Detlef Wolff
Sędzia
i jego ćpun
Przełożył
Marek Wydmuch
Tytuł oryginału
Der Richter und sein Fixer
Opracowanie graficzne Wiesław Rosocha
Redaktor
Maria Jentys
Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska
Korektor
Jolanta Rososińska
Wydanie I
ISBN 83-207-1092-8
© copyright by Detlet Wolff, Hamburg 1985
For the Polish edition copyright © by Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1988
Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa
Wydanie I. Nakład 99 700 + 300 egz.
Ark. wyd. 8,6. Ark. druk. 11,5
Papier offset ki. V, 70 g. 70 X 90.
Skład: Zakład Poligraficzny
Wydawnictwa „Współczesnego”
Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa
Zakład nr 3 w Tomaszowie Mazowieckim.
Ul. Farbiarska 32/34.
Zam. nr 237/1100/88 U-74
Ta książka jest powieścią. Postacie występujących w niej Tajlandczyków, Chińczyków i Niemców zostały zmyślone, podobnie jak wydarzenia rozgrywające się w Bangkoku i w Hamburgu.
Autentyczne jest jedynie wrażenie, jakie autor, będąc europejskim turystą, wyniósł z wielu podróży do stolicy Tajlandii.
D.W.
osoby
Hanns Überlender — wykorzystuje wiedzę fachową i informacje służbowe we własnych sprawach prywatnych.
Gisela Überlender — nie dożyła.
Brigitta Überlender — wyszła za mąż z niezupełnie normalnych pobudek, wśród których nie było miłości.
Jurgen Überlender — myśli wciąż o zmarłej matce. I o codziennej działce.
Stary Człowiek — zwykle pozostaje niewidzialny. Ale widzi wszystko.
Charly — jest kierowcą taksówki. Kierowanym przez innych.
Doc — wpada na ślad pewnej brudnej sprawy i przy okazji chciałby coś zarobić.
Tramp — dowiaduje się o tym i też chce zarobić.
Dziewczyna — zostaje wykołowana i próbuje szczęścia na własną rękę
Eryka Katenkamp — łyka lekarstwa i nudzi się w hotelu.
Komisarz policji kryminalnej Gemot Katenkamp — poznaje Bangkok w bardzo niecodzienny sposób.
7
1
Na zewnątrz, za sympatycznie przyciemnionymi szybami sali śniadaniowej i coffee-shopu, słońce Bangkoku świeciło z oszukańczą łagodnością, jakby już wczesnym przedpołudniem nie zdołało rozgrzać miasta do 25 stopni, nasycając w dodatku upał potliwą wilgocią.
Zniechęcony Katenkamp zgniótł brązową serwetkę z papieru. „Hotel Oueen”! Żadna królowa nie przekroczyła nigdy progów tego średniej klasy domu wycieczkowego. Ale na lśniących stronicach prospektu biura podróży owalny budynek ze świątyńką duchów opiekuńczych sprawiał przyzwoite, choć może nie aż królewskie wrażenie.
W tym hotelu królowały dziewczyny o zbyt mocno umalowanych twarzach i oczach niekiedy zbyt smutnych na ich wiek. Pierwsze zasiadły już w milczeniu obok samotnie podróżujących mężczyzn. Mężczyźni wymieniali poprzez stoły doświadczenia minionej nocy, bez śladu zażenowania, jak handlarze bydła, opisując zalety i wady partnerek. Dziewczyny popijały ze swoich szklanek i wyglądały na osoby, które wiedzą, o czym jest mowa.
9
Katenkamp spojrzał na zegarek. Wpół do dziesiątej, a więc właściwie już za późno, by przedsięwzięć coś sensownego w tym rozprażonym upałem, przeludnionym, cuchnącym i dławiącym się od spalin mieście.
Dziewczyna w fantazyjnym stroju uprzątnęła stół. Fałszowany folklor. Jak wczorajszy program w tak zwanym centrum kulturalnym Rosę Garden. Górna Bawaria po tajlandzku. Materiał na domowy pokaz slajdów.
— Też pan nie ma ochoty na zwiedzanie świątyni?
Katenkamp podniósł wzrok.
— Wysłałem żonę samą. Trzeba trochę odpocząć od tych turystycznych atrakcji. — Krępy mężczyzna w szytym na miarę ubraniu safari wykonał ruch przypominający ukłon. — Można? — Zanim usiadł, podciągnął kanty spodni. — Diabelny upał. Nawet tu, w środku. — Jedwabną chusteczką otarł krople potu z wydatnej łysiny na czole. Kiedy uniósł ramię, widać było dużą, wilgotną plamę pod prawą pachą. — Nawiasem mówiąc, my się już znamy — powiedział, przecierając okulary. — Zdecydowanie za gorąco. Parę minut na powietrzu i człowiek jest kompletnie mokry. Pan chyba też posłał żonę samą?
— Nie, żona jest chora — powiedział Katenkamp. Nie przypominał sobie, by spotkał już kiedyś tego mężczyznę o mięsistej twarzy. Nie widział go w samolocie z Frankfurtu do Bangkoku. A już na pewno nie widział go w towarzystwie żony. Do Bangkoku nie leciało zbyt wiele małżeństw.
— Pan jest z policji kryminalnej. — Mężczyzna stuknął w paczkę krong thip i trzymał teraz krótkiego papierosa w wypielęgnowanych palcach. — Uczestniczył pan w jednym z moich procesów. Zakończonym uniewinnieniem.
— Adwokat?
— Chodziło o to morderstwo na placu z salonami gry.
10
Przypomina pan sobie? Właściciel jednego z lokali uduszony kablem od własnego ekspresu do kawy. Prawdziwego sprawcy nigdy nie znaleziono. Albo trzej świadkowie złożyli pod przysięgę fałszywe zeznania. Już pan kojarzy?
— Niewyraźnie — odpowiedział Katenkamp. Od sprawy upłynęły co najmniej dwa lata, a jeżeli jego rozmówca odegrał w niej jakąś rolę, to raczej drugoplanowe.
— Byłem wówczas asesorem.
Kto pamiętałby asesora z sądu przysięgłych? I kto rozpozna człowieka noszącego, zamiast sędziowskiej togi, ubranie safari?
— Coś mi się przypomina — powiedział Katenkamp.
— Był pan zresztą doskonałym świadkiem. — Mężczyzna bawił się złotą zapalniczką. Imitacja produktu firmy o światowej sławie, sfabrykowana w Hongkongu i oferowana za małe pieniądze na każdym rogu ulicy. — Przy okazji: Hanns Überlender. Hanns przez dwa n. Doktor Hanns Überlender. Od tamtego czasu przewodniczę własnej izbie sądowej.
— Miło mi słyszeć. — Czyżby miał to być wstęp do dłuższej opowieści o karierze sędziowskiej? Jeśli tak, to już lepiej iść do miasta. Może do muzeum narodowego? Chyba będzie tam można jakoś wytrzymać.
— Piwo?
Nie, byle nie piwo.
— Nie, dziękuję.
— W gruncie rzeczy jestem tu w podróży poślubnej. — Überlender dał obsłudze znak, że chce złożyć zamówienie.
— A nie w gruncie rzeczy? — spytał Katenkamp bez większego zainteresowania.
— Z drugą żoną. Koniecznie chciała lecieć do Bangkoku. Bardzo interesuje się Dalekim Wschodem. Ja nie widzę w nim
11
nic specjalnego. Wszystko jest tu dla mnie zbyt wyszukane. Niech pan tylko weźmie posąg Buddy. Każda pozycja palca ma jakieś znaczenie. My, Europejczycy, nigdy tego nie zrozumiemy. Ale co robić. Sam pan wie, jak to jest. Na początku trzeba trochę popuścić cugli.
Przy jednym ze stolików zapiszczała dziewczyna.
— Nie lubisz lodu między cyckami? — śmiał się brodaty Bawarczyk. — W porządku, ale przecież musisz trochę ochłonąć.
Doktor Hanns Überlender uśmiechnął się z dezaprobatą.
— Kwestia gustu. A więc mówiłem, że moja żona uparła się przy Bangkoku.
Moja nie, myślał Katenkamp. Pewnie mógłbym wyperswadować jej ten Bangkok. Ale...
— Przy okazji studiuje pan pewnie rynek handlu narkotykami?
— Ani mi to w głowie! — głośno powiedział Katenkamp. — Jestem na urlopie. — A moja żona leży na piątym piętrze z gorączką i rozstrojem żołądka, pomyślał. Cieszyła się z tej podróży i przygotowywała się do niej z takim zapałem, że w końcu i ja postanowiłem się cieszyć. Chociaż bez przygotowań. I dlatego siedzę tu teraz, nie wiedząc sam, co mam zrobić ze sobą i z tym miastem. Całkowicie zdałem się na Erykę. — Nie, narkotyki to nie moja dziedzina. To dla mnie zbyt beznadziejne.
— Szkoda — powiedział Überlender.
— Miewa pan z tym do czynienia? Podobno mamy tu pełnomocnika do zwalczania handlu narkotykami. Z najwyższym zezwoleniem rządu Tajlandii. Pewnie dotrze pan do niego przez ambasadę.
— To byłaby jakaś możliwość — powiedział Überlender. — Ale dla mnie za oficjalna. Żona będzie chyba musiała coś wymyślić. W końcu chce koniecznie poznać swego syna. To
12
znaczy: pasierba. Niby można to zrozumieć.
— Pana syn tu żyje? — Katenkamp udał zainteresowanie.
— Podobno. Jeżeli to można nazwać życiem.
Katenkamp uniósł brwi.
— To dłuższa historia. Może jednak drinka, tak na przedpołudnie? W końcu jesteśmy na urlopie. Trzeba z tego korzystać. Piwo mają tu całkiem porządne. Słyszałem, że zatrudniają niemieckich piwowarów.
— Ani kropli alkoholu przed zachodem słońca — powiedział Katenkamp. Co go obchodziła dłuższa historia o synu jakiegoś sędziego i o jego macosze. Facet gadał trochę za dużo, ale nie sprawiał niesympatycznego wrażenia. Co najwyżej, na pierwszy rzut oka wyglądał na fujarę. Trudno było wyobrazić go sobie podczas rozprawy. Może toga dodawała mu pewności siebie.
— Mówiąc szczerze, mógłbym darować sobie całą tę sprawę — powiedział Überlender. — Szczeniak napsuł mi już dosyć nerwów... Zrobił maturę i zaraz nawiał z domu. W porządku, pies z nim tańcował. To znaczy, z wyższym wykształceniem czy nie, zawsze są przecież jakieś możliwości. Uniwersytet to nie jedyna droga do szczęścia. Na przykład mógłby pójść do policji. — Überlender zaśmiał się cicho. — To miał być dowcip. Nie chciałem, broń Boże, naśmiewać się z policji. Ma pan dzieci?
— Syna.
— No więc sam pan wie, jak to jest. W moim przypadku w grę wchodzą jeszcze inne sprawy. Trzeba umieć zająć się chłopakiem w tym wieku. Sam jestem trochę winien. Mocno przeżył śmierć matki. Zawsze był wrażliwy. Zbyt wrażliwy. Jak jego matka. Nie miał poczucia rzeczywistości. Trochę jak nie z tego świata. I tak miałem szczęście, że po prostu nawiał.
13
Mógł przecież wyprowadzić się ode mnie i przystać do jakiejś komuny. Potem sądownie zażądałby ode mnie alimentów, a ja musiałbym finansować całe to jego zielone albo czerwone towarzystwo. Nie byłoby w tym nic niecodziennego. Starzy są po to, żeby płacić. Nasze prawo dopuszcza takie rzeczy.
Ciekawe, po raz który to opowiada, myślał Katenkamp, obserwując, jak stara kobieta rozstawia przed hotelem przenośną garkuchnię: mały piecyk na węgiel drzewny, żelazną płytkę, miskę z kawałkami mięsa i trzy blaszane talerze. Po użyciu wytrze talerze wilgotną gąbką i poda następnemu klientowi. Jeżeli będzie miała klientów. Wczoraj miska z kawałkami mięsa pozostała prawie pełna; żywiły się z niej głównie chmary much.
— Czy pan mnie w ogóle słucha? — spytał Überlender z lekką urazą.
— Niezbyt uważnie — przyznał się Katenkamp. — Martwię się o żonę. Zdaje się, że lekarz hotelowy nie wziął sobie jej choroby specjalnie do serca.
— Może moja żona będzie mogła jej pomóc. Jest aptekarką i wozi z sobą całe góry pastylek i proszków. Typowy przypadek aptekarskiego bzika. Przecież to wszystko ludzie, którym nie udało się zostać lekarzami. Mnie też chce ciągle leczyć. Na pewno będzie miała coś odpowiedniego. Jeżeli nie, to i tak może pan kupić tu bez recepty wszystkie lekarstwa, nawet te najostrzejsze.
— Byłoby świetnie, gdyby mogła do niej zajrzeć. To na pewno nie zaszkodzi.
— Rozumie się. Za granicą trzeba trzymać się razem. Pan może wyświadczyć mi w zamian inną przysługę.
— W miarę możliwości.
— Niech mi pan pomoże odnaleźć syna.
— Za dużo pan wymaga — powiedział Katenkamp. — Nie
14
będę nikogo szukał w tym mrowisku. Niech pan się zwróci do ambasady albo do policji, albo do urzędu imigracyjnego. Gdzieś tu chyba rejestrują cudzoziemców.
— Obawiam się, że mój syn nie przejmuje się specjalnie tymi formalnościami.
— To już jego sprawa. Mam wrażenie, że biurokracja jest tu nieźle rozwinięta. Będą go mieli na którejś z list.
— Mimo to może mi pan pomóc — powiedział Überlender. — Nie mam zamiaru zwracać na niego uwagi urzędników. W tym właśnie cały problem. Chciałbym działać możliwie jak najdyskretniej. Dlatego pojawia się pan jak na zawołanie. Może się panu nie uda. Ale przynajmniej nie sfuszeruje pan od razu całej sprawy. Czy szuka pan kogoś w Hamburgu, czy tutaj — w końcu technika śledztwa wszędzie jest taka sama.
— Możliwe. Mimo to jestem na urlopie. Poza tym żadne władze nie lubią, gdy ktoś kłusuje w ich rewirze. Niech mi pan tego oszczędzi. Proszę poświęcić parę dolarów. Może któryś z tajlandzkich kolegów podejmie się tej sprawy. Mówiono mi, że tutejsza policja nie jest całkiem nieczuła na łapówki. To samo dotyczy zresztą aparatu sprawiedliwości. Syn nie ma chyba na sumieniu morderstwa?
Überlender uniósł obie ręce w obronnym geście.
— Tego by mi jeszcze brakowało!
— Wobec tego cała przyjemność nie powinna być nawet specjalnie droga — uznał Katenkamp. — Jeżeli człowiek dogada się co do ceny, drobniejsze sprawy w ogóle nie trafiają tu do akt. W ostateczności włączy pan w to jeszcze miejscowego adwokata.
— Chciałbym uniknąć tego wszystkiego.
— W takim razie co by pan zrobił, gdyby mnie nie spotkał? — spytał Katenkamp.
15
Überlender milczał.
— Trzeba dać jakąś szansę przypadkowi — powiedział wreszcie. — Czasem można liczyć na przypadek.
Do coffee-shopu weszła grupa dziewczyn. Drobna piękność poranka mrugnęła wyzywająco do Katenkampa. Ten dyskretnie pokręcił głową.
— Proszę poświęcić mi jeden dzień. — Głos Überlendera brzmiał niemal błagalnie. — Jeden jedyny dzień.
Katenkamp odsunął krzesło.
— Nigdy nie miałem natury hazardzisty. Szanse odnalezienia pańskiego syna wydają mi się zbyt małe. Praktycznie równe zeru. W Bangkoku nie znajdzie się człowieka, który nie chce, żeby go znaleźć. A już na pewno nie znajdzie go tu obcy, Europejczyk. Na tyle zdążyłem już poznać to miasto... Wie pan, nieznane miasta oglądam oczami policjanta. Deformacja zawodowa.
— Fachowość równoważy pański brak znajomości miasta — powiedział Überlender. — W końcu pracuje pan w policji kryminalnej.
— A pan jest przedstawicielem prawa i powinien pan wiedzieć, że bez naszego aparatu technicznego jesteśmy bezradni — odparł Katenkamp opryskliwie.
— Nie przekonuje mnie to. Mógłby pan zdobyć się na odrobinę zrozumienia. Kto wie, czy nie będę mógł przydać się panu w Hamburgu.
Katenkamp wzruszył ramionami. Chciał już powiedzieć Überlenderowi, że uważa go za natręta, a wzmiankę o jego urzędzie sędziowskim — za zwykłą bezczelność. Co ten pan przewodniczący sobie wyobraża. Niech pofatyguje się sam i poszuka syna w ulicznej dżungli i w diabelnym upale.
— Mógłbym udostępnić panu mały aparat śledczy. —
16
Überlender wyłowił coś z zewnętrznej kieszeni marynarki. — Mam przy sobie jego zdjęcie.
To nazywa się przypadek, chciał już powiedzieć Katenkamp. Ale darował sobie tę uwagę.
— Proszę. — Überlender trzymał fotografię za róg. — Jurgen Überlender... Obejrzenie nic nie kosztuje. — Wyciągnął rękę i puścił fotografię.
Katenkamp mógł poczekać, aż spadnie na podłogę. Złapał ją jednak odruchowo. Na pierwszy rzut oka widać było na niej nic niemówiącą twarz chłopca. Po drugim spojrzeniu można było zaliczyć go do kręgu poppersów. Jasne włosy sterczały nad wysokim czołem jak ukośny dach.
Katenkamp mimowolnie przeniósł wzrok na Überlendera. Nie zdołał stwierdzić podobieństwa.
— Ma więcej z mojej żony.
Wobec tego żona musiała być niezwykłą pięknością. Kobietą o mądrych oczach osadzonych w szczupłej twarzy. Być może z pewnym rysem melancholii, U chłopca melancholia nosiła cechy ironicznej krnąbrności. Zdjęcie zdawało się wyrażać postawę obronną.
— Żona miała włoskich przodków.
Katenkamp skinął w zamyśleniu głową. Chętnie pokazałby to zdjęcie Eryce. Ona nie miała włoskich przodków. Ale fotografia mgliście przypominała mu Jonathana. Może będzie tak wyglądał za parę lat. Czy też wyruszy wtedy do jakiegoś guru, do odległego zakątka świata, szukać tego, czego nie dali mu w domu?
— W Bangkoku nie mieszka zbyt wielu Europejczyków — powiedział Überlender.
— Aż za dużo.
— Niemców też?
— Pewnie nie — przyznał Katenkamp. — Skąd pan wie, że syn tu mieszka?
17
— Sędzia dysponuje pewnymi możliwościami. —Überlender zrobił się tajemniczy. — Poza tym — dodał — mam całkiem dobre stosunki z senatorem, przewodniczącym komisji spraw wewnętrznych.
Zaraz obieca mi awans, pomyślał Katenkamp.
— Pokazuję to zdjęcie każdemu handlarzowi narkotyków i każdemu narkomanowi, z którego akt wynika, że był kiedyś w Bangkoku. Dwóch, jeden niezależnie od drugiego, potwierdziło, że on tu przebywa. A przynajmniej przebywał do niedawna.
A więc tak to było. Chłopak brał albo handlował narkotykami. Katenkamp odłożył zdjęcie. Gdyby pewnego dnia Jonathan wylądował w tym środowisku... Skoro syn sędziego był ćpunem, to pasierb policjanta mógł z powodzeniem...
— To informacja sprzed dwóch tygodni — powiedział Überlender. — Inaczej nie przerywałbym podróży poślubnej akurat tutaj. Bangkok nie jest odpowiednim miastem dla ludzi spędzających miodowy miesiąc.
— Dlaczego sam go pan nie poszuka? Ma pan nawet większe szanse. Chłopak pewnie zmienił się trochę. Od jak dawna nie ma go w domu?
— Od dwóch lat. — Überlender wsunął dwa palce pod przepocony kołnierzyk koszuli. — Przyznaję, że ma pan dobre argumenty. Ale... Przede mną ucieknie tylko gdzieś dalej.
— Albo będzie zadowolony, że się pan o niego martwi. Pewne rzeczy wyglądają z dystansu inaczej.
— Nie dla niego. — Überlender zgniótł w plastykowej popielniczce trzeciego już papierosa. — Kiedy tylko pan go znajdzie, opowie panu, że to ja jestem mordercą jego matki.
A jest pan? — chciał spytać Katenkamp.
— Wie pan przecież, jak fantastyczne pomysły wbijają sobie do głów dzieci w pewnym wieku. Rodzą się z tego kompleksy. Reszta wynika prawie automatycznie. Jak w podręczniku. —
18
Überlender zapalił kolejnego krong thipa. — Wyglądam na mordercę?
— A niby jak wygląda morderca? — mruknął Katenkamp.
Überlender roześmiał się serdecznie. Przez chwilę sprawiał wrażenie człowieka zupełnie rozluźnionego.
— Mielibyśmy łatwą pracę! — Pokręcił głową. — Rozumie się, że jej nie zabiłem. To był wypadek. Godny ubolewania, jak wszystkie wypadki. Dla mnie szczególnie bolesny. Naturalnie, dla niego też. Jak to dla jedynaka. Ale ja jestem całkiem niewinny. Sądzi pan, że byłbym tutaj, gdyby on miał w ręku jakieś dowody przeciwko mnie?
— Czy pana syn już w Hamburgu miał do czynienia z narkotykami?
— Nie wydaje mi się. Może trochę z haszyszem. Tylko... zresztą kto zna swoje dzieci?
— Ale tutaj należy go szukać w środowisku narkomanów? — wypytywał Katenkamp.
— Jestem prawie pewny. Moi informatorzy nie mieli żadnego powodu, by składać fałszywe zeznania.
— Każdy nałóg wymaga pieniędzy. Czy dysponuje koniecznymi środkami? Nawet tutaj nie dają nic w prezencie.
— Przypadła mu w udziale mała część spadku. Niedużo. Zaledwie sześć tysięcy marek. Chyba wiele mu z tego nie zostało. Według moich wyliczeń, pieniądze już się rozeszły.
— Nie mieszka więc raczej w „Miltonie”. Powinienem popróbować szczęścia w schroniskach dla włóczęgów.
— Musi pan spróbować. Ja nigdy go nie znajdę. Już panu wyjaśniłem, dlaczego.
— Nie jestem na służbie — powiedział Katenkamp i rozejrzał się po sali, omijając wzrokiem Überlendera. Natychmiast uśmiechnęła się do niego jedna z dziewczyn. Przesunęła przy
19
tym czubkiem języka po wargach pomalowanych mocno czerwoną szminką. Seryjny seks, pomyślał Katenkamp.
— Pieniądze nie grają roli. — Wzrok Überlendera pobiegł za spojrzeniem Katenkampa. — Niezły towar — stwierdził. — Człowiek powinien jednak być kawalerem. Te dziewczyny mają jeszcze serca.
— Kwestia poglądów — Katenkamp wzruszył ramionami. — Myślę, że wszędzie na świecie prostytucja sprowadza się do tego samego.
— Ale są przecież jakieś różnice.
— Tak. Tutaj jej podłożem jest nędza. Dziewczyny są szczęśliwe, jeżeli przy okazji najedzą się do syta. Żadna z nich nie przyjeżdża własnym samochodem. Prawdopodobnie przyszły ze swych wsi do miasta, by szukać tu szczęścia. Nie sądzę, żeby choć jednej się udało. Zdaje się, że jest tu zbyt duża konkurencja.
Überlender milczał, nieco zmieszany.
— Ale niektóre noszą przecież całkiem ładne zegarki — powiedział w końcu.
— To wszystko zegarki męskie. Dlatego są za duże i mają za luźne bransolety. Prezenty od turystów.
— Jednak jest pan lepszym obserwatorem — stwierdził Überlender. — No cóż, policja kryminalna. Niech mi pan, wyświadczy tę przysługę. Proszę wyobrazić sobie, że to pana syn.
— Wyobrażam to sobie przez cały czas — powiedział Katenkamp. — Wcale mi się to wyobrażenie nie podoba.
Überlender wyprostował się.
— Idzie moja żona — powiedział ze zdumieniem. — Niemożliwe, żeby wycieczka do świątyni już się skończyła.
Kobieta, która weszła do coffee-shopu, była młoda. Za młoda dla mężczyzny w wieku Überlendera. Niedobrana para. Także jeśli chodziło o wygląd. Nawet najbardziej elokwentne biuro
20
matrymonialne nie odważyłoby się nazwać Überlendera atrakcyjnym mężczyzną. Natomiast ta kobieta... Podbiegła do nich i opadła na krzesło.
— Ciesz się, że nie pojechałeś. Zepsuł się autokar. Porozsadzali nas do taksówek i przerwali wycieczkę. Ależ tu mają organizację!
— Brigitto, to jest pan Katenkamp — powiedział Hanns Überlender. — Również z Hamburga.
Brigitta Überlender ruchem głowy odrzuciła z zaczerwienionej twarzy kosmyk czarnych włosów i uważnie popatrzyła na Katenkampa. Uśmiechała się przy tym swobodnie.
Umie uśmiechać się oczami, pomyślał Katenkamp. W białym kitlu aptekarskim ta kobieta sprzeda truciznę jako środek na kaszel. Wobec takiego uśmiechu nikt nie zwróci uwagi na opakowanie.
— Pan Katenkamp pracuje w policji kryminalnej — powiedział Überlender. — Chce spróbować znaleźć Jurgena.
— Wcale nie chcę — rzekł Katenkamp.
— Musi pan! — Brigitta pochyliła się i położyła dłoń na jego ramieniu. Szeroka obrączka lśniła nowością. — Po prostu nie może nam pan tego odmówić.
Jeżeli zacznie świadomie wykorzystywać swój wdzięk, pomyślał Katenkamp, to jestem załatwiony.
— Rząd Republiki Federalnej ma w Bangkoku specjalistę do spraw narkotyków urzędującego tu z najwyższym wyjątkowym zezwoleniem. Niech państwo zwrócą się do niego.
Pani Überlender spojrzała na męża.
— Wiedziałeś o tym?
— Zasięgnąłem szczegółowych informacji. Jeżeli powiadomimy tego człowieka, będzie musiał zacząć oficjalne działania. Nie może nie włączyć w to władz tajlandzkich. Sam nie ma najmniejszych uprawnień.
21
— Władze! — Brigitta Überlender cofnęła dłoń. Popatrzyła na Katenkampa z wyrzutem. — Wie pan, co to może znaczyć? Policję i więzienie. A więzienie równa się tu karze śmierci. Europejczyk w ogóle nie jest w stanie znieść warunków panujących w tutejszych zakładach karnych. Przeciętnie może liczyć, że przeżyje za kratkami najwyżej siedem lat.
Patrzcie, patrzcie, myślał Katenkamp. Ona też zasięgnęła szczegółowych informacji...
Überlender podniósł obie ręce w geście protestu.
— Więzienie! — mruknął.
— A co innego? — ofuknęła go żona. — Kary są drakońskie. Dokładnie to, za czym stale tak tęsknisz. Bang Kwang jest tu dla białych ostatnim przystankiem. Kogo nie załatwią choroby, ten sam robi z sobą koniec. — Zamknęła na moment oczy. — Podobno jest tam po prostu strasznie! — Zagryzła wargi. — Kary po dwadzieścia czy trzydzieści lat więzienia to czysta drwina.
— To dla postrachu — wtrącił Überlender.
— Dla postrachu wystarczyłby rok. Ktoś, kto ma to za sobą, mógłby zostać umieszczony na czarnej liście i otrzymać dożywotni zakaz wjazdu do Tajlandii.
— Zapewne nie jest to przydatne w praktyce — powiedział Überlender.
— Ach ty, z tą całą prawniczą sofistyką! — Spojrzała na męża z oburzeniem. — Chodzi o twojego syna! Czasem miewam wrażenie, że nie bardzo cię to interesuje.
— Daj spokój, daj spokój — protestował Überlender słabo.
— W takim razie nie rozumiem twego stanowiska. Teraz, gdy mamy pod ręką fachowca, powinniśmy natychmiast zacząć działać. A ty naturalnie znów nie umiesz zrobić nic innego, niż gadać jak prawnik.
Miła podróż poślubna, pomyślał Katenkamp. Ta młoda
22
kobieta potrafi być cholernie energiczna. Z drugiej strony — ma rację. Sofistyką nic się tu nie zwojuje. A z jeszcze innej strony... Zdaje się, że ma spory talent aktorski.
— Prawda, panie Katenkamp, że mi pan pomoże? — Pytaniu towarzyszyło spojrzenie, w którym Katenkamp nagle wyczuł rutynę. Czy lekkie dotknięcie kolana pod stolikiem również stanowiło część jej repertuaru, czy też doszło do niego przypadkowo?
— Nie przyjechałem tu, by kogoś szukać. Interesuje mnie miasto.
— Nie ma lepszego sposobu na poznanie miasta, niż właśnie poszukać Jurgena — powiedziała.
— Pierwszy przekonujący argument — przyznał Katenkamp.
— Poza tym spełni pan dobry uczynek. Chłopak potrzebuje pomocy. Śmierć jego matki — mąż na pewno już panu o tym opowiadał — wyzwoliła w nim coś. Co najmniej jakąś psychozę. Takie sprawy są przecież znane. W jego wieku reaguje się z podwójną wrażliwością. Na pewno już wszystkiego żałuje i będzie nam wdzięczny, gdy go odnajdziemy. Gdyby pan go znalazł, zrobiłby mi pan najpiękniejszy prezent ślubny!
— Przesadza pani — powiedział Katenkamp. Za dużo gada, pomyślał. A on z kolei zrobił się jakiś milczący. Dziwna para. Nie pasują do siebie. Ona nad nim góruje. On to zauważy, to tylko kwestia czasu. Jeżeli już nie zauważył. Poza tym zdaje się, że syn wcale nie interesuje go aż tak bardzo. Za to ją w dwójnasób. A mógłby przecież być jej młodszym bratem.
— O czym pan myśli? — Tym razem kolano nie dotknęło jego uda przypadkowo.
— O niczym.
— To niemożliwe — wmieszał się Überlender. — Myśli pan o własnym synu? Czasem wydaje misie, że nasze dzieci wystawione
23
są na szczególne zagrożenie. To tak, jak z pastorami. Ich dzieci też często odchodzą od wiary. A nasze od prawa.
— Musicie lepiej ich pilnować — powiedziała Brigitta Überlender. — Ale nie sądzę, by pan Katenkamp myślał właśnie o tym.
— Nie. Co prawda, myślałem już wcześniej o moim synu. Ale poza tym myślałem sobie, że musiałbym być idiotą, żeby latać po Bangkoku, podczas gdy moja żona choruje.
— Chorzy są najczęściej zadowoleni, gdy zostawi się ich w spokoju — powiedziała prędko.
— Zgadza się — odparł. — Przynajmniej tak jest z moją żoną.
— A więc nie jest pan idiotą. Wyświadczy pan przysługę trzem osobom. Może i sobie samemu. Kto wie, co pan zobaczy przy okazji.
— Zupełnie starcza mi tego, co widzę w Hamburgu — rzekł Katenkamp. — Poza tym nie miewam do czynienia z narkotykami. Pracuję w Wydziale Zabójstw.
— Wobec tego ta sprawa powinna być dla pana zwykłym spacerkiem. — Brigitta Überlender zwróciła się do męża. — Hanns, pomóż mi chociaż trochę! Widzisz przecież, że on zdecydował się już dawno. Nie chce się tylko do tego przyznać.
Überlender splótł dłonie.
— Załóżmy — powiedział — że jest pan mechanikiem samochodowym, a ja proszę pana, żeby rzucił pan okiem na mój wóz, bo zepsuł się akurat podczas urlopu. Czy też by pan odmówił?
— Nie — przyznał Katenkamp.
— Na tym właściwie moglibyśmy zakończyć rozprawę — Überlender zaśmiał się z zadowoleniem. — Obronie zabrakło argumentów. Zapada więc następujący werdykt: ty, Brigitto, zajmiesz się panią Katenkamp, pan Katenkamp zaś zajmie się
24
naszym synem.
— A co ty będziesz robił? — spytała Brigitta.
— Ja mogę pomagać panu Katenkampowi.
— Dziękuję, nie. Jeżeli już, to spróbuję szczęścia sam. Między aparatem sprawiedliwości a policją istnieją pewne naturalne napięcia. Mogą utrzymywać się także podczas urlopu. Szczególnie w takim przypadku. Możliwe, że będę musiał uciec się do metod, których pan nie zaaprobuje jako prawnik. Lepiej, żeby pan w ogóle o tym nie wiedział.
— Zgoda — Überlender skinął głową. — Potrzebna panu zaliczka?
— Nie jestem prywatnym detektywem. Będzie pewnie parę wydatków, ale mogę pokryć je z własnej kieszeni. Bez kwitków. Nie sądzę, żeby tutejsi taksówkarze wiedzieli w ogóle, co to takiego.
— A więc opieramy się na zaufaniu — powiedział Überlender. — Ale proszę nie myśleć, że musi pan oszczędzać moje pieniądze.
— Nie ma obawy. Wydatki i tak utrzymają się w rozsądnych granicach. Sam przecież chciałem poznać miasto. Poznam je więc w inny sposób. Ale mam jeszcze pytanie: jeżeli go znajdę, co mam z nim niby zrobić. Nie mogę aresztować go i przyprowadzić do hotelu.
— Wystarczy, jeżeli ustali pan miejsce jego pobytu — powiedział Überlender. — Reszta to już sprawa rodzinna.
25
2
Idiota!
Jeżeli jest cwany, usiądzie gdzieś w barze i spije się na mój rachunek. Albo pójdzie do salonu masażu i każe mi potem zapłacić za tę przyjemność. Byłby kompletnym durniem, gdyby zaczął działać na serio. Ja wiedziałbym, co zrobić na jego miejscu. Chodzą tu przecież panienki warte grzechu. Ta mała obok, w białej sukience. Poezja, nie dziewczyna! Ta koło niej ma twarz jak pączek. Pochodzi chyba z północy. Ale za to następna! Istna lalka. A jakie są przymilne. Tutaj człowiek jeszcze czuje, że jest mężczyzną. Nie to, co z naszymi feministkami, które zaraz wmówią ci, że jesteś impotentem. Przeżywam to już drugi raz. Drugi i ostatni. Za parę dni będę zdrów. Będę miał majątek i będę mógł pozwolić sobie na wcześniejsze przejście na emeryturę. Może osiedlę się gdzieś tu, w Azji. Jeśli o to chodzi, podróż opłacała się. Wiem, gdzie mogę jeszcze żyć jak mężczyzna. A w dodatku każę sobie za tę wiedzę zapłacić
Będę rozkoszował się zemstą. Poszukać szczeniaka! To był jej pomysł. Ja cieszę się tylko, że się go pozbyłem. Ona jednak formalnie zmusiła mnie do tej podróży. Dobrze wie, czego chce. Załatwić mnie. Kobiety zawsze chcą powalić mężczyznę na deski. Za późno. Bomba już podłożona. Teoretycznie jestem już wdowcem.
Jest młodsza o osiemnaście lat. To widać. Ale brak jej mojego doświadczenia. Poczyniłem już odpowiednie kroki. Upiekę dwie pieczenie przy jednym ogniu i nikt nie zdoła mi niczego udowodnić. Nie dojdzie nawet do oskarżenia. Jestem w końcu sędzią i wiem, jak nakręcić sprawę, żeby nie zrodziło się najmniejsze podejrzenie. Będą mi współczuć. Stracił syna i żonę.
Siedzą tu w pułapce. A Katenkamp oszczędzi mi jeszcze roboty.
26
Wyjątkowo głupi muł. Ale właśnie tacy są ci panowie z policji kryminalnej. Trzeba tylko umieć ich podejść. Gdy zaapeluje się do ich instynktu łowieckiego, reagują jak psy Pawłowa. I dlatego ten tutaj nie polezie wcale do baru i nie będzie spędzał czasu na zabawach z masażystkami. Zrobi dokładnie to, co powinien zrobić. Właściwie go nie potrzebuję. Nie mogłem zresztą liczyć się z tym, że spotkam tu kogoś takiego. Ale teraz dorobiłem jeszcze do całej sprawy drugie dno. On zaręczy, że jestem niewinny. Za taką cenę mogę spokojnie robić z siebie durnia. Bo w jego oczach jestem durniem. Niech sobie tak myśli. Nie należy cenić się nadmiernie. To przyczyna większości porażek. I nie robić drugiego kroku, zanim nie uczyni się pierwszego. Jak uczy praktyka sądowa, to też elementarny błąd. Nie wnosi pan sprzeciwu, panie kolego? Dziękuję. Właśnie zamierzałem to panu poradzić. Mnie nie należy się sprzeciwiać. Znany jestem z tego, że nie zakłada się rewizji moich wyroków. Również i tę sprawę możemy uznać za załatwioną? Co pan mówi? Że ofiary jeszcze żyją? Tak, ale to nie potrwa długo. Jednego trupa możemy mieć jeszcze dzisiaj. Drugiego chyba dopiero za parę dni. To praktycznie żadna różnica.
— Proszę?
Brigitta Überlender szturchnęła męża.
— Śpisz?
— Ani trochę. Jestem zupełnie przytomny.
— Coś mi się nie wydaje. Upiłeś się już przed południem?
— Butelka piwa. Najwyżej dwie.
— Więc co najmniej cztery. Myślisz, że to dobrze pić tyle w tym klimacie?
— Dobrze czy nie — organizm potrzebuje płynu.
— Ale może nie alkoholu?
— Wiem, co robię.
27
— Mam nadzieję. — Popatrzyła na niego badawczo. — A może ty jesteś chory?
— Przeciwnie. Dawno nie czułem się tak dobrze.
— W takim razie powinieneś jednak... Jestem zdania, że powinieneś pomóc trochę panu Katenkampowi.
— Jako laik przeszkadzałbym tylko fachowcowi.
— Mógłbyś przynajmniej okazać dobrą wolę.
Überlender przymknął na chwilę oczy. Uśmiechnął się w zamyśleniu.
Brigitta Überlender patrzyła na męża z wyrazem lekkiej niechęci. Między jej brwiami zarysowały się pod makijażem dwie pionowe zmarszczki. Skrzywiła wargi.
— Jesteś zmęczony?
Überlender ocknął się.
— Nie, nie... Myślę, że rzeczywiście powinienem wziąć udział w poszukiwaniach. Już choćby po to, żebyś nie miała do mnie pretensji. Nie muszę przecież pokazywać się osobiście. Na pewno lepiej będzie pozostać w cieniu. On przecież musi... Gdy Jurgen mnie zobaczy, zacznie wierzyć w duchy. — Überlender podniósł się z miejsca. — Brałem jedno piwo. Zapłacisz?
Zgadza się. Rzeczywiście powinienem coś zrobić. Czas ucieka. A jeżeli mam być szczery, to jakoś nie wierzę w sukces tego Katenkampa. Chłopcom z kryminalnej nie wszystko się udaje. Od niechcenia pogładził żonę po włosach. — Dasz sobie radę beze mnie.
— Może — powiedziała chłodno. — Na wszelki wypadek przeniosę się gdzie indziej. W każdym razie nie zostanę w tym burdelu.
— Tu wiele rzeczy wygląda inaczej — powiedział Überlender. — Ja już to zrozumiałem. Sama jeszcze zobaczysz.
Wyszedł z coffee-shopu. Przed hotelem skinieniem ręki wezwał taksówkę i pokazał kierowcy kartkę. Obmacywał przy tym prawą górną kieszeń w ubraniu safari, jakby upewniał się, że niczego nie zapomniał.
28
3
— Nie można by mu jakoś pomóc? — Dziewczyna w szerokich bufiastych spodniach wskazała na drzwi w przepierzeniu z desek, zza którego w nieregularnych odstępach dobiegały głośne jęki. Z jękami mieszały się niezrozumiałe strzępy zdań.
— Jesteś tu nowa? — Mężczyzna niepewnym ruchem ręki odpędził muchę sprzed wychudłej twarzy. Potem uniósł stojącą na ziemi obtłuczoną filiżankę i zaczął siorbać słabą herbatę. Filiżanka drżała mu w dłoniach.
— Przyjechaliśmy z Indii.
Mężczyzna mocniej podkulił nogi i oparł się o mur z nieotynkowanej cegły.
— Trzeba było tam zostać.
— Indie są chaotyczne.
Mężczyzna splunął na gliniane klepisko małego podwórka.
— Tajlandia nie jest chaotyczna. Tu panuje porządek. Nie zdążysz nawet pomyśleć, a już policja trzyma cię za tyłek. Masz jeszcze pieniądze?
— Trochę.
— No to masz jeszcze trochę czasu. Póki masz pieniądze, zostawią cię. Potem nie będą cię chcieli więcej oglądać. Nie dadzą ci nawet spokojnie zdechnąć. To nie Indie. Tu chcą, żebyś nie właziła im w drogę.
— Kto?
— Wszyscy. Przede wszystkim dealerzy, bo jak już wpadłaś, to musiałaś być nieostrożna. Dalej policja, bo nie można już z ciebie wydusić łapówki. Poza tym sam twój widok mógłby urazić turystów. Biała, która żebrze! Ależ w prospektach biur podróży nie było o tym mowy! Jako biała musisz tu mieć pieniądze albo lepiej zjeżdżaj. inaczej ci pomogą. Tylko nie myśl
29
sobie, że cię wsadzą do samolotu i odeślą do ukochanej ojczyzny. Wylądujesz w pudle. To dużo taniej. Ażeby mieć przeciw tobie jakieś dowody, skują cię kajdankami i wsadzą ci towar do kieszeni. Koniec lekcji. Pakuj graty i spływaj z powrotem do Indii.
— A dlaczego ty sam tu jeszcze siedzisz?
Mężczyzna przełknął resztę herbaty.
