryt. Rozlewając się coraz dalej, przewróciła krzesło, aż w końcu przepłynąwszy pod stołem, dotarła na drugi koniec pokoju, gdzie wciąż łypała na mnie poczerniała głowa z oczami. Zamknęła się wokół niej, zupełnie ją pochłaniając, a w chwilę później zaczęła się wycofywać, zabierając swe niewidoczne brzemię, nawet mnie nie dotknąwszy. Wypłynęła przez poczerniałe wejście i w dół niewidocznych schodów, które zaskrzypiały jak poprzednio, tyle że dokładnie na odwrót.

Właśnie wtedy runęła podłoga, a ja osunąłem się, nawet nie krzyknąwszy, w głąb sypialni poniżej, dławiąc się pajęczynami i o mało nie tracąc przytomności z przerażenia. Zielony księżyc, świecąc przez powybijane okna, ukazał mi na wpół otwarte frontowe drzwi, a gdy podniosłem się z usłanej gruzami podłogi i, odwracając się, oderwałem wzrok od zapadniętego sufitu, ujrzałem przepływającą opodal, odrażającą falę czerni z połyskującymi w niej dziesiątkami złowrogich oczu. To szukało drzwi do piwnicy, a gdy je odnalazło, znikło w jej mrocznym wnętrzu. Jednocześnie poczułem, że również podłoga tego pokoju, tak jak wcześniej biblioteki powyżej, zaczyna, ustępować, a gdy z góry dobiegł przeraźliwy, głuchy łomot i coś wielkiego przeleciało obok zachodniego okna, zrozumiałem, że musiały to być szczątki kopuły. Pospieszyłem czym prędzej przez korytarz ku frontowym drzwiom, a gdy okazało się, że nie mogę ich otworzyć, schwyciłem za krzesło, wybiłem okno i jak oszalały wypełzłem przez nie na zarośnięty trawnik, gdzie światło księżyca tańczyło pośród wysokich na jard chwastów i źdźbeł traw. Mur był wysoki, a wszystkie bramy zamknięte, lecz przystawiwszy sobie w rogu stertę skrzyń, zdołałem wspiąć się na górę i przywrzeć do znajdującej się na szczycie ogromnej, kamiennej urny. W stanie skrajnego wyczerpania, w jakim się znalazłem, widziałem jedynie dziwne mury, okna i stare dwuspadowe dachy. Nigdzie nie mogłem dostrzec stromej uliczki, którą tu przyszedłem, a to, co widziałem, przesłoniła niebawem gęsta mgła, która nadpłynęła od rzeki pomimo świecącego jasno księżyca. Nagle urna, którą kurczowo ściskałem, zaczęła dygotać, jakby udzieliło się jej moje roztrzęsienie, i nie wytrzymała tak wielkiego napięcia, gdyż w chwilę potem runąłem bezradnie w dół, ku niewiadomemu przeznaczeniu.

Mężczyzna, który mnie znalazł, stwierdził, że musiałem przepełznąć nielichy szmat drogi pomimo pogruchotanych kości, gdyż ślady krwi ciągnęły się tak daleko, jak odważył się sięgnąć wzrokiem. Ulewny deszcz zmył niebawem szkarłatne pasma wiodące ku miejscu, gdzie przeżyłem śmiertelnie niebezpieczną przygodę, a w oficjalnym raporcie stwierdzono jedynie, że do-czołgałem się z bliżej nie określonego miejsca do wylotu niewielkiego, mrocznego podwórka w pobliżu Perry Street.

Nigdy nie próbowałem powrócić do tego posępnego labiryntu ani, gdybym nawet mógł, nie skierowałbym tam żadnego zdrowego na umyśle człowieka. Nie mam pojęcia, kim lub też czym był ów pradawny stwór, niemniej powtarzam, że to miasto jest martwe i pełno w nim niemożliwych do przewidzenia koszmarów. Nie wiem, dokąd on odszedł, ja natomiast powróciłem w rodzinne strony do nieskalanych alejek Nowej Anglii, które wieczorami omiata przesycona rozmaitymi zapachami nadmorska bryza.

PAMIĘĆ

W dolinie Nis świeci słabo przeklęty, ubywający księżyc, jego światło przedziera się przez martwe liście wielkiego drzewa upas. W głębi doliny, gdzie światło nie sięga, miotają się archaiczne byty nie przeznaczone do oglądania. Roślinność na stokach wspina się wybujałe; dzikie winogrona i pnącza wiją się wśród kamieni leżących w ruinach pałaców, oplatają połamane kolumny i dziwne monolity, podnoszą marmurowe płyty dziedzińców ułożone przez zapomniane ręce. Z drzew, które wyrastają - gigantyczne - na potrzaskanych dziedzińcach spadają małe jabłka; z głębokich piwnic pełnych skarbów wyłażą jadowite węże i pokryte łuskami nienazwane istoty. Ogromne kamienie śpią pod przykryciem wilgotnych mchów, potężne są też ściany z których spadły. Budowniczowie wznosili je przez cały czas i kiedyś służyły dobrze, choć teraz mieszkają pod nimi tylko szare ropuchy.

Na samym dnie doliny płynie rzeka Than, o mulistych wodach zarośniętych zielskiem. Wypływa z ukrytych ˇźródeł, płynie do podziemnych grot, demon doliny nie wie więc, dlaczego jej wody są czerwone ani dokąd płynie.

Geniusz ślizgający się po promieniach księżyca rzekł do demona doliny: - Jestem stary i wiele już zapomniałem. Powiedz mi o czynach, wyglądzie i imieniu tych, którzy zbudowali to wszystko z kamienia. Demon odparł: - Jestem Pamięcią i znam wiedzę przeszłości. Istoty te były jak wody rzeki Than, nie można ich było zrozumieć. Ich czynów nie pamiętam, gdyż były tylko chwilą. Ich postać przypominam sobie mgliście, byli jak te małe jabłka na drzewie. Ich imię przypominam sobie wyraźnie, gdyż rymowało się z nazwą rzeki. Te istoty przeszłości nazywały się Ludźmi.

Geniusz odleciał na sierp księżyca, a demon patrzył z natężeniem na małe jabłko na drzewie rosnącym na potrzaskanym dziedzińcu.

PEŁZAJĄCY CHAOS

Wiele napisano o rozkoszach i bólu wywołanych przez opium. Ekstaza i zgroza de Quinceya oraz Paradis artificiels Baudelaire'a zostały zachowane i przedstawione w dramacie, który czyni je nieśmiertelnymi. Świat zna doskonale piękno, grozę i tajemnice owych mrocznych krain, do których przenosi się uniesiony inspiracją marzyciel. Mimo, że tak wiele zostało powiedziane, nikt jak dotąd nie odważył się jednak zgłębić natury wizji ujawnionych w ten sposób umysłowi ani doszukać się kierunku, w jakim podążają niewiarygodne drogi otwierające się przed człowiekiem, który zażywa narkotyki. De Quincey przeniesiony został do Azji, owej tętniącej życiem krainy posępnych cieni, starożytnych, upiornych i tak imponujących, że "sam wiek i nazwa tej rasy zabija w człowieku wszelką młodość"; dalej wszakże podążyć już się nie odważył. Z tych, którzy dotarli dalej, mało kto powrócił, a i ci oniemieli ze zgrozy lub też stracili zmysły. Ja wziąłem opium tylko raz, w roku plagi, kiedy lekarze poszukiwali sposobów na ukojenie bólu tych, których nie potrafili uleczyć. Opium przedawkowano. Mój lekarz był przerażony, a ja dotarłem naprawdę daleko. Ostatecznie powróciłem i zachowałem życie, lecz moje noce przepełniają osobliwe wspomnienia, a lekarzowi zabroniłem podawać mi jeszcze kiedykolwiek opium.

Ból i pulsowanie w mojej czaszce, kiedy wstrzyknięto mi narkotyk, były wręcz nie do wytrzymania. Nie myślałem o przyszłości, nie obchodziła mnie, chciałem uciec, nieważne jak, czy to przez uzdrowienie, utratę przytomności, czy śmierć. Trochę majaczyłem, więc trudno mi określić dokładną chwilę przejścia, ale wydaje mi się, iż musiało ono nastąpić na krótko przed ustąpieniem bolesnego pulsowania. Jak wspomniałem, z powodu przedawkowania moje reakcje były prawdopodobnie dalekie od normalnych. Wrażenie spadania, dziwnie oderwane od pojęcia siły ciężkości czy kierunku, było niewiarygodne; widziałem ledwo wyraźnie niezliczone tłumy, tłumy nieskończenie odmiennej natury, ale w większym lub mniejszym stopniu ze mną powiązane.

Czasami miałem wrażenie, że nie tyle spadam, ile raczej cały wszechświat albo ery przemykają obok mnie. Nagle ból minął i począłem kojarzyć pulsowanie bardziej z zewnętrznym niż wewnętrznym źródłem. Opadanie ustało, ustępując miejsca wrażeniu niepewnego, chwilowego spokoju, a gdy wytężyłem słuch, wyobraziłem sobie, że owo pulsowanie kojarzy się z przeogromnym, niezmierzonym morzem, którego złowieszcze, kolosalne fale rozbryzgują się o pusty, posępny brzeg po gigantycznym sztormie.

Otworzyłem oczy.

Przez chwilę wokół mnie panował chaos, nie potrafiłem uchwycić wszystkiego wyraźnie, stopniowo jednak uświadomiłem sobie, iż byłem sam w dziwnym, acz uroczym pokoju, do którego przez liczne okna wpadało światło. Nie potrafiłem go określić wyraźnie, gdyż ciągle byłem rozkojarzony, ale dostrzegłem różnobarwne kobierce i draperie, ozdobnie rzeźbione stoliki, krzesła, otomany i kanapy, a także delikatne wazy i ornamenty o egzotycznym, choć niezupełnie obcym wzorze. To wszystko zauważyłem, niemniej rzeczy te nie na długo zaprzątnęły mój umysł. Wolno, acz nieubłaganie mą świadomość zaczął zajmować i górować nad innymi emocjami oszałamiający strach przed nieznanym, strach tym większy, że nie potrafiłem dociec jego przyczyn. Kojarzył mi się z nadciągającym niechybnie zagrożeniem, nie, nie śmiercią, lecz czymś nienazwanym, nie wyjaśnionym, a co za tym idzie, bardziej upiornym i odrażającym niż wszystko inne.

Wreszcie zdałem sobie sprawę, że bezpośrednią przyczyną mych lęków było upiorne dudnienie, pulsowanie, rozbrzmiewające przyprawiającym o utratę zmysłów rytmem wewnątrz mego wyczerpanego mózgu. Zdawało się ono dochodzić z jakiegoś miejsca spoza pomieszczenia, gdzie się znajdowałem, a skojarzenia, jakie mi się w związku z nim nasuwały, mroziły krew w żyłach. Czułem, że coś przeraźliwego czaiło się za obwieszonymi jedwabiem ścianami, i wzbraniałem się przed wyjrzeniem przez jedno z łukowatych, żebrowanych okien, których w pokoju nie brakło. Dostrzegłszy przy nich okiennice, pozamykałem je niezwłocznie, mrużąc przy tym powieki, by nie wyjrzeć na zewnątrz. Następnie posługując się krzemieniem i stalą, znalezionymi na jednym z niewielkich stolików, pozapalałem świece umieszczone w arabeskowych obsadach na ścianach. Zamknięcie okiennic przyniosło mi ulgę i poczucie bezpieczeństwa, a sztuczne światło do pewnego stopnia uspokoiło me nerwy, choć nie udało mi się zagłuszyć monotonnego, pulsującego dudnienia. Teraz, gdy byłem nieco spokojniejszy, dźwięk stał się tyleż fascynujący co przeraźliwy, i dręczyło mnie, sprzeczne z uczuciem niepokoju, pragnienie ujrzenia źródła owego dźwięku. Otworzywszy portierę znajdującą się w tej ścianie pokoju, zza której najgłośniej było słychać uporczywy dźwięk, ujrzałem niewielki, bogato zdobiony korytarz kończący się rzeźbionymi drzwiami i potężnym wykuszowym oknem. Ku niemu coś mnie nieodparcie ciągnęło, choć niesprecyzowane obawy równie mocno mnie przed tym powstrzymywały. Kiedy podszedłem bliżej, ujrzałem w oddali chaotycznie wirującą wodę. Skoro tylko stanąłem przy oknie i rozejrzałem się wokoło, zobaczyłem coś, co zaatakowało me zmysły z niepohamowaną, niszczycielską mocą.

Ujrzałem coś, czego nie widziałem nigdy przedtem i czego nie ogląda nikt spośród żyjących, z wyjątkiem deliryków cierpiących w malignie lub opiumowym piekle. Budynek stał na wąskim cyplu lub czymś, co się nim wydawało, pełne trzysta stóp ponad rozszalałymi falami wodnego wiru. Po obu stronach budynku opadały w dół pionowe, obmyte wodą ściany czerwonej ziemi, a przede mną upiorne fale przetaczały się bez końca, z przeraźliwą mocą zalewając ląd z mroczną, demoniczną monotonią i rozwagą. Mniej więcej o milę dalej wznosiły się i opadały groźne bałwany fal o wysokości pięćdziesięciu stóp, a na horyzoncie majaczyły jak padlinożerne sępy niepokojące czarne chmury o groteskowych konturach. Fale były ciemnofioletowe, prawie czarne; chwytały miękkie czerwone błocko brzegów i pochłaniały je niczym nieczyste, chciwe dłonie. Miałem przeczucie, jakby jakiś złowieszczy morski umysł wypowiadał wojnę wszystkim lądom świata i być może wspomagało go w tej walce zagniewane niebo.

Ocknąwszy się w końcu z odrętwienia wywołanego tym nienaturalnym widokiem, zrozumiałem, że naprawdę groziło mi niebezpieczeństwo. Na moich oczach zniesiony został wielostopowej długości fragment brzegu i wiedziałem, że już niebawem cały dom runie w żarłoczną czeluść nienasyconych fal. Niezwłocznie pospieszyłem w przeciwną stronę i znalazłszy drzwi, wyszedłem przez nie natychmiast, zamykając je za sobą dziwacznym kluczem, który tkwił w zamku. Ujrzałem teraz więcej szczegółów miejsca, w którym się znalazłem, i zwróciłem uwagę na dziwaczny rozdział, istniejący najwyraźniej w głębinach wrogiego oceanu i na firmamencie. Po obu stronach cypla panowały zupełnie odmienne warunki. Po lewej, stojąc zwrócony w stronę lądu, miałem łagodne morze z wielkimi zielonymi falami przetaczającymi się spokojnie w jasnych promieniach słońca. Coś w jego naturze i wyglądzie sprawiło, że aż zadrżałem, ale ani wówczas, ani teraz nie potrafię stwierdzić, co to było. Po prawej również miałem morze, było ono jednak błękitne, spokojne i falowało niemal niezauważalnie, podczas gdy niebo ponad nim wyglądało na ciemniejsze, a wymyty brzeg był biały.

Teraz zwróciłem uwagę na ląd i znowu się zdumiałem, roślinność bowiem nie przypominała żadnej, jaką kiedykolwiek widziałem czy o której czytałem. Była to najwyraźniej roślinność tropikalna lub subtropikalna, wniosek taki nasunął mi panujący w powietrzu żar. Czasami wydawało mi się, że dostrzegam dziwne podobieństwo z florą mego rodzinnego kraju, wyobrażając sobie, iż doskonale znane rośliny i krzewy mogły przyjąć takie formy pod wpływem bardzo dużych zmian klimatycznych, lecz gigantyczne i wszechobecne palmy wyglądały zupełnie obco. Dom, który właśnie opuściłem, był bardzo mały, prawie jak domek plażowy, tyle że zbudowany z marmuru, a jego kształt, dziwny i zwarty, wyglądał jak niespotykany zlepek form znanych na wschodzie i zachodzie. W rogach znajdowały się kolumny korynckie, ale czerwone gonty dachu były całkowicie przejęte z chińskiej pagody. Od drzwi w głąb lądu wiodła ścieżka nienaturalnie białego piasku, szerokości około czterech stóp i otoczona z dwóch stron strzelistymi palmami i nieznanymi, ukwieconymi krzewami i roślinnością. Biegła w kierunku tej strony cypla, gdzie morze było błękitne, a brzeg pełen białego piasku. Chciałem uciekać tą właśnie drogą, jakby z rozszalałego oceanu w pogoń za mną wyruszył jakiś złowieszczy upiór. Początkowo ścieżka pięła się pod górę, aż w końcu dotarłem do łagodnego grzbietu. Obejrzałem się za siebie, by dokładnie przyjrzeć się miejscu, które opuściłem; cypel z małym domkiem, czarna woda, zielone morze po jednej i błękitne z drugiej strony, a nad wszystkim tym - cień nienazwanej i niewysłowionej klątwy. Nigdy więcej tego nie zobaczyłem i zastanawiam się często...

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na to miejsce, zacząłem obserwować teren rozciągający się przede mną.

Ścieżka, jak już wspomniałem, biegła w głąb lądu, po prawej stronie brzegu. Przede mną i po lewej ujrzałem teraz wspaniałą dolinę o powierzchni tysięcy akrów, porośniętą tropikalną trawą sięgającą powyżej mojej głowy. Niemal na skraju mego pola widzenia znajdowała się gigantyczna palma, która fascynowała mnie i przyzywała. Do tej pory zdumienie i ucieczka z zagrożonego półwyspu w znacznym stopniu rozproszyły mój strach, kiedy jednak przystanąłem i osunąłem się zmęczony na ścieżkę, leniwie grzebiąc dłońmi w ciepłym, białozłotym piasku, ogarnęło mnie nowe, wyrazistsze uczucie zagrożenia.

Coś przerażającego wśród tych kołyszących się traw dołączyło do owego diabolicznie falującego morza i głośno, i niemal irracjonalnie zacząłem wykrzykiwać: - Tygrys? Tygrys? Czy to tygrys? Bestia? Bestia? Czy to Bestia, której się obawiam?

Powróciłem w myślach do starej, klasycznej opowieści o tygrysach, którą kiedyś czytałem - usiłowałem przypomnieć sobie autora, lecz bez powodzenia. I nagle, przerażony, przypomniałem sobie, że było to opowiadanie Rudyarda Kiplinga; nie przyszło mi do głowy, że uznanie go za starożytnego autora było, delikatnie mówiąc, groteskowe. Żałowałem, że nie mam przy sobie tomu z tym opowiadaniem, i nieomal zawróciłem w stronę skazanego na zagładę domku, gdzie, jak sądziłem, powinien się znajdować, kiedy przypływ zdrowego rozsądku i cień palmy sprawiły, iż oprzytomniałem.

Nie mam pojęcia, czy nie zawróciłbym, gdyby nie fascynacja i zew palmy. Owo przyciąganie było teraz tak silne, że zszedłem ze ścieżki i zacząłem piąć się na czworakach w górę zbocza, pokonując strach przed trawami i wężami, które mogły żyć pośród nich.

Postanowiłem walczyć o życie i zdrowe zmysły tak długo, jak tylko będę w stanie, i stawić czoło zagrożeniom z morza i lądu, choć czasami obawiałem się, że poniosę sromotną klęskę. Wrażenie to nachodziło mnie pod wpływem przyprawiającego o szaleństwo szelestu traw i wciąż słyszalnego rytmicznego łoskotu fal. Od czasu do czasu przystawałem i przykładałem dłonie do uszu, by choć na chwilę zagłuszyć odrażające dźwięki. Odnosiłem wrażenie, że minęły całe wieki, zanim w końcu doczołgałem się do gigantycznej palmy i padłem zdyszany w jej bezpiecznym cieniu.

I wtedy nastąpiła seria wypadków, które doprowadziły mnie na skraj ekstazy i grozy - wypadki, których wspomnienie budzi we mnie trwogę i których nie ośmielę się interpretować. Kiedy szybko wczołgałem się pod opadające nisko liście palmy, z góry, z gałęzi spadło nagle dziecko o wyjątkowej urodzie. Choć obszarpane i zakurzone, miało rysy fauna lub półboga i zdawało się promienieć blaskiem, który rozpraszał cienie panujące pod koroną drzewa. Dziecię uśmiechnęło się i wyciągnęło rękę, ale zanim zdążyło wstać i przemówić, w powietrzu rozległy się dźwięki niezwykłej melodii, dźwięki wysokie i niskie, zlewające się ze sobą i współgrające w eterycznej harmonii. Tymczasem słońce zaszło za horyzont i w świetle zmierzchu ujrzałem aureolę mlecznego światła okalającą główkę dziecka. I wówczas odezwało się do mnie dźwięcznym jak srebrzyste dzwonki głosem:

- Oto koniec. Zeszli z gwiazd pośród zmierzchu. Teraz jest już po wszystkim i będziemy wieść odtąd błogi żywot w Teloe za strumieniami arynuriańskimi.

Kiedy dziecko przemówiło, ujrzałem łagodną poświatę przebijającą między liśćmi palm i powstałem, by przywitać parę, będącą, jak wiedziałem, głównymi wykonawcami podziwianej przeze mnie pieśni. Musiała to być boska para, takie bowiem piękno nie jest przymiotem śmiertelników. Ujęli mnie za ręce mówiąc:

- Pójdź, dziecię, usłyszałeś głosy, aleć wszystko dobrze się dzieje. W Teloe za Drogą Mleczną i strumieniami arynuriańskimi są miasta z bursztynu i chalcedonu. Na ich wielofasetowych kopułach migocą wizerunki starych i przecudnych gwiazd. Pod mostami z kości słoniowej ciągną się rzeki płynnego złota, a po ich falach suną barki i łodzie rozkoszy zmierzające ku wielkiemu Cytharionowi Siedmiu Słońc. W Teloe i Cytharionie królują młodość, piękno i rozkosz, słychać tylko śmiech, pieśni i dźwięki lutni. Jeno bogowie zamieszkują w Teloe, mieście złotych rzek, ale i ty zamieszkasz pośród nich.

Kiedy tak słuchałem, oczarowany, uświadomiłem sobie nagle, że wokół mnie zaszła jakaś zmiana. Drzewo palmowe, które dotąd ocieniało me zmęczone ciało, znalazło się niespodzianie po lewej stronie i poniżej mnie. Najwyraźniej unosiłem się w powietrzu, w towarzystwie nie tylko osobliwego dziecka i świetlistej pary, ale również powiększającego się z każdą chwilą tłumu na wpół jaśniejących, ozdobionych laurami młodzieńców i dziewcząt z rozwianymi włosami i uśmiechniętymi twarzami. Powoli wznosiliśmy się razem, jak unoszeni wonną bryzą wiejącą nie z ziemi, lecz ze złocistej mgławicy, a dziecko wyszeptało mi do ucha, że muszę zawsze spoglądać w górę ku ścieżce światła, a nie wstecz, w stronę kuli, którą właśnie opuściłem. Młodzieńcy i dziewczęta zaintonowali teraz miodopłynne choriamby przy akompaniamencie lutni, a mnie ogarnął nagle spokój i uczucie szczęśliwości dużo głębsze, niż kiedykolwiek mógłbym sobie wyobrazić. Wtem pojedynczy dźwięk jak intruz zmienił me przeznaczenie i strzaskał opokę duszy. Poprzez porywające śpiewy i dźwięk intruzów, niczym drwiący, demoniczny asonans przebiło się płynące z otchłani poniżej odrażające, potworne w swojej ohydzie falowanie oceanów. I kiedy wiadomość tych czarnych fal dotarła do mych uszu, zapomniałem o słowach dziecka i odwróciłem się, by ujrzeć obraz zagłady, której, jak mi się zdawało, uniknąłem. Hen, w dole zobaczyłem przeklętą ziemię, obracającą się nieprzerwanie i gniewnie, rozszalałe morze wdzierające się w dalekie, odludne brzegi i strumienie piany rozbryzgujące się o rozchwiane wieże opuszczonych miast. A w wieczornym blasku księżyca oczom mym ukazały się obrazy, których nigdy nie zdołam opisać, ale których nigdy nie zapomnę: pustynie trupiej gliny, dżungle ruin i ostatecznego upadku, gdzie niegdyś rozciągały się żyzne równiny zamieszkane przez mych ziomków, w miejscach zaś gdzie niegdyś wznosiły się strzeliste wieżyce moich przodków, szalały spiętrzone wody wzburzonego oceanu. Wokół bieguna północnego rozciągały się parujące, cuchnące moczary, buchające miazmatycznymi wyziewami i syczące pod wpływem ataków narastających stale fal, podnoszących się nieubłaganie ze wzburzonej głębiny. Nagle potężny huk rozdarł noc i w poprzek pustyni pojawiła się dymiąca szczelina. A czarny ocean wciąż pienił się i atakował zajadle, pożerając brzegi pustyni, podczas gdy rozpadlina w samym jej środku poszerzała się coraz bardziej.

Nie pozostało nic z wyjątkiem pustyni, a szalejący ocean pożerał suchy ląd, ogryzając jego brzegi.

Pomyślałem nagle, że nawet falujące morze zdało się obawiać czegoś, może tego, iż ciemni bogowie wnętrza ziemi są potężniejsi od złego bóstwa wód, ale nawet to go nie powstrzymało - pustynia zaś wycierpiała zbyt wiele ze strony tych koszmarnych fal, aby mogła im teraz pomóc. I tak ocean pochłonął ostatni skrawek lądu, po czym wpłynął w głąb dymiącej szczeliny, oddając tym samym wszystko, co zdołał podbić. Znów pojawił się suchy ląd, ukazując mym oczom wizje śmierci i rozkładu, a w miejscach, gdzie niegdyś królowało morze, ujawnione zostały mroczne relikty z okresu, kiedy Czas był jeszcze młody, a bogowie nawet się jeszcze nie narodzili. Przed falami wznosiły się pokryte algami dobrze znane wieżyce. Księżyc złożył blade lilie światła na wymarłym Londynie i Paryżu, podnoszących się ze swego wodnego grobu, aby zostały uświęcone gwiezdnym pyłem. Potem podniosły się wieżyce i monolity, które również pokrywały wodorosty, ale tych nikt już nie pamiętał - przeraźliwe wieże i monolity lądów nie znanych człowiekowi.

Nie było już słychać szumu fal, a jedynie nieziemski krzyk i syk wód wlewających się w głąb szczeliny. Dym z niej bijący zastąpiła para, która, gęstniejąc, niemal zakryła cały świat. Okryła mi dłonie i twarz, a kiedy się rozejrzałem, aby sprawdzić, jak wpłynęła na mych towarzyszy, okazało się, iż wszyscy zniknęli.

Nagle wszystko się skończyło, a ja ocknąłem się na łóżku w szpitalu.

W ostatniej chwili zdołałem jednak dostrzec, usłyszeć i poczuć, kiedy kłęby pary z hadesowej czeluści zakryły w końcu przed mym wzrokiem całą kulę ziemską, jak bezmiar eterycznego firmamentu rozbrzmiał rykiem dojmującej agonii, wywołanej szaleńczym echem, od którego zatrzęsło się całe niebo. Stało się to w jednym, delirycznym rozbłysku i huku, pojedynczej oślepiającej, ogłuszającej zagładzie dymu i grzmotu, która obróciła w perzynę blady księżyc, rozchodząc się na zewnątrz w kosmiczną próżnię. A kiedy dym się rozwiał, a ja oderwałem od owego widoku wzrok, by spojrzeć w stronę Ziemi, ujrzałem na tle zimnych, zabawnych gwiazd jedynie dogorywające słońce i blade, pogrążone w żałobie planety, na próżno poszukujące jednej ze swych sióstr.

PIEKIELNA ILUSTRACJA

Poszukiwacze koszmarów odwiedzają dziwne, odległe miejsca. Dla nich ptolemejskie katakumby i rzeźbione mauzolea koszmarnych krain. Wspinają się na oświetlone blaskiem księżyca wieżyce nadreńskich zamków i schodzą po czarnych, pokrytych pajęczynami stopniach do uśpionych pod gruzami zapomnianych miast Azji. Nawiedzone lasy i odległe góry są ich świątyniami, krążą również wokół złowrogich monolitów na nie zamieszkanych wyspach. Prawdziwym jednak majstersztykiem horroru, gdzie przeszywająca do szpiku kości zgroza jest koszmarem samym w sobie i przyczyną istnienia, są pradawne, samotne chaty farmerów w najdalszych leśnych zakątkach Nowej Anglii, tam bowiem mroczne elementy siły, samotności, groteskowości i ignorancji łączą się, tworząc istną perfekcję ohydy.

Najbardziej przerażający widok stanowią niewielkie, nie malowane, drewniane chaty stojące z dala od wędrownych szlaków, zazwyczaj na podmokłym trawiastym stoku lub przylegające do gigantycznego występu skalnego. Dwieście lat z okładem spędziły w tych miejscach, podczas gdy winorośle położyły się wokoło nich, a drzewa rozrastały się, stając się coraz bardziej strzeliste i bujne. Obecnie są prawie niewidoczne, tonąc w przepychu zieloności i bezpiecznym cieniu, niemniej okna o maleńkich szybkach wciąż gapią się w wyrazie szoku, jakby mrugały w zabójczym otępieniu, które nie dopuszcza doń szaleństwa, tłumiąc wspomnienia niewyobrażalnych koszmarów.

W takich właśnie chatach mieszkały pokolenia dziwnych ludzi, którym podobnych świat ten nigdy nie widział. Wyznający posępne i fanatyczne wierzenia, przez które stali się wyrzutkami swej własnej rasy, ich przodkowie poszukiwali wolności w leśnych ostępach. Tu właśnie potomkowie rasy zdobywców mogli działać swobodnie, nie skrępowani restrykcjami swych pobratymców, i oddawać się w niewolę przerażającym fantazjom ich własnych umysłów. Oderwani od zdobyczy cywilizacji, moc owych purytan skierowała się szczególnymi torami, a w skutek izolacji, okrutnych autorepresji oraz nieustannej walki z nieustępliwą naturą odezwały się w nich mroczne, dotąd ukryte cechy z prehistorycznej głębi ich zimnej, północnej spuścizny. Z konieczności praktyczni, a z natury srodzy, ludzie ci popełniali największe z możliwych grzechów. Błądząc, co wszak jest rzeczą ludzką, zostali zmuszeni swym ścisłym i surowym kodeksem, aby przede wszystkim poszukiwać schronienia, aż koniec końców zaczęli tracić zamiłowanie do tego, co przykazane mieli skrywać. Jedynie milczące, uśpione, zapatrzone chaty w lasach mogą opowiedzieć o wszystkim, co było ściśle zatajane w tym wczesnym okresie, a nie należą one do rozmownych i niechętnie przerywają kojącą drzemkę, która pomaga im zapomnieć. Czasem wydaje się, że litościwym gestem byłoby zburzyć wszystkie te chaty, muszą one bowiem często śnić.

Do jednego z takich domów, który właśnie opuściłem, przywiodła mnie w pewne listopadowe popołudnie silna ulewa; deszcz był tak zimny, że nawet najgorsze schronienie stanowiło wybawienie. Podróżowałem już od jakiegoś czasu, odwiedzając mieszkańców doliny Miscatonic w poszukiwaniu pewnych danych genealogicznych, i zważywszy na odległą, niejasną oraz problematyczną naturę mej wędrówki, pomimo nie sprzyjającej pory roku wygodniejsze okazało się dla mnie skorzystanie z roweru.

Tak oto znalazłem się na całkiem opuszczonej drodze, którą wybrałem, by dostać się skrótem do Arkham, gdy daleko od miasta złapała mnie paskudna ulewa, a jak okiem sięgnąć nie było żadnego innego schronienia prócz starej, odrażającej, drewnianej chaty, która mrugała na mnie zaspanymi oczyma okien spomiędzy dwóch pozbawionych liści wiązów opodal kamienistego pagórka. Leżący na uboczu, z dala od drogi, dom ów nie wywarł na mnie dobrego wrażenia. Szczerze mówiąc, budowle mające dobrą aurę nie łypią na wędrowców tak dwuznacznie i niepokojąco - a w mych genealogicznych badaniach napotkałem legendy sprzed stu lat, które stanowczo przestrzegały mnie przed odwiedzaniem podobnych miejsc. Niemniej siła ulewy przemogła me skrupuły i nie zawahałem się skierować mego jednośladu w górę trawiastego, zachwaszczonego wzniesienia do zamkniętych drzwi, które wydały mi się zrazu tak sugestywne i tajemnicze.

Nie wiedzieć czemu, niejako z założenia przyjąłem, że dom był nie zamieszkany, aczkolwiek gdy się zbliżyłem, nie byłem już tego taki pewien, bo choć ścieżkę przed domem porastały chwasty, nie były one dość gęste, by świadczyć, że miejsce to było całkiem opuszczone.

Dlatego też zamiast od razu pchnąć drzwi, zapukałem, a gdy to uczyniłem, ogarnął mnie niezrozumiały niepokój. Czekając na szorstkim, omszałym kamieniu służącym jako próg, zajrzałem do pobliskich okien i w szyby transomu nade mną, by stwierdzić, że choć stare, rozchybotane i niemal matowe od brudu, żadna nie była stłuczona. Budynek musiał być przeto zamieszkany pomimo swego odosobnienia i ogólnego zaniedbania. Moje pukanie pozostało jednak bez odpowiedzi, toteż spróbowawszy raz jeszcze, poruszyłem zardzewiałą klamką i stwierdziłem, że drzwi były otwarte. Wewnątrz znajdował się niewielki westybul o ścianach, z których odpadał tynk, a od wejścia popłynął ku mnie słaby, lecz nader nieprzyjemny odór. Wszedłem, wprowadzając swój rower, i zamknąłem za sobą drzwi. Przede mną wznosiły się wąskie schody z niewielkimi drzwiczkami z boków, prowadzącymi zapewne do piwnicy, podczas gdy po lewej i prawej stronie znajdowały się zamknięte drzwi do pokoi na parterze.

Oparłszy rower o ścianę, otworzyłem drzwi po lewej i wszedłem do małego pomieszczenia o niskim sklepieniu, słabo oświetlonego nawet mimo dwóch okien - szyby były bowiem brudne - którego wystrój był iście spartański, żeby nie powiedzieć prymitywny. Wyglądało to na pokój dzienny, znajdował się tu stół, kilka krzeseł oraz ogromny kominek, na obramowaniu którego tykał antyczny zegar. Książek i gazet było bardzo niewiele, a w panującym tu półmroku nie byłem w stanie odczytać tytułów. Moje zainteresowanie wzbudziła panująca tutaj, widoczna w każdym szczególe, aura archaiczności. Większość domów w tym rejonie była - jak sam stwierdziłem - pełna reliktów przeszłości, tu jednak archaiczność sięgnęła nieomal szczytu; w całym bowiem pomieszczeniu nie natrafiłem na chociażby jeden artykuł noszący postrewolucyjną datę. Gdyby wystrój był jeszcze skromniejszy, miejsce to stałoby się istnym rajem dla zbieracza.

Rozglądając się po pokoju, poczułem narastającą we mnie awersję, którą po raz pierwszy wzbudził posępny widok fasady domu. Nie potrafiłem powiedzieć, czego się lękałem ani co wzbudziło we mnie tę odrazę - niemniej tutejsza atmosfera zdawała się przesiąknięta nieprzyjemną wonią bluźnierczej starości, odrażającego okrucieństwa i tajemnic, które powinny popaść w zapomnienie. Z prawdziwą niechęcią usiadłem i zacząłem przeglądać artykuły. Zainteresowała mnie książka średniej wielkości leżąca na stole i dotycząca rzeczy tak pradawnych, że zdziwiłem się, widząc ją tu, miast w jakimś muzeum lub bibliotece. Była oprawna w skórę, z metalowymi okuciami i doskonale zachowana - księga sama w sobie również była niezwykła i fakt, że się tu na nią natknąłem, zaskoczył mnie w dwójnasób. Kiedy ją otworzyłem na stronie tytułowej, moje zdumienie urosło jeszcze bardziej, gdyż okazała się ona ni mniej, ni więcej tylko białym krukiem, księgą Pifagetty dotyczącą regionu Konga spisaną po łacinie na podstawie relacji marynarza Lopexa i opublikowaną w 1598 roku we Frankfurcie. Często słyszałem o tym dziele zaopatrzonym w niezwykłe ilustracje braci de Bry, tak więc przez chwilę zapomniałem o zaniepokojeniu, ogarnięty nagłym pragnieniem przerzucenia stronic owego białego kruka. Ryty były naprawdę interesujące, powstałe wyłącznie na bazie wyobraźni i pobieżnych opisów. Przedstawiały Negrów o białej skórze i kaukaskich rysach - zapewne niedługo zamknąłbym wolumin, gdyby zwykły zbieg okoliczności nie ożywił we mnie uśpionego niepokoju i nie pobudził uspokojonych nerwów. Rozdrażniło mnie to, iż księga otworzyła się - niejako samorzutnie - na tablicy dwunastej przedstawiającej w upiornych szczegółach rzeźnię kanibali Anziques. Moja wrażliwość ucierpiała nieco, gdy usiłowałem potraktować pobieżnie upiorny rysunek, który przyciągał mnie z niepokojącą intensywnością, zwłaszcza w połączeniu z krótką adnotacją dotyczącą szczegółów kuchni Anziques.

Odwróciłem się w stronę najbliższej półki i przejrzałem jej skąpą zwartość; Biblia z osiemnastego wieku, Pilgrim Progress z tego samego okresu, ilustrowane groteskowymi drzeworytami i wydane przez twórcę almanachów Izajasza Thomasa, nadgniła Magnolia Christi Americana Cottona Mathera i kilka innych ksiąg równie starych jak tamte. Nagle mą uwagę przykuł niemożliwy do pomylenia odgłos kroków w pokoju powyżej. W pierwszej chwili zdumiony i zaskoczony, zważywszy na fakt, że moje wcześniejsze pukanie do drzwi pozostało bez odpowiedzi, natychmiast domyśliłem się, że gospodarz musiał dopiero co się obudzić z głębokiego snu, toteż z mniejszym już zaskoczeniem przysłuchiwałem się krokom na trzeszczących drewnianych schodach. Stąpanie było ciężkie, aczkolwiek osobliwie ostrożne, co, zważywszy na ciężki chód, wydało mi się trochę niepokojące. Kiedy wszedłem do pokoju, zamknąłem za sobą drzwi. Teraz, po chwili ciszy, kiedy gospodarz mógł oglądać mój rower pozostawiony w holu, usłyszałem gmeranie przy zamku i ujrzałem, że panelowe odrzwia otwierają się ponownie.

W progu stanął osobnik o tak szczególnym wyglądzie, że gdyby nie zasady dobrego wychowania, bez wątpienia krzyknąłbym w głos. Stary, siwobrody i odziany w łachmany gospodarz swą postawą i wyglądem wzbudzał zarazem szacunek i zdumienie. Musiał mieć dobrze ponad sześć stóp wzrostu i pomimo podeszłego wieku oraz ubóstwa wciąż wydawał się silny i potężny. Jego oblicze nieomal nikło pośród długiej, gęstej brody porastającej policzki, które wydawały się nienaturalnie rumiane i mniej pomarszczone, niż można by się spodziewać. Na wysokie czoło mężczyzny spadała kaskada siwych włosów, nieco tylko przerzedzonych przez lata. Jego niebieskie oczy, choć odrobinę przekrwione, zdawały się niewytłumaczalnie bystre, czujne i przenikliwe.

Pomimo upiornego, niechlujnego wyglądu mężczyzna wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Jego abnegacja czyniła go odpychającym i natarczywym. Nie potrafię stwierdzić, w co był odziany, aczkolwiek w moim mniemaniu ubiór jego stanowiła masa strzępów i łachmanów sięgających aż do cholewek wysokich, ciężkich butów; brak zamiłowania tego mężczyzny do czystości był niemal nie do opisania.

Jego wygląd oraz wzbudzony przezeń instynktowny strach przygotował mnie na pewne przejawy wrogości, dlatego też nieomal zadrżałem, zdumiony i poruszony niesamowitą absurdalnością, kiedy gospodarz wskazał mi krzesło i odezwał się do mnie głosem pełnym uniżonego szacunku i zachęcającej gościnności. Mówił bardzo dziwną i rzadką odmianą jankeskiego dialektu, który, jak sądziłem, od dawna już był nie używany - przysłuchiwałem się uważnie, kiedy usiadł naprzeciwko mnie, nawiązując rozmowę.

- Dyszcz pana ułapił, co ni? - rzucił na powitanie. - Dobrze, co był pan blisko chałupy i nie zbyło panu oleju we w głowie, co by tu wnijść. Chyba żem ucioł komara, bo żem pana nie usłyszał - nie jezde już taki młody, muszem co dnia przysypiać wiela czasu jak nimowle. A pan gdzie się udai? Nie widuje żem sporo ludzi na tej drodze, odkąd pobudowali szos do Arkham.

Odparłem, że udawałem się do Arkham, i przeprosiłem za moje wtargnięcie do jego chaty, po czym mężczyzna podjął swój monolog.

- Cieszem się, co pana tu widzę, młodzieńcze, rzadko bywi, co chtoś tu się pokazui, ostatniemi czasy mało je rzeczy, coby sprawiali mię radość. Jak mię się wydai, jesteś pan z Bostingu, co? Nigdy żem tam nie był, ale na pierwszy rzut oka potrafię poznać miastowego - w łosiemdziesiontym czwarty mieli my tu łokrengowego nałuczyciela, ale nagle zrezygnował z roboty i jak wsiunk dzieś, nikt go już po tym nie uwidzial. - Tu stary nagle zachichotał, a gdy poprosiłem go o wyjaśnienie przyczyny owej wesołości, nie odpowiedział. Wydawał się w wyśmienitym humorze, acz jego zachowanie musiało być wynikiem pustelniczego trybu życia. Przez pewien czas paplał nieomal gorączkowo, gdy wtem, nie wiedzieć czemu, zapytałem go, w jaki sposób zdobył tak rzadką księgę jak Regnum Congo Pifagetty. Wciąż nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na mnie ów wolumin, i gdy zacząłem o nim mówić, uczyniłem to nie bez wahania. Ciekawość jednak przemogła wszystkie niejasne lęki, które stopniowo narastały we mnie, odkąd po raz pierwszy ujrzałem ten stary dom. Poczułem ulgę, stwierdziwszy, że pytanie nie okazało się nietaktowne, gdyż starzec odpowiedział na nie swobodnie i z emfazą.

- A, ta ksiunżka p Efryce? Kapitan Ebenezer Holt przedał mnie ją w sześćdziesiątym ósmym - tyn, co potym zginął we wojnie.

Coś, być może imię Ebenezera Holta, sprawiło, że gwałtownie uniosłem wzrok. Napotkałem je już wcześniej podczas mych prac genealogicznych, ale ani razu nie natknąłem się nań po rewolucji. Zastanawiałem się, czy gospodarz mógłby dopomóc mi w zadaniu, nad którym właśnie pracowałem, i postanowiłem zapytać go o to później. Mówił dalej.

- Ebenezer łod lat pływał na statkach handlowych ze Salem i we w każdem porcie widział rozmaite, dziwne rzeczy. Wziun to gdzieś we w Londynie, jak mię się wydai, lubił kupywać takowe rzeczy w sklepach. Byłżem raz w jego domie na zgórzu, coby pohandlować, i właśnie tedy zobaczyłem te ksiunżke. Jakżem pobaczył rysunki, od razu zachciałem ją mieć. I wymienił się ze mno. To je dziwna ksiunżka - daj jom pan, dzie som moje patrzały. - Starzec zaczął gmerać wśród łachmanów, wydobył parę brudnych i zdumiewająco starych okularów o niewielkich, ośmiokątnych szkłach i stalowych oprawkach. Nałożywszy je, sięgnął po leżący na stoliku wolumin i pieczołowicie zaczął przewracać stronice.

- Ebenezer umiał trochie czytać po ty... po łacinie, ja nie umie. Miałżem dwu czy czech nauczycieli, co mię próbowali nałuczyć, a Paster Clark, tyn, co mówili, że siem łutopił w stawie - umiesz pan coś ze z tego wyrozumieć?

Odparłem, że tak, i przetłumaczyłem jeden z pierwszych akapitów z początku książki. Nawet gdybym się pomylił, nie miał dość wykształcenia, by mnie poprawić, i wydawał się zadowolony jak dziecko z mego przekładu. Jego bliskość napawała mnie odrazą, ale nie wiedziałem, jak mam się od niego uwolnić, jednocześnie go przy tym nie urażając. Bawiło mnie jego dziecinne wręcz umiłowanie, jakie żywił do rysunków w książce, której nie potrafił przeczytać. Zastanawiałem się, czy w ogóle znał angielski i czy przeczytał którąś z nielicznych angielskich książek znajdujących się w tym pokoju.

Ta demonstracja prostoty usunęła w cień nieokreślone lęki, jakie mnie dręczyły, i uśmiechnąłem się, podczas gdy mój gospodarz mówił dalej:

- To dziwne, jak łobrazki mogom pływać na luckie myślenie. Weźmy tyn, ło z przodu. Widział pan kiedy drzewa jak te, ło tu, z wielkimi listyma chłopoczącymi we w górę i na dół. A te ludzie - to nie mogom być Murzyni - one som najlepsze. Trochie jak Indjanie, jak się mnie wydai, ale pochodzom ze z Efryki. Niechtórzy z nieich wyglondajom jak małpy albo półludzie, ale o takim jak tyn jeszcze żem nie słyszał.

Wskazał na bajeczny twór artysty, który można by opisać jako smoka z łbem aligatora.

- Tera pokazem panu same najlepsze - to je gdzieś we w samym środku. - Głos mężczyzny stał się nieco bardziej ochrypły, a w jego oczach rozbłysły jaśniejsze iskierki. Dłonie, choć wydawały się jeszcze bardziej niezgrabne niż dotychczas, pochłonięte były tylko jednym celem. Książka rozłożyła się niemal samoistnie, jak gdyby często otwierana była właśnie w tym miejscu - na odrażającej dwunastej tablicy ukazującej rzeźnię kanibali Anzique. Powróciło uczucie niepokoju, ale nie dałem tego po sobie poznać. Najdziwniejsze było, że dzięki inwencji artysty Afrykanie wyglądali jak biali - kończyny i ćwierci wiszące na ścianach ubojni były wręcz upiorne, rzeźnik zaś, zaopatrzony w toporzysko, osobliwie rażący. Pomimo iż mój gospodarz zdawał się uwielbiać ów rysunek, mnie wydawał się nieodmiennie odpychający.

- I co pan o tym myślisz - nigdy żeś pan nie widział czegoś takiego, co ni? Kiedy żem to zobaczył, powiedziałem Ebowi Holtowi: „Łod czegoś takiego aże skóra cierpnie, a krew mrozi siem w żyłach”. Kiedy przeczytałżem we w Piśmie o rzezi - jak o tyj rzezi niewiniątek - to sporom o tym myślał, ale nie potrafiłżem sobie tego wyłobrazić. Tu szystko widać, jako jest i basta - po prawdzie to chiba grzech, ale czyż wszyscy nie rodzimy siem we w grzechu? Tyn porąbany gość sprawia, że czujem zimne ciarki za każdą rażą, jak na niego spoglondam - a nie chcem, ale muszem - widzisz pan, jak tyn rzeźnik łodrąbał mu obie stopy? Jego głowa na tamty ławie, jedna renka z boku i druga na pieńku do rombania mięs.

Kiedy mężczyzna mamrotał w wyrazie szokującej ekstazy, jego owłosione, przyozdobione okularami oblicze było niemożliwe do opisania, ale głos, miast przybierać, raczej tracił na sile. Moich własnych odczuć raczej nie potrafię określić. Cała groza, którą wcześniej ledwie odczuwałem, runęła na mnie tak silną i żywą falą, że odraza, jaką żywiłem wobec tej prastarej, obrzydliwej istoty, urosła do niewyobrażalnych rozmiarów. Jego szaleństwo lub przynajmniej częściowa perwersja wydawały się niezaprzeczalne. Teraz mówił prawie szeptem, który jednak wydawał się bardziej przerażający od krzyku, i słuchając go, przeszły mnie dreszcze.

- Ta jak mówię, to dziwne, jak łobrazki mogom pływać na luckie myślenie. Wiesz, młody panie, mówiem tera o tym ło, tutaj. Kiedy już wyhandlowałżem ty ksiunżke łod Eba, często żem ją przyglondał, zwłaszcza po tem, jak słyszałżem Pastera Clarka prawioncego w niedziele we swy wielki peruce. Raz sprobował-żem czegoś zabawnego - tylko coby siem pan nie przeraził, młody panie - wszystko, com zrobił, to spojrzałem na rysunek przed zabiciem owcy na targ - zabicie owcy było o wiela zabawniejsze po tem, jakżem przykikował na tyn łobrazek... - Ton starca stał się jeszcze słabszy, czasami słowa były wręcz niesłyszalne. Przysłuchiwałem się odgłosom deszczu, dudnieniu kropel o małe, niemal nieprzejrzyste szybki, a mą uwagę zwrócił niezwykły, jak na tę porę roku, huk grzmotu. Raz przeraźliwy błysk i łoskot grzmotu niemal zatrzęsły domem aż do fundamentów, ale szepczący starzec nawet tego nie zauważył.

- Zabicie owcy było stokroć bardziej zabawne - ale wisz pan, nie dość satysfakcjonujące. Dziwne, jak łobrazek i pragnienie może wziunć człowieka we w karby. Na miłość Boga Łojca, młody człowiecze, nie mów ło tem nikomu, ale przysiengam się na Pana Naszego, że tyn rysunek łobudził we mnie głód wiktuałów, których nie można wyhodować ani normalnie kupić - ejże, siedź ino spokojnie, coś panu dolega? Nic żem nie zrobił, zastanawiałem się tylko, jak by to było, gdybym się zdecydował. Mówią, że mięso tworzy krew i ciało, że dai nam nowe życie - a ja zacząłżem się zastanawiać, czy człowiek nie mógłby przedłużyć sobie życia, jedząc stale to samo... - Szepcący nie zdołał jednak dokończyć. I to nie przez mój lęk ani gwałtownie przybierającą na sile burzę, której wściekłość mogłem podziwiać na własne oczy, kiedy je w końcu otwarłem w przesyconej dymem samotności wśród poczerniałych ruin. Sprawiło to coś absolutnie niesamowitego.

Otwarta księga leżała pomiędzy nami, z rysunkiem łypiącym obrazoburczo ku górze, a kiedy starzec wyszeptał słowa: - Stale to samo... - rozległ się delikatny, niemal niedosłyszalny plusk i coś rozprysło się na pożółkłym papierze rozłożonego woluminu. Pomyślałem, że to deszcz, ale przecież jego krople nie są czerwone. Mała czerwona kropla błyszczała wyraźnie na rysunku przedstawiającym rzeźnię kanibali Anzique, dodając upiornemu sztychowi jeszcze bardziej posępnego i przerażającego wyrazu. Starzec dostrzegł to i zamilkł, zanim jeszcze nakłonił go do tego wyraz zgrozy przepełniający moje oblicze; ujrzał to i pospiesznie uniósł wzrok ku pomieszczeniu, które opuścił przed godziną. Podążyłem za jego spojrzeniem i ujrzałem tuż nad nami, na tynkowanym, starym suficie wielką, nieregularną plamę wilgotnego szkarłatu, która powiększała się na moich oczach. Nie krzyknąłem ani nawet nie drgnąłem, a jedynie zmrużyłem powieki. W chwilę później rozległ się przeraźliwy ryk, huk tysięcy zespolonych gromów. Potężny piorun trafił prosto w przeklęty dom pełen niewypowiedzianych tajemnic, przynosząc zapomnienie, dzięki któremu pozostałem przy zdrowych zmysłach.

POTOMEK

Moją najgorszą zmorą jest myśl o omylności ludzkiej. Wedle diagnozy mego lekarza, spodziewam się, że powinienem zostać pogrzebany w następnym tygodniu, ale...

W Londynie był człowiek, który krzyczał na dźwięk bicia dzwonów kościelnych. Żył całkiem samotnie, ze swym prążkowanym kotem w Gray's Inn, a ludzie uważali go za nieszkodliwego dziwaka. Jego pokój wypełniony był książkami najbardziej nudnego i dziecinnego rodzaju, na których lekturze spędzał niekończące się godziny. Jedynym jego pragnieniem było to, by życie oszczędziło mu tortury myślenia. Było ono dla niego z pewnych powodów przerażające i od wszystkiego, co poruszało jego wyobraźnię, uciekał jak od zarazy. Był bardzo wiotki, poszarzały i pomarszczony. Są jednak tacy, którzy utrzymują, że nie był tak stary, na jakiego wyglądał. Strach pochwycił go w swe szpony. Lada dźwięk sprawiał, że wzdrygał się z rozszerzonymi oczami i czołem pokrytym potem. Począł się wystrzegać przyjaciół i towarzystwa, gdyż żądali odpowiedzi na swe pytania, a on nie chciał ich udzielać. Ci, którzy kiedyś znali go jako uczonego i estetę, mówili, że zobaczenie go w obecnym stanie jest nad wyraz smutną rzeczą. Odrzucił wszystkich znajomych dawno temu i nikt nie miał pewności, czy opuścił swe miejsce zamieszkania, czy po prostu odsunął się na ubocze. Przez dziesięć lat, od chwili, gdy wprowadził się do Gray's Inn, otaczało go milczenie.
Aż do nocy, w której młody Williams kupił "Necronomicon".
Williams był marzycielem. Miał tylko dwadzieścia trzy lata, gdy sprowadził się do starego domostwa, w którym czuł obcość i oddech kosmicznego wichru, wiejącego nad szarym, wysuszonym człowiekiem w pokoju obok. Zmuszał się do przyjaźni tam, gdzie starzy przyjaciele nie odważali się tego robić. Fascynowało go przerażenie osiadłe na wychudzonym, wymizerowanym sąsiedzie. Ten zresztą zawsze budził ludzkie zainteresowanie, chociaż nikt go nie traktował poważnie. Wciąż czegoś wyglądał i nasłuchiwał swym umysłem bardziej, niż oczami i uszami, które starał się zaangażować do zatopienia się w pozbawionych wyrazu lekturach. Gdy zaś rozbrzmiewały kościelne dzwony, zatykał uszy i krzyczał, a mieszkający z nim szary kot miauczał przejmująco, aż ostatnie dźwięki zginęły w oddali.

Mimo starań, Williams nie potrafił skłonić swego sąsiada do mówienia o rzeczach głębokich i tajemniczych. Starzec nie żył w zgodzie ze swym wyglądem i obyczajami. Udawał uśmiech i lekki ton, rozprawiając gorączkowo i pośpiesznie o przyjemnych błahostkach. Jego głos stale wznosił się, aż w końcu przechodził w piszczący i załamujący się falset. Sposób w jaki formułował swe myśli był jednak przemyślany i dokładny, a najbardziej trywialne uwagi zawsze na miejscu, dlatego Williams nie dziwił się słysząc, że starzec pracował kiedyś w Harrow i w Oksfordzie. Później stwierdzono, ze był on lordem Northam; wspominano o jego niewątpliwie rzymskim pochodzeniu, choć on sam odmawiał przyznania się do jakichkolwiek tajemnic związanych ze sobą. O jego prastarym zamku rodowym na wybrzeżu Yorkshire mówiono bardzo wiele dziwnych rzeczy. Uśmiechał się tylko, gdy przyniesiono do jego domu pewien kamień, wyrąbany z solidnej skały sterczącej nad Morzem Północnym.

Tak biegły rzeczy aż do chwili, gdy pewnej nocy Williams przyniósł do domu niesławny "Necronomicon" szalonego Araba Abdula Alhazreda. Wiedział o tym straszliwym woluminie od chwili, gdy ukończył szesnaście lat. Jego budzące się zamiłowanie do dziwactw zaprowadziło go do starego, przygarbionego księgarza na Chandos Street. Williams zawsze dziwił się, dlaczego ludzie bledną, gdy mówią o tym. Stary księgarz powiedział mu, ze przetrwało tylko pięć egzemplarzy, po wstrząsających edyktach kapłanów i prawodawców skierowanych przeciwko temu dziełu i że wszystkie są pozamykane z przerażającą dokładnością przez bibliotekarzy, którzy odważyli się je przeczytać. Lecz teraz nie tylko znalazł dostępną kopię, lecz nabył ją na własność po śmiesznie niskiej cenie. Było to w żydowskim sklepie, w brudnym zaułku przy Clare Market, gdzie już uprzednio kupował różne dziwne rzeczy i prawie poczuł sympatię do starego lewity, gdy ten uśmiechał się przez gąszcz swej brody, nieświadomy dokonanego wielkiego odkrycia. Grube, obłożone skórą okładki z brązowymi sprzączkami były tak bardzo widoczne, a cena tak absurdalnie niska...

Jeden rzut oka na tytuł wystarczył, aby wprawić go w zachwyt, a niektóre diagramy w mglistym łacińskim tekście wznieciły w jego mózgu najbardziej nieuświadomione wspomnienia. Czuł, że jest w najwyższym stopniu zobligowany do zaniesienia tej ciężkiej księgi do domu i rozpoczęcia jej odcyfrowywania, wyniósł ją więc ze sklepu w takim pośpiechu, że stary Żyd aż chichotał za nim niepokojąco. W końcu, gdy już była bezpieczna w jego pokoju stwierdził, że zbitki liter i uciążliwe idiomy przekraczają jego możliwości lingwistyczne. Z niechęcią zwrócił się więc do swego dziwnego, przerażającego przyjaciela, aby pomógł mu odcyfrować pokrętną, średniowieczną łacinę. Gdy młodzieniec wszedł do pokoju, lord Northam uśmiechał się głupkowato do swego pręgowanego kota. Zaskoczony wizytą wzdrygnął się. Potem zobaczył wolumin; omal nie zemdlał, gdy Williams wymówił tytuł.
Gdy ochłonął, opowiedział swoją historię. Pospiesznym i niespokojnym szeptem mówił o fantastycznych wytworach swego szaleństwa. Na koniec powiedział swemu gościowi, że byłoby najlepiej, gdyby spalił tę przeklętą księgę, a popioły rozrzucił na cztery wiatry.

Lord Northam zawsze sądził, że w jego dziejach musiało być cos niedobrego od samego początku, lecz nigdy nie wypowiadał ostatecznych konkluzji, zanim nie zbadał rzeczy dogłębnie. Był dziewiętnastowiecznym baronem z rodu, którego początki sięgały, jak podawała dość mglista tradycja, niewiarygodnie daleko. Istniały rodzinne opowieści o pochodzeniu rodu z czasów przed saksońskich, gdyż niejaki Luneus Gabinius Capito, trybun wojskowy w Trzecim Legionie Augusta, stacjonował w Lindum w Rzymskiej Brytanii do czasu, gdy został pozbawiony dowództwa, z powodu wzięcia udziału w pewnych rytach nie związanych z żadną znaną religią. Krążyły pogłoski, że Gabinius dotarł do jaskini w nadmorskim urwisku, gdzie zbierał się obcy lud i czynił w ciemności Znaki Wielkich Przedwiecznych. Ludu tego Brytyjczycy bardzo się obawiali. Był ostatnim z narodów z wielkiej krainy na zachodzie, które przetrwały. Sama kraina pogrążyła się w oceanie, pozostawiając po sobie tylko wyspy z kamiennymi kręgami i świątyniami, z których Stonehenge była największą. Oczywiście nie było niczego pewnego w opowieści o tym, że Gabinius zbudował niezdobytą fortecę nad przeklętą jaskinią, że zawiązał sojusze z Piktami, Saksonami, Duńczykami i Normanami i że z tej linii pochodził dumny towarzysz Czarnego Księcia*, którego Edward III uczynił baronem Northam. Te rzeczy nie były pewne, choć często o nich mówiono. Po prawdzie dzieło kamieniarskie Northam Keep bardzo przypominało mur Hadriana. Jako dziecko, lord Northam miewał szczególne sny, śpiąc w starej części zamku. Nabrał wówczas stałego przyzwyczajenia cofania się wstecz we wspomnieniach, do jakichś na wpół amorficznych scen, obrazów i wrażeń, nie będących w żadnej części jego świadomymi doświadczeniami. Stał się marzycielem, dla którego życie było mdłe i niesatysfakcjonujące, poszukiwaczem dziwnych królestw, kiedyś dobrze znanych, lecz nie leżących w żadnym widzialnym rejonie Ziemi.

Przepełniony uczuciem, że rzeczywisty świat jest jedynie atomem w tworzywie pustki i złowróżbności i że nieznane moce naciskają i przenikają sferę poznanego w każdym punkcie, Northam w młodości połączył religię z okultystycznymi tajemnicami. W niczym jednak nie mógł znaleźć zadowolenia, a gdy stał się starszy, zleżałoś i ograniczenia życia zaczęły go doprowadzać do szaleństwa. W latach dziewięćdziesiątych począł parać się satanizmem i bezustannie pożerał każdą doktrynę czy teorię, która wydawała się obiecywać ucieczkę od ścisłych reguł nauki i prawie niemożliwych do uświadomienia sobie praw Natury. Księgi takie, jak Ignatiusa Donnelly'ego o Atlantydzie, przyjmował z zapałem, podobnie jak dzieła dziesiątków tajemniczych prekursorów Charlesa Forta, które oczarowywały go swymi fantazjami. Wędrował chętnie całymi milami w pogoni za opowiastkami o jakichś cudach; raz udał się nawet na Pustynię Arabską szukając Bezimiennego Miasta według słabych wskazówek, na które nikt inny nie zwracał uwagi. Wzrosła w nim zwodnicza wiara w istnienie bramy, której znalezienie pozwoliłoby mu przejść do tych zewnętrznych głębi, których echa odzywały się na dnie jego pamięci. Mogła być równie dobrze w świecie widzialnym, jak tylko w jego umyśle i duszy. Może w swym na wpół zbadanym umyśle utrzymywał to tajemnicze połączenie, które uświadomiło mu istnienie Wielkich Przedwiecznych i przyszłe życie w zapomnianych wymiarach; które związało go z gwiazdami i z nieskończonościami i wiecznościami za nimi...



* Czarny Książę to przydomek Edwarda, najstarszego syna króla Edwarda III. Zasłynął on z pojmania w niewolę króla Francji Jana II Dobrego podczas bitwy pod Poitiers (1356, wojna stuletnia).

PRZEKLĘTY DOM

1

Nawet najgorszym koszmarom towarzyszy zwykle odrobina ironii. Czasem łączy się ona bezpośrednio z tokiem wydarzeń, niekiedy wiąże się tylko z przypadkowością dotyczącą postaci i wypadków. Doskonały przykład drugiej ze wspomnianych odmian ironii stanowi wydarzenie, do którego doszło w starym mieście Providence, gdzie w końcu lat czterdziestych przebywał często Edgar Allan Poe, smaląc cholewki, bez powodzenia zresztą, do utalentowanej poetki, pani Whitman. Poe zatrzymywał się zwykle w Mansion House przy Benefit Street, dawnym Golden Bali Inn, pod dachem którego gościli Washington, Jefferson i Lafayette. Najbardziej zaś lubił wybierać się na przechadzkę na północ, wzdłuż tejże samej ulicy, do domu pani Whitman i na cmentarz w pobliżu stojącego na wzgórzu kościoła św. Jana Apostoła, gdzie niektóre spośród starych, osiemnastowiecznych grobów o zmurszałych, na wpół widocznych płytach przepełniały go szczególną fascynacją.

A oto ironia. W czasie swych spacerów ów największy na świecie mistrz opowieści z dreszczykiem zmuszony był wielokrotnie mijać pewien wyjątkowy dom stojący po wschodniej stronie ulicy - obskurny, stary budynek zbudowany na niewielkim wzniesieniu, z wielkim, zaniedbanym podwórzem pochodzącym z czasów, gdy okolica ta nie była jeszcze gęsto zabudowana. Nic nie wskazuje, by kiedykolwiek pisał lub wspominał o tym domu, nie istnieje żaden dowód, że w ogóle zwrócił nań uwagę. A mimo to dom ów dla dwóch osób dysponujących pewnymi informacjami dorównuje lub wręcz przewyższa pod względem potworności najwymyślniejsze spośród upiornych fantazji geniusza, który tak często mijał go nieświadomie, i pozostaje w tym samym miejscu jako mroczny symbol wszystkiego, co plugawe, potworne i złowrogie.

Dom ten był - i jest po dziś dzień jedną z tych budowli, które przykuwają uwagę ciekawskich. Zbudowany jako farma, lub raczej półfarma, jest przykładem typowego nowoangielskiego stylu kolonialnego osiemnastego stulecia - potężny, spadzisty dach, pięterko, poddasze bez mansardy, georgiańskie wejście i wnętrze wyłożone modną na owe czasy boazerią. Był skierowany na południe, z jednym szczytem od wschodu, po niższe okna przesłonięty pagórkiem, z drugiej zaś strony od ulicy odsłonięty aż po fundamenty. Jego kształt sprzed ponad półtora wieku zmieniał się przez lata, w miarę jak prostowano i wyrównywano ciągnącą się opodal drogę - Benefit Street bowiem, zwana z początku Back Street, była najpierw aleją wijącą się pośród grobów pierwszych osadników, a prosto jak strzelił pobiegła, dopiero gdy ciała przeniesiono na cmentarz North Burial Ground. Początkowo zachodnia ściana znajdowała się dwadzieścia stóp od drogi, oddzielona od niej połową trawnika. Kiedy jednak w czasie rewolucji ulicę poszerzono, zajmując zielony pas graniczny, odsłonięciu uległy fundamenty budowli, wskutek czego należało wybudować ceglany mur podpiwniczenia i poszerzyć piwnice wzdłuż całego frontu domu. Drzwi i podwójne okna były odtąd skierowane ku nowej arterii komunikacyjnej. Gdy sto lat temu wyłożono chodnik, zajęty został ostatni pas szerokiego ongiś trawnika. Poe podczas swych spacerów musiał widzieć tylko wznoszący się przed nim matowy, szary mur domu zlewający się z popielatym chodnikiem - na wysokości dziesięciu stóp znikający pod brudnymi gontami starego, spadzistego dachu.

Na tyłach budynku rozciągały się sięgające niemal do Wheaton Street za pagórkiem tereny gospodarskie. Obszar od południa wychodzący na Benefit Street znajdował się, rzecz jasna, sporo powyżej chodnika, tworząc taras okolony wysokim murkiem z wilgotnych, omszałych kamieni, w którym tu i ówdzie dobudowano strome, wąskie, kamienne schodki wiodące, niby w głąb wąwozu, ku górnemu poziomowi zapuszczonego trawnika, murszejącym ceglanym ścianom i zaniedbanemu ogrodowi, gdzie zdekompletowane cementowe urny, zardzewiałe kociołki, które spadły z drewnianych, gruzłowatych trójnogów, i tym podobne parafernalia strzegły dostępu do skołatanych przez burze frontowych drzwi z wybitym półkolistym okienkiem u szczytu, przeżartymi przez grzyb jońskimi kolumnami i murszejącym trójkątnym frontonem. W młodości cała moja wiedza o przeklętym domu zawierała się w informacji, iż umarło tam niewiarygodnie wiele osób. Właśnie dlatego, jak mi wyjaśniono, pierwsi właściciele wyprowadzili się jakieś dwadzieścia lat po zbudowaniu tego budynku. Był on zwyczajnie niezdrowy, możliwe, że z powodu wilgoci i grzyba w piwnicy, nieprzyjemnej woni, którą czuło się we wszystkich pomieszczeniach, przeciągów w korytarzach lub jakości wody, zarówno tej bieżącej, jak i ze studni. Wszystko to dawało dość paskudny obraz tego miejsca, jedyny skądinąd, jaki uzyskałem od znanych mi osób. Dopiero notatniki mego stryja, antykwariusza, doktora Elihu Whipple'a ujawniły mi w końcu mroczniejsze, niejasne przypuszczenia krążące w postaci zabobonów i guseł wśród starej służby i prostego, wieśniaczego ludu, plotki i podejrzenia o niewielkim w sumie zasięgu, które w większości zostały zapomniane, w miarę jak Providence stało się metropolią o jakże zmiennej, współczesnej populacji.

Faktem jest, iż większa część owej społeczności nigdy nie uważała owego domu za „nawiedzony” w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie rozsiewano plotek o mglistych postaciach pobrzękujących smutno łańcuchami, dziwnych podmuchach zimnego powietrza, gasnących światłach czy twarzach pokazujących się w którymś z okien. Bywali wszelako tacy, którzy uważali ten dom za „pechowy”, ale nigdy nie wyjaśniali dlaczego. Jedyne, co nie podlegało dyskusji, to pokaźna liczba osób, które tam umarły, i należy wspomnieć o tym w czasie przeszłym, gdyż jakimś szczególnym zbiegiem okoliczności od ponad sześćdziesięciu lat budynek stał pusty, nie znalazł się bowiem chętny, który by w nim zamieszkał. Dawni mieszkańcy owej posesji nie pogasnęli jak świece, złożeni do grobu jedną i tą samą przyczyną, raczej rzec by należało, iż z dnia na dzień coraz bardziej tracili swą witalność, by ostatecznie zejść z tego świata wskutek odmiennych, typowych dla każdego z nich przypadłości. Ci zaś, co nie pomarli, cierpieli na rozmaite odmiany anemii, gruźlicy i innych wyniszczających chorób, a niektórzy wykazywali także objawy poważniejszych zaburzeń psychicznych - tak czy inaczej, wszystkie te wypadki nie świadczyły najlepiej o budynku i jego wpływie na lokatorów. Dodać przy tym należy, iż okoliczne domy wydawały się pozbawione tak złowrogiego wpływu na ludzi.

To wszystko, co wiedziałem, zanim wskutek natrętnego wypytywania stryj nie pokazał był mi notatek, które ostatecznie skłoniły nas do przeprowadzenia dogłębniejszego dochodzenia. W czasach mego dzieciństwa przeklęty dom był opuszczony, wokół stały nagie, poskręcane i przerażające stare drzewa, rosła długa, niezwykle blada trawa, na wysokim tarasie zaś, gdzie nigdy nie przesiadywały ptaki, płożyły się chwasty. My, chłopcy, często odwiedzaliśmy to miejsce i wciąż pamiętam grozę, jaką wówczas odczuwałem, lęk wywołany nie tylko upiorną obcością tej złowrogiej roślinności, lecz również posępną atmosferą i nieprzyjemnym odorem panującym wewnątrz wymarłego domu, którego nie zamknięte na zasuwę drzwi frontowe często przekraczaliśmy, spragnieni przygody i dreszczyku zakazanych emocji. Okienka o małych szybkach były w większości wytłuczone, w pomieszczeniach panowała niewytłumaczalna atmosfera samotności i opuszczenia, którą podkreślały jeszcze popękana boazeria na ścianach, smutne, zwisające ukośnie w zawiasach okiennice, odłażące ze ścian tapety, odpadający tynk, rozchwierutane schody i pozostałości świetnych ongiś, a teraz żałośnie zdezelowanych mebli. Kurz i pajęczyny sprawiały, iż wygląd wnętrz wydawał się jeszcze bardziej złowrogi i zatrważający, za bohatera zaś uchodził chłopak, który odważył się wspiąć po drabinie na poddasze - ciągnące się wzdłuż frontu budynku pomieszczenie z małymi półokrągłymi świetlikami w głównej ścianie, zagracone przechowywanymi tam niezliczonymi kuframi, krzesłami i kołowrotkami, które ozdobione nagromadzonymi przez lata pajęczynami i kurzem, nabierały zaiste diabelskich i potwornych kształtów. Nie poddasze jednak było najbardziej przerażającym miejscem w tym domu. Była nim wilgotna, cuchnąca pleśnią piwnica, która nie wiadomo czemu, wzbudzała w nas największą odrazę, mimo iż od strony ulicy znajdowała się w całości nad ziemią, i od chodnika, po którym spacerowali przechodnie, dzieliły ją tylko cienkie drzwi i ceglany mur z wąskim okienkiem. W gruncie rzeczy nie bardzo wiedzieliśmy, czy odwiedzać ją w nadziei na odrobinę mocniejsze przeżycia, czy unikać, z obawy o nasze dusze i zdrowe zmysły. Po pierwsze, nieprzyjemny odór rozchodzący się po domu był tam najsilniejszy, po wtóre zaś, nie podobały się nam białe grzybiaste naroślą, które niekiedy, zwłaszcza w deszczowe lata, wschodziły z twardego ubitego klepiska. Grzyby te, równie groteskowe jak roślinność na podwórzu, miały doprawdy odrażające kształty, wyglądały niczym parodie muchomorów i szatanów niepodobnych do żadnych innych, jakie kiedykolwiek mieliśmy okazję oglądać. Błyskawicznie gniły, a w pewnym stadium emanowały lekką fosforescencją, przeto wielu naocznych przechodniów mijających ów dom mówiło o błędnych ognikach gorejących w przesyconych odrażającym odorem pomieszczeniach z wytłuczonymi szybami.

Co do nas, nigdy, nawet w wigilię Wszystkich Świętych, kiedy nastroje mieliśmy najbardziej bojowe, nie odważyliśmy się odwiedzić tej piwnicy nocą, byliśmy bowiem świadkami owego osobliwego świecenia, nawet za dnia, zwłaszcza gdy było dżdżysto i pochmurno. Często wydawało się nam również, iż dostrzegamy coś subtelniejszego. Było to doprawdy nader niezwykłe, sugestia ledwie. Mam na myśli coś w rodzaju białawego śladu, jakby mgiełki na ubitym ziemistym podłożu - słabo widoczna, ulotna pozostałość pleśni lub saletry, którą, jak się nam zdawało, dostrzegaliśmy wśród rzadkich grzybiastych narośli w pobliżu ogromnego kominka w piwnicznej kuchni. Od czasu do czasu odnosiliśmy wrażenie, iż plama ta w dość upiorny sposób przypomina zgiętą wpół postać ludzką, choć podobieństwa zasadniczo nie było i często nie było widać również białego nalotu. Pewnego dżdżystego popołudnia, gdy iluzja owa wydała mi się wyjątkowo silna i gdy na dodatek odniosłem wrażenie, iż dostrzegam coś w rodzaju cienkich, żółtych, falujących nitek siarczanego dymu, wznoszących się z saletrowego spłachcia ku ziejącej czeluści kominka, opowiedziałem o tym stryjowi. Uśmiechnął się, słysząc moje słowa, lecz dostrzegłem w skrzywieniu jego ust grymas dziwnego wspomnienia. Później dowiedziałem się, że podobna wzmianka stanowi element jednego z mrocznych ludowych podań, legend opowiadających o upiornych, wilczych kształtach tworzących się z dymu z wielkiego kominka i dziwacznych konturach przyjmowanych przez pewne poskręcane korzenie drzew, które wdarły się do wnętrza piwnicy pomiędzy obluzowanymi cegłami fundamentów.

2

Dopiero gdy stałem się dorosłym mężczyzną, stryj pokazał mi notatki i informacje, jakie zebrał na temat wymarłego domu. Doktor Whipple był rozsądnym, konserwatywnym lekarzem, ze starej szkoły, i pomimo swych zainteresowań dość niechętnie kierował swe myśli ku sprawom paranormalnym, którymi pasjonował się w młodości. Jego punkt widzenia, zasadzający się na teorii niezdrowej atmosfery domu wynikłej z niewłaściwej lokalizacji budynku, nie miał nic wspólnego ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. Zdawał sobie wszelako sprawę, że obrazowość zdarzeń, która ożywiła w nim owo zainteresowanie, mogłaby przyjąć w umyśle młodego chłopaka formę najbardziej fantastycznych i przerażających przypuszczeń.

Doktor był kawalerem, siwowłosym, gładko ogolonym, staroświeckim dżentelmenem i znanym lokalnym historykiem, który często kruszył kopie z tak kontrowersyjnymi strażnikami miejscowych tradycji, jak Sidney S. Rider i Thomas W. Bicknell. Mieszkał z jednym tylko służącym w georgiańskiej posesji z kołatką na drzwiach i barierkami przy schodach, przycupniętej na szczycie stromo wznoszącej się North Court Street, opodal starego, ceglanego gmachu sądu kolonialnego, gdzie jego ojciec, kuzyn sławnego korsarza, kapitana Whipple'a, który spalił w 1772 roku bojowy szkuner JKM, czwartego maja 1776 roku brał udział w głosowaniu za uznaniem niepodległości kolonii Rhode Island. Wokoło, w cuchnącej wilgocią bibliotece o niskim stropie, ścianach wyłożonych spleśniałą jasną boazerią i maleńkich, zasnutych winoroślą okienkach znajdowały się pamiątki i kroniki jego rodu, wśród których można było znaleźć liczne, dwuznaczne aluzje dotyczące wymarłego domu przy Benefit Street. To przeklęte miejsce znajduje się niedaleko stąd, ulica Benefit bowiem ciągnie się tuż powyżej gmachu sądu, wzdłuż stromego zbocza, na którym pobudowano pierwsze w tej okolicy domy.

Kiedy po długich staraniach i przekonywaniach namówiłem mego stryja, by podzielił się ze mną wiedzą, której pożądałem, ujrzałem przed sobą dość osobliwą kronikę. Rozwlekła, pełna danych, opisująca aż nadto dokładnie wszelkie genealogiczne niuanse rodu, nieodmiennie snuła jednak nić upiornego, pozostającego w cieniu koszmaru i pierwotnego zła, które wywarło na mnie dużo silniejszy wpływ aniżeli na dobrego doktora. Odrębne wypadki zdawały się pasować do siebie nawzajem, aczkolwiek w dość charakterystyczny sposób, a z pozoru banalne szczegóły w mym odczuciu rodziły całkiem odrażające przypuszczenia. Zaczęła we mnie kiełkować nie zaspokojona ciekawość, w porównaniu z którą me dziecięce doznania zdawały się błahe i irracjonalne. Pierwsze objawienie zaowocowało badaniami, a w końcu ową mrożącą krew w żyłach wyprawą, która okazała się zgubna w skutkach. Któregoś dnia bowiem mój stryj jął nalegać, by mógł towarzyszyć mi w dochodzeniu, jakie prowadziłem, i wybraliśmy się razem do przeklętego domu, by spędzić tam noc. Wróciłem stamtąd już bez niego.

Brak mi tego łagodnego, pogodnego człowieka, którego żywot nacechowany był takimi przymiotami, jak honor, prawość, dobry smak, łagodność i uczoność. By uczcić jego pamięć, pobudowałem marmurową urnę na cmentarzu przy kościele św. Jana - w miejscu tak uwielbianym przez Poego, na wzgórzu, wśród potężnych wierzb, gdzie krypty i kamienne nagrobki tłoczyły się w wiekuistej ciszy pomiędzy ogromnym masywem kościoła a domami stojącymi wzdłuż Benefit Street.

Historia tego domu, jawna i wyrazista pośród labiryntu dat, nie zawierała żadnych złowrogich szczegółów, zarówno jeżeli chodzi o jego powstanie, jak i zamożną i cieszącą się poważaniem rodzinę, która go zbudowała. Mimo to nietrudno było wychwycić pierwsze mroczne sygnały, które już niebawem przerodzą się w posępną rzeczywistość. Starannie prowadzone zapiski mego stryja zaczynały się od wzniesienia owej budowli w roku 1763 i szczegółowo opisywały związane z nią wypadki. Wymarły dom zamieszkiwali z początku, jak się wydaje, William Harris i jego żona, Rhoby Dexter, oraz ich dzieci - Elkanah, ur. w 1755, Abigail, ur. w 1757, William jun., ur. w 1759 i Ruth, ur. w 1761 roku. Harris był kupcem pływającym szlakami handlowymi do Indii Zachodnich i związanym z firmą Obadiaha Browna i jego bratanków. Po śmierci Browna, w 1761 roku, szef nowej firmy Nicholas Brown i s-ka uczynił go szyprem brygu „Prudence” zwodowanego w Providence 120-tonowca, a tym samym dał szansę wybudowania nowego domu dla jego rodziny. O takim domu Harris marzył od dnia zawarcia małżeństwa.

Miejsce zostało wybrane - fragment niedawno wyrównanej, nowej i modnej Back Street, ciągnący się wzdłuż zbocza wzgórza nad zatłoczonym Cheapside - było to wszystko, o czym mógł zamarzyć, a budynek jak najbardziej pasował do otoczenia - był wytworny, ale gustowny, Harris pragnął wprowadzić się do niego przed narodzinami piątego dziecka, którego się spodziewali. Dziecko to, chłopiec, przyszło na świat w grudniu, lecz narodziło się martwe. Przez półtora wieku w domu tym ani jedno dziecko nie urodziło się żywe. W kwietniu następnego roku dzieci zaczęły chorować, nim minął miesiąc Abigail i Ruth zmarły. Doktor Job Ives zdiagnozował chorobę jako wyjątkowo groźną dziecięcą gorączkę, choć inni upierali się, że w grę wchodziło coś więcej aniżeli zwyczajne suchoty czy wycieńczenie organizmu. Tak czy inaczej, choroba okazała się zaraźliwa, Hannah Bowen bowiem, jedna z dwójki służących, zmarła na tę samą dolegliwość w czerwcu. Eli Lideason, drugi służący, stale uskarżał się na ogólne osłabienie. Zapewne wróciłby w rodzinne strony, na farmę swego ojca, gdyby nie zadurzył się w Mehitabel Pierce, którą wynajęto po śmierci Hannah. Zmarł w roku następnym, który był wyjątkowo smutny, wtedy bowiem odszedł również sam William Harris, osłabiony klimatem Martyniki, gdzie często mieszkał i pracował w ostatnim dziesięcioleciu.

Wdowa, Rhoby Harris, nigdy już nie doszła do siebie po śmierci małżonka, a zgon pierworodnego Elkanaha, dwa lata później, okazał się ostatecznym ciosem dla jej zdrowych zmysłów. W 1768 roku popadła w lekki obłęd i od tej pory przebywała stale w zamknięciu, w górnej części domu. Jej starsza siostra, Mercy Dexter, wprowadziła się do domu, by przejąć opiekę nad rodziną. Była to prosta, silna i twarda z natury kobieta, lecz odkąd przestąpiła próg feralnego budynku, zaczęła z wolna podupadać na zdrowiu. Cechowało ją niezwykłe wręcz oddanie nieszczęsnej siostrze; wielkim uczuciem darzyła również jedynego pozostałego przy życiu siostrzeńca, Williama, który z silnego dziecka wyrósł na słabowitego, niedomagającego młodzieńca. W roku śmierci Mehitabel odszedł również służący Preserved Smith, nie podając żadnego konkretnego powodu swej decyzji, a jedynie mgliste sugestie poparte tezą, jakoby nie podobał mu się unoszący się w całym domu dziwny zapach. Przez pewien czas Mercy nie była w stanie zatrudnić do pomocy żadnej służby, gdyż siedem zgonów i przypadek utraty zmysłów w ciągu niespełna pięciu lat wywołały lawinę plotek, które z czasem nabiorą nader osobliwego, mrocznego charakteru. W końcu jednak zatrudniła nowych służących spoza miasta, Ann White, smętną kobietę z tej części North Kingstown, która teraz stanowi odrębne miasto Exeter, i bystrego mężczyznę z Bostonu nazwiskiem Zenas Low.

To Ann White pierwsza skonkretyzowała posępne, przerażające plotki. Mercy nie powinna była wynajmować do służby nikogo z okręgu Szubienicznego Wzgórza, rejon ten bowiem był i pozostaje do dziś siedzibą najbardziej niewyobrażalnych, mrożących krew w żyłach przesądów i zabobonów. Jeszcze niedawno, bo w roku 1892, ludzie z Exeter odkopali zwłoki i ceremonialnie spalili serce trupa, aby zapobiec kolejnym nawiedzeniom, które mogły okazać się szkodliwe dla ludzkiego zdrowia i ogólnego spokoju wspólnoty. Można się tylko domyślać, że ich punkt widzenia nie zmienił się zbytnio od połowy osiemnastego wieku. Ann nie umiała trzymać języka za zębami, toteż po kilku miesiącach Mercy zwolniła ją, na jej miejsce zaś zatrudniła wierną i przyjacielską amazonkę z Newport - Marię Robbins.

Tymczasem nieszczęsna Rhoby Harris, trawiona obłędem, jęła opowiadać w głos o swych koszmarach i niepojętych, a przeraźliwych imaginacjach. Wreszcie wrzaski jej stały się nie do zniesienia, zmieniły się w długotrwałe tyrady okropieństw i plugawych wymysłów, co sprawiło, że jej syn zmuszony był zamieszkać tymczasowo u swego kuzyna, Pelega Harrisa, w nowym gmachu college'u przy Presbiterian Lane. Po tych wizytach zdrowie chłopca nieco się poprawiło, a Mercy, mając na uwadze jego dobro, pozwoliła mu zamieszkać u Pelega na stałe.

W tym też okresie napady szaleństwa u pani Harris przybrały jeszcze na sile, treść zaś jej wrzasków pozostaje niejasna, a raczej do tego stopnia niesamowita, że nie sposób traktować jej inaczej aniżeli jako stek bzdur zrodzonych w umyśle szaleńca. Niewątpliwie brzmi absurdalnie, gdy mówi się, że kobieta znająca tylko pobieżnie francuski całymi godzinami wywrzaskiwała ochryple zdania w slangowej odmianie tego języka lub że osoba ta, samotna i strzeżona, skarżyła się zawzięcie, jakoby jakaś łypiąca dziko istota kąsała ją i wyżerała kawałki ciała. W 1772 roku zmarł służący Zenas, a kiedy dowiedziała się o tym pani Harris, zaczęła zaśmiewać się ze zgoła nietypowym dla niej zadowoleniem. W roku następnym ona również opuściła ten padół i została złożona na Cmentarzu Pomocnym obok swego męża.

Gdy w 1775 roku wybuchł konflikt z Wielką Brytanią, William Harris pomimo swych szesnastu lat i słabego zdrowia zaciągnął się do Regimentu Zwiadowczego pod dowództwem pułkownika Greene' a. Od tej pory jego zdrowie regularnie się poprawiało, zyskiwał też na prestiżu. W 1780 roku jako kapitan sił Rhode Island w New Jersey pod pułkownikiem Angellem, napotkał i poślubił Phebe Hetfield z Elizabethtown, którą przywiózł do Providence, opuściwszy z honorami szeregi armii.

Powrót młodego żołnierza nie był tak wspaniały, jak można by oczekiwać. Dom co prawda był wciąż w dobrym stanie, ulicę poszerzono i przemianowano z Back Street na Benefit Street. Mercy Dexter jednak, ongiś postawna i silna, podupadła na zdrowiu, wydawała się wycieńczona i słaba, chodziła zgięta patetycznie wpół, cerę miała niezdrową i ziemistą, głos pusty i wyjątkowo cichy, jak szept zza grobu. Cechy te przejęła również jedyna pozostała w domu służąca, Maria. Jesienią 1782 roku Phebe Harris urodziła martwą córeczkę, a piętnastego maja następnego roku Mercy Dexter, dzielna do końca, pożegnała się z życiem.

William Harris, przekonany ostatecznie o wyjątkowo niezdrowej naturze swego mieszkania, podjął niezbędne kroki, by opuścić i na zawsze porzucić dom. Zamieszkali tymczasem z żoną w nowo otwartym Golden Bali Inn, po pewnym czasie zaś William wzniósł nowy, wspaniały dom przy Westminster Street, w rozbudowywanej części miasta, po drugiej stronie Wielkiego Mostu. Tam, w 1785 roku, przyszedł na świat jego syn, Dutee, i tam w spokoju i dobrobycie mieszkała cała rodzina, póki z uwagi na gwałtowną ekspansję sklepów nie zostali zmuszeni przenieść się z powrotem za rzekę i na drugą stronę wzgórza, na Angell Street, do nowej dzielnicy willowej East Side, gdzie śp. Archer Harris zbudował w 1876 roku okazałą, lecz szpetną rezydencję z francuskim dachem. Oboje, William i Phebe, padli ofiarą epidemii żółtej febry w 1797 roku, aleDutee'a wziął na wychowanie kuzyn, Rathbone Harris, syn Pelega.

Rathbone był praktycznym mężczyzną i wynajął dom przy Benefit Street, wbrew żądaniom Williama, by pozostał on nie zamieszkany. Czuł się zobowiązany zapewnić jak najlepszą przyszłość chłopcu i ani trochę nie przejmował się zgonami czy chorobami, które wyniszczały jego mieszkańców, jak również narastającą coraz bardziej niechęcią, jaką darzono ów budynek. Z irytacją przyjął więc decyzję rady miejskiej, która w 1804 roku nakazała mu odkażenie domu siarką, smołą i kamforą, w związku z mocno dyskutowanymi zgonami czterech osób, spowodowanymi przypuszczalnie przez dobiegającą kresu epidemię żółtej febry. Powszechnie powiadano, że cały dom przesiąknięty był niezdrową, chorobliwą wonią.

Co się tyczy Duteego, nie myślał on wiele o domu, gdyż kiedy dorósł, zaciągnął się na okręt kaperski i służył z honorem na „Vigilancie” pod dowództwem komandora Cahoone'a w wojnie 1812 roku. Wrócił z wojny cały i zdrowy, w 1814 roku ożenił się i został ojcem owej pamiętnej nocy dwudziestego trzeciego września 1814, kiedy wielka fala sztormowa zalała połowę miasta i zniosła potężny siup aż na Westminster Street, tak daleko, że maszty okrętu prawie dotykały okien domu Harrisów, jakby potwierdzając w ten sposób, że nowo narodzony chłopiec, Welcome, był synem marynarza.

Welcome nie przeżył swego ojca, lecz zginął chwalebnie pod Fredericksburgiem w 1862 roku. Ani on, ani jego syn, Archer, nie znali prawdy o przeklętym domu. Wiedział tylko, że prawie nie sposób go wynająć - być może z uwagi na zagrzybienie i chorobliwy, mdlący odór powstały zapewne wskutek wilgoci i starości budowli. W rzeczy samej, dom nie został podnajęty po serii tragicznych zgonów, których kulminacja przypadła na rok 1861, a które z uwagi na wydarzenia wojenne poszły niemal natychmiast w zapomnienie. Carrington Harris, ostatni męski potomek rodu wiedział tylko, że dom był opuszczony i stanowił przedmiot licznych związanych z nim legend i zabobonów, póki nie opowiedziałem mu o swoim przeżyciu. Zamierza] zburzyć budynek i wznieść na tym miejscu czynszówkę, lecz za moją radą postanowił go zachować, skanalizować i wynająć. Nie miał większych problemów ze znalezieniem chętnych. Groza odeszła.

3

Nietrudno sobie wyobrazić, jak silny wpływ wywarły na mnie kroniki Harrisów. W kronikach tych zdawało się tkwić przyczajone zło, wykraczające swym ogromem ponad wszystko, co dotąd znałem; zło wyraźnie związane z domem, nie z rodziną. Wrażenie to potwierdziły dość chaotyczne w zapisie notatki mego stryja, zapiski zasłyszanych historii i plotek krążących wśród służby, kopie aktów zgonu wystawionych przez jego kolegów, lekarzy, wycinki prasowe itp. Nie jestem w stanie wymienić tu ogromu tych materiałów, gdyż stryj mój był niezmordowanym antykwariuszem, a przeklęty dom szczególnie go interesował. Mogę jednak nadmienić o kilku nader interesujących sprawach, na które zwróciłem uwagę, gdyż wzmianki o nich pochodziły z kilku różnych źródeł. Na przykład, plotki służby były niemal jednakowe, jeżeli chodziło o zagrzybioną i cuchnącą, nieprzyjemną piwnicę - jednocześnie uznano to właśnie pomieszczenie za emanujące najsilniej i do cna przesiąknięte zła aurą. Niektóre służące, na przykład Ann White, w ogóle nie korzystały z piwnicznej kuchni, a co najmniej trzy dobrze udokumentowane historie mówiły o dziwnych, quasi-ludzkich lub wręcz diabolicznych kształtach przyjmowanych przez korzenie drzew lub spłachcie pleśni w tym mrocznym miejscu. Te właśnie opowieści zainteresowały mnie szczególnie z uwagi na to, co miałem okazję ujrzeć w dzieciństwie, czułem wszelako, że w każdej z tych relacji zbyt wiele było przekłamań i naleciałości miejscowych wierzeń oraz opowieści o duchach.

Ann White, dorastająca w Exeter, w atmosferze tamtejszych przesądów i zabobonów wysnuła najbardziej niesamowitą, lecz i najbardziej spójną zarazem opowieść - jakoby pod domem spoczywał pogrzebany jeden z wampirów nieumarłych, które zachowują ludzką postać i żywią się krwią lub tchnieniem żyjących, a których plugawe legiony wysyłają nocami na żer swe cienie lub cielesne powłoki. Aby unicestwić wampira, jak mówiły stare babiny, należy go ekshumować i spalić jego serce lub przynajmniej przebić je drewnianym kołkiem. Do zwolnienia Ann w znacznej mierze przyczynił się fakt, że uparcie nalegała ona na przekopanie gruntu pod piwnicą.

Jej historie zyskały sobie spory rozgłos i przyjmowano je tym łacniej, że dom istotnie stał na terenie, gdzie ongiś grzebano zmarłych.

Dla mnie ich zainteresowanie mniej łączyło się z tą okolicznością, bardziej natomiast ze swobodą, z jaką przyjęto kilka innych związanych ze sprawą szczegółów - skargę zwolnionego Preserveda Smitha, który służył w domu przed Ann i nigdy o niej nie słyszał, który twierdził, jakoby nocą „coś wysysało mu dech”; akty zgonu ofiar żółtej febry w 1804 roku wystawione przez doktora Chada Hopkinsa, stwierdzające, że u czterech zmarłych osób wystąpił znaczny niedobór krwi; a także mgliste wzmianki o szalonych majaczeniach nieszczęsnej Rhoby Harris wspominającej o ostrych zębach szklistookiej, na wpół widocznej zjawy.

Choć wolny jestem od przesądów i zabobonów, niniejsze szczegóły całej sprawy wzbudziły moje zainteresowanie, podsycane jeszcze kilkoma wycinkami z gazet, opisującymi przypadki zgonów w przeklętym domu - jeden z „Providence Gazette and Country Journal” z dwunastego kwietnia 1815 roku, drugi natomiast z „Daily Transcript and Chronicie” z dwudziestego siódmego sierpnia 1845 roku, opisujące nader szczegółowo upiorne wypadki, do tego stopnia, że nie sposób było nie zauważyć ich przerażającej zbieżności. Wydaje się, że w obu przypadkach umierająca osoba - w 1815 roku spokojna leciwa dama nazwiskiem Strafford, a w 1845 nauczyciel w średnim wieku, niejaki Eleazar Durfee, ulegli przeraźliwej przemianie. Ich oczy stały się szkliste i oboje starali się ukąsić w szyję zajmującego się nimi lekarza. Jeszcze bardziej zdumiewający był ostatni przypadek, po którym przestano wynajmować ów dom - była to cała seria śmierci wywołanych przez anemię, poprzedzonych postępującym obłędem i atakami, podczas których pacjent próbował pozbawić życia swoich krewnych poprzez rozpłatanie im żył na nadgarstkach lub tętnic szyjnych.

Było to w roku 1860 i 1861, kiedy mój stryj rozpoczął właśnie praktykę lekarską i przed wyruszeniem na front sporo usłyszał o tych wydarzeniach od swoich starszych kolegów po fachu. Naprawdę nie wyjaśnione w tej sprawie było to, że ofiary, ludzie prości - gdyż domu uznawanego powszechnie za przeklęty bądź wymarły i przesyconego osobliwym odorem, nie sposób było wynająć nikomu innemu - mamrotały złowieszcze słowa we francuskim slangu, języku i dialekcie, którego nie mieli prawa znać ze względu na brak wykształcenia. Przywodziło to na myśl nieszczęsną Rhoby Harris sprzed blisko stu lat i to poruszyło mego stryja do tego stopnia, że po powrocie z wojny zaczął zbierać dane historyczne dotyczące feralnego domu i nie omieszkał również zasięgnąć informacji u doktora Chase'a i Whitmarsha. Było dla mnie oczywiste, że mój stryj mocno zafascynował się tą sprawą i ucieszył się, gdy i mnie ona zaciekawiła, skutkiem czego mógł rozmawiać ze mną o rzeczach, które inni skwitowaliby jedynie drwiącym śmiechem. Nie posunął się w supozycjach tak daleko jak ja, niemniej czuł, że dom ten stanowił ewenement dla ludzi obdarzonych wyobraźnią, zawierał w sobie pod tym względem ogromny potencjał i wart był odnotowania jako inspiracja w sferze grozy, niesamowitości i makabry.

Ze swej strony zamierzałem przyjrzeć się tej sprawie z absolutną powagą i zacząłem nie tylko przeglądać dowody, lecz również je gromadzić, na tyle, na ile byłem w stanie. Rozmawiałem wielokrotnie z mocno już posuniętym w latach Archerem Harrisem, podówczas właścicielem domu, zanim zmarł w 1916 roku, i uzyskałem od niego i jego niezamężnej siostry Alice potwierdzenie autentyczności wszelkich danych zebranych przez mego stryja. Kiedy jednak zapytałem ich o ewentualny związek z Francją czy językiem francuskim, wyznali, że nie mają pojęcia, o co może chodzić, i byli równie jak ja zbici z tropu. Archer był w kropce, a panna Harris powiedziała, że przypomina sobie pewne mgliste aluzje dotyczące jej dziadka, Dutee Harrisa, i być może one rzuciłyby jakieś światło na tę sprawę. Stary wilk morski, który przeżył o dwa lata swego syna, sam nie znał tej legendy. Przypomniał sobie jednak, że jego dawna pielęgniarka, niejaka Maria Robbins, znała jakąś mroczną prawdę mogącą przydać znaczenia francuskim majaczeniom Rhoby Harris, słyszanym tak często, zwłaszcza w ostatnim okresie życia nieszczęsnej kobiety. Maria przebywała w przeklętym domu od 1769 roku do wyprowadzki rodziny w 1783 i była obecna przy śmierci Mercy Dexter. Któregoś razu wspominała małemu Dutee o pewnych niezwykłych rzekomo zdarzeniach, jakie zaszły podczas śmierci Mercy, lecz on wkrótce o tym zapomniał i jedyne, co utkwiło mu w pamięci, to wzmiankowana już wcześniej osobliwość. Jego prawnuczka nawet to wspominała z olbrzymim trudem. Ani ona, ani jej brat nie interesowali się zbytnio domem, podobnie jak syn Archera, Carrington, jego obecny właściciel, z którym odbyłem rozmowę po zdarzeniu, w którym uczestniczyłem.

Zebrawszy od rodziny Harrisów wszelkie możliwe informacje, jakie mogłem uzyskać, skoncentrowałem uwagę na wczesnych kronikach miejskich i zapiskach o zdarzeniach, jakie w nim zachodziły, pochłaniając je z zapałem większym, niż wykazywał przy tej samej czynności mój stryj. Pragnąłem poznać zborną i logiczną historię całego tego miejsca, począwszy od pojawienia się tu pierwszych osadników, w roku 1636, a nawet wcześniej, jeżeli tylko uzyskałbym możliwość uzupełnienia informacji o legendy żyjących wcześniej na tych terenach Indian Narragansett. Dowiedziałem się, że długi pas tutejszych ziem należał początkowo do Johna Throckmortona. Jedno z takich pasm zaczynało się przy Town Street, przy rzece, ciągnąc się poprzez wzgórze mniej więcej równolegle do istniejącej obecnie Hope Street. Ziemie Throckmortonów zostały później rozdzielone, ja natomiast skupiłem swą uwagę na tym odcinku, gdzie później znajdowała się Back, a następnie Benefit Street. Zgodnie z tym, co mówiły plotki, rzeczywiście znajdował się tam cmentarz Throckmortonów. Gdy jednak baczniej przejrzałem kroniki, okazało się, że ciała zostały później ekshumowane i przeniesione na Cmentarz Północny przy Pawtucket West Road.

Nagle, zupełnie przypadkiem, gdyż informacja ta nie znajdowała się w oficjalnych kronikach i z łatwością mogłem ją przeoczyć, natknąłem się na coś, co obudziło we mnie szczególną ciekawość, pobudziło do działania i co więcej, pasowało do kilku wyjątkowo niezwykłych aspektów tej sprawy. Był to akt dzierżawy z 1697 roku niewielkiego odcinka gruntu niejakiemu Etienne Roulet z żoną. Wreszcie pojawił się w tej aferze akcent francuski oraz kolejny, znacznie bardziej dojmujący element grozy, który ożywił brzmienie tego nazwiska, przywołując jego wspomnienie z mrocznej otchłani przeczytanych ongi zakazanych i mrożących krew w żyłach lektur, przeto z nowym zapałem zacząłem badać dane o lokalizacji wymarłego domu i miejsc, gdzie go wzniesiono. Sprawdziłem wszystkie dostępne kroniki mówiące o układzie tamtego terenu przed jego podziałem i częściowym wypoziomowaniem Back Street pomiędzy 1747 a 1758 rokiem. Dowiedziałem się tego, czego w głębi duszy się spodziewałem, że w miejscu, gdzie stał teraz przeklęty dom, Rouletowie założyli swój własny cmentarz, na tyłach niewielkiego parterowego domku z poddaszem, i nigdzie nie natknąłem się na wzmiankę o przenosinach spoczywających tam zwłok. Dokument, nawiasem mówiąc, kończył się dość chaotycznie i zmuszony byłem przetrząsnąć archiwa Towarzystwa Historycznego Rhode Island i biblioteki Shepleya, zanim natknąłem się na jakąkolwiek wzmiankę otwierającą drzwi oznaczone nazwiskiem Etienne Roulet. Wreszcie coś znalazłem; coś nader mglistego i niejasnego, lecz o tak ogromnym, choć przerażającym znaczeniu, że natychmiast postanowiłem zbadać piwnicę wymarłego domu. Rouletowie, jak się zdawało, przybyli w tę okolicę z East Greenwich w roku 1696. Byli hugenotami z Caude i napotkali wyjątkowo silny sprzeciw ze strony notabli z Providence, nim pozwolono im osiedlić się w mieście. W East Greenwich, dokąd przybyli w 1686 roku, po zniesieniu edyktu nantejskiego, nie cieszyli się zbytnią popularnością i jak głosiły plotki, niechęć ta wykraczała poza zwyczajowe rasowe i narodowościowe uprzedzenia czy nawet spory o ziemię, tak częste pomiędzy francuskimi i angielskimi osadnikami, że nie był w stanie ukrócić ich nawet gubernator Andros. Jednak ich żarliwy protestantyzm - niektórzy powiadali, że zbyt żarliwy - oraz wyraźny niepokój, gdy przegnano ich z wioski, zapewniły im ostatecznie bezpieczną przystań. Etienne Roulet bowiem, niezbyt zdolny w uprawie roli, natomiast uczony w mowie, piśmie i kreśleniu osobliwych diagramów według wzorów z tajemniczych ksiąg, otrzymał posadę duchownego na placówce przy przystani Pardona Tillinghasta, na południowym krańcu Town Street. Jednak jakieś czterdzieści lat później wybuchły tam bliżej nieokreślone zamieszki. Rozpoczęły się one po śmierci starego Rouleta, potem zaś nikt już więcej nie słyszał o tej rodzinie.

