HOWARD PHILLIPS LOVECRAFT
Opowiadania
Alchemik
( The Alchemist )
Wysoko, na porośniętym trawą wierzchołku wzgórza, którego zbocza i podstawę porastają leśne ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko moich przodków. Od stuleci jego blanki i krenele spoglądały ponuro na dziką i surową okolicę wokoło, pełniąc funkcje siedziby i warowni dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza jest nawet niż porośnięte mchem zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem czasu wieżyce składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu, na jedną z najbardziej przerażających i strasznych fortec w całej Francji. Z jego machikułowych gzymsów i podwyższonych blanków odpierano ataki baronów, hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie, że jego przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków najeźdźców. Jednak w miarę upływu czasu wszystko się zmieniło. Lata chwały należały już do przeszłości. Ubóstwo graniczące z nędzą w połączeniu z dumą naszego imienia nie pozwalającą na złagodzenie tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się przyczyną, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłości w stanie dawnej chluby i chwały, zaś odpadające od gzymsów kawałki kamieni, chwasty pieniące się w parkach, wyschła fosa, źle wybrukowane dziedzińce i chylące się ku upadkowi zewnętrzne wieże, podobnie jak zapadające się posadzki, zżarta przez korniki boazeria i wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać posępna historię o czasach minionej świetności. W miarę upływu wieków najpierw jedna, potem zaś druga z czterech wieź została opuszczona i pozostawiona, by obrócić się w ruinę. Na koniec nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców majątku zagnieździli się w ostatniej wieży.
To właśnie w jednej z ogromnych komnat owej wieży przyszedłem na świat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de C..., 90 długich lat temu. W tych murach i pośród mrocznych, cienistych ostępów leśnych, dzikich wąwozów i grot na zboczu wzgórza poniżej, spędziłem pierwsze lata mego burzliwego życia, nie znałem moich rodziców. Ojciec zginął w wieku lat 32 zabity przez kamień, który jakimś sposobem odpadł od gzymsu jednej z opuszczonych wież, na miesiąc przed moim przyjściem na świat. Matka umarła w połogu, a opiekę nade mną i moją edukacją, przejął ostatni z zamkowych sług, stary, wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak towarzystwa, który był wynikiem osobliwego stylu wychowania, narzuconego mi przez podstarzałego opiekuna, nie pozwalającego na spotykanie się z dziećmi wieśniaków, bawiącymi się zwykle na równinach u podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że zakaz ten obowiązywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie urodzonemu nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz wiem jednak, że chciał w ten sposób nie dopuścić, bym usłyszał pogłoski o przerażającej klątwie, jaka ciążyła na naszym rodzie; o której plotki krążyły dość szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez wieśniaków opowiadających je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozą, wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich chat.
Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksiąg, których bez liku było w nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska, lub też krążyłem bez celu po widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal podnóża potężnego pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia, mój umysł bardzo wcześnie ogarnęła mgiełka melancholii. Moja uwaga zaś skupiła się na nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk.
O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, nie mniej nawet tak skąpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie przygnębienie. Być może to wahanie z jakim mój stary opiekun rozmawiał ze mną o moich przodkach spowodowało pojawienie się w mym sercu dojmującej zgrozy, która narastała z każdą wzmianką o moim wielkim domu. Kiedy przestałem być dzieckiem zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty rozmów, przejęzyczenia i zapomnienia, które staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się coraz częściej, i połączyłem je z pewną okolicznością, która zawsze wydawała mi się dziwna, teraz zaś uważałem ją za jawnie przerażającą. Okoliczność o której wspomniałem to młody wiek w jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali się z tym światem. Z początku uważałem to za rzecz zwyczajną, sądząc, iż być może należeliśmy do rodu ludzi żyjących krótko "z natury", w końcu jednak zacząłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych zgonów i łączyć je z dygresjami staruszka, który często mówił o klątwie jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat.
Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny dokument, który, jak mi powiedział, przechodził od wielu pokoleń z ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców tytułu. Jego treść była doprawdy wielce osobliwa, i gdy przeczytałem go z uwagą, potwierdziły się moje najmroczniejsze przypuszczenia. Moja wiara w rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym sobie trudu, by rzucić okiem na ów pożółkły ze starości dokument. Przeniósł mnie on do mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare zamczysko, w którym się znajdowałem, było przerażającą, straszliwą, niezdobytą fortecą.
Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu, który mieszkał ongi w naszym majątku, człeku wielce utalentowanym, choć był on jedynie prostym wieśniakiem, o imieniu Michel, do którego dodawano zwykle przydomek Mauvais - co znaczy Zły. Cieszył się on. skądinąd zasłużoną, paskudną reputacją. Studiował nauki nieznane jego ziomkom, poszukując rzeczy takich jak Kamień Filozoficzny, czy Eliksir Wiecznego Życia i, jak głosiła fama, posiadał ogromną wiedzę z zakresu Czarnej Magii i Alchemii. Michael Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles; młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier - czyli Czarownik. Para ta, unikana przez wieśniaków - podejrzewana była o najbardziej odrażające praktyki. Mówiono, że Michel spalił żywcem swoją żonę, by złożyć ją w ofierze Diabłu; tym dwóm przerażającym indywiduom przypisywano również niezliczone i niewyjaśnione zaginięcia dzieci tutejszych wieśniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca jak i przez syna, ich ciemne dusze rozjaśniał jeden jedyny promyk człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna, podczas gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim afektem.
Którejś nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie, spowodowane zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henri. Grupa poszukiwawcza z odchodzącym od zmysłów ojcem na czele, przybyła do chaty czarowników i natknęła się tam na Michela Mauvais gotującego coś w ogromnym, buchającym parą kotle. Bez konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie wściekłości i rozpaczy, hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczął go dusić. Nie rozluźnił uścisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia. Tymczasem, rozradowani służący oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego zamczyska, stwierdzając tym samym, choć po niewczasie, że Michel Mauvais umarł na próżno. Kiedy hrabia i jego towarzysze odwrócili się od stygnącego z wolna ciała starca, spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charlesa le Sorcier. Zdenerwowani służący wyjaśnili mu co się stało, jednak mężczyzna przez chwilę wydawał się nie poruszony śmiercią ojca. Nagle, podchodząc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażające słowa klątwy, która od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym dziedzicom rodu de C...:
"niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje więcej lat niż ty!"
Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy fałd swej tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnąwszy ją w twarz mordercy swego ojca rozpłynął się w mroku nocy. Hrabia skonał na miejscu i pogrzebano go następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych drugich urodzinach, nie odnaleziono śladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych wieśniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza.
Czas i brak kogoś kto mógłby przypominać o niej, zatarł wspomnienia klątwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż kiedy Godfrey, mimowolny sprawca całej tragedii zginął, przeszyty strzałą, na polowaniu, w wieku lat 32, jedyną reakcją był smutek i żal wywołany jego przedwczesnym odejściem. Kiedy jednak, wiele lat później następny hrabia, imieniem Robert został znaleziony bez życia na pobliskim polu, i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu, wieśniacy poczęli szeptać, że ich senior, na krótko przed spotkaniem ze śmiercią skończył 32 lata. Louis, syn Roberta w tym samym wieku co ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory, upiorna kronika przerażających wypadków ciągnie się przez całe stulecia - Henri, Robertowie, Antoineowie i Armandowie - wszyscy oni zostali skoszeni przez bezlitosną kostuchę, gdy liczyli sobie prawie dokładnie tyle samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego Michela Mauvais.
To co przeczytałem upewniło mnie, że zostało mi jeszcze najwyżej jedenaście lat. Życie które dotąd sobie lekceważyłem, stało się mi cenniejsze z każdym mijającym dniem, gdy zagłębiałem się coraz dalej i dalej w świat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ żyłem w odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego wpływu i pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel i Charles, usiłując zgłębić sekrety demonologicznych i alchemicznych nauk. Mimo to w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej klątwy spoczywającej na moim rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalności, byłem nawet gotów szukać naturalnego wyjaśnienia. Jednak - kiedy poszukiwania naukowe spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażającego brzemienia. Jednego byłem absolutnie pewny. Nigdy nie powinienem się ożenić, bo jeśli nie powstanie następna gałąź naszej rodziny, być może klątwa zakończy się na mojej osobie.
Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w ostatnią podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go własnoręcznie pod kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się za życia. Zostałem więc sam w posępnych murach fortecy, a dławiące uczucie samotności sprawiło, iż umysł przestał buntować się przed nieuchronną zgubą i praktycznie rzecz biorąc pogodziłem się z tym, że podzielę los moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin, opuszczonych sal i wieź starego zamczyska, do których w młodości nie pozwalał mi zaglądać strach, i w których - jak mawiał stary Pierre - od czterech stuleci nie postała ludzka stopa. Napotkałem tam wiele osobliwych i przerażających rzeczy. Moje oczy spoglądały na meble pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do cna przez wilgoć i grzyby. Wszędzie rozciągały się grube, lepkie, odrażające pajęczyny, a w nieprzeniknionych ciemnościach rozlegał się łopot ogromnych, skórzastych, nietoperzych skrzydeł.
Prowadziłem dokładny dziennik, zapisując w nim dokładnie dni, a nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojącego w bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronności mego losu. W końcu nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi przodkowie pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem 32 roku życia, osiągnąwszy ów złowieszczy wiek zacząłem spodziewać się, że śmierć może zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili, nic wiedziałem w jakiej dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak, iż nie będę jej potulną pasywną ofiarą. Z żywszym wigorem wznowiłem zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie znajdujących się w nim osobliwości.
Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w opuszczonej części zamku na mniej niż tydzień przed fatalną godziną, która, jak się obawiałem, będzie ostateczną granicą mego ziemskiego żywota, i której przeżycia nie łudziłem się w najśmielszych marzeniach. Przez większą część ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół zniszczonych schodach w jednej z najbardziej zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu postanowiłem odwiedzić niższe poziomy schodząc w głąb czegoś, co wyglądało na średniowieczne lochy lub, być może, prochownię. Kiedy wędrowałem wolno wzdłuż pokrytego warstewką saletry przejścia u podnóża ostatnich schodów stwierdziłem, że podłoże jest wyjątkowo wilgotne i niebawem w migotliwym świetle pochodni spostrzegłem, iż dalszą drogę zagradza mi gruba, ślepa, pokryta wodnymi zaciekami ściana. Odwróciłem się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł na niewielką uchylną klapę z żelaznym kółkiem pośrodku, znajdującą się dokładnie pod moimi stopami. Odstąpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem ją z trudnością odsłaniając mroczną czeluść, z której buchnął podmuch cuchnącego powietrza o mało nie gasząc mojej pochodni; w jej złotawym blasku dostrzegłem szczyt wąskich kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodnią w głąb otworu, stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie zamierza zgasnąć, podjąłem decyzję. Stopni było sporo i prowadziły one do wąskiego kamiennego korytarza, który, o czym byłem przekonany, musiał znajdować się głęboko pod powierzchnią ziemi. Był on, jak się okazało bardzo długi i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami, ociekającymi wilgocią i uparcie opierającymi się podejmowanym przeze mnie próbom ich otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków, i zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewający, mrożący krew w żyłach szok, jaki jest w stanie ogarnąć ludzki umysł.
Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem jak ciężkie drzwi za moimi plecami otwierają się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych zawiasów. Moich pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie, w miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem obecności człowieka, czy ducha wywołało w moim mózgu uczucie dojmującej, przenikającej do szpiku kości zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i spojrzałem w kierunku źródła dźwięku, skamieniałem z przerażenia. W prastarych gotyckich drzwiach stał jakiś człowiek. Był to mężczyzna noszący długą ciemną, średniowieczną tunikę i myckę. Jego długie włosy i gęsta broda miały przeraźliwy, ciemny odcień. Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do przodu, policzki zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a jego długie, powykrzywiane i przypominające szpony ręce, były niemal marmurowo białe; tak białych rąk nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u kościotrupa była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła wśród fałd luźnej, osobliwej szaty. Najbardziej zdumiewające były jednak jego oczy - bliźniacze jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzą, nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się teraz we mnie, przeszywając mą duszę jadem nienawiści i sprawiały, że stałem w bezruchu, jak wrośnięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym głosem, który zmroził mnie do szpiku kości swą pustką i nieskrywaną wrogością. Język, jakim posługiwał się ów mężczyzna był pewną formą łaciny używanej przez średniowiecznych uczonych i którą znałem dzięki zgłębieniu rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo powiedziało mi o klątwie, która wisiała nad mym rodem, o moim zbliżającym się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym przez mego przodka i o upojnej zemście Charlesa Le Sorcier. nieznajomy opowiedział mi również o tym, jak młody Charles zniknąwszy w mroku nocy, powrócił, wiele lat później, by zabić hrabiego Godfreya, na polowaniu, kiedy dziedzic osiągnął określony wiek, zbliżony do wieku w jakim ojciec jego dokonał okrutnego zabójstwa; oraz o tym jak potajemnie powrócił do zamczyska, gdzie, nie zauważony przez nikogo, zamieszkał w podziemnej komnacie, w drzwiach której stał obecnie upiorny narrator, o tym jak dopadł Roberta, syna Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocą - trucizną, pozostawił trzydziestodwuletniego mężczyznę na śmierć w długich męczarniach, wypełniając tym samym złowrogie słowa swej klątwy.
W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów kwestia rozwiązania najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób mianowicie klątwa mogła trwać przez stulecia, skoro niewątpliwie musiał nadejść taki dzień, iż Charles Le Sorcier rozstał się z życiem: mężczyzna bowiem zmienił temat i zajął się opowieścią o alchemicznych badaniach dwóch czarowników - ojca i syna, mówiąc przede wszystkim o badaniach Charlesa Le Sorcier dotyczących eliksiru, który dałby pijącej go osobie wieczne życie i młodość. Jego entuzjazm na krótką chwilę przygasił płonący w jego oczach płomień nienawiści, która w pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale nieoczekiwanie wrogość powróciła i, z głośnym wężowym syknięciem, obcy uniósł trzymaną w dłoni szklaną fiolkę, zamierzając, jak się domyśliłem zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób, jak Charles Le Sorcier przed sześciuset laty uśmiercił mego przodka.
Kierowany dziwnym instynktem przetrwania zerwałem wiążące mnie, niewidzialne okowy lęku i cisnąłem dogasającą już pochodnię w upiorną postać stanowiącą dla mnie śmiertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask pękającej i niegroźnej już Fiolki, rozstrzaskującej się o kamienną posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się oświetlając całe pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym blaskiem. Wrzask przerażenia i bezsilnej wściekłości wydany przez niedoszłego zabójcę był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony runąłem na śliską, wilgotną posadzkę.
Kiedy doszedłem do siebie wszystko tonęło w przerażającej ciemności, a mój umysł na krótką chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym ujrzeć coś więcej, nie mniej jednak ciekawość okazała się silniejsza.
Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki sposób znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za śmierć Michela Mauvais i w jaki sposób klątwa przetrwała stulecia po śmierci Charlesa le Sorcier?
Strach opuścił mnie, bowiem wiedziałem, że ten którego pokonałem był głównym źródłem mego zagrożenia i to on miał zadać mi śmierć, by klątwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i przepełniało mnie pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o złowieszczej istocie, która przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mą młodość w pasmo nie kończącego się koszmaru.
Ogarnięty żądzą zacząłem grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu krzesiwa i stali, po czym zapaliłem drugą, nie używaną pochodnię, jaką miałem przy sobie. Blask łuczywa oświetlił przede wszystkim leżącą na ziemi, skręconą i poczerniałą postać tajemniczego mężczyzny. Upiorne oczy były teraz zamknięte. Ponieważ był to odrażający widok odwróciłem się i wszedłem do komnaty za gotyckimi drzwiami. Znalazłem za nimi coś, co przypominało laboratorium alchemika. W jednym rogu znajdowała się sterta lśniącego, żółtego metalu, który lśnił i migotał w blasku mojej pochodni. Mogło to być złoto, ale nie przystanąłem by to sprawdzić, bowiem ostatnie przeżycia wpłynęły na mnie w nader osobliwy sposób. W drugim końcu komnaty znajdował się otwór prowadzący do jednego z dzikich wąwozów w mrocznych ostępach lasu porastającego zbocze wzgórza. Dopiero teraz, przepełniony zdumieniem, uświadomiłem sobie w jaki sposób człowiek ów dostał się do zamku.
Wyszedłem z pomieszczenia. Zamierzałem minąć szczątki nieznajomego, nawet na niego nie spoglądając, ale gdy się doń zbliżyłem wydało mi się, że usłyszałem słaby dźwięk, jak gdyby w poczerniałym ciele tliła się jeszcze iskierka plugawego życia. Z odrazą pochyliłem się, by przyjrzeć się zdeformowanemu, nadpalonemu ciału spoczywającemu na ziemi, nagle te przerażające oczy, czarniejsze nawet niż osmalona twarz, w której były osadzone, otworzyły się szeroko w wyrazie, którego nie potrafię określić. Spękane wargi szeptały niezrozumiałe dla mnie słowa. Raz wychwyciłem nazwisko Charlesa Le Sorcier, w pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę niewyraźne: "lata" i "klątwa". Było to jednak zbyt mało, by zrozumieć sens tej bezładnej wypowiedzi. Widząc, że nie pojmuję znaczenia jego słów, mężczyzna drgnął, a w jego oczach raz jeszcze rozbłysł płomień wrogości. Wzdrygnąłem się mimowolnie, i naraz ów ludzki wrak, resztką sit uniósł upiorną, osmaloną głowę z wilgotnej, zapadniętej, śliskiej posadzki. Sparaliżował mnie strach, a ten nieszczęśnik, leżący przede mną strzęp człowieka, wykrzyczał poprzez spękane usta słowa, które od tej pory będą nękać mnie dniami i nocami:
"Głupcze!" - zakrzyknął - "Nie domyślasz się mojej tajemnicy? Czy brak ci mózgu, że nie potrafisz rozpoznać czyja wola przez sześć stuleci czuwała, by spełniona była potworna klątwa ciążąca na twym rodzie? Czyż nie mówiłem ci o wielkim eliksirze wiecznego życia? Nie wiesz, że sekret Alchemii został rozwiązany? To Ja! Ja! Ja! Przeżyłem całe sześćset lat, by dopełnić mej zemsty. Jam jest bowiem Charles Le Sorcier!"
Azathoth
(Azathoth)
Gdy świat się zestarzał, a cuda zniknęły z umysłów ludzi; gdy szare miasta podniosły w zadymione niebo swe ponure i brzydkie wieże, w których cieniu nikt już nie mógł śnić o słońcu czy wiosennych, ukwieconych łąkach; gdy wiedza odarła ziemię z jej płaszcza piękności, a poeci nie potrafili już śpiewać o niczym więcej, jak tylko o oglądanych pijanym okiem wypaczonych zjawach swych jestestw; gdy rzeczy prawdziwie wartościowe zaczęły przemijać, a dziecięce nadzieje zniknęły na zawsze, był człowiek, który wywędrował z życia w poszukiwaniu krain, dokąd uciekły sny świata.
Niewiele napisano o imieniu i miejscu zamieszkania tego człowieka, gdyż zajmowano się wtedy tylko rzeczywistością; stąd obie te rzeczy są bardzo tajemnicze. Wystarczy wiedzieć, że mieszkał w mieście z wysokimi murami, w którym panowały sterylne zmierzchy i że harował całymi dniami wśród cieni i hałasów. Wieczorami wracał do pokoju, którego jedyne okno nie patrzyło na pola i lasy, lecz na brudny dziedziniec, na który spoglądały w tępej rozpaczy też inne okna. Można z nich było dostrzec tylko mury, może z wyjątkiem czegoś, co dawało się zobaczyć, gdy człowiek mocno się wychylił i spojrzał na wędrujące gwiazdy. Ponieważ jednak same ściany i okna musiały w krótkim czasie doprowadzić do szaleństwa kogoś, kto wiele śnił i czytał, mieszkaniec tego pokoju spędzał noc za nocą na wychylaniu się przez okno i przyglądaniu się fragmentom rzeczy znajdujących się poza realnym światem i szarością wysokich miast. Po latach począł nadawać imiona wolno żeglującym gwiazdom i wędrować za nimi w wyobraźni, gdy ześlizgiwały się poza zasięg wzroku.
Aż w końcu jego zmysły otworzyły się na wiele tajemnych perspektyw, których istnienia nigdy nawet nie podejrzewano. Pewnej nocy, nad ogromną zatoką został położony most i ścigane w snach nieba zstąpiły do okna samotnego obserwatora, zmieszały się z zatęchłym powietrzem w jego pokoju i uczyniły go częścią swego słynnego cudu.
Weszły do jego pokoju rozszalałe strumienie fioletowego lśnienia zorzy; wiry złotego pyłu i ognia, wirujące do najdalszych przestrzeni i ciężkie od zapachu spoza światów. Wlały się tam opiumowe oceany, oświetlone słońcami, których zwykłe oko nie mogło nigdy zobaczyć, mające w swych wirach dziwne delfiny i nimfy morskie niepamiętnych głębin. Bezgłośna nieskończoność wirowała wokół marzyciela i unosiła go ze sobą w dal nie dotykając nawet jego ciała, które nadal sztywno wychylało się z samotnego okna. Przez niezliczone dni pływy dalekich sfer kołysały go delikatnie, łącząc go z uwielbianymi marzeniami, które inni ludzie już utracili. W czasie wielu cykli, z czułością pozostawiały go śpiącego na zielonym brzegu oświetlanym przez wschodzące słońce; na zielonym brzegu pachnącym kwiatami lotosu, znaczonym czerwonymi trzcinami...
Duch ciemności
Dedykowane Robertowi Blochowi
Widziałem ziejącą pustkę mrocznego świata,
Gdzie czarne planety krążą bez celu,
Gdzie krążą w przerażeniu niezauważalne,
Bez wiedzy, pożądania, imienia.
Nemezis
Ostrożni badacze zawahają się przed podważeniem powszechnego przekonania, że Robert Blake zginął od pioruna albo z powodu silnego nerwowego szoku, spowodowanego elektrycznym wyładowaniem. To fakt, że okno, do którego był zwrócony twarzą, nie zostało stłuczone, ale natura nie raz już dowiodła, że stać ją na najdziwniejsze czyny. Wyraz jego twarzy mógł po prostu wynikać z dość specyficznego układu mięśni, nie mającego żadnego związku z tym, co zobaczył, natomiast notatki w jego pamiętniku mają niewątpliwy związek z bujną wyobraźnią rozbudzoną przez powszechnie panujące przesądy i jakieś dawne sprawy przez niego odkryte. Jeżeli zaś chodzi o niezwykłe wydarzenia, jakie miały miejsce w opustoszałym kościele na Federalnym Wzgórzu - wnikliwy analityk ochoczo skojarzy je z szarlatanerią, świadomą czy też nieświadomą, z jaką w pewnym stopniu Blake był potajemnie związany.
Bo przecież ofiara była pisarzem i malarzem całkowicie oddanym dziedzinie mitów, snu, terroru i zabobonów, skwapliwie poszukującym scen i efektów niezwykłych w Milwaukee. Znał zdaje się różne stare opowieści, choć w pamiętniku temu zaprzecza, a jego śmierć stłumiła zapewne w zarodku jakiś potworny żart, który miał potem znaleźć odzew w literaturze.
Wśród tych jednakże, którzy badali i korelowali cały ten przypadek, kilku obstaje przy mniej racjonalnych i powszechnych teoriach. Skłonni są traktować Blake'a dosłownie i w szczególny sposób uwypuklają pewne fakty, takie jak niewątpliwy autentyzm starego kościelnego zapisu, potwierdzone istnienie jeszcze przed 1877 rokiem znienawidzonej i nieortodoksyjnej sekty "Gwiezdna Mądrość", odnotowane zniknięcie w 1893 wścibskiego reportera Edwina M. Lillibridge'a, a ponad wszystko - wyraz niesamowitego lęku na wykrzywionej twarzy zmarłego młodego pisarza. Jeden spośród owych badaczy w stanie krańcowego fanatyzmu wrzucił do zatoki przedziwnych kształtów kamień i równie zadziwiająco ozdobioną metalową skrzynię, znalezioną w starej kościelnej iglicy - ciemnej, bez okien, nie zaś w tej wieży, w której wymienione przedmioty znajdowały się pierwotnie, jak wspomniane jest w pamiętniku Blake'a. Choć tak szeroko zostało to potępione zarówno przez czynniki oficjalne, jak i nieoficjalne, człowiek ów - powszechnie szanowany lekarz, przejawiający zamiłowanie do dziwacznego folkloru - oświadczył, że uwolnił ziemię od czegoś, co groziło zbyt wielkim niebezpieczeństwem, aby można było żyć spokojnie.
Czytelnik sam musiał dokonać wyboru między tymi dwoma szkołami opinii. Dokumenty podają istotne szczegóły z pewnym sceptycyzmem, pozostawiając innym naszkicowanie obrazu, jaki widział Blake - albo udawał, że widzi. Teraz, po dokładniejszym zapoznaniu się z pamiętnikiem, w spokoju i bez pośpiechu postarajmy się podsumować ten tajemniczy łańcuch wydarzeń z punktu widzenia ich głównego aktora.
Młody Blake powrócił do Providence zimą z 1934 na 1935 rok i zajął piętro sędziwego domu przy porosłym trawą dziedzińcu opodal College Street - na szczycie ogromnego wzgórza od strony wschodniej, w pobliżu kampusu Brown University i tuż za zbudowaną z marmuru biblioteką Johna Haya. Było to przytulne i fascynujące miejsce, pośród niewielkiej ogrodowej oazy przypominającej wieś, gdzie ogromne, przyjacielskie koty wygrzewały się w słońcu na dachu pobliskiej szopy. Kwadratowy dom w stylu georgiańskim kryty niskim dachem ze świetlikami, klasyczne drzwi wejściowe z amatorską rzeźbą, okna z małymi szybkami i różne ozdoby wczesnodziewiętnastowiecznego rzemiosła. Wewnątrz były sześciodziałowe drzwi, podłoga z szerokich desek, kręte schody w stylu kolonialnym, białe kominki z okresu Arama, a w tylnej części domu kilka pokoi położonych trzy stopnie poniżej normalnego poziomu.
Z gabinetu Blake'a, dużego pokoju od południowego zachodu, z jednej strony widać było frontową część ogrodu, podczas gdy z okien od zachodu - przed jednym z nich stało biurko - rozciągał się widok na wzgórze i wspaniałą panoramę rozpościerających się poniżej dachów w mieście, spoza których jarzyły się tajemnicze zachody słońca. Na dalekim horyzoncie rysowały się rozległe purpurowe zbocza, a na ich tle, w odległości około dwóch mili, wznosiło się widmowe Federalne Wzgórze, najeżone dachami, niezbyt strome, którego odległe zarysy falowały tajemniczo, przybierając fantastyczne kształty, kiedy dym z kominów w mieście kłębił się ponad nimi i spowijał je swymi oparami. Blake doznawał dziwnego uczucia, że patrzy na jakiś nie znany mu wieczysty świat, który mógłby zniknąć we śnie, choć może by nie zniknął, gdyby kiedykolwiek spróbował go odnaleźć i wkroczyć doń osobiście.
Kazał sobie przysłać z domu większość potrzebnych mu książek i kupił parę antycznych mebli pasujących do tego mieszkania, po czym zabrał się do pióra i pędzla, żyjąc samotnie i wykonując samodzielnie wszystkie najprostsze prace domowe. Pracownię miał od północnej strony na poddaszu, wypełnioną wspaniałym światłem wpadającym przez świetliki. Tej zimy napisał pięć najlepszych opowiadań - "Zwierzę ryjące pod ziemią", "Schody w krypcie", "Shaggai", "W dolinie Prath" oraz "Biesiadnik z gwiazd". Namalował też sześć obrazów, będących studium niesamowitych krajobrazów.
O zachodzie słońca często siadywał przy biurku i rozmarzony wpatrywał się sennie w rozległy teren - w ciemne wieże Memorial Hall widoczne poniżej, dzwonnicę sądu w stylu georgiańskim, wyniosłe wieżyczki w dolnej części miasta i rozmigotany, spiczasto zakończony kopiec w oddali, którego nieznane uliczki i szczyty dachów, rozstawione jak w labiryncie, żywo pobudzały jego wyobraźnie. Od kilku okolicznych znajomych dowiedział się, że to rozległe zbocze jest zamieszkiwane przez Włochów, choć większość ze znajdujących się tam domów pochodzi z czasów jankeskich, a także irlandzkich. Często wpatrywał się przez lornetkę w ten nieosiągalny świat, widoczny tylko spoza kłębiącego się dymu, i wybierał sobie poszczególne dachy, kominy oraz wieżyczki rozmyślając nad kryjącymi się w nich dziwami pełnymi przeróżnych tajemnic. Nawet oglądane przez lornetkę Federalne Wzgórze wydawało się obce, prawie baśniowe i jakby związane z nierealnymi, a tak niepojętymi cudami znajdującymi wyraz w opowiadaniach i obrazach Blake'a. Wrażenie trwało jeszcze długo potem, jak wzgórze spowił fioletowy mrok usiany błyskiem latarń niby gwiazdy, a zalew światła z gmachu sądowego i czerwony napis na budynku Industrial Trust rozsnuwały łunę tak jaskrawej poświaty, że noc zdawała się być groteską.
Spośród wszystkich budowli na Federalnym Wzgórzu najbardziej fascynował Blake'a ogromny, ciemny kościół. Podczas dnia stał pełen niezwykłej godności, natomiast o zachodzie słońca ogromna wieża i spiczasta iglica majaczyły czernią na tle rozpłomienionego nieba. Wydawało się, że wznosi się na jakimś specjalnie podwyższonym terenie, albowiem ponura fasada i zaokrąglona część od północy, z opadającym dachem i ostro zakończonymi oknami od góry wznosiła się wyniośle nad skupiskiem kalenic i kominów otaczających kościół. Zbudowany z kamienia, wyglądał niezwykle ponuro i surowo, znać na nim było ślady dymu i sztormów, szalejących przez całe stulecia a może i dłużej. Styl, jak zdołał to stwierdzić patrząc przez lornetkę, należał do wczesnego neogotyku poprzedzającego majestatyczny okres Upjohna, zawierał też linie i proporcje z okresu georgiańskiego. Zbudowany był zapewne w 1810 albo 1815 roku.
W miarę jak mijały miesiące, Blake obserwował tę odległą, zdumiewającą budowlę z coraz większym zainteresowaniem. Ponieważ w olbrzymich oknach nigdy nie pojawiało się światło, przekonany był, że kościół jest opustoszały. Im dłużej się przyglądał, tym usilniej pracowała jego wyobraźnia, aż w końcu obudziło to w nim najdziwniejsze myśli. Był przekonany, że owa szczególna aura opustoszenia włada nad całym otoczeniem, nawet gołębie i jaskółki stroniły od zadymionych okapów kościoła. Wokół innych wież i dzwonnic dostrzegał liczne stada ptaków, tutaj jednak nigdy się nie zatrzymywały. Blake pokazywał ten kościół różnym znajomym, ale nikt nie był na Federalnym Wzgórzu i nie miał pojęcia, co się teraz dzieje w tym kościele, nikt też nie znał jego przeszłości.
Wiosną Blake'a ogarnął niepokój. Zaczął pisać z dawna zaplanowaną powieść - głównie o przetrwaniu kultu czarownic w Maine - ale zupełnie mu nie szło. Coraz więcej przesiadywał przy oknie wychodzącym na zachód i wpatrywał się w dalekie wzgórze i czarną, krzywą wieżę, od której stroniły ptaki. Kiedy na drzewach w ogrodzie pojawiły się delikatne listki, świat okryło nowe piękno, a mimo to Blake był coraz bardziej niespokojny. Wtedy to właśnie po raz pierwszy przyszło mu na myśl, żeby się wybrać do miasta, potem wejść śmiało na tajemnicze zbocze i znaleźć się w tym spowitym dymem świecie urojeń.
Pod koniec kwietnia, tuż przed okrytą tajemnicą wieków nocą Walpurgii, Blake wybrał się w nieznane. Brnąc przez niezliczoną ilość uliczek na krańcu miasta i odrażające zapuszczone podwórka, natknął się w końcu na aleję prowadzącą w górę do zniszczonych wiekami schodów, pochylonych doryckich portyków i do kopuł z zamglonymi szybkami. Czuł, że droga ta prowadzi do znanego od dawna, a nieosiągalnego świata za mgłą. Znajdowały się tam obdrapane biało-niebieskie tabliczki z nazwami ulic, które nic dla niego nie znaczyły, a po chwili zauważył dziwne, ciemne twarze przechodzących ludzi i napisy w obcym języku nad jakimiś dziwnymi sklepami, w budynkach koloru wyblakłego brązu. Nigdzie nie dostrzegał tych przedmiotów, które widział z oddali; tak więc raz jeszcze pojął, że Federalne Wzgórze widziane z daleka było światem urojonym, którego nigdy nie dosięgnie stopa ludzka.
Co pewien czas zniszczona fasada kościoła albo rozpadająca się iglica wieży wyłaniały się przed jego oczami, ani razu jednak nie dojrzał poczerniałej, masywnej budowli, której poszukiwał. Kiedy zapytał sprzedawcę w sklepie o wielki kamienny kościół, ten tylko uśmiechnął się i potrząsnął głową, choć mówił swobodnie po angielsku. Blake wspiął się wyżej, ale tutaj cały teren wydał mu się jeszcze bardziej obcy, oszałamiający labirynt cichych uliczek bezkreśnie wiodących gdzieś na południe. Przeszedł przez dwie albo trzy szerokie aleje i wtedy wydało mu się, że mignęła mu znajoma wieża. Znowu spytał jakiegoś kupca o masywny kościół zbudowany z kamienia i tym razem mógłby przysiąc, że zdziwienie, jakie ów okazał, było sztuczne. Na jego ciemnej twarzy pojawił się lęk, który chciał ukryć, ale prawą ręką zrobił jakiś dziwny znak.
Nagle po lewej stronie wyłoniła się czarna wieża na tle przesłoniętego chmurami nieba, ponad rzędami brązowych dachów osłaniających pokrętne uliczki prowadzące na południe. Blake z miejsca ją rozpoznał i ruszył w tym kierunki, przez brudne, niewybrukowane uliczki, prowadzące w górę do głównej alei. Dwukrotnie zbłądził, nie miał już jednak odwagi pytać o drogę starców ani kobiet siedzących na progach domów, ani też dzieci, które pokrzykując bawiły się w błocie na ponurych uliczkach.
Wreszcie na południowym zachodzie zobaczył wyraźnie wieżę, a na końcu alei wznosiła się ogromna kamienna budowla. Stał przez moment na wietrznym, niezabudowanym placu, wyłożonym brukiem i otoczonym po przeciwległej stronie wysokim murem. A więc, koniec jego poszukiwań, bo na wysokim, płaskim wzniesieniu, otoczonym żelazną barierą i zarosłym chwastami, a zabezpieczonym właśnie tym usypanym wałem - oddzielny, pomniejszy świat wznosił się całe sześć stóp nad okolicznymi ulicami - stała ponura, ogromna budowla, której autentyczność, mimo zupełnie nowej perspektywy, nie podlegała żadnej wątpliwości.
Opustoszały kościół był w stanie kompletnego zniszczenia. Niektóre kamienne przypory zupełnie się rozleciały, a kilka delikatnych kwiatonów ledwie widniało pośród brunatnego zielska i trawy. Okopcone gotyckie okna nie były nawet potłuczone, choć futryny w wielu miejscach powypadały. Blake zastanawiał się, jak to możliwe, że te pomalowane na ciemne kolory szybki tak dobrze przetrwały, choć wokoło było tylu chłopców, a wiadomo, jakie mają zwyczaje chłopcy na całym świecie. Masywne wrota zachowały się nietknięte i były szczelnie zaryglowane. Na wierzchu obwałowania otaczającego cały ten teren znajdowało się zardzewiałe żelazne ogrodzenie, którego brama - na szczycie schodów prowadzących od placu - była zamknięta na kłódkę. Pustka i rozkład okrywały to miejsce niczym całun, natomiast okapy, pod którymi nie chciały się gnieździć ptaki, i czarne ściany nie obrośnięte bluszczem były tak ponure i złowieszcze, że Blake nie byłby w stanie tego wyrazić.
Na placu znajdowało się niewiele ludzi, lecz Blake zauważył policjanta stojącego od strony północnej, podszedł więc do niego, żeby dowiedzieć się czegoś o kościele. Był to wysoki, potężny Irlandczyk, toteż Blake zdumiał się, gdy w odpowiedzi zrobił tylko znak krzyża i szepnął, że ludzie tutaj nawet o nim nie wspominają. Na usilne naleganie Blake'a wyjaśnił pośpiesznie, że włoscy księża ostrzegają wszystkich przed tym kościołem i twierdzą, że zamieszkiwał tu niegdyś jakiś potwór i pozostawił swoje ślady. On sam nasłuchał się o tym potworze od ojca, który z kolei pamiętał jeszcze z dzieciństwa różne opowieści.
Dawnymi czasy przebywała tu jakaś sekta - sekta banitów, która przywoływała straszne rzeczy z nieznanych głębi nocy. Sprowadzono zacnego księdza, aby wypędził to, co przybyło, choć poniektórzy twierdzili, że tylko światło zdołałoby tego dokonać. Gdyby żył ojciec O'Malley, potrafiłby wiele powiedzieć. Teraz jednak nic więcej zrobić nie można, jak tylko zostawić to w spokoju. Obecnie nie wyrządza już nikomu krzywdy; zaś ci, którzy mieli z tym do czynienia, już nie żyją albo są gdzieś daleko. Uciekli jak szczury, kiedy zaczęły krążyć złowieszcze pogłoski w roku 1877 i kiedy zaczęto się zastanawiać nad tym, że w sąsiedztwie coraz to ktoś bezpowrotnie znika. Któregoś dnia, z braku spadkobierców, wkroczy tu zarząd miasta i przejmie tę budowlę na własność, ale nic dobrego nie spotka tego, kto się jej dotknie. Lepiej, aby pozostawić to w spokoju, choćby na wiele lat, aż się samo rozleci, bo w przeciwnym razie zostaną poruszone moce, które powinny spoczywać na zawsze w swej czarnej otchłani.
Po odejściu policjanta Blake stał w miejscu i wpatrywał się w ponurą strzelistą budowlę. Poruszył go do głębi fakt, że tak jak wszystkim, i jemu wydawała się groźna, i zastanawiał się, czy w tych starych opowieściach, o jakich wspominał policjant, tkwi choć ziarno prawdy. Najprawdopodobniej były to tylko legendy, do których przyczynił się złowrogi wygląd tego miejsca, ale nawet jeśli tak było istotnie, to jedna z tych legend została już pobudzona do życia.
Spoza rozproszonych chmur wyłoniło się popołudniowe słońce, ale nie było już w stanie rozjaśnić pokrytych plamami i sczerniałych ścian starej wieży wyrastającej z wysokiego wzniesienia. Dziwne, że wiosenna zieleń nie objęła brązowych, uschniętych zarośli na otoczonym żelaznym ogrodzeniem dziedzińcu. Blake spostrzegł, że bezwiednie zbliżył się do obwałowania i zardzewiałego płotu w nadziei, że może znajdzie jakieś przejście. Ta poczerniała świątynia wabiła nieprzeparcie. W pobliżu schodów nie było żadnego otworu w ogrodzeniu, jednakże od strony północnej okazało się, że brakuje kilku prętów. Mógł wejść po schodach i wąskim obmurowaniem na zewnątrz ogrodzenia dostać się do otworu. Skoro wszyscy tak drżą przed tym miejscem, nie napotka ze strony tutejszych mieszkańców na żaden sprzeciw.
Nim ktokolwiek zdążył zauważyć, znalazł się na górze i wewnątrz ogrodzenia. Wtedy obejrzał się, a na placu kilka osób najwyraźniej cofało się do tyłu wykonując taki sam znak prawą ręką, jak właściciel sklepu, koło którego przechodził. Kilka okien zamknęło się z hukiem, a jakaś tęga kobieta wypadła na ulicę, aby wciągnąć grupkę dzieci do rozpadającego się, nie pomalowanego domu. Otwór w płocie można było przejść bez trudu, toteż po chwili Blake przedzierał się już pośród zbutwiałej, skotłowanej gęstwiny zarośli na opustoszałym dziedzińcu. Tu i ówdzie walały się zniszczone resztki kamieni nagrobkowych, świadczące o tym, że niegdyś grzebano w tym miejscu zmarłych; musiały to być jednak bardzo odległe czasy. Ten masywny kościół robił z bliska przytłaczające wrażenie, jednakże Blake zwalczył ogarniający go dziwny nastrój i zbliżył się chcąc wypróbować trzy ogromne wrota we frontowej części kościoła. Wszystkie były jednak mocno zaryglowane, wobec tego postanowił obejść dokoła tę cyklopową budowlę w poszukiwaniu jakichś mniejszych drzwi albo jakiegoś możliwego do pokonania otworu. Nie był pewien, czy rzeczywiście pragnie dostać się do środka tej nawiedzonej, opustoszałej i mrocznej świątyni, jednakże jej tajemniczość przyciągała go nieprzeparcie.
Ziejące czarną pustką i nie zabezpieczone piwniczne okno na tyłach kościoła zapewniało dogodne przejście. Zajrzawszy do środka Blake zobaczył podziemną czeluść wypełnioną pajęczyną i kurzem i lekko rozjaśnioną promieniami zachodzącego słońca. Rumowisko gruzu, stare baryłki, połamane meble i skrzynki - oto, co dojrzał, choć wszystko pokrywał całun kurzu zacierający wyrazistość wszelkich konturów. Pokryte rdzą resztki pieca do ogrzewania świadczyły, że budynek ten był w użyciu jeszcze w czasach wiktoriańskich.
Jak w zamroczeniu, prawie nieświadomie, Blake wczołgał się przez okienko i stanął na betonowej podłodze pokrytej grubą warstwą kurzu i gruzem. Piwnica była ogromna, bez żadnego przepierzenia, a w odległym prawym rogu, mimo gęstego mroku, zauważył czarne, łukowate sklepienie, najwyraźniej prowadzące ku schodom. Zawładnęło nim przytłaczające uczucie, gdy sobie uświadomił, że znajduje się wewnątrz tego widmowego budynku, ale starał się je zwalczyć próbując się zorientować w otoczeniu. Znalazł całą, nietkniętą baryłkę w zwałach kurzu i potoczył ją pod okno, żeby ułatwić sobie wyjście. Następnie, zebrawszy się na odwagę, ruszył przez tę obszerną, wypełnioną pajęczyną przestrzeń w kierunku łukowatego sklepienia. Prawie dławiąc się wszechobecnym kurzem i cały omotany pajęczyną dotarł do zniszczonych schodów prowadzących w zupełną ciemność. Nie miał żadnego światła, wymacywał drogę rękami. Na ostrym zakręcie napotkał zamknięte drzwi, u których po krótkich poszukiwaniach odnalazł starą klamkę. Otworzyły się do wewnątrz korytarza, wyłożonego zjedzoną przez korniki boazerią, do którego przedostawało się trochę światła.
Stanąwszy na parterze Blake zaczął błyskawicznie badać teren. Wszystkie wewnętrzne drzwi były nie zamknięte, mógł więc swobodnie przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia. Ogromna nawa robiła wprost niesamowite wrażenie, tumany i zwały kurzu pokrywały ławki, ołtarz, ambonę z klepsydrą i daszek nad nią, a grube pajęcze liny ciągnęły się pomiędzy ostro zakończonymi łukami sklepienia krużganku, oplatając liczne gotyckie kolumny. Nad całym tym milczącym pustkowiem igrało odrażające ołowiane światło, bo promienie zachodzącego słońca przedostawały się poprzez prawie że czarne szybki w oknach absydy.
Malowidła na tych szybkach pokrywało tyle kurze, że nie sposób było się zorientować, co przedstawiają, ale to, co zdołał odróżnić, raczej mu się nie podobało. Wzory były w przeważającej części konwencjonalne, a ponieważ posiadł znajomość wszelkiego dziwnego symbolizmu, dopatrzył się wśród nich powiązania ze starożytnymi malowidłami. Kilka postaci świętych miało wyraz nudy, niepomnych na krytycyzm wiernych, zaś jedno z okien zdawało się być tylko ciemną przestrzenią z rozrzuconymi spiralami dość dziwnego blasku. Kiedy Blake odwrócił wzrok od okien, zauważył, że okryty pajęczyną krzyż nad ołtarzem nie jest normalnym krzyżem, ale przypomina pierwotny krzyż aukh albo ansata z mrocznych egipskich czasów.
W zakrystii, znajdującej się za absydą, Blake znalazł spróchniałe biurko i półki aż do sufitu pełne zbutwiałych, rozpadających się książek. Tutaj po raz pierwszy doznał prawdziwego wstrząsu, bo tytuły tych książek okazały się bardzo wymowne. Były to czarne, zakazane księgi, o jakich większość zdrowych na umyśle ludzi nigdy w życiu nie słyszała albo najwyżej wieść o nich docierała w potajemnych i pełnych lęku szeptach wyjęty spod prawa i przerażający skarbiec sekretów wątpliwej natury i starych reguł, które wsączały się bezustannie w strumień czasu, począwszy od epoki pierwotnego człowieka, a nawet od okresu tych mrocznych, legendarnych dni, kiedy nie było jeszcze ludzi. Blake niektóre z tych książek czytał - łacińską wersję odrażającej książki "Necronomicon", złowróżbną "Liber Ivonis", niesławną "Cultes des Goules" Comte'a d'Erlette, "Unaussprechlichet Kulten" von Junzta oraz starego Ludviga Prinna diaboliczną księgę "De Vermis Mysteriis". Inne znał tylko ze słyszenia albo w ogóle o nich nie wiedzał, jak na przydład "Pnakotic Manuscripts", "Book of Dzyan" oraz rozpadający się wolumin zupełnie nieokreślonego charakteru, zawierający jednak znaki i wykresy oszałamiające, nie obce człowiekowi studiującemu okultyzm. A więc krążące tutaj pogłoski nie były bezpodstawne. To miejsce stanowiło niegdyś siedzibę zła starszego niż ludzkość i o szerszym zasięgu niż znany nam wszechświat.
W rozlatującym się biurku znajdowała się oprawna w skórę księga zapisów, wypełniona notatkami w jakimś dziwnym kryptograficznym piśmie. Rękopis składał się z powszechnie znanych tradycyjnych symboli używanych dzisiaj w astronomii, a niegdyś w alchemii, astrologii i innych wątpliwych sztukach - były więc słońce, księżyc, planety, postacie i znaki zodiaku - zgrupowane na całych stronicach tekstu, z odstępami i paragrafami, co świadczyło o tym, że każdy symbol odpowiadał jakiejś literze alfabetu.
W nadziei, że potem rozszyfruje ten kryptogram, Blake wsunął książkę do kieszeni płaszcza. Wiele ksiąg stojących na półkach tak go zafascynowało, że postanowił je jeszcze kiedyś wypożyczyć. Dziwił się, że tak długo stały przez nikogo nie tknięte. Czyżby był pierwszym człowiekiem, który przezwyciężył ten paraliżujący i tak powszechny lęk, z powodu którego to miejsce przez sześćdziesiąt lat było opustoszałe i nikt tu nawet nie zajrzał?
Dokonawszy inspekcji parteru Blake ruszył przez całą widmową nawę ku frontowej kruchcie, gdzie dojrzał drzwi i schody prowadzące zapewne do sczerniałej wieży i iglicy - tak dobrze mu znanych z odległości. Wspinanie się było doświadczeniem zaskakującym, bo kurz zalegał całymi pokładami, zaś pająki tutaj, w tym zaduszonym miejscu, zadziałały najowocniej. Schody były kręte, z wąskimi drewnianymi stopniami, a co pewien czas mijał Blake przesłonięte kurzem okna, z których rozciągała się przyprawiająca o zawrót głowy panorama miasta. Choć nie widać było żadnych lin, spodziewał się znaleźć jeden albo nawet kilka dzwonów w tej wieży, której wąskie, osłonięte żaluzjami ostrołukowe okna obserwował tak często przez lornetkę. Spotkało go jednak rozczarowanie, bo kiedy wspiął się już na sam szczyt schodów, nie dostrzegł żadnych dzwonów, a znajdujące się tam pomieszczenie poświęcone było zupełnie innym celom.
Miało jakieś piętnaście stóp kwadratowych i cztery ostrołukowe okna, przez które sączyło się słabe światło, były bowiem osłonięte okiennicami z przegniłych już desek, które zostały potem umocowane następnymi szczelnymi okiennicami, także już zbutwiałymi. Pośrodku zakurzonej podłogi wznosił się kamienny filar o dziwnym dosyć kształcie, około czterech stóp wysoki, średnicy zaś około dwóch stóp, pokryty wszędzie wyrytymi niezbyt starannie i zupełnie nieczytelnymi hieroglifami. Na filarze spoczywała metalowa skrzynia o niesymetrycznych wymiarach; uniesiona pokrywa trzymała się na zawiasach, a w środku znajdowało się coś, co pod kurzem, nagromadzonym przez dziesiątki lat, wyglądało na jakiś przedmiot w kształcie jajka albo też nieregularnej kuli wielkości około czterech cali. Wokół filara stało kołem siedem gotyckich krzeseł z wysokim oparciem, całkiem nieźle zachowanych, a za nimi, wzdłuż ścian wyłożonych ciemną boazerią, widniało siedem wielkich posągów z kruszącego się, pomalowanego czarną farbą gipsu, przypominającego zagadkowo rzeźbione megality z tajemniczej Wyspy Wielkanocnej. W jednym rogu tego omotanego pajęczyną pomieszczenia znajdowała się drabina wmontowana w ścianę, po której wchodziło się do drzwi zapadowych, a prowadzących do pozbawionej okien iglicy.
Kiedy Blake przywykł do tego słabego oświetlenia, zauważył dziwne płaskorzeźby na otwartej skrzyni z żółtawego metalu. Zbliżywszy się zaczął ścierać kurz rękoma i chustką do nosa, a wtedy zobaczył monstrualne i zupełnie nieznane mu postacie, które najprawdopodobniej żyły, ale nie przypominały żadnego istnienia, jakie mogłoby się rozwinąć na tej planecie. Czterocalowy kulisty kształt okazał się prawie czarnym, czerwonoprążkowanym wielościanem, o kilku nieregularnych płaskich powierzchniach; był to albo bardzo cenny gatunek kryształu, albo imitacja wykonana z jakiegoś minerału, wyrzeźbionego i oszlifowanego do połysku. Nie dotykał dno skrzynki, był zawiedzony na metalowym krążku podtrzymywanym siedmioma dziwnie zaprojektowanymi wspornikami, wkładającymi się symetrycznie do kątów wewnętrznych ścian skrzynki u góry. Kamień ten, raz odkryty, fascynował Blake'a z coraz większą siłą. Nie mógł od niego oderwać oczu, a wpatrując się w jego błyszczącą powierzchnię, odnosił wrażenie, że jest całkiem przezroczysty, zaś wewnątrz znajdują się zarysy światów pełnych dziwów. Przesuwały mu się przed oczyma nieznane planety z wielkimi kamiennymi wieżami, inne znów z olbrzymimi górami pozbawionymi śladów życia i jeszcze dalsze przestrzenie, w których tylko ruch zamglonej czerni świadczył o istnieniu świadomości i woli.
Kiedy wreszcie oderwał wzrok, zauważył jakiś dziwny stos kurzu w kącie wieży koło drabiny. Dlaczego przyciągnął jego uwagę, nie potrafiłby powiedzieć, lecz coś w jego konturach pobudziło prawie uśpioną świadomość Blake'a. Przedzierając się w tym kierunku poprzez wiszące pajęczyny zaczął podejrzewać coś niezwykłego. Z pomocą chustki do nosa odkrył wreszcie prawdę, od której dech mu zaparło. Był to ludzki szkielet, który musiał tu tkwić już od bardzo dawna. Ubranie było w strzępach, jednakże guziki i szczątki materiału przemawiały za szarym garniturem. Znalazł tam jeszcze inne szczątki - butów, metalowych klamer, spinek od mankietów, spinki do krawatu o zupełnie zatartym wzorze, znak reportera z dawną nazwą "Providence Telegram" i rozpadający się skórzany portfel. Blake przejrzał go dokładnie i znalazł kilka starych rachunków, reklamowy kalendarz na rok 1883, parę wizytówek na nazwisko "Edwin M. Lillibridge" oraz kartkę z notatkami pisanymi ołówkiem.
Notatki te szczególnie go zainteresowały, toteż przeczytał je dokładnie przy oknie wychodzącym na zachód. Nie powiązany ze sobą tekst zawierał następujące sformułowania:
"Prof. Enoch Bowen wrócił z Egiptu w maju 1844 - w lipcu kupił stary kościół Dobrej Woli - jego archeologiczne prace i studia z zakresu okultyzmu znane powszechnie".
"Dr Drowne z 4-tego kościoła Baptysty ostrzega przed Gwiezdną Mądrością podczas mszy 29 grudnia 1844".
"Kongregacja 97 pod koniec 1845".
"1846, 3 zniknięcia - po raz pierwszy wspomniano o Świecącym Trapezoedrze".
"1848, 7 zniknięć - początek opowieści o krwawych ofiarach".
"Badania 1953 bez rezultatu - opowieść o jakichś odgłosach".
"Ojciec O'Malley mówi o otaczaniu czcią diabła na podstawie skrzynki znalezionej w egipskich ruinach - powiada, że przywołują coś, co nie może istnieć w świetle. Ucieka przy słabym oświetleniu, całkowicie znika przy pełnym świetle. Wtedy trzeba to przywołać ponownie. Prawdopodobnie dowiedział się o tym od Francisa X Feeneya, który wyznał to na łożu śmierci, a dołączył do Gwiezdnej Mądrości w 1849. Ci ludzie twierdzą, że Świecący Trapezoedr pokazuje im niebo i inne światy oraz że Duch Ciemności wyjawia im różne tajemnice".
"Opowieść o Orrinie B. Eddy, 1857. Przywołują go wpatrując się w kryształ, mają także swój własny, sekretny język".
"200 a nawet więcej w zgrom. 1863, nie licząc mężczyzn znajdujących się w czołówce".
"Irlandzcy chłopcy gromadzą się tłumnie w kościele w 1869 po zniknięciu Patricka Regana".
"Tajemniczy artykuł w J., 14 marca, 1972, ale nikt o nim nie wspomina".
"6 zniknięć, 1876 - tajny komitet wzywa mera Doyle".
"Akcja obiecana w lutym 1977 - kościół zamknięty w kwietniu".
"Gang - chłopcy z Federalnego Wzgórza - zagrożony. Dr ... i członkowie Rady Parafialnej w maju".
"181 osób opuszcza miasto pod koniec 1977 - nazwiska nie wymienione".
"Zaczynają krążyć upiorne opowieści, 1880 - próba sprawdzenia wiarygodności pogłoski, że żadna ludzka istota nie wstąpiła do kościoła od 1877".
"Poprosić Lanigana o fotografię tego miejsca zrobioną w 1851".
Blake wsunął kartkę do notesu, włożył do kieszeni płaszcza, po czym popatrzył uważnie na zakurzony szkielet. Znaczenie notatek było oczywiste, a człowiek ten bez wątpienia w poszukiwaniu dziennikarskiej sensacji, której nikt nie miał odwagi stawić czoła. Kto wie... może nawet nikt nie miał pojęcia o jego zamierzeniu? Ale już nigdy więcej nie powrócił do swej redakcji. Czyżby jakiś wszechpotężny lęk zmógł go w końcu i przyprawił o atak serca? Blake pochylił się nad opalizującym szkieletem i stwierdził, że znajduje się w dość niezwykłym stanie. Niektóre kości całkiem się rozpadły, inne znów porozszczepiały się na końcach. Jedne dziwnie pożółkły, inne wyglądały tak, jakby się zwęgliły. Zwęglenie znać też było na niektórych szczątkach ubrania. A już w szczególnym stanie była czaszka - miała żółte plamy, a na czubku jakby przeżarł ją jakiś ostry kwas. Blake nie potrafił sobie wyobrazić, co się działo z tym szkieletem w ciągu czterdziestu lat cichego przebywania w tym grobie.
Nim zdał sobie z tego sprawę, znowu wpatrywał się w kamień, który pobudzał jego wyobraźnię i roztaczał przed oczami spowite mgłą widowisko. Dostrzegł całą procesję ludzki odzianych w togi z kapturami, których zarysy nie przypominały ludzkich postaci, i patrzył na bezkresne mile pustyni otoczonej rzeźbionymi, sięgającymi nieba monolitami. Widział wieże i mury w mrocznej podmorskiej głębi, a także wirującą przestrzeń, w której smugi czarnej mgły przesłaniały nikłe, rozmigotane opary w kolorze zimnej purpury. A jeszcze dalej dostrzegał bezkresną zatokę ciemności, gdzie bryłowate i półbryłowate kształty były rozpoznawalne tylko dlatego, że kołysały się chwiejnie, a niezbyt wyraźne oznaki ich mocnej konstrukcji świadczyły jakby o porządku górującym nad chaosem i podsuwały klucz do wszystkich paradoksów i arkanów znanych nam na świecie.
Nagle cały ten czar prysł pod wpływem przytłaczającego, nieokreślonego lęku, który prawie zaczął dławić Blake'a. Oddalił się od kamienia czując bezcielesną obecność czegoś, co obserwuje go z przerażającą natarczywością. Czuł się usidlony przez coś, co nie było umiejscowione w kamieniu, ale co poprzez ten kamień wpatrywało się w niego i co już będzie mu nieustannie towarzyszyć, choć niedostrzegalne fizycznie. Miejsce to zaczęło mu działać na nerwy, wystarczyło zresztą samo to koszmarne odkrycie, jakiego dokonał. Zapadał już zmrok, a Blake nie miał ze sobą latarki, postanowił więc wyjść stąd natychmiast.
Wtem, w coraz bardziej gęstniejącym mroku, wydało mu się, że widzi jakiś nikły blask dobywający się z tego niesymetrycznego kamienia. Nie chciał patrzeć, ale coś go do tego zmuszało. Czyżby to była radioaktywna fosforescencja? W notatkach zmarłego dziennikarza wspomniane jest o Świecącym Trapezoedrze, co to być może? Czym jest ten opuszczony matecznik kosmicznego zła? Czego tutaj dokonano i co jeszcze się czai w tym mroku, od którego stronią ptaki? Wydało mu się, że gdzieś z pobliża doleciał jakiś nieuchwytny fetor, choć nie można było określić jego źródła. Blake chwycił wieko otwartej skrzyni o zatrzasnął. Bez oporu poruszyły się zawiasy i skrzynia została szczelnie zamknięta, a w niej ów lśniący kamień.
Podczas odgłosu zamykania rozległy się jakieś szmery w wieczystej ciemności wieży, wysoko pod sufitem. Na pewno szczury - jedyne żywe stworzenia, mogące obwieszczać swą obecność w tej przeklętej budowli, do której wtargnął Blake. A jednak odgłosy te straszliwie go przeraziły, rzucił się jak oszalały w dół krętych schodów, a potem przez upiorną nawę do piwnicy i wydostał się na pusty, spowity już mrokiem dziedziniec. Minął rozliczne ścieżki i uliczki Federalnego Wzgórza, które zaprowadziły go na normalne ulice uniwersyteckiej dzielnicy, wyłożone swojskimi chodnikami z cegły.
Blake przez kilka następnych dni nikomu nie wspominał ani słowem o swojej wprawie. Rozczytywał się w rozmaitych księgach, wertował w mieście całe stosy gazet wydawanych w ciągu wielu lat i rozpracowywał z zapamiętaniem kryptogram napotkany w oprawnej w skórę księdze, którą znalazł w zakrystii. Szyfr, jak się przekonał, nie był prosty, po długim okresie wytężonej pracy stwierdził, że nie jest to zapis w języku angielskim a ni też w łacinie, grace, francuskim, hiszpańskim, włoskim czy niemieckim. Postanowił sięgnąć do najgłębszych źródeł swojej edukacji.
Co wieczór jak dawniej spoglądał na zachód i wpatrywał się w czarną wieżę pośród stromych dachów tego odległego i prawie baśniowego świata. Teraz jednak napełniała go jakimś nowym lękiem. Znał już bowiem kryjące się w niej dziedzictwo wiedzy powiązanej ze złem, tym bardziej więc fantazja ponosiła go niepohamowanie w najdziwniejszych kierunkach. Z nadchodzącą wiosną wracały ptaki, a kiedy obserwował ich lot o zachodzie słońca, wiedział, że unikały posępnej, samotnej wieży jeszcze bardziej niż dotychczas. Jeżeli stado ptaków zbliżyło się do niej, zawracało i rozpraszało się w panikę - wyobrażał sobie szaleńczy trzepot ich skrzydeł, którego nie mógł usłyszeć z odległości tylu mil.
W czerwcu, wedle pamiętnika Blake'a, odniósł on zwycięstwo nad kryptogramem. Odkrył, że to był zapis w języku Aklo, którym posługiwali się wyznawcy szatańskiego starożytnego kultu, z czym zetknął się przypadkowo prowadząc niegdyś badania naukowe. Pamiętnik jest dziwnie powściągliwy odnośnie tego, co Blake odczytał, ale niewątpliwe jest jedno, że wyniki jego dociekań napełniły go lękiem i wprowadziły zamęt w jego życie. W pamiętniku są wzmianki o Duchu Ciemności, który budzi się, jeżeli ktoś zajrzy w głąb Świecącego Trapezoedru, i o obłąkańczym domniemaniu, że zostaje przywołany z głębi chaosu. On to, zgodnie z panującym przekonaniem, posiadł całą wiedzę i żąda najstraszliwszych ofiar. W niektórych notatkach Blake'a wyczuwa się lęk, gdyż duch, a Blake uważa, że został przywołany, grasuje w całej okolicy, tylko światła uliczne są dlań wałem ochronnym, którego nie może przekroczyć.
O Świecącym Trapezoedrze wspomina często, zwąc go oknem wszystkich czasów i przestrzeni, i tropi całą jego historię, począwszy od dni, kiedy został uformowany na ciemnej Yuggoth, nim jeszcze stare Bóstwa sprowadziły go na ziemię. Strzeżony pieczołowicie i umieszczony w tej dziwnej skrzyni przez krynoidy z Antarktydy, został ocalony od zagłady przez ludzi-węży z Volusii i przez całe eony bacznie strzegły go w Lemurii pierwsze istoty ludzkie. Przemierzył najdziwniejsze lądy i morza, został zatopiony wraz z Atlantydą, a potem rybak minojski wyłowił go w sieci i sprzedał ciemnoskórym kupcom z mrocznego Khem. Faraon Nephren-Ka zbudował wokół tego kamienia świątynię z kryptą bez okien, dzięki czemu jego imię zostało wyryte na wszystkich monumentach i uwiecznione w różnych zapisach. Potem spał w ruinach tej świątyni, którą kapłani i nowy faraon zburzyli, ale jakiś archeolog znowu go wykopał ku zgubie ludzkości.
Na początku lipca gazety jakby uzupełniają zapiski Blake'a, choć w sposób pobieżny i prawie że przypadkowy, tylko więc pamiętnik zwrócił uwagę na zawarte w nich wiadomości. Okazuje się, że nowa fala przerażenia ogarnęła Federalne Wzgórze, ponieważ jakiś obcy przybysz wtargnął do kościoła zionącego grozą. Włosi szeptali coś o jakimś niezwykłym zamieszaniu, stukocie i drapaniu, rozlegającym się w wieży pozbawionej okien, i prosili swoich kapłanów o wypędzenie istoty, która nawiedza ich w snach. Twierdzili, że coś ciągle waruje przy ich drzwiach, czekając, aż się ściemni, by wtargnąć do środka. Wiadomości prasowe napomykały o zakorzenionych tu od dawna przesądach, ale nie rzucały żadnego światła na źródło ich pochodzenia. Młodzi reporterzy w obecnych czasach najwyraźniej nie znali odległej przeszłości. Opisując to wszystko w pamiętniku Blake objawia dość dziwny wyrzut sumienia, mówi o konieczności zakopania Świecącego Trapezoedru i o zlikwidowaniu tego, co spowodował, przez oświetlenie owej strasznej, wysokiej wieży. Ale jednocześnie przejawia graniczące z niebezpieczeństwem zafascynowanie i przyznaje, że owładnięty jest nienormalnym wprost pragnieniem - występującym nawet w jego snach - aby raz jeszcze wybrać się do tej przeklętej wieży i popatrzeć w głąb świecącego kamienia, kryjącego w sobie tajemnice kosmosu.
Jednakże gazeta poranna z 17 lipca napełniła piszącego pamiętnik jakimś szczególnym przerażeniem. Były to znowu wiadomości o niepokoju wciąż panującym na Federalnym Wzgórzu, w tonie półżartobliwym, ale dla Blake'a miało to wymowę tragiczną. Nocna burza zakłóciła system oświetlenia miasta na pełną godzinę, w przeciągu której Włosi popadli w lęk bliski szaleństwu. Ci, którzy mieszkali w pobliżu kościoła, twierdzili, że to coś, znajdujące się w wieży, skorzystało z wygaszonych latarń i przedostawszy się do kościoła, miotało się tam i łomotało w odrażający, obleśny sposób. Potem znowu przeniosło się do wieży, skąd dochodziły odgłosy tłuczonego szkła. Może to przebywać wszędzie, gdzie zalega ciemność, umyka zaś przed światłem.
Kiedy włączona prąd, w wieży rozległo się zdumiewające szamotanie, bo nawet najsłabszy promyk światła przesączający się przez osmolone, przesłonięte okiennicami okna był dla tej rzeczy nie do niesienia. Wśród szamotaniny wślizgnęło się to do swej mrocznej wieży w odpowiednim momencie, gdyż pod wpływem długotrwałego oświetlenia mogłoby się znowu znaleźć w otchłani, z której wywołał je szalony obcy przybysz. Podczas owej godziny ciemności rozmodlony tłum zgromadził się wokół kościoła trzymając w deszczu zapalone świece i lampy osłonięte papierem i parasolami - świetlna gwardia mająca ocalić miasto od mary nocnej, grasującej w ciemności. Ci, którzy stali najbliżej kościoła, twierdzili, że był moment, kiedy zewnętrzne wrota załomotały złowieszczo.
Ale nawet to jeszcze nie było najgorsze. Wieczorem w "Biuletynie" Blake przeczytał, co odkryli dwaj reporterzy. Poruszeni dziwnymi i pełnymi lęku opowieściami, na przekór zalęknionemu tłumowi Włochów, wczołgali się przez piwniczne okno do wnętrza kościół, jako że drzwi nie mogli otworzyć. Stwierdzili, że kurz w kruchcie i upiornej nawie został w dziwny sposób wymieciony, a wszędzie dokoła leżały porozrzucane zbutwiałe poduszki i obite satyną ławki. Zewsząd unosiła się ohydna woń, a tu i ówdzie widniały żółte ślady i plamy, będące jakby pozostałością zwęglenia po pożarze. Otworzywszy drzwi prowadzące do wieży i zatrzymawszy się na chwilę, gdyż wydało im się, że słyszą odgłosy jakby drapania, stwierdzili, że wąskie spiralne schody są zupełnie czyste.
W samej wieży zastali podobną sytuację, kurz był tam prawie wymieciony. Wspominali o siedmiokątnym kamiennym filarze, o powywracanych gotyckich krzesłach i dziwacznych gipsowych posągach; zdumiewające, ale w ogóle nie napomknęli o metalowej skrzyni i rozpadającym się szkielecie. Najbardziej jednak zaniepokoił się Blake - poza wzmiankami o śladach zwęglenia i nieprzyjemnym zapachu - podanymi szczegółami w końcowej partii opisu reporterów odnośnie potłuczonego szkła. Wszystkie ostrołukowe okna w wieży zostały wybite, a dwa w sposób zdumiewający i najwyraźniej w pośpiechu przesłonięte wyrwanym z ław kościelnym satynowym obiciem i włosiem z poduszek. Wszystko to zostało upchnięte pomiędzy zewnętrzne okiennice. Resztki satyny i kępy włosia leżały porozrzucane na świeżo wymiecionej podłodze, tak jakby komuś przeszkodzono w całkowitym zaciemnieniu wieży, jak za dawnych dni, kiedy wszystkie okna były szczelnie zasłonięte.
Pożółkłe plamy i ślady zwęglenia zauważono też na drabinie prowadzącej do szczytu wieży pozbawionej okien, jednakże kiedy reporter wszedł po niej i otworzywszy trap oświetlił latarką mroczne i cuchnące pomieszczenie, dostrzegł tylko panujący tam mrok i stos bezkształtnych szczątków zgromadzonych przy jakiejś szczelinie. Werdykt oczywiście był jeden - szarlataneria. Ktoś płatał figla przesądnym mieszkańcom wzgórza albo też jakiś fanatyzm postanowił rozniecać w nich strach, najprawdopodobniej dla ich rzekomego dobra. Możliwe też, że jacyś młodzi i nieodpowiedzialni miejscowi ludzie zainscenizowali tak wymyślny żart dla zewnętrznego świata. Najbardziej zabawny był finał tego zdarzenia, gdyż policja postanowiła wysłać swego inspektora, żeby zweryfikował sprawozdanie reporterów. Trzej kolejni inspektorzy znaleźli wybieg dla uniknięcia wyznaczonej im misji, dopiero czwarty, acz niechętnie, musiał pojechać, a powróciwszy nie wniósł nic nowego do relacji reporterów.
Od tego momentu pamiętnik Blake'a wykazuje narastające objawy podenerwowania i grozy. Jego autor wyrzuca sobie bezczynność i rozwodzi się szeroko nad konsekwencjami następnego wyłączenia światła. Sprawdzono, że trzykrotnie - podczas burzy - telefonował do zespołu energetycznego ogarnięty paniką i błagał, aby podjęto wszelkie środki ostrożności i nie dopuszczono do awarii prądu. Kilkakrotnie zaznacza się w pamiętniku niepokój, gdyż reporterzy oglądając mroczną izbę w wieży nie natknęli się na metalową skrzynię i kamień ani na rozpadający się szkielet. Przypuszczał, że te rzeczy zostały usunięte - ale przez kogo lub co i gdzie, nie miał pojęcia. Największe obawy jednak wykazywał w związku ze swoją osobą i tym niesamowitym powiązaniem, jakie wyczuwał, między własnym umysłem i owym zaczajonym koszmarem w odległej wieży - ową straszną rzeczą zespoloną z nocą, którą z powodu własnej brawury wyciągnął z nieprzeniknionego mroku. Nieustannie odczuwał wyrzut sumienia, a ludzie, którzy go w tym czasie odwiedzali, pamiętają, że przesiadywał przy biurku oderwany od rzeczywistości i przez zachodnie okno wpatrywał się w tę odległą strzelistą wieżę wyłaniającą się spoza dymu kłębiącego się nad miastem. W jego notatkach bezustannie pojawiają się wzmianki o jakichś strasznych snach i coraz bardziej zacieśniającym się, niesamowitym powiązaniu z ową tajemniczą rzeczą podczas snów. Wspomina na przykład, że którejś nocy zbudził się i stwierdził, że jest ubrany, znajduje się na ulicy i bezwiednie schodzi z College Hill, zmierzając w kierunki zachodnim. Ciągle też podkreśla, że ta rzecz w wieży dobrze wie, gdzie go można znaleźć.
Przez tydzień po trzydziestym lipca Blake zdradzał załamanie psychiczne. nie ubierał się, a jedzenie zamawiał telefonicznie. Przyjaciele zaglądający do niego wspominają coś o sznurach, które trzymał przy łóżku. Tłumaczył się tym, że z powody nocnych wędrówek musi sobie co wieczór spętywać nogi w kostkach, mając nadzieję, że go to powstrzyma albo przynajmniej zbudzi się przy ich rozwiązywaniu.
W pamiętniku opisał swoje koszmarne doznanie, które przyczyniło się do całkowitego załamania psychicznego. Trzydziestego lipca położył się wieczorem do łóżka i nagle znalazł się w nieprzeniknionym mroku, w którym z trudem torował sobie drogę. Dostrzegł tylko krótkie, horyzontalne strumienie bladego, niebieskawego światła, czuł jakiś straszliwy fetor i słyszał gdzieś w górze ponad sobą dziwną kakofonię cichych, tajemniczych dźwięków. Ilekroć się poruszył, natychmiast się o coś potykał, a każdy odgłos wywoływał pewnego rodzaju odpowiedź w górze - odgłos dziwnego szumu mieszającego się z ostrożnym pocieraniem drzewa o drzewo.
Wymacując drogę rękoma natknął się na kamienną kolumnę z pustym wierzchołkiem, innym znów razem okazało się, że po drabinie wmontowanej w ścianę, kurczowo przytrzymując się szczebli, wspina się niezdarnie tam, skąd rozchodzi się straszny fetor i skąd bije weń piekący żar. Przed oczami jego przesuwały się jak w kalejdoskopie przedziwne obrazy, co pewien czas przemieniając się w ogromną, nieprawdopodobną otchłań nocy, w której wirowały słońca i światy jeszcze głębszej ciemności. Przyszły mu na myśl stare legendy Ostatecznego Chaosu, w którego wnętrzu spoczywa sobie wygodnie niewidomy bóg-idiota Azathoth, Pan Wszystkich Rzeczy, otoczony hordą bezmyślnych i bezkształtnych tancerek, ukołysany cichą, monotonną melodią szatańskiego fletu trzymanego w ohydnych szponach.
Nagle jakiś ostry sygnał z zewnętrznego świata wyrwał go z odrętwienia i uświadomił mu cały koszmar sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie miał pojęcia, co to było - może jakiś spóźniony odgłos fajerwerków rozbłyskujących przez całe lata na Federalnym Wzgórzu, którymi mieszkańcy czcili rozmaitych swoich świętych i patronów albo też świętych czczonych jeszcze w ich rodzinnych wioskach we Włoszech. W każdym razie skutek był taki, że krzyknął na cały głos, zeskoczył w największym przerażeniu z drabiny i na oślep torował sobie drogę w zagraconym i spowitym gęstym mrokiem pomieszczeniu.
Z miejsca zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje, i nie bocząc na nic zaczął pędzić w dół po spiralnych schodach, obcierając skórę i potykając się na każdym zakręcie. Potem uciekał przez ogarniętą nocną zmorą nawę, pełną rozsianej pajęczyny, której widmowe łukowate sklepienie sięgało królestwa złowieszczego cienia, przedarł się przez zaśmieconą piwnicę na świat powietrza i oświetlonych ulic; pędząc jak szalony po widmowym wzgórzu szemrzących kalenic znalazł się w ponurym, cichym mieście wysokich, czarnych wieżyc i pokonawszy stromy teren w kierunku wschodnim dotarł wreszcie do starych drzew okalających jego dom.
Nazajutrz rano, kiedy odzyskał świadomość, leżał na podłodze w gabinecie, kompletnie ubrany. Był zakurzony i omotany pajęczyną, całe ciało miał obolałe i podrapane. Spojrzawszy w lustro zobaczył, że włosy ma osmalone, a wierzchnie okrycie przesiąknięte jest jakimś potwornym zapachem. Wtedy to właśnie nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Potem już snuł się tylko po mieszkaniu w szlafroku, zupełnie wyczerpany, i prawie nic nie robił, tylko wyglądał przez zachodnie okno i drżał na samą myśl o nadciągającej burzy, wpisując oszalałe lękiem uwagi w swoim pamiętniku.
8 sierpnia, tuż przed północą, rozpętała się straszna burza. Błyskawice szalały nad całym miastem, dwukrotnie uderzył piorun. Padał ulewny deszcz, a nieustannie rozlegające się grzmoty spędzały sen z oczu tysiącom ludzi. Blake był półprzytomny z lęku o oświetlenie elektryczne i około pierwszej po północy usiłował się dodzwonić do dyspozytorni energetycznej, ale niestety łączność była już przerwana ze względów bezpieczeństwa. Wszystko notował w pamiętniku - dużymi, nerwowymi i nieczytelnymi literami, wykazując coraz bardziej nasilający się strach i rozpacz - a robił to na wyczucie, po ciemku.
Musiał u siebie u pokoju zgasić światło, żeby coś widzieć przez okno, a jak się okazuje, większość czasu spędził przy biurku wpatrując się z niepokojem ponad lśniącymi w deszczu milami dachów miejskich domów w konstelację dalekich świateł znaczących Federalne Wzgórze. Co pewien czas po omacku robił notatki w pamiętniku, a oderwane zdania, takie jak: "Nie mogą wyłączyć światła", "Ono wie, gdzie jestem", "Muszę to zniszczyć", "Przywołuje mnie, ale może tym razem nie chce mnie skrzywdzić", są rozrzucone na dwóch stronicach.
Światło zgasło w całym mieście. Stało się to dwanaście minut po drugiej, wedle odnotowanych danych w elektrowni, jednak pamiętnik Blake'a tego nie precyzuje. Jest tylko następujący zapis: "Światło wyłączona - Boże dopomóż mi". Na Federalnym Wzgórzu ludzie byli równie zaniepokojeni jak Blake, przemoknięci do suchej nitki skupili się na placu i uliczkach otaczających złowrogi kościół ze świecami osłoniętymi parasolami, z latarkami, lampami, krucyfiksami i innymi dziwnymi symbolami zaklęć, właściwymi obszarom południowych Włoch. Błogosławili każdy przebłysk na niebie, robiąc tajemnicze i pełne lęku gest prawą ręką, gdy wskutek oddalającej się burzy błyskawice pojawiały się coraz rzadziej, aż w końcu całkiem ustały. Nasilający się wiatr pogasił prawie wszystkie świece, a całą scenerię okrył groźny mrok. Ktoś wyrwał ze snu ojca Merluzzo z kościoła Spirito Santo, który natychmiast pośpieszył na ponury plac i wypowiedział kilka kojących słów. Nikt nie miał wątpliwości, że z mrocznej wieży dochodzą jakieś pełne niepokoju i dziwne odgłosy.
Na potwierdzenie tego, co się zdarzyło o 2.35, mamy zeznanie księdza, młodego, inteligentnego i wykształconego człowieka; pełniącego służbę policjanta, Williama J. Monohana z komendy głównej, człowieka najwyższej wiarygodności, który zatrzymał się w tej części podlegającego jego kontroli rejonu, aby mieć baczenie na zebrany tłum; i większości z siedemdziesięciu ośmiu osób, które zebrały się przy wysokim wale otaczającym kościół - a zwłaszcza tych stających na placu od strony wschodniej fasady kościoła. Nie zdarzyło się oczywiście nic, co by świadczyło o zjawisku wykraczającym poza prawa przyrody. Przyczyn tego zjawiska może być wiele. Nikt nie może twierdzić z pełnym przekonaniem, że nastąpił jakiś niejasny proces chemiczny, który zaszedł w ogromnym, nie przewietrzanym i dawno opuszczonym budynku, pełnym nagromadzonych tam rozmaitych przedmiotów. Smrodliwe opary - nagły wybuch - ciśnienie gazów powstałych na skutek długiego rozkładu - każde z rozlicznych zjawisk mogło się do tego przyczynić. W takim przypadku, oczywiście, świadoma szarlataneria musi być wykluczona. Zdarzenie to samo w sobie było całkiem proste i trwało niecałe trzy minuty. Ojciec Merluzzo, zawsze bardzo dokładny, cały czas spoglądał na zegarek.
Rozpoczęło się to wyraźnym nasileniem głuchych, szeleszczących odgłosów wewnątrz mrocznej wieży. Z kościoła zaczęły się wydostawać dziwne i nieprzyjemne zapachy, które w tym momencie stały się dość intensywne. Następnie rozległ się odgłos pękającego drzewa i ogromny, ciężki przedmiot spadł na dziedziniec od strony posępnej wschodniej fasady kościoła. Świeci nie paliły się, wobec czego wieża nie było widoczna, ale gdy przedmiot ten znalazł się już na ziemi, wszyscy widzieli, że jest to okopcona okiennica wschodniego okna.
Nagle dotarł z niewidzialnych wysokości fetor nie do zniesienia, od którego drżących widzów ogarnęły mdłości, niemal się dławili, a wszystkich na placu prawie ścięło z nóg. Jednocześnie powietrze zadrżało od wibracji trzepoczących skrzydeł, a nagły poryw wiatru ze wschodu, o wiele gwałtowniejszy niż wszystkie poprzednie podmuchy, pozrzucał z głów kapelusze i wyrwał z rąk ociekające parasole. Nic określonego nie dało się zauważyć w tę ciemną noc, choć niektórzy spośród obserwatorów patrzących w górę odnieśli wrażenie, że na tle atramentowego nieba widzieli ogromną, czarną smugę - coś jakby bezkształtną chmurę dymu, która wystrzeliła w kierunku wschodnim z prędkością meteoru.
I to było wszystko. Co, którzy to widzieli, osłupieli z przerażenia, grozy i niepewności, nie wiedzieli, co mają robić i czy w ogóle coś robić. A ponieważ nie wiedzieli, co się stało, nie potrafili się uwolnić od czujności; toteż już po chwili, kiedy ostra błyskawica zanikającej burzy, a potem szarpiący uszy grzmot objęły niebo, natychmiast rozpoczęli modły. Za jakieś pół godziny deszcz przestał padać, a po piętnastu minutach latarnie się zapaliły i dopiero wtedy zmęczeni i przemoknięci ludzkie z ulgą wrócili do swych domów.
Następnego dnia w gazetach zamieszczono wiadomość o burzy, przy okazji napomykając tylko o towarzyszących jej okolicznościach. Okazało się, że burza szalejąca na Federalnym Wzgórzu miała jeszcze większe nasilenie dalej, w kierunku wschodnim, gdzie rozniósł się także jakiś szczególny rodzaj fetoru. Zjawisko wystąpiło najwyraźniej nad College Hill, gdzie huk pękającego drzewa zbudził mieszkańców i spowodował falę niesamowitych domysłów. Spośród tych, którzy się zbudzili, tylko kilka osób dostrzegło niezwykły blask na szczycie wzgórza albo też zauważyło niewytłumaczalny wir powietrza w górę, który strącił prawie wszystkie liście z drzew i zniszczył rośliny w ogrodach. Zgodnie twierdzono, że piorun musiał uderzyć gdzie w bliskim sąsiedztwie, ale nie znaleziono nigdzie żadnego śladu. Młody człowiek ze stowarzyszenia Tou Omega opowiadał, że widział groteskowy i odrażający kłąb dymu w powietrzu w momencie, gdy pojawiła się pierwsza błyskawica, lecz jego spostrzeżenie nie zostało potwierdzone. Jednakże wszyscy obserwatorzy są zgodni co do jednego, że ostatni grzmot został poprzedzony gwałtownym podmuchem wiatru od zachodu i strasznym, wprost nie do zniesienia zapachem; natomiast powszechnie stwierdzano ulotną woń spalenizny tuż po uderzeniu pioruna.
Omawiano to wszystko bardzo dokładnie ze względu na prawdopodobieństwo związku tych wydarzeń ze śmiercią Roberta Blake'a. Studenci z domu Psi Delta, których okna na piętrze znajdowały się naprzeciw gabinetu Blake'a, zauważyli dziewiątego lipca rano w oknie wychodzącym na zachód jego bladą twarz i zastanawiali się nad jej dziwnym wyrazem. Kiedy wieczorem stwierdzili, że twarz i pozycja Blake'a nie uległy zmianie, zaniepokoili się i czekali na zapalenie światła w jego gabinecie. Później zadzwonili do nie oświetlonego mieszkania, po czym z pomocą policjanta wyważyli drzwi.
Sztywne ciało tkwił w pozycji siedzącej przy biurku, twarz o szklistych, wytrzeszczonych oczach była wykrzywiona w konwulsyjnym strachu. Na ten widok wszyscy rozpierzchli się, bo aż im się mdło zrobiło od tego przerażającego widoku. Wkrótce potem lekarz sądowy dokonał oględzin i mimo całych szyb w oknie stwierdził szok spowodowany elektrycznym wyładowaniem albo napięcie nerwowe z tej samej przyczyny. Natomiast zupełnie zignorował wyraz przerażenia na twarzy Blake'a, poczytując to za prawdopodobny skutek wielkiego szoku, typowego dla człowieka o tak chorobliwej wyobraźni i tak niezrównoważonego. Wyciągnął ten wniosek na podstawie książek, obrazów i rękopisów znalezionych w mieszkaniu i pisanych na oślep spostrzeżeń w pamiętniku leżącym na biurku. Blake notował szaleńcze uwagi do samego końca a ołówek ze złamanym grafitem tkwił w jego spazmatycznie zaciśniętej prawej dłoni.
Notatki po wyłączeniu światła były bardzo chaotyczne i niezbyt czytelne. Na ich podstawie niektórzy badacze wyciągnęli zupełnie inne wnioski, niż głosił oficjalny werdykt, ale tego rodzaju spekulacje nie są nigdy uznawane za wiarygodne przez ludzi konserwatywnych. Wnioski obdarzonych wyobraźnią teoretyków nie zostały wsparte czynem przesądnego doktora Dextera, który wrzucił tę dziwną skrzynię i wielokątny kamień - przedmiot niewątpliwie iluminujący światło w mrocznej, pozbawionej okien wieży, gdzie został odnaleziony - do najgłębszego kanału w zatoce Narragansett. Nadmierna wyobraźnia i neurotyzm Blake'a, wzmożone poznaniem dawno minionego szatańskiego kultu, którego szokujące ślady odkrył, nadają szczególnego znaczenia zamieszczonym później ostatnim notatkom pisanym w szaleństwie lęku. Oto właśnie te notatki - albo te to wszystko, co udało się odtworzyć.
"Światło wciąż wyłączone... chyba już z pięć minut. Wszystko zależy od błyskawic. Oby trwały jak najdłużej! Mają jakiś wpływ na to wszystko... Deszcze, pioruny i wiatr ogłuszający... Ta rzecz działa na mój umysł.
Kłopoty z pamięcią. Widzę rzeczy, o których dotąd nie miałem pojęcia. Inne światy, inne galaktyki... Ciemność... Błyskawice wydają się ciemnością, a ciemność światłem.
Nie może to być prawdziwe wzgórze i prawdziwy kościół. To z pewnością wrażenia, jakim podlega siatkówka oka na skutek błyskawic. Bogu dzięki, że Włosi stoją z zapalonymi świecami, w razie gdy ustaną błyskawice.
Czego ja się boję? Nie jest to przypadkiem wcielenie Nyarlathotepa, który w starożytnym i tajemniczym Khemie przybrał nawet postać człowieka? Pamiętam Yuggoth i jeszcze bardziej odległa Shaggai, a także najdalszą próżnię czarnych planet.
Długi szybujący lot poprzez pustkę... nie może przebyć świata jasności... odtworzonymi myślami uwięzionymi w Świecącym Trapezoedrze... wysyła je poprzez straszliwe pustynie promieniowania...
Nazywam się Blake - Robert Harrison Blake z East Knapp Street, Milwaukee, Wisconsin... Jestem na tej planecie...
Azathoth, miej litość!... błyskawice już nie rozjaśniają nieba... straszne... widzę wszystko jakimś niesamowitym zmysłem, który nie jest wzrokiem... światło jest ciemnością, a ciemność jest światłem... ludzie na wzgórzu... straż... świece i czary... ich księża...
Poczucie odległości zatracone... dalekie jest bliskie, a bliskie dalekie. Żadnego światła... ani szkło... widzę tych ludzi... widzę tę wieżę... okno... słyszę... Roderick Usher... oszalałem albo zaraz oszaleję... ta rzecz porusza się i trzepoce w wieży... to ja jestem tą rzeczą, a ona mną... chcę się wydostać... muszę się wydostać i zjednoczyć siły... Ona wie, gdzie się znajduję.
Jestem Robert Blake, ale widzę w ciemności wieżę. Niesamowity odór... zmysły przeistoczone... żaluzje w oknie wieży trzeszczą i odpadają... lii... ngai... ygg...
Widzę... przybywa tutaj.. niesamowity wiatr-tytan... niewyraźne czarne skrzydła... Yog-Sathoth, ocal mnie... trzypłatowe płonące oko..."
Dziwny wysoki dom wśród mgieł
( The strange, high house in the mist )
Rankiem, u brzegu strasznych klifów za Kingsport, z morza podnosi się poranna mgła. Biała i eteryczna wyłania się z głębi oceanu na spotkanie swych braci -chmur, pełna marzeń o podwodnych pastwiskach i jaskiniach Lewiatanów. A później, kiedy letni deszcz bębni o strome poddasza, gdzie zamieszkuje poeci, chmury ronią łzy, by ludzie mogli poznać choć plotki, na temat prastarych, osobliwych sekretów i cudów, o których nocami, jedynie planety opowiadają sobie nawzajem. Kiedy groty trytonów wypełnią się historiami, konchy w starych, zarośniętych wodorostami miastach wygrywają mroczne, dzikie melodie zasłyszane od Starszych Istot. Z głębin unosi się ku niebiosom ciężka, nabrzmiała opowieściami mgła, lecz oczy skierowane ku oceanowi postrzegają jedynie bezkresną, mistyczną biel, jakby brzeg klifu był zarazem skrajem samej ziemi, zaś pośród bezmiaru dźwięczą swobodnie posępne dzwonki boi.
Na północ, od prastarego Kingsport, strzelają wysoko, ułożone krasowo strome skały, zaś najbardziej na północ wysunięta turnia odcina się na tle nieba, niczym szara skuta lodem burzowa chmura. Samotny, wyniosły szczyt rysuje się szczególnie wyraźnie pośród bezkresnej przestrzeni, bowiem linia brzegowa wcina się ostro w miejscu, gdzie potężna Miscatonic, przetoczywszy swe wody wzdłuż Arkham, przynosi na spienionych lalach legendy leśnych ostępów i drobne, mało znaczące wspomnienia wzgórz Płowej Anglii. Mieszkańcy Kingsport spoglądają na niego, jak inni mieszkańcy portowych miast na Gwiazdę Polarną, obserwują go nocami, kiedy zamarły na tle nieba, przesiania bądź ukazuje ich oczom gwiazdozbiory Wielkiej niedźwiedzicy, Kasjopeji i Smoka. Jest dla nich jednym z elementów firmamentu i, o czym nie należy zapominać, bywa że on również staje się niewidoczny, jak wówczas, gdy gęste opary mgieł przesłaniają gwiazdy, bądź słońce. Kochają niektóre z tych klifów, na przykład groteskowy profil nazywany przez nich Ojcem neptunem czy krasowe schody zwane Drogą na Grobli, tych ostatnich wszakże lękają się, ponieważ znajdują się niebezpiecznie blisko nieba.
Portugalscy marynarze na sam ich widok żegnają się pobożnie, zaś starzy jankesi wierzą, że wspięcie się po nich - naturalnie gdyby było możliwe - równałoby się czemuś znacznie gorszemu od śmierci. Mimo to, na szczycie owej strzelistej, stromej skały stoi dom, a wieczorami ludzie widzą światła w maleńkich szybach jego okien.
Stary dom był tam od zawsze, a ludzie powiadają, że ten co tam mieszka, rozmawia z porannymi mgłami podnoszącymi się z otchłani, a gdy brzeg klifu staje się skrajem ziemi i dzwonki boi rozbrzmiewają posępnie wśród eterycznego bajecznego bezmiaru, postrzega rzeczy, których nikt inny nie widział. Są to jedynie plotki, bowiem nikt nigdy nie odwiedzał tej zakazanej turni, a mieszkańcy Kingsport nie kierują w jej stronę swoich teleskopów. Letnicy przyglądają się jej niekiedy przez szkła lornetek, lecz nigdy nie dostrzegli nic więcej, prócz szarego, prastarego dachu, spiczastego i krytego dachówką, którego okapy sięgają niemal szarych fundamentów. Letnicy nic wierzą, że w starym domu od stuleci żyje ten sam Gospodarz. lecz nie są w stanie udowodnić swych herezji żadnemu prawdziwemu mieszkańcowi Kingsport.
Nawet Przerażający Staruch, który rozmawia z wahadełkami zawieszonymi w butelkach, za kupowane rzeczy płaci starym, hiszpańskim złotem, a przed swoim przedpotopowym domem przy Water Street przechowuje osobliwą kolekcję kamiennych idoli, twierdzi że w dziwnym wysokim domu wśród mgieł nic się nie zmieniło, odkąd jego dziad był jeszcze małym chłopcem, a musiało to być całe wieki temu, kiedy Beldre, lub Shirley lub Powell albo Bernard był Gubernatorem JKM Prowincji Massachusetts-Bay.
Któregoś lata do Kingsport zawitał filozof, nazywał się Thomas Olney i podjął pracę nauczyciela w college'u przy zatoce Narrangasett. Przybył wraz z grubą żoną i dokazującymi dziećmi, a jego oczy były zmęczone oglądem od lal tych samych rzeczy i snuciem wciąż tych samych, zdyscyplinowanych, rzeczowych myśli. Spojrzał na mgły otulające Ojca Neptuna i postanowił wkroczyć do ich białego świata tajemnic po stromych stopniach Drogi na Grobli.
Dzień po dniu, leżąc na skraju klifu spoglądał poza skraj świata w głąb oceanu, wsłuchując się w brzmienie widmowych dzwonów i dzikie wrzaski jakichś ptaków, być może mew. A potem, kiedy mgła podnosiła się ku niebu i morze stawało się prozaiczne i nudne, schodził do miasta, gdzie krążył w górę i w dół wąskimi alejkami na wzgórzu i chłonął wzrokiem chwiejące się szaleńczo topole, czy ozdobione niezwykłymi kolumnami wejścia do domów będących schronieniem tylu pokoleń tych twardych, dzielnych ludzi morza.
Rozmawiał nawet z Przerażającym Staruchem, który nie przepadał za obcymi i został zaproszony do jego archaicznego domu, gdzie niskie sklepienia i przeżarta przez korniki boazeria, rozbrzmiewają w najczarniejsze noce echem posępnych, niepokojących monologów.
Oczywiście było nieuniknione, że Olney dostrzeże w końcu szary, nie odwiedzany dom na granicy nieba, na szczycie tej najbardziej wysuniętej ku północy turni stanowiącej jedność z oparami mgieł i firmamentem. Przerażający Staruch podzielił się opowieścią, którą usłyszał od swojego ojca, o błyskawicy która wystrzeliła pewnej nocy z owego posępnego domu ku wyższym warstwom atmosfery; zaś Granny Orne, której niewielki dom o dwuspadzistym dachu stojący przy Skip Strcet, pokryty jest niemal w całości mchem i winoroślą, wychrypiała że jej babka dowiedziała się od kogoś o kształtne :h które wypływają ze wschodnich mgieł i wnikają przez pojedyncze wąskie drzwi do wnętrza tego niedostępnego miejsca - są one bowiem umieszczone przy samym skraju klifu od strony oceanu i widać je wyłącznie z pokładów statków znajdujących się na pełnym morzu.
Wreszcie, spragniony nowych osobliwości, pozbawiony typowych dla mieszkańców Kingsport zahamowań i charakteryzującego letników lenistwa, Olney podjął przerażającą decyzję. Pomimo konserwatywnego wychowania, lub może z jego powodu, bowiem monotonia życia rodzi pewną tęsknotę za nieznanym - złożył solenną przysięgę, że wespnie się na zakazaną północną ścianę klifu i odwiedzi niesamowicie stary, szary dom na skraju niebios.
Dość wiarygodnie, jego racjonalne "ja" wnioskowało, iż budynek musiał być zamieszkiwany przez ludzi, którzy docierali doń z głębi lądu, wzdłuż mniej stromego pasma gór rozciągającego się nad ujściem rzeki Miskalonic. Prawdopodobnie wszystkie rzeczy, których potrzebowali, kupowali w Arkham. Musieli wiedzieć, że w Kingsport za nimi nie przepadano, lub być może nie byli w sianie zejść do Kingsport ze względu na stromiznę i surowość południowego zbocza.
Olney przeszedł wzdłuż niższych skał, aż do miejsca, gdzie ogromny pionowy klif wzbijał się na spotkanie niebios i nabrał pewności, że po spadzistym południowym stoku nie mogła wspiąć się ani zejść żadna ludzka istota. Od wschodu i północy góra wznosiła się pionowo na wiele tysięcy stóp ponad spienione fale, tak więc pozostawała jedynie strona zachodnia, w głębi lądu, od strony Arkham.
Wczesnym sierpniowym rankiem, Thomas Olney wybrał się na poszukiwanie ścieżki, która mogła doprowadzić go na szczyt tej niedostępnej turni. Wygodnymi, mato uczęszczanymi dróżkami podążał na północny zachód, minął Staw Moopera i starą, ceglaną prochownię, skąd pastwiska pięły się coraz bardziej stromo ku łańcuchowi gór nad ujściem Miskatonic, ukazując wspaniałą panoramę białych, georgiańskich wież Arkham w oddali i rozległej połaci łąk po drugiej stronie rzeki. Odnalazł tu cienistą drogę do Arkham, ale nie natrafił na ścieżkę, która prowadziłaby ku brzegowi.
Strome brzegi przy ujściu rzeki zajmowały rozległe lasy i pola, które sprawiały wrażenie nie tkniętych ludzką ręką; nie dostrzegł kamiennego murka ani choćby jednej zbłąkanej krowy, a jedynie wysokie trawy, olbrzymie drzewa i gęste kępy wrzosu, które mogli już widzieć pierwsi Indianie. Kiedy piął się wolno ku wschodowi, coraz wyżej i wyżej, ponad ujściem rzeki i zarazem bliżej morza, w miarę jak droga stawała się trudniejsza, począł zastanawiać się , jak mieszkańcy owego niepokojącego domu mogli utrzymywać kontakt z zewnętrznym światem i czy często odwiedzali targowisko w Arkham.
Naraz drzewa przerzedziły się i daleko w dole, po prawej ujrzał wzgórza oraz prastare dachy i wieżyce Kingsport. Z tej wysokości nawet Central Mili wydawało się maleńkie, zaś starożytny cmentarz przy Szpitalu Kongregacji, pod którym, jak krążyły plotki znajdowały się jakieś przerażające pieczary czy jaskinie, był prawic niewidoczny.
Teren przed nim byt z rzadka porośnięty trawą i kępami jeżyn, za nimi zaś wznosiła się naga skała turni i cienka iglica przeraźliwego szarego domu. Masyw stal się wyższy, a Olneyowi aż zakręciło się w głowie, gdy uświadomił sobie, iż był sam, tak wysoko, że nieomal mógł dosięgnąć nieba, na południe od niego znajdowała się stroma skalna ściana opadająca do Kingsport, na północy zaś pionowy, niemal milowej wysokości klif sięgający ujścia rzeki.
Nagle, tuż przed nim, otworzyła się ogromna przepaść szerokości dziesięciu stóp i musiał opuścić się na rękach i zeskoczyć na ukośne, nierówne podłoże a następnie wspiąć się po niebezpiecznych i niepewnych występach w przeciwległej ścianie rozpadliny. A więc to była droga, którą pokonywali mieszkańcy domu na granicy pomiędzy niebem a ziemią?
Kiedy wygramolił się ze szczeliny, wokoło już poczęła gromadzić się poranna mgła, niemniej wyraźnie widział w oddali wysoki, bluźnierczy dom na szczycie góry; ściany szare jak skała i wysoki spadzisty dach rysujący się wyraźnie i dumnie pośród mlecznej bieli gęstych morskich mgieł. Zauważył, że od tej strony w ścianie nie było drzwi, a jedynie dwoje żebrowanych małych okien o okrągłych ołowiowych szybkach tak typowych dla siedemnastowiecznego stylu.
Otaczały go chmury i chaos - w dole nie było nic prócz jednolitej, bezkresnej bieli. Był sam, zagubiony pośród niebios, w towarzystwie osobliwego, nader dziwnego domu, a kiedy obszedł budynek od frontu i zobaczył ścianę zlewającą się z pionową ścianą klifu, zdał sobie sprawę, że do jedynych wąskich drzwi można było się dostać wyłącznie z powietrza. Wtedy poczuł lęk, odległe muśnięcie zgrozy, której przyczyny nie był w stanie dokładnie określić. Wydało mu się również dziwne że gonty, tak mocno nadżarte przez robactwo nie obróciły się do tej pory w proch, ani że cegły, spękane i zmurszałe wciąż tworzyły stojący pionowo komin.
Kiedy mgły zgęstniały, Olney podkradł się do okien, po kolei od północy, zachodu i południa i spróbował je otworzyć, lecz wszystkie były zamknięte na głucho. W głębi serca ucieszył się, gdyż im bardziej przyglądał się temu domowi, tym mniejszą miał ochotę by wejść do środka. Nagle usłyszał jakiś dźwięk i mimowolnie zastygł w bezruchu. Rozległ się grzechot zamka i szczęk zasuwy, i długie przeciągłe skrzypnięcie jakby powoli, ostrożnie uchylały się ciężkie drzwi. Dochodził od strony oceanu, tej której nie widział, jakby na wysokości kilku tysięcy stóp nad falami, pośród tonącego w oparach mgieł nieba, otwarło się wąskie wejście.
Potem z wnętrza domu dobiegło ciężkie, rozważne stąpanie i Olney usłyszał odgłos otwieranych okien, najpierw od strony północnej, naprzeciw niego, a potem od zachodu, tuż za rogiem, następne będą okna południowe, pod ogromnym, niskim okapem dachu gdzie się obecnie znajdował i należy stwierdzić, iż Olney poczuł się nader niezręcznie, uświadomiwszy sobie że z jednej strony miał obmierzły dom, z drugiej zaś bezdenną, jak się wydawało, przepaść. Kiedy usłyszał odgłosy gmerania przy kwaterowym oknie, ponownie podkradł się do zachodniej ściany i przywarł plecami do muru. nie ulegało wątpliwości, że gospodarz wrócił do domu - nie nadszedł jednak od strony lądu; nie przyleciał również balonem ani aeroplanem. Kroki znów się rozległy, a Olney podkradł się do północnej ściany, zanim jednak zdążył znaleźć w pionowej skale oparcie dla stóp, usłyszał miękki głos i zrozumiał, że musiał zostać zauważony przez Gospodarza.
Z zachodniego okna wychylała się olbrzymia, okolona czarną brodą twarz, której oczy lśniły wspomnieniami rzeczy nie znanych żadnemu innemu śmiertelnikowi. Głos był jednak łagodny i typowy dla ludzi których życic przepojone jest pasją ciągłego zdobywania wiedzy, toteż Olney nie zadrżał kiedy ogorzała dłoń wyciągnęła się ku niemu, by pomóc mu wejść przez okno do niskiego pokoju wyłożonego czarną dębiną i ozdobionego meblami w stylu Tudorów.
Mężczyzna miał na sobie bardzo stare odzienie i roztaczał nieuchwytną aurę dalekich morskich podróży i snów o wielkomasztowych galeonach.
Mały pokój wydawał się zielony w delikatnym wodnistym świetle; Olney zauważył że okna od wschodniej strony, o matowych grubych szybkach jak denka starych butelek, nie były otwarte lecz zamknięte na głucho. Po drugiej stronie kłębiły się opary mlecznego eteru.
Brodaty gospodarz wydawał się młody, niemniej jego oczy i spojrzenie świadczyły że musiał zgłębić liczne starsze tajemnice, a z opowieści o cudownych, prastarych rzeczach którymi się dzielił, można było wywnioskować że mieszkańcy miasteczka mieli rację twierdząc, iż z dawien dawna komunikował się z morskimi mgłami i niebieskimi chmurami, że był tu zanim jeszcze u stóp tej góry powstała osada, której mieszkańcy od pokoleń byli świadkami jego milczącej, pustelniczej obecności na odludnym szczycie wyniosłej turni. Dzień przemijał, a Olney słuchał opowieści z odległych miejsc i zamierzchłych czasów: dowiedział się jak ludy Atlantydy walczyły z oślizgłymi bluźnierstwami, które wypełzły ze szczelin w dnie oceanu i jak zabłąkane statki od czasu do czasu dostrzegają błyski porośniętej chwastami, ozdobionej wyniosłymi kolumnadami Świątyni Posejdona, a dzięki temu widokowi ich kapitanowie uświadamiają sobie, że zmylili kurs. Przypomniane zostały również czasy Tytanów, choć Gospodarz wyraźnie wahał się opowiadając o mrocznym, pierwszym wieku chaosu przed narodzinami bogów, czy nawet Starszych Istot, kiedy INNI BOGOWIE przybywali by tańczyć na szczycie Matheykla, na kamienistej pustyni niedaleko Ultharu za rzeką Skai.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi; do tych prastarych drzwi z nabijanego ćwiekami dębu za którymi rozciągała się jedynie otchłań białych chmur. Olney drgnął, zaniepokojony, ale brodacz dał mu znak by się nie ruszał i na palcach podkradł się ku drzwiom, by wyjrzeć przez maleńki judasz. To co ujrzał, najwyraźniej nie przypadło mu do gustu, bo przyłożył palce do ust i stąpając cicho przeszedł przez pokój, pozamykał starannie wszystkie okna i powrócił na starą ławę. by przysiąść obok swego gościa.
Zaraz potem Olney dostrzegł za przezroczystymi szyi) karni małych ołowianych okien przesuwający się szybko osobliwy czarny kształt, który okrążył dom wkoło i w chwilę później zniknął. Czuł zadowolenie, że jego gospodarz nie odpowiedział na pukanie. W wielkiej otchłani istnieją bowiem dziwne istoty, a wędrowiec musi bardzo uważać, by nie rozdrażnić bądź nie napotkać tych niewłaściwych.
Niebawem cienie zaczęły uzurpować sobie coraz większą przestrzeń - najpierw wąskie i ukradkowe kładące się pod stołem, następnie śmielsze zajmujące kąty pod obitymi dębową boazerią ścianami. Brodacz począł wykonywać enigmatyczne, modlitewne gesty i zapalił wysokie świece umieszczone w osobliwie wygiętych, mosiężnych lichtarzach. Często zerkał na drzwi, jakby oczekiwał czyjejś wizyty, aż w końcu na jego spojrzenie odpowiedzią to ostre stukanie w charakterystyczny sposób, który miał być zapewne jakimś bardzo starym, sekretnym kodem. Tym razem nawet nie spojrzał przez judasza, lecz uniósł wielki drewniany skobel, odciągnął zasuwę i otworzył ciężkie drzwi na oścież ukazując kłębiące się za nimi mgły i mrugające gwiazdy.
I wtedy, przy wtórze dziwnej melodii, do pokoju na płynęły z głębin wszelkie sny i wspomnienia Wielkich, którzy zeszli na dno oceanów. Pośród skłębionych wodorostów zakwitły złote płomienie, a Olney oszołomiony i zdumiony, mimowolnie oddał im cześć. Rył lam neptun dzierżący trójząb, zwinne i chyże trytony, fantastyczne nereidy, zaś na grzbietach delfinów balansowała ogromna, karbowana muszla w której zasiadał pierwotny Nodeus, Pan Wielkiej Otchłani. Konchy trytonów zagrały osobliwie, a nereidy wydały dziwne dźwięki uderzając w groteskowe, rezonujące muszle nieznanych mieszkańców czarnych, podmorskich jaskiń. Wówczas sędziwy Nodeus wyciągnął pomarszczoną dłoń i pomógł Olneyowi oraz Gospodarzowi wsiąść do olbrzymich muszli, na co konchy i gongi rozbrzmiały dzikim, przeraźliwym łoskotem. Później zaś, ten bajeczny pociąg pomknął w bezmiar eteru przy wtórze hałasu, który wkrótce utonął pośród huku gromów.
Przez całą noc mieszkańcy Kingsport obserwowali strzelistą górę, kiedy tylko było ją widać poprzez mgły i szalejącą burzę, a gdy nad ranem światło w małych okienkach zgasło poczęli szeptać o zgrozie i nieszczęściu. Dzieci Olneya i jego gruba żona modliły się do łaskawego i dobrotliwego Boga Baptystów i miały nadzieję, że wędrowiec pożyczy skądś parasol i kalosze - chyba że do rana przestanie padać. Wreszcie nastał świt, kończąc paskudną ulewę i wyciskając z morskich fal opary mgieł, zaś pośród białego eteru rozległo się znajome, posępne brzmienie dzwonków boi. W południe, gdy nad oceanem przetoczył się ryk syren, od strony góry powrócił do Kingsport Olney - suchy i rześki, z oczyma przepełnionymi widokiem odległych, bajecznych miejsc, nie pamiętał o czym śnił w dziwnym, wysokim domu należącym do wciąż bezimiennego pustelnika, ani jak udało mu się zejść po stromej ścianie klifu, której nigdy dotąd nie pokonał żaden śmiertelnik, nie rozmawiał o tym, czego doświadczył z nikim, za wyjątkiem Przerażającego Starucha, który później mamrotał nader dziwne rzeczy w swoją długą siwą brodę; gotów był przysiąc, że człowiek, który zszedł ze szczytu góry nie był w zupełności tym samym mężczyzną, który się na nią wspinał i że gdzieś pod owym szarym stromym dachem lub w bezkresnych oparach owych złowieszczych białych mgieł, pozostała na zawsze zagubiona dusza tego, który nazywał się Thomas Olney.
Od tej pory, jak zawsze, przez całe lata swego długiego i nudnego, pełnego trudów i mozołu życia filozof pracuje, je, sypia i bez jednego choćby słowa skargi wypełnia wszystkie powinności prawego obywatela, nie tęskni już za magią odległych wzgórz ani nie wzdycha za tajemnicami, które niczym zielone rafy wyzierają z bezdennej morskiej otchłani, nie smuci się odtąd monotonią swoich dni, a uporządkowane, rzeczowe myśli i logika zaspokajają stępiony głód jego wyobraźni.
Jego gruba żona przybiera na wadze jeszcze bardziej, a dzieci dorastają, stają się bardziej prozaiczne, znudzone i zajmują się pracą. Na ustach mężczyzny, zawsze kiedy tylko nadarzy się taka okazja, wykwita uśmieszek dumy. W jego spojrzeniu nie ma już jednak niezaspokojonych pragnień i jeżeli kiedykolwiek nasłuchuje, pragnąc wychwycić posępne brzmienie dzwonków boi albo wycie syren mgielnych, to tylko nocami kiedy nawiedzają go sny z przeszłości. Nigdy już nie odwiedza Kingsport, bowiem jego rodzina nie lubi tamtych starych domów i ulewnych deszczów. Obecnie mają ładny bungalow w Bristol Mighlands, gdzie nie ma sięgających nieba kamiennych wieżyc a sąsiedzi są miastowi i nowocześni.
Ale w Kingsport krążą osobliwe historie i nawet Przerażający Staruch przyznaje się do rzeczy, które jego dziadek skrzętnie przemilczał. Teraz bowiem, kiedy z północy wieje porywisty wiatr omiatając zuchwale wysoki, stary dom stanowiący jedność z niebiańskim firmamentem, złamana zostaje w końcu owa złowieszcza groźna cisza, która do tej pory była odwieczną plagą wszystkich mieszkańców Kingsport. Starzy ludzie mówią, że słychać dobiegające stamtąd przyjemne głosy - śpiewy i śmiech zawierające w sobie iście nieziemską radość, i niemal szeptem dodają że światła bijące z maleńkich okien zakazanej chaty są wieczorami znacznie jaśniejsze niż dotychczas. Powiadają również, że ta świetlista aurora częściej nawiedza to miejsce rozjaśniając niebo od północy silnym, błękitnym blaskiem zawierającym w sobie wizje skutych lodem światów, podczas gdy strzelista skała i wysoki dom na szczycie turni odcinają się czarno i osobliwie na tle tych nadnaturalnych zórz. Ponadto mgły o świcie są gęściejsze, a marynarze nie są już do końca przekonani, czy wszystkie rozlegające się wśród skłębionych oparów dźwięki dzwonów pochodzą z boi wznoszących się posępnie na niewidocznych falach.
Najgorszy wszakże w tym wypadku jest zanik starych lęków w sercach młodych mieszkańców Kingsport, którzy dorastając słyszą nocami jak wiatr niesie ze sobą ciche. odległe dźwięki. Są gotowi przysiąc, że żadne zło ani ból nie mogą zamieszkać w domu na szczycie wysokiej skały, bowiem w tych nowych głosach wyraźnie słychać radość, a oprócz niej, dźwięczny, krystaliczny śmiech i muzykę, nie wiedzą jakie historie mogą przynieść na ten zakazany szczyt mgły podnoszące się z morskiej toni, ale pragną wydobyć choć cień informacji o gospodarzach.
Starzy obawiają się że któregoś dnia młodzi jeden po drugim zaczną szukać drogi na ten niedostępny szczyt na niebie i poznają sekrety wieków ukryte pod stromym spadzistym dachem domu, stanowiącego fragment skał, gwiazd i pradawnych lęków Kingsport. nie mają wątpliwości, że ci odważni młodzieńcy powrócą, lecz możliwe jest że ich oczy utracą dawny blask, a z serc znikną wszelkie pragnienia i marzenia. Starzy nie chcą, by niezwykłe Kingsport ze swymi stromymi alejkami i archaicznymi topolami, w miarę upływu lat, zmieniło się w osadę monotonii i duchowego rozkładu, podczas gdy głosy, ów tryskający śmiechem chór rozbrzmiewający wśród nieznanego i przerażającego przestworu, gdzie mgły i sny o mgłach odpoczywają w drodze z dna oceanu ku niebiosom, coraz bardziej miałyby przybierać na sile.
Nie pragną, by dusze młodych opuściły domowe ogniska i przytulne zakątki tawern starego Kingsport; nie chcą by śpiewy i śmiech rozlegające się wewnątrz dziwnego, wysokiego domu wśród mgieł stały się głośniejsze. Skoro bowiem jeden głos przywiódł znad morza tak gęste opary mgieł i jaskrawe północne zorze, - perorują starzy - kolejne ściągną ich jeszcze więcej, aż być może któregoś razu starsi bogowie (o których istnieniu wspomina się jedynie szeptem, by nie usłyszał tego pastor kongregacji) powrócą z głębin i z nieznanego Kadath na skutym lodem pustkowiu, by zadomowić się na szczycie owego złego zakazanego klifu, skąd tak blisko do łagodnych wzgórz i dolin zamieszkanych przez prostych, statecznych rybaków.
Mię pragną tego, bowiem cisi, zwykli ludzie nie dążą do spotkania z istotami nie z tego świata, a poza tym Przerażający Staruch często przypomina fragment opowieści Olneya o stukaniu, które tak bardzo przeraziło samotnego mieszkańca posępnego domu i o czarnym, wścibskim i natarczywym kształcie, który dostrzegł wśród białych oparów przez półprzeźroczyste okrągłe ołowiowe okna.
O rzeczach tych wszakże mogą decydować jedynie Starsze Istoty; a póki co poranne mgły wciąż podnosząc się z morza opływają samotną, stromą skałę, na szczycie której wznosi się stary dom, mieszkańców którego nikt nigdy nie widział, lecz w którym każdego wieczora, kiedy wiatry z północy poczynają snuć opowieści o niezwykłych biesiadach, zapalają się ukradkowe światła. Mgła, biała i eteryczna podnosi się z głębin zmierzając na spotkanie swych braci - chmur, pełna marzeń o podwodnych pastwiskach i jaskiniach Lewiatanów. Kiedy groty trytonów wypełnią się historiami, konchy w starych, zarośniętych wodorostami miastach wygrywają mroczne, dzikie melodie zasłyszane od Starszych Istot, z głębin, raźno, unosi się ku niebiosom gęsta, nabrzmiała opowieściami mgła; Kingsport zaś, usadowione na mniejszych skałach, poniżej tego przerażającego, strzelistego wartownika z kamienia, patrząc na ocean postrzega jedynie mistyczną biel, jakby brzeg klifu był zarazem skrajem świata, a pośród eterycznego, mlecznego bezmiaru raz po raz pobrzękują posępnie dzwonki boi.
Reanimator
( Herbert West - Reanimator )
l. W mroku
O Herbercie Weście, który był moim przyjacielem w college'u i "innym" życiu, mogę mówić jedynie z dojmującą zgrozą. Lęk ów nie jest jedynie efektem jego niedawnego zniknięcia w nader złowieszczy sposób, ale zrodził się z całej natury prac, które prowadził i w których po raz pierwszy osiągnął jawny sukces, przed ponad siedemnastu laty, kiedy byliśmy studentami trzeciego roku studiów medycznych na Uniwersytecie Miskatonic w Arkham. Wtedy, fascynowała mnie dogłębnie wspaniałość i diaboliczność jego eksperymentów i byłem jego najbliższym przyjacielem. Teraz, kiedy go nie ma, czar prysnął, a rzeczywisty lęk jest dużo głębszy. Wspomnienia i możliwości, wydają się jeszcze bardziej okropne aniżeli rzeczywiste zdarzenia.
Pierwszy upiorny incydent w naszej znajomości był największym szokiem jakiego doświadczyłem i opowiadam o nim z ogromnym wahaniem.
Jak już wspomniałem, wydarzyło się to gdy studiowaliśmy medycynę, zaś West był już na uczelni powszechnie znaną personą z uwagi na swe wstrząsające teorie dotyczące natury śmierci i możliwości sztucznego jej pokonywania. Jego poglądy, szeroko wyśmiewane i wyszydzane przez wykładowców i kolegów ze studiów, opierały się na całkowicie mechanistycznej naturze życia i dotyczyły sposobów operowania organiczną maszynerią ludzkości, poprzez zastosowanie ściśle określonych działań chemicznych, po ustaniu procesów naturalnych. Podczas swoich eksperymentów z rozmaitymi roztworami animacyjnymi, zabił i poddał terapii ogromną liczbę królików, świnek morskich, kotów, psów i małp, zdobywając przy tym opinię najbardziej znienawidzonego studenta uczelni. Kilkakrotnie udało mu się uzyskać u zwierząt, będących przypuszczalnie martwymi oznaki życia; w wielu przypadkach były one nader brutalne, West zaś uświadomił sobie niebawem, że doprowadzenie do perfekcji swego eksperymentu i jego wyników -jeżeli w ogóle było to możliwe - będzie wymagało żmudnych badań i prawdopodobnie zabierze mu resztę życia. Jasne stało się również, że skoro ten sam roztwór nigdy nie działa jednakowo na przedstawicieli różnych gatunków zwierząt, do dalszych i bardziej specjalistycznych badań będzie potrzebował okazów ludzkich. Właśnie w związku z tą kwestią po raz pierwszy popadł w konflikt z władzami uczelni i ni mniej, ni więcej tylko dziekan uniwersytetu - uczony i dobroduszny doktor Allan Malsey, którego walkę o życie chorych pamiętają wszyscy starzy mieszkańcy Arkham, osobiście zabronił Westowi kontynuowania eksperymentów.
Zawsze byłem wyjątkowo tolerancyjny, jeśli chodziło o prowadzone przez Westa badania i często dyskutowaliśmy na temat jego teorii, których rozgałęzienia i konsekwencje zdawały się niemal nieograniczone. Popierając teorię Maeckla, że życie jest procesem chemiczno -fizycznym, a tak zwana dusza nie istnieje, przyjaciel mój wierzył, iż sztuczne reanimowanie umarłych może zależeć jedynie od stanu tkanek, i że dopóki nie rozpoczną się procesy gnilne, zwłoki wyposażone we wszystkie organy przy pomocy specjalnych środków można ponownie przywrócić do szczególnego stanu zwanego życiem. West w pełni zdawał sobie sprawę, iż psychiczne bądź intelektualne życie może zostać bezpowrotnie zniszczone wskutek najdrobniejszej nawet degeneracji sensytywnych komórek mózgowych spowodowanej względnie krótkim okresem śmierci. Z początku miał nadzieję wynaleźć reagent, który przywracałby życie przed właściwym nadejściem śmierci, ale kolejne nieudane eksperymenty na zwierzętach uświadomiły mu, iż naturalne i sztuczne przejawy życia były niekompatybilne względem siebie.
Następnie zajął się eksperymentami na wyjątkowo młodych okazach, wstrzykując im swój roztwór do krwi, tuż po ich zgonie. Ta właśnie okoliczność sprawiła, iż profesorowie zaczęli odnosić się nader sceptycznie do jego poczynań, uważając iż w żadnym z przypadków, nie nastąpiła faktyczna śmierć obiektu badanego, nie zadali sobie trudu, by przyjrzeć się całej sprawie bliżej i bardziej racjonalnie. Dlatego, potem, jak władze uczelni zawiesiły jego eksperymenty, West zwierzył mi się, iż postanowił w jakiś sposób zdobyć świeże zwłoki i kontynuować w sekrecie badania, których nie mógł już prowadzić otwarcie. Słuchanie go, gdy rozprawiał o sposobach i celu swych działań było raczej makabryczne, gdyż na uczelni nigdy sami nie przygotowywaliśmy obiektów do badań anatomicznych. Kiedy kostnica nie mogła nam pomóc, sprawą zajmowali się dwaj Murzyni, i raczej rzadko pytano ich o cokolwiek.
West był wówczas niskim, szczupłym młodzieńcem w okularach, o delikatnych rysach twarzy, blond włosach i łagodnym głosie, toteż mogło się wydawać niewiarygodne, że ktoś taki mógł rozprawiać o nikłych korzyściach z poszukiwań obiektów do badań na terenie cmentarza Christ Church i Potter's Fieid, ponieważ prawie wszystkie chowane tam ciała były balsamowane, co rzecz jasna obracało eksperymenty Westa w niwecz. Byłem wtedy jego aktywnym i zagorzałym asystentem i pomagałem mu przy podejmowaniu wszelkich decyzji, nie tylko dotyczących źródła ciał, ale i znalezienia dogodnego miejsca, w którym moglibyśmy prowadzić naszą ohydną pracę. To mnie przyszła na myśl opuszczona farma za Meadow Hill, w której w pokojach na parterze urządziliśmy laboratorium i salę operacyjną, a we wszystkich oknach zawiesiliśmy czarne zasłony, by skutecznie zamaskować nasze nocne działania. Dom stał z dala od drogi, w pobliżu zaś nie było żadnych posesji, aczkolwiek konieczne było podjęcie wszelkich możliwych środków ostrożności. Byle plotki o dziwnych światłach, rozpuszczone przez nocnych marków mogły doprowadzić do fiaska całego naszego przedsięwzięcia. Byliśmy zgodni, że w razie niespodziewanego odkrycia przyznamy, iż jest to laboratorium chemiczne. Stopniowo wyposażyliśmy naszą placówkę naukową w sprzęt zakupiony w Bostonie, bądź wypożyczony cichaczem z uniwersytetu - staraliśmy się zamaskować go tak, by laicy nie zdołali zorientować się do czego służył - zaopatrzyliśmy się również w łopaty i oskardy, by przy ich pomocy grzebać w piwnicy domu użyte do eksperymentów okazy.
Ma uczelni mieliśmy piec krematoryjny, ale urządzenie było zbyt drogie jak na nasze nieautoryzowane laboratorium. Ciała zawsze stanowiły poważny problem, nawet truchła świnek morskich po drobnych eksperymentach prowadzonych przez Westa w jego pokoju w akademiku.
Przeglądaliśmy nekrologi, niczym ghule, gdyż poszukiwane przez nas okazy musiały spełniać kilka podstawowych warunków. Po pierwsze musiały być świeże i nie poddane zabiegom balsamującym, nie mogły być również ofiarami żadnych powodujących deformację chorób i musiały posiadać wszystkie organy.
największą nadzieję pokładaliśmy w ofiarach wypadków. Przez wiele tygodni nie słyszeliśmy o żadnym, który odpowiadałby naszym wymaganiom, choć - z pozoru w imieniu uczelni, ale nie tak często by zwrócić na siebie uwagę - rozmawialiśmy z władzami kostnicy i szpitala. Dowiedzieliśmy się, że w każdym przypadku uniwersytet miał prawo pierwszeństwa przy otrzymaniu ciał, toteż mogło okazać się konieczne abyśmy pozostali w Arkham przez lato, kiedy zajęcia miały nieliczne osobowo grupy semestru letniego.
Koniec końców, jednak uśmiechnęło się do nas szczęście, gdyż któregoś dnia dowiedzieliśmy się o niemal idealnym dla nas przypadku zgonu: poprzedniego ranka w Summer's Pond utonął młody, silny robotnik i został niezwłocznie pochowany na koszt miasta. Ciała nie zabalsamowano.
Tego popołudnia odnaleźliśmy nowy grób i postanowiliśmy zabrać się do pracy krótko po północy.
Rozpoczęliśmy nasze makabryczne dzieło w czarną, mroczną noc, choć wówczas nie znaliśmy jeszcze jedynej w swoim rodzaju cmentarnej grozy, której przysporzyły nam późniejsze nasze doświadczenia. Mieliśmy łopaty i zaciemnione naftowe lampy, bo, choć wynaleziono już latarki, nie były wtedy jeszcze tak dobre jak dzisiejsze, te tungstenowe. Odkopywanie szło nam okropnie wolno i gdybyśmy byli artystami moglibyśmy uznać naszą pracę za makabrycznie poetycką, byliśmy jednak naukowcami toteż ucieszyliśmy się, gdy nasze łopaty zgrzytnęły w drewno.
Kiedy pokrywa sosnowej skrzyni została zupełnie odkryta, West zsunął się do dołu i zdjął wieko, po czym wyciągnął nieboszczyka z trumny. Sięgnąłem w dół, wyciągnąłem go z dołu, po czym wraz z Western przywróciliśmy grób do poprzedniego stanu. Cała sprawa nieco nas zdenerwowała, zwłaszcza zaś sztywne ciało - nieruchome oblicze naszej pierwszej zdobyczy - niemniej jednak zdołaliśmy skutecznie zatrzeć wszelkie ślady nocnej wizyty. Kiedy przyklepaliśmy łopatami ziemię na wierzchu grobu, włożyliśmy okaz do płóciennego worka i wyruszyliśmy w powrotną drogę do starego domu Chapmana, za Meadow Mili.
Tam, na prowizorycznym stole sekcyjnym w świetle silnej acetylenowej lampy, okaz nie wyglądał zbyt upiornie. Był to muskularny, i z wyglądu tępy osiłek, typ prostego plebejusza, potężny, szarooki szatyn, jurny zwierzak, pozbawiony psychologicznych subtelności i prawdopodobnie ograniczający wszelkie witalne procesy do najbardziej zdrowych i prostych. Teraz, z zamkniętymi oczyma wyglądał badziej na śpiącego niż martwego, choć przeprowadzona przez mojego przyjaciela ekspertyza wstępna, nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości co do jego stanu.
Mieliśmy nareszcie to, czego West pragnął: prawdziwego trupa, w idealnym stanie, gotowego do przyjęcia roztworu przygotowanego zgodnie z nąjostrożniejszymi kalkulacjami i teoriami, do użycia na ludzkim okazie. Napięcie z naszej strony stało się ogromne. Wiedzieliśmy, że szansę na całkowity sukces są nikłe, i nie mogliśmy wyzbyć się dojmującej zgrozy wynikającej z możliwości groteskowych rezultatów częściowej animacji. Nasze największe obawy związane były z umysłem i reakcjami "istoty", gdyż w czasie, jaki upłynął od śmierci, bardziej delikatne komórki mózgowe mogły ulec degradacji. Co do mnie, nadal ciekawiła mnie kwestia tak zwanej "ludzkiej duszy" i lękałem się nieco sekretów, jakie mogły nam zostać wyjawione przez kogoś, kto powrócił z zaświatów. Zastanawiałem się jakie rzeczy mógł widzieć ów spokojny młodzian w niedostępnych sferach i co mógłby nam opowiedzieć, gdyby został w pełni przywrócony do życia. Jednak moja ekscytacja i zdumienie nie były wszechogarniające, gdyż w dużej mierze podzielałem materializm mojego przyjaciela. Był spokojniejszy ode mnie, gdy wpuścił pokaźną dawkę swego roztworu do żyły trupa i błyskawicznie zabezpieczył powstałą ranę.
Oczekiwanie było potworne, ale West nie zasypiał gruszek w popiele. Co kilka chwil przykładał stetoskop do piersi okazu i filozoficznie oznajmiał o negatywnych wynikach. Gdy po trzech kwadransach okaz nie dał najmniejszych oznak życia, z wyraźnym rozczarowaniem uznał roztwór za nieudany, ale postanowił wykorzystać okazję i przed pozbyciem się ciała spróbować jeszcze jednej, nieco zmienionej formuły. Tego wieczora wykopaliśmy w piwnicy dół i przed świtem mieliśmy go zapełnić, bo choć zaopatrzyliśmy dom w mocne zamki, chcieliśmy uniknąć wszelkiego, najmniejszego nawet ryzyka, odkrycia naszych posępnych praktyk. Poza tym następnego wieczoru ciało nie byłoby zbyt świeże. Dlatego też, zabierając jedyną acetylenową lampę do sąsiedniego laboratorium, pozostawiliśmy naszego milczącego gościa na stole, w ciemności, i poświęciliśmy całą energię na sporządzenie nowego roztworu; ważenie i odmierzanie mieszanki nadzorował West z niemal fanatyczną troskliwością.
Upiorne zdarzenie nastąpiło nagle i zgoła nieoczekiwanie. Przelewałem coś z jednego naczynia laboratoryjnego do drugiego, zaś West pochylał się nad palnikiem spirytusowym, gdyż w tym pozbawionym dopływu gazu domu nie można było podłączyć bunsena - gdy z mrocznej czeluści pokoju, który niedawno opuściliśmy, buchnął potok najbardziej przerażających, demonicznych wrzasków, jakie mieliśmy kiedykolwiek okazję słyszeć. Upiorny dźwięk nie mógłby być okropniejszy, nawet gdyby otwarły się wszystkie bramy piekieł, i rozległo się dobiegające z otchłani wycie potępionych, gdyż w tej jednej niesłychanej kakofonii zawierała się cała nadnatura, groza i rozpacz animowanej natury, nie ludzkiej, gdyż żaden człowiek nie byłby w stanie wydać z siebie takich odgłosów. Mię myśląc wcale o naszym martwym okazie, obaj. ja i West rzuciliśmy się jak spłoszone zwierzęta, w stronę najbliższego okna, po czym przewracając naczynia laboratoryjne, lampę i retorty, pognaliśmy jak szaleni w rozgwieżdżoną sielską, wiejską noc. Sądzę, że krzyczeliśmy w czasie biegu zataczając się obłąkańczo, aczkolwiek, gdy dotarliśmy do przedmieścia, pozwoliliśmy sobie na odrobinę wytchnienia. Wyglądaliśmy teraz jak dwaj rewelersi, wracający do domu z nocnej bibki.
Nie rozdzieliliśmy się, ale dotarliśmy do wynajętego pokoju Westa, gdzie do świtu szeptaliśmy z ożywieniem, przy zapalonym świetle. Do tej pory zdołaliśmy się już uspokoić, opracowaliśmy racjonalne teorie i plany dalszego działania, abyśmy mogli przespać resztę dnia; zajęcia postanowiliśmy sobie odpuścić.
Jednak wieczorem dwa artykuły w gazecie, zupełnie ze sobą nie związane, sprawiły, iż ponownie odechciało się nam spać. Z niewyjaśnionych przyczyn, stary, opuszczony dom Chapmanów spłonął doszczętnie, do fundamentów; fakt ten byliśmy w stanie wytłumaczyć, przewróconą podczas naszej pośpiesznej ucieczki lampą naftową. Drugi artykuł wszakże, wspominał o próbie zbezczeszczenia nowego grobu na Potter's Fieid, przy czym wydaje się jakoby miast łopatą, ktoś próbował rozkopać ziemię gołymi rękami. Tego nie byliśmy w stanie pojąć, ani wytłumaczyć, gdyż łopatami bardzo starannie ubiliśmy ziemię na całym grobie.
Przez kolejnych siedemnaście lat, West często oglądał się przez ramię i skarżył się, że słyszy za sobą odgłosy dziwnego stąpania. A teraz zniknął.
2. Demon Plagi
Nigdy nie zapomnę upiornego lata, szesnaście lat temu, kiedy Arkham, niczym anioł śmierci nawiedziła fala tyfusu. Właśnie przez ową szatańską plagę rok ów tak dobrze wrył mi się w pamięć, przez rzeczywisty terror przelatujący na nietoperzych skrzydłach ponad stosami trumien w grobowcach Cmentarza Christ Church, niemniej jednak w tamtym okresie byłem świadkiem jeszcze większego koszmaru, koszmaru, o którym teraz, kiedy Herbert West zaginął, wiem już tylko ja.
West i ja pracowaliśmy, po uzyskaniu dyplomów magisterskich, jako asystenci na wydziale medycyny Uniwersytetu Miskatonic, zaś mój przyjaciel stał się szeroko znany, z powodu swoich eksperymentów prowadza cych do ożywiania umarłych.
Po rzezi - w imię nauki - niezliczonej ilości małych zwierzątek, owo dziwaczne dzieło zostało ostentacyjnie przerwane nakazem naszego sceptycznego dziekana, doktora Allana Malsey'a; mimo to West kontynuował pewne testy potajemnie, w wynajętym pokoju w akademiku, a w jednym przerażającym i niezapomnianym wypadku wydobył ludzkie ciało z grobu na Potter's Fieid i przeniósł na opuszczoną farmę za Meadow Mili.
Byłem z nim wówczas, i widziałem jak wstrzykuje do nieruchomych żyt eliksir, mający, jak przypuszczał, pobudzić w pewnym stopniu chemiczne i fizyczne procesy życiowe okazu. Skończyło się to w potworny sposób -istnym delirium strachu, które dawkowaliśmy stopniowo naszym starganym nerwom - zaś West już nigdy od tej pory nie zdołał pozbyć się przyprawiającego o obłęd wrażenia bycia prześladowanym i ściąganym.
Ciało nie było dość świeże; nie ulega wątpliwości, iż aby odzyskać normalne zdolności mentalne, ciało musi być naprawdę bardzo świeże; natomiast spalenie starego domu, uchroniło nas przed koniecznością pogrzebania "istoty". Byłoby lepiej, gdybyśmy wiedzieli, że spoczywa kilka stóp pod ziemią.
Po tym doświadczeniu, West na pewien czas zarzucił swoje eksperymenty, niemniej jednak jego zapał urodzonego naukowca z wolna zaczął powracać, znowu nagabywał władze uczelni o umożliwienie mu dostępu do sali sekcyjnej i ludzkich okazów do prac, które uważał za ogromnie ważne. Jego prośby i błagania spełzły na niczym. Decyzja doktora Malsey'a była niepodważalna, a wszyscy profesorowie z uczelni podzielali decyzję ich szefa. W radykalnej teorii reanimacji dostrzegli jedynie niedojrzałe wynaturzenia młodego entuzjasty, którego szczupła sylwetka, blond włosy, niebieskie oczy za okularami w drucianych oprawkach i łagodny glos nie pozwalały domyślać się nadnaturalnej diabolicznej wręcz mocy zimnego mózgu, którym był obdarzony.
Widzę go teraz takim, jakim był wtedy - i przeszywa mnie dreszcz. Jego twarz sposępniała, ale nigdy się nie postarzała. A teraz w Sefton miało miejsce to okropne zdarzenie, a West zaginął...
Ostatecznie West pokłócił się z doktorem Malsey'em pod koniec naszego ostatniego semestru, przed obroną pracy, a wymiana zdań jaką odbyli nie była bynajmniej stonowana, przy czym mój przyjaciel, bardziej niż dobrotliwy dziekan nie popisał się ogładą. Czuł, że stale i zgoła irracjonalnie opóźniano jego wiekopomne dzieło;
dzieło, które rzecz jasna mógł kontynuować w latach późniejszych, ale które pragnął rozpocząć, gdy miał jeszcze dostęp do sal i sprzętu na uniwersytecie.
Fakt, iż starsi tradycjonaliści zignorowali rezultaty jego eksperymentów na zwierzętach i uparcie zaprzeczali możliwościom reanimacji, był dla młodego, pełnego temperamentu, logicznego umysłu Westa wielce odrażający i niemal niezrozumiały. Jedynie większa dojrzałość mogła pomóc mu w zrozumieniu chronicznych ograniczeń umysłowych ludzi typu "profesorowie - doktorzy", będących produktami pokoleń patetycznych Purytanów, łagodnych, sumiennych, niekiedy dobrodusznych i życzliwych, aczkolwiek zawsze nietolerancyjnych, ograniczonych, nastawionych tradycjonalistycznie i pozbawionych perspektyw. Wiek jest bardzo łaskawy dla tych niedoskonałych, acz wielkodusznych osobników, których największą słabością była bojaźliwość i którzy są ostatecznie karani powszechnym wyszydzeniem, za swe intelektualne grzechy, grzechy takie jak: ptolemeizm, kalwiznizm, anty-darwinizm, anty-Nietzscheanizm czy wszelkie odmiany sabbateanizmu.
Westowi - ostatecznie młodemu człowiekowi - pomimo jego cudownych naukowych osiągnięć, brakowało cierpliwości w stosunkach z dobrotliwym doktorem Malsey'em i jego wykształconymi kolegami. Tłumił w sobie coraz większe oburzenie, a w głębi serca pragnął w jakiś widowiskowy i dramatyczny sposób udowodnić swoje teorie tym tępym jajogłowym. Jak większość młodych, tak i on snuł skomplikowane marzenia na jawie, marzenia o zemście, triumfie i ostatecznym, wielkodusznym przebaczeniu.
I wtedy pojawiła się zaraza, uśmiechnięta i zabójcza. przybywająca wprost z koszmarnych jaskiń Tartaru. Zanim się zaczęła, West i ja zdążyliśmy obronić prace, ale pozostaliśmy na uczelni w charakterze asystentów dla semestru letniego, toteż znajdowaliśmy się w Arkham, kiedy plaga z iście demoniczną furią uderzyła na miasto. Choć nie byliśmy jeszcze licencjonowanymi lekarzami, mieliśmy już tytuły magisterskie i w miarę jak rosła liczba zagrożonych, posłano nas pospiesznie, byśmy pomagali chorym. Sytuacja niemal całkowicie wydostała się spod kontroli, a ludzie marli jak muchy, tak że grabarze nie mogli nadążać z pochówkiem.
Pogrzeby bez balsamowania zwłok przeprowadzano błyskawicznie, jeden za drugim i nawet krypta grobowca na cmentarzu Christ Church była zastawiona trumnami pełnymi nie zabalsamowanych zmarłych. Te okoliczności nie mogły nie wywrzeć żadnego wrażenia na Weście, który często zastanawiał się nad ironią całej sytuacji: tyle świeżych okazów, a mimo to nie miał żadnego do swoich zawieszonych eksperymentów!
Byliśmy przeraźliwie przepracowani, a upiorne napięcie umysłowe i nerwowe wprawiło mojego przyjaciela w grobowy nastrój.
Jednak łagodni wrogowie Westa również obarczeni byli piętrzącymi się coraz bardziej obowiązkami. Uczelnia została zamknięta, a każdy lekarz z wydziału medycyny niósł pomoc w walce z plagą tyfusu. Doktor Malsey zasłużył się szczególnie w ofiarnej służbie, poświęcając swe wyjątkowe umiejętności i nie słabnącą energię ducha przypadkom, które inni porzucali, z uwagi na niebezpieczeństwo, lub ich ewidentną beznadziejność. W ciągu miesiąca nieustraszony dziekan stał się ludowym bohaterem, aczkolwiek wydawał się absolutnie nieświadomy swojej sławy walcząc z wyczerpaniem, gdyż o mało nie padał z nóg wskutek Fizycznego zmęczenia i wycieńczenia psychicznego. West nie potrafił ukryć podziwu dla męstwa swego przeciwnika, ale również i z tego powodu pragnął, z jeszcze większą determinacją, udowodnić mu prawdziwość swych zadziwiających doktryn. Wykorzystując dezorganizację i chaos, zarówno w pracy uczelni, jak i w lokalnych przepisach dotyczących ochrony zdrowia, zdołał zdobyć świeże zwłoki, przetransportować je nocą do sali sekcyjnej na uniwersytecie i tam, w mojej obecności, wstrzyknął trupowi zmodyfikowaną wersję swego roztworu. Istota faktycznie otworzyła oczy, ale tylko wpatrywała się w sufit z wyrazem porażającej duszę zgrozy, zanim popadła w stan całkowitego odrętwienia, z którego nic nie mogło jej wytrącić. West stwierdził, iż nie było dostatecznie świeże -gorące, letnie powietrze nie wpływa korzystnie na zwłoki. Tymczasem o mało nas nie przyłapano, zanim zdążyliśmy spalić ciało, i West wątpił czy byłoby rozsądnym powtarzanie jego śmiałego wyczynu związanego z nieco innym wykorzystaniem uczelnianego laboratorium.
Epidemia osiągnęła swą kulminację w sierpniu. West i ja o mało nie wyzionęliśmy ducha, zaś czternastego tego miesiąca zmarł doktor Malsey. Piętnastego wszyscy studenci przybyli na pospiesznie wyprawiony pogrzeb i kupili ogromny wieniec, choć ten ostatni, znikł pośród góry kwiatów i wieńców przysłanych przez zamożnych mieszkańców Arkham i przez radę miejską. Była to bądź co bądź, sprawa publiczna, gdyż dziekan z całą pewnością był publicznym beneficjentem. Po pogrzebie wszyscy byliśmy nieco przygnębieni i spędziliśmy popołudnie w barze Izby Handlowej, gdzie West, pomimo iż wstrząśnięty śmiercią swego głównego przeciwnika, zmroził nas wszystkich wzmiankami o swych śmiałych teoriach. Większość studentów pod wieczór udała się do domów, lub miała jakieś obowiązki, ale West przekonał mnie abym pomógł mu uczynić tę noc, nocą przez duże M. Właścicielka domu, w którym West wynajmował pokój, zobaczyła nas, jak wchodziliśmy tam, około drugiej nad ranem, w towarzystwie trzeciego mężczyzny, którego wspólnie z Herbertem podtrzymywaliśmy i powiedziała swemu mężowi, iż niewątpliwie musieliśmy sobie dobrze podjeść i z całą pewnością nie wylewaliśmy przy tym za kołnierz.
Owa zgryźliwa kobieta miała najwyraźniej rację, gdyż około trzeciej nad ranem cały dom został postawiony na nogi wrzaskami dobiegającymi z pokoju Westa. a gdy wdarto się do środka, wyważając drzwi, znaleziono nas obu nieprzytomnych, leżących na zbryzganym krwią dywanie, pobitych, podrapanych i posiniaczonych, zaś wokół nas po podłodze walały się potłuczone szczątki butelek i instrumentów Westa. Jedynie otwarte okno powiedziało im, co się stało z naszym napastnikiem, a wic to zastanawiało się, jak udało mu się przeżyć przerażający skok z okna pierwszego piętra na znajdujący się poniżej trawnik. W pokoju natrafiono na fragmenty dziwnego odzienia, ale West odzyskawszy przytomność wyjaśnił, że nie należały do obcego, lecz były obiektami zebrany mi w celu dokonania analizy bakteriologicznej w związku z badaniami dotyczącymi przenoszenia zakażeń bakteryjnych. Nakazał spalić je tak szybko jak to możliwe, w dostatecznie dużym kominku. Policji zeznaliśmy, że nie znaliśmy tożsamości człowieka, który nas napadł. Był to, jak stwierdził rzeczowo West, zwykły nieznajomy, którego spotkaliśmy w jednym z tych anonimowych barów w śródmieściu. Zachowaliśmy się raczej jowialnie i ani West, ani ja nie złożyliśmy wniosku o ściganie naszego krewkiego kompana.
Tej samej nocy w Arkham rozpoczął się nowy koszmar, koszmar który, moim zdaniem, przewyższył nawet grozę plagi tyfusu. Cmentarz Christ Church stał się sceną potwornej zbrodni; nocny stróż został rozdarty na śmierć w sposób, nie tylko zbyt okrutny, by można go było tu przytoczyć, ale który wzbudził wątpliwości co do tego, czy sprawca zabójstwa był w ogóle człowiekiem. Ofiarę po raz ostatni widziano żywą już po północy, a o świcie odkryto jej rozszarpane na strzępy szczątki. Przesłuchano kierownika cyrku z pobliskiego miasteczka Bolton, ale mężczyzna zaklinał się, że wszystkie jego drapieżniki znajdowały się zamknięte bezpiecznie w swoich klatkach. Ci, którzy znaleźli ciało zauważyli ślady krwi prowadzące do zbiorowego grobowca, na betonie zaś, za bramą, widniała niewielka kałuża szkarłatu. nieco słabsze ślady wiodły w kierunku lasu, ale w pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd się urywały.
Następnej nocy diabły tańczyły na dachach Arkham, a wiatr zawodził bluźniercze, szalone pieśni. Poprzez nękane plagą miasto przemykała klątwa, o której wielu sądziło, iż była gorsza od zarazy, a nieliczni szeptali, że stanowiła ucieleśnienie demonicznej duszy samego moru. Bezimienna istota, pozostawiająca po sobie krwawe ślady, wdarła się do ośmiu domów, a pokłosiem wizyty owego milczącego, sadystycznego monstrum było siedemnaście zmasakrowanych, niemożliwych do rozpoznania szczątków ciał.
Kilka osób, które zdołało ją dostrzec w ciemności stwierdziło, iż była biała i wyglądała, jak zdeformowana małpa albo antropomorficzny czart, nie zawsze zdarzało mu się pozostawiać ofiarę w takim stanie, w jakim była gdy ją zaatakował, gdyż niekiedy bywał głodny. Zabił w sumie czternaście osób - trzy, które padły ofiarą zarazy, zastał w ich domach już martwe.
Trzeciej nocy grupka zapalonych poszukiwaczy zdołała ją pochwycić w domu przy Crane Street, opodal miasteczka uniwersyteckiego Miskatonic. Obława była zorganizowana nader przemyślnie i bez rozgłosu, dzięki pomocy ochotniczych stacji radiowych. Z powodu generalnego alarmu i podjętych środków ostrożności, tym razem były już tylko dwie ofiary, zaś pojmanie sprawcy odbyło się bez strat w ludziach.
W końcu istota została powstrzymana przez kulę -ale tylko zraniona, nie zabita - po czym przewieziono ja do miejscowego szpitala, przy powszechnej ekscytacji i odrazie ze strony ogółu.
Był to bowiem człowiek. Co do tego nie ulegało wątpliwości, pomimo ohydnych oczu, małpiej niemoty i demonicznej dzikości. Opatrzono mu ranę i wywieziono do zakładu dla obłąkanych w Sefton, gdzie przez szesnaście kolejnych lat, stworzenie to zawzięcie biło głową w wyłożone miękką gąbką ściany swojej celi, aż do niedawnego incydentu, kiedy, w okolicznościach, o których mało kto chce wspominać, zdołało uciec. Tym co przyprawiło grupę poszukiwaczy z Arkham o największą odrazę, było oblicze bestii - kiedy w końcu ją umyto i doprowadzono do porządku - ironiczne, niewiarygodne wręcz podobieństwo do uczonego samarytanina, szlachetnego męczennika, który został pochowany zaledwie przed trzema dniami: świętej pamięci doktora Allana Malsey'a. dobroczyńcy publicznego i dziekana wydziału medycyny Uniwersytetu Miskatonic.
Dla zaginionego Herberta Westa, jak i dla mnie, reakcją na ten fakt było bezgraniczne obrzydzenie i zgroza. Wzdragam się, jeszcze dzisiaj, kiedy o tym myślę, bardziej nawet niż tamtego ranka, kiedy West mruknął przez bandaże:
- "Do diaska, nie było dość świeże!"
3. Sześć strzałów w blasku księżyca.
Jest rzeczą raczej niesłychaną, by oddawać, jeden za drugim, sześć strzałów z rewolweru, skoro przypuszczalnie wystarczyłby tylko jeden, ale w życiu Herberta Westa było doprawdy wiele niezwykłości. Ma ten przykład, nie często zdarza się, że młody lekarz, opuszczający uczelnię, ukrywa powody dotyczące, takiego a nie innego wyboru domu czy gabinetu, jednak w przypadku Westa tak właśnie było. Kiedy uzyskaliśmy dyplomy i wypłynęliśmy na szerokie wody, by rozpocząć prywatną praktykę, staraliśmy się, możliwie najdyskretniej pomijać fakt, iż wybraliśmy nasz dom, ponieważ znajdował się na uboczu i w miarę niedaleko cmentarza.
Odosobnienie tego typu rzadko pozbawione jest przyczyn - i z nami było podobnie - gdyż badania jakie prowadziliśmy wymagały raczej niezbyt popularnych i niemile widzianych rozwiązań. Z pozoru byliśmy zwykłymi lekarzami, ale w głębi serca nasze działania skierowane były ku większemu i bardziej przerażającemu celowi. Herbert West bowiem poświęcił swe życie prowadzeniu poszukiwań pośród mrocznych i zakazanych "krain nieznanego", na rubieżach których miał nadzieję odkryć tajemnicę życia i przywracania zimnej, cmentarnej gliny do stanu niekończącej się animacji. Tego typu badania wymagają dziwnych materiałów - między innymi świeżych ludzkich ciał - i aby mieć ich stały zapas, należało prowadzić ciche i spokojne życie nieopodal' miejsca ich spoczynku.
West i ja poznaliśmy się na studiach, i tylko ja jeden byłem nastawiony przychylnie do jego okropnych eksperymentów, tak że w miarę upływu czasu stałem się jego nieodłącznym asystentem. Dzięki poparciu uniwersytetu załatwiono nam praktykę w Bolton, przemysłowym mieście opodal Arkham, gdzie mieściła się nasza uczelnia. Fabryka Włókiennicza Bolton, to największy tego typu zakład w dolinie Miskatonic, a zatrudnieni tam cudzoziemcy bywają nader częstymi gośćmi u lokalnych lekarzy. Wybraliśmy nasz dom z największą troskliwością, decydując się na zajęcie ostatniego, raczej zapuszczonego domku na samym końcu Pond Street, o pięć minut od najbliższego sąsiedztwa i oddalonego od miejscowego cmentarzyka łąką, przedzieloną w połowie wąskim pasmem, leżącego na północy, dość gęstego lasu.
Odległość była większa, niż byśmy sobie tego życzyli, ale po tej stronie łąki nie było innego domu, zaś te po przeciwnej nie podlegały okręgowi fabryki. Niemniej jednak, byliśmy ogólnie zadowoleni, gdyż pomiędzy naszym domem a złowieszczym źródłem zaopatrzenia, nie było domów mieszkalnych. Fakt, szło się tam dosyć długo, aczkolwiek bez najmniejszych przeszkód mogliśmy przynosić nasze milczące obiekty badań do domu.
Od samego początku nasza praktyka ruszyła ostro z kopyta, mieliśmy dostatecznie dużo pracy, by jako młodzi lekarze poczuć się zadowoleni, ale i na tyle dużo, byśmy poczuli się znudzeni i zatroskani, gdyż rzecz jasna, interesowało nas wówczas coś zupełnie innego. Robotnicy z fabryki byli raczej krewkiej natury, i poza wieloma naturalnymi potrzebami, musieli wyładowywać swój temperament w rozlicznych bójkach na pięści i noże, dzięki czemu mieliśmy obaj z Western pełne ręce roboty. Jednak nasze umysły pochłonięte były w głównej mierze sekretnym laboratorium, które urządziliśmy w piwnicy: było tam światło elektryczne i długi stół, na którym późną nocą składaliśmy wykopane z cmentarza okazy Westa, by wstrzyknąć im do żył rozmaite roztwory. West jak szalony prowadził szeroko zakrojone eksperymenty, usiłując wynaleźć miksturę, która na nowo pobudziłaby wszelkie funkcje życiowe organizmu, zahamowane przez proces zwany potocznie śmiercią, ale natrafiał w swych badaniach na wiele ogromnych przeszkód. Dla poszczególnych gatunków trzeba było preparować oddzielne specyfiki, to co nadawało się dla świnek morskich, nie służyło ludziom, zaś inne gatunki wymagały jeszcze większych modyfikacji.
