2 droga przez trzesawiska TF7QXR2AN47665MQQ4OESGIRHXJRX26MGALK2ZA


e-mail : pw007@wp.pl
strona www :
www.balrog.hg.pl
Copyright (c) by
Balrog. All rights reserved


Rozdział II  Droga przez Trzęsawiska

GULLUM PORUSZAŁ SIĘ SZYBKO, z głową i szyją wyciągniętymi do przodu, przy czym bardzo często opadał na cztery kończyny. Frodo i Sam musieli dołożyć wszystkich sił, aby za nim nadążyć, ale opuściły go chyba wszelkie myśli o ucieczce, ilekroć bowiem zostawali z tyłu, odwracał się i czekał na nich. Po jakimś czasie doprowadził ich na brzeg tej samej rozpadliny, do której raz już dotarli, teraz jednak w miejscu bardziej oddalonym od gór.
— Tutaj! — krzyknął. 
— Dołem jest droga, tak, tak. Teraz my nią dojdzie, o, aż tam. 
— Gullum wskazał ręką na południowo-wschodni skraj bagnisk, od których nawet w chłodnym nocnym powietrzu ciągnął ciężki i duszący fetor. Gullum biegał wzdłuż krawędzi to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie przywołał hobbitów.
— Tutaj! Tutaj możemy zejść. Smaduł raz już tędy schodził. Wybrałem tę drogę, żeby się schować przed orkami. Ruszył przodem, a za nim w ciemną otchłań spuścili się Frodo i Sam, co nie było trudne, albowiem rozpadlina osiągała w tym miejscu głębokość piętnastu stóp, a szerokość dwunastu. Dnem płynęła woda, gdyż było to w istocie koryto jednej z rzeczułek, które spływając z gór, zamierały w nieruchomych stawach i bagniskach. Gullum poszedł w prawo, mniej więcej na południowy wschód, z rozmachem stawiając płetwiaste stopy w zatoczkach między kamieniami. Woda sprawiała mu chyba nie byle jaką przyjemność, gdyż wesoło do siebie pomrukiwał, a nawet chwilami jego skrzeki układały się w rodzaj piosenki.


Ziemia lodowata dłonie nam odgniata i zdrowie nam psuje. 
Bo skaty, kamienie są niby rzemienie, których nikt nie zżuje. 
Gdy w rzeczkach, kałużach nogi sobie nurzać, 
każdy rozkosz czuje. A do szczęścia chyba Potrzebna nam...


— Ha, ha! — zawołał. 
— A czego nam trzeba? — Tu Gullum przeciągle zerknął spod oka na hobbitów. 
— Powiemy wam zaraz — wychrypiał. 
— On to zgadł dawno temu. Bagoszsz to zgadł. 
— W oczach stwora pojawił się błysk, a Sam, który pochwycił go w ciemności, pomyślał, że nie mogło tu chodzić o przyjemne wspomnienie. 

Bez oddechu żyje bez pragnienia pije. 
chociaż zimna, nie zdycha, choć w kolczudze 
— cicha. Na suchym tonie lądzie, wyspę 
— w biednym osądzie za pagórek 
uznaje fontanna jej się zdaje powietrza bańka pustą. 
Tak gładka, tak tłusta! O fortuny wyroku! 
Do szczęścia bowiem chyba Potrzebna tylko 
ryba Słodkiego pełna soku! 

Słowa te jeszcze dobitniej przypomniały Samowi o problemie, który zaczął rozważać natychmiast, jak tylko się zorientował, że jego pan zamierza wykorzystać Gulluma jako przewodnika: o jedzeniu. Nie przypuszczał, by Frodo wziął to pod uwagę, był jednak pewien, iż tamten nieraz już o tym pomyślał. Bo też w rzeczy samej: jak radził sobie Gullum podczas tej całej samotnej wędrówki? "Nie najlepiej", stwierdził Sam. "Wygląda na bardzo wygłodzonego, a jeśli nie znajdzie się jakaś rybka, pewnie i hobbitem nie pogardzi. Może na przykład zaskoczyć nas podczas drzemki. Ale nic z tego; z Samem Gadułą to się nie uda". Bardzo długo brodzili dnem czarnego, krętego wąwozu, a przynajmniej tak podpowiadały hobbitom ich utrudzone stopy. Kiedy koryto wykręciło na wschód, stopniowo stawało się coraz szersze i płytsze. Na niebie zobaczyli pierwsze bladawe odcienie nadciągającego poranka. Po Gullumie nie było wprawdzie widać ani śladu zmęczenia, teraz jednak zatrzymał się i popatrzył w górę.
— Dzień już blisko — szepnął, jak gdyby dzień mógł go posłyszeć i znienacka spaść na kark. 
— Smaduł tutaj zostanie: ja zostanę tutaj, aby mnie nie zobaczyła Żółta Twarz.
— My z przyjemnością ujrzelibyśmy słońce — powiedział Frodo 
— ale wszyscy tutaj staniemy, gdyż my obaj zbyt jesteśmy zmęczeni na dalszy marsz.
— Niemądrze cieszyć się z Żółtej Twarzy — pokręcił głową Gullum. 
— Pokazuje cię wszystkim. Kochani, litościwi hobbici zostaną ze Smadułem. Dookoła orkowie i inne brzydactwa, co to widzą wszystko z daleka. Zostańcie, schowamy się tutaj. Ściany koryta nie były wyższe od postawnego mężczyzny; woda płynęła przyciśnięta do jednego z brzegów, a całą resztę dna zajęły duże, płaskie kamienie. Frodo i Sam usiedli na jednym z nich i z ulgą rozprostowali plecy; Gullum z upodobaniem pluskał się w rzeczułce. 
— Trzeba coś zjeść — powiedział Frodo. 
— Smadul, jesteś głodny? Nie mamy wiele, ale tym, co zostało, podzielimy się z tobą. Na dźwięk słowa "głodny" zielone ogniki zamigotały w oczach Gulluma, które w jego wychudzonej twarzy wydały się jeszcze bardziej olbrzymie niż zwykle. Na chwilę zamamrotał w starym stylu.
— Ach, głód nam skręca kiszki, skręca, prawda. Najdroższy? Cóż one jadają? Mają może smaczne rybeczki? Między ostrymi, żółtawymi zębami zamigotał język, który oblizał bezbarwne wargi.
— Nie, nie mamy ryb — rzekł Frodo. 
— Mamy tylko to — podniósł do góry lembasa 
— i wodę, jeśli ta nadaje się do picia.