— Bo... Bo wciąż jakoś daję sobie radę. Nie tak, jak ta ofiara tam w środku. Nie wyrobił się. Już nie wyjdzie z tej dziury. — Wskazał na komórkę. — To jedyna łaska, na jaką możesz liczyć w tej budzie. Właściwie powinni pisać o tym w każdym przewodniku. Hotel „Thai-Sun” jest jedynym na świecie hotelem z osobnym pokojem dla umierających. To się nazywa luksus. Zakosztujecie go w Bangkoku przy Rama IV Road. Szanowni państwo nie przeoczą na pewno tego nobliwego schroniska. Leży w bezpośrednim sąsiedztwie dworca. — Skrzyżował ramiona na nagim torsie i skłonił się w pozycji siedzącej. — Mamy pokoje każdej kategorii cen poniżej dwudziestu marek. Nawet dla pań. Z wyjątkiem białych dziwek. One nie wyjdą tu na swoje. Za duża miejscowa konkurencja. Nawet nie próbuj.
— Gadasz głupoty!
— Odrobina szacunku, jeżeli można prosić. Rozmawiasz z człowiekiem z wyższym wykształceniem. Doktorat na uniwersytecie w Tybindze. Medycyna.
— To idź i pomóż temu chłopakowi za ścianą! Nikogo nie postawisz na nogi samym gadaniem.
— Dziewczyno, jemu nie można pomóc. Posłuchaj drogiego Doca. Cierpi na ciężkie objawy abstynencyjne plus parę różnych niezłych chorób tropikalnych. Poza tym szczeniak ma porządnego świra. A co najmniej kompleks matki jakby żywcem wyjęty z podręcznika. Truje o tej mamuśce bez chwili przerwy. Co prawda od wczoraj truje także o ojcu. Mam przez niego
30
ciężką myślówę. Freud nie przewidział takiego przypadku. Należałoby obserwować to dalej.
— Kompletnie ci odbiło!
— Wszystkim tu odbiło, bardziej albo mniej. Inaczej by nas tu nie było. A teraz odsłoń mi słońce. Tajlandia — to znaczy kraj ludzi wolnych. Chciałbym jeszcze trochę porozkoszować się moją wolnością. Potrzebuję słońca. Zimno mi.
— Zimno? — Dziewczyna popukała się w czoło. Potem przecisnęła się obok Doca i wyszła z podwórka „Thai-Sun-Hotel”.
Z góry, z otaczającej dziedziniec galerii, odezwał się męski głos:
— Musiałeś znowu odstawiać te swoje numery? Napędziłeś panience niezłego stracha.
— Przydałoby się jej jeszcze więcej. Wszystkich tych rozmarzonych uciekinierów od cywilizacji z przyjemnością kopałbym po tyłkach.
— A sam kim niby jesteś?
— W każdym razie nie marzycielem, głosie z niebios.
— Rzeczywiście nie można już pomóc Jurgenowi? Czy tylko tak to sobie wykombinowałeś? Moim zdaniem, pilnie potrzebuje działki.
— To na pewno. A czego potrzebuje poza tym... Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się ich śniło waszym filozofom, Horacy. Dla niedokształconych: Szekspir.
— Hamlet. Ale gdzie podziała się nasza czarująca Ofelia?
— Na mój gust dziewczyna z całkiem bezinteresownych pobudek próbuje wykombinować dla niego towar. Zdziwi się, jak zobaczy go z bliska.
— Zdziwienie jest podstawą wszelkiej filozofii.
*
31
Dostaję świra. W ostatnim stadium miewa się podobno halucynacje. Widzi się wtedy rzeczy, które nie mogą być prawdziwe. Wczoraj widziałem mego ojca. Absolutny obłęd. Ten łajdak w Bangkoku! To może być tylko szajba. Gdyby był tu rzeczywiście, od razu wylazłbym z tej dziury i zabiłbym go. Mam jeszcze na tyle siły.
Swędzi, jakby łaziły po mnie mrówki. Jakby zrobiły sobie trakt przez moje plecy. Chociaż czy to rzeczywiście mrówki? Mógłbym położyć się na plecach i rozgnieść je. Ale każdy ruch sprawia mi ból. Stawy... Potrzebuję towaru. Znikną wtedy i mrówki, i bóle. Tu pomoże tylko strzał.
Siedział w autokarze dla turystów. Naturalnie tuż za kierowcą, przy oknie, pod urządzeniem klimatyzacyjnym. Autokar utknął w korku na New Petchburi Road. W każdym razie facet wyglądał jak mój ojciec. Dokładnie ta sama głupia twarz. To samo czoło, pod którym jest miejsce na tylko jedną myśl. Myśl o prawie i porządku. I o zemście. Doktor Hanns Überlender, mściciel za wykroczenia przeciw normom społecznym. Świnia w todze.
Muszę się odwrócić. Jak to się robi? Oprzeć się na lewej nodze, a tułów... Nie czuję już nogi. Po prostu już jej nie ma. Kopię w pustkę. Tułowia też już nie ma. Chociaż musi przecież być, inaczej te mrówki... Jeżeli zrobię się bardzo ciężki... Mój żołądek!
Niech ten łajdak siedzi sobie w Bangkoku. Prędzej czy później go dopadnę. Ale na razie muszę mieć działkę. Jak już jest w żyle, wszystko się kończy. I mrówki też nie biegają. Mogę przełykać i już się nie boję. Najwyżej żołądek... Nie musi być tego dużo.
To było przed Ratcha Prarop Road, między kładką dla pieszych i skrzyżowaniem. Tam stał autokar. Chciałem iść do szewca na Kasan Road. Czasem miewa towar. Najtańszy. Nie ten piękny biały proszek, ale maleńkie brązowe grudki. Musisz
32
go dobrze przefiltrować, żeby nie przejechać się na tamten świat. Ale gość jest pewny. Trzeba kazać zrobić sobie u niego nowe obcasy, to przybije pod nimi towar. Tylko nie można przyjść w tenisówkach, bo zacznie udawać głupiego. Tenisówki nie mają obcasów. Chciałem zaproponować mu paszport. Nie potrzebuję już paszportu. Ale on chciał gotówkę. Nie sądzę nawet, żeby zauważył, że paszport jest już nieaktualny. Tak samo, jak moja wiza. Muszę znaleźć kogoś, kto kupi ten paszport. Przecież nic przeciwko mnie nie mają. Paszport jest czyściutki. Nie będzie problemów z przedłużeniem.
Gdybym akurat wtedy nie szedł do szewca... Jak potrzebujesz towaru, wszystko inne staje ci się obojętne. Z działką w żyle zająłbym się starym.
Mój ojciec w Bangkoku. Owszem, na Amrum*. Ale nie tu, w Bangkoku. On poci się przecież nawet w cieniu. Dlatego nasze mieszkanie nigdy nie było porządnie ogrzewane. A matka tak łatwo marzła. Cierpiała z tego powodu. Nigdy nie chciała jechać na Amrum. Chciała na południe. Ani razu nie zrobił jej tej przyjemności. Zawsze musieliśmy jeździć nad morze. Zamęczał ją tym. Marzła podczas każdego urlopu.
A więc mężczyzna w autokarze nie był moim ojcem. On nigdy nie przyjechałby do Bangkoku. Za gorąco tu dla niego i za brudno. W chodnikach są dziury, a taksówki jeżdżą na łysych oponach. Pochorowałby się, gdyby zobaczył. Dławi go, jeżeli nie może wnieść oskarżenia. A taksówki nie mają taksometrów. Tego nie wytrzyma. Ale on wiedziałby przecież o tym już przed rozpoczęciem podróży. Zawsze wie dokładnie o każdym drobiazgu. Do wszystkiego przygotowuje się gruntownie. Niczego nie pozostawia przypadkowi.
Śmierć mojej matki też gruntownie przygotował.
* Amrum — wyspa na Morzu Północnym (przyp. tłum.)
33
Chce mi się pić! Tam stoi miska z wodą. Tam gdzie przedtem były moje nogi. Dlaczego miska stoi tak daleko? Powinienem się ruszać, żeby prędzej umrzeć. Każdy ruch zabiera trochę sił. Dlatego Chińczyk postawił miskę właśnie tam. Wodę daje za darmo. Cała reszta kosztuje. Bahta, dolara albo markę. Przyjmuje każdą walutę świata. Nawet rupie indyjskie od tych, którym zdawało się, że raj leży nieco dalej na wschód. A dalej na wschód jest tylko piekło. Indie mają wielu bogów. Któryś z nich zawsze okaże się łaskawy. Tutaj jest tylko Budda. Budda o ciebie nie dba. Nie dba o wałęsających się ćpunów.
Budda jest jak mój ojciec. Uśmiecha się łagodnie i nic nie czuje. Widziałem kiedyś rozprawę, której przewodniczył. Siedział za stołem sędziowskim jak bóg Budda. Jak w domu, kiedy nie umiałem dać sobie rady z lekcjami. Wtedy też uśmiechał się tylko z wyższością, dopóki nie stałem przed nim zupełnie bezradny. Tak samo traktował moją matkę. Zawsze nad wszystkimi królował.
W jakimś sensie mojej matce jest dobrze. Nie żyje. Ja dopiero muszę umrzeć. Może czaszka mi eksploduje. Niedługo będę myślał już tylko o jednym: o heroinie. Moja czaszka eksploduje, kiedy to słowo wypełni ją w całości. Szkoda, że ojciec o tym nie wie. Na pewno by się tu zjawił. Żadna droga nie byłaby dla niego za daleka, żeby zobaczyć, jak umieram. Wsadziłby głowę przez drzwi i uśmiechałby się, uśmiechał, aż byłbym tak samo martwy jak moja matka. Zawsze nienawidziłem jego uśmiechu. Uśmiechał się jeszcze, kiedy matka nie żyła. Uśmiechał się z zadowoleniem. Plan powiódł mu się w pełni. Wtedy wbiłem sobie pierwszy strzał, żeby nie oszaleć. A teraz szaleję bez heroiny. A i tak zszedłem do dwóch działek dziennie. Wystarczyłaby mi nawet jedna. Ale tę jedną muszę mieć.
34
*
Dziewczyna lękliwie rozejrzała się dookoła i przez wąskie drzwi przemknęła się na podwórze „Thai-Sun-Hotel”.
— Jeszcze żyje?
Doc przeczesał jasne, rzadką brodę paznokciem kciuka.
— Nie umiera się tak prędko. To może jeszcze długo potrwać. Nie bierz tego tak poważnie. Facet, który jest na głodzie, zawsze przesadza. Najpierw, żeby wzbudzić współczucie, a potem z żalu nad samym sobą. Nie przejmuj się zanadto tymi jego jękami.
— Musimy mu pomóc. — Dziewczyna przykucnęła przed Docem. — Jeżeli naprawdę jesteś lekarzem...
— W tej chwili może mu pomóc tylko działka, a potem odrobina jedzenia.
— Wykombinowałam coś. — Z kieszeni szerokich spodni dziewczyna wydobyła przezroczystą plastykową paczuszkę i wyciągnęła ją do Doca.
Tramp wychylił się z góry przez balustradę. Jego ciężar uciskał zbutwiałe drewno.
— Miłosierna samarytanka. Złote serduszko pośród larw. Chyba wykorkuję. Nad ćpunami unosi się anioł.
Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała w górę, na grubego Trampa.
— Nie gadaj głupot. Zrób coś, jeżeli on nie chce.
— Zrobi się, zrobi się, piękna panienko; już lecę! — Grubas uwolnił balustradę od swego ciężaru i kołysząc się zszedł na dół po stromych schodach. Sprane spodnie z płótna trzymały się nisko pod pępkiem na kawałku sznurka.
— Jeżeli masz towar, trzymaj go dla siebie — powiedział powoli. — Przyjdzie dzień, kiedy będzie ci pilnie potrzebny. Otrząśnij się z poczucia solidarności. Nie jesteśmy u dzieci-
35
kwiatów. Tu obowiązują twarde prawa. Czy może chcesz zostać Matką Teresą z Bangkoku?
— Ja go nie potrzebuję — powiedziała dziewczyna — Nie biorę.
— Są jeszcze święte — stwierdził Doc. — Wychodzi sobie po prostu i wraca z towarem. Bóg jest z niewinnymi. A teraz zrób coś, żeby mi to stąd znikło. I to już!
— Ale..
— Jesteś w najczystszym hotelu świata.
— Ale...
— Naturalnie. To schronisko dla ćpunów z całego Bangkoku. I tak ma zostać. Dlatego nie wolno tu wnosić ani grama. Rozumiesz? W każdej chwili możemy mieć rewizję. Lokal jest czysty.
— Ale..
— Ale! Kto ma jakieś zapasy, chowa je na zewnątrz. A jak ktoś chce dać sobie w żyłę — proszę gdzie indziej! Zjeżdżaj! Lokal nie może być spalony. — Doc wskazał ręką na wyjście.
— Ale...
— Madame Ale — powiedział Tramp — w tym hotelu nie ma nawet strzykawki. Jedną jedyną ma Doc. Ale jemu wolno, bo jest lekarzem, a poza tym choruje na cukrzycę. Wszystko jasne?
Dziewczyna bezradnie popatrzyła na cienką paczuszkę z plastyku.
— Tu jest po prostu inaczej — stwierdził Doc. — Ale niech ci będzie. Nie jestem potworem. Jeżeli wyjaśnisz mi w wiarygodny sposób, dlaczego koniecznie chcesz spełnić dobry uczynek, może z tobą pogadam. To wszystko jest w końcu trochę dziwne. Nawet nie znasz tego chłopaka. Aż taka miłość bliźniego wydaje mi się podejrzana. Panienka przyjechała dopiero dziś rano i od ręki umie załatwić towar. Nawet starzy wyjadacze
36
potrzebują co najmniej dwóch dni, żeby jako tako zbadać sytuację. No więc! Co tu jest grane?
Dziewczyna podniosła się. Ukradkiem szacowała odległość dzielącą ją od drzwi.
Tramp stanął na drodze do wyjścia w szerokim rozkroku.
— Nie zwiewamy, panienko.
— Przecież mi nie wierzycie.
— To zależy, jak ładną historyjkę nam opowiesz — powiedział Tramp.
— Ale musicie mi uwierzyć.
— My nic nie musimy — powiedział Tramp. — Posłuchamy sobie. To może okazać się ciekawe.
— Dostałam od turysty na ulicy. Naprawdę.
— Fantastyczne — mruknął Doc. — Zdaje się, że to miasto wypełniło się nagle szlachetnymi ludźmi. Nawet turyści zaczynają dawać narkotyki w prezencie.
— Sama nie wiem — powiedziała dziewczyna. — Ten facet po prostu zaczepił mnie na ulicy i zapytał, czy tu mieszkam.
— Aha — rzekł Tramp. — Nietrudno było zgadnąć. I co dalej?
— Powiedziałam, że tak, że mieszkam tutaj. A on mnie zapytał, czy zechcę wyświadczyć mu przysługę. A potem mi to dał.
— Tak po prostu? — spytał Doc.
— Nie, powiedział, że nie chce tu wchodzić, ale że jest tutaj jego syn i że pilnie czegoś potrzebuje. Żebym mu to dyskretnie podała. Najlepiej po prostu położyła w jego pokoju i nie mówiła, że to ja... A potem dał mi jeszcze 1000 bahtów.
— Istny cud — mruknął Tramp.
— Pięknie by było — stwierdził Doc. — Nareszcie staruszek, który wie, czego potrzebują dzieci. Zamiast dobrych rad przynosi proszek. No, a teraz zobaczymy, czy ktoś wujka nie nabił w butelkę. Pokaż no!
37
Z ulicy przykuśtykał na podwórze pies. Przednia prawa łapa kołysała mu się bezwładnie pod wychudłym ciałem pokrytym plamiastą sierścią.
Dziewczyna podała Docowi plastykową paczkę.
— Wspaniały prezent — powiedział Doc. — Co najmniej miesięczna porcja. — Ostrożnie poruszył ręką w świetle słonecznym. Potem powąchał proszek. Oczy zwęziły mu się nieufnie. — Daj no tu tego psa! — powiedział ostro. W jego głosie po raz pierwszy nie brzmiała rozbawiona, ironiczna nuta.
— A co ma do tego pies? — spytał Tramp.
— Nie pytaj. Dawaj go tu.
Tramp chwycił psa za przednie łapy. Zwierzę wisiało skamląc między jego owłosionymi rękami.
— Człowieku, złapię od tego bydlaka ze trzy tuziny chorób!
— Otwórz mu pysk!
— A jak ma wściekliznę?
— To umrzesz w służbie nauki.
Tramp podsunął psa dziewczynie.
— Trzymaj go.
Dziewczyna ostrożnie chwyciła zwierzę. Tramp otworzył pysk skamlącego psa. Doc trzymał rękę nad pyskiem. Potem sypnął do niego biały proszek. W parę sekund później pies zaczął drgać konwulsyjnie. Przestraszona dziewczyna upuściła go na ziemię. Pies podniósł głowę i szeroko otworzył pysk. Jego ciało wyprostowało się nagle.
— Zdechł — powiedział Doc. — Tak sobie myślałem. Charakterystyczne kryształki.
Tramp wytarł ręce o spodnie.
— Zwariowałeś...
Doc mocno złapał dziewczynę za przegub.
— Tak, a teraz będzie lepiej, jeżeli opowiesz nam prawdę!
38
— Było tak, jak mówiłam — szepnęła dziewczyna i spojrzała na martwego psa.
— W takim razie ładnie staruszka nacięli — uznał Tramp. — Ktoś mu wetknął truciznę.
— Przynajmniej częściowo — powiedział Doc. — Ale to raczej niezwykłe. Mają tu dosyć czystego towaru. Ile ci dał ten stary? Pięćset?
— Tysiąc bahtów.
— Jak na morderstwo, to trochę mało. — Doc złożył plastykowe opakowanie. Potem odsunął deskę w ścianie budynku i schował je za nią.
— To był przecież tani trick — powiedziała dziewczyna. — Pies zdechłby i od heroiny.
— Ale inaczej i nie tak szybko — odparł Doc. — Ktoś zmieszał heroinę z trucizną.
— Ten mężczyzna mógł o tym nie wiedzieć — dziewczyna zastanawiała się na głos. — Dealerzy...
— Nie jesteśmy we Frankfurcie — powiedział Tramp. — Na tutejszym rynku mają tylko czysty towar. Nie muszą go z niczym mieszać.
— Ktoś tu chciał wykręcić niezły numer — powiedział Doc. — Nie oszukujmy się. A ty tkwisz w tym po uszy — zwrócił się do dziewczyny. — Pojawiasz się, podobno prosto z Indii, rozpływasz się ze współczucia dla tego szczeniaka, idziesz za róg i wracasz z trucizną: to wszystko wydaje mi się bardzo dziwne.
Dziewczyna zaczęła płakać.
— Tam, na ulicy, stoi podobno taki jeden i rozdaje herę — ciągnął dalej Doc. — Coś tu jednak śmierdzi.
Dziewczyna płakała coraz głośniej.
— Przyznaj się, że chciałaś go zabić — powiedział Tramp. — Znacie się z Indii. Przeleciał cię i zostawił — zdarzają się podobno takie rzeczy. Ale z tego powodu nikt nikogo nie zabija.
— Nie znam go. Nawet nie wiem, jak wygląda — powiedziała
39
z płaczem dziewczyna. — Wcale was nie okłamuję. Naprawdę tak było.
— Specjalnie nie ryzykowałaś — uznał Tramp. — Gdyby nas nie było, wszystko przebiegłoby bez przeszkód. Kto by się przejmował martwym ćpunem?
— Możesz nie myśleć o obdukcji. Nikt by nie ciągnął takiej sprawy — powiedział Doc.
— Może to my powinniśmy ją pociągnąć — rzekł Tramp. — Siostrzyczce cholernie mało zapłacili. Jeżeli ten pan rzeczywiście istnieje, warto by przedstawić się sobie jeszcze raz.
— Rzecz jest do rozważenia — powiedział Doc. — Ale najpierw zajmę się chłopcem. Jeżeli jest taki ważny, nie można po prostu pozwolić, żeby zdechł. — Do Trampa: — Póki co uważaj na naszego małego anioła śmierci. W końcu ona musi zidentyfikować faceta. — Doc znikł w komórce.
— No co, nie masz czasem ochoty powiedzieć prawdy? — spytał Tramp.
— Powiedziałam prawdę.
— Mam nadzieję. W przeciwnym razie możesz kłaść się już obok tego psa.
4
Katenkamp siedział w „Bierschwemme”, jednym z wielu lokali Bangkoku, które znakomicie prosperowały dzięki tęsknocie niemieckich turystów za niemieckim piwem i tłustą golonką. Frekwencja była taka, że właściciel mógł chyba sprawić sobie nos ze szczerego złota. A do tego jacht w Zatoce Syjamskiej i bungalow z basenem. Co za ceny piwa!
Katenkamp wciąż jeszcze był zły. Dlaczego dał się namówić temu Überlenderowi? Nie rozumiał sam siebie. Nie chodziło przecież o kolano na jego udzie.
40
A więc o co? O myśl, że jego syn, syn Eryki, kiedyś także... Ach, wszystko jedno! Jak już skoczyłeś do wody, to pływaj! Jeżeli Jurgen Überlender był w ogóle w tym mieście, to na pewno nie tutaj, w pułapce na turystów, gdzie dziewczyny tajlandzkie wsadzili w krótkie spodenki, żeby nosząc kufle do wyszorowanych na glans stolików stwarzały atmosferę Bawarii. Pod sufitem wisiały girlandy sztucznej winorośli, a między nimi biało-niebieskie chorągiewki z papieru. Dekoracja z marnej operetki.
Na takim tle zasiadali turyści, przepisowo grając swoje role, zgodne z tym, co można było wyczytać z każdego artykułu o turystyce dla seksu. Dziewczyna u boku lepiej nawet dwie, i wielkie dłonie na małych biustach. Ręce nie były potrzebne do niczego innego. Dziewczyny podnosiły kufle do ust swych towarzyszy i trzymały ich papierosy, pozwalając obmacywać się w tym czasie. Każdy mógł tutaj zaznać szczęścia po swojemu, dopóki nie ryczał za głośno i nie niszczył wyposażenia. Za nienaruszalność dziewczyn nikt nie ręczył. Szefa nie interesowało, czy ktoś popędził swoją panienkę kopniakami.
Za to szef interesował Katenkampa. Droga do Jurgena Überlendera mogła prowadzić przez tego mężczyznę w różowej jedwabnej koszuli, o przedramionach pokrytych tatuażem i przebiegłej twarzy boksera.
Odszedł właśnie od kontuaru, by odbyć turę po lokalu.
Chyba już dawno musiał mnie zauważyć, myślał Katenkamp. Bez piwa na stoliku, bez dziewczyny, przy butelce o wiele za słodkiej lemoniady... Coś takiego powinno tu budzić sensację. Ale może wyczuwa glinę. Takie typy zawsze wiedzą od razu, z kim mają do czynienia. Dlatego też nie warto nawet udawać całkiem normalnego turysty. Tu może pomóc tylko prawda. Albo przynajmniej półprawda.
41
— Panie szefie! Na słówko. — Katenkamp uczynił ręką zapraszający gest.
Mężczyzna zatrzymał się koło niego.
— O co chodzi? Jestem zajęty.
— Nawet bardzo, jak widzę. Ale mam pewien problem. Orientuje się pan trochę w tym zwariowanym mieście?
— Zależy, czego pan szuka.
— Pewnej osoby.
— Beznadziejne. Proszę sobie wziąć inną dziewczynę. Kto wie, gdzie podziała się ta pańska mała. Człowieku, one zjawiają się i znikają. Kiedy pan tu z nią był?
— W ogóle nie byłem — powiedział Katenkamp. — Szukam pewnego Niemca.
— To brzmi już trochę lepiej. A co on tu robi? Wie pan, jak nazywa się firma?
— To nie firma. On prawdopodobnie jest narkomanem.
— Więc niech pan zostawi go w spokoju. — Szef pochylił się do Katenkampa — W tym mieście może pan pozwolić sobie prawie na wszystko. Z wyjątkiem trzech rzeczy: obrazy majestatu, zbezczeszczenia świątyni i narkotyków.
— W jakiej kolejności?
— Co do wymiaru kary, bardziej będą opłacały się panu dwa morderstwa niż grubsza sprawa o narkotyki. Pod tym względem nie znają się na żartach. Niech pan trzyma się od tego z daleka.
— Ale gdzie mógłbym...?
— W ogóle nie — przerwał mężczyzna. — Mogę zorganizować panu ośmioletnie dziewczynki i małych chłopców, ale ani grama towaru. — Szef odwrócił się.
Katenkamp wstał.
— Nie moglibyśmy pogadać spokojnie przy barze?
— Nie ze mną!
42
— Jestem...
— Nie obchodzi mnie, kim pan jest. Pewnie z kryminalnej?
— Zgadł pan — powiedział Katenkamp. — Widać to po mnie?
— Mam na was nosa, chłopcy. I nie znoszę was.
— Przynajmniej jest pan szczery. Nie moglibyśmy tak dalej? Chodzi o mego syna — skłamał Katenkamp.
— Czysta sprawa.
— Właśnie że nie. Chodzi mi tylko o małą radę. Gdzie mógłbym zacząć?
Szef wyszczerzył zęby.
— Mam pomagać glinie? Niech będzie. Ręka rękę myje. Dam panu moją wizytówkę, a pan napisze do mnie, czy jeszcze jestem na liście poszukiwanych, czy też mogę już pokazać się w Niemczech.
— Zgoda.
— Ale niech pan nie kantuje.
— Dostanie pan fotokopię odpowiedniej strony. Wystarczy?
— Już jestem ciekaw. Jak wygląda ten szczeniak. Ćpun?
— Tak — powiedział Katenkamp. Wyjął z kieszeni zdjęcie i wyciągnął je ku mężczyźnie.
— Nie widziałem go na oczy. Wie pan, na początku niektórzy z nich jeszcze tu przychodzą. Tęsknią za krajem. Potem i tak ich się nie wpuszcza. Pod tym względem lokal musi być czysty. Ale tego chłopca nigdy nie widziałem. Te przegrane typy niespecjalnie nas lubią. Ani my ich. No, ale gdzie mógłby pan spróbować szczęścia? Niektórzy włóczą się po świątyniach, bo mnisi zostawiają ich w spokoju. Kiedyś był park przy Siam Square. I okolice dworca. Ale to nie są całkiem pewne wskazówki. Bangkok nie jest miejscem, gdzie ci koledzy zatrzymują się na dłużej. Gliny są za ostre.
— Okolice dworca. To zawsze coś — powiedział
43
Katenkamp i położył na stoliku 20 bahtów za lemoniadę.
— Jeżeli nie orientuje się pan w tamtych stronach, może pan od razu dać sobie spokój. Tam nie lubią szpicli. Nie jestem potworem. Nawet wobec glin. Na ulicy stoi Charly. Półkrwi Chińczyk w brązowym peugeocie. Niech pan go spyta, czy pana zawiezie. Bez Chińczyków nic się tu nie zwojuje. A Charly ma odpowiednie stosunki. Jeżeli nie będzie chciał, może pan z miejsca zrezygnować. Gdyby jednak chciał, nie powinien pan dziwić się niczemu. Gęba na kłódkę i nie zadawać pytań. Kapewu?
— Mniej więcej. Charly to...
— Charly to taksówkarz i nic poza tym — powiedział szef z wyraźnym naciskiem. — Reszta nie powinna pana interesować.
— Rozumiem — powiedział Katenkamp. — Ciekaw jestem, jak to się skończy.
— Ja też — stwierdził szef i schował pieniądze do kieszeni.
Tak samo jak przed hotelem, przed „Bierschwemme” otoczyła go sfora taksówkarzy. Na przemian po niemiecku i po angielsku oferowano mu Fucking Show, dziewczyny, dzieci, kamienie szlachetne, jedwab i antyki. Wszystko bardzo tanio, i do tego z rabatem.
Katenkamp pokręcił głowę i wskazał na brązowego peugeota. Mały mężczyzna o wymiętej twarzy oderwał się od grupy i podszedł do samochodu.
Wielogodzinny upał, wilgotny jak powietrze w pralni, zmienił taksówkę w ruchomą saunę.
Katenkamp potrzebował dwóch, trzech zdań, by zrozumieć koloraturową angielszczyznę Charly'ego. Standardowy wybór rozrywek powiększył się tym razem o salon masażu w dzielnicy chińskiej. — Very special massage, Sir. Very cheap. Chinese girls only.
44
Veryyoung, Sir. — Charly mlaskał przy tym językiem.
— Nie — powiedział Katenkamp. Znowu wyciągnął z kieszeni zdjęcie.
Charly przyjrzał się chłopcu, trzymając zdjęcie na odległość wyciągniętych ramion. Potem pokręcił głową.
— Ćpun — powiedział Katenkamp i pantomimicznym gestem udał, że wbija sobie zastrzyk w zgięcie ręki.
Skośne oczy rozszerzyły się na chwilę. Jakby ze strachu. Potem Charly upuścił zdjęcie na kolana Katenkampa.
— Dwa tysiące bahtów.
Charly skrzyżował na piersi chude ramiona i rozparł się w fotelu z miną wyrażającą brak zainteresowania.
— Trzy tysiące — powiedział Katenkamp i stuknął palcem w fotografię, której rogi zaczęły już lekko podwijać się od upału. — Trzy tysiące pięćset, jeżeli znajdziemy chłopaka.
Głębokie zmarszczki na czole Charly'ego jakby się wygładziły.
— Cztery tysiące — rzekł. — Ale tylko jedna próba.
— Cztery tysiące — powiedział Katenkamp. — Bez chłopaka trzy.
Charly wyprostował się na swoim fotelu. Siedział na trzech poduszkach. Kiedy uruchamiał silnik, sprawiał mimo to wrażenie, jakby podciągał się w górę na kierownicy.
— Bez policji — powiedział.
— Bez policji — potwierdził Katenkamp. — Chcę tylko wiedzieć, gdzie jest chłopak. — Nie przyszło mu jeszcze do głowy, że Jurgen Überlender mógłby znajdować się w więzieniu. Ale to pewnie można będzie stwierdzić, jeżeli nic nie wyjdzie z pozostałych działań.
— Chinatown — mruknął Charly. — Big boss.
Na Sukhunwit Road ruch był jeszcze gęstszy niż na Petchbun
45
Road. Tam jechało się zderzak w zderzak, tutaj błotnik w błotnik. Jeżeli się jechało. Ruch zdawał się składać z ciągłych korków.
Chwilami Charly niezrozumiale mruczał coś sam do siebie.
Katenkamp miał dość czasu, by poddać się oddziaływaniu miasta. Jego uroki musiały kryć się gdzie indziej, nie na tych ulicach z trzy- i czteropiętrowymi budynkami. W każdym domu znajdował się chociaż jeden sklep. A w żadnym nie było nic wartego kupna — przynajmniej tak wyglądało to z jadącego samochodu. Ulice nie miały w sobie nawet smutnego wdzięku upadku. Wszystko, co prezentowały, to tylko różne stopnie brudnej szarości, na tle której kłębili się ludzie. Niektóre kobiety trzymały przy nosach chusteczki, by choć trochę przefiltrować smród spalin.
Po niecałej godzinie jazdy w morderczym dla nerwów marszowym tempie sceneria zaczęła się zmieniać. Domy zrobiły się mniejsze. Wybór towarów przed sklepami był bardziej kolorowy i urozmaicony, a nad nimi widniały napisy o innym wyglądzie. Chinatown. Ze spalinami mieszała się woń ryb i przypraw. Pachniało Azją.
Charly zaparkował peugeota między dwukołowymi, ogumionymi wózkami, nie zwracając uwagi na protesty sklepikarzy i handlarzy ulicznych.
— Zdjęcie — powiedział.
— Ja też idę — odparł Katenkamp.
— Niemożliwe.
— Dlaczego?
Charly uśmiechnął się równie współczująco co wieloznacznie.
— Czekać tutaj.
Katenkamp odpowiedział mu uśmiechem. — Przespacerujesz się po uliczkach tej dzielnicy, wrócisz i powiesz, że nic ci się nie udało załatwić. Nie zarobisz tych pieniędzy tak
46
łatwo...Nawet jeżeli nie są moje — dodał po niemiecku. Otworzył drzwiczki samochodu i wysiadł. Jego wzrost pomagał mu poruszać się pewnie między spieszącymi gdzieś Chińczykami, tragarzami i posłańcami. Nawet dzieci wyglądały na bardzo zabiegane.
Charly zsunął się z poduszek, zatrzasnął drzwiczki i przeszedł na drugą stronę jezdni.
Katenkamp szedł za nim ku wąskiemu zaułkowi. Woda ze świeżo upranej bielizny kapała na leżące na chodniku odpadki. Cementowe płyty pokrywał niebezpiecznie śliski osad. Na progach domów siedziały kobiety w czerni, szyjąc ubrania albo obierając jarzyny.
W półmroku pomieszczenia za zakratowanymi drzwiami siedziały na klocach z drewna dzieci i wiązały sztuczne kwiaty w małe bukiety. Nie śmiały się ani nie rozmawiały. Nie wyglądały jak dzieci chińskie. Dwie deski tworzyły mostek nad kanałem rynsztoka, w którym bulgotała czarno-brązowa ciecz.
Katenkamp wahał się przez chwilę. Potem przeszedł po mostku. Przejechał ręką po włosach. Lepiły się od potu.
Uliczki stawały się coraz węższe. Katenkamp musiał przygarbić plecy, żeby nie zawadzić o sztuki bielizny. Drzwi wszystkich domów były otwarte. I zdawało się, że nie ma tu progu, na którym ktoś by nie siedział. Ale nikt nie zwracał uwagi na białego.
Charly wskazał energicznym ruchem jakieś miejsce na chodniku. W szare płyty nawierzchni wpuszczony był biały kamień, a Charly'emu zależało chyba na tym, by Katenkamp zatrzymał się właśnie tu, a nie gdzie indziej.
— Zdjęcie — powiedział.
Katenkamp uczynił ręką przeczący gest.
Charly spojrzał na niego gniewnie.
W ciemnym warsztacie produkowano trumny. Chińskie trumny,
47
wypolerowane na wysoki połysk; nie zbijane z desek, ale zrobione z grubych, wydrążonych w środku pni o długości odpowiadającej wzrostowi człowieka.
Katenkamp pokazał Charly'emu zdjęcie, nie wypuszczając go jednak z ręki.
Mały taksówkarz odwrócił się nagle i znikł w bocznym wejściu zakładu trumniarskiego. Katenkamp ruszył za nim.
Nie zaszedł daleko.
Od drzwi dzieliła go odległość wyciągniętego ramienia, kiedy ze środka rozległo się głośne uderzenie młota. Suchy huk bez echa. Z warsztatu wyskoczyli dwaj mężczyźni i pociągnęli go do stolarni. Potknął się na progu i w tej samej chwili zapadły za nim zamykające wejście ciemne zasłony.
Pod niskim sufitem rozbłysła słaba żarówka.
Puszczono go na cichą komendę.
Stali przy nim dwaj mężczyźni w czarnych kitlach. Patrzyli na niego z pozoru obojętnie, ale układ ich stóp zdradzał, że byli gotowi przystąpić natychmiast do akcji. Katenkamp nie ruszał się z miejsca. Kung Fu in natura, myślał. A więc tacy faceci zdarzają się nie tylko w kinie...
Znów komenda. Dwaj inni mężczyźni zbliżyli się, by go przeszukać. Szukali gruntownie. Ich palce ślizgały się po nim ledwie wyczuwalnie, ale znajdowały każdy przedmiot. To była robota zawodowców, a nie amatorskie obmacywanie. Na koniec rozkazali mu gestem, żeby zdjął buty. Katenkamp usłuchał bez oporu.
Wreszcie wyciągnęli mu z kieszeni zdjęcie i podali dalej, aż przejęła je ręka, która wyłoniła się z ciemności pomieszczenia na zapleczu. Potem przez chwilę nic się nie działo.
Nie dziwić się, myślał Katenkamp. Ostrzegano mnie. Mam nadzieję, że poprzestaną na rewizji.
48
Powietrze w stolarni było duszne. Nie pachniało świeżo obrabianym drewnem, lecz przesycone było zapierającymi dech oparami lakierów i środków polerujących.
Katenkamp rozglądał się za czymś, na czym mógłby usiąść. Nie znalazł niczego odpowiedniego. Musiałby zdecydować się na jedną z gotowych albo półgotowych trumien. Czy trumny służyły do transportu heroiny? Trumna i heroina — kombinacja o makabrycznej symbolice. Brakowało tylko trupów.
Były to piękne trumny. Na niektórych umieszczono chińskie napisy wykonane z mosiądzu. Jeżeli te trumny zobaczy sprytny importer, pomyślał Katenkamp, trafią niebawem jako skrzynie do niemieckich przedpokojów. Mają szansę stać się najnowszym krzykiem mody z Dalekiego Wschodu.
Nie dotarł do niego żaden dźwięk, ale jeden z czterech mężczyzn dał mu skinieniem znak, by wszedł do pokoju na tyłach.
Na wypchanym worku siedział stary Chińczyk. Obok niego, w postawie pełnej respektu, stał Charly, dla którego cała sytuacja nie była, jak się zdaje, specjalnie przyjemna. Głowę miał opuszczoną, a oddech szybki i płytki.
Chińczyk nie zwracał uwagi na Katenkampa. Zachowywał się, jakby był ślepy. Jego oczy za okrągłymi jak koła okularami nieruchomo patrzyły w pustkę. Mimo to trzymał w ręku fotografię. W końcu wypowiedział kilka słów.
— Pan mówi, kto pan jest — przetłumaczył Charly.
— Komisarz policji kryminalnej z Hamburga — powiedział Katenkamp. — Po angielsku mniej więcej Chief Inspector. Z Wydziału Zabójstw. Przebywam tu jako turysta — dodał.
Stary słuchał bez ruchu. Po przerwie kazał zadać kolejne pytanie:
49
— Dlaczego szukać chłopaka?
Katenkamp nie widział powodu, by mówić nieprawdę. Miał tylko nadzieję, że Charly dobrze przetłumaczy jego wyjaśnienia. Raz chyba zdarzył mu się błąd, bo kiedy z warsztatu dobiegł dźwięk szybko wypowiadanych słów, drgnął i najwyraźniej poprawił się.
Katenkamp rozejrzał się dyskretnie. Pomieszczenie leżało poprzecznie w stosunku do warsztatu. Drugie drzwi prowadziły do korytarza, na końcu którego znajdowało się boczne wejście do budynku. Jedne i drugie drzwi były otwarte. A na zewnątrz, w jasnym słońcu południa... Katenkamp uśmiechnął się. Tego, kto stał na ulicy w oznakowanym miejscu, można było stąd dokładnie obserwować.
— Niedobrze szukać chłopca — przetłumaczył Charly. — Jest chory. Jest w niebezpieczeństwie.
— W jakim niebezpieczeństwie? — zapytał Katenkamp.
— Nie zadawać pytań — przetłumaczył Charly. — Są przyjaciele, którzy dbają o chłopca.
Informacja była zaskakująca, a zarazem tak jasna, jak przepowiednia wyroczni delfickiej. Katenkamp powiedział na chybił trafił.
— Jeżeli jest chory, to trzeba mu pomóc.
— Pomaga mu się — kazał odpowiedzieć stary. — Niedobrze troszczyć się o niego. Paszport nieważny. Jak policja zwróci na niego uwagę, pójdzie do Bang Kwang. Tam trudno dla niego coś zrobić.
Brzmiało to przekonująco. Gdyby Jurgen Überlender przepadł za murami więzienia, stałby się prawie nieosiągalny. Jeżeli Chińczyk i jego ludzie istotnie mieli na niego oko, był bardziej bezpieczny, niż kiedy komisarz policji kryminalnej z Hamburga płoszył całe środowisko narkomanów. Środowisko, w którym już tylko z powodu koloru skóry nie mógł poruszać się niezauważony... Pozostawało pytanie, po co mieliby interesować się
50
tu małym niemieckim ćpunem.
— Jego ojciec zlecił mi odnalezienie go — powiedział Katenkamp. — Co mam mu mówić?
— Całkiem nic — oznajmił stary. — Ojcowie i synowie bywają czasem wrogami.
W tym jest coś więcej niż zwykła chińska mądrość, pomyślał Katenkamp.
— A więc jak mam się teraz zachowywać? — spytał.
— Nie zawiązujemy panu oczu — przetłumaczył Charly. — Ale jak pan mądry, u pana język z ołowiu. Ojciec kupił heroinę.
Potem nastąpiła długa pauza.
Katenkamp próbował uporządkować myśli. Ojciec zlecił mu... A jednocześnie... Niemiecki sędzia w tajlandzkim biznesie z heroiną? I wiadomość o tym dotarła aż do zakładu trumniarskiego w dzielnicy chińskiej? Ale rynek miał pewnie jasną i sprężystą organizację, a możliwe też, że wszystkie interesy z heroiną załatwiano w tym właśnie pomieszczeniu.
Może Überlender udawał zainteresowanie kupnem narkotyków tylko po to, by ich tropem dotrzeć do syna? Od kiedy w ogóle przebywa w Bangkoku? Ile razy próbował szukać syna? Dlaczego nic o tym nie mówił? I czy ludzie starego rezydowali w każdym hotelu dla turystów, informując go, kiedy tylko ktoś zainteresował się herą? Wcale nie byłoby to takie dziwne. Ale skąd wiedział, że chłopak ma nieważny paszport? Współpracuje z policją? Pewnie tak. Policja lubi, gdy się ją posmaruje — w końcu tu i ówdzie zdarza się to także i u nas i pewnie wszędzie na świecie bywa podobnie. A czasem warto poświęcić małą rybkę, aby policji dać poczucie sukcesu, a samemu sobie zapewnić spokój... I co, jeżeli tym razem postanowiono poświęcić sędziego z Niemiec? Nie, to niemożliwe. Nie informowano by o takim interesie niemieckiego policjanta.
51
Albo też wymyślili to wszystko, żeby sprawdzić, czy będzie milczał. Dobrze, ale jak ma zachować się w Niemczech? Poinformować Wydział do Walki z Narkotykami, że sędzia Hanns Überlender kupił w Bangkoku heroinę? Bzdura. Karalny jest tylko przywóz do kraju. A jeżeli Überlender...
— Idziemy — powiedział Charly. Skłonił się przed starym.
Katenkamp ograniczył się do zamarkowania ukłonu i korytarzem wyszedł za Charlym na ulicę.
