Eudora Welty Złote jabłka


Eudora Welty

Złote jabłka

tłumaczyła Mira Michałowska

Warszawa
Czytelnik
1972

Tytuł oryginału The Golden Apples

Opracowanie graficzne Andrzej Heidrich

Copyright 1947, 1948, 1949, by Eudora Welty

Od tłumacza

Urodziła się na głębokim Południu USA, w stanie Missisipi, w małym podówczas miasteczku Jackson, 13 kwietnia 1909 roku. Dzieciństwo i młodość miała bezkonfliktowe, żadnych tragedii zapowiadających przyszłą piewczynię niezbyt przecież wesołych losów ludzkich. Ojciec, dyrektor towarzystwa ubezpieczeniowego, zarabiał nieźle, rodzina była zgodna, dwaj bracia i rodzice otaczali Eudorę atmosferą czułości i serdeczności. Już jako mała dziewczynka zaczęła pisać wiersze i opowiadania, głównie na użytek rodzinny, ale marzyła o karierze malarki. Do szkoły chodziła w Missisipi, potem na studia wyższe udała się do stanu Wisconsin, na Środkowym Zachodzie, a dyplom robiła na Uniwersytecie Kolumbia w Nowym Jorku. Potem pracowała w biurze reklamy, gdzie miała pisać slogany i krótkie notatki dla zachęcania nabywców. Próbowała też swoich sił w dziennikarstwie, ale w gruncie rzeczy chciała jedynie i wyłącznie pisać o ludziach i dla ludzi. Wróciła więc na Południe i zabrała się do pracy. Miała lat dwadzieścia sześć, kiedy wreszcie odważyła się zaproponować swe opowiadanie czasopismu literackiemu. Był to magazyn pod nazwą „Manuskrypt”, czytany przez bardzo niewielką grupę ludzi, cieszący się dość dobrą renomą wśród fachowców i… nie płacący swoim współpracownikom ani grosza. Eudora Welty po raz pierwszy ujrzała swoje nazwisko i utwór w druku w tym właśnie magazynie. Tytuł opowiadania brzmiał „Śmierć komiwojażera”. Zachęcona, wysłała następne opowiadanie do „Southern Review”. Potem poszło już gładko. Opowiadania Eudory Welty zaczęły się regularnie ukazywać we wszystkich poważniejszych pismach literackich Ameryki i nazwisko jej w ciągu kilku lat stało się znane. Pojawiają się też jeden za drugim szczupłe tomiki jej opowiadań, a więc „Curtain of Green” (1941), „The Golden Apples” (1949), „The Bride of Innisfallen” (1955), w roku 1946 pierwsza jej powieść, „Delta Wedding”, w roku 1954 następna, „The Ponder Heart”.

Za sukcesem literackim idą nagrody. Dwukrotnie otrzymuje Eudora Welty doroczną nagrodę imienia O. Henry'ego za najlepsze opowiadanie roku. Jest też laureatką nagrody Amerykańskiej Akademii Literatury.

W roku 1970 wychodzi wreszcie wielka powieść „Loosing Battles”, nad którą autorka pracowała przez piętnaście lat. Eudora Welty tą powieścią dostaje się na listę bestsellerów.