— Smaczna, smaczna woda — zapewnił Gullum. 
— Trzeba się napić do syta, dopóki jest. Ale co oni tam mają, najdroższy? Da się to zżuć? Smaczne? Frodo odłamał kawałek smakołyka z Lorii i podał owinięty w liść. Gullum obwąchał liść i twarz mu się zmieniła;
pojawiła się na niej odraza i dawna wrogość.
— Smaduł dobrze czuje! — prychnął. 
— To liście z elfowego kraju! Ale cuchną! Musiał się drapać po tych drzewach i potem nie mógł obmyć zapachu ze swoich rąk, nie mógł! 
— Cisnął ze wstrętem liść i nadgryzł sam koniuszek lembasa, ale zaraz go wypluł, a ciałem wstrząsnął spazm kaszlu. 
— Och! Nie! — wykrztusił. 
— Chcecie udławić biednego Smaduła. Popiół i brudy, on tego nie przełknie. Będzie się głodził. Ale Smadułowi to nic. Kochani hobbici! Smaduł przysiągł. Będzie głodował. Nie może jeść razem z hobbitami. Taki głodny. Biedny, wychudzony Smaduł! 
— Przykro mi — rozłożył ręce Frodo. 
— Nic na to nie poradzę. Myślę, że ten chleb elfów pomógłby ci, gdybyś go spróbował, ale zdaje się, że nawet nie możesz spróbować. Przynajmniej na razie. Hobbici w milczeniu żuli lembasy. Samowi już dawno tak nie smakowały: dzięki zachowaniu Gulluma znowu poczuł ich czarowny aromat, ale nie było mu najprzyjemniej. Ich przewodnik każdy kęs odprowadzał wzrokiem aż do ust jedzących, jak pies przyglądający się biesiadnikom. Dopiero kiedy skończyli posiłek i zaczęli się szykować do spoczynku, uznał rozczarowany, że nie mają żadnych'innych smakołyków, których mógłby z nimi zakosztować. Wtedy usiadł nieco z boku i zaczął cichutko popiskiwać.
— Mości Frodo — szepnął Sam, ale niespecjalnie cicho, gdyż nie dbał o to, czy Gullum go usłyszy. 
— Musimy się trochę przespać, ale nie możemy tego robić obydwaj naraz, mając pod bokiem wygłodniałego parszywca, przysiągł czy nie przysiągł. Smaduł czy Gullum, ot tak, na zawołanie, nie zmieni swoich przyzwyczajeń, głowę za to daję. Więc niech pan teraz śpi, a ja waszą wielmożność obudzę, gdy już poczuję, że nie mogę utrzymać powiek. Jak długo jest nie spętany, musimy na zmianę pełnić wartę.
— Chyba masz rację — rzekł głośno Frodo. 
— Coś się w nim zmieniło, ale na ile głęboko i na ile trwale, tego jeszcze nie sposób wiedzieć. Mówiąc szczerze, nie myślę, żeby było się czego bać, przynajmniej teraz, ale jeśli chcesz, pilnuj. Nie pozwól mi jednak spać dłużej niż dwie godziny, a potem mnie zbudź. Frodo był tak zmęczony, że ledwie skończył mówić, głowa opadła mu na piersi. Gullum najwyraźniej przestał się bać czegokolwiek, gdyż natychmiast zwinął się w kłębek i beztrosko zasnął. Jego oddech lekko poświstywał między zębami, ale ciało było nieruchome. Po chwili, w strachu że niepostrzeżenie się zdrzemnie ukołysany rytmicznymi oddechami pozostałej dwójki, Sam podniósł się i lekko trącił nogą Gulluma. Ręce stwora zadygotały i nieco się skręciły, ale nie było żadnej innej reakcji. Sam nachylił się i cicho szepnął Gullumowi na ucho "smaczna ryba", ale oddech tamtego nie zmienił się ani trochę. Sam podrapał się po głowie.
— Chyba naprawdę zasnął — mruknął. 
— Gdybym był taki jak on, nigdy by się już nie zbudził. Odegnał od siebie myśli o mieczu czy linie i z powrotem usiadł obok swego pana. Kiedy się zbudził, niebo było nie jaśniejsze, lecz ciemniejsze niż w chwili, kiedy jedli śniadanie. Sam skoczył na równe nogi. W dużej mierze za sprawą wigoru i głodu nagle pojął, że przespał cały dzień, a przynajmniej dobre dziewięć godzin. Frodo nadal pogrążony był we śnie, natomiast nigdzie nie było widać Gulluma. Sam obrzucił się najróżniejszymi wyzwiskami, po większej części zaczerpniętymi z bogatego ojcowskiego słownika, ale potem przyszło mu do głowy, że ostatecznie to Frodo miał rację: jak na razie nie musieli się przed niczym chronić. Obaj byli żywi i nie skrępowani. 
— Nieszczęsny łajdak! — mruknął pełen wyrzutów sumienia. 
— Ciekawe, gdzie się podział?
— Niedaleko — usłyszał głos nad sobą, a kiedy spojrzał w górę, zobaczył dużą głowę Gulluma ciemniejącą na de wieczornego nieba.
— Ej, a co ty tam robisz? - wykrzyknął Sam, którego natychmiast ogarnęła dawna nieufność.
— Smaduł jest głodny — oznajmił Gullum. 
— Zaraz będę.
— Wracaj! zawołał Sam. 
— Słyszysz? Wracaj, mówię ci! Ale Gullum zniknął. Frodo usiadł, obudzony wrzaskami Sama.
— Hej! Stało się coś? Która godzina?
— Nie wiem — burknął Sam. 
— Chyba słońce już zaszło. A ten zabrał się i poszedł; mówi, że głodny.
— Nie przejmuj się — powiedział Frodo. 
— Teraz nic na to nie poradzimy, ale on wróci, zobaczysz. Jeszcze przez jakiś czas będzie czuł ciężar przysięgi. A poza tym nie opuści tak łatwo swego Najdroższego. Zupełnie nie przejął się tym, że spali kilka godzin, mając pod bokiem nie spętanego i wygłodzonego Gulluma. 
— Nie obrzucaj się wyzwiskami, którymi częstował cię Starzyk — uspokajał Sama. 
— Byłeś zmęczony, a poza tym wszystko wyszło tylko na dobre: przynajmniej obydwaj wypoczęliśmy. A mamy przed sobą trudną drogę, najtrudniejszą dotychczasowych.