W warsztacie znowu pracowali. Katenkamp nie potrafiłby powiedzieć, czy byli to ci sami mężczyźni, którzy wcześniej pilnowali go i rewidowali. Koszula lepiła mu się do ciała, a słońce świeciło z nagle bolesną jasnością.
— Teraz na masaż? — spytał Charly.
Propozycja była rozsądna. Kąpiel, potem porządne wygniatanie mięśni i chwila zastanowienia nad tym wszystkim — całkiem kusząca perspektywa. Ale świadomość, że później trzeba będzie włożyć mokre od potu ubranie...
— Nie, dziękuję.
Tym razem Charly nie poprowadził go drogą przez kładkę z desek. Ale znowu szli wąskimi uliczkami, po śliskich chodnikach, między kapiącą bielizną. Charly dwukrotnie przeszedł przez warsztat krawiecki, a raz przez dom, w którym najwyraźniej cała rodzina zajęta była ręcznym skręcaniem papierosów.
Katenkamp wiedział, że sam nie trafiłby z powrotem do warsztatu trumniarskiego, i wiedział też, że o to właśnie chodziło. Chyba nawet Tajlandczycy nie rozeznawali się w tej części miasta. Dzielnica chińska tworzyła własny świat.
Charly przeszedł jeszcze przez jadłodajnię. Goście siedzieli
52
na niskich taboretach przy stołach z surowych desek i siorbali zupę, w której pływały nieliczne kluski. Wychodząc z tego lokalu wielkości zwykłego pokoju mieszkalnego Katenkamp wtulił głowę w ramiona. Sam sobie wydawał się tu intruzem.
Daj już spokój, chciał powiedzieć Charly'emu, przejrzałem tę grę i wiem, że chcesz mnie skołować. I tak zgubiłem się już dawno.
Ale Charly biegł przed nim nie oglądając się. Chyba się śpieszył. Raz tylko, w przejściu, zamienił kilka szybkich zdań z handlarzem warzyw. Potem przyśpieszył jeszcze kroku.
Taksówka stała wprawdzie dalej między dwoma wózkami, ale miała przeciętą prawą przednią oponę. Setki ludzi musiały widzieć, jak doszło do uszkodzenia. Ale nikt nie próbował mu zapobiec.
Akcja karna sklepikarzy, którym zablokowali dojazd? Czy też... Katenkamp sądził, że było to raczej ostrzeżenie z innej strony. Charly wprowadził go do wewnętrznego kręgu organizacji bez wcześniejszego zabezpieczenia, a jeśli nawet samej organizacji niczym to nie groziło, to jednak doszło do wykroczenia przeciwko jej regułom. Wykroczenia, które należało ukarać. Jasne było tyle: wokół Sampeng Lane panowały szczególne prawa.
Charly bez słowa zabrał się do zmiany koła. Nie próbował szukać pomocy. Kiedy Katenkamp chciał się przyłączyć, odprawił go gestem dłoni.
Parę kroków dalej Katenkamp odkrył małą świątynię. Nie była to jedna ze wspaniałych, kolorowych budowli; drewniana konstrukcja, wciśnięta między dwa domy, zdawała się czekać już tylko na swój upadek. Ale za skromnymi drzwiami, w blasku dymiących pochodni i żaru ognia, lśnił czerwono-złoty przepych.
Na schodach przy wejściu siedział stary kapłan i palcami
53
brał z miski ryż do bezzębnych ust. Katenkamp przysiadł kilka kroków od niego.
Synowi sędziego nic się nie stanie; teraz był już o tym przekonany. Organizacja interesowała się chyba młodym Überlenderem. Albo sędzią.
Zbiegły się małe dzieci, by nieśmiało popatrzeć na białego.
Dlaczego Überlender kupił heroinę? Żeby sprawić przyjemność synowi? Raczej nie. I dlaczego stary nie trzymał tego faktu w tajemnicy? W tych kręgach nie zwykło się opowiadać o interesach. A już zupełnie nie opowiadano by o nich funkcjonariuszowi policji kryminalnej. Nawet jeżeli przyjechał on z zagranicy. Czy też niedyskrecji dopuszczono się celowo? Może niemiecki Chief Inspector miał zostać jedne z osób wtajemniczonych? Takie organizacje operują na skalę międzynarodową. Sędzia, któremu można udowodnić handel narkotykami, jest podatny na szantaż. Hanns Überlender jednoznacznie złamał prawo tajlandzkie. Gdyby go tutaj aresztowano, zrujnowana byłaby także jego kariera w Niemczech; gdyby jednak pozwolono mu wyjechać z towarem... Mała wskazówka skierowana do władz niemieckich dałaby taki sam efekt. Albo też — jeszcze jedna możliwość — pozostawiłoby się sprawy ich naturalnemu biegowi: gdyby poszły dobrze, można by zgłosić się później do sędziego i zażądać, by odwzajemnił się za milczenie... Czy ten Überlender kompletnie postradał rozum? Wystarczyło przecież sfotografować go podczas zawierania transakcji.
Charly popukał go w ramię.
— Gotowe.
— Dokąd teraz?
— Z powrotem do hotelu.
— W takim razie zakończyliśmy interesy?
Charly uśmiechnął się.
— Może tak, może nie.
54
— Co to ma znaczyć?
Charly położył palec na wargach.
— Nie pytać tak dużo. Mamy czas. Teraz musimy wracać do hotelu. W przyszłości będę zawsze stał przed „Queen”.
— Ciekawe... — Stawiają mi przed hotelem obserwatora. Ale też informują mnie o tym. Albo ostrzegają. A może dają mi pomocnika... Czy ktoś połapie się w tym kraju?
Kiedy jechali Charden Kiung Road, Katenkamp zapytał:
— Jak nazywa się ta duża świątynia po drugiej stronie ulicy?
— Wat Traimit. Stoi tam wielki Budda. Czyste złoto. Pięć ton. Chce pan obejrzeć? Ja zaczekam.
— Dzisiaj nie. — Ale potem Katenkamp zobaczył przed świątynią tłum handlarzy i kazał Charly'emu zatrzymać samochód. Niektórzy po prostu rozłożyli swój towar na ziemi. Było to chyba coś w rodzaju pchlego targu. W cieniu murów świątyni sprzedawano jednak wyłącznie posążki Buddy: białe, czarne i czerwone, stojące, siedzące i leżące. Miniaturowe reliefy z ceramiki. Trójkątne formy ze szkła albo kamieni półszlachetnych. A wszystko to były buddyjskie dewocjonalia. Większość z nich wyglądała na stare i zużyte, jakby niejednemu już właścicielowi służyły za ochronę przed nicościami tego świata.
Katenkamp zdecydował się na stojącego czarnego Buddę w mosiężnej oprawce z uszkiem. Może wisiorek spodoba się Eryce? Może będzie go nosić?
— Ile? — spytał Charly, kiedy Katenkamp wsiadł ponownie do samochodu.
— Sto bahtów.
— Za drogo. Turyści zawsze płacą za drogo. Turyści psują ceny.
I obyczaje, pomyślał Katenkamp.
55
Ta myśl ponownie przebiegła mu przez głowę, kiedy w „Queen Hotel” wciskał się do windy pomiędzy Araba i Niemca oraz ich dziewczyny. Arab rozsiewał wokół wszystkie wonie Orientu, pomnożone o obłok mocnego zapachu czosnku. W „Queen” zatrzymywali się tylko ubożsi Arabowie, robotnicy z pól naftowych. I spędzali urlopy dokładnie tak samo, jak niemieccy turyści, którzy przyjeżdżali tu solo.
Eryka przyjęła go słowami:
— Cóż to za dziwną parę poznałeś?
— Jak to dziwną?
Uniosła się na szerokim, podwójnym łóżku.
— Tych dwoje to przecież woda i ogień. Sprawiają wrażenie, jakby chcieli sobie skoczyć do gardła. Naturalnie w elegancki sposób, jak to robią w lepszym towarzystwie. Gdyby nie brzmiało to tak absurdalnie, powiedziałabym, że w powietrzu wisi morderstwo.
— Pohamuj fantazję. Powiedz mi lepiej, jak się czujesz.
— Dużo lepiej. Tylko krążenie jeszcze strajkuje. Jednak nie myślałam, że mają tu tak morderczy klimat.
— Poczekaj, aż wyjdziesz na ulicę. — Podniósł w górę wisiorek. — Podoba ci się?
— Czarny Budda. Chyba tylko na bardzo smutne przypadki. Ty jesteś jednym z nich.
— Nie jestem chory.
— Nie byłabym taka pewna. Znowu nie potrafisz sobie odpuścić. Jestem tylko ciekawa, czy inne gliny...
— Znowu mówisz „glina”! Wyświadczam przysługę rodakowi. To wszystko. Nie masz pojęcia, jak dobrze można przy tym poznać miasto. Człowiek trafia do zakątków, w jakich inaczej nigdy by się nie znalazł.
Eryka wypiła łyk wody mineralnej.
— Możliwe, że to całkiem pożyteczne. I tak nie nadajesz się na prawdziwego turystę. Ale mimo to ci Überlenderowie jakoś nie bardzo mi się podobają.
56
— Ona chciała zaopiekować się tobą.
— I zaopiekowała się. Szkoda, że nie widziałeś tych wszystkich lekarstw, które z sobą wozi.
— Jest aptekarką.
— Wiem. Znam też cały problem z pasierbem. Wiem nawet wszystko o jej stosunkach rodzinnych.
— Przynajmniej coś ciekawego?
— Zależy, co przez to rozumiesz. Ja w każdym razie nie płakałam podczas nocy poślubnej. Ani podczas pierwszej, ani drugiej.
— Nie wygląda na osobę specjalnie nieszczęśliwą.
— Ach, patrzysz tak, jak każdy mężczyzna! Jest dość ładna i zachowuje się z odpowiednią kokieterią. Wam to wystarczy. Nie potraficie zajrzeć za fasadę.
— A na co powinienem był zwrócić uwagę?
— Że jest bliska załamania nerwowego. Jest nieszczęśliwa.
— Przecież przyznaję, że jej mąż nie grzeszy urodą.
— Wcale nie o to chodzi.
— A o co?
— To choleryk i skąpiec, pedant i egoista.
— I impotent.
— Skąd wiesz?
— Uzupełniłem tylko obraz. I przypadkiem trafiłem. Swoją pedanterią wygnał z domu syna. Inne cechy wykończyły jego pierwszą żonę, a niedługo będzie miał na sumieniu także i drugą.
— Całkiem możliwe. Nie rozumiem w każdym razie, dlaczego musisz wyświadczać mu przysługę.
— Może to jej wyświadczam przysługę?
— Myślisz o chłopcu. To dziwne, ale właśnie ona interesuje się przede wszystkim chłopcem... Czuję, że chce go wykorzystać przeciw niemu.
— Nie wiem, jak by to miało funkcjonować?
— Ja też nie wiem. Parę razy napomknęła tylko o czymś
57
w tym sensie. — Eryka przypatrywała się małej figurce Buddy. — Nie podoba mi się ta historia.
— Mnie też nie bardzo. A jednocześnie podoba mi się w jakiś sposób. Tylko dokładnie nie wiem, dlaczego. Za tym wszystkim kryje się chyba więcej, niż się zdaje. I dopóki leżysz chora, mogę spokojnie się tym zająć.
— Ale proszę cię, nie dłużej.
5
-— Dlaczego musiałeś włączyć do sprawy tego człowieka? — spytała Brigitta Überlender. — Możemy zająć się chłopcem sami, bez mieszania w to obcych. Twoje lenistwo nie zna granic.
— Jest fachowcem. Każdy zawód ma takie... no, pewne własne narzędzia. Cóż ja mogę wiedzieć o technice śledztwa? Na moje biurko docierają mniej czy bardziej zamknięte sprawy. — Hanns Überlender zanurzył czubki palców w miseczce z wodą. — To tajlandzkie jedzenie jest jednak cholernie ostre. Wiesz może, co mam tu przed sobą?
Poszukała informacji w oprawionej na niebiesko karcie. — Yam ma keau keow.
— To już wszystko jasne.
— Gotowane bakłażany z chili, czosnkiem i cytryną. Mnie to smakuje.
— Mnie nie bardzo. A przecież dopiero zaczynamy. Chyba chcesz mnie wykończyć.
— Nikt jeszcze nie umarł od ostrych przypraw. Następnym razem pójdziemy do „Alt-Heidelberg”. Tutaj, w „Chit Ponchana”, znalazłeś się chyba trochę nie na swoim miejscu. A jest to podobno najlepszy lokal w całym Bangkoku.
— Nie dla mnie. — Überlender odsunął talerz. — Poza tym
58
wieszanie między drzewami klatek z ptakami uważam za bezczelność. Możliwe, że tubylcy odbierają ten hałas jako śpiew. Ale mnie przeszkadza. Jeżeli już płacę, chciałbym przynajmniej zjeść w spokoju. Nawet kiepsko zjeść.
— Możesz przecież zaskarżyć ich o zakłócanie spokoju podczas przyjmowania posiłków. Nawet w połączeniu z próbą podania trucizny. Na pewno znajdzie się odpowiedni paragraf — powiedziała z kpiną.
— Trucizna to właściwie twoja specjalność.
— Co najwyżej jako boczna gałąź farmacji. Poza tym trucizną może stać się prawie wszystko, jeżeli zjesz tego za dużo. Poczynając od soli kuchennej.
— Soli też tu nie żałowali.
— W tym klimacie organizm potrzebuje soli.
— Ale nie w ilościach graniczących z dawką trującą.
— W moim przekonaniu najgorszą trucizną jest ciągłe marudzenie.
— Zapewne masz mnie na myśli?
— Jak już chcesz brać to do siebie... A nawiasem mówiąc, wciąż nie jestem przekonana, czy mądrze było angażować Katenkampa. Powinniśmy byli zająć się tym sami. On i tak może tylko przetrząsnąć meliny włóczęgów i pokazać zdjęcie Jurgena, komu się da.
— W takim razie nie wyświadcza nam przecież jakiejś przesadnie dużej przysługi. Wcale nie mam ochoty latać po tym upale i szukać kogoś, kto nie chce o mnie nawet słyszeć... Dawałem gówniarzowi wszystko, czego potrzebował.
— Najwyraźniej nie wszystko. Inaczej może by go tu nie było. Jeżeli tu jest.
— A co ja mogę na to poradzić?! — wybuchnął Überlender. — Przecież ten mięczak nigdy nie umiał pogodzić się z rzeczywistością. Zupełnie jak jego matka. Jeśli chodzi o uczucia, ciągle z głową w chmurach.
59
Mam wrażenie... — Odsunął się, żeby kelner w zielonej liberii mógł uprzątnąć talerze. — Jaką niejadalną potrawę mamy teraz w programie?
— Moo warn. Wieprzowina krojona w kostkę, w słodkim sosie sojowym z cebulą.
— Wszystko mi już jedno, czym będziemy potem pachnieć. Mogę sobie wyobrazić, że na deser dadzą nam parę ząbków czosnku.
Zignorowała jego uwagę. — Jakie masz wrażenie?
— Ach tak, no więc: że ty jakby... że ty też nie masz specjalnie rozwiniętego poczucia rzeczywistości.
— Moje poczucie rzeczywistości mówi mi, że byłoby lepiej, gdybyśmy sami poszukali Jurgena.
— Wiesz, dlaczego jestem temu przeciwny. — Überlender nieufnie powąchał świeżo wniesioną potrawę. — Zdaje się, że będzie od biedy jadalna. A obsługę mają tu rzeczywiście bez zarzutu.
— Przy płacy trzydziestu fenigów za godzinę przyjęcie paru ludzi więcej to żaden problem. Poza tym mam swoje powody, abyśmy wzięli inicjatywę we własne ręce. Jurgen nie jest pewnie w najlepszej formie.
— Można tak przypuszczać — powiedział z pełnymi ustami. — Ktoś, kto latami wstrzykuje sobie nie wiadomo co, musi kiedyś stracić siły.
— I odporność.
— Naturalna konsekwencja nadużywania narkotyków — stwierdził Überlender rzeczowo.
— Myślę o odporności psychicznej.
— Chcesz tu urządzić seminarium o skutkach narkomanii?
— Próbuję tylko dać ci do zrozumienia, że znajduje się w stanie, w którym może mówić rzeczy, jakich nie powinien usłyszeć nikt obcy. A w każdym razie nie funkcjonariusz policji kryminalnej.
60
— Kto będzie brał serio gadanie narkomana! — Überlender lekceważąco machnął ręką. — To przecież znane sprawy: za pół dziennej dawki obiecują ci niestworzone rzeczy. W papierze upominkowym, gdybyś się upierała... Nikt z policji kryminalnej nie traktuje tego poważnie.
— Nie sądzę, że pan Katenkamp będzie zdobywał dla niego narkotyki. Raczej spróbuje dowiedzieć się mimochodem, dlaczego Jurgen w ogóle zaczął brać. Pewnie nie będzie nawet musiał pytać. Jurgen będzie zadowolony, że ma właśnie tego, a nie innego rozmówcę.
Überlender wbił widelec w kostkę mięsa.
— W każdym razie dysponuje chyba fachową wiedzą, która wystarczy, by zauważył, że szczeniak fantazjuje. Każdy ćpun sklecił sobie jakąś swoją historię. Gadają bzdury i są kompletnie nieodpowiedzialni za to, co mówią. A jeżeli nie znajdą przekonującego powodu, zwalają własne błędy na społeczeństwo... To przecież szalenie wygodne.
— Nie jesteś społeczeństwem.
— Jestem częścią społeczeństwa. A z tego wynika, że na moje zachowanie oddziaływają też mechanizmy społeczne. Przynajmniej w teorii. Już od dawna nie potrafię brać tego serio.
— Jednak powinieneś.
— Nie miałem pojęcia, że ożeniłem się z komunistką. — Überlender zaśmiał się z własnych słów.
— Dużo gorzej. Ożeniłeś się z kobietą myślącą.
— Mądra kobieta ma miliony naturalnych wrogów. Wszystkich głupich mężczyzn. Jak powiedziała pisarka Ebner-Eschenbach. Nikt by się tego po niej nie spodziewał, co? A ty uważasz się jednak za mądrą?
— Nie należy lekceważyć przeciwników.
— Bardzo słusznie. — Złożył serwetkę. — Wcale nie było takie złe... A teraz może skończymy z tą akademicką paplaniną.
61
Jesteśmy tu w podróży poślubnej, a nie na kongresie socjologicznym.
— Nie widzę w tym wszystkim nic akademickiego. A podróż poślubna to raczej tylko rzecz formalna.
Überlender zgniótł złożoną serwetkę.
— Zmiana klimatu — powiedział zmęczonym głosem. — Cała ta niezwykła sytuacja... Poza tym twoje zachowanie wcale mi nie ułatwia..
— Co ci przeszkadza w moim zachowaniu?
— Te zakamuflowane agresje! Jakbym ciągle znajdował się w stanie oskarżenia... To nie moja wina, że tu siedzimy.
— Całkiem bez winy też nie jesteś.
— Naturalnie: wygnałem chłopaka z domu... Co prawda, nie było to całkiem tak; nawet jeżeli do czegoś między nami doszło, chodziło o zwyczajny konflikt pokoleń.
— On pisze coś innego.
— Jak to? Co pisze? Przecież to niemożliwe, żebyś była z nim w kontakcie.
— Niestety nie. Ale przypadkiem natknęłam się na jego pamiętnik.
— Na pewno nie przypadkiem. — Überlender uderzył w stół otwartą dłonią. — Nie znoszę, kiedy ktoś grzebie w moich rzeczach. Ale nie o to chodzi: co takiego tam napisał?
— Ach, najprzeróżniejsze chaotyczne myśli.
— A nie mówiłem? W tym wieku zapisuje się wszystko, co człowiekowi przyjdzie do głowy. Mam nadzieję, że to zniszczyłaś.
— Nie zniszczyłam.
— Więc gdzie przechowujesz ten pamiętnik?
— W bezpiecznym miejscu. Zjesz teraz zupę?
— Jak to teraz?
— Tutaj mają inną kolejność dań. Co byś powiedział na gan-gloeng? Ostra zupa z jarzynami i z rybą.
62
— Dziękuję. Zapotrzebowanie na ostre potrawy mam już pokryte... Mogłaś wziąć ten pamiętnik do walizki. Jestem przecież ciekaw, co on tam powypisywał.
— W takim razie weź może owoc rambutanu.
— Tylko nie to! Zasmradza każdy targ.
— To skorupka. Miąższ jest bezwonny.
— Mimo to nie.
— Więc może kluski na miękko z mleczkiem kokosowym i lodami?
— Daruję sobie deser — powiedział, przy czym odbiło mu się dyskretnie. — Wolałbym pójść teraz na spacer. Ale wobec tak niepewnych stosunków...
— Stosunki rzeczywiście nie są zbyt pewne — powiedziała.
— Twoje uwagi prowadzą do wojny psychologicznej. No cóż, nie można bezkarnie żenić się z dużo młodszą kobietą. Przyznaję się do winy i powierzam sądowi ustalenie wymiaru kary. Jesteś zadowolona?
Überlender cisnął zgniecioną serwetkę na stół.
— Pozwól powiedzieć, że trudno z tobą wytrzymać... Rachunek! — zawołał głośno.
Przy sąsiednich stolikach umilkły rozmowy.
— Może mam swoje powody.
— To przecież... — Überlender rzucił na stół garść banknotów. — Idę! Znajdziesz tu taksówkę, która zawiezie cię do hotelu. — Klucząc między stolikami ruszył szybko do wyjścia.
Brigitta Überlender śledziła go wzrokiem. Uśmiechała się z zadowoleniem.
Robi się nerwowy. Z fasady zaczyna odpadać tynk. Zapędzę go w ślepy zaułek. Zaskoczyć go nie można; zabezpieczył się zbyt dobrze. Nie mam przeciw niemu żadnych dowodów. Ale wzmianka o pamiętniku wyprowadziła go z równowagi. Taki balon próbny. Chciałabym mieć ten pamiętnik. Jeżeli w ogóle istnieje, mógłby zawierać rzeczy, które by go obciążały. Inaczej
63
pytałby o szczegóły. Muszę czekać i stosować dalej metodę drobnych ukłuć. Kiedyś wreszcie da się sprowokować i wywrzeszczy mi prawdę prosto w twarz.
Cieszę się, że nie zrobił tego właśnie teraz. Kiedy przyjdzie czas, będę potrzebowała świadków, którzy znają niemiecki. Taka eksplozja w cztery oczy nie przyniesie żadnej korzyści, a w dodatku mogłaby być bardzo niebezpieczna. Prawda oznacza dla niego koniec. Kiedy ją poznam, znajdę się w niebezpieczeństwie. I dlatego nie wystarczy, że poznam ją tylko ja.
Możliwe, że jest już przygotowany. On niczego nie pozostawia przypadkowi. Kwestia tylko w tym, kiedy i gdzie chce zaatakować. Tutaj porusza się po obcym gruncie. Może więc nie odważy się na jakieś decydujące kroki. Z drugiej strony, właśnie tu ma szansę, że władze nie wykażą specjalnego zainteresowania martwą turystką
Dlatego ten Katenkamp jest taki ważny. Moim zdaniem, za szybko dał mu się w to wciągnąć. Albo też Katenkamp nie znalazł się tu przypadkowo. Muszę spróbować porozmawiać z nim. W każdym razie jego żona nie wie o niczym. Jest naprawdę chora. Zasypałam ją moimi intymnymi zwierzeniami. Miałam nadzieję, że czegoś się od niej dowiem. Nic nie wie. Wierzy, że to normalny urlop. I rzeczywiście jest nauczycielką. Funkcjonariuszka policji kryminalnej nie znałaby tak dobrze rozmaitych typów szkół. Ta para nie operuje razem. Ale ona jest jednak kobietą i zdaje się, że wzbudziłam w niej nieufność. Będzie teraz próbowała wydobyć z męża, po co tu przyjechał.
Może biorę się do tego w zbyt skomplikowany sposób. Z nimi mogłabym mówić otwarcie. Na pewno stanęliby po mojej stronie. Ale trochę mi jednak przeszkadzają. Zamierzałam załatwić to sama. W moich planach nie uwzględniłam Katenkampa.
Problemem jest Hanns. Potrzebowałam sporo czasu, żeby
64
dobrać się do niego. Nie przypuszczałam, że tak trudno będzie grać głupią gąskę. Trzeba mieć mocne nerwy, żeby znieść jego gadaninę i we wszystkim dać prowadzić się za rączkę. Chce być panem i opiekunem, nadającym ton we wszystkich sytuacjach. Na pewno są kobiety, które mogłyby żyć u jego boku.
Ja nie. Ja nie chcę. Chcę go zniszczyć, tak albo inaczej. Ma na sumieniu Giselę. Musi za to zapłacić. Jeżeli nie uda mi się wsadzić go do więzienia, rozprawię się z nim w inny sposób. Już i tak sprowadziłam do zera resztkę jego męskości.
Ale gra składa się z wielu rund. Mogę tylko mieć nadzieję, że dorównam mu i na dłuższą metę. Finałem może być śmierć. Zabił przecież Giselę. Ale Gisela niczego nie podejrzewała. Ja wiem, czym to grozi, i mogłam podjąć środki ostrożności. Niezależnie od tego, co nastąpi, on nie dostanie moich pieniędzy. W każdym razie nie dostanie ich przed upływem trzech lat. Jeżeli umrę wcześniej naturalną albo nienaturalną śmiercią, nie odziedziczy niczego. Ustaliliśmy tak w intercyzie. Z trudem to przełknął. Teoretycznie mam na przechytrzenie go trzy lata. Praktycznie nie wytrzymałabym z nim trzech lat. A gdy wykryję prawdę, on nie będzie czekał. Machnie ręką na moje pieniądze. Będzie musiał.
Jurgen też nie wytrzyma trzech lat. Ścigam się ze śmiercią. Według tego wszystkiego, co przeczytałam na ten temat, żaden narkoman nie przeżyje tu tak długo. A ja potrzebuję Jurgena, inaczej nie wyrównam rachunku.
Jeżeli ten Katenkamp go znajdzie, nic już chyba nie może się stać. Ja nie umiałam. Taksówkarze bez końca wożą człowieka tam i z powrotem, i wygląda na to, że o niczym nie mają pojęcia. Nie brałam udziału w ani jednej wycieczce. Szukałam go przez cały czas.
A potem on prosi tego policjanta, żeby odnalazł Jurgena.
65
Właściwie postępuje dokładnie po mojej myśli. Ale nie ufam mu. Nie ufam im obu. Jeżeli Katenkamp rzeczywiście przyjechał tu całkiem prywatnie, nie będzie się specjalnie wysilał. A co do Hannsa, to nie zdziwiłbym się, gdyby chciał mnie ubiec. Jurgen jest dla niego zbyt niebezpieczny. Usunie go z drogi, jeżeli tylko będzie mógł. Tym razem ostatecznie. Jurgen na nic mu się nie przyda. A drugi raz nie odczepi się od niego. Chyba że użyje siły.
Gdyby chociaż mieli tutaj prywatnych detektywów. Ale u nich to chyba nieznany zawód. Zdaje się, że policja nie toleruje konkurencji. Albo mają inne metody zdobywania informacji o ludziach. Metody, których nie znam... Wszystko jest takie trudne. Sama tego nie rozumiem. Siebie też nie rozumiem.
Gisela była dużo starsza ode mnie. Nigdy nie próbowałam zastanawiać się nad naszą przyjaźnią. Może kochałam Giselę? Może byłam zazdrosna, że wyszła za niego za mąż? Płakałam, kiedy mówiła mi, że bierze ślub, a potem wycofałam się. Nie byłam też na jej weselu. Po prostu nie chciałam oglądać mężczyzny, który mi ją zabrał.
A później zaczęły przychodzić od niej listy. Początkowo myślałam, że fantazjuje. Czuła się zagrożona... Ten Katenkamp nie uwierzy w ani jedno moje słowo. Bo też trudno w to uwierzyć. Kobieta poślubia męża swej zmarłej przyjaciółki, żeby znaleźć dowody, że przyjaciółka została zamordowana. Ktoś świadomie zadaje się z mordercą, by udowodnić coś, o czym nikt nie chce słyszeć. Nawet policja. Po śmierci Giseli w ogóle się nie pokazali. Lekarz stwierdził naturalną przyczynę zgonu. Nie było dalszych pytań. Wypadek. Zdarza się. Sędziemu nie zawraca się głowy wątpliwościami. Nawet jeżeli z takimi wątpliwościami występuje jego własny syn. Wątpliwości w ogóle nie docierają do odpowiednich władz. Jest się w końcu kimś i dysponuje się środkami oraz sposobami, które zapobiegają powstaniu
66
podejrzeń.
Jego pozycja to bardzo niebezpieczny czynnik. Trudno będzie ją naruszyć, nawet przy pomocy Jurgena. Łatwo podważyć wiarygodność słów narkomana.
Jest też możliwe, że Jurgena to wszystko już nic nie obchodzi. Bierze od dwóch lat. Dwa lata potrafią zmienić człowieka. Szczególnie w Azji. Jeżeli w tym czasie jakiś guru przekonał go, że w innym, lepszym świecie umarli... Jeżeli całkowicie wyłączył go z europejskiego sposobu myślenia... Czy uda mi się wtedy sprowadzić go na powrót do naszego świata?
A gdyby nawet — to co? Czego ja właściwie chcę? Sprawiedliwości? Zemsty? Sama nie wiem, o co mi w tym wszystkim chodzi. Chcę załatwić faceta, który uważa się za osobę nietykalną. Chcę zaprowadzić go tam, gdzie on z urzędu posyłał już wielu ludzi, i nigdy nie był skłonny zastosować własnej miary do siebie. Objawia się w tym jego cynizm. Nienawidzę cyników. Tyle jest w nim cech, których nienawidzę.
Może to ta nienawiść sprawia, że jestem ślepa na realia. Może jego w ogóle nie można skazać. Nawet w świetle tego wszystkiego, co wiemy o nim Jurgen i ja. Możliwe wręcz, że biegły uzna chłopca za osobnika niepoczytalnego. Albo zrobią z Jurgena psychopatę... To niebezpieczeństwo, z jakim trzeba się liczyć, pragnąc odgrywać rolę losu. Nie można przewidzieć wszystkich następstw.
Jeszcze jeden powód, żeby dotrzeć do Jurgena przed Hannsem. Muszę sprawdzić, czy ma jeszcze. dość sił, by wziąć udział w tej grze. Jeszcze mogę ją przerwać. Hanns będzie zadowolony, jeżeli zaproponuję mu rozwód.
Jak się zachowa, kiedy wrócę do hotelu? Czy odbędzie się tam dalszy ciąg awantury? Stracił pewność siebie i zrobił się przez to nieobliczalny. Przypuszczam, że będzie próbował
67
uniknąć następnej kłótni. Jest na tyle mądry, by wiedzieć, że tutaj nie może poczynić przeciw mnie żadnych kroków. Może na Filipinach zainscenizuje wypadek podczas kąpieli. Jeżeli dotrzemy na Filipiny.
Gdyby tu, w Bangkoku, nie doszło do żadnych rozstrzygnięć, ponieważ nie uda się znaleźć Jurgena, może się okazać, że przedobrzyłam. Wspominanie o pamiętniku było z mej strony nieostrożnością. Zrobi wszystko, żeby go zdobyć. Zdobyć pamiętnik, który nie istnieje. Z drugiej strony — byłoby to dla mnie niezłe ubezpieczenie na życie. Mogłabym snuć ten wątek dalej i twierdzić, że zdeponowałam pamiętnik u notariusza. Z poleceniem, by w przypadku mojej śmierci przekazano go policji. Nic mi nie zrobi, jak długo będzie wierzył w to niebezpieczeństwo. Ale kiedyś zechce zobaczyć pamiętnik. Na dłuższą metę mogę stać się więźniem przedmiotu, którego w ogóle nie ma. Czasem myślę sobie, że ta gra zaczyna mnie przerastać... Muszę pogadać z Katenkampem. Kłopot tylko w tym...
Kłopot tylko w tym, że on interesuje mnie jako mężczyzna. Jeżeli nie będę uważać, zapłaczę się w nową aferę.
6
Hanns Überlender robił wrażenie człowieka zdenerwowanego. Jakby stał na czatach. Od godziny przebywał w hallu hotelowym i nie spuszczał z oka wejścia oraz obu wind. Był sam. Z lekko przygarbionymi ramionami siedział w fotelu, którego plastykowe obicie już po paru chwilach zaczynało lepić się do pleców. Katenkamp siedział w barze i obserwował Überlendera.
68
Wielkie lustra pozwalały niepostrzeżenie kontrolować stąd hall. Początkowo myślano pewnie o umożliwieniu dziewczynom lepszego przeglądu rewiru. Ale ten system chyba się nie sprawdził. Znajomości zawierano w hallu albo w coffee-shopie. Bar był pod tym względem martwym miejscem, chociaż dysponował nawet tylnymi drzwiami, przez które można było wyjść dyskretnie z hotelu. Tylko że dyskrecja nie była tu w cenie. Sprawy, jakie rozgrywały się między turystami i dziewczynami, załatwiano otwarcie. W każdym razie do pewnego stopnia.
Tylne wyjście odkrył przypadkiem, kiedy zrezygnował już ze spaceru. Bangkok nie jest miastem skłaniającym do spacerów. Turyści jeżdżą taksówkami do konkretnych miejsc albo siedzą w hotelach. Na odcinku 400 metrów oferowano mu trzy zegarki Rolexa. Wszystkie trzy śmiesznie tanio. Tak tanio, że musiały budzić nieufność nawet u nie zainteresowanego ich kupnem cudzoziemca. Mimo to interes z imitacjami rodem z Hongkongu opłacał się najwyraźniej. Nie ma podaży bez popytu. Na tym samym odcinku naliczył sześć salonów masażu, a był pewien, że przeoczył jeszcze przynajmniej kilka, ponieważ nie rozumiał tutejszych napisów. Nie wszystkim salonom zależało na turystach.
Überlender znowu spojrzał na zegarek. Denerwował się chyba coraz bardziej.
Pewnie czeka na żonę, myślał Katenkamp. Mam nadzieję, że nie będę musiał szukać także i jej. Wystarczy, że wdałem się w tę historię z jego synem. Mętna sprawa. Szereg rozmaitych śladów, a przy tym nic konkretnego. To musi budzić czujność. W każdym razie przy okazji poznałem dzielnicę chińską z nieco innej perspektywy. Ale gdy tylko Eryka wyzdrowieje...
— Nie wygląda najlepiej...
Katenkamp odwrócił się na barowym stołku.
69
— Nie zauważa mnie pan. Siedzę tu obok już dłuższą chwilę.
— Zawsze używa pani tylnych drzwi?
— Odkryłam je przypadkowo. Taksówkarz tam podjechał, bo przed głównym wejściem stał autokar. Byliśmy w „Chit Ponchana”. Polecam. Siedzi się na świeżym powietrzu pod palmami, a jedzenie jest wyśmienite. Powinien pan pójść tam kiedyś z żoną.
— Żeby wrócić sam?
Odrzuciła włosy z czoła.
— To chyba już nie tajemnica, że nasz miodowy miesiąc nie jest zbyt miodowy?
— Czy mimo to nie można zachować jakichś form?
— Kto tutaj dba o formy? Sam pan widzi, co się wyprawia już tylko w naszym hotelu. A to na pewno jedynie wierzchołek góry lodowej. Mój taksówkarz chciał mnie naraić bogatemu Arabowi albo bogatemu Hindusowi, według uznania. Ale zdaje się, że dla samotnie podróżujących pań ma na składzie także i dziewczyny. Zależy od skłonności. Tu każdy wyjdzie na swoje, dopóki ma pieniądze w kieszeni.
— Jest jeszcze inny Bangkok — powiedział Katenkamp.
— Większości turystów to nie interesuje. Przyjeżdżają do miasta aniołów.
— Myślę, że te anioły mieszkają w piekle.
Brigitta Überlender pochyliła się ku niemu.
— Pan chyba zna piekło.
— W każdym razie jego przedsionek.
— Proszę mi opowiedzieć, jak tam jest. Wyobrażam sobie, że bardzo podniecająco.
— Jeden jest dla drugiego diabłem.
— Jak w życiu.
— Na tym chyba pani się zna.
— Trochę. Jeszcze ćwiczę. — Chciała przysunąć się do niego bliżej, ale stołek barowy był na stałe osadzony w podłodze. —
70
Na co trzeba szczególnie uważać, gdy ma się do czynienia z piekłem? Niech mi pan udzieli lekcji. Korepetycji z życia.
— Niech się pani stara pozostać uczciwa. W życiu nie można uprawiać podwójnej gry. Wcześniej czy później zostanie odkryta. I niech pani nie próbuje kopać dołków pod innymi ludźmi. Może w nie pani sama wpaść. Nie należy też być zbyt sprytną. Ktoś może przejrzeć pani sztuczki.
— Policja kryminalna?
— Ona akurat najrzadziej. Czy nie moglibyśmy kontynuować tej rozmowy we trójkę? W razie potrzeby mam na składzie jeszcze sporo płytkich powiedzonek, a zdaje mi się, że czeka na panią mąż.
— Nie tęsknię za nim
— Uczciwa odpowiedź.
— Zaczynam brać sobie do serca pana rady. Znalazł pan Jurgena?
— Nie. Nie wiem, czy w ogóle go znajdę. Wygląda na to, że gdzieś tu jest. Ale więcej nie da się chyba ustalić.
— Nie brzmi to zbyt optymistycznie. — Uśmiechnęła się do niego jak wspólniczka. — Teraz dla odmiany pan mógłby być uczciwy. Nie starał się pan specjalnie, prawda? Powiedział pan „tak”, żebyśmy dali panu spokój. W rzeczywistości zdaje się pan na łaskę bożą.
— Coś takiego chodziło mi po głowie. Ale teraz staram się na serio. Tak serio, jak na to pozwalają okoliczności.
— Trudne okoliczności?
— W każdym razie okoliczności, z jakimi zupełnie się nie liczyłem. Myślę, że to, czy go znajdę, wcale już nie zależy ode mnie. Problem jest teraz raczej w tym, czy pozwolą, żebym go znalazł.
— Brzmi to tak, jakby ta sprawa była dla pana niebezpieczna. Słusznie przypuszczam?
71
— Nie zdążyłem jeszcze o tym pomyśleć. Nie czuję się zagrożony. Dopóki trzymam się reguł gry. A zdaje się, że jest tu parę reguł, których lepiej przestrzegać.
— Mówi pan tak, jakby Jurgen wykroczył przeciwko nim. Sądzi pan, że mu coś grozi?
— Nie przypuszczam — powiedział Katenkamp. — W takim razie musiałyby już pojawić się komplikacje. A ponieważ nie chcę do nich doprowadzić, siedzę tutaj i zastanawiam się.
— Można coś załatwić za pomocą pieniędzy?
— Raczej nie. Tu wyjątkowo pieniądze nie odgrywają chyba żadnej roli.
— Nie mógłby pan wyrażać się bardziej konkretnie?
— Mogę — powiedział. — Niech mi pani stworzy możliwość spokojnego przeszukania pokoju państwa.
Wykonała ćwierć obrotu wraz ze stołkiem.
— Ciekawe — powiedziała. — Myśliwy podąża za tropem. Ale czy czasem nie powinien pan polować w innych rewirach?
— Bywa, że dobrze jest zmienić rewir. Zgadza się pani ze mną? W przeciwnym razie proszę traktować moją prośbę jako niebyłą.
— Ależ skąd. Sprawia pan wrażenie człowieka, który zna się na swojej robocie, i myślę, że dotarł pan już dalej, niż się panu wydaje. Wyrazy szacunku.
— Czy teraz pani nie mogłaby wyrażać się bardziej konkretnie?
— W tej chwili nie. Nie chciałabym panu niczego sugerować. A co do tej pana małej akcji: czemu nie zapyta pan mojego męża? W końcu to on płaci za pokój.
— Mam swoje powody, żeby wyłączyć pani męża z gry.
— Dziękuję za zaufanie. Nie widzę zresztą żadnych
problemów. Niech pan po prostu poprosi w recepcji o klucz
72
do numeru 416. Nie sądzę, żeby znali wszystkie numery naszych pokojów.
— Proszę nie lekceważyć pracowników hotelu. To może się udać. Ale może się też nie udać i wzbudzę wtedy niepotrzebną sensację. Potrzebna mi pani pomoc.
— W każdej chwili może pan na nią liczyć. — Siedziała za wysoko. Jej uwodzicielskie spojrzenie wypadło jak mrugnięcie.
— Wychodzą państwo gdzieś razem? Czy może coś takiego już się nie zdarza?
— W programie na jutro jest pałac królewski. On wyjątkowo też jedzie. Królowie mu imponują... Proszę odprowadzić nas do autokaru. Przypomnę sobie wtedy, że nie oddałam w recepcji klucza i poproszę, żeby pan zrobił to za mnie. —- Mówiła szybko, jakby od dawna planowała tę akcję. — Będzie pan miał do dyspozycji przynajmniej godzinę, zanim pojawią się pokojówki.
— Pozostaje boy z waszego piętra — powiedział Katenkamp. — Od razu zauważy, że kręcę się koło cudzego pokoju.
— Dostanie w łapę i powie mu się, że ma nic nie widzieć. Dam mu do zrozumienia, że wchodzi pan do pokoju w porozumieniu ze mną.
— Tacy świadkowie to zawsze kłopotliwa sprawa. Ale chyba nie da się inaczej. Musimy zaryzykować, że boy zacznie gadać, jeżeli ktoś da mu do ręki trochę większą sumę.
— Mógłby pan...
— Mógłbym dużo — powiedział Katenkamp. — Ale to wszystko wygląda jak film gangsterski. Nie interesują mnie takie rzeczy.
— Moglibyśmy razem pójść na górę. — Opuściła głowę. — To byłoby najmniej podejrzane.
— Ale niebezpieczne.
73
— Czego pan właściwie szuka?
— Nie mogę jeszcze powiedzieć dokładnie — skłamał, i nie był przy tym pewny, czy oferta dotyczyła jego samego, czy też tylko komisarza policji kryminalnej.
— Czy nie mogłabym zrobić tego sama? Może nawet wiem, czego pan szuka.
— To by mnie zdziwiło.
