Wolfftlef Sędzia i jego ćpun


Detlef Wolff

Sędzia

i jego ćpun

Przełożył

Marek Wydmuch


Tytuł oryginału

Der Richter und sein Fixer

Opracowanie graficzne Wiesław Rosocha

Redaktor

Maria Jentys

Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska

Korektor

Jolanta Rososińska

Wydanie I

ISBN 83-207-1092-8

© copyright by Detlet Wolff, Hamburg 1985

For the Polish edition copyright © by Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1988

Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa

Wydanie I. Nakład 99 700 + 300 egz.

Ark. wyd. 8,6. Ark. druk. 11,5

Papier offset ki. V, 70 g. 70 X 90.

Skład: Zakład Poligraficzny

Wydawnictwa „Współczesnego”

Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa

Zakład nr 3 w Tomaszowie Mazowieckim.

Ul. Farbiarska 32/34.

Zam. nr 237/1100/88 U-74


Ta książka jest powieścią. Postacie wy­stępujących w niej Tajlandczyków, Chiń­czyków i Niemców zostały zmyślone, podo­bnie jak wydarzenia rozgrywające się w Bangkoku i w Hamburgu.

Autentyczne jest jedynie wrażenie, jakie autor, będąc europejskim turystą, wyniósł z wielu podróży do stolicy Tajlandii.

D.W.


osoby

Hanns Überlender — wykorzystuje wiedzę fa­chową i informacje służbowe we własnych spra­wach prywatnych.

Gisela Überlender — nie dożyła.

Brigitta Überlender — wyszła za mąż z niezu­pełnie normalnych pobudek, wśród których nie było miłości.

Jurgen Überlender — myśli wciąż o zmarłej matce. I o codziennej działce.

Stary Człowiek — zwykle pozostaje niewidzial­ny. Ale widzi wszystko.

Charly — jest kierowcą taksówki. Kierowanym przez innych.

Doc — wpada na ślad pewnej brudnej sprawy i przy okazji chciałby coś zarobić.

Tramp — dowiaduje się o tym i też chce zarobić.

Dziewczyna — zostaje wykołowana i próbuje szczęścia na własną rękę

Eryka Katenkamp — łyka lekarstwa i nudzi się w hotelu.

Komisarz policji kryminalnej Gemot Katen­kamp — poznaje Bangkok w bardzo niecodzien­ny sposób.

7


1

Na zewnątrz, za sympatycznie przyciemnionymi szy­bami sali śniadaniowej i coffee-shopu, słońce Bangko­ku świeciło z oszukańczą łagodnością, jakby już wcze­snym przedpołudniem nie zdołało rozgrzać miasta do 25 stopni, nasycając w dodatku upał potliwą wilgocią.

Zniechęcony Katenkamp zgniótł brązową serwetkę z papieru. „Hotel Oueen”! Żadna królowa nie przekro­czyła nigdy progów tego średniej klasy domu wyciecz­kowego. Ale na lśniących stronicach prospektu biura podróży owalny budynek ze świątyńką duchów opie­kuńczych sprawiał przyzwoite, choć może nie aż króle­wskie wrażenie.

W tym hotelu królowały dziewczyny o zbyt mocno umalowanych twarzach i oczach niekiedy zbyt smut­nych na ich wiek. Pierwsze zasiadły już w milczeniu obok samotnie podróżujących mężczyzn. Mężczyźni wymieniali poprzez stoły doświadczenia minionej nocy, bez śladu zażenowania, jak handlarze bydła, opisując zalety i wady partnerek. Dziewczyny popijały ze swoich szklanek i wyglądały na osoby, które wie­dzą, o czym jest mowa.

9


Katenkamp spojrzał na zegarek. Wpół do dziesiątej, a więc właściwie już za późno, by przedsięwzięć coś sensownego w tym rozprażonym upałem, przeludnio­nym, cuchnącym i dławiącym się od spalin mieście.

Dziewczyna w fantazyjnym stroju uprzątnęła stół. Fałszowany folklor. Jak wczorajszy program w tak zwanym centrum kulturalnym Rosę Garden. Górna Bawaria po tajlandzku. Materiał na domowy pokaz slajdów.

— Też pan nie ma ochoty na zwiedzanie świątyni?

Katenkamp podniósł wzrok.

— Wysłałem żonę samą. Trzeba trochę odpocząć od tych turystycznych atrakcji. — Krępy mężczyzna w szytym na miarę ubraniu safari wykonał ruch przy­pominający ukłon. — Można? — Zanim usiadł, podcią­gnął kanty spodni. — Diabelny upał. Nawet tu, w środ­ku. — Jedwabną chusteczką otarł krople potu z wydat­nej łysiny na czole. Kiedy uniósł ramię, widać było dużą, wilgotną plamę pod prawą pachą. — Nawiasem mówiąc, my się już znamy — powiedział, przecierając okulary. — Zdecydowanie za gorąco. Parę minut na powietrzu i człowiek jest kompletnie mokry. Pan chyba też posłał żonę samą?

— Nie, żona jest chora — powiedział Katenkamp. Nie przypominał sobie, by spotkał już kiedyś tego męż­czyznę o mięsistej twarzy. Nie widział go w samolocie z Frankfurtu do Bangkoku. A już na pewno nie widział go w towarzystwie żony. Do Bangkoku nie leciało zbyt wiele małżeństw.

— Pan jest z policji kryminalnej. — Mężczyzna stu­knął w paczkę krong thip i trzymał teraz krótkiego pa­pierosa w wypielęgnowanych palcach. — Uczestniczył pan w jednym z moich procesów. Zakończonym unie­winnieniem.

— Adwokat?

— Chodziło o to morderstwo na placu z salonami gry.

10


Przypomina pan sobie? Właściciel jednego z loka­li uduszony kablem od własnego ekspresu do kawy. Prawdziwego sprawcy nigdy nie znaleziono. Albo trzej świadkowie złożyli pod przysięgę fałszywe zeznania. Już pan kojarzy?

— Niewyraźnie — odpowiedział Katenkamp. Od sprawy upłynęły co najmniej dwa lata, a jeżeli jego roz­mówca odegrał w niej jakąś rolę, to raczej drugoplano­we.

— Byłem wówczas asesorem.

Kto pamiętałby asesora z sądu przysięgłych? I kto rozpozna człowieka noszącego, zamiast sędziowskiej togi, ubranie safari?

— Coś mi się przypomina — powiedział Katen­kamp.

— Był pan zresztą doskonałym świadkiem. — Męż­czyzna bawił się złotą zapalniczką. Imitacja produktu firmy o światowej sławie, sfabrykowana w Hongkongu i oferowana za małe pieniądze na każdym rogu uli­cy. — Przy okazji: Hanns Überlender. Hanns przez dwa n. Doktor Hanns Überlender. Od tamtego czasu przewo­dniczę własnej izbie sądowej.

— Miło mi słyszeć. — Czyżby miał to być wstęp do dłuższej opowieści o karierze sędziowskiej? Jeśli tak, to już lepiej iść do miasta. Może do muzeum narodo­wego? Chyba będzie tam można jakoś wytrzymać.

— Piwo?

Nie, byle nie piwo.

— Nie, dziękuję.

— W gruncie rzeczy jestem tu w podróży poślubnej. — Überlender dał obsłudze znak, że chce złożyć zamó­wienie.

— A nie w gruncie rzeczy? — spytał Katenkamp bez większego zainteresowania.

— Z drugą żoną. Koniecznie chciała lecieć do Bang­koku. Bardzo interesuje się Dalekim Wschodem. Ja nie widzę w nim

11


nic specjalnego. Wszystko jest tu dla mnie zbyt wyszukane. Niech pan tylko weźmie posąg Buddy. Każda pozycja palca ma jakieś znaczenie. My, Europejczycy, nigdy tego nie zrozumiemy. Ale co ro­bić. Sam pan wie, jak to jest. Na początku trzeba tro­chę popuścić cugli.

Przy jednym ze stolików zapiszczała dziewczyna.

— Nie lubisz lodu między cyckami? — śmiał się brodaty Bawarczyk. — W porządku, ale przecież mu­sisz trochę ochłonąć.

Doktor Hanns Überlender uśmiechnął się z deza­probatą.

— Kwestia gustu. A więc mówiłem, że moja żona uparła się przy Bangkoku.

Moja nie, myślał Katenkamp. Pewnie mógłbym wyperswadować jej ten Bangkok. Ale...

— Przy okazji studiuje pan pewnie rynek handlu narkotykami?

— Ani mi to w głowie! — głośno powiedział Katen­kamp. — Jestem na urlopie. — A moja żona leży na piątym piętrze z gorączką i rozstrojem żołądka, pomy­ślał. Cieszyła się z tej podróży i przygotowywała się do niej z takim zapałem, że w końcu i ja postanowiłem się cieszyć. Chociaż bez przygotowań. I dlatego siedzę tu teraz, nie wiedząc sam, co mam zrobić ze sobą i z tym miastem. Całkowicie zdałem się na Erykę. — Nie, nar­kotyki to nie moja dziedzina. To dla mnie zbyt bezna­dziejne.

— Szkoda — powiedział Überlender.

— Miewa pan z tym do czynienia? Podobno mamy tu pełnomocnika do zwalczania handlu narkotykami. Z najwyższym zezwoleniem rządu Tajlandii. Pewnie dotrze pan do niego przez ambasadę.

— To byłaby jakaś możliwość — powiedział Überlender. — Ale dla mnie za oficjalna. Żona będzie chy­ba musiała coś wymyślić. W końcu chce koniecznie poznać swego syna. To

12


znaczy: pasierba. Niby można to zrozumieć.

— Pana syn tu żyje? — Katenkamp udał zaintere­sowanie.

— Podobno. Jeżeli to można nazwać życiem.

Katenkamp uniósł brwi.

— To dłuższa historia. Może jednak drinka, tak na przedpołudnie? W końcu jesteśmy na urlopie. Trzeba z tego korzystać. Piwo mają tu całkiem porządne. Sły­szałem, że zatrudniają niemieckich piwowarów.

— Ani kropli alkoholu przed zachodem słońca — powiedział Katenkamp. Co go obchodziła dłuższa hi­storia o synu jakiegoś sędziego i o jego macosze. Fa­cet gadał trochę za dużo, ale nie sprawiał niesympaty­cznego wrażenia. Co najwyżej, na pierwszy rzut oka wyglądał na fujarę. Trudno było wyobrazić go sobie podczas rozprawy. Może toga dodawała mu pewności siebie.

— Mówiąc szczerze, mógłbym darować sobie całą tę sprawę — powiedział Überlender. — Szczeniak napsuł mi już dosyć nerwów... Zrobił maturę i zaraz nawiał z domu. W porządku, pies z nim tańcował. To znaczy, z wyższym wykształceniem czy nie, zawsze są przecież jakieś możliwości. Uniwersytet to nie jedy­na droga do szczęścia. Na przykład mógłby pójść do policji. — Überlender zaśmiał się cicho. — To miał być dowcip. Nie chciałem, broń Boże, naśmiewać się z po­licji. Ma pan dzieci?

— Syna.

— No więc sam pan wie, jak to jest. W moim przy­padku w grę wchodzą jeszcze inne sprawy. Trzeba umieć zająć się chłopakiem w tym wieku. Sam jestem trochę winien. Mocno przeżył śmierć matki. Zawsze był wrażliwy. Zbyt wrażliwy. Jak jego matka. Nie miał poczucia rzeczywistości. Trochę jak nie z tego świata. I tak miałem szczęście, że po prostu nawiał.

13


Mógł przecież wyprowadzić się ode mnie i przystać do ja­kiejś komuny. Potem sądownie zażądałby ode mnie alimentów, a ja musiałbym finansować całe to jego zielone albo czerwone towarzystwo. Nie byłoby w tym nic niecodziennego. Starzy są po to, żeby płacić. Na­sze prawo dopuszcza takie rzeczy.

Ciekawe, po raz który to opowiada, myślał Katenkamp, obserwując, jak stara kobieta rozstawia przed hotelem przenośną garkuchnię: mały piecyk na węgiel drzewny, żelazną płytkę, miskę z kawałkami mięsa i trzy blaszane talerze. Po użyciu wytrze talerze wilgot­ną gąbką i poda następnemu klientowi. Jeżeli będzie miała klientów. Wczoraj miska z kawałkami mięsa po­została prawie pełna; żywiły się z niej głównie chmary much.

— Czy pan mnie w ogóle słucha? — spytał Überlender z lekką urazą.

— Niezbyt uważnie — przyznał się Katenkamp. — Martwię się o żonę. Zdaje się, że lekarz hotelowy nie wziął sobie jej choroby specjalnie do serca.

— Może moja żona będzie mogła jej pomóc. Jest aptekarką i wozi z sobą całe góry pastylek i proszków. Typowy przypadek aptekarskiego bzika. Przecież to wszystko ludzie, którym nie udało się zostać lekarza­mi. Mnie też chce ciągle leczyć. Na pewno będzie mia­ła coś odpowiedniego. Jeżeli nie, to i tak może pan ku­pić tu bez recepty wszystkie lekarstwa, nawet te najo­strzejsze.

— Byłoby świetnie, gdyby mogła do niej zajrzeć. To na pewno nie zaszkodzi.

— Rozumie się. Za granicą trzeba trzymać się ra­zem. Pan może wyświadczyć mi w zamian inną przy­sługę.

— W miarę możliwości.

— Niech mi pan pomoże odnaleźć syna.

— Za dużo pan wymaga — powiedział Katenkamp. — Nie

14


będę nikogo szukał w tym mrowisku. Niech pan się zwróci do ambasady albo do policji, albo do urzędu imigracyjnego. Gdzieś tu chyba rejestrują cudzoziem­ców.

— Obawiam się, że mój syn nie przejmuje się spec­jalnie tymi formalnościami.

— To już jego sprawa. Mam wrażenie, że biurokra­cja jest tu nieźle rozwinięta. Będą go mieli na którejś z list.

— Mimo to może mi pan pomóc — powiedział Überlender. — Nie mam zamiaru zwracać na niego uwagi urzędników. W tym właśnie cały problem. Chciałbym działać możliwie jak najdyskretniej. Dlatego pojawia się pan jak na zawołanie. Może się panu nie uda. Ale przynajmniej nie sfuszeruje pan od razu całej sprawy. Czy szuka pan kogoś w Hamburgu, czy tu­taj — w końcu technika śledztwa wszędzie jest taka sama.

— Możliwe. Mimo to jestem na urlopie. Poza tym żadne władze nie lubią, gdy ktoś kłusuje w ich rewirze. Niech mi pan tego oszczędzi. Proszę poświęcić parę dolarów. Może któryś z tajlandzkich kolegów podejmie się tej sprawy. Mówiono mi, że tutejsza policja nie jest całkiem nieczuła na łapówki. To samo dotyczy zresztą aparatu sprawiedliwości. Syn nie ma chyba na sumie­niu morderstwa?

Überlender uniósł obie ręce w obronnym geście.

— Tego by mi jeszcze brakowało!

— Wobec tego cała przyjemność nie powinna być nawet specjalnie droga — uznał Katenkamp. — Jeżeli człowiek dogada się co do ceny, drobniejsze sprawy w ogóle nie trafiają tu do akt. W ostateczności włączy pan w to jeszcze miejscowego adwokata.

— Chciałbym uniknąć tego wszystkiego.

— W takim razie co by pan zrobił, gdyby mnie nie spotkał? — spytał Katenkamp.

15


Überlender milczał.

— Trzeba dać jakąś szansę przypadkowi — powie­dział wreszcie. — Czasem można liczyć na przypa­dek.

Do coffee-shopu weszła grupa dziewczyn. Drobna piękność poranka mrugnęła wyzywająco do Katenkampa. Ten dyskretnie pokręcił głową.

— Proszę poświęcić mi jeden dzień. — Głos Überlendera brzmiał niemal błagalnie. — Jeden jedyny dzień.

Katenkamp odsunął krzesło.

— Nigdy nie miałem natury hazardzisty. Szanse odnalezienia pańskiego syna wydają mi się zbyt małe. Praktycznie równe zeru. W Bangkoku nie znajdzie się człowieka, który nie chce, żeby go znaleźć. A już na pewno nie znajdzie go tu obcy, Europejczyk. Na tyle zdążyłem już poznać to miasto... Wie pan, nieznane miasta oglądam oczami policjanta. Deformacja zawo­dowa.

— Fachowość równoważy pański brak znajomości miasta — powiedział Überlender. — W końcu pracuje pan w policji kryminalnej.

— A pan jest przedstawicielem prawa i powinien pan wiedzieć, że bez naszego aparatu technicznego jesteśmy bezradni — odparł Katenkamp opryskliwie.

— Nie przekonuje mnie to. Mógłby pan zdobyć się na odrobinę zrozumienia. Kto wie, czy nie będę mógł przydać się panu w Hamburgu.

Katenkamp wzruszył ramionami. Chciał już powie­dzieć Überlenderowi, że uważa go za natręta, a wzmiankę o jego urzędzie sędziowskim — za zwykłą bezczelność. Co ten pan przewodniczący sobie wyo­braża. Niech pofatyguje się sam i poszuka syna w uli­cznej dżungli i w diabelnym upale.

— Mógłbym udostępnić panu mały aparat śledczy. —

16


Überlender wyłowił coś z zewnętrznej kieszeni marynarki. — Mam przy sobie jego zdjęcie.

To nazywa się przypadek, chciał już powiedzieć Katenkamp. Ale darował sobie tę uwagę.

— Proszę. — Überlender trzymał fotografię za róg. — Jurgen Überlender... Obejrzenie nic nie kosztu­je. — Wyciągnął rękę i puścił fotografię.

Katenkamp mógł poczekać, aż spadnie na podłogę. Złapał ją jednak odruchowo. Na pierwszy rzut oka wi­dać było na niej nic niemówiącą twarz chłopca. Po drugim spojrzeniu można było zaliczyć go do kręgu poppersów. Jasne włosy sterczały nad wysokim czo­łem jak ukośny dach.

Katenkamp mimowolnie przeniósł wzrok na Überlendera. Nie zdołał stwierdzić podobieństwa.

— Ma więcej z mojej żony.

Wobec tego żona musiała być niezwykłą pięknoś­cią. Kobietą o mądrych oczach osadzonych w szczu­płej twarzy. Być może z pewnym rysem melancholii, U chłopca melancholia nosiła cechy ironicznej krnąb­rności. Zdjęcie zdawało się wyrażać postawę obronną.

— Żona miała włoskich przodków.

Katenkamp skinął w zamyśleniu głową. Chętnie po­kazałby to zdjęcie Eryce. Ona nie miała włoskich przodków. Ale fotografia mgliście przypominała mu Jonathana. Może będzie tak wyglądał za parę lat. Czy też wyruszy wtedy do jakiegoś guru, do odległe­go zakątka świata, szukać tego, czego nie dali mu w domu?

— W Bangkoku nie mieszka zbyt wielu Europejczy­ków — powiedział Überlender.

— Aż za dużo.

— Niemców też?

— Pewnie nie — przyznał Katenkamp. — Skąd pan wie, że syn tu mieszka?

17


— Sędzia dysponuje pewnymi możliwościami. —Überlender zrobił się tajemniczy. — Poza tym — do­dał — mam całkiem dobre stosunki z senatorem, prze­wodniczącym komisji spraw wewnętrznych.

Zaraz obieca mi awans, pomyślał Katenkamp.

— Pokazuję to zdjęcie każdemu handlarzowi nar­kotyków i każdemu narkomanowi, z którego akt wyni­ka, że był kiedyś w Bangkoku. Dwóch, jeden niezależ­nie od drugiego, potwierdziło, że on tu przebywa. A przynajmniej przebywał do niedawna.

A więc tak to było. Chłopak brał albo handlował nar­kotykami. Katenkamp odłożył zdjęcie. Gdyby pewnego dnia Jonathan wylądował w tym środowisku... Skoro syn sędziego był ćpunem, to pasierb policjanta mógł z powodzeniem...

— To informacja sprzed dwóch tygodni — powie­dział Überlender. — Inaczej nie przerywałbym podróży poślubnej akurat tutaj. Bangkok nie jest odpowiednim miastem dla ludzi spędzających miodowy miesiąc.

— Dlaczego sam go pan nie poszuka? Ma pan na­wet większe szanse. Chłopak pewnie zmienił się tro­chę. Od jak dawna nie ma go w domu?

— Od dwóch lat. — Überlender wsunął dwa palce pod przepocony kołnierzyk koszuli. — Przyznaję, że ma pan dobre argumenty. Ale... Przede mną ucieknie tylko gdzieś dalej.

— Albo będzie zadowolony, że się pan o niego martwi. Pewne rzeczy wyglądają z dystansu inaczej.

— Nie dla niego. — Überlender zgniótł w plastyko­wej popielniczce trzeciego już papierosa. — Kiedy tyl­ko pan go znajdzie, opowie panu, że to ja jestem mor­dercą jego matki.

A jest pan? — chciał spytać Katenkamp.

— Wie pan przecież, jak fantastyczne pomysły wbi­jają sobie do głów dzieci w pewnym wieku. Rodzą się z tego kompleksy. Reszta wynika prawie automatycznie. Jak w podręczniku. —

18


Überlender zapalił kolejne­go krong thipa. — Wyglądam na mordercę?

— A niby jak wygląda morderca? — mruknął Katen­kamp.

Überlender roześmiał się serdecznie. Przez chwilę sprawiał wrażenie człowieka zupełnie rozluźnionego.

— Mielibyśmy łatwą pracę! — Pokręcił głową. — Rozumie się, że jej nie zabiłem. To był wypadek. God­ny ubolewania, jak wszystkie wypadki. Dla mnie szczególnie bolesny. Naturalnie, dla niego też. Jak to dla jedynaka. Ale ja jestem całkiem niewinny. Sądzi pan, że byłbym tutaj, gdyby on miał w ręku jakieś do­wody przeciwko mnie?

— Czy pana syn już w Hamburgu miał do czynienia z narkotykami?

— Nie wydaje mi się. Może trochę z haszyszem. Tylko... zresztą kto zna swoje dzieci?

— Ale tutaj należy go szukać w środowisku narko­manów? — wypytywał Katenkamp.

— Jestem prawie pewny. Moi informatorzy nie mieli żadnego powodu, by składać fałszywe zeznania.

— Każdy nałóg wymaga pieniędzy. Czy dysponuje koniecznymi środkami? Nawet tutaj nie dają nic w pre­zencie.

— Przypadła mu w udziale mała część spadku. Niedużo. Zaledwie sześć tysięcy marek. Chyba wiele mu z tego nie zostało. Według moich wyliczeń, pienią­dze już się rozeszły.

— Nie mieszka więc raczej w „Miltonie”. Powinie­nem popróbować szczęścia w schroniskach dla włó­częgów.

— Musi pan spróbować. Ja nigdy go nie znajdę. Już panu wyjaśniłem, dlaczego.

— Nie jestem na służbie — powiedział Katenkamp i rozejrzał się po sali, omijając wzrokiem Überlendera. Natychmiast uśmiechnęła się do niego jedna z dziewczyn. Przesunęła przy

19


tym czubkiem języka po war­gach pomalowanych mocno czerwoną szminką. Seryj­ny seks, pomyślał Katenkamp.

— Pieniądze nie grają roli. — Wzrok Überlendera pobiegł za spojrzeniem Katenkampa. — Niezły to­war — stwierdził. — Człowiek powinien jednak być ka­walerem. Te dziewczyny mają jeszcze serca.

— Kwestia poglądów — Katenkamp wzruszył ra­mionami. — Myślę, że wszędzie na świecie prostytuc­ja sprowadza się do tego samego.

— Ale są przecież jakieś różnice.

— Tak. Tutaj jej podłożem jest nędza. Dziewczyny są szczęśliwe, jeżeli przy okazji najedzą się do syta. Żadna z nich nie przyjeżdża własnym samochodem. Prawdopodobnie przyszły ze swych wsi do miasta, by szukać tu szczęścia. Nie sądzę, żeby choć jednej się udało. Zdaje się, że jest tu zbyt duża konkurencja.

Überlender milczał, nieco zmieszany.

— Ale niektóre noszą przecież całkiem ładne ze­garki — powiedział w końcu.

— To wszystko zegarki męskie. Dlatego są za duże i mają za luźne bransolety. Prezenty od turystów.

— Jednak jest pan lepszym obserwatorem — stwierdził Überlender. — No cóż, policja kryminalna. Niech mi pan, wyświadczy tę przysługę. Proszę wyo­brazić sobie, że to pana syn.

— Wyobrażam to sobie przez cały czas — powie­dział Katenkamp. — Wcale mi się to wyobrażenie nie podoba.

Überlender wyprostował się.

— Idzie moja żona — powiedział ze zdumie­niem. — Niemożliwe, żeby wycieczka do świątyni już się skończyła.

Kobieta, która weszła do coffee-shopu, była młoda. Za młoda dla mężczyzny w wieku Überlendera. Niedo­brana para. Także jeśli chodziło o wygląd. Nawet najbardziej elokwentne biuro

20


matrymonialne nie odważy­łoby się nazwać Überlendera atrakcyjnym mężczyzną. Natomiast ta kobieta... Podbiegła do nich i opadła na krzesło.

— Ciesz się, że nie pojechałeś. Zepsuł się autokar. Porozsadzali nas do taksówek i przerwali wycieczkę. Ależ tu mają organizację!

— Brigitto, to jest pan Katenkamp — powiedział Hanns Überlender. — Również z Hamburga.

Brigitta Überlender ruchem głowy odrzuciła z zaczerwienionej twarzy kosmyk czarnych włosów i uważ­nie popatrzyła na Katenkampa. Uśmiechała się przy tym swobodnie.

Umie uśmiechać się oczami, pomyślał Katenkamp. W białym kitlu aptekarskim ta kobieta sprzeda truciznę jako środek na kaszel. Wobec takiego uśmiechu nikt nie zwróci uwagi na opakowanie.

— Pan Katenkamp pracuje w policji kryminalnej — powiedział Überlender. — Chce spróbować znaleźć Jurgena.

— Wcale nie chcę — rzekł Katenkamp.

— Musi pan! — Brigitta pochyliła się i położyła dłoń na jego ramieniu. Szeroka obrączka lśniła nowo­ścią. — Po prostu nie może nam pan tego odmówić.

Jeżeli zacznie świadomie wykorzystywać swój wdzięk, pomyślał Katenkamp, to jestem załatwiony.

— Rząd Republiki Federalnej ma w Bangkoku specjalistę do spraw narkotyków urzędującego tu z najwyższym wyjątkowym zezwoleniem. Niech państ­wo zwrócą się do niego.

Pani Überlender spojrzała na męża.

— Wiedziałeś o tym?

— Zasięgnąłem szczegółowych informacji. Jeżeli powiadomimy tego człowieka, będzie musiał zacząć oficjalne działania. Nie może nie włączyć w to władz tajlandzkich. Sam nie ma najmniejszych uprawnień.

21


— Władze! — Brigitta Überlender cofnęła dłoń. Po­patrzyła na Katenkampa z wyrzutem. — Wie pan, co to może znaczyć? Policję i więzienie. A więzienie rów­na się tu karze śmierci. Europejczyk w ogóle nie jest w stanie znieść warunków panujących w tutejszych zakładach karnych. Przeciętnie może liczyć, że prze­żyje za kratkami najwyżej siedem lat.

Patrzcie, patrzcie, myślał Katenkamp. Ona też za­sięgnęła szczegółowych informacji...

Überlender podniósł obie ręce w geście protestu.

— Więzienie! — mruknął.

— A co innego? — ofuknęła go żona. — Kary są drakońskie. Dokładnie to, za czym stale tak tęsknisz. Bang Kwang jest tu dla białych ostatnim przystankiem. Kogo nie załatwią choroby, ten sam robi z sobą ko­niec. — Zamknęła na moment oczy. — Podobno jest tam po prostu strasznie! — Zagryzła wargi. — Kary po dwadzieścia czy trzydzieści lat więzienia to czysta drwina.

— To dla postrachu — wtrącił Überlender.

— Dla postrachu wystarczyłby rok. Ktoś, kto ma to za sobą, mógłby zostać umieszczony na czarnej liście i otrzymać dożywotni zakaz wjazdu do Tajlandii.

— Zapewne nie jest to przydatne w praktyce — po­wiedział Überlender.

— Ach ty, z tą całą prawniczą sofistyką! — Spojrza­ła na męża z oburzeniem. — Chodzi o twojego syna! Czasem miewam wrażenie, że nie bardzo cię to inte­resuje.

— Daj spokój, daj spokój — protestował Überlender słabo.

— W takim razie nie rozumiem twego stanowiska. Teraz, gdy mamy pod ręką fachowca, powinniśmy na­tychmiast zacząć działać. A ty naturalnie znów nie umiesz zrobić nic innego, niż gadać jak prawnik.

Miła podróż poślubna, pomyślał Katenkamp. Ta młoda

22


kobieta potrafi być cholernie energiczna. Z dru­giej strony — ma rację. Sofistyką nic się tu nie zwojuje. A z jeszcze innej strony... Zdaje się, że ma spory talent aktorski.

— Prawda, panie Katenkamp, że mi pan pomo­że? — Pytaniu towarzyszyło spojrzenie, w którym Ka­tenkamp nagle wyczuł rutynę. Czy lekkie dotknięcie kolana pod stolikiem również stanowiło część jej re­pertuaru, czy też doszło do niego przypadkowo?

— Nie przyjechałem tu, by kogoś szukać. Interesu­je mnie miasto.

— Nie ma lepszego sposobu na poznanie miasta, niż właśnie poszukać Jurgena — powiedziała.

— Pierwszy przekonujący argument — przyznał Katenkamp.

— Poza tym spełni pan dobry uczynek. Chłopak po­trzebuje pomocy. Śmierć jego matki — mąż na pewno już panu o tym opowiadał — wyzwoliła w nim coś. Co najmniej jakąś psychozę. Takie sprawy są przecież znane. W jego wieku reaguje się z podwójną wrażli­wością. Na pewno już wszystkiego żałuje i będzie nam wdzięczny, gdy go odnajdziemy. Gdyby pan go znalazł, zrobiłby mi pan najpiękniejszy prezent ślub­ny!

— Przesadza pani — powiedział Katenkamp. Za dużo gada, pomyślał. A on z kolei zrobił się jakiś mil­czący. Dziwna para. Nie pasują do siebie. Ona nad nim góruje. On to zauważy, to tylko kwestia czasu. Je­żeli już nie zauważył. Poza tym zdaje się, że syn wcale nie interesuje go aż tak bardzo. Za to ją w dwójnasób. A mógłby przecież być jej młodszym bratem.

— O czym pan myśli? — Tym razem kolano nie do­tknęło jego uda przypadkowo.

— O niczym.

— To niemożliwe — wmieszał się Überlender. — Myśli pan o własnym synu? Czasem wydaje misie, że nasze dzieci wystawione

23


są na szczególne zagroże­nie. To tak, jak z pastorami. Ich dzieci też często odchodzą od wiary. A nasze od prawa.

— Musicie lepiej ich pilnować — powiedziała Brigitta Überlender. — Ale nie sądzę, by pan Katenkamp myślał właśnie o tym.

— Nie. Co prawda, myślałem już wcześniej o moim synu. Ale poza tym myślałem sobie, że musiałbym być idiotą, żeby latać po Bangkoku, podczas gdy moja żona choruje.

— Chorzy są najczęściej zadowoleni, gdy zostawi się ich w spokoju — powiedziała prędko.

— Zgadza się — odparł. — Przynajmniej tak jest z moją żoną.

— A więc nie jest pan idiotą. Wyświadczy pan przy­sługę trzem osobom. Może i sobie samemu. Kto wie, co pan zobaczy przy okazji.

— Zupełnie starcza mi tego, co widzę w Hambur­gu — rzekł Katenkamp. — Poza tym nie miewam do czynienia z narkotykami. Pracuję w Wydziale Za­bójstw.

— Wobec tego ta sprawa powinna być dla pana zwykłym spacerkiem. — Brigitta Überlender zwróciła się do męża. — Hanns, pomóż mi chociaż trochę! Wi­dzisz przecież, że on zdecydował się już dawno. Nie chce się tylko do tego przyznać.

Überlender splótł dłonie.

— Załóżmy — powiedział — że jest pan mechani­kiem samochodowym, a ja proszę pana, żeby rzucił pan okiem na mój wóz, bo zepsuł się akurat podczas urlopu. Czy też by pan odmówił?

— Nie — przyznał Katenkamp.

— Na tym właściwie moglibyśmy zakończyć roz­prawę — Überlender zaśmiał się z zadowoleniem. — Obronie zabrakło argumentów. Zapada więc następu­jący werdykt: ty, Brigitto, zajmiesz się panią Katenkamp, pan Katenkamp zaś zajmie się

24


naszym synem.

— A co ty będziesz robił? — spytała Brigitta.

— Ja mogę pomagać panu Katenkampowi.

— Dziękuję, nie. Jeżeli już, to spróbuję szczęścia sam. Między aparatem sprawiedliwości a policją ist­nieją pewne naturalne napięcia. Mogą utrzymywać się także podczas urlopu. Szczególnie w takim przypad­ku. Możliwe, że będę musiał uciec się do metod, któ­rych pan nie zaaprobuje jako prawnik. Lepiej, żeby pan w ogóle o tym nie wiedział.

— Zgoda — Überlender skinął głową. — Potrzebna panu zaliczka?

— Nie jestem prywatnym detektywem. Będzie pew­nie parę wydatków, ale mogę pokryć je z własnej kie­szeni. Bez kwitków. Nie sądzę, żeby tutejsi taksówka­rze wiedzieli w ogóle, co to takiego.

— A więc opieramy się na zaufaniu — powiedział Überlender. — Ale proszę nie myśleć, że musi pan oszczędzać moje pieniądze.

— Nie ma obawy. Wydatki i tak utrzymają się w roz­sądnych granicach. Sam przecież chciałem poznać miasto. Poznam je więc w inny sposób. Ale mam jesz­cze pytanie: jeżeli go znajdę, co mam z nim niby zro­bić. Nie mogę aresztować go i przyprowadzić do hote­lu.

— Wystarczy, jeżeli ustali pan miejsce jego poby­tu — powiedział Überlender. — Reszta to już sprawa rodzinna.

25


2

Idiota!

Jeżeli jest cwany, usiądzie gdzieś w barze i spije się na mój rachunek. Albo pójdzie do salonu masażu i każe mi potem zapłacić za tę przyjemność. Byłby kom­pletnym durniem, gdyby zaczął działać na serio. Ja wiedziałbym, co zrobić na jego miejscu. Chodzą tu przecież panienki warte grzechu. Ta mała obok, w bia­łej sukience. Poezja, nie dziewczyna! Ta koło niej ma twarz jak pączek. Pochodzi chyba z północy. Ale za to następna! Istna lalka. A jakie są przymilne. Tutaj czło­wiek jeszcze czuje, że jest mężczyzną. Nie to, co z na­szymi feministkami, które zaraz wmówią ci, że jesteś impotentem. Przeżywam to już drugi raz. Drugi i ostat­ni. Za parę dni będę zdrów. Będę miał majątek i będę mógł pozwolić sobie na wcześniejsze przejście na emeryturę. Może osiedlę się gdzieś tu, w Azji. Jeśli o to chodzi, podróż opłacała się. Wiem, gdzie mogę je­szcze żyć jak mężczyzna. A w dodatku każę sobie za tę wiedzę zapłacić

Będę rozkoszował się zemstą. Poszukać szczenia­ka! To był jej pomysł. Ja cieszę się tylko, że się go pozbyłem. Ona jednak formalnie zmusiła mnie do tej podróży. Dobrze wie, czego chce. Załatwić mnie. Ko­biety zawsze chcą powalić mężczyznę na deski. Za późno. Bomba już podłożona. Teoretycznie jestem już wdowcem.

Jest młodsza o osiemnaście lat. To widać. Ale brak jej mojego doświadczenia. Poczyniłem już odpowied­nie kroki. Upiekę dwie pieczenie przy jednym ogniu i nikt nie zdoła mi niczego udowodnić. Nie dojdzie na­wet do oskarżenia. Jestem w końcu sędzią i wiem, jak nakręcić sprawę, żeby nie zrodziło się najmniejsze po­dejrzenie. Będą mi współczuć. Stracił syna i żonę.

Siedzą tu w pułapce. A Katenkamp oszczędzi mi jeszcze roboty.

26


Wyjątkowo głupi muł. Ale właśnie tacy są ci panowie z policji kryminalnej. Trzeba tylko umieć ich podejść. Gdy zaapeluje się do ich instynktu łowiec­kiego, reagują jak psy Pawłowa. I dlatego ten tutaj nie polezie wcale do baru i nie będzie spędzał czasu na zabawach z masażystkami. Zrobi dokładnie to, co po­winien zrobić. Właściwie go nie potrzebuję. Nie mo­głem zresztą liczyć się z tym, że spotkam tu kogoś ta­kiego. Ale teraz dorobiłem jeszcze do całej sprawy drugie dno. On zaręczy, że jestem niewinny. Za taką cenę mogę spokojnie robić z siebie durnia. Bo w jego oczach jestem durniem. Niech sobie tak myśli. Nie na­leży cenić się nadmiernie. To przyczyna większości porażek. I nie robić drugiego kroku, zanim nie uczyni się pierwszego. Jak uczy praktyka sądowa, to też ele­mentarny błąd. Nie wnosi pan sprzeciwu, panie kole­go? Dziękuję. Właśnie zamierzałem to panu poradzić. Mnie nie należy się sprzeciwiać. Znany jestem z tego, że nie zakłada się rewizji moich wyroków. Również i tę sprawę możemy uznać za załatwioną? Co pan mówi? Że ofiary jeszcze żyją? Tak, ale to nie potrwa długo. Jednego trupa możemy mieć jeszcze dzisiaj. Drugiego chyba dopiero za parę dni. To praktycznie żadna róż­nica.

— Proszę?

Brigitta Überlender szturchnęła męża.

— Śpisz?

— Ani trochę. Jestem zupełnie przytomny.

— Coś mi się nie wydaje. Upiłeś się już przed połu­dniem?

— Butelka piwa. Najwyżej dwie.

— Więc co najmniej cztery. Myślisz, że to dobrze pić tyle w tym klimacie?

— Dobrze czy nie — organizm potrzebuje płynu.

— Ale może nie alkoholu?

— Wiem, co robię.

27


— Mam nadzieję. — Popatrzyła na niego badaw­czo. — A może ty jesteś chory?

— Przeciwnie. Dawno nie czułem się tak dobrze.

— W takim razie powinieneś jednak... Jestem zda­nia, że powinieneś pomóc trochę panu Katenkampowi.

— Jako laik przeszkadzałbym tylko fachowcowi.

— Mógłbyś przynajmniej okazać dobrą wolę.

Überlender przymknął na chwilę oczy. Uśmiechnął się w zamyśleniu.

Brigitta Überlender patrzyła na męża z wyrazem lek­kiej niechęci. Między jej brwiami zarysowały się pod makijażem dwie pionowe zmarszczki. Skrzywiła wargi.

— Jesteś zmęczony?

Überlender ocknął się.

— Nie, nie... Myślę, że rzeczywiście powinienem wziąć udział w poszukiwaniach. Już choćby po to, że­byś nie miała do mnie pretensji. Nie muszę przecież pokazywać się osobiście. Na pewno lepiej będzie po­zostać w cieniu. On przecież musi... Gdy Jurgen mnie zobaczy, zacznie wierzyć w duchy. — Überlender pod­niósł się z miejsca. — Brałem jedno piwo. Zapłacisz?

Zgadza się. Rzeczywiście powinienem coś zrobić. Czas ucieka. A jeżeli mam być szczery, to jakoś nie wierzę w sukces tego Katenkampa. Chłopcom z krymi­nalnej nie wszystko się udaje. Od niechcenia pogładził żonę po włosach. — Dasz sobie radę beze mnie.

— Może — powiedziała chłodno. — Na wszelki wy­padek przeniosę się gdzie indziej. W każdym razie nie zostanę w tym burdelu.

— Tu wiele rzeczy wygląda inaczej — powiedział Überlender. — Ja już to zrozumiałem. Sama jeszcze zobaczysz.

Wyszedł z coffee-shopu. Przed hotelem skinieniem ręki wezwał taksówkę i pokazał kierowcy kartkę. Ob­macywał przy tym prawą górną kieszeń w ubraniu sa­fari, jakby upewniał się, że niczego nie zapomniał.

28


3

— Nie można by mu jakoś pomóc? — Dziewczy­na w szerokich bufiastych spodniach wskazała na drzwi w przepierzeniu z desek, zza którego w nieregu­larnych odstępach dobiegały głośne jęki. Z jękami mie­szały się niezrozumiałe strzępy zdań.

— Jesteś tu nowa? — Mężczyzna niepewnym ru­chem ręki odpędził muchę sprzed wychudłej twarzy. Potem uniósł stojącą na ziemi obtłuczoną filiżankę i zaczął siorbać słabą herbatę. Filiżanka drżała mu w dłoniach.

— Przyjechaliśmy z Indii.

Mężczyzna mocniej podkulił nogi i oparł się o mur z nieotynkowanej cegły.

— Trzeba było tam zostać.

— Indie są chaotyczne.

Mężczyzna splunął na gliniane klepisko małego po­dwórka.

— Tajlandia nie jest chaotyczna. Tu panuje porzą­dek. Nie zdążysz nawet pomyśleć, a już policja trzyma cię za tyłek. Masz jeszcze pieniądze?

— Trochę.

— No to masz jeszcze trochę czasu. Póki masz pieniądze, zostawią cię. Potem nie będą cię chcieli więcej oglądać. Nie dadzą ci nawet spokojnie zdech­nąć. To nie Indie. Tu chcą, żebyś nie właziła im w dro­gę.

— Kto?

— Wszyscy. Przede wszystkim dealerzy, bo jak już wpadłaś, to musiałaś być nieostrożna. Dalej policja, bo nie można już z ciebie wydusić łapówki. Poza tym sam twój widok mógłby urazić turystów. Biała, która żebrze! Ależ w prospektach biur podróży nie było o tym mowy! Jako biała musisz tu mieć pieniądze albo lepiej zjeżdżaj. inaczej ci pomogą. Tylko nie myśl

29


sobie, że cię wsadzą do samolotu i odeślą do ukochanej ojczyzny. Wylądujesz w pudle. To dużo taniej. Ażeby mieć prze­ciw tobie jakieś dowody, skują cię kajdankami i wsa­dzą ci towar do kieszeni. Koniec lekcji. Pakuj graty i spływaj z powrotem do Indii.

— A dlaczego ty sam tu jeszcze siedzisz?

Mężczyzna przełknął resztę herbaty.

