NABRANI PRZEZ REDAKTORA
Michnika
Dedykowane opiniotwórczemu grajdołowi intelektualistów z pewnej elitarnej plaży w Juracie
Dwudziestego pierwszego grudnia 2010, w Kubie Dziennikarza „Pod Gruszką” w Krakowie, miałem zaszczyt uczestniczyć w nad wyraz interesującym spotkaniu z panem profesorem Andrzejem Nowakiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jednym z tematów spotkania był problem wytłumaczenia genezy postępującej zapaści standardów polskiego dziennikarstwa, a pośrednio próba wytłumaczenia zjawiska irracjonalnie wysokich notowań Platformy Obywatelskiej w świetle nieudacznych poczynań Rządu Donalda Tuska. Dyskutowano także o bezrozumnie bezkrytycznej postawie „dziennikarzy nowej generacji” wobec tych zjawisk, łącznie z przyzwoleniem na degradację i brutalizację życia publicznego.
Profesor Andrzej Nowak zarysował szereg niezwykle interesujących z naukowego punktu widzenia tez związanych z wyjaśnieniem przyczyn tego stanu rzeczy.
Chciałbym dodać również kilka swoich uwag do tej dyskusji,w oparciu o moje nie tyle naukowe, co życiowe doświadczenia,
głównie z krakowskiego podwórka.
Otóż wydaje mi się, że jedną z najważniejszych, o ile nie najważniejszą przyczyną wspomnianego stanu rzeczy jest zabieg socjotechniczny, który na swój prywatny użytek zwykłem nazywać „awansem społecznym bis”.
Jak starsi pamiętają, a młodsi niestety już nie, gdyż nie mieli się skąd o tym dowiedzieć, w latach powojennych (lata 40/50) komuniści dokonali bardzo sprytnej socjologicznej sztuczki. Z zacofanej i zabiedzonej prowincji przerzucono wtedy do miast rzesze prostych i nie wykształconych ludzi. Brano głównie tych „nijakich”, gdyż prawdziwy chłop ziemi nie chciał opuścić.
W miastach, zazwyczaj w pobliżu zakładów przemysłowych, pobudowano dla nich nowe dzielnice, a w nich bloki z wielkiej płyty, które im się zdały pałacami. Potem im umożliwiono zrobienie zaocznej matury, co oni uznali za awans społeczny. Ci właśnie ludzie, z grubsza okrzesani w hotelach robotniczych i temu podobnych ośrodkach krzewienia kultury masowej, przepoczwarzyli się z czasem w coś w rodzaju „przyzakładowych wierchuszek”. Słowem ni pies, ni wydra, albo, jak kto woli zdegenerowany twór bez rodowodu. Jednocześnie komunistyczna propaganda przypominała im bezustannie, że swój awans zawdzięczają dbającej o ich interesy władzy ludowej, co się w ich świadomości zakodowało na trwałe w formie ślepej wdzięczności dla komuny. To ci właśnie ludzie stanowili służący wiernie stalinowskiemu reżimowi pierwszy rzut zasilający szeregi PZPR, milicji i urzędu bezpieczeństwa.
W następnym pokoleniu (lata 60/70), ich dzieci pokończyły już częściowo studia tworząc grupę „nowej inteligencji”, drastycznie odmiennej kulturowo od ideałów inteligencji „starej” wywodzącej się z czasów przedwojennych. Tu skłaniałbym się ku zastąpieniu terminu „nowa inteligencja” określeniem „klasa ludzi wykształconych w pierwszym pokoleniu”. Ta grupa społeczna od inteligencji „starej” różniła się głównie tym, iż nie wyniosła z domu praktycznie żadnych głębszych wartości. I choć nieźle wykształcona zawodowo, nie miała, świadomości, bądź jej nie dopuszczała, iż jest genetycznie skażona piętnem służalczej wdzięczności wobec komunistów, którzy umożliwili ich ojcom społeczny awans. Myślę, że to ci właśnie ludzie poparli, a jeszcze żyjący nadal popierają wprowadzenie stanu wojennego traktując generała Wojciecha Jaruzelskiego jako męża stanu. I w pewnym sensie nie można ich za to winić, gdyż tak ich po prostu wychowano.