— A jeżeli powiem panu, że on ma ze sobą 5000 dolarów, o których ja mam nie wiedzieć?
— Wcale mnie to nie dziwi — skłamał ponownie. 5000 dolarów, zastanawiał się, to może być tylko reszta większej sumy. Część zainwestował już w heroinę. Pozostałe pieniądze nie mogą być także przeznaczone tylko na narkotyki. Za 5000 dolarów dostanie więcej, niż zdoła wywieźć z kraju nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Ale też za 5000 dolarów może tu zwerbować cały oddział morderców.
— O czym pan myśli? — spytała Brigitta Überlender. — Zawsze po panu widać, że pan myśli.
— Zastanawiam się, co można tu zrobić z taką sumą. Zresztą nie szukam pieniędzy. Mimo to serdeczne dzięki za informację. Pani mąż pewnie też potrzebuje pieniędzy. Jeżeli chce zabrać syna do Hamburga, musi kupić dla niego bilet lotniczy'.
— Mówiłam o dodatkowych pieniądzach — powiedziała trochę ostro. — Nie słuchał mnie pan zbyt uważnie. A co do biletu, to ja w to nie wierzę. — Ściągnęła przez dłoń złotą bransoletkę i położyła ją na barze. — Syn wcale go nie obchodzi. Prędzej zapłaciłby mu, żeby trzymał się z dala od Hamburga. Byłby jeszcze bardziej zadowolony, gdyby pan w ogóle nie znalazł Jurgena. Zresztą przy pomocy tej starej fotografii pewnie i tak się to panu nie uda. Służy pan jako alibi. Nic więcej.
— A więc mam nie zawracać sobie głowy?
— Wręcz przeciwnie! — powiedziała gwałtownie. — Musi go
74
pan znaleźć. Choćby ze względu na mnie. Potrzebuję tego chłopaka. Kiedyś panu powiem, dlaczego.
— Czemu nie od razu?
Próbowała potoczyć bransoletkę po powierzchni baru. Katenkamp złapał ją, zanim spadła na podłogę. Brigitta Überlender chwyciła go za rękę.
— Nie uwierzy mi pan. Ale chodzi tu o wiele więcej niż tylko o chłopca.
— Chwileczkę! — Katenkamp uwolnił dłoń. — Zobaczymy się rano przy autokarze.
Hanns Überlender wstał i ruszył w stronę wyjścia. Za szybko i zbyt zdecydowanie.
Katenkamp wyszedł z baru bocznymi drzwiami. W ręce trzymał bransoletę.
Überlendera otoczyła zwykła sfora gestykulujących taksówkarzy. Po krótkich pertraktacjach wsiadł do jednego z samochodów. Trudno będzie za nim jechać, jeżeli spodziewał się, że ktoś może go śledzić... Ale Katenkamp był gotów do akcji.
Kierowcy Überlendera nie udało się jeszcze włączyć w ruch na New Petchburi Road. Jeżeli Überlender ustalał cenę za kurs, to i inni taksówkarze wiedzieli, dokąd chciał jechać. Zaleta podstawowej reguły, zgodnie z którą nie wsiadało się do taksówki, zanim nie dogadało się w sprawie ceny.
Kierowca wsunął się w łańcuch samochodów przed zatłoczonym autobusem i skręcił w lewo.
Katenkamp pobiegł do głównego wejścia hotelu. Charly stał przed kapliczką koło nadbudówki kuchennej i na jego widok uniósł rękę. Kiedy Katenkamp zbliżył się do samochodu, otworzył drzwi.
— Dokąd pojechał?
— Patpong Road.
A więc do rozrywkowej dzielnicy Bangkoku. Czy warto było go tam śledzić? Chciał odreagować się po awanturze z żoną i
75
po długim wyczekiwaniu. Czy nie wystarczyłoby posłać samego Charly'ego i kazać mu złożyć sprawozdanie? Charly miał tę zaletę, że mniej rzucał się w oczy. Z drugiej strony, Charly opowiedziałby tylko o tym, o czym wolno mu było mówić.
— Jedziemy — powiedział Katenkamp.
Überlender miał w tym mieście pewne kontakty. Jeżeli próbował je rozszerzyć, nie zaszkodzi go przy tym poobserwować. Charly miał swoje instrukcje. Zastopuje go, gdyby popełniał błąd. A warto było też wiedzieć, co w oczach Charly'ego uchodziło za błąd.
— Powoli — powiedział Charly. Nie próbował przybliżyć się do śledzonej taksówki. Na Batcha Damri Road pozwolił jej nawet oddalić się, a sam skręcił w boczną ulicę. Prowadziła wzdłuż ogrodzeń jakichś obiektów sportowych i panował na niej mały ruch. Intencja była jasna. Charly chciał dotrzeć do celu przed Überlenderem.
A jeżeli sędzia zmieni zamiar na ostatnim kilometrze? Trzeba było pogodzić się z tym ryzykiem. Katenkamp poczuł w kieszeni bransoletę Brigitty. Lepiej już stracić z oczu Überlendera, niż znosić dłużej jej natrętnie tajemnicze uwagi i ledwo maskowane awanse. Inteligentna kobieta, a jednak naiwna; niełatwo było ją przejrzeć, mimo że ciągle dawała mu poznać, że gra.
Na Silom Road Charly postawił peugeota przed zamkniętym wjazdem na prywatny parking banku. Natychmiast pojawił się strażnik. Charly zawołał do niego kilka słów i wskazał na kluczyki w stacyjce. Strażnik ochoczo pokiwał głową.
Czyżby i bank należał do organizacji? Nie było sensu pytać o to Charly'ego, który niezdarnym truchtem podążał na drugą stronę Silom Road.
Już późnym popołudniem Patpong I prezentowała się jako istna orgia neonowych kolorów. Azjatycka Reeperbahn*, tylko
76
trochę krótsza. Na odcinku niecałych 300 metrów cisnęły się tu wszelkie przybytki rozrywki. Przy wejściach do barów stały dziewczyny w mini-mini, pokazując zdecydowanie więcej nóg niż piersi. Dziewczęce twarze uśmiechały się z witryn otoczonych ramami z neonówek. Zza małych okien barów dziewczyny śmiały się do tłumu. Ich uśmiechy nie były skierowane do konkretnych mężczyzn; przymarzły im jakby do twarzy, a oczy spoglądały w nieokreśloną dal. Wąską ulicę opanowali turyści i sutenerzy. Jeżeli namowy nie odnosiły skutku, próbowali oni wepchnąć turystów do barów łagodną przemocą. Przynajmniej w drzwi. Tam czekały już ręce dziewczyn, które wciągały ich za próg.
Panował jeszcze niewielki ruch. O tej porze naganiacze mogli poświęcić się każdemu turyście z osobna.
Na tej ulicy Europejczyk nie zwracał niczyjej uwagi. Liczba białych i japońskich turystów była mniej więcej równa. Tyle tylko, że Japończycy nawet na Patpong nie wyrzekli się krawatów.
W takiej sytuacji nie musiał obawiać się spotkania z Überlenderem. Wystarczyłby zażenowany albo porozumiewawczy uśmieszek. Patpong to była męska sprawa... Też pokłóciłem się z żoną, przyzwyczajoną do europejskiej emancypacji, a tu są przecież całe setki posłusznych dziewczyn, wytresowanych, by służyć turystom. Sprawiają wrażenie, jakby ich jedynym celem było dostarczyć mężczyźnie potwierdzenia jego męskości. Przeczą temu wprawdzie ich obojętne spojrzenia, ale kto byłby aż tak wrażliwy. Poza tym moja żona jest chora. Czy tutejsze dziewczyny są zdrowe, to osobna kwestia, ale wolno się chyba trochę porozglądać!
* Reeperbahn — ulica rozrywek w Hamburgu (przyp. tłum).
77
Charly nie marnował czasu. Wepchnął Katenkampa już do drugiego baru po lewej stronie.
Dziewczyny uśmiechały się i tłoczyły do gościa. Charly zamienił parę słów z portierem, a potem jak na komendę dziewczyny utworzyły uliczkę, którą Katenkamp już bez przeszkód dotarł do stołka przy barze.
W pierwszej chwili nie widziało się wolnego miejsca i można było tylko domyślać się go. W przeciwieństwie do jasności ulicy oświetlonej neonami w barze panował głęboki mrok.
Byle znowu nie siadać. Katenkamp oparł się o stołek. Charly pojawi się z raportem we właściwym czasie albo popilotuje go do innego lokalu. Dokładnie tak, jak sobie myślał: to Charly załatwiał całą robotę. Niemca odstawiono gdzieś na pozycje, z których nikomu nie mógł zaglądać w karty.
Mimo to Charly podobał mu się. Z tym facetem można było współpracować. Rozumiał, o co chodzi, W jakiś sposób należał przecież do podziemia, a po obu stronach prawa funkcjonowały podobne sposoby postępowania. W każdym razie obie strony pracowały zgodnie z dewizą: widzieć i nie być widzianym.
Jego oczy przyzwyczajały się stopniowo do oświetlenia baru. Interes jeszcze się porządnie nie rozkręcił i panowała nadmierna podaż dziewczyn. Katenkamp był zdania, że nie zmieni się to nawet wtedy, gdy zajęte będą wszystkie miejsca.
On sam był tu chyba osobą nietykalną. Nikt się nim nie zajmował i nie wypróbowywał na nim stosownych niemieckich kawałów. Żadna z dziewczyn nie opowiadała mu o miłości i seksie, jak sąsiadowi siedzącemu dwa stołki dalej. Żadna z dziewczyn nie chciała pójść z nim do jednej z praktycznie pozbawionych oświetlenia nisz. To, co działo się tam, na tyłach baru, docierało do gości raczej drogą akustyczną niż optyczną.
78
Jakiś Austriak ściskał w ramionach dwie dziewczyny.
— Zabiorę was do Wiednia — obiecywał. — Na Circusgasse możecie mi utłuc majątek. Jak już ktoś puści w ruch takie dwa króliczki jak wy, może spokojnie wycofać się z innych interesów!
Dziewczyny chichotały.
Katenkamp czekał. To środowisko znał już z St. Pauli. Tu i tam pluszowy przepych i podpita wesołość Z tą tylko różnicą, że tu dziewczyny były młodsze, a mężczyźni zachowywali się swobodniej. Tutejsze dziewczyny nie mogły pozwolić sobie nawet na cień pewności siebie. Biedne dziewczyny, które przyjechały do wielkiego miasta, by szukać w nim szczęścia. Jeżeli nie zostały po prostu sprzedane.
Pośpiesz się trochę, Charly!
Austriak rozpiął zamki błyskawiczne w kusych gorsetach obu dziewczyn i porównywał ich piersi.
— Ale w Wiedniu to nic z tym nie zwojujecie — narzekał. — Tam faceci chcą poczuć coś w ręku, jak już płacą.
Dziewczyny chichotały.
Charly zwrócił na siebie uwagę, pociągając lekko za rękaw Katenkampa, i powiedział coś do niego. Katenkamp musiał pochylić się w jego stronę, gdyż w tej samej chwili z kolumny głośnikowej ryknęła muzyka. Charly wskazał kciukiem na górę.
Katenkamp wzruszył ramionami, nic z tego nie rozumiejąc.
— Pierwsze piętro — powiedział Charly głośno.
Katenkamp wciąż nie wiedział, o co chodzi.
Austriak przechylił się w jego stronę.
— Chłopie, jesteś tu nowy? Wszystko zaczyna się dopiero tam, na górze. Na dole — tu może w każdej chwili wpaść policja. To wszystko jest jeszcze dozwolone. Ale na górze mają
79
Fucking Shows. Czasem nawet z dziećmi. Niedobrze się robi, mówię ci. Lepiej o tym nie myśleć, jeżeli samemu ma się dzieci. Gdy robią obławę, mija zbyt wiele czasu, zanim wejdą na górę. Warto coś takiego zobaczyć. Nie zdążysz nawet mrugnąć, a tam już odstawiają jakiś nudny strip-tease. Dlaczego? Też ci mogę powiedzieć. Bo na dole ktoś oparł się plecami o przycisk dzwonka. Portier robi krok do tyłu i staje na baczność, żeby przepuścić policjantów, a przy tym... Zwróć uwagę: guziki od dzwonków są zawsze na wysokości ramion. Powiedz, odstąpić ci jedną z tych dwóch? Jeszcze są tanie. Podrożeją dopiero, jak puszczę je w ruch w Wiedniu.
Katenkamp odmówił gestem dłoni. Nie był nawet przekonany, czy ma do czynienia z sutenerem. Chyba raczej z amatorem, którego zawodowcy już pierwszego wieczora skopią ze sceny.
Prawie równym krokiem wmaszerowała do baru grupa turystów.
Charly wyciągnął Katenkampa na zewnątrz.
— Co teraz robimy?
— Czekamy — powiedział Charly.
— Szkoda czasu. Niech ma swoją porcję przyjemności. Jedziemy z powrotem do hotelu.
— Nie — powiedział Charly. — On chce kupić towar. Przyniósł dużo pieniędzy.
Jeszcze więcej? Przecież kupował już co najmniej raz. Dla kogo mu to było potrzebne? Chyba nie na własny użytek. Ale dla kogo narażałby się przy zawieraniu transakcji? Tu, w Tajlandii, ryzykował rok więzienia za każdy gram heroiny.
— Chce pan popatrzeć, jak kupuje? — spytał Charly-
— Nie. — Lepiej, żeby organizacja nie odniosła wrażenia, że interesują go jej metody rozprowadzania narkotyków. Charly powinien przekazać im, że chodzi mu tylko o tego mężczyznę.
80
O mężczyznę i jego syna. Jak długo organizacja mogła mieć pewność, że nie interesuje się nią sarnę, istniała szansa, że nie będzie się dalej mieszać do sprawy. Jeżeli nawet Überlender nie cieszył się jej szacunkiem — a mocno na to wyglądało — był jednak klientem. A w pewnych okolicznościach dawało się klientowi do zrozumienia, że powinien być bardziej ostrożny.
— Jest tu gdzieś apteka?
— Jest pan chory?
— Nie. Szukam tylko apteki.
— Niedobre lekarstwa — powiedział Charly. — W Chinatown dużo lepsze.
— Nie potrzebuję lekarstw.
— To jedziemy z powrotem. Apteka jest koło hotelu... Czy może najpierw show? Albo masaż?
— Ani jedno, ani drugie. Wystarczy mi to, co widziałem.
— Kiepski interes — mruczał Charly, kiedy wracali do taksówki. Chyba nie był zadowolony z przydzielonej mu opieki nad tym Niemcem.
Apteka znajdowała się między sklepem z ptakami i warsztatem samochodowym. Za na wpół zamkniętymi okiennicami z ukośnych krat drzemał właściciel. Miał w sprzedaży wszystkie popularne europejskie lekarstwa. A poza tym również pastę do butów i ananasy w puszkach.
— Chciałbym cukier gronowy — powiedział Katenkamp.
Aptekarz postawił na ladzie, obok kartonów z pigułkami antykoncepcyjnymi, dwa opakowania. Katenkamp wybrał mniejsze.
Na dworze Charly uśmiechał się do niego, unosząc twarz w górę.
— Bardzo dobrze — powiedział. — Ale o wiele zadużo.
81
— Jak to?
Uśmiech Charly'ego zamienił się w grymas.
— Tylko 20 gramów — powiedział. — Ale zatopione w plastyk. Mam kazać przepakować?
— Da się to zrobić do rana?
— Pół godziny.
— Wystarczy rano
— Dobrze. Kelner... Pan tylko trochę uważać. — Charly wziął cukier gronowy. — Gdyby w nocy coś się stało, obudzą pana.
— Niech mi pan lepiej powie, gdzie podziewa się chłopak.
— Nie wiem, naprawdę nie wiem. Jestem nieważnym człowiekiem.
— Tak, i kelner jest nieważnym człowiekiem, i boy pewnie też. Ale wszyscy razem są ważni.
Charty wyszczerzył zęby. — Do jutra — powiedział. — Chłopak jest okay.
— Do jutra. — Charly znowu nie wspomniał ani słowem o zapłacie. Czyżby był pewien, że zapłacą mu w każdym wypadku? Czy też service organizacji obejmował również bezpłatne przejazdy?
Brigitta Überlender siedziała jeszcze tam, gdzie ją zostawił.
— Też gin z tonikiem?
— Teraz tak.
— Opłacało się?
— W jakiś sposób zawsze się opłaca — odpowiedział wymijająco.
— Zdaje się, że stracił go pan z oczu. Inaczej jeszcze by pan nie wrócił.
— I tak dowiedziałem się tego, co chciałem wiedzieć. Nic ciekawego.
— Co robił? Czy z wściekłości poleciał do najbliższego salonu masażu?
— Do najbliższego akurat nie — Katenkamp poruszył
82
szklanką, tak że zadźwięczały kostki lodu. — Ale zrobił coś w tym rodzaju.
— Może mi pan o tym spokojnie powiedzieć. Jestem twarda. A możliwości w tej dziedzinie nie są znowu aż tak wielkie.
— Jest na Patpong Road i ogląda sobie Live Show.
— Typowe — powiedziała. — Chętnie patrzy się na to, czego nie może zrobić sam. Prosit! Za pana powodzenie!
— Prosit! Co pani rozumie przez powodzenie?
— Że znajdzie pan Jurgena. Potem może nastąpić drugi akt. — Zgniotła słomkę. — Drugie akty bywają czasem ciekawsze.
— A co pani rozumie przez drugi akt?
— Też mam swoje tajemnice. Czy może pan opowiada mi o wszystkim?
— Na to jeszcze za wcześnie. Nawiasem mówiąc, zabrałem pani bransoletę. Proszę.
— Mam nadzieję, że przyniosła panu szczęście.
— W każdym razie nie przyniosła mi nieszczęścia.
— Wyraża się pan co najmniej mgliście. To pana zwyczaj?
— Pani nie jest moim zleceniodawcą — powiedział. —Występuję tu w roli prywatnego detektywa. W tej branży istnieje coś takiego, jak lojalność.
— Która polega na tym, że zajmuje się pan głównie swoim zleceniodawcą?
— Wolałbym wiedzieć, do czego mnie wynajęli. Inaczej może się zdarzyć, że zamieszam się w jakąś nielegalną aferę.
— Chwali się — powiedziała z kpiną. — A więc to dlatego chce pan pogrzebać w mojej bieliźnie?
Pominął tę uwagę milczeniem.
— Poza tym nie próżnowałem. Jurgen jest w Bangkoku. I zdaje się, że żyje.
— Zdaje się?
83
— Nie widziałem go jeszcze. Nie pali się.
— Panu może nie, ale...
— Nie należy się śpieszyć, we własnym interesie. Zdaje się, że chłopcem zajmują się także inni ludzie. Musimy dać im trochę czasu na zorientowanie się w sytuacji. Nieufność mogłaby być groźna w skutkach. Mam wrażenie, że nie zdołalibyśmy upilnować go lepiej niż oni.
— Istnieje więc jakaś strona przeciwna.
— W pewnym sensie. W każdym razie jesteśmy bez reszty zdani na ich dobrą wolę. W handlu narkotykami obowiązują inne kategorie myślenia.
— Ale Jurgen nie może być osobą aż tak ważną. Na pewno nie ma już ani grosza.
— I ja już zrozumiałem, że chłopak jest tylko figurą marginesową. Im intensywniej będziemy się nim zajmować, tym wyda się ważniejszy. A do tego nie powinniśmy dopuścić. Inaczej stworzymy wrażenie, że można go wykorzystać jako środek nacisku.
— To bardzo emocjonujące. — Skinęła na dziewczynę za barem, by przygotowała następną kolejkę ginu z tonikiem.
— Proszę nie igrać z ogniem — powiedział. — Ta zabawa może stać się niebezpieczna. Można przy niej stracić życie.
— To brzmi jeszcze bardziej emocjonująco. — Znowu spróbowała przysunąć się do niego wraz z umocowanym do podłogi barowym stołkiem. — Nie mógłby pan mówić bardziej konkretnie?
— Nadmiar wiedzy bywa czasem szkodliwy. Poza tym sam nie wiem, jak układają się fronty. Mogę poinformować niewłaściwą stronę.
— Czy to ja jestem tą niewłaściwą stroną? — Spojrzała na niego z wyrzutem.
— Ściany mają tu jeszcze więcej uszu niż gdzie indziej. Proszę się do tego nie mieszać.
84
— Zgodnie z mottem: bądź piękna i milcz — odparła złośliwie. Mówiła już niezbyt wyraźnie.
— Czy pani ambicją jest zostać pięknym trupem? — Nie była to już rozmowa, ale konwersacja z pozycji przyczajenia.
— Zdrowie! Za trupa! — Wyciągnęła ku niemu nową szklankę. — Przynajmniej za tego trupa, którego każdy z nas ukrywa w piwnicy. A szczególnie pewien pan! — Jej śmiech zabrzmiał ostro w pustym barze.
— Nie piję za trupy.
— Zdaje się, że pan w ogóle nie zna się na żartach.
— Kiedy nie wiem, o co w nich chodzi... Jest późno, powinniśmy się pożegnać.
— Wolałabym zaczekać, aż on wróci.
— Nie warto. On...
— Potrafi pan ocenić to aż tak dokładnie? — przerwała mu.
— Rozumie się, że nie — przyznał. — Przepraszam. — Dał znak barmance, by przygotowała rachunek. — A więc jutro rano, tak jak ustaliliśmy?
— Naturalnie. Proszę nie porozrzucać moich dessous.
Katenkamp podpisał rachunek.
— I na miłość boską, niech pan nie przestawi jego płynu po goleniu na inne miejsce.
— Postaram się. Dobranoc.
— Dobranoc... Szkoda.
Jej uwaga nie była pozbawiona sensu, myślał w windzie... W policji nie przyzwyczaili nas, by nie pozostawiać śladów podczas rewizji. Inne jej uwagi też wydawały się dość ciekawe.
— Jak na urlop, znalazłeś sobie dość wyczerpującą robotę — powitała go Eryka.
— To i tak najlepsze, co mogło mnie spotkać. Przynajmniej
85
nie ulegam pokusom miasta. Niedobrze się robi od tego, co tu się wyprawia.
— Za to inni ulegają im z podwójnym zapałem. W sąsiednich pokojach muszą odbywać się prawdziwe orgie. Gdybyś postarał się o magnetofon, mogłabym zrobić pornograficzne słuchowisko.
— Pornografia jest w Tajlandii zakazana — powiedział. — Nie będzie ci przeszkadzać, jeżeli wejdę teraz pod prysznic?
— Zdaje się, że w tym hotelu prysznic jest drugą co do ważności sprawą. Szczególnie dziewczyny w ogóle spod niego nie wychodzą.
— Zrozumiesz to, gdy zobaczysz, gdzie te dziewczyny mieszkają. Woda musi być dla nich symbolem luksusu.
— Wystarczy spojrzeć przez okno. Na dole jest plac budowy. Po zakończeniu pracy przychodzą tam całe rodziny i myją się pod hydrantem.
— Wstawałaś?
— Okropnie się nudzę. Ciebie nie ma. I tak zresztą nie mógłbyś przez cały dzień siedzieć przy moim łóżku i trzymać mnie za rączkę. Jeżeli o to chodzi, to nawet nieźle, że trochę pilnujesz sprawiedliwości. Ale pośpiesz się. Pojutrze wstaję.
— Świetnie. I wtedy urządzimy sobie z Charlym taką rundę po mieście, o jakiej nie piszą w prospektach.
— Kto to jest Charly?
— Mój asystent; albo facet, który ma mieć na mnie oko. Zapewne jedno i drugie. Możesz nastawić budzik na siódmą rano?
86
7
Brigitta Überlender przekazała mu klucz do pokoju bez potrzeby uciekania się do umówionego manewru. Siedziała jeszcze przy śniadaniu, kiedy jej mąż zajął już sobie miejsce w autokarze, tuż za kierowcą.
— Opowie mi pan chociaż, co pan znalazł? — spytała.
— Kiedyś na pewno. — Klucz z dużą plastykową tabliczką nie mieścił mu się w kieszeni.
— Miejmy nadzieję, że niedługo. Powoli chciałabym już wiedzieć, co tu jest grane. I jaka jest w tym moja rola.
— I ja chciałbym to wiedzieć — odpowiedział kąśliwie. — Najlepiej jeszcze dziś. Jutro moja żona będzie pewnie zdrowa i wtedy wolałbym rozpocząć urlop.
Wstała od stołu.
— Ciekawa jestem, czy wtedy zacznie się i mój urlop.
Katenkamp upewnił się, czy Überlender nie wysiadł z powrotem z autokaru. Na razie wszystko grało. Ale też jak dotąd żaden kelner nie podsunął mu dyskretnie paczuszki czy czegoś w tym rodzaju,
Charly spostrzegł Katenkampa, mimo że dzieliły ich przyciemnione szyby hallu hotelowego. Czy też zasygnalizowano mu jego obecność?
Portier otworzył przed Charlym drzwi. W hallu taksówkarz dyskretnym ruchem głowy wezwał Katenkampa na stronę. Przed kioskiem z pamiątkami podał mu dwie koperty z plastyku. — Kelner ma dziś wolne. Nie wiedziałem — powiedział.
Koperty miały tę samą szerokość, ale różniły się długością. Obie zawierały biały proszek. Cukier gronowy?
Żeby to stwierdzić, Katenkamp musiałby rozerwać zatopione brzegi opakowań. Do jednego z nich, nieco szerszego od paska do spodni, dostał się chyba podczas napełniania normalny
87
cukier. Spomiędzy białego proszku połyskiwały małe kryształki. Katenkamp pytająco uniósł brwi.
— Czy wszystko jest tu w porządku?
— Trucizna — szepnął Charly.
— Dlaczego trucizna?
— Nie wiem. — Charly ruszył w stronę wyjścia. — Jestem na dworze — powiedział. — Niedobrze, jak mnie tu zobaczą. Policja ma w hotelu szpicli.
Katenkamp skinął głową. Dlaczego policja nie mogłaby tu mieć swoich ludzi? Wy w końcu też ich macie, pomyślał. Potem pojechał na czwarte piętro.
Z jednego z pokojów wyszła dziewczyna. Pobiegła schodami na dół, trzymając przy ustach chusteczkę. Zza otwartych drzwi klął na nią Arab. Opary czosnku ciągnęły korytarzem, zmieszane z innymi, niezdefiniowanymi zapachami, jakby w pokoju coś gotowano.
Boy nie zwrócił na niego uwagi. Siedział za swoim stolikiem i odfajkowywał pozycje na liście.
Mimo to Katenkamp miał wrażenie, że jego zniknięcie w pokoju 416 zostało dostrzeżone.
Znormalizowane wyposażenie pokojów hotelowych oszczędziło mu czasu, jakiego potrzebowałby, by wstępnie zorientować się we wnętrzu.
W nocy zastanawiał się, gdzie sam ukryłby coś w takim pokoju, i nic nie wymyślił. Aż do wyjazdu przechowanie narkotyku nie stanowiło zresztą problemu. Zakładając, że nie trzeba było liczyć się z rewizją. Ukrycie towaru stawało się rzeczywiście ważne dopiero podczas kontroli na lotniskach.
Czy wczoraj wieczorem Überlenderowi udało się skombinować jeszcze więcej heroiny? Czy też powstrzymano go i dano mu do zrozumienia, że nikomu nie zależy już na kontynuowaniu stosunków handlowych? Czy to Überlender kazał zmieszać heroinę z trucizną, a organizacja podrzuciła próbkę Katenkampowi? Po co Überlenderowi trucizna? I dlaczego kazał dosypać jej do narkotyku? Chciał to podać żonie? W
88
takim razie musiałby ją skłonić, by zrobiła sobie zastrzyk. Czy ona miała już kiedyś doświadczenia z narkotykami? Mało prawdopodobne; z drugiej jednak strony nie można było tego wykluczyć. Najlepiej byłoby po prostu ją zapytać i obserwować reakcję.
Katenkamp wszedł do łazienki. Plastykowe pojemniki były porządnie zatopione. Gwarantowanie wodoszczelne. Zdjął porcelanową pokrywę z nisko zamontowanego rezerwuaru. Nic. Nic poza żyletką, która rdzewiała sobie spokojnie na dnie.
Na półce pod lustrem stały dwie kosmetyczki. Przeszukał je bez żadnych efektów, stwierdzając przy okazji, że Brigitta Überlender woziła z sobą jedynie próbne opakowania kosmetyków. Była chyba doświadczoną turystką. Oszczędzała na wadze.
Zajrzeć pod wykładzinę podłogową, poznaczoną plamami od przypalenia? Przekonał się tylko, że przyklejono ją starannie na całym obwodzie. Łazienka nie kryła chyba już wielu możliwości. Jako skrytka wchodziła jeszcze w grę pusta przestrzeń za zaśrubowanymi drzwiczkami w ścianie. Przebiegały tam rury. Spróbował poluzować śruby za pomocą monety. Były zardzewiałe i ani drgnęły.
W sypialni otworzył drzwi szafy i cofnął się o krok. Nieliczne sztuki bielizny ułożono starannie jedną na drugiej. Nie wyglądało na to, by ktoś ruszał koszule Überlendera. Mimo to podnosił ostrożnie każdą z nich. Bez rezultatu. Dessous, o których mówiła Brigitta Überlender, okazały się licznymi opakowaniami jednorazowych fig. Nie nadawały się na skrytkę.
Sięgnął do kieszeni ubrań Überlendera. Wszystkie puste.
Puste były też przegródki w szafce nocnej.
Zajrzeć pod materace? Było to chyba najgorsze miejsce
89
do ukrycia towaru. W „Queen Hotel” zmieniano bieliznę pościelową co drugi dzień.
Pozostawały właściwie tylko dwie walizki na stelażu. Obie opatrzone dużymi przypinanymi wizytówkami.
Wszystko zależało od tego, czy Überlender czuł się niezagrożony. Mógł po prostu schować towar do walizki i zamknąć ją. Najprawdopodobniej jednak narkotyki leżały na dole, w sejfie w recepcji. Tam było najbezpieczniej.
Walizka Brigitty Überlender nosiła ślady podróży po taśmach transportowych wielu lotnisk. Jeden z rogów zaczynał się już lekko odginać. Skórę spinały tylko ozdobne nity.
Walizka Überlendera wyglądała jak nowa. Kupił ją pewnie dopiero przed tą podróżą. I nie była zamknięta. A więc chyba pusta.
Była pusta, jak stwierdził Katenkamp po odpięciu pasków.
Także zamki w walizce Brigitty Überlender odskoczyły po naciśnięciu. W środku leżało tylko parę pogniecionych prospektów biur podróży.
Katenkamp zamknął z powrotem sfatygowaną walizkę. Dwa nity w rogu dna ledwie się już trzymały. Spróbował wcisnąć je na miejsce. Usłyszał, jak zaskoczyły. A może nie były to wcale nity ozdobne?
Pociągnął za skórzany róg. Trzeba było użyć pewnej siły, ale potem jeden z nitów odpiął się jak zatrzask.
Pod porysowaną skórą leżały dwie koperty z plastyku. Zawartość: biały proszek. Dłuższa paczka miała obcięty róg. Otwór zaklejono starannie bezbarwną taśmą.
Położył obydwie paczki na wieku walizki i porównał z nimi te, które dał mu Charly. Pojemniki wyglądały identycznie. Zawartość też się zgadzała. Paczka z obciętym rogiem zawierała towar z trucizną. Kryształki były nieco mniejsze. Ale żeby to
90
zauważyć, trzeba było porównać je z sobą.
Katenkamp oceniał, że brakowało około 10 gramów heroiny zmieszanej z trucizną. A zatem mniej więcej połowy.
Rozumiał też teraz, dlaczego w torebce z przyborami toaletowymi Überlendera znalazł bezbarwną taśmę klejącą.
Katenkamp odciął róg swojej paczki nożyczkami od paznokci. Potem połowę zawartości wysypał do muszli klozetowej i zakleił paczkę taśmą.
Ostrożnie wsunął opakowania z cukrem gronowym na dno walizki. Na koniec znów zacisnął nity.
Prymitywna skrytka. Zwróciłaby uwagę nawet podczas pobieżnej kontroli.
W łazience qp raz drugi użył nożyczek Überlendera. Dwa długie cięcia — i zawartość obu pojemników posypała się do muszli. Plastykowe torebki pociął na wąskie paski i spłukał wszystko do kanalizacji. Tutaj nie trzeba było zabezpieczać materiału dowodowego. A podczas kontroli na lotnisku Überlender będzie musiał pomyśleć, jak wytłumaczyć pochodzenie obu opakowań z cukrem gronowym. Nie uda mu się wyprzeć zamiaru nabycia narkotyków. Miał pecha, że został oszukany.
Wcale nie on miał pecha. Ona miała. Heroina znajdowała się w jej walizce.
Katenkamp jeszcze raz sprawdził wizytówkę wiszącą na pasku: tak, kłopoty spotkałyby Brigittę Überlender.
Ale interes przeprowadził bez wątpienia Hanns Überlender. Z jej wiedzą? Raczej nie...
Niezła intryga. Trudno o łatwiejszy sposób pozbycia się żony: po dyletancku ukryć narkotyki w jej walizce, a potem ewentualnie dać jeszcze policji dyskretną wskazówkę. Kobieta z całą pewnością wyląduje w okrytym ponurą sławą więzieniu
91
w Bangkoku, a mąż, lecąc spokojnie do Europy, będzie mógł uznać się za wdowca. Rok więzienia za jeden gram... Żadna Europejka nie przeżyje w Bang Kwang trzydziestu lat.
Ale dlaczego jedno z opakowań zostało nadcięte? Żeby przekonać się o jakości lub o prawdziwości towaru? W takim razie podczas tej próby przepadła gdzieś połowa heroiny. Zatrutej heroiny. A była ona zatruta już przed jej dostarczeniem. Überlender nie musiał robić w paczce otworu, aby wsypać do niej truciznę. Organizacja nie wiedziałaby o tym i nie dostarczyłaby Katenkampowi imitacji mieszanki heroiny z trucizną.
Spojrzał na zegarek. Do pojawienia się pokojówek było jeszcze dość czasu. Zaczął systematycznie przeszukiwać pokój po raz drugi. Teraz podniósł także materace i wpełzł pod łóżko.
I tym razem szczególnie intensywnie zajmował się rzeczami Brigitty Überlender.
Sprawdzając jej suknie i kontrolując dotykiem wkładki staników myślał o rozmowie w barze.
Czego dotyczyły jej sugestie?
8
— Uspokój się — powiedział Doc. — Jeszcze żyjesz. W końcu to wszystko jedno, kto odegrał rolę anioła-wybawiciela.
Jurgen otulił wychudłe ramiona cienką, bawełnianą koszulą.
— Nie rozumiem tego wszystkiego. Nic nie zauważyliście?
— Byliśmy trochę na mieście. Myślisz, że będziemy jeszcze bawić się w nocnych stróżów tej dziury? Kładź się z powrotem. Zajmiemy się tym ptaszkiem.
92
— Muszę się stąd wydostać. — Jurgen sięgnął pod wyświechtany materac. Wyciągnął płócienny worek i grzebał w jego zawartości. — Znacie kogoś, kto przedłuża paszporty? Mój jest już przeterminowany. I wiza też.
— Na razie nie znamy nikogo. Ale w zasadzie wszystko możesz tu załatwić. Najlepiej od razu spraw sobie nowy paszport. To tylko kwestia ceny. Ile możesz wyłożyć?
— Zupełnie nic. Jestem goły. — Jurgen przysłonił oczy dłonią. — Tak tu jasno. Zamknij drzwi. Nie mogę tego wytrzymać.
— Za jasno ci? Jesteś na samym dnie dołka.
— Muszę się stąd wydostać. — Podciągnął nogi pod siebie i przetoczył się na bok. Potem oparł się na ramionach. Klęczał na materacu ze zwieszoną głową.
— Gdzie chcesz jechać?
— Do Japonii. Do klasztoru sekty zen — wyszeptał Jurgen. — Indie też nie są tym, o co chodzi. Każdy guru chce tylko twoich pieniędzy. W Japonii można zapomnieć.
Doc z namysłem pokiwał głową.
— Tak, Japonia jest w modzie. Najnowszy bzik. — Wraz z drewnianym klocem, na którym siedział, przysunął się bliżej do Jurgena. — Ale niech ci się nie zdaje, że oni czekają tam na ciebie. Czekają tylko na pieniądze, których i tak nie masz. Jeżeli została ci odrobina oleju w głowie, pójdziesz z paszportem do ambasady i opowiesz im coś w miarę wiarygodnego. Opowiedz, że uprowadziły cię na północy plemiona górskie. Wymyśl coś. Muszą ci pomóc.
— Naślą tylko na mnie Tajlandczyków.
— Nie ma przeciwko tobie żadnych dowodów. Musisz po prostu zgłosić się do ambasady, a wtedy Tajlandczycy nie będą już ci mogli wiele zrobić. Zamkną cię na parę dni, a potem odeślą.
93
— Dokąd? — Jurgen próbował się podnieść.
— Do Niemiec, gdzie jest twoje miejsce.
— Chcę do Japonii — jęknął Jurgen. — Nie do Niemiec.
— Bredzisz. Ambasada to nie biuro podróży. Ciesz się, jeżeli w ogóle ruszą tyłki i zrobią coś w twojej sprawie. Jasne?
Jurgen opadł z powrotem na materac.
— Jesteś lekarzem, musisz mi pomóc — szlochał.
— Nie mogę pomagać każdemu cholernemu ćpunowi. Dla mnie możesz tu sobie umierać. Jak długo nie pozbierasz do kupy resztek rozumu, nikt ci nie pomoże. Nie będę przecież dostarczał ci codziennie towaru.
— Wiem — powiedział Jurgen zmęczonym głosem. Ślina spływała mu z kącika ust.
— Dostaniesz najwyżej jeszcze jedną działkę, żebyś chociaż trochę podniósł się na nogi i nie dotarł do ambasady w charakterze denata. Czy może koniecznie chcesz odbyć powrotny lot w cynkowej trumnie?
— Proszę — skamlał Jurgen. — Szybko. Ja... Tak, to z ambasadą jest w porządku. Dawaj herę.
— Powoli.
— Już nie wytrzymam! Wiesz, co to znaczy być na głodzie?
— Nie umiera się od tego. Tylko tak się zdaje. Najpierw dostaniesz coś do jedzenia.
— Nie mogę. Wyrzygam wszystko od razu. — Jurgen odwrócił się do ściany i przycisnął żołądek pięściami.
— Bardzo możliwe. Ale zawsze coś zostanie w środku. — Doc podniósł się z drewnianego kloca. — Postawimy cię na nogi. Możesz być pewny.
— Daj mi działkę! Wtedy stanę na nogi. Nie wiesz przecież nawet, co jeszcze muszę zrobić. Muszę go znaleźć!
94
— Kogo?
— Jest w mieście.
— Kto jest w mieście?
— On. Ale ciebie to nic nie obchodzi. Moja sprawa.
— Nie ma żadnych twoich spraw. — Doc pochylił się nad chłopcem. — Nas to też interesuje.
Dłonie Jurgena wędrowały po ścianie z desek.
— Jeżeli to rzeczywiście był on, to... On chce mnie wsypać. Naśle na mnie gliny. Ale przedtem ja go zabiję!
— O kim ty właściwie mówisz?
Jurgen milczał. Potem mruknął:
— No, on... mój ojciec.
Doc pochylił się, przechodząc przez otwór w ścianie. Od zewnątrz zamknął drzwi na rygiel.
Na górze, na galeryjce, stali Tramp i dziewczyna. Doc wspiął się do nich.
— Wyprowadzamy się stąd.
— A dokąd to? — spytał Tramp. — Chętnie zamieszkałbym w „Hiltonie”, ale...
— Ja tam się wyprowadzam. Na tyle cenię własne bezpieczeństwo, żeby zapłacić za dzień 20 bahtów więcej. Chłopak jest trefny. Nie chciałbym tu być, jak zjawią się gliny.
— Jest na głodzie — powiedziała dziewczyna. — Tacy zawsze coś zmyślają.
— W jego zmyśleniach jest pewna metoda. Opowiedziałem mu, że jakiś facet chciał go zabić. Nawet się nie zdziwił. Myśli, że to mógł być tylko jego stary. Powiedział, że on ma w tym wprawę.
— Sam widzisz, że mu odbija — wtrąciła dziewczyną,
— Dlaczego ktoś miałby chcieć go zabić? — Tramp zaśmiał się ochryple. — Przecież to się nie opłaca. Spokojnie można zaczekać, aż sam wykorkuje.
Dziewczyna zagryzła wargi.
95
— Jak sądzisz, co za gra odchodzi tu za kulisami? — spytał Tramp.
Doc machnął lekceważąco ręką.
— Wcale mnie to nie interesuje. W nic się nie dam wciągnąć. Jak tylko mowa o glinach, to mnie już nie ma. Kiedyś spędziłem noc na posterunku. Wystarczyło mi. Wolałbym zachować resztkę zębów trzonowych.
— No, jak uważasz... — Tramp wzruszył ramionami. — Przeprowadźmy się w takim razie.
— Ale przecież nie możecie tego zrobić! — zaprotestowała dziewczyna. — On...
— Jak się nie zmyjemy, możemy wpaść razem z nim — powiedział Doc. — Lepiej opowiedz dokładnie, skąd wytrzasnęłaś towar.
— Przecież opowiadałam.
— Jeszcze dokładniej — upierał się Tramp. — Gadaj wszystko po kolei.
— Nie ma o czym gadać. Ten facet stał tam i kiedy zauważył, że chcę kupić towar, zapytał, czy to dla Jurgena. Powiedziałam, że tak. Przecież to prawda.
— I to wszystko? — spytał Tramp.
— Tak. On zapytał tylko, czy ja też sobie strzelę. Powiedziałam, że nie. Przecież nie biorę. — Dziewczyna przesunęła się wzdłuż balustrady do schodów.
Doc stanął w przejściu.
— Jak ten facet wyglądał?
— Jak turysta.
— A jak wyglądają turyści? — spytał Tramp.
— Miał na sobie nowe ubranie safari. Nie jest specjalnie wysoki. Trochę wyższy ode mnie. Ma brzuch.
— Bardzo wyczerpujący opis — uznał Tramp.