Ciała musiały być wyjątkowo świeże, gdyż już lekki rozkład tkanki mózgowej czynił idealną reanimację niemożliwą. nie ulega wątpliwości, iż największym problemem było pozyskiwanie możliwie jak najświeższych ciał;
Węst podczas swych sekretnych badań na uczelni miał przerażające doświadczenia ze zwłokami wątpliwej świeżości. Rezultaty częściowej lub niedoskonałej animacji były bardziej przerażające, niż zupełne niepowodzenia, i obaj mieliśmy szokujące wspomnienia kilku tego typu przypadków. Poza tym, od czasu naszej pierwszej demonicznej sesji na opuszczonej farmie, na Meadow Mili w Arkham, dręczyło nas dziwne, mroczne uczucie zagrożenia, zaś West, ów spokojny, niebieskooki blondyn -okularnik, pomimo iż pod wieloma względami przypominał robota wykazującego mechanicznie naukowe czynności, zwierzał mi się często, że ma wrażenie, jakby ktoś go śledził. Owo niejasne odczucie - wywołane było przez stargane nerwy, wzmożone niezaprzeczalnie niepokojącym faktem, iż co najmniej jeden z naszych okazów wciąż jeszcze pozostawał przy życiu: owa przerażająca drapieżna istota, zamknięta w pokoju bez klamek, w zakładzie w Sefton. l był jeszcze drugi fakt: nasz pierwszy okaz, o którego losie nigdy się nie dowiedzieliśmy.
W Bolton mieliśmy szczęście; jeżeli chodzi o okazy do badań, powiodło się nam dużo lepiej niż w Arkham. Nie minął tydzień, odkąd się tam zadomowiliśmy, gdy trafiła się nam ofiara wypadku. Wykopaliśmy ją w nocy, po pogrzebie, a zanim roztwór przestał działać, otworzyła oczy, i ich wyraz wydawał się całkiem racjonalny. Straciła rękę; być może odnieślibyśmy większy sukces, gdyby ciało nie było uszkodzone.
Pomiędzy tym dniem, a styczniem przyszłego roku dokonaliśmy trzech kolejnych eksperymentów: jeden zakończył się kompletnym fiaskiem, w drugim nastąpiły zauważalne ruchy mięśni okazu, w trzecim zaś, najbardziej wstrząsającym, obiekt wyprostował się i krzyknął. Potem nastąpił raczej pechowy okres - było mniej zgonów, a jeżeli już miały miejsce, okazy były zbyt chore, lub zbyt okaleczone, by mogły służyć do naszych celów. Śledziliśmy uważnie okoliczności i przyczyny każdego ze zgonów.
Pewnej marcowej nocy, nieoczekiwanie trafił w nasze ręce okaz nie pochodzący z Potter's Field. W Bolton, przeważający duch purytanizmu umieścił boks w kategorii sportów zakazanych, z typowym rzecz jasna rezultatem. nielegalne walki były wśród robotników fabryki na porządku dziennym, zaś od czasu do czasu w pojedynkach brał udział zawodowy talent bokserski, niższego szczebla. Taki właśnie pojedynek odbył się owej ciemnej zimowej nocy, i najwidoczniej zakończył się w nader brutalny sposób, skoro do naszego domu przybyło cichaczem dwóch mocno zdenerwowanych Polaków, prosząc nas usilnie - i szeptem - abyśmy pospieszyli do sekretnego i nie cierpiącego zwłoki przypadku. Poszliśmy za nimi do opuszczonej stodoły, gdzie niewielka gromadka przerażonych cudzoziemców -jaka zdecydowała się tam pozostać - wpatrywała się w milczącą czarną sylwetkę leżącą na podłodze.
Pojedynek odbył się pomiędzy Kidem 0'Brienen, potężnie zbudowanym - a obecnie drżącym, jak osika, młodzieńcem o haczykowatym nosie, a Buckiem Robinsonem znanym jako "Dymek z Harlemu". Czarny został znokautowany i nawet pobieżne badania powiedziały nam, że człowiek ów już nigdy nie wstanie. Był odrażającym, przypominającym goryla osiłkiem, o nienormalnie długich ramionach, które nieodmiennie kojarzyły mi się z małpimi, a jego oblicze przywodziło myśli o niewypowiedzianych, mrocznych tajemnicach Konga i dźwiękach tamtamów rozbrzmiewających podczas każdej pełni księżyca, nieszczęsnych widzów pojedynku ogarnęła zgroza; nie wiedzieli, jak zachowałaby się policja, gdyby cala sprawa nie została zatuszowana, i zareagowali z nieskrywaną wdzięcznością, gdy West, pomimo moich mimowolnych oporów, zaproponował, że po cichu pozbędzie się ciała, zamierzając - o czym doskonale wiedziałem - wykorzystać je do swoich mrocznych celów.
Bezśnieżny krajobraz skąpany był w księżycowym blasku, my zaś przyodziawszy trup, zanieśliśmy go do domu, przez opustoszałe uliczki i puste łąki, podobnie jak uczyniliśmy to owej przerażającej nocy w Arkham. Zbliżyliśmy się do domu przez łąkę, od tyłu, wnieśliśmy nasz okaz do środka tylnym wejściem i znieśliśmy schodami do piwnicy, tam zaś przygotowaliśmy go do zwyczajowego eksperymentu. Masz lęk przed policją był tak absurdalnie wielki, że nadłożyliśmy czasu i drogi, aby ominąć pojedynczego policjanta patrolującego ten teren.
Rezultat był nieco bezbarwny i zgoła rozczarowujący. Pomimo iż nasz okaz wyglądał upiornie i groźnie, okazał się absolutnie nieczuły na wszelkie roztwory, jakie wstrzyknęliśmy w jego czarne ramię, roztwory, które przygotowaliśmy bazując jedynie na doświadczeniach z białymi okazami. Gdy świt był już niepokojąco blisko, przenieśliśmy ciało przez pola, na skraj lasu opodal cmentarza i pogrzebaliśmy tam, w najlepszym grobie jaki byliśmy w stanie wykopać w zmarzniętej ziemi.
Po milczącym powrocie, położyłem się otępiały, nie reagując na księżyc świecący mi prosto w oczy. I nagle rozległo się jednostajne stukanie do tylnych drzwi. West również je usłyszał i wszedł do mojego pokoju. Miał na sobie koszulę nocną i pantofle; w jednym ręku trzymał rewolwer, w drugim zaś latarkę. Sądząc z rewolweru, bardziej spodziewał się wizyty kogoś innego, niż policji.
- Lepiej chodźmy we dwóch - wyszeptał. - Tak czy inaczej, lepiej żebyśmy otworzyli - może to jakiś pacjent, tylko tym kretynom mogło wpaść do głowy, by dobijać się do tylnego wejścia.
Zeszliśmy cichutko, ostrożnie, po schodach, ogarnięci częściowo tylko usprawiedliwionym lękiem, po części zaś, nasze obawy wynikały jedynie z nietypowej pory, o jakiej ów tajemniczy gość zawitał w nasze progi. Łomotanie nie ustawało, a wręcz przeciwnie, wyraźnie przybrało na sile. Kiedy dotarliśmy do drzwi, ostrożnie odsunąłem zasuwę i otworzyłem je gwałtownie, a gdy srebrzysty księżycowy blask spłynął na znajdującą się za nimi postać, West uczynił zdumiewającą rzecz. Pomimo oczywistego zagrożenia jakie niosło zwracanie na siebie uwagi, które mogło doprowadzić do fatalnej w skutkach wizyty policji i męczących przesłuchań - mój przyjaciel, nagle gwałtownie, i zgoła niepotrzebnie, opróżnił cały bębenek rewolweru, faszerując naszego nocnego gościa ołowiem.
Okazało się bowiem, iż nie był to policjant. W upiornym blasku księżyca, na progu czaił się gigantyczny, zdeformowany stwór, rodem z najgorszych koszmarów -szklistookie, czarne widmo, kucające na progu, prawie na czworakach, pokryte grudami ziemi, liśćmi i pędami winorośli, zbryzgane zaschniętą posoką i trzymające między błyszczącymi zębami śnieżnobiały, potworny cylindryczny przedmiot zakończony drobną rączką.
4. Krzyk umarłego
Krzyk wyjącego nieboszczyka sprawił, iż w moim sercu zrodził się lęk przed Herbertem Western, nie tłumiona, jawna zgroza, która dominowała w ostatnich latach naszej współpracy. To całkiem normalne, że coś takiego, jak wrzask trupa, powinno budzić przerażenie; niemniej jednak byłem przyzwyczajony do tego typu rzeczy, a ten przypadek wstrząsnął mną jedynie ze względu na niezwykłe okoliczności. I, jak już wspomniałem, to nie samego trupa zacząłem się obawiać.
Herbert West, którego byłem współpracownikiem i asystentem, przejawiał naukowe zainteresowania przekraczające zwyczajową rutynę małomiasteczkowego lekarza. Z tego właśnie powodu, kiedy uzyskał praktykę w Bolton, wybrał stojący na uboczu dom, niedaleko cmentarza. Mówiąc krótko i dobitnie, głównym zainteresowaniem Westa było potajemne studiowanie fenomenu życia i śmierci, prowadzące do reanimowania zmarłych za pomocą zastrzyków z roztworem pobudzającym. Właśnie ze względu na owe upiorne eksperymenty, konieczny był stały dostęp do bardzo świeżych ludzkich ciał; bardzo świeżych, ponieważ nawet najdrobniejszy rozkład bezpowrotnie niszczył strukturę mózgu; a ludzkich, gdyż okazało się, iż roztwór ów musiał być preparowany w różny sposób dla różnych typów organizmów.
Zginęły setki królików i świnek morskich, które następnie zostały poddane terapii, ale okazało się, iż brnęliśmy w ślepą uliczkę. West nigdy nie odniósł pełnego sukcesu, ponieważ nigdy nie udało mu się zdobyć dostatecznie świeżych zwłok.
Tym, czego pragnął były trupy, z których dopiero co uciekło życie; ciała, ze wszystkimi komórkami nienaruszonymi, zdolnego do ponownego przyjęcia impulsu, prowadzącego ku formie ruchu zwanej życiem. Istniała nadzieja, że to drugie, sztuczne życie może być powtarzane, dzięki seriom zastrzyków, ale dowiedzieliśmy się, że zwyczajne, naturalne życie nie reaguje na ten typ działań. Aby uzyskać w pełni sztuczną formę życia, prawdziwe życie musi przestać istnieć, okazy muszą być bardzo świeże, ale przy tym faktycznie martwe.
Przerażające eksperymenty rozpoczęły się, kiedy West i ja byliśmy studentami na wydziale medycyny Uniwersytetu Miskatonic, po raz pierwszy mając pełną świadomość w pełni mechanistycznej natury życia. Było to już siedem lat temu, ale od tego czasu West ani trochę się nie zmienił: nadal był niskim, blondwłosym, gładkolicym okularnikiem o łagodnym głosie i tylko od czasu do czasu, lodowaty błysk w jego oku mówił o narastającym
i przybierającym na sile fanatyzmie jego charakteru, spowodowanym przez nie słabnący nacisk jego upiornych poszukiwań. Nasze doświadczenia byty często wyjątkowo odrażające - zwłaszcza zaś, rezultaty nieudanych reanimacji, kiedy to bryły cmentarnej gliny dzięki rozmaitym modyfikacjom ożywczego roztworu stawały się przerażającą, nienaturalną i bezmózgową formą ruchu.
Jedna z istot wydala przeraźliwy, rozdzierający dusze i nerwy wrzask; inna ożywszy gwałtownie, pobiła nas obu do nieprzytomności i uciekła ogarnięta morderczym szałem, nim zdołano ją pochwycić i umieścić za kratami zakładu dla obłąkanych; jeszcze inna, odrażające, afrykańskie monstrum, wygrzebało się z płytkiego grobu i dokonało potwornego czynu, West musiał zastrzelić ten obiekt, nie mogliśmy zdobyć ciał dostatecznie świeżych, aby po dokonaniu reanimacji wykazywały chęć rozumnego myślenia; w efekcie prowadzonych przez nas badań powstawały tylko bezimienne koszmarne upiory, niepokój budziła myśl, że jeden, a może nawet dwa z tych potworów, wciąż jeszcze żyły - świadomość ta spędzała nam sen z powiek. Jednak mimo tego, jedyne czym się niepokoiliśmy to trudność zdobycia dostatecznie świeżych okazów do naszych eksperymentów. West był bardziej zapalony ode mnie, toteż niekiedy odnosiłem wrażenie, że patrzył na każdą zdrową, czerstwą, żywą fizys, niczym na potencjalny okaz do reanimacji.
Dopiero w lipcu 1910 roku pech związany ze zdobywaniem okazów zaczął się odwracać. Wyjechałem wówczas na dłuższą wizytę do moich rodziców w Illinois, a kiedy wróciłem, zastałem Westa w stanie jednoznacznego podniecenia. Z ekscytacją, poinformował mnie. że najprawdopodobniej udało mu się rozwiązać problem świeżości ciał, a dokonał tego, podchodząc do owej kwestii z zupełnie innej strony, mianowicie dzięki sztucznej konserwacji. Wiedziałem, że pracował nad nową i wielce niezwykłą mieszanką balsamującą i nie zdziwiło mnie, gdy okazało się, iż jego trud zakończył się sukcesem; jednak dopóki nie wyjaśnił mi szczegółów, byłem raczej zdumiony, jak tego typu mieszanka mogłaby pomóc w naszym dziele, skoro uszkodzenie zwłok, stanowiące nasz najpoważniejszy problem, spowodowane było procesami gnilnymi rozpoczynającymi się, zanim obiekty trafiały w nasze ręce.
Teraz przekonałem się, że West doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Stworzył mianowicie substancję nadającą się raczej do przyszłego, niż natychmiastowego użycia licząc, że los ponownie ześle mu jakiegoś świeżego i nie pochowanego umrzyka, tak jak przed laty, kiedy trafił się nam Murzyn, zabity w pięściarskim pojedynku, w Bolton.
Ostatecznie los się do niego uśmiechnął, gdyż obecnie w sekretnym piwnicznym laboratorium znajdowało się ciało, którego proces rozkładu, z całą pewnością, nie mógł się jeszcze rozpocząć. West nie ośmielił się prorokować, jak potoczy się reanimacja, i czy mógł liczyć na ożywienie umysłu trupa. Eksperyment byłby kamieniem milowym w naszych badaniach, postanowił więc zatrzymać nowe zwłoki do mego powrotu, tak byśmy obaj mogli, w tradycyjny sposób, być świadkami tego niezwykłego spektaklu.
West powiedział mi w jaki sposób zdobył okaz. Był to żwawy, rześki mężczyzna, dobrze ubrany przyjezdny, który dopiero co wyszedł z pociągu, gdyż miał załatwić jakieś interesy w fabryce włókienniczej. Wędrówka przez miasto była długa i zanim przybysz zatrzymał się przy naszym domu, aby spytać o drogę do fabryki, ni stąd, ni zowąd jego serce zaczęło szwankować. Odmówił przyjęcia kropli nasercowych, a w chwilę potem skonał. Można by przypuszczać, iż zwłoki te zostały zesłane Westowi przez niebiosa.
Podczas swej krótkiej rozmowy z Western przybysz stwierdził, że w Bolton był zupełnie nie znany, a po przeszukaniu jego kieszeni okazało się, iż nazywał się Robert Leavitt, pochodził z St. Louis i prawdopodobnie nie miał rodziny, która mogłaby zacząć zadawać pytania w związku z jego zniknięciem. Gdyby mężczyzny tego nie udało się przywrócić do życia, nikt nie dowiedziałby się o naszym eksperymencie. Flasze okazy grzebaliśmy w gęstym paśmie leśnym, pomiędzy domem a cmentarzem. Gdyby jednakże został on ożywiony, zyskalibyśmy sobie sławę i poczesne miejsce w panteonie nauki. Dlatego też. West niezwłocznie wstrzyknął do nadgarstka trupa mieszankę, dzięki której okaz miał w stanie pełnej świeżości doczekać do dnia mego powrotu. Kwestia przypuszczalnie słabego serca, która w moim rozumowaniu stanowiła poważne zagrożenie naszego eksperymentu, najwyraźniej nie trapiła Westa zanadto. Nareszcie miał nadzieję na uzyskanie tego, czego nie zdołał dotychczas osiągnąć: ponowne zapalenie iskierki inteligencji i być może przywrócenie światu normalnej, żywej istoty.
Tak więc nocą osiemnastego lipca 1910 roku Herbert West i ja staliśmy w piwnicznym laboratorium i wpatrywaliśmy się w białą, milczącą sylwetkę skąpaną w oślepiającym blasku łukowych lamp. Mieszanka balsamująca zadziałała zadziwiająco skutecznie, ponieważ kiedy patrzyłem z fascynacją na silnie zbudowane zwłoki, nie wykazujące od dwóch tygodni oznak zesztywnienia, mimowolnie spytałem Westa czy ten człowiek na pewno nie żyje. Upewnił mnie o tym skwapliwie, przypominając jednocześnie, iż roztworu reanimującego nigdy nie używał bez uprzedniego przeprowadzenia dokładnego badania okazu, jako iż specyfik był bezużyteczny jeżeli w ciele tliła się choć iskierka życia. Podczas gdy West zajął się czynnościami wstępnymi, ja nadal byłem pod wrażeniem niewiarygodnej złożoności nowego eksperymentu; był on złożony do tego stopnia, iż West nie ufał żadnym innym dłoniom, mniej delikatnym niż jego własne. Zabraniając mi, bym dotykał czoła, najpierw wstrzyknął narkotyk do nadgarstka, tuż obok miejsca, w które wkłuł igłę, kiedy wstrzykiwał okazowi swoją mieszankę balsamującą. Miało to na celu, jak stwierdził, rozluźnienie całego systemu i neutralizację mieszanki, aby roztwór reanimacyjny mógł swobodnie zadziałać, kiedy zostanie wstrzyknięty do krwioobiegu.
Nieco później, kiedy mogło się zdawać, ze ciało uległo drobnej przemianie a jego kończyny poczęły niemal niezauważalnie drżeć. West brutalnie przycisnął do przeszywanej dreszczami twarzy okazu poduszkę i nie odjął jej, dopóki trup nie znieruchomiał, będąc tym samym gotowy do naszej próby reanimacji. Blady entuzjasta wykonał skrzętnie jeszcze jeden test, aby upewnić się, że okaz jest z całą pewnością martwy, po czym - nareszcie - wstrzyknął w jego lewe ramię dokładnie wymierzoną dawkę ożywczego eliksiru, przygotowanego po południu z dużo większą starannością, niż gdy robiliśmy to na uczelni, kiedy wszystko było dla nas nowe. nie potrafię wyrazić dzikiego, zapierającego dech w piersiach napięcia z jakim oczekiwaliśmy na rezultat eksperymentu z udziałem pierwszego, naprawdę świeżego okazu -pierwszego, co do którego mogliśmy się spodziewać, iż otworzy usta aby wypowiedzieć jakieś składne słowa, a być może również opowiedzieć nam, co widział po drugiej stronie najgłębszej otchłani.
West był materialistą, nie wierzył w duszę, zaś wszystkie świadome działania człowieka składał na karb cielesnego fenomenu, dlatego też konsekwentnie nie spodziewał się objawień upiornych tajemnic z czeluści i mrocznych miejsc znajdujących się poza granicami śmierci. W pewnym sensie, teoretycznie, się z nim zgadzałem. ale pozostały we mnie szczątkowe, instynktowne ślady prymitywnej wiary mych przodków, a co za tym idzie, nie mogłem nie przyglądać się ciału z pewną dozą niepokoju i budzącego dreszczyk emocji wyczekiwania. Poza tym nie byłem w stanie zatrzeć w pamięci wspomnienia tamtego strasznego, nieludzkiego wrzasku, który usłyszeliśmy owej nocy, kiedy przeprowadziliśmy nasz pierwszy eksperyment, na opuszczonej farmie w Arkham.
Niewiele czasu upłynęło nim naocznie przekonałem się, że nasza próba nie zakończyła się totalną porażką. Kredowobiałe policzki okazu zaczęły nabiegać kolorami. Różowy odcień zaczął się również pojawiać pod jego szczeciniastym - piaskowej barwy - zarostem. West, który trzymał dłoń na lewym nadgarstku trupa, czując puls, pokiwał głową znacząco i niemal równocześnie, na lusterku trzymanym nad ustami martwego mężczyzny pojawiła się mgiełka, nastąpiła luka w spazmatycznych skurczach mięśni, po czym rozległ się świszczący dźwięk oddechu i klatka piersiowa zaczęła się poruszać. Spojrzałem na zamknięte powieki i wydawało mi się, że dostrzegam, ich drżenie. W chwilę potem powieki uniosły się ukazując oczy - szare, spokojne i żywe, ale nadal pozbawione inteligencji i choćby odrobiny zaciekawienia.
W chwili fantastycznego wzruszenia zacząłem szeptać pytania, wprost do różowiejącego ucha okazu; pytania o inne światy, które wciąż jeszcze mógł pamiętać. W miarę upływu czasu zostały wyrugowane z mego umysłu przez narastającą zgrozę, ale wydaje mi się, że ostatnie, które powtarzałem po wielokroć, brzmiało: - Gdzie byłeś? nie wiem czy naprawdę mi odpowiedział, czy nie, ale wiem, że w tej właśnie chwili wydało mi się, iż jego usta poruszyły się bezgłośnie formułując sylaby, którym nadałem formę dźwiękową brzmiącą jako: "tylko teraz", jakby te dwa krótkie słowa mogły mieć jakiekolwiek znaczenie czy związek z moim pytaniem.
Jednak muszę przyznać, że w tej chwili byłem pochłonięty przeświadczeniem, iż oto w końcu udało się nam osiągnąć upragniony wielki cel i po raz pierwszy reanimowany trup zdołał wyraźnie wypowiedzieć jakiekolwiek sensowne słowa. W następnej chwili nie mieliśmy już najmniejszych wątpliwości co do tego, że odnieśliśmy sukces; niewątpliwie roztwór okazał się skuteczny i przynajmniej na pewien czas, zdołał spełnić swoje zadanie, przywracając zimnego trupa do stanu w pełni racjonalnego i artykułowanego życia. Jednak wraz z uczuciem triumfu ogarnęła mnie również dojmująca zgroza i nie był to bynajmniej mrożący krew w żyłach lęk przed koszmarną istotą, która przemówiła, lecz przed czynem, którego byłem świadkiem i przed człowiekiem, z którym złączył mnie zawodowy los.
W tej samej chwili bowiem, bardzo świeże ciało, które zdołało w końcu odzyskać pełną i przerażającą świadomość, na wspomnienie swoich ostatnich chwil życia, gwałtownym ruchem wyrzuciło w górę obie ręce, tocząc ostatni bój na śmierć i życie z powietrzem, po czym zaś z ostatnim przeraźliwym krzykiem, którego słowa już zawsze będą pobrzmiewać w mym zbolałym mózgu, po raz drugi i ostatni wyzionęło ducha, przekraczając granicę, skąd nie było już dlań powrotu. Jego ostatnie słowa brzmiały: - Pomocy! Mię zbliżaj się do mnie ty przeklęty mały czterooki czorcie! Zabierz ode mnie tę cholerną igłę!
5. Koszmar wśród cieni.
Wielu ludzi opowiadało o rozmaitych upiornych rzeczach (wiele z tych historii zostało opublikowanych), które miały miejsce na polach bitewnych Wielkiej Wojny. niektóre niemal pozbawiały mnie przytomności, inne przyprawiały o mdłości, jeszcze inne wzbudzały zimny dreszcz i sprawiały, że mimowolnie w mroku oglądałem się za siebie. Wydaje mi się, że jestem w stanie opowiedzieć o najbardziej koszmarnym ze zdarzeń jakie tam zaistniało, szokującym, niewiarygodnym koszmarze wśród cieni.
W 1915 roku byłem lekarzem w randze podporucznika, w pułku stacjonującym we Flanders, jednym z wielu Amerykanów wyprzedzających nasz rząd we włączeniu się w gigantyczne starcie narodów, nie wstąpiłem do wojska z własnej inicjatywy, ale niejako na przyczepkę, gdyż w armii znalazł się człowiek, którego byłem nieodłącznym, niezastąpionym asystentem: słynny bostoński specjalista w dziedzinie chirurgii, doktor Herbert West. Doktor West niecierpliwie czekał na okazję, by móc służyć jako chirurg na frontach Wielkiej Wojny, a gdy dano mu ją, zabrał mnie ze sobą, wbrew mojej woli. Istniało wiele powodów, dla których cieszyłbym się, gdyby wojna nas rozdzieliła - powody które sprawiały, iż zarówno praktyka medyczna, jak i towarzystwo Westa stawały się dla mnie coraz bardziej irytujące - kiedy jednak wyjechał do Ottawy i dzięki poparciu swego kolegi, załatwił sobie najwyższy wynik na komisji wojskowej, nie mogłem oprzeć się jego władczej perswazji, gdy uświadomił mi, że jak zawsze muszę mu towarzyszyć.
Kiedy mówię, iż doktor West pragnął służyć na froncie, nie mam na myśli stwierdzenia, iż był z natury miłośnikiem wojen, czy zżerał go niepokój o bezpieczeństwo cywilizacji. Nie, West był zimną niczym lód intelektualną maszyną; chudym, jasnowłosym, niebieskookim okularnikiem; wydaje mi się, iż w duchu wyszydzał moje napady wojennego entuzjazmu i cezury całkowitej neutralności. W ogarniętym wojenną pożogą Flanders, było jednak coś, czego pragnął, i aby to zdobyć musiał zaciągnąć się do wojska. Nie pragnął tego samego co inni, lecz czegoś co wiązało się z dość specyficzną ścieżką nauki, którą uparcie podążał i na której udało mu się uzyskać zadziwiające i nader odrażające rezultaty. Był to, najkrócej mówiąc, stały zapas świeżo zabitych ludzi, w rozmaitych stadiach rozkawałkowania.
Herbert West potrzebował świeżych ciał, gdyż jego pasją życiową była reanimacja umarłych. O jego zainteresowaniach nie wiedzieli szacowni pacjenci, którzy w błyskawicznym tempie uczynili Westa sławnym po jego przybyciu do Bostonu; ja wszakże wiedziałem o tym, aż za dobrze, gdyż byłem jego najbliższym przyjacielem i jedynym asystentem od lat, kiedy studiowaliśmy jeszcze medycynę na uniwersytecie Miskatonic w Arkham. Właśnie na studiach West rozpoczął swe okropne eksperymenty, początkowo na małych zwierzątkach, później zaś na zdobytych w szokujący sposób ludzkich okazach. Opracował roztwór, który wstrzykiwał do żył martwych istot i jeżeli były dostatecznie świeże, reagowały w różnorodny, dziwaczny sposób.
Sporo kłopotów przysporzyło mu opracowanie właściwej formuły, gdyż każdy z gatunków zwierząt wymagał zmienionego składu preparatu. Przeszywała go zgroza, gdy przypominał sobie częściowo udane eksperymenty:
bezimienne istoty powstałe z niezupełnie świeżych ciał, przy użyciu niedoskonałych roztworów, niektóre z tych okazów pozostały przy życiu -jeden znajdował się w zakładzie dla obłąkanych w Sefton, podczas gdy inne zniknęły, a kiedy powracał pamięcią do owych wyobrażalnych, acz zdawałoby się niemożliwych przypadków, pomimo swej zwykle nieugiętej postawy i stoickiego spokoju, przeszywał go dreszcz zgrozy.
West przekonał się niebawem, iż absolutna świeżość była podstawowym warunkiem dla używanych do badań okazów i zgodnie z tą regułą zajął się przerażającymi, nienormalnymi praktykami polegającymi na wykradaniu zwłok, na uczelni i podczas naszej wczesnej praktyki, w robotniczym miasteczku Bolton, odczuwałem wobec Westa pełen fascynacji podziw; jednak w miarę jak stosowane przez niego metody stały się coraz bardziej bezwzględne, poczęła trawić mnie dojmująca zgroza, nie podobał mi się sposób w jaki przyglądał się zdrowym, żywym ciałom; później zaś miała miejsce owa koszmarna sesja w laboratorium, kiedy dowiedziałem się, że jeden z okazów był jeszcze żywy, kiedy został przez Wesla spreparowany. Wtedy to po raz pierwszy udało mu się uzyskać w trupie oznaki racjonalnego myślenia i, rzecz jasna, ów sukces uczynił go do reszty nieczułym.
Nie ośmielam się mówić o metodach stosowanych przez niego przez ostatnie pięć lat. Trzymała mnie przy nim jedynie czysta chorobliwa ciekawość i widziałem rzeczy, których język ludzki nie byłby w stanie powtórzyć. Stopniowo Herbert West stał się w moich oczach postacią potworniejszą niż okropności, które były jego dziełem. Uświadomiłem sobie, że jego niegdyś zwyczajny naukowy zapal związany z przedłużeniem życia zaczął przyjmować bardziej zdegenerowaną formę, przeradzając się w makabryczną, plugawą ciekawość i sekretny zmysł kostnicowego wizjonerstwa. Jego zainteresowania prócz tego, że odrażające i diabolicznie nienormalne były od tej pory piekielne i perwersyjne; ze stoickim spokojem podziwiał sztuczne monstra, na widok których każdy zdrowy człowiek z miejsca padłby trupem, zdjęty bezgranicznym przerażeniem i odrazą; za fasadą bladego intelektualnego oblicza, stał się nieubłaganym Baudelairem fizycznych eksperymentów, obojętnym Elagabalusem grobowców.
Bez mrugnięcia powieką stawiał czoła niebezpieczeństwom; zabić kogoś było dlań równie łatwo jak splunąć. Wydaje mi się, że osiągnął ów stan z chwilą, kiedy udowodnił swoją tezę, iż racjonalne życie może zostać przywrócone, i, prowadząc eksperymenty reanimujące, na oderwanych fragmentach ludzkich ciał, poszukiwał nowych światów, które mógłby podbić.
Wyznając dzikie i oryginalne idee na temat niezależnych właściwości życiowych komórek organicznych i tkanek nerwowych, oddzielonych od ich naturalnych systemów fizjologicznych, osiągnął pewne, dość odrażające rezultaty wstępne w postaci nigdy nie umierającej, sztucznie odżywianej i rozrastającej się tkanki, uzyskanej z niewyklutych jaj pewnego tropikalnego gada.
Pragnął zawzięcie ustalić dwie rzeczy: po pierwsze -czy jest możliwe uzyskanie stanu świadomości i racjonalnego działania bez udziału mózgu połączonego z rdzeniem Kręgowym i rozmaitymi ośrodkami nerwowymi, po drugie zaś - czy istnieje jakikolwiek, eteryczny, nieuchwytny, pozafizyczny związek, mogący łączyć chirurgicznie oddzielone fragmenty, będące niegdyś jednym żyjącym organizmem.
Jego badania wymagały ogromnego zapasu świeżo zabitych, ludzkich ciał, i dlatego właśnie Herbert Wcst zdecydował się wyruszyć na front Wielkiej Wojny.
Potworne, niewyobrażalne zdarzenie miało miejsce o północy, pod koniec marca 1915 roku, w lazarecie za liniami frontu, w St. Eloi. nawet dziś zastanawiam się czy stało się to naprawdę, czy też może doświadczyłem demonicznego przypadku delirium. West miał prywatne laboratorium we wschodnim pomieszczeniu czegoś, co przypominało oborę, którą przydzielono mu na jego prośbę popartą twierdzeniem, iż pracował nad nowymi, radykalnymi metodami leczenia beznadziejnych z pozoru przypadków okaleczeń. Pracował tam jak rzeźnik, pośród swoich okrwawionych okazów, nigdy nie mógłbym przywyknąć do lekkości z jaką przyjmował i klasyfikował niektóre rzeczy. Fakt, iż od czasu do czasu dokonywał dla innych żołnierzy prawdziwych cudów, jednakże jego większe sukcesy i powody do radości były mniej jawnej i filantropijnej natury. Wyjaśnieniem mogły być dźwięki, które nawet w tej wieży Babel zdawały się dziwne i podejrzane. Częstymi odgłosami był wśród nich huk rewolwerowych wystrzałów - niewątpliwie pospolity dla pól bitewnych, ale z całą pewnością niespotykany w wojskowym lazarecie. Reanimowanym okazom doktora Westa nie dane było długie życie ani podziw szerszego grona.
Poza ludzką tkanką, West zajmował się sporo tkanką embrionalną węży, którą hodował z tak zaskakującym rezultatem. Była lepsza od materiału ludzkiego do podtrzymywania życia w rozczłonkowanych fragmentach, i to było obecnie głównym przedmiotem jego badań.
W mrocznym kącie laboratorium trzymał ogromne naczynie z pokrywą, pełne gadziej materii komórkowej, która mnożyła się i rosła, pęczniejąc w odrażający sposób.
W nocy, o której mowa, w nasze ręce dostał się wspaniały nowy okaz mężczyzny, ongi fizycznie silny i obdarzony tak wielkim umysłem, że pewne było. iż musiał posiadać wyjątkowo czuły system nerwowy. Jak na ironię. był to ten sam oficer, który dopomógł Westowi w pomyślnym przejściu przez komisję wojskową i który miał być naszym współpracownikiem. Co więcej, w przeszłości przez pewien czas studiował u Westa teorię reanimacji.
Major sir Eric Moreland Ciapham Lee, odznaczony Distinguish Serviced Order, był najlepszym chirurgiem w naszej dywizji i został ponownie przydzielony do sektora St. Eloi. kiedy tylko sztab otrzymał wieści o zaciętych walkach w tym regionie. Przyleciał aeroplanem pilotowanym przez nieustraszonego porucznika Ronalda Milla, tylko po to, by zostać zestrzelonym nad samym celem. Wypadek był tyleż spektakularny, co potworny. Ciało Milla zostało zmasakrowane nie do poznania, ale zwłoki wielkiego chirurga, pomimo iż niemal całkiem zdekapitowane, nie odniosło praktycznie żadnych innych obrażeń. West pospiesznie przeniósł do swego laboratorium pozbawioną życia istotę, będącą niegdyś jego przyjacielem i kolegą po fachu; ja zaś wzdrygnąłem się, kiedy skończył odcinanie głowy i umieścił ją w tym piekielnym pojemniku pełnym galaretowatych gadzich jajeczek, aby zachować ją do przyszłych eksperymentów. następnie ułożywszy zdekapitowane ciało na stole operacyjnym, zabrał się do dzieła. Wstrzyknął trupowi nową krew, podwiązał pewne żyły i arterie, połączył nerwy na bezgłowym kikucie szyi, i zamknął go, przy pomocy skrawka skóry pobranego z okazu w mundurze oficerskim. Wiedziałem czego pragnął, sprawdzić czy wysoce zorganizowane ciało mogło, pozbawione głowy, przejawiać jakiekolwiek oznaki życia umysłowego, które było udziałem dostojnego sir Erica Morelanda CIapham Lee. Niegdysiejszy student reanimacji, obecnie zimny trup, miał zostać w upiorny sposób wezwany, aby to zilustrować.
Wciąż jeszcze widzę Herberta Westa, skąpanego w złowieszczym elektrycznym świetle, jak wstrzykiwał swój roztwór reanimacyjny w ramię bezgłowego korpusu. Sceny tej nie jestem w stanie opisać, przypuszczam, że gdybym spróbował, straciłbym przytomność, gdyż w pomieszczeniu pełnym zwłok, nadających się jedynie do kostnicy, panuje atmosfera obłędu: krew i pomniejsze ludzkie szczątki zaścielają podłogę śliską, tłustą, brejowatą, sięgającą prawie do kostek warstwą szlamu, a w odległym kącie - pośród cieni - smażąc się na mrugającym, błękitnozielonkawym, widmowym ogniu, bulgocząc odrażająco, mnożą się i powiększają ohydne, upiorne, gadzie tkanki.
Okaz, jak raz po raz powtarzał West, miał wspaniały system nerwowy. Wiele się po nim spodziewał, a gdy pojawiło się kilka konwulsyjnych skurczów mięśni, zauważyłem na twarzy Westa wyraz gorączkowego zaciekawienia. Sądzę, że był gotowy zobaczyć na własne oczy dowód swojego przybierającego na sile przekonania, iż świadomość, logiczne myślenie i osobowość mogą istnieć niezależnie od mózgu, że człowiek nie ma żadnego centralnego, łączącego ducha, ale jest jedynie maszyną, organizacją tkanki nerwowej, której każdy fragment jest w mniejszym lub większym stopniu samoistną całością. Jedną triumfalną demonstracją West zamierzał sprowadzić całą tajemnicę życia do kategorii mitu. Ciało drgało teraz dużo gwałtowniej i, dosłownie na naszych oczach, poczęły nim targać przerażające konwulsyjne skurcze. Ręce zadygotały niepokojąco, nogi uniosły się, zaś rozmaite mięśnie napięły się w odruchowych spazmach. Następnie bezgłowy stwór wyciągnął obie ręce przed siebie w geście, oznaczającym bez wątpienia bezdenną rozpacz - inteligentną rozpacz i desperację, z całą pewnością wystarczające do udowodnienia każdej teorii Herberta Westa. Rzecz jasna nerwy kontynuowały ostatnią czynność wykonywaną przez okaz, tuż przed jego śmiercią; rozpaczliwą próbę wydostania się ze spadającego aeroplanu.
Nigdy nie będę wiedział na pewno, co wydarzyło się później. Mogła to być jedynie upiorna halucynacja wywołana wstrząsem spowodowanym przez niemiecki ostrzał - gdyż właśnie w tej chwili pocisk artyleryjski trafił w budynek, obracając go w mgnieniu oka w perzynę. Któż to wie - skoro jedynie ja i West zdołaliśmy wyjść cało z tego piekła?
Ciało na stole podniosło się, w przerażający sposób szukając na oślep rękoma wokół siebie, a w chwilę potem usłyszeliśmy dźwięk. Nie nazwę tego głosem, gdyż było to zbyt straszne, nie mniej jednak krwi w żyłach nie zmroził mi ani tembr tego dźwięku, ani treść słów - to krzyknęło jedynie: - Skacz, Ronaldzie, na miłość boską, skacz! Przerażające było przede wszystkim samo źródło owego dźwięku. Dobywał się on bowiem z ogromnego, zakrytego pojemnika stojącego w skąpanym w głębokich, upiornych cieniach, kącie laboratorium.
6. Legiony umarłych.
Kiedy doktor Herbert West zniknął, rok temu, bostońska policja dokładnie mnie przesłuchała. Sądzili, że coś zatajam, być może nawet podejrzewali coś o wiele gorszego, niemniej jednak nie mogłem powiedzieć im prawdy, gdyż na pewno by w nią nie uwierzyli. Wiedzieli rzecz jasna, że West prowadził działania w które nie uwierzyłby żaden zwykły śmiertelnik; jego potworne eksperymenty dotyczące reanimacji ciał zmarłych już od dawna nie były całkowitą tajemnicą, aczkolwiek ostatnia, rozdzierająca duszę katastrofa miała w sobie elementy demonicznego majaku, który sprawił, iż nawet ja zwątpiłem w prawdziwość tego, co zobaczyłem.
Byłem najbliższym przyjacielem Westa i jeep jedynym, zaufanym asystentem. Spotkaliśmy się wiele lat temu, na wydziale medycyny i od samego początku uczestniczyłem w jego straszliwych badaniach. Z wolna starał się udoskonalić roztwór, który wstrzyknięty do żył świeżo umarłych, przywraca ich do życia. Dzieło to wymagało stałej dostawy zwłok i wielce nietypowych działań. Mimo to, bardziej szokujące były efekty niektórych z tych eksperymentów: posępne masy martwych tkanek, które West przywrócił do stanu ślepej, bezmózgiej, przyprawiającej o mdłości animacji. Takie były typowe symptomy, gdyż, aby ożywić umysł, okazy musiały być absolutnie świeże, proces rozkładu nic mógł w najmniejszym stopniu naruszyć delikatnych komórek mózgowych.
Potrzeba zdobycia bardzo świeżych zwłok doprowadziła morale Westa do ruiny. Trudno było je uzyskać i któregoś dnia zabezpieczył dla siebie okaz, który wciąż jeszcze był żywy i zdrowy. Walka, zastrzyk i silny alkaloid zmienił go w bardzo świeżego trupa, zaś eksperyment zakończył się pozostającym w pamięci - choć krótkim -triumfem. W efekcie jednak, dusza Westa stała się od tego dnia zimna i nieczuła. Zdarzało się również, iż obrzucał ludzi, obdarzonych bystrym mózgiem i właściwym wigorem, taksującym spojrzeniem, jakby oglądał okazy. Ostatnimi czasy zacząłem otwarcie obawiać się Westa, gdyż wyraźnie począł przyglądać mi się w ten szczególny sposób.
Ludzie zdawali się nie zauważać jego spojrzeń, ale dostrzegali mój strach; zaś po jego zniknięciu wykorzystali to, jako podstawę do swych absurdalnych podejrzeń. W rzeczywistości, West bał się bardziej niż ja; odrażające poszukiwania zmieniły jego życie w koszmar, w którym stale czuł się niepewnie i lękał się byle cienia. Po części obawiał się policji. Czasami jednak, jego nerwowość była głębsza i bardziej mglista, związana
z kilkoma niemożliwymi do opisania istotami, którym zaszczepił upiorną formę życia, i których naocznie nic widział konających. Zwykle kończył swoje eksperymenty przy pomocy rewolweru, ale kilkakrotnie okazał się zbyt wolny. Ma przykład w przypadku pierwszego okazu, na którego grobie widziano później wyraźne ślady rycia pazurami. Ponadto było jeszcze ciało profesora z Arkham, który popełnił kilka odrażających zbrodni, z aktami kanibalizmu włącznie, zanim go schwytano i osadzono w Zakładzie dla Obłąkanych w Sefton, gdzie przez szesnaście lat uparcie walił głową o ścianę. O większości innych, najprawdopodobniej ocalałych okazów, jest mi dużo łatwiej mówić - gdyż w latach późniejszych naukowy zapał Westa uległ degeneracji, zmieniając się w formę niezdrowej i fantastycznej manii, zgodnie z którą poświęcał swe umiejętności reanimacji, aby ożywiać nic całe ciała, a poszczególne jego części, lub fragmenty połączone z tkanką organiczną inną niż ludzka. Zanim zniknął, jego działalność zmieniła się w diabelski, odrażający koszmar, o wielu eksperymentach nigdy nie ukaże się drukiem nawet najdrobniejsza wzmianka.
Wielka Wojna, podczas której obaj pełniliśmy funkcję chirurgów polowych, zintensyfikowała tę stronę Westa. Mówiąc, iż lęki Westa przed jego okazami były mgliste, mam na myśli głównie ich złożoną naturę. Po części brały się one jedynie ze świadomości istnienia owych bezimiennych potworów, poniekąd zaś z obawy przed uszkodzeniami ciała, jakie w pewnych okolicznościach mogłyby mu zadać. Ich zniknięcie nadało całej sytuacji wrażenia jeszcze głębszej grozy - z nich wszystkich, West znał miejsce pobytu tylko jednego - nieszczęsnego monstrum zamkniętego w zakładzie dla obłąkanych.
I był jeszcze inny, bardziej subtelny lęk: nader fantastyczna sensacja, będąca rezultatem niezwykłego eksperymentu w armii kanadyjskiej w 1915 roku. West, w samym sercu zaciętej bitwy reanimował majora sir Erica Morelanda Ciapham Lee, odznaczonego Distinguished Service Order, kolegę po fachu, który wiedział o jego eksperymentach i mógłby zacząć je naśladować. West odjął mu głowę, aby sprawdzić czy po korpusie można się spodziewać oznak quasi inteligentnego życia. Eksperyment zakończył się sukcesem i w tej samej chwili, w budynek uderzył pocisk artyleryjski. Kadłub poruszał się i, co może wydawać się niewiarygodne, obaj byliśmy dogłębnie przekonani, że usłyszeliśmy słowa płynące z leżącej w zacienionym kącie laboratorium, odciętej głowy oficera. Pocisk, okazał się w pewnym sensie litościwy, niemniej West nigdy nie czuł się tak pewnie, jak by sobie tego życzył, i wątpił czy tylko my dwaj zdołaliśmy przeżyć wybuch. Przywykł do wymyślania koszmarnych scenariuszy dalszego możliwego działania bezgłowego lekarza, obdarzonego mocą reanimowania umarłych.
Ostatnia siedziba Westa mieściła się w starym, nader eleganckim domu z widokiem na jeden z najstarszych cmentarzy w Bostonie. Wybrał to miejsce z czysto symbolicznych i fantastycznie estetycznych powodów, bowiem większość pochowanych tam zwłok pochodziła z okresu kolonialnego, a tym samym przedstawiałaby niewielką wartość dla naukowca poszukującego bardzo świeżych ciał. Laboratorium mieściło się w pomieszczeniu podpiwnicznym, wybudowanym potajemnie przez zagranicznych robotników; mieścił się tam wielki piec do spalania nieczystości, w którym West mógł szybko i całkowicie pozbywać się wszystkich tych zwłok, ich fragmentów, bądź syntetycznych namiastek ciał, jakie mogły pozostać po jego makabrycznych eksperymentach; zarówno tych bardziej, jak i mniej poważnych. Podczas wykuwania tej piwnicy robotnicy natrafili na wyjątkowo stary mur - bez wątpienia połączony z dawnym cmentarzyskiem - niemniej jednak umieszczony zbyt głęboko, by mógł odpowiadać któremuś ze znajdujących się tam grobowców. Po dłuższym namyśle West stwierdził, iż musiał to być fragment jakiejś sekretnej komory pod grobem Averillów, gdzie ostatniego pochówku dokonano w 1768 roku.
Byłem z nim, gdy przyglądał się badawczo cuchnącym, zawilgłym ścianom, obnażonym przez łopaty i oskardy robotników i byłem przygotowany na okropny dreszcz, który towarzyszyć miał mi przy otwarciu ponad stuletnich grobowych tajemnic, ale, po raz pierwszy, niepokój Westa zdołał przezwyciężyć jego naturalną ciekawość i zdradził swą zdegenerowaną żyłkę, rożka żując by ściana pozostała nietknięta, a na dodatek jeszcze zamurowana.
Taką też pozostała do owej ostatniej, piekielnej nocy, stając się jedną ze ścian sekretnego laboratorium. Mówiąc o dekadencji Westa muszę dodać, iż była ona rzeczą czysto mentalną i zasadniczo nieuchwytną. Zewnętrznie do końca się nie zmienił, pozostając spokojnym, zimnym wręcz chudym, blondwłosym, niebieskookim okularnikiem - ot typowy, chłopak tryskający młodością, której zdawałoby się, nigdy nie zdołają skalać lęk i strach.
Wydawał się spokojny, nawet kiedy myślał o rozkopanym grobie i oglądał się przez ramię, nawet kiedy myślał o drapieżnej istocie, drapiącej i bijącej głową w ściany swej celi w zakładzie dla obłąkanych w Sefton.
Koniec Herberta Westa rozpoczął się pewnego wieczoru, w naszej wspólnej pracowni, kiedy na przemian popatrywał z zaciekawieniem, to na mnie, to na gazetę. Dziwaczny tytuł na jednej z pomiętych stron przykuł jego uwagę, zupełnie jakby szpon bezimiennego tytana, dosięgnoł go poprzez przestrzeń szesnastu długich lat. W zakładzie dla obłąkanych w Sefton, oddalonym o pięćdziesiąt mil stąd, wydarzyło się coś strasznego i niewiarygodnego, powodując zakłopotanie wśród okolicznych mieszkańców i zmieszanie wśród policji.
We wczesnych godzinach rannych grupka milczących mężczyzn weszła na teren ośrodka, a ich przywódca obudził pracowników zakładu. Był to budzący grozę wojskowy, który mówił nie poruszając wargami, i którego głos, jak głos brzuchomówcy, wydawał się dobywać ze sporego pudła, trzymanego w ręku przez oficera. Jego pozbawione wyrazu oblicze wydawało się niemal olśniewająco piękne, ale dyrektor zakładu przeżył szok, kiedy spostrzegł je w świetle lamp znajdujących się w głównym holu, była to bowiem woskowa twarz z oczyma z malowanych szkiełek. Mężczyzna ów musiał paść ofiarą jakiegoś straszliwego wypadku. Tuż za nim podążał wyższy mężczyzna, odrażający osiłek, którego posiniałe oblicze wydawało się na wpół wyżarte przez jakąś nie znaną chorobę. Przywódca zażądał przekazania mu potwornego zabójcy znanego jako kanibal z Arkham, przebywającego w Sefton od szesnastu lat, a gdy mu odmówiono, dał znak, który spowodował, iż rozpętało się piekło. Diabły z piekła rodem pobiły, podeptały i pogryzły wszystkich pracowników zakładu, którzy nie zdążyli zbiec; zabiły czterech ludzi a na końcu uwolniły szalone monstrum. Ofiary pamiętające szczegóły wypadków i nie popadające przy tym w histerię, przysięgały że stworzenia zachowywały się mniej jak ludzie, a bardziej jak bezmyślne automaty sterowane przez wojskowego o woskowej twarzy. Zanim zdołano wezwać pomoc, po napastnikach i ich przywódcy zniknął wszelki ślad.
Od czasu, gdy przeczytał ów artykuł, do północy West siedział kompletnie nieruchomo, jak sparaliżowany. O północy ktoś zadzwonił do drzwi, a West, kompletnie zaskoczony i zaniepokojony drgnął gwałtownie. Wszyscy służący spali na poddaszu, toteż ja poszedłem aby otworzyć. Jak już wspomniałem o tym policji, na ulicy nie było żadnego pojazdu, a jedynie grupka dziwnie wyglądających postaci dźwigających sporych rozmiarów pudło, które ułożyli w holu po tym jak jeden z nich, wysokim, zgoła nienaturalnym głosem oznajmił: -"Przesyłka Ekspresowa, opłata uiszczona z góry".
Wyszli z domu chwiejnym, jakby niepewnym krokiem, a gdy za nimi spoglądałem odniosłem dziwne wrażenie, iż kierowali się w stronę cmentarza, na tyłach domu. Kiedy zamknąłem za nimi drzwi, West zszedł na dół i spojrzał na pakę. Miała około dwóch stóp kwadratowych i widniało na niej napisane poprawnie nazwisko Westa oraz jego obecny adres zamieszkania. Znajdował się tam również podpis: "Od Erica Morelanda Ciaphama Lee, St. Eloi, Flanders". Przed sześcioma laty, we Rianders, zburzony artyleryjskim pociskiem budynek szpitala zawalił się na bezgłowy korpus doktora Ciaphama Lee i jego odjętą od ciała głowę, która - być może - zdołała wydać z siebie artykułowane dźwięki.
West nie był teraz nawet poruszony. Jego stan był o wiele bardziej mroczny. - To koniec - powiedział - ale najpierw spalmy "to". Znieśliśmy pakę do laboratorium, nasłuchując. Nie pamiętam wielu szczegółów, niemniej wierutnym kłamstwem jest twierdzenie, iż to ciało Herberta Westa umieściłem wewnątrz pieca. Obaj wstawiliśmy tam całe, nie otwierane pudło, zamknęliśmy drzwi i włączyliśmy prąd. Z pudła nie dobył się żaden nawet najcieńszy dźwięk.
To West pierwszy zauważył odpadające tynki na tej części ściany, gdzie został zamurowany fragment starego grobowca. W chwilę potem dostrzegłem małą, czarną szczelinę, poczułem demoniczny, lodowaty podmuch wiatru, a w moje nozdrza uderzył odór gnijących trzewi ziemi. Nic nie było słychać, ale w tej samej chwili zgasło światło i w blasku jakiejś dziwnej fosforescencji płynącej z innego świata dostrzegłem sylwetki całej hordy pracujących w milczeniu, upiornych istot, które mogła stworzyć jedynie chora wyobraźnia, lub coś o wiele gorszego.
Ich postacie były ludzkie, pół ludzkie, częściowo ludzkie, i nie ludzkie - horda była groteskowo heterogeniczna.
Jeden po drugim usuwały kamienie z ponad stuletniego muru. Później zaś, kiedy wyłom był dostatecznie duży. pojedynczym szeregiem weszły do laboratorium. Na ich czele podążał kroczący majestatycznie stwór z cudowną głową wykonaną z wosku. Idące za swym przywódcą maszkary zatrzymały spojrzenia pałających obłędem ślepi na Merbercie Weście. West nie opierał się, ani nie próbował krzyczeć. Wszystkie monstra, w jednej chwili rzuciły się na niego i na moich oczach rozdarły go na strzępy, zabierając fragmenty jego ciała w głąb podziemnej krypty grobowej. Głowę Westa zabrał ze sobą woskowogłowy oficer w kanadyjskim mundurze. Zanim zniknął dostrzegłem, iż niebieskie oczy za szkłami okularów w drucianych oprawkach pałały odrażającym błyskiem pierwszego, jeszcze nie uporządkowanego wrażenia wzrokowego.
Rankiem nieprzytomnego odnaleźli mnie służący. West zniknął. W piecu znajdowały się jedynie niezidentyfikowane popioły. Policjanci przesłuchiwali mnie, ale cóż im mogłem powiedzieć? nie powiążą z Western tragedii jaka wydarzyła się w Sefton - ani jej, ani wizyty mężczyzn z pudłem, gdyż uparcie zaprzeczają ich istnieniu. Powiedziałem im o grobowcu, a oni wskazali na nienaruszony tynk na zamurowanej ścianie i skwitowali moje słowa śmiechem. W tej sytuacji nie powiedziałem im już nic więcej. Sugerują, że albo jestem szaleńcem, albo mordercą - prawdopodobnie obłąkanym. Ale nie stałbym się nim, gdyby te przeklęte legiony umarłych nie były tak piekielnie ciche.
Na zachód od Arkham wznoszą się dzikie wzgórza, a doliny porastają głębokie lasy, których jeszcze nigdy nie tknęła siekiera. Są tam też mroczne, ciasne wąwozy, a w nich fantastycznie pochylone drzewa i sączące się wąskie strumyki, gdzie nigdy nie dociera słońce. Na łagodnie opadających zboczach przycupnęły farmy - stare, kamienne, omszałe chaty - i pod osłoną ogromnych występów skalnych dumają wieczyście nad prastarymi tajemnicami Nowej Anglii wszystkie są teraz opustoszałe, szerokie kominy się kruszą, a wyłożone gontem ściany groźnie wypaczały się pod niskimi dwuspadowymi dachami.
Dawni mieszkańcy wynieśli się stąd, a nowy przybysze z innych stron nie mają ochoty się tutaj osiedlić. Próbowali już Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia, próbowali Włosi, pojawili się też Polacy, ale odeszli. Dzieje się tak nie z powodu czegoś, co tu widać, słychać czy też czego można dotknąć, ale z powodu czegoś, co mieści się tylko w sferze wyobraźni. Miejsce to właściwie nie pobudza wyobraźni, ale też nie zapewnia nocą spokojnych snów. Chyba to właśnie zraża przybyszów z obcych stron, bo stary Ammi Pierce nigdy jeszcze słowem nie wspomniał im o tym, co pamięta z tych dziwnych dni. Tylko Ammi, od lat już niezbyt sprawny umysłowo, wciąż tutaj mieszka i tylko on jeden mówi czasem o tamtych dziwnych dniach, a ma odwagę mówić, bo jego dom stoi w pobliżu otwartych pól i uczęszczanych dróg wokół Arkham.
Niegdyś droga wiodła przez wzgórza i doliny, tam gdzie teraz rozciąga się przeklęte wrzosowisko, jednakże ludzie przestali z niej korzystać i zbudowano nową, skręcającą daleko na południe. Nawet teraz można znaleźć ślady starej drogi pośród porastającego tu na nowo gąszczu, a część z nich trwać jeszcze będzie wtedy, gdy połowę dolin pokryje zbiornik wodny. Wtedy zostaną wycięte mroczne lasy, a przeklęte wrzosowisko będzie drzemać głęboko pod błękitną, rozmigotaną taflą wody, w której przeglądać się będzie niebo. Tajemnice owych dziwnych dni zjednoczą się z tajemnicami głębi wodnych i z tajemną wiedzą starego oceanu oraz wszystkimi sekretami pierwotnego świata.
Kiedy wybierałem się pomiędzy te wzgórza i doliny, żeby zbadać teraz przeznaczony na nowy zbiornik wodny, powiedziano mi, że jest to wrogie miejsce. Powiedziano mi to w Arkham, a ponieważ jest to bardzo stare miasto, w którym krążą rozliczne legendy o czarownicach, uznałem, że owa złowrogość wiąże się z tym, co w ciągu stuleci opowiadały dzieciom babki. Określenie "przeklęte wrzosowisko" wydało mi się bardzo dziwne i teatralne. Zastanawiałem się, w jaki sposób znalazło się w purytańskim folklorze. A potem zobaczyłem to mroczne, biegnące na zachód kłębowisko wąwozów i urwisk skalnych i przestałem się nad tym zastanawiać, pochłonięty jedynie jego starą tajemnicą. Był ranek, kiedy je ujrzałem, ale mrok zalegał tam zawsze. Drzewa rosły gęsto, a ich pnie były tak ogromne, że nie sposób by spotkać im podobne w zdrowych lasach Nowej Anglii. W mrocznych prześwitach między drzewami panowała zbyt wielka cisza, a podłoże było zbyt grząskie od wilgotnego mchu i nawarstwiającego się w przeciągu niezliczonych lat rozkładu.
Na otwartych przestrzeniach, głównie wzdłuż starej drogi, widniały drobne farmy na zboczach wzgórza; były to albo skupiska kilku budynków, albo tylko jeden czy dwa, a bywało, że sterczał zaledwie samotny komin czy przysypana ziemią piwnica. Królowały tu chwasty i krzaki róży polnej, a w zaroślach rozlegał się szelest jakichś tajemniczych stworów. Wszystko dokoła spowijały opary niepokoju i smutku; wszystko wydawało się nierealne i groteskowe, tak jakby jakieś istotne ogniwo perspektywy czy światłocieni zostało skierowane na opak. Nie dziwiłem się, że przybysze z obcych stron nie chcieli się tu zatrzymywać. bo sen tutaj był prawie wykluczony. Aż nadto przypominało to scenerię Salvatora Rosi, groźny drzeworyt z opowieści niesamowitej.
A jednak to wszystko nie było jeszcze tak przerażające jak przeklęte wrzosowisko. Przekonałem się o tym w tym momencie, kiedy znalazłem się w głębi rozległej doliny; żadne inne określenie nie pasowałoby do tego miejsca, tak jak żadne inne miejsce nie pasowałoby do tego określenia. Mogło się wydawać, że poeta stworzył ową frazę ujrzawszy ten właśnie region. Rozejrzawszy się dokoła pomyślałem, że wszystko chyba tutaj strawił ogień; ale dlaczego nic nowego nie wyrosło na owych pięciu akrach szarego pustkowia rozciągającego się pod gołym niebem, które pośród tych lasów i pól wyglądało jak spalone jakimś kwasem? Sięgało ono daleko na północ wzdłuż dawnej drogi, ale wdzierało się też i na drugą jej stronę. Ogarnęła mnie dziwna niechęć na samą myśl, że mam tam pójść, ale przecież musiałem, bo tego wymagała moja misja. Na całej tej rozległej przestrzeni nie było żadnej roślinności, jedynie miałki szary pył czy popiół, którego chyba jeszcze nigdy nie tknął wiatr. Pobliskie drzewa były schorzałe i karłowate, a wiele uschłych pni sterczało w górę albo leżało murszejąc na brzegu tego pustkowia. Kiedy przechodziłem obok nich w pośpiechu, zauważyłem po prawej stronie rumowisko cegieł i kamieni, pozostałość po starym kominie i piwnicy, a także ziejącą czernią otchłań porzuconej studni, z której unosiły się stęchłe opary, tworząc w promieniach słońca najdziwniejsze kształty. Nawet długie, mroczne lesiste urwisko wznoszące się za tym pustkowiem wydawało się przez kontrast bardzo przyjemne; przestały mnie już teraz zdumiewać bojaźliwe szepty mieszkańców Arkham. W pobliżu nie było żadnego domostwa ani nawet ruin; i dawnymi czasy to miejsce chyba też musiało być bezludne i odosobnione. O zmierzchu, drżąc przed powtórnym przemierzaniem tego złowieszczego miejsca, wróciłem do miasta już okrężną drogą, skręcającą na południe. Marzyłem skrycie, aby na niebie pojawiły się chmury, gdyż dziwny lęk wdarł się do mej duszy z powodu rozciągającej się nade mną głębokiej próżni nieba.
Wieczorem pytałem różnych starych ludzi w Arkham o przeklęte wrzosowisko, a także, co znaczy określenie "dziwne dni", które tak wielu spośród nich niejasno wymieniało. Nie otrzymałem jednak jasnej odpowiedzi poza tym, że tajemnica wcale nie jest tak dawna, jak sobie wyobrażałem. Nie wiązało się to z jakąś starą legendą, ale z czymś, co miało miejsce jeszcze za życia tych, z którymi rozmawiałem. Zdarzyło się to w latach osiemdziesiątych, kiedy to pewna rodzina zniknęła czy też została zamordowana. Ludzie, z którymi rozmawiałem, nie byli co do tego zgodni, a ponieważ wszyscy mi doradzali, abym nie zwracał uwagi na szalone opowieści starego Ammiego Pierce'a, odnalazłem go nazajutrz rano, dowiedziawszy się, że mieszka samotnie w wiekowej, rozpadającej się chacie, na skraju leśnej gęstwiny. Była to bardzo stara chata, z której zaczynała się już dobywać woń rozkładu, tak charakterystyczna dla zaniedbanych domów. Tylko natarczywym pukaniem mogłem wyciągnąć z łóżka tego starca, a kiedy doczłapał się zalękniony do drzwi, najwyraźniej nie był ucieszony moją wizytą. Nie był tak słaby, jak myślałem, ale oczy dziwnie mu się zapadły, a niedbały ubiór i biała broda nadawały mu wygląd człowieka steranego życiem i posępnego.
Nie wiedziałem, w jaki sposób najlepiej byłoby go nakłonić rozmowy, stworzyłem więc pozory interesu; zwierzyłem mu się z mojej inspekcji terenu i zadałem mu kilka mało znaczących pytań odnośnie okolicy. Miał żywszy umysł i był o wiele bardziej inteligentny, niż przypuszczałem, a nim się spostrzegłem, pojął równie dużo, jak każdy człowiek, z którym zdarzyło mi się rozmawiać w Arkham. Był całkiem inny niż ci wszyscy wieśniacy, jakich poznałem na wydzielonych obszarach, przeznaczonych pod zbiornik wodny. Nie protestował z powodu zniszczenia wielu mil starych lasów i farm, choć zapewne protestowałby, gdyby jego dom znajdował się na terenie przyszłego jeziora. Znać po nim tylko było, że doznał ulgi; ulgi z powodu lasu, jaki miał spotkać prastare mroczne doliny, po których wędrował przez całe życia. Wolał, żeby zalała je woda - żeby było zalała je zaraz po tych dziwnych dniach. Jego ochrypły głos przycichł, pochylił się cały do przodu, a palcem prawej ręki z drżeniem zaczął wskazywać kierunek, co robiło na jego rozmówcy wstrząsające wrażenie.
Wtedy właśnie usłyszałem tę opowieść, a kiedy snuł ją ochrypłym, to znów ściszonym do szeptu głosem, coraz to wstrząsał mną dreszcz, choć był to dzień w pełni lata. Często musiałem go przywoływać z tej chaotycznej plątaniny, dobierać naukowe zwroty, które zachował jeszcze w osłabionej już, papuziej pamięci z zasłyszanej rozmowy profesorów, wypełniać luki, w których przerywała się ciągłość i zatracał się sens logiczny. Kiedy skończył, przestałem się dziwić, że jego umysł uległ zachwianiu albo że ludzie z Arkham nie chcą wiele mówić o przeklętym wrzosowisku. Jeszcze przed zachodem słońca pośpieszyłem do hotelu, żeby nie widzieć rozbłyskujących nade mną gwiazd na pustym niebie następnego dnia wróciłem do Bostonu aby złożyć rezygnację z mojej posady. Nie mogłem już powrócić do tego mrocznego chaosu starego lasu i wzgórz ani spojrzeć raz jeszcze na spopielałe przeklęte wrzosowisko, gdzie czarna studnia obok rumowiska cegieł i kamieni zieje otchłanią. Wkrótce powstanie tam zbiornik wodny i wszystkie stare tajemnice zostaną ukryte na zawsze w jego głębinie. Ale nie sądzę, abym kiedykolwiek jeszcze miał ochotę odwiedzić to miejsce nocą, a już na pewno nie wtedy, gdy niebo będzie usiane złowieszczymi gwiazdami, i za nic w świecie nie napiłbym się wody w Arkham.
Wszystko zaczęło się, jak powiedział stary Ammi, od meteorytu. Dawniej, od czasu jak sądzono czarownice, nie opowiadano tu żadnych niesamowitych legend, ale nawet wtedy owe lasy nie budziły takiego lęku, jak maleńka wysepka w Miskatonic, gdzie diabeł miał swój dwór koło dziwnego kamiennego ołtarza pamiętającego dni jeszcze sprzed czasów Indian. Nie było tu lasów, w których straszyło, a ich fantastyczny mrok nie przerażał nikogo, aż do owych dziwnych dni, kiedy to w południe pojawiła się na niebie biała chmura, rozległa się seria grzmotów, a z doliny, w głębi lasu, uniósł się kłąb dymu. Jeszcze przed nastaniem nocy całe Arkham usłyszało o wielkiej skale, która spadła z nieba i wbiła się w ziemię przy studni Nahuma Gardnera. Dom jego położony był w miejscu, które miało się stać przeklętym wrzosowiskiem - schludny, biały dom Nahuma Gardnera pośród urodzajnych ogrodów i sadów.
Nahum wybrał się do miasta, by opowiedzieć ludziom o tym kamieniu, a po drodze wstąpił też do Ammiego Pierce'a. Ammi miał wtedy czterdzieści lat i wszystkie te niezwykłe zdarzenia mocno mu się wyryły w pamięci. Następnego dnia rano udał się z żoną i trzema profesorami z Uniwersytetu w Miskatonic, aby obejrzeć tego "nieziemskiego przybysza" z nieznanych gwiezdnych przestworzy, i wszyscy się zdziwili, dlaczego Nahum mówił wczoraj, że jest tak ogromny. Skurczył się, wyjaśnił Nahum, wskazując na wielki brązowy kopiec sterczący nad rozwaloną ziemią i spaloną trawą, tuż przy starej studni z żurawiem na frontowym podwórku Nahuma; mądrzy profesorowie orzekli jednak, że kamienie się nie kurczą. Bez przerwy wydobywał się z niego żar, a Nahum dodał, że w nocy bił z niego blask. Profesorowie stuknęli w kamień geologicznym młotkiem i okazało się, że jest zdumiewająco miękki, tak jakby był z plastyku. Wydrążyli raczej niż odłupali kawałek tego okazu, aby zabrać do college'u dla celów badawczych. Włożyli go do starego wiadra pożyczonego od Nahuma, bo nawet ten mały kawałeczek wciąż był gorący. W powrotnej drodze zatrzymali się na krótki odpoczynek u Ammiego i byli niepomiernie zdziwieni, gdy pani Pierce doniosła im, że odłamek kamienia coraz bardziej się zmniejsza i wypala dno wiaderka. Rzeczywiście nie był duży, ale uznali, że musieli wziąć mniejszy, niż im się wydawało.
Następnego dnia - a działo się to w czerwcu roku 1882 - profesorowie wybrali się ponownie do Nahuma wielce zafascynowani. Po drodze znowu wstąpili do Ammiego i opowiedzieli mu o dziwnym zachowaniu tego okazu i o tym, że zniknął bez śladu, gdy włożyli go do szklanej probówki. Probówka też zresztą zniknęła i uczeni napomknęli coś o dziwnym pokrewieństwie tego kamienia z krzemem. Zachowywał się wprost niewiarygodnie w ich dobrze wyposażonym laboratorium; podgrzewany węglem drzewnym nie wykazywał żadnej reakcji ani nie wydzielał gazów, dawał reakcję ujemną z boraksem, nie ulatniał się w żadnej możliwej do osiągnięcia temperaturze, nawet w tlenowodorowej dmuchawce. Na kowadełku okazał się wysoce elastyczny, a w ciemności wyraźnie świecił. Nie było sposobu, aby go ochłodzić, co wprowadziło cały college w stan wielkiego zdumienia; natomiast przy podgrzewaniu pod spektroskopem roztaczał błyszczące kręgi o barwach zupełnie niespotykanych w normalnym spektrum. Wywołało to zapierające dech dyskusje o nowych elementach, dziwacznych optycznych właściwościach i wielu innych cechach, o których zaskoczeni ludzie nauki mają zwyczaj rozprawiać, kiedy się zetkną z nieznanym.
Choć wciąż był gorący, postanowili go jednak wypróbować w tyglu za pomocą różnych składników. Woda nie działała. Kwas solny też nie działał. Kwas azotowy i nawet woda królewska tylko rozpryskiwały się z sykiem w zetknięciu z tą rozżarzoną, odporną na wszystko masą. Ammi miał trudności z przypomnieniem sobie kolejnych składników, ale rozpoznawał wszystkie, w miarę jak je wymieniałem w odpowiedniej kolejności. Był więc amoniak i soda kaustyczna, alkohol i eter, przyprawiający o mdłości siarczek węgla i dziesiątki innych składników; mimo że w miarę upływu czasu odłamek kamienia coraz bardziej tracił na wadze, a jego żar zdawał się jakby trochę wygasać, wciąż nie widać było, aby którykolwiek ze stosowanych składników zadziałał choćby w najmniejszym stopniu. Był to bez wątpienia metal. Miał cechy magnetyczne, to też nie budziło wątpliwości; a po zanurzeniu w różnych roztworach kwasu pojawiały się jakby ledwie widoczne ślady figury Windmänstätten, spotykane na żelazie meteorytów. Kiedy stwierdzono już znaczne ochłodzenie, dokonano próby w szkle; tę resztkę, jaka pozostała z całego kawałka w toku przeprowadzanych doświadczeń, umieszczono w szklanej probówce. Rano, następnego dnia, okazało się, że wszystko, wraz z probówka, zniknęło bez śladu, pozostała tylko zwęglona plama na drewnianej półce w miejscu, gdzie stała probówka.
Opowiedzieli to Ammiemu profesorowie, kiedy zatrzymali się przed jego drzwiami, i raz jeszcze wybrali się razem, żeby obejrzeć dokładniej tego kamiennego wysłańca z gwiazd. Tym razem żona Ammiego nie poszła z nimi. Meteoryt zmniejszył się bardzo wyraźnie, tak że nawet trzeźwo myślący profesorowie nie mogli poddać w wątpliwość tej oczywistej prawdy. Wokół skurczonej brązowej bryły koło studni widniało teraz puste miejsce, pozostało tylko wklęsła ziemia; poprzedniego dnia bryła miała w przekroju dobre siedem stóp, teraz zaledwie pięć. Wciąż była gorąca, a uczeni obserwowali jej powierzchnię z ogromnym zaciekawieniem, starając się oddzielić jednocześnie młotkiem i dłutem drugi, trochę większy kawałek. Tym razem zatopili dłuto głębiej, a wtedy przekonali się, że jądro tej bryły nie jest jednolite.
Odsłonili coś, co zdawało się być boczną ścianą dużej kuli osadzonej wewnątrz masy. Jej kolor, przypominający kręgi w dziwnym spektrum meteorytu, był prawie nie do opisania; i tylko przez analogię nazwali to kolorem. Zbudowana była z lśniącej materii, a przy dotyku okazała się krucha i pusta w środku. Jeden z profesorów mocniej uderzył młotkiem, a wtedy rozległo się jakby nerwowe, krótkie syknięcie. Nic się z jej wnętrza nie wydobyło, ale po rozłupaniu zniknęła bez śladu. Pozostało po niej jedynie puste okrągłe wgłębienie o średnicy około trzech cali i wszyscy mieli nadzieję, że odkryją teraz następną kulę, skoro ta zniknęła.
Przypuszczenie okazało się mylne; zaczęli wiercić w bryle w poszukiwaniu następnych, ale bezowocnie, wobec tego odjechali z następnym kawałkiem, który w laboratorium okazał się równie zagadkowy, jak poprzedni. Miał także konsystencję plastyku, był gorący, wykazywał cechy magnetyczne, lekko polśniewał, w mocnych kwasach odrobinę się ochładzał, posiadał zupełnie nieznane widmo spektrum, pod wpływem powietrza zmniejszał się, działał na związki krzemu niszcząco, ale i one też niszcząco nań działały, a mimo to nie sposób było zidentyfikować żadnych bliżej określonych cech; po zakończeniu wszelkich badań naukowcy musieli zgodnie stwierdzić, że nie są w stanie go nigdzie zaklasyfikować. Nie przynależał do ziemi, był fragmentem czegoś z zewnątrz; miał cechy pozaziemskie i podlegał jakimś obcym prawom.
Tej nocy szalała burza, a gdy nazajutrz profesorowie wybrali się do Nahuma, spotkało ich gorzkie rozczarowanie. Kamień, przy swoich właściwościach magnetycznych, musiał mieć jeszcze szczególne właściwości elektryczne, ponieważ, jak się wyraził Nahum, "przyciągał pioruny" ze szczególną częstotliwością. Farmer widział, że aż sześć razy w ciągu godziny pioruny uderzały w rozkopaną ziemię na frontowym podwórku, a kiedy burza minęła, pozostał tylko nierówny dół przy starej studni, do połowy zasypany ziemią. Kopanie okazało się bezowocne, naukowcy stwierdzili, że kamień zniknął bez śladu. Był to prawdziwy zawód; nie pozostało im nic innego, jak wrócić do laboratorium i jeszcze raz poddać badaniom znikający fragment zamknięty starannie w ołowianej kapsułce. Istniał on jeszcze przez tydzień, ale nie zdołano dokonać żadnego cennego odkrycia. Po jego zniknięciu nie pozostał nawet osad, w związku z czym u profesorów zbudziła się wątpliwość, czy rzeczywiście widzieli na własne oczy ten tajemniczy fragment nieogarnionych przestworzy, tego samotnego, pozaziemskiego zesłańca z wszechświata i innych sfer materii, siły, istnienia.
Wszystkie gazety w mieście Arkham nadały oczywiście rozgłos temu wydarzeniu za poręczeniem kolegiaty uniwersyteckiej i wysłały swoich reporterów celem przeprowadzenia wywiadu z Nahumem i jego rodziną. Dziennik z Bostonu także wysłał swojego pracownika i Nahum wkrótce stał się prawie że miejscową sławą. Był szczupłym, jowialnym mężczyzną lat około pięćdziesięciu, miał żonę i trzech synów oraz dobrze zagospodarowaną farmę w dolinie. Nahum i Ammi często odwiedzali się nawzajem, tak samo ich żony; Ammi po latach nie mógł się nachwalić Nahuma. Był nawet dumny, że tyle uwagi poświęcano farmie przyjaciela, i on również w ciągu kilku następnych tygodni często mówił o meteorycie. Lipiec i sierpień tego roku były upalne, Nahum ciężko pracował przy zbiorze siana na dziesięcioakrowej łące nad Chapman's Brook; jego turkocący wóz żłobił głębokie koleiny na cienistych dróżkach. Praca ta męczyła go jakoś bardziej niż zwykle, czuł że wiek zaczyna na nim wyciskać swoje piętno.
Potem nadeszła pora owoców i żniw. Gruszki o jabłka dojrzewały powoli i Nahum twierdził, że jego sady rodzą w tym roku o wiele obficiej niż we wszystkich minionych latach. Owoce były wprost fenomenalnych rozmiarów i o niezwykłym połysku, a obrodziły w takich ilościach, że trzeba było zamówić dodatkowe kosze, aby się mogły pomieścić. Ale w miarę jak dojrzewały, przyszło rozczarowanie, bo choć były dorodne i wspaniale soczyste, zupełnie nie nadawały się do jedzenia. Wkradła się w nie jakaś ohydna gorycz, a po nadgryzieniu najmniejszego kawałka długo nie można się było pozbyć nieprzyjemnego smaku. To samo stało się z melonami i pomidorami i Nahum ze smutkiem stwierdził, że cały zbiór jest zmarnowany. Szybko powiązał wszystkie te wydarzenia i doszedł do wniosku, że meteoryt zatruł mu ziemię, toteż dziękował Niebiosom, że resztę zbiorów miał na wzgórzu obok drogi.
Zima nastała wcześnie i była bardzo mroźna. Ammi rzadziej teraz widywał Nahuma i zauważył, że sprawia on wrażenie bardzo zmęczonego. Tak samo wyglądała cała rodzina Nahuma, wszyscy stali się dziwnie milczący; nie chodzili już systematycznie do kościoła, o wiele rzadziej uczestniczyli w towarzyskich imprezach wsi. Trudno było znaleźć przyczynę ich rezerwy i melancholii, zwierzali się jednak, że są osłabieni i odczuwają jakiś dziwny lęk. Sam Nahum dawał temu konkretne świadectwo mówiąc, że zaniepokojony jest pewnymi śladami na śniegu. Były to, jak zwykle zimą, ślady rudych wiewiórek, białych królików i lisów, ale błądzący gdzieś myślami farmer twierdził, że to, co widział, nie odpowiada prawom natury i jej ustalonemu porządkowi. Nie potrafił tego dokładnie określić, ale odnosił wrażenie, że ani pod względem anatomicznym, ani zachowania nie przypomina wiewiórek, królików czy lisów. Ammi słuchał tego bez większego zainteresowania, dopóki którejś nocy, wracając z Clark's Corner, nie musiał przejeżdżać saniami koło domu Nahuma. Na niebie świecił księżyc, aż nagle przez drogę przemknął królik tak długimi susami, że zaskoczyło to zarówno Ammiego, jak i jego konia, który rzucił się do ucieczki i Ammi z trudem go powstrzymał, mocno ściągając lejce. Od tej pory Ammi poważniej zaczął traktować opowieści Nahuma i tylko wciąż jeszcze zastanawiał się, dlaczego psy Nahuma są tak przerażona i tak drżą każdego ranka. Okazało się, że prawie straciły umiejętność szczekania.
W lutym chłopcy McGregora z Meadow Hill wybrali się na polowanie na świstaki i w pobliżu domu Gardnera zabili niezwykły okaz świstaka. Był dziwnie nieproporcjonalny, a głowa miała kształt i wyraz zupełnie niespotykany wśród tych zwierząt. Chłopcy tak się przestraszyli, że natychmiast wyrzucili swoją zdobycz, tak więc tylko ich nieprawdopodobne opowieści dotarły do ludzi we wsi. Zaś fakt, że konie stają dęba koło domu Nahuma, stał się już powszechnie znany i szybko zaczęto szeptać na ten temat różne opowieści.
Ludzie z uporem twierdzili, że śnieg wokół domu Nahuma topnieje szybciej niż gdzie indziej, a na początku marca odbyła się pełna grozy rozmowa w sklepie Pottera w Clark's Corner. Stephen Rice przejeżdżając rano koło domu Gardnera zauważył, że w błotnistej ziemi koło lasu po drugiej stronie drogi rośnie dzika kapusta. Jeszcze nigdy nie widziano kapusty takich rozmiarów, a jej koloru nie oddałyby żadne słowa. Kształt miała wprost niesamowity, a koń aż parskał od niebywałego smrodu, jakiego jeszcze nie wydawała żadna kapusta. Tego popołudnia parę osób przyjechało, żeby obejrzeć nienormalnie wyrośniętą kapustę i wszyscy zgodnie orzekli, że tego rodzaju warzywa nie mogłyby urosnąć w zdrowym świecie. Zaczęto mówić też o nieudanych owocach z ubiegłej jesieni i przekazywano z ust do ust wieści, że ziemia Nahuma jest zatruta. Przyczyną, oczywiście, był meteoryt; a pamiętając, jak dziwny wydał się uczonym z college'u, kilku farmerów powiadomiło ich o obecnym wydarzeniu.
Pewnego więc dnia uczeni odwiedzili Nahuma; nie byli zwolennikami ludowych bajań i folkloru, a w swoim orzeczeniu wykazali raczej ostrożność. Kapusta wydała im się rzeczywiście dziwna, ale dzika kapusta jest prawie zawsze dziwna, jeśli chodzi o kształt i kolor. Bardzo możliwe, że jakieś mineralne składniki z meteorytu przedostały się do ziemi, ale wkrótce wypłuczą je deszcze. A jeśli chodzi o ślady na śniegu i przestraszone konie - to po prostu wiejska gadanina, którą taki fenomen jak aerolit musiał rozbudzić. Trudno, aby poważni ludzie mieli się zajmować plotkami, bo przecież wieśniacy są przesądni, mówią i wierzą we wszystko. I tak przez cały okres tych dziwnych dni profesorowie trzymali się z daleka, okazując lekceważenie. Tylko jeden spośród nich, który otrzymał dwie fiolki ziemi do analizy na zlecenie funkcjonariusza policji w jakieś półtora roku później, przypomniał sobie, że dziwny kolor kapusty był bardzo podobny do anomalnych błyszczących kręgów widzianych pod spektroskopem w college'u i do kruchej kuli znajdującej się wewnątrz meteorytu. W tym przypadku analiza próbek wykazała te same dziwne kręgi, które jednak wkrótce zanikły.
Rosnące wokół domu Nahuma drzewa wypuściły pąki przedwcześnie, a nocą kołysały się złowieszczo na wietrze. Młodszy syn Nahuma, piętnastoletni Thaddeus, twierdził, że tak samo się kołyszą, kiedy wcale nie wieje wiatr; ale nawet plotkarze nie mogli temu dać wiary. Jedno tylko nie budziło wątpliwości, że w powietrzu był niepokój. W całej rodzinie Gardnera rozwinął się nawet ciągłego nasłuchiwania, choć nie potrafiliby określić, czego nasłuchują. W rzeczywistości to nasłuchiwanie było efektem chwilowego zatarcia świadomości. Niestety, takie momenty narastały z tygodnia na tydzień, aż zaczęto powszechnie mówić, że "coś jest nie w porządku z rodziną Nahuma". Kiedy zakwitła wczesna skalnica, jej barwy też były dziwne; może niezupełnie takie same jak u dzikiej kapusty, ale podobne i raczej nikomu nie znane. Nahum zaniósł kilka kwiatków redaktorowi "Gazette", ale ten dostojnik napisał tylko żartobliwy artykuł, w którym tajemnicze strachy wieśniaków zostały w grzeczny sposób ośmieszone. Nahum popełnił błąd opowiedziawszy temu pozbawionemu wyobraźni mieszczuchowi, jak zachowują się w stosunku do skalnicy ogromne, niespotykanych rozmiarów motyle.
W kwietniu ludzi we wsi ogarnęło jakieś szaleństwo i przestali korzystać z drogi wiodącej obok domu Nahuma, tak że groziło jej całkowite zapomnienie. Przyczyniła się do tego roślinność. Wszystkie drzewa rozkwitły wcześnie w najprzeróżniejszych kolorach, a na kamienistym podwórku i przyległym pastwisku tak bujnie puściła się roślinność i w takiej rozmaitości, że tylko botanik mógłby rozpoznać, czy jest to flora właściwa dla danego regionu. Jedynie trawa i listowie drzew zachowały jeszcze zdrowy wygląd; poza tym wszystko przybrało szaleńczy, prazmatyczny i schorzały wygląd, i to nadawało jakiś szczególny ton barwom zupełnie nieznanym na kuli ziemskiej. Ładniczki stały się obiektem złowieszczej grozy, a ich krwiste korzenie rosły zuchwale w swojej chromatycznej perwersji. Ammi i Gardner uważali, że większość spośród tych barw jest w jakiś sposób podobna aż do znudzenia i wszystkie przypominają ową kruchą kulę wewnątrz meteorytu. Nahum orał i zasiewał dziesięoakrowe pole oraz ziemię na wzgórzu, nic natomiast nie robił wokół domu. Zdawał sobie sprawę, że byłby to próżny trud, i miał cichą nadzieję, że tak dziwnie obfite plony z tego lata wyciągną z ziemi truciznę. Teraz był już przygotowany na wszystko i nawet przywykł do ciągłego nasłuchiwania, w nadziei, że wkrótce coś blisko siebie usłyszy. Sąsiedzi wciąż unikali jego domu, co także wywarło na nim swoje piętno, ale znacznie większe na jego żonie. Chłopcy byli w lepszej sytuacji, bo chodzili codziennie do szkoły, ale krążące plotki ich także napełniały lękiem. Najdotkliwiej odczuwał to Thaddeus, chłopiec o wyjątkowej wrażliwości.
W maju pojawiły się jakieś owady i cały teren wokół domu Nahuma ogarnął koszmar bzyczących i pełzających po nocach stworów. Większość z nich miała niezwykłe kształty i ruchu, a ich nocne obyczaje przeczyły wszystkim dotychczasowym doświadczeniom. Cała rodzina Gardnerów zaczęła czegoś po nocach wypatrywać, choć nikt nie potrafiłby określić, czego wypatruje. Wtedy właśnie pojęli, że Thaddeus miał rację mówiąc o drzewach. Pani Gardner również to zauważyła patrząc przez okno na ciężkie gałęzie klonu na tle księżycowego nieba. Gałęzie najwyraźniej się kołysały się, choć wcale nie było wiatru. To na pewno z powody podziemnych soków. Wszystko, co rosło teraz, było dziwne. Następnego odkrycie dokonał ktoś spoza rodziny Nahuma. Oni byli już tak z tym zjawiskiem oswojeni, że przestali reagować. Bardzo to ich przygnębiało, a czego sami nie dostrzegli, zostało dostrzeżone przez bojaźliwego komiwojażera z Bostonu, który pewnej nocy przejeżdżał tamtędy nieświadom krążących po wsi plotek. To, co opowiedział w Arkham, zamieszczono w krótkim artykule w "Gazette"; wtedy właśnie wszyscy, wraz z samym Nahumem, ujrzeli to po raz pierwszy. Noc była ciemna, lampy u wozów świeciły słabo, ale wokoło farmy w dolinie, którą wszyscy rozpoznali jako farmę Nahuma, ciemność nie była tak gęsta. Przyćmiony, a jednak wyraźny blask zdawał się ogarniać roślinność, trawę, liście i kwiaty, a w pewnym momencie jakaś fosforyzująca zjawa zaczęła się przesuwać ukradkiem po podwórku, koło stodoły.
Trawa, jak do tej pory, wydawała się nietknięta i krowy pasły się swobodnie na łące koło domu, ale pod koniec maja mleko stało się niesmaczne. Nahum popędził krowy na wzgórze i wtedy mleko odzyskało smak. Wkrótce potem trawa i liście zmieniły się w sposób dostrzegalny dla oka. Poszarzały, zaczęły wykazywać przedziwną kruchość. Ammi był teraz jedyną osobą, która odwiedzała tę farmę, ale jego wizyty zdarzały się coraz rzadziej. Kiedy skończyły się lekcje w szkole, Gardnerowie zostali praktycznie odcięci od świata i tylko od czasu do czasu prosili Ammiego o załatwienie im czegoś w mieście. Stan ich zdrowia został dziwnie zachwiany, tak pod względem fizycznym, jak i umysłowym, toteż nikt się nie zdziwił, kiedy rozniosła się wieść, że pani Gardner postradała zmysły.
Stało się to w czerwcu, w rok po spadnięciu meteorytu. Biedna kobieta zaczęła krzyczeć, że widzi coś w powietrzu, ale nie potrafiła określić, co to jest. W jej majakach nie było ani jednego rzeczownika, same czasowniki i zaimki. Wszystko się ruszało, zmieniało i drżało, a w uszach dzwoniło od jakichś impulsów, która nie były dźwiękami. Coś jej odebrano - została czegoś pozbawiona - choć ją opasywało, a nie powinno - ktoś powinien to zdjąć - noc już nie była spokojna - ściany i okna gdzieś się przesuwały. Nahum nie oddał jej do zakładu dla psychicznie chorych, pozwalał jej krążyć po domu, dopóki nie zaczęła zagrażać otoczeniu. Nawet kiedy zmienił się wyraz jej twarzy, toż na to nie zareagował. Ale chłopcy zaczęli się jej bać, a kiedy Thaddeus omal nie zemdlał na widok grymasów, jakie zaczęła do niego robić, Nahum zamknął żonę na poddaszu. W lipcu przestała mówić i pełzała na czworakach, a pod koniec miesiąca Nahum zauważył rzecz zupełnie niesamowitą, że w mroku od jego żony emanuje blask, tak jak od całej otaczającej go roślinności, co widział teraz już wyraźnie.
Tuż przed tym wydarzeniem rozległ się tupot koni. Coś je rozbudziło w nocy, wierzgały kopytami w boksach i rżały przerażająco. Nie było sposobu, aby je uspokoić, a kiedy Nahum otworzył wrota stajni, wyrwały się jak przestraszone daniele z lasu. Tydzień trwało, nim natrafiono na ich ślad, a gdy je odnaleziono, były zupełnie bezużyteczne i nie do okiełznania. Jakaś klapka zamknęła się w ich mózgu i wszystkie po kolei trzeba było zastrzelić dla ich własnego dobra. Nahum na czas sianokosów pożyczył kania od Ammiego, lecz koń za nic nie chciał się zbliżyć do stodoły. Rzucał się, opierał i rżał, aż w końcu Nahum musiał wprowadzić go n a podwórko, a mężczyźni sami przyciągnęli wóz w pobliże szopy, gdzie było najwygodniej wrzucać siano. A tymczasem wszystko, co rosło, szarzało i kruszyło się. Nawet kwiaty o tak przedziwnych barwach teraz poszarzałych, tak samo jak owoce, które jednocześnie pomarszczyły się i straciły smak. Kwiaty astrów i złotych rózek były także szare i zniekształcone, a róże, cynie i malwy rosnące przed domem wyglądały tak okropnie, że najstarszy syn Nahuma, Zenas, ściął wszystkie bez wahania. Owe dziwnie zuchwałe owady wyginęły już do tej pory, a pszczoły opuściły ule i przeniosły się do lasu.
We wrześniu cała roślinność przemieniła się w szary pył. Nahum lękał się, że wszystkie drzewa uschną, nim trucizna zaniknie w ziemi. Żona miała teraz okresy, kiedy przerażająco krzyczała, pozostali członkowie rodziny żyli w stanie ciągłego napięcia. Unikali ludzi, chłopcy nie chodzili do szkoły, choć nauka już się rozpoczęła. To Ammi podczas którejś ze swych coraz rzadszych wizyt u Nahuma odkrył, że woda w studni jest niedobra. Była niesmaczna, cuchnąca i słona, poradził więc przyjacielowi, aby wykopał drugą studnię gdzieś wyżej i żeby stamtąd czerpał wodę do czasu, aż ziemia na niższym terenie będzie się nadawała do użytku. Nahum jednak zlekceważył tę radę, zatracił już wrażliwość na wszystko, co dziwne i nieprzyjemne. Nadal czerpał wraz z chłopcami skażoną wodę, wszyscy pili ją w ciszy i machinalnie, podobnie jak spożywali skromne, byle jak przyrządzone posiłki i podobnie jak wykonywali niewdzięczne, monotonne zajęcia dzień po dniu w poczuciu ich bezsensowności. Wszystkich ogarnęła jakaś pełna otępienia rezygnacja, tak jakby wędrowali w innym świecie pomiędzy dwoma szpalerami bezimiennej straży ku nieuchwytnemu, lecz nieuniknionemu przeznaczeniu.
U Thaddeusa wystąpił obłęd we wrześniu, kiedy wracał od studni. Poszedł z wiaderkiem, a wrócił z pustymi rękoma, wymachując nimi i krzycząc, to znów chichocząc lub szepcząc o "ruszających się kolorach tam w studni". Dwoje w rodzinie ogarnął obłęd, ale Nahum znosił to dzielnie. Pozwolił chłopcu biegać swobodnie przez tydzień, dopóki nie zaczął się potykać i rozbijać, a wtedy zamknął go w izbie na poddaszu naprzeciw matki. Ich krzyk spoza zamkniętych drzwi był przerażający, zwłaszcza dla małego Merwina, któremu wydawało się, że rozmawiają ze sobą jakimś straszliwym językiem nie z tego świata. U Merwina rozwinęła się chorobliwa wyobraźnia, a jego niepokój jeszcze się spotęgował po zamknięciu brata, który był jego najbliższym kompanem.
Niemal w tym samym czasie zaczęły padać zwierzęta. Drób pokrył się szarymi piórami i wyzdychał, a mięso okazało się zupełnie suche i cuchnące. Świnie porosły do niespotykanych rozmiarów, po czym nagle zaczęły w nich zachodzić jakieś zmiany, które trudno byłoby określić. Ich mięso tak samo okazało się niejadalne i Nahum był już u kresu sił. Wiejski weterynarz za nic by się nie zbliżył do tego miejsca. a weterynarz z Arkham był najwyraźniej zaskoczony. Świnie również przybrały barwę popiołu i zaczęły się rozpadać na kawałki jeszcze przed zakończeniem żywota, a ich oczy i ryje uległy przedziwnym zmianom. Było to zupełnie niewytłumaczalne, bo przecież nigdy im nie podawano skażonego pokarmu. Z kolei zaczęło się źle dziać z krowami. Ich skóra w niektórych miejscach, a nawet na całej powierzchni, zaczęła się marszczyć i kurczyć, a następnie zapadać, po czym następował jej rozkład. W ostatnim stadium - a kończyło się to śmiercią - sierść krów popielała i kruszyła się podobnie jak u świń. Nie mogło być mowy o zatruciu, bo wszystkie te przypadki zdarzyły się w zamkniętej szczelnie oborze. Nie wchodziła też w grę choroba wirusowa spowodowana ukąszeniem, bo jakaż żywa istota na tej ziemi może przeniknąć przez ścianę? Musiała więc to być po prostu choroba, ale jakaż to choroba mogła wywołać aż takie objawy, tego niepodobieństwem było odgadnąć. Do żniw nie przetrwało ani jedno zwierzę, bydło i drób wyginęły, a psy uciekły. Którejś nocy wszystkie psy, a było ich trzy, zniknęły i słuch o nich zaginął. Pięć kotów wywędrowało jeszcze wcześniej, ale ich nieobecności prawie nie dostrzegano, bo i myszy wyginęły, tylko pani Gardner kwiliła jak małe kocięta.
Dziewiętnastego października Nahum ledwie się słaniając na nogach przyszedł do Ammiego ze straszną wieścią. Thaddeus zmarł na poddaszu, a stało się to w sposób zupełnie nieprawdopodobny. Nahum wykopał grób na ogrodzonej ziemi za farmą i tam pochował to, co znalazł. Nic nie mogło się przedostać z zewnątrz, bo małe okratowane okienko i zamknięte drzwi były nietknięte; a stało się z nim to samo, co z bydłem w oborze. Ammi i jego żona starali się jak tylko mogli pocieszyć złamanego człowieka, ale sami byli głęboko wstrząśnięci. Całą rodziną Gardnerów zawładnął paniczny lęk, wszystko, czego dotykali, sama obecność choćby jednego spośród nich w domu była jakby tchnieniem owych bezimiennych i niewysłowionych regionów. Ammi, mimo wewnętrznych oporów, poszedł jednak z Nahumem do jego domu i starał się uspokoić spazmatycznie szlochającego małego Merwina. Zenosa nie trzeba było uspokajać. Ostatnio nic nie robił, tylko patrzył gdzieś w dal i posłusznie wykonywał polecenia ojca. Jego los wydał się Ammiemu szczególnie żałosny. Co pewien czas na krzyki Merwina rozlegał się jakby w odpowiedzi cichy jęk z poddasza. Nahum wyznał zaskoczonemu przyjacielowi, że jego żona coraz bardziej słabnie. Pod wieczór Ammi postanowił wrócić do domu, bo nawet uczucie przyjaźni nie mogło go zatrzymać w tym miejscu, gdzie cała roślinność zaczynała fosforyzować, a drzewa kołysać się mimo bezwietrznej nocy. Na szczęście Ammi nie miał zbyt bujnej wyobraźni. Mimo to umysł jego trochę ucierpiał, gdyby jednak potrafił powiązać i zgłębić te wszystkie niesamowitości, niewątpliwie postradałby zmysły już na całe życie. O zmierzchu pospieszył do domu, a krzyki obłąkanej kobiety i znerwicowanego dziecka przeraźliwie i nieustannie brzmiały mu w uszach.
W trzy dni później wczesnym rankiem Nahum wpadł do kuchni Ammiego i znowu, tym razem pod nieobecność gospodarza, jąkając się opowiedział rozpaczliwą historię, której pani Pierce wysłuchała z lękiem ściskającym jej serce. Chodziło o Merwina. Zniknął. Wyszedł późną nocą z latarką i wiadrem do wody i już nie wrócił. Przez całe dnie snuł się osowiały i prawie nieświadom tego, co się wokół niego dzieje. Na wszystko reagował krzykiem. Tej nocy rozległ się przeraźliwy krzyk na podwórku, ale nim ojciec dopadł drzwi, chłopca już nie było. Nahum nie dostrzegł nigdzie światła latarki ani też śladu chłopca. Wtedy Nahum był przekonany, że latarka i wiadro zniknęły, ale o świcie, powróciwszy z całonocnych poszukiwań po pobliskich lasach i polach, natknął się na coś dziwnego koło studni. Leżała tam jakaś zgnieciona i stopiona masa żelaza, zapewne pozostałość po latarce, podczas gdy zakrzywiony pałąk i poskręcane metalowe obręcze, lekko nadtopione, były zapewne pozostałością po wiadrze. I to wszystko. Nahum nie pojmował, co się stało, pani Pierce miała pustkę w głowie, a Ammi, który właśnie wrócił do domu i usłyszał całą opowieść, także nic z tego nie rozumiał. Merwin zniknął i nie było sensu mówić o tym okolicznym ludziom, bo wszyscy stronili teraz od Gardnerów. Ludzi w Arkham nie należało o tym powiadamiać, bo wszystko wyśmiewali. Thad zniknął, a teraz znów Merwin. Coś pełzało i pełzało, i tylko czekało, aby ktoś je dojrzał i usłyszał. Nahum obawiał się, że i jego to spotka, prosił więc Ammiego, aby zaopiekował się jego żoną i Zenasem, gdyby go przetrwali. Jest to zapewne kara, ale nie wiedział, za co go spotyka. bo przecież wydawało mu się, że zawsze starał się postępować zgodnie z wolą Bożą.
Ponad dwa tygodnie Ammi nie widział Nahuma, aż w końcu, zaniepokojony, przemógł lęk i wybrał się do Gardnerów. Z wielkiego komina nie unosił się dym i przez moment Ammi spodziewał się najgorszego. Cała farma wyglądała szokująco - trawa spopielała i uschła, zwiędłe liście leżały rozsypane po ziemi, kruche resztki winorośli zwisały ze starych murów i szczytów, a wielkie nagie drzewa wspinały się w listopadowe niebo z rozmyślną wrogością, która, jakby się zdawało, brała się z pewnej drobnej zmiany w pochyleniu gałęzi. Jednakże Nahum mimo wszystko żył. Był słaby, leżał na łóżku w nisko sklepionej kuchni, lecz w pełni świadom wszystkiego, mógł jeszcze nawet wydawać proste dyspozycje Zenasowi. W domu było wprost lodowato; widząc, że Ammi aż się wstrząsnął z zimna, gospodarz zawołał szybko na Zenasa, aby przyniósł więcej drzewa. Doprawdy, drzewo było tu potrzebne, bo przepastny piec świecił pustką, nikt w nim nie rozniecił ognia i tylko kłęby sadzy fruwały, rozwiewane przez wiatr huczący w kominie. Nahum spytał przyjaciela, czy zadowoli go ta dodatkowa naręcz drzewa i wtedy dopiero Ammi zauważył, co się stało. W końcu ten najmocniejszy pień też został złamany i nieszczęśliwy farmer był już nieczuły na wszystkie kolejne udręki.
Ammi, zadając ostrożne pytania, nie dowiedział się jednak dokładnie, kiedy zniknął Zenas. - W studni... żyje w studni... - tyle tylko był w stanie powiedzieć otępiały ojciec. Nagle Ammiemu przyszła na myśl obłąkana żona gospodarza. - Nabby? Przecież jest tutaj! - padła pełna zdumienia odpowiedź i Ammi zrozumiał, że sam musi ją odnaleźć. Pozostawiwszy bezradnego, bełkocącego człowieka na łóżku, zdjął klucze wiszące na gwoździu przy drzwiach i po skrzypiących schodach wszedł na poddasze. Panował tam cuchnący zaduch, ale znikąd nie dochodziły żadne odgłosy. Spośród czterech drzwi tylko jedne były zamknięte, zaczął więc dopasowywać po kolei wszystkie klucze wsunięte na kółko. Trzeci wydał się właściwy i po paru nieudanych próbach wreszcie otworzył niskie białe drzwi.
Wewnątrz panował kompletny mrok, gdyż okienko było małe i zabezpieczone kratą z żerdzi; Ammi nic nie mógł dostrzec na podłodze z szerokich desek. Zaduch był nie do zniesienia, a żeby móc wejść głębiej. Ammi musiał cofnąć się na chwilę do drugiej izby i odetchnąć świeżym powietrzem. Kiedy wszedł po raz drugi, zauważył coś ciemnego w kącie, a przyjrzawszy się dokładniej, krzyknął. W tym momencie chmura przesłoniła okno, a po chwili poczuł, że owionęło go jakieś lepkie opary. Przed oczami wirowały mu najdziwniejsze kolory; gdyby nie poraził go paniczny lęk, skojarzyłby to z kulą w meteorycie, którą rozbił geologiczny młotek, i ze schorzałymi roślinami wybujałymi wiosną. W obecnym jednak stanie potrafił tylko myśleć o tej bluźnierczej potworności, z jaką się zetknął i która bez wątpienia stała się udziałem nieznanego losu Thaddeusa i całego dobytku. W tym okropieństwie najstraszniejsze było to, że owa rzecz, choć się stopniowo rozpadała, była jednak przez cały czas w powolnym i nieustannym ruchu.
Ammi nie podał mi żadnych innych szczegółów tej sceny, ale kształt leżący w kącie izby już się nie pojawił w jego opowieści jako poruszający się przedmiot. Są sprawy, których nie można wspominać, a to, co się czasem dokonuje wśród prostych ludzi, bywa nieraz surowo osądzane przez prawo. Zrozumiałem, że nic, co by się poruszało, nie zostało w izbie na poddaszy i że pozostawienie czegokolwiek, zdolnego do poruszania się, byłoby czynem równie okrutnym, jak skazanie jakiejkolwiek istoty na wieczne tortury. Tylko twardy farmer mógł temu stawić czoło, ktoś inny albo by zemdlał, albo postradał zmysły, Ammi jednak całkiem przytomnie wyszedł przez niskie drzwi i zamknął za sobą przeklętą tajemnicę. Postanowił się teraz zająć Nahumem; trzeba go odżywić, zaopiekować się nim i przenieść w takie miejsce, żeby go można było doglądać.
Ammi zaczął właśnie schodzić po stopniach, gdy dobiegł go z dołu jakiś głuchy łoskot. Wydało mu się, że usłyszał krzyk nagle stłumiony, i nerwowo przypomniał sobie lepkie opary, które jakby go omiotły w tej strasznej izbie na górze. Co znowu się tu dostało i skąd ten krzyk? Przystanął dziwnie przerażony i usłyszał na dole jakiś hałas. Jakby coś ciężkiego wleczono po ziemi; dochodził też najobrzydliwszy, jaki tylko można sobie wyobrazić, lepki odgłos szatańskiego i plugawego ssania. W ogromnym napięciu skojarzył to w sposób niewytłumaczalny z tym, co widział na górze. Dobry Boże! Cóż to za okropny świat-mara? Gdzież się zabłąkał? Nie miał odwagi zrobić kroku ani do przodu, ani do tyłu, tylko stał drżąc na spowitym mrokiem podeście schodów. Najmniejszy szczegół tej sceny płonął mu w mózgu. Odgłosy, świadomość koszmarnego oczekiwania, ciemność, strome, wąskie schody i... o Łaskawe Nieba! - słaby, ale niezaprzeczalny blask emanujący z wszystkiego, co było drzewem w tym domu: schody, ściany, sterczące listwy i belki.
Wtem rozległo się przeraźliwe rżenie konia Ammiego, potem tupot kopyt i turkot kół, co świadczyło o ucieczce w panicznym lęku. Po chwili ani konia, ani wozu nie było już słychać, a przerażony Ammi stał na ciemnych schodach próbując odgadnąć, co się dzieje. Nie miął jednak pojęcia. Dały się słyszeć jakieś inne odgłosy z zewnątrz. Jakiś plusk wody... zapewne w studni. Pozostawił tam swojego konia, Hero, nie uwiązanego, a koło od wozu musiało zapewne otrzeć się o przykrycie studni i uderzyć w ocembrowanie. A to obmierzłe stare drewno wciąż fosforyzowało w całym domu. Boże! Jakże wiekowy był ten dom! Zbudowano go jeszcze przed 1670 rokiem, a dwuspadowy dach nie później niż w 1730.
Ciche szuranie po podłodze na dole rozbrzmiewało teraz wyraźnie i Ammi mocniej zacisnął rękę na grubym kiju, który wziął z poddasza nie widząc właściwie, w jakim celu. Zebrawszy powoli odwagę zszedł po schodach i ruszył śmiało do kuchni. Ale nie musiał wchodzić do środka, bo tego, czego szukał, już tam nie było. Wyszło mu na spotkanie, wciąż jeszcze żywe. Czy się przyczołgało, czy zostało wywleczone przez jakieś nieziemskie siły, na to Ammi nie potrafiłby odpowiedzieć; ale była w tym śmierć. Wszystko stało się w przeciągu pół godziny, ale rozpad, szarość i zanik wykazywały już zaawansowane stadium. Było to tak straszliwie kruche, że suche kawałki odpadały jeden po drugim. Ammi nie mógł się przemóc, aby tego dotknąć, tylko wpatrywał się przerażony w zniekształconą parodię czegoś, co było niegdyś twarzą. - Co się stało... Nahum... co się stało? - szepnął, a rozpadłe, bełkoczące wargi zdołały jeszcze wydobyć skrzeczącym głosem ostatnie słowa:
- Nic... nic... kolor... pali... zimny i mokry, pali... był w studni... Widziałem... coś jakby dym... jak kwiaty tej wiosny... studnia świeciła nocą... Thad i Merwin, i Zenas... wszystko, co żywe... wysysa życie z wszystkiego... w tym kamieniu... to musiało przybyć z tym kamieniem... zatruło całe miejsce... nie wiem, czego chce... ta okrągła rzecz, którą ludzie z college'u wydobyli z kamienia... rozbili... to był ten sam kolor... taki sam jak kwiaty i rośliny... musiało ich być więcej... nasiona... nasiona... rosły... zobaczyłem pierwszy raz w tym tygodniu... musiało mocno podziałam na Zenasa... był to duży chłopak, pełen życia... mąci umysł, a potem chwyta wszystko... spala... w studni... miałeś rację, że to zła woda... Zenas już nigdy nie wróci od studni... nie może uciec... wciąga... wiadomo, że coś nadchodzi, ale nie ma rady... widziałem to parę razy, jak zabrało Zenasa... gdzie Nabby, Ammi?... z moją głową jest źle... nie wiem, kiedy dałem jej jeść... dopadnie i ją, jak nie zadbamy... tylko kolor... jej twarz dostaje tego koloru pod wieczór... to pali i wysysa... pochodzi skądś, gdzie wszystko jest inne niż tutaj... jeden z profesorów tak mówił... miał rację... uważaj, Ammi, to jeszcze nie koniec... wysysa życie...
Ale to już było wszystko. To coś nie mogło już więcej mówić, ponieważ się rozpadło. Ammi położył obrus w czerwoną kratę na tym, co pozostało, i wycofał się tylnymi drzwiami. Po stoku wzgórza wszedł na dziesięcioakrowe pastwisko i potykając się dotarł do domu drogą przez lasy. Nie potrafił przejść koło studni, od której uciekł jego koń. Popatrzył na nią przez okno i przekonał się, że nie brakuje ani jednego kamienie w ocembrowaniu. A więc pozostawiony bezpańsko wóz nie naruszył studni - plusk był spowodowany czymś innym - czymś, co najpierw zrobiło to z Nahumem, a potem wpadło do studni...
Koń i wóz znalazły się w domu jeszcze przed powrotem Ammiego, a żona prawie umierała z niepokoju. Uspokoił ją bez żadnych wyjaśnień, po czym wyruszył raz jeszcze do Arkham, by zawiadomić władze, że rodzina Gardnerów przestała istnieć. Nie wdawał się w żadne szczegóły, ale po prostu powiadomił o śmierci Nahuma i Nabby, bo o Thaddeusu już wszyscy wiedzieli, i wspomniał tylko, że przyczyną wydaje się być ta sama choroba, jaka dotknęła cały dobytek Nahuma. Powiadomił też, że Merwin i Zenas zniknęli. Posypały się pytania ze strony policji i w rezultacie Ammi musiał pojechać do Gardnerów z trzema funkcjonariuszami, a także z koronerem, lekarzem i weterynarzem, który leczył u Nahum zwierzęta. Pojechał niechętnie, bo zbliżało się już popołudnie, i lękał się, że zastanie ich wieczór w tym przeklętym miejscu, ale z taką liczną grupą ludzi było mu trochę raźniej.
Sześciu mężczyzn wyruszyło dwukonnym wozem za wozem Ammiego i o czwartej przybyli do farmy dotkniętej zarazą. Choć funkcjonariusze przywykli do najokropniejszych widoków, wszystkich głęboko poruszyło to, co znaleźli na poddaszu i pod obrusem w czerwoną kratę na podłodze w kuchni... Cała farma i spopielałe pustkowie dokoła przedstawiały opłakany widok, ale te dwa ciała w rozpadzie przekraczały wszelką wyobraźnię. Nikt nie mógł długo na nie patrzeć, nawet lekarz orzekł, że niewiele tu jest do zbadania. Wyznał, że można, oczywiście, przeprowadzić analizę próbek, zajął się więc ich pobraniem. W laboratorium w college'u, gdzie zawieziono próbki, dokonano nieprawdopodobnego odkrycia. Pod spektroskopem obie próbki wykazały nieznane widmo, w którym większość zdumiewających kręgów była dokładnie taka sama, jakie objawił dziwny meteoryt w ubiegłym roku. Właściwość emitowania takiego widma zaniknęła w ciągu miesiąca, a pozostały pyłek składał się głównie z alkalicznych fosforanów i węglanów.
Ammi nie wspomniałby nawet o studni, gdyby przewidział, że zechcą jeszcze coś zrobić. Słońce już zachodziło, nie mógł się doczekać powrotu do domu. Ale jednocześnie nie mógł się też powstrzymać, aby raz jeszcze nie zerknąć nerwowo na kamienne obramowanie studni przy wielkim żurawiu, a gdy detektyw zapytał go, dlaczego się ogląda, wyznał, że Nahum obawiał się czegoś w głębi studni - tak bardzo, że nawet nie chciał myśleć o poszukiwaniu Merwina i Zenasa. Po tym wyznaniu policjanci postanowili wypompować wodę ze studni i sprawdzić, co się w niej kryje. Tak więc Ammi drżąc musiał jednak czekać i patrzeć, jak wyciągają wiadro po wiadrze, a woda wsiąka w ziemię. Rozchodził się taki fetor, że musieli zatykać nosy. Nie trwało to aż tak długo, jak się obawiał, bo okazało się, że wody jest niezwykle mało. Nie ma sensu rozwodzić się dokładnie nad tym, co znaleźli. I Merwin, i Zenas tam się znajdowali, ale były to tylko szczątki szkieletów. Był tam również młody jeleń i duży pies, też w stanie szczątkowym, a także sporo kości różnych małych zwierząt. Muł i szlam na dnie były niesamowicie grząskie i bulgocące, a człowiek, który spuścił się do studni z długim kijem, podtrzymywany pod ręce przez innych, stwierdził, że kij grzęźnie w mule głęboko i w ogóle nie ma twardego gruntu.
Zapadł zmierzch, wyniesiono z domu latarki. Wkrótce jednak przekonano się, że już nic więcej nie dobędą ze studni, wobec czego wszyscy weszli do domu i w bawialni zatopili się w rozmowie, podczas gdy blask widmowego półksiężyca igrał co pewien czas na szarym dookolnym pustkowie. Każdy był do głębi poruszony tym wydarzeniem, nikt nie potrafił odnaleźć jakiegoś wspólnego, a przekonującego ogniwa, które połączyłoby dziwny stan roślinności, nieznaną chorobę zwierząt i ludzi, niepojętą śmierć Merwina i Zenasa w skażonej studni. Słyszeli pogaduszki we wsi, to prawda; ale nie mogli uwierzyć, że zaistniało coś niezgodnego z prawami natury. Meteoryt bez żadnej wątpliwości zatruł ziemię, ale choroba ludzi i zwierząt, którzy nie jedli niczego, co rosło na tej ziemi, stanowiła sprawę odrębną. Czyżby to była woda ze studni? Bardzo możliwe. Należałoby ją zbadać. Ale jakież to szaleństwo spowodowało, że dwaj chłopcy rzucili się do studni? Oba przypadki były tak podobne, a szczątki wskazywały, że obaj zmarli z powodu spopielałego rozkładu. Dlaczego wszystko tutaj było spopielałe i kruche?
To właśnie koroner, siedzący przy oknie, pierwszy zauważył poświatę wokół studni. Zapadł już wieczór, a cały odrażający teren wokoło zdawał się być rozświetlony czymś więcej aniżeli blaskiem księżyca; ta nowa poświata była wyraźna i łatwa do sprecyzowania, dobywała się z czarnej otchłani studni, niczym słabe światło pochodni, i odbijała się też we wszystkich małych kałużach, jakie się potworzyły po wylaniu wody. Dziwny miała kolor, a kiedy wszyscy skupili się przy oknie, Ammi nagle drgnął. Odblask odrażającej miazgi był mu dobrze znany. Już widział ten kolor i drżał na samą myśl, co może oznaczać, Widział go w tej ohydnej kruchej kuli w aerolicie dwa lata temu, widział go wiosną w szaleńczo wybujałej roślinności i wydało mu się, że widział go też przez mgnienie oka owego ranka przy małym okratowanym okienku w tej strasznej izbie na poddaszu, gdzie zdarzyły się rzeczy zupełnie nieoczekiwana. Rozbłysnął na sekundę, a potem owionęła Ammiego jakaś lepka, ohydna mgła - i wtedy właśnie coś tego koloru zniszczyło biednego Nahuma. Powiedział to na koniec - powiedział, że było to takie same jak kula i rośliny. Potem słychać było ucieczkę konia i plusk wody w studni - a teraz ze studni buchał w noc jasny zdradziecki płomień o tym samym demonicznym kolorze.
Można podziwiać przytomność Ammiego, który nawet w tak krytycznym momencie potrafił zastanawiać się nad sprawą tak ściśle naukową. Zastanawiał się nad tym, dlaczego opary, jakie widział za dnia na tle okna wychodzącego na poranne niebo, i nocny wyziew w postaci fosforyzującej mgły na tle czarnego, przeklętego krajobrazu budziły w nim te same skojarzenia. To nie w porządku... to wbrew naturze... i przypomniały mu się straszne słowa przerażonego przyjaciela: "Pochodzi skądś, gdzie wszystko jest inne niż tutaj... jeden z profesorów tak mówił..."
Wszystkie trzy konie, uwiązane do dwóch uschniętych młodych drzewek przy drodze, zaczęły teraz rżeć przeraźliwie i wierzgać. Woźnica rzucił się do drzwi, żeby coś zaradzić, lecz Ammi położył mu drżącą rękę na ramieniu.
- Nie wychodź - szepnął. - Nasza wiedza tego nie obejmuje. Nahum mówił, że w studni coś żyje, co wysysa życie z wszystkiego. Mówił, że musi to być coś, co wyrosło z kuli, takiej samej, jaką widzieliśmy w meteorycie, który spadł w zeszłym roku w czerwcu. Wysysa i spala, mówił, jest to obłok tego samego koloru, jak ten, co teraz tam błyszczy, a który ledwie dostrzegamy i nie potrafimy powiedzieć, co to jest. Nahum uważał, że to karmi się wszystkim, co żyje, i ciągle rośnie w siłę. Mówił, że widział to w zeszłym tygodniu. To musi być coś, co pochodzi z daleka, skądś z nieba, to samo mówili ludzie z college'u w zeszłym roku o meteorycie. Tak jest zbudowany i takie ma działanie, że nie może pochodzić z Boskiego świata. Musi być ze sfer pozaziemskich.
Wszyscy więc stali w miejscu, zastanawiając się, co robić, a światło dobywające się ze studni coraz bardziej się nasilało, zaś konie wierzgały i rżały jak oszalałe. Były to naprawdę straszne chwile; sam dom, stary i nawiedzony, był przerażający, a do tego jeszcze cztery kupki szczątkach ludzkich - dwie w domu i dwie ze studni - w drewnianej szopie, no i ten snop niepojętego i opalizującego światła nie z tej ziemi dobywający się z mulistego dna studni przed domem. Ammi zatrzymał woźnicę pod wpływem impulsu, nie pamiętał w tym momencie, że jemu samemu przecież nic się nie stało wtedy na poddaszu, kiedy to owionęła go lepka kolorowa mgła, ale może właśnie dobrze, że tak się zachował. Nikt się nigdy nie dowie, co działo się wokół domu tej nocy; bo chociaż to bluźnierstwo z innego świata jak dotąd nie wyrządziło szkody nikomu o niezachwianym umyśle, trudno przewidzieć, co jeszcze mogło zrobić w tej ostatniej chwili, zwłaszcza przy pomnożonej sile i wyraźnych oznakach jakiegoś zamierzonego celu, jaki miało wkrótce objawić pod lekko zachmurzonym, ale rozjaśnionym poświatą księżyca niebem. Nagle jeden z detektywów, stających przy oknie, stłumił okrzyk. Wszyscy spojrzeli na niego, a następnie w stronę miejsca, które tak nagle przykuło jego uwagę. Nie trzeba było słów. To, co rozpowiadano we wsi, nie budziło już teraz wątpliwości, a że potem każdy z uczestników tej wyprawy potwierdzał to cichym szeptem, przestano w ogóle wspominać w Arkham owe dziwne dni. Trzeba zaznaczyć, że o tej godzinie wieczornej w ogóle nie było wiatru. Potem dopiero zerwał się lekki wietrzyk, ale nie wtedy. Nawet nie drgnęły suche wierzchołki pozostałego jeszcze żywopłotu gorczycy, szare i wyblakłe, a także obramowanie daszku stojącego wozu dwukonnego. A jednak pośród pełnego napięcia, bezbożnego spokoju kołysały się wysokie, nagie gałęzie wszystkich drzew rosnących na podwórku. Wyginały się chorobliwie i spazmatycznie, wpinając się konwulsyjnie i epileptycznie w rozświetlone księżycowym blaskiem chmury. Bezsilnie drapały schorzałe powietrze, jakby szarpane jedną wspólną i niewidzialną nicią, a jakieś podziemne makabryczne stwory wily się i walczyły pod czarnymi korzeniami.
Przez chwilę wszyscy wstrzymali oddech. A wtedy chmura ciemna i głęboka przesłoniła księżyc i natychmiast zatarły się zarysy szponiastych gałęzi. wszyscy krzyknęli; wszyscy wydali z siebie stłumiony grozą, ochrypły i prawie identyczny okrzyk. Lęk nie opuścił nikogo, choć szponiaste, wspinające się w niebo gałęzie przestały być widoczne, a w gęstej, pełnej grozy ciemności ujrzeli na wysokości wierzchołków drzew tysiące wijących się maleńkich punkcików bladej i bezbożnej poświaty, która obejmowała wszystkie gałęzie niczym ognie św. Elma albo blask spływający na głowy apostołów podczas Zielonych Świątek. Była to monstrualna konstelacja nieziemskiego światła, przypominająca wilki rój robaczków świętojańskich, tańczących piekielną sarabandę ponad przeklętym bagniskiem; ich kolor przypominał tego niepojętego intruza, na którego Ammi już się natknął i przed którym drżał. A tymczasem snop fosforescencji dobywający się ze studni coraz bardziej jaśniał i napełniał skupionych w gromadkę mężczyzn poczuciem zagłady i potworności, przerastających wszelkie wyobrażenie, do jakiego zdolne były ich umysły. Już nie tylko świecił, ale wytryskał światłem; a kiedy ten bezkształtny strumień nieprawdopodobnego koloru wydostał się ze studni, wszyscy odnieśli wrażenie, że uniósł się prosto w niebo.
Weterynarz zadrżał i podszedł do frontowych drzwi, aby je podeprzeć ciężkim drągiem. Ammi drżał wcale nie mniej i chcąc zwrócić uwagę wszystkich na coraz większą iluminację drzew, musiał się posługiwać gestami, gdyż nie mógł zapanować nad głosem. Konie wierzgały i rżały przeraźliwie, ale nikt, za żadną cenę, nie wysunąłby głowy z tego starego domostwa. Chwilami drzewa świeciły jeszcze mocniej, a ich niespokojne gałęzie zdawały się wyciągać coraz wyżej i wyżej. Żuraw przy studni też świecił, a jeden z policjantów wskazał na drewniane szopy i ule znajdujące się od zachodniej strony studni. I one zaczynały już świecić, ale przywiązane wozy przybyłych tu mężczyzn były jeszcze nie tknięte. Wtem rozległ się szaleńczy tumult i stukot na drodze; Ammi przykręcił klamkę, żeby lepiej było widać, co się dzieje na zewnątrz, i wtedy okazało się, że rozszalałe siwki złamały drzewko, do którego były uwiązane, i wciekły wraz z wozem.
Szok rozwiązał języki, dały się słyszeć pełne zakłopotania szepty. - Rozciąga się to na wszystko, co żyje wokoło - dobył z siebie głos lekarz. Nikt na to nie zareagował, ale człowiek, który spuszczał się do studni, zauważył, że jego długi kij musiał chyba poruszyć coś zupełnie niepojętego. - To było okropne - dodał. - Zupełnie nie wyczuwało się dna. Tylko szlam i bąbelki, a głębiej jakby coś tkwiło przyczajone. - Koń Ammiego wciąż jeszcze wierzgał i rżał niesamowicie na drodze, prawie zagłuszając cichy, drżący głos swego pana, który bełkotał bezładnie wspomnienia: - To się bierze z kamienia... urosło tam głęboko... pochłonie wszystko, co żyje... żywiło się nimi, umysłem i ciałem... Thad i Merwin, Zenas i Nabby... Nahum był ostatni... oni wszyscy pili wodę... to ich zmogło... pochodzi spoza tego świata, gdzie wszystko jest inne niż tutaj... a teraz wraca do siebie...
W tym momencie, kiedy kolumna nieznanego na tym świecie koloru rozbłysła nagle z całą siła i zaczęła przybierać najbardziej fantastyczne kształty, przekraczające wszelką wyobraźnie, a które później każdy opisywał inaczej, uwiązany Hero wydał taki odgłos, jakiego nikt spośród obecnych jeszcze w życiu nie słyszał u konia, ani przedtem, ani potem. Wszyscy siedzący w tej izbie a niskim pułapie zakryli uszy, zaś Ammi odwrócił się od okna, panicznie przerażony. Słowa nie byłyby zdolne przekazać tego widowiska - bo kiedy Ammi wyjrzał znowu przez okno, biedne zwierzę leżało bezwładnie na oświetlonej księżycem ziemi pomiędzy rozłożonymi dyszlami. I tak Hero pozostał, póki nie pogrzebali go następnego dnia. Teraz jednak nie było czasu na żale, bo detektyw zwrócił magle uwagę, że coś potwornego zaczyna się dziać w tym domu. Z chwilą przygaszenia lampy fosforescencja zaczęła ogarniać całą izbę. Świeciły się szerokie deski w podłodze i leżący na niej chodnik, a także futryny okien z małymi szybkami. Ten dziwny blask pełzał w górę i w dół po wystających belkach w rogach izby, skrzył się na półce i kominku, ogarniał wszystkie drzwi i meble. Z każdą minutą się wzmagał, aż wreszcie stało się oczywiste, że zdrowe i żywe istoty muszą opuścić ten dom.
Ammi wskazał tylko drzwi i ścieżkę prowadzącą przez pole w kierunku dziesięcioakrowego pastwiska. Szli potykając się jak we śnie, nikt nie miał odwagi się obejrzeć, dopóki nie znaleźli się daleko na wzniesieniu, Ucieszyli się z tej ścieżki, bo nikt nie odważyłby się wyjść frontowymi drzwiami i przejść koło tej studni. Wystarczająco okropne było przejście obok stodoły i szop, obok świecących drzew owocowych, powykrzywianych w szatańskie kształty; Bogu dzięki, że najgorzej się wykrzywiały te rosnące wysoko gałęzie. Kiedy przechodzili przez drewniany mostek z nieociosanych belek nad Chapman's Brook, księżyc skrył się za czarnymi chmurami i zapanowała taka ciemność, że po omacku musieli sobie torować drogę na rozległą łąkę.
Tam dopiero odwrócili się, żeby spojrzeć na dolinę i posiadłość Gardnera, w wtedy oczom ich ukazał się przerażający widok. Cała farma lśniła jakimś zupełnie nieprawdopodobnym kolorem; drzewa, zabudowania, nawet trawa i polne kwiaty, które jeszcze nie całkiem spopielały i uschły. Wszystkie gałęzie wyciągały się ku niebu, a na uch czubkach migotały języczki ohydnych płomieni; taki sam monstrualny ogień przesączał się, lizał i pełzał po deskach kalenicy domu, stodoły i wszystkich przybudówek. Była to scena z widzenia Fuseliego, a wszystkim, co jeszcze tam istniało, zawładnęła orgia świetlnego amorfizmu, obca, bezwymiarowa tęcza tajemnej trucizny sączącej się ze studni - kipiąca, wyczuwalna, lepka, sięgająca wszystkiego, iskrząca się, pełznąca w górę i jadowicie bulgocąca w swym kosmicznym, zupełnie nieznanym chromatyzmie.
Wtem, niespodziewanie, ta ohydna rzecz wystrzeliła w górę, prosto w niebo, niczym rakieta albo meteor, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu, i zniknęła w okrągłym i zadziwiająco kształtnym otworze w chmurach, nim ktokolwiek zdążył złapać dech albo wykrzyknąć. Kto to widział, nigdy nie zdoła tego zapomnieć. Ammi wpatrywał się pustym wzrokiem w gwiazdy Cygnus i Deneb skrzące się powyżej innych gwiazd, gdzie nieznany kolor rozpłynął się pośród Drogi Mlecznej. Jednakże jego wzrok musiał wkrótce powrócić znowu ku ziemi, gdyż w dolinie rozległ się trzask. Tak właśnie było. Tylko łomot i trzask drzewa, żadnej eksplozji, jak twierdzili członkowie tej wyprawy. W każdym razie rezultat był taki sam, bo w jednej przerażającej kalejdoskopowej chwili buchnął z tej skazanej na zagładę i przeklętej farmy roziskrzony erupcyjny kataklizm nienaturalnych iskier i jakiejś substancji; oślepił tych, którzy akurat patrzyli, a w górę, aż do zenitu, buchnęła taka chmara kolorowych, o niespotykanych kształtach szczątków, do jakich nasz wszechświat nie mógłby się przyznać. Pośród szybko zanikających oparów pomknęły za schorzałą zjawą, która uniosła się w przestworza, po czym i one zniknęły bez śladu. I na wzgórzu, i w dolinie rozlewała się tylko ciemność, do której nie mieli odwagi powrócić, wzmagał się wiatr, który zdawał się spływać czarnym, zimnym podmuchem z międzygwiezdnych przestworzy. Gwizdał i wył, i smagał pola i lasy z oszalałą, kosmiczną zaciekłością, a rozdygotani uczestnicy tej wyprawy zrozumieli, że nie ma sensu czekać na księżyc, by zobaczyć, co pozostało z domostwa Nahuma.
Zbyt przerażonych, aby snuć jakiekolwiek przypuszczenia, siedmiu rozdygotanych mężczyzn powlokło się w stronę Arkham północną drogą. Ammi był w gorszym stanie niż jego współtowarzysze, poprosił więc, aby wszyscy udali się do niego do domu, żeby nie szli prosto do miasta. Nie miał ochoty przemierzać samotnie nieszczęsnych, miotanych wichrem lasów przy głównej drodze prowadzącej do jego domu. Doznał szoku, który wszystkim pozostałym został oszczędzony i z którego nigdy nie zdołał się otrząsnąć. Przez wszystkie następne lata opanowany lękiem nie miał odwagi nawet wspomnieć o tym wydarzeniu. Wszyscy stojący na owym kotłującym się wzgórzu wpatrywali się otępiałym wzrokiem w rozciągającą się przed nimi drogę, natomiast Ammi obejrzał się raz jeszcze na mroczną dolinę zagłady, która tak niedawno była schronieniem jego nieszczęsnego przyjaciela. Tam, w tym nawiedzonym, odległym miejscu, dostrzegł, że coś się lekko uniosło, po czym opadło znowu w to samo miejsce, z którego wielka, bezkształtna smuga blasku wystrzeliła wprost w niebo. Był to tylko kolor - ale kolor niespotykany ani na tej ziemi, ani na niebie. A ponieważ Ammi rozpoznał go i wiedział, że ta ostatnia, ledwie widoczna resztka wciąż jeszcze czai się w studni, już nigdy nie odzyskał pełni władz umysłowych.
I nigdy więcej nie zbliżył się do tego miejsca. Czterdzieści cztery lata minęły od czasu, gdy nastąpiło to przerażające zdarzenie, ale przez cały czas ani razu tam nawet nie zajrzał, i będzie rad, jeżeli nowy zbiornik wody zaleje to miejsce. Ja też będę rad, bo nie podobało mi się słońce, które tak zmieniło kolor nad tą opuszczoną studnią, gdy ją mijałem. Mam nadzieję, że woda będzie zawsze głęboka, ale mimo to, nie wezmę jej nigdy do ust. Nie sądzę, abym jeszcze kiedykolwiek chciał odwiedzić okolice Arkham. Trzech mężczyzn z grupy, w której uczestniczył Ammi, wróciło tam nazajutrz rano, aby obejrzeć ruiny za dnia, ale w gruncie rzeczy nie było tam żadnych ruin. pozostało tylko parę cegieł z komina, kamienie, z których zbudowana była piwnica, jakiś minerał i kawałki metalu rozrzucone gdzieniegdzie oraz ocembrowanie studni. Poza martwym koniem Ammiego, którego odciągnęli dalej i zakopali, i wozem, który wkrótce mu zwrócili, wszystko, co żyło tu niegdyś, zniknęło bez śladu. Pozostało tylko pięć akrów przerażającej spopielałej pustyni, na której już nigdy nic nie wyrosło. Po dziś dzień leży pusta, jakby przeżarta kwasem pośród lasów i pól, a ci nieliczny, którzy ośmielili się spojrzeć na to miejsce, mimo krążących we wsi opowieści, nazwali ją "przeklętym wrzosowiskiem".
Dziwne są to opowieści. Byłyby jeszcze dziwniejsze, gdyby ludzie z miasta i chemicy z college'u przejawili należyte zainteresowanie i przeprowadzili analizę wody z nieużywanej przez nikogo studni albo szarego pyłu, którego wiatr nie rozwiewa. Botanicy również powinni zbadać skarlałą roślinność otaczającą to miejsce, bo wtedy może rzuciliby jakieś światło na domniemanie ludzi we wsi, że pustynie zagłady się rozprzestrzenia - powoli, może o cal w roku. Ludzie mówią, że okoliczna roślinność wiosną jest jakaś inna, że zwierzyna zostawia na śniegu dziwne ślady. Śnieg w tym miejscy nigdy nie zalega tak obficie jak na innych terenach. Konie - te nieliczne, jakie jeszcze pozostały w zmotoryzowanej epoce - płoszą się w cichej dolinie; a myśliwi nie mogą polegać na swoich psach zbliżywszy się do obszaru pokrytego szarym pyłem.
Powiadają też, że to miejsce źle wpływa na umysł; wielu jakoś zdziwaczało w ciągu paru lat po śmierci Nahuma i wszystkim brakowało sił, żeby się stąd wynieść. Ci, co mieli mocniejszą głowę, opuścili te teren i tylko obcy przybysze próbowali zamieszkać w rozpadających się starych domostwach. A jednak nie mogli tu długo pozostać; nieraz ten i ów zastanawia się, jaki wpływ, poza tym nieznanym, wywarły na nich przekazywane szeptem niesamowite, tajemne opowieści. Nocą ich sny, jak twierdzą, są koszmarne w owej groteskowej krainie; nie ulega wątpliwości, że sam wygląd tej mrocznej krainy wystarcza do pobudzenia chorobliwej wyobraźni. Żaden podróżnik nie zdołał uciec od dziwnego uczucia w tych głębokich wąwozach, zaś artyści drżą malując gęste lasy, których tajemniczość jest zarówno odczuciem wzrokowym, jak i duchowym. Ja sam jestem ciekaw, dlaczego byłem tak poruszony tą jedyną samotną przechadzką, jeszcze nim usłyszałem opowieść Ammiego. Gdy zapadł zmierzch, pragnąłem skrycie, aby chmury zgromadziły się na niebie, bo jakiś dziwny lęk zakradł się do mej duszy na widok głębokiej próżni na niebie.
Nie należy mnie pytać o opinię. Nie wiem - to wszystko. Nie miałem kogo spytać, tylko Ammiego, bo mieszkańcy Arkham nie mówią o tych dziwnych dniach, a trzej profesorowie, którzy widzieli aerolit i jego kolorową kulę, już nie żyją. Były inne kule - to nie ulega wątpliwości. Jedna zapewne się wystarczająco pożywiła i znikła, a druga chyba nie zdążyła. Z pewnością jest jeszcze w studni - widziałem, że coś dziwnego działo się z blaskiem słońca ponad kruszącym się ocembrowaniem studni. Wieśniacy twierdzą, że zniszczenie rozprzestrzenia się co roku o cal, jest więc możliwe, że wciąż jeszcze kula rośnie albo syci się swoim pokarmem. Jakikolwiek demon się tam czai, niewątpliwe jest jedno, że musi być osaczony, bo inaczej szybko by się rozprzestrzenił. A może jest przymocowany do korzeni tych drzew, które szarpią powietrze? Jedna z aktualnie obiegających Arkham opowieści mówi o potężnych dębach, które świecą i kołyszą się nocą w sposób niespotykany wśród drzew.
Dlaczego tak się dzieje, tylko Bóg jeden wie. W terminologii materii to, co przedstawił Ammi, można by nazwać zapewne gazem, jednakże ten gaz podlegał prawom nie istniejącym w naszym kosmosie. Nie był wytworem światów i słońc, które świecą w teleskopach i na fotograficznych płytach naszych obserwatoriów. Nie był to powiew niebios, których ruchy i wymiary nasi astronomowie obliczają albo też uważają, że są zbyt nieograniczone, aby je można było obliczyć. Był to po prostu kolor z przestworzy - niesamowity zesłaniec z nieogarnionych sfer nieskończoności, spoza zasięgu naszej Natury, ze sfer, których samo istnienie oszałamia umysł i poraża nas czarną ponadkosmiczną otchłanią, jaka otwiera się przed naszymi przerażonymi oczami.
Wątpię, ażeby Ammi świadomie mnie okłamywał, nie sądzę też, aby jego opowieść była tylko fantazją szaleństwa, jak mnie uprzedzali ludzie z miasta. Coś strasznego objawiło się w górach i dolinach wraz z tym meteorem, coś strasznego - choć nie wiem, w jakich proporcjach - wciąż jeszcze tam istnieje. Ucieszę się, kiedy woda zakryje te tereny. Mam nadzieję, że do tego czasu nic złego nie przydarzy się Ammiemu. Tyle widział z tej rzeczy - a jej wpływ był tak zdradliwy. Dlaczego Ammi nie mógł się stąd ruszyć? Jakże jasno pamięta ostatnie słowa umierającego Nahuma: "nie możesz się uwolnić... wciąga cię... wiesz, że coś przybywa, ale to nie ma znaczenia..." Ammi to poczciwy starzec... Kiedy ekipa rozpocznie prace przy tym zbiorniku wodnym, muszę napisać do głównego inżyniera, aby strzegł go czujnie. Nie zniósłbym myśli, że staje się spopielałym , powykręcanym i kruszącym się monstrum, które trapi mnie ciągle we snach.
Koszmar w Dunwich
Gorgony, Hydry i Chimery - straszne opowieści o Celaeno i Harpiach - mogą się odradzać w przesądnym umyśle - ale istniały tam już przedtem. Są kopią, wzorcem - stare ich wzorce są w nas, i są wieczne. Gdyby było inaczej, to czy przytoczone przykłady, które na jawie uważamy za nieprawdziwe, mogłyby wywierać na nas jakikolwiek wpływ? Czy to znaczy, że w sposób naturalny przejmujemy poczucie lęku od takich właśnie obiektów, które, jak się powszechnie uważa, są w stanie wyrządzić nam cielesną krzywdę? O, bynajmniej! Tego rodzaju lęki mają o wiele starsze podłoże. Sięgają poza ciało - a nawet w powiązaniu z ciałem byłyby takie same... Fakt, że lęk, tutaj rozważany, ma charakter czysto duchowe, że jest silny w proporcji, tak jak jest bezprzedmiotowy na ziemi, że dominuje w okresie naszego bezgrzesznego niemowlęctwa - stwarza trudności, których rozwiązanie może ułatwić wejrzenie w okres, gdy świat jeszcze nie istniał, i choćby pobieżne zerknięcie w mroczną krainę praegzystencji.
Charles Lamb:
"Czarownice i inne koszmary nocne".
I
Jeśli podróżnik, przebywający na północy środkowej części Massachusetts, skręci w niewłaściwy gościniec na rozstaju dróg przy rogatkach Aylesbury tuż za Dean's Corners, napotka samotną i dziwną krainę. Teren się tu wznosi, a kamienne mury obrośnięte dziką różą coraz silniej napierają na krętą, piaszczystą i pożłobioną koleinami drogę. Drzewa w pojawiających się co pewien czas pasmach lasów wydają się za duże, a dzikie krzewy, jeżyny i trawa rosną tak bujnie, że nawet w zamieszkałych regionach nieczęsto się takie spotyka. Pola uprawne, mało zresztą urodzajne, występują tu tylko gdzieniegdzie, a z rzadka rozproszone domy noszą znamiona wieku, nędzy i ruiny. Nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje, ale nikt właściwie nie ma ochoty pytać o drogę wychodzących, samotnych ludzi, których niekiedy można dostrzec na rozpadających się progach domów oraz na spadzistych łąkach usianych kamieniami. Ludzie ci są tak milczący i tajemniczy, że każdy odnosi wrażenie, jakby natknął się na jakieś zakazane istoty, z którymi lepiej byłoby nie mieć do czynienia. A kiedy wznosząca się coraz wyżej droga doprowadza do miejsca, z którego roztacza się ponad gęstymi lasami widok na wzgórza, narasta uczucie dziwnego niepokoju. Ich wierzchołki są nazbyt okrągłe i symetryczne, aby taki widok mógł się wydać przyjemny i naturalny, a do tego jeszcze co jakiś czas rysują się niezwykle wyraziście na tle nieba wysokie, ustawione w krąg kamienne kolumny wieńczące szczyty tych wzgórz.
Drogę przecinają niezbadanej głębokości wąwozy i parowy, a prymitywne drewniane mosty nie zapewniają poczucia bezpieczeństwa. A kiedy droga opada w dół, pojawiają się całe połacie bagien, na widok których człowiek instynktownie się wzdryga, natomiast wieczorem ogarnia go lęk, gdy zaczyna się rozlegać skrzeczenie niewidocznych lelków kozodojów, a niespotykane chmary robaczków świętojańskich wykonują taniec w rytm ochrypłego, uporczywego i donośnego rechotu żab. Wąska, lśniąca wstęga górnego biegu rzeki Miskatonic przypomina pełzającego węża, kiedy tak wije się u stóp kopulastych wzgórz, spośród których wypływa.
Im bliżej wzgórz, podróżnik stwierdza, że bardziej przyciągają uwagę ich zalesione stoki aniżeli kamienne, kopulaste wierzchołki. Zieją czarnym mrokiem, są urwiste i miałoby się ochotę znaleźć od nich jak najdalej, ale nie ma niestety innej drogi, dzięki której można by ich uniknąć. Po drugiej stronie krytego mostu widać małą wioskę przycupniętą między rzeką a stromym zboczem Round Mountain, w której zadziwiają przegniłe spadziste dachy świadczące o architekturze zacznie starszej niż pozostała zabudowa okolicy. Nie napawa otuchą świadomość, kiedy przyjrzeć się bliżej, że większość chat jest opustoszała i chyli się do ruiny i że w kościele ze zwaloną wieżą mieści się teraz jedyny niechlujny sklep tej wioski. Przerażenie ogarnia na myśl, że trzeba przejść mroczny jak tunel most, nie da się go jednak ominąć. A po drugiej stronie, na odcinku drogi prowadzącej przez wieś, bucha przykra woń zbutwienia, nagromadzona przez całe stulecia. Z ulgą opuszcza się to miejsce posuwając się wąską ścieżką wiodącą u podnóża wzgórz i poprzez równinę dociera się znowu do rogatek Aylesbury. Czasem dopiero tutaj człowiek się dowiaduje, że był w Dunwich.
Obcy rzadko odwiedzają tę miejscowość, a od pewnego czasu, kiedy to miały tam miejsce straszne wydarzenia, wszystkie kierujące doń drogowskazy zostały usunięte. Sceneria tamtejsza, jeśli oceniać wedle zwykłego kanonu estetycznego, jest wyjątkowo ładna, a jednak nie przyjeżdżają tam turyści w sezonie letnim, nie zaglądają też artyści. Dwieście lat temu, kiedy opowieści o wiedźmach wypijających krew, otaczaniu czcią Szatana i o dziwnych istotach żyjących w lasach nie budziły pobłażliwego uśmiechu, mówiło się jawnie o przyczynach, dla których należy unikać tych terenów. W wieku, w którym włada rozum, a w którym właśnie żyjemy - koszmar w Dunwich został wyciszony w 1928 roku przez ludzi, którym dobro tego miasta i świata leżało na sercu - wszyscy unikają tych stron nie wiedząc właściwie dlaczego. Być może znana jest jedna przyczyna - ale nie ludziom przybyłym z daleka - a mianowicie odrażający wygląd nielicznych już mieszkańców tych chylących się do upadku osiedli, jakie dość często spotyka się w zakątkach Nowej Anglii. Stanowią jakby swoją własną rasę z wyraźnie zaznaczających się umysłowym i fizycznym stygmatem degeneracji, spowodowanej między innymi zawieraniem małżeństw między krewnymi. Przeciętna ich inteligencji jest katastrofalnie niska, natomiast ich kroniki aż cuchną od jawnej złośliwości potajemnych zabójstw, kazirodztwa oraz czynów wyjątkowo okrutnych i wyuzdanych. Grupa przynależąca do starego ziemiaństwa, a reprezentowana przez dwie albo trzy rodziny, które przybyły tu z Salem w 1692 roku, utrzymała się na cokolwiek wyższym poziomie, choć poniektórzy jej potomkowie tak już wrośli w pospólstwo, że tylko ich nazwiska mogą być kluczem do tak zniesławionego pochodzenia. Niektórzy Whateleyowie czy Bishopowie wciąż jeszcze wysyłają najstarszych synów do Harvardy czy Miskatonic, ale rzadko powracają oni pod butwiejące dachy, pod którymi ich przodkowie, a także oni sami przyszli na świat.
Nawet ci, którzy znają fakty związane z koszmarem, jaki się tutaj wydarzył, nie potrafią powiedzieć, co się działo w Dunwich. Stare legendy wspominają o bezbożnych obrzędach i tajnych zgromadzeniach Indian, podczas których przywoływano zakazane, tajemnicze istoty spośród wielkich, kopulastych wzgórz i odprawiano dzikie, orgiastyczne obrzędy, powodując jakieś trzaski i grzmoty w głębi ziemi. W 1747 roku wielebny Abijah Hoadley, nowo przybyły kapłan Kongregacjonalnego Kościoła we wsi Dunwich, wygłosił pamiętne kazanie na temat obecności Szatana i jego diabłów, w którym powiedział:
Zważyć musimy, że te bluźniercze siły z piekielnego Orszaku Demonów są nazbyt powszechnie znane, aby im można było zaprzeczać. Przeklęte głosy Azazela i Buzraela, Belzebuba i Beliala słyszało z głębi ziemi ponad dwudziestu jeszcze żyjących wiarygodnych świadków, a dwa tygodnie temu ja sam wyraźnie słyszałem rozmowę nieczystych sił w górach za moim domem. Dochodziło brzęczenie i dudnienie, jęk i pisk, i jakieś syki. Były to dźwięki obce tej ziemi, a musiały się dobywać z jaskiń, które tylko człowiek uprawiający czarną magię może odkryć, a otworzyć jedynie diabeł.
Wielebny Hoadley wkrótce potem zniknął, ale tekst jego kazania, wydrukowany w "Springfield", do dziś istnieje. Jednakże każdego roku dochodzą wieści o dziwnych odgłosach rozbrzmiewających wśród gór i wciąż stanowią zagadkę dla geologów i fizjografów.
Inne podania głoszą o jakimś nieprzyjemnym zapachu unoszącym się w pobliżu kręku kamiennych kolumn i o nagłych, sowizdrzalskich odgłosach słyszalnych niezbyt wyraźnie w pewnych godzinach, a dobywających się z określonych miejsc na dnie wielkich wąwozów; a jeszcze inne podania ludowe wspominają o Diabelskim Uskoku - jest to ponure, przeklęte zbocze góry, na którym nie rosną ani drzewa, ani krzewy, ani nawet trawa. Ludzie tutaj panicznie się boją głosów lelków kozodojów, które nasilają się w ciepłe noce. Panuje przekonanie, że te ptaki oczekują na dusze umierających ludzi i że dopasowują rytm swoich pełnych grozy krzyków do ostatnich oddechów cierpiącego. Jeżeli pochwycą ulatującą duszę w momencie opuszczania ciała, natychmiast odlatują trzepocząc skrzydłami pośród demonicznego chichotu; a jeśli nie uda się im pochwycić, stopniowo zapadają w pełną rozczarowania ciszę.
Wszystkie te opowieści już się oczywiście przeżyły i wydają się śmieszne; wywodzą się z niezwykle odległych czasów. Dunwich jest rzeczywiście bardzo stare, o wiele starsze niż wszystkie inne osady w promieniu trzydziestu mil. Na południe od Dunwich można spotkać fundamenty i komin starego domu Bishopa, który został zbudowany jeszcze przed 1700 rokiem; natomiast ruiny młyna przy wodospadach, zbudowanego w 1806 roku, stanowią najbardziej nowoczesną architekturę, na jaką się można tu natknąć. Przemysł nigdy nie kwitł w tych stronach, a fabryka, jaką tu zamierzano rozwinąć w dziewiętnastym wieku, miała krótkotrwały żywot. Najstarsze ze wszystkiego są jednak wielkie, surowe ciosane kolumny stojące kręgiem na szczytach, ale przypisuje się je raczej Indianom aniżeli późniejszym osadnikom. Stosy czaszek i kości w kręgu kolumn i wokół dużej skały w kształcie stołu na Sentinel Hill stanowią, w powszechnym przekonaniu, miejsce grzebania Pocumtucków; natomiast wielu etnologów, odrzucając absurdalne prawdopodobieństwo takiej teorii, twierdzili, że są to pozostałości ludów kaukaskich.
II
Wilbur Whateley urodził się o piątej rano w niedzielę, drugiego lutego 1913 roku, na dużej i tylko częściowo zamieszkałej farmie, znajdującej się na stoku wzgórza cztery mile od wsi i półtorej mili od jakiegokolwiek innego domostwa w okręgu Dunwich. Data powyższa upamiętniła się, ponieważ było to święto Matki Boskiej Gromniczej, które mieszkańcy Dunwich obchodzą pod inną nazwą, a także dlatego, że w górach rozległy się jakieś huki, zaś przez całą noc poprzedzającą jego urodzenie ujadały zaciekle wszystkie psy we wsi. Godny również uwagi jest fakt, że matka jego pochodziła ze zdegenerowanej gałęzi rodziny Whateleyów, że była ułomną, brzydką trzydziestopięcioletnią kobietą, albinoską, a mieszkała ze starym ojcem, półobłąkanym, a którym w jego młodych latach krążyły plotki, że para się czarną magią. Lavinia Whateley nie miała męża, ale nie wyrzekła się dziecka, zgodnie z panującymi w tych stronach obyczajami; nie przejmowała się też domysłami, jakie mogą snuć - i snuli - okoliczni wieśniacy na temat ojcostwa jej dziecka. Wręcz przeciwnie, wydawała się dumna z czarnowłosego niemowlęcia o wyglądzie satyra, który jaskrawo kontrastował z jej albinizmem i różowymi oczami, a słyszano też, jak rozpowiadało rozmaite i dziwne o nim wieści, o jego niezwykłej mocy i wielkiej przyszłości.
Lavinia mówiła różne rzeczy, żyła bowiem samotnie i zapuszczała się daleko w góry podczas szalejących burz, a także czytała grube książki zgromadzone w ciągu dwóch stuleci, które jej ojciec odziedziczył po przodkach Whateleyach, a które teraz rozpadały się już ze starości i zniszczenia przez robactwo. Do szkoły nie chodziła nigdy, uczył ją ojciec, przekazując jej w sposób chaotyczny strzępki starożytnej wiedzy. Ludzie zawsze stronili od ich farmy z powodu krążących opowieści o czarnej magii Starego Whateleya i dotychczas niewyjaśnionych okoliczności gwałtownej śmierci pani Whateley, kiedy Lavinia miała dwanaście lat. Lavinia zadowolona była ze swego samotnego życia, które wypełniała różnymi zajęciami i oddawała się najfantastyczniejszym marzeniom i snom. Domem niewiele się zajmowała, panował w nim nieład i brud, a w nozdrza uderzały nieprzyjemne zapachy.
Tej nocy, kiedy rodził się Wilbur, rozlegał się w domu Whateleyów krzyk, którego echo zagłuszało nawet odgłosy ze wzgórz i szczekanie psów, ale w jego przyjściu na świat nie uczestniczył ani żaden doktor, ani akuszerka. Sąsiedzi dowiedzieli się o wszystkim dopiero w tydzień później, kiedy Stary Whateley wybrał się saniami do Dunwich i chaotycznie opowiedział o tym wydarzeniu ludziom stojącym bezczynnie przez sklepem Osborne'a. Wydawało się, że się zupełnie odmienił - rozglądał się ukradkiem na wszystkie strony, nie budził lęku, jak dotychczas, tylko sam był jakiś zalękniony - a przecież nie był to człowiek, któremu wydarzenia rodzinne mogłyby zakłócić spokój. Mimo to znać po nim było dumę, która zresztą potem ujawniła się też i u jego córki, a to, co powiedział o ojcu dziecka, upamiętniło się na długie lata jego słuchaczom.
- Nie obchodzi mnie, co ludzie sobie myślą, bo jeśli chłopak Lavinii będzie jak jego ojciec, wszystkich zadziwi. Myślicie pewnie, że wy to jedyni ludzie tutaj. Levinia czytała i widziała rzeczy, o których wam tylko opowiadano. Jej chłop jest tak samo dobry jak każdy chłop po tej stronie Aylesbury. A jakbyście wiedzieli o górach to, co ja wiem, to byście myśleli, że jej ślub jest lepszy niż wszystkie śluby w kościołach. Powiem wam jeszcze, że któregoś dnia usłyszycie, jak dziecko Lavinii zwoła imię swojego ojca ze szczytu Sentinel Hill.