Pisze przez całe życie o mieszkańcach małych, południowych miast. Tych zna najlepiej, w nich widzi swoje własne odbicie, z nich czerpie jak z głębokiego, czystego źródła wiadomości o ludzkich duszach. Patrzy na nich okiem życzliwym i czułym, ale i z ogromnym humorem, z dystansem i poczuciem proporcji. Jest entuzjastyczną obserwatorką codziennego życia. Interesuje ją rytuał, obyczaj, tradycja, ba, plotka. Jest uczestniczką chrzcin, weselisk i pogrzebów, obserwatorką strojów, fryzur i bufetów. Notuje w pamięci gesty, zdania, zapachy i smaki. No i kolory oraz dźwięki. Jakże jest wrażliwa na te sprawy, jak cudownie je kojarzy. Czyta się ją łatwo, lecz tłumaczy bardzo, ale to bardzo trudno. Trzeba nauczyć się na pamięć melodii jej języka, co samo w sobie nie jest sprawą najłatwiejszą, lecz przełożenie tej melodii jest dopiero następnym zagadnieniem. Idiomatyka południowa nastręcza poza tym tłumaczowi naturalne trudności, a osobista, indywidualna idiomatyka pani Welty nakłada się nań i przeszkody zaczynają się piętrzyć. Tłumaczka zmobilizowała szereg osób, wśród nich ludzi urodzonych na Południu, którzy z entuzjazmem ofiarowali swoją pomoc i radę. Kiedy jednak dochodziło do konkretów, następowało zdumienie, a następnie zażenowanie. Obiecywano zadzwonić za kilka dni, konsultowano się z ciotkami i babkami, po czym zazwyczaj zalegała cisza. Powoli jednakże wyjaśniały się zawikłane zdania i sytuacje, aż wreszcie pozostała już tylko sprawa panny Billy. Otóż w jednym z opowiadań panna Billy Texas Spights stoi w swoim ogrodzie i smaga kwiaty, ażeby jej szybciej zakwitły. Tłumaczka najpierw nieśmiało zagadnęła pewnego ogrodnika, który spojrzał na nią nie bez przerażenia, ale autorytatywnie stwierdził, że takiej metody ogrodnictwo nie zna. Następnie nastąpiły narady ze specjalistami od języka, a wreszcie został napisany list do autorki. Odpowiedź nadeszła szybko i była prosta. Pani Welty wyjaśniła, że panna Billy była już wówczas raczej dziwaczką, a nawet, można by powiedzieć, niespełna rozumu, więc złościła się na swoje kwiaty, biła je w nadziei, że jak krnąbrne dzieci dadzą się przy pomocy lania nakłonić do posłuszeństwa. Panna Billy jest w książce postacią bardzo fragmentaryczną, mało o niej wiemy, ale dla Eudory Welty to po prostu stara znajoma, i dziwi ją, jak można nie wiedzieć, że źle jest z nią już bardzo.

A wiedzieć powinniśmy. Albowiem wczytawszy się w tę niezwykłą książkę, sami stajemy się obywatelami miasteczka Morgana, zaczynamy brać udział w jego codziennym życiu, zagłębiamy się w dzieje zamieszkujących je rodzin, bolejemy nad losem opuszczonych żon, oszalałych nauczycielek muzyki, zdradzanych mężów i beznadziejnie starzejących się miejscowych panien. Długo jeszcze po odłożeniu „Złotych jabłek” pamiętać będziemy dzikiego pana Kinga, piękny wyczyn młodego Locha Morrisona nad Jeziorem Księżycowym, dzieje Virgie Rainey, wspaniałe zapowiadającej się pianistki, nie mówiąc już o braciach bliźniakach, Randallu i Eugene'ie, których losy przewijają się przez wszystkie niemal strony książki.

Mira Michałowska

Dla Rosy Farrar Wells
i Franka Hallam Lyell

Miasto Morgana i powiat MacLain w stanie Missisipi, wszyscy ich mieszkańcy podobnie jak i postaci, występujące w San Francisco, oraz sytuacje przeze mnie opisane są wytworami mojej wyobraźni i nie mają żadnego związku z realnymi ludźmi czy realnymi sytuacjami.

Najważniejsze rodziny miasteczka Morgana w stanie Missisipi

KING MacLAIN

PANI MacLAIN (z domu panna Snowdie Hudson)

RAN i EUGENE

COMUS STARK

PANI STARK (z domu panna Lizzie Morgan)

JINNY LOVE

WILBUR MORRISON PANI MORRISON CASSIE i LOCH

PAN CARMICHAEL

PANI CARMICHAEL (panna Neli)

NINA

FELIX SPIGHTS

PANI SPIGHTS (panna Billy Texas)

WOODROW, MISSIE i SIOSTRZYCZKA

STARY MOODY

PANI MOODY (panna Jefferson)

PARNELL

PANNA PERDITA MAYO

PANNA HATTIE MAYO

FATE RAINEY

PANI RAINEY (panna Katie)

WIKTOR i VIRGIE

A także Loomisowie, Carlylowie, Holifieldowie, Nesbittowie, Bowlesowie, Sissumowie, Sojournerowie oraz Plez, Luella i Tellie Morgan; Elberta, Twosie i Exum MacLane; Blackstone i Juba to Murzyni.

ZŁOTY DESZCZ

A to była Snowdie MacLain.

Osobiście przychodzi teraz zawsze po masło. Chętnie przebiegłabym przez ulicę i zaniosła je, ale ona nawet słyszeć o tym nie chce. Mąż jej wyszedł pewnego dnia z domu jak zawsze, po czym znaleziono jego kapelusz na brzegu Wielkiej Czarnej Rzeki. Być może, że od tej pory wszystko się zaczęło, ale czy to można wiedzieć?