— Może miał jeszcze brodę? — wypytywał Doc. — W końcu okaże się, że nosił słomkowy kapelusz.
— Nie. Okulary słoneczne. I ani trochę nie był opalony na twarzy. — Dziewczyna zrobiła bezradny gest. — No, typowy turysta.
96
— Nie taki znów typowy. — Tramp chwycił dziewczynę za ramię. — Co to by się działo, gdyby wszyscy turyści rozdawali truciznę.
— Puść ją — powiedział Doc. — Inaczej opowie nam po prostu to, co chcemy słyszeć. Kolor włosów?
— Nie zwróciłam uwagi. Zdaje się, że nie ma ich zbyt dużo.
— Blady, gruby i łysy — powiedział Doc. — Turysta jak z książki z obrazkami. Nie masz specjalnej fantazji.
Tramp popukał się w czoło.
— W porządku — powiedział Doc. — Więc facet lata po Bangkoku i rozdaje truciznę. Akurat przed „Thai-Sun-Hotel”... A my mamy w to wierzyć.
— Przecież to nie moja wina.
— Miejmy nadzieję. — Tramp wsunął rękę pod koszulę i zaczął się drapać.
— A więc spróbujmy uwierzyć — powiedział Doc. — W takim razie chodziło mu o tego chłopaka z dołu.
— O tę biedną ofiarę? — Tramp zaśmiał się bezgłośnie.
— Może on jednak nie bredzi. Zawsze sądziłem, że cierpi na manię prześladowczą.
— Bo i tak jest — wtrącił Tramp.
— Niekoniecznie — powiedział Doc. — Ta jego historia może być prawdziwa.
— A kto go prześladuje? — dopytywała się dziewczyna.
— Jego stary — rzekł Doc.
— To absurd! — zacietrzewił się Tramp. — Przecież nie może warować tu całymi dniami i czekać, żeby ktoś wziął towar dla chłopaka.
— Towar był w kopercie — powiedziała dziewczyna. — Było na niej nazwisko. Może chciał mu ją oddać.
— Czemu nie mówiłaś od razu? — Doc oparł się o drzwi jednego z pokojów. — W kopercie, to już brzmi lepiej.
97
— W tym ansztalcie nie doręcza się przecież poczty. — A kopert z jakąkolwiek zawartością nigdy nie zobaczysz na oczy — stwierdził Tramp.
— On przecież nie musiał o tym wiedzieć — powiedział Doc. — W każdym razie już trochę mniej pachnie to przypadkiem.
— To chyba ja byłam tym przypadkiem — mruknęła dziewczyna.
Tramp splunął w dół, na podwórko.
— Zastanówmy się wobec tego, dlaczego chłopak miał umrzeć.
— Nie warto łamać sobie głowy — Doc podciągnął wystrzępione spodnie. — Ten facet może nam sam powiedzieć.
— Tylko najpierw musicie go znaleźć — powiedziała dziewczyna.
— Bardzo słusznie — Tramp skinął głową. — Są jednak kobiety, które potrafią myśleć logicznie. Możesz nam się przydać. Poza tym, w przeciwieństwie do nas, znasz tego pana.
— Jutro muszę jechać dalej, do Malezji. Chcę spotkać się z moim chłopakiem w Sungai Galok.
— To pozdrów ode mnie zawiadowcę stacji — powiedział Doc. — Jest moim przyjacielem. Poza tym: kto tu mówi o jutrze? Zaczniemy go szukać już dzisiaj. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. A jeżeli nie kłamałaś, i tobie kapnie parę marek. Potrzebne ci nowe ciuchy. W tym stroju miałabyś w Malezji kłopoty.
— Nie lubią nas tam — wyjaśnił Tramp.
— Nie możemy przecież latać w kółko po mieście i liczyć na to, że go spotkamy! — zaprotestowała dziewczyna.
— Rzeczywiście nie możemy — Doc wyszczerzył zęby w uśmiechu. — A już całkiem nie możemy tego robić ze słabą kobietą na holu. Ale jeżeli on jest turystą, to odwiedza określone miejsca. Dziś mamy środę... — Przekrzywił głowę. — W
98
środy niemieckie biura podróży mają w programie Grand Palace. — Spojrzał na zegarek. — Jeszcze zdążymy.
— Grand Palące jest dobry — powiedział Tramp. - Wszyscy idą tam jednym wejściem.
— A przed wejściem jest restauracja — powiedział Doc. — Usiądziemy na zewnątrz i poczekamy, aż ten pan się pojawi. Gdyby się nie pojawił, spędzimy miłe przedpołudnie.
— Nieźle — stwierdził Tramp. — Widać teraz korzyści z tego, że kiedyś bawiłeś się w przewodnika po mieście.
— Nigdy więcej. Baran-przewodnik dla stada turystów. Zasrane zajęcie.
— A ty — Tramp zwrócił się do dziewczyny — dyskretnie go nam pokażesz. Bez ciebie zostaniemy na lodzie. Ale nie próbuj zbijać na tym kapitału.
— Nie weźmiemy z sobą Jurgena? — spytała dziewczyna.
— Nie, tylko nie to! — Tramp energicznie pokręcił głową. — On jest tylko balastem. Gdy będzie nam potrzebny, postawimy go jakoś na nogi.
— Czy nic mu się nie stanie, kiedy nas tu nie będzie? — dopytywała się dziewczyna.
— Nie grozi mu zbyt wiele — powiedział Doc. — Wcale nie jest tak bardzo w dołku. Jak sam uważa. W najgorszym razie rozpłynie się z żalu nad sobą.
— Teren pałacu obejmuje powierzchnię 218 400 metrów kwadratowych. Długość otaczających go murów wynosi 1900 metrów. Zbudowano go w roku 1783. Weszliśmy do obiektów pałacowych przez wielką, podwójną bramę i z lewej strony widzimy teraz duży budynek, w którym znajduje się królewska sala audiencyjna. Królowie rezydowali pierwotnie po drugiej
99
stronie rzeki i dopiero Rama I przeniósł dwór tajlandzki w to miejsce, gdzie powstały zabudowania będące połączeniem pałacu i świątyni.
Zupełnie mnie to nie interesuje. Ależ ona klepie! Tym tonem czyta się akty oskarżenia. Taka sama litania. Tylko treść inna. I w ogóle. A przecież można kupić przewodnik, w którym opisano to wszystko dużo dokładniej. Pokazują nam pałac królewski. Powinni zorganizować wycieczkę po slumsach. Mógłbym opowiedzieć im to i owo. Trochę chodziłem po okolicach portu. Nawet wieczorem, kiedy człowiekowi naprawdę robi się tam nieswojo. Ta blond krowa powinna przerwać chociaż na chwilę. Mógłbym zaprowadzić tę gapiącą się grupę do spelunek, gdzie za 20 marek robi się rzeczy, które u nas kosztują dziesięć lat więzienia. Na szczęście nieco się z tym wcześniej zapoznałem. W każdym razie teoretycznie. Będąc sędzią ma się nad innymi tę przewagę, że można zetknąć się z osobnikami, którzy wiedzą takie rzeczy. Sędzia może zadać każde pytanie, nie zwracając na siebie uwagi. W najgorszym razie zdenerwuje obrońcę. Ale dealerowi zadawałem właściwe pytania. Chciałem, żeby dokładnie opowiedział mi o wszystkim. Tak dokładnie, że protokolant zapytał mnie podczas przerwy w rozprawie, czy szukam pracy w tej branży. Obwiniony mówił prawdę, punkt po punkcie. Teraz muszę to przyznać. Taki jeden, który hurtowo eksportował towar z Bangkoku. Bardzo wylewny chłopak. Podał mi nawet hasło. Kto wie, czy inaczej wyszedłbym cało z tej spelunki w porcie. Mimo to ściągnąłem na siebie pewne podejrzenia. Normalnie handluje się tam na kilogramy. Ale przecież można zażądać próbki, zanim zawrze się większą transakcję.
— Tak zwany Budda Szmaragdowy wykonany jest z jednego bloku nefrytu. Dla Tajlandczyków stanowi obiekt czci
100
narodowej. O istnieniu tego posągu wiadomo od 1464 roku. Wtedy znajdował się jeszcze w Chiengrai. Stamtąd trafił do Lampang, a potem król Ti-lok z Lannatei kazał przewieźć go do ówczesnej stolicy Chiengmai. Z biegiem historii Budda jeszcze wiele razy zmieniał miejsce pobytu. Wywieziono go nawet za granicę. Ale król wysłał ekspedycję karną i kazał jej odzyskać Szmaragdowego Buddę. Kiedy król Rama I zakładał potem miasto Bangkok, zabrał statuę do swojej nowej rezydencji.
Co mnie obchodzi ten ich margarynowy król*. Jeśli chodzi o mnie, moglibyśmy wyjechać już dzisiaj. Jedno, co pewne, to że nie będę już brał udziału w wycieczce do Pattaya. Spełniłem moją misję. Szczeniak nie żyje. Tego mi jeszcze brakowało, żeby ona go tu wygrzebała. Właściwie nie ma na to żadnych szans, ale zdarzają się różne przypadki. A przypadki należy w miarę możliwości wyeliminować. Niech ten Katenkamp zedrze sobie obcasy. I tak nie odszuka osoby, która już nie istnieje. Nawet jeżeli ktoś zada sobie trud i zawiadomi ambasadę, oni przecież także nie staną na głowie. Po prostu znajdą trupa z papierami na nazwisko Jurgen Überlender. Odpowiednie zawiadomienie wyląduje kiedyś może w mojej skrzynce na listy. Ciekaw jestem, jaką podadzą przyczynę śmierci. Rąbnął sobie złoty strzał. Ten strzał rzeczywiście był na wagę złota. Sam go spreparowałem. W każdym razie zleciłem, by go spreparowano. Za pieniądze zrobią tu chyba wszystko. Albo po prostu miałem szczęście i od razu trafiłem na odpowiednich ludzi.
— Nad oknami znajdują się sceny z życia Buddy. Zaczynają się w narożniku południowo-zachodnim narodzinami, dzieciństwem i młodością. Po stronie wschodniej widzą państwo
* Margarynowy król — „Rama” to nazwa popularnego w RFN gatunku-margaryny (przyp. tłum.).
101
kuszenie i oświecenie Buddy
Oświecenie. To ja doznałem oświecenia kiedy mimochodem zapytałem dealera, gdzie w Bangkoku można się zaszyć, kiedy jest się już u kresu sił. Bóg jeden wie, że z przedmiotem rozprawy nie miało to nic do czynienia. Ale wolno mi przecież zadawać pytania. Przewodniczę rozprawie, proszę obrony, a więc należy uznać z góry, że znane mi są przepisy dotyczące procedury procesów karnych. Poza tym mam tu możliwość zdobycia od pańskiego mandanta pewnych informacji. Bardzo ważnych informacji... Katenkamp nigdy nie znajdzie tej śmierdzącej dziury. A jeżeli nawet, to będzie już pusta. Ludziom zadającym pytanie nie odpowiada się tam inaczej niż wzruszeniem ramion. Szczególnie gdy są to pytania o zmarłych. Uśmiechać się stale. Nawet podczas ogłaszania wyroku. Przekroczyłem wtedy wymiar kary postulowany przez prokuratora. Z uśmiechem. Oczywiście, uwzględniono gotowość oskarżonego do składania zeznań. Właściwie powinienem potraktować ten wyjazd jako podróż szkoleniową i odciągnąć jego koszta od sumy podatkowej. Zapoznaję się na miejscu ze stosunkami panującymi w metropolii międzynarodowego handlu narkotykami. Jednej z najniebezpieczniejszych metropolii. Wciąż jeszcze bierzemy się za tych ludzi w zbyt miękkich rękawiczkach. Chłopak powinien się cieszyć, że nie trafił tu przed Kadiego. Na pewno dostałby dożywocie.
— Na tarasie północnym mamy dalsze trzy interesujące budynki. Jeden z nich to biblioteka. O jej fasadzie zachodniej mówi się, że jest najpiękniejsza w całym Bangkoku. Dalej widzą państwo mauzoleum rodziny królewskiej. Znajdują się w nim...
Wszystko mi jedno, co się w nim znajduje. Królewskie trupy. Interesuje mnie raczej dziewczyna z tymi dwoma facetami.
102
Przez cały czas włóczą się koło nas Stale w odpowiedniej odległości. Udają, że ciekawi ich każdy kamień. Gdyby nie dziewczyna, w ogóle nie zwróciłbym na tych dwóch uwagi. Sporo ludzi się tu kręci. Ten chudy robiłby nawet możliwe wrażenie, gdyby nie długie włosy. Ma kudły aż do ramion. Twarz o przyjemnych rysach. I niezła postawa. Mimo to naturalnie widać, że zszedł na psy. Ten drugi dźwiga tylko po mieście własne sadło. Twarz jak pączek, bez wyrazu. Zaawansowana łysina. Facetowi brak rasy. Ale dziewczyna. Wydaje mi się, że skądś ją znam. Właściwie nie do pomyślenia, żebym już kiedyś ją spotkał. Chyba wszystkie farbują sobie włosy henną, kiedy wypuszczają się w świat. Śmieszna mania dopasowywania się do innych. Szczupła, blada twarz. Chuda. Prawie niedożywiona, o ile można to stwierdzić z takiej odległości. Typ osoby, która wciąż szuka ostatecznych prawd. Jedna z tych leptosomatycznych kobiet, które dawniej szły do klasztorów. Dzisiaj ciągną całymi chmarami przez Trzeci Świat i szukają oświecenia w błocie. Nie zbliżają się. Ale ten jej gruby, hinduski łańcuch na kostce u nogi... I spódnica z batiku... Przecież to jej wsadziłem do ręki truciznę! Miałem wtedy więcej szczęścia, niż mogłem oczekiwać. Nie musiałem pokazywać się osobiście w tym „Thai-Sun-Hotel” — hotel, to dobre! A ona powiedziała prawdę. Sama nie używa narkotyków. Przecież jeszcze żyje. Czyżby Jurgen włóczył się po świecie razem z nią? Przecież ci tak zwani indywidualiści najczęściej zbierają się w grupki. A więc zwiedza teraz pałac królewski. Czemu nie? Zdarza się. Zdaje się, że bardzo interesuje ją architektura. Wciąż gapi się gdzieś w górę. W ogóle nie zwraca uwagi ha naszą grupę. Ale ci dwaj faceci ciągle tu patrzą. Tak dyskretnie, że aż niedyskretnie. Może interesują ich kobiety. Mimo że w grupie nie ma ani jednej istoty
103
płci żeńskiej, która byłaby warta spojrzenia. Poza Brigittą. Tylko że ona stoi z przodu, obok przewodniczki. Gdzieżby indziej? Dziwię się tylko, że jeszcze nie robi notatek. Obiektem źle skrywanej ciekawości tego tria jestem więc chyba ja. Bo kto? Niepokoi mnie ta dziewczyna. Nie sądzę, żeby plątała się tu przypadkowo. Jestem obserwowany! Spokojnie! Trzeba się najpierw upewnić. Niepewność psuje nerwy. A mocne nerwy będą mi potrzebne, gdyby okazało się, że moje przypuszczenia są słuszne. Właściwie to idiotyczne. Znaleźli mnie w milionowym mieście. Ale nawet milionowe miasta funkcjonują według pewnego systemu. W końcu każdy porusza się w określonych okolicach. Człowiek, który o tym wie, może szukając kogoś w dużym stopniu wykluczyć przypadek. Musi tylko zacząć w odpowiednich miejscach. Tak jak ja zacząłem poszukiwania Jurgena...
— Proszę wybaczyć: czy pośród tych królewskich przepychów znajduje się również urządzenie tak przyziemne jak toaleta?
— Tak, z przodu, przy wejściu. Znajdzie nas pan potem. Albo spotkamy się przy autokarze.
— Proszę się nie obawiać. Na pewno przyjdę na czas.
To spojrzenie Brigitty! Zupełnie jakbym zamierzał sprofanować świątynię. A więc powoli oddalić się od grupy. Właściwie to już wcześniej mogłem wpaść na taki pomysł. Nawet niezależnie od tych trojga. Co mnie obchodzi cały ten historyczny kram. Wejście? W prawo, obok lwów koło świątyni. Powoli. Tylko nie biegiem. Tak, brama z posągami wojowników. Znowu w prawo. Okrążyć małą świątynię i zatrzymać się. Nie wolno mi przecież zabłądzić.
*
104
— Patrzcie, on się zmywa — powiedział Tramp.
— Zdaje się, że pytał tylko o toaletę — stwierdziła dziewczyna.
— Jeszcze będzie miał pełne portki. — Tramp przykucnął i wetknął luźne końce sznurowadeł w tenisówki. — Potem.
— Powoli — powiedział Doc. — Tu nic mu nie możemy zrobić. Pałacu pilnuje wojsko.
— Myślisz, że zwróci się do straży? — Tramp chciał już ruszyć przed siebie. — Na to nie może sobie pozwolić.
— Popatrz na siebie — powiedział Doc. — Już tylko z powodu wyglądu ma straże po swojej stronie. Jeżeli dobrze znam tych chłopców, przyskrzynią nas, a jego puszczą. Wszystko jedno, co powiemy.
— Zwieje nam — rzekł Tramp z naciskiem.
— Co najwyżej mógł zacząć coś podejrzewać. — Doc zatrzymał Trampa w miejscu. — Teraz wykręci parę rund, żeby stwierdzić, czy w ogóle interesujemy się nim.
— To na pewno on — powiedziała dziewczyna.
— Pięknie — uznał Doc. — W takim razie weźmy się za tę sprawę w spokoju.
— Capniemy go w kiblu — powiedział głośno Tramp.
— I co chcesz z nim tam zrobić? — spytał Doc. — Do jego forsy dorwiemy się tak czy siak dopiero w hotelu. A nawet to nie jest pewne. Jako posłuszny turysta zdeponował czeki podróżne w sejfie. I raczej nie wyciągnie ich stamtąd ot tak sobie. Nie mówiąc już o tym, że ich nie podpisze. Idealnie byłoby, gdybyśmy spowodowali, żeby sam je zrealizował. Inaczej będziemy musieli postarać się opchnąć je na czarnym rynku. Po marnym kursie.
Twarz Trampa wydłużyła się.
105
— Jak długo nie wiemy, gdzie mieszka, nie mamy szans zobaczyć nawet nędznej marki.
— Tylko spokojnie — powiedział Doc. — Zwiedzanie kiedyś się skończy. Zapytam potem pilotkę, gdzie mieszka ta grupa. To najmniejszy problem. Może nawet ona zna go bliżej. To typ, który od razu śmierdzi każdemu pilotowi. Cała ta wycieczka w ogóle go nie interesuje. Ale później będzie narzekał.
— Naprawdę byłeś kiedyś w Bangkoku pilotem grup turystycznych? — spytała dziewczyna.
— Przewodnikiem po mieście. — Doc podniósł głos. — A teraz, proszę państwa, wchodzimy do sali audiencyjnej ze słynnym tronem z macicy perłowej, osłoniętym białym parasolem z dziewięciu elementów, znakiem formalnie ukoronowanych królów. Wskazuje on, że rządzi teraz Rama IX. Mógłbym w każdej chwili zastąpić tę ciotkę.
Nie idą za mną. Dałem się wyprowadzić z równowagi. Mimo to ta dziewczyna... A właściwie dlaczego nie miałaby obejrzeć sobie pałacu? W końcu każdy turysta tu kiedyś zagląda. Ale jeżeli mnie rozpoznała, to najpóźniej teraz opowiada tym dwóm, że to ja byłem człowiekiem, który wcisnął jej towar do ręki. Dziwne typy. Pewnie jej ogiery. Że też ci włóczędzy zawsze muszą łazić grupami. Grupowi indywidualiści. Jestem kompletnie mokry. Nie tylko od tego cholernego upału. A przecież nie ma żadnego powodu do zdenerwowania. Dziewczyna może dużo opowiadać. Po prostu wszystkiemu zaprzeczę. Zeznanie przeciwko zeznaniu. A potem zobaczymy, komu uwierzą — tej dziwce czy mnie... Ale mimo to lepiej byłoby zniknąć stąd. W ogóle nie powinno dojść do konfrontacji. Kiedy okaże się, że jestem ojcem zmarłego chłopaka, moje akcje nie będą stały najlepiej. Teraz powoli ruszę do wyjścia. Gdyby czegoś
106
ode mnie chcieli, muszą mnie tam łapać... Ale na razie gdzieś przepadli.
Katenkamp położył klucz do pokoju na stoliku boya, który zajęty był czymś na drugim końcu korytarza.
Trzeba było jednak zdeponować gdzieś przynajmniej próbki proszku z obu opakowań, myślał. Jako materiał dowodowy. Ale nie jestem na służbie, a z faktu, iż mam heroinę, mogliby ukręcić mi tu sznur na szyję. Sprawa nie jest tego warta. W ogóle zdaje mi się, że znalazłem się na bocznej scenie. Klucz do całej afery leży gdzie indziej. Może w Hamburgu? Tam przynajmniej będę znowu na służbie...
Poszedł do Eryki i zamówił jej śniadanie do pokoju.
— Jakie plany masz na dziś?
— Spacer taksówką.
— Proszę, tylko odrobina masła. Muszę przecież odzyskać siły. Jadłeś już śniadanie?
— Tak, na dole. Miałem coś do załatwienia.
— Wychodziłeś?
— Mały obchód po hotelu.
— Jesteś niepoprawny.
— Inni ludzie też.
— Nie zbywaj mnie takimi uwagami. Co odkryłeś?
— Chyba lepiej, jeżeli będziesz wiedziała jak najmniej.
— Zdaje się, że prowadzisz bardzo niebezpieczny tryb życia — powiedziała Eryka. — A ja leżę tutaj i muszę jeszcze bać się o ciebie.
— Nie ma powodu do niepokoju. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy nie pracowało mi się tak wygodnie. Wygląda na to, że przypadł mi zaszczyt działania pod najwyższą ochroną. Mogę liczyć na pomoc w każdej sytuacji. Aż do pewnego punktu.
— A ja powiedziałabym, że manipulują tobą.
— Nie mogę wykluczyć i tego. Jestem nawet przekonany, że
107
przynajmniej stale mnie obserwują. Na szczęście.
— Trochę mnie to uspokaja — powiedziała Eryka. — Są wobec tego pewne szanse, że cię od razu nie zamordują.
— Dopóki nie przekraczam pewnych granic, czuję się całkiem bezpieczny.
— A więc jednak nie całkiem bezpieczny — stwierdziła. — Respektowanie granic nie należy do twoich mocnych stron.
— W tej sprawie jednak tak. Patrząc na rzecz globalnie, chodzi tu o milionowe sumy. Życie ludzkie niemal się w takich przypadkach nie liczy. Z drugiej strony zdaje mi się, że grają ze mną czysto. Ostrzegają, gdy posuniesz się za daleko. Zaczynają od przecinania opon. Nie znam jeszcze dalszych form ostrzegania.
— Ostatnią formą jest pewnie podcięte gardło. Znając cię... Mam więc widoki na powrót w charakterze wdowy — powiedziała ironicznie. — Mógłbyś sprawdzić, ile kosztuje czarny jedwab. Jak już, to wolałabym być piękną wdową.
— Zdaje się, że kolorem żałoby jest tutaj biel. Ale mogę się mylić.
— Bylebyś tylko nie mylił się w innych sprawach. — Sięgnęła po jego dłoń. — Czy wyświadczenie przysługi sędziemu jest naprawdę aż tak ważne? Od kiedy to przejmujesz się swoją karierą?
— Sędziowie nie mają na szczęście żadnego wpływu na nasze kariery, inaczej rzeczywiście lepiej byłoby trzymać się z dala od tej sprawy i iść do najbliższego salonu masażu.
— Nie pozwalaj sobie!
— No to muszę chyba ciągnąć to dalej. Nie chodzi o to, żebym się bez tego nudził. Teraz już nie. Miasto oferuje to i owo. Ale rozbudzono moją ciekawość.
Eryka sięgnęła pod poduszkę.
108
— Chcesz wziąć z sobą tego małego Buddę? Może ochroni cię przed następstwami ciekawości.
— Na razie go zatrzymaj. Znam kogoś, komu bardziej by się przydał. A więc pilnuj go.
9
To było straszne! W ogóle nie wiem, jak przeżyłem. Głód to piekło! Zdaje ci się, że nie masz już głowy. W jej miejscu jest tylko głęboka dziura. Nie wiesz też, czy masz ręce i nogi. Ale ponieważ czujesz bóle, musisz jeszcze żyć. Aż przestanie docierać do ciebie nawet ból. Wtedy łamiesz się wewnętrznie. Nie masz już związku ze sobą. Może nawet zdajesz sobie jeszcze sprawę z tego, że jęczysz i krzyczysz, ale masz też uczucie, że to wcale nie jesteś ty. Dlatego też nie czujesz, że umierasz. To przecież nie ty. Ty sam stoisz obok siebie, a bóle stały się tobą. Czysty obłęd. Chcesz się ruszyć, pójść .w miasto, postarać się zdobyć działkę — ale nie możesz się już ruszyć. Czekasz, aż to wszystko się skończy, a jednocześnie wiesz jeszcze, że nic nie może się skończyć bez towaru. Ale... Błędne koło.
W którymś momencie musieli mi pomóc. Nie dotarło do mnie nawet, kto to był. Ktoś założył mi opaskę na ramię... Jeżeli już raz byłeś high, nigdy nie pozbędziesz się tego uczucia. To prawie pół efektu. Wiesz, że zaraz przyjdzie wyzwolenie. Bóle znikną lada chwila. Znowu znajdziesz się na górze; będziesz jednością.
Nie wiem, co mi wstrzyknęli. Ale musiał to być niesamowicie dobry towar. Znowu jestem high. Tak naprawdę high, po raz pierwszy od dawna.
Nawet postawili koło mnie jedzenie. Muszę spróbować wmusić
109
w siebie chociaż trochę tych śliskich klusek i sosu. Pewnie od razu wszystko zwymiotuję. Normalna rzecz. Masz to, czego naprawdę potrzebujesz, i twój organizm nie chce już nic więcej. Trzeba to jednak jakoś przezwyciężyć. Muszę odzyskać energię.
Kluski wyglądają jak długie, białe robaki. Obrzydliwe. A czerwony sos jest jak krew... Może pójdzie, jak zamknę oczy. Żeby zjeść chociaż połowę. Chociaż garść. Gdyby hera nie działała tak na żołądek. Kluski prześlizgują mi się między palcami. Żołądek ich nie chce. Ale musi, bo ja chcę stąd wyjść! Po mieście łazi mój stary. Muszę go dostać. Zabiję go. Tu nie jest nietykalny. Tutaj... Zacisnąć zęby. Utrzymać jedzenie w środku. Przełknąć. Akurat teraz musiałem wpaść w ten dół... Jakoś poszło. Mogę się nawet poruszać.
Dali mi superstrzał. Kto wie, co to było. Wydaje mi się, że przepełnia mnie siła. Taki stan może utrzymać się przez dwie do trzech godzin. W tym czasie muszę znaleźć starego. Potem wszystko zacznie się od nowa. Możliwe, że tym razem będzie to już koniec. Nie pomogą mi drugi raz. No i co z tego? Obydwaj skończymy w Bangkoku. Stary i ja. Mnie już i tak nic nie może się stać. Nie dostanę towaru. Tutaj nikt nie współczuje ćpunowi... Ambasada? Wystawią mnie do wiatru. Albo gliny zwiną mnie jeszcze przed ambasadą. Przecież jej pilnują.
Bomba! Stoję! Czuję się świetnie. Trzeba to wykorzystać. Potem niech sobie ze mną robią, co chcą. I tak to już do mnie nie dotrze. Czy będę jeszcze w stanie cieszyć się z tego, że stary nie żyje?
Zamknęli mnie w tej cholernej budzie. W pokoju dla umierających, jak nazywają tę dziurę. Można tu mieszkać za darmo, aż człowiek przeniesie się na tamten świat. Ale na razie zjechałem jakoś ze ślepego toru. A drewno jest zbutwiałe. Wystarczy kopnąć. Jeszcze raz... Tak.
110
Słońce świeci za jasno. Ale jestem na dworze. Mam nadzieję, że w kranie będzie woda. Albo w ogóle nie ma wody, albo akurat Chińczyk ją zakręcił... No, nawet woda jest. Mogę przynajmniej zmyć z rąk ten czerwony sos. Wygląda jak krew. Prawdziwej krwi nie zdążę już pewnie zmyć. Wyglądam chyba jak ostatni włóczęga. Ale teraz to bez znaczenia.
Jeszcze 20 bahtów. Mogę za nie trzy razy przejechać przez miasto autobusem. Normalnie jeżdżę na gapę. Uwieszam się na zewnętrznych stopniach. Będę nawet musiał pojechać na gapę. Potrzebuję tych 20 bahtów, żeby kupić porządny nóż. Dostanie nim w ten swój tłusty brzuch. Zakłuję go jak świnię.
Ale teraz jazda stąd. Zdaje się, że i tak jestem ostatnim lokatorem. Wcześniej urządzali obławę przynajmniej co drugą noc. Nawet to przestało się opłacać. Dziura przestała ich interesować... Doc to jednak snob. Delektuje się pobytem w tej melinie jak dziecko milionera kawałkiem chleba z margaryną, który dostanie od dozorcy. Jak będzie miał dość, pociągnie dalej. Jako lekarz może jechać wszędzie. Im uboższa okolica, tym bardziej potrzebują lekarza. Żeby w zamian za swoje wysiłki poodkurzał sobie ich antyki... Dla niego wyciągną z wiejskiej świątyni wszystko, co będzie mógł dobrze opchnąć. A Tramp pasożytuje u jego boku. Zdaje się, że pojawiła się jeszcze dziewczyna. Ciekawe, czego tu szuka. Ktoś dał jej kompletnie przestarzały adres. „Thai-Sun-Hotel” wyszedł z mody.
Teraz w drogę! Tam niedaleko siedział pucybut, a zarazem łatacz obuwia. Minidealer i ostatnia pomoc w najtrudniejszych przypadkach. Nie ufam temu facetowi. Zdaje się, że siedzi tu, żeby nas pilnować. Na wysuniętej placówce. Założę się, że to on daje bossom znać, kiedy już czas wycofać kogoś z obiegu. Już kilku walnęło sobie w „Thai-Sun” złoty strzał. Na pewno niedobrowolnie. Myślę, że na koniec dają coś człowiekowi, żeby go załatwić. A ja byłbym następnym kandydatem.
111
Skręcić na rogu ulicy. Teraz do stacji Makasan. W rozgardiaszu na dworcu nikt nie zwróci na mnie uwagi. I siedzi tam sporo handlarzy. Któryś z nich na pewno będzie miał nóż.
Jeżeli dobrze znam tego wieprza, to kupił sobie bilet na najtańszy lot. Jest za skąpy, żeby chociaż raz porządnie wydać na coś pieniądze. Mieszka pewnie też odpowiednio tanio. Mimo to nie uda mi się przeczesać wszystkich hoteli, które wchodziłyby w grę. Przecież nie wiem nawet na pewno, czy to w ogóle był on. Właściwie sprawa wygląda na beznadziejną. Równie dobrze mógłbym usiąść na rogu i czekać, aż pojawi się jeszcze raz. Szanse są równe zeru. Przypuszczam, że nie wyłazi z salonów masażu. W Bangkoku jest ich coś około dwóch tysięcy. Lepiej spróbować w hotelach. Na oko w mniej więcej dziesięciu. Prawdopodobnie zresztą nie powiedzą mi, czy mieszka u nich niejaki doktor Hanns Überlender. Nie stać mnie przecież na to, żeby podsunąć im banknot. Mógłbym najwyżej zatelefonować. Ale wtedy nie starczy mi forsy na nóż.
Najpierw nóż. Możliwe, że on nagle stanie przede mną, a wtedy będzie mi potrzebna broń. Niech sobie potem robią ze mną, co zechcą. Może nawet nikt się nami nie zainteresuje. Sprzeczka między białymi; tu w takich sytuacjach odwraca się po prostu wzrok. Tu umieją odwracać wzrok. Istnieje nawet pewna mała szansa, że wyjdę z tego cało. Na razie. Bo mimo wszystko nie pociągnę długo.
Właściwie powinienem usiąść cicho w jakimś kącie i delektować się tym uczuciem, póki jeszcze trwa. Uczuciem, jakie daje ostatni strzał.
Nóż jest ważniejszy. Zobaczymy, czy ktoś sprzeda mi tu stary nóż. Ale przedtem będzie go musiał naostrzyć. Nie chcę, żeby skończyło się tylko na zadraśnięciu starego. Ma umrzeć.
112
Na miejscu. Żeby nie mogli pocerować go do kupy gdzieś w jakimś szpitalu. Za często miewał szczęście. Trzeba z tym skończyć.
Charly pokręcił głową.
— Dzisiaj nie. Dobrzy klienci. Wycieczka do Pattaya.
— Czy to zajmie cały dzień?
— Mam na nich czekać. Wieczorem chcą ze mną wracać. — Charly strzepywał ścierką kurz z przedniej szyby.
— Muszę szukać chłopaka — powiedział Katenkamp. — Dzisiaj! Jutro nie będę już miał czasu.
Charly w dalszym ciągu zajmował się samochodem.
— Dzisiaj nie da rady.
Próby przekonywania go mijały się z celem. Katenkamp podejrzewał, jaka jest tego przyczyna. Organizacja postanowiła skierować bieg spraw w inną stronę. Fakt, że Charly odmówił mu szoferowania, był uprzejmą formą powiadomienia go, że nie pozwolą dłużej zaglądać sobie w karty. Postanowili załatwić sprawy inaczej. Albo już je załatwili.
— Jutro? — spytał Katenkamp. Jutro Eryka będzie zdrowa. Jutro zacznie się program urlopowy. Dla niego jutro będzie już po całej aferze.
— Może — mruknął Charly pod nosem.
— A nie może pojechać jakiś kolega? — Zadał to pytanie, chociaż nie oczekiwał odpowiedzi. Charly otrzymał instrukcje. Nie informowano go o układach, a jeżeli przypadkiem je znał albo się ich domyślał, nic nie mówił. Wystarczyła mu pocięta opona.
Wokół nich zaczęli tłoczyć się inni taksówkarze. Kilka zdań, jakie wypowiedział Charly, ustawiło ich na powrót w pozycji wyczekiwania. Ale już wiedzieli, że w powietrzu wisi interes.
113
Ten człowiek zajmuje wśród nich szczególne miejsce, myślał Katenkamp. Bez niego niczego się nie załatwi. Dotarłem do granicy, której nie powinienem przekraczać. Boy już na pewno doniósł, komu trzeba, że byłem w pokoju Überlendera. Rutynowy meldunek. Chcieli przecież, żebym zamienił heroinę Überlendera na cukier puder; inaczej nie dostarczyliby opakowań. Ale nie dopuszczają mnie do chłopaka. Chyba zamierzają zająć się nim sami.
— O której jedzie pan do Pattaya?
Charly odpowiedział nieokreślonym ruchem dłoni.
— Przepraszam — rzekł Katenkamp. — Byłem niegrzeczny.
Charly nie zareagował.
Co teraz? Nie warto było próbować szczęścia z innym taksówkarzem. Z jednym z tych, którzy stali przed hotelem. Charly natychmiast poinstruowałby go, by unikał pewnych dzielnic. A kierowca trzymałby się tej instrukcji.
— Mieszka w „Hotel Queen”. Średniej klasy buda przy New Petchburi Road — oznajmił Doc. — Trochę hotel, trochę burdel. Akurat odpowiednia mieszanka dla grubasa.
— I co dalej? — spytała dziewczyna.
— Na razie nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że czasu zostało niewiele. Ta krowa pilotka powiedziała mi, że on jutro leci do Singapuru. Albo do Manili.
— Na Singapur będzie potrzebował pieniędzy — stwierdził Tramp. — A więc warto spróbować. Musimy dobrać się do faceta.
— Z jakim argumentem? — Doc przysiadł w cieniu muru pałacowego.
— W końcu dał mi truciznę. — -Dziewczyna przysiadła obok Doca.
114
— Nie udowodnisz mu tego... Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje.
— My... Złapiemy faceta i nakładziemy mu po pysku. — Tramp wymierzył pięścią cios w powietrze.
— A on zupełnie się tym nie przejmie — odparł Doc — ponieważ poza bajkami naszej panienki nie mamy żadnych dowodów.
— Ale... — powiedziała dziewczyna.
Doc wywrócił oczyma.
— O tobie możemy zapomnieć. Będzie twierdził, że nigdy cię nie widział.
— Ale przecież dał mi...
— Naturalnie, że ci dał. A jak myślisz, dlaczego się zmył? Dobrze widziałem, jak cię obserwuje. Tylko że to za mało.
— W każdym razie zaniepokoił się —- uznał Tramp. — Ja już załatwię resztę.
— Nie w twój prymitywny sposób — powiedział Doc. — Ten typ zacznie zaraz wołać policję. Przecież na to wygląda. Musimy zagnać go w kozi róg metodą psychologiczną, i to tak, żeby nie żałował potem pieniędzy za uwolnienie.
— W takim razie nie siedź tu — napierał Tramp. — Zrób coś.
— Mamy jeszcze pół dnia i całą noc. Wiele może się zdarzyć. — Doc wstał, nie odrywając pleców od muru. — Myślę, że zwojujemy najwięcej, jeżeli dobierzemy mu się do skóry razem z chłopakiem. To poskutkuje.
— Nie możemy ciągnąć go z sobą — zaprotestował Tramp. — To byłby istny kondukt pogrzebowy.
— Nadaje się jeszcze, żeby go pokazać... Wyobraź sobie, że wyprawiłeś kogoś na tamten świat. W każdym razie tak sądzisz. I nagle okazuje się, że ten ktoś żyje. Zwariowałbyś chyba.
115
— No, jeżeli tak to widzisz... — Tramp wzruszył ramionami.
— A co robimy potem? — spytała dziewczyna.
— Potem mamy rozmaite możliwości. — Doc podniósł rękę. — Najpierw musimy wrócić do naszego luksusowego hotelu.
— Miejmy nadzieję, że on tymczasem nie odwalił kity — mruknął Tramp.
Mam nóż Właściwie tylko kawałek stali. Ale tak oszlifowany, że jest cholernie ostry. Szczególnie czubek. Przebije wszystko. Za to jestem teraz kompletnie goły. Ale dobrej myśli. Jeszcze wciąż... Zegarek już dawno zamieniłem na towar... nie mogę sprawdzić, ile mi zostało czasu. Muszę zdać się na wyczucie. Jak tylko znów zacznę myśleć o herze, stary stanie mi się obojętny.
Muszę go szybko odnaleźć. Inaczej nie można wykluczyć, że zapomnę o całym tym świństwie, jeżeli stary załatwi mi działkę. Jeszcze dam mu pisemne oświadczenie, że sobie to wszystko zmyśliłem... Mam diabelnie mało czasu.
Mógłbym pójść do Immigration Office. Muszą tam mieć jego kartę wjazdową z adresem hotelu. Tylko, że nie kiwną palcem, żeby ją wyszukać. Chyba że za grubą łapówkę. A komuś, kto wygląda tak jak ja, każą najpierw okazać paszport. I już mnie mają. Widzę teraz, że wydałem ostatnie bahty na próżno, po prostu na próżno. Gdyby stary o tym wiedział, pękałby chyba ze śmiechu! Przecież jego zdaniem zawsze byłem fajtłapą. Marzycielem, który nie umie rozpychać się łokciami, rozfantazjowanym mięczakiem z długimi włosami. Gdyby mnie teraz zobaczył.
Istnieje pewna mglista możliwość. Na Silom Road jest biuro Neckermanna. Powinni mi powiedzieć, czy w Bangkoku
116
przebywa niejaki doktor Hanns Überlender. Jeżeli nie przyjechał z wycieczką Neckermanna, znowu znajdę się na lodzie. Ale mogę spróbować. Zobaczymy, czy przyleciał tym ich seks-samolotem. Jeżeli tak, to nim nie wróci. Mogę mu to zagwarantować. Najpierw na Silom Road. Zdaje się, że ten autobus tam jedzie. Nieźle nabity. Na stopniach wiszą już jacyś ludzie. Dowieszę się do nich. To głupie, ale moje położenie ma jedną zaletę: nie muszę obawiać się kieszonkowców.
— Nie ma go! — Tramp oderwał od drzwi komórki pękniętą deskę. — Wszystko tu się sypie... — Kopnął we framugę. — Kompletnie zbutwiałe. Nawet dziecko mogłoby stąd wyjść. Popatrz tylko na ten szajs!
— Nie rozumiem — Doc pokręcił głową. — On praktycznie był już na wykończeniu.
— Widać nie. Drzwi wyłamano od wewnątrz — stwierdził Tramp. — A więc wydostał się bez obcej pomocy. Wystawiłeś chybioną diagnozę. Zwiał nam.
— Na to wygląda — powiedział Doc. Wsadził głowę przez drzwi do wnętrza komórki. — Wcale mi się to nie podoba. Ktoś nawet postawił przy nim jedzenie.
— A więc to dzięki temu odzyskał siły. Rozumiesz coś? Od kiedy podają tu jedzenie do pokoju.
— Nie chodzi o jedzenie. Ktoś musiał wstrzyknąć mu działkę. Nabuzowali go.
— Nie bredź! — zezłościł się Tramp. — W tym kraju nikt niczego nie rozdaje. A już na pewno nie rozdaje hery.
— Wyjątki potwierdzają regułę — stwierdził Doc lakonicznie. Nerwowo rozejrzał się po podwórzu. — Coś tu nie jest w porządku. Ciekaw jestem, co oni mu dali — i kim ci „oni” byli. Po normalnej działce spałby słodko i nie myślałby nawet o ucieczce.
117
— Może spytamy gospodarza, czy czegoś nie zauważył. A może to on sam? Kto jeszcze ma klucz do kłódki?
— Jakiego gospodarza? Widziałeś go w ciągu ostatnich 24 godzin? Możliwe, że już siedzi w pudle. Dawno powinien się tam znaleźć. Albo rzucił całą tę budę. Czuję się tu jak w domu zadżumionych. Zdaje się, że o tej dziurze zapomniał cały świat.