Po upadku komuny wydawało się przez moment, że nastąpi odrodzenie prawdziwych polskich elit. Otóż nic bardziej złudnego, gdyż proces ten skutecznie storpedowali zbałamuceni przez pewnego redaktora wnukowie tych, których w latach 40/50 przesiedlono do miast. W tym przypadku, ten genetycznie służalczy, tym razem wobec post-komuny, materiał ludzki został wykorzystany, trzeba przyznać genialnie, przez owego redaktora poczytnej Gazety. Mechanizm był identyczny jak w okresie powojennym, czyli utwierdzenie ludzi w poczuciu społecznego awansu.
Mechanizm psychologiczny tej chytrej sztuczki jest następujący. Otóż, jeśli garbatemu powiedzieć, że się prosto trzyma, to, choć wie, że tak nie jest, chętnie w to uwierzy. Jeśli szarej myszce ktoś powie, że wygląda jak hollywoodzka gwiazda też się nie oprze pokusie uwierzenia w tę oczywistą nieprawdę. Podobnych przykładów można mnożyć wiele. O ile sztuczka z „awansem społecznym prim” (tata 40/50) polegała na utwierdzeniu prostych i nie wykształconych ludzi w przekonaniu, że przynależą do lepszej od reszty społeczeństwa awangardy władzy ludowej, to trik z „awansem społecznym bis” (po upadku komuny) polegał na utwierdzeniu ich już z grubsza okrzesanych i lepiej wykształconych wnuków w poczuciu, iż przynależą do grupy światlejszych i bardziej od reszty społeczeństwa postępowych ELIT. W pierwszym przypadku wykorzystano ciemnotę i niedouczenie, w drugim próżność, pychę i kompleksy ludzi, których na swój prywatny użytek nazywam „intelektualnie nowobogackimi”.
Bezsprzecznie genialny redaktor wspomnianej Gazety doskonale znał odbierającą rozum magiczną moc utwierdzenia „nowobogackiego inteligenta” w przekonaniu o przynależności do krajowej elity. Pan redaktor wiedział, że jak takiemu powie, że przynależy do crême de la crême III Rzeczypospolitej, to on nie dość, że w to głęboko uwierzy, to jeszcze będzie owego społecznego awansu (bis) bezkrytycznie bronił do ostatniej kropli krwi. Więcej, w obawie przed utratą nowego statusu wyróżniającego go ponad resztę „ciemnego” społeczeństwa, taki delikwent zrobi dosłownie wszystko, byle się świat nie dowiedział, co sobą reprezentuje naprawdę. I tu moim zdaniem leży tajemnica irracjonalnie wysokich notowań obecnie rządzącej partii, popieranej w znakomitej większości przez takich właśnie ludzi. Popierających bezkrytycznie, w obawie, że ewentualny upadek tej partii grozi weryfikacją elit, co dla nich oznaczałoby możliwość utraty ich awansu społecznego (bis).
Tu jednak pragnę dobitnie zaznaczyć, że tych ludzi nie należy, broń Boże, społecznie dyskryminować. Jest to grupa niekwestionowanej inteligencji. Trzeba im tylko uświadomić, jak im zawrócono w głowach. Że dali się nabrać wspomnianemu redaktorowi, iż przynależą do grupy społecznej, która jest bardziej światła, więc de facto lepsza niż reszta „obciachowej ciemnoty”.
Tu ważną rolą dziennikarzy jest wytłumaczenie tym ludziom, że choć w większości przypadków kulturalni i całkiem nieźle wykształceni, stanowią jednakże grupę inteligencji p r z e c i ę t n e j, której daleko do krajowych elit. Więcej, trzeba ich przekonać, że utrata bądź wyrzeczenie się ich nieuprawnionego statusu (przynależności do elity) to nie żadna klęska, ale wręcz przeciwnie, powrót na sprawiedliwie im przynależny szczebel w hierarchii społecznej. Że jeśli się z tym pogodzą, staną się bardziej autentyczni, a co za tym idzie bardziej wiarygodni. Że nie będą się już musieli bać o utratę nienależnego statusu. Że nie będą już musieli brnąć w zakłamanie. No i co najważniejsze, będzie im wtedy łatwiej porozumieć się z resztą społeczeństwa, że staną się znowu częścią narodowej wspólnoty. Może to właśnie tędy wiedzie droga do pojednania Polaków?