Tylko dwie osoby widziały Wilbura Whataleya w pierwszym miesiącu życia. Byli to Zechariah Whateley, z tych jeszcze nie zdegenerowanych, i Mamie Bishop, nieślubna żona Earla Sawyera. Mamie wybrała się z ciekawości, a to, co potem opowiadała, okazało się uzasadnione. Zechariah natomiast przyprowadził dwie krowy z Alderney, które Stary Whateley kupił od jego syna, Curtisa. Od tej chwili rodzina małego Wilbura skupowała bydło i trwało to aż do 1928 roku, kiedy to zdarzył się ten straszny koszmar w Dunwich. A mimo to w obskurnej oborze Whateleya nigdy nie było dużo bydła. Przez pewien czas ciekawscy liczyli z ukrycia liczbę krów pasących się na stromym zboczu kiło starej farmy i jakoś nigdy nie doliczyli się więcej niż dziesięć albo dwanaście, a wszystkie wyglądały zabiedzone, jakby bez krwi. Widocznie jakaś zaraza niszczyła zwierzęta u Whateleyów; pewnie pastwisko było niezdrowe albo grzyb toczył drzewo w ich obskurnej oborze, co nie wychodziło zwierzętom na dobre. Na ich skórze było pełno wrzodów albo ran, tak jakby były czymś ponacinane. A tym, którzy byli na farmie jeszcze we wcześniejszych miesiącach, wydało się, że takie same wrzody i rany dostrzegli na szyi nie ogolonego, siwego Starego Whateleya i jego niechlujnej, potarganej córki-albinoski.
Wiosną, po urodzeniu Wilbura, Lavinia wznowiła wyprawy w góry wraz ze swoim smagłym dzieckiem, które nosiła w niekształtnych ramionach. Z czasem, kiedy większość okolicznych mieszkańców zobaczyła już dziecko, przestano się nim interesować, nie komentowano też jego niezwykle szybkiego rozwoju. Wilbur rósł fenomenalnie szybko, kiedy skończył trzy miesiące, był większy i mocniejszy niż niejedno roczne dzieci. Jego ruchy i głos nacechowane był rozwagą i świadomością niespotykaną w takiego niemowlaka, toteż nikogo nie zaskoczyło, kiedy w siódmym miesiącu życia zaczął chodzić, jeszcze trochę chwiejnie ale po miesiącu już poruszał się całkiem swobodnie.
W tym mniej więcej czasie - na Wszystkich Świętych - nasz szczycie Sentinel Hill, gdzie pośród stosu starych kości znajduje się skała w kształcie wielkiego stołu, pojawił się o północy wielki płomień. Rozpętała się fala plotek, bo Silas Bishop - z tych normalnych Bishopów - na godzinę przed pojawieniem się ognia widział, jak chłopiec biegł żwawo przed matką właśnie na to wzgórze. Silas pędził właśnie zbłąkaną jałówkę, ale prawie zapomniał, co roki, kiedy w słabym świetle latarki dojrzał tych dwoje. Przedzierali się niemal bezszelestnie przez poszycie i zdumionemu Silasowi wydało się, że byli zupełnie nadzy. Potem miał pewne wątpliwości co do chłopca, być może miał na sobie ciemne spodnie, krótkie albo długie, i pas z frędzlami. Zawsze widywano Wilbura w ubraniu dokładnie zapiętym, a jakiekolwiek zakłócenie porządku w jego stroju wywoływało u niego niepokój, a nawet irytację. Pod tym względem ogromnie kontrastował z niechlujną matką i dziadkiem, dopiero niezwykłe zdarzenie w 1928 roku wyjawiło przyczyny tego zjawiska.
W styczniu wykazano znowu pewne zainteresowanie "ciemnym brzdącem Lavinii", bo zaczął mówić skończywszy jedenaście miesięcy. Zwracał uwagę nie tylko z powodu innego akcentu, ale i swobody, z jaką mówił. Czteroletnie dzieci nie mogłyby mu dorównać. Nie był zbyt skory do rozmowy, lecz kiedy już zaczynał mówić, robił to w jakiś dziwnie nieuchwytny sposób, niespotykany wśród mieszkańców Dunwich. Nie przejawiało się to w tym, co mówił, i nawet nie w zwrotach, jakich używał, tylko w intonacji i jakby w wewnętrznych narządach, z których głos się dobywał. A twarz jego też miała niespotykany wyraz dojrzałości; podobnie jak matka i dziadek pozbawiony był brody, ale miał za to wydatny, ukształtowany wyraźnie, mimo tak młodego wieku, nos, duże ciemne oczy o dojrzałym spojrzeniu, co stwarzało wrażenie, że jest już dorosły i obdarzony nadprzyrodzoną inteligencją. A mimo to był strasznie brzydki; grube wargi, pożółkła cera z wielkimi porami, szorstkie, twarde włosy i dziwnie wydłużone uszy nadawały mu wygląd satyra albo jakiegoś zwierzęcia. Wkrótce zaczął budzić jeszcze większą odrazę niż jego matka i dziadek; przypisywano to wszystko czarnej magii, jaką się dawniej zajmował Stary Whateley; wspominano, jak góry zadrżały, kiedy stanął w kręgu skał z otwartą księgą, którą trzymał przed sobą, i wykrzyknął straszne imię Yog-Sothoth. Nie cierpiały tego chłopca wszystkie psy, zawsze musiał być w pogotowiu, aby się bronić przed ich atakiem i groźnym szczekaniem.
III
Tymczasem, chociaż Stary Whateley wciąż skupował bydło, stado na jego farmie się nie powiększało. Ścinał też drzewa i zaczął naprawiać nie używaną dotychczas część domu - przestronną, na piętrze pod spadzistym dachem, która od tyłu przylegała na stoku wzgórza; dotychczas zajmował z córką trzy izby na parterze, te najmniej zniszczone, i to mu wystarczało. Ogromne zasoby energii musiał mieć ten stary człowiek, skoro mógł podołać tak ciężkiej pracy. I choć co pewien czas paplał bez związku, jako cieśla robił postępy. Zaczęło się to właściwie zaraz po urodzeniu Wilbura; uporządkował jedną z szop do przechowywania narzędzi, oszalował ją i założył nowy, mocny zamek. Odbudowując teraz nie używane dotąd piętro wykazał taką samą sprawność. Jego obłęd objawił się dopiero wtedy, kiedy pozabijał szczelnie deskami wszystkie okna w odrestaurowanej części domu, choć byli tacy, którzy uważali, że sam fakt przystąpienia do tej pracy był już przejawem obłędu. Trochę mniejsze zdziwienie budziło odremontowanie pokoju dla wnuka na parterze, kilka osób nawet go oglądało, ale nikt nie miał dostępu do zabitego deskami piętra. Pokój chłopca obudował wysokimi, solidnymi półkami, na których poukładał, w należytym porządku, wszystkie stare, zbutwiałe książki i porozrywane, poszczególne części, które dotychczas przewracały się po kątach we wszystkich izbach.
- Ja z nich skorzystałem coś niecoś - mówił podklejając podarte stronice, zadrukowane gotyckim pismem. W tym celu na zardzewiałym kuchennym piecu podgrzewał zrobiony przez siebie klej. - Ale chłopak jeszcze lepiej potrafi z nich skorzystać. Trzeba je uporządkować, bo tylko z nich będzie się uczył.
Kiedy Wilbur miał rok i siedem miesięcy - we wrześniu 1914 - jego wzrost i umiejętności budziły najwyższe zdumienie. Wyglądał na cztery lata, mówił płynnie i wykazywał dużą inteligencję. Biegał swobodnie po polach i górach, nieodłącznie też towarzyszył matce w jej wyprawach. W domu ślęczał pilnie nad dziwnymi obrazkami i mapami w książkach dziadka, a Stary Whateley wpajał mu wiedzę przez całe długie, ciche popołudnia. Do tego czasu został zakończony remont domu, a ci, którzy to obserwowali, nie mogli zrozumieć, dlaczego okno na tyłach wschodniego szczytu, przylegające do wzgórza, zostało przerobione na moce drzwi zbite z desek. A jeszcze bardziej zagadkowa była pochylnia z desek prowadząca od drzwi do samej ziemi. Po zakończeniu remontu ludzie zauważyli, że szopa z narzędziami, tak starannie zamykana i oszalowana po urodzeniu Wilbura, teraz znowu stała zaniedbana. Otwarte drzwi stukały, zapomniane przez wszystkich, a kiedy Earl Sawyer, który sprzedawał bydło Staremu Whateleyowi, zajrzał kiedyś do szopy, uderzył go w nozdrza jakiś szczególnie nieprzyjemny zapach; zapewniał, że jeszcze nie zetknął się z takim w życiu, może tylko w pobliżu obozów indiańskich w górach. Był nie do zniesienia. A przecież wszystkie domy i szopy w Dunwich nie odznaczały się pod tym względem nieskazitelnością.
Następne miesiące nie obfitowały w żadne wydarzenia, ale wszyscy twierdzili, że tajemnicze hałasy w górach stopniowo się nasilają. W przededniu 1 maja 1915 roku wystąpiły wstrząsy, które odczuwane były nawet w Aylesbury, natomiast w wigilię Wszystkich Świętych rozległ się pod ziemią grzmot w momencie, gdy buchnęły płomienie na szczycie Sentinel Hill. "To wszystko czary Whateleyów" - mówili ludzie. Wilbur rósł niesamowicie szybko, miał cztery lata, a wyglądał na dziesięć. Czytał już samodzielnie, ale stal się mniej rozmowny. Zatapiał się w swoim milczeniu, a ludzie zaczęli dostrzegać w jego twarzy satyra złowrogi wyraz. Bywało, że coś mamrotał w nie znanym nikomu języku i nucił w jakimś dziwacznym rytmie, co napełniało wszystkich niewypowiedzianym lękiem. Szeroko komentowano teraz fakt, że psy tak ujadały na jego widok, musiał nawet brać ze sobą rewolwer, jeżeli chciał przejść przez wieś. Bywało, że czasem strzelał, czy nie zyskiwał sobie przychylności wśród właścicieli psów.
Jeżeli ktoś przyszedł do domu Whateleyów, najczęściej znajdował Lavinię na parterze, podczas gdy na piętrze rozlegały się jakieś dziwne okrzyki i tupot. Nigdy nie mówiła, co dziadek i chłopak tam robią, ale pewnego razu mocno pobladła i objawiła straszny niepokój, kiedy dowcipny domokrążca handlujący rybami chciał otworzyć zamknięte drzwi wiodące na schody. Potem domokrążca opowiedział ludziom zgromadzonym przed sklepem w Dunwich, że słyszał chyba tupot końskich kopyt na górze. Zaczęto się zastanawiać nad drzwiami z desek i prowadzącą do nich pochylnią, a także nad bydłem, które szybko gdzieś znikało. Z czasem przypominano sobie opowieści Starego Whateleya z młodych lat, wedle których, jeśli złożyć w odpowiednim czasie ofiarę z wołu pogańskim bóstwom, przywołuje się spod ziemi żyjące tam istoty. Z czasem ludzie zwrócili też uwagę, że psy, które nie znosiły i bały się Wilbura, zaczęły okazywać taki sam stosunek do całego domostwa Whateleyów.
W 1917 roku wybuchła wojna i Squire Sawyer Whateley, jako przewodniczący miejscowej komisji poborowej, miał duże kłopoty ze znalezieniem w Dunwich odpowiedniej ilości młodych mężczyzn nadających się choćby do obozu ćwiczebnego. Rząd, zaniepokojony takimi sygnałami panującej w całym regionie degeneracji, wysłał kilku inspektorów i ekspertów medycznych dla zbadania sprawy; dokonano przeglądu, a wiadomości na ten temat można jeszcze dzisiaj przeczytać w gazetach wydawanych w Nowej Anglii. Przeprowadzonym badaniom towarzyszył taki rozgłos, że ściągnęła tu grupa reporterów, którzy szczególnie zainteresowali się Whateleyami. W niedzielnym wydaniu "Boston Globe" i "Arkham Advertiser" ukazały się kwieciste artykuły o niesłychanie szybkim rozwoju małego Wilbura, o czarnej magii Starego Whateleya i półkach pełnych dziwnych książek, o zabitym deskami piętrze na ich starej farmie i niesamowitym wrażeniu, jakie robi cały ten region wraz z hałasami dochodzącymi od strony gór. Wilbur miał wtedy cztery i pół roku, a wyglądał na piętnastoletniego chłopca. Wargi i policzki pokrywał mu już ciemny, szorstki zarost, a w głosie słyszało się mutację.
Do Whateleyów wybrał się Earl Sawyer z grupą reporterów i fotografów, on to zwrócił ich uwagę na dziwny smród, jaki się dobywał z górnej części domu. Był identyczny jak wtedy w szopie z narzędziami, do której zajrzał po zakończeniu remontu domu, i jaki czasem występował w pobliżu kręgu kamiennych kolumn na szczycie wzgórza. Mieszkańcy Dunwich przeczytali w gazetach artykuł na ten temat i zareagowali śmiechem na te pełne oczywistych nonsensów wiadomości. Zastanawiali się także, dlaczego reporterzy robili tyle szumu, stwierdziwszy, że Stary Whateley zawsze płaci za bydło w bardzo starych, złotych monetach. Whateleyowie przyjęli gości w swym domu ze źle skrywaną niechęcią, ale nie śmieli się opierać ani odmówić wyjaśnień, żeby nie spowodować jeszcze większego rozgłosu.
IV
Przez dziesięć lat Whateleyowie żyli pośród schorzałej społeczności Dunwich niczym się specjalnie nie wyróżniając, zwłaszcza że wszyscy już przywykli do ich dziwnych obyczajów i orgii w przeddzień pierwszego maja oraz Wszystkich Świętych. Dwa razy do roku rozpalali ogień na szczycie Sentinel Hill, a wtedy hałasy w głębi gór rozbrzmiewały ze wzmożoną siłą; poza tym jednak zawsze, o każdej porze roku, dochodziły z samotnej farmy dziwne i złowieszcze odgłosy. Ilekroć ktoś wstąpił na farmę, opowiadał potem, że słyszał je nawet wtedy, kiedy cała rodzina Whateleyów była na dole, i wszyscy zastanawiali się, jak długo może trwać obrzęd składania ofiary z krowy albo wołu. Wystosowano nawet skargę do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami; nic jednak z tego nie wynikło, bo mieszkańcy Dunwich zawsze starali się nie zwracać uwagi na to, co dzieje się w ich regionie.
Około 1923 roku, kiedy Wilbur miał dziesięć lat, ale umysł jego, głos, postawa i zarośnięta twarz nadawały my wygląd dorosłego człowieka, znowu w ich starym domu rozległy się ciesielskie roboty. I znowu odbywały się na piętrze, a po rozrzuconych kawałkach drewna ludzie zorientowali się, że chłopak i jego dziadek zburzyli działowe ściany, zlikwidowali nawet poddasze, zostawiając jedną wielką izbę pomiędzy parterem a spiczastym dachem. Wyburzyli też wielki, główny komin, a od zardzewiałego pieca puścili na zewnątrz domu blaszaną rurę.
Wiosną po tych zmianach Stary Whateley zauważył, że nocą zlatują się z wąwozu Cold Spring chmary lelków kozodojów i świergocą pod oknami. Było to dla niego wydarzenie o szczególnym znaczeniu, a ludziom zbierającym się przed sklepem Osborne'a powiedział, że chyba już zbliża się jego koniec.
- Gwiżdżą w takt mojego oddechu - powiedział. - Chyba czekają, żeby złapać moją duszę. Wiedzą, że mnie opuści, i nie chcą, żeby im uciekła. Będziecie wiedzieli, chłopcy, jak już umrę, czy mnie złapały. Jak im się uda, będą śpiewać i śmiać się do samego rana. A jak się nie uda, zaraz się uspokoją. Wydaje mi się, że czasami dusze, na które te ptaki czekają, walczą z nimi.
Nocą pierwszego sierpnia 1924 roku Wilbur Whateley popędził na jedynym pozostałym na farmie koniu do sklepu Osborne'a i telefonicznie wezwał doktora Houghtona z Aylesbury. Doktor zastał Starego Whateleya w bardzo ciężkim stanie, oddech miał ciężki, charczący, serce pracowało nie tak, jak trzeba, co świadczyło o rychłej śmierci. Pokraczna córka-albinoska i brodaty wnuk stali przy łóżku, a tymczasem na górze, z tej pustej czeluści, dochodziły niepokojące odgłosy, tak jakby przewalały się z łoskotem fale na płaskiej plaży. Doktor jednak najbardziej był zaniepokojony świergotem nocnych ptaków. Chyba cały legion lelków kozodojów wykrzykiwał swoje diaboliczne posłannictwo w rytm świszczącego oddechu umierającego człowieka. Wydało się to doktorowi Houghtonowi niesamowite i nienaturalne, podobnie zresztą jak cały ten region, do którego tak niechętnie przyjechał pilnie wezwany.
Około pierwszej w nocy Stary Whateley odzyskał świadomość, jego oddech stał się mniej charczący i wyszeptał kilka urywanych słów do wnuka.
- Więcej przestrzeni, Willy, jeszcze więcej. Ty rośniesz... a to rośnie szybciej. Wkrótce będzie gotowe, żeby cię ocalić. Otwórz bramy Yog-Sothothowi, śpiewaj długą pieśń. Znajdziesz ją na stronie 751 pełnego wydania, a potem przyłóż zapałkę do więzienia. Ziemski ogień go nie tknie.
Był niewątpliwie obłąkany. Po przerwie, podczas której stado lelków dostroiło swój krzyk do zmienionego oddechu, a z głębi gór zaczęły dobiegać dziwne odgłosy, dobył z siebie jeszcze parę słów.
- Podawaj jedzenie regularnie i w odpowiedniej ilości, ale nie pozwól, żeby zbyt szybko rosło, bo jeżeli rozsadzi pomieszczenie i wydostanie się, zanim otworzysz Yog-Sothothowi, to koniec, wszystko na próżno. Tylko oni z zewnątrz mogą to pomnożyć i pracować... Tylko oni, dawne istoty, jeżeli chcą wrócić...
Przerwał i znowu zaczął z trudem łapać oddech, a Lavinia krzyknęła słysząc, jak lelki dostosowały się do oddechu. Dopiero po upływie godziny wydał z siebie ostatnie rzężące tchnienie. Doktor Houghton opuścił pomarszczone powieki na szkliste szare oczy, a w tym momencie prawie niepostrzeżenie, umilkł krzyk ptaków. Lavinia zaszlochała, zaś Wilbur tylko zachichotał, przy wtórze dalekich odgłosów z gór.
-Nie złapały go - mruknął grubym basem.
Wilbur stał się w swojej dziedzinie uczonym i wielkim erudytą, prowadził korespondencję z licznymi bibliotekami w najbardziej odległych miejscach, posiadającymi w swoich zbiorach rzadko spotykane księgi z najdawniejszych czasów. W Dunwich rosła do niego nienawiść, drżano przed nim, znikali bowiem młodzi ludzie i w skrytości podejrzewano, że Wilbur ma w tym udział, ale jakoś zawsze udawało mu się uniknąć śledztwa, może ludźmi kierował lęk, a może sprawiały to stare, złote monety, za które, podobnie jak jego dziadek, kupował systematycznie coraz więcej bydła. Teraz już był w pełni dojrzały, osiągnął wzrost dorosłego człowieka, a wszystko wskazywało na to, że będzie rósł nadal. W 1925 roku, kiedy pewien uczony z Miskatonic University odwiedził go któregoś dnia, a wyszedł pobladły i ogromnie zaskoczony, wzrost Wilbura wynosił już sześć i trzy czwarte stopy.
W miarę upływu lat Wilbur okazywał swojej pokracznej matce-albinosce coraz większą pogardę. W końcu nie pozwolił jej chodzić z nim w góry w przeddzień pierwszego maja i Wszystkich Świętych, a w 1926 roku biedaczka zwierzyła się Mamie Bishop, że się go boi.
-Jest w nim coś więcej, niż wiem i mogę powiedzieć, Mamie - wyznała. - A ostatnio jest jeszcze więcej. Przysięgam przed Bogiem, że nie wiem, czego on chce i czego usiłuje dokonać.
Tym razem w przeddzień Wszystkich Świętych odgłosy w głębi gór rozbrzmiewały silniej niż zwykle i tak jak zawsze zapłonął ogień na Sentinel Hill; ale na ludziach większe wrażenie zrobił rytmiczny krzyk niezliczonych stad lelków, które już dawno powinny odlecieć, a które gromadziły się przy nieoświetlonej farmie Whateleyów. Po północy ich przeraźliwy krzyk przemienił się w istne piekło szyderczego chichotu, który wypełnił całą okolicę, a umilkł dopiero o brzasku. Potem znikły, odleciały w pośpiechu na południe, gdzie powinny być już co najmniej od miesiąca. Wszyscy zastanawiali się nad tym wydarzeniem. Nikt z miejscowych ludzi nie umarł... ale nie ujrzano już nigdy więcej biednej brzyduli-albinoski, Lavinii Whateley.
Latem 1927 roku Wilbur naprawił dwie szopy stojące na podwórku farmy i tam zaczął przenosić książki i cały dobytek. Wkrótce Earl Sawyer powiadomił ludzi w sklepie Osborne'a, że znów odbywają się ciesielskie roboty na farmie Whateleyów. Wilbur pozabijał wszystkie drzwi i okna na parterze, tak samo jak niegdyś zrobił to jego dziadek na piętrze. Zamieszkał w jednej z szop, ale Sawyerowi wydał się niezwykle zaniepokojony i rozdygotany. Wszyscy podejrzewali go, że ma coś wspólnego ze zniknięciem matki, i starali się w ogóle nie zbliżać do jego farmy. Miał już teraz siedem stóp wzrostu i wszystko wskazywało na to, że jeszcze urośnie.
V
Następnej zimy Wilbur wybrał się po raz pierwszy w życiu poza granice regionu Dunwich, co było wydarzeniem niesłychany. Prowadził korespondencję z Widener Lubrary w Harvardzie, Bibliotheque Nationale w Paryżu, British Museum, uniwersytetem w Buenos Aires i biblioteką Miskatonic University w Arkham, ale niestety, nie zdołał wypożyczyć książki, która mu była rozpaczliwie potrzebna; w końcu więc wyruszył, obszarpany, brudny, zarośnięty i nieokrzesany, aby przejrzeć ten egzemplarz w Miskatonic, do którego było najbliżej. Mający prawie osiem stóp wzrostu, z tanią walizą kupioną u Osborne'a, ten śniady, zarośnięty gargulec zjawił się pewnego dnia w Arkham, aby odnaleźć straszną księgę trzymaną pod kluczem w bibliotece uniwersyteckiej - ohydny "Necronomicon" - napisaną przez szalonego Araba Abdula Alhazreda, w wersji łacińskiej Olausa Wormiusa, a wydaną w siedemnastym wieku w Hiszpanii. Nigdy jeszcze dotychczas nie widział miasta, ale na nic nie zwracał uwagi - interesowało go tylko jedno - odnalezienie drogi do uniwersytetu; tam przeszedł beztrosko koło wielkiego podwórzowego psa o ostrych, białych kłach, który na jego widok zaczął ujadać z niespotykaną furią i wrogością, szarpiąc mocny łańcuch jak oszalały.
Wilbur miał przy sobie bezcenny, choć uszkodzony egzemplarz w przekładzie angielskim doktora Dee, który przekazał mu w spadku dziadek, a otrzymawszy dostęp do wersji łacińskiej natychmiast zaczął porównywać oba teksty, chciał bowiem odnaleźć pewien ustęp, który powinien był się zachować na 751 stronie jego uszkodzonego egzemplarza. Tyle był uprzejmy powiedzieć bibliotekarzowi, temu samemu uczonemu (a był on magistrem nauk humanistycznych uniwersytetu Miskatonic, doktorem filozofii uniwersytetu w Princeton, miał też doktorat literatury uniwersytetu Johns Hopkins), który kiedyś osobiście przyjechał na farmę, a teraz zasypywał pytaniami. Wilbur wyznał, że szuka pewnej formuły albo zaklęcia, w którym zawiera się straszne imię Yog-Sothoth, bo zainteresowały go pewne różnice, powtórzenia i niejasności, które utrudniały właściwe zrozumienie. Kiedy przepisywał tę formułę, doktor Armitage przypadkowo spojrzał mu przez ramię na otwarte stronie; z lewej strony, w wersji łacińskiej, wymienione były straszne groźby pod adresem pokoju i zdrowego umysłu ludzi żyjących na tym świecie.
Nie należy sądzić (brzmiał tekst, który Armitage szybko tłumaczył), że człowiek jest najstarszym i ostatnim władcą na ziemi albo że zwykła masa życia i substancji to wszystko, co istnieje na tym świecie. Dawne istoty były, są i będą zawsze. Nie w znanych nam przestrzeniach, ale pomiędzy nimi. Spokojne, takie same jak za pierwotnych czasów, bezwymiarowe, istnieją, choć są dla nas niewidzialne. Yog-Sothoth zna bramę. Yog-Sothoth jest właśnie bramą. Yog-Sothoth jest kluczem i strażnikiem tej bramy. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość skupiają się w Yog-Sothoth. On wie, skąd Dawne Istoty przedostały się w przeszłość, wie też, gdzie się przedostaną w przyszłość. Zna też miejsca na ziemi, po których krążyły, po których wciąż krążą, i wie, dlaczego nikt ich dostrzec nie może. Po ich zapachu ludzie mogą czasami wyczuć ich bliskość, ale nie są w stanie nawet wyobrazić sobie ich wyglądu, choć niektóre z tych istot przekazały pewnym ludziom swoje cechy. A jest ich wiele rodzajów, są i takie istoty, które wykazują pewne podobieństwo do zjawy, jaką jest człowiek, a są też i takie, które nie posiadają wzroku ani substancji. Krążą niewidzialne i ohydne w bezludnych miejscach, w których kiedyś wypowiedziane zostały słowa i odbyły się rytualne obrzędy w odpowiednim dla nich czasie. Wiatr szemrze w rytm ich głosów, a ziemia szepce, świadoma ich obecności. Łamią lasy, niszczą miasta, ale niechaj lasy ani miasta nie dostrzegają ręki, która je smaga. Kadath poznał je na mroźnych, leżących odłogiem przestrzeniach, ale kto spośród ludzi zna Kadatha? Na lodowej pustyni Południa i zatopionych wyspach Oceanu znajdują się kamienie, na których wyryte są ich pieczęcie, któż jednak oglądał kiedykolwiek okryte głębokim lodem miasta albo zamkniętą wieżę ozdobioną girlandami wodorostów i skorupiaków? Wielki Cthulhu jest ich kuzynem, a i on tylko niekiedy może je wypatrzyć. Ial Shub-Niggurath! Poznacie je jako ohydę. Ich dłoń jest przy waszych gardłach, a mino to nie widzicie ich. Domostwo Ia jest nawet na dobrze strzeżonym progu waszego domu. Yog-Sothoth jest kluczem do bramy, tam gdzie spotykają się ciała niebieskie. Człowiek rządzi teraz tam, gdzie niegdyś rządziły One; wkrótce One będą rządzić tam, gdzie rządzi teraz człowiek. Po lecie jest zima, po zimie lato. Czekają cierpliwie, potężne, bo znowu tutaj zapanują.
Doktor Armitage połączył to, co przeczytał, ze strasznymi opowieściami, jakie usłyszał na temat Dunwich i samego Wilbura Whateleya, jego tajemniczych narodzi i strasznego prawdopodobieństwa matkobójstwa, i ogarnął go lęk; czuł się tak, jakby powiało nań wilgotnym chłodem z grobowca. Wydało mu się, że ten pochylony , przypominający zwierzę olbrzym spłynął chyba z jakiejś innej planety; tylko częściowo należał do rodzaju ludzkiego, a związany był z czarną otchłanią innego świata i innych istot, która rozciąga się niczym koszmarna zjawa poza sferą siły i materii, czasu i przestrzeni. Wilbur tymczasem podniósł głowę i zaczął mówić dziwnym, donośnym głosem, jaki nie mógł się dobywać z normalnych narządów mowy człowieka.
- Panie Armitage, chyba jednak muszę wziąć tę księgę do domu. Są tu rzeczy, które trzeba wypróbować w innych warunkach, tutaj ich nie mam, i byłby to grzech śmiertelny, gdyby biurokratyczne przepisy powstrzymały mnie od tego. Niech pan się zgodzi. Zapewniam pana, że nikt na to nie zwróci uwagi. A ja będę się nią dobrze opiekował. To nie ja zniszczyłem tak tę książkę Deego.
Przerwał, dostrzegł bowiem na twarzy bibliotekarza zdecydowany sprzeciw, podczas gdy na jego własnej odrażającej twarzy pojawił się w tym momencie wyraz przebiegłości. Armitage już miał powiedzieć, żeby przepisał potrzebne mu fragmenty, gdy nagle uświadomił sobie, jaki mogą być tego konsekwencje, i powstrzymał się od udzielenia takiej rady. Zbyt wielka to odpowiedzialność dawać takiemu stworowi klucz do bluźnierczych dalekich światów. Whateley, widząc, jak sprawy stoją, starał się potraktować to lekko.
- Trudno, skoro pan tak uważa. Może w Harvardzie nie będą robić takich trudności. - I nie mówiąc już nic więcej wyszedł pochylając się w każdych drzwiach, jakie mijał.
Z okna biblioteki Armitage przyglądał się, jak Wilbur przemierzał dziedziniec podskakując niczym goryl, zaś pies łańcuchowy ujadał z całych sił. Przypomniały mi się wszystkie tajemnicze opowieści, jakie usłyszał, a także artykuły w starym niedzielnym czasopiśmie "Advertiser" i to wszystko, czego się dowiedział od prostych wieśniaków w Dunwich. Pochodzące nie z tego świata niewidziane istoty - a przynajmniej nie z trójwymiarowej ziemi - wrogie i straszne, grasowały po wąwozach Nowej Anglii i tkwiły, te obleśne stwory, na górskich szczytach. Był o tym przekonany już od dawna. Teraz prawie wyczuwał bliską obecność strasznego, niepokojącego koszmaru i niemal dostrzegał, jak nosiła się moc tej piekielnej, czarnej, odwiecznej mary, dotychczas pozostającej w stanie bierności. Zamknął "Necronomicon" z obrzydzeniem ale w sali wciąż unosił się odrażający, nieokreślony zapach. "Poznacie ich po zapachu" - zacytował. Tak, był to ten sam zapach, jaki przyprawił go o mdłości na farmie Whateleyów przed trzema laty. Przyszedł mu na myśl Wilbur, odrażający i złowieszczy, i zaśmiał się szyderczo na wspomnienie krążących we wsi pogłosek o jego pochodzeniu.
- Kazirodztwo? - Armitage wypowiedział to prawie że pełnym głosem. - Wielki Boże, cóż za uprszczenie! Pokaż im Artura Machene'a "The Great God Pan", a uznają to za powszechny w Dunwich skandal. Ale jakaż to istota... jaki przeklęty, bezkształtny stwór z tej trójwymiarowej ziemi albo spoza jej granic... jest ojcem Wilbura Whateleya? Urodził się w święto Matki Boskiej Gromniczej, w dziewięć miesięcy po wigilii pierwszego maja 1912 roku, kiedy to wieści o podziemnych odgłosach dotarły do Arkham. Co krążyło po górach w tę majową noc? Jakiż to koszmarny stwór, na pół ludzki, z ciała i krwi, osiadł na tym świecie?
Następne tygodnie dr Armitage poświęcił na zbieranie wiadomości o Wilburze Whateleyu i bezkształtnych istotach przebywających w okolicy Dunwich. Skontaktował się z doktorem Houghtonem w Aylesbury, który był przy śmierci Starego Whateleya, i zaczął się głęboko zastanawiać nad ostatnimi słowami, jakie starzec wypowiedział przed śmiercią, a jakie mu doktor powtórzył. Pobyt w Dunwich nie wniósł nic nowego, natomiast uważne zapoznanie się z "Necronomicon", zwłaszcza z tymi fragmentami, których Wilbur szukał z takim zapałem, dostarczyło mu nowych i strasznych kluczy do natury, metod, pragnień i potwornego zła zagrażającego tej planecie. Przeprowadził liczne rozmowy z uczonymi, zajmującymi się okultyzmem, z innymi skontaktował się listownie, i w rezultacie popadł w zdumienie, które powoli przerodziło się w niepokój, a nawet paniczny lęk. Latem nie mógł już się oprzeć uczuciu, że stanowczo należy coś zrobić z tym strasznym koszmarem, jaki się czai w dolinach górnego biegu Miskatonic, a także z tym potworem znanym ludzkości jako Wilbur Whateley.
Koszmar z Dunwich miał miejsce pomiędzy dożynkami, 1 sierpnia, a zrównaniem dnia z nocą, 21 września 1928 roku, i doktor Armitage był jednym ze świadków strasznego prologu tego wydarzenia. Słyszał o groteskowej wyprawie Whateleya do Cambridge i o niestrudzonych wysiłkach, jakie podejmował, żeby tylko wypożyczyć "Necronomicon" z Widener Library albo przynajmniej przepisać odpowiednie fragmenty. Wysiłki te spełzły na niczym, gdyż Armitage wysłał pełne powagi ostrzeżenie do wszystkich bibliotekarzy mających w swojej pieczy tę straszną księgę. Wilbur był w Cambridge okropnie zdenerwowany; chciał za wszelką ceną zdobyć książkę, a jednocześnie jak najprędzej powrócić do domu, tak jakby się obawiał konsekwencji swojej nieobecności.
Na początku sierpnia miały miejsca nieoczekiwane wydarzenia. Trzeciego sierpnia, we wczesnych godzinach rannych, zbudziło doktora Armitage'a wściekłe, zajadłe szczekanie łańcuchowego psa na dziedzińcu college'u. Warczał, skowyczał, szczekał jak oszalały, i to coraz bardziej zaciekle, ale co pewien czas zalegała na moment pełna grozy, złowieszcza cisza. Nagle rozległ się zupełnie inny krzyk, który rozbudził połowę mieszkańców Arkham, a potem nawiedzał ich bezustanni we snach - a był to krzyk, jaki nie mógł się dobyć z gardła istoty zrodzonej na ziemi i przynależnej do tego świata.
Amitage szybko się ubrał i popędził przez ulicę i trawnik prosto do college'u, gdzie już zdążyli się zgromadzić inni ludzie. Z biblioteki dochodził przenikliwy dźwięk sygnału alarmowego. W blasku księżyca widać było otwarte okno ziejące czernią, a więc ktoś musiał się dostać do biblioteki, bo stamtąd właśnie dochodziło szczekanie i warczenie, ale także jakieś zduszone jęki. Instynkt podszepnął Armitage'owi, że to, co się tam rozgrywa, nie jest przeznaczone dla oczu przeciętnego widza, autorytatywnie więc kazał się wszystkim odsunąć, a sam otworzył drzwi prowadzące do hallu. W zgromadzonym tłumie dostrzegł profesora Warrena Rice'a i doktora Francisa Morgana, którym zwierzył się ze swoich wątpliwości i złych przeczuć. Do nich zwrócił się z prośbą, aby mu towarzyszyli. Teraz słychać już było tylko czujny, monotonny skowyt psa; nagle jednak ze zdumieniem stwierdził, że w gęstwinie pobliskich krzaków rozlega się głośny, chóralny świergot lelków kozodojów, jakby zestrojony z rytmem ostatnich oddechów umierającego człowieka.
W całym budynku unosił się straszliwy fetor, tak już dobrze znany doktorowi Armitage'owi. Wszyscy trzej mężczyźni pomknęli przez hall do niewielkiej czytelni, z której dobiegał skowyt psa. Przez chwilę nikt nie miał odwagi zapalić światła, w końcu Armitage zdobył się na odwagę i przekręcił kontakt. Jeden spośród nich - trudno ustalić kto - krzyknął przeraźliwie ujrzawszy to, co znajdowało się w sali pośród poprzewracanych stołów i krzeseł. Profesor Rice twierdzi, że na moment utracił całkowicie przytomność, mimo że się nie zachwiał ani nie przewrócił.
Stwór, który leżał skulony na boku, w kałuży cuchnącej zielonożółtej posoki i smolistej mazi, miał około trzech metrów wysokości; pies poszarpał na nim odzienie, porozrywał mu skórę. Jeszcze żył, jego ciałem miotały przeraźliwe, spazmatyczne drgawki, a pierś falowała w zgodnym rytmie z szaleńczym świergotem lelków kozodojów. Po całej sali przewracały się szczątki skórzanych butów i strzępy ubrania, w oknie zaś leżał porzucony tam, pusty worek. Koło biurka stojącego pośrodku czytelni leżał nierozładowany rewolwer z wgiętym nabojem. Stwór ten jednak tak absorbował ich uwagę, że o niczym innym nie byli w stanie myśleć. Byłoby to banalne i niecałkowicie oddające prawdę, gdyby powiedzieć, że żadne pióro nie zdołałoby opisać tego widoku, z całą jednak stanowczością można stwierdzić, że nie jest to możliwe, aby ktokolwiek, kto myśli i widzi w kategoriach kształtów i form znanych na tej planecie i związanych z trójwymiarowością, potrafił sobie to wyobrazić i komukolwiek to przekazać. Stwór ten miął po części kształt ludzki, zwłaszcza ręce i twarz, która w swojej brzydocie nosiła jednak cechy rodu Whateleyów. Tors i dolne kończyny miał niesamowicie wynaturzone i tylko starannie dopasowany ubiór mógł to zamaskować i umożliwić istnienie na ziemi bez budzenia sprzeciwu.
Powyżej pasa był na wpół antropomorficzny, choć jego klatka piersiowa, na której wciąż jeszcze czujnie spoczywały rozcapierzone pazury psa, pokryta była pomarszczoną skórą krokodyla albo aligatora. Plecy miał usiane żółtymi i czarnymi plamami, odnosiło się wrażenie, że obciągnięte są łuskowatą skórą węża. Jeszcze gorzej wyglądał poniżej pasa; tu już trudno się było dopatrzeć podobieństwa do człowieka, był to potwór. Porastała go czarna sierść, a z brzucha zwisało chyba ze dwadzieścia macek ze sterczącymi, czerwonymi otworami gębowymi. Były one dziwacznie rozmieszczone, w jakimś układzie geometrycznym, wykraczającymi poza normy ziemskie i systemu słonecznego. Na biodrach, w różowych, otoczonych rzęsami oczodołach, znajdowało się głęboko osadzone, szczątkowe oko; zamiast ogona miał coś w rodzaju trąby albo macki z fioletowymi pierścieniami, co w gruncie rzeczy przypominało szczątkowe usta albo gardło. Porośnięte sierścią kończyny przypominały tylne łapy prehistorycznych jaszczurów, z pożyłkowanymi brzuśćcami, nie były to jednak ani kopyta, ani pazury. Kiedy stwór ten oddychał, ogon i macki w rytm oddechu zmieniały kolor, jakby pod wpływem krążenia owej zielonkawej cieczy, przybierając w ogonie odcień żółtawy i szarobiały pomiędzy fioletowymi pierścieniami. Prawdziwej krwi nie było w nim ani śladu, tylko ta cuchnąca, zielonożółta, lepka ciecz, która sączyła się po malowanej podłodze pozostawiając odbarwione plamy.
Umierający stwór jakby się ożywił w obecności trzech mężczyzn i nie odwracając ani nie poruszając głowy zaczął coś mamrotać. Armitage nie odnotował tych słów, ale zapewnia, że nie był to język angielski. Z początku poszczególne sylaby najwyraźniej nie miały związku z żadną ziemską mową, ale pod koniec można było odróżnić nie powiązane ze sobą fragmenty z "Necronomicon", która stała się zgubną dla tego diabelskiego potwora. Armitage przypomina sobie, że brzmiało to mniej więcej następująco: "N'gal, n'ha'ghaa, bugg-shoggog, y'hah: Yog-Sothoth, Yog-Sothoth..." Wreszcie głos zamilkł, a krzyk lelków nasilił się w rytmicznym crescendo oczekiwania.
Po chwili oddech zamarł, a pies uniósł do góry głowę i zawył posępnie. Pożółkła, ohydna twarz potwora zmieniła się, wielkie czarne oczy zapadły się głęboko. Za oknem nagle umilkła wrzawa lelków, a ponad głowami wzburzonego tłumu rozległ się szaleńczy trzepot ich skrzydeł. Na tle księżyca zamajaczyła ogromna chmura skrzydlatych stróży, wzbiła się wysoko i znikła, jakby przerażona tym, co miało stać się jej łupem.
Wtem pies zerwał się, zaszczekał przeraźliwie i wyskoczył przez okno, którym się dostał do środka. Tłum zawrzał, a doktor Armitage zwrócił się z prośbą, żeby nikt się nie zbliżał, dopóki lekarz i policja nie dokonają oględzin. Dziękował Bogu, że okna są umieszczone wysoko i nikt nie może zajrzeć, dla pewności pozaciągał szczelnie wszystkie zasłony. Tymczasem przyjechali dwaj policjanci; doktor Morgan, który spotkał się z nimi w hallu, zaczął ich nakłaniać, aby dla własnego dobra nie wchodzili do cuchnącej czytelni, dopóki nie przyjedzie lekarz i leżący na ziemi stwór nie zostanie przykryty.
Tymczasm na podłodze zachodziło przedziwne zjawisko. Nie ma potrzeby opisywać procesu kurczenia się i rozkładu, jaki odbywał się na oczach doktora Armitage'a i profesora Rice'a; można jednak śmiało powiedzieć, że tylko twarz i ręce Wilbura Whateleya wykazywały podobieństwo do człowieka, reszta ciała miała niewiele wspólnego z rodzajem ludzkim. Kiedy przybył lekarz, na malowanych deskach podłogi widniała tylko lepka biała masa, a przykry zapach ulotnił się całkowicie. Stwór pozbawiony był czaszki i szkieletu, w prawdziwym znaczeniu tych słów. Musiało to być dziedzictwo po ojcu nieznanego pochodzenia.
VI
Wszystko to jednak było tylko prologiem do prawdziwego koszmaru, jaki zdarzył się w Dunwich. Oszołomieni funkcjonariusze załatwili sprawy formalne, a szokujące szczegóły ukryli przed prasą i ludźmi. Do Dunwich i Aylesbury wysłano przedstawicieli prawa, aby spisali wszystko, co stanowiło własność Wilbura Whateleya, i odnaleźli jego ewentualnych spadkobierców. Wieś zastali w stanie ogromnego podniecenia z powodu nasilonych podziemnych grzmotów rozlegających się w głębi nawiedzonych gór, potwornego smrodu i odgłosu plusku i jakby chłeptania, które dochodziły z zabitej deskami górnej części domu Whateleyów. Earl Sawyer, który zaopiekował się koniem i bydłem podczas nieobecności Wilbura, był zupełnie rozstrojony nerwowo. Przedstawiciele prawa znaleźli jakiś pretekst, aby nie wkraczać na hałaśliwe i zabite deskami piętro; zadowolili się jednorazowym przeglądem części mieszkalnej domu i świeżo naprawionych szop. Złożyli obszerny raport w sądzie w Aylesbury i podobno wciąż jeszcze toczy się spór o spadek pomiędzy licznymi Whateleyami, zdrowymi i zdegenerowanymi, zamieszkującymi dolinę w górnym biegu Miskatonic.
Na biurku Wilbura ku niezmiernemu zdumieniu znaleziono ogromny manuskrypt, pisany dziwnym charakterem pisma, różnym atramentem i w różnych odstępach, który uznano za pamiętnik. Po trwającej tydzień naradzie wysłano go wraz z kolekcją dziwnych książek pozostałych po zmarłym do Miskatonic University celem ich przestudiowania i ewentualnego przetłumaczenia. Jednakże okazały się niemożliwe do rozszyfrowania dla najwybitniejszych nawet lingwistów. Nie odkryto też śladu po starych, złotych monetach, którymi Wilbur i Stary Whateley spłacali zawsze swoje zobowiązania pieniężne.
To wszystko zaczęło się dziewiątego września o zmierzchu. Wieczorem rozległy się huki w górach, a przez całą noc wszystkie psy we wsi szczekały przeraźliwie. Ci, którzy wstali wcześnie rano dziesiątego września, poczuli jakiś szczególny swąd w powietrzu. Około siódmej rano Luthr Brown, chłopak najmujący się do pasania bydła u George'a Boreya, którego farma znajdowała się na pograniczu wsi i wąwozu Cold Spring, wpadł do kuchni oszalały ze strachu, a za nim na podwórko wcale nie mniej przerażone stado ryczących i wierzgających krów. Z trudem łapiąc oddech Luther Brown opowiedział gospodyni, co następuje:
- Pani Corey, tam na drodze za wąwozem coś się dzieje! Śmierdzi, jakby spadł piorun, i wszystkie krzaki i drzewa są odsunięte od drogi, jakby ktoś ciągnął cały dom. Ale to jeszcze nie najgorsze. Są jakieś ślady na drodze, pani Corey, wielkie i okrągłe jak denko beczki, a wszystkie tak głębokie, jakby to słoń przeszedł, tylko że jest ich więcej, niżby mogły to zrobić cztery nogi słonia. Jak pędziłem, to się im przyjrzałem, z jednego miejsca rozchodzą się linie, jak na palmowym liściu, ale są dwa albo trzy razy większe od liścia i mocno wbito je w drogę. Okropnie śmierdzą, tak samo jak stary dom Whateleyów...
Urwał i zaczął drżeć ze strachu. Pani Corey, nie mogąc już nic więcej od niego wydobyć, zaczęła telefonować do sąsiadów rozsiewając panikę, która była jednak tylko wstępem do prawdziwego koszmaru. Kiedy zadzwoniła do Sally Sawyer, gospodyni Seta Bishopa, który mieszkał najbliżej Whateleyów, zamiast sama mówić, musiała się zamienić w słuchaczkę; sym Sally, Chauncey, nie mógł spać i wyszedł na wzgórze, ale spojrzawszy na pastwisko, na którym pozostały na noc krowy Bishopa, wrócił do domu w panicznym strachu.
- O tak, pani Corey - mówiła drżącym głosem Sally - Chauncey wpadł do domu w takim stanie, że słowa nie mógł wykrztusić. Mówił, że dom Whateleyów cały się rozleciał, deski porozrzucane, jakby go dynamit rozsadził od środka. Tylko podłoga została, z tym, że cała jest zalana czymś podobnym do smoły, ale okropnie to cuchnie i skapuje na ziemię, gdzie odleciały ściany. A na podwórzu są jakieś ślady... wielkie, okrągłe jak dno beczki, i tak samo lepkie, jak ta smoła na podłodze. Chauncey mówi, że prowadzą na łąki, a tam pas stratowanej trawy szerszy niż stodoła i wszystkie mury z kamienia przewrócone, tam gdzie to przeszło.
Chauncey mówi też, że chociaż tak okropnie się przestraszył, to pomyślał jednak o krowach Setha. Znalazł je na pastwisku wysoko koło Diabelskiego Uskoku w okropnym stanie. Połowa nie żyje, a połowa wygląda tak, jakby krew z nich ktoś wypił, i mają takie rany na skórze jak bydło Whateleyów, od kiedy Lavinia urodziła tego wstrętnego odszczepieńca. Seth teraz poszedł obejrzeć swoje krowy, ale chyba się nie zbliży do famy tego czarownika Whateleya. Chauncey nie poszedł zobaczyć, w którą stronę z pastwiska prowadzą te ślady, ale wydaje mu się, że chyba drogą do wąwozu.
Pani Corey, mówię pani, jest w tym wszystkim coś niesamowitego i pewna jestem, że to zgotował ten wstrętny Wilbur Whateley, a spotkało go to, na co zasłużył. Zawsze mówiłam, że to nie człowiek. To on i stary Whateley hodowali coś w swoim zabitym deskami domu, co było jeszcze mniej ludzkie niż sam Wilbur. Koło Dunwich zawsze działy się niesłychane rzeczy, kręciły się jakieś żywe istoty, ale nie byli to ludzie i nie byli przychylni ludziom.
W nocy ziemia grzmiała, a Chauncey słyszał w wąwozie Cold Spring taki krzyk lelków kozodojów, że wcale nie mógł spać. Potem wydało mu się, że słyszy hałasy na farmie Whateleyów... jakiś trzask i rozdzieranie drzewa, jakby otwierano wielką skrzynię albo klatkę. Przez całą noc nie zmrużył oka i jak tylko wzeszło słońce, już był na nogach i popędził do Whateleyów, żeby zobaczyć, co się tam stało. Oj, napatrzył się tam, pani Corey! Nic dobrego to nie wróży, wszyscy chyba powinni się zebrać i jakoś na to zaradzić. Wiem, że coś się koło nas dzieje, czuję, jak zbliża się moja godzina, ale chyba sam Bóg tylko wie, co to jest.
Czy Luther widział, dokąd prowadzą ślady? Nie? Jeśli są na drodze do wąwozu po tej stronie i nie doszły do pani domu, to znaczy, że to coś chyba udało się do wąwozu. Tak można przypuszczać. Zawsze powiadam, że wąwóz Cold Spring to niezdrowe i nieprzychylne miejsce dla człowieka. Lelki kozodoje i świętojańskie robaczki zachowują się tam tak, jakby nie były to boskie stworzenia, a niektórzy mówią, że jak stanąć w pewnym miejscu, między wodospadem a Legowiskiem Niedźwiedzia, to słychać w wąwozie jakieś głosy i coś się tam rusza.
W południe niemal wszyscy mężczyźni i chłopcy z Dunwich zgromadzili się na drogach i łąkach pomiędzy zrujnowaną farmą Whateleyów a wąwozem Cold Spring. Z przerażeniem oglądali ogromne ślady, okaleczone krowy Bishopa, zdumiewające ruiny pozostałe po farmie, stratowaną roślinność na polach i przy drogach. Ta niepojęta rzecz, która napadła na świat, skryła się niewątpliwie w tym strasznym wąwozie. Wszystkie drzewa rosnące na jego skraju zostały połamane, a poprzez przepaścistą gęstwinę poszycia wygnieciona została szeroka droga. Wyglądało to tak, jakby dom zmieciony przez lawinę zsunął się ze stromego zbocza i przygniótł całą roślinność. Nie dochodziły od strony wąwozu żadne odgłosy, dolatywał tylko jakiś nieokreślony smród. Trudno się dziwić, że wszyscy woleli rozprawiać na brzegu wąwozu, aniżeli schodzić na dół i rzucać wyzwanie temu cyklopowemu potworowi w jego własnym legowisku. Towarzyszące ludziom trzy psy z początku ujadały z całych sił, ale z czasem umilkły, widać, że niechętnie przebywały w pobliżu wąwozu. Ktoś telefonicznie zawiadomił o tym wydarzeniu "Aylesbury Transcript", ale wydawca tej gazety, przywykły już do najdziwniejszych opowieści o Dunwich, napisał tylko na ten temat krótki, krotochwilny artykuł, przedrukowany potem przez Associated Press.
Tego wieczoru wszyscy wrócili do domu i szczelnie pozamykali domy i obory. Nikt też nie pozostawił na pastwisku swoich krów. Około drugiej w nocy całą rodzinę Elmera Frye'a, którego farma znajdowała się na wschodnim brzegu wąwozu Cold Spring, zbudziło wściekłe szczekanie psów i okropny smród. Cała rodzina usłyszała na dworze coś jakby świszczenie i chłeptanie. Pani Frye zaproponowała, żeby zawiadomić sąsiadów, i Elmer już sięgał do telefonu, gdy rozległ się trzask rozłupywanego drzewa. A dochodził bez wątpienia od strony obory. Wkrótce Frye'owie usłyszeli ryk i wierzganie krów. Psy ociekające śliną, skupiły się przy nogach osłupiałej i przerażonej rodziny. Frye odruchowa zapalił latarkę, choć zdawał sobie sprawę, że gdyby teraz wyszedł na podwórze, spotkałaby go niechybna śmierć. Dzieci i kobiety jęknęły cicho, od głośnego krzyku powstrzymał je instynkt samoobronny, czuły bowiem, że ich życie uzależnione jest od ciszy. Krowy przestały ryczeć, muczały tylko żałośnie, ale wkrótce rozległo się skrzypienie, trzaski i odgłosy miażdżenia. Cała rodzina Frye'ów, skupiona w jednej izbie, nie śmiała się poruszyć, dopóki nie umilkło echo tych odgłosów daleko w wąwozie. Po chwili, wśród porykiwania bydła w oborze i demonicznego krzyku lelków w wąwozie, Selina Frye dotarła do telefonu i powiadomiła sąsiadów o tym wydarzeniu.
Nazajutrz całą wieś ogarnęła panika; grupy zalęknionych i prawie milczących ludzi przychodziły na miejsce, na którym szalała ta piekielna istota, i odchodziły. Od wąwozu aż po farmę Frye'ów ciągnęły się dwa pasma stratowanej trawy, na nagich skrawkach ziemi widniały ogromne ślady, a jedna ściana starej, czerwonej obory całkowicie się zawaliła. Udało się znaleźć i rozpoznać tylko czwartą część krów, przy czym z niektórych pozostały tylko szczątki, a te, które przetrwały, i tak trzeba było dobić. Earl Sawyer zaproponował, żeby zwrócić się z prośbą o pomoc do Aylesbury albo Arkham, ale wszyscy uznali, że byłoby to bezcelowe. Stary Zebulon Whateley, z odgałęzienia rodu jeszcze zdrowego, ale już ulegającego degeneracji, wspomniał coś niezbyt wyraźnie, że może należałoby odprawić jakieś obrzędy na szczytach wzgórz. Pochodził z tych Whateleyów, którzy wiernie przestrzegali tradycji, pamiętał jakieś śpiewy swoich przodków, ustawiających się w wielki krąg, które nie miały nic wspólnego z Wilburem i jego dziadkiem.
Noc zapadła nad nawiedzoną wsią, a wszyscy byli zbyt bierni, aby zorganizować jakąś skuteczną obronę. Kilka spokrewnionych rodzin zgromadziło się pod jednych dachem i spędziło noc na czuwaniu. Inni, podobnie jak poprzedniej nocy, zabarykadowali wszystkie drzwi, ponabijali strzelby i ustawili w zasięgu ręki widły, ale były to w gruncie rzeczy ruchy pozorne. Nic jednak tej nocy się nie zdarzyło, dochodziły jedynie od strony gór jakieś odgłosy. Nastał dzień, a wraz z nim wstąpiła nadzieja, że to nowe straszne zdarzenie minęło bezpowrotnie. Znaleźli się nawet śmiałkowie proponujący ofensywną wyprawę do wąwozu, choć nie byli skorzy posłużyć przykładem nastawionej niechętnie większości.
Następnej nocy znowu zabarykadowano drzwi, ale poszczególne rodziny nie gromadziły się już pod jednym dachem. Rano rodziny Frye'a i Setha Bishopa powiadomiły wszystkich, że psy w ich zagrodach były bardzo niespokojne i że skądś z daleka dochodziły dziwne odgłosy, dolatywał smród, a poza tym zauważono świeże, ogromne ślady na drodze otaczającej Sentinel Hill. Tak samo jak poprzednio stratowana roślinność po obu stronach drogi świadczyła o olbrzymich rozmiarach tego potwora; ślady te najwyraźniej prowadziły w obydwu kierunkach, tak jakby góra wyszła z wąwozu Cold Spring i tą samą drogą tam powróciła. U stóp wzgórza szeroki pas przygniecionych młodych krzewów prowadził wzwyż i aż dech ludziom zaparło, kiedy zobaczyli, że nawet w najbardziej stromych miejscach ani trochę nie zbaczał. A więc ten stwór mógł się dostać nawet po najbardziej pionowym skalistym urwisku; kiedy grupa zwiadowcza dotarła na szczyt okrężną, bezpieczną drogą, przekonała się, że tam ślad się kończył... albo też tam właśnie zawracał.
Na tym właśnie szczycie Whateleyowie rozpalali ognisko i odprawiali dwa razy w roku swoje diabelskie obrzędy przy skale w kształcie stołu. Teraz tam właśnie znajdował się największy teren stratowanej przez tego olbrzyma ziemi, a we wklęśnięciach pozostała gęsta, cuchnące, smolista ciecz, taka sama, jaką widziano na podłodze zburzonej farmy Whateleyów po ucieczce tego potwora. Wszyscy popatrzyli na siebie, wymieniając słowa szeptem, po czym spojrzeli w dół. Powrót odbył się najwyraźniej tą samą drogą. Wszelkie rozważania byłyby próżnym wysiłkiem. Rozum, logika, zdrowa myśl - były tu zawodne. Może tylko stary Zebulon, który nie uczestniczył w wyprawie, potrafiłby znaleźć w tym jakiś sens i udzielić wiarogodnego wyjaśnienia.
Czwartkowa noc rozpoczęła się podobnie jak poprzednie, ale zakończyła się mniej szczęśliwie. W wąwozie rozlegał się taki krzyk lelków kozodojów, że większość ludzi we wsi nie mogła zmrużyć oka, a około trzeciej w nocy rozdzwoniły się wszystkie telefony. Ci, którzy podnieśli słuchawki, usłyszeli oszalały z przerażenia krzyk: "Na pomoc, o Boże!...", a niektórym wydało się, że po tym krzyku dobiegł ich jakiś trzask, po czym zaległa kompletna cisza. Nikt nie miał odwagi zrobić kroku, nikt nie miał pojęcia, czyj to był głos, aż do świtu. Wtedy dopiero wszyscy się rozdzwonili i stwierdzona, że tylko Frye'owie milczą. Tajemnica wyjaśniła się po godzinie, kiedy grupa uzbrojonych mężczyzn zebrawszy się w pośpiechu wyruszyła w stronę farmy Frye'ów, położonej w pobliżu wąwozu. Choć nie było to dla nikogo niespodzianką, widok jednak był straszny. Wszystko zostało stratowane, olbrzymie ślady rzucały się w oczy z daleka, farma zniknęła. Zastała zgnieciona jak skorupka jajka, a w ruinach nie znaleziono ani żywego, ani martwego człowieka. Była tam tylko cuchnąca maź, a straszny fetor unosił się zewsząd. Rodzina Frye'ów przestała w Dunwich istnieć.
VII
Tymczasem za zamkniętymi drzwiami sali pełnej książek w Arkham rozegrała się spokojniejsza już, ale bardzo znamienna faza tej tragedii. Osobliwy manuskrypt albo pamiętnik Wilbura Whateleya, przekazany do Miskatonic University do przetłumaczenia, wywołał zamieszanie i sprawił niemało kłopotu ekspertom języków zarówno starożytnych, jak i nowożytnych; alfabet, choć wykazywał pewne podobieństwo do kreskowego alfabetu arabskiego używanego w Mezopotamii, był jednak nieznany nawet najwybitniejszym autorytetom w tej dziedzinie. W końcu lingwiści doszli do wniosku, że jest to alfabet wymyślony, sprawia wrażenie jakiegoś szyfru; jednakże żadna ze znanych kryptograficznych metod nie dostarczyła klucza, choć uwzględniono wszystkie języki, jakimi mógł się posługiwać autor tego manuskryptu. Stare książki zabrane z domu Whateleyów, choć wielce interesujące i w wielu przypadkach otwierające całkiem nowe perspektywy w przeprowadzonych przez filozofów i naukowców pracach badawczych, nie okazały się pomocne w rozszyfrowaniu manuskryptu. Jedna z książek, obszerne tomisko z żelazną klamrą, była także napisana w nieznanym alfabecie, ale zupełnie innym, przypominającym sanskryt. W końcu wszystko zostało oddane pod opiekę doktora Armitage'a, który wykazywał szczególne zainteresowanie sprawą Whateleyów, a poza tym był wybitnym lingwistą i posiadał szczególną umiejętność odczytywania mistycznych zapisów, zarówno starożytnych, jak i średniowiecznych.
Armitage uważał, że alfabet ten może mieć coś wspólnego z pewnymi zakazanymi kultami, potajemnie praktykowanymi, a które wywodzą się z bardzo odległych czasów i odziedziczyły wiele form i zwyczajów po saraceńskich czarownikach. Nie przywiązywał jednak do tego zbyt wielkiego znaczenia; uznał, że nie jest konieczna znajomość pochodzenia tych symboli, skoro, jak podejrzewał, zostały zastosowane jako szyfr nowoczesnego języka. Biorąc pod uwagę wielką objętość manuskryptu, Armitage doszedł do wniosku, że jego autor nie zadawałby sobie trudu posługiwania się obcym językiem, że całość musi być napisana w języku, jakim mówił, oprócz może zawartych w nim pewnych formuł i zaklęć. Wobec tego zabrał się do odczytywania manuskryptu zgodnie z założeniem, że w większości został napisany po angielsku.
Po tylu nieudanych przedsięwzięciach kolegów zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z przypadkiem skompilowanym i zagadkowym i że żadna prosta metoda nie wchodzi w rachubę. W drugiej połowie sierpnia gromadził bez przerwy najrozmaitsze źródła kryptograficzne; sięgał do wszystkich znajdujących się w bibliotece ksiąg i noc po nocy zagłębiał się w arkana takich dzieł jak: "Poligraphia" Trithemiusa, "De Furtivis Literarum Notis" Clambattlsta Porty, "Traite des Chiffres" De Vigenere'a, Falconera "Cryptomenysus Patefacta", osiemnastowieczne rozprawy Davy'ego i Thicknesse'a , odwołał się także do całkiem nowoczesnych autorytetów jak Blair, von Marten i rękopisu Klubera, jednakże wkrótce przekonał się, że ma do czynienia z jednym z najbardziej chytrych i pomysłowych kryptogramów, w którym kilka oddzielnych wykazów odpowiednich liter ułożonych zostało jak tabliczka mnożenia, a posłanie składa się ze słów-kluczy znanych tylko wtajemniczonym. Starsze autorytety okazały się bardziej pomocne niż współczesne, Armitage wywnioskował więc, że kod tego manuskryptu wywodzi się z zamierzchłych czasów, a przekazywany był z pokolenia na pokolenie przez tajemniczych eksperymentatorów. Kilkakrotnie już zdawało mu się, że jest blisko celu, ale zawsze wtedy napotykał na jakieś nieprzewidziane przeszkody. Na początku września chmury zaczęły się rozjaśniać. Udało mu się ustalić pewne litery w poszczególnych częściach rękopisu, co potwierdzało jego przypuszczenie, że tekst napisany jest w języku angielskim.
Drugiego września wieczorem ostatnia poważna zapora została pokonana i doktor Armitage przeczytał po raz pierwszy dłuższy fragment rękopisu Wilbura Whateleya. Był to rzeczywiście, jak wszyscy podejrzewali, pamiętnik, w którym ujawniała się okultystyczna erudycja i jednocześnie absolutna ciemnota dziwnej istoty, która to napisała. Już pierwszy długi fragment, który Armitage rozszyfrował, opatrzony datą 26 listopada 1916, wzbudzał niepokój i zdumienie. Został napisany przez trzy i półletnie dziecko, wyglądające na dwanaście albo trzynaście lat.
Dzisiaj poznałem Aklo Sabaoth, który mi się nie podobał, bo odpowiadał ze wzgórza, a nie z powietrza. To na górze wyprzedza mnie bardziej, niż myślałem, ale nie wydaje mi się, żeby miała dużo ziemskiego rozumu. Zabiłem psa Elama Hutchinsa, bo chciał mnie ugryźć, i Elam mówi, że mnie zabije. Chyba jednak nie zabije. Dziadek kazał mi całą noc powtarzać zaklęcie Dho i wydaje mi się, że zobaczyłem podziemne miasto o dwóch biegunach magnetycznych. Wybiorę się na te bieguny, jak ziemia zostanie oczyszczona, jeśli nie dostanę się tam z pomocą zaklęcia Dho-Hna. Ci z powietrza powiedzieli mi podczas sabatu, że lata upłyną, nim oczyszczą ziemię, a dziadek chyba wtedy nie będzie żył, muszę wobec tego nauczyć się wszystkich kątów płaszczyzny i wszystkich formuł pomiędzy Yr i Nhhngr. Co z zewnątrz pomogą, ale nie mogą przybrać ciała bez ludzkiej krwi. Chyba ci na górze będą mieć właściwy kształt. Widzę to, kiedy robię znak Voorish albo rzucam proszek Ibn Gazi i jest wtedy blisko jak w Majowy Wieczór na wzgórzu. Inna twarz może się trochę zatrze. Ciekaw jestem, jak będę wyglądał, kiedy ziemia będzie oczyszczona i nie będzie na niej ludzi. Ten, co przybył z Aklo Sabaoth, mówił, że może zostanę przemieniony i stanę się taki jak ci z zewnątrz.
Nastał ranek, a Armitage, zlany zimnym potem przerażenia, wciąż jeszcze siedział zatopiony w pracy. Całą noc ślęczał nad manuskryptem przy stole z elektryczną lampą i przewracał drżącymi rękami stronice, w miarę jak odczytywał szyfr. Zadzwonił w nerwowym pośpiechu do żony, że nie wróci do domu, a kiedy przyniosła mu śniadanie, ledwie kęs zdołał przełknąć. Przez cały dzień tylko czytał; robił przerwy jedynie wtedy, gdy musiał ponownie posługiwać się odkrytym przez siebie kluczem do szyfru. Przyniesiono mu obiad i kolację, ledwie jednak tknął jedzenie. W połowie następnej nocy zdrzemnął się w krześle, ale wkrótce zbudziły go zmory, równie potworne jak te wszystkie koszmary zagrażające ludzkości, które poznał przy odczytywaniu manuskryptu.
Czwartego września rano profesor Rice i doktor Morgan postanowili zobaczyć się z nim na chwilę, ale natychmiast wyszli, pobladli i zaniepokojeni. Tego dnia wieczorem Armitage położył się do łóżka, lecz nie mógł spać. Nazajutrz, we środę, znowu zasiadł do manuskryptu i zaczął przepisywać to, co na bieżąco odczytywał, i to, co już poprzednio odczytał. W ciągu nocy przespał się trochę w fotelu, ale nim nastał świt, już siedział przy pracy. Około południa odwiedził go lekarz, doktor Hartwell, i stanowczo zalecił mu przerwanie pracy. Odmówił twierdząc, że musi czytać pamiętnik, jest to sprawa niezwykłej wagi, a wyjaśni wszystko w odpowiednim czasie. Wieczorem, nim zapał zmrok, skończył i opadł w fotelu kompletnie wyczerpany. Kiedy żona przyniosła mu kolację, zastała go prawie nieprzytomnego; miał jeszcze świadomość na tyle, że zareagował krzykiem, gdy spojrzała na zrobione przez niego notatki. Z trudem się podniósł, zgarnął wszystko, włożył do koperty i po zaklejeniu schował ją do kieszeni marynarki. Starczyło mu sił, aby dojść do domu, ale natychmiast trzeba było wezwać doktora Hartwella. Kiedy doktor kładł go do łóżka, Armitage słabym głosem powtarzał wciąż te same słowa: "I cóż, na Boga, możemy zrobić?"
Tej nocy spał, ale nazajutrz znowu był prawie nieprzytomne. Doktorowi Hartwellowi niczego nie wyjaśnił, jedynie w chwilach przebłysku świadomości domagał się spotkania z Ricem i Morganem. Jego majaki budziły przerażenie, błagał, żeby zniszczyć coś na zabitej deskami farmie, wspomniał o jakimś planie zagłady rasy ludzkiej, zwierząt i roślin na całej ziemi przez jakieś okropne, straszne istoty z innego świata. Krzyczał, że ziemia jest w niebezpieczeństwie, ponieważ te istoty chcą ją oderwać od systemu słonecznego i kosmosu materii i przyłączyć do jakiejś innej płaszczyzny czy też fazy istnienia, od której się niegdyś odłączyła, przed milionami wieków. Chwilami domagał się "Necronomicon" i "Daemonolatreia" Remiglusa, bo miał nadzieję odnaleźć w nich formułę, która by uchroniła ludzkość przed straszną zagładą.
- Powstrzymajcie je, powstrzymajcie! - wołał. - Whateleyowie chcieli je wpuścić, a najgorsze dopiero ma nastąpić! Powiedzcie Rice'owi i Morganowi, że musimy działać... to tajemnica, ale ja wiem, jak się robi proszek... to nie jadło od drugiego sierpnia, kiedy Wilbur znalazł tutaj śmierć, i w tej sytuacji...
Jednakże Armitage, mimo siedemdziesięciu trzech lat, miał dobrą kondycję i zapadł w głęboki sen. W piątek rano obudził się bez gorączki, całkiem przytomny, choć trapiony lękiem i poczuciem ciążącej na nim odpowiedzialności. W sobotę po południu czuł się już na tyle dobrze, że mógł się wybrać do biblioteki i odbyć naradę z Rocem i Morganem. Aż do późnego wieczora łamali sobie głowę, zatopieni w różnych spekulacjach i desperackich rozważaniach. Wyciągneli z załadowanych półek, a także z miejsc specjalnie strzeżonych najdziwniejsze księgi; w szaleńczym pośpiechu przepisami mnóstwo rozmaitych diagramów i formuł. O sceptycyzmie nie mogło być mowy. Wszyscy trzej widzieli ciało Wilbura Whateleya leżące na podłodze w tym budynku, nie mogli więc traktować tego pamiętnika jak bredzenia szaleńca.
Rozbieżność wyłoniła się dopiero w kwestii powiadomienia policji stanowej w Massachusetts, ale w końcu uznali, że nie miałoby to sensu. Jeśli ktoś nie zetknął się z tym osobiście i nie uczestniczył w dalszych badaniach, nie był w stanie dać temu wiary. Późnym wieczorem skończono naradę bez ustalenia konkretnego planu działania. Armitage spędził jednak całą niedzielę nad porównywaniem różnych formuł i mieszaniem chemikaliów zdobytych w miejscowym laboratorium. Im dłużej zastanawiał się nad tym piekielnym pamiętnikiem, tym bardziej zaczynał wątpić w skuteczność zniszczenia za pomocą jakichkolwiek materialnych składników istoty pozostawionej przez Wilbura Whateleya - istoty zagrażającej ziemi, a nieznanej Armitage'owo, która za kilka godzin miała zaatakować świat i stać się symbolem pamiętnego dla Dunwich koszmaru.
Paniedziałem upłynął mu w podobny sposób, gdyż zadanie, jakiego się podjął, wymagało nieskończenie długich badań i eksperymentów. Zaglądając do manuskryptu, co chwila wprowadzał zmiany w swoim planie, i wreszcie doszedł do wniosku, że skuteczność jego działania będzie budzić wątpliwości do samego końca. Do wtorku ustalił jednak konkretny plan i miał nadzieję, że w najbliższym tygodniu zdoła się wybrać do Dunwich. A we środę nastąpiło straszne zdarzenie. "Arkham Advertiser" zamieścił w niewidocznym miejscu w rogu żartobliwą notatkę, w której powiadamiano, że przemyt whisky w Dunwich zbudził potwora, który pobił wszelkie rekordy. Osłupiały Armitage natychmiast zatelefonował do Rice'a i Morgana. Zastanawiali się do późna w nocy nad dalszym działaniem, a następny dzień wypełniły im gorączkowe przygotowania do podróży. Armitage zdawał sobie sprawę, że będzie miał do czynienia ze strasznymi mocami, ale nie widział innej możliwości zniweczenia o wiele poważniejszej i złowrogiej działalności podjętej przez jego poprzedników.
VIII
W piątek rano Armitage, Rice i Morgan wyruszyli samochodem do Dunwich, dokąd przybyli około pierwszej w południe. Dzień był ładny, ale nawet w najjaśniejszym słońcu zdawał się tu wisieć ponad kopulastymi górami i głębokimi, ciemnymi wąwozami nastrój jakby oczekiwanej grozy. Tu i ówdzie na szczytach gór rysowały się na tle nieba stojące w kręgu posępne kamienie. W sklepie Osborne'a panowało milczące przerażenie, zorientowali się więc, że musiało się stać coś strasznego. Okazało się, że rodzina Frye'ów i ich farma uległy całkowitej zagładzie. Przez całe popołudnie jeździli po Dunwich; wypytywali wieśniaków o wszystko, co się tutaj zdarzyło, z niepokojem i lekiem obejrzeli ruiny farmy Frye'ów z kałużami smolistej mazi, monstrualne ślady na podwórku, okaleczone bydło Setha Bishopa i ogromne pasma stratowanej roślinności w różnych miejscach. Ślad prowadzący na szczyt Sentinel Hill i z powrotem był dla Armitage'a kataklizmem, długo wpatrywał się w złowróżbną skałę, przypominającą ołtarz, na szczycie tej góry.
Ponieważ dowiedzieli się, że rano przybyli tutaj funkcjonariusze policji stanowej z Aylesbury na skutek telefonicznego zawiadomienia o tragedii Frye'ów, postanowili odszukać ich i omówić całą sprawę. Przyjechało pięciu funkcjonariuszy samochodem, który stał teraz pusty na podwórku zrujnowanej farmy Frye'ów. Wieśniacy, którzy z nimi rozmawiali, byli równie zaskoczeni jak Armitage i jego towarzysze. Nagle stary Sam Hutchins pobladł, trącił łokciem Freda Farra i wskazał ręką na przesiądknięty wilgocią głęboki wąwóz w pobliżu farmy.
- Boże! - zawołał ledwo dysząc. - Mówiłem, żeby nie schodzili do wąwozu. Nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś może to zrobić. Przecież widać te wielkie ślady, strasznie śmierdzi, a lelki kozodoje wrzeszczały tam w ciemności w samo południe...
Wszystkich przeszył zimny dreszcz, instynktownie i podświadomie zamienili się w słuch. Armitage, który teraz niemal namacalnie zetknął się z tą potwornością i jego zgubnymi skutkami, drżał pod ciężarem odpowiedzialności, do jakiej się poczuwał. Wkrótce miała już zapaść noc, a przecież właśnie wtedy ten piekielny olbrzym odbywał swoje wyprawy. Negotium perambulans in tenebrus... Stary bibliotekarz powtarzał zapamiętaną formułę i zaciskał w ręku kartkę z drugą formułą, której się nie zdążył nauczyć. Sprawdził, czy dobrze działa jego latarka. Stojący obok Rice wyjął z walizki metalowy rozpylacz używany zazwyczaj do niszczenia insektów, natomiast Morgan przyszykował strzelbę myśliwską na dużą zwierzynę i w niej pokładał nadzieję, choć pozostali byli przekonani, że żadna broń nie może być skuteczna.
Armitage, po przeczytaniu pamiętnika, zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, czego można się spodziewać, ale nawet o tym nie napomknął i tak już mocno przerażonym mieszkańcom Dunwich. Miał nadzieję, że może zdoła pokonać potwora, nie odkrywając światu, jakiej potworności uniknął. Kiedy zaczął zapadać zmrok, wieśniacy zaczęli się rozpraszać. Wszyscy pragnęli się schronić w domu, choć byli świadomi, że żadne zamki ani zasuwy nie zabezpieczą ich przed siłą, która łamie drzewa i tratuje domu. Z powątpiewaniem potrząsali głowami dowiedziawszy się, że trzej przybysze zamierzają stać na straży przy ruinach Frye'ów w pobliżu wąwozu. Co więcej, mieli wątpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek ich zobaczą.
Tej nocy ziemia pod wzgórzami grzmiała, a lelki złowieszczo krzyczały. Co jakiś czas powiew wiatru z głębi wąwozu Cold Spring przepełniał ciężkie powietrze nocy fetorem nie do zniesienia; takim samym, z jakim już Armitage i jego współtowarzysze zetknęli się stojąc nad umierającą istotą, która przez piętnaście i pół roku była uznawana za człowieka. Jednakże oczekiwany potwór się nie pojawił, czekał stosowniejszej chwili, zaś Armitage orzekł, że atakowanie go w nocnej ciemności byłoby samobójstwem.
Nastał już blady świt, odgłosy nocy umilkły. Dzień był ponury, popadywał drobny deszcz, a w kierunku północnozachodnim gromadziły się ponad górami coraz cięższe chmury. Trzej uczeni z Arkham byli niezdecydowani, jakie winni podjąć dalsze kroku. Schranili się przed nasilającym się deszczem w jednej z nie zniszczonych szop na farmie Frye'a zastanawiając się nad tym, co ma większy sens, czy czekać tutaj, czy też zejść na dół do wąwozu i tam zaatakować tego nieznanego, strasznego potwora. Spadła ulewa, w dali, na horyzoncie, waliły pioruny. Niebo roziskrzyło się błyskawicami, a po chwili uderzył piorun, jakby prosta w ten przeklęty wąwóz. Niebo zrobiło się czarne; trzej przybysze żywili nadzieję, że tak silna burza szybko minie i wkrótce się przejaśni.
W godzinę później, kiedy wciąż jeszcze panowały ciemności, usłyszeli na drodze jakiś harmider. Po chwili wyłoniło się kilkanaście osób, a wszyscy pędzili krzycząc histerycznie. Ktoś, kto był na przedzie, wykrztusił z siebie jakieś słowa, a kiedy ich sens dotarł do świadomości trzech mężczyzn z Arkham, stanęli jak wrycie.
-Och, mój Boże, mój Boże! Znowu to idzie, nawet za dnia. Wyszło... posuwa się, w każdej chwili może tu być.
Mówiący te słowa umilkł, ale już zaczął następny:
- Jeszcze nie ma godziny, jak Zeb Whateley usłyszał telefon. To dzwoniła pani Corey, żona George'a, mieszka przy rozstaju dróg. Powiedziała, że jej chłopak najemny, Luther, właśnie spędzał z pastwiska krowy, po tym, jak uderzył piorun, i on to właśnie zobaczył, że wszystkie drzewa na brzegu wąwozu się pochylają i że śmierdzi tak samo jak w poniedziałek rano, kiedy znalazł ślady. Mówił też, że słyszał jakiś świst i chlupot, ale to nie były odgłosy tratowanych drzew i krzaków, a potem wszystkie drzewa przy drodze zostały odepchnięte i usłyszał ciężkie stąpanie i chlupot błota. Ale Luther niczego nie widział, tylko te stratowane drzewa i krzaki.
Potem, trochę dalej, tam gdzie Bishop's Brook płynie pod drogą, usłyszał straszne trzeszczenie i skrzypienie mostu, tak jakby rozszczepiało się drzewo. Ale przez cały czas nie widział tej rzeczy, tylko tratowane drzewa. A kiedy świst się oddalił... w stronę Wizarda Whateleya i Sentinel Hill... Luther odważył się pójść tam, gdzie na początku usłyszał te odgłosy, i popatrzył na ziemię. Były tam tylko błota i woda, niebo zasłoniły jeszcze ciemne chmury, a deszcze szybko wymywał wszystkie ślady, ale na brzegu wąwozu jeszcze się nie starły te okropne ślady, wielkie jak beczka, takie same jak w poniedziałek.
Teraz włączył się człowiek, który mówił na początku:
- Ale to jeszcze nic strasznego, to dopiero początek. Zeb, który jest tutaj z nami, zwołał do siebie wszystkich i wszyscy słyszeli, jak zadzwonił Seth Bishop. Jego gospodyni, Sally, szalała z przerażenia, bo widziała, jak przewracają się drzewa przy drodze, i mówiła, że słyszy, jakby po błocie szedł słoń prosto na dom. Potem zawołała, że czuje okropny smród, a jej syn Chauncey krzyczał, że śmierdzi tak samo jak w poniedziałek na ruinach Whateleyów. A psy szczekały i wyły przeraźliwie.
A potem Sally zaczęła okropnie krzyczeć i wołać, że szopa koło drogi rozpadła się, jakby zdmuchnęła ją burza, tylko że nie było silnego wiatru. Wszystkim prawie dech zaparło. Ale już po chwili Sally krzyknęła, że zawalił się płot, choć nie widać od czego. Po chwili wszyscy usłyszeli krzyk Chaunceya i Setha Bishopa, a Sally zawołała, że coś ciężkiego uderzyło w dom, wcale nie piorun, i że to choć pcha dom, ale nic przez okna nie widać.
Na twarzach wieśniaków malował się paniczny strach, zaś Armitage, wstrząśnięty do głębi, z trudem wydobył dalsze informacje:
- A potem... Sally zaczęła wołać: "Ratunku, dom się wali!"... i przez telefon usłyszeliśmy straszny hałas i przeraźliwy krzyk... taki sam, jak wtedy, gdy rozpadał się dom Elmera Frye'a, a może nawet jeszcze gorszy...
Mówiący te słowa urwał, a zaczął następny:
- I to już wszystko... a potem cisza w telefonie, nic nie było słychać. Wsiedliśmy w samochody i wozy, zebraliśmy się u Coreya, sami sprawni mężczyźni, a stamtąd przybyliśmy tutaj, żeby spytać, co robić dalej. Ja myślę, że to kara boża za nasze grzechy i że żaden śmiertelnik jej nie uniknie.
Armitage zrozumiał, że nadszedł czas działania, i przemówił zdecydowanym głosem do grupy przerażonych, miotanych wątpliwościami wieśniaków.
- Moi drodzy, musimy pójść za tym stworem - mówił starając się im dodać odwagi. - Jestem przekonany, że teraz właśnie jest dobra okazja, aby go unicestwić. Wiecie zapewne, że Whateleyowie byli czarownikami, a ten stwór jest wytworem czarów, więc musimy go takimi środkami pokonać. Przeczytałem pamiętnik Wilbura Whateleya i jeszcze parę starych ksiąg, które on czytywał, i wydaje mi się, że poznałem odpowiednie zaklęcie. Kiedy się je wyrecytuje, potwór powinien zniknąć. Nie mogę, oczywiście, dać gwarancji, ale chyba warto spróbować. Spodziewałem się tego, że jest niewidzialny, ale w tym rozpylaczu o dalekim zasięgu jest proszek, pod wpływam którego potwór ukaże się naszym oczom przez moment. Wypróbujemy go za chwilę. Wiem, że to straszne, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby Wilbur żył dłużej na tym świecie. Nie macie pojęcia, jak strasznego losu uniknął świat. Teraz musimy zwalczyć tylko tego jednego potwora, nie może się on bowiem rozmnożyć. Ale może wyrządzić dużo krzywdy, więc się nie wahajmy, trzeba się go koniecznie pozbyć.
Pójdziemy za nim... a zaczniemy od miejsca, które właśnie zniszczył. Niech ktoś tam poprowadzi... nie znam waszych dróg, ale wyobrażam sobie, że można pójść na przełaj. Co o tym myślicie?
Przez chwilę wieśniacy przestępowali z nogi na nogę, po czym odezwał się słabym głosem Earl Sawyer wyciągając brudny palec na deszcz, który stopniowo zaczął się zmniejszać.
- Najbliżej do Setha Bishopa przez tę łąkę, potem w bród przez strumień i znowu przez łąkę i lasek za famą Carriero. Wychodzi się wtedy na drogę tuż koło Setha... trochę z boku.
Armitage, Rice i Morgan ruszyli we wskazanym kierunku, a za nimi wolniejszym krokiem, prawie wszyscy wieśniacy. Niebo się już przejaśniało, burza przesunęła się trochę dalej. Armitage zmylił drogę, wobec tego Joe Osborne przejął rolę przewodnika. Odwaga i wiara wstąpiła w członków wyprawy, choć zastały potem wystawiona na ciężką próbę, kiedy pod koniec drogi na skrót musieli się wspinać jak po drabinie na strome, zalesione wzgórze, pośród bardzo starych, o niemal fantastycznych kształtach drzew.
W końcu wyszli na błotnistą drogę, a w tym momencie pojawiło się słońce. Było to tuż za farmą Setha Bishopa, ale powalone drzewa i ohydne ślady świadczyły dobitnie o tym, co się tutaj działo. Tuż za zakrętem drogi znajdowały się ruiny, ale nie zatrzymywali się tam długo. Wszystko wyglądało tak samo jak u Frye'ów, nie znaleziona ani żywych ludzi, ani martwych, ani żadnych zwierząt gospodarskich pośród szczątków domu i obory Setha Bishopa. Nikt nie miał ochoty dłużej przebywać w tym strasznym smrodzie i pośród smolistej, lepkiej mazi, wszyscy jakby instynktownie odwrócili się ku długiej linii strasznych śladów prowadzących w stronę zrujnowanej farmy Whateleyów i zbocza uwieńczonego ołtarzem Sentinel Hill.
Kiedy mijali dawną siedzibę Wilbura Whateleya, widać było, że wszyscy zadrżeli i zawahali się przed dalszą drogą. To nie żarty tropić coś tak wielkiego jak dom, co jeszcze na domiar wszystkiego jest niewidzialne, a działa ze złośliwością strasznego demona. U podnóża Sentinel Hill ślady zbaczały z drogi, znać było świeży zakręt i wklęsłości na szerokim pasie znaczącym wejście potwora na górę i zejście.
Armitage wyjął silnie powiększającą lunetę i zlustrował strome, zielone zbocze góry. Po chwili przekazał ją Morganowi, który miał lepszy wzrok, a który przyjrzawszy się uważnie krzyknął i natychmiast oddał lunetę Earlowi Sawyerowi, wskazując palcem konkretne miejsce na zboczu. Sawyer, nie mający doświadczenia w posługiwaniu się optycznym przyrządem, nie mógł sobie poradzić; z pomocą Armitage'a dopasował soczewki, ale wtedy krzyknął o wiele przeraźliwiej niż Morgan.
- Boże drogi, trawa i krzaki znowu się ruszają! Wchodzi... powoli... pełza... na sam szczyt, nie wiadomo po co!
Wszystkich ogarnęła panika. Co innego szukać nieznanej istoty, a co innego ją odnaleźć. Zaklęcie może być skuteczne... A jeśli okaże się nieskuteczne? Zaczęli wypytywać Armitage'a o wszystko, co jest mu wiadome, ale żadne słowa zdawały się ich nie zadowalać. Zdawali sobie sprawę, że znajdują się w obliczu zjawiska wykraczającego poza zasięg Natury i wiedzy dostępnej normalnemu człowiekowi.
IX
W końcu trzej mężczyźni z Arkham - stary, siwobrody doktor Armitage, krępy, szpakowaty profesor Rice i szczupły, młodzieńczy doktor Morgan - zaczęli się wspinać na wzgórze. Lunetę przekazali wystraszonym ludziom, którzy pozostali na drodze, uprzednio wyjaśniwszy im cierpliwie, jak się mają nią posługiwać; w miarę jak wchodzili coraz wyżej, luneta przechodziła z rąk do rąk wśród oczekujących na dole ludzi. Wspinaczka nie była łatwa i nie raz trzeba było wspomóc doktora Armitage'a. Wysoko ponad nimi poruszało się szerokie pasmo drogi, po którym z rozwagą ślimaka przesuwał się ten diabelski potwór. Stało się dla wszystkich jasne, że ścigający go uczeni zbliżają się do celu.
Curtis Whateley - z tych niezdegenerowanych Whateleyów - trzymał w ręku lunetę, kiedy ludzie z Arkham zboczyli z trasy, którą posuwał się potwór. Przypuszczał, że chcą się wspiąć na drugi, niższy szczyt, stamtąd bowiem lepiej widać szlak potwora i miejsce, na którym tratowana jest teraz cała roślinność. I tak rzeczywiście było. Uczeni znaleźli się na niższym wzniesieniu w momencie, kiedy niewidzialny potwór właśnie je minął.
Wtedy Wesley Corey, który ujął w swoje ręce lunetę, zawołał, że Armitage przygotowuje rozpylacz trzymany przez Rice'a i że chyba wkrótce coś się wydarzy. W tłumie zapanowało poruszenie, wszyscy bowiem przypomnieli sobie, że pod działaniem rozpylacza niewidzialny potwór stanie się na moment widoczny. Parę osób z wrażenia przymknęło oczy, zaś Curtis Whateley wyrwał lunetę Coreyowi i z wielką uwagą zaczął obserwować, co się dzieje na górze. Dojrzał, że Rice, zajmujący dogodną pozycję w stosunku do potwora, miał wspaniałą okazję rozpylenia magicznego proszku.
Ci, którzy nie mieli dostępu do lunety, ujrzeli tylko nagłe pojawienie się szarej chmury - wielkości sporego budynku - przy samym wierzchołku góry. Nagle Curtis krzyknął przeraźliwie i rzucił lunetę w błoto głębokie do kolan, zachwiał się i byłby upadł, gdyby go nie podtrzymali. Z wielkim trudem starał się coś z siebie wykrztusić:
- Wielki Boże... to... to...
Posypały się pytania i tylko Henry Wheeler okazał przytomność umysłu i wyjąwszy z błota lunetę, starannie ją oczyścił. Curtis wciąż dobywał z siebie tylko bezładne słowa.
- Większy niż obora... cały jakby z pozwijanych sznurów... ma kształt kurzego jajka, ale ogromny jak nie wiem co... ma kilkanaście nóg wielkich jak dno beczki, zginają się w pół, kiedy stąpa... nie ma nic stałego... wszystko jak galareta... składa się z oddzielnych poskręcanych lin ściągniętych razem... pełno na nim wielkich, wyłupiastych oczu... dziesięć albo dwadzieścia ust, a może trąb... sterczą wszędzie, wielkie jak rury od pieca, chwieją się, otwierają i zamykają... szare, na nich niebieskie i fioletowe pierścienie... a na górze... Boże drogi... pół twarzy!
To ostatnie wspomnienie było dla Curtisa nie do zniesienia. Już nic więcej nie powiedział, tylko osunął się na ziemię. Fred Farr i Will Hutchins, położyli go na mokrej trawie przy drodze. Henry Wheeler, drżąc z przerażenia, skierował lunetę na górę. Dostrzegł niezbyt wyraźnie trzy postacie biegnące w stronę szczytu, tak szybko, jak tylko pozwalało na to strome zbocze. Nic więcej nie było widać. Wtem rozległ się niespotykany o tej porze krzyk w głębi doliny za wzgórzem, a nawet wśród krzewów na samym wzgórzu. To odezwały się nieprzeliczone stada lelków kozodojów, a w ich chóralnym krzyku wyczuwało się pełne napięcia oczekiwanie.
Teraz z kolei Earl Sawyer chwycił lunetę i oznajmił wszystkim, że trzy osoby stoją na samej krawędzi szczytu wierzchołka, dokładnie na poziomie skały-ołtarza, tylko że w znacznej odległości. Jedna podnosi co pewien czas ręce ponad głową. W tym momencie tłum czekający na dole usłyszał ciche i melodyjne zawodzenie, tak jakby gestom rąk towarzyszył jakiś śpiew. Był to widok niesamowity, groteskowy i przejmujący do głębi, nikt jednak nie był zdolny w owym czasie do odbierania jakichkolwiek wrażeń estetycznych. - On chyba wypowiada zaklęcie - szepnął Wheeler chwytając lunetę. Lelki krzyczały jak oszalałe, w jakimś szczególnym rytmie, nie dopasowanym do odprawianego obrzędu.
Słońce przygasło, choć na niebie nie pojawiła się ani jedna nowa chmura. Dziwne to zjawisko zostało zauważone przez wszystkich. W głębi gór zaczęły się rozlegać grzmoty, którym towarzyszyły równocześnie pioruny rozdzierające niebo. Przecięła je też błyskawica, a oszołomiona gromada ludzi na próżno wypatrywała nadciągającej burzy. Teraz śpiew mężczyzn z Arkham słychać było wyraźnie, a Wheeler widział przez lunetę, jak wszyscy trzej wznoszą do góry ręce w rytm nuconych słów. Z jakiejś farmy dobiegło zajadłe szczekanie psów.
Światło dnia uległo dziwnej zmianie, wieśniacy ze zdumieniem wpatrywali się w horyzont. Fioletowa ciemność, na skutek pogłębionej szarości nieba, spowiła huczące góry. Znowu przeszyła niebo błyskawica, jeszcze silniejsza niż poprzednia, a wokół kamiennego ołtarza roztoczyła się chmura. W tym momencie nikt nie patrzył przez lunetę. Lelki kozodoje krzyczały bezustannie, a wieśniacy z Dunwich skupili się jeden przy drugim, aby w ten sposób stawić czoło niepojętej grozie, jaką nabrzmiało całe powietrze.
Niespodziewanie rozległ się donośny, ochrypły głos, którego nikt spośród tych, co go słyszeli, nigdy w życiu nie zdołał zapomnieć. Nie mógł to być głos ludzki, żaden człowiek nie dobyłby z siebie tak odrażających dźwięków. Już prędzej można by rzec, że pochodził z piekła, gdyby nie był umiejscowiony tak wyraźnie przy ołtarzu ze skały na wzgórzu. Trudno to nawet nazwać dźwiękiem czy głosem, bo jego upiorny, basowy tembr poruszał struny świadomości i strachu, o wiele subtelniejsze niż ucho. Jednakże trzeba w końcu tak to określić, bo w gruncie rzeczy były to artykułowane, choć niezbyt zrozumiałe słowa. Były głośne... a nawet głośniejsze od grzmotów podziemnych i rozdzierających niebo... ale wydawała je istota niewidzialna. A ponieważ wyobraźnia może podsuwać najrozmaitsze przypuszczenia, jeśli chodzi o świat istot niewidzialnych, zgromadzeni u stóp wzgórza wieśniacy jeszcze ciaśniej się skupili, z drżeniem oczekując wymierzonego w nich ciosu.
- Ygnaiih... ygnaiih.. thfithkh'ngha... Yog-Sothoth... - rozległ się ochrypły głos. - Y'bthnk... h'ehye-n'grkdl'lh...
Głos ten zamilkł, jakby pod wpływem jakiejś walki psychicznej. Henry Wheeler wytężył wzrok przez lunetę, ale zdołał dojrzeć tylko trzy groteskowe sylwetki ludzkie na szczycie, wykonujące rękoma szaleńcze gesty w kulminacyjnym momencie rzuconego zaklęcia. Z jakich to czarnych otchłani lęku albo namiętności, z jakich przepaści pozakosmicznej świadomości i mrocznego, z dawna skrywanego dziedzictwa wywodziły się te niezrozumiałe gromkie odgłosy? Nagle wystąpiła w nie siła i stały się lepiej zrozumiałe, jakby pod wpływem nabrzmiałej wściekłości.
- Eh-ya-ya-yahaah-e'yayayayaaa... ngh'aaaaangh'aaa... h'yuh... h'yuh,,, Na pomoc! Na pomoc!... oo-oo-oo... Ojcze! Ojcze! Yog-Sothoth!...
Zapadła cisza. Wieśniacy stojący na drodze przy wzgórzu pobledli, oszołomieni sylabami w języku angielskim, które dotarły do nich jak grom z przerażającej pustki wokół kamiennego ołtarza, ale już nigdy więcej nie mieli ich usłyszeć. Wtem podskoczyli gwałtownie, bo jakaś straszliwa eksplozja zdawała się rozdzierać góry; ogłuszający huk, dobywający się z ziemi albo z nieba, nie wiadomo skąd. Błyskawica przeszyła fioletowy zenit i opadła na kamienny ołtarz, a wielka fala niewidzialnych mocy i nieopisanego fetoru spłynęła ze wzgórza i rozlała się po całej okolicy. Drzewa, trawa, krzewy przechylały się, jakby z wściekłością smagano je biczem; a przerażonych wieśniaków, którzy prawie dusili się od tego zabójczego smrodu, zupełnie ścięło z nów. Psy wyły bez przerwy, trawa i cała roślinność przywiędły, stały się żółtoszare, a pola i lasy zostały usiane martwymi lelkami.
Smród ulotnił się wkrótce, ale roślinność już nigdy nie odżyła. Po dziś dzień wszystko, co rośnie na wzgórzu i w jego pobliżu, wygląda dziwnie i niesamowicie. Curtis Whateley właśnie odzyskał przytomność, kiedy uczeni z Arkham, w jasnych promieniach słońca, zeszli na dół. Zachowywali powagę i spokój, choć wstrząśnięci byli wspomnieniem i refleksjami jeszcze straszniejszymi niż te, które zawładnęły wieśniakami i przeszyły ich takim lękiem. W odpowiedzi na zalew pytań potrząsali głowami i mówili tylko o jednym istotnym fakcie.
- Potwór zniknął na zawsze - zapewnił Armitage. - Stał się tym, czym był niegdyś, i już nigdy więcej nie będzie istniał na ziemi. Był nienormalnym zjawiskiem w normalnym świecie. Miał w sobie tylko odrobinę materii w naszym pojęciu tego określenia. Był podobny do swego ojca... i powrócił do ojca, do jego królestwa albo nie znanych nam wymiarów znajdujących się poza zasięgiem materialnego wszechświata. Do jakiejś otchłani, z której mogły go wywołać i sprowadzić na pewien czas w góry tylko bluźniercze obrzędy.
Zapanowała krótka chwila ciszy, podczas której rozproszone myśli Curtisa Whateleya zaczęły się układać w jeden ciąg; objął głowę rękoma i wydawał z siebie jęki. Wracała mu pamięć, a koszmar, jaki pozbawił go świadomości, teraz znowu pojawił mu się przed oczami.
- Och, mój Boże, ta połowa twarzy... ta połowa twarzy na górze... z czerwonymi oczami albinosa i włosami jak szczecina, bez brody, całkiem jak u Whateleyów... ośmiornica, krocionóg, coś jakby pająk, ale na wierzchu połowa ludzkiej twarzy. Przypominała Wizarda Whateleya, tylko że była o wiele szersza.
Urwał wyczerpany, a cała grupa wieśniaków, wsłuchująca się w te koszmarne słowa, patrzyła na niego z osłupieniem. Tylko stary Zebulon Whateley, który zawsze pamiętał różne wydarzenia z dalekiej przeszłości, a który dotychczas milczał, oznajmił donośnym głosem:
- Piętnaście lat temu słyszałem, jak Stary Whateley mówił, że któregoś dnia usłyszymy dziecko Lavinii wykrzykujące imię swego ojca na szczycie Sentinel Hill...
Jednakże przerwał mu Joe Osborn zwracając się z pytanie do uczonych z Arkham:
- Ale co to było i w jaki sposób Wizard Whateley to przywołał?
Armitage odparł, starannie dobierając słowa:
- Była to... no cóż, była to siła, która nie przynależy do znanej nam przestrzeni, siła, która działa, rośnie i kształtuje się wedle zupełnie innych praw, niż znane są w naszej przyrodzie. Nie powinniśmy czegoś takiego przywoływać stamtąd, robią to tylko nikczemni ludzie wyznający nikczemne kulty. Coś z tego było właśnie w Wilburze Whateleyu... co czyniło z niego diabła i potwora już od najmłodszych lat, a jego śmierć była strasznym widowiskiem. Spalę jego przeklęty pamiętnik, a wam radzę rozburzyć ten kamienny ołtarz i wszystkie stojące kręgiem kolumny na wzgórzach. To dzięki nim właśnie Whateleyowie z taką lubością przywoływali te istoty... które zamierzały zniszczyć całą rasę ludzką, a naszą ziemię zawlec w jakieś nieznane nam miejsce i w niewiadomym celu.
A jeśli chodzi konkretnie i tego potwora, którego właśnie się pozbyliśmy, to Whateleyowie chowali go dla jakiejś strasznej misji, która się dopiero potem miała wypełnić. Rozrastał się on w szybkim tempie z tej samej przyczyny, jak i Wilbur, który przecież rozwijał się o wiele szybciej niż ludzie, ale ten potwór pokonał pod tym względem Wilbura, bo było w nim więcej cech stamtąd. Nie ma potrzeby zastanawiać się, w jaki sposób go tutaj Wilbur przywołał, bo nie zrobił tego. Był to jego bliźniaczy brat, tylko że bardziej podobny był do ojca, aniżeli Wilbur.
Koszmar w Red Hook...
( The Horror at Red Hook )
Wierzę, iż istnieją w nas sakramenty tak dobra, jak i zła, gdyż żyjemy i poruszamy się w nieznanym świecie, miejscu pełnym jaskiń, cieni i wędrowców nocy. Jest rzeczą możliwa, iż człowiek powróci kiedyś na drogę ewolucji i wierzę, iż owa okropna nauka jeszcze nie umarła - Artur Machen
1.
Niedawno, zaledwie kilka tygodni temu, na rogu ulicy, w miasteczku Pascoag, w Rhode Island, wysoki, mocno zbudowany, krzepko wyglądający przechodzień, swym dziwacznym zachowaniem wzbudził liczne spekulacje. Wydaje się, iż zszedł ze wzgórza, przy drodze do Chepachet, a znalazłszy się wśród domów, skręcił w lewo, w główną aleję, gdzie kilka skromnych budynków biurowych tworzy złudną atmosferę miejskości. I nagle, bez widocznych powodów, uczynił coś zdumiewającego. Wpatrując się dziwnym wzrokiem w najwyższy z budynków znajdujący się przed nim, zaczął wydawać przeraźliwe, histeryczne wrzaski, po czym puścił się pędem, lecz dotarłszy do następnego skrzyżowania, potknął się i upadł. Po podniesieniu i otrzepaniu z ziemi przez wrażliwych przechodniów, stwierdzono, iż był przytomny, bez widocznych obrażeń, i najwyraźniej już uleczony z dziwacznego nerwowego ataku. Zawstydzony, wymamrotał pod nosem słowa przeprosin za swoje zachowanie wynikające - jak powiedział - z napięcia w jakim się znajdował, po czym nie oglądając się za siebie, zawrócił w kierunku Chepachet Road. Był to dziwny przypadek, zwłaszcza, że jego ofiarą padł z wyglądu zdrowy, normalny mężczyzna, a odmienność tego zdarzenia podkreślał jeszcze fakt, iż jeden z przechodniów rozpoznał w nim pensjonariusza zamieszkującego u dobrze znanego mleczarza, na przedmieściach Chepachet.
Mężczyzną, jak dowiedziono, był nowojorski policjant Thomas F. Malone, obecnie na dłuższym urlopie, w czasie którego leczył się po wykonaniu niezwykle uciążliwego zadania.
Podczas typowego policyjnego nalotu zawaliło się kilka starych ceglanych budynków; utrata życia, tak "mieszkańców", jak i kolegów, wywołała w nim głęboki i nader rzadki uraz, polegający na tym, iż na widok większych budynków, nawet nieznacznie przypominających te, które runęły, popadał w psychozę strachu. Koniec końców, specjaliści w dziedzinie chorób umysłowych zakazali mu na czas bliżej nie określony patrzenia na tego typu budowle. Policyjny chirurg, mający krewnych w Chepachet zasugerował, iż oryginalny zaścianek drewnianych kolonialnych domków jest idealnym miejscem do psychologicznej rekonwalescencji; z tej przyczyny policjantowi, aż do czasu przezwyciężenia dolegliwości nic wolno było zapuszczać się na otoczone ceglanymi budynkami uliczki większych miast i musiał pozostawać w regularnym kontakcie ze specjalistą z Woonsocket. Spacer po Pascoag był błędem, a pacjent za swe nieposłuszeństwo zapłacił przerażeniem, siniakami i upokorzeniem. Tyle głosiły plotki rozchodzące się w Chepachet i Pascoag, to wiedzieli i w to wierzyli specjaliści, a w każdym razie większość z nich. Malone początkowo chciał opowiedzieć lekarzom dużo więcej, całą historię. Kiedy jednak stwierdził, że jedyną reakcją z ich strony jest absolutna nieufność i niewiara, postanowił trzymać język za zębami i nie zaprotestował, kiedy lekarze generalnie zgodzili się, iż jego załamanie nerwowe zostało spowodowane faktem zawalenia się kilku ceglanych domów w Red Hook w Brookłynie i wynikłą zeń śmiercią funkcjonariuszy policji. Pracował zbyt ciężko - stwierdzili jednomyślnie - usiłując oczyścić te gniazda chaosu i przemocy -niejednokrotnie narażony na silne wstrząsy, a ta nieoczekiwana tragedia była ostatnią kroplą, która przepełniła czarę. Było to proste wytłumaczenie, zrozumiałe dla wszystkich; Malone uznał, iż w tej sytuacji, inne nie wchodzi w rachubę. Sugerowanie ludziom pozbawionym wyobraźni, koszmaru przekraczającego ich zdolności pojmowania - koszmaru domów, dzielnic i miast przeżartych trądem i rakiem zła przywleczonego ze Starszych Światów, zamiast do przytulnego wiejskiego domku przywiodłyby go do obitej gąbką celi bez klamek, a Malone, pomimo swego zamiłowania do mistycyzmu, był człowiekiem inteligentnym i rzeczowym. Posiadał ponadto celtycki dar postrzegania tego co dziwne i zakryte. Przydało mu się to niejednokrotnie w jego czterdziestodwuletnim życiu i posyłało absolwenta uniwersytetu dublińskiego, urodzonego w georgiańskiej willi opodal Phoenix Park, do różnych, nader osobliwych miejsc.
2.
Dla Malone'a, wrażenie ukrytej tajemnicy w istnieniu było stale obecne. W młodości czuł sekretne piękno i ekstazę otaczającego go świata i... był poetą, niemniej jednak nędza, smutek i wygnanie, których doświadczał sprawiły, iż skierował swą uwagę ku mroczniejszym rzeczom, i zaczął interesować się przejawami obecności zła na świecie. Uważał za zbawienny fakt, że wiele osób szczycących się wyższym poziomem inteligencji, drwiło z najbardziej dziwnych tajemnic, bo -jak twierdził - gdyby genialne umysły zdołały wejść w pełniejszy kontakt z mocami chronionymi przez prastare kulty, powstałe w wyniku tego anomalie nie tylko obróciłyby w perzynę nasz świat, ale wręcz zagroziłyby integralności całego wszechświata.
W czasie, kiedy przydzielono go do komisariatu przy Butler Street, w Brookłynie, jego uwagę przykuła sprawa Red Hook.
Red Hook to labirynt slumsów znajdujących się przy starym nabrzeżu, naprzeciw Govrernor's Island, skąd brudne, zakurzone uliczki pną się od mola na zbocza pagórka, stamtąd zaś zapuszczone zaułki Clinton i Court Streets odchodzą w kierunku Borough Mali. Domy są tu głównie ceglane, pochodzące z pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia, zaś niektóre z zaułków i bocznych uliczek jakie się tu znajdują, emanują powabnym, prastarym zapachem, zwanym powszechnie "dickensowskim". Mieszkańcy stanowią przedziwną enigmatyczną mieszankę: przemieszani między sobą Syryjczycy, Hiszpanie, Włosi i Murzyni, a do tego wąskie pasma zabudowań zamieszkałych przez Skandynawów i Amerykanów. Istna wieża Babel hałasu i brudu, śląca dziwaczne okrzyki w odpowiedzi na szum oleistych fal rozbijających się o posępne nabrzeże i monstrualne, organowe litanie zawodzących syren w zatoce. Dawno temu okolica ta wyglądała dużo lepiej - zamieszkiwali ją marynarze o przenikliwych spojrzeniach, domy na wzgórzu zaś, prezentowały się dumnie i dostojnie. Nawet dziś można jeszcze dostrzec ślady dawnej szczęśliwości w smukłych kształtach budynków, dostojnych niegdyś kościołów i drobnych, acz zauważalnych artystycznych szczegółach architektonicznych: zniszczonych schodach, nadżartych przez korniki drzwiach, rozsypujących się pilastrach dekoracyjnych kolumn czy fragmencie zielonej ongi przestrzeni trawnika, z pogiętym i nadżartym rdzą żelaznym płotkiem. Domy generalnie rzecz biorąc, stoją solidnymi blokami, a wznoszące się tu i ówdzie wielookienne kopuły przypominają dawne dni, kiedy to przebywający w domach szyprowie i właściciele statków obserwowali morze.
Z tego właśnie chaosu biją ku niebu setki głosów w setkach dialektów. Tabuny awanturników i amatorów rozmaitych rozrywek przewijają się, krzycząc i śpiewając, wąskimi alejkami i zaułkami; od czasu do czasu, nieśmiałe dłonie nieoczekiwanie gaszą światło i zaciągają zasłony, a ogorzałe, naznaczone grzechem twarze znikają z okien, kiedy goście decydują się zajrzeć do środka. Policjanci rozpaczliwie starają się zachować tu jako taki porządek, ale miast cokolwiek zmienić woleliby chyba otoczyć cały ten rejon zasiekami, by uchronić zewnętrzny świat przed skażeniem. Odgłosom patrolu towarzyszy upiorna cisza. Aresztanci - jeśli już się zdarzają, również zwykle zachowują grobowe milczenie. Popełnione tu przestępstwa są tak różne, jak dialekty jakimi posługują się mieszkańcy, i oscylują od szmuglowania rumu i nielegalnych imigrantów, poprzez rozmaite przejawy aktów bezprawia i przemocy, aż po morderstwa i najbardziej odrażające formy zbrodni z okaleczeniem zwłok. Fakt, iż sprawy te dość rzadko wychodzą na jaw nie przynosi chluby okolicy - chyba, że uznałoby się za chlubę umiejętność zatajania różnych zdarzeń. W Red Mook więcej ludzi się zjawia, niż je opuszcza, w każdym razie o własnych siłach, a największą szansę na wyjście stąd na własnych nogach mają ci, którzy trzymają język za zębami.
Malone wyczuł w tym chaosie słabą acz uchwytną woń tajemnicy, bardziej przerażającej aniżeli wszelkie grzechy wyznawane przez mieszkańców i opłakiwane przez kapłanów czy filantropów. Jako człowiek łączący wyobraźnię z naukową wiedzą, miał świadomość, że nowocześni ludzie, tam gdzie panowało bezprawie, przejawiali niewiarygodną wręcz skłonność do powtarzania w codziennym życiu i rytualnych obrzędach najmroczniejszych, instynktownych form kultów wyznawanych przez prymitywnych, na wpół małpich dzikusów. Często, czemu towarzyszyło typowe dla antropologa pełne niepokoju wyczekiwanie, przyglądał się śpiewającym, klnącym procesjom młodych ludzi o kaprawych oczach i ospowatych twarzach, przemierzających ulice w mrokach przedświtu. Grupki tych młodzieńców można było dostrzec niemal nieustannie: czasami zbierali się na rogach ulic, kiedy indziej, gromadzili się w bramach, grając dziwną muzykę na tanich i marnych instrumentach, innymi razy znowu, siedzieli jak otępiali, lub rozmawiali na nieprzyzwoite tematy, przy stolikach na zewnątrz kafeterii, opodal Borough Mali, niekiedy zaś, szeptali o czymś przy brudnych, zdezelowanych taksówkach, stojących pod starymi, zmurszałymi budynkami, których okiennice zamknięte były na głucho. Przyprawiali go o dreszcz i fascynację bardziej niż ośmielał się przyznać swoim współpracownikom w policji, gdyż zdawał się dostrzegać w nich jakąś monstrualną nić sekretnej ciągłości; jakiegoś złowieszczego, diabelskiego, tajemniczego i prastarego wzorca wykraczającego poza i ponad zbitą masę posępnych faktów, pełnych grozy, okrucieństwa i makabry, gromadzonych skrzętnie w surowych policyjnych raportach.
Czuł w głębi duszy, iż muszą oni być spadkobiercami jakiejś szokującej i pierwotnej tradycji, wyznawcami zapomnianych szczątkowych kultur, uprawiającymi ceremonie starsze niż cała ludzkość. Sugerowała to ich konsekwencja i precyzja; wskazywało na to równie/, osobliwe podejrzenie ładu i porządku zakamuflowane pod pozorami zewnętrznego chaosu.
Nie na próżno czytał traktaty takie jak "Kult wiedźm w zachodniej Europie" panny Murray i wiedział, źc wśród chłopów i w niektórych kręgach w miastach istniały po dziś dzień przerażające i sekretne stowarzyszenia, zbierające się i uprawiające rytuały pochodzące z mrocznych kultów wcześniejszych jeszcze niźli świat Arian i pojawiające się w popularnych legendach pod nazwami Czarnych Mszy i Sabatów Czarownic. Ani przez chwilę nie wątpił, że te piekielne relikty starej, turańsko - azjatyckiej magii i kultów płodności nie umarły i częstokroć zastanawiał się, o ileż starsze i o ileż mrocznicjsze od najgorszych, szemranych historii, mogły być niektóre spośród nich.
3.
To sprawa Roberta Suydama sprawiła, iż Malone znalazł się w samym sercu wydarzeń w Red Hook. Suydam był wykształconym odludkiem pochodzącym ze starej holenderskiej rodziny, ongiś posiadającej śladową niezależność, i zamieszkującym przestronną acz kiepsko utrzymaną posesję, którą jego dziad wzniósł we Flatbush. Było to w czasach, kiedy jeszcze miasteczko stanowiło niewielką osadę kolonialnych cottage'ów okalających strzelisty, i porośnięty bluszczem kościół reformowany, z otoczonym żelazną siatką cmentarzem pełnym niderlandzkich grobowców.
W swojej samotni znajdującej się z dala od Martense Street, okolonej zieleńcem porośniętym sędziwymi drzewami, Suydam gnuśniał i ślęczał nad księgami przez sześć dekad, za wyjątkiem okresu, kiedy to, pokolenie temu, wyruszył w podróż do Starego Świata i znikł tam, na całe osiem lat.
Nie stać go było na służących, i rzadko kto go odwiedzał, unikał bliższych znajomości, a swych nielicznych gości przyjmował w jednym z trzech, w miarę porządnie utrzymanych pokoi na parterze; ogromnej bibliotece o wysokim sklepieniu, której ściany zastawione były starymi, zniszczonymi książkami traktującymi o mrocznych, archaicznych i nierzadko odrażających kultach.
Powiększenie się miasta i ostateczne wchłonięcie przez dzielnice Brooklynu nic dla niego nie znaczyło, a i on zaczął znaczyć dla miasta coraz mniej. Starsi ludzie wciąż jeszcze rozpoznawali go na ulicy, ale dla większości mieszkańców był jedynie dziwacznym, korpulentnym staruszkiem, którego rozwichrzone siwe włosy, szczeciniasta broda, lśniące, czarne odzienie i laska ze złotą gałką budziły na twarzach przechodniów uśmieszek rozrzewnienia i nic poza tym. Malone nie widział go, dopóki nie został przydzielony do sprawy, niemniej jednak słyszał o nim jako o absolutnym autorytecie w dziedzinie przesądów i demonologii średniowiecznej. Miał raz nawet okazję przejrzeć jego skrypt (nakład wyczerpany) traktujący o kabale i legendzie Fausta, który jego przyjaciel z wydziału znał wyrywkowo na pamięć.
Suydam stał się "sprawą", kiedy jego dalecy i jedyni krewni wystąpili do sądu o jego ubezwłasnowolnienie. Ich poczynania, dla zewnętrznego świata, mogły wydawać się nagłe i gwałtowne, niemniej poprzedziły je długotrwałe obserwacje i smutne, poważne dysputy.
Podstawę stanowiły pewne, dziwne okoliczności tego co mówił: szalone wzmianki o zbliżających się cudach i niezliczonych nawiedzeniach w zapuszczonej, odrażającej brooklyńskiej dzielnicy. W miarę upływu czasu wyglądał coraz bardziej niechlujnie, obecnie przypominał pospolitego żebraka. Jego zaniepokojeni przyjaciele widywali go niekiedy na stacjach metra, lub przesiadującego na ławeczkach wokół Borough Mali, pogrążonego w rozmowie z grupkami śniadolicych, złowrogo wyglądających cudzoziemców. Majaczył o niewyobrażalnej potędze znajdującej się nieomal w zasięgu jego ręki i z głębokim przekonaniem powtarzał tak mistyczne słowa czy imiona jak "Sephiroth", "Ashmodai" i "Samael". Postępowanie ujawniło, że wykorzystał swoje zasoby materialne, a cały kapitał zużył na nabycie osobliwych ksiąg importowanych z Londynu i Paryża, i znajdujących się obecnie w jego domu w Red Hook. Spędzał tam prawie każdą noc przyjmując delegacje składające się z przedziwnej mieszanki miejscowych awanturników i cudzoziemców i, jak wszystko na to wskazywało, za zielonymi żaluzjami sekretnych okien swojej posesji odprawiał tajemnicze ceremonie. Detektywi, którzy mieli go śledzić donieśli o przerażających okrzykach, śpiewach i tupocie stóp towarzyszących owym nocnym rytuałom, i pomimo iż w tej dzielnicy niezwykłe orgie czy obrzędy były na porządku dziennym, wszystkich, bez wyjątku, poruszyła a także zaniepokoiła towarzysząca im ekstaza.
Przesłuchanie Suydama niewiele jednak dało. Przed obliczem sędziego jego maniery stały się racjonalne i układne; przyznał się do dziwnego zachowania i ekstrawaganckiego języka, będących - jak stwierdził - wynikiem nadmiernego oddania badaniom naukowym.
Oznajmił, że zajmował się studiami nad pewnymi elementami europejskiej tradycji, wymagającymi możliwie najgłębszego kontaktu z grupami cudzoziemców, ich pieśniami i tańcami ludowymi. Sugerowanie - tak jak to czynili jego krewni - iż stał się ofiarą jakiegoś okrutnego, tajemniczego stowarzyszenia było totalnym absurdem i ukazywało jak żałośnie ograniczone było ich pojmowanie tak jego, jak i jego pracy. Po spokojnym udzieleniu tych wyjaśnień, został uwolniony od zarzutów i zwolniony, a detektywi wynajęci przez Suydamów, Corlearów i Van Gruntów, odsunięci od sprawy.
W tym właśnie miejscu, wskutek przymierza między inspektorami federalnymi a lokalną policją, do akcji włączył się Malone. Policja z zainteresowaniem śledziła poczynania Suydama i niejednokrotnie w różnych przypadkach udzielała pomocy prywatnym detektywom. Podczas dochodzenia stwierdzono, że większość nowych współpracowników Suydama wywodziła się spośród najbardziej zatwardziałych przestępców z najciemniejszych zaułków Red Hook, a co trzeci z nich był recydywistą, skazanym za kradzieże, chuligaństwo bądź szmuglowanie nielegalnych imigrantów. Krótko mówiąc, krąg ludzi, którymi otaczał się Suydam składał się niemal w zupełności z mętów tamtejszego półświatka, najgorszych szumowin trudniących się szmuglowaniem takich samych jak oni, bezimiennych azjatyckich łajdaków, których roztropnie zawrócono z Wyspy Ellis.
W dzielnicy ruder - zwanej, od niedawna, Parker Place - gdzie Suydam miał swoją posesję, rozrosła się nader osobliwa kolonia niesklasyfikowanych skośnookich indywiduów, używających arabskiego alfabetu, acz znacząco omijanych przez spore grupki Syryjczyków zamieszkujących na Atlanta Avenue i w okolicy. Wszyscy oni mogli zostać deportowani z braku odpowiednich dokumentów, ale prawo jest ogólnie nierychliwe i nic narusza pozornego spokoju Red Hook, jeżeli nie zostanie do tego zmuszone przez opinię publiczną.
Indywidua te odwiedzały stary, zapuszczony kamienny kościółek, który we środy pełnił funkcje tancbudy, i którego tylne gotyckie szkarpy wychodziły na najbardziej mroczną i ohydną część nadbrzeżnej dzielnicy.
Kościół był z założenia katolicki, niemniej księża w całym Brooklynie odmawiali temu miejscu autentyczności i należytej powagi, a policjanci, którzy słyszeli hałasy dobiegające nocami z budynku, w zupełności podzielali ich opinię. Malone miał wrażenie, iż kilkakrotnie słyszał rzępolące jazgotliwie nuty organów ukrytych gdzieś w podziemiach gmaszyska, zaś kiedy kościół stał pusty i nieoświetlony, wszyscy obserwatorzy ze zgrozą mówili o krzykach i odgłosach bębnów towarzyszących obrzędom. 5uydam, kiedy go przesłuchiwano stwierdził, iż jego zdaniem rytuał był pozostałością nestoriańskiego chrześcijaństwa z domieszką tybetańskiego szamanizmu. Większość tutejszych -jak przypuszczał - wywodziła się z rasy mongoloidalnej, zamieszkującej okolice Kurdystanu, zaś Malone mimowolnie przypomniał sobie, że Kurdystan jest krainą Yezydów, ostatnich ocalałych perskich wyznawców kultu Szatana, niezależnie jak było, nowe aspekty w sprawie Suydama wykazały niezbicie, iż nielegalni imigranci napływali do Red Mook coraz liczniejszymi grupami; dostawali się na brzeg dzięki jakiemuś morskiemu kanałowi przerzutowemu, omijając policję i straż przybrzeżną i błyskawicznie rozpełzali się po całym Parker Place, witani z zadziwiająca, wręcz bratnią zażyłością przez innych mieszkańców tej dzielnicy. Ich niskie sylwetki i charakterystyczne skośnookie oblicza, stanowiące groteskową kombinację w połączeniu z krzykliwym amerykańskim odzieniem jakie nosili, pojawiały się coraz częściej wśród wałkoni i zatwardziałych gangsterów z okolic Borough Hali. Koniec końców stało się koniecznością aby oszacować ich liczbę, określić pochodzenie, miejsce zamieszkania a także - jeżeli to możliwe - znaleźć jakiś sposób, aby ich wszystkich zgarnąć i przekazać odpowiednim władzom imigracyjnym. Do tego właśnie zadania federalna oraz lokalna policja przydzieliła Malone'a. Ten ostro zabrał się do dzieła i niebawem nabrał niepokojącego przekonania, że balansuje na krawędzi bezimiennego, nienazwanego koszmaru, a niechlujny, z wyglądu roztargniony uczony nazwiskiem Robert Suydam jest jego głównym adwersarzem i prawdziwym wcieleniem Złego.
4.
Metody policyjne są różnorodne i pomysłowe. Malone, dzięki niezbyt ostentacyjnemu szwendaniu się po Parker Place, przypadkowym rozmowom, częstowaniu napotkanych przygodnie ludzi łykiem mocniejszego trunku z piersiówki i inteligentnym dialogom z przerażonymi więźniami, dowiedział się wielu różnych faktów dotyczących ruchu, którego poczynania stały się tak niepokojące, nowo przybyli faktycznie byli Kurdami, ale posługiwali się niezrozumiałym, trudnym do zidentyfikowania dialektem.
Aby zarobić na życie, nie pozostawało im wiele do wyboru - pracowali jako robotnicy na nabrzeżu albo jako domokrążcy, również czasami jako kelnerzy w greckich restauracjach lub sprzedawcy gazet, ze stoiskami na rogach ulic. Większość z nich jednak, zdawała się w ogóle nie pracować, i, co nie ulegało wątpliwości, miała kontakty z półświatkiem. Ich najbardziej intratnym i chyba najłatwiejszym do określenia zajęciem było szmuglowanie nielegalnych imigrantów czy przemyt alkoholu.
Przypływali parowcami, zapewne trampami, i w bezksiężycowe noce dobijali do brzegu niewielkimi łodziami, a potem, ukrytymi kanałami dobijali do sekretnej podziemnej sadzawki w jednym z bezpiecznych domów. Malone nie był w stanie zlokalizować owego nabrzeża, kanału i domu, gdyż wyjaśnienia jego informatorów były nader chaotyczne, a ich słowotokowi z trudem mógł sprostać nawet najlepszy tłumacz; nie udało mu się również zdobyć żadnych konkretnych informacji co do powodu ich systematycznego napływu. Zachowywali powściągliwość jeśli chodziło o dokładne określenie miejsca skąd przybywali i nigdy nie dali się zbić z tropu na tyle, by zdradzić agencje, które ich wyłuskiwały i wskazywały drogę. Prawdę mówiąc, kiedy wypytywał o powody ich obecności tutaj, wyczuwał wyraźne zaniepokojenie.
Gangsterzy innej maści byli również małomówni i jedyne co udało mu się od nich wyciągnąć, to to, że jakiś bóg, czy wielki kapłan obiecał im niesłychane moce. nadnaturalną chwałę i władzę w obcym kraju.
Mocne, ściśle strzeżone zebrania zarówno nowo przybyłych, jak i starych przestępców u Suydama, byty bardzo regularne i niebawem policja dowiedziała się, iż niedawny odludek wynajął kolejne domy by zakwaterować w nich znających odpowiednie hasło "gości".
W sumie miał teraz trzy domy w których permanentnie przebywały grupki jego osobliwych kompanów. Obecnie spędzał w swoim domu, znanym jako Halbush coraz mniej czasu, zjawiał się tam tylko by zabierać i odnosić książki; zaś jego oblicze i zachowanie nieoczekiwanie nabrało dzikiego, wściekłego wyrazu.
Malone dwukrotnie go przesłuchiwał, ale w obu przypadkach był dość obcesowo zbywany. Suydam stwierdził, że nie ma pojęcia o jakichkolwiek tajemniczych spiskach czy ruchach; nie wiedział w jaki sposób Kurdowie dostawali się do miasta, ani czego chcieli. Jego zadaniem było prowadzenie, bez zakłóceń, badań nad folklorem emigrantów zamieszkujących dzielnicę; policja nie miała żadnych prawnych podstaw aby mieszać się w tę sprawę. Malone wyraził swój podziw wobec napisanej przez Suydama pracy na temat kabały i innych mitów, ale zdołał zmiękczyć go tylko na krótką chwilę. Uznał on bowiem pojawienie się Malone'a za zakłócenie spokoju i najnormalniej w świecie spławił swego gościa. Malone nie miał wyboru i musiał odwołać się do innych kanałów informacji.
Nigdy się nie dowiemy, co mógłby odkryć Malone, gdyby bez przerwy pracował nad tą sprawą. Nie mniej jednak, wskutek głupiego konfliktu pomiędzy władzami miejskimi a federalnymi, śledztwo na kilka miesięcy zawieszono, a detektyw musiał zająć się paroma innym zadaniami. Ani na chwilę wszakże nie przestał się interesować Robertem Suydamem, i to co się z nim działo, napawało go bezgranicznym wręcz zdumieniem. Z chwilą kiedy Nowy Jork ogarnęła panika związana z falą porwań i zaginięć, niechlujny, zaniedbany uczony przeszedł metamorfozę równie zadziwiającą, co absurdalną. Któregoś dnia zauważono go w pobliżu Borough Mali, ogolonego, ze starannie przyciętymi i ułożonymi włosami, ubranego w nienaganny i nader gustowny garnitur. Od tej pory każdego dnia zauważano w nim jakąś nową, drobną zmianę. Proces ten zachodził w nim praktycznie nieprzerwanie, i wraz z nagłym zamiłowaniem do schludności, pojawił się niezwykły błysk w oku, i dosadność mowy. Jednocześnie, Suydam zaczął regularnie pozbywać się nadmiaru kilogramów, które deformowały jego sylwetkę. Pomimo swego wieku krok miał teraz raźny i sprężysty niczym nastolatek; zupełnie jakby z nowym image powróciła doń, utracona dawno temu, pogoda i radość ducha, zaś jego włosy dziwnie pociemniały, choć nie wyglądało aby je farbował.
Mijały kolejne miesiące, a on ubierał się coraz mniej konserwatywnie i koniec końców zaskoczył swych nowych przyjaciół wyremontowaniem i odnowieniem swojej starej posesji Flatbush, na otwarcie której wyprawił serię przyjęć, zapraszając wszystkich znajomych, jakich tylko udało mu się spamiętać, nie zapomniał też o dziwo, o swoich krewnych, którym najwyraźniej zupełnie przebaczył, a którzy jeszcze tak niedawno usiłowali go ubezwłasnowolnić.
Jedni zjawili się z ciekawości, inni z obowiązku, wszystkich jednak oczarowała rodząca się gracja, układność i wytworność dawnego odludka. Zapewnił on, że jego praca jest już w zasadzie na ukończeniu, a jako iż właśnie uzyskał starą posiadłość, w spadku po swym na wpół zapomnianym przyjacielu z Europy, postanowił tam spędzić pozostałe mu lata życia, ciesząc się drugą młodością, którą zapewnił sobie dzięki spokojowi, właściwej opiece i diecie.
Coraz rzadziej widywano go w Red Hook, coraz częściej zaś w towarzystwie, w jakim się obracał. Policjanci zauważyli tendencję do coraz częstszych spotkań grup przestępczych w starym, kamiennym kościele - tancbudzie, miast w posesji, przy Parker Place, choć to ostatnie miejsce i najnowsze nabytki Suydama bez przerwy tętniły odrażającym, parszywym życiem.
Nieoczekiwanie miały miejsce dwa wydarzenia - dość odległe od siebie, ale z punktu widzenia Malone'a nader istotne dla całej sprawy. Pierwszym było zamieszczenie w "Eagle'u" niewielkiego zawiadomienia o zaręczynach Roberta Suydama z panną Cornelią Gerritsen z Bayside, młodą kobietą, z bardzo dobrze sytuowanej rodziny, spokrewnioną dalece ze swym posuniętym w lalach narzeczonym. Drugim był nalot policji na kościół - tancbudę, po otrzymaniu doniesienia, iż przez krótką chwilę w jednym z piwnicznych okien budowli widać było twarzyczkę porwanego dziecka.
Malone również brał udział w tym nalocie i znalazłszy się w środku, wyjątkowo uważnie przetrząsnął całe to miejsce. Nic jednak nie znaleziono - budynek zastano całkowicie opuszczony, niemniej jednak sensytywnego Celta zaniepokoiło wiele rzeczy na jakie tam natrafił. Znajdowały się tu prymitywnie malowane kasetony, które nie przypadły mu do gustu - kasetony przedstawiające oblicza świętych, zastygłe w zadziwiająco doczesnych i sardonicznych grymasach, niekiedy lak libertyńskich, że nawet laik ze swym poczuciem dobrych obyczajów, musiałby się zmieszać, nie spodobała mu się również grecka inskrypcja na ścianie, nad kazalnicą, prastara inkantacja, na którą natknął się jeszcze w Dublinie, będąc na studiach, i którą przeczytawszy natychmiast sobie przełożył:
"O przyjacielu i towarzyszu nocy, ty który radujesz się ujadaniem psów i przelaną krwią, który wędrujesz między grobami, pośród najgłębszych cieni, który pragniesz krwi i sprowadzasz na śmiertelników dojmującą zgrozę, Gorgo, Normo, księżycu o tysiącu twarzy, spojrzyj przychylnie na nasze ofiary!"
Czytając te słowa, zadrżał i mimowolnie przypomniał sobie jak wydawało mu się, że słyszał jazgoczące, atonalne dźwięki organów dobiegające w niektóre noce z podziemi kościoła. Ponownie się wzdrygnął widząc rdzę wokół podstawy metalowego naczynia stojącego na ołtarzu i znieruchomiał nerwowo, kiedy jego nozdrza wychwyciły osobliwy i upiorny fetor dochodzący z niedaleka. Wspomnienie organów nie dawało mu spokoju i nim opuścił kościół, ze szczególną wytrwałością przetrząsnął całą piwnicę. Miejsce to wydawało mu się szczególnie plugawe - ale czy bluźniercze malowidła i inskrypcje mogły być "dziełem" jakiegoś obłąkańczego ignoranta?
Do czasu ślubu Suydama, epidemia porwań stała się popularnym tematem brukowych czasopism. Większość ofiar stanowiły dzieci z ubogich rodzin, ale rosnąca liczba zaginięć spowodowała reakcję w postaci fali niepohamowanego gniewu. Gazety domagały się zdecydowanych działań ze strony policji i raz jeszcze komisariat przy Butler Street wysłał swoich ludzi do Red Hook w poszukiwaniu śladów, przestępców i możliwych rozwiązań kłopotliwej afery.
Malone cieszył się, że znów był w akcji i wziął udział w nalocie na jeden z domów Suydama, w Parker Place. Rzecz jasna nie znaleziono tam żadnego dziecka, pomimo doniesień o krzykach i czerwonej wstążki, na którą natrafiono nieopodal posesji, niemniej jednak malowidła i prymitywnie wykonane inskrypcje na łuszczących ścianach w większości pokoi upewniły detektywa, iż był na tropie czegoś naprawdę wielkiego i przerażającego,
Malowidła były zatrważające - odrażające monstra wszelakich kształtów i rozmiarów, istne parodie ludzkich sylwetek, których nie sposób opisać. Inskrypcje miały czerwoną barwę, litery zaś były arabskie, greckie, rzymskie i hebrajskie. Malone nie był w stanie odczytać większości napisów, ale to co zdołał rozszyfrować było dostatecznie złowieszcze i kabalistyczne. najczęściej powtarzającym się mottem była inskrypcja hebrajsko-hellenistyczno-grecka, stanowiąca jedno z najbardziej przerażających przywołań demonów z okresu aleksandryjskiej dekadencji:
"Bel. Belohm. Sother. Emmanuel. Sabaoth. Ugla. Tetrragrammaton. Aghros. Dtheos. Ishnros. Athanatos. Jehova. Ra. Adonai. Sadan. Bomodsion. Messias. Szcherehehe"
Przy każdym z ramion napisu znajdowały się kręgi i pentagramy, świadczące niezbicie o prastarych wierzeniach i aspiracjach nędzników, którzy tu zamieszkiwali. Najdziwniejszą jednak rzecz odkryto dopiero w piwnicy: stertę sztabek czystego złota nakrytą niedbale płachtą brezentu; na ich błyszczącej powierzchni widniały te same, hieroglify, które zdobiły ściany domu. Podczas nalotu policja napotkała jedynie bierny opór ze strony skośnookich orientalnych cudzoziemców, których mrowie wylewało się z każdych drzwi, nie znalazłszy żadnych istotnych śladów, policja musiała wycofać się z kwitkiem, ale kapitan z komisariatu przy Butler Street zostawił dla Suydama kartkę z powiadomieniem, by zwracał nieco baczniejszą uwagę na lokatorów i protegowanych. których gościł w progach swojej posesji, gdyż opinia publiczna była nimi coraz bardziej zaniepokojona i sprawa zaczynała robić się kłopotliwa.
5.
Nadszedł czerwiec, a wraz z nim ślub i wielka sensacja. Około południa Flatbush wręcz tętniło życiem, udekorowane pojazdy blokowały uliczki w pobliżu starego, holenderskiego kościoła, gdzie markizy ciągnęły się od drzwi, aż do szosy.
Żadne lokalne wydarzenie nie było w stanie przyćmić tonem i skalą ślubu Suydam - Gerritsen, a nowożeńców odprowadzały na nabrzeże Cunard prawdziwe tłumy. Po pożegnaniu, o godzinie piątej, ciężki liniowiec odbił od nabrzeża, po czym z wolna skierował swój dziób w stronę rozległej połaci morza, wyruszając w rejs ku brzegom i cudom Starego Świata. Wieczorem na redzie nie było innych jednostek i pasażerowie liniowca obserwowali gwiazdy migoczące nad nieskażoną tonią oceanu.
Nie sposób stwierdzić co - jako pierwsze - zwróciło na siebie uwagę pasażerów - głośny wrzask, czy też pojawienie się trampa - parowca. Prawdopodobnie jedno i drugie, nie mniej w tym przypadku wszelkie rozważania mijają się z celem. Krzyk dobiegał z kajuty Suydamów, a marynarz który wyważył drzwi, mógłby zapewne opowiedzieć o przerażających rzeczach - gdyby nie fakt, iż popadł w obłęd. Nieszczęśnik wrzeszcząc, zaczął biegać po całym statku, dopóki go nie schwytano i nie zamknięto związanego, pod kluczem. Lekarz okrętowy, który wszedł do kajuty i zapalił światło w chwilę później, nie oszalał, ale nie powiedział nikomu o tym co wówczas zobaczył; uczynił to dopiero później prowadzać korespondencję z Malonem przebywającym w Chepachct. Miało tu miejsce morderstwo - ściślej mówiąc uduszenie, ale nie należało rozgłaszać, iż ślady szponów na szyi pani Suydam nie mogły być dziełem jej męża, ani czyjejkolwiek ludzkiej dłoni, ani że na białej ścianie przez krótką chwilę migotał, skrzący się wściekłą czerwienią napis, wykonany nie inaczej, lecz owymi przerażającymi chaldejskimi literami układającymi się w słowo "Lilith". nie należało wspominać o tych rzeczach, gdyż bardzo szybko zniknęły, a co do Suydamów, najlepszym rozwiązaniem było nie dopuszczanie do ich kajuty postronnych osób; cała sprawa i tak była dostatecznie kłopotliwa.
Doktor wyraźnie powiedział Malone'owi, że Tego nie widział.
Otwarty bulaj, na chwilę przed tym jak włączył światło, zasnuwała dziwna fosforescencja i mogło się wydawać, że przez sekundę, w ciemności nocy, na zewnątrz rozbrzmiewało echo słabnącego, diabelskiego chichotu;
oko doktora nie wychwyciło jednak żadnych realnych kształtów. Zdaniem lekarza, dowodem na to jest fakt, iż wciąż jeszcze pozostaje przy zdrowych zmysłach.
I wtedy uwagę wszystkich przykuło pojawienie się parowca. Łódź przybiła do burty liniowca i na pokład weszła grupa śmiałych, butnych zbójów w mundurach oficerskich. Zażądali wydania Suydama - lub jego zwłok. Wiedzieli o jego podróży i z jakichś powodów byli przekonani, że starzec musi umrzeć, na pokładzie kapitańskim zapanowało istne pandemonium - przez krótką chwilę, pomiędzy raportem doktora z kajuty nowożeńców a żądaniami ludzi z trampa, nawet najrozsądniejszy i najroztropniejszy z marynarzy był kompletnie zbity z tropu, i nie miał pojęcia co robić. Naraz przywódca nieoczekiwanych gości. Arab o nienawistnych, negroidal-nych ustach wyjął brudną, zmiętą kartkę papieru i podał kapitanowi. Była podpisana przez Roberta Suydama i widniała na niej dziwna notatka, następującej treści:
"W przypadku gdyby spotkał mnie nagły wypadek lub śmierć proszę bezspornie przekazać mnie, lub moje ciało doręczycielowi tej notatki i jego współtowarzyszom. Zarówno dla mnie Jak i dla pana wszystko zależy teraz od spełnienia mej prośby, na wyjaśnienia będzie czas później - proszę mnie nie zawieść. Robert Suydam."
Kapitan i doktor spojrzeli po sobie nawzajem, zaś ten drugi, wyszeptał coś cicho do pierwszego. Koniec końców pokiwali raczej bezradnie głowami i ruszyli w kierunku kajuty Suydama. Doktor spojrzeniem nakazał kapitanowi odwrócić wzrok, po czym otworzył drzwi i wpuścił do środka osobliwych marynarzy. Nie odetchnął spokojniej, dopóki, obarczeni ciężkim brzemieniem, nie opuścili kajuty po ciągnących zdawałoby się w nieskończoność, czynnościach przygotowawczych.
Ciało owinięte zostało w prześcieradła zdarte z koi, a doktor z zadowoleniem stwierdził, iż jego obecny wygląd nie zdradzał zbyt wiele. Jakimś sposobem śniadolicy marynarze zdołali przerzucić je przez burtę i szczelnie owinięte dostarczyć na pokład trampa.
Liniowiec znów uruchomił silniki, zaś doktor i oficer pokładowy, zajmujący się czynnościami pogrzebowymi ponownie weszli do kajuty Suydama, by dopełnić ostatniej posługi wobec pozostawionej na pokładzie kobiety. Lekarz raz jeszcze został zmuszony do zachowania milczenia, a właściwie musiał posunąć do kłamstwa, z powodu przerażającej rzeczy jaka miała miejsce. Kiedy oficer odpowiedzialny za czynności pogrzebowe zapytał go dlaczego opróżnił ciało pani Suydam z krwi, nie zaprzeczył. że tego nie uczynił, ani też nie wskazał na puste miejsca na stojakach, gdzie znajdowały się butelki.
Nie zwrócił również uwagi na smród bijący ze zlewu, świadczący o pośpiechu w jakim opróżniono butelki z ich oryginalnej zawartości. Kieszenie tych ludzi -jeżeli w ogóle byli ludźmi, kiedy opuszczali statek - wydawały się dziwnie pękate, jakby powypychane. Dwie godziny później, świat dowiedział się przez radio wszystkiego, czego powinien w związku z tym przerażającym zdarzeniem.
6.
Tego samego czerwcowego wieczoru, nieświadomy wydarzeń jakie rozegrały się na morzu. Malone niemal rozpaczliwie szalał na uliczkach Red Hook. Wydawało się, iż cała dzielnica niesłychanie się ożywiła, jak gdyby wszyscy mieszkańcy jakimś sposobem dowiedzieli się o czymś osobliwym i obecnie tłumy ich zbierały się wokół kościoła - tancbudy i domów na Parker Place. Zniknęły kolejne dzieci - tym razem trójka niebieskookich Nlorwegów zamieszkałych przy ulicach niedaleko Gowanus. Krążyły plotki, że nieustępliwi Wikingowie z tego kwartału poczęli tworzyć organizację zbliżoną do mafii. Malone od tygodni nakłaniał swoich kolegów do przeprowadzenia generalnej czystki i ostatecznie, wskutek czynników bardziej do nich przemawiających niż domysły marzyciela z Dublina, zgodzili się na ostateczny atak. Czynnikiem owym był niepokój i niemal namacalne uczucie zagrożenia, jakie zdawało się emanować zewsząd owego wieczora. Około północy, grupa operacyjna złożona z policjantów zebranych z trzech komisariatów ruszyła na Parker Place i okoliczne uliczki. Wyważano drzwi, aresztowano tych, którzy usiłowali stawiać opór, a z przeszukiwanych pomieszczeń bezceremonialnie wyrzucano niewygodne tłumy cudzoziemców w ozdobnych szatach i mitrach, zaopatrzonych w różne dziwne przedmioty niewiadomego zastosowania. Wiele z nich zginęło w ogólnym chaosie, wrzucane pośpiesznie do sekretnych schowków i przemyślnie zakamuflowanych szybów, a podejrzany fetor niknął w oparach zapalanych czym prędzej wonnych kadzidełek. Wszędzie jednak widniały ślady rozbryźnięlej krwi, a Malone wzdrygał się za każdym razem, kiedy spotrzegał kosz koksowy albo ołtarz z którego wciąż jeszcze unosiły się kłęby dymu. Chciał być w kilku miejscach na raz, a zdecydował się, że weźmie udział w nalocie na dom Suydama, kiedy posłaniec doniósł, że w starym kościele, pełniącym również funkcję tancbudy, nie ma żywego ducha. Wiedział, iż w domu Suydama znajdzie jakieś ślady kultu, którego, zafascynowyny okultyzmem stary uczony, stał się przywódcą i duszą. Co do tego nie miał najmniejszej wątpliwości. Z uczuciem pełnego niepokoju wyczeki-wania i nadziei przeszukiwał zżerane przez wilgoć i grzyb pokoje, zwrócił uwagę na unoszący się w nich słaby, acz zauważalny fetor krwi i śmierci, oglądał osobliwe kręgi, artefakty, sztabki złota i karafki porzucone to tu, to tam. W pewnej chwili chudy, czarnobiały kot przebiegł mu między nogami i Malone stracił równowagę. Upadł przewracając przy tym puchar wypełniony do połowy szkarłatnym płynem. Szok był ogromny; po dziś dzień Malone nie był pewny co właściwie zobaczył - niemniej jednak, w snach wciąż jeszcze widzi tego kota, umykającego z czymś nieopisanie potwornym i zdeformowanym, w pyszczku. niedługo potem dotarł do zamkniętych drzwi piwnicy i zaczął szukać czegoś, czym mógłby je wyważyć. Opodal stał ciężki taboret, a jego twarde siedzenie było aż nadto wystarczające, by uporać się ze starym drewnem. Parę uderzeń i w drzwiach pojawiła się szczelina, po następnych powiększyła się, aż w końcu całe drzwi runęły. Magle, jakby pod naporem "czegoś" z drugiej strony, z wnętrza pomieszczenia buchnął podmuch zawodzącego, lodowatego wichru, niosącego ze sobą fetor bezkresnej, mrocznej, bezdennej otchłani, a w chwilę póz niej nieziemska i nie niebiańska ssąca moc, oplotła niewidzialnymi splotami sparaliżowanego detektywa i wciągnęła go do środka, a potem jeszcze dalej, w głąb niezmierzonych przestrzeni, wypełnionych jękami, szeptami i wybuchami drwiącego, szyderczego śmiechu.
Oczywiście był to tylko sen. Mówili mu tak kolejni specjaliści, do których się zgłaszał. W gruncie rzeczy pewnie by się z nimi zgodził, gdyby nie to, że widok starych, ceglanych slumsów i ciemnych, cudzoziemskich twarzy wgryzł mu się zbyt głęboko w duszę. Wszystko co widział, i czego doświadczył było przeraźliwie realne i nic nie mogło przyćmić wspomnienia tych mrocznych, nocnych krypt, gigantycznych arkad i na wpół uformowanych piekielnych kształtów, które przechadzały się wielkimi krokami, dzierżąc w swym uścisku na wpół pożarte, ale wciąż jeszcze żywe istoty, błagające o litość, albo zaśmiewające się obłąkańczo. Woń zgnilizny, rozkładu i kadzidełek przyprawiała o mdłości, a czarne powietrze tętniło życiem, wypełnione mglistymi, na wpół widzialnymi bezcielesnymi istotami, które miały oczy. Gdzieś tam, mroczne, oleiste fale biły w onyksowe skały nabrzeża, a raz, przyprawiające o dreszcze dzwonienie maleńkich, ochrypłych dzwoneczków splotło się z szaleńczym chichotem nagiej, fosforescencyjnej Istoty, która nagle pojawiła się w polu widzenia detektywa. Podpłynęła do brzegu, wdrapała się nań i w chwilę potem wślizgnęła na stojący nieopodal ozdobnie rzeźbiony złoty piedestał, gdzie przycupnęła, szczerząc zęby w dzikim, drwiącym grymasie.
Alejki bezkresnej nocy zdawały rozciągać się we wszystkich kierunkach i można było sobie wyobrazić, że tutaj właśnie tkwiły korzenie plagi, której celem było skażenie i pochłanianie kolejnych miast, spowijanie całych narodów fetorem hybrydycznej zarazy.
To tu po raz pierwszy pojawił się kosmiczny grzech, i pienił się, gnijąc w najlepsze dzięki bluźnierczym rytuałom, zapoczątkowującym radosny marsz śmierci.
To tu Szatan miał swój babiloński dwór, a Lililh obmywała swe fosforyzujące, trawione trądem ciało we krwi niewinnych dzieci.
Inkuby i sukuby zawodziły chwalebne pieśni na cześć Hekate, a bezgłowe cielaki beczały do Magna Mater. Kozły baraszkowały w rytm muzyki cienkich przeklętych fletów, a egipany uganiały się bez końca za zdeformowanymi faunami, skacząc po kamieniach, skręconych i wielkich niczym nabrzmiałe ropuchy, nie zabrakło też Molocha i Asztarota - w tej bowiem kwintesencji wszelkiego występku i potępienia zerwane zostały okowy świadomości, i człowiek był w stanie dojrzeć każdą istniejącą krainę grozy i wszystkie zakazane wymiary, powstałe z mocy zła. Świat i natura były bezradne wobec tego typu ataków płynących z otwartych studni nocy, podobnie jak żaden święty znak czy modlitwa nie były w stanie powstrzymać walpurgicznej feerii koszmarów, która rozpętała się, gdy Suydam natknął się na hordę, w zamkniętym - niczym puszka PANDORY - pełnym po brzegi kufrem emanującym demoniczną wiedzą.
Magle gromadę zjaw omiótł i przeciął strumień fizycznego światła, a Malone poprzez potok bluźnierstw istot, które powinny być martwe, usłyszał wyraźny plusk wioseł. W jego polu widzenia pojawiła się łódź, z latarnią na dziobie; przycumowała do żelaznego kołka w wilgotnym, oślizgłym kamiennym nabrzeżu i wyrzygała z siebie kilku ciemnoskórych ludzi dźwigających długi przedmiot zawinięty w prześcieradła. Dostarczyli ciężkie brzemię nagiej fosforescencyjnej Istocie na rzeźbionym złotym piedestale, a ta głośno zachichotała i delikatnie dotknęła dłonią zawiniątka. Tragarze zdjęli prześcieradła i przytrzymali przed piedestałem, w pozycji stojącej, nadżartego gangreną trupa korpulentnego staruszka o szczeciniastej brodzie i rozwichrzonych, siwych włosach. Fosforyzująca Istota ponownie zachichotała, a mężczyźni wyjęli z kieszeni flaszki i oblali stopy stworzenia czerwonym płynem, po czym podali mu następne butelki, aby mógł się napić.
W jednej sekundzie, z otoczonych po obu stronach arkadami bezkresnych alejek, dobiegło demoniczne rzężenie i zawodzenie bluźnierczych, rozstrojonych organów, wyrażające w sardonicznych, jękliwych basowych nutach całą drwinę, szyderstwo i okrucieństwo piekła. Wszystkie poruszające się widma i demony zareagowały natychmiast, tworząc długi, upiorny ceremonialny korowód; przerażający pochód wyruszył w kierunku skąd dobywał się dźwięk - satyry, egipany, inkuby, sukuby i lemury, zdeformowane ropuchy i bezcielesne duchy, psiogłowe wyjce i milczące stworzenia kroczące w ciemności - wszystkie one, podążały w ślad za fosforyzującą Istotą, która zeszła ze złotego piedestału, a teraz stąpała wolno, unosząc na rękach szklistookic zwłoki mężczyzny.
Orszak zamykali tańczący śniadolicy mężczyźni, cały zresztą korowód tańczył, podskakiwał i szalał z iście dionizyjską zaciętością. Malone zrobił chwiejnie kilka kroków. Był oszołomiony, otępiały i bliski utraty zmysłów. Zżerały go wątpliwości co do jego miejsca, lak w tym, jak i w każdym innym ze światów. W chwilę potem odwrócił się, zachwiał i osunął na zimne, wilgotne kamienie, z trudem chwytając powietrze i dygocząc na całym ciele, podczas gdy demoniczne ograny stękały upiornie, a zawodzenia oraz dźwięk bębnów i dzwonków szalonej procesji, cichły coraz bardziej, w oddali.
Jak przez mgłę słyszał upiorny śpiew oraz przyprawiające o zgrozę wrzaski i skrzeczenia, rozlegające się gdzieś pośród mrocznych arkad. Od czasu do czasu dochodził go przeciągły jęk czy pełne ceremonialnego oddania zawodzenie, aż w końcu usłyszał ową przeraźliwą, grecką inkantację, której tekst przeczytał ponad kazalnicą w starym kościele - tancbudzie:
"O przyjacielu i towarzyszu nocy, ty który radujesz się ujadaniem psów
(tu dało się słyszeć wściekłe skowytanie) z przelaną krwią,
(bezimienne dźwięki przeplatające się z upiornymi
krzykami), który wędrujesz między grobami, pośród najgłębszych cieni,
(tu rozległo się syczące westchnienie) który pragniesz krwi i sprowadzasz na śmiertelników dojmującą zgrozę,
(krótkie, ostre okrzyki dobywające się z niezliczonych
gardeł) Gorgo,
(powtórzona odpowiedź) Mormo,
(powtórzone z ekstazą) księżycu o tysiącu twarzy,
(westchnienia i dźwięki fletu) Spojrzyj przychylnie na nasze ofiary!"
Kiedy pieśń dobiegła końca, dał się słyszeć pojedynczy, gromki okrzyk, a syczące dźwięki niemal całkowicie zagłuszyły jęk rozstrojonych organów. Po sekundzie rozległo się głośne westchnienie, po czym nieskończona rzesza, istna wieża bąbel rozmaitych gardeł połączyła się wypluwając z siebie warkotliwe, beczące, zjadliwe słowa:
"Lilith, Wielka Lilith, spojrzyj na Twego Oblubieńca!" Kolejne okrzyki, dziwny hałas, tupot kroków biegnącej postaci. Odgłos przybliżył się i Malone podniósł się na łokciu, aby się przyjrzeć.
Oświetlenie w krypcie, które ostatnio nieco osłabło, znów przybrało na sile, i w owym upiornym, diabelskim blasku pojawiła się sylwetka uciekającego; postaci, która nie powinna móc biec, odczuwać ani w ogóle oddychać: szklistookiego, gangrenicznego trupa korpulentnego starca, którego nie musiano już podtrzymywać, a którego animowały jakieś piekielne czary zakończonego przed chwilą rytuału. Tuż za nim biegła naga chichocząca, fosforyzująca Istota, należąca do rzeźbionego piedestału, a jeszcze dalej, zdyszani, śniadolicy mężczyźni i odrażająca czereda koszmarnych, bardziej lub mniej efemerycznych postaci.