— Zgadza się — powiedział Tramp. — Jakbyśmy mieszkali w domu przygotowanym do rozbiórki.
— Śmierdzi mi to wszystko.
— Mnie też.
— Zjeżdżamy stąd. Kto wie, kiedy zjawią się gliny.
Tramp nie spuszczał wejścia z oczu. Małymi krokami przemierzał czworobok podwórza.
— To jakaś lewa sprawa — powiedział Doc. — Najpierw chcieli chłopaka zamordować, a teraz nagle znikł. Wygląda na to, że był żywy.
— Może to było zaaranżowane. Wyważyli drzwi już po wszystkim.
— Może — powiedział Doc. — Tylko dziwne, że dzieje się to akurat w momencie, gdy zaczynamy dobierać się do skóry jego staremu.
— Ta sprawa mi śmierdzi. — Tramp doszedł aż do wyjścia.
— Wysiadasz?
— O tym nie ma mowy. Ale...
— Ja bym jeszcze nie rezygnował — powiedział Doc. — Właściwie dopiero teraz robi się ciekawie.
— Ty to masz nerwy!
— Przyjrzyj się wszystkiemu spokojnie. Wcale nie mamy pewności, czy ten gruby jest jego ojcem.
— To wszystko jedno. Nie chciałbym wpaść.
— Jak to? — Doc szedł obok Trampa. — Popełniliśmy jakieś wykroczenie? Co takiego zrobiliśmy? Zwiedziliśmy sobie pałac królewski. Nic więcej.
118
— Jeżeli tak to widzisz...
— Tak to widzę. Widzę też, że mamy do czynienia z dość typową sytuacją. Znowu jakiś stan/ wyprawił się w drogę, by szukać swego marnotrawnego syna.
— A więc... — Tramp złapał się za czoło. — A więc to takie typowe, że ktoś podrzuca truciznę własnej latorośli?
— Oszukali starego.
— Bzdura. To przecież nie jest normalne, że facet znalazł swego syna i więcej się tu nie pokazał. Jeżeli to jego syn; sam właśnie mówiłeś...
Doc zaśmiał się histerycznie.
— Ależ z nas idioci! Ta mała zrobiła z nas durniów.
— Nie zrobiła — zaprzeczył Tramp. — Trucizna była prawdziwa.
— Tak — przyznał Doc. — Ale stary nie. Po prostu pokazała nam jakiegoś gościa i...
— To dlaczego on tak się zdenerwował?
— Skąd mam wiedzieć? Nie trzeba było puszczać tej małej. Wie, gdzie on mieszka. Zdechnę chyba ze śmiechu. Jeżeli zdążyła już załatwić interes bez nas. Tylko dlatego, że nie chciałeś dzielić przez trzy.
— I co teraz?
— Usiądziemy sobie w „Queen”, w coffee-shopie. Nikt nie może nam tego zabronić. Wpuszczą nas. Całe szczęście, że nie mieszka w „Oriencie”.
— Tam nie wpuściliby także i małej. Nie wygląda dużo lepiej niż my.
— Tylko zdaje się, że jest sprytniejsza — mruknął Doc.
Mogę usiąść w „Queen” i czekać, czy staruszek się nie pojawi. Tamci dwaj chcą od niego pieniędzy. Może mi coś da, kiedy powiem, że siedzą mu na karku. Ten Doc! Nigdy w życiu nie był lekarzem. Pracował kiedyś jako pielęgniarz i wyleciał, bo podprowadzał lekarstwa.
119
Włóczy się od tego czasu po świecie, podając się za doktora. Słyszałam o nim już w Sri Lanka. Robi też w antykach. Ma kupców w Niemczech. Takich, którzy nie pytają, skąd pochodzą dostawy. On sam jest małą rybką. Łapie się tylko za takie interesy, żeby z nich wyżyć. Tramp mi to potwierdził. Ci dwaj to drobni kombinatorzy. Inaczej nie musieliby zagrzebywać się w „Thai-Sun”. Facet, który dał mi ten adres, musiał nie mieć piątej klepki. To chyba ostatnia dziura w całej wschodniej Azji. Ląduje się tu dopiero wtedy, gdy jest się już prawie na dnie. A co ze mną? Nie jestem jeszcze całkiem na dnie. Mam ważny bilet na lot powrotny z Manili. Holger też. Musimy tylko dostać się do Manili. Nie powinniśmy się byli rozstawać albo to ja powinnam jechać z nim do Ayuthia. Wracamy do Monachium, najszybciej, jak się da. Tajemnice Azji? Upał, bród i nędza. Żaden globtroter nie dotrze do tych tajemnic. A już na pewno nie kobieta. Sprawy, które są tu grane, zrozumiesz tylko wtedy, jeżeli się tu urodziłeś, i pod warunkiem, że chodziłeś do szkoły. Inaczej Azja cię zniszczy.
Staruszek oznacza dla mnie pewną szansę. Muszę tylko zaserwować mu odpowiednią historię. Nie szantaż. Tamci dwaj już o tym pomyśleli. Ale mnie nie chcą odpalić nawet marnej marki. Pakują się do taksówki i jazda. Typowe. Ani śladu solidarności. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Doc wykolegował jeszcze i Trampa.
Staruszek mieszka w „Queen”. Może go przekonam, że nie musi się mnie obawiać. Kompletnie nie znam się na truciznach. Kto wie, co za numer wykręcił wtedy Doc. Zresztą wcale mnie to nie interesuje. Chcę tylko ostrzec starego, że ci dwaj zamierzają go obrobić. Przy takiej okazji nie powinien właściwie żałować pieniędzy. Ale łatwe to nie będzie. Przede wszystkim powinnam go przekonać, że nie musi się mnie bać.
120
Nie może się zdenerwować, inaczej da gdzieś nura albo każe wyrzucić mnie z „Queen”.
Najpierw muszę się tam dostać. Taksówka odpada. A systemu kursowania autobusów jeszcze nie opanowałam. To głupio nie rozumieć ani słowa w tutejszym języku i nie móc nawet przeczytać, dokąd jedzie autobus. Gdyby był ze mną Jurgen. Jakoś mi go żal, mimo że na szlaku nie można pozwalać sobie na współczucie. Zbyt wielu jest takich, którzy idą na dno. Nie można im współczuć, bo pociągną cię z sobą.
Po prostu zapytam policjanta, gdzie jest hotel „Queen”. Wobec kobiet bywają uprzejmi. Nie muszę się bać, bo nic nie biorę. Zwrócę się do któregoś z tych policjantów od turystów. Przynajmniej rozumieją, co się do nich mówi.
Sami Niemcy i Arabowie. To straszne, co tu się wyprawia. Normalny targ mięsny. Nawet nie myślałam, że to aż tak. A co musi dziać się wieczorami? Żadna z tych dziewczyn nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Co się z nich zrobi później? Rzeczywiście, kobieta może tu stać się feministką. Aż trzy dziewczyny zajmują się jednym Arabem. A on mimo to gapi się wciąż w moją stronę.
Czy aby staruszek naprawdę tu mieszka? Gdybym znała jego nazwisko, mogłabym zapytać w recepcji. W końcu okaże się jeszcze, że mieszka gdzie indziej. I będzie po sprawie. A poza tym ci dwaj gotowi się tu pojawić — wtedy dopiero będę załatwiona.
Ten Arab chyba mnie zje. Blondynka, młoda i sama — oni zaraz widzą w tym zachętę. Daj sobie spokój. Dla odmiany przespałbyś się z białą kobietą. Nie, nawet nie za pieniądze. Tak nisko jeszcze nie upadłam. Coś takiego nie zdarzyło mi się podczas całej tej rajzy. Gdyby w Bombaju nie podprowadzili mi forsy, w ogóle by mnie tu nie było. Nie wylądowałabym wtedy…
121
Halo! Idzie! Otwiera drzwi do coffee-shopu przed jakąś kobietą. To jedna z ich grupy. W pałacu królewskim ubrana była w długie czarne spodnie. Chyba próbuje dobrać się do niego. Nie może być jego córką, chociaż niewiele brakuje... Siadają przy stoliku koło drzwi. To wszystko nie układa się zbyt korzystnie. Przecież nie przysiądę się do nich. Zdaje się, że nie jest nim zachwycona. Dlaczego sobie nie odpuści? Ach, zostaw go! Po prostu odejdź...
Chyba oszaleję. Oni są małżeństwem. Obydwoje mają obrączki. Obrączki, które stąd wyglądają na identyczne. Cholera! Na pewno będą siedzieć razem przez cały czas, a mnie nie uda się go zaczepić. Tak to nic z tego nie będzie... Rozpoznał mnie. To już coś. Ale przecież nie może do mnie podejść, zostawiając ją przy stoliku. Mrugnę do niego i pójdę do hallu. Zobaczymy, czy pójdzie za mną, czy też da nogę. Nie ma innych możliwości. Właściwie powinien przyjść. Na pewno się boi, że opowiem coś jego żonie. Ona z pewnością nie wie, że mąż targa z sobą narkotyki, a może i truciznę... Zdenerwował się. Jasne, domyśla się chyba, że nie trafiłam tu przypadkiem. W takim razie może się spodziewać, że chcę wyciągnąć mu z kieszeni parę banknotów. Inaczej nie siedziałabym w hotelu, lecz od razu poszłabym na policję.
Spokojnie. Dziewczyna chce tylko forsy. Inaczej nie siedziałaby w hotelu, lecz od razu poszłaby na policję. Wcale niegłupia, jak na swój wiek. Śmieszne to wszystko. Chcą mnie szantażować. Nie, to absurd. Pozbyłem się współwiedzącego. A za to nabawiłem się współwiedzącej. Szantażystki. Nie ze mną takie numery, panienko. Przypadkiem wiem, jak sobie radzić z szantażystami. Ale zawsze możesz spróbować. Ciekaw jestem, od czego zaczniesz. Tylko pospiesz się.
122
Niedługo lecę dalej, do Manili. Do tego czasu muszę cię trochę zmylić, żebyś nie poszła na policję. Na co mi dalsze komplikacje? Już ty sama jesteś komplikację. W pewnym sensie to nawet dobrze, że się pokazałaś. Na pewno chcesz mi powiedzieć, że Jurgen nie żyje. Na co umarł — tego nie możesz wiedzieć. Nie zniósł dobrego towaru. Na czymś takim nie da się oprzeć szantażu.
— W ogóle mnie nie słuchasz. Potrafisz powiedzieć, o czym przez cały czas mówiłam?
— Wybacz. Rzeczywiście byłem myślami gdzie indziej.
— Można zapytać, gdzie?
Überlender zaśmiał się ze sztuczną serdecznością.
— To moja mała tajemnica.
— Mam nadzieję, że ta tajemnica była zdrowa. Chociaż nie mogę sobie wyobrazić... Ale podobno zmiana koloru skóry potrafi czasem działać cuda.
— Mówisz rzeczy niesmaczne.
— Każdy myśli sobie to i owo.
— Tak, ja właśnie sobie myślę.
— Można wziąć w tym udział?
— Wtedy nie byłaby to tajemnica. — Bawił się zapalniczką. — No cóż, zdradzę ci chociaż połowę. W pewnym sklepie widziałem coś dla ciebie. Chciałbym to kupić jeszcze przed wyjazdem. Jakby w charakterze pocieszenia za to, że zostawiłem cię samą w Grand Palace.
Brigitta Überlender uniosła brwi.
— Dla mnie? Musisz mieć mocno nieczyste sumienie. A twoje zachowanie w Grand Palące wcale mnie nie zaskoczyło. Za tym tkwi chyba coś więcej.
— Nie umiesz myśleć innymi kategoriami?
— Z trudem mi to przychodzi — powiedziała lakonicznie. — A co do tajemnicy... Nie wiem, czy można tu wymieniać nabyty towar.
123
— Dopilnuję tego.
— Niespodzianka nie będzie mniejsza, jeżeli weźmiesz mnie z sobą.
W żadnym razie nie może ze mną iść. Muszę wyprowadzić dziewczynę z hotelu. Siedzi w hallu. Jeszcze tego brakowało, żeby Brigitta zobaczyła, jak z nią rozmawiam. Natychmiast dopadnie mała i zacznie ją wypytywać. Dziewczyna musi zniknąć z pola widzenia. Potem może coś kupię. Mają tu sporo sklepów z biżuterią. Głupi i niepotrzebny wydatek. Dając jej prezent przyznaję, że mam nieczyste sumienie. Ale wszystko jedno. Biżuteria nie traci na wartości. Ten prezent może spokojnie trochę kosztować. Jutro znów będzie mój. Postaram się, żeby od razu trafił do mojej walizki. Na pewno najpierw zarekwirują jej cały bagaż. Kto wie, co przepadnie przy okazji. Najlepiej w ogóle nic nie kupować. Ale mam jeszcze czas na decyzję. Najpierw muszę się stąd zerwać. Może do „Orientalu”. Podobno to najlepszy hotel świata. W takim razie i ja będę w nim mieszkał. A poza tym nie wpuszczają tam chyba byle kogo. Trzeba przecież znaleźć jakieś miejsce, gdzie miałbym trochę spokoju, Wykołuję tę dziewczynę. Jeżeli w ogóle odważy się zaczepić mnie w hallu.
— Wygląda na to, że borykasz się z głębokimi myślami.
— Czasem warto przemyśleć pewne rzeczy. Jakie masz plany na czas, gdy ja będę wydawał pieniądze?
— Coś tam wymyślę Nie martw się. Bangkok jest także miastem dla kobiet.
— Nie bardzo umiem to sobie wyobrazić. Ale jeżeli tak mówisz... — rzekł Überlender. — Podpiszesz rachunek?
— Naturalnie.
— To na razie. — Wyszedł z coffee-shopu i skierował się ku recepcji.
124
Obok niego jakiś Austriak przeliczał w obecności kasjera plik szylingów do wymiany, i czynił to ze ślamazarną dokładnością.
Überlender niecierpliwie stukał w teakowy blat lady. Kątem oka obserwował dziewczynę.
Austriak podobnie dokładnie przeliczał bahty.
Dziewczyna odczekała, aż Überlender zrealizuje kilka czeków podróżnych, potem zebrała się, wstała z fotela, przeszła przez hall i stanęła obok niego.
— Dzień dobry, jak się pan miewa?
Überlender odwrócił się do niej plecami i liczył pieniądze.
— Już mnie pan nie poznaje? — spytała głośno. —
Widzieliśmy się przecież przed „Thai-Sun”.
Überlender odwrócił głowę.
— Nie tutaj! — syknął przez ramię.
— Dlaczego nie? — Dziewczyna próbowała udawać swobodę. Nie bardzo jej to szło. Musiała odchrząknąć. — Ma pan nieczyste sumienie?
— Za pięć minut będę w barze naprzeciwko. Z prawej strony, obok krawca — szepnął Überlender, wsuwając banknoty tajlandzkie do kieszeni.
Dziewczyna podeszła do niego blisko.
— Musi pan przyjść. Wiem coś. To może być dla pana ważne. Nie będę czekać dłużej niż pięć minut.
— Przyjdę — powiedział Überlender cicho. — Może pani być pewna. — Rozejrzał się po hallu. — Ale teraz już nie rozmawiajmy. — Przemierzył hall szybkimi krokami. Nie czekał na windę, lecz wbiegł na górę po schodach.
— Zna pani mego męża? — spytała Brigitta Überlender.
— Jak to? Ja...
Brigitta Überlender uśmiechnęła się z wyższością.
— Zawsze zaczepia pani obcych mężczyzn?
Dziewczyna otarła z górnej wargi krople potu.
125
— Pomyliłam go z kimś. Wzięłam za kogoś innego. Bardzo mi przykro.
— Wcale nie musi być pani przykro. Każdy może się pomylić. — Brigitta Überlender położyła dłoń na ramieniu dziewczyny. — Chyba nie ma pani wprawy w kłamstwach.
Dziewczyna uwolniła ramię.
— Ja...
— Powinnyśmy porozmawiać gdzieś w spokoju. Była pani kiedyś w „Orientalu”? Wypijemy razem herbatę? Myślę, że byłoby to dla pani miłe urozmaicenie.
— Niestety — powiedziała dziewczyna. — Jestem umówiona.
— Proszę iść ze mną. — Brigitta Überlender wzięła dziewczynę za rękę. — On pani nie ucieknie. Mężczyźnie nie zaszkodzi, gdy trochę poczeka. Zafundujemy sobie odrobinę luksusu i porozmawiamy jak kobieta z kobietą.
Katenkamp odstawił torebkę Diora na półkę. Tania imitacja. Ze zgięć stwardniałej skóry odpadał już lakier.
— Nie? — spytała sprzedawczyni z kiosku z pamiątkami.
— Za droga.
— Zapytam szefa. Może zrobi inną cenę.
— Nie trzeba. Mamy czas jeszcze jutro. — Wziął do ręki małego Buddę z mosiądzu. Jego szerokie oblicze zdobił krzywy uśmiech. Figurka wyglądała tak, jakby robiła do niego minę.
O czym rozmawiała z Überlenderem ta dziewczyna w hinduskiej bawełnianej spódnicy? Nie trwało to długo. Ale i tak najwyraźniej nie było to dla niego przyjemne. A z kolei dziewczynie nie było przyjemnie, że pojawiła się Brigitta Überlender. W pewien sposób dziewczyna robiła wrażenie osoby złapanej
126
na gorącym uczynku.
Katenkamp odstawił uśmiechniętego Buddę na półkę.
— Tani — powiedziała sprzedawczyni.
— Może jutro go kupię — odparł Katenkamp. — W nagrodę.
— Po co czekać do jutra?
Katenkamp pogładził Buddę po błyszczącym brzuchu.
— Najpierw muszę zasłużyć na nagrodę — powiedział. — I powoli zaczynam rozumieć, jak mam to zrobić.
Sprzedawczyni patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.
Początkowo Überlender próbował spławić dziewczynę. Bez skutku. Potem pobiegł schodami na górę. Ale wydawało się, że dziewczyna zamierza na niego czekać. Albo może tak się umówili. I wtedy zjawiła się Brigitta Überlender. Po prostu uprowadziła opierającą się dziewczynę.
Ja też bym tak zrobił, myślał Katenkamp. Ta mała wygląda na osobę ze środowiska narkomanów. Może nawet była z synem Überlendera. A wtedy... W każdym razie opłaca się mieć ją na oku. Skoro Charly lub jego mocodawcy nie byli skłonni zaprezentować mu chłopaka, może dziewczyna będzie mogła w tym pomóc. I natychmiast trzeba zacząć obserwację Überlendera.
W tej chwili Überlender był chyba nawet ważniejszy. To, co miała do powiedzenia dziewczyna, mogła powtórzyć mu Brigitta Überlender... Wyszedł z hotelu.
Na zewnątrz czekała zwykła chmara jazgoczących taksówkarzy. Nie było wśród nich Charly'ego.
— Taxi? — Taxi? — Dokąd?
Ile napiwku trzeba było dać w takiej sytuacji?
127
Wyciągnął z kieszeni banknot dwudziestobahtowy.
— Dokąd pojechały przed chwilą te dwie kobiety?
Ktoś wyrwał mu banknot. — „Oriental”.
— Dziękuję. — A więc do „Orientalu”. Brigitta Überlender zamierzała zainwestować trochę pieniędzy.
Katenkamp przeszedł powoli niedługi odcinek do New Petchburi Road. Aptekarz siedział przed sklepem i przywitał go przyjaźnie.
— Taxi? —Taxi? —Taxi?
Katenkamp spojrzał za siebie. Überlender, czyniąc rękami odmowne gesty, wyzwalał się właśnie spośród grupy taksówkarzy.
Katenkamp miną! właściciela apteki i wsunął się do wnętrza.
— Znowu cukier gronowy?
— Nie, dzisiaj nie.
Überlender dobrnął do ulicy i stanął na skraju chodnika. Zatrzymała się przed nim taksówka. Niecierpliwym gestem dał znak, by jechała dalej, i postawił nogę na jezdni. Samochody sunęły obok niego w obie strony po czterech pasach. Nieco dalej na New Petchburi Road wznosił się mostek dla pieszych. On jednak chciał chyba koniecznie przejść przez ulicę właśnie tutaj. Przy tym ruchu mogło to zająć parę minut.
Po drugiej stronie znajdował się zakład krawiecki, warsztat samochodowy i fryzjer. Obok krawca była maleńka restauracja. Właściwie raczej bar z ustawionym przy wejściu rusztem na węgiel drzewny i paroma stolikami z wysokimi stołkami; jedna z tych restauracji, w jakich nigdy nie zasiadają turyści. Czy może Überlender wybierał się do krawca?
Ruch samochodowy zatrzymał się na moment i Überlender zdołał dotrzeć do środka jezdni. Samochody jadące w przeciwną stronę przepływały teraz ocierając się niemal o niego.
Zanim udało mu się przejść przez drugą połowę jezdni, minęło
128
znów parę minut. Zdecydowanym krokiem ruszył ku małej restauracji. Stanął w wejściu, najwyraźniej próbując porozumieć się z właścicielem. Chyba nic z tego nie wyszło, gdyż gospodarz przywołał skinieniem młodego chłopaka. Wspólnymi siłami wyjaśniali coś Überlenderowi; zapewne tłumaczyli mu, że nikt na niego nie czekał.
Katenkamp widział tylko głowy. Czasem, gdy przejeżdżały ciężarówki albo autobusy, nie widział w ogóle nic. Aptekarz już się nim nie zajmował.
Überlender chodził po ulicy tam i z powrotem. Zatrzymał się przed wystawą krawca i pokręcił głową, gdy otwarto przed nim drzwi. Potem stanął znowu na brzegu jezdni.
Jak zawsze, kiedy biały stał przy krawężniku, zatrzymała się przed nim taksówka. Tym razem Überlender wsiadł i odjechał.
— Próba jazdy za nim nie miała szans. Żaden taksówkarz nie zdołałby tu zawrócić i dostać się na przeciwne pasy ruchu.
Hanns Überlender znikł, a dziewczyna, z którą najwyraźniej był umówiony, siedziała z Brigittą Überlender w „Orientalu”.
Zamiast próbować znaleźć Überlendera, rozsądniej było dołączyć do tych dwóch kobiet.
— Ty, ten typ tam stoi!
Z góry, z mostka dla pieszych, Tramp wskazał na New Petchburi Road, gdzie Überlender, stojąc pośrodku jezdni, czekał, aż będzie mógł przecisnąć się przez tłum pojazdów.
— Zdaje się, że tak — powiedział Doc. — Tam przed nami jest „Queen”. Ptaszek chce chyba trochę sobie wyfrunąć. Pofruńmy za nim.
129
— Dziwne, że sterczy tak na ulicy. Dokąd można tu iść? Najwyżej do burdelu. W tej okolicy nie ma nic innego.
— Stąd, z góry, możemy to sobie poobserwować — uznał Doc. — Może jest gdzieś stałym klientem.
— Miejmy nadzieję. — Tramp wyszczerzył zęby. — Przynajmniej będzie miał przy sobie pieniądze.
— Dlatego nie zaszkodziłoby podejść trochę bliżej. — Doc ruszył w lewą stronę, do prowadzących w dół żelaznych stopni. — Przechwyćmy go, zanim je wyda.
— Chcesz zaczepić go na ulicy?
— A gdzie? W burdelu będzie bezpieczny. Gdy na ulicy dwaj biali wezmą trzeciego białego na stronę, nie zainteresuje się tym pies z kulawą nogą. Każdy szef burdelu będzie po jego stronie, bo po nim widać forsę, a po nas nie.
— Coś w tym jest. — Tramp człapał za Docem po schodach. — Zdaje się, że on kogoś szuka.
— Mam nadzieję, że nie dealera. To ludzie, którym lepiej nie psuć interesów.
— Dla mnie może płacić nawet herą. Ale zapłacić musi. Sprawdziłeś już, jakie mamy wydatki?
— Przecież ty tego nie zrobiłeś — powiedział Doc. — Ale uśmiałbym się, gdyby ten gość był kurierem.
Tramp zatrzymał się u podnóża schodów. — Wygląda dostatecznie nobliwie. Nikt nie będzie szukał u niego towaru.
— W każdym razie módlmy się, żeby go nie miał — powiedział Doc.
— Jak to? Masz coś przeciwko towarowi?
— W gruncie rzeczy nie. Ale jeżeli on robi w heroinie, nie da sobie w kaszę dmuchać.
— W końcu jesteśmy we dwóch — stwierdził Tramp.
130
— A on ma po swojej stronie rozmaite grube ryby. Nie będę im wchodził w paradę.
— Wysiadasz?
— Chcę się tylko upewnić, czy ta sprawa nie jest dla nas o numer za duża. Nie będę mieszał się w interesy organizacji, tyle mogę ci obiecać. Nie nadaję się na topielca.
— Wy, intelektualiści, we wszystkim widzicie problemy. Jazda, bierzemy się za grubego!
— Akurat w samą porę. Wsiada do taksówki.
— Jak tylko odjedzie, łapiemy następną — powiedział Tramp. — Całe szczęście, że jesteśmy po dobrej stronie ulicy, bo inaczej moglibyśmy sobie nagwizdać.
Śledzą mnie. Znam tych dwóch facetów. Dziś przed południem byli razem z dziewczyną w pałacu królewskim. Teraz siedzą w taksówce niecałe sto metrów za mną. Zdaje się, że mam pecha. Troje szantażystów za jednym zamachem. Można być dumnym z takiego bilansu. Chociaż dziewczyna znikła. To chyba element ich taktyki: wysłać dziewczynę na wabia, a potem pokazać muskuły. Całe szczęście, że nie czekałem w tej restauracyjce. Dziewczyna miała mnie zaniepokoić, a potem zniknąć. Pojawi się znów w odpowiednim momencie; gra nie może toczyć się bez niej. Potrzebują przeciwko mnie świadka koronnego. Że też po wszystkim, co się robi, zostają ślady. Przez to nie udają się zbrodnie doskonałe.
Ale mnie się uda. Poza tym wcale nie chciałem popełnić zbrodni doskonałej. Nie mam manii wielkości. Zamierzałem poczynić tylko kroki zapobiegawcze. I udało mi się. Chłopak nie żyje. Zmarł, nie zamęczając Brigitty swymi podejrzeniami. A to zero, ten cały Katenkamp, nie zdołał znaleźć jego trupa. Nie potrafi odszukać nawet umarłego. Jurgen pewnie już nie
131
żył, zanim w ogóle zacząłem rozmawiać z Katenkampem. Ale za to przyda mi się jako alibi.
W głównej sprawie odniosłem sukces. Teraz jednak może nastąpić parę drobnych utarczek. Jakoś je przetrzymam. Wszystko się zmieni w chwili, gdy aresztują Brigittę. W pewnym sensie znajdę się wtedy pod ochroną policji. W najgorszym razie dojdzie jeszcze do krótkiej konfrontacji, podczas której będę udawał, że o niczym nie miałem pojęcia. Możliwe, że pozwolą mi pożegnać się z Brigittą. Będę musiał skorzystać z ich propozycji. Potem stanę się wolnym człowiekiem. Tych troje nie przeszkodzi mi w tym. Nie mają w ręku żadnych dowodów.
Szanowni panowie, chcecie wykorzystać sytuację, która pozornie przemawia przeciwko mnie. Ojciec... własnego syna... Nie. Muszę zaprzeczyć stwierdzeniu, że w ogóle przebywałem w pobliżu tego obskurnego hotelu. „Thai-Sun”. Ta wasza młoda dama, szanowni panowie, upatrzyła mnie sobie jako ofiarę, ponieważ wyglądam na zamożnego człowieka. Czysty przypadek. A jednak przypadek o tragicznym wymiarze. Jestem ojcem chłopca, którego śmiercią chcecie mnie obarczyć. Czy panowie są świadomi, jaki to absurdalny zarzut? Jestem w podróży poślubnej i przyjechałem do Bangkoku, by szukać syna. A teraz mam być odpowiedzialny za jego śmierć? Z jakichże powodów? Mając zamiary, o które panowie mnie posądzają, nie włączyłbym w to chyba policji, tak jest, policji...
Nikt nie musi mnie uczyć obrony w sądzie. I nie bójmy się słowa „policja”. Szantażyści darzą policję niesamowitym respektem. Czasem grożą, że się do niej zwrócą, ale brak im na to odwagi. Nie zabija się dojnej krowy. A już w żadnym wypadku nie wolno jej zabijać przedwcześnie. Sami będą chyba na tyle mądrzy, że odbędą najpierw naradę wojenną. Zanim dogadają się w sprawie dalszego postępowania, mnie już tu nie będzie.
132
Na pewno uda się przetrzymać ich do jutra. Mogę pozwodzić ich perspektywę większej sumy. Im większa suma, tym większa” szansa, że dadzą mi czas. Chciwość będzie kamieniem, o który się potkną.
Jutro już nie uda im się nawiązać ze mną kontaktu. Jeżeli okoliczności ułożą się korzystnie, jutro o tej porze będę w Manili. Warto tylko zastanowić się jeszcze, czy nie można zaaranżować sprawy tak, żebym przeszedł przez kontrolę długo przed Brigittą. Kiedy mnie już odprawią, znajdę się właściwie za granicą. Nie zatrzymają przecież samolotu z powodu jednej przemytniczki narkotyków. Zobaczymy, jaka będzie sytuacja na lotnisku. Jedno, co pewne, to że w momencie jej aresztowania mogę zacząć czuć się wdowcem. Deportacja do Niemiec w ogóle nie wchodzi w grę. Całe szczęście, że tak rygorystycznie egzekwuje się tu przepisy. Bezpardonowo. To nie nasze mięczaki. Nie mówiąc już o wykonaniu kary. Ci Tajlandczycy wiedzą, jak trzeba obchodzić się z hołotą.
A kiedy będą po swojemu obchodzić się z Brigittą, na razie przypadnie mi w udziale zarządzanie jej majątkiem, a po niedługim czasie także jej ubezpieczeniem na życie. Mniej więcej za cztery lata. To chyba najelegantszy sposób pozbycia się człowieka. Trzeba zadbać, by znalazł się w tajlandzkim więzieniu. Reszta przyjdzie sama.
Ci dwaj wciąż za mną jadą. Ciekawe, czy oni też lepią się do tych siedzeń z plastyku? Robią sobie niepotrzebny wydatek. A mógłbym go jeszcze powiększyć. Objazd po Bangkoku i są splajtowani. Nie wyglądają na facetów z forsą. A ja mam pełne kieszenie. Czy można tu przynajmniej zablokować drzwi? Przy tych ciągłych korkach mogliby dogonić mnie pieszo i wyciągnąć z samochodu. Kto wie, jakie mają plany? Najlepiej jechać prosto do „Orientalu”.
To chyba będzie Rajadamri Road. Na Silom Road powiem
133
kierowcy, żeby zawiózł mnie do „Orientalu”. I od razu muszę mu dać pieniądze, żeby zniknąć w hotelu, zanim ci dwaj zdążą wysiąść. „Oriental” powinien być dla nich niedostępny. Już choćby z powodu cen. Mają puste kieszenie, inaczej nie ciągaliby się tak po mieście. Pewnie mieszkają też w tym przytułku dla włóczęgów. Z pierwszym napotkanym portierem muszę załatwić, żeby ich wyrzucili.
Silom Road. Mógłbym też kazać stanąć przy Patpong 1 albo Patpong 2 i spróbować zobaczyć się z moim dostawcą. Ale nie jestem umówiony. W tych kręgach nie lubią niespodzianek. Niezapowiedziana wizyta oznacza dla nich zagrożenie. Inaczej... Oni na pewno znaliby środki i sposoby uwolnienia mnie od tych panów. Ci dwaj zakłócają nasze stosunki handlowe. A zakłócenia trzeba likwidować... Chociaż — w ostatnim czasie zachowywali się wobec mnie z pewną rezerwą. Jakoś to przeboleję. Osiągnąłem główny cel. W zasadzie już wszystko jedno, czy podwoję porcję w walizce czy nie. Jeżeli, to tylko dla bezpieczeństwa. Moja podstawowa zasada: wyłączyć wszelkie ryzyko! Inaczej zgarnęliby mnie bez trudu po śmierci mojej pierwszej żony.
Było mi przykro, że musiała umrzeć. Początkowo czułem do niej prawie coś w rodzaju miłości. Ale potem... Nie myśleć o tym. Nie myśleć o tych nocach.
O jej wymaganiach. O żenujących wizytach u lekarzy i o równie zawstydzonych, co bezwstydnych spojrzeniach rejestratorek. Wszystkie dobrze wiedziały, o co chodzi w moim przypadku. Ohydne. Podobnie ohydne, jak te procedury, które trzeba było odbyć, zanim wreszcie został poczęty Jurgen. Nienawidziłem za to Giseli.
I chłopca też. Jeszcze zanim się urodził. I potem, po jego narodzinach, kiedy przestałem się liczyć. Spełniłem swoje zadanie. I zostałem spisany na straty. Niepotrzebny przedmiot we własnym mieszkaniu.
134
Gdyby przynajmniej znalazła sobie kochanka. Byłoby to normalne. Wolała to znaczące milczenie, to pełne zarzutu cierpienie, ten demonstracyjny los mniszki. Chłopiec był taki sam. Jakby o wszystkim wiedział. Ta obłędna wrażliwość. Zarazem wielkie zdolności w pewnych dziedzinach. A jednocześnie upór. Nie docierały do niego żadne rozsądne argumenty. Ona naturalnie umacniała go tylko w tej postawie. Nawet wtedy, gdy znalazł się już w tym swoim towarzystwie. Banda buntowników. Wiecznie anty. Bez jakichkolwiek perspektyw. Brak im przecież nawet porządnych podstaw światopoglądowych.
Sam się sobie dziwię, że to wszystko wytrzymałem. Powinienem uwolnić się od tego ciężaru dużo wcześniej, kiedy Jurgen był młodszy. Pewne rzeczy po prostu wtedy by do niego nie dotarły, a ja nie musiałbym porządkować tu żadnych spraw. To była nauczka. Tym razem nie zadowolę się rozwiązaniami połowicznymi.
Katenkamp włóczył się po pasażach sklepowych „Orientalu”. Nie czuł się tu dobrze. Raził go kontrast między biedą na ulicach a klimatyzowanym przepychem hotelu.
Nie zdołał jeszcze znaleźć Brigitty Überlender w żadnej z restauracji, barów, coffee-shopów i salonów. Zbyt wiele było tu miejsc do dyskretnych rozmów. Stary gmach hotelu i jego przybudówki przechodziły jedne w drugie tak, że gość mógł wśród nich łatwo się zgubić.
Mimo to nie spieszył się. Te dwie kobiety nie przejdą od razu do rzeczy. Niech spokojnie określą sobie, na czym która stoi. Wystarczy za pół godziny wysłać boya na poszukiwania. Jeden z chłopców bez chwili przerwy zdawał się ścigać jakichś ludzi przy pomocy srebrzystego dźwięku dzwonka i czarnej tabliczki.
135
Raz widniały na niej nazwiska, kiedy indziej — numery pokojów. Być osobą, którą wywołują w „Orientalu” — to chyba należało do dobrego tonu.
Powoli wszedł do pasażu handlowego na pierwszym piętrze. Panował tu jeszcze większy luksus, a z góry można było wygodnie obserwować podjazd.
Na widok Überlendera, który wysiadał właśnie z taksówki, Katenkamp uśmiechnął się sam do siebie. Sędzia nie szukał żony, lecz zafundował sobie wycieczkę w wielki świat.
Kiedy tylko Überlender wszedł do hotelu, podjechała następna taksówka. Portier otworzył drzwi przed jej pasażerami, ale zdaje się, że już przy płaceniu za kurs doszło do jakichś kłopotów. Chudy blondyn o długich włosach szukał pieniędzy po wszystkich kieszeniach, podczas gdy towarzyszący mu grubas stał obok, obserwując wejście. Blondyn spierał się chyba z kierowcą. Portier przegnał taksówkę z podjazdu niecierpliwym gestem. Dogadano się dopiero parę metrów dalej.
Ci dwaj nie próbowali wejść do hotelu. Najwyraźniej nie był to hotel dla nich. A już całkiem nie po jeździe taksówką.
Nie wyglądali na grupowych turystów. Raczej na doświadczonych globtroterów, którzy przemierzają świat z plecakami. Sądząc po stroju... Mogliby należeć do towarzystwa dziewczyny, przebiegło Katenkampowi przez myśl. Odsunął się od wielkiej szyby i spojrzał w dół, do hallu. Nigdzie nie widział Überlendera.
Dość dziwne. Zajeżdża Überlender, a zaraz potem na widowni zjawiają się dwaj mężczyźni, którzy sprawiają wrażenie związanych z dziewczyną. A w hotelu „Queen” dziewczyna próbowała skontaktować się z Überlenderem.
Albo też to wszystko nie było wcale takie dziwne.
136
Dziewczyna wyglądała na osobę obracającą się wśród narkomanów. Niewykluczone, że Überlender nawiązał pierwsze kontakty właśnie za pośrednictwem tej trójki. Przynajmniej na początku zdany był na wskazanych mu ludzi. Nie mógł ryzykować, że trafi na konfidenta policji. Możliwe, że to trio wprowadziło go na rynek i czekało teraz, by po fakcie zainkasować należność za wstęp.
Überlender miał niezły pomysł, wycofując się z „Queen” do „Orientalu”. Mógł być spokojny, że w tym otoczeniu nie będzie go napastował żaden obdarty włóczęga. Takie towarzystwo miało jeszcze wstęp do „Queen”, ale tutaj już nie. Überlender wybrał dobrą twierdzę. Pozbycie się tych dwóch będzie w ostateczności kosztować go jedną dobę hotelową. Miał tylko pecha, że tak się spieszył z wejściem do hotelu, gdyż inaczej zauważyłby, że jego prześladowcy byli bez grosza. Nie było ich stać nawet na dalszy pościg.
Überlender popełnił błąd.
Nie pierwszy.
Możliwe, że właśnie teraz popełniał następny.
Katenkamp uśmiechnął się wprost w witrynę sklepu jubilerskiego. Leżało tam złoto, platyna, diamenty, szmaragdy — cały majątek. W środku, za ladą, stały trzy dziewczyny. Trzy pary oczu taksowały mężczyznę po drugiej stronie wystawy. Sprzedawczynie nie ruszały się z miejsca.
Chciałbym wiedzieć o ludziach tyle, co wy, myślał Katenkamp. Byłbym wtedy dalej niż teraz. Miejmy nadzieję, że również dziewczyna z „Hotel Queen” zna się trochę na ludziach i udzieli Brigitcie Überlender właściwych odpowiedzi.
Dwaj mężczyźni przed hotelem wycofali się na skraj podjazdu i chyba rozpoczęli naradę. Nie zaszkodzi zadać im parę pytań. W najgorszym razie odpowiedzi okażą się nieprzydatne. To też jakiś wynik.
137
Katenkamp zszedł do hallu po marmurowych stopniach wygiętych we wspaniały łuk schodów. Schody jak z operetki. Można by na nich występować.
Ci dwaj siedzieli teraz na obrzeżu wypielęgnowanego trawnika i nad czymś dumali. Nawykli chyba do wyczekiwania.
— To może jeszcze trochę potrwać — powiedział Katenkamp, podchodząc do nich.
— Co? — spytał Doc. Kilka szybkich drgnień powiek zdradziło, że zrozumiał sens zdania. — Co może jeszcze trochę potrwać? Nic nie rozumiem.
Tramp podniósł się powoli, zamierzając stanąć za Katenkampem.
— Ja też na niego czekam — powiedział Katenkamp. Szerokim ruchem ramienia na powrót ustawił Trampa w polu widzenia.
— Na kogo? — spytał Doc. — My stale tu siedzimy. Czekamy na Godota. Zna go pan przypadkiem?
— Właściwie powinien pan go znać — powiedział Tramp, przeciągając zgłoski. — Taki mały, gruby, bez jednego ucha.
— Wyobrażałem go sobie inaczej — Katenkamp odwrócił się do nich plecami.
— Stop! — rzekł szybko Tramp. — Jak wygląda ten pański człowiek?
Katenkamp znów się odwrócił. — W każdym razie ma jeszcze dwoje uszu. Ale dosyć spiczaste.
— Możemy się mylić — stwierdził Doc. — Możliwe, że ten nasz też tak wygląda.
— Zagramy w otwarte karty, czy lepiej damy sobie z tym wszystkim spokój? — spytał Katenkamp.
— Możemy trochę pograć — powiedział Doc. — Zobaczymy, kto ma lepsze karty.
*
138
Nigdy nie znajdę starego. Po tym cholernym mieście włóczą się tysiące turystów. Próbować tu kogoś odszukać to czysty obłęd. Może siedzieć w każdym hotelu, każdej piwiarni i w każdym burdelu. Gdybym przynajmniej wiedział na pewno, że to był on... Jest tylko jedno miejsce, gdzie prędzej czy później będzie się musiał pokazać: lotnisko. Musi przecież wrócić do Niemiec. Ale nie mogę obijać się po lotnisku całymi dniami. Nawet godzinami. Jeszcze trochę i posypię się. Gówno warta ta cała gra! Nie mogę dobrać się do niego, właśnie teraz, gdy byłby bez szans. Po prostu znowu ma szczęście. Dokładnie tak samo jak miał je wtedy, gdy w niewykończonym domu spuścił moją matkę ze schodów. Ta bajerska chata była zbudowana za jej pieniądze, a on rozsiadł się w niej sam. Pozwolił tylko, żeby za nią zapłaciła. Zapłaciła za dom, w którym umarła. Nie wiem, czemu aż tak nienawidził mojej matki. Mnie nienawidził, bo ją kochałem. To wiem.
Boję się. Boję się, że niedługo padnę. Mógłbym zacząć żebrać u turystów. Coś by mi dali. Nie przywykli do tego, że zaczepiają ich biali żebracy. Tylko dziesięć bahtów. Dziesięć razy po dziesięć bahtów. Wystarczy na strzał. Albo na taryfę. Gdybym chociaż wiedział, dokąd mam jechać.