Postępek Kinga mógł wywołać istną epidemię podobnych ucieczek, gdyby tak było pisane. Ostatecznie zawsze znajdą się naśladowcy. No, ale nie. Jak już powiedziałam, King MacLain porzucił nowiutki kapelusz słomkowy na brzegu Wielkiej Czarnej i jak twierdzą niektórzy, ruszył na Zachód.

Snowdie nosiła po nim żałobę, jak po drogim zmarłym, no i wśród przyjaciół nikt nawet nie chciał dopuścić myśli o tym, że King po prostu rzucił ją z premedytacją. Robiliśmy to dla Snowdie, oczywiście. Jak długo tak można? Nieskończenie długo. Dzisiaj zebrało mi się, żeby wreszcie opowiedzieć komuś dokładnie, po kolei, co i jak było. I to właśnie osobie przejezdnej, takiej jak pan, co ani mnie, ani Snowdie więcej w życiu nie zobaczy.

Pewnie, że mogę ubijać masło i opowiadać jednocześnie.

Widzi pan, Snowdie w gruncie rzeczy była zupełnie niebrzydka. Te drobne zmarszczki, które ma dokoła oczu, to od tego, że nieustannie mruży powieki, żeby lepiej widzieć. Jest albinoską. Ale u nas, w miasteczku, nikomu nie wpadłoby do głowy, żeby uważać ją za brzydactwo, skądże znowu? Ma tę swoją prześliczną, delikatną cerę jak u dziecka. Są tacy, co twierdzą, że King uciekł, bo bał się, że jak im dzieci zaczną przychodzić na świat, to będzie miał pełne gniazdo małych albinosów. Ale mnie się wydaje, że to nonsens. Moim zdaniem zrobił to, co zrobił, po prostu z lekkomyślności. Nigdy nie zastanawiał się z góry nad skutkami swojego postępowania. Taki już był.

Był od dziecka zawzięty i krnąbrny i za takiego też go uważano. No ale, krótko mówiąc, ożenił się ze Snowdie.

Niejeden mężczyzna, i to gorszy od niego, nie zdobyłby się na to; brak rozumu u ludzi. Hudsonowie byli wprawdzie zamożniejsi od MacLainów, ale ani jedni, ani drudzy nie mieli aż tyle, żeby im się przelewało. Przynajmniej nie wtedy. Dom powstał z pieniędzy Hudsonów, to prawda. Zbudowali go specjalnie dla Snowdie… potem wznosili modły do nieba. Ale wróćmy do Kinga. Ożenek dla niego był znowu rodzajem popisu, że niby zanim on zabrał się do tego, nikt nigdy czegoś podobnego nie dokonał. Jakby chciał przez to powiedzieć: „Uwaga, proszę państwa, oto, co sobie robię z całej waszej Morgany razem z Gmachem Sądów, nie mówiąc już o paru innych rzeczach… na dowód tego, żenię się z dziewczyną o czerwonych oczach”.

- A to ci dopiero! - cmokali ludzie, dokładnie tak, jak on to sobie wyobrażał, łajdaczysko. A Snowdie tymczasem była słodka i potulna jak zawsze. Że potulnych ludzi najtrudniej wodzić za nos, o tym ten chytrus miał się dopiero później przekonać. Jeszcze ona wygra z nim, powiadam panu. Ludzie mówią, że w Powiatowym Sierocińcu chowają się różne jego bękarty i że tu i ówdzie pozostawił po sobie inne jeszcze potomstwo. Kiedy się pojawia, jest dla Snowdie miły i uprzejmy. Taki sam jak od początku ich znajomości.

Czy pan zauważył, że na całym świecie jest tak samo. Jak ognia trzeba się wystrzegać mężczyzn o zbyt gładkich manierach. I tu też. W życiu głosu na nią nie podniósł, ale jak się zabrał, to znikł z domu i tyle. I jeszcze żeby to na dobre! Ale nie, powtarzał tę zabawę kilka razy.