Wydaje się, że przez ponad sto lat wspominano Rouletów i często o nich mówiono jako o rodzinie, która wniosła pewne ożywienie do sennego portowego miasteczka. Syn Etienne'a, Paul, posępny, zgryźliwy mężczyzna, którego dziwaczne prowadzenie się wywołało zapewne zamieszki, w rezultacie których doszło do unicestwieni a całej rodziny, stanowił szczególny obiekt najprzeróżniejszych spekulacji, i choć w Providence nie dochodziło do przypadków paniki i lęku przed czarami, jak to działo się w pobliskich purytańskich osadach, stare babiny otwarcie mówiły, że nigdy nie odmawiał on modłów, kiedy należało, ani też nie zanosił ich do konkretnej osoby. Bez wątpienia te właśnie plotki stały się podstawą legendy, którą znała stara Maria Robbins. Jaki związek z nią miały obłąkańcze bredzenia posługującej się francuskim slangiem Rhoby Harris i innych mieszkańców przeklętego domu, określić mogły jedynie przypuszczenia lub przyszłe odkrycia. Zastanawiałem się, jak wielu z tych, którzy znali legendy, uświadamiało sobie istnienie dodatkowego ogniwa, które napotkałem, ślęcząc nad starymi annałami pewnego wyjątkowo odrażającego fragmentu opowiadającego o potwornej kreaturze znanej jako Jacques Roulet z Caude, który w 1598 roku został za czary skazany na śmierć. Później wszelako parlament paryski ocalił go przed stosem i wtrącił do zakładu dla obłąkanych. Znaleziono go w lesie zbryzganego krwią i oblepionego strzępami tkanek, wkrótce po tym, jak dwa wilki zabiły i rozdarły na kawałki małego chłopca. Widziano, jak jeden z wilków pierzchnął bez szwanku. Historia ta bez wątpienia nadaje się do opowiadania przy kominku, a jest tym ciekawsza, że występuje zbieżność nazwisk i miejsca. Uznałem wszelako, że plotkarze z Providence nie mogli o niej wiedzieć. Gdyby tak było, wspomniana zbieżność zaowocowałaby bardziej drastycznymi i okrutnymi czynami. Czyż jednak było możliwe, że to właśnie tego rodzaju plotki doprowadziły do wybuchu zamieszek i ostatecznie do wygnania Rouletów z miasta?

Teraz coraz częściej odwiedzałem przeklęty- dom, badałem niezdrową roślinność pieniącą się w ogrodzie i studiowałem uważnie każdy cal piwnicznego klepiska. Wreszcie, za pozwoleniem Carringtona Harrisa, dorobiłem klucz do nie używanych z dawien dawna drzwi wiodących z piwnicy wprost na Benefit Street, wolałem bowiem mieć możność szybszego wydostania się na ulicę, niźli piąć się po mrocznych schodach i przez hol na piętrze dochodzić do frontowych drzwi. Miejsca, gdzie moim zdaniem zła aura była najsilniejsza, badałem wnikliwie całymi popołudniami, póki promienie słońca przezierały przez zasnuty pajęczyną świetlik nad piwnicznymi drzwiami, dzięki którym tylko kilka stóp dzieliło mnie od zatłoczonego zwykle chodnika na zewnątrz.

Moje wysiłki nie zaowocowały odkryciami, natknąłem się jedynie na pleśń, która trawiła badane przeze mnie pomieszczenie, nieprzyjemny odór, aczkolwiek niezbyt silny, i widniejące na podłodze mgliste, niepokojące zarysy. Podejrzewam, że wielu przechodniów, którzy widzieli mnie przez powybijane szyby, musiało ze zdziwieniem obserwować me poczynania.

Wreszcie, za namową stryja, postanowiłem zbadać to miejsce po zmierzchu i pewnej burzliwej nocy omiotłem promieniem mej latarki zawilgłą podłogę pokrytą dziwacznymi kształtami i poskręcanymi, lekko fosforyzującymi spłachciami pleśni. Miejsce to natchnęło mnie owego wieczoru nieokreśloną bliżej trwogą i niemal nie zdziwiło mnie, gdy ujrzałem, lub wydało mi się, że ujrzałem, wśród białego nalotu wyjątkowo wyraźnie zmaterializowaną „skurczoną postać” zapamiętaną jeszcze z dzieciństwa.

Jej przejrzystość i wyrazistość nie miały sobie równych i były doprawdy zdumiewające, a gdy tak na nią patrzyłem, odniosłem wrażenie, że dostrzegam cienkie, żółtawe, falujące pasemka niby dymu, które wzbudziły we mnie trwogę tamtego deszczowego popołudnia, wiele lat temu.

Wznosiła się ponad antropomorficzną plamą pleśni przy kominku, delikatne, niezdrowe nieomal opary, które unosząc się drżąco nad wilgotnym spłachciem ziemi, zdawały się przybierać mglisty i bulwersujący w swej sugestii kształt, stopniowo jednak rozpływały się w coraz rzadsze pasma, by, zniknąwszy w czeluści wielkiego komina, pozostawić po sobie tylko odrażający fetor. Było to zaiste przerażające, zwłaszcza dla mnie, gdyż dysponowałem szczegółowymi informacjami dotyczącymi tego miejsca. Odwracając się, by czym prędzej pierzchnąć z tego przeklętego miejsca, czułem, że z kolei to coś zaczęło obserwować mnie chciwie niewidzialnymi, lecz wyczuwalnymi oczyma. Kiedy opowiedziałem o tym stryjkowi, bardzo go moja historia poruszyła i po pełnej napięcia godzinie namysłu podjęliśmy ostateczną i drastyczną decyzję. Mając na uwadze ważkość sprawy i znaczenia naszego z nią związku, zaproponował, byśmy we dwóch zbadali i -jeżeli to możliwe - unicestwili czającą się w wymarłym domu grozę, podczas trwającego jedną lub więcej nocy czuwania wewnątrz owej mrocznej, cuchnącej stęchlizną i grzybem piwniczki.

4

W środę, dwudziestego piątego czerwca 1919 roku, po uprzednim powiadomieniu Carringtona Harrisa, lecz bez wyjaśnienia prawdziwego celu naszej wyprawy, mój stryj i ja przenieśliśmy do wymarłego domu dwa składane krzesła oraz łóżko polowe i pewne ciężkie, nader złożone naukowe urządzenie mechaniczne. Za dnia znieśliśmy to wszystko do piwnicy, zakleiliśmy okna gazetami i oczekiwaliśmy nadejścia zmierzchu, kiedy to miało rozpocząć się nasze czuwanie. Zamknęliśmy drzwi wiodące być ona z natury wroga lub kierować się zwyczajnym instynktem samozachowawczym. Tak czy inaczej, monsuum owo musi zostać z konieczności uznane za anomalię, intruza, którego kompletne unicestwienie powinno zostać uznane za pierwszorzędny obowiązek każdego człowieka, dbającego o dobro i rozwój całego świata.

Najgorsze było, że nie wiedzieliśmy, ba, nie wyobrażaliśmy sobie nawet potencjalnego spotkania z tą istotą. Nikt przy zdrowych zmysłach dotąd jej nie widział i mało kto uświadamiał sobie w ogóle jej obecność. Mogła to być forma czystej energii, eteryczna, przeto pozostająca poza granicami świata materialnego, lub fizyczna jedynie po części, ot, jakaś nieznana i podejrzanej natury plastyczna masa, zdolna zmieniać się wedle woli z formy materialnej w gazową, płynną lub rozproszoną tak, że całkiem niewidzialną. Antropomorficzny kształt plamy pleśni na klepisku, żółtawe pasemka dymu i zakrzywione formy korzeni drzewa, o których mówiły pewne ludowe przekazy, zdawały się sugerować przynajmniej po części - zdawkowo wręcz - materializację sylwetki ludzkiej, lecz w jakim stopniu był on domeną owej istoty i czy kształt ten potrafiła przyjmować na dłużej, żaden z nas nie potrafił odpowiedzieć. Dysponowaliśmy dwoma rodzajami broni, by stawić jej czoło - ogromnym, zmodyfikowanym egzemplarzem cylindra Crookesa zasilanym z przenośnych akumulatorów i zaopatrzonym w specjalne ekrany oraz reflektory, na wypadek gdyby istota okazała się bezcielesna i eteryczna, a tym samym do unicestwienia jej potrzebowalibyśmy silnego strumienia radiacji, jak również dwa wojskowe miotacze ognia, z rodzaju tych, które używane były podczas wojny światowej, w razie gdyby przyszło nam zmierzyć się z czymś choćby na poły materialnym i podatnym na zranienie konwencjonalnymi metodami. Jak wieśniacy z Exeter, gotowi byliśmy spalić na popiół serce owego stworzenia, gdyby takowe posiadało. Sprzęt bojowy rozstawiliśmy w piwnicy w ściśle określonych miejscach, podobnie jak wcześniej krzesła i łóżko, a dokładniej mówiąc, na wprost kominka, gdzie na klepisku widać było osobliwego kształtu plamę pleśni. Ów sugestywny spłachetek zgnilizny i zepsucia był, nawiasem mówiąc, słabo widoczny, kiedy rozstawialiśmy nasze meble i instrumenty, a kiedy tego wieczoru wróciliśmy, by podjąć czuwanie, przez krótką chwilę zwątpiłem w to, co wydawało mi się, że kiedyś ujrzałem, i wówczas powróciłem myślami do starych podań.

Czuwanie nasze rozpoczęliśmy o dziesiątej wieczorem i początkowo nie przyniosło spodziewanych efektów. Słabe, rozrzedzone światło płynące z sieczonych strugami deszczu latarni ulicznych na zewnątrz i blada fosforescencja odrażającej pleśni wewnątrz ukazywały ociekające gołe kamienne ściany, pozbawione najmniejszych nawet resztek wapna; wilgotne, cuchnące, skalane pleśnią klepisko z obscenicznie pieniącym się po nim grzybem; przegniłe szczątki czegoś, co było stołkami, krzesłami, stołami i niemożliwymi dziś do rozpoznania meblami; ciężkie deski i masywne belki stropowe, stare drzwi prowadzące do spiżarni i pomieszczenia pod innymi częściami domu; zmurszałe, kamienne schody ze zniszczoną drewnianą balustradą oraz toporny, ogromny kominek z poczerniałej cegły, gdzie przerdzewiałe żelazne elementy stanowiły smętne pamiątki po wspaniałych ongiś hakach, wilkach, szpikulcach rożna, szczypcach i drzwiczkach holenderskiego pieca. Wszystko to dostrzec można było w słabej poświacie, jak również nasze sprzęty, polowe łóżko, składane krzesła i ciężką broń do walki z nieznanym.

Tak jak podczas swych poprzednich wizyt w tym domu, pozostawiliśmy drzwi prowadzące na ulicę nie zamknięte, by w razie manifestacji mocy, z którą nie moglibyśmy sobie poradzić, mieć w każdej chwili szansę ucieczki. Byliśmy przekonani, że nasza obecność w domu wywabi złowrogą istotę, która się w nim gnieździła, a przy gotowani na spotkanie z nią, powinniśmy ją w ten lub inny sposób unicestwić, po uprzednim rozpoznaniu i przeprowadzeniu niezbędnych obserwacji. Nie mieliśmy pojęcia, jak dużo czasu może nam zająć przywołanie, zbadanie, a następnie likwidacja tej istoty. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasza misja jest ogromnie niebezpieczna, nie sposób było bowiem stwierdzić, jaką mocą dysponować miała istota pojawiająca się przed nami. Uznaliśmy wszelako, że gra warta jest świeczki, i bez wahania tylko we dwóch podjęliśmy się tego zadania. Mieliśmy świadomość, iż szukając pomocy z zewnątrz, narazilibyśmy się jedynie na drwiny i szyderstwa, a może nawet na obrócenie wniwecz całego przedsięwzięcia. Rozmawialiśmy również na ten temat do późnych godzin nocnych, aż mój stryj, poczuwszy nieodpartą senność, za mą namową ułożył się na połówce, by pogrążyć się w dwugodzinnej drzemce.

Osobliwy lęk zmroził mnie do szpiku kości, gdy tak czuwałem samotnie w środku nocy, sam, powiadam, gdyż ten, kto siedzi obok śpiącego, nie odczuwa wcale jego obecności, a może raczej silniej odbiera wówczas swoją własną. Stryj mój oddychał ciężko, odgłos jego wdechów i wydechów zlewał się z szumem deszczu na zewnątrz i drażniącym kapaniem wody w piwniczce, w domu tym bowiem, nawet gdy było gorąco i sucho, panowała wilgoć jak na bagnach. Przyjrzałem się bacznie obluzowanym starym kamieniom w ścianach, którym szczególnego charakteru dodawały fosforescencja pleśni i słabe światło, z trudem przenikające z ulicy przez zaklejone gazetami okna. W pewnej chwili, gdy duszna atmosfera przytłoczyła mnie szczególnie mocno, otworzyłem drzwi i powiodłem wzrokiem wzdłuż ulicy w jedną i drugą stronę, napawając oczy znajomym widokiem, a nozdrza wypełniając rześkim, chłodnym powietrzem. Nadal nie wydarzyło się nic, co mogłoby wynagrodzić mi czas spędzony na czuwaniu, raz po raz zacząłem ziewać, zmęczenie bowiem z wolna pokonywało tkwiące we mnie lęki.

I wtem uwagę moją zwrócił stryj, który zaczął przewracać się przez sen. Poruszył się niespokojnie na łóżku kilka razy w ciągu ostatniej pół godziny, teraz wszelako oddech jego stał się dziwnie nieregularny, a od czasu do czasu z jego piersi dobywał się jakby zduszony, piskliwy jęk. Oświetliłem go promieniem elektrycznej latarki, lecz był odwrócony do ściany, przeto podszedłem do niego i ponownie zaświeciłem latarką, by sprawdzić, czy nic mu nie jest. To, co ujrzałem, mocno mną wstrząsnęło, co jest o tyle dziwne, że całe zdarzenie wydawało się raczej trywialne. Niewątpliwie na stan mój wpłynął fakt, iż znajdowaliśmy się w miejscu uznawanym za nawiedzone i byliśmy w trakcie wypełniania misji, której powodzenie uważaliśmy za rzecz najważniejszą, gdyż to, co się stało, nie było samo w sobie przerażające ani nadnaturalne. Na twarzy mego stryja widniał przedziwny grymas, wywołany bez wątpienia jakimś koszmarnym snem, grymas niezwykłego ożywienia, nadający mu niesamowity wygląd - przez chwilę nie wydawał się sobą. Zazwyczaj był to człowiek spokojny, zrównoważony i łagodnej natury, teraz natomiast ścierały się w nim sprzeczne emocje. Wydaje mi się, że to ich mnogość była powodem mego zaniepokojenia. Mój stryj, który chwytając łapczywie dech i miotając się na łóżku, miał teraz otwarte oczy, zdawał się niejednym, lecz wieloma ludźmi, od których jego jaźń w jakiś niezwykły sposób zdołała się oddzielić.

Nagle zaczął mruczeć pod nosem, a wygląd jego zębów i ust, gdy to uczynił, zupełnie mi się nie spodobał. Słowa były z początku niezrozumiałe i nagle - jakbym doznał olśnienia - rozpoznałem je na tyle, że poczułem na plecach lodowate ciarki, a potem przypomniałem sobie rozliczne badania stryja i jego przekłady z artykułów dotyczących antropologii i starożytności w „Revue des Deux Mondes”. Sędziwy Elihu Whipple mamrotał bowiem po francusku i kilka zrozumiałych dla mnie słów zdawało się tyczyć najmroczniejszych mitów, jakie staruszek przełożył na angielski ze słynnego paryskiego czasopisma.

Wtem na czole śpiącego zaperlił się pot i mężczyzna, na wpół przebudzony, poderwał się z łóżka. Przeszedł wpół słowa na angielski i pełnym podniecenia ochrypłym głosem zakrzyknął: - Oddech! Mój oddech! - Z tymi słowy obudził się zupełnie, a rysy jego twarzy powróciły do normy i po chwili stryj, ująwszy mnie za rękę, zaczął relacjonować mi sen, którego znaczenia mogłem z trwogą tylko się domyślać.

Jak wyznał, odpłynął z domeny typowego, pospolitego snu do koszmaru tak osobliwego, z jakim nigdy dotąd się nie zetknął. Był to ten świat i nie ten zarazem, cienisty, geometryczny chaos, w którym można było dostrzec elementy znajomych rzeczy w najbardziej zaskakujących i nieprawdopodobnych kombinacjach. Jak przez mgłę widział nakładające się na siebie nawzajem obrazy, w układzie których zasady czasu i przestrzeni rozpływały się i mieszały ze sobą w sposób zdający się przeczyć wszelkiej logice. W tym kalejdoskopowym wirze fantasmagorycznych obrazów pojawiały się co chwila stop-klatki, choć słowo to niedokładnie określało to, co widział wtedy staruszek. Były to wizje niezwykłej przejrzystości, o niezmierzonej wszelako różnorodności.

Stryj mój odniósł w pewnej chwili wrażenie, jakby leżał w głębokiej ziemnej jamie, a z góry gapiły się nań gniewne oblicza ludzi, mężczyzn i kobiet w perukach i trójgraniastych kapeluszach. Innym razem wydawało mu się, że znajdował się wewnątrz domu, starego domu, lecz szczegóły i jego mieszkańcy stale się zmieniali, do tego stopnia, że nie potrafił rozróżnić twarzy, mebli ani nawet samego pomieszczenia, gdyż drzwi i okna były najwyraźniej w ciągłym ruchu, podobnie jak większość tamtejszych ruchomych przedmiotów. Było to dziwne - diabelnie dziwne - a mój stryj mówił z wielką niepewnością, jakby się lękał, że mu nie uwierzę, gdy oświadczył, że pośród tych dziwnych twarzy wiele nosiło charakterystyczne rysy rodu Harrisów. Przez cały czas odczuwał dziwne, niezrozumiałe duszenie, jakby czyjaś obecność przenikała jego ciało, usiłując wyssać zeń wszystkie siły witalne.

Zadygotałem na myśl o tych siłach witalnych, nadwątlonych bezlitosnym zębem czasu, stawiających opór nieznanym mocom, których mógł lękać się najsprawniejszy i najsilniejszy z młodych organizmów. Jednak już po chwili skonstatowałem, że sny są tylko snami, a te niemiłe ogólnie wizje musiały zostać wywołane podświadomą reakcją mego stryja na nasze śledztwo oraz nadzieje przepełniające w ostatnich dniach umysły nas obu, pomijając wszelkie inne elementy tej sprawy.

Rozmowa niebawem zepchnęła w cień moje obawy i wrażenie obcości. Po pewnym zaś czasie zacząłem ziewać i ułożyłem się na spoczynek. Mój stryj wydawał się bardzo czujny, rozbudzony i z chęcią przejął po mnie wartę, choć koszmar wytrącił go ze snu na długo, nim upłynęły dwie godziny wyznaczone na jego odpoczynek. Sen zmorzył mnie szybko i niemal natychmiast nawiedziły mnie mroczne, bulwersujące koszmary i wizje kosmicznej, niezmierzonej samotności, a także wrażenie wrogości atakujące ze wszystkich stron ściany niby-więzienia, w którym się znalazłem. Zdawało mi się, że jestem związany i zakneblowany, dobiegało mnie płynące z oddali szydercze echo niezliczonych głosów domagających się mojej krwi. Ujrzałem twarz mego stryja w okropniejszej wszelako i bardziej osobliwej scenerii niż na jawie, i przypominam sobie, że nieraz bezskutecznie szamotałem się i próbowałem krzyczeć. To nie był przyjemny sen i przez krótką chwilę ucieszyłem się, usłyszawszy przeraźliwy wrzask, który przeniknął przez bariery snu, przywracając mnie skądinąd brutalnie do świata jawy, gdzie wszystko, co znajdowało się przed mymi oczyma, wydało mi się nagle bardziej rzeczywiste i wy-raźniejsze niż kiedykolwiek.

5

Leżałem odwrócony plecami do krzesełka mego stryja, toteż przebudziwszy się gwałtownie, ujrzałem jedynie drzwi wiodące na ulicę, północne okno i ścianę, sufit oraz podłogę po tej stronie, odzwierciedlone z przeraźliwą wyrazistością w moim mózgu dzięki światłu jaśniejszemu niż fosforescencja pleśni czy poświata bijąca z zewnątrz. Nie było silne, w każdym razie nie na tyle, by można było przy nim czytać książkę. Spowodowało jednak pojawienie się na podłodze cienia łóżka i mnie samego, a jego żółtawa, przenikliwa moc sugerowała coś więcej niż tylko zwykłą luminescencję. To wszystko dostrzegłem z niezdrową wyrazistością, pomimo że dwa z moich zmysłów zostały w brutalny sposób zaatakowane. W uszach bowiem rozbrzmiewało mi wciąż echo tego rozdzierającego krzyku, nozdrza zaś przepełniał odór rozchodzący się po całym pomieszczeniu. Umysł mój, równie czujny jak zmysły, natychmiast oszacował sytuację jako poważną, i niemal automatycznie poderwawszy się z łóżka, odwróciłem się, by sięgnąć po narzędzie zniszczenia, które zostawiliśmy wymierzone w plamę pleśni przed kominkiem. Gdy się obróciłem, to, co ujrzałem, sprawiło, że zastygłem w bezruchu. Wrzask bowiem pochodził z ust mego stryja, ja natomiast nie wiedziałem, przed jakim zagrożeniem miałem bronić jego i siebie.

Okazało się, że widok był znacznie gorszy, niż się spodziewałem. Istnieją koszmary wychodzące poza wszelkie znane bariery potworności, ta natomiast groza, niepojęta i mrożąca krew w żyłach, była jedną z tych, którą kosmos rezerwuje dla garstki nielicznych pechowców-nieszczęśników. Z przeżartej grzybem i wilgocią ziemi płynęło widmowe, trupie światło, żółte i niezdrowe, jak ropa z zakażonych tkanek, które falując i kołysząc się, urosło do gigantycznych rozmiarów, przyjmując mglistą postać ni to człowieka, ni to bestii, przez którą mogłem dostrzec znajdujące się dalej komin i ruszt kominka. Miało mnóstwo oczu, wilczych, wygłodniałych i drwiących, a jego toporna, jakby owalna głowa na czubku rozpłynęła się w cienką smużkę mgiełki, która wirując przez chwilę, jęła rozpraszać się i znikać w czeluściach komina. Powiadam, że widziałem to coś, lecz dopiero otrząsnąwszy się ze zdenerwowania, po dłuższym namyśle, zdołałem przypomnieć sobie jego wygląd. W tamtych chwilach była to dla mnie jedynie wirująca, lekko fosforyzująca chmura grzybiastego plugastwa, spowijająca i rozpuszczająca z niezwykłą wręcz plastycznością jedyny obiekt, na którym skupiłem całą swą uwagę. Obiektem tym był mój stryj, sędziwy Elihu Whipple, którego czerniejące i rozkładające się oblicze łypało na mnie i szczerzyło się drwiąco, który wyciągał ku mnie ociekające tkankami zakrzywione w szpony palce, by rozedrzeć mnie na strzępy z nienasyconą wściekłością wywołaną tą zatrważającą grozą.

Tylko rutyna pozwoliła mi ocalić zdrowe zmysły. Byłem dobrze przygotowany na nadejście tej chwili i teraz poddałem się rutynie nabytej wskutek treningu. Ona mnie ocaliła. Stwierdziwszy, że wirujący zły opar był niematerialny, a przeto nie sposób było go zniszczyć tak jak rzeczy fizyczne, nie sięgnąłem po miotacz płomieni po lewej, lecz po cylinder Crookesa, i uruchomiwszy aparat, skierowałem na tę nieśmiertelną, nienazwaną plugawość moc najsilniejszego promieniowania, jaką człowiek swą wiedzą jest w stanie wyzwolić z przestrzeni i fluidów natury. Pojawiła się błękitnawa mgiełka i rozległo się szaleńcze pyrkota-nie, a potem na moich oczach żółtawa fosforescencja poczęła słabnąć. Zorientowałem się, że jej blaknięcie wywołał jedynie kontrast z niebieskim ogniem i że fale z urządzenia nie wywarły na istocie żadnego skutku.

I nagle w samym środku tego demonicznego widowiska ujrzałem nową grozę, która wydobyła z mych ust krzyk przerażenia i skierowała mnie słaniającego się na nogach do klamki nie zamkniętych drzwi od ulicy. Nie bacząc na to, jakie koszmary mogę wypuścić na świat ani jakie zdanie będą mieli o mnie ludzie, gdy dowiedzą się, co uczyniłem, pragnąłem jedynie opuścić to przeklęte miejsce. W tym słabym świetle, będącym mieszaniną żółtej i niebieskiej poświaty postać mego stryja rozpłynęła się nagle niczym wosk. Składu tej substancji jednak nie sposób było nawet pobieżnie określić i nagle na jego roztapiającej się twarzy pojawiły się zmieniające się jak w kalejdoskopie oblicza, których wygląd mógł zrodzić się jedynie w umyśle szaleńca. Był w jednej chwili diabłem i całym legionem szatanów, trupem z kostnicy i całą rzeszą innych nienazwanych istot. Oświetlone mieszanką niepewnych promieni, owo galaretowate oblicze przyjęło dziesięć, dwadzieścia, sto odmiennych kształtów. Uśmiechając się, zaczęło spływać na ziemię gęstymi oleistymi strugami, karykatura podobizny legionów osobliwych i wcale nie tak niezwykłych zarazem.

Ujrzałem rysy twarzy rodu Harrisów, zarówno męskich, jak i żeńskich, dorosłych i dzieci, a także innych, starych i młodych, ostrych i łagodnych, znajomych i nieznajomych. Przez sekundę mignął mi także nieco spaczony wizerunek nieszczęsnej Rhoby Harris, której podobiznę widziałem w School of Design Museum, a innym razem wydawało mi się, że dostrzegam charakterystyczne, z uwagi na kościstą budowę, oblicze Mercy Dexter, zapamiętane przeze mnie z obrazu w domu Carringtona Harrisa. Było to przerażające doświadczenie, którego nie sposób opowiedzieć aż do samego końca, kiedy ujrzałem osobliwie ze sobą złączone wizerunki służącej i niemowlęcia, majaczące tuż nad porośniętym grzybem klepiskiem, gdzie rozlewała się plama zielonkawego tłuszczu. Wydawało się, jakby te zmieniające się kształty walczyły między sobą, usiłując przybrać na powrót łagodne rysy twarzy mojego stryja. Chciałbym myśleć, że jeszcze wtedy istniał i że w ten sposób próbował pożegnać się ze mną. Chyba wykrztusiłem wówczas przez zaciśnięte gardło krótkie pożegnanie i czym prędzej wybiegłem na ulicę. Cienka strużka tłuszczu podążała za mną przez drzwi, aż do skraju zroszonego deszczem chodnika.

Reszta to mroczna, potworna zagadka. Na skąpanej w deszczu ulicy nie było żywego ducha, a na całym świecie nie było nikogo, komu odważyłbym się o tym opowiedzieć. Szedłem przeto bez celu na południe, mijając College Hill i Ateneum, w dół ulicy Hopkinsa, a potem przez most do dzielnicy handlowej, gdzie wysokie budynki zdawały się mnie chronić, tak jak współczesne rzeczy materialne bronią świat przed pradawnymi okropieństwami i osobliwościami. A potem szary świt nadszedł w strugach deszczu, od wschodu rozjaśniając pradawne wzgórze i sędziwe dachy domów, przywabiając mnie na powrót do miejsca, gdzie pozostawiłem pewną nie dokończoną, a nader ważną sprawę. Szedłem tak i szedłem, przemoczony, z gołą głową, oszołomiony i zdezorientowany w blasku poranka, po czym przestąpiłem próg tego przeklętego domu przy Benefit Street, tą samą drogą, którą go opuściłem. Drzwi pozostawiłem otwarte i wciąż były uchylone, ku zdziwieniu przechodniów, z którymi jednak nie odważyłem się podzielić swymi rewelacjami.

Tłuszczu już nie było, gdyż wilgotne i zagrzybione klepisko pozostało porowate, przed kominkiem zaś ani śladu po wielkiej zgiętej w pół osadowej postaci. Spojrzałem na łóżko, na krzesła, instrumenty, porzucony przeze mnie kapelusz i żółty słomiany kapelusz mego stryja. Byłem tak oszołomiony, że z trudem przypominałem sobie, co było snem, a co rzeczywistością. I wtedy wróciła mi świadomość, a wraz z nią poczucie, że doświadczyłem rzeczy dużo straszniejszych niż te, o których śniłem. Usiadłszy, spróbowałem na tyle, na ile to możliwe, z uwagi na swój obecny stan, zweryfikować, co się wydarzyło, i wykoncypować, jak położyć kres temu koszmarowi, jeżeli wydarzył się on naprawdę. Owo coś nie wydawało mi się ani materialne, ani też eteryczne, a co więcej, niepojęte dla umysłu przeciętnego śmiertelnika. Czymże więc mogło być, jeśli nie jakąś egzotyczną emanacją, diabelską manifestacją, wampirycznym, bezcielesnym upiorem czyhającym, jak powiadają wieśniacy z Exeter, na niektórych starych cmentarzach? Był to, jak mi się zdawało, pewien ślad i ponownie spojrzałem na klepisko przed kominkiem, gdzie pleśń i saletra stworzyły plamę o dziwacznym kształcie. W ciągu dziesięciu minut podjąłem decyzję i zabrawszy kapelusz, udałem się do domu, gdzie wziąłem kąpiel, przekąsiłem co nieco i zamówiłem przez telefon oskard i łopatę, wojskową maskę przeciwgazową oraz sześć butli kwasu siarkowego, z prośbą, by dostarczono je następnego ranka przed drzwi piwniczki wymarłego domu przy Benefit Street. Później próbowałem choć trochę się przespać, bezskutecznie jednak, toteż zająłem się lekturą i układaniem marnych wierszy, co miało choć w pewnym stopniu ukoić me rozkołatane nerwy.

Następnego dnia o jedenastej zacząłem kopać. Dzień był słoneczny i to poprawiło mi humor. Wciąż byłem sam, gdyż choć trawił mnie lęk przed nieznanym koszmarem, którego poszukiwałem, strach przed podzieleniem się z kimś moją wiedzą okazał się silniejszy. Później opowiedziałem o tym Harrisowi, lecz tylko t konieczności i dlatego, że Harris słyszał już od starych najróżniejsze, dziwaczne historie, przeto uznałem, iż był skłonny mi Uwierzyć. Gdy zacząłem kopać w cuchnącej czarnej ziemi przed kominkiem, ostrze mego kilofa, trafiwszy w białe pasemka grzyba, rozpłatało je, a z rozerwanych strzępków popłynęła lepka, żółtawa posoka. Zadrżałem na nieokreśloną bliżej, mglistą myśl, co mogę wkrótce napotkać. Niektóre sekrety wnętrza ziemi nie są dobre ani zdrowe dla ludzkości, ten natomiast wydawał się jednym z nich.

Ręce dygotały mi jak w febrze, ale nie przerywałem mozolnej pracy i wkrótce stałem już na dnie wykopanego przez siebie wielkiego dołu. W miarę jak pogłębiałem jamę, mającą jakieś sześć stóp kwadratowych, okropny fetor zaczął przybierać na sile, straciłem również wszelką wątpliwość co do nieuchronności zetknięcia z piekielną istotą, której złowrogi wpływ był od półtora wieku śmiertelnym przekleństwem dla wszystkich mieszkańców tego domu. Zastanawiałem się, jak będzie ona wyglądać, jaki będzie jej kształt i forma, a także jak wielka mogła stać się po prawie dwóch wiekach wysysania sił żywotnych z ludzkich ofiar. W końcu wygramoliłem się z jamy i rozrzuciwszy zwały nagromadzonej ziemi, przeniosłem wielkie butle z kwasem na skraj dołu, ustawiając je po dwóch stronach, by w razie konieczności możliwie szybko móc opróżnić ich zawartość do wnętrza dołu. Od tej pory wyrzucałem ziemię tylko na stronę przeciwną niż ta, gdzie zainstalowałem butle, pracowałem wolniej i z uwagi na coraz silniejszy fetor nałożyłem maskę przeciwgazową. Bliskość tej nienazwanej istoty znajdującej się gdzieś pode mną sprawiła, że nerwy miałem napięte do granic możliwości. Wtem ostrze mojej łopaty uderzyło w coś bardziej miękkiego niż gleba. Zadrżałem i niewiele brakowało, bym wypełzł z jamy, której skraj miałem obecnie na wysokości szyi. Naraz powróciła mi odwaga i w świetle elektrycznej latarki, którą miałem przy sobie, odgarnąłem ostatnią warstewkę ziemi z tego, na co natrafiłem łopatą. Powierzchnia, którą odkryłem, była szklista i jakby rybia, przypominała na wpół przegniłą galaretę, zastygłą i miejscami półprzeźroczystą. Odgarnąłem więcej ziemi i oczom mym ukazał się niezwykły kształt. Ujrzałem szczelinę w miejscu, gdzie część substancji nakładała się jedna na drugą. Odsłonięty fragment był ogromny i jakby cylindryczny, przypominał nieco miękką, sinobiałą, złożoną wpół rurę od pieca mierzącą w najszerszej części dwie stopy średnicy. Kopałem dalej i nagle wyskoczyłem z jamy jak oparzony, gorączkowo odkorkowując i przechylając wielkie, ciężkie butle, by opróżnić ich żrącą zawartość na cielsko tej plugawej, niewyobrażalnej wręcz potworności, której tytaniczny łokieć dane mi było zobaczyć.

Oślepiający wir zielonożółtych oparów, jaki buchnął gwałtownie z wnętrza jamy, gdy zalałem ją strugami żrącego kwasu, na zawsze już pozostanie w mej pamięci. Na całym wzgórzu ludzie opowiadają o żółtym dniu, kiedy zjadliwe, przerażające opary buchnęły gęstymi kłębami z odpadów fabrycznych wylewanych do rzeki Providence, lecz ja wiem, że wszyscy ci ludzie mylnie określają pochodzenie owej tajemniczej chmury. Mówią również o przerażającym ryku, który dobył się w tym samym czasie z jakiejś uszkodzonej rury wodociągowej lub płynących pod ziemią przewodów gazowych, i gdybym się odważył, w tym przypadku również mógłbym udowodnić, że byli w błędzie. Było to niewiarygodne, wstrząsające i przerażające - sam nie wiem, jak udało mi się pozostać przy życiu i zdrowych zmysłach. Po opróżnieniu czwartej butli straciłem przytomność, gdyż opary zdołały jakimś cudem przeniknąć w głąb mojej maski, lecz kiedy doszedłem do siebie, stwierdziłem, że z jamy przestał już wydostawać się żółty, cuchnący dym.

Opróżnienie dwóch ostatnich butli nie wywołało żadnych widocznych skutków i po pewnym czasie uznałem, że mogę już zasypać dół. Skończyłem dobrze po zmierzchu, lecz groza dotąd obecna w tym domu gdzieś prysła. Wilgoć nie emanowała już tak silnego odoru, a osobliwe grzyby wyschły i rozpadły się w szary, nieszkodliwy, sypki pył, który jak popiół rozsypał się po klepisku. Jeden z najgorszych podziemnych koszmarów tego świata został unicestwiony raz na zawsze, jeśli natomiast istniało piekło, dusza tej bluźnierczej, demonicznej istoty z pewnością musiała trafić do jego najgłębszej, najbardziej odrażającej czeluści. Uklepując ostatnią szuflę ziemi, po raz pierwszy - i nie ostatni - zapłakałem, by w ten tak patetyczny sposób oddać hołd pamięci mego ukochanego stryja.

Wiosną roku następnego w ogrodzie na tarasie przy wymarłym domu nie wyrosły już ani blada trawa, ani niezwykłe chwasty, a wkrótce potem Carrington Harris wynajął posesję nowym lokatorom. Wciąż ma ona w sobie coś specyficznego, lecz ta niezwykłość szczerze mnie fascynuje i uczucie ulgi miesza się we mnie z nie skrywanym żalem, gdy w końcu budynek zostanie zburzony, by w miejscu tym powstał nowy butik dla snobów lub odpychająca kamienica czynszowa. Stare, dotąd nie rodzące drzewa w ogrodzie zaczęły owocować - jabłka są małe, lecz słodkie, a w ubiegłym roku, wśród poskręcanych gruzłowatych konarów po raz pierwszy uwiły gniazdo ptaki.

PRZEMIANA JUANA ROMERO


Nie mam zbytniej ochoty mówić o wypadkach, które miały miejsce w kopalni Hortona nocą z osiemnastego na dziewiętnastego października 1894 roku. Jedynie poczucie obowiązku wobec nauki zmusza mnie do wskrzeszenia, w ostatnich latach mego życia, obrazów i zdarzeń przerażających tym bardziej, że nie jestem w stanie w żaden sposób ich wytłumaczyć. Jednak zanim umrę powinienem chyba opowiedzieć wam to, co wiem na temat zdarzenia, które określam mianem przemiany Juana Romero.

Moje nazwisko i pochodzenie nie muszą zostać zapamiętane przez potomnych - prawdę mówiąc lepiej, aby poszły w zapomnienie, bo kiedy człowiek przenosi się nagle z kolonii do Stanów, zostawia za sobą całą przeszłość. Poza tym, to kim byłem, nie ma najmniejszego związku z moją opowieścią, a na uwagę może jedynie zasługiwać fakt, iż podczas mojej służby w Indiach czułem się bardziej swojsko wśród białobrodych hinduskich nauczycieli niż wśród moich rodaków - oficerów. Zdołałem zgłębić wiele spośród nauk Wschodu, gdy nieszczęśliwym zrządzeniem losu znalazłem się na zachodzie Stanów, i tam przyszło mi rozpocząć nowe życie. Wraz z nim przyjąłem również nowe nazwisko - pospolite i nie mające głębszego znaczenia.

Latem i jesienią 1894 roku znajdowałem się u podnóża posępnego pasma Gór Kaktusowych, gdzie jako prosty robotnik podjąłem pracę w kopalni Nortona, która odkryta kilka lat wcześniej przez podstarzałego poszukiwacza złota sprawiła, iż cały ten zapomniany dotąd przez Boga i ludzi region stał się nagle przystanią dla wszelkiego rodzaju szumowin i mętów.

Jaskinia złota, znajdująca się głęboko pod górskim jeziorem, przyniosła staremu poszukiwaczowi niewyobrażalną fortunę a obecnie zmieniła się w siedlisko rozległych korytarzy, gdzie prace poszukiwawcze prowadzili robotnicy z korporacji, która koniec końców odkupiła kopalnię od jej poprzedniego właściciela.

Odnaleziono kolejne groty, a złoża żółtego metalu były niewyobrażalnie bogate; do tego stopnia, iż potężna, niejednolita armia górników harowała dzień i noc w rozlicznych korytarzach i tunelach. Kierownik, pan Arthur, często rozprawiał o osobliwościach tutejszych formacji geologicznych, spekulując na temat możliwości istnienia dłuższego ciągu jaskiń i oszacowując przyszłość gigantycznych prac wydobywczych. Jego zdaniem istnienie podziemnych grot było rezultatem działań wody i wierzył, że niebawem zostanie otwarta ostatnia z nich.

Niedługo po moim przybyciu i podjęciu pracy w kopalni Nortona zjawił się tu Juan Romero. Był on jednym z całej rzeszy niechlujnych, obdartych Meksykanów, którzy ściągnęli z sąsiedniego kraju, i z początku zwracał uwagę jedynie swymi indiańskimi rysami. Twarz jego miała jednak nieco jaśniejszy odcień i wydawała się łagodniejsza w porównaniu z topornie ciosanymi obliczami innych przybyłych tu Latynosów, czy miejscowych Indian. To zadziwiające, że pomimo iż tak bardzo różnił się od rzeszy swoich rodaków, nie wydawało się by Romero miał w swoich żyłach choć odrobinę krwi kaukaskiej. Na jego widok wyobraźnia nie podsuwała mi obrazu hiszpańskiego konkwistadora czy amerykańskiego pioniera, lecz pradawnego, szlacheckiego Azteka. Zawsze wstawał wczesnym rankiem i z fascynacją wpatrywał się w słońce, przesuwające się wolno ponad górami na wschodzie, unosząc przy tym do góry obie ręce, jakby wykonywał jakiś pradawny rytuał, którego natury nawet on nie rozumiał. Jednak poza rysami twarzy Romero nie przejawiał żadnych innych oznak, nobliwości czy azteckiej dojrzałości.

Brudny, obdarty nieuk, czuł się najlepiej w towarzystwie innych brązowoskórych Meksykanów, i jak mi później powiedziano, przyszedł na świat w okolicy, gdzie mieszkańcy cierpieli najdotkliwszą nędzę.

Znaleziono go, kiedy był jeszcze niemowlęciem, w prymitywnym górskim szałasie. Tylko on uszedł z życiem z epidemii zarazy, jaka tamtędy przeszła.

W pobliżu chaty, opodal raczej niezwykłej szczeliny w skale, leżały dwa szkielety obrane niedawno z mięsa przez sępy; prawdopodobnie to było wszystko, co pozostało z jego rodziców.

Nikt nie wiedział jak się nazywali i niebawem większość zupełnie o nich zapomniała. Kiedy zaś chata z adoby obróciła się w gruzy, a niewielka lawina spowodowała zasypanie skalnej szczeliny, w zapomnienie poszła nawet scena tragedii. Wychowywany przez meksykańskich złodziei bydła, którzy dali mu imię, Juan nie różnił się zbytnio od swoich towarzyszy.

Więź jaką Romero odczuwał wobec mnie była bez wątpienia związana z dziwnym, starym hinduskim pierścieniem, który nosiłem kiedy nie pracowałem na przodku. Nie mogę powiedzieć nic na temat jego natury i sposobu w jaki znalazł się w moim posiadaniu. Było to ostatnie ogniwo wiążące mnie z rozdziałem życia, który uważałem za bezpowrotnie zamknięty. Stanowił więc dla mnie ogromną wartość.

Niebawem zauważyłem, że dziwnie wyglądający Meksykanin wyraźnie się nim interesował - przyglądał mu się z wyrazem twarzy, który zdawał się świadczyć o czymś więcej, aniżeli o zwykłej chciwości czy zawiści. Widniejące na pierścieniu hieroglify zdawały się przywoływać w jego prostym, acz bystrym umyśle dziwne, mgliste wspomnienia, choć z całą pewnością nie mógł ich wcześniej oglądać. W ciągu kilku tygodni od swego przybycia do kopalni, Romero stał się nieomal moim wiernym sługą, mimo że byłem przecież jedynie zwykłym, szarym górnikiem.

Nasze rozmowy były z konieczności ograniczone. Romero znał jedynie kilka słów po angielsku, ja zaś stwierdziłem, że mój oxfordzki hiszpański znacznie różnił się od patois peonów z Nowej Hiszpanii.

Wypadek o którym mam tu opowiedzieć, był na dłuższą metę nie zapowiedziany. Pomimo iż Romero interesował mnie, a on z kolei wydawał się być przyciągany do mnie przez tajemniczy pierścień, sądzę, że żaden z nas nie spodziewał się tego, co nastąpiło po kolejnym wielkim wybuchu w kopalni.

Geologiczne przewidywania zakładały rozszerzenie kopalni przez pogłębienie głównego szybu, od najniżej położonej części podziemnego wyrobiska. Kierownik, sądząc iż napotkają jedynie litą skałę nakazał założenie zwiększonego ładunku dynamitu. Ani ja, ani Romero nie byliśmy przy tym, toteż po raz pierwszy o niezwykłym odkryciu dowiedzieliśmy się od innych robotników.

Ładunek - być może jeszcze silniejszy niż wcześniej postanowiono - zdał się wstrząsnąć posadami całej góry. Fala uderzeniowa wybiła wszystkie okna w barakach ustawionych na górskim zboczu, a górników znajdujących się w podziemiach dosłownie zbiła z nóg. Jezioro Klejnotów, położone powyżej miejsca zdarzenia, zafalowało jakby przeszło nad nim tornado. Przy bliższym zbadaniu okazało się, że pod miejscem gdzie założono ładunek, otwarła się nowa, mroczna czeluść, tak monstrualna, że do jej dna nie sięgały żadne ze znajdujących się w obozowisku lin, ani światło lamp.

Zakłopotani górnicy udali się na dłuższą rozmowę z kierownikiem, który nakazał by do szybu zniesiono cały zapas lin, powiązano je i opuszczono w głąb czeluści w celu odkrycia i zbadania dna otchłani.

Niedługo potem bladzi robotnicy powiadomili kierownika o swoim niepowodzeniu. Zdecydowanie, acz taktownie dali do zrozumienia, że nie wejdą już więcej do szczeliny ani nie zamierzają ponownie podjąć pracy w kopalni, dopóki otwór nie zostanie zasypany.

Musieli najwyraźniej mieć do czynienia z czymś niewytłumaczalnym, bo jak sami stwierdzili, otchłań w głębi szybu zdawała się nie mieć końca.

Kierownik nie ukarał ich, ani nie upomniał. Miast tego zamyślił się głęboko, zastanawiając się nad planami na kolejny dzień.

Tego wieczora nocna zmiana nie podjęła pracy. O drugiej w nocy na górskim zboczu zaczął posępnie wyć samotny kojot.

W odpowiedzi, gdzieś spomiędzy baraków, rozległo się szczekanie psa; nie sposób określić, czy pies szczekał na kojota czy na coś innego.

Zanosiło się na deszcz.

Wokół wierzchołków gór zbierały się burzowe chmury o dziwnych kształtach, przesuwające się chyżo po atramentowym niebie, które, spoza wielu warstw cirrostratusów, usiłował rozświetlić swym blaskiem blady sierp księżyca.

Obudził mnie głos Romera, dochodzący z pryczy powyżej - głos przepełniony podnieceniem, napięciem i niepojętym dla mnie wyczekiwaniem.

— Madre de Dios! El sonido. Ese sonido. Orga Vd! Lo oyte Vd? — Senior, Ten dźwięk!

Nadstawiłem ucha, zastanawiając się o co mu chodziło. Słychać było jedynie kojota, psa i burzę, przy czym ta ostatnia wyraźnie przybierała na sile, a wiatr zawodził z coraz większą zaciętością. Za oknem baraku widać było bladosrebrzyste smugi błyskawic. Zwróciłem się do zdenerwowanego Meksykanina pytając go o odgłosy, które słyszałem.

— El coyote? El perro? El viento? Romero nie odpowiedział. Wyszeptał tylko, z trwogą w głosie:

Teraz i ja je usłyszałem; usłyszałem i nie wiedząc czemu wzdrygnąłem się. Gdzieś z ziemi, głęboko pode mną, dobywał się dźwięk, rytm, jak to określił peon, który choć słaby był w stanie zdominować wycie kojota, szczekanie psa czy zawodzenie nadciągającej burzy, nie sposób tego opisać; i bynajmniej nie zamierzam tego czynić. Być może dałoby sieje porównać do rytmu silników w maszynowni wielkiego okrętu, pulsowania wyczuwanego poprzez deski pokładu, ale nie było ono tak zimne, suche i mechaniczne - nie było pozbawione elementów życia i świadomości. Spośród wszystkich tych cech najbardziej uderzyło mnie poczucie niepojętej głębi.

W myślach przemknął mi fragment z Glanvila, który Poe cytował z tak wstrząsającym efektem:

„Ogrom, głębia i niezmienność Jego dzieł, które zawierają w sobie większą czeluść, aniżeli studnia Demokryta".

Nagle Romero poderwał się ze swojej pryczy zatrzymując się przede mną, by łypnąć na dziwny pierścień na mojej dłoni, połyskujący osobliwie w świetle błyskawic, po czym skierował wzrok w stronę szybu kopalni. Ja również wstałem i przez dłuższą chwilę trwaliśmy w bezruchu wsłuchując się w niewiarygodny rytm, który, jak wszystko na to wskazywało, przybierał na sile.

Zgoła bezwolnie poczęliśmy przesuwać się ku drzwiom które, łomoczące i targane podmuchami wichury, dawały nam kojące poczucie ziemskiej rzeczywistości.

Śpiew w czeluści - bo tym właśnie zdawał się być ów dźwięk - narastał i stawał się coraz wyraźniejszy. Nagle obu nas przepełniła nieodparta chęć, by wybiec w szalejącą burzę i zanurzyć się w posępną, mroczną otchłań szybu.

Nie napotkaliśmy nikogo - robotnicy zostali bowiem zwolnieni z nocnej zmiany i najprawdopodobniej przesiadywali teraz w Dry Gulch, karmiąc jakiegoś ospałego barmana garścią złowieszczych plotek. Jedynie okno chaty stróża jarzyło się żółtym światłem, niczym Oko Opatrzności. Przez krótką chwilę zastanawiałem się jak rytmiczny dźwięk wpłynął na stróża; Romero jednak szedł teraz szybciej i niezwłocznie podążyłem za nim.

Gdy weszliśmy do szybu, dźwięk dochodzący z dołu stał się wreszcie wyraźny i rozpoznawalny. Z przerażeniem stwierdziłem, iż kojarzy mi się on z jakąś orientalną ceremonią, której towarzyszy bicie w bębny i chóralne śpiewy. Jak zapewne zdajecie sobie sprawę spędziłem w Indiach sporo czasu i niejedno miałem okazję zobaczyć. Romero i ja przemierzaliśmy kolejne korytarze i schodząc po drabinkach, zdawałoby się bez odrobiny wahania, zbliżaliśmy się ku przywołującemu nas nieznanemu. W głębi serca odczuwałem dręczący strach, niepokój i niepewność.

W pewnym momencie miałem wrażenie, że popadłem w obłęd - stało się to wtedy, gdy zastanawiałem się jakim cudem, pomimo, iż nie mieliśmy świec ani lamp, coś oświetlało nam drogę. Uświadomiłem sobie, iż stary pierścień na moim palcu emanował dziwnym blaskiem, który rozrzedzał mrok panujący w wilgotnym korytarzu rozciągającym się na wprost i wokół nas.

Nagle, bez ostrzeżenia, Romero ześlizgnąwszy się po jednej z szerokich drabinek, puścił się biegiem pozostawiając mnie samego.

Jakaś nowa, dziwna nuta w odgłosach bębnów i śpiewie - dla mnie praktycznie niezauważalna - wywarła nań niewiarygodny wpływ. Mój towarzysz z dzikim okrzykiem pomknął przed siebie i znikł w panującym w głębi korytarza półmroku.

Słyszałem jego powtarzające się krzyki, gdy biegnąc kilkakrotnie się potknął i ześlizgiwał się jak oszalały po rozchwianych drabinkach. Pomimo iż byłem przerażony, zdołałem zwrócić uwagę, że jego słowa - te artykułowane - wypowiadane były w nie znanym mi języku. Ostre, ale wyraziste wielosylabowe wyrazy zastąpiły mieszankę kiepskiego hiszpańskiego i jeszcze gorszego angielskiego, którym się zwykle posługiwał, a spośród nich najbardziej znajomym i zrozumiałym wydawało się głośne: „HUITZILOFOTCHLI".

Później zdołałem odnaleźć to słowo w dziełach wielkiego historyka - i wzdrygnąłem się, kiedy zrozumiałem jego znaczenie.

Kulminacja owej okropnej nocy była złożona, choć krótka i rozpoczęła się z chwilą, kiedy dotarłem do ostatniej, w naszej podróży, jaskini.

Z ciemności przede mną dobiegł ostatni wrzask Meksykanina, po którym rozległ się chór tak nieczystych, bluźnierczych głosów, że nie mógłbym usłyszeć go powtórnie i pozostać przy życiu. W tym momencie miałem wrażenie, jakby wszystkie ukryte lęki, koszmary i potworności ziemi ujawniły się w zjednoczonym wysiłku opanowania całej ludzkiej rasy. Jednocześnie blask mego pierścienia zgasł i zobaczyłem nowe światło bijące z dołu, o kilka stóp przede mną. Dotarłem do czeluści, która jarzyła się teraz czerwonawo, i która bez wątpienia pochłonęła nieszczęsnego Romero.

Zbliżywszy się, zajrzałem ponad krawędzią w głąb bezdennej otchłani, której wnętrze stanowiło teraz istne pandemonium buchających płomieni i upiornego ryku. Z początku nie zauważyłem nic prócz świecącego, mglistego, wirującego obłoku - jednak już po chwili, z chaosu poczęły wyłaniać się kształty i ujrzałem... czyżby to był Juan Romero? Boże! Nie odważę się powiedzieć wam co zobaczyłem! Nagle, jakaś moc z niebios przyszła mi z pomocą pozbawiając mnie zarówno wzroku jak i słuchu, w jednym rozdzierającym huku, przeraźliwej kakofonii dźwięków, jaka mogła towarzyszyć zderzeniu się w kosmosie dwóch wszechświatów.

Nastał chaos, a potem zaznałem spokoju zapomnienia.

Nie wiem jak mam mówić dalej, gdyż w grę wchodzą dwa osobliwe zdarzenia, choć zrobię co w mojej mocy. Nawet nie będę się starał oddzielać rzeczywistości od ułudy.

Kiedy się obudziłem, leżałem bezpieczny na mojej pryczy, a okno barwiła czerwona poświata wschodzącego słońca. W pewnej odległości, na stole, leżało martwe ciało Juana Romero, otoczone przez grupkę ludzi, wśród których zauważyłem też obozowego doktora. Mężczyźni rozmawiali o dziwnej śmierci, która zaskoczyła Meksykanina we śnie. Śmierć ta musiała być w jakiś sposób związana z wyjątkowo silnym piorunem, który uderzył i zatrząsł całą górą. Nie było żadnych widocznych śladów, a autopsja nie stwierdziła konkretnej przyczyny zgonu Romero.

Z fragmentów rozmów jasno wynikało, że w nocy ani ja, ani Juan nie opuszczaliśmy baraku, i że obaj smacznie spaliśmy podczas przerażającej burzy, jaka rozszalała się nad Górami Kaktusowymi. Burza ta - stwierdzili robotnicy, którzy weszli do szybu kopalni - spowodowała potężny zawał i całkowite zasypanie głębokiego otworu, którego pojawienie się poprzedniego dnia spowodowało tyle kłopotów i niepokojów. Kiedy zapytałem stróża jakie odgłosy słyszał przed owym potwornym hukiem gromu, odparł, że wycie kojota, szczekanie psa i zawodzenie wiatru. Nic więcej. Nie wątpiłem, że mówił prawdę.

Po podjęciu robót kierownik, pan Arthur, wezwał kilku zaufanych ludzi, aby przeprowadzić parę prób wokół miejsca, w którym otworzyła się bezdenna otchłań. Niezbyt ochoczo, ale jednak wykonali polecenie i przeprowadzili głębokie wiercenia. Rezultaty były nader interesujące i osobliwe. Pokrywa szczeliny, kiedy ją otwarto była bardzo cienka, teraz jednak wszystko wskazywało na to, iż górnicy wiercili otwory w litej skale. Nie znalazłszy nic więcej, i ani grama złota, kierownik nakazał wstrzymanie prac. Czasami jednak, kiedy pogrążony w zamyśleniu siedzi przy swoim biurku, na jego obliczu pojawia się wyraz zdziwienia i zakłopotania.

Należy wspomnieć o jeszcze jednej dziwnej rzeczy, niedługo po tym jak obudziłem się rano, po nocnej burzy, stwierdziłem iż nie mam na palcu swego hinduskiego pierścienia. Nie potrafiłem tego wyjaśnić. Był dla mnie bardzo cenny, ale mimo to jego zniknięcie sprawiło mi wyraźną ulgę. Jeżeli było to sprawką któregoś z górników, musiał być on naprawdę wyjątkowo sprytnym złodziejem, umiejącym szybko i sprawnie pozbywać się swoich łupów, gdyż pomimo ogłoszeń i przeszukań dokonanych przez policję, pierścień nigdy się nie odnalazł. W gruncie rzeczy wątpię, aby skradły mi go ręce śmiertelnika, bowiem w Indiach nauczono mnie wielu dziwnych, sekretnych rzeczy.

Moje zdanie na temat tego zdarzenia zmienia się od czasu do czasu. Za dnia, niemal przez cały rok, jestem skłonny przypuszczać, iż większość tego co doświadczyłem była jedynie snem. Bywa jednak, że jesienią, gdy o drugiej w nocy wiatr i zwierzęta zawodzą żałośnie, mam wrażenie, iż odbieram dochodzące z wnętrza ziemi upiorne, rytmiczne pulsowanie... i czuję, że przemiana Juana Romero była naprawdę przerażająca.

PRZYBYSZ

Tej nocy Baron wyśnił dużo różnych snów.

A każdy z tych chwackich gości cielesny byt i mroczny,

Wiedźma, demon i wielki robak, co się trupem syci.

Stał się dlań w mig koszmarem

Keats

Nieszczęśliwy ten, któremu wspomnienia z dzieciństwa przynoszą jedynie lęk i smutek. Nieszczęśliwy ten, kto oglądając się wstecz, postrzega jedynie samotne godziny, spędzone w rozległych, przeraźliwych komnatach z brązowymi zasłonami i przyprawiającymi o obłęd rzędami pradawnych ksiąg, lub na posępnym czuwaniu w pomrocznych zagajnikach, wśród groteskowych, gigantycznych, oplecionych winoroślami drzew, których gałęzie wysoko w górze poruszają się bezgłośnie. Bogowie obdarzyli mnie wieloma takimi wspomnieniami, mnie - oszołomionego, rozczarowanego, pustego, załamanego. A jednak jestem dziwnie kontent i częstokroć wracam rozpaczliwie do tych wspomnień, kiedy mój umysł choćby tylko chwilowo groził sięgnięciem poza pewną granicę, hen, tam, dalej.

Nie wiem, gdzie się urodziłem, wiem jedynie, że zamczysko było niewiarygodnie stare i nieskończenie przerażające, pełne mrocznych przejść i wysokich sklepień, gdzie oko dostrzec mogło jeno pajęczyny i cienie. Kamienie w murszejących korytarzach zawsze wydawały się upiornie zawilgłe, wszędzie unosiła się przenikliwa, przeklęta woń, kojarząca się z rozkładającymi się od pokoleń zwłokami. Nigdy nie było tu światła, ale z czasem przywykłem do palenia świec i obserwowałem ich blask, co przynosiło mi ulgę. Światło nie napływało również z zewnątrz z powodu przerażających drzew, których korony sięgały ponad najwyższą dostępną wieżę zamczyska. Była co prawda jeszcze jedna wieża, wyrastająca ponad drzewa, w nieznane, zewnętrzne niebo, ale częściowo zrujnowana, stała się całkiem niedostępna, jeżeli nie liczyć prawie niemożliwej wspinaczki po pionowym murze, od jednego kamienia do drugiego.

Musiałem żyć w tym miejscu wiele lat, ale nie potrafię mierzyć upływu czasu. Jakieś istoty musiały troszczyć się o moje potrzeby, lecz ja nie pamiętam nikogo, z wyjątkiem siebie. Nie pamiętam zresztą żadnej żywej istoty, prócz bezgłośnych szczurów, nietoperzy i pająków. Sądzę, że ktokolwiek mnie wychowywał, musiał być bardzo stary, pierwsza bowiem zapamiętana koncepcja żywej istoty kojarzy mi się z czymś ironicznie podobnym do mnie, a jednocześnie zdeformowanym, pomarszczonym i rozpadającym się, jak sam zamek. Jeżeli o mnie chodzi, nie widziałem niczego groteskowego w kościach i szkieletach, zaścielających niektóre z kamiennych krypt głęboko w podziemiach budowli. W wyobraźni łączyłem owe istoty z codziennymi wydarzeniami i uważałem je za bardziej naturalne aniżeli kolorowe podobizny żyjących istot, które napotykałem w licznych, pokrytych pleśnią księgach. Z nich właśnie dowiedziałem się wszystkiego, co wiem teraz. Żaden nauczyciel nie ponaglał mnie ani nie prowadził, nie pamiętam, bym usłyszał przez wszystkie te lata choćby raz ludzki głos - nawet mój własny; bo choć czytałem o mowie, nigdy nie przyszło mi na myśl, aby spróbować się odezwać. Podobnie jak nie zastanawiałem się nad własnym wyglądem, w zamku nie było bowiem luster, i jedynie instynkt podpowiadał mi, że byłem podobny do młodych postaci, których rysunki i obrazki widziałem w rozmaitych książkach. Czułem, że jestem młody, ponieważ tak niewiele pamiętałem.

Na zewnątrz, po drugiej stronie cuchnącej fosy, pod ciemnymi, milczącymi drzewami kładłem się często, by całymi godzinami śnić o tym, co wyczytałem w księgach. Niejednokrotnie wyobrażałem sobie siebie wśród radosnych tłumów w słonecznym świecie, daleko, poza tą bezkresną puszczą. Raz próbowałem uciec z lasu, ale im bardziej oddalałem się od zamku, tym cienie robiły się gęstsze, a powietrze przepełniało się mroczną aurą grozy. W tej sytuacji rzuciłem się pędem z powrotem, lecz zgubiłem drogę w labiryncie posępnej, nocnej ciszy.

Tak więc wśród nie mającego kresu zmierzchu śniłem i czekałem, choć nie wiedziałem na co. I nagle, w ciemnej samotności moje pragnienie światła stało się tak rozpaczliwe, że nie mogłem wytrzymać już dłużej i uniosłem błagalnie ręce ku pojedynczej, czarnej, zniszczonej wieży sięgającej ponad lasem w nieznane niebo na zewnątrz. Ostatecznie postanowiłem wspiąć się na nią, nie bacząc na ryzyko upadku. Uznałem, że lepiej było ujrzeć dzienne niebo i umrzeć, niż żyć, nie zobaczywszy blasku dnia.

Pośród mrocznego zmierzchu wspiąłem się po zmurszałych, starych, kamiennych schodach, dopóki nie dotarłem do miejsca, gdzie się kończyły, a stamtąd zacząłem piąć się w górę po niewielkich, nierównych występach. Upiorny i przerażający był ów martwy, pozbawiony schodów kamienny walec: czarny, zrujnowany, opuszczony i złowrogi, a wrażenie to jeszcze wzmagały nietoperze, które spłoszone zrywały się z miejsca, nie czyniąc nawet najmniejszego hałasu. Jednakowoż jeszcze bardziej upiorna i przerażająca była powolność mej wspinaczki. Choć piąłem się w górę najszybciej, jak mogłem, ciemność powyżej nie rzedła ani trochę, a we znaki zaczął mi się dawać dojmujący chłód, nie będący, jak sądziłem, li tylko dziełem parującej wokoło wilgoci. Zadrżałem, kiedy pomyślałem, dlaczego nie mogę dotrzeć do światła, i gdybym się odważył, zapewne spojrzałbym w dół. Wyobrażałem sobie, że niespodziewanie opadła mnie noc, i na próżno sięgnąłem wolną ręką, by poszukać framugi okna, przez które mógłbym wyjrzeć, aby ocenić wysokość, na jaką dotarłem.

Jednocześnie po nie mającej końca, przeraźliwej wspinaczce na ślepo, w głębi tego posępnego, niesamowitego cylindra poczułem nagle, że moja głowa dotknęła czegoś twardego, i zrozumiałem, że musiałem dotrzeć do dachu lub przynajmniej jakiejś formy podestu.

W ciemności uniosłem wolną rękę i zbadałem przeszkodę, by stwierdzić, iż była ona kamienna i niewzruszona. Nadeszła pora na dokonanie zabójczego obchodu wieżycy. Uczyniłem to, przytrzymując się wszystkiego, co oferowała do utrzymania ciężaru mego ciała śliska, omszała ściana. W końcu moja dłoń natrafiła na fragment muru, który poddał się naciskowi, i ponownie skierowałem się ku górze, popychając płytę lub klapę głową, a rąk używając do przebycia ostatniego etapu mojej przeraźliwej wspinaczki. Powyżej również było ciemno, a kiedy uniosłem ręce wyżej, stwierdziłem, że przynajmniej na razie dotarłem do kresu wędrówki - klapa okazała się bowiem wejściem do wyższego poziomu wieżycy, o obwodzie dużo większym niż dolny. Bez wątpienia było to piętro, na którym znajdowało się przestronne i podniosłe pomieszczenie obserwacyjne. Przeczołgałem się przez nie ostrożnie, usiłując nie dopuścić, by płyta opadła na swoje miejsce, ale moje wysiłki spełzły na niczym. Kiedy zległem wyczerpany na kamiennej posadzce, usłyszałem echo jej upadku, lecz miałem nadzieję, że w razie potrzeby uda mi się ponownie ją unieść.

Wierząc, że jestem teraz na całkiem sporej wysokości, dużo wyżej, niż sięgały przeklęte gałęzie drzew, podźwignąłem się z podłogi i udałem się na poszukiwanie okien, aby po raz pierwszy móc spojrzeć na niebo, księżyc i gwiazdy, o których czytałem. Tu jednak spotkało mnie srogie rozczarowanie - wszędzie bowiem wokół odkryłem jedynie marmurowe półki, zawalone osobliwymi, podłużnymi skrzyniami niepokojących rozmiarów.

Zastanawiałem się nieustannie i rozmyślałem, jakie potężne schody mogą kryć się w tym niesamowitym pomieszczeniu, odciętym całe eony temu od dolnej części zamczyska. Wtem, niespodziewanie, moje dłonie natknęły się na wejście, w którym tkwił pokaźny, kamienny portal ozdobiony płaskorzeźbami. Naciskając nań, stwierdziłem, że wejście było zamknięte, ale w gwałtownym przypływie sił zrodzonych z desperacji, pokonałem wszelkie przeszkody i uchyliłem odrzwia do wewnątrz. Kiedy to uczyniłem, ogarnęła mnie najczystsza ekstaza, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałem - przez ozdobne żelazne kraty i z głębi krótkiego kamiennego korytarza prowadzącego od nowo odkrytego wejścia płynęła bowiem srebrzysta poświata księżyca w pełni, której nigdy dotąd nie widziałem, chyba tylko w snach i w mglistych wizjach, których nie ważyłem się nazywać wspomnieniami.

Uznawszy, że zdołałem dotrzeć na szczyt iglicy, postanowiłem wyjść spiesznie, choćby na kilka kroków poza drzwi, nagle jednak księżyc przesłoniły chmury, potknąłem się i zacząłem wolno, po omacku, szukać drogi w ciemności. Wciąż jeszcze było bardzo ciemno, kiedy dotarłem do kraty - na którą lekko naparłem i stwierdziłem, że nie była zamknięta na klucz, lecz nie otworzyłem jej z obawy przed wypadnięciem z olbrzymiej wysokości, na jaką się wspiąłem, l wtedy ponownie pokazał się księżyc.

Najbardziej szokuje to, co bezgranicznie nieoczekiwane i groteskowo niewiarygodne. Nic, czego dotychczas doświadczyłem, nie mogło równać się ze zgrozą tego, co teraz ujrzałem, oraz wyjaśnić cudu, sugerowanego owym widokiem. Był on tyleż prosty, co uderzający i oszałamiający. A oto, jak się przedstawiał: miast przyprawiającej o zawrót głowy panoramy wierzchołków drzew, widzianych z dużej wysokości, wokół mnie, za metalową kratą rozciągał się twardy grunt, zbity i poprzedzielany marmurowymi płytami i kolumnami, na który cień rzucał prastary kamienny kościół, ze zniszczoną wieżą, migocącą upiornie w srebrnym świetle księżyca.

Na wpół przytomny, otworzyłem bramę i wyszedłem chwiejnie na białą, wysypaną żwirem ścieżkę, ciągnącą się w dwóch kierunkach. Mój umysł, choć oszołomiony i ogarnięty chaosem, wciąż rozpaczliwie domagał się światła. Nawet najbardziej zdumiewające wydarzenie nie mogło odwieść mnie od tego postanowienia. Nie wiedziałem ani nie przejmowałem się, czy to, czego doświadczyłem, było oznaką szaleństwa, czarów czy sennym majakiem. Pragnąłem jedynie za wszelką cenę ujrzeć jasność, szczęśliwość i radość. Nie wiedziałem, kim ani czym byłem, jak również gdzie się znajdowałem - choć w miarę jak posuwałem się naprzód, w mej świadomości pojawiły się pewne utajone dotąd, przeraźliwe wspomnienia, które sprawiały, że mój krok nie był już tak raźny jak dotychczas. Zostawiłem w tyle marmurowe płyty i kolumny i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Czasami podążałem drogą, innym znowu razem łąkami, gdzie tylko przypadkowo dostrzeżone ruiny zdawały się świadczyć o istnieniu prastarego, zapomnianego traktu. Raz przepłynąłem rwącą rzekę, gdzie zarośnięte mchem bryły kamienia mówiły smętną prawdę o moście, który dawno temu pogrążył się w odmętach.

Musiały minąć ponad dwie godziny, nim dotarłem do czegoś, co mogłem uznać za swój cel. Było to obrośnięte hojnie bluszczem zamczysko, w gęsto zadrzewionym parku, który, choć zdumiewająco znajomy, jednocześnie wydawał mi się nad wyraz obcy. Dopiero później zobaczyłem, że fosa była zasypana, a niektóre ze znanych mi wież zburzone, podczas gdy obok wznosiły się nowe skrzydła budowli, aby ich widokiem zmącić umysł patrzącego.

Ja wszakże z największym zaskoczeniem i rozkoszą przypatrywałem się otwartym oknom - bił z nich silny blask i płynęły dźwięki radosnej zabawy. Zbliżywszy się do jednego, zajrzałem do środka i ujrzałem osobliwie przyodziane towarzystwo, oddające się nieskrępowanej zabawie i żywo rozprawiające między sobą - nigdy dotąd nie słyszałem ludzkiej mowy i mogłem się jedynie domyślać, o czym rozmawiano. Niektóre twarze wydawały się przywoływać we mnie na wpół zapomniane wspomnienia, inne były całkowicie obce.

W końcu przeszedłem przez niskie okno do jasno oświetlonej komnaty, a gdy to się stało, tląca się we mnie iskierka nadziei zgasła w przypływie nagłej świadomości, zalana falą czarnej rozpaczy. Koszmar przybył szybko, bo kiedy tylko wszedłem, stałem się świadkiem jednego z najbardziej przerażających zjawisk, jakie kiedykolwiek widziałem. Ledwie znalazłem się w sali, całe towarzystwo ogarnęła nagła, niewypowiedziana i dojmująca zgroza, której wyraz powykrzywiał ich twarze i wydarł przeraźliwe okrzyki z nieomal wszystkich gardeł. Wszyscy jak jeden mąż rzucili się do ucieczki, a w tumulcie i panice kilka osób zemdlało i zostało wyniesionych przez ich umykających w popłochu kompanów. Wielu zakrywało oczy dłońmi i gnało na oślep w panicznej próbie ucieczki, przewracając meble i zderzając się ze ścianami, zanim udało im się dotrzeć do jednych z wielu drzwi.

Krzyki były szokujące. Kiedy tak stałem w jasno oświetlonym pomieszczeniu, samotny i oszołomiony, nasłuchując cichnącego echa ich ucieczki, zadrżałem na myśl, co mogło czaić się, niedostrzegalne, w pobliżu. Na pierwszy rzut oka komnata zdawała się pusta, kiedy jednak ruszyłem w stronę jednej z alków, odniosłem wrażenie, że wyczuwam w niej czyjąś obecność - złudzenie ruchu za ozdobionym łukiem wejściem prowadzącym do sąsiedniej, podobnej do tej, komnaty. Zbliżywszy się do wejścia, zacząłem odbierać obecność nieco wyraźniej. I nagle, wraz z pierwszym i ostatnim dźwiękiem, jaki z siebie wydałem - upiornym skowytem, który wzbudził we mnie niemal równie wielką odrazę, jak ohyda będąca jego przyczyną - ujrzałem, w pełni swej przerażającej, mrożącej krew w żyłach okazałości, nieopisaną, niepojętą, niewypowiedzianą koszmarną istotę, monstrum, które samym swym wyglądem zmieniło radosne towarzystwo w gromadę rozhisteryzowanych, rozgorączkowanych uciekinierów.

Nie potrafię nawet pobieżnie opisać, jak wyglądało to coś. Było istną kombinacją wszystkiego, co nieczyste, niesamowite, nienormalne, niepożądane i godne najwyższej pogardy. Miało trupią barwę gnijących zwłok, odcień rozkładu, starości i zepsucia, toczony przez robaki, ociekający eidolon bluźnierczego objawienia, ohydne, okrutne uzewnętrznienie tego, co litościwa ziemia powinna na zawsze ukryć w swoich trzewiach. Bóg jeden wie, że nie pochodziło z tego świata - albo przynajmniej już nie z tego świata - aczkolwiek ku swemu przerażeniu ujrzałem w jego wyżartym, ziejącym nagimi kośćmi kształcie przeraźliwie ironiczną, zdeformowaną w niemożliwy do wyrażenia sposób trawestację ludzkiej sylwetki. Przegniłe, rozchodzące się w szwach odzienie jeszcze bardziej wzmogło narastające we mnie przerażenie.

Byłem nieomal sparaliżowany, ale nie na tyle, by nie podjąć choćby najmniejszej próby ucieczki. Zatoczyłem się w tył, ale to nie zdołało przełamać uroku, jaki rzucił na mnie ów nienazwany, pozbawiony głosu potwór. Moje oczy, urzeczone szklistymi gałkami, które wlepiały we mnie odrażający wzrok, nie chciały się zamknąć; były jednakże litościwie przymglone i ukazywały mi ową odrazę nieco rozmytą wskutek pierwszego szoku. Usiłowałem unieść rękę, by przesłonić wzrok, lecz byłem tak oszołomiony i zdenerwowany, że ręka nie do końca poddała się mej woli. Próba ta wszakże wystarczyła, by zakłócić mą równowagę - w ten oto sposób, by nie upaść, musiałem chwiejnie postąpić kilka kroków naprzód; kiedy to uczyniłem, nieoczekiwanie, ze zgrozą zdałem sobie sprawę z bliskości tej trupiej istoty. Nieomal wyobrażałem sobie, że mogę usłyszeć jej zdławiony, odrażający oddech. Na wpół omdlały, miałem jeszcze dość przytomności umysłu, by wysunąć przed siebie jedną rękę w rozpaczliwej próbie powstrzymania cuchnącej, groteskowej istoty, która znajdowała się tak blisko mnie. I wtedy w jednej, katastrofalnej sekundzie kosmicznego koszmaru i piekielnego przypadku moje palce dotknęły wyciągniętej, gnijącej łapy monstrum czającego się za złotą, łukową ramą.

Nie krzyknąłem, lecz wszystkie diabelskie ghule śmigające wraz z nocnym wiatrem wrzasnęły zamiast mnie i w tej samej sekundzie na mój umysł zwaliła się pojedyncza, ulotna lawina druzgocących duszę wspomnień. W tym momencie przypomniałem sobie wszystko, co się dotąd wydarzyło, sięgnąłem pamięcią poza granicę przerażającego zamczyska i drzew i rozpoznałem zmienioną budowlę, w której się obecnie znajdowałem. Przede wszystkim jednak, i to było najstraszniejsze, rozpoznałem bluźnierczą obrzydliwość, która stała przede mną, szczerząc się, kiedy cofałem moje skulone palce od jej dłoni.

W kosmosie wszakże poza goryczą istnieje również ukojenie, a owym balsamem jest nepenthes.

W przypływie dojmującej zgrozy tej krótkiej chwili zapomniałem, co mnie przeraziło, i eksplozja czarnych wspomnień sczezła w chaosie ech rozmaitych obrazów. W zapomnieniu umknąłem przed tą niepokojącą i przeklętą bryłą, a w blasku księżyca biegłem rączo i bezgłośnie. Kiedy wróciłem na marmurowe cmentarzysko i zszedłem na dół po schodach, stwierdziłem, że nie jestem w stanie poruszyć uchylnej kamiennej klapy sekretnego wejścia. Nie żałowałem tego, gdyż nienawidziłem starego zamczyska i drzew. Teraz mknę z drwiącymi i przyjaznymi ghulami pośród nocnego wiatru, a za dnia igram wśród katakumb Nephren-Ka w niedostępnej, nieznanej kotlinie Hadoth nad Nilem. Wiem, że światło dnia nie jest dla mnie odpowiednie, a raczej blask księżyca oświetlający kamienne grobowce Neb, podobnie jak radość i swawola, z wyjątkiem tajemnych uczt Nitokris w podziemiach Wielkiej Piramidy. Muszę wszelako przyznać, że dzięki tej nowej swobodzie i szaleństwu nieomal pogodziłem się z goryczą obcości.

Chociaż nepenthes przyniósł mi wewnętrzny spokój, wiem, że zawsze byłem i pozostanę już przybyszem z zewnątrz - obcym w tym stuleciu i pośród tych, którzy wciąż są jeszcze ludźmi. Zrozumiałem to z chwilą, gdy sięgnąłem ręką w kierunku odrażającej, bluźnierczej ohydy, widocznej wewnątrz tej wielkiej, złoconej ramy - kiedy wyprężyłem palce i dotknąłem zimnej, nieustępliwej powierzchni gładkiego, polerowanego szkła.

PRZYCZAJONA GROZA

1. Cień na kominie

Tej nocy, kiedy udałem się do opuszczonej posiadłości na szczycie Góry Gromów, by odnaleźć tam przyczajoną grozę, wokoło szalała burza. Nie byłem sam, nieostrożność i brawura nie łączyły się bowiem w mej duszy z zamiłowaniem do rzeczy osobliwych i przerażających, które ugruntowały mą karierę i skłoniły do poszukiwań tajemniczych a budzących grozę koszmarów, zarówno w życiu, jak i literaturze. Towarzyszyło mi dwóch wiernych krzepkich mężczyzn, po których posłałem, gdy nadeszła pora; ludzie ci ze względu na swe szczególne umiejętności od dawna towarzyszyli mi w upiornych ekspedycjach.

Wyruszyliśmy z wioski po cichu, z uwagi na reporterów, którzy wciąż tam przebywali, od czasu owej mrocznej, posępnej paniki, jaka wybuchła zaledwie miesiąc wcześniej, a ściślej od koszmarnej nocy, gdy nieuchwytna śmierć nawiedziła niewielką wioskę. Skonstatowałem, iż przydadzą mi się później, teraz wszelako nie zależało mi zbytnio na ich obecności. Gdzieś w głębi serca chciałem, by wzięli udział w tych poszukiwaniach, bym nie musiał tak długo nosić w sobie brzemienia owego sekretu, w grę wchodziła bowiem obawa, że świat uzna mnie za obłąkanego lub że ja sam stracę zmysły za sprawą demonicznych implikacji tej mrożącej krew w żyłach tajemnicy. Teraz jednak postanowiłem wyznać wszystko, niechaj kto chce nazwie mnie szaleńcem, żałuję jedynie, że tak długo trzymałem ową rzecz w sekrecie. Ja bowiem i tylko ja wiem, jakiego rodzaju groza czai się na szczycie tej widmowej, opuszczonej góry.

Niewielkim automobilem przebrnęliśmy przez mierzącą wiele mil połać pradawnego lasu i wzgórza, póki stromizna nie okazała się dla naszego pojazdu nie do pokonania. Miejsce to, oglądane nocą i bez tłumów śledczych, którzy kręcili się tu za dnia, wydało się nam o wiele bardziej złowrogie i nieraz kusiło nas, by zrobić użytek z acetylenowego reflektora, nie zważając na to, co silny blask mógłby ku nam przywabić. Po zmierzchu krajobraz wcale nie wydawał się przyjazny i urokliwszy; podejrzewam, że nawet nie wiedząc o grozie, która tutaj czyhała, mimo woli wyczułbym zawartą w owym miejscu złą aurę. W pobliżu nie było widać żadnych dzikich zwierząt, są one bowiem roztropne, wyczują od razu obecność zagrożenia i śmierci. Prastare, poorane przez pioruny drzewa wydawały się nienaturalnie wielkie i poskręcane, inna roślinność natomiast nienaturalnie gęsta i wybujała, podczas gdy porośnięte chwastami fulgurytowe pagórki i wzniesienia kojarzyły mi się z wężami i czaszkami trupów powiększonymi do gigantycznych rozmiarów.

Groza czaiła się na Górze Gromów od ponad stu lat. Dowiedziałem się tego dzięki artykułowi w gazecie dotyczącemu tragedii, który po raz pierwszy przybliżył światu to niesamowite miejsce. Jest to odległy, odludny region Catskills, gdzie ongi przez krótki czas próbowała osiąść grupa osadników - Holendrów, pozostawiając po sobie jedynie kilka zrujnowanych posesji oraz zaludnione grupkami zdegenerowanych indywiduów żałosne wioski rozrzucone na zapomnianych przez Boga górskich zboczach. Normalni ludzie rzadko odwiedzali te rejony, póki nie sformowano oddziałów policji stanowej, lecz nawet wówczas stróże prawa patrolowali je sporadycznie i z wielką niechęcią. Groza wszelako należy do elementów prastarej tradycji, obecnych w sąsiadujących ze sobą wioskach, jest ona bowiem głównym tematem niewyszukanych rozmów owych nieszczęsnych wiejskich prostaków, którzy z rzadka opuszczają swe doliny, by wymieniać ręcznie plecione kosze na prymitywne, acz niezbędne do życia rzeczy, których sami nie byli w stanie ustrzelić, zrobić lub wyhodować.

Przyczajona groza zamieszkała w unikanej przez ludzi, opuszczonej posesji Martense'ów wzniesionej na szczycie wysokiego, tarasowego wzgórza, które z uwagi na częstość szalejących nad nim burz nazwano Górą Gromów. Przez ponad sto lat prastary, otoczony gajem, kamienny dom był tematem niewiarygodnych, mrożących krew w żyłach historii, opowiadań o potężnej, sunącej cicho i nieubłaganie śmierci, która latem nawiedziła okoliczne tereny. Wieśniacy z trwogą i zapamiętaniem zarazem mówili o demonie, który po zmierzchu czyhał na samotnych wędrowców, aby porwać ich w nieznane lub pozostawić rozszarpane na strzępy szczątki w pobliżu leśnego duktu, nadżarte, jakby to uczyniły wielkie, okrutne bestie. Czasami miejscowi szeptali także o śladach krwi wiodących jakoby ku odległej posesji. Niektórzy zarzekali się, że to grzmoty wywoływały przyczajoną grozę z jej domeny, inni natomiast twierdzili, iż huk gromu był jej prawdziwym głosem.

Nikt, kto mieszkał poza leśnymi ostępami, nie wierzył w te różnorodne, częstokroć sprzeczne historie, pełne niespójnych, wynaturzonych opisów na wpół dostrzeżonego demona; żaden farmer ani wieśniak nie wątpił jednak, że posiadłość Martense'ów była nawiedzona. Historia tej okolicy nie pozostawiała miejsca na jakiekolwiek powątpiewanie, mimo iż śledczy, którzy odwiedzali posesję, gdy jakaś rozgłaszana przez miejscowych historia okazywała się wyjątkowo barwna, nie natrafili na jakiekolwiek ślady istnienia upiornych mocy. Babki snuły osobliwe opowieści o duchu Martense'a, legendy związane z jego rodem, dziwaczną wadą wrodzoną, przekazywaną genetycznie z pokolenia na pokolenie, a polegającą na odmienności barw obojga oczu, burzliwymi nienaturalnymi dziejami owej rodziny, zapisywanymi w opasłej kronice, i morderstwem, którego klątwa ciążyła nad kolejnymi dziedzicami.

Groza, która przyciągnęła mnie tutaj, była jak nagły omen, potwierdzający najwymyślniejsze spośród osobliwych historii rozgłaszanych wśród górali. Pewnej letniej nocy, po wyjątkowo silnej burzy, w okolicy odnotowano gwałtowną ucieczkę ogarniętych paniką wieśniaków, których trwogi nie mogły wywołać zwykłe przywidzenia czy iluzje. Żałosne tłumy prymitywnych górali, wyjąc i wrzeszcząc wniebogłosy, bełkotały o nienasyconej grozie, która ich nawiedziła. Co do tego ludzie nie mieli wątpliwości. Nie widzieli, co to było, ale słyszeli straszliwe wrzaski dochodzące z jednego z siół i wiedzieli, że miejsce to odwiedziła okrutna śmierć.

Rankiem mieszkańcy i policja podążyli za wstrząśniętymi góralami do miejsca, którego, jak powiadano, dotknął palec śmierci. Tak było w istocie. Ziemia pod jedną z wiosek górali zapadła się po uderzeniu pioruna, obracając w perzynę kilka cuchnących, brudnych szałasów; było to jednak niczym w porównaniu ze zniszczeniami bez wątpienia organicznej natury. Mimo iż zamieszkiwało tu około siedemdziesięciu pięciu osób, w pobliżu nie było żywego ducha. Wzburzoną ziemię pokrywały plamy krwi i ludzkie szczątki, aż nadto wyraziście obrazujące okrucieństwo szponów i kłów nie nazwanego demona. Od miejsca masakry nie odchodziły jednak żadne widoczne ślady, które znaczyłyby jego drogę ucieczki. Wszyscy zgodnie potwierdzali, że sprawcą owej zbrodni musiało być jakieś potworne zwierzę, nikt wszakże nie wspomniał, iż okrutnością mord ten przypominał najbardziej posępne rzezie dokonywane wśród głęboko dekadenckich wspólnot. Sprawę ponownie nagłośniono, kiedy okazało się, że w nie wyjaśniony sposób zaginęło około dwudziestu pięciu mieszkańców wioski, nawet jednak w tych okolicznościach nikt nie potrafił wytłumaczyć, w jaki sposób ludzie ci byliby w stanie zamordować ze szczególnym okrucieństwem, jak dzikie bestie, prawie pięćdziesiąt osób. Niezbitym dowodem było to, że owej letniej nocy niebo rozcięła błyskawica, a po burzy pozostała wymarła wioska pełna upiornych, zmasakrowanych, rozszarpanych i nadżartych ciał.

W okolicy natychmiast zaczęto szemrać, łącząc owo koszmarne zdarzenie z nawiedzoną posesją Martense'ów, choć oba miejsca dzieliła odległość ponad trzech mil. Policjanci byli bardziej sceptyczni, włączyli posiadłość do śledztwa jedynie z obowiązku i po pobieżnym przeszukaniu, stwierdziwszy, że jest opuszczona, natychmiast skreślili ją z rejestrów. Wieśniacy i okoliczni mieszkańcy natomiast przeczesali całe to miejsce z niezwykłą pieczołowitością. Wywrócili wszystko w domu do góry nogami, przebagrowali stawy i strumienie, przetrząsnęli zarośla i przebadali uważnie każdy skrawek pobliskiego lasu. Wszystko na próżno; śmierć pojawiła się i odeszła, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów, z wyjątkiem zniszczeń i trupów.

Drugiego dnia poszukiwań całą sprawę nagłośniła skutecznie prasa, na Górze Gromów zaroiło się nagle od dziennikarzy. Pismacy skoncentrowali się przede wszystkim na makabrycznych szczegółach, a przeprowadzając wywiady, starali się ukazać całą sprawę jak pradawny koszmar w historycznej otoczce legend i mitów opowiadanych przez miejscowe babiny. Z początku śledziłem te doniesienia bez większego entuzjazmu, jeżeli bowiem chodzi o grozę, uważam siebie za konesera, jednak po tygodniu wyczułem coś dziwnego, co wzbudziło me zainteresowanie, i tak oto piątego sierpnia 1921 roku wynająłem pokój w hotelu w Lefferts Corners, wiosce leżącej najbliżej Góry Gromów, w hotelu pełniącym zarazem funkcję kwatery głównej badających okolicę dziennikarzy. Trzy tygodnie później dziennikarzy pozostało tu już niewielu, mogłem zatem rozpocząć swe przerażające śledztwo, oparte na pobieżnych wywiadach, badaniach i obserwacjach, czyli tym wszystkim, czym zajmowałem się do tej pory.

Tak więc owej letniej nocy, gdy z oddali dobiegał ryk grzmotów, zostawiłem swój cichy automobil i z dwoma uzbrojonymi towarzyszami wspiąłem się na szczyt Góry Gromów. W świetle mej latarki elektrycznej już niebawem pośród wielkich dębów zaczęły ukazywać się widmowe, szare mury. W mrokach tej posępnej nocy, rozjaśniona jedynie falującym snopem światła, owa wielka budowla zdawała się mgliście sugerować koszmary, których za dnia nie sposób było dostrzec; niemniej jednak nie zawahałem się, jako że przybyłem tu z głębokim postanowieniem doprowadzenia mojej misji do końca. Chciałem upewnić się, czy moje przypuszczenia były słuszne. Wierzyłem, że odgłos grzmotów przywoływał demona śmierci z jakiegoś przerażającego sekretnego miejsca i, czy demon ów był istotą z krwi i kości, czy też widmową zjawą, zamierzałem go ujrzeć.

Jako że uprzednio starannie przeszukałem starą posesję, plan miałem gruntownie opracowany; na miejsce czuwania wybrałem stary pokój Jana Martense'a, ofiary mordu, o którym pamięć po dziś dzień żyje w wieśniaczych legendach. Coś mi mówiło, że jego apartament najlepiej będzie się nadawać do moich celów. Komnata mierząca około dwudziestu stóp kwadratowych zawierała, podobnie jak inne pokoje, sterty połamanych gratów, które ongiś były meblami. Znajdowała się na pierwszym piętrze w południowo-wschodnim narożniku domu, miała wielkie okno od wschodniej i wąskie od południowej strony, oba wszelako pozbawione były szyb oraz okiennic. Naprzeciw dużego okna mieścił się potężny holenderski kominek, na kaflach którego przedstawiono historię syna marnotrawnego, naprzeciw wąskiego okienka zaś w ścianę wbudowano szerokie łoże.

Gdy grzmoty, stłumione przez drzewa, przybrały na sile, zająłem się realizacją szczegółów mego planu. Najpierw przymocowałem do parapetu okna trzy, jedną obok drugiej, drabinki sznurowe, które przyniosłem ze sobą. Wiedziałem, że sięgają szerokiego spłachcia trawnika pod oknem, ponieważ wcześniej dokładnie je sprawdziłem. Następnie we trzech przyciągnęliśmy z drugiego pokoju szerokie łoże z baldachimem i ustawiliśmy je przy oknie. Zamaskowaliśmy je gałęziami jedliny i rozciągnęliśmy się we trzech na łóżku, z przygotowanymi pistoletami automatycznymi. Dwóch odpoczywało, podczas gdy trzeci trzymał wartę. Niezależnie od tego, z której strony mógł się pojawić demon, mieliśmy zapewnioną drogę ucieczki. Gdyby przybył z wnętrza domu, mieliśmy drabinki sznurowe, gdyby zaś zjawił się z zewnątrz, pozostawały nam schody i drzwi. Mając na uwadze precedens, nie sądziliśmy, aby nawet w najgorszej sytuacji upiór ścigał nas daleko od domu.

Trzymałem wartę między północą a pierwszą i nagle, pomimo posępności domostwa, nie strzeżonego okna i zbliżającej się burzy, poczułem niezwykłą senność. Znajdowałem się pomiędzy dwoma moimi towarzyszami, George'em Bennettem zwróconym ku oknu i Williamem Tobeyem wpatrującym się w kominek. Bennett spał, najwyraźniej porażony tą samą tajemniczą sennością, która dotknęła i mnie, toteż wyznaczyłem na kolejną wartę Tobeya, choć i jemu kiwała się lekko głowa. To zadziwiające, z jakim zapamiętaniem wpatrywał się w ten kominek.

Przybierający na sile grzmot musiał wywrzeć znaczący wpływ na moje sny, gdyż podczas krótkiej drzemki, która mnie zmogła, nawiedziły mnie iście apokaliptyczne wizje. Raz o mało się nie obudziłem, prawdopodobnie dlatego, że śpiący pod oknem przypadkiem położył mi rękę na piersi. Nie rozbudziłem się jednak na tyle, by sprawdzić, czy Tobey wypełniał należycie swe obowiązki wartownika, lecz poczułem w związku z tym niewysłowiony a niejasny niepokój. Nigdy dotąd nie doświadczyłem równie silnego wrażenia obecności zła. Później znów musiałem zapaść w sen, wyrwały mnie bowiem z objęć karmiącego mój umysł koszmarami Morfeusza przeraźliwe, przeszywające noc krzyki, jakich nigdy dotąd nie słyszałem ani nawet nie byłem w stanie sobie wyobrazić.

We wrzaskach tych zawierał się odgłos, z jakim sama esencja ludzkiego strachu, agonii i cierpienia mogłaby dobijać się bezradnie i szaleńczo do hebanowych bram mrocznego zapomnienia. Obudziłem się pośród czerwonego obłędu i diabolicznej drwiny, podczas gdy niepojęte wizje owej chorobliwej i krystalicznie wyrazistej udręki umykały gdzieś hen, wycofując się z mego umysłu. Nie było światła, lecz wyczuwając po swej prawej stronie puste miejsce, zorientowałem się, że Tobey gdzieś zniknął. Bóg jeden wiedział, dokąd mógł się udać. Na mojej piersi wciąż spoczywało ciężkie ramię śpiącego przy oknie mężczyzny.

I nagle błysnęło, a zaraz potem huknął grom, wstrząsając w posadach całą górą, i rozłupał patriarchę pokrzywionych, gruzłowatych drzew. Gdy rozbłysł potworny, zygzakowaty piorun, śpiący drgnął i nagle się obudził, a blask zza okna sprawił, że na przewodzie kominkowym, powyżej paleniska, pojawił się jego cień, od którego nie byłem potem w stanie oderwać wzroku. To, że nadal żyję i zachowałem zdrowe zmysły, jest cudem, którego nie potrafię wytłumaczyć. Nie jestem w stanie tego wyjaśnić, gdyż cień na kominie nie należał do George'a Bennetta ani jakiejkolwiek innej istoty ludzkiej, lecz do bluźnierczej potworności z najdalszych zakamarków piekieł; bezimiennej, bezkształtnej potwornej istoty, której żaden umysł nie potrafi w pełni objąć i żadne pióro nie jest w stanie jej opisać. W następnej chwili pozostałem w przeklętej posiadłości sam, rozdygotany i bełkoczący jak obłąkaniec. Po George'u Bennetcie i Williamie Tobeyu nie pozostał żaden ślad, nie było żadnych oznak walki. I nikt nigdy już o nich nie usłyszał.

2. Chodzący wśród burzy

Następne kilka dni po tym przerażającym doświadczeniu w posiadłości leżącej pośród leśnej głuszy przeleżałem do cna wyczerpany w hotelowym pokoju w Lefferts Corners. Nie pamiętam dokładnie, jak udało mi się dotrzeć do automobilu, uruchomić go i wrócić niepostrzeżenie do wioski; nie mam bowiem żadnych konkretnych wspomnień, jedynie mgliste, ulotne wizje dzikorękich gigantycznych drzew, demonicznego mamrotania gromów i charonicznych cieni przecinających w poprzek niskie pagórki, od których w tej okolicy aż się roiło.

Gdy rozdygotany rozmyślałem, co mogło rzucić ów porażający zmysły cień, zorientowałem się, że ujrzałem na własne oczy jeden z najokropniejszych koszmarów ziemi, nie nazwaną grozę z zewnętrznej pustki, której słabe demoniczne skrobanie słyszymy niekiedy na najdalszych obrzeżach kosmosu, której oblicza jednak litościwie oszczędzono nam ujrzeć. Nie mam dość odwagi, by starać się przeanalizować lub zidentyfikować cień, który ujrzałem. Tamtej nocy coś leżało pomiędzy oknem a mną i dreszcz mnie przechodził za każdym razem, gdy instynkt nakazywał, bym próbował to jakoś określić. Gdyby przynajmniej zawarczało, zawyło lub zaśmiało się zawodzącym, piskliwym chichotem, to przynajmniej do pewnego stopnia złagodziłoby przepastną potworność owego zdarzenia.

Lecz to było ciche, tak ciche... Położyło mi na piersi ciężkie swe ramię lub nogę... Najwyraźniej była to istota organiczna, no, przynajmniej kiedyś była organiczna... Jan Martense, którego pokój zająłem, został pogrzebany na cmentarzu w pobliżu swej posiadłości... muszę odnaleźć Bennetta i Tobeya, jeżeli żyją... Czemu to zabrało ich, a mnie zostawiło na koniec?... Senność jest tak przytłaczająca... nieodparta... a sny tak upiorne...

Wkrótce uświadomiłem sobie, że muszę opowiedzieć komuś mą historię, bo w przeciwnym razie załamię się całkowicie. Postanowiłem już, że nie porzucę poszukiwań przyczajonej grozy, gdyż w błogiej nieświadomości sądziłem, iż niepewność gorsza jest od poznania, jakkolwiek miałoby się ono okazać zatrważające. Obmyśliłem przeto najlepszy w mym mniemaniu plan działania; wiedziałem już, komu mam się zwierzyć ze swych przeżyć i jak wyśledzić i dopaść istotę, która w niewiadomy sposób porwała dwóch moich ludzi i rzuciła koszmarny cień.

W Lefferts Corners zapoznałem się z kilkoma uprzejmymi dziennikarzami, którzy zdecydowali się pozostać w wiosce, by zrelacjonować ostatnie echa tragedii. Spośród nich właśnie postanowiłem wybrać mego powiernika i im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej byłem przekonany, by opowiedzieć o swych makabrycznych przeżyciach niejakiemu Arthurowi Munroe, ciemnowłosemu, szczupłemu mężczyźnie w wieku około trzydziestu pięciu lat, którego wykształcenie, gusta i inteligencja oraz temperament sugerowały, iż nie ograniczał się on jedynie do konwencjonalnych pomysłów oraz doświadczeń.

Pewnego wrześniowego popołudnia Arthur Munroe wysłuchał mej opowieści. Od początku zauważyłem, że okazywał zainteresowanie i sympatię, kiedy natomiast skończyłem, zaczął dyskutować ze mną, analizując dogłębnie i wnikliwie całe zdarzenie. Rada wszelako, jakiej mi udzielił, była jak najbardziej praktyczna, zalecił bowiem odroczenie dalszych działań na terenie posesji Martense'ów, póki nie zdobędziemy bardziej szczegółowych informacji historycznych oraz geograficznych.

Z jego inicjatywy przeczesaliśmy okolicę w poszukiwaniu informacji dotyczących straszliwej rodziny Martense'ów i odkryliśmy, że pewien człowiek posiada ich cudownie iluminowaną, rodową kronikę. Sporo rozmawialiśmy również z prymitywnymi osadnikami z gór, którzy nie umknęli przed zgrozą i szaleństwem w odleglejsze zakątki Catskills, co miało być zaczątkiem zwieńczenia naszych badań, a mianowicie wyczerpującej i definitywnej analizy posiadłości w świetle jej szczegółowo zarejestrowanej historii, a także skrupulatnego i ostatecznego zbadania miejsc wiążących się z licznymi tragediami uwiecznionymi w ludowych opowieściach górali.

Rezultaty badań początkowo nie były zbyt zachęcające, aczkolwiek ich zestawienia zdawały się zdradzać wyraźny i znaczący trend; mianowicie, liczba doniesień związanych z koszmarnymi, przerażającymi zdarzeniami była zdecydowanie większa w rejonach znajdujących się w pobliżu opuszczonej posesji lub w miejscach łączących się z nią poprzez połacie mrocznego, posępnego lasu. Zdarzały się, rzecz jasna, wyjątki, tragedia, o której dowiedział się cały świat, wydarzyła się na płaskiej pozbawionej drzew przestrzeni w miejscu równie odległym od lasu, jak i od podejrzanej, powszechnie unikanej posesji.

Jeżeli chodzi o naturę i wygląd przyczajonej grozy, przerażeni i mało rozgarnięci mieszkańcy szałasu nie mogli lub nie chcieli nam pomóc. Mówili o niej pospołu jako o wężu i olbrzymie, diabelskim gromie i nietoperzu, sępie i kroczącym drzewie. My wszelako domniemywaliśmy, iż była to żywa istota, wysoce wrażliwa na wyładowania elektryczne. W niektórych wersjach sugerowano, że miała ona skrzydła, uznaliśmy jednak, z uwagi na jawną wręcz niechęć do otwartych przestrzeni, że musi ona raczej poruszać się po ziemi. Jedynym czynnikiem zdającym się przeczyć powyższej teorii, była szybkość, z jaką musiałaby przemieszczać się owa istota, by dokonać rzeczy, które jej przypisywano.

Kiedy poznaliśmy górali nieco lepiej, stwierdziliśmy, iż są to ludzie pod wieloma względami sympatyczni i mili. Byli prości, to prawda, i znajdowali się po opadającej stronie na skali ewolucyjnej ze względu na swe niefortunne pochodzenie i ogłupiającą izolację. Lękali się obcych, lecz z wolna do nas przywykli, a nawet służyli nam swą pomocą, gdy wycięliśmy zarośla i zerwaliśmy wszystkie przepierzenia na terenie posesji, poszukując, aczkolwiek na próżno, przyczajonej grozy. Kiedy poprosiliśmy, by pomogli nam odnaleźć Bennetta i Tobeya, zareagowali ze szczerą konsternacją. Chcieli nam pomóc, ale wiedzieli, że przyjaciele moi opuścili ten padół równie skutecznie i nieodwołalnie, jak zaginieni górale z pobliskiego sioła i inni, których porwała tajemnicza groza. Byliśmy przekonani, że wiele pośród ich ofiar padło ofiarą wewnętrznych porachunków i mordów, tak jak odstrzeliwane są dzikie zwierzęta, niemniej z niecierpliwością i niepokojem oczekiwaliśmy na kolejną tragedię.

W połowie października nie na żarty zaczęliśmy się niepokoić przedłużającym się impasem. Noce były pogodne i spokojne, demoniczny napastnik nie zaatakował ponownie, przeprowadzone zaś przez nas na próżno badania domu i okolicy przywiodły nas niemal do przekonania, że mieliśmy do czynienia z istotą niematerialnej natury. Obawialiśmy się, że nadejdą chłody i położą kres naszym badaniom, wszyscy bowiem zgodnie przyznawali, iż zimą demon nie dawał o sobie znać. Dlatego też w pośpiechu i desperacji przepasywaliśmy w promieniach zachodzącego słońca nawiedzony przez grozę zaścianek. Osada świeciła teraz pustkami, gdyż górale bali się tu zachodzić, a co dopiero zamieszkać. Feralna osada nie miała nazwy, mieściła się na niewielkiej połaci bezdrzewnej przestrzeni pomiędzy skalnymi wzniesieniami o nazwach Stożkowa Góra i Klonowe Wzgórze. Wioska leżała bliżej Klonowego Wzgórza niż Stożkowej Góry, a niektóre z prymitywnych sadyb wzniesione były wręcz w jaskiniach w zboczu pierwszego ze wspomnianych wzniesień. Miejsce to oddalone było o jakieś dwie mile na północny zachód od podnóża Góry Gromów i trzy mile od otoczonej dębami starej posiadłości. Jeżeli chodzi o odległości pomiędzy osadą a posesją, teren na przestrzeni dwóch i jednej czwartej mili był otwarty i równy, jeśli nie liczyć tych kilku zygzakowatych jak zastygłe pod ziemią węże pagórków, porośniętych trawą i gdzieniegdzie również chwastami. Rozpatrując te szczegóły topograficzne, doszliśmy w końcu do wniosku, że demon musiał nadejść od Stożkowej Góry, której zalesiony południowy kraniec nieznacznie tylko oddalony był od najdalej wysuniętej ku zachodowi odnogi Góry Gromów. Odnaleźliśmy także osuwisko znajdujące się na stoku Klonowego Wzgórza oraz strzeliste, rozłupane drzewo, gdzie trafił piorun, który przywołał złe moce. Gdy niemal dwudziesty raz Arthur Munroe i ja przepatrywaliśmy z uwagą każdy cal obróconej w perzynę osady, ogarnęło nas wyjątkowe zniechęcenie, rezygnacja zmieszana z całkiem nowym, niewytłumaczalnym lękiem. Było to zgoła niewiarygodne, nawet dla pospolitych, przerażających i niezwykłych wypadków, że w miejscu, gdzie wydarzyła się tak okrutna i budząca trwogę tragedia, nie pozostał żaden ślad, który mógłby rzucić choć odrobinę światła na materię owego wydarzenia. Prowadziliśmy przeto nasze badania pod ołowianym, mrocznym niebem, z tragicznym, acz honorowym zapałem godnym lepszej sprawy, mimo iż doskonale wiedzieliśmy, że nasze działania, choć konieczne i niezbędne, skazane były nieuchronnie na porażkę. Działaliśmy z ogromną dokładnością, odwiedziliśmy wszystkie chaty, jedną po drugiej, przeszukaliśmy każdą kamienną chudobę w poszukiwaniu ciał, przepatrywaliśmy bacznie każdy skrawek górskiego zbocza, lecz bezskutecznie - nie znaleźliśmy w skałach żadnych jaskiń ani grot.