Dlatego uczciwi dziennikarze powinni obecnie zrobić ruch wyprzedzający i stanąć na głowie by obnażyć zakłamanie, płytkość i pretensjonalność elit III RP. Jeśli się tego uda dokonać, stojąca na glinianych nogach doktryna Donalda Tuska i jego kolegów z boiska piłkarskiego rozpadnie się jak domek z kart, co powinno otworzyć drogę do pojednania Polaków.
Rodzi się, więc pytanie, jak to zrobić?
Myślę, że desperackie próby zaprzeczania kłamliwemu stereotypowi, że „PIS to obciach” są drogą do nikąd. Ludziom tak zamieszano w głowach, że każda próba zmiany gęby przyprawionej PISowi jest obecnie zdana na niepowodzenie, a wszelkie kroki w tym kierunku działają na korzyść partii rządzącej.
Uważam, że naczelnym obecnie zadaniem uczciwych dziennikarzy, zarówno tych z prawej, jak i z lewej strony jest d e m a s k o w a n i e, wszystkimi możliwymi sposobami, r z e c z y w i s t e j jakości post-komunistycznych elit III RP. Trzeba bezlitośnie obnażać ich prawdziwy rodowód, mierny poziom, zakłamanie, miałkość ideową i bezpardonową hipokryzję. Bezlitośnie i konsekwentnie demaskować, ale, co bardzo ważne, bez agresji, starając się unikać nadmiernego patosu i nut martyrologicznych, co bardzo drażni i zniechęca młodych.
Wiem, że to trudna i „niebezpieczna” gra, czego najlepszym przykładem może być Waldemar Łysiak, który kilkanaście lat temu odważył się zdemaskować kulisy różowego salonu. W efekcie nazwisko jednego z najbardziej poczytnych współczesnych polskich pisarzy zostało dosłownie wymazane z mediów.
Przekonałem się również o tym na własnej skórze. W roku 1995, na drugi dzień po wyborze Aleksandra Kwaśniewskiego na Prezydenta, kiedy rankiem ogłoszono oficjalne wyniki, w odruchu desperacji napisałem coś w rodzaju listu otwartego, który wręczyłem wybranym znajomym z krakowskich kręgów biznesowych, artystycznych i naukowych.
Oto jego tekst:
„W dniu zwycięstwa „Olka” pragnę pogratulować bezspornego sukcesu wszystkim zwolennikom grubej kreski, którzy pozostawili postkomunistów u władzy de facto na kilka pokoleń. Gratuluję również elitom naszej partii inteligenckiej, która przez kilka lat wmawiała Polakom, że to już nie ci sami komuniści. Największe gratulacje należą się jednak panu Adamowi Michnikowi i jego gazecie za to, że nawołując razem z panem Cimoszewiczem do pojednania przekonali ludzi do głosowania na postkomunistów.To nie naród należy winić za to, co się stało z Polską 19-go listopada 1995r.
Krzysztof Pasierbiewicz Kraków, 20 listopada 1995”
Reakcją na ten list był graniczący z furią ostracyzm krakowskiego salonu wpływu, a także dystans ze strony przyjaciół bojących się salonowi narazić. W efekcie, o ile przez całe lata dostawałem rokrocznie kilkadziesiąt zaproszeń do różnych krakowskich salonów, po moim liście zaproszenia prawie się urwały, z wyjątkiem kilku najbliższych przyjaciół, którzy mnie wciąż zapraszają okupując to jednak stresem i widocznym w ich oczach strachem bym przypadkiem nie wystrzelił z czymś politycznie niepoprawnym. Nie było to miłe doświadczenie, ale pozwoliło mi się przekonać naocznie, że tak zwany „salon” to rodzaj „loży” ze świetnie zorganizowanymi nieformalnymi strukturami, której orężem jest zmowa milczenia i tak zwane przyprawianie gęby. Bo kiedy dziesięć lat później mój list opatrzony tytułem „Nabrani przez redaktora” przedrukował „Newsweek” (Nr 20/2005) okrzyczano mnie natychmiast lokalnym „PISowcem”, choć nawet nie wiedziałem, gdzie ta partia ma swoją siedzibę w Krakowie. Już wtedy jakakolwiek krytyka pod adresem obozu wywodzącego się z pnia Unii Demokratycznej kończyła się okrzyknięciem krytykującego PISiorem, oszołomem, ciemniakiem, a ostatnio obciachowym szaleńcem. W efekcie doszło do sytuacji iście kuriozalnych.