— Cały czas myślę o jedzeniu — powiedział Sam. 
— Ile czasu może nam zabrać nasze zadanie? A jeśli je już wykonamy, co potem? Ten elfowy chleb podróżny cudnie trzyma nas przy siłach, chociaż, chciałoby się powiedzieć, czegoś mu jednak brak... Niech mnie pan zrozumie, niczego się nie czepiam. Tyle że po prostu tak sobie codziennie trochę podjadamy, a nie przybywa go. Na mój rachunek, wystarczy nam jeszcze na jakieś trzy tygodnie, i to przy zaciąganiu pasa i bez żadnego dogadzania sobie. Dotąd trochę za bardzo sobie folgowaliśmy.
— Nie wiem, jak długo potrwa, aż... — tu Frodo zająknął się 
— ...aż będzie po wszystkim. Zamarudziliśmy długo w górach. Ale Samlisie Gaduło, kochany hobbicie, a właściwie powinienem powiedzieć, najukochańszy hobbicie, najlepszy z przyjaciół, nie sądzę, żeby warto było zastanawiać się, co też będzie potem. "Nasze zadanie", powiedziałeś, ale skąd nadzieja, że w ogóle uda nam się je spełnić? A nawet jeśli tak, to jaki może być tego skutek? Jeśli Jedyny rzeczywiście zginie w ogniu, a my będziemy w pobliżu? Czy w ogóle będzie nam jeszcze potrzebny potem chleb lub inne pożywienie? Raczej nie. Wszystko, czego możemy od siebie wymagać, to dowlec się do Góry Przeklętej. Zaczynam się obawiać, czy choćby temu podołam. Sam w milczeniu pokiwał głową. Ujął dłoń pana i pochylił się nad nią, nie ucałował jej jednak, chociaż pociekły jego gorące łzy. Potem odwrócił się, otarł nos końcem rękawa i odszedł szedł kilka kroków, nieudolnie usiłując zagwizdać, a między próbami powtarzając: "Gdzie się podziała ta paskudna pokraka?" Nieobecność Gulluma nie potrwała już długo, ale nadszedł tak cicho, że hobbici zdali sobie z tego sprawę dopiero w chwili, kiedy się przed nimi zjawił. Twarz i ręce miał oblepione czarnym błotem; ciągle jeszcze coś przeżuwał i połykał. Nie zamierzali nawet się dopytywać, czym się posilił. "Na pewno glisty, chrząszcze albo jakieś inne śliskie, trzeszczące obrzydlistwa", pomyślał Sam. "Wstrętny padalec, biedna pokraka". Gullum nie odezwał się słowem, dopóki się nie napił i nie obmył w rzeczułce. Podszedł wtedy do nich, oblizując wargi.
— Teraz lepiej — powiedział. 
— Hobbici wypoczęci? Gotowi do drogi? Kochani hobbici, tak ślicznie spali. Teraz wierzycie Smadułowi? To dobrze, bardzo dobrze. Kolejny etap podróży niewiele się różnił od poprzedniego. Wąwóz strumienia stawał się płytszy, a jego nachylenie coraz łagodniejsze. Szli dnem już mniej kamienistym, a wijącym się teraz licznymi zakolami. Niebo szczelnie pokryły chmury, więc o tym, że noc powoli mija, mówiły im tylko jaśniejsze odcienie szarości w powietrzu. Chłodnym brzaskiem skończył się ich trakt wodny. Brzegi rzeczułki zamieniły się w omszałe muldy, ona zaś sama pokonała próg ogładzonych kamieni i zatraciła się w brunatnym rozlewisku, od którego dolatywał suchy szelest i grzechot trzcin, aczkolwiek nie czuć było żadnego powiewu. W mrocznym półświetle jak okiem sięgnąć ku południu i wschodowi rozpościerały się przed nimi mokradła i trzęsawiska. Nad cuchnącymi rozlewiskami kłębiła się mgła duszący odór zawisł w powietrzu. W oddali, niemal dokładnie na południe, widzieli skalne ściany Mordoru, które przywodziły na myśl czarny łańcuch poszarpanych chmur unoszących się nad groźnie zamglonym morzem. Hobbici byli teraz całkowicie zdani na łaskę i niełaskę Gulluma. Ani nie wiedzieli, ani nie mogli odgadnąć w wątłym świetle, że znaleźli się na północnym skraju trzęsawisk, których ogromne połacie biegły w kierunku południowym. Gdyby znali okolicę, mogliby trochę nadłożyć drogi, aby odrobinę cofnąwszy się po własnych śladach, skręcić następnie na wschód i twardym traktem dotrzeć do Dagoriadu, miejsca, w którym niegdyś stoczono bitwę u wrót Mordom. Marsz byłby łatwiejszy, ale nie bezpieczniejszy: na kamienistym płaskowyżu nie było gdzie się ukryć, a tędy właśnie przemieszczali się orkowie i żołnierze Złego. Nawet elfowe szaty niewiele by pomogły.
— Smaduł, jak dalej pójdziemy? — spytał Frodo. 
— Musimy brnąć przez te smrodliwe bagna?
— Nie, zupełnie nie — spiesznie zapewnił Gullum. 
— Szczególnie jeśli hobbici chcą jak najszybciej dotrzeć do ciemnych gór i przed Jego oblicze. Trochę się cofnąć, potem trochę w bok 
— tu Gullum wychudzoną ręką machnął na północ i na wschód 
— i wygodnym gościńcem dochodzi się do samych bram Mordom. Wiele Jego sług będzie wypatrywało gości i czym prędzej ich do niego zaprowadzą. O tak. Jego Oko nieustannie obserwuje tę drogę. To tam, dawno temu, schwytał Smaduła. 