Gdzie ja w ogóle jestem? Silom Road. Na Patpong mógłbym już zacząć recytować moją rolę: ukradli mi dokumenty i pieniądze. Taka sobie historia. Nie, na Patpong nie. Stamtąd przegnają mnie sutenerzy. Pieniądze należy wydawać w barach i na dziewczyny, a nie wciskać do łapy obdartemu białemu ćpunowi, któremu i tak niewiele już brak do końca. Ale jeżeli już, to chciałbym mieć porządny koniec. Wbić sobie w żyłę wspaniały ostatni strzał. Dobry, za 200 bahtów. Powinienem wyżebrać jakoś tę sumę. Silom Road. Stąd już niedaleko do „Orientalu”. W „Orientalu” mieszkają ludzie bogaci. Nie poczują nawet, że dali komuś 10 bahtów. Może mieszkając tam mają
139
nieczyste sumienia. Jak tylko któryś wyjdzie, dobiorę się do niego. Umiem żebrać w trzech językach. Grunt to wykształcenie. A gdyby ktoś zapytał, na co mi pieniądze, powiem mu, że chciałem zabić ojca. Ale ponieważ mi nie wyszło, potrzebuję pieniędzy na własną trumnę. Brzmi, jakby gadał to kompletny wariat. Ale taka jest prawda. Chciałem zamordować ojca. To przecież byłoby morderstwo? Bez zarzutu. Nosiłem się z tym zamiarem i zaopatrzyłem się w odpowiednie narzędzie. Narzędzie zbrodni. Nauczyłem się od starego chociaż tyle, że wiem, co jest morderstwem. Tak jak morderstwem było, kiedy on... Moją matkę... Umyślnie. Tylko bez narzędzia zbrodni. W przeciwieństwie do niego mam jeszcze motyw. Bardzo dobry motyw. Przyzna to każdy sędzia. Właściwie szkoda, że nikt się nie dowie, dlaczego to zrobiłem albo dlaczego bym to zrobił. Chyba że na policji strzelą mi w kanał, bo będą chcieli wiedzieć, co się za tym wszystkim kryje. Ci z policji mają pod dostatkiem towaru. Wystarczy ten, który rekwirują. Jak tylko zobaczą, że padam na pysk, mogą wyciągnąć działkę, żeby mieć porządek w aktach. A wtedy ja podpiszę oświadczenie, że z premedytacją zabiłem nożem doktora Hannsa Überlendera, sędziego. Albo że miałem zamiar go zabić. Obojętne, co mi podsuną. Za działkę podpiszę wszystko. Niedługo i tak nie zdołam już nic zrozumieć. Daleko jeszcze do tego głupiego „Orientalu”? Jestem już przy Victory. Tutaj też mógłbym zacząć żebrać. Chociaż nie. Jak już, to pod „Orientalem”. Koniec świata powinien mieć w sobie pewną elegancję.
— To podobno najpiękniejsze miejsce w całym Bangkoku — powiedziała Brigitta Überlender i ponad tarasem „Orientalu” wskazała na Chadophaya.
140
— Może dla turystów — odparła dziewczyna. — Ale dla mnie... No tak.
— Proszę wobec tego powiedzieć, jakie miejsce lubi pani najbardziej.
— Pewien cichy zakątek w Phra Keo pod drzewem ognistym. Rano słychać tam, jak modlą się mnisi i śpiewają ptaki. Rano jeszcze śpiewają. Potem robi się za gorąco i przychodzą turyści.
— Nie lubi pani turystów — stwierdziła Brigitta Überlender. — Dlaczego?
— Nikt z nas nie lubi turystów. Wszystko niszczą.
— Ale przynajmniej za to płacą. Włóczędzy korzystają z cudzej gościnności i zmywają się z podziękowaniem. Pani zdaniem tak jest lepiej?
Dziewczyna wypiła łyk herbaty z małej filiżanki. — Dlaczego nie przejdzie pani do rzeczy? Przecież nie chodzi pani tylko o to, żeby wypić ze mną herbatę.
— Myślałam, że będzie lepiej, jeżeli poczujemy do siebie -coś w rodzaju zaufania, zanim pomówimy poważnie. Sądzę, że rozmawia się łatwiej, kiedy ludzie choć trochę się znają. W jakich krajach pani była?
— Proszę się nie wysilać. Nawet mi się tu podoba. Mimo to... Dlaczego niby miałabym opowiadać pani o sobie? Po prostu nie mam ochoty.
Brigitta Überlender przesunęła okulary słoneczne na czoło i popatrzyła na dziewczynę. — Chciałabym pozwolić sobie na taką postawę.
— To proszę zacząć od razu, zamiast brać mnie na spytki — powiedziała dziewczyna.
— Sądzi pani, że jednak niczego się od pani nie dowiem? — Brigitta Überlender bawiła się szeroką obrączką. — Może chociaż spróbujemy?
— To zależy. — Dziewczyna popatrzyła na drugi brzeg rzeki, gdzie z tłumu domów nie wyrastały już w górę wieże hoteli. — Chodzi o pani męża. Dlatego też nie uwierzy pani w
141
nic, co powiem. W ogóle nie warto o tym rozmawiać.
— Niech pani tak nie mówi. Nie mam aż tak dobrego zdania o mężczyznach. Także o mężach. A już zupełnie nie mam go o moim mężu. — Brigitta Überlender znów zsunęła okulary na oczy. — Chce pani od mego męża pieniędzy? Dlaczego? Czy też uważa pani, że nie powinno mnie to interesować? Przecież musi pani jakoś mi to wyjaśnić.
— Potrzebuję pieniędzy.
— O jakiej sumie pani myślała?
Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę. — Może ze trzysta marek — wyjąkała wreszcie z wahaniem.
— Czy to dla pani dużo?
— Dość dużo.
— Czy ma to być jakiś rewanż? Za co? Przecież nie może pani tak po prostu zażądać od kogoś pieniędzy.
— Wolałabym o tym nie mówić.
— Proszę mi powiedzieć, co się stało — spytała energicznie Brigitta Überlender — Nie poszła pani z moim mężem do łóżka. Nie ma co o tym mówić. Widziała go pani, jak wychodził z salonu masażu? Wcale bym się tym nie przejęła. Jeżeli jest pani specjalistką od szantażowania mężów, to trafiła pani pod zły adres.
— Nie jestem szantażystką! — zaprotestowała dziewczyna. — Nigdy tego nie robiłam. Nie pozwolę zarzucać sobie czegoś podobnego.
— Nie? — Brigitta Überlender udała zdziwienie. — A więc jak pani nazwie to, co zamierzała pani zrobić? Może chciała pani zaciągnąć pożyczkę? — spytała sarkastycznie. — Nie wygląda pani na osobę, która byłaby w stanie ją zwrócić.
Dziewczyna przełknęła ślinę. — Pani mąż... Pani mąż chciał... Nie, nie powiem.
— No więc, cóż takiego chciał zrobić? Proponuję przejść wreszcie do rzeczy. W ostateczności ja dam pani pieniądze.
142
Nie powinno to pani robić różnicy.
— Pani mąż chciał kogoś zabić. Tak! Chyba mogę już sobie pójść. — Dziewczyna skubała frędzle obrusa. — Nigdy mi pani nie uwierzy i...
— Przeciwnie — powiedziała Brigitta Überlender. — To staje się dla mnie coraz ciekawsze. Kogo chciał zabić?
— Pewnego chłopca. No dobrze, ten chłopiec nie jest znów aż tak młody. Ma co najmniej dwadzieścia lat.
Brigitta Überlender pochyliła się nad stołem. — Zna pani tego chłopca? Od jak dawna?
Dziewczyna skinęła głową, a potem pokręciła nią przecząco.
— Nie znam go specjalnie dobrze. Właściwie w ogóle go nie znam. Widziałam go tylko przez chwilę.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. My często nie znamy się z nazwiska. Spotykamy się, a potem znowu każdy rusza w swoją stronę. Tacy już jesteśmy.
— Tak, tak — powiedziała Brigitta Überlender z roztargnieniem. — Proszę opisać mi tego chłopca. Jak wygląda?
— Dość chudy.
— Kolor włosów?
— Prawie blond.
Brigitta Überlender uważnie popatrzyła na dziewczynę. — Pani też miała kiedyś ciemniejsze włosy?
— Tak. Słońce wszystko rozjaśnia.
— Wysoki? — zaczęła grzebać w torebce. Z rozczarowaniem zatrzasnęła ją z powrotem. — Chyba jakoś potrafi go pani opisać?
— Mniej więcej mojego wzrostu.
— Bierze? To znaczy, czy jest uzależniony od narkotyków?
143
— Można powiedzieć. Głęboko w to wlazł. Cała historia jest z tym związana. Inaczej nie doszłoby do niczego.
Brigitta Überlender zamknęła na moment oczy. — Można mu jakoś pomóc?
— Moim zdaniem pilnie potrzebuje towaru. Inaczej rozwali sobie łeb o ścianę. To znaczy...
— Rozumiem — powiedziała Brigitta Überlender. — Nie musi mi pani tłumaczyć. — Znowu otworzyła torebkę. Tym razem szukała staranniej, kartkując nawet paszport. Wreszcie podsunęła dziewczynie fotografię. — Czy to on? — Oparła łokcie na stole. — Proszę nie potwierdzać tylko dlatego, że chce mi pani zrobić przyjemność.
Dziewczyna trzymała fotografię w ten sposób, by światło słoneczne padało na nią z ukosa. Jej ręka zaczęła drżeć. Położyła fotografię na stole. — To kiedyś był on. Ledwie można go rozpoznać. Czy to stare zdjęcie?
— Mniej więcej sprzed dwóch lat.
Dziewczyna zagryzła dolną wargę. — Czy pani jest jego siostrą? — spytała w końcu.
— Matką. Macochą. On mnie jeszcze nie zna. Dlatego tu przyjechałam. Wie pani, gdzie go szukać? Może mnie tam pani zaprowadzić?
— Jest w „Thai-Sun”. — Dziewczyna chwyciła kostkę cukru i rozerwała jej papierowe opakowanie. — To bardzo podła melina... Możliwe, że już nie żyje.
— Dlaczego miałby nie żyć. Muszę go zobaczyć. To ważne.
— Dziś rano czuł się tak źle, że...
— I nikt mu nie pomógł? — przerwała jej Brigitta Überlender.
Dziewczyna zgniotła papierek od cukru. — Tutaj nikt nikomu nie pomaga.
144
— Nie mogła pani tego zrobić jako jego dziewczyna?
— Nie jestem jego dziewczyną. Zresztą ja nie biorę. W ogóle nie wiem, jak się załatwia towar. A poza tym...
— A poza tym?
— Będę zadowolona, gdy wydostanę się z „Thai-Sun”. Tam jest niesamowicie. Nic dziwnego, że chcieli go otruć.
— Kto chciał go otruć?
— Jakiś turysta. Dokładnie nie wiem. Dał mi coś dla chłopca. Doc mówił, że towar był zatruty. Doc to jeden z nas. Możliwe, że on tylko udawał. Ja i tak się na tym nie znam. W każdym razie pies zdechł na miejscu.
— Jaki pies?
— Zwykły pies, jeden z tych, które się tu włóczą. Doc nasypał mu do pyska trochę towaru i zaraz było po wszystkim.
— A więc tym turystą był mój mąż.
— To był ten, z którym rozmawiałam w „Queen”... Jeżeli to pani mąż... Da mi pani trochę pieniędzy, żebym mogła ruszyć gdzieś dalej? Mam bilet lotniczy z Manili. Wcale nie potrzeba mi tak dużo, jak mówiłam przedtem.
— Ma pani ten bilet przy sobie?
— Tak. — Dziewczyna otworzyła płócienną torbę i odwinęła bilet z kilku warstw plastykowej folii.
Brigitta Überlender chwyciła bilet i schowała go do torebki.
— Nie może pani. To przecież...
— Prawdopodobnie jakaś forma ograniczenia wolności. Dokładnie nie wiem. Wiem tylko, że nie wyjedzie pani, dopóki nie dowiem się o wszystkim.
— Powiedziałam wszystko. Proszę mi oddać bilet!
— Później. Najpierw pojedziemy do tego „Thai-Sun”. Chcę się upewnić, czy pani powiedziała prawdę.
145
Brigitta Überlender położyła na stoliku kilka banknotów tajlandzkich. — Miejmy nadzieję. Ale jeśli nawet, i tak będzie mi pani potrzebna jako świadek.
— Jak to jako świadek''
Brigitta Überlender uśmiechnęła się groźnie. — Jako świadek przeciwko mojemu mężowi. Porządnie pani za to zapłacę. Starczy pani na jakiś czas.
Siedzi z dziewczyną na tarasie. Prawie otarłem się o ich stolik. Tego tylko brakowało. Brnę coraz dalej w ślepy zaułek. Znam ją. Wyciśnie z tej dziewczyny wszystko, co się da. Choćby za pieniądze. W końcu tej małej jest wszystko jedno, kto jej zapłaci. Brigitta musiała złapać dziewczynę, kiedy ja poleciałem na górę i wyłoży jej porządną sumę. Ma przecież dosyć pieniędzy. Tylko dlatego ożeniłem się z nią. Apteka, pięć czynszowych kamienic... Bywają gorsze powody do zawarcia małżeństwa. Za dwadzieścia cztery godziny cały ten majątek będę mógł traktować jako swoją własność. Byle przetrzymać. Nie popełnić jeszcze jednego błędu. Zachować spokój.
Co może jej opowiedzieć ta dziewczyna? Nie moja wina, że chłopak wstrzyknął sobie nadmierną dawkę. Ja chciałem mu tylko pomóc. Postarałem się o towar bez zarzutu. A kto wie, przez ile jeszcze rąk przeszedł? Nawet gdyby uznano, że są przeciwko mnie jakieś dowody... Okażą się niewystarczające. Bo kto może wiedzieć, czy to nie dziewczyna wyprodukowała tę trującą mieszankę? Trucizna jest typowo kobiecą bronią. Proszę łaskawie wziąć to pod uwagę. Pozory, Wysoki Sądzie, mogą przemawiać przeciwko mnie, ale tutaj jako czynnik obciążający służy pozór bez najmniejszego dodatkowego dowodu... Jedyny świadek — i do tego nie bardzo poważny! Aby przekazać jej narkotyk, musiałem go najpierw nabyć. A tego nie zrobiłem!
146
Gdzie i kiedy miałbym po temu sposobność? Co zaś do pytania, czemu nie zaprezentowałem chłopca mojej żonie, skoro znałem już miejsce jego pobytu, powiedzieć mogę tylko tyle: wstydziłem się. Byłem zdecydowany pomóc chłopcu za pośrednictwem pana Katenkampa. Także po to, by oszczędzić żonie szoku, jakim musiałoby być pierwsze spotkanie z pasierbem, znajdującym się w takim stanie. Nie doszło do tego. Niestety. Nikt nie żałuje bardziej niż ja. Próbowano mnie natomiast szantażować. Pozwala to wysnuwać wnioski o pewnych kryminalnych predyspozycjach pani świadek. Przy ferowaniu wyroku nie będzie raczej można uwzględnić zeznań takiej osoby, Wysoki Sądzie. Proszę o uniewinnienie. Jeżeli zasłużyłem na karę w sensie innym niż prawny, to Bóg jeden wie, że zostałem już ukarany w dostatecznym stopniu. Mój syn nie żyje, a żona znajduje się w więzieniu w Bangkoku, ponieważ ktoś nieznany... Narkotyki w walizce...
Nie wolno mi tracić nerwów. Zaczynam już przygotowywać mowę obrończą w sprawie przeciwko sobie samemu. Jakby w ogóle mogło dojść do procesu. Chociaż jednak... Jeżeli ona zaciągnie dziewczynę na policję, żeby sporządzić protokół... Mogłoby dojść do nieprzyjemności. Mimo że nawet wtedy będę jeszcze na niezłych pozycjach. Policja przeszuka natychmiast pokój w hotelu i znajdą u niej narkotyki. U niej, nie u mnie.
Jedynym błędem, jaki popełniłem do tej pory, był kontakt z dziewczyną. Przede wszystkim ten drugi, albo zaplanowany trzeci. Trzeba było od razu dać jej forsę. Nie ma przecież żadnych możliwości kontynuowania szantażu. Już jutro każda próba dotarcia do mnie spali na panewce. Reagując w ten sposób postąpiłem krótkowzrocznie. Chodzi o miliony, a ja chciałem
147
zaoszczędzić parę marek. Czy rzeczywiście jestem tak skąpy, jak o mnie mówią? Brigitta nie chciała mieszkać w „Queen”. Zatrzymałaby się w „Orientalu”. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie spotkałbym też Katenkampa. Gdyby teraz poszukała u niego pomocy, sytuacja mogłaby stać się krytyczna. Gdzie tu są toalety? Niedobrze mi. Muszę wycofać się w jakieś ustronne miejsce. Sprawa wymaga przemyślenia. Nie wolno mi popełnić nawet najmniejszego błędu. Muszę być przygotowany na każdą ewentualność. Brigitta nie skonfrontuje mnie od razu ze wszystkim, co wie. Woli politykę drobnych ukłuć. Będzie próbowała mnie sprowokować, jak przez cały czas. Chwilami mam wrażenie, że ona przeczuwa, w jaki sposób zostałem wdowcem. A niech tam! Teraz jest to sprawa o drugorzędnym znaczeniu. Dziewczyna musi... Gdzie tu są toalety?
— Czekacie na mężczyznę średniego wzrostu — powiedział Katenkamp. — Mniej więcej metr siedemdziesiąt pięć, co najmniej osiemdziesiąt kilo, okrągła twarz, mało włosów...
— Niech mi pan pokaże człowieka, do którego nie pasuje ten opis — przerwał mu Doc. — To mógłby być co trzeci turysta.
— Ale bardzo niewielu turystów robi w narkotykach — powiedział Katenkamp. — Czy teraz opis pasuje trochę lepiej?
Doc odchrząknął.
— Dlaczego interesuje się pan tym człowiekiem? — spytał Tramp.
— Z czysto prywatnych powodów.
Tramp wetknął kciuki w kieszenie spodni. — W takim razie jest nas trzech. Powoli robi się z tego małe zbiegowisko. Ciekaw
148
jestem, kto jeszcze dojdzie. Może powinniśmy wynająć jakąś salę?
Doc zmarszczył czoło.
Kiepski układ, pomyślał Katenkamp. Gruby wygadał się z tajemnicy, a blondynowi nie pasuje to do koncepcji. Mali, przypadkowi oszuści, którzy chcą szybko zarobić trochę pieniędzy.
— Prywatne powody — powiedział Doc. — To może wiele znaczyć. Nie mógłby pan wyrażać się trochę jaśniej? Co szczególnie interesuje pana w tym człowieku?
— W każdym razie nie jego pieniądze.
— To już niedobrze. Idealiści mogą wszystko popsuć. Mam propozycję. Zostawi nam pan tego faceta na jakiś czas. Potem może go pan sobie wziąć. Zgoda?
— Uważam, że propozycja jest bardzo fair — powiedział Tramp. — Na pana miejscu przyjąłbym ją.
— Warto to rozważyć — uznał Katenkamp.— Tylko ten „jakiś czas” nie powinien trwać zbyt długo. Facet jutro wyjeżdża.
— Bo też nie ma innego wyjścia — powiedział Tramp z naciskiem. — Dziwię się nawet, że jeszcze nie wyjechał. Mimo to my byliśmy pierwsi. Ten człowiek należy do nas.
— Albo do policji — powiedział Katenkamp. — Wtedy wszyscy trzej wysiadamy z interesu.
— No nie! — zaprotestował Doc. — Policja może dostać go na końcu. Zabiorą mu cały szmal. Możemy zrobić z tych pieniędzy lepszy użytek.
— To widać — powiedział Katenkamp. — Nawiasem mówiąc, on już nie ma towaru.
— Tak, bo go oddał chłopcu — powiedział Tramp.
— Czy chłopiec go brał? — spytał szybko Katenkamp. — To...? — Widział przed sobą kryształki w heroinie.
149
— Gdyby nie my — rzekł Doc — może mieliby tu na anatomii sekcję białego trupa.
Katenkamp wyciągnął fotografię. — Aby usunąć wszystkie wątpliwości: czy to ten chłopak miał umrzeć?
— Ten akurat nie — powiedział Tramp. — Co najwyżej jego cień.
— Nie rozumiem — odparł Katenkamp.
Doc sapnął przez nos. — Jest jeszcze pewne podobieństwo. Ale mówiąc dokładnie to, co chciał zrobić stary, graniczyło już z profanacją zwłok.
— A więc chodzi o tego chłopca? — upewnił się Katenkamp. — Muszę to wiedzieć dokładnie.
— Chyba że ma brata — powiedział Doc. — Poza tym wykluczone są wszelkie wątpliwości.
Katenkamp poczuł, jak sztywnieją mu mięśnie na karku. Zacisnął zęby. Mimo upału przez moment było mu zimno Überlender wymyślił dla niego rolę alibi. — Kiedy odbyła się ta... próba?
— Wczoraj — odpowiedział Doc.
— O której?
— Tutaj wcześnie robi się jasno — powiedział Doc. — Mniej więcej o ósmej.
— Też mi się tak zdaje — dodał Tramp. — Czy to ważne?
— Dla mnie tak — odparł Katenkamp. Überlender kazał mu więc szukać osoby, którą uważał już za umarłą. Czy też pragnął tylko, by Katenkamp potwierdził jego przypuszczenia? — Nie wpada się po prostu ot tak, przelotem, żeby zostawić truciznę.
— To też on tego nie zrobił. — Doc wykonał przeczący gest. — Dał ją komuś, kto wchodził do hotelu... do tej śmierdzącej dziury. Na zewnątrz, na ulicy... Zbiegło się tu kilka spraw. Ja wsunąłbym parę bahtów jakiemuś dzieciakowi i kazałbym mu podać towar. Może nie miał przy sobie drobnych
150
albo też jest zbyt skąpy, żeby dawać napiwki.
— A więc chłopak żyje — stwierdził Katenkamp.
— Przynajmniej żył jeszcze parę godzin temu — powiedział Tramp. — Musi mieć jakiegoś anioła stróża. Takie rzeczy właściwie się nie zdarzają. Wydostał się nawet z tego chlewa.
— I to w jakim stanie! — powiedział Doc. — Ktoś musiał mu coś dać. Mam na myśli towar. Nawet postawili przed nim jedzenie. — Złapał się za czoło. — W Bangkoku! Gdzie roi się od ćpunów!
Organizacja, pomyślał Katenkamp. Zajęli się chłopakiem. Ale dlaczego?
— A więc spotkał pan tego człowieka przypadkiem? — spytał.
— Nie tak znowu przypadkiem — powiedział Doc. — W tym mieście łatwiej się zorientować, niż pan myśli.
— W każdym razie chcecie teraz dostać szmal?
— No, wreszcie! — Tramp odetchnął. — Ale nie przewidziano podziałów — dodał. — Uratowaliśmy chłopaka.
— Co do tego można mieć różne zdania — powiedział Katenkamp. — Ale do pewnego stopnia zgadzam się z wami. Dlatego też nie mam udziału w tym interesie. — Rozejrzał się dookoła. Ruchliwy plac przed „Orientalem” nie był odpowiednim miejscem na to, co planował. — Pod jednym warunkiem — zastrzegł się. — Chciałbym usłyszeć, co ten człowiek ma do powiedzenia. Inaczej urządzę raban i sprowadzę policję.
— Rozumiem — powiedział Doc. — Pan jest z tych, co słuchają przez ściany. Przeciwko temu facetowi nie ma bezpośrednich dowodów. Nasz jedyny dowód nawiał.
151
— Może będę miał ten brakujący dowód — powiedział Katenkamp.
— Wyrazy szacunku! — rzekł Tramp. — Wcale nieźle, jak na amatora.
— Marna robota — zaprzeczył Katenkamp. — Nawet jak na amatora. Nie mówiąc już o tym, że...
Jego dwaj rozmówcy popatrzyli na siebie znacząco.
— Gdzie może być chłopiec? Chciałbym, żeby wmaszerował tu w decydującym momencie.
— Z tym to będzie kiepsko — powiedział Tramp. — Nie przyjąłbym zakładu, że jeszcze żyje.
— Myślę...
— Mało mu już brakowało — wyjaśnił Tramp. — To jest najbardziej idiotyczne. Nikt go nie potrzebował zabijać. Gdyby stary na niego spojrzał...
— Nie o to teraz chodzi — przerwał Doc. — To tylko zadanie rachunkowe. Strzał, który mu rąbnęli, nie może już działać. Chyba że podłożyli mu jeszcze dodatkowy towar. Wtedy musiałby nosić go z sobą. A to jest dla niego zbyt niebezpieczne. Każdy gliniarz połapie się, co z nim jest. Mogę sobie wyobrazić, że już dawno siedzi w pudle.
— No to dobranoc — powiedział Tramp. — Stamtąd nikt go nie wyciągnie.
— Myślę, że to miasto funkcjonuje według pewnego systemu — stwierdził Katenkamp. — Wobec tego będzie próbował iść w określone miejsca. — Wyjął z kieszeni plik banknotów. — Musimy spróbować.
— W każdym razie potrzebny mu lekarz — powiedział Doc.
— No to już. Trzeba znaleźć chłopaka i w miarę możliwości także lekarza. Postarajmy się przynajmniej.
Tramp chwycił banknoty. — Ale nie mogę zagwarantować...
— Nikt tego nie wymaga — powiedział Katenkamp. — Tu nie
152
można niczego zagwarantować. Nawet tego, że nie zbije się jeszcze kapitału na umarłym. — Ruchem ręki wysłał Trampa w stronę taksówek. Był zadowolony, że może zrobić coś w miarę sensownego, a mimo to czuł się nieswojo. Jeżeli Tramp najpierw spróbuje skombinować towar i wpakuje się na kontrolę... Wprawdzie w grę wchodziła tu wyższa konieczność; pytanie tylko, czy władze tajlandzkie zechcą to zrozumieć.
Na widok Trampa, który odjeżdża taksówką, Doc wyszczerzył zęby. — Szkoda pieniędzy.
— Myśli pan, że już go nie zobaczymy? W takim razie niech lepiej uważa, żeby ponownie nie wejść mi w drogę. W paru sprawach nie znam się na żartach. Gdyby miał nam nawiać, niech mu pan przekaże, żeby w przyszłości omijał Hamburg szerokim łukiem. Już ja mu coś podłożę!
Doc pochylił głowę. — Czy nie powinien pan przeczesać hotelu? — spytał po chwili przerwy. — Postoję przez ten czas na warcie.
— Żeby i pan nawiał? — odpowiedział pytaniem Katenkamp. — Nie ufam panu. Miałem zbyt złe doświadczenia.
— Pan jest prywatnym detektywem?
— W tej chwili nie można mnie nazwać inaczej.
— Chciałbym wobec tego wiedzieć, dla kogo pan pracuje.
— Nigdy pan na to nie wpadnie — powiedział Katenkamp.
— Stać! — krzyknął Tramp. — Stop! Zatrzymaj się
wreszcie, idioto!
Kierowca zdjął nogę z gazu. — Gdzie?
— Tu! Natychmiast! — Tramp gwałtownie otworzył drzwi i postawił nogę na jezdni. Potknął się, przytrzymał się drzwi i w
153
końcu stanął na Sitom Road. Za nim hamowały samochody. Jeden z nich musnął go błotnikiem, kiedy poprzez sznur aut biegł ku przeciwległej, północnej stronie ulicy.
— Co tu robisz? — Chwycił za rękę słaniającego się na nogach chłopaka.
Ten popatrzył na niego tępym wzrokiem. — Puść mnie! Muszę iść dalej. Do „Orientalu”. Zjeżdżaj!
— Nie dojdziesz już daleko.
— I tak doszedłem dalej, niż myślicie, bydlaki. — Chłopak próbował wyrwać się z uścisku. — Zmyliście się i zostawiliście mnie.
— A ty kiedyś komuś pomagałeś?
— Nie o to teraz chodzi. Muszę...
Tramp złapał chłopaka za ramiona. — Wszystko mi jedno, co musisz. Przede wszystkim musisz dać sobie w żyłę. Potrzebny ci strzał.
— Sam o tym wiem. Ale ty mi go nie załatwisz.
— Załatwię. Skombinowałem trochę szmalu. Chodź ze mną. Coś się znajdzie. Po tamtej stronie stoi moja taksówka. — Tramp pchał chłopaka przed sobą.
Taksówka podjechała do krawężnika kawałek dalej. Kierowca próbował protestować, kiedy Tramp wpychał do samochodu trzęsącego się chłopca.
— Zamknij się! — powiedział Tramp i podał taksówkarzowi banknot! — Jedziemy na Siam Square. Zrozumiałeś? Siam Square. Tam ci powiem, co dalej. Jazda!
Chłopak rozsiadł się w kącie samochodu. — Moja pierwsza jazda taksówką, odkąd jestem w Bangkoku — zaśmiał się głupawo. — I akurat ty za nią płacisz. Kompletny obłęd.
— Przecież po tej dziurze nie można poruszać się inaczej. A teraz siedź cicho. Jeżeli nie będziesz uważał, może to też być twoja ostatnia jazda. Ścigają cię.
— Wiem — powiedział chłopak. — Jestem przeszkodą. Od dawna. Już od urodzenia.
154
— Brednie! Stale trzeba się pilnować. Miałeś szczęście, że byliśmy na miejscu. Ktoś zmieszał ci towar z trucizną.
— Teraz ty bredzisz — powiedział chłopak. — Towar był czyściutki. Tylko było go za mało. A kluski były za ostre. Wiem, że to z dobrej woli.
Tramp popatrzył na chłopca z boku. — Tak, tak — powiedział uspokajająco. — Kluski... Ale mam nadzieję, że deser ci smakował. A chyba i obsługa była bez zarzutu.
— Nikogo nie widziałem. — Chłopak wtulił głowę w ramiona. — Zimno mi.
— Wiem, jesteś na ciężkim głodzie. Spokojnie. Zaraz dostaniesz działkę. Potem możesz się przespać.
— Nie mogę spać. — Chłopak wyprostował się. — Mam jeszcze coś do załatwienia. — Wyciągnął nóż spod koszuli. — Widzisz? Tym.
Tramp próbował chwycić za nóż. — Nie wyprawiaj głupstw!
Chłopak przycisnął nóż płasko do uda. — Jest mi potrzebny!
— Ale po co?
— Skombinujesz mi działkę? Wtedy może ci powiem.
— Dostaniesz na mur. — Tramp podsunął chłopakowi zwitek banknotów. — To wystarczy. Wciąż mi nie wierzysz?
— W takim razie nie musimy jechać aż na Siam Square. Bliżej będzie na Pat Pong. Dostaniesz tam towar w każdej ilości.
— W tej okolicy zrobiło się za gorąco — stwierdził Tramp Opuścił rękę na obicie siedzenia.
Chłopak potrząsnął głową. Z powrotem schował nóż pod koszulę.
— Właściwie to skąd oni mają twoje zdjęcie?
— Z albumu rodzinnego. Skąd by indziej?
155
— W takim razie stary jest twoim ojcem?
— Niestety. Powiedz, jak wygląda.
— Chyba znasz własnego starego?
— Chcę tylko wiedzie, czy nic mi się nie roi. Więc ty też go widziałeś?
— Najpierw widziała go dziewczyna. To jej dał truciznę.
— Przestań chrzanić o truciźnie. Wiem chyba, co mam w żyle. Ale nie opowiadaj, że to był mój stary. On odrąbałby sobie rękę, zanim dotknąłby towaru.
— To musiał być on. My nic ci nie dawaliśmy. Chyba że to ten drugi typ. Ten prywatny detektyw czy kto on tam jest.
— Chyba ci odbiło — powiedział chłopak. — Ta cała historia z żadnej strony nie trzyma się kupy. Mój stary nigdy nie kazałby mnie szukać. Jest zadowolony, że się zmyłem. Już prędzej uwierzę w truciznę. Z drugiej strony... Ach, to wszystko mi się nie zgadza. On mógł zabrać mnie z sobą. Zamiast tego z powrotem powiesił kłódkę.
Taksówka skręciła w Siam Square.
Tramp wskazał na boczną ulicę po lewej stronie.
— Jedziemy tam.
— To przecież klinika — powiedział chłopak. — Na co mi ona?
— Lekarz jest w porządku. Postawi cię na nogi. Jak mamy pieniądze, to już nie problem. Nikt nie może ci tu nic zrobić. Wysiadaj.
— Nie chcę. Chcę się zobaczyć ze starym.
— Później.
— Teraz! — Chłopak patrzył nieufnie na szary, pudełkowaty budynek. — W oknach są kraty.
— Człowieku, kraty są tutaj wszędzie. A co dopiero u lekarza. Doktor Khaisaeng jest w porządku.
— To go stamtąd wyciągnij. Zastrzyk może mi zrobić i w wozie.
156
— Ależ z ciebie trudny facet! — Tramp próbował wywlec chłopaka z taksówki. — Przecież on nie przyjmie cię na dworze. Pomyślże trochę!
— To weź od niego sprzęt do zastrzyków. Sam potrafię sobie strzelić w żyłę... Skąd masz pieniądze? Od starego, co?
— Od faceta, który cię szuka.
— A gdzie on jest?
— W tej chwili to nie ma znaczenia. Dla ciebie będzie tylko lepiej, jeżeli cię nie znajdzie.
— Gdzie on jest?
— Stoi pod „Orientalem”. Zdaje się, że ma jakieś problemy z twoim starym. W każdym razie czeka na niego. Sam nie bardzo rozumiem, co tam jest grane.
Źrenice chłopca rozszerzyły się. — Człowieku, przecież praktycznie byłem już koło „Orientalu”! Dlaczego nie powiedziałeś od razu?
— Bo najpierw trzeba cię postawić na nogi. Nie możesz pokazywać się w takim stanie. Poza tym pomyślałem sobie... No, on rozdaje pieniądze na prawo i lewo. Można z niego jeszcze coś wycisnąć. Naturalnie, podzielimy się. Ale musisz się w to włączyć.
— Żadna sztuka.
— Zrozum. Zagrzebiesz się tu gdzieś na jeden dzień. W tym czasie my zgarniemy szmal. Wymyśliłem już, co im mogę opowiedzieć.
— Nigdzie się nie zagrzebię. Muszę natychmiast jechać do „Orientalu”.
— Nie dasz rady.
— To skombinuj mi coś, żebym dał radę! — krzyknął chłopak. — Muszę dostać starego! Przedtem możecie go sobie obrobić. Ale potem moja kolej!
— Do „Orientalu”! Jazda! — chłopak uderzył taksówkarza pięścią w plecy.
— Zaczekaj! — Tramp dał kierowcy uspokajający znak. — Spróbuję ci coś skombinować. Nie ma przecież sensu, żebyś
157
padł gdzieś po drodze. Zaczekaj tu na mnie. Mam w końcu pieniądze. Tajlandczyk i tak nie ruszy się na metr, zanim nie zobaczy forsy.
— Pośpiesz się! — powiedział chłopak. — W ostateczności przynieś methadon. To wprawdzie tylko namiastka...
Tramp wysiadł z samochodu i wszedł w boczną ulicę.
— Doktor — powiedział kierowca. — Niedobry doktor. Doktor dla dziewczyn, jak nie chcą dzieci.
— Od razu mogłem pomyśleć, że nie znają nawet porządnego lekarza — powiedział chłopak. — Banda szantażystów. — Oparł się wygodniej i zamknął oczy. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
— Masz — Tramp pochylił się do środka samochodu. W ręce trzymał butelkę z wodą oraz dwie żółtawe tabletki. — Powiedział, że na jakiś czas powinny ci pomóc. Ale nie na długo. Musisz iść na leczenie.
— Sam wiem, co muszę. — Chłopak chciwie złapał tabletki, wrzucił je do ust i popił łykiem wody. — Mam nadzieję, że szybko zaczną działać. Wsiadaj, musimy jechać.
— Tak — powiedział Tramp. Wsunął się do samochodu i zatrzasnął drzwi. — Do „Orientalu”. Naprawdę chcesz zabić starego?
— A co? Możecie sobie wziąć jego szmal.
— Nie odda go dobrowolnie.
— To go spytaj, czy pamięta, co zdarzyło się w domu budowanym w Rellingen. Spytaj go, jak to widzi jako sędzia.
— Chcesz powiedzieć, że on jest sędzią?
— Tak, jest sędzią. Ale powinien zasiąść na ławie oskarżonych.
— Od razu myślałem, że to śmierdząca sprawa — powiedział Tramp. — Dzięki za radę.
— Jaką radę?
158
— Przecież nie oszalałem, żeby zadzierać z sędzią. Chciałbym jeszcze zawinąć do Niemiec. Trzymaj. — Tramp wcisnął do ręki chłopaka zwitek banknotów. — Doc stoi z tym gościem pod „Orientalem”. Oddaj mu szmal. Ja zrywam się w następnym korku.
— Jak sobie chcesz — powiedział chłopak. — Moim zdaniem, mógłbyś pojechać jako świadek.
— Chyba zwariowałeś!
— Co pan tu robi? — spytała Brigitta Überlender.
— A więc znalazłaś się — powiedział Doc do dziewczyny. — Potrzebujemy cię jako świadka.
— Czekamy na pani męża — powiedział Katenkamp. — Przepadł gdzieś w „Orientalu”.
— Czy raczej nie powinien pan zająć się Jurgenem? Mimo że... Wyobrażam sobie, że nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto... Na szczęście wiem już, gdzie on jest.
— Wiedziałbym to od samego początku — powiedział Katenkamp — gdyby nie zatajano przede mną pewnych informacji.
— Co przed panem zatajono?
— Na przykład fakt, że pani mąż znalazł już chłopca, kiedy ja włączyłem się do sprawy.
— Zgadza się — odparła. — Też sobie to wyliczyłam. Ale proszę ml wierzyć, że nie brałam w tym udziału.
— Wiem — powiedział Katenkamp.
— Skąd to zaufanie? Ja nie wierzę już w nic i nikomu.
Katenkamp uśmiechnął się. — Bo też nie ma pani powodów, by komuś wierzyć. Ale może chociaż w części będę mógł odbudować pani zaufanie do ludzi.
159
— Proszę z tym zaczekać, aż przyholujemy tu Jurgena.
— Już go holują — powiedział Katenkamp. — W każdym razie próbuję. Nie ma go już w „Thai-Sun”.
— W takim razie sprawa znowu robi się beznadziejna — powiedziała.
— Według tego wszystkiego, co słyszałem — rzekł Katenkamp — nie jest wcale tak źle. Zdaje się, że ktoś zajął się chłopcem.
— Beze mnie już by nie żył — wtrącił Doc. — Ja...
— Nie myślałem akurat o panu — powiedział Katenkamp.
Brigitta Überlender popatrzyła na Doca. — Znam już tę historię. Zainteresował się pan nim dopiero wtedy, kiedy poczuł pan pieniądze. Mimo to dziękuję panu.
Dziewczyna odwróciła się.
— Nie mogliśmy przecież wiedzieć... — Doc wlepił wzrok w ziemię.
— Nie, nie mógł pan wiedzieć, czy opłaca się mu pomóc — powiedziała Brigitta Überlender. — Dajmy temu spokój. — Spojrzała pytająco na Katenkampa.
Ten skinął głową. — To rzeczywiście sprawa o drugorzędnym znaczeniu. Czasem bywa tak, że ma się do sprzedania tylko własną wiedzę. — Pogroził dziewczynie palcem.
— Niech pan nie ma do niej pretensji — powiedziała Brigitta Überlender. — Dzięki niej dowiedziałam się, co tu jest grane.
— O tym nie mogła się pani dowiedzieć — stwierdził Katenkamp. — Dziewczyna poinformowała panią co najwyżej o pierwszym posunięciu w grze. Innych nie zna.
- Co pan wie? — spytała Brigitta Überlender.
— Raczej niewiele. Ale starczy tego, kiedy zacznie się ostatnia runda. Najchętniej przeniósłbym finał do Hamburga.
160
W Bangkoku Europejczycy dotrą tylko tak daleko, jak tego zechcą pewni ludzie.
Doc skinął głową. — Zgadza się — powiedział. — Wystarczy, żeby w sprawę był zamieszany Chińczyk, i już jest po kompocie.
— W tę sprawę jest zamieszany Chińczyk.
Na czole Doca pojawiły się głębokie bruzdy. — W takim razie dałbym sobie z tym spokój. Nawet w Hamburgu. Oni mają stosunki, które obejmują cały świat.
— Tak — powiedział Katenkamp. — I doskonałą siatkę informacyjną. Na szczęście. Inaczej parę spraw przybrałoby tu inny obrót.
— W takim razie zastanawiam się — powiedziała Brigitta Überlender — jak to wszystko mogło się zdarzyć. Albo stoi za tym Wielki Brat, albo nie. Wobec tego w jaki sposób mój mąż zdobył truciznę? Ktoś, kto mu ją dostarczył, musiał przecież liczyć się z tym, że zrobi z niej użytek.
— W pewnych układach życie ludzkie nie odgrywa szczególnie ważnej roli — powiedział Katenkamp. — Czasem nawet organizacja nie funkcjonuje bez zarzutu. Sam przeżyłem jeden z takich przypadków. Na szczęście.
— Na czym polegało to szczęście? — spytała Brigitta Überlender.
— Na tym, że potem zainteresowano się chłopcem. A także i jego ojcem.
— To nie powód, by sterczeć tu bezczynnie — powiedziała Brigitta Überlender.
— Nic lepszego nie możemy w tej chwili zrobić — odparł Katenkamp. — Chłopcu już nic się nie stanie. A czy coś stanie się jego ojcu, to się jeszcze okaże.
— Stanie się — powiedziała.
— Czy pani mąż brał udział jako sędzia w sprawach związanych z narkotykami?
161
— W wielu. Akurat niedawno przewodniczył w jednej z większych. To był jeden z powodów jego przyjazdu do Bangkoku. Chciał zorientować się w tych sprawach na miejscu.
— Na to nie starczy paru dni — wtrącił Doc.
— Ktoś, kto dysponuje już jaką taką wiedzą — powiedział Katenkamp — prędko się połapie.
— Sądzi pan, że on nie znalazł Jurgena przypadkiem? — spytała Brigitta Überlender.
— Nie można polegać na przypadkach. — Katenkamp wzruszył ramionami. — A tak przy okazji proszę zastanowić się, kto z was dwojga wpadł na pomysł, by podczas podróży poślubnej zatrzymać się w Bangkoku.