— Bo... Bo wciąż jakoś daję sobie radę. Nie tak, jak ta ofiara tam w środku. Nie wyrobił się. Już nie wyjdzie z tej dziury. — Wskazał na komórkę. — To jedyna łas­ka, na jaką możesz liczyć w tej budzie. Właściwie po­winni pisać o tym w każdym przewodniku. Hotel „Thai-Sun” jest jedynym na świecie hotelem z osob­nym pokojem dla umierających. To się nazywa luksus. Zakosztujecie go w Bangkoku przy Rama IV Road. Szanowni państwo nie przeoczą na pewno tego nobli­wego schroniska. Leży w bezpośrednim sąsiedztwie dworca. — Skrzyżował ramiona na nagim torsie i skło­nił się w pozycji siedzącej. — Mamy pokoje każdej ka­tegorii cen poniżej dwudziestu marek. Nawet dla pań. Z wyjątkiem białych dziwek. One nie wyjdą tu na swo­je. Za duża miejscowa konkurencja. Nawet nie próbuj.

— Gadasz głupoty!

— Odrobina szacunku, jeżeli można prosić. Roz­mawiasz z człowiekiem z wyższym wykształceniem. Doktorat na uniwersytecie w Tybindze. Medycyna.

— To idź i pomóż temu chłopakowi za ścianą! Niko­go nie postawisz na nogi samym gadaniem.

— Dziewczyno, jemu nie można pomóc. Posłuchaj drogiego Doca. Cierpi na ciężkie objawy abstynencyjne plus parę różnych niezłych chorób tropikalnych. Poza tym szczeniak ma porządnego świra. A co naj­mniej kompleks matki jakby żywcem wyjęty z podręcz­nika. Truje o tej mamuśce bez chwili przerwy. Co pra­wda od wczoraj truje także o ojcu. Mam przez niego

30


ciężką myślówę. Freud nie przewidział takiego przy­padku. Należałoby obserwować to dalej.

— Kompletnie ci odbiło!

— Wszystkim tu odbiło, bardziej albo mniej. Inaczej by nas tu nie było. A teraz odsłoń mi słońce. Tajlan­dia — to znaczy kraj ludzi wolnych. Chciałbym jeszcze trochę porozkoszować się moją wolnością. Potrzebuję słońca. Zimno mi.

— Zimno? — Dziewczyna popukała się w czoło. Potem przecisnęła się obok Doca i wyszła z podwórka „Thai-Sun-Hotel”.

Z góry, z otaczającej dziedziniec galerii, odezwał się męski głos:

— Musiałeś znowu odstawiać te swoje numery? Napędziłeś panience niezłego stracha.

— Przydałoby się jej jeszcze więcej. Wszystkich tych rozmarzonych uciekinierów od cywilizacji z przy­jemnością kopałbym po tyłkach.

— A sam kim niby jesteś?

— W każdym razie nie marzycielem, głosie z nie­bios.

— Rzeczywiście nie można już pomóc Jurgenowi? Czy tylko tak to sobie wykombinowałeś? Moim zda­niem, pilnie potrzebuje działki.

— To na pewno. A czego potrzebuje poza tym... Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się ich śniło waszym filozofom, Horacy. Dla niedokształconych: Szekspir.

— Hamlet. Ale gdzie podziała się nasza czarująca Ofelia?

— Na mój gust dziewczyna z całkiem bezintereso­wnych pobudek próbuje wykombinować dla niego to­war. Zdziwi się, jak zobaczy go z bliska.

— Zdziwienie jest podstawą wszelkiej filozofii.

*

31


Dostaję świra. W ostatnim stadium miewa się podo­bno halucynacje. Widzi się wtedy rzeczy, które nie mogą być prawdziwe. Wczoraj widziałem mego ojca. Absolutny obłęd. Ten łajdak w Bangkoku! To może być tylko szajba. Gdyby był tu rzeczywiście, od razu wylazłbym z tej dziury i zabiłbym go. Mam jeszcze na tyle siły.

Swędzi, jakby łaziły po mnie mrówki. Jakby zrobiły sobie trakt przez moje plecy. Chociaż czy to rzeczywi­ście mrówki? Mógłbym położyć się na plecach i roz­gnieść je. Ale każdy ruch sprawia mi ból. Stawy... Po­trzebuję towaru. Znikną wtedy i mrówki, i bóle. Tu po­może tylko strzał.

Siedział w autokarze dla turystów. Naturalnie tuż za kierowcą, przy oknie, pod urządzeniem klimatyzacyj­nym. Autokar utknął w korku na New Petchburi Road. W każdym razie facet wyglądał jak mój ojciec. Dokład­nie ta sama głupia twarz. To samo czoło, pod którym jest miejsce na tylko jedną myśl. Myśl o prawie i po­rządku. I o zemście. Doktor Hanns Überlender, mści­ciel za wykroczenia przeciw normom społecznym. Świnia w todze.

Muszę się odwrócić. Jak to się robi? Oprzeć się na lewej nodze, a tułów... Nie czuję już nogi. Po prostu już jej nie ma. Kopię w pustkę. Tułowia też już nie ma. Chociaż musi przecież być, inaczej te mrówki... Jeżeli zrobię się bardzo ciężki... Mój żołądek!

Niech ten łajdak siedzi sobie w Bangkoku. Prędzej czy później go dopadnę. Ale na razie muszę mieć działkę. Jak już jest w żyle, wszystko się kończy. I mrówki też nie biegają. Mogę przełykać i już się nie boję. Najwyżej żołądek... Nie musi być tego dużo.

To było przed Ratcha Prarop Road, między kładką dla pieszych i skrzyżowaniem. Tam stał autokar. Chciałem iść do szewca na Kasan Road. Czasem miewa towar. Najtańszy. Nie ten piękny biały proszek, ale maleńkie brązowe grudki. Musisz

32


go dobrze przefiltrować, żeby nie przejechać się na tamten świat. Ale gość jest pewny. Trzeba kazać zrobić sobie u niego nowe obcasy, to przybije pod nimi towar. Tylko nie mo­żna przyjść w tenisówkach, bo zacznie udawać głupie­go. Tenisówki nie mają obcasów. Chciałem zapropo­nować mu paszport. Nie potrzebuję już paszportu. Ale on chciał gotówkę. Nie sądzę nawet, żeby zauważył, że paszport jest już nieaktualny. Tak samo, jak moja wiza. Muszę znaleźć kogoś, kto kupi ten paszport. Przecież nic przeciwko mnie nie mają. Paszport jest czyściutki. Nie będzie problemów z przedłużeniem.

Gdybym akurat wtedy nie szedł do szewca... Jak po­trzebujesz towaru, wszystko inne staje ci się obojętne. Z działką w żyle zająłbym się starym.

Mój ojciec w Bangkoku. Owszem, na Amrum*. Ale nie tu, w Bangkoku. On poci się przecież nawet w cie­niu. Dlatego nasze mieszkanie nigdy nie było porząd­nie ogrzewane. A matka tak łatwo marzła. Cierpiała z tego powodu. Nigdy nie chciała jechać na Amrum. Chciała na południe. Ani razu nie zrobił jej tej przyjem­ności. Zawsze musieliśmy jeździć nad morze. Zamę­czał ją tym. Marzła podczas każdego urlopu.

A więc mężczyzna w autokarze nie był moim ojcem. On nigdy nie przyjechałby do Bangkoku. Za gorąco tu dla niego i za brudno. W chodnikach są dziury, a tak­sówki jeżdżą na łysych oponach. Pochorowałby się, gdyby zobaczył. Dławi go, jeżeli nie może wnieść oskarżenia. A taksówki nie mają taksometrów. Tego nie wytrzyma. Ale on wiedziałby przecież o tym już przed rozpoczęciem podróży. Zawsze wie dokładnie o każ­dym drobiazgu. Do wszystkiego przygotowuje się gruntownie. Niczego nie pozostawia przypadkowi.

Śmierć mojej matki też gruntownie przygotował.

* Amrum — wyspa na Morzu Północnym (przyp. tłum.)

33


Chce mi się pić! Tam stoi miska z wodą. Tam gdzie przedtem były moje nogi. Dlaczego miska stoi tak da­leko? Powinienem się ruszać, żeby prędzej umrzeć. Każdy ruch zabiera trochę sił. Dlatego Chińczyk posta­wił miskę właśnie tam. Wodę daje za darmo. Cała re­szta kosztuje. Bahta, dolara albo markę. Przyjmuje każdą walutę świata. Nawet rupie indyjskie od tych, którym zdawało się, że raj leży nieco dalej na wschód. A dalej na wschód jest tylko piekło. Indie mają wielu bogów. Któryś z nich zawsze okaże się łaskawy. Tutaj jest tylko Budda. Budda o ciebie nie dba. Nie dba o wałęsających się ćpunów.

Budda jest jak mój ojciec. Uśmiecha się łagodnie i nic nie czuje. Widziałem kiedyś rozprawę, której prze­wodniczył. Siedział za stołem sędziowskim jak bóg Budda. Jak w domu, kiedy nie umiałem dać sobie rady z lekcjami. Wtedy też uśmiechał się tylko z wyższoś­cią, dopóki nie stałem przed nim zupełnie bezradny. Tak samo traktował moją matkę. Zawsze nad wszyst­kimi królował.

W jakimś sensie mojej matce jest dobrze. Nie żyje. Ja dopiero muszę umrzeć. Może czaszka mi eksplo­duje. Niedługo będę myślał już tylko o jednym: o heroi­nie. Moja czaszka eksploduje, kiedy to słowo wypełni ją w całości. Szkoda, że ojciec o tym nie wie. Na pew­no by się tu zjawił. Żadna droga nie byłaby dla niego za daleka, żeby zobaczyć, jak umieram. Wsadziłby głowę przez drzwi i uśmiechałby się, uśmiechał, aż byłbym tak samo martwy jak moja matka. Zawsze nie­nawidziłem jego uśmiechu. Uśmiechał się jeszcze, kiedy matka nie żyła. Uśmiechał się z zadowoleniem. Plan powiódł mu się w pełni. Wtedy wbiłem sobie pierwszy strzał, żeby nie oszaleć. A teraz szaleję bez heroiny. A i tak zszedłem do dwóch działek dziennie. Wystarczyłaby mi nawet jedna. Ale tę jedną muszę mieć.

34


*

Dziewczyna lękliwie rozejrzała się dookoła i przez wąskie drzwi przemknęła się na podwórze „Thai-Sun-Hotel”.

— Jeszcze żyje?

Doc przeczesał jasne, rzadką brodę paznokciem kciuka.

— Nie umiera się tak prędko. To może jeszcze dłu­go potrwać. Nie bierz tego tak poważnie. Facet, który jest na głodzie, zawsze przesadza. Najpierw, żeby wzbudzić współczucie, a potem z żalu nad samym sobą. Nie przejmuj się zanadto tymi jego jękami.

— Musimy mu pomóc. — Dziewczyna przykuc­nęła przed Docem. — Jeżeli naprawdę jesteś leka­rzem...

— W tej chwili może mu pomóc tylko działka, a po­tem odrobina jedzenia.

— Wykombinowałam coś. — Z kieszeni szerokich spodni dziewczyna wydobyła przezroczystą plastyko­wą paczuszkę i wyciągnęła ją do Doca.

Tramp wychylił się z góry przez balustradę. Jego ciężar uciskał zbutwiałe drewno.

— Miłosierna samarytanka. Złote serduszko pośród larw. Chyba wykorkuję. Nad ćpunami unosi się anioł.

Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała w górę, na grubego Trampa.

— Nie gadaj głupot. Zrób coś, jeżeli on nie chce.

— Zrobi się, zrobi się, piękna panienko; już lecę! — Grubas uwolnił balustradę od swego ciężaru i kołysząc się zszedł na dół po stromych schodach. Sprane spod­nie z płótna trzymały się nisko pod pępkiem na kawał­ku sznurka.

— Jeżeli masz towar, trzymaj go dla siebie — po­wiedział powoli. — Przyjdzie dzień, kiedy będzie ci pil­nie potrzebny. Otrząśnij się z poczucia solidarności. Nie jesteśmy u dzieci-

35


kwiatów. Tu obowiązują twarde prawa. Czy może chcesz zostać Matką Teresą z Bang­koku?

— Ja go nie potrzebuję — powiedziała dziewczy­na — Nie biorę.

— Są jeszcze święte — stwierdził Doc. — Wycho­dzi sobie po prostu i wraca z towarem. Bóg jest z nie­winnymi. A teraz zrób coś, żeby mi to stąd znikło. I to już!

— Ale..

— Jesteś w najczystszym hotelu świata.

— Ale...

— Naturalnie. To schronisko dla ćpunów z całego Bangkoku. I tak ma zostać. Dlatego nie wolno tu wno­sić ani grama. Rozumiesz? W każdej chwili możemy mieć rewizję. Lokal jest czysty.

— Ale..

— Ale! Kto ma jakieś zapasy, chowa je na ze­wnątrz. A jak ktoś chce dać sobie w żyłę — proszę gdzie indziej! Zjeżdżaj! Lokal nie może być spalony. — Doc wskazał ręką na wyjście.

— Ale...

— Madame Ale — powiedział Tramp — w tym ho­telu nie ma nawet strzykawki. Jedną jedyną ma Doc. Ale jemu wolno, bo jest lekarzem, a poza tym choruje na cukrzycę. Wszystko jasne?

Dziewczyna bezradnie popatrzyła na cienką paczu­szkę z plastyku.

— Tu jest po prostu inaczej — stwierdził Doc. — Ale niech ci będzie. Nie jestem potworem. Jeżeli wyja­śnisz mi w wiarygodny sposób, dlaczego koniecznie chcesz spełnić dobry uczynek, może z tobą pogadam. To wszystko jest w końcu trochę dziwne. Nawet nie znasz tego chłopaka. Aż taka miłość bliźniego wydaje mi się podejrzana. Panienka przyjechała dopiero dziś rano i od ręki umie załatwić towar. Nawet starzy wyjadacze

36


potrzebują co najmniej dwóch dni, żeby jako tako zbadać sytuację. No więc! Co tu jest grane?

Dziewczyna podniosła się. Ukradkiem szacowała odległość dzielącą ją od drzwi.

Tramp stanął na drodze do wyjścia w szerokim roz­kroku.

— Nie zwiewamy, panienko.

— Przecież mi nie wierzycie.

— To zależy, jak ładną historyjkę nam opowiesz — powiedział Tramp.

— Ale musicie mi uwierzyć.

— My nic nie musimy — powiedział Tramp. — Po­słuchamy sobie. To może okazać się ciekawe.

— Dostałam od turysty na ulicy. Naprawdę.

— Fantastyczne — mruknął Doc. — Zdaje się, że to miasto wypełniło się nagle szlachetnymi ludźmi. Na­wet turyści zaczynają dawać narkotyki w prezencie.

— Sama nie wiem — powiedziała dziewczyna. — Ten facet po prostu zaczepił mnie na ulicy i zapytał, czy tu mieszkam.

— Aha — rzekł Tramp. — Nietrudno było zgadnąć. I co dalej?

— Powiedziałam, że tak, że mieszkam tutaj. A on mnie zapytał, czy zechcę wyświadczyć mu przysługę. A potem mi to dał.

— Tak po prostu? — spytał Doc.

— Nie, powiedział, że nie chce tu wchodzić, ale że jest tutaj jego syn i że pilnie czegoś potrzebuje. Żebym mu to dyskretnie podała. Najlepiej po prostu położyła w jego pokoju i nie mówiła, że to ja... A potem dał mi jeszcze 1000 bahtów.

— Istny cud — mruknął Tramp.

— Pięknie by było — stwierdził Doc. — Nareszcie staruszek, który wie, czego potrzebują dzieci. Zamiast dobrych rad przynosi proszek. No, a teraz zobaczymy, czy ktoś wujka nie nabił w butelkę. Pokaż no!

37


Z ulicy przykuśtykał na podwórze pies. Przednia prawa łapa kołysała mu się bezwładnie pod wychu­dłym ciałem pokrytym plamiastą sierścią.

Dziewczyna podała Docowi plastykową paczkę.

— Wspaniały prezent — powiedział Doc. — Co naj­mniej miesięczna porcja. — Ostrożnie poruszył ręką w świetle słonecznym. Potem powąchał proszek. Oczy zwęziły mu się nieufnie. — Daj no tu tego psa! — po­wiedział ostro. W jego głosie po raz pierwszy nie brzmiała rozbawiona, ironiczna nuta.

— A co ma do tego pies? — spytał Tramp.

— Nie pytaj. Dawaj go tu.

Tramp chwycił psa za przednie łapy. Zwierzę wisiało skamląc między jego owłosionymi rękami.

— Człowieku, złapię od tego bydlaka ze trzy tuziny chorób!

— Otwórz mu pysk!

— A jak ma wściekliznę?

— To umrzesz w służbie nauki.

Tramp podsunął psa dziewczynie.

— Trzymaj go.

Dziewczyna ostrożnie chwyciła zwierzę. Tramp otworzył pysk skamlącego psa. Doc trzymał rękę nad pyskiem. Potem sypnął do niego biały proszek. W parę sekund później pies zaczął drgać konwulsyjnie. Przestraszona dziewczyna upuściła go na ziemię. Pies podniósł głowę i szeroko otworzył pysk. Jego cia­ło wyprostowało się nagle.

— Zdechł — powiedział Doc. — Tak sobie myśla­łem. Charakterystyczne kryształki.

Tramp wytarł ręce o spodnie.

— Zwariowałeś...

Doc mocno złapał dziewczynę za przegub.

— Tak, a teraz będzie lepiej, jeżeli opowiesz nam prawdę!

38


— Było tak, jak mówiłam — szepnęła dziewczyna i spojrzała na martwego psa.

— W takim razie ładnie staruszka nacięli — uznał Tramp. — Ktoś mu wetknął truciznę.

— Przynajmniej częściowo — powiedział Doc. — Ale to raczej niezwykłe. Mają tu dosyć czystego towa­ru. Ile ci dał ten stary? Pięćset?

— Tysiąc bahtów.

— Jak na morderstwo, to trochę mało. — Doc zło­żył plastykowe opakowanie. Potem odsunął deskę w ścianie budynku i schował je za nią.

— To był przecież tani trick — powiedziała dziew­czyna. — Pies zdechłby i od heroiny.

— Ale inaczej i nie tak szybko — odparł Doc. — Ktoś zmieszał heroinę z trucizną.

— Ten mężczyzna mógł o tym nie wiedzieć — dzie­wczyna zastanawiała się na głos. — Dealerzy...

— Nie jesteśmy we Frankfurcie — powiedział Tramp. — Na tutejszym rynku mają tylko czysty towar. Nie muszą go z niczym mieszać.

— Ktoś tu chciał wykręcić niezły numer — powie­dział Doc. — Nie oszukujmy się. A ty tkwisz w tym po uszy — zwrócił się do dziewczyny. — Pojawiasz się, podobno prosto z Indii, rozpływasz się ze współczucia dla tego szczeniaka, idziesz za róg i wracasz z truciz­ną: to wszystko wydaje mi się bardzo dziwne.

Dziewczyna zaczęła płakać.

— Tam, na ulicy, stoi podobno taki jeden i rozdaje herę — ciągnął dalej Doc. — Coś tu jednak śmierdzi.

Dziewczyna płakała coraz głośniej.

— Przyznaj się, że chciałaś go zabić — powiedział Tramp. — Znacie się z Indii. Przeleciał cię i zostawił — zdarzają się podobno takie rzeczy. Ale z tego powodu nikt nikogo nie zabija.

— Nie znam go. Nawet nie wiem, jak wygląda — powiedziała

39


z płaczem dziewczyna. — Wcale was nie okłamuję. Naprawdę tak było.

— Specjalnie nie ryzykowałaś — uznał Tramp. — Gdyby nas nie było, wszystko przebiegłoby bez prze­szkód. Kto by się przejmował martwym ćpunem?

— Możesz nie myśleć o obdukcji. Nikt by nie ciąg­nął takiej sprawy — powiedział Doc.

— Może to my powinniśmy ją pociągnąć — rzekł Tramp. — Siostrzyczce cholernie mało zapłacili. Jeżeli ten pan rzeczywiście istnieje, warto by przedstawić się sobie jeszcze raz.

— Rzecz jest do rozważenia — powiedział Doc. — Ale najpierw zajmę się chłopcem. Jeżeli jest taki waż­ny, nie można po prostu pozwolić, żeby zdechł. — Do Trampa: — Póki co uważaj na naszego małego anioła śmierci. W końcu ona musi zidentyfikować faceta. — Doc znikł w komórce.

— No co, nie masz czasem ochoty powiedzieć pra­wdy? — spytał Tramp.

— Powiedziałam prawdę.

— Mam nadzieję. W przeciwnym razie możesz kłaść się już obok tego psa.

4

Katenkamp siedział w „Bierschwemme”, jednym z wielu lokali Bangkoku, które znakomicie prospero­wały dzięki tęsknocie niemieckich turystów za niemie­ckim piwem i tłustą golonką. Frekwencja była taka, że właściciel mógł chyba sprawić sobie nos ze szczerego złota. A do tego jacht w Zatoce Syjamskiej i bungalow z basenem. Co za ceny piwa!

Katenkamp wciąż jeszcze był zły. Dlaczego dał się namówić temu Überlenderowi? Nie rozumiał sam sie­bie. Nie chodziło przecież o kolano na jego udzie.

40


A więc o co? O myśl, że jego syn, syn Eryki, kiedyś także... Ach, wszystko jedno! Jak już skoczyłeś do wody, to pływaj! Jeżeli Jurgen Überlender był w ogóle w tym mieście, to na pewno nie tutaj, w pułapce na tu­rystów, gdzie dziewczyny tajlandzkie wsadzili w krót­kie spodenki, żeby nosząc kufle do wyszorowanych na glans stolików stwarzały atmosferę Bawarii. Pod sufi­tem wisiały girlandy sztucznej winorośli, a między nimi biało-niebieskie chorągiewki z papieru. Dekoracja z marnej operetki.

Na takim tle zasiadali turyści, przepisowo grając swoje role, zgodne z tym, co można było wyczytać z każdego artykułu o turystyce dla seksu. Dziewczyna u boku lepiej nawet dwie, i wielkie dłonie na małych biustach. Ręce nie były potrzebne do niczego innego. Dziewczyny podnosiły kufle do ust swych towarzyszy i trzymały ich papierosy, pozwalając obmacywać się w tym czasie. Każdy mógł tutaj zaznać szczęścia po swojemu, dopóki nie ryczał za głośno i nie niszczył wy­posażenia. Za nienaruszalność dziewczyn nikt nie rę­czył. Szefa nie interesowało, czy ktoś popędził swoją panienkę kopniakami.

Za to szef interesował Katenkampa. Droga do Jur­gena Überlendera mogła prowadzić przez tego męż­czyznę w różowej jedwabnej koszuli, o przedramio­nach pokrytych tatuażem i przebiegłej twarzy boksera.

Odszedł właśnie od kontuaru, by odbyć turę po loka­lu.

Chyba już dawno musiał mnie zauważyć, myślał Katenkamp. Bez piwa na stoliku, bez dziewczyny, przy butelce o wiele za słodkiej lemoniady... Coś takiego powinno tu budzić sensację. Ale może wyczuwa glinę. Takie typy zawsze wiedzą od razu, z kim mają do czy­nienia. Dlatego też nie warto nawet udawać całkiem normalnego turysty. Tu może pomóc tylko prawda. Albo przynajmniej półprawda.

41


— Panie szefie! Na słówko. — Katenkamp uczynił ręką zapraszający gest.

Mężczyzna zatrzymał się koło niego.

— O co chodzi? Jestem zajęty.

— Nawet bardzo, jak widzę. Ale mam pewien pro­blem. Orientuje się pan trochę w tym zwariowanym mieście?

— Zależy, czego pan szuka.

— Pewnej osoby.

— Beznadziejne. Proszę sobie wziąć inną dziew­czynę. Kto wie, gdzie podziała się ta pańska mała. Człowieku, one zjawiają się i znikają. Kiedy pan tu z nią był?

— W ogóle nie byłem — powiedział Katenkamp. — Szukam pewnego Niemca.

— To brzmi już trochę lepiej. A co on tu robi? Wie pan, jak nazywa się firma?

— To nie firma. On prawdopodobnie jest narkoma­nem.

— Więc niech pan zostawi go w spokoju. — Szef pochylił się do Katenkampa — W tym mieście może pan pozwolić sobie prawie na wszystko. Z wyjątkiem trzech rzeczy: obrazy majestatu, zbezczeszczenia świątyni i narkotyków.

— W jakiej kolejności?

— Co do wymiaru kary, bardziej będą opłacały się panu dwa morderstwa niż grubsza sprawa o narkotyki. Pod tym względem nie znają się na żartach. Niech pan trzyma się od tego z daleka.

— Ale gdzie mógłbym...?

— W ogóle nie — przerwał mężczyzna. — Mogę zorganizować panu ośmioletnie dziewczynki i małych chłopców, ale ani grama towaru. — Szef odwrócił się.

Katenkamp wstał.

— Nie moglibyśmy pogadać spokojnie przy barze?

— Nie ze mną!

42


— Jestem...

— Nie obchodzi mnie, kim pan jest. Pewnie z kry­minalnej?

— Zgadł pan — powiedział Katenkamp. — Widać to po mnie?

— Mam na was nosa, chłopcy. I nie znoszę was.

— Przynajmniej jest pan szczery. Nie moglibyśmy tak dalej? Chodzi o mego syna — skłamał Katenkamp.

— Czysta sprawa.

— Właśnie że nie. Chodzi mi tylko o małą radę. Gdzie mógłbym zacząć?

Szef wyszczerzył zęby.

— Mam pomagać glinie? Niech będzie. Ręka rękę myje. Dam panu moją wizytówkę, a pan napisze do mnie, czy jeszcze jestem na liście poszukiwanych, czy też mogę już pokazać się w Niemczech.

— Zgoda.

— Ale niech pan nie kantuje.

— Dostanie pan fotokopię odpowiedniej strony. Wystarczy?

— Już jestem ciekaw. Jak wygląda ten szczeniak. Ćpun?

— Tak — powiedział Katenkamp. Wyjął z kieszeni zdjęcie i wyciągnął je ku mężczyźnie.

— Nie widziałem go na oczy. Wie pan, na początku niektórzy z nich jeszcze tu przychodzą. Tęsknią za krajem. Potem i tak ich się nie wpuszcza. Pod tym względem lokal musi być czysty. Ale tego chłopca ni­gdy nie widziałem. Te przegrane typy niespecjalnie nas lubią. Ani my ich. No, ale gdzie mógłby pan spróbować szczęścia? Niektórzy włóczą się po świątyniach, bo mnisi zostawiają ich w spokoju. Kiedyś był park przy Siam Square. I okolice dworca. Ale to nie są całkiem pewne wskazówki. Bangkok nie jest miejscem, gdzie ci koledzy zatrzymują się na dłużej. Gliny są za ostre.

— Okolice dworca. To zawsze coś — powiedział

43


Katenkamp i położył na stoliku 20 bahtów za lemonia­dę.

— Jeżeli nie orientuje się pan w tamtych stronach, może pan od razu dać sobie spokój. Tam nie lubią szpicli. Nie jestem potworem. Nawet wobec glin. Na ulicy stoi Charly. Półkrwi Chińczyk w brązowym peu­geocie. Niech pan go spyta, czy pana zawiezie. Bez Chińczyków nic się tu nie zwojuje. A Charly ma odpo­wiednie stosunki. Jeżeli nie będzie chciał, może pan z miejsca zrezygnować. Gdyby jednak chciał, nie po­winien pan dziwić się niczemu. Gęba na kłódkę i nie zadawać pytań. Kapewu?

— Mniej więcej. Charly to...

— Charly to taksówkarz i nic poza tym — powie­dział szef z wyraźnym naciskiem. — Reszta nie powin­na pana interesować.

— Rozumiem — powiedział Katenkamp. — Ciekaw jestem, jak to się skończy.

— Ja też — stwierdził szef i schował pieniądze do kieszeni.

Tak samo jak przed hotelem, przed „Bierschwemme” otoczyła go sfora taksówkarzy. Na przemian po niemiecku i po angielsku oferowano mu Fucking Show, dziewczyny, dzieci, kamienie szlachetne, jed­wab i antyki. Wszystko bardzo tanio, i do tego z raba­tem.

Katenkamp pokręcił głowę i wskazał na brązowego peugeota. Mały mężczyzna o wymiętej twarzy oderwał się od grupy i podszedł do samochodu.

Wielogodzinny upał, wilgotny jak powietrze w pralni, zmienił taksówkę w ruchomą saunę.

Katenkamp potrzebował dwóch, trzech zdań, by zrozumieć koloraturową angielszczyznę Charly'ego. Standardowy wybór rozrywek powiększył się tym ra­zem o salon masażu w dzielnicy chińskiej. — Very special massage, Sir. Very cheap. Chinese girls only.

44


Veryyoung, Sir. — Charly mlaskał przy tym językiem.

— Nie — powiedział Katenkamp. Znowu wyciągnął z kieszeni zdjęcie.

Charly przyjrzał się chłopcu, trzymając zdjęcie na odległość wyciągniętych ramion. Potem pokręcił gło­wą.

— Ćpun — powiedział Katenkamp i pantomimicznym gestem udał, że wbija sobie zastrzyk w zgięcie ręki.

Skośne oczy rozszerzyły się na chwilę. Jakby ze strachu. Potem Charly upuścił zdjęcie na kolana Katenkampa.

— Dwa tysiące bahtów.

Charly skrzyżował na piersi chude ramiona i rozparł się w fotelu z miną wyrażającą brak zainteresowania.

— Trzy tysiące — powiedział Katenkamp i stuknął palcem w fotografię, której rogi zaczęły już lekko pod­wijać się od upału. — Trzy tysiące pięćset, jeżeli znaj­dziemy chłopaka.

Głębokie zmarszczki na czole Charly'ego jakby się wygładziły.

— Cztery tysiące — rzekł. — Ale tylko jedna próba.

— Cztery tysiące — powiedział Katenkamp. — Bez chłopaka trzy.

Charly wyprostował się na swoim fotelu. Siedział na trzech poduszkach. Kiedy uruchamiał silnik, sprawiał mimo to wrażenie, jakby podciągał się w górę na kiero­wnicy.

— Bez policji — powiedział.

— Bez policji — potwierdził Katenkamp. — Chcę tylko wiedzieć, gdzie jest chłopak. — Nie przyszło mu jeszcze do głowy, że Jurgen Überlender mógłby znaj­dować się w więzieniu. Ale to pewnie można będzie stwierdzić, jeżeli nic nie wyjdzie z pozostałych działań.

— Chinatown — mruknął Charly. — Big boss.

Na Sukhunwit Road ruch był jeszcze gęstszy niż na Petchbun

45


Road. Tam jechało się zderzak w zderzak, tutaj błotnik w błotnik. Jeżeli się jechało. Ruch zdawał się składać z ciągłych korków.

Chwilami Charly niezrozumiale mruczał coś sam do siebie.

Katenkamp miał dość czasu, by poddać się oddzia­ływaniu miasta. Jego uroki musiały kryć się gdzie in­dziej, nie na tych ulicach z trzy- i czteropiętrowymi bu­dynkami. W każdym domu znajdował się chociaż je­den sklep. A w żadnym nie było nic wartego kupna — przynajmniej tak wyglądało to z jadącego samochodu. Ulice nie miały w sobie nawet smutnego wdzięku upadku. Wszystko, co prezentowały, to tylko różne stopnie brudnej szarości, na tle której kłębili się ludzie. Niektóre kobiety trzymały przy nosach chusteczki, by choć trochę przefiltrować smród spalin.

Po niecałej godzinie jazdy w morderczym dla ner­wów marszowym tempie sceneria zaczęła się zmie­niać. Domy zrobiły się mniejsze. Wybór towarów przed sklepami był bardziej kolorowy i urozmaicony, a nad nimi widniały napisy o innym wyglądzie. Chinatown. Ze spalinami mieszała się woń ryb i przypraw. Pach­niało Azją.

Charly zaparkował peugeota między dwukołowymi, ogumionymi wózkami, nie zwracając uwagi na prote­sty sklepikarzy i handlarzy ulicznych.

— Zdjęcie — powiedział.

— Ja też idę — odparł Katenkamp.

— Niemożliwe.

— Dlaczego?

Charly uśmiechnął się równie współczująco co wie­loznacznie.

— Czekać tutaj.

Katenkamp odpowiedział mu uśmiechem. — Prze­spacerujesz się po uliczkach tej dzielnicy, wrócisz i po­wiesz, że nic ci się nie udało załatwić. Nie zarobisz tych pieniędzy tak

46


łatwo...Nawet jeżeli nie są moje — dodał po niemiecku. Otworzył drzwiczki samochodu i wysiadł. Jego wzrost pomagał mu poruszać się pew­nie między spieszącymi gdzieś Chińczykami, traga­rzami i posłańcami. Nawet dzieci wyglądały na bardzo zabiegane.

Charly zsunął się z poduszek, zatrzasnął drzwiczki i przeszedł na drugą stronę jezdni.

Katenkamp szedł za nim ku wąskiemu zaułkowi. Woda ze świeżo upranej bielizny kapała na leżące na chodniku odpadki. Cementowe płyty pokrywał niebez­piecznie śliski osad. Na progach domów siedziały ko­biety w czerni, szyjąc ubrania albo obierając jarzyny.

W półmroku pomieszczenia za zakratowanymi drzwiami siedziały na klocach z drewna dzieci i wiąza­ły sztuczne kwiaty w małe bukiety. Nie śmiały się ani nie rozmawiały. Nie wyglądały jak dzieci chińskie. Dwie deski tworzyły mostek nad kanałem rynsztoka, w którym bulgotała czarno-brązowa ciecz.

Katenkamp wahał się przez chwilę. Potem prze­szedł po mostku. Przejechał ręką po włosach. Lepiły się od potu.

Uliczki stawały się coraz węższe. Katenkamp musiał przygarbić plecy, żeby nie zawadzić o sztuki bielizny. Drzwi wszystkich domów były otwarte. I zdawało się, że nie ma tu progu, na którym ktoś by nie siedział. Ale nikt nie zwracał uwagi na białego.

Charly wskazał energicznym ruchem jakieś miejsce na chodniku. W szare płyty nawierzchni wpuszczony był biały kamień, a Charly'emu zależało chyba na tym, by Katenkamp zatrzymał się właśnie tu, a nie gdzie in­dziej.

— Zdjęcie — powiedział.

Katenkamp uczynił ręką przeczący gest.

Charly spojrzał na niego gniewnie.

W ciemnym warsztacie produkowano trumny. Chińskie trumny,

47


wypolerowane na wysoki połysk; nie zbi­jane z desek, ale zrobione z grubych, wydrążonych w środku pni o długości odpowiadającej wzrostowi człowieka.

Katenkamp pokazał Charly'emu zdjęcie, nie wypu­szczając go jednak z ręki.

Mały taksówkarz odwrócił się nagle i znikł w bocz­nym wejściu zakładu trumniarskiego. Katenkamp ru­szył za nim.

Nie zaszedł daleko.

Od drzwi dzieliła go odległość wyciągniętego ramie­nia, kiedy ze środka rozległo się głośne uderzenie młota. Suchy huk bez echa. Z warsztatu wyskoczyli dwaj mężczyźni i pociągnęli go do stolarni. Potknął się na progu i w tej samej chwili zapadły za nim zamykają­ce wejście ciemne zasłony.

Pod niskim sufitem rozbłysła słaba żarówka.

Puszczono go na cichą komendę.

Stali przy nim dwaj mężczyźni w czarnych kitlach. Patrzyli na niego z pozoru obojętnie, ale układ ich stóp zdradzał, że byli gotowi przystąpić natychmiast do ak­cji. Katenkamp nie ruszał się z miejsca. Kung Fu in na­tura, myślał. A więc tacy faceci zdarzają się nie tylko w kinie...

Znów komenda. Dwaj inni mężczyźni zbliżyli się, by go przeszukać. Szukali gruntownie. Ich palce ślizgały się po nim ledwie wyczuwalnie, ale znajdowały każdy przedmiot. To była robota zawodowców, a nie amator­skie obmacywanie. Na koniec rozkazali mu gestem, żeby zdjął buty. Katenkamp usłuchał bez oporu.

Wreszcie wyciągnęli mu z kieszeni zdjęcie i podali dalej, aż przejęła je ręka, która wyłoniła się z ciemnoś­ci pomieszczenia na zapleczu. Potem przez chwilę nic się nie działo.

Nie dziwić się, myślał Katenkamp. Ostrzegano mnie. Mam nadzieję, że poprzestaną na rewizji.

48


Powietrze w stolarni było duszne. Nie pachniało świeżo obrabianym drewnem, lecz przesycone było zapierającymi dech oparami lakierów i środków pole­rujących.

Katenkamp rozglądał się za czymś, na czym mógłby usiąść. Nie znalazł niczego odpowiedniego. Musiałby zdecydować się na jedną z gotowych albo półgotowych trumien. Czy trumny służyły do transportu heroi­ny? Trumna i heroina — kombinacja o makabrycznej symbolice. Brakowało tylko trupów.

Były to piękne trumny. Na niektórych umieszczono chińskie napisy wykonane z mosiądzu. Jeżeli te trum­ny zobaczy sprytny importer, pomyślał Katenkamp, trafią niebawem jako skrzynie do niemieckich przed­pokojów. Mają szansę stać się najnowszym krzykiem mody z Dalekiego Wschodu.

Nie dotarł do niego żaden dźwięk, ale jeden z czte­rech mężczyzn dał mu skinieniem znak, by wszedł do pokoju na tyłach.

Na wypchanym worku siedział stary Chińczyk. Obok niego, w postawie pełnej respektu, stał Charly, dla któ­rego cała sytuacja nie była, jak się zdaje, specjalnie przyjemna. Głowę miał opuszczoną, a oddech szybki i płytki.

Chińczyk nie zwracał uwagi na Katenkampa. Zacho­wywał się, jakby był ślepy. Jego oczy za okrągłymi jak koła okularami nieruchomo patrzyły w pustkę. Mimo to trzymał w ręku fotografię. W końcu wypowiedział kilka słów.

— Pan mówi, kto pan jest — przetłumaczył Charly.

— Komisarz policji kryminalnej z Hamburga — po­wiedział Katenkamp. — Po angielsku mniej więcej Chief Inspector. Z Wydziału Zabójstw. Przebywam tu jako turysta — dodał.

Stary słuchał bez ruchu. Po przerwie kazał zadać kolejne pytanie:

49


— Dlaczego szukać chłopaka?

Katenkamp nie widział powodu, by mówić niepraw­dę. Miał tylko nadzieję, że Charly dobrze przetłumaczy jego wyjaśnienia. Raz chyba zdarzył mu się błąd, bo kiedy z warsztatu dobiegł dźwięk szybko wypowiada­nych słów, drgnął i najwyraźniej poprawił się.

Katenkamp rozejrzał się dyskretnie. Pomieszczenie leżało poprzecznie w stosunku do warsztatu. Drugie drzwi prowadziły do korytarza, na końcu którego znaj­dowało się boczne wejście do budynku. Jedne i drugie drzwi były otwarte. A na zewnątrz, w jasnym słońcu południa... Katenkamp uśmiechnął się. Tego, kto stał na ulicy w oznakowanym miejscu, można było stąd dokładnie obserwować.

— Niedobrze szukać chłopca — przetłumaczył Charly. — Jest chory. Jest w niebezpieczeństwie.

— W jakim niebezpieczeństwie? — zapytał Katen­kamp.

— Nie zadawać pytań — przetłumaczył Charly. — Są przyjaciele, którzy dbają o chłopca.

Informacja była zaskakująca, a zarazem tak jasna, jak przepowiednia wyroczni delfickiej. Katenkamp po­wiedział na chybił trafił.

— Jeżeli jest chory, to trzeba mu pomóc.

— Pomaga mu się — kazał odpowiedzieć stary. — Niedobrze troszczyć się o niego. Paszport nieważny. Jak policja zwróci na niego uwagę, pójdzie do Bang Kwang. Tam trudno dla niego coś zrobić.

Brzmiało to przekonująco. Gdyby Jurgen Überlender przepadł za murami więzienia, stałby się prawie nieosiągalny. Jeżeli Chińczyk i jego ludzie istotnie mie­li na niego oko, był bardziej bezpieczny, niż kiedy ko­misarz policji kryminalnej z Hamburga płoszył całe śro­dowisko narkomanów. Środowisko, w którym już tylko z powodu koloru skóry nie mógł poruszać się niezauważony... Pozostawało pytanie, po co mieliby intere­sować się

50


tu małym niemieckim ćpunem.

— Jego ojciec zlecił mi odnalezienie go — powie­dział Katenkamp. — Co mam mu mówić?

— Całkiem nic — oznajmił stary. — Ojcowie i syno­wie bywają czasem wrogami.

W tym jest coś więcej niż zwykła chińska mądrość, pomyślał Katenkamp.

— A więc jak mam się teraz zachowywać? — spy­tał.

— Nie zawiązujemy panu oczu — przetłumaczył Charly. — Ale jak pan mądry, u pana język z ołowiu. Ojciec kupił heroinę.

Potem nastąpiła długa pauza.

Katenkamp próbował uporządkować myśli. Ojciec zlecił mu... A jednocześnie... Niemiecki sędzia w taj­landzkim biznesie z heroiną? I wiadomość o tym do­tarła aż do zakładu trumniarskiego w dzielnicy chińs­kiej? Ale rynek miał pewnie jasną i sprężystą organiza­cję, a możliwe też, że wszystkie interesy z heroiną za­łatwiano w tym właśnie pomieszczeniu.

Może Überlender udawał zainteresowanie kupnem narkotyków tylko po to, by ich tropem dotrzeć do syna? Od kiedy w ogóle przebywa w Bangkoku? Ile razy pró­bował szukać syna? Dlaczego nic o tym nie mówił? I czy ludzie starego rezydowali w każdym hotelu dla turystów, informując go, kiedy tylko ktoś zainteresował się herą? Wcale nie byłoby to takie dziwne. Ale skąd wiedział, że chłopak ma nieważny paszport? Współ­pracuje z policją? Pewnie tak. Policja lubi, gdy się ją posmaruje — w końcu tu i ówdzie zdarza się to także i u nas i pewnie wszędzie na świecie bywa podobnie. A czasem warto poświęcić małą rybkę, aby policji dać poczucie sukcesu, a samemu sobie zapewnić spo­kój... I co, jeżeli tym razem postanowiono poświęcić sędziego z Niemiec? Nie, to niemożliwe. Nie informo­wano by o takim interesie niemieckiego policjanta.

51


Albo też wymyślili to wszystko, żeby sprawdzić, czy będzie milczał. Dobrze, ale jak ma zachować się w Niemczech? Poinformować Wydział do Walki z Nar­kotykami, że sędzia Hanns Überlender kupił w Bang­koku heroinę? Bzdura. Karalny jest tylko przywóz do kraju. A jeżeli Überlender...

— Idziemy — powiedział Charly. Skłonił się przed starym.

Katenkamp ograniczył się do zamarkowania ukłonu i korytarzem wyszedł za Charlym na ulicę.

W warsztacie znowu pracowali. Katenkamp nie po­trafiłby powiedzieć, czy byli to ci sami mężczyźni, któ­rzy wcześniej pilnowali go i rewidowali. Koszula lepiła mu się do ciała, a słońce świeciło z nagle bolesną jas­nością.

— Teraz na masaż? — spytał Charly.