— Ciałem Gulluma wstrząsnął dreszcz. — Ale potem Smaduł skorzystał ze swoich oczu. Tak, tak, z oczu, nóg i nosa. Teraz znam inne drogi. Trudniejsze, nie tak szybkie, ale lepsze, jeśli nie chcemy, żeby nas zobaczył. Chodźcie za Smadułem! Poprowadzi was przez trzęsawiska, przez mgłę, kochaną, gęstą mgłę. Pilnujcie się tylko Smaduła, a przebędziecie długą drogę, zanim On was zobaczy. Był już bezwietrzny i posępny ranek. Najmniejszy promyk słońca nie mógł się przedrzeć przez nisko wiszące chmury; Gullumowi najwyraźniej zależało na tym, żeby natychmiast wyruszyli. Tak też zrobili po krótkim odpoczynku i wkrótce bez reszty zatracili się w milczącej, widmowej okolicy. Wokół siebie nie widzieli nic oprócz bagnistej płaszczyzny i mgły, skrywającej i te góry, które opuścili, i te, ku którym zmierzali. Mozolnie brnęli jeden za drugim: najpierw Gullum, potem Sam, na końcu Frodo. Z całej trójki właśnie Frodo wyglądał na najbardziej zmęczonego i chociaż szli wolno, często zostawał z tyłu. Szybko przekonali się, że to, co z daleka wyglądało jak mokradła, w istocie stanowiło plątaninę stawików, grząskich bagien i ledwie się sączących strumyczków. Baczne i doświadczone oko potrafiło tutaj wyśledzić bezpieczny szlak, a takim okiem był bez wątpienia obdarzony Gullum. Prowadził ich skupiony i uważny. Głowa na długiej szyi obracała się na wszystkie strony, podczas gdy stwór węszył i mruczał coś do siebie. Czasami gestem ręki kazał im stanąć, sam zaś szedł kilka, kilkanaście kroków do przodu, badając grunt palcami dłoni lub stopy, albo tylko nasłuchując z uchem przyłożonym do ziemi. Hobbitów ogarniało coraz większe przygnębienie i znużenie. Ciągle tutaj panowała nieżyczliwa, mazista zima. Jedyną zielenią była gnilna piana, która unosiła się na powierzchni bajor. Wyschłe trawy i butwiejące trzciny poruszały się we mgle jak upiorne cienie dawno zapomnianych wiosen. Wraz z tym jak przybywało dziennego światła, rzedniała także mgła. Za ścianą oparów i wyziewów, nad ziemią przytulną i wdzięczną, słońce wspinało się teraz złociście, pod nim zaś skrzyły się obłoki, tu jednak widzieli tylko jego blade widmo, mdłe, bez blasku i ciepła. Atoli nawet widok owej zjawy słońca sprawił, że Gullum skulił się ze skowytem. Nie chciał dalej iść, zatrzymali się więc, niby łowna zwierzyna zbici w gromadkę na skraju brunatnych trzcin. Panowała martwa, głucha cisza, której miąższu w żaden sposób nie mogły naruszyć martwe źdźbła i połamane łodygi, które drżały pod muśnięciami niewyczuwalnych fal powietrza. - Żadnego ptaka - mruknął ponuro Sam.
— Żadnego, żadnego ptaka — przytaknął Gullum. 
— Śliczne ptaszki — powiedział i łapczywie oblizał się. 
— Nie ma tu ptaków, są tylko węże, robaki, różne żyjątka w bajorach. Wiele obrzydliwych żyjątek. Żadnych ptaków 
— powtórzył ze smutkiem, a Sam spojrzał na niego z odrazą. Tak upłynął trzeci dzień podróży z Gullumem. Zanim w szczęśliwszych okolicach długie cienie położyły się rzeczom do stóp, znowu zaczęli iść i szli z małymi tylko przerwami na postoje, które robili nie tyle dla odpoczynku, ile z tej przyczyny, że teraz nawet Gullum stąpać musiał z najwyższą ostrożnością, a czasami zatrzymywał się na chwilę stropiony i bezradny. Znaleźli się w samym środku Trupich Trzęsawisk, a wokół zapanowała ciemność. Szli bardzo wolno, trzymając się blisko siebie, a obaj hobbici wiernie naśladowali każdy ruch Gulluma. Grunt pod nogami był coraz bardziej grząski i mokry, coraz też trudniej przychodziło wyszukiwać miejsca, na których stanąwszy, stopa nie pogrążałaby się z miękkim sykiem w lepkie błoto. Gdyby wędrowcy ważyli więcej, być może wszyscy pozostaliby tam na zawsze. Powietrze było mroczne i duszne. Dostrzegłszy jakieś światła. Sam przetarł powieki, przekonany, że zaczynają go trapić majaki. Najpierw kątem lewego oka dostrzegł blady błysk, który zaraz zniknął, Wkrótce jednak pojawiły się inne : to jakieś spiralne strużki dymu, to widmowe płomienie migoczące nad niewidocznymi świecami, to ułudne chusty potrząsane przez tajemne dłonie. Chociaż żaden z wędrowców nie odezwał się ani słowem. Sam w końcu nie wytrzymał.
— Gullum, co to takiego? — powiedział głośnym szeptem. 
— Te światełka. Widać je wszędzie dookoła. Czy ktoś nas osaczył? Kto? Gullum uniósł głowę, na klęczkach bowiem pełzał w różne strony, niepewny dalszej drogi. 
— Tak, tak, są wszędzie dookoła — potwierdził. 
— Błędne ogniki. Świece umarłych. Nie patrz na nie. Nie daj się zwabić. Gdzie nasz pan? Sam obejrzał się i zobaczył, że Frodo znowu od nich odstał i to tak, że nie było go widać. Gaduła zawrócił kilka kroków w ciemności, bojąc się oddalać za bardzo i mówić głośniej niż chrapliwym szeptem. Nieomal wpadł na Froda, który w zamyśleniu wpatrywał się w blade światełka; z jego rąk zwieszających się wzdłuż ciała skapywały woda i szlam.
— Mości Frodo, chodźmy — prosił Sam. 
— Niech pan się im nie przypatruje. Gullum mówi, że nie wolno. Trzymajmy się go i wyłaźmy z tego miejsca jak najszybciej, jeśli w ogóle to nam się uda.
— Tak, tak — powiedział Frodo, jak gdyby wyrwany ze snu. 
— Idę, już idę! Sam odwrócił się i zrobił pospieszny krok, ale noga uwięzia mu w jakimś starym korzeniu czy kępie trawy, tak że zachwiał się i upadł ciężko. Ręce głęboko pogrążyły się w lepkiej mazi, a czarna powierzchnia znalazła się blisko jego twarzy. Rozległ się leciutki syk, zgęstniał wstrętny odór, błędne ogniki zaś rozchybotały się i zawirowały. Przez krótką chwilę Sam miał wrażenie, iż spogląda w okno o szybie zadymionej, lecz na pół przezroczystej. Z przeraźliwym okrzykiem wyrwał dłonie z błocka i gwałtownie się wyprostował.
— Tam są trupy, trupie twarze! — wybełkotał. 
— Twarze umarłych!
— Tak, tak, Trupie Trzęsawiska, tak właśnie się nazywają — zachichotał Gullum. 