Trup wysforował się znacznie naprzód i, jak wszystko na to wskazywało, zmierzał ku określonemu celowi, ściślej zaś mówiąc, ku rzeźbionemu, złotemu piedestałowi, obiektowi posiadającemu niewątpliwie ogromne znaczenie nekromantycznej natury. Gnał ku niemu, co sił, na swych przeżartych zgnilizną kończynach. Jeszcze chwila i dopadł celu, podczas gdy ścigająca go zgraja wyraźnie i rozpaczliwie przyspieszyła. Spóźnili się jednak, gdyż ostatnim wysiłkiem - zrywając przy tym jedno ścięgno po drugim i tracąc całe płaty tkanek, które spadały na ziemię niczym trawiona rozkładem galareta, zapatrzony w dal trup, będący ongi Robertem Suydamem, osiągnął swój cel i triumf. Pchnięcie było potężne i pomimo ciężaru obiektu, odniosło skutek, a gdy pchający osunął się na kamienie, zmieniony w bezkształtną masę przegniłego ciała i kości, złoty piedestał zachwiał się, przechylił i runął z onyksowej podstawy w mroczne oleiste odmęty. Gdy spadał, jego rzeźbiona, złota powierzchnia, rozbłysła po raz ostatni, a potem wielki piedestał pogrążył się ciężko w bezdennej czeluści niższego Tartaru. W tej samej chwili, Malone przestał widzieć cokolwiek, koszmarna scena rozmyła się w szarawą plamę i detektyw stracił przytomność, choć w jego uszach jeszcze przez chwilę rozbrzmiewał przeraźliwy huk, który zdawał się towarzyszyć zagładzie całego Uniwersum Zła.
7.
Sen Malone'a, przeżyty w pełni, zanim detektyw dowiedział się o śmierci Suydama i transferze na morzu, został osobliwie uzupełniony kilkoma dziwnymi faktami, związanymi ze sprawą, aczkolwiek nie ma najmniejszych podstaw, aby ktokolwiek miał w nie uwierzyć. Trzy stare domy w Parker Place, bez wątpienia od dawna już przeżarte zgnilizną i rozkładem w jego najbardziej zdradzieckiej formie, zawaliły się, bez widocznej przyczyny, podczas gdy wewnątrz znajdowała się połowa przeprowadzających nalot policjantów i większość więźniów. Prawie wszyscy zginęli na miejscu.
Uratowali się jedynie ci, którzy znajdowali się w piwnicach i suterenach - Malone zaś, miał szczęście, że przebywał wówczas głęboko w podziemiach domu Roberta Suydama. Bo rzeczywiście tu był - nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Znaleziono go, nieprzytomnego, na skraju czarnej jak noc sadzawki z leżącym o kilka stóp od niego groteskowym, acz przerażającym stosem przeżartych zgnilizną tkanek i kości, zidentyfikowanych później, dzięki ekspertyzie dentystycznej, jako zwłoki Roberta Suydama.
Sprawa była oczywista - to właśnie tu prowadził podziemny kanał przemytników, ludzie zaś, którzy zabrali ciało Suydama ze statku sprowadzili je do domu. Ludzi tych nigdy nie odnaleziono, ani nawet nie zidentyfikowano, zaś lekarz okrętowy nie wydaje się jak na razie zadowolony z przeświadczeń policji.
Suydam był -jak wszystko na to wskazuje - przywódcą sporej siatki przemytników szmuglujących nielegalnych imigrantów, a kanał wiodący do jego domu był tylko jednym korytarzem z ogromnego kompleksu podziemnych tuneli, przecinającego całą dzielnicę. Inny kończył się w krypcie pod starym kościołem - tancbudą, do której prowadziło jedyne sekretne przejście, wykute w północnej ścianie, gdzie odkryto nader osobliwe i odrażające rzeczy. Znajdowały się tam rozstrojone organy, oraz kaplica o kopułowym sklepieniu, z wieloma rzędami drewnianych ławek i ołtarzem ozdobionym dziwnymi figurami. Wzdłuż ścian umieszczonych było siedemnaście niewielkich cel, w których - cóż za koszmar - znaleziono pojedynczych, zakutych w kajdany, pozbawionych zmysłów więźniów; były wśród nich cztery matki z podejrzanie dziwnie wyglądającymi dziećmi. Dzieci te zmarły zresztą, gdy tylko wyniesiono je na światło dzienne, co lekarze uznali za przejaw miłosierdzia bożego.
Spośród tych, którzy je badali nikt prócz Malone'a nic przypomniał sobie posępnego pytania Delrio:
"Ań sint unquam deamones incubi et succubae, et an ex tali congressu proles nasci a queat?"
Zanim kanały zostały zasypane, starannie je wybagrowano i wydobyto szokujące ilości ludzkich kości, zarówno pogruchotanych, jak i poprzecinanych ostrymi narzędziami. Tym samym odkryto rozwiązanie zagadki tajemniczej epidemii porwań, choć tylko dwóm ocalałym aresztantom można było postawić jakiekolwiek zarzuty. Obecnie znajdują się oni w areszcie, gdyż nie zdołano im udowodnić współudziału w zabójstwie.
Rzeźbionego, złotego piedestału czy też tronu, o którym tak często wspominał Malone, pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań nie udało się odnaleźć, aczkolwiek stwierdzono, iż w jednym miejscu, pod domem Suydama, kanał był zbyt głęboki, aby można go było wybagrować.
Koniec końców, kiedy wznoszono piwnice nowych domów, wejścia do kanłów zostały zasypane i zamurowane; ale Malone często zastanawiał się co znajduje się w ich głębinach. Policja, zadowolona, że udało im się rozbić niebezpieczny gang szaleńców i przemytników szmuglujących nielegalnych imigrantów, przekazała uwolnionych od oskarżeń Kurdów władzom federalnym, które przed dokonaniem ich deportacji stwierdziły, iż wszyscy oni należeli do Yezydów, perskiego klanu czcicieli Szatana. Okrętu - trampa i jego załogi nigdy nie odnaleziono, choć cyniczni detektywi są ponownie gotowi stanąć do walki z tymi przemytnikami rumu i ludzi. Malone uważa, iż wykazują oni pożałowania godne ograniczenia w rozumowaniu, gdyż nie zastanawiają się nad całą masą niewyjaśnionych szczegółów i rzucającymi się w oczy niejasnościami całej sprawy; podobnie krytycznie odnosi się do gazet, które dostrzegły w aferze jedynie posępną, krwawą sensację i napawały się informacjami o pomniejszym, sadystycznym kulcie, podczas gdy mogły wydrukować na swych łamach artykuły o koszmarze z samego jądra wszechświata. Póki co jednak, detektyw przebywa na rekonwalescencji w Chepachel, uspokajając stargane nerwy i modląc się, by czas stopniowo przeniósł jego przerażające przeżycia ze sfery posępnej teraźniejszości w odległą dal obrazowej i na wpół mitycznej przeszłości.
Robert Suydam spoczywa obok swej małżonki na cmentarzu Greenwood. Nad jego szczątkami, odnalezionymi w tak osobliwy bądź co bądź sposób, nie odprawiono ceremonii pogrzebowej, zaś krewni z wdzięcznością przyjęli fakt, iż o całej sprawie bardzo szybko zapomniano. Nigdy zresztą nie udowodniono, że stary uczony miał jakiś związek z koszmarnymi wydarzeniami w Red Hook.
O jego śmierci mówi się raczej niewiele, a Suydamowie mają nadzieję, że dla potomności pozostanie on jedynie łagodnym odludkiem, który interesował się folklorem i parał niegroźną odmianą magii.
Jeżeli chodzi o Red Mook, nic się tu nie zmieniło. Suydam pojawił się i odszedł - koszmar wydarzył się i przeminął, jednak zły duch ciemności i plugastwa nadal pleni się pośród mieszkańców starych ceglanych kamienic, a bandy opryszków w dalszym ciągu paradują w nieznanym celu przed oknami, w których pojawiają się i znikają niezliczone, zdeformowane twarze, a światła to zapalają się, to znowu gasną.
Wiekowy koszmar jest niczym tysiącgłowa hydra, a kulty ciemności zakorzeniły się pośród bluźnierstw głębiej niż wiedza Demokryta. Dusza bestii jest wszechobecna i triumfuje, zaś zamieszkałe w Red Mook legiony mętnookich, pryszczatych młodzieńców, nadal śpiewają, przeklinają i zawodzą podążając od jednej otchłani do drugiej, nie wiadomo dokąd ani skąd, gnani prawem biologii, których być może nigdy nie będzie im dane zrozumieć. Jak dawniej, więcej ludzi przybywa do Red Hook, niż je opuszcza, a plotki mówią o nowych kanałach, prowadzących pod ziemią do zakamuflowanych centrów handlu alkoholem i innymi, mniej sprecyzowanymi towarami.
Kościół praktycznie zupełnie przestał pełnić swą zasadniczą funkcję i do reszty zmienił się w tancbudę, i bywa, że w jego oknach nocami pojawiają się dziwne twarze. Miejscowy policjant wyraził ostatnio przypuszczenie, iż stara, zasypana krypta została na nowo odkopana, choć nie sposób stwierdzić, w jakim celu mianoby to uczynić. Kimże jesteśmy, aby zwalczać trucizny starsze niż historia i ludzkość? W Azji, w takt tych koszmarów tańczyły małpy, a w przeżartych grzybem, pleśnią i zgnilizną murach ceglanych kamienic, gdzie sekrety i tajemnice są na porządku dziennym, rak może spokojnie się ukrywać i pienić w najlepsze.
Malone nie wzdraga się bez powodu - któregoś dnia, jeden z policjantów podsłuchał jak pewna skośnooka, śniadolica wiedźma, ukryta wraz z małą dziewczynką w cieniu jednej z bram, szeptem uczyła dziecko pewnej nader dziwacznej inkantacji.
Wytężył słuch i uznał za wielce osobliwe słowa, które zdawała się powtarzać bez końca:
" O przyjacielu i towarzyszu nocy, ty, który radujesz się ujadaniem psów i przelaną krwią, który wędrujesz między grobami, pośród najgłębszych cieni, który pragniesz krwi i sprowadzasz na śmiertelników dojmującą grozę: Gorgo, Mormo, Księżycu o tysiącu twarzy, spojrzyj przychylnie na nasze ofiary!"
Howard Phillips Lovecraft
Nienazwane
(The Unnamable)
Pewnego jesiennego popołudnia, ja i mój przyjaciel rozmawialiśmy o nienazwanym, siedząc, obok zdewastowanego grobowca, na siedemnastowiecznym cmentarzu w Arkham. Spoglądając w stronę ogromnej wierzby, której pień był niemal wrośnięty w starą, nieczytelną płytę, rzuciłem nieco fantastyczną uwagę o upiornych i niewyobrażalnych sokach, jakie, kolosalne jej korzenie musiały wysysać z sędziwej, cmentarnej ziemi; przyjaciel mój skwitował jednak moje słowa śmiechem twierdząc, że to absurd i dodał, że skoro na cmentarzu tym, od ponad stu lat nikogo nie pochowano, w ziemi nie mogło być niczego, czym drzewo mogłoby odżywiać się w sposób inny niż normalnie.
Poza tym - dodał - moje nieustanne dyskusje o nienazwanym, nota bene zgoła dziecinne, zdawały się potwierdzać mą niską pozycję, jako autora marnych opowieści grozy. Zbyt usilnie pragnąłem kończyć swe opowiadania obrazami lub dźwiękami paraliżującymi wszelkie poczynania bohaterów i pozostawić ich, pozbawionych resztek odwagi, słów czy świadków mogących opowiedzieć o tym. co im się przydarzyło. Poznajemy rzeczy - twierdził - jedynie dzięki naszym pięciu zmysłom albo religijnej intuicji, stąd też jest praktycznie niemożliwe mówić o jakiejś rzeczy bądź zdarzeniu, którego nie sposób opisać przy pomocy definicji faktu lub właściwych doktryn teologicznych - zwłaszcza kongregacjonalistów - oraz modyfikacji, zawdzięczanej tradycji i sir Arturowi Conan Doyle. Z tym przyjacielem, Joelem Mantonem, często prowadziłem długie, leniwe dysputy. Był on dyrektorem liceum East High, urodzonym i wychowanym w Bostonie, przejawiającym typową dla Nowej Anglii przepełnioną samozadowoleniem głuchotę wobec niektórych delikatnych niuansów życia. Z jego punktu widzenia jedynie nasze obiektywne postrzeganie miało jakiekolwiek znaczenie etyczne, zaś do kompetencji artysty należało nie tyle rozbudzenie silnych wrażeń poprzez działanie, ekstazę i zaskoczenie, ale raczej pozyskanie zwykłego, spokojnego zainteresowania i szacunku, dzięki dokładnym, szczegółowym transformacjom codziennych wydarzeń. Miał obiekcje przede wszystkim do moich zainteresowań tym co mistyczne i niewyjaśnione; bo choć bardziej niż ja wierzył w zjawiska paranormalne, nie przyznałby, iż są one odpowiednim tematem do opisywania w książkach.
Dla jego praktycznego i logicznego umysłu było wręcz nie do pomyślenia, że umysł może znajdować wielką przyjemność w ucieczce od codziennych obowiązków i w oryginalnych, dramatycznych rekombinacjach obrazów wypaczonych czy zbanalizowanych przez nudę i przyzwyczajenia. W jego mniemaniu wszystkie rzeczy i odczucia miały dokładnie sprecyzowane rozmiary, właściwości, przyczyny i skutki. I choć mgliście zdawał sobie sprawę, że umysł przechowuje niekiedy obrazy i wrażenia dalece mniej geometrycznej, uporządkowanej i realnej natury, uważał za usprawiedliwione wyznaczenie granicy tolerancji i wyrugowanie poza nią wszystkiego, co nie mogło być doświadczone i zrozumiane przez przeciętnego obywatela. Poza tym był prawie pewny, że nie istnieje coś takiego jak "nienazwane" czy niemożliwe do opisania. To zwyczajnie do niego nie przemawiało.
Pomimo iż zdawałem sobie sprawę, że argumenty wyobrażeń i metafizyki są niczym w porównaniu z samozadowoleniem ortodoksyjnego pragmatyka, coś w krajobrazie, na tle którego toczyliśmy nasz słowny pojedynek sprawiło, że stałem się bardziej zacięty niż zazwyczaj. Rozsypujące się płyty grobowe, majestatyczne drzewa i stuletnie dwuspadowe dachy domów otaczającego nas, nawiedzanego przez czarownice miasteczka, wprawiły mnie w bojowy nastrój, i z uporem zacząłem bronić swego stanowiska, a niebawem zdołałem nawet wedrzeć się na terytorium przeciwnika. Kontratak bynajmniej nie był trudny, wspomniałem bowiem, że Joel Manton wierzył w wiele przesądów, których nie uznawali inni wykształceni ludzie'w jego wieku: w pojawianie się w odległych miejscach duchów umierających ludzi i w to, że na szybach okien powstają odbicia twarzy ludzi, którzy przy nich siadywali.
W moich dywagacjach oparłem się właśnie na ludowych wierzeniach i przyjąłem, iż aby w nie wierzyć, należy również uwierzyć w istoty duchowe, istniejące niezależnie, nawet po oddzieleniu się od swych cielesnych powłok. Dowodziło to możliwości wiary w fenomeny nadnaturalne, bo skoro umarły może przekazywać swój widzialny, bądź wyczuwalny obraz na drugi koniec świata, albo "ukazywać się" przez stulecia po swojej śmierci, byłoby absurdem odrzucać ewentualność, że w opuszczonych domach gnieżdżą się dawne, czujące istoty, albo że cmentarze przesycone są przerażającą, bezcielesną inteligencją całych pokoleń. A skoro ducha, którego obecność przejawia się w różnorodnych formach, nie obejmują żadne prawa dotyczące materii, czemu miałoby być czymś niezwykłym wyobrażenie sobie fizycznie żyjących, "martwych" istot posiadających, bądź nie posiadających kształtów, ich materializacja zaś, z całą pewnością przez obserwatorów zjawiska zostałaby określona mianem "nienazwanego". "Zdrowy rozsądek" w odniesieniu do tych spraw - zapewniłem ciepło mego przyjaciela - jest jedynie dowodem braku wyobraźni i dwuznaczności moralnej. Nadszedł zmierzch, ale żaden z nas nie miał ochoty przerwać dyskusji. Manton sprawiał wrażenie jakby nie poruszyły go moje argumenty i usiłował je obalać trwając niezmiennie przy swoim zdaniu, dzięki czemu niewątpliwie osiągał sukcesy jako nauczyciel; jednak czułem się zbyt mocny, by obawiać się porażki. W odległych oknach zaczęły pojawiać się światła, ale my nie ruszyliśmy się z miejsca. Na starym, rozsypującym się grobowcu siedziało się nam wyśmienicie i wiedziałem, że mój prozaiczny przyjaciel nie przejmuje się ziejącą, mroczną szczeliną w naruszonej przez korzenie murarce, nieomal tuż za naszymi plecami, ani złowrogim cieniem rzucanym przez grożący runięciem, opuszczony, zdewastowany dom znajdujący się pomiędzy nami a najbliższą oświetloną drogą. Tak więc tkwiliśmy w ciemnościach, na uszkodzonym grobowcu, opodal opuszczonego domu, rozmawiając o "Nienazwanym", a gdy Joel przestał wreszcie szydzić z moich wypowiedzi, opowiedziałem mu o przerażającym dowodzie, potwierdzającym prawdziwość historii będącej głównym obiektem jego drwin.
Moje opowiadanie miało tytuł "Okno na poddaszu" i pojawiło się w styczniowym wydaniu "Szeptów" w 1922 roku, inspirowane opowieścią Mathera. W wielu miejscach, zwłaszcza na południu i wybrzeżu Pacyfiku, z powodu skarg tzw. "porządnych obywateli" w ogóle zaprzestano sprzedaży magazynu, w Nowej Anglii jednak nie przejęto się drukowanymi tam artykułami. Sprawa, którą udowodniłem, była, biologicznie rzecz biorąc, nieprawdopodobna, ot, jeszcze jedna szalona małomiasteczkowa historyjka, którą C. Mather uznał za dostatecznie naiwną, aby włączyć do swej "Magnalia Christi Americana", jednak dysponował tak nikłymi dowodami, że nic ośmielił. się nawet wymienić nazwy miejscowości, w której wydarzył się ów koszmar. Co do mnie, to sposób w jaki uwypukliłem niektóre aspekty starej, posępnej opowieści, był raczej typowy dla pełnego fantazji lichego pisarzyny.
Mather faktycznie opowiadał o narodzinach tej Istoty, ale nikt prócz taniego łowcy sensaqi nie myślał, że TO -istota z krwi i kości - mogłoby dorosnąć, a nocami zaglądać ludziom do okien i ukrywać się na poddaszu, w starym domu - aż kiedyś ktoś, dostrzegł ją w oknie i osiwiał, nie mogąc opisać tego. co zobaczył. Cała sprawa zdawała się trącić tanią sensacją i Manton nie omieszkał o tym wspomnieć.
Wówczas opowiedziałem mu o tym, co wyczytałem w starym dzienniku z lat 1706 - 1725, odnalezionym wśród rodzinnych dokumentów, niecałą milę od miejsca, w którym siedzieliśmy, i o bliznach na piersi i plecach mego przodka, o których wspomniano na kartach pamiętnika. Opowiedziałem mu również o innych lękach panujących w tej okolicy, o historiach przekazywanych szeptem, z pokolenia na pokolenie, i o tym jak zgoła nie mistyczny obłęd dosięgnął chłopca, który w 1795 roku wszedł do opuszczonego domu w poszukiwaniu pewnych konkretnych śladów, które spodziewał się tam znaleźć. To musiało być okropne - nic dziwnego, źc wrażliwi studenci wzdrygali się na samą myśl o erze purytańskiej w Massachusetts. Tak niewiele wiadomo o tym co się wtedy działo - niemniej nawet drobne wzmianki o wydarzeniach jakie miały wówczas miejsce, są niczym przyprawiający o mdłości obraz rozkładającego się trupa i gnijących tkanek przesyconych wonią rozkładu. W erze tej nie było mowy o pięknie ani o wolności, widać to w architekturze i budowlach z tamtego okresu, a także w ociekających jadem kazaniach pseudoduchownych. A wewnątrz owego zardzewiałego żelaznego kaftana bezpieczeństwa czaiły się szokujące koszmary, ohyda, perwersja i diabolizm. Oto prawdziwa apoteoza nienazwanego.
Cotton Mather w swojej demonicznej "Szóstej Księdze", której nie należy czytać po zmierzchu, rzucając klątwę bynajmniej nie przebierał w słowach. Posępny niczym żydowski prorok i lakonicznie obojętny - w czym do dziś nie ma sobie równego, opowiedział historię o bestii, którą przywołał, stworze będącym czymś więcej aniżeli zwierzęciem, ale mniej niż człowiekiem, istocie ze skazą na oku, i o nieszczęsnym wrzeszczącym pijaku, którego powieszono, bo miał takie samo oko. Tyle Ma-ther - z jego dziarskich słów nie sposób jednak domyśleć się co wydarzyło się później. Być może autor nie wiedział, a może nie odważył się o tym napisać. Inni wiedzieli, ale nie ośmielali się mówić; tajemnicą poliszynela była ciężka zasuwa wisząca na drzwiach prowadzących na poddasze w domu pewnego bezdzietnego, zubożałego, zgorzkniałego starca, który położył wielką, pozbawioną napisu płytę nagrobną przy zapomnianym, nie odwiedzanym przez nikogo grobie, choć, jeśli dobrze poszukać, można by natknąć się na opowieści, które nawet największemu śmiałkowi zmroziłyby krew w żyłach.
Wszystko to odnalazłem w pamiętniku mego przodka; niedopowiedzenia, aluzje, insynuacje, przekazywane ukradkiem opowieści o istocie ze skazą na oku, widywanej nocami w oknie albo na opuszczonych łąkach, na skraju lasu. Któregoś wieczora coś napadło mego przodka na mrocznej drodze, w dolinie, pozostawiając mu po sobie ślady rogów na piersiach i małpich pazurów na plecach; na ziemi zaś, obok miejsca napaści natrafiono na ślady jakby rozszczepionych kopyt i niezbyt wyraźnych. zamazanych antropoidalnych łap. Innego razu, tuż przed świtem, kiedy było jeszcze ciemno, na Meadow Mili, pewien pocztmistrz ścigał i nawoływał pędzącą przeraźliwymi susami, bezimienną istotę - i wielu ludzi uwierzyło w jego opowieść.
Rzecz jasna, dziwne komentarze wzbudził fakt, kiedy pewnej nocy w 1710 roku bezdzietny, zrujnowany starzec został pochowany w krypcie za domem, opodal po zbawionej napisu płyty nagrobnej. Drzwi na podda sze nigdy nie zostały otwarte, ale dom pozostawiono w nietkniętym stanie, przerażający i opuszczony. Kiedy dobiegały zeń osobliwe odgłosy, ludzie szeptali i wzdrygali się nerwowo, mając nadzieję, że zamek na drzwiach poddasza był dostatecznie silny. Ich nadzieje okazały się jednak płonne, kiedy na plebanii miała miejsce upiorna tragedia - potworna zbrodnia, z której nikt nie uszedł cało, a ciała były straszliwie zmasakrowane. W miarę upływu lat legendy nabierały coraz bardziej mrocznego charakteru - przypuszczam, że to coś, jeżeli było żywe, musiało umrzeć. Wspomnienia jednak trwały nadal w ludzkiej pamięci i z roku na rok stawały się upiorniejsze, ponieważ otoczone były tak głębokim nimbem tajemnicy.
Podczas mej opowieści, Manton praktycznie przez cały czas milczał i zauważyłem, iż moje słowa wywarły na nim ogromne wrażenie. Nie wybuchnął śmiechem kiedy przerwałem, ale, jak najbardziej poważnie, zapytał o chłopca, który w 1795 roku postradał zmysły i który był bohaterem mego opowiadania. Powiedziałem mu dlaczego chłopiec udał się do tego opuszczonego, unikanego przez wszystkich domu i stwierdziłem, że powinno go to zainteresować, gdyż wierzył, że w oknach pozostają uwiecznione odbicia tych, którzy przed nimi siadywali. Chłopiec chciał zobaczyć okna tego upiornego poddasza, powodowany opowieściami o widywanych za nimi istotach, i wrócił wrzeszcząc jak opętany.
Manton, kiedy to mówiłem, pogrążony był w zamyśleniu, ale stopniowo odzyskiwał swój analityczny sposób rozumowania. Aby kontynuować nasz spór przyjął możliwość rzeczywistego istnienia jakiegoś nienaturalnego monstrum, ale upomniał mnie, że nawet najbardziej chory wybryk natury nie musi być NIENAZWANY lub naukowo nieopisany.
Podziwiając jego przekonanie i upór, dorzuciłem jeszcze kilka informacji zebranych wśród starych mieszkańców tych okolic. Późniejsze legendy - wyjaśniłem -dotyczą ogromnych, potwornych widm, bardziej przerażających niż jakakolwiek istota z krwi i kości, duchów przybierających kształt niewyobrażalnych bestii - niekiedy wizualnych, kiedy indziej zaś jedynie wyczuwalnych, które pojawiają się w bezksiężycowe noce aby nawiedzać stary dom, znajdującą się za nim kryptę i grób, gdzie obok pozbawionej napisu płyty cmentarnej, wyrosło młode drzewo, niezależnie od tego, czy owe widma rzeczywiście wysysały krew. albo jak głosiły plotki, rozrywały ludzi na strzępy, nie ulega wątpliwości, że wywierały na ludzi silny i nieustający wpływ; starzy mieszkańcy tych okolic obawiali się ich jak ognia, choć przez ostatnie dwa pokolenia owe posępne historie zostały nieco zapomniane - być może umierają śmiercią naturalną, ponieważ nikt ich nie wspomina. Poza tym, wkraczając na poletko estetyki, jeśli psychiczne emanacje istot ludzkich ulegają groteskowym deformacjom, co mogłoby lepiej wyrazić skrzywione i złowrogie odbicie, jeżeli nie obraz złośliwego ducha, chaotycznej perwersji i deprawacji, apoteozę mrocznego, chorego bluźnierstwa przeciwko naturze? Czy stworzona przez "martwy" mózg hybrydycznego koszmaru mglista zgroza nie stałaby się w efekcie odrażającą w swej prawdziwości wizją jedynego w swoim rodzaju, odrażającego i zatrważającego NIENAZWANEGO?
Musiało już być bardzo późno, nietoperz przeleciał tuż obok, ocierając się lekko o mnie i wydaje mi się, że dotknął również Mantona, bo choć go nie widziałem, poczułem, że podniósł rękę. Odezwał się tymi słowy:
- Czy ten dom z oknem na poddaszu wciąż jeszcze stoi i jest opuszczony?
- Tak - odparłem. - Widziałem go.
- l znalazłeś tam coś - na poddaszu albo gdzieś indziej?
- Pod okapem leżał stos kości. Być może to właśnie te kości zobaczył ów chłopiec; jeżeli był dostatecznie wrażliwy, nie musiał widzieć odbicia w szybie aby postradać zmysły. Jeżeli wszystkie należały do jednej istoty, musiał to być naprawdę zatrważający, ogromny potwór. Byłoby bluźnierstwem pozostawienie takich szczątków nie pogrzebanych, toteż wróciłem tam z workiem i zaniosłem je do grobowca za domem. Była tam szczelina przez którą wsunąłem je do środka, nie uważaj mnie za głupca - powinieneś był widzieć tę czaszkę. Miała czterocalowe rogi, ale twarz i szczęka wyglądały jak ludzkie.
W końcu poczułem wyraźnie, że siedzący tuż obok mnie Manton wzdrygnął się. Mimo to jednak, jego ciekawość ani trochę nie osłabła.
- A co z szybami?
- Wszystkie powybijane. W jednym z okien brakowało framugi, w innych zaś nie było nawet jednego kawałka szkła. To były żebrowane okna, starego typu, które wyszły z użycia przed końcem siedemnastego wieku. Wygląda na to, że szyb nie było w oknach tego domu od dobrych stu lat - może to chłopiec je powybijał -legendy o tym nie wspominają.
Manton znów się zamyślił.
- Chciałbym zobaczyć ten dom. Gdzie on jest? Szyby nie szyby, chciałbym mu się przyjrzeć. Podobnie jak grobowcowi, do którego włożyłeś tamte kości i temu drugiemu, bez napisów... to wszystko musi być naprawdę przerażające.
- Widziałeś to wszystko... dopóki nie zrobiło się ciemno.
Mój przyjaciel był bardziej zdenerwowany niż przypuszczałem, bo kiedy zakończyłem moje małe przedstawienie, odsunął się ode mnie gwałtownie i otworzywszy szeroko usta wydał najpierw zduszone chrząknięcie, a potem przeraźliwy, przeciągły krzyk, w którym zawarło się całe napięcie skumulowane w jego wnętrzu przez len długi wieczór. Był to dziwny krzyk i tym bardziej przerażający, że doczekał się odpowiedzi. Brzmiał jeszcze, kiedy w otaczającej mnie atramentowej ciemności usłyszałem głuchy trzask - dźwięk otwieranego żebrowanego okna, w stojącym nieopodal przeklętym domu. A jako że inne framugi odpadły już przed wieloma laty, nie miałem wątpliwości, iż słyszałem skrzypnięcie framugi owego demonicznego, pozbawionego szyb, przerażającego okna na poddaszu.
Zaraz potem, również od strony domu, buchnął szumiący upiornie podmuch lodowatego, cuchnącego powietrza i usłyszałem przeszywający do szpiku kości wrzask rozlegający się tuż obok mnie, przy samej krawędzi szczeliny owego mrocznego grobowca kryjącego szczątki człowieka i potwora. W ułamek sekundy później zostałem zrzucony z mego przeraźliwego siedziska potężnym uderzeniem jakiejś diabelskiej, niewidzialnej istoty gigantycznych rozmiarów, lecz nieokreślonej natury. Oszołomiony, wylądowałem bezwładnie na wilgotnej ziemi, podczas gdy od strony grobowca doszły mnie zduszone oddechy, odgłosy szamotaniny i warknięcia. Moja wyobraźnia mimowolnie zaludniła mroczną przestrzeń wokół nas Miltonowskimi legionami zdeformowanych, zniekształconych potępieńców.
Znów powiał szumiący, przyprawiający o mdłości, lodowaty wicher, a potem rozległ się przeciągły zgrzyt obluzowanych cegieł i pękających tynków; na szczęście w tym momencie straciłem przytomność i nie zdążyłem dowiedzieć się co on oznaczał.
Manton, chociaż mniejszy ode mnie, jest bardziej wytrzymały i ma końskie zdrowie, bo pomimo iż odniósł o wiele poważniejsze obrażenia, ocknęliśmy się niemal jednocześnie. Nasze łóżka stały obok siebie i już po kilku sekundach zorientowaliśmy się. że znajdujemy się w szpitalu Św. Marii. Wokół nas tłoczyli się zaciekawieni pracownicy szpitala, pragnący dopomóc naszej pamięci poprzez wyjaśnienie w jaki sposób się tu dostaliśmy;
niebawem dowiedzieliśmy się o farmerze, który odnalazł nas w południe, na odludnym poletku za Meadow Hill, oddalonym o milę od starego cmentarza, w miejscu, gdzie jak wieść głosi, stała niegdyś stara rzeźnia. Manton miał dwie paskudne rany na piersiach i kilka mniej groźnych ran, przypominających zadrapania, na plecach. Ja nie odniosłem poważniejszych obrażeń, poza .tym, że byłem poobijany i posiniaczony, choć nie ulega wątpliwości, że ślady rozszczepionego kopyta, widniejące na moim ciele budziły ogólne zainteresowanie. Ryło jasne, że Manton wiedział więcej niż ja, ale nie udzielił zdumionym i zaciekawionym lekarzom żadnych wyjaśnień, dopóki nie poinformowali go o rodzaju ran jakie odnieśliśmy. Dopiero wtedy stwierdził, że zostaliśmy zaatakowani przez rozszalałego byka - choć było to, rzecz jasna, nader wątpliwe i niejasne wytłumaczenie.
Kiedy lekarze i pielęgniarki wyszli, wyszeptałem, z wyraźnym przerażeniem w głosie - Dobry Boże, Manton, CO TO BYŁO? Te blizny i zadrapania - CZY RZECZYWIŚCIE BYŁO TAK JAK MÓWIŁEŚ? - Byłem jednak zbyt oszołomiony aby zakrzyknąć z radości, kiedy, również szeptem, powiedział mi to, czego się w głębi duszy spodziewałem.
- nie. TO WCALE NIE BYŁO TAK. To COŚ było WSZĘDZIE - jak galareta, błoto czy szlam, a mimo to miało kształty, tysiąc różnych koszmarnych kształtów przekraczających wszelkie ludzkie wyobrażenia i możliwości zapamiętywania. To COŚ miało oczy - i skazę na jednym oku. To była otchłań, czeluść, maelstrom, apoteoza wszelkiej ohydy. Skrajny koszmar. Carter, to było
NIENAZWANE!
Pamięć
(The Memory)
W dolinie Nis świeci słabo przeklęty, ubywający księżyc, jego światło przedziera się przez martwe liście wielkiego drzewa upas. W głębi doliny, gdzie światło nie sięga, miotają się archaiczne byty nie przeznaczone do oglądania. Roślinność na stokach wspina się wybujale; dzikie winogrona i pnącza wiją się wśród kamieni leżących w ruinach pałaców, oplatają połamane kolumny i dziwne monolity, podnoszą marmurowe płyty dziedzińców ułożone przez zapomniane ręce. Z drzew, które wyrastają - gigantyczne - na potrzaskanych dziedzińcach spadają małe jabłka; z głębokich piwnic pełnych skarbów wyłażą jadowite węże i pokryte łuskami nienazwane istoty. Ogromne kamienie śpią pod przykryciem wilgotnych mchów, potężne są też ściany z których spadły. Budowniczowie wznosili je przez cały czas i kiedyś służyły dobrze, choc teraz mieszkają pod nimi tylko szare ropuchy.
Na samym dnie doliny płynie rzeka Than, o mulistych wodach zarośniętych zielskiem. Wypływa z ukrytych ˇródeł, płynie do podziemnych grot, demon doliny nie wie więc, dlaczego jej wody są czerwone ani dokąd płynie.
Geniusz ślizgający się po promieniach księżyca rzekł do demona doliny: - Jestem stary i wiele już zapomniałem. Powiedz mi o czynach, wyglądzie i imieniu tych, którzy zbudowali to wszystko z kamienia. Demon odparł: - Jestem Pamięcią i znam wiedzę przeszłości. Istoty te były jak wody rzeki Than, nie można ich było zrozumieć. Ich czynów nie pamiętam, gdyż były tylko chwilą. Ich postać przypominam sobie mgliście, byli jak te małe jabłka na drzewie. Ich imię przypominam sobie wyraˇnie, gdyż rymowało się z nazwą rzeki. Te istoty przeszłości nazywały się Ludˇmi*.
Geniusz odleciał na sierp księżyca, a demon patrzył z natężeniem na małe jabłko na drzewie rosnącym na potrzaskanym dziedzińcu.
Potomek
(The Descendant)
Moją najgorszą zmorą jest myśl o omylnosci ludzkiej. Wedle diagnozy mego lekarza, spodziewam się, że powinienem zostać pogrzebany w następnym tygodniu, ale...
W Londynie był człowiek, który krzyczał na dzwięk bicia dzwonów kościelnych. Żył całkiem samotnie, ze swym prążkowanym kotem w Gray's Inn, a ludzie uważali go za nieszkodliwego dziwaka. Jego pokój wypelniony był książkami najbardziej nudnego i dziecinnego rodzaju, na których lekturze spędzał niekończące się godziny. Jedynym jego pragnieniem było to, by życie oszczędziło mu tortury myślenia. Było ono dla niego z pewnych powodów przerażające i od wszystkiego, co poruszało jego wyobraˇnię, uciekał jak od zarazy. Był bardzo wiotki, poszarzały i pomarszczony. Są jednak tacy, którzy utrzymują, że nie był tak stary, na jakiego wyglądał. Strach pochwycił go w swe szpony. Lada dˇwięk sprawiał, że wzdrygał się z rozszerzonymi oczami i czołem pokrytym potem. Począł się wystrzegać przyjaciół i towarzystwa, gdyż żądali odpowiedzi na swe pytania, a on nie chciał ich udzielać. Ci, którzy kiedyś znali go jako uczonego i estetę, mówili, że zobaczenie go w obecnym stanie jest nad wyraz smutną rzeczą. Odrzucił wszystkich znajomych dawno temu i nikt nie miał pewności, czy opuscił swe miejsce zamieszkania, czy po prostu odsunął się na ubocze. Przez dziesięć lat, od chwili, gdy wprowadził się do Gray's Inn, otaczało go milczenie.
Aż do nocy, w której młody Williams kupił "Necronomicon".
Williams był marzycielem. Miał tylko dwadzieścia trzy lata, gdy sprowadził się do starego domostwa, w którym czuł obcość i oddech kosmicznego wichru, wiejącego nad szarym, wysuszonym człowiekiem w pokoju obok. Zmuszał się do przyjaˇni tam, gdzie starzy przyjaciele nie odważali się tego robić. Fascynowało go przerażenie osiadłe na wychudzonym, wymizerowanym sąsiedzie. Ten zresztą zawsze budził ludzkie zainteresowanie, chociaż nikt go nie traktował poważnie. Wciąż czegoś wyglądał i nasłuchiwał swym umysłem bardziej, niż oczami i uszami, które starał się zaangażować do zatopienia się w pozbawionych wyrazu lekturach. Gdy zaś rozbrzmiewały kościelne dzwony, zatykał uszy i krzyczał, a mieszkający z nim szary kot miauczał przejmująco, aż ostatnie dzwięki zginęły w oddali.
Mimo starań, Williams nie potrafił skłonić swego sąsiada do mówienia o rzeczach głębokich i tajemniczych. Starzec nie żył w zgodzie ze swym wyglądem i obyczajami. Udawał uśmiech i lekki ton, rozprawiając gorączkowo i pośpiesznie o przyjemnych błahostkach. Jego głos stale wznosił się, aż w końcu przechodził w piszczący i załamujący się falset. Sposób w jaki formułował swe myśli był jednak przemyślany i dokładny, a najbardziej trywialne uwagi zawsze na miejscu, dlatego Williams nie dziwił się słysząc, że starzec pracował kiedyś w Harrow i w Oksfordzie. Póˇniej stwierdzono, ze był on lordem Northam; wspominano o jego niewątpliwie rzymskim pochodzeniu, choć on sam odmawiał przyznania się do jakichkolwiek tajemnic związanych ze sobą. O jego prastarym zamku rodowym na wybrzeżu Yorkshire mówiono bardzo wiele dziwnych rzeczy. Uśmiechał się tylko, gdy przyniesiono do jego domu pewien kamień, wyrąbany z solidnej skały sterczącej nad Morzem Północnym.
Tak biegły rzeczy aż do chwili, gdy pewnej nocy Williams przyniósł do domu niesławny "Necronomicon" szalonego Araba Abdula Alhazreda. Wiedział o tym straszliwym woluminie od chwili, gdy ukończył szesnaście lat. Jego budzące się zamiłowanie do dziwactw zaprowadziło go do starego, przygarbionego księgarza na Chandos Street. Williams zawsze dziwił się, dlaczego ludzie bledną, gdy mówią o tym. Stary księgarz powiedział mu, ze przetrwało tylko pięć egzemplarzy, po wstrząsających edyktach kapłanów i prawodawców skierowanych przeciwko temu dziełu i że wszystkie są pozamykane z przerażającą dokładnością przez bibliotekarzy, którzy odważyli się je przeczytać. Lecz teraz nie tylko znalazł dostępną kopię, lecz nabył ją na własność po śmiesznie niskiej cenie. Było to w żydowskim sklepie, w brudnym zaułku przy Clare Market, gdzie już uprzednio kupował różne dziwne rzeczy i prawie poczuł sympatię do starego lewity, gdy ten uśmiechał się przez gąszcz swej brody, nieświadomy dokonanego wielkiego odkrycia. Grube, obłożone skórą okładki z brązowymi sprzączkami były tak bardzo widoczne, a cena tak absurdalnie niska...
Jeden rzut oka na tytuł wystarczył, aby wprawić go w zachwyt, a niektóre diagramy w mglistym łacińskim tekście wznieciły w jego mózgu najbardziej nieuświadomione wspomnienia. Czuł, że jest w najwyższym stopniu zobligowany do zaniesienia tej ciężkiej księgi do domu i rozpoczęcia jej odcyfrowywania, wyniósł ją więc ze sklepu w takim pośpiechu, że stary Żyd aż chichotał za nim niepokojąco. W końcu, gdy już była bezpieczna w jego pokoju stwierdził, że zbitki liter i uciążliwe idiomy przekraczają jego możliwości lingwistyczne. Z niechęcią zwrócił się więc do swego dziwnego, przerażającego przyjaciela, aby pomógł mu odcyfrować pokrętną, średniowieczną łacinę. Gdy młodzieniec wszedł do pokoju, lord Northam uśmiechał się głupkowato do swego pręgowanego kota. Zaskoczony wizytą wzdrygnął się. Potem zobaczył wolumin; omal nie zemdlał, gdy Williams wymówił tytuł.
Gdy ochłonął, opowiedział swoją historię. Pospiesznym i niespokojnym szeptem mówił o fantastycznych wytworach swego szaleństwa. Na koniec powiedział swemu gościowi, że byłoby najlepiej, gdyby spalił tę przeklętą księgę, a popioły rozrzucił na cztery wiatry.
Lord Northam zawsze sądził, że w jego dziejach musiało być cos niedobrego od samego początku, lecz nigdy nie wypowiadał ostatecznych konkluzji, zanim nie zbadał rzeczy dogłębnie. Był dziewiętnastowiecznym baronem z rodu, którego początki sięgały, jak podawala dość mglista tradycja, niewiarygodnie daleko. Istniały rodzinne opowieści o pochodzeniu rodu z czasów przedsaksońskich, gdyż niejaki Luneus Gabinius Capito, trybun wojskowy w Trzecim Legionie Augusta, stacjonował w Lindum w Rzymskiej Brytanii do czasu, gdy został pozbawiony dowództwa, z powodu wzięcia udziału w pewnych rytach nie związanych z żadną znaną religią. Krążyły pogłoski, że Gabinius dotarł do jaskini w nadmorskim urwisku, gdzie zbierał się obcy lud i czynił w ciemności Znaki Wielkich Przedwiecznych. Ludu tego Brytyjczycy bardzo się obawiali. Był ostatnim z narodów z wielkiej krainy na zachodzie, które przetrwały. Sama kraina pogrążyła się w oceanie, pozostawiając po sobie tylko wyspy z kamiennymi kręgami i świątyniami, z których Stonehenge była największą. Oczywiście nie było niczego pewnego w opowieści o tym, że Gabinius zbudował niezdobytą fortecę nad przeklętą jaskinią, że zawiązał sojusze z Piktami, Saksonami, Duńczykami i Normanami i że z tej linii pochodził dumny towarzysz Czarnego Księcia, którego Edward III uczynił baronem Northam. Te rzeczy nie były pewne, choć często o nich mówiono. Po prawdzie dzieło kamieniarskie Northam Keep bardzo przypominało mur Hadriana. Jako dziecko, lord Northam miewał szczególne sny, śpiąc w starej części zamku. Nabrał wówczas stałego przyzwyczajenia cofania się wstecz we wspomnieniach, do jakichś na wpół amorficznych scen, obrazów i wrażeń, nie będących w żadnej części jego świadomymi doświadczeniami. Stał się marzycielem, dla którego życie było mdłe i niesatysfakcjonujące, poszukiwaczem dziwnych królestw, kiedyś dobrze znanych, lecz nieleżących w żadnym widzialnym rejonie Ziemi.
Przepełniony uczuciem, że rzeczywisty świat jest jedynie atomem w tworzywie pustki i złowróżbności i że nieznane moce naciskają i przenikaję sferę poznanego w każdym punkcie, Northam w młodości połączył religię z okultystycznymi tajemnicami. W niczym jednak nie mógł znaleˇć zadowolenia, a gdy stał się starszy, zleżałość i ograniczenia życia zaczęły go doprowadzać do szaleństwa. W latach dziewięćdziesiątych począł parać się satanizmem i bezustannie pożerał każdą doktrynę czy teorię, która wydawała się obiecywać ucieczkę od ścisłych reguł nauki i prawie niemożliwych do uświadomienia sobie praw Natury. Księgi takie, jak Ignatiusa Donnelly'ego o Atlantydzie, przyjmował z zapałem, podobnie jak dzieła dziesiątków tajemniczych prekursorów Charlesa Forta, które oczarowywały go swymi fantazjami. Wędrował chętnie całymi milami w pogoni za opowiastkami o jakichś cudach; raz udał się nawet na Pustynię Arabską szukając Bezimiennego Miasta według słabych wskazówek, na które nikt inny nie zwracał uwagi. Wzrosła w nim zwodnicza wiara w istnienie bramy, której znalezienie pozwoliłoby mu przejść do tych zewnętrznych głębi, których echa odzywały się na dnie jego pamięci. Mogła być równie dobrze w świecie widzialnym, jak tylko w jego umyśle i duszy. Może w swym na wpół zbadanym umyśle utrzymywał to tajemnicze połączenie, które uświadomilo mu istnienie Wielkich Przedwiecznych i przyszłe życie w zapomnianych wymiarach; które związało go z gwiazdami i z nieskończonościami i wiecznościami za nimi...
Przerażający staruch
(The terrible old man )
Pewnego dnia Angelo Ricci, Joe Czanek i Manuel Silva wpadli na pomysł ograbienia Przerażającego Starucha. Staruszek ów mieszka samotnie w bardzo starym domu nad morzem, przy Water Street, i mówi się o nim, że jest zarazem niewiarygodnie bogaty i niewiarygodnie zgrzybiały; było to nader korzystne i atrakcyjne połączenie dla ludzi, którzy jak panowie Ricci, Czanek i Silva trudnili się niespecjalnie szanowaną sztuka rozboju. Mieszkańcy Kingsport sporo mówią i myślą o Przerażającym Staruchu i chyba właśnie to chroni go przed nieproszonymi wizytami ludzi pokroju pana Ricciego i jego kompanów, pomimo iż jest nieomal pewne, że gdzieś w mrocznych, cuchnących stęchlizną zakamarkach swego starego domu skrywa nielichą fortunę.
Jest on prawdę mówiąc, nader osobliwym człowiekiem. Ponoć był niegdyś kapitanem wschodnioindyjskiego klipra. Jest tak stary, że nikt nie pamięta go młodego i tak małomówny, że niewielu zna jego prawdziwe imię. Wśród poskręcanych, gruzłowatych drzew rosnących na frontowym trawniku przed jego zaniedbanym, prastarym domem, przechowuje przedziwną kolekcję wielkich głazów ułożonych w tajemnicze kopce i pomalowanych tak, że przypominają wizerunki bogów z jakiejś zapomnianej świątyni Wschodu. Owa kolekcja wypłasza większość chłopców, którzy lubią drwić z Przerażającego Starucha, jego długich siwych włosów i brody, albo wybijać kamieniami niewielkie okna w jego domu. To jednak nic wszystko: istnieją inne rzeczy budzące lęk w starszych i nieco bardziej ostrożnych ludziach, którzy podkradają się niekiedy do odludnego domu, by zajrzeć do środka przez zakurzone szyby. Ludzie ci powiadają, że na stole w prawie pustym pokoju stoi kilkanaście ozdobnych butelek, wewnątrz których znajdują się prymitywne wahadełka sporządzone z kawałków sznurka i małych ołowianych ciężarków. Powiadają również, że Przerażający Staruch rozmawia z tymi butelkami używając takich imion jak Jack, Blizna, Długi Tom, Joe Latynos, Peters i Matę Elis, a gdy zwraca się do konkretnej butelki, małe ołowiane wahadełko wewnątrz kręci się i podryguje jakby w odpowiedzi. Ci którzy widzieli wysokiego, szczupłego Przerażającego Starucha podczas owych tajemnych rozmów nie chcą doświadczyć tego ponownie.
Jednakże Angelo Ricci, Joe Czanek i Manuel Silva nic pochodzili z Kingsport, były im obce uroki życia i tradycje nowej Anglii, zaś w Przerażającym Staruchu widzieli jedynie zgrzybiałego, prawie bezradnego siwego jak gołąbek ramola, który nie potrafił zrobić jednego kroku bez pomocy swej sękatej laski i którego szczupłe, słabe dłonie trzęsły się żałośnie. Ma swój sposób żałowali samotnego, nie lubianego przez nikogo staruszka, którego wszyscy unikali i na którego szczekały wszystkie psy. Jednak biznes to biznes, a dla złodzieja oddanego całym sercem swojej profesji zniedołężniały człowiek nie mający służby i płacący za towary nabyte w lokalnym sklepie złotem i srebrem sprzed dwóch stuleci, stanowi pokusę nie do odparcia.
Panowie Ricci, Czanek i Silva wybrali na skok noc, l l kwietnia. Panowie Ricci i Silva mieli zająć się pechowcem, a pan Czanek zaczekać na nich i spodziewane łupy w zakrytym automobilu zaparkowanym przy Skip Street, opodal bramy w wysokim murze, na tyłach posesji należącej do wybranej przez nich ofiary. Opracowali ten plan pragnąc uniknąć udzielania niepotrzebnych wyjaśnień, w razie gdyby niespodziewanie na scenę wkroczyła policja. Automobil miał gwarantować, że opuszczą miejsce skoku szybko, cicho i przez nikogo nic zauważeni.
Jak to zostało ustalone wcześniej, trójka złodziejaszków wyruszyła oddzielnie z trzech różnych miejsc, aby nie wzbudzić podejrzeń. Panowie Ricci i Silva spotkali się na Water Street przed frontową bramą domu Przerażającego Starucha, i choć nie podobało im się w jaki sposób księżyc oświetlał malowane kopce, widoczne pomiędzy gałęziami sękatych, zdeformowanych drzew, mieli na głowie ważniejsze sprawy aniżeli przejmowanie się byle przesądami. Obawiali się, że ustalenie gdzie Staruch ukrył swoje skarby może okazać się niezbyt przyjemnym zajęciem, jako że byli kapitanowie bywają zwykle uparci i złośliwi, niemniej jednak ich było dwóch, on tylko jeden - na dodatek stary i zniedołężniały. Panowie Ricci i Silva mieli pewną wprawę w nakłanianiu opornych osób do mówienia, a przeraźliwe wrzaski słabego, steranego życiem człowieka z łatwością można było zagłuszyć.
Tak oto dwaj złodzieje podeszli do jednego z oświetlonych okien i usłyszeli jak Przerażający Staruch przemawia z czułością do swoich butelek z wahadełkami. nałożyli maski i delikatnie zapukali do nadgryzionych zębem czasu i warunkami pogodowymi dębowych drzwi.
Pan Czanek, siedząc za kierownicą automobilu, przy tylnej bramie posesji Przerażającego Starucha, na Skip Street zaczął się niepokoić. Miał wrażenie, że czeka już bardzo długo, nie miał serca z kamienia i nie przypadły mu do gustu przeraźliwe krzyki jakie dobiegły z wnętrza starego domu, po czasie wyznaczonym na realizację skoku. Czy nie nakazał swoim kompanom, aby potraktowali patetycznego starego wilka morskiego możliwie jak najłagodniej? Popatrywał nerwowo na wąską dębową bramę osadzoną w wysokim, porośniętym bluszczem, kamiennym murze. Raz po raz spoglądając na czasomierz, zastanawiał się co było powodem opóźnienia.
Czyżby stary marynarz wyzionął ducha zanim zdradził miejsce ukrycia skarbu i konieczne było drobiazgowe przeszukanie całego domu? Panu Czankowi nie podobało się tak długie wyczekiwanie, pośród ciemności, w tym niezbyt przyjemnym miejscu. Magle usłyszał ciche kroki oraz stukot dobiegający od strony chodnika po drugiej stronie muru, delikatny szelest i zgrzyt starej zardzewiałej zasuwki, po czym wąskie ciężkie drzwi uchyliły się do wewnątrz. Wytężył wzrok w słabym, bladym świetle pojedynczej latarni, by dostrzec jakie to łupy wynoszą ze starego złowieszczego domu jego kompani, że zajęło im to tak wiele czasu. Ale kiedy spojrzał w tę stronę, ogarnęło go bezgraniczne zdumienie. Nie dostrzegł bowiem żadnego ze swoich kompanów, lecz ni mniej ni więcej, tylko Przerażającego Starucha opierającego się łagodnie na gałce sękatej laski i uśmiechającego się złowieszczo. Pan Czanek nie miał dotąd okazji, by przyjrzeć się oczom tego mężczyzny - dopiero teraz zauważył, że były one żółte.
W małych miasteczkach dzieje się raczej niewiele, toteż mieszkańcy Kingsport przez całą wiosnę i lato dyskutowali o trzech niemożliwych do zidentyfikowania zwłokach wyrzuconych na brzeg falą przypływu. Były rozszarpane, jakby pocięte tuzinem kordelasów i zmasakrowane, jak gdyby zdeptały je obcasy wielu par podkutych butów. Niektórzy, wspominali również o rzeczach tak trywialnych jak porzucony automobil odnaleziony przy Skip Street lub osobliwych, nieludzkich krzykach - prawdopodobnie jakiegoś zbłąkanego zwierzęcia lub wędrownego ptaka - które słyszało w nocy kilkoro, nie mogących zasnąć mieszkańców. Jednak Przerażający Staruch nie przejmował się lokalnymi plotkami. Był z natury powściągliwy, a w jego wieku i przy jego stanie zdrowia powściągliwość zalecana jest w dwójnasób. Poza tym, tak stary wilk morski w latach swej na poły już zapomnianej przeszłości musiał być świadkiem wielu różnych, dużo bardziej osobliwych wydarzeń.
Rzecz w świetle księżyca
(The Thing in the Moonlight)
Morgan nie jest wykształconym człowiekiem. W istocie nawet nie potrafi mówić po angielsku w spójny sposób. To właśnie sprawiło, ze począłem zastanawiać się nad słowami, które napisał, choć inni się z nich śmieli.
Był sam tego wieczoru, gdy to się wydarzyło. Opanowała go nagle niezwykła potrzeba pisania i wziąwszy do ręki pióro, nakreślił co następuje:
"Nazywam się Howard Phillips. Mieszkam przy College Street 66, w Providence, Rhode Island. Dwudziestego czwartego listopada 1927 roku - teraz nie wiem nawet jaki jest rok - zasnąłem i śniłem.
I nie byłem w stanie się obudzić.
Mój sen rozpoczął się na wilgotnym, porośniętym trzcinami bagnie, pod szarym, jesiennym niebem. Na północy wznosiło się urwisko z inkrustowanych porostami kamieni. Gnany jakimś tajemniczym poszukiwaniem, wszedłem na szczyt czy też grzbiet tego porośniętego krzakami wzniesienia, znaczonego czarnymi paszczami jaskiń otwierających się po obu stronach w głębi kamiennego płaskowyżu.
W niektórych miejscach, w górnej części wąskiej rozpadliny, przejście było osłonięte przez występy. Miejsca te były krańcowo ciemne i nieprzeniknione dla wzroku z powodu porastających je krzaków. W jednym z nich poczułem szczególne dotknięcie strachu, jakby jakieś subtelne i bezcielesne emanacje z otchłani ogarnęły mą duszę, lecz ciemność była zbyt wielka, bym mógł dostrzec zródło mego niepokoju.
W końcu wydostałem się na równinę zarzuconą omszałymi głazami, ze skąpą glebą oświetlaną delikatnym światłem księżyca, które zastąpiło wyczerpane już światło dnia. Rzuciwszy wokół siebie okiem nie zauważyłem żadnej żywej istoty. Czułem jednak bardzo szczególny ruch głęboko pode mnż, wśród szeleszczących trzcin nawiedzonych bagien, z których ostatnio wyszedłem.
Po przejściu pewnej odległości, dotarłem do zardzewiałych szyn linii tramwajowej i do zżartych przez robactwo słupów, nadal podtrzymujących obwisłe i wypaczone druty trakcji. Idąc za tą linią natknąłem się wkrótce na żółty pojazd o numerze 1852, z dwiema platformami, popularny w latach 1900 -1910. Nie było w nim nikogo, jednak był w sposób oczywisty gotowy do podróży. Odbieraki były na drutach, a powietrzny hamulec od czasu do czasu dudnił pod podłogą. Wszedłem do niego i na próżno rozglądałem się za wyłącznikiem. Nie było też dˇwigni prowadzącej, co mogło świadczyć o chwilowej nieobecności motorniczego. Usiadłem na jednym z siedzeń. Słyszałem szelest rzadko rosnącej trawy po lewej stronie i dostrzegłem ciemne postacie dwóch mężczyzn, wynurzające się w świetle księżyca. Mieli charakterystyczne czapeczki towarzystwa tramwajowego i nie wątpiłem, że to konduktor i motomiczy. Nagle jeden z nich pociągnął nosem ze szczególną ostrością i podniósł twarz, aby zawyć do księzyca. Drugi opadł na czworaki i pobiegł w stronę pojazdu.
Zareagowałem natychmiast i wybiegłem z tramwaju. Biegłem aż do utraty tchu - nie dlatego, że konduktor opadł na czworaki, ale dlatego, że twarz motorniczego była zaledwie białym stożkiem, z którego wyrastały krwistoczerwone wyrostki...
Jestem świadom tego, że to tylko sen, lecz jawa nie jest przyjemniejsza.
Od tej przerażającej nocy modlę się tylko o przebudzenie, które jednak nie następuje.
Zamiast tego stwierdzam, że jestem mieszkańcem tego przerażającego, sennego świata. Pierwsza noc ustąpiła miejsca świtowi, a ja wędrowałem bez celu po samotnych, bagnistych krainach. Z nastaniem kolejnej nocy, nadal wędrowałem mając nadzieję na to, że się przebudzę. Lecz nagle, gdy rozchyliłem chwasty, zobaczyłem przed sobą prastary tramwaj, a obok niego to coś o stożkowatej twarzy podnoszące głowę w dziwnych promieniach księżyca.
Powtarzało się to codziennie. Noc przenosiła mnie zawsze do tego przerażającego miejsca. Próbowałem pozostawać w bezruchu, gdy zapadał zmrok, lecz musiałem wędrować w mych snach, gdyż zawsze budziłem się widząc tę rzecz, wyjącą przede mną w bladym świetle księżyca. Odwracałem się wtedy i uciekałem jak szalony.
Boże! Kiedy się wreszcie obudzę?"
To napisał Morgan. Udam się na College Street numer 66 w Providence, lecz obawiam się tego, co mógłbym tam zastać.
Szepczący w ciemności
I
Proszę pamiętać, że w końcu nie widziałem nic strasznego. Jednakrze stwierdzenie, że wstrząs umysłowy stał się przyczyną tego, co sugeruję - że był ostatnią kroplą , która przechyliła szalę i dlatego właśnie wypadłem z osamotnionej farmy Akeleya i zabranym samochodem pomknąłem przez dzikie kopulaste wzgórza w Vermont - to zignorowanie najbardziej oczywistych faktów mego ostatniego doznania. Choć widziałem i słyszałem te tajemnicze rzeczy, choć wciąż żywo odczówam to wrażenie, jakie na mnie wywarły, nawet teraz nie mogę udowodnić, czy moje wnioski są słuszne, czy nie. Bo przecież samo zniknięcie Akeleya jeszcze nic nie znaczy. Nie znaleziono w jego domu nic podejrzanego poza śladami kul wewnątrz i na zewnątrz domu. Wyglądało to tak, jakby wyszedł sobie na przechadzkę w góry i po prostu nie wrócił. Nie było nawet śladu, że jakiś gość mógł się tam pojawić albo że te straszne cylindry i aparaty
znajdowały się kiedykolwiek w jego gabinecie. Że się bał śmiertelnie skupionych gęsto zielonych wzgórz i sączących się bez kresu potoków, pośród których się urodził i wychował, to też nic nie znaczy; taki lęk może być spowodowany tysiącem przyczyn. Ekscentryczność jest chyba najbardziej wiarygodnym wyjaśnieniem dla jego dziwnego zachowania i lęków.
A wszystko zaczeło się jeśli chodzi o mnie wraz z historyczną niespotykaną dotychczas powodzią w Vermont 3 listopada 1927 roku byłem wtedy, podobnie jak i teraz, wykładowcą literatury na Miscatonic University w Arkham, Massachusetts, i z amatorstwa pełnym entuzjazmu badaczem folkloru Nowej Anglii. Wkrótce po powodzi, pośród licznych artykółów w prasie na temat biedy, cierpienia i organizowanej pomocy, pojawiły się dziwne wzmianki o jakichś przedmiotach unoszących się na wezbranych rzekach. Rozmaici moi przyjaciele, ogromnie zaciekawieni, prowadzili dyskusję na ten temat i w końcu zwrócili się do mnie z prośbą o wyjaśnienie tej sprawy. Pochlebiło mi, że tak poważnie traktują moje badania nad tutejszym folklorem i zrobiłem co mogłem aby zbagatelizować te szalone, tajemnicze opowieści, które zdawały się przerastać najstarsze wiejskie przesądy. Ubawiło mnie że nawet kilka wykształconych osób twierdziło, iż u źródeł tych wieści muszą się kryć jakieś tajemnicze zniekształcone fakty.
Opowieści, które zwracały moją uwagę, dotarły do mnie głównie przez prasę choć jedna historia została mi przekazana ustnie, a opowiedział mi ją przyjaciel, któremu matka mieszkająca w Hardwick, Vermont, opisała ją w liście. Dotyczyła właściwe tego samego wydarzenia, jakie opisywano w prasie, tylko że można w niej wyodrębnić jakby trzy etapy - jeden łączył się z Winooski River koło Montpelier, drugi z West River z okręgu Windham za Newtane, a trzeci miał miejsce w Passumpsic, okręg Koledonia nad Londonville. Było jeszcze wiele ubocznych wątków i etapów, ale po przeanalizowaniu wszystkie sprowadzały się do tych trzech etapów. W każdym z tych przypadków wiejscy ludzie donosili, że widzieli jakieś dziwne i niepokojące przedmioty na wezbranych rzekach zpłynących z niedostępnych gór i zaczęto je łączyć, z prostymi i prawie już zapomnianymi legendami, które teraz ożyły w opowiadaniach starych ludzi.
Wszyscy byli przekonani, ze widzieli jakieś żywe istoty, któych jeszcze nigdy nie spotkali. Oczywiście w tym strasznym okresie płynęło po rzekach wiele ciał ludzkich, ale te, które opisywali, nie należały do rodzaju ludzkiego, choć wielkością i ogólnym kształtem trochę nawet jakby przypominały ludzi. Nie mogły to być także, jak twierdzili naoczni świadkowie, zwierzęta znane w Vermont. Owe kształty miały kolor różowawy, a długość jakieś pięć stóp; całe ich ciało pokryte było skorupą, na grzbiecie znajdowały się dwie ogromne płetwy albo błoniaste skrzydła i cały szereg zginających się w stawach kończyn, atakrze coś w rodzju zwiniętej elipsoidy, pokrytych niezliczoną ilością krótkich macek, w miejscu, gdzie powinna być głowa. Najbardziej jednak zdumiewające było to, że doniesienia z różnych źródeł pokrywały się ze sobą. Zdumienie byłoby większe, gdyby nie było osłabione przez fakt, że wszystkie stare legendy, dotyczące właśnie gór, były żywo i wręcz chorobliwie obrazowe, mogły więc wywrzeć wpływ na wyobraźnię wszystkich świadków. Byłem skłonny przypuszczać, że owi świadkowie - a byli to wyłącznie prości, naiwni ludzie mieszkający w lasach -
zobaczyli zmasakrowane gospodarskie zwierzęta płynące z wirującym prądem wody, a pod wpływem prawie już zapomnianych legend przydali tym biednym ciałom jakieś niezwykłe atrybuty.
Ten stary folklor, dość mglisty i nieuchwytny, w dużej mierze zapomniany już w obecnym pokoleniu, miał charakter bardzo szczególny i znać w nim było znaczne wpływy jeszcze starszych indiańskich opowieści. Choć nigdy nie byłem w Vermont, znałem go dzięki monografi Eli Davenport, pracy raczej niezwykłej, a obejmującej materiał zebrany na podstawie ustnej relacji przed 1839 rokiempośród starszych mieszkańców tego stanu. Co więcej, materiał ten zgadzał się z opowieściami, jakie sam słyszałem od starych wieśniaków w górach New Hampshire. Krótko mówiąc dotyczył nieznanej rasy potworów kryjących się gdzieś w górach i mrocznych dolinach, w których sączą się potoki wypływające z nieznanych źródeł. Stworyte rzadko się pokazywały, ale świadectwo o ich istnieniu składali ci, którym zdarzyło się zapuścić trochę dalej w góry albo w głębokie strome wąwozy, gdzie nawet wilki nie zaglądały.
Widziano dziwne ślady stóp albo szponów z pazurami na błotnistych brzegach potoków i nagich przestrzeniach, a także kamienie poukładane wkoło i powyrywaną przy nich trawę, co nie mogło być dziełem natury. Na stokach gór znajdowały się groty niezbadanej głębokości, do których wejście zasłaniały głazy, co nie mogło być dziełem przypadku, zaś w pobliżu rozliczne ślady prowadzące do wnętrza grot i na zewnątrz - choć ocena ich kierunku wydaje się dosyć wątpliwa. A co gorsza, żądni przygód podróżnicy widywali tam rzeczy niezwykłe i zupełnie niespotykane, kiedy zapuszczali się o brzasku w najodleglejsze doliny i gęste, rosnącepionowo lasy na szczytach gór, niedostępne dla człowieka.
Byłoby to mniej niepokojące, gdyby wszystkie opowieści nie były tak do siebie podobne. Miały one kilka punktów wspólnych: twierdzono, że owe stwory są czymś w rodzaju wielkich, jasnoczerwonych krabów, że mają wiele par nóg i dwa ogromne jak u nietoperza skrzydła na grzbiecie. Poruszały się albo na wszystkich łapach albo tylko na ostatniej parze, używając pozostałych do przenoszenia wielkich, nieokreślonych przedmiotów. Pewnego razu zdołano je wytropić w większym zgrupowaniu, cały ich oddział poruszał się płytkim strumieniem pośród lasu, w formacji zdyscyplinowanej, trójka w szeregu. Kiedyś znów widziano, jak jeden taki stwór pofrunął. Odbił się nocą od nagiego szczytu samotnej góry, uniósł się w niebo - widziano nawet jego wielkie, trzepoczące skrzydła na tle pełni księżyca - i zniknął.
Stwory te jednakże nie zakłócały ludziom spokoju, choć czasami obwiniano je za zniknięcie ryzykanckich osobników, zwłaszcza tych, co pobudowali się za blisko niektórych dolin albo zbyt wysoko na zboczach gór. Pewne tereny znane były z tego, że nie należy się tam osiedlać, i przestrzegano tego jeszcze długo potem, kiedy wszystkie te opowieści prawie poszły w zapomnienie. Spoglądano z lękiem na okoliczne przepaściste góry, choć nie pamiętano już, ilu z osiadłych tam ludzi przepadło, ile farm spłonęło i zamieniło się w popiół na zboczach tych srogich, zielonych strażników.
Zgodnie z wcześniejszymi legendami stwory te wyrządzały krzywdę tylko wtedy, gdy ktoś wkroczył na ich prywatny teren. Późniejsze legendy mówiły, że są one ciekawe ludzi i że potajemnie wystawiają swoje posterunki w ludzkim świecie. Krążyły opowieści o dziwnych śladach szponów znajdywanych rano pod oknami domów i o znikaniu poszczególnych ludzi z terenów przyległych do nawiedzonych obszarów. A także o jakichś szeptach naśladujących mowę ludzką, kiedy czyniono ponętne propozycje samotnym podróżnikom na drogach i jadących powozami przez las, o dzieciach, które odchodziły od zmysłów ze strachu, bo nagle coś zobaczyły lub usłyszały, tam gdzie pierwotny las sięgał ich domostwa. W późniejszych legendach - kiedy już zaczęły zanikać przesądy, a ludzie zapuszczali się coraz bliżej tych przerażających obszarów - pojawiają się szokujące wieści o pustelnikach i samotnych farmerach, którzy w pewnym okresie życia ulegli jakimś odrażającym zmianom umysłowym, których wszyscy unikali mówiąc, że są to śmiertelnicy zaprzedani tym dziwnym istotom. Około 1800 roku, w jednym z północnowschodnich okręgów, stało się niemal modne oskarżenie ludzi ekscentrycznych i wiodących żywot pustelniczy - co było niezbyt mile widziane - o powiązaniach z tymi okropnymi stworami. Twierdzono nawet, że są to ich przedstawiciele.
O stworach tych krążyły różne opinie. Powszechnie nazywano ich "oni" albo "ci dawni", choć były też inne jeszcze, lokalne i przemijające kreślenia. Najprawdopodobniej grupa purytańskich osadników zaliczyła ich bez żadnych ogródek do diabłów, które stały się podstawą do pełnych grozy teologicznych spekulacjii. Natomiast celtyckie legendy - pochodzenia szkocko-irlandzkiego z New Hampshire, a także pokrewnych ludzi osiadłych w Vermont na kolonialnych terenach nadanych przez gubernatora Wentwortha - zaliczały ich do czarownic i "małych ludzików" żyjących na moczarach i w prehistorycznych twiedzach; chroniono się przed nimi za pomocą zaklęć przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Najbardziej jednak fantastyczne teorie snuli Indianie. Choć były różne w poszczególnych plemionach, wszystkie miały jedną wspólną cechę - uważano zgodnie, że owe stwory nie pochodzą z tej ziemi.
Mity Pennacooków, najbardziej trwałe i obrazowe, głosiły, że Skrzydlate Stwory przybyły z Wielkiej Niedźwiedzicy i miały swoje kopalnie w górach, skąd pobierały kamienie, jakich nie było w ich świecie. Nie żyły tutaj na ziemi, tylko miały swoje posterunki i odlatywały z ogromnym ładunkiem kamieni do swoich gwiazd w kierunku północnym. Czyniły krzywdę tylko tym ludziom, którzy się zanadto do nich zbliżali albo usiłowali ich śledzić. Zwierzęta wystrzegały się ich czując instynktowną niechęć, choć nie były przez nich napastowane. Nie zjadały zwierząt ani niczego pochodzącego z tego świata, sprowadzały sobie jedzenie ze swoich gwiazd. Nie należało się do nich zbliżać i dlatego młodzi myśliwi, którzy zapuszczali się w góry, nigdy już nie powracali. Nie wolno też było ich podsłuchiwać, kiedy nocą rozlegały się ich szepty w lasach podobne do brzęczących pszczół, co miało przypominać ludzką mowę. Znali mowę wszystkich ludzi - Pennacooków, Huronów, plemion Pięciu Narodów - nie posiadali jednak i nie odczuwalipotrzeby własnej mowy. Rozmawiali za pomocą swoich głów, które zmieniały barwę zależnie od tego, co chcieli sobie przekazać.
Wszystkie te legendy, zarówno białych, jak i indian, zanikły w dziewiętnastym wieku, tylko czsami gdzieś występowały jako przejaw atawizmu. Życie mieszkańców Vermont ustabilizowało się; z chwilą gdy powstały osiedla i drogi wedle ustalonego planu, prawie już zapomniano, jakie obrazy leżały u jego podłoża i że kiedyś się czegoś obawiano i starano się unikać. Większość ludzi wiedziała, że pewne tereny górskie są niezdrowe, bezużyteczne, że są nieprzyjazne człowiekowi i lepiej się trzymać od nich jak najdalej. Z czasem całe życie gospodarcze skupiło się w pewnych ustalonych miejscach i nie było potrzeby wykraczać poza ich granice; nie zapuszczano się więc w niedostępne góry, może bardziej przez przypadek aniżeli dla jakiejś konkretnej przyczyny. W różnych miejscach wierzono w różne strach, ale tylko babcie lubujące się w opowieściach o niezwykłych zdarzeniach i chętnie nawracających do wspomnień dziewięćdziesioletni staruszkowie szeptali o jakiś istotach mieszkających w górach; ale i nawet oni przyznawali, że nie trzeba się ich obawiać, bo przywykły już do obecności domów i osiedli, a wybrane przez nich obszary pozostawione są w spokoju, ludzie tam nie zaglądają.
Wszystko to znałe od dawna z książek i opowieści zasłyszanych w New Hampshir, toteż kiedy w okresie powodzi zaczęly krążyć różne pogłoski, domyśliłem się, co jest ich tłem i co pobudza wyobraźnię tych ludzi. Starałem się usilnie to wytłumaczyć to moim przyjaciołom, ale kilku co bardziej sworliwych twierdziło, że jednak może się zawierać w tym jakiś element prawdy, co mnie wielce ubawiło. Osoby te usiłowały wykazać, że stare legendy szczególnie długo się ostały i wszystkie wykazywały pewną jednorodność, a poza tym przyroda gór w Vermont jest tak nieskalana, że nie sposób stwierdzić dogmatycznie, co tam jest naprawdę, lub czego nie ma; na nic się zdało moje zapewnienie, że wszystkie mity opierają się na dobrze znanym szablonie, typowym dla niemal wszystkich ludów, a wytyczonym przez dawne, zabarwione wyobraźnią doznania, które rodzą podobne złudzenia.
Bezcelowe byłoby przekonywanie takich oponentów, ze mity powszechne w Vermont nie odbiegały specjalnie od znanych na świecie legend personifikujących naturę, w których starożytny strach wypełniony był faunami, driadami i satyrami; przywodziły na myśl kallikanuzarai współczesnej Grecji; wywarły także wpływ na walijskie i irlandzkie mity o dziwnych i strasznych troglodytach oraz o stworach kryjących się w głębokich jamach. Nie było też sensu wykazywać Im zdumiewającego podobieństwa do wiezeń górskich plemion w Nepalu, które lękają się Mi-Go czyli strasznych yeti, żyjących na pokrytych lodem skalistych szczytach Himalajów. Wszystkie argumenty jakie wysunąłem, moi oponenci obrócili przeciwko mnie twierdząc, że musi istnieć jakaś rzeczywista podstawa historyczna dla tych starych opowieści; że to tylko potwierdza prawdziwość istnienia jakiejś starszej rasy na ziemi, która musiała się ukryć z chwilą nastania ludzkości i objęcia przez nią dominującej roli na ziemi, ale najprawdopodobniej przetrwała w niewielkiej ilości jeszcze do niedawnych czasów - a może nawet trwa do dzisiaj.
Im bardziej śmiałem się z tych teorii, tym mocniej moi uparci przyjaciele obstawali przy swoim, dodając, że nawet bez całego dziedzictwa legend ostatnie artykuły były aż nazbyt jasne, zwarte, szczegółowe i rozsadne w swej wymowie, aby mozna je było całkowicie zignorować. Kilku fanatycznych ekstremistów posunęło się aż tak daleko, że zaczęli traktować poważnie stare indiańskie opowieści, w których owe kryjące się przed ludźmi istoty miały pochodzenie pozaziemskie i cytowali bardzo dziwaczne ksiązki Charlesa Forta, w których twierdzi on, że istoty z innych światów i przestrzeni często odwiedzają ziemię. Moi przeciwnicy w większości byli romantykami i dążyli do przeniesienia w życie rzeczywiste "małych ludzików", na temat których istniała cała fantastyczna dziedzina wiedzy spopularyzowana przezz wspaniałą, a pełną koszmarów prozę Arthura Machena.
II
Trudno się dziwić że w takich okolicznościach te ostre debaty dostały się w końcu w formie listów do " Arkham Advertiser "; niektóre z nich zostały przedrukowane w miejscowej prasie w Vermont na terenach objętych powodzią. " Rutland Herald " umieścił długie fragmenty słów na dwóch szpaltach natomiast " Brattleboro Reformer " wydrukował w całości jedną z moich rozpraw historyczno-mitologicznych wraz z komentarzem w kolumnie rozważań naukowych Pendriftera, wspierającym i potwierdzającym moje sceptyczne wnioski. Nim jeszcze nastała wiosna 1928 stałem się postacią znaną w Vermont, choć osobiście jeszcze nigdy nie byłem w tym stanie. Wtedy też zacząłem otrzymywać pełne sprzeciwu listy od Henry Akeleya, które wywarły na mnie ogromne wrażenie i z powodu których po raz pierwszy i ostatni w życiu wybrałem się do wspaniałej krainy porosłych zielenią gęstwiny przepaści i szemżących leśnych strumieni.
Większość informacji o Henrym Wentworthie Akeleyu zdobyłem od sąsiadów, a także od jedynego jego syna mieszkającego w Kalifornii, po małej bytności w opustoszałym domu Akeleya. Pochodził ze starej rodziny znanych prawników, urzędników państwowych i posiadaczy ziemskich, a był już ich ostatnim potomkiem na ziemi rodzinnej. Odszedł jednak od praktycznej działalności, jaką zajmowały się poprzednie pokolenia, a skupił się na działalności czysto naukowej; był wybitnym studentem matematyki, astronomii, biologii, antropologii i folkloru na uniwersytecie w Vermont. Nigdy o nim nie słyszałem, a w swoich pracach naukowych niewiele pokazywał danych autobiograficznych. Z miejsca się jednak zorientowałem, że jest to człowiek z charakterem, o dużej wiedzy naukowej i inteligencjii,mimo iż wiedzie życie samotnika i ma niewielki kontakt ze światem.
Choć wszystko, przy czym obstawał, wydawało się niewiarygodne, nie mogłem tego zbagatelizować, tak jak bagatelizowałem poglądy moich oponentów. Po pierwsze, był blisko aktualnych zjawisk - świadkiem naocznym i namacalnym - na temat których tak absurdalnie rozprawiał, po drugie, co było zdumiewające, pozostawiał swoje wnioski do roztrzygnięcia prawdziwym naukowcom. Osobiście, powiadał, nie ma możliwości dalszych badań, a kieruje się tylko tym, co jest oparte na niezaprzeczalnych dowodach. Zainteresowałem się tym, w głębi duszy przekonany że jednak Akley błądzi, ale nie mogłem mu odmówić nawet i w tym względzie inteligencjii; a już w żadnym razie nie próbowałem naśladować niektórych z jego przyjaciół, którzy skłonni byli p[rzypisywać jegopomysły i lęk przed niedostępnymi, porosłymi zielenią górami, obłędowi. Byłem przekonany, że sprawa ta ma ogromne znaczenie dla tego człowieka i że wszystko, co opisuje, wywodzi się z jakiś dziwnych okoliczności wymagających zbadania, choćby to miało niewielki związek z fantastycznymi wydarzeniami, jakie przytacza. Wkrótce otrzymałem od niego jeszcze dokładniejszy materiał dowodowy, który nadał całej sprawie zupełnie inny aspekt, zadziwiający i oszołamiający.
Najlepiej będzie, jeśli przytoczę dokładnie, w miarę możliwości, długi list Akeleya, w którym mi się przedstawił, a który stał się punktem zwrotnym mojej intelektualnej działalności. Nie mam już tego listu, ale zachowałem dokładnie w pamięci niemal każde słowo z tych złowieszczych wiadomości. W dalszym ciągu potwierdzam moje głębokie przekonanie, że człowiek, który go napisał, był najzupełniej zdrowy na umyśle. A oto tekst list, jaki otrzymałem, napisany zwartym, niemal archaicznym pismem przez człowieka, który podczas spokojnego żywota wypełnionego dociekaniami naukowymi, niewiele miał z otaczającym go światem.
R.F.D. 2,
Townshen, Windham Co., Vermont 5 maja, 1928
Albert N. Wilmarth, Esq.
Saltonstall St.
Arkham, Mass.
Szanowny Panie,
Z prawdziwym zainteresowanie przeczytałem w "Brattleboro Reformer" ( 23 kwietnia, 1928 ) przedruk Pańskiej pracy na temat krążących ostatnio opowieści o dziwnych ciałach unoszących się na wezbranych rzekach podczas jesiennej powodzi i na temat ich podobieństwa do dawnych ludowych opowieści. Nietrudno zrozumieć, dlaczego człowiek z zewnątrz zajmuje takie stanowisko i dlaczego nawet Pandrifter się z panem zgadza. Taki stosunek przejawiają zarówno wykształceni ludzie w Vermont, jak i poza tym stanem, taki stosunek miałem i ja w młodości ( mam teraz 57 lat ), dopuki moje badania tak w sensie ogólnym jak i po przeczytaniu książki Devenporta nie skłoniły mnie do wyprawy w okoliczne góry, rzadko przez człowieka odwiedzane.
A skłoniły mnie do tych badań dziwne dawne opowieści, które często słyszałem od starych farmerów, ludzi raczej prostych, ale teraz żałuję, że się wogóle do tego nie zabrałem. Nie chwaląc się, mogę powiedzieć, że dziedzina antropologii i folkloru nie jest mi bynajmniej obca. Zajmowałem się tymi zagadnieniami dość wnikliwie w collge'u i znane mi są takie autorytety jak Taylor, Lubbock, Frazer, Quatrefages, Murray, Osbom, Keith, Boule, G. Elliott Smith i im podobni. Nie jest dla mnie nowością, że opowieści o kryjących się przed ludźmi istotach są tak stare jak ludzkość. Czytałem wydrukowane Pańskie listy i Pańskich oponentów w " Rutland Herald " i wydaje mi się, że wiem, skąd się bierze Pańska kontrowersja.
Pragnę jednak poinformować, że Pańscy oponenci są bliżsi prawdy, choć słuszność zdaje się być po Pańskiej stronie. Są o wiele bliżej prawdy niż zdają sobie z tego sprawę - bo ich rozważania oparte są na rozważaniach teoretycznych, nie mogą więc wiedzieć tego, co ja wiem. Gdybym posiadał równie skromną wiedzę, miał bym prawo wieżyć jak i oni. Wtedy byłbym całkowicie po Pańskiej stronie.
Jak pan widzi, niełatwo mi przejść do sedna sprawy, może dlatego, że brak mi odwagi; sedno sprawy jednak na tym polega, że mam pewne dowody, na to, iż te monstrualne stwory naprawdę żyją w lasach wśród wysokich gór, gdzie nikt nie dociera. Nie widziałem tych istot unoszących się na powierzchni rzek, jak donosi prasa, ale widziałem je w okolicznościach których nie mam odwagi opisać. Widziałem ślady ich stóp, a ostatnio widziałem je całkiem blisko mego domu ( mieszkam w starym rodzinnym domu Akeleyów, na południu Townshend Village tuż przy Dark Mountain ). Słyszałem też ich głosy w głębokim lesie, których nawet nie chcę próbować opisywać.
W pewnym miejscu było słychać je tak wyraźnie, że wziąłem ze sobą fonograf - z tubą i woskowym papierem - i postaram się, aby mógł pan posłuchać tego zapisu, jaki jest w moim posiadaniu. Nastawiałem fonograf różnym starym ludziom w mojej okolicy i jeden z tych głosów wprowadził ich w osłupienie, tak okazał się podobny do pewnego głosu ( tego bzyczenia w lasach, o którym wspomina Devenport ), o jakim opowiadały jeszcze ich babki i usiłowały go naśladować. Wiem co się mówi o człowieku, który "słyszał głosy", nim jednak wyciągnie Pan wnioski, proszę najpierw posłuchać tego zapisu i spytać starych ludzi, mieszkających przy lesie, co o tym sądzą. Jeśli uzna Pan to za coś normalnego, proszę bardzo. Ja jednak twierdzę, że coś w tym jest. Jak Pan wie, Ex nihilo nihil fit.
Piszę ten list nie po to, żeby toczyć z Panem spór, ale po to, żeby przekazać Panu informacje, które dla człowieka Pańskiego pokroju powinny się okazać wielce interesujące. To oczywiście prywatnie. Oficjalnie jestem po Pana stroni, gdyż na podstawie pewnych przesłanek, które są mi znane, uważam że lepiej żeby ludzie jak najmniej o tym wiedzieli. Badania, jakie ja przeprowadziłem, są wyłącznie do mojego prywatnego użytku i nie mam zamiaru swoim wystąpieniem wzbudzać czyjegoś zainteresowania ani też spowodować, aby ludzie zaczęli odwiedzać tereny, które ja poznałem. Prawdą jest - straszną prawdą - że istnieją istoty nieludzkie, które przez cały czas nas obserwują i mają swoich szpiegów zbierających o nas wszystkie informacje. To właśnie od pewnego przerażającego człowieka zdobyłem klucz do tej wiedzy; jeżeli był normalny ( a sądzę że był ), musiał być jednym z owych szpiegów. Potem odebrał sobie życie, ale mam powody uważać, że na jego miejsce jest wielu następnych.
Te istoty pochodzą z innej planety, potrafią żyć w przestrzeni międzygwiezdnej, w której poruszają się za pomocą ohydnych, mocnych skrzydeł, posiadają zdolność pokonywania próżni; natomiast trudno im latać nad ziemią. Opowiem panu o tym później, o ile nie potraktuje mnie Pan z miejsca jak obłąkanego. Przybywają tutaj aby wydostać metal z kopalni, które znajdują się głęboko pod górami. I chyba wiem skąd przybywają. Nie wyżądzą nam krzywdy, jeżeli zostawimy je w spokoju, ale lepiej nie myśleć co się stanie, gdybyśmy zaczęli wykazywać zbytnią ciekawość. Duż a armia ludzi mogłaby zniszczyć ich kopalniane kolonie. Tego się właśnie boją. Jeśliby się tak stało, przyleciało by ich znacznie więcej, niezliczona ilość. Bez trudu podbiły by ziemię; dotychczas tego nie zrobiły, bo nie miały takiej potrzeby. Wolą, aby tak było, jak jest to dla nich mniej kłopotliwe.
Wydaje mi się, że zamieżają się mnie pozbyć, bo za dużo wykryłem. W lasach na Round Hill, na wschód od mojej farmy znajdował się wielki czarny kamień z wyrytymi na nim, ale już mocno zatartymi hieroglifami; zabrałem go do domu a ztą chwilą wszystko przybrało inny obrót. Jeśli podejżewaja że wiem za dużo będą próbowały albo mnie zabić, albo zabrać tam skąd pochodzą. Od czasu do czasu lubią zabierać uczonych ludzi, żeby na bieżąco mieć informacje o ludzkim świecie.
Prowadzi mnie to do drugiego celu, który przyświeca temu listowi - prosiłbym o wyciszenie toczącej się dyskusji, nienadawanie jej większego rozgłosu. Należy trzymać ludzi z dala od tych gór, dlatego też nie powinno się podsycać ich ciekawości. Już i tak istnieje niemałe zagrożenie z powodu właścicieli różnych firm, sprowadzają tu całe tłumy letników, zachęcając ich do penetrowania dzikich terenów i budowania tanich bungalowów na zboczach gór.
Chętnie będę kontynuował wymianę listów z Panem i postaram się przesłać mój zapis fonograficzny, a także czarny komień, (który jest tak zniszczony, że na fotografiach niczego nie widać), pocztą ekspresową, o ile Pan sobie tego życzy. Mówię "postaram się", bo te stwory potrafią tutaj we wszystko ingerować. Na farmie, w pobliżu wsi, mieszka pewien ponury, tajemniczy człowiek, nazwiskiem Brown, który, jak sądzę, jest ich szpiegiem. Stopniowo starają się mnie odciąć od ludzi, ponieważ zbyt wiele posiadam wiadomości o ich świoecie.
W zdumiewający sposób potrafią wykryć wszystko, co robię. Możliwe, że wogóle Pan nie otrzyma tego listu. Wydaje mi się, że powinienem opóścić to miejsce i przenieść się do mojego syna w San Diego w Kalifornii, jeżeli sytuacja się pogorszy; niełatwo się jednak zdobyć na opuszczenie stron, w których się człowiek urodził, a jego rodzina żyła tu od sześciu pokoleń. Nieśmiałbym też sprzedać tej farmy nikomu, wiedząc, że te istoty mają na nią oko. Wydaje mi się, że chcą za wszelką cenę zdobyć z powrotem czarny kamień i znisczyć zapis fonograficzy, ale nie dopószczę do tego, póki mi sił starczy. Odstraszają ich moje wielkie psy policyjne, zresztą jak narazie niewiele jest tu jeszcze tych stworów i raczej niezręcznie się poruszają. Jak wspomniałem niezbyt dobrze mogą frówać nad ziemią. Bliski już jestem rozszyfrowania hieroglifów na tym kamieniu, a przy Pańskiej znajomości folkoru sądze że mógłby mi Pan bardzo pomocny w uzupełnieniu brakujących powiązań. Wydaje mi się że zna pan wszystkie najstraszniejsz mity dotyczące tego okresu na ziemi, kiedy jeszcze nie było człowieka - z cyklu Yog-Sothoth i Cthulhu - a które wymienione są w "Necronomicon". Mam u siebie jeden egzemplarz, a słyszałem, że jest jeden w bibliotece college'u, głęboko schowany.
Podsumowując, myślę, że moglibyśmy być sobie nawzajem pomocni i że nasza współpraca okazałaby się pożyteczna. Nie chciałbym Pana narazić na niebezpieczeństwo, dlatego uważam, że powinienem Pana ostrzec, iż posiadanie tego kamienia i zamisu może się wiązać z pewnym zagrożeniem. Myślę jednak, że gotów Pan będzie ponieść każde ryzyko dla dobra postępu wiedzy. Wybiorę się do Newfant albo brottleboro, aby z tamtąd wysłać to do czego Pan mnie upoważni, bo tamtejszym urzędom można lepiej zaufać. Muszę dodać, że mieszkam sam, nie mogę zatrudniać nikogo do pomocy. Nikt by nie chciał u mnie pracować, właśnie z powodu tych stworów, które nocą zakradają się w pobliże mego domu i z powodu bezustannego ujadania moich psów. Cieszę się, że nie włączyłem się w tę historię za życia mojej żony, bo pewnie nie wytrzymałaby tego nerwowo.
Wyrażając nadzieję, że nie sprawiam Panu zbyt wielkiego kłopotu i że zechce Pan łaskawie nawiązać ze mną kontakt, a nie wyżuci tego listu do kosza na śieci traktując go jako brednie obłąkanego człowieka.
Pozostaję z poważaniem
Henry W. Akeley
PS Robię właśnie kilka dodatkowych odbitek zdjęć przezemnie wykonanych, które będą jak sądzę potwierdzeniem kilku zagadnień, jakie poruszyłem w tym liście. Starzy ludzie uważają że są one straszliwym świadectwem prawdy. Przyślę je wkrótce o ile będzie pan zainteresowany.
Trudno byłoby mi przekazać uczucia, jakie wzbudził we mnie ten list. Wedle wszelkich reguł powinien był mnie jeszcze bardziej rozśmieszyć niż wszystkie, o wiele spokojniejsze teorie, z jakimi się dotychczas spotkałem; jednakże ton tego listu wywołał we mnie paradoksalnie poważne uczucia. Nawet nie dlatego, abym uwierzył choćby na moment w istnienie ukrywającej się rasy stworów z gwiazd, o jakich wspomina autor tego listu, ale poprostu dlatego, że po wielu rozlicznych, a poważnych wątpliwościach nabrałem głębokiego przekonania, że jest to człowiek jak najbardziej zdrowy na umyśle i szczery i że musiał się zetknąć jakimś rzeczywistym, choć niezwykłym i odbiegającym od normy zjawiskiem, którego nie potrafi wyjaśnić inaczej jak za pomocą swojej wyobraźni. Nie może być tak, jak myśli, ale też napewno należy to poddać badaniom. Człowiek ten wydał mi się nadmiernie podniecony i czymś przerażony, trudno jednak nie uznać , że musi istnieć jakś tego przyczyna. Jego tok myślenia był niezwykle logiczny, a pozatym cała opowieść niesłychanie współgrała z wieloma starymi mitami, nawet z najbardziej niesamowitymi legendami indian.
Było najzupełniej możliwe, że rzeczywiście słyszał jakieś niepokojące głosy w górach i że znalazł czarny kamień, o którym wspomina, wątpliwe wydały mi się jednak wnioski, jakie wyciąga... wnioski, wysunięte najprawdopodobniej pod wpływem człowieka, który podawał się za szpiega tych stworów i który potem się zabił. Nietrudno wydedukować, że człowiek ten musiał być obłąkany, ale była to z jego strony perwersja, pozbawiona wszelkiej logiki, natomiast naiwny Akeley - pod wpływem przeprowadzanych folklorystycznych badań - we wszystko uwierzył. Jeśli zaś chodzi o dalszy rozwój wydarzeń... o to że nie mógł nikogo u siebie zatrudnić... to okazało się, że sąsiedzi Akeleya we wsi byli tak samo jak on przekonani, że dom jego nawiedzały nocą jakieś tajemnicze istoty, i psy rzeczywiście szczekały.
A następnie sprawa zapisu fonograficznego - nie mogłem wątpić że, uzyskał go w sposób, jak podawał. Coś to musi znaczyć; albo to głosy zwierząt złudnie przypominające ludzką mowę, albo mowa pewnych ukrywających się, a straszących nocą ludzi, tak wynaturzona że przypomina odgłosy zwierząt niższego gatunku, Myśl moja z kolei przeniosła się do czarnego, pokrytego hieroglifami kamienia i zacząłem rozważać co to może oznaczać. I wreszcie do fotografii, które Ackeley obiecał mi przysłać, a które starym ludziom wydały się prawdziwe i straszne.
Kiedy przeczytałem ponownie ten list,wydało mi się, jak jeszcze nigdy dotąd, że moi łatwowierni oponenci mają rację. Mimo wszystko mogą przecież istnieć w tych niedostępnych górach, jacyś dziwni, obciążeni dziedzicznie odszczepieńcy, z których legendy stworzyły rasę potworów przybyłych z gwiazd. A jeżeli tak jes, wtedy obecność dziwnych ciał na wezbranych powodzią rzekach mogłaby się okazać wiarygodna. Czyż należy więc przypuszczać, że zarówno stare legendy, jak i ostatnie doniesienia zawierają w sobie elementy rzeczywistości ? Kiedy tak głowiłem się nad tymi wątpliwościami, ogarnął mnie wstyd, że zlepek dziwactw w zwariowanym liście Akeleya wywarł na mnie taki wpływ.
Odpisałem jednak Akeleyowi, przyjąwszy w liście ton przyjaznego zainteresowani, i poprosiłem o dalsze szczegóły. Jego odpowiedź przyszła odwrotną pocztą; zgodnie z obietnicą przysłał kilka wykonanych Kodakiem zdjęć różnych scen i przedmiotów ilustrujących to, co opisywał. Kiedy po wyjęciu z koperty spojżałem na nie, ogarnął mnie dziwny lęk, jakby były mi od dawna znajome; mimo pewnych niejasności, większość z nich odznacza się sugestywną, siłą zwłaszcza, że były to zdjęcia autentyczne - okrutna więź optyczna z tym, co przedstawiały, a jednocześnie produkt bezstronny pozbawiony przesądów, omyłek czy też zakłamania.
Im bardziej się przyglądałem tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mój poważny stosunek do Akeleya i jego opowieści jest uzasadniony. Zdjęcia te bez wątpienia stanowiły świadectwo istnienia w górach Vermont, czegoś, co wykraczało poza zasięg naszej wiedzy i wiary. Najgorsze ze wszystkiego były ślady stóp - zdjęcia wykonane gdzieś na bezludnej wyżynie, na terenie błotnistym, kiedy świeciło słońce. Jedno spojrzenie wystarczyło, abym się przekonał, że nie są to sfałszowane zdjęcia; wyraźnie zaznaczone kamienie i źdźbła trawy w polu widzenia dawały jasny wykładnik skali i wykluczały możliwość zastosowania tricku podwujnej ekspozycji. Używałem określenia "śladyn stóp", ale "ślady szponów" byłyby właściwszym określeniem. Nawet teraz niezbyt potrafię to opisać, może po prostu powiem, że były ohydne i przypominały kraby, a pozatym ich kierunek wydawał się zagadkowy. Nie były to ślady głębokie i wyraźne, zdawały się być wielkości przeciętnej ludzkiej stopy. Od jej centralnej części rozchodziło się kilka par ostrych szponów wysuniętych w przeciwnych kierunkach, których funkcja była zagadkowa, o ile wogóle był to narząd poruszania.
Następna fotografia - wykonana bez wątpienia w głębokim mroku - ukazywała wejście do pieczary w lesie, zablokowane okrągłym głazem. Przed nią na nagim terenie można było zauważyć gęstą sieć dziwnych śladów, a przyjrzawszy się im przez szkło powiększające upewniłem się, że są podobne do śladów na poprzednim zdjęciu. Trzecie ukazywało na wierzchołku góry kamienie ustawione w pozycji stojącej w kształcie koła, na sposób druidów. Wokuł tego tajemniczego koła trawa była mocno zdeptana i powyrywana, ale nie mogłem dostrzec tam żadnych śladów, nawet przez szkło powiększające. Było to miejsce bardzo odległe, świadczyło o tym istne morze niedostępnych gór znajdujących się w tle i ciągnących się w dal mglistego horyzontu.
Im bardziej się przyglądałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mój poważny stosunek do Akeleya i jego opowieści jest uzasadniony. Zdjęcia te bez wątpienia stanowiły świadectwo istnienia w górach Vermont, czegoś co wykraczało poza zasięg naszej wiedzy i wiary. Najgorsze ze wszystkiego były ślady stóp - zdjęcia wykonane gdzieś na bezludnej wyżynie, na terenie błotnistym, kiedy świeciło słońce. Jedno spojrzenie wystarczyło abym się przekonał, że nie są to sfałszowane zdjęcia; wyraźnie zaznaczone kamienie i źdźbła trawy w polu widzenia dawały jasny wykładnik skali i wykluczały możliwość zastosowania tricku podwójnej ekspozycji. Użyłem określenia "ślady stóp", ale "ślady szponów" byłyby właściwszym określeniem. Nawet teraz niezbyt to potrafię opisać, może po prostu powiem, że były ohydne i przypominały kraby, a poza tym ich kierunek wydawał się zagadkowy. Nie były to ślady głębokie i wyraźne, zdawały się być wielkości przeciętnej ludzkiej stopy. Od jej centralnej części rozchodziło się kilka par ostrych szponów wysuniętych w przeciwnych kierunkach, których funkcja była zagadkowa o ile to wogóle był narząd poruszania.
Następna fotografia - wykonana bez wątpienia w głębokim mroku - ukazywała wejście do pieczary w lesie, zablokowane okrągłym głazem. Przed nią na nagim terenie można było zauważyć gęstą sieć dziwnych śladów, a przyjrzawszy się im przez szkło powiększające upewniłem się, że są podobne do śladów na poprzednim zdjęciu. Trzecie ukazywało na wieżchołku góry kamienie ustawione w pozycji stojącej w kształcie koła, na sposób druidów. Wokół tego tajemniczego koła trawa była mocno zdeptana i powyrywana, ale nie mogłem tam dostrzec żadnych śladów nawet przez szkło powiększające. Było to miejsce bardzo odległe, świadczyło o tym istne morze niedostępnych gór znajdujących się w tle i ciągnące się w dal mglistego horyzontu.
Najbardziej niepokojące z tego wszystkiego wydawały się ślady stóp, ale najciekawszy był ogromny kamień znaleziony w lasach Round Hill. Akeley sfotografował go na swoim biurku, widać bowiem było na nim stos książek i w tle zbiorowe dzieła Miltona. Jak można się było zorientować, kamień był ustawiony frontem do kamery, w pozycji pionowej, powierzchnię miał nieregularną, a wymiary - jedną na dwie stopy. Nie sposób jednak dokładnieokreślić jego powierzchni ani też ogólnych zarysów, wzdryga się przed tym język. Nie potrafiłem odgadnąć jakie geometryczne reguły przyświecały nacięciom na jego powierzchi - były to bowiem nacięcia wykonane przez kogoś; a jeszcze chyba nigdy nie widziałem czegoś takiego, co by mi się wydawało az tak dziwne i obce naszemu śwaitu. Hieroglify na jego powierzchnie nie bardzo były dla mnie czytelne, ale jeden albo dwa, które dojrzałem przyprawiły mnie niemal o wstrząs. Naturalnie że mogły być sfałszowane, bo przecierz jeszcze wielu oprócz mnie czytało to koszmarne i odrażające "Necronomicon" szalonego Araba Abdula Alhazreda; nigdy jednak nie drżałem rozpoznając pewne ideogramy, których studiowanie nauczyło mnie rozpoznawać mrożące krew w żyłach i bluźniercze szepty istot, żyjących jeszcze przed powstaniem ziemi i innych światów systemu słonecznego.
Z pięciu pozostałych zdjęć, na trzech znajdowały się błota i góry, noszące ślady kryjących się tam tajemniczych mieszkańców. Na czwartym były dziwne znaki na ziemi w pobliżu domu Akeleya, a jak pisał, wykonał je rano, po nocy, podczas której psy ujadały zażarciej niż zwykle. Znaki były niewyraźne, trudno było z tego wyciągnąć jakieś wnioski; wydawały się jednak szatańskie, podobnie jak ślady szponów na opustoszałej wyżynie. Na ostatnim zdjęciu znajdował się dom Akeleya - biały, schludny, jednopiętrowy z poddaszem, miał około studwudziestupięciu lat, przed nim starannie utrzymany trawnik i ścieżka wyłożona kamykami a prowadząca do ładnie rzeźbionych dżwi w stylu gregoriańskim. Na trawniku znajdowało się kilka wielkich psów policyjnych w pobliżu mężczyzny o przyjemnej twarzy i siwej, krótko przyciętej brodzie, którego uznałem za Akeleya we własnej osobie i fotografa, co można było wywnioskować po lampie błyskowej trzymanej w prawym ręku.
Obejrzawszy zdjęcia zabrałem się do czytania listu, napisanego dużym, zwartym pismem i na dobre trzy godziny popadłem w otchłań niewypowiedzianego przerażenia. Przedtem Akeley tylko napomknął o pewnych sprawach, teraz relacjonował wszystko szczegółowo, podałdługi wykaz słów podsłuchanych nocą w lasach, długi opis wielki różowych kształtów wyśledzonych o zmierzchu w gąszczu pokrywającym góry oraz straszną kosmiczną opowieść wywodzącą się z zastosowania poważnej i wszechstronnej wiedzy, oraz nie kończącą się, a należącą do przeszłości dysputę z szalonym, samozwańczym szpiegiem, który odebrał sobie życie. Napotkałem tu nazwy i określenia z którymi zetknąłem się już gdzie indziej, a powiązane z najstraszliwszymi okolicznościami - Yuggoth, Wielki Cthulhu, Tsathoggua, Yog-Sothoth, R'lyeh, Nyarlathotep, Azathoth, Hastur, Yian, Lena, Jezioro Hali, Bathmoora, Żółty Znak, L'mur-Kathulos, Bran i Magnum Innominadum - z powodu których przeniosłem się poprzez nieznane eony i niepojęte wymiary do świata istnień starszych i bardzie odległych, o jakich autor "Necronomiconu" zaledwie napomyka w niejasny sposób. Zostałem poinformowany o losach pierwotnego życia, o rzeczach, które się z tamtąd sączyły i wreszcie o maleńkich strumykach wypływających z jednej z tych rzek, a wplątanych w losy naszej własnej ziemi.
W głowie mi wirowało; dotychczas usiłowałem wszystko wyjaśnić, teraz zacząłem wierzyć w najbardziej odchylone od normy i nieprawdopodobne dziwy. Zespół ewidentnych dowodów był ewidentnie rozległy i przytłaczający; a chłodne, naukowe podejście Akeleya - podejście balansujące pomiędzy fantazją a szaloną fanatyczną, histeryczną a nawet ekstrawagancką spekulacją - wywarło przemożny wpływ na moje myśli i sądy. Kiedy odłożyłem na bok ten straszny list, miałem pełne zrozumienie dla lęków, jakich doświadczał i byłem gotów zrobić wszystko, aby powstrzymać ludzi przed zbliżaniem się do tych dzikich, nawiedzonych gór. Nawet jeszcze teraz, kiedy czas przytępił wrażenia i prawie że poddawał w wątpliwość moje własne doznania, pozostawiając mi rozliczne niepewności, są sprawy w liście Akeleya, których za nic bym nie przytoczył ani też nie przelał słowami na papier. Prawie że cieszę się, iż nie ma już nagrań, listów, fotografii i wolałbym, z przyczyn, które wkrótce wyjawię, aby nie odkryto nowej planety znajdującej się poza Neptunem.
Po przeczytaniu tego listu zaniechałem całkowicie mojej publicznej debaty na temat przerażających wydarzeń w Vermont. Argumenty moich oponentów pozostały nie wyjaśnione i z czasem kwestie kontrowersyjne poszły w niepamięć. Pod koniec maja i przez cały czerwiec korespondowałem z Akeleyem; co jakiś czas listy ginęły musieliśmy więc odtważać je i pracowicie przepisywać. Chcieliśmy po prostu porównać nasze dane odnośnie tajemniczej, mitologicznej wiedzy i wyjaśnić korelacje pomiędzy strasznymi zjawiskami w Vermont i pierwotnymi legendami rozpowszechnionymi na świecie.
Doszliśmy do wniosku, że wszystkie te okropieństwa i diaboliczny Mi-Go w Himalajach przynależą do tej samej grupy wcielonego koszmaru. Istniało też ciekawe zoologiczne domniemanie na którego temat chętnie porozmawiałbym profesorem Dexterem z mojego college'u, ale powstrzymywało mnie kategoryczne życzenie Akeleya, any nikomu nie wspominać o tej sprawie. Teraz już tego nie przestrzegam, ponieważ uważam, że na obecnym etapie ostrzeżenie przed odległymi górami w Vermont - a także szczytami Himalajów, na które odważni zdobywcy coraz częściej chcą się wspinać - jest bardziej pożyteczne dla ogólnego bezpieczeństwa aniżeli milczenie. Obaj dążyliśmy przedewszystkim do tego, aby odczytać hieroglify na tym niesławnym czarnym kamieniu, dzięki czemu moglibyśmy prawdopodobnie posiąść tajemnice owiele głębsze i bardzie bulwersujące, niż wszystkie znane dotychczas człowiekowi.
III
Pod koniec czerwca otrzymałem zapis fonograficzny nadany w Brattleboro, ponieważ Akeley nie ufał środkom przekazu rozgałęzionej linii północnej. Poza tym narastało w nim przekonanie o nasileniu szpiegowskiej akcji, potwierdzone zaginięciem kilku naszych listów; często wspominał o podstępnych poczynaniach pewnych ludzi, których podejrzewał o działalność na rzecz owych tajemniczych istot. Najbardziej podejrzewał o to farmera Waltera Browna, który mieszkał samotnie na zboczu wzgórza przy samym lesie, a którego często widziano jak snuł się po zakamarkach Brattleboro, Bellows Falls, New Fane i South Londonderry bez uzasadnionego powodu. Głos Browna - Akeley był o tym przekonany - to jeden z tych głosów, które brały udział w podsłuchanej, a strasznej rozmowie; Akeley zauważył też ślady stóp czy też szponów koło domu Browna, a miało to złowieszczą wymowę. Co dziwniejsze owe ślady znajdowały się tuż przy śladach stóp samego Browna, skierowanych w ich stronę.
Nagranie więc zostało wysłane z Brattleboro, dokąd Akeley pojechał swoim fordem bocznymi, pustymi drogami Vermont. W załączonym liście zwieżył się, że tych dróg też się obawia i że wybiera się po zakupy do Twnshend tylko w ciągu dnia. Wciąż powtarzał, że lepiej wiedzieć o tym wszystkim jak najmniej, chyba że ktoś mieszka daleko od owych cichych i jakże pełnych tajemnic gór. Postanowił w krótce wybrać się do Kalifornii i zamieszkać z synem, ale niełatwo mu będzie opuścić miejsce, z którym wiąże się tyle wspomnień i rodzinnych uczuć.
Nim zabrałem się do przesłuchania zapisu na fonogrfie wypożyczonym z budynku administracyjnego w college'u, starannie przeczytałem wszystkie informacje zawarte w lista Akeleya. Zapis ten został wykonany, wyjaśniał, o pierwszej w nocy 1 maja 1915 roku, tuż koło wejścia do groty, w miejscu gdzie wznosi się lesisty zachodni stok Dark Mountain przy bagiennym obszarze lea. Miejsce to zawsze wypełniały jakieś dziwne głosy, dlatego właśnie wziął ze sobą fonograf, dyktafon i oczekiwał na rezultaty. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń spodziewał się, że ta noc na przełomie kwietnia i maja - koszmarna noc sabatu wedle tajemniczych europejskich legend - moż e być o wiele bardziej przerażająca niż wszystkie inne noce, i nie spotkało go rozczarowanie. Warto jednak zauważyć, że już nigdy potem, nie słyszał żadnych głosów w tym miejscu.
Ten zapis nie przypominał dotychczas podsłuchanych głosów w lesie; miał raczej charakter rytualny i zaznaczał się w nim wyraźnie ludzki głos, którego Akeley nie potrafił rozpoznać. Nie był to głos Browna, zdawał się przynależeć do człowieka o większej kulturze. Drugi głos stanowił natomiast prawdziwą zagadkę, gdyż było to właściwie ohydne bzyczenie, nie przypominające ludzkiego głosu, choć jednocześnie rozbrzmiewały słowa wypowiedziane w języku angielskim, gramatycznie i z akcentem człowieka uczonego.
Fonograf i dyktafon stosowane razem, działały niezbyt sprawnie, a poza tym podsłuchiwane obrzędy odbywały się dość daleko i nie było ich słychać wyraźnie; toteż utrwalone zostały poszczególne fragmenty. Akeley załączył na piśmie nagrane słowa, więc przed włączeniem fonografu przeczytałem je dokładnie. Załączony tekst był bardziej tajemniczy niż straszny, choć świadomość jego pochodzenia i okoliczności, w jakich został zdobyty, przydawały mu koszmarnej aury, której żadnymi słowami nie da się wyrazić. Przedstawię tu teraz, tak jak zapamiętałem, a jestem przekonany, że pamiętałem dokładnie, nie tylko z załączonej kartki, ale i z zapisu, który parokrotnie przesłuchałem. Tego zresztą nie da się zapomnieć!
( Niewyraźne głosy )
( Męski głos o kulturalnym brzmieniu )
...jest Bóg lasu, nawet do... i dary ludzi z Leng... tak z otchłani nocy aż po przepastne przestworza i z przepastnych przestworzy po otchłanie nocy, wszędzie chwała wielkiego Cthulhu, Tsathoggua, i Tego, którego imienia się nie wymawia. Wszędzie ich chwała, a także obfitość dla Czarnej Kozy z lasów !a! Shub-Niggurath ! Koza z Tysiącem Młodych !
( Bzyczące naśladownictwo ludzkiej mowy )
!a! Shub-Niggurath ! Czarna Koza z Lasów z Tysiącem Młodych !.
( Ludzki głos )
I zdarzyło się, że Bóg Lasów będący... siedem i dziewięć w dół onyksowych schodów... (skła)da Mu daninę w Zatoce, Azathoth, On, dzięki któremu Ty nauczałeś nas cudów... na skrzydłach nocy poza przestworzami, poza... Tam, gdzie Yuggoth jest najmłodszym dzieckiem, unoszącym się samotnie po sklepieniu niebieskim...
( Bzyczący głos )
...wyjść między ludzi i znaleźć tam sposoby, które On w Zatoce może znać. Nyarlathotepowi, Wielkiemu Posłańcowi, wszystko musi być opowiedziane. A on upodobni się do ludzi, nałoży woskową maskę i szatę, która go osłoni i spłynie ze Świata Siedmiu Słonc, aby oszukać...
( Ludzki głos )
...(Nyarl)athotep, Wielki Posłaniec, przynoszący dziwną radość Yuggothowi, Ojcu Milionów Umiłowanych Bóstw, Myśliwemu pośród...
( Rozmowa przerwana, koniec zapisu )
Oto słowa, których miałem wysłuchać nastawiwszy fonograf. Z drżeniem i oporem przestawiłem membranę i usłyszałem skrzypienie głowicy z szafiru. Rad byłem, że pierwsze, słabe, urywkowe słowa były wypowiedziane ludzkim głosem... łagodnym kulturalnym głosem, najwyraźniej z bostońskim akcentem, który z pewnością nie przynależał do żadnego z mieszkańców gór w Vermont. Kiedy tak wsłuchiwałem się w to ledwie słyszalne nagranie, okazało się, że wszystkie słowa brzmią identycznie, jak w starannie przygotowanym przez Akeleya tekście. Nucone były łagodnym, bostńskim głosem... !a! Shub-Niggurath ! Koza z Tysiącem Młodych !...
Potem usłyszałem inny głos. Jeszcze teraz przeszywa mnie dreszcz, kiedy to sobie przypomnę, jakie to na mnie zrobiło wrażenie, choć byłem przygotowany uprzednim sprawozdaniem Akeleya. Osoby, którym to potem eszystko opisywałem, dostrzegły w tym tylko zwykłą szarlatanerię albo też szaleństwo; gdyby jednak osobiście się zetknęli z ta piekielną rzeczą, albo gdyby sami przeczytali wszystkie list Akeleya ( zwłaszcza ów drugi list, prawie encyklopedyczny ), jestem przekonany, że myśleli by zupełnie inaczej. A jednak bardzo żałuję, że posłuchałem Akeleya i nie nastawiłem fonografu innym do posłuchania... wielka też szkoda, że wszystkie jego list zginęły. Dla mnie, który odebrałem bezpośrednie dźwięki i znałem ich tło, oraz toważyszące im okoliczności, była to wielka sprawa. Dźwięki te nastąpiły tuż po ludzkim głosem w odpowiedzi na rytualne obrzędy, w mojej wyobraźni było to schorzałe echo torujące sobie drogę poprzez niewyobrażalne otchłanie piekieł z niepojętego świata. Już dwa lata minęły od czasu gdy nastawiłem ten bluźnierczy zapis fonograficzny, ale jeszcze w tej chwili, zresztą jak w każdym innym momencie, słyszę to słabe, niespotykane bzyczenie, tak samo jak wtedy, gdy usłyszałem je po raz pierwszy.
"!a! Shub-Niggurath ! Czarna Koza z Lasów z Tysiącem Młodych !" Choć głos ten wciąż rozbrzmiewa mi w uszach, do tej pory jednak nie zanalizowałem go na tyle, by sporządzić zapis graficzny. Przypominał bzyczenie jakiegoś ohydnego, wielkiego owada jakiegoś nieznanego gatunku, przy czym jestem głęboko przekonany, że jego narządy głosowe w niczym nie były podobne do narządów mowy człowieka ani też żadnego ssaka. Pewne szczegóły w brzmieniu, układzie i wysokości tonów, umiejscawiały ten fenomen poza sferą ludzkości i ziemskiego życia. Nagłe zetknięcie się z tym głosem wprawiło mnie w osłupienie i pozostałą część zapisu wysłuchałem w jakimś abstrakcyjnym oszołomieniu. Kiedy nastąpił dłuższy fragment bzyczącej mowy, jeszcze bardziej nasiliło się we mnie poczucie bluźnierczej nieskończoności, którego już doświadczyłem podczas słuchania krótszych i wcześniejszych ustępów. Zapis skończył się nagle, w momencie, kiedy wyraźnie słychać było ludzką mowę o bostońskim akcencie; fonograf wyłączył się automatycznie, a ja długo jeszcze siedziałem zupełnie ogłupiały.
Nie potrzebuyję chyba zapewniać, że nastawiałem ten wstrząsający zapis kilkakrotnie i że usilnie starałem się go przeanalizować i skomentować porównując z notatkami Akeleya. Byłoby to jednak bezużyteczne i zbyt kłopotliwe, aby powtarzać teraz wnioski jakie wyciągnęliśmy; mogę tylko zaznaczyć, że zgodnie ustaliliśmy, iż posiedliśmy klucz do źródła najbardziej odrażających odwiecznych zwyczajów, w tajemniczych prastarych regionach ludzkości. Stało się też dla mnie jasne, że istnieją dawne i bardzo przemyślne związki pomiędzy tajemniczymi istotami z innego świata i pewnymi przedstawicielami rasy ludzkiej. Ale jak rozległe były te związki i jak one się przedstawiały w stosunku do dawnych wieków, tego nie byliśmy w stanie ustalić; w najlepszym razie mieliśmy szerokie pole do nieograniczonych i strasznych spekulacji myślowych. Wydawało nam się, że musi istnieć od niepamiętnych czasów przerażająca więź, w kilku określonych etapach, pomiędzy człowiekiem i nieznaną nam nieskończonością. Te bluźniercze istoty, jak napomykano, przybywały na ziemię z ciemnej planety Yuggoth, znajdującej się na krawędzi systemu słonecznego, ale był to tylko przystanek dla tej strasznej międzygwiezdnej rasy, zaś główne jej źródło musiało się znajdować daleko poza einsteinowską ciągłością czsu i przestrzeni, a nawet poza całym znanym ogromem kosmosu.
Tymczasem prowadziliśmy naradę na temat czarnego kamienia i sposobu jego przewiezienia do Arkham. Akeley odradzał, abym złożył wizytę w miejscu, w którym prowadził swoje koszmarne badania. Z nie znanych mi przyczyn obawiał się też zawierzyć go zwykłym albo umówionym środkom lokomocji. W końcu wpadł na pomysł aby zawiść go do Bellows Falls i nadać na lini Boston i Maine poprzez Keene i Winchendon oraz Fitchburg, mimo że musiał w tym celu jechać z nim rzadziej uczęszczanymi drogami i przez wzgórza porosłe lasem, nie zaś autostradą Brattleboro. Kiedy wysyłał zapis fonograficzny, zauważył jakiegoś człowieka, którego zachowanie i wygląd wzbudziły w nim nieufność. Zbyt gorliwie rozmawiał z urzędnikami i wsiadał do pociągu, którym został wysłany zapis fonograficzny. Akeley wyznał, że dopuki nie potwierdziłem odbioru, był niespokojny o los zapisu.
Mniej więcej w tym samym czasie - w drugim tygodniu lipca - jeszcze jeden mój list zaginął, jak wynikał z pełnej niepokoju korespondencji Akeleya. Potem już życzył sobie, abym nie wysyłał więcej listów na adres w Townshend, tylko na pocztę główną w Brattleboro do jego rąk własnych; postanowił tam jeździć albo własnym samochodem, albo autobusem, który ostatnio wyparł wolniejszy środek lokomocji, jakim była boczna linia kolejowa. Dostrzegłem u Akeleya coraz większy niepokój, opisywał bowiem szczegółowo zajadłe szczekanie psów w bezksiężycowe noce, a take świeże ślady szponiastych łap, jakie co pewien czas odkrywał rano na drodze koło domu i na błotnistym terenie za farmą. W jednym z listów wspominał o całej armii tych śladów skierowanych wprost ku gęsto rozsianym i wyraźnym śladom psów, a na dowód przysłamł mi budzące wstręt zdjęcie wykonane Kodakiem. Odkrył je po nocy, podczas której wycie i szczekanie psów przeszło wszelkie wyobrażenie.
W środę rano, 18 lipca, otrzymałem telegram nadany w Bellows Falls, w którym Akeley powiadamiał mnie o wysłaniu czarnego kamienia pociągiem pociągiem Nr 5508, odjeżdzającym planowo z Bellows Falls o 12:15 i że powinien być na Północnym Dworcu w Bostonie o 16:12. Do Arkham powinien więc dotrzeć nazajutrz około południa, a więc cały czwartkowy ranek spędziłem na oczekiwaniu w domu. Kiedy minęło południe i paczka nie nadeszła, zadzwoniłem do agencji wysyłkowej i dowiedziałem się, że nic do mnie nie przysłano. Ogromnie zaniepokojony zadzwoniłem do biura przesyłek na Północnym Dworcu w Bostonie; ku mojemu zdziwieniu dowiedziałem się, że tam również nie nadeszła do mnie żadna paczka. Pociąg Nr. 5508 przybył wczoraj z trzydziestopięciominutowym opóźnieniem, ale nie było w nim zaadresowanej do mnie skrzynki. Urzędnik jednak obiecał mi, że rozpocznie poszukiwania; pod koniec dnia wysłałem list do Akeleya opisując mu całą sytuację.
Nazajutrz po południu urzędnik z Bostonu, natychmiast po zbadaniu faktów, złożył mi telefoniczne sprawozdanie. Okazuje się, że kolejarz ekspresu Nr 5508 przypomniał sobie zdarzenie, które może wyjaśnić okoliczności mojej zguby - a mianowicie rozmowęz mężczyzną o dziwnym głosie, szcupłym, jasnowłosym, wyglądającym na wieśniaka, kiedy pociąg stał w Keene, New Hampshire, tuż po pierwszej.
Człowiek ten był podobno bardzo zainteresowany ciężką skrzynką, zdawał się na nią oczekiwać, ale nie było jej ani w pociągu, ani w księgach przesyłkowych. Podał, że się nazywa Stanley Adams, a miał tak dziwnie gruby i monotonny głos że urzędnik kolejowy poczuł się jakoś nienormalnie senny i oszołomiony. Nie pamięta, jak zakończyła się rozmowa, ale przypomina sobie, że się ocknął dopiero wtedy, gdy pociąg ruszał. Urzędnik z Bostonu dodał, że młody pracownik kolejowy cieszy się nienaganną reputacją, jest prawdomówny i od dawna pracuje na tym stanowisku.
Tego samego wieczora, po zdobyciu nazwiska i adresu owego urzędnika pojechałem do Bostonu, aby zobaczyć się z nim osobiście. Był to człowiek szczery o ujmującym sposobie bycia, ale okazało się, ze nie potrafi już nic więcej dodać. Dziwne, ale był pewien, że mógłby rozpoznać człowieka, który go wypytywał o skrzynię. Przekonawszy się, że już niczego więcej się nie dowiem, wróciłem do Arkham i do samego rana pisałem listy: do Akeleya, do towarzystwa przesyłkowego, na posterunek policji i do zawiadowcy stacji w Keene. Czułem, że człowiek o dziwnym głosie, który wywarł taki wpływ na urzędnika kolejowego, pełni zasadniczą rolę w tej złowieszczej historii, i miałem nadzieję, że pracownicy na stacji w Keene oraz zapisy telegraficzne na poczcie mogą naprowadzić na jego ślad, a także wyjaśnić, w jaki sposób, kiedy i gdzie przeprowadził swój wywiad.
Muszę przyznać, że moje śledstwo nie dało żadnego rezultatu. Rzeczywiście zauważono mężczyznę o dziwnym głosie na dworcu w Keene wczesnym popołudniem 18 lipca, a jeden z przechodniów nawet jakby sobie przypominał, że widział kogoś z ciężką skrzynią; nikomu jednak nie był znany, nie widziano go nigdy przedtem ani nigdy potem. Nie był na poczcie, ani też nie został przysłany dla niego żaden przekaz, jak zdołano sprawdzić, nie miał również dokumentu, który by świadczył o obecności czarnego kamienia w pociągu Nr 5508, żadne biuro nikomu takiego dokumentu nie wydało. Akeley oczywiście włączył siędo poszukiwań, nawet wybrał się osobiście do Keene, żeby przepytać ludzi mieszkających w pobliżu dworca; jego stosunek do tej sprawy był o wiele bardziej fatalistyczny niż mój. Uznał, że strata skrzynki była złowieszczym i groźnym spełnieniem nieuniknionego losu, i stracił nadzieję aby można ją było kiedykolwiek odzyskać. Twierdził, że te górskie stwory i ich agenci są obdarzeni telepatyczną i hipnotyczną siłą, a w jednym z listów napisał nawet, że nie wierzy, aby kamień znajdował się jeszcze na ziemi. Mnie ogarniała wściekłość, bo czułem, że zapszepaszczona została szansa poznania doniosłych i ciekawych zjawisk, jakie mogły dostarczyć stare, pozacierane hieroglify. Dręczyłbym się tym mocno, gdyby nie następne listy Akeleya, w których sprawa górskich okropnych stworów wkroczyła w jakąś nową fazę, co pochłonęło całą moją uwagę.
IV
Nieznane istoty, Akeley powiadamiał drżącym pismem, zaczęły napierać na niego z całą determinacją. Nocą, ilekroć chmury przesłaniały księżyc, psy szczekały coraz zajadlej, a i w dzień, kiedy musiał przemierzać nieuczęszczane drogi, także usiłowano go w różny sposób dręczyć. Drugiego sierpnia, kiedy jechał swoim samochodem do wsi na głównej drodze, na odcinku otoczonym niewielkim lasem, znalazł gruby pień drzewa położony w poprzek drogi; zaciekłe szczekanie dwóch wielkich psów, które wziął do samochodu, dobitnie śwaidczyło tym, że śledzą go zaczajeni gdzieś w pobliżu. Co by się stało, gdyby nie psy, nawet nie chciał sobie wyobrażać, ale nie wybierał się już teraz nigdzie bez swoich wiernych i silnych obrońców. Piątego i szóstego sierpnia zdarzyły się następne incydenty na drodze - za pierwszym razem kula drasnęła samochód, za drugim psy uprzedziły szczekaniem obecność tych ohydnych istot z gór.
Piętnastego sierpnia otrzymałem list pisany w pełnym grozy nastroju, który wielce mnie zaniepokoił. Pragnąłem aby Akeley zrezygnował już ze swego samotnego działania i odosobnienia, żeby odwołał się do pomocy prawa. W nocy z dwunastego na trzynastego sierpnia nastąpiło straszne wydarzenie - wokół farmy świastały kule a trzy z dwunastu wielkich psów Akeleya leżały martwe. Na drodze widniało mnóstwo śladów szponiastych łap, a wśród nich ślady stóp człowieka - Waltera Browna. Akeley natychmiast chwycił za słuchawkę chcąc zatelefonować do Brattleboro, aby przysłano mu więcej psów, ale nim zdążył coś powiedzieć, telefon umilkł. Pojechał więc samochodem do Brattleboro i tam dowiedział się, że konserwatorzy stwierdzili przecięcie głównego kabla w górach na północ od Newfane. Wyruszył do domu z kilkoma skrzynkami amunicji do automatycznej strzekby przeznaczonej na dużą zwierzynę i wzbogacony o cztery nowe, piękne psy. List został napisany w Brattleboro i dotarł do mnie bez żadnej zwłoki.
Przestałem przejawiać do tej sprawy stosunek naukowy, zacząłem wykazywać alarmująco osobiste zaangażowanie. Obawiałem się o Akeleya żyjącego samotnie w odosobnionej farmie, ale też zacząłem obawiać się o siebie, jako że bezpośrednio związałem się z wszystkim co dotyczy tych istot w górach. Sprawa przybierała coraz większy zasięg. Czy i mnie także wciągnie i pochłonie ? W odpowiedzi na list Akeleya nakłoniłem go do szukania pomocy i wspomniałem, że jeżeli on tego nie zrobi, to ja się tym zajmę. Napisałem też, że przyjadę do Vermont wbrew jego życzeniom i pomogę mu wytłumaczyć wszystko odpowiednim władzom. Otrzymałem na to telegram z Bellows Falls następującej treści:
Doceniam Pańskie stanowisko ale nic zrobić nie mogę proszę nie podejmować żadnych kroków bo to zaszkodzi nam obu i czekać na wyjaśnienie.
Henry Akeley.
Sprawa jednak przybierała coraz gorszy obrót. W odpowiedzi na mój telegram otrzymałem wstrząsający list od Akeleya ze zdumiewającą wiadomością, że nie tylko nie wysyłał do mnie żadnego telegramu, ale nie otrzymał też listu ode mnie, na który odpowiedzią miał być telegram. Przeprowadził pospiesznie śledztwo w Bellows Falls i dowiedział się, że telegram został nadany przez jasnowłosego mężczyznę o grubym, monotonnym głosie, ale niczego więcej nie zdołał się dowiedzieć. Urzędnik pokazał mu oryginalny tekst wypełniony ołówkiem, lecz pismo było Akeleyowi nieznane. Zauważył tylko, że w podpisie był błąd - Akely, bez drugiego "e". Nasuwały się nieuniknione przypuszczenia: świadczyło to o zbliżaniu się kryzysu, ale mimo to nie zaprzestał dociekliwych badań.
Poinformował mnie, że znowu zostały zabite psy, i że kupił następne a strzały stały się nieodłącznym elementem bezksiężycowych nocy. Ślady Browna a także ślady innych stóp ludzkich w butach widniały teraz pośród śladów szponiastych łap na drodze i na tyłach farmy. Akeley przyznał, że źle sprawy stoją; planował więc, że wkrótce przeniesie się do Kalifornii, gdzie zamieszka z synem, bez względu na to czy zdoła sprzedać starą farmę, czy nie. Trudno jednak opuszczać to jedyne miejsce, które zawsze było domem. Sprubuje jeszcze trochę przeciągnąć swój pobyt, może odstraszy natrętów, zwłaszcza jeżeli zrezygnuje z dalszych poczynań w celu zgłębienia ich tajemnic.
Odpisałem natychmiast, raz jeszcze ponawiając chęć pomocy i przyjazdu do niego, abyśmy wspólnie powiadomili włądze o zagrażającym mu niebezpieczeństwie. W kolejnym liście zdawał się już mniej sprzeciwiać wyjazdowi niż dotychczas, napisał jednak, że chciałby odłożyć te kroki na poźniej, dopóki nie upożądkuje wszystkiego i nie pogodzi się z myślą, że opuszcza umiłowany dom rodzinny. Ludzie patrzą niechętnie na przeprowadzane przez niego badania i dociekliwe spekulacje, wolałby więc wyjechać spokojnie i nie wywoływać zamieszania we wsi, w której mogłyby potem krążyć pogłoski o jego niepoczytalności. Przyznawał, że ma już tego dość, ale chce opuścić to miejsce w sposób godny.
List otrzymałem 28 sierpnia i natychmiast wysłałem odpowiedź starając się mu dodać otuchy. Poskutkowało, bo w następnym liście nie opisywał już tych okropności. Nie był jednak optymistycznie nastawiony i wyrażał przekonanie, że jest stosunkowo spokojnie tylko dzięki pełni księżyca, która powstrzymuje te stwory od dalszej działalności. Miał nadzieję, że podczas najbliższych nocy niebo będzie bezchmurne i wspominał coś mgliście o tym, że kiedy księżyca zacznie ubywać wsiądzie na statek w Brattleboro. Znowu więc napisałem żeby, go podnieść na duchu, ale piątego września otrzymałem list od Akeleya; nasze listy najwyraźniej się minęły. Tym razem nie stać mnie już było na słowa otuchy. Ze względu na wagę zawartych w tym liście wiadomości, podam go w pełnym brzmieniu - odtwarzam z pamięci tekst napisany drżącą ręką. A oto co następuje:
Poniedziałek
Drogi Wilmarthie
Dość ponure PS do mojego ostatniego listu. Ubiegłej nocy niebo zakryły gęste chmury - choć nie padał deszcz - przez które nie przebijał nawet skrawek księżyca. Stwory przystąpiły do ostrego ataku i sądzę, że wbrew naszym nadzieją zbliża się koniec. Po północy coś wylądowało na dachu mego domu a psy natychmiast rzuciły się ku temu czemuś. Słyszałem jak szczekały i miotały się zapamiętale, po czym jednemu udało się skoczyć na dach z niskiej przybudówki. Rozpętała się zaciekła walka podczas której dobiegło mnie straszne i niezapomniane bzyczenie. Po chwili rozniósł się oszałamiający fetor. Jednocześnie posypały się przez okno kule, które omal mnie nie dosięgły. Myślę, że kiedy psy zajęte były toczącą się na dachu walką, całe stado tych stworów zbliżyło się do samego domu. Co się tam działo na dachu, nie mam pojęcia, ale obawiam się, że te istoty nauczyły się lepszego posługiwania się skrzydłami na ziemi. Zgasiłem światło i z okien zrobiłem strzelnice. Kierując strzelbę wysoko, żeby nie trafić w psy, sypałem kulami wokół domu. W ten sposób przetrwałem najazd ale rano znalazłem na podwórku wielkie kałuże krwi, tuż obok kałuży ochydnej zielonej cieczy, która zionęła smrodem, jakiego jeszcze wżyciu nie wąchałem. Wspiąłem się na dach, gdzie również znalazłem ślady tej cuchnącej materii. Pięć psów zostało zabitych - jednego chyba ja sam trafiłem wycelowawszy zbyt nisko, bo trafiony był w grzbiet. Teraz wstawiam szyby, które zostały potłuczone i wybieram się do Brattleboro po więcej psów. Wydaje mi się, że ludzie w zakładzie dla psów uważają mnie za szaleńca. Wkrótce znowu napiszę. Sądzę, że za jakiś tydzień albo dwa będę gotów wyrószyć do Kalifornii, choć sama myśl o tym dobija mnie.
Pisane w pośpiechu
Akeley
Nie był to jedyny list Akeleya, który minął się z moim. Nazajutrz rano - szóstego września - otrzymałem następny; pisany był w tak strasznym pośpiechu, że po przeczytaniu straciłem całą odwagę i nie wiedziałem co powiedzieć ani też co zrobić. I znowu będzie chyba najlepiej, jeśli zacytuję go w całości, odtwarzając wszystko jak najwierniej z pamięci.
Wtorek
Chmury nie ustępują, księżyc wciąż nie świeci - i niechybnie pełni ubywa. Założyłbym elektryczność i zainstalował reflektor, ale wiem, że natychmiast przecięliby kabel, nie nadążyłbym z naprawą.
Wydaj mi się, że popadam w obłęd. Bardzo możliwe, że wszystko, co dotychczas napisałem, to po prostu sen albo objaw szaleństwa. To, co się dotąd zdarzyło, było straszne, ale to co dzieje się teraz, jest nie do zniesienia. Ubiegłej nocy rozmawiali ze mną... tym wstrętnym bzyczącym głosem... nie śmiem powtórzyć tego co mi mówili. Słyszałem wyraźnie mimo szczekania psów, a nawet w pewnej chwili pomógł im ludzki głos. Trzymaj się od tego jak najdalej, Wilmarthie... to jest tak okropne, że przekracza Pańską i miją wyobraźnię. Nie pozwolą mi przenieść się do kaliforni... chcą mnie zabrać żywego... albo w stanie, który teoretycznie i umysłowo oznacza "żywego"... nie tylko do Yuggoth, ale jeszcze dalej... poza galaktykę i prawdopodobnie poza ostatni zakrzywiony krąg przestrzeni kosmicznej. Oznajmiłem im, że nie wybiorę się tam, gdzie sobie życzą czy też proponują, że mnie w tak okropny sposób zabiorą, ale obawiam się, że mój opór jes bez znaczenia. Mój dom znajduje się w takim odosobnieniu, że równie dobrze mogą się zjawić za dnia, jak i nocą. Znowu sześć psów zabitych, a kiedy jechałem dziś do Brattleboro, czułem ich obecność po obu stronach zalesionej drogi.
Popełniłem błąd wysyłając zapis fonograficzny i czarny kamień. Proszę zniszczyć ten zaois nim będzie za późno. Napiszę pare słów jutro, o ile tutaj jeszcze będę. Chciałbym przewieść książki i inne rzeczy do Brattleboro. Gdybym mógł, uciekłbym bez niczego, ale coś mnie zatrzymuje. Mógłbym wymknąć się do Brattleboro, tam byłbym bezpieczny, ale czuję, że i tam będę takim samym więźniem, jak we własnym domu. I wydaje mi się, że nawet gdybym wszystko porzucił, nie zdołałbym uciec daleko. Jest to okropne... niech się Pan nie włącza w tą historię.
Pozdrawiam
Akeley
Po otrzymaniu tych strasznych wiadomości całą noc nie mogłem zasnąć, ogarnęło mnie też zwątpienie w zdrowy umysł Akeleya. Treść tego listu świadczyła raczej o jego niepoczytalności, ale sposób wyrażania - na tle wszystkiego, co się dotychczas wydarzyło - miał wymowę poważną i przekonującą. Nie odpowiedziałem na ten list, uznałem, że lepiej zaczekać, aż Akeley odpisze na mój, niedawno wysłany. I rzeczywiście już następnego dnia otrzymałem list, ale zawarty w nim całkiem nowy materiał przesłonił całkowicie odpowiedź na poruszone przezemnie zagadnienia. Oto treść, którą również odtważam z pamięci; list był tak zabazgrany i pozamazywany, jakby autor pisał go w panicznym pośpiechu.
Środa
W...
List otrzymałem, ale już nie ma sensu omawiać niczego. Ogarnęła mnie rezygnacja. Zastanawiam się, czy starczy mi sił, do walki z nimi. Nie mogę uciec, nawet gdybym chciał wszystko zostwić. Wszędzie mnie dosięgną.
Wczoraj dostałem od nich list, wręczył mi go jakiś człowiek z Brattleboro. Został napisany i wysłany w Bellows Falls. Informują co zamierzają ze mną zrobić... Nie mogę tego powtórzyć. Proszę na siebie uwarzać ! Niech Pan zniszczy to nagranie. W nocy niebo jest wciąż przesłonięte chmurami, a księżyca ubywa. Chciałbym otrzymać pomoc - może odzyskałbym wtedy siłę woli - ale każdy, kto by się odważył tu przybyć, uznałby mnie za obłąkanego, chyba, że znalazły by się jakieś dowody. Nie mogę tak bez przyczyny zwracać się z prośbą o przybycie do mego domu... nie utrzymuję z nikim kontaktu od wielu lat.
Nie napisałem jeszcze tego, co najgorsze. Niech się Pan mocno trzyma, bo to będzie szokujące. A jest to prawda. Otórz... widziałem i dotknąłem jednego z tych stworów albo też jakiejś jego części. Boże, jakie to okropne ! Był oczywiście nieżywy. Któryś z psów go przechwycił, a znalazłem to dziś rano koło psiej budy. Chciałem schować w drewutni, żeby mieć dowód, ale w ciągu paru godzin wszystko się ulotniło. Nic nie zostało. Jak Pan wie, wszystkie te stwory widziano na powierzchni rze pierwszego ranka po powodzi. A teraz następuje najgorsze. Chciałem to sfotografować dla Pana, ale kiedy wyciągnąłem aparat wszystko zniknęło, została tylko drewutnia. Z czego więc te stwory są zbudowane ? Widziałem je, dotykałem, zostawiają też po sobie ślady. Składają się z jakiejś materii... ale z jakiej ? Trudno opisać ich kształt, jest to wielki krab z niezliczoną ilością sterczących, mięsistych pierścieni, albo też węzłów z gęstej, lepkiej substancji pokrytej czułkami, tam, gdzie u człowieka powinna być głowa. Ta zielona substancja to ich krew albo soki. Z każdą minutą coraz ich więcej na ziemi.
Nie ma Waltera Browna - nie widać, żeby się snuł jak zwykle po zakamarkach okolicznych wsi. Musiałem go trafić kulą, a te stwory zwykle zabierają swoich zmarłych albo rannych.
Dotarłem dzisiaj do miasta bez żadnych przeszkód, ale wydaje mi się, że trzymają się z daleka tylko dlatego, że są już pewni, że mnie mają. Piszę ten list na poczcie w Brattleboro. Może to już list pożegnalny... jeżeli tak, to proszę zawiadomic mojego syna, George'a Goodenough Akeleya, Pleasant Street 176, San Diego, Kalifornia, i tutaj nie przyjeżdzać. Proszę napisać do mego syna, jeżeli przez tydzień nie odszyma Pn ode mnie listu, no i radzę przeglądać gazety.
Zamierzam rozegrać moje ostatnie dwie karty... o ile jeszcze starczy mi sił. Chcę wypróbować na nich gazy trujące ( zdobyłem odpowiednie chemikalia i uszykowałem maski ochronne dla siebie i psów ), a jeżeli to nie poskutkuje powiadomię szeryfa. Mogą mnie zamknąć w zakładzie dla umysłowo chorych... i tak będzie to lepsze, aniżeli to, co planują w stosunku do mnie owe stwory. Może zdołam zwrócić uwagę na ślady wokół mego domu, są słabo widoczne, ale znajdujęje rano. Możliwe jednak iż policja uzna, że ja sam je zrobiłem; wszyscy uwazają, że mam dziwny charakter.
Powinienem nakłonić policjanta, aby spędził u mnie noc i sam zobaczył, tylko, że jak się te stwory o tym dowiedzą będą się trzymać z daleka odcinają mi telefon, ilekroć usiłuję w nocy gdzieś zadzwonić - konserwatorzy dziwią się i wkrótce mogą dojść do wniosku, że ja sam to robię. Już od tygodnia nie zwracam się do nich z prośbą o naprawę.
Mógłbym sprowadzić kilku prostych ludzi, którzy by poświadczyli tę straszną rzeczywistość ale wszyscy się śmieją z tego, co ci ludzie powiadają, a poza tym to oni już od tak dawna trzymają się od mego domu, że nie znają ostatnich wydarzeń. A do tego chyba zaden z tych podupadłych już farmerów za nic by nie chciał się zbliżyć do mego domu na odległość jednej mili. Listonosz nieraz słyszy, co mówią i stroi sobie żarty. Mój Boże, gdybym mu powiedział, jak bardzo jest to prawdziwe. Sądzę jednak, że sprubuje mu pokazać te ślady, ale przyjeżdża po południu, a do tej pory już zwykle znikają. Gdybym zachował jakiś ślad, ochroniwszy go pudełkiem czy jakąś miską na pewno uznałby to za fałszerstwo albo żart.
Szkoda, że stałem się takim odludkiem i że nikt do mnie nie zagląda, jak dawniej bywało. Nie odważyłbym się pokazać czarnego kamienia ani zdjęć, ani też nastawić mojego nagrania nikomu, chyba że tym prostym ludziom. Inni powiedzieli by, że to wszystko sobie wymyśliłem i tylko wzbudziłoby to ich śmiech. Ale mogę jeszcze pokazać im te zdjęcia. Widać na nich wyraźnie ślady szponiastych stóp, choć samych tych istot nie można sfotografować. Jaka szkoda, że nikt oprócz mnie nie widział dzisiaj tej rzeczy, zanim się ulotniła.
Sam już nie wiem czy mi na tym zależy. Po tym, co przeszedłem, zakład dla umysłowo chorych jest równie dobry jak inne. Lekarze mogą mi pomóc w podjęciu decyzji, aby opóścić ten dom, a przecież tylko taki krok może mnie ocalić.
Proszę napisać list do mojego syna, George'a, jeśli nie otrzyma pan wkrótce listu ode mnie. Żegnam, proszę zniszczyć zapis i nie mieszać się do tej sprawy.
Pozdrawiam
Akeley
List napełnił mnie przerażeniem. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, napisałem więc parę bezładnych słów, żeby dodać mu odwagi i udzielić rady, po czym wysłałem jako list polecony. Przypominam sobie, że ponaglałem Akeleya, aby się natychmiast przeniósł do Brattleboro i przebywał tam pod opieką władz; dodałem też, że przyjadę do tego miasta z zapisem fonograficznym i przekonam wszystkich, że jest jak najbardziej zdrowy na umyśle. Nadszedł już czas, wydaje mi się, że tak napisałem, aby ostrzec ludzi przed tymi rzeczami, w których zasięgu żyją. W tej tak bardzo stresowej chwili głęboko wierzyłem we wszystko co Akeley mówił i przy czym obstawał, ale jednocześnie uważałem, że przyczyną nieudanej próby sfotografowania tego nieżywego potwora był nie jakiś kaprys natury, ale błąd popełniony przez samego Akeleya.
V
Potem, znów rozminąwszy się z moją, krótką, chaotyczną notatką, w sobotę po południu ósmego września nadszedł zupełnie inny niż dotychczas, ogromnie uspokajający i starannie napisany na nowej maszynie list; zawarte w nim było zapewnienie, że wszystko jest w porządku, a także zaproszenie dla mnie, co zupełnie zmieniało obraz tego koszmarnego dramatu w opustoszałych górach. Znowu zacytuję go z pamięci... i postaram się jak najwierniej zachować styl, w jakom był utrzymany. Został nadany w Bellows Falls, przy czym nie tylko cały tekst, ale i podpis był wybity na maszynie, co się często zdarza ludziom, którzy po raz pierwszy mają do czynienia z maszyną. Jak na nowicjusza został napisany bardzo porządnie, toterz uznałem, że Akeley musiał kiedyś często korzystac z maszyny... może w czasie studiów w college'u ? Gdybym miał powioedzieć, że list przyniósł mi ulgę, było by to tylko powierzchowne stwierdzenie, bo podświadomie czułem niepokój. Jeżeli Akeley był zdrowy na umyśle, kiedy żył w lęku, to czy również był zdrowy teraz wyzwolony od niego ? A ten " udoskonalony raport "... co miał właściwie oznaczać ? Widać było wyraźnie, że Akeley zmienił diametralnie stosunek. Podaję wię cały tekst starannie odtwożony z pamięci, co napełnia mnie dumą.
Townshend, Vermont,
Czwartek, 6 września, 1928
Mój drogi Wilmarthie,
Z prawdziwą przyjemnością piszę ten list, gdyż mogę Pana uspokoić odnośnie wszystkich tych "głupot", jakie dotychczas wypisywałem. Używając określenia "głupoty" mam na myśli moje lęki, a nie opisy pewnych zjawisk. Owe zjawiska są rzeczywiste i dosyc ważne; błąd mój polegał na niewłaściwym do nich stosunku.
Wydaje mi się, że wspomniałem, iż moi dziwni goście zaczynają się ze mną kontaktować i starają się ze mną nawiązać łączność. Wczorajszej nocy nastąpiła między nami wymiana słów. W odpowiedzi na pewne sygnały zgodziłem się przyjąć u siebie w domu ich posłańca - nadmieniam spiesznie, że człowieka. Wyjaśnił mi wiele spraw, jakich ani Pan, ani ja się nie domyślałem, i wykazał mi jak bardzo myliliśmy się i jak niewłaściwie interpretowałem cel Obcych Istot zmierzając do zachowania w tajemnicy pobyt na tej planecie.
Wydaje mi się, że wszystki złe legendy o tym, co mają te istoty do zaoferowania ludziom i jakie maja zamiary wobec ziemi, są rezultatem nieświadomego i niewłaściwego zrozumienia alegorycznej mowy - ukształtowanej na kulturalnym podłożu i zwyczajach myślowych zupełnie innych, niż sobie wyobrażamy. Moje własne domniemania były równie błędne jak domniemania prostych farmerów albo dzikich Indian. To, co wydawało mi się patologiczne, haniebne i bezecne, w rzeczywistości budzi nabożny szacunek, rozszerza horyzonty myślowe, jest nawet wspaniałe, a moja dotychczasowa ocena opierała się, na odwiecznej tendencji człowieka do nienawiści, lęku i odrazy w stosunku do tego, co jes zupełnie inne.
Żałuję teraz, że taką krzywdę wyrządziłem tym obcym i niewiarygodnym istotom podczas naszych nocnych utarczek. Szkoda, że nie zgodziłem się od samego początku porozmawiać z nimi spokojnie i rozsądnie ! Ale nie żywią do mnie żalu, ich postępowanie jest całkiem inne od naszego. Źle się składa, że ich przedstawiciele w Vermont to ludzie pośledniej natury, jak naprzykład Walter Brown. To on właśnie usposobił mnie do nich niechętnie. Tymczasem oni nigdy jeszcze świadomie nie działali na szkodę człowieka, natomiast ludzie wyrządzali im niemało zła i usiłowali ich szpiegować. Istnieje tajemniczy kult złych ludzi ( ktoś o tak wielkiej erudycji jak Pan zrozumie mnie jeśli powiąże ich z Hasturem czy Żółtym Znakiem ), który stawia sobie za cel niszczenie ich i czynienie im krzywdy tylko dlatego, że jest to wielka siła z innych obszarów kosmicznych. To właśnie przeciw tym agresorom - nie zaś przeciw ludziom - podejmowane są przez Obce Istoty drastyczne środki ostrożności. Przypadkowo dowiedziałem się, że poniektóre nasze listy zostały skradzione właśnie przez emisariuszy tego okropnego kultu a nie przez Obce Istoty.
Obce Istoty pragną tylko aby człowiek dał im spokój, nie molestował ich, aby zapanował porozumienie oparte na intelektualnych podstawach. Jest to konieczne w sytuacji, w której odkrycia i różne pomysły poszerzają naszą wiedzę i coraz bardziej uniemożliwiają Obcym Istotom zachowanie ich placówek na naszej planecie w tajemnicy. Pragną one poznać ludzi lepiej, pragną także, by paru filozofów i naukowców wiedziało o nich coś więcej. Przy takiej wymianie wzajemnej wiedzy minie wszelkie zło, a zapanuje zadowalające modus vivendi. Sama myśl o zniewoleniu i poniżeniu ludzkości jest śmieszna.
Dla zapoczątkowania tego porozumienia Obce Istoty wybrały naturalnie mnie - przecież posiadałem już o nich znaczną wiedzę - jako ich pierwszego emisariusza na ziemi. Dużo mi powiedziały wczorajszej nocy... fakty o niesłychanym znaczeniu, otwierające nowe perspektywy... a stopniowo będą mi przekazywać coraz więcej, tak ustnie, jak i pisemnie. Jak na razie nie otrzymam wezwania do podróży poza naszą planetę, choć pewnie z czasem sam tego będę chciał... kiedy już opanuję pewne sposoby i wykroczę ponadto, co przywykliśmy tutaj na ziemi uznawać za doznania człowieka. Mój dom już nie będzie napastowany. Wszystko wróciło do normalnego stanu, psy już nie będą miały zajęcia. Przestałem się lękać, natomiast zdobyłem taką wiedzę i doświadczyłem przygody tak bardzo intelektualnej, że niewielu śmiertelnikom przypadło to w udziale.
Obce Istoty to chyba najcudowniejsze istoty organiczne, tak w przestrzeni i czasie, jak i poza nimi - są to członkowie rasy rozprzestrzenionej w kosmosie, a wszystkie inne formy życia są tylko zdegradowanymi wariantami. Są bardziej rośliną niż zwierzęciem, o ile te określenia mogą się wogóle odnosić do materii, z jakiej się składają, a która pod względem budowy przypomina grzyby; jednakże obecność niby chlorofilowej substancji i zupełnie niezwykły sposób odżywiania w niczym nie przypominają grzybów. Rzeczywiście rodzaj materii z jakiej są zbudowane, jest całkowicie nieznany w naszej części przestrzeni kosmicznej, a ich elektrony mają zupełnie inną skalę wibracji. Dlatego właśnie tych istot nie można sfotografować aparatem i kliszą znaną w naszym wszechświecie, mimo, że jesteśmy zdolni ich widzieć. Przy odpowiedniej jednakrze wiedzy dobry chemik mógłby sporządzić fotograficzną emulsję, z pomocą której można by zrobić im zdjęcie.
Istoty te są unikalne, potrafią bowiem przemierzać nieograniczoną i pozbawioną powietrza próżnię międzygwiezdną całym swym cielesnym kształtem, natomiast ich różne odmiany nie mogą tego robić bez mechanicznej pomocy albo jakiś dziwnych hirurgicznych transpozycji. Tylko kilka gatunków, takich jak te w Vermont, posiada odporne na próżnię skrzydła. Istoty przebywające na odległych szczytach w Starym Świecie zostały sprowadzone w inny sposób. Ich wygląd zewnętrzny upodobniony do zwierząt i struktura, którą przywykliśmy nazywać materią, jest raczej kwestią paralelnej ewolucji aniżeli bliskiego pokrewieństwa. Ich sprawność umysłowa przewyższa wszelkie inne istniejące formy życia, ale skrzydlate istoty z naszych gór są bez wątpienia najwyżej rozwinięte. Ich najbardziej powszechnym środkiem porozumiewania się jest telepatia, a my, choć mamy szczątkowe narządy głosowe, to jednak po przeprowadzeniu drobnego zabiegu ( chirurgia jest wśród nich na bardzo wysokim poziomie i stanowi element ich codziennego życia ) możemy naśladować mowę takich organizmów, które wciąż jeszcze posługują się mową.
Ich główną i najbliższą siedzibą jest nieodkryta jeszcz i prawie całkiem pozbawiona światła planeta na samej krawędzi naszego systemu słonecznego - tuż za Neptunem, a dziewiąta jeśli chodzi o odległość od słońca. Jak wywnioskowaliśmy jest to właśnie obiekt zwany "Yuggoth", o którym tajemniczo wspomina się w zakazanych, starych zapisach; stanie się ona wkrótce miejscem zogniskowania myśli na naszym świecie, aby ułatwić porozumienie umysłowe. Nie byłbym zdziwiony, gdyby astronomowie stali się wrażliwi na prądy myślowe i odkryli Yuggoth, kiedy Obce Istoty sobie tego zażyczą. Ale Yuggoth jest oczywiście tylko odskocznią. Większość tych istot zamieszkuje dziwnie zorganizowane otchłanie, będące całkowicie poza zasięgiem ludzkiej wyobraźni. Czasoprzestrzeń kuli, którą uważamy za całokształt naszego kosmosu, jest w rzeczywistości tylko atomem prawdziwej nieskończoności, która jest ich udziałem. Zostanie przedemną otwarta taka część nieskończoności, którą umysł ludzki może objąć, a jaką dotychczas otwarto najwyżej przed pięćdziesięcioma osobami, od czasu istnienia rasy ludzkiej na ziemi.