Propozycja była rozsądna. Kąpiel, potem porządne wygniatanie mięśni i chwila zastanowienia nad tym wszystkim — całkiem kusząca perspektywa. Ale świa­domość, że później trzeba będzie włożyć mokre od potu ubranie...

— Nie, dziękuję.

Tym razem Charly nie poprowadził go drogą przez kładkę z desek. Ale znowu szli wąskimi uliczkami, po śliskich chodnikach, między kapiącą bielizną. Charly dwukrotnie przeszedł przez warsztat krawiecki, a raz przez dom, w którym najwyraźniej cała rodzina zajęta była ręcznym skręcaniem papierosów.

Katenkamp wiedział, że sam nie trafiłby z powrotem do warsztatu trumniarskiego, i wiedział też, że o to właśnie chodziło. Chyba nawet Tajlandczycy nie roze­znawali się w tej części miasta. Dzielnica chińska two­rzyła własny świat.

Charly przeszedł jeszcze przez jadłodajnię. Goście siedzieli

52


na niskich taboretach przy stołach z surowych desek i siorbali zupę, w której pływały nieliczne kluski. Wychodząc z tego lokalu wielkości zwykłego pokoju mieszkalnego Katenkamp wtulił głowę w ramiona. Sam sobie wydawał się tu intruzem.

Daj już spokój, chciał powiedzieć Charly'emu, przej­rzałem tę grę i wiem, że chcesz mnie skołować. I tak zgubiłem się już dawno.

Ale Charly biegł przed nim nie oglądając się. Chyba się śpieszył. Raz tylko, w przejściu, zamienił kilka szybkich zdań z handlarzem warzyw. Potem przyśpie­szył jeszcze kroku.

Taksówka stała wprawdzie dalej między dwoma wó­zkami, ale miała przeciętą prawą przednią oponę. Set­ki ludzi musiały widzieć, jak doszło do uszkodzenia. Ale nikt nie próbował mu zapobiec.

Akcja karna sklepikarzy, którym zablokowali do­jazd? Czy też... Katenkamp sądził, że było to raczej ostrzeżenie z innej strony. Charly wprowadził go do wewnętrznego kręgu organizacji bez wcześniejszego zabezpieczenia, a jeśli nawet samej organizacji ni­czym to nie groziło, to jednak doszło do wykroczenia przeciwko jej regułom. Wykroczenia, które należało ukarać. Jasne było tyle: wokół Sampeng Lane pano­wały szczególne prawa.

Charly bez słowa zabrał się do zmiany koła. Nie pró­bował szukać pomocy. Kiedy Katenkamp chciał się przyłączyć, odprawił go gestem dłoni.

Parę kroków dalej Katenkamp odkrył małą świąty­nię. Nie była to jedna ze wspaniałych, kolorowych bu­dowli; drewniana konstrukcja, wciśnięta między dwa domy, zdawała się czekać już tylko na swój upadek. Ale za skromnymi drzwiami, w blasku dymiących pochodni i żaru ognia, lśnił czerwono-złoty prze­pych.

Na schodach przy wejściu siedział stary kapłan i palcami

53


brał z miski ryż do bezzębnych ust. Katenkamp przysiadł kilka kroków od niego.

Synowi sędziego nic się nie stanie; teraz był już o tym przekonany. Organizacja interesowała się chyba młodym Überlenderem. Albo sędzią.

Zbiegły się małe dzieci, by nieśmiało popatrzeć na białego.

Dlaczego Überlender kupił heroinę? Żeby sprawić przyjemność synowi? Raczej nie. I dlaczego stary nie trzymał tego faktu w tajemnicy? W tych kręgach nie zwykło się opowiadać o interesach. A już zupełnie nie opowiadano by o nich funkcjonariuszowi policji krymi­nalnej. Nawet jeżeli przyjechał on z zagranicy. Czy też niedyskrecji dopuszczono się celowo? Może niemiecki Chief Inspector miał zostać jedne z osób wtajemniczo­nych? Takie organizacje operują na skalę międzynaro­dową. Sędzia, któremu można udowodnić handel nar­kotykami, jest podatny na szantaż. Hanns Überlender jednoznacznie złamał prawo tajlandzkie. Gdyby go tu­taj aresztowano, zrujnowana byłaby także jego kariera w Niemczech; gdyby jednak pozwolono mu wyjechać z towarem... Mała wskazówka skierowana do władz niemieckich dałaby taki sam efekt. Albo też — jeszcze jedna możliwość — pozostawiłoby się sprawy ich na­turalnemu biegowi: gdyby poszły dobrze, można by zgłosić się później do sędziego i zażądać, by odwzaje­mnił się za milczenie... Czy ten Überlender kompletnie postradał rozum? Wystarczyło przecież sfotografować go podczas zawierania transakcji.

Charly popukał go w ramię.

— Gotowe.

— Dokąd teraz?

— Z powrotem do hotelu.

— W takim razie zakończyliśmy interesy?

Charly uśmiechnął się.

— Może tak, może nie.

54


— Co to ma znaczyć?

Charly położył palec na wargach.

— Nie pytać tak dużo. Mamy czas. Teraz musimy wracać do hotelu. W przyszłości będę zawsze stał przed „Queen”.

— Ciekawe... — Stawiają mi przed hotelem obser­watora. Ale też informują mnie o tym. Albo ostrzegają. A może dają mi pomocnika... Czy ktoś połapie się w tym kraju?

Kiedy jechali Charden Kiung Road, Katenkamp za­pytał:

— Jak nazywa się ta duża świątynia po drugiej stro­nie ulicy?

— Wat Traimit. Stoi tam wielki Budda. Czyste złoto. Pięć ton. Chce pan obejrzeć? Ja zaczekam.

— Dzisiaj nie. — Ale potem Katenkamp zobaczył przed świątynią tłum handlarzy i kazał Charly'emu za­trzymać samochód. Niektórzy po prostu rozłożyli swój towar na ziemi. Było to chyba coś w rodzaju pchlego targu. W cieniu murów świątyni sprzedawano jednak wyłącznie posążki Buddy: białe, czarne i czerwone, stojące, siedzące i leżące. Miniaturowe reliefy z cera­miki. Trójkątne formy ze szkła albo kamieni półszla­chetnych. A wszystko to były buddyjskie dewocjonalia. Większość z nich wyglądała na stare i zużyte, jakby niejednemu już właścicielowi służyły za ochronę przed nicościami tego świata.

Katenkamp zdecydował się na stojącego czarnego Buddę w mosiężnej oprawce z uszkiem. Może wisio­rek spodoba się Eryce? Może będzie go nosić?

— Ile? — spytał Charly, kiedy Katenkamp wsiadł ponownie do samochodu.

— Sto bahtów.

— Za drogo. Turyści zawsze płacą za drogo. Turyś­ci psują ceny.

I obyczaje, pomyślał Katenkamp.

55


Ta myśl ponownie przebiegła mu przez głowę, kiedy w „Queen Hotel” wciskał się do windy pomiędzy Ara­ba i Niemca oraz ich dziewczyny. Arab rozsiewał wo­kół wszystkie wonie Orientu, pomnożone o obłok moc­nego zapachu czosnku. W „Queen” zatrzymywali się tylko ubożsi Arabowie, robotnicy z pól naftowych. I spędzali urlopy dokładnie tak samo, jak niemieccy tu­ryści, którzy przyjeżdżali tu solo.

Eryka przyjęła go słowami:

— Cóż to za dziwną parę poznałeś?

— Jak to dziwną?

Uniosła się na szerokim, podwójnym łóżku.

— Tych dwoje to przecież woda i ogień. Sprawiają wrażenie, jakby chcieli sobie skoczyć do gardła. Natu­ralnie w elegancki sposób, jak to robią w lepszym to­warzystwie. Gdyby nie brzmiało to tak absurdalnie, po­wiedziałabym, że w powietrzu wisi morderstwo.

— Pohamuj fantazję. Powiedz mi lepiej, jak się czu­jesz.

— Dużo lepiej. Tylko krążenie jeszcze strajkuje. Je­dnak nie myślałam, że mają tu tak morderczy klimat.

— Poczekaj, aż wyjdziesz na ulicę. — Podniósł w górę wisiorek. — Podoba ci się?

— Czarny Budda. Chyba tylko na bardzo smutne przypadki. Ty jesteś jednym z nich.

— Nie jestem chory.

— Nie byłabym taka pewna. Znowu nie potrafisz sobie odpuścić. Jestem tylko ciekawa, czy inne gliny...

— Znowu mówisz „glina”! Wyświadczam przysługę rodakowi. To wszystko. Nie masz pojęcia, jak dobrze można przy tym poznać miasto. Człowiek trafia do za­kątków, w jakich inaczej nigdy by się nie znalazł.

Eryka wypiła łyk wody mineralnej.

— Możliwe, że to całkiem pożyteczne. I tak nie na­dajesz się na prawdziwego turystę. Ale mimo to ci Überlenderowie jakoś nie bardzo mi się podobają.

56


— Ona chciała zaopiekować się tobą.

— I zaopiekowała się. Szkoda, że nie widziałeś tych wszystkich lekarstw, które z sobą wozi.

— Jest aptekarką.

— Wiem. Znam też cały problem z pasierbem. Wiem nawet wszystko o jej stosunkach rodzinnych.

— Przynajmniej coś ciekawego?

— Zależy, co przez to rozumiesz. Ja w każdym ra­zie nie płakałam podczas nocy poślubnej. Ani podczas pierwszej, ani drugiej.

— Nie wygląda na osobę specjalnie nieszczęśliwą.

— Ach, patrzysz tak, jak każdy mężczyzna! Jest dość ładna i zachowuje się z odpowiednią kokieterią. Wam to wystarczy. Nie potraficie zajrzeć za fasadę.

— A na co powinienem był zwrócić uwagę?

— Że jest bliska załamania nerwowego. Jest nieszczęśliwa.

— Przecież przyznaję, że jej mąż nie grzeszy uro­dą.

— Wcale nie o to chodzi.

— A o co?

— To choleryk i skąpiec, pedant i egoista.

— I impotent.

— Skąd wiesz?

— Uzupełniłem tylko obraz. I przypadkiem trafiłem. Swoją pedanterią wygnał z domu syna. Inne cechy wykończyły jego pierwszą żonę, a niedługo będzie miał na sumieniu także i drugą.

— Całkiem możliwe. Nie rozumiem w każdym ra­zie, dlaczego musisz wyświadczać mu przysługę.

— Może to jej wyświadczam przysługę?

— Myślisz o chłopcu. To dziwne, ale właśnie ona interesuje się przede wszystkim chłopcem... Czuję, że chce go wykorzystać przeciw niemu.

— Nie wiem, jak by to miało funkcjonować?

— Ja też nie wiem. Parę razy napomknęła tylko o czymś

57


w tym sensie. — Eryka przypatrywała się ma­łej figurce Buddy. — Nie podoba mi się ta historia.

— Mnie też nie bardzo. A jednocześnie podoba mi się w jakiś sposób. Tylko dokładnie nie wiem, dlacze­go. Za tym wszystkim kryje się chyba więcej, niż się zdaje. I dopóki leżysz chora, mogę spokojnie się tym zająć.

— Ale proszę cię, nie dłużej.

5

-— Dlaczego musiałeś włączyć do sprawy tego czło­wieka? — spytała Brigitta Überlender. — Możemy za­jąć się chłopcem sami, bez mieszania w to obcych. Twoje lenistwo nie zna granic.

— Jest fachowcem. Każdy zawód ma takie... no, pewne własne narzędzia. Cóż ja mogę wiedzieć o te­chnice śledztwa? Na moje biurko docierają mniej czy bardziej zamknięte sprawy. — Hanns Überlender za­nurzył czubki palców w miseczce z wodą. — To taj­landzkie jedzenie jest jednak cholernie ostre. Wiesz może, co mam tu przed sobą?

Poszukała informacji w oprawionej na niebiesko kar­cie. — Yam ma keau keow.

— To już wszystko jasne.

— Gotowane bakłażany z chili, czosnkiem i cytry­ną. Mnie to smakuje.

— Mnie nie bardzo. A przecież dopiero zaczynamy. Chyba chcesz mnie wykończyć.

— Nikt jeszcze nie umarł od ostrych przypraw. Na­stępnym razem pójdziemy do „Alt-Heidelberg”. Tutaj, w „Chit Ponchana”, znalazłeś się chyba trochę nie na swoim miejscu. A jest to podobno najlepszy lokal w ca­łym Bangkoku.

— Nie dla mnie. — Überlender odsunął talerz. — Poza tym

58


wieszanie między drzewami klatek z ptaka­mi uważam za bezczelność. Możliwe, że tubylcy od­bierają ten hałas jako śpiew. Ale mnie przeszkadza. Jeżeli już płacę, chciałbym przynajmniej zjeść w spo­koju. Nawet kiepsko zjeść.

— Możesz przecież zaskarżyć ich o zakłócanie spokoju podczas przyjmowania posiłków. Nawet w po­łączeniu z próbą podania trucizny. Na pewno znajdzie się odpowiedni paragraf — powiedziała z kpiną.

— Trucizna to właściwie twoja specjalność.

— Co najwyżej jako boczna gałąź farmacji. Poza tym trucizną może stać się prawie wszystko, jeżeli zjesz tego za dużo. Poczynając od soli kuchennej.

— Soli też tu nie żałowali.

— W tym klimacie organizm potrzebuje soli.

— Ale nie w ilościach graniczących z dawką trują­cą.

— W moim przekonaniu najgorszą trucizną jest cią­głe marudzenie.

— Zapewne masz mnie na myśli?

— Jak już chcesz brać to do siebie... A nawiasem mówiąc, wciąż nie jestem przekonana, czy mądrze było angażować Katenkampa. Powinniśmy byli zająć się tym sami. On i tak może tylko przetrząsnąć meliny włóczęgów i pokazać zdjęcie Jurgena, komu się da.

— W takim razie nie wyświadcza nam przecież ja­kiejś przesadnie dużej przysługi. Wcale nie mam ochoty latać po tym upale i szukać kogoś, kto nie chce o mnie nawet słyszeć... Dawałem gówniarzowi wszyst­ko, czego potrzebował.

— Najwyraźniej nie wszystko. Inaczej może by go tu nie było. Jeżeli tu jest.

— A co ja mogę na to poradzić?! — wybuchnął Überlender. — Przecież ten mięczak nigdy nie umiał pogodzić się z rzeczywistością. Zupełnie jak jego mat­ka. Jeśli chodzi o uczucia, ciągle z głową w chmurach.

59


Mam wrażenie... — Odsunął się, żeby kelner w zielo­nej liberii mógł uprzątnąć talerze. — Jaką niejadalną potrawę mamy teraz w programie?

— Moo warn. Wieprzowina krojona w kostkę, w słodkim sosie sojowym z cebulą.

— Wszystko mi już jedno, czym będziemy potem pachnieć. Mogę sobie wyobrazić, że na deser dadzą nam parę ząbków czosnku.

Zignorowała jego uwagę. — Jakie masz wrażenie?

— Ach tak, no więc: że ty jakby... że ty też nie masz specjalnie rozwiniętego poczucia rzeczywistości.

— Moje poczucie rzeczywistości mówi mi, że było­by lepiej, gdybyśmy sami poszukali Jurgena.

— Wiesz, dlaczego jestem temu przeciwny. — Überlender nieufnie powąchał świeżo wniesioną po­trawę. — Zdaje się, że będzie od biedy jadalna. A ob­sługę mają tu rzeczywiście bez zarzutu.

— Przy płacy trzydziestu fenigów za godzinę przy­jęcie paru ludzi więcej to żaden problem. Poza tym mam swoje powody, abyśmy wzięli inicjatywę we własne ręce. Jurgen nie jest pewnie w najlepszej formie.

— Można tak przypuszczać — powiedział z pełny­mi ustami. — Ktoś, kto latami wstrzykuje sobie nie wia­domo co, musi kiedyś stracić siły.

— I odporność.

— Naturalna konsekwencja nadużywania narkoty­ków — stwierdził Überlender rzeczowo.

— Myślę o odporności psychicznej.

— Chcesz tu urządzić seminarium o skutkach nar­komanii?

— Próbuję tylko dać ci do zrozumienia, że znajduje się w stanie, w którym może mówić rzeczy, jakich nie powinien usłyszeć nikt obcy. A w każdym razie nie funkcjonariusz policji kryminalnej.

60


— Kto będzie brał serio gadanie narkomana! — Überlender lekceważąco machnął ręką. — To prze­cież znane sprawy: za pół dziennej dawki obiecują ci niestworzone rzeczy. W papierze upominkowym, gdy­byś się upierała... Nikt z policji kryminalnej nie traktuje tego poważnie.

— Nie sądzę, że pan Katenkamp będzie zdobywał dla niego narkotyki. Raczej spróbuje dowiedzieć się mimochodem, dlaczego Jurgen w ogóle zaczął brać. Pewnie nie będzie nawet musiał pytać. Jurgen będzie zadowolony, że ma właśnie tego, a nie innego rozmó­wcę.

Überlender wbił widelec w kostkę mięsa.

— W każdym razie dysponuje chyba fachową wie­dzą, która wystarczy, by zauważył, że szczeniak fanta­zjuje. Każdy ćpun sklecił sobie jakąś swoją historię. Gadają bzdury i są kompletnie nieodpowiedzialni za to, co mówią. A jeżeli nie znajdą przekonującego po­wodu, zwalają własne błędy na społeczeństwo... To przecież szalenie wygodne.

— Nie jesteś społeczeństwem.

— Jestem częścią społeczeństwa. A z tego wynika, że na moje zachowanie oddziaływają też mechanizmy społeczne. Przynajmniej w teorii. Już od dawna nie potrafię brać tego serio.

— Jednak powinieneś.

— Nie miałem pojęcia, że ożeniłem się z komunistką. — Überlender zaśmiał się z własnych słów.

— Dużo gorzej. Ożeniłeś się z kobietą myślącą.

— Mądra kobieta ma miliony naturalnych wrogów. Wszystkich głupich mężczyzn. Jak powiedziała pisar­ka Ebner-Eschenbach. Nikt by się tego po niej nie spo­dziewał, co? A ty uważasz się jednak za mądrą?

— Nie należy lekceważyć przeciwników.

— Bardzo słusznie. — Złożył serwetkę. — Wcale nie było takie złe... A teraz może skończymy z tą akademicką paplaniną.

61


Jesteśmy tu w podróży poślubnej, a nie na kongresie socjologicznym.

— Nie widzę w tym wszystkim nic akademickiego. A podróż poślubna to raczej tylko rzecz formalna.

Überlender zgniótł złożoną serwetkę.

— Zmiana klimatu — powiedział zmęczonym gło­sem. — Cała ta niezwykła sytuacja... Poza tym twoje zachowanie wcale mi nie ułatwia..

— Co ci przeszkadza w moim zachowaniu?

— Te zakamuflowane agresje! Jakbym ciągle znaj­dował się w stanie oskarżenia... To nie moja wina, że tu siedzimy.

— Całkiem bez winy też nie jesteś.

— Naturalnie: wygnałem chłopaka z domu... Co prawda, nie było to całkiem tak; nawet jeżeli do czegoś między nami doszło, chodziło o zwyczajny konflikt po­koleń.

— On pisze coś innego.

— Jak to? Co pisze? Przecież to niemożliwe, żebyś była z nim w kontakcie.

— Niestety nie. Ale przypadkiem natknęłam się na jego pamiętnik.

— Na pewno nie przypadkiem. — Überlender ude­rzył w stół otwartą dłonią. — Nie znoszę, kiedy ktoś grzebie w moich rzeczach. Ale nie o to chodzi: co ta­kiego tam napisał?

— Ach, najprzeróżniejsze chaotyczne myśli.

— A nie mówiłem? W tym wieku zapisuje się wszy­stko, co człowiekowi przyjdzie do głowy. Mam nadzie­ję, że to zniszczyłaś.

— Nie zniszczyłam.

— Więc gdzie przechowujesz ten pamiętnik?

— W bezpiecznym miejscu. Zjesz teraz zupę?

— Jak to teraz?

— Tutaj mają inną kolejność dań. Co byś powie­dział na gan-gloeng? Ostra zupa z jarzynami i z rybą.

62


— Dziękuję. Zapotrzebowanie na ostre potrawy mam już pokryte... Mogłaś wziąć ten pamiętnik do wa­lizki. Jestem przecież ciekaw, co on tam powypisywał.

— W takim razie weź może owoc rambutanu.

— Tylko nie to! Zasmradza każdy targ.

— To skorupka. Miąższ jest bezwonny.

— Mimo to nie.

— Więc może kluski na miękko z mleczkiem koko­sowym i lodami?

— Daruję sobie deser — powiedział, przy czym od­biło mu się dyskretnie. — Wolałbym pójść teraz na spacer. Ale wobec tak niepewnych stosunków...

— Stosunki rzeczywiście nie są zbyt pewne — powiedziała.

— Twoje uwagi prowadzą do wojny psychologicz­nej. No cóż, nie można bezkarnie żenić się z dużo młodszą kobietą. Przyznaję się do winy i powierzam sądowi ustalenie wymiaru kary. Jesteś zadowolona?

Überlender cisnął zgniecioną serwetkę na stół.

— Pozwól powiedzieć, że trudno z tobą wytrzy­mać... Rachunek! — zawołał głośno.

Przy sąsiednich stolikach umilkły rozmowy.

— Może mam swoje powody.

— To przecież... — Überlender rzucił na stół garść banknotów. — Idę! Znajdziesz tu taksówkę, która za­wiezie cię do hotelu. — Klucząc między stolikami ru­szył szybko do wyjścia.

Brigitta Überlender śledziła go wzrokiem. Uśmie­chała się z zadowoleniem.

Robi się nerwowy. Z fasady zaczyna odpadać tynk. Zapędzę go w ślepy zaułek. Zaskoczyć go nie można; zabezpieczył się zbyt dobrze. Nie mam przeciw niemu żadnych dowodów. Ale wzmianka o pamiętniku wypro­wadziła go z równowagi. Taki balon próbny. Chciała­bym mieć ten pamiętnik. Jeżeli w ogóle istnieje, mógł­by zawierać rzeczy, które by go obciążały. Inaczej

63


pytałby o szczegóły. Muszę czekać i stosować dalej me­todę drobnych ukłuć. Kiedyś wreszcie da się sprowo­kować i wywrzeszczy mi prawdę prosto w twarz.

Cieszę się, że nie zrobił tego właśnie teraz. Kiedy przyjdzie czas, będę potrzebowała świadków, którzy znają niemiecki. Taka eksplozja w cztery oczy nie przyniesie żadnej korzyści, a w dodatku mogłaby być bardzo niebezpieczna. Prawda oznacza dla niego ko­niec. Kiedy ją poznam, znajdę się w niebezpieczeń­stwie. I dlatego nie wystarczy, że poznam ją tylko ja.

Możliwe, że jest już przygotowany. On niczego nie pozostawia przypadkowi. Kwestia tylko w tym, kiedy i gdzie chce zaatakować. Tutaj porusza się po obcym gruncie. Może więc nie odważy się na jakieś decydują­ce kroki. Z drugiej strony, właśnie tu ma szansę, że władze nie wykażą specjalnego zainteresowania mar­twą turystką

Dlatego ten Katenkamp jest taki ważny. Moim zda­niem, za szybko dał mu się w to wciągnąć. Albo też Katenkamp nie znalazł się tu przypadkowo. Muszę spróbować porozmawiać z nim. W każdym razie jego żona nie wie o niczym. Jest naprawdę chora. Zasypa­łam ją moimi intymnymi zwierzeniami. Miałam nadzie­ję, że czegoś się od niej dowiem. Nic nie wie. Wierzy, że to normalny urlop. I rzeczywiście jest nauczycielką. Funkcjonariuszka policji kryminalnej nie znałaby tak dobrze rozmaitych typów szkół. Ta para nie operuje razem. Ale ona jest jednak kobietą i zdaje się, że wzbudziłam w niej nieufność. Będzie teraz próbowała wydobyć z męża, po co tu przyjechał.

Może biorę się do tego w zbyt skomplikowany spo­sób. Z nimi mogłabym mówić otwarcie. Na pewno sta­nęliby po mojej stronie. Ale trochę mi jednak przeszka­dzają. Zamierzałam załatwić to sama. W moich pla­nach nie uwzględniłam Katenkampa.

Problemem jest Hanns. Potrzebowałam sporo czasu, żeby

64


dobrać się do niego. Nie przypuszczałam, że tak trudno będzie grać głupią gąskę. Trzeba mieć mo­cne nerwy, żeby znieść jego gadaninę i we wszystkim dać prowadzić się za rączkę. Chce być panem i opie­kunem, nadającym ton we wszystkich sytuacjach. Na pewno są kobiety, które mogłyby żyć u jego boku.

Ja nie. Ja nie chcę. Chcę go zniszczyć, tak albo ina­czej. Ma na sumieniu Giselę. Musi za to zapłacić. Je­żeli nie uda mi się wsadzić go do więzienia, rozprawię się z nim w inny sposób. Już i tak sprowadziłam do zera resztkę jego męskości.

Ale gra składa się z wielu rund. Mogę tylko mieć na­dzieję, że dorównam mu i na dłuższą metę. Finałem może być śmierć. Zabił przecież Giselę. Ale Gisela ni­czego nie podejrzewała. Ja wiem, czym to grozi, i mo­głam podjąć środki ostrożności. Niezależnie od tego, co nastąpi, on nie dostanie moich pieniędzy. W każ­dym razie nie dostanie ich przed upływem trzech lat. Jeżeli umrę wcześniej naturalną albo nienaturalną śmiercią, nie odziedziczy niczego. Ustaliliśmy tak w intercyzie. Z trudem to przełknął. Teoretycznie mam na przechytrzenie go trzy lata. Praktycznie nie wytrzymała­bym z nim trzech lat. A gdy wykryję prawdę, on nie bę­dzie czekał. Machnie ręką na moje pieniądze. Będzie musiał.

Jurgen też nie wytrzyma trzech lat. Ścigam się ze śmiercią. Według tego wszystkiego, co przeczytałam na ten temat, żaden narkoman nie przeżyje tu tak dłu­go. A ja potrzebuję Jurgena, inaczej nie wyrównam ra­chunku.

Jeżeli ten Katenkamp go znajdzie, nic już chyba nie może się stać. Ja nie umiałam. Taksówkarze bez koń­ca wożą człowieka tam i z powrotem, i wygląda na to, że o niczym nie mają pojęcia. Nie brałam udziału w ani jednej wycieczce. Szukałam go przez cały czas.

A potem on prosi tego policjanta, żeby odnalazł Jurgena.

65


Właściwie postępuje dokładnie po mojej myśli. Ale nie ufam mu. Nie ufam im obu. Jeżeli Katenkamp rzeczywiście przyjechał tu całkiem prywatnie, nie bę­dzie się specjalnie wysilał. A co do Hannsa, to nie zdziwiłbym się, gdyby chciał mnie ubiec. Jurgen jest dla niego zbyt niebezpieczny. Usunie go z drogi, jeżeli tylko będzie mógł. Tym razem ostatecznie. Jurgen na nic mu się nie przyda. A drugi raz nie odczepi się od niego. Chyba że użyje siły.

Gdyby chociaż mieli tutaj prywatnych detektywów. Ale u nich to chyba nieznany zawód. Zdaje się, że po­licja nie toleruje konkurencji. Albo mają inne metody zdobywania informacji o ludziach. Metody, których nie znam... Wszystko jest takie trudne. Sama tego nie ro­zumiem. Siebie też nie rozumiem.

Gisela była dużo starsza ode mnie. Nigdy nie próbo­wałam zastanawiać się nad naszą przyjaźnią. Może kochałam Giselę? Może byłam zazdrosna, że wyszła za niego za mąż? Płakałam, kiedy mówiła mi, że bie­rze ślub, a potem wycofałam się. Nie byłam też na jej weselu. Po prostu nie chciałam oglądać mężczyzny, który mi ją zabrał.

A później zaczęły przychodzić od niej listy. Początko­wo myślałam, że fantazjuje. Czuła się zagrożona... Ten Katenkamp nie uwierzy w ani jedno moje słowo. Bo też trudno w to uwierzyć. Kobieta poślubia męża swej zmarłej przyjaciółki, żeby znaleźć dowody, że przyjaciółka została zamordowana. Ktoś świadomie zadaje się z mordercą, by udowodnić coś, o czym nikt nie chce słyszeć. Nawet policja. Po śmierci Giseli w ogóle się nie pokazali. Lekarz stwierdził naturalną przyczynę zgonu. Nie było dalszych pytań. Wypadek. Zdarza się. Sędziemu nie zawraca się głowy wątpliwo­ściami. Nawet jeżeli z takimi wątpliwościami występuje jego własny syn. Wątpliwości w ogóle nie docierają do odpowiednich władz. Jest się w końcu kimś i dysponuje się środkami oraz sposobami, które zapobiegają po­wstaniu

66


podejrzeń.

Jego pozycja to bardzo niebezpieczny czynnik. Tru­dno będzie ją naruszyć, nawet przy pomocy Jurgena. Łatwo podważyć wiarygodność słów narkomana.

Jest też możliwe, że Jurgena to wszystko już nic nie obchodzi. Bierze od dwóch lat. Dwa lata potrafią zmie­nić człowieka. Szczególnie w Azji. Jeżeli w tym czasie jakiś guru przekonał go, że w innym, lepszym świecie umarli... Jeżeli całkowicie wyłączył go z europejskiego sposobu myślenia... Czy uda mi się wtedy sprowadzić go na powrót do naszego świata?

A gdyby nawet — to co? Czego ja właściwie chcę? Sprawiedliwości? Zemsty? Sama nie wiem, o co mi w tym wszystkim chodzi. Chcę załatwić faceta, który uważa się za osobę nietykalną. Chcę zaprowadzić go tam, gdzie on z urzędu posyłał już wielu ludzi, i nigdy nie był skłonny zastosować własnej miary do siebie. Objawia się w tym jego cynizm. Nienawidzę cyników. Tyle jest w nim cech, których nienawidzę.

Może to ta nienawiść sprawia, że jestem ślepa na realia. Może jego w ogóle nie można skazać. Nawet w świetle tego wszystkiego, co wiemy o nim Jurgen i ja. Możliwe wręcz, że biegły uzna chłopca za osobnika niepoczytalnego. Albo zrobią z Jurgena psychopatę... To niebezpieczeństwo, z jakim trzeba się liczyć, prag­nąc odgrywać rolę losu. Nie można przewidzieć wszystkich następstw.

Jeszcze jeden powód, żeby dotrzeć do Jurgena przed Hannsem. Muszę sprawdzić, czy ma jeszcze. dość sił, by wziąć udział w tej grze. Jeszcze mogę ją przerwać. Hanns będzie zadowolony, jeżeli zapropo­nuję mu rozwód.

Jak się zachowa, kiedy wrócę do hotelu? Czy odbę­dzie się tam dalszy ciąg awantury? Stracił pewność siebie i zrobił się przez to nieobliczalny. Przypuszczam, że będzie próbował

67


uniknąć następnej kłótni. Jest na tyle mądry, by wiedzieć, że tutaj nie może po­czynić przeciw mnie żadnych kroków. Może na Filipi­nach zainscenizuje wypadek podczas kąpieli. Jeżeli dotrzemy na Filipiny.

Gdyby tu, w Bangkoku, nie doszło do żadnych rozstrzygnięć, ponieważ nie uda się znaleźć Jurgena, może się okazać, że przedobrzyłam. Wspominanie o pamiętniku było z mej strony nieostrożnością. Zrobi wszystko, żeby go zdobyć. Zdobyć pamiętnik, który nie istnieje. Z drugiej strony — byłoby to dla mnie nie­złe ubezpieczenie na życie. Mogłabym snuć ten wątek dalej i twierdzić, że zdeponowałam pamiętnik u nota­riusza. Z poleceniem, by w przypadku mojej śmierci przekazano go policji. Nic mi nie zrobi, jak długo bę­dzie wierzył w to niebezpieczeństwo. Ale kiedyś ze­chce zobaczyć pamiętnik. Na dłuższą metę mogę stać się więźniem przedmiotu, którego w ogóle nie ma. Czasem myślę sobie, że ta gra zaczyna mnie przera­stać... Muszę pogadać z Katenkampem. Kłopot tylko w tym...

Kłopot tylko w tym, że on interesuje mnie jako męż­czyzna. Jeżeli nie będę uważać, zapłaczę się w nową aferę.

6

Hanns Überlender robił wrażenie człowieka zdenerwowanego. Jakby stał na czatach. Od godziny przeby­wał w hallu hotelowym i nie spuszczał z oka wejścia oraz obu wind. Był sam. Z lekko przygarbionymi ra­mionami siedział w fotelu, którego plastykowe obicie już po paru chwilach zaczynało lepić się do pleców. Katenkamp siedział w barze i obserwował Überlendera.

68


Wielkie lustra pozwalały niepostrzeżenie kontro­lować stąd hall. Początkowo myślano pewnie o umo­żliwieniu dziewczynom lepszego przeglądu rewiru. Ale ten system chyba się nie sprawdził. Znajomości zawie­rano w hallu albo w coffee-shopie. Bar był pod tym względem martwym miejscem, chociaż dysponował nawet tylnymi drzwiami, przez które można było wyjść dyskretnie z hotelu. Tylko że dyskrecja nie była tu w cenie. Sprawy, jakie rozgrywały się między turystami i dziewczynami, załatwiano otwarcie. W każdym razie do pewnego stopnia.

Tylne wyjście odkrył przypadkiem, kiedy zrezygno­wał już ze spaceru. Bangkok nie jest miastem skłania­jącym do spacerów. Turyści jeżdżą taksówkami do konkretnych miejsc albo siedzą w hotelach. Na odcin­ku 400 metrów oferowano mu trzy zegarki Rolexa. Wszystkie trzy śmiesznie tanio. Tak tanio, że musiały budzić nieufność nawet u nie zainteresowanego ich kupnem cudzoziemca. Mimo to interes z imitacjami ro­dem z Hongkongu opłacał się najwyraźniej. Nie ma podaży bez popytu. Na tym samym odcinku naliczył sześć salonów masażu, a był pewien, że przeoczył je­szcze przynajmniej kilka, ponieważ nie rozumiał tutej­szych napisów. Nie wszystkim salonom zależało na tu­rystach.

Überlender znowu spojrzał na zegarek. Denerwował się chyba coraz bardziej.

Pewnie czeka na żonę, myślał Katenkamp. Mam na­dzieję, że nie będę musiał szukać także i jej. Wystar­czy, że wdałem się w tę historię z jego synem. Mętna sprawa. Szereg rozmaitych śladów, a przy tym nic konkretnego. To musi budzić czujność. W każdym ra­zie przy okazji poznałem dzielnicę chińską z nieco in­nej perspektywy. Ale gdy tylko Eryka wyzdrowieje...

— Nie wygląda najlepiej...

Katenkamp odwrócił się na barowym stołku.

69


— Nie zauważa mnie pan. Siedzę tu obok już dłuż­szą chwilę.

— Zawsze używa pani tylnych drzwi?

— Odkryłam je przypadkowo. Taksówkarz tam podjechał, bo przed głównym wejściem stał autokar. Byliśmy w „Chit Ponchana”. Polecam. Siedzi się na świeżym powietrzu pod palmami, a jedzenie jest wy­śmienite. Powinien pan pójść tam kiedyś z żoną.

— Żeby wrócić sam?

Odrzuciła włosy z czoła.

— To chyba już nie tajemnica, że nasz miodowy miesiąc nie jest zbyt miodowy?

— Czy mimo to nie można zachować jakichś form?

— Kto tutaj dba o formy? Sam pan widzi, co się wy­prawia już tylko w naszym hotelu. A to na pewno jedy­nie wierzchołek góry lodowej. Mój taksówkarz chciał mnie naraić bogatemu Arabowi albo bogatemu Hindu­sowi, według uznania. Ale zdaje się, że dla samotnie podróżujących pań ma na składzie także i dziewczyny. Zależy od skłonności. Tu każdy wyjdzie na swoje, do­póki ma pieniądze w kieszeni.

— Jest jeszcze inny Bangkok — powiedział Katenkamp.

— Większości turystów to nie interesuje. Przyjeż­dżają do miasta aniołów.

— Myślę, że te anioły mieszkają w piekle.

Brigitta Überlender pochyliła się ku niemu.

— Pan chyba zna piekło.

— W każdym razie jego przedsionek.

— Proszę mi opowiedzieć, jak tam jest. Wyobra­żam sobie, że bardzo podniecająco.

— Jeden jest dla drugiego diabłem.

— Jak w życiu.

— Na tym chyba pani się zna.

— Trochę. Jeszcze ćwiczę. — Chciała przysunąć się do niego bliżej, ale stołek barowy był na stałe osadzony w podłodze. —

70


Na co trzeba szczególnie uwa­żać, gdy ma się do czynienia z piekłem? Niech mi pan udzieli lekcji. Korepetycji z życia.

— Niech się pani stara pozostać uczciwa. W życiu nie można uprawiać podwójnej gry. Wcześniej czy pó­źniej zostanie odkryta. I niech pani nie próbuje kopać dołków pod innymi ludźmi. Może w nie pani sama wpaść. Nie należy też być zbyt sprytną. Ktoś może przejrzeć pani sztuczki.

— Policja kryminalna?

— Ona akurat najrzadziej. Czy nie moglibyśmy kontynuować tej rozmowy we trójkę? W razie potrzeby mam na składzie jeszcze sporo płytkich powiedzonek, a zdaje mi się, że czeka na panią mąż.

— Nie tęsknię za nim

— Uczciwa odpowiedź.

— Zaczynam brać sobie do serca pana rady. Zna­lazł pan Jurgena?

— Nie. Nie wiem, czy w ogóle go znajdę. Wygląda na to, że gdzieś tu jest. Ale więcej nie da się chyba ustalić.

— Nie brzmi to zbyt optymistycznie. — Uśmiechnę­ła się do niego jak wspólniczka. — Teraz dla odmiany pan mógłby być uczciwy. Nie starał się pan specjalnie, prawda? Powiedział pan „tak”, żebyśmy dali panu spokój. W rzeczywistości zdaje się pan na łaskę bożą.

— Coś takiego chodziło mi po głowie. Ale teraz sta­ram się na serio. Tak serio, jak na to pozwalają okoli­czności.

— Trudne okoliczności?

— W każdym razie okoliczności, z jakimi zupełnie się nie liczyłem. Myślę, że to, czy go znajdę, wcale już nie zależy ode mnie. Problem jest teraz raczej w tym, czy pozwolą, żebym go znalazł.

— Brzmi to tak, jakby ta sprawa była dla pana niebezpieczna. Słusznie przypuszczam?

71


— Nie zdążyłem jeszcze o tym pomyśleć. Nie czuję się zagrożony. Dopóki trzymam się reguł gry. A zdaje się, że jest tu parę reguł, których lepiej przestrzegać.

— Mówi pan tak, jakby Jurgen wykroczył przeciwko nim. Sądzi pan, że mu coś grozi?

— Nie przypuszczam — powiedział Katenkamp. — W takim razie musiałyby już pojawić się komplikacje. A ponieważ nie chcę do nich doprowadzić, siedzę tutaj i zastanawiam się.

— Można coś załatwić za pomocą pieniędzy?

— Raczej nie. Tu wyjątkowo pieniądze nie odgry­wają chyba żadnej roli.

— Nie mógłby pan wyrażać się bardziej konkret­nie?

— Mogę — powiedział. — Niech mi pani stworzy możliwość spokojnego przeszukania pokoju państwa.

Wykonała ćwierć obrotu wraz ze stołkiem.

— Ciekawe — powiedziała. — Myśliwy podąża za tropem. Ale czy czasem nie powinien pan polować w innych rewirach?

— Bywa, że dobrze jest zmienić rewir. Zgadza się pani ze mną? W przeciwnym razie proszę traktować moją prośbę jako niebyłą.

— Ależ skąd. Sprawia pan wrażenie człowieka, któ­ry zna się na swojej robocie, i myślę, że dotarł pan już dalej, niż się panu wydaje. Wyrazy szacunku.

— Czy teraz pani nie mogłaby wyrażać się bar­dziej konkretnie?

— W tej chwili nie. Nie chciałabym panu niczego sugerować. A co do tej pana małej akcji: czemu nie za­pyta pan mojego męża? W końcu to on płaci za pokój.

— Mam swoje powody, żeby wyłączyć pani męża z gry.

— Dziękuję za zaufanie. Nie widzę zresztą żadnych
problemów. Niech pan po prostu poprosi w recepcji o klucz

72


do numeru 416. Nie sądzę, żeby znali wszyst­kie numery naszych pokojów.

— Proszę nie lekceważyć pracowników hotelu. To może się udać. Ale może się też nie udać i wzbudzę wtedy niepotrzebną sensację. Potrzebna mi pani po­moc.

— W każdej chwili może pan na nią liczyć. — Sie­działa za wysoko. Jej uwodzicielskie spojrzenie wypa­dło jak mrugnięcie.

— Wychodzą państwo gdzieś razem? Czy może coś takiego już się nie zdarza?

— W programie na jutro jest pałac królewski. On wyjątkowo też jedzie. Królowie mu imponują... Proszę odprowadzić nas do autokaru. Przypomnę sobie wte­dy, że nie oddałam w recepcji klucza i poproszę, żeby pan zrobił to za mnie. —- Mówiła szybko, jakby od dawna planowała tę akcję. — Będzie pan miał do dyspozy­cji przynajmniej godzinę, zanim pojawią się pokojówki.

— Pozostaje boy z waszego piętra — powiedział Katenkamp. — Od razu zauważy, że kręcę się koło cu­dzego pokoju.

— Dostanie w łapę i powie mu się, że ma nic nie wi­dzieć. Dam mu do zrozumienia, że wchodzi pan do po­koju w porozumieniu ze mną.

— Tacy świadkowie to zawsze kłopotliwa sprawa. Ale chyba nie da się inaczej. Musimy zaryzykować, że boy zacznie gadać, jeżeli ktoś da mu do ręki trochę większą sumę.

— Mógłby pan...

— Mógłbym dużo — powiedział Katenkamp. — Ale to wszystko wygląda jak film gangsterski. Nie interesu­ją mnie takie rzeczy.

— Moglibyśmy razem pójść na górę. — Opuściła głowę. — To byłoby najmniej podejrzane.

— Ale niebezpieczne.

73


— Czego pan właściwie szuka?

— Nie mogę jeszcze powiedzieć dokładnie — skła­mał, i nie był przy tym pewny, czy oferta dotyczyła jego samego, czy też tylko komisarza policji kryminalnej.

— Czy nie mogłabym zrobić tego sama? Może na­wet wiem, czego pan szuka.

— To by mnie zdziwiło.

— A jeżeli powiem panu, że on ma ze sobą 5000 dolarów, o których ja mam nie wiedzieć?

— Wcale mnie to nie dziwi — skłamał ponownie. 5000 dolarów, zastanawiał się, to może być tylko resz­ta większej sumy. Część zainwestował już w heroinę. Pozostałe pieniądze nie mogą być także przeznaczo­ne tylko na narkotyki. Za 5000 dolarów dostanie wię­cej, niż zdoła wywieźć z kraju nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Ale też za 5000 dola­rów może tu zwerbować cały oddział morderców.