— Nie można zaglądać w wodę, kiedy palą się świece.
— Kto to taki? Kto to? — Sam obrócił się w panice i gorączkowo zwrócił się do Froda.
— Nie wiem — zapytany odparł sennym głosem. 
— Także i ja widziałem je w bajorach, kiedy zapalały się świece. Są w każdej kałuży i w każdym rozlewisku: blade twarze głęboko pod powierzchnią wody. Przyjrzałem im się, niektóre są ponure i złe, a inne dobre i smutne, jeszcze inne zaś dumne i uczciwe, z zielskiem w siwych włosach. Ale wszystkie są martwe, nadgniłe, rozkładające się i widać w nich blask śmierci. 
— Frodo schował twarz w dłoniach. 
— Nie wiem, kim są, ale wydaje mi się, że widziałem i ludzi, i elfów, i orków. 
— Tak, tak, tak — skwapliwie powtórzył Gullum. 
— Wszyscy martwi, wszyscy zgnili. Elfowie, ludzie i orkowie. Trupie Trzęsawiska. Dawno temu była tutaj wielka bitwa, tak powiedzieli Smadułowi, kiedy był jeszcze młody, zanim pojawił się Najdroższy. Ogromna bitwa. Wysocy ludzie z długimi mieczami, straszliwi elfowie i wyjące orki. Całymi dniami i miesiącami walczyli u Czarnej Bramy. A trzęsawiska zaczęły się potem rozrastać, rozrastać i połykać groby.
— Ale to przecież było wieki temu — powiedział Sam. 
— Żaden trup tak długo się nie utrzyma. Czy to jakiś czar rzucony z Mordor?
— Kto wie? Smaduł nie wie — szybko zapewnił Gullum. 
— Nie można ich dotknąć, namacać. Raz próbowaliśmy, prawda, najdroższy? Tak, próbowałem, ale nie można ich dotknąć. Może to tylko same kształty, bez ciała. Nie, najdroższy, nie dotkniemy. Wszyscy martwi. Sam popatrzył chmurnie na Gulluma i wstrząsnął się z obrzydzenia, pomyślał bowiem, że wie, dlaczego tamten usiłował dotknąć zwłok.
— Wolałbym już nigdy więcej ich nie zobaczyć — powiedział stanowczo. 
— Przenigdy! Chodźmy, żeby jak najprędzej się stąd wynieść!
— Tak, tak — podchwycił Gullum. 
— Trzeba się spieszyć, ale powoli, bardzo powoli i ostrożnie. Bo inaczej hobbici opadną do zmarłych i zapalą swoje małe świeczki. Chodźcie za Smadułem! Nie patrzcie na światła! Odpełzł w prawo, szukając odpowiedniej drogi. Szli tuż za nim, także często dłońmi wypróbowując grunt przed sobą. Jeszcze trochę, a jeden za drugim będą pełzły trzy śliczne Gullumy", pomyślał Sam. Brnęli przez wstrętne trzęsawisko, taplając się w błocie, skacząc z jednej twardej kępy na drugą, potykając się, zataczając i podpierając rękami w smrodliwej wodzie; wreszcie umazani aż po szyje nie mogli znieść własnego zapachu. Była już głęboka noc, kiedy wydostali się na twardszy teren. Gullum posykiwał i mruczał do siebie, ale wyglądał na zadowolonego. W przedziwny jakiś sposób, dzięki połączonym siłom uczucia, węchu i niezwykłej pamięci do kształtów w mroku, wiedział chyba, w jakim miejscu się znalazł i którędy dalej iść.
— Chodźmy, chodźmy! — zachęcał. 
— Kochani hobbici! Dzielni hobbici! Oczywiście, bardzo, bardzo zmęczeni, wszyscy jesteśmy zmęczeni, najdroższy, ale musimy pana odciągnąć od błędnych ogni, tak, tak, musimy.
Z tymi słowami Gullum potruchtał długą ścieżką pomiędzy zaroślami trzciny, a hobbici podążyli za nim tak szybko, jak potrafili. Niedługo jednak potrwało, a Gullum zatrzymał się raptownie i zaczął węszyć, zaniepokojony czy podrażniony.
— Co znowu? - gniewnie burknął Sam, mylnie interpretując zachowanie stwora. 
— Co tu wąchać? Nawet jak ściskam nos palcami, smród niemal zwala mnie z nóg. Ty cuchniesz, imć Frodo cuchnie, cala okolica cuchnie.
— Tak, tak, Sam też cuchnie — zapewnił Gullum. 
— Biedny Smaduł czuje to, ale on potrafi znieść. On musi pomóc kochanemu panu. Nie o to chodzi. Powietrze się porusza, nadchodzi zmiana. Smadułowi to się nie podoba. Gullum ruszył przed siebie, ale jego niepokój nie ustępował. Coraz częściej przystawał, prostował się na całą wysokość i zwracał głowę to na południe, to na wschód. Przez jakiś czas hobbici nie mogli posłyszeć ani wyczuć, czego się lęka, aż wreszcie wszyscy trzej w jednej chwili znieruchomieli i zaczęli nasłuchiwać. Frodowi i Samowi zdawało się, że gdzieś z daleka dopływa do nich długi zawodzący krzyk, krzyk wysoki, przenikliwy i okrutny. Przeszły im ciarki po plecach. Jednocześnie poczuli jakieś zawirowanie powietrza, które gwałtownie się oziębiało. Odnieśli wrażenie, że słyszą odległy szum wiatru. Blade ogniki zachwiały się, przygasły i zniknęły. Gullum stal wyprostowany, dygocząc na całym ciele i bełkocząc coś do siebie, gdy wtem ze świstem i gwizdem wiatr znalazł się nad nimi. Noc trochę pojaśniała, tak że widzieli, lub półwidzieli, bezkształtne płaty mgły przetaczające się w górze. Zobaczyli, że chmury pękają i rozdzielają się, a w ich ruchomym okienku zamigotał księżyc. Widok ten na chwilę ukoił serca hobbitów, Gullum jednak przypadł do ziemi, złorzecząc Białej Twarzy. I wtedy, zapatrzeni w niebo i z rozkoszą wdychający świeże powietrze, Frodo oraz Sam zauważyli, jak od złowrogich gór nadpływa mała ciemna chmura, czarny cień, który wzbił się od Mordoru, skrzydlaty i straszliwy. Przeciął oblicze księżyca, a potem śmiglejszy od wiatru z rozdzierającym krzykiem pognał na zachód. Padli na ziemię i zaczęli się czołgać w bezmyślnej panice, a tymczasem przerażający cień zatoczył koło i zawrócił, tym razem sunąc niżej, i przemknął tuż nad nimi, uderzeniami upiornych skrzydeł wzburzając bagienny fetor. I rączy posłaniec gniewu Saurona popędził z powrotem do Mordom, pociągając za sobą wiatr, tak że martwy zaduch powrócił na Trupie Trzęsawiska, jak okiem sięgnąć, aż po straszliwe góry, oświetlane teraz urywanymi rozbłyskami światła księżyca. Hobbici podnieśli się i zaczęli przecierać oczy jak dzieci, które zbudzone z okropnego snu z radością witały przyjazną noc. Gullum tymczasem nadal trwał na ziemi niczym ogłuszony. Z trudem udało im się podnieść go na klęczki, ale w tej pozycji już pozostał, głowę chowając pod dach splecionych dłoni.