Podam dość zabawny przykład.
Otóż od czasu, kiedy swoje poglądy ogłosiłem publicznie, jedna z moich przyjaciółek zaczęła wydawać imieniny w dwu turach. Przyczyną był szantaż krakowskich salonowców polegający na tym, że jeśli ktoś się odważył zaprosić osobę „politycznie niepoprawną” zostawał z automatu usunięty z towarzystwa. Ponieważ mojej wieloletniej przyjaciółce w żaden sposób nie wypadało mnie nie zaprosić, zaczęła urządzać imieniny dwuetapowo. Salonowców zapraszała w pierwszej, a mnie w drugiej turze, na którą dopraszała ludzi spoza „towarzystwa”. Najsmutniejsze jest jednak to, że robiła to ze strachu przed zemstą salonu, narażając na szwank wieloletnią przyjaźń.
A wmawia się ludziom, że to Kaczyńscy podzielili Polaków.
Nic bardziej pokrętnie kłamliwego. Dlatego rzetelni dziennikarze powinni uparcie przypominać, że Polaków podzielił już w roku 1995 wspomniany redaktor wpływowej Gazety wraz z pewnym miłośnikiem białowieskich żubrów. To wtedy Polska pękła na pół, rozpadając się na „lewacko” post-komunistyczną i „prawicowo” patriotyczno-solidarnościową, a resztki prawdziwej inteligencji udały się na emigrację wewnętrzną, na której pozostają do dzisiaj.
I tu mam kolejny apel do dziennikarzy myślących z autentyczną troską o Polsce.
Trzeba koniecznie uaktywnić stojącą świadomie z boku sceny politycznej awangardę inteligencji wywodzącej się z tradycji przedwojennych. To wielki potencjał intelektualny. Muszą to jednak zrobić dziennikarze, bo politycy dowiedli, że tego nie potrafią. Ale jak? - zapytacie. Podpowiadam. Uczmy się od wspomnianego redaktora wszechwiedzącej niegdyś gazety.
I tu zwracam się do rzetelnych dziennikarzy, niekoniecznie prawicowych. Trzeba pisać PRAWDĘ! Pisać! Pisać! I jeszcze raz, pisać! Do znudzenia. Świetny wzór przytoczył w Klubie Dziennikarza Pod Gruszką pan profesor Nowak, który przypomniał setki artykułów w sprawie Jedwabnego zamieszczonych na łamach Gazety Wyborczej w ciągu zaledwie kilku miesięcy.
A więc piszcie śmiało, dziesiątki, setki artykułów nawet, gdy tak zwane „oświecone” gremia będą was regularnie opluwać, niszczyć i wyszydzać. Piszcie prawdę! Odważnie! Nie bacząc, że inteligencja z awansu zrobi wszystko by zabić naruszających podstawy jej egzystencji posłańców złej nowiny. Więcej, uczcie młodych kolegów cywilnej odwagi oraz odporności na niesprawiedliwą krytykę i wredną intrygę.
Wielu komentatorów zastanawia się nad genezą szerzącej się w Polsce plagi nienawiści, przybierającej często formy wręcz wynaturzone. „Oświecone” media konsekwentnie oskarżają o ten stan rzeczy Jarosława Kaczyńskiego wmawiając Polakom, że to on jest powodem wszelkiego zła. A prawda jest taka, że to nie Jarosław Kaczyński sieje nienawiść, lecz ci, którzy się panicznie boją, że zostaną przez niego zdemaskowani. Bowiem zdają sobie sprawę, że ten człowiek jest na tyle zdolny i odważny, iż może tego dokonać. Stąd ich patologicznie nienawistna agresja. Moim zdaniem ten sam rodzaj strachu zrodził ideę grubej kreski, wywołał zaciekły opór przeciwko lustracji, a obecnie stymuluje coraz to bardziej pokrętne próby usunięcia Jarosława Kaczyńskiego ze sceny politycznej.