A jednak, jak już wspomniałem, czułem unoszące się gdzieś ponad nami groźne i nie wyjaśnione lęki, jakby z otchłani kosmicznej pustki obserwowały nas wielkie nienasycone gryfy o nietoperzych skrzydłach.

Gdy nadeszło popołudnie, zrobiło się nagle ciemno, usłyszeliśmy także pierwszy grzmot. Nad Górą Gromów zbierało się na burzę. Dźwięk ten w takim miejscu mocno nami wstrząsnął, lecz naturalnie nie tak, jakby to było w nocy. Łudziliśmy się jeszcze, że burza rozpęta się dopiero po zmierzchu i z tą nadzieją kończąc bezowocną inspekcję osady, ruszyliśmy do najbliższego zamieszkanego sioła, by zebrać grupkę górali, którzy mogliby pomóc nam w poszukiwaniach. Mimo że mocno strwożeni, kilku młodszych mężczyzn pod naszym przywództwem obiecało nam swą pomoc.

Ledwie ruszyliśmy w drogę powrotną, kiedy lunęło jak z cebra, deszcz był tak rzęsisty, że nieodzowne okazało się znalezienie jakiegoś schronienia. Było ciemno choć oko wykol i potykaliśmy się niemal przy każdym kroku, lecz w świetle przecinających niebo raz po raz błyskawic i znając „na pamięć” drogę do wioski, dotarliśmy wkrótce do znajdującej się tam najlepiej zachowanej chaty. Prymitywny szałas zbity był z grubych pni drzew i szorstkich nie heblowanych desek. Jedyne maleńkie okienko i drzwi wychodziły na Klonowe Wzgórze. Zaryglowaliśmy drzwi przed deszczem i wiatrem, zablokowaliśmy też okno toporną okiennicą, jako że po wielokrotnej inspekcji chat odnalezienie jej nie sprawiło nam trudności. Siedzenie w egipskich ciemnościach na drewnianych, rozchwierutanych skrzyniach nie było przyjemne, ogarnięci posępnym nastrojem paliliśmy fajki, włączając co pewien czas nasze kieszonkowe latarki. Światło piorunów przebijało raz po raz przez szczeliny w ścianie; owo popołudnie było tak mroczne, że każdy błysk wydawał się wręcz oślepiający.

Burzliwe czuwanie skojarzyło mi się z tamtą upiorną, przerażającą nocą na Górze Gromów. W umyśle mym kołatało się wciąż pytanie, które nie dawało mi spokoju od owego straszliwego wydarzenia. Znów pytałem sam siebie, dlaczego demon, zbliżając się do trójki badaczy od strony okna lub z wnętrza domu, rozpoczął od ludzi znajdujących się po bokach, pozostawiając mnie, umieszczonego pomiędzy nimi, na koniec, zanim wyjątkowo silny grzmot nie przegnał go z powrotem. Dlaczego nie porywał swych ofiar w kolejności, niezależnie od tego, od której strony się pojawił? Czemu nie zabrał mnie drugiego? Jaką zasadą się kierował, gdy chwytał w swe macki moich przyjaciół? A może wiedział, że byłem szefem grupy, i oszczędziwszy mnie, zarezerwował dla mnie los dużo gorszy niż ten, jaki czekał mych towarzyszy?

Gdy tak rozmyślałem, zupełnie jakby dramatyzm moich refleksji wpłynął na intensywność wyładowań, kolejny piorun uderzył gdzieś niedaleko, z potworną siłą, a po huku grzmotu dał się słyszeć odgłos przesuwającej się ziemi. Równocześnie skowyt wichru przybrał na sile, przechodząc w zawodzenie, posępne crescendo. Byliśmy przekonani, że błyskawica ponownie trafiła w samotne drzewo na Klonowym Wzgórzu; Munroe wstał ze swojej skrzynki i podszedł do małego okienka, by oszacować rozmiary zniszczeń. Kiedy zdjął okiennicę, deszcz i wyjący opętańczo wicher wtargnęły dziko do środka, nie słyszałem więc, co powiedział. Czekałem cierpliwie, podczas gdy Munroe wychylił się na zewnątrz, próbując określić pandemonium żywiołu. Stopniowo wiatr się uspokoił, chmury rozwiały, burza minęła. Miałem nadzieję, że burzliwa pogoda utrzyma się do wieczora, byśmy mogli przeprowadzić nasze poszukiwania, ale promień słońca wnikający bojaźliwie przez otwór po sęku w desce za mymi plecami w okamgnieniu obrócił moje nadzieje wniwecz.

Wołając do Munroe, abyśmy wykorzystali słoneczną pogodę, bo burza mogła wszak powrócić, odryglowałem i otworzyłem toporne odrzwia. Plac na zewnątrz pokrywały kałuże błocka i deszczówki, widać też było świeże zwały ziemi z osuwiska, które pojawiło się nieopodal, nie dostrzegłem jednak niczego, co wyjaśniałoby zainteresowanie mego towarzysza, stojącego w bezruchu i milczeniu przy maleńkim oknie. Podchodząc do miejsca, skąd się wychylał, dotknąłem jego ramienia. Munroe nie poruszył się jednak. Potrząsnąłem nim lekko i poczułem dławiące macki rakowatej grozy, której korzenie sięgały niepamiętnej przeszłości i bezdennych otchłani nocy, wykraczając poza znane nam granice czasu i przestrzeni.

Arthur Munroe był martwy. A to, co pozostało z jego nadżartej, zmasakrowanej głowy, było zupełnie pozbawione twarzy.

3. Co oznaczała czerwona poświata

W burzliwą noc ósmego listopada 1921 roku, gdy blask latarni rzucał dokoła posępne, trupie cienie, stałem samotnie, jak kretyn rozkopując grób Jana Martense'a. Zacząłem kopać już po południu, ponieważ zbierało się na burzę, teraz natomiast cieszyłem się, że było ciemno, a przed deszczem chroniło mnie gęste listowie drzew powyżej.

Wydaje mi się, że wypadki, jakie zdarzyły się od pamiętnego piątego sierpnia, częściowo pomieszały mi rozum: demoniczny cień w starym domu, ogólne napięcie i rozczarowanie oraz to, co wydarzyło się w wiosce podczas październikowej burzy. Po tym zdarzeniu wykopałem grób człowiekowi, którego śmierci nie potrafiłem pojąć. Wiedziałem, że inni także by tego nie zrozumieli, toteż pozostawiłem ich w przeświadczeniu, że Arthur Munroe odszedł gdzieś w nieznane. Górale mogliby to pojąć, lecz nie chciałem ich bardziej trwożyć. Szukali Arthura, lecz go nie odnaleźli. Co do mnie, sprawiałem wrażenie wyjątkowo nieczułego i gruboskórnego. Wstrząs, jakiego doznałem w starej posesji, uczynił coś z moim mózgiem i mogłem obecnie myśleć wyłącznie o poszukiwaniu grozy, która w mej wyobraźni urosła do gigantycznych rozmiarów. Poszukiwania te, z uwagi na los Arthura Munroe, poprzysiągłem sobie prowadzić potajemnie i w samotności.

Już sama sceneria miejsca, w którym kopałem, mogłaby wzbudzić trwogę w sercu każdego normalnego człowieka. Ogromne, prastare drzewa, groteskowe, posępne i złowrogie, wznosiły się nade mną niczym kolumny jakiejś piekielnej świątyni druidów, tłumiąc odgłosy grzmotów, uciszając wyjący wiatr i prawie nie dopuszczając do mnie deszczu. W tle, za pooranymi, gruzłowatymi pniami, oświetlone słabymi błyskami niemal tu niewidocznych piorunów strzelały w górę spowite wilgotnym blaskiem mury opuszczonej posesji, nieco bliżej zaś znajdował się zapuszczony holenderski ogród, którego ścieżki i klomby pokrywała biała, grzybiasta, cuchnąca, nadmiernie wybujała roślinność, która nigdy nie widziała prawdziwego dziennego światła. Najbliżej wszelako rozciągał się cmentarz z pokrzywionymi, zdeformowanymi drzewami, unoszącymi w górę szaleńczo skręcone konary, korzenie ich zaś, przemieściwszy plugawe płyty nagrobne, łapczywie wysysały jadowite, trujące płyny z tego, co znajdowało się w ziemi. Od czasu do czasu pod brązowymi całunami liści, które gniły i rozkładały się w mrokach przedpotopowego lasu, udało mi się wypatrzeć zarys jednego z owych niskich pagórków tak charakterystycznych dla tego umiłowanego przez pioruny obszaru.

Historia doprowadziła mnie do tego archaicznego grobu. Skądinąd tylko na historii mogłem się oprzeć, inne ślady bowiem prowadziły niechybnie ku posądzeniom o uprawianie plugawych satanistycznych praktyk. Wierzyłem teraz, że przyczajona groza nie była istotą z krwi i kości, lecz upiorem, zjawą o wilczych kłach sunącą jak jeździec na rumaku burzy. Wierzyłem również, z uwagi na mnóstwo ludowych podań i legend, zebranych podczas mych poszukiwań wraz z Arthurem Munroe wśród okolicznej ludności, że musiał to być duch Jana Martense'a, zmarłego w 1762 roku. Oto, dlaczego zachowując się jak ostatni kretyn, zawzięcie rozkopy wałem jego mogiłę.

Rezydencję Martense'ów zbudował w roku 1670 Gerrit Martense, bogaty kupiec z Nowego Amsterdamu, któremu nie spodobała się zmiana porządków pod rządami Brytyjczyków i wzniósł ową wspaniałą posesję w odległym górzystym zakątku, jako że odludne położenie i niezwykła sceneria tego miejsca wielce przypadły mu do gustu. Jedynym minusem owej urokliwej skądinąd pustelni była niespotykana częstość i gwałtowność letnich burz z piorunami. Wybierając wzgórze i wznosząc na nim swą posiadłość, Mynheer Martense przypisał częstotliwość owych naturalnych zjawisk anomaliom pogodowym zachodzącym w danym roku. W mi arę upływu czasu stwierdził jednak, iż zjawiska te były niemal wizytówką obranego przez niego wzgórza. W końcu, kiedy nawałnice szczególnie mocno dały mu się we znaki, przysposobił jedną z piwnic, by stała się dlań oazą spokoju na czas trwania najgwałtowniejszych burz.

O potomkach Gerrita Martense'a wiadomo znacznie mniej aniżeli o nim samym, wszyscy oni bowiem dorastali w nienawiści do cywilizacji angielskiej i szkolono ich, by unikali przyjmujących ją kolonistów. Wiedli życie prawdziwych odludków, a ludzie twierdzili, że izolacja wywołała u nich zaburzenia mowy i rozumowania. Cechą charakterystyczną ich wszystkich była wrodzona wada polegająca na odmienności barwy tęczówek - jedno oko mieli niebieskie, drugie natomiast brązowe.

Ich kontakty z innymi ludźmi stawały się coraz to rzadsze, aż w końcu doszło do zawierania małżeństw z członkami licznej w rezydencji służby, zamieszkującej na terenie posiadłości. Niektórzy przedstawiciele rodu przeprowadzili się na drugi kraniec doliny, by związać się z żyjącymi w tamtych wioskach góralami i dać początek prymitywnym, debilowatym wieśniakom zamieszkującym obecnie te tereny. Inni z uporem i zapamiętaniem pozostali w rezydencji swych przodków, tworząc zamkniętą i posępną społeczność, która wszelako nerwowo i wrażliwie reagowała na nawiedzające ich górę burze.

Większość tych informacji została rozgłoszona całemu światu za pośrednictwem młodego Jana Martense'a, który z pewną niefrasobliwością zaciągnął się do armii kolonialnej, kiedy na Górę Gromów doszły wieści o Konwencji w Albany. Był on pierwszym spośród potomków Gerrita, który zwiedził niemały kawałek świata, a kiedy w 1760 roku powrócił, po sześciu latach wojaczki, został przez swego ojca, stryja i braci znienawidzony i wyklęty jako odmieniec, mimo iż podobnie jak oni miał oczy w dwóch różnych kolorach. Nie dzielił już z nimi osobliwych obyczajów i zachowań, a i burze nie wywierały nań równie silnego wpływu jak na resztę rodziny. Co więcej, otoczenie, w jakim się znalazł, coraz bardziej go przygnębiało, do tego stopnia, iż często pisywał do przyjaciela w Albany, zwierzając mu się w listach, że zamierza opuścić rodzinny dom.

Wiosną 1763 roku Jonathan Gifford, przyjaciel Jana Martense'a z Albany, zaczął niepokoić się przedłużającym się brakiem korespondencji od swego druha, zwłaszcza że wiedział o jego kłopotach rodzinnych i częstych sprzeczkach z najbliższymi. Postanowiwszy złożyć mu wizytę, wybrał się w góry konno. Zapis w jego dzienniku głosił, iż dotarł na Górę Gromów dwudziestego września i stwierdził, że posesja obróciła się w ruinę. Posępni, dziwnoocy Martense'owie, którzy zaszokowali go swym niechlujnym, niemal zwierzęcym wyglądem, gardłowym głosem, z trudem artykułując słowa, poinformowali go, że Jan nie żyje. Powiedzieli, że poprzedniej jesieni został porażony piorunem i pochowano go przy domu, za zaniedbanym, porośniętym przez chwasty ogrodem. Pokazali gościowi mogiłę, zwykły grób, bez żadnych oznaczeń czy napisów. Coś w zachowaniu Martense'ów wzbudziło w Giffordzie odrazę i podejrzliwość, toteż tydzień później powrócił uzbrojony w łopatę i oskard, by zbadać, co naprawdę stało się z jego przyjacielem. Jego podejrzenia okazały się słuszne - czaszka była okrutnie zmiażdżona, jakby serią potężnych, brutalnych ciosów, toteż powróciwszy do Albany, wniósł przeciwko Martense'om oskarżenie o zamordowanie ich krewniaka.

Brakowało dowodów prawnych, niemniej historia jak błyskawica rozniosła się po okolicy i od tej pory świat całkowicie odciął się od Martense'ów. Nikt nie chciał prowadzić z nimi interesów, posiadłości zaś powszechnie unikano i uważano za przeklętą. Mimo to jakimś cudem przetrwali, żyjąc z produktów wytworzonych na terenie posiadłości, światła dostrzegane od czasu do czasu z odległych wzgórz świadczyły bowiem o ich ciągłej obecności na Górze Gromów. Światła te widywano aż do 1810 roku, lecz ostatnio zdarzało się to nader rzadko.

Tymczasem wokół posesji narosła mroczna, diabelska legenda. Miejsca tego unikano jak ognia i kojarzono z wszelkimi wytworami ludowych zabobonów. Nikt tu nie przyjeżdżał, aż do 1816 roku, kiedy górale zwrócili uwagę, że w rezydencji od dłuższego już czasu nie paliło się światło. Wtedy też zebrana naprędce drużyna odwiedziła to miejsce i zbadawszy je gruntownie, stwierdziła, iż dom był opuszczony i w większej mierze zrujnowany.

Nie natrafiono na żadne szczątki, toteż uznano, iż mieszkańcy nie tyle powymierali, ile raczej cichaczem wynieśli się z rezydencji. Musieli oni opuścić to miejsce parę lat temu, mnogość zaś pomieszczeń rezydencji przerobionych na pokoje mieszkalne pozwoliła jedynie pobieżnie domyślić się, jak liczną tworzyli tu ostatnio społeczność. Ich poziom kultury mocno się obniżył, czego dowodem były gnijące, rozpadające się meble i rozsypane wszędzie srebra, porzucone wraz z odejściem ich właścieli. Chociaż przerażający Martense'owie odeszli, lęk przed nawiedzonym domem pozostał; co więcej, narastał z roku na rok, w miarę jak wśród górskich dekadentów poczęły krążyć nowe, dziwne historie. I oto stał tam, opuszczony, budzący grozę, związany nieodłącznie z mściwym duchem Jana Martense'a. Stał tam, owej nocy, gdy rozkopywałem grób Jana Martense'a.

Określiłem wykonywaną przez siebie czynność jako kretyńską, zarówno bowiem to, co robiłem, jak i metoda mego działania były idiotyczne. Niebawem dokopałem się do trumny Jana Martense'a - zawierała ona teraz jedynie kurz i saletrę, jednak ogarnięty wściekłym pragnieniem ekshumowania ducha, jąłem grzebać, irracjonalnie i niezdarnie, pod miejscem, gdzie złożone były jego szczątki. Bóg jeden wie, co spodziewałem się tam odnaleźć, czułem jedynie, że rozkopuję grób człowieka, którego duch wędruje nocami po okolicy.

Nie sposób stwierdzić, jak monstrualną głębokość osiągnąłem, kiedy ostrze mojej łopaty, a niebawem i moje stopy przebiły się przez grunt, na którym stałem. Wydarzenie to, nawet w obecnych okolicznościach, było niezwykłe i zatrważające, istnienie bowiem podziemnego tunelu stanowiło budzące grozę potwierdzenie mych szaleńczych teorii. Podczas upadku, choć nastąpił on z niewysoka, zgasła moja lampa, wyjąłem jednak z kieszeni małą elektryczną latarkę i zlustrowałem niewielki, poziomy tunel ciągnący się nieskończenie w obu kierunkach. Był dostatecznie szeroki, by mógł się przezeń przecisnąć rosły mężczyzna, i choć w owej chwili nie postąpiłby tak żaden logicznie rozumujący mężczyzna, zapomniałem o niebezpieczeństwie, rozsądku i możliwości ubrudzenia się ziemią, ogarnięty trawiącą umysł gorączką, pragnieniem odkrycia przyczajonej grozy. Wybierając drogę ku posesji, wpełzłem do tunelu i zacząłem się czołgać, macając przed sobą energicznie, na oślep, obiema rękami i od czasu do czasu przyświecając sobie latarką.

Jakiż język mógłby opisać sytuację człowieka zagubionego w nieskończonych trzewiach ziemi, drapiącego, zdyszanego, wijącego się, orzącego szaleńczo rękami przed sobą, macającego i wyszukującego drogę przez zapadnięte czeluście zapomnianej bezdennej czerni, pozbawiony poczucia czasu, bezpieczeństwa, kierunku i konkretnego celu, ku któremu zmierza? Jest w tym coś upiornego, niemniej tak właśnie uczyniłem. I trwało to tak długo, że życie zblakło w mych myślach, stając się jeno odległym wspomnieniem, a ja zlałem się w jedno z kretami i pędrakami zamieszkującymi mroczne, podziemne czeluście. W gruncie rzeczy przez czysty przypadek po długim czołganiu się tunelem przypomniałem sobie o latarce i zapaliłem ją, oświetlając słabym snopem elektrycznego światła rozciągający się przede mną gliniasty, skręcający w oddali korytarz.

Pełzłem tak przez czas jakiś i bateria .latarki wyczerpała się niemal do końca, gdy nagle tunel ostro jął unosić się w górę, zmuszając mnie do zmiany sposobu poruszania się. Gdy uniosłem wzrok, ni stąd, ni zowąd dojrzałem błyszczące w oddali dwa demoniczne odbicia mojej gasnącej latarki, dwa błyskające odbicia promieniujące wręcz namacalnie złem i przywodzące szaleńcze, mgliste wspomnienia. Automatycznie przystanąłem, choć umysł mój nie pracował na tyle sprawnie, by nakazał mi natychmiast zawrócić. Ślepia przybliżyły się, choć dostrzegłem jedynie szpon istoty, która na mnie patrzyła. Cóż to jednak był za szpon! Naraz gdzieś z góry dobiegł głośny łoskot, który rozpoznałem. Był to huk gromu, narosły do iście histerycznej furii. Musiałem widocznie przez czas jakiś piąć się pod górę i teraz znajdowałem się niedaleko powierzchni. Podczas gdy odgłos grzmotu z wolna cichł, te błyszczące ślepia wciąż przyglądały mi się z bezmyślną, tępą złośliwością.

Dzięki Bogu, że nie wiedziałem wtedy, czym było to coś, w przeciwnym razie niechybnie bym umarł. Ocalił mnie ten sam grzmot, który ową istotę przywołał, w tej samej chwili bowiem w zbocze góry znowu uderzył piorun i ujrzałem sypiące się na mnie większe i mniejsze grudy ziemi oraz odłamki fulgurytu. Stwór z cyklopową wściekłością zaczął orać ziemię powyżej tej przeklętej jamy, oślepiając mnie i ogłuszając, lecz nie pozostawiając całkiem bez zmysłów. W chaosie osuwającej się, przesypującej ziemi brnąłem bezradnie, torując sobie drogę obiema dłońmi, póki padający na mą głowę deszcz nie pomógł mi złapać równowagi i ujrzałem, że wydostałem się na powierzchnię w znanym mi miejscu. W świetle błyskawic dostrzegłem rozgrzebaną ziemię dokoła i pozostałości osobliwego, niskiego pagórka, ciągnącego się od wyższych partii porośniętego lasem zbocza. W chaosie tym wszelako nic nie wskazywało, jakobym wydostał się przed chwilą z sekretnych, zabójczych katakumb. W mym umyśle, jak i w tej ziemi panował chaos, a gdy od południa okolicę spowiła osobliwa czerwona poświata, niemal nie zdawałem sobie sprawy z ogromu koszmaru, jaki właśnie przeżyłem.

Jednak dwa dni później, kiedy górale powiedzieli mi, co oznaczała czerwona poświata, ogarnęła mnie jeszcze większa zgroza niż wówczas, gdy odnalazłem tajemny podziemny tunel i spotkałem się w nim z mroczną, zaopatrzoną w szpony istotą o błyszczących ślepiach. Zgroza była tym większa, że wiązały się z nią niewyobrażalne niemal implikacje. W odległej o dwadzieścia mil wiosce mniej więcej w tej samej chwili, gdy w zbocze Góry Gromów uderzył piorun, dzięki czemu wydostałem się z podziemi na powierzchnię, wydarzył się istny koszmar. Z korony drzewa na dziurawy, zniszczony dach starej chaty zeskoczyła potworna, nie nazwana istota. Dokonała co prawda rzezi, lecz górale pospiesznie podpalili chatę, zanim monstrum zdołało się z niej wydostać. Stało się to w tym samym momencie, gdy na istotę o długich szponach i błyszczących ślepiach zaczęły osypywać się w tunelu kaskady ziemi.

4. Groza ujawniona

Nie może być nic normalnego w umyśle człowieka, który wiedząc to, co ja wiedziałem o koszmarach Góry Gromów, szukałby samotnie przyczajonej tam grozy. Fakt, że co najmniej dwa ucieleśnienia grozy zostały zniszczone, rodził cień nikłej gwarancji mentalnego i fizycznego bezpieczeństwa w tym Acheroncie wielokształtnego diabelstwa. Mimo to kontynuowałem swe poszukiwania z jeszcze większym zapałem, chociaż wydarzenia i odkryte przeze mnie rewelacje stawały się coraz potworniejsze.

Kiedy w dwa dni po tym, jak rozdygotany z przerażenia wyczołgałem się z krypty istoty o zakrzywionych szponach i lśniących ślepiach, dowiedziałem się, iż dwadzieścia mil dalej, w tym samym czasie, gdy byłem obserwowany przez mrocznego stwora, inny maszkaron dokonał potwornej zbrodni, poczułem, że ze zgrozy krew zastyga mi w żyłach. Przerażenie to wszelako było w tak dużym stopniu zmieszane z zadziwieniem, ciekawością i nęcącą groteskowością, że uczucie to stało się nieomal przyjemne. Czasami w wirze koszmaru, gdy niewidzialne potęgi unoszą cię w swych objęciach ponad dachami osobliwych, umarłych miast ku wyszczerzonej szczelinie Nis, odczuwasz ulgę, a nawet rozkosz, mogąc wrzasnąć wniebogłosy i dać się ponieść upiornemu wirowi sennego przeznaczenia na samo dno nieznanej i niezgłębionej czeluści, gdzie ma on swój kres.

Tak było i z koszmarem na jawie, który przydarzył mi się na Górze Gromów. Odkrycie, że miejsce to nawiedzały aż dwa potwory, natchnęło mnie niepohamowaną żądzą natychmiastowego udania się do przeklętego rejonu i wygrzebania gołymi rękami śmierci łypiącej złowrogo z każdej grudki tej zatrutej, plugawej ziemi.

Najszybciej, jak było to możliwe, odwiedziłem grób Jana Martense'a, ale na próżno zacząłem kopać w tym samym miejscu, co poprzednio. Jakiś ogromny zawał zasypał ślady sekretnego tunelu, deszcz natomiast zmył do jamy sporo ziemi, tak więc nie potrafiłem stwierdzić, jak głęboko dokopałem się tamtego dnia. Odbyłem również znojną wyprawę do odległej wioski, gdzie spalono morderczą istotę, lecz mój trud nie przyniósł spodziewanych efektów. W popiołach feralnej chaty natrafiłem na kilka kości, żadne jednak raczej nie należały do monstrum. Górale stwierdzili, że potwór dopadł jedną tylko ofiarę, choć w tym względzie chyba się mylili, obok kompletnej czaszki istoty ludzkiej odnalazłem bowiem kościsty fragment pochodzący z pewnością z czaszki człowieka.

Chociaż wieśniacy zauważyli atakującą istotę, nikt nie potrafił powiedzieć, jak ona właściwie wyglądała, ci, którzy ją ujrzeli, twierdzili, iż był to po prostu diabeł.

Zbadawszy wielkie drzewo, gdzie czyhało monstrum, ni odnalazłem na nim żadnych wyraźnych śladów. Usiłowałem odnaleźć w lesie trop owej dziwnej istoty, lecz nie byłem w stanie znieść widoku tych upiornie wielkich, posępnych pni ani grubych wijących się jak węże korzeni, poskręcanych złowrogo i niknących w trzewiach ziemi.

Moim następnym posunięciem było przebadanie z mikroskopijną dokładnością opuszczonej wioski, gdzie śmierć uderzyła z nie mającą sobie równej srogością i gdzie Arthur Munroe ujrzał coś, czego, niestety, nie zdołał przed śmiercią wyjawić. Chociaż poprzednie badania, jakie wykonałem, były nad wyraz staranne, miałem teraz nowe dane, które mogłem i powinienem wykorzystać. Przerażające doświadczenie w tunelu upewniło mnie, że przyczajona groza, przynajmniej w jednej ze swych faz, posiada formę istoty podziemnej. Tym razem, czternastego listopada, skoncentrowałem swe poszukiwania na niegościnnych stokach Stożkowej Góry i Klonowego Wzgórza, otaczających z dwóch stron nieszczęsne sioło, szczególną zaś uwagę skupiłem na zwałach świeżej ziemi w rejonie niedawnego osuwiska, przy drugim ze wspomnianych wzniesień.

Przez całe popołudnie nie odkryłem nic rewelacyjnego, a gdy nadszedł zmierzch, stojąc na Klonowym Wzgórzu, spojrzałem w dół na wioskę i znajdującą się po drugiej stronie doliny Górę Gromów. Zachód słońca był wprost urzekający, a kiedy wzeszedł księżyc zbliżający się do pełni, zalał swą srebrzystą poświatą całą równinę, odległe góry i osobliwe, widniejące tu i ówdzie, niskie pagórki. Była to iście sielankowa scena, lecz we mnie, świadomym, co skrywała, wzbudziła jedynie odrazę i wstręt. Nienawidziłem tego drwiącego księżyca, zdradliwej równiny, przeżartej zgnilizną góry i tych złowieszczych pagórków, wszystko zdawało mi się skażone odrażającą plugawością i związane jakimś ohydnym paktem z wynaturzonymi, ukrytymi mocami.

Gdy tak popatrywałem obojętnie na skąpaną księżycowym blaskiem panoramę, wzrok mój przykuła pewna niezwykłość w naturze i układzie jednego elementu topograficznego. Nie miałem głębszej wiedzy z dziedziny geologii, od początku jednak zainteresowały mnie tak liczne w tej okolicy pagórki i wzniesienia. Zauważyłem, że były rozrzucone dość szeroko wokół Góry Gromów, choć mniej liczne na równinie niźli w pobliżu samego szczytu góry, gdzie prehistoryczne zlodowacenia bez wątpienia natrafiły na słabszy opór i mogły swym zdumiewającym fantazyjnym zachciankom dać większy upust. Teraz, w świetle wiszącego nisko na niebie księżyca tworzącym długie, dziwaczne cienie, uderzyło mnie, że rozliczne linie i punkty układu pagórków są w niezwykły sposób powiązane z wierzchołkiem Góry Gromów. Szczyt ów był bez wątpienia środkiem, skąd rozchodziły się linie lub rzędy punktów, niezliczone i nieregularne, jakby z rezydencji Martense'ów na wszystkie strony wysuwały się widmowe macki zgrozy. Myśl o nich sprawiała, że ciarki przeszły mi naraz po plecach i oto w jednej chwili przestałem uważać owe pagórki za dzieło pradawnych zlodowaceń.

Im dłużej nad tym rozmyślałem, tym słabiej wierzyłem w me dotychczasowe przekonania. Na podstawie dokonanych wcześniej badań umysł mój, który otworzył się na nowo, zaczął analizować uznawane dotąd za groteskowe i niewiarygodne, mrożące krew w żyłach analogie na bazie aspektów paranormalnych oraz mych doświadczeń w podziemnym tunelu. Zanim się zorientowałem, mruczałem już pod nosem jak oszalały oderwane, pełne emocji słowa: - Mój Boże... kretowiska... to przeklęte miejsce musi przypominać od wewnątrz wielki plaster miodu... ile ich jest... tamtej nocy, w posiadłości... najpierw zabrały Bennetta i Tobeya... podchodząc nas z obu stron... - A potem zacząłem rozgrzebywać opętańczo pagórek znajdujący się najbliżej mnie; kopałem pełen desperacji i rozdygotany, ale w głębi duszy nieomal się radowałem; kopałem i koniec końców zakrzyknąłem w głos pod wpływem jakiejś nieokreślonej emocji, kiedy napotkałem wylot tunelu lub jamy, identyczny jak ten, którym wyczołgałem się na powierzchnię owej upiornej nocy.

Pamiętam potem, że biegłem z łopatą w dłoni. To był straszny bieg, gnałem przez skąpane srebrzystym blaskiem, naznaczone pagórkami łąki i trawione chorobą, mroczne otchłanie nawiedzonego lasu porastające strome zbocze góry. Zdyszany przeskakiwałem znajdujące się na mej drodze przeszkody, zmierzając ku przeraźliwej posesji Martense'ów. Pamiętam, jak zupełnie irracjonalnie zacząłem kopać po kolei w kilku zakamarkach zarośniętej krzewami wrzośca piwniczki. Kopałem, by odnaleźć środek, centrum plugawego serca tego bluźnierczego, złowrogiego uniwersum pagórków. Potem, przypominam sobie, wybuchnąłem gromkim śmiechem, gdy natknąłem się na sekretne przejście, otwór u podstawy starego komina, gdzie rosły gęste chwasty rzucające dziwaczne, niepokojące cienie w migotliwym blasku świecy, jedynej skądinąd, jaką miałem przypadkiem przy sobie. Nie wiem, co jeszcze pozostało tam, na dole, w głębi owego piekielnego ula, czając się i wyczekując, aż odgłos gromu wyrwie je z sennego odrętwienia. Dwa zostały zabite, może to położyło kres grozie. Wciąż jednak pozostała we mnie niepohamowana determinacja, by poznać najgłębszy sekret owej grozy, którą znów uważałem za coś określonego, materialnego i organicznego.

Z pełnych niezdecydowania rozważań, czy mam zbadać przejście sam i niezwłocznie, posiłkując się mą niezawodną kieszonkową latarką, czy spróbować zwołać grupę górali, którzy wsparliby mnie w tej wyprawie, wyrwał mnie po chwili nagły podmuch wiatru napływający z zewnątrz, który zgasił wątły płomyk świecy, pozostawiając mnie w iście egipskich ciemnościach. Księżyc nie przeświecał już przez szczeliny i otwory powyżej, a po chwili, z narastającym niepokojem, usłyszałem złowrogi i znaczący odgłos odległego jeszcze grzmotu.

W głowie miałem mętlik, lecz ostatecznie zacząłem macać na oślep w poszukiwaniu najodleglejszego kąta piwnicy. Ani na chwilę nie odrywałem wzroku od przerażającego otworu u podstawy komina, wkrótce zaś zacząłem dostrzegać zarysy zmurszałych cegieł i odrażających chwastów, gdy słaby blask piorunów przeniknął plugawe zarośla na zewnątrz i oświetlił szczeliny w górnej części muru.

Z każdą mijającą sekundą coraz bardziej trawiła mnie mieszanina lęku i zaciekawienia. Co mogła przywołać burza... i czy pozostało jeszcze coś, co mogły zawezwać grzmoty? W świetle pioruna ukryłem się za gęstą kępą roślinności, zza której mogłem obserwować otwór, nie będąc samemu zauważonym.

Jeśli niebiosa są miłosierne, wymażą pewnego dnia z mej świadomości widok, który wówczas ujrzałem, i pozwolą mi przeżyć w spokoju ostatnie lata, jakie pozostały mi na tym padole. Obecnie nocami dokucza mi bezsenność, a gdy nadchodzi burza i zaczyna grzmieć, muszę uspokajać sterane nerwy opiatami. Istota pojawiła się nagle, zupełnie niezapowiedzianie, demon wypełzł żwawo, niby szczur z jakichś odległych i niewyobrażalnych czeluści, dało się słyszeć piekielne sapanie, zduszone pochrząkiwanie i naraz z otworu w podstawie komina wypłynęły niezliczone tłumy plugawych w swej trędowatej, niezdrowej potworności istot, istna rzeka odrażających pomiotów nocy, najprzeróżniejszych okazów organicznego zepsucia, bardziej zatrważających niż najpotworniejsze przykłady dostępnego śmiertelnikom szaleństwa i zwichrowanej patologii.

Wrząc, kipiąc i falując, bulgocząc niczym wężowy jad, potok istot wypłynął z przepastnego otworu, rozprzestrzeniając się jak bezlitosna zaraza lub śmiertelne zakażenie i kierując ku kolejnym wyjściom, rozdzielając się, by rozproszywszy się wśród ostępów mrocznego, nocnego lasu, siać strach, szaleństwo i śmierć.

Bóg jeden wie, ile ich tam było, ale z pewnością tysiące.

Widok tych szeregów w słabych, krótkotrwałych błyskach piorunów był zaiste szokujący. Kiedy rozproszyły się na tyle, bym mógł przyjrzeć się pojedynczym osobnikom, stwierdziłem, że były to skarlałe, zdeformowane włochate diabły lub może małpy. Owe monstrualne i diaboliczne karykatury małpiego rodu były zarazem przeraźliwie ciche. Nie usłyszałem nawet głośniejszego pisku, gdy jeden z maruderów z wprawą wskazującą na długą praktykę rzucił się na młodszego, wyraźnie słabszego towarzysza, by bez zwłoki zaspokoić jego kosztem doskwierający mu głód. Inne istoty rozdrapały w okamgnieniu resztki i pożarły ze smakiem, śliniąc się przy tym niepomiernie. I wtedy pomimo oszołomienia i zgrozy moja posępna ciekawość wzięła górę; gdy ostatnie monstrum wyłoniło się z podziemnego świata nieznanych i niespotykanych koszmarów, wyjąłem swój pistolet automatyczny i zastrzeliłem potworka, odczekawszy, aż huk gromu zagłuszy odgłos wystrzału.

Wrzeszczące, wijące się, pełzające, rwące cienie czerwonego lepkiego szaleństwa ścigające się między sobą wśród niekończących się, ociekających krwią korytarzy fioletowego, fulgurytowego nieba... bezkształtne fontanny i kalejdoskopowe mutacje upiornej, zapamiętanej sceny; lasy pełne monstrualnych, przerośniętych dębów z wężowymi korzeniami, poskręcanymi i spijającymi nie nazwane soki z trzewi ziemi rojących się od milionów kanibalistycznych diabłów; macki jak rzędy pagórków sięgające z podziemnego nukleusu polipowego plugastwa... szaleńczy piorun rozświetlający porośnięte zjadliwym bluszczem mury i demoniczne przejścia, zdławione porastającą je gąbczastą, grzybiastą, odrażającą roślinnością...

Niebiosom niech będą dzięki za instynkt, który nieświadomie przywiódł mnie z powrotem do miejsc zamieszkanych przez ludzi, do spokojnej osady śpiącej pod baldachimem czystego nieba pełnego spokojnych, migoczących radośnie gwiazd.

Po tygodniu doszedłem do siebie na tyle, że posłałem do Albany po zespół ludzi, polecając im, aby wysadzili dynamitem posiadłość Martense'ów i cały wierzchołek góry, zrównali z ziemią wszelkie pagórki - wyjścia wchodzące w skład sieci podziemnych tuneli - i zniszczyli pewne, nadmiernie wyrośnięte drzewa, których istnienie zdawało się obelgą dla zdrowego rozsądku. Gdy wypełnili to zadanie, mogłem wreszcie spać nieco spokojniej, lecz prawdziwego ukojenia nie zaznam nigdy, póki w pamięci mej pozostanie owa niewypowiedziana straszliwa tajemnica przyczajonej grozy. Sekret ten będzie mnie nękał aż do śmierci, któż bowiem zaręczy, że dokonano całkowitej eksterminacji tego niewypowiedzianego plugastwa i że podobne makabryczne fenomeny nie kryją się w mrocznych zakątkach na całej kuli ziemskiej? Kto, dysponując mą wiedzą, nie myślałby o istniejących na ziemi, nieznanych jaskiniach, nie czując przy tym na plecach lodowatych dreszczy zgrozy wywołanych mglistymi, acz jak najbardziej usprawiedliwionymi podejrzeniami? Nie jestem w stanie spojrzeć na studnię czy na wylot tunelu, by widok ten nie wzbudził we mnie uczucia zatrważającego lęku... dlaczego lekarze nie dadzą mi czegoś, bym mógł spokojnie zasnąć lub uspokoić skołatane nerwy, gdy na dworze zaczyna grzmieć? To, co ujrzałem w blasku pioruna, gdy zastrzeliłem ostatniego wyłaniającego się z czeluści piekielnych marudera, było tak proste i banalne, że minęła niemal minuta, zanim to pojąłem i o mało nie straciłem zmysłów. Istota wyglądała odrażająco. Był to brudny, cuchnący, białawy, podobny do goryla stwór o ostrych, żółtych kłach i zmierzwionym futrze. Ostateczny wytwór ssaczej degeneracji, przerażający wynik parzenia się w odizolowanych grupach, takiegoż rozrodu i kanibalizmu, który praktykowany zarówno na powierzchni, jak i pod ziemią, dostarczał im niezbędnego pożywienia; ucieleśnienie całego gniewu, dzikości, chaosu, szaleństwa i roześmianej grozy czyhającej gdzieś poza życiem. To spojrzało na mnie, umierając, a jego ślepia wyglądały równie osobliwie jak te, które obserwowały mnie w podziemnym tunelu i które wywołały we mnie wtedy jeszcze bliżej nie sprecyzowane przypuszczenia i skojarzenia. Jedno oko było niebieskie, drugie zaś brązowe. Jak głosiły stare legendy, zróżnicowanie barwy tęczówek było cechą wrodzoną charakteryzującą wszystkich Martense'ów, i w jednej, mrożącej krew w żyłach ową gwałtownością chwili iluminacji pojąłem, co stało się z owym zaginionym klanem, co naprawdę spotkało przerażającą i doprowadzoną przez grzmoty do szaleństwa rodzinę Martense'ów.

RZECZ W ŚWIETLE KSIĘŻYCA

Morgan nie jest wykształconym człowiekiem. W istocie nawet nie potrafi mówić po angielsku w spójny sposób. To właśnie sprawiło, ze począłem zastanawiać się nad słowami, które napisał, choć inni się z nich śmieli.

Był sam tego wieczoru, gdy to się wydarzyło. Opanowała go nagle niezwykła potrzeba pisania i wziąwszy do ręki pióro, nakreślił co następuje:

"Nazywam się Howard Phillips. Mieszkam przy College Street 66, w Providence, Rhode Island. Dwudziestego czwartego listopada 1927 roku - teraz nie wiem nawet jaki jest rok - zasnąłem i śniłem.
I nie byłem w stanie się obudzić.

Mój sen rozpoczął się na wilgotnym, porośniętym trzcinami bagnie, pod szarym, jesiennym niebem. Na północy wznosiło się urwisko z inkrustowanych porostami kamieni. Gnany jakimś tajemniczym poszukiwaniem, wszedłem na szczyt czy też grzbiet tego porośniętego krzakami wzniesienia, znaczonego czarnymi paszczami jaskiń otwierających się po obu stronach w głębi kamiennego płaskowyżu.
W niektórych miejscach, w górnej części wąskiej rozpadliny, przejście było osłonięte przez występy. Miejsca te były krańcowo ciemne i nieprzeniknione dla wzroku z powodu porastających je krzaków. W jednym z nich poczułem szczególne dotknięcie strachu, jakby jakieś subtelne i bezcielesne emanacje z otchłani ogarnęły mą duszę, lecz ciemność była zbyt wielka, bym mógł dostrzec źródło mego niepokoju.
W końcu wydostałem się na równinę zarzuconą omszałymi głazami, ze skąpą glebą oświetlaną delikatnym światłem księżyca, które zastąpiło wyczerpane już światło dnia. Rzuciwszy wokół siebie okiem nie zauważyłem żadnej żywej istoty. Czułem jednak bardzo szczególny ruch głęboko pode mną, wśród szeleszczących trzcin nawiedzonych bagien, z których ostatnio wyszedłem.

Po przejściu pewnej odległości, dotarłem do zardzewiałych szyn linii tramwajowej i do zżartych przez robactwo słupów, nadal podtrzymujących obwisłe i wypaczone druty trakcji. Idąc za tą linią natknąłem się wkrótce na żółty pojazd o numerze 1852, z dwiema platformami, popularny w latach 1900 -1910. Nie było w nim nikogo, jednak był w sposób oczywisty gotowy do podróży. Odbieraki były na drutach, a powietrzny hamulec od czasu do czasu dudnił pod podłogą. Wszedłem do niego i na próżno rozglądałem się za wyłącznikiem. Nie było też dźwigni prowadzącej, co mogło świadczyć o chwilowej nieobecności motorniczego. Usiadłem na jednym z siedzeń. Słyszałem szelest rzadko rosnącej trawy po lewej stronie i dostrzegłem ciemne postacie dwóch mężczyzn, wynurzające się w świetle księżyca. Mieli charakterystyczne czapeczki towarzystwa tramwajowego i nie wątpiłem, że to konduktor i motorniczy. Nagle jeden z nich pociągnął nosem ze szczególną ostrością i podniósł twarz, aby zawyć do księżyca. Drugi opadł na czworaki i pobiegł w stronę pojazdu.
Zareagowałem natychmiast i wybiegłem z tramwaju. Biegłem aż do utraty tchu - nie dlatego, że konduktor opadł na czworaki, ale dlatego, że twarz motorniczego była zaledwie białym stożkiem, z którego wyrastały krwistoczerwone wyrostki...

Jestem świadom tego, że to tylko sen, lecz jawa nie jest przyjemniejsza.

Od tej przerażającej nocy modlę się tylko o przebudzenie, które jednak nie następuje.

Zamiast tego stwierdzam, że jestem mieszkańcem tego przerażającego, sennego świata. Pierwsza noc ustąpiła miejsca świtowi, a ja wędrowałem bez celu po samotnych, bagnistych krainach. Z nastaniem kolejnej nocy, nadal wędrowałem mając nadzieję na to, że się przebudzę. Lecz nagle, gdy rozchyliłem chwasty, zobaczyłem przed sobą prastary tramwaj, a obok niego to coś o stożkowatej twarzy podnoszące głowę w dziwnych promieniach księżyca.
Powtarzało się to codziennie. Noc przenosiła mnie zawsze do tego przerażającego miejsca. Próbowałem pozostawać w bezruchu, gdy zapadał zmrok, lecz musiałem wędrować w mych snach, gdyż zawsze budziłem się widząc tę rzecz, wyjącą przede mną w bladym świetle księżyca. Odwracałem się wtedy i uciekałem jak szalony.
Boże! Kiedy się wreszcie obudzę?"

To napisał Morgan. Udam się na College Street numer 66 w Providence, lecz obawiam się tego, co mógłbym tam zastać.

SNY W DOMU WIEDŹMY

Walter Gilman nie wiedział, czy to gorączka wywołała sny, czy może raczej na odwrót. Na wszystko padał cień przyczajonej, pradawnej, plugawej grozy starego miasta i przeżartych pleśnią, bluźnierczych spadzistości dachu, pod którym pisał, studiował i borykał się z równaniami i prawami, chyba że akurat miotał się na prostym, żelaznym łóżku.

Słuch niesamowicie mu się wyczulił, osiągając prawie prymitywny poziom odbioru, będący niemal nie do zniesienia. Gilman już dawno temu zatrzymał tani zegar kominkowy, którego tykanie przywodziło mu na myśl huk dział pułku artylerii. Nocami słabe odgłosy czarnego miasta na zewnątrz, złowrogie chrobotanie szczurów w przeżartych przez robactwo ścianach wystarczyły, by odbierał je niby swoiste, diabelskie pandemonium. Mrok zawsze zdawały się przepełniać niewyjaśnione dźwięki, a jednak czasami dygotał ze strachu, póki odgłosy nie ucichły, a wówczas odbierał inne, nieco słabsze odgłosy, które, jak podejrzewał, czaiły się pod nimi.

Znajdował się w niezmiennym, nawiedzonym, pełnym legend Arkham, z tulącymi się do siebie dwuspadowymi dachami, zwieszającymi się i zaciemniającymi poddasza, gdzie pośród mroku, w dawnych czasach, przed ludźmi króla chroniły się czarownice. W mieście tym nie było bardziej mrocznego i owianego złą sławą miejsca niż szczytowy pokój, w którym znalazł swą przystań, w tym bowiem domu i w tym pokoju schroniła się ongiś stara Keziah Mason, która w niewiadomy po dziś dzień sposób umknęła z Salem, unikając stryczka.

Było to w 1692 roku - kat popadł w obłęd, bełkocząc o niewielkim, futrzastym stworzeniu z białymi kłami, które wybiegło z celi Keziah i nawet sam Cotton Mather nie był w stanie wyjaśnić znaczenia kątów oraz łuków nakreślonych na szarym, kamiennym murze jakimś lepkim czerwonym płynem.

Może Gilman nie powinien był tak zawzięcie studiować. Geometria nieeuklidesowa i fizyka kwantowa mogą nadszarpnąć każdy umysł, kiedy zaś na dodatek ktoś interesuje się folklorem i usiłuje wyśledzić dziwne źródła wielowymiarowej rzeczywistości na podstawie pewnych upiornych wzmianek z opowieści gotyckich i bluźnierczych plotek przekazywanych wieczorami przy kominku, trudno spodziewać się choćby częściowego wyzwolenia od silnego napięcia psychicznego. Gilman pochodził z Haverhill, lecz dopiero kiedy poszedł do college'u w Arkham, zaczął wiązać wyższą matematykę z fantastycznymi legendami o pradawnej magii. Jakaś aura tego mrocznego miasta mocno musiała wpłynąć na jego wyobraźnię. Profesorowie z Uniwersytetu Miskatonic nalegali, by choć trochę przystopował i z własnej woli zrezygnował z uczestnictwa w niektórych wykładach. Co więcej, odwiedli go od czerpania wiedzy z wątpliwej wartości ksiąg, zawierających sekrety, które przechowywano pod kluczem w skarbcu uczelnianej biblioteki. Stało się to jednak poniewczasie, Gilman zdążył już zajrzeć do zakazanego, przerażającego Necronomiconu Abdula Alhazreda, niepełnej Księgi Eibonu i wyklętego Unaussprechlichen Kulten von Junzta, by porównać swą abstrakcyjną formułę dotyczącą właściwości przestrzeni i wymiarów - to, co znane, z nieznanym.

Wiedział, że jego pokój znajdował się w starym Domu Wiedźmy i właśnie dlatego go wynajął. W kronikach hrabstwa Essex sporo było wzmianek o procesie Keziah Mason, a to, co wyznała na torturach sądowi Oyer i katu, bez reszty zafascynowało Gil-mana. Opowiedziała sędziemu Hathorne'owi o liniach i krzywych, które można nakreślić, wyznaczając kierunki wiodące poprzez ściany przestrzeni do zupełnie innych miejsc, poza nimi. Sugerowała przy tym, że wzmiankowane linie i krzywe były często używane podczas pewnych spotkań o północy w ciemnej dolinie białych kamieni za Meadow Hill i na bezludnej wysepce na rzece. Wspomniała także o Czarnym Człowieku, o swej przysiędze i o nowym, sekretnym nahabejskim imieniu. A potem nakreśliła te linie na ścianie swojej celi i zniknęła.

Gilman uwierzył w dziwne rzeczy dotyczące Keziah i przeszył go dziwny dreszcz, gdy dowiedział się, iż jej dom stał jeszcze, od ponad dwustu trzydziestu pięciu lat. Kiedy doszły go słuchy, jakoby Keziah po dziś dzień pojawiała się w starym domu i wąskich uliczkach opodal, gdy dowiedział się o nieregularnych śladach ludzkich zębów pozostawianych na ciałach niektórych śpiących, zarówno w tym, jak i w sąsiednich domach, o dziecięcych krzykach rozlegających się podczas Wiosennego Przesilenia i wigilii Wszystkich Świętych, o fetorze wyczuwalnym często na poddaszu starego domu po tych dwóch przerażających okresach w roku, a także o małym kudłatym stworzeniu o ostrych zębach nawiedzającym obracającą się w ruinę budowlę i z zawziętością nękającym ludzi w najciemniejszą noc, tuż przed świtem, postanowił, że za wszelką cenę musi tam zamieszkać. Wynajęcie pokoju nie było trudne. Dom był wszak mało popularny, ludzie niechętnie w nim mieszkali i dawno już obniżono tu ceny czynszu do minimum. Gilman nie mógł powiedzieć, co spodziewał się tam odnaleźć, wiedział jednak, że chciał znaleźć się w budynku, gdzie wskutek jakichś okoliczności, bardziej lub mniej gwałtownie, pewna stara kobieta z siedemnastego wieku posiadła wiedzę matematyczną wykraczającą być może poza największe współczesne osiągnięcia Plancka, Heisenberga, Einsteina i de Sittera. Badał belki i gipsowe ściany w poszukiwaniu tajemniczych znaków we wszystkich dostępnych miejscach, gdzie tapeta złuszczyła się i odwinęła, a w ciągu tygodnia udało mu się wynająć pokój na poddaszu, od wschodu, gdzie Keziah uprawiała swoje czary. Pokój stał pusty niemal od początku, nikt bowiem nie chciał zabawić w nim dłużej, niemniej właściciel domu, z pochodzenia Polak, w sprawie wynajmu tego pomieszczenia okazał się wyjątkowo nieufny. Gilmanowi wszelako nic się nie stało, aż do dnia, kiedy dostał tej gorączki. Nie ujrzał widmowej postaci Keziah, przepływającej przez posępne korytarze i pokoje, ani małej, pokrytej sierścią istoty wślizgującej się co noc na poddasze, by go dręczyć. W swych poszukiwaniach nie natknął się nawet na zapisy inkantacji. Bywało, że spacerował zaciemnionymi, niebrukowanymi alejkami, cuchnącymi wilgocią i grzybem, przy których czaiły się przycupnięte blisko siebie przeraźliwe, brązowe domy, liczące sobie Bóg wie ile lat, nachylone, rozchwierutane i łypiące drwiąco wąskimi oknami o małych, kanciastych szybkach. Wiedział, że tu właśnie wydarzyło się ongiś wiele dziwnych rzeczy i coś zdawało się sugerować, że pomimo pozorów spokoju upiorna przeszłość, ta najmroczniejsza, najbardziej wstydliwa i zakazana, wciąż była żywa i miała się całkiem nieźle - przynajmniej wśród niektórych z tych krętych, wąskich uliczek.

Dwukrotnie wybrał się również łódką na owianą złą sławą wysepkę na rzece, szkicując osobliwe kąty przybierane przez rzędy omszałych, szarych, stojących kamieni, których pochodzenie jest niejasne, zagubione gdzieś w pomroce dziejów.

Pokój Gilmana był spory, lecz o dziwnie nieregularnym kształcie, północna ściana lekko nachylona do wewnątrz, podczas gdy niski sufit opadał delikatnym skosem w tę samą stronę. Pomijając szczurze nory i ślady pozostawione przez inne nocne stworzenia, nie było dostępu ani nawet śladu dawnego dojścia do wnęki, która musiała istnieć pomiędzy ukośną ścianą a prostym zewnętrznym murem domu od strony północnej, aczkolwiek w ścianie widocznej z ulicy można było wyraźnie dostrzec okno, dawno temu zabite deskami. Poddasze nad pokojem, które musiało mieć spadzistą podłogę, było równie niedostępne.

Kiedy Gilman wspiął się po drabinie na zasnuty pajęczynami stryszek nad resztą poddasza, odkrył pozostałości dawnych szczelin, otworów zabitych skrzętnie starymi deskami i zabezpieczonych twardymi, drewnianymi kołkami, typowymi dla ciesielki z czasów kolonialnych. Żadne jednak słowa perswazji nie były w stanie przekonać nieugiętego właściciela domu, by pozwolił mu spenetrować którąś z tych zamkniętych przestrzeni.

W miarę upływu czasu jego zainteresowanie nieregularną ścianą i sufitem w pokoju narastało, zaczął bowiem nadawać osobliwym kątom matematycznego znaczenia, które dość jeszcze niejasno poczęło zdradzać mu ich rzeczywiste przeznaczenie. Stara Keziah, konstatował, musiała mieć swoje powody, by żyć w pokoju o tak dziwacznie wzniesionych ścianach, czyż bowiem sama nie wyznała, że to właśnie dzięki pewnym układom kątowym zdołała wydostać się poza granice przestrzeni znanego nam świata? Jego zainteresowania z wolna przeniosły się z nie badanych pustych przestrzeni za ukośnie ułożonymi powierzchniami na same powierzchnie, a ściślej mówiąc, na cel, jaki wytyczał ich szczególny układ.

Pierwsze symptomy zapalenia opon mózgowych, a wraz z nimi sny, wystąpiły z początkiem lutego. Już od jakiegoś czasu niezwykłe kąty ścian w pokoju Gilmana zaczęły wywierać nań dziwny, nieomal hipnotyczny wpływ. W miarę zaś trwania mroźnej, posępnej zimy coraz częściej popatrywał on z uwagą w róg pomieszczenia, gdzie opadający sufit stykał się z wychyloną do wewnątrz ścianą. W okresie tym Gilman przejmował się mocno niemożnością skoncentrowania się na nauce, obawiał się nadchodzących egzaminów semestralnych. Jednak nadpobudliwość słuchowa równie mocno dawała mu się we znaki. Życie stało się nieustającą, prawie niemożliwą do zniesienia kakofonią rozmaitych odgłosów i, co gorsza, zaczął on również odbierać inne, rozlegające się bez przerwy dźwięki, dochodzące być może z nieznanych obszarów poza światem żyjących - balansujące na granicy słyszalności. Jak dotąd, najbardziej nieprzyjemnymi znajomymi dźwiękami było szuranie szczurów w starych ścianach. Czasami ich skrobanie wydawało się nie tylko ukradkowe, ale wręcz celowe. Gdy dochodziło spoza pochyłej ściany północnej, mieszało się z dziwnym, jakby suchym chrzęstem, a kiedy rozlegało się od strony zamkniętego od wieków poddasza nad pochyłym sufitem, Gilman zawsze zastygał w pełnym niepokoju bezruchu, jakby spodziewał się czegoś strasznego, jakiegoś niewysłowionego koszmaru, który, co prawda nierychliwy, zjawi się któregoś dnia, by go ostatecznie pochłonąć.

Sny były pozbawione choć odrobiny zdrowego rozsądku, a Gilman poczuł, że muszą być wypadkową jego zainteresowań i dogłębnych badań z dziedziny nauki i etnografii. Zbyt wiele rozmyślał o niejasnych przestrzeniach, które, zgodnie z tym, co mówiły mu jego prawidła, musiały leżeć poza znanymi nam trzema wymiarami, a także o możliwości, że Keziah Mason, za sprawą jakiegoś niepojętego impulsu czy wpływu, zdołała odnaleźć bramę do tych obszarów. Pożółkłe ze starości kroniki zawierające zeznania jej i jej oskarżycieli były tak niesamowicie sugestywne we fragmentach mówiących o rzeczach wykraczających poza znane ludziom doświadczenia, a także w opisach nader ruchliwej, kosmatej istoty, służącej jej jako chowaniec, że pomimo niesamowitości szczegółów wydawały się boleśnie wręcz realistyczne.

Wspomniane stworzenie, nie większe niż spory szczur i nazywane przez miejscowych „Brązowym Jenkinem”, zdawało się owocem łagodnego przypadku masowej histerii, gdyż w roku 1692, ni mniej, ni więcej, tylko jedenaście osób twierdziło, że go widziało. Były też świeższe plotki - kłopotliwe zeznania powszechnie szanowanych rzeczowych osób, które trudno uznać za fałszywe, potwierdzające się w znacznej liczbie szczegółów. Świadkowie twierdzili, że stworzenie miało długą sierść i wygląd szczura, lecz jego brodate oblicze z ostrymi jak igły zębami, choć złowrogie, przypominało ludzkie, łapy zaś wyglądały jak ludzkie ręce. Istota była posłańcem pomiędzy starą Keziah a diabłem, karmiła się krwią wiedźmy, wysysając ją niby wampir. Jej głos przypominał odrażający chichot, a umiała mówić wieloma językami. Spośród wszystkich ohydnych okropności pojawiających się w snach Gilmana, nic nie przepełniało go większą paniką i odrazą niż owa drobna, acz bluźniercza hybryda, której postać jawiła się w jego wizjach, po tysiąckroć bardziej nienawistna, aniżeli mogło to wynikać z lektury na jawie pradawnych kronik i cierpliwego przysłuchiwania się powtarzanym pokątnie plotkom.

Sny Gilmana w dużej mierze dotyczyły lotów pośród bezkresnych otchłani zmierzchu o dziwnych barwach, wśród których rozlegała się oszałamiająca kakofonia niepokojących dźwięków; otchłani, których własności, tak grawitacyjnych, jak materialnych, a także ich relacji wobec jego własnej istoty nie potrafił ani nie próbował wyjaśniać. Nie chodził ani nie wspinał się, nie latał ani nie pływał, nie wił się ani nie pełznął, a jednak doświadczał wrażenia ruchu, na poły umyślnie, na poły nieumyślnie. Co się tyczyło jego własnego stanu, nie potrafił ocenić go właściwie., gdyż ze względu na jakieś dziwne zakrzywienie perspektywy nie mógł dostrzec swoich rąk, nóg ani torsu, czuł jednak, że jego ciało fizyczne oraz zdolności uległy bliżej nieokreślonej, cudownej transmutacji i deformacji rzutu, choć pozostawały w pewnym, dość groteskowym związku z jego normalnymi właściwościami i proporcjami.

Otchłanie nie były bynajmniej nie zamieszkane, wypełniały je charakteryzujące się niemożliwymi do opisania kątami i układami płaszczyzn masy substancji o nieludzkich odcieniach, niektóre z nich wydawały się organiczne, inne zaś nieorganiczne.

Kilka obiektów organicznych obudziło w jego umyśle odległe, mgliste wspomnienia, choć nie potrafił powiedzieć, co na swój ironiczny sposób przypominały lub sugerowały. W późniejszych snach zaczął rozróżniać odrębne kategorie, na które owe obiekty organiczne zdawały się dzielić i które w każdym przypadku wyraźnie segregowały gatunki, ze względu na ich styl zachowania i podstawy motywacyjne. Spośród tych kategorii jedna grupowała obiekty nieco mniej nielogiczne i irracjonalne w ich poczynaniach aniżeli członkowie innych kategorii.

Wszystkich tych obiektów zarówno organicznych, jak i nieorganicznych nie sposób opisać, a co dopiero zrozumieć. Gilman porównywał niekiedy materię nieorganiczną do pryzmatów, labiryntów, połączonych sześcianów i płaszczyzn, a także gigantycznych budowli; organiczne natomiast rozróżniał jako bąble, ośmiornice, wije, żywych hinduskich bożków i skomplikowane arabeski, poruszające się płynnymi, wężowymi ruchami. Wszystko, co ujrzał, było niewypowiedzianie złowrogie i przerażające, kiedy zaś którakolwiek z organicznych istot swymi ruchami dawała mu do zrozumienia, że go zauważyła, fala upiornego, dojmującego lęku, który go wówczas ogarniał, powodowała, iż natychmiast się budził.

O tym, jak poruszały się istoty organiczne, nie potrafił powiedzieć więcej niż o samym sobie. W pewnym momencie zauważył kolejną zagadkę - tendencję do pojawiania się pewnych istot jakby znikąd lub znikania z równie niezrozumiałą gwałtownością.

Wycie i przeraźliwe ryki przenikające najdalsze zakamarki otchłani były niezbadane, czy to pod względem tembru, rytmu czy wysokości, wydawały się jednak zsynchronizowane z mglistymi zmianami wizualnymi, zachodzącymi u wszystkich tych nieskończonych obiektów, pospołu organicznych i nieorganicznych. Gilman odczuwał przez cały czas lęk, którego intensywność zdawała się urastać do niewyobrażalnych rozmiarów podczas kolejnych niejasnych, niepokojąco nieuchronnych fluktuacji. Nie w tej wszelako obcej domenie spostrzegł Brązowego Jenkina. Ów szokujący koszmar został zarezerwowany dla pewnych lżejszych, ostrzejszych snów, które nawiedzały go, nim głębiej zatapiał się w objęciach Hypnosa. Leżał pośród malw, usiłując nie zapaść w sen, gdy nagle słaba, migocząca poświata rozjaśniała starodawny pokój, ukazując wśród fioletowej mgły konwergencję pochyłych płaszczyzn, które tak dogłębnie zaprzątały jego umysł. Groza wychynęła najprawdopodobniej ze szczurzej dziury w kącie i po-truchtała do niego po podłodze wyłożonej szerokimi, zapadającymi się deskami, z wyrazem złowrogiego oczekiwania na małym, brodatym, ludzkim obliczu; szczęśliwie jednak sen ów zawsze kończył się, zanim istota zdołała zbliżyć się doń na tyle, by mogła go dotknąć. Miała diabelnie długie, ostre, psie zęby. Gilman każdego dnia usiłował zabić otwór szczurzej nory, nocą jednak jej mieszkańcy, kimkolwiek byli, przegryzali się przez przeszkodę. Któregoś dnia właściciel domu zabił otwór kawałkiem blachy, lecz tej samej nocy szczury wygryzły w niej nowy otwór, wypychając przy tym czy wywlekając na zewnątrz, do pokoju, dziwny, mały kawałek kości.

Gilman, mimo gorączki, nie poszedł do lekarza, wiedział bowiem, że nie zdałby egzaminów, gdyby polecono mu zgłosić się do uczelnianej przychodni, podczas gdy każdą wolną chwilę powinien obecnie przeznaczyć na zakuwanie. I tak był już do tyłu z matematyką i psychologią ogólną, choć liczył, że zdoła przed końcem semestru nadrobić zaległości.

Z początkiem marca do jego snów wkradł się nowy szczegół, a koszmarnemu wizerunkowi Brązowego Jenkina zaczął towarzyszyć zamglony kształt, coraz bardziej przypominający przygarbioną, starą kobietę. Wizja ta zaniepokoiła go niepomiernie, lecz ostatecznie uznał, że w osobliwy sposób przypomina ona staruchę, którą spotkał dwukrotnie w mrocznym labiryncie uliczek przy opuszczonym, odludnym nabrzeżu. W czasie owych spotkań złe, sardoniczne i dziwnie przenikliwe spojrzenia niewiarygodnie starej babiny przyprawiały go o gęsią skórkę, zwłaszcza za pierwszym razem, kiedy wyjątkowo duży szczur, wybiegający z mroku sąsiedniego zaułka całkiem irracjonalnie przywiódł mu na myśl Brązowego Jenkina. Teraz, jak skonstatował, owe nerwowe lęki odzwierciedlały się w jego chaotycznych, posępnych snach.

Nie mógł zaprzeczyć, że stary dom wywierał nań zły wpływ, lecz jego mroczne zainteresowania, pozostałość z dawnych lat, nie pozwalały mu się stamtąd wyprowadzić. Domniemywał, że za jego mroczne fantazje w całości odpowiedzialna była gorączka i gdy tylko ta osłabnie, upiorne wizje odejdą. Były to wszelako widzenia zdumiewająco wyraziste, żywe i przekonujące, a gdy się budził, doznawał osobliwego odczucia, że doświadczył więcej, aniżeli pamiętał. Miał przeraźliwą pewność, że w tych nie zapamiętanych snach rozmawiał zarówno z Brązowym Jenkinem, jak i starą kobietą i że oboje oni namawiali go, by udał się z nimi na spotkanie z trzecią, wielkiej mocy istotą.

Pod koniec marca zaczai nadrabiać zaległości z matematyki, choć inne studia pochłaniały go coraz bardziej. Doznał intrygującego olśnienia związanego z rozwiązaniem równań Riemannowskich i zdumiał profesora Uphama swoim pojmowaniem problematyki czwartego wymiaru oraz innych zagadnień, które dla reszty klasy były czarną magią. Któregoś popołudnia podczas dyskusji na temat możliwości osobliwych zakrzywień przestrzeni i teoretycznych pomiarów zbliżenia czy nawet kontaktów pomiędzy naszą częścią wszechświata a najróżniejszymi odległymi zakątkami przestrzeni kosmicznej, w rodzaju najdalszych gwiazd, otchłani transgalaktycznych czy miejsc tak bajecznych i odległych, jak kontrowersyjnie pojmowane jednostki kosmiczne, znajdujące się poza całym einsteinowskim kontinuum czasoprzestrzennym, Gilman, zabrawszy głos, zdumiał wszystkich znajomością tematu, choć niektóre z hipotez wywołały później nową falę plotek na temat jego nerwowej, wynikłej z samotnego trybu życia, ekscentryczności. Studenci kręcili głowami, słysząc śmiałą teorię, że człowiek byłby w stanie - dysponując wiedzą matematyczną wykraczającą poza wszelkie znane nam obecnie dokonania w tej dziedzinie - przenieść się rozmyślnie z Ziemi na wybrane przez siebie uprzednio ciało niebieskie, mogące znajdować się w bliżej odeń niesprecyzowanej lub nawet nieskończenie wielkiej odległości w przestrzeni kosmicznej.

Krok taki, stwierdził, wymagałby dwóch jedynie etapów - po pierwsze, wyjścia ze znanej nam sfery trójwymiarowej i, po drugie, powrotu w konkretnym punkcie do tejże przestrzeni, punktów tych natomiast może być nieskończenie wiele. O tym, iż jest to możliwe bez rozstawania się z życiem, świadczy mnóstwo przypadków. Prawdopodobnie każda istota z przestrzeni trójwymiarowej jest w stanie przeżyć w czwartym wymiarze, ale jej przetrwanie drugiego etapu zależy od tego, jaką obcą część przestrzeni trójwymiarowej wybierze na miejsce swego powrotu. Mieszkańcy niektórych planet mogą żyć na wielu innych, nawet tych znajdujących się w innych galaktykach lub w zbliżonych fazami wymiarowymi innych kontinuach czasoprzestrzennych, lecz, rzecz jasna, istnieć musi cała reszta światów niebezpiecznych dla obu stron, czy to ze względu na matematyczne zestawienie ciał czy sfer przestrzeni.

Było również możliwe, że mieszkańcy danej krainy wymiarowej przeżyją wejście do wielu nieznanych i niepojętych światów wielu bądź nieskończenie wielu wymiarów czy to wewnątrz czy na zewnątrz danego kontinuum czasoprzestrzeni - i na odwrót. Sprawa ta podlegała naturalnie dyskusji, lecz można było mieć niemal pewność, że rodzaj mutacji zapoczątkowany przejściem z danej płaszczyzny wymiarowej na inną nie będzie w pełni destrukcyjny dla biologicznej integralności człowieka, w naszym pojmowaniu tego określenia. Gilman nie miał pewności co do założeń tego ostatniego przypuszczenia, lecz tę mglistą wątpliwość przyćmiewało niezbite przekonanie co do prawdziwości innych, bardziej wstrząsających zagadnień.

Profesorowi Uphamowi najbardziej przypadła do gustu jego demonstracja wiedzy z zakresu wyższej matematyki w połączeniu z pewnymi elementami pradawnej wiedzy magicznej, o ludzkim lub nawet praludzkim rodowodzie, przewyższająca w znacznym stopniu nasze możliwości pojmowania wszechświata oraz rządzących nim praw.

Z początkiem kwietnia Gilman zaczął się poważnie martwić, gdyż gorączka, która go nękała, bynajmniej nie spadała. Ponadto zaniepokoiły go doniesienia współlokatorów o rzekomych przypadkach jego chodzenia we śnie. Wydawało się, że często wstawał z łóżka, a mężczyzna mieszkający w pokoju niżej donosił o skrzypieniu desek podłogi w późnych godzinach nocnych. Człowiek ten wspomniał też, jakoby słyszał nocami odgłos obutych stóp, lecz Gilman był pewien, iż tamten się mylił, gdyż buty jak i reszta przyodziewku znajdowała się rano tak, jak je pozostawił. W tym mrocznym starym domu urojenia słuchowe nie należały do rzadkości, czyż bowiem sam Gilman nie odnosił teraz wrażenia, że z mrocznych czeluści za pochyłymi ścianą i dachem dochodziły inne jeszcze, poza szczurzym skrobaniem, odgłosy? Jego boleśnie wyczulone zmysły zaczęły nasłuchiwać dochodzących z zamkniętego poddasza kroków i niekiedy złudzenia okazywały się nad wyraz realne.

Wiedział wszelako, że stał się somnambulikiem, dwakroć bowiem nocą jego pokój zastano pusty, choć ubranie leżało na swoim miejscu. Zapewnił go o tym Frank Elwood, kolega ze studiów, którego bieda zmusiła do wynajęcia pokoju w tym mrocznym, obskurnym i powszechnie nie lubianym domu. Elwood uczył się do rana i zajrzał do pokoju Gilmana z prośbą o pomoc w rozwiązaniu pewnego szczególnie trudnego równania, lecz mieszkanie zastał puste. Może nie powinien był otwierać nie zamkniętych na klucz drzwi, gdy nie uzyskał odzewu na swoje, dość natarczywe pukanie, lecz potrzebował pilnie pomocy i przypuszczał, że nawet obudzony, jego przyjaciel nie będzie miał mu tego za złe. Ani za pierwszym, ani za drugim razem Gilmana nie było w pomieszczeniu, a kiedy mu o tym wspomniano, zastanawiał się, dokąd mógł się udać, boso i tylko w piżamie. Postanowił rozwikłać tę zagadkę, jeśli doniesienia o jego lunatyzmie będą się powtarzały, myślał nawet o rozsypaniu mąki na podłodze w korytarzu, aby stwierdzić, w którą stronę się udał, lunatykując. Domniemywał, że wychodził drzwiami, gdyż za wąskim oknem nie było najwęższego nawet parapetu.

Dni mijały, a wyostrzony gorączką słuch Gilmana zaczęły drażnić modlitwy głośno odmawiane przez nader pobożnego mechanika nazwiskiem Joe Mazurewicz, który miał swój pokój dwa piętra niżej. Mazurewicz opowiadał długie, szaleńcze historie o duchu starej Keziah i kudłatej obrzydliwej istoty o długich kłach i dodawał, że zjawy te nękały go tak okrutnie, że tylko srebrny krucyfiks - otrzymany z tego właśnie względu od ojca Iwanickiego z kościoła św. Stanisława - był w stanie przynieść mu ulgę. Teraz modlił się, gdyż niedaleko już było do sabatu czarownic. Zbliżał się maj, a wraz z nim Noc Walpurgii, kiedy na ziemię przybywały demony z najczarniejszych otchłani piekieł, a wszyscy niewolnicy Szatana zbierali się, by dokonywać plugawych czynów i wypełniać bluźniercze obrzędy. W Arkham zawsze był to fatalny okres, choć prawi mieszkańcy domów przy Miskatonic Avenue oraz ulic High i Saltonstall udawali, że nic o tym nie wiedzą. Wydarzy się wiele złych rzeczy i być może również zaginie kilkoro dzieci. Joe wiedział o tym, gdyż jego babka w Starym Kraju słyszała różne opowieści od swojej babki.

O tej porze roku rozsądnie było modlić się i odmawiać różaniec. Przez trzy miesiące Keziah i Brązowy Jenkin nie zbliżali się do pokoju Joe ani Paula Choińskiego, a to nie mogło oznaczać nic dobrego. Widać coś szykowali.

Szesnastego Gilman poszedł do lekarza i z pewnym zdumieniem dowiedział się, że nie miał tak wysokiej temperatury, jak się obawiał. Lekarz zadał mu kilka krótkich, rzeczowych pytań i poradził mu, by skontaktował się z psychiatrą. Po namyśle Gilman ucieszył się, że nie zdecydował się na wizytę u lekarza uczelnianego, który był bardziej dociekliwy. Stary Waldron, u którego zasięgał porad wcześniej, poradziłby mu dłuższy odpoczynek, co zwłaszcza teraz, gdy był bliski rozwiązania swoich równań, nie wchodziło w rachubę. Tak niewiele dzieliło go od granicy znanego nam wszechświata i czwartego wymiaru, a kto wie, jak daleko mógł ostatecznie dotrzeć?

Równocześnie zaczął się zastanawiać nad źródłem owej dziwnej pewności siebie. Czy ta złowroga bliskość brała się z formuł, którymi dzień po dniu zapełniał teraz kartki papieru? Te mylne, ukradkowe, wyimaginowane kroki na zamkniętym poddaszu doprowadzały go do obłędu. Teraz zaś narastało w nim przeczucie, że ktoś stale próbuje nakłonić go do czegoś, czego nie był w stanie uczynić. A co z somnambulizmem? Dokąd udawał się nocami? I co począć ze słabym dźwiękiem, który, jak mu się wydawało, nawet za dnia, na jawie przewiercał się przez natłok łatwych do zidentyfikowania odgłosów? Jego rytm nie korelował z żadnym znanym dotąd na Ziemi, z wyjątkiem być może kadencji jednego lub dwóch niewypowiedzianych sabatowych zaśpiewów, i czasami Gilman odnosił wrażenie, że miał on coś wspólnego z mglistymi, niejasnymi wrzaskami czy rykiem dochodzącym z obcych, niegościnnych otchłani snu.

Sny tymczasem stawały się coraz gwałtowniejsze. Zła stara kobieta wydawała się teraz znacznie bardziej złowroga niż dotychczas, a Gilman wiedział, że to właśnie ona wystraszyła go w dzielnicy nędzy. Przygarbiona, długonosa, o cofniętym podbródku - nie mógł się omylić - wrażenia dopełniał bezkształtny brązowy ubiór. Na jej twarzy malował się wyraz odpychającej wrogości i rozbawienia, a kiedy się budził, pamiętał jeszcze jej głos, który przekonywał i groził. Musiał spotkać się z Czarnym Człowiekiem i udać się potem wraz z nim przed tron Azathotha do jądra ostatecznego chaosu. Tak powiedziała. Musiał podpisać księgę Azathotha własną krwią i przyjąć nowe, sekretne imię, właśnie teraz, gdy jego tajemne studia posunęły się tak daleko. Przed pójściem z nią i Brązowym Jenkinem do tronu Chaosu, gdzie cienkie flety wygrywały obłędne melodie, powstrzymywał go fakt, że w Necronomiconie natknął się na imię „Azathoth” i wiedział, że oznaczało ono pierwotne zło, zbyt przeraźliwe, by można je opisać.

Stara kobieta pojawiała się zawsze znikąd, w kącie u zbiegu pochyłej ściany z sufitem. Zdawała się materializować bliżej sklepienia niż podłogi i każdej nocy wydawała się nieco bliższa i bardziej wyrazista. Podobnie Brązowy Jenkin, który z każdym snem coraz bardziej przybliżał się ku niemu, a jego żółtobiałe kły połyskiwały posępnie w nieziemskiej, fioletowej poświacie. Jego piskliwy odrażający chichot coraz częściej rozlegał się nawet na jawie w umyśle Gilmana, rankiem zaś Walter przypomniał sobie wypowiadane przez istotę słowa - „Azathoth” i „Nyarlathotep”.

W głębszych snach wszystko było równie wyraziste, a Gilman zorientował się, że spowite poświatą zmierzchu otchłanie wokół niego były domeną czwartego wymiaru. Owe organiczne istoty, których ruchy zdawały się najmniej absurdalne i nieprzemyślane, stanowiły zapewne projekcję form życia z naszej własnej planety, w tym również ludzi. Czym były inne, nie ważył się nawet domniemywać. Dwie z mniej irracjonalnie poruszających się istot, raczej spore skupisko opalizujących, sferoidalnych bąbli oraz znacznie od niego mniejszy polihedron o nieznanych barwach i gwałtownie zmieniających się kątach powierzchni najwyraźniej go dostrzegły i albo podążały za nim, albo płynęły tuż przed nim, gdy zmieniał pozycję pośród gigantycznych pryzmatów, labiryntów, gromad sześcianów i płaszczyzn oraz quasi-budowli. Przez cały czas niejasne wrzaski i ryki coraz bardziej przybierały na sile, jakby zbliżały się do osiągnięcia jakiegoś przerażającego crescendo o niemożliwym do zniesienia, nieopisanym, niewyobrażalnym wręcz natężeniu intensywności.

Nocą z dziewiętnastego na dwudziestego kwietnia wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Gilman na wpół mimowolnie przemierzał otchłanie zmierzchu wraz z masą bąbli i niewielkim polihedronem, gdy nagle spostrzegł osobliwie regularne kąty utworzone przez krawędzie jakiegoś gigantycznego zbiorowiska pryzmatów, znajdującego się nieopodal. W następnej sekundzie wyrwał się z głębiny i stanął drżący na kamiennym stoku skąpanym w intensywnym, rozrzedzonym zielonym świetle. Był boso i w koszuli nocnej, a gdy spróbował iść, przekonał się, że podnoszenie stóp przychodzi mu z ogromnym trudem. Wirujący opar skrył wszystko, z wyjątkiem najbliższej pochyłości, a Gilman aż się skulił, usiłując nie myśleć, jakie odgłosy mogą wypłynąć spośród tej osobliwej mgły.

Naraz ujrzał dwa kształty pełznące mozolnie w jego kierunku, starą kobietę i małe, kosmate stworzenie. Starucha podciągnęła się na kolana i w niezwykłym geście skrzyżowała ramiona, podczas gdy Brązowy Jenkin wskazał kierunek swą odrażającą antropoidalną przednią kończyną, unosząc ją z wyraźnym trudem. Pod wpływem bliżej niesprecyzowanego impulsu Gilman zaczął brnąć przed siebie w stronę wskazywaną mu przez kudłatego stworka i układ rąk starej wiedźmy. Zanim, powłócząc nogami, zrobił trzy kroki, zapadł się znowu w otchłań skąpaną blaskiem wiecznego zmierzchu. Wokół niego gromadziły się mrowia geometrycznych kształtów, wśród których ogarnęło go nagłe oszołomienie i wrażenie bezkresu. W końcu obudził się w swoim łóżku, w pokoju na piętrze tego niezwykłego, budzącego grozę starego domu.

Tego ranka czuł się bardzo zmęczony i nie poszedł na zajęcia. Coś tajemniczego najwyraźniej przykuwało jego wzrok, gdyż nie był w stanie oderwać oczu od pewnego, na pozór zwyczajnego miejsca na podłodze. Nieco później skupił swój niewidzący wzrok na zupełnie innym punkcie, a w południe jak otępiały zaczął wpatrywać się w pustkę. Około drugiej wybrał się na obiad, a przemierzając wąskie uliczki miasta, wędrował przez cały czas na południowy wschód. Dopiero zmęczenie skłoniło go do zajścia do kafejki przy Church Street, kiedy zaś się posilił, znów odczuł ów silny, nieznany i nieprzeparty impuls. Będzie musiał w końcu odwiedzić psychiatrę - może w tym wszystkim istniał jakiś związek z jego somnambulizmem, lecz póki co, powinien sam spróbować przełamać zły czar. Bez wątpienia mógł jeszcze wyzwolić się od przyciągającej go siły, dlatego też, z wielkim wahaniem, stawił jej czoło i skierował się na północ, wzdłuż Garrison Street. Zanim dotarł do mostu na Miskatonic, był zlany zimnym potem i kurczowo ściskał żelazną poręcz, wpatrując się w górę rzeki, na okrytą złą sławą wyspę, której regularne linie ustawionych pionowo kamiennych bloków lśniły posępnie w popołudniowym słońcu.

I nagle ogarnęło go przerażenie. Na ogromnej wyspie ujrzał bowiem wyraźnie sylwetkę ludzką, a ponowne spojrzenie upewniło go, że miał przed sobą dziwną, starą kobietę, której złowroga postać nawiedzała jego sny, zmieniając je w koszmary. Wysoka trawa wokół niej również się poruszała, jakby tuż nad ziemią u jej stóp pełzało jakieś małe stworzenie. Kiedy starucha zaczęła odwracać się ku niemu, zbiegł z mostu i ukrył się w labiryncie uliczek na nabrzeżu. Mimo odległości dzielącej go od wyspy czuł, że monstrualne i niepokonane zło w każdej chwili mogło napłynąć doń w sardonicznym spojrzeniu tej zgiętej wpół pradawnej postaci w brązowym odzieniu.

Wciąż coś ciągnęło go na południowy wschód, toteż nie bez trudu Gilman wrócił wreszcie do starego domu i wspiął się po rozchwierutanych schodach. Przez wiele godzin siedział milczący i zrezygnowany, ze wzrokiem skierowanym ku zachodowi. Około szóstej po południu jego wyczulone uszy wychwyciły zawodzący głos modlącego się dwa piętra niżej Joe Mazurewicza i ogarnięty desperacją schwycił kapelusz i wypadł na ozłoconą promieniami słońca ulicę, pozwalając się prowadzić nieodpartemu instynktowi w nieznane. W godzinę później zmrok zastał go na polu za kacim potokiem; w dali przed nim migotały pierwsze gwiazdy. Pragnienie marszu zastąpiła nagle nieprzeparta chęć dokonania mistycznego przeskoku w kosmos i wtedy zorientował się, co było źródłem trawiącego go impulsu. Niebo. Konkretny punkt pośród gwiazd obrał go sobie za cel i przyzywał.

Był to punkt leżący pomiędzy Hydrą a Argo Navis. Gilman wiedział, że zew ten towarzyszył mu od chwili, kiedy obudził się tego ranka, po wschodzie słońca. Rano miał owo miejsce pod stopami, teraz natomiast leżało ono na południe, a ściślej na południowy zachód od niego. Co to mogło oznaczać? Czyżby tracił zmysły? Jak długo to potrwa? Gilman znów zebrał się w sobie i zawrócił do złowrogiego, starego domu.

Mazurewicz czekał na niego w progu i z pewnym niepokojem, ale i wahaniem zaczął szeptać mu nowe, wywodzące się zapewne ze starych legend historie. Mówiły o wiedźmim świetle. Poprzedniego wieczoru Joe nie było w domu - w Massachusetts był Dzień Patriotów - i wrócił dobrze po północy. Spoglądając na dom z zewnątrz, w pewnej chwili odniósł wrażenie, że w pokoju Gilmana jest ciemno, gdy wtem dostrzegł bijącą z wnętrza słabą, fioletową poświatę. Chciał ostrzec młodego dżentelmena przed tym światłem, gdyż wszyscy w Arkham wiedzieli, że to wiedźmie światło Keziah, które pojawiało się w pobliżu Brązowego Jenkina i ducha samej starej czarownicy. Wcześniej o tym nie mówił, teraz jednak nie miał wyboru, gdyż znaczyło to, że Keziah i jej długo-zęby chowaniec nawiedzał młodzieńca po nocach. Któregoś razu on, Paul Choiński i właściciel domu, Dombrowski, odnieśli wrażenie, że dostrzegają światło przeświecające przez szczeliny zamkniętego na cztery spusty poddasza nad pokojem studenta, lecz zgodnie uznali, że nikomu więcej o tym nie powiedzą. Będzie chyba lepiej dla młodego dżentelmena, jeżeli niezwłocznie zajmie jakiś inny pokój i zdobędzie krucyfiks od porządnego, uczciwego księdza, takiego, jak ojciec Iwanicki.

Mężczyzna mówił bez chwili przerwy, a Gilman poczuł dojmujący lęk, ściskający go za gardło. Wiedział, że wczoraj wieczorem, wracając do domu, Joe musiał być na wpół pijany, a jednak wzmianka o fioletowym świetle w oknie jego pokoju przyprawiła go o gęsią skórkę. Taka wszak poświata otaczała złowrogą kobietę i jej kosmatego familiara w owych lżejszych, bardziej wyrazistych snach, poprzedzających jego zanurzenie się w czeluściach nieznanych otchłani, a myśl, że inna osoba na jawie mogła ujrzeć ową senną jasność, wprost nie mieściła mu się w głowie. Tylko jakim cudem ten człowiek mógłby coś takiego wymyślić? Czyżby poza chodzeniem we śnie zdarzało mu się również rozmawiać z napotkanymi przypadkowo osobami? Nie, rzucił Joe, bynajmniej, ale należałoby to zbadać. Może Frank Elwood mógłby mu coś powiedzieć, choć nie miał wcale ochoty pytać go o cokolwiek.

Gorączka - szalone sny - somnambulizm - omamy słuchowe - dziwny impuls, przyciągający jego wzrok ku niebu - a teraz jeszcze szalone podejrzenie o rozmowy w trakcie lunatycznych przechadzek! Musiał przerwać swoje studia, odwiedzić psychiatrę i odzyskać równowagę umysłową. Wchodząc schodami na piętro, zatrzymał się przed drzwiami pokoju Elwooda, ale okazało się, że jego przyjaciel dokądś wyszedł. Gilman z wahaniem, niespiesznie wszedł do swego pokoju i przez dłuższy czas siedział po ciemku. Wciąż spoglądał ku zachodowi, lecz równocześnie nasłuchiwał jakichś odgłosów z zamkniętego strychu powyżej i w duchu wyobrażał sobie złowróżbną, fioletową poświatę wypływającą przez niezliczone szczeliny w wąskim, pochyłym suficie.

Tej nocy, gdy Gilman usnął, fioletowe światło zalało go z większą niż dotąd intensywnością, a stara wiedźma i małe, kosmate stworzenie zbliżyli się doń jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, szydząc nieludzkimi piskami i szatańskimi gestami. Z radością zapadł się w przesycone osobliwym rykiem zmroczniałe otchłanie, choć pościg za nimi opalizującego grona bąbli małego kalejdoskopowego wielościanu wydał mu się złowieszczy i irytujący. Wtedy nastąpiła zmiana - ponad i poniżej niego pojawiły się rozległe, zbieżne płaszczyzny. Zmiana ta dobiegła kresu w jednym oślepiającym błysku szaleństwa i powodzi nowego, obcego światła, w którym żółć, karmin i indygo tworzyły posępną i obłędną mieszankę.

Na wpół leżał na wysokim tarasie, zdobionym fantastyczną balustradą, ponad bezkresną dżunglą dziwacznych, niewiarygodnych szczytów, wypoziomowanych płaszczyzn, kopuł, minaretów, horyzontalnie ułożonych dysków wspartych na iglicach i całym mnóstwem jeszcze bardziej niewysłowionych form z kamienia i metalu, które skrzyły się upojnie w zmieszanej, niemal oślepiającej poświacie polichromatycznego nieba. Spoglądając w górę, ujrzał trzy niesamowite ogniste dyski o różnych odcieniach i znajdujące się na różnej wysokości nad nieskończenie odległą, zaznaczoną pasmem niskich gór krzywizną horyzontu. Z tyłu, za nim, jak okiem sięgnąć rozciągały się rzędy tarasów. Miasto poniżej zdawało się nie mieć końca. Gilman modlił się w duchu, by nie napłynął stamtąd żaden dźwięk.

Chodnik, z którego podniósł się bez trudu, wykonany był z bliżej nieokreślonego, pożyłkowanego, polerowanego kamienia, a płyty, w kształtach i o najróżniejszych kątach, jakie sobie tylko można wyobrazić, wydały mu się nie tyle chaotyczne, ile raczej podporządkowane prawom jakiejś nieziemskiej, niepojętej dla ludzi symetrii. Balustrada sięgała mu do piersi, była delikatna i fantastycznie kuta, a na poręczy, w niewielkiej od siebie odległości, umieszczono misternie wykonane małe figurki o groteskowym wyglądzie. One również, podobnie jak cała balustrada, zdawały się zrobione z jakiegoś lśniącego metalu, którego koloru nie sposób się było domyślić w tym chaosie zmieszanych barw, a ich natura wykraczała poza ludzkie zdolności pojmowania. Miały baryłkowaty kształt, były prążkowane i u góry ozdobione promieniście ramionami, u dołu zaś pionowymi wypustkami i guzami. Każda z gałek była osią dla pięciu długich, płaskich, trójkątnie zwężających się ramion nadających obiektowi wygląd rozgwiazdy, niemal horyzontalnych, lecz nieznacznie oddalonych od skraju środkowej wypukłości. Podstawa dolnej, pękatej części była tak delikatnie przytwierdzona do barierki, że kilka obiektów odłamało się i w miejscach tych ziały rażące dziury.

Obiekty miały cztery i pół cala wysokości, a dzięki rozpiętości ramion osiągały aż dwa i pół cala średnicy.

Kiedy Gilman wstał, posadzka pod stopami wydała mu się gorąca. Był sam. Najpierw podszedł do balustrady i spojrzał z zapartym tchem na bezkresne, gigantyczne miasto rozciągające się prawie dwa tysiące stóp niżej. Nasłuchując, odniósł wrażenie, że z ulic w dole dochodzą go słabe dźwięki fletów, i zapragnął nagle ujrzeć mieszkańców owej metropolii. Od patrzenia w dół zakręciło mu się nagle w głowie i zapewne upadłby na chodnik, gdyby instynktownie nie uchwycił się bogato zdobionej balustrady. Prawą dłoń oparł na jednej z figurek, jej dotyk nieznacznie dodał mu sił. Było to jednak zbyt wiele dla egzotycznej delikatności rzeźby i niewielka, przypominająca rozgwiazdę figurka ułamała się pod naporem jego palców. Wciąż na pół oszołomiony ściskał ją w jednej dłoni, podczas gdy drugą zacisnął kurczowo na pozbawionym ozdób fragmencie balustrady.

Naraz jego wyczulone uszy usłyszały jakiś dźwięk dochodzący z tyłu, zza niego, i Gilman obejrzał się przez ramię. W jego kierunku zmierzało zdecydowanym krokiem pięć postaci, wśród których znalazła się też złowroga starucha i małe, kosmate stworzenie o długich kłach. Widok trzech pozostałych pozbawił go natychmiast przytomności, były to bowiem żywe istoty wzrostu około ośmiu stóp, wyglądające identycznie jak ich miniatury zdobiące balustradę, poruszające się na podobieństwo pajęczaków na rozstawionych szeroko, zwężających się jak u rozgwiazdy odnóżach.

Gilman obudził się w łóżku, zlany zimnym potem, z obolałą twarzą, dłońmi i stopami. Wstał, umył się i ubrał pospiesznie, jakby musiał jak najszybciej wyjść z tego przeraźliwego domu. Nie wiedział, dokąd chce się udać, ale czuł, że i tym razem przyjdzie mu opuścić zajęcia. Dziwny impuls, przyciągający go ku miejscu na niebie pomiędzy Hydrą i Argo osłabł, lecz jego miejsce zajął inny, jeszcze silniejszy. Czuł teraz, że musi podążać na północ, tylko i wyłącznie na północ. Lękał się przejść przez most, skąd mógłby ujrzeć bezludną wyspę na Miskatonic, wybrał więc most przy Peabody Avenue.

Po godzinie poczuł się lepiej. Odzyskał rezon. Znajdował się w sporej odległości od miasta. Wokół niego rozciągały się połacie słonych moczarów, podczas gdy wąska droga na wprost niego wiodła do Innsmouth, owego prastarego, na wpół opuszczonego miasta, którego mieszkańcy Arkham w szczególny sposób unikali. Choć pragnienie udania się na północ ani trochę w nim nie osłabło, oparł mu się, tak jak wcześniej poprzedniemu impulsowi, i w końcu stwierdził, że jest w stanie je sobie nawzajem przeciwstawić. Po powrocie do miasta i wypiciu kawy w kafejce powlókł się do biblioteki publicznej i dłuższy czas spędził na przeglądaniu popularnych czasopism. Spotkani później przyjaciele zapytali go, gdzie się tak strasznie spiekł, lecz nie opowiedział im o swojej niezwykłej przechadzce. O trzeciej zjadł obiad w restauracji, gdzie stwierdził, że dręczący go impuls stracił na sile lub uległ rozproszeniu. Następnie Gilman zabił trochę czasu w tanim kinie, oglądając po kilka razy ten sam głupi film, aż w końcu przestał zwracać uwagę na to, co działo się na ekranie.

Około dziewiątej dotarł do domu i wszedł do środka. Joe Mazurewicz wciąż głośno się modlił, więc Gilman, nie zaglądając do pokoju Elwooda, czym prędzej udał się do siebie, na górę. Kiedy zapalił światło, doznał prawdziwego wstrząsu. W okamgnieniu zorientował się, że na stole leżało coś, czego tam wcześniej nie było. Powtórne spojrzenie upewniło go w tym przeświadczeniu. Na boku - bo sama stać nie mogła - leżała egzotyczna figurka, którą w upiornym śnie odłamał z fantastycznej balustrady. Nie brakowało żadnego szczegółu. Prążkowany, baryłkowaty środek, cienkie, promieniste ramiona, wypustki na obu końcach i płaskie, zakrzywiające się na zewnątrz macki, jak u rozgwiazdy - było tu wszystko. W świetle elektrycznej lampy figurka miała barwę opalizującej szarości upstrzonej zielonymi żyłkami. Gilman zdezorientowany i przerażony ujrzał, że jedna z wypustek miała postrzępiony, ułamany koniec, który wcześniej przymocowany był do balustrady.

Tylko otępienie i oszołomienie uchroniły go wtedy przed wrzaśnięciem. Ta fuzja snu i rzeczywistości była nie do zniesienia. Wciąż odrętwiały ze zgrozy, ściskając w dłoni promienistą figurkę, zszedł chwiejnym krokiem na dół, do mieszkania właściciela domu, Dombrowskiego. Zawodzące modlitwy pobożnego mechanika wciąż rozlegały się donośnie wśród cuchnących pleśnią i wilgocią korytarzy, ale teraz Gilman nie zwracał na nie uwagi. Właściciel był akurat w mieszkaniu i powitał go przyjaźnie. Nie, nie widział wcześniej tej rzeczy i nic o niej nie potrafił powiedzieć. Jego żona wyznała jednak, że znalazła tę zabawną metalową rzecz w jednym z łóżek, sprzątając w południe pokoje. Może to było właśnie to. Dombrowski zawołał ją i weszła do pokoju. Tak, to ta figurka, znalazła ją w łóżku tego młodego dżentelmena, z boku, przy ścianie. Wydała się jej bardzo dziwna, ale, rzecz jasna, młody dżentelmen miał u siebie mnóstwo osobliwych rzeczy - książki, unikaty, rysunki i znaki na papierze. Nie wiedziała nic o figurce. Gilman z mętlikiem w głowie wrócił do siebie, przekonany, że albo wciąż śnił, albo jego somnambulizm osiągnął niewiarygodne ekstremum i doprowadził go do składania wizyt w nieznanych i niezbadanych miejscach. Skąd wzięła się ta figurka? Nie pamiętał, by widział ją w muzeum w Arkham. A jednak skądś musiała się wziąć - wizja zaś, jakoby zdobył ją we śnie, musiała zostać wy wołana obrazem tarasu i gigantycznej balustrady. Następnego dnia popyta dyskretnie tu i ówdzie - i być może odwiedzi również psychiatrę.

Póki co zamierzał sprawdzić trasę swych lunatycznych spacerów. Idąc na piętro i w korytarzu poddasza rozsypał trochę mąki pożyczonej w tym właśnie celu od właściciela domu. Po drodze zatrzymał się przed drzwiami pokoju Elwooda, wewnątrz było jednak ciemno. Po wejściu do swojego mieszkania położył promienistą figurkę na stole i nie rozbierając się, kompletnie wyczerpany runął na łóżko. Wydawało mu się, że słyszy płynące z zamkniętego na głucho stryszku odgłosy kroków i szuranie, lecz był zbyt zmęczony, by zastanowić się nad tym choć przez chwilę. Znów czuł narastające pragnienie wyruszenia w kierunku północnym, choć zdawało się ono płynąć z punktu umiejscowionego niżej na nieboskłonie.

Stara kobieta i kosmate stworzenie o długich kłach znów się pojawili, w potokach fioletowego światła i znacznie wyraźniej niż poprzednio. Tym razem byli tuż przy nim i poczuł zakrzywione palce staruchy sięgające w jego stronę. Został zwleczony z łóżka i ci śnięty w pustkę, przez chwilę słyszał rytmiczny ryk i ujrzał zalaną blaskiem zmierzchu amorficzną mglistość otchłani wirującej opętańczo dokoła. Chwila ta trwała jednak krótko, nagle bowiem znalazł się w topornym, pozbawionym okien małym pomieszczeniu z nie heblowanych desek i belek sklepiającym się trójkątnie nad jego głową, pod stopami zaś miał pochyłą podłogę. Na równym odcinku podłogi stały kufry pełne książek, starych i w dużym stopniu zniszczonych, pośrodku zaś znajdował się stół i ława, najwyraźniej przymocowane w tym miejscu na stałe. Niewielkie przedmioty nieznanego kształtu i przeznaczenia stały rzędem na wiekach skrzyń, a w płomiennym, fioletowym świetle Gilman ujrzał w nich kopie promienistych figurek, które tak silnie go zdominowały. Po lewej stronie podłoga kończyła się gwałtownie, za krawędzią zaś ziała trójkątna, mroczna otchłań, z której po chwili upiornego szurania i grzechotu wygramoliła się nagle ta nienawistna, kosmata istota o żółtych zębiskach i brodatym obliczu.

Uśmiechająca się złowieszczo starucha wciąż go trzymała, za stołem zaś stała postać, której nigdy wcześniej nie widział - wysoki, szczupły mężczyzna o czarnej cerze, lecz bynajmniej nie wyglądający na Murzyna. Nie miał zarostu ani włosów na czaszce, a jego jedynym odzieniem była bezkształtna szata z jakiegoś grubego, czarnego materiału. Stóp nie było widać, stał bowiem za stołem i ławą, niemniej musiał nosić jakieś buty, gdyż kiedy zmieniał pozycję, słychać było głośne tupanie. Mężczyzna milczał, a jego twarz o regularnych, łagodnych rysach nie wyrażała żadnych emocji. Wskazał jedynie na ogromną księgę leżącą na stole, podczas gdy starucha wcisnęła Gilmanowi w prawą dłoń wielkie szare pióro.

Całej tej ceremonii towarzyszyła atmosfera narastającej grozy i szaleństwa, której szczyt nastał z chwilą, gdy kosmate stworzenie wspięło się po ubraniu Gilmana na jego ramię i zbiegłszy po lewym ręku, wgryzło mu się w nadgarstek, tuż poniżej mankietu koszuli. Z rany trysnęła krew, a Gilman zemdlał.

Obudził się rankiem dwudziestego drugiego z obolałym lewym przegubem i ujrzał, że mankiet koszuli jest cały brązowy od krwi. W głowie miał mętlik, lecz pamiętał wyraźnie obce pomieszczenie i Czarnego Mężczyznę. Najwyraźniej gdy spał, musiał zostać ugryziony przez szczura. Otwarłszy drzwi, stwierdził, że w rozsypanej na korytarzu mące widniały jedynie ślady gburowatego mężczyzny, mieszkającego w pokoju po przeciwnej stronie poddasza. A więc tym razem nie lunatykował. Trzeba było jednak zrobić coś z tymi szczurami. Pomówi o nich z właścicielem domu. Raz jeszcze próbował zabić dziurę w podstawie spadzistej ściany, wkładając w nią odpowiedniej wielkości świecę. Potwornie dźwięczało mu w uszach, jakby wciąż słyszał echa jakiegoś okropnego hałasu ze snów.

Wykąpawszy się i przebrawszy, usiłował przypomnieć sobie, o czym śnił po owej scenie w skąpanym fioletowym blaskiem pomieszczeniu, lecz nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Scena ta musiała mieć coś wspólnego z zamkniętym stryszkiem powyżej, który tak gwałtownie atakował jego wyobraźnię, lecz ostatnie wizje były słabe, niewyraźne i mgliste. Pojawiły się sugestie skąpanych blaskiem zmierzchu otchłani i jeszcze rozległej szych, mrocznych głębi za nimi, głębi, których nawet nie sposób było sobie wyobrazić, gdyż wymykały się naszym zdolnościom pojmowania. Był tam zabierany przez grono bąbli i mały polihedron, które podążały za lub przed nim, lecz podobnie jak on w owej dalszej pustce nieskończonej czerni zmieniały się w smużki białawej mgiełki. Było przed nim coś jeszcze - większa smuga dymu lub mgły, która obecnie zaczęła przybierać pewne pozory formy. Odniósł przy tym wrażenie, że oni wszyscy nie poruszali się po linii prostej, lecz raczej po jakichś obcych krzywiznach i spiralach niepojętego, eterycznego wiru podległego prawom nie znanym matematyce i fizyce jakiegokolwiek zrozumiałego dla ludzkości wszechświata. Na koniec pojawiła się jeszcze zapowiedź ogromnych, śmigających cieni, monstrualnego, na wpół akustycznego pulsowania i monotonnego, świszczącego popiskiwania niewidzialnego fletu, i to było już wszystko. Gilman uznał, że ostatnia wizja musiała zostać wywołana tym, co wyczytał w Necronomiconie na temat bezmyślnej istoty zwanej Azathoth, władającej czasem i przestrzenią ze swego czarnego tronu w samym sercu Chaosu.