— Upiory! — jęczał. 
— Upiory na skrzydłach! Najdroższy nimi rządzi. Widzą wszystko, wszystko! Nic się przed nimi nie ukryje. Przeklęta Biała Twarz! I teraz Mu wszystko powiedzą. Teraz już wie i widzi. Gul, gul, gul!!! Gullum odważył się powstać dopiero wtedy, kiedy księżyc zniknął daleko za masywem Tol Brandir. Od tego momentu Sam wyczuwał, że w Gullumie zaszła kolejna zmiana. Dalej usłużnie im nadskakiwał, ale Gadułę zaniepokoiły ukradkowe, dziwne spojrzenia, jakimi stwór obdarzał przede wszystkim Froda. Częściej Gullum zaczął też mówić w dawny sposób. Drugim strapieniem było dla Sama to, że Frodo wydawał się coraz bardziej zmęczony, by nie rzec wyczerpany. Nie skarżył się, ale też w ogóle niewiele mówił; człapał w milczeniu podobny do osoby, która dźwiga nieprzerwanie rosnące brzemię. Poruszał się też coraz wolniej, tak że wielokrotnie Sam musiał wzywać Gulluma, aby razem zaczekali na zostającego w tyle pana. W rzeczy samej, z każdym krokiem, który zbliżał ich do bram Mordoru, Frodo czuł, jak coraz bardziej ciąży mu Pierścień na szyi. Często nawiedzało go wrażenie, iż balast ten ciągnie go ku ziemi. Ale jeszcze bardziej przerażało go Oko, jak je nazywał sam dla siebie. To ono w większym stopniu niż Pierścień sprawiało, że garbił się i potykał w marszu. Oko: to straszliwe poczucie, że oto wroga wola rozerwie wszelką zasłonę 
— chmur, ziemi, ciała, aby swym wzrokiem unieruchomić cię, nagiego i bezbronnego. Jakże cieniutkie i zwiewne były zasłony, które jeszcze od niego oddzielały. Tak jak nie trzeba otwierać oczu, aby nieomylnie wskazać słońce na niebie, tak Frodo bez wahania wiedział, gdzie jest siedziba, gdzie bije serce owej woli. Zmierzał prosto w to miejsce i czuł na sobie dotknięcie jego potęgi. Gullum miał najwidoczniej jakieś podobne odczucia, w żaden jednak sposób nie mogli hobbici odgadnąć, co dzieje się w jego sercu rozdzieranym pomiędzy wejrzenia Oka, pragnienie Pierścienia, który znajdował się tak blisko, i przysięgę, po części wymuszoną przez strach przed zimnym żelazem. Frodo niewiele się nad tym zastanawiał. Sam przede wszystkim zamartwiał się o swego pana, nie zauważając nawet posępności, która zakradła się do jego własnego serca. Teraz on szedł na ostatku i czujnie obserwował każdy ruch Froda, to podtrzymując go przed upadkiem, to dodając otuchy nieporadnymi słowami. Kiedy wstał wreszcie dzień, hobbici nie mogli wyjść ze zdumienia, jak bardzo zbliżyli się do złowieszczych grani. W powietrzu czystszym teraz i jeszcze zimniejszym ściany Mordom, ciągle wprawdzie odległe, przestały być już tylko groźnym ostrzeżeniem na horyzoncie, lecz nieustępliwie i groźnie coraz wyżej górowały nad pustkowiem. Moczary się kończyły, ustępując miejsca torfowiskom i wielkim połaciom wyschniętej i spękanej gliny. Grunt nagi i nieprzyjazny łagodnie wznosił się, zmierzając ku pustyni, która zaległa u bramy Saurona. Dopóki trwało szare światło, niczym robaki wcisnęli się pod czarny głaz w obawie, że z góry mogą ich wypatrzyć okrutne oczy śmigłego potwora. Resztę podróży wypełniło już tylko poczucie trwogi, tak nieustępliwe i potężniejące, że pamięć nie miała się czego uczepić. Przez dwie jeszcze noce przedzierali się monotonnymi bezdrożami. Powietrze stawało się coraz ostrzejsze, pojawił się też w nim gorzki swąd, tamujący oddech i raniący usta. Piątego ranka od czasu, gdy wyruszyli w drogę pod przewodnictwem Gulluma, zrobili kolejny postój. Przed nimi w szarudze czerniały zbocza gór, sięgające aż po dach z dymów i chmur. Od ich podnóży odchodziły wielkie skarpy pagórków i skalnych rumowisk, od których skraju dzieliło hobbitów jeszcze kilka mil. Frodo w przerażeniu rozejrzał się dookoła. Straszliwe były Trupie Trzęsawiska, okropne jałowe stepy Pustkowi, a przecież nie mogły się równać z przeraźliwością okolicy, odsłaniającej się przed jego oczyma wraz ze wstającym dniem. Nawet na Bagnie Martwych Twarzy pojawiać się musiały widmowe cienie wiosennej zieleni, tymczasem tutaj nic nie rosło ani nawet nie było śladu pozostałości gnicia i rozkładu. W zagłębieniach zalegał tylko popiół i stwardniałe błoto, chorobliwie białe i szare, zupełnie jak gdyby góry brudami swych wnętrzności zasypywały przypadłą do ich stóp krainę. Wysokie kopce skał potrzaskanych i skruszałych, stożki ziemi wypalonej i pożyłkowanej jadem przywodziły na myśl mogiły na jakimś straszliwym cmentarzu, którego kolejne kwatery wyłaniały się z mroku. Dotarli do pustyni, stanowiącej przedpole Mordom; trwałego pomnika niszczycielskiej pracy jego niewolników, który miał przetrwać, nawet gdy pozostałe ich dzieła obrócą się w pył. Ziemi bezpowrotnie skażonej i zdewastowanej; jedynie wielki przypływ morza mógł zatopić ją w niepamięci. 