W pierwszej chwili nazwie Pan to napewno brednią, z czasem jednak doceni Pan tę ogromną okazję, jaka przypadła nam w udziale. Chcę się z Panem podzielić wszystkim jak najdokładniej, ale są tysiące spraw, których nie mogę przelać na papier. Przedtem odradzałem Panu przyjazd do mnie. Teraz, kiedy nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo, odwołuje moje zakazy i zapraszam.
Czy nie mógłby Pan się wybrać zanim rozpoczną się zajęcia w college'u ? Byłoby to cudowne. Proszę przywieść ze sobą zapis fonograficzny i wszystkie moje listy, które posłużą nam do dyskusji - przydadzą się nam do powiązania wszystkich wątków w jedną wspaniałą historię. Dobrze by też było gdyby przywiózł Pan zdjęcia, bo ja w tym całym zamieszaniu, jakie miałem ostatnio, gdzieś zapodziałem negatywy i odbitki. A jaką obfitością faktów mogę wzbogacić cały ten oparty dotąd na przypuszczeniach materiał... i jak niesłychanymi środkami dysponuję do ich uzupełnienia...
Proszę się nie wahać... jestem teraz wolny, nikt mnie nie śledzi, nie spotka się Pan z niczym co by mogło się wydać nienaturalne albo niepokojące. Proszę przyjeżdżać, mój samochód bvędzie oczekiwać w Brattleboro... i niech się Pan postara aby mógł u mnie pobyć jak najdłużej, czekają nas długie wieczorne rozmowy o rzeczach, które są poza zasięgiem rozumu ludzkiego. Oczywiście nikomu proszę o tym nie wspominać... ta sprawa nie może być znana postronnym ludziom.
Dojazd pociągiem doBrattleboro jest całkiem wygodny... w Bostonie proszę sprawdzić rozkład. Najlepiej jechać główną linią do Greenfield i przesiąść się, wtedy pozostaje już krótki odcinek podróży. Proponuję dogodny osobowy pociąg z Bostonu o 16:10, w Greenfield jest o 19:35, a do Brattleboro pociąg odjeżdża o 21:19, gdzie przybywa o 22:01. Taki jest rozkłąd w zwykłe dni tygodnia. Niech mnie Pan powiadomi o dacie przyjazdu, a mój samochód będzie oczekiwał na stacji.
Proszę mi wybaczyć, że ten list piszę na maszynie, ale ostatnio trochę drży mi ręka i nie czuję się na sile pisać odręcznie dłuższych tekstów. Wczoraj kupiłem w Brattleboro maszynę do pisania "Corona" - wydaje mi się całkiem niezła.
Oczekuję wiadomości i wyrażając nadzieję na Pański przyjazd z fonograficznym zapisem i wszystkimi moimi listami... a także ze zdjęciami...
Serdecznie pozdrawiam
Henry W. Akeley
Do Alberta N. Wilmartha, Esq.
Miscatonic University,
Arkham, Mass.
Wszystkie moje uczucia po pierwszym, a potem wielokrotnym czytaniu i rozważaniu tego dziwnego i niespodziewanego listu są nie do opisania. Powiedziałem, że doznałem jednocześnie ulgi i niepokoju, oddaje to jednak tylko powierzchownie zupełnie inne i w dużej mierze podświadome uczucia, w których zawierała się ulga i niepokuj. Cała ta historia diametralnie różiła się od całego łańcucha poprzedzających ją koszmarów - a zmaina nastroju od strasznego lęku do spokojnego samozadowolenia, a nawet egzaltacji, była zaskakująca, błyskawiczna i wprost niesłychana ! Nie mogłem uwierzyć, żeby w ciągu jednego dnia mógł się człowiek ażtak przeobrazić, żeby takiej zmianie mógł ulec jego stan psychiczny, bo przecież jeszcze w środę przekazał tyle strasznych wiadomości. Chwilami wydawało mi się to wszystko pełne sprzeczności i nierealne, zastanawiałem się, czy cały ten relacjonowany z daleka dramat o owych siłach ze świata fantazji nie jest przypadkiem iluzorycznym snem. Potem jednak przypomniałem sobie zapis fonograficzny i ogarnęło mnie jeszcze większe oszołomienie. List był tak nieoczekiwany, tak zupełnie inny niż wszystkie dotychczasowe! Kiedy zacząłem analizować moje wrażenia, stwierdziłem, że zarysowują się w nich dwie zasadnicze kwestie. Po pierwsze, jeżeli Akeley był i jest nadal zdrowy na umyśle, to zbyt szybko i nieoczekiwanie zmienił stosunek do tej sprawy. Po drugie, jego zachowanie, pogląd na omawiane zjawiska i słownictwo daleko wykraczały poza normę i jakiekolwiek przewidywania. Cała osobowość tego człowieka zdawała się jakby ulec zdradliwej mutacji - mutacji tak głębokiej, iż trudno było pogodzić te dwa aspekty z przypuszczeniem, że oba reprezentowały jednakowy stan zdrowego umysłu. Dobór słów, budowa zdań - były zupełnie inne. A przy moim wyczuleniu na styl prozy, natychmiast dostrzegłem znaczne rozbieżności w najprostrzych reakcjach i oddźwiękach. Doprawdy wielki to emocjonalny kataklizm albo też wielkie objawienie, skoro spowodowały tak radykalną przemianę. Ale mimo to list zdawał się być dość typowy dla Akeleya. Ta sama dawna pasja w stosunku do nieskończoności, ta sama naukowa dociekliwość. Ani przez chwilę nie potrafiłem tego traktować jako symulację czy też zmianę stosunku wynikającą ze złośliwości. Czyż samo zaproszenie... chęć, abym osobiście przekonał się o prawszie zawartej w tym liście, nie świadczyła o jego autentyczności?
W sobotę nie położyłem się spać, całą noc przesiedziałem rozmyślając nad wątpliwościami i zdumiewającymi aspektami tego listu. Mój umysł, zmęczony szybkim następstwem wielkich wydarzeń, jakim musiał stawić czoło w przeciągu ostatnich czterech miesięcy, zmagał się teraz z niezwykłym i całkiem nowym materiałem pośród rozlicznych wątpliwości i akceptacji; znowu pokonywałem te same etapy, podobnie jak na początku, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się po raz pierwszy z tymi niesłychanymi zjawiskami; nim jeszcze nastał świt, opuściły mnie zdumienie i niepokój, natomiast pałałem płomiennym zainteresowaniem i ciekawością. Bez względu na to, czy było to szaleństwo, czy zdrowy rozsądek, przeobrażenie czy wyzwolenie z lęku, istniała szansa, że Akeley natknął się na coś, co spowodowało zasadniczą zmianę, jeśli chodzi o przyszłość jego ryzykownych badań naukowych; przestało zagrażać niebezpieczeństwo - prawdziwe czy wyimaginowane - otwarły się natomiast oszałamiające i nowe perspektywy dla wiedzy o kosmosie, będącej poza zasięgiem ludzkich możliwości. I we mnie rozgorzał zapał, aby poznać nieznane, czułem, że ulegam tej zaraźliwej chęci przełamania osobliwej zapory. Odrzucić szalone i męczące ograniczenia czasu, przestrzeni i praw przyrody - przybliżyć się do mrocznych i niezgłębionych tajemnic nieskończoności i ostateczności - o tak, warte to, aby zaryzykować życie, duszę i umysł! A przecież Akeley zapewnił, że żadne niebezpieczeństwo już nie grozi, zaprosił mnie do złożenia mu wizyty, chociaż dotąd ciągle mnie przed tym przestrzegał. Aż dreszcz mnie przechodził na myśl o tym, co teraz może mi powiedzieć - ogarniała mnie prawie że paraliżująca fascynacja, kiedy wyobrażałem sobie, jak zasiądę w samotnej, a tak jeszcze niedawno obleganej farmie, razem z człowiekiem, rozmawiał z prawdziwymi emisariuszami dalekich przestworzy; obok nas będzie leżał ten straszny zapis i stos listów, w których Ackeley zawarł swoje wcześniejsze wnioski.
Tak więc w niedzielę późnym rankiem wysłałem do Akeleya depeszę zawiadamiając go, że przyjadę do Brattleboro w najbliższą środę - 12 września - o ile ten termin jest dla niego dogodny. Tylko pod jednym względem nie zastosowałem się do jego propozycji, a mianowicie z wyborem pociągu. Szczeże mówiąc nie miałem ochoty przybywać do tego nawiedzonego Vermontu późnym wieczorem; nie zaakceptowałem pociągu, jaki mi wybrał, tylko zatelefonowałem na dworzec i wybrałem inne połączenia. Jeśli wstanę rano i wsiądę do pociągu w Bostonie o 8.07, zdążę się przesiąść na pociąg do Greenfield o 9.25, dokąd dojadę o 12.22 i zaraz będę miał pociąg do Brattleboro. Zajadę na miejsce o 13.08, nie o 22.01. Przyjemniej będzie o takiej porze spotkać się z Akeleyem i jechać z nim pośród gęsto skupionych, sekretnie strzeżonych gór.
Zawiadomiłem go o tej zmianie telegraficznie i jeszcze przed wieczorem otrzymałem depeszę, z której wynikało, że spotkała się z aprobatą mego przyszłego gospodarza, co mnie bardzo ucieszyło. Jego depesza zawierała następujący tekst:
Wszystko w porządku oczekuję na pociąg pierwsza osiem środa proszę pamiętać o zapisie listach i zdjęciach wszystko w porządku czekają wielkie rewelacje
Akeley
Depesza od Akeleya, będąca bezpośrednią odpowiedzią na wysłaną przezemnie depeszę, a niewątpliwie dostarczona mu do domu przez posłańca wprost ze stacji w Townshend albo też przekazana telefonicznie - a więc linia została naprawiona - zatarła wszelkie wątpliwości odnośnie autorstwa tego bulwersującego listu. Doznałem ulgi, większej niż mogłem się w owym czasie spodziewać, ponieważ wszystkie tego rodzaju wątpliwości tkwią zwykle bardzo głęboko. Spałem tej nocy spokojnie i długo, a następne dwa dni miałem wypełnione przygotowaniami do podróży.
IV
Tak jak zaplanowałem, wyruszyłem we środę z walizką pełną najpotrzebniejszych rzeczy i materiałów naukowych, a także zapisem fonograficznym, zdjęciami i całym stosem listów. Zgodnie z prośbą Akeleya nikogo nie powiadomiłem, dokad się wybieram, rozumiałem bowiem, że sprawa ta wymaga absolutnej tajemnicy, choć przybrała taki pomyślny obrót. Na samą myśl o prawdziwym umysłowym kontakcie z Istotami Obcymi, z innego świata, czułem oszołomienie, a przecież miałem już w tym zakresie pewne przygotowanie. Skoro więc na mnie wywarło to taki wpływ, to jaki wywarło by na szersze masy laików ? Nie wiem, co bardziej we mnie dominowało, lęk czy chęć przygody, kiedy przesiadałem się w Bostonie i rozpoczynałem długą podróż na Zachód, pozostawiając znajome mi tereny, a wyruszając w nieznane. Waltham - Concord - Ayer - Fitchburg - Gardner - Athol...
Mój pociąg przyjechał do Greenfield z siedmio minutowym opóźnieniem, ale ekspres zmierzający na północ jeszcze nie odjechał. W pośpiechu zdążyłem się przesiąść. Kiedy wagony turkotały w słońcu wczesnego popołudnia poprzez tereny, o których tylko czytałem, a których nigdy jeszcze nie widziałem, czułem, że z wrażenia zapiera mi dech. Zdawałem sobie sprawę, że wkraczam w zachowujązą jeszcze dawny styl życia i bardziej prymitywną Nową Anglię, aniżeli zmechanizowane, wypełnione miastami nadbrzeże i południowe tereny, pośród których spędziłem dotychczasowe życie; była to stara, nieskażona Nowa Anglia, bez cudzoziemców i fabrycznego dymu, bez tablic z ogłoszeniami i asfaltowych dróg, bez nowoczesnej cywilizacji. Tutaj zetknę się z dziwnym tubylczym życiem, które się wcale nie zmienia, a którego korzenie wrośnięte są głęboko w tutejszy krajobraz. Wciąż żywe dawne wspomnienia użyźniają tę ziemię, pełne sekretnych, cudownych wierzeń, o których jednak nieczęsto się tu mówi.
Co pewien czas migała mi w słońcu rzeka Connecticut, wkrótce przejechaliśmy przez nią, minąwszy Northfield. Przed nami wyłoniły się zielone, tajemnicze wzgórza, a kiedy pojawił się konduktor, dowiedziałem się, że nareszcie wjechaliśmy na tereny Vermont. Kazał mi cofnąć zegarek o godzinę, ponieważ północna górzysta kraina nie ma nic wspólnego z czasem wprowadzonym gdzie indziej. Zrobiłem, jak mi poradził, ale wydało mi się, że cofnąłem kalendarz o całe stulecie.
Linia kolejowa biegła wzdłuż rzeki, a po drugiej stronie, w New Hampshire, wyłaniał się coraz wyraźniej stromy stok Wantastiquet, na temat której krążyły liczne stare legendy. Wkrótce po lewej stronie pojawiły się ulice, a po prawej, pośrodku płynącej tu rzeki, zielona wysepka. Pasażerowie zaczęli się podnosić ze swoich miejsc i gromadzić przy dżwiach, więc ja też się do nich przyłączyłem. Pociąg przystanął i wysiadłem na długi, kryty peron stacji Brattleboro.
Patrząc na czekające przed stacją samochody zastanawiałem się, który z nich jest Fordem Akeleya, ale zostałem rozpoznany, nim jeszcze sam zdołałem przejawić jakąkolwiek inicjatywę. Jednakże człowiek, który podszedł do mnie z wyciągniętą ręką i łagodnym głosem zadał mi pytanie, czy to właśnie ja jestem Albertem N. Wilmarthem z Arkham, nie był na pewno Akeleyem. Pod żadnym względem nie przypominał Akeleya z brodą, znanego mi ze zdjęcia; był młodszy, modnie ubrany, wyglądał na człowieka z miasta, miał małe, ciemne wąsy. Jego głos o kulturalnym brzmieniu wydał mi się dziwnie i wprost niepokojąco znajomy, ale nie potrafiłem go umiejscowić w mojej pamięci.
Kiedy mu się przyglądałem, wyjaśnił, że jest przyjacielem mego gospodarza i że przyjechał zamiast niego prosto z Townshend. Powiedział, że Akeley dostał nagle ataku astmy i nie czuł się na siłach, aby wyjechać z domu. To nic poważnego, plany związane z moją wizytą nie ulegają żadnej zmianie. Noyes - tak właśnie się przedstawił - zorientowany był w badaniach prowadzonych przez Akeleya i jego odkryciach, ale jego niedbały i dość swobodny sposób bycia świadczył raczej o tym, że jest nietutejszy. Pamiętałem dobrze, jak odosobnione i zamknięte życie prowadził Akeley, byłem więc trochę zdziwiony, że z taką łatwością dobrał sobie tego rodzaju przyjaciela; jednakrze powyższe wątpliwości nie powstrzymały mnie od zajęcia miejsca w samochodzie, do którego mnie zaprosił. Nie było to małe auto starego typu, jakiego się spodziewałem, zgodnie z opisem Akeleya, tylko duży, nowoczesny wóz - bez wątpienia własność Noyesa, z tablicą rejestracyjną z Massachusetts i zabawnym godłem tego roku w postaci "świętego dorsza". Doszedłem do wniosku, że mój przewodnik zapewne spędza lato w okręgu Townshend.
Noyes usiadł obok mnie w samochodzie i natychmiast ruszyliśmy. Rad byłem, że nie jest specjalnie rozmowny, bo specyficzna atmosfera i związane z nią napięcie nie napełniały mnie ochotą do wymiany zdań. Miasto wyglądało atrakcyjnie w południowym słońcu, kiedy tak mknęliśmy pod górę, a następnie skręciliśmy w prawo na główną ulicę. Zdawało się drzemać, jak wszystkie stare miasta Nowej Anglii, pamiętane z dzieciństwa, zaś kontury dachów, wieżyc, kominów i murów z cegły poruszały struny najgłębszych emocji, przekazanych jeszcze przez dawne pokolenia. Odniosłem wrażenie, że znajduję się u wrót zaczarowanej krainy, na której czas nawarstwia się i nigdy nie mija, a wszystkie stare i niezwykłe zjawiska trwają tu wiecznie, nigdy nie niepokojone.
Po minięciu Btattleboro napięcie i trapiące mnie przeczucia jeszcze bardziej się wzmocniły, bo ten przedziwny krajobraz zatłoczony wzgórzami, pełen groźnych, unoszących się nad wszystkim i napierających zewsząd zielonych i granitowych stoków bezustannie przypominał o kryjących się tu tajemnicach i przetrwałych od niepamiętnych czasów istotach, które mogą być wrogie ludziom, ale nie muszą. Przez pewien czas jechaliśmy wzdłuż szerokiej, dość płytkiej rzeki, wypływającej z nieznanych gór i dreszcz mnie przeszył, gdy mój współtoważysz objaśnił, że jest to West River. Przypomniałem sobie wiadomość zamieszczoną w gazecie, że to właśnie na powierzchni tej rzeki płynęły po powodzi owe straszne istoty podobne do krabów.
Okolica stawała się stopniowo coraz bardziej dzika i odludna. Stare, kryte mostki wyłaniały się ze strasznej przepaści w zagłębieniach skalnych, a niemal już zapomniana linia kolejowa biegnąca równolegle do rzeki emanowała prawie widocznym spustoszeniem. W rozległej, groźnie wyglądającej dolinie sterczały ogromne urwiska, dziewiczy granit Nowej Anglii, przeświecający pośród żywej zieleni surową szarością skalnych grani. Widać też było wąwozy, w których dziko płynęły potoki niosąc z sobą ku rzece niepojęte tajemnice tysięcy niedostępnych gór. Co pewien czas rozchodziły się na różne strony wąskie, ledwo widoczne dróżki, które wkraczały w gęste, mroczne lasy, tam pośród starych drzew czaiły się zapewne całe armie nieziemskich duchów. Kiedy to wszystko ujrzałem, przypomniało mi się, jak Akeleya, przejeżdżającego tym właśnie szlakiem, napastowali niewidzialni wysłannicy i już niczemu nie byłem w stanie się dziwić.
W niecałą godzinę dojechaliśmy do Newfane, dość osobliwej, ale ładnej wsi, będącej ostatnim ogniwem łączącym ze światem, który człowiek może nazwać swoim, na zasadzie podboju i zasiedlenia. Pozostawiliśmy za sobą wszystko, co było podporządkowane w sposób bezpośredni i namacalny rzeczywistości, na czym znać było ślad minionego czasu, a znaleźliśmy się w świecie fantazji i spokoju, w którym wąska dróżka niby wstęga wznosiła się, to znów opadała wijąc się kapryśnie, ale jakby świadomie i w określonym celu, pośród bezludnych zielonych wzgórz i prawie pustynnych dolin. Poza warkotem motoru i nikłymi śladami życia w postaci kilku samotnych farm mijanych z rzadka, dobiegały tu zdradzieckie odgłosy szemrzących źródeł, których niezliczona ilość kryła się w ciemnych, tajemniczych lasach.
Bliskość i intymność kopulastych wzgórz zapierała mi dech w piersiach. Były o wiele bardziej strome i urwiste, niż sobie wyobrażałem znając je z opowieści, i zdawały się nie mieć nic wspólnego ze znanym nam prozaicznym światem. Gęste nieuczesane lasy na tych niedostępnych stokach zdawały się kryć w sobie wprost niepojęte i niewiarygodne rzeczy i czułem, że samre zarysy tych gór mają jakieś dziwne, a zapomniane już przez całe eony lat znaczenie, tak jak by były olbrzymimi hieroglifami, pozostawionymi tutaj przez jakąś tajemną rasę, której chwała trwa jeszcze niekiedy w głębokich snach. Legendy z dalekiej przeszłości i wszystkie te oszałamiające oskarżenia zawarte w listach Akeleya utkwiły w mojej pamięci, a teraz się wyostrzyły potęgując napięcie i poczucie grozy. Cel mojej wizyty oraz związane z nim, a wykraczające poza wszelkie przyjęte normy zjawiska, straszne w swej wymowie, nagle przeszyły mnie zimnym dreszczem i prawie odebrały mi zapał do tych dziwnych dociekań naukowych.
Mój przewodnik chyba zauważył, że jestem zaniepokojony, bo w miarę jak droga stawała się coraz bardziej dzika i wyboista, a samochód posówał się powoli, co chwila podskakując, jego sporadyczne uwagi przeszły stopniowo w potok słów. Mówił o pięknie i tajemniczości tej krainy, wykazywał pewną znajomość badań folklorystycznych prowadzonych przez Akeleya. Z jego uprzejmych pytań wywnioskowałem, że świadom jest naukowego celu, z jakim wiąże się mój przyjazd, i że przywiozę ze sobą materiały niezwykłej wagi; nie dał jednak poznać po sobie, czy docenia głębię i grozę wiedzy, jaką ostatnimi czasy posiadł Akeley.
Był pogodny, zrównoważony i bardzo uprzejmy, co powinno mi było zapewnić spokój i poczucie bezpieczeństwa; a jednak im dalej wkraczaliśmy w tę nieznaną, dziką krainę gór i lasów, tym bardziej traciłem równowagę wewnętrzną. Chwilami wydawało mi się, że chce mnie wybadać, w jakim stopniu poznałem wszystkie straszne tajemnice związane z tym miejscem, przy czym niemal w każdym jego odezwaniu wyczuwało się coraz wyraźniej jakąś nieuchwytną, ale kłopotliwą familarność. Nie była to jednak naturalna, spontaniczna familarność, choć głos tego człowieka świadczył o jego kulturze. Łączyłem ją z jakimiś koszmarami nocnymi i czułem, że jeżeli je zidentyfikuję, to chyba oszaleję. Gdybym tylko potrafił wymyślić jakiś sensowny pretekst, to natychmiast bym zawrócił. Ale w tej sytuacji nie mogłem, poza tym przyszło mi na myśl, że spokojna rozmowa z Akeleyem na tematy naukowe na pewno przywróci mi wkrótce równowagę.
Niezwykle też kojąco działało piękni tego hipnotycznego krajobrazu, który przemierzaliśmy wspinając się i opadając w sposób wprost fantastyczny. Czas zatracił się w labiryncie, jaki pozostawiliśmy za sobą, zaś wokół nas roztaczała się tylko kwoecista, rozfalowana kraina czarów, w której zawierała się całą wspaniałość minionych wieków - sędziwe lasy, dziewicze łąki opasane wesołym jesiennym kwieciem, a gdzieniegdzie, w dużych odstępach, małe brunatne formy, przycupnięte pośród ogromnych drzew, a poniżej rosły wrzośce i wiechliny, roztaczając wspaniałe zapachy. Nawet słońce miało tu niespotykany blask, tak jakby jakaś specjalna atmoshfera albo też opary spowijały cały ten obszar. Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z podobną scenerią, można by ją chyba tylko przyrównać do czarodziejskich widoków, jakie bywają tłem włoskiego prymitywnego malarstwa. Sodoma i Leonardo przedatawiali takie krajobrazy, ale tylko w odległym tle i pod sklepieniem renesansowych arkad. Przedzieraliśmy się teraz śmiało przez tę scenerię i wydawało mi się, że pośród otaczających mnie czarów odnajduję coś, co znam już od urodzenia albo co odziedziczyłem, a na próżno zawsze szukałem.
Nagle, objechawszy dookoła rozwarty kąt na szczycie stromego wzniesienia, samochód się zatrzymał. Po lewej stronie, za starannie trawnikiem, który ciągnął się do drogi i obrzeżony był białymi kamieniami, wyrastał biały dwupiętrowy dom, ogromny i niezwykle elegancki, a obok, w bliskim sąsiedztwie, stojące w szeregu stodoły i wozownie, zaś z tyłu, bardziej na prawo, wiatrak. Natychmiast rozpoznałem te zabudowania, znane mi z fotografii, nie zaskoczył mnie też napis "Henry Akeley" na skrzynce pocztowej z cynkowanej blachy, znajdującej się tuż przy drodze. W pewnej odległości za domem rozciągał się błotnisty, z rzadka porosły drzewami teren, a za nim wznosiło się strome, porosłe gęstym lasem wzgórze, którego postrzępiony szczyt pokrywały liściaste drzewa. Wiedziałem, że jest to wierzchołek Dark Mountain, na którą to górę musieliśmy się już wspinać do połowy jej wysokości.
Noyes wziął walizkę i wysiadł z samochodu, a mnie poprosił, abym zaczekał, aż zawiadomi Akeleya o moim przybyciu. On sam, jak wyjaśnił, ma jeszcze załatwić ważną sprawę i zaraz musi ruszać dalej. Poszedł raźnym krokiem po ścieżce prowadzącej do domu, ja zaś wysiadłem z samochodu, żeby rozprostować nogi. Teraz, kiedy znalazłem się na tym niesamowitym, wręcz schorzałym terenie, tak złowieszczo opisanym przez Akeleya w listach, znowu opanowało mnie nerwowe napięcie i aż zadrżałem na myśl o czekających mnie rozmowach, które połączą mnie z obcym i zakazanym światem.
Bliski kontakt z niezwykłym zjawiskiem częściej przeraża, aniżeli dodaje ptuchy, a świadomość, że na tym właśnie odcinku piaszczystej drogi, po bezksiężycowych nocach lęku i śmierci, znajdowały się te straszne ślady, a także cuchnąca zielona posoka, bynajmniej nie podniosła mnie na duchu. Zauważyłem mimo woli, że wokół domu wcale nie widać psów Akeleya. Czyżby je sprzedał po zawarciu pokoju z Obcymi Istotami ? Mimo najlepszych chęci nie mogłem jakoś wykrzesać z siebie wiary w głębię i szczerość tego spokoju, jaki Akeley wykazywał w swoim ostatnim, a tak bardzo dziwnym liście. Przecież był to w gruncie rzeczy człowiek łatwowierny i niezbyt doświadczony życiowo. A może to nowe przymierze kryje w sobie jakiś ukryty, a złowróżbny podtekst ?
Podążając za myślami oczy moje skierowały się na piaszczystą drogę, z którą wiązały się tak straszne wspomnienia. Ostatnie dni były bezdeszczowe i znać liczne ślady na pobrużdżonej, nierównej drodze, mimo że okolica była raczej rzadko uczęszczana. Z zaciekawieniem przyglądałem się zarysom nierównomiernych śladów, starając się równocześnie powstrzymać cugle nieokiełznanej, makabrycznej fantazji, którą pobudzało ti zdjęcie i związane z nim wspomnienia. Było coś złowieszczego i nieprzyjemnego w panującej tu pogrzebowej ciszy, w delikatnych, przytłumionych odgłosach płynących daleko potoków, w gęsto skupionych zielonych szczytach górskich i wzniesieniach pokrytych mrocznym lasem, a zamykających wąski horyzont.
Nagle do mojej świadomości dotarło coś, co pomniejszyło, prawie odebrało sens wszelkiemu poczuciu dotychczasowej grozy i rozhuśtanej wyobraźni. Wspomniałem, że z zaciekawieniem obserwowałem różnorodne ślady na drodze, w pewnym jednak momencie przestało mnie to interesować, ogarnął mnie bowiem paniczny, paraliżujący strach. Chociaż ślady na piaszczystej drodze były niewyraźne i pomieszane i nie zdołałyby przyciągnąć uwagi przypadkowego widza, mój niespokojny wzrok zdołał wychwycić pewne szczegóły w miejscu, gdzie ścieżka prowadząca do domu łączyła się z główną drogą; bez żadnych wątpliwości czy złudnych nadziei rozpoznałem ich straszne znaczenie. Nie na próżno spędziłem całe godziny nad przesłanymi przez Akeleya zdjęciami, na których utrwalone zostały ślady szponów Obcych Istot. Zbyt dobrze je znałem, a także ich zagadkowy kierunek, który znamionował koszmar nie znany istotom tej ziemi. Nie było szansy na jakąś łaskawą pomyłkę. Przed moimi oczami, bez żadnej wątpliwości, widniały świeże, sprzed kilku zaledwie godzin, co najmniej trzy ślady, które wyróżniały się złowrogo wśród zdumiewająco licznych, trochę już zatartych śladów skierowanych w stronę farmy Akeleya i z powrotem. Były to diaboliczne ślady owych żywych grzybów z Yuggoth.
W porę opanowałem się i stłumiłem okrzyk. Bo przecież nie było to nic więcej, poza tym, czego mogłem się spodziewać, przyjmując, że naprawdę daje wiarę listom Akeleya. Poinformował mnie, że zawarł pokój z tymi istotami. Cóż więc dziwnego, że odwiedzają jego dom ? Jednak lęk był silniejszy niż wszelkie perswazje. Czyż możliwe jest, aby na kimś, kto po raz pierwszy w życiu ujrzał ślady szponów żywych istot z dalekich przestrzeni kosmicznych, nie zrobiło to wrażenia ? W tym właśnie momencie wyszedł z domu Noyes i zbliżał się do mnie raźnym krokiem. Uznałem, że muszę się opanować, bo jest bardzo prawdopodobne, iż ten sympatyczny człowiek nie ma pojęcia o prowadzonych przez Akeleya dogłębnych i tak bardzo niezwykłych badaniach.
Noyes powiadomił mnie, że Akeley ucieszył się i oczekuje mnie; co prawda z powodu nagłego ataku astmy nie będzie zdolny przez najbliższe dwa dni wypełniać roli gospodarza tak, jakby sobie życzył. Taki atak zawsze go mocno ścina z nóg, dołącza się zwykle wycieńczająca gorączka i ogólne osłabienie. Zawsze wtedy jest w złej formie - mówi szeptem, nie ma siły się poruszać. Stopy i nogi w kostkach ma spuchnięte, muszą więc być obandażowane jak u starego, zartretyzowanego halabardnika. Dzisiaj jest szczególnie w złej formie, będę więc musiał sam się sobą zająć; mimo tych dolegliwości jest jednak skłonny do rozmowy. Znajdę go w gabinecie, na lewo z hallu. Zamknięte są w nim okiennice, bo kiedy trapi go choroba, oczy jego są szczególnie wrażliwe na światło słoneczne.
Kiedy Noyes pożegnał się ze mną i odjechał autem w kierunku północnym, ruszyłem wolnym krokiem w stronę domu. Drzwi były otwarte,ale nim wszedłem do środka, rozejrzałem się uważnie na wszystkie strony, aby się zorientować, co mnie najbardziej w tym otoczeniu zdumiewa. Stodoły i szopy wyglądały zwyczajnie, a dość sfatygowany Ford Akeleya stał w przestronnym, nie zamkniętym garażu. Nagle uświadomiłem sobie, co mnie tutaj najbardziej zdumiewa. Absolutna cisza. Zwykle farma żyje choćby odgłosami zwierząt, tutaj wogóle nie było śladów życia. Gdzie są kury i świnie ? Akeley wspominał, że ma kilka krów, zapewne są na pastwisku, a psy chyba musiał sprzedać; jednakrze brak gdakania kur czy kwiczenia świń był naprawdę zaskakujący.
Nie zatrzymywałem się jednak długo na ścieżce, tylko śmiało wszedłem do domu i zamknąłem za sobą drzwi. Był to z mojej strony akt odwagi połączony z niemałym wysiłkiem psychicznym, ale w momencie, gdy, zamknąłem za sobą drzwi, zapragnąłem się natychmiast wycofać. Wnętrze wcale nie wyglądało groźnie; wręcz przeciwnie, hall w ładnym, późnokolonialnym był nawet bardzo przytulny, świadczył o dobrym smaku człowieka, który go urządzał. Chęć odwrotu powodowało coś zupełnie nieuchwytnego i nieokreślonego. Może był to jakiś dziwny zapach, choć dobrze wiedziałem, że zapach stęchlizny jest powszechnym zjawiskiem nawet w najwspanialszych starych formach.
VII
Żeby wyzwolić się z niepokoju, przypomniałem sobie polecenie Noyesa i otworzyłem znajdującą się na lewo białe drzwi z sześcioma szybkami i mosiężną klamką. Pokój, jak zostałem uprzedzony, tonął w mroku, a dziwny zapach owijał mnie tu jeszcze silniej niż w hallu. Powietrze zdawało się niemal namacalnie poruszać w jakimś rytmie albo wibrować. Z początku niewiele mogłem dostrzec przy zamkniętych okiennicach, ale wkrótce dobiegł mnie ledwo słyszalny szept czy pokasływanie od strony fotela w mrocznym kącie pokoju. Po chwili z głębi mroku wyłoniły się zarysy pobladłej twarzy i rąk; wszedłem więc, aby się przywitać, usiłował bowiem coś mówić. Zorientowałem się, że jest to rzeczywiście mój gospodarz. Wielokrotnie patrzyłem na zdjęcia, toteż ta ogorzała twarz z krótko przyciętą, siwą brodą nie wzbudziła we mnie żadnych wątpliwości.
Ale kiedy spojrzałem po raz drugi, ogarnął mnie smutek i niepokój, była to bowiem twarz bardzo chorego człowieka. Wyczuwałem, że przyczyną napięcia i jakby zastygłego wyrazu twarzy oraz nieruchomych, szklistych oczu jest coś więcej aniżeli sama astma. Zrozumiałem wtedy, jak wielkie piętno wywarły na nim wszystkie te straszne przejścia. Czyż nie złamałoby każdego człowieka, młodszego nawet niż ten nieustraszony badacz nieznanego, zakazanego świata ? Nagła i niespodziewana ulga, jakiej doznał, przyszła jednak za późno, aby go ocalić od tego, co można by nazwać ogólnym załamaniem. Prawdziwą litość budziły wychudłe, jakby pozbawione życia ręce, spoczywające na kolanach. Miał na sobie luźny szlafrok, głowę i szuję owiązaną jaskrawożółtym szalem albo kapturem.
Znowu zauważyłem, że próbuję coś mówić, takim samym urywanym szeptem, jakim mnie powitał. Z początku trudno mi było zrozumieć, ponieważ siwe wąsy całkowicie zasłaniały poruszające się usta, ale coś w brzmnieniu tego szeptu wielce mnie zaniepokoiło; jednakże przy skoncentrowaniu uwagi bez większego trudu chwytałem sens tego, co mówił. Akcent miał wiejski, ale formułował zdania gładko, o wiele ładniej, niż mogłem się spodziewać znając tylko jego listy.
- Pan Wilmarth, prawda ? Proszę mi wybaczy, że nie wstaję. Jestem chory, pan Noyes wprzedził pana o tym, ale nie mogłem i bardzo nie chciałem pozbawić się tej przyjemności, jaką jest dla mnie pańska wizyta. Wie pan wszystko z pstatniego mojegolistu, a jeszcze tyle mam do opowiedzenia jutro, jak będę się czuł trochę lepiej. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że mogę poznać pana osobiście po wymianie tylu listów. Przywiózł je pan ze sobą, prawda ? A także zdjęcia i zapisy fonograficzne ? Pan Noyes postawił walizkę pana w hallu, sądzę, że ją tam pan zauważył. Dzisiaj będzie pan, niestety, musiał sam się sobą zająć. Pokój przygotowany jest na górze - nad tym pokojem, a przy schodach znajdzie pan otwarte drzwi do łazienki. W jadalni jest przyszykowany dla pana posiłek, proszę się obsłużyć, kiedy będzie pan miał ochotę. Jutro będę już lepszym gospodarzem, dziś jestem słaby i bezradny.
Proszę się czuć jak u siebie w domu. Listy, zdjęcia i zapisy może pan tutaj na stole, nim weźmie pan walizkę na górę. Wszystko będziemy omawiać tutaj, a mój fonograf znajduje się w rogu, na stoliku.
Nie, dziękuję, nic mi pan nie może pomóc. Znam te dolegliwości od dawna. Proszę mnie jeszcze, choćby na krótko, odwiedzić wieczorem, a potem może się pan już położyć o dowolnej porze. Ja tutaj będę sobie wypoczywał, może nawet spędzę tu noc, co mi się często zdarza. Jutro rano będę już na pewno w lepszej formie i wtedy sobie porozmawiamy. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak niezwykłe rzeczy nas czekają. Przed nami, a takich ludzi niewielu jest na ziemi, zostają otwarte całe otchłanie czasu i przestrzeni, a także wiedzy, będącej poza zasięgiem nauki i filozofii dostępnej człowiekowi.
Czy może pan sobie wyobrazić, że Einstein się myli i pewne obiekty mogą się poruszać z prędkością szybszą niż światło ? Wsparty odpowiednią pomocą, mam nadzieję cofnąć się w czasie i wybiec w przyszłość, ujrzeć i zetknąć się namacalnie z odległą przeszłością i całymi epokami przyszłości. Nie jest pan w stanie nawet sobie wyobrazić, do jakiego stopnia te istoty rozwinęły naukę. Nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli chodzi o umysł i ciało żywych organizmów. Zamierzam nawet zwiedzić inne planety, a nawet gwiazdy i całe galaktyki. Pierwszą wyprawę odbędę do Yuggoth, jest to najbliższy nam świat, zamieszkały przez te istoty. To bardzo dziwna, mroczna orbita znajdująca się na samym końcu naszego układu słonecznego, nie znana jeszcze astronomom na ziemi. Chyba jednak wspomniałem o tym panu w liście. W odpowiednim czasie owe istoty przekażą na ziemię pewne prądy myślowe i wtedy dopiero zostanie odkryta albo też któryś z ich ziemskich sprzymierzeńców wspomni o niej naukowcom.
Na Yuggoth są potężne miasta - całe kondygnacje wzniesionych tarasowo wież, zbudowanych z czarnego kamienia, takiego jak ten głaz, który usiłowałem panu kiedyś przesłać. Pochodzi właśnie z Yuggoth Słońce tam wcale nie jaśniej niż gwiazda, ale te istoty nie potrzebują światła, mają inne zmysły, o wiele subtelniejsze, poza tym w ich wielkich domach i świątynisch nie ma okien. Światło nawet je razi, przeszkadza i krępuje, bo przecież światło nie istnieje w czarnym kosmosie, z którego się wywodzą, znajdującym się poza zasięgiem czasu i przestrzeni. Pobyt w Yuggoth przyprawiłby każdego słabego człowieka o obłęd, ja się jednak tam wybieram. Czarne, smoliste rzeki, jakie płyną pod tajemniczymi, cyklopowymi mostami - zbudowanymi przez starszą rasę, która przestała istnieć i przeszła w niepamięć, jeszcze zanim te istoty przybyły na Yuggoth z najbardziej odległych przesrzeni kosmicznych - wystarczyłyby, aby uczsynić z każdego człowieka Dantego albo Poego, byle tylko zachował zdrowy umysł i mógł opowiedzieć to wszystko, co widział.
Proszę jednak pamiętać, że mroczny świat grzybiastych ogrodów i miast bez okien wcale nie jest straszny. Tylko nam może się tak wydawać. Najprawdopodobniej wydawał się też straszny owym istotom, które go po raz pierwszy odkryły w dawnych wiekach. Bo proszę sobie wyobrazić, że owe istoty były tutaj jeszcze przed końcem legendarnej epoki Cthulhu i pamiętają zatopione miasto R'lyeh, kiedy jeszcze było na powierzchni. Były również w głębi ziemi, gdzie znajdują się przestrzenie, o jakich człowiek nie ma nawet pojęcia - niektóre na przykład w pobliskich górach w Vermont - a gdzie znajdują się nieznane nam światy, w których toczy się życie; niebiesko oświetliny K'n-yan, czerwono oświetlony Yoth i czarny pozbawiony wszelkiego światła N'kal. To właśnie z N'kal przybył straszny Tsothoggua - wie pan, ten amorficzny, przypominający żabę bóg, który wymieniony jest w "Pnakotic Manuscripts", w "Necronomicon" i w całym cyklu mitów Commoriom, zachowanych przez wielkiego kapłana Klarkash-Ton z Atlantydy.
Ale o tym porozmawiamy później. Jest już chyba godzina czwarta albo piąta. Proszę wyjąć cały materiał z walizki, coś przekąsić i potem wrócić na miłą pogawędkę.
Z wolna poruszyłem się, aby wykonać polecenie mego gospodarza; wziołem walizkę, wyjąłem przywiezione listy, zdjęcia i zapisy fonograficzne, a następnie wszedłem na górę, do przeznaczonego dla mnie pokoju. Miałem jeszcze w pamięci świeże ślady widziane na drodze, tym bardziej więc wszystko to, co Akeley opowiedział, zrobiło na mnie wrażenie; a jego o nieznanym świecie grzybnego życia - niedostępnym Yuggoth - przeszyła mnie dreszczem przerażenia. Współczułem Akeleyowi, że jest chory, ale muszę wyznać, że jego chropowaty szept budził zarówno litość, jak i odrazę. Wolałbym, żeby się tak nie upajał z powodu Yuggoth i jego mrocznych tajemnic.
Mój pokój okazał się bardzo przyjemny, nie czuło się w nim stęchlizny ani tej nieprzyjemnej wibracji; zostawiłem walizkę i zszedłem na dół, aby zjeść lunch przygotowany przez Akeleya. Jadalnia znajdowała się tuż za gabinetem, a kuchnia, jak zauważyłem, jeszcze dalej, w tym samym kierunku. Na stole w jadalni była pełna taca kanapek, ciasto, ser, a tetrmos postawiony obok filiżanki ze spodkiem świadczył o tym, że gospodarz nie zapomniał o gorącej kawie. Zjadłem wszystko ze smakiem, po czym nalałem sobie trochę kawy, ale stwierdziłem, że tutaj zabrakło Akeleyowi kulinarnych umiejętności. Już przy pierwszym łyku kawa wydała mi się cierpka, więc ją odstawiłem. Podczas posiłku nie przestałem myśleć o moim gospodarzu, siedzącym samotnie w sąsiednim ciemnym pokoju. Nawet wszedłem do niego proponując, aby zjadł coś razem ze mną, ale powiedział, że jeszcze, niestety, nie może nic jeść. Później, przes samym snem, napije się trochę słodkiego mleka, bo nic więcej dzisiaj tknąć nie może.
Po lunchu posprzątałem talerze ze stołu i pozmywałem w kuchni, gdzie wylałem też kawę, która mi nie smakowała. Potem wróciłem do ciemnego gabinetu i przysunąwszy sobie krzesło bliżej fotela Akeleya, gotów byłem do rozmowy. Listy, zdjęcia i zapisy fonograficzne leżały na stole, ale na razie nie mieliśmy z nich korzystać. Wkrótce prawie całkiem zapomniałem o unoszącym się tu przykrym zapachu i dziwnej wibracji powietrza.
Wspomniałem już, że pewnych spraw, o których Akeley pisał w swoich listach - zwłaszcza w drugim, najobszerniejszym - nie miałbym odwagi zacytować ani też wyrazić słowami na papierze. A wszystko, co usłyszałem owego wieczoru w tym ciemnym gabinecie, pośród samotnych, nawiedzonych gór, jeszcze bardziej mnie w tym utwierdziło utwierdziło. Nawet nie mogę nie mogę wspomnieć o tych strasznych koszmarach, jakie zostały mi objawione ochrypłym szeptem. Akeley już przedtem się z nimi zaznajomił, ale to, csego się dowiedział po zawarciu paktu z Obcymi Istotami, przekracza wytrzymałość zdrowego umysłu. Nawet jeszcze teraz nie dopuszczam do siebie, nie chcę wierzyć w to, co mówił o nieskończoności, o zestawieniu wymiarów i strasznej pozycji znanego nam świata przestrzeni i czasu w bezkresnym łańcuchu połączonych ze sobą atomów, które twożą najbliższy superkosmos linii krzywych, kątów oraz zbudowanej z materi i semimaterii ekektronicznej struktury.
Nigdy jeszcze zdrowy na umyśle człowiek nie znalazł się w takiej bliskości tajemnic fundamentalnego istnienia - nigdy jeszcze mózg organiczny nie był bliżej całkowitego unicestwienia w chaosie górującym nad formą, siłą i symetrią. Dowiedziałem się, skąd przybył Cthulhy i dlaczego połowa obecnych wielkich gwiazd zaświeciła. Poznałem - na podstawie aluzji, i mojego gospodarza nastroiły bojaźliwie - tajemnicę kryjącą się za Obłokiem Magellana i sferycznymi mgławicami oraz czarną prawdę ukrytą w odwiecznej alegorii Tao. Została przedemną odsłonięta sama istota Doels, a także sama istota ( ale nie źródło ) Hounds of Tindalos. Legenda o Yigu, Ojcu Węży, przestała już być symboliką i aż drgnąłem z odrazy, kiedy dowiedziałem się o ogromnym nuklearnym chaosie panującym za posiadającą kąty przestrzenią, która w "Necronomicon" jest łaskawie zamaskowana pod nazwą Azathoth. To naprawdę szokujące, kiedy najbardziej ochydne koszmary tajemniczych mitów zostają wyjaśnione za pomocą konkretów, które w swojej strasznej, schorzałej symbolice przewyższają najśmielsze aluzje starożytnych i średniowiecznych mistyków. Wszystko to w sposób nieuchronny miało mnie przekonać, że ci, jako pierwsi przekazali te przeklęte opowieści, odbyli przedtem rozmowy z Obcymi Istotami, z którymi właśnie nawiązał kontakt Akeley, i najprawdopodobniej zrobili też wyprawę do dalekich świarów w kosmosie, jaką teraz właśnie proponował Akeley.
Opowiedział mi też o czarnym kamieniu i jego roli, byłem więc rad, że nigdy do mnie nie dotarł. Okazało się, że prawidłowo odczytałem hieroglify ! A mimo to Akeley ustosunkował się pojedyńczo do tego szatańskiego systemu, na jaki się natknął; mało tego, pragnął zapuścić się głęboko w tę potworną otchłań. Zastanawiałem się, z jakimi to istotami przeprowadził rozmowę od ostatniego listu, jaki do mnie napisał, i czy wśród nich było więcej takich istot ludzkich, jak pierwszy emisariusz, o którym wspominał. Byłem napięty do ostatnich granic, a jednocześnie cisnęły mi się do głowy najdziksze teorie związane z tym przedziwnym, uporczywym zapachem, jaki się tu unosił, i zdradzieckim wibrowaniem powietrza w mrocznym gabinecie.
Zapadła już noc, a mnie przypomniało się nagle wszystko, co Akeley pisał o poprzednich nocach, i zadrżałem na samą myśl, że może nie być księżycowa. Równie nieprzyjemna była świadomość, że farma znajdowała się tuż przy ogromnym, gęsto zalesionym stoku prowadzązym wprost do niedostępnego szczytu Dark Mountain. Akeley zgodził się na zapalenie małej lampy naftowej, tylko życzył sobie, abym przekręcił knot i postawił ją na stojącej w pewnym oddaleniu szafie bibliotecznej, obok upiornego popiersia Miltona; potem jednak żałowałem, że to zrobiłem, bo w świetle pełna napięcia, nieruchoma twarz Akeleya i spokojnie spoczywające ręce wyglądały jak nieprawdziwe i pozbawione życia. Wydawało się, że jest niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, choć zauważyłem, że co pewien czas jakby się kiwał sztywno.
Po tym, co już powiedział, nie starczyło mi wyobraźni, jakie jeszcze wielkie tajemnice może mieć do odkrycia jutro; w końcu jednak okazało się, że głównym tematem dnia jutrzejszego będzie wyprawa do Yuggoth i dalej - oraz mój ewentualny w niej udział. Popadłem w przerażenie, kiedy wspomniał o moim udziale w kosmicznej wyprawie, co go musiało ogromnie ubawić, bo głowa nagle mu aż się zatrzęsła. Opowiedział mi więc głosem łagodnym, w jaki sposób istoty ludzkie mogą to osiągnąć - parokrotnie już to miało miejsce - choć lot w przestrzenie międzygwiezdne wydaje się zupełnie nieprawdopodobny. Okazało się, że w wyprawie takiej rzeczywiście nie może uczestniczyć całe ciało człowieka, ale Obce Istoty posiadają ogromne umiejętności chirurgiczne, biologiczne, chemiczne oraz wielką sprawność techniczną i potrafią przenieść mózg człowieka bez całej współzależnej struktury fizycznej.
Istnieje zupełnie nieszkodliwy sposób oddzielania mózgu przy jednoczesnym zachowaniu ciała przy życiu. Nagi organ mózgowy zostaje umieszczony w specjalnym płynie wewnątrz wypełnionego powietrzem cylindra, wykonanego z metalu pochodzącego z Yuggoth, przez który przechodzą specjalne elektrody i łączą się w każdej chwili z precyzyjnymi instrumentamu, które są w stanie zastąpić trzy istotne zmysły; wzroku słuchu i mowy. Skrzydlate, grzybiaste istoty bez żadnego trudu przenoszą cylinder z mózgiem poprzez całą przestrzeń kosmiczną. Na każdej planecie, na której rozwinięta jest cywilizacja, posiadają pomocnicze instrumenty, które mogą być podłączone do umieszczonego w cylindrze mózgu; i tak po odpowiednim dopasowaniu podróżujący mózg zostaje obdarzony pełnymi właściwościami czucia i artykułowanego życia - mimo że pozbawiony jest ciała i mechanicznego działania - na każdym etapie podróży w przestrzeni i czasie, a także poza ich zasięgiem. Jest to równie proste, jak przeniesienie fonograficznego zapisu i nastawienie go wszędzie tam, gdzie fonograf może działać. Nie ma żadnych wątpliwości, jeśli chodzi o powodzenie tego przedsięwzięcia Akeley niczego się nie obawiał. Czyż nie dokonano już tego wielokrotnie i z pełnym sukcesem ?
Po raz pierwszy Akeley uniusł nieruchomą, spoczywającą dotąd bezczynnie rękę i wskazał sztywno na wysoką półkę po drugiej stronie pokoju. Tam w równym szeregu, stało kilkanaście cylindrów z metalu, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem - wysokości jednej stopy i mniej więcej tegoż wymiaru średnicy, z trzema zagadkowymi wklęsłościami w równoramiennym trójkącie na wypukłym froncie każdego cylindra. Jeden z nich połączony był w dwóch wklęsłościach z dwoma dziwnie wyglądającymi aparatami stojącymi z tyłu. Ich znaczenia nie trzeba mi było wyjaśniać, przeszył mnie lodowaty dreszcz. Po chwili zauważyłem, że ręka wskazuje na jakieś zagadkowe aparaty stojące w najbliższym rogu pokoju, do których przyłączone są sznury i wtyczki, a przypominające aparaty na półce za cylindrami.
- Są tutaj cztery rodzaje aparatów, panie Wilmarth - usłyszałem cichy szept. - Cztery rodzaje - a do każdego trzy pomocnicze - to razem dwanaście. Bo widzi pan, istnieją cztery grupy różnych istot reprezentowanych przez owe cylindry tam na górze, w tym trzy istoty ludzkie, sześć istot grzybiastych, które nie mogą podróżoważ w przestrzeni kosmicznej cieleśnie, dwie istoty z Neptuna ( Boże, żeby pan mógł zobaczyć, jak wyglądają na swojej własnej planecie ) oraz istoty z centralnych pieczar na niezwykle ciekawej ciemnej gwieździe znajdującej się poza galaktyką. Na głównym posterunku w głębi Round Hill może pan spotkać więcej takich cylindrów i instrumentów, w których znajdują się mózgi z kosmosu, obdarzone zupełnie innymi zmysłami niż te, które są nam znane - są to sprzymierzeńcy i badacze najbardziej odległych światów - a także instrumentów dostarczających owym mózgom specjalnych wrażeń i możliwości wyrażania ich odczuć, odpowiednio do nich dopasowanych, a jednocześnie do różnego rodzaju słuchaczy. Round Hill, jak większość posterunków tych istot w całym wszechświecie, ma charakter kosmopolityczny. Mnie, oczywiście, zostały wypożyczone dla przeprowadzenia eksperymentu tylko prostsze formy tych cylindrów.
Proszę wziąć trzy instrumenty, które panu wskazuje, i postawić je na stole. Ten wysoki z dwoma szklanymi soczewkami na froncie, potem pudełko z pustymi tubami i odgłośnikiem i pudełko z metalowym krążkiem na górze. Teraz cylinder z nalepką "B-67". Teraz proszę stanąć na tym rzeźbionym krześle i sięgnąć do półki. Ciężkie ? Nie szkodzi. Tylko proszę się nie pomylić - "B-67". Niech pan nie zwraca uwagi na ten nowy, błyszczący cylinder podłączony do dwóch pomiarowych instrumentów, na którym wypisane jest moje nazwisko. Proszę postawić B-67 na stole, obok instrumentów, w takiej pozycji, żeby tarcza z przełącznikami przy wszystkich trzech instrumentach znajdowała się z lewej strony.
Teraz trzeba połączyć sznur biegnący od soczewek a gniazdkiem na górze cylindra... o tam ! Następnie tubowy instrument z niższym gniazdkiem po lewej stronie i aparat z krążkiem do zewnętrznego gniazdka. Teraz proszę przesunąć wszystkie aparaty tak, żeby przełączniki znalazły się po prawej stronie - najpierw soczewka pierwsza, potem krążek pierwszy i tuba pierwsza. W porządku. Jednocześnie chciałbym pana poinformować, że tym razem jest to istota ludzka... jak każdy z nas. Inne wypróbujemy jutro.
Po dziś dzień nie rozumiem, dlaczego tak niewolniczo słuchałem szeptanych poleceń, i nie wiem, czy Akeley był zdrowy na umyśle, czy chory. Po tych wydarzeniach mogłem się właściwie spodziewać wszystkiego; ta mechaniczna maskarada wyglądała jak typowa fantazja zwariowanych wynalazców i ludzi nauki i wzbudziła we mnie większe wątpliwości, niż niedawna dysputa. Wszystko, co ten człowiek mówił, przekraczało granice ludzkiej wiary - ale czyż inne rzeczy nie przekraczały jeszcze bardziej, a wydawały się mniej absurdalne tylko dlatego, że były tak dalekie od namacalnych, konkretnych dowodów ?
Umysł mój błąkał się w zupełnym chaosie, nagle jednak dobiegło mnie skrzypienie i warkot od strony wszystkich trzech aparatów podłączonych do cylindrów, ale wkrótce zaległa cisza. Co ma nastąpić ? Czyżbym miał usłyszeć głos ? A nawet jeżeli tak, to jakimam dowód na to, że nie jest to jakieś specjalne, sprytnie wmontowane radio, w którym mówi ukryty i pilnie strzeżony spiker ? Nawet jeszcze teraz nie miałbym ochoty potwierdzać tego, co usłyszałem, ani też tego, co się zdarzyło w mojej obecności. Coś jednak bez wątpienia się zdażyło.
Wyjaśnię to pokrótce; otóż aparat z tubami i głowicą akustyczną zaczął mówić w sposób nie budzący wątpliwości, że ktoś jest w nim rzeczywiście obecny i obserwuje nas. Głos był silny, metaliczny, bez życia, czysto mevchaniczny, pozbawiony modulacji czy jakiejkolwiwk ekspresji, słychać było zgrzytanie i trzaski, ale wszystko pełne szalonej precyzji i świadomego działania.
- Panie Wilmarth - powiedział - mam nadzieję, że nie przestraszę pana. Jestem taką samą istotą ludzką jak pan, tylko że ciało moje spoczywa teraz bezpiecznie, odpowiednio zasilone życiem, w głębi Round Hill, około półtorej mili na wschód od tego miejsca. Ja natomiast jestem tutaj z panem, mój mózg znajduje się w tym cylindrze, a widzę, słyszę, i mówię dzięki elektronicznym wibracjom. Za tydzień wyruszam w podróż poprzez próżnię, robiłem to już zresztą kilkakrotnie, i mam nadzieję odbyć tę podróż w miłym towarzystwie pana Akeleya. Pragnąłbym odbyć ją również i w pańskim towarzystwie. Znam pana z widzenia i z opinii, jaką się pan cieszy, śledziłem też korespondencję pomiędzy panem i jego przyjacielem. Należę do tych ludzi, którzy się sprzymierzyli z Obcymi Istotami odwiedzającymi naszą planetę. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi w Himalajach, gdzie udzielałem im różnego rodzaju pomocy. Ja zaś dzięki nim, w rewanżu, doświadczyłem rzeczy, jakie niewielu ludziom przypadają w udziale.
Czy zdaje sobie pan sprawę, co to znaczy, kiedy powiem, że byłem już na trzydziestu siedmiu różnych ciałach niebieskich - planetach, ciemnych gwiazdach i mało zidentyfikowanych obiektach - w tym na ośmiu poza naszą galaktyką i dwóch poza zakrzywieniem czasoprzestrzeni ? Wszystkie te wyprawy nie przyniosły mi najmniejszej szkody. Mózg mój został odłączony od ciała w sposób tak zręczny, że trudno by to nazwać operacją hirurgiczną. Istoty odwiedzające naszą planetę mają metody, dzięki którym oddzielenie mózgu jest czynnością łątwą i niemalże normalną - przy czym ciało, po odłączeniu mózgu, wcale się nie starzeje. Natomiast mózg, chciałbym tu dodać, podłączony do mechanicznych aparatów pomocniczych i w pewnym stopniu karmiony wymienianym co pewien czas konserwującym płynem, jest absolutnie nieśmiertelny.
Szczerze pragn, aby się pan zdecydował na wypraw wraz ze mną i panem Akeleyem. Istoty przybywające na naszą planetę chętnie zawierają znajomość z ludźmi posiadającymi taką wiedzę jak pan i równie chętnie pokazują olbrzymie otchłanie, o jakich nam się nie śni w najbardziej fantastycznych marzeniach. Przy pierwszym zetknięciu z nimi doznaje się dość dziwnego wrażenia, wiem jednak, że pan wstosunkuje się do tego, jak trzeba. Sądzę, że pan Noyes też się z nami wybierze, ten, który przywiózł pana tutaj swoim samochodem. Od wielu już lat należy do naszego grona, chyba rozpoznał pan jego głos, utrwalony w zapisie, jaki wysłał pan Akeley.
Widząc, że drgnąłem, mówiący przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej:
- Pozostawiam więc panu tę spraę do rozstrzygnięcia, panie Wilmarth, dodam tylko, że człowiek, który tak żarliwie interesuje się wszystkim, co wykracz poza przeciętność, a także folklorem, powinien skorzystać z takiej szansy. Nie ma żadnych powodów do obaw. Wszelkie zabiegi są bezbolesne, można się zachwycać techniką dokonywania zmian. Kiedy odłącza się elektrody, mózg zapada w sen pełen żywych i fantastycznych marzeń.
A teraz, jeśli pan pozwoli, odłożymy nasze spotkanie do jutra. Dobranoc, i proszę odwrócić wszystkie przełączniki w lewą stronę. Teraz już nie musi pan tak dokładnie przestrzegać kolejności, ale lepiej obsłużyć aparaty z soczewkami na końcu. Dobranoc, panie Akeley, proszę zadbać o naszego gościa. Czy już obsłużył pan przełączniki ?
I to wszystko. Mechanicznie wykonałem polecenie i przesunąłem wszsystkie trzy przełączniki, choć trawiły mnie rozmaite wątpliwości odnośnie tego, co się tutaj zdarzyło. W głowie miałem straszny zamęt, gdy usłyszałem szept Akeleya, który kazał mi zostawić całą aparaturę na stole. Nie skomentował ani jedną uwagą tego, co się wydarzyło, choć prawdę mówiąc, żaden komentarz niewiele by mi wyjaśnił, a może wogóle nie dotarłby do mojej skołowanej głowy. Powiedział tylko, że mogę sobie wziąć lampę do pokoju, zrozumiałem więc, że chce pozostać sam i odpocząć. Z pewnością powinien już odpocząć, popołudniowa i wieczorna rozmowa wyczerpałyby najbardziej żywotnego człowieka. Wciąż jeszcze oszołomiony powiedziałem mu dobranoc i udałem się z lampą na górę, choćmiałem wspaniałą kieszonkową latarkę.
Zadowolony byłem, że mogę opóścić ten gabinet przesycony dziwnym zapachem i nieokreśloną wibracją, ale nie mogłem, niestety, uciec od poczucia koszmarnego lęku i zagrożenia, i od kosmicznej potworności, jaką przesiąknięte było całe to miejsce, i mocy, jakie tu napotkałem. Dziki, bezludny teren, ciemny, porosły tajemniczym lasem stok góry, wznoszącej się tuż za domem, ślady na drodze, chory, nieruchomy człowiek szepczący w ciemności, diaboliczne cylindry i aparaty, a do tego jeszcze zaproszenie do niesłychanej operacji i jeszcze bardziej niesłychanych podróży - wszystko to, tak niespodziewane i tak nagłe, napierało na mnie ze zdwojoną mocą, która wyssała ze mnie całą siłę woli i prawie całkiem podkopała moje siły fizyczne.
A już szczególnie zaskoczyło mnie odkrycie, że mój przewodnik, Noyes, był celebrantem tego sabatowego rytuału utrwalonego na fonograficznym zapisie, choć przecież wyczuwałem, że ten odrażający, bezdźwięczny głos jest mi skądś znany. Byłem też głęboki poruszony moim stosunkiem do Akeleya; jego listy usposobiły mnie przyjaźnie, teraz jednak budził we mnie tylko odrazę. Powinienem mu współczuć w chorobie, a ja tylko otrząsałem się z obrzydzenia. Siedział sztywno i bezwzględnie niczym trup, a jego ustawiczny szept był jakże nienawistny i nieludzki !
Stwierdziłem, że takiego szeptu jeszcze w życiu nie słyszałem, że mimo dziwnie nieruchomych, osłoniętych wąsami ust, szept ten miał jakąś utajoną moc i roznosił się o wiele donośniej, niż można by się tego spodziewać po charczącym astmatyku. Słyszałem go i rozumiałem z każdego miejsca w pokoju, a parę razy wydało mi się nawet, że ten cichy, lecz przenikliwy głos, wcale nie świadczył o słabości, ale jest świadomie przytłumiony - tylko że nie mogłem się zorientoważ, z jakiego powodu. Od samego początku coś mnie niepokoiło w brzmieniu tego głosu. Teraz, kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, doszedłem do wniosku, że głos ten budził we mnie podobne odczucia, jak głos Noyesa, tak dziwnie złowieszczy. Ale kiedy i gdzie zetknąłem się z czymś, co spowodowało takie skojarzenia, nie potrafiłem powiedzieć.
Jednego byłem pewien - nie spędzę już w tym domu następnej nocy. Cały mój naukowy zapał zatracił się w lęku i odrazie, pragnąłem tylko, aby się jak najprędzej wydostać z tego siedliska choroby i nienaturalnych zjawisk. Wystarczy mi to, czego się dowiedziałem. Niewątpliwie muszą istnieć jakieś powiązania ze wszechświatem - są to jednak zagadnienia, z którymi normalny człowiek nie może mieć do czynienia.
Wydawało mi się, że zewsząd otaczająmnie jakieś bluźniercze siły, że napierają na wszystkie moje zmysły, że się po prostu duszę. O spaniu mowy być nie mogło, zgasiłem tylko lampę i rzuciłem się w ubraniu na łużko. To na pewno absurd, ale przez cały czas byłem w pogotowiu na wypadek niespodziewanego zagrożenia; w prawym ręku trzymałem rewolwer, który ze sobą przywiozłem, a w lewym latarkę. Z dołu nie dochodziły żadne odgłosy, oczami wyobraźni widziałem jednak, że mój gospodarz siedzi w ciemności sztywny jak trup.
Rozległo się tykanie zegara i doznałem ulgi słysząc te normalne dźwięki. Ale z kolei uświadomiłem sobie jeszcze jedną niepokojącą rzecz - absolutny brak zwierząt na tym terenie. Z pewnością nie było na farmie zwierząt gospodarskich, ale nie słychać też było tak typowych nocą odgłosów dzikiej zwierzyny. Gdzieś tylko z dali dolatywał złowrogi szum niewidzialnych rzek, ale poza tym wokoło zalegała cisza, nienormalna, międzyplanetarna. Zastanawiałem się, jaka to niepojęta, zrodzona wśród gwiazd klątwa wisi nad tą ziemią. Przypomniały mi się stare legendy, wedle których psy i inne zwierzęta nie cierpiały Obcych Istot, a jednocześnie zastanawiałem się, co mogą oznaczać widziane przeze mnie ślady na drodze.
VIII
Nie należy mnie pytać, jak długo trwała moja drzemka, w którą nieoczekiwanie zapadłem, albo też ile z tego, co się potem zdarzyło, było zwykłym snem. Jeżeli powiem, że w pewnym momencie się zbudziłem, że usłyszałem i zobaczyłem różne rzeczy, ktoś może powiedzieć, że się po prostu wcale nie zbudziłem i że wszystko było snem, aż do momentu, kiedy wypadłem z domu, pomknąłem do szopy, w której przedtem zauważyłem stojącego tam starego Forda, wskoczyłem do tego wehikułu i puściłem się szalonym pędem, nie bacząc na kierunek, poprzez te nawiedzone wzgórza, które w końcu zawiodły mnie - po całych godzinach podskakiwania na nierównościach i krążenia pośród groźnych labiryntów leśnych - do wsi Townshend.
Zapewne też nie spotka się z uznaniem to wszystko, co zawarłem w moim raporcie; można bowiem twierdzić, że zdjęcia, głosy utrwalone przez fonograf i dobywające się z cylindra oraz wszelkie inne, podobne im dowody były po prostu zwykłym oszukaństwem, jakie na mnie praktykował nieosiągalny już Henry Akeley. Można również przypuszczać, że miał spisek z innymi ekscentrykami i razem uknuli ten głupi i bardzo wymyślny figiel, że miał ekspresową agencję wysyłkową w Keene, a zapisy fonograficzne wykonał dla niego Noyes. Dziwny wydaje się fakt, że jak dotąd Noyes nie został zidentyfikowany, nikt nie znał go w żadnej z pobliskich wsi, choć z pewnością często bywał na tym terenie. Ciągle usiłuję sobie przypomnieć numer rejestracyjny tego samochodu, czasem nawet wolałbym już z tego zrezygnować, ale może lepiej, żebym nie rezygnował. Bo mimo wszystko, co można na ten temat powiedzieć i co ja sam nieraz usiłuję sobie mówić, wiem że w tych niezbadanych górach czają się odrażające wpływy świata zewnętrznego i że mają swoich szpiegów i emisariuszy w świecie zamieszkałym przez ludzi. Jedyne, czego pragnę w dalszym życiu, to trzymać się z daleka od tych wpływów i tych emisariuszy.
Po mojej przerażającej opowieści szeryf wysłał oddział swoich ludzi na farmę, ale Akeley zniknął bez śladu. Szlafrok, żółty szal i bandaże, którymi miał owiązane nogi, leżały w gabinecie na podłodze koło fotela stojącego w rogu, nie wiadomo natomiast, co się stało z resztą jego garderoby, może zniknęła razem z nim. Nie było psów, ani żadnego inwentarza żywego, na ścianach zewnętrznych domu, a także i wewnątrz, widniały ślady po kulach. Nic jednak więcej nie zdołano tu zauważyć, co by mogło zwrócić uwagę. Nie było żadnych cylindrów ani aparatów, materiałów, jakie przywiozłem w walizce, zniknął dziwny zapach i poczucie wibracji w powietrzu, ślady na drodze, nie pozostało nic z tych wszystkich dziwów, które jeszcze tak niedawno oglądałem.
Po mej ucieczce jeszcze przez tydzień przebywałem w Brattleboro i rozmawiałem z różnymi osobami, które znały Akeleya; w rezultacie przeprowadzonych rozmów upewniłem się tylko, że całe wydarzenie nie było zjawą senną ani ułudą. Faktem niezbitym był zakup przez Akeleya psów, amunicji i chemikaliów, a także przecinanie przewodów telefonicznych; natomiast ci, którzy go znali - łącznie z jego synem w Kalifornii - uważali, że jego okazjonalne wzmianki o przeprowadzanych dziwnych badaniach nie były pozbawione logiki. Różni godni zaufania obywatele twierdzili, że był szalony, i bez cienia wątpliwości uważali wszystkie wymienione dowody za zwykłe oszustwo spreparowane z chorobliwym sprytem przy udzialw ekscentrycznych, współdziałających z nim ludzi; natomiast zwykli, prości ludzie na wsi zgadzali się z każdym szczegółem jego zeznań. Pokazywał tym wieśniakom niektóre zdjęcia, a także czarny kamień, przesłuchiwał z nimi ten strasznu zapis fonograficzny; wszyscy orzekli, że zarówno ślady, jak i bzyczący głos znajdują potwierdzenie w starych legendach.
Mówiono też, że kiedy Akeley znalazł czarny kamień, wokół jego farmy zaczęło się dziać coś dziwnego, rozlegały się jakieś głosy. Wszyscy zaczęli unikać tego miejsca, poza listonoszem albo jakimiś przypadkowymi, ale odpornymi nerwowo ludźmi. Dark Mountain i Round Hill są wciąż jeszcze nawiedzane i nie znalazłbym nikogo, kto by kiedykolwiek usiłował tam dotrzeć. Pobliscy mieszkańcy dobrze wiedzieli, że od dawna już znikają co pewien czas z tych okolic różni ludzie, a ostatnio zniknął nawet znany włóczęga Walter Brown, o którym Akeley wspominał w listach. Udało mi się spotkać farmera, który widział dziwne ciała płynące z nurtem West River, jednakże jego opowieść zbytazagmatwana aby można ją potraktować poważnie.
Kiedy opóściłem Brattleboro, postanowiłem, że już nigdy więcej nie wrócę do Vermont, i jestem przekonany, że wytrwam w swoim postanowieniu. W tych dzikich górach z pewnością istnieje placówka owej strasznej rasy z kosmosu, kiedy przeczytałem wiadomość, że za Neptunem dostrzeżono nową, dziewiątą planetę, jak zapowiedziano u Akeleya, mam coraz mniej wątpliwości. Astronomowie, w sposób niezwykle prawidłowy, z czego pewnie wcale nie zdawali sobie sprawy, nazwali ją "Pluto". A ja uważam, a nawet mam pewność, że jest to właśnie spowite wiecznym mrokiem Yuggoth. Przyznam się, że przeszywa mnie dreszcz lęku, kiedy rozmyślam, dlaczego te straszne istoty zapragnęły, aby właśnie teraz ta planeta stała się znana na ziemi. Staram się zachować spokój i wierzyć, że te demoniczne stwory nie stosują jakiejś nowej taktyki, która ma wyrządzić krzywdę ziemi i jej mieszkańcom, ale nie przychodzi mi to łatwo.
Wciąż jednak nie opisałem jeszcze, w jaki sposób skończyła się moja straszna noc na farmie. Jak już wspomniałem, zapadłem w dość przykrą drzemkę, podczas której w sennej jawie przesówały się przed mymi oczami straszne krajobrazy. Nie potrafię jednak powiedzieć, co mnie zbudziło, ale jestem pewien, że zbudziłem się w tym konkretnym momencie. Najpierw usłyszałem skrzypnięcie podłogi w hallu przy moich dzwiach i nieprzyjemne, stłumione gmeranie w zamku. Natychmiast jednak ustało; ale najbardziej jasno uświadomiłem sobie głosy, jakie mnie dobiegły z gabinetu na parterze. Wydawało mi się, że jest tam kilka osób, a rozmowa jest mocno kontrowersyjna.
Po kilku chwilach nasłuchiwania byłem już na dobre rozbudzony, gdyż głosy te miały takie brzmienie, że myśl o spaniu każdemu wydałaby się śmieszna. Ich tonacj była dość zróżnicowana, a jeśli komuś zdarzyłoby się wysłuchać kiedykolwiek zapisów fonograficznych, przestałby mieć wątpliwości, co do dwóch przynajmniej głosów. Choć myśl ta była straszna, zdawałem sobie sprawę, że znajduję się pod jednym dachem z owymi niesłychanymi istotami z przepastnych przestworzy; te dwa głosy to było owo bluźniercze bzyczenie, jakim Obce Istoty posługują się przy porozumiewaniu z ludźmi. I w tym przypadku zaznaczyła się pewna różnica - w brzmieniu, akcencie i tempie - ale mimo to należały do tego samego ohydnego gatunku.
Trzeci głos dobywał się z pewnością z aparatury połączonej z jednym z mózgów, znajdujących się w cylindrach. Było to równie pewne, jak samo bzyczenie, bo ten donośny, metaliczny głos bez życia, jaki słyszałem z wieczora, z jego pozbawionym fleksji i wyrazu zgrzytaniem i rzężeniem, z bezosobową precyzją i rozwagą, był niezapomniany. Wtedy to zadałem pytania, czy za tym zgrzytaniem kryje się taki sam mózg, jaki uprzednio do mnie przemawiał; potem jednak zrozumiałem, że każdy mózg wyda z siebie podobny głos, jeżeli zostanie podłączony do tego samego aparatu mowy; różnice mogąsię tylko przejawiać w samym języku, rytmiem prędkości i sposobie wymowy. W tej ohydnej rozmowie brały udział dwa głosy ludzkie - jeden przynależał do nie znanego mi wieśniaka, a drugi, z łagodnym bostońskim akcentem, był głosem mojego niedawnego przewodnika, Noyesa.
Usiłowałem wyodrębnić poszczególne słowa, jakie padały na parterze, ale jednocześnie świadom byłem, że odbywa się tam pospieszna krzątanina, chrobotanie i przesuwanie; nie mogłem pozbyć się wrażenia, że pokój pełen jest żywych istot - było ich znacznie więcej poza tymi, których mowę odróżniałem. Trudno dokładnie opisać ich chrobotanie, bo nie sposób tego z niczym porównać. Tak jakby się poruszały po pokoju istoty świadome; odgłos ich kroków przypominał bezładne stukanie czymś twardym - z rogu albo stwardniałej gumy. Dla bardziej konkretnego, ale mniej dokładnego porównania można by powiedzieć, że ludzie w luźnych drewniakach szurali i stukali w wyfroterowaną podłogę z desek. Nawet nie miałem odwagi wyobrazić sobie, kim są i jak wyglądają istoty odpowiedzialne za te hałasy.
Wkrótce zorientowałem się, że nie zdołam uchwycić sensu tej rozmowy. Co pewien czas do moich uszu docierały poszczególne słowa - w tym nazwisko Akeleya i moje - zwłaszcza wtedy, kiedy były wypowiadane przez mechaniczny aparat produkujący mowę; ich prawdziwy sens gubił się jednak w braku ciągłości myśli. Dziś już nie potrafię tego odtworzyć i nawet straszliwe wrażenie jakie to na mnie wywarło, jest już raczej kwestią przypuszczenia aniżelu odkrycia. Byłem pewien, że na dole, pode mną, zgromadziło się jakieś straszliwe, niezwykłe konklawe, ale nad czym, tak bardzo bulwersującym, radzili, tego nie wiedziałem. Akeley, co prawda, zapewniał mnie o przyjacielskim stosunku Obcych Istot, ja jednak czułem, że kryje się w tym bluźniercze zło.
Wsłuchując się pilnie, zacząłem z czasem rozróżniać poszczególne głosy, choć nadal nie chwytałem ich sensu, a także wyczuwać dość charakterystyczne stany emocjonalne. W jednym z bzyczących głosów, na przykład, wyczuwałem niewątpliwą władczość; z kolei zaś mechaniczny głos, mimo, że sztucznie donośny i równy, zdawał się zajmować pozycję podległą i obronną. Głos Noyesa świadczył o stosunku pojednawczym. Innych nie potrafiłem scharakteryzować. W ogóle nie słyszałem znajomego mi szeptu Akeleya, ale wiedziałem przecież, taki szept nie zdoła przeniknąć przez solidny strop pomiędzy gabinetem a moim pokojem.
Spróbuję odtworzyć kilka poszczególnych słów i innych dźwięków, w miarę możliwości odpowiednio określając mówiących. Najpierw zdołałem dokładniej uchwycić jakieś fragmenty zdań wypowiedzianych przez mówiący aparat.
( Mówiący aparat )
...przynieś do mnie... odesłać listy i zapis fonograficzny... zakończyć na tym... wziąć... wzrok i słuch... nie szkodzi... bezosobowa siła, mimo wszystko... nowy, błyszczący cylinder... dobry Bóg...
( Pierwszy bzyczący głos )
...czas, abyśmy przestali... mały i ludzki... Akeley... mózg... mówiący...
( Drugi bzyczący głos )
... Nayarlathothep... Wilmarth... zapisy i listy... tanie szalbierstwo...
( Noyes )
...( trudne do wymówienia słowo albo nazwisko, prawdopodobnie N'gah-Kthun )... nieszkodliwy... spokój... kilka tygodni... teatralne... powiedziałem już przedtem...
( Pierwszy bzyczący głos )
...nie ma powodu... zasadniczy plan... efekty... Noyes może dopilnować... Round Hill... nowy cylinder... samochód Noyesa...
( Noyes )
...dobrze... wszystko wasze... tutaj na dole... reszta... miejsce...
( kilka głosów jednocześnie - rozmowa niezrozumiała )
( Liczne kroki, w tym także to szczególne stukanie i szuranie luźnych drewniaków )
( Dziwne odgłosy człapania )
( Odgłos zapalonego silnika i oddalającego się auta )
( Cisza )
To wszystko, co pochwyciły moje uszy, kiedy leżałem w napięciu na łużku, w tej nawiedzonej farmie, pośród demonicznych gór... w ubraniu, z rewolwerem w zaciśniętej dłoni i kieszonkową latarką w drugiej. A leżałem, jak już zaznaczyłem, całkowicie sparaliżowany i nie ruszałem się, choć echo tych odgłosów już dawno zamilkło. Gdzieś z daleka na dole dochodziło głuche, miarowe tykanie starego zegara z Connecticut, a wkrótce dotarło do mnie chrapanie. Akeley musiał wreszcie zasnąć po skończeniu tej dziwnej narady i bardzo mu to było napewno potrzebne.
Nie mogłem się zdobyć na decyzję, co robić w tej sytuacji. Bo przecież usłyszałem tylko to, czego się mogłem spodziewać na podstawie uzyskanych wcześniej informacji, nic więcej. Dobrze też wiedziałem, że Obce Istoty mają wolny dostęp do farmy. A jednak Akeley był najwyraźniej zdziwiony ich niespodziewaną wizytą. Lecz coś w zasłyszanych fragmentach ich dyskusji zmroziło mnie na wskroś, wzbudziło tak groteskowe i straszne wątpliwości, że zapragnąłem, aby się to okazało tylko snem. Myślę, że podświadomie coś wyczuwałem, czego świadomość nie mogła jeszcze objąć. Ale jak ma się sprawa z Akeleyem ? Czyżby nie był on moim przyjacielem, czyżby nie zaprotestował, gdyby miało mi grozić jakieś niebezpieczeństwo ? Rozlegające się na dole spokojne chrapanie zdawało się naśmiewać ze wszystkich moich, tak nagle narosłych obaw.
Możliwe to, że Akeleya oszukano i posłużono się nim jako przynętą, aby wyciągnąć mnie w te góry wraz z listami, zdjęciami i zapisem fonograficznym ? Czyżby te istoty zamierzały zniszczyż nas obu dlatego, że za dużo wiemy ? Znowu przyszła mi na myśl ta nagła i niezwykła zmiana sytuacji, która znalazła odbicie w jego ostatnich listach. Instynktownie czułem, że dzieje się coś bardzo złego.
Wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. A ta cierpka kawa, której nie wypiłem... czy Obce Istoty nie miały mnie oszołomić jakimś narkotykiem ? Muszę natychmiast porozmawiać z Akeleyem i przywołać go do rzeczywistości. Zahipnotyzowali go obietnicami odkryć kosmicznych, ale teraz musi posłuchać głosu rozsądku. Trzeba nam stąd uciekać, nim będzie za późno. Jeśli nie starczy mu siły woli, żeby się z tego wyrwać, ja go wspomogę. A jeśli nie zdołam go przekonać, to przynajmniej sam się wydostanę. Chyba pozwoli mi wziąć swego Forda, zostawię go w garażu w Brattleboro. Widziałem, że stał w szopie - drzwi były w nim zamknięte, dobry znak - gotów był do natychmiastowego użytku, więc niebezpieczeństwo można już było zaliczyć do przeszłości. Chwilowa niechęć do Akeleya, która była skutkiem naszej wieczornej rozmowy, już mi przeszła. Obaj znaleźliśmy się w podobnej sytuacji i musimy się trzymać razem. Wiedząc, że jest chory, nie miałem ochoty go budzić, ale było to konieczne. Nie mogłem przecież pozostać w tym domu aż do rana.
Wreszcie, zdolny już do działania, przeciągnąłem się, żeby rozluźnić mięśnie. Pod wpływem raczej impulsu aniżeli rozwagi wstałem ostrożnie, włożyłem kapelusz na głowę, wziołem walizkę i przyświecając sobie latarką zacząłem schodzić na dół w ogromnym napięciu nerwowym. Rewolwer trzymałem w zaciśniętej prawej ręce, a walizkę i latarkę w lewej. Sam nie wiem, dlaczego zachowałem takie środki ostrożności, bo przecież miałem obudzić tylko jeszcze jednego mieszkańca tego domu.
Kiedy po skrzypiących schodach zszedłem do hallu, usłyszałem jeszcze wyraźniejsze chrapanie, ale dochodziło z pokoju znajdującego się po lewej stronie - z salonu, w którym jeszcze nie byłem. Z prawej ział czarną nocą gabinet, w którym słyszałem niedawno rozmowę. Pchnąłem nie domknięte drzwi salonu przyświecając sobie latarką i kierując światło w stronę śpiącego. Natychmiast jednak odwróciłem się i wycofałem bezszelestnie, tym razem już nie instynktownie, ale kierowany rozsądkeiem. Na kanapie spał nie Akeley, ale mój były przewodnik Noyes.
Nie miałem pojęcia, jak naprawdę przedstawia się sytuacja, ale zdrowy rozsądek nakazywał mi dowiedzieć się jak najwięcej, zanim kogokolwiek obudzę. Zamknąłem cicho drzwi od salonu, żeby nie obudzić Noyesa i ostrożnie wszedłem do gabinetu spodziewając się tam znaleźć Akeleya, śpiącego, czy rozbudzonego, w fotelu, najwidoczniej jego ulubionym miejscu odpoczynku. W blasku latarki dostrzegłem najpierw duży stół pośrodku gabinetu, na nim jeden z tych piekielnych cylindrów z podłączonymi aparatami wzroku i słuchu oraz z aparatem mowy stojącym w pobliżu, a uszykowanym do podłączenia w każdym momencie. Pomyślałem, że w nim napewno znajduje się mózg, który słyszałem podczas tej strasznej konferencji; przyszła mi ochota, żeby go na chwilę podłączyć i usłyszeć, co ma do powiedzenia.
Był zapewne świadom mojej obecności; podłączone aparaty wzroku i słuchu odnotowały blask mojej latarki i skrzypienie podłogi. Nie miałem jednak odwagi manipulować przy tej aparaturze. Zauważyłem tylko, że był to nowy, błyszczący cylinder z nazwiskiem Akeleya, który wieczorem stał na półce i na który miałem nie zwracać uwagi. Teraz, patrząc wstecz, żałuję, że brakło mi odwagi i nie posłuchałem tego, co mógłby mi powiedzieć. Bóg jeden wie, jakeie tajemniece, jakie straszne wątpliwości i czyją tożsamość byłby mi wyjaśnił ! Wtedy jednak uznałem, że lepiej to zostawić w spokoju.
Skierowałem następnie latarkę w róg pokoju, gdzie spodziewałem się znaleźć Akeleya, ale ku memu zaskoczeniu stwierdziłem, że wielki fotel jest pusty, nie ma w nim ani śpiącego ani rozbudzonego Akeleya. Natomiast z fotela na podłogę opadał jego obszerny, stary szlafrok, zaś obok na podłodze leżał żółty szal i długi bandaż, którym owinięte były jego nogi, co wydało mi się takie dziwne. Kiedy tak stałem pełen wątpliwości i zastanawiałem się, gdzie może się znajdować Akeley i dlaczego tak nagle porzucił strój, jaki miał na sobie z powodu choroby, stwierdziłem, że już nie czuję tu tego dziwnego zapachu ani wibracji. Czym były spowodowane ? Nagle uświadomiłem sobie, że najbardziej odczuwałem je w pobliżu Akeleya, a zwłaszcza koło fotela; następnie w całym gabinecie, ale już słabiej, a także w hallu, w pobliżu drzwi gabinetu. Reszta domu była wolna od zapachu i wibracji. Przesunąłem latarką po całym gabinecie łamiąc sobie głowę nad tym, co się tu mogło zdarzyć.
Lepiej byłoby dla mnie, gdybym zostawił to miejsce w spokoju i nie oświetlał raz jeszcze pustego fotela. W rezultacie nie opuściłem tego domu bezszelestnie, wydałem z siebie bezszelestny okrzyk, który mógł zaniepokoić i rozbudzić śpiącego po wartownika. Ten krzyk i nieprzerwane chrapanie Noyesa to odgłosy, jakie zapamiętałem z tego pełnego patologicznych zjawisk domu u stóp nawiedzonej góry, której szczyt porosły jest czarnym lasem - a będącej siedliskiem transkomicznego horroru pośród samotnych zielonych wzgórz i szemrzących klątwę potoków, przecinających widmowy, dziki krajobraz.
Sam nie wiem, jak to się stałó, że podczas tego chaotycznego szperania w gabinecie nie upuściłem latarki, walizki i rewolweru i że zdołałem je przy sobie zachować. W końcu jednak wydostałem się z pokoju, a potem z tego domu, zachowując ciszę. Dowlokłem się bezpiecznie do Forda i wrzuciwszy swoje rzeczy do środka, zasiadłem przy kierownicy. Udało mi się uruchomić ten stary wehikuł i pomknąć przez czarną, bezksiężycową noc ku nieznanej, bezpiecznej przystani. Moja jazda tym wehikułem przypominała majaki z utworów Poego albo Rimbouda czy też obrazów Dore'a, w końcu jednak udało mi się dotrzeć do Townshend. I to już wszystko. Jeżeli nie ucierpiało moje zdrowie psychiczne, to miałem szczęście. Czasami jednak lękam się, co przyniosą następne lata, zwłaszcza teraz, kiedy niespodziewanie wykryto nową planetę Pluto.
Jak już wspomniałem, poświeciwszy najpiwrw latarką po całym pokoju skierowałem ją znowu na pusty fotel i wtedy zauważyłem tam po raz pierwszy trzy przedmioty ukryte w luźnych fałdach leżącego tam szlafroka. Kiedy trochę później przybyli tam ludzie szeryfa, już zniknęły. Zaznaczyłem, że nie było w tym nic specjalnie koszmarnego. Najgorsze były wnioski, jakie się mimo woli nasuwały. Nawet jeszcze teraz przychodzą na mnie chwile wątpliwości i wtedy jestem całkiem bliski sceptycyzmu tych ludzi, którzy przypisują wszystkie te moje przeżycia sennej jawie, nerwom albo też złudzeniu.
Owe trzy rzeczy były skonstruowane mistrzowsko i zaopatrzone w pomysłowe metalowe klamry, celem podłączenia do części organicznych, na temat których nawet teraz nie śmiem snuć żadnych przypuszczeń. Mam nadzieję... głęboką... że były to przedmioty z wosku, wykonane z prawdziwym mistrzostwem, choć w skrytości ducha jestem pełen różnych obaw. Wielki Boże ! Ten szepczący w ciemności człowiek i ten chorobliwy zapach, jaki się wokół niego unosił, i ta wibracja w powietrzu ! Czarownik, emisariusz odmieniec, przybysz z innego świata... koszmarne, przytłumione bzyczenie... i przez cały czas w tym nowym, błyszczącym cylindrze na półce... biedaczysko... "Niesłychana zręczność chirurgiczna, biologiczna i mechaniczne..."
Albowiem te trzy przedmioty leżące w fotelu, doskonałe aż po najdrobniejsze szczegóły, odznaczające się wprost mikroskopijnym podobieństwem... identyczne... to była twarzi ręce Henry Wentwortha Akeleya.
W górach szaleństwa
( At the mountains of madness )
1.
Zostałem zmuszony, aby opowiedzieć moją historię, gdyż nie znając konkretnych powodów, naukowcy z pewnością nie posłuchaliby mej rady. Muszę przy tym nadmienić iż powody, dla których sprzeciwiam się ponownemu wtargnięciu na terytorium Antarktydy z kompleksowymi poszukiwaniami skamielin, wierceniami i topieniem pradawnych pokryw lądowych, wyjawiam absolutnie wbrew mojej woli. Waham się tym bardziej, że ostrzeżenia moje mogą okazać się daremne. Powątpiewanie w oczywiste fakty, które zmuszony Jestem ujawnić jest nieuniknione, gdybym jednak opuścił bądź przemilczał to co wyda się szalone i niewiarygodne, nic by praktycznie nie pozostało, na moją korzyść świadczyć będą ukrywane dotąd zdjęcia, zarówno zwykłe jak i lotnicze, są one bowiem nad wyraz żywe i plastyczne. Wątpliwości mogą wzbudzić jedynie z tego względu, iż zręczne oszustwo praktycznie nie ma granic. Szkice wykonane tuszem zostaną, rzecz Jasna, wykpione jako przykład jawnego szalbierstwa, niemniej Jednak eksperci powinni bez trudu dostrzec dziwaczność owej techniki i mocno się nad nią zastanowić. Ostatecznie muszę zdać się na osąd i opinię tych nielicznych ekspertów, którzy z jednej strony wykazują dostateczną niezależność umysłu by ocenić moje argumenty zgodne z ich plugawym, przekonującym meritum, a z drugiej strony posiadających wystarczający wpływ by powstrzymać badaczy z całego świata przed prowadzeniem niefortunnych prac w pasmach Gór Szaleństwa. Tak się nieszczęśliwie składa, że ludzie tacy jak ja i moi towarzysze, związani z małym uniwersytetem, mają raczej niewielką szansę wywrzeć jakikolwiek wpływ tam, gdzie w grę wchodzą sprawy tak przerażająco dziwne, czy o tak kontrowersyjnej naturze. Na naszą niekorzyść świadczy również fakt, iż nie jesteśmy sensu stricte specjalistami w dziedzinach o które, przede wszystkim, tutaj chodzi. Moim głównym zadaniem jako geologa wchodzącego w skład Ekspedycji Uniwersytetu Miskatonic było uzyskanie próbek skał i gleb z różnych obszarów kontynentu antarktycznego, do czego służyć miał znakomity świder wynaleziony przez profesora Franka M. Pabodiego, z wydziału inżynierii naszej uczelni. nie miałem najmniejszej ochoty zostać pionierem na jakimkolwiek innym polu i żywiłem jedynie nadzieję, iż badając z pomocą naszego nowego mechanicznego urządzenia eksploatowane już wcześniej miejsca, dotrę do nowych materiałów, które dotąd, przy użyciu tradycyjnych metod wydobywczych, były nieosiągalne. O czym powiadomiliśmy opinię publiczną w naszych doniesieniach, aparatura wiertnicza Pabodiego okazała się wyśmienita: łatwa w obsłudze, wyjątkowo lekka i przenośna, a dzięki temu że obok zwykłych urządzeń do wierceń artyleryjskich zastosowano w niej system niewielkich, kolistych świdrów skalnych, błyskawicznie i bez trudu radziła sobie z warstwami o różnej twardości. Stalowa głowica, połączone pręty, silnik benzynowy, składany, drewniany dźwig, ładunki dynamitu, detonatory i przewody elektryczne, świder do usuwania odpadów geologicznych i składany transporter rurowy o średnicy pięciu cali, pozwalający na wiercenia do głębokości tysiąca stóp, tworzyły ogółem ładunek mieszczący się na trzech saniach, ciągniętych przez zaprzęgi, złożone z siedmiu psów każdy. Było to możliwe dzięki przemyślnemu stopowi aluminium, z którego wykonano większość metalowych części. Cztery duże samoloty, specjalnie przystosowane do lotów na ogromnych wysokościach nad płaskowyżem Antarktydy wyposażone w podgrzewacze paliwa i dopalacze, były w stanie przenieść całą naszą ekspedycję z bazy na skraju wielkiej bariery lodowej, do wybranych przez nas miejsc wewnątrz kontynentu; stamtąd dalej podążać mieliśmy zaprzęgami. Planowaliśmy spenetrować terytorium tak odległe jak tylko pozwoli na to jeden antarktyczny sezon - a może dłużej, gdyby okazało się to absolutnie niezbędne - przy czym mieliśmy działać głównie w masywach górskich i na płaskowyżu, na południe od Morza Rossa; w rejonach zbadanych już w różnym stopniu przez Shackletona, Amundsena, Scotta i Byrda. Zamierzaliśmy często zmieniać obozowiska i pokonywać samolotem odległości na tyle duże by mogły okazać się znaczące pod względem geologicznym, spodziewaliśmy się uzyskać ogromną ilość materiałów, zwłaszcza okazów pochodzących z warstw prekambryjskich, jakich do tej pory na Antarktydzie zebrano niewiele, Pragnęliśmy zebrać również jak najwięcej skał, zawierających skamieliny, bowiem informacje na temat pierwotnego życia w tej posępnej krainie lodu i śniegu, mają ogromne znaczenie dla wiedzy o przeszłości ziemi. Na Antarktydzie panował tropikalny klimat, obfitujący w formy życia tak roślinnego jak i zwierzęcego, z których do dziś przetrwały jedynie, żyjące na północnych wybrzeżach kontynentu, pospolite porosty, pajęczaki i pingwiny; znakomita okazja by rozwinąć, wzbogacić i uściślić ową wiedzę. Gdyby podczas któregoś z wierceń udało się nam natrafić na skamieliny, mieliśmy rozszerzyć nawiert przy pomocy ładunku dynamitu i wydobyć okazy o odpowiednich rozmiarach i w odpowiednim stanie.
W skład wyprawy wchodziły cztery osoby z Uniwersytetu: Pabodie, Lakę z wydziału biologii, Atwood z wydziału fizyki (zajmujący się też meteorologią) oraz ja, reprezentujący geologię, sprawujący nominalne funkcje kierownika ekspedycji. Oprócz nas było jeszcze szesnastu pomocników - siedmiu absolwentów uczelni i dziewięciu zdolnych mechaników. Z tych szesnastu, dwunastu posiadało kwalifikacje pilotów i, za wyjątkiem dwóch, kwalifikacje operatorów radiowych; dodać należy iż ośmiu spośród nich znało się na nawigacji, i potrafiło posługiwać się kompasem i sekstansem, podobnie jak Pabodie, Atwood i ja. Do tego rzecz jasna dochodziły pełne załogi dwóch naszych statków, byłych jednostek wielorybniczych, których drewniane kadłuby specjalnie wzmocniono i w których zamontowano dodatkowe kotły paro we. Ekspedycję finansowała Fundacja N. D. Pickmana wsparta paroma innymi dotacjami; dzięki temu, mimo braku wielkiej reklamy mogliśmy poczynić nader gruntowne przygotowania. Psy, sanie, maszyny, sprzęt obozowy oraz pięć rozłożonych na części samolotów dostarczono do Bostonu i tam załadowano na statki. Cel mieliśmy jasno określony, wyposażenie doskonałe, a w takich kwestiach jak odpowiednie zaprowiantowanie. organizacja, transport czy budowa obozów korzystaliśmy z doświadczeń wielu nad wyraz wybitnych poprzedników, leli liczba i sława jaką się cieszyli sprawiły, że nasza wyprawa, pomimo iż tak hojnie zaopatrzona, przeszła, praktycznie rzecz biorąc, nie zauważona.
Wypłynęliśmy z portu w Bostonie drugiego września 1950 roku, płynąc niezbyt szybkim kursem wzdłuż wybrzeża, przez kanał Panamski i zatrzymując się na Samoa i w Hobart, na Tasmanii. Tam zabraliśmy na pokład resztę zaopatrzenia, nikt z naszej grupy badawczej nic był dotąd w rejonach podbiegunowych i wszyscy polegaliśmy głównie na kapitanach naszych statków - J. B. Douglasie, dowódcy brygu "Arkham", i całego morskiego etapu wyprawy, i Georgu Thorfinnssenie, kapitanie statku "Miskatonic". Obaj byli starymi wilkami morskimi, weteranami wypraw wielorybniczych.
Im dalej zostawialiśmy za sobą zamieszkały świat, tym niżej słońce zapadało po północnej stronie, pozostając jednocześnie każdego dnia coraz dłużej nad horyzontem. Na wysokości mniej więcej 62 stopnia szerokości południowej ujrzeliśmy pierwsze góry lodowe, przypominające stoły, a tuż przed osiągnięciem kręgu polarnego, którego przecięcie w dniu 20 października uczciliśmy tradycyjną i oryginalną ceremonią, napotkaliśmy pierwsze poważne kłopoty z polem lodowym.
Przedzierając się przez lód, którego połać nie była na szczęście ani zbyt rozległa ani zbyt gruba, na 68 stopniu szerokości południowej i 175 stopniu długości wschodniej, wyszliśmy na otwarte wody. Rankiem, dwudziestego szóstego października od strony południowej oczom naszym ukazał się lśniący potężny ląd, a przed południem, drżąc z emocji oglądaliśmy rozległy, wyniosły, pokryty śniegiem łańcuch górski rozciągający się aż po skraj horyzontu. Tak oto, nareszcie dotarliśmy do najbardziej wysuniętego przyczółka wielkiego, nieznanego kontynentu i tajemniczego, mrocznego świata lodowej śmierci. Szczyty te należały, rzecz jasna, do odkrytego przez Rossa Masywu Admiralicji; teraz zadaniem naszym było opłynąć przylądek Adare i przepłynąć dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża Ziemi Wiktorii, do miejsca w którym mieliśmy rozbić bazę, u brzegów cieśniny NcMurdo, u stóp wulkanu Erebus na 77 stopniu 9 minucie szerokości południowej.
Ostatni etap podróży był barwny i wpływał pobudzająco na wyobraźnię. Ogromne, nagie, tajemnicze wierzchołki majaczyły nieprzerwanie wzdłuż zachodniej strony nieba, podczas gdy nisko wiszące słońce, ukazujące się w południe po północnej stronie skapywało przymglonym czerwonym blaskiem na biały śnieg, błękitnawy lód, pasma wód i czarne połacie odsłoniętych, granatowych stoków. Straszliwe podmuchy upiornego, antarktycznego wiatru omiatały nagie wierzchołki gór, zawodzenia wichury przywodziły niekiedy na myśl dziką, ledwo wyczuwalną melodię o szerokiej, zgoła obłędnej, gamie tonów, które w niewytłumaczalny, podświadomy sposób kojarzyły mi się z czymś niepokojącym, a nawet wręcz przerażającym. Cała sceneria przywodziła na myśl azjatyckie malarstwo Micholasa Koericha, i jeszcze bardziej zatrważające opisy owianego złą sławą płaskowyżu Leng z kart mrożącego krew w żyłach, bluźnierczego i plugawego "Necronomiconu" szalonego Araba, Abdula Alhazreda. Wielokrotnie później żałowałem, że w ogóle zajrzałem do tej potwornej księgi, w bibliotece Uniwersytetu Miskatonic.
7 listopada straciliśmy chwilowo z oczu pasmo gór po zachodniej stronie, minęliśmy wyspę Franklina, a następnego dnia ujrzeliśmy przed nami szczyty gór Erebus i Terror na wyspie Rossa, za nimi zaś długą linię Gór Perryego. Na wschodzie ciągnęła się gruba, biała krecha zapory lodowej, sięgająca 200 stóp wysokości i przypominająca skaliste urwiska w Quebecu; zapowiadała ona kres żeglugi w kierunku południowym. Po południu weszliśmy do cieśniny McNurdo i rzuciliśmy kotwicę w cieniu dymiącego Erebusa. Pokryty żużlem wierzchołek wulkanu o wysokości 12.700 stóp przypominał Świętą Fuji, z japońskich malowideł. Za nim, niczym biały upiór, wznosił się Terror, wygasły już dziś wulkan mierzący 10.900 stóp. Kłęby dymu buchały z otworu Erebusa raczej sporadycznie i jeden z absolwentów, zdolny, młody chłopak nazwiskiem Danforth, wskazał coś co przypominało lawę pokrywającą śnieżne stoki. Stwierdził przy tym, iż góra ta, odkryta w 1840 r. była bez wątpienia inspiracją dla Poego, który w siedem lat później napisał:
"Siarką cuchnące lawy, gęste strugi
nieustannie spływają w dół po zboczach Yaanck
W najdalszych polarnych krainach
Jęczą spływając w dół po zboczach Yaanck
W lodowych, krainach polarnych zórz."
Danforth był miłośnikiem mrocznych lektur i dużo opowiadał o Poe'm. Mnie osobiście zainteresował antarktyczny wątek jedynego, długiego opowiadania Poe'go - wstrząsającego i enigmatycznego "Arthura Gordona Pyma".
Na bezludnym wybrzeżu i wyrosłej zaporze lodowej niezliczone ilości groteskowych pingwinów popiskiwały, machały skrzydłami; w wodzie zaś, i na rozległych krach dryfującego powoli lodu, pływały lub przewalały się tłuste, leniwe foki. Krótko po północy, 8 listopada, przy pomocy niewielkich łodzi dokonaliśmy trudnego lądowania. Jednocześnie przeciągnęliśmy z każdego ze statków kabel, przygotowując się do wyładunku zapasów przy pomocy boi. Pierwsze kroki na Antarktydzie pozostawiły w naszej pamięci niezatarte wrażenie, pomimo iż dotarły tu już wcześniej wyprawy Scotta i Shackletona. Masz obóz, założony na skutym lodem wybrzeżu, u stóp wulkanu był jedynie obozem tymczasowym, kwatera główna wciąż znajdowała się na pokładzie "Arkham". Wyładowaliśmy sprzęt wiertniczy, psy, sanie, namioty, żywność, zbiorniki z benzyną, ekwipunek do topienia lodu, aparaty fotograficzne - zarówno te zwykłe jak i do zdjęć lotniczych, części samolotowe oraz inne akcesoria wraz z przenośnymi radiostacjami, które - obok tych zamontowanych na samolotach - były dostatecznie silne, by za ich pośrednictwem połączyć się z potężną aparaturą nadawczo-odbiorczą na "Arkham" z dowolnego miejsca na kontynencie antarktycznym. Aparatura na statku, za pomocą której utrzymywaliśmy bezpośredni kontakt ze światem zewnętrznym, przesyłać miała raporty prasowe do ogromnej stacji radiowej "Arkham Advertiser" w King-sport Mead, w Massachusetts. Mieliśmy nadzieję, że zdołamy zakończyć nasze prace w przeciągu antarktycznego lata, gdyby jednak okazało się to niemożliwe, mieliśmy przezimować na "Arkham", a jednocześnie, nim lód skuje wodę, wysłać "Miskatonic" na północ, po zaopatrzenie na kolejny sezon.
Nie muszę powtarzać tego, co pisano w gazetach na temat naszych wstępnych działań; o wejściu na górę Erebus, czy uwieńczonych sukcesem wierceniach mineralogicznych w Kilku punktach na wyspie Rossa, Które - mimo iż dokonano ich w skalnym podłożu - przebiegły nad wyraz sprawnie. Było to tylko i wyłącznie zasługą Pabodiego i jego aparatury. Nie będę też wspominał tu o pierwszej próbie wykorzystania urządzenia do topienia lodu czy o ryzykownym wejściu z saniami i zaopatrzeniem na wielką zaporę lodową, ani o tym jak w obozie na szczycie zapory zmontowaliśmy pięć wielkich samolotów. Zdrowie dopisywało całej naszej grupie, złożonej z dwudziestu mężczyzn i pięćdziesięciu alaskańskich psów zaprzęgowych, aczkolwiek należy nadmienić iż nie zetknęliśmy się jeszcze z naprawdę zabójczymi temperaturami i wiatrami. Temperatura wahała się w granicach między O a +25 stopni, a podobne mrozy występowały zimą w Płowej Anglii i byliśmy do nich przyzwyczajeni. Obóz na zaporze był również tymczasowy i pełnić miał wyłącznie funkcję magazynu na benzynę, żywność, materiały wybuchowe i inny sprzęt, na początek, do przewozu sprzętu badawczego potrzebowaliśmy tylko czterech samolotów. Piąty, na wypadek gdybyśmy utracili pozostałe maszyny i gdyby zaszła konieczność dostarczenia nas na "Arkham", pozostał w bazie zaopatrzeniowej pod opieką pilota i dwóch ludzi z załogi statku. Później, gdy nie będziemy potrzebować wszystkich czterech samolotów do przewozu sprzętu, planowaliśmy używać jednego lub dwóch z nich do transportu wahadłowego, między bazą zaopatrzeniową, a obozem stałym na olbrzymim płaskowyżu oddalonym od nas o 600-700 mil na południe, leżącym już za połacią lodowca Beardmore'a. Na przekór nieomal jednomyślnym opiniom o przerażających wichrach i burzach śnieżnych atakujących z tego właśnie płaskowyżu, postanowiliśmy, gwoli ekonomice i efektywności naszych działań, obyć się bez obozów pośrednich. Raporty radiowe donosiły o odbytym 21 listopada przez naszą eskadrę, zapierającym dech w piersiach czterogodzinnym locie non-stop. Lecieliśmy ponad dumną, lodową pustynią, gdzie słychać było tylko ciszę. Wiatr nie sprawiał nam większych kłopotów i radiokompasy przydały się tylko raz, kiedy trafiliśmy w gęstą mgłę. Pomiędzy szerokością 85 i 84 stopnia ujrzeliśmy rozległą połać ogromnego wzniesienia; uświadomiliśmy sobie, że dotarliśmy do lodowca Reardmore'a, największej doliny lodowcowej świata. Znaleźliśmy się wreszcie w prawdziwym, martwym od wieków, białym świecie najdalszego południa. Wtedy też dostrzegliśmy daleko na wschodzie, wierzchołek góry Plansen, wznoszący się na wysokość prawie 15.000 stóp.
Pomyślne założenie bazy południowej ponad lodowcem, na szerokości 86 stopni 7 minut i 174 stopniu 25 minucie długości wschodniej, oraz niewiarygodnie szybkie i sprawne wiercenia, prace geologiczne w różnych punktach, do których dotarliśmy czy to saniami, czy też odbywając krótkie loty samolotami, należą już do historii. To samo tyczy się uciążliwego, choć triumfalnego wejścia na górę Plansen, dokonanego przez Pabodiego i dwóch absolwentów uczelni - Gedney i Carrola, w dniach między 12 a 15 grudnia. Kiedy znajdowaliśmy się na wysokości około 8.500 stóp nad poziomem morza, próbne wiercenia wykazały, iż w pewnych miejscach stały grunt znajduje się zaledwie 12 stóp pod powierzchnią śniegu i lodu. Wykorzystaliśmy zatem naszą aparaturę do topienia lodu; wytopiliśmy otwory strzelnicze i użyliśmy dynamitu w wielu takich miejscach, gdzie żadnemu z wcześniejszych badaczy nie zaświtała nawet myśl o poszukiwaniu minerałów. Uzyskane w ten sposób próbki granitu prekambryjskiego i piaskowca potwierdziły nasze przypuszczenia, iż płaskowyż ów był homogeniczny, z olbrzymią masą kontynentu na zachodzie, ale różniący się nieco od części leżących na wschodzie, poniżej Ameryki Płd. który, jak sadziliśmy uformował mniejszy, odrębny kontynent oddzielony od większego zamarzniętymi połaciami mórz Kossa i Weddella, aczkolwiek Byrd odrzucał tę hipotezę. Wewnątrz niektórych piaskowców, które, celem poznania ich natury, wysadzaliśmy dynamitem i kruszyli, odnaleźliśmy pewne nader interesujące ślady i odłamki skamielin - głównie paproci, wodorostów, trylobitów, liliowców oraz mięczaków, jak Linguellae i gastropody; wszystko to miało ogromne znaczenie dla pierwotnej historii tego regionu. natrafiliśmy również na osobliwy, trójkątny, prążkowany odcisk mierzący w najszerszym miejscu stopę średnicy, który Lakę złożył z trzech fragmentów płytki łupku, wydobytej z otworu po wierceniu dokonanym na wyjątkowo dużej głębokości. Miejsce, gdzie odkryliśmy owe fragmenty znajdowało się na zachodzie, w pobliżu Gór Królowej Aleksandry i Lakę, jako biolog, dostrzegł w tych intrygujących odciskach coś wyjątkowo zagadkowego i ekscytującego. W moim mniemaniu, jako geologa, łupek ten nie różnił się niczym od innych skał osadowych. Jest on wszak formacją metamorficzną, w którą wprasowana została warstwa osadowa, a ciśnienie powoduje deformacje wszelkich zaistniałych w nim odcisków, nie widziałem więc powodu, aby aż do tego stopnia przejmować się, czy ekscytować owym prążkowanym wgłębieniem.
Kiedy szóstego dnia Lakę, Fabodie, Daniels, sześciu absolwentów, czterech mechaników i ja przelatywaliśmy na pokładzie dwóch samolotów nad brzegiem południowym, nagły, porywisty wiatr, który na szczęście nie przerodził się w śnieżną burzę, zmusił nas do lądowania. Był to, jak podały gazety, jeden z nielicznych epizodów w czasie kilku lotów obserwacyjnych, podczas których staraliśmy się określić nowe szczegóły topograficzne na obszarach, gdzie nie dotarli dotąd badacze. Wcześniejsze loty, które pod tym względem nas rozczarowały dostarczyły w zamian kilku olśniewających przykładów Fantastycznych, zwodniczych miraży, występujących na terenach polarnych, Których podróż morska data nam zaledwie mizerny przedsmak. Odległe góry wznosiły się na niebie niczym zachwycające, czarodziejskie miasta i bywało, że cały biały świat zmieniał się w złotą, srebrzystą i szkarłatną krainę, jakby zrodzoną z marzeń i imaginacji Dunsanyego, skąpaną w magicznym blasku wiszącego nisko na niebie słońca. W pochmurne dni miewaliśmy znaczne kłopoty z lotami, bowiem niebo zlewało się z ośnieżoną ziemią, przeistaczając się w jedną, mistyczną, mieniącą się wszystkimi barwami tęczy pustkę i nie sposób było dostrzec horyzontu rozdzielającego ziemię od nieba. Ostatecznie postanowiliśmy zrealizować nasz pierwotny plan pięćsetmilowego lotu na wschód przy użyciu wszystkich czterech samolotów, i założyć nową bazę przejściową na, jak mylnie sądziliśmy, mniejszej części kontynentu. Okazy geologiczne, które planowaliśmy tam uzyskać mogły okazać się niezwykle cenne, ze względów porównawczych.
Jak dotąd zdrowie nieodparcie nam dopisywało - sok z limonów idealnie kompensował monotonność diety opartej na puszkowej, mocno solonej żywności, zaś temperatury, utrzymujące się generalnie powyżej zera, pozwalały nam obywać się bez najgrubszych futer. Był środek lata, więc śpiesząc się, choć wykonując sumiennie wszystkie obowiązki, mogliśmy zakończyć naszą działalność do marca, unikając tym samym nudnego zimowania podczas długiej, antarktycznej nocy. Z zachodu nadeszło kilka srogich huraganów, ale uniknęliśmy szkód dzięki zapobiegliwości Atwooda, który wymyślił schrony dla samolotów oraz wiatrochrony ułożone z ciężkich bloków śniegu. Główne budynki obozu wzmocniliśmy śniegiem. Co tu dużo mówić, nie da się ukryć, iż dopisujące nam szczęście i nasza operatywność były doprawdy niesamowite. Zanim jeszcze na dobre przenieśliśmy się do naszej bazy, zewnętrzny świat wiedział już o naszym Programie, jak i o dziwnym, zaciętym uporze Lakeya upierającym się przy wyprawie badawczej na zachód, a raczej, dokładniej rzecz biorąc, na północny zachód. Wyglądało na to, iż szykował on naprawdę olbrzymie przedsięwzięcie, które związane było z trójkątnym, prążkowanym kawałkiem łupku - zgodnie z interpretacją Lake'a był on sprzeczny z naturą, co w najważniejszym stopniu pobudzało jego ciekawość, sprawiając iż nie mógł już doczekać się kolejnych wierceń i kruszenia skał w formacjach rozciągających się na zachodzie, do których to formacji owe fragmenty należały. Był dziwnie przekonany, iż ślad ów jest odciskiem jakiegoś ogromnego, nieznanego i niesklasyfikowanego dotąd organizmu, stojącego dość wysoko na drabinie ewolucji. Absolutnie nie zwracał uwagi na fakt, że wiekowe ślady - kambryjskie, jeśli nie prekambryjskie - wykluczały istnienie nie tylko wyżej rozwiniętego, ale w ogóle jakiegokolwiek życia poza jednokomórkowcami, lub co najwyżej trylobitami. Odłamki skały, na której zachowały się niezwykłe ślady musiały pochodzić sprzed bardzo wielu eonów.
2.
Opinia publiczna żywo zareagowała na nasze radiowe biuletyny, donoszące o wyprawie w nietknięte dotąd ludzką stopą i nie spenetrowane nawet wyobraźnią człowieka, północno-zachodnie terytoria, pomimo iż dotychczas nie wspomnieliśmy jeszcze o wielkich nadziejach na dokonanie rewolucji w naukach biologicznych i geologicznych. Wstępna wyprawa Lake'a saniami, między 11 a 18 stycznia w towarzystwie Pabodiego i paru innych osób, podczas której przy przekraczaniu jednego z ogromnych masywów sprasowanego lodu utracono dwa psy, przyniosła jeszcze więcej łupków z ery archaicznej - nawet ja zaintrygowany byłem osobliwą ilością ewidentnych skamielin w tej tak niewiarygodnie pradawnej warstwie. Chociaż były to odciski prymitywnych form życia, nie stanowiących zbyt wielkiego paradoksu, znalezione zostały, jak sądziliśmy, w warstwach, gdzie nie powinniśmy napotkać żadnych śladów życia. Właśnie dlatego wciąż nie widziałem większego sensu w naleganiach Lake'a, by przerwać nasz harmonogram - plan Lake'a wymagał bowiem zaangażowania wszystkich czterech samolotów, wielu ludzi i całej aparatury mechanicznej jaką dysponowaliśmy. Koniec końców nie wyraziłem sprzeciwu wobec tego planu, choć postanowiłem iż nie będę towarzyszył grupie udającej się na północny zachód.
Kiedy już odjechali, wraz z Pabodiem i pięcioma innymi ludźmi, przystąpiłem do ostatecznego opracowania planu naszych przenosin na wschód. W myśl tego, jeszcze w trakcie przygotowań, jeden z samolotów miał przetransportować spory zapas benzyny z cieśniny McMindo - to jednak mogło, przynajmniej na razie, poczekać, zostawiłem sobie sanie i dziewięć psów, gdyż nierozsądnym byłoby pozbawić się na jakiś czas możliwości transportu w tym kompletnie pustym świecie lodowatej, panującej tu od zarania śmierci, nadprogramowa wyprawa Lake'a w nieznane, jak wszyscy sobie przypominają, nadsyłała własne raporty za pośrednictwem zainstalowanych w samolotach krótkofalówek. Komunikaty odbierane były jednocześnie przez nasze odbiorniki w bazie południowej i na "Arkham" w cieśninie McMurdo; z lego ostatniego miejsca zaś szły dalej w świat na lalach długich, w paśmie do 50 metrów.
Lakę wyruszył 22 stycznia o czwartej nad ranem, pierwszy przekaz radiowy zaś nadszedł już po dwóch godzinach, kiedy to Lakę doniósł o lądowaniu i rozpoczęciu wierceń oraz topieniu na niewielką skalę lodu, w miejscu odległym od nas o około 500 mil. Sześć godzin później drugi, nader ekscytujący przekaz informował o gorączkowej, szaleńczej pracy w wyniku której został wywiercony i powiększony wybuchem płytki szyb, w którym odkryto kawałki łupka z kilkoma śladami podobnymi do tych, które spowodowały pierwotne zamieszanie. Trzy godziny później, krótki komunikat mówił o podjęciu, mimo silnej, porywistej wichury, dalszego lotu; kiedy zaś wysłałem zalecenie zabraniające dalszego ryzyka. Lakę odpowiedział obcesowo, iż jego nowe okazy czynią każde ryzyko opłacalnym. Wówczas zrozumiałem, że jego podniecenie osiągnęło stadium bliskie buntowi i nie jestem w stanie uczynić nic, by go powstrzymać i odwieść od ryzyka zagrażającego sukcesowi całej wyprawy; największym wszakże przerażeniem napawała mnie myśl, że zanurza się coraz to głębiej w złowrogi i zdradziecki biały bezmiar huraganów i niezbadanych tajemnic, ciągnący się jakieś półtora tysiąca mil aż do na poły tylko znanej, linii brzegowej Ziemi Królowej Marii i Knoxa. Następnie, po upływie mniej więcej półtorej godziny nadeszła podwójnie ekscytująca wiadomość, nadana ze znajdującego się w powietrzu samolotu Lake'a, która diametralnie zmieniła mój nastrój, sprawiając że zapragnąłem nagle towarzyszyć jego zespołowi:
- 10:05. Ma pokładzie samolotu. Po burzy śnieżnej dostrzegliśmy masyw górski, wyższy niż jakikolwiek dotąd przez nas oglądany. Zważywszy na wysokość płaskowyżu można go porównać z Himalajami. Przypuszczalne położenie: 76 stopni 15 minut szerokości i l 15 stopni 10 minut długości wschodniej. Rozciąga się w prawo i w lewo daleko, jak okiem sięgnąć. Podejrzewamy istnienie dwóch dymiących wulkanów. Wszystkie szczyty czarne i oczyszczone ze śniegu. Szalejąca wichura utrudnia nawigację.
Po tej informacji Pabodie, jego ludzie i ja czuwaliśmy, z niepokojem i ekscytacją nad odbiornikiem. Myśl o nieznanych górach oddalonych od nas o 700 mil rozpaliła w nas żądzę; cieszyliśmy się, że to my - pomimo iż nie osobiście - jesteśmy odkrywcami tych gór. Po pół godzinie Lakę znowu nas wywołał:
- Samolot Moultona musiał przymusowo lądować na płaskowyżu, na pogórzu, nikomu nic się nie stało, a maszynę zapewne uda się naprawić. Przeładujemy najważniejszy sprzęt do trzech pozostałych maszyn na powrót, lub dalszą drogę, w zależności od sytuacji, ale na razie nie zachodzi potrzeba podróży obciążonymi samolotami. Zamierzam przeprowadzić dziś zwiad na pokładzie maszyny Carrolla, po wyładowaniu z niej całego sprzętu. Nie jesteście w stanie wyobrazić sobie czegoś takiego. najwyższe wierzchołki muszą mieć ponad 55 tysięcy stóp. Everest to przy nich pestka. Atwood mierzy wysokość teodolitem, podczas gdy Carroll i ja wybraliśmy się na krótki wypad. Jeśli chodzi o wulkany, prawdopodobnie zaszła pomyłka, gdyż formacje wyglądają na warstwowe, prawdopodobnie prekambryjskie łupki przemieszane z innymi pokładami. Dziwnie prezentują się na tle nieba - regularne grupy sześcianów przylegających do najwyższych szczytów. Wszystko spowite jest cudownym czerwono-złotym blaskiem wiszącego nisko słońca. Przypomina krainę ze snów albo bramę zapomnianego świata pełnego nieznanych cudów. Chciałbym abyś tu byt i mógł to zobaczyć.
Choć właściwie była to pora snu, nikt z nas, słuchających, nie myślał nawet o ułożeniu się na spoczynek. Podobne nastroje musiały zapewne panować w McMurdo, gdzie informacje dotarły do naszego magazynu i na pokład "Arkham". Douglas pogratulował nam tak istotnego odkrycia, a do niego przyłączył się Sherman, kierownik magazynu. Martwiliśmy się, rzecz jasna o uszkodzony aeroplan, ale mieliśmy nadzieję, że łatwo da się go naprawić. O 25:00 ponownie zgłosił się Lakę.
- Lecimy z Carrollem nad najwyższymi partiami pogórza. Nie odważymy się wznieść przy tej pogodzie nad naprawdę wysokimi szczytami, ale uczynimy to później. Dotarcie tu było uciążliwe i przerażające, ale warto było. Olbrzymie pasmo górskie stanowi jednolity masyw i nie ma możliwości zajrzeć co znajduje się za nimi. Główne wierzchołki są wyższe niż szczyty Himalajów i nader osobliwe. Wygląda na to, iż są zbudowane z prekambryjskich łupków z wyraźnymi oznakami wypiętrzenia innych warstw. Jeśli chodzi o wulkany, myliliśmy się. Masyw rozciąga się tak daleko, jak okiem sięgnąć. Powyżej mniej więcej 21 tysięcy stóp góry są pozbawione śniegu. Dziwne i niezwykle formacje na stokach najwyższych gór. Wielkie, acz niewysokie kwadratowe bloki o idealnie pionowych bokach i prostokątnych obwałowaniach u dołu, niczym stare, azjatyckie zamki przylegające do stromych górskich zboczy na obrazach Roericha. niezwykle frapujący widok. Doprawdy, robi z daleka ogromne wrażenie. Podlecieliśmy bliżej do niektórych z nich, bo Caroll myślał, iż są zbudowane z mniejszych, oddzielnych fragmentów, ale prawdopodobnie to tylko ślady zwietrzenia. Większość krawędzi jest pokruszona i zaokrąglona, jakby przez miliony lat wystawione były na działanie burz i niedogodności klimatycznych. Pewne partie gór, zwłaszcza te wyższe wydają się być utworzone ze skał jaśniejszego koloru niż większość warstw na właściwych zboczach, i z całą pewnością posiadają strukturę krystaliczną. Zbliżywszy się do nich dostrzegliśmy wiele wejść do jaskini -niektóre z nich mają osobliwie regularny kształt: kwadratowy lub półkolisty. Musisz sam tu przybyć i to zbadać. Wydaje mi się, że na szczycie jednego z wierzchołków widziałem wał lub coś zbliżonego do łuku. Wysokość szczytu wynosi od 50 - 55 tysięcy stóp. Ja znajduję się teraz na wysokości 21.5 tysiąca stóp. Jest piekielnie zimno. Mróz przenika do szpiku kości. Wiatr wyje i zawodzi przetaczając się przez przełęcze, zaglądając i wydostając się z jaskini, ale dla samolotu nie stanowi większego zagrożenia.
Od tej chwili, przez następne pół godziny. Lakę z przejęciem opowiadał nam o wszystkim, wyrażając zapalczywe pragnienie odbycia normalnej wspinaczki na któryś ze szczytów. Odpowiedziałem, że dołączę do niego tak szybko, jak tylko zdoła przysłać mi samolot, oraz że opracujemy z Pabodiem najlepszy plan zagospodarowania benzyny - ogólnie rzecz biorąc chodziło o to gdzie i jak powinniśmy skoncentrować nasze zapasy z punktu widzenia zmiany planów wyprawy. Rzecz jasna, wiercenia Lake'a, jak również loty aeroplanów wymagać będą ogromnych ilości benzyny w nowej bazie, którą zamierzał założyć u podnóża gór; tak więc lot na wschód mógł w ogóle w tym sezonie nie dojść do skutku. W związku z tą sprawą skontaktowałem się z kapitanem Douglasem i poprosiłem, by wyładował ze statków tyle benzyny ile się da i przesłał zapasy na górę, na zaporę, psim zaprzęgiem, który tam pozostawiliśmy. Przede wszystkim mu sieliśmy zorganizować bezpośrednie połączenie poprzez nieznane terytoria, dzielące obóz Lake'a od cieśniny Mc Murdo. Później Lakę znów mnie wywołał, by stwierdzić, że postanowił rozbić obóz tam, gdzie Moulton wsadził samolot, którego naprawa, notabene, była Już w loku. Pokrywa lodu była tam nader cienka i gdzieniegdzie spod bieli przezierał ciemny grunt; Lakę przed wspinaczką i wyprawą saniami chciał jeszcze dokonać w tym miejscu kilku wierceń i strzałów. Mówił o trudnym do opisania, niepojętym majestacie całej, otaczającej ich scenerii, dziwnym, niepokojącym odczuciu jakby znajdował się w cieniu ogromnych, milczących wieź, których szeregi wznosiły się w górę niczym ściana sięgająca nieba, na krawędzi świata. Atwood prowadząc obserwacje przy pomocy teodolitu ustalił, iż wysokość pięciu najwyższych szczytów wahała się od 50 do 54 tysięcy stóp. Lake'a niewątpliwie niepokoił problem omiecionych ze śniegu zboczy, gdyż sugerowało to istnienie powracających z większą lub mniejszą częstotliwością wichur, przewyższających swą zaciekłością i gwałtowności. I wszystkie inne, jakie dotąd mieliśmy możliwość oglądać. Jego obóz usytuowany był ponad 5 mil od miejsca, gdzie pogórze gwałtownie się wznosiło. Wyczułem w je go słowach nutę podświadomej trwogi - nutę która dala się wyczuć nawet poprzez dzielącą nas lodową pustkę 700 mil - gdy nakłaniał nas, byśmy się pospieszyli i dotarli do owego osobliwego, nowego regionu tak szybko jak to tylko możliwe. Wybierał się właśnie na spoczynek po całym dniu nieustannej pracy, prowadzonej w niesłychanym tempie, z niewiarygodną zawziętością i dającą niesamowite wyniki.
Rankiem odbyłem trójstronną rozmowę z Lake'm i kapitanem Douglasem, przebywającymi w swych odległych od siebie obozach. Ustaliliśmy, że jeden z samolotów przybędzie do mojej bazy po Pabodiego, pięciu mężczyzn i po mnie, jak również po tyle paliwa ile zdoła unieść na swym pokładzie. Sprawa pozostałej benzyny zależeć będzie od naszych dalszych ustaleń w kwestii wypadu na wschód; póki co odłożyliśmy ów problem na kilka dni, gdyż chwilowo Lakę posiada wystarczająca ilość paliwa potrzebnego by ogrzać obóz i prowadzić wiercenia. W paliwo powinna zostać zaopatrzona baza południowa, lecz jeżeli odłożymy wyprawę na wschód, to nie skorzystamy z niej aż do przyszłego lata, a tym czasem Lakę przyśle samolot, by określić bezpośrednia trasę pomiędzy swymi nowymi górami, a cieśnina Mc Murdo. Wraz z Pabodiem przygotowałem bazę do zamknięcia jej na dłuższy lub krótszy okres - w zależności od sytuacji. Gdyby przyszło nam spędzić na Antarktydzie całą zimę, odlecimy zapewne z bazy Lake'a na "Arkham" nie wracając już do tego punktu. Część naszych stożkowych namiotów została już wcześniej wzmocniona bryłami zlodowaciałego śniegu, w związku z czym postanowiliśmy obecnie dokończyć prace nad stworzeniem stałego osiedla. Jako że dysponowaliśmy spora liczbą namiotów - Lakę miał ich pod dostatkiem, nawet gdyby nasza grupka miała przenieść się i zamieszkać w jego bazie. Przekazałem przez radio, że Pabodie i ja będziemy gotowi do drogi nazajutrz, gdyż czekał nas jeszcze jeden dzień pracy, noc zaś chcieliśmy uczciwie przespać. Praca jednak trwała nieprzerwanie tylko do szesnastej, gdyż od tego mniej więcej czasu zaczęły napływać od Lake'a zdumiewające i nad wyraz ekscytujące komunikaty. Dzień zaczął się dla niego niepomyślnie; dokonane z aeroplanu pomiary wyłaniającej się spod lodu, w pobliżu bazy, skalnej powierzchni wykazały całkowity brak wszystkich tych pierwotnych archaicznych warstw, których tak poszukiwał, a które tworzyły przeważającą część gigantycznych wierzchołków widniejących w prowokującej odległości od obozowiska. Większość owych lśniących skał była albo pochodzącymi z okresu jurajskiego i kredowe go piaskowcami, albo łupkami z permu i triasu, których występujące tu i ówdzie połyskujące czernią pokłady sugerowały twarde złoża łupkowego węgla. To raczej zniechęcało Lake'a, który chciał wydobyć dużo starsze okazy niż liczące sobie 500 milionów lat. Zdawał sobie sprawę, że aby odkryć żyłę archaicznego łupku w którym znalazł dziwne znaki, musi podjąć nielichą wyprawę saniami z pogórza na którym się znajdował, aż do stóp stromych zboczy gigantycznych gór. Mimo to jednak postanowił dokonać kilku miejscowych wierceń, jako część ogólnego programu wyprawy. Polecił zatem zmontować świder i wyznaczył do jego obsługi pięciu ludzi, podczas gdy po została grupa kończyła ustawianie obozu i reperowała uszkodzony samolot. Ma początek wierceń wybrano skały, które wyglądały na najbardziej miękkie - piaskowiec oddalony od obozu o mniej więcej ćwierć mili. Świder uporał się z nim bardzo łatwo, bez potrzeby dokonywa nią dodatkowych dynamitowych strzałów. Trzy godziny później po pierwszym koniecznym strzale usłyszano krzyk załogi świdra i niebawem młody Gedney - pełniący rolę kierownika robót - wpadł spiesznie do obozu, z zaskakującymi wieściami. Natrafiono na jaskinię, pobliską wiec szybko ustąpił miejsca żyle komanczańskiego wapienia, pełnego mikroskopijnych skamielin głowonogów, kości morskich kręgowców i rekinów. Już to, samo w sobie, było ważnym odkryciem, gdyż dostarczało wyprawie pierwszych skamielin kręgowców; wkrótce po tym jednak, gdy głowica zagłębiła się w próżnię, wiertaczy ogarnęła kolejna, jeszcze silniejsza fala emocji. Potężny ładunek ujawnił podziemny sekret - poprzez postrzępiony otwór mierzący około 5 stóp szerokości i 2 stopy grubości ziała płytka jama wydrążona w wapieniu przed ponad 50 min lat, przez wody pradawnego, tropikalnego świata. Wydrążona warstwa nie miała więcej niż 7 czy 9 stóp, lecz rozciągała się pod ziemią we wszystkich kierunkach. Wyczuwało się tam słaby ciąg powietrza, który sugerował istnienie całego rozległego systemu ja skiń. Zarówno strop jak i podłoże pokryte było obficie stalaktytami i stalagmitami - niektóre z nich stykały się ze sobą tworząc ogromne kolumny, najistotniejszy ze wszystkiego był jednak odkryty tam, rozległy pokład muszli i kości, które miejscami wręcz blokowały przejście. Zmyte z nieznanych dżungli mezozoicznych, z lasów trzeciorzędu, palm wachlarzowych i prymitywnych roślin okrytozalążkowych, owo kostne zbiorowisko zawierało więcej gatunków zwierzęcych niż najsumienniejszy paleontolog byłby w stanie zgromadzić i sklasyfikować przez rok. Mięczaki, pancerze skorupiaków, ryby, zwierzęta ziemnowodne, gady, ptaki i wczesne ssaki, duże i małe, znane i nieznane. Nic dziwnego zatem, że Gedney wrócił biegiem do obozu krzycząc, i nic dziwnego, że każdy rzucał swoją pracę i ruszał przez przeszywający do szpiku kości, gryzący chłód tam, gdzie wysoki szyb znaczył nowoodkrytą bramę wiodącą ku sekretom wnętrza ziemi i minionych wieków. Kiedy Lakę zaspokoił pierwszą, palącą ciekawość, pospiesznie nabazgrał w notatniku krótką wiadomość i młody Moulton pobiegł z nią do obozu, by nadać przez radio komunikat. W ten sposób dowiedziałem się o odkryciu. Wiadomość mówiła też o zidentyfikowaniu pierwszych muszli, kości ryb kostołuskich i Placodermów, szczątków Labyrinthodontów i Thccodontów, fragmentów czaszki Mosasaura, stosu pacierzowego i pancernych płyt Dinozaura, zęba i kości skrzydła Pterodaktyla, szczątków Archeopteryxa, zębów mioceńskiego rekina, czaszek prymitywnych ptaków oraz innych kości pradawnych zwierząt takich jak: Xiphodony, Eohippy, Oreodony i Titanothery. Ponieważ nie znaleziono szczątków współczesnych. Lakę wysnuł wniosek, że ostatnie warstwy trafiły tutaj w Oligocenie, a ta zapadnięta warstwa, w obecnym wyschniętym martwym i odizolowanym stanie, znajdowała się tak przez ostatnie 50 milionów lat. Z drugiej jednak strony najbardziej interesująca była przewaga form bardzo wczesnego życia. Chociaż wapienna formacja była niewątpliwie komanczańska, i ani trochę wcześniejsza, czego dowodem są skamieliny osadzone w tej płytkiej grocie w typowy, konarowy sposób, to także fragmenty wolnej przestrzeni zawierały zadziwiającą proporcję organizmów traktowanych dotychczas jako właściwych dla okresów dużo starszych - nawet szczątkowe ryby, mięczaki i korale pochodziły z odległego syluru i ordowiku. Nasuwał się oczywisty wniosek, że w tej części świata istniała nadzwyczajna i unikalna ciągłość między życiem sprzed 500 i sprzed 50 milionów lat. Trudno było ustalić jak daleko ciągłość ta wychodzi poza oligocen, kiedy to jaskinia została zamknięta. Tak czy inaczej nadejście straszliwego lodowca w plejstocenie - jakieś 500 tysięcy lat temu - nieomal wczoraj w porównaniu z wiekiem jaskini, musiało oznaczać kres wszystkich pierwotnych form, które lokalnie potrafiły przetrwać właściwe dla nich czasy. Lakę nic poprzestał na pierwszej wiadomości, lecz sporządził kolejny komunikat i przesłał go poprzez śniegi do obozu, nim Moulton zdążył stamtąd wrócić. Dlatego też Moulton pozostał już przy radiu w jednym z samolotów nadając do "Arkham" i dalej w świat dalsze uzupełnienia, które Lakę przesyłał mu przez kolejnych posłańców. Kto śledził doniesienia prasowe, pamięta zapewne poruszenie jakie wśród naukowców wywołały te popołudniowe raporty; raporty które doprowadziły ostatecznie, po tylu latach do zorganizowania Ekspedycji Starkweathera i Moora, o którą tak się niepokoję, i którą usiłuję storpedować, najlepiej będzie jak przekażę te komunikaty dokładnie w takiej formie, jak przesyłał mi je Lakę, a nasz radiooperator w bazie, McTighe, przekładał ze stenogramu pisanego ołówkiem:
- Fowler w odłamkach piaskowca i wapienia uzyskanych wskutek wybuchu, dokonał odkrycia najwyższej wagi. Kilkanaście wyraźnych trójkątnych, prążkowanych odcisków, dokładnie takich samych Jak te w archaicznym łupku, dowodzących, że źródło to przetrwało ponad 600 milionów lat, aż do czasów komanczańskich, bez większych zmian; to z kolei dowodzi, że odciski komanczańskie są w oczywisty sposób prymitywniejsze i bardziej schyłkowe niż pozostałe, starsze. Podkreślcie w prasie wagę odkrycia. Będzie ono znaczyć dla biologii tyle co dzieło Einsteina dla matematyki i fizyki. Skojarzcie to z moja poprzednią pracą i wysnujcie wnioski. Wygląda na to iż, jak podejrzewałem, ziemia była świadkiem całego cyklu, czy cykli organicznego życia jeszcze przed tym znanym, które rozpoczęło się od komórek w archeozoiku. Wyewoluowało ono i wyspecjalizowało się nie później niż miliard lat temu; kiedy planeta była młoda i nic nadająca się do zasiedlenia przez jakiekolwiek formy życia czy zwyczajne struktury protoplazmatyczne. Rodzi się pytanie - gdzie, kiedy i jak rozpoczął się ich rozwój?
- Badając fragmenty pewnych szkieletów należących do ogromnych, zarówno lądowych jak i morskich gadów oraz prymitywnych ssaków, znalazłem osobliwie umiejscowione rany i uszkodzenia struktury kostnej, których nie można przypisać jakiemukolwiek drapieżcy czy mięsożercy z żadnego okresu. Były one dwojakiego rodzaju - proste, wytopione dziury na wylot oraz wyraźne ślady nacięć czy rąbania. Jeden czy dwa przypadki równo przeciętych kości, niewiele okazów uszkodzonych. Posłałem do obozu po latarki elektryczne. Rozszerzymy teren badań podziemnych przez wycięcie stalaktytów.
- Znalazłem bardzo dziwny kawałek steatytu. Ma około 6 cali średnicy i 1.5 cala grubości. Jest całkiem inny od tutejszej formacji - trudno określić z jakiego pochodzi okresu. Zdumiewająco gładki i regularny. Ma kształt pięcioramiennej gwiazdy z odłamanymi końcami i śladami wgnieceń od uderzeń w wewnętrznych katach i pośrodku. Na nieuszkodzonej powierzchni, pośrodku, małe gładkie wgłębienie. Jeszcze bardziej zdumiewające jest jego pochodzenia oraz ślady zwietrzelin. Prawdopodobnie jakaś osobliwa forma działania wody. Carroll sądzi, że przy pomocy szkła powiększającego zdoła odnaleźć ślady dzięki którym obiekt zyska większe znaczenie geologiczne. Grupy maleńkich punkcików ułożonych w regularne wzory. Podczas naszych badań wzrasta niepokój psów i wydaje się, że zwierzęta nienawidzą tego steatytu. Muszę sprawdzić czy nic ma on jakiegoś specyficznego zapachu. Kolejny komunikat nadam przed wyruszeniem pod ziemię, kiedy Mills wróci z latarkami.
- 22:15. Ważne odkrycie. Orrendorf i Watkins, pracując pod ziemią, przy sztucznym świetle znaleźli o godzinie 21:45 gigantyczną, baryłkowatą skamielinę całkowicie nieznanego rodzaju - zapewne jakiejś rośliny lub przerośniętego, nieznanego morskiego gatunku. Tkanka zakonserwowana przez sole mineralne. Twarda jak skóra, lecz miejscami zachowała zdumiewającą elastyczność. Ślady po odłamanych częściach na końcach i bokach. Mierzy dokładnie 6 stóp długości, 5.5 stopy szerokości w najgrubszym miejscu, przy końcach zwęża się do szerokości l stopy. Przypomina beczułkę z pięcioma wypukłymi krawędziami zamiast klapek. Ułamane końce czegoś, co wygląda jak cienkie łodygi biegnące koliście w najszerszym miejscu korpusu. Z bruzd między krawędziami wyrasta coś intrygującego - grzebienie albo skrzydła, które zwijają się i rozkładają niczym wachlarze. Wszystkie - za wyjątkiem jednego, które rozwija się w siedmiostopowej rozpiętości, są prawie zupełnie zniszczone. Całość przypomina jedno z monstrów z pradawnych mitów, zwłaszcza Starsze Istoty opisywane w "Necronomiconie". Skrzydła ich wydają się być z błony naciągniętej na szkielet, na ich końcach widnieją maleńkie otwory, końce ciała są uschłe i pomarszczone; nie sposób ustalić co znajdowało się w środku, ani co się odłamało. Kiedy wrócimy do obozu przeprowadzę sekcję. Nie potrafię określić czy było to zwierzę, czy roślina. Wiele cech wskazuje, iż było to stworzenie niewiarygodnie wręcz prymitywne. Poleciłem, by wszyscy zabrali się do wycinania stalaktytów i szukali kolejnych okazów. nadal mamy kłopoty z psami, nienawidzą nowego okazu i prawdopodobnie rozszarpałyby go na strzępy, gdybyśmy nie trzymali ich na dystans.
- 25:50. Uwaga! Dyer, Pabodie, Douglas! Sprawa najwyższej, rzekłbym, transcendentalnej wagi. "Arkham" musi to przekazać natychmiast stacji w Kingsport Mead. Dziwna, baryłkowata narośl jest stworem z ARCHAIKU, który pozostawił odciski w skałach. Mills, Boudrcau i rowler odkryli pod ziemią grupę, trzynastu kolejnych, znajdującą się pod ziemią, 40 stóp od otworu. Wymieszane z zadziwiająco ukształtowanymi, zaokrąglonymi kawałkami steatytów, mniejszymi niż ten znaleziony na początku - wszystkie w kształcie gwiazdy, ale już bez uszkodzeń, za wyjątkiem kilku miejsc. Ze wszystkich okazów organicznych, osiem jest najwyraźniej kompletnych, ze wszystkimi dodatkami. Zabrałem je na powierzchnię. Psy trzymam od nich na dystans. Przykładam dużą wagę do opisu, zatem powtórzę jeszcze raz, dla dokładności. Gazety muszą opisać to dokładnie. Obiekty mają długość 8 stóp. Sześciostopowe, pięciokrawędziowe baryłkowate korpusy, mierzące 5.5 stopy w najszerszym miejscu, kości o szerokości l stopy. Ciemnoszare, elastyczne i niewiarygodnie twarde. W bruzdach miedzy krawędziami znajdują się siedmiostopowe, błoniaste skrzydła, również ciemnoszarego koloru, które w oliwili znalezienia były zwinięte. Szkielet nośny skrzydeł - z rurek lub gruczołów o nieco jaśniejszym odcieniu szarości, z otworami na końcach. Krawędzie rozwiniętych skrzydeł są zablokowane. W najgrubszym miejscu każdej z pięciu pionowych, podobnych do klepek w beczce krawędzi, znajduje się pięć jasnoszarych, elastycznych ramion czy macek, w chwili znalezienia zwiniętych i przylegających ciasno do korpusu. Okazały się one rozciągliwe, a ich maksymalna długość liczy ponad 5 stopy; jak ramiona prymitywnego liliowca. Każda z macek o 5 calach średnicy, po dalszych 6 calach rozgałęzia się w niewielkie spiczaste odrosty czy wąsy, tak, że każda szypułka liczy w sumie 25 macek. Ma szczycie korpusu znajduje się gruba, bulwiasta szyja jasnoszarej barwy, zaopatrzona w coś, co przypomina skrzela, podtrzymująca żółtawą, pięcioramienną, przypominającą rozgwiazdę głowę pokrytą długimi na 5 cale, sztywnymi rzęskami o różnorodnych, pryzmatycznych barwach. Głowa jest gruba i pękata, mierzy około 2 stóp szerokości od czubka do czubka, z trzycalowymi żółtymi rurkami wychodzącymi z każdego końca. Szczelina pośrodku głowy służyła zapewne do oddychania, na końcu każdej rurki widnieje kuliste napęcznienie, gdzie żółtawa błona cofa się ku nasadzie, ukazując szklistą, o czerwonawej tęczówce gałkę, z całą pewnością oko. Z wewnętrznych kątów ukształtowanej na podobieństwo rozgwiazdy głowy wychodzi pięć nieco dłuższych, czerwonawych rurek kończących się workowatymi obrzmieniami tej samej barwy, które naciśnięte rozchylają się w otwory o kształcie dzwonu i maksymalnej średnicy dwóch cali, okolone białymi, przypominającymi zęby wypustkami - prawdopodobnie jest to otwór gębowy. Wszystkie te rurki, rzęski i ramiona należące do głowy o kształcie rozgwiazdy w chwili znalezienia byty czasowo złożone i przylegały ściśle do bulwiastej szyi i korpusu. Wobec wielkiej twardości taka elastyczność wydaje się wręcz zdumiewająca. W dolnej części korpusu kanciaste, acz odmiennie funkcjonujące kopie układu głowy. Bulwiasta, jasnoszara pseudoszyja - pozbawiona czegoś co wygląda jak skrzela - utrzymuje zielonkawy, pięcioramienny kształt rozgwiazdy. Twarde, muskularne ramiona długości 4 stóp, mierzące u podstawy 7 cali zwężają się do około 2,5 cala na końcach, skąd wyrasta niewielki, zielonkawy, przecięty pięcioma żyłkami, błoniasty trójkąt o długości 8 i szerokości 6 cali. Jest to łapka, płetwa lub pseudostopa, która od miliarda do 50 czy 60 milionów lat temu pozostawiła odciski w skale. Z wewnętrznych kątów rozgwiazdy wychodzą dwustopowe, czerwone rurki o 5 calach średnicy u podstawy i l calu na końcu. W końcówkach widnieją małe otworki. Wszystko to jest nadzwyczaj twarde i skórzaste, a jednocześnie niesłychanie elastyczne. Czterostopowe ramiona z płetwami bez wątpienia służyły istocie do poruszania się - pływania, czy czegoś w tym rodzaju. Poruszone, ukazują niezwykłą muskulaturę. W chwili znalezienia wszystkie te elementy były czasowo zwinięte wokół pseudoszyi i końca korpusu; podobnie rzecz miała się z wypustkami po spodniej stronie. Nie potrafię jeszcze dokładnie ustalić czy owo coś należało do świata zwierząt, czy roślin. Wszystko wskazuje raczej na zwierzę. Jest to prawdopodobnie niezwykle zaawansowana w ewolucji forma promieniaka, który zarazem nie utracił nic ze swych prymitywnych cech. Zauważa się niewątpliwe podobieństwo do szkarłupnia, mimo pewnych zaprzeczających temu oznak. Jako iż był to zapewne stwór morski, zadziwia układ i struktura skrzydeł, choć mogły być one przydatne przy żegludze. Symetria natomiast jest osobliwie roślinnej natury typu: góra-dół, w przeciwieństwie do zwierzęcego układu struktur na bazie: przód-tył. Bajecznie wczesna data ewolucji, poprzedzająca nawet najprostsze ze znanych dzisiaj, archaiczne organizmy -zbija z tropu i rodzi domysły co do pochodzenia owego stwora, nieuszkodzone okazy tak niesamowicie przypominają pewne stworzenie z pierwotnych mitów, że. ich istnienie, w pradawnych czasach poza Antarktyda wyda je się nieuniknione. Dyer i Pabodie, którzy czytali "Ne cronornicon" i widzieli powstałe z inspiracji treści.] owej plugawej księgi przerażające obrazy Clarka Ashtona Smitha, zrozumieją zapewne co mam na myśli, gdy mówię o Starszych Istotach, które przypuszczalnie stworzyły całe ziemskie życic - czy to dla żartu, czy też może przez pomyłkę. Otworzyło się szerokie pole do badań. Sadzać według znalezisk, pochodzą one prawdopodobnie z okresu późnej kredy. Nad nimi zwieszają się ogromne, masywne stalagmity. Wycięcie ich to nader żmudna i ciężka robota, ale to właśnie ich twardość zapobiegła zniszczeniu okazów. Stan zachowania skamielin jest wręcz zdumiewający, rzecz jasna dzięki procesom wapiennym. Jak dotąd nie znaleźliśmy nic więcej; wznowimy poszukiwania później. Teraz musimy odtransportować czternaście ogromnych okazów do obozowisk.. Nie możemy użyć do tego psów, które szczekają jak oszalałe i wolimy się do nich nie zbliżać. Dziewięć osób - trzy pozostały by pilnować psów - powinno poradzić sobie z trzema saniami, mimo że wieje paskudny wiali. Musi my ustalić połączenie lotnicze z cieśnina McMurdo i zacząć przewozić sprzęt, nim jednak udam się na spoczynek, chciałbym dokonać sekcji jednego z tych stworów. Brakuje mi tu prawdziwego laboratorium. Miech Dyer sam wymierzy sobie solidnego kopniaka, że starał się powstrzymać mnie przed wyprawa na zachód, najpierw najwyższe góry świata, a teraz to. Myślę, że możemy pogratulować sobie sukcesu. Zadanie naukowe zostało wykonane. Dzięki Pabodiemu za świder, który pozwolił nam otworzyć jaskinię. Czy teraz "Arkham" może powtórzyć opis?