Po zmyciu krwi okazało się, że rana nadgarstka jest niewielka, a Gilman zastanawiał się nad przyczyną powstania w tym miejscu dwóch maleńkich nakłuć. Zorientował się, że na pościeli nie było śladu krwi, i wydało mu się to dziwne, zważywszy na wygląd jego ręki i mankietu. Czyżby lunatykował i szczur ukąsił go, kiedy siedział na krześle albo gdzie indziej? Przepatrzył wszystkie kąty w poszukiwaniu brązowych plam lub śladów kropel - bezskutecznie. Postanowił odtąd rozsypywać mąkę zarówno w mieszkaniu, jak i na korytarzu na zewnątrz. Wiedział, że spacerował we śnie, i musiał teraz położyć temu kres. Potrzebował pomocy Franka Elwooda. Musiał go o nią poprosić. Tego ranka dziwny impuls z kosmosu nieco zelżał, choć zastąpiła go inna, bardziej jeszcze nie wyjaśniona sensacja. Było nią niejasne pragnienie natychmiastowego wyrwania się z obecnej sytuacji, porzucenie jej, ulecenie gdzieś w dal, choć bez skonkretyzowania kierunku ani celu. Kiedy podniósł ze stołu ową dziwną, promienistą figurkę, miał wrażenie, że powrócił ten stary impuls pchający go ku północy, lecz już wkrótce nowe, nieprzeparte pragnienie wzięło nad nim górę.

Zaniósł statuetkę do pokoju Elwooda, z trudem znosząc modlitewne zawodzenie mechanika z parteru. Dzięki Bogu, Elwood był u siebie i już nie spał. Mieli chwilę na krótką rozmowę przed śniadaniem i pójściem do college'u. Gilman pospiesznie opowiedział przyjacielowi o swych ostatnich lękach i koszmarach. Jego rozmówca okazał się człowiekiem wyrozumiałym i stwierdził, że trzeba coś z tym począć. Był wstrząśnięty fatalnym wyglądem wychudłego i zmizerowanego gościa, zwrócił również uwagę na dziwne, nienormalne oparzenia, jakby od słońca, które zauważyli także inni. Niewiele mógł jednak powiedzieć. Nie widział Gilmana podczas żadnej z jego lunatycznych przechadzek i nie miał pojęcia, co przedstawiała dziwna figurka. Wydawało mu się, że któregoś wieczoru słyszał, jak mieszkający piętro niżej pod Gilmanem Cajun rozmawia z Mazurewiczem. Mówili, jak bardzo lękają się nadchodzącej Nocy Walpurgii, do której zostało już tylko kilka dni, i wymieniali pełne współczucia komentarze na temat „biednego, zgubionego, młodego dżentelmena”. Desro-chers, człowiek mieszkający pod pokojem Gilmana, opowiadał o odgłosach kroków, zarówno bosych, jak i obutych stóp, i fioletowym świetle, które ujrzał pewnej nocy, gdy zakradł się cichaczem, by przez dziurkę od klucza zajrzeć na poddasze do Waltera. Jak wyznał Mazurewiczowi, nie odważył się uchylić drzwi po tym, jak ujrzał przez ziejące szpary bijący z nich blask. Słychać było również cichą rozmowę... a kiedy zaczął ją opisywać, jego głos zmienił się w konspiracyjny szept.

Elwood nie potrafił wyobrazić sobie, co skłoniło tych porządnych ludzi do plotek, lecz jak przypuszczał, ich wyobraźnię rozbudziły z jednej strony osobliwe zachowanie Gilmana, z drugiej zaś zbliżająca się milowymi krokami majowa noc czarów i strachów. O tym, że Gilman mówi przez sen, wiedzieli wszyscy, plotki zaś o fioletowym świetle zaczął zapewne rozsiewać Desrochers po swej wizycie pod drzwiami pokoju na poddaszu. Ci prości ludzie byli skłonni uwierzyć w każde dziwne zjawisko, o którym tylko usłyszeli. Co się tyczyło planu działania, Gilman miał przeprowadzić się do pokoju Elwooda, by nie sypiać samotnie. Jeżeli Elwood nie będzie akurat spał i usłyszy, że Gilman mówi przez sen lub spostrzeże go wstającego, miał go natychmiast obudzić. Poza tym Walter powinien niezwłocznie udać się do specjalisty. Tymczasem Gilman i Elwood zamierzali zabrać figurkę i pokazać ją pewnym naukowcom, specjalistom z dziedziny archeologii, oraz w kilku muzeach, szukając u nich potwierdzenia, iż był to zwykły metalowy szmelc bez jakiejkolwiek wartości. Dombrowski zaś miał zająć się wytruciem gnieżdżących się w ścianach szczurów. Pokrzepiony obecnością Elwooda, Gilman udał się tego dnia na wykłady. Wciąż czuł dziwne impulsy, lecz skutecznie zdołał się im przeciwstawić. Podczas przerw pokazał osobliwą statuetkę kilku profesorom, wzbudzając ich głębokie zainteresowanie, żaden jednak nie potrafił rzucić światła na jej naturę czy pochodzenie. Tej nocy spał na kozetce, którą na prośbę Elwooda przyniósł z pięterka gospodarz domu, i po raz pierwszy od wielu tygodni nie dręczyły go koszmary. Wciąż jednak miał gorączkę, a zawodzący głos modlącego się mechanika nie przynosił ukojenia.

W ciągu kilku kolejnych dni Gilman był niemal całkowicie wolny od upiornych manifestacji. Elwood stwierdził, że jego kolega nie mówił ani nie wstawał we śnie, właściciel domu zaś wyłożył wszędzie trutkę na szczury. Jedynym niepokojącym elementem były plotki krążące wśród przesądnych cudzoziemców, których urojenia stały się wyjątkowo wyraziste. Mazurewicz nakłaniał go do zaopatrzenia się w krucyfiks i w końcu zmusił do przyjęcia krzyża, poświęconego, jak sam powiedział, przez prawego księdza, ojca Iwanickiego. Desrochers również miał swoje do powiedzenia, uparł się, że pierwszej i drugiej nocy, po tym jak Gilman wyprowadził się z pokoju, słyszał dochodzące stamtąd ciche kroki. Paulowi Choińskiemu wydawało się, że słyszał jakieś odgłosy płynące z korytarza i od strony schodów i że ktoś w nocy poruszał klamką u drzwi wejściowych do jego mieszkania. Pani Dombrowski zarzekała się, że po raz pierwszy od wigilii Wszystkich Świętych widziała Brązowego Jenkina. Te doniesienia nie znaczyły jednak wiele i Gilman pozostawił tani metalowy krzyżyk zawieszony na gałce komódki w mieszkaniu Elwooda. Przez trzy dni Gilman i Elwood odwiedzali miejscowe muzea, usiłując określić rodowód dziwnej promienistej statuetki, bez powodzenia jednak. W każdym wszelako przypadku wzbudzali nią ogromne zaciekawienie u swych rozmówców, jej absolutna obcość bowiem stanowiła nie lada wyzwanie dla ciekawości naukowców. Jedno z małych ramion zostało ułamane i poddane analizie chemicznej. Profesor Ellery stwierdził, że był to stop platyny, żelaza i tellurium zmieszany z trzema jeszcze innymi składnikami o wyższej wadze atomowej, których składu chemicznego nie jest jednak w stanie określić. Nie tylko nie przypominały one żadnych znanych ludzkości pierwiastków, lecz nawet nie pasowały do luk zarezerwowanych dla potencjalnych „brakujących ogniw” układu okresowego. Tajemnica po dziś dzień pozostaje nie rozwiązana, choć statuetka znajduje się wśród eksponatów muzeum uniwersytetu Miskatonic.

Rankiem, dwudziestego siódmego kwietnia, w pokoju, gdzie gościł Gilman, pojawiła się nowa szczurza nora, lecz Dombrowski natychmiast zabił ją kawałkiem blachy. Trutka nie skutkowała, gdyż. wciąż słychać było dochodzące ze ścian skrobanie.

Tego wieczoru Elwood miał wrócić późno. Gilman czekał na niego. Nie chciał zasypiać samotnie w tym pokoju, zwłaszcza że wieczorem, a ściślej mówiąc o zmierzchu, ujrzał tę samą odrażającą staruchę, która w tak upiorny sposób nawiedzała go w snach. Zastanawiał się, kim była i co jej towarzyszyło, grzechocząc blaszaną puszką wśród sterty śmieci u wylotu niewielkiego podwórka. Starucha najwyraźniej go dostrzegła, gdyż wyszczerzyła się w złowrogim uśmiechu, a może tylko tak mu się wydawało.

Następnego dnia obaj młodzieńcy byli straszliwie zmęczeni i wiedzieli, że gdy nadejdzie noc, usną jak zabici. Wieczorem długo dyskutowali o matematyce, która pochłonęła Gilmana bez reszty, nawiązując do mrocznej, potencjalnie możliwej więzi między pradawną magią a ludowym folklorem. Rozmawiali o Keziah Mason, a Elwood zgodził się, że Gilman miał ważkie powody, by sądzić, iż natknął się na pewną osobliwą, lecz znaczącą informację. Tajemne sekty, do których należały czarownice, strzegły częstokroć i przekazywały z pokolenia na pokolenie zdumiewające sekrety zamierzchłej, dawno zapomnianej przeszłości. Było całkiem możliwe, że Keziah zdołała po mistrzowsku opanować sztukę przechodzenia przez bramy wymiarów. Tradycja mówi wyraźnie o niemożności zatrzymania wiedźmy w zamknięciu, a skoro bariery materialne nie stanowiły dla nich przeszkód, któż wie, co naprawdę skrywały w sobie opowieści o nocnych lotach czarownic na miotłach i ożogach?

Wkrótce się okaże, czy współczesny student miał szansę zyskać podobną moc dzięki zgłębieniu prawideł matematycznych. Sukces, dodał Gilman, mógł prowadzić do niebezpiecznych i niewyobrażalnych sytuacji, któż bowiem zdoła przewidzieć warunki panujące w bliskim nam, lecz normalnie niedostępnym wymiarze? Z drugiej strony, możliwości, jakie się dzięki temu zyskiwało, były wręcz powalające. W pewnych pasmach przestrzeni czas mógł w ogóle nie istnieć i wchodząc oraz pozostając w takim obszarze, człowiek był w stanie przedłużać swoje życie w nieskończoność, nie doświadczać przemian metabolicznych w organizmie ani chorób, z wyjątkiem okresu, kiedy odwiedzał swój własny plan lub płaszczyzny zbliżone doń pod względem warunków. Dzięki temu badacz mógł wejść w pozbawiony czasu wymiar i wyłonić się zeń w jakimś odległym okresie z ziemskiej historii równie młody jak poprzednio. Trudno było powiedzieć na pewno, czy kiedykolwiek komuś się to udało. Stare legendy są pełne niejasności i przekłamań, a w znanym ludzkości okresie historii wszelkie próby wniknięcia w którąś z zakazanych luk wydają się utrudniane przez dziwne i potworne sojusze z istotami oraz posłańcami z zewnątrz.

Istniała odwieczna postać przedstawiciela lub wysłannika sekretnych i przerażających mocy - „Czarny Człowiek” znany wśród czarownic i „Nyarlathotep” z „Necronomiconu”. Istniały także przekazy o pomniejszych pośrednikach lub umyślnych, quasi-zwierzątkach i osobliwych hybrydach noszących w podaniach miana „chowańców”, czyli „familiarów” wiedźm. Kiedy Gilman i Elwood udali się na spoczynek, zbyt zmęczeni, by mogli dłużej rozmawiać, usłyszeli, jak Joe Mazurewicz, pod dobrą datą wraca do domu, i zadygotali, słysząc jego donośne, pełne religijnej żarliwości zawodzenia. Tej nocy Gilman znów ujrzał fioletowe światło. We śnie usłyszał, jak coś skrobie i przegryza przepierzenie, a później wydawało mu się, że ktoś niezdarnie gmera przy klamce. Zaraz potem ujrzał starą kobietę, a po wyłożonej dywanem podłodze podbiegło ku niemu małe, kosmate stworzenie. Oblicze staruchy przepełnił wyraz nieludzkiego uniesienia, a mały żółtozęby kudłaty stworek zachichotał drwiąco, wskazując na śpiącego jak kamień Elwooda na kanapie pod przeciwległą ścianą

pokoju. Przerażający lęk ścisnął mu gardło. Jak poprzednio, odrażająca starucha schwyciła Gilmana za ramiona i zwlókłszy z kozetki, porwała go w otchłań. Również tym razem po obu jego stronach śmigały nieskończone, przepełnione rykiem przestrzenie, lecz w sekundę później Gilman odniósł wrażenie, że znajduje się w ciemnej, błotnistej alejce wypełnionej nieprzyjemnym fetorem gnijących ścian pradawnych domów, które wznosiły się dokoła.

Przed nim stał czarno odziany mężczyzna, którego ujrzał w poprzednim śnie w spiczasto sklepionym pomieszczeniu, podczas gdy stojąca bliżej starucha kiwała nań i wykrzywiała się władczo. Brązowy Jenkin łasił się do stóp Czarnego Mężczyzny, ukrytych pod grubą warstwą lepkiego błocka. Po prawej stronie znajdowało się mroczne przejście; Czarny Mężczyzna wskazał je bezgłośnie. Uśmiechnięta starucha pospieszyła w tę stronę, ciągnąc Gilmana za rękaw piżamy. Dotarli do skrzypiących złowrogo i okropnie cuchnących schodów, które starucha zdawała się skąpać falą słabego, fioletowego światła, a po nich do podestu i znajdujących się na nim drzwi. Starucha gmerała przez chwilę przy klamce i pchnięciem otworzyła drzwi, dając Gilmanowi znak, by zaczekał, po czym znikła w mrocznym wnętrzu.

Przeczulone uszy młodzieńca wychwyciły odrażający, zdławiony krzyk i zaraz potem starucha wyłoniła się z czarnego pomieszczenia, dźwigając małe i pozbawione zmysłów ciałko, które bezceremonialnie podała śniącemu, jakby chciała, by je poniósł. Jego wzrok i widok jego twarzyczki przełamały czar. Wciąż zbyt oszołomiony, by krzyczeć, zbiegł na łeb na szyję po skrzypiących schodach i wybiegł na ulicę. Zatrzymał go dopiero i unieruchomił duszącym chwytem Czarny Mężczyzna, czekający przed domem. Tracąc przytomność, usłyszał jeszcze słaby, piskliwy chichot długozębego, podobnego do szczura stworka.

Rankiem, dwudziestego dziewiątego, Gilman obudził się na krawędzi koszmaru. Z chwilą gdy tylko otworzył oczy, zorientował się, że coś było nie tak, znajdował się bowiem znów w swoim starym pokoju na poddaszu, leżąc na nie posłanym łóżku. Nie wiadomo czemu, bolało go gardło, a gdy podniósł się do pozycji siedzącej, ujrzał, że stopy i nogawki piżamy pokryte ma zaschniętym błotem. Przez chwilę błądził wśród mglistych wspomnień, lecz w końcu stwierdził, że najwyraźniej znów lunatykował. Elwood zasnął zbyt głęboko, by mógł go usłyszeć i obudzić. Na podłodze widniały zagadkowe błotniste ślady, lecz co dziwne, nie prowadziły one ku drzwiom. Im dłużej Gilman się im przyglądał, tym wydawały mu się one dziwniejsze, prócz śladów bowiem, które rozpoznawał jako swoje, dostrzegł inne, mniejsze, prawie okrągłe znaki, jakie mogły pozostawić nogi sporego fotela lub stołu, większość z nich jednak była rozdwojona. Dostrzegł również osobliwe błotniste ślady szczura wiodące od strony nowej dziury i ku niej. Gilman poczuł ogarniający go lęk i zdumienie, gdy zbliżywszy się do drzwi i wyjrzawszy na zewnątrz, nie ujrzał na korytarzu żadnych brunatnych śladów. Im bardziej przypominał sobie upiorny sen, tym bardziej był przerażony, a wrażenie desperacji pogłębiło jeszcze religijne zawodzenie modlącego się dwa piętra niżej Mazurewicza.

Po zejściu do pokoju Elwoodaobudziłswego śpiącego jeszcze gospodarza, informując go pokrótce, w jakiej sytuacji się znalazł, lecz przyjaciel nie był w stanie wyjaśnić mu, co się stało. Nie sposób stwierdzić, gdzie właściwie przebywał Gilman, jak wrócił do swego pokoju, nie pozostawiając śladów w korytarzu, ani też skąd wzięły się na poddaszu mieszkania te dziwne, nie pozostawione przez niego, brudnobrązowe znaki. Były jeszcze sińce na jego szyi, podbiegnięte krwawo, prawie fioletowe, jak gdyby Gilman próbował sam siebie udusić. Dotknął ich palcami, lecz stwierdził, że odciski nie pasują do jego dłoni. Gdy tak rozmawiali, zjawił się Desrochers, by powiedzieć, że nad ranem podsłuchał coś bardzo zagadkowego i przerażającego zarazem. Nie, po północy nikt nie kręcił się po schodach, choć wydawało mu się, że słyszał czyjeś kroki na poddaszu i ukradkowe stąpanie na schodach, które bynajmniej mu się nie spodobało. Dodał, że dla Arkham nadszedł wyjątkowo zły okres w roku. Lepiej, by młody dżentelmen nie rozstawał się z krucyfiksem otrzymanym od Joe Mazurewicza. Nawet za dnia nie było bezpiecznie, po świcie bowiem w domu rozlegały się dziwne odgłosy... zwłaszcza piskliwy, dziecięcy szloch, który urwał się jak ucięty nożem.

Gilman udał się rano na zajęcia, lecz w ogóle nie potrafił się skupić na treści wykładów. Ogarnął go nastrój mrożącego krew w żyłach niepokoju, jakby oczekiwał w każdej chwili nadejścia miażdżącego, niszczycielskiego ciosu. W południe zjadł obiad w stołówce na uczelni i czekając na deser, sięgnął po leżącą obok gazetę. Nie zjadł go jednak, gdyż informacja z pierwszej strony sprawiła, że wstrząśnięty, zlany zimnym potem i z wybałuszonymi oczami mógł jedynie zapłacić rachunek i poczłapać niepewnie do domu i do pokoju Elwooda.

Poprzedniej nocy w Orne's Gangway doszło do dziwnego porwania. W niejasnych okolicznościach znikło bez śladu dwuletnie dziecko młodej praczki nazwiskiem Anastazja Wołejko. Jak się wydaje, matka już od pewnego czasu obawiała się o jego los, jednakże powody jej lęków uznano za tak irracjonalne, że nikt nie traktował ich poważnie. Stwierdziła, że od początku marca widywała w swoim mieszkaniu Brązowego Jenkina, a po jego grymasach i bełkotliwej mowie zorientowała się, że mały Ladislas ma być złożony na ofiarę podczas krwawego sabatu w Noc Walpurgii. Poprosiła sąsiadkę, Mary Czanek, by spała u niej i pomogła jej chronić dziecko, lecz Mary nie miała dość odwagi. Policji nie odważyła się powiadomić, gdyż stróże prawa nie wierzyli w przesądy. Odkąd sięgała pamięcią, każdego roku dzieci ginęły bez śladu. Jej przyjaciel, Piotr Słowacki, odmówił pomocy, gdyż nie lubił małego i uważał go za przeszkodę w ich związku.

Jednakże zimny pot na czole Gilmana wycisnęła opowieść dwóch birbantów, którzy wracali do domu dobrze po północy. Przyznali, że byli pod dobrą datą, lecz obaj zapewniali, że widzieli obłędnie ubrane trio wchodzące w głąb mrocznego przejścia. Był tam, jak wyznali, ogromny czarnoskóry mężczyzna w powłóczystej szacie, niska stara kobieta odziana w łachmany i młody biały chłopak w piżamie. Starucha ciągnęła młodzieńca, podczas gdy u stóp czarnoskórego w brązowym błocku śmigał udomowiony szczur.

Gilman przesiedział w otępieniu całe popołudnie, a Elwood, który tymczasem przejrzał gazety i przeczytał artykuł, zdołał wysnuć zeń szokujące wnioski - zastał go w takim właśnie stuporze. Tym razem nie wątpił już, że wokoło działo się coś upiornego i poważnego zarazem. Pomiędzy wizjami koszmarnego snu i jawy zaczynała krystalizować się jakaś potworna i niewyobrażalna więź i tylko wytężona czujność mogła zapobiec znacznie potworniejszemu rozwojowi wypadków. Gilman prędzej czy później musiał skonsultować się z lekarzem, ale jeszcze nie teraz, gdy wszystkie gazety rozpisywały się wyłącznie o porwaniu.

To, co wydarzyło się naprawdę, było niejasne i przyprawiające o obłęd, przez dłuższą chwilę Gilman i Elwood wymieniali szeptem najbardziej nieprawdopodobne teorie. Czyżby całkiem nieświadomie Gilman odniósł sukces w swych studiach nad przestrzenią i jej wymiarami? Czyżby zdołał wydostać się poza naszą sferę i dotarł do niewyobrażalnych, nieznanych i niepojętych miejsc? Gdzie był przez szereg tych mrocznych, diabelskich nocy? Ryczące otchłanie wypełnione poświatą zmierzchu... zielone wzgórze... podniebny taras... impuls płynący od gwiazd... ostateczny, czarny wir... Czarny Mężczyzna... błotnista alejka i schody... stara wiedźma i kosmaty potworek o długich kłach... grono bąbli i mały wielościan... dziwne oparzenie słoneczne... rana na nadgarstku... nie wyjaśniona wizja... ubłocone stopy... ślady na szyi... legendy, mity i przesądy cudzoziemców... co miało znaczyć to wszystko?

Tej nocy obaj nie zmrużyli oka, lecz następnego dnia opuścili zajęcia i zdrzemnęli się. Był trzydziesty kwietnia, o zmierzchu zaś miał nadejść czas diabelskiego sabatu, którego lękali się wszyscy cudzoziemcy i ludzie przesądni. Mazurewicz wrócił do domu o szóstej trzydzieści, twierdząc, że robotnicy w fabryce plotkowali, jakoby uroczystości Nocy Walpurgii miały odbyć się w mrocznym parowie za Meadow Hill, gdzie w miejscu pozbawionym wszelkiej roślinności stoi krąg z pradawnych białych kamieni. Niektórzy nawet powiadomili o tym policję, polecając, by tam właśnie poszukiwano zaginionego dziecka Wołejki, lecz żaden z nich nie wierzył, by cokolwiek w tej sprawie poczyniono. Joe upierał się, by nieszczęsny młodzian założył na szyję łańcuszek z krzyżykiem, Gilman zaś, dla świętego spokoju, zrobił to i wsunął niklowany krucyfiks pod koszulę.

Późną nocą dwaj młodzieńcy usiedli na krzesłach i zapadli w drzemkę, ukołysani do snu płynącym z dołu modlitewnym zaśpiewem. Gilman wychwytywał te dźwięki bez trudu; jego pierwotnie wyostrzony słuch miał przede wszystkim wyłapywać znacznie subtelniejsze, przeraźliwe mamrotanie zagłuszone innymi dźwiękami rozlegającymi się w starym domu. Przypomniał sobie fragment mrocznego, przerażającego „Necronomiconu” i Czarnej Księgi i nagle zorientował się, że kołysze się w takt bluźnierczych rytmów towarzyszących, jak powiadają, najmroczniejszym rytuałom sabatu, biorących swój początek poza znanymi nam czasem i przestrzenią.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, czego nasłuchiwał - diabelskiej pieśni intonowanej przez uczestnika sabatu w odległej, czarnej dolinie. Skąd tyle wiedział o ich oczekiwaniach? Skąd wiedział, kiedy Nahab i jej akolita mieli przynieść wielką misę, a następnie czarnego koguta i czarnego kozła? Zauważył, że Elwood usnął, i próbował zawołać, aby go obudzić. Coś wszelako sprawiło, że głos uwiązł mu w gardle. Nie panował nad sobą. Czy jednak złożył podpis w księdze Czarnego Mężczyzny?

Wtem jego wyostrzony gorączką, nieludzki słuch wychwycił odległe, niesione wiatrem dźwięki. Napływały z odległości wielu mil, ponad wzgórzem, polem i ulicami, lecz rozpoznał je bez trudu. Przy ognisku tancerze rozpoczęli swe pląsy. Jak mógł tam nie pójść? Co go powstrzymywało? Matematyka... folklor... dom... stara Keziah... Brązowy Jenkin... i nagle dostrzegł nową szczurzą norę w ścianie opodal kozetki. Poprzez odległy śpiew i zawodzenie Mazurewicza przebił się inny dźwięk, ukradkowe skrobanie w ścianach. Miał nadzieję, że nie zgaśnie światło. I wtedy dostrzegł przeklęte brodate, drobne, ozdobione długimi zębiskami oblicze wyłaniające się z otworu - przeklętą twarz, która, jak sobie dopiero teraz uświadomił, była uderzająco podobna do starej Keziah, a potem usłyszał szelest, jakby ktoś manipulował przy drzwiach.

Błysnęły przed nim bezkresne, wyjące otchłanie i poczuł się nagle bezradny w bezkształtnym uścisku opalizującego grona bąbli. Przed nim podążał niewielki, kalejdoskopowy wielościan, a całą wirującą pustkę przenikało narastające i przyspieszające tempa niejasne jeszcze brzmienie, które zdawało się zwiastować jakieś niewypowiedziane, niemożliwe do zniesienia crescendo. Chyba wiedział już, co się zbliżało - monstrualna fala rytmu Walpurgii, w której kosmicznym tembrze miało zawierać się całe pierwotne, ostateczne czasoprzestrzenne wrzenie skrywające się za masami sfer materii, a niekiedy wyrywające się stamtąd rytmicznymi odbiciami przenikającymi z niezbyt wielką siłą wszystkie warstwy bytów i nadające upiornego znaczenia pewnym szczególnie posępnym okresom, we wszystkich istniejących światach.

To wszystko znikło w jednej sekundzie. Znów znajdował się w skąpanym fioletową poświatą pomieszczeniu o trójkątnym sklepieniu, spadzistej podłodze, niskimi kuframi pełnymi prastarych ksiąg, ławą i stołem, dziwnymi obiektami i trójkątną otchłanią z boku przy ścianie. Na stole leżała postać, mały chłopiec, rozebrany i nieprzytomny, po drugiej stronie stała monstrualnie wyszczerzona starucha z lśniącym, ozdobionym groteskową rękojeścią nożem w prawej ręce, w lewej zaś z dziwnie proporcjonalną misą z jasnego metalu pokrytą osobliwymi wizerunkami i zaopatrzoną w delikatne, cyzelowane uchwyty. Zaintonowała ochrypłym głosem zapomnianą z dawien dawna inkantację w języku, którego Gilman nie rozumiał, lecz odniósł wrażenie, iż fragmenty jej odnalazł ongiś w budzącym grozę „Necronomiconie”.

W miarę jak scena nabierała przejrzystości, ujrzał, jak starucha nachyla się i przenosi misę nad stołem, a on, nie mogąc zapanować nad swymi odruchami, wyciągnął obie ręce i przejął naczynie, zwracając uwagę, iż było ono zadziwiająco lekkie. W tej samej chwili z trójkątnej, mrocznej czeluści po lewej wyłonił się odrażający w swej szpetocie Brązowy Jenkin. Wiedźma gestem nakazała mu przytrzymać misę w odpowiedniej pozycji, podczas gdy sama uniosła groteskowy nóż nad drobną, białą postacią w wyciągniętej prawie pionowo w górę prawej ręce. Włochate długozębe stworzenie zaczęło chichotać w odrażającej kontynuacji nieznanego rytuału, podczas gdy wiedźma skrzeczała w odpowiedzi. Gilman poczuł, że obrzydzenie, odraza i wstręt jak żywa istota przegryza się przez pancerz jego mentalnego i fizycznego paraliżu, i jasna metalowa misa zadygotała mu w rękach. Sekundę później widok opadającego noża do reszty przełamał czar i Gilman upuścił misę, pozwalając, by z brzękiem spadła na podłogę, podczas gdy jego ręce wystrzeliły szaleńczo naprzód, by zapobiec bluźnierczemu czynowi. W okamgnieniu dopadł staruchy i wyszarpnął nóż z jej szponiastych palców, po czym cisnął go bezceremonialnie na sam brzeg wąskiej, trójkątnej otchłani. Jednak już po chwili sytuacja uległa odwróceniu; mordercze jak szpony palce zacisnęły się brutalnie na jego szyi, a pomarszczone oblicze wykrzywił grymas szaleńczej wściekłości. Poczuł, jak łańcuszek taniego krzyżyka wpija mu się w szyję i w tej rozpaczliwej sytuacji przez ułamek sekundy zastanawiał się, jak widok krucyfiksu podziałałby na tę złą istotę. Dysponowała nadludzkimi siłami i gdy nie przestawała go dusić, sięgnął niezdarnie ręką pod koszulę, zacisnął palce na niewielkim metalowym krzyżyku i zrywając łańcuszek, wyjął poświęcony przedmiot na zewnątrz.

Na jego widok wiedźmę ogarnęła panika, a jej uścisk zelżał na chwilę dostatecznie długą, by Gilman całkowicie zdołał się jej wyrwać. Oderwał od szyi zaciśnięte jak szpony żelazne palce staruchy i zapewne zawlókłby czarownicę na krawędź otchłani, gdyby wiedźma nie odzyskała sił i nie schwyciła go raz jeszcze za szyję. Tym razem niezwłocznie przeszedł do czynu i sam sięgnął oburącz gardła diabelnej istoty. Zanim się spostrzegła, oplatał jej szyję łańcuszkiem, a w chwilę potem zadzierzgnął tak silnie, że pozbawił staruchę tchu. Gdy zaczęła po raz ostatni stawiać opór, Gilman poczuł, że coś ugryzło go w kostkę, i ujrzał śpieszącego swej pani z pomocą Brązowego Jenkina. Jednym solidnym kopniakiem posłał szkaradzieństwo w otchłań i usłyszał jeszcze tylko płynący z drugiej strony, jakby z oddali, pisk podobnego do szczura chowańca.

Nie wiedział, czy zabił starą wiedźmę, lecz zostawił ją na podłodze, tam gdzie upadła. Naraz, odwróciwszy się, ujrzał na stole coś, czego widok nieomal doprowadził go do obłędu. Brązowy Jenkin, żylasty i silny, o czterech małych, lecz diabelnie sprawnych, wyglądających jak ludzkie kończynach nie próżnował, podczas gdy on był duszony przez czarownicę i wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Nie pozwolił wiedźmie wbić noża w pierś dziecka, lecz nie zdołał powstrzymać żółtych kłów futrzastej, bluźnierczej istoty przed rozpłataniem maleństwu nadgarstka i miska stojąca obecnie na podłodze pod pozbawionym życia ciałkiem była napełniona po brzegi.

W sennym delirium Gilman usłyszał piekielny, przesycony obcym rytmem sabatowy zaśpiew płynący z bezkresnej dali, i wiedział, że musiał tam być Czarny Mężczyzna. Chaotyczne wspomnienia mieszały się z jego matematycznymi obliczeniami. Gilman wierzył, że jego podświadomość zawiera w sobie kąty, których potrzebował, by samotnie i pierwszy raz bez pomocy powrócić do normalnego świata. Był pewien, że znajdował się na zamkniętym od niepamiętnych czasów stryszku nad swoim pokojem, wątpił wszelako, czy drogę ucieczki mogły zagwarantować mu otwór w podłodze albo zapadnięte od wielu lat drzwi. I czy nie dostałby się w ten sposób do domu - snu, irracjonalnej projekcji prawdziwego budynku, którego poszukiwał.

Nie był pewien relacji pomiędzy snem a rzeczywistością, a niepewność ta wynikała z jego doświadczeń.

Przejście przez mgliste otchłanie zapowiadało się groźnie, rytm Walpurgii wibrował jak oszalały, a jakby tego było mało, musiałby słuchać tego zawoalowanego kosmicznego pulsowania, którego tak bardzo się lękał. Nawet teraz wyczuwał niskie przeraźliwe drżenie, którego tempo było mu nazbyt dobrze znane.

W porze sabatu narastało ono niepomiernie i przenikało wszystkie światy, by wezwać wiernych do odprawiania nienazwanych bluźnierczych rytuałów. Połowa sabatowych pieśni miała za podstawę owo słabo słyszalne pulsowanie, którego żadne ludzkie ucho nie było w stanie znieść w jego jawnym, ponadczasowym plugawym brzmieniu. Gilman zastanawiał się ponadto, czy mógł zaufać swemu instynktowi, że przywiedzie go na powrót do właściwego zakątka kosmosu. Skąd mógł mieć pewność, że nie wyląduje na zielonym wzgórzu, na jakiejś odległej planecie, na brukowanym tarasie ponad miastem korpulentnych potworów o długich mackach, gdzieś poza granicami galaktyki lub w spirali czarnej otchłani owej ostatecznej pustki Chaosu, gdzie króluje bezmyślny demon - władca Azathoth?

Nim zdążył skoczyć w czeluść, fioletowe światło zgasło, pozostawiając go w absolutnych ciemnościach. Wiedźma - stara Keziah-Nahab - to musiało oznaczać jej śmierć. Pośród dźwięków odległej sabatowej pieśni i popiskiwania Brązowego Jenkina w otchłani poniżej wychwycił, jak mu się zdawało, inne, jeszcze dziksze zawodzenie płynące z nieznanych otchłani. Joe Mazurewicz... modlitwy dla ochrony przez pełzającym Chaosem zmieniły się teraz, nie wiadomo czemu, w triumfalny wrzask... całe światy sardonicznej rzeczywistości zderzające się pośród wirów gorączkowego snu - Iä! Shub-Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych...

Odnaleźli Gilmana na długo przed świtem, leżącego na podłodze jego niezwykłego, pełnego dziwnych kątów pokoju na poddaszu, gdyż przeraźliwy wrzask natychmiast sprowadził na górę Desrochersa, Choińskiego, Dombrowskiego i Mazurewicza - po drodze obudzili nawet śpiącego smacznie na krześle Elwooda. Gilman żył i miał otwarte oczy, ale wydawał się nieprzytomny. Na szyi miał sińce, ślady morderczych dłoni, a na lewej kostce brzydką ranę, jak od zębów szczura. Ubranie miał fatalnie pomięte, zniknął również otrzymany od Mazurewicza krucyfiks. Elwood zadygotał, lękał się nawet domniemywać, jaką nową formę przyjął somnambulizm jego przyjaciela. Mazurewicz wydawał się na wpół oszołomiony z powodu „znaku”, który jakoby otrzymał w odpowiedzi na swoje modlitwy, i przeżegnał się gwałtownie, usłyszawszy popiskiwanie szczura dobiegające gdzieś spoza ukośnie nachylonej ściany.

Kiedy śpiącego ułożono na kozetce w pokoju Elwooda, posłano po doktora Małkowskiego, tutejszego lekarza domowego, który w razie jakichś kłopotliwych sytuacji potrafił trzymać język za zębami. Doktor zaaplikował Gilmanowi dwa zastrzyki, po których młodzieniec odprężył się i miał zapaść w bardziej naturalny sen. W dzień pacjent co pewien czas odzyskiwał przytomność i nieco chaotycznie opowiadał Elwoodowi swój najnowszy sen. Szło mu to niesporo i już na samym początku ujawniony został całkiem nowy, niepokojący fakt.

Gilman jeszcze tak niedawno mógł poszczycić się wyjątkowo czułym słuchem, a teraz był głuchy jak pień. Doktor Małkowski, którego natychmiast wezwano po raz wtóry, powiedział Elwoodowi, że oba bębenki w uszach jego przyjaciela popękały, jakby pod wpływem fali dźwiękowej, której siła i natężenie wykraczały poza ludzkie zdolności pojmowania i wytrzymałości. Dobroduszny lekarz nie potrafił wyjaśnić, jakim cudem taki dźwięk mógł pojawić się w tej okolicy w ciągu ostatnich kilku godzin, by nie zaalarmować mieszkańców całej doliny Miskatonic.

Elwood zaczął zapisywać swoje pytania i odpowiedzi na papierze, dzięki czemu z chorym nawiązano względnie prosty sposób komunikowania się. Żaden ze studentów nie wiedział, jak traktować całą tę chaotyczną sytuację, obaj więc zgodnie uznali, że lepiej nie zaprzątać sobie tym głowy i najszybciej, jak się da, muszą wyprowadzić się z tego starego, przeklętego domu.

Wieczorne gazety donosiły o nalocie policji na osobliwą grupę birbantów urządzających nocny piknik w parowie za Meadow Hill, wspominając przy tym, iż tamtejsze białe kamienie wśród zabobonnych ludzi od wieków już owiane były szczególnie złą sławą. Nikogo nie schwytano, a wśród uciekających uwagę stróżów prawa zwrócił pewien wyjątkowo rosły Murzyn. W następnej kolumnie pisano, iż nie odnaleziono jak dotąd żadnych śladów zaginionego chłopca, Ladislasa Wołejko.

Koszmar osiągnął swe apogeum tej samej nocy. Elwood nigdy tego nie zapomni, bądź co bądź, to ze względu na wynikłe wskutek tego zdarzenia załamanie nerwowe zmuszony był opuścić do końca semestru wszystkie zajęcia w college'u. Wydawało mu się przez cały wieczór, że słyszy dochodzące z wnętrza ścian drapanie i skrobanie szczurów, lecz nie zwrócił na to większej uwagi.

I nagle, długo po tym, jak Gilman i on zasnęli, rozległy się przeraźliwe, mrożące krew w żyłach wrzaski. Elwood poderwał się, zapalił światło i podbiegł do kozetki swego gościa. Młodzieniec wydawał z siebie zgoła nieludzkie odgłosy, jakby przeżywał właśnie niewyobrażalne, nieopisane katusze. Wił się pod kocem, na powierzchni którego pojawiła się wielka czerwona plama.

Elwood nie ważył się go dotknąć, lecz stopniowo konwulsje ustały, a przerażające wycie ucichło. Do tej pory w progu pojawili się Dombrowski, Choiński, Desrochers, Mazurewicz i drugi mieszkaniec poddasza, a właściciel posłał żonę, by zadzwoniła po doktora Małkowskiego. Wszyscy głośno wrzasnęli, gdy spod okrwawionej pościeli wyprysnęło nagle przypominające sporego szczura stworzenie i przemknęło po podłodze do nowej wyżartej w ścianie dziury. Zanim zjawił się lekarz i odchylił zbrukany krwią koc, Walter Gilman już nie żył.

Barbarzyństwem byłoby opowiedzieć dokładnie, co i jak zabiło Gilmana. W jego ciele dosłownie i w przenośni wyryty został tunel, przez który, przecisnąwszy się, coś wyżarło mu serce. Dombrowski poruszony porażką w swej walce ze szczurem, nie przejmując się utratą czynszów, w ciągu tygodnia przeniósł starszych lokatorów do zaniedbanego, lecz nie tak starego domu przy Walnut Street. Najtrudniejsze było obecnie zmuszenie do milczenia Joe Mazurewicza, gdyż posępny mechanik nie trzeźwiał ani na chwilę i przez cały czas bredził o przerażających zjawach i potwornych istotach.

Wydaje się, że ostatniej upiornej nocy Joe schylił się, by spojrzeć na szkarłatne tropy szczura wiodące od kozetki Gilmana do pobliskiej dziury w ścianie. Na dywanie były one bardzo niewyraźne, lecz między brzegiem dywanu a listwą przypodłogową znajdował się odcinek gołej podłogi. Tam Mazurewicz znalazł coś przerażającego - lub przynajmniej tak mu się wydawało, bo nikt inny nie zgadzał się z nim w pełni, z wyjątkiem tego, że widniejące na drewnie ślady są, delikatnie mówiąc, niezwykłe. Nie przypominały szczurzych śladów, ale nawet Choiński i Des-rochers nie chcieli przyznać, że wyglądały jak ślady pozostawione przez cztery małe ludzkie dłonie.

Domu nigdy już potem nie wynajęto. Gdy Dombrowski przeniósł stamtąd swoich lokatorów, budynek zaczął gwałtownie, jakby w przyspieszonym tempie obracać się w ruinę. Ludzie omijali go zarówno ze względu na paskudną reputację, jak i na wyczuwalny od niedawna, nieprzyjemny odór. Możliwe, że trutka na szczury wyłożona przez byłego właściciela kamienicy spełniła w końcu swoje zadanie, gdyż niedługo po jego wyprowadzce budowla stała się solą w oku okolicznych mieszkańców. Pracownicy departamentu zdrowia wyśledzili, że odór płynął z zamkniętych pomieszczeń nad i obok wschodniego pokoiku na poddaszu i zgodnie przyznali, że liczba padłych szczurów musi być ogromna. Uznali wszelako, że otwarcie z dawna zamkniętych pomieszczeń i poddanie ich dezynfekcji nie jest warte zachodu, gdyż woń wkrótce się ulotni, a dom raczej nie oferował standardów dla wybrednych lokatorów. Szczerze mówiąc, wśród miejscowych krążyły od lat nie do końca prawdziwe opowieści, jakoby na poddaszu Domu Wiedźmy co roku po Nocy Walpurgii i wigilii Wszystkich Świętych czuło się nieprzyjemną woń. W tej sprawie okoliczni mieszkańcy zgodnie milczeli, lecz odrażający fetor, tak czy inaczej, był jeszcze jednym minusem na całkiem pokaźnej liście wad kamienicy. W końcu inspektor budowlany ostatecznie zadecydował ojej losie. Sny Gilmana i towarzyszące im wydarzenia nigdy nie doczekały się wyjaśnienia. Elwood, którego zdanie na ich temat bywa niekiedy dość skrajne, żeby nie powiedzieć szalone, wrócił jesienią na uczelnię i w czerwcu następnego roku zdał pomyślnie egzaminy końcowe. Stwierdził, że w mieście nie roiło się, jak uprzednio, od mrocznych plotek, i, co było niezaprzeczalnym faktem, pomimo pojawiających się od czasu do czasu doniesień o upiornym chichocie rozlegającym się w opuszczonym domu, które miały niemal równie długi żywot jak sama kamienica, od czasu śmierci Gilmana nikt nie widział już Starej Keziah ani Brązowego Jenkina. To raczej szczęśliwy traf, że Elwooda nie było w Arkham nieco później tego roku, kiedy wskutek pewnych wydarzeń ożyły krążące wśród miejscowych plotki o koszmarach z przeszłości. Oczywiście dowiedział się o tym później i przeżył chwile mrocznej udręki wypełnione najbardziej fantastycznymi domniemaniami, nawet to jednak nie było tak przerażające jak uczestnictwo w owych wypadkach i ujrzenie pewnych wyjątkowo odrażających szczegółów na własne oczy.

W marcu 1931 roku wichura zerwała dach i zwaliła wielki komin opuszczonego Domu Wiedźmy. W efekcie kaskady cegieł, poczerniałych, omszałych gontów i gnijących belek oraz desek zasypały stryszek i przebiły podłogę poniżej. Całe poddasze zostało zawalone szczątkami dachu, nikt wszelako nie pokwapił się zrobić z tym porządku, licząc na to, że cała skazana na zagładę budowla zawali się sama. Ostatnia kropla przepełniła czarę w grudniu i wtedy właśnie, gdy robotnicy z wahaniem i nie bez obaw weszli, by uprzątnąć pokój Gilmana, pojawiły się pierwsze plotki.

Wśród gruzów, które przebiły się przez prastary, pochyły sufit, znajdowało się kilka rzeczy, na widok których robotnicy przerwali prace i wezwali policję. Stróże prawa z kolei wezwali koronera i kilku profesorów z uniwersytetu. Odkryto kości, mocno pogruchotane i rozszczepione, lecz bez trudu dające się rozpoznać jako ludzkie i względnie młode, co w zagadkowy sposób przeczyło powszechnie znanemu faktowi, iż miejsce, gdzie niewątpliwie musiały spoczywać na niskim stryszku w pochyłej podłodze, z dawien dawna było zamknięte na cztery spusty i ogólnie niedostępne. Lekarz sądowy ocenił, że niektóre z kości należały do małego dziecka, podczas gdy inne, znalezione wśród strzępów przegniłego brązowego ubrania, raczej do niskiej, przygarbionej i mocno posuniętej w latach kobiety. Przeszukując gruzy, odkryto również wiele drobnych kości szczurów, które zginęły podczas zawalenia się dachu, jak również starsze szczurze kości noszące ślady mniejszych zębów, które to znaki wzbudziły wiele kontrowersji i pytań pozostających bez odpowiedzi.

Wśród innych odnalezionych przedmiotów znalazły się okrutnie zniszczone fragmenty wielu ksiąg i pism, a także żółtawy pył, jedyna pozostałość po jeszcze starszych woluminach i papierach. Wszystkie one bez wyjątku traktowały najwyraźniej o czarnej magii w jej najbardziej zaawansowanych i przeraźliwych formach; fakt zaś, iż pewne przedmioty wydawały się względnie nowe, pozostaje po dziś dzień zagadką, podobnie jak młody wiek niektórych z odnalezionych w ruinach kości. Jeszcze większą tajemnicą jest absolutna jednolitość stylu niewyraźnego archaicznego pisma odnalezionego na plikach papierów, których stan i znaki wodne sugerują różnicę wieku około stu pięćdziesięciu - dwustu lat. Dla niektórych jednak największą ze wszystkich zagadką jest cała masa przedmiotów niejasnego zastosowania, których kształty, struktura, sposób wytworzenia i przeznaczenie mogły niejednego naukowca zapędzić w kozi róg, a które odkryto rozrzucone wśród gruzów, uszkodzone w większym lub mniejszym stopniu. Jedna z tych rzeczy, która szczególnie zainteresowała i zdeprymowała profesorów z uniwersytetu Miskatonic, to mocno uszkodzony potworny kolos, będący powiększoną kopią osobliwej figurki podarowanej uczelnianemu muzeum przez Gilmana, tyle tylko, że ten był naprawdę olbrzymi, wsparty na dziwnym, kanciastym piedestale, zdobiony nieznanymi hieroglifami i wykuty z jakiegoś niebieskiego kamienia, miast wyrzeźbiony w metalu.

Archeolodzy i antropolodzy wciąż starają się wyjaśnić niezwykłe wzory zdobiące zmiażdżoną misę z jasnego metalu, której wnętrze, gdy ją znaleziono, pokryte było złowieszczymi, brązowymi plamami. Cudzoziemcy i przesądne babiny są równie gadatliwi, jeżeli chodzi o współczesny, niklowany krucyfiks z zerwanym łańcuszkiem, znaleziony w rumowisku i zidentyfikowany jako należący do Joe Mazurewicza, który podarował go przed wieloma laty nieszczęsnemu Gilmanowi. Niektórzy wierzyli, że krzyżyk zawlokły na stryszek szczury, inni byli przekonani, że musiał on leżeć przez cały czas w kącie starego mieszkania Waltera. Jeszcze inni, w tym także Joe, wyznawali bardziej fantastyczne teorie, których jednak nie mógłby przyjąć nikt o zdrowych zmysłach.

Kiedy zwalono ukośną ścianę pokoju Gilmana, stwierdzono, że zamknięta ongiś na głucho wolna przestrzeń pomiędzy ścianką działową a północną ścianą domu zawierała znacznie mniej gruzów, niż oczekiwano, zważywszy na jej wielkość. Odkryto jednak w niej coś znacznie gorszego, co sprawiło, że robotnicy pracujący przy rozbiórce przeżyli prawdziwy koszmar. Pokrótce, było to jedno wielkie ossarium - bluźniercze cmentarzysko wypełnione kośćmi małych dzieci, szczątkami zarówno świeżymi, jak i pochodzącymi z tak zamierzchłej przeszłości, że przy lada dotknięciu obracały się w pył. Na szczycie tej usypanej z kości odrażającej sterty szczątków leżał wielki, z wyglądu stary nóż o groteskowym kształcie i bogato zdobionej egzotycznymi symbolami rękojeści.

Pośród tych doczesnych szczątków, zakleszczone pomiędzy złamaną deską i stertą cegieł ze zwalonego komina, znajdowało się coś, co spowodowało w całym Arkham jeszcze większe zamieszanie, przerażenie oraz nową falę plotek, przewyższając swymi rozmiarami zgrozę i oszołomienie wywołane wielkimi innymi znaleziskami dokonanymi w tym przeklętym budynku. Był to po części zmiażdżony szkielet wielkiego chorego szczura, którego anomalie w wyglądzie są wciąż jeszcze przedmiotem gorących dyskusji i źródłem wyjątkowej powściągliwości wśród wykładowców z wydziału anatomii porównawczej uniwersytetu Miskatonic. Na temat tego szkieletu wiadomo raczej niewiele, przecieki informacji nie były zbyt obfite, lecz robotnicy, którzy go odkryli, pełnym przerażenia szeptem wspominali o długiej brązowej sierści, którą pokryte było truchło.

Jak głoszą plotki, kości łapek tego dziwnego okazu są bardziej charakterystyczne dla pewnego gatunku małej małpki niż dla szczura, podczas gdy drobna czaszka z duży mi, żółtawymi kłami, nawiasem mówiąc, największa u tego okazu anomalia, stanowi po dziś dzień nieodgadnioną zagadkę. Oglądana bowiem pod pewnymi kątami, przypomina miniaturowy, potwornie zniekształcony ludzki czerep, stanowiąc jakby jego bliźniaczą parodię. Robotnicy, natknąwszy się na te plugawe szczątki, zaczęli żegnać się gorączkowo, później jednak wszyscy, bez wyjątku, regularnie zapalili na znak wdzięczności świece w kościele św. Stanisława, byli bowiem przekonani, że już nigdy nie usłyszą tego przeraźliwego, mrożącego krew w żyłach, piskliwego chichotu.

SZEPCZĄCY W CIEMNOŚCI

I

Proszę pamiętać, że w końcu nie widziałem nic strasznego. Jednakże stwierdzenie, że wstrząs umysłowy stał się przyczyną tego, co sugeruję - że był ostatnią kroplą , która przechyliła szalę i dlatego właśnie wypadłem z osamotnionej farmy Akeleya i zabranym samochodem pomknąłem przez dzikie kopulaste wzgórza w Vermont - to zignorowanie najbardziej oczywistych faktów mego ostatniego doznania. Choć widziałem i słyszałem te tajemnicze rzeczy, choć wciąż żywo odczuwam to wrażenie, jakie na mnie wywarły, nawet teraz nie mogę udowodnić, czy moje wnioski są słuszne, czy nie. Bo przecież samo zniknięcie Akeleya jeszcze nic nie znaczy. Nie znaleziono w jego domu nic podejrzanego poza śladami kul wewnątrz i na zewnątrz domu. Wyglądało to tak, jakby wyszedł sobie na przechadzkę w góry i po prostu nie wrócił. Nie było nawet śladu, że jakiś gość mógł się tam pojawić albo że te straszne cylindry i aparaty znajdowały się kiedykolwiek w jego gabinecie. Że się bał śmiertelnie skupionych gęsto zielonych wzgórz i sączących się bez kresu potoków, pośród których się urodził i wychował, to też nic nie znaczy; taki lęk może być spowodowany tysiącem przyczyn. Ekscentryczność jest chyba najbardziej wiarygodnym wyjaśnieniem dla jego dziwnego zachowania i lęków.

A wszystko zaczęło się jeśli chodzi o mnie wraz z historyczną niespotykaną dotychczas powodzi w Vermont 3 listopada 1927 roku byłem wtedy, podobnie jak i teraz, wykładowcą literatury na Miskatonic University w Arkham, Massachusetts, i z amatorstwa pełnym entuzjazmu badaczem folkloru Nowej Anglii. Wkrótce po powodzi, pośród licznych artykułów w prasie na temat biedy, cierpienia i organizowanej pomocy, pojawiły się dziwne wzmianki o jakichś przedmiotach unoszących się na wezbranych rzekach. Rozmaici moi przyjaciele, ogromnie zaciekawieni, prowadzili dyskusję na ten temat i w końcu zwrócili się do mnie z prośbą o wyjaśnienie tej sprawy. Pochlebiło mi, że tak poważnie traktują moje badania nad tutejszym folklorem i zrobiłem co mogłem aby zbagatelizować te szalone, tajemnicze opowieści, które zdawały się przerastać najstarsze wiejskie przesądy. Ubawiło mnie że nawet kilka wykształconych osób twierdziło, iż u źródeł tych wieści muszą się kryć jakieś tajemnicze zniekształcone fakty.

Opowieści, które zwracały moją uwagę, dotarły do mnie głównie przez prasę choć jedna historia została mi przekazana ustnie, a opowiedział mi ją przyjaciel, któremu matka mieszkająca w Hardwick, Vermont, opisała ją w liście. Dotyczyła właściwe tego samego wydarzenia, jakie opisywano w prasie, tylko że można w niej wyodrębnić jakby trzy etapy - jeden łączył się z Winooski River koło Montpelier, drugi z West River z okręgu Windham za Newtane, a trzeci miał miejsce w Passumpsic, okręg Koledonia nad Londonville. Było jeszcze wiele ubocznych wątków i etapów, ale po przeanalizowaniu wszystkie sprowadzały się do tych trzech etapów. W każdym z tych przypadków wiejscy ludzie donosili, że widzieli jakieś dziwne i niepokojące przedmioty na wezbranych rzekach płynących z niedostępnych gór i zaczęto je łączyć, z prostymi i prawie już zapomnianymi legendami, które teraz ożyły w opowiadaniach starych ludzi.

Wszyscy byli przekonani, ze widzieli jakieś żywe istoty, których jeszcze nigdy nie spotkali. Oczywiście w tym strasznym okresie płynęło po rzekach wiele ciał ludzkich, ale te, które opisywali, nie należały do rodzaju ludzkiego, choć wielkością i ogólnym kształtem trochę nawet jakby przypominały ludzi. Nie mogły to być także, jak twierdzili naoczni świadkowie, zwierzęta znane w Vermont. Owe kształty miały kolor różowawy, a długość jakieś pięć stóp; całe ich ciało pokryte było skorupą, na grzbiecie znajdowały się dwie ogromne płetwy albo błoniaste skrzydła i cały szereg zginających się w stawach kończyn, a także coś w rodzaju zwiniętej elipsoidy, pokrytych niezliczoną ilością krótkich macek, w miejscu, gdzie powinna być głowa. Najbardziej jednak zdumiewające było to, że doniesienia z różnych źródeł pokrywały się ze sobą. Zdumienie byłoby większe, gdyby nie było osłabione przez fakt, że wszystkie stare legendy, dotyczące właśnie gór, były żywo i wręcz chorobliwie obrazowe, mogły więc wywrzeć wpływ na wyobraźnię wszystkich świadków. Byłem skłonny przypuszczać, że owi świadkowie - a byli to wyłącznie prości, naiwni ludzie mieszkający w lasach - zobaczyli zmasakrowane gospodarskie zwierzęta płynące z wirującym prądem wody, a pod wpływem prawie już zapomnianych legend przydali tym biednym ciałom jakieś niezwykłe atrybuty.

Ten stary folklor, dość mglisty i nieuchwytny, w dużej mierze zapomniany już w obecnym pokoleniu, miał charakter bardzo szczególny i znać w nim było znaczne wpływy jeszcze starszych indiańskich opowieści. Choć nigdy nie byłem w Vermont, znałem go dzięki monografii Eli Davenport, pracy raczej niezwykłej, a obejmującej materiał zebrany na podstawie ustnej relacji przed 1839 rokiem pośród starszych mieszkańców tego stanu. Co więcej, materiał ten zgadzał się z opowieściami, jakie sam słyszałem od starych wieśniaków w górach New Hampshire. Krótko mówiąc dotyczył nieznanej rasy potworów kryjących się gdzieś w górach i mrocznych dolinach, w których sączą się potoki wypływające z nieznanych źródeł. Stworyte rzadko się pokazywały, ale świadectwo o ich istnieniu składali ci, którym zdarzyło się zapuścić trochę dalej w góry albo w głębokie strome wąwozy, gdzie nawet wilki nie zaglądały.

Widziano dziwne ślady stóp albo szponów z pazurami na błotnistych brzegach potoków i nagich przestrzeniach, a także kamienie poukładane wkoło i powyrywaną przy nich trawę, co nie mogło być dziełem natury. Na stokach gór znajdowały się groty niezbadanej głębokości, do których wejście zasłaniały głazy, co nie mogło być dziełem przypadku, zaś w pobliżu rozliczne ślady prowadzące do wnętrza grot i na zewnątrz - choć ocena ich kierunku wydaje się dosyć wątpliwa. A co gorsza, żądni przygód podróżnicy widywali tam rzeczy niezwykłe i zupełnie niespotykane, kiedy zapuszczali się o brzasku w najodleglejsze doliny i gęste, rosnące pionowo lasy na szczytach gór, niedostępne dla człowieka.

Byłoby to mniej niepokojące, gdyby wszystkie opowieści nie były tak do siebie podobne. Miały one kilka punktów wspólnych: twierdzono, że owe stwory są czymś w rodzaju wielkich, jasnoczerwonych krabów, że mają wiele par nóg i dwa ogromne jak u nietoperza skrzydła na grzbiecie. Poruszały się albo na wszystkich łapach albo tylko na ostatniej parze, używając pozostałych do przenoszenia wielkich, nieokreślonych przedmiotów. Pewnego razu zdołano je wytropić w większym zgrupowaniu, cały ich oddział poruszał się płytkim strumieniem pośród lasu, w formacji zdyscyplinowanej, trójka w szeregu. Kiedyś znów widziano, jak jeden taki stwór pofrunął. Odbił się nocą od nagiego szczytu samotnej góry, uniósł się w niebo - widziano nawet jego wielkie, trzepoczące skrzydła na tle pełni księżyca - i zniknął.

Stwory te jednakże nie zakłócały ludziom spokoju, choć czasami obwiniano je za zniknięcie ryzykanckich osobników, zwłaszcza tych, co pobudowali się za blisko niektórych dolin albo zbyt wysoko na zboczach gór. Pewne tereny znane były z tego, że nie należy się tam osiedlać, i przestrzegano tego jeszcze długo potem, kiedy wszystkie te opowieści prawie poszły w zapomnienie. Spoglądano z lękiem na okoliczne przepaściste góry, choć nie pamiętano już, ilu z osiadłych tam ludzi przepadło, ile farm spłonęło i zamieniło się w popiół na zboczach tych srogich, zielonych strażników.

Zgodnie z wcześniejszymi legendami stwory te wyrządzały krzywdę tylko wtedy, gdy ktoś wkroczył na ich prywatny teren. Późniejsze legendy mówiły, że są one ciekawe ludzi i że potajemnie wystawiają swoje posterunki w ludzkim świecie. Krążyły opowieści o dziwnych śladach szponów znajdywanych rano pod oknami domów i o znikaniu poszczególnych ludzi z terenów przyległych do nawiedzonych obszarów. A także o jakichś szeptach naśladujących mowę ludzką, kiedy czyniono ponętne propozycje samotnym podróżnikom na drogach i jadących powozami przez las, o dzieciach, które odchodziły od zmysłów ze strachu, bo nagle coś zobaczyły lub usłyszały, tam gdzie pierwotny las sięgał ich domostwa. W późniejszych legendach - kiedy już zaczęły zanikać przesądy, a ludzie zapuszczali się coraz bliżej tych przerażających obszarów - pojawiają się szokujące wieści o pustelnikach i samotnych farmerach, którzy w pewnym okresie życia ulegli jakimś odrażającym zmianom umysłowym, których wszyscy unikali mówiąc, że są to śmiertelnicy zaprzedani tym dziwnym istotom. Około 1800 roku, w jednym z północno-wschodnich okręgów, stało się niemal modne oskarżenie ludzi ekscentrycznych i wiodących żywot pustelniczy - co było niezbyt mile widziane - o powiązaniach z tymi okropnymi stworami. Twierdzono nawet, że są to ich przedstawiciele.

O stworach tych krążyły różne opinie. Powszechnie nazywano ich "oni" albo "ci dawni", choć były też inne jeszcze, lokalne i przemijające kreślenia. Najprawdopodobniej grupa purytańskich osadników zaliczyła ich bez żadnych ogródek do diabłów, które stały się podstawą do pełnych grozy teologicznych spekulacji. Natomiast celtyckie legendy - pochodzenia szkocko-irlandzkiego z New Hampshire, a także pokrewnych ludzi osiadłych w Vermont na kolonialnych terenach nadanych przez gubernatora Wentwortha - zaliczały ich do czarownic i "małych ludzików" żyjących na moczarach i w prehistorycznych twierdzach; chroniono się przed nimi za pomocą zaklęć przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Najbardziej jednak fantastyczne teorie snuli Indianie. Choć były różne w poszczególnych plemionach, wszystkie miały jedną wspólną cechę - uważano zgodnie, że owe stwory nie pochodzą z tej ziemi.

Mity Pennacooków, najbardziej trwałe i obrazowe, głosiły, że Skrzydlate Stwory przybyły z Wielkiej Niedźwiedzicy i miały swoje kopalnie w górach, skąd pobierały kamienie, jakich nie było w ich świecie. Nie żyły tutaj na ziemi, tylko miały swoje posterunki i odlatywały z ogromnym ładunkiem kamieni do swoich gwiazd w kierunku północnym. Czyniły krzywdę tylko tym ludziom, którzy się zanadto do nich zbliżali albo usiłowali ich śledzić. Zwierzęta wystrzegały się ich czując instynktowną niechęć, choć nie były przez nich napastowane. Nie zjadały zwierząt ani niczego pochodzącego z tego świata, sprowadzały sobie jedzenie ze swoich gwiazd. Nie należało się do nich zbliżać i dlatego młodzi myśliwi, którzy zapuszczali się w góry, nigdy już nie powracali. Nie wolno też było ich podsłuchiwać, kiedy nocą rozlegały się ich szepty w lasach podobne do brzęczących pszczół, co miało przypominać ludzką mowę. Znali mowę wszystkich ludzi - Pennacooków, Huronów, plemion Pięciu Narodów - nie posiadali jednak i nie odczuwali potrzeby własnej mowy. Rozmawiali za pomocą swoich głów, które zmieniały barwę zależnie od tego, co chcieli sobie przekazać.

Wszystkie te legendy, zarówno białych, jak i Indian, zanikły w dziewiętnastym wieku, tylko czasami gdzieś występowały jako przejaw atawizmu. Życie mieszkańców Vermont ustabilizowało się; z chwilą, gdy powstały osiedla i drogi wedle ustalonego planu, prawie już zapomniano, jakie obrazy leżały u jego podłoża i że kiedyś się czegoś obawiano i starano się unikać. Większość ludzi wiedziała, że pewne tereny górskie są niezdrowe, bezużyteczne, że są nieprzyjazne człowiekowi i lepiej się trzymać od nich jak najdalej. Z czasem całe życie gospodarcze skupiło się w pewnych ustalonych miejscach i nie było potrzeby wykraczać poza ich granice; nie zapuszczano się więc w niedostępne góry, może bardziej przez przypadek aniżeli dla jakiejś konkretnej przyczyny. W różnych miejscach wierzono w różne strach, ale tylko babcie lubujące się w opowieściach o niezwykłych zdarzeniach i chętnie nawracających do wspomnień dziewięćdziesięcioletni staruszkowie szeptali o jakiś istotach mieszkających w górach; ale i nawet oni przyznawali, że nie trzeba się ich obawiać, bo przywykły już do obecności domów i osiedli, a wybrane przez nich obszary pozostawione są w spokoju, ludzie tam nie zaglądają.

Wszystko to znałem od dawna z książek i opowieści zasłyszanych w New Hampshir, toteż kiedy w okresie powodzi zaczęły krążyć różne pogłoski, domyśliłem się, co jest ich tłem i co pobudza wyobraźnię tych ludzi. Starałem się usilnie to wytłumaczyć to moim przyjaciołom, ale kilku co bardziej swarliwych twierdziło, że jednak może się zawierać w tym jakiś element prawdy, co mnie wielce ubawiło. Osoby te usiłowały wykazać, że stare legendy szczególnie długo się ostały i wszystkie wykazywały pewną jednorodność, a poza tym przyroda gór w Vermont jest tak nieskalana, że nie sposób stwierdzić dogmatycznie, co tam jest naprawdę, lub czego nie ma; na nic się zdało moje zapewnienie, że wszystkie mity opierają się na dobrze znanym szablonie, typowym dla niemal wszystkich ludów, a wytyczonym przez dawne, zabarwione wyobraźnią doznania, które rodzą podobne złudzenia.
   Bezcelowe byłoby przekonywanie takich oponentów, ze mity powszechne w Vermont nie odbiegały specjalnie od znanych na świecie legend personifikujących naturę, w których starożytny strach wypełniony był faunami, driadami i satyrami; przywodziły na myśl kallikanuzarai współczesnej Grecji; wywarły także wpływ na walijskie i irlandzkie mity o dziwnych i strasznych troglodytach oraz o stworach kryjących się w głębokich jamach. Nie było też sensu wykazywać Im zdumiewającego podobieństwa do wierzeń górskich plemion w Nepalu, które lękają się Mi-Go, czyli strasznych yeti, żyjących na pokrytych lodem skalistych szczytach Himalajów. Wszystkie argumenty, jakie wysunąłem, moi oponenci obrócili przeciwko mnie twierdząc, że musi istnieć jakaś rzeczywista podstawa historyczna dla tych starych opowieści; że to tylko potwierdza prawdziwość istnienia jakiejś starszej rasy na ziemi, która musiała się ukryć z chwilą nastania ludzkości i objęcia przez nią dominującej roli na ziemi, ale najprawdopodobniej przetrwała w niewielkiej ilości jeszcze do niedawnych czasów - a może nawet trwa do dzisiaj.

Im bardziej śmiałem się z tych teorii, tym mocniej moi uparci przyjaciele obstawali przy swoim, dodając, że nawet bez całego dziedzictwa legend ostatnie artykuły były aż nazbyt jasne, zwarte, szczegółowe i rozsądne w swej wymowie, aby można je było całkowicie zignorować. Kilku fanatycznych ekstremistów posunęło się aż tak daleko, że zaczęli traktować poważnie stare indiańskie opowieści, w których owe kryjące się przed ludźmi istoty miały pochodzenie pozaziemskie i cytowali bardzo dziwaczne książki Charlesa Forta, w których twierdzi on, że istoty z innych światów i przestrzeni często odwiedzają ziemię. Moi przeciwnicy w większości byli romantykami i dążyli do przeniesienia w życie rzeczywiste "małych ludzików", na temat, których istniała cała fantastyczna dziedzina wiedzy spopularyzowana przez wspaniałą, a pełną koszmarów prozę Arthura Machena.



II

Trudno się dziwić że w takich okolicznościach te ostre debaty dostały się w końcu w formie listów do "Arkham Advertiser"; niektóre z nich zostały przedrukowane w miejscowej prasie w Vermont na terenach objętych powodzią. " Rutland Herald " umieścił długie fragmenty słów na dwóch szpaltach natomiast " Brattleboro Reformer " wydrukował w całości jedną z moich rozpraw historyczno-mitologicznych wraz z komentarzem w kolumnie rozważań naukowych Pendriftera, wspierającym i potwierdzającym moje sceptyczne wnioski. Nim jeszcze nastała wiosna 1928 stałem się postacią znaną w Vermont, choć osobiście jeszcze nigdy nie byłem w tym stanie. Wtedy też zacząłem otrzymywać pełne sprzeciwu listy od Henry Akeleya, które wywarły na mnie ogromne wrażenie i z powodu których po raz pierwszy i ostatni w życiu wybrałem się do wspaniałej krainy porosłych zielenią gęstwiny przepaści i szemrzących leśnych strumieni.

Większość informacji o Henrym Wentworthie Akeleyu zdobyłem od sąsiadów, a także od jedynego jego syna mieszkającego w Kalifornii, po małej bytności w opustoszałym domu Akeleya. Pochodził ze starej rodziny znanych prawników, urzędników państwowych i posiadaczy ziemskich, a był już ich ostatnim potomkiem na ziemi rodzinnej. Odszedł jednak od praktycznej działalności, jaką zajmowały się poprzednie pokolenia, a skupił się na działalności czysto naukowej; był wybitnym studentem matematyki, astronomii, biologii, antropologii i folkloru na uniwersytecie w Vermont. Nigdy o nim nie słyszałem, a w swoich pracach naukowych niewiele pokazywał danych autobiograficznych. Z miejsca się jednak zorientowałem, że jest to człowiek z charakterem, o dużej wiedzy naukowej i inteligencji, mimo iż wiedzie życie samotnika i ma niewielki kontakt ze światem.

Choć wszystko, przy czym obstawał, wydawało się niewiarygodne, nie mogłem tego zbagatelizować, tak jak bagatelizowałem poglądy moich oponentów. Po pierwsze, był blisko aktualnych zjawisk - świadkiem naocznym i namacalnym - na temat których tak absurdalnie rozprawiał, po drugie, co było zdumiewające, pozostawiał swoje wnioski do rozstrzygnięcia prawdziwym naukowcom. Osobiście, powiadał, nie ma możliwości dalszych badań, a kieruje się tylko tym, co jest oparte na niezaprzeczalnych dowodach. Zainteresowałem się tym, w głębi duszy przekonany że jednak Akley błądzi, ale nie mogłem mu odmówić nawet i w tym względzie inteligencji; a już w żadnym razie nie próbowałem naśladować niektórych z jego przyjaciół, którzy skłonni byli przypisywać jego pomysły i lęk przed niedostępnymi, porosłymi zielenią górami, obłędowi. Byłem przekonany, że sprawa ta ma ogromne znaczenie dla tego człowieka i że wszystko, co opisuje, wywodzi się z jakiś dziwnych okoliczności wymagających zbadania, choćby to miało niewielki związek z fantastycznymi wydarzeniami, jakie przytacza. Wkrótce otrzymałem od niego jeszcze dokładniejszy materiał dowodowy, który nadał całej sprawie zupełnie inny aspekt, zadziwiający i oszołamiający.

Najlepiej będzie, jeśli przytoczę dokładnie, w miarę możliwości, długi list Akeleya, w którym mi się przedstawił, a który stał się punktem zwrotnym mojej intelektualnej działalności. Nie mam już tego listu, ale zachowałem dokładnie w pamięci niemal każde słowo z tych złowieszczych wiadomości. W dalszym ciągu potwierdzam moje głębokie przekonanie, że człowiek, który go napisał, był najzupełniej zdrowy na umyśle. A oto tekst list, jaki otrzymałem, napisany zwartym, niemal archaicznym pismem przez człowieka, który podczas spokojnego żywota wypełnionego dociekaniami naukowymi, niewiele miał z otaczającym go światem.

R.F.D. 2,

Townshen, Windham Co., Vermont 5 maja, 1928

Albert N. Wilmarth, Esq.

Saltonstall St.

Arkham, Mass.


Szanowny Panie,

Z prawdziwym zainteresowanie przeczytałem w "Brattleboro Reformer" (23 kwietnia, 1928) przedruk Pańskiej pracy na temat krążących ostatnio opowieści o dziwnych ciałach unoszących się na wezbranych rzekach podczas jesiennej powodzi i na temat ich podobieństwa do dawnych ludowych opowieści. Nietrudno zrozumieć, dlaczego człowiek z zewnątrz zajmuje takie stanowisko i dlaczego nawet Pandrifter się z panem zgadza. Taki stosunek przejawiają zarówno wykształceni ludzie w Vermont, jak i poza tym stanem, taki stosunek miałem i ja w młodości (mam teraz 57 lat), dopóki moje badania tak w sensie ogólnym jak i po przeczytaniu książki Devenporta nie skłoniły mnie do wyprawy w okoliczne góry, rzadko przez człowieka odwiedzane.

A skłoniły mnie do tych badań dziwne dawne opowieści, które często słyszałem od starych farmerów, ludzi raczej prostych, ale teraz żałuję, że się w ogóle do tego nie zabrałem. Nie chwaląc się, mogę powiedzieć, że dziedzina antropologii i folkloru nie jest mi bynajmniej obca. Zajmowałem się tymi zagadnieniami dość wnikliwie w collge'u i znane mi są takie autorytety jak Taylor, Lubbock, Frazer, Quatrefages, Murray, Osbom, Keith, Boule, G. Elliott Smith i im podobni. Nie jest dla mnie nowością, że opowieści o kryjących się przed ludźmi istotach są tak stare jak ludzkość. Czytałem wydrukowane Pańskie listy i Pańskich oponentów w "Rutland Herald" i wydaje mi się, że wiem, skąd się bierze Pańska kontrowersja.
   Pragnę jednak poinformować, że Pańscy oponenci są bliżsi prawdy, choć słuszność zdaje się być po Pańskiej stronie. Są o wiele bliżej prawdy niż zdają sobie z tego sprawę - bo ich rozważania oparte są na rozważaniach teoretycznych, nie mogą więc wiedzieć tego, co ja wiem. Gdybym posiadał równie skromną wiedzę, miał bym prawo wierzyć jak i oni. Wtedy byłbym całkowicie po Pańskiej stronie.

Jak pan widzi, niełatwo mi przejść do sedna sprawy, może dlatego, że brak mi odwagi; sedno sprawy jednak na tym polega, że mam pewne dowody, na to, iż te monstrualne stwory naprawdę żyją w lasach wśród wysokich gór, gdzie nikt nie dociera. Nie widziałem tych istot unoszących się na powierzchni rzek, jak donosi prasa, ale widziałem je w okolicznościach których nie mam odwagi opisać. Widziałem ślady ich stóp, a ostatnio widziałem je całkiem blisko mego domu (mieszkam w starym rodzinnym domu Akeleyów, na południu Townshend Village tuż przy Dark Mountain). Słyszałem też ich głosy w głębokim lesie, których nawet nie chcę próbować opisywać.

W pewnym miejscu było słychać je tak wyraźnie, że wziąłem ze sobą fonograf - z tubą i woskowym papierem - i postaram się, aby mógł pan posłuchać tego zapisu, jaki jest w moim posiadaniu. Nastawiałem fonograf różnym starym ludziom w mojej okolicy i jeden z tych głosów wprowadził ich w osłupienie, tak okazał się podobny do pewnego głosu (tego bzyczenia w lasach, o którym wspomina Devenport), o jakim opowiadały jeszcze ich babki i usiłowały go naśladować. Wiem co się mówi o człowieku, który "słyszał głosy", nim jednak wyciągnie Pan wnioski, proszę najpierw posłuchać tego zapisu i spytać starych ludzi, mieszkających przy lesie, co o tym sądzą. Jeśli uzna Pan to za coś normalnego, proszę bardzo. Ja jednak twierdzę, że coś w tym jest. Jak Pan wie, Ex nihilo nihil fit.

Piszę ten list nie po to, żeby toczyć z Panem spór, ale po to, żeby przekazać Panu informacje, które dla człowieka Pańskiego pokroju powinny się okazać wielce interesujące. To oczywiście prywatnie. Oficjalnie jestem po Pana stroni, gdyż na podstawie pewnych przesłanek, które są mi znane, uważam że lepiej żeby ludzie jak najmniej o tym wiedzieli. Badania, jakie ja przeprowadziłem, są wyłącznie do mojego prywatnego użytku i nie mam zamiaru swoim wystąpieniem wzbudzać czyjegoś zainteresowania ani też spowodować, aby ludzie zaczęli odwiedzać tereny, które ja poznałem. Prawdą jest - straszną prawdą - że istnieją istoty nieludzkie, które przez cały czas nas obserwują i mają swoich szpiegów zbierających o nas wszystkie informacje. To właśnie od pewnego przerażającego człowieka zdobyłem klucz do tej wiedzy; jeżeli był normalny (a sądzę że był), musiał być jednym z owych szpiegów. Potem odebrał sobie życie, ale mam powody uważać, że na jego miejsce jest wielu następnych.

Te istoty pochodzą z innej planety, potrafią żyć w przestrzeni międzygwiezdnej, w której poruszają się za pomocą ohydnych, mocnych skrzydeł, posiadają zdolność pokonywania próżni; natomiast trudno im latać nad ziemią. Opowiem panu o tym później, o ile nie potraktuje mnie Pan z miejsca jak obłąkanego. Przybywają tutaj aby wydostać metal z kopalni, które znajdują się głęboko pod górami. I chyba wiem skąd przybywają. Nie wyrządzą nam krzywdy, jeżeli zostawimy je w spokoju, ale lepiej nie myśleć co się stanie, gdybyśmy zaczęli wykazywać zbytnią ciekawość. Duża armia ludzi mogłaby zniszczyć ich kopalniane kolonie. Tego się właśnie boją. Jeśliby się tak stało, przyleciało by ich znacznie więcej, niezliczona ilość. Bez trudu podbiły by ziemię; dotychczas tego nie zrobiły, bo nie miały takiej potrzeby. Wolą, aby tak było, jak jest to dla nich mniej kłopotliwe.

Wydaje mi się, że zamierzają się mnie pozbyć, bo za dużo wykryłem. W lasach na Round Hill, na wschód od mojej farmy znajdował się wielki czarny kamień z wyrytymi na nim, ale już mocno zatartymi hieroglifami; zabrałem go do domu a z tą chwilą wszystko przybrało inny obrót. Jeśli podejrzewają że wiem za dużo będą próbowały albo mnie zabić, albo zabrać tam skąd pochodzą. Od czasu do czasu lubią zabierać uczonych ludzi, żeby na bieżąco mieć informacje o ludzkim świecie.

Prowadzi mnie to do drugiego celu, który przyświeca temu listowi - prosiłbym o wyciszenie toczącej się dyskusji, nie nadawanie jej większego rozgłosu. Należy trzymać ludzi z dala od tych gór, dlatego też nie powinno się podsycać ich ciekawości. Już i tak istnieje niemałe zagrożenie z powodu właścicieli różnych firm, sprowadzają tu całe tłumy letników, zachęcając ich do penetrowania dzikich terenów i budowania tanich bungalowów na zboczach gór.

Chętnie będę kontynuował wymianę listów z Panem i postaram się przesłać mój zapis fonograficzny, a także czarny kamień, (który jest tak zniszczony, że na fotografiach niczego nie widać), pocztą ekspresową, o ile Pan sobie tego życzy. Mówię "postaram się", bo te stwory potrafią tutaj we wszystko ingerować. Na farmie, w pobliżu wsi, mieszka pewien ponury, tajemniczy człowiek, nazwiskiem Brown, który, jak sądzę, jest ich szpiegiem. Stopniowo starają się mnie odciąć od ludzi, ponieważ zbyt wiele posiadam wiadomości o ich świecie.

W zdumiewający sposób potrafią wykryć wszystko, co robię. Możliwe, że
w ogóle Pan nie otrzyma tego listu. Wydaje mi się, że powinienem opuścić to miejsce i przenieść się do mojego syna w San Diego w Kalifornii, jeżeli sytuacja się pogorszy; niełatwo się jednak zdobyć na opuszczenie stron, w których się człowiek urodził, a jego rodzina żyła tu od sześciu pokoleń. Nieśmiałbym też sprzedać tej farmy nikomu, wiedząc, że te istoty mają na nią oko. Wydaje mi się, że chcą za wszelką cenę zdobyć z powrotem czarny kamień i zniszczyć zapis fonograficzny, ale nie dopuszczę do tego, póki mi sił starczy. Odstraszają ich moje wielkie psy policyjne, zresztą jak narazie niewiele jest tu jeszcze tych stworów i raczej niezręcznie się poruszają. Jak wspomniałem niezbyt dobrze mogą fruwać nad ziemią. Bliski już jestem rozszyfrowania hieroglifów na tym kamieniu, a przy Pańskiej znajomości folkloru sadzę że mógłby mi Pan bardzo pomocny w uzupełnieniu brakujących powiązań. Wydaje mi się że zna pan wszystkie najstraszniejsze mity dotyczące tego okresu na ziemi, kiedy jeszcze nie było człowieka - z cyklu Yog-Sothoth i Cthulhu - a które wymienione są w "Necronomicon". Mam u siebie jeden egzemplarz, a słyszałem, że jest jeden w bibliotece college'u, głęboko schowany.

Podsumowując, myślę, że moglibyśmy być sobie nawzajem pomocni i że nasza współpraca okazałaby się pożyteczna. Nie chciałbym Pana narazić na niebezpieczeństwo, dlatego uważam, że powinienem Pana ostrzec, iż posiadanie tego kamienia i zapisu może się wiązać z pewnym zagrożeniem. Myślę jednak, że gotów Pan będzie ponieść każde ryzyko dla dobra postępu wiedzy. Wybiorę się do Newfant albo Brottleboro, aby stamtąd wysłać to do czego Pan mnie upoważni, bo tamtejszym urzędom można lepiej zaufać. Muszę dodać, że mieszkam sam, nie mogę zatrudniać nikogo do pomocy. Nikt by nie chciał u mnie pracować, właśnie z powodu tych stworów, które nocą zakradają się w pobliże mego domu i z powodu bezustannego ujadania moich psów. Cieszę się, że nie włączyłem się w tę historię za życia mojej żony, bo pewnie nie wytrzymałaby tego nerwowo.

Wyrażając nadzieję, że nie sprawiam Panu zbyt wielkiego kłopotu i że zechce Pan łaskawie nawiązać ze mną kontakt, a nie wyrzuci tego listu do kosza na śmieci traktując go jako brednie obłąkanego człowieka.

Pozostaję z poważaniem
   Henry W. Akeley


Ps. Robię właśnie kilka dodatkowych odbitek zdjęć przeze mnie wykonanych, które będą jak sądzę potwierdzeniem kilku zagadnień, jakie poruszyłem w tym liście. Starzy ludzie uważają że są one straszliwym świadectwem prawdy. Przyślę je wkrótce o ile będzie pan zainteresowany.

Trudno byłoby mi przekazać uczucia, jakie wzbudził we mnie ten list. Wedle wszelkich reguł powinien był mnie jeszcze bardziej rozśmieszyć niż wszystkie, o wiele spokojniejsze teorie, z jakimi się dotychczas spotkałem; jednakże ton tego listu wywołał we mnie paradoksalnie poważne uczucia. Nawet nie dlatego, abym uwierzył choćby na moment w istnienie ukrywającej się rasy stworów z gwiazd, o jakich wspomina autor tego listu, ale po prostu dlatego, że po wielu rozlicznych, a poważnych wątpliwościach nabrałem głębokiego przekonania, że jest to człowiek jak najbardziej zdrowy na umyśle i szczery i że musiał się zetknąć jakimś rzeczywistym, choć niezwykłym i odbiegającym od normy zjawiskiem, którego nie potrafi wyjaśnić inaczej jak za pomocą swojej wyobraźni. Nie może być tak, jak myśli, ale też na pewno należy to poddać badaniom. Człowiek ten wydał mi się nadmiernie podniecony i czymś przerażony, trudno jednak nie uznać , że musi istnieć jakaś tego przyczyna. Jego tok myślenia był niezwykle logiczny, a poza tym cała opowieść niesłychanie współgrała z wieloma starymi mitami, nawet z najbardziej niesamowitymi legendami Indian.

Było najzupełniej możliwe, że rzeczywiście słyszał jakieś niepokojące głosy w górach i że znalazł czarny kamień, o którym wspomina, wątpliwe wydały mi się jednak wnioski, jakie wyciąga... wnioski, wysunięte najprawdopodobniej pod wpływem człowieka, który podawał się za szpiega tych stworów i który potem się zabił. Nietrudno wydedukować, że człowiek ten musiał być obłąkany, ale była to z jego strony perwersja, pozbawiona wszelkiej logiki, natomiast naiwny Akeley - pod wpływem przeprowadzanych folklorystycznych badań - we wszystko uwierzył. Jeśli zaś chodzi o dalszy rozwój wydarzeń... o to że nie mógł nikogo u siebie zatrudnić... to okazało się, że sąsiedzi Akeleya we wsi byli tak samo jak on przekonani, że dom jego nawiedzały nocą jakieś tajemnicze istoty, i psy rzeczywiście szczekały.

A następnie sprawa zapisu fonograficznego - nie mogłem wątpić że, uzyskał go w sposób, jak podawał. Coś to musi znaczyć; albo to głosy zwierząt złudnie przypominające ludzką mowę, albo mowa pewnych ukrywających się, a straszących nocą ludzi, tak wynaturzona że przypomina odgłosy zwierząt niższego gatunku, Myśl moja z kolei przeniosła się do czarnego, pokrytego hieroglifami kamienia i zacząłem rozważać co to może oznaczać. I wreszcie do fotografii, które Akeley obiecał mi przysłać, a które starym ludziom wydały się prawdziwe i straszne.

Kiedy przeczytałem ponownie ten list, wydało mi się, jak jeszcze nigdy dotąd, że moi łatwowierni oponenci mają rację. Mimo wszystko mogą przecież istnieć w tych niedostępnych górach, jacyś dziwni, obciążeni dziedzicznie odszczepieńcy, z których legendy stworzyły rasę potworów przybyłych z gwiazd. A jeżeli tak jest, wtedy obecność dziwnych ciał na wezbranych powodzią rzekach mogłaby się okazać wiarygodna. Czyż należy więc przypuszczać, że zarówno stare legendy, jak i ostatnie doniesienia zawierają w sobie elementy rzeczywistości? Kiedy tak głowiłem się nad tymi wątpliwościami, ogarnął mnie wstyd, że zlepek dziwactw w zwariowanym liście Akeleya wywarł na mnie taki wpływ.

Odpisałem jednak Akeleyowi, przyjąwszy w liście ton przyjaznego zainteresowani, i poprosiłem o dalsze szczegóły. Jego odpowiedź przyszła odwrotną pocztą; zgodnie z obietnicą przysłał kilka wykonanych Kodakiem zdjęć różnych scen i przedmiotów ilustrujących to, co opisywał. Kiedy po wyjęciu z koperty spojrzałem na nie, ogarnął mnie dziwny lęk, jakby były mi od dawna znajome; mimo pewnych niejasności, większość z nich odznacza się sugestywną, siłą zwłaszcza, że były to zdjęcia autentyczne - okrutna więź optyczna z tym, co przedstawiały, a jednocześnie produkt bezstronny pozbawiony przesądów, omyłek czy też zakłamania.

Im bardziej się przyglądałem tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mój poważny stosunek do Akeleya i jego opowieści jest uzasadniony. Zdjęcia te bez wątpienia stanowiły świadectwo istnienia w górach Vermont, czegoś, co wykraczało poza zasięg naszej wiedzy i wiary. Najgorsze ze wszystkiego były ślady stóp - zdjęcia wykonane gdzieś na bezludnej wyżynie, na terenie błotnistym, kiedy świeciło słońce. Jedno spojrzenie wystarczyło, abym się przekonał, że nie są to sfałszowane zdjęcia; wyraźnie zaznaczone kamienie i źdźbła trawy w polu widzenia dawały jasny wykładnik skali i wykluczały możliwość zastosowania tricku podwójnej ekspozycji. Używałem określenia "ślady stóp", ale "ślady szponów" byłyby właściwszym określeniem. Nawet teraz niezbyt potrafię to opisać, może po prostu powiem, że były ohydne i przypominały kraby, a poza tym ich kierunek wydawał się zagadkowy. Nie były to ślady głębokie i wyraźne, zdawały się być wielkości przeciętnej ludzkiej stopy. Od jej centralnej części rozchodziło się kilka par ostrych szponów wysuniętych w przeciwnych kierunkach, których funkcja była zagadkowa, o ile w ogóle był to narząd poruszania.

Następna fotografia - wykonana bez wątpienia w głębokim mroku - ukazywała wejście do pieczary w lesie, zablokowane okrągłym głazem. Przed nią na nagim terenie można było zauważyć gęstą sieć dziwnych śladów, a przyjrzawszy się im przez szkło powiększające upewniłem się, że są podobne do śladów na poprzednim zdjęciu. Trzecie ukazywało na wierzchołku góry kamienie ustawione w pozycji stojącej w kształcie koła, na sposób druidów. Wokół tego tajemniczego koła trawa była mocno zdeptana i powyrywana, ale nie mogłem dostrzec tam żadnych śladów, nawet przez szkło powiększające. Było to miejsce bardzo odległe, świadczyło o tym istne morze niedostępnych gór znajdujących się w tle i ciągnących się w dal mglistego horyzontu.

Im bardziej się przyglądałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mój poważny stosunek do Akeleya i jego opowieści jest uzasadniony. Zdjęcia te bez wątpienia stanowiły świadectwo istnienia w górach Vermont, czegoś co wykraczało poza zasięg naszej wiedzy i wiary. Najgorsze ze wszystkiego były ślady stóp - zdjęcia wykonane gdzieś na bezludnej wyżynie, na terenie błotnistym, kiedy świeciło słońce. Jedno spojrzenie wystarczyło abym się przekonał, że nie są to sfałszowane zdjęcia; wyraźnie zaznaczone kamienie i źdźbła trawy w polu widzenia dawały jasny wykładnik skali i wykluczały możliwość zastosowania tricku podwójnej ekspozycji. Użyłem określenia "ślady stóp", ale "ślady szponów" byłyby właściwszym określeniem. Nawet teraz niezbyt to potrafię opisać, może po prostu powiem, że były ohydne i przypominały kraby, a poza tym ich kierunek wydawał się zagadkowy. Nie były to ślady głębokie i wyraźne, zdawały się być wielkości przeciętnej ludzkiej stopy. Od jej centralnej części rozchodziło się kilka par ostrych szponów wysuniętych w przeciwnych kierunkach, których funkcja była zagadkowa o ile to w ogóle był narząd poruszania.

Następna fotografia - wykonana bez wątpienia w głębokim mroku - ukazywała wejście do pieczary w lesie, zablokowane okrągłym głazem. Przed nią na nagim terenie można było zauważyć gęstą sieć dziwnych śladów, a przyjrzawszy się im przez szkło powiększające upewniłem się, że są podobne do śladów na poprzednim zdjęciu. Trzecie ukazywało na wierzchołku góry kamienie ustawione w pozycji stojącej w kształcie koła, na sposób druidów. Wokół tego tajemniczego koła trawa była mocno zdeptana i powyrywana, ale nie mogłem tam dostrzec żadnych śladów nawet przez szkło powiększające. Było to miejsce bardzo odległe, świadczyło o tym istne morze niedostępnych gór znajdujących się w tle i ciągnące się w dal mglistego horyzontu.

Najbardziej niepokojące z tego wszystkiego wydawały się ślady stóp, ale najciekawszy był ogromny kamień znaleziony w lasach Round Hill. Akeley sfotografował go na swoim biurku, widać bowiem było na nim stos książek i w tle zbiorowe dzieła Miltona. Jak można się było zorientować, kamień był ustawiony frontem do kamery, w pozycji pionowej, powierzchnię miał nieregularną, a wymiary - jedną na dwie stopy. Nie sposób jednak dokładnie określić jego powierzchni ani też ogólnych zarysów, wzdryga się przed tym język. Nie potrafiłem odgadnąć jakie geometryczne reguły przyświecały nacięciom na jego powierzchni - były to bowiem nacięcia wykonane przez kogoś; a jeszcze chyba nigdy nie widziałem czegoś takiego, co by mi się wydawało aż tak dziwne i obce naszemu światu. Hieroglify na jego powierzchnie nie bardzo były dla mnie czytelne, ale jeden albo dwa, które dojrzałem przyprawiły mnie niemal o wstrząs. Naturalnie że mogły być sfałszowane, bo przecież jeszcze wielu oprócz mnie czytało to koszmarne i odrażające "Necronomicon" szalonego Araba Abdula Alhazreda; nigdy jednak nie drżałem rozpoznając pewne ideogramy, których studiowanie nauczyło mnie rozpoznawać mrożące krew w żyłach i bluźniercze szepty istot, żyjących jeszcze przed powstaniem ziemi i innych światów systemu słonecznego.

Z pięciu pozostałych zdjęć, na trzech znajdowały się błota i góry, noszące ślady kryjących się tam tajemniczych mieszkańców. Na czwartym były dziwne znaki na ziemi w pobliżu domu Akeleya, a jak pisał, wykonał je rano, po nocy, podczas której psy ujadały zażarciej niż zwykle. Znaki były niewyraźne, trudno było z tego wyciągnąć jakieś wnioski; wydawały się jednak szatańskie, podobnie jak ślady szponów na opustoszałej wyżynie. Na ostatnim zdjęciu znajdował się dom Akeleya - biały, schludny, jednopiętrowy z poddaszem, miał około stu dwudziestu pięciu lat, przed nim starannie utrzymany trawnik i ścieżka wyłożona kamykami a prowadząca do ładnie rzeźbionych drzwi w stylu gregoriańskim. Na trawniku znajdowało się kilka wielkich psów policyjnych w pobliżu mężczyzny o przyjemnej twarzy i siwej, krótko przyciętej brodzie, którego uznałem za Akeleya we własnej osobie i fotografa, co można było wywnioskować po lampie błyskowej trzymanej w prawym ręku.

Obejrzawszy zdjęcia zabrałem się do czytania listu, napisanego dużym, zwartym pismem i na dobre trzy godziny popadłem w otchłań niewypowiedzianego przerażenia. Przedtem Akeley tylko napomknął o pewnych sprawach, teraz relacjonował wszystko szczegółowo, podał długi wykaz słów podsłuchanych nocą w lasach, długi opis wielki różowych kształtów wyśledzonych o zmierzchu w gąszczu pokrywającym góry oraz straszną kosmiczną opowieść wywodzącą się z zastosowania poważnej i wszechstronnej wiedzy, oraz nie kończącą się, a należącą do przeszłości dysputę z szalonym, samozwańczym szpiegiem, który odebrał sobie życie. Napotkałem tu nazwy i określenia z którymi zetknąłem się już gdzie indziej, a powiązane z najstraszliwszymi okolicznościami - Yuggoth, Wielki Cthulhu, Tsathoggua, Yog-Sothoth, R'lyeh, Nyarlathotep, Azathoth, Hastur, Yian, Lena, Jezioro Hali, Bathmoora, Żółty Znak, L'mur-Kathulos, Bran i Magnum Innominadum - z powodu których przeniosłem się poprzez nieznane eony i niepojęte wymiary do świata istnień starszych i bardzie odległych, o jakich autor "Necronomiconu" zaledwie napomyka w niejasny sposób. Zostałem poinformowany o losach pierwotnego życia, o rzeczach, które się stamtąd sączyły i wreszcie o maleńkich strumykach wypływających z jednej z tych rzek, a wplątanych w losy naszej własnej ziemi.

W głowie mi wirowało; dotychczas usiłowałem wszystko wyjaśnić, teraz zacząłem wierzyć w najbardziej odchylone od normy i nieprawdopodobne dziwy. Zespół ewidentnych dowodów był ewidentnie rozległy i przytłaczający; a chłodne, naukowe podejście Akeleya - podejście balansujące pomiędzy fantazją a szaloną fanatyczną, histeryczną a nawet ekstrawagancką spekulacją - wywarło przemożny wpływ na moje myśli i sądy. Kiedy odłożyłem na bok ten straszny list, miałem pełne zrozumienie dla lęków, jakich doświadczał i byłem gotów zrobić wszystko, aby powstrzymać ludzi przed zbliżaniem się do tych dzikich, nawiedzonych gór. Nawet jeszcze teraz, kiedy czas przytępił wrażenia i prawie że poddawał w wątpliwość moje własne doznania, pozostawiając mi rozliczne niepewności, są sprawy w liście Akeleya, których za nic bym nie przytoczył ani też nie przelał słowami na papier. Prawie że cieszę się, iż nie ma już nagrań, listów, fotografii i wolałbym, z przyczyn, które wkrótce wyjawię, aby nie odkryto nowej planety znajdującej się poza Neptunem.

Po przeczytaniu tego listu zaniechałem całkowicie mojej publicznej debaty na temat przerażających wydarzeń w Vermont. Argumenty moich oponentów pozostały nie wyjaśnione i z czasem kwestie kontrowersyjne poszły w niepamięć. Pod koniec maja i przez cały czerwiec korespondowałem z Akeleyem; co jakiś czas listy ginęły musieliśmy więc odtwarzać je i pracowicie przepisywać. Chcieliśmy po prostu porównać nasze dane odnośnie tajemniczej, mitologicznej wiedzy i wyjaśnić korelacje pomiędzy strasznymi zjawiskami w Vermont i pierwotnymi legendami rozpowszechnionymi na świecie.

Doszliśmy do wniosku, że wszystkie te okropieństwa i diaboliczny Mi-Go w Himalajach przynależą do tej samej grupy wcielonego koszmaru. Istniało też ciekawe zoologiczne domniemanie na którego temat chętnie porozmawiałbym profesorem Dexterem z mojego college'u, ale powstrzymywało mnie kategoryczne życzenie Akeleya, aby nikomu nie wspominać o tej sprawie. Teraz już tego nie przestrzegam, ponieważ uważam, że na obecnym etapie ostrzeżenie przed odległymi górami w Vermont - a także szczytami Himalajów, na które odważni zdobywcy coraz częściej chcą się wspinać - jest bardziej pożyteczne dla ogólnego bezpieczeństwa aniżeli milczenie. Obaj dążyliśmy przede wszystkim do tego, aby odczytać hieroglify na tym niesławnym czarnym kamieniu, dzięki czemu moglibyśmy prawdopodobnie posiąść tajemnice o wiele głębsze i bardzie bulwersujące, niż wszystkie znane dotychczas człowiekowi.

III

Pod koniec czerwca otrzymałem zapis fonograficzny nadany w Brattleboro, ponieważ Akeley nie ufał środkom przekazu rozgałęzionej linii północnej. Poza tym narastało w nim przekonanie o nasileniu szpiegowskiej akcji, potwierdzone zaginięciem kilku naszych listów; często wspominał o podstępnych poczynaniach pewnych ludzi, których podejrzewał o działalność na rzecz owych tajemniczych istot. Najbardziej podejrzewał o to farmera Waltera Browna, który mieszkał samotnie na zboczu wzgórza przy samym lesie, a którego często widziano jak snuł się po zakamarkach Brattleboro, Bellows Falls, New Fane i South Londonderry bez uzasadnionego powodu. Głos Browna - Akeley był o tym przekonany - to jeden z tych głosów, które brały udział w podsłuchanej, a strasznej rozmowie; Akeley zauważył też ślady stóp czy też szponów koło domu Browna, a miało to złowieszczą wymowę. Co dziwniejsze owe ślady znajdowały się tuż przy śladach stóp samego Browna, skierowanych w ich stronę.

Nagranie więc zostało wysłane z Brattleboro, dokąd Akeley pojechał swoim fordem bocznymi, pustymi drogami Vermont. W załączonym liście zwierzył się, że tych dróg też się obawia i że wybiera się po zakupy do Twnshend tylko w ciągu dnia. Wciąż powtarzał, że lepiej wiedzieć o tym wszystkim jak najmniej, chyba że ktoś mieszka daleko od owych cichych i jakże pełnych tajemnic gór. Postanowił wkrótce wybrać się do Kalifornii i zamieszkać z synem, ale niełatwo mu będzie opuścić miejsce, z którym wiąże się tyle wspomnień i rodzinnych uczuć.

Nim zabrałem się do przesłuchania zapisu na fonografie wypożyczonym z budynku administracyjnego w college'u, starannie przeczytałem wszystkie informacje zawarte w lista Akeleya. Zapis ten został wykonany, wyjaśniał, o pierwszej w nocy
1 maja 1915 roku, tuż koło wejścia do groty, w miejscu gdzie wznosi się lesisty zachodni stok Dark Mountain przy bagiennym obszarze lea. Miejsce to zawsze wypełniały jakieś dziwne głosy, dlatego właśnie wziął ze sobą fonograf, dyktafon i oczekiwał na rezultaty. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń spodziewał się, że ta noc na przełomie kwietnia i maja - koszmarna noc sabatu wedle tajemniczych europejskich legend - może e być o wiele bardziej przerażająca niż wszystkie inne noce, i nie spotkało go rozczarowanie. Warto jednak zauważyć, że już nigdy potem, nie słyszał żadnych głosów w tym miejscu.

Ten zapis nie przypominał dotychczas podsłuchanych głosów w lesie; miał raczej charakter rytualny i zaznaczał się w nim wyraźnie ludzki głos, którego Akeley nie potrafił rozpoznać. Nie był to głos Browna, zdawał się przynależeć do człowieka o większej kulturze. Drugi głos stanowił natomiast prawdziwą zagadkę, gdyż było to właściwie ohydne bzyczenie, nie przypominające ludzkiego głosu, choć jednocześnie rozbrzmiewały słowa wypowiedziane w języku angielskim, gramatycznie i z akcentem człowieka uczonego.

Fonograf i dyktafon stosowane razem, działały niezbyt sprawnie, a poza tym podsłuchiwane obrzędy odbywały się dość daleko i nie było ich słychać wyraźnie; toteż utrwalone zostały poszczególne fragmenty. Akeley załączył na piśmie nagrane słowa, więc przed włączeniem fonografu przeczytałem je dokładnie. Załączony tekst był bardziej tajemniczy niż straszny, choć świadomość jego pochodzenia i okoliczności, w jakich został zdobyty, przydawały mu koszmarnej aury, której żadnymi słowami nie da się wyrazić. Przedstawię tu teraz, tak jak zapamiętałem, a jestem przekonany, że pamiętałem dokładnie, nie tylko z załączonej kartki, ale i z zapisu, który parokrotnie przesłuchałem. Tego zresztą nie da się zapomnieć!


(Niewyraźne głosy)

(Męski głos o kulturalnym brzmieniu)

...jest Bóg lasu, nawet do... i dary ludzi z Leng... tak z otchłani nocy aż po przepastne przestworza i z przepastnych przestworzy po otchłanie nocy, wszędzie chwała wielkiego Cthulhu, Tsathoggua, i Tego, którego imienia się nie wymawia. Wszędzie ich chwała, a także obfitość dla Czarnej Kozy z lasów !a! Shub-Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych!

(Bzyczące naśladownictwo ludzkiej mowy)
!a! Shub-Niggurath! Czarna Koza z Lasów z Tysiącem Młodych!.


(Ludzki głos)

I zdarzyło się, że Bóg Lasów będący... siedem i dziewięć w dół onyksowych schodów... (skła)da Mu daninę w Zatoce, Azathoth, On, dzięki któremu Ty nauczałeś nas cudów... na skrzydłach nocy poza przestworzami, poza... Tam, gdzie Yuggoth jest najmłodszym dzieckiem, unoszącym się samotnie po sklepieniu niebieskim...


(Bzyczący głos)
...wyjść między ludzi i znaleźć tam sposoby, które On w Zatoce może znać. Nyarlathotepowi, Wielkiemu Posłańcowi, wszystko musi być opowiedziane. A on upodobni się do ludzi, nałoży woskową maskę i szatę, która go osłoni i spłynie ze Świata Siedmiu Słońc, aby oszukać...


(Ludzki głos)
...(Nyarl)athotep, Wielki Posłaniec, przynoszący dziwną radość Yuggothowi, Ojcu Milionów Umiłowanych Bóstw, Myśliwemu pośród...


(Rozmowa przerwana, koniec zapisu)

Oto słowa, których miałem wysłuchać nastawiwszy fonograf. Z drżeniem i oporem przestawiłem membranę i usłyszałem skrzypienie głowicy z szafiru. Rad byłem, że pierwsze, słabe, urywkowe słowa były wypowiedziane ludzkim głosem... łagodnym kulturalnym głosem, najwyraźniej z bostońskim akcentem, który z pewnością nie przynależał do żadnego z mieszkańców gór w Vermont. Kiedy tak wsłuchiwałem się w to ledwie słyszalne nagranie, okazało się, że wszystkie słowa brzmią identycznie, jak w starannie przygotowanym przez Akeleya tekście. Nucone były łagodnym, bostońskim głosem... !a! Shub-Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych!...