Nie było go przez dłuższy czas i nagle zjawiał się jak gdyby nigdy nic. Snowdie opowiadała wszystkim, że przebywał u wód, żeby poratować zdrowie. Następnym razem znikł na rok… co mówię, na dwa, a może i trzy lata. Przez ten czas urodziłam troje dzieci, z tym, że jedno mi zmarło. Tak jest. Kiedy pojawił się tamtym razem, co już mówiłam, uprzedził ją karteczką, że ma „przyjść na spotkanie do lasu”, napisał. Było to raczej zaproszenie aniżeli żądanie. „Czy zechciałabyś przyjść na spotkanie do lasu.” I do tego zaproponował nocną porę. Snowdie poszła oczywiście, nie dowiadując się nawet, o co mu chodzi, czego ja nigdy bym nie zrobiła dla mojego męża, Fate'a Raineya. Ostatecznie byli przecież małżeństwem i mogli sobie wygodnie siąść w ciepłym pokoju i po ludzku porozmawiać, a nawet wyciągnąć się pod pierzyną. Gdybym ja była na miejscu Snowdie, bałabym się po prostu, że King nie zjawi się na tej nocnej randce. Ale Snowdie poszła bez zastanowienia, a skoro tak, to czemuż ja miałabym kwestionować jej postępowanie. Szczerze ją lubię i ufam jej bezgranicznie. Według niej to tam w lesie rozmówili się i wspólnie zdecydowali, jak będzie najlepiej. Dla niego, oczywiście. Z góry można było przewidzieć, że nic dobrego z tego nie wyjdzie.

„Las” to był oczywiście Las Morgański.

I każdy domyśliłby się, o jakie miejsce chodziło Kingowi. Ja, na przykład, pomogłabym jak strzała prosto pod stary, wielki dąb, który stoi osobno na dużej polanie, szeroki i rozłożysty, rzucając za dnia wspaniały, gęsty cień. Łatwo też sobie wyobrazić Kinga w nonszalanckiej pozie, opartego o gruby pień i to po trzech latach niewidzenia się. „Czy zechciałabyś przyjść na spotkanie do lasu”, a żeby go! Och, mówię panu, sama nie wiem, jak ta biedna Snowdie to wszystko zniosła.

I zaraz potem bliźnięta.

Tutaj zaczęła się moja rola. Teraz mogłam jej przynajmniej pomóc. Razem z mlekiem zaniosłam jej trochę świeżo zrobionego masła, i tak odnowiłyśmy przyjaźń. Byłam wprawdzie od niedawna po ślubie, ale Rainey już mi zaczynał zapadać na zdrowiu i postanowił rzucić stałą pracę. Obie wcześnie musiałyśmy zacząć ciężko pracować.

Zawsze wyobrażałam sobie, że przyjemnie byłoby mieć bliźnięta. I że być jednym z bliźniąt to także zapewne rzecz miła, chociażby ze względu na dźwięk samego słowa: bliźnięta. MacLainowie przenieśli się z miasteczka MacLain do Morgany natychmiast po ślubie jako całkiem młoda para i od razu wprowadzili się do własnego domu. On skończył prawo, co było rzeczą pozytywną, bo miasteczko nasze potrzebowało adwokata. Snowdie zaś była córką Lollie Hudson, ze znanej u nas rodziny. Ojcom jej był Eugene Hudson, właściciel sklepu spożywczego koło głównego skrzyżowania, tuż przy Gmachu Sądów, człowiek wielkiej zacności. Snowdie, jako jedynaczka, otrzymała staranne wykształcenie. Mówiono, że na pewno zostanie nauczycielką i że nigdy za mąż nie wyjdzie. Głównie na przeszkodzie stał jej kiepski wzrok, ale zarówno nasz miły pan Comus, jak i powiatowa władze szkolne, znając rodzinę Snowdie i wiedząc, jak dobrze radziła sobie zawsze z dzieciakami w Szkółce Niedzielnej, postanowili przejść nad tym do porządku dziennego. No, ale zanim rok szkolny rozpoczął się na dobre, Snowdie zaczęła chodzić z Kingiem MacLainem. O ile mnie pamięć nie myli, to po raz pierwszy zobaczyłam jego bryczkę pod budynkiem szkolnym już gdzieś wczesną jesienią. Zajeżdżał i czekał na Snowdie pod gankiem. Smalił do niej cholewki i tu w Morganie, i w MacLain, na cztery fajerki, dnia jednego nie przepuścił.

Wszystko rozwijało się normalnie - ani szybciej, ani wolniej niż to zwykle bywa, no i zanim się ludziska obejrzeli, było już po ślubie. Ślub brali w kościele prezbiteriańskim w MacLain, co dla wielu ludzi tutaj było wielką niespodzianką. A Snowdie, cała w bieli, bielsza była ponad wszelkie wyobrażenie.