Co zatem robić?
Trzeba niezbyt chlubnym wzorem „Szkła kontaktowego” zacząć wykpiwać mentorstwo panów Wajdów, obleśność panów Kutz'ów, nienawistne zaplucie panów Bartoszewskich, antypisowskie fobie panów Niesiołowskich, chamstwo, pretensjonalne stroje i fryzury panów Palikotów, żałosne anegdoty panów Żelichowskich i tak dalej. Bo to oni sieją ową wynaturzoną nienawiść, którą kolaboranckie media przypisują obozowi Jarosława Kaczyńskiego i samemu Prezesowi.
Pójdźmy dalej.
Trzeba koniecznie odkłamać wylansowany ostatnimi laty stereotyp myślowy, że „lewactwo to cnota, a patriotyzm to obciach”. Uważam to za jedno z najważniejszych obecnie wyzwań dla uczciwych dziennikarzy. I należy zapomnieć o dumnej zasadzie nie zniżania się do poziomu przeciwnika, bo w ten sposób zostawiamy drugiej stronie monopol na bezkarność i jedynie słuszną rację. Samą dumą nigdy się nie wygra.
Trzeba uaktywnić błyskotliwych dziennikarzy i dowcipnych satyryków, a także pisarzy. Odpowiednio wycelowana drwina daje częstokroć więcej niż długie, poważne wywody, szczególnie teraz, gdy młodzież prawie nic nie czyta.
Trzeba odkłamać zakodowane podstępnie w mózgach wielu Polaków (oszołomionych upadkiem komuny i wchodzeniem do Europy) toksyczne slogany, że: patriota to oszołom; historia to zbytek; duma narodowa to antysemityzm; tradycja to ksenofobia; honor to przeżytek; sprawiedliwość to naiwniactwo; moralność to frajerstwo; wiara to ciemniactwo; normy etyczne to atak na wolności demokratyczne; skromność to nieudaczność; kombinowanie to sposób na życie; uczciwość to frajerstwo; rodzina to anachronizm; „PIS to obciach; Jarosław Kaczyński to chodząca nienawiść i tak dalej.
Trzeba mówić i pisać ze zdecydowaną pewnością siebie i poczuciem racji, ale nie wyższości. Jak ognia unikać tonu mentorskiego, stronić od tonów smutnych i śmiertelnie poważnych. Używać częściej języka młodzieżowego, również tego, który nas drażni. Trudno. Taki jest wymóg chwili. Szkody naprawimy później. Należy unikać smutku i pesymizmu, bo to sprawia wrażenie cierpiętnicze, co młodzi biorą za słabość. Wiem to z obserwacji swoich studentów.
I trzeba Pisać! I to nie pięć, dziesięć czy piętnaście artykułów, ale sto lub więcej rocznie. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Trzeba wypracować jasny i przejrzysty program naprawy Rzeczypospolitej, coś na modłę narodowej dezynsekcji. A jest, o czym pisać, bo spustoszenia są ogromne. A jak braknie dziennikarzy niech piszą obywatele, mamy przecież wielu uzdolnionych ludzi. W przypadku dziennikarzy i komentatorów „prawicowo-solidarnościowych” pokazujących się na wizji trzeba się dostosować do najnowszej mody, bo w przeciwnym razie przeciętny telewidz odruchowo przestaje słuchać nawet najsłuszniejszych racji. Dotyczy to również politycznych liderów. Niestety takie czasy. Nawet w imię najwznioślejszych ideałów nie przeskoczymy ogólnie lansowanych trendów. Choćby były naszym zdaniem śmieszne.