Potem usłyszałem inny głos. Jeszcze teraz przeszywa mnie dreszcz, kiedy to sobie przypomnę, jakie to na mnie zrobiło wrażenie, choć byłem przygotowany uprzednim sprawozdaniem Akeleya. Osoby, którym to potem wszystko opisywałem, dostrzegły w tym tylko zwykłą szarlatanerię albo też szaleństwo; gdyby jednak osobiście się zetknęli z ta piekielną rzeczą, albo gdyby sami przeczytali wszystkie list Akeleya (zwłaszcza ów drugi list, prawie encyklopedyczny), jestem przekonany, że myśleli by zupełnie inaczej. A jednak bardzo żałuję, że posłuchałem Akeleya i nie nastawiłem fonografu innym do posłuchania... wielka też szkoda, że wszystkie jego list zginęły. Dla mnie, który odebrałem bezpośrednie dźwięki i znałem ich tło, oraz towarzyszące im okoliczności, była to wielka sprawa. Dźwięki te nastąpiły tuż po ludzkim głosem w odpowiedzi na rytualne obrzędy, w mojej wyobraźni było to schorzałe echo torujące sobie drogę poprzez niewyobrażalne otchłanie piekieł z niepojętego świata. Już dwa lata minęły od czasu gdy nastawiłem ten bluźnierczy zapis fonograficzny, ale jeszcze w tej chwili, zresztą jak w każdym innym momencie, słyszę to słabe, niespotykane bzyczenie, tak samo jak wtedy, gdy usłyszałem je po raz pierwszy.

"!a! Shub-Niggurath! Czarna Koza z Lasów z Tysiącem Młodych!" Choć głos ten wciąż rozbrzmiewa mi w uszach, do tej pory jednak nie zanalizowałem go na tyle, by sporządzić zapis graficzny. Przypominał bzyczenie jakiegoś ohydnego, wielkiego owada jakiegoś nieznanego gatunku, przy czym jestem głęboko przekonany, że jego narządy głosowe w niczym nie były podobne do narządów mowy człowieka ani też żadnego ssaka. Pewne szczegóły w brzmieniu, układzie i wysokości tonów, umiejscawiały ten fenomen poza sferą ludzkości i ziemskiego życia. Nagłe zetknięcie się z tym głosem wprawiło mnie w osłupienie i pozostałą część zapisu wysłuchałem w jakimś abstrakcyjnym oszołomieniu. Kiedy nastąpił dłuższy fragment bzyczącej mowy, jeszcze bardziej nasiliło się we mnie poczucie bluźnierczej nieskończoności, którego już doświadczyłem podczas słuchania krótszych i wcześniejszych ustępów. Zapis skończył się nagle, w momencie, kiedy wyraźnie słychać było ludzką mowę o bostońskim akcencie; fonograf wyłączył się automatycznie, a ja długo jeszcze siedziałem zupełnie ogłupiały.

Nie potrzebuję chyba zapewniać, że nastawiałem ten wstrząsający zapis kilkakrotnie i że usilnie starałem się go przeanalizować i skomentować porównując z notatkami Akeleya. Byłoby to jednak bezużyteczne i zbyt kłopotliwe, aby powtarzać teraz wnioski jakie wyciągnęliśmy; mogę tylko zaznaczyć, że zgodnie ustaliliśmy, iż posiedliśmy klucz do źródła najbardziej odrażających odwiecznych zwyczajów, w tajemniczych prastarych regionach ludzkości. Stało się też dla mnie jasne, że istnieją dawne i bardzo przemyślne związki pomiędzy tajemniczymi istotami z innego świata i pewnymi przedstawicielami rasy ludzkiej. Ale jak rozległe były te związki i jak one się przedstawiały w stosunku do dawnych wieków, tego nie byliśmy w stanie ustalić; w najlepszym razie mieliśmy szerokie pole do nieograniczonych i strasznych spekulacji myślowych. Wydawało nam się, że musi istnieć od niepamiętnych czasów przerażająca więź, w kilku określonych etapach, pomiędzy człowiekiem i nieznaną nam nieskończonością. Te bluźniercze istoty, jak napomykano, przybywały na ziemię z ciemnej planety Yuggoth, znajdującej się na krawędzi systemu słonecznego, ale był to tylko przystanek dla tej strasznej międzygwiezdnej rasy, zaś główne jej źródło musiało się znajdować daleko poza einsteinowską ciągłością czasu i przestrzeni, a nawet poza całym znanym ogromem kosmosu.

Tymczasem prowadziliśmy naradę na temat czarnego kamienia i sposobu jego przewiezienia do Arkham. Akeley odradzał, abym złożył wizytę w miejscu, w którym prowadził swoje koszmarne badania. Z nie znanych mi przyczyn obawiał się też zawierzyć go zwykłym albo umówionym środkom lokomocji. W końcu wpadł na pomysł aby zawiść go do Bellows Falls i nadać na lini Boston i Maine poprzez Keene i Winchendon oraz Fitchburg, mimo że musiał w tym celu jechać z nim rzadziej uczęszczanymi drogami i przez wzgórza porosłe lasem, nie zaś autostradą Brattleboro. Kiedy wysyłał zapis fonograficzny, zauważył jakiegoś człowieka, którego zachowanie i wygląd wzbudziły w nim nieufność. Zbyt gorliwie rozmawiał z urzędnikami i wsiadał do pociągu, którym został wysłany zapis fonograficzny. Akeley wyznał, że dopóki nie potwierdziłem odbioru, był niespokojny o los zapisu.

Mniej więcej w tym samym czasie - w drugim tygodniu lipca - jeszcze jeden mój list zaginął, jak wynikał z pełnej niepokoju korespondencji Akeleya. Potem już życzył sobie, abym nie wysyłał więcej listów na adres w Townshend, tylko na pocztę główną w Brattleboro do jego rąk własnych; postanowił tam jeździć albo własnym samochodem, albo autobusem, który ostatnio wyparł wolniejszy środek lokomocji, jakim była boczna linia kolejowa. Dostrzegłem u Akeleya coraz większy niepokój, opisywał bowiem szczegółowo zajadłe szczekanie psów w bezksiężycowe noce,
a takie świeże ślady szponiastych łap, jakie co pewien czas odkrywał rano na drodze koło domu i na błotnistym terenie za farmą. W jednym z listów wspominał o całej armii tych śladów skierowanych wprost ku gęsto rozsianym i wyraźnym śladom psów, a na dowód przysłał mi budzące wstręt zdjęcie wykonane Kodakiem. Odkrył je po nocy, podczas której wycie i szczekanie psów przeszło wszelkie wyobrażenie.

W środę rano, 18 lipca, otrzymałem telegram nadany w Bellows Falls, w którym Akeley powiadamiał mnie o wysłaniu czarnego kamienia pociągiem pociągiem Nr 5508, odjeżdżającym planowo z Bellows Falls o 12:15 i że powinien być na Północnym Dworcu w Bostonie o 16:12. Do Arkham powinien więc dotrzeć nazajutrz około południa, a więc cały czwartkowy ranek spędziłem na oczekiwaniu w domu. Kiedy minęło południe i paczka nie nadeszła, zadzwoniłem do agencji wysyłkowej i dowiedziałem się, że nic do mnie nie przysłano. Ogromnie zaniepokojony zadzwoniłem do biura przesyłek na Północnym Dworcu w Bostonie; ku mojemu zdziwieniu dowiedziałem się, że tam również nie nadeszła do mnie żadna paczka. Pociąg nr 5508 przybył wczoraj z trzydziestopięciominutowym opóźnieniem, ale nie było w nim zaadresowanej do mnie skrzynki. Urzędnik jednak obiecał mi, że rozpocznie poszukiwania; pod koniec dnia wysłałem list do Akeleya opisując mu całą sytuację.

Nazajutrz po południu urzędnik z Bostonu, natychmiast po zbadaniu faktów, złożył mi telefoniczne sprawozdanie. Okazuje się, że kolejarz ekspresu Nr 5508 przypomniał sobie zdarzenie, które może wyjaśnić okoliczności mojej zguby - a mianowicie rozmowę z mężczyzną o dziwnym głosie, szczupłym, jasnowłosym, wyglądającym na wieśniaka, kiedy pociąg stał w Keene, New Hampshire, tuż po pierwszej.

Człowiek ten był podobno bardzo zainteresowany ciężką skrzynką, zdawał się na nią oczekiwać, ale nie było jej ani w pociągu, ani w księgach przesyłkowych. Podał, że się nazywa Stanley Adams, a miał tak dziwnie gruby i monotonny głos że urzędnik kolejowy poczuł się jakoś nienormalnie senny i oszołomiony. Nie pamięta, jak zakończyła się rozmowa, ale przypomina sobie, że się ocknął dopiero wtedy, gdy pociąg ruszał. Urzędnik z Bostonu dodał, że młody pracownik kolejowy cieszy się nienaganną reputacją, jest prawdomówny i od dawna pracuje na tym stanowisku.

Tego samego wieczora, po zdobyciu nazwiska i adresu owego urzędnika pojechałem do Bostonu, aby zobaczyć się z nim osobiście. Był to człowiek szczery o ujmującym sposobie bycia, ale okazało się, ze nie potrafi już nic więcej dodać. Dziwne, ale był pewien, że mógłby rozpoznać człowieka, który go wypytywał o skrzynię. Przekonawszy się, że już niczego więcej się nie dowiem, wróciłem do Arkham i do samego rana pisałem listy: do Akeleya, do towarzystwa przesyłkowego, na posterunek policji i do zawiadowcy stacji w Keene. Czułem, że człowiek o dziwnym głosie, który wywarł taki wpływ na urzędnika kolejowego, pełni zasadniczą rolę w tej złowieszczej historii, i miałem nadzieję, że pracownicy na stacji w Keene oraz zapisy telegraficzne na poczcie mogą naprowadzić na jego ślad, a także wyjaśnić, w jaki sposób, kiedy i gdzie przeprowadził swój wywiad.

Muszę przyznać, że moje śledztwo nie dało żadnego rezultatu. Rzeczywiście zauważono mężczyznę o dziwnym głosie na dworcu w Keene wczesnym popołudniem 18 lipca, a jeden z przechodniów nawet jakby sobie przypominał, że widział kogoś z ciężką skrzynią; nikomu jednak nie był znany, nie widziano go nigdy przedtem ani nigdy potem. Nie był na poczcie, ani też nie został przysłany dla niego żaden przekaz, jak zdołano sprawdzić, nie miał również dokumentu, który by świadczył o obecności czarnego kamienia w pociągu Nr 5508, żadne biuro nikomu takiego dokumentu nie wydało. Akeley oczywiście włączył się do poszukiwań, nawet wybrał się osobiście do Keene, żeby przepytać ludzi mieszkających w pobliżu dworca; jego stosunek do tej sprawy był o wiele bardziej fatalistyczny niż mój. Uznał, że strata skrzynki była złowieszczym i groźnym spełnieniem nieuniknionego losu, i stracił nadzieję aby można ją było kiedykolwiek odzyskać. Twierdził, że te górskie stwory i ich agenci są obdarzeni telepatyczną i hipnotyczną siłą, a w jednym z listów napisał nawet, że nie wierzy, aby kamień znajdował się jeszcze na ziemi. Mnie ogarniała wściekłość, bo czułem, że zaprzepaszczona została szansa poznania doniosłych i ciekawych zjawisk, jakie mogły dostarczyć stare, pozacierane hieroglify. Dręczyłbym się tym mocno, gdyby nie następne listy Akeleya, w których sprawa górskich okropnych stworów wkroczyła w jakąś nową fazę, co pochłonęło całą moją uwagę.


IV

Nieznane istoty, Akeley powiadamiał drżącym pismem, zaczęły napierać na niego z całą determinacją. Nocą, ilekroć chmury przesłaniały księżyc, psy szczekały coraz zajadlej, a i w dzień, kiedy musiał przemierzać nieuczęszczane drogi, także usiłowano go w różny sposób dręczyć. Drugiego sierpnia, kiedy jechał swoim samochodem do wsi na głównej drodze, na odcinku otoczonym niewielkim lasem, znalazł gruby pień drzewa położony w poprzek drogi; zaciekłe szczekanie dwóch wielkich psów, które wziął do samochodu, dobitnie świadczyło tym, że śledzą go zaczajeni gdzieś w pobliżu. Co by się stało, gdyby nie psy, nawet nie chciał sobie wyobrażać, ale nie wybierał się już teraz nigdzie bez swoich wiernych i silnych obrońców. Piątego i szóstego sierpnia zdarzyły się następne incydenty na drodze - za pierwszym razem kula drasnęła samochód, za drugim psy uprzedziły szczekaniem obecność tych ohydnych istot z gór.

Piętnastego sierpnia otrzymałem list pisany w pełnym grozy nastroju, który wielce mnie zaniepokoił. Pragnąłem aby Akeley zrezygnował już ze swego samotnego działania i odosobnienia, żeby odwołał się do pomocy prawa. W nocy z dwunastego na trzynastego sierpnia nastąpiło straszne wydarzenie - wokół farmy świstały kule a trzy z dwunastu wielkich psów Akeleya leżały martwe. Na drodze widniało mnóstwo śladów szponiastych łap, a wśród nich ślady stóp człowieka - Waltera Browna. Akeley natychmiast chwycił za słuchawkę chcąc zatelefonować do Brattleboro, aby przysłano mu więcej psów, ale nim zdążył coś powiedzieć, telefon umilkł. Pojechał więc samochodem do Brattleboro i tam dowiedział się, że konserwatorzy stwierdzili przecięcie głównego kabla w górach na północ od Newfane. Wyruszył do domu z kilkoma skrzynkami amunicji do automatycznej strzelby przeznaczonej na dużą zwierzynę i wzbogacony o cztery nowe, piękne psy. List został napisany w Brattleboro i dotarł do mnie bez żadnej zwłoki.

Przestałem przejawiać do tej sprawy stosunek naukowy, zacząłem wykazywać alarmująco osobiste zaangażowanie. Obawiałem się o Akeleya żyjącego samotnie w odosobnionej farmie, ale też zacząłem obawiać się o siebie, jako że bezpośrednio związałem się z wszystkim co dotyczy tych istot w górach. Sprawa przybierała coraz większy zasięg. Czy i mnie także wciągnie i pochłonie ? W odpowiedzi na list Akeleya nakłoniłem go do szukania pomocy i wspomniałem, że jeżeli on tego nie zrobi, to ja się tym zajmę. Napisałem też, że przyjadę do Vermont wbrew jego życzeniom i pomogę mu wytłumaczyć wszystko odpowiednim władzom. Otrzymałem na to telegram z Bellows Falls następującej treści:

Doceniam Pańskie stanowisko ale nic zrobić nie mogę proszę nie podejmować żadnych kroków bo to zaszkodzi nam obu i czekać na wyjaśnienie.

Henry Akeley

Sprawa jednak przybierała coraz gorszy obrót. W odpowiedzi na mój telegram otrzymałem wstrząsający list od Akeleya ze zdumiewającą wiadomością, że nie tylko nie wysyłał do mnie żadnego telegramu, ale nie otrzymał też listu ode mnie, na który odpowiedzią miał być telegram. Przeprowadził pospiesznie śledztwo w Bellows Falls i dowiedział się, że telegram został nadany przez jasnowłosego mężczyznę o grubym, monotonnym głosie, ale niczego więcej nie zdołał się dowiedzieć. Urzędnik pokazał mu oryginalny tekst wypełniony ołówkiem, lecz pismo było Akeleyowi nieznane. Zauważył tylko, że w podpisie był błąd - Akely, bez drugiego "e". Nasuwały się nieuniknione przypuszczenia: świadczyło to o zbliżaniu się kryzysu, ale mimo to nie zaprzestał dociekliwych badań.

Poinformował mnie, że znowu zostały zabite psy, i że kupił następne a strzały stały się nieodłącznym elementem bezksiężycowych nocy. Ślady Browna a także ślady innych stóp ludzkich w butach widniały teraz pośród śladów szponiastych łap na drodze i na tyłach farmy. Akeley przyznał, że źle sprawy stoją; planował więc, że wkrótce przeniesie się do Kalifornii, gdzie zamieszka z synem, bez względu na to czy zdoła sprzedać starą farmę, czy nie. Trudno jednak opuszczać to jedyne miejsce, które zawsze było domem. Spróbuje jeszcze trochę przeciągnąć swój pobyt, może odstraszy natrętów, zwłaszcza jeżeli zrezygnuje z dalszych poczynań w celu zgłębienia ich tajemnic.

Odpisałem natychmiast, raz jeszcze ponawiając chęć pomocy i przyjazdu do niego, abyśmy wspólnie powiadomili władze o zagrażającym mu niebezpieczeństwie. W kolejnym liście zdawał się już mniej sprzeciwiać wyjazdowi niż dotychczas, napisał jednak, że chciałby odłożyć te kroki na później, dopóki nie uporządkuje wszystkiego i nie pogodzi się z myślą, że opuszcza umiłowany dom rodzinny. Ludzie patrzą niechętnie na przeprowadzane przez niego badania i dociekliwe spekulacje, wolałby więc wyjechać spokojnie i nie wywoływać zamieszania we wsi, w której mogłyby potem krążyć pogłoski o jego niepoczytalności. Przyznawał, że ma już tego dość, ale chce opuścić to miejsce w sposób godny.

List otrzymałem 28 sierpnia i natychmiast wysłałem odpowiedź starając się mu dodać otuchy. Poskutkowało, bo w następnym liście nie opisywał już tych okropności. Nie był jednak optymistycznie nastawiony i wyrażał przekonanie, że jest stosunkowo spokojnie tylko dzięki pełni księżyca, która powstrzymuje te stwory od dalszej działalności. Miał nadzieję, że podczas najbliższych nocy niebo będzie bezchmurne i wspominał coś mgliście o tym, że kiedy księżyca zacznie ubywać wsiądzie na statek w Brattleboro. Znowu więc napisałem żeby, go podnieść na duchu, ale piątego września otrzymałem list od Akeleya; nasze listy najwyraźniej się minęły. Tym razem nie stać mnie już było na słowa otuchy. Ze względu na wagę zawartych w tym liście wiadomości, podam go w pełnym brzmieniu - odtwarzam z pamięci tekst napisany drżącą ręką. A oto co następuje:


Poniedziałek


      Drogi Wilmarthie,

Dość ponure PS do mojego ostatniego listu. Ubiegłej nocy niebo zakryły gęste chmury - choć nie padał deszcz - przez które nie przebijał nawet skrawek księżyca. Stwory przystąpiły do ostrego ataku i sądzę, że wbrew naszym nadzieją zbliża się koniec. Po północy coś wylądowało na dachu mego domu a psy natychmiast rzuciły się ku temu czemuś. Słyszałem jak szczekały i miotały się zapamiętale, po czym jednemu udało się skoczyć na dach z niskiej przybudówki. Rozpętała się zaciekła walka podczas której dobiegło mnie straszne i niezapomniane bzyczenie. Po chwili rozniósł się oszałamiający fetor. Jednocześnie posypały się przez okno kule, które omal mnie nie dosięgły. Myślę, że kiedy psy zajęte były toczącą się na dachu walką, całe stado tych stworów zbliżyło się do samego domu. Co się tam działo na dachu, nie mam pojęcia, ale obawiam się, że te istoty nauczyły się lepszego posługiwania się skrzydłami na ziemi. Zgasiłem światło i z okien zrobiłem strzelnice. Kierując strzelbę wysoko, żeby nie trafić w psy, sypałem kulami wokół domu. W ten sposób przetrwałem najazd ale rano znalazłem na podwórku wielkie kałuże krwi, tuż obok kałuży ohydnej zielonej cieczy, która zionęła smrodem, jakiego jeszcze wżyciu nie wąchałem. Wspiąłem się na dach, gdzie również znalazłem ślady tej cuchnącej materii. Pięć psów zostało zabitych - jednego chyba ja sam trafiłem wycelowawszy zbyt nisko, bo trafiony był w grzbiet. Teraz wstawiam szyby, które zostały potłuczone i wybieram się do Brattleboro po więcej psów. Wydaje mi się, że ludzie w zakładzie dla psów uważają mnie za szaleńca. Wkrótce znowu napiszę. Sądzę, że za jakiś tydzień albo dwa będę gotów wyruszyć do Kalifornii, choć sama myśl o tym dobija mnie.


   Pisane w pośpiechu
      Akeley

Nie był to jedyny list Akeleya, który minął się z moim. Nazajutrz rano - szóstego września - otrzymałem następny; pisany był w tak strasznym pośpiechu, że po przeczytaniu straciłem całą odwagę i nie wiedziałem co powiedzieć ani też co zrobić. I znowu będzie chyba najlepiej, jeśli zacytuję go w całości, odtwarzając wszystko jak najwierniej z pamięci.



Wtorek

Chmury nie ustępują, księżyc wciąż nie świeci - i niechybnie pełni ubywa. Założyłbym elektryczność i zainstalował reflektor, ale wiem, że natychmiast przecięliby kabel, nie nadążyłbym z naprawą.

Wydaj mi się, że popadam w obłęd. Bardzo możliwe, że wszystko, co dotychczas napisałem, to po prostu sen albo objaw szaleństwa. To, co się dotąd zdarzyło, było straszne, ale to co dzieje się teraz, jest nie do zniesienia. Ubiegłej nocy rozmawiali ze mną... tym wstrętnym bzyczącym głosem... nie śmiem powtórzyć tego co mi mówili. Słyszałem wyraźnie mimo szczekania psów, a nawet w pewnej chwili pomógł im ludzki głos. Trzymaj się od tego jak najdalej, Wilmarthie... to jest tak okropne, że przekracza Pańską i moją wyobraźnię. Nie pozwolą mi przenieść się do Kalifornii... chcą mnie zabrać żywego... albo w stanie, który teoretycznie i umysłowo oznacza "żywego"... nie tylko do Yuggoth, ale jeszcze dalej... poza galaktykę i prawdopodobnie poza ostatni zakrzywiony krąg przestrzeni kosmicznej. Oznajmiłem im, że nie wybiorę się tam, gdzie sobie życzą czy też proponują, że mnie w tak okropny sposób zabiorą, ale obawiam się, że mój opór jest bez znaczenia. Mój dom znajduje się w takim odosobnieniu, że równie dobrze mogą się zjawić za dnia, jak i nocą. Znowu sześć psów zabitych, a kiedy jechałem dziś do Brattleboro, czułem ich obecność po obu stronach zalesionej drogi.

Popełniłem błąd wysyłając zapis fonograficzny i czarny kamień. Proszę zniszczyć ten zapis nim będzie za późno. Napiszę parę słów jutro, o ile tutaj jeszcze będę. Chciałbym przewieść książki i inne rzeczy do Brattleboro. Gdybym mógł, uciekłbym bez niczego, ale coś mnie zatrzymuje. Mógłbym wymknąć się do Brattleboro, tam byłbym bezpieczny, ale czuję, że i tam będę takim samym więźniem, jak we własnym domu. I wydaje mi się, że nawet gdybym wszystko porzucił, nie zdołałbym uciec daleko. Jest to okropne... niech się Pan nie włącza w tą historię.


   Pozdrawiam
      Akeley

Po otrzymaniu tych strasznych wiadomości całą noc nie mogłem zasnąć, ogarnęło mnie też zwątpienie w zdrowy umysł Akeleya. Treść tego listu świadczyła raczej o jego niepoczytalności, ale sposób wyrażania - na tle wszystkiego, co się dotychczas wydarzyło - miał wymowę poważną i przekonującą. Nie odpowiedziałem na ten list, uznałem, że lepiej zaczekać, aż Akeley odpisze na mój, niedawno wysłany. I rzeczywiście już następnego dnia otrzymałem list, ale zawarty w nim całkiem nowy materiał przesłonił całkowicie odpowiedź na poruszone przeze mnie zagadnienia. Oto treść, którą również odtwarzam z pamięci; list był tak zabazgrany i pozamazywany, jakby autor pisał go w panicznym pośpiechu.

Środa

W...

List otrzymałem, ale już nie ma sensu omawiać niczego. Ogarnęła mnie rezygnacja. Zastanawiam się, czy starczy mi sił, do walki z nimi. Nie mogę uciec, nawet gdybym chciał wszystko zostawić. Wszędzie mnie dosięgną.

Wczoraj dostałem od nich list, wręczył mi go jakiś człowiek z Brattleboro. Został napisany i wysłany w Bellows Falls. Informują co zamierzają ze mną zrobić... Nie mogę tego powtórzyć. Proszę na siebie uważać! Niech Pan zniszczy to nagranie. W nocy niebo jest wciąż przesłonięte chmurami, a księżyca ubywa. Chciałbym otrzymać pomoc - może odzyskałbym wtedy siłę woli - ale każdy, kto by się odważył tu przybyć, uznałby mnie za obłąkanego, chyba, że znalazły by się jakieś dowody. Nie mogę tak bez przyczyny zwracać się z prośbą o przybycie do mego domu... nie utrzymuję z nikim kontaktu od wielu lat.

Nie napisałem jeszcze tego, co najgorsze. Niech się Pan mocno trzyma, bo to będzie szokujące. A jest to prawda. Otóż... widziałem i dotknąłem jednego z tych stworów albo też jakiejś jego części. Boże, jakie to okropne ! Był oczywiście nieżywy. Któryś z psów go przechwycił, a znalazłem to dziś rano koło psiej budy. Chciałem schować w drewutni, żeby mieć dowód, ale w ciągu paru godzin wszystko się ulotniło. Nic nie zostało. Jak Pan wie, wszystkie te stwory widziano na powierzchni, że pierwszego ranka po powodzi. A teraz następuje najgorsze. Chciałem to sfotografować dla Pana, ale kiedy wyciągnąłem aparat wszystko zniknęło, została tylko drewutnia. Z czego więc te stwory są zbudowane? Widziałem je, dotykałem, zostawiają też po sobie ślady. Składają się z jakiejś materii... ale z jakiej ? Trudno opisać ich kształt, jest to wielki krab z niezliczoną ilością sterczących, mięsistych pierścieni, albo też węzłów z gęstej, lepkiej substancji pokrytej czułkami, tam, gdzie u człowieka powinna być głowa. Ta zielona substancja to ich krew albo soki. Z każdą minutą coraz ich więcej na ziemi.

Nie ma Waltera Browna - nie widać, żeby się snuł jak zwykle po zakamarkach okolicznych wsi. Musiałem go trafić kulą, a te stwory zwykle zabierają swoich zmarłych albo rannych.

Dotarłem dzisiaj do miasta bez żadnych przeszkód, ale wydaje mi się, że trzymają się z daleka tylko dlatego, że są już pewni, że mnie mają. Piszę ten list na poczcie w Brattleboro. Może to już list pożegnalny... jeżeli tak, to proszę zawiadomić mojego syna, George'a Goodenough Akeleya, Pleasant Street 176, San Diego, Kalifornia, i tutaj nie przyjeżdżać. Proszę napisać do mego syna, jeżeli przez tydzień nie otrzyma Pan ode mnie listu, no i radzę przeglądać gazety.

Zamierzam rozegrać moje ostatnie dwie karty... o ile jeszcze starczy mi sił. Chcę wypróbować na nich gazy trujące (zdobyłem odpowiednie chemikalia i uszykowałem maski ochronne dla siebie i psów), a jeżeli to nie poskutkuje powiadomię szeryfa. Mogą mnie zamknąć w zakładzie dla umysłowo chorych... i tak będzie to lepsze, aniżeli to, co planują w stosunku do mnie owe stwory. Może zdołam zwrócić uwagę na ślady wokół mego domu, są słabo widoczne, ale znajduję je rano. Możliwe jednak iż policja uzna, że ja sam je zrobiłem; wszyscy uważają, że mam dziwny charakter.

Powinienem nakłonić policjanta, aby spędził u mnie noc i sam zobaczył, tylko, że jak się te stwory o tym dowiedzą będą się trzymać z daleka odcinają mi telefon, ilekroć usiłuję w nocy gdzieś zadzwonić - konserwatorzy dziwią się i wkrótce mogą dojść do wniosku, że ja sam to robię. Już od tygodnia nie zwracam się do nich z prośbą o naprawę.

Mógłbym sprowadzić kilku prostych ludzi, którzy by poświadczyli tę straszną rzeczywistość ale wszyscy się śmieją z tego, co ci ludzie powiadają, a poza tym to oni już od tak dawna trzymają się od mego domu, że nie znają ostatnich wydarzeń. A do tego chyba żaden z tych podupadłych już farmerów za nic by nie chciał się zbliżyć do mego domu na odległość jednej mili. Listonosz nieraz słyszy, co mówią i stroi sobie żarty. Mój Boże, gdybym mu powiedział, jak bardzo jest to prawdziwe. Sądzę jednak, że spróbuje mu pokazać te ślady, ale przyjeżdża po południu, a do tej pory już zwykle znikają. Gdybym zachował jakiś ślad, ochroniwszy go pudełkiem czy jakąś miską na pewno uznałby to za fałszerstwo albo żart.

Szkoda, że stałem się takim odludkiem i że nikt do mnie nie zagląda, jak dawniej bywało. Nie odważyłbym się pokazać czarnego kamienia ani zdjęć, ani też nastawić mojego nagrania nikomu, chyba że tym prostym ludziom. Inni powiedzieli by, że to wszystko sobie wymyśliłem i tylko wzbudziłoby to ich śmiech. Ale mogę jeszcze pokazać im te zdjęcia. Widać na nich wyraźnie ślady szponiastych stóp, choć samych tych istot nie można sfotografować. Jaka szkoda, że nikt oprócz mnie nie widział dzisiaj tej rzeczy, zanim się ulotniła.

Sam już nie wiem czy mi na tym zależy. Po tym, co przeszedłem, zakład dla umysłowo chorych jest równie dobry jak inne. Lekarze mogą mi pomóc w podjęciu decyzji, aby opuścić ten dom, a przecież tylko taki krok może mnie ocalić.
   Proszę napisać list do mojego syna, George'a, jeśli nie otrzyma pan wkrótce listu ode mnie. Żegnam, proszę zniszczyć zapis i nie mieszać się do tej sprawy.


   Pozdrawiam
      Akeley

List napełnił mnie przerażeniem. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, napisałem więc parę bezładnych słów, żeby dodać mu odwagi i udzielić rady, po czym wysłałem jako list polecony. Przypominam sobie, że ponaglałem Akeleya, aby się natychmiast przeniósł do Brattleboro i przebywał tam pod opieką władz; dodałem też, że przyjadę do tego miasta z zapisem fonograficznym i przekonam wszystkich, że jest jak najbardziej zdrowy na umyśle. Nadszedł już czas, wydaje mi się, że tak napisałem, aby ostrzec ludzi przed tymi rzeczami, w których zasięgu żyją. W tej tak bardzo stresowej chwili głęboko wierzyłem we wszystko co Akeley mówił i przy czym obstawał, ale jednocześnie uważałem, że przyczyną nieudanej próby sfotografowania tego nieżywego potwora był nie jakiś kaprys natury, ale błąd popełniony przez samego Akeleya.



V

Potem, znów rozminąwszy się z moją, krótką, chaotyczną notatką, w sobotę po południu ósmego września nadszedł zupełnie inny niż dotychczas, ogromnie uspokajający i starannie napisany na nowej maszynie list; zawarte w nim było zapewnienie, że wszystko jest w porządku, a także zaproszenie dla mnie, co zupełnie zmieniało obraz tego koszmarnego dramatu w opustoszałych górach. Znowu zacytuję go z pamięci... i postaram się jak najwierniej zachować styl, w jakom był utrzymany. Został nadany w Bellows Falls, przy czym nie tylko cały tekst, ale i podpis był wybity na maszynie, co się często zdarza ludziom, którzy po raz pierwszy mają do czynienia z maszyną. Jak na nowicjusza został napisany bardzo porządnie, toteż uznałem, że Akeley musiał kiedyś często korzystać z maszyny... może w czasie studiów w college'u ? Gdybym miał powiedzieć, że list przyniósł mi ulgę, było by to tylko powierzchowne stwierdzenie, bo podświadomie czułem niepokój. Jeżeli Akeley był zdrowy na umyśle, kiedy żył w lęku, to czy również był zdrowy teraz wyzwolony od niego ? A ten " udoskonalony raport "... co miał właściwie oznaczać? Widać było wyraźnie, że Akeley zmienił diametralnie stosunek. Podaję więc cały tekst starannie odtworzony z pamięci, co napełnia mnie dumą.



Townshend, Vermont,
Czwartek, 6 września, 1928

Mój drogi Wilmarthie,

Z prawdziwą przyjemnością piszę ten list, gdyż mogę Pana uspokoić odnośnie wszystkich tych "głupot", jakie dotychczas wypisywałem. Używając określenia "głupoty" mam na myśli moje lęki, a nie opisy pewnych zjawisk. Owe zjawiska są rzeczywiste i dosyć ważne; błąd mój polegał na niewłaściwym do nich stosunku.
   Wydaje mi się, że wspomniałem, iż moi dziwni goście zaczynają się ze mną kontaktować i starają się ze mną nawiązać łączność. Wczorajszej nocy nastąpiła między nami wymiana słów. W odpowiedzi na pewne sygnały zgodziłem się przyjąć u siebie w domu ich posłańca - nadmieniam spiesznie, że człowieka. Wyjaśnił mi wiele spraw, jakich ani Pan, ani ja się nie domyślałem, i wykazał mi jak bardzo myliliśmy się i jak niewłaściwie interpretowałem cel Obcych Istot zmierzając do zachowania w tajemnicy pobyt na tej planecie.

Wydaje mi się, że wszystkie złe legendy o tym, co mają te istoty do zaoferowania ludziom i jakie maja zamiary wobec ziemi, są rezultatem nieświadomego i niewłaściwego zrozumienia alegorycznej mowy - ukształtowanej na kulturalnym podłożu i zwyczajach myślowych zupełnie innych, niż sobie wyobrażamy. Moje własne domniemania były równie błędne jak domniemania prostych farmerów albo dzikich Indian. To, co wydawało mi się patologiczne, haniebne i bezecne, w rzeczywistości budzi nabożny szacunek, rozszerza horyzonty myślowe, jest nawet wspaniałe, a moja dotychczasowa ocena opierała się, na odwiecznej tendencji człowieka do nienawiści, lęku i odrazy w stosunku do tego, co jest zupełnie inne.

Żałuję teraz, że taką krzywdę wyrządziłem tym obcym i niewiarygodnym istotom podczas naszych nocnych utarczek. Szkoda, że nie zgodziłem się od samego początku porozmawiać z nimi spokojnie i rozsądnie ! Ale nie żywią do mnie żalu, ich postępowanie jest całkiem inne od naszego. Źle się składa, że ich przedstawiciele w Vermont to ludzie pośledniej natury, jak na przykład Walter Brown. To on właśnie usposobił mnie do nich niechętnie. Tymczasem oni nigdy jeszcze świadomie nie działali na szkodę człowieka, natomiast ludzie wyrządzali im niemało zła i usiłowali ich szpiegować. Istnieje tajemniczy kult złych ludzi ( ktoś o tak wielkiej erudycji jak Pan zrozumie mnie jeśli powiąże ich z Hasturem czy Żółtym Znakiem ), który stawia sobie za cel niszczenie ich i czynienie im krzywdy tylko dlatego, że jest to wielka siła z innych obszarów kosmicznych. To właśnie przeciw tym agresorom - nie zaś przeciw ludziom - podejmowane są przez Obce Istoty drastyczne środki ostrożności. Przypadkowo dowiedziałem się, że poniektóre nasze listy zostały skradzione właśnie przez emisariuszy tego okropnego kultu a nie przez Obce Istoty.

Obce Istoty pragną tylko aby człowiek dał im spokój, nie molestował ich, aby zapanował porozumienie oparte na intelektualnych podstawach. Jest to konieczne w sytuacji, w której odkrycia i różne pomysły poszerzają naszą wiedzę i coraz bardziej uniemożliwiają Obcym Istotom zachowanie ich placówek na naszej planecie w tajemnicy. Pragną one poznać ludzi lepiej, pragną także, by paru filozofów i naukowców wiedziało o nich coś więcej. Przy takiej wymianie wzajemnej wiedzy minie wszelkie zło, a zapanuje zadowalające modus vivendi. Sama myśl o zniewoleniu i poniżeniu ludzkości jest śmieszna.

Dla zapoczątkowania tego porozumienia Obce Istoty wybrały naturalnie mnie - przecież posiadałem już o nich znaczną wiedzę - jako ich pierwszego emisariusza na ziemi. Dużo mi powiedziały wczorajszej nocy... fakty o niesłychanym znaczeniu, otwierające nowe perspektywy... a stopniowo będą mi przekazywać coraz więcej, tak ustnie, jak i pisemnie. Jak na razie nie otrzymam wezwania do podróży poza naszą planetę, choć pewnie z czasem sam tego będę chciał... kiedy już opanuję pewne sposoby i wykroczę ponadto, co przywykliśmy tutaj na ziemi uznawać za doznania człowieka. Mój dom już nie będzie napastowany. Wszystko wróciło do normalnego stanu, psy już nie będą miały zajęcia. Przestałem się lękać, natomiast zdobyłem taką wiedzę i doświadczyłem przygody tak bardzo intelektualnej, że niewielu śmiertelnikom przypadło to w udziale.

Obce Istoty to chyba najcudowniejsze istoty organiczne, tak w przestrzeni i czasie, jak i poza nimi - są to członkowie rasy rozprzestrzenionej w kosmosie, a wszystkie inne formy życia są tylko zdegradowanymi wariantami. Są bardziej rośliną niż zwierzęciem, o ile te określenia mogą się w ogóle odnosić do materii, z jakiej się składają, a która pod względem budowy przypomina grzyby; jednakże obecność niby chlorofilowej substancji i zupełnie niezwykły sposób odżywiania w niczym nie przypominają grzybów. Rzeczywiście rodzaj materii z jakiej są zbudowane, jest całkowicie nieznany w naszej części przestrzeni kosmicznej, a ich elektrony mają zupełnie inną skalę wibracji. Dlatego właśnie tych istot nie można sfotografować aparatem i kliszą znaną w naszym wszechświecie, mimo, że jesteśmy zdolni ich widzieć. Przy odpowiedniej jednakże wiedzy dobry chemik mógłby sporządzić fotograficzną emulsję, z pomocą której można by zrobić im zdjęcie.

Istoty te są unikalne, potrafią bowiem przemierzać nieograniczoną i pozbawioną powietrza próżnię międzygwiezdną całym swym cielesnym kształtem, natomiast ich różne odmiany nie mogą tego robić bez mechanicznej pomocy albo jakiś dziwnych chirurgicznych transpozycji. Tylko kilka gatunków, takich jak te w Vermont, posiada odporne na próżnię skrzydła. Istoty przebywające na odległych szczytach w Starym Świecie zostały sprowadzone w inny sposób. Ich wygląd zewnętrzny upodobniony do zwierząt i struktura, którą przywykliśmy nazywać materią, jest raczej kwestią paralelnej ewolucji aniżeli bliskiego pokrewieństwa. Ich sprawność umysłowa przewyższa wszelkie inne istniejące formy życia, ale skrzydlate istoty z naszych gór są bez wątpienia najwyżej rozwinięte. Ich najbardziej powszechnym środkiem porozumiewania się jest telepatia, a my, choć mamy szczątkowe narządy głosowe, to jednak po przeprowadzeniu drobnego zabiegu (chirurgia jest wśród nich na bardzo wysokim poziomie i stanowi element ich codziennego życia) możemy naśladować mowę takich organizmów, które wciąż jeszcze posługują się mową.

Ich główną i najbliższą siedzibą jest nie odkryta jeszcze i prawie całkiem pozbawiona światła planeta na samej krawędzi naszego systemu słonecznego - tuż za Neptunem, a dziewiąta jeśli chodzi o odległość od słońca. Jak wywnioskowaliśmy jest to właśnie obiekt zwany "Yuggoth", o którym tajemniczo wspomina się w zakazanych, starych zapisach; stanie się ona wkrótce miejscem zogniskowania myśli na naszym świecie, aby ułatwić porozumienie umysłowe. Nie byłbym zdziwiony, gdyby astronomowie stali się wrażliwi na prądy myślowe i odkryli Yuggoth, kiedy Obce Istoty sobie tego zażyczą. Ale Yuggoth jest oczywiście tylko odskocznią. Większość tych istot zamieszkuje dziwnie zorganizowane otchłanie, będące całkowicie poza zasięgiem ludzkiej wyobraźni. Czasoprzestrzeń kuli, którą uważamy za całokształt naszego kosmosu, jest w rzeczywistości tylko atomem prawdziwej nieskończoności, która jest ich udziałem. Zostanie przede mną otwarta taka część nieskończoności, którą umysł ludzki może objąć, a jaką dotychczas otwarto najwyżej przed pięćdziesięcioma osobami, od czasu istnienia rasy ludzkiej na ziemi.

W pierwszej chwili nazwie Pan to na pewno brednią, z czasem jednak doceni Pan tę ogromną okazję, jaka przypadła nam w udziale. Chcę się z Panem podzielić wszystkim jak najdokładniej, ale są tysiące spraw, których nie mogę przelać na papier. Przedtem odradzałem Panu przyjazd do mnie. Teraz, kiedy nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo, odwołuje moje zakazy i zapraszam.

Czy nie mógłby Pan się wybrać zanim rozpoczną się zajęcia w college'u ? Byłoby to cudowne. Proszę przywieść ze sobą zapis fonograficzny i wszystkie moje listy, które posłużą nam do dyskusji - przydadzą się nam do powiązania wszystkich wątków w jedną wspaniałą historię. Dobrze by też było gdyby przywiózł Pan zdjęcia, bo ja w tym całym zamieszaniu, jakie miałem ostatnio, gdzieś zapodziałem negatywy i odbitki. A jaką obfitością faktów mogę wzbogacić cały ten oparty dotąd na przypuszczeniach materiał... i jak niesłychanymi środkami dysponuję do ich uzupełnienia...

Proszę się nie wahać... jestem teraz wolny, nikt mnie nie śledzi, nie spotka się Pan z niczym co by mogło się wydać nienaturalne albo niepokojące. Proszę przyjeżdżać, mój samochód będzie oczekiwać w Brattleboro... i niech się Pan postara aby mógł u mnie pobyć jak najdłużej, czekają nas długie wieczorne rozmowy o rzeczach, które są poza zasięgiem rozumu ludzkiego. Oczywiście nikomu proszę o tym nie wspominać... ta sprawa nie może być znana postronnym ludziom.

Dojazd pociągiem do Brattleboro jest całkiem wygodny... w Bostonie proszę sprawdzić rozkład. Najlepiej jechać główną linią do Greenfield i przesiąść się, wtedy pozostaje już krótki odcinek podróży. Proponuję dogodny osobowy pociąg z Bostonu o 16:10, w Greenfield jest o 19:35, a do Brattleboro pociąg odjeżdża o 21:19, gdzie przybywa o 22:01. Taki jest rozkład w zwykłe dni tygodnia. Niech mnie Pan powiadomi o dacie przyjazdu, a mój samochód będzie oczekiwał na stacji.

Proszę mi wybaczyć, że ten list piszę na maszynie, ale ostatnio trochę drży mi ręka i nie czuję się na sile pisać odręcznie dłuższych tekstów. Wczoraj kupiłem w Brattleboro maszynę do pisania "Corona" - wydaje mi się całkiem niezła.

Oczekuję wiadomości i wyrażając nadzieję na Pański przyjazd z fonograficznym zapisem i wszystkimi moimi listami... a także ze zdjęciami...



   Serdecznie pozdrawiam
      Henry W. Akeley


Do Alberta N. Wilmartha, Esq.
Miscatonic University,
Arkham, Mass.

Wszystkie moje uczucia po pierwszym, a potem wielokrotnym czytaniu i rozważaniu tego dziwnego i niespodziewanego listu są nie do opisania. Powiedziałem, że doznałem jednocześnie ulgi i niepokoju, oddaje to jednak tylko powierzchownie zupełnie inne i w dużej mierze podświadome uczucia, w których zawierała się ulga i niepokój. Cała ta historia diametralnie różniła się od całego łańcucha poprzedzających ją koszmarów - a zmiana nastroju od strasznego lęku do spokojnego samozadowolenia, a nawet egzaltacji, była zaskakująca, błyskawiczna i wprost niesłychana! Nie mogłem uwierzyć, żeby w ciągu jednego dnia mógł się człowiek aż tak przeobrazić, żeby takiej zmianie mógł ulec jego stan psychiczny, bo przecież jeszcze w środę przekazał tyle strasznych wiadomości. Chwilami wydawało mi się to wszystko pełne sprzeczności i nierealne, zastanawiałem się, czy cały ten relacjonowany z daleka dramat o owych siłach ze świata fantazji nie jest przypadkiem iluzorycznym snem. Potem jednak przypomniałem sobie zapis fonograficzny i ogarnęło mnie jeszcze większe oszołomienie. List był tak nieoczekiwany, tak zupełnie inny niż wszystkie dotychczasowe! Kiedy zacząłem analizować moje wrażenia, stwierdziłem, że zarysowują się w nich dwie zasadnicze kwestie. Po pierwsze, jeżeli Akeley był i jest nadal zdrowy na umyśle, to zbyt szybko i nieoczekiwanie zmienił stosunek do tej sprawy. Po drugie, jego zachowanie, pogląd na omawiane zjawiska i słownictwo daleko wykraczały poza normę i jakiekolwiek przewidywania. Cała osobowość tego człowieka zdawała się jakby ulec zdradliwej mutacji - mutacji tak głębokiej, iż trudno było pogodzić te dwa aspekty z przypuszczeniem, że oba reprezentowały jednakowy stan zdrowego umysłu. Dobór słów, budowa zdań - były zupełnie inne. A przy moim wyczuleniu na styl prozy, natychmiast dostrzegłem znaczne rozbieżności w najprostszych reakcjach i oddźwiękach. Doprawdy wielki to emocjonalny kataklizm albo też wielkie objawienie, skoro spowodowały tak radykalną przemianę. Ale mimo to list zdawał się być dość typowy dla Akeleya. Ta sama dawna pasja w stosunku do nieskończoności, ta sama naukowa dociekliwość. Ani przez chwilę nie potrafiłem tego traktować jako symulację czy też zmianę stosunku wynikającą ze złośliwości. Czyż samo zaproszenie... chęć, abym osobiście przekonał się o prawdzie zawartej w tym liście, nie świadczyła o jego autentyczności?

W sobotę nie położyłem się spać, całą noc przesiedziałem rozmyślając nad wątpliwościami i zdumiewającymi aspektami tego listu. Mój umysł, zmęczony szybkim następstwem wielkich wydarzeń, jakim musiał stawić czoło w przeciągu ostatnich czterech miesięcy, zmagał się teraz z niezwykłym i całkiem nowym materiałem pośród rozlicznych wątpliwości i akceptacji; znowu pokonywałem te same etapy, podobnie jak na początku, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się po raz pierwszy z tymi niesłychanymi zjawiskami; nim jeszcze nastał świt, opuściły mnie zdumienie i niepokój, natomiast pałałem płomiennym zainteresowaniem i ciekawością. Bez względu na to, czy było to szaleństwo, czy zdrowy rozsądek, przeobrażenie czy wyzwolenie z lęku, istniała szansa, że Akeley natknął się na coś, co spowodowało zasadniczą zmianę, jeśli chodzi o przyszłość jego ryzykownych badań naukowych; przestało zagrażać niebezpieczeństwo - prawdziwe czy wyimaginowane - otwarły się natomiast oszałamiające i nowe perspektywy dla wiedzy o kosmosie, będącej poza zasięgiem ludzkich możliwości. I we mnie rozgorzał zapał, aby poznać nieznane, czułem, że ulegam tej zaraźliwej chęci przełamania osobliwej zapory. Odrzucić szalone i męczące ograniczenia czasu, przestrzeni i praw przyrody - przybliżyć się do mrocznych i niezgłębionych tajemnic nieskończoności i ostateczności - o tak, warte to, aby zaryzykować życie, duszę i umysł! A przecież Akeley zapewnił, że żadne niebezpieczeństwo już nie grozi, zaprosił mnie do złożenia mu wizyty, chociaż dotąd ciągle mnie przed tym przestrzegał. Aż dreszcz mnie przechodził na myśl o tym, co teraz może mi powiedzieć - ogarniała mnie prawie że paraliżująca fascynacja, kiedy wyobrażałem sobie, jak zasiądę w samotnej, a tak jeszcze niedawno obleganej farmie, razem z człowiekiem, rozmawiał z prawdziwymi emisariuszami dalekich przestworzy; obok nas będzie leżał ten straszny zapis i stos listów, w których Ackeley zawarł swoje wcześniejsze wnioski.

Tak więc w niedzielę późnym rankiem wysłałem do Akeleya depeszę zawiadamiając go, że przyjadę do Brattleboro w najbliższą środę - 12 września - o ile ten termin jest dla niego dogodny. Tylko pod jednym względem nie zastosowałem się do jego propozycji, a mianowicie z wyborem pociągu. Szczerze mówiąc nie miałem ochoty przybywać do tego nawiedzonego Vermont późnym wieczorem; nie zaakceptowałem pociągu, jaki mi wybrał, tylko zatelefonowałem na dworzec i wybrałem inne połączenia. Jeśli wstanę rano i wsiądę do pociągu w Bostonie o 8.07, zdążę się przesiąść na pociąg do Greenfield o 9.25, dokąd dojadę o 12.22 i zaraz będę miał pociąg do Brattleboro. Zajadę na miejsce o 13.08, nie o 22.01. Przyjemniej będzie o takiej porze spotkać się z Akeleyem i jechać z nim pośród gęsto skupionych, sekretnie strzeżonych gór.

Zawiadomiłem go o tej zmianie telegraficznie i jeszcze przed wieczorem otrzymałem depeszę, z której wynikało, że spotkała się z aprobatą mego przyszłego gospodarza, co mnie bardzo ucieszyło. Jego depesza zawierała następujący tekst:

Wszystko w porządku oczekuję na pociąg pierwsza osiem środa proszę pamiętać o zapisie listach i zdjęciach wszystko w porządku czekają wielkie rewelacje Akeley.

Depesza od Akeleya, będąca bezpośrednią odpowiedzią na wysłaną przeze mnie depeszę, a niewątpliwie dostarczona mu do domu przez posłańca wprost ze stacji w Townshend albo też przekazana telefonicznie - a więc linia została naprawiona - zatarła wszelkie wątpliwości odnośnie autorstwa tego bulwersującego listu. Doznałem ulgi, większej niż mogłem się w owym czasie spodziewać, ponieważ wszystkie tego rodzaju wątpliwości tkwią zwykle bardzo głęboko. Spałem tej nocy spokojnie i długo, a następne dwa dni miałem wypełnione przygotowaniami do podróży.


VI

Tak jak zaplanowałem, wyruszyłem we środę z walizką pełną najpotrzebniejszych rzeczy i materiałów naukowych, a także zapisem fonograficznym, zdjęciami i całym stosem listów. Zgodnie z prośbą Akeleya nikogo nie powiadomiłem, dokąd się wybieram, rozumiałem bowiem, że sprawa ta wymaga absolutnej tajemnicy, choć przybrała taki pomyślny obrót. Na samą myśl o prawdziwym umysłowym kontakcie z Istotami Obcymi, z innego świata, czułem oszołomienie, a przecież miałem już w tym zakresie pewne przygotowanie. Skoro więc na mnie wywarło to taki wpływ, to jaki wywarło by na szersze masy laików ? Nie wiem, co bardziej we mnie dominowało, lęk czy chęć przygody, kiedy przesiadałem się w Bostonie i rozpoczynałem długą podróż na Zachód, pozostawiając znajome mi tereny, a wyruszając w nieznane. Waltham - Concord - Ayer - Fitchburg - Gardner - Athol...

Mój pociąg przyjechał do Greenfield z siedmio minutowym opóźnieniem, ale ekspres zmierzający na północ jeszcze nie odjechał. W pośpiechu zdążyłem się przesiąść. Kiedy wagony turkotały w słońcu wczesnego popołudnia poprzez tereny, o których tylko czytałem, a których nigdy jeszcze nie widziałem, czułem, że z wrażenia zapiera mi dech. Zdawałem sobie sprawę, że wkraczam w zachowującą jeszcze dawny styl życia i bardziej prymitywną Nową Anglię, aniżeli zmechanizowane, wypełnione miastami nadbrzeże i południowe tereny, pośród których spędziłem dotychczasowe życie; była to stara, nieskażona Nowa Anglia, bez cudzoziemców i fabrycznego dymu, bez tablic z ogłoszeniami i asfaltowych dróg, bez nowoczesnej cywilizacji. Tutaj zetknę się z dziwnym tubylczym życiem, które się wcale nie zmienia, a którego korzenie wrośnięte są głęboko w tutejszy krajobraz. Wciąż żywe dawne wspomnienia użyźniają tę ziemię, pełne sekretnych, cudownych wierzeń, o których jednak nieczęsto się tu mówi.

Co pewien czas migała mi w słońcu rzeka Connecticut, wkrótce przejechaliśmy przez nią, minąwszy Northfield. Przed nami wyłoniły się zielone, tajemnicze wzgórza, a kiedy pojawił się konduktor, dowiedziałem się, że nareszcie wjechaliśmy na tereny Vermont. Kazał mi cofnąć zegarek o godzinę, ponieważ północna górzysta kraina nie ma nic wspólnego z czasem wprowadzonym gdzie indziej. Zrobiłem, jak mi poradził, ale wydało mi się, że cofnąłem kalendarz o całe stulecie.

Linia kolejowa biegła wzdłuż rzeki, a po drugiej stronie, w New Hampshire, wyłaniał się coraz wyraźniej stromy stok Wantastiquet, na temat której krążyły liczne stare legendy. Wkrótce po lewej stronie pojawiły się ulice, a po prawej, pośrodku płynącej tu rzeki, zielona wysepka. Pasażerowie zaczęli się podnosić ze swoich miejsc i gromadzić przy drzwiach, więc ja też się do nich przyłączyłem. Pociąg przystanął i wysiadłem na długi, kryty peron stacji Brattleboro.

Patrząc na czekające przed stacją samochody zastanawiałem się, który z nich jest Fordem Akeleya, ale zostałem rozpoznany, nim jeszcze sam zdołałem przejawić jakąkolwiek inicjatywę. Jednakże człowiek, który podszedł do mnie z wyciągniętą ręką i łagodnym głosem zadał mi pytanie, czy to właśnie ja jestem Albertem N. Wilmarthem z Arkham, nie był na pewno Akeleyem. Pod żadnym względem nie przypominał Akeleya z brodą, znanego mi ze zdjęcia; był młodszy, modnie ubrany, wyglądał na człowieka z miasta, miał małe, ciemne wąsy. Jego głos o kulturalnym brzmieniu wydał mi się dziwnie i wprost niepokojąco znajomy, ale nie potrafiłem go umiejscowić w mojej pamięci.

Kiedy mu się przyglądałem, wyjaśnił, że jest przyjacielem mego gospodarza i że przyjechał zamiast niego prosto z Townshend. Powiedział, że Akeley dostał nagle ataku astmy i nie czuł się na siłach, aby wyjechać z domu. To nic poważnego, plany związane z moją wizytą nie ulegają żadnej zmianie. Noyes - tak właśnie się przedstawił - zorientowany był w badaniach prowadzonych przez Akeleya i jego odkryciach, ale jego niedbały i dość swobodny sposób bycia świadczył raczej o tym, że jest nietutejszy. Pamiętałem dobrze, jak odosobnione i zamknięte życie prowadził Akeley, byłem więc trochę zdziwiony, że z taką łatwością dobrał sobie tego rodzaju przyjaciela; jednakże powyższe wątpliwości nie powstrzymały mnie od zajęcia miejsca w samochodzie, do którego mnie zaprosił. Nie było to małe auto starego typu, jakiego się spodziewałem, zgodnie z opisem Akeleya, tylko duży, nowoczesny wóz - bez wątpienia własność Noyesa, z tablicą rejestracyjną z Massachusetts i zabawnym godłem tego roku w postaci "świętego dorsza". Doszedłem do wniosku, że mój przewodnik zapewne spędza lato w okręgu Townshend.

Noyes usiadł obok mnie w samochodzie i natychmiast ruszyliśmy. Rad byłem, że nie jest specjalnie rozmowny, bo specyficzna atmosfera i związane z nią napięcie nie napełniały mnie ochotą do wymiany zdań. Miasto wyglądało atrakcyjnie w południowym słońcu, kiedy tak mknęliśmy pod górę, a następnie skręciliśmy w prawo na główną ulicę. Zdawało się drzemać, jak wszystkie stare miasta Nowej Anglii, pamiętane z dzieciństwa, zaś kontury dachów, wieżyc, kominów i murów z cegły poruszały struny najgłębszych emocji, przekazanych jeszcze przez dawne pokolenia. Odniosłem wrażenie, że znajduję się u wrót zaczarowanej krainy, na której czas nawarstwia się i nigdy nie mija, a wszystkie stare i niezwykłe zjawiska trwają tu wiecznie, nigdy nie niepokojone.

Po minięciu Brattleboro napięcie i trapiące mnie przeczucia jeszcze bardziej się wzmocniły, bo ten przedziwny krajobraz zatłoczony wzgórzami, pełen groźnych, unoszących się nad wszystkim i napierających zewsząd zielonych i granitowych stoków bezustannie przypominał o kryjących się tu tajemnicach i przetrwałych od niepamiętnych czasów istotach, które mogą być wrogie ludziom, ale nie muszą. Przez pewien czas jechaliśmy wzdłuż szerokiej, dość płytkiej rzeki, wypływającej z nieznanych gór i dreszcz mnie przeszył, gdy mój współtowarzysz objaśnił, że jest to West River. Przypomniałem sobie wiadomość zamieszczoną w gazecie, że to właśnie na powierzchni tej rzeki płynęły po powodzi owe straszne istoty podobne do krabów.

Okolica stawała się stopniowo coraz bardziej dzika i odludna. Stare, kryte mostki wyłaniały się ze strasznej przepaści w zagłębieniach skalnych, a niemal już zapomniana linia kolejowa biegnąca równolegle do rzeki emanowała prawie widocznym spustoszeniem. W rozległej, groźnie wyglądającej dolinie sterczały ogromne urwiska, dziewiczy granit Nowej Anglii, przeświecający pośród żywej zieleni surową szarością skalnych grani. Widać też było wąwozy, w których dziko płynęły potoki niosąc z sobą ku rzece niepojęte tajemnice tysięcy niedostępnych gór. Co pewien czas rozchodziły się na różne strony wąskie, ledwo widoczne dróżki, które wkraczały w gęste, mroczne lasy, tam pośród starych drzew czaiły się zapewne całe armie nieziemskich duchów. Kiedy to wszystko ujrzałem, przypomniało mi się, jak Akeleya, przejeżdżającego tym właśnie szlakiem, napastowali niewidzialni wysłannicy i już niczemu nie byłem w stanie się dziwić.

W niecałą godzinę dojechaliśmy do Newfane, dość osobliwej, ale ładnej wsi, będącej ostatnim ogniwem łączącym ze światem, który człowiek może nazwać swoim, na zasadzie podboju i zasiedlenia. Pozostawiliśmy za sobą wszystko, co było podporządkowane w sposób bezpośredni i namacalny rzeczywistości, na czym znać było ślad minionego czasu, a znaleźliśmy się w świecie fantazji i spokoju, w którym wąska dróżka niby wstęga wznosiła się, to znów opadała wijąc się kapryśnie, ale jakby świadomie i w określonym celu, pośród bezludnych zielonych wzgórz i prawie pustynnych dolin. Poza warkotem motoru i nikłymi śladami życia w postaci kilku samotnych farm mijanych z rzadka, dobiegały tu zdradzieckie odgłosy szemrzących źródeł, których niezliczona ilość kryła się w ciemnych, tajemniczych lasach.

Bliskość i intymność kopulastych wzgórz zapierała mi dech w piersiach. Były o wiele bardziej strome i urwiste, niż sobie wyobrażałem znając je z opowieści, i zdawały się nie mieć nic wspólnego ze znanym nam prozaicznym światem. Gęste nieuczesane lasy na tych niedostępnych stokach zdawały się kryć w sobie wprost niepojęte i niewiarygodne rzeczy i czułem, że same zarysy tych gór mają jakieś dziwne, a zapomniane już przez całe eony lat znaczenie, tak jak by były olbrzymimi hieroglifami, pozostawionymi tutaj przez jakąś tajemną rasę, której chwała trwa jeszcze niekiedy w głębokich snach. Legendy z dalekiej przeszłości i wszystkie te oszałamiające oskarżenia zawarte w listach Akeleya utkwiły w mojej pamięci, a teraz się wyostrzyły potęgując napięcie i poczucie grozy. Cel mojej wizyty oraz związane z nim, a wykraczające poza wszelkie przyjęte normy zjawiska, straszne w swej wymowie, nagle przeszyły mnie zimnym dreszczem i prawie odebrały mi zapał do tych dziwnych dociekań naukowych.

Mój przewodnik chyba zauważył, że jestem zaniepokojony, bo w miarę jak droga stawała się coraz bardziej dzika i wyboista, a samochód posuwał się powoli, co chwila podskakując, jego sporadyczne uwagi przeszły stopniowo w potok słów. Mówił o pięknie i tajemniczości tej krainy, wykazywał pewną znajomość badań folklorystycznych prowadzonych przez Akeleya. Z jego uprzejmych pytań wywnioskowałem, że świadom jest naukowego celu, z jakim wiąże się mój przyjazd, i że przywiozę ze sobą materiały niezwykłej wagi; nie dał jednak poznać po sobie, czy docenia głębię i grozę wiedzy, jaką ostatnimi czasy posiadł Akeley.

Był pogodny, zrównoważony i bardzo uprzejmy, co powinno mi było zapewnić spokój i poczucie bezpieczeństwa; a jednak im dalej wkraczaliśmy w tę nieznaną, dziką krainę gór i lasów, tym bardziej traciłem równowagę wewnętrzną. Chwilami wydawało mi się, że chce mnie wybadać, w jakim stopniu poznałem wszystkie straszne tajemnice związane z tym miejscem, przy czym niemal w każdym jego odezwaniu wyczuwało się coraz wyraźniej jakąś nieuchwytną, ale kłopotliwą familarność. Nie była to jednak naturalna, spontaniczna familarność, choć głos tego człowieka świadczył o jego kulturze. Łączyłem ją z jakimiś koszmarami nocnymi i czułem, że jeżeli je zidentyfikuję, to chyba oszaleję. Gdybym tylko potrafił wymyślić jakiś sensowny pretekst, to natychmiast bym zawrócił. Ale w tej sytuacji nie mogłem, poza tym przyszło mi na myśl, że spokojna rozmowa z Akeleyem na tematy naukowe na pewno przywróci mi wkrótce równowagę.

Niezwykle też kojąco działało piękni tego hipnotycznego krajobrazu, który przemierzaliśmy wspinając się i opadając w sposób wprost fantastyczny. Czas zatracił się w labiryncie, jaki pozostawiliśmy za sobą, zaś wokół nas roztaczała się tylko kwiecista, rozfalowana kraina czarów, w której zawierała się całą wspaniałość minionych wieków - sędziwe lasy, dziewicze łąki opasane wesołym jesiennym kwieciem, a gdzieniegdzie, w dużych odstępach, małe brunatne formy, przycupnięte pośród ogromnych drzew, a poniżej rosły wrzośce i wiechliny, roztaczając wspaniałe zapachy. Nawet słońce miało tu niespotykany blask, tak jakby jakaś specjalna atmosfera albo też opary spowijały cały ten obszar. Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z podobną scenerią, można by ją chyba tylko przyrównać do czarodziejskich widoków, jakie bywają tłem włoskiego prymitywnego malarstwa. Sodoma i Leonardo przedstawiali takie krajobrazy, ale tylko w odległym tle i pod sklepieniem renesansowych arkad. Przedzieraliśmy się teraz śmiało przez tę scenerię i wydawało mi się, że pośród otaczających mnie czarów odnajduję coś, co znam już od urodzenia albo co odziedziczyłem, a na próżno zawsze szukałem.

Nagle, objechawszy dookoła rozwarty kąt na szczycie stromego wzniesienia, samochód się zatrzymał. Po lewej stronie, za starannie trawnikiem, który ciągnął się do drogi i obrzeżony był białymi kamieniami, wyrastał biały dwupiętrowy dom, ogromny i niezwykle elegancki, a obok, w bliskim sąsiedztwie, stojące w szeregu stodoły i wozownie, zaś z tyłu, bardziej na prawo, wiatrak. Natychmiast rozpoznałem te zabudowania, znane mi z fotografii, nie zaskoczył mnie też napis "Henry Akeley" na skrzynce pocztowej z cynkowanej blachy, znajdującej się tuż przy drodze. W pewnej odległości za domem rozciągał się błotnisty, z rzadka porosły drzewami teren, a za nim wznosiło się strome, porosłe gęstym lasem wzgórze, którego postrzępiony szczyt pokrywały liściaste drzewa. Wiedziałem, że jest to wierzchołek Dark Mountain, na którą to górę musieliśmy się już wspinać do połowy jej wysokości.

Noyes wziął walizkę i wysiadł z samochodu, a mnie poprosił, abym zaczekał, aż zawiadomi Akeleya o moim przybyciu. On sam, jak wyjaśnił, ma jeszcze załatwić ważną sprawę i zaraz musi ruszać dalej. Poszedł raźnym krokiem po ścieżce prowadzącej do domu, ja zaś wysiadłem z samochodu, żeby rozprostować nogi. Teraz, kiedy znalazłem się na tym niesamowitym, wręcz schorzałym terenie, tak złowieszczo opisanym przez Akeleya w listach, znowu opanowało mnie nerwowe napięcie i aż zadrżałem na myśl o czekających mnie rozmowach, które połączą mnie z obcym i zakazanym światem.

Bliski kontakt z niezwykłym zjawiskiem częściej przeraża, aniżeli dodaje otuchy, a świadomość, że na tym właśnie odcinku piaszczystej drogi, po bezksiężycowych nocach lęku i śmierci, znajdowały się te straszne ślady, a także cuchnąca zielona posoka, bynajmniej nie podniosła mnie na duchu. Zauważyłem mimo woli, że wokół domu wcale nie widać psów Akeleya. Czyżby je sprzedał po zawarciu pokoju z Obcymi Istotami ? Mimo najlepszych chęci nie mogłem jakoś wykrzesać z siebie wiary w głębię i szczerość tego spokoju, jaki Akeley wykazywał w swoim ostatnim, a tak bardzo dziwnym liście. Przecież był to w gruncie rzeczy człowiek łatwowierny i niezbyt doświadczony życiowo. A może to nowe przymierze kryje w sobie jakiś ukryty, a złowróżbny podtekst?

Podążając za myślami oczy moje skierowały się na piaszczystą drogę, z którą wiązały się tak straszne wspomnienia. Ostatnie dni były bezdeszczowe i znać liczne ślady na pobrużdżonej, nierównej drodze, mimo że okolica była raczej rzadko uczęszczana. Z zaciekawieniem przyglądałem się zarysom nierównomiernych śladów, starając się równocześnie powstrzymać cugle nieokiełznanej, makabrycznej fantazji, którą pobudzało ti zdjęcie i związane z nim wspomnienia. Było coś złowieszczego i nieprzyjemnego w panującej tu pogrzebowej ciszy, w delikatnych, przytłumionych odgłosach płynących daleko potoków, w gęsto skupionych zielonych szczytach górskich i wzniesieniach pokrytych mrocznym lasem, a zamykających wąski horyzont.

Nagle do mojej świadomości dotarło coś, co pomniejszyło, prawie odebrało sens wszelkiemu poczuciu dotychczasowej grozy i rozhuśtanej wyobraźni. Wspomniałem, że z zaciekawieniem obserwowałem różnorodne ślady na drodze, w pewnym jednak momencie przestało mnie to interesować, ogarnął mnie bowiem paniczny, paraliżujący strach. Chociaż ślady na piaszczystej drodze były niewyraźne i pomieszane i nie zdołałyby przyciągnąć uwagi przypadkowego widza, mój niespokojny wzrok zdołał wychwycić pewne szczegóły w miejscu, gdzie ścieżka prowadząca do domu łączyła się z główną drogą; bez żadnych wątpliwości czy złudnych nadziei rozpoznałem ich straszne znaczenie. Nie na próżno spędziłem całe godziny nad przesłanymi przez Akeleya zdjęciami, na których utrwalone zostały ślady szponów Obcych Istot. Zbyt dobrze je znałem, a także ich zagadkowy kierunek, który znamionował koszmar nie znany istotom tej ziemi. Nie było szansy na jakąś łaskawą pomyłkę. Przed moimi oczami, bez żadnej wątpliwości, widniały świeże, sprzed kilku zaledwie godzin, co najmniej trzy ślady, które wyróżniały się złowrogo wśród zdumiewająco licznych, trochę już zatartych śladów skierowanych w stronę farmy Akeleya i z powrotem. Były to diaboliczne ślady owych żywych grzybów z Yuggoth.

W porę opanowałem się i stłumiłem okrzyk. Bo przecież nie było to nic więcej, poza tym, czego mogłem się spodziewać, przyjmując, że naprawdę daje wiarę listom Akeleya. Poinformował mnie, że zawarł pokój z tymi istotami. Cóż więc dziwnego, że odwiedzają jego dom? Jednak lęk był silniejszy niż wszelkie perswazje. Czyż możliwe jest, aby na kimś, kto po raz pierwszy w życiu ujrzał ślady szponów żywych istot z dalekich przestrzeni kosmicznych, nie zrobiło to wrażenia? W tym właśnie momencie wyszedł z domu Noyes i zbliżał się do mnie raźnym krokiem. Uznałem, że muszę się opanować, bo jest bardzo prawdopodobne, iż ten sympatyczny człowiek nie ma pojęcia o prowadzonych przez Akeleya dogłębnych i tak bardzo niezwykłych badaniach.

Noyes powiadomił mnie, że Akeley ucieszył się i oczekuje mnie; co prawda z powodu nagłego ataku astmy nie będzie zdolny przez najbliższe dwa dni wypełniać roli gospodarza tak, jakby sobie życzył. Taki atak zawsze go mocno ścina z nóg, dołącza się zwykle wycieńczająca gorączka i ogólne osłabienie. Zawsze wtedy jest w złej formie - mówi szeptem, nie ma siły się poruszać. Stopy i nogi w kostkach ma spuchnięte, muszą więc być obandażowane jak u starego, zartretyzowanego halabardnika. Dzisiaj jest szczególnie w złej formie, będę więc musiał sam się sobą zająć; mimo tych dolegliwości jest jednak skłonny do rozmowy. Znajdę go w gabinecie, na lewo z hallu. Zamknięte są w nim okiennice, bo kiedy trapi go choroba, oczy jego są szczególnie wrażliwe na światło słoneczne.

Kiedy Noyes pożegnał się ze mną i odjechał autem w kierunku północnym, ruszyłem wolnym krokiem w stronę domu. Drzwi były otwarte, ale nim wszedłem do środka, rozejrzałem się uważnie na wszystkie strony, aby się zorientować, co mnie najbardziej w tym otoczeniu zdumiewa. Stodoły i szopy wyglądały zwyczajnie, a dość sfatygowany Ford Akeleya stał w przestronnym, nie zamkniętym garażu. Nagle uświadomiłem sobie, co mnie tutaj najbardziej zdumiewa. Absolutna cisza. Zwykle farma żyje choćby odgłosami zwierząt, tutaj w ogóle nie było śladów życia. Gdzie są kury i świnie? Akeley wspominał, że ma kilka krów, zapewne są na pastwisku, a psy chyba musiał sprzedać; jednakże brak gdakania kur czy kwiczenia świń był naprawdę zaskakujący.

Nie zatrzymywałem się jednak długo na ścieżce, tylko śmiało wszedłem do domu i zamknąłem za sobą drzwi. Był to z mojej strony akt odwagi połączony z niemałym wysiłkiem psychicznym, ale w momencie, gdy, zamknąłem za sobą drzwi, zapragnąłem się natychmiast wycofać. Wnętrze wcale nie wyglądało groźnie; wręcz przeciwnie, hall w ładnym, późnokolonialnym był nawet bardzo przytulny, świadczył o dobrym smaku człowieka, który go urządzał. Chęć odwrotu powodowało coś zupełnie nieuchwytnego i nieokreślonego. Może był to jakiś dziwny zapach, choć dobrze wiedziałem, że zapach stęchlizny jest powszechnym zjawiskiem nawet w najwspanialszych starych formach.



VII

Żeby wyzwolić się z niepokoju, przypomniałem sobie polecenie Noyesa i otworzyłem znajdującą się na lewo białe drzwi z sześcioma szybkami i mosiężną klamką. Pokój, jak zostałem uprzedzony, tonął w mroku, a dziwny zapach owijał mnie tu jeszcze silniej niż w hallu. Powietrze zdawało się niemal namacalnie poruszać w jakimś rytmie albo wibrować. Z początku niewiele mogłem dostrzec przy zamkniętych okiennicach, ale wkrótce dobiegł mnie ledwo słyszalny szept czy pokasływanie od strony fotela w mrocznym kącie pokoju. Po chwili z głębi mroku wyłoniły się zarysy pobladłej twarzy i rąk; wszedłem więc, aby się przywitać, usiłował bowiem coś mówić. Zorientowałem się, że jest to rzeczywiście mój gospodarz. Wielokrotnie patrzyłem na zdjęcia, toteż ta ogorzała twarz z krótko przyciętą, siwą brodą nie wzbudziła we mnie żadnych wątpliwości.

Ale kiedy spojrzałem po raz drugi, ogarnął mnie smutek i niepokój, była to bowiem twarz bardzo chorego człowieka. Wyczuwałem, że przyczyną napięcia i jakby zastygłego wyrazu twarzy oraz nieruchomych, szklistych oczu jest coś więcej aniżeli sama astma. Zrozumiałem wtedy, jak wielkie piętno wywarły na nim wszystkie te straszne przejścia. Czyż nie złamałoby każdego człowieka, młodszego nawet niż ten nieustraszony badacz nieznanego, zakazanego świata ? Nagła i niespodziewana ulga, jakiej doznał, przyszła jednak za późno, aby go ocalić od tego, co można by nazwać ogólnym załamaniem. Prawdziwą litość budziły wychudłe, jakby pozbawione życia ręce, spoczywające na kolanach. Miał na sobie luźny szlafrok, głowę i szuję owiązaną jaskrawożółtym szalem albo kapturem.

Znowu zauważyłem, że próbuję coś mówić, takim samym urywanym szeptem, jakim mnie powitał. Z początku trudno mi było zrozumieć, ponieważ siwe wąsy całkowicie zasłaniały poruszające się usta, ale coś w brzmnieniu tego szeptu wielce mnie zaniepokoiło; jednakże przy skoncentrowaniu uwagi bez większego trudu chwytałem sens tego, co mówił. Akcent miał wiejski, ale formułował zdania gładko, o wiele ładniej, niż mogłem się spodziewać znając tylko jego listy.

 - Pan Wilmarth, prawda? Proszę mi wybaczy, że nie wstaję. Jestem chory, pan Noyes uprzedził pana o tym, ale nie mogłem i bardzo nie chciałem pozbawić się tej przyjemności, jaką jest dla mnie pańska wizyta. Wie pan wszystko z ostatniego mojego listu, a jeszcze tyle mam do opowiedzenia jutro, jak będę się czuł trochę lepiej. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że mogę poznać pana osobiście po wymianie tylu listów. Przywiózł je pan ze sobą, prawda? A także zdjęcia i zapisy fonograficzne? Pan Noyes postawił walizkę pana w hallu, sądzę, że ją tam pan zauważył. Dzisiaj będzie pan, niestety, musiał sam się sobą zająć. Pokój przygotowany jest na górze - nad tym pokojem, a przy schodach znajdzie pan otwarte drzwi do łazienki. W jadalni jest przyszykowany dla pana posiłek, proszę się obsłużyć, kiedy będzie pan miał ochotę. Jutro będę już lepszym gospodarzem, dziś jestem słaby i bezradny.

Proszę się czuć jak u siebie w domu. Listy, zdjęcia i zapisy może pan tutaj na stole, nim weźmie pan walizkę na górę. Wszystko będziemy omawiać tutaj, a mój fonograf znajduje się w rogu, na stoliku.

Nie, dziękuję, nic mi pan nie może pomóc. Znam te dolegliwości od dawna. Proszę mnie jeszcze, choćby na krótko, odwiedzić wieczorem, a potem może się pan już położyć o dowolnej porze. Ja tutaj będę sobie wypoczywał, może nawet spędzę tu noc, co mi się często zdarza. Jutro rano będę już na pewno w lepszej formie i wtedy sobie porozmawiamy. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak niezwykłe rzeczy nas czekają. Przed nami, a takich ludzi niewielu jest na ziemi, zostają otwarte całe otchłanie czasu i przestrzeni, a także wiedzy, będącej poza zasięgiem nauki i filozofii dostępnej człowiekowi.

Czy może pan sobie wyobrazić, że Einstein się myli i pewne obiekty mogą się poruszać z prędkością szybszą niż światło? Wsparty odpowiednią pomocą, mam nadzieję cofnąć się w czasie i wybiec w przyszłość, ujrzeć i zetknąć się namacalnie z odległą przeszłością i całymi epokami przyszłości. Nie jest pan w stanie nawet sobie wyobrazić, do jakiego stopnia te istoty rozwinęły naukę. Nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli chodzi o umysł i ciało żywych organizmów. Zamierzam nawet zwiedzić inne planety, a nawet gwiazdy i całe galaktyki. Pierwszą wyprawę odbędę do Yuggoth, jest to najbliższy nam świat, zamieszkały przez te istoty. To bardzo dziwna, mroczna orbita znajdująca się na samym końcu naszego układu słonecznego, nie znana jeszcze astronomom na ziemi. Chyba jednak wspomniałem o tym panu w liście. W odpowiednim czasie owe istoty przekażą na ziemię pewne prądy myślowe i wtedy dopiero zostanie odkryta albo też któryś z ich ziemskich sprzymierzeńców wspomni o niej naukowcom.

Na Yuggoth są potężne miasta - całe kondygnacje wzniesionych tarasowo wież, zbudowanych z czarnego kamienia, takiego jak ten głaz, który usiłowałem panu kiedyś przesłać. Pochodzi właśnie z Yuggoth Słońce tam wcale nie jaśniej niż gwiazda, ale te istoty nie potrzebują światła, mają inne zmysły, o wiele subtelniejsze, poza tym w ich wielkich domach i świątyniach nie ma okien. Światło nawet je razi, przeszkadza i krępuje, bo przecież światło nie istnieje w czarnym kosmosie, z którego się wywodzą, znajdującym się poza zasięgiem czasu i przestrzeni. Pobyt w Yuggoth przyprawiłby każdego słabego człowieka o obłęd, ja się jednak tam wybieram. Czarne, smoliste rzeki, jakie płyną pod tajemniczymi, cyklopowymi mostami - zbudowanymi przez starszą rasę, która przestała istnieć i przeszła w niepamięć, jeszcze zanim te istoty przybyły na Yuggoth z najbardziej odległych przestrzeni kosmicznych - wystarczyłyby, aby uczynić z każdego człowieka Dantego albo Poego, byle tylko zachował zdrowy umysł i mógł opowiedzieć to wszystko, co widział.

Proszę jednak pamiętać, że mroczny świat grzybiastych ogrodów i miast bez okien wcale nie jest straszny. Tylko nam może się tak wydawać. Najprawdopodobniej wydawał się też straszny owym istotom, które go po raz pierwszy odkryły w dawnych wiekach. Bo proszę sobie wyobrazić, że owe istoty były tutaj jeszcze przed końcem legendarnej epoki Cthulhu i pamiętają zatopione miasto R'lyeh, kiedy jeszcze było na powierzchni. Były również w głębi ziemi, gdzie znajdują się przestrzenie, o jakich człowiek nie ma nawet pojęcia - niektóre na przykład w pobliskich górach w Vermont - a gdzie znajdują się nieznane nam światy, w których toczy się życie; niebiesko oświetlony K'n-yan, czerwono oświetlony Yoth i czarny pozbawiony wszelkiego światła N'kal. To właśnie z N'kal przybył straszny Tsothoggua - wie pan, ten amorficzny, przypominający żabę bóg, który wymieniony jest w "Pnakotic Manuscripts", w "Necronomicon" i w całym cyklu mitów Commoriom, zachowanych przez wielkiego kapłana Klarkash-Ton z Atlantydy.

Ale o tym porozmawiamy później. Jest już chyba godzina czwarta albo piąta. Proszę wyjąć cały materiał z walizki, coś przekąsić i potem wrócić na miłą pogawędkę.

Z wolna poruszyłem się, aby wykonać polecenie mego gospodarza; wziąłem walizkę, wyjąłem przywiezione listy, zdjęcia i zapisy fonograficzne, a następnie wszedłem na górę, do przeznaczonego dla mnie pokoju. Miałem jeszcze w pamięci świeże ślady widziane na drodze, tym bardziej więc wszystko to, co Akeley opowiedział, zrobiło na mnie wrażenie; a jego o nieznanym świecie grzybnego życia - niedostępnym Yuggoth - przeszyła mnie dreszczem przerażenia. Współczułem Akeleyowi, że jest chory, ale muszę wyznać, że jego chropowaty szept budził zarówno litość, jak i odrazę. Wolałbym, żeby się tak nie upajał z powodu Yuggoth i jego mrocznych tajemnic.

Mój pokój okazał się bardzo przyjemny, nie czuło się w nim stęchlizny ani tej nieprzyjemnej wibracji; zostawiłem walizkę i zszedłem na dół, aby zjeść lunch przygotowany przez Akeleya. Jadalnia znajdowała się tuż za gabinetem, a kuchnia, jak zauważyłem, jeszcze dalej, w tym samym kierunku. Na stole w jadalni była pełna taca kanapek, ciasto, ser, a termos postawiony obok filiżanki ze spodkiem świadczył o tym, że gospodarz nie zapomniał o gorącej kawie. Zjadłem wszystko ze smakiem, po czym nalałem sobie trochę kawy, ale stwierdziłem, że tutaj zabrakło Akeleyowi kulinarnych umiejętności. Już przy pierwszym łyku kawa wydała mi się cierpka, więc ją odstawiłem. Podczas posiłku nie przestałem myśleć o moim gospodarzu, siedzącym samotnie w sąsiednim ciemnym pokoju. Nawet wszedłem do niego proponując, aby zjadł coś razem ze mną, ale powiedział, że jeszcze, niestety, nie może nic jeść. Później, przed samym snem, napije się trochę słodkiego mleka, bo nic więcej dzisiaj tknąć nie może.

Po lunchu posprzątałem talerze ze stołu i pozmywałem w kuchni, gdzie wylałem też kawę, która mi nie smakowała. Potem wróciłem do ciemnego gabinetu i przysunąwszy sobie krzesło bliżej fotela Akeleya, gotów byłem do rozmowy. Listy, zdjęcia i zapisy fonograficzne leżały na stole, ale na razie nie mieliśmy z nich korzystać. Wkrótce prawie całkiem zapomniałem o unoszącym się tu przykrym zapachu i dziwnej wibracji powietrza.

Wspomniałem już, że pewnych spraw, o których Akeley pisał w swoich listach - zwłaszcza w drugim, najobszerniejszym - nie miałbym odwagi zacytować ani też wyrazić słowami na papierze. A wszystko, co usłyszałem owego wieczoru w tym ciemnym gabinecie, pośród samotnych, nawiedzonych gór, jeszcze bardziej mnie w tym utwierdziło. Nawet nie mogę nie mogę wspomnieć o tych strasznych koszmarach, jakie zostały mi objawione ochrypłym szeptem. Akeley już przedtem się z nimi zaznajomił, ale to, czego się dowiedział po zawarciu paktu z Obcymi Istotami, przekracza wytrzymałość zdrowego umysłu. Nawet jeszcze teraz nie dopuszczam do siebie, nie chcę wierzyć w to, co mówił o nieskończoności, o zestawieniu wymiarów i strasznej pozycji znanego nam świata przestrzeni i czasu w bezkresnym łańcuchu połączonych ze sobą atomów, które tworzą najbliższy superkosmos linii krzywych, kątów oraz zbudowanej z materii i semimaterii elektronicznej struktury.

Nigdy jeszcze zdrowy na umyśle człowiek nie znalazł się w takiej bliskości tajemnic fundamentalnego istnienia - nigdy jeszcze mózg organiczny nie był bliżej całkowitego unicestwienia w chaosie górującym nad formą, siłą i symetrią. Dowiedziałem się, skąd przybył Cthulhu i dlaczego połowa obecnych wielkich gwiazd zaświeciła. Poznałem - na podstawie aluzji, i mojego gospodarza nastroiły bojaźliwie - tajemnicę kryjącą się za Obłokiem Magellana i sferycznymi mgławicami oraz czarną prawdę ukrytą w odwiecznej alegorii Tao. Została przede mną odsłonięta sama istota Doels, a także sama istota (ale nie źródło) Hounds of Tindalos. Legenda o Yigu, Ojcu Węży, przestała już być symboliką i aż drgnąłem z odrazy, kiedy dowiedziałem się o ogromnym nuklearnym chaosie panującym za posiadającą kąty przestrzenią, która w "Necronomicon" jest łaskawie zamaskowana pod nazwą Azathoth. To naprawdę szokujące, kiedy najbardziej ohydne koszmary tajemniczych mitów zostają wyjaśnione za pomocą konkretów, które w swojej strasznej, schorzałej symbolice przewyższają najśmielsze aluzje starożytnych i średniowiecznych mistyków. Wszystko to w sposób nieuchronny miało mnie przekonać, że ci, jako pierwsi przekazali te przeklęte opowieści, odbyli przedtem rozmowy z Obcymi Istotami, z którymi właśnie nawiązał kontakt Akeley, i najprawdopodobniej zrobili też wyprawę do dalekich światów w kosmosie, jaką teraz właśnie proponował Akeley.

Opowiedział mi też o czarnym kamieniu i jego roli, byłem więc rad, że nigdy do mnie nie dotarł. Okazało się, że prawidłowo odczytałem hieroglify ! A mimo to Akeley ustosunkował się pojedynczo do tego szatańskiego systemu, na jaki się natknął; mało tego, pragnął zapuścić się głęboko w tę potworną otchłań. Zastanawiałem się, z jakimi to istotami przeprowadził rozmowę od ostatniego listu, jaki do mnie napisał, i czy wśród nich było więcej takich istot ludzkich, jak pierwszy emisariusz, o którym wspominał. Byłem napięty do ostatnich granic, a jednocześnie cisnęły mi się do głowy najdziksze teorie związane z tym przedziwnym, uporczywym zapachem, jaki się tu unosił, i zdradzieckim wibrowaniem powietrza w mrocznym gabinecie.

Zapadła już noc, a mnie przypomniało się nagle wszystko, co Akeley pisał o poprzednich nocach, i zadrżałem na samą myśl, że może nie być księżycowa. Równie nieprzyjemna była świadomość, że farma znajdowała się tuż przy ogromnym, gęsto zalesionym stoku prowadzącym wprost do niedostępnego szczytu Dark Mountain. Akeley zgodził się na zapalenie małej lampy naftowej, tylko życzył sobie, abym przekręcił knot i postawił ją na stojącej w pewnym oddaleniu szafie bibliotecznej, obok upiornego popiersia Miltona; potem jednak żałowałem, że to zrobiłem, bo w świetle pełna napięcia, nieruchoma twarz Akeleya i spokojnie spoczywające ręce wyglądały jak nieprawdziwe i pozbawione życia. Wydawało się, że jest niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, choć zauważyłem, że co pewien czas jakby się kiwał sztywno.

Po tym, co już powiedział, nie starczyło mi wyobraźni, jakie jeszcze wielkie tajemnice może mieć do odkrycia jutro; w końcu jednak okazało się, że głównym tematem dnia jutrzejszego będzie wyprawa do Yuggoth i dalej - oraz mój ewentualny w niej udział. Popadłem w przerażenie, kiedy wspomniał o moim udziale w kosmicznej wyprawie, co go musiało ogromnie ubawić, bo głowa nagle mu aż się zatrzęsła. Opowiedział mi więc głosem łagodnym, w jaki sposób istoty ludzkie mogą to osiągnąć - parokrotnie już to miało miejsce - choć lot w przestrzenie międzygwiezdne wydaje się zupełnie nieprawdopodobny. Okazało się, że w wyprawie takiej rzeczywiście nie może uczestniczyć całe ciało człowieka, ale Obce Istoty posiadają ogromne umiejętności chirurgiczne, biologiczne, chemiczne oraz wielką sprawność techniczną i potrafią przenieść mózg człowieka bez całej współzależnej struktury fizycznej.

Istnieje zupełnie nieszkodliwy sposób oddzielania mózgu przy jednoczesnym zachowaniu ciała przy życiu. Nagi organ mózgowy zostaje umieszczony w specjalnym płynie wewnątrz wypełnionego powietrzem cylindra, wykonanego z metalu pochodzącego z Yuggoth, przez który przechodzą specjalne elektrody i łączą się w każdej chwili z precyzyjnymi instrumentami, które są w stanie zastąpić trzy istotne zmysły; wzroku słuchu i mowy. Skrzydlate, grzybiaste istoty bez żadnego trudu przenoszą cylinder z mózgiem poprzez całą przestrzeń kosmiczną. Na każdej planecie, na której rozwinięta jest cywilizacja, posiadają pomocnicze instrumenty, które mogą być podłączone do umieszczonego w cylindrze mózgu; i tak po odpowiednim dopasowaniu podróżujący mózg zostaje obdarzony pełnymi właściwościami czucia i artykułowanego życia - mimo że pozbawiony jest ciała i mechanicznego działania - na każdym etapie podróży w przestrzeni i czasie, a także poza ich zasięgiem. Jest to równie proste, jak przeniesienie fonograficznego zapisu i nastawienie go wszędzie tam, gdzie fonograf może działać. Nie ma żadnych wątpliwości, jeśli chodzi o powodzenie tego przedsięwzięcia Akeley niczego się nie obawiał. Czyż nie dokonano już tego wielokrotnie i z pełnym sukcesem?

Po raz pierwszy Akeley uniósł nieruchomą, spoczywającą dotąd bezczynnie rękę i wskazał sztywno na wysoką półkę po drugiej stronie pokoju. Tam w równym szeregu, stało kilkanaście cylindrów z metalu, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem - wysokości jednej stopy i mniej więcej tegoż wymiaru średnicy, z trzema zagadkowymi wklęsłościami w równoramiennym trójkącie na wypukłym froncie każdego cylindra. Jeden z nich połączony był w dwóch wklęsłościach z dwoma dziwnie wyglądającymi aparatami stojącymi z tyłu. Ich znaczenia nie trzeba mi było wyjaśniać, przeszył mnie lodowaty dreszcz. Po chwili zauważyłem, że ręka wskazuje na jakieś zagadkowe aparaty stojące w najbliższym rogu pokoju, do których przyłączone są sznury i wtyczki, a przypominające aparaty na półce za cylindrami.

 - Są tutaj cztery rodzaje aparatów, panie Wilmarth - usłyszałem cichy szept. - Cztery rodzaje - a do każdego trzy pomocnicze - to razem dwanaście. Bo widzi pan, istnieją cztery grupy różnych istot reprezentowanych przez owe cylindry tam na górze, w tym trzy istoty ludzkie, sześć istot grzybiastych, które nie mogą podróżować w przestrzeni kosmicznej cieleśnie, dwie istoty z Neptuna (Boże, żeby pan mógł zobaczyć, jak wyglądają na swojej własnej planecie) oraz istoty z centralnych pieczar na niezwykle ciekawej ciemnej gwieździe znajdującej się poza galaktyką. Na głównym posterunku w głębi Round Hill może pan spotkać więcej takich cylindrów i instrumentów, w których znajdują się mózgi z kosmosu, obdarzone zupełnie innymi zmysłami niż te, które są nam znane - są to sprzymierzeńcy i badacze najbardziej odległych światów - a także instrumentów dostarczających owym mózgom specjalnych wrażeń i możliwości wyrażania ich odczuć, odpowiednio do nich dopasowanych, a jednocześnie do różnego rodzaju słuchaczy. Round Hill, jak większość posterunków tych istot w całym wszechświecie, ma charakter kosmopolityczny. Mnie, oczywiście, zostały wypożyczone dla przeprowadzenia eksperymentu tylko prostsze formy tych cylindrów.

Proszę wziąć trzy instrumenty, które panu wskazuje, i postawić je na stole. Ten wysoki z dwoma szklanymi soczewkami na froncie, potem pudełko z pustymi tubami i odgłośnikiem i pudełko z metalowym krążkiem na górze. Teraz cylinder z nalepką "B-67". Teraz proszę stanąć na tym rzeźbionym krześle i sięgnąć do półki. Ciężkie? Nie szkodzi. Tylko proszę się nie pomylić - "B-67". Niech pan nie zwraca uwagi na ten nowy, błyszczący cylinder podłączony do dwóch pomiarowych instrumentów, na którym wypisane jest moje nazwisko. Proszę postawić B-67 na stole, obok instrumentów, w takiej pozycji, żeby tarcza z przełącznikami przy wszystkich trzech instrumentach znajdowała się z lewej strony.

Teraz trzeba połączyć sznur biegnący od soczewek a gniazdkiem na górze cylindra... o tam! Następnie tubowy instrument z niższym gniazdkiem po lewej stronie i aparat z krążkiem do zewnętrznego gniazdka. Teraz proszę przesunąć wszystkie aparaty tak, żeby przełączniki znalazły się po prawej stronie - najpierw soczewka pierwsza, potem krążek pierwszy i tuba pierwsza. W porządku. Jednocześnie chciałbym pana poinformować, że tym razem jest to istota ludzka... jak każdy z nas. Inne wypróbujemy jutro.

Po dziś dzień nie rozumiem, dlaczego tak niewolniczo słuchałem szeptanych poleceń, i nie wiem, czy Akeley był zdrowy na umyśle, czy chory. Po tych wydarzeniach mogłem się właściwie spodziewać wszystkiego; ta mechaniczna maskarada wyglądała jak typowa fantazja zwariowanych wynalazców i ludzi nauki i wzbudziła we mnie większe wątpliwości, niż niedawna dysputa. Wszystko, co ten człowiek mówił, przekraczało granice ludzkiej wiary - ale czyż inne rzeczy nie przekraczały jeszcze bardziej, a wydawały się mniej absurdalne tylko dlatego, że były tak dalekie od namacalnych, konkretnych dowodów?

Umysł mój błąkał się w zupełnym chaosie, nagle jednak dobiegło mnie skrzypienie i warkot od strony wszystkich trzech aparatów podłączonych do cylindrów, ale wkrótce zaległa cisza. Co ma nastąpić? Czyżbym miał usłyszeć głos ? A nawet jeżeli tak, to jaki mam dowód na to, że nie jest to jakieś specjalne, sprytnie wmontowane radio, w którym mówi ukryty i pilnie strzeżony spiker? Nawet jeszcze teraz nie miałbym ochoty potwierdzać tego, co usłyszałem, ani też tego, co się zdarzyło w mojej obecności. Coś jednak bez wątpienia się zdarzyło.

Wyjaśnię to pokrótce; otóż aparat z tubami i głowicą akustyczną zaczął mówić w sposób nie budzący wątpliwości, że ktoś jest w nim rzeczywiście obecny i obserwuje nas. Głos był silny, metaliczny, bez życia, czysto mechaniczny, pozbawiony modulacji czy jakiejkolwiek ekspresji, słychać było zgrzytanie i trzaski, ale wszystko pełne szalonej precyzji i świadomego działania.

- Panie Wilmarth - powiedział - mam nadzieję, że nie przestraszę pana. Jestem taką samą istotą ludzką jak pan, tylko że ciało moje spoczywa teraz bezpiecznie, odpowiednio zasilone życiem, w głębi Round Hill, około półtorej mili na wschód od tego miejsca. Ja natomiast jestem tutaj z panem, mój mózg znajduje się w tym cylindrze, a widzę, słyszę, i mówię dzięki elektronicznym wibracjom. Za tydzień wyruszam w podróż poprzez próżnię, robiłem to już zresztą kilkakrotnie, i mam nadzieję odbyć tę podróż w miłym towarzystwie pana Akeleya. Pragnąłbym odbyć ją również i w pańskim towarzystwie. Znam pana z widzenia i z opinii, jaką się pan cieszy, śledziłem też korespondencję pomiędzy panem i jego przyjacielem. Należę do tych ludzi, którzy się sprzymierzyli z Obcymi Istotami odwiedzającymi naszą planetę. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi w Himalajach, gdzie udzielałem im różnego rodzaju pomocy. Ja zaś dzięki nim, w rewanżu, doświadczyłem rzeczy, jakie niewielu ludziom przypadają w udziale.

Czy zdaje sobie pan sprawę, co to znaczy, kiedy powiem, że byłem już na trzydziestu siedmiu różnych ciałach niebieskich - planetach, ciemnych gwiazdach i mało zidentyfikowanych obiektach - w tym na ośmiu poza naszą galaktyką i dwóch poza zakrzywieniem czasoprzestrzeni? Wszystkie te wyprawy nie przyniosły mi najmniejszej szkody. Mózg mój został odłączony od ciała w sposób tak zręczny, że trudno by to nazwać operacją hirurgiczną. Istoty odwiedzające naszą planetę mają metody, dzięki którym oddzielenie mózgu jest czynnością łątwą i niemalże normalną - przy czym ciało, po odłączeniu mózgu, wcale się nie starzeje. Natomiast mózg, chciałbym tu dodać, podłączony do mechanicznych aparatów pomocniczych i w pewnym stopniu karmiony wymienianym co pewien czas konserwującym płynem, jest absolutnie nieśmiertelny.

Szczerze pragnę, aby się pan zdecydował na wypraw wraz ze mną i panem Akeleyem. Istoty przybywające na naszą planetę chętnie zawierają znajomość z ludźmi posiadającymi taką wiedzę jak pan i równie chętnie pokazują olbrzymie otchłanie, o jakich nam się nie śni w najbardziej fantastycznych marzeniach. Przy pierwszym zetknięciu z nimi doznaje się dość dziwnego wrażenia, wiem jednak, że pan ustosunkuje się do tego, jak trzeba. Sądzę, że pan Noyes też się z nami wybierze, ten, który przywiózł pana tutaj swoim samochodem. Od wielu już lat należy do naszego grona, chyba rozpoznał pan jego głos, utrwalony w zapisie, jaki wysłał pan Akeley.

Widząc, że drgnąłem, mówiący przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej:

- Pozostawiam więc panu tę sprawę do rozstrzygnięcia, panie Wilmarth, dodam tylko, że człowiek, który tak żarliwie interesuje się wszystkim, co wykracz poza przeciętność, a także folklorem, powinien skorzystać z takiej szansy. Nie ma żadnych powodów do obaw. Wszelkie zabiegi są bezbolesne, można się zachwycać techniką dokonywania zmian. Kiedy odłącza się elektrody, mózg zapada w sen pełen żywych i fantastycznych marzeń.

A teraz, jeśli pan pozwoli, odłożymy nasze spotkanie do jutra. Dobranoc, i proszę odwrócić wszystkie przełączniki w lewą stronę. Teraz już nie musi pan tak dokładnie przestrzegać kolejności, ale lepiej obsłużyć aparaty z soczewkami na końcu. Dobranoc, panie Akeley, proszę zadbać o naszego gościa. Czy już obsłużył pan przełączniki?

I to wszystko. Mechanicznie wykonałem polecenie i przesunąłem wszystkie trzy przełączniki, choć trawiły mnie rozmaite wątpliwości odnośnie tego, co się tutaj zdarzyło. W głowie miałem straszny zamęt, gdy usłyszałem szept Akeleya, który kazał mi zostawić całą aparaturę na stole. Nie skomentował ani jedną uwagą tego, co się wydarzyło, choć prawdę mówiąc, żaden komentarz niewiele by mi wyjaśnił, a może w ogóle nie dotarłby do mojej skołowanej głowy. Powiedział tylko, że mogę sobie wziąć lampę do pokoju, zrozumiałem więc, że chce pozostać sam i odpocząć. Z pewnością powinien już odpocząć, popołudniowa i wieczorna rozmowa wyczerpałyby najbardziej żywotnego człowieka. Wciąż jeszcze oszołomiony powiedziałem mu dobranoc i udałem się z lampą na górę, choć miałem wspaniałą kieszonkową latarkę.

Zadowolony byłem, że mogę opuścić ten gabinet przesycony dziwnym zapachem i nieokreśloną wibracją, ale nie mogłem, niestety, uciec od poczucia koszmarnego lęku i zagrożenia, i od kosmicznej potworności, jaką przesiąknięte było całe to miejsce, i mocy, jakie tu napotkałem. Dziki, bezludny teren, ciemny, porosły tajemniczym lasem stok góry, wznoszącej się tuż za domem, ślady na drodze, chory, nieruchomy człowiek szepczący w ciemności, diaboliczne cylindry i aparaty, a do tego jeszcze zaproszenie do niesłychanej operacji i jeszcze bardziej niesłychanych podróży - wszystko to, tak niespodziewane i tak nagłe, napierało na mnie ze zdwojoną mocą, która wyssała ze mnie całą siłę woli i prawie całkiem podkopała moje siły fizyczne.

A już szczególnie zaskoczyło mnie odkrycie, że mój przewodnik, Noyes, był celebrantem tego sabatowego rytuału utrwalonego na fonograficznym zapisie, choć przecież wyczuwałem, że ten odrażający, bezdźwięczny głos jest mi skądś znany. Byłem też głęboki poruszony moim stosunkiem do Akeleya; jego listy usposobiły mnie przyjaźnie, teraz jednak budził we mnie tylko odrazę. Powinienem mu współczuć w chorobie, a ja tylko otrząsałem się z obrzydzenia. Siedział sztywno i bezwzględnie niczym trup, a jego ustawiczny szept był jakże nienawistny i nieludzki!

Stwierdziłem, że takiego szeptu jeszcze w życiu nie słyszałem, że mimo dziwnie nieruchomych, osłoniętych wąsami ust, szept ten miał jakąś utajoną moc i roznosił się o wiele donośniej, niż można by się tego spodziewać po charczącym astmatyku. Słyszałem go i rozumiałem z każdego miejsca w pokoju, a parę razy wydało mi się nawet, że ten cichy, lecz przenikliwy głos, wcale nie świadczył o słabości, ale jest świadomie przytłumiony - tylko że nie mogłem się zorientować, z jakiego powodu. Od samego początku coś mnie niepokoiło w brzmieniu tego głosu. Teraz, kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, doszedłem do wniosku, że głos ten budził we mnie podobne odczucia, jak głos Noyesa, tak dziwnie złowieszczy. Ale kiedy i gdzie zetknąłem się z czymś, co spowodowało takie skojarzenia, nie potrafiłem powiedzieć.

Jednego byłem pewien - nie spędzę już w tym domu następnej nocy. Cały mój naukowy zapał zatracił się w lęku i odrazie, pragnąłem tylko, aby się jak najprędzej wydostać z tego siedliska choroby i nienaturalnych zjawisk. Wystarczy mi to, czego się dowiedziałem. Niewątpliwie muszą istnieć jakieś powiązania ze wszechświatem - są to jednak zagadnienia, z którymi normalny człowiek nie może mieć do czynienia.