Trudno wręcz opisać uczucie Pabodiego i moje po otrzymaniu tego komunikatu. Entuzjazm naszych towarzyszy dorównywał naszemu. McTighe, który w pośpiechu tłumaczył najistotniejsze fragmenty raportów w miarę jak napływały z buczącego radia, kiedy tylko operator Lake'a zakończył transmisję, przepisał je w całości ze sporządzonego stenogramu. Wszyscy pospołu docenialiśmy epokowe znaczenie odkrycia. Gdy operator z "Arkham" powtórzył opisowe fragmenty relacji, jak mu polecono, przesłałem Lake'owi ogólne gratulacje. Za moim przykładem poszedł również Sherman z bazy zaopatrzeniowej w cieśninie McMurdo oraz kapitan Douglas z "Arkham". Później jako kierownik wyprawy dodałem parę uwag, które miały być przesłane za pośrednictwem statku w świat, naturalnie, w ogólnym podnieceniu i poruszeniu, myśl o odpoczynku wydawała się niedorzeczna. Jedynym moim pragnieniem było dotrzeć jak najszybciej do obozowiska Lake'a. Wielkim rozczarowaniem był dla mnie jego komunikat o nadciągającej z gór wichurze, uniemożliwiającej w obecnym czasie jakąkolwiek komunikację lotniczą. Jednak w ciągu godziny zainteresowanie wzięło górę nad rozczarowaniem. Lakę w kolejnych komunikatach donosił o pomyślnym przetransportowaniu do obozu czternastu olbrzymich okazów. Zadanie to okazało się nielicho trudne, gdyż stworzenia były zdumiewająco ciężkie; dziewięciu mężczyzn jednak poradziło sobie z tym nad wyraz sprawnie. W obecnej chwili kilka osób wznosiło, w stosownej odległości od obozowiska, śnieżną zagrodę, w której dla większej wygody przy karmieniu miały być trzymane psy. Okazy, za wyjątkiem jednego, na którym Lakę dokonać miał nader prymitywnej sekcji, wyładowano w pobliżu obozu, na ubitym śniegu. Sekcja okazała się trudniejszym przedsięwzięciem, aniżeli przypuszczano, gdyż pomimo gorąca buchającego z benzynowego pieca w nowo postawionym namiocie laboratoryjnym, zwodniczo elastyczna tkanka wybranego okazu - potężnego i nienaruszonego - nie straciła nic ze swej twardości, dużo większej niż w przypadku zwykłej skóry. Lake zachodził w głowę jak dokonać koniecznych nacięć nie niszcząc zarazem delikatnej struktury, którą pragnął zbadać. Posiadał wprawdzie jeszcze siedem, lepiej zachowanych okazów, ale mimo to było ich zbyt mało, by mógł sobie pozwolić na utratę choćby jednego, chyba że okazałoby się iż w jaskini jest ich jeszcze pod dostatkiem. Dlatego też zrezygnował z dokonania sekcji tego okazu i przyciągnął do namiotu drugi, który choć miał na obu końcach resztki wypustek w kształcie rozgwiazdy, był paskudnie zgnieciony i częściowo rozłupany wzdłuż jednej z bruzd wielkiego korpusu. Wyniki o których niezwłocznie powiadomił nas przez radio, były rzeczywiście ekscytujące i zapierały dech w piersiach. Trudno mu było precyzyjnie operować instrumentami, które z najwyższym trudem cięły anormalną tkankę, ale to co uzyskał wzbudziło w nas najwyższe zdumienie i oszołomienie. Konieczną rzeczą będzie dokonanie diametralnych korekt we współczesnej biologii, bowiem ów stwór nie był produktem żadnego, znanego nauce wzrostu komórkowego. W okazie wystąpiły wyłącznie drobne zmiany mineralne i mimo upływu dobrych 40 milionów lat organy wewnętrzne były absolutnie nienaruszone. Twarda jak podeszwa, nie podlegająca rozkładowi i prawie nic zniszczona tkanka była charakterystyczną cechą struktury stwora, a zatem przejawem jakiegoś organicznego cyklu ewolucji bezkręgowców całkowicie przekraczającego możliwości naszych dociekań. Ma początku wszystko co zna lazł Lakę było wyschnięte, jednak po upływie pewnego czasu, gdy w panującym w namiocie cieple rozpoczął się proces odtajania, z nieuszkodzonego boku stwora począł dobywać się płyn organiczny o nader ostrej, odpychającej woni. Nie była to krew, ale gęsta, ciemnozielona ciecz, pełniąca zapewne podobną funkcje. Zanim Lakę osiągnął to stadium badań, wszystkie trzydzieści siedem psów zostało odprowadzonych do niewykończonej jeszcze zagrody opodal obozowiska, choć nawet z tej odległości słychać było ich szaleńcze ujadanie, gdy wyczuwały unoszący się w powietrzu, kwaśny, ostry, drażniący fetor. Ta prowizoryczna sekcja, zamiast cokolwiek wyjaśnić, pogłębiła tylko zagadkę. Wszelkie domysły snute na lemat zewnętrznych organów okazu okazały się słuszne i w świetle uzyskanych dowodów nikt nie mógł się wahać, by nazwać owo stworzenie zwierzęciem. Badania wewnętrzne jednak, wykazały istnienie tak wielu cech roślinnych, że Lakę był kompletnie zdezorientowany. Trawienie, cyrkulacja wewnętrzna i wydalanie odbywało się poprzez czerwonawe rurki umieszczone przy podstawie, w kształcie rozgwiazdy. Ogólnie można stwierdzić, iż jego organy oddechowe przyswajały raczej tlen niż dwutlenek węgla, a co dziwniejsze, natknięto się na wewnętrzne komory powietrza oraz dwa inne, w pełni rozwinięte systemy oddychania - przy pomocy skrzeli i porów, najwyraźniej stwór był istotą ziemnowodną, przystosowaną do długotrwałych okresów hibernacji. Jego narządy głosowe zdawały się być połączone z głównym systemem oddychania, aczkolwiek zawierającym w sobie tyle anomalii, że przy tak prowizorycznej sekcji nie sposób ich było wyjaśnić. Artykułowana mowa, w sensie zwykłego wyrażania słów, wydaje się mało prawdopodobna, bardziej logicznym byłoby sądzić, iż stwór wydawał całą gamę dźwięcznych, melodyjnych, świergoczących tonów. Układ mięśniowy rozwinięty był wręcz nadnaturalnie. System nerwowy był tak skomplikowany i wyewoluowany, że Lakę wręcz osłupiał. Jakkolwiek pod pewnymi względami niezwykle prymitywny i archaiczny, stwór posiadał szereg niebywale rozwiniętych i wyspecjalizowanych ośrodków nerwowych i tkanek łącznych. Mózg o pięciu płatach był zaskakująco zaawansowany w rozwoju i posiadał wyraźnie układ sensoryczny, działający po części przy pomocy sztywnych rżę sęk na głowie stworzenia, którego parametry były kom piętnie obce dla jakiegokolwiek organizmu. Prawdopodobnie dysponował więcej niż pięcioma zmysłami, toteż jego zwyczajów i zachowań nie sposób było domyślić się na podstawie analogii. Lakę sadził, że musiało to być stworzenie o ogromnej wrażliwości i zróżnicowanych funkcjach. Reprodukcji dokonywał jak rośliny okrytozalążkowe, zwłaszcza Pteriodophyta, posiadanymi na czubkach skrzydeł zarodnikami, na tym etapie badań dokładne określenie nazwy owego stworzenia byłoby rzecz niepoważna. Po części roślina, posiadało w trzech czwartych strukturę zwierzęca. Z pochodzenia było istotą morską; wskazywał na to jego symetryczny kształt oraz nie które inne cechy; nikt jednak nie potrafił określić granic jego późniejszej adaptacji. Skrzydła nieodparcie sugerowały, że to stworzenie latające. Sposób w jaki zdołało przejść swą potwornie złożoną ewolucję, na nowo narodzonej ziemi, w tak szybkim czasie, by zostawić odciski w skałach archaiku był równie niepojęty jak pewne mity, powracające w osobliwy sposób we wspominaniach Lake'a - o wielkich Starych Istotach, które przybyły z gwiazd i, dla żartu lub przez pomyłkę, stworzyły życie na ziemi, a także szalone, zwariowane opowieści o zamieszkujących w głębi ziemi przybyszach z kosmosu, opowiadane mi przez kolegę, badacza folkloru z wydziału anglistyki w Miskatonic. Lakę brał rzecz jasna pod uwagę możliwość, że prekambryjskie odciski mogli po zostawić mniej rozwinięci jeśli chodzi o ewolucję, przodkowie obecnego okazu, ale po rozważeniu rozwiniętych właściwości strukturalnych starszych skamielin, szybko odrzucił tę łatwą teorię. Kontury późniejszych stworzeń wykazywały bowiem raczej cofanie się, aniżeli poślę? w ewolucji. Rozmiar pseudostóp malał, a cała morfologia upraszczała się, tracąc swą złożoność. Ponadto przebił dane nerwy i organy wyraźnie sugerowały regresję w stosunku do form bardziej złożonych. W zadziwiający sposób przeważały tu organy ulegające zanikowi, bądź organy szczątkowe. Ogólnie rzecz biorąc, niewiele to wyjaśniało i Lakę znów powrócił do mitologii nadając swym znaleziskom tymczasową, żartobliwą nazwę - Starsze Istoty. Około 2:50 nad ranem zdecydował wreszcie zakończyć pracę i udać się na spoczynek. Organizm, na którym prowadził sekcję przykrył brezentem, wyszedł z namiotu laboratoryjnego i z zainteresowaniem począł oglądać nienaruszone okazy. Promienie nie gasnącego, antarktycznego słońca ponownie dotarły do ich tkanek i czubki głów oraz rurki dwóch czy trzech okazów zaczęły się z wolna rozwijać; Lakę nie sądził jednak, by w powietrzu o temperaturze bliskiej zeru istniało niebezpieczeństwo ich rozkładu, niemniej zebrał wszystkie nienaruszone okazy razem, nakrywając je zbędnym namiotem, aby w ten sposób uchronić je przed bezpośrednim działaniem procesów słonecznych, a zarazem stłumić nieco woń. która - jak wszystko wskazywało - drażniła zaprzęgowe psy; wrogość tych zwierząt stała się rzeczywistym problemem, mimo sporej bądź co bądź odległości w jakiej je trzymano i coraz wyższych ścian ze śniegu, które wciąż zwiększająca się liczba osób wznosiła pospiesznie wokół ich zagrody. Z powodu przybierającej na sile wichury - wszystko wskazywało na to, iż od strony tytanicznych, posępnych gór nadciągała nielicha śnieżyca - musiał przycisnąć jeszcze brzegi namiotu kilkoma ciężkimi bryłami zlodowaciałego śniegu. Znów powróciły obawy przed antarktycznymi zawieruchami, toteż pod nadzorem Atwooda zaczęto obwarowywać śniegiem od strony gór namioty, zagrodę dla psów i prowizoryczne schronienia dla samolotów. Te ostatnie, wzniesione z twardego śniegu i w trudnych warunkach, nie były dostatecznie wysokie; koniec końców Lakę polecił zaprzestać innych prac i zająć się tylko tym jednym za daniem. Było już po czwartej, kiedy Lakę dal nareszcie sygnał do zakończenia transmisji, radząc nam, byśmy również pozwolili sobie na odrobinę odpoczynku, tak jak uczynią to jego ludzie, kiedy ściany hangaru będą odpowiednio wyższe. Następnie uciął sobie niedługą, przyjacielska pogawędkę z Pabodiem raz jeszcze wychwalając jego doprawdy doskonałe świdry, które pomogły mu dokonać wielkiego odkrycia. Do pochwał i pozdrowień do łączył się Atwood, ja zaś przesłałem Lake'owi kilka ciepłych słów, przyznając mu rację co do podjęcia wyprawy na zachód. Na koniec ustaliliśmy kolejną łączność radiową na dziesiątą rano. Gdyby do tej pory wichura ustała, Lakę miał wystać samolot po grupę z mojej bazy. Tuż przed udaniem się na spoczynek wysłałem ostatnią wiadomość na "Arkham" z instrukcją, by nieco stonowano wiadomości wysyłane tego dnia w świat. Wszystkie szczegóły bowiem były tak radykalne, że wzbudziłyby falę nieufności i niedowierzania; należało rozgłaszać informacje o naszych odkryciach nader oględnie, aż do chwili kiedy będziemy w stanie wszystko uzupełnić, wyjaśnić i udokumentować.
3.
Sądzę, że tego ranka nikt z nas nie spał ani długo, ani głęboko, nie pozwalały na to zarówno gwałtowność wichury, jak i podniecenie spowodowane odkryciami Lake'a. nawet tam, gdzie się znajdowaliśmy, podmuchy wiatru były tak potężne, że nie potrafiliśmy sobie wyobrazić jego siły w obozie Lake'a, bezpośrednio pod ogromnymi, nieznanymi wierzchołkami, skąd brał swój początek. McTighe obudził się o dziesiątej i jak było ustalone próbował nawiązać łączność z Lake'm; występujące jednak w rozszalałym powietrzu na zachodzie, jakieś zakłócenia natury elektrycznej uniemożliwiały łączność. Kiedy połączyliśmy się z "Arkham", Douglas oznajmił nam, że też próbował, bezskutecznie, nawiązać kontakt z grupą Lake'a. nie wiedział nic o huraganie, gdyż choć u nas wiało jeszcze z uporczywą furią, w cieśninie McMurdo panowała względna cisza i spokój. Przez cały dzień niespokojnie nasłuchiwaliśmy, starając się od czasu do czasu nawiązać z Lake'm kontakt - bez skutku. Około południa z zachodu nadciągnęła jeszcze silniejsza burza i zaczęliśmy już obawiać się o bezpieczeństwo naszego obozu; niebawem jednak wichura przycichła i tylko na krótko - o drugiej po południu - zaatakowała nas ponownie, pełną mocą. O trzeciej wiatr był już bardzo słaby, a my zdwoiliśmy wysiłki, by połączyć się z Lake'm. Wiedząc, że dysponuje czterema samolotami, zaopatrzonymi w doskonałe nadajniki krótkofalowe nie potrafiliśmy wymyśleć jakiejkolwiek zwykłej przyczyny, która mogła spowodować jednoczesną awarie wszystkich czterech urządzeń, niemniej jednak, grobowa cisza przeciągała się i kiedy rozmyślaliśmy o szaleńczej sile wichury jaka musiała rozszaleć się nad ich obozowiskiem, przychodziły nam do głowy najgorsze przypuszczenia. O szóstej nasze obawy stały się jednoznacznie mroczne i złowrogie. Po radiowej konsultacji z Douglasem i Thorfinnssenem, postanowiłem podjąć kroki w celu wyjaśnienia sytuacji. Piąty samolot, pozostawiony w bazie zaopatrzeniowej w cieśninie McMurdo, z Shermanem i dwoma marynarzami był w dobrym stanie i gotowy do natychmiastowego użytku, a wszystko wskazywało, że czarna godzina, kiedy to miał zostać przez nas wykorzystany, właśnie wybiła. Połączyłem się przez radio z Shermanem i poleciłem mu jak najszybciej dołączyć do mnie z samolotem i dwoma marynarzami z bazy południowej, zwłaszcza, że panowały wręcz wymarzone warunki powietrzne, następnie omówiliśmy skład grupy biorącej udział w nadchodzących poszukiwaniach, ustalając, że należy zaangażować całe nasze siły, łącznie z saniami i psami, które miałem ze sobą. nawet tak duży ładunek znaczył niewiele dla olbrzymiego samolotu, zbudowanego zgodnie z naszym zamówieniem do transportu ciężkich urządzeń. W przerwach wciąż usiłowałem nawiązać łączność z Lake'm, ale nadal bez rezultatu. Sherman z marynarzami: Gunnarssoncm i 1-arsenem wy startowali o 7:50 nawiązując z nami kontakt kilkakrotnie podczas lotu, by donieść o jego spokojnym przebiegu. Do naszej bazy przybyli o północy i niezwłocznie pr,y stąpiliśmy do omówienia kolejnego kroku. To nader ryzykowne przedsięwzięcie - lecieć nad Antarktydą pojedynczym samolotem bez wsparcia żadnych baz po dro dze, nikt jednak nie zamierzał cofać się przed tym, co było absolutną koniecznością. O drugiej, po wstępnym załadunku samolotu udaliśmy się na krótki spoczynek, ale już o czwartej byliśmy znów na nogach golowi cło kończyć pakowania i załadunku. Wystartowaliśmy 25 stycznia o godzinie 7:15 rano, udając się w kierunku zachodnim. Pilotem był McTighe. Ma pokładzie znajdowało się dziesięciu ludzi, siedem psów, sanie, zapas paliwa i żywności oraz szereg innych przedmiotów, łącznie Z pokładową radiostacją. Powietrze było czyste, zupełnie spokojne, temperatura względnie łagodna i nic przewidywaliśmy większych kłopotów z osiągnięciem punktu, w którym Lakę rozbił swój obóz. nurtował nas jedynie problem co znajdziemy - lub czego NIE ZNAJDZIEMY u celu naszej drogi, gdyż na próby nawiązania łączności z obozem odpowiedzią była niezmiennie grobowa cisza.
Marynarz Larsen pierwszy dostrzegł postrzępioną linię gór, a jego krzyki sprawiły, że wszyscy czym prędzej rzuciliśmy się do okien wielkiej kabiny samolotu. Pomimo dużej prędkości przybliżały się bardzo wolno, toteż doszliśmy do wniosku, że muszą być niesłychanie odległe i widoczne wyłącznie dzięki swej niewiarygodnej wysokości. Stopniowo jednak pięły się coraz to wyżej i coraz bardziej posępne ku zachodniemu niebu; niebawem mogliśmy już rozróżnić poszczególne nagie, poczerniałe, mroczne wierzchołki budzące w nas uczucie nierealności i złudy, gdy tak obserwowaliśmy je, zalane czerwonawym antarktycznym blaskiem w drażniącym tle opalizujących chmur lodowego pyłu. W całym tym widowisku zawierała się uporczywa, przenikająca do głębi aluzja potwornej tajemnicy, która miała zostać niebawem wyjawiona. Zupełnie jakby owe potężne, niczym zrodzone z nocnych koszmarów iglice, były wrotami przerażającej bramy wiodącej w głąb krain zakazanych snów, w głąb labiryntu, gdzie mieszają się ze sobą otchłanie minione go czasu, przestrzeni i innych wymiarów, nic potrafiłem stłumić w sobie odczucia, że były to złe twory - prawdziwe Góry Szaleństwa, których odległe stoki wyzierały majacząc nad jakąś przeklętą, najgłębszą z możliwych, otchłanią. A owo tło, przelewających się, na wpół rozświetlonych chmur przywodziło na myśl niemożliwe do opisania, mgliste kosmiczne rubieże, wykraczające daleko poza ziemskie przestrzenie i przywodziło na myśl przejmujące uczucie kompletnej obcości, oderwania, pustki i śmierci panującej od stuleci w tej dziewiczej, niezbadanej południowej krainie. To młody Danforth pierwszy zwrócił naszą uwagę na zadziwiające regularności w zarysie majaczących na tle nieba wyższych gór. Przylegały do nich fragmenty geometrycznych sześcianów, o których wspominał Lakę w swoich komunikatach, i które praktycznie usprawiedliwiały jego porównanie do powstałych w sennych wizjach ruin prastarej świątyni, na spowitych chmurami szczytach azjatyckich gór, tak subtelnie i osobliwie namalowanych przez Koericha. Prawdę mówiąc, w tym nieziemskim kontynencie tajemniczych gór było coś natrętnie i złowieszczo rocrichowskiego. Odczułem to już w październiku, kiedy po raz pierwszy ujrzałem Ziemię Wiktorii, a teraz uczucie to powróciło na nowo ze zdwojoną siłą. Tym razem towarzyszyło mu dodatkowo niepokojące wrażenie analogii do mitów z archaiku; wrażenie iż ta wstrząsająca kraina śmierci przypomina okryty złą sławą, posępny płaskowyż Leng, z pradawnych legend. Mitologowie umiejscawiają go w Azji Centralnej, ale pamięć ludzkiej rasy - lut) jej poprzedników, jest długa i może być tak, że pewne opowieści pochodzą z krain, gór i świątyń starszych niż Azja, starszych niż jakikolwiek ludzki świat, który znamy. Kilku odważnych mistyków napomknęło o praarchaicznej genezie fragmentarycznych Manuskryptów Pnakolyckich sugerując, że wyznawcy Tsathoggui byli równie obcy człowiekowi jak sam Tsathoggua. Leng, gdziekolwiek by się nie znajdował w czasie i przestrzeni, nic należał do miejsc które chciałbym odwiedzić, czy choćby znaleźć się w ich pobliżu. Nie chciałbym również zetknąć się bliżej ze światem, który spłodził tak zagadkowe, pochodzące z archaiku, odrażające monstra o jakich wspominał La ke. W tej chwili żałowałem wręcz, że w ogóle czytałem plugawy "Necronomicon" i prowadziłem rozmowy z tym nieprzyjemnym erudytą, badaczem folkloru, Wilmarthem z naszej uczelni, nastrój ten bez wątpienia jedynie wzmógł moją reakcję na dziwaczny miraż, który roztoczył się przed nami pośród coraz bardziej opalizującego zenitu, w miarę jak zbliżaliśmy się do masywu i zaczęliśmy dostrzegać widoczne na dole, mocno pofałdowane pogórze. W minionych tygodniach widziałem tuziny polarnych miraży, a niektóre z nich były równie niesamowite i fantastycznie żywe jak ten. Teraz jednak wyczuwałem w nim całkowicie nowy, nieokreślony i groźny symbolizm; ciarki przeszły mi po plecach, gdy ujrzałem ów kryjący labirynt bajecznych murów, wież i minaretów wyłaniający się z rozszalałego lodowego wszechświata przed naszymi oczami. W sumie owo gigantyczne miasto o nieznanej człowiekowi, przechodzącej ludzkie wyobrażenie architekturze, z rozległymi skupiskami czarnych jak noc wytworów sztuki kamieniarskiej zdawało się, w przerażający sposób urągać wszelkim prawom geometrii. Występowały tam ścięte stożki - niekiedy z terasami, zwieńczone wysokimi, cylindrycznymi szczytami - tu i ówdzie bulwiaste rozszerzonymi, często z warstwami ciężkich, fryzowanych tarcz; dziwne, zwieszające się. przypominające stoły konstrukcje przywodzące na myśl sterty nakładających się jedne na drugą prostokątnych lub owalnych płyt i pięcioramiennych gwiazd. Były tam kompozycje stożków i piramid, zarówno samych, jak i przyozdobionych walcami i sześcianami. Gdzieniegdzie strzelały w górę wąskie, smukłe jak igły wieżyce - i co zastanawiające - zawsze w grupach po pięć. Wszystkie te, przypominające wytwory chorej wyobraźni, budowle zdawały się być połączone ze sobą rurowymi mostami przechodzącymi z jednego w drugi na różnych, zawrotnych wysokościach. Dopiero one oddawały całą skalę przytłaczającego ogromu owej niesamowitej, zapierającej dech w piersiach budowli. Generalnie miraż przypominał niektóre z bardziej szalonych form zaobserwowanych i opisanych w 1820 roku przez arktycznego wielorybnika Scoresby'ego. Teraz jednak i w takim miejscu, w obliczu mrocznych, nieznanych zdających się sięgać niebios górskich wierzchołków, w chwili gdy nasze umysły dręczyła wizja innego, jeszcze starszego świata i przeczucie nieszczęścia, które prawdopodobnie spotkało większą część naszej ekspedycji, wydawało się nam iż posępny miraż stanowi ostrzeżenie przed czającym się tu ukrytym, nieskończonym złem. Byłem zadowolony, kiedy wizja zaczęła w końcu się rozmywać, aczkolwiek w trakcie tego procesu niektóre z wieżyczek i iglic przybrały jeszcze ohydniejsze, pomimo iż tylko przejściowe, kształt' 'idy w końcu cała iluzja rozpłynęła się pośród opalizującej kipieli, ponownie zaczęliśmy spoglądać w kierunku ziemi; zbliżał się bowiem kres naszej podróży. Przed nami pięły się strzeliście przyprawiające o zawrót głowy nieznane góry, niczym przerażający wał obronny wzniesiony przez gigantów, a ich dziwaczna regularność widoczna była, z zaskakującą ostrością, nawet bez lornetek. Znajdowaliśmy się teraz nad najniższymi partiami pogórza i dostrzegliśmy pośród śniegu, lodu i nagich skał głównego płaskowyżu kilka burych płatów, które jak sądziliśmy były miejscem obozu i prac wiertniczych Lake'a. Wyższe partie pogórza rozciągały się na przestrzeni 5 czy 6 mil tworząc odrębny masyw, wyraźnie odcinający się od przeraźliwej linii wyższych niż himalajskie wierzchołków. Po dłuższym czasie Kopcs -student, który zastąpił McTighe'a przy sterach - skierował maszynę w dół, ku ciemnemu punktowi po naszej lewej stronie, którego rozmiar świadczył, iż musiał to być obóz. W tym samym czasie McTighe przekazał ostatni komunikat, jaki w nieocenzurowanej formie otrzymał świat od naszej ekspedycji. Wszyscy, rzecz jasna, czytali krótkie i niepełne doniesienia o naszym dalszym pobycie na Antarktydzie. W kilka godzin po lądowaniu przesłaliśmy ocenzurowany już meldunek o tragedii jaka się tu wydarzyła, niechętnie wspominając o przerażającej wichurze jaka nadeszła poprzedniego dnia, lub noc wcześniej, niosąc zagładę całej grupie Lake'a. Jedenaście trupów, młody Oedney zaginiony. Społeczeństwo wybaczyło nam, iż nie zagłębialiśmy się w szczegóły, zdając sobie sprawę z ogromu szoku i żalu wywołanego tym strasznym dramatem, wierząc zarazem, że to huraganowy wicher i jego niszcząca siła sprawiły, iż owych jedenaście ciał nie nadawało się do transportu. Prawdę mówiąc pochlebiam sobie, że nawet w obliczu takiego nieszczęścia, w kompletnym oszołomieniu i chwytającej za serce grozie udało się nam niemal w każdym przypadku, w niewielkim tylko stopniu rozminąć z prawdą. Sęk bowiem w tym, że nie śmieliśmy wyznać wszystkiego;
nie uczyniłbym tego i dziś, gdyby nie konieczność przestrzeżenia innych przed bezimiennym koszmarem, rakiem jest, iż huraganowy wicher poczynił w obozie potworne spustoszenia. Burza miotająca z furią odłamki lodu, musiała swymi rozmiarami przekraczać wszystkie jakie dotąd napotkała nasza ekspedycja. Jeden ze schronów samolotowych - wydaje się iż wszystkie były zbyt słabe i niezdolne, by stawić czoła podobnemu żywiołowi - został praktycznie starty na miazgę, a rusztowanie odległego świdra dosłownie rozniesione na kawałki. Metalowe szczątki samolotów i urządzeń wiertniczych wygładzone zostały na wysoki połysk, a dwa niewielkie namioty, pomimo iż znajdowały się za obwarowaniami ze śniegu, kompletnie rozpłaszczone. Wszystkie drewniane powierzchnie wystawione na działanie wichury obdarte były z farby i podziurawione jak ser szwajcarski. Ma śniegu nie pozostały żadne ślady. Nie znaleźliśmy też żadnego z archaicznych obiektów biologicznych w stanie nadającym się do transportu. Zebraliśmy jedynie kilka okazów minerałów z ogromnej sterty zawierającej zielonkawe odłamki steatytu z dziwnymi odciskami w kształcie rozgwiazdy i niewyraźnych śladów punkcików, które spowodowały tyle wątpliwości. Ponadto trochę skamieniałych kości, wśród których były egzemplarze noszące osobliwe ślady uszkodzeń. Nie przeżył ani jeden pies. Ich w pośpiechu budowana w pobliżu obozu zagroda ze śniegu była prawie całkowicie zburzona. Uszkodzenia te mogły być dziełem wichury, aczkolwiek większe szkody widniejące w murze od strony obozowiska, czyli od zawietrznej, zdawały się sugerować, iż były one dziełem samych psów, które walcząc jak oszalałe rozbiły ścianę pragnąć wyrwać się na wolność. Zaginęły wszystkie trzy pary sań, co tłumaczyliśmy działaniem wichru, który porwał je w nieznane. Urządzenie wiertnicze i aparatura do topienia lodu znajdujące się w miejscu wiercenia były zbyt zniszczone, aby można je było naprawić. Użyliśmy ich zatem do zaczopowania w niewielkim tylko stopniu zniszczonej bramy wiodącej w przeszłość, otwartej przez Lake'a. Pozostawiliśmy też w bazie dwa najbardziej uszkodzone samoloty, zwłaszcza że w naszej grupie było tylko czterech pilotów z prawdziwego zdarzenia - Sherman, Dantbrth, McTighe i Ropes - a na dodatek Danforth był w zbyt kiepskim stanie psychicznym, aby pilotować maszynę. Zabraliśmy natomiast ze sobą wszystkie książki, aparaturę naukową oraz różne inne przedmioty, które przypadkiem weszły nam w ręce, jakkolwiek wiele z nich było uszkodzonych i nie mogło się nam na wiele przydać. Zapasowe namioty i futra albo zaginęły, albo były w takim stanie, że nie nadawały się już do użytku.
Mniej więcej o czwartej po południu, po dalekim zwiadzie lotniczym ostatecznie uznaliśmy Gedney'a za zaginionego i przesłaliśmy ocenzurowaną wiadomość na "Arkham", skąd miano przekazać ją dalej. Sądzę, że udało nam się utrzymać komunikaty w spokojnym i wymijającym tonie. Mówiliśmy głównie o poruszeniu wśród psów, których szaleńczy niepokój wywołany bliskością pradawnych okresów biologicznych spodziewał się wyjaśnić nieżyjący Lakę. nie wspomnieliśmy natomiast nic, o podobnym zaniepokojeniu, kiedy węszyły w pobliżu osobliwych, zielonkawych steatytów i niektórych innych przedmiotów znajdujących się na miejscu tragedii - instrumentów naukowych, samolotów, urządzeń tak w samym obozie jak i w miejscu wierceń. Wszystko było potrzaskane, bezlitośnie rozwleczone, nosiło ślady działalności wiatru, który musiał wiać tu z przerażającą i zadziwiającą siłą. W obozie powinno być czternaście okazów biologicznych, i jeżeli o nie chodzi - informacje jakie przekazaliśmy były, oględnie mówiąc zdawkowe. Powiedzieliśmy, że znaleziono wyłącznie egzemplarze uszkodzone, których wygląd jednak w pełni potwierdził, że opis Lake'a był wyjątkowo dokładny. Było nam trudno nie mieszać w tę sprawę osobistych uczuć, ale nie wyznaliśmy dokładnej liczby ani nie wspomnieliśmy o stanie znalezionych przez nas zwłok. Uzgodniliśmy między sobą, że nie powiemy niczego, co mogłoby sugerować popadniecie w obłęd niektórych ludzi Lake'a. A wszystko zdawało się na to wskazywać, kiedy odkryliśmy sześć uszkodzonych monstrów pogrzebanych pieczołowicie, w pionowej pozycji w grobach w śniegu. Ich głębokość sięgała 9 stóp, a każdy z grobów zwieńczony został pięcioramiennym kopcem oznaczonym na szczycie grupą punkcików, układającą się dokładnie w taki sam wzór jak na osobliwych, zielonkawych steatytach z warstw pochodzących z mezozoiku. natomiast osiem nieuszkodzonych okazów, o których wspominał Lakę musiało zostać porwanych przez wichurę. Zadbaliśmy również o to, by zanadto nie wzburzyć umysłów opinii publicznej, toteż nie powiedzieliśmy z Danforthem zbyt wiele o przerażającej podróży nad górami, którą odbyliśmy następnego dnia. Tylko dlatego, iż całkowicie odciążony samolot byt w stanie przelecieć nad masywem górskim na tak ogromnej wysokości, miłosierny los ograniczył liczebność grupy rekonesansowej do naszej dwójki. Kiedy już wracaliśmy, Danfbrth był bliski histerii, choć. z podziwu godnym uporem trzymał język za zębami, nie musiałem go przekonywać i zmuszać do obietnic, że nie doda nic ponad to co zdecydowaliśmy rozgłosić oficjalnie oraz zachowa milczenie na temat szkiców i innych rzeczy przywiezionych przez nas z rekonesansu w kieszeniach, jak również na temat Filmów, które potem wywołamy prywatnie, tylko dla naszego użytku. Tak wiec część obecnej relacji będzie czymś zupełnie nowym, tak dla Pabodiego, McTighe'a, Ropesa, Shermana i całej reszty, podobnie jak i dla całego świata, niewątpliwie milczenie Danfortha jest głębsze od mojego, widział on bowiem, lub wydaje mu się, że widział coś o czym nawet mnie nie powiedział. Jak wszystkim wiadomo, raport nasz zawierał opowieść o niezwykle trudnej wspinaczce, potwierdził też opinię Lake'a, że ogromnie wierzchołki zbudowane są z łupków archaicznych i innych bardzo dawno sfałdowanych warstw, które nie uległy przekształceniom od czasów co najmniej środkowej epoki komanczańskiej. W dalszej części raportu znajdowała się ogólnikowa wzmianka o regularności kształtów przylegających do gór sześcianów i formacji w kształcie watów obronnych, stwierdzenie iż wejścia do jaskiń wskazują na istnienie zjawiska rozpuszczania wapiennych żył, przekonanie, że niektóre stoki i przełęcze są dostępne dla wytrwałych wspinaczy. Raport kończył się informacja, iż po tajemniczej, drugiej stronie gór rozciąga się ogromny superpłaskowyż, równie starożytny i nic zmieniony jak same góry. Leży on na wysokości 20 tysięcy stóp, i pokryty jest groteskowymi formacjami skalnymi wystającymi spod cienkiej pokrywy lodowej, kończy się zaś niskim pogórzem, ciągnącym się od głównej powierzchni płaskowyżu, do podnóża zaskakująco urwistych, najwyższych wierzchołków masywu. Wszystkie te
dane są pod każdym względem prawdziwe i w zupełności usatysfakcjonowały naszych towarzyszy w obozie, naszą trwającą 16 godzin nieobecność, dłuższą niż tego wymagał lot, lądowanie, rekonesans i zebranie próbek skalnych, usprawiedliwiliśmy przedłużającym się niczym za sprawą złych mocy, niepomyślnym wiatrem oraz lądowaniem na wspomnianym, dalszym pogórzu, na szczęście opowieść nasza brzmiała zwyczajnie i na tyle prozaicznie, że nikt nie zapragnął powtórzyć naszego lotu. Gdyby mimo tego ktoś próbował to uczynić, wykorzystałbym wszelkie możliwe środki perswazji aby go powstrzymać - nie wiem co zrobiłby Danforth. Podczas naszej nieobecności Pabodie, Sherman, Ropes, McTighe i Wiliamson uwijali się jak frygi przy naprawie dwóch mniej uszkodzonych samolotów Lake'a, doprowadzając je, acz z pewnym trudem, do stanu używalności. Samoloty postanowiliśmy załadować następnego ranka i jak najszybciej wyruszyć z powrotem, do naszej starej bazy. Mimo okrężnej drogi był to niewątpliwie najbezpieczniejszy sposób dotarcia do cieśniny McMurdo; lot w linii prostej ponad nieznanymi obszarami martwego od wieków kontynentu, byłby wielokroć bardziej ryzykowny. W wyniku tragicznego zdziesiątkowania naszej wyprawy oraz zniszczenia urządzeń wiertniczych dalsza kontynuacja badań nie wchodziła w grę. nurtujące nas wątpliwości i dojmująca zgroza, o których nie wspomnieliśmy słowem, sprawiły iż pragnęliśmy tylko najszybciej jak to możliwe uciec z tego południowego świata pustki i bezbrzeżnego szaleństwa.
Jak już ogół czytelników wie, nasz powrót do zamieszkałego świata odbył się bez dalszych nieszczęść, następnego dnia wieczorem, 27 stycznia, wszystkie samoloty, po szybkim locie non-stop dotarły do naszej starej bazy. 28 w dwóch etapach osiągnęliśmy cieśninę McMurdo. Jedyna przerwa w locie była krótka i wywołała ją awaria sterów podczas szalonej wichury, na jaką natknęliśmy się nad polem lodowym po opuszczeniu terytorium wici kiego płaskowyżu. pięć dni później "Arkham" i "Miskatonic" z cala załogą i sprzętem na pokładach pozostawiły za sobą grubiejące z dnia na dzień coraz bardziej pola lodowe i wpłynęły na morze Kossa; na zachodzie, przed nami na tle zachmurzonego, mrocznego, antarktyczncgo nieba widniały kontury absurdalnie niskich gór na Ziemi Wiktorii. Zawodzenie wiatru, przechodzące w przeciągły gwizd zmrażało mnie do szpiku kości. Niecałe dwa tygodnie później opuściliśmy ostatnie rubieże polarnej krainy, dziękując niebiosom, że udało nam się ujść cało z tego straszliwego, przeklętego świata, gdzie życie i śmierć, czas i przestrzeń zawarty czarne, bluźniercze sojusze w nieznanych epokach, kiedy materia zaczęła wykonywać, pierwsze nieśmiałe jeszcze ruchy i pływać po nie do końca wówczas ostudzonej powierzchni planety.
Od chwili naszego powrotu, zachowując pewne wątpliwości i domysły dla siebie, z zadziwiającą jednomyślnością i wzajemnym zaufaniem robimy wszystko, by znie chęcić innych do prowadzenia badań na terytorium Antarktydy. Nawet młody Danforth w nerwowym załamaniu nie zająknął się słowem przed swoimi lekarzami - jak już wspomniałem faktycznie istnieje coś, o czym myśli, że tylko on to widział i nawet mnie tego nie zdradza, choć, jak się wydaje, zwierzenie takie poprawiłoby jego stan psychiczny, gdyby się na nie zdecydował.. Moglibyśmy sobie wiele wyjaśnić, a jemu przyniosłoby to ulgę, choć to wszystko zapewne było tylko złudzeniem, mglistą konsekwencją wcześniejszego szoku. W każdym razie takie odniosłem wrażenie po tych kilku rzadkich chwilach wylewności, kiedy bełkotał mi do ucha rozmaite chaotyczne zdania, zdania i słowa które wyrzucał z siebie gwałtownie i nerwowo, aż do chwili kiedy pozornie odzyskiwał nad sobą panowanie. Trudno nam będzie odwieść innych od wyprawy na wielkie, białe południe, zwłaszcza że nasze wysiłki mogą odnieść przeciwny skutek, przyciągając uwagę ciekawskich. Powinniśmy byli wiedzieć od początku, że ludzka ciekawość jest nieśmiertelna, a wyniki uzyskane i ogłoszone przez naszą wyprawę staną się dostateczną pokusą dla innych, by zapragnęli wyruszyć w tę samą, trwającą od wieków pogoń za nieznanym. Doniesienia Lake'a o tych biologicznych potwornościach wzbudziły wśród kolegów i paleontologów najwyższe zainteresowanie, jakkolwiek byliśmy na tyle przezorni, że ukryliśmy fragmenty szczątków wydobyte z grobów w których pogrzebane zostały okazy, oraz fotografie tych okazów, wykonane w chwili ich odnalezienia. Powstrzymaliśmy się także przed pokazaniem jeszcze bardziej zagadkowych, uszkodzonych kości i zielonkawych steatytów; Danforth natomiast i ja bacznie strzegliśmy zdjęć zrobionych przez nas na superpłaskowyżu za łańcuchem górskim. Zachowaliśmy również dla siebie pewne pocięte rzeczy, które wygładziliśmy, rozprostowaliśmy i po przestudiowaniu ich ze zgrozą, zabraliśmy w kieszeniach do bazy. Obecnie jednak przygotowywana jest ekspedycja Starkweathera i Moora, dysponująca aparaturą i sprzętem dużo lepszym od naszego. Jeżeli nie odwiedziemy ich od tego zamierzenia, dotrą do samego pola Antarktydy i tak długo będą wiercić i topić, aż odkryją to, o czym my już wiemy doprowadzając tym samym do końca świata. Dlatego muszę przerwać milczenie: opowiedzieć o wszystkim, nawet o tym niewiarygodnym, przerażającym bezimiennym tworze spoza Gór Szaleństwa.
4.
Z wahaniem i bardzo niechętnie powracam pamięcią do obozu Lake'a i lego, co w rzeczywistości lam odkryliśmy - i do owego tworu za Górami Szaleństwa. Prosto i naturalnie byłoby złożyć wszystko na karb szaleństwa jakie ogarnęło część grupy Lake'a. Sama demoniczna górska wichura wystarczyła, by w tym sercu krainy pustki i tajemnic, doprowadzić każdego do obłędu. Ukoronowaniem potworności był stan zwłok - zarówno ludzkich jak i psich. Wszystkie one wyglądały strasznie -rozdarte i rozszarpane w tyleż szatański co niewytłumaczalny sposób. Na ile zdołaliśmy się zorientować przyczyną śmierci było albo uduszenie, albo rozdarcie na sztuki. Prawdopodobnie kłopoty zaczęły się od psów, które wpadły w popłoch; wygląd ich prowizorycznej zagrody świadczył, że wydostały się z niej siła. Wprawdzie, z powodu wrogiego stosunku zwierząt do tych piekielnych istot z archaiku, zagroda stała w pewnej odległości od obozu, ale ów środek ostrożności okazał się niewystarczający. Pozostawione za kruchymi, niedostatecznie wysokimi ścianami, sam na sam z potwornym huraganowym wiatrem, psy musiały wpaść w panikę, nie sposób stwierdzić czy przyczyną owego popłochu był tylko wiatr, czy jakiś przenikliwy, przybierający na sile fetor wydzielany przez te koszmarne okazy, niemniej jednak, cokolwiek się tam wydarzyło było w dostatecznym stopniu odrażające i plugawe. Chyba najlepiej będzie jeśli opowiem o wszystkim otwarcie, nie siląc się na delikatność, opierając się o bezpośrednie obserwacje i jedyne nasuwające się logiczne wnioski, zarówno Daniortha jak i moje. Muszę stanowczo oświadczyć, iż zaginiony Gedney nic byt w żaden sposób odpowiedzialny za obrzydliwe, przyprawiające o mdłości okropieństwa jakie zastaliśmy w obozie. Wspomniałem już, iż ciała były w straszliwy sposób poszarpane. Teraz zaś pragnę dodać, że niektóre z nich były porozrywane i rozczłonkowane w zdumiewająco nieludzki, i dokonany z zimna krwią sposób. Dotyczyło to zarówno ludzi jak i psów. Wszystkie co bardziej zdrowe i tłuste zwłoki, zarówno stworzeń dwu- jak i czworonożnych miały wyciętą i usuniętą, niczym przez skrupulatnego rzeźnika, główną masę tkankową. Ale najpotworniejsze skojarzenia budziła rozsypana wokoło, w osobliwy sposób sól, pochodząca z rozbitych skrzyń przechowywanych w samolotach. Odkryliśmy to wszystko w jednym z prymitywnych hangarów, z którego wy wleczony został aeroplan. Niestety wiatr pozacierał wszystkie ślady, które mogłyby udzielić nam jakichkolwiek wiarygodnych wyjaśnień. Nie dostarczyły leż żadnych wskazówek strzępy odzieży zdartej brutalnie z ciał ludzkich okazów. Bezsensownym jest tu również wspomnienie, iż wydawało się nam, że w osłoniętym od wiatru kącie zniszczonego ogrodzenia dostrzegliśmy słabe na wpół zamazane ślady na śniegu, nic należały one bo wiem do żadnej ludzkiej istoty, lecz nieodparcie kojarzyły się ze skamieniałymi odciskami, o których nieszczęsny, nieżyjący już Lakę tyle nam mówił przez ostatnie kilka dni. Jak już zaznaczyłem, okazało się że bez śladu zaginęli młody Gedney i jeden z psów. Gdy dotarliśmy do tego przerażającego hangaru przegapiliśmy początkowo zwłoki dwóch mężczyzn i dwóch psów, jednak po przebadaniu potwornych grobów weszliśmy do całkiem nienaruszonego namiotu, w którym przeprowadzona by ła sekcja, natknęliśmy się na kolejną osobliwość. Wnętrze nie wyglądało tak jak podczas badań prowadzonych przez Lake'a, gdyż z prowizorycznego stołu znikły przykryte szczątki pradawnego monstrum. Prawdę mówiąc już wcześniej domyślaliśmy się, że jeden ze znalezionych przez nas sześciu niedbale i obłąkańczo pogrzebanych stworów - ten, który wydawał z siebie osobliwy, drażniący nozdrza fetor - może być owym uszkodzonym okazem, który usiłował badać Lakę. Ma samym siole laboratoryjnym i wokół niego poniewierały się inne rzeczy i niewiele czasu zajęło nam stwierdzenie, iż są to starannie, choć osobliwie i niewprawnie wypreparowane organy człowieka i psa. Aby nie ranić uczuć tych co przeżyli, zataję tożsamość owego nieszczęśnika. Urządzenia anatomiczne Lake'a zniknęły, lecz natknęliśmy się na ślady świadczące, że zostały pieczołowicie oczyszczone. Zniknął również piec benzynowy, a wokoło natknęliśmy się na sporą ilość wypalonych zapałek. Owe ludzkie szczątki pogrzebaliśmy obok zwłok pozostałych dziewięciu mężczyzn; szczątki psa z pozostałymi trzydziestoma pięcioma psami. Co się tyczy dziwacznych plam na stole laboratoryjnych i na stercie rozsypanych bezceremonialnie opodal, i potraktowanych w nader barbarzyński sposób ilustrowanych książek, byliśmy zbyt wstrząśnięci by snuć jakiekolwiek domysły. To właśnie wzbudzało w obozowisku największą zgrozę, niemniej jednak natknęliśmy się w nim na inne, równie zdumiewające rzeczy. Zniknięcie Gedney'a, psa, ośmiu nieuszkodzonych okazów biologicznych, trzech par sań, rozmaitych instrumentów, ilustrowanych książek technicznych i naukowych, materiałów piśmiennych, latarek elektrycznych z bateriami, żywności, paliwa, pieca, zapasowych namiotów, kombinezonów futrzanych i tym podobnych, wykraczało poza granice zdrowego rozsądku. Podobnie rzecz miała się ze strzępiastymi kleksami atramentu na niektórych kawałkach papieru oraz ewidentne oznaki czyjegoś manipulowania i eksperymentowania przy samolotach i innych urządzeniach mechanicznych, zarówno w bazie jak i w miejscu gdzie prowadzono wiercenia. Nie oszczędzono również kredensu z żywnością, zniknęły różne artykuły, a blaszane puszki, otwarte w najbardziej niewiarygodny sposób i w nieprawdopodobnych miejscach, ułożono w odrażający swym komizmem stos. Kolejną, pomniejszą zagadkę stanowiła obfitość rozsypanych zapałek, wypalonych, całych i połamanych. Równie tajemniczy wydawał się fakt, iż dwie lub trzy plandeki namiotowe oraz kilkanaście futrzanych kombinezonów, jakie znaleźliśmy nieopodal, pocięto i poszarpano w nader osobliwy i oryginalny sposób, w niemożliwym do określenia celu. Wszystko to było przykładem nieokiełznanego szaleństwa. Przewidując okoliczności zbliżone do obecnych, sfotografowaliśmy szczegółowo wszystkie główne dowody obłędu jaki dotknął ludzi w obozie. Na nich właśnie pragniemy się oprzeć, uzasadniając nasz sprzeciw wobec organizowanej właśnie Ekspedycji Starkweathera i Moora. Pierwszą czynnością po odnalezieniu przez nas zwłok w hangarze było sfotografowanie ich, a następnie otwarcie ułożonych w szeregu, makabrycznych grobów zwieńczonych pięcioramiennymi, śnieżnymi kopcami. Trudno było nie dostrzec analogii tych potwornych muld zdobionych grupkami punkcików i dziwnymi, zielonkawymi steatytami, opisywanymi przez nieszczęsnego Lake'a; podobieństwo to przybrało jeszcze na sile, gdy natknęliśmy się na całą stertę tych minerałów. Należy jasno powiedzieć, iż generalnie kształt tych steatytów aż do obrzydliwości przypominał zbliżoną wyglądem do rozgwiazdy głowę owych pochodzących z archaiku istot. Jednomyślnie stwierdziliśmy, że podobieństwo to musiało mieć ogromny wpływ na przeczulone, przemęczone umysły ludzi Lake'a. Przyjęliśmy zgodnie, iż to właśnie szaleństwo - ześrodkowujące się w Gedney'u jako jedynym przypuszczalnie ocalałym - było powodem wszystkich przerażających wypadków jakie miały tu miejsce.
Nię będę jednak na tyle naiwny, by sądzić że żaden z nas nie żywił najdzikszych, najbardziej fantastycznych podejrzeń, których jednak zdrowy rozsądek nie pozwalał nam do końca sformułować.
Po południu Shennan, Pabodie i McTighe wyruszyli samolotem na zwiad, by spenetrować całe okoliczne terytorium. Bez rezultatu. Grupa patrolowa doniosła jedynie o gigantycznej barierze łańcucha górskiego, który nie tracąc ani jarda ze swej przeraźliwej wysokości, ani nie zmieniając struktury geologicznej rozciągał się, jak okiem sięgnąć w prawo i w lewo. na niektórych jednak wierzchołkach wyraźnie można było dostrzec formacje ukształtowane na podobieństwo watów i iglic, wzmagających tylko fantastyczne podobieństwo do malowanych przez Roericha azjatyckich wzgórz z ruinami. Rozkład tajemniczych pieczar widniejących w czarnych, zmiecionych ze śniegu skalnych ścianach wydawał się nieregularny nawet z tak dużej odległości. Pomimo całej grozy sytuacji w naszych wnętrzach pozostało dość naukowego zapału i żądzy przygód, byśmy pragnęli zbadać nieznane krainy znajdujące się poza owymi tajemniczymi górami. Zgodnie z naszym wymijającym komunikatem, po dniu pełnym zakłopotania i dojmującej zgrozy o północy udaliśmy się na spoczynek, ale w głowach mieliśmy już gotowy plan odbycia następnego dnia jednego lub więcej lotów ponad masywem górskim. Zamierzaliśmy dokonać tego na pokładzie odciążonej maksymalnie maszyny, zaopatrzonej jedynie w kamerę lotniczą i mżą dzenia geologiczne. Postanowiliśmy, że jako pierwsi polecą: Danforth i ja. W związku z tym, jako że planowaliśmy start wczesnym rankiem wstaliśmy punktualnie o 7. Jednak silny wiatr, o którym wspominaliśmy w krótkim, posłanym w eter komunikacie opóźnił start i ostatecznie wyruszyliśmy około dziewiątej. Studiując notatki sporządzone przez Pabodiego podczas jego popołudniowego lotu i sprawdzając ich treść z sekstansem, wyliczyliśmy że najniższa i możliwa do osiągnięcia przełęcz w masywie znajduje się nieco na prawo od nas, w zasięgu wzroku od obozu sięgając wysokości 24 tysięcy stóp nad poziomem morza. Tam zatem skierowaliśmy najpierw nasz, odciążony specjalnie na ten rekonesansowy lot, aeroplan. Sam obóz, na spływającym z wysokiego, kontynentalnego płaskowyżu pogórzu leżał na wysokości około 12 tysięcy stóp; różnica wysokości jaką mieliśmy do pokonania nie była znów taka wielka, jak się to mogło wydawać. Jednak, wznosząc się odczuwaliśmy skutki rozrzedzonego powietrza i dotkliwe zimno, gdyż dla polepszenia warunków widoczności zostawiliśmy otwarte okienka kabiny, naturalnie mieliśmy na sobie najgrubsze i najcieplejsze futra. Kiedy zbliżyliśmy się do zakazanych szczytów mrocznych i złowróżbnych gór, nad linią wyciętego szczelinami śniegu i lodowca, ujrzeliśmy jeszcze więcej zadziwiająco regularnych formacji przylegających do stoków i raz jeszcze powróciłem myślami do osobliwych azjatyckich malowideł Nicholasa Koericha. Starożytne i zwietrzałe warstwy skalne zgadzały się w pełni z doniesieniami Lake'a, potwierdzając fakt, że szczyty te piętrzą się tu w niezmienionej formie od wczesnych czasów ziemskiej historii, zapewne zaś od ponad 50 milionów lat. Jak dużo wyższe były kiedyś, daremnie by zgadywać, ale wszystko wskazywało, iż w tym dziwnym regionie istnieją niezrozumiałe wpływy atmosferyczne, nie sprzyjające zmianom i spowalniające typowe procesy klimatycznego niszczenia skał. najbardziej jednak fascynowała nas chaotyczna mozaika owych regularnych sześcianów, wałów i jaskiń. Kiedy Danforth siedział za sterami lustrowałem je przy pomocy lornetki, wykonując jednocześnie zdjęcia lotnicze. Aby umożliwić i jemu obserwację zajmowałem od czasu do czasu miejsce w fotelu pilota, jakkolwiek moja znajomość awiacji jest czysto amatorska. Dostrzegliśmy bez trudu, że większość owych tworów uformowana była z archaicznych kwarcytów o innej barwie, odmiennej niż materiał z którego zbudowane były pozostałe formacje na całej rozległej przestrzeni. Okazało się również, że ich regularność była jeszcze bardziej niesamowita i niewiarygodna niż wspominał nieszczęsny Lakę. Tak jak mówił, ich krawędzie były pokruszone i zaokrąglone w wyniku trwającego przez niezliczone stulecia procesu wietrzenia. Tylko ich nadprzyrodzona twardość uchroniła je od całkowitego zniszczenia. Wiele z nich, zwłaszcza tych najbliższych stoków górskich sprawiało wrażenie, że wykonane są z tego samego budulca co otaczające je skały. Całość wyglądała jak ruiny Macchu Picchu w Andach lub ściany pierwotnych fundamentów w Kish, które odkopała w 1929 roku Ekspedycja Muzeum Ziemi z Oxfordu; zarówno Danforth jak i ja podzielaliśmy wrażenie, iż są to głazy Gigantów, jak ochrzcił je Lakę w rozmowie ze swoim towarzyszem lotu, Carrollem. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem jak wytłumaczyć istnienie podobnych rzeczy w takim miejscu i jako geolog czułem się całkowicie bezradny, formacje wulkaniczne często są zadziwiająco regularne -jak np. słynna Granfs Causeway w Irlandii - ale ów szokujący masyw, wbrew pierwotnym doniesieniom Lake'a, że dostrzega dymiące stożki wulkanów, nosił wszelkie cechy struktury niewulkanicznej. Intrygujące, niezwykle regularne otwory wejściowe do jaskiń, w pobliżu których występowały osobliwe formacje stanowiły kolejną, choć już nie tak tajemniczą zagadkę. Były one, jak wspominał w swoich doniesieniach Lakę prawie kwadratowe lub półkoliste, zupełnie jakby ich naturalne otwory, dla większej symetrii, ukształtowała jakaś czarodziejska ręka. Ich liczba i rozstawienie były niewiarygodne, nieomal zdumiewające, sugerując iż cały ten obszar był niczym wielki plaster miodu, podziurawiony tunelami wydrążonymi w warstwach wapienia. Nie mogliśmy zajrzeć głębiej do ich wnętrza, ale na pierwszy rzut oka groty sprawiały wrażenie, iż nie było w nich stalaktytów ani stalagmitów.
Na zewnątrz stoki górskie, w których znajdowały się owe szczeliny wydawały się niewiarygodnie gładkie i regularne; Danforth napisał nawet, że drobne szczeliny i szczerby powstałe wskutek procesów wietrzenia układają się w niezwykłe wzory. Przepełniony grozą i uczuciem niesamowitości, po tym co ujrzał w obozie wyznał, że zwietrzeliny w jakiś niewyraźny sposób przypominają mu owe zaskakujące grupy punkcików, którymi upstrzone były prastare, zielonkawe steatyty i które w tak odrażający, plugawy sposób powtórzone zostały na śnieżnych kopcach znaczących miejsce pochówku sześciu upiornych monstrów z przeszłości.
Wznosiliśmy się stopniowo nad coraz wyższe partie pogórza, a następnie wzdłuż niego, ku wybranej przez nas przełęczy. Od czasu do czasu spoglądaliśmy na pokryty śniegiem i lodem ląd, zastanawiając się czy mielibyśmy szansę dotrzeć tu dawniej, mając do dyspozycji dużo prostszy sprzęt. Ku naszemu zdumieniu spostrzegliśmy, że teren nie był zbyt trudny i pomimo szczelin lodowych oraz innych czyhających niebezpieczeństw możliwy do pokonania przez sanie Scotta, Shackletona czy Amundsena. niektóre lodowce wiodły bezpośrednio na nagie, omiatane wiatrami przełęcze, a gdy dotarliśmy już nad tę, którą wybraliśmy z Danforthem, stwierdziliśmy że i ona nie stanowi wyjątku od reguły. Trudno opisać uczucia jakie przepełniały nas, gdy szykowaliśmy się do okrążenia masywu i zerknięcia na nietknięty ludzką stopą świat; nawet jeśli nie mieliśmy powodu przypuszczać, że terytorium po drugiej stronie łańcucha gór może różnić się zasadniczo od tych, w których już byliśmy i które znamy. Tchnienie złowrogiej tajemnicy tkwiącej w tych granicznych górach i w przyzywającej otchłani opalizującego morza niebios rozpościerającego się migotliwie pomiędzy ich spiczastymi wierzchołkami było sprawą niezwykle subtelnych odczuć, których nie sposób oddać zwykłymi, pisanymi słowami. Była to raczej kwestia mglistej psychologicznej symboliki i skojarzeń natury estetycznej - mieszanina egzotycznego malarstwa, poezji i mitów kryjących się w zakazanych i powszechnie unikanych księgach. Nawet wiatr zdawał się być przesycony świadomym, okrutnym i bezlitosnym złem; słychać to było w poszumie wichru, bo gdy jego podmuchy wpadały i wypadały z wszechobecnych, rezonujących otworów jaskiń można było - przez sekundę lub dwie - wychwycić nader osobliwy, melodyjny świergot czy gwizd. Pobrzmiewała w nim mętna nuta kojarząca się z odrazą i wstrętem, tak złożone i trudne do określenia jak żadne inne z naszych mrocznych doznań.
Po mozolnym wznoszeniu się byliśmy już, wedle wskazań sekstansu, na wysokości 25.570 stóp. Dokładnie przed nami majaczyła przełęcz - była gładka i omieciona do czysta przez bezlitosny wiatr, rozciągnięta między dwoma mrocznymi strzępiastymi, złowrogimi cieniami górskich szczytów. Za nią było niebo wypełnione wirującymi oparami i rozjaśnione blaskiem nisko zawieszonego, polarnego słońca - niebo owej odległej, tajemniczej krainy, której, jak sądziliśmy, nigdy dotąd nie oglądało ludzkie oko. Jeszcze parę stóp w górę i nareszcie ją zobaczymy. Pośród odgłosów zawodzącego, świszczącego wiatru, którego podmuchy przetaczały się ponad przełęczą, i mieszającym się z nimi wyciem silników naszych maszyn trudno było mi zamienić z Danforthem choćby słowo; krzyczeliśmy więc do siebie, wymieniając przy tym znaczące spojrzenia. Aż wreszcie, uzyskawszy właściwy pułap pokonaliśmy granicę Gór Szaleństwa i znaleźliśmy się oko w oko z niezgłębionymi tajemnicami starej i całkowicie obcej ziemi.
5.
Wydaje mi się, że kiedy ostatecznie wznieśliśmy się ponad przełęcz i ujrzeli co poza nią leży, obaj wydaliśmy głośny krzyk, w którym mieszały się pospołu groza, zdumienie, przestrach i niewiara we własne zmysły. Rzecz jasna, obaj musieliśmy dysponować jakimś naturalnym, skrytym głęboko w naszych umysłach wytłumaczeniem, aby się na nim oprzeć i nie utracić zmysłów. Myśleliśmy wówczas zapewne o takich rzeczach jak groteskowe zwietrzeliny skalne w Ogrodzie Bogów w Colorado, czy wyrzeźbione przez wiatr głazy na pustyni w Arizonie. Być może w pierwszej chwili sądziliśmy nawet, że to tylko miraż, taki jak ten którego byliśmy świadkami poprzedniego ranka, kiedy po raz pierwszy zbliżaliśmy się do Gór Szaleństwa. Z całą pewnością tak to sobie tłumaczyliśmy, omiatając wzrokiem bezkresny, naznaczony przez gwałtowne nawałnice płaskowyż, i zdawało by się nie mający końca labirynt olbrzymich, regularnych kamiennych mas o geometrycznych wzorach, które wznosiły swe spękane, naznaczone otworami grot grzebienie, ponad płaszcz lodowca, nie grubszy w swych najgłębszych miejscach niż 40 czy 50 stóp, a miejscami jeszcze cieńszy. Efekt tego potwornego widoku był wręcz nie do opisania; początkowo wydawało się, że w tym miejscu nastąpiło jakieś diaboliczne pogwałcenie wszelkich znanych praw natury. Ma tym piekielnie starym płaskowyżu, wznoszącym się 20 tysięcy stóp ponad poziomem morza, gdzie klimat od czasów praludzkich, czyli od dobrych 500 tysięcy lat, jest zabójczy dla wszystkich form życia, jak okiem sięgnąć, rozciągał się labirynt głazów ułożonych w takim porządku, że tylko desperacki odruch ludzkiego zdrowego rozsądku mógł przypisać ich powstanie ślepym i naturalnym siłom. Początkowo, jak dyktował nam rozum, odrzuciliśmy ewentualność, że sześciany i wały obronne usytuowane na górskich zboczach mogą być innego niż naturalne pochodzenia. Jakże zresztą mogłoby być inaczej skoro w czasach, kiedy ów rejon zamierał poddając się z wolna panującej tu dziś niepodzielnie lodowej śmierci, człowieka z trudem można było odróżnić od olbrzymieli małp? W obecnej chwili jednak ów zdrowy rozsądek uległ poważnemu zachwianiu, bowiem cały ten labirynt Gigantów, gdzie roiło się wręcz od równobocznych, zaokrąglonych lub kanciastych bloków skalnych zaprzeczał wszelkim wytłumaczeniom podsuwanym przez nasz zdrowy rozsądek. A więc jednak tamta piekielna lata morgana miała naturalne wytłumaczenie, najwyraźniej w wyższych partiach atmosfery istniała jakaś pozioma warstwa lodowego pyłu, za pośrednictwem której ów szokujący kamienny wytwór przesyłał swój obraz poprzez góry. zgodnie z prawem odbicia światła, naturalnie fantom był zdeformowany, wykoślawiony i wyolbrzymiony - miał elementy których nie posiadało jego rzeczywiste źródło; teraz jednak, gdy ujrzeliśmy pierwowzór mira żu przekonaliśmy się, że jest on jeszcze bardziej odraża jacy i złowieszczy niż jego odległe wyobrażenie. Jedynie niewiarygodna, nieludzka masywność tych rozległych kamiennych wież i wałów uchroniła ów przerażający twór od kompletnej zagłady w przeciągu setek tysięcy, a mo że i milionów lat, jakie minęły od chwili ich pojawienia się na tej posępnej, niegościnnej wyżynie. Corona Mundi - Dach Świata... kiedy spoglądaliśmy z zawrotnej wysokości na to niewiarygodne zjawisko, cisnęły się nam na usta wszelkie fantastyczne określenia. Znów przyszły mi na myśl niesamowite, pradawne mity, które kołatały mi się po głowie od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem wymarły, antarktyczny świat... legendy o demonicznym płaskowyżu Leng, o Mi-Go, albo odrażających Ludziach Śniegu z Himalajów, o Manuskryptach Pnakotyckich z ich praludzkimi implikacjami, o kulcie Cthulhu, "Necronomiconie" i hyperborejskich opowieściach o bezkształtnym Tsathoggua, i jeszcze gorszych istotach towarzyszących tej przybyłej z gwiazd półistocie. Ów twór rozciągał się na wszystkie strony na długości wielu mil - i tylko czasami tu i ówdzie widać było nieznaczne zmniejszenie się skalnej formacji. Wodząc wzrokiem na prawo i lewo wzdłuż podstawy niskiego, choć stopniowo wznoszącego się pogórza, odgradzającego twór od głównego łańcucha gór, ustaliliśmy bezspornie, że rozciąga się ono nieprzerwanie, za wyjątkiem jednego tylko miejsca, po lewej stronie przełęczy, przez którą się tu dostaliśmy. Trafiliśmy całkiem zresztą przypadkiem w lukę w masywie czegoś, co zdawało się być niewiarygodnie złożonym tworem sięgającym nie wiadomo jak daleko. Pogórze było rzadziej usiane groteskowymi, kamiennymi budowlami i łączyło upiorne miasto ze znanymi nam już sześcianami i wałami obronnymi, pełniącymi najwyraźniej funkcję górskich stanic. Tych ostatnich, podobnie jak osobliwych, mrocznych wejść do jaskiń było tyle samo na zewnętrznych, co na wewnętrznych skalnych stokach, niewyobrażalny, niemożliwy do opisania stówami koszmarny labirynt składał się w przeważającej części z nagich ścian, mierzących od 10 do 150 stóp wysokości; ich grubość zaś wahała się od 5 do 10 stóp. Tworzyły je ogromne bloki czarnego pierwotnego łupku i piaskowca, przeważnie o wymiarach 4 na 6 na 8 stóp; w kilku miejscach wydawały się być one wycięte bezpośrednio w litej, szorstkiej skale prekambryjskiej płyty. Budowle miały rozmaite rozmiary, natknęliśmy się tam zarówno na olbrzymią ilość ukształtowanych niczym plaster miodu, ogromnych struktur, jak i na mniejsze, oddzielne budynki. Generalnie twory te miały kształt stożkowy, piramidalny lub tera-sowy, niemniej jednak widzieliśmy tu również wiele figur w kształcie walców, sześcianów, wielościanów i innych osobliwie usytuowanych kanciastych budowli, których pięcioramienny układ kojarzyć się mógł z nowoczesnymi fortyfikacjami. Ich budowniczowie musieli być prawdziwymi ekspertami w dziedzinie stosowania formacji łukowych, których ogromna liczba, podobnie jak kopuł, istniała tu zapewne w czasach rozkwitu miasta. Cały len labirynt był niewiarygodnie zwietrzały. Powierzchnię lodowca, z którego wystrzeliwały wieże zaścielały zwalone bloki i zalegające tu od niepamiętnych czasów odłamki skalne. W miejscach gdzie pokrywa lodowa była przezroczysta, mogliśmy dostrzec niższe partie gigantycznych tworów i zachowane w lodzie, rozpięte na różnych wysokościach kamienne mosty łączące poszczególne wieże. Ma nagich ścianach zauważyliśmy wyraźne ślady po takich samych, widniejących tu niegdyś, jeszcze wyższych mostach. Bliższe oględziny ukazały niezliczoną ilość okien. W niektórych tkwiły jeszcze okiennice ze skamieniałego drewna, większość tych otworów była jednak pusta, a ich wygląd sprawiał doprawdy nader ponure i złowrogie wrażenie. Rzecz jasna większość ruin nie miała dachów, a ich górne krawędzie były nierówne i zaokrąglone przez wiatr; podczas gdy inne, stożkowe i piramidalne, osłonięte przez stojące przy nich wyższe budowle zdołały zachować swój pierwotny kształt i, jeśli nic liczyć drobnych wykruszeń czy wgłębień na ich powierzchni, były praktycznie nie tknięte. Przy pomocy samej tylko lornetki z trudem zdołaliśmy dostrzec coś, co wyglądało jak całe rzędy rzeźb dekoracyjnych, tu również natrafiliśmy na osobliwe grupy punkcików, a ich obecność na pradawnych budowlach w obecnej sytuacji nabrała dużo większego znaczenia. W wielu miejscach budynki były kompletnie zniszczone, a pokrywa lodowa, wskutek różnych procesów geologicznych poszyta głębokimi szczelinami. W innych z kolei, wytwory sztuki kamieniarskiej zostały starte aż do poziomu pokrywy lodowej. Jeden rozległy pas ciągnący się od wnętrza płaskowyżu aż do rozpadliny u stóp pogórza, około mili na lewo od przełęczy przez którą się tu dostaliśmy, nie był w ogóle zabudowany. Jak przypuszczaliśmy było to koryto wielkiej rzeki, która przed milionami lat, przepływała przez miasto, wpadając w jakąś fantastyczną podziemną otchłań, wewnątrz bariery górskiego łańcucha. Bez wątpienia była to kraina jaskiń, przepaści i podziemnych tajemnic wykraczających poza ludzką zdolność pojmowania.
Wracając do towarzyszących nam odczuć i wspominając nasze oszołomienie, mogę się jedynie dziwić, iż udało się nam zachować przynajmniej pozory trzeźwości i równowagi umysłowej. Naturalnie zdawaliśmy sobie sprawę, że coś - chronologia, teoria naukowa czy wreszcie nasza własna świadomość - było tu w fatalny sposób wypaczone, zachowaliśmy jednak równowagę w stopniu wystarczającym by pilotować samolot, przeprowadzić dość szczegółowe obserwacje i wykonać szereg doskonałych zdjęć, które być może przysłużą się jeszcze zarówno nam jak i całemu światu. W moim przypadku. zbawienne okazały się zakorzenione głęboko nawyki naukowca - oszołomienie i uczucie czyhającego na nas zagrożenia zdominowane zostały przez ciekawość i żądzę zgłębienia owych pradawnych tajemnic; pragnienie dowiedzenia się jakie istoty zbudowały i zamieszkiwały w tym nieprawdopodobnym, gigantycznym kamiennym labiryncie oraz ustalenia związku między tym unikalnym siedliskiem życia a resztą świata w tamtym czasie, czy ogólnie rzecz biorąc w innych czasach. Miejsce to nie mogło być bowiem zwykłym miastem. Musiało stanowić początek i środek jakiegoś archaicznego, niewiarygodnego rozdziału ziemskiej historii, który zatracił się całkowicie w chaosie miotanej potężnymi konwulsjami ziemi, na długo przed tym jak rasa ludzka wydźwignęła się ze stadium małpy, a którego echa pobrzmiewają jeszcze w najbardziej mrocznych, zakazanych i wypaczonych mitach. Mieliśmy przed sobą przedwieczne megalopolis, w porównaniu z którym legendarna Atlantyda, Lemuria, Commoriom, Uzuldaroum i Olathoe w krainie Lomar są tworami dnia, nawet nie wczorajszego a dzisiejszego;
megalopolis należące do tak praludzkich, bluźnierczych miejsc, o których nie można mówić inaczej niż szeptem, jak Walusja, R'lyeh, Ib w krainie Mnar i Bezimienne Miasto z Pustyni Arabskiej. Kiedy przelatywaliśmy nad labiryntem potężnych, tytanicznych wież, popuszczałem wodzy fantazji błąkając się bez celu w krainie fantastycznych skojarzeń, a nawet wręcz szukając związku pomiędzy tym zaginionym światem a mymi najdzikszymi snami, zrodzonymi z obłędnej, niewysłowionej grozy koszmaru w obozie. Aby jak najbardziej odciążyć samolot bak z paliwem był napełniony tylko częściowo; toteż musieliśmy znacznie ograniczyć nasz zakres badań. Lo mimo to, już po zejściu na pułap, gdzie praktycznie nie było wiatru, przebyliśmy jeszcze olbrzymi szmat drogi, lub raczej powinienem powiedzieć - powietrza. Koryto rzeki znaczyło się szeroką, wklęsłą linią, a sam płaskowyż sta wał się dzikszy i jakby nieznacznie wznosił się ku górze, niknąc w spowijającej zachód mgle. Jak dotąd wszelkie obserwacje czyniliśmy z powietrza, ale opuszczenie płaskowyżu bez podjęcia próby wejścia do którejś z monstrualnych budowli było dla nas nie do przyjęcia. Dlatego też postanowiliśmy wyszukać jakieś płaskie miejsce na pogórzu w pobliżu przełęczy, która stanowiłaby dla nas punktu orientacyjny - tam wylądować i przygotować się do pieszego rekonesansu. Jakkolwiek łagodnie opadające stoki były częściowo pokryte ruinami, to lecąc na niewielkiej wysokości wypatrywaliśmy sporą liczbę miejsc nadających się do lądowania. Ponieważ w drodze powrotnej musieliśmy ponownie przeciąć ogromny masyw górski, szukaliśmy miejsca położonego najbliżej przełęczy. Koniec końców o 12:50 wylądowaliśmy na gładkim, twardym polu śnieżnym pozbawionym jakichkolwiek przeszkód i nadającym się doskonale do późniejszego, łatwego i szybkiego startu. Ma lak krótki okres czasu i przy kompletnym braku wiatru nie zachodziła konieczność zabezpieczania maszyny murem ze śniegu. W tej sytuacji upewniliśmy się tylko, że płozy samolotu były należycie ustawione, a wszystkie ważniejsze części maszyny zabezpieczone przed zimnem. Ponieważ czekała nas piesza wędrówka, zdjęliśmy z siebie najgrubsze futra, które nałożyliśmy na czas lotu. Zabraliśmy ze sobą lekki ekwipunek, na który składał się kieszonkowy kompas, ręczna kamera, żelazna racja żywnościowa, gruby notatnik i papier, dłuto oraz młotek geologiczny, worek na okazy, zwój liny alpinistycznej oraz potężne latarki elektryczne z zapasem baterii; cały sprzęt mieliśmy w samolocie, przewidując możliwość lądowania w celu wykonania zdjęć, rysunków i szkiców topograficznych, oraz zebrania okazów skał z pozbawionych śniegu stoków, odkrywek czy górskich jaskiń. Byliśmy również zaopatrzeni w spory zapas papieru, który planowaliśmy podrzeć na kawałki, włożyć do worka na okazy i używać w miarę potrzeby, znacząc nimi przebytą drogę we wnętrzu jakiegoś labiryntu, gdyby przyszło nam takowy spenetrować. Papier ten obecnie zabraliśmy ze sobą na wypadek, gdybyśmy natrafili na system jaskiń, gdzie brak przeciągów ułatwiłby nam stosowanie tej szybkiej i prostej metody zamiast tradycyjnego wykuwania śladów w skalnej ścianie. Schodząc ostrożnie w dół po zlodowaciałym śniegu w kierunku zdumiewającego, kamiennego labiryntu majaczącego na tle opalizującego, zachodniego nieba, przeczuwaliśmy czekające nas osobliwości, podobnie jak to miało miejsce przed czterema godzinami, gdy zbliżaliśmy się do niezbadanej, górskiej przełęczy. To fakt, oswoiliśmy się już z widokiem tej niewiarygodnej tajemnicy kryjącej się za barierą górskiego masywu, obecnie jednak perspektywa dotarcia do pradawnych murów, wzniesionych przez rozumne istoty, zapewne przed milionami lat, kiedy nie istniała jeszcze żadna ze znanych ras ludzkich, wydawała się wręcz przerażająca a upiorne implikacje kosmicznej anomalii nieomal mroziły nam krew w żyłach. Choć na tej wysokości rozrzedzone powietrze powodowało, iż każdy wysiłek był dużo większy niż normalnie, zarówno Danforth jak i ja radziliśmy sobie nad wyraz dobrze, czując że jesteśmy w stanie pokonać każdą przeszkodę, jaka stanęłaby nam na drodze. Gdy wreszcie mogliśmy dotknąć zwietrzałych, gigantycznych bloków, poczuliśmy że nawiązaliśmy pierwszą, niezwykłą i nieomal bluźnierczą więź łączącą nas z zapomnianymi wiekami, niedostępnymi dla reszty naszego gatunku. Wal o kształcie gwiazdy mierzył około 500 stóp rozpiętości i zbudowany był z bloków jurajskiego piaskowca o niejednolitych wymiarach, przeważnie jednak 6 na 8 stóp. na wysokości jakichś 4 stóp nad poziomem lodowca znajdował się rząd łukowato sklepionych otworów strzelniczych, lub może okien o szerokości 4 stóp i wysokości 5 stóp każde, umieszczonych symetrycznie wzdłuż ramion gwiazdy i w jej kątach wewnętrznych. Zaglądając przez nie do środka mogliśmy stwierdzić, że kamienne mury mierzą dobrych 5 stóp grubości, ale wewnątrz nie zachowały się żadne ściany działowe. Ma ścianach od środka dostrzec można było rzędy płaskorzeźb lub rzeźb, co zaobserwowaliśmy już wcześniej przelatując zarówno nad tą jak i nad innymi podobnymi formacjami. Choć niegdyś musiały istnieć niższe kondygnacje obecnie były one pokryte grubą warstwą śniegu i lodu. Wpełzliśmy przez jedno z okien i na próżno staraliśmy się odszyfrować prawie kompletnie zatarte wizerunki na murach. Skutą lodem podłogą w ogóle nie zaprzątaliśmy sobie głowy. Loty rozpoznawcze wykazały, ze wiele budynków w głównym mieście było mniej oblodzonych i prawdopodobnie jeśli tylko dotrzemy do budowli w której zachował się dach, uda się nam znaleźć. nie zablokowane zmarzliną korytarze i przejścia wiodące do rzeczywistego poziomu gruntu. Zanim opuściliśmy nasza budowlę skrzętnie ją obfotografowaliśmy i z osłupieniem obejrzeliśmy gigantyczne bloki skalne, ułożone bez odrobiny zaprawy murarskiej. W tym momencie bardzo przydałby się nam Pabodie ze swoją znajomością inżynierii, rozwiązałby zapewne zagadkę w jaki sposób w tak nieprawdopodobnie odległych czasach, gdy wznoszone było owo miasto, jego budowniczowie transportowali na to odludzie gigantyczne bryły budulca.
Nigdy nie zapomnę naszego półmilowego marszu w dół wzgórza, ku właściwemu miastu, gdy wysoko nad naszymi głowami pośród sięgających ku niebu wierzchołków górskiego masywu rozlegało się próżne i wściekle zawodzenie wiatru. Pamiętam to w najdrobniejszych szczegółach. Coś takiego, za wyjątkiem Danfortha i mnie, mogło przydarzyć się człowiekowi tylko w jakimś fantastycznym sennym majaku. Efekty wizualne były niewiarygodne. Pomiędzy nami a rozszalałymi oparami na zachodzie rozciągał się ogromny labirynt mrocznych, kamiennych wież, których niesamowite i dziwaczne kształty oglądane - w miarę jak się zbliżaliśmy pod różnymi kątami - wywierały na nas coraz to nowe wrażenie. Był to miraż zaklęty w litej skale i gdyby nie zdjęcia nadal wątpiłbym czy coś takiego może w ogóle istnieć. Budową przypominały kamienny wal, który niedawno oglądaliśmy, jednak obłędnych kształtów wież w samym mieście po prostu nie sposób opisać. Nawet nasze fotografie ilustrują wyłącznie jedną czy dwie formy ich nieskończonej różnorodności, nadnaturalnej wręcz wielkości i kompletnie obcej egzotyki. Znajdowały się tam formy geometryczne dla których nie znalazłby nazwy nawet sam Euklides -stożki normalne i ścięte, regularne i nieregularne, terasy o wyzywających wręcz dysproporcjach, słupy o bulwiastych rozszerzeniach, osobliwe rzędy złamanych kolumn, pięcioramienne lub pięciokrawędziowe formacje uderzające szaleńczą wręcz groteskowością. Kiedy podeszliśmy bliżej, zdołaliśmy dostrzec tu i tam rysujące się pod przezroczystą warstwą lodu rurowe, kamienne mosty łączące na różnych wysokościach porozrzucane w szaleńczy sposób budowle. Nie było tam zwykłych ulic - w naszym tego słowa znaczeniu -jedynie szeroki pusty pas, znajdujący się po lewej stronie, w odległości mili, od miejsca, gdzie pradawna rzeka przepływała przez miasto, w stronę gór. Przy pomocy lornetek dostrzegliśmy zewnętrzne, poziome wstęgi całkiem prawie zatartych płaskorzeźb oraz występujące tu bardzo często grupy punkcików. Dzięki tej rozległej panoramie mogliśmy sobie w pewnym stopniu wyobrazić jak to miasto wyglądało kiedyś, nawet jeśli w obecnej chwili większość dachów i szczytów uległo zniszczeniu. W całości jawiło się jako labirynt krętych zaułków i uliczek, z których wszystkie bez wyjątku były głębokimi wąwozami, a niektóre z powodu zwieszających się nad nimi budowli lub przerzuconych łuków mostów przypominały bardziej tunele. Teraz, rozpościerając się poniżej nas majaczyło niczym wytwór z fantastycznego snu, skąpany w mlecznych oparach zachodnich mgieł, przez których północny kraniec próbowało przedrzeć się swym blaskiem wiszące nisko, czerwonawe, wczesnopopołudniowe słońce; kiedy zaś skryło się na chwilę za którąś z masywniejszych budowli i całą okolicę spowiły mroczne cienie, efekt był tak niewiarygodnie zatrważający, że mam nadzieję iż nigdy nie będę musiał próbować tego opisać. W takich chwilach nawet ciche zawodzenie i melodyjne granic niewyczuwalnego tu, a hulającego na przełęczach potężnego górskiego masywu wichru niosły w sobie wyraźną dzikszą nutę umyślnej złośliwości.
Ostatni odcinek drogi był niezwykle ostry i stromy; na krawędzi, gdzie zmieniało się nachylenie stoku, spod lodu wystawała strzępiasta skata i pomyśleliśmy, że musiała tu kiedyś istnieć sztuczna trasa, zaś pod lodowcem ciągnie się kondygnacja schodów, lub czegoś w tym rodzaju. Kiedy, przestępując fragmenty zwalonych skał i starając się w miarę możności omijać z daleka gigantyczne, pokruszone, naszpikowane otworami ściany, dotarliśmy w końcu do miasta, zaczęły targać nami takie odczucia, że do dziś jeszcze zadziwia mnie samokontrola jaką udało się nam sobie narzucić. Danforth, z natury porywczy zaczął snuć jakieś obłędne domysły na temat koszmaru jaki wydarzył się w obozie, nie podjąłem jednak tego tematu będąc przez cały czas pod wrażeniem górujących nad nami kształtów upiornych, obłędnych budowli pochodzących z tak koszmarnej przeszłości. Ich widok budził w moich myślach dziwne skojarzenia, których nie chciałem rozwijać. Spekulacje Danfortha wywarły również silny wpływ na jego wyobraźnię, upierał się bowiem, że na jednym z placów, gdzie zasłana rumowiskiem alejka zakręcała pod ostrym kątem, dostrzega na ziemi nikłe ślady, które bynajmniej mu się nie podobają;
w innym znów miejscu przystanął by posłuchać subtelnego wyimaginowanego dźwięku, dochodzącego z jakiegoś nieokreślonego miejsca: ów stłumiony, melodyjny ton -jak stwierdził mój towarzysz - na pozór nie różnił się od szumu wiatru w górskich jaskiniach, a jednak w niepokojący sposób wydawał się odmienny. Powtarzające się nieustannie formy pięciokąta w otaczającej nas architekturze oraz kilka ściennych arabesek, które zdołaliśmy rozszyfrować niosły w sobie mgliste, złowieszcze skojarzenia, z których nie potrafiliśmy się otrząsnąć, a które napawały nas przeraźliwą, choć jedynie podświadomą pewnością dotyczącą pierwotnych istot, które zbudowały i zamieszkiwały to plugawe, bezbożne miasto. niemniej jednak, przepełniający dotąd nasze dusze naukowy i awanturniczy zapał nie wygasł i mechaniczne wypełniliśmy nasze zadanie, pobierając próbki różnego typu skał występujących w tych kamiennych tworach. Pragnęliśmy zgromadzić ich możliwie najwięcej, i później na ich podstawie wysnuć jak najdalej idące wnioski co do wieku tego miejsca. W ogromnych, zewnętrznych ścianach nie spotkaliśmy żadnej skały młodszej niż jurajska czy komanczańska, i żaden z kamieni w mieście nie pochodził z okresu późniejszego niż pliocen. Błądziliśmy uporczywie po tym królestwie śmierci, panującej tu od co najmniej 500 tysięcy lat, a prawdopodobnie nawet dłużej. Brnąc dalej w głąb labiryntu, w mrocznym cieniu rzucanym przez piętrzące się głazy, przystawaliśmy przy każdej napotkanej szczelinie szuka jąć możliwości dostania się do środka. Niektóre znajdo wały się poza naszym zasięgiem, inne z kolei wiodły do zablokowanych lodem ruin równie spustoszonych i pozbawionych dachu, jak ów wał obronny na wzgórzu. Jeden z otworów choć obszerny i kuszący prowadził ku z pozoru bezdennej otchłani i nie oferował żadnej możliwości zejścia w jej czeluść. Tu i ówdzie mieliśmy okazję przyjrzeć się bliżej skamieniałemu drewnu okiennic. Wielkie wrażenie wywierał na nas niewiarygodny wiek te go drewna, dający się wywnioskować z wciąż jeszcze widocznych słojów. Pochodziło ono z mezozoicznych roślin nagozalążkowych i drzew iglastych, głównie kresowych sagowców, oraz z palm wachlarzowych i wczesnych roślin okrytozalążkowych, pochodzących zapewne z trzeciorzędu. Nie stwierdziliśmy niczego, co byłoby młodsze niż pliocen. Okiennice te, których krawędzie nosiły ślady zniszczonych, dawno już nic istniejących zawiasów, posiadały różnorodne zestawienie. Jedne z nich znajdowały się po zewnętrznej, inne po wewnętrznej stronie framug. Były umieszczone na stałe, dzięki czemu przetrwały, mimo iż tkwiące w nich elementy metalowe i zamocowania już dawno temu przeżarte zostały przez rdzę. Po pewnym czasie natknęliśmy się na rząd okien, w wybrzuszeniach gigantycznego pięciokrawędziowego stożka o nieuszkodzonym wierzchołku, prowadzących do rozległej, doskonale zachowanej sali o kamiennej podłodze; znajdowały się one jednak zbyt wysoko, by można było przedostać się przez nie do środka bez użycia liny. Mieliśmy ze sobą linę, ale nie paliło się nam zjeżdżać całe 20 stóp w dół - zwłaszcza tu, na płaskowyżu, gdzie rozrzedzone powietrze stawiało sercu olbrzymie wymagania. Ogromne pomieszczenie było zapewne korytarzem lub dziedzińcem, a światło naszych elektrycznych latarek wydobywało z ciemności śmiałe, wyraźne i zaskakujące płaskorzeźby rozmieszczone wzdłuż ścian na szerokich, poziomych wstęgach oddzielonych, przez takiej samej szerokości pasma klasycznych arabesek. Zrobiliśmy dokładne notatki dotyczące tego miejsca, planując tu wrócić, jeśli tylko nie napotkamy innej, ciekawszej budowli oferującej dużo dogodniejszy dostęp. Koniec końców natrafiliśmy na otwór jakiego szukaliśmy; sklepione wejście o szerokości 6 i wysokości 10 stóp, noszące ślad kończącego się tam niegdyś powietrznego mostu rozpiętego nad alejką mniej więcej 5 stóp nad obecnym poziomem lodowca. Takie przejścia stanowiły rzecz jasna połączenia z górnymi piętrami, a w obecnym przypadku jedno z takich pięter jeszcze istniało. Ów dostępny dla nas budynek składał się z kilkunastu prostokątnych tarasów, i stał po naszej lewej stronie, skierowany ku zachodowi. Po drugiej stronie alei, gdzie ziało kolejne łukowe przejście, znajdował się zniszczony walec bez okien z osobliwym wybrzuszeniem, jakieś 10 stóp nad otworem. W środku panowały egipskie ciemności i sklepione przejście zdawało się prowadzić w otchłań bezdennej pustki. Nagromadzony gaz czynił wejście do budynku po lewej stronie dwakroć łatwiejszym, ale przez dłuższą chwilę wahaliśmy się czy skorzystać z tej nadarzającej się, z dawna wyczekiwanej okazji. Jakkolwiek od jakiegoś już czasu penetrowaliśmy owo skupisko archaicznych tajemnic, to w obecnej chwili musieliśmy podjąć kolejną decyzję, czy wejść do wnętrza kompletnie zachowanej budowli, która przetrwała i pochodziła z legendarnego, starszego świata, którego natura stawała się dla nas coraz bardziej oczywista i odrażająca. W końcu ruszyliśmy, gramoląc się w górę po rumowisku, w kierunku majaczącego wyżej otworu. Podłoga wewnątrz wyłożona była wielkimi płytami z łupku i wyglądało na to, że prowadzi do długiego, wysokiego korytarza o ścianach pokrytych płaskorzeźbami. Dostrzegając wiele wewnętrznych łukowych przejść, które zeń prowadziły, zdaliśmy sobie sprawę jak bardzo złożony musi być kompleks znajdujących się wewnątrz pomieszczeń. W tej sytuacji postanowiliśmy zastosować metodę rozrzucania na trasie strzępków papieru. Dotychczas nasze kompasy oraz towarzyszący nam widok górującego nad okolicznymi wieżami górskiego masywu, wystarczały nam w zupełności; teraz jednak potrzebowaliśmy czegoś więcej, aby się nie zgubić. Podarliśmy więc papier na odpowiedniego rozmiaru kawałki i włożyliśmy do torby, którą miał nieść Danfbrth. Jego zadaniem było również rozrzucanie strzępów papieru, miał to czynić na tyle ekonomicznie jak na to pozwalały względy bezpieczeństwa. Wybrana przez nas metoda powinna uchronić nas przed zabłądzeniem, zwłaszcza że wewnątrz posępnej budowli nie wyczuliśmy żadnych silniejszych prądów powietrznych. Jeśli trafimy w strefę przeciągów albo skończy się nam papier, będziemy naturalnie zmuszeni wykorzystać bezpieczniejszą, choć bardziej nużącą i czasochłonną metodę wycinania znaków w skale. Nie sposób było, bez uprzedniego sprawdzenia określić jak rozległe otwiera się przed nami terytorium. Bliskość i gęstość połączeń między poszczególnymi budowlami sugerowały, że będziemy mogli przedostawać się z jednej do drugiej po znajdujących się pod powłoką lodu kamiennych mostach, chyba że natkniemy się na naturalne rozpadliny czy geologiczne zapadliska; wyglądało bowiem na to, iż zlodowacenie nie dotarto w głąb murów prastarych budowli. Prawie wszędzie gdzie występował przezroczysty lód, widać było okna z zamkniętymi na głucho okiennicami; wszystko wskazywało na to, iż miasto w tak jednolitym stanie pozostawało aż do chwili nadejścia lodowca, który skrystalizował niższe partie miasta nadając im formę jaką prezentowały po dzień dzisiejszy. Prawdę mówiąc odnieśliśmy wrażenie, że to miasto zostało raczej celowo zamknięte i opuszczone, niż zniszczone jakimś nagłym kataklizmem czy stopniowym powolnym upadkiem, w mglistych, dawno zapomnianych stuleciach. Czy przewidziano nadejście lodowca i bezimienna "ludzkość" opuściła to miasto, by znaleźć sobie nową siedzibę w miejscu nie skazanym na zagładę? Precyzyjne ustalenia fizjograficzne warunków towarzyszących tworzeniu się w tym miejscu pokrywy lodowej muszą zostać odłożone na później, nie występował tu - z nielicznymi wyjątkami - proces kruszenia. Być może to napór nagromadzonych śniegów, powodzi lub wylew jakiegoś starożytnego, lodowcowego jeziora sprawiły, że miasto zachowało się w tak wyjątkowym stanie.
6.
Niełatwo będzie zdać szczegółową i uporządkowaną relację z naszej wędrówki wewnątrz tej ogromnej, martwej od wieków, podziurawionej jak plaster miodu prastarej kamiennej budowli, potwornego siedliska starszych sekretów, których echo rozbrzmiało po raz pierwszy od niezliczonych epok pod wpływem odgłosów naszych kroków. Fotografie, wykonywane przy użyciu flesza stanowią doskonałe świadectwo wyjawianej przez nas obecnie prawdy, wielka szkoda iż nie mieliśmy wówczas ze sobą większej ilości filmów. Kiedy się skończyły, sporządziliśmy w notesach prymitywne szkice niektórych płaskorzeźb o szczególnie uderzających rysach. Budynek do którego trafiliśmy miał ogromne rozmiary i kunsztowny styl, a architektura tej nieznanej bezimiennej geologicznej przeszłości wywarła na nas iście wstrząsające wrażenie. Wewnętrzne ściany nie były już tak masywne jak zewnętrzne, a na niższych kondygnacjach zachowały się znakomicie. Całość budowli miała strukturę labiryntową, poziomy pięter zaś przejawiały osobliwe i zadziwiające różnice asymetryczne, gdyby zatem nie podarty na strzępy papier, który zostawialiśmy za sobą, zgubilibyśmy się zaraz na początku drogi, najpierw postanowiliśmy zbadać bardziej zniszczone, górne poziomy. Dotarliśmy tam po stromych, poprzecznie żebrowanych kamiennych podestach, czy też pochylniach, które w całej budowli pełniły rolę schodów. Pomieszczenia miały rozmaite kształty, jakie tylko można by sobie wymarzyć - od pięcioramiennych gwiazd po trójkąty i sześciany. Należy wspomnieć, że ich średni rozmiar wynosił mniej więcej 50 na 50 stóp szerokości i 20 stóp wysokości, choć zdarzały się też większe izby. Po dokładnym zwiedzeniu wyższych partii oraz poziomo samego lodowca, zaczęliśmy schodzić, piętro po piętrze do części podziemnej. Wkrótce przekonaliśmy się, że faktycznie trafiliśmy do nieprzerwanego ciągu pokoi i przejść wiodących zapewne ku bezkresnemu, rozciągającemu się za tym budynkiem labiryntowi. Gigantyczna masywność i ogrom wszystkiego co nas otaczało sprawiały przytłaczające wrażenie; poza tym, w napotykanych kształtach, wymiarach, proporcjach, dekoracjach i wszelkich niuansach konstrukcyjnych tego bluźnierczego, kamiennego tworu tkwiło coś nieuchwytnie, acz głęboko nieludzkiego. Ma podstawie treści płaskorzeźb bardzo szybko doszliśmy do wniosku, iż owo potworne miasto liczy sobie wiele milionów lat. Nie potrafiliśmy jeszcze wyjaśnić zasad inżynierii zastosowanej tu do wzniesienia konstrukcji oraz zapewnienia anormalnej równowagi tak ogromnych mas skalnych, aczkolwiek w dużym stopniu opierano się tu na technice łukowej. Pomieszczenia które zwiedziliśmy były całkowicie ogołocone ze sprzętów ruchomych, co potwierdzało nasze domysły, iż miasto zostało opuszczone celowo. Wiodącym elementem zdobień były płaskorzeźby, które ciągnęły się poziomymi wstęgami o szerokości 5 stóp i wypełniały całą przestrzeń ścian od podłogi po sufit. Przeplatane były, tej samej szerokości pasmami arabesek. Napotykaliśmy rzecz jasna wyjątki od tej reguły, niemniej jednak, przeważał właśnie taki układ. Często też, obok którejś ze wstęg z arabeskami pojawiały się grupy gładkich wolut zawierających układające się w osobliwy deseń punkciki. Wkrótce przekonaliśmy się, że technika wykonania była dojrzała, perfekcyjna i estetycznie sięgała najwyższego poziomu cywilizacyjnego mistrzostwa, aczkolwiek w każdym szczególe kompletnie obca jakiejkolwiek znanej tradycji artystycznej rasy ludzkiej, nie spotkałem nigdy w życiu płaskorzeźby, która precyzja wykonania dorównywała by tym reliefom. najdrobniejsze szczegóły świata zarówno fauny jak i Hory oddane były, mimo olbrzymiej skali tych rzeźb, ze zdumiewającą plastycznością, powszechnie zaś stosowane w nich desenie były cudami zawiłości i zręczności nieznanych twórców. Arabeski stanowiły przykład wszechobecnego tu wykorzystania zasad matematycznych i tworzyły je zawiłe acz symetryczne kształty o licznych załamaniach i kątach stanowiących wielokrotność liczby pięć. Wstęgi malowideł reprezentowały wysoce sformalizowaną tradycję i w osobliwy sposób operowały perspektywą, posiadały jednak artystyczną siłę wyrazu, która głęboko nas poruszyła, mimo otchłani dzielących nas epok geologicznych. Ptie sposób porównać tej sztuki z tą, którą można oglądać w naszych muzeach. Ci którzy obejrzą nasze zdjęcia odnajdą zapewne nieznane analogie, w pewnych groteskowych koncepcjach najbardziej śmiałych futurystów. Ornamentykę arabesek tworzyły linie wyżłobień, których głębokość w niezwietrzałych skałach wahała się od l do 2 cali. Kiedy pojawiały się woluty z grupami punkcików, najwyraźniej napisy w jakimś nieznanym, pierwotnym alfabecie, wgłębienie powierzchni mierzyło około 1,5 cala, a samych kropek jakieś pół cala więcej. Wstęgi malowideł znajdowały się nad płaskorzeźbami, a ich powierzchnia sięgała o jakieś 2 cale głębiej w powierzchnię twardej, kamiennej ściany. Tu i ówdzie dostrzegaliśmy jeszcze ślady dawnych, wyblakłych barw, jednak w ogromnej większości niezliczone stulecia zniszczyły i starły wszelkie oznaki nałożonych na mury barwników. Im dłużej oglądało się zdumiewającą technikę, tym większy czuło się podziw wobec tych pradawnych dzieł sztuki. Tematyka rzeźb dotyczyła życia w minionej epoce, w której powstały. Przedstawione były na nich spore fragmenty zapomnianej przed wiekami historii, niewiarygodne wręcz pragnienie Starej Rasy do utrwalania wizerunków przedstawiających wycinki historii - ów cudowny zbieg okoliczności działający na naszą niekorzyść - sprawiło, iż rzeźby te niosły w sobie potężny ładunek informacji i z tego też względu przedkładaliśmy ponad wszystko fotografowanie i kopiowanie tych właśnie wytworów sztuki. W niektórych pomieszczeniach elementem dominującym były rozliczne mapy, wykresy astronomiczne i inne modele naukowe w powiększonej skali - wszystkie one potwierdzały otwarcie i w pełni to, czego dowiedzieliśmy się z fryzów i płaskorzeźb na ścianach. Mówiąc o tym co odkryliśmy w posępnym kamiennym mieście mogę mieć jedynie nadzieję, iż wśród ludzi którzy mi ostatecznie uwierzą, moje słowa wzbudzą roztropną ostrożność przeważającą nad pochopną ciekawością. Byłoby rzeczą straszną, gdyby ostrzeżenia mające zniechęcić wszystkich do odnalezienia tej krainy śmierci, grozy i koszmarów, wzbudziły w nich zgoła odmienne pragnienie.
W pokrytych płaskorzeźbami ścianach wykute były wysokie okna i masywne, dwunastostopniowe wejścia, w których tu i ówdzie zachowały się jeszcze skamieniałe, drewniane deski - fragmenty starannie wypolerowanych i rzeźbionych okiennic i drzwi. Wszystkie metalowe części już dawno temu uległy zniszczeniu, ale niektóre drzwi pozostały na swoich miejscach i gdy przechodziliśmy z jednego pomieszczenia do drugiego, musieliśmy je sforsować siłą. Przetrwały również, choć bardzo nieliczne, ramy okienne z osobliwymi, przezroczystymi elipsowatymi szybami. Znajdowało się tam również sporo ogromnych wnęk, zasadniczo pustych, choć w jednej znaleźliśmy dziwny przedmiot wycięty z bryły zielonkawego steatytu, który musiał być uszkodzony, albo z innych powodów nie wart dalszego wykorzystania. Inne otwory bez wątpienia wiodły do dawnych pomieszczeń
z urządzeniami mechanicznymi, służącymi do ogrzewania, oświetlania itp. -jak sugerowało wiele płaskorzeźb. Sufity przeważnie były nagie, ale w niektórych pomieszczeniach wyłożono je zielonym steatytem czy jakimiś płytkami, które w większości już poodpadały. Podłogi też pokryte były płytkami, aczkolwiek w ogólnym rozrachunku przeważał goły kamień. Jak już stwierdziłem, brakowało tu mebli czy innych ruchomych sprzętów, ale płaskorzeźby dawały doskonałe pojęcie o dziwnych przedmiotach, które wypełniały ongiś te podobne do grobowców, rozbrzmiewające głuchym echem pomieszczenia. Ponad poziomem lodowca podłogi generalnie zasłane były grubą warstwą gruzów, śmieci i rozmaitych szczątków, jednak w głębi labiryntu ich stan znacznie się poprawiał.
Centralny dziedziniec - podobnie jak w innych budowlach widzianych z powietrza - powodował, że wnętrza nie były pogrążone w całkowitych ciemnościach; dlatego też bardzo rzadko, w wyższych pomieszczeniach, za wyjątkiem sytuacji kiedy z uwagą przyglądaliśmy się szczegółom płaskorzeźb musieliśmy przyświecać sobie elektrycznymi latarkami. Poniżej mapy lodowej jednak, półmrok gęstniał i w wielu miejscach na nierównym poziomie ziemi panowały już całkowite ciemności. Jeżeli idzie o nasze odczucia, gdy penetrowaliśmy ów pogrążony od wieków w ciszy labirynt nieludzkich, kamiennych budowli, należy stwierdzić iż z każdym krokiem ogarniał nas coraz bardziej dojmujący, beznadziejnie oszołamiający chaos ulotnych nastrojów, wspomnień i odczuć. Już samo, przyprawiające o zgrozę wrażenie starożytności i zabójcza pustka panująca w tym miejscu mogły w dostatecznym stopniu przepełnić bojaźnią każdą wrażliwą duszę, w naszym zaś przypadku dochodził do tego jeszcze niewyjaśniony koszmar jaki wydarzył się w obozie i to co ujrzeliśmy na otaczających nas, pokrywających niemal wszystkie ściany, płaskorzeźbach. Kiedy więc natrafiliśmy na partię doskonale zachowanych reliefów, których interpretacja nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, niewiele potrzebowaliśmy czasu, by poznać odrażającą, plugawą prawdę, którą - naiwnością byłoby utrzymywać, że było inaczej - obaj z Danforthem podejrzewaliśmy już wcześniej, choć ani ja, ani on nie napomknęliśmy o tym ani słowem. Prysły litościwe wątpliwości co do natury istot, które zbudowały i zamieszkiwały to potworne, wymarłe miasto przed milionami lat, kiedy przodkowie człowieka byli prymitywnymi, archaicznymi ssakami a po tropikalnych stepach Europy i Azji włóczyły się wielkie dinozaury. Dotychczas rozpaczliwie, jak tonący brzytwy, trzymaliśmy się alternatywy, utrzymując - każdy przed samym sobą - że wszechobecny, pięcioramienny motyw oznaczał wyłącznie jakieś kulturowe czy religijne wyobrażenie istniejącego w archaiku przedmiotu czy istoty o takim a nie innym, charakterystycznym kształcie, podobnie jak motywy dekoracyjne krety minojskiej przedstawiały często świętego byka, egipskie - skarabeusza, rzymskie - orła i wilczycę, a dzikich plemion rozmaite, wybrane zwierzęce totemy. Zostaliśmy jednak brutalnie pozbawieni naszej jedynej ostoi, i zmuszeni stawić czoła porażającej umysł prawdzie, której czytelnik tych stron niewątpliwie domyślił się już dawno temu. Z najwyższym trudem ośmielam się opisać to wszystko, bez owijania w bawełnę, choć może wcale nie będzie to konieczne. Istoty, które w czasach dinozaurów zbudowały i zamieszkiwały w tym przerażającym, kamiennym mieście nie były dinozaurami, ale czymś o wiele gorszym. Dinozaury bowiem były względnie nowym i prawie bez-rozumnym gatunkiem, zaś budowniczowie miasta byli starzy i mądrzy, a pozostawione przez nich, wyryte w kamieniu ślady przetrwały blisko miliard lat - uczynili to w czasach, kiedy prawdziwe życie na ziemi nie wyszło poza stadium zorganizowanych grup komórek, uczynili to zanim na ziemi zaistniało w ogóle prawdziwe życie.
Byli tworami i panami owego życia, to oni je bowiem ujarzmili i to o nich mówią zapewnię diaboliczne, starsze mity; o których przerażające wzmianki widnieją na kartach przeżartych pleśnią Manuskryptów Pnakotyckich i odrażającego, bluźnierczego "Necronomiconu". Były to wielkie "Stare Istoty", które spłynęły z gwiazd, kiedy ziemia była jeszcze młoda - istoty ukształtowane przez obcą ewolucję, o możliwościach przekraczających wszystkie twory naszej planety. I pomyśleć tylko, że zaledwie dzień wcześniej Danfbrth i ja spoglądaliśmy na szczątki ich skamieniałych przed tysiącleciami ciał, a nieszczęsny, nieżyjący już dziś Lakę i jego ludzie ujrzeli ich kształt w całej okazałości...
Jest rzecz jasna niemożliwe, abym zrelacjonował we właściwej kolejności wszystkie etapy jakimi dochodziliśmy do pełnej wiedzy o tym potwornym rozdziale praludzkiego życia. Po pierwszym wstrząsie jakie spowodowało nasze odkrycie musieliśmy chwilę odetchnąć, aby dojść do siebie; i dopiero o godzinie trzeciej wyruszyliśmy na dalsze, systematyczne poszukiwania. Czyżby w budynku, do którego weszliśmy pochodziły z nieco późniejszego okresu, sprzed około 2 milionów lat, jak oszacowaliśmy na podstawie ich cech biologicznych, geologicznych oraz pewnych zawartych w nich danych astronomicznych, i reprezentowały dziedzinę sztuki, którą można nazwać dekadencką w porównaniu z okazami oglądanymi w starszych budowlach, do których trafiliśmy zaraz po przekroczeniu mostów pod pokrywą lodową. Jeden z gmachów, wycięty w jednolitej bryle skalnej po chodził na pierwszy rzut oka sprzed 40, może 50 milionów lat, z wczesnego eocenu lub górnej kredy, a w jego wnętrzach znajdowały się płaskorzeźby, których artyzm przyćmiewał wszystko, co dotąd napotkaliśmy, z jednym tylko przerażającym wyjątkiem. Była to, jak zgodnie stwierdziliśmy, najstarsza miejscowa budowla, którą spenetrowaliśmy. Gdyby nie zdjęcia, robione przy użyciu flesza, które niebawem zostaną rozpowszechnione powstrzymałbym się od opowiadania o tym co odkryłem i wywnioskowałem na podstawie płaskorzeźb, z obawy by po okrzyknięciu szaleńcem nie zamknięto mnie w zakładzie dla obłąkanych. Oczywiście, nieskończenie wczesne dzieje przedstawione w tej różnorodnej i złożonej historycznej mozaice przedstawiające życie istot o głowach w kształcie rozgwiazdy, jeszcze w czasach nim dotarły one na ziemię, na innych planetach, w innych galaktykach można z łatwością potraktować jako fantastyczną mitologię stworzoną przez same te istoty. niektóre jednak fragmenty zawierają wzory i diagnozy tak niesamowicie zgodne z najnowszymi odkryciami matematyki i astrofizyki, że sam nie bardzo wiem co o tym sądzić. Niech osądzą to inni, kiedy ujrzą te fotografie. Naturalnie każda grupa płaskorzeźb na które się natknęliśmy opowiadała zaledwie ułamek jakiejś historii, poszczególnych stadiów dziejów tych istot nie poznawaliśmy we właściwej kolejności, niektóre z rozległych pomieszczeń zawierały, jeśli chodzi o reliefy i przedstawione na nich historie, zwartą całość. W innych natomiast historia ciągnęła się przez cały szereg oddzielnych komnat i korytarzy, najlepsze z map i wykresów znajdowały się na ścianach przerażającej otchłani, znajdującej się nieco poniżej poziomu starożytnego gruntu. Była to pieczara, zapewne coś w rodzaju centrum edukacyjnego, wysoka na dobrych 60 stóp i o powierzchni 200 stóp kwadratowych. Znajdowało się tam wiele szokujących, powtórzonych scen, które mieliśmy okazję oglądać już wcześniej w innych pomieszczeniach i budowlach; najwyraźniej pewne rozdziały dziejów czy przełomowe chwile w historii owej rasy cieszyły się u niektórych dekoratorów czy mieszkańców szczególnym uznaniem. Czasami jednak, przy ustalaniu spornych punktów i uzupełnianiu luk, takie odmienione wersje tego samego wydarzenia były nad wyraz przydatne. Wciąż jeszcze zastanawiam się, że zdołaliśmy tak wiele wywnioskować, mając" cło dyspozycji tak niewiele czasu, naturalnie nawet w oliwili obecnej znamy tylko najogólniejsze zarysy - a wiele z tego co wiemy domyśliliśmy się dopiero później, na podstawie skrzętnej analizy wykonanych przez nas zdjęć i szkiców. Być może to na skutek tych późniejszych badań, odświeżonych wspomnień i mglistych odczuć połączonych z ogólną wrażliwością Dantbrtha, ora,, owym przerażającym, trwającym niedługo bo ledwie przez mgnienie oka, widokiem, którego istoty nawet mnie nie odważył się wyjaśnić, doznał on silnego załamania nerwowego. niemniej jednak musiało tak być, nic mogliśmy bowiem wystosować naszego weta i ostrzeżenia, nie dysponując możliwie najpełniejszymi informacjami. A przestroga jest sprawą nadrzędną. Pewne czynniki, wywierające nieustanny wpływ na ten nieznany, antarktyczny świat zapomnianego czasu i obcych praw natury, sprawiają iż konieczne jest bezwzględne wstrzymanie wszelkich badań na terytorium tego kontynentu.
7.
Pełne dzieje Starych Istot, na tyle na ile je pognano, ukażą się ostatecznie w oficjalnym biuletynie Uniwersytetu Miskatonic. Poniżej, wyłącznie w ogólnych zarysach i w sposób nieco chaotyczny, bez nadawania mojej relacji jakiejś szczególnej formy, przedstawię pewne uderzające kwestie związane z nimi. Płaskorzeźby opowiadają o przybyciu tych gwiezdnogłowych Istot, z przestrzeni kosmicznej, na rodzącą się dopiero i pozbawioną życia Ziemię. Mówią o przybyciu ich i wielu innych obcych, tak jak to ma miejsce w okresie kosmicznej kolonizacji. Wygląda na to, że Istoty były w stanie przebyć przestrzeń międzygwiezdną na swych błoniastych skrzydłach - co potwierdzają pewne interesujące i osobliwe góralskie legendy, które opowiadał mi przed laty znajomy antykwariusz. Przez dłuższy czas stworzenia te mieszkały w morskiej głębinie, budując tam fantastyczne miasta i staczając przerażające boje z jakimiś bezimiennymi wrogami, posługując się przy tym tajemniczymi urządzeniami, wykorzystującymi nieznane źródło energii. najwidoczniej ich wiedza naukowa i technologia dalece przewyższały wiedzę współczesnego człowieka, jakkolwiek tych najbardziej rozwiniętych i wyszukanych form broni używały tylko, gdy były do tego zmuszone. niektóre płaskorzeźby sugerują, iż miały one za sobą -jeszcze na innych planetach - stadium życia mechanicznego, choć szybko się z niego wycofały, gdy stwierdziły, iż efekty nie satysfakcjonowały ich emocjonalnie i uczuciowo. nadprzyrodzona wręcz odporność ich organizmów i prostota naturalnych potrzeb specjalnie predestynowała je do życia na położonej wysoko równinie, gdzie mogły obywać się bez wymyślnych, sztucznie wyprodukowanych dóbr, a nawet bez odzienia, którego używały tylko sporadycznie, jako ochronę przed wyjątkowo surowymi warunkami naturalnymi. W morskich odmętach, początkowo ze względów żywieniowych a później z innych przyczyn, stworzyły, znanymi im od dawna metodami i przy wykorzystaniu dostępnych substancji, całe ziemskie życie. Bardziej skomplikowane eksperymenty zaczęły przeprowadzać dopiero po unicestwieniu rozmaitych kosmicznych wrogów. Podobnie jak na innych planetach, wyprodukowały nie tylko konieczne pożywienie, ale również pewne wielokomórkowe bryły protoplazmy, zdolne pod wpływem hipnozy formować na krótki czas swą tkankę we wszelkiego rodzaju wymagane organy, tworząc w ten sposób idealnych niewolników, wykonujących dla nich najcięższe prace. Bez wątpienia te właśnie kleiste, lepkie bryły musiał określać Abdul Alhazred w swoim przerażającym "Necronomiconie" tajemniczym, złowrogim mianem Shoggothów - lecz nawet ów szalony Arab nie wspomniał, iż stworzenia te istnieją na Ziemi, a nie tylko w snach tych, którzy żują pewien gatunek alkaloidalnych ziół. Kiedy gwiezdnogłowe Stare Istoty zsyntetyzowały już dla siebie na Ziemi proste formy żywności i spłodziły spory zapas Shoggothów. pozwoliły, z niejasnych powodów, by również i inne grupy komórek rozwinęły się w kolejne formy życia zwierzęcego i roślinnego. Przy pomocy Shoggothów - których rozmiary mogły być dowolne - niewielkie, niskie, podwodne miasta zmieniły się w rozległe, imponujące labirynty z kamienia, nie różniące się zasadniczo od tych, które później wyrosły na lądzie. Jak wspomniałem. Stare Istoty w innych częściach wszechświata prowadziły zazwyczaj lądowy tryb życia, a co za tym idzie zachowały wiele tradycji budownictwa lądowego. Kiedy badaliśmy architekturę tych wszystkich ozdobionych płaskorzeźbami, paleozoicznych miast, włącznie z tym, wymarłym od stuleci, którego korytarze właśnie przemierzaliśmy, byliśmy pod wrażeniem zadziwiającej harmonii wszystkich elementów, której żadną miarą nie potrafiliśmy sobie jeszcze wtedy wytłumaczyć. Wierzchołki budowli w otaczającym nas teraz mieście, które już przed wiekami zwietrzały, zmienia jąć się w bezkształtne ruiny, zostały ze szczegółami odtworzone na niezliczonych płaskorzeźbach. Budowle te, w kształcie stożków i piramid, były opatrzone wielkimi dachami. Ma wierzchołkach niektórych z nich widać było rzędy strzelistych iglic i poziomych, muszlowatych dysków zwieńczonych z kolei walcowatymi kominami, l dokładnie to samo obserwowaliśmy w tym nieprawdopodobnym, potwornym i złowrogim mirażu, rzucanym przez martwe miasto; taki właśnie obraz na tle nieba, obraz, który nie istniał już od tysięcy i dziesiątków tysięcy lat, pojawił się przed naszymi nieświadomymi oczyma ponad niezbadanymi. Górami Szaleństwa, gdy pierwszy raz zbliżaliśmy się do zniszczonego w tragicznych okolicznościach obozowiska nieszczęsnego Lake'a.
O życiu Starych Istot, zarówno w morskich głębinach, jak też o losach grupy, która wyszła na ląd, można napisać całe tomy. Te, które żyły w płytkich wodach nadal robiły pełny użytek ze swych umieszczonych na końcach pięciu głównych czułków oczu. Uprawiały sztukę rzeźbiarską i piśmienniczą w niemal nie zmienionej formie; pisały rylcem na wodoodpornych, woskowych tabliczkach. Te, żyjące w głębinach oceanów - choć celem otrzymania światła wykorzystywały pewne osobliwe fosforyzujące organizmy - dysponowały dodatkowo trudnym do sprecyzowania, szczególnym zmysłem działającym poprzez pryzmatyczne rzęski umieszczone na szczycie głowy. Zmysł ten sprawiał, iż wszystkie Stare Istoty w razie potrzeby były częściowo uniezależnione od oświetlenia. Forma ich sztuki rzeźbiarskiej i piśmiennie twa w osobliwy sposób zmieniała się wraz ze schodzeniem coraz głębiej pod wodę. Głównym tego powodem były, jak się wydaje, pewne procesy chemiczne związane z utrwalaniem - zapewne mające zabezpieczać fbsforescencję - których niestety płaskorzeźby nic są nam w stanie wyjaśnić. Istoty poruszały się w morzu na poły pływając - używając przy tym bocznych, krynoidowych ramion, na poły zaś poruszając rzędem dolnych macek zakończonych pseudostopami. Sporadycznie wykonywały leż ogromne susy, pomagając sobie przy tym dwoma lub więcej skrzydłami, rozkładającymi się niczym wachlarze. Na lądzie zaś używały pseudostóp do chodzenia oraz skrzydeł, na których wznosiły się na ogromne wysokości i pokonywały wielkie odległości. Liczne, smukłe macki, którymi kończyły się krynoidowe ramiona były niewiarygodnie wrażliwe, giętkie, silne i obdarzone idealną koordynacją mięśniowo-nerwową zapewniającą najwyższą sprawność i biegłość we wszystkich czynnościach manualnych, artystycznych jak i wszystkich innych.
Odporność istot była wprost niewiarygodna. Nawet straszliwe ciśnienie panujące na dnie najgłębszych mórz nie czyniło im najmniejszej szkody. Wydaje się, że w ogóle niewiele z nich umierało, pomijając oczywiście przypadki gwałtownego rozstania się z tym światem, ale ogólnie rzecz biorąc, miejsc ich pochówku jest bardzo niewiele. To że nad pogrzebanymi w pozycji pionowej zmarłymi wznosiły pięcioramienne kopce, skłoniło mnie i Danfortha do głębokich przemyśleń.
Istoty rozmnażały się za pomocą zarodników, zdaniem Lake'a jak rośliny okrytozalążkowe, ale dzięki swej ogromnej odporności i długowieczności, a co za tym idzie braku potrzeby płodzenia kolejnych pokoleń, nie dbały zbytnio o rozwój nowych komórek rozrodczych -rzecz jasna za wyjątkiem okazji, gdy w grę wchodziła kolonizacja nowych terenów. Młode Istoty dorastały szybko, a wykształcenie zdobywały w sposób, którego my nie jesteśmy w stanie nawet sobie wyobrazić. Generalnie rzecz biorąc życie intelektualne i twórcze tych stworzeń było wysoko rozwinięte; wytworzyły one szereg zwyczajów i instytucji, które opiszę pełniej w przygotowywanej obecnie monografii. Było ono w pewnym stopniu zróżnicowane, w zależności od tego czy rozwijało się na lądzie czy w morzu - ale i tu i tam jego podstawy i istota były jednakowe. Chociaż zdolne jak rośliny do czerpania pożywienia z substancji nieorganicznych. Stare Istoty znacznie bardziej wolały pokarmy organiczne, zwłaszcza pochodzenia zwierzęcego. Żyjąc w morzach jadły mięso na surowo, na lądzie zaś pieczone. Urządzały polowania i hodowały zwierzęta rzeźne; zabijały je ostrymi narzędziami, których osobliwe ślady na niektórych skamieniałych kościach zaobserwowała nasza wyprawa. Były niesłychanie odporne na różnice temperatur; w swej naturalnej postaci mogły żyć w wodzie o temperaturze zamarzania. Kiedy jednak nadeszły ostre chłody plejstocenu - blisko milion lat temu - mieszkańcy lądu musieli uciec się do specjalnych środków, łącznie ze sztucznym ogrzewaniem. Koniec końców jednak, zabójcze zimno zmusiło ich do powrotu do morza. Jak mówi legenda, przygotowując się do swych prehistorycznych podróży. Istoty owe wchłonęły sporą ilość pewnych związków chemicznych, które niemal całkowicie uniezależniły je od potrzeby jedzenia, oddychania czy różnic temperatury. Zanim jednak nastały mrozy plejstocenu, metoda ta, w ich kręgu, poszła już dawno w zapomnienie. W każdym bądź razie nie mogły bez uszczerbku dla siebie przedłużać w nieskończoność tego sztucznego stanu.
Posiadając strukturę półroślin. Stare Istoty nie przejawiały biologicznych podstaw do tworzenia rodzin, tak jak to ma miejsce wśród ssaków. Wnioskując jednak z przedstawionych na płaskorzeźbach zajęć i rozrywek współmieszkańców, wydaje się, iż organizowały one ogromne, wspólne osiedla, tak ze względu na wygodniejsze wykorzystanie przestrzeni, jak i z wrodzonej jedności natury umysłowej. Jeżeli chodzi o wystrój ich domów, sprzęty zajmowały centralną część pomieszczeń, ściany zaś były wolne, by nic nie zasłaniało pokrywających je motywów dekoracyjnych. Oświetlenie, w przypadku Istot lądowych, pochodziło z urządzeń działających, jak przypuszczamy, na zasadzie jakiejś reakcji elektrochemicznej. Zarówno na lądzie, jak i w głębinie stworzenia używały dziwnych stołów, krzeseł i łóżek o cylindrycznym kształcie - odpoczywały przecież i spały w pozycji pionowej, ze złożonymi w dół mackami - oraz półek, na których trzymały spięte zawiasami rzędy kropkowanych, płaskich przedmiotów, pełniących funkcję ich książek. Rząd był najwyraźniej demokratyczny, aczkolwiek z płaskorzeźb, które widzieliśmy, trudno było to wywnioskować z całkowitą pewnością. Rozwinięty był handel zarówno lokalny, jak i pomiędzy miastami - w formie pieniędzy używano niewielkich, płaskich pięcioramiennych żetonów z wyrytymi napisami. Prawdopodobnie funkcję środków płatniczych pełniły również te mniejsze, rozmaite, zielone steatyty znalezione przez naszą wyprawę. Chociaż kultura miała w przeważającym stopniu charakter miejski, wśród Istot tych znane było również rolnictwo i uprawa bydła. Istniały też kopalnie oraz, w ograniczonym stopniu, manufaktury. Bardzo rozpowszechnione byty podróże, lecz stała migracja należała raczej do rzadkości, za wyjątkiem oczywiście działalności kolonizacyjnej, za pośrednictwem której rasa się rozprzestrzeniała. Nie istniały żadne indywidualne środki transportu, ponieważ do poruszania się na lądzie, w powietrzu czy w wodzie. Stare Istoty były nader hojnie wyposażone przez Maturę. Wszelkie ładunki ciągnęły zwierzęta pociągowe - pod wodą Shoggothy, a na lądzie zadziwiająca ilość gatunków prymitywnych kręgowców, które pojawiły się tam w późniejszych czasach. Kręgowce te, jak również nieprzebrane ilości innych żywych form - zwierząt i roślin, stworzeń zamieszkujących na ladzie, w wodzie i powietrzu - były wytworem ewolucji opartej na żywych komórkach wyhodowanych przez Stare Istoty, które później wymknęły się swym stwórcom spod kontroli. Ich rozwój był tolerowany, gdyż nie zagrażał interesom dominujących Istot, a formy sprawiające jakiekolwiek kłopoty były rzecz jasna automatycznie likwidowane, niezwykle zainteresowały nas późniejsze i najbardziej dekadenckie rzeźby przedstawiające prymitywne, powłóczące nogami ssaki, które mieszkańcom lądów służyły niekiedy za pożywienie, innymi razy znów jako rozrywka, a które kształtem przypominały już nieco małpie i ludzkie sylwetki.
Przy budowie lądowych miast, olbrzymie kamienne bloki, z których wznoszono strzeliste wieże przenoszone były przez szerokoskrzydłe pterodaktyle, należące do gatunku nieznanego paleontologom.
Wytrwałość z jaką Stare Istoty przetrwały wszelkie zmiany geologiczne i wstrząsy skorupy ziemskiej graniczy niemal z cudem. Jakkolwiek żadne lub prawie żadne z ich pierwszych miast nie przetrwało ery archaicznej, to w ich cywilizacji oraz w przekazywaniu ich dorobku nie było przerwy. Pierwotnym miejscem ich przybycia na naszą planetę był Ocean Antarktyczny i prawdopodobnie wydarzyło się to niedługo po tym, jak z materii wyrwanej z dna południowego Pacyfiku uformował się księżyc. Zgodnie z tym co widnieje na jednej z reliefowych map, cały glob znajdował się wówczas pod wodą, a w miarę upływu kolejnych stuleci kamienne miasta rozprzestrzeniały się coraz to dalej od terenów antarktycznych. Inna mapa ukazuje rozległą połać lądu otaczającego biegun, gdzie najprawdopodobniej niektóre z tych Istot dokonywały próbnego osadnictwa - chociaż ich główne skupiska przeniesione zostały na dno najbliższego morza, najróżniejsze mapy przedstawiają pękającą i dryfującą masę lądu, której oderwane fragmenty kierują się na północ, utrzymując dokładnie taki kurs, jaki wyznaczyła im teoria dryfu kontynentalnego, rozwinięta w ostatnich latach przez Taylora i Wegenera. Wypiętrzeniu się nowego lądu na południu Pacyfiku towarzyszyły przerażające wypadki, niektóre z morskich miast uległy całkowitej zagładzie, ale nie to było najgorsze. Inna rasa - rasa lądowych Istot przypominających z wyglądu ośmiornice - będąca zapewne legendarnym, przedludzkim potomstwem Cthulhu - zaczęła niebawem przybywać z bezmiaru kosmosu, rozpętując potworną wojnę, która na pewien czas ponownie zmusiła Stare Istoty do powrotu w głębiny. Z uwagi na rozkwit osadnictwa lądowego był to dla nich straszliwy okres. Później zawarto pokój, nowe lądy oddano we władanie potomstwu Cthulhu, podczas gdy Stare Istoty zatrzymały dla siebie morze i dawniejsze ziemie. Powstały nowe miasta lądowe - największe z nich na Antarktydzie, uważanej za świętą, tu bowiem po raz pierwszy wylądowały Stare Istoty. Antarktyda ponownie stała się centrum cywilizacji Starych Istot, a wszystkie miasta wzniesione tam przez potomstwo Cthulhu zostały starte z powierzchni ziemi. I nagle lądy Pacyfiku ponownie pogrążyły się w odmętach zabierając ze sobą przerażające kamienne miasto R'lyeh i wszystkie kosmiczne ośmiornice - w wyniku tego Stare Istoty ponownie zapanowały niepodzielnie nad planetą. Mimo to pozostał w nich jakiś nieokreślony lęk, o którym jednak nie chciały wspominać. W późniejszym okresie ich miasta rozsiane były po całym globie - zarówno w wodach, jak i na lądzie. W miarę upływu stuleci nasilał się trend wychodzenia z wody na ląd - było to spowodowane wynurzaniem się z mórz coraz to nowych terenów -jakkolwiek ocean nigdy nie został całkowicie opuszczony. Inną przyczyną masowego osiedlania się na lądzie były kłopoty związane z hodowlą i wykorzystaniem Shoggothów, od których zależało przecież prowadzenie życia w głębinie. W miarę upływu czasu - co potwierdzają wizerunki na płaskorzeźbach - zaginęła sztuka tworzenia nowego życia z materii nieorganicznej i Stare Istoty musiały poprzestać na kształtowaniu form już istniejących. Łatwe do okiełznania okazały się żyjące na ziemi ogromne gady. W morzu reprodukujące się przez podział Shoggothy, zaczęty natomiast osiągać niebezpieczny stopień inteligencji, stwarzając tym samym w pewnym momencie poważny problem. Zawsze były kontrolowane przez sugestię hipnotyczną Starych Istot, które dzięki dużej plastyczności protoplazmy modelowały w ich ciałach potrzebne aktualnie kończyny i organy. Teraz jednak, pod wpływem dawniejszej sugestii wszczepionej im przez ich władców, coraz częściej u Shoggothów zaczęła pojawiać się zdolność niezależnego modelowania swych bryłowatych ciał. Ma dodatek wytworzyły w sobie coś w rodzaju na wpół stałego mózgu, którego własna i niezłomna wola niejednokrotnie sprzeciwiała się żądaniom Starych Istot. Odtworzone w kamieniu wizerunki Shoggothów napełniały mnie i Danfortha przerażeniem i odrazą, formalnie były to bezkształtne stwory utworzone z kleistej, lepkiej galarety wyglądające niczym zlepek bąbli, z których każdy, przyjąwszy kształt kuli mierzył około 15 stóp średnicy. Zmieniały jednak nieustannie - czy to spontanicznie, czy zgodnie z nadaną sugestią - swój kształt i rozmiary, formując potrzebne w danym momencie kończyny, bądź nietrwałe organy wzroku, słuchu i mowy podobne do tych, jakimi dysponowali ich władcy. Mniej więcej w okresie środkowego permu, około 150 milionów lat temu, stały się szczególnie krnąbrne i wtedy to żyjące w wodzie Stare Istoty, aby je ponownie ujarzmić, wypowiedziały im okrutną wojnę. Mimo dzielącej nas otchłani niezliczonych stuleci, obrazy tej wojny, obrazy bezgłowych, oblepionych śluzem Starych Istot - typowy stan w jakim Shoggothy pozostawiały swoje ofiary - po dziś dzień budzą w nas zdumienie i lęk. Stare Istoty zastosowały w końcu przeciwko buntownikom osobliwą broń, powodującą zaburzenia molekularne, osiągając dzięki niej całkowite zwycięstwo. Kolejne płaskorzeźby ilustrowały okres, w którym uzbrojone Stare Istoty ujarzmiły i złamały Shoggothów, podobnie jak na amerykańskim zachodzie kowboje ujarzmiali dzikie mustangi. Choć podczas rebelii Shoggothy zdradziły zdolność do życia poza środowiskiem wodnym. Stare Istoty nie wykorzystały tego. Ich użyteczność na lądzie nie mogłaby równoważyć kłopotów, jakich nastręczałoby kierowanie nimi.
W okresie jurajskim Stare Istoty napotkały kolejną przeciwność losu w postaci nowej inwazji z kosmosu;
tym razem stworzeń będących na poły grzybami, na poły zaś skorupiakami. Były to bez wątpienia te same stwory, które występują w pewnych powtarzanych wyłącznie szeptem, legendach krain północy, a w Himalajach są znane pod nazwą Mi-Go, albo jako odrażający Ludzie Śniegu. Zanim przystąpiły do walki. Stare Istoty spróbowały, po raz pierwszy od chwili przybycia na Ziemię uciec w Kosmos. Nie udało im się jednak opuścić ziemskiej atmosfery. Sekret podróży międzygwiezdnych, czymkolwiek by nie był, został dla owej rasy bezpowrotnie stracony. Ostatecznie Mi-Go wyparły Stare Istoty ze wszystkich terenów północnych; bezsilne okazały się jedynie wobec mieszkańców morza. W ten oto sposób rozpoczął się stopniowy, powolny odwrót starszej rasy do jej pierwotnego, antarktycznego środowiska. Co ciekawe - z płaskorzeźb przedstawiających okres wojny wynika, że zarówno potomstwo Cthulhu jak i Mi-Go zbudowane były z materii całkowicie odmiennej od tej, którą znamy, odmiennej też od substancji, z jakiej uformowane były ciała Starych Istot. Potrafiły przechodzić transformację i reintegrację ciał, co dla ich przeciwników było rzeczą niemożliwą; najwidoczniej musiały pochodzić z jeszcze odleglejszych kosmicznych otchłani.
Stare Istoty, pomijając ich nadnaturalna odporność i osobliwe właściwości witalne, były całkowicie materialne, a ich pierwotna siedziba musiała znajdować się w znanym nam kontinuum czasoprzestrzennym. Miejsce, skąd pochodziły inne, wspomniane tu gatunki jest dla nas zapierającą dech w piersiach zagadką. Wszystko to oczywiście należy przyjąć przy założeniu, że pozaziemskie pochodzenie i anomalie przypisywane najeźdźcom nie są jedynie zwykłymi legendami. Nie jest bowiem wykluczone, że to same Stare Istoty wymyśliły ową kosmiczną otoczkę, by usprawiedliwić swoje klęski, zwłaszcza że główne elementy ich psychiki ukształtowane zostały przez dumę i dogłębne zainteresowanie historią. Jest też rzeczą nader znaczącą, że ich annały pomijają milczeniem wiele innych, zaawansowanych i silnych ras, których potężne kultury i strzeliste miasta figurują uporczywie w niektórych mrocznych legendach.
Ma wielu rzeźbionych mapach z zaskakującą wyrazistością, widzimy zmieniającą się na przełomie długich epok geologicznych postać świata. W niektórych przypadkach istniejąca nauka wymagać będzie wprowadzenia pierwszych poprawek, w innych zaś, idealnie potwierdza swe śmiałe wnioski. Jak już wspomniałem hipoteza Taylora i Wegenera, stwierdzająca że wszystkie kontynenty są fragmentami jednego pierwotnego lądu antarktyczncgo, który w wyniku działania sił odśrodkowych rozpadł się i rozpłynął na wszystkie strony, hipoteza opierająca się na takich faktach jak dopełniające się zarysy Afryki i Ameryki Płd. oraz sposób w jaki są wypiętrzone i ukształtowane olbrzymie masywy górskie, znajduje w tym niesamowitym źródle znakomite potwierdzenie. Mapy najwyraźniej przedstawiają świat z ery karbonu, sprzed stu, a może więcej milionów lat; pokazują wyraźne pęknięcia i rozpadliny, które potem oddzielą Afrykę od jednej, połączonej krainy Europy, Azji, obu Ameryk oraz kontynentu antarktycznego. Inne mapy z kolei - a zwłaszcza jedna, najbardziej znacząca, bowiem ukazuje powstałe 50 milionów lat temu rozległe martwe miasto, które nas właśnie otaczało - przedstawiały wyraźnie już zarysowane, wszystkie obecne kontynenty. Mapa z naj późniejszego okresu, wywodząca się zapewne z pliocenu, gdzie przedstawiony świat jest już w przybliżeniu taki, jakim go znamy dzisiaj, pokazuje całkiem wyraźne połączenie Alaski z Syberią, Ameryki Płn. z Europą, poprzez Grenlandię oraz Ameryki Płd. z Antarktydą za pośrednictwem Ziemi Grahama, na mapie z okresu karbonu cały glob, dna oceanów i cała spękana już masa lądów, pokryty jest siatką symboli przedstawiających ogromne, kamienne miasta Starych Istot; na mapach późniejszych widać ich stopniowe wycofywanie się w kierunku Antarktydy. Ma ostatnim, plioceńskim egzemplarzu, nie ma już innych miast lądowych za wyjątkiem tych na kontynencie antarktycznym i w Ameryce Płd., miasta podmorskie zaś sięgają już tylko do 50 równoleżnika szerokości południowej. Wiedza i zainteresowanie światem północnym spadają u Starych Istot do zera; do przeszłości należą już dokonywane na błoniastych, wachlarzowatych skrzydłach loty w celu studiowania tamtejszych linii brzegowych.
na płaskorzeźbach rejestrowane były wszystkie wypiętrzenia się gór, rozpad kontynentów wskutek działania sił odśrodkowych, wstrząsy sejsmiczne lądów, dna morskiego oraz inne, naturalne przyczyny zagłady miast. Śledzenie, jak w miarę upływu stuleci liczba miast coraz bardziej się zmniejsza było niewiarygodnie fascynujące. Olbrzymie, wymarłe rozciągające się wokół nas Megalopolis zdawało się być ostatnim, głównym centrum tej rasy - powstałym we wczesnym okresie dolnej kredy, tuż po tytanicznych kataklizmach, które dotknęły Ziemię i obróciły w gruzy poprzednie, jeszcze rozleglejsze i wspanialsze miasta, zbudowane w nie tak znów bardzo odległym czasie. Wydaje się, że właśnie Megalopolis było głównym i najbardziej uświęconym z wszystkich miejsc;
tu właśnie pierwsze Stare Istoty osiedliły się na dnie pierwotnego morza.
Megalopolis rozciągało się wzdłuż potężnego masywu górskiego na przestrzeni ponad stu mil w każdą stronę, a jego ogrom przekraczał możliwości prowadzonych przez nas rekonesansów lotniczych. Fragmenty tego pierwszego podwodnego miasta, w wyniku trwającego całe stulecia procesu kruszenia się warstw, wypchnięte zostały na światło dzienne.
8.
Naturalnie, Danfbrth i ja studiowaliśmy ze szczególnym zainteresowaniem i z jakimś dziwnie osobistym uczuciem lęku, wszystko co znajdowało się wokół nas. Było tego rzeczywiście sporo; mieliśmy nawet tyle szczęścia że w labiryncie miasta na poziomie gruntu, natrafiliśmy na najpóźniej ze wszystkich datowany dom, którego ściany, choć nieco uszkodzone wskutek pobliskiego osunięcia się gruntu, zawierały płaskorzeźby zdradzające cechy stylu schyłkowego, wręcz dekadenckiego i opowiadające dzieje regionu, daleko późniejsze, niż mapy z okresu pliocenu. Mieliśmy zatem okazję rzucić okiem na agonię tego praludzkiego świata. Było to już ostatnie miejsce które spenetrowaliśmy szczegółowo; to co w nim odkryliśmy odmieniło nasze plany, wskazując zupełnie nowy cel. Z całą pewnością trafiliśmy do najdziwniejszego, najbardziej tajemniczego i przerażającego zakątka globu, narastało w nas przekonanie, iż la odrażająca wyżyna musi rzeczywiście być owym koszmarnym, legendarnym płaskowyżem Leng o którym szalony autor "Necronomiconu" wspominał z wyraźną niechęcią. Ogromny łańcuch górski był przeraźliwie długi -zaczynał się niskim masywem na Ziemi Leopolda na wybrzeżu morza Weddella i przecinał dosłownie cały kontynent. W schyłkowym okresie, niektóre Stare Istoty zanosiły do tych gór osobliwe modły; żadna jednak nie odważyła się do nich zbliżyć, czy choćby domniemywać co leży po ich drugiej stronie, nigdy nie oglądało ich ludzkie oko - i kiedy rozmyślałem o uczuciach zaklętych w tych rzeźbach, modliłem się, by na zawsze lak pozostało. Z drugiej strony osłaniały je wzgórza ciągnące się wzdłuż wybrzeży Ziem Królowej Marii i Cesarza Wilhelma; dziękowałem Bogu że nikt nigdy nie był w stanie tam wylądować i wspiąć się na któryś z tamtejszych szczytów. Nie traktuję już tak sceptycznie, jak to miałem w zwyczaju, starych legend i zabobonów; nie wyśmiewam się też z przekonań praludzkich rzeźbiarzy, mówiących iż na każdej z tych posępnych grani rozbłyskują jasne, niczym błyskawice, światła, a z jednego z tych przerażających szczytów przez całą, długą noc polarną bije niewyjaśniony blask. Może więc wzmianki w Manuskryptach Pnakotyckich mówiące nieśmiało o Kadath na Lodowym Pustkowiu posiadają jak najbardziej realne i odrażające podstawy. Terytorium znajdujące się wokół nas, choć nie tak plugawe i przeklęte jak inne zakazane ziemie, nie było wcale mniej obce. Wkrótce po założeniu miasta olbrzymi masyw górski stał się siedzibą głównych świątyń i wiele reliefów ukazuje jak groteskowe i fantastyczne wieże wystrzeliwały w niebo, w miejscu gdzie dziś widzieliśmy jedyne zadziwiające przylegające do siebie sześciany i wały. Ma przełomie wieków pojawiły się jaskinie które wykorzystano na użytek świątyń. Z nastaniem kolejnych epok wszystkie wapienne żyły w rejonie zostały wypłukane wodami gruntowymi, a co za tym idzie, całe góry, pogórze i równiny poniżej, poprzecinane zostały istnym labiryntem połączonych ze sobą jaskiń i podziemnych chodników. Wiele malowniczych płaskorzeźb opowiada o eksploracji podziemi i ostatecznym odkryciu głęboko w trzewiach ziemi mrocznego, styksowego morza. Owa bezmierna, mroczna czeluść została bez wątpienia wydrążona przez wielką rzekę, która spływała z bezimiennych, przerażających gór; początkowo zakręcała ona u podnóża masywu Starych Istot i płynęła wzdłuż tego łańcucha aż do Oceanu Indyjskiego, pomiędzy Ziemiami Budda i Tottena na wybrzeżu Wilkesa. Stopniowo na swym zakolu podmywała wapienne pociło że wzgórz, aż w końcu jej odmęty dotarły do jaskiń wy pełnionych wodami gruntowymi, łącząc się z nimi we wspólnym dziele wydrążenia jeszcze głębszej otchłani. Ostatecznie, cała ta masa wód znikła wewnątrz wydrążonych wzgórz, pozostawiając po sobie stare, wyschnięte, ciągnące się aż do oceanu koryto. Większa część, miasta które odkryliśmy została wzniesiona na tym właśnie, prą starym łożysku. Stare Istoty rozumiejąc co się stało, i by zaspokoić swój wiecznie żywy zmysł artystyczny, wyrzeźbiły na kształt pylonów ogromne cyple pogórza, gdzie olbrzymia rzeka rozpoczynała swój spadek w wiekuiste] ciemność. Rzeka, przecięta ongiś licznymi, kamiennymi mostami, była tą samą, której wyschłe koryto widzieliśmy podczas lotniczego rekonesansu. Jej wizerunki uwieńczone w licznych płaskorzeźbach, pomogły nam zorientować się, jak wyglądał ów region w różnych erach, byliśmy więc w stanie naszkicować pospiesznie, acz dokładnie mapę charakterystycznych miejsc - placów, ważniejszych budynków i tym podobnych - która posłużyć nam miała w dalszych badaniach. Mogliśmy wkrótce żre konstruować w wyobraźni cały ten zdumiewający wy twór, tak jak wyglądał on milion, dziesięć lub pięćdziesiąt milionów lat temu; rzeźby mówią nam bowiem dokładnie o znajdujących się tu, w czasach rozkwitu budowlach, górach, placach oraz o wyglądzie przedmieść i całego krajobrazu, tak jak prezentował się on, w bujnej szacie roślinnej trzeciorzędu. Jego piękno musiało być zdumiewające - nieomal mistyczne, a gdy o tym myślałem, zapomniałem o niepokojącym uczuciu ponurego przygnębienia, niewiarygodną wręcz starością nieludzkie go miasta, jego masywnością, martwotą, pustką i lodowcowym zmierzchem, które połączone, przytłaczały i dławiły mego ducha. Zgodne z niektórymi wizerunkami na płaskorzeźbach, mieszkańcom miasta nieobcy był dojmujący, bezgraniczny lęk - dostrzegliśmy bowiem pewien powracający motyw przedstawiający Stare Istoty cofające się panicznie przed czymś, co nigdy nie zostało dokładnie przedstawione - a co znalazły w ogromnej rzece, po tym jak spłynęło jej nurtem poprzez gęste, pełne pnączy lasy sagowców z przerażających gór na wschodzie. Tylko w jednym, pochodzącym z późniejszego okresu domu z dekadenckimi płaskorzeźbami odkryliśmy zapowiedź ostatecznego nieszczęścia, które w rezultacie doprowadziło do opuszczenia miasta. Niewątpliwie musiały istnieć jeszcze inne, pochodzące z tamtych czasów reliefy, mówiące jawnie iż w tym pełnym napięcia i niepewności okresie nastąpił zanik energii i dążeń, l rzeczywiście niebawem natknęliśmy się na konkretny dowód istnienia takich rzeźb, ale osobiście zetknęliśmy się z nimi tylko wtedy, jeden jedyny raz. Zamierzaliśmy poszukać ich później, lecz jak powiedziałem, niespodziewane okoliczności zmusiły nas do gwałtownej zmiany planów. To musiał być jednak początek końca. Stare Istoty straciły bowiem wszelką nadzieję na dłuższe zamieszkiwanie w przyszłości tego miejsca i zaprzestały wykonywania ściennych reliefów. Ostateczny czas nadszedł oczywiście wraz z wielkim chłodem, który ogarnął niemal całą ziemię i nigdy już nie opuścił nieszczęsnych biegunów, który na drugim krańcu naszej planety położył kres istnieniu legendarnych krain Lomar i Myperborei. Trudno jest określić dokładnie, kiedy to się wydarzyło, jeżeli chodzi o lata. Współcześnie, początek zlodowacenia oblicza się na około 500 tysięcy lat wstecz, ale na bieguny ów bicz boży spaść musiał dużo wcześniej. Wszelkie obliczenia opierają się wyłącznie na domysłach, ale jest wielce prawdopodobne iż owe schyłkowe dekadenckie płaskorzeźby powstały grubo ponad milion lat temu, a faktyczne opuszczenie miasta nastąpiło na długo przed tradycyjnie przyjmowaną datą początku plejstocenu - 500 tysięcy lat temu - wedle szacowań przyjętych dla całej ziemi. Płaskorzeźby z okresu schyłkowego sygnalizują powszechny zanik roślinności, a jeżeli chodzi o Stare Istoty, upadek wsi. Przedstawiały zainstalowane w domach urządzenia ogrzewcze, a podróżujące zimą Stare Istoty opatulone w grube, chroniące przed zimnem stroje, natknęliśmy się również na szereg wolut ilustrujących narastającą stale migrację do najbliższych oaz ciepła -jedne stworzenia odlatują ku odległym wybrzeżom do podwodnych miast, inne z kolei schodzą w dół siecią wapiennych jaskiń wydrążonych w masywie górskim, cło pobliskiej, czarnej otchłani wypłukanej przez podziemne wody. Ostatecznie otchłań ta doczekała się masowej kolonizacji. Bez wątpienia wynikało to po części z faktu iż ten właśnie obszar otaczany był tradycyjną czcią - było to bowiem swego rodzaju święte miejsce, ale wydaje się iż większą rolę odegrały tu jednak możliwości dalszego wykorzystywania wielkich świątyń w podziurawionych niczym rzeszoto górach, korzystania z rozległych miast, na powierzchni jako letnich siedzib oraz możliwości przemieszczania się pomiędzy nimi. Połączenie starych siedzib z nowymi usprawniono poprzez szereg ulepszeń istniejących już dróg oraz wykucie licznych, prostych tuneli łączących antyczną metropolię z czarną otchłanią - tuneli wiodących ostro w dół, a których wejścia po dokładnych wyliczeniach - nanieśliśmy pieczołowicie na opracowywaną przez nas mapę. Wszystko wskazywało n.i to iż dwa z nich znajdują się w niezbyt dużej odległości od nas, na skraju miasta przylegającym do gór. Nie powinniśmy mieć większych problemów ze spenetrowaniem ich. Pierwszy z tuneli oddalony był o niecałe ćwierć mili w stronę koryta pradawnej rzeki, drugi zaś, mniej więcej pół mili w kierunku przeciwnym. W otchłani, w niektórych miejscach rozciągały się rozległe, skalne, suche tarasy, ale Stare Istoty wybudowały nowe miasto pod wodą, chcąc niewątpliwie zapewnić sobie stałą temperaturę i możliwie maksimum ciepła. Ukryte morze było niezwykle głębokie i ciepło panujące wewnątrz ziemi gwarantowało możliwość mieszkania w nim przez nieskończenie długie epoki. Istoty, których skrzela nie uległy mutacji, nie miały żadnych kłopotów z przystosowaniem się do częściowego lub stałego przebywania pod wodą. Istnieje wiele płaskorzeźb ukazujących w jaki sposób mieszkańcy miasta odwiedzali swych krewnych pod wodą oraz jak zażywali kąpieli na dnie swej ogromnej, głębokiej rzeki. Ciemności panujące we wnętrzu ziemi również nie przerażały rasy przywykłej do długich, antarktycznych nocy. Jakkolwiek styl rzeźb był niewątpliwie dekadencji, to te najmłodsze, we fragmentach mówiących o budowie nowego miasta w pieczarze z ukrytym morzem mają prawdziwie epicki charakter. Stare Istoty podeszły do sprawy naukowo wydobywając nierozpuszczalne skały z jądra przypominających plaster miodu gór, a by osiągnąć najlepsze rezultaty zatrudniły do budowy najznakomitszych robotników sprowadzonych z najbliższego podwodnego miasta. Robotnicy ci dostarczyli również wszystkiego, co niezbędne do realizacji nowego przedsięwzięcia - tkankę Shoggothów, by wyhodować z niej niewolników do przenoszenia kamieni, a potem zwierzęta pociągowe. Dostarczyły również inny rodzaj protoplazmy którą przetworzono w fosforyzujące organizmy mające dawać światło. W końcu na dnie Styksowego Morza wyrosła potężna metropolia o takiej samej strukturze architektonicznej jak miasto na powierzchni, aczkolwiek zdecydowanie mniej dekadenckie, co spowodowane było nieodłącznym zastosowaniem przy piecach budowlanych ścisłych reguł matematycznych. Świeży miot Shoggothów osiągnął ogromne rozmiary i niepoślednią inteligencję, przyjmując i wykonując polecenia ze zdumiewającą bystrością. Ze Starymi Istotami porozumiewały się, naśladując ich głosy - rodzaj melodyjnego świergotu o bardzo szerokiej gamie dźwięków - jeżeli wierzyć wynikom sekcji przeprowadzonej przez nieszczęsnego Lakę 'a - i pracowały bardziej na podstawie poleceń wydawanych słownie niż sugestii hipnotycznej, jak to miało miejsce dawniej. Mimo to jednak trzymane były pod ścisłą kontrolą. Świecące stworzenia bardzo hojnie dostarczały światła i bez wątpienia kompensowały brak znanych Starym Istotom zórz polarnych, płonących nocą w zewnętrznym świecie. Sztuka zdobnicza nie uległa zmianie, jakkolwiek wykazywać zaczęła elementy dekadenckie, najwyraźniej Stare Istoty zdawały sobie sprawę z nadchodzącego końca i w wielu przypadkach wyprzedzili politykę Konstantyna Wielkiego, przenosząc ze swego lądowego miasta szczególne pięknie rzeźbione starożytne bloki; tak samo uczynił cesarz w schyłkowym okresie swego panowania, ogałacając Grecję i Azję z ich najwspanialszych dzieł sztuki, dodając swej nowej stolicy w Bizancjum splendoru większego, niż stać na to było jego poddanych. To, że transfer tych rzeźbionych bloków nie był prowadzony na wielką skalę, brało się bez wątpienia stąd, iż lądowe miasto nic było do końca opuszczone. Kiedy to jednak nastąpiło, a z pewnością było to nieuchronne - zanim jeszcze rozwinął się na dobre polarny plejstocen - Stare Istoty zdążyły rozmiłować się w dekadenckiej sztuce, lub też przestały postrzegać urok i czar dawnego kunsztu rzeźbiarskiego. Tak czy inaczej otaczające nas, pogrążone od wieków w ciszy ruiny z pewnością nie zostały ogołocone z dzieł sztuki, jakkolwiek najwspanialsze, pojedyncze posągi i inne ruchomości zostały stąd zabrane. Mówiące o tym dekadenckie woluty i płaskorzeźby były, jak już wspomniałem, najmłodszymi, jakie udało nam się odkryć podczas bądź co bądź, ograniczonych badań. Zostawiają nas one z obrazem Starych Istot krążących nieustannie pomiędzy lądowym miastem w lecie i morską pieczarą w Ziemi, a niekiedy również handlujących z innymi podwodnymi miastami u brzegów Antarktydy. W tym czasie przyszłe losy lądowego miasta musiały już być znane, gdyż tematyka rzeźb dostarcza wielu dowodów, wskazujących na nadejście potwornych chłodów. Ginęła roślinność a przeraźliwe śniegi nie topniały do końca nawet w środku lata. Prawie wszystkie gady wyginęły, to samo spotkało również ssaki. By w dalszym ciągu prowadzić prace w górnym świecie, należało zaadaptować do życia na lądzie niektóre z amorficznych i zadziwiająco odpornych na zimno Shoggothów - co dawniej Stare Istoty czyniły nader niechętnie. W wielkiej rzece wymarło już całe życie a jedynymi mieszkańcami górnych warstw morza pozostały foki i wieloryby. Ptaki odleciały; zostały jedynie wielkie, groteskowe pingwiny. Co wydarzyło się później, możemy jedynie zgadywać. Jak długo zdołało przetrwać nowe miasto w morskiej pieczarze? A może wciąż jeszcze istnieje - kamienny trup spoczywający w mrocznych odwiecznych ciemnościach? Czy koniec końców podziemne wody zamarzły? Jaki los spotkał miasta na dnie oceanów w świecie zewnętrznym? Czy niektóre ze Starych Istot w ucieczce przed sunącym lodowcem, przenosiły się na północ? Obecna geologia nie natrafiła na ich ślad. Czy przerażający Mi-Go wciąż jeszcze stanowili zagrożenie, zamieszkując w zewnętrznym świecie północy? Czy ktokolwiek może wiedzieć co czai się - lub nie - nawet po dzień dzisiejszy w pozbawionych światła niezbadanych otchłaniach morskich głębin? Stwory te najwyraźniej były w stanie wytrzymać każde ciśnienie, a rybacy wyławiają niekiedy z fal różne, osobliwe rzeczy. Czy teoria wieloryba-zabójcy rzeczywiście wyjaśnia niesamowite i nader tajemnicze rany na ciałach antarktycznych fok zaobserwowane przez Dorchgre-vingka?
W całej tej historii - poza jej koszmarem -jest coś anormalnego... dziwne rzeczy, które tak usilnie staraliśmy się złożyć na karb czyjegoś szaleństwa... te przerażające groby... ilość i rodzaj zaginionych przedmiotów... Gedney... nieziemska odporność tych archaicznych monstrów i odrażające, żywe dziwolągi jakie zgodnie z treścią płaskorzeźb posiadała ta rasa... Danforth i ja w ciągu kilku ostatnich godzin zobaczyliśmy sporo różnych rzeczy i byliśmy gotowi uwierzyć, oraz zachować niezłomne milczenie w kwestii niewiarygodnych sekretów pierwotnej natury.
9.
Wspomniałem już, że nasze badania spowodowały natychmiastową zmianę najbliższych planów. Miało to oczywiście związek z wykutymi drogami wiodącymi w głąb czarnego wewnętrznego świata, o którego istnieniu nic dotąd nie wiedzieliśmy; teraz zaś nurtowało nas niepohamowane pragnienie aby go jak najszybciej odnaleźć i spenetrować. Ze skali płaskorzeźb wywnioskowaliśmy, że stromo opadający chodnik mierzy okoto mili, potem zaś, którymś z sąsiednich tuneli możemy dotrzeć do krawędzi przyprawiającej o zawrót głowy, mrocznego urwiska skalnego wielkiej otchłani, skąd znajdujące się wzdłuż jej brzegów, ulepszone przez Stare Istoty, ścieżki wiodły na skalisty brzeg pogrążonego w wiecznej nocy oceanu. Odkąd się o nim dowiedzieliśmy wabił nas tak. że nie sposób było oprzeć się pragnieniu ujrzenia na własne oczy tej bajecznej czeluści. Poza tym zdawaliśmy sobie sprawę że jeśli chcemy dokonać tego podczas obecnego rekonesansu, musimy rozpocząć poszukiwania natychmiast. Była ósma wieczorem i nie mieliśmy wystarczającej ilości baterii by móc stale oświetlać sobie drogę. Pod poziomem lodowca podczas dokonywania szczegółowych badań, szkiców i zapisków używaliśmy latarek blisko pięć godzin bez przerwy i obecnie, mimo specjalnych suchych ogniw, nasz zapas baterii wystarczyłby najwyżej na 4 godziny. Używając jednak tylko jednej latarki - za wyjątkiem rzecz jasna szczególnie interesujących lub trudnych miejsc - mogliśmy nieco przedłużyć margines bezpieczeństwa. Bez światła nie poradzilibyśmy sobie w tych gigantycznych katakumbach; dlatego też, by odbyć podróż w głąb otchłani musieliśmy zrezygnować z dalszego odszyfrowywania fresków ściennych. Zamierzaliśmy oczywiście wrócić tu i zabawić kilka dni, a może nawet parę tygodni by przeprowadzić intensywne badania i zrobić całą serię zdjęć. Ciekawość brała górę nad zgrozą - teraz jednak musieliśmy się pospieszyć. Zapas papieru do oznaczania drogi pozostawiał wiele do życzenia, a ponieważ nie chcieliśmy poświęcać zapasowych notatników i szkicowników, postanowiliśmy podrzeć jeden gruby notes. W najgorszym razie zawsze możemy uciec się do wyrąbywania śladów w skale, w przypadku zaś, gdybyśmy kompletnie stracili orientację, aż do skutku będziemy krążyli na chybił trafił poszczególnymi tunelami, aż wyjdziemy na światło dzienne. I tak oto z zapałem wyruszyliśmy we wskazanym kierunku - do najbliższego tunelu. Zgodnie z informacjami zawartymi na płaskorzeźbach, na podstawie których sporządziliśmy naszą mapę poszukiwane wejście do tunelu nie mogło znajdować się dalej niż ćwierć mili od nas; przestrzeń tę wypełniały masywnie wyglądające budowle, identyczne jak spenetrowane już przez nas pod lodowcem. Samo wejście miało znajdować się w piwnicy, w kącie najbliżej pogórza, w rozległej pięcioramiennej budowli pełniącej najwyraźniej ongiś funkcje publiczne, zapewne o charakterze ceremonialnym, którą musieliśmy widzieć podczas penetrowania ruin, z pokładu samolotu. Wracaliśmy pamięcią do naszego lotu, ale żadna taka budowla nic przychodziła nam na myśl. Doszliśmy zatem do wniosku że jej górna część musiała być poważnie uszkodzona, lub - co również było możliwe - cała budowla, obrócona w gruzy spoczywała teraz w dostrzeżonej przez nas rozpadlinie skalnej. W tym drugim przypadku tunel będzie zapewne zasypany lodem - wtedy spróbujemy szczęścia z następnym, najbliższym wejściem oddalonym o niecała milę na północ. Leżące pośrodku koryto rzeki uniemożliwiało nam dotarcie, podczas tego rekonesansu, do któregoś z południowych tuneli; co więcej, gdyby okazało się że oba sąsiadujące ze sobą tunele są zasypane, wątpliwe czy nasze latarki wytrzymałyby podjęcie kolejnej próby z trzecim korytarzem północnym, oddalonym o milę od drugiego z wybranych przez nas przejść. Kiedy z pomocą mapy i kompasu brnęliśmy przez labirynt, w niezbyt przyjemnym półmroku, badając zrujnowane, lub zgoła nieźle zachowane pokoje i korytarze, wspinając się na mosty i pochylnie przecinające wyższe piętra, i ponownie schodząc na dół - napotykając na zasypane otwory wejściowe i stosy gruzu, przyspieszając od czasu do czasu na lepiej zachowanych, i niewiarygodnie pustych, jakby oczyszczonych odcinkach trasy, myląc kierunki i wracając do punktu wyjścia (w takich sytuacjach zbieraliśmy z podłogi pozostawione przez nas strzępy papieru), docierając raz na dno otwartego u góry szybu, w głąb którego sączyło się dziwne światło - towarzyszyły nam bez przerwy ciągnące się wzdłuż całej drogi, pokryte freskami ściany. Wiele z nich musiało opowiadać o wydarzeniach o ogromnym znaczeniu historycznym i jedynie perspektywa ponownych odwiedzin pozwalała nam mijać je bez większego żalu. Kiedy było trzeba, zwalnialiśmy, włączając drugą latarkę. Gdybyśmy mieli więcej Filmów, z całą pewnością przystawalibyśmy co chwilę, by zrobić zdjęcia pewnych płaskorzeźb; czasochłonne, ręczne kopiowanie nie wchodziło rzecz jasna w grę.