— Pomysł był mój — powiedziała. — Ale jeśli pan już pyta... Chciałam rozpocząć poszukiwania w Goa. On był temu zdecydowanie przeciwny. Proszę powiedzieć: rozmawiał pan z nim o tym?
— Nie. Tylko tak sobie kombinuję. To należy do mojej roboty.
— Powinniśmy pokombinować razem — zaproponowała. — Wprawdzie nie znam się na pańskiej robocie, ale za to znam mego męża trochę lepiej niż pan.
— Wciąż nie dość dobrze.
— A jednak! — powiedziała z naciskiem. — Jeszcze się pan zdziwi.
Na podjeździe „Orientalu” zatrzymała się taksówka. Kierowca otworzył tylne drzwi, sięgając do klamki przez otwarte okno.
Z samochodu wysiadł chudy chłopak. Długie, zlepione potem włosy zwieszały mu się na czoło.
— To on — powiedziała dziewczyna.
— Jurgen? — spytała Brigitta Überlender.
— Tak — potwierdził Doc.
Brigitta Überlender chwyciła ramię Katenkampa. — Nigdy bym go nie rozpoznała.
162
— Możliwe, że ja również nie. Ma przy sobie nóż. Proszę przyjrzeć mu się uważnie.
— Musiał go skądś skombinować — stwierdził Doc. — Wcześniej nie miał.
Stoją tam na dole i odbywają naradę wojenną. Moja żona, dziewczyna, ten cały Katenkamp i jeden z facetów z pałacu królewskiego. Prawdziwe oblężenie. Dobre są te hotele z frontonami ze szkła. Zrobili je tak świetnie, że z zewnątrz nie można nic zobaczyć. Stójcie tam sobie. Co zamierzacie zrobić? Chcecie przetrząsnąć hotel, żeby mnie znaleźć? To bezcelowe. Jak tylko tu wejdziecie, ja wyjdę tylnymi drzwiami. Hotel ma nad rzeką własną przystań. Przeszukanie takiego pudła wraz ze wszystkimi przybudówkami zajmie sporo czasu. Zacznijcie już. Kiedy wy będziecie szukać, ja wynajmę sobie łódź, z łodzi przesiądę się do taksówki, zabiorę wszystko z sejfu w „Queen.” i odlecę za granicę najbliższym samolotem. Wszystko jedno dokąd. Byle się stąd zmyć. Brigittą już się zająłem, a tego Katenkampa nauczę jeszcze rozumu. Jako pracownik policji kryminalnej nie będzie zadzierał z sędzią. Wygląda na rozsądnego faceta. Na jednego z tych, którzy myślą swoje i nie robią hałasu. Po rozważeniu wszystkich aspektów sprawy dojdzie do wniosku, że nie warto rozpuszczać pogłosek na mój temat. Musiałby mieć więcej dowodów. Dziewczyna i ten blondyn gonią tylko za pieniędzmi. Stracą całe zainteresowanie, kiedy tylko spostrzegą, że źródło forsy jest już poza ich zasięgiem. Brakuje mi tu tylko grubego. Możliwe, że ustawili go od tyłu, na przystani łodzi. Albo siedzi w „Queen”. Też żaden problem. Wygląda mi na gościa, który zainkasuje swoje i zapomni o wszystkim. Prymitywna banda. Wszyscy razem. Sterczą na dworze, na tym upale. Jakby nie rozumieli, że muszę dostać się do „Queen”. Tam mogliby mnie dopaść.
163
To przecież... Nie! To przecież Jurgen! Poznaję go nawet z tej odległości. Ciekaw jestem, co teraz nastąpi. Wielka scena między synem i macochą? Właściwie to ktoś powinien ich sobie przedstawić. W gruncie rzeczy to moja rola. Czyżbym myślał na głos? Ona może wykorzystać teraz swój wdzięk. Ale nie przyniesie to żadnego skutku. Chłopak lekceważy wszystkie kobiety. Jeden z przypadków chorobliwego przywiązania do matki. O, Katenkamp podchodzi do chłopca... Jakim cudem ten szczeniak jeszcze żyje? Ja... Katenkamp rozmawia z Jurgenem. Jeszcze chwila i będzie wiedział, że wcale nie miał go znaleźć. Nie powinienem mieszać do sprawy tego człowieka. Ma teraz przeciw mnie głównego świadka. Tak przynajmniej sądzi. Nie minie nawet pięć minut, a chłopak wyskoczy ze swoją historią. Katenkamp zorientuje się przecież, że Jurgen nie jest w pełni odpowiedzialny. Ofiara heroiny. Ostatnie stadium, z manią prześladowczą. Każdy rzeczoznawca stwierdzi, że jego zeznania nie są wiarygodne. A w ogóle co za rzeczoznawca? Nie dojdzie do procesu przeciwko mnie. Proces może odbyć się tylko w Hamburgu. A chłopak nigdy się tam nie pojawi. W każdym razie ja nie będę pokrywał kosztów jego podróży powrotnej. Jest pełnoletni. Niech się nim zajmie ambasada. Ambasada zaś nie kiwnie palcem. Chyba że Katenkamp weźmie sprawę w swoje ręce. Jako facet z kryminalnej...
Znowu mi niedobrze. Nie mogę sobie teraz pozwolić na słabość. Mój żołądek... Właściwie powinien odezwać się dużo wcześniej. Dlaczego nie trafiło mnie jak pałką w łeb, kiedy zobaczyłem Jurgena wysiadającego z taksówki? Może takie reakcje przebiegają z opóźnieniem? Czy też widać po mnie, jak marnie się czuję? Tego jeszcze brakowało, żeby mnie ktoś zaczepił. Na razie i tak nikt mi nie może pomóc. Chyba że... Mógłbym wezwać karetkę pogotowia. Na nosze, pod koc i do samochodu.
164
Musiałbym tylko za to zapłacić. Ale teraz koniec ze skąpstwem. Mój kardynalny błąd polegał na tym, że wszystko chciałem załatwić sam. W Bangkoku można przecież znaleźć najemnego mordercę. Trzeba było inaczej pokierować sprawą w tej spelunce w porcie. Chciałem zrobić to zbyt elegancko i zbyt tanim kosztem. Miało wyglądać całkiem naturalnie. A przedawkowanie narkotyków jest naturalną przyczyną śmierci, gdy chodzi o ćpuna. Prawie tak samo naturalną, jak wypadek na budowie.
Muszę wrócić do punktu wyjścia. Trzeba pokierować tą sprawą od początku. Tym razem we właściwy sposób. Prosto z przystani mogę udać się w okolice portu. Nie. Najpierw muszę wpaść do hotelu. Oni będą chcieli zobaczyć forsę. Poza tym zdeponowałem w sejfie kartkę z hasłem. Potrzebna mi ta kartka. Oraz pieniądze i bilet na samolot. Z bagażu mogę zrezygnować. Tym razem niech mi znajdą mordercę. Chłopak musi zniknąć. Najlepiej wraz z Katenkampem. Żeby wszystko spłukać. Jeszcze mu się zachce odgrzebać stare protokoły. Nie dopuszczę już do żadnego ryzyka. Jeżeli zgodzą się usunąć chłopaka, mogą zająć się także Katenkampem. O Brigittę zatroszczyłem się sam. Pułapka zaskoczy i pod moją nieobecność. Wprawdzie wolałbym zobaczyć to na własne oczy, ale w życiu nie można mieć wszystkiego.
No proszę. I nie było wielkiej sceny. Chłopak reaguje dokładnie tak, jak się spodziewałem. Bo też Brigitta jest zupełnie innym typem niż jego matka. Nawet w normalnych warunkach nigdy by jej nie zaakceptował. Nawet na nią nie spojrzy. Może więc nie wyskoczy od razu z tą swoją mrożącą krew w żyłach opowieścią.
Muszę już odejść z loży. Czas nagli.
Widok z tarasu jest bajeczny. I to czyste powietrze. Zdaje się, że jednak posłali grubego pod „Oueen”. Doskonale. Niech
165
sobie stoi. Nie może użyć przemocy. Jeżeli tylko mnie dotknie, każę wyrzucić go z hotelu.
Udało się. Płynę. Dziwne, że skoro tylko łódź odbiła od nadbrzeża, pojawiło się uczucie bezpieczeństwa. Jakby na wodzie człowiek stawał się nieosiągalny.
— Nie pojedziemy do hotelu? — spytał Katenkamp. — To raczej bez sensu stać tu tak w słońcu i czekać, aż coś się wydarzy.
— Jeżeli on jest tam w środku, to poczekam na niego! — Jurgen wlepiał wzrok w wejście do „Orientalu”. — Wy możecie jechać. Mam czas.
Ledwie stoi, pomyślał Katenkamp. W pozycji pionowej utrzymuje go chyba tylko nóż schowany pod koszulą. A raczej nadzieja, że będzie mógł zrobić z niego użytek. Nie muszę nawet zabierać mu tego noża. Co najwyżej starczy mu sił, żeby nim pomachać. Musi zająć się nim lekarz. W tym stanie nie może chyba nawet lecieć samolotem.
— Sądzi pan, że on pójdzie do hotelu? — dopytywała się Brigitta Überlender. Stała obok Jurgena, który w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Na wiadomość, że ta młoda kobieta jest jego macochą, zareagował lekceważącym machnięciem dłoni. Jego wycieńczone ciało napinało się za każdym razem, gdy ktoś wychodził z hotelu. Z podobnym wysiłkiem śledził wszystkie taksówki, które staczały się z podjazdu.
— To nie ma sensu — powiedział Katenkamp. — Tutaj nie uda nam się zatrzymać taksówki.
— Każdy kierowca przejedzie nam po grzbietach — zawtórował mu Doc. — Oni od razu myślą o napadzie.
— Ja chcę na niego napaść — szepnął Jurgen.
— On musi wrócić do „Oueen” — uznał Katenkamp. — Poza tym czuję się tam pewniej.
166
— Czy to znaczy, że tutaj czuje się pan niepewnie? — spytała Brigitta Überlender.
— Nie wiem, na co można sobie w tym mieście pozwolić — powiedział Katenkamp. — Na mój gust stojąc tu jesteśmy zbyt wyeksponowani. On ma pewne kontakty. Możliwe, że wystarczy mu jeden telefon, żeby się nas stąd pozbyć.
— Wcale niewykluczone — skinął głową Doc. — Za pieniądze wszystko da się załatwić. Chociaż pod „Orientalem” byłoby z tym trudniej. Za dużo policji.
— Tylko nie policja — powiedział chłopak monotonnym głosem. — On wykołuje policję. Dokładnie tak jak w Hamburgu.
— Chce mi się pić — oświadczyła dziewczyna. — Poza tym chciałabym stąd odejść. To wszystko nic mnie nie obchodzi. Nie mam ochoty bawić się w świadka.
— W ostateczności obejdziemy się i bez pani — powiedział Katenkamp.
— A więc jedźmy do hotelu — popędzała Brigitta Überlender. — Inaczej będzie tam przed nami.
— Jeżeli wziął łódź, może jest tam już dawno — stwierdził Doc.
— Jaką łódź? — spytał Katenkamp.
— Od strony rzeki mają tu przystań łodzi — powiedział Doc. — Wynajmą tam panu, co pan zechce.
Katenkamp podniósł rękę. — Mógł pan powiedzieć to już dawno!
— Przecież wszyscy o tym wiedzą — odparł Doc.
Z rampy na górze ruszyły dwie taksówki
— W takim razie może mieć z pół godziny przewagi — powiedział Katenkamp.
Taksówki zahamowały koło nich.
— Ja zostaję! — upierał się chłopiec. Sięgnął pod koszulę, by przekonać się, że nóż jest na swoim miejscu.
167
— Czy ja mam w ogóle z wami jechać? — spytał Doc.
— Jedziemy wszyscy — rozstrzygnęła Brigitta Überlender. — Każdy z nas jest ważny.
— Ja zostaję! — krzyknął Jurgen.
Katenkamp bez słowa objął go od tyłu i zaniósł do najbliższej taksówki. Chłopiec bronił się dość słabo.
Kierowca otworzył drzwi.
Katenkamp wcisnął chłopca na tylne siedzenie i zajął miejsce obok niego. Potem wezwał gestem dziewczynę. — Koło kierowcy — powiedział. Pochylił się do Jurgena. — A to lepiej zostawimy.
— Co?
— Ten nóż. — Jedną ręką Katenkamp chwycił chłopca za przedramię. Drugą wyciągnął mu nóż spod koszuli i wyrzucił go przez okno samochodu.
— Kosztował 20 bahtów — powiedział Jurgen zmęczonym głosem.
— Chętnie ci to zwrócę. Jedziemy do „Queen”. New Petchburi Road — powiedział Katenkamp, zapominając o wytargowaniu należności za kurs.
To przecież... To szczyt wszystkiego. Jakby już mnie nie znali. Nie chcą mnie nawet zrozumieć. A jeszcze we wtorek rozumieli — wtedy ubiliśmy interes w dwadzieścia minut. Teraz uśmiechają się tylko uprzejmie i wzruszają ramionami... Muszę zachować spokój. Naleganie nie miałoby sensu. Zgodziliby się na wszystko, a w rzeczywistości w ogóle nic by się nie stało. Zupełny spokój. Tę sprawę trzeba pewnie rozstrzygnąć gdzieś wyżej. Heroina to żaden problem. Najemny morderca jest dla nich chyba za dużym wymaganiem. Tutaj siedzą tylko niższe szarże. To tak, jak wszędzie. Najpierw muszą się upewnić. Dobrze widziałem, jak jeden z nich wyszedł z knajpy, skoro
168
tylko przystąpiłem do rzeczy. Przedstawia moją prośbę gdzieś wyżej. Na szczęście znają mnie. Muszę tylko poczekać, żeby ci z góry dali zielone światło. Do tego czasu ci chłopcy będą traktować mnie, jakbym był powietrzem. Siedzą sobie i grają po prostu w coś w rodzaju szachów. Cholernie nudno tak czekać. Kiedy węszcie coś się zacznie? Nie, przyjaciele, nic tu nie załatwimy uśmieszkami. Ja gram o sporą stawkę. Na oko koło dwudziestu lat. To w końcu nie zabawa. Za dwadzieścia lat będę starym człowiekiem. Inaczej to sobie wyobrażałem. To dopiero byłaby czysta ironia: Brigitta w tutejszym pudle, a ja u nas. W końcu wygrałby chłopak. Przynajmniej on musi zniknąć. Zostaną wtedy świadkowie, którzy znają sprawę tylko ze słyszenia. A więc praktycznie świadkowie bezużyteczni. Tę sprawę trzeba tylko dobrze zorganizować. Muszą usunąć chłopaka na oczach wszystkich. Tak, żeby każdy widział, że nie ja to zrobiłem. Inaczej wygrzebię się z jednej sprawy i zagrzebię się w drugą. Od razu powinienem zaaranżować to w ten sposób. No tak, po fakcie człowiek zawsze jest mądrzejszy.
Niedługo coś się powinno ruszyć. W końcu powiedziałem wyraźnie, że cena nie gra roli. A więc nie o to im chodzi. Ale jeżeli oni rzeczywiście nie chcą? Oznaczałoby to kres moich możliwości. Musiałbym przystąpić do odwrotu. Pech. Przynajmniej w tej sprawie. Zawsze mogą pojawić się jeszcze inne rozwiązania. Jedna przegrana bitwa to jeszcze nie przegrana wojna. Z drugiej strony — oni nie mogą przecież wystawić mnie do wiatru. Dobrze wiedzieli, do czego przeznaczony był towar. Nie musiałem go nawet preparować. Lepiej ode mnie znali się na tym, jak go zmieszać. Nie powinni się teraz wycofać. Też są winni. Dobra, doszło do awarii. To się przecież zdarza. Trzeba wtedy awarię usunąć. Nie mogą poświęcić mnie, pozwalając chłopakowi wyjść z tego cało. O to chodzi. Muszą przynajmniej na jakiś czas wycofać z obiegu Katenkampa.
169
To dałoby się zrobić. Zawsze można zaaranżować wypadek uliczny. A wtedy ja sam zajmę się chłopcem. Mam jeszcze trochę tego towaru. On wciąż daje sobie w żyłę. Do walizki dostanę się bez trudu. Trzeba będzie tylko trochę z niej ująć.
Nareszcie ktoś idzie. To chyba ten, którego wysłali z informację? Kto zdołałby odróżnić tych facetów? Wszyscy wyglądają tak samo. Mam czekać? To już brzmi lepiej. A więc sprawa nie jest chyba całkiem bez szans.
— Dokąd? — spytała Brigitta Überlender. — Czy będą mieli wolny pokój? On ledwie trzyma się na no: gach. To straszne.
— Proszę go wziąć do swojego pokoju — powiedział Katenkamp. — Jakkolwiek by było, jest pani synem. A poza tym nie będzie pani musiała wypełniać formularza meldunkowego.
Brigitta Überlender próbowała objąć chłopca ramieniem. — Chodź.
Jurgen gwałtownym ruchem odepchnął kobietę od siebie. — Ożenił się ponownie — wyszeptał. — A więc to dlatego? Ona stała wam pewnie na drodze?
— Kto? — spytał Katenkamp.
— Moja matka.
— Poznaliśmy się przez ogłoszenie matrymonialne — powiedziała Brigitta Überlender. Spojrzała na Katenkampa. — Chociaż wiedziałam, kto dał to ogłoszenie.
Doc i dziewczyna wzięli chłopca w środek.
— Potrzebuje lekarza. Albo... — powiedział Doc.
— Nie można napompować go jeszcze bardziej — zaprotestowała Brigitta Überlender. — Nie wytrzyma.
— Orientuje się pani w tym — powiedział Doc. — Znam
170
pewnego lekarza. Ma prywatną klinikę przy Siam Square. Możemy być pewni, że załatwi to dyskretnie.
— Byłem już tam — chłopak próbował im się wyrwać. — Nie chcę już iść do tej kliniki od skrobanek.
Doc i dziewczyna przytrzymali go mocniej.
— Łóżko — powiedziała dziewczyna.
— W ostateczności załatwię mu działkę — zaproponował Doc. — Tylko będę potrzebował forsy.
— Nie w tym rzecz. — Brigitta Überlender przycisnęła guzik od windy.
Winda z pięcioma osobami powoli ruszyła w górę.
— Czy nie powinniśmy sobie pójść? — Spytała dziewczyna, kiedy położyli chłopca do łóżka. — Przeszkadzamy tu tylko.
Katenkamp włączył klimatyzację. — Proszę zostać. Jesteście bezstronnymi świadkami. To może się przydać.
— Chce pan wezwać policję? — spytał Doc. — Tego nie było w umowie. To nieczysta gra.
— Lepiej już nie rozstrzygajmy, co nie jest czyste —burknął Katenkamp.
— Policja nigdy nie gra czysto — powiedział Doc. — Zanim się w tym połapią, zgarną nas wszystkich. Nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie. A mnie nie stać na adwokata.
— Nie myślałem o policji tajlandzkiej — odparł Katenkamp.— Ona rzeczywiście nie jest nam potrzebna.
— Niemieckiej pan tu nie znajdzie.
Brigitta Überlender chciała coś powiedzieć. Katenkamp rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. Usiadł na łóżku obok chłopca.
— Co się stało z twoją matką?
— Zamordował ją! — wyrzucił z siebie chłopak. Podkulił kolana aż pod brzuch i wbił palce w poduszkę.
171
Są na to dowody? — spytał Katenkamp.
— Widziałem ich. — Zatkał w poduszkę.
— Szczegóły. Co się stało? — Katenkamp pochylił się nad chłopcem. — Musimy wiedzieć o wszystkim dokładnie.
— Czy koniecznie teraz? — spytała Brigitta Überlender. — Nie widzi pan, co się z nim dzieje?
Katenkamp zignorował jej pytanie. — Opowiadaj.
— To było na budowie domu. W niedzielę, przed południem. Oglądali dom. On przecież siedział wciąż robotnikom na karku. I wtedy ona spadła do piwnicy z pierwszego piętra. Zginęła na miejscu. — Wargi chłopca drżały. Trudno go było zrozumieć.
— To nie morderstwo — powiedział Katenkamp.
Chłopiec zakaszlał w poduszkę. — Morderstwo! — wyrzucił z siebie. Znowu wstrząsnął nim kaszel. — Tam była drabina służąca do wchodzenia na pierwsze piętro. — Kaszlał wciąż, ale wyprostował się.
— No i co? — spytał Katenkamp.
— Taka zwykła drabina budowlana. On wyciągnął z niej gwóźdź. Jeden szczebel tkwił tylko w nacięciu w drewnie. — Źrenice chłepcą rozszerzyły się. — Wchodził przed nią. Ominął ten jeden szczebel.
— Czy mimo to nie mógł to być wypadek?
— Nie! — Chłopiec opadł znowu na łóżko. — On to przygotował. Gwóźdź miał w kieszeni spodni. Wbił go potem na miejsce. Dopiero wtedy poleciał do telefonu. Ona już nie żyła. Uderzyła głową w podłogę na parterze i spadła dalej, do piwnicy. Schodów jeszcze nie było.
Katenkamp złapał chłopca za ramiona i odwrócił go na plecy. — Przecież można było zauważyć, że gwóźdź jest świeżo wbity. Takie gwoździe w drabinach budowlanych są zawsze zardzewiałe. Uderzenia młotka pozostawiają ślady na główce. Widać goły metal.
— Rzeczywiście? — spytał Doc.
172
— Niech pan sam spróbuje.
Chłopak zaśmiał się bezgłośnie. — Tyle to i on wiedział. Wysmarował główkę gwoździa błotem. Było mokro. Padało. Gwóźdź zaraz zardzewiał.
— Nie zbadano tego? — spytała Brigitta Überlender. Stała przy oknie. Patrzyła na plac budowy, gdzie kobiety wlokły kamienie po bambusowych rusztowaniach.
Pewnie nie dość dokładnie, pomyślał Katenkamp. Sędzia zgłasza śmiertelny wypadek, jakiemu uległa jego żona, a ich rozhisteryzowany syn twierdzi, że to morderstwo. Komu wierzy się w takiej sytuacji? Wypadek na budowie. To się zdarza. Jeżeli zwłoki nie wykazują żadnych śladów przemocy...
— Zachował zupełny spokój — szeptał chłopak. — Najpierw przymocował szczebel z powrotem. Potem sprawdził, czy ona rzeczywiście nie żyje. Później wytarł trzonek młotka. Myślę, że gdyby nie była już martwa, zabiłby ją tym młotkiem.
Na tym polegało ryzyko, myślał Katenkamp. Nie mógł być pewien, że upadek zakończy się jej śmiercią. — A ty gdzie byłeś? — spytał.
— Obok. Tam była jeszcze jedna budowa. Schowałem się, bo... Nie ufałem mu już od dawna. Zaskoczyłem go. Później mówili, że w ogóle nie mogłem tego widzieć. Ale ja widziałem. Kiedy rekonstruowali wypadek, stały już ściany. Zrobili ze mnie kłamcę. — Chłopak mówił teraz głośniej. Zamknął oczy i przy każdym zdaniu kiwał głową.
— Wierzy mu pan? — spytała Brigitta Überlender.
— Teraz tak — powiedział Katenkamp. — Ale gdybym wtedy miał do czynienia z tą sprawą... Sam nie wiem.
— Gdzie on jest? — Chłopak próbował stoczyć się z łóżka. — Zabiję go.
— Byłby już czas na lekarza — powiedział Katenkamp.
173
Zwrócił się do Doca. — Czy ten pański człowiek nie mógłby przyjechać do hotelu?
— Spróbuję — powiedział Doc. — Ale to nie będzie tanie.
— Niech mu pan powie, że to nie ma żadnego znaczenia. — Brigitta Überlender przycisnęła czoło do szyby. —To zdarzyło się zbyt dawno. Nic mu już nie można udowodnić.
— Bezpośrednio nie — powiedział Katenkamp. — Potrzebne nam są jego zeznania.
Brigitta Überlender odwróciła się. — Nigdy ich pan nie dostanie.
— Myślę, że jednak dostanę — powiedział Katenkamp. — Popełnił parę błędów. Może nie wtedy. Ale teraz.
— Pan lepiej umie to ocenić. Tylko zdaje się, że on znikł. Chce go pan szukać? — Brigitta Überlender wskazała na chłopca. — Poszukiwania nie są chyba pana najmocniejszą stroną.
— Może ma pani rację — powiedział. — Ale w tej sprawie jest jeszcze coś. Chłopak znajdował się pod ochroną.
— I mógł sam ganiać po mieście? — spytała. — Nie brzmi to najbardziej przekonująco.
— Mimo to tak właśnie uważam — powiedział Katenkamp. — Jestem przekonany, że stale mieli go na oku. Poczynając od pewnego momentu nic nie mogło mu się stać. Zdaje się, że przypadkiem zachował się właściwie. Inaczej wmieszano by się w tę historię.
— Az czego pan to wnosi? — spytała z agresją w głosie.
— Z faktu, że jeszcze żyje. Pani mąż znowu próbował coś zainscenizować. Początkowo nawet mu się to udało. Powiedziałbym, że aż do pierwszego aktu. Ale potem przeholował, ktoś zwrócił na to uwagę i zaczął działać przeciwko niemu. Jestem nawet pewien, że sam to spowodowałem, chociaż nie
174
miałem o niczym pojęcia. Swoim wystąpieniem obudziłem ich czujność... Handel narkotykami to interes na międzynarodową skalę.
— Przecież wcale nie chodzi o handel narkotykami — wtrąciła.
— Bezpośrednio nie — powiedział Katenkamp. — W każdym razie nie o to, co rozumie się przez handel. Ale sprawa dotyczy jednak tego środowiska. Gdy pojawia się w nim ktoś nowy, zasięga się o nim informacji. Założę się, że wiedzą już sporo o pani mężu. O mnie zresztą też. Nie powinien był mnie w to włączać, wtedy może wyszedłby na swoje. Ich ludzie są wszędzie. Także i tu, w hotelu. Wie pani przypadkiem, jaki zawód podał pani mąż w karcie meldunkowej?
— Zapewne „sędzia”.
— Wyjdźmy więc od takiego założenia. Ja napisałem: „pracownik policji kryminalnej”. Sędzia i funkcjonariusz policji kryminalnej — i obydwaj z Hamburga. Są tu ludzie, którym taka kombinacja mogła się nie podobać. Wtedy zaczynają brzęczeć sygnały alarmowe. A potem trzeba tylko trochę czasu, żeby połapali się w układach. Morderstwo w Hamburgu zupełnie ich przy tym nie interesuje.
— To co ich interesuje? — spytała. — Wygląda na to, że jest pan nieźle zorientowany.
— Wyciągam tylko wnioski. Tutaj interesują się tym. czy człowiek przestrzega reguł biznesu. A pani mąż nie przestrzegał. Dlatego też nie wezmą go teraz pod ochronę. Gdyby było inaczej, moglibyśmy już nie żyć. A przynajmniej pani mąż od dawna znajdowałby się w bezpiecznym miejscu.
— Kto panu powiedział, że tak nie jest?
— Sytuacja. Chcą zwalić robotę na nas. Dla mnie to dość niezwykła rola. Podsuwają mi materiał. Musze go tylko wykorzystać. Właściwie powinni być ze mnie zadowoleni. Dość
175
wcześnie zauważyłem, że coś się tu stanie.
— Co się miało stać? — spytała Brigitta Überlender. — Chłopiec miał zostać zamordowany.
— Pani praktycznie też. — Katenkamp wstał z łóżka i podszedł do stojaka. Jednym szarpnięciem oderwał dno jej walizki. Pociągnął za mocno. Dwie paczuszki z białym proszkiem upadły na dywan.
Doc gwizdnął cicho. — Mniej więcej trzydzieści lat — powiedział. — Ale zrobiono to bardzo prymitywnie.
Brigitta Überlender zbladła. — Trzydzieści lat? Tutaj?
— Tutaj. — Doc skinął głową. — Nigdy by pani z tym nie wyjechała.
Katenkamp podniósł paczuszki. — Zwłaszcza gdyby policja dostała odpowiedni cynk.
Brigitta Überlender szarpnęła złoty łańcuszek na szyi. — Trzydzieści lat więzienia!
— To wyrok śmierci — powiedział Doc tonem fachowca.
Spojrzała na Katenkampa wściekłym wzrokiem. — A pan nic mi o tym nie powiedział. I pozwoliłby pan, żebym pojechała z takim bagażem na lotnisko?
— Nie sądzę, żeby tutejsze przepisy zabraniały wywozu cukru gronowego — powiedział Katenkamp. — Pewnie też każdemu wolno chować go, gdzie chce.
— A gdzie jest prawdziwy towar? — spytał Doc.
— Już go nie ma — powiedział Katenkamp. — Przyznaję się do zniszczenia materiału dowodowego. Ale to nie ma znaczenia, póki on o niczym nie wie.
Chłopak na łóżku jęknął głośno.
— Mój Boże, lekarza! — Brigitta Überlender podeszła do łóżka.
— Zatelefonuję po niego — powiedział Doc.
Katenkamp podszedł do drzwi.
176
— Co mam zrobić, gdyby pojawił się mój mąż?
— Nie przyjdzie. A jeżeli nawet, to nie ma się pani czego obawiać. Będzie próbował dogadać się z panią. Ataki frontalne to nie jego specjalność... Proszę tu zostać i nie próbować żadnych własnych kroków.
— Co pan chce zrobić? — spytała Brigitta Überlender.
— Jeszcze nie wiem dokładnie. Wszystko zależy od tego, co chcą zrobić ze mną — powiedział Katenkamp i zamknął za sobą drzwi.
Charly siedział na stopniu swego samochodu na postoju przed kolorową świątyńką.
Katenkamp wsiadł bez słowa. Charly wstał i wsunął się za kierownicę.
— Dokąd jedziemy? — spytał Katenkamp.
Charly uśmiechnął się. — Do portu. — Minęło sporo czasu, nim udało się im włączyć w ruch po lewej stronie Petchburi Road. — Co się z nim stanie? — spytał Charly, kiedy czekali na rogu ulicy.
— Odpowie w Niemczech przed sądem — powiedział Katenkamp. Nie wiedział przy tym, czy w końcu będzie tak rzeczywiście.
— Sam jest sędzią. — Charly dodał gazu.
— Czy jest to jedyna informacja, jaką wolno mi usłyszeć? Czy też moja ciekawość może znowu kosztować oponę?
— Teraz już nie. Nie pracuje pan przeciwko nam.
— A co on robił?
— Skazywał dealerów. Naszych ludzi. W Hamburgu.
— Wobec tego mogę domyślić się reszty.
— Bardzo mi przykro. Najpierw potrzebowaliśmy informacji o panu.
177
— A więc przez jakiś czas żyłem w niebezpieczeństwie?
Charty wskazał na schowek z przodu wozu.
Katenkamp nacisnął guzik zamka. Pokrywa schowka odskoczyła. Leżał w nim pistolet z tłumikiem, przykryty tylko prowizorycznie szmatką do czyszczenia szyb. Zamknął schowek.
— Dziękuję za zaufanie. Szczególnie wobec policjanta.
— Wszystko względne — powiedział Charly. — Zależy, po której stronie stoi policjant.
— Kiedyś mogę stanąć po przeciwnej stronie.
— Wtedy... — Charly zdjął ręce z kierownicy i wzruszył ramionami.
— Dlaczego właściwie chcecie, żebym go dostał? W porządku, zamierzacie zemścić się na nim. Ale to dałoby się załatwić i tutaj. Można było pokonać go jego własną bronią. Porcja heroiny w walizce i...
— To niedobrze dla opinii. Lepiej, jak skazany w Niemczech.
— Jeżeli do tego dojdzie — powiedział Katenkamp. — Ale wszystko jedno. Dziękuję. Pozdrowienia dla Starego Człowieka.
Charly skinął głową.
— Możemy odbyć jutro wycieczkę po mieście? Moja żona już wyzdrowiała.
— Okay. Będzie i masaż. Masaż dobry dla kobiet.
— Nie sądzę, żeby ona to lubiła.
— To będą kamienie szlachetne. Znam też fabrykę jedwabiu. Bardzo tanio.
— To już lepiej. A na koniec dobra restauracja chińska.
— Bardzo dobrze — powiedział Charly. — Mój brat ma restaurację. Zrobi dobrą cenę.
Dla nich sprawa jest już załatwiona, pomyślał Katenkamp. Przechodzą nad nią do porządku dziennego...
178
— A potem musimy się jeszcze rozliczyć — powiedział.
— Nie trzeba. Załatwimy to inaczej.
Hanns Überlender siedział przy niskim stoliku. Przed nim stała opróżniona do połowy butelka coli. Wachlował się starym numerem „Bangkok Post”. Zdjął marynarkę swego ubrania safari. Biała, jedwabna koszula poznaczona była plamami potu.
Przy drugim stoliku siedzieli mężczyźni, grając w szachy tajlandzkie.
Katenkamp zatrzymał się w drzwiach lokalu. Nie potrafił odczytać jego nazwy widniejącej nad budą z desek. W tej okolicy nie widywało się już europejskich liter.
Charly dotknął lekko jego ramienia. — Powodzenia — powiedział. — Do jutra.
Katenkamp przysiadł się do Überlendera. Od sędziego dzieliła go tylko wąska, nieoheblowana płyta stołu. Niski taboret sprawiał wrażenie klęcznika. Prawie jak w konfesjonale, myślał Katenkamp. Wystarczy, żeby pochylił się do przodu, i będzie mógł wyszeptać mi wszystko do ucha. Ale kto udzieli mli rozgrzeszenia?
— Czego pan tu chce? — ofuknął go Überlender. — Nie zlecono panu szpiegowania mnie.
— Zastanawiam się, co mi w ogóle zlecono. W każdym razie nie było to zlecenie na serio.
— Tak czy inaczej, nie miał pan za mną łazić. Miał się pan zająć chłopcem, tym narkomanem.
— Nie miałem okazji, żeby to zrobić. Zresztą nie miałem jej mieć. Czy może? Chciał pan wykorzystać mnie dla swoich własnych celów. Przyznaję, że nie mógł pan tego zaplanować. Ale skoro już pojawiłem się na drodze, przeznaczył mi pan rolę pożytecznego idioty. To nie był najlepszy pomysł. Nie
179
uwzględnił pan konsekwencji. Kot nie przestaje łowić myszy nawet podczas urlopu.
Überlender chwycił za brzeg stołu. Odchylił się do tyłu i zdawał się oceniać odległość, jaka dzieliła go od drzwi.
Na zewnątrz, w prażącym słońcu, siedzieli dwaj młodzi mężczyźni. Opierali się plecami o framugę. Katenkamp był prawie pewny, że widział ich już w stolarni w dzielnicy chińskiej.
— Przekroczył pan swoje kompetencje — powiedział Überlender. Z podbródka zwisała mu kropla potu.
— Tutaj nie mam żadnych kompetencji.
— Dobrze, że zdaje pan sobie sprawę przynajmniej z tego. — Überlender chwycił gazetę i poruszył nią koło twarzy niczym wachlarzem. — A więc nie jestem też panu winien żadnych wyjaśnień.
— Póki co poszukałem ich sam. Muszę przyznać, że ze sporym trudem. Częściowo naprowadzono mnie na odpowiedni trop. Ale teraz wiele już rozumiem.
— Jakkolwiek by wyglądały te pańskie wyjaśnienia, są w każdym razie fałszywe. Radzę, żeby pan stąd zniknął i zapomniał o wszystkim. Jeżeli nie... Mam pewne stosunki.
— Tu czy w Hamburgu? — spytał Katenkamp.
Überlender otarł pot z podbródka. — Na razie tutaj.
— Te stosunki należą już raczej do przeszłości. Nie przypuszcza pan chyba, że znalazłem pana przypadkiem. Oni chcą się pana pozbyć. I wydaje się nawet, że wybrali bardziej elegancki sposób.
— Jutro i tak wyjeżdżam. Bardziej elegancko już chyba nie można.
— Jeżeli pozwolą panu wyjechać. A to zależy od wyniku naszej rozmowy — rzekł Katenkamp.
— Niech im pan powie, żeby nie zaganiali mnie w pułapkę. Inaczej wsypię tu paru ludzi.
180
— W jaki sposób? Chce pan oskarżyć sam siebie? W końcu popełnił pan przestępstwo także w świetle prawa obowiązującego w Tajlandii. A nie myśli pan chyba, że na ławie oskarżonych zasiądzie obok pana Chińczyk.
Überlender odłożył „Bangkok Post” i głośno zaczerpnął powietrza.
— Złapał się pan we własne sidła — ciągnął dalej Katenkamp. — Pana błąd polegał na tym, że chciał pan być zbyt sprytny. Trzy pieczenie przy jednym ogniu...
— Skąd wzięły się panu aż trzy? — przerwał mu Überlender.
— Obraz nie jest może zbyt doskonały, ale syn i tak stał już panu w drodze. W dodatku zawsze istniało niebezpieczeństwo, że powróci on jako świadek zamordowania przez pana pierwszej żony. A pańska druga żona... Udoskonalił pan metody.
— Szybko się uczę — Überlender skrzywił wargi w uśmiechu pełnym wyższości.
— Przede wszystkim nauczył się pan nie brudzić sobie rąk. — Katenkamp pochylił się ku swemu rozmówcy. — Ponieważ mówimy w cztery oczy, mogę powiedzieć panu coś, czego nie wolno by mi było powiedzieć podczas przesłuchania: rzygać mi się chce, gdy na pana patrzę.
— Tylko nie tak patetycznie! — uśmiechnął się Überlender.
— Mam taką skłonność. Inni ludzie mają inne skłonności. Szkodliwe, jak to się mówi. A co do pańskich zdolności, niech pan nie sądzi, że zjadł pan wszystkie rozumy. Do pana walizki można by wpakować tyle heroiny, że musiałby pan zostać tu jeszcze trzydzieści lat.
Überlender przycisnął oburącz żołądek. — Chyba że pan by to nakręcił.
181
— Sam pan to nakręcił. Wystarczy przepakować towar z walizki pańskiej żony — zabluffował Katenkamp. — Mam nadzieję, że zna pan tu jakiegoś dobrego adwokata.
— Nie może mi pan niczego udowodnić.
— Mogę panu udowodnić bardzo dużo. Ma przykład to, że kupił pan heroinę. Zna pan przecież wymiar kary i warunki panujące w tutejszym więzieniu. Chciał pan zafundować to swojej żonie. Klasyczny przypadek pośredniej winy. Tchórz się z pana zrobił, mój drogi. Najpierw inscenizuje pan upadek z drabiny...
— Przypadek — wtrącił Überlender.
— Przypadek polegał na tym, że pana żona zginęła na miejscu.
— Przypadkowi można pomóc.
— Traktuję to jako przyznanie się do winy.
— Niech pan sobie traktuje. Niczego nie można już udowodnić
— Łatwo składa pan zeznania. Nie przyznałby się pan od razu do próby zamordowania syna? Próby otrucia? Niezbyt męskie zachowanie.
— Ale samo się narzucało. Wśród narkomanów złoty strzał nie należy do rzadkości.
— A jak kwalifikuje pan próbę pozbycia się żony przez podłożenie jej narkotyków?
— Jako rzecz przyjętą w tym kraju — powiedział Überlender i rozsiadł się wygodniej. Znów się uśmiechnął. - Myśli pan pewnie, że udał się panu wielki połów?
— Tak bym twierdził w normalnych warunkach.
— To dobrze, że się pan opamiętał W takim razie jestem górą.
— Nie jest pan. Ktoś, kto skazuje u nas dealerów nie może liczyć tu na sympatię w pewnych kręgach.
— A kto tu wie, kim jestem?
— Każdy, kto robi w handlu narkotykami. Przynajmniej
182
każdy powyżej pewnego poziomu. Wiedzą nawet o mnie.
— To dlatego... — Überlender zgniótł gazetę. Pod jego mięsistymi policzkami pracowały mięśnie.
— Dlatego wszystko panu ułatwili. Chyba już pan zauważył, że stał się pan tu persona non grata.
— Zawdzięczam to panu!
— Zawdzięcza to pan sobie. A boję się, że mają jeszcze pewne plany związane z pana osobą. Nie opuści pan tego kraju bez przeszkód. Nieczęsto ma się okazję zemsty na sędzim. Prawdopodobnie podłożą panu solidną porcję heroiny. Zna pan metodę...
— To byłoby... — Überlender chwycił zapalniczkę.
— Byłby to akt wyrównującej sprawiedliwości.
— Spełniałem tylko swój obowiązek.
— Tak, jako sędzia. I z tego powodu nie można czynić panu zarzutów. Ale poza tym... Sam pan przecież wie, że sprawiedliwość chadza czasem krętymi drogami.
Überlender potrząsnął zapalniczką. Kiedy nią pstryknął, dała tylko maleńki płomyk.
— Skąd pan wie, że oni... — urwał.
— Nic nie wiem. Ja tylko przypuszczam. Ale wiem, że jeżeli nie zrobi tego ktoś inny, ja sam własnoręcznie wpakuję panu narkotyki do kieszeni. Chyba że dostanę teraz od pana pisemne zeznanie z przyznaniem się do winy.
— Byłaby to pewna alternatywa... — Überlender popatrzył na Katenkampa. — Może pan zagwarantować, że ci ludzie nic mi nie zrobią, jeżeli złożę zeznania?
— Wydaje mi się, że mogę.
*
183
Charly zahamował przed hotelem. — Wszystko w prządku? — spytał.
— Tak. — Katenkamp pokazał mu trzy gęsto zapisane stronice z podpisem Überlendera. — Pozwólcie mu wyjechać. W Niemczech będzie skazany.
— Dobrze — powiedział Charly. — Wtedy tu nie ma problemu. — Podał Katenkampowi rękę. — Jutro robimy wycieczkę po mieście.
— A czemu nie dziś?
Katenkamp podniósł wzrok. Obok samochodu stała Eryka.
— Chciałabym wreszcie przekonać się, czy miasto jest takie, jak piszą o nim w przewodnikach — powiedziała.
— Częściowo tak — przyznał Katenkamp. — Dzięki twoim opisom rozpoznałem nawet świątynię... Wsiadaj. Muszę tylko zanieść coś do sejfu.
— Coś wartościowego?
— Zeznanie. Ale boję się, że nie jest wiele warte. Prawdziwe zeznanie też można odwołać.