Wydawało mi się, że zewsząd otaczają mnie jakieś bluźniercze siły, że napierają na wszystkie moje zmysły, że się po prostu duszę. O spaniu mowy być nie mogło, zgasiłem tylko lampę i rzuciłem się w ubraniu na łóżko. To na pewno absurd, ale przez cały czas byłem w pogotowiu na wypadek niespodziewanego zagrożenia; w prawym ręku trzymałem rewolwer, który ze sobą przywiozłem, a w lewym latarkę. Z dołu nie dochodziły żadne odgłosy, oczami wyobraźni widziałem jednak, że mój gospodarz siedzi w ciemności sztywny jak trup.

Rozległo się tykanie zegara i doznałem ulgi słysząc te normalne dźwięki. Ale z kolei uświadomiłem sobie jeszcze jedną niepokojącą rzecz - absolutny brak zwierząt na tym terenie. Z pewnością nie było na farmie zwierząt gospodarskich, ale nie słychać też było tak typowych nocą odgłosów dzikiej zwierzyny. Gdzieś tylko z dali dolatywał złowrogi szum niewidzialnych rzek, ale poza tym wokoło zalegała cisza, nienormalna, międzyplanetarna. Zastanawiałem się, jaka to niepojęta, zrodzona wśród gwiazd klątwa wisi nad tą ziemią. Przypomniały mi się stare legendy, wedle których psy i inne zwierzęta nie cierpiały Obcych Istot, a jednocześnie zastanawiałem się, co mogą oznaczać widziane przeze mnie ślady na drodze.



VIII

Nie należy mnie pytać, jak długo trwała moja drzemka, w którą nieoczekiwanie zapadłem, albo też ile z tego, co się potem zdarzyło, było zwykłym snem. Jeżeli powiem, że w pewnym momencie się zbudziłem, że usłyszałem i zobaczyłem różne rzeczy, ktoś może powiedzieć, że się po prostu wcale nie zbudziłem i że wszystko było snem, aż do momentu, kiedy wypadłem z domu, pomknąłem do szopy, w której przedtem zauważyłem stojącego tam starego Forda, wskoczyłem do tego wehikułu i puściłem się szalonym pędem, nie bacząc na kierunek, poprzez te nawiedzone wzgórza, które w końcu zawiodły mnie - po całych godzinach podskakiwania na nierównościach i krążenia pośród groźnych labiryntów leśnych - do wsi Townshend.

Zapewne też nie spotka się z uznaniem to wszystko, co zawarłem w moim raporcie; można bowiem twierdzić, że zdjęcia, głosy utrwalone przez fonograf i dobywające się z cylindra oraz wszelkie inne, podobne im dowody były po prostu zwykłym oszukaństwem, jakie na mnie praktykował nieosiągalny już Henry Akeley. Można również przypuszczać, że miał spisek z innymi ekscentrykami i razem uknuli ten głupi i bardzo wymyślny figiel, że miał ekspresową agencję wysyłkową w Keene, a zapisy fonograficzne wykonał dla niego Noyes. Dziwny wydaje się fakt, że jak dotąd Noyes nie został zidentyfikowany, nikt nie znał go w żadnej z pobliskich wsi, choć z pewnością często bywał na tym terenie. Ciągle usiłuję sobie przypomnieć numer rejestracyjny tego samochodu, czasem nawet wolałbym już z tego zrezygnować, ale może lepiej, żebym nie rezygnował. Bo mimo wszystko, co można na ten temat powiedzieć i co ja sam nieraz usiłuję sobie mówić, wiem że w tych niezbadanych górach czają się odrażające wpływy świata zewnętrznego i że mają swoich szpiegów i emisariuszy w świecie zamieszkałym przez ludzi. Jedyne, czego pragnę w dalszym życiu, to trzymać się z daleka od tych wpływów i tych emisariuszy.

Po mojej przerażającej opowieści szeryf wysłał oddział swoich ludzi na farmę, ale Akeley zniknął bez śladu. Szlafrok, żółty szal i bandaże, którymi miał owiązane nogi, leżały w gabinecie na podłodze koło fotela stojącego w rogu, nie wiadomo natomiast, co się stało z resztą jego garderoby, może zniknęła razem z nim. Nie było psów, ani żadnego inwentarza żywego, na ścianach zewnętrznych domu, a także i wewnątrz, widniały ślady po kulach. Nic jednak więcej nie zdołano tu zauważyć, co by mogło zwrócić uwagę. Nie było żadnych cylindrów ani aparatów, materiałów, jakie przywiozłem w walizce, zniknął dziwny zapach i poczucie wibracji w powietrzu, ślady na drodze, nie pozostało nic z tych wszystkich dziwów, które jeszcze tak niedawno oglądałem.

Po mej ucieczce jeszcze przez tydzień przebywałem w Brattleboro i rozmawiałem z różnymi osobami, które znały Akeleya; w rezultacie przeprowadzonych rozmów upewniłem się tylko, że całe wydarzenie nie było zjawą senną ani ułudą. Faktem niezbitym był zakup przez Akeleya psów, amunicji i chemikaliów, a także przecinanie przewodów telefonicznych; natomiast ci, którzy go znali - łącznie z jego synem w Kalifornii - uważali, że jego okazjonalne wzmianki o przeprowadzanych dziwnych badaniach nie były pozbawione logiki. Różni godni zaufania obywatele twierdzili, że był szalony, i bez cienia wątpliwości uważali wszystkie wymienione dowody za zwykłe oszustwo spreparowane z chorobliwym sprytem przy udziale ekscentrycznych, współdziałających z nim ludzi; natomiast zwykli, prości ludzie na wsi zgadzali się z każdym szczegółem jego zeznań. Pokazywał tym wieśniakom niektóre zdjęcia, a także czarny kamień, przesłuchiwał z nimi ten straszny zapis fonograficzny; wszyscy orzekli, że zarówno ślady, jak i bzyczący głos znajdują potwierdzenie w starych legendach.

Mówiono też, że kiedy Akeley znalazł czarny kamień, wokół jego farmy zaczęło się dziać coś dziwnego, rozlegały się jakieś głosy. Wszyscy zaczęli unikać tego miejsca, poza listonoszem albo jakimiś przypadkowymi, ale odpornymi nerwowo ludźmi. Dark Mountain i Round Hill są wciąż jeszcze nawiedzane i nie znalazłbym nikogo, kto by kiedykolwiek usiłował tam dotrzeć. Pobliscy mieszkańcy dobrze wiedzieli, że od dawna już znikają co pewien czas z tych okolic różni ludzie, a ostatnio zniknął nawet znany włóczęga Walter Brown, o którym Akeley wspominał w listach. Udało mi się spotkać farmera, który widział dziwne ciała płynące z nurtem West River, jednakże jego opowieść zbyt zagmatwana aby można ją potraktować poważnie.

Kiedy opuściłem Brattleboro, postanowiłem, że już nigdy więcej nie wrócę do Vermont, i jestem przekonany, że wytrwam w swoim postanowieniu. W tych dzikich górach z pewnością istnieje placówka owej strasznej rasy z kosmosu, kiedy przeczytałem wiadomość, że za Neptunem dostrzeżono nową, dziewiątą planetę, jak zapowiedziano u Akeleya, mam coraz mniej wątpliwości. Astronomowie, w sposób niezwykle prawidłowy, z czego pewnie wcale nie zdawali sobie sprawy, nazwali ją "Pluto". A ja uważam, a nawet mam pewność, że jest to właśnie spowite wiecznym mrokiem Yuggoth. Przyznam się, że przeszywa mnie dreszcz lęku, kiedy rozmyślam, dlaczego te straszne istoty zapragnęły, aby właśnie teraz ta planeta stała się znana na ziemi. Staram się zachować spokój i wierzyć, że te demoniczne stwory nie stosują jakiejś nowej taktyki, która ma wyrządzić krzywdę ziemi i jej mieszkańcom, ale nie przychodzi mi to łatwo.

Wciąż jednak nie opisałem jeszcze, w jaki sposób skończyła się moja straszna noc na farmie. Jak już wspomniałem, zapadłem w dość przykrą drzemkę, podczas której w sennej jawie przesuwały się przed mymi oczami straszne krajobrazy. Nie potrafię jednak powiedzieć, co mnie zbudziło, ale jestem pewien, że zbudziłem się w tym konkretnym momencie. Najpierw usłyszałem skrzypnięcie podłogi w hallu przy moich drzwiach i nieprzyjemne, stłumione gmeranie w zamku. Natychmiast jednak ustało; ale najbardziej jasno uświadomiłem sobie głosy, jakie mnie dobiegły z gabinetu na parterze. Wydawało mi się, że jest tam kilka osób, a rozmowa jest mocno kontrowersyjna.

Po kilku chwilach nasłuchiwania byłem już na dobre rozbudzony, gdyż głosy te miały takie brzmienie, że myśl o spaniu każdemu wydałaby się śmieszna. Ich tonacja była dość zróżnicowana, a jeśli komuś zdarzyłoby się wysłuchać kiedykolwiek zapisów fonograficznych, przestałby mieć wątpliwości, co do dwóch przynajmniej głosów. Choć myśl ta była straszna, zdawałem sobie sprawę, że znajduję się pod jednym dachem z owymi niesłychanymi istotami z przepastnych przestworzy; te dwa głosy to było owo bluźniercze bzyczenie, jakim Obce Istoty posługują się przy porozumiewaniu z ludźmi. I w tym przypadku zaznaczyła się pewna różnica - w brzmieniu, akcencie i tempie - ale mimo to należały do tego samego ohydnego gatunku.

Trzeci głos dobywał się z pewnością z aparatury połączonej z jednym z mózgów, znajdujących się w cylindrach. Było to równie pewne, jak samo bzyczenie, bo ten donośny, metaliczny głos bez życia, jaki słyszałem z wieczora, z jego pozbawionym fleksji i wyrazu zgrzytaniem i rzężeniem, z bezosobową precyzją i rozwagą, był niezapomniany. Wtedy to zadałem pytania, czy za tym zgrzytaniem kryje się taki sam mózg, jaki uprzednio do mnie przemawiał; potem jednak zrozumiałem, że każdy mózg wyda z siebie podobny głos, jeżeli zostanie podłączony do tego samego aparatu mowy; różnice mogą się tylko przejawiać w samym języku, rytmie prędkości i sposobie wymowy. W tej ohydnej rozmowie brały udział dwa głosy ludzkie - jeden przynależał do nie znanego mi wieśniaka, a drugi, z łagodnym bostońskim akcentem, był głosem mojego niedawnego przewodnika, Noyesa.

Usiłowałem wyodrębnić poszczególne słowa, jakie padały na parterze, ale jednocześnie świadom byłem, że odbywa się tam pospieszna krzątanina, chrobotanie i przesuwanie; nie mogłem pozbyć się wrażenia, że pokój pełen jest żywych istot - było ich znacznie więcej poza tymi, których mowę odróżniałem. Trudno dokładnie opisać ich chrobotanie, bo nie sposób tego z niczym porównać. Tak jakby się poruszały po pokoju istoty świadome; odgłos ich kroków przypominał bezładne stukanie czymś twardym - z rogu albo stwardniałej gumy. Dla bardziej konkretnego, ale mniej dokładnego porównania można by powiedzieć, że ludzie w luźnych drewniakach szurali i stukali w wyfroterowaną podłogę z desek. Nawet nie miałem odwagi wyobrazić sobie, kim są i jak wyglądają istoty odpowiedzialne za te hałasy.

Wkrótce zorientowałem się, że nie zdołam uchwycić sensu tej rozmowy. Co pewien czas do moich uszu docierały poszczególne słowa - w tym nazwisko Akeleya i moje - zwłaszcza wtedy, kiedy były wypowiadane przez mechaniczny aparat produkujący mowę; ich prawdziwy sens gubił się jednak w braku ciągłości myśli. Dziś już nie potrafię tego odtworzyć i nawet straszliwe wrażenie jakie to na mnie wywarło, jest już raczej kwestią przypuszczenia aniżelu odkrycia. Byłem pewien, że na dole, pode mną, zgromadziło się jakieś straszliwe, niezwykłe konklawe, ale nad czym, tak bardzo bulwersującym, radzili, tego nie wiedziałem. Akeley, co prawda, zapewniał mnie o przyjacielskim stosunku Obcych Istot, ja jednak czułem, że kryje się w tym bluźniercze zło.

Wsłuchując się pilnie, zacząłem z czasem rozróżniać poszczególne głosy, choć nadal nie chwytałem ich sensu, a także wyczuwać dość charakterystyczne stany emocjonalne. W jednym z bzyczących głosów, na przykład, wyczuwałem niewątpliwą władczość; z kolei zaś mechaniczny głos, mimo, że sztucznie donośny i równy, zdawał się zajmować pozycję podległą i obronną. Głos Noyesa świadczył o stosunku pojednawczym. Innych nie potrafiłem scharakteryzować. W ogóle nie słyszałem znajomego mi szeptu Akeleya, ale wiedziałem przecież, taki szept nie zdoła przeniknąć przez solidny strop pomiędzy gabinetem a moim pokojem.
   Spróbuję odtworzyć kilka poszczególnych słów i innych dźwięków, w miarę możliwości odpowiednio określając mówiących. Najpierw zdołałem dokładniej uchwycić jakieś fragmenty zdań wypowiedzianych przez mówiący aparat.


(Mówiący aparat)
...przynieś do mnie... odesłać listy i zapis fonograficzny... zakończyć na tym... wziąć... wzrok i słuch... nie szkodzi... bezosobowa siła, mimo wszystko... nowy, błyszczący cylinder... dobry Bóg...


(Pierwszy bzyczący głos)
...czas, abyśmy przestali... mały i ludzki... Akeley... mózg... mówiący...


(Drugi bzyczący głos)
... Nayarlathothep... Wilmarth... zapisy i listy... tanie szalbierstwo...


(Noyes)
...(trudne do wymówienia słowo albo nazwisko, prawdopodobnie N'gah-Kthun) ...nieszkodliwy... spokój... kilka tygodni... teatralne... powiedziałem już przedtem...


(Pierwszy bzyczący głos)
...nie ma powodu... zasadniczy plan... efekty... Noyes może dopilnować... Round Hill... nowy cylinder... samochód Noyesa...


(Noyes)

...dobrze... wszystko wasze... tutaj na dole... reszta... miejsce...


(kilka głosów jednocześnie - rozmowa niezrozumiała)


(Liczne kroki, w tym także to szczególne stukanie i szuranie luźnych drewniaków)


(Dziwne odgłosy człapania)


(Odgłos zapalonego silnika i oddalającego się auta)


(Cisza)

To wszystko, co pochwyciły moje uszy, kiedy leżałem w napięciu na łóżku, w tej nawiedzonej farmie, pośród demonicznych gór... w ubraniu, z rewolwerem w zaciśniętej dłoni i kieszonkową latarką w drugiej. A leżałem, jak już zaznaczyłem, całkowicie sparaliżowany i nie ruszałem się, choć echo tych odgłosów już dawno zamilkło. Gdzieś z daleka na dole dochodziło głuche, miarowe tykanie starego zegara z Connecticut, a wkrótce dotarło do mnie chrapanie. Akeley musiał wreszcie zasnąć po skończeniu tej dziwnej narady i bardzo mu to było na pewno potrzebne.

Nie mogłem się zdobyć na decyzję, co robić w tej sytuacji. Bo przecież usłyszałem tylko to, czego się mogłem spodziewać na podstawie uzyskanych wcześniej informacji, nic więcej. Dobrze też wiedziałem, że Obce Istoty mają wolny dostęp do farmy. A jednak Akeley był najwyraźniej zdziwiony ich niespodziewaną wizytą. Lecz coś w zasłyszanych fragmentach ich dyskusji zmroziło mnie na wskroś, wzbudziło tak groteskowe i straszne wątpliwości, że zapragnąłem, aby się to okazało tylko snem. Myślę, że podświadomie coś wyczuwałem, czego świadomość nie mogła jeszcze objąć. Ale jak ma się sprawa z Akeleyem? Czyżby nie był on moim przyjacielem, czyżby nie zaprotestował, gdyby miało mi grozić jakieś niebezpieczeństwo? Rozlegające się na dole spokojne chrapanie zdawało się naśmiewać ze wszystkich moich, tak nagle narosłych obaw.

Możliwe to, że Akeleya oszukano i posłużono się nim jako przynętą, aby wyciągnąć mnie w te góry wraz z listami, zdjęciami i zapisem fonograficznym? Czyżby te istoty zamierzały zniszczysz nas obu dlatego, że za dużo wiemy? Znowu przyszła mi na myśl ta nagła i niezwykła zmiana sytuacji, która znalazła odbicie w jego ostatnich listach. Instynktownie czułem, że dzieje się coś bardzo złego.

Wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. A ta cierpka kawa, której nie wypiłem... czy Obce Istoty nie miały mnie oszołomić jakimś narkotykiem? Muszę natychmiast porozmawiać z Akeleyem i przywołać go do rzeczywistości. Zahipnotyzowali go obietnicami odkryć kosmicznych, ale teraz musi posłuchać głosu rozsądku. Trzeba nam stąd uciekać, nim będzie za późno. Jeśli nie starczy mu siły woli, żeby się z tego wyrwać, ja go wspomogę. A jeśli nie zdołam go przekonać, to przynajmniej sam się wydostanę. Chyba pozwoli mi wziąć swego Forda, zostawię go w garażu w Brattleboro. Widziałem, że stał w szopie - drzwi były w nim zamknięte, dobry znak - gotów był do natychmiastowego użytku, więc niebezpieczeństwo można już było zaliczyć do przeszłości. Chwilowa niechęć do Akeleya, która była skutkiem naszej wieczornej rozmowy, już mi przeszła. Obaj znaleźliśmy się w podobnej sytuacji i musimy się trzymać razem. Wiedząc, że jest chory, nie miałem ochoty go budzić, ale było to konieczne. Nie mogłem przecież pozostać w tym domu aż do rana.

Wreszcie, zdolny już do działania, przeciągnąłem się, żeby rozluźnić mięśnie. Pod wpływem raczej impulsu aniżeli rozwagi wstałem ostrożnie, włożyłem kapelusz na głowę, wiozłem walizkę i przyświecając sobie latarką zacząłem schodzić na dół w ogromnym napięciu nerwowym. Rewolwer trzymałem w zaciśniętej prawej ręce, a walizkę i latarkę w lewej. Sam nie wiem, dlaczego zachowałem takie środki ostrożności, bo przecież miałem obudzić tylko jeszcze jednego mieszkańca tego domu.

Kiedy po skrzypiących schodach zszedłem do hallu, usłyszałem jeszcze wyraźniejsze chrapanie, ale dochodziło z pokoju znajdującego się po lewej stronie - z salonu, w którym jeszcze nie byłem. Z prawej ział czarną nocą gabinet, w którym słyszałem niedawno rozmowę. Pchnąłem nie domknięte drzwi salonu przyświecając sobie latarką i kierując światło w stronę śpiącego. Natychmiast jednak odwróciłem się i wycofałem bezszelestnie, tym razem już nie instynktownie, ale kierowany rozsądkiem. Na kanapie spał nie Akeley, ale mój były przewodnik Noyes.

Nie miałem pojęcia, jak naprawdę przedstawia się sytuacja, ale zdrowy rozsądek nakazywał mi dowiedzieć się jak najwięcej, zanim kogokolwiek obudzę. Zamknąłem cicho drzwi od salonu, żeby nie obudzić Noyesa i ostrożnie wszedłem do gabinetu spodziewając się tam znaleźć Akeleya, śpiącego, czy rozbudzonego, w fotelu, najwidoczniej jego ulubionym miejscu odpoczynku. W blasku latarki dostrzegłem najpierw duży stół pośrodku gabinetu, na nim jeden z tych piekielnych cylindrów z podłączonymi aparatami wzroku i słuchu oraz z aparatem mowy stojącym w pobliżu, a uszykowanym do podłączenia w każdym momencie. Pomyślałem, że w nim na pewno znajduje się mózg, który słyszałem podczas tej strasznej konferencji; przyszła mi ochota, żeby go na chwilę podłączyć i usłyszeć, co ma do powiedzenia.

Był zapewne świadom mojej obecności; podłączone aparaty wzroku i słuchu odnotowały blask mojej latarki i skrzypienie podłogi. Nie miałem jednak odwagi manipulować przy tej aparaturze. Zauważyłem tylko, że był to nowy, błyszczący cylinder z nazwiskiem Akeleya, który wieczorem stał na półce i na który miałem nie zwracać uwagi. Teraz, patrząc wstecz, żałuję, że brakło mi odwagi i nie posłuchałem tego, co mógłby mi powiedzieć. Bóg jeden wie, jakie tajemnice, jakie straszne wątpliwości i czyją tożsamość byłby mi wyjaśnił! Wtedy jednak uznałem, że lepiej to zostawić w spokoju.

Skierowałem następnie latarkę w róg pokoju, gdzie spodziewałem się znaleźć Akeleya, ale ku memu zaskoczeniu stwierdziłem, że wielki fotel jest pusty, nie ma w nim ani śpiącego ani rozbudzonego Akeleya. Natomiast z fotela na podłogę opadał jego obszerny, stary szlafrok, zaś obok na podłodze leżał żółty szal i długi bandaż, którym owinięte były jego nogi, co wydało mi się takie dziwne. Kiedy tak stałem pełen wątpliwości i zastanawiałem się, gdzie może się znajdować Akeley i dlaczego tak nagle porzucił strój, jaki miał na sobie z powodu choroby, stwierdziłem, że już nie czuję tu tego dziwnego zapachu ani wibracji. Czym były spowodowane? Nagle uświadomiłem sobie, że najbardziej odczuwałem je w pobliżu Akeleya, a zwłaszcza koło fotela; następnie w całym gabinecie, ale już słabiej, a także w hallu, w pobliżu drzwi gabinetu. Reszta domu była wolna od zapachu i wibracji. Przesunąłem latarką po całym gabinecie łamiąc sobie głowę nad tym, co się tu mogło zdarzyć.

Lepiej byłoby dla mnie, gdybym zostawił to miejsce w spokoju i nie oświetlał raz jeszcze pustego fotela. W rezultacie nie opuściłem tego domu bezszelestnie, wydałem z siebie bezszelestny okrzyk, który mógł zaniepokoić i rozbudzić śpiącego po wartownika. Ten krzyk i nieprzerwane chrapanie Noyesa to odgłosy, jakie zapamiętałem z tego pełnego patologicznych zjawisk domu u stóp nawiedzonej góry, której szczyt porosły jest czarnym lasem - a będącej siedliskiem transkomicznego horroru pośród samotnych zielonych wzgórz i szemrzących klątwę potoków, przecinających widmowy, dziki krajobraz.

Sam nie wiem, jak to się stało, że podczas tego chaotycznego szperania w gabinecie nie upuściłem latarki, walizki i rewolweru i że zdołałem je przy sobie zachować. W końcu jednak wydostałem się z pokoju, a potem z tego domu, zachowując ciszę. Dowlokłem się bezpiecznie do Forda i wrzuciwszy swoje rzeczy do środka, zasiadłem przy kierownicy. Udało mi się uruchomić ten stary wehikuł i pomknąć przez czarną, bezksiężycową noc ku nieznanej, bezpiecznej przystani. Moja jazda tym wehikułem przypominała majaki z utworów Poego albo Rimbouda czy też obrazów Dore'a, w końcu jednak udało mi się dotrzeć do Townshend. I to już wszystko. Jeżeli nie ucierpiało moje zdrowie psychiczne, to miałem szczęście. Czasami jednak lękam się, co przyniosą następne lata, zwłaszcza teraz, kiedy niespodziewanie wykryto nową planetę Pluton.

Jak już wspomniałem, poświeciwszy najpierw latarką po całym pokoju skierowałem ją znowu na pusty fotel i wtedy zauważyłem tam po raz pierwszy trzy przedmioty ukryte w luźnych fałdach leżącego tam szlafroka. Kiedy trochę później przybyli tam ludzie szeryfa, już zniknęły. Zaznaczyłem, że nie było w tym nic specjalnie koszmarnego. Najgorsze były wnioski, jakie się mimo woli nasuwały. Nawet jeszcze teraz przychodzą na mnie chwile wątpliwości i wtedy jestem całkiem bliski sceptycyzmu tych ludzi, którzy przypisują wszystkie te moje przeżycia sennej jawie, nerwom albo też złudzeniu.

Owe trzy rzeczy były skonstruowane mistrzowsko i zaopatrzone w pomysłowe metalowe klamry, celem podłączenia do części organicznych, na temat których nawet teraz nie śmiem snuć żadnych przypuszczeń. Mam nadzieję... głęboką... że były to przedmioty z wosku, wykonane z prawdziwym mistrzostwem, choć w skrytości ducha jestem pełen różnych obaw. Wielki Boże ! Ten szepczący w ciemności człowiek i ten chorobliwy zapach, jaki się wokół niego unosił, i ta wibracja w powietrzu ! Czarownik, emisariusz odmieniec, przybysz z innego świata... koszmarne, przytłumione bzyczenie... i przez cały czas w tym nowym, błyszczącym cylindrze na półce... biedaczysko... "Niesłychana zręczność chirurgiczna, biologiczna i mechaniczne..."

Albowiem te trzy przedmioty leżące w fotelu, doskonałe aż po najdrobniejsze szczegóły, odznaczające się wprost mikroskopijnym podobieństwem... identyczne... to była twarz i ręce Henry Wentwortha Akeleya.

ŚWIĄTYNIA

Dwudziestego sierpnia 1917 roku, ja Karl Heinrich, hrabia von Altberg-Ehrenstein, komandor porucznik Cesarskiej Niemieckiej Marynarki Wojennej i dowódca okrętu podwodnego U-29 wrzuciłem butelkę i tę kronikę do Atlantyku, w miejscu mi nie znanym, lecz prawdopodobnie było to na dwudziestym stopniu szerokości geograficznej północnej i trzydziestym piątym stopniu długości geograficznej zachodniej, gdzie statek mój spoczął uszkodzony na dnie oceanu. Uczyniłem to, ponieważ pragnę ujawnić opinii publicznej pewne niezwykłe fakty. Prawdopodobnie nie przeżyję, nie będę więc w stanie uczynić tego osobiście, sytuacja bowiem stała się tyleż niebezpieczna, co niezwykła i składa się na nią nie tylko niemożliwa do naprawienia usterka U-29, ale również złamanie mej żelaznej, niemieckiej woli w sposób zaiste przerażający.

Po południu, osiemnastego czerwca, jak donosiliśmy telegraficznie na U-61, zmierzając w kierunku Kieł, storpedowaliśmy brytyjski frachtowiec „Victory” płynący z Nowego Jorku do Liverpoolu na czterdziestym piątym stopniu szesnastej minucie szerokości geograficznej północnej i dwudziestym ósmym stopniu trzydziestej czwartej minucie długości geograficznej zachodniej, zezwalając załodze na zejście do szalup, aby cała nagrana przez nas operacja wypadła jak najlepiej w archiwach admiralicji.

Statek zatonął dość spektakularnie, najpierw poszedł pod wodę dziób, rufa uniosła się niemal do pionu, podczas gdy kadłub stopniowo zaczął pogrążać się w odmętach. Nasza kamera niczego nie przeoczyła i żałuję, że rolka tak dobrego filmu nie dotrze nigdy do Berlina. Potem za pomocą działek pokładowych zatopiliśmy łodzie ratunkowe i zanurzyliśmy się.

Kiedy ponownie wyszliśmy na powierzchnię, przed zmierzchem, na pokładzie odkryto ciało marynarza. Jego dłonie w osobliwy sposób zaciskały się na relingu. Biedaczysko był śniadym, dość przystojnym młodzieńcem, prawdopodobnie Włochem lub Grekiem, i niewątpliwie należał do załogi „Victory”. Najwyraźniej szukał schronienia na okręcie, który unicestwił jego własny, ot, jeszcze jedna ofiara niesprawiedliwej wojny zaczepnej, podczas której angielskie świnie dybią na nasz Vaterland. Nasi ludzie przeszukali go w nadziei znalezienia pamiątek i w kieszeni bluzy natknęli się na bardzo dziwną statuetkę z kości słoniowej przedstawiającą głowę młodzieńca umajoną liśćmi laurowymi. Mój podkomendny, porucznik Klenze, uwierzył, że przedmiot ów był antykiem ogromnej wartości, toteż zabrał go znalazcy i zatrzymał dla siebie. Nie potrafiłem pojąć, w jaki sposób prosty marynarz mógł stać się posiadaczem czegoś takiego.

Kiedy trupa ciśnięto za burtę, zaszły dwa wypadki, które wzbudziły spore zakłopotanie wśród załogi. Młodzieniec miał oczy zamknięte, lecz gdy ciało jego wleczono w stronę relingu, otworzyły się, i wielu doznało osobliwie niepokojącego wrażenia, że niezłomnie i drwiąco spojrzały na pochylających się nad zwłokami Schmidta i Zimmera.

Bosman Müller, starszawy mężczyzna, który gdyby nie był przesądną alzacką świnią, na pewno tak by się nie zachował, od tej chwili, dogłębnie poruszony i podekscytowany, obserwował wrzucone do wody ciało i zarzekał się, że w momencie gdy pogrążyło się w falach, przybrało pozycję pływacką i śmignęło pod falami na południe. Klenze i ja nie przyjęliśmy pochlebnie tak jawnego przykładu wieśniaczej ignorancji i ukaraliśmy ludzi, zwłaszcza Müllera, srogą reprymendą.

Następnego dnia wskutek niedyspozycji kilku członków załogi powstała dość krępująca i uciążliwa sytuacja. Ludzie wyraźnie cierpieli na napięcie nerwowe wywołane trudami długiego rejsu i miewali senne koszmary. Kilku wydawało się dość oszołomionych i ogłupiałych, kiedy zaś przekonałem się, że nie symulują, zwolniłem ich z obowiązków. Morze było raczej niespokojne, toteż zeszliśmy na głębokość, gdzie fale mniej dawały się we znaki. Znaleźliśmy się na względnie spokojnych wodach, mimo nieco zagadkowego południowego prądu, którego nie odnotowano na naszych mapach oceanograficznych. Najbardziej drażniły nas wszystkich jęki chorych, jednak nie wpływały demoralizująco na resztę załogi, nie podjęliśmy więc bardziej drastycznych środków. Planowaliśmy pozostać tam, gdzie byliśmy, i przechwycić liniowiec „Dacja” wzmiankowany w informacji od naszych agentów z Nowego Jorku.

Wczesnym rankiem wynurzyliśmy się i stwierdziliśmy, że morze jest mniej wzburzone. Na horyzoncie na północy unosił się dym jakiejś morskiej bitwy, ale my, znalazłszy się w dostatecznie dużej odległości i mogąc się szybko zanurzyć, byliśmy bezpieczni. Najbardziej niepokoiła nas paplanina bosmana Müllera, która z nadejściem nocy stała się bardziej zajadła i dziwna. Mężczyzna ów powrócił do stadium dziecka bełkoczącego o mirażach martwych ciał przepływających za szybami bulajów; o ciałach, które przyglądały mu się z uwagą i które mimo obrzmienia rozpoznał jako zwłoki tych, których widział umierających podczas naszych zwycięskich wypadów. Dodał przy tym, że ów młodzieniec, którego odnaleźliśmy i cisnęliśmy za burtę, był ich przywódcą.

Było to ponure i obłąkańcze gadanie, toteż zakuliśmy Müllera w łańcuchy i srodze go wy chłostaliśmy. Załoga nie była zadowolona, że został ukarany, ale utrzymanie dyscypliny stało się sprawą pierwszorzędną. Odmówiliśmy również żądaniu delegacji, której przewodził mat Zimmer, aby dziwaczną figurkę z kości słoniowej wrzucić do morza.

Dwudziestego czerwca marynarze Bohm i Schmidt, którzy poprzedniego dnia chorowali, dostali ataku szału. Żałowałem, że nie mieliśmy na pokładzie lekarza, jako że życie Niemca jest szczególnie cenne, ale ponieważ obaj mężczyźni snuli obłędne teorie dotyczące przeraźliwej klątwy, postanowiłem przedsięwziąć drastyczne kroki. Załoga przyjęła ów fakt raczej w minorowych nastrojach, Müller natomiast dziwnie się uspokoił. Wieczorem wypuściliśmy go i zaczął wykonywać swe obowiązki bez słowa skargi.

W następnym tygodniu wszyscy byliśmy mocno podenerwowani, wypatrując „Dacji”. Napięcie potęgowało zniknięcie Müllera i Zimmera, którzy bez wątpienia popełnili samobójstwo, udręczeni do niemożliwości trawiącymi ich lękami, chociaż nikt nie widział, by wyskakiwali za burtę. Cieszyłem się, że pozbyłem się Müllera, gdyż nawet jego milczenie wpływało niekorzystnie na załogę.

Wydawało się, że wszyscy wolą teraz milczeć, jakby skrywali w sobie jakiś lęk. Wielu chorowało, lecz nikt nie był dla reszty ciężarem.

Porucznik Klenze pałał z wściekłości, drażniło go właściwie wszystko, nawet błahostka w rodzaju stada delfinów, które coraz liczniej gromadziło się wokół U-29, czy południowego prądu o narastającej sile, którego nie było na naszych mapach.

W końcu stało się jasne, że kompletnie przeoczyliśmy „Dację”. Takie porażki się zdarzają, a my miast się rozczarować, tylko się z tego ucieszyliśmy. W tej sytuacji musieliśmy wracać do Wilhelmshaven. W południe dwudziestego ósmego czerwca skręciliśmy na północny zachód i mimo dość zabawnych przepychanek ze stadem delfinów wreszcie wyruszyliśmy w drogę powrotną.

Wybuch w maszynowni o drugiej w nocy zupełnie nas zaskoczył. Nie zauważyliśmy żadnego defektu, nie nastąpiło najdrobniejsze zaniedbanie, a mimo to ni stąd, ni zowąd całym okrętem potężnie zatrzęsło.

Porucznik Klenze pospieszył do maszynowni, by stwierdzić, że zbiornik paliwa i większość maszyn zostały bezpowrotnie zniszczone. Mechanicy Raabe i Schneider zginęli na miejscu. Nasza sytuacja natychmiast zrobiła się poważna, bo chociaż chemiczne regeneratory powietrza pozostały nietknięte i choć mogliśmy korzystać z urządzeń do podnoszenia okrętu i wynurzać się na powierzchnię oraz otwierać włazy, póki starczy powietrza i mocy w akumulatorach awaryjnych, nie mogliśmy sterować okrętem ani płynąć dalej. Szukanie ratunku na tratwach równałoby się oddaniu w ręce nieprzyjaciela, nieprzychylnie nastawionego (skądinąd bez przyczyny) wobec wielkiego narodu niemieckiego, a od ataku na „Victory” nasz telegraf nie działał i nie mogliśmy skontaktować się z innym U-Bootem.

Od chwili wypadku do drugiego lipca dryfowaliśmy nieustannie na południe, prawie bez żadnych planów, i nie napotkaliśmy po drodze innych jednostek. Wokół U-29 wciąż krążyły delfiny, co mogło wydać się dziwne, zważywszy na odległość, jaką pokonaliśmy. Rankiem drugiego lipca dojrzeliśmy okręt wojenny pod banderą Stanów Zjednoczonych i załoga stała się niespokojna, pragnąc oddać się w ich ręce. W końcu porucznik Klenze musiał zastrzelić marynarza Traubego, który szczególnie domagał się tego tak niegodnego dla Niemca rozwiązania. To na pewien czas uspokoiło załogę i nie zauważeni zeszliśmy pod wodę.

Następnego dnia z południa nadleciało olbrzymie stado morskich ptaków, a ocean wzburzył się złowrogo. Zamknąwszy luki, oczekiwaliśmy na dalszy rozwój wypadków, gdy uświadomiliśmy sobie, że albo zejdziemy na większą głębokość, albo pochłoną nas rosnące bez przerwy fale. Mieliśmy coraz mniej mocy i ciśnienia i chcieliśmy zminimalizować użycie maszyn.

W tym wypadku wszelako nie mieliśmy wyboru.

Nie zanurzyliśmy się na dużą głębokość, a kiedy kilka godzin później morze uspokoiło się, postanowiliśmy wrócić na powierzchnię. Tu pojawiły się nowe kłopoty, okręt bowiem nie reagował na nasze polecenia, mimo iż mechanicy robili, co mogli. Gdy załoga w tym podwodnym więzieniu zaczęła nie na żarty się trwożyć, niektórzy znów podjęli temat figurki porucznika Klenzego, ale widok pistoletu skutecznie zamknął im usta. Dawaliśmy tym nieszczęśnikom możliwie jak najwięcej zajęć, zmuszając do kolejnych prób naprawienia maszyn, które całkiem wysiadły.

Klenze i ja spaliśmy zwykle na zmianę - i to podczas mojej drzemki około piątej nad ranem czwartego lipca wybuchł bunt załogi. Sześciu pozostałych marynarzy, podejrzewając, że byliśmy straceni, wpadło nagle w obłąkańczą furię, zarzucając nam, że nie chcieliśmy przystać na poddanie się jankeskiemu okrętowi wojennemu przed dwoma dniami. To czyniąc, klęli na czym świat stoi i demolowali, co popadło. Ryczeli niby zwierzęta, którymi byli, niszcząc urządzenia pokładowe i sprzęty. Przez cały czas bredzili o rzekomej klątwie figurki z kości słoniowej oraz o śniadolicym martwym młodzieńcu, który spojrzał na nich, a następnie odpłynął. Porucznik Klenze wydawał się sparaliżowany i pozbawiony kompetencji, czego można się było spodziewać po miękkim, zniewieściałym Nadreńczyku. Zastrzeliłem szóstkę marynarzy, było to bowiem konieczne, i upewniłem się, że wszyscy umarli.

Wyrzuciliśmy ciała przez podwójne luki i zostaliśmy na pokładzie U-29 tylko we dwóch. Klenze wydawał się bardzo zdenerwowany i dużo pił. Postanowiliśmy, że przeżyjemy, jak długo się da, wykorzystując nasz spory zapas powietrza i tlenu, który nie ucierpiał wskutek obłąkańczych niszczycielskich ataków struchlałych z przerażenia marynarzy-kretynów. Nasze kompasy, głębokościomierze i inne delikatne instrumenty zostały strzaskane, toteż odtąd wszelkie informacje o naszym położeniu będą przybliżone, oparte na domysłach i przypuszczeniach, zegarkach i kalendarzu, jako że dryf nasz, jego prędkość i kierunek mogliśmy oceniać, wypatrując przez bulaje umiejscowione w kiosku. Na szczęście nasze akumulatory awaryjne miały jeszcze sporo mocy i mogliśmy skorzystać z nich do oświetlenia wnętrza okrętu oraz zasilania zewnętrznego reflektora. Promieniem tego ostatniego często omiataliśmy otchłań dokoła statku, ale widzieliśmy jedynie delfiny, płynące równoległym do naszego kursem. Te delfiny interesowały mnie z punktu widzenia nauki, jako że pospolity Delphinus delphis jest ssakiem z rodziny waleni i nie może żyć bez powietrza, ja natomiast obserwowałem jedno w owych stworzeń przez blisko dwie godziny i nie dostrzegłem, by choć raz wynurzyło się, aby zaczerpnąć powietrza.

W miarę upływu czasu Klenze i ja stwierdziliśmy, że wciąż płyniemy na południe, zanurzając się przy tym coraz to głębiej. Dostrzegaliśmy rozmaite okazy fauny i flory i czytaliśmy na ich temat w wolnych chwilach, korzystając z książek, które miałem na pokładzie. Nie mogłem wszelako nie zwrócić uwagi na ograniczoność wiedzy naukowej mego towarzysza. Nie miał pruskiego umysłu, lecz oddawał się bezwartościowym imaginacjom i dociekaniom. Nieuchronność naszej śmierci osobliwie nań wpłynęła i często modlił się w intencji tych wszystkich kobiet, mężczyzn oraz dzieci, których posłaliśmy na dno, zapominając, że wszystkie te rzeczy są szlachetne, służą bowiem państwu niemieckiemu. Po pewnym czasie stał się kompletnie niezrównoważony, wpatrywał się całymi godzinami w swój kościany posążek i snuł zabawne opowiastki o zaginionych i zapomnianych rzeczach znajdujących się w morskiej głębinie. Czasami, w formie eksperymentu psychologicznego, pozwalałem mu mówić bez przerwy, przysłuchując się jego wynurzeniom poetyckim, cytatom i opowiadaniom o zatopionych statkach.

Było mi go żal, okropny to widok, gdy cierpi Niemiec, ale nie należał on do ludzi, u których boku można by śmiało umrzeć. Ja ze swej strony byłem dumny, wiedząc, że Vaterland nie zapomni mnie, a moi synowie wyrosną na takich jak ja dumnych patriotów.

Dziewiątego sierpnia dojrzeliśmy dno oceanu i zlustrowaliśmy je w świetle naszego reflektora. Była to rozległa, pofałdowana równina, porośnięta głównie wodorostami i usłana skorupami drobnych mięczaków.

Tu i ówdzie dostrzec można było śliskie obiekty o zdumiewających kształtach, przyozdobione glonami i barnaklami, które, jak oznajmił Klenze, musiały być starymi okrętami spoczywającymi w swych grobach. Dziwiło go jedno - iglica twardej materii wystająca ponad powierzchnię dna oceanu, mierząca u podstawy prawie cztery stopy średnicy, dwie stopy szerokości, o płaskich bokach i gładkich częściach górnych, które schodziły się pod rozwartym kątem.

Powiedziałem, że jest to występ skalny, lecz Klenze stwierdził, że dostrzegł na nich jakieś żłobienia. Po chwili zaczął dygotać i odwrócił się od bulaju, jakby zdjęty przerażeniem, mimo to nie potrafił udzielić mi żadnych wyjaśnień, z wyjątkiem tego, że owładnęły nim przestwór, mrok, starożytność, odosobnienie i zagadkowość morskich głębin. Jego umysł był zmęczony, ale ja zawsze pozostaję Niemcem i uderzyły mnie dwie rzeczy - a mianowicie, że U-29 w zdumiewający sposób wytrzymywał napór potężnego na dnie oceanu ciśnienia i że tajemnicze delfiny wciąż nam towarzyszyły, nawet tu, na głębokości, gdzie większość biologów wyklucza możliwość istnienia wyższych organizmów. Byłem pewien, że wcześniej błędnie określiłem naszą głębokość, ale tak czy inaczej, musieliśmy zejść dostatecznie daleko, by zjawisko to uznać za godne najwyższej uwagi.

Prędkość dryfu na południe, jak również opadanie oszacowywałem na podstawie organizmów dostrzeganych w wyższych warstwach oceanu.

Była trzecia piętnaście po południu dwunastego sierpnia, kiedy nieszczęsny Klenze do reszty postradał rozum. Był w kiosku, obsługując reflektor, gdy nagle wpadł jak burza do biblioteki, gdzie siedziałem pogrążony w lekturze, a jego twarz zdradzała oznaki szaleństwa. Powtórzę tu, co powiedział, podkreślając słowa, na które kładł szczególny nacisk: - On wzywa! On wzywa! Słyszę go! Musimy iść! - Mówiąc to, wyjął z biurka kościaną figurkę, schował do kieszeni i schwycił mnie za ramię, pragnąc pociągnąć za sobą po zejściówce na pokład. W tej chwili pojąłem, że zamierzał otworzyć luk i wywlec mnie w odmęty na zewnątrz, co było przejawem samobójczej i morderczej manii, na którą nie byłem należycie przygotowany. Gdy ociągając się, usiłowałem go ułagodzić, stał się brutalniejszy, mówiąc: -Chodźże już, nie zwlekaj. Lepiej się ukorzyć i zyskać przebaczenie, niż stawić opór i zostać potępionym.

W tej sytuacji zaprzestałem prób uspokajania go i rzuciłem mu prosto w twarz, że jest szalony, żałośnie obłąkany. On jednak w ogóle tego nie przyjął i zawołał: - Jeśli jestem obłąkany, to zostałem obdarowany wielką łaską! Niechaj bogowie żałuj ą tego, kto w swej niewzruszoności jest w stanie zachować zdrowe zmysły, aż po odrażający kres! Pójdź i oszalej, póki on przyzywa nas z miłosierdziem!

Ten wybuch jakby złagodził tkwiące w nim napięcie, gdy bowiem skończył, złagodniał, prosząc, by mógł odejść sam, skoro nie chcę mu towarzyszyć. Był Niemcem, ale Nadreńczykiem, i do tego z pospólstwa, a obecnie również potencjalnie groźnym szaleńcem. Godząc się na jego absurdalną prośbę, by mógł popełnić samobójstwo, uwolniłbym się natychmiast od towarzysza, który obecnie stał się dla mnie zagrożeniem.

Poprosiłem, by przed odejściem oddał mi kościaną figurkę, lecz na tę prośbę wybuchnął tak nienormalnym śmiechem, że już jej nie powtórzyłem. Zapytałem potem, czy chce zostawić po sobie jakąś pamiątkę, choćby kosmyk włosów dla rodziny w Niemczech, w razie gdybym został ocalony, ale on raz jeszcze wybuchnął tym dziwacznym śmiechem. Zaczął wspinać się po drabinie, ja zaś stanąłem przy dźwigniach, aby uruchamiając maszyny we właściwych odstępach czasu, posłać go, jak tego żądał, na zatracenie. Kiedy stwierdziłem, że opuścił łódź, omiotłem reflektorem okolicę, aby spojrzeć nań po raz ostatni. Chciałem ponadto przekonać się, czy ciśnienie wody spłaszczy go, jak teoretycznie powinno było się stać, czy może jego ciało, jak w przypadku niezwykłych delfinów, pozostanie nie zmienione. Nie udało mi się nigdzie dojrzeć mego nieżyjącego towarzysza, wokół bowiem zgromadziło się zbyt wiele delfinów.

Tego wieczoru pożałowałem, że ukradkiem nie wyjąłem z kieszeni Klenzego kościanej figurki, gdy odchodził. Jej wspomnienie wciąż mnie nieodparcie fascynowało. Nie mogłem zapomnieć pięknej, młodzieńczej głowy z liśćmi laurowymi dokoła, mimo iż nie mam natury artysty. Żałowałem także, że nie mam z kim rozmawiać. Klenze, choć nie dorównywał mi pod względem umysłowym, był przy najmniej bratnią duszą. Tej nocy nie spałem dobrze i zastanawiałem się, kiedy nastąpi koniec. Rzecz jasna, moje szansę ocalenia były prawie zerowe.

Następnego dnia wszedłem do kiosku i tradycyjnie zlustrowałem reflektorem otoczenie. Od północy widok był identyczny jak przez cztery dni, odkąd ujrzeliśmy dno, ale oszacowałem, że nasz dryf nieco stracił na sile. Gdy skierowałem reflektor na południe, zauważyłem, że dno oceanu opada tam wyraźnym, ostrym uskokiem, a w niektórych miejscach znajdują się dziwnie regularne bloki kamienne wyglądające, jakby ustawiono je tam z rozmysłem. Okręt nie zszedł od razu na samo dno tej otchłani, toteż wkrótce musiałem wyregulować reflektor, by skierować promień ostro ku dołowi. Gwałtowność tej zmiany zaowocowała odłączeniem przewodu i wielominutową zwłoką, jaką zajęła mi naprawa, ale w końcu światło pojawiło się na nowo, zalewając dolinę pode mną.

Nie zwykłem wyrażać otwarcie swych emocji, lecz jak wielkie było moje zdumienie, kiedy ujrzałem to, co ujawnił przede mną promień reflektora. A przecież jako osoba wychowana w najlepszej Prussisch Kultur, nie powinienem był się dziwić, zarówno bowiem geologia, jak i tradycja uczą nas o wielkich przemieszczeniach oceanów i kontynentów. To, co zobaczyłem, było złożonym, długim, chaotycznym skupiskiem ruin, budowli wspaniałych, choć nie należących do stylów znanej nam architektury, w najróżniejszym stadium przetrwania. Większość wyglądała jak wzniesiona z marmuru, połyskując bielą w świetle reflektora i generalnie rzecz biorąc, miałem przed sobą ogromne miasto na dnie wąskiej kotliny z licznymi, stojącymi na uboczu świątyniami i willami na zboczach powyżej. Dachy zapadły się, kolumny popękały, lecz wciąż w miejscu tym panowała aura pradawnej świetności, której nie mógł przyćmić nawet upływ czasu.

Stając naprzeciw Atlantydy, którą dotąd uważałem za mit, stałem się natychmiast najgorliwszym i najbardziej zawziętym z badaczy. Na dnie kotliny płynęła ongiś rzeka, kiedy bowiem przyjrzałem się uważniej, dostrzegłem pozostałości kamiennych i marmurowych mostów oraz nabrzeży, tarasów i pirsów, które niegdyś musiały być dumne i piękne.

W mym entuzjazmie stałem się niemal równie obłąkany i sentymentalny jak nieszczęsny Klenze i bardzo późno zauważyłem, że prąd południowy ustał w końcu zupełnie, pozwalając, by U-29 opadła do tego zatopionego miasta tak, jak samolot osiada na ziemnym lotnisku. Równie późno uświadomiłem sobie, że zniknęły też delfiny.

Po dwóch godzinach okręt osiadł w końcu na brukowanym placu przy kamiennej ścianie kotliny. Po jednej stronie widziałem rozległy fragment miasta aż do starego nasypu rzeki, po drugiej w zdumiewającej bliskości stanąłem przed bogato zdobioną i doskonale zachowaną fasadą ogromnego budynku, najwyraźniej świątyni, wykutej w litej skale. Mogę jedynie domyślać się, kto był twórcą tego tytanicznego dzieła. Potężna fasada ma w sobie liczne zagłębienia i otwory, widnieje w niej wiele rozmaicie rozmieszczonych okien. Pośrodku zieją wielkie, otwarte odrzwia, do których dotrzeć można po gigantycznych długich schodach, które otaczają posągi przypominające jakby spoczywających uczestników bachanalii. W oczy rzucają się przede wszystkim wielkie kolumny i fruzy, zdobione rzeźbami niemożliwej do opisania urody; wygląda na to, że przedstawiają one wyidealizowane sielankowe scenki oraz procesje kapłanów i kapłanek niosących osobliwe artefakty rytualne ku czci świetlistego bóstwa. Sztuka emanuje fenomenalną wręcz doskonałością, jest w dużej mierze helleńska, a jednak ma w sobie jakiś inny, niesprecyzowany bliżej pierwiastek. To dzięki niemu odnosi się wrażenie, że obcuje się z czymś przeraźliwie starym, z odległym przodkiem, miast bezpośredniego potomka greckiej sztuki klasycznej. Nie mogę również wątpić, że każdy szczegół tej masywnej doskonałości został wykuty w litej skale. Jest to bez wątpienia fragment ściany kotliny, choć nie potrafię pojąć, w jaki sposób wydrążono w kamieniu tak wiele otworów i jak wygląda owa świątynia od środka. Być może wykorzystane zostały naturalne jaskinie lub nawet cała sieć jaskiń. Ani upływ czasu, ani woda nie zdołały naruszyć pierwotnej chwały tego budzącego grozę miejsca, niewątpliwie świątyni, i dziś po tysiącleciach od swego stworzenia trwało one nietknięte i niezbrukane, pośród bezkresnej nocy i ciszy oceanicznej otchłani.

Nie pamiętam, ile czasu zmitrężyłem, gapiąc się na zatopione miasto z jego budowlami, łukami, mostami i posągami oraz kolosalną świątynię otoczoną aurą piękna i tajemnicy. Choć wiedziałem, że śmierć jest bliska, zżerała mnie ciekawość i poszukiwałem odpowiedzi w świetle reflektora. Ten jasny promień pozwolił mi poznać wiele szczegółów, lecz nie ujawniał nic, co znajdowało się za drzwiami wykutej w skale świątyni - i po pewnym czasie wyłączyłem prąd, świadom, że muszę go oszczędzać. Reflektor świecił teraz dużo słabiej niż podczas tygodni rejsu. I jakby pod wpływem ciemności, poczułem, że narasta we mnie pragnienie poznania podwodnych sekretów. Ja, Niemiec, powinienem być pierwszy, który przemierzy owe zapomniane od wieków ścieżki!

Wydobyłem i sprawdziłem metalowy, głębinowy kombinezon do nurkowania i przeprowadziłem próbę z przenośną latarką i regeneratorem powietrza. Chociaż powinienem mieć kłopoty z obsługą w pojedynkę podwójnych luków, wierzyłem, że pokonam wszelkie trudności dzięki swym naukowym umiejętnościom i odbędę spacer po ulicach wymarłego miasta.

Szesnastego sierpnia opuściłem U-29 i z mozołem ruszyłem zasłanymi gruzem i mułem uliczkami w kierunku prastarego koryta rzeki. Nie natrafiłem na żadne szkielety czy inne ludzkie szczątki, lecz monety i rzeźby, które znalazłem, były z punktu widzenia archeologa prawdziwym skarbem. Nie mogę teraz nic więcej powiedzieć na ten temat, a jedynie wyrazić swą trwogę wobec kultury znajdującej się u szczytu swej chwały, kiedy lud jaskiniowy zamieszkiwał tereny Europy, a Nil wpływał przez nikogo nie oglądany do morza. Inni, kierowani tym manuskryptem, jeżeli kiedykolwiek zostanie odnaleziony, muszą zgłębić tajemnice, które ja mogę jedynie przybliżyć w formie mglistych aluzji. Wróciłem do łodzi, gdy moje baterie elektryczne zaczęły słabnąć, postanawiając zbadać kamienną świątynię dnia następnego.

Następnego dnia, gdy me pragnienie odkrycia sekretu świątyni stało się nie do odparcia, doznałem ogromnego rozczarowania, okazało się bowiem, że rzeczy niezbędne do wymiany w przenośnej latarce uległy zniszczeniu podczas buntu tych cuchnących wieprzy w lipcu. Moja wściekłość nie miała sobie równych, a mimo to niemiecki rozsądek nie pozwolił mi wejść bez źródła światła do mrocznego wnętrza kamiennej świątyni, która mogła okazać się kryjówką jakiegoś nieopisanego morskiego potwora lub labiryntem, z którego po ciemku nigdy nie znalazłbym wyjścia. Mogłem jedynie ustawić gasnący reflektor we właściwym kierunku i w jego świetle zbliżyć się do świątyni, wejść po jej schodach i zbadać zewnętrzne rzeźbienia.

Promień światła wpływał do wnętrza budowli pod kątem i choć usiłowałem zajrzeć do środka, moje wysiłki spełzły na niczym. Nie mogłem dostrzec nawet sufitu i choć widziałem na krok lub dwa poza próg, sprawdzając uprzednio laską podłoże, nie odważyłem się postąpić dalej. Co więcej, po raz pierwszy w życiu ogarnął mnie paniczny lęk. Zacząłem zdawać sobie sprawę, skąd wzięły się pewne chimery nieszczęsnego Klenzego, kiedy bowiem świątynia zaczęła przyciągać mnie coraz bardziej ku sobie, w przypływie nagłej, paraliżującej grozy, narastającej z każdą chwilą, zacząłem lękać się jej mrocznych otchłani. Powróciwszy do okrętu, wyłączyłem światła i siedziałem w mroku, rozmyślając. Musiałem oszczędzać prąd na sytuacje awaryjne.

Sobotę spędziłem w egipskich ciemnościach dręczony myślami i wspomnieniami, grożącymi zdruzgotaniem mej silnej niemieckiej woli. Klenze oszalał i umarł, zanim dotarł do tej złowieszczej pozostałości z odległej, dawno zapomnianej przeszłości, i radził, abym i ja uczynił to samo. Czy zaiste los oszczędził mi zdrowe zmysły tylko po to, by sprowadzić na mnie bezlitośnie koniec bardziej przerażający i okrutny, niż można by sobie wyobrazić? Nerwy miałem zszarpane i uznałem, że powinienem porzucić rozmyślania, godne jeno ludzi słabszej natury.

Sobotniej nocy nie mogłem zasnąć, i nie myśląc o przyszłości, włączyłem światła. Drażniło mnie, że prądu nie starczy mi na równi z powietrzem i zaopatrzeniem. Ponownie nawiedzały mnie myśli o eutanazji i raz jeszcze przyjrzałem się baczniej memu pistoletowi. Nad ranem musiałem zasnąć z włączonym światłem, bo gdy obudziłem się w południe, baterie były do cna wyczerpane. Zapaliłem kilka zapałek, jedną po drugiej, żałując, że z braku przezorności wypaliliśmy podczas rejsu kilka znajdujących się na pokładzie świec.

Po spaleniu ostatniej zapałki, którą odważyłem się zużyć, siedziałem czas jakiś po ciemku w kompletnym bezruchu. Rozważając nieuchronny koniec, przebiegłem w myślach ostatnie wypadki, budząc w sobie uśpione dotąd wrażenie, na które człowiek słabszy i bardziej zabobonny niewątpliwie musiałby się wzdrygnąć - głowa świetlistego bóstwa na płaskorzeźbach na ścianie świątyni jest identyczna jak u figurki, którą miał przy sobie martwy marynarz, a teraz Klenze zabrał ze sobą w otchłań.

Ten zbieg okoliczności nieco mnie poruszył, ale jeszcze nie przeraził. Tylko gorszy myśliciel spieszy tłumaczyć złożone i osobliwe zdarzenia prymitywnymi paranormalnymi wyjaśnieniami. Zbieg okoliczności był dziwny, aleja miałem nazbyt racjonalną naturę, by łączyć ze sobą przesłanki, nie mające ze sobą nic wspólnego lub nie związane w żaden jawny sposób z tragicznymi wypadkami, biorącymi swój początek od sprawy „Victory” i prowadzącymi poprzez łańcuch zdarzeń aż do mego obecnego, dość opłakanego położenia. Ponieważ potrzebowałem wypoczynku, wziąłem środek nasenny i ułożyłem się do snu. Mój niepokój odbijał się nawet we snach, wydawało mi się bowiem, że słyszę krzyki tonących i widzę twarze umarłych przylepione do bulajów statku. Wśród tych umarłych twarzy jedna była żywą, drwiącą, wykrzywioną ironicznie twarzą młodzieńca z figurką z kości.

Muszę uważać, jak opowiem o mym dziwnym przebudzeniu, gdyż mam rozstrojone nerwy i wydarzenia rzeczywiste mieszają się z halucynacjami. Psychologicznie rzecz biorąc, mój przypadek jest wielce interesujący, aż szkoda, że nie może być przebadany przez kompetentnych niemieckich lekarzy specjalistów. Od momentu gdy otworzyłem oczy, pierwsze, czego pragnąłem, to odwiedzić kamienną świątynię. Pragnienie to narastało z każdą chwilą, a jego przeciwieństwem był rodzący się gdzieś we mnie, bliżej niesprecyzowany lęk. Niedługo potem odniosłem wrażenie, że dostrzegam światło. Mimo ciemności i wygasłych baterii wydawało mi się, że widzę jakby fosforescencję jarzącą się w wodzie za okienkiem bulaju od strony świątyni. Zanim jednak zdołałem to zbadać, pojawiło się trzecie wrażenie, które z powodu swej irracjonalności nakazało mi wątpić w obiektywność tego, co mogły zarejestrować zmysły. Było to złudzenie słuchowe, wrażenie obecności rytmicznego, melodyjnego dźwięku przypominającego dziki, nieujarzmiony hymn lub chorał dochodzący spoza w pełni dźwiękoszczelnego kadłuba U-29. Przeświadczony o mych psychicznych zaburzeniach, zapaliłem kilka zapałek i przyrządziłem sobie roztwór potężnej dawki bromu mający uspokoić mnie i w rezultacie uwolnić od iluzji słuchowych. Fosforescencja pozostała jednak i trudno mi było przezwyciężyć dziecinny impuls zbliżenia się do bulaju i odnalezienia wzrokiem jej źródła. Była tak upiornie realna, że już wkrótce za jej pomocą zdołałem dostrzec wszystkie otaczające mnie, a znajome obiekty, podobnie jak pustą szklankę po bromie, którą wcześniej postawiłem „w ciemności” w nie określonym bliżej miejscu. To dało mi wiele do myślenia i przeszedłszy przez kajutę, zatrzymałem się przy bulaju, dotykając szkła. Było na swoim miejscu. Wszystko wyglądało normalnie. Teraz wiedziałem już, że światło albo istniało naprawdę, albo też element halucynacji był tak silny i zafiksowany, że nic nie było w stanie go unicestwić, toteż zaprzestając dalszego stawiania oporu, wszedłem do kiosku, aby odnaleźć źródło owej luminescencji. Może był to inny U-Boot, a wraz z nim nadchodziła nadzieja ocalenia?

Zdaję sobie sprawę, że czytelnik najprawdopodobniej nie przyjmie tego, o czym teraz napiszę, jako prawdy obiektywnej, i bardzo dobrze, bo skoro wydarzenia wykraczają poza granice prawa naturalnego, muszą być one z konieczności subiektywnym i nierzeczywistym tworem mego przemęczonego, zaburzonego umysłu.

Gdy dotarłem do kiosku, stwierdziłem, że otchłań wcale nie jest tak mocno oświetlona, jak mi się wydawało. W pobliżu nie było świecących roślin ani zwierząt, a miasto opadające w dół, ku rzece, tonęło w mroku. To, co ujrzałem, nie było spektakularne, groteskowe ani przerażające, a jednak odebrało mi resztki wiary w przytomność umysłu. Drzwi bowiem i okna podwodnej świątyni wykutej w kamieniu zbocza pałały intensywną migotliwą poświatą, jakby w jej wnętrzu gdzieś głęboko, na ołtarzu płonął dziwaczny ogień.

Późniejsze wypadki zdają mi się dość chaotyczne.

Gdy tak patrzyłem na oświetlone drzwi i okna, doznałem najbardziej osobliwych wizji, wizji tak nieprawdopodobnych, że nawet trudno mi je zrelacjonować. Wydawało mi się, że widzę obiekty wewnątrz świątyni, obiekty zarówno unieruchomione, jak i poruszające się, i odniosłem wrażenie, że słyszę znów ten nierzeczywisty śpiew, który doszedł mnie po raz pierwszy po przebudzeniu. Znów ogarnęły mnie myśli i lęki koncentrujące się wokół osoby młodzieńca z morza i kościanej figurki, której wizerunek przedstawiono tylekroć na frezach i kolumnach świątyni znajdującej się przede mną. Pomyślałem o nieszczęsnym Klenze'u i zastanawiałem się, gdzie spoczęło jego ciało z figurką, którą zabrał z sobą w odmęt. Ostrzegał mnie przed czymś, ale go nie usłuchałem, on wszelako był tylko miękkim, uległym Nadreńczykiem, który oszalał w sytuacji, z którą Prusak był gotów poradzić sobie bez większego trudu.

Reszta jest bardzo prosta. Pragnienie odwiedzenia i wejścia do świątyni stało się teraz dla mnie niewytłumaczalnym imperatywem, rozkazem, któremu nie potrafię się już dłużej opierać. Nie panuję już nad swą dotąd niezłomną, niemiecką wolą i potrafię podejmować decyzje jedynie dotyczące najbardziej błahych spraw.

Takie samo szaleństwo popchnęło Klenzego do śmierci, skłoniło go do wyjścia bez skafandra na dno oceanu, ja jestem jednak Prusakiem, człowiekiem twardym i przytomnym, zamierzam, jak długo się da, ocalić tę resztkę rozsądku i woli, jaka mi jeszcze pozostała. Kiedy zorientowałem się, że prędzej czy później opuszczę okręt, przygotowałem mój kombinezon, hełm i regenerator powietrza do natychmiastowego założenia, po czym bezzwłocznie zabrałem się do spisania tej kroniki w nadziei, że któregoś dnia dotrze ona do świata powyżej.

Włożę manuskrypt do butelki i wrzucę do morza, z chwilą gdy na zawsze opuszczę mój okręt. Nie lękam się, nawet proroctwa szaleńca Klenzego nie budzą we mnie strachu. To, co ujrzałem, nie może być prawdą i zdaję sobie sprawę, że to szaleństwo i utrata woli doprowadzi mnie co najwyżej do śmierci przez uduszenie, gdy wyczerpie się mój zapas tlenu. Światło w świątyni jest czystą iluzją, złudzeniem i odejdę spokojnie, jak prawdziwy Niemiec, umierając w czarnych i zapomnianych głębinach. Demoniczny śmiech, który słyszę, pisząc te słowa, dochodzi wyłącznie z mego własnego, odmawiającego posłuszeństwa mózgu.

Teraz zaś skrzętnie włożę swój kombinezon i ruszę dzielnie po schodach w głąb tej pierwotnej świątyni, owego cichego sekretu bezdennych morskich głębin i niezmierzonej otchłani czasu.

ULICA

Są tacy, którzy twierdzą, że rzeczy i miejsca mają dusze i ci, którzy uważają, że tak nie jest; nie będę wypowiadał się na ten temat, ale opowiem wam o Ulicy. Ulicę tę tworzyli ludzie silni i honorowi - prawi i dzielni, którzy przybyli z Błogosławionych Wysp za morzem. Z początku była to jedynie ścieżka wydeptana przez pierwszych osadników noszących wodę z leśnego źródła do grupki domów przy plaży. Następni pobudowali nowe chaty, wzdłuż północnej strony, wykonane z grubych dębowych bali, od strony lasu zaś obudowane kamieniami, gdyż w gąszczu czaili się Indianie używający często płonących strzał.

W kilka lat później ludzie wznieśli kolejne domy wzdłuż południowej strony Ulicy.

Po Ulicy, w tę i z powrotem, kroczyli posępni mężczyźni w stożkowatych czapkach, którzy zazwyczaj byli uzbrojeni w muszkiety bądź flowery. Przechadzały się tędy również ich żony, w czepkach na głowach i stateczne, opanowane dzieci. Wieczorami mężczyźni zasiadali przy gigantycznych kominkach, czytali i rozmawiali. Czytali bardzo proste rzeczy i o takich też dyskutowali, niemniej pomagały im one za dnia w pracy przy karczowaniu lasu i uprawie pól. Dzieci zaś, słuchały i uczyły się o prawach i starych czynach, a także o ukochanej Anglii, której nigdy nie widziały, ani nie mogły pamiętać.

Po wojnie Indianie przestali nękać mieszkańców Ulicy. Mężczyznom pochłoniętym pracą powodziło się nieźle i byli naprawdę szczęśliwi. Dzieci rosły, a kolejne rodziny przybywały ze Starego Kraju, aby osiedlić się przy Ulicy. A potem dorosły dzieci i nowo przybyłych. Miasteczko stawało się miastem i, jedna po drugiej, chaty poczęły ustępować miejsca domom - prostym, pięknym budowlom z cegły i drewna, o kamiennych stopniach i żelaznych balustradach, ze świetlikiem nad drzwiami wejściowymi. Domy nie były zbyt wymyślne, gdyż miały służyć wielu pokoleniom. Wewnątrz znajdowały się ozdobnie rzeźbione kominki i urzekające oko schody, a także przyjemne, wygodne meble, delikatne, porcelanowe zastawy stołowe i srebra przywożone ze Starego Kraju. Tak więc Ulica napełniała się snami młodych i cieszyła się, gdy jej mieszkańcy stawali się coraz bardziej czarujący i szczęśliwi.

Tam gdzie kiedyś była jedynie siła i honor, pojawiły się obecnie smak, gust i wiedza. Do domów zawitały książki, obrazy i muzyka, młodzi zaś uczęszczali na uniwersytet, którego gmach wznosił się ponad równiną na północy. Strzelby zastąpiły szpady, koronki - peruki. Polne dróżki i leśne drogi pokryły się kostką kocich łbów, po których dudniły kopyta wierzchowców czystej krwi i koła pozłacanych karet; przy chodnikach zaś powstały słupki do uwiązywania koni.

Przy Ulicy rosło wiele drzew: wiązy, dęby i majestatyczne klony; w lecie więc cała okolica zdawała się tonąć w soczystej zieleni, a z rozłożystych, strzelistych koron drzew dochodził melodyjny śpiew ptaków. Za domami rozciągały się okolone murami różane ogrody ze ścieżkami otoczonymi z dwóch stron przez starannie przycięte żywopłoty, z tarczami słonecznych zegarów tonących nocami w srebrzystym blasku księżyca i gwiazd, podczas gdy wonne, różnobarwne kwiaty błyszczały od kropel rosy.

Ulica śniła dalej, poprzez kolejne wojny, nieszczęścia i zmiany. Któregoś razu odeszła większość młodych i niektórzy nigdy nie powrócili. Wtedy też zwinięto starą flagę i zastąpiono ją nową, z pasami i gwiazdami. I choć mężczyźni mówili o ogromnych zmianach, Ulica ich nie czuła, ludzie bowiem byli nadal tacy sami, mówili o starych, znajomych rzeczach w stary, znajomy sposób. Drzewa wciąż były schronieniem dla rozśpiewanych ptaków, a wieczorami księżyc i gwiazdy przyglądały się skąpanym w rosie kwiatom w otoczonych murami różanych ogrodach.

Po jakimś czasie zniknęły szpady, trójgraniaste kapelusze i peruki. Jakże dziwni wydawali się krótkowłosi mieszkańcy z laskami w dłoniach. Z oddali dochodziły nowe odgłosy: dziwne sapanie i przenikliwe wycie, dobiegające od strony oddalonej o milę rzeki. Powietrze nie było już tak czyste, jak poprzednio, ale duch tego miejsca nie zmienił się. Ulicę ukształtowała krew i dusza przodków. Duch nie zmienił się nawet kiedy ludzie brutalnie otworzyli ziemię, aby ,położyć w niej dziwne rury, ani kiedy stawiali wysokie słupy z przymocowanymi do nich tajemniczymi drutami. Ulica zawierała w sobie tak wiele prawdziwej wiedzy, że przeszłość nie mogła zostać zbyt łatwo zapomniana.

A potem nastały dni zła, kiedy wielu, którzy znali Ulicę z dawnych czasów, przestali ją znać i kiedy poznało ją wielu, którzy nie znali jej do tej pory. Akcent ich był chrapliwy i ostry, wygląd zaś i oblicza plugawe. Podobnie jak ich myśli, które walczyły z mądrością ducha Ulicy, ta zaś bezgłośnie umierała z tęsknoty, podczas gdy stojące wzdłuż niej domy popadły w ruinę, drzewa uschły, a różane ogrody zarosły chwastami i sczezły. Jednak, któregoś dnia znów poczuła gwałtowny przypływ dumy, było to wówczas, kiedy młodzi ponownie wymaszerowali w nieznane. I znowu wielu z nich nie powróciło.

Tym razem młodzi ubrani byli na niebiesko.

W miarę upływu lat z Ulicą działo się coraz gorzej. Uschły już wszystkie drzewa, a różane ogrody ustąpił miejsca zapleczom tanich, szpetnych nowych budynków stojących przy równoległych ulicach. Domy jednak pozostały, pomimo trudnych lat, robaków i burz, bowiem postawiono je z myślą, aby służyły wielu pokoleniom. Na Ulicy pojawiły się nowe twarze: śniade, złowieszcze oblicza o zdradliwych oczach i dziwnych rysach, których właściciele mówili nieznanym językiem i wywieszali na przeżartych wilgocią ścianach domów szyldy z napisami w innym alfabecie.

Wzdłuż rynsztoków pojawiły się wózki i stragany. Powietrze przesycił okropny, nieokreślony fetor, a prastary duch zapadł w sen.

Raz Ulica przeżyła chwile wielkiego podniecenia. Za morzem szalały wojna i rewolucja; upadła dynastia, a nieliczni pozostali przy życiu pokonani dotarli z dwuznacznymi zamiarami do Zachodniego Lądu. Wielu z nich osiedliło się w zapuszczonych domach, które niegdyś znały śpiew ptaków i zapach róż. Później zaś Zachodni Ląd przebudził się i przyłączył do Starego Kraju w tytanicznej walce na rzecz cywilizacji. Nad miastami ponownie łopotały stare flagi, którym towarzyszyły nowe - prostsze, acz wspaniałe - trójkolorowe. Nad Ulicą nie powiewały flagi, gdyź obecnie gnieździł się tam jedynie strach, nienawiść i ignorancja. Młodzi ponownie odeszli, ale nie tak jak inni ich rówieśnicy, w dawnych czasach. Czegoś brakowało. Synowie owych młodzieńców z przeszłości, którzy maszerowali przesyceni prawdziwym duchem ich przodków, wywodzili się bowiem z różnych miejsc i nie znali Ulicy ani jej pradawnego ducha.

Za morzem miało miejsce wielkie zwycięstwo i młodzi powrócili w chwale. Odzyskali to, czego im brakowało, ale przy Ulicy nadal gnieździły się lęk, nienawiść i ignorancja - zbyt wielu pozostało i zbyt wielu obcych przybyło z różnych odległych miejsc, by osiedlić się w starych domach. Większość znów miała śniade, złowieszcze twarze, były jednak wśród nich i takie, jak oblicza ludzi, którzy kształtowali Ulicę i uformowali jej ducha. Podobne, a zarazem różne, bowiem w oczach ich wszystkich migotały złowrogie iskierki chciwości, ambicji, mściwości i graniczącego z obłędem fanatyzmu. Spiskowali, by zadać Zachodniemu Lądowi zabójczy cios, i móc potem przejąć władzę nad krajem, a raczej nad jego ruinami, tak jak w pewnym nieszczęsnym, mroźnym kraju, z którego przybyła większość z nich. Serce spisku znajdowało się przy Ulicy, gdzie chylące się ku upadkowi domy tętniły nieustępliwymi poczynaniami cudzoziemskich siewców niezgody i rozbrzmiewały echem planów i przemówień tych, którzy z utęsknieniem wyczekiwali dnia krwi, ognia i zbrodni.

Prawo wiedziało i mówiło sporo na temat dziwnych zgromadzeń na Ulicy, ale nie mogło niczego udowodnić. Tajniacy z uporem przesiadywali, nadstawiając ucha w takich miejscach jak Piekarnia Pietrowicza, Szkoła nowoczesnej Ekonomii Rywkina, Klub "Krąg" i kawiarnia "Wolność".

Zbierały się tam spore grupy posępnych mężczyzn, rozmawiających zawsze w obcym języku. A stare domy stały, przesycone zapomnianą wiedzą szlachetniejszych, minionych stuleci, śmiałych kolonizatorów i skąpanych w rosie różanych ogrodów w blasku księżyca. Czasami samotny poeta czy wędrowiec zjawiał się, by rzucić na nie okiem, i usiłował odnaleźć je w ich minionej chwale; niemniej nie było ich wielu.

Krążące swobodnie plotki głosiły, że w domach tych zamieszkiwali przywódcy ogromnej grupy terrorystycznej, którzy pewnego konkretnego dnia zamierzali rozpętać orgię rzezi, mając na celu zniszczenie Ameryki i wszystkich szlachetnych, starych tradycji, ukochanych przez Ulicę. Ulotki pływały w rynsztokach, ale pomimo iż wydrukowane były w różnych językach i różnym rodzajem pisma, mówiły o jednym: zbrodni i rebelii. Ich autorzy nawoływali do obalenia praw i cnót wychwalanych przez naszych ojców, zdławienia Konstytucji - konstytucji, która zawierała w sobie spuściznę półtora tysiąca lat anglosaskiej wolności, sprawiedliwości i umiarkowania. Mówiono, że smagli mężczyźni zamieszkujący przy Ulicy i gromadzący się w jej gnijących budynkach byli mózgami przerażającej rewolucji, że na ich rozkaz miliony bezmyślnych, żądnych krwi bestii wyciągnie hałaśliwe szpony ze slumsów tysięcy miast, paląc, niszcząc i mordując, aż ziemia naszych ojców przestanie istnieć. To wszystko mówiono i powtarzano, a wielu z niepokojem oczekiwało dnia czwartego lipca, o którym dwuznacznie pisano w ulotkach; nic jednak nie można było nikomu udowodnić.

Nikt nie potrafił określić, czyje aresztowanie mogłoby spowodować unicestwienie spisku. Policjanci niejednokrotnie urządzali naloty przetrząsając domy, aż w końcu przestali - ich również znudziło egzekwowanie prawa i porządku i pozostawili całe miasto swemu losowi. Później zjawili się mężczyźni w oliwkowych mundurach, z muszkietami; mogło się wydawać, że to swego rodzaju smutny sen. Ulicy musiało przyśnić się wspomnienie dawnych dni, kiedy uzbrojeni w muszkiety ludzie w stożkowatych kapeluszach krążyli po niej, od źródła w lesie, do skupiska chat przy plaży. Nic nie można było przedsięwziąć, aby zapobiec nadciągającemu kataklizmowi, bowiem smagli, złowrodzy mężczyźni byli nader sprytni i przebiegli.

Ulica spała więc niespokojnie, aż pewnej nocy w Piekarni Pietrowicza, Szkole nowoczesnej Ekonomii, Klubie "Krąg" i kawiarni "Wolność", jak również w wielu innych miejscach, zgromadziły się ogromne grupy ludzi, których oczy przepełnione były przeraźliwym triumfem i pełnym fanatyzmu wyczekiwaniem.

Po ukrytych przewodach wędrowały dziwne depesze i mówiono wiele o mających nadejść jeszcze dziwniejszych wieściach; kiedy jednak niebezpieczeństwo zagrażające Zachodniemu Lądowi zostało zażegnane nawet się tego nie domyślano. Mężczyźni w dziwnych mundurach nie potrafili powiedzieć co się dzieje, ani jak powinni się zachować, gdyż smagli, złowrodzy mężczyźni mieli ogromną wprawę, byli subtelni i doskonale potrafili maskować swoje poczynania.

Mimo to mężczyźni w oliwkowych mundurach zawsze będą pamiętać tę noc i opowiadać o Ulicy, tak jak mówili o niej swoim wnukom; wielu z nich wysłano bowiem tego ranka z zadaniem innym niż to, jakiego się spodziewali. Wiedziano powszechnie, że gniazdo anarchii było stare, a domy, nadgryzione zębem czasu, zmieniły się w ruinę, niemniej jednak to, co wydarzyło się tej letniej nocy zdziwiło wszystkich, ze względu na swą jednolitość. Nie da się ukryć, iż zdarzenie to było nad wyraz osobliwe, pomimo iż na pozór wydawało się proste. Bez ostrzeżenia bowiem, o nieokreślonej konkretnie godzinie (wiadomo jedynie, że po północy) wszystkie domy stojące przy Ulicy, naruszone nieubłaganym czasem, burzami i żarłocznym robactwem, zmieniły się w stertę gruzów; po katastrofie przy Ulicy nie pozostał nawet jeden cały budynek - zachowały się tylko dwa samotne, żałosne kominy i fragment mocnego ceglanego muru.

Nikt nie wyszedł żywy z ruin.

Poeta i wędrowiec, którzy wraz z tłumem gapiów znajdowali się w miejscu katastrofy opowiadali dziwne historie. Poeta twierdził, że nocą, na wiele godzin przed świtem, w świetle łukowych lamp widział jakby zamazane, obskurne, odrażające ruiny; i że przed brzaskiem zdołał dostrzec nakładający się na nie zupełnie inny obraz. Opisał go jako skąpane w blasku księżyca schludnie utrzymane domy, przy których wznosiły się majestatyczne wiązy, dęby i klony. Wędrowiec zaś, że zamiast uporczywego smrodu unoszącego się zwykle w tym miejscu czuł wyraźny, aromatyczny zapach kwitnących róż. Czyż jednak sny poetów i opowieści wędrowców nie są jednakowo kłamliwe? Są tacy, którzy twierdzą, że rzeczy i miejsca mają dusze i ci, którzy uważają, że tak nie jest; ja nie będę wypowiadał się na ten temat, ale opowiedziałem wam o Ulicy.

W GROBOWCU

W moim mniemaniu nie ma nic bardziej absurdalnego niż skojarzenia tego, co swojskie, z tym, co zdrowe, które są typowe dla psychologii tłumu. Wystarczy wspomnieć sielską, jankeską okolicę, gruboskórnego wioskowego przedsiębiorcę pogrzebowego - partacza i nieopisany bałagan w grobowcu, a każdy przeciętny czytelnik mógłby oczekiwać zdrowej dawki groteskowego czarnego humoru. Bóg mi jednak świadkiem, że prozaiczna historia, którą wolno mi już opowiedzieć z uwagi na śmierć George'a Bircha, zawiera w sobie dawkę grozy, przy której bledną nasze najmroczniejsze tragedie.

Birch otrzymał prekluzję i zmienił swój fach w 1881 roku, niemniej nigdy nie rozmawiał na ten temat, jeżeli tylko mógł go uniknąć. Podobnie jak jego stary lekarz, doktor Davis, zmarły wiele lat temu. Uznano, że obrażenia i szok zostały spowodowane wskutek niefortunnego poślizgnięcia, w czasie gdy Birch zamknął się na dziewięć godzin w grobowcu - przechowalni cmentarza Peck Valley, skąd wydostał się nie bez trudu i użycia siły. Podczas gdy wszystko to było bez wątpienia prawdą, cała afera miała jeszcze swoją mroczną stronę, o której Birch szepnął mi w pijanym widzie, w stanie silnego delirium, pod koniec swego życia. Zwierzył mi się, gdyż byłem jego lekarzem i prawdopodobnie po śmierci Davisa poszukiwał kogoś, z kim mógłby podzielić się swymi zgryzotami. Był kawalerem, nie miał krewnych.

Przed rokiem 1881 Birch był wioskowym przedsiębiorcą pogrzebowym w Peck Valley, tak gruboskórnym, opryskliwym i prymitywnym, jak tylko można sobie wyobrazić. Praktyki, które, jak zasłyszałem, mu przypisywano, byłyby dziś - przynajmniej w mieście - nie do pomyślenia. Jednak nawet Peck Valley zadrżało na wieść o elastycznych zasadach etyki przejawianych przez owego „artystę śmierci” w sprawach takich, jak wartościowe rzeczy drogich świętej pamięci zmarłych, niewidoczne przecież pod wiekiem trumny, czy układanie i dopasowywanie niewidocznych członków nieboszczyków, wewnątrz skrzyń nie zawsze wykonanych z idealną, nienaganną dokładnością.

Najkrócej mówiąc, Birch był niedbały, nieczuły i niekompetentny, niemniej wciąż twierdzę, że nie był on złym człowiekiem. Był co najwyżej bryłą tkanek, mięśni i kości, wykonującą pewne czynności - bezmyślną, nieostrożną i ze słabością do butelki, co udowadnia incydent, łatwy przecież do uniknięcia, jak również pozbawioną tej krztyny wyobraźni, która nie pozwala przeciętnemu człowiekowi przekroczyć pewnej granicy dobrego smaku.

Nie mam wprawy w opowiadaniu tego typu historii i trudno mi zdecydować, od czego zacząć opowieść Bircha.

Przypuszczam, że powinno się zacząć od zimnego grudnia 1880 roku, kiedy ziemia zamarzła i grabarze nie mogli kopać grobów aż do wiosennych roztopów. Na szczęście wioska była mała, a śmiertelność niska, tak że wszystkich nieboszczyków Bircha można było umieścić tymczasowo w prastarym „przejściowym” grobowcu. Złe warunki pogodowe wpłynęły dwakroć bardziej rozleniwiające na próżniaczego z natury przedsiębiorcę pogrzebowego, który teraz jak nigdy dotąd zaczął zaniedbywać swoje obowiązki.

Jeszcze nigdy nie zbijał trumien równie niedbale i niezdarnie ani nie przejmował się stanem zardzewiałego zamka w drzwiach grobowca, które otwierał na siłę, a zatrzaskiwał z impetem lekceważącym pchnięciem albo kopniakiem.

Wreszcie nadeszły wiosenne roztopy i przygotowano skrzętnie groby dla dziewięciu ofiar Posępnego Żniwiarza, oczekujących w grobowcu. Birch, choć wzdragał się zarówno przed przeniesieniem ciał, jak i przed pochówkiem, rozpoczął owo żmudne zajęcie pewnego kwietniowego poranka, lecz musiał je przerwać przed południem z powodu silnej ulewy, która najwyraźniej zdenerwowała jego konia. Do tej pory udało mu się złożyć na spoczynek zaledwie jedno ciało. Należało do małoletniego Dariusa Pecka, którego mogiła znajdowała się niedaleko od grobowca. Birch postanowił, że następnego dnia zacznie od małego starego Mathew Fennera, gdyż jego grób również był dość blisko, lecz koniec końców odłożył zajęcie aż na trzy dni, do Wielkiego Piątku, piętnastego kwietnia. Nie był przesądny, nie przejął się więc wcale dniem, w którym przystąpił do pracy, choć od tamtej pory odmawiał wykonania jakichkolwiek posług szóstego dnia tygodnia, który okazał się dlań feralny. Nie ulega wątpliwości, że wypadki, jakie zaszły owego wieczoru, wielce zmieniły George'a Bircha.

W piątkowe popołudnie, piętnastego kwietnia, Birch z koniem i wozem wyruszył do grobowca po ciało Mathew Fennera. Później potwierdził, że nie był wtedy całkiem trzeźwy, ale i nie pił na umór, jak później, gdy próbował o pewnych rzeczach zapomnieć. Miał po prostu w czubie i był na tyle nieostrożny, że rozdrażnił swego wrażliwego konia, który zbliżając się do grobowca, zaczął rżeć, bić kopytami i targać łbem, jak podczas ulewy przed kilkoma dniami. Dzień był pogodny, ale zerwał się silny wiatr. Birch cieszył się więc, że wchodzi do zamkniętego pomieszczenia. Otworzył żelazne drzwi i znalazł się wewnątrz grobowca wykutego w zboczu wzgórza. Ktoś inny mógł poczuć odrazę do wilgotnego, cuchnącego pomieszczenia, wewnątrz którego znajdowało się osiem ułożonych niedbale trumien, Birch wszakże był w owym czasie absolutnie nieczuły i jedyne, co go interesowało, to przewieźć właściwą trumnę do właściwego grobu. Nie zapomniał zjadliwej krytyki, kiedy krewni Hanny Bixby, pragnąc przenieść jej zwłoki na cmentarz w mieście, do którego się przeprowadzili, zastali pod płytą cmentarną trumnę sędziego Capwella.

Światło było słabe, ale Birch miał dobry wzrok i nie wybrał trumny Asapha Sawyera przez pomyłkę, mimo iż była podobna. Prawdę mówiąc, wykonał tę trumnę dla Mathew Fennera, jednakże odrzucił ją, uznając za wybrakowaną, zbyt marnie i niedokładnie wykonaną, w przypływie osobliwego sentymentalizmu, kiedy przypomniał sobie, jak miły, hojny i dobry okazał się dlań mały staruszek przed pięcioma laty, kiedy splajtował jego poprzedni interes. Dał staremu Mattowi najlepszy ze swoich wyrobów, ale z wrodzonej oszczędności zachował również wybrakowaną trumnę i zrobił z niej użytek, gdy Asaph Sawyer zmarł, powalony śmiertelną gorączką. Sawyer nie należał do nazbyt lubianych mieszkańców wioski. Krążyło wiele opowieści na temat jego nieludzkiej mściwości i pamiętliwości za prawdziwe bądź wyimaginowane krzywdy. Birch bez skrupułów przeznaczył dlań niedbale wykonaną trumnę, którą teraz właśnie wyciągnął, poszukując trumny Fennera.

I właśnie w chwili gdy rozpoznał starą trumnę Matta, wiatr zatrzasnął drzwi, pozostawiając go w głębszym niż dotychczas półmroku. Przez niewielkie okienko wpadało niewiele światła, a przewód wentylacyjny u góry nie dopuszczał nawet najsłabszych promieni słońca. Tym oto sposobem Birch zmuszony był gmerać po omacku, poszukując między trumnami zamka żelaznych drzwi. W półmroku zagrzechotał zardzewiałą klamką, pchając z całej siły żelazne okno, i nagle zaczął zastanawiać się, czemu masywny portal stał się nieoczekiwanie tak oporny. W półmroku również zaczął uświadamiać sobie prawdę i krzyknął głośno, jakby jego koń na zewnątrz mógł w odpowiedzi uczynić coś więcej, niż tylko zarżeć żałośnie. Zaniedbany od dawna zamek najwyraźniej zepsuł się na amen, pozostawiając nieostrożnego przedsiębiorcę pogrzebowego uwięzionego w grobowcu, jako ofiarę własnej niefrasobliwości.

Musiało się to wydarzyć około wpół do czwartej po południu. Birch, z natury flegmatyczny i praktyczny, nie krzyczał długo, zaczął natomiast poszukiwać wokoło narzędzi, które, o ile dobrze pamiętał, powinny znajdować się w kącie grobowca. Wątpliwe jest, czy poruszyła go choć odrobinę groza i niezwykłość jego obecnego stanu, niemniej z całą pewnością uwięzienie na odludziu, z dala od uczęszczanych ścieżek wstrząsnęło nim do głębi. Przerwano jego pracę i gdyby nie został uwolniony przez jakiegoś zbłąkanego wędrowca, musiałby pozostać w grobowcu przez całą noc, a może nawet dłużej. Niebawem odnalazł stertę narzędzi i wybrawszy młotek oraz dłuto, Birch powrócił, przestępując trumny, do drzwi. Zaczęło się robić duszno i nieprzyjemnie, ale na ten szczegół gruboskórny mężczyzna nie zwrócił najmniejszej uwagi, pracując, niejako na wyczucie, przy ciężkim, mocno skorodowanym metalu zamka. Wiele był gotów oddać za latarnię, lampę albo ogarek świeczki, w tej jednak sytuacji zmuszony był polegać niemal wyłącznie na dotyku.

Kiedy stwierdził, że zamek zatrzasnął się na dobre i raczej nie zdoła go otworzyć, dysponując tak skąpą liczbą narzędzi, Birch zaczął poszukiwać innych możliwości wydostania się z zamknięcia. Grobowiec wykuty został w zboczu wzgórza, tak że wąski kanał wentylacyjny powyżej biegł na długości kilku stóp w głębi ziemi i wydostanie się przezeń w ogóle nie wchodziło w grę. Jednakowoż wysoko nad drzwiami widniało małe okienko wykute w ceglanej ścianie i choć wąskie, dawało szansę uwolnienia komuś, kto żmudną pracą zdecydowałby się je poszerzyć. Jego wzrok spoczął na otworze, a mózg zaczął głowić się nad sposobem dostania się na sporą, bądź co bądź, wysokość. W grobowcu nie było wszak drabiny, a nisze trumienne po bokach i z tyłu pomieszczenia, z których Birch właściwie nie korzystał, również nie umożliwiały dosięgnięcia okienka nad drzwiami. Pozostały jedynie same trumny jako potencjalne stopnie, a Birch, rozważając ów pomysł, zastanawiał się nad najlepszym sposobem ich ułożenia. Trzy warstwy trumien - oszacował - powinny wystarczyć, aby dosięgnął okna, ale jeszcze lepiej sprawiłby się przy czterech. Skrzynie były prawie równe i można je było układać jak cegły - teraz zaczął zastanawiać się, jak z ośmiu trumien ułożyć czterowarstwową platformę, która byłaby dostatecznie stabilna i na którą mógłby się wdrapać. Planując, mógł jedynie w głębi duszy żałować, że poszczególne „elementy” jego „schodów” nie były sporządzone solidniej. Wątpliwe jest, czy miał dość wyobraźni, aby równocześnie życzyć sobie, by były puste. Wreszcie zdecydował się ułożyć podstawę z trzech skrzyń ustawionych równolegle do ściany - miała to być pierwsza platforma. Zadanie to wymagało najmniej wysiłku, a pozwalało na osiągnięcie żądanej wysokości. W końcu postanowił jednak sporządzić podstawę z dwóch tylko skrzyń, pozostawiając jedną „w rezerwie” na wypadek, gdyby do odzyskania wolności konieczne okazało się pokonanie jeszcze większej wysokości. Tym oto sposobem więzień ciężko pracował w półmroku, poczynając sobie nader lekceważąco z doczesnymi szczątkami drogich nieobecnych i budując, krok po kroku, miniaturową wieżę Babel. Kilka trumien zaczęło pękać na skutek jego bezceremonialnego traktowania, toteż postanowił zatrzymać solidnie zbitą skrzynię Mathew Fennera na sam koniec, by jego stopy miały możliwie jak najlepsze oparcie. W szarości grobowca wybierał je niemal wyłącznie „na dotyk” i prawdę mówiąc, natknął się na nią niejako przypadkiem, gdyż wpadła mu w ręce jakby z własnej woli, kiedy ułożył ją mimowolnie na trzecim poziomie.

W końcu wieża została ustawiona, a zbolałe ręce przedsiębiorcy odpoczęły przez chwilę, gdy on sam usiadł na dolnym stopniu swej posępnej budowli. Birch wspiął się ostrożnie na platformę uzbrojony w niezbędne narzędzia i stanął na wprost małego okienka, znajdującego się na wysokości jego piersi. Ścianki otworu wykonane były z cegieł i mężczyzna nie miał najmniejszych wątpliwości, że w krótkim czasie zdoła poszerzyć je na tyle, aby móc przecisnąć się na zewnątrz. Kiedy zadał kilka pierwszych uderzeń młotkiem, koń na zewnątrz zarżą], a w jego głosie mogła brzmieć tyleż zachęcająca, co ironiczna nuta. Tak czy inaczej, ton był jak najbardziej trafny, gdyż nieoczekiwana twardość kruchych z wyglądu cegieł stanowiła sardoniczny komentarz dla marności ludzkich nadziei i stałości przeszkody, do pokonania której konieczny był każdy możliwy bodziec.

Zapadł zmierzch, a Birch wciąż pracował. Obecnie robił to nieomal wyłącznie na wyczucie, gdyż wiszące na niebie chmury zakryły tarczę księżyca. Choć robota szła mu jak po grudzie, poczuł pewien przypływ otuchy wywołany powiększeniem górnej i dolnej krawędzi otworu. Był pewien, że zdoła wydostać się przed północą, aczkolwiek charakterystyczne jest dlań, że owa myśl wyprana była z wszelkich osobliwych implikacji. Nie zaniepokojony mrocznymi refleksjami związanymi z czasem, miejscem i towarzystwem, jakie miał pod stopami, ze stoickim spokojem odkuwał kolejne fragmenty cegieł, klnąc, gdy jakiś odłamek trafił go w twarz, i wybuchając śmiechem, gdy jeden dosięgnął coraz bardziej zdenerwowanego konia, który rył kopytami ziemię opodal cyprysowego drzewka. W miarę upływu czasu otwór powiększył się na tyle, że Birch odważył się podjąć próbę przeciśnięci a się na zewnątrz. Zmienił nieznacznie pozycję, a trumny poniżej poruszyły się i zatrzeszczały. Stwierdził, że nie musi budować jeszcze jednego poziomu swojej platformy, aby osiągnąć należytą wysokość, powinien bowiem bez trudu przecisnąć się przez okienko, gdy tylko osiągnie ono odpowiednią średnicę.

Musiała być chyba północ, kiedy Birch stwierdził w końcu, że otwór jest dostatecznie duży, by mógł się przezeń przedostać. Zmęczony i ociekający potem, pomimo wielu przerw na odpoczynek, zszedł niżej i przysiadł na dolnej skrzyni, by zebrać siły na ostateczną próbę prześlizgnięcia się na drugą stronę i zeskoczenia na ziemię. Wygłodniały koń rżał raz po raz, nieomal histerycznie, a Birch w głębi serca pragnął, aby zwierzę w końcu zamilkło.

Nie wiedzieć czemu odkładał chwilę swego uwolnienia i niemal obawiał się tego upragnionego kroku, nie był już wszak młodzieniaszkiem i jego ciało nie miało dawnej sprawności. Kiedy wspinał się na górę po rozszczepiających się trumnach, czuł bardzo wyraźnie cały ciężar swego krępego, potężnego ciała; zwłaszcza kiedy znalazłszy się na szczycie, usłyszał przeszywający trzask pękającego drewna. Najwyraźniej próżne było jego planowanie i decyzja, by wybrać na górny poziom platformy najwytrzymalszą z trumien, kiedy bowiem na niej stanął, przegniłe wieko zapadło się, a jego stopy znalazły się pół metra niżej, zatrzymując się na powierzchni czegoś, czego Birch nawet nie próbował sobie wyobrazić. Czekający na zewnątrz koń, oszalały przeraźliwym odgłosem lub może fetorem, który wypłynął z zamknięcia, wydał ochrypły odgłos, który był zbyt nerwowy jak na rżenie, i pomknął na oślep w noc, ciągnąc za sobą kolebiący się i turkoczący szaleńczo wóz.

Birch, znalazłszy się w nowym, upiornym położeniu, był zbyt nisko, by bez trudu wypełznąć na zewnątrz przez powiększony otwór okienny, niemniej zebrał w sobie wszystkie siły, aby przynajmniej spróbować. Chwytając się krawędzi otworu, zaczął się podciągać, gdy wtem, ni stąd, ni zowąd, poczuł, że coś trzyma go za kostki. Miał wrażenie, że jest ściągany w dół. W chwilę potem, po raz pierwszy tej nocy poczuł dojmujący lęk, bo choć uparcie próbował, nie był w stanie uwolnić się od uchwytu czegoś, co stanowczo i bezlitośnie unieruchamiało jego stopy. Przeraźliwy ból, płynący jakby z głębokich ran, przeszył jego łydki, a umysł Bircha wypełnił wir przerażenia wywołanego wyobrażeniem sobie drzazg, obluzowanych gwoździ lub innych niebezpieczeństw związanych ze strzaskaną, drewnianą skrzynią. Być może krzyknął. Tak czy inaczej, kopał i wił się jak oszalały, bliski utraty świadomości.

Instynkt pokierował nim, gdy przeciskał się przez otwór, i później, gdy runął w dół, by ciężko wylądować na rozmokłej ziemi na zewnątrz. Wyglądało na to, że nie może chodzić, a wyłaniający się księżyc musiał być świadkiem przeraźliwej sceny, gdy Birch, ciągnąc za sobą okrwawione kostki, na wpół oszalały, niczym bezmyślna maszyna pełzł w kierunku domku dozorcy cmentarza, wbijając zakrzywione jak szpony palce w czarną ziemię. Jego ciało reagowało z przyprawiającą o obłęd powolnością, którą odczuwa człowiek ścigany przez upiory z najgorszych koszmarów. Nikt go wszakże nie ścigał; był sam i żywy, kiedy Armington, dozorca, odpowiedział na jego słabe, niepewne skrobanie do drzwi.

Armington pomógł Birchowi wejść do środka i ułożył na zapasowym łóżku, po czym wysłał swego synka, Edwina, po doktora Davisa. Ranny był w pełni przytomny, ale bełkotał coś bez sensu, powtarzając raz po raz: - Moje kostki! Puszczaj!... Zamknięty w grobowcu.

W końcu zjawił się doktor ze swoją walizeczką i po zadaniu kilku niezbędnych pytań zdjął z pacjenta wierzchnie odzienie, buty i skarpetki. Rany - obie kostki były upiornie poszarpane w okolicy ścięgien Achillesa - mocno zaskoczyły starego lekarza, aż w końcu zdumienie przerodziło się w zgrozę. Jego pytania przepełniło poza profesjonalne napięcie, a dłonie drżały, gdy opatrywał zmasakrowane kończyny, bandażując je tak, jakby chciał jak najszybciej pozbyć się widoku upiornych okaleczeń.

Jak na obojętnego z natury lekarza, złowieszcze i przesycone grozą przesłuchanie, któremu poddał osłabionego przedsiębiorcę pogrzebowego, by wydobyć od niego wszelkie szczegóły dotyczące jego przerażającej przygody, mogło wydać się doprawdy nietypowe. Z osobliwym niepokojem pragnął dowiedzieć się, czy Birch był pewien - absolutnie pewien, czyja skrzynia znajdowała się na samym szczycie, jak ją wybrał, skąd miał pewność - wszak w grobowcu było ciemno - że trumna należała do Fennera, i w jaki sposób umiał odróżnić ją od identycznej bądź co bądź skrzyni plugawego Asapha Sawyera. Czy twarda, solidna trumna Fennera mogłaby poddać się tak łatwo? Davis prowadzący w wiosce długoletnią praktykę był, rzecz jasna, obecny przy obu pochówkach i wspomagał tak Fennera, jak i Sawyera w ich ostatniej chorobie. Zastanawiał się przy tym, podczas pogrzebu Sawyera, jakim cudem mściwy farmer zdołał zmieścić się wyprostowany w skrzyni sporządzonej dla odznaczającego się niewysokim wzrostem Fennera.

Po pełnych dwóch godzinach doktor Davis wyszedł, nakazując Birchowi, by, kiedy go zapytają, upierał się, że rany spowodowane zostały wyłącznie przez drzazgi i sterczące z trumny poluzowane gwoździe. Cóż innego - dodał - można by udowodnić lub w co można by uwierzyć, twierdząc inaczej? Najlepiej jednak, aby starał się omijać ów temat i przy leczeniu tych ran nie korzystał z usług innego lekarza. Birch przez resztę życia stosował się do jego rady, dopóki nie opowiedział mi swojej historii, a kiedy ujrzałem blizny - wówczas już zastarzałe i pobielałe - przyznałem, że postąpił słusznie.

Na zawsze pozostał kaleką, uszkodzeniu bowiem uległy główne ścięgna, sądzę jednak, że najbardziej ucierpiała jego dusza. Charakter mężczyzny, ongiś tak flegmatyczny i logiczny, został w nieodwracalny sposób spaczony i od czasu owego feralnego zdarzenia Birch w niesamowity wręcz sposób reagował na hasła „piątek”, „grobowiec”, „trumna” czy inne, mniej wyraźne aluzje do pamiętnego dlań wydarzenia. Jego spłoszony koń wrócił do domu, ale lękliwość i niepewność nie opuściły go już nigdy. Birch zmienił fach, lecz zawsze coś go dręczyło. Może to tylko strach, a może osobliwe wyrzuty sumienia wywołane popełnionymi w odległej przeszłości występkami. Topił swoje zgryzoty w alkoholu, ale rzecz jasna, w ten sposób nie był w stanie zapomnieć.

Kiedy doktor Davis opuścił Bircha owej nocy, wziął latarnię i udał się do starego grobowca. Księżyc oświetlał rozrzucone kawałki cegieł i posępną, brązową fasadę, a zamek wielkich drzwi ustąpił bez oporu, gdy Davis spróbował otworzyć je od zewnątrz.

Lekarz, który widział już niejeden koszmar w salach sekcyjnych, wszedł śmiało do środka i rozejrzał się wokoło, tłumiąc mdłości ciała i umysłu, które wzmagał jeszcze upiorny widok i panujący wewnątrz fetor. Raz krzyknął w głos, a w chwilę potem wydał z siebie jęk, bardziej przeraźliwy niż najdonośniejszy wrzask. Następnie pędem powrócił do domku dozorcy i złamał wszelkie zasady swego szlachetnego zawodu, brutalnie budząc i bezceremonialnie tarmosząc swego pacjenta, z jego ust zaś dobywał się zjadliwy szept, który zaskoczonemu przedsiębiorcy skojarzył się z jadowitym sykiem witriolu.

- To była trumna Asapha, Birch, tak jak myślałem! Rozpoznałem go po zębach, w górnej szczęce brakowało mu przednich - na litość boską, nigdy nie pokazuj nikomu tych ran! Ciało było w fatalnym stanie, ale jeszcze nigdy nie widziałem tak silnej nienawiści malującej się na ludzkiej twarzy... lub tym, co kiedyś nią było!... Wiesz, jak bardzo ten diabeł był mściwy - jak doprowadził do ruiny Raymonda, w trzydzieści lat po procesie o miedzę, i jak zdeptał tę psinę, która rzuciła się nań z zębami w sierpniu, ubiegłego roku... To był diabeł wcielony i wierzę,

Birch, że jego nienasycona furia była w stanie pokonać czas i śmierć! Boże, jego gniew, jak to dobrze, że nie wybrał sobie mnie na ofiarę!