— O czym pan myśli? — spytała Brigitta Überlender. — Zawsze po panu widać, że pan myśli.

— Zastanawiam się, co można tu zrobić z taką sumą. Zresztą nie szukam pieniędzy. Mimo to serde­czne dzięki za informację. Pani mąż pewnie też po­trzebuje pieniędzy. Jeżeli chce zabrać syna do Ham­burga, musi kupić dla niego bilet lotniczy'.

— Mówiłam o dodatkowych pieniądzach — powie­działa trochę ostro. — Nie słuchał mnie pan zbyt uwa­żnie. A co do biletu, to ja w to nie wierzę. — Ściągnęła przez dłoń złotą bransoletkę i położyła ją na barze. — Syn wcale go nie obchodzi. Prędzej zapłaciłby mu, żeby trzymał się z dala od Hamburga. Byłby jeszcze bardziej zadowolony, gdyby pan w ogóle nie znalazł Jurgena. Zresztą przy pomocy tej starej fotografii pew­nie i tak się to panu nie uda. Służy pan jako alibi. Nic więcej.

— A więc mam nie zawracać sobie głowy?

— Wręcz przeciwnie! — powiedziała gwałtownie. — Musi go

74


pan znaleźć. Choćby ze względu na mnie. Potrzebuję tego chłopaka. Kiedyś panu powiem, dlaczego.

— Czemu nie od razu?

Próbowała potoczyć bransoletkę po powierzchni baru. Katenkamp złapał ją, zanim spadła na podłogę. Brigitta Überlender chwyciła go za rękę.

— Nie uwierzy mi pan. Ale chodzi tu o wiele więcej niż tylko o chłopca.

— Chwileczkę! — Katenkamp uwolnił dłoń. — Zo­baczymy się rano przy autokarze.

Hanns Überlender wstał i ruszył w stronę wyjścia. Za szybko i zbyt zdecydowanie.

Katenkamp wyszedł z baru bocznymi drzwiami. W ręce trzymał bransoletę.

Überlendera otoczyła zwykła sfora gestykulujących taksówkarzy. Po krótkich pertraktacjach wsiadł do jed­nego z samochodów. Trudno będzie za nim jechać, je­żeli spodziewał się, że ktoś może go śledzić... Ale Ka­tenkamp był gotów do akcji.

Kierowcy Überlendera nie udało się jeszcze włączyć w ruch na New Petchburi Road. Jeżeli Überlender ustalał cenę za kurs, to i inni taksówkarze wiedzieli, dokąd chciał jechać. Zaleta podstawowej reguły, zgod­nie z którą nie wsiadało się do taksówki, zanim nie do­gadało się w sprawie ceny.

Kierowca wsunął się w łańcuch samochodów przed zatłoczonym autobusem i skręcił w lewo.

Katenkamp pobiegł do głównego wejścia hotelu. Charly stał przed kapliczką koło nadbudówki kuchen­nej i na jego widok uniósł rękę. Kiedy Katenkamp zbli­żył się do samochodu, otworzył drzwi.

— Dokąd pojechał?

— Patpong Road.

A więc do rozrywkowej dzielnicy Bangkoku. Czy warto było go tam śledzić? Chciał odreagować się po awanturze z żoną i

75


po długim wyczekiwaniu. Czy nie wystarczyłoby posłać samego Charly'ego i kazać mu złożyć sprawozdanie? Charly miał tę zaletę, że mniej rzucał się w oczy. Z drugiej strony, Charly opowie­działby tylko o tym, o czym wolno mu było mówić.

— Jedziemy — powiedział Katenkamp.

Überlender miał w tym mieście pewne kontakty. Je­żeli próbował je rozszerzyć, nie zaszkodzi go przy tym poobserwować. Charly miał swoje instrukcje. Zastopu­je go, gdyby popełniał błąd. A warto było też wiedzieć, co w oczach Charly'ego uchodziło za błąd.

— Powoli — powiedział Charly. Nie próbował przy­bliżyć się do śledzonej taksówki. Na Batcha Damri Road pozwolił jej nawet oddalić się, a sam skręcił w boczną ulicę. Prowadziła wzdłuż ogrodzeń jakichś obiektów sportowych i panował na niej mały ruch. Inte­ncja była jasna. Charly chciał dotrzeć do celu przed Überlenderem.

A jeżeli sędzia zmieni zamiar na ostatnim kilome­trze? Trzeba było pogodzić się z tym ryzykiem. Katen­kamp poczuł w kieszeni bransoletę Brigitty. Lepiej już stracić z oczu Überlendera, niż znosić dłużej jej natręt­nie tajemnicze uwagi i ledwo maskowane awanse. Inteligentna kobieta, a jednak naiwna; niełatwo było ją przejrzeć, mimo że ciągle dawała mu poznać, że gra.

Na Silom Road Charly postawił peugeota przed za­mkniętym wjazdem na prywatny parking banku. Natych­miast pojawił się strażnik. Charly zawołał do niego kil­ka słów i wskazał na kluczyki w stacyjce. Strażnik ochoczo pokiwał głową.

Czyżby i bank należał do organizacji? Nie było sen­su pytać o to Charly'ego, który niezdarnym truchtem podążał na drugą stronę Silom Road.

Już późnym popołudniem Patpong I prezentowała się jako istna orgia neonowych kolorów. Azjatycka Reeperbahn*, tylko

76


trochę krótsza. Na odcinku niecałych 300 metrów cisnęły się tu wszelkie przybytki rozrywki. Przy wejściach do barów stały dziewczyny w mini-mini, pokazując zdecydowanie więcej nóg niż piersi. Dziewczęce twarze uśmiechały się z witryn otoczo­nych ramami z neonówek. Zza małych okien barów dziewczyny śmiały się do tłumu. Ich uśmiechy nie były skierowane do konkretnych mężczyzn; przymarzły im jakby do twarzy, a oczy spoglądały w nieokreśloną dal. Wąską ulicę opanowali turyści i sutenerzy. Jeżeli na­mowy nie odnosiły skutku, próbowali oni wepchnąć tu­rystów do barów łagodną przemocą. Przynajmniej w drzwi. Tam czekały już ręce dziewczyn, które wcią­gały ich za próg.

Panował jeszcze niewielki ruch. O tej porze naga­niacze mogli poświęcić się każdemu turyście z osob­na.

Na tej ulicy Europejczyk nie zwracał niczyjej uwagi. Liczba białych i japońskich turystów była mniej więcej równa. Tyle tylko, że Japończycy nawet na Patpong nie wyrzekli się krawatów.

W takiej sytuacji nie musiał obawiać się spotkania z Überlenderem. Wystarczyłby zażenowany albo po­rozumiewawczy uśmieszek. Patpong to była męska sprawa... Też pokłóciłem się z żoną, przyzwyczajoną do europejskiej emancypacji, a tu są przecież całe set­ki posłusznych dziewczyn, wytresowanych, by służyć turystom. Sprawiają wrażenie, jakby ich jedynym ce­lem było dostarczyć mężczyźnie potwierdzenia jego męskości. Przeczą temu wprawdzie ich obojętne spoj­rzenia, ale kto byłby aż tak wrażliwy. Poza tym moja żona jest chora. Czy tutejsze dziewczyny są zdrowe, to osobna kwestia, ale wolno się chyba trochę poroz­glądać!

* Reeperbahn — ulica rozrywek w Hamburgu (przyp. tłum).

77


Charly nie marnował czasu. Wepchnął Katenkampa już do drugiego baru po lewej stronie.

Dziewczyny uśmiechały się i tłoczyły do gościa. Charly zamienił parę słów z portierem, a potem jak na komendę dziewczyny utworzyły uliczkę, którą Katenkamp już bez przeszkód dotarł do stołka przy barze.

W pierwszej chwili nie widziało się wolnego miejsca i można było tylko domyślać się go. W przeciwieństwie do jasności ulicy oświetlonej neonami w barze pano­wał głęboki mrok.

Byle znowu nie siadać. Katenkamp oparł się o sto­łek. Charly pojawi się z raportem we właściwym czasie albo popilotuje go do innego lokalu. Dokładnie tak, jak sobie myślał: to Charly załatwiał całą robotę. Niemca odstawiono gdzieś na pozycje, z których nikomu nie mógł zaglądać w karty.

Mimo to Charly podobał mu się. Z tym facetem moż­na było współpracować. Rozumiał, o co chodzi, W ja­kiś sposób należał przecież do podziemia, a po obu stronach prawa funkcjonowały podobne sposoby po­stępowania. W każdym razie obie strony pracowały zgodnie z dewizą: widzieć i nie być widzianym.

Jego oczy przyzwyczajały się stopniowo do oświet­lenia baru. Interes jeszcze się porządnie nie rozkręcił i panowała nadmierna podaż dziewczyn. Katenkamp był zdania, że nie zmieni się to nawet wtedy, gdy zaję­te będą wszystkie miejsca.

On sam był tu chyba osobą nietykalną. Nikt się nim nie zajmował i nie wypróbowywał na nim stosownych niemieckich kawałów. Żadna z dziewczyn nie opowia­dała mu o miłości i seksie, jak sąsiadowi siedzącemu dwa stołki dalej. Żadna z dziewczyn nie chciała pójść z nim do jednej z praktycznie pozbawionych oświetle­nia nisz. To, co działo się tam, na tyłach baru, dociera­ło do gości raczej drogą akustyczną niż optyczną.

78


Jakiś Austriak ściskał w ramionach dwie dziewczy­ny.

— Zabiorę was do Wiednia — obiecywał. — Na Circusgasse możecie mi utłuc majątek. Jak już ktoś puści w ruch takie dwa króliczki jak wy, może spokojnie wy­cofać się z innych interesów!

Dziewczyny chichotały.

Katenkamp czekał. To środowisko znał już z St. Pauli. Tu i tam pluszowy przepych i podpita wesołość Z tą tylko różnicą, że tu dziewczyny były młodsze, a mężczyźni zachowywali się swobodniej. Tutejsze dziewczyny nie mogły pozwolić sobie nawet na cień pewności siebie. Biedne dziewczyny, które przyjecha­ły do wielkiego miasta, by szukać w nim szczęścia. Je­żeli nie zostały po prostu sprzedane.

Pośpiesz się trochę, Charly!

Austriak rozpiął zamki błyskawiczne w kusych gor­setach obu dziewczyn i porównywał ich piersi.

— Ale w Wiedniu to nic z tym nie zwojujecie — na­rzekał. — Tam faceci chcą poczuć coś w ręku, jak już płacą.

Dziewczyny chichotały.

Charly zwrócił na siebie uwagę, pociągając lekko za rękaw Katenkampa, i powiedział coś do niego. Katen­kamp musiał pochylić się w jego stronę, gdyż w tej sa­mej chwili z kolumny głośnikowej ryknęła muzyka. Charly wskazał kciukiem na górę.

Katenkamp wzruszył ramionami, nic z tego nie rozu­miejąc.

— Pierwsze piętro — powiedział Charly głośno.

Katenkamp wciąż nie wiedział, o co chodzi.

Austriak przechylił się w jego stronę.

— Chłopie, jesteś tu nowy? Wszystko zaczyna się dopiero tam, na górze. Na dole — tu może w każdej chwili wpaść policja. To wszystko jest jeszcze dozwolone. Ale na górze mają

79


Fucking Shows. Czasem na­wet z dziećmi. Niedobrze się robi, mówię ci. Lepiej o tym nie myśleć, jeżeli samemu ma się dzieci. Gdy ro­bią obławę, mija zbyt wiele czasu, zanim wejdą na górę. Warto coś takiego zobaczyć. Nie zdążysz nawet mrugnąć, a tam już odstawiają jakiś nudny strip-tease. Dlaczego? Też ci mogę powiedzieć. Bo na dole ktoś oparł się plecami o przycisk dzwonka. Portier robi krok do tyłu i staje na baczność, żeby przepuścić policjan­tów, a przy tym... Zwróć uwagę: guziki od dzwonków są zawsze na wysokości ramion. Powiedz, odstąpić ci jedną z tych dwóch? Jeszcze są tanie. Podrożeją do­piero, jak puszczę je w ruch w Wiedniu.

Katenkamp odmówił gestem dłoni. Nie był nawet przekonany, czy ma do czynienia z sutenerem. Chyba raczej z amatorem, którego zawodowcy już pierwsze­go wieczora skopią ze sceny.

Prawie równym krokiem wmaszerowała do baru grupa turystów.

Charly wyciągnął Katenkampa na zewnątrz.

— Co teraz robimy?

— Czekamy — powiedział Charly.

— Szkoda czasu. Niech ma swoją porcję przyjem­ności. Jedziemy z powrotem do hotelu.

— Nie — powiedział Charly. — On chce kupić to­war. Przyniósł dużo pieniędzy.

Jeszcze więcej? Przecież kupował już co najmniej raz. Dla kogo mu to było potrzebne? Chyba nie na wła­sny użytek. Ale dla kogo narażałby się przy zawieraniu transakcji? Tu, w Tajlandii, ryzykował rok więzienia za każdy gram heroiny.

— Chce pan popatrzeć, jak kupuje? — spytał Char­ly-

— Nie. — Lepiej, żeby organizacja nie odniosła wrażenia, że interesują go jej metody rozprowadzania narkotyków. Charly powinien przekazać im, że chodzi mu tylko o tego mężczyznę.

80


O mężczyznę i jego syna. Jak długo organizacja mogła mieć pewność, że nie in­teresuje się nią sarnę, istniała szansa, że nie będzie się dalej mieszać do sprawy. Jeżeli nawet Überlender nie cieszył się jej szacunkiem — a mocno na to wyglą­dało — był jednak klientem. A w pewnych okolicznoś­ciach dawało się klientowi do zrozumienia, że powi­nien być bardziej ostrożny.

— Jest tu gdzieś apteka?

— Jest pan chory?

— Nie. Szukam tylko apteki.

— Niedobre lekarstwa — powiedział Charly. — W Chinatown dużo lepsze.

— Nie potrzebuję lekarstw.

— To jedziemy z powrotem. Apteka jest koło hote­lu... Czy może najpierw show? Albo masaż?

— Ani jedno, ani drugie. Wystarczy mi to, co wi­działem.

— Kiepski interes — mruczał Charly, kiedy wracali do taksówki. Chyba nie był zadowolony z przydzielo­nej mu opieki nad tym Niemcem.

Apteka znajdowała się między sklepem z ptakami i warsztatem samochodowym. Za na wpół zamknięty­mi okiennicami z ukośnych krat drzemał właściciel. Miał w sprzedaży wszystkie popularne europejskie lekarst­wa. A poza tym również pastę do butów i ananasy w puszkach.

— Chciałbym cukier gronowy — powiedział Katenkamp.

Aptekarz postawił na ladzie, obok kartonów z piguł­kami antykoncepcyjnymi, dwa opakowania. Katenkamp wybrał mniejsze.

Na dworze Charly uśmiechał się do niego, unosząc twarz w górę.

— Bardzo dobrze — powiedział. — Ale o wiele zadużo.

81


— Jak to?

Uśmiech Charly'ego zamienił się w grymas.

— Tylko 20 gramów — powiedział. — Ale zatopio­ne w plastyk. Mam kazać przepakować?

— Da się to zrobić do rana?

— Pół godziny.

— Wystarczy rano

— Dobrze. Kelner... Pan tylko trochę uważać. — Charly wziął cukier gronowy. — Gdyby w nocy coś się stało, obudzą pana.

— Niech mi pan lepiej powie, gdzie podziewa się chłopak.

— Nie wiem, naprawdę nie wiem. Jestem nieważ­nym człowiekiem.

— Tak, i kelner jest nieważnym człowiekiem, i boy pewnie też. Ale wszyscy razem są ważni.

Charty wyszczerzył zęby. — Do jutra — powiedział. — Chłopak jest okay.

— Do jutra. — Charly znowu nie wspomniał ani sło­wem o zapłacie. Czyżby był pewien, że zapłacą mu w każdym wypadku? Czy też service organizacji obej­mował również bezpłatne przejazdy?

Brigitta Überlender siedziała jeszcze tam, gdzie ją zostawił.

— Też gin z tonikiem?

— Teraz tak.

— Opłacało się?

— W jakiś sposób zawsze się opłaca — odpowie­dział wymijająco.

— Zdaje się, że stracił go pan z oczu. Inaczej jesz­cze by pan nie wrócił.

— I tak dowiedziałem się tego, co chciałem wie­dzieć. Nic ciekawego.

— Co robił? Czy z wściekłości poleciał do najbliż­szego salonu masażu?

— Do najbliższego akurat nie — Katenkamp poruszył

82


szklanką, tak że zadźwięczały kostki lodu. — Ale zrobił coś w tym rodzaju.

— Może mi pan o tym spokojnie powiedzieć. Je­stem twarda. A możliwości w tej dziedzinie nie są zno­wu aż tak wielkie.

— Jest na Patpong Road i ogląda sobie Live Show.

— Typowe — powiedziała. — Chętnie patrzy się na to, czego nie może zrobić sam. Prosit! Za pana powo­dzenie!

— Prosit! Co pani rozumie przez powodzenie?

— Że znajdzie pan Jurgena. Potem może nastąpić drugi akt. — Zgniotła słomkę. — Drugie akty bywają czasem ciekawsze.

— A co pani rozumie przez drugi akt?

— Też mam swoje tajemnice. Czy może pan opo­wiada mi o wszystkim?

— Na to jeszcze za wcześnie. Nawiasem mówiąc, zabrałem pani bransoletę. Proszę.

— Mam nadzieję, że przyniosła panu szczęście.

— W każdym razie nie przyniosła mi nieszczęścia.

— Wyraża się pan co najmniej mgliście. To pana zwyczaj?

— Pani nie jest moim zleceniodawcą — powie­dział. —Występuję tu w roli prywatnego detektywa. W tej branży istnieje coś takiego, jak lojalność.

— Która polega na tym, że zajmuje się pan głównie swoim zleceniodawcą?

— Wolałbym wiedzieć, do czego mnie wynajęli. Inaczej może się zdarzyć, że zamieszam się w jakąś nielegalną aferę.

— Chwali się — powiedziała z kpiną. — A więc to dlatego chce pan pogrzebać w mojej bieliźnie?

Pominął tę uwagę milczeniem.

— Poza tym nie próżnowałem. Jurgen jest w Bang­koku. I zdaje się, że żyje.

— Zdaje się?

83


— Nie widziałem go jeszcze. Nie pali się.

— Panu może nie, ale...

— Nie należy się śpieszyć, we własnym interesie. Zdaje się, że chłopcem zajmują się także inni ludzie. Musimy dać im trochę czasu na zorientowanie się w sytuacji. Nieufność mogłaby być groźna w skutkach. Mam wrażenie, że nie zdołalibyśmy upilnować go le­piej niż oni.

— Istnieje więc jakaś strona przeciwna.

— W pewnym sensie. W każdym razie jesteśmy bez reszty zdani na ich dobrą wolę. W handlu narkoty­kami obowiązują inne kategorie myślenia.

— Ale Jurgen nie może być osobą aż tak ważną. Na pewno nie ma już ani grosza.

— I ja już zrozumiałem, że chłopak jest tylko figurą marginesową. Im intensywniej będziemy się nim zaj­mować, tym wyda się ważniejszy. A do tego nie powin­niśmy dopuścić. Inaczej stworzymy wrażenie, że moż­na go wykorzystać jako środek nacisku.

— To bardzo emocjonujące. — Skinęła na dziew­czynę za barem, by przygotowała następną kolejkę ginu z tonikiem.

— Proszę nie igrać z ogniem — powiedział. — Ta zabawa może stać się niebezpieczna. Można przy niej stracić życie.

— To brzmi jeszcze bardziej emocjonująco. — Zno­wu spróbowała przysunąć się do niego wraz z umoco­wanym do podłogi barowym stołkiem. — Nie mógłby pan mówić bardziej konkretnie?

— Nadmiar wiedzy bywa czasem szkodliwy. Poza tym sam nie wiem, jak układają się fronty. Mogę poin­formować niewłaściwą stronę.

— Czy to ja jestem tą niewłaściwą stroną? — Spoj­rzała na niego z wyrzutem.

— Ściany mają tu jeszcze więcej uszu niż gdzie in­dziej. Proszę się do tego nie mieszać.

84


— Zgodnie z mottem: bądź piękna i milcz — odpar­ła złośliwie. Mówiła już niezbyt wyraźnie.

— Czy pani ambicją jest zostać pięknym tru­pem? — Nie była to już rozmowa, ale konwersacja z pozycji przyczajenia.

— Zdrowie! Za trupa! — Wyciągnęła ku niemu nową szklankę. — Przynajmniej za tego trupa, którego każdy z nas ukrywa w piwnicy. A szczególnie pewien pan! — Jej śmiech zabrzmiał ostro w pustym barze.

— Nie piję za trupy.

— Zdaje się, że pan w ogóle nie zna się na żartach.

— Kiedy nie wiem, o co w nich chodzi... Jest późno, powinniśmy się pożegnać.

— Wolałabym zaczekać, aż on wróci.

— Nie warto. On...

— Potrafi pan ocenić to aż tak dokładnie? — prze­rwała mu.

— Rozumie się, że nie — przyznał. — Przepra­szam. — Dał znak barmance, by przygotowała rachu­nek. — A więc jutro rano, tak jak ustaliliśmy?

— Naturalnie. Proszę nie porozrzucać moich des­sous.

Katenkamp podpisał rachunek.

— I na miłość boską, niech pan nie przestawi jego płynu po goleniu na inne miejsce.

— Postaram się. Dobranoc.

— Dobranoc... Szkoda.

Jej uwaga nie była pozbawiona sensu, myślał w win­dzie... W policji nie przyzwyczaili nas, by nie pozosta­wiać śladów podczas rewizji. Inne jej uwagi też wyda­wały się dość ciekawe.

— Jak na urlop, znalazłeś sobie dość wyczerpującą robotę — powitała go Eryka.

— To i tak najlepsze, co mogło mnie spotkać. Przynajmniej

85


nie ulegam pokusom miasta. Niedobrze się robi od tego, co tu się wyprawia.

— Za to inni ulegają im z podwójnym zapałem. W sąsiednich pokojach muszą odbywać się prawdzi­we orgie. Gdybyś postarał się o magnetofon, mogła­bym zrobić pornograficzne słuchowisko.

— Pornografia jest w Tajlandii zakazana — powie­dział. — Nie będzie ci przeszkadzać, jeżeli wejdę teraz pod prysznic?

— Zdaje się, że w tym hotelu prysznic jest drugą co do ważności sprawą. Szczególnie dziewczyny w ogóle spod niego nie wychodzą.

— Zrozumiesz to, gdy zobaczysz, gdzie te dziew­czyny mieszkają. Woda musi być dla nich symbolem luksusu.

— Wystarczy spojrzeć przez okno. Na dole jest plac budowy. Po zakończeniu pracy przychodzą tam całe rodziny i myją się pod hydrantem.

— Wstawałaś?

— Okropnie się nudzę. Ciebie nie ma. I tak zresztą nie mógłbyś przez cały dzień siedzieć przy moim łóżku i trzymać mnie za rączkę. Jeżeli o to chodzi, to nawet nieźle, że trochę pilnujesz sprawiedliwości. Ale po­śpiesz się. Pojutrze wstaję.

— Świetnie. I wtedy urządzimy sobie z Charlym taką rundę po mieście, o jakiej nie piszą w prospek­tach.

— Kto to jest Charly?

— Mój asystent; albo facet, który ma mieć na mnie oko. Zapewne jedno i drugie. Możesz nastawić budzik na siódmą rano?

86


7

Brigitta Überlender przekazała mu klucz do pokoju bez potrzeby uciekania się do umówionego manewru. Siedziała jeszcze przy śniadaniu, kiedy jej mąż zajął już sobie miejsce w autokarze, tuż za kierowcą.

— Opowie mi pan chociaż, co pan znalazł? — spy­tała.

— Kiedyś na pewno. — Klucz z dużą plastykową tabliczką nie mieścił mu się w kieszeni.

— Miejmy nadzieję, że niedługo. Powoli chciała­bym już wiedzieć, co tu jest grane. I jaka jest w tym moja rola.

— I ja chciałbym to wiedzieć — odpowiedział kąśli­wie. — Najlepiej jeszcze dziś. Jutro moja żona będzie pewnie zdrowa i wtedy wolałbym rozpocząć urlop.

Wstała od stołu.

— Ciekawa jestem, czy wtedy zacznie się i mój urlop.

Katenkamp upewnił się, czy Überlender nie wysiadł z powrotem z autokaru. Na razie wszystko grało. Ale też jak dotąd żaden kelner nie podsunął mu dyskretnie paczuszki czy czegoś w tym rodzaju,

Charly spostrzegł Katenkampa, mimo że dzieliły ich przyciemnione szyby hallu hotelowego. Czy też zasyg­nalizowano mu jego obecność?

Portier otworzył przed Charlym drzwi. W hallu taksów­karz dyskretnym ruchem głowy wezwał Katenkampa na stronę. Przed kioskiem z pamiątkami podał mu dwie koperty z plastyku. — Kelner ma dziś wolne. Nie wiedziałem — powiedział.

Koperty miały tę samą szerokość, ale różniły się dłu­gością. Obie zawierały biały proszek. Cukier gronowy?

Żeby to stwierdzić, Katenkamp musiałby rozerwać zatopione brzegi opakowań. Do jednego z nich, nieco szerszego od paska do spodni, dostał się chyba podczas napełniania normalny

87


cukier. Spomiędzy białego proszku połyskiwały małe kryształki. Katenkamp pytająco uniósł brwi.

— Czy wszystko jest tu w porządku?

— Trucizna — szepnął Charly.

— Dlaczego trucizna?

— Nie wiem. — Charly ruszył w stronę wyjścia. — Jestem na dworze — powiedział. — Niedobrze, jak mnie tu zobaczą. Policja ma w hotelu szpicli.

Katenkamp skinął głową. Dlaczego policja nie mo­głaby tu mieć swoich ludzi? Wy w końcu też ich macie, pomyślał. Potem pojechał na czwarte piętro.

Z jednego z pokojów wyszła dziewczyna. Pobiegła schodami na dół, trzymając przy ustach chusteczkę. Zza otwartych drzwi klął na nią Arab. Opary czosnku ciągnęły korytarzem, zmieszane z innymi, niezdefinio­wanymi zapachami, jakby w pokoju coś gotowano.

Boy nie zwrócił na niego uwagi. Siedział za swoim stolikiem i odfajkowywał pozycje na liście.

Mimo to Katenkamp miał wrażenie, że jego zniknię­cie w pokoju 416 zostało dostrzeżone.

Znormalizowane wyposażenie pokojów hotelowych oszczędziło mu czasu, jakiego potrzebowałby, by wstępnie zorientować się we wnętrzu.

W nocy zastanawiał się, gdzie sam ukryłby coś w ta­kim pokoju, i nic nie wymyślił. Aż do wyjazdu przecho­wanie narkotyku nie stanowiło zresztą problemu. Za­kładając, że nie trzeba było liczyć się z rewizją. Ukry­cie towaru stawało się rzeczywiście ważne dopiero podczas kontroli na lotniskach.

Czy wczoraj wieczorem Überlenderowi udało się skombinować jeszcze więcej heroiny? Czy też powstrzymano go i dano mu do zrozumienia, że niko­mu nie zależy już na kontynuowaniu stosunków hand­lowych? Czy to Überlender kazał zmieszać heroinę z trucizną, a organizacja podrzuciła próbkę Katenkampowi? Po co Überlenderowi trucizna? I dlaczego kazał dosypać jej do narkotyku? Chciał to podać żonie? W

88


takim razie musiałby ją skłonić, by zrobiła sobie za­strzyk. Czy ona miała już kiedyś doświadczenia z nar­kotykami? Mało prawdopodobne; z drugiej jednak strony nie można było tego wykluczyć. Najlepiej było­by po prostu ją zapytać i obserwować reakcję.

Katenkamp wszedł do łazienki. Plastykowe pojemni­ki były porządnie zatopione. Gwarantowanie wodo­szczelne. Zdjął porcelanową pokrywę z nisko zamon­towanego rezerwuaru. Nic. Nic poza żyletką, która rdzewiała sobie spokojnie na dnie.

Na półce pod lustrem stały dwie kosmetyczki. Prze­szukał je bez żadnych efektów, stwierdzając przy oka­zji, że Brigitta Überlender woziła z sobą jedynie prób­ne opakowania kosmetyków. Była chyba doświadczo­ną turystką. Oszczędzała na wadze.

Zajrzeć pod wykładzinę podłogową, poznaczoną plamami od przypalenia? Przekonał się tylko, że przy­klejono ją starannie na całym obwodzie. Łazienka nie kryła chyba już wielu możliwości. Jako skrytka wcho­dziła jeszcze w grę pusta przestrzeń za zaśrubowanymi drzwiczkami w ścianie. Przebiegały tam rury. Spró­bował poluzować śruby za pomocą monety. Były za­rdzewiałe i ani drgnęły.

W sypialni otworzył drzwi szafy i cofnął się o krok. Nieliczne sztuki bielizny ułożono starannie jedną na drugiej. Nie wyglądało na to, by ktoś ruszał koszule Überlendera. Mimo to podnosił ostrożnie każdą z nich. Bez rezultatu. Dessous, o których mówiła Brigitta Überlender, okazały się licznymi opakowaniami jedno­razowych fig. Nie nadawały się na skrytkę.

Sięgnął do kieszeni ubrań Überlendera. Wszystkie puste.

Puste były też przegródki w szafce nocnej.

Zajrzeć pod materace? Było to chyba najgorsze miejsce

89


do ukrycia towaru. W „Queen Hotel” zmienia­no bieliznę pościelową co drugi dzień.

Pozostawały właściwie tylko dwie walizki na stelażu. Obie opatrzone dużymi przypinanymi wizytówkami.

Wszystko zależało od tego, czy Überlender czuł się niezagrożony. Mógł po prostu schować towar do wali­zki i zamknąć ją. Najprawdopodobniej jednak narkoty­ki leżały na dole, w sejfie w recepcji. Tam było najbez­pieczniej.

Walizka Brigitty Überlender nosiła ślady podróży po taśmach transportowych wielu lotnisk. Jeden z rogów zaczynał się już lekko odginać. Skórę spinały tylko ozdobne nity.

Walizka Überlendera wyglądała jak nowa. Kupił ją pewnie dopiero przed tą podróżą. I nie była zamknięta. A więc chyba pusta.

Była pusta, jak stwierdził Katenkamp po odpięciu pasków.

Także zamki w walizce Brigitty Überlender odsko­czyły po naciśnięciu. W środku leżało tylko parę po­gniecionych prospektów biur podróży.

Katenkamp zamknął z powrotem sfatygowaną wali­zkę. Dwa nity w rogu dna ledwie się już trzymały. Spróbował wcisnąć je na miejsce. Usłyszał, jak zasko­czyły. A może nie były to wcale nity ozdobne?

Pociągnął za skórzany róg. Trzeba było użyć pe­wnej siły, ale potem jeden z nitów odpiął się jak za­trzask.

Pod porysowaną skórą leżały dwie koperty z plasty­ku. Zawartość: biały proszek. Dłuższa paczka miała obcięty róg. Otwór zaklejono starannie bezbarwną taś­mą.

Położył obydwie paczki na wieku walizki i porównał z nimi te, które dał mu Charly. Pojemniki wyglądały identycznie. Zawartość też się zgadzała. Paczka z ob­ciętym rogiem zawierała towar z trucizną. Kryształki były nieco mniejsze. Ale żeby to

90


zauważyć, trzeba było porównać je z sobą.

Katenkamp oceniał, że brakowało około 10 gramów heroiny zmieszanej z trucizną. A zatem mniej więcej połowy.

Rozumiał też teraz, dlaczego w torebce z przybora­mi toaletowymi Überlendera znalazł bezbarwną taśmę klejącą.

Katenkamp odciął róg swojej paczki nożyczkami od paznokci. Potem połowę zawartości wysypał do muszli klozetowej i zakleił paczkę taśmą.

Ostrożnie wsunął opakowania z cukrem gronowym na dno walizki. Na koniec znów zacisnął nity.

Prymitywna skrytka. Zwróciłaby uwagę nawet pod­czas pobieżnej kontroli.

W łazience qp raz drugi użył nożyczek Überlendera. Dwa długie cięcia — i zawartość obu pojemników po­sypała się do muszli. Plastykowe torebki pociął na wą­skie paski i spłukał wszystko do kanalizacji. Tutaj nie trzeba było zabezpieczać materiału dowodowego. A podczas kontroli na lotnisku Überlender będzie musiał pomyśleć, jak wytłumaczyć pochodzenie obu opako­wań z cukrem gronowym. Nie uda mu się wyprzeć za­miaru nabycia narkotyków. Miał pecha, że został oszu­kany.

Wcale nie on miał pecha. Ona miała. Heroina znaj­dowała się w jej walizce.

Katenkamp jeszcze raz sprawdził wizytówkę wiszą­cą na pasku: tak, kłopoty spotkałyby Brigittę Überlender.

Ale interes przeprowadził bez wątpienia Hanns Überlender. Z jej wiedzą? Raczej nie...

Niezła intryga. Trudno o łatwiejszy sposób pozbycia się żony: po dyletancku ukryć narkotyki w jej walizce, a potem ewentualnie dać jeszcze policji dyskretną wskazówkę. Kobieta z całą pewnością wyląduje w okrytym ponurą sławą więzieniu

91


w Bangkoku, a mąż, lecąc spokojnie do Europy, będzie mógł uznać się za wdowca. Rok więzienia za jeden gram... Żadna Europejka nie przeżyje w Bang Kwang trzydziestu lat.

Ale dlaczego jedno z opakowań zostało nadcięte? Żeby przekonać się o jakości lub o prawdziwości towa­ru? W takim razie podczas tej próby przepadła gdzieś połowa heroiny. Zatrutej heroiny. A była ona zatruta już przed jej dostarczeniem. Überlender nie musiał ro­bić w paczce otworu, aby wsypać do niej truciznę. Or­ganizacja nie wiedziałaby o tym i nie dostarczyłaby Katenkampowi imitacji mieszanki heroiny z trucizną.

Spojrzał na zegarek. Do pojawienia się pokojówek było jeszcze dość czasu. Zaczął systematycznie prze­szukiwać pokój po raz drugi. Teraz podniósł także ma­terace i wpełzł pod łóżko.

I tym razem szczególnie intensywnie zajmował się rzeczami Brigitty Überlender.

Sprawdzając jej suknie i kontrolując dotykiem wkładki staników myślał o rozmowie w barze.

Czego dotyczyły jej sugestie?

8

— Uspokój się — powiedział Doc. — Jeszcze ży­jesz. W końcu to wszystko jedno, kto odegrał rolę anioła-wybawiciela.

Jurgen otulił wychudłe ramiona cienką, bawełnianą koszulą.

— Nie rozumiem tego wszystkiego. Nic nie zauwa­żyliście?

— Byliśmy trochę na mieście. Myślisz, że będziemy jeszcze bawić się w nocnych stróżów tej dziury? Kładź się z powrotem. Zajmiemy się tym ptaszkiem.

92


— Muszę się stąd wydostać. — Jurgen sięgnął pod wyświechtany materac. Wyciągnął płócienny worek i grzebał w jego zawartości. — Znacie kogoś, kto prze­dłuża paszporty? Mój jest już przeterminowany. I wiza też.

— Na razie nie znamy nikogo. Ale w zasadzie wszystko możesz tu załatwić. Najlepiej od razu spraw sobie nowy paszport. To tylko kwestia ceny. Ile mo­żesz wyłożyć?

— Zupełnie nic. Jestem goły. — Jurgen przysłonił oczy dłonią. — Tak tu jasno. Zamknij drzwi. Nie mogę tego wytrzymać.

— Za jasno ci? Jesteś na samym dnie dołka.

— Muszę się stąd wydostać. — Podciągnął nogi pod siebie i przetoczył się na bok. Potem oparł się na ramionach. Klęczał na materacu ze zwieszoną głową.

— Gdzie chcesz jechać?

— Do Japonii. Do klasztoru sekty zen — wyszep­tał Jurgen. — Indie też nie są tym, o co chodzi. Każdy guru chce tylko twoich pieniędzy. W Japonii można za­pomnieć.

Doc z namysłem pokiwał głową.

— Tak, Japonia jest w modzie. Najnowszy bzik. — Wraz z drewnianym klocem, na którym siedział, przy­sunął się bliżej do Jurgena. — Ale niech ci się nie zdaje, że oni czekają tam na ciebie. Czekają tylko na pie­niądze, których i tak nie masz. Jeżeli została ci odrobi­na oleju w głowie, pójdziesz z paszportem do ambasa­dy i opowiesz im coś w miarę wiarygodnego. Opo­wiedz, że uprowadziły cię na północy plemiona górs­kie. Wymyśl coś. Muszą ci pomóc.

— Naślą tylko na mnie Tajlandczyków.

— Nie ma przeciwko tobie żadnych dowodów. Mu­sisz po prostu zgłosić się do ambasady, a wtedy Tajlandczycy nie będą już ci mogli wiele zrobić. Zamkną cię na parę dni, a potem odeślą.

93


— Dokąd? — Jurgen próbował się podnieść.

— Do Niemiec, gdzie jest twoje miejsce.

— Chcę do Japonii — jęknął Jurgen. — Nie do Nie­miec.

— Bredzisz. Ambasada to nie biuro podróży. Ciesz się, jeżeli w ogóle ruszą tyłki i zrobią coś w twojej spra­wie. Jasne?

Jurgen opadł z powrotem na materac.

— Jesteś lekarzem, musisz mi pomóc — szlochał.

— Nie mogę pomagać każdemu cholernemu ćpunowi. Dla mnie możesz tu sobie umierać. Jak długo nie pozbierasz do kupy resztek rozumu, nikt ci nie po­może. Nie będę przecież dostarczał ci codziennie to­waru.

— Wiem — powiedział Jurgen zmęczonym głosem. Ślina spływała mu z kącika ust.

— Dostaniesz najwyżej jeszcze jedną działkę, że­byś chociaż trochę podniósł się na nogi i nie dotarł do ambasady w charakterze denata. Czy może koniecz­nie chcesz odbyć powrotny lot w cynkowej trumnie?

— Proszę — skamlał Jurgen. — Szybko. Ja... Tak, to z ambasadą jest w porządku. Dawaj herę.

— Powoli.

— Już nie wytrzymam! Wiesz, co to znaczy być na głodzie?

— Nie umiera się od tego. Tylko tak się zdaje. Naj­pierw dostaniesz coś do jedzenia.

— Nie mogę. Wyrzygam wszystko od razu. — Jur­gen odwrócił się do ściany i przycisnął żołądek pięś­ciami.

— Bardzo możliwe. Ale zawsze coś zostanie w środku. — Doc podniósł się z drewnianego kloca. — Postawimy cię na nogi. Możesz być pewny.

— Daj mi działkę! Wtedy stanę na nogi. Nie wiesz przecież nawet, co jeszcze muszę zrobić. Muszę go znaleźć!

94


— Kogo?

— Jest w mieście.

— Kto jest w mieście?

— On. Ale ciebie to nic nie obchodzi. Moja sprawa.

— Nie ma żadnych twoich spraw. — Doc pochylił się nad chłopcem. — Nas to też interesuje.

Dłonie Jurgena wędrowały po ścianie z desek.

— Jeżeli to rzeczywiście był on, to... On chce mnie wsypać. Naśle na mnie gliny. Ale przedtem ja go zabi­ję!

— O kim ty właściwie mówisz?

Jurgen milczał. Potem mruknął:

— No, on... mój ojciec.

Doc pochylił się, przechodząc przez otwór w ścia­nie. Od zewnątrz zamknął drzwi na rygiel.

Na górze, na galeryjce, stali Tramp i dziewczyna. Doc wspiął się do nich.

— Wyprowadzamy się stąd.

— A dokąd to? — spytał Tramp. — Chętnie zamie­szkałbym w „Hiltonie”, ale...

— Ja tam się wyprowadzam. Na tyle cenię własne bezpieczeństwo, żeby zapłacić za dzień 20 bahtów więcej. Chłopak jest trefny. Nie chciałbym tu być, jak zjawią się gliny.

— Jest na głodzie — powiedziała dziewczyna. — Tacy zawsze coś zmyślają.

— W jego zmyśleniach jest pewna metoda. Opo­wiedziałem mu, że jakiś facet chciał go zabić. Nawet się nie zdziwił. Myśli, że to mógł być tylko jego stary. Powiedział, że on ma w tym wprawę.

— Sam widzisz, że mu odbija — wtrąciła dziewczy­ną,

— Dlaczego ktoś miałby chcieć go zabić? — Tramp zaśmiał się ochryple. — Przecież to się nie opłaca. Spokojnie można zaczekać, aż sam wykorkuje.

Dziewczyna zagryzła wargi.

95


— Jak sądzisz, co za gra odchodzi tu za kulisami? — spytał Tramp.

Doc machnął lekceważąco ręką.

— Wcale mnie to nie interesuje. W nic się nie dam wciągnąć. Jak tylko mowa o glinach, to mnie już nie ma. Kiedyś spędziłem noc na posterunku. Wystarczyło mi. Wolałbym zachować resztkę zębów trzonowych.

— No, jak uważasz... — Tramp wzruszył ramiona­mi. — Przeprowadźmy się w takim razie.

— Ale przecież nie możecie tego zrobić! — zapro­testowała dziewczyna. — On...

— Jak się nie zmyjemy, możemy wpaść razem z nim — powiedział Doc. — Lepiej opowiedz dokład­nie, skąd wytrzasnęłaś towar.

— Przecież opowiadałam.

— Jeszcze dokładniej — upierał się Tramp. — Ga­daj wszystko po kolei.

— Nie ma o czym gadać. Ten facet stał tam i kiedy zauważył, że chcę kupić towar, zapytał, czy to dla Jur­gena. Powiedziałam, że tak. Przecież to prawda.

— I to wszystko? — spytał Tramp.

— Tak. On zapytał tylko, czy ja też sobie strzelę. Powiedziałam, że nie. Przecież nie biorę. — Dziew­czyna przesunęła się wzdłuż balustrady do schodów.

Doc stanął w przejściu.

— Jak ten facet wyglądał?

— Jak turysta.

— A jak wyglądają turyści? — spytał Tramp.

— Miał na sobie nowe ubranie safari. Nie jest spec­jalnie wysoki. Trochę wyższy ode mnie. Ma brzuch.

— Bardzo wyczerpujący opis — uznał Tramp.

— Może miał jeszcze brodę? — wypytywał Doc. — W końcu okaże się, że nosił słomkowy kapelusz.

— Nie. Okulary słoneczne. I ani trochę nie był opa­lony na twarzy. — Dziewczyna zrobiła bezradny gest. — No, typowy turysta.

96


— Nie taki znów typowy. — Tramp chwycił dziew­czynę za ramię. — Co to by się działo, gdyby wszyscy turyści rozdawali truciznę.