King, jako że miał to prawnicze wykształcenie, zaczął wojażować dla jakiejś firmy po całym kraju i od tego się to zaczęło. Zaraz sobie przypomnę, czym handlował. Ona tymczasem siedziała sama w domu, sprzątała, gotowała, nie pamiętam nawet, czy miała jaką Murzynkę do pomocy, czy nie, a nawet gdyby miała, to i tak nie potrafiłaby kierować służbą, to pewne. Marnowała te swoje kiepskie oczy, pracując przez cały dzień, szyjąc firanki i Bóg wie co jeszcze. Z początku nie zanosiło się na to, żeby mieli mieć dzieci.

Więc, jak już mówiłam, życie ułożyło im się tak, a nie inaczej, i ludzie szybko przyzwyczaili się do tego stanu rzeczy, do tego, że King znikał, powracał, znowu znikał, przysyłał takie wiadomości, jak to „Czy zechciałabyś przyjść na spotkanie do lasu”, znowu przepadał, aż wreszcie znaleziono jego kapelusz, porzucony na brzegu Wielkiej Czarnej. Akurat zapowiedziałam mężowi, że przestaję liczyć przyjazdy i odjazdy Kinga, kiedy zaraz potem znaleziono ten jego kapelusz. Do tej pory nie jestem pewna, czy zrobił to po to, żeby Snowdie pognębić, czy też po to, by jej dać nadzieję. Myślę, że chyba jednak to drugie. A może ona już wtedy zaczynała mieć nad nim przewagę? Dlaczego jednak ta sprawa nie daje mi spokoju? Może po prostu dlatego, że mój nieszczęsny Fate Rainey nigdy w życiu nie zrobił niczego, co nie dało się z góry przewidzieć i na dodatek uważa to za wielką zaletę charakteru? Czy ja wiem? „Dosyć tego dobrego - powiedział mój Fate. - Najwyższy czas, żeby nasze kobiety nareszcie się uspokoiły i zajęły się własnymi mężami i własnymi dziećmi.” Tylko tyle miał do powiedzenia w związku z całą tą sprawą.

Dalsze wypadki nie dały jednak długo na siebie czekać. Patrzę, a tu Snowdie przechodzi przez drogę i przynosi mi tę swoją nowinę. Biegła przez nasze pastwisko takim wesołym, sprężystym krokiem, jakby znowu szła do ołtarza. Wstążkami jej słomkowego kapelusza bawił się wiatr; była wiosna. Czy zauważył pan może, jaka ona jest wciąż cienka w talii? Mówię panu, że nie rozumiem, skąd ona bierze siły. Proszę tylko popatrzeć na mnie.

Siedziałam akurat w oborze i doiłam krowę, kiedy Snowdie weszła i stanęła przy głowie mojej dżersejki, Lady May. Snowdie posiadała zawsze szczególnie intensywny, spokojny sposób przekazywania wiadomości. Stała przede mną jak gdyby skąpana w radosnym deszczu, cała oblana promienistą jasnością. Nie, to nie było tylko słońce, prześwitujące przez szybę. Oczy miała jak zwykle zmrużone, gdyż raziło ją dzienne światło. Patrzała spod szerokiego ronda kapelusza wzrokiem odważnym jak u lwa i zaglądała to do wiadra, to do kojca niczym jaki szczególnie dostojny gość. Biedna Snowdie. Pamiętam ją jak dzisiaj. Było blisko Wielkanocy i zza jej błękitnej spódnicy widać było łąkę, całą w słodkiej koniczynie. Aha, już wiem, czym handlował, herbatą i przyprawami.

Bliźnięta przyszły na świat co do dnia w dziewięć miesięcy po tym, jak King MacLain pojawił się nagle w Morganie i przebiegłszy las i pola położył na brzegu rzeki kapelusz znaczony „King MacLain”.

Wciąż nie mogę odżałować, że go wówczas nie widziałam. Nie żebym go była próbowała zatrzymać, nie w tym rzecz. Sama nie wiem dlaczego, ale okropnie mi szkoda, że go nie spotkałam. Nikt go zresztą nie widział tego dnia.

Przylecieli więc z tym kapeluszem, narobili krzyku i już wyłącznie dla spokoju ducha Snowdie przeczesali dno rzeki na przestrzeni dziewięciu, a może tylko ośmiu mil. Dali też znać do Boviny i aż do samego Vicksburga, żeby uważali, czy tam coś nie wypłynie na brzeg albo nie wplącze się w konary przybrzeżnych drzew. No, ale oczywiście nie znaleziono niczego. Za to wyłowiono wszystkich topielców, co się uczciwie potopili w Wielkiej Czarnej przez ostatnich kilka lat. Pana Sissuma, subiekta w sklepie z obuwiem, tego, co to utopił się nieco później, znaleziono z miejsca. Dziwię się, że King koło kapelusza nie pozostawił jeszcze zegarka, żeby rzecz wyglądała już zupełnie autentycznie.