Czemu to zrobiłeś', Birch? Był szują i łajdakiem, jakich mało, nie mam ci za złe, że dałeś mu wybrakowaną trumnę, ale tym razem posunąłeś się za daleko! Skąpstwo skąpstwem, ale dobrze wiedziałeś, że stary Fenner był człowiekiem nikczemnego wzrostu.

Nigdy, póki żyję, nie zapomnę tego widoku. Musiałeś wierzgnąć ż całej siły, bo trumna Asapha leżała na podłodze. Miał pękniętą czaszkę i jej zawartość wypłynęła na zewnątrz. Widziałem już wiele, ale to, co tam ujrzałem, przeszło wszelkie dopuszczalne granice. Oko za oko! Wielkie nieba, Birch, muszę stwierdzić, że dostałeś, co ci się należało! Na widok rozłupanej czaszki mdłości podeszły mi do gardła, ale krew zastygła mi w żyłach, dopiero gdy ujrzałem nogi trupa, ucięte w kostkach, tak aby ciało Asapha mogło zmieścić się do małej, wybrakowanej trumny MattaFennera!

Z OTCHŁANI

Przerażająca i niepojęta była zmiana, jaka nastąpiła w mym najlepszym przyjacielu, Crawfordzie Tillinghascie. Nie widziałem go od owego dnia, przed dwu i pół miesiącami, wtedy gdy powiedział mi ku jakiemu celowi prowadzą jego fizyczne i metafizyczne badania. Kiedy w odpowiedzi na moje pełne lęku i niepewności protesty zareagował wybuchem wściekłości i gwałtownie wyrzucił mnie za drzwi, musiał - odprawiwszy służbę - spędzić większość tego czasu zamknięty w swoim laboratorium na poddaszu, mając za jedynego towarzysza ową piekielną, przeklętą machinę, i raczę] mało jadał; zdziwiłem sił wszakże, że krótki, bądź co bądź, okres dziesięciu tygodni mógł do tego stopnia postarzeć i zdeformować człowieka. Nie jest rzeczą miłą ujrzeć, jak smukły ongi człek staje się chudy niczym szczapa, a jego ogorzała skóra żółta lub popielatoszara, oczy pałające nieziemskim blaskiem zapadają się głębiej, tworzą się pod nimi ciemne sińce, czoło pokrywa się bruzdami i żyłkami, a ręce dygoczą i drżą jak w malignie. Dodawszy do tego jeszcze ogólną niedbałość wyglądu - niechlujny strój, rozwichrzone ciemne włosy, przyprószone przy cebulkach siwizną, najeżoną szczeciną śnieżnobiałego zarostu pokrywającego gładko niegdyś ogolone policzki - połączony efekt jest raczej wstrząsający.

Tak jednak wyglądał Crawford Tillinghast owej nocy, kiedy jego na wpół zrozumiała wiadomość przywiodła mnie, po tygodniach wygnania, do drzwi jego domu; wyglądał jak duch, gdy dygocząc na całym ciele wprowadził mnie do środka i - trzymając w jednym ręku świecę - raz po raz, ukradkiem, oglądał się przez ramię, jakby obawiał się niewidzialnych istot nawiedzających ów prastary, samotnie stojący dom, położony w pewnym oddaleniu od Benevolent Street.

Błędem było, że Crawford Tillinghast zajął się studiowaniem nauk ścisłych i filozofii. Powinny być one zgłębiane przez kogoś o chłodnym i obojętnym umyśle, gdyż dla człowieka czynu, pełnego głębokich odczuć, prowadzić mogą do dwóch równie tragicznych alternatyw - rozpaczy, w przypadku gdy jego badania zakończą sił niepowodzeniem i niepojętej, niewyobrażalnej grozy, w razie odniesienia sukcesu. Tillinghast stał się niegdyś ofiarą porażki, samotności i melancholii, teraz jednak- co spowodowało, iż w moim wnętrzu pojawiły się przyprawiające o mdłości niepokoje - stwierdziłem, iż miałem przed sobą ofiarę sukcesu. Prawdą jest, iż przed dziesięcioma tygodniami, kiedy opowiedział mi o tym co zamierzał osiągnąć, ostrzegłem go przed skutkami tego odkrycia. Był cały rozpalony i podekscytowany, mówiąc wysokim i nienaturalnym, acz zawsze pedantycznym głosem.

- Cóż wiemy — mówił — o świecie i wszechświecie, które nas otaczają? Nasze możliwości odbioru wrażeń są absurdalnie ograniczone, a możliwości postrzegania otaczających nas obiektów, nieskończenie zawężone. Postrzegamy to jedynie, co skutkiem naszej budowy, takiej a nie innej, jesteśmy w stanie zauważać i nie zdajemy sobie sprawy z ich absolutnej natury. Przy pomocy pięciu stałych zmysłów udajemy, iż rozumiemy bezgraniczną złożoność otchłani kosmosu, aczkolwiek istoty dysponujące szerszym, silniejszym lub innym rodzajem zmysłów, mogą nie tylko postrzegać rzeczy inaczej niż my, ale również widzieć i badać całe światy materii, energii i życia, znajdujące się tuż obok nas, na wyciągnięcie ręki, a jednak niedostępne i niezbadane przy pomocy naszych zmysłów. Zawsze wierzyłem w istnienie, obok nas, takich światów. A TERAZ WIERZĘ, ŻE ZNALAZŁEM SPOSÓB NA PRZEŁAMANIE CHRONIĄCYCH JE BARIER. Nie żartuję! W przeciągu dwudziestu czterech godzin ta machina przy stole wytworzy fale działające na nierozpoznane organy zmysłowe, które tkwią w nas, naturalnie w formie szczątkowej, gdyż uległy gwałtownej atrofii. Fale te odkryją przed nami obrazy, jakich nigdy nie widziało ludzkie oko, a także wizje jakich nigdy nie doświadczyła żadna forma organicznego życia. Ujrzymy na co psy wyją w ciemności, i z jakich powodów koty po północy czujnie nasłuchują. Ujrzymy wszystkie te rzeczy i jeszcze inne, jakich nie oglądała żadna istota z krwi i kości. Przeskoczymy czas, przestrzeń i wymiary, by nie wykonując nawet jednego cielesnego ruchu, zajrzeć na samo dno Stworzenia.

Kiedy Tillinghast opowiedział mi o tym, gwałtownie zaprotestowałem, gdyż znałem go dostatecznie dobrze, aby przyjąć jego słowa z niepokojem miast z rozbawieniem czy ironią, jednak on, ogarnięty fanatycznym pragnieniem doprowadzenia swego eksperymentu do końca, po prostu wyrzucił mnie z domu. Obecnie jego fanatyzm nie stracił ani trochę na sile, ale najwyraźniej pragnienie rozmowy przemogło zranione uczucia i oburzenie, gdyż wysłał mi kartkę - napisaną odręcznie, prawie niemożliwymi do odczytania bazgrołami - w której nalegał, abym niezwłocznie do niego przybył. Gdy wszedłem do domu mego przyjaciela, tak nieoczekiwanie przemienionego w upiornego gargulca, ogarnęła mnie zgroza, zdająca czaić się w każdym zalegającym w kącie cieniu. Słowa i wierzenia, jakimi Tillinghast podzielił się ze mną przed dziesięcioma tygodniami, zdawały się przybrać cielesną postać i miałem wrażenie, że kryły się gdzieś tam, w ciemnościach, poza niewielkim kręgiem światła ze świecy, a pusty, zmieniony głos mego gospodarza przyprawił mnie o lodowate ciarki. Zaczęło mi brakować obecności służących i wcale mi się nie spodobało, kiedy usłyszałem, że wszyscy oni opuścili dom Tillinghasta przed trzema dniami. Wydawało mi się dziwne, że nawet stary Gregory opuścił swego pana nie powiadomiwszy o tym tak wypróbowanego przyjaciela, jakim dla niego byłem. To on przekazywał mi wszelkie informacje na temat Tillinghasta od dnia, kiedy z hukiem wyleciałem z jego domu.

Niebawem jednak mój niepokój zastąpiło uczucie ciekawości i fascynacji. Mogłem się jedynie domyślać czego chciał ode mnie Tillinghast, nie ulegało jednak wątpliwości, iż pragnął podzielić się ze mną jakimś niewiarygodnym sekretem lub odkryciem.

Wcześniej zaprotestowałem przeciwko jego nienaturalnym próbom zgłębienia nieznanego, teraz jednak, kiedy -jak wszystko na to wskazywało - odniósł znaczący sukces, nieomal podzieliłem jego euforyczny nastrój, pomimo niewątpliwie przerażających kosztów, jakie przyszło mu ponieść.

Wszedłem na mroczne poddasze, podążając za dzierżoną w dłoni, kołyszącą się świecą. Wyglądało na to, iż prąd został wyłączony, a kiedy zapytałem o to mego przewodnika, oznajmił, iż były po temu ważkie powody.

— Tego byłoby zdecydowanie za wiele... Nie odważyłbym się — mamrotał bezustannie pod nosem.

Zauważyłem u niego nowy, acz niespotykany dotąd, nawyk dziwnego mamrotania, gdyż dotąd nie miał w zwyczaju mówić sam do siebie. Weszliśmy do laboratorium na poddaszu i wzrok mój padł na upiorną, elektryczną machinę pulsującą chorobliwym, złowieszczym, fioletowym blaskiem. Była podłączona do silnego chemicznego akumulatora, ale prąd chyba do niej nie dopływał; przypomniałem sobie bowiem, jak we wcześniejszej fazie eksperymentów, głośno perkotała i buczała, kiedy była włączona. W odpowiedzi na moje pytania Tillinghast wymamrotał, że ta jednostajna poświata nie była elektryczna, w żadnym znaczeniu, które byłbym w stanie zrozumieć.

Posadził mnie obok niej, tak, że miałem ją teraz po prawej stronie i przekręcił włącznik ukryty gdzieś poniżej kilku rzędów pękatych, szklanych żarówek. Usłyszałem znajome perkotanie, które przeszło z wolna w mechaniczne zawodzenie, a zakończyło się łagodnym pomrukiem, tak cichym, że sądziłem, iż lada chwila urządzenie ucichnie zupełnie. Tymczasem luminescencja przybrała na sile, przygasła, po czym zmieniła barwę na blade outre lub może raczej mieszankę barw, której nie potrafiłem określić, ani tym bardziej opisać.

Tillinghast obserwował mnie i zauważył moje zakłopotanie.

— Wiesz, co to takiego? — wyszeptał. — TO ULTRAFIOLET. — Zachichotał dziwacznie, widząc moje zdumienie. — Sądziłeś, że ultrafiolet jest niewidoczny i to prawda, ale teraz promienie są już widoczne, podobnie jak wiele innych rzeczy.

Posłuchaj! Fale z tego urządzenia pobudzają tysiące uśpionych w nas zmysłów, zmysłów, które odziedziczyliśmy po eonach ewolucji, przechodząc ze stanu swobodnych elektronów do zorganizowanego człowieczeństwa. Widziałem prawdę i pragnę ukazać ją także tobie. Zastanawiasz się jak będzie wyglądać? Powiem ci. — Tu Tillinghast usiadł dokładnie naprzeciw mnie, zdmuchnął świeczkę i spojrzał mi prosto w oczy. — Twoje istniejące organy zmysłów - sądzę, że najpierw uszy - odbiorą wiele rozmaitych wrażeń, bowiem są blisko połączone z uśpionymi zmysłami. Potem włączą się kolejne. Słyszałeś o szyszynce? Śmieszą mnie ci płytcy endokrynolodzy, równie oszukańczy i parweniuszowscy jak freudyści. Szyszynka to główny organ zmysłowy I NIE MAM CO DO TEGO WĄTPLIWOŚCI, SAM TO SPRAWDZIŁEM. To jak inny rodzaj widzenia, gdzie odbierane przy pomocy szyszynki obrazy przekazywane są do mózgu. Jeśli jesteś normalny, powinieneś móc zobaczyć większość tych rzeczy... To znaczy, chodzi mi o to, że zdołasz naocznie się o tym przekonać. Dowody same napłyną do ciebie Z OTCHŁANI. Rozejrzałem się po ogromnym pokoju na poddaszu, którego ukośna południowa ściana była słabo oświetlona promieniami, niepostrzegalnymi dla nie uzbrojonego oka. W odległych kątach położyły się głębokie cienie, a całe miejsce nabrało wrażenia mglistej iluzji, która ukrywała jego naturę i pobudzała wyobraźnię, popychając ją ku symbolizmowi i fantazjom. Podczas tego interwału, kiedy Tillinghast milczał, wyobrażałem sobie siebie w ogromnej, przestronnej, niewiarygodnej świątyni dawno zmarłych bogów; widmowej budowli okolonej niezliczonymi czarnymi, kamiennymi kolumnami strzelającymi z posadzki wyłożonej przeżartymi wilgocią płytami ku zachmurzonemu niebu, gdzie znikały mi z oczu. Obraz był przez chwilę bardzo żywy i wyrazisty, ale stopniowo ustąpił na rzecz bardziej przeraźliwej wizji - zawieszenia w kompletnej, absolutnej samotności pośród bezkresnej, ślepej i głuchej przestrzeni. Wydawało się jakby wokół mnie była jedynie pustka i nic więcej, i poczułem dziecinny lęk, nakazujący mi wydobyć z kieszeni rewolwer, który nosiłem zawsze po zmierzchu przy sobie, odkąd pewnej nocy w East Providence zostałem napadnięty. I naraz, z najdalszej dali z wolna napłynął DŹWIĘK. Był niewiarygodnie cichy, pełen subtelnych wibracji i bez wątpienia melodyjny, ale niósł w sobie nutę niewytłumaczalnej dzikości, która sprawiała, iż jego tony zdawały się być dla całego mego ciała delikatną torturą. Odnosiłem wrażenie, jakbym słyszał skrobanie paznokciami po szkle. Jednocześnie pojawił się osobliwy lodowaty podmuch, który napływając z tej samej strony, co odległy dźwięk, omiótł mnie od stóp do głów. Gdy tak czekałem ze zniecierpliwieniem, poczułem, iż zarówno wiatr jak i dźwięk przybierają na sile. W efekcie zaś wyobraziłem sobie siebie, przywiązanego w poprzek do szyn, podczas gdy z daleka zbliżała się do mnie ogromna, rozpędzona lokomotywa. Zacząłem mówić do Tillinghasta, ale kiedy się odezwałem, dziwne odczucia nieoczekiwanie prysły. Zobaczyłem tylko mężczyznę, świecącą machinę i pogrążony w półmroku pokój. Tillinghast uśmiechał się z odrazą widząc rewolwer, który wyjąłem, praktycznie nieświadomie, ale sądząc po wyrazie jego twarzy, byłem przekonany, że widział i słyszał tyle samo co ja, a może nawet więcej. Szeptem podzieliłem się z nim mymi doznaniami, a on polecił mi abym milczał i starał się chłonąć wszystkie doznawane wrażenia.

— Nie ruszaj się — ostrzegł — bo w tych promieniach MY WIDZIMY, ALE I NAS WIDAĆ. Powiedziałem ci, że służący odeszli, ale nie powiedziałem ci JAK. To przez tą tępą gosposię. Ostrzegałem ją, aby nie włączała świateł na dole, ale zrobiła to i przewody przechwyciły współczulną wibrację. To musiało być przerażające... nawet tu na górze słyszałem te upiorne krzyki, pomimo rozmaitych doznań wzrokowych i słuchowych dochodzących mnie z różnych stron, a później... to było straszne... w całym domu znajdowałem jedynie ich porozrzucane bezwładnie rzeczy. Ubranie pani Updike znajdowało się tuż przy kontakcie we frontowym holu - stąd domyśliłem się, co uczyniła. To dopadło ich wszystkich. Alę dopóki się nie ruszamy, jesteśmy względnie bezpieczni. Pamiętaj... mamy do czynienia z okropnym i przerażającym światem, w którym jesteśmy praktycznie bezradni... NIE RUSZAJ SIĘ!

Połączony wstrząs jego słów i wydanego gwałtownie rozkazu ogarnął me ciało dziwnym paraliżem a umysł mój, zdjęty zgrozą, ponownie otworzył się na doznania płynące - jak to określił Tillinghast - z otchłani. Znalazłem się tedy w wirze ruchów i dźwięków, a przed mymi oczami przetaczały się chaotyczne obrazy. Zobaczyłem rozmyte kontury pokoju, ale wydawało mi się, że z jakiegoś punktu w przestrzeni wypływa wrzący słup rozmytych widmowych, eterycznych kształtów, przenikający przez solidną powierzchnię dachu przede mną, nieco po prawej stronie, niebawem znów odniosłem wrażenie, że znajduję się w świątyni, tym razem jednak filary strzelały w górę ku powietrznemu oceanowi światła, skąd, wzdłuż zauważonej przeze mnie, przed chwilą, ścieżki czarnego słupa, spływał pojedynczy, oślepiający promień. Potem sceny zmieniały się niemal jak w kalejdoskopie, stając się chaotyczną mozaiką obrazów, dźwięków i nieokreślonych odczuć, że zaczynam się rozpływać albo w jakiś sposób tracę swą cielesną postać. Jeden krótki, wyraźny przebłysk na zawsze pozostanie w mej pamięci. Przez ułamek sekundy widziałem skrawek dziwnego mrocznego nieba wypełniony lśniącymi, wirującymi kulami, a gdy się oddalił, dostrzegłem pałające słońca, całą konstelację albo galaktykę układającą się w konkretny kształt -forma jaką przybrały, przypominała zniekształcone oblicza Crawforda Tillinghasta. Innym razem znów poczułem jak wielkie, żywe istoty ocierają się o mnie, a nawet, kilkakrotnie, PRZENIKAJĄ NA WSKROŚ moje materialne ciało i wydawało mi się, że dostrzegam jak Tillinghast się im przygląda - cóż, być może jego lepiej wyszkolone zmysły mogły dostrzec owe niewidoczne dla mnie istoty. Przypomniałem sobie to, co powiedział na temat szyszynki i zastanawiałem się, co też mógł dostrzegać tym nadprzyrodzonym okiem.

Nagle ja również obdarzony zostałem mocą szerszego postrzegania. Poza i ponad chaosem świateł i cieni pojawił się obraz, który, acz mglisty, zawierał w sobie elementy stałości i ciągłości. Był w pewnym sensie znajomy, gdyż niezwykła jego część nakładała się na zwyczajne, ziemskie tło, jak obraz w kinie rzucany na płócienny ekran. Zobaczyłem laboratorium na poddaszu, elektryczną machinę i postać Tillinghasta naprzeciw mnie - jednakże spośród całej przestrzeni nie zajętej przez znane mi przedmioty i rzeczy, nawet najmniejszy jej skrawek nie był wolny. Niemożliwe do opisania kształty, żywe i nie, ruszały się w odrażającym bezładzie, blisko zaś każdej znanej mi rzeczy, kłębiły się całe światy obcych, nieznanych istot. Miałem wrażenie, iż wszystkie rzeczy znane łączyły bądź przeplatały się z nieznanymi - i vice versa.

Najczęściej spostrzeganymi spośród żywych istot były atramentowoczarne, galaretowate potworki pulsujące ohydnie w rytm wibracji płynących z maszyny. Ohydztw tych było bez liku i - ku swemu przerażeniu - spostrzegłem, iż monstra NAKŁADAŁY SIĘ jedne na drugie - były bowiem półpłynne i mogły przenikać się nawzajem, przechodząc na wskroś przez rzeczy o formach znanych nam jako ciała stałe. Istoty te pozostawały w ciągłym ruchu; zdawały się pławić w powietrzu, podążając ku jakiemuś nieznanemu i odrażającemu celowi. Od czasu do czasu dostrzegłem jak stworzenia te pożerały jedno drugie -atakujący rzucał się na swoją ofiarę, która natychmiast znikała mi z oczu. Wzdrygąjąc się, odnosiłem wrażenie, że wiem już co się stało z nieszczęsnymi służącymi i nie mogłem przestać myśleć o owych istotach, podczas gdy jednocześnie starałem się zaobserwować inne elementy i mieszkańców nowo postrzeganego świata, niewidocznego dla naszych oczu, choć rozciągającego się przecież wokół nas.

Tillinghast przyglądał mi się z uwagą i nagle przemówił:

— Widzisz je? Widzisz? Dostrzegasz te istoty, które w każdej chwili twego życia przepływają obok ciebie i PRZEZ ciebie? Widzisz istoty, tworzące to, co ludzie nazywają czystym powietrzem i błękitnym niebem? Czyż nie udało mi się przełamać bariery, czyż nie pokazałem ci światów jakich nigdy nie widział żaden inny człowiek?

Słyszałem jego krzyk pośród szalejącego wokół mnie chaosu i spojrzałem na wykrzywioną dzikim grymasem twarz, pochylającą się w moją stronę. Jego oczy były jamami, w których płonął ogień i wyraźnie dostrzegłem gorejącą w nich nienawiść. Maszyna pomrukiwała nieprzerwanie.

— Sądzisz, że te płastugowate stwory zabiły moich służących? Głupcze, one są niegroźne! Ale służący zniknęli, nieprawdaż? Próbowałeś mnie powstrzymać; zniechęcałeś mnie, kiedy najbardziej potrzebowałem zachęty i wsparcia; obawiałeś się kosmicznej prawdy, ty przeklęty tchórzu, ale teraz cię mam. Co załatwiło służących? Co sprawiło, że tak głośno wrzeszczeli?... Nie wiesz co? Niebawem się dowiesz. Patrz na mnie, słuchaj, co do ciebie mówię... Czy naprawdę uważasz, że istnieje coś takiego jak czas i wielkość? Uważasz, że istnieje coś, co nazywamy formą czy materią? Powiem ci coś - sięgnąłem samych głębin i to tak dalece, że twój mały móżdżek nie byłby w stanie sobie tego wyobrazić. Dotarłem postrzeganiem poza granice nieskończoności i przyciągnąłem demony z gwiazd... okiełznałem cienie przenikające ze świata do świata, by siać śmierć i szaleństwo... Przestrzeń należy do mnie, słyszysz? Teraz ścigają mnie istoty... istoty, które pożerają i niszczą, ale ja wiem jak ich unikać. Potrafię się im wymykać. To ciebie dostaną... tak jak wcześniej dostały służących... Drżysz, mój panie? Mówiłem ci, że nie wolno ci nawet drgnąć... to niebezpieczne... i tak przeżyłeś do tej pory tylko dlatego, że powiedziałem ci, abyś się nie ruszał... ocaliłem cię, abyś mógł więcej zobaczyć i wysłuchać mnie. Gdybyś się poruszył dopadłyby cię już dawno temu. Nie martw się, NIE ZRANIĄ CIĘ. Służących też nie zraniły - te nieszczęsne istoty wrzeszczały tak głośno na ich WIDOK. Moje zwierzątka nie są urodziwe, gdyż pochodzą z miejsc, w których standardy estetyczne są - rzec by można - BARDZO ODMIENNE. Mogę cię zapewnić, że dezintegracja jest dość bolesna, ale chcę, abyś je zobaczył. Zaciekawiłem cię? No cóż, wiedziałem, że nie masz w sobie żyłki naukowca. Dygoczesz, co? Dygoczesz z niepokoju, by zobaczyć jedyne w swoim rodzaju istoty, jakie udało mi się odkryć. Czemu zatem się nie poruszysz? Jesteś zmęczony? Cóż, nie martw się, przyjacielu. Bo one już nadchodzą... Spójrz, spójrz, a niech cię diabli, popatrz... są tuż za tobą, za twoim lewym ramieniem...

To już prawie wszystko - reszta opowieści jest krótka i być może znacie ją z artykułów w gazetach. Policja usłyszała strzał dochodzący z domu Tillinghasta i znalazła nas tam - Tillinghast nie żył, ja zaś byłem nieprzytomny. Ponieważ trzymałem w ręku rewolwer, zostałem aresztowany, ale w ciągu trzech godzin znalazłem się na wolności -stwierdzono bowiem, iż przyczyną śmierci Tillinghasta był atak apopleksji, zaś moja kula trafiła w potworną maszynę, która leżała obecnie, roztrzaskana w drobny mak, na podłodze laboratorium. Nie opowiedziałem zbyt wiele o tym, co widziałem, gdyż obawiałem się sceptycznego przyjęcia moich słów przez koronera - niemniej jednak z tego co opowiedziałem, doktor wywnioskował, że bez wątpienia musiałem zostać zahipnotyzowany przez mściwego i opętanego żądzą mordu szaleńca. Chciałbym móc uwierzyć doktorowi. Moim starganym nerwom z pewnością wyszłoby na zdrowie, gdybym zdołał zapomnieć o tym, co widziałem i gdybym zmienił zdanie na temat powietrza i nieba, tego co mnie otacza i co widzę wysoko w górze nad moją głową, nigdy nie mam wrażenia, że jestem sam i nigdy nie czuję się spokojny. Bywa też, że kiedy jestem bardzo zmęczony, ogarnia mnie ni stąd, ni zowąd upiorne, przyprawiające o lodowate ciarki odczucie, że jestem śledzony. Mam wrażenie, jakby coś nieodparcie podążało moim tropem. Dlaczego nie potrafię uwierzyć w słowa lekarza? Powodem tego jest jeden, prosty fakt: policja nigdy nie odnalazła ciał służących, których jakoby zamordować miał szalony Crawford Tillinghast.

ZAPOMIANE MASTO

Kiedy tylko zbliżyłem się do zapomnianego miasta, czułem, że było przeklęte. Wędrowałem przez sprażoną, przerażającą dolinę skąpaną w blasku księżyca i w pewnej chwili ujrzałem je, sterczące niesamowicie ponad piaskami. Wyglądało tak jak części trupa, które mogłyby wystawać ze źle wykopanego grobu. Strach przemawiał przez sterane czasem kamienie tej sędziwej pozostałości potopu, tej prapramatki najstarszej z piramid i naraz niewidoczna aura poraziła mnie, nakłaniając, bym wycofał się przed pradawnymi i złowrogimi sekretami, których nie powinien ujrzeć żaden człowiek i jak dotąd nikt nie zdołał się na to poważyć.

Daleko pośród pustyni Arabii leżało zapomniane, pozbawione nazwy miasto, murszejące i niewyraźne. Jego niskie mury są niemal w zupełności ukryte wśród nagromadzonych przez niezliczone stulecia piasków. Musiało być tutaj, zanim położono kamień węgielny pod Memphis i zanim wypalono cegły na budowę Babilonu. Nie ma tak starych legend, by zapamiętano w nich jego nazwę lun choćby to, czy kiedykolwiek tętniło ono życiem. Szeptem mówi się o nim przy ogniskach i w namiotach szejków koczowniczych plemion, aby wszystkie ludy, nie wiadomo właściwie dlaczego, skrzętnie je omijały. To o tym właśnie miejscu Arab Alhazred, szalony poeta, śnił pewnej nocy, zanim stworzył swój niewyjaśniony kuplet:

Nie ten jest umarły co spoczywa wiekami,

Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.

Powinienem był wiedzieć, że Arab miał ważki powód, by unikać miasta bez nazwy, miasta, o którym krążyły dziesiątki legend i którego nie widział żaden śmiertelnik, a jednak nie ulękłem się ich i z mym wielbłądem wybrałem się na niedostępne, pustynne odludzie. Tylko ja je widziałem i dlatego na żadnej twarzy nie ma tylu upiornych, zrodzonych ze strachu zmarszczek jak na mojej i nikt inny nie drży równie gwałtownie, gdy nocą wiatr uderza w szyby okien. Gdy dotarłem do miasta pogrążonego w ciszy i spokoju bezkresnego snu, spojrzało na mnie lodowato w promieniach zimnego księżyca, na przekór dziennemu żarowi pustyni. A gdy odpowiedziałem spojrzeniem, zapomniałem o mej radości z jego odnalezienia i zatrzymawszy się, zsiadłem z wielbłąda, aby zaczekać do świtu. Czekałem wiele godzin, aż niebo o świcie poszarzało, gwiazdy przybladły, a szarówka nabiegła różem ozdobionym domieszką złota. Usłyszałem jęk i ujrzałem tuman piaskowej burzy omiatający prastare kamienie, choć niebo było czyste, a przestwór pustyni spokojny jak okiem sięgnąć. Nagle nad horyzontem w oddali pojawił się gorejący skrawek słońca, widoczny poprzez kłęby piaskowej zawieruchy, która na szczęście już słabła, i przejęty odniosłem nagle wrażenie, jakby gdzieś z odległej otchłani doszły mnie dźwięczne, metaliczne odgłosy, zdające się witać przybycie ognistego dysku, tak jak witał go Memnon, stojąc nad brzegiem Nilu. Zadźwięczało mi w uszach i wyobraźnia zaczęła podszeptywać najróżniejsze wizje, gdy poprowadziłem wolno mego wielbłąda w stronę tego zakazanego miejsca, które spośród wszystkich śmiertelników ja tylko zdołałem zobaczyć.

Krążyłem wśród resztek fundamentów domów i placów, nie znajdując ani jednego hieroglifu czy inskrypcji mówiącej o ludziach - jeżeli to w ogóle byli ludzie - którzy wybudowali to miasto i mieszkali w nim w zamierzchłej, zapomnianej przeszłości. Przeszłość tego miejsca srodze i nieprzyjemnie dawała mi się we znaki i z utęsknieniem wypatrywałem jakiegoś śladu czy urządzenia mogącego stanowić dowód, że miasto owo istotnie było wytworem rąk ludzkich. Wśród ruin dostrzegłem pewne proporcje i wymiary, które bynajmniej nie przypadły mi do gustu. Miałem ze sobą wiele narzędzi i zabrałem się za przekopywanie niektórych zasypanych budowli, ale robota szła mi opornie i nie dokonałem żadnych znaczących odkryć.

Gdy powróciły noc oraz księżyc, poczułem lodowaty wiatr, przywodzący ze sobą nowe lęki, toteż nie odważyłem się pozostać w mieście. Gdy wyszedłem poza pradawne mury, aby udać się na spoczynek, z tyłu za mną pojawił się mały, świecący tuman burzy piaskowej omiatający szare kamienie, choć księżyc świecił jasno i większość pustyni wydawała się spokojna.

Obudziłem się o świcie. W nocy dręczyły mnie koszmary, w uszach dźwięczało, jak od jakiegoś metalicznego łoskotu. Ujrzałem słońce łypiące czerwono przez ostatnie podmuchy niewielkiej burzy piaskowej wiszącej nad zapomnianym miastem bez nazwy i szczególną uwagę zwróciłem na panujący dookoła spokój. Raz jeszcze udałem się w głąb posępnych ruin kryjących się wśród piasków jak troll pod łóżkiem, ale i tym razem moje poszukiwania pozostałości zapomnianej rasy spełzły na niczym. W południe zrobiłem przerwę na odpoczynek, a następnie zająłem się badanie murów, ulic i zarysów niemal zupełnie pogrążonych w piasku budynków. Stwierdziłem, że miasto musiało być rzeczywiście olbrzymie, i zastanawiałem się nad źródłem jego wspaniałości. Wyobrażałem je sobie w pełnej krasie w czasach tak odległych, że nie pamiętaliby go nawet Chaldejczycy, i pomyślałem o Sarnath Przeklętym w krainie Mnar, kiedy ludzkość była jeszcze młoda, i o Ib wykutym w szarym kamieniu, zanim na ziemi pojawił się w ogóle człowiek.

Nagle natknąłem się na miejsce, gdzie z piasku wyłaniała się, tworząc niski klif, lita skała. Tu, z nieskrywaną radością ujrzałem coś, co pozwoliło mi mieć nadzieję na rychłe odkrycie śladów poszukiwanego przeze mnie przedpotopowego ludu. Powierzchnia skały była topornie obrobiona, stworzono z niej fasadę kilku małych, przysadzistych kamiennych domów lub świątyń. Wnętrza mogły zawierać zachowane sekrety pradawnych czasów, zbyt odległych, by można je sobie w ogóle wyobrazić, choć burze piaskowe dawno temu usunęły z kamienia wszelkie rzeźbienia, które mogły się na nim znajdować.

Mroczne wejścia znajdujące się nieopodal, nisko umieszczone, wszystkie bez wyjątku były zasypane piachem, ale za pomocą łopaty oczyściłem jedną z nich i wczołgałem się do środka, zabierając ze sobą pochodnię, której blask miał ujawnić wszelkie znajdujące się wewnątrz sekrety. Gdy wślizgnąłem się do środka, stwierdziłem, że jaskinia rzeczywiście była świątynią, i ujrzałem wyraźne ślady pozostawione przez rasę, która żyła tu i odprawiała rytuały, zanim jeszcze miejsce to stało się pustynią. Prymitywne ołtarze, kolumny i nisze, wszystkie osobliwie niskie, nie były puste. Choć nie dostrzegłem żadnych rzeźb ani fresków, stało tu wiele pojedynczych kamieni, obróconych tak, by nadać im symboliczne kształty. Ta cyzelowana komnata rzeźb była dziwnie niska, trudno mi było bowiem wyprostować się, nawet na klęczkach, pomieszczenie okazało się jednak tak wielkie, że blask mej pochodni nie był w stanie oświetlić go całego.

W kilku kątach wstrząsnęły mną dziwne dreszcze, niektóre bowiem ołtarze i głazy sugerowały zapomniane rytuały przeraźliwej, odrażającej i niewyjaśnionej natury. Zastanawiałem się, jacy ludzie mogli wybudować i odwiedzać ową świątynię. Gdy ujrzałem już wszystko, co znajdowało się w środku, ponownie wypełzłem na zewnątrz ogarnięty gorączkowym pragnieniem ujrzenia tego, co skrywały inne świątynie.

Nadeszła noc, lecz pewne rzeczy, które ujrzałem, sprawiły, że ma ciekawość przemogła lęk i nie uciekłem przed długimi, księżycowymi ciemnościami, mrożącymi mi krew w żyłach, gdy pierwszy raz ujrzałem zapomniane miasto. W świetle zmierzchu oczyściłem kolejny otwór i z nową pochodnią wpełzłem do środka, by odkryć dalsze kamienie o niejasnym dla mnie znaczeniu i symbole, które wcale nie okazały się bardziej czytelne niż te oglądane w poprzedniej świątyni. Pomieszczenie miało równie niski strop, ale nie było tak rozległe, kończyło się wąskim przejściem otoczonym z dwóch stron niewyraźnymi, tajemniczymi relikwiami. Nimi się właśnie zainteresowałem, gdy rozległ się poszum wiatru i parskanie mego wielbłąda na zewnątrz. Przerwałem swe badania i wydostałem się na zewnątrz, by sprawdzić, co tak przestraszyło to biedne zwierzę.

Księżyc świecił jasno nad prymitywnymi ruinami, skąpując swym blaskiem gęstą chmurę piasku, którą zdawał się przywiewać silny, acz słabnący wiatr z jakiegoś miejsca na powierzchni klifu, na wprost mnie. Wiedziałem, że to ten chłodny, piaszczysty wiatr spłoszył mojego wielbłąda, i już miałem odprowadzić go w bezpieczniejsze miejsce, gdy uniósłszy wzrok, stwierdziłem, że na szczycie klifu wcale nie było wiatru. To mnie zdumiało i potwornie zaniepokoiło, ale natychmiast przypomniałem sobie gwałtowne, miejscowe burze piaskowe zaobserwowane wcześniej o świcie i zmierzchu, i uznałem to za całkiem normalne zjawisko. Musiało pochodzić z jakiejś szczeliny w skale, połączonej z jaskinią, i obserwując wzburzony piach, usiłowałem dojrzeć jego źródło. Wkrótce odkryłem, iż brał swój początek z czarnego otworu świątyni znajdującej się dość daleko na południe, niemal niewidocznej z miejsca, w którym stałem. Mimo zacinającego piasku pomaszerowałem ku tej świątyni, która, gdy się zbliżyłem, okazała się dużo większa od pozostałych, a jej wejście w mniejszym stopniu niż w innych zasypane było zwałami zbitego piachu. Wślizgnąłbym się do środka, gdyby nie przeraźliwa siła lodowatego wichru, który omal nie zgasił mej pochodni. Wiatr wypływał z szaleńczą siła przez ciemne wejście, zawodząc jak opętany, po czym burząc piasek i podrywając go w górę, całymi tumanami wdzierał się w głąb osobliwych ruin. Niebawem wichura osłabła i piasek zaczął opadać, lecz wrażenie, że wśród widmowych kamieni coś się czaiło, nie ustało i kiedy spojrzałem na księżyc, wydawało mi się, że jego tarcza faluje, jakbym patrzył na jego odbicie we wzburzonej wiatrem powierzchni stawu. Bałem się bardziej, niż mógłbym to wyjaśnić, lecz nie na tyle, by stłumić me pragnienie odkrycia nowych cudów, toteż kiedy tylko wiatr ustał, wszedłem do ciemnego pomieszczenia, skąd się wydostawał.

Ta świątynia zgodnie z moimi przypuszczeniami była większa od odwiedzanych dotychczas i musiała być zapewne naturalną jaskinią, jako że szalały w niej wiejące z jakichś odległych miejsc wiatry. Mogłem stanąć tu całkiem wyprostowany, ale zauważyłem ,że kamienie i ołtarze również tutaj były tak samo niskie jak w tamtych świątyniach. Na ścianach i suficie po raz pierwszy spostrzegłem ślady sztuki artystycznej pradawnej rasy, osobliwie malowane zawijasy, z których w wielu miejscach odpadła farba. Na dwóch ołtarzach dojrzałem z narastającym podnieceniem labirynt cyzelowanych, meandrycznych płaskorzeźb. Uniósłszy pochodnię, przekonałem się, że kształt sufitu również był zbyt regularny, aby mógł być dziełem natury, i zastanawiałem się, kim byli prehistoryczni kamieniarze, którzy się tutaj kiedyś mozolili. Ich zdolności inżynieryjne musiały być przeogromne.

Wtem jaśniejszy blask fantastycznego płomienia ukazał mi to, czego szukałem - otwór wiodący do odleglejszych czeluści, skąd napływał ów srogi wiatr - i ogarnęła mnie słabość, kiedy ujrzałem małe, wspaniale obrobione drzwiczki osadzone wprawnie w litej skale. Wsunąłem do środka rękę z pochodnią i ujrzałem czarny tunel, którego sklepienie opadało nisko wraz z obniżaniem się kondygnacji licznych wąskich, małych i bardzo stromych schodów. Zawsze będę widział je w mych snach, bo udało mi się poznać ich znaczenie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy mam je nazywać schodami czy jedynie oparciem dla stóp na opadającej ostro w dół stromiźnie. W moim umyśle pojawił się natłok szaleńczych myśli, a słowa i ostrzeżenia arabskich proroków zdawały się napływać przez pustynię z krain, które znamy, ku zapomnianemu miastu bez nazwy, którego śmiertelnicy poznać się nie odważają. Mimo to zawahałem się tylko przez chwilę, zanim wszedłem do środka i zacząłem schodzić ostrożnie po stromych wąskich schodach. Jedynie w przeraźliwych koszmarnych wizjach wywołanych gorączką lub narkotykiem można sobie wyobrazić zejście podobne do mojego. Wąskie przejście ciągnęło się bez końca niemal pionowo w dół niczym gardziel jakiejś upiornej, nawiedzonej studni, a pochodnia, którą trzymałem nad głową, nie była w stanie rozjaśnić nieznanych czeluści, ku którym podążałem. Straciłem poczucie czasu i zapomniałem spojrzeć na zegarek, choć z przerażeniem myślę o odległości, jaką musiałem pokonać. Po drodze zwróciłem uwagę na nieznaczne wahania kierunku i pochyłe zejścia. W pewnej chwili dotarłem nawet do długiego, niskiego, poziomego tunelu, gdzie musiałem się wcisnąć nogami do przodu, trzymając zapaloną pochodnię w wyciągniętej ręce. Tunel nie był dość wysoki, aby można w nim klęknąć. Potem znowu były strome schody i opuszczałem się coraz to niżej i niżej, bez końca, gdy w pewnej chwili moja pochodnia zgasła. Wtedy jednak nie zwróciłem na to uwagi, bo kiedy sobie to uświadomiłem, wciąż trzymałem rękę nad głową, jakby żagiew nadal się paliła. Byłem dość niezrównoważony, z uwagi na mój instynkt i pragnienie poszukiwania rzeczy dziwnych czy niezbadanych, które uczyniło ze mnie wędrowca, badacza odległych prastarych i zakazanych miejsc.

Gdy tak stałem pośród ciemności, mój umysł rozbłysnął fragmentami zdobytych przeze mnie informacji, otworzył się kuferek z zawartością wszystkiego co tajemne, diabelskie i złowrogie. Przypomniałem sobie fragmenty tekstów szalonego Araba Alhazreda, apokryficznych koszmarów Damasciusa i niesławnych cytatów delirycznego Image du Monde Gauthiera de Metza. Powtórzyłem osobliwe urywki i szeptałem do siebie o Afroarabie i demonach, które płynęły z nim w głąb Oxus, później zaś powtarzałem bez końca zdanie z jednej z opowieści Lorda Dunsany'ego - o „nie rozbrzmiewającej echem czerni otchłani”. Gdy zejście stało się zdumiewająco strome, śpiewnie wyrecytowałem fragment z Tomasza Morusa, aż lęk nie pozwolił mi powiedzieć nic więcej:

W otchłani gardziel mroczną czerń

Jak wiedźmi kocioł wypełniony

Wywarem jadzim i zdradliwym

W księżyca blasku uwarzonym

Wejrzałem, aby się przekonać

Czy nogę na wykrocie stawię

I wtedym zoczył w głąb otchłani

A cóżem ujrzał, to wyjawię

Jak oko sięgnąć me zdołało

Postrzegłem lśniące gładzią ściany

Czarną jak miazmat co Domena

Śmierci na brzeg wypluwa ją skalany.

Czas przestał istnieć, kiedy moje stopy znów stanęły na twardszym, równym podłożu i znalazłem się w miejscu o nieco wyższym sklepieniu niż w dwóch mniejszych świątyniach, znajdujących się teraz gdzieś nieopisanie wysoko nad moją głową. Nie mogłem stanąć, lecz swobodnie ukląkłem wyprostowany i po ciemku zacząłem brnąc na klęczkach to w tę, to w drugą stronę. Niebawem zorientowałem się, że znalazłem się w wąskim przejściu, którego ściany zdobiły drewniane przeszklone szafki. Ich widok w tym prastarym, odrażającym miejscu zdziwił mnie niepomiernie, a po mych plecach przeszły zimne ciarki, gdy uświadomiłem sobie, co mogło to oznaczać. Szafki stały po obu stronach korytarza w regularnej od siebie odległości, podłużne i płaskie, ohydne, przypominające kształtem i wielkością trumny. Gdy spróbowałem poruszyć kilka z nich, okazało się, iż były mocno przytwierdzone do podłoża.

Korytarz był, jak stwierdziłem, długi, toteż ruszyłem nim naprzód, a gdyby ktoś ujrzał mnie wtedy sunącego chwiejnie pośród ciemności, widok ten z pewnością zmroziłby mu krew w żyłach. Od czasu do czasu krążyłem od ściany do ściany, aby sprawdzić otoczenie i upewnić się, że pod ścianami wciąż znajdowały się rzędy skrzyń. Człowiek jest przyzwyczajony do myślenia wizualnego, toteż prawie zapomniałem o ciemności i wyobraziłem sobie bezkresny korytarz z drewna i szkła, tak wyraziście, jakbym go ujrzał na własne oczy. I wtedy, w chwili niemożliwej do opisania emocji, naprawdę go zobaczyłem.

Nie potrafię stwierdzić, kiedy moja wyobraźnia zlała się w jedno z widzialną rzeczywistością, jednak przede mną pojawiła się w pewnej chwili narastająca stopniowo poświata i zacząłem postrzegać słabe zarysy korytarza i skrzyń, ujawnianych mi przez osobliwą fosforescencję. Przez krótką chwilę było dokładnie tak, jak wszystko sobie wyobraziłem, jako że poświata była bardzo słaba. Kiedy jednak ruszyłem w kierunku światła, okazało się, jak wielce się omyliłem. Ten korytarz nie był reliktem topornym jak świątynie w mieście powyżej, lecz pomnikiem najwspanialszej i egzotycznej sztuki. Bogate, żywe i fantastycznie śmiałe płaskorzeźby i freski tworzyły ciąg ściennych malowideł, których linii i barw opisać nie sposób. Skrzynie wykonane były z dziwnie złocistego drewna z wiekami ze szkła, a wewnątrz znajdowały się zmumifikowane truchła istot wykraczających w swej groteskowości poza wszelkie najśmielsze wyobrażenia, jakie mogą narodzić się w naszych koszmarach.

Opisanie tych okropieństw jest niemożliwe. Były to istoty gadzie, niekiedy spokrewnione zapewne dalece z krokodylem, innym znowu razem z foką, przeważnie jednak nie przypominały żadnych stworzeń znanych biologom czy paleontologom na całym świecie. Nie były większe od niskiego człowieka, a ich łapy w osobliwy sposób przypominały delikatne ludzkie dłonie i stopy. Najdziwniejsze były jednak ich głowy, o konturach łamiących wszelkie znane biologii zasady. Istot tych z niczym nie można było porównać. W jednym trwającym mgnienie oka przebłysku przyszły mi na myśl skojarzenia z kotem, buldogiem, mitologicznym satyrem oraz człowiekiem. Zróżnicowanie było ogromne. Czyż sam Jowisz nie miał tak szerokiego i sterczącego czoła, niemniej jednak rogi, brak nosa i szczęka jak u aligatora umiejscowiły te istoty poza wszelkimi ustalonymi w biologii kategoriami. Przez chwilę zastanawiałem się nad realnością tych mumii, na wpół podejrzewając, iż były to sztuczne bałwany, niebawem jednak stwierdziłem, że mogły one istotnie należeć do jakiegoś prehistorycznego gatunku, który istniał w czasach, kiedy zapomniane miasto tętniło jeszcze życiem. Ich groteskowość podkreślał fakt, że większość z tych istot miała na sobie bogato zdobione szaty z najprzedniejszych materiałów, skrzące się złotem, drogimi kamieniami i nieznanymi lśniącymi metalami.

Te pełzające istoty musiały być bardzo ważne, skoro zajmowały pierwsze miejsce wśród tych zdobionych freskami ścian. Artysta z nie mającym sobie równych kunsztem nakreślił je w ich świecie, gdzie miały własne miasta i ogrody urządzone specjalnie dla ich potrzeb, ja zaś nie mogłem oprzeć się pokusie by stwierdzić, że ich obrazkowa historia była alegorycznym odzwierciedleniem historii i rozwoju rasy oddającej im cześć. Istoty te, jak powiedziałem sam sobie, były dla mieszkańców zapomnianego miasta tym, czym wilczyca dla Rzymu i czym są dla Indian niektóre z totemowych bestii.

Z tej perspektywy mogłem, aczkolwiek z pewnymi niedogodnościami, śledzić cudowną epicką historię owego miasta bez nazwy, opowiedzieć o wielkiej portowej metropolii, która dominowała nad światem, zanim z odmętów oceanu wyłoniła się Afryka, oraz jej zaciętą walkę, gdy morze cofało się i pustynia postępowała coraz dalej w głąb żyznego ongiś lądu. Widziałem jej wojny i triumfy, kłopoty i porażki, a potem rozpaczliwą walkę z pustynią, kiedy tysiące mieszkańców miasta, ukazanych tu alegorycznie jako groteskowe jaszczury, zostało zmuszonych. By ryć tunel w głąb ziemi, wiercić korytarze w skałach w przedziwny, cudowny wręcz sposób do innego świata za sprawą i namową kierujących nimi proroków. Było to zarazem niezwykle fantastyczne, jak i realistyczne, a związek tego, na co patrzyłem, z przeraźliwą drogą, którą przebyłem, nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Rozpoznałem nawet korytarze.

Gdy się tak skradałem korytarzem ku jaśniejszemu światłu, ujrzałem ostatnie epizody utrwalonej na murach epopei - pożegnanie rasy, która zamieszkiwała w zapomnianym mieście i dolinie wokół niego przez dziesięć milionów lat; ludu, którego dusze obumarły, gdy zmuszony został opuścić miejsca znane od tak dawna. Miejsca, gdzie przybyli się osiedlić jako nomadowie we wczesnej młodości Ziemi, wykuwając w dziewiczych skałach te pierwotne ,prymitywne świątynie, których nigdy nie przestali odwiedzać jako miejsc swego kultu.

Teraz w lepszym świetle przyjrzałem się freskom uważniej i pamiętając, że dziwne gadostwory musiały przedstawiać nieznanych ludzi, zacząłem zastanawiać się nad obyczajami zapomnianego miasta. Wiele rzeczy było dziwnych i niewyjaśnionych. Cywilizacja znająca pisany alfabet musiała znajdować się na wyższym etapie rozwoju niż nieskończenie późniejsze cywilizacje Egiptu i Chaldei, były jednak pewne osobliwe przeoczenia. Nie natknąłem się na przykład na rysunki przedstawiające śmierć czy ceremonie pogrzebowe, z wyjątkiem fresków ukazujących wojny, przemoc i plagi. Zastanawiał mnie ten dziwaczny brak scen naturalnej śmierci. Zupełnie jakby sugerowano tu, dla przynoszącej radość i ukojenie iluzji, ideę nieśmiertelności.

W końcu korytarza namalowane były wyjątkowo ekstrawaganckie i malownicze oraz uderzające w swej wyrazistości sceny, które przedstawiały zapomniane miasto opuszczone i obracające się w ruinę oraz dziwną, nową rajską krainę, do której przebiły się przez pokłady skał groteskowe istoty. Na freskach tych miasto i pustynna dolina ukazane były zawsze w blasku księżyca, którego złoty nimb wisiał nad obróconymi w gruzy murami, ujawniając pełną przepychu doskonałość dawnych czasów odzwierciedlaną zwodniczo i widmowo przez artystę. Rajskie sceny były nazbyt ekstrawaganckie, by dać im wiarę, zwłaszcza iż ukazywały ukryty świat wiecznego dnia pełen wspaniałych miast, eterycznych wzgórz i uroczych dolin. Na samym końcu odniosłem wrażenie, że widzę oznaki artystycznego rozczarowania. Freski były mniej udane i dziwaczniejsze nawet niż najbardziej osobliwa z przedstawionych dotąd scen. Zdawały się rejestrować postępującą dekadencję prastarej rasy usiłującej z narastającą zaciętością powrócić do zewnętrznego świata, skąd przegnała ją ofensywa pustyni. Postaci ludzi - wciąż przedstawianych jako święte gady - zdawały się stopniowo ginąć, podczas gdy ich duch, unoszący się nad ruinami w blasku księżyca coraz bardziej przybierał na sile. Wycieńczeni kapłani przedstawieni jako gady w bogato zdobionych szatach, przeklinali powietrze w górze i wszystkich, którzy nim oddychali, przerażająca zaś ostatnia scena ukazywała prymitywnie wyglądającego człowieka, być może założyciela prastarego Irem, Miasta Kolumn, rozdartego na strzępy przez członków starszej rasy. Pamiętam, jak Arabowie lękali się miasta bez nazwy, i byłem zadowolony, że poza tym miejscem szare mury i sklepienia były nagie.

Podziwiając freski, dotarłem prawie do końca nisko sklepionego korytarza i ujrzałem bramę, przez którą wpływało do tunelu owo dziwne światło. Zbliżywszy się do niej, krzyknąłem w głos, zdjęty zdumieniem na widok tego, co znajdowało się po drugiej stronie, miast bowiem innego, jeszcze jaśniej oświetlonego pomieszczenia ujrzałem jedynie bezkresną pustkę emanującą oślepiający blask. Poczułem się, jakbym patrzył z wierzchołka Mount Everestu na morze skąpanej w słonecznych promieniach mgły. Z tyłu za mną był korytarz, tak niski, że nie mogłem w nim stanąć, przede mną zaś nieskończony przestwór podziemnej luminescencji.

Z korytarza wiodły w otchłań światłości kolejne, strome i wąskie schody, równie małe i liczne jak te, którymi dotarłem aż tutaj, ale widziałem tylko kilka pierwszych stopni, resztę przesłaniały jarzące się biało opary. Przy lewej stronie korytarza znajdowały się otwarte na oścież masywne odrzwia z mosiądzu, niewiarygodnie grube i ozdobione fantastycznymi płaskorzeźbami, które zatrzaśnięte i zamknięte na głucho, mogły oddzielić na dobre całą tę wewnętrzną krainę światłości od krypt i korytarzy wykutych w skałach. Spojrzałem na schody, ale za nic nie odważyłem się na nie zstąpić. Dotknąłem otwartych mosiężnych odrzwi, ale nie byłem ich w stanie poruszyć. W końcu osunąłem się bez sił na kamienną podłogę, a umysł mój gorzał od błyskotliwych skojarzeń, których nawet śmierci podobne wyczerpanie nie było w stanie odegnać.

Gdy tak leżałem z zamkniętymi oczami, rozmyślając, przyszło mi na myśl wiele rzeczy związanych z freskami, na które dotąd nie zwróciłem uwagi, a które nabrały dla mnie całkiem nowego i przerażającego znaczenia - sceny przedstawiające zapomniane miasto w okresie swego rozkwitu - żyzną dolinę dokoła i odległe lądy, z którymi handlowali tutejsi kupcy. Alegoria pełzających istot zastanawiała mnie swym uniwersalnym znaczeniem i nie mogłem nadziwić się, że można było przedstawić w ten sposób tak ważną i widowiskową historię.

Na freskach zapomniane miasto ukazane było w proporcjach odpowiadających gadom. Zastanawiałem się, jakie były jego prawdziwe proporcje i wspaniałości, po czym przez jakiś czas myślałem o pewnych dostrzeżonych w ruinach osobliwościach. Przypomniałem sobie, jak niskie były te prymitywne świątynie i podziemne korytarze, bez wątpienia wykute w ten sposób przez szacunek dla łuskoskórych bóstw, którym oddawano tam cześć, choć dzięki temu wyznawcy musieli niewątpliwie czołgać się na brzuchach jak gady.

Może odprawiane tam ceremonie zawierały również pełzanie w celu naśladowania uwielbianych stworzeń. Żadna jednak teoria religijna nie mogła wytłumaczyć, dlaczego podziemne korytarze pod świątyniami miałyby być równie nisko sklepione jak pomieszczenia powyżej, ba, nawet niżej, gdyż w korytarzach tych nie dało się pewnie swobodnie uklęknąć. Kiedy pomyślałem o pełzających istotach, których zmumifikowane truchła znajdowały się tak blisko mnie, poczułem nowy przypływ lęku. Umysł ludzki działa w dziwny sposób i przywołuje osobliwe skojarzenia. Ze zgrozą odegnałem więc od siebie myśl, że ten nieszczęsny prymitywny człowiek rozdarty na strzępy na ostatnim fresku mógł być jedyną ludzką istotą pośród mnogości reliktów i symboli przedwiecznego życia.

Jak zawsze jednak w mym dziwnym, pełnym wędrówek życiu strach został wkrótce wyparty przez ciekawość, świetlista otchłań bowiem i to, co się mogło w niej znajdować, przedstawiały sobą zagadkę godną największego badacza. Nie wątpiłem, że na końcu tych schodów istniał świat pełen cudów i tajemnic. Miałem nadzieję, że znajdę tam wspomnienia istot ludzkich, których nie przedstawiono na umieszczonych w tunelu freskach. Malowidła przedstawiały niewiarygodne miasta i doliny, a moja fantazja tworzyła obrazy niesamowitych, oczekujących na mnie w dole, gigantycznych, cudownych ruin.

Moje lęki tyczyły się bardziej przeszłości niż przyszłości. Nawet fizyczna groza mego położenia, gdy tak leżałem w ciasnym tunelu pełnym martwych gadów i przedpotopowych fresków całe mile pod powierzchnią znanego mi świata, o wyciągnięcie ręki od krainy światła i mgieł, nie mogła równać się z zabójczą trwogą, którą poczułem, uświadamiając sobie, jak stare musiało być to miejsce. I jak stara musiała być jego dusza. Zdawały się pochodzić z otchłani czasu tak odległej, że nie sposób jej zmierzyć. Czas był jeszcze młody, podczas gdy to miasto przeżywało okres największego rozkwitu, najstarsze bowiem, najbardziej zdumiewające mapy na freskach ukazywały zupełnie inną Ziemię, z innym układem oceanów i kontynentów, o których ludzkość zupełnie dziś zapomniała. Jedynie tu i ówdzie dostrzec można było znajome współcześnie kontury. O tym, co mogło wydarzyć się na przestrzeni eonów, odkąd zaprzestano tworzenia tunelowych fresków, do momentu całkowitego wyginięcia nienawidzącej śmierci rasy, nikt nie jest w stanie niczego powiedzieć. Niegdyś w tych korytarzach i świetlistej krainie opodal tętniło życie, teraz byłem tu sam, z reliktami zamierzchłej przeszłości, i drżałem na myśl o nieskończonych stuleciach, w których relikty owe trwały na swej cichej, samotnej warcie.

Nagle poczułem kolejną fazę tego dojmującego lęku, który ogarniał mnie sporadycznie, odkąd po raz pierwszy ujrzałem przerażającą dolinę i zapomniane miasto skąpane w zimnym blasku księżyca. Pomimo wyczerpania zacząłem podnosić się gorączkowo do pozycji siedzącej i powróciłem wzrokiem ku mrocznym tunelom wiodącym w górę, ku zewnętrznemu światu. Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, to samo, które nakazało mi unikać miasta bez nazwy po zmierzchu, i równie niewyjaśnione jak przenikliwe. Jednak już w chwilę później przeżyłem silniejszy wstrząs, usłyszawszy wyraźny dźwięk - pierwszy, który przełamał absolutną ciszę panującą w tych niemal grobowych czeluściach. Był to głęboki, niski jęk jakby odległego tłumu dusz potępionych, dochodzący ze strony, w którą patrzyłem.

Z każdą chwilą odgłos coraz bardziej przybierał na sile, aż w końcu zaczął rozbrzmiewać przeraźliwym gromkim echem w dolnym korytarzu, a ja równocześnie poczułem, że nagle zrobiło się zimno, jakby od strony tuneli i miasta powyżej zrobił się przeciąg i do korytarzy zaczęło wpływać lodowate powietrze. Już pierwszy podmuch przywrócił mnie do równowagi, natychmiast bowiem przypomniałem sobie burze piaskowe szalejące u wejścia do czeluści o świcie i zachodzie słońca, owe chłodne wichury, dzięki którym odkryłem wejście do sekretnych tuneli. Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że świt był już blisko, toteż zaparłem się o ścianę, by stawić czoło wiatrowi, który wpływał na powrót do swej podziemnej domeny, którą opuścił wieczorem. Strach mój znowu osłabł, jako że zjawiska naturalne nie pobudzają do rozmyślań nad nieznanymi fenomenami.

Coraz silniejszy i bardziej zajadły nocny wicher wdzierał się, wyjąc, jęcząc i zawodząc w otchłani wnętrza ziemi. Ponownie zległem płasko na ziemi, przywierając, najlepiej jak potrafiłem, do podłoża, lękałem się bowiem, że silny wicher mógłby cisnąć mnie jak nieważkie piórko przez otwartą bramę w głąb świetlistej otchłani.

Nie spodziewałem się takiej furii żywiołu i gdy poczułem, że wolno, lecz nieubłaganie przesuwam się w kierunku czeluści, owładnęły mną tysiące nowych lęków, obaw i imaginacji. Siła i zajadłość podmuchu ożywiła niewiarygodne teorie i fantazje - raz jeszcze z dreszczem grozy porównałem siebie do jedynego wyobrażenia istoty ludzkiej w przerażającym korytarzu, wizerunku człowieka, który został rozdarty na strzępy przez nie mającą nazwy rasę, w zajadłych bowiem atakach diabelskiej wichury szalejącej opętańczo wokół mnie zdawałem się wyczuwać mściwy gniew, tym silniejszy, że efekty jej działań wydawały się znikome. Wydaje mi się, że pod koniec krzyczałem - byłem o krok od utraty zmysłów - ale jeżeli tak, jeżeli rzeczywiście wyłem jak oszalały, mój wrzask utonął na dobre wśród zrodzonego w czeluściach piekieł jazgotu i skowytu powietrznych widm.

Próbowałem się czołgać, walcząc z morderczym, niewidocznym, znoszącym prądem, lecz był on silniejszy. Nie miałem się czego uchwycić i wolno, nieuchronnie osuwałem się w stronę nieznanego świata. W końcu musiałem jednak poddać się obłędowi - zacząłem bowiem powtarzać raz po raz, bez końca, niewyjaśniony kuplet szalonego Araba Alhazreda, który śnił o zapomnianym mieście.

Nie umarło, co spoczywać w uśpieniu wieki całe może,

A czasu upływ w końcu i śmierć nawet zmoże.

Tylko posępni zadumani bogowie pustyni wiedzą, co się wtedy naprawdę wydarzyło - jakie nieopisane trudy i znoje musiałem pokonać pośród ciemności lub jakiż Abaddon odprowadził mnie na powrót do krainy żyjących, gdzie wspomnienie tego, co zaszło, nigdy mnie już nie opuści i gdzie drżał będę, słysząc zawodzenie nocnego wiatru, do dnia, kiedy wydam ostatnie tchnienie - lub kiedy - co gorsza - ów wiatr zabierze mnie ze sobą. To było potworne, nienaturalne, kolosalne, wykraczające ponad wszystko, w co może uwierzyć człowiek, nie licząc owych rzadkich cichych, mrocznych godzin przedświtu, kiedy dręczy ludzi bezsenność.

Wspomniałem już, że furia tej wichury była iście diabelska, piekielna, demoniczna, głosy zaś odrażające i przepełnione złem i ponadczasową wrogością. Obecnie głosy te, mimo iż wciąż chaotyczne, zdawały się dla mego udręczonego mózgu przyjmować bardziej zrozumiałą, artykułowaną formę. I nagle w czeluściach grobu umarłych całe eony temu prastarych istot, głęboko pod powierzchnią skąpanego w promieniach wstającego słońca świata ludzi, usłyszałem upiorne przekleństwa, warkot i złorzeczenia czartów posługujących się dziwnym językiem.

Odwracając się, ujrzałem odcinającą się na tle świetlistego eteru otchłani, czego nie byłem w stanie dostrzec w półmroku korytarza, koszmarną hordę pędzących jak szalone diabłów; szczerzących się upiornie, łypiących nienawistnie wpół przezroczystych czartów należących do rasy, której człowiek nie mógłby pomylić z żadną inną - były to pełzające potworne gadzie istoty, mieszkańcy zapomnianego miasta.

A kiedy ucichł wiatr, znalazłem się wśród przeraźliwej ciemności, mroku najgłębszego wnętrza ziemi, kiedy bowiem ostatnia z kreatur przekroczyła granicę krainy świetlistego eteru, wielkie mosiężne drzwi zatrzasnęły się za nią z ogłuszającym metalicznym hukiem, który rozbrzmiewając dokoła gromkim, melodyjnym echem, przywodzić mógł na myśl całemu światu odgłos powitania wschodzącego słońca, tak jak niegdyś Memnon witał je, stojąc nad brzegiem Nilu.

ZEW CTHULHU


Nie jest wykluczone, że są pozostałości tych wielkich sił i istot...
pozostałości bardzo odległego okresu, kiedy... świadomość wyrażała
się, byc może, w kształtach i formach dawno już zanikłych, jeszcze
przed zalewem rozwijającej się ludzkości... formach, o których tylko
poezja i legenda zachowały przelotne wspomnienie, zwąc je bogami,
potworami, mitycznymi istotami wszelkiego gatunku i rodzaju...


Algernon Blackwood



I. Horror w glinie

Wydaje mi się, że największym dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, że umysł ludzki nie jest w stanie skorelować całej swej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz nieskończoności i wcale nie jest powiedziane, że w swej podróży zawędrujemy daleko. Nauki - a każda z nich dąży we własnym kierunku - nie wyrządziły nam jak dotąd większej szkody; jednakże pewnego dnia, gdy połączymy rozproszoną wiedzę, otworzą się przed nami tak przerażające perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej strasznej sytuacji, że albo oszalejemy z powodu tego odkrycia, albo uciekniemy od tego śmiercionośnego światła przenosząc się w spokój i bezpieczeństwo nowego mrocznego wieku.

Teozofowie w swoich domniemaniach wskazują na niesamowity ogrom kosmicznego cyklu, w którym nasz świat i rasa ludzka to tylko wydarzenia przejściowe. Napomykają o dziwnych pozostałościach stosując określenia, które zmroziły by krew w żyłach, gdyby nie zamaskowano ich łagodnym optymizmem. Ale to nie teozofowie przyczynili się do mego przelotnego zetknięcia się z zakazanymi eonami, które przeszywają mnie dreszczem, gdy o nich myślę, i przyprawiają niemal o szaleństwo, gdy o nich śnię. Zetknięcie się z nimi, tak jak i z wszystkimi przejawami straszliwej prawdy, nastąpiło w momencie przypadkowego łączenia całkiem różnych rzeczy - wiadomości z gazety i notatek zmarłego profesora. Mam nadzieję, że już nikt więcej nie będzie się tym zajmował; jedno jest pewne, że jeśli będę żył, nigdy świadomie nie dostarczę ogniwa do tego strasznego łańcucha. Myślę, że profesor także zamierzał zachować milczenie odnośnie tej części, która była mu znana, i że zniszczyłby swoje notatki, gdyby nie zabrała go nagła śmierć.

Moja znajomość tej sprawy datuje się od przełomu 1926 i 1927 roku, a konkretnie od śmierci wujecznego dziadka, George'a Gammela Angella, emerytowanego profesora języków semickich w Brown University, Providence, Rhode Island. Profesor Angell był powszechnie cenionym autorytetem w dziedzinie starożytnych zapisów i często zasięgali jego opinii dyrektorzy najsławniejszych muzeów; tak więc jego odejście w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat upamiętniło się wielu znakomitym osobom. Jednakże tajemnicze okoliczności jego śmierci wzbudziły szerokie zainteresowanie wśród miejscowej ludności. Profesor zmarł wracając z Newport; nagle się przewrócił, jak powiadają świadkowie, potrącony przez Murzyna, wyglądającego na marynarza, który wyłonił się z jednego z tych dziwnych mrocznych zaułków na stromym zboczu wzgórza, przez które wiodła krótsza droga do domu zmarłego profesora na Williams Street. Lekarze nie znaleźli żadnych obrażeń, a po burzliwej naradzie doszli do wniosku, że przyczyną śmierci były dziwne zmiany patologiczne w secu, spowodowane szybkim wejściem starszego człowieka na wzgórze. Wtedy nie widziałem powodu, by mieć odmienne zdanie, z czasem jednak zrodziła się we mnie wątpiliwość, a nawet coś więcej niż wątpliwość.

Jako spadkobierca i egzekutor mojego wujecznego dziadka - był bowiem bezdzietnym wdowcem - miałem obowiązek przejrzeć dokładnie wszystkie jego dokumenty. W tym celu przewiozłem cały komplet jego akt i skrzyneczek do mego domu w Bostonie. Duża część materiału, który połączyłem w jedną całość, zostanie później opublikowana prze Amerykańskie Stowarzyszenie Archeologiczne, oprócz zawartości jednej skrzyneczki, która wydała mi się niezwykle zagadkowa i której nie miałem ochoty ujawniać przed innymi. Była zamknięta i nie mogłem znaleźć kluczyka, aż wpadłem na pomysł, by obejrzeć dokładnie pierścień, który profesor nosił zawsze w kieszeni. Udało mi się ją otworzyć, ale wtedy stanąłem przed jeszcze większą i jeszcze trudniejszą do pokonania przeszkodą. Bo i cóż miała znaczyć dziwna płaskorzeźba w glinie, bezładne zapiski i jakieś wycinki? Czyżby mój wuj na starość stał się wyznawcą najbardziej wyrafinowanej szarlatanerii? Postanowiłem odszukać ekscentrycznego rzeźbiarza, który był odpowiedzialny za to oczywiste zakłócenie spokoju umysłowego starego człowieka.

Płaskorzeźba była nierównym prostokątem o wymiarach pięć na sześć cali, a grubości około jednego cala; niewątpliwie nowocześnie zaprojektowana, została jednak wykonana w sposób daleki od nowoczesnej techniki i koncepcji. Bo choć rozliczne i szaleńcze są fantazje futuryzmu i kubizmu, nieczęsto odtwarzają one tajemniczą regularność, jaka się kryje w prehistorycznych zapisach. A z pewnością ta rzeźba kryła w sobie jakieś zapisy; jednakże moja pamięć, chociaż posiadałem wnikliwą znajomość dokumentów i zbiorów mego wuja, zawodziła mnie i w żaden sposób nie mogłem zidentyfikować tego szczególnego przypadku ani nawet domyślać się jego odległej przynależności.

Oprócz zupełnie oczywistych hieroglifów, była tam też figura niewątpliwie obrazkowa w zamierzeniu, choć jej impresjonistyczne wykonanie uniemożliwiało odczytanie jakiejkolwiek koncepcji. Zdawała się być jakimś potworem albo symbolem przedstawiającym potwora, o kształcie, który tylko schorzała wyobraźnia mogła wymyślić. Jeżeli powiem, że moja cokolwiek ekstrawagancka wyobraźnia podsuwała mi jednocześnie obrazy ośmiornicy, smoka i karykatury człowieka, nie będę niewierny duchowi tej płaskorzeźby. Gąbczasta, zakończona mackami głowa wieńczyła groteskową i pokrytą łuskami figurkę ze szczątkami skrzydeł; ale najbardziej szokujący i przerażający był jej ogólny zarys. Tło tej figurki przypominało cyklopową architekturę.

Pismo towarzyszące tej osobliwości, poza poza stosem wycinków gazetowych, wyszło spod ręki profesora Angella i to w ostatnich czasach; nie miało ambicji stylu literackiego. Zasadniczy dokument nosił nagłówek KULT CTHULHU, starannie wypisany drukowanymi literami, żeby uniknąć błędnego odczytania niespotykanego słowa. Manuskrypt został podzielony na dwa działy, z których pierwszy był zatytułowany "1925 - Sen i rozprawa na temat snu H. A. Wilcoxa, Thomas St. 7 Providence, R.I.", a drugi "Opowieść inspektora Johna R. Legrasse, Bienville St. 121, Nowy Orlean, La., w 1908 roku A. A. S. Mtg. -- Notatki na temat Same i prof. Webba sprawozdanie". Jedne rękopisy były krótkie i pobieżne, inne zawierały opowieści dziwnych snów różnych osób, jeszcze inne znów cytaty z teozoficznych ksiąg i czasopism (zwłaszcza z Atlantis i Lost Lemuria), a pozostałe zawierały komentarze na temat długotrwałych sekretnych stowarzyszeń i tajemnych kultów, z odniesieniem do fragmentów mitologicznych i antropologicznych książek źródłowych, takich jak "Złota gałąź" Frazera oraz "Kult wiedźm w Zachodniej Europie" Miss Murray. Wycinki odnosiły się głównie do outr? schorzeń umysłowych i objawów szaleństwa lub manii prześladowczych z okresu wiosny 1925.

Pierwsza część głównego manuskryptu zawierała szczególnie niezwykłą opowieść. Okazuje się, że 1 marca 1925 roku szczupły, ciemnowłosy młodzieniec o neurotycznych cechach, ogromnie podniecony, złożył profesorowi Angellowi wizytę przynosząc z sobą osobliwą płaskorzeźbę w glinie, która wtedy była jeszcze mokra, świeżo wykonana. Okazał wizytówkę z nadrukiem Henry Anthony Wilcox i wuj rozpoznał w nim najmłodszego syna znanej mu szacownej rodziny, studiującego rzeźbę w Szkole Modelarskiej w Rhode Island, a mieszkającego samotnie w budynku Fleur-de-Lys w pobliżu uczelni. Wilcox był młodzieńcem niezwykłym, uważanym za geniusza, ale trochę ekscentrycznym i od dzieciństwa zwracał na siebie uwagę opowiadaniem dziwnych historii i dość osobliwych snów. Sam określał siebie jako "psychicznie nadwrażliwego", ale stateczni mieszkańcy starego handlowego miasta powiadali, że jest po prostu "dziwny". Nigdy nie włączał się w życie otoczenia, aż w końcu stopniowo przestano go w ogóle dostrzegać i znany był tylko nielicznej grupie estetów z innych miast. Nawet Klub Artystyczny w Providence, usiłujący za wszelką cenę zachować swój konserwatyzm, uznał go za przypadek całkiem beznadziejny.

Z okazji tej wizyty, jak podawał manuskrypt profesora, rzeźbiarz zwrócił się z bezceremonialną prośbą do gospodarza, jako znawcy archeologii, o zidentyfikowanie hieroglifów na płaskorzeźbie. Mówił w jakiś senny, sztuczny sposób, w którym czuło się pozę i odpychającą układność; mój wuj odpowiadając zareagował dość ostro, bo wyraźna świeżość rzeźby mogła świadczyć o pokrewieństwie ze wszystkim, tylko nie z archeologią. Odpowiedź młodego Wilcoxa, która wywarła takie wrażenie na wuju, że zapamiętał ją i zapisał dosłownie, była wprost fantastyczna i poetycka, co zapewne cechowało też całą z nim rozmowę, a co ja uznałem za wielce dla niego charakterystyczne. Powiedział: "Bo rzeczywiście jest nowa, jako że wykonałem ją wczoraj w nocy śniąc o dziwnych miastach; a sny są starsze niż zadumany Tyr, pogrążony w kontemplacji Sfinks czy opasany ogrodami Babilon".

I wtedy to rozpoczął tę zawiłą opowieść, która nagle zbudziła uśpioną pamięć i gorączkowe zainteresowanie wuja. Ubiegłej nocy miało miejsce lekkie trzęsienie ziemi, najbardziej odczuwalne w Nowej Anglii na przestrzeni kilku lat, co żywo pobudziło wyobraźnię Wilcoxa. Odpoczywając zapadł w przedziwny sen o wielkich miastach Cyklopów zbudowanych z bloków Tytana i sięgających nieba monolitów, które ociekały zielonym szlamem i ziały grozą tajemniczego horroru. Wszystkie ściany i kolumny pokryte były hieroglifami, a z jakiegoś nieokreślonego miejsca na dole dobywał się głos, który nie był głosem; chaotyczne doznanie, które tylko fantazja mogła przetworzyć w dźwięk, a które on usiłował przekazać za pomocą prawie nie do wymówienia galimatiasu liter: "Cthulhu fhtagn".

Ten werbalny galimatias stał się kluczem do wspomnienia fascynującego i niepokojącego dla profesora Angella. Wypytał rzeźbiarza o wszystko z naukową dokładnością i w wielkim skupieniu przyjrzał się płaskorzeźbie, którą Wilcox wykonał podczas snu, zziębnięty, tylko w piżamie, i nad którą obudził się w kompletnym oszołomieniu. Wuj składał winę na swój wiek - Wilcox potem zeznał - za to, że tak powoli rozpoznał zarówno hieroglify, jak i obrazkowy wzór. Wiele jego pytań wydało się gościowi zupełnie bez związku, zwłaszcza te, w których usiłował powiązać wzór z kultami albo społecznościami; Wicox nie mógł też zrozumieć coraz to powtarzających się obietnic milczenia, jakie mu składał profesor w zamian za przyjęcie na członka jakiegoś rozpowszechnionego mistycznego czy pogańskiego stowarzyszenia religijnego. Kiedy profesor Angell przekonał się, że rzeźbiarz naprawdę nie ma pojęcia o kultach ani systemach tajemnej wiedzy, zwrócił się do niego z prośbą, aby zdawał mu relacje ze wszystkich swych snów. To zaowocowało, bo w manuskrypcie są opisy codziennych wizyt młodego człowieka, podczas których snuł zdumiewające opowieści o swoich nocnych wizjach. Dominował w nich straszny widok ciemnych, ociekających szlamem kamieni, oraz podziemny głos albo jakaś informacja przekazywana monotonnie w sposób zagadkowy i pozbawiony sensu, dający się określić tylko jako bełkot. Dwa dźwięki powtarzane najczęściej można oddać za pomocą tych liter: "Cthulhu" i "R'lyeh".

23 marca, jak było dalej w manuskrypcie, Wilcox się nie zjawił; po przeprowadzeniu wywiadu w miejscu zamieszkania okazało się, że zapadł na jakąś dziwną gorączkę i rodzina zabrała go do domu na Waterman Street. Krzyczał przez całą noc, budząc wsystkich w tym budynku, na przemian to tracąc świadomość, to popadając w delirium. Wuj natychmiast zatelefonował do rodziny i bacznie od tej pory obserwował ten przypadek; odwiedzał też często doktora Tobeya na Thayer Street, który opiekował się pacjentem. Rozgorączkowany umysł Wilcoxa krążył wokół jakichś dziwnych spraw, a doktor mówiąc o tym aż się wzdrygał. Były więc opowieści o jego dawnych snach, ale i o jakiejś przedziwnej wielkiej rzeczy na "milowych wysokościach", która tam chodzi albo się snuje dookoła. Nigdy nie określił wyraźnie tego obiektu, ale szalone słowa, jakie wypowiadał od czasu do czasu, powtórzone przez doktora Tobeya, przekonały profesora, że jest on identyczny jak owo nieokreślone monstrum, które chciał odtworzyć w rzeźbie podczas snu. Wzmianki o tym obiekcie, wedle doktora, były zawsze wstępem do letargu, w jaki popadał młody człowiek. Dziwna rzecz, ale jego temperatura niewiele przekraczała granice normy, natomiast stan ogólny świadczył raczej o autentycznej gorączce niż o jakimkolwiek zakłóceniu umysłowym.

2 kwietnia, około trzeciej po południu, ustąpiły wszelkie symptomy choroby Wilcoxa. Usiadł prosto na łóżku, zdziwił się swoją obecnością w domu, nieświadom zupełnie tego, co zdarzyło się we śnie czy na jawie od 22 marca. Lekarz orzekł, że stan jego zdrowia jest już dobry i Wilcox wrócił po trzech dniach do swojego mieszkania; ale też i przestał być pomocny profesorowi Angellowi. Wraz z powrotem do zdrowia zniknęły wszelkie ślady dziwnych snów i mój wój przestał prowadzić notatki z jego nocnych wizji po tygodniu bezcelowych i nie związanych z tematem sprawozdań z najzupełniej normalnych snów.

Tu się kończyła pierwsza część manuskryptu, lecz wzmianki odnoszące się do pewnych rozproszonych zapisków dostarczyły mi dużo materiału do myślenia - w gruncie rzeczy tak dużo, że tylko wrodzony sceptycyzm, kształtujący wtedy moją filozofię, może być odpowiedzialny za ciągłą nieufność w stosunku do artysty. Wspomniane notatki były opisem snów rozmaitych osób z tego samego okresu, w którym młody Wilcox składał tak dziwne wizyty. Mój wuj, wydaje się, szybko rozwinął ogromny, na szeroką skalę zakrojony wywiad pośród niemal wszystkich przyjaciół, do których mógł bez posądzenia o zuchwlstwo zwrócić się z prośbą o relacje z ich snów z podaniem daty co ciekawszych sennych wizji z przeszłości. Na prośbę tę reagowano w różny sposób, jednakże spotkał się ze znacznie większym odzewem niż każdy przeciętny człowiek posiadający do pomocy sekretarkę. Korespondencja w wersji oryginalnej nie zachowała się, ale jego notatki były dokładnym i naprawdę wiele znaczącym sprawozdaniem. Relacje przeciętnych ludzi ze sfer towarzyskich i biznesu - stanowiących tradycyjną "sól ziemi" Nowej Anglii - okazały się prawie zupełnym fiaskiem, jednak pojedyncze przypadki niespokojnych, acz nie sprecyzowanych impresji nocnych pojawiają się tu i ówdzie, zawsze między 23 marca a 2 kwietnia - w okresie delirium młodego Wilcoxa. Naukowcy byli trochę pod ich większym wpływem, choć dość niejasny opis czterech przypadków nasówa przelotne obrazy dziwnych krajobrazów, a jeden wspomina o lęku przed czymś wykraczającym poza przyjęte granice wyobraźni.

To od artystów i poetów nadeszły owe trafne odpowiedzi i jestem przekonany, że rozpętałaby się panika, gdyby byli w stanie porównać zanotowane uwagi. W tej jednak sytuacji, z powodu braku oryginalnych listów, uznałem, że kompilator musiał zadawać wiodące pytania albo też sam zredagował listy będące świadectwem tego, co skrycie postanowił zobaczyć. Dlatego też wciąż czułem, że Wilcox w pewnym stopniu świadom wszystkich danych będących od dawna w posiadaniu mego wuja, okpiwał starego naukowca. Odpowiedzi estetów stanowiły bulwersującą opowieść. Między 28 lutego a 2 kwietnia ogromna większość z nich śniła o dziwnych rzeczach, a nasilenie tych snów znacznie narastało w okresie delirium rzeźbiarza. Ponad jedna czwarta spośród tych, którzy cokolwiek donosili, opisywała sceny i dźwięki niewiele odbiegające od tych, które podawał Wilcox, a poniektórzy zwierzali się z przeszywającego ich lęku przed ogromną i jakąś niesłychaną rzeczą widzianą pod koniec snu. Jeden przypadek, szczególnie podkreślany w tym opisie, był bardzo smutny. Jego obiekt, powszechnie znany architekt skłaniający się ku teozofii i okultyzmowi, uległ gwałtownemu napadowi szaleństwa w okresie delirium Wilcoxa i po kilku miesiącach wyzionął ducha wołając bez ustanku, aby go ocalono przed jakimś zbiegłym z piekieł stworem. Gdyby wuj opatrywał owe przypadki imieniem, zamiast posługiwać się tylko cyfrą, podjąłbym osobiście badania w celu potwierdzenia ich wiarygodności; w tej jednakże sytuacji udało mi się natrafić na ślad ledwie kilku przypadków. Ale te były dokładnie opisane. Często zastanawiałem się, czy wszystkie osoby, które profesor wypytywał, były równie zaskoczone, jak te tu opisane. Dobrze się składa, że żadne wyjaśnienie do nich nie dotrze.

Wycinki prasowe, jak już wspomniałem, wskazywały na przypadki paniki, obłędu i eksentryczności w danym okresie. Profesor Angell zatrudnił chyba całe biuro wycinków prasowych, bo liczba notatek była wprost niesamowita, a źródła rozproszone po całej kuli ziemskiej. Tu oto było samobójstwo nocą w Londynie, człowiek śpiący samotnie, krzyknąwszy przeraźliwie, wyskoczył przez okno. Inny wycinek cytował zaskakujący list do wydawcy gazety w Południowej Ameryce, w którym jakiś fanatyk przepowiada straszną przyszłość na podstawie makabrycznej wizji sennej. Przesłane wycinki z Kalifornii opisują kolonię teozofów odzianych en masse w białe szaty, dla jakiegoś chwalebnego spełnienia życzeń, które nigdy się nie ziszczą, podczas gdy wycinki z Indii mówią niejasno o niepokoju tamtejszych mieszkańców, jaki zauważono pod koniec marca. Na Haiti nasilają się orgie czarnoksiężników, zaś afrykańska forpoczta donosi o złowieszczych rozruchach. Amerykańscy inspektorzy na Filipinach stwierdzają, że pewne plemiona sprawiają im kłopoty w tym czasie, a nocą z 22 na 23 marca nowojorską policję atakują rozhisteryzowani Lewantyńczycy. W zachodniej części Irlandii występują zamieszki i krążą różne legendy, natomiast pełen fantazji malarz, Ardois-Bonnot, wystawia bluźnierczy obraz "Pejzaż ze snu" na paryskim wiosennym wernisażu 1926 roku. A tak liczne kłopoty zanotowano w zakładach dla psychicznie chorych, że chyba tylko cudem lekarska korporacja nie dostrzegła dziwnego paralelizmu i nie wyciągnęła mistycznych wniosków. Ogromny stos wycinków; a ja w tym czasie prawie nie dostrzegałem swego zimnego racjonalizmu, z jakim odkładałem je na bok. Byłem jednak wtedy przekonany, że Wilcox znaj już wcześniej sprawy, o jakich wspomina profesor.


II. Opowieść inspektora Legrasse

Dawniejsze sprawy, z powodu których sen rzeźbiarza i jego płaskorzeźba stały się kwestią tak wielkiej wagi dla mego wuja, są tematem drugiej części obszernego manuskryptu. Okazuje się, że niegdyś profesor Angell ujrzał piekielne zarysy niesamowitego potwora, głowiąc się nad jakimiś nieznanymi hieroglifami, i usłyszał złowieszcze sylaby, które można było odtworzyć tylko jako "Cthulhu"; a wszystko w tak pełnym zamętu i strasznym powiązaniu, że trudno się dziwić, iż molestował młodego Wilcoxa pytaniami i domagał się szczegółowych danych.

To wcześniejsze zdarzenie miało miejsce w 1908 roku, siedemnaście lat temu, podczas dorocznego zebrania Stowarzyszenia Amerykańskich Archeologów w St. Louis. Profesor Angell, stosownie do swego autorytetu i osiągnięć naukowych, spełniał czołową rolę we wszystkich rozważaniach, był też jednym z pierwszych, do którego zgłosiło się kilka osób spoza stałego grona, jako do wybitnego przedstawiciela tego zebrania, z prośbą o prawidłową odpowiedź na ich pytania i fachowe rozwiązanie nurtujących ich problemów.

Głównym przedstawicielem grona outsiderów, który zresztą wkrótce stał się centralnym obiektem zainteresowania całego zgromadzenia, był mężczyzna w średnim wieku, o dość pospolitym wyglądzie, który przyjechał aż z Nowego Orleanu, aby zdobyć pewne informacje, raczej szczególnej natury, nieosiągalne w żadnym z lokalnych źródeł. Nazywał się John Raymond Legrasse i był inspektorem policji. Przywiózł ze sobą przedmiot będący celem tej wizyty, groteskową, budzącą odrazę i niewątpliwie bardzo starą kamienną statuetkę, której pochodzenia nie był w stanie ustalić.

Trudno przypuszczać, aby inspektor Legrasse interesował się choćby w najmniejszym stopniu archeologią. Wręcz przeciwnie, jego pragnienie, aby wyjaśnić tę zagadkę, miało charakter czysto profesjonalny. Statuetka, bożek, fetysz, cokolwiek to było, została znaleziona kilka miesięcy temu w lasach rosnących na moczarach na południe od Nowego Orleanu podczas obławy na czarnoksiężników, którzy mieli odbywać tam swoje zgromadzenia; tak niezwykłe i tak niesamowite były obrzędy związane z tą statuetką, że policja nie miała wątpliwości, iż natknęła się na jakiś tajemniczy kult, zupełnie nieznany i o wiele bardziej szatański niż wszelkie znane dotąd, najbardziej mroczne kulty czarnoksiężników afrykańskich. O jej pochodzeniu, poza chaotycznymi i wprost niewiarygodnymi opowieściami, jakie z trudem wydobyto od schwytanych członków zgromadzenia, nie dowiedziano się absolutnie niczego; stąd usilne dążenie policji, aby nauka o starożytności pomogła zidentyfikować ten przerażający symbol i przyczynić się do wyśledzenia kultu aż po samo jego źródło.

Inspektor Legrasse nie spodziewał się, że statuetka wywoła aż taką sensację. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby wszyscy zebrani tam ludzie nauki popadli w stan euforycznego podniecenia; stłoczyli się wokół niego, by przyjrzeć się maleńkiej statuetce, której niepojęta osobliwość i autentyczny powiew najbardziej odległej starożytności otwierały zupełnie nieznane możliwości. Żadna ze sławnych szkół rzeźbiarskich nie potrafiła rzucić światła na ten niesamowity przedmiot, a jednak na jego zielonkawej powierzchni z nieznanego kamienia były wyryte ślady setek, a nawet tysięcy lat.

Figurka która zaczęła przechodzić z rąk do rąk dla dokładniejszych oględzin, miała około siedmiu a nawet ośmiu cali wysokości i została wykonana w sposób mistrzowski i wysoce artystyczny. Przedstawiała potwora o niewyraźnych antropoidalnych kształtach, głowie ośmiornicy i twarzy pełnej macek, tułowiu gąbczastym i pokrytym łuskami, ogromnych szponach na przednich i tylnych łapach i długich, wąskich skrzydłach z tyłu. Zdawała się zionąć przerażającą i jakąś nienaturalną złośliwością, była jakby trochę wypukła i korpulentna i osadzona na kwadratowym bloku albo postumencie pokrytym nieczytelnymi znakami. Końce skrzydeł dotykały tylnego brzegu podstawy, podczas gdy długie, zakrzywione szpony skrzyżowanych i podkurczonych zadnich nóg obejmowały brzeg od przodu i sięgały jedną czwartą długości pod spód podstawy. Głowa wyrastająca jakby z nóg była pochylona do przodu, tak że koniuszki czułek na twarzy ocierały się o wielkie przednie szpony obejmujące obejmujące podkurczone i uniesione kolana. Statuetka wyglądała jak żywa i tym bardziej budziła lęk, że jej pochodzenie było tak całkowicie nieznane. Nie ulegało wątpliwości, że jej wiek był nieogarniony; nawet w najdrobniejszym szczególe nie wykazywała związku z żadnym rodzajem sztuki przynależnym do młodej cywilizacji - a właściwie do żadnej cywilizacji znanej na tym świecie.

W tej całkowitej odrębności i wyizolowaniu nawet tworzywo, z którego została wykonana, było tajemnicze, ponieważ miękki, zielonoczarny kamień ze złocistymi i opalizującymi cętkami i prążkami nie przypominał żadnego znanego w geologii czy mineralogii kamienia. Znaki na podstawie były równie zaskakujące i nie do odczytania; nikt spośród obecnych, choć zgromadziła się reprezentacja ekspertów w tej dziedzinie z połowy świata, nie potrafił znaleźć choćby najmniejszego podobieństwa do jakichkolwiek znanych im nawet najstarszych języków. Znaki te, podobnie jak sama statuetka i materiał z którego została wykonana, przynależały do jakichś bardzo odległych czasów, nieznanych rodzajowi ludzkiemu; sugerowały, napełniając grozą, ogromnie dawne i bezbożne życie, w którym nasz świat i nasze wyobrażenia nie mają żadnego udziału.

A jednak, kiedy członkowie tego zgromadzenia potrząsali głowmi jeden po drugim i przyznawali zgodnie, że nie potrafią rozwikłać problemu inspektora, znalazł się ktoś, komu wydawało się, że chyba wie co nieco o tej przerażającej statuetce i piśmie na postumencie, po czym z pewnym onieśmieleniem opowiedział dziwną historię. Był to William Channing Webb, profesor antropologii w Princeton University, badacz naukowy raczej mało znany.

Profesor Webb został zaangażowany czterdzieści osiem lat temu jako członek wyprawy badawczej do Grenlandii i Islandii w poszukiwaniu pewnych napisów runicznych, których jednak nie udało mu się znaleźć; a daleko na zachodnim brzegu Grenlandii natknął się na niezwykłe plemię czy też kult zdegenerowanych Eskimosów, odprawiających dziwne obrzędy ku czci szatana, a już szczególnie zmroziła go ich pełna premedytacji i odrażająca żądza krwi. Była to religia, o której inni Eskimosi raczej mało wiedzieli, a na którą reagowali jedynie wzruszeniem ramion mówiąc, że pochodzi z okresu bardzo dawnych eonów, jeszcze przed stworzeniem świata. Oprócz potwornych obrzędów i ofiar składanych z ludzi odprawiali jakieś niesamowite, odziedziczone po przodkach rytuały, przeznaczone dla nadrzędnego, starszego diabła albo tornasuka; z tych rytuałów profesor Webb sporządził fonetyczny zapis słuchając wiekowego angekoka albo duchownego-czarownika, odtworzywszy te dźwięki za pomocą rzymskich liter w miarę możliwości jak najdokładniej. Teraz jednak największe znaczenie miał bożek, którego w tym kulcie otaczano czcią i wokół którego wykonywano tańce, gdy zorza polarna wznosiła się wysoko nad okryte lodem urwiska skalne. Była to, jak stwierdził profesor, bardzo prymitywnie wykonana kamienna płaskorzeźba, a na niej szkaradny obraz i jakieś tajemnicze pismo. Zgodnie z tym, co zapamiętał, przypominała w ogólnych zarysach tego właśnie leżącego teraz przed zebranymi potwora.

Powyższe dane, przyjęte przez zebranych z największym zdumieniem i powątpiewaniem, wzbudziły jeszcze wieksze zainteresowanie inspektora Legrasse; zasypał profesora pytaniami. Mając zanotowany i przepisany tekst rytuału czarowników na moczarach, których jego ludzie aresztowali, zwrócił się z prośbą do profesora, aby przypomniał sobie możliwie najdokładniej sylaby, jakie zapisał wśród diabolicznych Eskimosów. Nastąpiły teraz wyczerpujące porównania szczegółów, po czym zapanowł moment naprawdę przerażającej ciszy, kiedy zarówno detektyw jak i naukowiec ustalili identyczną zgodność frazy obu diabelskich rytuałów odległych od siebie o taki szmat świata. To, co w istocie zarówno eskimoscy czarownicy, jak i kapłani na moczarach w Luizjanie śpiewali maleńkim bożkom, tak się mniej więcej przedstawiało - poszczególne słowa można było odgadnąć na podstawie przerw ustalonych tradycyjnym zwyczajem w śpiewanej frazie:

Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn.

Legrasse miał w tym względzie przewagę nad profesorem Webbem, ponieważ kilku z jego więźniów przekazało mu znaczenie tej frazy, zgodnie z wyjaśnieniem, jakie otrzymali od starszych celebrantów. Tekst brzmiał mniej więcej tak:

W tym domu w R'lyeh czeka w uśpieniu zmarły Chtulhu.
Teraz inspektor Legrasse na usilne nalegania zebranych zaczął opowiadać możliwie najdokładniej swoją przeprawę z czcicielami bożka na moczarach; była to opowieść, do której mój wuj, jak się zdołałem zorientować, przywiązywał szczególną wagę. Graniczyła ona z najdzikszymi mrzonkami mitomana i teozofa i ujawniała zadziwiający stopień kosmicznej wyobraźni pośród takich mieszańców krwii i pariasów, po których najmniej można się było tego spodziewać.

1 listopada 1907 roku nowoorleańska policja otrzymała pilne wezwanie na tereny moczarów i lagun, znajdujące się na południu. Tamtejsi osadnicy, w większości prymitywni, ale prostoduszni potomkowie Lafitte'ów, żyli w panicznym lęku przed czymś nieznanym, co zakradało się do nich nocą. Były to niewątpliwie praktyki czarnoksięskie, ale z takim okropieństwem jeszcze się dotychczas nie spotkali; kilka ich kobiet i kilkoro dzieci zniknęło w momencie, gdy rozległo się złowieszcze bicie bębna w głębi mrocznych, nawiedzonych lasów do których nie zaglądał żaden z okolicznych mieszkańców. Dochodziły stamtąd oszalałe krzyki, jęki udręczonych i zawodzenia mrożące krew w żyłach, pojawiały się też roztańczone, diabelskie płomienie; zastraszony posłaniec powiedział, że przekracza to już wytrzymałośc miejscowej ludności.

Tak więc grupa dwudziestu policjantów w dwóch wozach i automobilu wyruszyła późnym popołudniem z roztrzęsionym posłańcem jako przewodnikiem. Na końcu drogi wysiedli i dalej brnęli pieszo pokonując całe mile w milczeniu pośród przerażających cyprysowych lasów, do których dzień nigdy nie zaglądał. Paskudne korzenie i zwisające złowieszczo pętle hiszpańskiego mchu zagradzały im przejście, a co pewien czas zwalisko wilgotnych kamieni albo szczątki zmurszałego muru będące przypomnieniem, jak schorzałe jest to miejsce, potęgowały nastrój grozy, którą budziło każde zniekształcone drzewo i każda kępa porosła grzybami. W końcu wyłoniło się przed nimi osiedle bezładnie rozproszonych ubogich chat; rozhisteryzowani mieszkańcy wybiegli i zgromadzili się wokół migocących latarek. Gdzieś daleko rozlegało się ledwo słyszalne stłumione bicie w bębny; co pewien czas, wraz z powiewem wiatru, dobiegał ścinający krew w żyłach krzyk. Poprzez jasne poszycie, spoza bezkresnych ścieżek lesistej nocy zdawało się przenikać czerwonawe światło. Mieszkańcy tej osady drżeli na myśl, że muszą sami pozostać, i każdy z nich, zlękniony, kategorycznie odmawiał aby zbliżyć się choćby na krok w stronę tego diabelskiego miejsca obrzędów, wobec tego inspektor Legrasse wraz z dziewiętnastoma kolegami zapuścił się bez przewodnika w czarne arkana koszmaru, z jakim jeszcze się w życiu żaden z nich nie zetknął.

Teren, na który wkroczyła policja, miał z dawna ustaloną złą reputację, był absolutnie nieznany, bo nie dotknęła go stopa białego człowieka. Krążyły legendy o tajemniczym jeziorze, którego nie ujrzał jeszcze żaden śmiertelnik, a w którym mieszka ogromny, bezkształtny, biały, polipowaty stwór, o błyszczących ślepiach; tubylcy szeptali, że czarty o skrzydłach nietoperza wylatują z jam w głębi ziemi, aby oddawać mu cześć o północy. Powiadali, że przebywał tam jeszcze przed d'Ibervillem, przed La Sallem, przed Indianami, nawet jeszcze wtedy, kiedy w lasach nie było ani zwierząt, ani ptaków. Była to zmora nocna, a zobaczyć ją - znaczyło umrzeć. Prześladowała jednak ludzi w snach, wiedzieli więc o niej wystarczająco dużo, aby się trzymać z daleka. Orgia czarowników odbywała się teraz na samym brzegu tego odrażającego terenu, co było już wystarczająco okropne; miejsce odprawiania czarów przerażało tubylców bardziej niż wstrząsające odgłosy i same wydarzenia.

Tylko poezja albo obłęd mogły usprawiedliwić wrzaski, jakie docierały do Legrasse'a, kiedy brnęli poprzez czarne grzęzawisko w kierunku czerwonego blasku i przytłumionego bicia w bębny. Istnieją odgłosy właściwe ludziom i właściwe zwierzętom; straszne jednak są one wtedy, gdy słyszymy głosy ludzkie, a zdają się je wydawać dzikie bestie. Zwierzęca furia i wyuzdana orgia wzbijały się do demonicznych wyżyn, przecinane wyciem i skrzeczącym wrzaskiem najwyższej ekstazy, która rozdzierała i wibrowała w tym spowitym nocą lesie niczym złowroga burza dobywająca się z piekielnych głębi. Od czasu do czasu słabiej sterowane zawodzenie cichło i to, co zdawało się być dobrze wyćwiczonym chórem ochrypłych głosów, przeradzało się w przyśpiewkę, w której rozbrzmiewała ta ohydna fraza czy też rytuał:

Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn.

Kiedy dotarli do miejsca, w którym drzewa się przerzedzały, natknęli się na prawdziwe widowisko. Czterech spośród ludzi Legrasse'a cofnęło się, jeden zemdlał, a dwaj pod wpływem doznanego wtrząsu, wydali z siebie przeraźliwy krzyk, który na szczęście zagłuszyła rozszalała kakofonia orgii. Legrasse chlusnał bagnistą wodą w twarz omdlałego policjanta, po czym wszyscy stanęli dygocąc, niemal zahipnotyzowani strasznym widowiskiem.

W naturalnej przesiece, jaką było bagnisko, widniała porosła trawą wyspa wielkości około akra, bez drzew i w miarę sucha. Na niej właśnie podskakiwała i wiła się horda ludzkich potworów, jeszcze bardziej niesamowita niż na obrazach Sime'a Angaroli. Naga gromada hybrydów ryczała, wyła i spazmatycznie wyginała się wokół ogromnego ognia w kształcie pierścienia; gdy rozchylała się zasłona dymu, ukazywał się stojący w samym środku ogniska wielki granitowy monolit, wysoki na jakieś osiem stóp; na jego wierzchołku spoczywała absurdalnie mała i dziwacznie wyrzeźbiona statuetka. Z szerokiego kręgu dziesięciu platform rozstawionych w regularnych odstępach wokół spowitego ogniem monolitu zwisały głową w dół ciała owych mieszkańców osady, którzy zniknęli. Pośrodku tego właśnie kręgu stojący kołem wierni skakali i ryczeli, przesuwając się w prawo w bezustannych bachanaliach pomiędzy kręgiem ciał i płonącym ogniskiem.

Może zadziałała tu wyobraźnia, a może rozbrzmiewające echo, ale jeden z członków wyprawy, Hiszpan, ogromnie podekscytowany, twierdził, że słyszał w dali, w głębi nie objętego blaskiem ognia lasu starych legend i koszmaru, odzew na odprawiany obrzęd. Z człowiekiem tym, który nazywał się Joseph D. Galvez, spotkałem się i rozmawiałem; okazał się roztargniony i skłonny do bujnej fantazji. W swoich rozważaniach sięgał nawet tak daleko, że wspominał coś o cichym trzepocie wielkich skrzydeł, o błyszczących oczach i ogromnej białej masie prześwitującej spoza odległych drzew - - myślę jednak, że nasłuchał się zbyt wielu tubylczych zabobonów.

Chwila przerażającego milczenia, jakie ogarnęło ludzi Legrasse'a, nie trwała jednak długo. Pobudził ich obowiązek; choć w tym tłumie celebrantów było około stu mieszańców krwi, policjanci zaopatrzeni w broń rzucili się bez wahania na to budzące wstręt zgromadzenie. Przez pięć minut trwał zgiełk i chaos nie do opisania. Padały oszalałe ciosy, strzały, tłum rozproszył się na wszystkie strony; w końcu jednak Legrasse zdołał się doliczyć około czterdziestu siedmiu ponurych jeńców, którym natychmiast kazał się ubrać i ustawić w szeregu pomiędzy dwoma rzędami policjantów. Pięciu spośród wyznawców tgo obrzędu zostało zabitych, dwóch ciężko rannych ich współtoważysze odnieśli na zaimprowizowanych noszach. Legrasse ostrożnie zdjął z monolitu rzeźbę i zabrał ją ze sobą.

Po bardzo forsownej i nużącej podróży jeńcy zostali przesłuchani na komendzie i okazało się, że wszyscy są ogromnie prymitywnymi mieszańcami krwi i objawiają zaburzenia umysłowe. W większości byli to marynarze, Murzyni i Mulaci, głównie z Indii Zachodnich albo portugalskiej Brava z wysp Cape Verde; wykonywali czarnoksięskie praktyki oddając się heterogenicznemu kultowi. Jednakże już po zadaniu im kilku pytań stało się oczywiste, że zachodzi tu zjawisko o wiele głębsze i starsze niż murzyński fetyszyzm. Choć tak zwyrodniali i ignoranccy, obstawali ze zdumiewającą konsekwencją przy przewodniej idei swojej szkaradnej wiary.