— Puść ją — powiedział Doc. — Inaczej opowie nam po prostu to, co chcemy słyszeć. Kolor włosów?

— Nie zwróciłam uwagi. Zdaje się, że nie ma ich zbyt dużo.

— Blady, gruby i łysy — powiedział Doc. — Turysta jak z książki z obrazkami. Nie masz specjalnej fantazji.

Tramp popukał się w czoło.

— W porządku — powiedział Doc. — Więc facet lata po Bangkoku i rozdaje truciznę. Akurat przed „Thai-Sun-Hotel”... A my mamy w to wierzyć.

— Przecież to nie moja wina.

— Miejmy nadzieję. — Tramp wsunął rękę pod ko­szulę i zaczął się drapać.

— A więc spróbujmy uwierzyć — powiedział Doc. — W takim razie chodziło mu o tego chłopaka z dołu.

— O tę biedną ofiarę? — Tramp zaśmiał się bez­głośnie.

— Może on jednak nie bredzi. Zawsze sądziłem, że cierpi na manię prześladowczą.

— Bo i tak jest — wtrącił Tramp.

— Niekoniecznie — powiedział Doc. — Ta jego hi­storia może być prawdziwa.

— A kto go prześladuje? — dopytywała się dziew­czyna.

— Jego stary — rzekł Doc.

— To absurd! — zacietrzewił się Tramp. — Prze­cież nie może warować tu całymi dniami i czekać, żeby ktoś wziął towar dla chłopaka.

— Towar był w kopercie — powiedziała dziewczy­na. — Było na niej nazwisko. Może chciał mu ją oddać.

— Czemu nie mówiłaś od razu? — Doc oparł się o drzwi jednego z pokojów. — W kopercie, to już brzmi lepiej.

97


— W tym ansztalcie nie doręcza się przecież pocz­ty. — A kopert z jakąkolwiek zawartością nigdy nie zo­baczysz na oczy — stwierdził Tramp.

— On przecież nie musiał o tym wiedzieć — powie­dział Doc. — W każdym razie już trochę mniej pachnie to przypadkiem.

— To chyba ja byłam tym przypadkiem — mruknęła dziewczyna.

Tramp splunął w dół, na podwórko.

— Zastanówmy się wobec tego, dlaczego chłopak miał umrzeć.

— Nie warto łamać sobie głowy — Doc podciągnął wystrzępione spodnie. — Ten facet może nam sam powiedzieć.

— Tylko najpierw musicie go znaleźć — powiedzia­ła dziewczyna.

— Bardzo słusznie — Tramp skinął głową. — Są je­dnak kobiety, które potrafią myśleć logicznie. Możesz nam się przydać. Poza tym, w przeciwieństwie do nas, znasz tego pana.

— Jutro muszę jechać dalej, do Malezji. Chcę spot­kać się z moim chłopakiem w Sungai Galok.

— To pozdrów ode mnie zawiadowcę stacji — po­wiedział Doc. — Jest moim przyjacielem. Poza tym: kto tu mówi o jutrze? Zaczniemy go szukać już dzisiaj. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. A jeżeli nie kła­małaś, i tobie kapnie parę marek. Potrzebne ci nowe ciuchy. W tym stroju miałabyś w Malezji kłopoty.

— Nie lubią nas tam — wyjaśnił Tramp.

— Nie możemy przecież latać w kółko po mieście i liczyć na to, że go spotkamy! — zaprotestowała dzie­wczyna.

— Rzeczywiście nie możemy — Doc wyszczerzył zęby w uśmiechu. — A już całkiem nie możemy tego robić ze słabą kobietą na holu. Ale jeżeli on jest tury­stą, to odwiedza określone miejsca. Dziś mamy środę... — Przekrzywił głowę. — W

98


środy niemieckie biu­ra podróży mają w programie Grand Palace. — Spoj­rzał na zegarek. — Jeszcze zdążymy.

— Grand Palące jest dobry — powiedział Tramp. - Wszyscy idą tam jednym wejściem.

— A przed wejściem jest restauracja — powiedział Doc. — Usiądziemy na zewnątrz i poczekamy, aż ten pan się pojawi. Gdyby się nie pojawił, spędzimy miłe przedpołudnie.

— Nieźle — stwierdził Tramp. — Widać teraz ko­rzyści z tego, że kiedyś bawiłeś się w przewodnika po mieście.

— Nigdy więcej. Baran-przewodnik dla stada tury­stów. Zasrane zajęcie.

— A ty — Tramp zwrócił się do dziewczyny — dys­kretnie go nam pokażesz. Bez ciebie zostaniemy na lodzie. Ale nie próbuj zbijać na tym kapitału.

— Nie weźmiemy z sobą Jurgena? — spytała dzie­wczyna.

— Nie, tylko nie to! — Tramp energicznie pokręcił głową. — On jest tylko balastem. Gdy będzie nam po­trzebny, postawimy go jakoś na nogi.

— Czy nic mu się nie stanie, kiedy nas tu nie bę­dzie? — dopytywała się dziewczyna.

— Nie grozi mu zbyt wiele — powiedział Doc. — Wcale nie jest tak bardzo w dołku. Jak sam uważa. W najgorszym razie rozpłynie się z żalu nad sobą.

— Teren pałacu obejmuje powierzchnię 218 400 metrów kwadratowych. Długość otaczających go mu­rów wynosi 1900 metrów. Zbudowano go w roku 1783. Weszliśmy do obiektów pałacowych przez wielką, po­dwójną bramę i z lewej strony widzimy teraz duży bu­dynek, w którym znajduje się królewska sala audiencyjna. Królowie rezydowali pierwotnie po drugiej

99


stro­nie rzeki i dopiero Rama I przeniósł dwór tajlandzki w to miejsce, gdzie powstały zabudowania będące po­łączeniem pałacu i świątyni.

Zupełnie mnie to nie interesuje. Ależ ona klepie! Tym tonem czyta się akty oskarżenia. Taka sama lita­nia. Tylko treść inna. I w ogóle. A przecież można ku­pić przewodnik, w którym opisano to wszystko dużo dokładniej. Pokazują nam pałac królewski. Powinni zorganizować wycieczkę po slumsach. Mógłbym opowiedzieć im to i owo. Trochę chodziłem po okolicach portu. Nawet wieczorem, kiedy człowiekowi naprawdę robi się tam nieswojo. Ta blond krowa powinna prze­rwać chociaż na chwilę. Mógłbym zaprowadzić tę ga­piącą się grupę do spelunek, gdzie za 20 marek robi się rzeczy, które u nas kosztują dziesięć lat więzienia. Na szczęście nieco się z tym wcześniej zapoznałem. W każdym razie teoretycznie. Będąc sędzią ma się nad innymi tę przewagę, że można zetknąć się z osob­nikami, którzy wiedzą takie rzeczy. Sędzia może za­dać każde pytanie, nie zwracając na siebie uwagi. W najgorszym razie zdenerwuje obrońcę. Ale dealero­wi zadawałem właściwe pytania. Chciałem, żeby do­kładnie opowiedział mi o wszystkim. Tak dokładnie, że protokolant zapytał mnie podczas przerwy w rozpra­wie, czy szukam pracy w tej branży. Obwiniony mówił prawdę, punkt po punkcie. Teraz muszę to przyznać. Taki jeden, który hurtowo eksportował towar z Bang­koku. Bardzo wylewny chłopak. Podał mi nawet ha­sło. Kto wie, czy inaczej wyszedłbym cało z tej spelun­ki w porcie. Mimo to ściągnąłem na siebie pewne po­dejrzenia. Normalnie handluje się tam na kilogramy. Ale przecież można zażądać próbki, zanim zawrze się większą transakcję.

— Tak zwany Budda Szmaragdowy wykonany jest z jednego bloku nefrytu. Dla Tajlandczyków stanowi obiekt czci

100


narodowej. O istnieniu tego posągu wiado­mo od 1464 roku. Wtedy znajdował się jeszcze w Chiengrai. Stamtąd trafił do Lampang, a potem król Ti-lok z Lannatei kazał przewieźć go do ówczesnej stoli­cy Chiengmai. Z biegiem historii Budda jeszcze wiele razy zmieniał miejsce pobytu. Wywieziono go nawet za granicę. Ale król wysłał ekspedycję karną i kazał jej odzyskać Szmaragdowego Buddę. Kiedy król Rama I zakładał potem miasto Bangkok, zabrał statuę do swo­jej nowej rezydencji.

Co mnie obchodzi ten ich margarynowy król*. Jeśli chodzi o mnie, moglibyśmy wyjechać już dzisiaj. Jed­no, co pewne, to że nie będę już brał udziału w wycie­czce do Pattaya. Spełniłem moją misję. Szczeniak nie żyje. Tego mi jeszcze brakowało, żeby ona go tu wy­grzebała. Właściwie nie ma na to żadnych szans, ale zdarzają się różne przypadki. A przypadki należy w miarę możliwości wyeliminować. Niech ten Katenkamp zedrze sobie obcasy. I tak nie odszuka osoby, która już nie istnieje. Nawet jeżeli ktoś zada sobie trud i zawiadomi ambasadę, oni przecież także nie staną na głowie. Po prostu znajdą trupa z papierami na na­zwisko Jurgen Überlender. Odpowiednie zawiadomie­nie wyląduje kiedyś może w mojej skrzynce na listy. Ciekaw jestem, jaką podadzą przyczynę śmierci. Rąb­nął sobie złoty strzał. Ten strzał rzeczywiście był na wagę złota. Sam go spreparowałem. W każdym razie zleciłem, by go spreparowano. Za pieniądze zrobią tu chyba wszystko. Albo po prostu miałem szczęście i od razu trafiłem na odpowiednich ludzi.

— Nad oknami znajdują się sceny z życia Buddy. Zaczynają się w narożniku południowo-zachodnim na­rodzinami, dzieciństwem i młodością. Po stronie wschodniej widzą państwo

* Margarynowy król — „Rama” to nazwa popularnego w RFN gatunku-margaryny (przyp. tłum.).

101


kuszenie i oświecenie Bud­dy

Oświecenie. To ja doznałem oświecenia kiedy mi­mochodem zapytałem dealera, gdzie w Bangkoku mo­żna się zaszyć, kiedy jest się już u kresu sił. Bóg jeden wie, że z przedmiotem rozprawy nie miało to nic do czynienia. Ale wolno mi przecież zadawać pytania. Przewodniczę rozprawie, proszę obrony, a więc nale­ży uznać z góry, że znane mi są przepisy dotyczące procedury procesów karnych. Poza tym mam tu możli­wość zdobycia od pańskiego mandanta pewnych in­formacji. Bardzo ważnych informacji... Katenkamp ni­gdy nie znajdzie tej śmierdzącej dziury. A jeżeli nawet, to będzie już pusta. Ludziom zadającym pytanie nie odpowiada się tam inaczej niż wzruszeniem ramion. Szczególnie gdy są to pytania o zmarłych. Uśmiechać się stale. Nawet podczas ogłaszania wyroku. Przekro­czyłem wtedy wymiar kary postulowany przez prokura­tora. Z uśmiechem. Oczywiście, uwzględniono goto­wość oskarżonego do składania zeznań. Właściwie powinienem potraktować ten wyjazd jako podróż szko­leniową i odciągnąć jego koszta od sumy podatkowej. Zapoznaję się na miejscu ze stosunkami panującymi w metropolii międzynarodowego handlu narkotykami. Jednej z najniebezpieczniejszych metropolii. Wciąż je­szcze bierzemy się za tych ludzi w zbyt miękkich ręka­wiczkach. Chłopak powinien się cieszyć, że nie trafił tu przed Kadiego. Na pewno dostałby dożywocie.

— Na tarasie północnym mamy dalsze trzy intere­sujące budynki. Jeden z nich to biblioteka. O jej fasa­dzie zachodniej mówi się, że jest najpiękniejsza w ca­łym Bangkoku. Dalej widzą państwo mauzoleum rodzi­ny królewskiej. Znajdują się w nim...

Wszystko mi jedno, co się w nim znajduje. Królews­kie trupy. Interesuje mnie raczej dziewczyna z tymi dwoma facetami.

102


Przez cały czas włóczą się koło nas Stale w odpowiedniej odległości. Udają, że ciekawi ich każdy kamień. Gdyby nie dziewczyna, w ogóle nie zwróciłbym na tych dwóch uwagi. Sporo ludzi się tu kręci. Ten chudy robiłby nawet możliwe wrażenie, gdy­by nie długie włosy. Ma kudły aż do ramion. Twarz o przyjemnych rysach. I niezła postawa. Mimo to natu­ralnie widać, że zszedł na psy. Ten drugi dźwiga tylko po mieście własne sadło. Twarz jak pączek, bez wyra­zu. Zaawansowana łysina. Facetowi brak rasy. Ale dziewczyna. Wydaje mi się, że skądś ją znam. Właści­wie nie do pomyślenia, żebym już kiedyś ją spotkał. Chyba wszystkie farbują sobie włosy henną, kiedy wy­puszczają się w świat. Śmieszna mania dopasowywa­nia się do innych. Szczupła, blada twarz. Chuda. Pra­wie niedożywiona, o ile można to stwierdzić z takiej odległości. Typ osoby, która wciąż szuka ostatecznych prawd. Jedna z tych leptosomatycznych kobiet, które dawniej szły do klasztorów. Dzisiaj ciągną całymi chmarami przez Trzeci Świat i szukają oświecenia w błocie. Nie zbliżają się. Ale ten jej gruby, hinduski łańcuch na kostce u nogi... I spódnica z batiku... Prze­cież to jej wsadziłem do ręki truciznę! Miałem wtedy więcej szczęścia, niż mogłem oczekiwać. Nie musia­łem pokazywać się osobiście w tym „Thai-Sun-Hotel” — hotel, to dobre! A ona powiedziała prawdę. Sa­ma nie używa narkotyków. Przecież jeszcze żyje. Czyż­by Jurgen włóczył się po świecie razem z nią? Przecież ci tak zwani indywidualiści najczęściej zbierają się w grupki. A więc zwiedza teraz pałac królewski. Czemu nie? Zdarza się. Zdaje się, że bardzo interesuje ją ar­chitektura. Wciąż gapi się gdzieś w górę. W ogóle nie zwraca uwagi ha naszą grupę. Ale ci dwaj faceci ciągle tu patrzą. Tak dyskretnie, że aż niedyskretnie. Może in­teresują ich kobiety. Mimo że w grupie nie ma ani jednej istoty

103


płci żeńskiej, która byłaby warta spojrzenia. Poza Brigittą. Tylko że ona stoi z przodu, obok prze­wodniczki. Gdzieżby indziej? Dziwię się tylko, że jesz­cze nie robi notatek. Obiektem źle skrywanej ciekawo­ści tego tria jestem więc chyba ja. Bo kto? Niepokoi mnie ta dziewczyna. Nie sądzę, żeby plątała się tu przypadkowo. Jestem obserwowany! Spokojnie! Trze­ba się najpierw upewnić. Niepewność psuje nerwy. A mocne nerwy będą mi potrzebne, gdyby okazało się, że moje przypuszczenia są słuszne. Właściwie to idio­tyczne. Znaleźli mnie w milionowym mieście. Ale na­wet milionowe miasta funkcjonują według pewnego systemu. W końcu każdy porusza się w określonych okolicach. Człowiek, który o tym wie, może szukając kogoś w dużym stopniu wykluczyć przypadek. Musi tylko zacząć w odpowiednich miejscach. Tak jak ja za­cząłem poszukiwania Jurgena...

— Proszę wybaczyć: czy pośród tych królewskich przepychów znajduje się również urządzenie tak przy­ziemne jak toaleta?

— Tak, z przodu, przy wejściu. Znajdzie nas pan potem. Albo spotkamy się przy autokarze.

— Proszę się nie obawiać. Na pewno przyjdę na czas.

To spojrzenie Brigitty! Zupełnie jakbym zamierzał sprofanować świątynię. A więc powoli oddalić się od grupy. Właściwie to już wcześniej mogłem wpaść na taki pomysł. Nawet niezależnie od tych trojga. Co mnie obchodzi cały ten historyczny kram. Wejście? W pra­wo, obok lwów koło świątyni. Powoli. Tylko nie bie­giem. Tak, brama z posągami wojowników. Znowu w prawo. Okrążyć małą świątynię i zatrzymać się. Nie wolno mi przecież zabłądzić.

*

104


— Patrzcie, on się zmywa — powiedział Tramp.

— Zdaje się, że pytał tylko o toaletę — stwierdziła dziewczyna.

— Jeszcze będzie miał pełne portki. — Tramp przy­kucnął i wetknął luźne końce sznurowadeł w tenisów­ki. — Potem.

— Powoli — powiedział Doc. — Tu nic mu nie mo­żemy zrobić. Pałacu pilnuje wojsko.

— Myślisz, że zwróci się do straży? — Tramp chciał już ruszyć przed siebie. — Na to nie może sobie pozwolić.

— Popatrz na siebie — powiedział Doc. — Już tyl­ko z powodu wyglądu ma straże po swojej stronie. Je­żeli dobrze znam tych chłopców, przyskrzynią nas, a jego puszczą. Wszystko jedno, co powiemy.

— Zwieje nam — rzekł Tramp z naciskiem.

— Co najwyżej mógł zacząć coś podejrzewać. — Doc zatrzymał Trampa w miejscu. — Teraz wykręci parę rund, żeby stwierdzić, czy w ogóle interesujemy się nim.

— To na pewno on — powiedziała dziewczyna.

— Pięknie — uznał Doc. — W takim razie weźmy się za tę sprawę w spokoju.

— Capniemy go w kiblu — powiedział głośno Tramp.

— I co chcesz z nim tam zrobić? — spytał Doc. — Do jego forsy dorwiemy się tak czy siak dopiero w ho­telu. A nawet to nie jest pewne. Jako posłuszny turysta zdeponował czeki podróżne w sejfie. I raczej nie wy­ciągnie ich stamtąd ot tak sobie. Nie mówiąc już o tym, że ich nie podpisze. Idealnie byłoby, gdybyśmy spo­wodowali, żeby sam je zrealizował. Inaczej będziemy musieli postarać się opchnąć je na czarnym rynku. Po marnym kursie.

Twarz Trampa wydłużyła się.

105


— Jak długo nie wiemy, gdzie mieszka, nie mamy szans zobaczyć nawet nędznej marki.

— Tylko spokojnie — powiedział Doc. — Zwiedza­nie kiedyś się skończy. Zapytam potem pilotkę, gdzie mieszka ta grupa. To najmniejszy problem. Może na­wet ona zna go bliżej. To typ, który od razu śmierdzi każdemu pilotowi. Cała ta wycieczka w ogóle go nie interesuje. Ale później będzie narzekał.

— Naprawdę byłeś kiedyś w Bangkoku pilotem grup turystycznych? — spytała dziewczyna.

— Przewodnikiem po mieście. — Doc podniósł głos. — A teraz, proszę państwa, wchodzimy do sali audiencyjnej ze słynnym tronem z macicy perłowej, osłoniętym białym parasolem z dziewięciu elementów, znakiem formalnie ukoronowanych królów. Wskazuje on, że rządzi teraz Rama IX. Mógłbym w każdej chwili zastąpić tę ciotkę.

Nie idą za mną. Dałem się wyprowadzić z równowa­gi. Mimo to ta dziewczyna... A właściwie dlaczego nie miałaby obejrzeć sobie pałacu? W końcu każdy tury­sta tu kiedyś zagląda. Ale jeżeli mnie rozpoznała, to najpóźniej teraz opowiada tym dwóm, że to ja byłem człowiekiem, który wcisnął jej towar do ręki. Dziwne typy. Pewnie jej ogiery. Że też ci włóczędzy zawsze muszą łazić grupami. Grupowi indywidualiści. Jestem kompletnie mokry. Nie tylko od tego cholernego upału. A przecież nie ma żadnego powodu do zdenerwowa­nia. Dziewczyna może dużo opowiadać. Po prostu wszystkiemu zaprzeczę. Zeznanie przeciwko zezna­niu. A potem zobaczymy, komu uwierzą — tej dziwce czy mnie... Ale mimo to lepiej byłoby zniknąć stąd. W ogóle nie powinno dojść do konfrontacji. Kiedy oka­że się, że jestem ojcem zmarłego chłopaka, moje akc­je nie będą stały najlepiej. Teraz powoli ruszę do wyjścia. Gdyby czegoś

106


ode mnie chcieli, muszą mnie tam łapać... Ale na razie gdzieś przepadli.

Katenkamp położył klucz do pokoju na stoliku boya, który zajęty był czymś na drugim końcu korytarza.

Trzeba było jednak zdeponować gdzieś przynaj­mniej próbki proszku z obu opakowań, myślał. Jako materiał dowodowy. Ale nie jestem na służbie, a z fak­tu, iż mam heroinę, mogliby ukręcić mi tu sznur na szy­ję. Sprawa nie jest tego warta. W ogóle zdaje mi się, że znalazłem się na bocznej scenie. Klucz do całej afery leży gdzie indziej. Może w Hamburgu? Tam przynajmniej będę znowu na służbie...

Poszedł do Eryki i zamówił jej śniadanie do pokoju.

— Jakie plany masz na dziś?

— Spacer taksówką.

— Proszę, tylko odrobina masła. Muszę przecież odzyskać siły. Jadłeś już śniadanie?

— Tak, na dole. Miałem coś do załatwienia.

— Wychodziłeś?

— Mały obchód po hotelu.

— Jesteś niepoprawny.

— Inni ludzie też.

— Nie zbywaj mnie takimi uwagami. Co odkryłeś?

— Chyba lepiej, jeżeli będziesz wiedziała jak naj­mniej.

— Zdaje się, że prowadzisz bardzo niebezpieczny tryb życia — powiedziała Eryka. — A ja leżę tutaj i mu­szę jeszcze bać się o ciebie.

— Nie ma powodu do niepokoju. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy nie pracowało mi się tak wygodnie. Wy­gląda na to, że przypadł mi zaszczyt działania pod naj­wyższą ochroną. Mogę liczyć na pomoc w każdej sytu­acji. Aż do pewnego punktu.

— A ja powiedziałabym, że manipulują tobą.

— Nie mogę wykluczyć i tego. Jestem nawet przekonany, że

107


przynajmniej stale mnie obserwują. Na szczęście.

— Trochę mnie to uspokaja — powiedziała Ery­ka. — Są wobec tego pewne szanse, że cię od razu nie zamordują.

— Dopóki nie przekraczam pewnych granic, czuję się całkiem bezpieczny.

— A więc jednak nie całkiem bezpieczny — stwier­dziła. — Respektowanie granic nie należy do twoich mocnych stron.

— W tej sprawie jednak tak. Patrząc na rzecz glo­balnie, chodzi tu o milionowe sumy. Życie ludzkie nie­mal się w takich przypadkach nie liczy. Z drugiej strony zdaje mi się, że grają ze mną czysto. Ostrzegają, gdy posuniesz się za daleko. Zaczynają od przecinania opon. Nie znam jeszcze dalszych form ostrzegania.

— Ostatnią formą jest pewnie podcięte gardło. Zna­jąc cię... Mam więc widoki na powrót w charakterze wdowy — powiedziała ironicznie. — Mógłbyś spraw­dzić, ile kosztuje czarny jedwab. Jak już, to wolałabym być piękną wdową.

— Zdaje się, że kolorem żałoby jest tutaj biel. Ale mogę się mylić.

— Bylebyś tylko nie mylił się w innych sprawach. — Sięgnęła po jego dłoń. — Czy wyświadczenie przysłu­gi sędziemu jest naprawdę aż tak ważne? Od kiedy to przejmujesz się swoją karierą?

— Sędziowie nie mają na szczęście żadnego wpły­wu na nasze kariery, inaczej rzeczywiście lepiej było­by trzymać się z dala od tej sprawy i iść do najbliższe­go salonu masażu.

— Nie pozwalaj sobie!

— No to muszę chyba ciągnąć to dalej. Nie chodzi o to, żebym się bez tego nudził. Teraz już nie. Miasto oferuje to i owo. Ale rozbudzono moją ciekawość.

Eryka sięgnęła pod poduszkę.

108


— Chcesz wziąć z sobą tego małego Buddę? Może ochroni cię przed następstwami ciekawości.

— Na razie go zatrzymaj. Znam kogoś, komu bar­dziej by się przydał. A więc pilnuj go.

9

To było straszne! W ogóle nie wiem, jak przeżyłem. Głód to piekło! Zdaje ci się, że nie masz już głowy. W jej miejscu jest tylko głęboka dziura. Nie wiesz też, czy masz ręce i nogi. Ale ponieważ czujesz bóle, mu­sisz jeszcze żyć. Aż przestanie docierać do ciebie na­wet ból. Wtedy łamiesz się wewnętrznie. Nie masz już związku ze sobą. Może nawet zdajesz sobie jeszcze sprawę z tego, że jęczysz i krzyczysz, ale masz też uczucie, że to wcale nie jesteś ty. Dlatego też nie czu­jesz, że umierasz. To przecież nie ty. Ty sam stoisz obok siebie, a bóle stały się tobą. Czysty obłęd. Chcesz się ruszyć, pójść .w miasto, postarać się zdo­być działkę — ale nie możesz się już ruszyć. Czekasz, aż to wszystko się skończy, a jednocześnie wiesz je­szcze, że nic nie może się skończyć bez towaru. Ale... Błędne koło.

W którymś momencie musieli mi pomóc. Nie dotarło do mnie nawet, kto to był. Ktoś założył mi opaskę na ramię... Jeżeli już raz byłeś high, nigdy nie pozbę­dziesz się tego uczucia. To prawie pół efektu. Wiesz, że zaraz przyjdzie wyzwolenie. Bóle znikną lada chwi­la. Znowu znajdziesz się na górze; będziesz jednoś­cią.

Nie wiem, co mi wstrzyknęli. Ale musiał to być nie­samowicie dobry towar. Znowu jestem high. Tak na­prawdę high, po raz pierwszy od dawna.

Nawet postawili koło mnie jedzenie. Muszę spróbować wmusić

109


w siebie chociaż trochę tych śliskich klu­sek i sosu. Pewnie od razu wszystko zwymiotuję. Nor­malna rzecz. Masz to, czego naprawdę potrzebujesz, i twój organizm nie chce już nic więcej. Trzeba to jed­nak jakoś przezwyciężyć. Muszę odzyskać energię.

Kluski wyglądają jak długie, białe robaki. Obrzydli­we. A czerwony sos jest jak krew... Może pójdzie, jak zamknę oczy. Żeby zjeść chociaż połowę. Chociaż garść. Gdyby hera nie działała tak na żołądek. Kluski prześlizgują mi się między palcami. Żołądek ich nie chce. Ale musi, bo ja chcę stąd wyjść! Po mieście łazi mój stary. Muszę go dostać. Zabiję go. Tu nie jest nie­tykalny. Tutaj... Zacisnąć zęby. Utrzymać jedzenie w środku. Przełknąć. Akurat teraz musiałem wpaść w ten dół... Jakoś poszło. Mogę się nawet poruszać.

Dali mi superstrzał. Kto wie, co to było. Wydaje mi się, że przepełnia mnie siła. Taki stan może utrzymać się przez dwie do trzech godzin. W tym czasie muszę znaleźć starego. Potem wszystko zacznie się od nowa. Możliwe, że tym razem będzie to już koniec. Nie pomogą mi drugi raz. No i co z tego? Obydwaj skoń­czymy w Bangkoku. Stary i ja. Mnie już i tak nic nie może się stać. Nie dostanę towaru. Tutaj nikt nie współczuje ćpunowi... Ambasada? Wystawią mnie do wiatru. Albo gliny zwiną mnie jeszcze przed ambasa­dą. Przecież jej pilnują.

Bomba! Stoję! Czuję się świetnie. Trzeba to wyko­rzystać. Potem niech sobie ze mną robią, co chcą. I tak to już do mnie nie dotrze. Czy będę jeszcze w sta­nie cieszyć się z tego, że stary nie żyje?

Zamknęli mnie w tej cholernej budzie. W pokoju dla umierających, jak nazywają tę dziurę. Można tu miesz­kać za darmo, aż człowiek przeniesie się na tamten świat. Ale na razie zjechałem jakoś ze ślepego toru. A drewno jest zbutwiałe. Wystarczy kopnąć. Jeszcze raz... Tak.

110


Słońce świeci za jasno. Ale jestem na dworze. Mam nadzieję, że w kranie będzie woda. Albo w ogóle nie ma wody, albo akurat Chińczyk ją zakręcił... No, nawet woda jest. Mogę przynajmniej zmyć z rąk ten czerwo­ny sos. Wygląda jak krew. Prawdziwej krwi nie zdążę już pewnie zmyć. Wyglądam chyba jak ostatni włóczę­ga. Ale teraz to bez znaczenia.

Jeszcze 20 bahtów. Mogę za nie trzy razy przeje­chać przez miasto autobusem. Normalnie jeżdżę na gapę. Uwieszam się na zewnętrznych stopniach. Będę nawet musiał pojechać na gapę. Potrzebuję tych 20 bahtów, żeby kupić porządny nóż. Dostanie nim w ten swój tłusty brzuch. Zakłuję go jak świnię.

Ale teraz jazda stąd. Zdaje się, że i tak jestem ostat­nim lokatorem. Wcześniej urządzali obławę przynaj­mniej co drugą noc. Nawet to przestało się opłacać. Dziura przestała ich interesować... Doc to jednak snob. Delektuje się pobytem w tej melinie jak dziecko milionera kawałkiem chleba z margaryną, który dosta­nie od dozorcy. Jak będzie miał dość, pociągnie dalej. Jako lekarz może jechać wszędzie. Im uboższa okoli­ca, tym bardziej potrzebują lekarza. Żeby w zamian za swoje wysiłki poodkurzał sobie ich antyki... Dla niego wyciągną z wiejskiej świątyni wszystko, co będzie mógł dobrze opchnąć. A Tramp pasożytuje u jego boku. Zdaje się, że pojawiła się jeszcze dziewczyna. Ciekawe, czego tu szuka. Ktoś dał jej kompletnie prze­starzały adres. „Thai-Sun-Hotel” wyszedł z mody.

Teraz w drogę! Tam niedaleko siedział pucybut, a zarazem łatacz obuwia. Minidealer i ostatnia pomoc w najtrudniejszych przypadkach. Nie ufam temu face­towi. Zdaje się, że siedzi tu, żeby nas pilnować. Na wy­suniętej placówce. Założę się, że to on daje bossom znać, kiedy już czas wycofać kogoś z obiegu. Już kilku walnęło sobie w „Thai-Sun” złoty strzał. Na pewno nie­dobrowolnie. Myślę, że na koniec dają coś człowiekowi, żeby go załatwić. A ja byłbym następnym kandyda­tem.

111


Skręcić na rogu ulicy. Teraz do stacji Makasan. W rozgardiaszu na dworcu nikt nie zwróci na mnie uwagi. I siedzi tam sporo handlarzy. Któryś z nich na pewno będzie miał nóż.

Jeżeli dobrze znam tego wieprza, to kupił sobie bilet na najtańszy lot. Jest za skąpy, żeby chociaż raz po­rządnie wydać na coś pieniądze. Mieszka pewnie też odpowiednio tanio. Mimo to nie uda mi się przeczesać wszystkich hoteli, które wchodziłyby w grę. Przecież nie wiem nawet na pewno, czy to w ogóle był on. Wła­ściwie sprawa wygląda na beznadziejną. Równie do­brze mógłbym usiąść na rogu i czekać, aż pojawi się jeszcze raz. Szanse są równe zeru. Przypuszczam, że nie wyłazi z salonów masażu. W Bangkoku jest ich coś około dwóch tysięcy. Lepiej spróbować w hotelach. Na oko w mniej więcej dziesięciu. Prawdopodobnie zresz­tą nie powiedzą mi, czy mieszka u nich niejaki doktor Hanns Überlender. Nie stać mnie przecież na to, żeby podsunąć im banknot. Mógłbym najwyżej zatelefono­wać. Ale wtedy nie starczy mi forsy na nóż.

Najpierw nóż. Możliwe, że on nagle stanie przede mną, a wtedy będzie mi potrzebna broń. Niech sobie potem robią ze mną, co zechcą. Może nawet nikt się nami nie zainteresuje. Sprzeczka między białymi; tu w takich sytuacjach odwraca się po prostu wzrok. Tu umieją odwracać wzrok. Istnieje nawet pewna mała szansa, że wyjdę z tego cało. Na razie. Bo mimo wszy­stko nie pociągnę długo.

Właściwie powinienem usiąść cicho w jakimś kącie i delektować się tym uczuciem, póki jeszcze trwa. Uczuciem, jakie daje ostatni strzał.

Nóż jest ważniejszy. Zobaczymy, czy ktoś sprzeda mi tu stary nóż. Ale przedtem będzie go musiał nao­strzyć. Nie chcę, żeby skończyło się tylko na zadraśnięciu starego. Ma umrzeć.

112


Na miejscu. Żeby nie mo­gli pocerować go do kupy gdzieś w jakimś szpitalu. Za często miewał szczęście. Trzeba z tym skończyć.

Charly pokręcił głową.

— Dzisiaj nie. Dobrzy klienci. Wycieczka do Pattaya.

— Czy to zajmie cały dzień?

— Mam na nich czekać. Wieczorem chcą ze mną wracać. — Charly strzepywał ścierką kurz z przedniej szyby.

— Muszę szukać chłopaka — powiedział Katenkamp. — Dzisiaj! Jutro nie będę już miał czasu.

Charly w dalszym ciągu zajmował się samochodem.

— Dzisiaj nie da rady.

Próby przekonywania go mijały się z celem. Katenkamp podejrzewał, jaka jest tego przyczyna. Organi­zacja postanowiła skierować bieg spraw w inną stronę. Fakt, że Charly odmówił mu szoferowania, był uprzej­mą formą powiadomienia go, że nie pozwolą dłużej zaglądać sobie w karty. Postanowili załatwić sprawy inaczej. Albo już je załatwili.

— Jutro? — spytał Katenkamp. Jutro Eryka będzie zdrowa. Jutro zacznie się program urlopowy. Dla nie­go jutro będzie już po całej aferze.

— Może — mruknął Charly pod nosem.

— A nie może pojechać jakiś kolega? — Zadał to pytanie, chociaż nie oczekiwał odpowiedzi. Charly otrzymał instrukcje. Nie informowano go o układach, a jeżeli przypadkiem je znał albo się ich domyślał, nic nie mówił. Wystarczyła mu pocięta opona.

Wokół nich zaczęli tłoczyć się inni taksówkarze. Kil­ka zdań, jakie wypowiedział Charly, ustawiło ich na powrót w pozycji wyczekiwania. Ale już wiedzieli, że w powietrzu wisi interes.

113


Ten człowiek zajmuje wśród nich szczególne miejs­ce, myślał Katenkamp. Bez niego niczego się nie zała­twi. Dotarłem do granicy, której nie powinienem prze­kraczać. Boy już na pewno doniósł, komu trzeba, że byłem w pokoju Überlendera. Rutynowy meldunek. Chcieli przecież, żebym zamienił heroinę Überlendera na cukier puder; inaczej nie dostarczyliby opakowań. Ale nie dopuszczają mnie do chłopaka. Chyba zamie­rzają zająć się nim sami.

— O której jedzie pan do Pattaya?

Charly odpowiedział nieokreślonym ruchem dłoni.

— Przepraszam — rzekł Katenkamp. — Byłem niegrzeczny.

Charly nie zareagował.

Co teraz? Nie warto było próbować szczęścia z in­nym taksówkarzem. Z jednym z tych, którzy stali przed hotelem. Charly natychmiast poinstruowałby go, by unikał pewnych dzielnic. A kierowca trzymałby się tej instrukcji.

— Mieszka w „Hotel Queen”. Średniej klasy buda przy New Petchburi Road — oznajmił Doc. — Trochę hotel, trochę burdel. Akurat odpowiednia mieszanka dla grubasa.

— I co dalej? — spytała dziewczyna.

— Na razie nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że czasu zostało niewiele. Ta krowa pilotka powiedziała mi, że on jutro leci do Singapuru. Albo do Manili.

— Na Singapur będzie potrzebował pieniędzy — stwierdził Tramp. — A więc warto spróbować. Musimy dobrać się do faceta.

— Z jakim argumentem? — Doc przysiadł w cieniu muru pałacowego.

— W końcu dał mi truciznę. — -Dziewczyna przysia­dła obok Doca.

114


— Nie udowodnisz mu tego... Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje.

— My... Złapiemy faceta i nakładziemy mu po pys­ku. — Tramp wymierzył pięścią cios w powietrze.

— A on zupełnie się tym nie przejmie — odparł Doc — ponieważ poza bajkami naszej panienki nie mamy żadnych dowodów.

— Ale... — powiedziała dziewczyna.

Doc wywrócił oczyma.

— O tobie możemy zapomnieć. Będzie twierdził, że nigdy cię nie widział.

— Ale przecież dał mi...

— Naturalnie, że ci dał. A jak myślisz, dlaczego się zmył? Dobrze widziałem, jak cię obserwuje. Tylko że to za mało.

— W każdym razie zaniepokoił się —- uznał Tramp. — Ja już załatwię resztę.

— Nie w twój prymitywny sposób — powiedział Doc. — Ten typ zacznie zaraz wołać policję. Przecież na to wygląda. Musimy zagnać go w kozi róg metodą psychologiczną, i to tak, żeby nie żałował potem pie­niędzy za uwolnienie.

— W takim razie nie siedź tu — napierał Tramp. — Zrób coś.

— Mamy jeszcze pół dnia i całą noc. Wiele może się zdarzyć. — Doc wstał, nie odrywając pleców od muru. — Myślę, że zwojujemy najwięcej, jeżeli dobie­rzemy mu się do skóry razem z chłopakiem. To posku­tkuje.

— Nie możemy ciągnąć go z sobą — zaprotestował Tramp. — To byłby istny kondukt pogrzebowy.

— Nadaje się jeszcze, żeby go pokazać... Wyobraź sobie, że wyprawiłeś kogoś na tamten świat. W każ­dym razie tak sądzisz. I nagle okazuje się, że ten ktoś żyje. Zwariowałbyś chyba.

115


— No, jeżeli tak to widzisz... — Tramp wzruszył ra­mionami.

— A co robimy potem? — spytała dziewczyna.

— Potem mamy rozmaite możliwości. — Doc pod­niósł rękę. — Najpierw musimy wrócić do naszego luk­susowego hotelu.

— Miejmy nadzieję, że on tymczasem nie odwalił kity — mruknął Tramp.

Mam nóż Właściwie tylko kawałek stali. Ale tak oszlifowany, że jest cholernie ostry. Szczególnie czubek. Przebije wszystko. Za to jestem teraz kompletnie goły. Ale dobrej myśli. Jeszcze wciąż... Zegarek już dawno zamieniłem na towar... nie mogę sprawdzić, ile mi zo­stało czasu. Muszę zdać się na wyczucie. Jak tylko znów zacznę myśleć o herze, stary stanie mi się obo­jętny.

Muszę go szybko odnaleźć. Inaczej nie można wy­kluczyć, że zapomnę o całym tym świństwie, jeżeli sta­ry załatwi mi działkę. Jeszcze dam mu pisemne oświadczenie, że sobie to wszystko zmyśliłem... Mam diabelnie mało czasu.

Mógłbym pójść do Immigration Office. Muszą tam mieć jego kartę wjazdową z adresem hotelu. Tylko, że nie kiwną palcem, żeby ją wyszukać. Chyba że za gru­bą łapówkę. A komuś, kto wygląda tak jak ja, każą naj­pierw okazać paszport. I już mnie mają. Widzę teraz, że wydałem ostatnie bahty na próżno, po prostu na próżno. Gdyby stary o tym wiedział, pękałby chyba ze śmiechu! Przecież jego zdaniem zawsze byłem fajtłapą. Marzycielem, który nie umie rozpychać się łokcia­mi, rozfantazjowanym mięczakiem z długimi włosami. Gdyby mnie teraz zobaczył.

Istnieje pewna mglista możliwość. Na Silom Road jest biuro Neckermanna. Powinni mi powiedzieć, czy w Bangkoku

116


przebywa niejaki doktor Hanns Überlender. Jeżeli nie przyjechał z wycieczką Neckermanna, znowu znajdę się na lodzie. Ale mogę spróbować. Zobaczymy, czy przyleciał tym ich seks-samolotem. Je­żeli tak, to nim nie wróci. Mogę mu to zagwarantować. Najpierw na Silom Road. Zdaje się, że ten autobus tam jedzie. Nieźle nabity. Na stopniach wiszą już jacyś ludzie. Dowieszę się do nich. To głupie, ale moje poło­żenie ma jedną zaletę: nie muszę obawiać się kieszo­nkowców.

— Nie ma go! — Tramp oderwał od drzwi komórki pękniętą deskę. — Wszystko tu się sypie... — Kopnął we framugę. — Kompletnie zbutwiałe. Nawet dziecko mogłoby stąd wyjść. Popatrz tylko na ten szajs!

— Nie rozumiem — Doc pokręcił głową. — On praktycznie był już na wykończeniu.

— Widać nie. Drzwi wyłamano od wewnątrz — stwierdził Tramp. — A więc wydostał się bez obcej po­mocy. Wystawiłeś chybioną diagnozę. Zwiał nam.

— Na to wygląda — powiedział Doc. Wsadził głowę przez drzwi do wnętrza komórki. — Wcale mi się to nie podoba. Ktoś nawet postawił przy nim jedzenie.

— A więc to dzięki temu odzyskał siły. Rozumiesz coś? Od kiedy podają tu jedzenie do pokoju.

— Nie chodzi o jedzenie. Ktoś musiał wstrzyknąć mu działkę. Nabuzowali go.

— Nie bredź! — zezłościł się Tramp. — W tym kraju nikt niczego nie rozdaje. A już na pewno nie rozdaje hery.

— Wyjątki potwierdzają regułę — stwierdził Doc la­konicznie. Nerwowo rozejrzał się po podwórzu. — Coś tu nie jest w porządku. Ciekaw jestem, co oni mu dali — i kim ci „oni” byli. Po normalnej działce spałby słodko i nie myślałby nawet o ucieczce.

117


— Może spytamy gospodarza, czy czegoś nie zau­ważył. A może to on sam? Kto jeszcze ma klucz do kłódki?

— Jakiego gospodarza? Widziałeś go w ciągu osta­tnich 24 godzin? Możliwe, że już siedzi w pudle. Daw­no powinien się tam znaleźć. Albo rzucił całą tę budę. Czuję się tu jak w domu zadżumionych. Zdaje się, że o tej dziurze zapomniał cały świat.

— Zgadza się — powiedział Tramp. — Jakbyśmy mieszkali w domu przygotowanym do rozbiórki.

— Śmierdzi mi to wszystko.

— Mnie też.

— Zjeżdżamy stąd. Kto wie, kiedy zjawią się gliny.

Tramp nie spuszczał wejścia z oczu. Małymi kroka­mi przemierzał czworobok podwórza.

— To jakaś lewa sprawa — powiedział Doc. — Naj­pierw chcieli chłopaka zamordować, a teraz nagle znikł. Wygląda na to, że był żywy.