Ale Snowdie nie poddawała się. Nie traciła odwagi ani humoru. Musiała sobie myśleć jedno z dwojga: albo że rzeczywiście nie ma już męża, to w takim razie dlaczego miała taki pogodny wyraz twarzy, a miała; albo że ją opuścił i poszedł sobie na dobre. Ludzie mówili, że skoro Snowdie mimo wszystkiego, co ją spotkało, potrafi się tak uśmiechać, to pewnie jest z nią niedobrze. Jeżeli chodzi o mnie, to też nie podobał mi się ten jej radosny wyraz twarzy. Czemu nie poddawała się, przynajmniej wtedy, kiedy byłyśmy same, czemu nie wybuchnęła czasem, choć na krótko, prawdziwą rozpaczą? Wiadomo, że Hudsonowie są bardzo wstrzemięźliwi w okazywaniu swoich uczuć, ale mnie zdawało się po prostu, że Snowdie jeszcze nigdy nie zetknęła się nos w nos z prawdziwym życiem i że zwyczajnie nie orientuje się, ile jest niezliczonych możliwości i odmian nieszczęścia. Tak było z nią zresztą zawsze. Nie otrzymała nigdy prawdziwej nauczki od życia tak jak ja, kiedy miałam dwanaście lat. U mnie zaczęło się wcześnie, jakby mnie los chciał ostrzec zawczasu.

A tymczasem Snowdie błogo krzątała się po domu i stawała się coraz potężniejsza, bo jak już wspomniałam, nosiła pod sercem te bliźnięta. Wydawała się coraz weselsza, coraz bardziej zrównoważona. Jak biała kotka w wyściełanym koszyczku. Ale, myślałam sobie nieraz, niechby tak kto podszedł zbyt blisko, to kotka już wysunęłaby pazurki. Dom utrzymywała w nienagannej czystości. Codziennie, nawet z samego rana, wyglądało tam u niej jak u innych ludzi w niedzielę. Znajdowała prawdziwą radość w widoku swoich wypucowanych pokojów i wielkiego, ciemnego, cichego hallu, który ciągnął się przez całą długość domu. Ach, ja naprawdę kocham tę Snowdie! Szczerze ją kocham!

Tyle że przez cały ten okres nikt w gruncie rzeczy nie miał do niej dostępu. Zaraz wytłumaczę panu dlaczego. Co ją tak odróżniało od innych ludzi. Po prostu przestała się już spodziewać czegokolwiek od losu, nie czekała już na nic, z wyjątkiem tych dzieci, a to jest zupełnie inny rodzaj czekania. Złościłyśmy się na nią, ale mimo że żadna z nas nie miała z nią kontaktu, opiekowałyśmy się nią, jak mogłyśmy najserdeczniej.

Od czasu do czasu wychodziła do ogródka ubrana w jedną z tych swoich przewiewnych, pastelowych sukienek i podlewała paprocie i różnobarwne kwiaty - odziedziczyła umiejętność pielęgnacji kwiatów od matki, to jasne. Kwiaty rozdawała chętnie i hojnie. Ale robiła to inaczej niż pan albo ja. Snowdie robiła wszystko na swój własny sposób. Matka jej już wówczas nie żyła, a pan Hudson siedział jak zawsze w sklepie, w wyplatanym fotelu, w odległości czternastu mil stąd i tyle widział swoją jedynaczkę. Miała więc właściwie tylko nas. Starałyśmy się odwiedzać ją możliwie najczęściej i nie było chyba dnia, żeby którą z nas nie wpadła do Snowdie, chociażby na chwilę, zamienić kilka słów na jakiś bieżący temat. Przed Bożym Narodzeniem panna Lizzie zleciła jej zorganizowanie zbiórki pieniężnej na ubogich i różne temu podobne rzeczy. No i, oczywiście, uszyłyśmy jej całą wyprawkę, bo z tymi kiepskimi oczami trudno było jej wykonywać małe ściegi. Na szczęście nie brakowało jej pieniędzy.