Czcili, jak sami powiadali, Wielkie Dawne Bóstwa, które żyły przed wiekami, kiedy to jeszcze nie było ludzi, a które przybyły do tego młodego świata prosto z nieba. Teraz już ich tutaj nie ma, są głęboko pod ziemią i pod dnem oceanów; ale ich ciała zwierzyły swoje tajemnice pierwszemu człowiekowi podczas snu i on to właśnie stworzył kult, który nigdy nie zaniknie. To właśnie ich kult, który, jak twierdzili jeńcy, zawsze istniał i zawsze będzie istniał, skrywany na dalekich pustkowiach i w mrocznych zakątkach świata, dopóki wielki Cthulhu nie powstanie ze swego spowitego mrokiem domu w potężnym mieście R'lyeh znajdującym się pod wodą i nie obejmie znowu władzy nad światem. Pewnego dnia, kiedy gwiazdy będą gotowe, rozlegnie się jego wołanie, a tajemniczy kult będzie trwał w oczekiwaniu na jego wyzwolenie.

Do tego czasu nic więcej nie wolno mówić. Jest to tajemnica, której nie zdołają wyjawić żadne tortury. Ludzkość nie jest sama pośród wszystkich rzeczy na ziemi, których jesteśmy świadomi, bowiem z ciemności przybywają cienie i nawiedzają swoich wiernych. Nie są to jednak Wielkie Bóstwa. Człowiek ich jeszcze nie widział. Wyrzeźbione bóstwo to wielki Cthulhu, ale nikt nie potrafiłby powiedzieć, czy tak właśnie owe bóstwa wyglądają. Nikt też nie potrafiłby teraz odczytać starego napisu, ale słowa te zostały kiedyś wypowiedziane. Słowa nucone podczas obrzędu nie są tajemnicą - nigdy jednak nie mówi się ich głośno, tylko szeptem. A znaczą: "W tym domu w R'lyeh czeka w uśpieniu zmarły Cthulhu".

Tylko dwaj jeńcy okazali się na tyle zdrowi na umyśle, aby ich można było powiesić, pozostałych przekazano do różnych zakładów psychiatrycznych. Wszyscy wyparli się udziału w morderstwie podczas obrzędów i twierdzili, że ludzie ci zostali zabici przez Bóstwa o Czarnych Skrzydłach, które przybyły do nich ze swej siedziby pośród nawiedzonych lasów. Jednak żadnego sensownego zeznania nie udało się wydobyć od tajemniczych sprzymierzeńców. Jedynie od bardzo wiekowego Metysa nazwiskiem Castro policja zdołała nieco wyciągnąć, on zaś utrzymywał, że zawijał do różnych dziwnych portów i tam rozmawiał z nieśmiertelnymi wodzami kultu, żyjącymi pośród gór w Chinach.

Stary Castro pamiętał fragmenty strasznych legend, które podważały teorie teozofów i dowodziły, że zarówno świat, jak i człowiek istnieją od niedawna i są rzeczywiście zjawiskiem przemijającym. Były eony, podczas których inne rzeczy panowały na ziemi i miały swoje wielkie miasta. Pozostałości tych Rzeczy - jak oświecili go nieśmiertelni Chińczycy - - można jeszcze teraz spotkać w postaci gigantycznych skał na Pacyfiku. Zmarły one przed wieloma wiekami, nim jeszcze nastał człowiek, są jednak sposoby, za pomocą których można je przywrócić do życia, kiedy gwiazdy osiągną właściwe położenie w cyklu wieczności. Przybyły z gwiazd i sprowadziły ze sobą swoje wizerunki.

Te Wielkie Stare Bóstwa, wyjaśniał dalej Castro, nie miały ciała ani krwi. Posiadały kształt - czyż nie świadczył o tym ten posążek ? - ale nie były zbudowane z materii. Kiedy gwiazdy ustawią się we właściwej pozycji, Bóstwa będą mogły wędrować poprzez niebo ze świata do świata; zaś póki gwiazdy nie mają odpowiedniej konfiguracji, Bóstwa nie mogą żyć. Ale chociaż teraz nie żyją, to naprawdę nie umierają nigdy. Spoczywają w kamiennych domach w swoim wielkim mieście R'lyeh, zabezpieczone czarami potężnego Cthulhu do czasu chwalebnego zmartwychwstania, kiedy to gwiazdy i ziemia będą znowu gotowe na ich przyjęcie. Wtedy jednak jakaś siła z zewnątrz musi przyczynić się do ich uwolnienia. Czary, dzięki którym istnieją, jednocześnie powstrzymują je od poruszania się, więc mogą tylko leżeć rozbudzone w ciemności i rozmyślać całe miliony upływających lat. Wiedzą o wszystkim, co się dzieje we wszechświecie, bowiem porozumiewają się za pomocą przekazywanych myśli. Nawet teraz rozmawiają w swoich grobowcach. Kiedy po nieprzeliczonych wiekach chaosu nastali pierwsi ludzie, Wielkie Stare Bóstwa przemówiły do najwrażliwsych spośród nich kształtując ich sny, bo tylko tą drogą ich język mógł dosięgnąć cielesnych ssaków.

- Wtedy to właśnie - wyjawił szeptem Castro - pierwsi ludzie stworzyli kult małych bożków, które pokazały im Wielkie Stare Bóstwa; bożki zostały sprowadzone na ziemię w tajemniczych wiekach wprost z mrocznych gwiazd. Ten kult nie zaniknie, dopóki gwiazdy nie zajmą właściwego miejsca, a tajemni kapłani nie wyzwolą wielkiego Cthulhu z grobu, aby przywrócił do życia swych podwładnych i objął panowanie na ziemi. Czas ten łatwo będzie rozpoznać, ponieważ ludzie staną się podobni do Wielkich Starych Bóstw; wolni i swobodni, poza zasięgiem dobra i zła, odrzucą wszelkie prawa i zasady moralne, będą krzyczeć, zabijać i pławić się w radości. Wyzwolone Stare Bóstwa nauczą ludzi, jak krzyczeć, jak zabijać, jak radować się i bawić, a cała ziemia rozgorzeje całopalną ofiarą ekstazy i wolności. Tymczasem jednak ich kult, wyrażany w odpowiednich obrzędach, musi ożywiać pamięć tych dawnych zwyczajów i duchów, zapowiadając ich powrót na ziemię.

Dawniej ludzie porozumiewali się w snach ze Starymi Bóstwami spoczywającymi w grobach, ale potem coś się stało. Wielkie kamienne miasto R'lyeh, wraz z monolitami i grobowcami, skryło się pod falami; głębokie wody, pełne pierwotnej tajemnicy, przez które nawet myśl nie może przeniknąć, odcięły wszelki z nimi kontakt. Jednakże pamięć nigdy nie ginie, a wielcy kapłani twierdzą, że miasto znowu się wyłoni, gdy gwiazdy zajmą prawidłową pozycję. Wtedy wynurzą się z głębi ziemi czarne duchy, pokryte pleśnią i widmowe, pełne tajemnych wieści nagromadzonych w otchłaniach pod niedostępnym dnem oceanów. O nich jednak stary Castro nie miał odwagi mówić. Natychmiast przerwał swą opowieść i żadne perswazje ani też prośby nie zdołały go nakłonić do kontynuownia tego tematu. O rozmiarach Starych Bóstw nawet słowem nie chciał wspomnieć. Wyjawił tylko, że główny ośrodek kultu znajduje się, jak przypuszczał, pośród nieprzebytych arabskich pustyni, gdzie Irem, miasto Pillarów, spoczywa ukryte i nietknięte. Kult ten nie ma żadnego związku z europejskim kultem czarownic i jest znany wyłącznie członkom tego ugrupowania. Żadna książka na świecie nawet o nim nie wspomina, choć nieśmiertelni Chińczycy twierdzą, że są dwie wzmianki w "Necronomicon" Szalonego Araba, Abdula Alhazreda, które wtajemniczeni mogli by odczytać dowolnie, zwłaszcza ten często dyskutowany kuplet:

Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami,
Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.

Legrasse, mocno poruszony i z lekka oszołomiony, na próżno wypytywał o historyczną przynależność tego kultu. Castro, oczywiście, wyznał prawdę, kiedy powiedział, że jest to głęboka tajemnica. Uczeni z Tulane University nie potrafili rzucić żadnego światła ani na kult, ani na ten posążek, wobec tego detektyw przybył do najwyższych autorytetów w kraju i usłyszał niewiele więcej poza grenlandzką opowieścią profesora Webba.

Gorączkowe zainteresowanie, jakie wzbudziła wśród zebranych opowieść Legrasse'a, a także przywieziona przez niego statuetka, znalazło odbicie w korespondencji poszczególnych uczestników zebrania; natomiast w oficjalnej publikacji stowarzyszenia niewiele wzmiankowano na ten temat. Ostrożność zawsze cechuje tych, którym zdarza się zetknąć z szarlatanerią i czarami. Legrasse wypożyczył na pewien czas statuetkę profesorowi Webbowi, który jednak wkrótce zmarł. Została zwrócona Legrasse'owi i wciąż znajduje się w jego posiadaniu, a niedawno miałem nawet możność ją sobie obejrzeć. Jest rzeczywiście potworna i bez wątpienia podobna do rzeźby młodego Wilcoxa.

Nie dziwię się, że opowieść rzeźbiarza tak bardzo wzburzyła mego wuja, bo przecież znał już relację Legrasse'a. Można sobie wyobrazić, jakie myśli wzbudziło w nim to, co usłyszał od wrażliwego młodego człowieka, który ujrzał we śnie nie tylko samą figurkę i dokładny zapis hieroglificzny, jak na statuetce znalezionej na bagnach i na grenlandzkiej płaskorzeźbie, ale jeszcze na dodatek usłyszał co najmniej trzy słowa formuły wymówionej przez eskimoskich wyznawców czarnej magii, a także wyznawców kultu w Luizjanie. Wydaje się więc najzupełniej oczywiste, że profesor Angell z miejsca zainteresował się sprawą i chciał ją poznać jak najdokładniej; ja jednak w głębi ducha podejrzewałem, że młody Wilcox gdzieś usłyszał kiedyś o tym kulcie i po prostu zmyślał opowieści o swoich snach, aby kosztem mego wuja podtrzymać tę tajemnicę. Zgromadzone wycinki z gazet i opowieści o różnych snach były dość przekonującym świadectwem; jednakże mój racjonalny umysł i niezwykłość całej tej sprawy skłoniły mnie do wyciągnięcia wniosków, które wydawały mi się najrozsądniejsze. Tak więc, po dokładnym zapoznaniu się z manuskryptem i zestawieniu go z teozoficznymi i antropologicznymi notatkami, a także z opowieścią Legrasse'a, odbyłem podróż do Providence, żeby zobaczyć się z rzeźbiarzem i powiedzieć mu kilka słów prawdy co do tego, że tak bez ogródek okpił uczonego i starego człowieka.

Wilcox nadal mieszkał sam w budynku Fleur-de-Lys na Thomas Street, będącym szkaradną wiktoriańską imitacją siedemnastowiecznej bretońskiej architektury, który ozdobionym stiukami frontem puszył się wśród pięknych domów w stylu kolonialnym położonych na wzgórzu i zażywał cienia pod najwspanialszą w Ameryce georgiańską strzelistą wieżą. Zastałem go przy pracy i z miejsca zorientowałem się po rozrzuconych we wszystkich pokojach rzeźbach, że mam do czynienia z autentycznym i wybitnym talentem. Jestem przekonany, że kiedyś zyska rozgłos jako jeden z największych dekadentów: teraz wyraża się w glinie, ale kiedyś w przyszłości ujawni w marmurze wszystkie te mary nocne i twory fantazji, które Arthur Machen pokazuje w swojej prozie, a Clark Ashton Smith w poezji i malarstwie.

Ciemny, drobny, niedbale ubrany, ledwie obrócił się słysząc pukanie i spytał, czego sobie życzę, nawet nie wstając. Dowiedziawszy się kim jestem, okazał pewne zaciekawienie; mój wuj wzbudził w nim zainteresowanie wypytując tak dociekliwie o jego sny, ale nigdy nie wyjawił mu przyczyny swojego zainteresowania. Ja również nie przyczyniłem się do wzbogacenia jego wiedzy w tym zakresie i starałem się, zachowując pozory, jak najwięcej z niego wyciągnąć.

Szybko zorientowałem się, że opowieści o jego snach były naprawdę szczere i nie budzące wątpliwości. To właśnie one i wciąż jeszcze żywe ich wspomnienia wywarły wpływ na całą jego dalszą twórczość; pokazał mi statuetkę będącą wytworem schorzałej wyobraźni, której zarysy, świadczące o sile ciemnych mocy, głęboko mną wstrząsnęły. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek przedtem widział taki przedmiot, znany mu był tylko ze snu, a jego ręce kształtowały go bezwiednie. Był to bez wątpienia potwór z jego majaczeń sennych. Nie ulegało wątpliwosci, że nie miał najmniejszego pojęcia o kulcie, otoczonym tak ścisłą tajemnicą, może jedynie wuj uchylił rąbka tajemnicy surowo strzeżonej w jego katechiźmie; znowu więc zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób zostały mu przekazane tak niesamowite wrażenia.

Mówił o swoich snach dziwnie poetyckim stylem, ze straszliwą wyrazistością zobaczyłem ociekające wodą miasto Cyklopów zbudowane z oślizgłego zielonego kamienia - którego wymiary geometryczne, jak Wilcox dość osobliwie zaznaczył, były nieprawidłowe - i słyszałem w przerażającym oczekiwaniu nieustanne, półprzytomne wołanie z podziemi: "Cthulhu fhtagn", "Cthulhu fhtagn".

Słowa te stanowiły część strasznego rytuału, który mówił o sennym czuwaniu zmarłego Cthulhu w kamiennej krypcie w mieście R'lyeh, co mną wstrząsnęło do głębi mimo tak racjonalnego stosunku do tej sprawy. Byłem przekonany, że musiał przypadkiem usłyszeć kiedyś o tym kulcie i wkrótce zapomniał o tym, pogrążony w powodzi równie niesamowitej lektury i własnej wyobraźni. Potem, przy jego wzmożonej wrażliwości, znalazło to podświadomy odzew w snach, w płaskorzeźbie i w tej potwornej statuetce, którą trzymałem teraz w rękach; jeśli było to pewnego rodzaju oszukaństwo w stosunku do mego wuja, to najzupełniej niewinne. Ten młody człowiek, chwilami trochę afektowany, chwilami wskazujący brak dobrych manier, nie budził mojej sympatii; ale nie mogłem mu odmówić talentu, ani uczciwości. Rozstałem się z nim przyjaźnie, życząc mu sukcesu, na jaki zasługiwał jego talent.

Sprawa tego kultu wciąż mnie fascynowała i chwilami snuły się przede mną wizje mojej własnej sławy, związanej z badaniami źródeł jego pochodzenia i wszelkich z nim związków. Wybrałem się więc do Nowego Orleanu, rozmawiałem z Legrassem i innymi uczestnikami dawnej obławy na czarnoksiężników, zobaczyłem tę straszną statuetkę, a nawet miałem możność zadać kilka pytań schwytanym jeńcom przebywającym jeszcze w więzieniu. Stary Castro, niestety, zmarł przed kilkoma laty. Wszystko, co usłyszałem z pierwszej ręki, choć nie było w tym nic więcej ponad to, co mój wuj tak szczegółowo potwierdził w swoich zapisach, na nowo obudziło moje zainteresowanie; czułem, że odkryłem ślad prawdziwej, tajemnej i bardzo starej religii, dzięki czemu mogę stać się sławnym antropologiem. Stosunek mój miał w dalszym ciągu podłoże materialistyczne i pragnąłem, aby nadal taki pozostał, a zbieżność sprawozdań ze snów i wycinków zebranych przez doktora Angella przyjmowałem z niewytłumaczalną przekorą.

Jak już wspomniałem, zacząłem podejrzewać, a teraz mogę już powiedzieć, że wiem na pewno, iż mój wuj nie zmarł śmiercią naturalną. Przewrócił się na wąskiej dróżce prowadzącej przez wzgórze ze starej przystani wkrótce po przypadkowym zderzeniu się z jakimś murzyńskim marynarzem. Nie zapomniałem o obławie w Luizjanie na marynarzy, którzy byli wyznawcami tego kultu, i nie zdziwiłbym się, gdybym się dowiedział o ich skrytych metodach i zatrutych igłach, równie bezlitosnych i znanych od najdawniejszych czasów, jak wszystkie tajemnicze obrzędy i wierzenia. To prawda, że Legrasse'a i jego ludzi pozostawiono w spokoju, ale w Norwegii pewien marynarz, który dużo wiedział, nie żyje. Czyżby dogłębne badania prowadzone przez mego wuja, po zapoznaniu się z relacjami rzeźbiarza, dotarły do złowieszczych uszu? Wydaje mi się, że profesor Angell zmarł, ponieważ wiedział za dużo albo mógł się dowiedzieć za dużo. Czy mnie to również czeka, zobaczymy, bo niewątpliwie ja także niemało się dowiedziałem.



III. Szaleństwo na morzu

Jeżeli niebo chciałoby mnie kiedykolwiek obdarzyć swymi łaskami, to pragnąłbym, aby rezultaty mego przypadkowego zetknięcia się z leżącym przygodnie skrawkiem papieru zostały na zawsze zatarte. Na pewno nie zwróciłbym nań uwagi w moim programie dnia, gdyż był to stary numer australijskiego dziennika "Sydney Bulletin", z 18 kwietnia 1925 r. Nawet biuro wycinków, które w czasie wydania tego dziennika pieczołowicie zbierało materiały do badań naukowych mego wuja, nie zainteresowało się tym numerem.

Już prawie zaniechałem dociekliwych poszukiwań wszystkiego, co wiązało się z "Kultem Cthulhu", jak nazwał go profesor Angell, i wybrałem się do mego uczonego przyjaciela do Paterson w New Jersey; był kustoszem miejskiego muzeum i znanym mineralogiem. Oglądając pewnego dnia przechowywane okazy, poukładane niedbale na półkach w magazynie na tyłach muzeum, zwróciłem uwagę na dość dziwne zdjęcie w jednej ze starych gazet, na której rozłożone były kamienie. Był to "Sydney Bulletin", o którym wspomniałem, jako że mój przyjaciel miał szerokie koneksje we wszystkich stronach świata; na zdjęciu widniała niezbyt wyraźna rycina koszmarnej kamiennej statuetki, niemal identycznej z tą, jaką znalazł na bagnach Legrasse.

Czym prędzej wyciągnąłem gazetę spod drogocennego przedmiotu i starannie przeczytałem opis; rozczarowłem się jednak, bo nie był zbyt obszerny. Niemniej zawarte w nim wiadomości miały wielkie znaczenie dla coraz już rzadziej prowadzonych przeze mnie poszukiwań; ostrożnie wydarłem ten fragment zamierzając natychmiast przystąpić do akcji. A oto, co zawierał:

Tajemniczy, bezpański statek znaleziony na morzu, "Viligant", przybywa z pozbawionym załogi nowozelandzkim jachtem na holu. Na pokładzie znajduje się jeden człowiek żywy i jeden trup. Opowieść o desperackiej walce i śmierci na morzu. Ocalony żeglarz odmawia jakiejkolwiek relacji z niezwykłej przygody. Znaleziono przy nim dziwnego bożka. Badania w toku.

Należący do Spółki Morrison frachtowiec "Viligant", który wypłynął z Valparaiso, przybył dziś rano do portu w Darling holując pokonany i uszkodzony, ale dobrze uzbrojony parowy jacht "Alert" z Dunedin, N.Z., który został dostrzeżony 12 kwietnia na południowej szerokości geograficzniej 34ř21', a zachodniej długości geograficzniej 152ř17', z jednym człowiekiem żywym i drugim zmarłym na pokładzie.

"Viligant" wypłynął z Valparaiso 25 marca, a 2 kwietnia zboczył z wytyczonego kursu z powodu niezwykle silnego sztormu i olbrzymich fal. 12 kwietnia dostrzeżono bezpański statek; choć wydawał się całkiem opustoszały, znaleziono jednak na pokładzie człowieka, ale był prawie nieprzytomny, zaś drugi nie żył już conajmniej od tygodnia.

Żyjący człowiek ściskał w ręku kamiennego bożka o przerażającym wyglądzie, wysokości około jednej stopy, ale uczeni uniwersytetu w Sydney, Royal Society, a także muzeum na College Street nie znają jego pochodzenia, natomiast pozostały przy życiu człowiek twierdzi, że znalazł go w kabinie jachtu, w maleńkiej kapliczce rzeźbionej w dość pospolite wzory.

Po odzyskaniu przytomności opowiedział niezwykłą i przedziwną historię piractwa i rzezi. Jest to Gustav Johansen, Norweg, człowiek inteligentny, drugi oficer na dwumasztowym szkunerze "Emma" z Auckland, który wypłynął 20 lutego do Callao wraz z załogą składającą się z jedenastu osób.

"Emma" zboczyła z kursu daleko na południe z powodu strasznego sztormu, jaki zerwał się 1 marca, i 22 marca na południowej szerokości geograficznej 49ř51', a zachodniej długości geograficznej 128ř34' napotkała "Alert", pod dowództwem dziwnie i złowrogo wyglądającej załogi z Kanakas, składającej się głównie z mieszańców krwi. Kapitan Collins otrzymał stanowczy rozkaz odwrotu, ale odmówił; bez żadnego ostrzeżenia posypały się na szkuner strzały z mosiężnych dział armatnich, stanowiących część wyposażenia jachtu.

Załoga "Emmy", jak relacjonuje pozostały przy życiu oficer, podjęła walkę i choć szkuner zaczął tonąć z powodu uszkodzenia dna statku, udało im się dopłynąć do jachtu wroga i dostać na pokład. Zmuszeni byli zabić wszystkich, mimo ich pewnej przewagi liczebnej, ponieważ walczyli w sposób bezwzględny i wyjątkowo brutalny, ale też i dosyć niezdarny.

Trzy osoby spośród załogi, łącznie z kapitanem Collinsem i pierwszym oficerem Greenem, poległy w walce; pozostałe osiem osób pod dowództwem drugiego oficera Johansena uruchomiło zdobyty jacht i wzięło kurs w stronę skąd przypłynął, aby przekonać się, z jakiej to przyczyny domagano się od nich odwrotu.

Okazuje się, że następnego dnia ujrzeli małą wysepkę, przy której się zatrzymali, choć o jej istnieniu nie wspominają żadne źródła; tam właśnie na brzegu zmarło sześciu członków załogi, ale Johansen jest dziwnie powściągliwy w tej sprawie, napomyka zaledwie, że wpadli do jakiejś rozpadliny skalnej.

Potem już tylko Johansen i jego współtowarzysz uruchomili jacht, usiłując dalej żeglować, lecz 2 kwietnia zmógł ich silny sztorm. Od tej chwili aż do momentu ocalenia 12 kwietnia Johansen pamięta niewiele, nawet nie przypomina sobie kiedy zmarł jego towarzysz, William Briden. Nie było żadnej konkretnej przyczyny śmierci Bridena najprawdopodobniej nastąpiła wskutek silnych przeżyć i wyczerpania.

Depesza z Dunedin donosi, że "Alert" był znany jako statek handlowy i miał złą reputację na wodach przybrzeżnych. Należał do grupy kolorowych marynarzy, których częste spotkania i nocne eskapady w lasy nie budziły większej ciekawości; wypłynął w wielkim pośpiechu tuż po sztormie i trzęsieniu ziemi, jakie miało miejsce 1 marca.

Nasz korespondent w Auckland przekazuje bardzo pochlebne informacje o "Emmie" i jej załodze, a samego Johansena określa jako mądrego i wartościowego człowieka. Admiralicja wszczyna jutro śledztwo w tej sprawie i ma nadzieję, że skłoni Johansena do obszerniejszych relacji.

I to już wszystko, jeszcze tylko zdjęcie diabolicznego posążku. Ale jakież myśli kłębiły się teraz w mojej głowie! Oto nowy skarbiec wiadomości o kulcie Cthulhu i świadetwo, że swoim zasięgiem obejmuje zrówno morze, jak i ląd. Z jakiego powodu załoga "Alertu" wydała "Emmie" rozkaz odwrotu krążąc po tych wodach ze swoim koszmarnym bożkiem? Cóż to za nieznana wyspa, na której sześciu członków załogi "Emmy" zginęło, a Johansen tak niechętnie o tym mówi? Jakie są wyniki śledztwa wiceadmiralicji i co jest wiadome o tym szkodliwym kulcie w Dunedin? A co najbardziej zdumiewające, to niezwykła i wprost zaskakująca zbieżność dat, która nadawała złowieszcze, a teraz już niezaprzeczalne znaczenie, różnym wydarzeniom, tak skrzętnie spisywanym przez mego wuja.

1 marca - u nas 18 lutego wedle czasu międzynarodowego - nastąpiło trzęsienie ziemi i zaczął się sztorm. "Alert", wraz ze swą hałaśliwą załogą, wypłynął w wielkim pośpiechu z Dunedin, jakby wezwany władczym rozkazem, zaś na drugiej półkuli poeci i artyści zaczęli śnić o dziwnym, ociekającym wodą mieście Cyklopów, natomiast młody rzeźbiarz stworzył podczas snu przerażający wizerunek Cthulhu. 23 marca załoga "Emmy" wylądowała na nieznanej wyspie, na której zginęło szcześciu jej członków; w tym czasie sny co wrażliwszych ludzi charakteryzowały się wzmożoną wyobraźnią i pogrążały się w mroku pełnym lęku przed strasznym pościgiem olbrzymiego potwora, natomiast architekt popadł w obłęd, a rzeźbiarz ni stąd, ni zowąd popadł w delirium! A jak to było ze sztormem, który się zerwał 2 kwietnia? Kiedy ustały sny o mieście Cyklopów, zaś Wilcoxa bez żadnego śladu opuściła wysoka gorączka? Co to wszystko miało znaczyć? A na dodatek jeszcze te aluzje starego Castro do zatopionych, a zrodzonych pośród gwiazd Starych Bóstw i ich ponownym przyjściu na świat; o ich niezniszczalnym kulcie i władzy nad snami. Czyżbym dreptał na krawędzi kosmicznego horroru, nie do zniesienia dla człowieka? Jeśli tak jest, musi to być horror w zasięgu pojęć wyłącznie umysłu, bo przecież 2 kwietnia położył kres temu, co zaczynało stanowić jakieś potworne zagrożenie dla duszy ludzkiej.

Wieczorem, po całym dniu wypełnionym rozlicznymi depeszami i ustaleniami, pożegnałem mego przyjaciela i wyruszyłem pociągiem do San Francisco. Nim upłynął miesiąc byłem już w Dunedin; tam jednak okazało się, że niewiele wiedzą o wyznawcach tego dziwnego kultu, snujących się po starych nadmorskich tawernach. Szumowiny portowe były zbyt powszechnym zjawiskiem, aby miały przyciągać czyjąkolwiek uwagę; jednakże tu i ówdzie wspominano pewną wyprawę mieszańców w głąb lasu i widać było czerwony ogień w odległych górach.

W Auckland dowiedziałem się, że jasnowłosy Johansen powrócił siwy po przeprowadzonym w Sydney śledztwie, które jednak nic nowego nie wniosło. Sprzedał dom na West Street i przeniósł się z żoną do swojej siedziby w Oslo. Nic więcej nie mówił przyjaciołom o swoich emocjonujących przeżyciach, powtórzył to samo, co zeznał przedstawicielom admiralicji. Jedyne, co mogli dla mnie zrobić, to podać mi jego adres w Oslo.

Pojechałem z kolei do Sydney i przeprowadziłem rozmowę z marynarzami i członkami wiceadmiralicji, ale nie dowiedziałem się niczego rewelacyjnego. W Circular Quay w Sydney zobaczyłem "Alert", który został sprzedany i pływał jako statek handlowy, ale to też nic mi nie dało. Przykucnięty bożek z głową sepii, tułowiem smoka, skrzydłami pokrytymi łuską i postumentem zapisanym hieroglifami, był przechowywany w muzeum w Hyde Parku; przyglądałem mu się długo i dokładnie - było to niezwykle precyzyjne bóstwo, równie tajemnicze, antyczne i wykonane z dziwnego, niespotykanego na ziemi materiału, jak statuetka Legrasse'a, tylko o mniejszych wymiarach. Dla geologów, jak poinformował mnie kustosz, okazało się to prawdziwą zagadką; twierdzili, że nie ma na świecie skały, z której został wykonany ten bożek. Wtedy to przypomniałem sobie ze zgrozą, co stary Castro powiedział Legrasse'owi o pierwotnych Wielkich Bóstwach; "Przybyły z gwiazd i sprowadziły ze sobą swoje posągi". Poruszony do głębi i z zamętem w głowie, jakiego nigdy dotychczas nie doświadczyłem, postanowiłem odwiedzić Johansena w Oslo. Natychmiast wyruszyłem statkiem płynącym do stolicy Norwegii i pewnego dnia w jesiennej porze wysiadłem na starannie utrzymanym wybrzeżu w cieniu Egebergu.

Dowiedziałem się, że Johansen mieszka w Starym Mieście Króla Harolda Haardrada, które przez całe stulecia zachowało nazwę Oslo, podczas gdy największe miasto przyjęło nazwę Christiania. Pojechałem tam taksówką i z bijącym sercem zapukałem do drzwi schludnego starego domu, od frontu pokrytego tynkiem. Otworzyła mi kobieta w czerni, o smutnej twarzy; doznałem wielkiego rozczarowania, kiedy powiedziała mi słabą angielszczyzną, że Gustava Johansena już nie ma na tym świecie.

Wkrótce po powrocie zmarł, ponieważ przeżycia na morzu w 1925 roku, jak wyznała jego żona, złamały go. Nie powiedział jej nic więcej poza tym, co przekazał ogołowi, zostawił jednak manuskrypt - w "sprawach technicznych", jak to określił - w języku angielskim, najwyraźniej po to, żeby ustrzec ją przed ewentualnym przeczytaniem. Szedł wąską uliczką w pobliżu doków Gothenburga, gdy z okienka na poddaszu spadła mu na głowę sterta papierów. Dwaj hinduscy marynarze podbiegli natychmiast i pomogli mu wstać, ale nim przybył ambulans, już nie żył. Lekarze nie stwierdzili żadnej konkretnej przyczyny śmierci, poza ogólnym wyczerpaniem i osłabieniem serca.

Czułem, że do szpiku kości przenika mnie groza i że nie opuści mnie, dopóki nie spocznę na zawsze - "przypadkowo" lub w jakiś inny sposób. Przekonawszy wdowę, że moje związki z jej mężem dotyczą właśnie owych "technicznych spraw", które upoważniają mnie do przeczytania tego manuskryptu, wypożyczyłem dokument i zabrałem się do czytania na statku płynącym do Londynu.

Był to prosty, chaotyczny zapis - post facto pamiętnik naiwnego marynarza, w którym starał się przypomnieć każdy dzień całej tej koszmarnej podróży. Nie potrafię dosłownie powtórzyć treści, gdyż jest ogromnie zawiła i rozwlekła, ale przekazanie samego jej sensu wystarczy, aby zrozumieć, dlaczego chlupot fal o burtę był dla mnie nie do zniesienia i musiałem sobie zatkać uszy watą.

Johansen, dzięki Bogu, nie znał całej prawdy, mimo że widział miasto i tę Rzecz, ale ja już nie zaznam spokojnego snu mając świadomość tych wszystkich okropnośći które czają się nieustannie poza życiem w czasie i przestrzeni, i wszystkich tych bezbożnych bluźnierstw ze starszych gwiazd, które drzemią pod wodami mórz, a które są znane i czczone przez wyznawców koszmarnego kultu, zawsze gotowych do ich wyzwolenia i wydostania się na świat, gdy tylko trzęsienie ziemi wydobędzie ponownie to wielkie kamienne miasto ku słońcu i powietrzu.

Podróż Johansena rozpoczęła się tak, jak zeznał w wiceadmiralicji. "Emma" z ładunkiem wypłynęła z Auckland 20 lutego i znalazła się w zasięgu sztormu o straszliwej sile, spowodowanym przez trzęsienie ziemi, które musiało wyzwolić z dna morskiego koszmary nawiedzające w owym czasie sny rozmaitych ludzi. Statek, odzyskawszy równowagę, płynął swoim kursem, gdy 22 marca został zatrzymany przez "Alert"; czytając ten fragment, wyczuwałem żal Johansena, jaki ogarnął go na widok zbombardowanego i tonącego statku. O ciemnoskórych fanatykach kultu na "Alercie" wspomina Johansen z wyraźnym lękiem. Przejawiali jakieś ohydne cechy, zagłada zdawała się być traktowana przez nich niemal jak obowiązek i Johansen wykazuje szczere zdumienie, że podczas przesłuchania w sądzie jego załodze zarzucano bezwzględność postępowania. Potem, płynąc na zdobytym jachcie pod dowództwem Johansena, wiedzeni ciekawością, ujrzeli wielką kamienną kolumnę wyrastającą z morza, a na 47ř9' południowej szerokości geograficznej i na 126ř43' zachodniej długości geograficznej natknęli się na błotnisty, mulisty brzeg i na wyniosłe budownictwo Cyklopów, będące namacalnym dowodem najstraszliwszego postrachu ziemi - koszmaru miasta R'lyeh, zbudowanego w niezmierzonych eonach, których nie obejmuje historia, przez ogromne, odrażające poczwary przybyłe z mrocznych gwiazd. W tym mieście spoczywał wielki Cthulhu oraz jego horda skryta w zielonych, mulistych grobowcach, która przekazywała, po niezliczonych cyklach, swoje myśli; to one właśnie wywołały u wrażliwych ludzi sny pełne lęku i wzywały władczym głosem wiernych do wzięcia udziału w pielgrzymce wyzwolenia i odrodzenia. Tego wszystkiego Johansen nie podejrzewał, ale Bóg jeden wie, co wkrótce zobaczył.

Przypuszczam, że tylko jeden szczyt góry, szkaradna twierdza-monolit, w której spoczywał wielki Cthulhu, wyłonił się z wody. Kiedy myślę o rozmiarach tego wszystkiego, co może się tam w dole znajdować, mam ochotę przestać istnieć. Johansen i jego ludzie zostali porażeni strachem przez kosmiczny majestat ociekającego wodą Babilonu starszych demonów i z pewnością odgadli bez żadnych oświecających wskazówek, że to nie ma związku z tą ani też żadną inna znaną nam planetą. Lęk przed niewiarygodną wielkością tego zielonawego kamiennego bloku, przed zdumiewającym podobieństwem ogromnych posągów i płaskorzeźb do przedziwnej statuetki znalezionej w małej kapliczce na "Alercie", przebija wyraźnie z każdego słowa manuskryptu przerażonego marynarza.

Nie mając najmniejszego pojęcia o futuryźmie Johansen prawie osiągnął tę wiedzę opisując miasto, bo zamiast mówić o jakiejś określonej jego strukturze czy budowli, rozwodzi się tylko nad niesamowitym wrażeniem, jakie robią olbrzymie kąty i kamienne powierzchnie - zbyt wielkie, aby podlegały prawom czy właściwościom tej ziemi, świętokradcze z powodu ohydnych wizerunków i hieroglifów. Wspomniałem o nich, ponieważ wiąże się to z czymś, o czym napomknął Wilcox opowiadając o swoich straszliwych snach. Powiedział, że geometria tego miejsca widzianego we śnie wykraczała poza granice normy, nie zgadzała się z prawem Euklidesa, a poza tym miejsce to wydzielało paskudną woń nieznaną pośród naszych sfer niebieskich i we wszechświecie. A teraz prosty marynarz odnosił te same wrażenia stojąc oko w oko z ową straszną rzeczywistością.

Johansen i jego ludzie podpłynęli do pochyłego, mulistego brzegu monstrualnego akropolu i ślizgając się zaczęli się wspinać na tytaniczne wilgotne bloki, które najprawdopodobniej nie były schodami przeznaczonymi dla zwykłych śmiertelników. Słońce na niebie zdawało się jakby wypaczone, kiedy się na nie patrzyło poprzez polaryzującą miazmę dobywającą się z tego perwersyjnego, nasiąkniętego morzem wnętrza, i jakaś niesamowita groza oraz niepewność czaiły się chytrze w tych zwariowanych, zwodnych wymiarach rzeźbionej skały, na której za pierwszym spojrzeniem widziało się wypukłość, za drugim wklęsłość.

Wszystkich odkrywców ogarnęła jakaś dziwna trwoga, jeszcze nim zdołali dostrzec coś bardziej określonego niż skała, szlam i wodorosty. Każdy z nich najchętniej umknąłby natychmiast, gdyby nie obawa przed wzgardą pozostałych, i tylko dla pozoru rozglądali się - na próżno jak się okazało - za jakąś drobną pamiątką.

Portugalczyk Rodriguez wspiął się aż do samego podnóża monolitu i wydał okrzyk na widok tego, co tam zobaczył. Wszyscy pozostali udali się więc za nim i spoglądali z wielkim zaciekawieniem na ogromne wyrzeźbione wrota wraz ze znaną już płaskorzeźbą w kształcie kałamarnicy-smoka. Przypominały, jak napisał Johansen, wielkie wrota stodoły; wszyscy byli przekonani, że są to drzwi, z powodu rzeźbionej belki, progu i framug, choć nie mogli się zdecydować, czy leżą one płasko jak drzwi zapadowe, czy pochyło jak zewnętrzne drzwi do piwnicy. Wedle słów Wilcoxa, wymiary geometryczne w tym miejscu były na opak. Trudno byłoby stwierdzić, czy morze i ziemia mają tutaj kształt horyzontalny, ponieważ pozycja wszystkiego wydawała się zupełnie niespotykana.

Briden pchnął skałę w kilku miejscach, bez żadnego rezultatu. Donovan idąc wzdłuż brzegu delikatnie przesuwał po niej ręką i co pewnien czas naciskał ją w różnych miejscach. Potem bezskutecznie usiłował się wspiąć po groteskowym kamiennym kształcie - a można by to nazwać wspinaczką, gdyby ów kształt nie był w gruncie rzeczy poziomy - i wszyscy nie mogli się nadziwić, że na tym świecie znajdują się aż tak ogromne wrota. Natomiast na samym wierzchu płaszczyzna wielkości akra delikatnie i stopniowo stawała się wklęsła, po czym wszyscy ujrzeli, że jest dziwnie ruchoma.

Donovan prześlizgnął się albo też w jakiś sposób przeskoczył przez te ościeże, czy też obok nich, i dołączył do swoich towarzyszy, którzy obserwowali niezwykłe zjawisko jakby cofania się szkaradnie rzeźbionego portalu. W całej tej fantazji pryzmatycznego zniekształcenia przesuwał się ukośnie, w sposób zupełnie nieprawdopodobny, będący zaprzeczeniem wszelkich praw materii i perspektywy.

Otwór zionął czernią niemal namacalną. Ten mrok był jednak zjawiskiem pozytywnym; przesłaniał bowiem część wewnętrznych ścian, które byłyby widoczne, a w tym momencie buchał ze swego uwięzienia trwającego całe eony lat niczym dym, zaciemniając nawet słońce, kiedy tak wymykał się chyłkiem na trzepoczących błoniastych skrzydłach wprost ku pomarszczonemu, wklęsłemu niebu. Woń dobywająca się z nowo otwartych głębi była wprost nie do zniesienia, a po chwili Hawkins, mający dobre ucho, posłyszał na samym dole nieprzyjemny, jakby bulgocący głos. Wszyscy zmienili się w słuch, stojąc w milczeniu, gdy nagle wysunęło się To, kapiące i oślizłe, po omacku przecisnęło przez czarne wrota swoje galaretowato-zielone cielsko i wydostało się na powietrze miasta zatrutego szaleństwem.

Pismo biednego Johansena, kiedy o tym wspomina, świadczy o zupełnym wyczerpaniu. Spośród sześciu mężczyzn, którzy nigdy nie dotarli do statku, dwóch zginęło na miejscu w tym przerażającym momencie, zabił ich strach jaki nimi zawładnął. Nie sposób opisać tej Rzeczy - nie ma słów dla takiej otchłani wrzasku i trwającego od niepamiętnych czasów obłędu, dla tak niesamowitych zjawisk będących zaprzeczeniem materii, siły i porządku panującego w kosmosie. Góra szła, a raczej człapała. Boże drogi! Czyż można się dziwić, że na drugim końcu świata architekt dostał obłędu, biednego Wilcoxa trawiła gorączka w tym telepatycznym momencie? Ta Rzecz bożków, zielona, lepka ikra gwiazd, obudziła się, aby domagać się swoich praw. Gwiazdy znalazły się we właściwej pozycji i czego nie zdołał dokonać odwieczny kult i jego wytyczony program, tego dokonała garomada nieświadomych marynarzy. Po niezliczonych latach wielki Cthulhu był znowu wolny i spragniony uciechy.

Nim ktokolwiek zdążł się zorientować, zwiotczałe szpony porwały trzech mężczyzn. Byli to Donovan, Guerrera i Angstrom. Parker poślizgnął się, gdy trzej pozostali mknęli jak szaleńcy po bezkresnym horyzoncie pokrytym zielonym osadem w kierunku statku i Johansen zaklina się, że pochłonął go kamienny kąt, który znalazł się tam zupełnie niespodziewanie; kąt, który był ostry, a sprawiał wrażenie rozwartego. Tak więc Briden i Johansen dotarli do łodzi i desperacko płynęli w stronę "Alertu", podczas gdy ten straszliwy potwór opadł na muliste kamienie i niezdecydowanie zaczął krążyć nad brzegiem wody.

Parowiec nie ucierpiał na tyle, by pójść na dno, choć opóściła go cała załoga, trzeba tylko było przez parę minut gorączkowo uwijać się z góry na dół pomiędzy kotłami i maszynami, żeby go uruchomić. Powoli, powoli, pośród wynaturzonych koszmarów tej nieprawdopodobnej scenerii "Alert" zaczął burzyć śmiercionośną wodę, tymczasem na kamiennym brzegu-kostnicy, nie należącym do tego świata, tytaniczna Rzecz pochodząca z gwiazd śliniła się i mamrotała niczym Polifem rzucając przekleństwa na odpływający statek Odyseusza. Wtem, śmielej niż wspomniany cyklop, Wielki Cthulhu wślizgnął się pod wodę i rozpoczął pościg wzniecając olbrzymie fale o sile dotąd zupełnie niespotykanej. Briden, który się obejrzał, dostał obłędu i co chwila wybuchał śmiechem, a pewnej nocy, kiedy Johansen w gorączce wędrował po statku, znalazł go w kabinie już bez życia.

A jednak Johansen się nie poddał. Zdając sobie sprawę, że owa Rzecz z pewnością zawładnie "Alertem", jeśli statek nie rozwinie pełnej szybkości, zdecydował się na czyn desperacki; uruchomił najwyższe obroty silnika, poczym niby błyskawica pobiegł na pokład i odwrócił koło. Morze huczało wirując i pieniąc się, a kiedy statek wznosił się na coraz wyższych falach, dzielny Norweg skierował go wprost na ścigającą galaretę, która unosiła się nad wzburzoną wodą niczym ster diabelskiego galeonu. Ohydna głowa kałamarnicy z wijącymi się czułkami uniosła się prawie do bukszprytu niezłomnego statku, ale Johansen pruł przed siebie niczym nie zrażony.

Rozległ się huk, jakby pękła dętka, rozlało się coś w rodzaju grząskiej, cuchnącej brei jakby z rozłupanego samogłowu, roztoczył się smród tysiąca otwartych grobów, a odgłosu, jaki temu towarzyszył, nie przelałby na papier żaden kronikarz. Przez chwilę cały statek został skażony gryzącą, oślepiającą zieloną chmurą, poczym już tylko na rufie wrzała jadowita kipiel; dalej zaś - o Boże! - rozproszona masa tej niesamowitej, pochodzącej z niebios ikry łączyła się znowu w galaretowate tworzywo przybierając swą ohydną postać, a tymczasem odległość od niej zwiększała się z każdą sekundą, w miarę jak "Alert" nabierał coraz większej szybkości pod wpływem silnego działania pary.

I to wszystko. Potem Johansen już tylko rozmyślał nad bożkiem umieszczonym w kabinie i wykonywał ledwie parę niezbędnych finkcji, takich jak przygotowanie jedzenia dla siebie i tego śmiejącego się, obłąkanego człowieka. Po tym pierwszym, bardzo odważnym zrywie przestał sterować statkiem; tak jakby stracił wtedy duszę. 2 kwietnia zerwał się sztorm, a jego świadomość pogrążyła się w mroku. Ma poczucie widmowego wirowania po nieznanych morzach nieskończoności, oszałamiającej jazdy na ogonie komety poprzez toczący się wszechświat, a także histerycznego przerzucania się z piekła na księżyc i z księżyca do piekła, przy wtórze rozchichotanego chóru pokrętnych, wesołkowatych starszych bogów i zielonych, nietoperzoskrzydłych, szyderczych diabłów.

Nadeszło wyzwolenie z tego snu - "Viligant", sąd wiceadmiralski, ulice Dunedin i długa powrotna droga do domu w okolice Egebergu. Nie mógł tego opowiedzić nikomu, uznali by go za szaleńca. Postanowił to wszystko opisać jeszcze przed śmiercią, ale żona nie powinna się o tym dowiedzieć. Śmierć będzie dobrodziejstwem, jeśli tylko zdoła zatrzeć te wspomnienia.

Ten właśnie dokument przeczytałem i włożyłem do blaszanego pudełka koło płaskorzeźby i notatek profesora Angella. Tam też włożę mój własny opis, ten sprawdzian mojego stanu psychicznego, w którym zgromadzone jest wszystko to, co, mam nadzieję, po raz drugi już nigdy więcej nie będzie gromadzone. Ujrzałem to wszystko, co jest koszmarem tego świata, ale od tej chwili zarówno wiosenne niebo, jak letnie kwiaty będą dla mnie zatrute. Tak jak odszedł wuj i biedny Johansen, tak i ja odejdę. Zbyt wiele wiem, a kult wciąż żyje.

Cthulhu też wciąż żyje, jak sądzę, w kamiennej otchłani, która jest jego schronieniem od czasu, gdy słońce było jeszcze młodą planetą. Jego przeklęte miasto jest znowu zatopione w morzu, gdyż "Viligant" popłynął na to miejsce po kwietniowym sztormie; jednakże wyznawcy Cthulhu na ziemi wciąż ryczą i harcują, i popełniają mordy wokół bożka ustawionego na monolicie w odludnych miejscach. Cthulhu musiał niespodziewanie utonąć i zapaść się w swoją czarną otchłań, bo w przeciwnym razie świat rozbrzmiewałby teraz krzykiem przerażenia i obłędu. Kto wie, jaki będzie koniec? To, co się wynurzyło, może zatonąć, a to, co zatonęło, może się wynurzyć. Potwór czeka i drzemie w głębinie, a rozkład rozprzestrzenia się wokół chylących się do upadku miast. Czas nadejdzie - ale nie wolno mi o tym myśleć, nie mogę! Błagam tylko aby wykonawcy mego testamentu zabezpieczyli ten manuskrypt, jeżeli mnie przetrwa, przed zuchwalstwem i dopilnowali, aby ludzkie oko na nim nie spoczęło.

ZEZNANIA RANDOLPHA CARTERA

Powtarzam wam, panowie, że kontynuowanie waszego śledztwa nie ma większego sensu. Skażcie mnie na dożywocie jeżeli chcecie, zamknijcie w więzieniu lub zabijcie, jeśli potrzebujecie kozła ofiarnego dla iluzji, którą zwiecie sprawiedliwością; ja jednak, nie mogę powiedzieć nic więcej, nadto, co zeznałem dotychczas.

Wszystko co pamiętam, wyznałem wam, z idealną szczerością. Nic nie zostało przeoczone czy zatajone, a jeżeli coś wydaje się niejasne, to jedynie z powodu mrocznej chmury jaka przyćmiła mój umysł oraz porażającej natury koszmaru jakiego doświadczyłem.

Raz jeszcze powtarzam, nie wiem co się stało z Harley'em Warrenem, choć sądzę - ba, nawet mam nadzieję - że pogrążył się w błogim zapomnieniu; jeżeli naturalnie w ogóle można mieć nadzieję, że istnieje coś takiego. To fakt, od pięciu lat byłem jego najbliższym przyjacielem, i w pewnym sensie brałem z nim udział w przerażającej wyprawie badawczej w głąb nieznanego, nie zaprzeczam, choć moja pamięć jest mglista i niespójna, że, jak twierdzi wasz świadek, mógł widzieć nas razem na Gainsville Pikę, zmierzających ku Wielkim Cyprysowym Moczarom, o wpół do dwunastej owej potwornej nocy. Mogę nawet potwierdzić, że mieliśmy latarnie, łopaty i spory zwój drutów z przyłączonymi aparatami. Każdy z tych przedmiotów odegrał swoją rolę w jednej upiornej scenie, której wspomnienie wryło mi się głęboko w pamięć.

Jednak co się tyczy późniejszych wydarzeń i powodu, z jakiego następnego ranka odnaleziono mnie samego, w stanie głębokiego szoku, na skraju trzęsawiska, stanowczo oświadczam, iż nie wiem nic, za wyjątkiem tego, co musiałem wam zeznawać, raz po raz, praktycznie bez końca. Twierdzicie, że tam na bagnach, ani nigdzie w pobliżu nie ma nic, co potwierdzałoby moją upiorną opowieść. Powtarzam: nie wiem nic, ponadto, co widziałem. Może była to wizja lub koszmar - dalibóg, pragnąłbym, aby tak było - ba, mam taką cichą nadzieję - jednak nie potrafię zapomnieć o tym, co wydarzyło się w ciągu tych szokujących godzin, kiedy we dwóch udaliśmy się na trzęsawisko. A jeżeli chodzi o to dlaczego Harley Warren nie wrócił, chyba jedynie on, jego cień, lub jakaś bezimienna istota, której nie jestem w stanie opisać, mogliby odpowiedzieć na to pytanie.

Jak już wcześniej mówiłem, dobrze wiedziałem o dziwnych zainteresowaniach Harley'a Warrena i w pewnym sensie je podzielałem. Spośród ogromnej kolekcji dziwacznych, starych ksiąg dotyczących rzeczy zakazanych, przeczytałem wszystkie, stworzone w znanych mi językach. Stanowią one wszakże drobny ułamek w porównaniu z tymi, których ze względu na nieznajomość języka, nie byłem w stanie przetłumaczyć. Większość z nich jest, jak sądzę, napisana po arabsku, zaś księga którą miał ze sobą Warren tamtej nocy - Księga traktująca o Złu, którą zabrał ze sobą w kieszeni schodząc z tego świata - zapisana była pismem, którego nigdy dotąd nie widziałem. Warren zaś nigdy nie mówił mi o treści tej książki. Co się tyczy natury naszych badań - czy mam powtórzyć, że nie w pełni ją teraz pojmuję?

Fakt ów zda się być dla mnie łaskawością, gdyż były to potworne nauki, które zgłębiałem bardziej wskutek pełnej wahań fascynacji, niźli dzięki memu nastawieniu. Warren zawsze nade mną dominował i czasami - swoją wiedzą - przerażał mnie. Pamiętam jak przeszedł mnie dreszcz, na widok jego wyrazu twarzy, w noc przed upiornym zdarzeniem, kiedy z niezwykłym przejęciem mówił o swojej teorii, dlaczego niektóre zwłoki nigdy nie ulegają rozkładowi, lecz spoczywają przez tysiąc lat nie zmienione i tłuste w swoich grobowcach. Teraz jednak już się go nie obawiam, gdyż podejrzewam, że poznał zgrozę przekraczającą moje zdolności pojmowania. Obecnie boję się o niego.

Powtarzam, nie wiem co konkretnie było naszym celem owej nocy. Z całą pewnością miało to wiele wspólnego z treścią księgi, którą Warren zabrał ze sobą; z ową prastarą księgą w niemożliwym do odczytania języku, którą otrzymał z Indii miesiąc wcześniej, ale mogę przysiąc, że nie wiem co mieliśmy tam znaleźć. Wasz świadek mówi, że widział nas o wpół do dwunastej w nocy na Gainesville Pikę, jak szliśmy w kierunku Wielkich Cyprysowych Moczarów. Jest to zapewne zgodne z prawdą, ale szczerze mówiąc, nie pamiętam. Przed oczami mam jeden tylko obraz, a musiało być wtedy sporo po północy -bo wysoko na spowitym oparami niebie wisiał blednący sierp księżyca.

Naszym celem był stary cmentarz, tak stary, że zadygotałem widząc jak czas okazał się dlań bezlitosny. Położony był on w głębokiej, podmokłej kotlinie, zarosłej bujnymi trawami, mchem oraz dziwacznymi pnącymi chwastami i wypełnionej słabym acz wyczuwalnym smrodem, który nie wiedzieć czemu skojarzył mi się, absurdalnie, z gnijącymi kamieniami. Z każdej strony widać było ślady zaniedbania i upadku, i pamiętam, że odniosłem niepokojące wrażenie iż Warren i ja byliśmy pierwszymi żywymi istotami, które od stuleci ośmieliły się nawiedzić to spowite grobową ciszą miejsce.

Ponad krawędzią kotliny gasnący księżyc wyjrzał spośród zasłony cuchnących oparów, które zdawały się bezgłośnie wypływać z głębi grobowców, i w jego słabym świetle ujrzałem odrażającą, chaotyczną mozaikę antycznych płyt nagrobnych, urn, kenot i fasat mauzoleów. Wszystkie były zmurszałe, porośnięte mchem i pokryte plamami wilgoci, po części zaś nikły wśród bujnej acz zgoła niezdrowej roślinności.

Pierwszym wyraźnym wspomnieniem z mojej wizyty w tej potwornej nekropolii jest scena, kiedy zatrzymałem się wraz z Warrenem przed pewnym na wpół zniszczonym grobowcem i położyłem na ziemi część naszych rzeczy. Dopiero teraz zauważyłem, że niosłem latarnię i dwie łopaty, zaś mój towarzysz oprócz latarni, dźwigał przenośny telefon. Nie zamieniliśmy słowa, zupełnie jakbyśmy obaj doskonale znali cel tej nocnej wycieczki. Bezzwłocznie chwyciliśmy za łopaty i zaczęliśmy oczyszczać płaski, archaiczny grobowiec z pokrywającego go mchu, traw, chwastów i naniesionej ziemi.

Po odsłonięciu całej powierzchni, na którą składały się trzy wielkie, granitowe płyty, cofnęliśmy się nieznacznie by móc się lepiej przyjrzeć staremu grobowcowi. Warren zdawał się obliczać coś w myślach, po czym ponownie podszedł do grobu i używając łopaty jak dźwigni, próbował podnieść jedną z płyt znajdujących się najbliżej sterty gruzów, która niegdyś mogła być pomnikiem.

Nie udało mu się to i skinął na mnie, abym mu pomógł. W końcu, wspólnymi siłami zdołaliśmy obluzować kamień, podnieśliśmy go i zwaliliśmy na bok.

Oczom naszym ukazała się mroczna czeluść, z której buchnął kłąb miazmatycznych gazów, tak duszący, że cofnęliśmy się jak porażeni. Jednakże, chwilę później, po ponownym zbliżeniu się do otworu, stwierdziliśmy, że wyziewy nie są już tak dokuczliwe.

Blask latarni ukazał stopnie kamiennych schodów, ociekających jakąś ohydną posoką wypływającą z trzewi ziemi i okolonych wilgotnymi, omszałymi ścianami, l właśnie teraz, moja pamięć rejestruje pierwszą wymianę zdań, słowa Warrena skierowane do mnie i wypowiedziane jego miękkim, melodyjnym głosem, w którym nie pobrzmiewał nawet cień zaniepokojenia, jakie mogło wywoływać przerażające otoczenie.

— Przykro mi, że muszę cię poprosić, abyś pozostał na powierzchni — rzekł — ale byłoby zbrodnią pozwolenie komuś o tak słabych nerwach jak ty, zejść w głąb tych katakumb. Nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, nawet po tym co czytałeś i o czym ci opowiadałem, co przyjdzie mi wytrzymać i uczynić, tam, na dole. To dzieło Złego, Car-ter, i wątpię czy jakikolwiek człowiek, nie mający stalowych nerwów, byłby w stanie zobaczyć to wszystko i powrócić na powierzchnię żywy i przy zdrowych zmysłach. Nie żyw do mnie urazy. Bóg mi świadkiem, że bardzo chciałbym, abyś wszedł tam ze mną -jednak w pewnym stopniu spoczywa na mnie odpowiedzialność, i nie mógłbym ciągnąć ze sobą takiego kłębka nerwów w otchłań ku prawdopodobnej śmierci i szaleństwu. Powiadam ci, nie wyobrażasz sobie, co się tam znajduje! Jednakże obiecuję, że o wszystkim będę informował cię przez telefon - jak widzisz mam dostatecznie dużo drutu, aby dotrzeć z nim do samego środka ziemi i z powrotem.

Wciąż brzmią w mej pamięci te wypowiadane spokojnie słowa i nadal pamiętam gorejący we mnie płomień sprzeciwu. Tak bardzo pragnąłem towarzyszyć memu przyjacielowi w wędrówce w głąb prastarego grobowca, ale on okazał się nieugięty. W pewnej chwili zagroził, że przerwie całą wyprawę, jeżeli nadal będę się upierał. I groźba okazała się skuteczna, jako że to on dzierżył klucz do wszystkiego. Pamiętam to wszystko, ale nie przypominam sobie co konkretnie było naszym celem, czego szukaliśmy. Uzyskawszy, aczkolwiek z wahaniem, moją zgodę na przyjęcie jego koncepcji Warren podniósł z ziemi zwój drutu i podłączył przyrządy. Kiedy skinął głową wziąłem do ręki aparat i usiadłem na starym, wypranym z kolorów kamieniu płyty nagrobnej opodal niedawno przez nas otwartego zejścia do katakumb. Następnie podał mi rękę, zarzucił zwój drutu na ramię i znikł w głębi owej niemożliwej do opisania kostnicy. Jeszcze przez pewien czas widziałem blask jego latarni i słyszałem szelest ciągnącego się za nim po ziemi przewodu; jednak poświata znikła nieoczekiwanie, jakby przyjaciel mój ni stąd, ni zowąd natrafił na załom korytarza. Dźwięk ucichł równie gwałtownie. Byłem sam, a jednak połączony z nieznaną czeluścią owymi magicznymi przewodami, których izolowana powierzchnia połyskiwała zielonkawo w słabym świetle niknącego sierpa księżyca. Raz po raz spoglądałem na zegarek, przyświecając sobie latarnią i z narastającym niepokojem wsłuchiwałem się w słuchawkę telefonu - jednak przez ponad kwadrans panowała w niej głęboka cisza. Nagle usłyszałem cichy trzask i zawołałem mego przyjaciela.

Pomimo napięcia, absolutnie nie byłem przygotowany na słowa jakie doszły mnie z głębi tych mrocznych i niesamowitych katakumb i jeszcze nigdy nie słyszałem w głosie Harleya Warrena równie silnego zdenerwowania i drżenia. Ten, który jeszcze nie tak dawno, odchodząc, starał się mnie uspokoić, zwracał się teraz do mnie z wnętrza grobowca drżącym szeptem, który brzmiał bardziej złowrogo niż najgłośniejszy krzyk!

— Boże, gdybyś mógł widzieć to co ja.

Nie mogłem odpowiedzieć. Odjęło mi mowę i mogłem jedynie słuchać. Po chwili znów doszedł mnie ten sam, przesycony napięciem, szept

Tym razem głos mnie nie zawiódł i zalałem słuchawkę potokiem pełnych ekscytacji pytań. Przerażony, raz po raz powtarzałem:

Ponownie usłyszałem głos mego przyjaciela, w dalszym ciągu ochrypły od strachu, teraz jednak wyraźnie podbarwiony rozpaczą.

I znów cisza, jeżeli nie liczyć bezładnego potoku zadawanych przeze mnie pytań. A potem głos Warrena, bardziej, o ile to możliwe, przerażony i przepełniony konsternacją.

— Carter, na miłość boską, połóż płytę z powrotem i jeśli tylko możesz, uciekaj! Szybko - rzuć wszystko i uciekaj, to twoja jedyna szansa! Zrób co mówię i o nic nie pytaj! Nie każ mi niczego wyjaśniać!

Usłyszałem to, ale mogłem jedynie powtarzać moje gorączkowe pytania. Wokół mnie były grobowce, mrok i cienie; poniżej zaś jakieś zagrożenie, przekraczające wszelkie ludzkie wyobrażenia. Jednak mój przyjaciel był w większym niebezpieczeństwie niż ja, i pomimo iż bardzo się bałem, poczułem się nieco urażony, że w tej sytuacji mógł żądać bym pozostawił go samego. Rozległ się kolejny trzask i, po krótkiej chwili, zatrważające ponaglenia Warrena:

— Spływaj! Na litość boską, połóż płytę na miejsce i spływaj stamtąd, Carter!

Coś w młodzieńczym slangu mojego przerażonego towarzysza odblokowało moją zdolność myślenia. Zebrałem się w sobie i zawołałem:

— Warren, trzymaj się! Schodzę do ciebie! Jednak na te słowa, Marley odkrzyknął w nieskrywanej rozpaczy.

— Nie! Nie rozumiesz! Już jest za późno - i to moja wina. Połóż płytę na miejsce i wiej - nic innego nie możesz zrobić ani ty, ani nikt inny!

Ton znów się zmienił - tym razem jednak nieco złagodniał, jakby w wyrazie beznadziejnej rezygnacji. Ja jednak, przez swój strach wyraźnie wyczuwałem w nim napięcie.

— Szybko - zanim będzie za późno.

Próbowałem nie zwracać na niego uwagi; usiłowałem przełamać paraliż jaki mnie ogarnął i spełniając swoją obietnicę, czym prędzej ruszyć mu z pomocą. Jednak gdy rozległ się kolejny szept wciąż jeszcze trwałem w kompletnym bezruchu, spętany niewidzialnymi okowami niewypowiedzianej zgrozy.

— Carter - pośpiesz się! To nic nie da; musisz odejść... lepiej żeby jeden, niż dwóch... płyta...

Przerwa - kolejne trzaski i słaby głos Warrena:

— To już prawie koniec; nie utrudniaj sprawy, zakryj te cholerne schody i wiej, jeśli ci życie miłe. Tylko tracisz czas! Bywaj Carter - już się nie zobaczymy.

Jednocześnie szept Warrena przerodził się w krzyk; krzyk stopniowo zmieniający się we wrzask zawierający w sobie całą zgrozę wieków...

— Przeklinam te piekielne istoty... Legiony... Mój Boże! Uciekaj! Spływaj! Spływaj! Wiej!

Po tym zapadła cisza, nie wiem ile niezmierzonych eonów siedziałem, jak wrośnięty w ziemię, szepcząc, mamrocząc, wołając i wrzeszcząc do słuchawki telefonu: „Warren! Warren! Odpowiedz - jesteś tam?"

l wtedy stało się najgorsze, był to istny koszmar - niewiarygodny, niewyobrażalny, rzekłbym nawet, niepowtarzalny, coś czego nie sposób opisać. Jak powiedziałem, wydawało mi się, że minęły całe eony odkąd Warren wykrzyczał do mnie swe ostatnie, rozpaczliwe ostrzeżenie, i że obecnie jedynie moje własne krzyki przerywały okropną ciszę. Jednak po chwili usłyszałem w słuchawce kolejne szczęknięcie i wytężyłem słuch. Ponownie zawołałem: „Jesteś tam, Warren?" A w odpowiedzi usłyszałem coś co sprawiło, że mroczna chmura spowiła mój umysł, nie staram się tłumaczyć tego czegoś, tego głosu, ani też nie pokuszę się o bliższą jego charakterystykę, jako że już pierwsze słowa pozbawiły mnie świadomości i stworzyły mentalną kurtynę, która uniosła się dopiero, kiedy ocknąłem się już w szpitalu.

Cóż mam powiedzieć?

Czy mam stwierdzić, że ów głos był głęboki; płytki; galaretowaty; odległy; nieziemski; nieludzki; bezcielesny?

Cóż mam powiedzieć?

To była ostatnia rzecz jaką zarejestrowałem. Usłyszałem go i nic poza tym nie wiem; usłyszałem go siedząc jak skamieniały na nieznanym cmentarzysku w kotlinie, pośród potrzaskanych płyt i obróconych w gruzy grobowców, mając w nozdrzach woń gnijącej roślinności i fetor miazmatycznych wyziewów. Usłyszałem ten głos, płynący z najgłębszych czeluści przeklętego, otwartego grobowca, wpatrując się w amorficzne widmowe cienie tańczące poniżej przeklętego, bladego sierpa księżyca.

To coś powiedziało:

— Ty głupcze, Warren NIE ŻYJE!

ZIMNO

Prosicie, bym wyjaśnił, dlaczego obawiam się przeciągów, drżę bardziej niż ktoś inny, wchodząc do zimnego pokoju, a gdy chłód wieczoru wypiera ciepło spokojnego, jesiennego dnia, zaczynam odczuwać wyjątkową odrazę i mdłości podchodzą mi do gardła. Są tacy, którzy twierdzą, że reaguję na zimno jak inni na drażniący odór, i bynajmniej nie zamierzam temu zaprzeczać. Pragnę obecnie przedstawić najbardziej przerażające zdarzenie, jakie przytrafiło się w mym życiu, wam zaś pozostawiam dokonanie osądu, czy stanowi ono wystarczające wytłumaczenie moich dziwactw.

Błędem jest wyobrażanie sobie, że groza nierozerwalnie wiąże się z ciemnością, ciszą i samotnością. Ja napotkałem ją w świetle popołudniowego słońca, pośród hałasu ruchliwej metropolii w obskurnej, zaniedbanej kamienicy czynszowej i nie byłem bynajmniej sam, lecz z prozaiczną, nudną właścicielką i dwoma silnymi, rosłymi mężczyznami. Wiosną 1923 roku podjąłem pracę w redakcji pewnego taniego, słabo się sprzedającego czasopisma lv Nowym Jorku i nie mogąc uiszczać opłat za czynsz, zmuszony byłem krążyć od jednego taniego lokum do drugiego, w poszukiwaniu pokoju, który byłby w miarę zadbany, czysty i niezbyt drogi, a na dodatek umeblowany. Wkrótce przekonałem się, że mogę co najwyżej wybierać pomiędzy różnymi odmianami zła, aż pewnego dnia natknąłem się na dom przy Czternastej Zachodniej i wzbudził on we mnie mniejszą odrazę niż pozostałe.

Był to trzypiętrowy budynek z piaskowca, pochodzący z końca lat czterdziestych, wyłożony boazerią i marmurem, którego przyćmiony teraz nieco splendor zdawał się świadczyć o dawnej świetności. W pokojach, dużych, przestronnych, ozdobionych niezwykłą tapetą i groteskowo ornamentowanymi stiukowymi karnesami czuć było przytłaczającą woń wilgoci i niemożliwy do określenia zapach jakichś potraw. Podłogi były czyste, pościel względnie porządna, a woda dostatecznie ciepła i rzadko wyłączana, tak więc uznałem to miejsce za dogodne do zahibernowania się w nim do czasu, aż uda mi się znów stanąć na nogi. Właścicielka, niechlujna, niemal brodata Hiszpanka nazwiskiem Herrero, nie zamęczała mnie plotkami i nie miała pretensji, że zbyt długo paliłem światło w swoim pokoju na drugim piętrze od frontu, moi współmieszkańcy zaś okazali się spokojnymi, cichymi, nie szukającymi wrażeń, stroniącymi od ludzi Latynosami o dość prymitywnej, niewymagającej naturze. Drażnić mógł jedynie hałas samochodów przejeżdżających ulicą.

Mieszkałem tam około trzech tygodni, kiedy wydarzył się pierwszy osobliwy incydent. Pewnego wieczoru około ósmej usłyszałem kapanie kropel na podłogę i uświadomiłem sobie, że już od pewnego czasu czuję drażniący odór amoniaku. Unosząc wzrok, ujrzałem, że sufit był mokry i przeciekał. Zalanie musiało nastąpić w kącie od strony ulicy. Pragnąc zapobiec niebezpieczeństwu, pospieszyłem do sutereny, by powiadomić właścicielkę, ta zaś zapewniła mnie, iż problem niebawem zostanie zażegnany.

- Dochtor Munoz - zawołała, wbiegając przede mną po schodach - musiał rozlać swoje chymikalia. Jest za chory, aby samymu chodzić do lykarzy - stale się jemu pogarsza - ale ni życzy sobie żadnej pomocy. Muszem rzeknąć, że jest bardzo wydziwny w swojej chorobie - cały dzień bierze dziwnie pachnące kompiele, nie wolno się jemu denerwować ani przegrzewać. Sam sobie prząta - w jego małym mieszkaniu jest pełno butelek i machin - i nie pracuje jako doktor. Ale kiedyś był wielgi, mój ojciec w Barcelonie słyszał o niem - a jeszcze ni tak dawno wyleczył rękę hydraulikowi, który nagle zachorzał. Nigdy nie wychodzi, tylko na dach, a mój chłopak, Estaban, przynosi jemu jedzenie, pranie, lekarstwa i chymikalia. Mój Boże, tyn alamoniak on używa, coby siem schładzać!

Pani Herrero znikła na schodach prowadzących na trzecie piętro, a ja wróciłem do swojego pokoju. Amoniak przestał się sączyć, wytarłem powstałą kałużę i otworzyłem okno, aby przewietrzyć pokój. W chwilę potem usłyszałem ciężkie kroki właścicielki w pokoju powyżej. Doktora Munoza nigdy nie słyszałem, z wyjątkiem odgłosów wydawanych przez jakieś znajdujące się w jego pokoju urządzenie mechaniczne, stąpał bowiem łagodnie i miękko.

Zastanawiałem się przez chwilę, na jaką nietypową chorobę mógł cierpieć ów mężczyzna i czy upór, z jakim odmawiał pomocy z zewnątrz, nie był czasem spowodowany bezpodstawną ekscentrycznością. Wybitne osobistości tego świata często charakteryzują się nadmiernym patosem.

Mógłbym nigdy nie poznać doktora Munoza, gdyby nie atak serca, który dosięgnął mnie niespodziewanie pewnego przedpołudnia, gdy siedziałem, pisząc, w swoim pokoju. Lekarze ostrzegali mnie przed tym zagrożeniem, a ja wiedziałem, że nie mam czasu do stracenia. Przypominając sobie, co właścicielka powiedziała o pomocy udzielonej przez inwalidę choremu robotnikowi, wdrapałem się na górę i niezdarnie zapukałem do drzwi pokoju znajdującego się bezpośrednio nad moim. W odpowiedzi usłyszałem dobiegający nieco z prawej strony silny głos, który doskonałym angielskim zapytał, kim jestem i co mnie tu sprowadziło. Kiedy to wyjaśniłem, drzwi, obok tych, przed którymi stałem, uchyliły się nieznacznie.

Powitał mnie powiew zimnego powietrza, i choć ów późny czerwcowy dzień był jednym z najgorętszych tego roku, zadygotałem, przestępując próg i wchodząc do olbrzymiego apartamentu, którego bogaty, urządzony ze smakiem wystrój zdumiał mnie w porównaniu z resztą zaniedbanej i ogólnie dość nędznej czynszówki. Składana kanapa pełniła obecnie rolę dziennej sofy, a mahoniowe meble, okazałe draperie, stare obrazy i wytworne regały na książki zdradzały, już na pierwszy rzut oka, iż znalazłem się w pracowni dżentelmena, a nie, jak sądziłem, w sypialni kamienicy czynszowej. Przekonałem się teraz, że „mały pokoik” znajdujący się bezpośrednio nad moim, pełen butelek i maszyn, o których wspomniała pani Herrero, był, najkrócej mówiąc, laboratorium doktora; salon zaś urządzony był w przestronnym pokoju sąsiednim, gdzie wygodne nisze i pokaźna, przyległa łazienka mieściły wszelkie potrzebne mu rzeczy, sprzęty i urządzenia.

Doktor Munoz musiał być bez wątpienia człowiekiem wysokiego urodzenia, wyznającym przeróżne tradycje i dyskryminacje. Postać przede mną była niska, lecz wybornie proporcjonalna i przyodziana w strój zdradzający doskonałe dopasowanie i krój. Arystokratyczne oblicze, pozbawione jednak aroganckiego wyrazu, zdobiła krótka, stalowoszara broda i staroświeckie pincenez. Oczy były żywe i ciemne, a orli nos nadawał fizjonomii arabskiego akcentu, choć reszta rysów była bez wątpienia celtycka. Gęste, starannie przycięte włosy świadczące o regularnych wizytach fryzjera zgrabnie rozdzielały się nad wysokim czołem, cały obraz zaś mówił wyraźnie o zdumiewającej inteligencji, wysokim urodzeniu i błękitnej krwi płynącej w żyłach tego człowieka.

Mimo to kiedy ujrzałem doktora Munoza w podmuchu zimnego powietrza, poczułem odrazę, której nie mógł usprawiedliwić żaden szczegół jego wyglądu czy zachowania. Jedynie jego chorobliwie blada cera i chłód dotyku mogły stanowić powód owego odczucia, ale nawet powyższe mankamenty powinny być wybaczone, z uwagi na inwalidztwo owego człowieka. Być może ten właśnie chłód był przyczyną silnej odrazy, zimno wydało mi się bowiem nienormalne w tak upalny dzień, a to, co anormalne, zwykle powoduje niechęć, nieufność i strach.

Niemniej jednak już wkrótce odraza prysła, przesłonięta podziwem, gdyż dziwaczny lekarz od razu ujawnił swe wyjątkowe zdolności zawodowe, pomimo lodowatego zimna i drżenia dłoni, które sprawiały wrażenie, jakby zupełnie odsączono je z krwi. Najwyraźniej na pierwszy rzut oka zrozumiał me potrzeby i udzielił pomocy z mistrzowską wprawą. Jednocześnie niezwykle modulowanym głosem, aczkolwiek dziwnie pustym i pozbawionym tembru, zapewnił mnie, że był najzagorzalszym spośród przeciwników śmierci i utracił całą fortunę oraz wszystkich przyjaciół, prowadząc wieloletni eksperyment, dzieło swego życia, mający na celu jej ostateczne pokonanie. Miał w sobie coś z zagorzałego fanatyka i stał się niemal uciążliwie gadatliwy, gdy osłuchiwał moją klatkę piersiową, a potem przygotował mieszankę jakichś leków przyniesionych z mniejszego pokoju laboratoryjnego. Najwyraźniej towarzystwo dobrze urodzonego mężczyzny było dlań w tym obskurnym miejscu przyjemną odmianą i pod wpływem fali wspomnień z dawnych, lepszych dni rozwiązał mu się język.

Jego głos, mimo iż dziwny, miał kojący wpływ, nawet nie czułem powiewu oddechu, gdy potok słów wypływał nieprzerwanie spomiędzy jego ust. Starał się odwrócić mą uwagę od ataku, opowiadając o swoich teoriach i eksperymentach. Pamiętam, jak taktownie pocieszał mnie, mówiąc o moim słabym sercu, i z uporem maniaka twierdził, iż wola oraz świadomość są silniejsze niż życie organiczne samo w sobie, tak więc, gdyby cielesną powłokę utrzymywano w doskonałym zdrowiu i starannie konserwowano, dzięki pewnym nerwowym wzmocnieniom wymienionych właściwości, można by osiągnąć całkiem wysoki stopień animacji nerwowej, i to pomimo najpoważniejszych urazów, defektów, czy wręcz braku większości kluczowych organów. Półżartem stwierdził, że któregoś dnia mógłby nauczyć mnie żyć - lub w każdym razie posiąść pewien poziom świadomej egzystencji - pomimo braku serca, jednego z najważniejszych ludzkich organów! Co się tyczy jego, cierpiał na rozliczne choroby wymagające szczególnego postępowania, w tym przebywania w stałym chłodzie. Każdy poważniejszy wzrost temperatury mógłby na dłuższą metę okazać się dlań fatalny, panujący zaś w mieszkaniu chłód, około 55-56° Fahrenheita, uzyskiwany był dzięki systemowi pochłaniania amoniakowego chłodziwa, owemu silnikowi spalinowemu, którego pracujące pompy słyszałem często w swoim pokoju poniżej.

Gdy w zdumiewająco krótkim czasie ustąpiły wszelkie objawy ataku, opuściłem mroźny apartament jako oddany uczeń i przyjaciel osobliwego odludka. Od tej pory okutany w gruby płaszcz często składałem mu wizyty, słuchałem, podczas gdy on opowiadał o swych sekretnych badaniach i nieomal upiornych rezultatach, a niejednokrotnie widziałem, że dygotał, gdy przeglądałem niekonwencjonalne i zdumiewające stare woluminy na półkach jego biblioteczki. Muszę dodać, że w końcu, dzięki starannej opiece doktora Munoza, zostałem nieomal całkowicie wyleczony z mej choroby. Wyglądało na to, że nie podrwiwał on ze średniowiecznych inkantacji, wierzył bowiem, iż owe tajemne, mroczne formuły zawierały rzadkie psychologiczne bodźce, które mogły wywierać niezwykłe efekty na całość systemu nerwowego, skąd wypływały wszelkie impulsy organiczne. Poruszyła mnie jego opowieść o starym doktorze Torresie z Walencji, z którym dzielił niegdyś eksperymenty i który pielęgnował go podczas ciężkiej choroby przed osiemnastu laty, odkąd, nawiasem mówiąc, zaczęły się jego trwające po dziś dzień dolegliwości zdrowotne. Sędziwy praktyk uratował swego kolegę po fachu, lecz niemal natychmiast sam zapadł na tę samą posępną, śmiertelną chorobę i został przez nią pokonany. Być może napięcie było zbyt wielkie - doktor Munoz stwierdził bowiem jasno - choć z pominięciem szczegółów - że metoda leczenia była doprawdy niezwykła, aczkolwiek niektórzy starsi i konserwatywni lekarze mogliby nie zaakceptować pewnych niezbędnych dla całości elementów terapii. W miarę upływu tygodni z żalem zauważyłem, że stan zdrowia mego nowego przyjaciela z wolna, acz regularnie ulega pogorszeniu, co wcześniej niejasno zasugerowała mi pani Herrero. Bladość jego lica stała się jeszcze bardziej uderzająca, głos bardziej pusty i niewyraźny, ruchy mięśni zatracały koordynację, umysł zaś i wola zdradzały mniejszą bystrość, inicjatywę i elastyczność. Munoz również musiał chyba zdawać sobie sprawę z tej smutnej zmiany i powoli do jego zachowania oraz słów wkradła się posępna ironia, która ożywiła we mnie uśpioną dotychczas odrazę, tak wyrazistą podczas naszego pierwszego spotkania.

Odkrył w sobie dziwne kaprysy, zamiłowanie do egzotycznych pachnideł i egipskich kadzidełek, aż w jego pokoju zaczęło pachnieć jak w grobowcu jednego z faraonów z Doliny Królów. Jednocześnie wzrosły jego potrzeby zimnego powietrza i z moją pomocą rozbudował układ rur z amoniakowym chłodziwem znajdujący się w jego pokoju, zmodyfikował zestaw pomp i maszynę chłodzącą, dopóki nie udało mu się osiągnąć poziomu temperatury rzędu 34-40° F, a ostatecznie nawet 28° F. W łazience i laboratorium, rzecz jasna, panował nieco mniejszy ziąb, aby woda nie zamarzała i by proces chemiczny nie uległ zahamowaniu. Sąsiad z mieszkania obok zaczął skarżyć się na chłód bijący od przejściowych drzwi, toteż pomogłem doktorowi usunąć ową niedogodność, obwieszając ścianę łączną wyjątkowo grubymi, ciężkimi zasłonami.

Odniosłem wrażenie, że doktora Munoza ogarnia coraz większy, narastający z dnia na dzień lęk, najczarniejsza z możliwych, posępna groza. Bez przerwy mówił o śmierci, ale wybuchał pustym śmiechem, gdy padały wzmianki o rzeczach takich jak pogrzeb czy przygotowanie do pochówku.

Tak czy inaczej, jowialny ongiś lekarz stał się człowiekiem burkliwym, ponurym i nieprzyjemnym, ja wszakże, wdzięczny za uleczenie, nie mogłem go opuścić i pozostawić obcym, toteż każdego dnia przychodziłem doń, by posprzątać pokój i pomóc mu załatwić wszelkie codzienne potrzeby. Na te okazje zakładałem kupiony specjalnie, gruby, bardzo ciepły płaszcz.

Robiłem również dla niego sprawunki i aż otwierałem oczy ze zdziwienia, widząc, jak potężne baterie środków chemicznych zamawiał u aptekarzy i w magazynach laboratoryjnych.

Wokół jego mieszkania zaczęła narastać niewytłumaczalna atmosfera paniki. Cały dom, jak już wspomniałem, przesycony był odorem wilgoci, niemniej smród w pokoju doktora był o wiele gorszy i wyczuwalny, pomimo wszelkich wonności, kadzidełek czy silnych środków chemicznych, używanych podczas nie mających końca kąpieli, odbywanych uparcie w samotności, stwierdziłem przeto, iż fetor ów musi mieć jakiś związek z dręczącą Munoza dolegliwością, i wzdrygnąłem się, rozmyślając nad istotą jego choroby.

Pani Herrero przeżegnała się, kiedy na niego spojrzała, i opiekę nad nim przekazała wyłącznie mnie, zabroniła nawet swemu synowi, Estebanowi, załatwiać dla doktora codzienne sprawunki. Kiedy zasugerowałem sprowadzenie lekarza, chory nieomal wpadł w furię. Jeszcze nigdy nie widziałem kogoś równie wzburzonego. Najwyraźniej obawiał się fizycznych skutków swego brutalnego wybuchu, niemniej jego siła woli i poruszenie miast osłabnąć, jeszcze się wzmogły i stanowczo odmówił położeni a się do łóżka. Zmęczenie będące skutkiem przewlekłej choroby ustąpiło na rzecz zapału do pracy i ożywienia, powrotu do celu stanowiącego wykładnię jego życia. Wydawało się, że rzucił zuchwałe wyzwanie demonowi śmierci, nawet gdy ów prastary wróg ucapił go już w swe mordercze szpony. Symulacja spożywani a posiłków, która zawsze w jego przypadku wydawała się osobliwą formalnością, została całkowicie zarzucona; chyba już tylko mentalna moc chroniła go przed ostatecznym załamaniem.

Wyrobił w sobie nawyk sporządzania jakichś długich dokumentów, które starannie zapieczętowywał i przekazywał mi z zaleceniem, abym po jego śmierci doręczył je pewnym, ściśle określonym z nazwiska osobom - większość z nich zaadresowana była do Hindusów, ale jeden dokument miał trafić do rąk własnych sławnego ongiś francuskiego lekarza - powszechnie uważanego obecnie za zmarłego, na temat którego krążyły najróżniejsze, budzące trwogę, przekazywane najcichszym szeptem plotki. Kiedy to się stało, spaliłem wszystkie te pisma nie doręczone i nie otwierane. Jego wygląd i głos stał się wręcz przerażający, obecność zaś była nieomal nie do zniesienia. Pewnego wrześniowego dnia na widok Munoza mężczyzna, który przyszedł naprawić lampkę elektryczną na jego biurku, doznał ataku epilepsji. Lekarz, zniknąwszy mu z oczu, przygotował, rzecz jasna, lekarstwo, które w mig poradziło sobie z ową dolegliwością. Mężczyzna ten, i to chyba było najdziwniejsze, przeżył koszmar wielkiej wojny, nie doznawszy ani razu równie potężnego wstrząsu.

I nagle, w połowie października, nastąpiła niespodziewana jak grom z jasnego nieba kulminacja koszmarów. Którejś nocy, około jedenastej, zepsuła się pompa maszyny chłodzącej, tak że w ciągu trzech godzin proces oziębiania stał się niemożliwy. Doktor Munoz wezwał mnie, waląc w podłogę, i rozpaczliwie zabrałem się do dzieła, usiłując naprawić uszkodzenie, podczas gdy mój gość klął w głos, w którym brzmiała niemożliwa do opisania, martwa, grzechocząca pustka. Moje amatorskie wysiłki okazały się wszelako bezskuteczne, a kiedy z pobliskiego, czynnego całą dobę warsztatu sprowadziłem mechanika, okazało się, że do rana usunięcie usterki jest niemożliwe, gdyż konieczne jest zdobycie i zamontowanie nowego tłoka. Gniew i lęk posępnego odludka narosły do groteskowych rozmiarów, wydawało się, że lada moment jego wynędzniała cielesna powłoka rozleci się na kawałki. Nagle gwałtowny spazm sprawił, że mężczyzna przyłożył obie ręce do oczu i pognał do łazienki. Wychodząc, szukał drogi po omacku; twarz miał mocno zabandażowaną i nigdy już nie ujrzałem jego oczu.

Chłód w pomieszczeniu wyraźnie tracił na sile i około piątej nad ranem doktor powrócił do łazienki, nakazując, bym przyniósł mu tyle lodu, ile zdołam zdobyć we wszystkich dostępnych kafeteriach i drogeriach. Powracając z kolejnych wycieczek i pozostawiając zdobyty lód przed zamkniętymi drzwiami łazienki, słyszałem tylko niepokojący plusk dobiegający z wnętrza i ochrypły głos skrzeczący ponaglająco: - Jeszcze! Jeszcze! - W końcu nastał ciepły dzień i otwarto kolejne sklepy.

Poprosiłem Estebana, aby pomógł mi, dostarczając lód, podczas gdy ja pojadę po pompę, albo by przy wiózł pompę, a ja będę wciąż znosił do domu lód. On jednak zgodnie z zaleceniem matki stanowczo odmówił.

W końcu wynająłem mocno zaniedbanego nieroba, którego spotkałem na rogu Ósmej Alei, aby donosił pacjentowi lód z niewielkiego sklepiku, w którym go przedstawiłem, a sam zająłem się odszukaniem właściwej pompy tłoczącej i zaangażowaniem zespołu fachowców, którzy by ją zainstalowali. Zadanie to zdawało się nie mieć końca i wściekałem się niemal równie mocno, jak mój odludek, tracąc godzinę za godziną na bezskuteczne telefony i gorączkowe przemieszczanie się z miejsca na miejsce, zarówno metrem, jak i samochodem. Około południa natrafiłem na właściwy sklep z częściami do maszyn, znajdujący się daleko w śródmieściu i około wpół do drugiej po południu wróciłem do czynszówki z całą pompą i dwoma krzepkimi, znającymi się na rzeczy monterami. Uczyniłem, co w mej mocy, i miałem nadzieję, że zdążyłem na czas.

Czarna zgroza najwyraźniej dotarła na miejsce przede mną. W domu panował nieopisany chaos, a pośród bełkotu przerażonych głosów usłyszałem głęboki bas jakiegoś modlącego się mężczyzny. Zło czaiło się w powietrzu, a mieszkańcy domu, przesuwając w dłoni paciorki różańca, opowiadali, jak poczuli przeraźliwy odór bijący spod zamkniętych drzwi apartamentu doktora. Wałkoń, którego wynająłem, jak się okazało, umknął, krzycząc i tocząc obłąkańczo oczyma, niedługo po dokonaniu drugiej dostawy lodu - być może było to skutkiem jego nadmiernej ciekawości. Nie mógł, rzecz jasna, zamknąć za sobą drzwi, a jednak teraz były one zamknięte na głucho - najprawdopodobniej od wewnątrz.

Ze środka nie dobiegał żaden odgłos z wyjątkiem jakiegoś nieokreślonego, powolnego plusku kapiących kropel.

Po krótkiej konsultacji z panią Herrero i monterami, pomimo grozy zżerającej mą duszę, doradziłem, aby wyłamano drzwi. Właścicielka zdołała jednak jakimś dziwnym narzędziem z drutem przekręcić klucz w zamku od zewnątrz. Wcześniej pootwieraliśmy drzwi do wszystkich innych pokoi w korytarzu i okna na całą szerokość.

Teraz z chusteczkami przy nosach, na drżących nogach weszliśmy do przeklętego południowego pokoju, którego wnętrze skąpane było w ciepłych promieniach wczesnopopołudniowego słońca.

Od otwartych drzwi łazienki ciągnął się dziwny, ciemny, śluzowaty ślad, prowadząc do drzwi na korytarz, a stamtąd do biurka, gdzie utworzyła się całkiem pokaźna, mrożąca krew w żyłach kałuża. Na blacie leżała kartka, na której upiorna, prowadzona na oślep ręka nakreśliła pospiesznie krótki list. Papier był potwornie pomazany, jakby przez straszliwe szpony, które przesuwały się po kartce wraz z pozostawianymi na niej słowami. Stamtąd szlak prowadził do kanapy i tam też się kończył. Tego, co znalazło się lub znajdowało na kanapie, nie mogę i nie ośmielę się tu opisać. Oto jednak, co udało mi się nie bez trudu odczytać z usmarowanej lepką mazią kartki papieru, zanim zapaliłem zapałkę i zmieniłem ją w popiół; oto, czego dowiedziałem się, zdjęty grozą, podczas gdy właścicielka i dwaj mechanicy wybiegli jak szaleni z tego piekielnego pokoju, by przeraźliwie bełkocząc, złożyć na najbliższym komisariacie nieskładne, mętne zeznania.

Owe upiorne słowa w złocistych promieniach słońca wydawały się wręcz niewiarygodne, gdy odczytywałem je przy wtórze ryku aut i ciężarówek sunących hałaśliwie wzdłuż zakorkowanej Czternastej Ulicy, niemniej przyznać muszę, że nawet wtedy uwierzyłem w ich prawdziwość. Czy wierzę w nie teraz - szczerze mówiąc, nie wiem. Są rzeczy, o których lepiej nie debatować i jedyne, co mogę powiedzieć, to, że nie cierpię woni amoniaku, a nagły podmuch zimnego powietrza nieomal przyprawia mnie o omdlenie.

„To już koniec - brzmiały słowa nagryzmolone drżącą ręką. - Nie ma już lodu, a dostawca tylko raz rzucił na mnie okiem i uciekł. Z każdą minutą jest coraz cieplej, tkanki nie wytrzymają długo. Przypuszczam, że wiesz - to, co mówiłem na temat woli, nerwów i konserwacji ciała, kiedy organy przestają funkcjonować. To była dobra teoria, lecz nie dało się podtrzymywać procesu w nieskończoność. Następowało stopniowe pogorszenie, zepsucie tkanek, którego nie przewidziałem. Doktor Torres wiedział o tym, ale zmarł wskutek szoku. Nie mógł znieść tego, co musiał uczynić. Jeśli miał postąpić zgodnie z mymi zaleceniami, powinien umieścić mnie w jakimś specyficznym, ciemnym miejscu, gdzie mógłbym odzyskać zdrowie. Organy, które raz wysiadają, nie zaczynają ni stąd, ni zowąd działać od nowa. To musiało być zrobione po mojemu - w grę wchodziła tylko sztuczna konserwacja - bo widzisz, ja nie przeżyłem tej choroby, umarłem równo osiemnaście lat temu”.

ZŁY DUCHOWNY


Posępny, z wyglądu inteligentny mężczyzna ze stalowoszarą brodą, w skromnym odzieniu, wprowadził mnie do pomieszczenia na poddaszu i przemówił tymi słowy:

— Tak, On tu właśnie mieszkał, ale nie radzę panu nic robić. Ciekawość czyni pana nieodpowiedzialnym. My nigdy nie przychodzimy tu nocą, dlatego, że On tak chce. Wie pan co On zrobił? To przerażające Stowarzyszenie zajęło się nim na swój sposób, i nie wiemy gdzie Go pochowano. Ma Stowarzyszenie nie ma żadnego prawa. Jest nietykalne.

— Mam nadzieję, że nie zostanie pan tu po zmierzchu, l błagam, aby nie dotykał pan tej rzeczy na stole, rzeczy, która wygląda jak pudełko zapałek. Nie wiemy co to takiego, ale podejrzewamy, że ma coś wspólnego z tym co On zrobił. Staramy się nawet na to nie patrzeć.
Po jakimś czasie mężczyzna pozostawił mnie na poddaszu samego. Pokój był obskurny i zakurzony, wystrój spartański, ale mimo wszystko panował tu porządek -z całą pewnością nie mieszkał tu biedak ze slumsów. Półki uginały się pod ciężarem ksiąg z dziedziny teologii i klasyki, na innej zaś szafce stały traktaty dotyczące magii: dzieła Paracelsusa, Albertusa Magnusa, Trithemiusa, Hermesa Trismegistusa, Borellusa i inne, w dziwnych językach, których tytułów nie potrafiłem odczytać. Mebli było niewiele. Jedyne drzwi były drzwiami od szafy. Do pokoju wchodziło się przez uchylną klapę w podłodze, do której prowadziły toporne, strome, drewniane schody. Okna były okrągłe, jak tarcze strzelnicze, a czarne, dębowe belki stropowe, wydawały się niewiarygodnie stare. Nie ulegało wątpliwości, iż dom ten należał do Starego Świata.

Myślałem wtedy, że wiem gdzie jestem, ale nie pamiętam, co wówczas wiedziałem. Z całą pewnością, miasto nie było Londynem. Odniosłem wrażenie jakbym znajdował się w niewielkim, portowym miasteczku.

Moją uwagę przykuł niewielki przedmiot leżący na stole. Wydawało mi się, że wiem co należy z tym zrobić, gdyż wyjąłem z kieszeni latarkę - lub coś co ją przypominało - i kilkakrotnie, nerwowo sprawdziłem czy działa. Światło nie było białe, lecz fioletowe i bardziej niż prawdziwe światło przypominało radioaktywne bombardowanie. Pamiętam, że nie uważałem tego za zwykłą latarkę - gdyż faktycznie, takową miałem w drugiej kieszeni.

Zmierzchało, a stare dachy i kominy na zewnątrz wyglądały bardzo dziwnie przez okrągłe szyby okien. Ostatecznie, zebrałem się na odwagę i oparłem niewielki przedmiot leżący na stole o książkę - po czym skierowałem nań promienie dziwnego, fioletowego światła. Promień latarki wydawał się teraz rozbity, przypominał bardziej rozproszone krople deszczu albo drobne grudki fioletowego gradu, niż jednostajny strumień światła. Kiedy drobiny padły na szklistą powierzchnię pośrodku dziwnego urządzenia, wydały cichy trzask, jak odgłos iskrzącego odkurzacza. Ciemna, szklista powierzchnia rozbłysła różowawą poświatą i pośrodku niej pojawił się nagle, niewyraźny zrazu, biały kształt. W chwilę potem zauważyłem, że nie byłem już w pokoju sam - i włożyłem promiennik na powrót do kieszeni.

Nowo przybyły nie odezwał się jednak - gwoli ścisłości, przez cały czas trwania spektaklu, jaki w chwilę potem rozegrał się na moich oczach, nie usłyszałem żadnego, nawet najcichszego dźwięku. Wszystko było mroczną pantomimą, widzianą z oddali, jak przez mgłę, choć z drugiej strony zarówno nowo przybyły, jak i wszystkie inne postaci, które pojawiły się później, wydawały się duże i wyraźne. Miałem wrażenie, jak gdyby dzięki jakiejś nienormalnej geometrii znajdowały się jednocześnie tuż obok, a zarazem daleko ode mnie.

Nowo przybyły był chudym, posępnym mężczyzną średniego wzrostu, odzianym w szatę duchownego kościoła anglikańskiego. Miał około trzydziestu lat, ziemistą, oliwkową cerę i dość przystojne rysy, ale nienaturalnie wysokie czoło. Jego czarne włosy były starannie przycięte i zaczesane. Był gładko ogolony, za wyjątkiem trójkątnej, gęstej, koziej bródki, a na nosie miał okulary ze stalowymi skrzydełkami, bez oprawek.
Z wyglądu i budowy przypominał innych duchownych, jakich zdarzyło mi się widzieć, był jednak posępniejszy i sprawiał wrażenie inteligentniejszego; poza tym, było w nim coś subtelnie złowieszczego, co starał się starannie ukrywać. W obecnej chwili, zapaliwszy słabą naftową lampę, wyglądał na zdenerwowanego, i nim się zorientowałem zaczął wrzucać swoje księgi, traktujące o magii, do kominka, umieszczonego w ukośnie nachylonej ścianie od strony okna. Ogień zaczął łapczywie pożerać woluminy; różnokolorowe płomienie strzeliły w górę, a pomieszczenie wypełniło się niemożliwym do opisania, ohydnym fetorem, gdy pokryte dziwnymi hieroglifami stronice i stoczone przez robaki okładki poddały się niszczącemu żywiołowi.
W tej samej chwili zorientowałem się, że w pokoju byli również inni, posępnie wyglądający ludzie w strojach duchownych. Jeden z nich miał na sobie szatę biskupią.

Pomimo że niczego nie słyszałem, domyśliłem się, iż podejmowali ważką decyzję dotyczącą pierwszego z przybyłych. Sprawiali wrażenie jakby nienawidzili go i obawiali się zarazem, on zaś najwyraźniej podzielał ich uczucia. Jego oblicze przybrało jeszcze bardziej posępny wyraz, ale okazało się, że jego prawa ręka drżała, gdy usiłował chwycić się oparcia krzesła.

Biskup wskazał na pustą półkę i kominek (płomienie przygasły pośród niemożliwych do rozpoznania zwęglonych szczątków), a jego twarz wyrażała niepohamowaną odrazę. Pierwszy przybyły uśmiechnął się kwaśno i wyciągnął lewą dłoń ku niewielkiemu przedmiotowi leżącemu na stole. Pozostali, bez wyjątku, wydawali się przerażeni. Procesja kleryków podeszła do uchylnej klapy w podłodze, i zaczęła schodzić po stromych schodach na parter. Opuszczając poddasze odwracali się i wygrażali pięściami pierwszemu z przybyłych.
Biskup opuścił pokój ostatni.

Pierwszy z przybyłych podszedł do kredensu i wyjął zwój powroza. Przystawiwszy krzesło, przymocował jeden koniec sznura do haka w grubej, czarne] dębowej belce stropowej, po czym na drugim końcu zaczął zawiązywać pętlę. Kiedy uświadomiłem sobie, że zamierza się powiesić, postąpiłem naprzód, aby mu to wyperswadować albo go uratować.

Zauważył mnie i przerwał swoje przygotowania, przyglądając mi się z wyrazem triumfu, który jednocześnie mnie zdumiał i zbił z tropu. Powoli zszedł z krzesła i zaczął zbliżać się w moją stronę, a jego ciemne oblicze o wąskich wargach rozjaśnił drapieżny, złowróżbny uśmiech.

Poczułem, że grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo i wyjąłem z kieszeni promiennik, by użyć go jako broni defensywnej. Nie mam pojęcia, skąd przyszło mi do głowy, że mógłby mi on pomóc. Włączyłem go mierząc w jego twarz i ujrzałem, jak ziemiste oblicze zaczyna spowijać najpierw fioletowe a potem lekko różowawe światło.
Jego wilczy, złowróżbny grymas przygasł i zastąpił go wyraz dojmującej zgrozy. Zatrzymał się gwałtownie, po czym - wymachując dziko rękoma - zatoczył się chwiejnie do tyłu. Zobaczyłem, że przesuwa się w stronę otwartej uchylnej klapy w podłodze i próbowałem krzyknąć, aby go ostrzec, ale mnie nie usłyszał. W następnej chwili runął w głąb otworu i zniknął mi z oczu.

Miałem trudności w podejściu do schodów, ale kiedy tam dotarłem, na podłodze poniżej nie dostrzegłem zmasakrowanych zwłok. Miast tego usłyszałem tupot kroków ludzi wchodzących na górę. W dłoniach nieśli lampy. Usłyszałem ich kroki, gdyż czar chimerycznej ciszy prysnął; znów odbierałem dźwięki i widziałem postaci, normalnie i trójwymiarowo. Coś najwidoczniej ściągnęło tu tych ludzi. Ale co? Czy nie usłyszałem jakiegoś hałasu? Dwóch ludzi (z wyglądu prostych wieśniaków) idących na czele dostrzegło mnie i zamarło w bezruchu. Jeden z nich zakrzyknął głośno i dobitnie:

— Arrh! Toż to był on? Znów?

W tej samej chwili odwrócili się i pierzchli w popłochu. To znaczy wszyscy, oprócz jednego. Kiedy pozostali uciekli, zobaczyłem samotnego siwobrodego mężczyznę - tego samego, który mnie tu przyprowadził, stojącego z lampą w dłoni. Przyglądał mi się ze zdumieniem i fascynacją, ale nie wyglądało, aby się bał. Wszedł po schodach na poddasze i stanął obok mnie. Następnie przemówił:

— A więc jednak pan tego dotknął! Przykro mi. Wiem co się stało. To się już zdarzyło, ale tamten mężczyzna tak się przeraził, że popełnił samobójstwo. Zastrzelił się. Nie powinien pan zmuszać Go do powrotu. Wie pan czego On chce? Ale pan się nie boi, tak jak tamten. Przydarzyło się panu coś bardzo dziwnego i przerażającego, ale nie posunęło się na tyle daleko, aby zranić pański umysł i osobowość. Jeśli zachowa pan spokój i pogodzi się z koniecznością uczynienia pewnych dość radykalnych zmian w pańskim życiu, będzie pan mógł spokojnie żyć, ciesząc się światem i owocami pańskiej wiedzy. Nie może pan tu zamieszkać - i nie sądzę, aby zechciał pan wrócić do Londynu. Radziłbym wybrać Amerykę. Nie wolno panu próbować niczego więcej z tą... Rzeczą. Teraz nie można już niczego odwrócić. Wszelkie próby uczynienia czegokolwiek tylko pogorszyłyby całą sprawę. Mogło przydarzyć się panu coś gorszego - w gruncie rzeczy nie jest aż tak l źle, ale musi pan natychmiast opuścić to miejsce i nigdy, przenigdy nie wolno tu panu powrócić. Niech pan dziękuje Niebiosom, że skończyło się tylko na tym...

Zamierzam przygotować pana na szok i nie będę niczego owijał w bawełnę. Pański wygląd zmienił się, i to radykalnie. On zawsze to powoduje.

Niemniej jednak, w innym kraju zdoła pan do niego przywyknąć. Na ścianie, po drugiej stronie pokoju wisi lustro - podejdę tam razem z panem. Przeżyje pan szok, aczkolwiek nie zobaczy pan niczego odrażającego.

Cały aż dygotałem, zdjęty śmiertelna grozą, i brodacz wręcz musiał mnie podtrzymywać, kiedy podchodziliśmy do lustra; w wolnej ręce trzymał słabo świecącą lampę, która do tej pory stała na stole, i na którą zamienił przyniesioną przez siebie latarkę.

A oto co zobaczyłem w lustrze.

Chudego, posępnego mężczyznę około trzydziestki, odzianego w szatę duchownego kościoła anglikańskiego, z pozbawionymi oprawek okularami o stalowych skrzydełkach, błyszczącymi poniżej pożółkłego, ziemistego, nienaturalnie wysokiego czoła.

Był to ów milczący przybysz, ten, który spalił swoje księgi.
Przez resztę życia miałem wyglądać tak jak ten człowiek!

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lovecraft Howard P Opowiadania
h p lovecraft dagon (opowiadania) 7GHS56HFNPVD6QQGA3NASYA5JRII433FQNPYUXI
Lovecraft H P 14 Opowiadań
Lovecraft H P  opowiadan
Lovecraft H P  Opowiadan (www ksiazki4u prv pl)
Lovecraft H P  opowiadan
Bestia w jaskini i inne opowiadania Lovecraft Howard Phillips
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun

więcej podobnych podstron