— Może to było zaaranżowane. Wyważyli drzwi już po wszystkim.

— Może — powiedział Doc. — Tylko dziwne, że dzieje się to akurat w momencie, gdy zaczynamy do­bierać się do skóry jego staremu.

— Ta sprawa mi śmierdzi. — Tramp doszedł aż do wyjścia.

— Wysiadasz?

— O tym nie ma mowy. Ale...

— Ja bym jeszcze nie rezygnował — powiedział Doc. — Właściwie dopiero teraz robi się ciekawie.

— Ty to masz nerwy!

— Przyjrzyj się wszystkiemu spokojnie. Wcale nie mamy pewności, czy ten gruby jest jego ojcem.

— To wszystko jedno. Nie chciałbym wpaść.

— Jak to? — Doc szedł obok Trampa. — Popełni­liśmy jakieś wykroczenie? Co takiego zrobiliśmy? Zwiedziliśmy sobie pałac królewski. Nic więcej.

118


— Jeżeli tak to widzisz...

— Tak to widzę. Widzę też, że mamy do czynienia z dość typową sytuacją. Znowu jakiś stan/ wyprawił się w drogę, by szukać swego marnotrawnego syna.

— A więc... — Tramp złapał się za czoło. — A więc to takie typowe, że ktoś podrzuca truciznę własnej la­torośli?

— Oszukali starego.

— Bzdura. To przecież nie jest normalne, że facet znalazł swego syna i więcej się tu nie pokazał. Jeżeli to jego syn; sam właśnie mówiłeś...

Doc zaśmiał się histerycznie.

— Ależ z nas idioci! Ta mała zrobiła z nas durniów.

— Nie zrobiła — zaprzeczył Tramp. — Trucizna była prawdziwa.

— Tak — przyznał Doc. — Ale stary nie. Po prostu pokazała nam jakiegoś gościa i...

— To dlaczego on tak się zdenerwował?

— Skąd mam wiedzieć? Nie trzeba było puszczać tej małej. Wie, gdzie on mieszka. Zdechnę chyba ze śmiechu. Jeżeli zdążyła już załatwić interes bez nas. Tylko dlatego, że nie chciałeś dzielić przez trzy.

— I co teraz?

— Usiądziemy sobie w „Queen”, w coffee-shopie. Nikt nie może nam tego zabronić. Wpuszczą nas. Całe szczęście, że nie mieszka w „Oriencie”.

— Tam nie wpuściliby także i małej. Nie wygląda dużo lepiej niż my.

— Tylko zdaje się, że jest sprytniejsza — mruknął Doc.

Mogę usiąść w „Queen” i czekać, czy staruszek się nie pojawi. Tamci dwaj chcą od niego pieniędzy. Może mi coś da, kiedy powiem, że siedzą mu na karku. Ten Doc! Nigdy w życiu nie był lekarzem. Pracował kiedyś jako pielęgniarz i wyleciał, bo podprowadzał lekarstwa.

119


Włóczy się od tego czasu po świecie, podając się za doktora. Słyszałam o nim już w Sri Lanka. Robi też w antykach. Ma kupców w Niemczech. Takich, którzy nie pytają, skąd pochodzą dostawy. On sam jest małą rybką. Łapie się tylko za takie interesy, żeby z nich wy­żyć. Tramp mi to potwierdził. Ci dwaj to drobni kombi­natorzy. Inaczej nie musieliby zagrzebywać się w „Thai-Sun”. Facet, który dał mi ten adres, musiał nie mieć piątej klepki. To chyba ostatnia dziura w całej wschodniej Azji. Ląduje się tu dopiero wtedy, gdy jest się już prawie na dnie. A co ze mną? Nie jestem jesz­cze całkiem na dnie. Mam ważny bilet na lot powrotny z Manili. Holger też. Musimy tylko dostać się do Manili. Nie powinniśmy się byli rozstawać albo to ja powin­nam jechać z nim do Ayuthia. Wracamy do Mona­chium, najszybciej, jak się da. Tajemnice Azji? Upał, bród i nędza. Żaden globtroter nie dotrze do tych taje­mnic. A już na pewno nie kobieta. Sprawy, które są tu grane, zrozumiesz tylko wtedy, jeżeli się tu urodziłeś, i pod warunkiem, że chodziłeś do szkoły. Inaczej Azja cię zniszczy.

Staruszek oznacza dla mnie pewną szansę. Muszę tylko zaserwować mu odpowiednią historię. Nie szan­taż. Tamci dwaj już o tym pomyśleli. Ale mnie nie chcą odpalić nawet marnej marki. Pakują się do taksówki i jazda. Typowe. Ani śladu solidarności. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Doc wykolegował jeszcze i Tram­pa.

Staruszek mieszka w „Queen”. Może go przeko­nam, że nie musi się mnie obawiać. Kompletnie nie znam się na truciznach. Kto wie, co za numer wykręcił wtedy Doc. Zresztą wcale mnie to nie interesuje. Chcę tylko ostrzec starego, że ci dwaj zamierzają go obro­bić. Przy takiej okazji nie powinien właściwie żałować pieniędzy. Ale łatwe to nie będzie. Przede wszystkim powinnam go przekonać, że nie musi się mnie bać.

120


Nie może się zdenerwować, inaczej da gdzieś nura albo każe wyrzucić mnie z „Queen”.

Najpierw muszę się tam dostać. Taksówka odpada. A systemu kursowania autobusów jeszcze nie opano­wałam. To głupio nie rozumieć ani słowa w tutejszym języku i nie móc nawet przeczytać, dokąd jedzie auto­bus. Gdyby był ze mną Jurgen. Jakoś mi go żal, mimo że na szlaku nie można pozwalać sobie na współczu­cie. Zbyt wielu jest takich, którzy idą na dno. Nie można im współczuć, bo pociągną cię z sobą.

Po prostu zapytam policjanta, gdzie jest hotel „Queen”. Wobec kobiet bywają uprzejmi. Nie muszę się bać, bo nic nie biorę. Zwrócę się do któregoś z tych policjantów od turystów. Przynajmniej rozumieją, co się do nich mówi.

Sami Niemcy i Arabowie. To straszne, co tu się wy­prawia. Normalny targ mięsny. Nawet nie myślałam, że to aż tak. A co musi dziać się wieczorami? Żadna z tych dziewczyn nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Co się z nich zrobi później? Rzeczywiście, kobieta może tu stać się feministką. Aż trzy dziewczyny zaj­mują się jednym Arabem. A on mimo to gapi się wciąż w moją stronę.

Czy aby staruszek naprawdę tu mieszka? Gdybym znała jego nazwisko, mogłabym zapytać w recepcji. W końcu okaże się jeszcze, że mieszka gdzie indziej. I będzie po sprawie. A poza tym ci dwaj gotowi się tu pojawić — wtedy dopiero będę załatwiona.

Ten Arab chyba mnie zje. Blondynka, młoda i sa­ma — oni zaraz widzą w tym zachętę. Daj sobie spo­kój. Dla odmiany przespałbyś się z białą kobietą. Nie, nawet nie za pieniądze. Tak nisko jeszcze nie upa­dłam. Coś takiego nie zdarzyło mi się podczas całej tej rajzy. Gdyby w Bombaju nie podprowadzili mi forsy, w ogóle by mnie tu nie było. Nie wylądowałabym wtedy…

121


Halo! Idzie! Otwiera drzwi do coffee-shopu przed ja­kąś kobietą. To jedna z ich grupy. W pałacu królews­kim ubrana była w długie czarne spodnie. Chyba pró­buje dobrać się do niego. Nie może być jego córką, chociaż niewiele brakuje... Siadają przy stoliku koło drzwi. To wszystko nie układa się zbyt korzystnie. Przecież nie przysiądę się do nich. Zdaje się, że nie jest nim zachwycona. Dlaczego sobie nie odpuści? Ach, zostaw go! Po prostu odejdź...

Chyba oszaleję. Oni są małżeństwem. Obydwoje mają obrączki. Obrączki, które stąd wyglądają na iden­tyczne. Cholera! Na pewno będą siedzieć razem przez cały czas, a mnie nie uda się go zaczepić. Tak to nic z tego nie będzie... Rozpoznał mnie. To już coś. Ale przecież nie może do mnie podejść, zostawiając ją przy stoliku. Mrugnę do niego i pójdę do hallu. Zoba­czymy, czy pójdzie za mną, czy też da nogę. Nie ma innych możliwości. Właściwie powinien przyjść. Na pe­wno się boi, że opowiem coś jego żonie. Ona z pewno­ścią nie wie, że mąż targa z sobą narkotyki, a może i truciznę... Zdenerwował się. Jasne, domyśla się chy­ba, że nie trafiłam tu przypadkiem. W takim razie może się spodziewać, że chcę wyciągnąć mu z kieszeni parę banknotów. Inaczej nie siedziałabym w hotelu, lecz od razu poszłabym na policję.

Spokojnie. Dziewczyna chce tylko forsy. Inaczej nie siedziałaby w hotelu, lecz od razu poszłaby na policję. Wcale niegłupia, jak na swój wiek. Śmieszne to wszys­tko. Chcą mnie szantażować. Nie, to absurd. Pozby­łem się współwiedzącego. A za to nabawiłem się współwiedzącej. Szantażystki. Nie ze mną takie nu­mery, panienko. Przypadkiem wiem, jak sobie radzić z szantażystami. Ale zawsze możesz spróbować. Cie­kaw jestem, od czego zaczniesz. Tylko pospiesz się.

122


Niedługo lecę dalej, do Manili. Do tego czasu muszę cię trochę zmylić, żebyś nie poszła na policję. Na co mi dalsze komplikacje? Już ty sama jesteś komplikację. W pewnym sensie to nawet dobrze, że się pokazałaś. Na pewno chcesz mi powiedzieć, że Jurgen nie żyje. Na co umarł — tego nie możesz wiedzieć. Nie zniósł dobrego towaru. Na czymś takim nie da się oprzeć szantażu.

— W ogóle mnie nie słuchasz. Potrafisz powie­dzieć, o czym przez cały czas mówiłam?

— Wybacz. Rzeczywiście byłem myślami gdzie in­dziej.

— Można zapytać, gdzie?

Überlender zaśmiał się ze sztuczną serdecznością.

— To moja mała tajemnica.

— Mam nadzieję, że ta tajemnica była zdrowa. Chociaż nie mogę sobie wyobrazić... Ale podobno zmiana koloru skóry potrafi czasem działać cuda.

— Mówisz rzeczy niesmaczne.

— Każdy myśli sobie to i owo.

— Tak, ja właśnie sobie myślę.

— Można wziąć w tym udział?

— Wtedy nie byłaby to tajemnica. — Bawił się za­palniczką. — No cóż, zdradzę ci chociaż połowę. W pewnym sklepie widziałem coś dla ciebie. Chciał­bym to kupić jeszcze przed wyjazdem. Jakby w cha­rakterze pocieszenia za to, że zostawiłem cię samą w Grand Palace.

Brigitta Überlender uniosła brwi.

— Dla mnie? Musisz mieć mocno nieczyste sumie­nie. A twoje zachowanie w Grand Palące wcale mnie nie zaskoczyło. Za tym tkwi chyba coś więcej.

— Nie umiesz myśleć innymi kategoriami?

— Z trudem mi to przychodzi — powiedziała lakoni­cznie. — A co do tajemnicy... Nie wiem, czy można tu wymieniać nabyty towar.

123


— Dopilnuję tego.

— Niespodzianka nie będzie mniejsza, jeżeli weź­miesz mnie z sobą.

W żadnym razie nie może ze mną iść. Muszę wy­prowadzić dziewczynę z hotelu. Siedzi w hallu. Jesz­cze tego brakowało, żeby Brigitta zobaczyła, jak z nią rozmawiam. Natychmiast dopadnie mała i zacznie ją wypytywać. Dziewczyna musi zniknąć z pola widzenia. Potem może coś kupię. Mają tu sporo sklepów z biżu­terią. Głupi i niepotrzebny wydatek. Dając jej prezent przyznaję, że mam nieczyste sumienie. Ale wszystko jedno. Biżuteria nie traci na wartości. Ten prezent może spokojnie trochę kosztować. Jutro znów będzie mój. Postaram się, żeby od razu trafił do mojej walizki. Na pewno najpierw zarekwirują jej cały bagaż. Kto wie, co przepadnie przy okazji. Najlepiej w ogóle nic nie kupować. Ale mam jeszcze czas na decyzję. Naj­pierw muszę się stąd zerwać. Może do „Orientalu”. Podobno to najlepszy hotel świata. W takim razie i ja będę w nim mieszkał. A poza tym nie wpuszczają tam chyba byle kogo. Trzeba przecież znaleźć jakieś miej­sce, gdzie miałbym trochę spokoju, Wykołuję tę dziew­czynę. Jeżeli w ogóle odważy się zaczepić mnie w hal­lu.

— Wygląda na to, że borykasz się z głębokimi my­ślami.

— Czasem warto przemyśleć pewne rzeczy. Jakie masz plany na czas, gdy ja będę wydawał pieniądze?

— Coś tam wymyślę Nie martw się. Bangkok jest także miastem dla kobiet.

— Nie bardzo umiem to sobie wyobrazić. Ale jeżeli tak mówisz... — rzekł Überlender. — Podpiszesz ra­chunek?

— Naturalnie.

— To na razie. — Wyszedł z coffee-shopu i skiero­wał się ku recepcji.

124


Obok niego jakiś Austriak przeliczał w obecności ka­sjera plik szylingów do wymiany, i czynił to ze ślama­zarną dokładnością.

Überlender niecierpliwie stukał w teakowy blat lady. Kątem oka obserwował dziewczynę.

Austriak podobnie dokładnie przeliczał bahty.

Dziewczyna odczekała, aż Überlender zrealizuje kil­ka czeków podróżnych, potem zebrała się, wstała z fo­tela, przeszła przez hall i stanęła obok niego.

— Dzień dobry, jak się pan miewa?

Überlender odwrócił się do niej plecami i liczył pie­niądze.

— Już mnie pan nie poznaje? — spytała głośno. —
Widzieliśmy się przecież przed „Thai-Sun”.

Überlender odwrócił głowę.

— Nie tutaj! — syknął przez ramię.

— Dlaczego nie? — Dziewczyna próbowała uda­wać swobodę. Nie bardzo jej to szło. Musiała odchrzą­knąć. — Ma pan nieczyste sumienie?

— Za pięć minut będę w barze naprzeciwko. Z pra­wej strony, obok krawca — szepnął Überlender, wsu­wając banknoty tajlandzkie do kieszeni.

Dziewczyna podeszła do niego blisko.

— Musi pan przyjść. Wiem coś. To może być dla pana ważne. Nie będę czekać dłużej niż pięć minut.

— Przyjdę — powiedział Überlender cicho. — Może pani być pewna. — Rozejrzał się po hallu. — Ale teraz już nie rozmawiajmy. — Przemierzył hall szybki­mi krokami. Nie czekał na windę, lecz wbiegł na górę po schodach.

— Zna pani mego męża? — spytała Brigitta Überlender.

— Jak to? Ja...

Brigitta Überlender uśmiechnęła się z wyższością.

— Zawsze zaczepia pani obcych mężczyzn?

Dziewczyna otarła z górnej wargi krople potu.

125


— Pomyliłam go z kimś. Wzięłam za kogoś innego. Bardzo mi przykro.

— Wcale nie musi być pani przykro. Każdy może się pomylić. — Brigitta Überlender położyła dłoń na ra­mieniu dziewczyny. — Chyba nie ma pani wprawy w kłamstwach.

Dziewczyna uwolniła ramię.

— Ja...

— Powinnyśmy porozmawiać gdzieś w spokoju. Była pani kiedyś w „Orientalu”? Wypijemy razem her­batę? Myślę, że byłoby to dla pani miłe urozmaicenie.

— Niestety — powiedziała dziewczyna. — Jestem umówiona.

— Proszę iść ze mną. — Brigitta Überlender wzięła dziewczynę za rękę. — On pani nie ucieknie. Mężczy­źnie nie zaszkodzi, gdy trochę poczeka. Zafundujemy sobie odrobinę luksusu i porozmawiamy jak kobieta z kobietą.

Katenkamp odstawił torebkę Diora na półkę. Tania imitacja. Ze zgięć stwardniałej skóry odpadał już la­kier.

— Nie? — spytała sprzedawczyni z kiosku z pamią­tkami.

— Za droga.

— Zapytam szefa. Może zrobi inną cenę.

— Nie trzeba. Mamy czas jeszcze jutro. — Wziął do ręki małego Buddę z mosiądzu. Jego szerokie oblicze zdobił krzywy uśmiech. Figurka wyglądała tak, jakby robiła do niego minę.

O czym rozmawiała z Überlenderem ta dziewczyna w hinduskiej bawełnianej spódnicy? Nie trwało to dłu­go. Ale i tak najwyraźniej nie było to dla niego przyjem­ne. A z kolei dziewczynie nie było przyjemnie, że poja­wiła się Brigitta Überlender. W pewien sposób dziewczyna robiła wrażenie osoby złapanej

126


na gorącym uczynku.

Katenkamp odstawił uśmiechniętego Buddę na pół­kę.

— Tani — powiedziała sprzedawczyni.

— Może jutro go kupię — odparł Katenkamp. — W nagrodę.

— Po co czekać do jutra?

Katenkamp pogładził Buddę po błyszczącym brzu­chu.

— Najpierw muszę zasłużyć na nagrodę — powie­dział. — I powoli zaczynam rozumieć, jak mam to zro­bić.

Sprzedawczyni patrzyła na niego, nic nie rozumie­jąc.

Początkowo Überlender próbował spławić dziew­czynę. Bez skutku. Potem pobiegł schodami na górę. Ale wydawało się, że dziewczyna zamierza na niego czekać. Albo może tak się umówili. I wtedy zjawiła się Brigitta Überlender. Po prostu uprowadziła opierającą się dziewczynę.

Ja też bym tak zrobił, myślał Katenkamp. Ta mała wygląda na osobę ze środowiska narkomanów. Może nawet była z synem Überlendera. A wtedy... W każ­dym razie opłaca się mieć ją na oku. Skoro Charly lub jego mocodawcy nie byli skłonni zaprezentować mu chłopaka, może dziewczyna będzie mogła w tym po­móc. I natychmiast trzeba zacząć obserwację Überlendera.

W tej chwili Überlender był chyba nawet ważniejszy. To, co miała do powiedzenia dziewczyna, mogła po­wtórzyć mu Brigitta Überlender... Wyszedł z hotelu.

Na zewnątrz czekała zwykła chmara jazgoczących taksówkarzy. Nie było wśród nich Charly'ego.

— Taxi? — Taxi? — Dokąd?

Ile napiwku trzeba było dać w takiej sytuacji?

127


Wyciągnął z kieszeni banknot dwudziestobahtowy.

— Dokąd pojechały przed chwilą te dwie kobiety?

Ktoś wyrwał mu banknot. — „Oriental”.

— Dziękuję. — A więc do „Orientalu”. Brigitta Über­lender zamierzała zainwestować trochę pieniędzy.

Katenkamp przeszedł powoli niedługi odcinek do New Petchburi Road. Aptekarz siedział przed sklepem i przywitał go przyjaźnie.

— Taxi? —Taxi? —Taxi?

Katenkamp spojrzał za siebie. Überlender, czyniąc rękami odmowne gesty, wyzwalał się właśnie spośród grupy taksówkarzy.

Katenkamp miną! właściciela apteki i wsunął się do wnętrza.

— Znowu cukier gronowy?

— Nie, dzisiaj nie.

Überlender dobrnął do ulicy i stanął na skraju chod­nika. Zatrzymała się przed nim taksówka. Niecierpli­wym gestem dał znak, by jechała dalej, i postawił nogę na jezdni. Samochody sunęły obok niego w obie stro­ny po czterech pasach. Nieco dalej na New Petchburi Road wznosił się mostek dla pieszych. On jednak chciał chyba koniecznie przejść przez ulicę właśnie tu­taj. Przy tym ruchu mogło to zająć parę minut.

Po drugiej stronie znajdował się zakład krawiecki, warsztat samochodowy i fryzjer. Obok krawca była maleńka restauracja. Właściwie raczej bar z ustawio­nym przy wejściu rusztem na węgiel drzewny i paroma stolikami z wysokimi stołkami; jedna z tych restauracji, w jakich nigdy nie zasiadają turyści. Czy może Überlender wybierał się do krawca?

Ruch samochodowy zatrzymał się na moment i Überlender zdołał dotrzeć do środka jezdni. Samo­chody jadące w przeciwną stronę przepływały teraz ocierając się niemal o niego.

Zanim udało mu się przejść przez drugą połowę jezdni, minęło

128


znów parę minut. Zdecydowanym krokiem ruszył ku małej restauracji. Stanął w wejściu, najwyra­źniej próbując porozumieć się z właścicielem. Chyba nic z tego nie wyszło, gdyż gospodarz przywołał ski­nieniem młodego chłopaka. Wspólnymi siłami wyjaś­niali coś Überlenderowi; zapewne tłumaczyli mu, że nikt na niego nie czekał.

Katenkamp widział tylko głowy. Czasem, gdy prze­jeżdżały ciężarówki albo autobusy, nie widział w ogóle nic. Aptekarz już się nim nie zajmował.

Überlender chodził po ulicy tam i z powrotem. Za­trzymał się przed wystawą krawca i pokręcił głową, gdy otwarto przed nim drzwi. Potem stanął znowu na brzegu jezdni.

Jak zawsze, kiedy biały stał przy krawężniku, zatrzy­mała się przed nim taksówka. Tym razem Überlender wsiadł i odjechał.

— Próba jazdy za nim nie miała szans. Żaden tak­sówkarz nie zdołałby tu zawrócić i dostać się na prze­ciwne pasy ruchu.

Hanns Überlender znikł, a dziewczyna, z którą naj­wyraźniej był umówiony, siedziała z Brigittą Überlender w „Orientalu”.

Zamiast próbować znaleźć Überlendera, rozsądniej było dołączyć do tych dwóch kobiet.

— Ty, ten typ tam stoi!

Z góry, z mostka dla pieszych, Tramp wskazał na New Petchburi Road, gdzie Überlender, stojąc pośrod­ku jezdni, czekał, aż będzie mógł przecisnąć się przez tłum pojazdów.

— Zdaje się, że tak — powiedział Doc. — Tam przed nami jest „Queen”. Ptaszek chce chyba trochę sobie wyfrunąć. Pofruńmy za nim.

129


— Dziwne, że sterczy tak na ulicy. Dokąd można tu iść? Najwyżej do burdelu. W tej okolicy nie ma nic in­nego.

— Stąd, z góry, możemy to sobie poobserwować — uznał Doc. — Może jest gdzieś stałym klientem.

— Miejmy nadzieję. — Tramp wyszczerzył zęby. — Przynajmniej będzie miał przy sobie pieniądze.

— Dlatego nie zaszkodziłoby podejść trochę bli­żej. — Doc ruszył w lewą stronę, do prowadzących w dół żelaznych stopni. — Przechwyćmy go, zanim je wyda.

— Chcesz zaczepić go na ulicy?

— A gdzie? W burdelu będzie bezpieczny. Gdy na ulicy dwaj biali wezmą trzeciego białego na stronę, nie zainteresuje się tym pies z kulawą nogą. Każdy szef burdelu będzie po jego stronie, bo po nim widać forsę, a po nas nie.

— Coś w tym jest. — Tramp człapał za Docem po schodach. — Zdaje się, że on kogoś szuka.

— Mam nadzieję, że nie dealera. To ludzie, którym lepiej nie psuć interesów.

— Dla mnie może płacić nawet herą. Ale zapłacić musi. Sprawdziłeś już, jakie mamy wydatki?

— Przecież ty tego nie zrobiłeś — powiedział Doc. — Ale uśmiałbym się, gdyby ten gość był kurie­rem.

Tramp zatrzymał się u podnóża schodów. — Wyglą­da dostatecznie nobliwie. Nikt nie będzie szukał u nie­go towaru.

— W każdym razie módlmy się, żeby go nie miał — powiedział Doc.

— Jak to? Masz coś przeciwko towarowi?

— W gruncie rzeczy nie. Ale jeżeli on robi w heroi­nie, nie da sobie w kaszę dmuchać.

— W końcu jesteśmy we dwóch — stwierdził Tramp.

130


— A on ma po swojej stronie rozmaite grube ryby. Nie będę im wchodził w paradę.

— Wysiadasz?

— Chcę się tylko upewnić, czy ta sprawa nie jest dla nas o numer za duża. Nie będę mieszał się w in­teresy organizacji, tyle mogę ci obiecać. Nie nadaję się na topielca.

— Wy, intelektualiści, we wszystkim widzicie pro­blemy. Jazda, bierzemy się za grubego!

— Akurat w samą porę. Wsiada do taksówki.

— Jak tylko odjedzie, łapiemy następną — powie­dział Tramp. — Całe szczęście, że jesteśmy po dobrej stronie ulicy, bo inaczej moglibyśmy sobie nagwizdać.

Śledzą mnie. Znam tych dwóch facetów. Dziś przed południem byli razem z dziewczyną w pałacu królews­kim. Teraz siedzą w taksówce niecałe sto metrów za mną. Zdaje się, że mam pecha. Troje szantażystów za jednym zamachem. Można być dumnym z takiego bi­lansu. Chociaż dziewczyna znikła. To chyba element ich taktyki: wysłać dziewczynę na wabia, a potem po­kazać muskuły. Całe szczęście, że nie czekałem w tej restauracyjce. Dziewczyna miała mnie zaniepokoić, a potem zniknąć. Pojawi się znów w odpowiednim mo­mencie; gra nie może toczyć się bez niej. Potrzebują przeciwko mnie świadka koronnego. Że też po wszyst­kim, co się robi, zostają ślady. Przez to nie udają się zbrodnie doskonałe.

Ale mnie się uda. Poza tym wcale nie chciałem po­pełnić zbrodni doskonałej. Nie mam manii wielkości. Zamierzałem poczynić tylko kroki zapobiegawcze. I udało mi się. Chłopak nie żyje. Zmarł, nie zamęcza­jąc Brigitty swymi podejrzeniami. A to zero, ten cały Katenkamp, nie zdołał znaleźć jego trupa. Nie potrafi odszukać nawet umarłego. Jurgen pewnie już nie

131


żył, zanim w ogóle zacząłem rozmawiać z Katenkampem. Ale za to przyda mi się jako alibi.

W głównej sprawie odniosłem sukces. Teraz jednak może nastąpić parę drobnych utarczek. Jakoś je prze­trzymam. Wszystko się zmieni w chwili, gdy aresztują Brigittę. W pewnym sensie znajdę się wtedy pod ochroną policji. W najgorszym razie dojdzie jeszcze do krótkiej konfrontacji, podczas której będę udawał, że o niczym nie miałem pojęcia. Możliwe, że pozwolą mi pożegnać się z Brigittą. Będę musiał skorzystać z ich propozycji. Potem stanę się wolnym człowiekiem. Tych troje nie przeszkodzi mi w tym. Nie mają w ręku żadnych dowodów.

Szanowni panowie, chcecie wykorzystać sytuację, która pozornie przemawia przeciwko mnie. Ojciec... własnego syna... Nie. Muszę zaprzeczyć stwierdzeniu, że w ogóle przebywałem w pobliżu tego obskurnego hotelu. „Thai-Sun”. Ta wasza młoda dama, szanowni panowie, upatrzyła mnie sobie jako ofiarę, ponieważ wyglądam na zamożnego człowieka. Czysty przypa­dek. A jednak przypadek o tragicznym wymiarze. Je­stem ojcem chłopca, którego śmiercią chcecie mnie obarczyć. Czy panowie są świadomi, jaki to absurdal­ny zarzut? Jestem w podróży poślubnej i przyjechałem do Bangkoku, by szukać syna. A teraz mam być odpo­wiedzialny za jego śmierć? Z jakichże powodów? Mając zamiary, o które panowie mnie posądzają, nie włą­czyłbym w to chyba policji, tak jest, policji...

Nikt nie musi mnie uczyć obrony w sądzie. I nie bój­my się słowa „policja”. Szantażyści darzą policję nie­samowitym respektem. Czasem grożą, że się do niej zwrócą, ale brak im na to odwagi. Nie zabija się dojnej krowy. A już w żadnym wypadku nie wolno jej zabijać przedwcześnie. Sami będą chyba na tyle mądrzy, że odbędą najpierw naradę wojenną. Zanim dogadają się w sprawie dalszego postępowania, mnie już tu nie będzie.

132


Na pewno uda się przetrzymać ich do jutra. Mogę pozwodzić ich perspektywę większej sumy. Im większa suma, tym większa” szansa, że dadzą mi czas. Chciwość będzie kamieniem, o który się potkną.

Jutro już nie uda im się nawiązać ze mną kontaktu. Jeżeli okoliczności ułożą się korzystnie, jutro o tej po­rze będę w Manili. Warto tylko zastanowić się jeszcze, czy nie można zaaranżować sprawy tak, żebym prze­szedł przez kontrolę długo przed Brigittą. Kiedy mnie już odprawią, znajdę się właściwie za granicą. Nie za­trzymają przecież samolotu z powodu jednej przemytniczki narkotyków. Zobaczymy, jaka będzie sytuacja na lotnisku. Jedno, co pewne, to że w momencie jej aresztowania mogę zacząć czuć się wdowcem. De­portacja do Niemiec w ogóle nie wchodzi w grę. Całe szczęście, że tak rygorystycznie egzekwuje się tu przepisy. Bezpardonowo. To nie nasze mięczaki. Nie mówiąc już o wykonaniu kary. Ci Tajlandczycy wiedzą, jak trzeba obchodzić się z hołotą.

A kiedy będą po swojemu obchodzić się z Brigittą, na razie przypadnie mi w udziale zarządzanie jej mają­tkiem, a po niedługim czasie także jej ubezpieczeniem na życie. Mniej więcej za cztery lata. To chyba najele­gantszy sposób pozbycia się człowieka. Trzeba za­dbać, by znalazł się w tajlandzkim więzieniu. Reszta przyjdzie sama.

Ci dwaj wciąż za mną jadą. Ciekawe, czy oni też le­pią się do tych siedzeń z plastyku? Robią sobie niepo­trzebny wydatek. A mógłbym go jeszcze powiększyć. Objazd po Bangkoku i są splajtowani. Nie wyglądają na facetów z forsą. A ja mam pełne kieszenie. Czy mo­żna tu przynajmniej zablokować drzwi? Przy tych cią­głych korkach mogliby dogonić mnie pieszo i wyciąg­nąć z samochodu. Kto wie, jakie mają plany? Najlepiej jechać prosto do „Orientalu”.

To chyba będzie Rajadamri Road. Na Silom Road powiem

133


kierowcy, żeby zawiózł mnie do „Orientalu”. I od razu muszę mu dać pieniądze, żeby zniknąć w ho­telu, zanim ci dwaj zdążą wysiąść. „Oriental” powinien być dla nich niedostępny. Już choćby z powodu cen. Mają puste kieszenie, inaczej nie ciągaliby się tak po mieście. Pewnie mieszkają też w tym przytułku dla włóczęgów. Z pierwszym napotkanym portierem mu­szę załatwić, żeby ich wyrzucili.

Silom Road. Mógłbym też kazać stanąć przy Patpong 1 albo Patpong 2 i spróbować zobaczyć się z moim dostawcą. Ale nie jestem umówiony. W tych krę­gach nie lubią niespodzianek. Niezapowiedziana wi­zyta oznacza dla nich zagrożenie. Inaczej... Oni na pe­wno znaliby środki i sposoby uwolnienia mnie od tych panów. Ci dwaj zakłócają nasze stosunki handlowe. A zakłócenia trzeba likwidować... Chociaż — w ostat­nim czasie zachowywali się wobec mnie z pewną re­zerwą. Jakoś to przeboleję. Osiągnąłem główny cel. W zasadzie już wszystko jedno, czy podwoję porcję w walizce czy nie. Jeżeli, to tylko dla bezpieczeństwa. Moja podstawowa zasada: wyłączyć wszelkie ryzyko! Inaczej zgarnęliby mnie bez trudu po śmierci mojej pierwszej żony.

Było mi przykro, że musiała umrzeć. Początkowo czułem do niej prawie coś w rodzaju miłości. Ale po­tem... Nie myśleć o tym. Nie myśleć o tych nocach.

O jej wymaganiach. O żenujących wizytach u lekarzy i o równie zawstydzonych, co bezwstydnych spojrze­niach rejestratorek. Wszystkie dobrze wiedziały, o co chodzi w moim przypadku. Ohydne. Podobnie ohydne, jak te procedury, które trzeba było odbyć, zanim wre­szcie został poczęty Jurgen. Nienawidziłem za to Giseli.

I chłopca też. Jeszcze zanim się urodził. I potem, po jego narodzinach, kiedy przestałem się liczyć. Spełni­łem swoje zadanie. I zostałem spisany na straty. Nie­potrzebny przedmiot we własnym mieszkaniu.

134


Gdyby przynajmniej znalazła sobie kochanka. Było­by to normalne. Wolała to znaczące milczenie, to peł­ne zarzutu cierpienie, ten demonstracyjny los mniszki. Chłopiec był taki sam. Jakby o wszystkim wiedział. Ta obłędna wrażliwość. Zarazem wielkie zdolności w pe­wnych dziedzinach. A jednocześnie upór. Nie dociera­ły do niego żadne rozsądne argumenty. Ona natural­nie umacniała go tylko w tej postawie. Nawet wtedy, gdy znalazł się już w tym swoim towarzystwie. Banda buntowników. Wiecznie anty. Bez jakichkolwiek per­spektyw. Brak im przecież nawet porządnych podstaw światopoglądowych.

Sam się sobie dziwię, że to wszystko wytrzymałem. Powinienem uwolnić się od tego ciężaru dużo wcześ­niej, kiedy Jurgen był młodszy. Pewne rzeczy po pro­stu wtedy by do niego nie dotarły, a ja nie musiałbym porządkować tu żadnych spraw. To była nauczka. Tym razem nie zadowolę się rozwiązaniami połowicz­nymi.

Katenkamp włóczył się po pasażach sklepowych „Orientalu”. Nie czuł się tu dobrze. Raził go kontrast między biedą na ulicach a klimatyzowanym przepy­chem hotelu.

Nie zdołał jeszcze znaleźć Brigitty Überlender w ża­dnej z restauracji, barów, coffee-shopów i salonów. Zbyt wiele było tu miejsc do dyskretnych rozmów. Sta­ry gmach hotelu i jego przybudówki przechodziły jedne w drugie tak, że gość mógł wśród nich łatwo się zgu­bić.

Mimo to nie spieszył się. Te dwie kobiety nie przejdą od razu do rzeczy. Niech spokojnie określą sobie, na czym która stoi. Wystarczy za pół godziny wysłać boya na poszukiwania. Jeden z chłopców bez chwili prze­rwy zdawał się ścigać jakichś ludzi przy pomocy srebrzystego dźwięku dzwonka i czarnej tabliczki.

135


Raz wi­dniały na niej nazwiska, kiedy indziej — numery poko­jów. Być osobą, którą wywołują w „Orientalu” — to chyba należało do dobrego tonu.

Powoli wszedł do pasażu handlowego na pierw­szym piętrze. Panował tu jeszcze większy luksus, a z góry można było wygodnie obserwować podjazd.

Na widok Überlendera, który wysiadał właśnie z tak­sówki, Katenkamp uśmiechnął się sam do siebie. Sę­dzia nie szukał żony, lecz zafundował sobie wycieczkę w wielki świat.

Kiedy tylko Überlender wszedł do hotelu, podjechała następna taksówka. Portier otworzył drzwi przed jej pasażerami, ale zdaje się, że już przy płaceniu za kurs doszło do jakichś kłopotów. Chudy blondyn o długich włosach szukał pieniędzy po wszystkich kieszeniach, podczas gdy towarzyszący mu grubas stał obok, ob­serwując wejście. Blondyn spierał się chyba z kierow­cą. Portier przegnał taksówkę z podjazdu niecierpli­wym gestem. Dogadano się dopiero parę metrów da­lej.

Ci dwaj nie próbowali wejść do hotelu. Najwyraźniej nie był to hotel dla nich. A już całkiem nie po jeździe taksówką.

Nie wyglądali na grupowych turystów. Raczej na do­świadczonych globtroterów, którzy przemierzają świat z plecakami. Sądząc po stroju... Mogliby należeć do towarzystwa dziewczyny, przebiegło Katenkampowi przez myśl. Odsunął się od wielkiej szyby i spojrzał w dół, do hallu. Nigdzie nie widział Überlendera.

Dość dziwne. Zajeżdża Überlender, a zaraz potem na widowni zjawiają się dwaj mężczyźni, którzy spra­wiają wrażenie związanych z dziewczyną. A w hotelu „Queen” dziewczyna próbowała skontaktować się z Überlenderem.

Albo też to wszystko nie było wcale takie dziwne.

136


Dziewczyna wyglądała na osobę obracającą się wśród narkomanów. Niewykluczone, że Überlender nawiązał pierwsze kontakty właśnie za pośrednictwem tej trójki. Przynajmniej na początku zdany był na wskazanych mu ludzi. Nie mógł ryzykować, że trafi na konfidenta policji. Możliwe, że to trio wprowadziło go na rynek i czekało teraz, by po fakcie zainkasować należność za wstęp.

Überlender miał niezły pomysł, wycofując się z „Queen” do „Orientalu”. Mógł być spokojny, że w tym otoczeniu nie będzie go napastował żaden obdarty włóczęga. Takie towarzystwo miało jeszcze wstęp do „Queen”, ale tutaj już nie. Überlender wybrał dobrą twierdzę. Pozbycie się tych dwóch będzie w ostatecz­ności kosztować go jedną dobę hotelową. Miał tylko pecha, że tak się spieszył z wejściem do hotelu, gdyż inaczej zauważyłby, że jego prześladowcy byli bez grosza. Nie było ich stać nawet na dalszy pościg.

Überlender popełnił błąd.

Nie pierwszy.

Możliwe, że właśnie teraz popełniał następny.

Katenkamp uśmiechnął się wprost w witrynę sklepu jubilerskiego. Leżało tam złoto, platyna, diamenty, szmaragdy — cały majątek. W środku, za ladą, stały trzy dziewczyny. Trzy pary oczu taksowały mężczyznę po drugiej stronie wystawy. Sprzedawczynie nie ru­szały się z miejsca.

Chciałbym wiedzieć o ludziach tyle, co wy, myślał Katenkamp. Byłbym wtedy dalej niż teraz. Miejmy na­dzieję, że również dziewczyna z „Hotel Queen” zna się trochę na ludziach i udzieli Brigitcie Überlender właściwych odpowiedzi.

Dwaj mężczyźni przed hotelem wycofali się na skraj podjazdu i chyba rozpoczęli naradę. Nie zaszkodzi za­dać im parę pytań. W najgorszym razie odpowiedzi okażą się nieprzydatne. To też jakiś wynik.

137


Katenkamp zszedł do hallu po marmurowych stop­niach wygiętych we wspaniały łuk schodów. Schody jak z operetki. Można by na nich występować.

Ci dwaj siedzieli teraz na obrzeżu wypielęgnowane­go trawnika i nad czymś dumali. Nawykli chyba do wy­czekiwania.

— To może jeszcze trochę potrwać — powiedział Katenkamp, podchodząc do nich.

— Co? — spytał Doc. Kilka szybkich drgnień po­wiek zdradziło, że zrozumiał sens zdania. — Co może jeszcze trochę potrwać? Nic nie rozumiem.

Tramp podniósł się powoli, zamierzając stanąć za Katenkampem.

— Ja też na niego czekam — powiedział Katen­kamp. Szerokim ruchem ramienia na powrót ustawił Trampa w polu widzenia.

— Na kogo? — spytał Doc. — My stale tu siedzimy. Czekamy na Godota. Zna go pan przypadkiem?

— Właściwie powinien pan go znać — powiedział Tramp, przeciągając zgłoski. — Taki mały, gruby, bez jednego ucha.

— Wyobrażałem go sobie inaczej — Katenkamp odwrócił się do nich plecami.

— Stop! — rzekł szybko Tramp. — Jak wygląda ten pański człowiek?

Katenkamp znów się odwrócił. — W każdym razie ma jeszcze dwoje uszu. Ale dosyć spiczaste.

— Możemy się mylić — stwierdził Doc. — Możliwe, że ten nasz też tak wygląda.

— Zagramy w otwarte karty, czy lepiej damy sobie z tym wszystkim spokój? — spytał Katenkamp.

— Możemy trochę pograć — powiedział Doc. — Zobaczymy, kto ma lepsze karty.

*

138


Nigdy nie znajdę starego. Po tym cholernym mieście włóczą się tysiące turystów. Próbować tu kogoś od­szukać to czysty obłęd. Może siedzieć w każdym hote­lu, każdej piwiarni i w każdym burdelu. Gdybym przy­najmniej wiedział na pewno, że to był on... Jest tylko jedno miejsce, gdzie prędzej czy później będzie się musiał pokazać: lotnisko. Musi przecież wrócić do Nie­miec. Ale nie mogę obijać się po lotnisku całymi dnia­mi. Nawet godzinami. Jeszcze trochę i posypię się. Gówno warta ta cała gra! Nie mogę dobrać się do nie­go, właśnie teraz, gdy byłby bez szans. Po prostu zno­wu ma szczęście. Dokładnie tak samo jak miał je wte­dy, gdy w niewykończonym domu spuścił moją matkę ze schodów. Ta bajerska chata była zbudowana za jej pieniądze, a on rozsiadł się w niej sam. Pozwolił tylko, żeby za nią zapłaciła. Zapłaciła za dom, w którym umarła. Nie wiem, czemu aż tak nienawidził mojej ma­tki. Mnie nienawidził, bo ją kochałem. To wiem.

Boję się. Boję się, że niedługo padnę. Mógłbym za­cząć żebrać u turystów. Coś by mi dali. Nie przywykli do tego, że zaczepiają ich biali żebracy. Tylko dziesięć bahtów. Dziesięć razy po dziesięć bahtów. Wystarczy na strzał. Albo na taryfę. Gdybym chociaż wiedział, dokąd mam jechać.