Trzeba za wszelką cenę przywrócić Polakom umiejętność samodzielnego myślenia. Przykro mi o tym mówić, ale nawet w środowisku akademickim, w którym spędziłem kilkadziesiąt lat, wciąż jeszcze gros moich koleżanek i kolegów, nie wyłączając kadry profesorskiej, do godziny jedenastej przed południem nie ma własnego zdania. Dlaczego? Bo około dziesiątej kupują w uczelnianych kioskach Gazetę Wyborczą. Dopiero po przełknięciu, bez konieczności przeżuwania, gotowej papki informującej o obowiązujących w „eleganckim towarzystwie” trendach, powtarzają bezrozumnie podsunięte im sprytnie opinie i komentarze. Tak, nie bójmy się tego powiedzieć, że sprytnie sterowana bezmyślność zagościła na dobre również na naszych uczelniach.
Innym zagadnieniem jest zjawisko, które zwykłem nazywać „terrorem poprawności politycznej”. Ludzie znów zaczynają się bać głośnego artykułowania myśli, które mogłyby zostać uznane za „niepoprawne politycznie”. Podam tylko jeden przykład.
W czasie ostatnich wyborów parlamentarnych, kiedy wychodziłem z uczelni portier mnie zagadnął, na kogo będę głosował. Kiedy odpowiedziałem, że na PIS wyraźnie ucieszony przyciągnął mnie do siebie i powiedział szeptem, cytuję: „już pięciu profesorów mi mówiło, że będą głosować na PIS, ale prosili o dyskrecję”. Myślę, że komentarz jest tutaj zbyteczny. Najsmutniejsze jest jednak to, że ci profesorowie zrobili to ze strachu. I to nie przed utratą pracy, czy jakimiś drastycznymi represjami. Oni to zrobili pod presją „terroru poprawności politycznej”, w obawie, że mogą zostać usunięci poza nawias tak zwanego „dobrego towarzystwa”.
Kolejnym zadaniem dziennikarzy jest, zatem odważne i systematyczne uświadamianie Polakom, że jesteśmy już od paru dobrych lat krajem formalnie demokratycznym, w którym prawo nie zabrania głośnego mówienia o swoich przekonaniach. Uważam, że większość rodaków nadal sobie tego nie uświadamia. Komuna zrobiła swoje, a ostatnie pięć lat przywróciło do życia najgorsze praktyki tamtego okresu. Trzeba, więc ludziom tłumaczyć, że swobodne wyrażanie myśli nie jest już przestępstwem. Trzeba ludziom przypominać, że już wolno głośno mówić. Więcej. Że czasem warto się nawet trochę narazić w imię dobrej sprawy. Charakterystycznym jest, że większość Rodaków wciąż, gdy rozmowa schodzi na tematy polityczne przysłania bojaźliwie dłonią usta i mamrocze pod nosem ledwie słyszalnym szeptem. Trzeba ludziom przywrócić odwagę swobodnego wyrażania myśli. Więcej, trzeba gremiom naukowym, oraz innym kształtującym opinię publiczną odważnie wytykać ich zachowawcze postawy. Tłumaczyć, że takie zachowania nie przynoszą chwały, a w wielu przypadkach są po prostu hańbiące.
Osobnym zagadnieniem jest, jak ja to nazywam „pandemia różowej subkultury”. Jednym z przykładów niech będzie seria cyklicznych „wykładów” byłej pierwszej damy w Telewizji TVN Style, mających za zadanie nauczanie Polaków kindersztuby i światowych manier. Jako człowiek leciwy, doskonale pamiętam pewien reportaż telewizyjny pokazujący panią Jolę jeszcze z okresu studenckiego, w którym to czasie nie przypominała bynajmniej Księżniczki Monako. Potem był pamiętny okres „disco polo” i myślę, że komentarz jest tutaj zbyteczny. Ale niedawno pani Jolanta raptem sobie przypomniała o arystokratycznych korzeniach, nabrała dworskich manier i w jakiś cudowny sposób odzyskała śpiewny kresowy akcent.
I nie byłoby w tym nawet nic złego, gdyby nie to, że pani Jolanta staje się wzorcem do naśladowania. A to jest już zjawiskiem niekoniecznie pożądanym. Bo zasmucającym jest nie tyle groteskowa metamorfoza pani Jolanty, co fakt, że na te triki rodem z Ordynackiej nabiera się coraz więcej osób, które przez lata miałem za inteligentne. Bo, wynikiem tego rodzaju „nauk” jest między innymi to, że na „ekskluzywnych” salonach panowie zaczynają dyskutować wyłącznie o tym ile gwiazdek miał hotel na wyspach, skąd właśnie wrócili, czy ile garów mają silniki ich audic i beemek, a panie swój status wartościują ilością kafelków Versace w łazience.