Bliźnięta przyszły na świat pierwszego stycznia. Panna Lizzie Morgan Stark, która jak wiadomo nienawidzi mężczyzn, a z którą ludzie tutaj bardzo się liczą - o, widzi pan, tam sterczy jej komin - kazała panu Comusowi Starkowi, to znaczy swojemu mężowi, jeszcze poprzedniego wieczoru zaprząc i pojechać aż do Vicksburga po tamtejszego lekarza, którego wolała od naszego miejscowego doktora Loomisa. Wpakowała biedaka na noc do nieogrzewanego gościnnego pokoju, bo jak twierdziła, istnieje ryzyko, że wezwany w ostatniej chwili dobry doktor złamie dyszel na tych naszych okropnych mostach. Pani Stark nie opuszczała ani na chwilę Snowdie, ja także tam byłam i szereg miejscowych pań, ale pani Stark nie ruszała się ani na krok, a gdy nastały bóle, przejęła już wszystko w swoje ręce. Snowdie urodziła dwóch chłopczyków i żaden nie był albinosem. A podobni byli do Kinga jak dwie krople wody. Pani Stark bardzo życzyła sobie dziewczynek, przynajmniej jednej dziewczynki, Snowdie nadała chłopcom imiona Lucius Randall i Eugene Hudson, po swoim ojcu i ojcu matki.

Był to chyba jedyny znak, jaki dała Morganie, że nie uważa imienia męża za najpiękniejszy dźwięk świata. No, ale nie jest to znowu znak absolutnie pewny. Wiele matek nazywa chłopców imieniem mężowskim dopiero wtedy, kiedy wyczerpały im się wszystkie inne rodzinne imiona. Jeżeli chodzi o Snowdie, to lepiej sądzić nie tylko po imionach, jakie nadała synom, czy zmieniła swój stosunek do tego łajdaka, Kinga.

Czas mija jak sen, niezależnie od tego, jak szybko usiłujemy od niego uciekać, i coraz to dochodziły nas jakieś plotki o Kingu i to z najrozmaitszych, najodleglejszych zakątków kraju. Lecz choć słuchaliśmy ich pilnie, nie oznacza to bynajmniej, że dawaliśmy im wiarę.

Wie pan chyba, jak to jest. Pan Comus Stark, ten od drzewa i bawełny, często podróżuje i raz wydawało mu się, że widział Kinga MacLaina, a raczej jego plecy, a potem, że zauważył go siedzącego u fryzjera w Teksasie. Czyjś kuzyn znowu twierdzi, że widuje Kinga raz w jednym mieście, raz w drugim. Jak ktoś zaginie, to zawsze zaczynają krążyć o nim takie wieści chociażby dlatego, że jakoś nie chce się, żeby pamięć po człowieku zaginęła wraz z nim. A wieści jak to wieści, prawdziwe bywają lub fałszywe.

Pewnego dnia mąż mój pojechał do Jackson i w paradzie inauguracyjnej gubernatora Vardamana zobaczył, i to na samym czele pochodu, człowieka kropka w kropkę podobnego do MacLaina. Powiedział mi o tym, jak już było dobrze po całej tej uroczystości. King jechał na wspaniałym wierzchowcu i to na czele pochodu, wśród samych najwyższych dygnitarzy. Była tam wprawdzie duża gromada ludzi z Morgany, ale jak słusznie zauważyła pani Spights, czemuż mieliby przyglądać się jakiemuś obcemu facetowi, kiedy przyjechali obejrzeć sobie gubernatora. Poza tym akurat oddawano do użytku także nowy gmach kapitolu stanowego, więc było na co patrzeć. Ale Kingowi na pewno się zdawało, że przewyższa swoim blaskiem wszystkich innych śmiertelników. Tylko, że się omylił.

Zaczęłam wypytywać męża dokładnie o wygląd Kinga, lecz nie potrafiłam wydobyć z niego nic konkretnego, tyle że zaczął paradować po kuchni uroczystym krokiem, podnosząc wysoko kolana, zupełnie pół-koń, pół-człowiek, więc zdenerwowałam się i przegnałam go miotłą. Ale już swoje wiedziałam. Jeżeli to był King, to już wiem, jak wyglądał - jakby chciał powiedzieć: „No i co, kochani moi, znowu wyłazicie ze skóry, żeby wywęszyć, co się ze mną dzieje, prawda?” - Powiedziałam więc tylko mężowi, że moim zdaniem gubernator Vardaman powinien był kazać zatrzymać Kinga i wydobyć z niego prawdę, ale mój mąż odpowiedział oczywiście, że nie rozumie, dlaczego czepiać się akurat tego jednego faceta, a poza tym przecież to była uroczysta parada i takie różne rzeczy. „Mężczyźni!” - odezwałam się tylko i dodałam, że gdybym to ja była gubernatorem stanowym i zauważyła Kinga MacLaina jadącego na czele mojej parady inauguracyjnej, to z miejsca zatrzymałabym cały pochód, żeby tam nie wiem co, i kazałabym mu, tak jak stał, opowiedzieć się wszem wobec ze wszystkich swoich postępków. „No i co by ci z tego przyszło?” - zapytał mój mąż. „Już ja wiem co - odpowiedziałam tylko. Byłam tym wydarzeniem ogromnie poruszona. - To była znakomita okazja policzenia się z nim. Przed gmachem nowego kapitolu stanowego w Jackson i w obecności samego gubernatora.”