Gdzie ja w ogóle jestem? Silom Road. Na Patpong mógłbym już zacząć recytować moją rolę: ukradli mi dokumenty i pieniądze. Taka sobie historia. Nie, na Patpong nie. Stamtąd przegnają mnie sutenerzy. Pie­niądze należy wydawać w barach i na dziewczyny, a nie wciskać do łapy obdartemu białemu ćpunowi, któremu i tak niewiele już brak do końca. Ale jeżeli już, to chciałbym mieć porządny koniec. Wbić sobie w żyłę wspaniały ostatni strzał. Dobry, za 200 bahtów. Powi­nienem wyżebrać jakoś tę sumę. Silom Road. Stąd już niedaleko do „Orientalu”. W „Orientalu” mieszkają lu­dzie bogaci. Nie poczują nawet, że dali komuś 10 bahtów. Może mieszkając tam mają

139


nieczyste sumienia. Jak tylko któryś wyjdzie, dobiorę się do niego. Umiem żebrać w trzech językach. Grunt to wykształcenie. A gdyby ktoś zapytał, na co mi pieniądze, powiem mu, że chciałem zabić ojca. Ale ponieważ mi nie wyszło, potrzebuję pieniędzy na własną trumnę. Brzmi, jakby gadał to kompletny wariat. Ale taka jest prawda. Chciałem zamordować ojca. To przecież byłoby mor­derstwo? Bez zarzutu. Nosiłem się z tym zamiarem i zaopatrzyłem się w odpowiednie narzędzie. Narzę­dzie zbrodni. Nauczyłem się od starego chociaż tyle, że wiem, co jest morderstwem. Tak jak morderstwem było, kiedy on... Moją matkę... Umyślnie. Tylko bez na­rzędzia zbrodni. W przeciwieństwie do niego mam je­szcze motyw. Bardzo dobry motyw. Przyzna to każdy sędzia. Właściwie szkoda, że nikt się nie dowie, dla­czego to zrobiłem albo dlaczego bym to zrobił. Chyba że na policji strzelą mi w kanał, bo będą chcieli wie­dzieć, co się za tym wszystkim kryje. Ci z policji mają pod dostatkiem towaru. Wystarczy ten, który rekwirują. Jak tylko zobaczą, że padam na pysk, mogą wyciąg­nąć działkę, żeby mieć porządek w aktach. A wtedy ja podpiszę oświadczenie, że z premedytacją zabiłem nożem doktora Hannsa Überlendera, sędziego. Albo że miałem zamiar go zabić. Obojętne, co mi podsuną. Za działkę podpiszę wszystko. Niedługo i tak nie zdo­łam już nic zrozumieć. Daleko jeszcze do tego głupie­go „Orientalu”? Jestem już przy Victory. Tutaj też mógłbym zacząć żebrać. Chociaż nie. Jak już, to pod „Orientalem”. Koniec świata powinien mieć w sobie pewną elegancję.

— To podobno najpiękniejsze miejsce w całym Bangkoku — powiedziała Brigitta Überlender i ponad tarasem „Orientalu” wskazała na Chadophaya.

140


— Może dla turystów — odparła dziewczyna. — Ale dla mnie... No tak.

— Proszę wobec tego powiedzieć, jakie miejsce lubi pani najbardziej.

— Pewien cichy zakątek w Phra Keo pod drzewem ognistym. Rano słychać tam, jak modlą się mnisi i śpiewają ptaki. Rano jeszcze śpiewają. Potem robi się za gorąco i przychodzą turyści.

— Nie lubi pani turystów — stwierdziła Brigitta Überlender. — Dlaczego?

— Nikt z nas nie lubi turystów. Wszystko niszczą.

— Ale przynajmniej za to płacą. Włóczędzy korzy­stają z cudzej gościnności i zmywają się z podzięko­waniem. Pani zdaniem tak jest lepiej?

Dziewczyna wypiła łyk herbaty z małej filiżanki. — Dlaczego nie przejdzie pani do rzeczy? Przecież nie chodzi pani tylko o to, żeby wypić ze mną herbatę.

— Myślałam, że będzie lepiej, jeżeli poczujemy do siebie -coś w rodzaju zaufania, zanim pomówimy poważnie. Sądzę, że rozmawia się łatwiej, kiedy ludzie choć trochę się znają. W jakich krajach pani była?

— Proszę się nie wysilać. Nawet mi się tu podoba. Mimo to... Dlaczego niby miałabym opowiadać pani o sobie? Po prostu nie mam ochoty.

Brigitta Überlender przesunęła okulary słoneczne na czoło i popatrzyła na dziewczynę. — Chciałabym pozwolić sobie na taką postawę.

— To proszę zacząć od razu, zamiast brać mnie na spytki — powiedziała dziewczyna.

— Sądzi pani, że jednak niczego się od pani nie do­wiem? — Brigitta Überlender bawiła się szeroką obrą­czką. — Może chociaż spróbujemy?

— To zależy. — Dziewczyna popatrzyła na drugi brzeg rzeki, gdzie z tłumu domów nie wyrastały już w górę wieże hoteli. — Chodzi o pani męża. Dlatego też nie uwierzy pani w

141


nic, co powiem. W ogóle nie warto o tym rozmawiać.

— Niech pani tak nie mówi. Nie mam aż tak dobre­go zdania o mężczyznach. Także o mężach. A już zu­pełnie nie mam go o moim mężu. — Brigitta Überlender znów zsunęła okulary na oczy. — Chce pani od mego męża pieniędzy? Dlaczego? Czy też uważa pani, że nie powinno mnie to interesować? Przecież musi pani jakoś mi to wyjaśnić.

— Potrzebuję pieniędzy.

— O jakiej sumie pani myślała?

Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę. — Może ze trzysta marek — wyjąkała wreszcie z wahaniem.

— Czy to dla pani dużo?

— Dość dużo.

— Czy ma to być jakiś rewanż? Za co? Przecież nie może pani tak po prostu zażądać od kogoś pieniędzy.

— Wolałabym o tym nie mówić.

— Proszę mi powiedzieć, co się stało — spytała energicznie Brigitta Überlender — Nie poszła pani z moim mężem do łóżka. Nie ma co o tym mówić. Wi­działa go pani, jak wychodził z salonu masażu? Wcale bym się tym nie przejęła. Jeżeli jest pani specjalistką od szantażowania mężów, to trafiła pani pod zły adres.

— Nie jestem szantażystką! — zaprotestowała dziewczyna. — Nigdy tego nie robiłam. Nie pozwolę zarzucać sobie czegoś podobnego.

— Nie? — Brigitta Überlender udała zdziwienie. — A więc jak pani nazwie to, co zamierzała pani zrobić? Może chciała pani zaciągnąć pożyczkę? — spytała sarkastycznie. — Nie wygląda pani na osobę, która byłaby w stanie ją zwrócić.

Dziewczyna przełknęła ślinę. — Pani mąż... Pani mąż chciał... Nie, nie powiem.

— No więc, cóż takiego chciał zrobić? Proponuję przejść wreszcie do rzeczy. W ostateczności ja dam pani pieniądze.

142


Nie powinno to pani robić różni­cy.

— Pani mąż chciał kogoś zabić. Tak! Chyba mogę już sobie pójść. — Dziewczyna skubała frędzle obru­sa. — Nigdy mi pani nie uwierzy i...

— Przeciwnie — powiedziała Brigitta Überlender. — To staje się dla mnie coraz ciekawsze. Kogo chciał zabić?

— Pewnego chłopca. No dobrze, ten chłopiec nie jest znów aż tak młody. Ma co najmniej dwadzieścia lat.

Brigitta Überlender pochyliła się nad stołem. — Zna pani tego chłopca? Od jak dawna?

Dziewczyna skinęła głową, a potem pokręciła nią przecząco.

— Nie znam go specjalnie dobrze. Właściwie w ogóle go nie znam. Widziałam go tylko przez chwilę.

— Jak się nazywa?

— Nie wiem. My często nie znamy się z nazwiska. Spotykamy się, a potem znowu każdy rusza w swoją stronę. Tacy już jesteśmy.

— Tak, tak — powiedziała Brigitta Überlender z roztargnieniem. — Proszę opisać mi tego chłopca. Jak wygląda?

— Dość chudy.

— Kolor włosów?

— Prawie blond.

Brigitta Überlender uważnie popatrzyła na dziew­czynę. — Pani też miała kiedyś ciemniejsze włosy?

— Tak. Słońce wszystko rozjaśnia.

— Wysoki? — zaczęła grzebać w torebce. Z rozczarowaniem zatrzasnęła ją z powrotem. — Chyba ja­koś potrafi go pani opisać?

— Mniej więcej mojego wzrostu.

— Bierze? To znaczy, czy jest uzależniony od nar­kotyków?

143


— Można powiedzieć. Głęboko w to wlazł. Cała hi­storia jest z tym związana. Inaczej nie doszłoby do ni­czego.

Brigitta Überlender zamknęła na moment oczy. — Można mu jakoś pomóc?

— Moim zdaniem pilnie potrzebuje towaru. Inaczej rozwali sobie łeb o ścianę. To znaczy...

— Rozumiem — powiedziała Brigitta Überlender. — Nie musi mi pani tłumaczyć. — Znowu otworzyła to­rebkę. Tym razem szukała staranniej, kartkując nawet paszport. Wreszcie podsunęła dziewczynie fotografię. — Czy to on? — Oparła łokcie na stole. — Proszę nie po­twierdzać tylko dlatego, że chce mi pani zrobić przyje­mność.

Dziewczyna trzymała fotografię w ten sposób, by światło słoneczne padało na nią z ukosa. Jej ręka za­częła drżeć. Położyła fotografię na stole. — To kiedyś był on. Ledwie można go rozpoznać. Czy to stare zdję­cie?

— Mniej więcej sprzed dwóch lat.

Dziewczyna zagryzła dolną wargę. — Czy pani jest jego siostrą? — spytała w końcu.

— Matką. Macochą. On mnie jeszcze nie zna. Dla­tego tu przyjechałam. Wie pani, gdzie go szukać? Może mnie tam pani zaprowadzić?

— Jest w „Thai-Sun”. — Dziewczyna chwyciła kos­tkę cukru i rozerwała jej papierowe opakowanie. — To bardzo podła melina... Możliwe, że już nie żyje.

— Dlaczego miałby nie żyć. Muszę go zobaczyć. To ważne.

— Dziś rano czuł się tak źle, że...

— I nikt mu nie pomógł? — przerwała jej Brigitta Überlender.

Dziewczyna zgniotła papierek od cukru. — Tutaj nikt nikomu nie pomaga.

144


— Nie mogła pani tego zrobić jako jego dziewczy­na?

— Nie jestem jego dziewczyną. Zresztą ja nie biorę. W ogóle nie wiem, jak się załatwia towar. A poza tym...

— A poza tym?

— Będę zadowolona, gdy wydostanę się z „Thai-Sun”. Tam jest niesamowicie. Nic dziwnego, że chcieli go otruć.

— Kto chciał go otruć?

— Jakiś turysta. Dokładnie nie wiem. Dał mi coś dla chłopca. Doc mówił, że towar był zatruty. Doc to jeden z nas. Możliwe, że on tylko udawał. Ja i tak się na tym nie znam. W każdym razie pies zdechł na miejscu.

— Jaki pies?

— Zwykły pies, jeden z tych, które się tu włóczą. Doc nasypał mu do pyska trochę towaru i zaraz było po wszystkim.

— A więc tym turystą był mój mąż.

— To był ten, z którym rozmawiałam w „Queen”... Jeżeli to pani mąż... Da mi pani trochę pieniędzy, że­bym mogła ruszyć gdzieś dalej? Mam bilet lotniczy z Manili. Wcale nie potrzeba mi tak dużo, jak mówiłam przedtem.

— Ma pani ten bilet przy sobie?

— Tak. — Dziewczyna otworzyła płócienną torbę i odwinęła bilet z kilku warstw plastykowej folii.

Brigitta Überlender chwyciła bilet i schowała go do torebki.

— Nie może pani. To przecież...

— Prawdopodobnie jakaś forma ograniczenia wol­ności. Dokładnie nie wiem. Wiem tylko, że nie wyje­dzie pani, dopóki nie dowiem się o wszystkim.

— Powiedziałam wszystko. Proszę mi oddać bilet!

— Później. Najpierw pojedziemy do tego „Thai-Sun”. Chcę się upewnić, czy pani powiedziała prawdę.

145


Brigitta Überlender położyła na stoliku kilka bankno­tów tajlandzkich. — Miejmy nadzieję. Ale jeśli nawet, i tak będzie mi pani potrzebna jako świadek.

— Jak to jako świadek''

Brigitta Überlender uśmiechnęła się groźnie. — Jako świadek przeciwko mojemu mężowi. Porządnie pani za to zapłacę. Starczy pani na jakiś czas.

Siedzi z dziewczyną na tarasie. Prawie otarłem się o ich stolik. Tego tylko brakowało. Brnę coraz dalej w ślepy zaułek. Znam ją. Wyciśnie z tej dziewczyny wszystko, co się da. Choćby za pieniądze. W końcu tej małej jest wszystko jedno, kto jej zapłaci. Brigitta mu­siała złapać dziewczynę, kiedy ja poleciałem na górę i wyłoży jej porządną sumę. Ma przecież dosyć pie­niędzy. Tylko dlatego ożeniłem się z nią. Apteka, pięć czynszowych kamienic... Bywają gorsze powody do zawarcia małżeństwa. Za dwadzieścia cztery godziny cały ten majątek będę mógł traktować jako swoją wła­sność. Byle przetrzymać. Nie popełnić jeszcze jedne­go błędu. Zachować spokój.

Co może jej opowiedzieć ta dziewczyna? Nie moja wina, że chłopak wstrzyknął sobie nadmierną dawkę. Ja chciałem mu tylko pomóc. Postarałem się o towar bez zarzutu. A kto wie, przez ile jeszcze rąk prze­szedł? Nawet gdyby uznano, że są przeciwko mnie ja­kieś dowody... Okażą się niewystarczające. Bo kto może wiedzieć, czy to nie dziewczyna wyprodukowała tę trującą mieszankę? Trucizna jest typowo kobiecą bronią. Proszę łaskawie wziąć to pod uwagę. Pozory, Wysoki Sądzie, mogą przemawiać przeciwko mnie, ale tutaj jako czynnik obciążający służy pozór bez naj­mniejszego dodatkowego dowodu... Jedyny świa­dek — i do tego nie bardzo poważny! Aby przekazać jej narkotyk, musiałem go najpierw nabyć. A tego nie zrobiłem!

146


Gdzie i kiedy miałbym po temu sposobność? Co zaś do pytania, czemu nie zaprezentowałem chłopca mojej żonie, skoro znałem już miejsce jego pobytu, po­wiedzieć mogę tylko tyle: wstydziłem się. Byłem zde­cydowany pomóc chłopcu za pośrednictwem pana Katenkampa. Także po to, by oszczędzić żonie szoku, ja­kim musiałoby być pierwsze spotkanie z pasierbem, znajdującym się w takim stanie. Nie doszło do tego. Niestety. Nikt nie żałuje bardziej niż ja. Próbowano mnie natomiast szantażować. Pozwala to wysnuwać wnioski o pewnych kryminalnych predyspozycjach pani świadek. Przy ferowaniu wyroku nie będzie raczej można uwzględnić zeznań takiej osoby, Wysoki Są­dzie. Proszę o uniewinnienie. Jeżeli zasłużyłem na karę w sensie innym niż prawny, to Bóg jeden wie, że zostałem już ukarany w dostatecznym stopniu. Mój syn nie żyje, a żona znajduje się w więzieniu w Bang­koku, ponieważ ktoś nieznany... Narkotyki w waliz­ce...

Nie wolno mi tracić nerwów. Zaczynam już przygo­towywać mowę obrończą w sprawie przeciwko sobie samemu. Jakby w ogóle mogło dojść do procesu. Chociaż jednak... Jeżeli ona zaciągnie dziewczynę na policję, żeby sporządzić protokół... Mogłoby dojść do nieprzyjemności. Mimo że nawet wtedy będę jeszcze na niezłych pozycjach. Policja przeszuka natychmiast pokój w hotelu i znajdą u niej narkotyki. U niej, nie u mnie.

Jedynym błędem, jaki popełniłem do tej pory, był kontakt z dziewczyną. Przede wszystkim ten drugi, albo zaplanowany trzeci. Trzeba było od razu dać jej forsę. Nie ma przecież żadnych możliwości kontynuo­wania szantażu. Już jutro każda próba dotarcia do mnie spali na panewce. Reagując w ten sposób postą­piłem krótkowzrocznie. Chodzi o miliony, a ja chciałem

147


zaoszczędzić parę marek. Czy rzeczywiście jestem tak skąpy, jak o mnie mówią? Brigitta nie chciała mie­szkać w „Queen”. Zatrzymałaby się w „Orientalu”. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie spotkałbym też Katenkampa. Gdyby teraz poszukała u niego pomocy, sytuacja mogłaby stać się krytyczna. Gdzie tu są toalety? Niedobrze mi. Muszę wycofać się w jakieś ustronne miejsce. Sprawa wymaga prze­myślenia. Nie wolno mi popełnić nawet najmniejszego błędu. Muszę być przygotowany na każdą ewentual­ność. Brigitta nie skonfrontuje mnie od razu ze wszyst­kim, co wie. Woli politykę drobnych ukłuć. Będzie pró­bowała mnie sprowokować, jak przez cały czas. Chwi­lami mam wrażenie, że ona przeczuwa, w jaki sposób zostałem wdowcem. A niech tam! Teraz jest to sprawa o drugorzędnym znaczeniu. Dziewczyna musi... Gdzie tu są toalety?

— Czekacie na mężczyznę średniego wzrostu — powiedział Katenkamp. — Mniej więcej metr siedem­dziesiąt pięć, co najmniej osiemdziesiąt kilo, okrągła twarz, mało włosów...

— Niech mi pan pokaże człowieka, do którego nie pasuje ten opis — przerwał mu Doc. — To mógłby być co trzeci turysta.

— Ale bardzo niewielu turystów robi w narkoty­kach — powiedział Katenkamp. — Czy teraz opis pa­suje trochę lepiej?

Doc odchrząknął.

— Dlaczego interesuje się pan tym człowie­kiem? — spytał Tramp.

— Z czysto prywatnych powodów.

Tramp wetknął kciuki w kieszenie spodni. — W ta­kim razie jest nas trzech. Powoli robi się z tego małe zbiegowisko. Ciekaw

148


jestem, kto jeszcze dojdzie. Może powinniśmy wynająć jakąś salę?

Doc zmarszczył czoło.

Kiepski układ, pomyślał Katenkamp. Gruby wygadał się z tajemnicy, a blondynowi nie pasuje to do koncep­cji. Mali, przypadkowi oszuści, którzy chcą szybko za­robić trochę pieniędzy.

— Prywatne powody — powiedział Doc. — To może wiele znaczyć. Nie mógłby pan wyrażać się tro­chę jaśniej? Co szczególnie interesuje pana w tym człowieku?

— W każdym razie nie jego pieniądze.

— To już niedobrze. Idealiści mogą wszystko po­psuć. Mam propozycję. Zostawi nam pan tego faceta na jakiś czas. Potem może go pan sobie wziąć. Zgo­da?

— Uważam, że propozycja jest bardzo fair — po­wiedział Tramp. — Na pana miejscu przyjąłbym ją.

— Warto to rozważyć — uznał Katenkamp.— Tyl­ko ten „jakiś czas” nie powinien trwać zbyt długo. Fa­cet jutro wyjeżdża.

— Bo też nie ma innego wyjścia — powiedział Tramp z naciskiem. — Dziwię się nawet, że jeszcze nie wyjechał. Mimo to my byliśmy pierwsi. Ten czło­wiek należy do nas.

— Albo do policji — powiedział Katenkamp. — Wte­dy wszyscy trzej wysiadamy z interesu.

— No nie! — zaprotestował Doc. — Policja może dostać go na końcu. Zabiorą mu cały szmal. Możemy zrobić z tych pieniędzy lepszy użytek.

— To widać — powiedział Katenkamp. — Nawia­sem mówiąc, on już nie ma towaru.

— Tak, bo go oddał chłopcu — powiedział Tramp.

— Czy chłopiec go brał? — spytał szybko Katen­kamp. — To...? — Widział przed sobą kryształki w he­roinie.

149


— Gdyby nie my — rzekł Doc — może mieliby tu na anatomii sekcję białego trupa.

Katenkamp wyciągnął fotografię. — Aby usunąć wszystkie wątpliwości: czy to ten chłopak miał umrzeć?

— Ten akurat nie — powiedział Tramp. — Co naj­wyżej jego cień.

— Nie rozumiem — odparł Katenkamp.

Doc sapnął przez nos. — Jest jeszcze pewne podo­bieństwo. Ale mówiąc dokładnie to, co chciał zrobić stary, graniczyło już z profanacją zwłok.

— A więc chodzi o tego chłopca? — upewnił się Katenkamp. — Muszę to wiedzieć dokładnie.

— Chyba że ma brata — powiedział Doc. — Poza tym wykluczone są wszelkie wątpliwości.

Katenkamp poczuł, jak sztywnieją mu mięśnie na karku. Zacisnął zęby. Mimo upału przez moment było mu zimno Überlender wymyślił dla niego rolę alibi. — Kiedy odbyła się ta... próba?

— Wczoraj — odpowiedział Doc.

— O której?

— Tutaj wcześnie robi się jasno — powiedział Doc. — Mniej więcej o ósmej.

— Też mi się tak zdaje — dodał Tramp. — Czy to ważne?

— Dla mnie tak — odparł Katenkamp. Überlender kazał mu więc szukać osoby, którą uważał już za umarłą. Czy też pragnął tylko, by Katenkamp potwier­dził jego przypuszczenia? — Nie wpada się po prostu ot tak, przelotem, żeby zostawić truciznę.

— To też on tego nie zrobił. — Doc wykonał prze­czący gest. — Dał ją komuś, kto wchodził do hotelu... do tej śmierdzącej dziury. Na zewnątrz, na ulicy... Zbiegło się tu kilka spraw. Ja wsunąłbym parę bahtów jakiemuś dzieciakowi i kazałbym mu podać towar. Może nie miał przy sobie drobnych

150


albo też jest zbyt skąpy, żeby dawać napiwki.

— A więc chłopak żyje — stwierdził Katenkamp.

— Przynajmniej żył jeszcze parę godzin temu — powiedział Tramp. — Musi mieć jakiegoś anioła stró­ża. Takie rzeczy właściwie się nie zdarzają. Wydostał się nawet z tego chlewa.

— I to w jakim stanie! — powiedział Doc. — Ktoś musiał mu coś dać. Mam na myśli towar. Nawet posta­wili przed nim jedzenie. — Złapał się za czoło. — W Bangkoku! Gdzie roi się od ćpunów!

Organizacja, pomyślał Katenkamp. Zajęli się chło­pakiem. Ale dlaczego?

— A więc spotkał pan tego człowieka przypad­kiem? — spytał.

— Nie tak znowu przypadkiem — powiedział Doc. — W tym mieście łatwiej się zorientować, niż pan myśli.

— W każdym razie chcecie teraz dostać szmal?

— No, wreszcie! — Tramp odetchnął. — Ale nie przewidziano podziałów — dodał. — Uratowaliśmy chłopaka.

— Co do tego można mieć różne zdania — powie­dział Katenkamp. — Ale do pewnego stopnia zgadzam się z wami. Dlatego też nie mam udziału w tym intere­sie. — Rozejrzał się dookoła. Ruchliwy plac przed „Orientalem” nie był odpowiednim miejscem na to, co planował. — Pod jednym warunkiem — zastrzegł się. — Chciałbym usłyszeć, co ten człowiek ma do po­wiedzenia. Inaczej urządzę raban i sprowadzę poli­cję.

— Rozumiem — powiedział Doc. — Pan jest z tych, co słuchają przez ściany. Przeciwko temu facetowi nie ma bezpośrednich dowodów. Nasz jedyny dowód na­wiał.

151


— Może będę miał ten brakujący dowód — powie­dział Katenkamp.

— Wyrazy szacunku! — rzekł Tramp. — Wcale nie­źle, jak na amatora.

— Marna robota — zaprzeczył Katenkamp. — Na­wet jak na amatora. Nie mówiąc już o tym, że...

Jego dwaj rozmówcy popatrzyli na siebie znacząco.

— Gdzie może być chłopiec? Chciałbym, żeby wmaszerował tu w decydującym momencie.

— Z tym to będzie kiepsko — powiedział Tramp. — Nie przyjąłbym zakładu, że jeszcze żyje.

— Myślę...

— Mało mu już brakowało — wyjaśnił Tramp. — To jest najbardziej idiotyczne. Nikt go nie potrzebował za­bijać. Gdyby stary na niego spojrzał...

— Nie o to teraz chodzi — przerwał Doc. — To tyl­ko zadanie rachunkowe. Strzał, który mu rąbnęli, nie może już działać. Chyba że podłożyli mu jeszcze do­datkowy towar. Wtedy musiałby nosić go z sobą. A to jest dla niego zbyt niebezpieczne. Każdy gliniarz poła­pie się, co z nim jest. Mogę sobie wyobrazić, że już da­wno siedzi w pudle.

— No to dobranoc — powiedział Tramp. — Stam­tąd nikt go nie wyciągnie.

— Myślę, że to miasto funkcjonuje według pewne­go systemu — stwierdził Katenkamp. — Wobec tego będzie próbował iść w określone miejsca. — Wyjął z kieszeni plik banknotów. — Musimy spróbować.

— W każdym razie potrzebny mu lekarz — powie­dział Doc.

— No to już. Trzeba znaleźć chłopaka i w miarę możliwości także lekarza. Postarajmy się przynaj­mniej.

Tramp chwycił banknoty. — Ale nie mogę zagwarantować...

— Nikt tego nie wymaga — powiedział Katenkamp. — Tu nie

152


można niczego zagwarantować. Nawet tego, że nie zbije się jeszcze kapitału na umarłym. — Ruchem ręki wysłał Trampa w stronę taksówek. Był zadowolo­ny, że może zrobić coś w miarę sensownego, a mimo to czuł się nieswojo. Jeżeli Tramp najpierw spróbuje skombinować towar i wpakuje się na kontro­lę... Wprawdzie w grę wchodziła tu wyższa koniecz­ność; pytanie tylko, czy władze tajlandzkie zechcą to zrozumieć.

Na widok Trampa, który odjeżdża taksówką, Doc wyszczerzył zęby. — Szkoda pieniędzy.

— Myśli pan, że już go nie zobaczymy? W takim ra­zie niech lepiej uważa, żeby ponownie nie wejść mi w drogę. W paru sprawach nie znam się na żartach. Gdyby miał nam nawiać, niech mu pan przekaże, żeby w przyszłości omijał Hamburg szerokim łukiem. Już ja mu coś podłożę!

Doc pochylił głowę. — Czy nie powinien pan prze­czesać hotelu? — spytał po chwili przerwy. — Postoję przez ten czas na warcie.

— Żeby i pan nawiał? — odpowiedział pytaniem Katenkamp. — Nie ufam panu. Miałem zbyt złe do­świadczenia.

— Pan jest prywatnym detektywem?

— W tej chwili nie można mnie nazwać inaczej.

— Chciałbym wobec tego wiedzieć, dla kogo pan pracuje.

— Nigdy pan na to nie wpadnie — powiedział Katen­kamp.

— Stać! — krzyknął Tramp. — Stop! Zatrzymaj się
wreszcie, idioto!

Kierowca zdjął nogę z gazu. — Gdzie?

— Tu! Natychmiast! — Tramp gwałtownie otworzył drzwi i postawił nogę na jezdni. Potknął się, przytrzymał się drzwi i w

153


końcu stanął na Sitom Road. Za nim hamowały samochody. Jeden z nich musnął go błotni­kiem, kiedy poprzez sznur aut biegł ku przeciwległej, północnej stronie ulicy.

— Co tu robisz? — Chwycił za rękę słaniającego się na nogach chłopaka.

Ten popatrzył na niego tępym wzrokiem. — Puść mnie! Muszę iść dalej. Do „Orientalu”. Zjeżdżaj!

— Nie dojdziesz już daleko.

— I tak doszedłem dalej, niż myślicie, bydlaki. — Chłopak próbował wyrwać się z uścisku. — Zmyliście się i zostawiliście mnie.

— A ty kiedyś komuś pomagałeś?

— Nie o to teraz chodzi. Muszę...

Tramp złapał chłopaka za ramiona. — Wszystko mi jedno, co musisz. Przede wszystkim musisz dać sobie w żyłę. Potrzebny ci strzał.

— Sam o tym wiem. Ale ty mi go nie załatwisz.

— Załatwię. Skombinowałem trochę szmalu. Chodź ze mną. Coś się znajdzie. Po tamtej stronie stoi moja taksówka. — Tramp pchał chłopaka przed sobą.

Taksówka podjechała do krawężnika kawałek dalej. Kierowca próbował protestować, kiedy Tramp wpychał do samochodu trzęsącego się chłopca.

— Zamknij się! — powiedział Tramp i podał taksów­karzowi banknot! — Jedziemy na Siam Square. Zrozu­miałeś? Siam Square. Tam ci powiem, co dalej. Jaz­da!

Chłopak rozsiadł się w kącie samochodu. — Moja pierwsza jazda taksówką, odkąd jestem w Bangko­ku — zaśmiał się głupawo. — I akurat ty za nią płacisz. Kompletny obłęd.

— Przecież po tej dziurze nie można poruszać się inaczej. A teraz siedź cicho. Jeżeli nie będziesz uwa­żał, może to też być twoja ostatnia jazda. Ścigają cię.

— Wiem — powiedział chłopak. — Jestem prze­szkodą. Od dawna. Już od urodzenia.

154


— Brednie! Stale trzeba się pilnować. Miałeś szczęście, że byliśmy na miejscu. Ktoś zmieszał ci to­war z trucizną.

— Teraz ty bredzisz — powiedział chłopak. — To­war był czyściutki. Tylko było go za mało. A kluski były za ostre. Wiem, że to z dobrej woli.

Tramp popatrzył na chłopca z boku. — Tak, tak — powiedział uspokajająco. — Kluski... Ale mam nadzie­ję, że deser ci smakował. A chyba i obsługa była bez zarzutu.

— Nikogo nie widziałem. — Chłopak wtulił głowę w ramiona. — Zimno mi.

— Wiem, jesteś na ciężkim głodzie. Spokojnie. Za­raz dostaniesz działkę. Potem możesz się przespać.

— Nie mogę spać. — Chłopak wyprostował się. — Mam jeszcze coś do załatwienia. — Wyciągnął nóż spod koszuli. — Widzisz? Tym.

Tramp próbował chwycić za nóż. — Nie wyprawiaj głupstw!

Chłopak przycisnął nóż płasko do uda. — Jest mi potrzebny!

— Ale po co?

— Skombinujesz mi działkę? Wtedy może ci po­wiem.

— Dostaniesz na mur. — Tramp podsunął chłopa­kowi zwitek banknotów. — To wystarczy. Wciąż mi nie wierzysz?

— W takim razie nie musimy jechać aż na Siam Square. Bliżej będzie na Pat Pong. Dostaniesz tam to­war w każdej ilości.

— W tej okolicy zrobiło się za gorąco — stwierdził Tramp Opuścił rękę na obicie siedzenia.

Chłopak potrząsnął głową. Z powrotem schował nóż pod koszulę.

— Właściwie to skąd oni mają twoje zdjęcie?

— Z albumu rodzinnego. Skąd by indziej?

155


— W takim razie stary jest twoim ojcem?

— Niestety. Powiedz, jak wygląda.

— Chyba znasz własnego starego?

— Chcę tylko wiedzie, czy nic mi się nie roi. Więc ty też go widziałeś?

— Najpierw widziała go dziewczyna. To jej dał truci­znę.

— Przestań chrzanić o truciźnie. Wiem chyba, co mam w żyle. Ale nie opowiadaj, że to był mój stary. On odrąbałby sobie rękę, zanim dotknąłby towaru.

— To musiał być on. My nic ci nie dawaliśmy. Chy­ba że to ten drugi typ. Ten prywatny detektyw czy kto on tam jest.

— Chyba ci odbiło — powiedział chłopak. — Ta cała historia z żadnej strony nie trzyma się kupy. Mój stary nigdy nie kazałby mnie szukać. Jest zadowolony, że się zmyłem. Już prędzej uwierzę w truciznę. Z dru­giej strony... Ach, to wszystko mi się nie zgadza. On mógł zabrać mnie z sobą. Zamiast tego z powrotem powiesił kłódkę.

Taksówka skręciła w Siam Square.

Tramp wskazał na boczną ulicę po lewej stronie.

— Jedziemy tam.

— To przecież klinika — powiedział chłopak. — Na co mi ona?

— Lekarz jest w porządku. Postawi cię na nogi. Jak mamy pieniądze, to już nie problem. Nikt nie może ci tu nic zrobić. Wysiadaj.

— Nie chcę. Chcę się zobaczyć ze starym.

— Później.

— Teraz! — Chłopak patrzył nieufnie na szary, pu­dełkowaty budynek. — W oknach są kraty.

— Człowieku, kraty są tutaj wszędzie. A co dopiero u lekarza. Doktor Khaisaeng jest w porządku.

— To go stamtąd wyciągnij. Zastrzyk może mi zro­bić i w wozie.

156


— Ależ z ciebie trudny facet! — Tramp próbował wywlec chłopaka z taksówki. — Przecież on nie przyj­mie cię na dworze. Pomyślże trochę!

— To weź od niego sprzęt do zastrzyków. Sam po­trafię sobie strzelić w żyłę... Skąd masz pieniądze? Od starego, co?

— Od faceta, który cię szuka.

— A gdzie on jest?

— W tej chwili to nie ma znaczenia. Dla ciebie bę­dzie tylko lepiej, jeżeli cię nie znajdzie.

— Gdzie on jest?

— Stoi pod „Orientalem”. Zdaje się, że ma jakieś problemy z twoim starym. W każdym razie czeka na niego. Sam nie bardzo rozumiem, co tam jest grane.

Źrenice chłopca rozszerzyły się. — Człowieku, prze­cież praktycznie byłem już koło „Orientalu”! Dlaczego nie powiedziałeś od razu?

— Bo najpierw trzeba cię postawić na nogi. Nie mo­żesz pokazywać się w takim stanie. Poza tym pomy­ślałem sobie... No, on rozdaje pieniądze na prawo i lewo. Można z niego jeszcze coś wycisnąć. Natural­nie, podzielimy się. Ale musisz się w to włączyć.

— Żadna sztuka.

— Zrozum. Zagrzebiesz się tu gdzieś na jeden dzień. W tym czasie my zgarniemy szmal. Wymyśliłem już, co im mogę opowiedzieć.

— Nigdzie się nie zagrzebię. Muszę natychmiast je­chać do „Orientalu”.

— Nie dasz rady.

— To skombinuj mi coś, żebym dał radę! — krzyk­nął chłopak. — Muszę dostać starego! Przedtem mo­żecie go sobie obrobić. Ale potem moja kolej!

— Do „Orientalu”! Jazda! — chłopak uderzył taksó­wkarza pięścią w plecy.

— Zaczekaj! — Tramp dał kierowcy uspokajający znak. — Spróbuję ci coś skombinować. Nie ma przecież sensu, żebyś

157


padł gdzieś po drodze. Zaczekaj tu na mnie. Mam w końcu pieniądze. Tajlandczyk i tak nie ruszy się na metr, zanim nie zobaczy forsy.

— Pośpiesz się! — powiedział chłopak. — W osta­teczności przynieś methadon. To wprawdzie tylko na­miastka...

Tramp wysiadł z samochodu i wszedł w boczną uli­cę.

— Doktor — powiedział kierowca. — Niedobry dok­tor. Doktor dla dziewczyn, jak nie chcą dzieci.

— Od razu mogłem pomyśleć, że nie znają nawet porządnego lekarza — powiedział chłopak. — Banda szantażystów. — Oparł się wygodniej i zamknął oczy. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

— Masz — Tramp pochylił się do środka samocho­du. W ręce trzymał butelkę z wodą oraz dwie żółtawe tabletki. — Powiedział, że na jakiś czas powinny ci po­móc. Ale nie na długo. Musisz iść na leczenie.

— Sam wiem, co muszę. — Chłopak chciwie złapał tabletki, wrzucił je do ust i popił łykiem wody. — Mam nadzieję, że szybko zaczną działać. Wsiadaj, musimy jechać.

— Tak — powiedział Tramp. Wsunął się do samo­chodu i zatrzasnął drzwi. — Do „Orientalu”. Naprawdę chcesz zabić starego?

— A co? Możecie sobie wziąć jego szmal.

— Nie odda go dobrowolnie.

— To go spytaj, czy pamięta, co zdarzyło się w domu budowanym w Rellingen. Spytaj go, jak to wi­dzi jako sędzia.

— Chcesz powiedzieć, że on jest sędzią?

— Tak, jest sędzią. Ale powinien zasiąść na ławie oskarżonych.

— Od razu myślałem, że to śmierdząca sprawa — powiedział Tramp. — Dzięki za radę.

— Jaką radę?

158


— Przecież nie oszalałem, żeby zadzierać z sę­dzią. Chciałbym jeszcze zawinąć do Niemiec. Trzy­maj. — Tramp wcisnął do ręki chłopaka zwitek banknotów. — Doc stoi z tym gościem pod „Orientalem”. Oddaj mu szmal. Ja zrywam się w następnym korku.

— Jak sobie chcesz — powiedział chłopak. — Moim zdaniem, mógłbyś pojechać jako świadek.

— Chyba zwariowałeś!

— Co pan tu robi? — spytała Brigitta Überlender.

— A więc znalazłaś się — powiedział Doc do dzie­wczyny. — Potrzebujemy cię jako świadka.

— Czekamy na pani męża — powiedział Katen­kamp. — Przepadł gdzieś w „Orientalu”.

— Czy raczej nie powinien pan zająć się Jurge­nem? Mimo że... Wyobrażam sobie, że nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto... Na szczęście wiem już, gdzie on jest.

— Wiedziałbym to od samego początku — powie­dział Katenkamp — gdyby nie zatajano przede mną pewnych informacji.

— Co przed panem zatajono?

— Na przykład fakt, że pani mąż znalazł już chłop­ca, kiedy ja włączyłem się do sprawy.

— Zgadza się — odparła. — Też sobie to wyliczy­łam. Ale proszę ml wierzyć, że nie brałam w tym udzia­łu.

— Wiem — powiedział Katenkamp.

— Skąd to zaufanie? Ja nie wierzę już w nic i niko­mu.

Katenkamp uśmiechnął się. — Bo też nie ma pani powodów, by komuś wierzyć. Ale może chociaż w czę­ści będę mógł odbudować pani zaufanie do ludzi.

159


— Proszę z tym zaczekać, aż przyholujemy tu Jur­gena.

— Już go holują — powiedział Katenkamp. — W każdym razie próbuję. Nie ma go już w „Thai-Sun”.

— W takim razie sprawa znowu robi się beznadziej­na — powiedziała.

— Według tego wszystkiego, co słyszałem — rzekł Katenkamp — nie jest wcale tak źle. Zdaje się, że ktoś zajął się chłopcem.

— Beze mnie już by nie żył — wtrącił Doc. — Ja...

— Nie myślałem akurat o panu — powiedział Katen­kamp.

Brigitta Überlender popatrzyła na Doca. — Znam już tę historię. Zainteresował się pan nim dopiero wtedy, kiedy poczuł pan pieniądze. Mimo to dziękuję panu.

Dziewczyna odwróciła się.

— Nie mogliśmy przecież wiedzieć... — Doc wlepił wzrok w ziemię.

— Nie, nie mógł pan wiedzieć, czy opłaca się mu pomóc — powiedziała Brigitta Überlender. — Dajmy temu spokój. — Spojrzała pytająco na Katenkampa.

Ten skinął głową. — To rzeczywiście sprawa o drugorzędnym znaczeniu. Czasem bywa tak, że ma się do sprzedania tylko własną wiedzę. — Pogroził dziew­czynie palcem.

— Niech pan nie ma do niej pretensji — powiedzia­ła Brigitta Überlender. — Dzięki niej dowiedziałam się, co tu jest grane.

— O tym nie mogła się pani dowiedzieć — stwier­dził Katenkamp. — Dziewczyna poinformowała panią co najwyżej o pierwszym posunięciu w grze. Innych nie zna.

- Co pan wie? — spytała Brigitta Überlender.

— Raczej niewiele. Ale starczy tego, kiedy zacznie się ostatnia runda. Najchętniej przeniósłbym finał do Hamburga.

160


W Bangkoku Europejczycy dotrą tylko tak daleko, jak tego zechcą pewni ludzie.

Doc skinął głową. — Zgadza się — powiedział. — Wystarczy, żeby w sprawę był zamieszany Chińczyk, i już jest po kompocie.

— W tę sprawę jest zamieszany Chińczyk.

Na czole Doca pojawiły się głębokie bruzdy. — W takim razie dałbym sobie z tym spokój. Nawet w Hamburgu. Oni mają stosunki, które obejmują cały świat.

— Tak — powiedział Katenkamp. — I doskonałą siatkę informacyjną. Na szczęście. Inaczej parę spraw przybrałoby tu inny obrót.

— W takim razie zastanawiam się — powiedziała Brigitta Überlender — jak to wszystko mogło się zda­rzyć. Albo stoi za tym Wielki Brat, albo nie. Wobec tego w jaki sposób mój mąż zdobył truciznę? Ktoś, kto mu ją dostarczył, musiał przecież liczyć się z tym, że zrobi z niej użytek.

— W pewnych układach życie ludzkie nie odgrywa szczególnie ważnej roli — powiedział Katenkamp. — Czasem nawet organizacja nie funkcjonuje bez zarzu­tu. Sam przeżyłem jeden z takich przypadków. Na szczęście.

— Na czym polegało to szczęście? — spytała Bri­gitta Überlender.

— Na tym, że potem zainteresowano się chłopcem. A także i jego ojcem.

— To nie powód, by sterczeć tu bezczynnie — po­wiedziała Brigitta Überlender.

— Nic lepszego nie możemy w tej chwili zrobić — odparł Katenkamp. — Chłopcu już nic się nie stanie. A czy coś stanie się jego ojcu, to się jeszcze okaże.

— Stanie się — powiedziała.

— Czy pani mąż brał udział jako sędzia w spra­wach związanych z narkotykami?

161


— W wielu. Akurat niedawno przewodniczył w jed­nej z większych. To był jeden z powodów jego przyjaz­du do Bangkoku. Chciał zorientować się w tych spra­wach na miejscu.

— Na to nie starczy paru dni — wtrącił Doc.

— Ktoś, kto dysponuje już jaką taką wiedzą — po­wiedział Katenkamp — prędko się połapie.

— Sądzi pan, że on nie znalazł Jurgena przypad­kiem? — spytała Brigitta Überlender.

— Nie można polegać na przypadkach. — Katen­kamp wzruszył ramionami. — A tak przy okazji proszę zastanowić się, kto z was dwojga wpadł na pomysł, by podczas podróży poślubnej zatrzymać się w Bangko­ku.

— Pomysł był mój — powiedziała. — Ale jeśli pan już pyta... Chciałam rozpocząć poszukiwania w Goa. On był temu zdecydowanie przeciwny. Proszę powie­dzieć: rozmawiał pan z nim o tym?

— Nie. Tylko tak sobie kombinuję. To należy do mojej roboty.

— Powinniśmy pokombinować razem — zapropo­nowała. — Wprawdzie nie znam się na pańskiej robo­cie, ale za to znam mego męża trochę lepiej niż pan.

— Wciąż nie dość dobrze.

— A jednak! — powiedziała z naciskiem. — Jesz­cze się pan zdziwi.

Na podjeździe „Orientalu” zatrzymała się taksówka. Kierowca otworzył tylne drzwi, sięgając do klamki przez otwarte okno.

Z samochodu wysiadł chudy chłopak. Długie, zlepio­ne potem włosy zwieszały mu się na czoło.