Ponownie dochodzę do miejsca w którym pokusa zająknięcia się, bądź niedopowiedzenia pewnych faktów jest wyjątkowo silna. Rzeczą konieczną jest jednak ujawnienie wszystkich dalszych wypadków, abym mógł wytłumaczyć dlaczego tak bardzo zależy mi na wstrzymaniu prac badawczych na Antarktydzie. Byliśmy już blisko wejścia do tunelu - przeszliśmy właśnie przez wiszący most i zeszliśmy do zasypanego gruzami korytarza, którego ściany pokryte były wyjątkowo hojnie i bogato wyszukanymi i ewidentnie rytualnymi, dekadenckimi płaskorzeźbami ze stosunkowo późnego okresu, gdy około wpół do dziewiątej doskonały węch młodego Danfortha wychwycił coś nader niezwykłego. Gdybyśmy mieli tu psa przypuszczam, że ostrzegłby nas już wcześniej. Początkowo nie byliśmy w stanie stwierdzić co było nic tak z niedawno jeszcze kryształowo czystym powietrzem, ale już po kilku sekundach nasze wspomnienia zareagowały aż nadto wyraziście. Spróbuję opowiedzieć o tym bez mimowolnego wzdrygnięcia się. Poczuliśmy smród -mglisty, niewyraźny, delikatny fetor podobny do tego, jaki nieomal przyprawił nas o mdłości, gdy otworzyliśmy makabryczny, obłąkańczy grób koszmarnej istoty, na której nieszczęsny Lakę dokonał prymitywnej sekcji. Rzecz jasna skojarzenie to nie nasunęło nam się aż tak gwałtownie - nie było również do tego stopnia nieodparte, by nie przyszły nam na myśl zgoła odmienne wyjaśnienia. Rozmawialiśmy o nich, pełnym niepokoju i niepewności szeptem, najważniejsze było jednak to, że nie zaprzestaliśmy dalszych poszukiwań - skoro bowiem dotarliśmy aż tak daleko, jedynie jakieś ogromne nieszczęście mogłoby zmusić nas do powrotu. Tak czy inaczej nasze podejrzenia były zbyt fantastyczne, ba, wręcz szalone, abyśmy mogli w nie uwierzyć. Tego typu rzeczy nie zdarzają się w normalnym świecie. Prawdopodobnie to impuls czystego, irracjonalnego instynktu nakazał nam przygasić latarkę, gdyż nagle ni stąd, ni zowąd odechciało się nam oglądać dekadenckie i złowrogie płaskorzeźby łypiące na nas złowieszczo z posępnych kamiennych ścian, i z tego samego powodu zamiast iść jak dotąd śmiało i dostojnie poczęliśmy przesuwać się naprzód cicho i na paluszkach, pokonując nad wyraz ostrożnie znajdujące się na naszej drodze, coraz wyższe sterty gruzu i rozmaitych odpadków. Wzrok Danfbrtha, podobnie jak węch okazał się lepszy od mojego, kiedy bowiem minęliśmy sporą ilość zasypanych wejść do komnat i korytarzy na poziomie gruntu, ponownie to on zwrócił uwagę na osobliwy wygląd podłoża i zaścielających je gruzów. Korytarz jego zdaniem nie wyglądał lak jak powinien po niezliczonych tysiącach lat, odkąd budowle te zostały opuszczone; kiedy zaś nieśmiało włączyliśmy latarki, ujrzeliśmy ciągnący się przez środek przejścia pas wolnej, niedawno oczyszczonej przestrzeni. nieregularność gruzów i odpadków nie pozwoliła na zachowanie wyraźniejszych śladów, ale to co dostrzegliśmy tu i ówdzie pozwoliło nam domyślać się, że ciągnięto tędy jakieś ciężkie przedmioty. W pewnej chwili odnieśliśmy wrażenie, że ślady są równoległe, jakby pochodziły od płóz. To sprawiło, że ponownie się zatrzymaliśmy. Podczas tego właśnie postoju poczuliśmy - tym razem obaj - dochodzący z korytarza przed nami, osobliwy fetor. Może to zabrzmieć paradoksalnie ale wydał się on nam jednocześnie bardziej i mniej przerażający - a właściwie nie tyle przerażający, co niepokojący, zważywszy na miejsce i okoliczności; zakładając oczywiście, że nie byt to Gedney - ponieważ była to wyraźna i znana woń paliwa - pospolitej benzyny. Nasze samopoczucie po tym odkryciu pozostawiam do rozstrzygnięcia psychologom. Zrozumieliśmy wówczas, że w głąb tego mrocznego, martwego od wieków miejsca musiała zakraść się jakaś potworna istota, niewiarygodna pozostałość po koszmarach jakie wydarzyły się w obozie i nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że sytuacja w której się obecnie znaleźliśmy nie należy bynajmniej do pospolitych. W miejscu tym teraz, bądź od niedawna, działo się coś niezwykłego, wręcz niewiarygodnego. Mimo to, daliśmy się ponieść ciekawości - niepokojowi, autohipnozie - lub być może niesprecyzowanym myślom o odpowiedzialności za Gedney'a, które ostatecznie pchnęły nas naprzód. Danforth znów szeptem wspomniał mi o śladzie, który, jak mu się zdawało, zauważył w alejce skręcającej do znajdujących się powyżej ruin - i o delikatnym melodyjnym świergocie - szczególe o potencjalnie olbrzymim znaczeniu w świetle raportu z sekcji dokonanej przez Lake'a, pomimo iż dźwięk ów w dużej mierze przypominał odgłosy echa u wylotu jaskiń, na omiatanych gwałtownym wiatrem górskich szczytach - a który miał podobno usłyszeć, dobiegający z czeluści nieznanych otchłani, w dole. Ja, z mojej strony, również szeptem napomknąłem o stanie w jakim pozostawiono obóz - o tym co ,ginęło, i w jaki sposób obłęd jednego człowieka, który pozostał przy życiu mógł przynieść niewiarygodne, niewyobrażalne wręcz rezultaty - dziką, szaleńczą wyprawę poprzez monstrualne, upiorne góry i zejście w głąb nieznanych, pierwotnych, kamiennych budowli... Nie potrafiliśmy przekonać siebie nawzajem, ba, żaden z nas nie byt w stanie przekonać samego siebie. Gdy staliśmy tak w bezruchu, wygasiliśmy światło, zauważyliśmy że przesączający się tu nikły blask dnia nieznacznie rozprasza panujące wokoło ciemności. Odruchowo zaczęliśmy przesuwać się naprzód, sporadycznie oświetlając sobie drogę światłem latarek. Ślady w stertach gruzu wywarły na nas piorunujące wrażenie, z którego nic potrafiliśmy się otrząsnąć; zapach benzyny coraz bardziej przybierał na sile. Wokół nas narastały coraz wyższe sterty gruzu i niebawem dotarliśmy do kresu wędrówki. Droga była zasypana, nie mogliśmy przedostać się dalej. A więc nasze pesymistyczne przypuszczenia dotyczące zaobserwowanej z samolotu szczeliny okazały się uzasadnione. Badany przez nas tunel był ślepy, a my nie mogliśmy dotrzeć do piwnicy, gdzie znajdowała się szczelina wiodąca ku otchłani. Mijając pokryte groteskowymi reliefami ściany zawalonego korytarza, w świetle latarek ujrzeliśmy kilka, w różnym stopniu zatarasowanych wejść; z jednego z nich - całkiem zabijając ową inną, delikatną woń - dobiegał szczególnie silny zapach benzyny. Kiedy zajrzeliśmy uważniej w gtąb otworu, dostrzegliśmy natychmiast że z tego właśnie przejścia gruz został, stosunkowo niedawno, skrzętnie usunięty. Jakikolwiek koszmar mógł się tam czaić, droga ku owym okropieństwom stała dla nas otworem, nie sądzę, by ktokolwiek dziwił się, że przed podjęciem decyzji czy podążyć dalej, odczekaliśmy jakiś czas. Kiedy jednak odważyliśmy się w końcu przekroczyć czarne, łukowato sklepione wejście, pierwszym naszym odczuciem było rozczarowanie. W wypełnionej gruzami, ozdobionej wymyślnymi freskami krypcie, idealnym sześcianie o bokach długości około 20 stóp nie pozostał żaden współczesny przedmiot, który swym rozmiarem przykułby naszą uwagę; zaczęliśmy więc odruchowo szukać jakiegoś dalszego przejścia. Ma próżno. Dopiero w chwilę potem, bystry wzrok Danfortha wypatrzył miejsce, gdzie zalegający podłogę gruz był poruszony. Oświetliliśmy je niezwłocznie promieniami obu naszych latarek i ujrzeliśmy prosty i zwyczajny widok, niemniej jednak waham się o nim opowiadać, ze względu na wnioski jakie nasuwał, na wyrównanej z grubsza stercie gruzu poniewierało się kilkanaście niewielkich, rozrzuconych w nieładzie przedmiotów, a w jednym z kątów musiała zostać rozlana spora ilość benzyny; stało się to względnie niedawno, skoro nawet na tym tak wysoko położonym superpłaskowyżu wydzielała tak silną i drażniącą woń. Innymi słowy nie mogło być to nic innego jak obozowisko, obozowisko istot, które podobnie jak my zawrócone zostały przez nieoczekiwaną blokadę drogi wiodącej do czeluści. Powiem krótko - wszystkie przedmioty pochodziły z obozu Lake'a; były tam blaszane puszki, otwarte w równie osobliwy sposób, jak te które znaleźliśmy w spustoszonym obozie, spora ilość wypalonych zapałek, trzy ilustrowane książki pokryte, w większym lub mniejszym stopniu, dziwnymi plamami i smugami, pusta butelka po atramencie z barwnym pudełkiem zawierającym instrukcję, złamane pióro wieczne, strzępy futer i brezentu, zużyte baterie z opakowaniem, folder, który był załączony do grzejników namiotowych oraz rozrzucone, pocięte kartki. Już samo to było okropne, ale kiedy wygładziliśmy pomięte kartki papieru i ujrzeliśmy co na nich widniało, wrażenie było wstrząsające. Znaleźliśmy się w samym sercu najgorszego, niewyobrażalnego koszmaru. W obozie Lake'a natknęliśmy się na pokryte tajemniczymi kleksami kartki papieru, i powinno nas to w pewnym sensie przygotować do tego znaleziska, niemniej jednak nie spodziewaliśmy się, że podobne rzeczy przyjdzie nam oglądać tu, w praludzkich kryptach koszmarnego miasta z zapomnianej przeszłości. Szok jakiego doznaliśmy byt przerażający. Tego po prostu było już za wiele. Grupki kropek czy punkcików imitujące te, które widniały na zielonkawych steatytach, oraz identyczne znaki na upiornym, pięcioramiennym nagrobnym kopcu mogły być dziełem obłąkanego Gedney'a. nic jest wykluczone, że również on sporządził te pospieszne, zdawkowe szkice jedne bardziej, inne znów mniej dokładne - z zarysami sąsiednich części miasta i wytyczoną trasą z przedstawionego kółkiem miejsca leżącego poza naszym szlakiem - miejsca, które dzięki płaskorzeźbom zidentyfikowaliśmy jako ogromną, wzniesioną w kształcie walca wieżę, oraz rozległą okrągła czeluść, zaobserwowane przez nas z samolotu - do naszej pięcioramiennej budowli, z wejściem do tunelu. Mógł on -powtarzam - sporządzić te szkice - zostały one bowiem, z całą pewnością opracowane, podobnie jak nasza mapa, gdzieś wewnątrz lodowcowego labiryntu, na podstawie płaskorzeźb z późniejszego okresu; ale innych niż te, które my mieliśmy okazję oglądać, i z pomocy których korzystaliśmy, niemniej jednak wiedziałem, że Gedney nie miał za grosz artystycznego talentu i nie był w stanie sporządzić takich szkiców. Technika jakiej użyto była pewna, niezawodna i osobliwa - niewątpliwie wyższa mimo pośpiechu i wyraźnych niedokładności wykonania od techniki dekadenckich płaskorzeźb; łatwa do rozpoznania i charakterystyczna dla Starych Istot z okresu najwspanialszego rozkwitu tego wymarłego miasta. Są tacy, którzy stwierdzą, że Danforth i ja musieliśmy postradać rozum, że po tym wszystkim nie wzięliśmy nóg za pas aby ratować życie; tym, którzy przeczytali moją relację aż do tego miejsca, nie muszę przypominać, że nasze konkluzje wówczas były - pomimo ich szaleńczej niewiarygodności - w pełni sformułowane. Być może postradaliśmy zmysły, ale czyż nie powiedziałem, że te straszliwe wierzchołki były Górami Szaleństwa? Myślę jednak, że podobnego ducha, aczkolwiek nie w tak skrajnej formie - spotykamy u ludzi, którzy podkradają się do zabójczych drapieżników w afrykańskiej dżungli, by je sfotografować lub badać ich zwyczaje. Choć byliśmy na wpół sparaliżowani grozą, trawił nas żar zdumienia, oszołomienia i ciekawości, który na koniec zatriumfował. Nie mieliśmy naturalnie zamiaru stanąć twarzą w twarz z tym czy z tymi -o których wiedzieliśmy że tam są; czuliśmy jednak, że do tej pory musieli prawie na pewno odejść. Może odnaleźli inne, sąsiednie wejście do otchłani i tamtędy zeszli w głąb czarnej jak noc czeluści pełnej okruchów zapomnianej przeszłości, ku ostatecznej otchłani, której nigdy nie widzieli. A jeśli i to wejście było zablokowane, mogli udać się na północ w poszukiwaniu innego, nie zapominajmy, iż byli oni po części uniezależnieni od światła. Wracając myślami do tej chwili z trudem przypominam sobie uczucia jakie nas ogarnęły. Tyle tylko że to, co nieoczekiwanie zmieniło nasze plany i spowodowało, iż obraliśmy inny cel naszej wędrówki wzmogło w nas jednocześnie nadzieje. Z całą pewnością nie mieliśmy zamiaru spotykać się z tym, co budziło w nas nieodpartą grozę - ale nie zaprzeczę iż podkradaliśmy się dalej z podświadomym pragnieniem zobaczenia pewnych rzeczy z jakiegoś dogodnego, ukrytego miejsca. W dalszym ciągu pałaliśmy chęcią ujrzenia samej otchłani; pojawił się jednak kolejny, pośredni cel - ogromny, kolisty plac widniejący na znalezionych przez nas pomiętych kartkach ze szkicami, natychmiast rozpoznaliśmy w nim monstrualną, cylindryczną wieżę, widniejącą na najwcześniejszych freskach, choć z góry wyglądała jedynie jak potworny, ogromnych rozmiarów, okrągły otwór. Jakaś tkwiąca w niej moc, bijąca nawet ze sporządzanych w pośpiechu rysunków sprawiła, że przyszły nam na myśl jej poziomy; zatopione głęboko pod powierzchnią pradawnego lodu, które wciąż jeszcze musiały stano wić osobliwość o nieznanym nam, lecz z pewnością wyjątkowym znaczeniu. Może zawierała w sobie jakieś cuda architektury, których dotąd nie mieliśmy okazji oglądać. Zgodnie z płaskorzeźbami, na których była przedstawiona, jej wiek musiał być rzeczywiście nieprawdopodobny - stanowiła jedną z pierwszych budowli wzniesionych w mieście. Jej rzeźby -jeżeli tylko się za chowały - musiały przedstawiać najwyższą wartość. Co więcej jednak, owa wieża mogła stanowić istniejące po dziś dzień doskonałe połączenie z zewnętrznym światem - drogę krótszą niż ta którą obecnie szliśmy, i którą za pewne zeszli przed nami tamci. W każdym bądź razie pozostało nam jedynie przestudiować uważnie te potworne szkice - jak się okazało idealnie pokrywały się z naszymi - i zawrócić wskazanym kursem do kolistego placu; trasę tę nasi anonimowi poprzednicy musieli po konać już dwukrotnie. Kolejna brama wiodąca do otchłani powinna znajdować się za wieżą. Nie muszę opowiadać o naszej podróży - w trakcie której znaczyliśmy drogę zostawiając na ziemi strzępki podartego papieru - nie różniła się ona bowiem od poprzedniej, kiedy to zabrnęliśmy w ślepy zaułek, tyle tylko że wiodła nieco bliżej poziomu gruntu a niekiedy nawet łączyła się z podziemnymi korytarzami budowli. Od czasu do czasu dostrzegaliśmy na gruzie czy odpadkach zalegających ziemię, osobliwe, niepokojące ślady, a kiedy znaleźliśmy się już poza zasięgiem woni benzyny ponownie poczuliśmy - spazmatycznie - ów jeszcze bardziej uporczywy i odrażający fetor. Od chwili, gdy minęliśmy rozgałęzienie dróg co pewien czas, jakby ukradkiem wodziliśmy promieniem latarki po ścianach; za każdym razem napotykaliśmy doskonale zachowane niemal wszechobecne płaskorzeźby, które jak wszystko na to wskazywało zdawały się być podstawą twórczości Starych Istot. Po pewnym czasie, kiedy pokonywaliśmy długi, łukowato sklepiony korytarz, którego podłoga pokryta coraz grubszą warstwą lodu musiała znajdować się nieco poniżej poziomu gruntu, dostrzegliśmy przed nami silne światło płynące z zewnątrz i mogliśmy wyłączyć latarkę. Wydawało się, że dochodzimy do kolistego placu i nie możemy już być zbyt daleko od powierzchni. Korytarz kończył się zaskakująco niskim tukiem jak na te megalityczne ruiny, ale jeszcze zanim go minęliśmy, zdołaliśmy już sporo zobaczyć. Rozciągała się za nim ogromna, kolista przestrzeń mierząca pełne 200 stóp średnicy - usłana gruzem i zawierająca wiele zatarasowanych bądź zasypanych łukowatych przejść identycznych jak to, które właśnie mieliśmy przekroczyć. Jej ściany były wspaniale rzeźbione w kształt zwiniętej spiralnie wstęgi o nieprawdopodobnych proporcjach odzwierciedlającej, mimo bezlitosnych zwietrzelin spowodowanych Faktem, iż budowla ta znajdowała się bądź co bądź na otwartej przestrzeni, przepych artystyczny przekraczający swym rozmachem wszystko co mieliśmy okazję zobaczyć do tej pory. Usłana gruzem podłoga była prawie w całości pokryta grubą warstwą lodu i odnieśliśmy wrażenie, że prawdziwe dno znajduje się na znacznie większej głębokości. Ale najbardziej uderzającym obiektem na tym placu była gigantyczna, kamienna rampa - pochyłość, która mijając ostrym skrętem na zewnątrz łukowate przejście wiła się spiralnie w górę po zdumiewającej, cylindrycznej ścianie, niczym wewnętrzny odpowiednik serpentyn, które pięły się ongiś po zewnętrznej stronic monstrualnych wież czy zigguratów starożytnego Babilonu. Jedynie szybkość lotu - wprawiająca w oszołomienie
- i perspektywa z jakiej obserwowaliśmy wieżę przed wylądowaniem sprawiły, że nie dostrzegliśmy tych szczegółów z powietrza. To z kolei spowodowało, że zaczęliśmy szukać innej drogi do poziomu znajdującego się pod lodowcem. Pabodie byłby zapewne w sianie stwierdzić jakiej techniki użyto, by utrzymać tę konstrukcję w całości, ale Danfbrth i ja mogliśmy się jedynie zachwycać i wyrażać swój podziw. Zauważyliśmy wprawdzie tu i tam kamienne konsole i filary, ale wszystkie one wydawały się nie dość mocne, niemal nieadekwatne w stosunku do powierzonych im funkcji. Całość była doskonale zachowana, aż po obecny wierzchołek wieży
- szczegół godny najwyższej uwagi ze względu na to, iż szczyt budowli znajdował się na otwartej przestrzeni -jej mury zaś spisały się doskonale, jeżeli chodzi o uchronienie większości płaskorzeźb, pokrywających wnętrze budowli. Kiedy wkroczyliśmy w niepokojący półmrok spowijający dno tego olbrzymiego cylindra - niewątpli wie najstarszej budowli jaką ujrzały nasze oczy - z oszołomieniem stwierdziliśmy, że ściany wieży poprzecinane serpentynami kamiennej pochyłości wystrzeliwują w górę na wysokość dobrych 60 stóp. Oznaczało to że zewnętrzne zlodowacenie mierzy - zgodnie z dokonanymi przez nas pomiarami z powietrza - jakieś 40 stóp;
krawędź ziejącej czeluści, którą widzieliśmy z wkładu samolotu, znajdowała się bowiem na dwudziestostopowej wysokości kopcu usypanym z potrzaskanych szczątków kamiennej budowli i skryta była w trzech czwartych za linią zakrzywionych półkoliście ścian, dużo wyższych i masywniejszych ruin. Wedle płaskorzeźb pierwotny wieża stała na środku rozległego, kolistego placu i mierzyła zapewne od 500 do 600 stóp wysokości. Przy jej wierzchołku znajdowały się rzędy poziomych dysków a górną krawędź okalały smukłe, spiczaste iglice. Większość zawaliła się raczej na zewnątrz niż do środka - co niewątpliwie było szczęśliwym zbiegiem okoliczności, gdyż w przeciwnym razie kamienna rampa mogłaby zostać obrócona w perzynę a wnętrze wieży zablokowane. Pochyłość została jedynie mocno naruszona, podczas gdy łukowato sklepione przejście u dołu wieży zostało niedawno odgruzowane, natychmiast domyśliliśmy się, iż właśnie tą drogą zeszli na dół tamci oraz stwierdziliśmy, że będzie to zarazem najlogiczniejsza droga naszego powrotu, aczkolwiek strzępy rozrzucanego przez nas papieru pozostały w całkiem innych, mroczniejszych korytarzach. Wejście do wieży oraz terasowa budowla, w której rozpoczęliśmy wędrówkę, znajdowały się w tej samej odległości od pogórza na którym czekał samolot, a eksploracja znajdujących się pod lodem budowli, jaką planowaliśmy przeprowadzić jeszcze podczas obecnego rekonesansu i tak generalnie ograniczała się do tego terenu. To zadziwiające, ale nadal myśleliśmy o ewentualnych późniejszych wyprawach; na przekór temu co zobaczyliśmy na własne oczy, i czego się tylko domyślaliśmy. Kiedy jednak, nader ostrożnie, ruszyliśmy w dalszą drogę przestępując ponad zalegającymi podłoże stertami gruzu ujrzeliśmy widok, który na pewien czas usunął na drugi plan wszystkie inne sprawy. W rogu pod wystającą kamienną pochyłością, innymi słowy w miejscu, którego dotąd nie byliśmy w stanie dostrzec, stały, ustawione szeregiem, trzy pary sań. Sanie - te sanie, które zniknęły z obozu Lakę'a, były mocno nadwyrężone podróżą - wszystko wskazywało na to, iż bezceremonialnie, wręcz na siłę wleczono je przez rozległe połacie terenu pokryte gruzem i kamiennymi występami, a przenoszono jedynie w miejscach całkowicie nieprzejezdnych. Ładunek umieszczono na nich wyjątkowo pieczołowicie i sprytnie - cały sprzęt jaki wpakowano na sanie został skrzętnie przymocowany rzemieniami - bez trudu dostrzegliśmy przedmioty, które doskonale pamiętaliśmy -piec benzynowy, puszki z paliwem, pudełka z instrumentami, konserwy, jakieś przedmioty - zapewne książki owinięte czasowo w brezent, i inne opakowane już nieco luźniej, których nie zdołaliśmy zidentyfikować. Wszystko to pochodziło z obozu Lake'a. Po tym, co ujrzeliśmy wcześniej, w tamtym pomieszczeniu, byliśmy w pewnym stopniu przygotowani do tego odkrycia. Prawdziwy szok przeżyliśmy, gdy podeszliśmy by rozwiązać jedną z płacht brezentu, bowiem kształt znajdującego się pod nim ładunku dziwnie nas zaniepokoił. Wygląda na to, że tamci, podobnie jak Lakę, interesowali się zbieraniem interesujących okazów - dwa z nich mieliśmy właśnie przed sobą. Leżały na saniach, zamarznięte na kość, doskonale zachowane, z szyjami oklejonymi plastrem -najwyraźniej znajdowały się na nich jakieś rany - i owinięte starannie płótnem, w celu zabezpieczenia przed dalszymi uszkodzeniami. Były to zwłoki młodego Gedney"a i truchło zaginionego psa.
10.
Zapewne wielu ludzi uzna nas za nieczułych i szalonych, że w tej tragicznej sytuacji, po tak posępnym, makabrycznym odkryciu mogliśmy myśleć o wiodącym na północ tunelu i o otchłani. Nie powiem, że myśli takie zrodziły się w nas natychmiast, niemniej muszę dodać, iż to szczególny przypadek, oraz okoliczności w jakich się znaleźliśmy dały nam pole do całkiem nowych domysłów. Kiedy ponownie przykryliśmy brezentem zwłoki Gedney'a i staliśmy nad nim, pogrążeni w tępym, niemym oszołomieniu, doszły nas niespodziewanie jakieś dźwięki - pierwsze dźwięki, jakie usłyszeliśmy od chwili opuszczenia odkrytego terenu, gdzie z nieziemskich wyżyn dobiegało ciche zawodzenie górskiego wiatru. Mimo, iż był to zwykły i doskonale nam znany odgłos, w tym opuszczonym świecie śmierci brzmiał jeszcze bardziej nieoczekiwanie i przyprawiał o zgrozę bardziej niż jakiekolwiek inne, fantastyczne i groteskowe tony - obracał bowiem w perzynę wszelkie nasze wyobrażenia o kosmicznej harmonii. Pobrzmiewała w nim osobliwa nuta melodyjnego, o szerokiej gamie, świergotu, o jakim w swym raporcie z sekcji wspominał Lakę, i który sprawił, że spodziewaliśmy się napotkać tamtych. Dźwięk ten nasza przepracowana, nadszarpnięta gwałtownością doznawanych wrażeń wyobraźnia, zdawała się wychwytywać od chwili przybycia do koszmarnego obozu śmierci, w każdym głośniejszym zawodzeniu wiatru. Zawierał on w sobie jakąś diaboliczną zgodność z otaczającym nas, martwym od stuleci terytorium. Głos z innych epok należal do cmentarzysk innych epok. A jednak zburzył on tkwiące w nas głęboko przekonania - nasza milcząca zgodność na temat wnętrza Antarktydy. To co usłyszeliśmy, nie było antyczna nutą pogrzebanego bluźnierstwa i najczarniejszego plugastwa starszej ziemi, wręcz przeciwnie - był to dźwięk tak ironicznie i drwiąco zwyczaj ny, doskonale nam znany z czasów rejsu wzdłuż brzegów Ziemi Wiktorii i naszego pobytu w obozie w cieśninie Mc Murdo, że gdy usłyszeliśmy go tu, w tym mrocznym, zapomnianym od wieków miejscu, ogarnęło nas dojmujące przerażenie. Krótko mówiąc - było to pospolite, ochrypłe skrzeczenie pingwina. Zduszony dźwięk dochodził z lodowcowego zapadliska, prawie naprzeciwko korytarza, którym nadeszliśmy - z okolic tunelu wiodącego ku ogromnej otchłani. Obecność żywego ptaka morskiego w takim miejscu - w świecie, którego powierzchnia była od wieków niezmieniona i pozbawiona życia mogła prowadzić tylko do jednego wniosku - tak więc pierwszą naszą reakcją była chęć weryfikacji źródła dźwięku. Odgłos powtarzał się, a niekiedy wydawało się, iż dobywa się on z kilku gardeł. Szukając owego źródła przeszliśmy przez łukowato sklepione wejście, z którego uprzątnięta została większość gruzu. Gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem płynącego z zewnątrz światła, ponownie zaczęliśmy znaczyć drogę strzępami papieru, korzystając z nowych jego zapasów, które, z niebywałym wstrętem i obrzydzeniem, wyciągnęliśmy z jednego z brezentowych zawiniątek na saniach. W miarę jak zlodowaciała podłoga ustępowała miejsca warstwie tryptonu, spostrzegliśmy wyraźnie pewne osobliwe, długie, ciągnące się ślady. W pewnej chwili Danfbrth dostrzegł wyraźny odcisk, którego opis byłby rzeczą absolutnie zbędną. Kierunek wskazywany przez skrzeczenie pingwina pokrywał się dokładnie ze wskazaniami mapy i kompasu i prowadził nas bezpośrednio ku północnemu wejściu do tunelu.
Z zadowoleniem przyjęliśmy fakt, iż zarówno pozbawione mostu przejście na powierzchni gruntu, jak również korytarze piwnic nie były zasypane. Początek tunelu, zgodnie z mapą powinien znajdować się w podziemiach wielkiej budowli w kształcie piramidy, którą przypominaliśmy sobie dość mgliście z obserwacji dokonanych z pokładu samolotu, jako obiekt nadzwyczaj dobrze zachowany. Światło latarki wyłuskiwało z ciemności ciągnące się wzdłuż korytarza rzędy płaskorzeźb, nie zatrzymaliśmy się jednak, by poświęcić którejś z nich choć chwilę uwagi. Kiedy niespodziewanie zamajaczył przed nami gruby, biały kształt włączyliśmy drugą latarkę. Zadziwiające, jak te nowe poszukiwania odwróciły naszą uwagę od wcześniejszych lęków przed tym, co mogło czaić się w pobliżu. Tamci, zostawiwszy swoje zapasy na ogromnym, kolistym placu planowali zapewne powrót po przeprowadzeniu rekonesansu do wejścia, lub być może nawet w głąb tajemniczej otchłani; porzuciliśmy jednak wszelką ostrożność, tak jakby w ogóle nie istnieli. Ów biały, o kaczkowatym chodzie stwór mierzył wprawdzie pełne sześć stóp wzrostu, ale natychmiast zorientowaliśmy się, że nie jest jednym z tamtych. Tamci byli więksi, ciemni a zgodnie z wizerunkami na freskach poruszali się na lądzie zdumiewająco szybko - co mogłoby kogoś zdziwić z uwagi na osobliwość ich przystosowanych do środowiska morskiego macek, nie będę upierał się, że ów biały stwór nie napędził nam stracha, gdyż mijałoby się to z celem. Przez chwilę ogarnęło nas dojmujące, pierwotne - żeby nie powiedzieć - prymitywne przerażenie, większe nawet od najgorszego, acz w pełni uzasadnionego lęku przed tamtymi. Kiedy jednak biały kształt znikł w głębi bocznego, łukowato sklepionego wejścia po naszej lewej stronie, dołączając do dwóch innych, które wzywały go głośnym, ochrypłym skrzeczeniem, poczuliśmy głębokie rozczarowanie. Był to bowiem tylko pingwin - jakkolwiek olbrzymiego, nieznanego gatunku - większy, niż najpotężniejszy ze znanych pingwinów królewskich i odrażający z uwagi na potworne połączenie albinizmu i zupełnego braku oczu, Kiedy podążyliśmy śladem stwora wchodząc w głąb łukowego przejścia i skierowaliśmy światło obu latarek na obojętną i lekceważącą nas grupkę trzech niezwykłych istot ujrzeliśmy, że wszystkie one są pozbawionymi oczu albinosami z tego samego, gigantycznego gatunku. Rozmiarem przypominały pewne archaiczne pingwiny przedstawiane na płaskorzeźbach Starych Istot; doszliśmy do wniosku, że muszą pochodzić z tego samego pnia, który przetrwał dzięki wycofaniu się w cieplejsze, podziemne regiony, a nieustanny mrok pozbawił ich ciała pigmentu i spowodował regresję oczu do stanu wąskich, zgoła bezużytecznych szparek, nie wątpiliśmy ani przez chwilę, że ich obecną siedzibą jest olbrzymia otchłań, której poszukiwaliśmy, a naoczny dowód, że w rozpadlinie zachowało się ciepło i panowały warunki możliwe do utrzymania życia przepełnił nas bezgranicznym zdumieniem i zgoła mieszanymi uczuciami. Zastanawialiśmy się również co sprawiło, że ptaki odważyły się opuścić swoje terytoria. Spokój i cisza panująca w wielkim wymarłym świecie oraz jego stan świadczyły dobitnie, że nie było ono nigdy normalnym, sezonowym siedliskiem pingwinów; osobliwą mogła się wydawać niezwykła, wręcz ostentacyjna obojętność pingwinów na naszą obecność - wszak przechodząca przed nami grupa tamtych wyraźnie je wystraszyła. Czy to możliwe, by tamci podejmowali przeciw pingwinom jakieś wrogie działania, lub próbowali na nie polować, aby powiększyć w ten sposób swoje zapasy mięsa? Wątpiliśmy też, by ostry fetor, którego psy tak nie znosiły, mógł budzić podobną antypatię u pingwinów - przecież ich przodkowie, jak wszystko na to wskazywało, byli ze Starymi Istotami w doskonałej komitywie - i przyjacielskie stosunki musiały przetrwać w otchłani tak długo, jak długo przetrwała ostatnia flara Istota. Żałując, z typowym dla nas naukowym zapałem, że nie mogliśmy sfotografować tych niezwykłych stworzeń, pozostawiliśmy je skrzeczące ochryple w załomie korytarza - i ruszyliśmy w kierunku otchłani, która -o czym byliśmy przekonani - stała przed nami otworem, i do której drogę wskazywały nam od czasu do czasu tropy pingwinów. W jakiś czas potem, opadający stromo, pozbawiony drzwi i co nader osobliwe również płaskorzeźb korytarz, powiedział nam, że zbliżamy się do wejścia do tunelu. Minęliśmy jeszcze dwa pingwiny i zaraz potem usłyszeliśmy przed sobą poskrzekiwania innych. Magle dotarliśmy do końca korytarza. U jego wylotu rozciągała się ogromnych rozmiarów otwarta przestrzeń, której widok zaparł nam dech w piersiach. Była to idealna, odwrócona półkula sięgająca najwyraźniej głęboko pod ziemię, mierząca pełne 100 stóp średnicy i 50 wysokości, z niskimi, łukowato sklepionymi szczelinami ziejącymi wzdłuż całego jej obwodu, za wyjątkiem jednego miejsca, gdzie majaczył mroczny, przypominający wejście do groty, również łukowato zaokrąglony otwór łamiący symetrię podziemia - o wysokości blisko 15 stóp. Było to wejście do ogromnej otchłani. W tej rozległej półkuli, której wklęśnięty dach był imponująco, acz w dekadencki sposób pokryty płaskorzeźbami przedstawiającymi pierwotny nieboskłon, kołysało się na boki i dreptało kaczkowatym chodem kilka pingwinów albinosów; obcych dla tego miejsca, acz zgoła obojętnych i ślepych. Czarny tunel ział w nieskończoność stromym, opadającym stokiem a wejście do niego zdobiły groteskowo wykute framuga i nadproże. Odnieśliśmy wrażenie, że z tego tajemniczego otworu bije strumień cieplejszego powietrza, a nawet odrobina pary; i zastanawialiśmy się, jakie żywe stworzenia, poza pingwinami mogą ukrywać się w bezdennej otchłani w dole, oraz w sąsiednich poszytych dziurami niczym plaster miodu, gigantycznych górach. Zastanawialiśmy się również, czy ślad dymu bijącego ze szczytu, omyłkowo wzięty prze, nieszczęsnego Lake'a za przejaw aktywności wulkanicznej - jak również dziwna, zaobserwowana przez nas mgła, płożąca się wokół zwieńczonego kamiennymi wałami górskiego szczytu, nie pochodziły przypadkiem z krętych kanałów przenoszących jakieś bliżej nieokreślone opary z niezgłębionych czeluści wnętrza ziemi. Wkraczając do tunelu spostrzegliśmy, że jego wymiary -przynajmniej na początku - wynoszą około 15 stóp w każdą stronę, a ściany, podłoże i łukowate sklepienie stanowią typową kamienną formację. Ściany były z rzadka ozdobione wolutami o konwencjonalnym wzorze z późniejszego, dekadenckiego okresu; a wszystko ra żem - konstrukcje i rzeźbienia - były doskonale zachowane. Podłoga była prawie czysta, za wyjątkiem niewielkiej ilości tryptonu z widniejącymi w nim śladami wychodzących z tunelu pingwinów oraz skierowanym w głąb czeluści tropem pozostawionym przez tamtych. Im głębiej się posuwaliśmy, tym stawało się cieplej i niebawem byliśmy zmuszeni porozpinać guziki na naszej grubej, futrzanej odzieży. Zastanawialiśmy się, czy gdzieś tam w czeluści zachodzą jakieś procesy wulkaniczne i czy wody tego pozbawionego słońca morza są gorące, niebawem kamienna formacja ustąpiła miejsca litej skale, ale tunel zachował swoje proporcje i regularność. Miejscami było tak stromo, że w podłożu wykute były wgłębienia, przywodzące na myśl stopnie. Zauważyliśmy kilkanaście niewielkich, bocznych galeryjek, nie figurujących na naszych wykresach; żadna z odnóg nie była jednak dość duża, aby pomieszać nam szyki i zakłócić orientację w drodze powrotnej - wszystkie natomiast oferowały możliwość ucieczki w przypadku napotkania jakichś niepożądanych, opuszczających czeluść istot. Odrażający fetor tych stworzeń był bardzo wyraźny. Bez wątpienia zapuszczanie się w tunel w wiadomych okolicznościach graniczyło z samobójczą głupotą, ale dla niektórych ludzi urok niezgłębionego jest silniejszy od wszelkich potencjalnych zagrożeń; ten właśnie urok, w pierwszym rzędzie, przywiódł nas na to nieziemskie, polarne pustkowie. Idąc minęliśmy kilka pingwinów i zastanawialiśmy się, jak długą drogę mamy jeszcze przed sobą. na podstawie informacji zawartych na płaskorzeźbach oszacowaliśmy, że od otchłani dzieli nas mila marszu, opadającym stromo korytarzem, ale wcześniejsze wędrówki i błądzenie po wymarłym świecie nauczyły nas, że skala na freskach nie była zbytnio wiarygodna. Po przejściu około jednej czwartej mili odrażający fetor przybrał wyraźnie na sile, i z uwagą śledziliśmy mijane, boczne otwory, nie widzieliśmy tu mglistych oparów, jak przy wejściu, ale niewątpliwie wynikało to z braku kontrastowego, chłodniejszego powietrza. Temperatura raptownie się podniosła i wcale się nie zdziwiliśmy, gdy natrafiliśmy na bezładny stos przerażająco dla nas znajomych rzeczy. Była to sterta futer i płacht namiotowych zabranych z obozu Lake'a; przeszliśmy obok nfch, nie tracąc ani chwili na przyjrzenie się dziwacznym kształtom w jakie zostały pocięte, nieco dalej stwierdziliśmy, że ilość i rozmiar bocznych odnóg tunelu powiększa się;
wszystko wskazywało na to, iż dotarliśmy właśnie do podziurawionego jak sito - albo plaster miodu - rejonu pod wyższymi partiami pogórza. Odrażający fetor mieszał się teraz z inną, nie mniej paskudną wonią, której źródła nie potrafiliśmy zidentyfikować; sądziliśmy, iż jest to smród gnijących organizmów, lub jakichś nieznanych, podziemnych grzybów, l wówczas doszliśmy do rozszerzenia - choć płaskorzeźby niczego takiego nie sugerowały - w miejscu tym tunel się rozszerzał, zmieniając się w wysoką, z wyglądu naturalną, eliptyczną jaskinię o gładkim podłożu. Mierzyła ona około 75 stóp długości i 50 szerokości. Odchodziło od niej wiele ogromnych, bocznych korytarzy wiodących w tajemniczą ciemność. Chociaż jaskinia sprawiała wrażenie naturalnej, bliższe oględziny przy użyciu latarek potwierdziły, iż została utworzona przez sztuczne wyburzenie kilku ścian pomiędzy sąsiednimi komorami. Ściany były nierówne i wysokie, z łukowato sklepionego sufitu zwieszały się stalaktyty, niemniej jednak podłoże zostało wygładzone i oczyszczone z gruzu, a nawet kurzu, który to fakt wydał się nam wręcz nienaturalny. Za wyjątkiem korytarza, którym tu dotarliśmy, podłoże we wszystkich tunelach bocznych wychodzących z tego pomieszczenia wyglądało dokładnie tak samo. na próżno jednak staraliśmy się wyjaśnić powody takiego stanu, nowy, dziwny smród mieszający się z poprzednim, odrażającym fetorem był tu wyjątkowo silny; do tego stopnia, że zupełnie zabijał ten drugi. Całe to miejsce z wypolerowaną, wręcz lśniącą posadzką wprawiło nas w jeszcze większe zaskoczenie, zdumienie i przerażenie, niż wszystko co mieliśmy okazję ujrzeć do tej pory. Regularność tunelu znajdującego się na wprost nas, jak również większa ilość widocznych tam pingwinich odchodów, nie pozwoliły nam na zmylenie drogi i wybranie niewłaściwego, spośród wielu znajdujących się tu korytarzy. Pomimo to, na wypadek jakiś nieprzewidzianych komplikacji zdecydowaliśmy się wznowić oznaczanie przemierzonej przez nas trasy strzępami podartego papieru; nie mogliśmy już bowiem liczyć na podążanie za śladami pozostawionymi w kurzu i gruzie. Posuwając się naprzód omiataliśmy promieniami latarek ściany tunelu - i nagle aż przystanęliśmy ze zdumienia na widok nadzwyczajnej zmiany, jaka w tej części pasażu zaszła, w płaskorzeźbach. Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę ze stopnia dekadencji rzeźb Starych Istot w czasach, gdy powstawał ten tunel, i zwróciliśmy uwagę, że arabeski na odcinkach korytarza, które zostawiliśmy za sobą, wykonane były z o wiele mniejszym pietyzmem i wykwintnością, niż poprzednie. Teraz jednak, w głębszych partiach tunelu, tuż za jaskinią, nastąpiła nagła zmiana, niemożliwa po prostu do wytłumaczenia - różnica zarówno w formie i w jakości, pociągająca za sobą gwałtowną i całkowitą degradację kunsztu twórczego, choć w zaobserwowanych przez nas dotychczas symptomach schyłku nic nie wskazywało na aż tak radykalną zmianę. Ta nowa, zdegenerowana sztuka była ordynarna, prostacka i całkowicie pozbawiona subtelności szczegółów. Płaskorzeźby wpuszczone były na przesadną głębokość we wstęgi, choć generalnie zachowały tę samą linię, co niezbyt gęsto rozsiane woluty we wcześniejszych partiach; reliefy nie zajmowały już jednak całej powierzchni ścian. Danforth wysunął tezę, że mogły to być rzeźby wtórne - rodzaj palimpsestów stworzonych po usunięciu poprzedniego wzoru, nie ulegało wątpliwości, iż pełniły one rolę czysto dekoracyjną i konwencjonalną; składały się z prymitywnych spiral i kanciastych figur, które nie dorównywały opartym na bazie piątki matematycznym układom zdobniczych fresków preferowanym przez Stare Istoty i wydawały się raczej ich mierną parodią, niż próbą podtrzymywania gasnącej tradycji. Nie mogliśmy pozbyć się myśli, że do kryjących się za techniką wrażeń estetycznych dodano jakiś drobny, acz uderzająco obcy element i zdaniem Danfortha to właśnie on był odpowiedzialny za ten nieudolny substytut. Freski były zarazem zbliżone i całkowicie niepodobne do tego, co określaliśmy mianem stylu Starych Istot. Tamci również zwrócili uwagę na wstęgę płaskorzeźb; świadczyła o tym zużyta bateria od flesza leżąca na podłodze przy jednej z najbardziej charakterystycznych wolut. Ponieważ nie mogliśmy poświęcić więcej czasu na ich zbadanie, po pobieżnym tylko przyjrzeniu się freskom ruszyliśmy w dalszą drogę, niemniej jednak co pewien czas omiataliśmy ściany światłem latarek, by przekonać się czy w formie i wykonaniu płaskorzeźb nie nastąpiły dalsze, radykalne zmiany. Nie zauważyliśmy żadnych, poza tym, że freski pojawiały się teraz bardzo rzadko, ze względu na sporą ilość wykutych w ścianach bocznych tuneli o wygładzonych posadzkach. Zobaczyliśmy i usłyszeliśmy tylko kilka pingwinów, aczkolwiek wydawało się nam, że z oddali, gdzieś głęboko w czeluściach ziemi dobiega słabe, lecz uchwytne skrzeczenie całego ich chóru. Mowy i niemożliwy do zidentyfikowania odór był teraz przeraźliwie intensywny, a jakby tego było mało, powrócił słaby, choć wyczuwalny pierwszy z tajemniczych fetorów. Kłęby pary przed nami świadczyły o rosnącej różnicy temperatur, domyśliliśmy się, że nie znające widoku słońca klify mrocznego morza na dnie wielkiej otchłani muszą być już niedaleko. l właśnie wtedy, całkiem niespodziewanie ujrzeliśmy jakieś obiekty leżące na wypolerowanej, gładkiej posadzce przed nami, obiekty, które z całą pewnością nie były pingwinami, i gdy upewniliśmy się że są kompletnie nieruchome, oświetliliśmy je promieniami obu naszych latarek.
11.
I znów dochodzę do punktu, w którym jest mi bardzo ciężko mówić. Wprawdzie na tym etapie powinienem być już uodporniony, ale pewne doznania, implikacje i rzeczy które widziałem, poczyniły w mym wnętrzu zbyt wielkie spustoszenie, abym potrafił je jakoś zaleczyć; osiągnąłem tak wysoki stopień wrażliwości, że byle wspomnienie ponownie wzbudza we mnie dojmującą grozę tamtych chwil. Jak już mówiłem ujrzeliśmy jakieś obiekty leżące na wprost nas na wypolerowanej podłodze, i mogę tylko dodać, że niemal jednocześnie w nasze nozdrza uderzył niezwykle intensywny smród, wymieszany wyraźnie z odrażającym fetorem tamtych, którzy stąd odeszli. Światło drugiej latarki rozproszyło wszelkie wątpliwości, co do owych tajemniczych obiektów i odważyliśmy się do nich podejść tylko dlatego, że już z daleka widać było iż są równie martwe, jak sześć identycznych okazów wydobytych z monstrualnych, ozdobionych kopcami w kształcie gwiazdy grobów w obozowisku nieszczęsnego Lake'a. Były równie niekompletne jak większość tych, które odkopaliśmy, ale sporej wielkości kałuża ciemnozielonej cieczy rozlewająca się wokół nich świadczyła dobitnie, iż ich ciała zostały uszkodzone całkiem niedawno. Było ich cztery, podczas gdy, zgodnie z biuletynem Lake'a, powinno leżeć ich przed nami osiem. Odnalezienie zwłok w takim stanie kompletnie nas zaskoczyło i zastanawialiśmy się jaka potworna walka musiała rozegrać się w tych ciemnościach. Czy pingwiny, broniąc się, bądź atakując, zadawały dziobami tak potężne ciosy? Czyżby tamci zakłócając spokój tego miejsca ściągnęli na siebie morderczy pościg? Widząc leżące przed nami stwory trudno było w to uwierzyć, gdyż dzioby pingwinów były za słabe by poczynić tak straszliwe uszkodzenie w twardej skórze, którą nawet Lakę podczas sekcji ciął z najwyższym trudem. Ponadto olbrzymie, ślepe ptaki, które mieliśmy okazję widzieć sprawiały wrażenie nastawionych nad wyraz pokojowo. A może rozegrała się tutaj walka pomiędzy tamtymi, a odpowiedzialność za całe zajście ponosiły cztery brakujące okazy? Jeżeli tak, to gdzie teraz były? Czy znajdowały się gdzieś w pobliżu, stanowiąc dla nas bezpośrednie zagrożenie? Powoli i niechętnie, zbliżając się do martwych stworów czujnie i z niepokojem obserwowaliśmy mijane, boczne korytarze. Walka jaka miała tu miejsce musiała nielicho przerazić pingwiny skoro zmusiła je do nietypowego dla nich włóczenia się po korytarzach. Musiało się to zatem wydarzyć w pobliżu kolonii, której odgłosy jeszcze niedawno dobiegały nas z niezmiernej otchłani, nic bowiem nie wskazywało, aby gnieździły się tu normalne jakieś ptaki. Walka musiała być krótka i zacięta, a jeśli chodziło o jej przebieg domyśliliśmy się, że słabsza grupa wracająca najprawdopodobniej do ukrytych sań została napadnięta i bezlitośnie wybita przez drugą, silniejszą, podążającą jej śladem. Można sobie tylko wyobrazić jak wyglądało owo demoniczne starcie między potwornymi, bezimiennymi istotami wypływającymi z czarnej otchłani, otoczonymi przez stado rozszalałych, skrzeczących, pierzchających w popłochu pingwinów. Powiedziałem, że zbliżyliśmy się do leżących na kamiennej posadzce stworów powoli i z wahaniem. Na Boga, gdybyśmy zamiast do nich podejść, zdecydowali się wówczas wziąć nogi za pas i uciec jak najszybciej z tego bluźnierczego tunelu o śliskiej, gładkiej podłodze i ze zdegenerowanymi, odrażającymi freskami naśladującymi szyderczo usunięte dzieła - uciec, nim zobaczyliśmy to co zobaczyliśmy, nim w naszą pamięć wryło się coś, po czym nigdy już nie odetchniemy swobodnie pełną piersią. Skierowaliśmy promienie obu latarek na spoczywające na ziemi obiekty i natychmiast zwróciliśmy uwagę na wspólny element ich niekompletności. Zmasakrowane, porozrywane, zgniecione i powykręcane, i przebite na wylot ciała co do jednego byty zdekapitowane. Każda z przypominających kształtem rozgwiazdę głów została odcięta. Kiedy podeszliśmy jeszcze bliżej, dostrzegliśmy że głowy nie tyle odcięto co raczej oderwano lub wyssano. Ohydna, ciemnozielona posoka tworzyła dużą, rozlewającą się kałużę, ale jej odór był częściowo tłumiony przez inną woń, znacznie ostrzejszą w tym miejscu niż gdziekolwiek indziej podczas naszej wędrówki. Dopiero gdy znaleźliśmy się naprawdę blisko spoczywających na ziemi martwych stworzeń, zrozumieliśmy skąd brał się ten drugi, niewytłumaczalny fetor; i wtedy właśnie Danforth -przypominając sobie najwidoczniej pewne nader wyraziste płaskorzeźby dotyczące historii Starych Istot, powstałe w okresie permu, 1.5 miliona lat temu - wydał przeciągły, przeraźliwy okrzyk, który odbił się histerycznym echem pośród łukowato sklepionego, archaicznego tunelu o ścianach ozdobionych przepojonymi złem freskami. Ja też o mało nie krzyknąłem - podobnie bowiem jak on widziałem te pierwotne płaskorzeźby i z dreszczem grozy podziwiałem sposób w jaki bezimienny artysta przedstawił powaloną, okaleczoną, pokrytą warstwą ohydnego śluzu Starą Istotę - Starą Istotę, którą podczas wielkiej wojny ze zbuntowanymi niewolnikami, plugawe, przerażające Shoggothy zabiły w charakterystyczny i upiorny sposób - a mianowicie - wysysając głowę. Były to potworne i odrażające rzeźby, pomimo iż opowiadały o pradawnych minionych już rzeczach; Shoggothy bowiem, i ich dzieło nie powinny być oglądane przez ludzi, ani w jakikolwiek sposób przedstawiane. Szalony autor "Necronomiconu" nerwowo zaklinał się', że żadna z tych istot nie zrodziła się naprawdę na tej planecie, lęgnąc się wyłącznie w snach ludzi używających pewnych odmian narkotyków. Pozbawiona formy protoplazma potrafiąca naśladować i przybierać wszelkie kształty, organy i postępowanie - kleiste zlepki pęczniejących komórek nieskonczcnie plastyczne i ciągiliwie jak guma piętnast stopowe, steroidy - niewolnicy siły sugestii, budowniczowie miast - coraz bardziej posępni, coraz bardziej inieligentni, coiaz bardziej naśladowczy... istoty ziemnowodne... Wielki Boże! Jakiż obłęd nakłonił bluźniercze Stare istoty do stworzenia i wykorzystywania takich niewolników? I teraz, kiedy ujrzeliśmy świeży, lśniący, opalizujący czarny śluz przylegiający grubym kożuchem do tych bezgłowych ciał, roztaczający wokoło obsceniczny, nowy nieznany odór, pochodzący ze źródła, które jedynie chora wyobraźnia byłaby w stanie zidentyfikować, śluz przylegający do tycch ciał i skrzący się na gładkich partiach przeklętej, pokrytej powtórnie freskami śiciany znajomy mi układami punkcików - poznaliśmy czym jest głębia prawdziwego, dojmujacego, przenikającego do szpiku kości, kosmicznego przerażenia, nie był to strach przed czwórka tamtycch - zbyt dobrze zdawaliśmy sobie spawę, że nikomu nie mogli już zaszkodzić. Biedacy! W gruncie rzeczy wcale nie byli źli. Byli ludźmi innycli czasów innego porządku rzeczy. Natura okrutnie sobie z nich zakpiła, co zresztą czeka każdego, komu ludzkie szaleństwo, nieczułość czy okrucieństwo każą w przyszłości kopać na tym odrażająco martwym lub może tylko uśpionym polarnym pustkowiu. Ich powrót do domu za kończył się tragicznie, nie byli również dzikusami czy barbarzyńcami - cóż bowiem uczynili: Co przeżyli? straszliwe przebudzenie w zimnie nieznanej epoki - atak futrzastych, ujadających jak oszalałe czworonogów, a oni, oszołomieni i zaskoczeni musieli się bronić; jednocześnie pojawiają się szalone, białe małpy w dziwacznych ubraniach i z dziwnymi przedmiotami... nieszczęsny Lakę, nieszczęsny Gedney... i nieszczęsne Stare Istoty! naukowcy do końca - czyż zrobili coś, czego my nie uczynilibyśmy na ich miejscu? Boże, cóż za inteligencja i wytrwałość! Staliśmy w obliczu niewiarygodnego; podobnie jak nasi jaskiniowi krewniacy i przodkowie stanęli ongiś, oko w oko z czymś niewiele mniej niewiarygodnym! Promienniki, rośliny, monstra, gwiezdny pomiot - czymkolwiek by nie byli, byli ludźmi! Przeszli przez łańcuch oblodzonych górskich szczytów, na zboczach których dawno temu stały ich świątynie, miejsca modlitwy. Odnaleźli swe wymarłe, przeklęte miasto i podobnie jak my starali się, na podstawie płaskorzeźb poznać jego późniejsze dzieje. Usiłowali dotrzeć do swych żywych towarzyszy w legendarnych mrocznych głębinach, których nigdy nie widzieli i co odkryli? Obaj myśleliśmy dokładnie o tym samym, gdy wodziliśmy wzrokiem od bezgłowych, pokrytych śluzem kadłubów, po odrażające płaskorzeźby i diaboliczne grupy punkcików świeżego śluzu, patrzyliśmy i zrozumieliśmy co musiało zwyciężyć i przetrwać tam, na dole, w gigantycznym podwodnym mieście pogrążonej w mrokach nocy, strzeżonej przez pingwiny otchłani, skąd obecnie, jakby w odpowiedzi na histeryczny wrzask Danfortha zaczynały buchać złowieszcze, sinobiałe kłęby gęstej mgły. Szok wywołany widokiem tego potwornego śluzu i bezgłowych ciał zmroził nas i sialiśmy niczym dwa nieme nieruchome posągi - dopiero w trakcie późniejszych rozmów skonstatowaliśmy, że nasze myśli biegły wówczas tym samym torem. Wydawało się, że staliśmy tak całe wieki, w rzeczywistości jednak nic trwało to dłużej niż 10-15 sekund, nienawistna, złowroga biała mgła, kłębiąc się parła do przodu jakby pchana sunącą za nią ogromną, bezimienną masą; i wówczas dał się słyszeć dźwięk, który obrócił w niwecz wszelkie nasze wcześniejsze ustalenia a jednocześnie przełamał wiążący nas czar i czym prędzej rzuciliśmy się do ucieczki, gnaliśmy co sił w nogach, jak opętani, mijając w drodze powrotnej do miasta, stadka skrzeczących, skonfundowanych pingwinów; pędziliśmy - przez zatopione w lodzie, megalityczne korytarze ku wielkiemu otwartemu placowi, stamtąd zaś w górę po pochyłości kamiennej rampy, ku normalnej zewnętrznej przestrzeni i słonecznemu światłu, nowy dźwięk, jak już wspomniałem obrócił w niwecz wszelkie nasze wcześniejsze ustalenia, ponieważ na podstawie sekcji przeprowadzonej przez nieżyjącego już Lake'a sądziliśmy, że stwory są martwe. Danfbrth wyznał mi później, iż dźwięk ów był identyczny jak ten, który aczkolwiek bardzo niewyraźny, zdołał usłyszeć dobiegający zza rogu jednej z wąskich alejek, po wyżej poziomu lodowca; szokująco przypominał świst wiatru w pobliżu wysoko położonych górskich jaskiń. Ryzykując, że zabrzmi to dziecinnie dodam jeszcze jedno, gdyż w zadziwiający sposób wrażenia Danfortha pokrywają się z moimi. Oczywiście mogły mieć na to wpływ nasze wspólne lektury, niemniej Danforth wspomniał o nieokreślonych, zakazanych źródłach, do których mógł mieć dostęp Poe, kiedy sto lat temu pisał "Artruna Gordona Pyma". Należy pamiętać, iż w tej fantastycznej opowieści występuje, w związku z Antarktydą, słowo o nieznanym acz złowrogim znaczeniu wykrzykiwane skrzeczącym głosem przez gigantyczne, upiorne śnieżne ptaki żyjące w samym sercu tej złowieszczej, mrocznej krainy:
"Tekeli - li! Tekeli - li!" Muszę stwierdzić, iż był to dokładnie ten sam dźwięk, który usłyszeliśmy nieoczekiwanie, dobiegający spoza sunącej w naszym kierunku ściany białej mgły - zdradziecki, melodyjny świergot o nader osobliwej gamie. Zanim rozległy się trzy pierwsze tony czy sylaby, obaj wzięliśmy już nogi za pas - choć wiedzieliśmy, że Stare Istoty, te które przeżyły i zostały zaalarmowane naszym wrzaskiem potrafią poruszać się na lądzie tak szybko, że gdyby tego chciały mogłyby dogonić nas w jednej chwili. Mieliśmy jednak słabą nadzieję, że nieagresywne zachowanie i przejawy rozumnego postępowania mogą sprawić, że w przypadku po chwycenia przez Istoty zostaniemy oszczędzeni, choćby nawet z czysto naukowej ciekawość i. Ponadto, jeśli tam ci nie będą mieli podstaw, by obawiać się o własne bezpieczeństwo to teoretycznie i nam nie powinni wyrządzić krzywdy. Ponieważ w tej sytuacji ukrywanie się byłoby rzeczą daremną, zapaliliśmy latarkę by omieść jej światłem korytarz za naszymi plecami. Zauważyliśmy, że mgła zaczęła rzednąć. Czy ujrzymy w końcu całego i żywego przedstawiciela gatunku tamtych;' Ponownie dobiegł nas ów zdradliwy, melodyjny świergot: "Tckcii - li! Tckcii - li!" Stwierdziliśmy, że dystansujemy naszego prześladowcę, doszliśmy do wniosku, że istota może być ranna, nie mogliśmy jednak ryzykować, było bowiem rzeczą oczywistą, że owo coś poczęło się do nas zbliżać w odpowiedzi na przeraźliwy krzyk Danfortha, nie zaś dlatego, że ścigało je jakieś inne stworzenie. Nie mieliśmy jednak czasu, by rozstrzygnąć jakiekolwiek wątpliwości. Nie byliśmy w stanie określić, gdzie znajdował się obecnie drugi z przerażających, nienazwanych, niepojętych koszmarów - la cuchnąca, plugawa góra rzygającej śluzem protoplazmy której nie widzieliśmy, a której rasa podbiła otchłań i posłała na ląd pionierów, by ponownie osiedlili się w wydrążonych w trzewiach goi tunelach;
z prawdziwie wielkim bólem zostawiliśmy również tę -najprawdopodobniej okaleczoną starą Istotę - być może ostatnią, która przetrwała - skazaną niechybnie na po wtórne schwytanie i okropny koniec. Dzięki niebiosom, że nic zwolniliśmy tempa ucieczki. Kłębiąca się mgła ponownie zgęstniała i ruszyła do przodu z narastającą prędkością. Stadka pingwinów, wędrujące korytarzami daleko w tyle zaczęły nagle głośno skrzeczeć, wykazując ewidentne oznaki paniki; co było nader zadziwiające, gdy je bowiem mijaliśmy zachowywały się zupełnie spokojnie. Ponownie rozległ się ów złowrogi, o szerokiej (lamie, melodyjny, piskliwy świergot: "Tekli - li.' Tekli -li!" Myliliśmy się. Stwór nie był ranny; \m prosili przystanął, napotykając na drodze ciała swoich martwych krewniaków i widniejące na ścianach ponad nimi, piekielne inskrypcje. nigdy się nic dowiemy jaka była ich treść, ale wygląd cmentarnych kopców w obozie L.ake'a uświadomił nam, jak wielka wagę przykładały Stare Istoty do pochówku i oddania należytej czci zmarłym. W świetle, lekkomyślnie przez nas nic gaszonej latarki ujrzeliśmy przed sobą ogromne wejście do pieczary, gdzie zbierały się nitki licznych, pomniejszych lunęli, i byliśmy naprawdę radzi, że zostawiamy za sobą te makabryczne, odrażające freski, których obecność wyczuwaliśmy, nawet ich nie widząc. Kolejna myślą jaka wzbudził w nas widok wejścia do jaskini było zmylić pościg w labiryncie mniejszych, bocznych korytarzy. Na otwartej przestrzeni natknęliśmy się na kilkanaście ślepych pingwinów albinosów, które wyglądały na śmiertelnie przerażone tajemnicza, zmierzająca również w ich kierunku istota. Gdybyśmy w tym momencie przygasili latarkę i świecili nią wyłącznie przed sobą to zamęt panujący wśród pingwinów i ich głośne skrzeczenie, w połączeniu z mgłą, mogłyby stłumić odgłos kroków, myląc trop i rzeczywisty kierunek naszej ucieczki. Pośród kłębiących się zaciekle oparów mgły - spowijających pokryta odpadkami i gruzem, nie uprzątnięta już podłogą w głównym tunelu, różniące się diametralnie wyglądem od pozostałych, dalszych korytarzy - z trudem można było cokolwiek dostrzec i sadziliśmy, że nawet Stare Istoty, pomimo iż dysponujące bliżej nie sprecyzowanym, dodatkowym zmysłem, dzięki któremu były w znacznym stopniu uniezależnione od światła, powinny mieć kłopoty z wypatrzeniem nas. Prawdę mówiąc obawialiśmy się nieco, abyśmy w pośpiechu nic zgubili drogi, dlatego też postanowiliśmy podążać dalej korytarzem wiodącym do wymarłego miasta; o skutkach zagubienia się w labiryncie nieznanych pod ziemnych tuneli woleliśmy nawet nie myśleć. Jak i, że pozostaliśmy przy życiu i wydostaliśmy się na zewnątrz jest dostatecznym dowodem, że stwór wybrał niewłaściwy korytarz, podczas gdy my, dzięki łasce opatrzności, trafiliśmy na dobry. Same pingwiny nie mogły nas uchronić, ale w połączeniu z mgła przyczyniły się znacznie do naszego wybawienia. Tylko dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu we właściwym momencie opary byty dostatecznie gęste, bowiem tuman mgły nieustannie falował i praktycznie w każdej chwili mógł się przerzedzić. Mgła rzeczywiście rozrzedziła się na krótką chwilę, tuz przed tym jak wydostaliśmy się z odrażającego, pokrytego plugawymi freskami tunelu i wbiegliśmy do jaskini; wtedy to po raz ostatni spojrzeliśmy trwożliwie za siebie i przez ułamek sekundy, właściwie mgnienie oka, dostrzegliśmy podążającą naszym śladem istotę, a w chwilę później przygasiliśmy latarkę i wmieszaliśmy się między pingwiny, w nadziei że w ten sposób uda się nam zmylić pogoń. Jeżeli los, który pozwolił nam skutecznie ukryć się przed prześladowcą okazał się dla nas łaskawy, obraz jaki ujrzeliśmy przez tę krótką chwilę, oglądając się za siebie z pewnością taki nie był - widok ten bowiem przepoił nasze wnętrza grozą, od której nigdy nie będzie nam dane się uwolnić. Powodem dla którego się obejrzeliśmy był odwieczny instynkt ściganego, który pragnie ocenić kto go ściga i jakim podąża tropem. Możliwe również, iż była to spontaniczna próba odpowiedzenia na któreś z podświadomych pytań zadawanych przez nasze zmysły. Biegnąc przed siebie koncentrowaliśmy się wyłącznie na problemie ucieczki - nie byliśmy w stanie zająć się drobiazgową obserwacją i analizą szczegółów, niemniej jednak jakieś komórki wewnątrz naszych mózgów musiały zostać zaalarmowane przez nasz węch. Dopiero później uświadomiliśmy sobie co to było - pomimo iż oddalaliśmy się od warstwy cuchnącego śluzu, spowijającego zwłoki bezgłowych Istot, wbrew nasuwającej się logice nie nastąpiła nawet najmniejsza zmiana wyczuwalnych w powietrzu woni. W pobliżu uśmierconych stworów dominował ów nowy i niewytłumaczalny fetor - ale po pokonaniu przez nas tak sporego, bądź co bądź dystansu powinien już dawno ustąpić miejsca odrażającej woni towarzyszącej tamtym. Tak jednak nie było - zamiast tego w powietrzu roztaczał się jeszcze bardziej nieznośny odór, z każdą sekundą bardziej jadowity i natarczywy. Obejrzeliśmy się zatem równocześnie, a gdy kłęby mgły opadły skierowaliśmy w tę stronę obie latarki nastawione na pełną moc; kierowała nami w lej chwili zarówno prymitywna chęć zobaczenia możliwie jak najwięcej, ale i równe spontaniczne pragnienie zmylenia istoty, polem bowiem zamierzaliśmy przygasić latarki i skryć się wśród pingwinów, wewnątrz rozciągającego się na wprost nas głównego korytarza labiryntu. Cóż za fatalny błąd! Ani Orfeusz, ani nawet żona Lota nie mogli zapłacić bardziej słonej ceny za obejrzenie się za siebie. Ponownie usłyszeliśmy to szokujące, melodyjne, świergotliwe zawodzenie: "Tekeli - li! Tekeli - li!" Powiem otwarcie - nawet jeśli wcale nie uśmiecha mi się o tym mówić - o tym co wówczas ujrzeliśmy; jakkolwiek w owej chwili czuliśmy, że nie wolno nam przyznać się do tego nawet pomiędzy sobą. Słowa jakie dotrą do czytelnika nie są w stanie oddać całej potworności tego widoku. Sparaliżował on naszą świadomość do tego stopnia, że dziwię się iż pozostało w nas tyle jeszcze rozsądku by -jak planowaliśmy - przygasić latarki i ruszyć właściwym tunelem w kierunku wymarłego miasta. Musiał nami kierować wyłącznie instynkt, ale spisał się chyba lepiej niż uczyniłby to zdrowy rozsądek, l jakkolwiek to nas uratowało, cena jaką przyszło nam zapłacić była bardzo wysoka. Z naszego zdrowego rozsądku nie pozostało bowiem zbyt wiele. Danforth był kompletnie roztrzęsiony; pierwszą rzeczą jaką sobie przypominam z dalszej naszej wędrówki był jego monotonny, histeryczny śpiew, w którym jedynie ja, spośród wszystkich innych ludzi na całym świecie, mogłem wychwycić, coś więcej niż bezsensowny bełkot szaleńca. Niósł się on upiornym falsetem pośród okropnego skrzeczenia pingwinów, rozbrzmiewał gromkim echem wśród kamiennych ścian rozciągającego się na wprost nas korytarza i - Bogu niech będą dzięki - puste go już tunelu za nami. Nie mógł zacząć swego przeciągłego zawodzenia od razu - skończyłoby się lo bowiem dla nas tragicznie i nie moglibyśmy podjąć naszej szaleńczej ucieczki na oślep. Wzdrygam się na myśl, co by się stało, gdyby jego nerwowa reakcja miała dużo szyb szy i gwałtowniejszy przebieg. South Station... Washington... Park Street... Kendall... Central... Harvard... Nieszczęsny chłopak wyśpiewywał na całe ganiło nazwy znajomych stacji tunelu kolei podziemnej Boston - Gambridge, który wydrążono głęboko pod ziemią, na terytorium naszej ojczystej Nowej Anglii, tysiące mil stąd. Brzmiało w nim ślepe przerażenie i bez trudu dostrzegłem potworną złowrogą analogię, którą sugerował ten śpiew. To, co zobaczyliśmy było czymś wykraczającym poza nasze oczekiwania, jak i bezgranicznie hardziej odrażającym i plugawym. Stanowiło absolutną i przerażająco realną apoteozę stworzonej przez autora powieści Fantastycznych "istoty która nie powinna istnieć"; jego najbliższą zrozumiałą analogią jest ogromny, wjeżdżający na stację pociąg miejskiego metra, widziany z peronu - wielki, czarny front wyłaniający się z bezkresnej, podziemnej dali upstrzony światłami o dziwnych barwach i wypełniający gigantyczny otwór tunelu jak tłok wypełnia cylinder. Tyle tylko, że my nie znajdowaliśmy się na peronie. Sialiśmy na drodze tej koszmarnej, plastycznej, giętkiej kolumny cuchnącej, opalizującej czerni, która z nieprawdopodobną prędkością przelewała się naprzód, nieomal dotykając kamiennych ścian korytarza i tocząc przed sobą spirale gęstniejących na nowo mgieł z podziemnych otchłani. By) to przerażając 'v, niemożliwy do opisania stwór, większy niż jakikolwiek pociąg przemierzający tunele metra - bezkształtna masa zbitych grud protoplazmy emanująca niezbyt silny poblask, obdarzona setkami oczu w kształcie bąbli zielonkawego światła, formujących się i zanikających, rozsianych 11.1 całej przedniej powierzchni stwora wypełniającej od ściany do ściany wnętrze korytarza. Pełznąc po błyszczącej podłodze, którą on i jego gatunek tak dokładnie oczyścili z zalegających ją gruzów, odpadków i kurzu, toczył się w naszą stronę, miażdżąc oszalałe pingwiny. W dalszym ciągu słyszeliśmy przeciągły, szyderczy krzyk:
"Tekeli - li! Tckcii - li!" i nagle przypomnieliśmy sobie, że demoniczne Shoggothy, obdarzone przez Stare Istoty życiem i myślą nie posługiwały się żadnym językiem, za wyjątkiem tego co wyrażały poprzez znane już nam układy punkcików czy kropek i były zasadniczo nieme -jeżeli nie liczyć umiejętności naśladowania głosu ich dawnych władców.
12.
Pamiętamy wejście do olbrzymiej, ozdobionej freskami półkuli i drogę powrotną przez gigantyczne komnaty i korytarze wymarłego miasta - są to jednak wspomnienia nader mgliste, jak ze snu, pozbawione odczuć związanych ze świadomą wolą, szczegółami czy fizycznym wysiłkiem. Zupełnie jakbyśmy pławili się w jakimś fantastycznym świecie czy wymiarze, gdzie nie istnieją pojęcia czasu, związków przyczynowych i kierunku. Orzeźwiło nas światło, słabe płynące z zewnątrz światło na rozległej, kolistej przestrzeni; nie zbliżaliśmy się już do wyładowanych sań, ani nie spojrzeliśmy po raz ostatni na zwłoki nieszczęsnego Gedney'a i zaprzęgowego psa. Spoczywają w osobliwym, gigantycznym mauzoleum i mam nadzieję, że do końca istnienia tej planety nikt już nie zakłóci im spokoju. Kiedy pięliśmy się z wysiłkiem po ogromnej, spiralnej pochyłości po raz pierwszy od momentu naszej obłąkańczej ucieczki, uświadomiliśmy sobie jak bardzo byliśmy zmęczeni i zdyszani po tak długim biegu w rozrzedzonym powietrzu płaskowyżu; ale nawet lęk przed kompletnym wyczerpaniem nie zmusił nas do zwolnienia tempa, aż do chwili, gdy na powrót znaleźliśmy się w krainie słońca, nieba i normalności. W fakcie opuszczenia przez nas tego miasta pogrzebanych epok było coś, w nieokreślony sposób, słusznego i właściwego - kiedy bowiem dysząc ciężko pięliśmy się ku szczytowi sześćdziesięciostopniowego cylindra pierwotnej, kamiennej budowli dostrzegliśmy na ścianach ciąg heroicznych rzeźb wykonanych wczesna i bynajmniej nie dekadencką techniką przez wymarłą rasę - pożegnanie wykute przez Stare Istoty ponad 50 milionów lat temu. Koniec końców, wgramoliliśmy się na szczyt, trafiliśmy na ogromne usypisko powalonych bloków; od zachodu wznosiły się biegnące łukowato ściany wyższych, kamiennych budowli, od wschodu zaś, za linią bardziej uszkodzonych gmachów przezierały posępne szczyty potężnego masywu górskiego. Ma horyzoncie od południa, poprzez szczeliny w postrzępionych, rozpadających się ruinach przezierało krwistoczerwone, wiszące nisko, antarktyczne słońce. Poprzez kontrast ze stosunkowo znanym i swojskim krajobrazem polarnym, ów przerażający wiek i martwota upiornego miasta wydawały się jeszcze bardziej porażające, na niebie nad nami kłębiły się masy wirujących, opalizujących lodowych oparów; poczuliśmy jak mróz zaciska na nas swoje bezlitosne szpony. Powoli, ze znużeniem poprawiliśmy plecaki ze sprzętem, które instynktownie chroniliśmy podczas ucieczki, pozapinaliśmy guziki grubej odzieży i potykając się ruszyliśmy w dół osypiska, rozpoczynając wędrówkę przez kamienny labirynt w kierunku pogórza, gdzie zostawiliśmy nasz samolot, nie wspomnieliśmy nawet słowem o tym, co zmusiło nas do ucieczki z mroków kryjących w sobie najgłębsze sekrety ziemi i archaiczne otchłanie. W niecały kwadrans odnaleźliśmy stromy stok - przypuszczalnie starożytny szlak wiodący wprosi na pogórze. Zeszliśmy nim i po chwili pośród rozsianych z rzadka na wznoszącym się stoku ruin wypatrzyliśmy ciemny kształt ogromnego samolotu. W połowie drogi na szczyt wzgórza, gdzie znajdował się cel naszej wędrówki, przystanęliśmy na chwilę, dla zaczerpnięcia oddechu i odwróciliśmy się, by jeszcze raz rzucić okiem na fantastyczny labirynt nieprawdopodobnych, wręcz niemożliwych kształtów zaklętych w kamieniu - rysujących się mistycznie na tle nieznanego zachodu. Kiedy tak staliśmy, zauważyliśmy, że niebo utraciło cala swa poranna mglistość - skłębione lodowe opary wznosiły się ku zenitowi, a ich szydercze zarysy zdawały się układać, w tajemne, niewyraźne wzory, których najwyraźniej nie da się określić i sprecyzować. W oddali, na bieli horyzontu, niżą budowlami groteskowego miasta odcinała się bajeczna linia najeżonego turniami fioletu a jej wyniosłe iglice wyglądały niczym majak ze snu pośród przyzywając ego, nabiegającego barwa różu zachodniego nieba. Nieco wyżej patrząc w stronę lśniącej krawędzi stoków opadających ku starożytnemu płaskowyżowi, można było dostrzec wyschnięte koryto pradawnej rzeki, przecinające ów teren nieregularną wstęgą cienia. Ten nieziemski widok, przepełniony nieomal kosmicznym pięknem, zaparł nam dech w piersiach, ale nie trwało to długo, bowiem zaraz potem do naszych serc poczęła się wkradać dziwna, po tym wszystkim, groza. Ta odległa, fioletowa linia nic mogła być bowiem niczym innym, jak przerażającymi górami zakazanej krainy - najwyższymi szczytami na ziemi, ogniskującymi w sobie całe ziemskie zło; siedliskiem nic dających się wysłowić koszmarów i sekretów archaiku;
górami, do których zanosili modły i unikali jak ognia ci, którzy lękał' się nawet przedstawienia w kamieniu prawdy na ich temat; stokami, których nie tknęła stopa żadnego żywego stworzenia na ziemi, ale nawiedzonymi przez dziwne błyski i rozsyłającymi dziwne, blade promienie omiatające pobliskie równiny i rozcinające mrok polarnej nocy. Były one bez wątpienia nieznanym archetypem przerażającego Kadath z Lodowych Pustkowi leżącym poza płaskowyżem Leng, o którym zdawkowo i wymijająco wspominają prastare legendy. Jeżeli wierzyć płaskorzeźbom, które mieliśmy okazję oglądać w zapomnianym praludzkim świecie, te tajemnicze fioletowe góry nie mogły znajdować się dalej, niż trzysta mil stąd, niemniej jednak ich mgliste, bajeczne kontury odcinały się ostro ponad odległą krawędzią, niczym postrzępiony bliżei;, monstrualnej, obcej planety, która tylko czeka by wzbić się w posępne, nieznane niebiosa. Ich wysokość musiała być wręcz niewyobrażalna - ich wierzchołki sięgały a w rozrzedzone warstwy atmosferom, gdzie zamieszkuje jedynie gazowo widma i skąd ptaki spadają martwe. Spoglądając na nie pomyślałem z zaniepokojeniem o niektórych aluzjach i sugestiach zawartych w rzeźbach - mówiących o tym, co fale nie istniejącej już rzeki przyniosły któregoś razu do miasta z tych przeklętych stoków, i zastanawiałem się na ile uzasadnione, a na ile szalone i wynaturzone były obawy Starych Istot, które tak powściągliwie ukazywały owo coś, na swoich reliefach. Przypomniałem sobie, że północny kraniec tych gór, musi znajdować się w pobliżu brzegów Ziemi Królowej Marii, gdzie obecnie, nie dalej niż l 000 mil stąd, prowadziła prace ekspedycja sir Douqlasa Mawsona; i miałem tylko nadzieje, że żaden z tych los nie pozwoli sir Douglasowi i jego ludziom ujrzeć choć przez chwile. - tego, co musiało znajdować się poza pasmem ochronnego, nadbrzeżnego górskiego masywu. Takie właśnie myśli kłębiły się podówczas w mym skonfundowanym umyśle, nerwy miałem nielicho nad szarpnięte - ale z Dantoneem było jeszcze gorzej niż ze mną. Na długo wcześniej nim minęliśmy ogromne, przypominające kształtem Gwiazdę ruiny i dolecieliśmy do samolotu, trawiące nas leki skupiły się na mniejszym acz dostatecznie rozległym masywie widniejącym w oddali. Po wschodniej stronie, w odrażający sposób, piętrzyły się atramentowo czarne stoki upstrzone tu i ówdzie zdewastowanymi, kamiennymi minami - które ponownie przywiodły nam na myśl owe dziwne, azjatyckie obrazy Nicholasa Roericha; a kiedy myśleliśmy o przerażających, plugawych, amorficznych istotach, które niczym cuchnące wije mogły pełzając, dotrzeć do najwyższych poziomów wydrążonych sieci tuneli górskich szczytów, perspektywa ponownego lotu ponad wymierzonymi dwuznacznie ku niebu otworami jaskiń, gdzie hulający wiatr wydawał dźwięk podobny do złowrogiego, posępnego, melodyjnego świergotu bynajmniej nie przypadła nam do gustu. Powiem otwarcie - byliśmy przerażeni, paniczny strach przeniknął nas do szpiku kości. Co gorsza, spostrzegliśmy wyraźne mgły płożące się wokół niektórych wierzchołków, opary które nieżyjący już Lakę wziął mylnie za przejaw aktywności wulkanicznej -i z dreszczem dojmującej zgrozy powróciłem myślami do wirujących spiralnie mgieł, przed którymi właśnie uciekliśmy - a także do bluźnierczej, stanowiącej ostoję koszmarów otchłani, gdzie rodziły się te gęste, mleczno-białe, złowróżbne kłęby. Samolot zastaliśmy w jak najlepszym porządku - natychmiast też, nałożyliśmy niezgrabnie ciężkie futra, używane podczas lotu. Danforth bez trudu uruchomił silnik i gładko wystartowaliśmy, wznosząc się nad koszmarne miasto. W dole rozciągały się pierwotne, gigantyczne kamienne budowle - dokładnie takie same, jak kiedy ujrzeliśmy je po raz pierwszy, nasz aeroplan zaś zaczął się wznosić i wchodzić w łagodny skręt w celu sprawdzenia siły wiatru przed ostatecznym przekroczeniem przełęczy. W wyższych warstwach atmosfery musiały występować silne zawirowania powietrza, bowiem chmury lodowego pyłu stojące w zenicie tworzyły najfantastyczniejsze kształty. Jednak na wysokości 24 tysięcy stóp, które musieliśmy osiągnąć, aby móc pokonać przełęcz, nawigacja okazała się całkiem prosta. Kiedy zbliżyliśmy się do strzelistych szczytów, ponownie dobiegł nas dziwny świergotliwy szum wiatru i zauważyłem, że spoczywające na sterach dłonie Danfortha zaczęły drżeć. Byłem wprawdzie pilotem-amatorem, ale w tej chwili doszedłem do wniosku, że będzie o wiele lepiej i bezpieczniej, jeśli to ja przeprowadzę maszynę przez przesmyk między turniami. Kiedy zaproponowałem Danforthowi, że zamienię się z nim na miejsca i przejmę stery - nie zaprotestował. Starałem się zachowywać pełny spokój i wykorzystując całe swe umiejętności wpatrywałem się w skrawek czerwonego, odległego nieba pomiędzy stokami ograniczającymi przełęcz - ostentacyjnie nie zwracając uwagi na kłębiące się wokół górskich wierzchołków mgły i marząc jedynie o woskowych kulkach w uszach - podobnie jak załoga (Jlissesa, przepływająca obok wybrzeża Syren -by nie docierał do mnie dziwny, niepokojący świergot wiatru. Ale Danforth zwolniony od obowiązków pilota, trawiony przerażającym napięciem nerwowym nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Przez cały czas czułem jak się kręci i wierci spoglądając to do tyłu na straszliwe, oddalające się miasto, to znów do przodu na najeżone mrocznymi otworami jaskiń, przygniecione brzemieniem kamiennych sześcianów wierzchołki i ponure morze zaśnieżonych, okolonych wałami, pagórków; od czasu do czasu przenosił wzrok na zakryte groteskowymi chmurami niebo. I wtedy, gdy szykowałem się by bezpiecznie przebyć przełęcz jego szaleńczy wrzask o mało nic spowodował katastrofy - gdy pod wpływem tego krzyku na moment straciłem kontrolę nad sterami. Sekundę później stanowczość wzięła górę i już bez przeszkód przekroczyliśmy przełęcz - obawiam się jednak, że Danforth już nigdy nie dojdzie do siebie. Wspomniałem już, że Danforth nie chciał mi powiedzieć, co go tak przeraziło, że ni stąd, ni zowąd zaczął wyć jak opętany i ta groza - nie mam niestety co do tego najmniejszych wątpliwości - stała się powodem jego obecnego załamania. Prowadząc w trakcie lotu urywaną rozmowę musieliśmy krzyczeć, by móc się nawzajem usłyszeć pośród zawodzącego świergotu wiatru i ryku silników - dotarliśmy w końcu do bezpiecznej partii gór i powoli zaczęliśmy obniżać pułap, kierując się w stronę naszego obozowiska;
przede wszystkim jednak ponownie złożyliśmy przyrzeczenie, że utrzymamy wszystko w tajemnicy - zgodnie z tym co postanowiliśmy opuszczając koszmarne miasto.
Pewne rzeczy - co do tego byliśmy zgodni - nie powinny zostać rozgłoszone. Lepiej aby ludzie nigdy się o nich nie dowiedzieli; są tematy o których nie należy rozmawiać - z rozmaitych skądinąd powodów - i zapewne nie opowiedziałbym o tym wszystkim, gdyby nie paląc a potrzeba powstrzymania za wszelką cenę ekspedycji Starkweathera i Moora, oraz wszystkich innych. Ze względu na spokój i bezpieczeństwo ludzkości należy bezwzględnie pozostawić w spokoju pewne mroczne zakątki i niezgłębione otchłanie ziemi; aby nie obudzić, z pozom martwych okropności, w ciałach których wciąż jeszcze może się tlić uśpione, odrażające życie, i by bluźniercze ocalałe, koszmarne monstra nie zapragnęły wypełznąć ze swych czarnych, cuchnących nor ku nowym, jeszcze rozleglejszym podbojom. Danforth napomknął jedynie, iż to co ujrzał, a co tak go przeraziło było straszliwym, plugawym mirażem. Zaklinał się, iż nie miał on żadnego związku z sześcianami i jaskiniami ziejącymi w tyci', przeraźliwych, rożni zduiewających upiornym, melodyjnym echem, spowitych mlecznobiałymi oparami mgieł, wydrążonych jak plaster miodu Górach Szaleństwa, które pozostawiliśmy daleko za nimi. Był to jeden tylko, demoniczny i ulotny obraz, widok trwający nie dłużej niż mgnienie oka - dostrzeżony pośród skłębionych chmur przesuwających się po nieboskłonie - obraz lego, co znajduje się poza łańcuchem fioletowych gór na zachodzie, których Stare Istoty tak bardzo się lękały, i których unikały. Bardzo możliwe, że wszystko to było jedynie osobliwym złudzeniem, zrodzonym wskutek poprzednich napięć, podobnie jak ów rzeczywisty, choć niezrozumiały fantom wymarłego, śródgórskiego miasta, jaki ujrzeliśmy w pobliżu obozu Lake'a, poprzedniego dnia;
dla Danfortha wizja ta była tak żywa, że jej wspomnienia dręczą go po dziś dzień. Zdarza mu się również, aczkolwiek nader rzadko szeptać pozornie pozbawione sensu słowa o "czarnej jamie", "rzeźbionej krawędzi", "proto-Shoggothach", "pozbawionych okien pięciowymiarowych bryłach", "bezimiennym, potwornym cylindrze", "Starszych Pharos", "Yog-Sothoth", "pierwotnej, białej galarecie", "kolorze z przestworzy", "skrzydłach", "oczach w ciemności", "księżycowej drabinie", "pierwszym, wiecznym i nieśmiertelnym" i innych równie osobliwych rzeczach. Kiedy jednak dochodzi do siebie, natychmiast wypiera się wszystkiego, składając to na karb niesamowitych i makabrycznych lektur z poprzednich lat. Danforth rzeczywiście jest jednym z nielicznych, którzy odważyli się przeczytać do końca plugawy, szalony, złowieszczy "Necronomicon", którego egzemplarz, nadżarty mocno przez robaki jest trzymany pod kluczem w bibliotece naszego uniwersytetu. Nie ulega wątpliwości, że kiedy przekraczaliśmy masyw wyższe warstwy nieba były silnie wzburzone i spowite gęstymi oparami; i choć nic byłem w stanie dojrzeć zenitu, wyobrażałem sobie doskonale jak dziwne i fantastyczne formy potrafią przyjmować wiry lodowego pyłu. Wiadomo, jak wyraziste potrafią być czasami odległe widoki odbite, załamane i powiększone przez tego typu warstwy skłębionych chmur, a bujna wyobraźnia z łatwością mogła dokonać reszty. Danforth oczywiście nie wspomniał nawet słowem o zaobserwowanym przez siebie koszmarze, dopóki nie połączył go z przeczytanymi wcześniej lekturami. W jednym spojrzeniu, trwającym nie dłużej niż mgnienie oka nie byłbym w stanie dojrzeć tak wiele. Jego przeraźliwe wrzaski ograniczały się wówczas do powtarzania na okrągło jednego, jedynego, szalonego słowa, którego źródło jest aż nazbyt oczywiste: "Tekeli - li! Tekeli - li!"
Widmo nad Innsmouth
(The Shadow Over Innsmouth)
I
Zimą z 1927 na 1928 rok przedstawicielw rządu federalnego przeprowadzili dziwne i tajemnicze śledztwo w sprawie pewnych okoliczności, jakie miały miejsce w starym porcie Innsmouth w Massachusetts. Po raz pierwszy usłyszano o tym w lutym, kiedy dokonano całej serii obław i aresztowań, a następnie spalono i wysadzono dynamietem - przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności - ogromną ilość rozpadających się i zjedzonych perzez korniki, najprawdopodobniej opustoszałych domów nad brzegiem morza, gdzie od dawna nikt nie zaglądał. Mniej dociekliwi potraktowali to jako jedną z większych akcji w walce z alkocholizmem.
Ci, którzy baczniej śledzili wszystkie nowiny, dziwili się tak olbrzymią ilością aresztowanych, tak wielką siłą zmoblilzowaną do przeprowadzenia tej akcji i tajemnicą, jaką otoczono dalsze losy więźniów. Nie było żadnej rozprawy sądowej, żadnego sprecyzowanego oskarżenia; nie widziano też nikogo ze schwytanych w żadnym z lokalnych aresztów. Dochodziły jakieś mgliste wieści o chorobie i obozach koncentracyjnych, a potem, o osadzaniu tych więźniów w różnych obozach wojskowych, ale nic konkretnego. Innsmouth zostało prawie całkiem wyludnione i nawet jeszcze teraz niełatwo tam dostrzec ślady budzącego się życia.
Ponieważ spotkało się to z protestem różnych liberalnych organizacji, po długich i tajemniczych dyskusjach zawieziono niektórych ich przedstawicieli do kilku obozów i więzień. W konsekwencji stowarzyszenia te stały się dziwnie bierne i powściągliwe. Dziennikarze zajmowali bardziej zdecydowane stanowisko, ale wszystko wskazywało na to, że większość z nich w końcu zaczęła współdziałać z rządem. Tylko jedno ilustrowane pismo, zawsze dyskredytowane z powodu zamieszczania nierzetelnych informacji, wspomniało coś o łodzi podwodnej, która wystrzeliła torpedy wgłąb rozpadliny morskiej tuż za Diabelską Rafą. Fakt ten, o którym przypadkowo usłyszano w marynarskiej spelunce, zdawała się raczej mało prawdopodobny, ponieważ ta niska, czarna rafa leży jakieś półtorej mili od portu Innsmouth.
W całej okolicy i pobliskich miastach bezustannie szeptano na ten temat, ale nie dzielono się tymi uwagami z nikim z zewnątrz. Pewnie przez całe stulecia rozprawiano o zamierającym i opustoszałym Innsmouth i choćby wymyślono coś nowego, nie mogłoby to dorównać temu koszmarowi, o jakim napomykano i szeptano od lat. Wiele powodów przyczyniło się do skrytości tutejszych ludzi, toteż nie było sensu wywierać na nich presji. Poza tym, tak naprawdę to niewiele widzieli, gdyż rozległe, słone bagniska, puste i bezludne, odstraszały od Innsmouth okolicznych mieszkańców, tych od strony lądu.
Wobec tego ja przełamię ów zakaz mówienia o tej sprawie. Wyniki - a jestem o tym głęboko przekonany - są tak niewątpliwe, że napomknięcie o tym, co zostało odkryte podczas strasznej obławy w Innsmouth, nie może przynieść żadnej szkody, może tylko wzbudzić potworną odrazę. A to, co zostało odkryte, różnie można interpretować. Nie mam pojęcia, jak dużo z tej opowieści zostało mi przekazane, ale wiele mam powodów ku temu, aby głębiej wnikać w tę sprawę. Zetknąłem się z nią znacznie bliżej, niż komukolwiek przypadło to w udziale, i wyniosłem wrażenia, które mogą mnie jeszcze doprowadzić do nieprzewidzianych sytuacji.
To właśnie ja uciekłem w popłochu z Innsmouth we wczesnych godzinach rannych16 lipca 1927 roku i to właśnie moje prośby, skierowane do władz o przeprowadzenie śledztwa i aktywną działalność, wyłoniły na światło dzienne wspomniany epizod. Nie miałem nic przeciw temu, by milczeć, gdyż sprawa była świeża i niejasna; teraz jednak, kiedy należy już do przeszłości, kiedy wygasło zainteresowanie i ciekawość ludzi, zawładnęło mną dziwne pragnienie, aby mówić o tych strasznych godzinach w owym widmowym porcie śmierci i bluźnierczej niesamowitości. Samo mówienie o tym pomaga mi odzyskać wiarę w moją sprawność umysłową; upewnić się, że nie jestem pierwszym, który uległ tej zaraźliwej, koszmarnej halucynacji. Pomaga mi też w podjąciu decyzji co do pewnego strasznego kroku, jaki mam zrobić w niedalekiej przyszłości.
Nigdy nawet nie słyszałem o Innsmouth, aż do owego dnia, kiedy ujrzałem je po raz pierwszy i... jak dotąd... po raz ostatni. Postanowiłem uczcić moje dojście do pełnoletności wycieczką do Nowej Anglii - zwiedzanie o charakterze antykwarycznym i genealogicznym - zaplanowałem jechać prosto ze starego Newburyport do Arkham, skąd wywodziła się rodzina mojej matki. Nie miałem samochodu, podróżowałem więc pociągiem, trolejbusem i autobusem, starając się zawsze o jak najtańszy środek lokomocji. W Newburyport poinformowano mnie, że najlepiej jechać do Arkham pociągiem; i dopiero przy kasie biletowej na stacji, kiedy trochę się zastanowiłem nad wysoką ceną biletu, dowiedziałem się o Innsmouth. Postawny kasjer o bystrym wyrazie twarzy, którego akcent świadczył o tym, że pochodzi z innych stron, zdawał się rozumieć moje oszczędnościowe zabiegi i zaproponował mi coś, czego poprzednio żadna z osób, u których się informowałem, nie zrobiła.
- Mógłby pan, wydaje mi się, pojechać starym autobusem - powiedział z pewnym wahaniem - tylko że w tych stronach nikt go nie uznaje. Jedzie przez Innsmouth - pewnie pan coś o tym słyszał - dlatego ludzie nie lubią go. Ptowadzi go facet z Innsmouth - Joe Sargent - ale chyba nie ma tu wogóle pasażerów ani też w Arkham. Dziwne, że ten autobus jeszcze jeździ. Wydaje mi się, że jest tani, ale nigdy nie widuje w nim więcej niż dwie, trzy osoby, wyłącznie ludzie z samego Innsmouth. Odjeżdża z rynku - sprzed drogerii Hammonda - o dziesiątej rano i o siudmej wieczorem, o ile się coś ostatnio nie zmieniło. Wygląda na strasznego gruchota, sa, nigdy jeszcze nim nie jechałem.
Wtedy to właśnie po raz pierwszy usłyszałem o Innsmouth. Każda wzmianka o mieście, nie zaznaczonym na mapie ani też nie wspomnianym w ostatnich przewodnikach, wzbudziła by moje zainteresowanie, a dziwne aluzje kasjera naprawdę mnie zaciekawiły. Miasto, które mogło rodzić taką niechęć okolicznych mieszkańców, musi być w jakiś sposób niezwykłe i warte choćby zwrócenia nań uwagi turysty. Jeśli znajduje się po drodze do Arkham, to po prostu wcześniej wysiądę. Poprosiłem kasjera, żyby coś opowiedział o tym mieście. Zamyślił się, po czym zaczął mówić jakby z poczuciem pewnej wyższości:
- Innsmouth? No cóż, dziwne to miasto, położone przy ujściu rzeki Manuxet. Niegdyś było to całkiem duże miasto, a przed wojną, przed 1812 rokiem, miasto portowe, ale w ciągu stu lat rozpadło się. Nie jeździ tam teraz kolej... Główna linia nigdy tamtędy nie prowadziła, a boczna, z Rowley, została skasowana przed laty.
Jest tam więcej pustych domów niż ludzi, nic się tam nie robi poza łowieniem ryb i homarów. A sprzedają swoje połowy albo w Arkham, albo w Ipswitch. Niegdyś było tam sporo fabryk, ale nic z nich nie zostało, jest tylko rafineria złota, pracująca na minimalnych obrotach.
Kiedyś ta rafineria była ogromna, a jej właściciel, stary Marsh, musi być bogatszy niż Krezus. Podobno ma jakąś skurną chorobę albo też na stare lata coś go pokręciło i dlatego trzyma się z dala od ludzi. Jest wnukiem kapitana Obeda Marsha, założyciela rafinerii. Matka jego była cudzoziemką - powiadają, że pochodziła z wysp na Morzu Południowym - dlatego zrobił się straszny szum, kiedy pięćdziesiąt lat temu ożenił się zjakąś dziewczyną z Ipswich. Zawsze robi się taki szum, gdy chodzi o ludzi z Innsmouth, a w tych okolicach każdy, w którego żyłach płynie krew mieszkańca Innsmouth, stara się to ukryć. Jednak dzieci i wnuki Marsha wyglądają tak samo jak wszyscy. Kiedyś mi je pokazano, ale prawdę mówiąc starszych jego dzieci już ostatnio się tu nie spotyka. Starego nigdy jeszcze nie widziałem.
Ale dlaczego wszyscy mają taką niechęć do Innsmouth? Radzę, młody człowieku, abyś nie zważał na to, co się tutaj opowiada. Trudno ludzi nakłonić, żeby coś mówili, ale jak już raz zaczną, nie ma końca. Opowiadają różne rzeczy o Innsmouth, najczęściej szeptem, i to od stu lat, a boją się, jak chyba niczego na świecie. Niektóre ich opowieści mogłyby pana ubawić - na przykład o kapitanie Marshu, który wszedł w układy z diabłem i z samego piekła sprowadzał demony do Innsmouth, albo o oddawaniu czci samemu szatanowi i składaniu strasznych ofiar w jakimś miejscu koło portu, na które ludzie się natknęli podobno w 1845 roku czy mniej więcej w tym czasie - ale ja pochodzę z Paton, Vermont, i w tego rodzaju historie nie wierzę.
Powinien pan jednak posłuchać, co mówią ludzie, paniętający dawne czasy, o czarnej rafie przybrzeżnej - nazywają ją Diabelską Rafą. Od dawna sterczy nad powierzchnią wody i prawie nigdy się nie kryje, a mimo to trudno by ją nazwać wyspą. Krąży opowieść, że niekiedy widać na niej cały legion diabłów - wylegują się tam albo też wlatują do jakiś pieczar na jej szczycie i wylatują. Powierzchnia tej rafy jest nierówna i wyboista, a rozciąga się w morze dobrą milę. Kiedyś, jak jeszcze przypływały tu statki, marynarze nakładali kawał drogi, żeby ją tylko ominąć.
Oczywiście marynarze nie pochodzący z Innsmouth. Mieli oni za złe kapitanowi Marshowi, że podobno w nocy cumował przy tej rafie, kiedy była odpowiednia fala. Chyba rzeczywiście tak robił, bo ukształtowanie tej skały jest ciekawe, no i szukał tam zapewne piratów, a być może nawet i znajdował. Mówiło się jednak o jego kontaktach z diabłami. W sumie, wydaje mi się, że to właśnie kapitan przyczynił się do tak złej reputacji rafy.
Działo się to jeszcze przed wielką epidemią w 1845 roku, kiedy to wywieziono co najmniej połowę mieszkańców Innsmouth. Nie stwierdzono, co to była za choroba, prawdopodobnie przywleczono ją statkiem z innych krajów, może z Chin albo jeszcze z innych stron. Okropne to było - zupełne szaleństwo, wyczyniano tam takie rzeczy, że napewno nie wszystkie wieści o tamtejszych poczynaniach przedostały się poza miasto, które zostało w strasznym stanie. Ci ludzie już nigdy nie wrócili, a teraz nie ma tam więcej niż trzystu albo czterystu mieszkańców.
Ale najbardziej istotne jest to, że ludzie czują jakieś uprzedzenie rasowe - i wcale tego nie potępiam. Sam też nie cierpię ludzi z Innsmouth i nie mam ochoty nawet wybrać się do tego miasta. Myślę, że się pan orientuje - choć po pańskim akcencie wnioskuję, że pochodzi pan z Zachodu - jak częste kontakty miały nasze statki z Nowej Anglii z rozmaitymi najdziwniejszymi portami w Afryce, Azji, na południowych morzach i w różnych innych częściach świata i jak dziwnych ludzi czasami stamtąd przywożono. Może słyszał pan o Salemie, który przywiózł sobie Chinkę za żonę, a także i tym, że w okolicy Cape Cod wciąż jeszcze żyje cała gromada ludzi pochodzących z wysp Fidżi.
Mieszkańcy Innsmouth muszą mieć coś wspólnego z taką przeszłością. To miasto było zawsze odcięte od reszty okolicy z powodu otaczających go bagien i rzek, nie znamy więc wszystkich szczegółów tej sprawy. Jest jednak oczywiste, że stary kapitan Marsh przywiózł jakieś dziwne istoty, kiedy trzy jego statki powracały w latach dwudziestych i trzydziestych. Nie ulega wątpliwości, że nawet teraz jest coś dziwnego w ludziach mieszkających w Innsmouth... Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale po prostu skóra człowiekowi cierpnie. Przekona się pan po Sargencie, jeżeli pojedzie pan jego autobusem. Niektórzy mają dziwaczne, wąskie głowy, płaskie nosy i wyłupiaste oczy, które wydają się nigdy nie zamykać, a ich skóra też jest jakaś inna. Chropowa i pokryta parchami, szyja pomarszczona i pofałdowana. Bardzo wcześnie łysieją. Najgorzej wyglądają starzy, choć szczeże mówiąc nie zdażyło mi się spotkać naprawdę starego człowieka. Chyba umierają spojrzawszy w lustro! Zwierzęta ich nie znoszą, mieli straszne kłopoty z końmi, zanim nastały samochody.
Nikt z tutejszych ludzi ani też z Arkham czy Ipswich nie chce mieć z nimi do czynienia, oni sami też zresztą stronią, kiedy też przybywają do miasta albo jeśli ktoś z zewnątrz próbuje łowić na ich terenach. Dziwne, że taka jest obfitość ryb wokół portu w Innsmouth, a prawie wcale ich nie ma w okolicznych wodach, ale niech pan spróbuje łowić u nich, to zobaczy pan, jaką robią nagonkę na człowieka. Kiedyś przyjeżdzali tutaj pociągiem. Chodzili pieszo do Rowley i tam wsiadali do pociągu, kiedy skasowano boczną linię, ale teraz przyjeżdzają autobusem.
Jest w Innsmouth hotel, nazywa się Gilman House, ale nie wydaje mi się, aby był coś wart. Nie radziłabym się w nim zatrzymywać. Lepiej niech pan tutaj przenocuje i pojedzie sobie jutro rano autobusem o dziesiątej. Wieczorem o ósmej jest autobus powrotny do Arkham, Kilka lat temu zatrzymał się w tym hotelu pewien inspektor z fabryki i miał jakieś nieprzyjemne przeżycia. Zdaje się, że gromadzi się tam dziwny tłum, bo słyszał jakieś rozmowy w innych pokojach - choć większość była podobno pusta - co go strasznie przeraziło. Była to cudzoziemska mowa, tak mu się zdawało, ale najgorszy wydawał mu się jeden głos, który słychać było tylko od czasu do czasu. Brzmiał bardzo nienaturalnie - tak jakby się przelewał - a inspektor nie miał odwagi się rozebrać i pójść spać. Przeczekał do świtu i z samego rana umknął stamtąd. Rozmowa toczyła się przez całą noc.
Człowiek ten - nazywał się Casey - opowiadał potem, że mieszkańcy Innsmouth bez przerwy go obserwowali, wydwało mu się, że nie spuszczali zeń oka ani na chwilę. Stwierdził, że rafineria Marsha to dziwne miejsce - stara budowla przy niższych wodospadach na rzece Manuxet. Wszystko, co mówił, zgadzało się z tym, co już przedtem słyszałem. Księgi handlowe zaniedbane, żadnych rachunków z przeprowadzonych transakcji. Zawsze otaczano tajemnicą źródło, z którego pochodzi złoto Marsha oczyszczane w tej rafinerii. Nie słychać było, żeby je sprzedawano, ale parę lat temu wywieźli gdzieś ogromną ilość sztab złota.
Niegdyś mowiono, że marynarze i pracownicy rafinerii sprzedają po cichu jakieś nieznane obce klejnoty, no i że parę razy widziano kobiety z rodziny Marsha w takich właśnie klejnotach. Ludzie powiadali, że pewien kapitan Obed skupował je w jakimś pogańskim porcie, zwłaszcza że zawsze zamawiał całe stosy szklanych paciorków i różnych świecidełek, takich samych, jakie zabierali zwykle marynarze na handel wymienny. Inni znów przypuszczli, i wciąż tak jeszcze uważają, że znalazł ukryte skarby pirackie na Diabelskiej Rafie. Stary kapitan nie żyje już od sześćdziesięciu lat i nie pojawił się na tych wodach ani jeden większy statek od czasu Wojny Domowej, a jednak Marshowie wciąż skupują różne miejscowe ozdoby - głównie szklane i gumowe ozdóbki, tak słyszałem. Być może mieszkańcy Innsmouth lubią je nosić - są chyba tacy sami jak kanibale znad Południowego Morza albo dzikusy z Gwinei.
To zaraza w czrerdziestym szóstym roku zniszczyła chyba najlepszych ludzi w mieście. W każdym razie teraz wszyscy wyglądają podejrzanie, a Marshowie i inni bogacze najgorzej. Jak już wspomniałem, w całym mieście nie ma więcej niż czterysta osób, choć powiadają, że wszystkie ulice istnieją jak dawniej. Wydaje mi się, że na południu takich jak oni nazywa się "białą hołotą" - rozpustnicy, szczwane lisy, robią jakieś potajemne interesy. Łowią mnóstwo ryb i homarów i wywożą ciężarówkami. Niepojęte, dlaczego akurat tam gromadzą się ryby, a nie gdzie indziej.
Nikt nie jest w stanie wyśledzić tych ludzi, a dla przedstawicieli szkolnictwa czy też urzędników skarbowych to zupełny koszmar. Mieszkańcy Innsmouth nie lubią, aby obcy wścibiali nos w ich życie. Słyszałem na własne uszy, że paru przedstawicieli rządowych i handlowców całkiem tam przepadło, krąży też wieść, że jeden dostał pomieszania zmysłów i teraz jest w Danvers. Musieli go czymś bardzo nastraszyć.
Dlatego właśnie, na pana miejscu, nie wybierałbym się tam na noc. Nigdy tam nie byłem i nie mam na to ochoty, ale sądzę, że pobyt w tym mieście za dnia nie może panu zaszkodzić, choć tutejsi ludzie i tego będą panu odradzać. Jeżeli lubi pan zwiedzać i interesuje się pan przeszłością, to Innsmouth świetnie się do tego nadaje.
Wobec tego spędziłem wieczór w bibliotece publicznej w Newburyport, żeby dowiedzieć się czegoś o Innsmouth. Kiedy próbowałem pytać miejscowych ludzi w sklepach, restauracjach, garażach i straży pożarnej, napotykałem na jeszcze większą niechęć, niż się spodziewałem, choć przecież uprzedzał mnie o tym kasjer na stacji kolejowej; uznałem, że nie mam czasu na to, żeby przełamywać tę ich instynktowną powściągliwość. Objawiali jakąś dziwną nieufność, tak jakby każdy, kto się interesuje Innsmouth, budził w nich podejrzliwość. Zatrzymałem się w YMCA, a tamtejszy recepcjonista najwyraźniej nie radził mi wybierać do tego posępnegp, chylącego się do upadku miasta; a pracownicy biblioteki podzielili ten pogląd. W oczach ludzi wykształconych Innsmouth było po prostu jaskrawym przykładem zdegenerowanego miasta.
Znajdujące się na półkach bibliotecznych kroniki historyczne, dotyczące okręgu Essex, nie objaśniały wiele. Wyczytałem, że miasto powstało w 1643 roku, przed Rewolucją słynęło z przemysłu okrętowego, na początku dziewiętnastego wieku było wspaniale prosperującym portem morskim, a potem ośrodkiem przemysłowym wykożystującym siłę wodną rzeki Manuxet. Epidemia i zamieszki w 1846 roku były potraktowane pobieżnie, tak jakby przynosiły ujmę temu okręgowi.
Niewiele było zapisów odnośnie schyłku tego miasta, choć znaczenie końcowego rejestru było niedwuznaczne. Po Wojnie Domowej cały przemysł ograniczył się do rafinerii Marsha, a handel sztabami złota stanowił jedyną pozostałość wielkiego niegdyś ośrodka handlowego, no i oczywiście w dalszym ciągu zajmowano się rybołóstwem. Jednakże i rybołóstwo z czasem stało się mniej opłacalne z powodu spadku cen i konkurencju coraz liczniejszych korporacji, choć wciąż połowy wokół Innsmouth były obfite. Cudzoziemcy rzadko się tu osiedlali, istniałi jrdnak dyskretnie zamaskowane świadectwo, że próbowało się tu osiedlić kilku Polaków i Portugalczyków, ale przepędzono ich w szczególnie drastyczny sposób.
Najbardziej jednak interesująca była pobieżna wzmianka na temat osobliwych klejnotów niejasno związanych z Innsmouth. W sposób oczywisty wywarły one wpływ na całą okolicę, gdyż zaznaczono, że niektóre okazy znajdują się w Miskatonic University w Arkham i Sali Wystawowej Stowarzyszenia Historycznego w Newburyport. Fragmentaryczne opisy tych przedmiotów potraktowane były sucho i przezornie, ale dla mnie kryły w sobie jakąś niezaprzeczalną zagadkę. Było w nich coś tak dziwnego i prowokacyjnego, że nie mogłem przestać o nich myśleć i mimo stosunkowo późnej pory postanowiłem obejrzeć miejscowy eksponat - podobno duży, o dziwnych proporcjach, najwyraźniej przedstawiający tiarę - o ile, oczywiście, okaże się to możliwe.
Bibliotekarz dał mi list polecający do kustosza wystawy, panny Anny Tilton, mieszkającej w pobliżu, i po krótkim wyjaśnieniu ta starsza, zacna kobieta zgodziła się wprowadzić mnie do zamkniętego już budynku, jako że godzina była jeszcze względnie przyzwoita. Zgromadzona tu kolekcja wyglądała rzeczywiście wspaniale, ale mnie interesował tylko ten dziwny przedmiot lśniący w rogu szafy oświetlanej elektryczną lampą.
Nie trzeba było specjalnej wrażliwości na piękno, aby to fantastyczne, pełne nieziemskiego splendoru zjawisko, spoczywające na purpurowej aksamitnej poduszce, przykuło mój wzrok. Nawet teraz jeszcze nie potrafię opisać tego, co ujrzałem, choć miało to wyraźnie kształt tiary, zgodnie z opisem, jaki przeczytałem. Z przodu była dość wysoka, w obwodzie duża i dziwnie nieregularna, jakby przeznaczona dla głowy o osobliwym kształcie elipsy. Materiał, z jakiego została wykonana, wskazywał na złoto. choć nieziemski połysk mógł również świadczyć o jakimś przedziwnym stopie z domieszką róenie pięknego, ale zupełnie nieznanego matalu. Zachowana była w stanie niemal doskonałym i można by godzinami studiować wprost uderzająco niezwykłe i zagadkowe wzory na jej powierzchni, geometryczne i związane z morzem - wykute albo odlane w postaci wypukłej płaskożeźby, a świadczące o niewiarygodnym, pełnym gracji mistrzostwie.
Im dłużej się wpatrywałem, tym bardziej mnie ta rzecz fascynowała, a do fascynacji dołączało się dziwne niepokojące uczucie, trudne do określenia czy sklasyfikowania. Pomyślałem, że niepokuj budzi we mnie jakaś osobliwość wykonania tej tiary, pochodzącej chyba z innego świata. Wszystkie dzieła sztuki, jakie dotychczas widziałem, charakteryzowały się przynależnością, albo do jakiegoś narodu, albo do jakiejś rasy, albo też były nowoczesnym przetworzeniem znanego kierunku. Ta tiara nie przypominała żadnego ze znanych okazów sztuki. Najwyraźniej przynależała do jakiejś ustalonej techniki charakteryzującej się nieprawdopodobną dojrzałością i perfekcją, ale zupełnie obcą zarówno dla sztuki Wschodu, jak i Zachodu, dla sztuki starożytnej, jak i nowoczesnej - nie widziałem jeszcze dotąd niczego w tym rodzaju ani o niczym podobnym nie słyszałem. Zdawał się to być przedmiot pochadzący z innej planety.
Wkrótce jednak stwierdziłem, że mój niepokój miał jeszcze inne źródło, a były nim obrazkowe i matematyczne wzory na powierzchni tiary. Wszystkie inne sugerowały jakieś dawne tajemnice i niepojęte głębie czasu i przestrzeni, zaś monotonne, powiązane z morzem płaskorzeźby były w swej wymowie prawie złowróżebne. Pośród płaskorzeźb znajdowały się baśniowe potwory, odrażające, groteskowe i złośliwe - półryby, półżaby - które musiały chyba być powiązane z jakąś pseudopamięcią i zdawały się porzwoływać dziwne obrazy z głębokich komórek i tkanek, których trwałe funkcjonowanie należy do pierwotnych i straszliwie odległych czasów. Chwilami odnosiłem wrażenie, że każdy zarys tych bluźnierczych żaboryb przesycony jest kwintesencją nieznanego i nieludzkiego zła.
Krótka i prozaiczna historia opowiedziana przez pannę Tilton dziwnie kontrastowała z ogólnym wrażeniem, jakie sprawiała tiara. W 1873 roku oddał ją do lombardu na State Street za śmieszną sumę pewien pijany człoweik z Innsmouth, który wkrótce potem został zabity w jakiejś bójce. Stowarzyszenie nabyło ją wprost od właściciela lombardu i od razu umieszczona została na wystawie będącej godnym dla niej miejscem, wraz z informacją, że pochodzi prawdopodobnie z Indii Wschodnich albo Indochim, choć było to oparte wyłącznie na przypuszczeniach.
Panna Tilton, porównując wszelkie możliwe hipotezy dotyczące jej pochodzenia i obecności w Nowej Anglii, skłonna była wierzyć, że stanowiła część łupu pirackiego znalezionego przez kapitana Obeda Marsha. Poglądu tego nie podważały bynajmniej bezustanne oferty Marshów. którzy, z chwilą gdy się dowiedzieli o jej istnieniu, natychmiast chcieli ją kupić proponując wysoką cenę. I po dziś dzień powtarzają swoją ofertę mimo zdecydowanej odmowy stowarzyszenia.
Kiedy wyszliśmy z budynku, zacna dama poinformowała mnie, że krąży w inteligenckich sferach tego regionu. Jeśli zaś chodzi o jej własny stosunek do upiornego Innsmouth - w którym zresztą jeszcze nigdy nie była - to czuje odrazę to tej społeczności, która wyzbyła się wszelkiej kultury, i zapewniała mnie, że pogłoski o otaczaniu czcią diabła są częściowo wsprawiedliwione, bo rozpowszechnił się tam jakiś tajemniczy kult i pochłonął wszystkie ortodoksyjne kościoły.
Został nazwany, powiedziała "Ezoterycznym Porządkiem Dagona", i jest z pewnością wynatyrzonym, quasi-pogańskim obrzędem zapożyczonym sto lat temu na Wschodzie, kiedu to łowiska rybne w Innsmouth zaczęły znikać. Trwałość tego kultu wśród prostych ludzi jest zjawiskiem naturalnym, jako że nagle wody przybrzeżne zapełniły się rybami i stan ten nadal się utrzymuje, a wkrótce kult rozprzestrzenił się w całym mieście, wypierając całkowicie wolnomularstwo, i obrał sobie na główną siedzibę starą Masońską Lożę na ulicy New Church Green.
Wszystko to razem stanowiło dla pobożnej panny Tilton wystarczającę przyczynę, dla której unikała tego starego miasta, opustoszałego i ogarniętego rozkładem; dla mnie stało się to nowym bodźcem. Moje architektoniczne i historyczne zainteresowania zostały teraz wzbogacone o antropologiczne zagadki. Taki byłem podniecony, że prawie przez całą noc nie mogłem zmrużyć oka w moim małym pokoiku w YMCA.
II
Nazajutrz rano, tuż przed godziną dziesiątą, stałem z małą walizką pod drogerią Hammonda na Starym Rynku czekając na autobus do Innsmouth. Kiedy zbliżał się czas przyjazdu autobusu, zauważyłem, że snujący się tu ludzie szybko gdzieś umykają albo przechodzą na drugą stronę placu, koło gospodu Ideal Lunch. A więc kasjer na stacji kolejowej nie przesadzał mówiąc o niechęci miejscowych ludzi do Innsmouth i jego mieszkańców. Po chwili pojawił się na State Street mały rozklelkotany wehikuł, ogromnie sfatygowany, brudnoszarego koloru, zakręcił i zatrzymał się tuż koło mnie przy krawężniku. Domyśliłem się, że to właśnie ten autobus, a wkrótce upewniłem się sprawdziwszy na ledwie czytelnej tablicy na przedniej szybie napis: Arkham - Innsmouth - Newburyport.
Było w nim tylko trzech pasażerów - ciemnowłosych, niechlujnych, o ponurych twarzach, wyglądających raczej na młodych ludzi - a kiedy autobus się zatrzymał, wysiedli niezdarnie i poszli ulicą w milczeniu, niemalże ukradkiem. Kierowca także wysiadł i udał się do drogerii, by zrobić tam zakupy. Domyślam się, że jest to Joe Sargent, o którym wspominał kasjer; nim jeszcze zdołałem wniknąć w jakiekolwiek szczegóły, ogarnęła mnie nagle awersja do tego człowieka, niczym właściwie nieuzasadniona. Zrozumiałem niechęć tutejszych ludzi do podróżowania autobusem, którego właścicielem i kierowcą jest ten człowiek, albo do odwieszania miasta, w którym żyje on i jemu podobni.
Kiedy kierowca wyszedł ze sklepu, przypatrzyłem mu się uważnie, żeby wykryć źródło owego złego wrażenia, jakie na mnie wywarł. Był szczupły, przygarbiony, wzrostu około sześciu stóp, miał na sobie obskurne granatowe ubrania, a na głowie mocno zniszczoną golfową czapkę. Miał około trzydziestu pięciu lat, ale z powodu głębokich bruzd po bokach szyi wyglądał na starszego, jeśli się nie patrzyło na jego ponurą, pozbawioną wyrazu twarz. Miał wąską głowę, wyłupiaste niebieskie oczy, niemal wodniste, które zdawały się nigdy nie mrugać, płaski nos, cofnięte czoło i podbródek oraz przedziwnie niezgrabne, jakby niewykształcone uszy. Miał duże, grube wargi i pokryte gęsto porami zszażałe policzki, prawie pozbawione zarostu, tylko gdzieniegdzie wyrastały z nich kępki rzadkich, jasnych włosów; miejscami skóra jego była dziwnie chropowata, tak jakby złuszczała się z powodu jakeijś skórnej choroby. Ręce miał duże, gęsto usiane żyłami, o dziwnym szaroniebieskim zabarwieniu. Palce jego były zaskakująco krótkie w stosunku do całej budowy ciała i najwyraźniej podkurczał je, żeby ukryć w ogromnej dłoni. Kiedy tak szedł w stronę autobusu, zauważyłem, że w jakiś szczególny sposób powłóczy nogami i że ma niespotykanej wielkości stopy. Nie mogłem się nadziwić, że zdołał kupić buty.
Wszystko było na nim wytłuszczone, a to jeszcze bardziej potęgowało moją odrazę. Musiał chyba pracować albo bywać często w porcie, bo okropnie cuchnął rybami, ale jaka obca krew płynęła w jego żyłach, nie potrafiłem odgadnąć. Nie wyglądał na Azjatę, Pilinezyjczyka, Lewantyńczyka ani na typ negroidalny, ale rozumiałem, dlaczego ludzie uważali go za obcego. Ja jednak skłonny byłem uważać go raczej za biologicznego degenerata aniżeli obcego.
Kiedy zorientowałem się, że będę jedynym pasażerem w tym autobusie, nie było mi przyjemnie. Nie odpowiadało mi podróżowanie wyłącznie w toważystwie tego kierowcy. Nadszedł jednak czas odjazdu, stłumiłem więc niechęć i wsiadłem za tym człowiekiem wręczywszy mu banknot jednodolarowy i powiedziawszy tylko jedno słowo "Innsmouth". Spojrzał na mnie z zaciekawieniem wydając mi w milczeniu czterdzieści centów reszty. Usiadłem po jego stronie, ale daleko, chciałem bowiem podczas jazdy patrząc na morze.
Wreszcie ów zramolały wehikół ruszył ze zgrzytem i piskiem i kłośno turkając mijał stare budynki z cegły na State Street w gęstej chmurze dymu dobywającego się z rury wydechowej. Zauważyłem, że przechodnie na ulicy starają się nie patrzeć na autobus albo udają, że nie patrzą. Po chwili skręciliśmy w lewo na High Street, gdzie jezdnia była już gładsza; przemknęliśmy obok dostojnych starych rezydencji wczesnorepublikańskiego okresu i obok jeszcze starszych farm z okresu kolonialnego, minęliśmy Lowel Green i Parker River, po czym wjechaliśmy w długi, monotonny pas rozległego nadmorskiego obszaru.
Dzień był ciepły i słoneczny, jednakże piaszczysty teren, porosły turzycą i karłowatymi drzewami, stawał się coraz bardziej opustoszały. Z okna widziałem błękitną wodę i piaszczyste zarysy Plum Island, a wkrótce zjechaliśny prawie na sam brzeg plaży, gdyż nasza wąska droga zboczyła z głównej szosy prowaszącej do Rowley i Ipswich. Nie było tu już żadnych domów, a stan drogi świadczył o bardzo niewielkim ruchu kołowym. Niskie, zniszczone wiatrem i deszczem słupy telefoniczne miały tylko dwie linie, a co pewien czas przejeżdżaliśmy przez sfatygowane drweniane mostki na małych rzeczkach, które wijąc się płynęły w głąb lądu i potęgowały jeszcze wrażenie pustki tego terenu.
Gdzieniegdzie wyłaniały się przed moimi oczami nagle kikuty i rozpadające się resztki fundamentów ponad ruchomymi piaskami, świadczące o dawnej tradycji, o jakiej wspominaw książce historii, którą czytałem, a mianowicie, że niegdyś była to żyznam gęsto zaludniona kraina. Zmiana nastąpiła w okresie epidemii w Innsmouth w 1846 roku, a wśród mieszkańców panuje przekonanie, że ma to związek z jakimiś tajemniczymi złymi mocami. Na spustoszenie tego terenu wpłynął też bezsensowny wyrąb przybrzeżnych lasów, co pozbawiło ziemię tak potrzebnej ochrony drzew i dała wolną drogę falom i piaskom przenoszonym wiatrem.
Posuwając się dalej straciliśmy z oczu Plum Island, a po lewej stronie rozroczył się przed nami widok na rozległy Atlantyk. Nasza wąska droga zaczęła się wspinać stromo, a mnie zaczął ogarniać dziwny niepokój, kiedy zobaczyłem przed sobą wysoką grań, na krórej nasza wyżłobiona droga sięgała nieba. Wydawało się, że autobus będzie się tak wspinać coraz wyżej, pozostawi za sobą normalną ziemię i wzniesie się w arkana wyższych warstw powietrza i tajemniczego nieba. Zapach morza był teraz prawie złowieszczy, a pochylone mocne plecy milczącego kierowcy i jego wąska głowa z każdą chwilą stawały się dla mnie coraz bardziej nienawistne. Kiedy popatrzyłem uważniej, przekonałem się, że tył jego głowy jest prawie tak samo pozbawiony włosów jak i jego twarz, tylko parę zółtych kępek wyrasta mu na szarej, szorstkiej skórze.
I tak wjechaliśmy na grań, skąd roztoczył się widok na rozległą dolinę, gdzie rzeka Manuxet łączyłą się z morzem na północ od długiego łańcucha wzgórz najgęściej skupionych w Kingspot Head i skręcającym w strone Cape Ann. Na dalekim zamglinym horyzoncie zdołałem zauważyć przyprawiający o zawrót głowy zarys góry, a na niej tajemniczy stary dom, o którym krążyło tak wiele legend; w tej chwili całą moją uwagę przykuwała bliższa panorama roztaczająca się w dole. Zorientowałem się, że przedemną jest już upiorne Innsmouth.
Było to miasto rozległe i gęsto zabudowane, ale już z daleka znaminował je złowieszczy brak śladów życia. Z gęstego skupiska kominów tylko gdzieniegdzie unosił się kłębek dymu, a trzy wysokie wieże sterczały na tle morza nagie i nie pomalowane. Jedna z nich na szczycie się tozpadała, a tu i ówdzie widniały czrne czeluście, w których niegdyś były pewnie tarcze zegarów. Ogromną ilość obwisłych, spadzistych dachów o spiczastych kalenic najwyraźniej toczyło robactwo, a kiedy zjechakiśmy trochę niżej, okazało się, że większość dachów całkiem się zapadła. Było tam także kilka dużych kwadratowych domów w stylu gregoriańskim z kopertowymi dachami, kopułami i tarasami otoczonymi żelazną balustradą. Te znajdowały się z dala od morza i niektóre zachowały się jeszcze w całkiem niezłym stanie. Sramtąd ciągnęły się w stronę lądu nie używane teraz i zarosłe trawą szyny kolejowe z przechylonymi słupami telegraficznymi, pozbawoinymi drutów, i na pół zatarte ślady starych dróg do Rowley i Ipswich.
Największe zniszczenie dało się zauważyć tuż nad morzem, choć w samym środku wypatrzyłem białą wieżę całkiem dobrze zachowanej budowli z cegieł, która wyglądała jak mała fabryka. Przystań, z dawna zasypana piaskiem, otoczona była starym, kamiennym falochronem; na nim to zacząłem odróżniać małe figórki siedzących rybaków, a na samym końcu fundamenty stojącej tu niegdyś latarni morskiej. Od wewnątrz falochronu utworzył się piaszczysty cypel, na nim zaś spostrzegłem kilka przysiadłych chat, płskodenne łodzie i porozrzucane wrzeciądze do łowienia homarów. Woda zdawała dię być głęboka tylko tam, gdzie rzeka opływała fabrykę i skręcała na południe, by połączyć się z oceanem przy końcu falochronu.
Tu i ówdzie sterczały na brzegu ruiny przystani w zupełnym rozkładzie, który im dalej na południe, tym większy przybierał zasięg. A w głębi morza, mimo wysokiego przypływu, dostrzegłem długą czarną linę, nieznacznie unoszącą się nad powierzchnią wody, a kryjącą w sobie jakieś tajemne zło. Domyliłem się, że musi to być Diabelska Rafa. Kiedy tak na nię patrzyłem, doznawałem mieszanych uczuć; w swej ponurości była odpychająca, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób zdawała się do siebie przyciągać. Zdumiewające, ale to drugie odczucie powodowało większy niepokój.
Nie spotkaliśmy po drodze ani żywej duszy, teraz zaczęliśmy mijać opuszczone farmy będące w różnym stadium rozkładu. Potem zauważyłem kilka zamieszkałych domów o potłuczonych szybach zasłoniętych różnymi szmatami, a zaśmiecone podwórka pełne były muszli i śniętych ryb.
Raz, a może dwa, dostrzegłem apatycznie wyglądających ludzi pracujących w pustych ogródkach albo wykopujących mięczaki na cuchnącej rybami plaży oraz grupki dzieci przypominających małpy, które bawiły się przy obrośniętych chwastami progach domów. Ci ludzie napawali większym niepokojem niż wszystkie ponure domostwa, bo prawie każdy spośród nich szokował albo wyrazem twarzy, albo sposobem poruszania się, co instynktownie budziło we mnie niechęć, choć nie potrafiłbym określić przyczyny takiego stosunku. Przez moment zdawało mi się, że charakterystycznaa budowa ich ciała przypomina mi jakąś ilustrację z książki oglądanej w chwili przerażenia albo melancholii; ale to pseudowspomnienie minęło bardzo szybko.
W miarę jak autobus zjeżdżał coraz niżej, wśród nienaturalnej ciszy zaczął mnie dochodzić monotonny szum wodospadu. Po obu stronach drogi pojawiły się coraz gęstsze skupiska pochylonych, nie pomalowacych domów, bardziej przypominających miejską zabudowę. Panorama przed nami ograniczała się już teraz tylko do ulicznej scenerii, co pewien czas pojawiały się ślady dawnych chodników wykładanych kostką lub cegłą. Oczywiście wszystkie domy ziały pustką, a od czasu do czasu pojawiały się wyrwy, w których tylko rozpadające się kominy albo na wpół zawalone piwnice świadczyły o tym, że niegdyś stały tu budynki. Wszędzie natomiast dominował mdły zapach ryb, wprost nie do opisania.
Wkrótce zaczęliśmy mijać poprzednie ulicei skrzyżowania; ulice po lewej stronie prowadziły ku morzu, były niebrukowane i obskurne, natomiast biegnące w prawo nosiły ślady minionej świetności. Jak dotąd jeszcze nie widziałem ani jednego człowieka w tym mieście, ale zaczęły się już pojawiać pojedyńcze oznaki życia - gdzieniegdzie zasłonięte okna albo stojące na rogu mocno sfatygowane samochody. Bruk uliczny i chodniki wyłaniały się coraz wyraźniej, a większość domów, choć była stara - połączenie cegły i drzewa z początku dziewiętnastego wieku - nadawało się jeszcze do zamieszkania. Z amatorstwa interesowałem się wszystkim, co stare, i w tym bogactwie minionej, ale dobrze jeszcze zachowanej przeszłości prawie przestałem reagować na obrzydliwy zapach ryb, opuściło mnie też poczucie zagrożenia i odrazy.
Nie było mi jednak sądzone dotrzeć do celu bez dojmująco przykrego doznania. Autobus podjechał do jakiegoś skrzyżowania albo ronda otoczonego z dwóch stron kościołami, pośrodku którego znajdowały się błotniste resztki trawnika, przede mną zaś, z prawej strony skrzyżowania, wyłonił się ogromny gmach z kolumnami. Niegdyś pomalowany na biało, teraz był szary i obdrapany, a czarnozłote litery na frontonie tak wyblakły, że z trudem zdołałem odczytać napis "Ezoteryczny Porządek Dagona". A więc był to dawny budynek wolnomularzy, przejęty teraz przez wyznawców nikczemnego kultu. Kiedy wytężyłem wzrok, żeby odczytać napis, uwagę moją zwróciły jakieś ochrypłe tony dzwonu, szybko więc odwróciłem się, by wyjrzeć przez okno, przy którym siedziałem.
Dźwięk dochodził z kamiennego kościoła z przysadzistą wieżą, pochodzącego ze znacznie późniejszego okresu niż większość okolicznych domów, a zbudowanego w ciężkim gotyckim stylu z nieproporcjonalnie wysoką kryptą z okiennicami. Choć zegar od tej strony, na którą patrzyłem, pozbawiony był wskazówek, wiedziałem, że te ostre uderzenia dzwonu obwieszczają godzinę jedenastą. Nagle jednak wszelkie poczucie czasu zostało wymazane przez niesłychanie intensywnie napierający obraz, który wywołał we mnie paniczny lęk, nim jeszcze zdołałem pojąć, co oznacza. Drzwi do krypty kościoła były otwarte i ukazywały czarne, kwadratowe wnętrze. Wtem ptzesunęła się tam, albo tak mi się tylko zdawało, jakaś postać; w głowie zaświtała mi straszna myśl o zmorze nocnej, co było bulwersujące, bo przecież pozbawione wszelkiego sensu.
Był to obiekt żywy - pierwszy poza kierowcą, jaki napotkałem od chwili, gdy wjechaliśmy w gęsto zabudowaną część miasta - i gdybym był w spokojniejszym stanie umysłu, nie wydałoby mi się to tak przerażające. Jak sobie po chwili uświadomiłem, musiał to być niewątpliwie kapłan; ubrany w jakieś niezwykłe szaty, wprowadzone przez Porządek Dagona, który zmodyfikował wszystkie miejscowe kościoły. To, co najprawdopodobniej podświadomie uderzyło mnie już w pierwszej chwili i napełniło takim lękiem, to była wysoka tiara na jego głowie; identyczna jak ta, którą pokazała mi panna Tilton poprzedniego wieczora. To zapewne ona podziałała na moją wyobraźnię i nadała tak złowieszcze cechy niewyraźnej twarzy i odzianej w dziwne szaty, powłóczającej nogami postaci. Wkrótce uznałem, że nie ma sensu aby jakieś rzekome wspomnienie zła wywołało we mnie aż taki wstrząs. Czyż nie było to naturalne, że wyznawcy miejscowego tajemniczego kultu przejęli wśród różnych symboli to niezwykłe nakrycie głowy, dobrze znane tutejszej społeczności... może jako trofeum znalezionego skarbu?
Teraz co pewien czas zaczęli się pojawiać na ulicy młodzi ludzie o odrażającym wyglądzie - pojedyńczo albo też w milczących grupkach po dwie, trzy osoby. Na parterze poniektórych zniszczonych domów znajdowały się małe sklepiki i zamazanych szyldach, tu i ówdzie dostrzegłem zapakowane ciężarówki. Szum wodospadu dobiegał coraz wyraźniej, wkrótce dostrzegłem dość głębokie koryto rzeki, a nad nią szeroki, żelazny most, wychodzący na duży, kwadratowy plac. Kiedy przejeżdżaliśmy z łoskotem przez most, rozejrzałem się na wszystkie strony i dostrzegłem budynki fabryczne na porosłym trawą stromym brzegu rzeki. Poziom wody był bardzo wysoki, po prawej stronie, w górze rzeki, znajdowały się dwa wartkie wodospady i conajmniej jeden z lewej, w dolnym biegu. Tutaj szum był ogłuszający. Potoczyłem się na zaokrąglony plac na drugim brzegu i podjechaliśmy z prawej strony przed wysoki, uwieńczony kopułą budynek z resztkami żółtej farby i pozacieranym napisem "Gilman House".
Z przyjemnością wysiadłem i natychmiast udałem się do obskurnego hotelu, aby zostawić tam walizkę. W hallu był tylko jeden pracownik - starszy mężczyzna, nie posiadający wyglądu "człowieka z Innsmouth" - któremu postanowiłem nie zadawać żadnych pytań na interesujące mnie tematy, pamiętałem, że w tym właśnie hotelu działy się dziwne rzeczy, wedle relacji kasjera ze stacji kolejowej. Wyszedłem zaraz na plac, z którego autobus już zdążył odjechać, i przyglądałem się wszystkiemu dokładnie i wnikliwie.
Z jednej strony tego placu wyłożonego kocimi łbami ciągnęła się w prostej linii rzeka; z drugiej znajdowało się półkole budynków z cegły o spadzistych dachach, zbydowanych najprawdopodobniej około tysiąc osiemsetnego roku, skąd rozchodziło się promieniście kilka ulic na południowy wschód, południe i południowy zachód. Z rzadka stojące latarnie były raczej niskie, o słabym świetle. Rad więc byłem, że zaplanowałem odjazd przed zmrokiem, mimo że zapowiadała się jasna, księżycowa noc. Wszystkie budynki zachowały się w dobrym stanie i miały kilka funcjonujących sklepów; jeden z nich, spożywczy, był filią znanej w całej Nowej Anglii firmy, poza tym znajdowała się tam smętna restauracja, drogeria i biuro centrali rybnej; na wschodnim krańcu, przy samej rzece, mieściło się biuro jedynego funkcjonującego przemysłu w mieście - Towarzystwa Rafineryjnego Marsha. Na ulicach spotkałem w sumie może dziesięciu przechodniów, poza tym w różnych miejscach stało kilka samochodów i ciężarówek. Nikt nie potrzebował mnie objaśniać, że to jest centrum Innsmouth. Od wschodniej strony prześwitywał niebieskimi barwami port, na tle którego wyrastały ruiny trzech, niegdyś pięknych wieżyc, w gregoriańskim stylu. A w kierunku brzegu, po drugiej stronie rzeki, wznosiła się biała wieża, która, jak wywnioskowałem, stanowiła część rafinerii Marsha.
Trudno byłoby mi powiedzieć jakimi motywami się kierowałem, ale na pierwszy plan wybrałem sklep spożywczy, którego personel nie przypominał miejscowych ludzi, i tam postanowiłem się czegoś dowiedzieć. Zastałem tylko siedemnastoletniego chłopca, pracującego w charakterze subiekta, i przyjemnie mi się zrobiło na widok jego ożywienia i uprzejmości, które obiecywały pogodną gotowość informacji. Okazał się bardzo rozmowny i wkróyce się dowiedziałem, że nie posoba mu się to miejsce, ma dosyć ciągłego zapachu ryb i zagadkowych mieszkańców tego miasta. Rozmowa z każdym przybyszem była dla niego ulgą. Przyjechał tu z Arkham, zamieszkał u rodziny pochodzącej z Ipswich, a wyjeżdżał stąd zawsze, gdy tylko miał wolne. Rodzina jego niechętnie akceptowała tę pracę w Innsmouth, ale firma go tu skierowała i nie chciał stracić posady.
Powiedział, że nie ma tu żadnej biblioteki ani żadego biura podróży, ale zapewne poradzę sobie sam. Ulica, na której obecnie się znajduję, to Federal Street. Na zachód od niej znajdują się stare, elegantsze ulice - Brood, Washington, Lafayette i Adams - na wschód jest natomiast nadbrzeżna dzielnica slumsów. Tam właśnie, przy Main Street, spotkałem stare kościły gregoriańskie, od dawna już nieczynne. Lepiej tam nie rzucać się zanadto w oczy, zwłąszcza na północ od rzeki, bo ludzie są nastawieni wrogo i strasznie posępni. Zdażyło się nie raz, że obcy przybysz znikał tam na zawsze.
Pewne miejsca w tamtej okolicy są prawie zakazane o czym przekonał się na własnej skórze. Na przykład nie należy przechadzać się w pobliżu rafinerii Marsha ani koło czynnych kościołów czy też gmachu z filarami należącego do Porządku Dagona na New Church Green. Są to bardzo dziwne kościoły - wszystkie gwałtownie zdezawuowane przez ich sekty posługujące się przedziwnym ceremoniałem i równie dziwnym strojem duchowieństwa. Jest to heretycka i jakaś tajemnicza wiara, charakteryzująca się dziwnymi przejawami cudownych przeobrażeń zmierzających do nieśmiertelności ciała - w pewnym stopniu - na ziemi. Pastor - dr Wallace z Ashbury M.E. Kościoła w Arkham - surowo przestrzegał tego młodego człowieka przed uczestniczeniem w obrzędach któregokolwiek kościoła w Innsmouth.
Jeśli chodzi o samych mieszkańców Innsmouth, to właściwie nie wiedział, co o nich myśleć. Rzadko i tylko ukradkiem pojawiali się na ulicach, niczym zwierzęta żyjące w norach, i nie miał pojęcia w jaki sposób spędzają czas, kiedy nie łowią ryb, a połowy też odbywały się i u nich bez żadnego planu. Sądząc po ilości przemycanego alkoholu, przez większą część dnia leżą pewnie w alkoholowym zamroczeniu. Wszyscy zdają si przynależeć do jakiejś wspólnoty, rozumieją się nawzajem i pogardzają resztą świata, jak gdyby mieli dostęp do innych, znacznie wyższych sfer istnienia. Ich wygląd - zwłaszcza tych, którzy mają nieruchome i nigdy nie zamykające się oczy - jest już sam w sobie zaskakujący, a brzmienie ich głosu mocno odrażające. Okropne wrażenie robią ich śpiewy w kościołach podczas nocy, a zwłaszcza w ich główne święta przypadające dwa razy do roku, 30 kwietnia i 31 października.
Są miłośnikami wody, pływają bardzo często zarówno w rzece, jak i w morzu. Powszechne wśród nich są wyścigi pływackie do Diabelskiej Rafy i każdy, kogo tylko spotkamy na ulicy, wydaje się być zdolny do tego wyczerpującego sportu. Jeśli się tak zastanowić, to właściwie tylko młodych ludzi dostrzega się na ulicy, a im starsi, tym ciemniejszą mają skórę. Zdarzają się wyjątki, kiedy nie dostrzega się odchyleń od normy, jak na przykład ów starszy już pracownik hotelu. Zastanawiające, co dzieje się ze starymi ludźmi, a może "wygląd typowy dla Innsmouth" to objawy dziwnej i zdradzieckiej choroby, które potęgują się w miarę upływających lat?
Tylko jakaś rzsdko spotykana choroba mogła spowodować równie wielkie i zasaniecze zmiany anatomiczne u poszczególnych dorosłych osobników - zmiany w układzie kostnym, tak pdstawowe jak kształt czaski - ale znacznie bardziej zaskakujące i wprosr niesłychane było piętno tej choroby zaznaczające się w ogólnym wyglądzie. Trudno byłoby wyciągnąć jakieś konkretne wnioski w tej sprawie, wyjaśnił młody sprzedawca, bo nie sposób poznać bliżej tych ludzi, choćby się nawet długo wśród nich mieszkało.
Był przekonany, że ludzie o gorszym wyglądzie niż ci, których czasem spotyka się na ulicach, przebywają zamknięci w domach. Nieraz słychać jakieś dziwne odgłosy. Rozpadające się nadbrzeżne rudery na północ od rzeki są podobno połączone ukrytymi lochami stanowiącymi istne siedlisko anormalnych zjawisk. Jaka obca krew - jeżeli tak jest istotnie - płynie w żyłach tych ludzi, trudno się rozeznać. Kiedy przdstawiciele rządowi albo jacyś inni ludzie z zewnątrz przybywają do miasta, wtedy starannie ukrywają wszystkich, którzy wyglądają odrażająco.
Nie ma sensu, objaśniał mnie sprzedawca, pytać tubylców o cokolwiek, co dotyczy miasta. Jedyny, który byłby tu skory do rozmowy, to sędziwy już człowiek o normalnym wyglądzie, mieszkający w ubogim domu na północnym skraju miasta. Można go spotkać przy remizie strażackiej, bo coągle się tam snuje. Ten starzec nazywa się Zadok Allen, ma dziewięćdziesiąt sześć lat i jest trochę stuknięty, a poza tym to największy w mieście pijak. Jest dziwny i zagadkowy, ciągle ogląda się przez ramię, jakby się czegoś obawiał, a kiedy jest trzeźwy, za nic nie można go nakłonić do rozmowy z obcymi. Nie potrafi się jednak oprzeć pokusie, jeśli ktoś mu zaproponuje jego ulubioną truciznę, a pijany rozwija opowieść pełną zdumiewających wspomnień.
A jednak niewiele pożytecznych wiadomości można od niego uzyskać; we wszystkich jego opowieściach znać szaleństwo, są to niepowiązane wątki na temat nieprawdopodobnych cudów i strasznych wydarzeń, które zrodzić mogła tylko jego nieposkromiona fantazja. Nikt mu nigdy nie daje wiary, ale mieszkańcom Innsmouth nie podoba się, że stary tyle pije i rozmawia z obcymi; lepiej, żeby nie wiedzieli, że się z nim rozmawia. To od niego najprawdopodobniej wywodzą się wszystkie najbardziej niesamowite opowieści.
Kilku nietutejszych nieraz donosiło o jakiś strasznych zjawach, które im się zdażyło tu zauważyć, ale trudno się dziwić, że opowieści starego Zadoka i widok zniekształconych tubylców wywołały takie iluzje. Nikt spośród niemiejscowych ludzi nie wychodzi na ulicę wieczorem, bo, jak się powszechnie uważa, byłoby to przejawem braku rozsądku. A poza tym wszystkie ulice spowija złowieszczy mrok.
Ilość ryb jest tu wprost niewiarygodna, ale ludzie mają z tego coraz mniejsze kożyści. Ponadto ceny spadają, a konkurencja rośnie. Najlepoej prosperuje oczywiście rafineria, której przedstawicielstwo handlowe mieści się w pobliżu, na placu. Starego Marsha nigdy się nie widuje, czasami jednak jeździ do fabryki w zamkniętym samochodzie z zasłoniętymi oknami.
O Wyglądzie Marsha krążą najrozmaitsze pogłski. Dawniej był to wielki elegant i podobno jeszcze teraz nosi surdut z epoki edwardiańdskiej, przystosowany do jego dziwnie zdwformowanego ciała. Przedtem jego synowie prowadzili biuro, ale od pewnego czasu nie pokazują się już publicznie i lwią częśćpracy przejęła młodsza generacja. Wygląd synów, a talże ich sióstr stał się dziwny, zwłaszcza tych starszych, i podobno wszyscy jakoś zapadają na zdrowiu.
Jedna z córek Marsha jest odrażająco brzydka, przypomina jekiegoś gada, a nosi ogromną ilość przedziwnej biżuterii, podobnie egzotycznej jak widziana przezemnie tiara. Młody sprzedawca widział tiarę kilka razy i słyszał, że pochodzi z tajemnego łupu albo pirackiego albo diabelskiego. Księża, czy też kapłani - w gruncie rzeczy nie wiadomo, jak się ich tutaj zwie - wszyscy noszą tego rodzaju ozdobę na głowie, ale niestety niełatwo ich zobaczyć. Innych egzemplaży tej tiary młody człowiek nie widział, choć podobno, wedle krążących wieści, jest ich wiele w Innsmouth.
Marshowie wraz z trzema innymi szlachetnie urodzonymi rodzinami - Walte'ami, Gilmanami i Eliotami - nie muszą już pracować. Mieszkają w ogromnych domach na Washington Street i trzymają tam podobno w ukryciu swoich krewnych, którym ze wzgkędów osobistych nie wolno się pokazywać, ale wiadomość o ich śmierci ogłaszają oficjalnie.
Wiele napisów z nazwami ulic zostało zdjętych, w związku z czym młody człowiek naszkicował mi szczegółowy plan najważniejszych abiektóe w mieście. Stwierdziłem, że będzie mi ogromnie pomocny, i wśród serdecznych podziękowań schowałem go do kieszeni. Obskurna restauracja, którą po drodzie widziałem, nie wydała mi się zachęcająca, wobec tego kupiłem sobie na obiad serowe krakersy i imbirowe wafle. Postanowiłem obejrzeć główne ulice, porozmawiać z ludźmi przybyłymi do tego miasta, jeżeli takich po drodze napotkam, i wrócić autobusem do Arkham o ósmej wieczorem. Całe miasto było naznaczone rozkładem i ruiną; nie miałem zainteresowań socjologicznych, postanowiłem wię skupić się na zagadnieniach z zakresu architektury.
I tak rozpocząłem moją dokładną, ale jakże kłopotliwą wędrówkę po Innsmouth, wąskimi, dość mrocznymi uliczkami. Minąłem most i skręciłem w stronę szumiącego wodospadu w dolnym biegu rzeki, przeszedłem koło rafinerii Marsha, z której, dziwna rzecz, ale nie dochodziły odgłosy odbywającej się tam pracy. Stała na krawędzi stromego brzegu rzeki koło mostu, a skrzyżowanie ulic, będące dawniej centrum miasta, zostało po Rewolucji zastąpione placem miejskim istniejącym do dzisiaj.
Minąwszy wąwóz przy moście na Main Street natknąłem się na dzielnicę tak wymarłą, że przeszył mnie dreszcz przerażenia. Skupisko zapadłych i rozsypujących się dachów twożyło fantasyczną, poszarpaną linię horyzontalną na tle nieba, a ponad nią wyrastała upiorna, ścięta u góry wiża starego kościoła. W kilku domach za Main Street ktoś chyba mieszkał, ale większość była szczelnie zabita deskami. Na bocznych, pozbawionych chodników ulicach ujrzałem czarne czeluście wybitych okien w pustych ruderach, z których wiele przechyliło się groźnie na osuniętych fundamentach. Okna te wyglądały tak upiornie, że trzeba było nie lada odwagi, aby iść dalej, w steonę parku. Strach, jaki budzą opustoszałe domy, potęguje się taczej w postępie geometrycznym niż arytmetycznym, jako, że domy mnożą się i tworzą opustoszałe miasto. Na widok nieskończenie długich ulic świecących pustką i śmiercią i na myśl o ciągnących się bezkreśnie, spowitych mrokiem mieszkaniach, które wypełniały tylko pajęczyny i wspomnienia i nad którymi zawładnęło teraz robactwo, ogarniał człowieka lęk i odraza, i chyba nawet najwytrzymalsza filozofia nie byłaby w stanie się im oprzeć.
Fish Street była równie opustoszała jak Main Street, różniła się jednak tym, że zbudowane z cegły i kamienia magazyny zachowały się w doskonałym stanie. Water Street była podobna, z tą tylko różnicą, że w tych miejscach, gdzie znajdowały się kiedyś zabudowania portowe, teraz były puste dziury. Nigdzie nie spotkałem żywej duszy, tylko na kalekim falochronie siedziało paru rybaków, nie słyszałem też żadnych odgłosów życia poza chlupaniem fal w przystani i szumem wodospadu na rzece Manuxet. To miasto zaczynało mi coraz bardziej działać na nerwy, co chwila oglądałem się ukradkiem na most na Water Street. Most na Fish Street, zgodnie z naszkicowanym planem, był w ruinie.
Na północ od rzeki znać było ślady nędznego życia - czynne pakowanie ryb na Water Street, tu i ówdzie dymiące kominy i połatane dachy, jakieś nieokreślone odgłosy, a gdzieniegdzie na ponurych niebrukowanych uliczkach powłóczący nogami ludzie. Mimo to wydało mi się tu jeszcze bardziej ponuro niż w południowej, wymarłej dzielnicy miasta. Może dlatego, że ludzie tutaj byli jeszcze bardziej tajemniczy i nienormalni niż w centrum miasta; parokrotnie doznałem jakiś zupełnie fantastycznych skojarzeń, których nie potrafiłem umiejscowić. Wydawało się, że ci ludzie mają większą domieszkę obcej krwi aniżeli mieszkańcy śródmieścia - chyba że wygląd "ludzi z Innsmouth" miał rzeczywiście podłoże chorobowe, a nie był tylko przejawem obcej krwi; w takim razie w tej dzielnicy choroba była bardziej zaawansowana niż gdzie indziej.