— Niedobrze mi — jęknął Sam. Frodo nie mógł z siebie wydobyć słowa. Przez chwilę stali, podobni do tych, którzy trwając na krawędzi snu pełnego zmór, jeszcze się przed nim bronią, aczkolwiek wiedzą zarazem, że nie ma innej drogi do poranka, jak tylko poprzez cienie. Światło stawało się coraz mocniejsze i przydawało wyrazistości złowieszczym dołom oraz martwym kopcom. Słońce prześwitywało między chmurami i długimi smugami dymu, ale i jego jasność była skażona, a hobbici wcale nie powitali go z radością, gdyż oto bezlitośnie obnażało ich bezbronność 
— małych skrzekliwych widm, przedzierających się przez popielne kopce Władcy Ciemności. Nie czując sił do dalszego marszu, rozejrzeli się za miejscem, gdzie mogliby przycupnąć. Usiedli na chwilę pod kopcem żużlu, ale dobywał się z niego duszący wyziew, który drapał w gardłach i wywoływał spazmy kaszlu. Pierwszy pomszyl się Gullum; splunął kilka razy, zaklął, a potem bez słowa, nie patrząc na hobbitów, odpełzł na czworakach. Frodo i Sam poszli za jego przykładem, aż wreszcie dotarli do dużego, niemal kolistego zagłębienia, którego krawędź zachodnia wznosiła się wyżej od pozostałych. Wnętrze leja było zimne i martwe, na dnie widniała zatęchła skorupa wielobarwnej, tłustej cieczy. Tutaj zastygli, pocieszając się, że cień wykrotu ochroni ich przed ciekawością Oka. Dzień ciągnął się niemiłosiernie. Dręczyło ich pragnienie, ale upili tylko po kilka kropel ze swych bukłaków, napełnionych jeszcze w głębokiej rozpadlinie rzeczułki, w miejscu, które teraz wydawało im się ucieleśnieniem spokoju i piękna. Hobbici na zmianę pełnili wartę. Z początku, pomimo zmęczenia, żaden z nich nie mógł zasnąć, potem jednak, kiedy słońce zaczęło powoli zanurzać się w leniwej chmurze. Sam zapadł w drzemkę. Frodo, na którego przypadała teraz pora czuwania, leżał na plecach na stoku niecki, ale w niczym to nie ulżyło doskwierającemu mu ciężarowi. Patrzył w zadymione niebo i widział dziwne zjawy, ruchome kształty, twarze powracające z przeszłości. Stracił zupełnie rachubę czasu; chybotał się pomiędzy snem i jawą, aż wreszcie górę wzięła niepamięć. Sam zbudził się nagle, gdyż wydało mu się, że wzywa go głos pana. Był wieczór; Frodo nie mógł go wołać, spal bowiem głębokim snem i osunął się niemal na samo dno zagłębienia, a przy nim siedział Gullum, ale na przekór pierwszej myśli Sama nie próbował obudzić hobbita, lecz rozmawiał sam ze sobą. Był to w istocie dialog; Smaduł spierał się z racjami, które wypowiadane były głosem syczącym i piskliwym. W jego oczach na zmianę rozbłyskało światło to blade, to zielonkawe.
— Smadul przyrzekł.
— Tak, tak, najdroższy  padła odpowiedź 
— ale przyrzekliśmy że uchronimy naszego Najdroższego, nie zaś że pozwolimy, aby Tamten nim zawładnął; nie, przenigdy! A tymczasem Najdroższy z każdą chwilą, z każdym krokiem zbliża się do Niego. A my się zastanawia, co też ten hobbit chce zrobić.
— Nie wiem. Trudno, nie wiem. Ma go pan, a Smaduł przyrzekł mu pomóc.
— Tak, tak, pomóc opiekunowi, opiekunowi Najdroższego. A gdybyśmy ja był opiekunem, wtedy moglibyśmy sobie dopomóc i nie złamać przyrzeczenia.
— Ale Smaduł obiecał, że będzie bardzo, bardzo dobry. Kochany hobbit! Zdjął Smadułowi z nogi tę okropną linę. I ładnie do mnie mówi. 
— Bardzo, bardzo dobry, najdroższszy? Bądźmy dobży, jak ryba, słodziutka ryba, ale dobszszy dla nas. Kochanemu hobbitowi nie zrobimy krzywdy, o nie!
— Ale to Najdroższy przyjął przysięgę — sprzeciwił się głos Smaduła.
— To weźmy go — odparł drugi głos 
— i zatrzymajmy sobie. Wtedy my będzie opiekunem, gul, gul! A temu drugiemu, brzydkiemu, podejrzliwemu hobbitowi każemy się czołgać, o tak, gul, gul! 
— Ale nie kochanemu hobbitowi?
— Nie, chyba żeby to było przyjemne. To przecież Bagosz, najdroższy, istny Bagosz. To Bagosz go ukradł. Znalazł i nic nie powiedział. Nienawidzimy Bagoszy!
— Ale nie tego Bagosza.
— Każdego Bagosza! Wszystkich, którzy więżą Najdroższego. Musimy go mieć!
— Ale On zobaczy. On się dowie. I nam odbierze.
— On widzi. On wie. Słyszał, jak głupio obiecaliśmy, na przekór Jego rozkazom, na przekór. Trzeba zabrać. Upiory szukają. Trzeba zabrać.
— Ale nie dla Niego!
— Nie, najmilszy. Zobacz, najdroższy, jak my go ma, to możemy uciec, nawet przed Nim, tak? A może my stanie się potężne, potężniejsze od Upiorów. Wszechmocny Smaduł? Gullum Wielki? Gullum Najwyższy! Ryby każdego dnia, trzy razy dziennie, prosto z morza. Najdroższy Gullum! Trzeba wziąć! My chce go, my chce go, my chce go!!!
— Ale ich jest dwóch! Zaraz się obudzą i nas zabiją - zajęczał w ostatnim wysiłku Smaduł. 
— Nie teraz. leszcze nie teraz. 
— Ale my chce go! Więc... 
— Nastąpiła długa pauza, jak gdyby pojawiła się jakaś nowa myśl. 