No i mamy kolejne zadanie dla dziennikarzy. Mając na uwadze dbałość o jakość standardów, powinni niestrudzenie wykpiwać tego rodzaju sztuczki przebrane w szaty „kultury wysokiej”, bądź „europejskości”. Elegancko, dowcipnie, z taktem i umiarem, ale konsekwentnie wykpiwać! Snobizm graniczący ze śmiesznością i patologiczne szpaniarstwo owego towarzystwa wzajemnego zachwytu nad samymi sobą, ów opiniotwórczy grajdoł „nowobogackich intelektualistów”, tę wylęgarnię salonowej plotki, którą się karmią kolorowe pisma. Bo takie samosiejki trzeba konsekwentnie plewić nim do reszty zachwaszczą naszą narodową kulturę. Mam tu na myśli coraz liczniejsze rzesze okazowych postaci naszych „nowych czasów”, czyli mówiąc jaśniej nadętych chłopków roztropków z cygarami w zębach, poprzebieranych w garnitury od Armaniego, którzy aromatu Cohibynie odróżniają od swądu kiszonego ogórka, a w durnej pogoni za Nową Europą wystarcza im jedna książka rocznie - katalog turystyczny z Biura Neckermann'a. Trzeba chronić naszą narodową tkankę przed degeneracją kreowaną sprytnie przez „Szkło kontaktowe” i temu podobne fabryki tandetnej satyry opartej na sprzedajnym fałszu. Trzeba bezlitośnie wykpiwać owych„postępowców”, którzy odkąd przyszło „nowe” mizdrzą się bezrozumnie do niego w chocholim tańcu z przyjezdnymi, gubiąc bezpowrotnie narodową tożsamość.
Trzeba też chronić tożsamość lokalną. Ostatnio z zaniepokojeniem stwierdziłem, że w jury przyznającym jedną z najważniejszych nagród miasta Krakowa nie zasiadał ani jeden Krakowianin. Nie wolno się oczywiście zamykać na świat, czy też kogokolwiek dyskryminować, ale też nie można oddawać całego pola nie zawsze hołdującym miejscowym tradycjom elementom napływowym.
Mimo tych wszystkich zagrożeń, na koniec chcę jednak powiedzieć coś optymistycznego.
Ma rację pan profesor Andrzej Nowak pisząc we wstępie do książki „Od Polski do post-polityki”, że, cytuję: „martwi się o to, co się stało z demokracją, z Rzeczypospolitą, z Europą Wschodnią, z Europą. Co dzieje się z rzeczywistością w magmie płynącego z posłusznych (komu?) mediów przekazu „pi-ar”..., że następuje narastające poczucie rozpadu wspólnoty, którą stworzyły poprzednie pokolenia Polaków..., że należy rozważyć możliwość końca naszej historii”...
Panie Profesorze! Ma pan po stokroć rację! Trzeba bić w dzwony i trąbić na alarm! Ale nie wolno nam się ani na moment załamać czy zwątpić. Wręcz przeciwnie, po tym, co się stało z Polską w ciągu ostatnich pięciu lat, każdy porządny obywatel, w miarę swoich możliwości, powinien teraz coś dać od siebie, w obronie naszego wielowiekowego dorobku.
Za długo byliśmy ubogim, zniewolonym krajem. Po upadku komuny ludziom trochę zaszumiało w głowach. Muszą się nacieszyć tymi wszystkimi galeriami, salonami samochodowymi, plazmowymi telewizorami, Plusami, Erami, Internetem, tańcami na lodzie...
Ale jak już się znudzą tym wszystkim, co można mieć tylko za pieniądze, przypomną sobie o prawdziwych wartościach i rzeczywistym dziedzictwie Rzeczypospolitej.
Krzysztof Pasierbiewicz
(nauczyciel akademicki)