Szczególnie zaniepokoiły mnie ledwo słyszalne odgłosy niewiadomego pochodzenia. Powinny dobywać się z zamieszkałych domów, a tymczasem najwyraźniej dochodziły z domów, których fasady były zabite deskami. Tam rozlegało się jakieś skrzypienie, bezłoadne przemykanie i chrobotanie; mimo woli pomyślałem o ukrytych tunelach, o których wspominał młody sprzedawca. Nagle zacząłem się zastanawiać, jakie brzmienie ma głos tutejszych mieszkańców. Do tej pory nie słyszałem jeszcze rozmowy tych ludzi, ale w końcu stwierdziłem, że nie mam na to najmniejszej ochoty.
Zatrzymałem się trochę dłużej na Main Street i Church Street, żeby popatrzeć na dwa dość ładne, stare, zniszczone kościoły i szybko opóściłem tę dzielnicę nędznych slumsów nad brzegiem rzeki. Następne kroki powinienem był skierować na ulicę New Church Green, ale jakoś nie miałem ochoty się znaleść po raz drugi w pobliżu kościoła, w którego krypcie dostrzegłem tę przrażającą postać księdza czy też pastora z dziwnym diademem na głowie. Poza tym chłopiec ze spożywczego sklepu przestrzegał mnie, że w kościołach, a także w budynku Porządku Dagona, ludzie obcy nie są mile widziani.
Wobec tego posuwałem się w kierunku północnym główną ulicą, po czym skręciłem w głąb lądu i znalazłem się w zniszczonej dzielnicy zamożnego mieszczaństwa północnej części ulicy Brood, Washington, Lafayette i Adams. Choć te wspaniałe stare aleje miały złą nawierzchnię i były zaniedbane, nie opuściło ich jeszcze ocienione wieżami dostojeństwo. Rezydencje jedna za drugą przyciągały mój wzrok, większość z nich, pośród pustych dziedzińców, była zniszczona i zabita deskami, ale na każdej z tych ulic, w jednej albo dwóch rezydencjach, widać było ślady życia. Na Washington Street stał rząd odremontowanych domów, ze starannie utrzymanymi trawnikami i ogrodami. Najbardziej okazały - z kwiatowymi tarasami schodzącymi w dół aż do Lafayette Street - przynależał zapewne do starego Marsha, chorego właściciela rafinerii.
Wszystkie te ulice zupełnie pozbawione były życia, a już najbardziej zdumiewał mnie brak kotów i psów w Innsmouth. Z pewnym też zdumieniem i niepokojem zauważyłem, że nawet w najlepiej utrzymanych rezydencjch wszystkie okna na drugich piętrach i facjatach były szczelnie zamknięte. Ukradkowość i tajemniczość władały tym milczącym, wymarłym miastem, a jednocześnie przez cały czas nie mogłem się pozbyć uczucia, że przebiegłe i nigdy nie zamykające się oczy śledzą mnie zewsząd i czyhają.
Dreszcz mną wstrząsnął, kiedy zegar na wieży po lewej stronie wybił godzinę trzecią. Zbyt dobrze pamiętałem ten przysadzisty kościół, z którego dobiegały te dźwięki. Posuwając się Washington Street w stronę rzeki znalazłem się w innej zupełnie części dawnej dzielnicy przemysłowo-handlowj; były tam ruiny fabryki, a także stacji kolejowej oraz kryty wiadukt kolejowy nad wąwozem znajdującym się po prawej stronie od miejsca, w którym stałem.
Udałem się w tę stronę, jednak wiadukt okazał się niepewny, zaopatrzony w znak ostrzegawczy, ale podjąłem ryzyko i przeszedłem na południowy brzeg rzeki, gdzie znowy odnalazłem ślady życia. Tajemnicze, pwłóczące nogami istoty spoglądały ukradkiem w moją stronę, natomiast ludzie o twarzach normalnych patrzyli na mnie zimno i z ciekawością. Innsmouth stało się już nie do zniesienia, udałem się więc Palne Street w stronę placu w nadziei, że znajdę tam jekiś pojazd, którym wrócę do Arkham, i nie będę już czekał na ten złowieszczy autobus, gdyż jego pora odjazdu wydała mi się zbyt odległa.
Wtedy to właśnie dostrzegłem chylącą się już ku ruinie remizę strażacką, a w jej pobliżu starego człowieka o czerwonej twarzy, zmierzwionej brodzie i załzawionych oczach, ubranego w łachmany, który siedział na ławce i rozmawiał z dwoma strażakami, wyglądającymi co prawda normalnie, ale bardzo niechlujnie. Był to niewątpliwie Zadok Allen, ten zwariowany, zapijaczony dziwięćdziesięcio letni starzec, którego opowieści o Innsmouth u jego tajemniczych losach były tak niewiarygodne i koszmarne.
III
Musiał to chyba sprawić jakiś przwrotny chochlik - albo jakieś sardoniczne przyciąganie niepojętych, tajemniczych sił - że zmieniłem plany. Postanowiłem przecież ograniczać swoje obserwacje wyłącznie do architektury i szedłem spiesznie w kierunku placu, aby znaleźć tam jakiś środek lokomocji i wydostać się z tego miasta rozkładu i śmierci, ale widok starego Zadoka Allena skierował moje myśli gdzie indziej i z pewnym wahaniem zwolniłem kroku.
Wiedziałem, że ten stary człowiek opowiada tylko tajemnicze, chaotyczne i niewiarygodne legendy, zostałem też ostrzeżony, że tutejsi ludzie nie lubią, aby z nimi rozmawiać, że jest to nawet niebezpieczne, ale to, że ten wiekowy świadek zaniku miasta, a pamiętający jeszcze najdawniejsze lata, kiedy przypływały tu statki i pracowały fabryki, działał z tak przyciągającą siłą, mimo dużej dozy rozsądku nie mogłem się temu oprzeć. Przecież najdziwaczniejsze i najbardziej niewiarygodne mity są często symbolem lub alegorią opierającą się na prawdzie, a stary Zadok mógł widzieć to wszystko, co toczyło Innsmouth przez dziewięćdziesiąt lat. Ciekawość okazała się silniejsza niż ostrożność i w młodzieńczym egotyzmie wyobraziłem sobie, że dotrę do samego zalążka historii dzięki bezładnej, niezwykłej opowieści, do jakiej pobudzę go za pomocą whiskey.
Zdawałem sobie sprawę, że tam go zagadnąć nie mogę, bo strażacy natychmiast to zauważą i zaoponują. Postanowiłem więc zdobyć pochodzący z przemytu alkohol w miejscu wskazanym przez młodego sprzedawcę ze sklepu spożywczego; powiedział, że można go tam kupić w dowolnej ilości. Potem przejdę się koło remizy i niby przypadkowo natknę się na Zadoka, kiedy ten zacznie swoją włóczęgę. Woedziałem przecież, że Zadok jest bardzo niepokojony, że często krąży przy remizie strażackiej przez parę godzin.
Butelkę whiskey zdobyłem bez trudu, choć wcale nie tanio, na tyłach obskurnego wielobranżowego sklepu tuż koło placy na Elliot Street. Brudny facet, którego tam zastałem, nosił ślady "człowieka z Innsmouth", ale na swój sposób był uprzejmy; był pewnie przyzwyczajony do takiego obyczaju obcych przybyszów - kierowców ciężarówek, ludzi, którzy kupowali tu złoto, i temu podobnych - od czasu do czasu pojawiających się w mieście.
Znalazłszy się z powrotem na placu stwierdziłem, że szczęście mi dopisuje, ledwo bowiem wyszedłem za róg Gilman House, ujrzałem wysoką, chudą, obszarpaną postać Zadoka Allena. Zgodnie z powziętym planem przyciągnąłem jego uwagę wymachując dopiero co zakupioną butelką. Wkrótce przekonałem się, że podąża za mną, ja zaś skręciłem w Wolte Street, w stronę dzielnicy najbardziej ze wszystkich opustoszałej.
Posługując się planem narysowanym przez chłopca zmierzałem w stronę bezludnego, południowego brzegu rzeki, który już przedtem zwiedziłem. Tylko na odległym falochronie widać było paru rybaków; a posunąwszy się jaszcze dalej na południe, mogłem już być poza zasięgiem ich wzroku, usiąść wraz z Zadokiem w pustej przystani i przez nikogo nie obsrwowany wypytywać go przez czas nieokreślony. Nim zdążyłem dojść do Main Street, dobiegło mnie z tyłu ciche i świszczące wołanie; - Hej, panie! - Pozwoliłem mu się zbliżyć do siebie i pociągnąć parę łyków z butelki.
Kiedy tak szliśmy pośród wszechobecnego spustoszenia i zrujnowanych w obłędny sposób domówk, nastawiłem uszy, ale stary człowiek nie był jeszcze skory do rozmowy. Wreszcie pomiędzy rozpadającymi się murami z cegły ujrzałem ujrzałem rozległy plac porośnięty trawą, a ciągnący się w stronę morza, i długą, mocno zachwaszczoną przystań. Kamienne słupy nad wodą, porośnięte mchem, obiecywały wygodne miejsce do siedzenia, a dzięki ruinom magazynów, znajdujących się na północy, mogliśmy być niewidoczni. Tutaj, pomyślałem, będzie idealne miejsce na długą, sekretną pogawędkę; tak więc poprowadziłem mego współtoważysza ścieżką w dół i wybrałem dogodne miejsce do siedzenie pośród omszałych kamieni. Powietrze, przesiąknięte śmiercią i spustoszeniem, było upiorne, a zapach ryb wprosta nie do zniesienia; postanowiłem jednak, że nic mnie nie może odstraszyć.
Zostało mi około czterech godzin na rozmowę, bowiem autobus do Arkham odjeżdżał o ósmej. Zacząłem więc dozować alkohol staremu pijaczynie, a sam pochłaniać skromny posiłek. Starałem się tak dozować, żeby nie przeciągnąć miary, nie chciałem bowiem, aby gadulstwo pod wpływem upojenia alkoholem przeszło w zamroczenie. Po upływie godziny nie był już tak milczący, ale ku memu rozczarowaniu wciąż jeszcze omijał moje pytania na temat Innsmouth i tajemnej przeszłości tego miasta. Mamrotał coś o obecnej sytuacji, wykazywał znajomość licznych gazet, zdradzał skłonność do filozofowania w wiejskim, moralizatorskim stylu.
Pod koniec drugiej godziny zacząłem mieć wątpliwości, czy butelka whiskey wystarczy, i zastanawiałem się, czy nie zostawić na chwilę Zadoka i nie pójść po następną. Wtedy właśnie nadarzyła się okazja, której nie były w stanie stworzyć moje pytania; usłyszawszy charczącą, bezładną mowę starego człowieka pochyliłem się do przodu i zacząłem się wsłuchiwać z napiętą uwagą. Siedziałem tyłem do morza cuchnącego rybami, on zaś siedział frontem i nagle, ni stąd, ni zowąd, jego wzrok powędtował ku nisko położonej odległej linii Diabelskiej Rafy, wyłaniającej się wyraźnie i wprost fascynująco spośród fal. widok ten najwyraźniej mu się nie podobał, bo zaczął sypać przekleństwami, a następnie szeptać coś tajemniczym głosem i ukradkowo rozglądać się na wszystkie strony. Pochylił się ku mnie, chwycił gwałtownie za polę płaszcza i zaczął robić uwagi, nie budzące wątpliwości.
- Tam się to wszystko zaczęło... to przeklęte miejsce, gdzie zaczyna się głęboka woda. Brama do piekieł... żadna linia sondy nie sięgnie. O, kapitan Obed to zrobił... to on znalazł więcej, niż trzeba, niż było dobre dla niego na wyspach Morza Południowego.
Wtedy wszystkim źle się działo. Handel upadł, fabryki przestały się opłacać... nawet te nowe... a najlepsi z naszych ludzi zginęli na statkach korsarskich w wojnie 1812 roku albo zginęli na brygu "Elizy" i płaskodennej łodzi "Ranger" - własność Gillmana. Obed Marsh miał trzy pływające statki - brygantynę "Columby", bryg "Hetty" i barkę "Królawa Sumatry". On jeden prowadził handel z Indiami Wschodnimi i na Pacyfiku, choć barkentyna "Malajska Młoda Panna" Esdrasa Martina jeszcze w dwódziestym ósmym ryzykowała.
Nie było drugiego takiego jak kapitan Obed - to diabelskie nasienie ! He, he ! Pamiętam różne rzeczy, mówił, że wszyscy ludzie, co chodzą do kościoła chrześcijańskiego są głupi, że znoszą trudy i są pokorni. Mówił, że powinni mieć innych bogów, jak ludzie w Indiach, takich bogów, co dają dużo ryb za ich ofiary i odpowiadają na modlitwy ludzi.
Matt Eliot, jego pierwszy oficer, też mówił dużo, tylko że był przeciw ludziom, co robili pogańskie rzeczy. Opowiadał o wyspie na wschód od Othahelte, gdzie są kamienne ruiny, starsze niż wszystko na świecie, i że podobne są na Panape, na Karolinach, ale z wyrzeźbionymi twarzami, które wyglądają jak te wielkie postacie na Wschodniej Wyspie. Niedaleko była mała wulkaniczna wyspa, gdzie były inne ruiny - wszystkie tak zniszczone, jakby stały przedtem pod wodą, i z obrazkami strasznych potworów.
Tak panie, Matt mówił, że mieli tam dużo ryb do łapania i śmieszne bransolety i naramienniki, i pierścieni na głowie zrobione z dziwnego złota, pokryte obrazkami potworów takich jak na ruinach na małej wyspie - coś jakby ryby podobne do żab albo żaby podobne do ryb, a wszystkie narysowane w różnych pozach, jakby to byli ludzie. Nikt od nich nie mógł wydobyć, skąd to wzięli, a wszystkie inne ludy dziwiły się, jak oni potrafią łowić tyle ryb, kiedy wszędzie jest mało. Matt też się dziwił i kapitan Obed też. Obed jeszcze zauważył, że różni młodzi ludzie znikają tam co roku na zawsze. Zauważył też, że wszyscy tam wydają się dziwni nawet Kanakom.
Udało się Obedowi wydostać prawdę od tych pogan. Nie wiem, jak to zrobił, ale zaczął kupować od nich te rzeczy jakby ze złota. Pytał, skąd je mają i czy mogą mieć więcej, aż w końcu dowiedział się wszystkiego od ich starego wodza - Walakea, tak go nazywali. Nikt, tylko Obed mógł uwierzyć staremu diabłowi, ale kapitan mógł odczytywać tych ludzi, jakby z książek. He, he! Nikt nie wierzy mi teraz, kiedy mówię, i pan też chyba nie wierzy, młody człowieku, choć jak się na pana popatrzy, ma pan takie same bystre oczy jak Obed.
- Tak, panie. Obed wiedział, że są rzeczy na ziemi, o jakich ludzie nigdy nie słyszeli i nie uwierzyliby, jakby usłyszeli. Zdaje się, że ci Kanakowie składali w ofierze uda młodych chłopców i dziewczyn jakimś bogom, co żyją pod morzem, i dostawali za to od nich wszystko, o co poprosili. Spotykali się z nimi na małej wyspie z dziwnymi ruinami i chyba te okropne obrazki z żaborybimi potworami były odbiciem tych bogów, jakich tam spotykali. Były to chyba takie stwory, jak syteny , o których opowiadają. Mieli różne miasta na dnie morza, a ta wyspa stamtąd się wysunęła. Podobno były jeszcze jakieś żywe stwory w kamiennych budowlach, jak się wyspa wyłoniła na powierzchnię. Stąd Kanakowie wiedzą, że była przedtem na dnie. Rozmawiali na migi i od razu nawiązali z nimi interes.
Te istoty lubią ofiary z ludzi. Już bardzo dawno je dostawały, ale potem straciły kontakt ze światem. Co robią z tymi ofiarami, tego to ja nie wiem i chyba Obed też nie miał odwagi spytać. Ale odpowiadało to poganom, bo przyły na nich ciężkie czasy i w rozpaczy szli na wszystko. Oddają pewną ilość młodych ludzi tym morskim potworom dwa razy do roku... w maju i na Wszystkich Świętych... regularnie. Te potwory zgodziły się dać za to dużo ryb... ściągają je z całego morza... i jeszcze jakieś rzeczy ze złota co jakiś czas.
Jak mówię, ludzie spotykali te potwory na małej wulkanicznej wyspie... popłynęli tam na łodziach ze swoimi ofiarami i przywieźli różne skarby niby ze złota. Z początku te potwory nigdy nie przybywały na główną wyspę, ale potem i tam się zjawiały. Chyba chciały się spotkać z ludźmi i w wielkie dni zaczęły się przyłączać do świętaowania - w Święto Majowe i we Wszystkich Świętych. Bo wie pan, one mogą żyć w wodzie i na powietrzu... chyba to się nazywa amfibia. Kanakowie powiedzieli, że ludzie z innych wysp mogliby ich włapać jakby się o nich dowiedzieli, ale oni powiedzieli na to, że się nie boją, bo oni by mogli zniszczyć wszystkich ludzi, gdyby chcieli... gdyby zastosowali takie znaki, jak dawne Stare Bóstwa, nie wiem jakie. Ale nie chcą i chowają się w wodzie, gdy ktoś pojawi się na wyspie.
Jeśli chodzi o łączenie się z tymi żaborybami, to Kanakowie tego unikali, ale potem dowiedzieli się czegoś, co nadało temu inny sens. Wydaje się, że ludzie są jakoś pokrewni tym wodnym bestiom, że wszystko, co żywe, pochodzi spod wody i wystarczy tylko trochę coś zmienić, a mogą tam wrócić. Te potwory powiedziały Kanakom, że jak wymieszać krew, to dzieci z początku będą wyglądać całkiem jak ludzie, dopiero później się będą zmieniać jak one, aż w końcu przeniosą się do wody i przyłączą do nich tam w dole. A co ważne, młody człowieku, to jak już staną się rybą i pójdą w wodę, nigdy nie umierają. Bo te potwory nigdy nie umierają, chyba że je ktoś zabije.
I tak, panie, jak Obed poznał tych wyspiarzy, mieli w sobie już dużo krwi tych potworów spod wody. Jak się starzeli i było to już widać, siedzieli w ukryciu, dopóki nie poczuli, że chcą iść do wody. Jedni zmieniali się szybciej a inni nigdy nie zmieniali się tak, żeby iść do wody, ale przeważnie się zmieniali, tak przynajmniej te potwory mówiły. Ci, co się rodzili bardziej do nich podobni, zmieniali się wcześniej, a ci, co bardziej byli podobni do ludzi, podobno żyli na wyspie więcej niż siedemdziesiąt lat, chociaż wypuszczali się głęboko w wodę, żeby spróbować. Ci, co już weszli pod wodę, zwykle przychodzą w odwiedziny, tak że człowiek może rozmawiać ze swoim praprapradziadkiem, co opuścił ziemię pięćset albo więcej lat temu.
Wszyscy oni już nie myślą wcale o śmierci - chyba że giną na łodziach w wojnie z innymi wyspiarzami albo jako ofiary dla bogów na dnie morza, albo od ukąszenia węża, plagi, albo jakiś nagłych dolegliwości czy czegoś innego, nim zdążą skoczyć w wodę - tylko czekają na zmianę, co wcale nie wydaje im się straszne. Uważali, że to, co będzie potem, będzie tak samo dobre, jak to, co zostawią, i chyba Obed też tak pomyślał, jak się zastanowił nad tym, co Walakea mu opowiedział. Walakea jeko jeden z niewielu nie miał w sobie rybiej krwi, był z linii królów, którzy sią łączyli tylko z rodzinami królów na innych wyspach.
Walakea pokazał Obedowi różne obrzędy i śpiewy, jakie dokonywali razem ze stworami z morza, i pokazał mu niektórych ludzi we wsi, jak zmieniali ludzkie kształty. Tylko że nigdy nie pokazał tych, co wyszli prosto z morza. Na koniec dał mu coś, co było zrobione z ołowiu czy czegoś innego, i powiedział, że to ściąga ryby z każdego miejsca w wodzie, gdzie ryby się gnieżdżą. Trzeba to tylko wrzucić w wodę i odprawić odpowiednie modły. Walakea pozwolił, żeby to rozrzucić po całym świecie, tak żyby każdy mógł znaleźć ryby i łowić, jak będzie potrzebował.
Mattowi to się nie podobało i mówił, żeby się Obed trzymał od wyspy z daleka. Ale Obed się tam wyrywał, a jak się okazało, że te złote rzeczy są tanie, uznał, że opłaca mu się tym zająć. I tak trwało to przez parę lat, aż tyle nagromadził, że mógł założyć rafinerię w starym, zniszczonym młynie Walte'a. Nie Sprzedawał tego, bo nie chciał, żeby ludzie go wypytywali. Jego cała załoga dostawała kawałki złota i mogła je sprzedawać, tylko wszyscy musieli obiecać, że będą milczeć. Pozwolił też swoim kobietom stroić się w złoto, takie, co bardziej pasowało do ludzi.
Ale wróćmy do trzydziestego ósmego roku - miałem wtedy siedem lat - kiedy to Obed zobaczył, że wszyscy ludzie z wyspy wyginęli w wyprawach morskich. Chyba inni wyspiarze pojęli, co się dzieje, i wzięli wszystko w swoje ręce. Pewnie znali stare, magiczne znaki, a tych tylko te stwory wodne się bały, jak same mówiły. Co tym Kanakom przypadnie jeszcze, kiedy morze wyrzuci z siebie jakąś wyspę ze starymi ruinami, jeszcze sprzed potopu. Były to pobożne intencje - nie zostawili nic na wyspie ani na małej wulkanicznej wyspie, tylko te ruiny, zbyt potężne, żeby je zburzyć. W niektórych miejscach były rozrzucone małe kamienne - jak zabawki - a na nich coś, co nazywacie chyba swastyką. Może to były znaki Starych Bóstw? Wszystko to wymazali, nie zostało ślady po złotych rzeczach, a żaden z Kanaków w okolicy nie piśnie o tym słowa. Nawet nie powiedzą, że na wyspie byli kiedyś jacyś ludzie.
To, oczywiście, mocno dotknęło Obeda, bo urwał mu się taki wspaniały handel. Dotknęło całe Innsmouth, bo wtedy, co miał właściciel statku, miała i załoga. Większość ludzi w mieście przyjęła to potulnie jak owoce, ale było im ciężko, bo ryb było coraz mniej, a i fabryki upadały.
Wtedy Obed zaczął wyzywać ludzi, że są tępe barany, że się modlą do chrześcijańskiego nieba, a ono im wcale nie pomaga. Powiedział, że zna ludzi, którzy się modlą do bogów, co dają wszystko potrzebne ludziom, i powiedział, że jak grupa ludzi przy nim stanie, to może on wejdzie w kontakt z takimi mocami, że będą mieli dużo ryb i dużo złota. Ci, co służyli na "Królowej Sumatry" i widzieli wyspę, wiedzieli, o czym on mówi, i niespieszno im było zbliżać się do morskich stworów, ale ci, co o noczym nie wiedzieli, zaciekawili się, co Obed mówi, i zaczęli go pytać, jak mogą przejść na taką wiarę, co da im kożyści.
W tym momencie stary człowiek przestał mówić, coś mamrotał i popadł w posępne, pełne lęku milczenie; coraz to oglądał się nerwowo za siebie, to znów wpatrywał się w odległą czarną rafę. Zagadnąłem go, ale nie odpowiedział, zrozumiałem więc, że muszę mu pozwolić opróżnić butelkę. Ta obłąkańcza opowieść zafascynowała mnie, bo zrozumiałem, że zawarta jest w niej surowa alegoria, oparta na dziwnym wyglądzie i zachowaniu ludzi z Innsmouth i wzbogacona twórczą fantazją i egzotyczną legendą. Ani przez moment, nie wierzyłem, że opowieść ta może zawierać w sobie jakieś rzeczywiste, faktyczne elementy; jednakże to sprawozdanie nawiązywało do autentycznego koszmaru, choćby dlatego, że były w nim wzmianki o niezwykłych klejnotach pokrewnych tej niesamowitej tiarze, jaką wisziałem w Newburyport. Być może, że ozdoby te pochodzą z jakiejś dziwnej wyspy; możliwe też, że niesamowita opowieść jest wymysłem nieżyjącego już Obeda, a nie tego starego pijaka.
Podałem Zadokowi butelkę, wysączył ją do dna. Wprost zdumiewające, że mógł pochłonąć aż tyle whiskey, a jego głos nadal brzmiał piskliwie i świszcząco, a nie ochryple. Oblizał szyjkę butelki i wsunął ją do kieszeni, po czym zaczął się kiwać i coś szeptać cicho do siebie. Pochyliłem się w jego stronę, żeby wyłowić jakieś nieartykułowane słowa, a wtedy wydało mi się, że pod brudnymi krzaczastymi wąsami czai się sardoniczny uśmiech. Tak, rzeczywiście wypowiadał jakieś słowa, a ja zaczynałem chwytać ich sens.
- Biedny Matt... on zawsze był przeciwny, próbował przeciągać ludzi na swoją stronę, długo rozmawiał z pastorami... na próżno... wypędzili z miasta pastora kościoła parafialnego kongregacjonalistów i metodystów, nigdy już więcej nie zobaczyłem wielebnego Babcocka, pastora metodystów... Gniewnego Jehowy - byłem wtedy mały, ale słyszałem to, co słyszałem i widziałem to co widziałem... Dagon i Ashtoreth... Belial i Belzebub... złoty cielec i bożki Canaan, i Filistyni... babilońska szkarada... Mene, mene tekel, upharsin...
Zamilkł znowu, a jego załzawione niebieskie oczy wzbudziły we mnie obawę, że jest już jednak bliski załkowitego zamroczenia. Ale kiedy go delikatnie potrząsnąłem za ramię, odwrócił się w moją stronę z zaskakującą czujnością i znowu wyrzucił z siebie jakieś tajemnicze słowa.
- Nie wierzysz mi, co? He, he, he... to powiedz mi, młody człowieku, po co kapitan Obed i jeszcze dwudziestu innych ludzi pływało ciemną nocą do Diabelskiej Rafy i śpiewało tam coś tak głośno, że słychać ich było w mieście, kiedy wiał w tę stronę wiatr? No powiedz, wiesz po co? A dlaczego Obed ciągle wrzucał coś w tę wodę po drugiej stronie rafy, gdzie jest tak głęboko, że nie dosięgniesz tam sondą? Powiedz mi, co on zrobił z tą rzeczą z ołowiu, co mu dał Walakea? Co, chłopcze? I co oni tam wozili w majowy wieczór, a potem we Wszystkich Świętych? I dlaczego mają nowych kapłąnów - ci sami faceci, co kiedyś byli marynarzami - o noszą te dziwne szaty, a głowy przykrywają tymi jakby ze złota rzeczami, co je przywiózł Obed, hę?
Załzawione niebieskie oczy stały się teraz prawie dzikie i szklane, a brudna biała broda aż sięzajeżyła. Stary Zadok musiał zauważyć, że się trochę cofnąłem, i zachichotał złośliwie.
- He, he, he, he! A więc widzisz? Może chciałbyś byś wtedy na moim miejscu, kiedy nocą patrzyłem daleko w morze ze strychu w moim domu? Mówię ci, dzieci dobrze słyszą, a ja łowiłwm wszystko, co tylko plotkowali i kapitanie Obedzie i tych ludziach na rafie! He, he, he! A co na to powiesz, jak kiedyś w nocy wziąłem lornetkę okrętową mojego ojca na strych i zobaczyłem rafę pełną jakiś postaci, co się szybko opóściły w wodę, jak tylko pokazał się księżyc? Obed i jego ludzie byli na łodzi, ale te stwory rzuciły się do głębokiej wody i już nie wyszły... Chciałbyś być wyrostkiem, co siedzi sam na strychu i widzi coś, co nie ma ludzkich kształtów, co?... he, he, he...
Starzec zaczynał wpadać w histerię, a mnie ogarnął dreszcz przerażenia. Położył mi na ramieniu swoje sękate szpony, które zsawały się drżeć, bynajmiej nie z radości.
A jakby tak kiedy zobaczył załadowaną łódź Obeda za rafą, a potem... już następnego dnia... dowiedział się, że jakiś młody człowiek zniknął z domu? Czy wiedział kto kiedu skórę albo włosy Hirama Gilmana, co? Albo Nicka Pierce'a, albo Luelly Waite, Adonirama Southwicka czy Henry Garrisona? He, he, he, he... Te stwory mówiące na migi rękami... one miały prawdziwe ręce...
Obed wtedy znowu stanął na nogi. Ludzie widzieli, jak jego trzy córki zaczęły nosić na sobie złoto, a przedtem tego nie widzieli. No i z komina rafinerii wylatywał dym. Innym też zaczęło się powodzić. W przystani było teraz dużo ryb i tylko niebo wie, jakie ładunki wożono teraz statkami do Newburyport, Arkham i Bostonu. Wtedy Obed uruchomił starą bocznicę kolejową przez miasto. Rybacy z Kingsport usłyszeli o połowach i przypłynęli słupami, ale wszyscy przepadli. Nikt ich już nigdy nie zobaczył. Wtedy to nasi ludzie zorganizowali Ezoteryczny Porządek Dagona i kupili budynek masonów... he, he, he! Matt Eliot był masonem i załatwiał sprzedaż, ale potem zniknął na zawsze.
Pamiętaj ja nie mówię, że Obed chciał zrobić wszystko tak, jak było na wyspie Kanaków. I chyba z początku nie chciał, żeby się mieszać ze stworami, ani chować młodych po to, żeby potem zamieniały się w ryby i wiecznie żyły. Chciał, żeby mieli złoto, chciał im dobrze płacić i wydaje mi się, że wszyscy z początku byli zadowoleni...
Już w czterdziestym szóstym miasto przybrało inny wygląd imyślało inaczej. Za dużo ludzi brakowało... za dużo rozmów o tej rafie. Kiedyś powiedziałem radnemu Mowry, co widziałem ze strychu, i chyba się trochę przyczyniłem. Którejś nocy Obed i jego ludzie popłynęli do rafy i usłyszałem strzały. Nazajutrz Obed i trzydziestó dwóch ludzi byli w więzieniu, a każdy się zastanawiał, co się święci i o co ich oskarżają. Boże, gdyby ktoś przewidział... w parę tygodni później, kiedy nikt nic nie wrzucał do morza...
Zadok zaczął objawiać przerażenie i wyczerpanie, pozwoliłem mu więc milczeć przez chwilę, ale coraz to zerkałem z lękiem na zegarek. Zaczął się przypływ, słychać było łoskot fal. Zadowoliny byłem z tego, bo przy wysokiej wodzie może nie będą tak cuchnęły te ryby. Znowu wytężyłem słuch, żeby zrozumieć coś z szeptu Zadoka.
- Ta straszna noc... widziałem je wtedy. Byłem na strychu... całę hordy... tłumy... na rafie i płynęły do przystani, a także do Manuxet... Boże, co się tej nocy działo na ulicach Innsmouth... dobijały się do naszych dżwi, ale ojciec nie otworzył... potem wyskoczył przez okno w kuchni ze swoim muskietem, chciał znaleźć radnego Mowry i dowiedzieć się, co on może zrobić. Całe stosy trupów i umierających... strzały i krzyki... wrzaski na Old Square i na Rown Square, i na New Church Green... więzienie otwarte... proklamacja... zdrada... nazwano to epidemią, jak zjawili się ludzie i zobaczyli, że brakuje połowy naszych mieszkańców... nikt nie został, tylko ci, co się przyłączyli do Obeda i tych stworów... milczenie... już nigdy więcej nie zobaczyłem mojego ojca.
Starzec sapał, pot się z niego lał strugami. Mocno ścisnął mnie za ramię.
Wszystko się wyjaśniło rano... ale zostały ślady. Obed bierze wszystko w swoje ręce i mówi, że trzeba dużo zmienić... one będą z nami w czasie zgromadzenie oddawać cześć bogom i niektóre domy muszą przyjąć ich jak gości... chcą się z nami mieszać jak z Kanakami, a on nie uważa, że trzeba ich przed tym powstrzymywać. Zmienił się Obed... oszalał na tym punkcie. Mówi, że one nam sprowadzają ryby i skarby i powinny dostać to, czego żądają...
Na zewnątrz nic się nie miało zmienić, tylko trzeba nam unikać obcych, o ile chcemy wiedzieć, co jest dla nas dobre. Wszyscy musieliśmy złożyć przysięgę Dagona, a potem jeszcze niektórzy drugą i trzecią przysięgę. Te przysięgi miały nam szczególnie pomóc, dać specjalne nagrody... złoto i inne rzeczy. Nie ma sensu się sprzeciwiać, bo tam głęboko są ich miliony. Raczej nie powstaną przeciw ludziom, żeby ich zniszczyć, ale jak będą zmuszone, mogą zrobić dużo. Nie znamy starych zaklęć, aby się ich pozbyć, jak to zrobili ludzie z Południowego Morza, a Kanakowie nigdy nie zdradzą swoich sekretów.
Trzeba im składać ofoary i różne ozdoby dzikusów i dawać schronienie w mieście, jak będę chcieli, a wtedy zostawią nas w spokoju. Nie trzeba dopuścić, żeby obcy coś podpatrzyli i opowiedzieli na zewnątrz. Wszyscy wierni - Porządku Dagona - i dzieci nigdy nie umrą, tylko wrócą do Matki Hydry i Ojca Dagona, od których wszyscy pochodzimy... Ial Ial Cthulhu fhtagn ! Ph'nglul mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah-nagi fhtagn...
Stary Zadok zaczął najwyraźniej bredzić; wstrzymałem oddech. Biedak ! Jakież żałosne halucynacje popodował alkohol, a także nienawiść do rozkładu, obcości i chorób w tym płodnym i skłonnym do wyobraźni mózgu! Zaczął teraz jęczeć, a łzy spływały po głębokich bruzdach policzków aż na samą brodę.
- Boże, ja to wszystko widziałem, miałem piętnaście lat... Mene, mene, tekel, upharsin!... ludzi, co zniknęli, i tych, co zostali zabici... a tych, co opowiadali w Arkham albo Ipswich czy gdzie indziej, nazwali wariatami, jak i ty mnie teraz nazywasz... ale Boże, co ja widziałem... i mnie by zabili już dawno za to, co wiem, ale złożyłem pierwszą i drugą przysięgę Dagona, więc i one mnie chronią, chyba że ich sąd by dowiódł, że mówię o znanych mi rzeczach świadomie... ale nie złożę trzeciej przysięgi... za nic w świecie...
A potem znowu w czasie Wojny Domowej, kiedy dzieci urodzone w czterdziestym szóstym zaczęły dorastać... to znaczy niektóre. Bałem się... nigdy już po tej strasznej nocy nie wyglądałem, nigdy już nie widziałem żadnego z tych stworów... z bliska. Nigdy... Poszedłem na wojnę i żebym miał trochę oleju w głowie, to bym nie wrócił i gdzieś się osiedlił. Ale moi pisali, że nie jest źle. Chyba to dlatego, że po sześćdziesiątym trzecim byłly w mieście oddziały rządowe. Po wojnie znowu zrobiło się źle. Ludzi było coraz mniej... fabryki i sklepy pozamykano... atatki nie przypływały i przystań stanęła... kolej nie chodziła... ale one... one nie przestały wpływać do rzeki i wypływać... z tej przeklętej rafy szatana... i coraz więcej okien na poddaszach zabijano deskami i coraz więcej hałasów było w domach, choć wydawało się, że nikogo tam nie ma...
Ludzie w okolicy mówili o nas różne historie, pewnie słyszałeś ich dużo, skoro mnie pytasz... historie o tym, co czasem udało im się zobaczyć... I o tych dziwnych skarbach i klejnotach, co skądciś się pojawiają i jeszcze nie są stopione... ale nikt nie wie nic konkretnego. Nikt w nic nie wierzy. Nazywają to złotem z łupu pirackiego o mówią, że ludzi z Innsmouth mają obcą krew albo są nienormalni czy coś w tym rodzaju. A ci, co tutaj żyją, zniechęcają obcych, jak mogą, nie trzeba być ciekawym, zwłaszcza nocą. Bestie niszczą ludzi - konie nie są mułami - ale jak się wynoszą, wtedy jest w porządku.
W czterdziestym szóstym kapitan Obed wziął sobie drugą żonę, nikt jej przedtem w mieście nie widział. Niektórzy mówią, że nie chciał, ale został przez nich zmuszony, jak ich zaprosił - miał z nią troje dzieci - dwoje zniknęło wcześnie, a jedna dziewczyna, niepodobna do nikogo, uczyła się w Europie. Obed podstępem wydał ją za mąż w Arkham za faceta, co niczego nie podejrzewał. Teraz to już nikt nie chce mieć do czynienie z nikim z Innsmouth. Barnabas Marsh, ten, co teraz prowadzi rafinerię, jest jego wnukiem po pierwszej żonie, syn Onesiphorusa, najstarszego syna Obeda, ale jego żona była jedną z nich i nigdy jej się nigdzie nie widziało.
Teraz Barnabas jest już zmieniony. Nie może zamknąć oczu i ma inny kształt. Mówią, że jeszcze nosi ubranie, ale niedługo pójdzie do wody. Może już nawet próbował... czasami idą w wodę na krótko, zanim pójdą na dobre. Już go nikt nie oglądał jakieś dziewięć albo dziesięć lat. Nie wiem, co czuje jego biedna żona... ona jest z Ipswich, nie zlinczowali Barnabasa, jak się do niej zalecał pięćdziesiąt lat temu. Obed... on umarł w siedemdziesiątym ósmym i całe następne pokolenie już nie istnieje... dzieci z pierwszej żony nie żyją, a reszta... Bóg jeden wie...
Odgłos przypływu stawał się coraz silniejszy, mijał płaczliwy nastrój starca, był coraz bardziej zalękniony i czujny. Co chwila przerywał opowieść i oglądał się nerwowo przez ramię w stronę rafy, a choć wszystko, co mówił, wydało mi się absurdalne, mimo to i ja zacząłem się czujnie rozglądać. Zadok drżał teraz i jakby starał się dodać sobie odwagi mówiąc głośno:
- Hej, ty, czemu nic nie mówisz? Jak by ci się podobało życie w tym mieście, gdzie wszystko gnije i umiera, a potwory czołgają się, beczą, szczekają i podskakują w ciemnych piwnicach i na poddaszach, wszędzie, gdzie się obrócisz? No co? Podobałoby ci się, jakbyś tak co noc słyszał wycie w kościołach i w budynku Porządku Dagona i jakbyś wiedział, co oni tam robią? I jakbyś słuchał tego, co robią tam na rafie w maju i we Wszystkich Świętych? Myślisz, że stary zwariował? No co, mój panie, powiem ci, że to jeszcze nie najgorsze.
Zadok teraz już naprawdę krzyczał, a szaleństwo w jego głosie poruszyło mnie bardziej, niżbym sobie tego życzył.
- Nie wytrzeszczaj na mnie oczu... mówię ci, że Obed Marsh jest w piekle i musi już tam zostać! He, he... w piekle, mówię ci! Nie może mnie dopaść... niczego nie zrobiłem ani nic nikomu nie powiedziałem...
Słuchaj, młody człowieku! Nawet jak nikomu nic nie powiedziałem, to teraz to zrobię. Siedź cicho i słuchaj... tego jeszcze nikomu nie powiedziałem... mówiłem, że już nigdy więcej nie podglądałem po tamtej nocy... ale ja widziałem wszystko, tak samo jak wtedy!
Chcesz wiedzieć, co jest takie okropne? Najgorsze jest nie to, co te rybie diabły zrobiły, ale co zrobią. Przynoszą ze sobą do miasta różne rzeczy od lat, ale teraz już trochę mniej. Domy na północ od rzeki między morzem i Main Street są ich pełne - tych diabłów i tego, co ze sobą przynoszą - a jak już będą gotowe... mówię, jak już będą gotowe... słyszałeś kiedy o shoggoth?
Hej, słyszysz mnie? Mówię ci, wiem, jakie one są... Widziałem je w nocy, kiedyś... eeh! ihaaa!...
O mało nie zemdlałem usłyszawszy krzyk starca pełen nieludzkiego strachu. Jego oczy wpatrywały się w cuchnące morze, a twarz stała się maską przerażenia godną tragedii greckiej. Szponiaste palce mocno wpił mi w ramię, ale nie poruszył się, kiedy odwróciłem głowę, żeby spojrzeć na to, co on widział.
Niczego jednak nie zauważyłem, tylko większy przypływ i gwałtowniejsze falowanie w jednym miejscy, niezależnie od długich, rozproszonych fal przybrzeżnych. Wtem Zadok zaczął mnie szarpać, odwróciłem się więc w jego stronę, trzepotał w lęku powiekami i mamrotał coś niewyraźnie. Po chwili zacząłem łowić słowa wypowiadane drżącym szeptem:
- Uciekaj stąd! Uciekaj! Zobaczyły nas... uciekaj, jak ci życie miłe! Nie czekaj... one już wiedzą... Uciekaj... prędko... z tego miasta!
Następna ciężka fala uderzyła o kruche mury starej przystani, a szept starca znowu przerodził się w nieludzki, mrożący krew w żyłach krzyk: - Eeh! Ihaaa!...
Nim zdążyłem pozbierać rozbiegane myśli, puścił moje ramię i rzucił się jak oszalały w stronę ulicy, kierując się na północ, obok ruin magazynu.
Raz jeszcze spojrzałem na morze, ale nic tam nie zobaczyłem. A kiedy znalazłem się na Water Street, nie było już nawet ślady po Zadoku Allenie.
IV
Nie jestem w stanie opisać, jaki ogarnął mnie nastrój po tym wyczerpującym epizodzie... szalonym i żałosnym, groteskowym i strasznym. Sprzedawca ze spożywczego sklepu przygotował mnie na to, a jednak rzeczywistość okazało się zbyt oszałamiająca, pozostawiła mi zamęt w głowie. Opowieść wydała mi się dziecinna, a mimo to chorobliwy niepokój i strach Zadoka udzielił się i mnie, łącząc się z wcześniejszą już odrazą do tego miasta i jego wyniszczającej wszystko, niepojętej tajemnicy.
Postanowiłem później zagłębić się w tę opowieść i wyłowić jakieś źródło historycznej alegorii, teraz jednak chciałem o tym wszystkim zapomnieć. Zrobiło się już strasznie późno, na moim zegarku była 7.15, a autobus do Arkham odjeżdżał z Town Square o ósmej. Starałem się więc myśleć raczej o rzeczach praktycznych i obojętnych szybko maszerując przez puste ulice w stronę hotelu, w którym zostawiłem walizkę i w pobliżu którego był przystanek autobusowy.
Choć złocisty blask późnego popołudnia przydawał starym dachom i rozpadającym się kominom uroku mistycznego piękna i spokoju, co chwila rozglądałem się na wszystko strony. Rad byłem, że się wkrótce wydostanę z tego cuchnącego i strasznego Innsmouth, a jeszcze bardziej byłbym rad, gdybym mógł znaleźć jakiś inny środek lokomocji i nie musiał jechać z tym ponurym kierowcą Sargentem. A jednak nie pospieszyłem się, tak jak zamierzałem, bowiem w cichych zaułkach pełno było różnych ciekawych architektonicznych szczegółów, które warto było zobaczyć; i wydawało mi się, że bez trudu pokonam dalszą drogę w ciągu pół godziny.
Spojrzawszy na plan, jaki miałem przy sobie, zdecydowałem się wracać inną drogą, wybrałem więc Marsh Street zamiast State Street. Na rogu Fall Street dostrzegłem grupki szepczących coś ukradkiem ludzi, a kiedy znalazłem się na Town Square, okazało się, że już cały tłum zebrał się przy drzwiach Gilman House. Odniosłem wrażenie, że wszystkie wyłupiaste i nieruchome oczy wpatrują się w mnie, gdy odbierałem w hotelu walizkę. Marzyłem skrycie, aby nikt z tych odpychających ludzi nie okazał się moim współpasażerem.
Autobus z trzema pasażerami przytelepał się jeszcze przed ósmą, a stojący na chodniku osobnik o złym spojrzeniu zaczął coś szeptać niewyraźnie do kierowcy. Sargent wyjął worek z pocztą i plik gazet, po czym wszedł do hotelu; natomiast pasażerowie - ci sami, których widziałem rano, jak wysiedli w Newburyport - potoczyli się na chodnik i gardłowym głosem zaczęli rozmawiać z jakimś włóczęgą, przy czym na pewno nie był to język angielski. Wsiadłem do autobusu i zająłem to samo miejsce, co poprzednio, a wkrótce zjawił się Sargent mamrocząc coś swoim chrapliwym głosem w sposób szczególnie odrażający.
Okazało się, że nie mam szczęścia. Coś się popsuło w silniku, mimo że przybył tak punktualnie z Newburyport, i nie będzie mógł odbyć podróży do Arkham. Nie było możliwości naprawy tego wieczora, nie było też żadnego innego środka lokomocji ani do Arkham, ani do nikąd. Sargent wyraził żal; niestety, muszę przenocować w hotelu. Koszt będzie na pewno niewielki, po prostu nie ma innej rady. Oszołomiony tą nagłą przeszkodą i przerażony myślą, że mam spędzić noc w tym zrujnowanym i nieoświetlonym mieście, wysiadłem z autobusu i wszedłem ponownie do hotelu, gdzie ponury i dziwnie wyglądający recepcjonista, pracujący na nocną zmianę, poinformował mnie, że mogę zająć pokój 428 na przedostatnim piętrze - duży, ale bez bieżącej wody - opłata wynosi jeden dolar.
Choć słyszałem już o tym hotelu w Newburyport, podpisałem się w rejestrze i zapłaciłem dolara. Ponury recepcjonista wziął moją walizkę i poprowadził mnie po trzeszczących schodach na trzecie piętro; wszystkie korytarze, które mijaliśmy, zdawały się całkowicie pozbawione życia. Mój pokój, mroczny, o dwóch oknach, umeblowany raczej prymitywnie, wychodził na posępne podwórko, otoczone niskimi, pustymi domami z cegły; z okien roztaczał się też widok na zniszczone dachy ciągnące się w kierunku zachodnim, a dalej już na bagienny krajobraz. W końcu korytarza znajdowała się łazienka - niezbyt przyjemny relikt ze starą, marmurową umywalką i cynową wanną, słabą elektryczną żarówką i zbutwiałą drewnianą boazerią na ścianach.
Było jeszcze widno, wyszedłem więc na Town Square, żeby zjeść gdzieś obiad; zewsząd, jak zauważyłem obserwowali mnie przechodnie o chorobliwym wyglądzie. Sklep spożywczy był już zamknięty, musiałem więc wstąpić do restauracji, od której przedtem stroniłem. Obsługiwał ją pochylony, wąskogłowy mężczyzna o nieruchomych oczach oraz dziewczyna z płaskim nosem i niewiarygodnie dużymi, szorstkimi rękami. Z ulgą stwierdziłem, że jedzenie, jakie tu podawano, przyrządzone było głównie z puszek i torebek. Zjadłem jarzynową zupę z krakersami, po czym wróciłem do mego posępnego pokoju w Gilman House, wziąwszy po drodze z rozklekotanego stojaka przy biurku recepcjonisty wieczorną gazetę i jakieś upstrzone muchami czasopismo.
Zapadł zmrok, zapaliłem więc jedyną słabą żarówkę nad żelaznym łóżkiem i zabrałem się do czytania. Starałem się czymś zająć, bo nie chciałem rozmyślać nad wynaturzonymi osobliwościami tego starego, tajemniczego miasta, będąc w jego obrębie. Szalona opowieść pijanego Zadoka nie obiecywała przyjemnych snów, za wszelką cenę chciałem oddalić od siebie wspomnienie jego dziekich, łazwych oczu.
Nie powinienem też zbytnio zastanawiać się nad tym, co inspektor z fabryki opowiadał kasjerowi w Newburypost o Gilman House i słyszanych tu nocą odgłosach ani o tej twarzy przystrojonej tiarą we wrotach krypty mrocznego kościoła; twarz, której okropieństwa nie byłem w stanie zrozumieć. Pewnie łatwiej byloby mi oderwać się od tych niepokojących myśli, gdyby w moim pokoju nie cuchnęło tak strasznie stęchlizną, która na dodatek mieszała się jeszcze z wszechobecnym rybim smrodem, a wszystko to razem nie pozwalało, niestety, zapomnieć o śmierci i rozkładzie.
Poza tym zanipokoił mnie brak zasuwy przy drzwiach. Były po niej ślady, najwyraźniej niedawno została zdjęta. Pewnie się popsuła, jak zresztą większość rzeczy w tym razlatującym się budynku. Rozejrzałem się nerwowo i odkryłem zasuwę przy szafie, która wydawała mi się tej samej wielkości, co zasuwa odjęta od drzwi. Żeby się choć trochę wyzwolić od niepokoju, jaki mną zawładnął, postanowiłem przykręcić tę zasuwę do drzwi za pomocą podręcznego przyrządu spełniającego trzy funkcje, między innymi śrubokrętu, który zawsze nosiłem przy sobie wraz z kluczem na kółku. Zasuwa doskonala pasowała do drzwi, soznałem więc prawdziwej ulgi, że mogę się położyć w zamkniętym pokoju. Nawet nie dlatego, że się czegoś obawiałem, ale po prostu w takim otoczeniu każde zabezpieczenie byłoby mile widziane. Podobne zasuwy znajdowały się też na dwojgu bocznych drzwiach prowadzących do sąsiednich pokoi i te również natychmiast zaryglowałem.
Nie rozebrałem się, postanowiłem bowiem czytać, dopóki nie ogarnie mnie senność, i wtedy dopiero się położyć, zdjąwszy tylko marynarkę, kołnierzyk i buty. Wyjąłem z walizki latarkę i włożyłem do kieszeni spodni, żebym mógł spojrzeć na zegarek, jeżeli się w nocy przebudzę. A jednak wcale nie byłem senny; pochłonięty różnymi myślami stwierdziłem z niepokojuem, że bezwiednie czegoś nasłuchuję... czegoś, co napełnia mnie lękiem, a czego nie potrafiłbym określić. Opowieść inspektora chyba jednak bardziej podziałała na moją wyobraźnię, niżby się spodziewał. Znowu usiłowałem czytać, ale bezskutecznie.
Po pewnym czasie wydało mi się, że słyszę skrzypienie schodów i kroki na korytarzach i zacząłem się zastanawiać, czy oznacza to, że zajmnowane są też następne pokoju. Nie dochodziły mnie jednak żadne inne głosy, natomiast uderzyło mnie, że skrzypienie jest jakoś bardzo ukradkowe. Nie spodobało mi się to, więc postanowiłem wcale się nie kłaść do łóżka. Dziwni ludzie mieszkali w tym mieście, no i podobno coraz to ktoś stąd znikał. Czyżby to była jadna z tych oberży, w których zabija się podróżnych dla zdobycia ich pieniędzy? Na pewno nie robiłem wrażenia człowieka majętnego. A może mieszkańcy tego miasta są aż tak wrogo nastawieni dl ciekawskich turystów? Czyżby moje jawne zwiedzanie i częste spoglądanie na mapę wzbudziło ich niechęć? Uświadomiłem sobie, że muszę być w strasznym napięciu nerwowym, skoro ledwo słyszalne skrzypienie schodów pobudziło mnie aż do takich rozważań, ale mimo to żałowałem, że nie mam przy sobie jakiejś broni.
Czując zmęczenie, które nie miało mic wspólnego z sennością, zamknąłem drzwi od korytarza, wyłączyłem światło i rzuciłem się na twarde, niewygodne łóżko... w marynarce, kołnierzyku, butach, we wszystkim, co miałem na sobie. W ciemności nawet najsłabszy odgłos nocy potęgował się wielokrotnie i ogarnął mnie jeszcze większy niepokój. Załowałem, że zgasiłem światło, a jednocześnie byłem zbyt zmęczony, żeby podnieść się z łóżka i zapalić. Po dłuższej, przygnębiającej przerwie dobiegło mnie skrzypienie schodów, a następnie ciche, wyraźne odgłosy, zdające się być potwierdzeniem wszystkich moich obaw. Nie miałem już wątpliwości, że ktoś dobierał się do moich drzwi kluczem - ostrożnie, ukradkiem, dla próby.
Przerażenie moje z powodu tak namacalnej grozy było zapewne trochę złagodzone lękiem, jakiemu już wcześniej uległem. Przez cały czas, właściwie bez określonej przyczyny, zachowywałem czujność, co okazało się korzystnr w tej nowej i naprawdę krytycznej sytuacji, bez względu na to, jak się sprawy dalej potoczą. A jednak przejście od przeczucia grozy do jej urzeczywistnienia było niemałym szokiem i spadło na mnie jak grom z nieba. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, aby to gmeranie przy moich drzwiach mogło być tylko omyłką. Byłem głęboko przekonany o złych zamiarach intruza i z kamiennym spokojem czekałem na jego następne posunięcie.
Wkrótce ustało to ukradkowe dobieranie się do moich drzwi, usłyszałem zaś, że ktoś otwiera wytrychem przyległy pokój od strony północnej. Następnie ten ktoś zaczął próbować zamek u drzwi łączących się z moim pokojem. Zasuwa jednak dobrze trzymała i po chwili usłyszałem skrzypienie podłogi, kiedy maruder opuszczał pokój. Znowu dobiegło mnie zgrzytanie zamka, nie budzące wątpliwości, że tym razem odbywa się w pokoju od południa. Znowu próba otwarcie drzwi łączących się z moim pokojem i skrzypienie podczas wychodzenia. Teraz rozległo się trzeszczenie podłogi w hallu i na schodach prowadzących w dół, zrozumiałem więc, że maruder zniechęcił się pozamykanymi drzwiami i odłożył dalsze poczynania na lepsze lub gorsze czasu, zależnie od tego, co pokaże przyszłość.
Gotowość do podjęcia działania dowodzi tylko, że podświadomie czegoś się lekałem i od paru godzin już rozważałem możliwość ucieczki. Od pierwszego momentu czułem, że to niewidoczne dla mnie gmeranie przy drzwiach stanowi niebezpieczeństwo, któremu nie powinienem stawić czoła, ale uciekać jak najszybciej. Pozostawało mi tylko jedno - wydostać się z tego hotelu natychmiast, i to nie frontowymi schodami i nie przez hall.
Wstałem cicho z łóżka i zapaliwszy latarkę chciałem włączyć lampę nad łóżkiem, żeby powrzucać wszystkie swoje rzeczy do walizki. Okazało się jednak, że prąd został wyłączony. Jakieś tajemnicze, złowieszcze odgłosy przybirały teraz na sile, ale nie mogłem się zorientować, co to być może. Kiedy tak stałem zastanawiając się i wciąż jeszcze trzymając rękę na nieczynnym kontakcie, usłyszałem jakieś skrzypnięcie podłogi o piętro niżej i wydało mi się, że wyraźnie dochodzi mnie echo rozmowy. Po chwili jednak nie byłem już pewien, czy jest to rzeczywiście rozmowa, bo jakieś chropawe poszczekiwanie i rechotliwe pojedyncze sylaby zupełnie nie przypominały ludzkiej mowy. Wtedy przypomniałem sobie to wszystko, co inspektor słyszał owej nocy w tym zatęchłym i zapowietrzonym budynku.
Wsunąwszy do kieszeni latarkę, nałożyłem kapelusz i na palcach podszedłem do okien, aby rozważyć możliwość ucieczki. Mimo wyraźnych zaleceń urzędowych odnośnie bezpieczeństwa, po tej stronie hotelu nie było żadnego zejścia na wypadek pożaru, nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko wyskoczyć z drugiego piętra wprost na wybrukowane podwórko. Z prawej i lewej strony przylegały do hotelu jakieś stare budynki z cegły, których pochyłe dachy zapewniały dogodną możliwość ucieczki. Aby ich dosięgnąć, musiałbym się znaleźć o dwa pokoje dalej, w jedną albo w drugą stronę, więc zacząłem intensywniej rozważać swoje możliwości.
Nie mogłem wyjść na korytarz, bo natychmiast posłyszano by moje kroku, nim bym zdołał otworzyć drzwi do pożądanego pokoju. Mogłem więc jedynie sforsować niezbyt solidne łączące się z moim pokojem i wyważyć je ramieniem jak taranem, gdyby zamki i zasuwy stawiały opór. Wydało mi się to możliwe do wykonania, jako że wszystko w tym budynku się rozpadało; ale zdawałem sobie sprawę, że nie zdołam tego zrobić bezszelestnie. Mogłem jedynie liczyć na to, że szybko się z tym uporam i że zdołam dobiec do okna, nim wrogie siły otworzą właściwie drzwi wytrychem. Drzwi na korytarz w moim pokoju zabarykadowałem biurkiem, starając się to robić jak najciszej.
Zdawałem sobie sprawę, że moje szanse są niewielkie, i byłem właściwie przygotowany na klęskę. Nawet jeśli się przedostanę na dach, nie rozwiąże to jeszcze problemu, bo muszę przecież znaleźć się na ziemi i uciec z miasta. Stan opuszczenia i rujnacji przyległych budynków działał oczywiście na moją korzyść, a także spora ilość świetlików na dachach ziejących ciemnością.
Wedle mojej mapy najdogodniejsza droga, którą mógłbym się wydostać z miasta, znajdowała się od południowej strony, wobec tego zerknąłem na drzwi pokoju od południa, ale, niestety, otwierały się w moją stronę, w związku z czym niełatwo byłoby je sforsować, jako że zasuwa była zamknięta i jeszcze dodatkowy zamek. Zrezygnowałem więc z tego kierunku i ostrożnie przysunąłem do drzwi łóżko, żeby zablokować ewentualny atak z tej strony. Drzwi do pokoju od północy otwierały się na zewnątrz i choć były zaryglowane od drugiej strony, wiedziałem, że tędy musi prowadzić moja droga. Jeśli zdołałbym dotrzeć na dachy na Paine Street i stamtąd spuścić się na ziemię, uciekłbym przez podwórko i przyległe albo znajdujące się po drugiej stronie budynki na Washington albo Bates Street, albo też wydostałbym się na Paine Street i stamtąd chyłkiem na Washington Street. W każdym razie starałbym się jak najszybciej wydostać z rejonu Town Square. Wolałbym uniknąć Paine Street ze względu na znajdującą się tam remizę strażacką, która może być czynna przez całą noc.
Tak rozmyślając spojrzałem na plugawe morze rozpadających się dachów oświetlonych teraz księżycem już wklęsłym po pełni. Na prawo przecinała panoramę czarna linia wąwozu, w którym płynęła rzeka. Przylegały doń niczym skorupiaki nieczynne fabryki i stacja kolejowa. Dalej zardzewiałe szyny kolejowe i droga do Rowley wiodły przez płaski, bagniste tereny poznaczone wysepkami bardziej suchej ziemi, porosłej karłowatymi zagajnikami. Po lewej stronie, bliżej mnie, krajobraz był poznaczony strumieniami, a droga po Ipswich lśniła biało w blasku księżyca. Z tej strony hotelu nie mogłem jednak dojrzeć drogi prowadzącej na południe, do Arkham, na którą się zdecydowałem.
Rozważałem, niepewny, kiedy byłoby najlepiej zaatakować drzwi prowadzące w północnym kierunku i w jaki sposób mógłbym to zrobić jak najciszej, kiedy ustały te dziwne odgłosy na niższym piętrze, a rozległo się ciężkie stąpanie po schodach. Przez małe okienko nad drzwiami zamigotało światło, a po chwili dobiegło skrzypienie podłogi na korytarzu. Doszły mnie jakieś dźwięki, może to nawet były głosy, po czym rozległo się mocne pukanie do moich drzwi.
Przez chwilę wstrzymałem oddech i czekałem. Zdawała się upływać wieczność, a mdlący zapach ryb tak się spotęgował, że prawie stał się namacalny. Pukanie powtórzyło się, tym razem dłużej i jeszcze silniejsze. Był już najwyższy czas, aby przystąpić do działania, najpierw odsunąłem zasuwą drzwi do sąsiedniego pokoju i przygotowałem się do ataku. Teraz już rozległo się potężne walenie do moich drzwi, miałem więc nadzieję, że hałas, jaki ja zrobię, zostanie przez nich samych zagłuszony. Zacząłem napierać lewym ramieniem z całych sił, nie czując ani bólu, ani strachu. Drzwi stawiły opór większy, niż przewidywałem, ale nie poddałem się. A tymczasem tarabanienie do moich wejściowych drzwi nie ustawało.
Nareszcie pokonałem przeszkodę, ale z takim hukiem, że w korytarzu na pewno musieli usłyszeć. Teraz już i oni zaczęli wyważać drzwi, a jednocześnie brzęczały złowieszczo klucze także i przy drzwiach od korytarza przyległych pokoi. Popędziłem natychmiast i zamknąłem zasuwę od wewnątrz, nim jeszcze zdołali otworzyć zamek. Jednakże usłyszałem już manewrowanie wytrychem w następnym pokoju, z którego miałem wyskoczyć przez okno na dach.
Ogarnęła mnie rozpacz, bo znalazłem się w pułapce. Mój strach sięgał już prawie zenitu, nadając jakieś niepojęte znaczenie śladom kurzu widocznym w świetle przebłyskującym przez drzwi, do których ktoś się właśnie dobierał. Prawie że w bezwiednym odruchu, mimo poczucia beznadziejności, ruszyłem do następnych drzwi, by je siłą otworzyć - zakładając, że zewnętrzne drzwi tego trzeciego pokoju podobnie jak i w poprzednim są zamknięte - a następnie zamknąć zasuwę od wewnątrz, nim jeszcze ktoś zdoła przekręcić zamek.
Szczęście mi dopisało, bo nie tylko że nie były zamknięte, ale nawet trochę uchylone. W mgnieniu oka znalazłem się przy drzwiach wejściowych tego pokoju blokując je ramieniem i kolanem, bo ktoś na nie właśnie napierał. Drzwi się zatrzasnęły, a ja w mig przekręciłem zasuwę, która była w całkiem dobrym stanie. Odetchnąłem z ulgą, a wtedy stwierdziłem, że przestano dobijać się do dwojga sąsiednich drzwi, natomiast rozlega się łoskot przy wewnętrznych drzwiach zabarykadowanych łóżkiem. A więc gromada moich napastników wtargnęła do pokoju od południa i rozpoczęła atak od wewnątrz. Po chwili wytrych zazgrzytał w następnych drzwiach od strony północnej, co uprzytomniło mi, że niebezpieczeństwo jest już bardzo blisko.
Wewnętrzne drzwi do następnego pokoju były otwarte na oścież, nie miałem jednak czasu na zabezpieczenie drzwi na korytarz. Mogłem jedynie zamknąć wewnętrzne drzwi na zasuwę, a także wewnętrzne drzwi z drugiej strony, jedne zabarykadować łóżkiem, drugie biurkiem, a umywalką zablokować drzwi wejściowe. Musiałem zawierzyć takim prowizorycznym barykadom i wydostać się przez okna na dach domu przy Paine Street. W tym dramatycznym momencie strach, jaki mnie ogarnął, nie wypływał z tego, że nagle straciłem siły, by się bronić, ale z tego, że nikt spośród moich napastników nie wydał z siebie jak dotąd ludzkiego głosu, dochodziło mnie tylko koszmarne dyszenie, kwiczenie i ciche poszczękiwanie w dziwnych odstępach czasu.
Przesunąłem meble i pomknąłem w stronę okna, a wtedy usłyszałem bezładną i szaleńczą gonitwę po korytarzu w stronę pokoju na północ ode mnie, co świadczyło o tym, że zrezygnowano z napaści od południa. Moi oponenci najwyraźniej skoncentrowali siły przy słabych wewnętrznych drzwiach otwierających się wprost na mnie. A na zewnątrz księżyc igrał na kalenicy domu znajdującego się poniżej okna. Stwierdziłem, że skok będzie wielce ryzykowny, bo dach jest bardzo spadzisty.
Wybrałem okno bliższe południowej strony, planując wyskoczyć na dach, a stamtąd w jakieś najdogodniejsze miejsce. Znalazłszy się już w którymś z tych rozwalających się budynków z cegły muszę wziąć pod uwagę pościg. Miałem jednak nadzieję, że zanurzę się w jednym z licznych wokół podwórka i ziejących pustką drzwi i wymknę się na Washington Street, a potem już ucieknę z miasta kierując się na południe.
Nagle rozległ się straszny łoskot u drzwi, które zaczęły puszczać w zawiasach. Moi prześladowcy posłużyli się widać jakimś ciężkim przedmiotem do wyważania. Barykada z łóżka jednak nawet nie drgnęła, miałem więc jeszcze jedną szansę, że zdążę wyskoczyć. Z boku okna wisiały na grubym pręcie i mosiężnych kółkach ciężkie aksamitne zasłony, był też wystający uchwyt do zewnętrznych okiennic. Otworzyła się przede mną możliwość bezpiecznego skoku. Szybko ściągnąłem pręt ze wszystkim, zaczepiłem dwa kółka z zasłonami na wystającym uchwycie i sprawdziwszy, że wytrzymają mój ciężar, wyskoczyłem z okna i spuściłem się po zaimprowizowanej miękkiej drabinie pozostawiając za sobą na zawsze te zwyrodniałe, widmowe kontury Gilman House.
Wylądowałem bezpiecznie na obluzowanych łupkach spadzistego dachu i bez poślizgnięcia dotarłem do czarnego otworu świetlika. Spojrzałem na okno, które pozostawiłem za sobą, ale było w nim jeszcze ciemno, tylko daleko na północy dostrzegłem pośród rozpadających się kominów złowieszczy odblask światła z budynku Porządku Bagona, kościoła baptystów i kongregacjonalistów, na wspomnienie którego dreszcze mnie przeszywał. Na podwórku było całkiem ciemno, nadarzała się więc szansa ucieczki, zanim powstanie alarm na dużą skalę. Poświeciłem latarką w głąb świetlika, ale nie było tam żadnych schodków. Nie wydawał się jednak zbyt głęboki, wskoczyłem więc do środka na zapyloną podłogę pełna porozrzucanych pudeł i beczek.
Było to miejsce upiorne, ale nie poddawałem się już takim nastrojom, tylko ruszyłem z miejsca w stronę schodów, które odkryłem z pomocą latarki, zerknąwszy jednocześnie na zegarek - wskazywał godzinę drugą po północy. Schody zatrzeszczały, ale wydały mi się stosunkowo mocne. Pomknąłem na dół, minąłem pierwsze piętro, które przypominało raczej stodołę. Panowała tu kompletne pustka, rozlegało się tylko echo moich krokó. W jednym końcu korytarza na dole dostrzegłem trochę jaśniejszy prostokąt, przez który prowadziło wyjście na Paine Street. Skierowałem się w drugą stronę i znalazłem tam również otwarte drzwi; po pięciu kamiennych schodkach wybiegłem na wybrukowane podwórko poprzerastane trawą.
Księżyc tutaj nie sięgał, ale wyraźnie widziałem przed sobą drogę i nie musiałem posługiwać się latarką. W niektórych oknach Gilman House paliło się słabe światło, wydawało mi się, że słyszę wewnątrz jakieś bezładne głosy. Posuwając się ostrożnie w stronę Washington Street dostrzegłem po drodze kilka otwartych drzwi. Wybrałem najbliższe w nadziei, że zdołam przejść na drugą stronę. Korytarz spowity był ciemnością, dotarłem jednak do drugiego końca, ale okazało się, że drzwi wychodzące na ulicę są mocna zaryglowane. Postanowiłem więc spróbować w następnym budynku, ale na chwilę przystanąłem.
Z otwartych drzwi Gilman House wynurzył się tłum jakichś postaci - z chyboczącymi latarkami i pokrzykujący chrapliwie, ale na pewno nie w języku angielskim. Poruszali się niepewnie, najwyraźniej nie wiedzieli, gdzie mnie szukać; mimo to skamieniałem z przerażenia. Nie widziałem ich wyraźnie, ale ich człapanie i szuranie było nad wyraz odrażające. Zdołałem jednak zauważyć, że jedna z tych postaci miała na sobie dziwaczne szaty, a na głowie, bez żadnych wątpliwości, wysoką, dobrze mi znaną tiarę. Rozproszyli się po całym dziedzińcu, a mnie ogarnął jeszcze większy strach. A jeżeli nie zdołam się wydostać z tego budynku na ulicę? Odór rybi spotęgował się, obawiałem się, że zemdleję. Znowu zacząłem wymacywać jakieś wyjście na ulicę i napotkałem drzwi, które otworzyły się do pustego pokoju z zamkniętymi okiennicami. Poświeciwszy latarką stwierdziłem, że zdołam je otworzyć, i po chwili wyskoczyłem na zewnątrz, zamknąwszy okiennice, by zatrzeć za sobą ślady.
Znajdowałem się teraz na Washington Street; nie dostrzegłem żywej duszy ani żadnego światła, zaglądał tu jedynie księżyc. Z kilku stron, ale z pewnej odległości, dochodziły mnie jednak chropawe głosy, kroki i jakiś tupot, który w niczym nie przypominał kroków. Nie miałem czasu do stracenia. Wskazówki kompasu prowadziły w kierunku, który obrałem, toteż zadowolony byłem, że wyłączono na ulicach światło, jak to się często podczas księżycowych nocy w biedniejszych okręgach wiejskich zdarza. Dochodziły też jakieś odgłosy od południa, ale mimo to nie zrezygnowałem z ucieczki w tym kierunku. Po drodze będzie na pewno niemało wejść do pustych domów, w których znajdę schronienie, jeśli tylko dojrzę ścigających mnie prześladowców.
Posuwałem się szybko, bezszelestnie, wzdłuż zrujnowanych domów. Bez kapelusza, rozczochrany po uciążliwej ucieczce, nie mogłem przyciągać niczyjej uwagi. Nawet gdybym przypadkowo napotkał jakiegoś przechodnia, pewnie by mnie nie zauważył. Na Bates Street skryłem się w przepaścistym westybulu, gdyż pojawiły się przede mną dwie powłóczące nogami postacie, ale wkrótce szedłem już dalej zbliżając się do otwartej przestrzeni, gdzie Eliot Street przecinała ukośnie Washington Street na skrzyżowaniu. Choć przedtem nie widziałem tego miejsca, na mojej mapie wyglądało ono groźnie, księżyc z pewnością będzie miał tam swobodny dostęp. Nie było jednak sensu zbaczać z drogi, bo musiałbym okrążać narażając się, być może, na jeszcze większą widoczność, a poza tym to by tylko opóźniło moją ucieczkę. Postanowiłem więc śmiało i otwarcie przekroczyć plac naśladując powłóczysty krok mieszkańców Innsmouth, w nadziei, że nikogo, a przynajmniej nikogo spośród moich prześladowców, nie spotkam po drodze.
Nie orientowałem się, jak szeroki zakres ma pościg ani też jaki mu przyświeca cel. Miasto zdawało się być niezwykle ożywione, ale byłem przekonany, że wieść o mojej ucieczce z Gilman House jeszcze się daleko nie rozniosła. Wkrótce muszę się przedostać z Washington Street na jakąś inną ulicę prowadzącą na południe, gdyż tajemnicza gromada z hotelu bez wątpienia posuwa się za mną. Zostawiłem na pewno ślady na zakurzonej podłodze w ostatnim budynku, odkryją więc, w jaki sposób wydostałem się na tę ulicę.
Tak jak się spodziewałem, cały plac zalany był księżycem; pośrodku dostrzegłem coś w rodzaju skwerku ogrodzonego żelazną balustradą. Na szczęście nikogo w pobliżu nie było, ale od strony Town Square dochodziło jakieś dziwne buczenie czy też warkot. South Street była szeroka i lekko opadała ku morzu, które było stąd widoczne w całej swej rozciągłości. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie obserwował, kiedy przechodziłem w pełnym blasku księżyca. Posuwałem się bez przeszkód, nie słychać było, aby ktoś mnie szpiegował. Rozejrzawszy się, bezwiednie zwolniłem kroku na chwilę i zerknąłem w stronę morza, które, rozświetlone księżycem, wyglądało wspaniale. W dali, za falochronem, rysowała się niezbyt wyraźnie ciemna linia Diabelskiej Rafy, która mimo woli przypominała mi straszne opowieści, jakie tu usłyszałem - opowieści, w których ta postrzępiona skała stanowiła prawdziwe wrota do królestwa niepojętej grozy i nienormalnych zjawisk.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, dostrzegłem na rafie migotanie światła. Nie myliłem się, nie było to złudzenie. Ogarnął mnie lęk, niepohamowany i straszny. Wszystkie muskuły naprężyły się do ucieczki, powstrzymała mnie tylko podświadoma ostrożność i prawie że hipnotyczne zafascynowanie. Co gorsza, rozbłysło też światło z wyniosłej kopuły Gilman House, skierowane na północny-wschód, cała seria analogicznych błysków, o innej częstotliwości, które mogły być tylko sygnałami porozumiewawczymi.
Znowu zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem tutaj na widoku, ruszyłem więc szybszym krokiem pozorując powłóczenie nogami, ale nie spuszczając oka z tej diabelskiej, złowieszczej rafy, dopóki mogłem ją widzieć. Nie miałem pojęcia, co to wszystko oznacza, chyba że miało związek z dziwnymi obrzędami odbywającymi się na rafie albo też z jakimś statkiem, który tam przycumował i z którego wyszła grupa ludzi. Skręciłem w lewo obok zapuszczonego trawnika, wciąż jednak zerkałem w stronę oceanu lśniącego w letniej poświacie księżyca i obserwowałem tajemnicze błyski niezrozumiałych dla mnie świateł ostrzegawczych.
Wtedy to właśnie zawładnęło mną chyba największe przerażenie, przestałem nad sobą panować i popędziłem jak oszalały na południe obok ziejących czernią drzwi i okien spoglądających jak rybie oczy na tej pustynnej, koszmarnej ulicy. Kiedy spojrzałem uważniej, okazało się, że morze pomiędzy rafą i brzegiem bynajmniej nie jest puste. Wypełniał je gęsty rój jakichś postaci płynących w stronę miasta; mimo duże odległości i bądź co bądź zaledwie przelotnego spojrzenia, zauważyłem, że podskakujące głowy i uderzające w wodę ramiona są mi dziwnie obce, o wynaturzonych kształtach, których nie potrafiłbym określić ani z całą świadomością do niczego zakwalifikować.
Zwolniłem szaleńczy pęd, nim jeszcze znalazłem się przed jakimś budynkiem, ponieważ od lewej strony usłyszałem larum zorganizowanego pościgu. Na Federal Street rozległy się kroku i jakieś gardłowe głosy, dochodził też warkot motoru. W jednej chwili mój plan uległ całkowitej zmianie, bo jeżeli droga na południe została zablokowana, to muszę znaleźć jakiś inny sposób ucieczki z Innsmouth. Wsunąłem się w jakieś otwarte drzwi, zadowolony, że minąłem oświetloną księżycem otwartą przestrzeń, zanim moi prześladowcy nadciągnęli równoległą ulicą.
Kolejne spostrzeżenie było mniej pocieszające. Pościg odbywał się następną ulicą; co prawda nie podążali za mną bezpośrednio i jak dotąd mnie nie dostrzegli, ale zastosowali konsekwentny plan odcięcia mi drogi. Mogło to oznaczać, że na wszystkich drogach wyjściowych z miasta rozstawili patrole, nie wiedzieli bowiem, którą wybiorę. Wobec tego muszę uciekać z dala od wszystkich dróg, ale jak to zrobić, skoro cały okoliczny teren to bagna poprzecinane licznymi rzekami? Zmąciło mi się w głowie, zarówno od poczucia beznadziejności, jak i nagłego, spotęgowanego przypływu rybiego smrodu.
Przypomniałem sobie o nieczynnej linii kolejowej do Rowley, która miała mocne podkłady i zarośnięta była trawą, a prowadziła na północny zachód od zdewastowanej stacji nad brzegiem wąwozu, w którym płynęła rzeka. Istniała możliwość, że nie uwzględnią jej w swoim planie pościgu, gdyż opustoszały, pozarastany dziką różą teren wydawał się nie do przebycia i było najmniej prawdopodobne, aby go wybrał uciekinier. Wyraźnie widziałem ten teraz z okna hotelu i orientowałem się, gdzie się znajduje. Znaczna część linii kolejowej była niestety widoczna z drogi prowadzącej do Rowley, a także z wyżej położonych miejsc w samym mieście, ale mogę przecież skryć się wśród zarośli i czołgając się wydostać z tego miasta. W każdym bądź razie była to dla mnie jedyna szansa ucieczki i nie pozostawało mi nic innego, jak przystąpić do działania natychmiast.
W głębi korytarza, w którym znalazłem schronienie, raz jeszcze przyjrzałem się mapie przy świetle latarki. Najpierw należało się przedostać do stacji kolejowej, co było nie lada problemem; uznałem, że najbezpieczniej będzie pójść na Babson Street, potem na zachód do Lafayette, dalej już drogą okrężną, a nie przecinać placu, tak jak to zrobiłem przed chwilą. Potem z kolei trzeba się skierować na północ i zachód krętą drogą przez ulice Lafaytette, Bates, Adams i Bank - przy czym ta ostatnia ciągnęła się wzdłuż brzegu rzeki - i tak może zdołam dotrzeć do nieczynnej, prawie już w całkowitej ruinie stacji, którą widziałem z okna. Wybrałem prostą drogę do Babson Street, ponieważ nie miałem ochoty przemierzać otwartej przestrzeni ani też kierować się na zachód ulicą tak szeroką jak South Street.
Rozejrzawszy się jeszcze raz uważnie, przeszedłem na prawą stronę, aby dostać się do Babson Street przez nikogo nie zauważony. Na Federal Street wciąż było gwarno, a kiedy się obejrzałem, wydało mi się, że błysnęło światło tuż koło budynku, przez który się przedostałem. Chcąc jak najszybciej wydostać się z Washington Street ruszyłem biegiem w nadziei, że nikt mnie tu nie dostrzeże. Na następnym rogu Babson Street ku memu przerażeniu zobaczyłem, że jeden z domów jest zamieszkany, o czym świadczyły zasłony w oknach, ale w żadnym nie paliło się światło, udało mi się więc przejść obok spokojnie.
Na Babson Street, krzyżującej się z Federal Street, prześladowcy mogli mnie łatwo zauważyć, posuwałem się więc tuż przy samym murze pochylonych i nierówno stojących budynków, dwukrotnie zatrzymując się w pustych drzwiach, gdy wydało mi się, że hałas się wzmaga. Przede mną znowu otwierała się wolna przestrzeń oświetlona księżycem, ale nie musiałem jej przemierzać. Kiedy zatrzymałem się po raz drugi, zauważyłem, że odgłosy tym razem dochodzą z innego kierunku, i ujrzałem mknący przez otwartą przestrzeń motocykl wprost ku Eliot Street krzyżującej się z Babson i Lafayette.
Kiedy tak patrzyłem dławiąc się nagłym i silnym powiewem rybiego smrodu, zobaczyłem gromadę dzikich skulonych postaci zmierzających wielkimi susami i powłóczącym krokiem w tym samym kierunku; było to więc grupa mająca pełnić straż przy drodze do Ipswich. będącej przedłużeniem Eliot Street. Dwie postacie miały na sobie luźne szaty, a na głowach diademy lśniące w poświacie księżyca. Chód tych postaci był tak dziwny, że aż zimny dreszcz mnie przeszedł, miałem nawet wrażenie, że nie idą, a podskakują.
Ruszyłem dalej dopiero wtedy, gdy cała ta gromada zniknęła mi z pola widzenia. Skręciłem w Lafayette i minąłem szybko Eliot Street bacząc, czy jacyś spóźnieni prześladowcy nie zmierzają w tym kierunku. Od strony Town Square dochodziły rechoczące i gwarne głosy, ale na nikogo się nie natknąłem. Najbardziej się obawiałem przejścia przez szeroką i oświetloną księżycem South Street z widokiem na morze, musiałem jednak poddać się ciężkiej próbie. Tutaj mogli mnie łatwo wyśledzić, a nawet ci, którzy pilnowali Eliot Street, też mogli mnie tu wypatrzyć. Postanowiłem zwolnić tempo i przejść powłócząc nogami jak tubylcy.
Kiedy znowu roztoczył się przede mną widok na morze - tym razem z prawej strony - postanowiłem nie patrzeć w tym kierunku, ale nie mogłem się powstrzymać i zerknąłem w bok, nie zapominając o powłóczeniu nogami. Niestety, nie zobaczyłem statku, a łudziłem się, że przypłynął. Zauważyłem natomiast małą łódź wiosłową płynącą do opuszczonej przystani, a zapełnioną czymś, przykrytym brezentem. Wioślarze, choć z daleka niezbyt dokładnie widoczni, wyglądali jednak odrażająco. Dostrzegłem też paru pływaków; na dalekiej, czarnej rafie świeciło teraz słabe, ale jednostajne światełko, już nie migające ostrzegawczo, a dość dziwnym kolorze, którego nie potrafiłbym określić. Ponad spadzistymi dachami, na prawo ode mnie jarzyła się wysoka kopuła Gilman House, poza tym jednak panowała kompletna ciemność. Zapach ryb, złagodzony na moment łaskawą bryzą, znowu uderzył mnie w nozdrza z całą siłą.
Nim zdążyłem przejść ulicę, usłyszałem gwar na Whashington Street od strony północnej. Dotarli właśnie do otwartej przestrzeni, skąd ujrzałem niepokojący obraz morza rozjarzonego księżycem. Znajdowali się już całkiem blisko, a widok ich zwierzęco wynaturzonych twarzy i pochylonych postaci posuwających się jakimś nieludzkim krokiem, a przypominających gromadę psów, zupełnie mnie przeraził. Jeden z nich poruszał się zupełnie jak małpa, dotykając długimi rękoma ziemi; jakiś inny - w luźnych szatach i z tiarą na głowie - zdawał się posuwać skokami. To właśnie tę gromadę widziałem wtedy na podwórzu Gilman House, byli najbliżsi mego tropu. Poniektórzy patrzyli w moją stronę, co mnie napełniło strasznym lękiem, jeszcze bardziej więc zacząłem udawać to ich powłóczenie nogami. Do dziś nie wiem, czy rzeczywiście mnie wtedy dostrzegli. Jeżeli tak było, to moja strategia ich zmyliła, bo nie zmienili swojego kursu, tylko posuwali się dalej, rechotliwie bełkocąc, a tak obrzydliwie, że nie mogłem się w tem rozeznać.
Znalazłszy się znów w mroku, zacząłem biec truchtem obok pochylonych domów spoglądających pustki oknami w ciemną noc. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, skręciłem na najbliższym rogu w Bates Street, kryjąc się w cieniu budynków od południowej strony. Minąłem dwa domy, w których znać było ślady życia, w jednym paliło się nawet światło w górnych oknach, ale nie natknąłem się na żadną przeszkodę. Kiedy skręciłem na Adams Street, poczułem się trochę bezpieczniej, ale wkrótce zamarłem, bo tuż przede mną wytoczył się z drzwi jakiś człowiek. Zbyt był jednak pijany, aby mógł stanowić dla mnie zagrożenie. I tak dotarłem bezpiecznie do magazynów składowych na Bank Street, będących w zupełnej ruinie.
Na tej wymarłej ulicy ciągnącej się wzdłuż rzeki wszystko wydawało się zastygłe, a szum wodospadów zagłuszał moje kroki. Do stacji musiałem przebiec jeszcze kawałek drogi, zaś mury wielkich magazynów wyglądały straszniej niż mieszkalne domy. Nareszcie ujrzałem przed sobą starą stację z arkadami - a właściwie jej nędzne resztki - i ruszyłem prosta w kierunku szyn zaczynających się na drugim jej końcu.
Były zardzewiałe, choć jeszcze w niezłym stanie, podkłady przegniły, ale nie wszystkie. Po takiej drodze ogromnie trudno było poruszać się swobodnie, a tym bardziej biec, ale jakoś sobie radziłem. Przez pewien czas szyny prowadziły przez długi, kryty most nad zawrotnej głębokości przepaścią. Moje dalsze kroki uzależnione było od stanu mostu. Jeżeli okaże się to możliwe, przejdę po nim, a jeśli będzie w bardzo złym stanie, muszę podjąć ryzyko dalszej wędrówki ulicą i przedostać się przez najbliższy, nieuszkodzony most przy autostradzie.
Ten ogromny stary most, długi jak stodoła, jaśniał widmowo w blasku księżyca i stwierdziłem, że parę kroków dalej podkłady są całkiem solidne. Wszedłem przyświecając sobie latarką i omal nie zwaliła mnie z nóg chmara nietoperzy, która zerwała się z głośnym trzepotem. W połowie drogi znajdowała się groźna wyrwa między podkładami, na widok której zawahałem się, czy zdołam ją pokonać, jednakże zaryzykowałem, wykonałem desperacki skok, który na szczęście się udał.
Z radością powitałem księżyc, kiedy wreszcie wydostałem się z tego makabrycznego tunelu. Stare szyny przecinały River Street na przejeździe kolejowym i natychmiast skręcały w pole, na którym już coraz słabiej czuło się ten nieznośny zapach ryb. Gęste poszycie chwastów i dzikiej róży kryło mnie całkowicie, ale ubranie miałem w strzępach. Rad jednak byłem, że się tutaj znalazłem, bo w razie pogoni, miałem tu dobre schronienie. Byłem świadomy, że większa część trasy, którą przemierzałem, musiała być widoczna z drogi prowadzącej do Rowley.
Wkrótce pojawiły się bagna, a przez nie wiodła jedna tylko ścieżka na niskim, trawiastym nasypie, ale zarośla nie były tu już tak gęste. Natknąłem się teraz na coś w rodzaju wyspy trochę wyżej położonej, którą szyny przecinały w płytkim, otwartym wykopie, zrośniętym krzakami i jeżynami. Bardzo się ucieszyłem, że przynajmniej tutaj mogę się skryć, bo wedle tego, co widziałem z okna hotelu, w tym miejscu szosa do Rowley biegła bardzo blisko. Na końcu wykopu szyny przecinały ścieżkę i zbaczały na bezpieczną odległość. Tymczasem jednak musiałem zachować daleko idącą ostrożność. Byłem pewien, że jak do tej pory szyny kolejowe nie zostały objęte patrolem.
Nim zanurzyłem się w wykop kolejowy, obejrzałem się ze siebie, ale nie dostrzegłem moich prześladowców. Stare wieżyce i dachy Innsmouth wspaniale i nieziemsko lśniły w magicznym żółtym świetle księżyca i mimo woli pomyślałem, jak pięknie musiały wyglądać w dawnych dniach, nim miasto zostało okryte mrokiem tajemnicy. Ale kiedy spojrzałem w głąb lądu, uwagę moją przykuło coś, co mnie zaniepokoiło, i przez chwilę zastygłem w bezruchu.
Zobaczyłem - a może tylko tak mi się zdawało - jakby jakieś dziwne falowanie daleko na południu; doszedłem do wniosku, że na poziomie drogi na Ipswich wyłania się z miasta jakaś ogromna horda. Odległość była duża, nie mogłem więc nic dojrzeć dokładnie, ale nie podobał mi się wygląd tej poruszającej się kolumny. Był to ruch zanadto rozfalowany, a odblask zbyt jaskrawy w promieniach zachodzącego księżyca. Odnosiłem wrażenie, że słyszę też jakieś odgłosy - mimo że wiatr wiał w przeciwnym kierunku - odgłosy zwierzęcego skrobania i wrzasków jeszcze gorszych niż te, które niedawno słyszałem.
Przez głowę przemknęły mi najrozmaitsze domysły, niezbyt przyjemne. Mimo woli pomyślałem o tym najprzeróżniejszych typach ludzkich w Innsmouth, ukrytych podobno w rozpadających się już starych kanałach przy nadbrzeżu. Pomyślałem też o grupie pływaków, których dostrzegłem na morzu. Szacując tę gromadę widoczną z daleka, jak również wszystkie te, które pokrywały teraz okoliczne drogi, doszedłem do wniosku, że liczba ścigających mnie jest o wiele za duża jak na tak wyludnione miasto.
Skąd wzięły się te wielkie tłumy? Czyżby stare, niezaplombowane kanały zapełnione były pokrętnym, nie przynależącym do żadnej kategorii i przez nikogo nie podejrzewanym życiem? A może rzeczywiście jakiś niewidzialny statek przywiózł cały legion nieznanych przybyszów na tę piekielną rafę? Kim są wobec tego? Dlaczego się tutaj znaleźli? Jeżeli taka kolumna obcych przybyszów grasowała na drodze do Ipswich, to czy patrole na innych drogach też zostały wzmocnione?
Wszedłem w zarośla wykopu kolejowego i posuwałem się powolnym krokiem, gdy nagle znowu spowił mnie ciężki, odrażający zapach rym. Czyżby wiatr zmienił kierunek na wschodni, wiejąc wprost od morza w stronę miasta? Pewnie tak, bo teraz usłyszałem jakieś gardłowe pomruki z tamtej właśnie strony, dotąd zupełnie cichej. Dochodziły mnie jeszcze inne odgłosy - coś w rodzaju zbiorowego trzepotania i tupotu, które pobudzały wyobraźnię do granic wytrzymałości. Nie mogłem się pozbyć jakichś pozbawionych logiki myśli na temat tej nieprzyjemnie falującej kolumny na drodze do Ipswich.
Po chwili smród i gwar nasiliły się jeszcze bardziej, więc zatrzymałem się drżąc na całym ciele, rad, że mam kryjówkę w wykopie. Przypomniałem sobie, że właśnie tutaj droga do Rowley podchodzi bardzo blisko do starej linii kolejowej, tuż przed skrzyżowaniem i zakrętem na zachód. Coś się poruszało wzdłuż tej drogi, położyłem się więc płasko, aż przejdzie i zniknie. Wdzięczny byłem niebiosom, że te kreatury nie moją ze sobą psów do tropienia - pewnie zresztą byłoby to niemożliwe na terenie tak cuchnącym rybami. Przycupnąwszy pośród krzaków w piaszczystym dole czułem się raczej bezpieczny, choć wiedziałem, że moi prześladowcy będą przechodzić naprzeciwko mnie w odległości nie większej niż pięćdziesiąt metrów. Mogę ich zobaczyć, ale oni mnie nie zauważą, chyba że przez jakiś niefortunny przypadek.
A jednak wzdragałem się przed ich widokiem. Widziałem przed sobą z bliska oświetlony księżycem teren, przez który będą przechodzić, i pomyślałem, że to miejsce może ulec bezpowrotnemu skażeniu. Są to, być może, najbardziej zwyrodniałe istoty miasta Innsmouth, których lepiej byłoby nie zachować w pamięci.
Smród stał się nie do zniesienia, a hałas był nieprzerwanym harmiderem rechotu, ujadania i poszczekiwania, co wziąwszy razem bynajmniej nie przypominało ludzkiej mowy. Czyżby to rzeczywiście były głosy ścigających mnie prześladowców? A może jednak mają ze sobą psy? Nie udało mi się zauważyć żadnych zwierząt w Innsmouth. Trzepot i szuranie niemal mnie ogłuszały, uznałem, że chyba nie zdołam spojrzeć na te zdegenerowane stwory. Postanowiłem przez cały czas trzymać oczy zamknięte, dopóki wszystkie te odgłosy nie oddalą się na zachód. Horda znajdowała się już w pobliżu - powietrze przesycone było ich ostrym warczeniem, a ziemia aż się trzęsła od kroków stawianych w niespotykanych rytmie. Dech mi prawie zaparło i całą siłą woli nie otwierałem oczu.
Nawet teraz nie mogę powiedzieć, czy to, co nastąpiło, było straszną rzeczywistością, czy też koszmarną halucynacją. Późniejsza działalność rządu - na skutek moich pełnych przerażenia próśb - potwierdza straszną prawdę. Ale czy halucynacja nie może się zdarzyć pod wpływem hipnotycznego czaru, jaki rzuca to stare, widmowe miasto? Miejsca takie mają dziwne właściwości, a spuścizna obłąkańczej legendy może działać na wyobraźnię nie tylko jednego człowieka, zwłaszcza pośród wymarłych, cuchnących ulic, zbutwiałych dachów i kruszących się wieżyc. Czyż nie jest to możliwe, że źródło obecnego, a tak zaraźliwego szaleństwa czai się w głębiach tego widma, jakie roztacza się nad Innsmouth? Któż może być pewien rzeczywistości po wysłuchaniu opowieści starego Zadoka Allena? Funkcjonariusze rządowi nie znaleźli biednego Zadoka ani nawet żadnego po nim śladu. Gdzie kończy się szaleństwo, a zaczyna rzeczywistość? Czyż nie jest możliwe, że nawet ten mój ostatni strach i wizje były po prostu złudzeniem?
Muszę jednak opowiedzieć, co widziałem, jak mi się zdaje, owej nocy w blasku szyderczego księżyca na drodze do Rowley, tuż na wprost siebie, kiedy leżałem pośród krzaków dzikiej róży, w pustym wykopie kolejowym. Oczywiście nie dotrzymałem postanowienia, że nie otworzę oczu. Z góry było to skazane na niepowodzenie, bo kto by uleżał z zamkniętymi oczami, kiedy cały legion pochylonych, ujadających stworów nieznanego pochodzenia przesuwał się z rozgłośnym trzepotem zaledwie w odległości pięćdziesięciu metrów?
Wydawało mi się, że jestem przygotowany na najgorsze, i rzeczywiście powinienem być, zważywszy na to, co już przedtem widziałem. Inni moi prześladowcy byli niesamowicie wynaturzeni, nie powinienem więc mieć oporów, aby zobaczyć również i te postacie, w których nie było nawet śladu normalności. Nie otworzyłem jednak oczy dopóki nie rozległ się ochrypły jazgot na wprost mnie. Zdałem sobie sprawę, że długi sznur tych stworów musy być widoczny w miejscu, gdzie zbocze wykopu łączy się z drogą przecinającą trakt i wtedy już nie potrafiłem się oprzeć pokusie, bez względu na to, jaką potworność objawi mi łypiący pożądliwym okiem księżyc.
Był to koniec - koniec wszystkiego, co pozostało mi w życiu na tej ziemi, koniec spokoju i wiary w integralność przyrody z ludzkim umysłem. Wszystko, co mogłem sobie wyobrazić - nawet to, co zawdzięczam obłąkańcze opowieści Zadoka w sensie dosłownym - nie dałoby się porównać z tą demoniczną, bluźnierczą wprost rzeczywistością, jaką ujrzałem, czy też wydawało mi się, że ujrzałem. Na razie tylko o tym wspominam, później muszę opisać już bez osłonek. Możliwe to, aby nasza planeta spłodziła coś takiego i aby ludzkie oko naprawdę oglądało to, co dotychczas znane było tylko rozgorączkowanej fantazji i nie mającej znaczenia legendzie?
A jednak widziałem ich, ciągnących niezliczonym strumieniem - wśród trzepotu, podskoków, rechotania i beczenia - przy widmowych księżycu w groteskowej, złośliwej sarabandzie niesamowitej nocnej mary. Niektórzy mieli na głowie wysokie tiary z tego nieznanego białozłotego metalu... inni jakieś dziwne szaty... a jeden, idący na czele, ubrany był w niesamowity, czarny płaszcz i spodnie w paski, miał też filcowy kapelusz zatknięty na czymś, co pozbawione było kształtu, a co miało być głową.
Dominował wśród nich kolor szarozielony, choć brzuchy mieli białe. Ich ciała były lśniące i oślizgłe, na grzbietach mieli łuski. Nie wydaje mi się, aby mogli mieć cokolwiek wspólnego z antropologią, zaś ich głowy przypominały ryby, mieli też wielkie, wyłupiaste oczy, wiecznie otwarte. Po bokach szyi widniały ruchome skrzela, a ich długie szpony połączone były błoną pławną. Podskakiwali nieregularnie, czasem na dwóch kończynach, czasem na czterech. Zadowolony byłem, że nie moją ich więcej. Ich rechot i ujadanie, mające spełniać rolę artykułowanej mowy, robiły o wiele gorsze wrażenie, aniżeli pozbawione wyrazu twarze.
Choć były to straszliwe potwory, nie wydawały mi się obce. Zbyt dobrze wiedziałem, czym są... bo czyż pamięć o tej złowieszczej tiarze w Newburypost nie była jeszcze świeża? Kiedy zobaczyłem te bluźniercze żaboryby, ohydnie ukształtowane - żywe i straszne - zrozumiałem, co ten przygarbiony, z tiarą na głowie kapłan w mroczne krypcie kościoła mi przypominał. Ich liczebność było nieodgadniona. Wydawało mi się, że są ich całe tabuny, bo przecież moje przelotne spojrzenie mogło objąć tylko niewielką ich cząstkę. Po chwili wszystko zniknęło mi z oczu, bo na szczęście, zemdlałem po raz pierwszy w życiu.
V
Lekki deszczyk przywrócił mnie do przytomności w zarośniętym gąszczem wykopie kolejowym. Nastał już dzień i kiedy chwiejnym krokiem wydostałem się na drogę, w bagnie nie znać już było żadnych śladów. Przyprawiający o mdłości zapach ryb zniknął, rozpadające się dachy Innsmouth i pochylone strzeliste wieże majaczyły szarością na południowo-wschodnim widnokręgu, ale na całym tym pustym słonobagnistym tereniu nie wypatrzyłem żywej duszy. Mój zegarek jeszcze chodził; okazało się, że minęło już południe.
Cała ta koszmarna rzeczywistość, z którą się zetknąłem, wydawała mi się teraz niejasna, ale czułem, że u jej podłoża leży jakieś straszne zło. Postanowiłem uciekać od tego nieszczęsnego Innsmouth, uprzednio jednak sprawdziłem, czy przy tak nadwerężonych siłach jestem zdolny do dalszej wędrówki. Choć byłem słaby, głodny, przerażony i oszołomiony, stwierdziłem, że mogę jednak iść dalej; i tak ruszyłem błotnistą drogą do Rowley. Nim zapadł wieczór, dotarłem do wsi, w której mnie nakarmiono, a także godziwie odziano. Zdążyłem na wieczorny pociąg do Arkham i następnego dnia odbyłem długą i poważną rozmowę z urzędnikami państwowymi; potem powtórzyłem wszystko w Bostonie. Zasadnicze elementy rozmów znane są ogółowi, ja zaś, dla odzyskania równowagi, życzyłbym sobie, aby już nic więcej nie było do powiedzenia. Jakieś szaleństwo chyba mnie ogarnia, a jednocześnie jeszcze większy lęk... może nawet coś jeszcze bardziej niepojętego.
Nietrudno sobie wyobrazić, że zrezygnowałem z dalszej wytyczonej trasy podróży. A tak bardzo liczyłem na ciekawe doznania widokowe z dziedziny architektury i dawnej przeszłości. Nie miałem też już odwagi oglądać tego dziwnego klejnotu, jaki podobno znajdował się w Miskatonic University Museum. Urozmaiciłem sobie jednak pobyt w Arkham zebraniem genealogicznych notatek, które od dawna mnie interesowały; były to, co prawda, bardzo pobieżne dane, ale mogły mi się przydać później, kiedy znajdę czas na ich zestawienie i skodyfikowanie. Opiekun Stowarzyszenia Historycznego - pan E. Lapman Peabody - uprzejmie służył mi pomocą i wyraził niezwykłe zainteresowanie, kiedy powiedziałem mu, że jestem wnukiem Elizy Orne z Arkham, która urodziła się w 1867 roku i poślubiła Jamesa Williamsona z Ohio mając lat siedemnaście.
Mój wuj, a brat mojej matki, był prawdopodobnie w Arkham wiele lat temu w tej samej sprawie co ja; a rodzina mojej babki była zdaje się przedmiotem miejscowego zainteresowania. Pan Peabody powiedział, że wiele mówiona na temat małżeństwa jej ojca, Benjamina Orne, tuż po Wojnie Domowej, ponieważ zdziwienie budzili przodkowie jego wybranki. Była podobno sierotą po Marshach z New Hampshire, a kuzynką Marshów z Essex Country, ale uczyła się we Francji i raczej nie znała swojej rodziny. Prawny opiekun ulokował jej pieniądze w bostońskim banku, które były przeznaczone na jej utrzymanie, a także francuskiej guwernantki. Nikt w Arkham nie znał nazwiska tego opiekuna, o którym z czasem ślad zaginął, i guwernantka przejęła jego rolę na zasadzie polubownej umowy. Francuzka, nie żyjąca już od dawna, milczała na ten temat, a podobno wiedziała znacznie więcej, niż mówiła.
Najbardziej jednak zdumiewał wszystkich fakt, że nie można było umiejscowić rodziców tej młodej dziewczyny - Enoch i Lydia (z domu Meserve) - wśród znanych rodzin w New Hampshire. Wielu przypuszczało, że była córką któregoś z tych głośnych Marshów, miała bowiem tak charakterystyczne dla nich oczy. Jeszcze większym zaskoczeniem była jej wczesna śmierć przy urodzeniu mojej babki - która była jej jedynym dzieckiem. Mając już ustalony, niezbyt przyjemny stosunek do samego nazwiska Marsh, niechętnie przyjąłem wiadomość, że przynależy ono do genealogicznego drzewa moich przodków. Nie sprawiło mi też przyjemności, kiedy pan Peabody napomknął, że i ja mam oczy Marshów. Ale wdzięczny mu byłem za wszystkie informacje, które z pewnością okażą się dla mnie pożyteczne. Wziąłem też ze sobą swoje notatki, a także wykaz przepisanych z ksiąg danych odnośnie rodziny Orne'ów.
Prosto z Bostonu pojechałem do domu, do Toledo, a potem spędziłem miesiąc w Maumee, żeby przyjść do siebie po tej strasznej przygodzie. We wrześniu pojechałem do Oberlin, na ostatni rok studiów, i aż do czerwca pochłonięty byłem nauką i różnymi innymi sprawami, tylko od czasu do czasu wizyty przedstawicieli rządowych w związku z kampanią, rozpoczętą na skutek mojego zeznania, przypominały mi o tym, co przeżyłem. Mniej więcej w połowie czerwca, a w rok po pobycie w Innsmouth, spędziłem tydzień u rodziny matki w Cleveland; tam sprawdziłem moje genealogiczne dane z różnymi notatkami, wiadomościami przekazanymi ustnie i tym, co pozostało w spadku, chcąc sporządzić dokładniejszy wykres.
Nie było to zadanie przyjemne, gdyż atmosfera w domu Williamsonów zawsze mnie przytłaczała. Panowało tam jakieś niezdrowe napięcie i moja matka nigdy nie zachęcała mnie do odwiedzania jej rodziców, kiedy jeszcze byłem dzieckiem, natomiast chętnie widziała u nas w Toledo swojego ojca. Urodzona w Arkham babka wydawała mi się dziwna, prawie że mnie przerażała i wcale nie bolałem nad tym, kiedy całkiem zniknęła. Miałem wtedy osiem lat i mówiono, że zrozpaczona uciekła z domu po samobójstwie mojego wuja Douglasa, a jej najstarszego syna. Zastrzelił się po podróży do New England, tej właśnie podróży, o której wspomniano mi w Stowarzyszeniu Historycznym w Arkham.
Był podobny do babki i też go nie lubiłem. Mieli jakieś dziwne spojrzenie, nigdy nie mrużyli oczu i czułem się w ich obecności nieswojo. Moja matka i wuj Walter wyglądali inaczej. Przypominali ojca, ale już biedny kuzyn Lawrence - syn wuja Waltera - był niemal wiernym wizerunkiem babki; z powodu złego stanu zdrowia umieszczono go na stałe w zamkniętym sanatorium w Canton. Od czterech lat go nie widziałem, ale wuj wspominał kiedyś, że stan jego zdrowia i umysłu jest bardzo niedobry. To zmartwienie stało się zapewne przyczyną śmierci jego matki przed dwoma laty.
Tylko więc dziadek i jego owdowiały syn mieszkali teraz w Cleveland, ale wspomnienie przeszłości ciążyła nad ich domem. Wciąż nie lubiłem tego miejsca i starałem się jak najszybciej przeprowadzić tam mój wywiad. Różne dokumenty i to, co zostało przekazane ustnie, w dużej mierze uzupełnił jeszcze opowiadaniem dziadek, ale jeśli chodzi o wieści na temat Orne'ów, musiałem głównie polegać na wuju Walterze, który przedstawił mi całe swoje zbiory w postaci notatek, listów, wycinków, fotografii i miniatur, wszystkiego, co otrzymał w spadku.
Kiedy przeglądałem listy i zdjęcia, jakie pozostały po Orne'ach, przeraziłem się swoimi przodkami. Jak już wspomniałem, babka i wuj Douglas zawsze wywoływali we mnie jakiś niepokój, ale teraz, kiedy patrzyłem na ich fotografie, budziła się we mnie odraza, byli jacyś zupełnie inni. Z początku nie mogłem tego zrozumieć, ale stopniowo zacząłem podświadomie porównywać, choć za wszelką cenę starałem się odrzucić nawet najlżejsze przypuszczenie. Tak charakterystyczny wyraz ich twarzy miał teraz dla mnie zupełnie inna wymowę niż dawniej, a gdybym się głębiej nad tym zastanowił, na pewno napełniłoby to mnie panicznym lękiem.
Największego szoku doznałem jednak wtedy, kiedy wuj pokazał mi biżuterię Orne'ów, przechowywaną w depozycie w banku. Niektóre rzeczy były misternie i ciekawie wykonane, lecz w jednej szkatułce znajdowały się klejnoty mojej tajemniczej prababki, a wuj nie miał ochoty jej otwierać. Powiedział, że są dziwaczne i brzydkie i jak się orientuje, nikt ich nigdy nie nosił, choć babka lubiła na nie czasem popatrzeć. Wiązała się z nimi jakaś legenda, że przynoszą nieszczęście, a francuska guwernantka prababki powiadała, że nie należy ich nosić w Nowej Anglii, bezpiecznie można je tylko zakładać w Europie.
Odwijając te klejnoty powoli i niechętnie wuj ostrzegał mnie, że będę zaskoczony ich niespotykanym i odrażającym wyglądem. Artyści i archeologowie, którzy je widzieli ocenili wysoko ich mistrzowską robotę i niezwykły egzotyzm, ale nie potrafili określić, z jakiego materiały zostały wykonane, ani też zakwalifikować do jakiejkolwiek znanej na świecie tradycyjnej sztuki. Znajdowały się tam dwie bransoletki, tiara i coś w rodzaju broszy, na której wyryta była płaskorzeźba z motywami tak wymyślnymi, że trudno było na nie patrzeć.
Przez cały czas trzymałem na wodzy uczucia, ale twarz zdradziła narastające we mnie przerażenie. Wuj zaniepokoił się moim wyglądem i przestał odwijać klejnoty. Na moją prośbę w końcu jednak odwinął je wszystkie, ale bardzo niechętnie. Spodziewał się, że okażę zdumienie na widok tiary, nie spodziewał się jednak mojej reakcji. Ja zresztą też nie, bo wydawało mi się, że jestem przygotowany na to, co zobaczę. Ja natomiast, nie powiedziawszy ni słowa, zemdlałem, podobnie jak rok temu w wykopie kolejowym, ukryty w gęstwinie dzikich róż.
Od tego dnia życie moje stało się jedną wielką udręką, pełną lęku i nieustannych rozważań. Już sam nie wiedziałem, ile w tym wszystkim jest szkaradnej prawdy, a ile szaleństwa. Moja prababka wywodziła się z Marshów nieznanego pochodzenia, zaś pradziadek mieszkał w Arkham... a czy to Zadok nie powiedział, że córka Obeda Marsha i jego żony-potwora została wydana podstępnie za mąż za młodego człowieka z Arkham? I co miała znaczyć uwaga starego pijaka o podobieństwie moich oczu do oczu kapitana Obeda? Także w Arkham kustosz Stowarzyszenia Historycznego powiedział, że mam oczy Marshów. Czyżby Obed Marsh był moim prapradziadkiem? Kim wobec tego było... albo czym... moja praprababka? Może to jednak jest jakieś szaleństwo? Te białozielone klejnoty mógł przecież kupić ojciec mojej prababki od jakiegoś marynarza z Innsmouth. A spojrzenie wytrzeszczonych oczu babki i wuja, który popełnił samobójstwo, mogło być tylko moją fantazją... czystą fantazją, rozbudzoną pobytem w Innsmouth, który takim mrokiem spowił moją wyobraźnię. Ale dlaczego wuj popełnił samobójstwo prześledziwszy losy naszych przodków w Nowej Anglii?
Przez ponad dwa lata walczyłem z tymi myślami i nawet z pewnym powodzeniem. Ojciec załatwił mi posadę w zakładzie ubezpieczeń i zatopiłem się w pracy biurowej bez reszty. Jednakże zimą 1930-1931 zaczęły mnie nawiedzać straszne sny. Z początku tylko co pewien czas i niezbyt wyraźnie, ale w miarę mijających tygodni zaczęły występować coraz częściej i coraz wyraziściej. Otwierały się przede mną ogromne połacie wody, a ja zdawałem się wędrować pośród zatopionych, tytanicznych portyków i labiryntów o pokrytych wodorostami cyklopowych murach, mając za współtowarzyszy jakieś groteskowe ryby. Potem zaczęły się pojawiać inne postacie, a ja budziłem się zdjęty niesamowitym lękiem. Podczas snu zupełnie się ich nie obawiałem - byłem jednym spośród nich; miałem ich nieczłowieczy wygląd, poruszałem się w wodzie na ich sposób i zanosiłem modły w ich świątyniach na dnie morza.
Działo się w tych snach o wiele więcej, niż zdołałem zapamiętać, ale byłoby to wystarczające, aby mnie uznać za obłąkanego albo geniusza, gdybym kiedykolwiek ośmielił się to opisać. Coś naprawdę strasznego usiłowało wywrzeć na mnie swój wpływ, czułem to, wyrwać mnie z normalnego życia i wciągnąć w niepojętą otchłań mroku i nieznanego świata. Miało to na mnie wręcz okropny wpływ. Coraz bardziej podupadałem na zdrowiu, co odbijało się też na moim wyglądzie, aż w końcu zmuszony byłem zrezygnować z pracy i żyć spokojnie, w odosobnieniu, jak inwalida. Na skutek wyczerpania nerwowego chwilami, jak zauważyłem, nie mogłem zamknąć oczu.
Wtedy gorączkowo zacząłem się przeglądać w lustrze. Nie jest przyjemnie obserwować zmiany, jakie czyni choroba, ale w moim przypadku miało to podłoże o wiele bardziej skomplikowane. Zauważył to także mój ojciec, bo zaczął mi się coraz częściej przyglądać z wyrazem zdumienia i lęku na twarzy. Co się ze mną dzieje? Czyżbym zaczynał być podobny do babki i wuja Douglasa?
Którejś nocy śniło mi się, że spotkałem się z moją babką na dnie morza. Mieszkała w fosforyzującym pałacu o wielu tarasach, otoczonym ogrodem jakby zarażonych trądem koralowych krzewów i groteskowych wieloramiennych kryształowych kwiatów. Powitała mnie serdecznie, choć równie dobrze mógł to być uśmiech ironiczny. Zmieniła się - jak wszyscy w wodzie - i oznajmiła mi, że nigdy nie umarła. Wybrała się natomiast tam, gdzie syn jej wszystkiego się dowiedział, a potem przeniosła się do świata, którego cudami - przeznaczonymi także i dla niego - wzgardził, zabijając się z pistoletu. Ten świat przeznaczony jest także i dla mnie - nie zdołam przed nim uciec. Nigdy nie umrę, zawsze będę żył wśród tych, którzy żyli już wtedy, kiedy jeszcze człowieka nie było na ziemi.
Spotkałem także jej babkę. Od osiemdziesięciu tysięcy lat Pth'thya-i'yi żyje w Y'ha-nthlei i tam właśnie udała się po śmierci Obeda Marsha. Y'ha-nthlei nie zostało zburzone przez ludzi żyjących na ziemi, choć strzelali siejąc w morzu śmierć. Zostało uszkodzone, ale nie uległo zniszczeniu. Jego mieszkańcy są niezniszczalni, choć czasem zdarza się, że paleogeniczne czary dawno zapomnianych starych Bóstw obejmują nad nimi władzę. Obecnie spoczywają, ale któregoś dnia, o ile nie zapomną, znowu powstaną, aby złożyć daninę Wielkiemu Cthulhu, jakiej żąda. Ich nowe miasto będzie większe niż Innsmouth. Zaplanowali, że się rozprzestrzenią, a na razie wybudowali sobie to miasto przejściowo, na drugie muszą jeszcze zaczekać. Za śmierć ludzi na ziemi, do której się przyczyniłem, muszę ponieść karę, ale nie będzie ciężka. W tym śnie ujrzałem po raz pierwszy Shoggoth, ale w tym momencie obudziłem się z przeraźliwym krzykiem. Kiedy spojrzałem w lustro tego ranka, nie miałem już wątpliwości, że całkiem przybrałem wygląd mieszkańca Innsmouth.
Dotychczas nie odebrałem sobie życia jak wuj Douglas. Kupiłem pistolet automatyczny i nawet już się przymierzałem, ale nawiedzające mnie ostatnio sny powstrzymywały mnie od tego kroku. Moje napięcie nerwowe i lęk słabną powoli, czuję, jak nieznane głębie mórz przyciągają mnie do siebie, już się ich nie boję. Słyszę i wykonuję w snach dziwne rzeczy, a budzę się zachwycony, nie w lęku. Nie wierzę, abym musiał czekać na całkowitą przemianę jak inni. Jeślibym czekał, ojciec zamknąłby mnie pewnie w zakładzie, tak jak zamknięto biednego luzyna. Oszałamiające, niesłychane i wspaniałe rzeczy oczekują mnie tam, w głębinach, i wkrótce postaram się je odnaleźć. Iä - R'lyeh! Cthulhu fhagn! Iä Iä! Nie, ja się nie zabiję, nic mnie do tego nie skłoni!
Zorganizuję ucieczkę mego kuzyna z tego domu szaleńców w Cantonie i obaj wybierzemy się do spowitego cudowną tajemnicą Innsmouth. Popłyniemy do rafy i zanurzymy się w czarną otchłań, dotrzemy do usianego kolumnami miasta Cyklopów Y'ha-nthlei i w tej siedzibie Morskich Istot będziemy mieszkać w chwale i wspaniałościach na wieki.
Zapomniane Miasto
(The Nameless City)
Kiedy tylko zbliżyłem się do zapomnianego miasta, czułem, że było przeklęte. Wędrowałem przez sprażoną, przerażającą dolinę skąpaną w blasku księżyca i w pewnej chwili ujrzałem je, sterczące niesamowicie ponad piaskami. Wyglądało tak jak części trupa, które mogłyby wystawać ze źle wykopanego grobu. Strach przemawiał przez sterane czasem kamienie tej sędziwej pozostałości potopu, tej prapramatki najstarszej z piramid i naraz niewidoczna aura poraziła mnie, nakłaniając, bym wycofał się przed pradawnymi i złowrogimi sekretami, których nie powinien ujrzeć żaden człowiek i jak dotąd nikt nie zdołał się na to poważyć.
Daleko pośród pustyni Arabii leżało zapomniane, pozbawione nazwy miasto, murszejące i niewyraźne. Jego niskie mury są niemal w zupełności ukryte wśród nagromadzonych przez niezliczone stulecia piasków. Musiało być tutaj, zanim położono kamień węgielny pod Memphis i zanim wypalono cegły na budowę Babilonu. Nie ma tak starych legend, by zapamiętano w nich jego nazwę lun choćby to, czy kiedykolwiek tętniło ono życiem. Szeptem mówi się o nim przy ogniskach i w namiotach szejków koczowniczych plemion, aby wszystkie ludy, nie wiadomo właściwie dlaczego, skrzętnie je omijały. To o tym właśnie miejscu Arab Alhazred, szalony poeta, śnił pewnej nocy, zanim stworzył swój niewyjaśniony kuplet:
Nie umarło, co spoczywać w uśpieniu wieki całe może,
A czasu upływ w końcu i śmierć nawet zmoże.
Powinienem był wiedzieć, że Arab miał ważki powód, by unikać miasta bez nazwy, miasta, o którym krążyły dziesiątki legend i którego nie widział żaden śmiertelnik, a jednak nie ulękłem się ich i z mym wielbłądem wybrałem się na niedostępne, pustynne odludzie. Tylko ja je widziałem i dlatego na żadnej twarzy nie ma tylu upiornych, zrodzonych ze strachu zmarszczek jak na mojej i nikt inny nie drży równie gwałtownie, gdy nocą wiatr uderza w szyby okien. Gdy dotarłem do miasta pogrążonego w ciszy i spokoju bezkresnego snu, spojrzało na mnie lodowato w promieniach zimnego księżyca, na przekór dziennemu żarowi pustyni. A gdy odpowiedziałem spojrzeniem, zapomniałem o mej radości z jego odnalezienia i zatrzymawszy się, zsiadłem z wielbłąda, aby zaczekać do świtu. Czekałem wiele godzin, aż niebo o świcie poszarzało, gwiazdy przybladły, a szarówka nabiegła różem ozdobionym domieszką złota. Usłyszałem jęk i ujrzałem tuman piaskowej burzy omiatający prastare kamienie, choć niebo było czyste, a przestwór pustyni spokojny jak okiem sięgnąć. Nagle nad horyzontem w oddali pojawił się gorejący skrawek słońca, widoczny poprzez kłęby piaskowej zawieruchy, która na szczęście już słabła, i przejęty odniosłem nagle wrażenie, jakby gdzieś z odległej otchłani doszły mnie dźwięczne, metaliczne odgłosy, zdające się witać przybycie ognistego dysku, tak jak witał go Memnon, stojąc nad brzegiem Nilu. Zadźwięczało mi w uszach i wyobraźnia zaczęła podszeptywać najróżniejsze wizje, gdy poprowadziłem wolno mego wielbłąda w stronę tego zakazanego miejsca, które spośród wszystkich śmiertelników ja tylko zdołałem zobaczyć.
Krążyłem wśród resztek fundamentów domów i placów, nie znajdując ani jednego hieroglifu czy inskrypcji mówiącej o ludziach - jeżeli to w ogóle byli ludzie - którzy wybudowali to miasto i mieszkali w nim w zamierzchłej, zapomnianej przeszłości. Przeszłość tego miejsca srodze i nieprzyjemnie dawała mi się we znaki i z utęsknieniem wypatrywałem jakiegoś śladu czy urządzenia mogącego stanowić dowód, że miasto owo istotnie było wytworem rąk ludzkich. Wśród ruin dostrzegłem pewne proporcje i wymiary, które bynajmniej nie przypadły mi do gustu. Miałem ze sobą wiele narzędzi i zabrałem się za przekopywanie niektórych zasypanych budowli, ale robota szła mi opornie i nie dokonałem żadnych znaczących odkryć.
Gdy powróciły noc oraz księżyc, poczułem lodowaty wiatr, przywodzący ze sobą nowe lęki, toteż nie odważyłem się pozostać w mieście. Gdy wyszedłem poza pradawne mury, aby udać się na spoczynek, z tyłu za mną pojawił się mały, świecący tuman burzy piaskowej omiatający szare kamienie, choć księżyc świecił jasno i większość pustyni wydawała się spokojna.
Obudziłem się o świcie. W nocy dręczyły mnie koszmary, w uszach dźwięczało, jak od jakiegoś metalicznego łoskotu. Ujrzałem słońce łypiące czerwono przez ostatnie podmuchy niewielkiej burzy piaskowej wiszącej nad zapomnianym miastem bez nazwy i szczególną uwagę zwróciłem na panujący dookoła spokój. Raz jeszcze udałem się w głąb posępnych ruin kryjących się wśród piasków jak troll pod łóżkiem, ale i tym razem moje poszukiwania pozostałości zapomnianej rasy spełzły na niczym. W południe zrobiłem przerwę na odpoczynek, a następnie zająłem się badanie murów, ulic i zarysów niemal zupełnie pogrążonych w piasku budynków. Stwierdziłem, że miasto musiało być rzeczywiście olbrzymie, i zastanawiałem się nad źródłem jego wspaniałości. Wyobrażałem je sobie w pełnej krasie w czasach tak odległych, że nie pamiętaliby go nawet Chaldejczycy, i pomyślałem o Sarnath Przeklętym w krainie Mnar, kiedy ludzkość była jeszcze młoda, i o Ib wykutym w szarym kamieniu, zanim na ziemi pojawił się w ogóle człowiek.
Nagle natknąłem się na miejsce, gdzie z piasku wyłaniała się, tworząc niski klif, lita skała. Tu, z nieskrywaną radością ujrzałem coś, co pozwoliło mi mieć nadzieję na rychłe odkrycie śladów poszukiwanego przeze mnie przedpotopowego ludu. Powierzchnia skały była topornie obrobiona, stworzono z niej fasadę kilku małych, przysadzistych kamiennych domów lub świątyń. Wnętrza mogły zawierać zachowane sekrety pradawnych czasów, zbyt odległych, by można je sobie w ogóle wyobrazić, choć burze piaskowe dawno temu usunęły z kamienia wszelkie rzeźbienia, które mogły się na nim znajdować.
Mroczne wejścia znajdujące się nieopodal, nisko umieszczone, wszystkie bez wyjątku były zasypane piachem, ale za pomocą łopaty oczyściłem jedną z nich i wczołgałem się do środka, zabierając ze sobą pochodnię, której blask miał ujawnić wszelkie znajdujące się wewnątrz sekrety. Gdy wślizgnąłem się do środka, stwierdziłem, że jaskinia rzeczywiście była świątynią, i ujrzałem wyraźne ślady pozostawione przez rasę, która żyła tu i odprawiała rytuały, zanim jeszcze miejsce to stało się pustynią. Prymitywne ołtarze, kolumny i nisze, wszystkie osobliwie niskie, nie były puste. Choć nie dostrzegłem żadnych rzeźb ani fresków, stało tu wiele pojedynczych kamieni, obróconych tak, by nadać im symboliczne kształty. Ta cyzelowana komnata rzeźb była dziwnie niska, trudno mi było bowiem wyprostować się, nawet na klęczkach, pomieszczenie okazało się jednak tak wielkie, że blask mej pochodni nie był w stanie oświetlić go całego.
W kilku kątach wstrząsnęły mną dziwne dreszcze, niektóre bowiem ołtarze i głazy sugerowały zapomniane rytuały przeraźliwej, odrażającej i niewyjaśnionej natury. Zastanawiałem się, jacy ludzie mogli wybudować i odwiedzać ową świątynię. Gdy ujrzałem już wszystko, co znajdowało się w środku, ponownie wypełzłem na zewnątrz ogarnięty gorączkowym pragnieniem ujrzenia tego, co skrywały inne świątynie.
Nadeszła noc, lecz pewne rzeczy, które ujrzałem, sprawiły, że ma ciekawość przemogła lęk i nie uciekłem przed długimi, księżycowymi ciemnościami, mrożącymi mi krew w żyłach, gdy pierwszy raz ujrzałem zapomniane miasto. W świetle zmierzchu oczyściłem kolejny otwór i z nową pochodnią wpełzłem do środka, by odkryć dalsze kamienie o niejasnym dla mnie znaczeniu i symbole, które wcale nie okazały się bardziej czytelne niż te oglądane w poprzedniej świątyni. Pomieszczenie miało równie niski strop, ale nie było tak rozległe, kończyło się wąskim przejściem otoczonym z dwóch stron niewyraźnymi, tajemniczymi relikwiami. Nimi się właśnie zainteresowałem, gdy rozległ się poszum wiatru i parskanie mego wielbłąda na zewnątrz. Przerwałem swe badania i wydostałem się na zewnątrz, by sprawdzić, co tak przestraszyło to biedne zwierzę.
Księżyc świecił jasno nad prymitywnymi ruinami, skąpując swym blaskiem gęstą chmurę piasku, którą zdawał się przywiewać silny, acz słabnący wiatr z jakiegoś miejsca na powierzchni klifu, na wprost mnie. Wiedziałem, że to ten chłodny, piaszczysty wiatr spłoszył mojego wielbłąda, i już miałem odprowadzić go w bezpieczniejsze miejsce, gdy uniósłszy wzrok, stwierdziłem, że na szczycie klifu wcale nie było wiatru. To mnie zdumiało i potwornie zaniepokoiło, ale natychmiast przypomniałem sobie gwałtowne, miejscowe burze piaskowe zaobserwowane wcześniej o świcie i zmierzchu, i uznałem to za całkiem normalne zjawisko. Musiało pochodzić z jakiejś szczeliny w skale, połączonej z jaskinią, i obserwując wzburzony piach, usiłowałem dojrzeć jego źródło. Wkrótce odkryłem, iż brał swój początek z czarnego otworu świątyni znajdującej się dość daleko na południe, niemal niewidocznej z miejsca, w którym stałem. Mimo zacinającego piasku pomaszerowałem ku tej świątyni, która, gdy się zbliżyłem, okazała się dużo większa od pozostałych, a jej wejście w mniejszym stopniu niż w innych zasypane było zwałami zbitego piachu. Wślizgnąłbym się do środka, gdyby nie przeraźliwa siła lodowatego wichru, który omal nie zgasił mej pochodni. Wiatr wypływał z szaleńczą siła przez ciemne wejście, zawodząc jak opętany, po czym burząc piasek i podrywając go w górę, całymi tumanami wdzierał się w głąb osobliwych ruin. Niebawem wichura osłabła i piasek zaczął opadać, lecz wrażenie, że wśród widmowych kamieni coś się czaiło, nie ustało i kiedy spojrzałem na księżyc, wydawało mi się, że jego tarcza faluje, jakbym patrzył na jego odbicie we wzburzonej wiatrem powierzchni stawu. Bałem się bardziej, niż mógłbym to wyjaśnić, lecz nie na tyle, by stłumić me pragnienie odkrycia nowych cudów, toteż kiedy tylko wiatr ustał, wszedłem do ciemnego pomieszczenia, skąd się wydostawał.
Ta świątynia zgodnie z moimi przypuszczeniami była większa od odwiedzanych dotychczas i musiała być zapewne naturalną jaskinią, jako że szalały w niej wiejące z jakichś odległych miejsc wiatry. Mogłem stanąć tu całkiem wyprostowany, ale zauważyłem ,że kamienie i ołtarze również tutaj były tak samo niskie jak w tamtych świątyniach. Na ścianach i suficie po raz pierwszy spostrzegłem ślady sztuki artystycznej pradawnej rasy, osobliwie malowane zawijasy, z których w wielu miejscach odpadła farba. Na dwóch ołtarzach dojrzałem z narastającym podnieceniem labirynt cyzelowanych, meandrycznych płaskorzeźb. Uniósłszy pochodnię, przekonałem się, że kształt sufitu również był zbyt regularny, aby mógł być dziełem natury, i zastanawiałem się, kim byli prehistoryczni kamieniarze, którzy się tutaj kiedyś mozolili. Ich zdolności inżynieryjne musiały być przeogromne.
Wtem jaśniejszy blask fantastycznego płomienia ukazał mi to, czego szukałem - otwór wiodący do odleglejszych czeluści, skąd napływał ów srogi wiatr - i ogarnęła mnie słabość, kiedy ujrzałem małe, wspaniale obrobione drzwiczki osadzone wprawnie w litej skale. Wsunąłem do środka rękę z pochodnią i ujrzałem czarny tunel, którego sklepienie opadało nisko wraz z obniżaniem się kondygnacji licznych wąskich, małych i bardzo stromych schodów. Zawsze będę widział je w mych snach, bo udało mi się poznać ich znaczenie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy mam je nazywać schodami czy jedynie oparciem dla stóp na opadającej ostro w dół stromiźnie. W moim umyśle pojawił się natłok szaleńczych myśli, a słowa i ostrzeżenia arabskich proroków zdawały się napływać przez pustynię z krain, które znamy, ku zapomnianemu miastu bez nazwy, którego śmiertelnicy poznać się nie odważają. Mimo to zawahałem się tylko przez chwilę, zanim wszedłem do środka i zacząłem schodzić ostrożnie po stromych wąskich schodach. Jedynie w przeraźliwych koszmarnych wizjach wywołanych gorączką lub narkotykiem można sobie wyobrazić zejście podobne do mojego. Wąskie przejście ciągnęło się bez końca niemal pionowo w dół niczym gardziel jakiejś upiornej, nawiedzonej studni, a pochodnia, którą trzymałem nad głową, nie była w stanie rozjaśnić nieznanych czeluści, ku którym podążałem. Straciłem poczucie czasu i zapomniałem spojrzeć na zegarek, choć z przerażeniem myślę o odległości, jaką musiałem pokonać. Po drodze zwróciłem uwagę na nieznaczne wahania kierunku i pochyłe zejścia. W pewnej chwili dotarłem nawet do długiego, niskiego, poziomego tunelu, gdzie musiałem się wcisnąć nogami do przodu, trzymając zapaloną pochodnię w wyciągniętej ręce. Tunel nie był dość wysoki, aby można w nim klęknąć. Potem znowu były strome schody i opuszczałem się coraz to niżej i niżej, bez końca, gdy w pewnej chwili moja pochodnia zgasła. Wtedy jednak nie zwróciłem na to uwagi, bo kiedy sobie to uświadomiłem, wciąż trzymałem rękę nad głową, jakby żagiew nadal się paliła. Byłem dość niezrównoważony, z uwagi na mój instynkt i pragnienie poszukiwania rzeczy dziwnych czy niezbadanych, które uczyniło ze mnie wędrowca, badacza odległych prastarych i zakazanych miejsc.
Gdy tak stałem pośród ciemności, mój umysł rozbłysnął fragmentami zdobytych przeze mnie informacji, otworzył się kuferek z zawartością wszystkiego co tajemne, diabelskie i złowrogie. Przypomniałem sobie fragmenty tekstów szalonego Araba Alhazreda, apokryficznych koszmarów Damasciusa i niesławnych cytatów delirycznego Image du Monde Gauthiera de Metza. Powtórzyłem osobliwe urywki i szeptałem do siebie o Afroarabie i demonach, które płynęły z nim w głąb Oxus, później zaś powtarzałem bez końca zdanie z jednej z opowieści Lorda Dunsany'ego - o "nie rozbrzmiewającej echem czerni otchłani". Gdy zejście stało się zdumiewająco strome, śpiewnie wyrecytowałem fragment z Tomasza Morusa, aż lęk nie pozwolił mi powiedzieć nic więcej:
W otchłani gardziel zmroczną czerń
Jak wiedźmi kocioł wypełniony
Wywarem jadzim i zdradliwym
W księżyca blasku uwarzonym
Wejrzałem, aby się przekonać
Czy nogę na wykrocie stawię
I wtedym zoczył w głąb otchłani
A cóżem ujrzał, to wyjawię
Jak oko sięgnąć me zdołało
Postrzegłem lśniące gładzią ściany
Czarną jak miazmat co Domena
Śmierci na brzeg wypluwa ją skalany.
Czas przestał istnieć, kiedy moje stopy znów stanęły na twardszym, równym podłożu i znalazłem się w miejscu o nieco wyższym sklepieniu niż w dwóch mniejszych świątyniach, znajdujących się teraz gdzieś nieopisanie wysoko nad moją głową. Nie mogłem stanąć, lecz swobodnie ukląkłem wyprostowany i po ciemku zacząłem brnąc na klęczkach to w tę, to w drugą stronę. Niebawem zorientowałem się, że znalazłem się w wąskim przejściu, którego ściany zdobiły drewniane przeszklone szafki. Ich widok w tym prastarym, odrażającym miejscu zdziwił mnie niepomiernie, a po mych plecach przeszły zimne ciarki, gdy uświadomiłem sobie, co mogło to oznaczać. Szafki stały po obu stronach korytarza w regularnej od siebie odległości, podłużne i płaskie, ohydne, przypominające kształtem i wielkością trumny. Gdy spróbowałem poruszyć kilka z nich, okazało się, iż były mocno przytwierdzone do podłoża.
Korytarz był, jak stwierdziłem, długi, toteż ruszyłem nim naprzód, a gdyby ktoś ujrzał mnie wtedy sunącego chwiejnie pośród ciemności, widok ten z pewnością zmroziłby mu krew w żyłach. Od czasu do czasu krążyłem od ściany do ściany, aby sprawdzić otoczenie i upewnić się, że pod ścianami wciąż znajdowały się rzędy skrzyń. Człowiek jest przyzwyczajony do myślenia wizualnego, toteż prawie zapomniałem o ciemności i wyobraziłem sobie bezkresny korytarz z drewna i szkła, tak wyraziście, jakbym go ujrzał na własne oczy. I wtedy, w chwili niemożliwej do opisania emocji, naprawdę go zobaczyłem.
Nie potrafię stwierdzić, kiedy moja wyobraźnia zlała się w jedno z widzialną rzeczywistością, jednak przede mną pojawiła się w pewnej chwili narastająca stopniowo poświata i zacząłem postrzegać słabe zarysy korytarza i skrzyń, ujawnianych mi przez osobliwą fosforescencję. Przez krótką chwilę było dokładnie tak, jak wszystko sobie wyobraziłem, jako że poświata była bardzo słaba. Kiedy jednak ruszyłem w kierunku światła, okazało się, jak wielce się omyliłem. Ten korytarz nie był reliktem topornym jak świątynie w mieście powyżej, lecz pomnikiem najwspanialszej i egzotycznej sztuki. Bogate, żywe i fantastycznie śmiałe płaskorzeźby i freski tworzyły ciąg ściennych malowideł, których linii i barw opisać nie sposób. Skrzynie wykonane były z dziwnie złocistego drewna z wiekami ze szkła, a wewnątrz znajdowały się zmumifikowane truchła istot wykraczających w swej groteskowości poza wszelkie najśmielsze wyobrażenia, jakie mogą narodzić się w naszych koszmarach.
Opisanie tych okropieństw jest niemożliwe.
Były to istoty gadzie, niekiedy spokrewnione zapewne dalece z krokodylem, innym znowu razem z foką, przeważnie jednak nie przypominały żadnych stworzeń znanych biologom czy paleontologom na całym świecie. Nie były większe od niskiego człowieka, a ich łapy w osobliwy sposób przypominały delikatne ludzkie dłonie i stopy. Najdziwniejsze były jednak ich głowy, o konturach łamiących wszelkie znane biologii zasady. Istot tych z niczym nie można było porównać. W jednym trwającym mgnienie oka przebłysku przyszły mi na myśl skojarzenia z kotem, buldogiem, mitologicznym satyrem oraz człowiekiem. Zróżnicowanie było ogromne. Czyż sam Jowisz nie miał tak szerokiego i sterczącego czoła, niemniej jednak rogi, brak nosa i szczęka jak u aligatora umiejscowiły te istoty poza wszelkimi ustalonymi w biologii kategoriami. Przez chwilę zastanawiałem się nad realnością tych mumii, na wpół podejrzewając, iż były to sztuczne bałwany, niebawem jednak stwierdziłem, że mogły one istotnie należeć do jakiegoś prehistorycznego gatunku, który istniał w czasach, kiedy zapomniane miasto tętniło jeszcze życiem. Ich groteskowość podkreślał fakt, że większość z tych istot miała na sobie bogato zdobione szaty z najprzedniejszych materiałów, skrzące się złotem, drogimi kamieniami i nieznanymi lśniącymi metalami.
Te pełzające istoty musiały być bardzo ważne, skoro zajmowały pierwsze miejsce wśród tych zdobionych freskami ścian. Artysta z nie mającym sobie równych kunsztem nakreślił je w ich świecie, gdzie miały własne miasta i ogrody urządzone specjalnie dla ich potrzeb, ja zaś nie mogłem oprzeć się pokusie by stwierdzić, że ich obrazkowa historia była alegorycznym odzwierciedleniem historii i rozwoju rasy oddającej im cześć. Istoty te, jak powiedziałem sam sobie, były dla mieszkańców zapomnianego miasta tym, czym wilczyca dla Rzymu i czym są dla Indian niektóre z totemowych bestii.
Z tej perspektywy mogłem, aczkolwiek z pewnymi niedogodnościami, śledzić cudowną epicką historię owego miasta bez nazwy, opowiedzieć o wielkiej portowej metropolii, która dominowała nad światem, zanim z odmętów oceanu wyłoniła się Afryka, oraz jej zaciętą walkę, gdy morze cofało się i pustynia postępowała coraz dalej w głąb żyznego ongiś lądu. Widziałem jej wojny i triumfy, kłopoty i porażki, a potem rozpaczliwą walkę z pustynią, kiedy tysiące mieszkańców miasta, ukazanych tu alegorycznie jako groteskowe jaszczury, zostało zmuszonych. By ryć tunel w głąb ziemi, wiercić korytarze w skałach w przedziwny, cudowny wręcz sposób do innego świata za sprawą i namową kierujących nimi proroków. Było to zarazem niezwykle fantastyczne, jak i realistyczne, a związek tego, na co patrzyłem, z przeraźliwą drogą, którą przebyłem, nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Rozpoznałem nawet korytarze.
Gdy się tak skradałem korytarzem ku jaśniejszemu światłu, ujrzałem ostatnie epizody utrwalonej na murach epopei - pożegnanie rasy, która zamieszkiwała w zapomnianym mieście i dolinie wokół niego przez dziesięć milionów lat; ludu, którego dusze obumarły, gdy zmuszony został opuścić miejsca znane od tak dawna. Miejsca, gdzie przybyli się osiedlić jako nomadowie we wczesnej młodości Ziemi, wykuwając w dziewiczych skałach te pierwotne ,prymitywne świątynie, których nigdy nie przestali odwiedzać jako miejsc swego kultu.
Teraz w lepszym świetle przyjrzałem się freskom uważniej i pamiętając, że dziwne gadostwory musiały przedstawiać nieznanych ludzi, zacząłem zastanawiać się nad obyczajami zapomnianego miasta. Wiele rzeczy było dziwnych i niewyjaśnionych. Cywilizacja znająca pisany alfabet musiała znajdować się na wyższym etapie rozwoju niż nieskończenie późniejsze cywilizacje Egiptu i Chaldei, były jednak pewne osobliwe przeoczenia. Nie natknąłem się na przykład na rysunki przedstawiające śmierć czy ceremonie pogrzebowe, z wyjątkiem fresków ukazujących wojny, przemoc i plagi. Zastanawiał mnie ten dziwaczny brak scen naturalnej śmierci. Zupełnie jakby sugerowano tu, dla przynoszącej radość i ukojenie iluzji, ideę nieśmiertelności.
W końcu korytarza namalowane były wyjątkowo ekstrawaganckie i malownicze oraz uderzające w swej wyrazistości sceny, które przedstawiały zapomniane miasto opuszczone i obracające się w ruinę oraz dziwną, nową rajską krainę, do której przebiły się przez pokłady skał groteskowe istoty. Na freskach tych miasto i pustynna dolina ukazane były zawsze w blasku księżyca, którego złoty nimb wisiał nad obróconymi w gruzy murami, ujawniając pełną przepychu doskonałość dawnych czasów odzwierciedlaną zwodniczo i widmowo przez artystę. Rajskie sceny były nazbyt ekstrawaganckie, by dać im wiarę, zwłaszcza iż ukazywały ukryty świat wiecznego dnia pełen wspaniałych miast, eterycznych wzgórz i uroczych dolin. Na samym końcu odniosłem wrażenie, że widzę oznaki artystycznego rozczarowania. Freski były mniej udane i dziwaczniejsze nawet niż najbardziej osobliwa z przedstawionych dotąd scen. Zdawały się rejestrować postępującą dekadencję prastarej rasy usiłującej z narastającą zaciętością powrócić do zewnętrznego świata, skąd przegnała ją ofensywa pustyni. Postaci ludzi - wciąż przedstawianych jako święte gady - zdawały się stopniowo ginąć, podczas gdy ich duch, unoszący się nad ruinami w blasku księżyca coraz bardziej przybierał na sile. Wycieńczeni kapłani przedstawieni jako gady w bogato zdobionych szatach, przeklinali powietrze w górze i wszystkich, którzy nim oddychali, przerażająca zaś ostatnia scena ukazywała prymitywnie wyglądającego człowieka, być może założyciela prastarego Irem, Miasta Kolumn, rozdartego na strzępy przez członków starszej rasy. Pamiętam, jak Arabowie lękali się miasta bez nazwy, i byłem zadowolony, że poza tym miejscem szare mury i sklepienia były nagie.
Podziwiając freski, dotarłem prawie do końca nisko sklepionego korytarza i ujrzałem bramę, przez którą wpływało do tunelu owo dziwne światło. Zbliżywszy się do niej, krzyknąłem w głos, zdjęty zdumieniem na widok tego, co znajdowało się po drugiej stronie, miast bowiem innego, jeszcze jaśniej oświetlonego pomieszczenia ujrzałem jedynie bezkresną pustkę emanującą oślepiający blask. Poczułem się, jakbym patrzył z wierzchołka Mount Everestu na morze skąpanej w słonecznych promieniach mgły. Z tyłu za mną był korytarz, tak niski, że nie mogłem w nim stanąć, przede mną zaś nieskończony przestwór podziemnej luminescencji.
Z korytarza wiodły w otchłań światłości kolejne, strome i wąskie schody, równie małe i liczne jak te, którymi dotarłem aż tutaj, ale widziałem tylko kilka pierwszych stopni, resztę przesłaniały jarzące się biało opary. Przy lewej stronie korytarza znajdowały się otwarte na oścież masywne odrzwia z mosiądzu, niewiarygodnie grube i ozdobione fantastycznymi płaskorzeźbami, które zatrzaśnięte i zamknięte na głucho, mogły oddzielić na dobre całą tę wewnętrzną krainę światłości od krypt i korytarzy wykutych w skałach. Spojrzałem na schody, ale za nic nie odważyłem się na nie zstąpić. Dotknąłem otwartych mosiężnych odrzwi, ale nie byłem ich w stanie poruszyć. W końcu osunąłem się bez sił na kamienną podłogę, a umysł mój gorzał od błyskotliwych skojarzeń, których nawet śmierci podobne wyczerpanie nie było w stanie odegnać.
Gdy tak leżałem z zamkniętymi oczami, rozmyślając, przyszło mi na myśl wiele rzeczy związanych z freskami, na które dotąd nie zwróciłem uwagi, a które nabrały dla mnie całkiem nowego i przerażającego znaczenia - sceny przedstawiające zapomniane miasto w okresie swego rozkwitu - żyzną dolinę dokoła i odległe lądy, z którymi handlowali tutejsi kupcy. Alegoria pełzających istot zastanawiała mnie swym uniwersalnym znaczeniem i nie mogłem nadziwić się, że można było przedstawić w ten sposób tak ważną i widowiskową historię.
Na freskach zapomniane miasto ukazane było w proporcjach odpowiadających gadom. Zastanawiałem się, jakie były jego prawdziwe proporcje i wspaniałości, po czym przez jakiś czas myślałem o pewnych dostrzeżonych w ruinach osobliwościach. Przypomniałem sobie, jak niskie były te prymitywne świątynie i podziemne korytarze, bez wątpienia wykute w ten sposób przez szacunek dla łuskoskórych bóstw, którym oddawano tam cześć, choć dzięki temu wyznawcy musieli niewątpliwie czołgać się na brzuchach jak gady.
Może odprawiane tam ceremonie zawierały również pełzanie w celu naśladowania uwielbianych stworzeń. Żadna jednak teoria religijna nie mogła wytłumaczyć, dlaczego podziemne korytarze pod świątyniami miałyby być równie nisko sklepione jak pomieszczenia powyżej, ba, nawet niżej, gdyż w korytarzach tych nie dało się pewnie swobodnie uklęknąć. Kiedy pomyślałem o pełzających istotach, których zmumifikowane truchła znajdowały się tak blisko mnie, poczułem nowy przypływ lęku. Umysł ludzki działa w dziwny sposób i przywołuje osobliwe skojarzenia. Ze zgrozą odegnałem więc od siebie myśl, że ten nieszczęsny prymitywny człowiek rozdarty na strzępy na ostatnim fresku mógł być jedyną ludzką istotą pośród mnogości reliktów i symboli przedwiecznego życia.
Jak zawsze jednak w mym dziwnym, pełnym wędrówek życiu strach został wkrótce wyparty przez ciekawość, świetlista otchłań bowiem i to, co się mogło w niej znajdować, przedstawiały sobą zagadkę godną największego badacza. Nie wątpiłem, że na końcu tych schodów istniał świat pełen cudów i tajemnic. Miałem nadzieję, że znajdę tam wspomnienia istot ludzkich, których nie przedstawiono na umieszczonych w tunelu freskach. Malowidła przedstawiały niewiarygodne miasta i doliny, a moja fantazja tworzyła obrazy niesamowitych, oczekujących na mnie w dole, gigantycznych, cudownych ruin.
Moje lęki tyczyły się bardziej przeszłości niż przyszłości. Nawet fizyczna groza mego położenia, gdy tak leżałem w ciasnym tunelu pełnym martwych gadów i przedpotopowych fresków całe mile pod powierzchnią znanego mi świata, o wyciągnięcie ręki od krainy światła i mgieł, nie mogła równać się z zabójczą trwogą, którą poczułem, uświadamiając sobie, jak stare musiało być to miejsce. I jak stara musiała być jego dusza. Zdawały się pochodzić z otchłani czasu tak odległej, że nie sposób jej zmierzyć. Czas był jeszcze młody, podczas gdy to miasto przeżywało okres największego rozkwitu, najstarsze bowiem, najbardziej zdumiewające mapy na freskach ukazywały zupełnie inną Ziemię, z innym układem oceanów i kontynentów, o których ludzkość zupełnie dziś zapomniała. Jedynie tu i ówdzie dostrzec można było znajome współcześnie kontury. O tym, co mogło wydarzyć się na przestrzeni eonów, odkąd zaprzestano tworzenia tunelowych fresków, do momentu całkowitego wyginięcia nienawidzącej śmierci rasy, nikt nie jest w stanie niczego powiedzieć. Niegdyś w tych korytarzach i świetlistej krainie opodal tętniło życie, teraz byłem tu sam, z reliktami zamierzchłej przeszłości, i drżałem na myśl o nieskończonych stuleciach, w których relikty owe trwały na swej cichej, samotnej warcie.
Nagle poczułem kolejną fazę tego dojmującego lęku, który ogarniał mnie sporadycznie, odkąd po raz pierwszy ujrzałem przerażającą dolinę i zapomniane miasto skąpane w zimnym blasku księżyca. Pomimo wyczerpania zacząłem podnosić się gorączkowo do pozycji siedzącej i powróciłem wzrokiem ku mrocznym tunelom wiodącym w górę, ku zewnętrznemu światu. Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, to samo, które nakazało mi unikać miasta bez nazwy po zmierzchu, i równie niewyjaśnione jak przenikliwe. Jednak już w chwilę później przeżyłem silniejszy wstrząs, usłyszawszy wyraźny dźwięk - pierwszy, który przełamał absolutną ciszę panującą w tych niemal grobowych czeluściach. Był to głęboki, niski jęk jakby odległego tłumu dusz potępionych, dochodzący ze strony, w którą patrzyłem.
Z każdą chwilą odgłos coraz bardziej przybierał na sile, aż w końcu zaczął rozbrzmiewać przeraźliwym gromkim echem w dolnym korytarzu, a ja równocześnie poczułem, że nagle zrobiło się zimno, jakby od strony tuneli i miasta powyżej zrobił się przeciąg i do korytarzy zaczęło wpływać lodowate powietrze. Już pierwszy podmuch przywrócił mnie do równowagi, natychmiast bowiem przypomniałem sobie burze piaskowe szalejące u wejścia do czeluści o świcie i zachodzie słońca, owe chłodne wichury, dzięki którym odkryłem wejście do sekretnych tuneli. Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że świt był już blisko, toteż zaparłem się o ścianę, by stawić czoło wiatrowi, który wpływał na powrót do swej podziemnej domeny, którą opuścił wieczorem. Strach mój znowu osłabł, jako że zjawiska naturalne nie pobudzają do rozmyślań nad nieznanymi fenomenami.
Coraz silniejszy i bardziej zajadły nocny wicher wdzierał się, wyjąc, jęcząc i zawodząc w otchłani wnętrza ziemi. Ponownie zległem płasko na ziemi, przywierając, najlepiej jak potrafiłem, do podłoża, lękałem się bowiem, że silny wicher mógłby cisnąć mnie jak nieważkie piórko przez otwartą bramę w głąb świetlistej otchłani.
Nie spodziewałem się takiej furii żywiołu i gdy poczułem, że wolno, lecz nieubłaganie przesuwam się w kierunku czeluści, owładnęły mną tysiące nowych lęków, obaw i imaginacji. Siła i zajadłość podmuchu ożywiła niewiarygodne teorie i fantazje - raz jeszcze z dreszczem grozy porównałem siebie do jedynego wyobrażenia istoty ludzkiej w przerażającym korytarzu, wizerunku człowieka, który został rozdarty na strzępy przez nie mającą nazwy rasę, w zajadłych bowiem atakach diabelskiej wichury szalejącej opętańczo wokół mnie zdawałem się wyczuwać mściwy gniew, tym silniejszy, że efekty jej działań wydawały się znikome. Wydaje mi się, że pod koniec krzyczałem - byłem o krok od utraty zmysłów - ale jeżeli tak, jeżeli rzeczywiście wyłem jak oszalały, mój wrzask utonął na dobre wśród zrodzonego w czeluściach piekieł jazgotu i skowytu powietrznych widm.
Próbowałem się czołgać, walcząc z morderczym, niewidocznym, znoszącym prądem, lecz był on silniejszy. Nie miałem się czego uchwycić i wolno, nieuchronnie osuwałem się w stronę nieznanego świata. W końcu musiałem jednak poddać się obłędowi - zacząłem bowiem powtarzać raz po raz, bez końca, niewyjaśniony kuplet szalonego Araba Alhazreda, który śnił o zapomnianym mieście.
Nie umarło, co spoczywać w uśpieniu wieki całe może,
A czasu upływ w końcu i śmierć nawet zmoże.
Tylko posępni zadumani bogowie pustyni wiedzą, co się wtedy naprawdę wydarzyło - jakie nieopisane trudy i znoje musiałem pokonać pośród ciemności lub jakiż Abaddon odprowadził mnie na powrót do krainy żyjących, gdzie wspomnienie tego, co zaszło, nigdy mnie już nie opuści i gdzie drżał będę, słysząc zawodzenie nocnego wiatru, do dnia, kiedy wydam ostatnie tchnienie - lub kiedy - co gorsza - ów wiatr zabierze mnie ze sobą. To było potworne, nienaturalne, kolosalne, wykraczające ponad wszystko, w co może uwierzyć człowiek, nie licząc owych rzadkich cichych, mrocznych godzin przedświtu, kiedy dręczy ludzi bezsenność.
Wspomniałem już, że furia tej wichury była iście diabelska, piekielna, demoniczna, głosy zaś odrażające i przepełnione złem i ponadczasową wrogością. Obecnie głosy te, mimo iż wciąż chaotyczne, zdawały się dla mego udręczonego mózgu przyjmować bardziej zrozumiałą, artykułowaną formę. I nagle w czeluściach grobu umarłych całe eony temu prastarych istot, głęboko pod powierzchnią skąpanego w promieniach wstającego słońca świata ludzi, usłyszałem upiorne przekleństwa, warkot i złorzeczenia czartów posługujących się dziwnym językiem.
Odwracając się, ujrzałem odcinającą się na tle świetlistego eteru otchłani, czego nie byłem w stanie dostrzec w półmroku korytarza, koszmarną hordę pędzących jak szalone diabłów; szczerzących się upiornie, łypiących nienawistnie wpół przezroczystych czartów należących do rasy, której człowiek nie mógłby pomylić z żadną inną - były to pełzające potworne gadzie istoty, mieszkańcy zapomnianego miasta.
A kiedy ucichł wiatr, znalazłem się wśród przeraźliwej ciemności, mroku najgłębszego wnętrza ziemi, kiedy bowiem ostatnia z kreatur przekroczyła granicę krainy świetlistego eteru, wielkie mosiężne drzwi zatrzasnęły się za nią z ogłuszającym metalicznym hukiem, który rozbrzmiewając dokoła gromkim, melodyjnym echem, przywodzić mógł na myśl całemu światu odgłos powitania wschodzącego słońca, tak jak niegdyś Memnon witał je, stojąc nad brzegiem Nilu.