— Nie teraz, tak? Może i racja. Ona może pomóc. Tak, ona może!
— Nie! Nie w ten sposób! — zakwilił Smaduł.
— Tak! My chce go! My chce go! Ilekroć przemawiał syczący oponent, długie ręce podpełzały w kierunku Froda, a potem gwałtownie się cofały, gdy do głosu dochodził Smaduł. Aż wreszcie obie dłonie z rozczapierzonymi i drgającymi palcami zaczęły się zbliżać do szyi Froda. Sam leżał nieruchomo, zafascynowany toczącą się dysputą, lecz spod na pół przymkniętych powiek obserwował każdy ruch Gulluma. W prostym umyśle hobbita największym zagrożeniem ze strony stwora był głód, chęć pożarcia swych towarzyszy podróży. Teraz jednak pojął, iż rzecz miała się inaczej: Gullum odpowiadał na potężny zew Pierścienia. Sam dobrze rozumiał, że "On" to Władca Ciemności, aczkolwiek zastanawiał się, kim jest "Ona". Pewnie jakaś szkaradna pomocnica, którą Gullum napotkał podczas swych wędrówek. Rychło przestał się tym trapić, gdyż wszystko zaszło za daleko i sytuacja zrobiła się groźna. Czuł straszną ociężałość, ale z wysiłkiem podniósł się i usiadł. Coś ostrzegło go, że lepiej będzie nie zdradzać, jak wiele usłyszał. Przeciągnął się z głębokim westchnieniem i ziewnął.
— Która godzina? — zapytał ospałym głosem. Gullum syknął przeciągle przez zęby. Zerwał się i chwilę stal napięty i groźny, ale potem się rozluźnił, opadł na ziemię i na czworakach pomknął na skraj niecki.
— Kochani hobbici! Kochany Sam! — bełkotał z zapałem. 
— Śpiochy, ach, straszne śpiochy! Dobry Smaduł czuwał. Ale już wieczór, już ciemno. Trzeba ruszać! "Czas najwyższy", pomyślał Sam, "nie tylko na wyruszenie, ale i na rozstanie". Przyszło mu jednak do głowy, czy w tej chwili samotny Gullum nie jest co najmniej równie groźny jak Gullum im towarzyszący. "Przeklęta paskuda! Jaka szkoda, że go nie udusiłem!", mruknął pod nosem. Zsunął się w dół zagłębienia i zaczął budzić Froda. Ten, o dziwo, czuł się wypoczęty. Miał sny. Zniknął mroczny cień i w zatrutej krainie nawiedziły go piękne wizje. Nic z nich nie pamiętał, ale przecież czuł radość i lekkość. Mniej doskwierał mu ciężar na niego złożony. Gullum powitał go z prawdziwie psim entuzjazmem. Cmokał i bełkotał, splatając długie palce, a także łasił się do nóg Froda, który przyglądał się temu z uśmiechem.
— Tak, tak — powiedział. 
— Okazałeś się dobrym i spolegliwym przewodnikiem. To już ostatek drogi. Doprowadź nas tylko do wrót Mordoru i nie będę nalegał, abyś towarzyszył nam dalej. Kiedy to zrobisz, możesz iść, gdzie zechcesz, byle nie do naszych wrogów.
— Do wrót Mordoru? — powtórzył skrzekliwie Gullum, wyraźnie zaskoczony i uradowany. 
— Tak mówi pan, do samych bram Mordoru! Tak, tak mówi. A dobry Smaduł zrobi to, o co go proszą. O, tak! Ale jak już podejdziemy, wtedy zobaczymy, dopiero zobaczymy. To nie jest przyjemny widok. O, nie! O, nie!
— Dobrze już, dobrze — wtrącił się Sam. 
— Czas w drogę! W gęstniejącym zmroku wypełzli z niecki i zaczęli brnąć przez pustkowie. Nie uszli daleko, kiedy znowu dopadła ich trwoga, gdyż skrzydlaty kształt przemknął nad bagniskami. Znieruchomieli i przywarli do ziemi wionącej zgubą. Nic jednak nie dostrzegli na markotnym wieczornym niebie, a i groza niedługo potrwała w przestworzu, gnana może nagłą misją zleconą w Barad-dur. Po długiej chwili Gullum poruszył się i zaczął pełznąć przed siebie, drżąc i mrucząc coś półgłosem. Jakąś godzinę po północy poczuli, jak po raz trzeci nawiedza ich lęk, teraz odleglejszy, jak gdyby spływał znad chmur, gnając w straszliwym pędzie na zachód. Niemniej Gullum był wręcz porażony strachem; uważał, że zostali wykryci i ich nadejście jest oczekiwane.
— Trzy razy! — skowyczał. 
— Trzy razy, to wiele znaczy. Wyczuli nas tutaj, wyczuli Najdroższego. Najdroższy jest ich panem. Nie, nie, musimy zmienić drogę. Inaczej wszystko przepadło, przepadło! Nie pomogły żadne uspokajające i miłe słowa. Gullum zdecydował się powstać dopiero wtedy, kiedy Frodo uniósł się gniewem i położył rękę na mieczu. Wówczas stwór chlipiąc i mrucząc, pokuśtykał przodem jak zbity pies. I tak powlekli się ku kresowi nocy, zanim zaś nastał kolejny dzień trwogi, minęły długie godziny marszu w milczeniu, ze spuszczonymi głowami, marszu, podczas którego nic nie widzieli i nic nie słyszeli oprócz poświstu wiatru w uszach.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ben Bova Cykl Droga przez Układ Słoneczny Wojny Asteroidów (01) Urwisko
tezy czyli droga przez mk
DROGA PRZEZ PUSTYNIĘ
DALSZA DROGA PRZEZ PUSTYNIĘ
rozdział 16 Droga przez Piekło
Bova Ben Droga Przez Układ Słoneczny 09 Wojna O Asteroidy 02 Skalne Szczury
Droga do nieba przez Krzyż Mękę i Serce Jezusa Najsłodszego oraz przez Serce Najboleśniejszej Maryi
Droga w górę mistrzostwa jAK pODANE pRZEZ rÓŻNYCH mISTRZOW
idz cicho twa droga idz niemo przez swiat
Droga Mleczna jest odpychana przez wielką pustkę
WYCHOWANIE DO I PRZEZ SPORT
Odzyskanie niepodległości przez Polskę wersja rozszerzona 2
stosowanie lekow droga wziewna
1 Przyswajanie białek przez organizmid 8658 ppt

więcej podobnych podstron