— To on — powiedziała dziewczyna.

— Jurgen? — spytała Brigitta Überlender.

— Tak — potwierdził Doc.

Brigitta Überlender chwyciła ramię Katenkampa. — Nigdy bym go nie rozpoznała.

162


— Możliwe, że ja również nie. Ma przy sobie nóż. Proszę przyjrzeć mu się uważnie.

— Musiał go skądś skombinować — stwierdził Doc. — Wcześniej nie miał.

Stoją tam na dole i odbywają naradę wojenną. Moja żona, dziewczyna, ten cały Katenkamp i jeden z face­tów z pałacu królewskiego. Prawdziwe oblężenie. Do­bre są te hotele z frontonami ze szkła. Zrobili je tak świetnie, że z zewnątrz nie można nic zobaczyć. Stój­cie tam sobie. Co zamierzacie zrobić? Chcecie prze­trząsnąć hotel, żeby mnie znaleźć? To bezcelowe. Jak tylko tu wejdziecie, ja wyjdę tylnymi drzwiami. Ho­tel ma nad rzeką własną przystań. Przeszukanie takie­go pudła wraz ze wszystkimi przybudówkami zajmie sporo czasu. Zacznijcie już. Kiedy wy będziecie szu­kać, ja wynajmę sobie łódź, z łodzi przesiądę się do taksówki, zabiorę wszystko z sejfu w „Queen.” i odlecę za granicę najbliższym samolotem. Wszystko jedno dokąd. Byle się stąd zmyć. Brigittą już się zająłem, a tego Katenkampa nauczę jeszcze rozumu. Jako pra­cownik policji kryminalnej nie będzie zadzierał z sę­dzią. Wygląda na rozsądnego faceta. Na jednego z tych, którzy myślą swoje i nie robią hałasu. Po roz­ważeniu wszystkich aspektów sprawy dojdzie do wnios­ku, że nie warto rozpuszczać pogłosek na mój temat. Musiałby mieć więcej dowodów. Dziewczyna i ten blondyn gonią tylko za pieniędzmi. Stracą całe zaintere­sowanie, kiedy tylko spostrzegą, że źródło forsy jest już poza ich zasięgiem. Brakuje mi tu tylko grubego. Możliwe, że ustawili go od tyłu, na przystani łodzi. Albo siedzi w „Queen”. Też żaden problem. Wygląda mi na gościa, który zainkasuje swoje i zapomni o wszystkim. Prymitywna banda. Wszyscy razem. Sterczą na dwo­rze, na tym upale. Jakby nie rozumieli, że muszę do­stać się do „Queen”. Tam mogliby mnie dopaść.

163


To przecież... Nie! To przecież Jurgen! Poznaję go nawet z tej odległości. Ciekaw jestem, co teraz nastą­pi. Wielka scena między synem i macochą? Właściwie to ktoś powinien ich sobie przedstawić. W gruncie rze­czy to moja rola. Czyżbym myślał na głos? Ona może wykorzystać teraz swój wdzięk. Ale nie przyniesie to żadnego skutku. Chłopak lekceważy wszystkie kobie­ty. Jeden z przypadków chorobliwego przywiązania do matki. O, Katenkamp podchodzi do chłopca... Jakim cudem ten szczeniak jeszcze żyje? Ja... Katenkamp rozmawia z Jurgenem. Jeszcze chwila i będzie wie­dział, że wcale nie miał go znaleźć. Nie powinienem mieszać do sprawy tego człowieka. Ma teraz przeciw mnie głównego świadka. Tak przynajmniej sądzi. Nie minie nawet pięć minut, a chłopak wyskoczy ze swoją historią. Katenkamp zorientuje się przecież, że Jurgen nie jest w pełni odpowiedzialny. Ofiara heroiny. Ostat­nie stadium, z manią prześladowczą. Każdy rzeczo­znawca stwierdzi, że jego zeznania nie są wiarygodne. A w ogóle co za rzeczoznawca? Nie dojdzie do proce­su przeciwko mnie. Proces może odbyć się tylko w Hamburgu. A chłopak nigdy się tam nie pojawi. W każdym razie ja nie będę pokrywał kosztów jego po­dróży powrotnej. Jest pełnoletni. Niech się nim zajmie ambasada. Ambasada zaś nie kiwnie palcem. Chyba że Katenkamp weźmie sprawę w swoje ręce. Jako fa­cet z kryminalnej...

Znowu mi niedobrze. Nie mogę sobie teraz pozwolić na słabość. Mój żołądek... Właściwie powinien ode­zwać się dużo wcześniej. Dlaczego nie trafiło mnie jak pałką w łeb, kiedy zobaczyłem Jurgena wysiadającego z taksówki? Może takie reakcje przebiegają z opóźnie­niem? Czy też widać po mnie, jak marnie się czuję? Tego jeszcze brakowało, żeby mnie ktoś zaczepił. Na razie i tak nikt mi nie może pomóc. Chyba że... Mógł­bym wezwać karetkę pogotowia. Na nosze, pod koc i do samochodu.

164


Musiałbym tylko za to zapłacić. Ale teraz koniec ze skąpstwem. Mój kardynalny błąd pole­gał na tym, że wszystko chciałem załatwić sam. W Bangkoku można przecież znaleźć najemnego mor­dercę. Trzeba było inaczej pokierować sprawą w tej spelunce w porcie. Chciałem zrobić to zbyt elegancko i zbyt tanim kosztem. Miało wyglądać całkiem naturalnie. A przedawkowanie narkotyków jest naturalną przyczy­ną śmierci, gdy chodzi o ćpuna. Prawie tak samo natu­ralną, jak wypadek na budowie.

Muszę wrócić do punktu wyjścia. Trzeba pokiero­wać tą sprawą od początku. Tym razem we właściwy sposób. Prosto z przystani mogę udać się w okolice portu. Nie. Najpierw muszę wpaść do hotelu. Oni będą chcieli zobaczyć forsę. Poza tym zdeponowałem w sejfie kartkę z hasłem. Potrzebna mi ta kartka. Oraz pieniądze i bilet na samolot. Z bagażu mogę zrezygno­wać. Tym razem niech mi znajdą mordercę. Chłopak musi zniknąć. Najlepiej wraz z Katenkampem. Żeby wszystko spłukać. Jeszcze mu się zachce odgrzebać stare protokoły. Nie dopuszczę już do żadnego ryzyka. Jeżeli zgodzą się usunąć chłopaka, mogą zająć się także Katenkampem. O Brigittę zatroszczyłem się sam. Pułapka zaskoczy i pod moją nieobecność. Wprawdzie wolałbym zobaczyć to na własne oczy, ale w życiu nie można mieć wszystkiego.

No proszę. I nie było wielkiej sceny. Chłopak reagu­je dokładnie tak, jak się spodziewałem. Bo też Brigitta jest zupełnie innym typem niż jego matka. Nawet w normalnych warunkach nigdy by jej nie zaakcepto­wał. Nawet na nią nie spojrzy. Może więc nie wysko­czy od razu z tą swoją mrożącą krew w żyłach opowie­ścią.

Muszę już odejść z loży. Czas nagli.

Widok z tarasu jest bajeczny. I to czyste powietrze. Zdaje się, że jednak posłali grubego pod „Oueen”. Doskonale. Niech

165


sobie stoi. Nie może użyć przemocy. Jeżeli tylko mnie dotknie, każę wyrzucić go z hotelu.

Udało się. Płynę. Dziwne, że skoro tylko łódź odbiła od nadbrzeża, pojawiło się uczucie bezpieczeństwa. Jakby na wodzie człowiek stawał się nieosiągalny.

— Nie pojedziemy do hotelu? — spytał Katenkamp. — To raczej bez sensu stać tu tak w słońcu i czekać, aż coś się wydarzy.

— Jeżeli on jest tam w środku, to poczekam na nie­go! — Jurgen wlepiał wzrok w wejście do „Orientalu”. — Wy możecie jechać. Mam czas.

Ledwie stoi, pomyślał Katenkamp. W pozycji pionowej utrzymuje go chyba tylko nóż schowany pod ko­szulą. A raczej nadzieja, że będzie mógł zrobić z niego użytek. Nie muszę nawet zabierać mu tego noża. Co najwyżej starczy mu sił, żeby nim pomachać. Musi za­jąć się nim lekarz. W tym stanie nie może chyba nawet lecieć samolotem.

— Sądzi pan, że on pójdzie do hotelu? — dopyty­wała się Brigitta Überlender. Stała obok Jurgena, który w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Na wiadomość, że ta młoda kobieta jest jego macochą, zareagował lek­ceważącym machnięciem dłoni. Jego wycieńczone ciało napinało się za każdym razem, gdy ktoś wycho­dził z hotelu. Z podobnym wysiłkiem śledził wszystkie taksówki, które staczały się z podjazdu.

— To nie ma sensu — powiedział Katenkamp. — Tutaj nie uda nam się zatrzymać taksówki.

— Każdy kierowca przejedzie nam po grzbietach — zawtórował mu Doc. — Oni od razu myślą o napadzie.

— Ja chcę na niego napaść — szepnął Jurgen.

— On musi wrócić do „Oueen” — uznał Katen­kamp. — Poza tym czuję się tam pewniej.

166


— Czy to znaczy, że tutaj czuje się pan niepew­nie? — spytała Brigitta Überlender.

— Nie wiem, na co można sobie w tym mieście po­zwolić — powiedział Katenkamp. — Na mój gust sto­jąc tu jesteśmy zbyt wyeksponowani. On ma pewne kontakty. Możliwe, że wystarczy mu jeden telefon, żeby się nas stąd pozbyć.

— Wcale niewykluczone — skinął głową Doc. — Za pieniądze wszystko da się załatwić. Chociaż pod „Orientalem” byłoby z tym trudniej. Za dużo policji.

— Tylko nie policja — powiedział chłopak monoton­nym głosem. — On wykołuje policję. Dokładnie tak jak w Hamburgu.

— Chce mi się pić — oświadczyła dziewczyna. — Poza tym chciałabym stąd odejść. To wszystko nic mnie nie obchodzi. Nie mam ochoty bawić się w świadka.

— W ostateczności obejdziemy się i bez pani — powiedział Katenkamp.

— A więc jedźmy do hotelu — popędzała Brigitta Überlender. — Inaczej będzie tam przed nami.

— Jeżeli wziął łódź, może jest tam już dawno — stwierdził Doc.

— Jaką łódź? — spytał Katenkamp.

— Od strony rzeki mają tu przystań łodzi — powie­dział Doc. — Wynajmą tam panu, co pan zechce.

Katenkamp podniósł rękę. — Mógł pan powiedzieć to już dawno!

— Przecież wszyscy o tym wiedzą — odparł Doc.

Z rampy na górze ruszyły dwie taksówki

— W takim razie może mieć z pół godziny przewa­gi — powiedział Katenkamp.

Taksówki zahamowały koło nich.

— Ja zostaję! — upierał się chłopiec. Sięgnął pod koszulę, by przekonać się, że nóż jest na swoim miejs­cu.

167


— Czy ja mam w ogóle z wami jechać? — spytał Doc.

— Jedziemy wszyscy — rozstrzygnęła Brigitta Überlender. — Każdy z nas jest ważny.

— Ja zostaję! — krzyknął Jurgen.

Katenkamp bez słowa objął go od tyłu i zaniósł do najbliższej taksówki. Chłopiec bronił się dość słabo.

Kierowca otworzył drzwi.

Katenkamp wcisnął chłopca na tylne siedzenie i za­jął miejsce obok niego. Potem wezwał gestem dziew­czynę. — Koło kierowcy — powiedział. Pochylił się do Jurgena. — A to lepiej zostawimy.

— Co?

— Ten nóż. — Jedną ręką Katenkamp chwycił chło­pca za przedramię. Drugą wyciągnął mu nóż spod ko­szuli i wyrzucił go przez okno samochodu.

— Kosztował 20 bahtów — powiedział Jurgen zmę­czonym głosem.

— Chętnie ci to zwrócę. Jedziemy do „Queen”. New Petchburi Road — powiedział Katenkamp, zapo­minając o wytargowaniu należności za kurs.

To przecież... To szczyt wszystkiego. Jakby już mnie nie znali. Nie chcą mnie nawet zrozumieć. A je­szcze we wtorek rozumieli — wtedy ubiliśmy interes w dwadzieścia minut. Teraz uśmiechają się tylko uprzejmie i wzruszają ramionami... Muszę zachować spokój. Naleganie nie miałoby sensu. Zgodziliby się na wszystko, a w rzeczywistości w ogóle nic by się nie stało. Zupełny spokój. Tę sprawę trzeba pewnie rozstrzygnąć gdzieś wyżej. Heroina to żaden problem. Najemny morderca jest dla nich chyba za dużym wy­maganiem. Tutaj siedzą tylko niższe szarże. To tak, jak wszędzie. Najpierw muszą się upewnić. Dobrze wi­działem, jak jeden z nich wyszedł z knajpy, skoro

168


tylko przystąpiłem do rzeczy. Przedstawia moją prośbę gdzieś wyżej. Na szczęście znają mnie. Muszę tylko poczekać, żeby ci z góry dali zielone światło. Do tego czasu ci chłopcy będą traktować mnie, jakbym był po­wietrzem. Siedzą sobie i grają po prostu w coś w ro­dzaju szachów. Cholernie nudno tak czekać. Kiedy węszcie coś się zacznie? Nie, przyjaciele, nic tu nie załatwimy uśmieszkami. Ja gram o sporą stawkę. Na oko koło dwudziestu lat. To w końcu nie zabawa. Za dwadzieścia lat będę starym człowiekiem. Inaczej to sobie wyobrażałem. To dopiero byłaby czysta ironia: Brigitta w tutejszym pudle, a ja u nas. W końcu wygrał­by chłopak. Przynajmniej on musi zniknąć. Zostaną wtedy świadkowie, którzy znają sprawę tylko ze sły­szenia. A więc praktycznie świadkowie bezużyteczni. sprawę trzeba tylko dobrze zorganizować. Muszą usunąć chłopaka na oczach wszystkich. Tak, żeby każdy widział, że nie ja to zrobiłem. Inaczej wygrzebię się z jednej sprawy i zagrzebię się w drugą. Od razu powinienem zaaranżować to w ten sposób. No tak, po fakcie człowiek zawsze jest mądrzejszy.

Niedługo coś się powinno ruszyć. W końcu powiedziałem wyraźnie, że cena nie gra roli. A więc nie o to im chodzi. Ale jeżeli oni rzeczywiście nie chcą? Ozna­czałoby to kres moich możliwości. Musiałbym przystą­pić do odwrotu. Pech. Przynajmniej w tej sprawie. Za­wsze mogą pojawić się jeszcze inne rozwiązania. Jed­na przegrana bitwa to jeszcze nie przegrana wojna. Z drugiej strony — oni nie mogą przecież wystawić mnie do wiatru. Dobrze wiedzieli, do czego przezna­czony był towar. Nie musiałem go nawet preparować. Lepiej ode mnie znali się na tym, jak go zmieszać. Nie powinni się teraz wycofać. Też są winni. Dobra, doszło do awarii. To się przecież zdarza. Trzeba wtedy awarię usunąć. Nie mogą poświęcić mnie, pozwalając chłopakowi wyjść z tego cało. O to chodzi. Muszą przynajmniej na jakiś czas wycofać z obiegu Katenkampa.

169


To dałoby się zrobić. Zawsze można zaaran­żować wypadek uliczny. A wtedy ja sam zajmę się chłopcem. Mam jeszcze trochę tego towaru. On wciąż daje sobie w żyłę. Do walizki dostanę się bez trudu. Trzeba będzie tylko trochę z niej ująć.

Nareszcie ktoś idzie. To chyba ten, którego wysłali z informację? Kto zdołałby odróżnić tych facetów? Wszyscy wyglądają tak samo. Mam czekać? To już brzmi lepiej. A więc sprawa nie jest chyba całkiem bez szans.

— Dokąd? — spytała Brigitta Überlender. — Czy będą mieli wolny pokój? On ledwie trzyma się na no: gach. To straszne.

— Proszę go wziąć do swojego pokoju — powie­dział Katenkamp. — Jakkolwiek by było, jest pani sy­nem. A poza tym nie będzie pani musiała wypełniać formularza meldunkowego.

Brigitta Überlender próbowała objąć chłopca ramie­niem. — Chodź.

Jurgen gwałtownym ruchem odepchnął kobietę od siebie. — Ożenił się ponownie — wyszeptał. — A więc to dlatego? Ona stała wam pewnie na drodze?

— Kto? — spytał Katenkamp.

— Moja matka.

— Poznaliśmy się przez ogłoszenie matrymonial­ne — powiedziała Brigitta Überlender. Spojrzała na Katenkampa. — Chociaż wiedziałam, kto dał to ogło­szenie.

Doc i dziewczyna wzięli chłopca w środek.

— Potrzebuje lekarza. Albo... — powiedział Doc.

— Nie można napompować go jeszcze bardziej — zaprotestowała Brigitta Überlender. — Nie wytrzyma.

— Orientuje się pani w tym — powiedział Doc. — Znam

170


pewnego lekarza. Ma prywatną klinikę przy Siam Square. Możemy być pewni, że załatwi to dyskretnie.

— Byłem już tam — chłopak próbował im się wy­rwać. — Nie chcę już iść do tej kliniki od skrobanek.

Doc i dziewczyna przytrzymali go mocniej.

— Łóżko — powiedziała dziewczyna.

— W ostateczności załatwię mu działkę — zapro­ponował Doc. — Tylko będę potrzebował forsy.

— Nie w tym rzecz. — Brigitta Überlender przycis­nęła guzik od windy.

Winda z pięcioma osobami powoli ruszyła w górę.

— Czy nie powinniśmy sobie pójść? — Spytała dziewczyna, kiedy położyli chłopca do łóżka. — Prze­szkadzamy tu tylko.

Katenkamp włączył klimatyzację. — Proszę zostać. Jesteście bezstronnymi świadkami. To może się przy­dać.

— Chce pan wezwać policję? — spytał Doc. — Tego nie było w umowie. To nieczysta gra.

— Lepiej już nie rozstrzygajmy, co nie jest czys­te —burknął Katenkamp.

— Policja nigdy nie gra czysto — powiedział Doc. — Zanim się w tym połapią, zgarną nas wszystkich. Ni­gdy nie wiadomo, co z tego wyniknie. A mnie nie stać na adwokata.

— Nie myślałem o policji tajlandzkiej — odparł Katenkamp.— Ona rzeczywiście nie jest nam potrzebna.

— Niemieckiej pan tu nie znajdzie.

Brigitta Überlender chciała coś powiedzieć. Katen­kamp rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. Usiadł na łóż­ku obok chłopca.

— Co się stało z twoją matką?

— Zamordował ją! — wyrzucił z siebie chło­pak. Podkulił kolana aż pod brzuch i wbił palce w po­duszkę.

171


Są na to dowody? — spytał Katenkamp.

— Widziałem ich. — Zatkał w poduszkę.

— Szczegóły. Co się stało? — Katenkamp pochylił się nad chłopcem. — Musimy wiedzieć o wszystkim dokładnie.

— Czy koniecznie teraz? — spytała Brigitta Überlender. — Nie widzi pan, co się z nim dzieje?

Katenkamp zignorował jej pytanie. — Opowiadaj.

— To było na budowie domu. W niedzielę, przed południem. Oglądali dom. On przecież siedział wciąż robotnikom na karku. I wtedy ona spadła do piwnicy z pierwszego piętra. Zginęła na miejscu. — Wargi chłopca drżały. Trudno go było zrozumieć.

— To nie morderstwo — powiedział Katenkamp.

Chłopiec zakaszlał w poduszkę. — Morderstwo! — wyrzucił z siebie. Znowu wstrząsnął nim kaszel. — Tam była drabina służąca do wchodzenia na pierwsze piętro. — Kaszlał wciąż, ale wyprostował się.

— No i co? — spytał Katenkamp.

— Taka zwykła drabina budowlana. On wyciągnął z niej gwóźdź. Jeden szczebel tkwił tylko w nacięciu w drewnie. — Źrenice chłepcą rozszerzyły się. — Wchodził przed nią. Ominął ten jeden szczebel.

— Czy mimo to nie mógł to być wypadek?

— Nie! — Chłopiec opadł znowu na łóżko. — On to przygotował. Gwóźdź miał w kieszeni spodni. Wbił go potem na miejsce. Dopiero wtedy poleciał do telefonu. Ona już nie żyła. Uderzyła głową w podłogę na parte­rze i spadła dalej, do piwnicy. Schodów jeszcze nie było.

Katenkamp złapał chłopca za ramiona i odwrócił go na plecy. — Przecież można było zauważyć, że gwóźdź jest świeżo wbity. Takie gwoździe w drabinach budowlanych są zawsze zardzewiałe. Uderzenia młot­ka pozostawiają ślady na główce. Widać goły metal.

— Rzeczywiście? — spytał Doc.

172


— Niech pan sam spróbuje.

Chłopak zaśmiał się bezgłośnie. — Tyle to i on wie­dział. Wysmarował główkę gwoździa błotem. Było mo­kro. Padało. Gwóźdź zaraz zardzewiał.

— Nie zbadano tego? — spytała Brigitta Überlender. Stała przy oknie. Patrzyła na plac budowy, gdzie kobiety wlokły kamienie po bambusowych rusztowa­niach.

Pewnie nie dość dokładnie, pomyślał Katenkamp. Sędzia zgłasza śmiertelny wypadek, jakiemu uległa jego żona, a ich rozhisteryzowany syn twierdzi, że to morderstwo. Komu wierzy się w takiej sytuacji? Wypa­dek na budowie. To się zdarza. Jeżeli zwłoki nie wyka­zują żadnych śladów przemocy...

— Zachował zupełny spokój — szeptał chłopak. — Najpierw przymocował szczebel z powrotem. Potem sprawdził, czy ona rzeczywiście nie żyje. Później wy­tarł trzonek młotka. Myślę, że gdyby nie była już mar­twa, zabiłby ją tym młotkiem.

Na tym polegało ryzyko, myślał Katenkamp. Nie mógł być pewien, że upadek zakończy się jej śmier­cią. — A ty gdzie byłeś? — spytał.

— Obok. Tam była jeszcze jedna budowa. Schowa­łem się, bo... Nie ufałem mu już od dawna. Zaskoczy­łem go. Później mówili, że w ogóle nie mogłem tego widzieć. Ale ja widziałem. Kiedy rekonstruowali wypa­dek, stały już ściany. Zrobili ze mnie kłamcę. — Chło­pak mówił teraz głośniej. Zamknął oczy i przy każdym zdaniu kiwał głową.

— Wierzy mu pan? — spytała Brigitta Überlender.

— Teraz tak — powiedział Katenkamp. — Ale gdy­bym wtedy miał do czynienia z tą sprawą... Sam nie wiem.

— Gdzie on jest? — Chłopak próbował stoczyć się z łóżka. — Zabiję go.

— Byłby już czas na lekarza — powiedział Katenkamp.

173


Zwrócił się do Doca. — Czy ten pański człowiek nie mógłby przyjechać do hotelu?

— Spróbuję — powiedział Doc. — Ale to nie będzie tanie.

— Niech mu pan powie, że to nie ma żadnego zna­czenia. — Brigitta Überlender przycisnęła czoło do szyby. —To zdarzyło się zbyt dawno. Nic mu już nie można udowodnić.

— Bezpośrednio nie — powiedział Katenkamp. — Potrzebne nam są jego zeznania.

Brigitta Überlender odwróciła się. — Nigdy ich pan nie dostanie.

— Myślę, że jednak dostanę — powiedział Katen­kamp. — Popełnił parę błędów. Może nie wtedy. Ale teraz.

— Pan lepiej umie to ocenić. Tylko zdaje się, że on znikł. Chce go pan szukać? — Brigitta Überlender wskazała na chłopca. — Poszukiwania nie są chyba pana najmocniejszą stroną.

— Może ma pani rację — powiedział. — Ale w tej sprawie jest jeszcze coś. Chłopak znajdował się pod ochroną.

— I mógł sam ganiać po mieście? — spytała. — Nie brzmi to najbardziej przekonująco.

— Mimo to tak właśnie uważam — powiedział Katen­kamp. — Jestem przekonany, że stale mieli go na oku. Poczynając od pewnego momentu nic nie mogło mu się stać. Zdaje się, że przypadkiem zachował się właś­ciwie. Inaczej wmieszano by się w tę historię.

— Az czego pan to wnosi? — spytała z agresją w głosie.

— Z faktu, że jeszcze żyje. Pani mąż znowu próbo­wał coś zainscenizować. Początkowo nawet mu się to udało. Powiedziałbym, że aż do pierwszego aktu. Ale potem przeholował, ktoś zwrócił na to uwagę i zaczął działać przeciwko niemu. Jestem nawet pewien, że sam to spowodowałem, chociaż nie

174


miałem o niczym pojęcia. Swoim wystąpieniem obudziłem ich czujność... Handel narkotykami to interes na międzynaro­dową skalę.

— Przecież wcale nie chodzi o handel narkotykami — wtrąciła.

— Bezpośrednio nie — powiedział Katenkamp. — W każdym razie nie o to, co rozumie się przez handel. Ale sprawa dotyczy jednak tego środowiska. Gdy poja­wia się w nim ktoś nowy, zasięga się o nim informacji. Założę się, że wiedzą już sporo o pani mężu. O mnie zresztą też. Nie powinien był mnie w to włączać, wtedy może wyszedłby na swoje. Ich ludzie są wszędzie. Także i tu, w hotelu. Wie pani przypadkiem, jaki zawód podał pani mąż w karcie meldunkowej?

— Zapewne „sędzia”.

— Wyjdźmy więc od takiego założenia. Ja napisa­łem: „pracownik policji kryminalnej”. Sędzia i funkcjo­nariusz policji kryminalnej — i obydwaj z Hamburga. Są tu ludzie, którym taka kombinacja mogła się nie po­dobać. Wtedy zaczynają brzęczeć sygnały alarmowe. A potem trzeba tylko trochę czasu, żeby połapali się w układach. Morderstwo w Hamburgu zupełnie ich przy tym nie interesuje.

— To co ich interesuje? — spytała. — Wygląda na to, że jest pan nieźle zorientowany.

— Wyciągam tylko wnioski. Tutaj interesują się tym. czy człowiek przestrzega reguł biznesu. A pani mąż nie przestrzegał. Dlatego też nie wezmą go teraz pod ochronę. Gdyby było inaczej, moglibyśmy już nie żyć. A przynajmniej pani mąż od dawna znajdowałby się w bezpiecznym miejscu.

— Kto panu powiedział, że tak nie jest?

— Sytuacja. Chcą zwalić robotę na nas. Dla mnie to dość niezwykła rola. Podsuwają mi materiał. Musze go tylko wykorzystać. Właściwie powinni być ze mnie zadowoleni. Dość

175


wcześnie zauważyłem, że coś się tu stanie.

— Co się miało stać? — spytała Brigitta Überlender. — Chłopiec miał zostać zamordowany.

— Pani praktycznie też. — Katenkamp wstał z łóż­ka i podszedł do stojaka. Jednym szarpnięciem ode­rwał dno jej walizki. Pociągnął za mocno. Dwie paczu­szki z białym proszkiem upadły na dywan.

Doc gwizdnął cicho. — Mniej więcej trzydzieści lat — powiedział. — Ale zrobiono to bardzo prymityw­nie.

Brigitta Überlender zbladła. — Trzydzieści lat? Tu­taj?

— Tutaj. — Doc skinął głową. — Nigdy by pani z tym nie wyjechała.

Katenkamp podniósł paczuszki. — Zwłaszcza gdy­by policja dostała odpowiedni cynk.

Brigitta Überlender szarpnęła złoty łańcuszek na szyi. — Trzydzieści lat więzienia!

— To wyrok śmierci — powiedział Doc tonem fa­chowca.

Spojrzała na Katenkampa wściekłym wzrokiem. — A pan nic mi o tym nie powiedział. I pozwoliłby pan, żebym pojechała z takim bagażem na lotnisko?

— Nie sądzę, żeby tutejsze przepisy zabraniały wy­wozu cukru gronowego — powiedział Katenkamp. — Pewnie też każdemu wolno chować go, gdzie chce.

— A gdzie jest prawdziwy towar? — spytał Doc.

— Już go nie ma — powiedział Katenkamp. — Przyznaję się do zniszczenia materiału dowodowego. Ale to nie ma znaczenia, póki on o niczym nie wie.

Chłopak na łóżku jęknął głośno.

— Mój Boże, lekarza! — Brigitta Überlender pode­szła do łóżka.

— Zatelefonuję po niego — powiedział Doc.

Katenkamp podszedł do drzwi.

176


— Co mam zrobić, gdyby pojawił się mój mąż?

— Nie przyjdzie. A jeżeli nawet, to nie ma się pani czego obawiać. Będzie próbował dogadać się z panią. Ataki frontalne to nie jego specjalność... Proszę tu zo­stać i nie próbować żadnych własnych kroków.

— Co pan chce zrobić? — spytała Brigitta Überlender.

— Jeszcze nie wiem dokładnie. Wszystko zależy od tego, co chcą zrobić ze mną — powiedział Katen­kamp i zamknął za sobą drzwi.

Charly siedział na stopniu swego samochodu na po­stoju przed kolorową świątyńką.

Katenkamp wsiadł bez słowa. Charly wstał i wsunął się za kierownicę.

— Dokąd jedziemy? — spytał Katenkamp.

Charly uśmiechnął się. — Do portu. — Minęło sporo czasu, nim udało się im włączyć w ruch po lewej stro­nie Petchburi Road. — Co się z nim stanie? — spytał Charly, kiedy czekali na rogu ulicy.

— Odpowie w Niemczech przed sądem — powie­dział Katenkamp. Nie wiedział przy tym, czy w końcu będzie tak rzeczywiście.

— Sam jest sędzią. — Charly dodał gazu.

— Czy jest to jedyna informacja, jaką wolno mi usłyszeć? Czy też moja ciekawość może znowu kosztować oponę?

— Teraz już nie. Nie pracuje pan przeciwko nam.

— A co on robił?

— Skazywał dealerów. Naszych ludzi. W Hamburgu.

— Wobec tego mogę domyślić się reszty.

— Bardzo mi przykro. Najpierw potrzebowaliśmy informacji o panu.

177


— A więc przez jakiś czas żyłem w niebezpieczeństwie?

Charty wskazał na schowek z przodu wozu.

Katenkamp nacisnął guzik zamka. Pokrywa schowka odskoczyła. Leżał w nim pistolet z tłumikiem, przy­kryty tylko prowizorycznie szmatką do czyszczenia szyb. Zamknął schowek.

— Dziękuję za zaufanie. Szczególnie wobec polic­janta.

— Wszystko względne — powiedział Charly. — Za­leży, po której stronie stoi policjant.

— Kiedyś mogę stanąć po przeciwnej stronie.

— Wtedy... — Charly zdjął ręce z kierownicy i wzru­szył ramionami.

— Dlaczego właściwie chcecie, żebym go dostał? W porządku, zamierzacie zemścić się na nim. Ale to dałoby się załatwić i tutaj. Można było pokonać go jego własną bronią. Porcja heroiny w walizce i...

— To niedobrze dla opinii. Lepiej, jak skazany w Niemczech.

— Jeżeli do tego dojdzie — powiedział Katen­kamp. — Ale wszystko jedno. Dziękuję. Pozdrowienia dla Starego Człowieka.

Charly skinął głową.

— Możemy odbyć jutro wycieczkę po mieście? Moja żona już wyzdrowiała.

— Okay. Będzie i masaż. Masaż dobry dla kobiet.

— Nie sądzę, żeby ona to lubiła.

— To będą kamienie szlachetne. Znam też fabrykę jedwabiu. Bardzo tanio.

— To już lepiej. A na koniec dobra restauracja chiń­ska.

— Bardzo dobrze — powiedział Charly. — Mój brat ma restaurację. Zrobi dobrą cenę.

Dla nich sprawa jest już załatwiona, pomyślał Katen­kamp. Przechodzą nad nią do porządku dziennego...

178


— A potem musimy się jeszcze rozliczyć — powie­dział.

— Nie trzeba. Załatwimy to inaczej.

Hanns Überlender siedział przy niskim stoliku. Przed nim stała opróżniona do połowy butelka coli. Wachlował się starym numerem „Bangkok Post”. Zdjął marynarkę swego ubrania safari. Biała, jedwab­na koszula poznaczona była plamami potu.

Przy drugim stoliku siedzieli mężczyźni, grając w szachy tajlandzkie.

Katenkamp zatrzymał się w drzwiach lokalu. Nie po­trafił odczytać jego nazwy widniejącej nad budą z de­sek. W tej okolicy nie widywało się już europejskich li­ter.

Charly dotknął lekko jego ramienia. — Powodze­nia — powiedział. — Do jutra.

Katenkamp przysiadł się do Überlendera. Od sędziego dzieliła go tylko wąska, nieoheblowana płyta stołu. Niski taboret sprawiał wrażenie klęcznika. Pra­wie jak w konfesjonale, myślał Katenkamp. Wystarczy, żeby pochylił się do przodu, i będzie mógł wyszeptać mi wszystko do ucha. Ale kto udzieli mli rozgrzesze­nia?

— Czego pan tu chce? — ofuknął go Überlender. — Nie zlecono panu szpiegowania mnie.

— Zastanawiam się, co mi w ogóle zlecono. W każ­dym razie nie było to zlecenie na serio.

— Tak czy inaczej, nie miał pan za mną łazić. Miał się pan zająć chłopcem, tym narkomanem.

— Nie miałem okazji, żeby to zrobić. Zresztą nie miałem jej mieć. Czy może? Chciał pan wykorzystać mnie dla swoich własnych celów. Przyznaję, że nie mógł pan tego zaplanować. Ale skoro już pojawiłem się na drodze, przeznaczył mi pan rolę pożytecznego idioty. To nie był najlepszy pomysł. Nie

179


uwzględnił pan konsekwencji. Kot nie przestaje łowić myszy nawet podczas urlopu.

Überlender chwycił za brzeg stołu. Odchylił się do tyłu i zdawał się oceniać odległość, jaka dzieliła go od drzwi.

Na zewnątrz, w prażącym słońcu, siedzieli dwaj młodzi mężczyźni. Opierali się plecami o framugę. Katenkamp był prawie pewny, że widział ich już w stolarni w dzielnicy chińskiej.

— Przekroczył pan swoje kompetencje — powie­dział Überlender. Z podbródka zwisała mu kropla potu.

— Tutaj nie mam żadnych kompetencji.

— Dobrze, że zdaje pan sobie sprawę przynajmniej z tego. — Überlender chwycił gazetę i poruszył nią koło twarzy niczym wachlarzem. — A więc nie jestem też panu winien żadnych wyjaśnień.

— Póki co poszukałem ich sam. Muszę przyznać, że ze sporym trudem. Częściowo naprowadzono mnie na odpowiedni trop. Ale teraz wiele już rozumiem.

— Jakkolwiek by wyglądały te pańskie wyjaśnienia, są w każdym razie fałszywe. Radzę, żeby pan stąd zniknął i zapomniał o wszystkim. Jeżeli nie... Mam pe­wne stosunki.

— Tu czy w Hamburgu? — spytał Katenkamp.

Überlender otarł pot z podbródka. — Na razie tutaj.

— Te stosunki należą już raczej do przeszłości. Nie przypuszcza pan chyba, że znalazłem pana przypad­kiem. Oni chcą się pana pozbyć. I wydaje się nawet, że wybrali bardziej elegancki sposób.

— Jutro i tak wyjeżdżam. Bardziej elegancko już chyba nie można.

— Jeżeli pozwolą panu wyjechać. A to zależy od wyniku naszej rozmowy — rzekł Katenkamp.

— Niech im pan powie, żeby nie zaganiali mnie w pułapkę. Inaczej wsypię tu paru ludzi.

180


— W jaki sposób? Chce pan oskarżyć sam siebie? W końcu popełnił pan przestępstwo także w świetle prawa obowiązującego w Tajlandii. A nie myśli pan chyba, że na ławie oskarżonych zasiądzie obok pana Chińczyk.

Überlender odłożył „Bangkok Post” i głośno zaczer­pnął powietrza.

— Złapał się pan we własne sidła — ciągnął dalej Katenkamp. — Pana błąd polegał na tym, że chciał pan być zbyt sprytny. Trzy pieczenie przy jednym og­niu...

— Skąd wzięły się panu aż trzy? — przerwał mu Überlender.

— Obraz nie jest może zbyt doskonały, ale syn i tak stał już panu w drodze. W dodatku zawsze istniało nie­bezpieczeństwo, że powróci on jako świadek zamor­dowania przez pana pierwszej żony. A pańska druga żona... Udoskonalił pan metody.

— Szybko się uczę — Überlender skrzywił wargi w uśmiechu pełnym wyższości.

— Przede wszystkim nauczył się pan nie brudzić sobie rąk. — Katenkamp pochylił się ku swemu roz­mówcy. — Ponieważ mówimy w cztery oczy, mogę powiedzieć panu coś, czego nie wolno by mi było po­wiedzieć podczas przesłuchania: rzygać mi się chce, gdy na pana patrzę.

— Tylko nie tak patetycznie! — uśmiechnął się Überlender.

— Mam taką skłonność. Inni ludzie mają inne skłonności. Szkodliwe, jak to się mówi. A co do pańs­kich zdolności, niech pan nie sądzi, że zjadł pan wszy­stkie rozumy. Do pana walizki można by wpakować tyle heroiny, że musiałby pan zostać tu jeszcze trzy­dzieści lat.

Überlender przycisnął oburącz żołądek. — Chyba że pan by to nakręcił.

181


— Sam pan to nakręcił. Wystarczy przepakować towar z walizki pańskiej żony — zabluffował Katenkamp. — Mam nadzieję, że zna pan tu jakiegoś dobre­go adwokata.

— Nie może mi pan niczego udowodnić.

— Mogę panu udowodnić bardzo dużo. Ma przy­kład to, że kupił pan heroinę. Zna pan przecież wymiar kary i warunki panujące w tutejszym więzieniu. Chciał pan zafundować to swojej żonie. Klasyczny przypadek pośredniej winy. Tchórz się z pana zrobił, mój drogi. Najpierw inscenizuje pan upadek z drabiny...

— Przypadek — wtrącił Überlender.

— Przypadek polegał na tym, że pana żona zginęła na miejscu.

— Przypadkowi można pomóc.

— Traktuję to jako przyznanie się do winy.

— Niech pan sobie traktuje. Niczego nie można już udowodnić

— Łatwo składa pan zeznania. Nie przyznałby się pan od razu do próby zamordowania syna? Próby otrucia? Niezbyt męskie zachowanie.

— Ale samo się narzucało. Wśród narkomanów złoty strzał nie należy do rzadkości.

— A jak kwalifikuje pan próbę pozbycia się żony przez podłożenie jej narkotyków?

— Jako rzecz przyjętą w tym kraju — powiedział Überlender i rozsiadł się wygodniej. Znów się uśmie­chnął. - Myśli pan pewnie, że udał się panu wielki połów?

— Tak bym twierdził w normalnych warunkach.

— To dobrze, że się pan opamiętał W takim razie jestem górą.

— Nie jest pan. Ktoś, kto skazuje u nas dealerów nie może liczyć tu na sympatię w pewnych kręgach.

— A kto tu wie, kim jestem?

— Każdy, kto robi w handlu narkotykami. Przynajmniej

182


każdy powyżej pewnego poziomu. Wiedzą nawet o mnie.

— To dlatego... — Überlender zgniótł gazetę. Pod jego mięsistymi policzkami pracowały mięśnie.

— Dlatego wszystko panu ułatwili. Chyba już pan zauważył, że stał się pan tu persona non grata.

— Zawdzięczam to panu!

— Zawdzięcza to pan sobie. A boję się, że mają je­szcze pewne plany związane z pana osobą. Nie opuś­ci pan tego kraju bez przeszkód. Nieczęsto ma się okazję zemsty na sędzim. Prawdopodobnie podłożą panu solidną porcję heroiny. Zna pan metodę...

— To byłoby... — Überlender chwycił zapalniczkę.

— Byłby to akt wyrównującej sprawiedliwości.

— Spełniałem tylko swój obowiązek.

— Tak, jako sędzia. I z tego powodu nie można czynić panu zarzutów. Ale poza tym... Sam pan prze­cież wie, że sprawiedliwość chadza czasem krętymi drogami.

Überlender potrząsnął zapalniczką. Kiedy nią pstry­knął, dała tylko maleńki płomyk.

— Skąd pan wie, że oni... — urwał.

— Nic nie wiem. Ja tylko przypuszczam. Ale wiem, że jeżeli nie zrobi tego ktoś inny, ja sam własnoręcznie wpakuję panu narkotyki do kieszeni. Chyba że dosta­nę teraz od pana pisemne zeznanie z przyznaniem się do winy.

— Byłaby to pewna alternatywa... — Überlender popatrzył na Katenkampa. — Może pan zagwaranto­wać, że ci ludzie nic mi nie zrobią, jeżeli złożę zeznania?

— Wydaje mi się, że mogę.

*

183


Charly zahamował przed hotelem. — Wszystko w prządku? — spytał.

— Tak. — Katenkamp pokazał mu trzy gęsto zapi­sane stronice z podpisem Überlendera. — Pozwólcie mu wyjechać. W Niemczech będzie skazany.

— Dobrze — powiedział Charly. — Wtedy tu nie ma problemu. — Podał Katenkampowi rękę. — Jutro robi­my wycieczkę po mieście.

— A czemu nie dziś?

Katenkamp podniósł wzrok. Obok samochodu stała Eryka.

— Chciałabym wreszcie przekonać się, czy miasto jest takie, jak piszą o nim w przewodnikach — powie­działa.

— Częściowo tak — przyznał Katenkamp. — Dzięki twoim opisom rozpoznałem nawet świątynię... Wsia­daj. Muszę tylko zanieść coś do sejfu.

— Coś wartościowego?

— Zeznanie. Ale boję się, że nie jest wiele warte. Prawdziwe zeznanie też można odwołać.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przedmiot PRI i jego diagnoza przegląd koncepcji temperamentu
BANK CENTRALNY I JEGO FUNKCJE
Eutanazja ulga w cierpieniu czy brak zrozumienia jego sensu
Laser i jego zastosowanie
ZACHOWANIE ZDROWOTNE I JEGO ZWIĄZEK ZE ZDROWIEM
potencjal spoczynkowy i jego pochodzenie
Doradztwo i jego prawny element procesu decyzyjnego
Wyklad 10 Wypalenie zawodowe i jego konsekwencje
10 RYZYKO PRZĘDZIĘBIORSTWA I JEGO POMIARid 10630 ppt
Ia System bankowy i jego elementy
Lobbing i jego modele
Grzegorczykowa R , Językowy obraz świata i sposoby jego rekonstrukcji
krawczuk pan i jego filozof bj7yjoad2cnf6i7hmt2i7lm5bllw2ouoaezofxa BJ7YJOAD2CNF6I7HMT2I7LM5BLLW2OU

więcej podobnych podstron