Uważam, że tacy ludzie jak King MacLain powinni być publicznie piętnowani - chociaż my tu, w Morganie, znamy go dobrze i wiemy, co o nim myśleć, „Czy po inauguracji próbowałeś go przynajmniej odnaleźć?” - zapytałam jeszcze na wszelki wypadek męża. Odpowiedział, że nie, i przypomniał mi, że kazałam mu kupić wiadro, no i rzeczywiście kupił, ale okazało się za duże na moje potrzeby. Takie same można dostać tu, na miejscu, w sklepie Holifielda. Ale Kinga mąż widział na własne oczy. Kinga albo jego sobowtóra. Jakiego tam znowu sobowtóra?

Lata mijały i od czasu do czasu dowiadywaliśmy się, że znów widziano Kinga to tu, to tam - często w dwóch miejscowościach naraz. Na przykład w Nowym Orleanie i w Mobile w stanie Alabama, tego samego dnia. Tak to ludzie nadużywają swoich oczu, proszę pana.

Osobiście jestem pewna, że przez cały ten czas przebywał w Kalifornii. Po prostu tam go widzę: na Dalekim Zachodzie, jak poszukuje złota i różnych innych rzeczy, których wymieniać nie będę. Mam chyba prawo wyobrażać sobie, co zechcę.

II

To, co się następnie wydarzyło, miało miejsce akurat w wilię Wszystkich Świętych. Minął zaledwie tydzień, a już mi się zdaje, że tego wcale nie było i być nie mogło.

Tego dnia moja młodsza, Virgie, połknęła guzik - no, ale to było późniejszym popołudniem i wydarzyło się na pewno, podczas kiedy tamto? Czy ja wiem? Nikt zresztą do tej pory słowem nie wspomniał o całej tej sprawie, ze względu oczywiście na Snowdie, więc mam nadzieję, że i pan zachowa to dla siebie.

Ale przecież nikt mi nią broni, żebym panu opowiedziała, co miałam tego dnia z moją małą. Połknęła guzik od nocnej koszuli i trzeba ją było wziąć za nogi, obrócić głową w dół i trzepać zdrowo w pupkę, no i wszystko skończyło się pomyślnie. A jak później popatrzeć na takiego dzieciaka - o, proszę, lata teraz tam pod domem - to nie ma się żadnych wątpliwości, że tak a tak było w rzeczywistości. Co innego, kiedy opowiada się rzecz, która nie wiadomo, czy wydarzyła się z całą pewnością, wtedy trzeba naprawdę uważać.

Więc była wilia Wszystkich Świętych, jaka trzecia po południu. Siedziałam u Snowdie i pomagałam jej przy wykrojach, bo ona wszystko sama szyje dla tych swoich bliźniaków. Ja, jak panu wiadomo, mam małą dziewczynkę do obszywania - zabrałam ją ze sobą i spała sobie spokojnie na kanapie w sąsiednim pokoju - i szczerze mówiąc zawsze mi trochę przykro wobec Snowdie, że tak mi się poszczęściło. Chłopcy tego dnia nie chcieli bawić się na podwórku, ale zbierali ścinki materiałów, dobrali się do nożyczek, szpilek i wstążek i przebierali się za duchy i strachy, jak to zawsze na Wszystkich Świętych.

Kupili maski i nasunęli na swoje gęste czupryny. Zdążyłam się już oswoić z ich widokiem, chociaż szczerze mówiąc masek nie cierpię. Pochodziły ze sklepiku pana Spightsa i kosztowały po pięć centów za sztukę. Jedna przedstawiała niby to Chińczyka i była żółta z niedobrymi, skośnymi oczami i ohydnymi, cieniutkimi wąsami z czarnego końskiego włosia. Druga miała twarz damy o przerażająco słodkim uśmiechu na czerwonych wargach. Przez cały boży dzień nie mogłam się przyzwyczaić do tego uśmiechu. Eugene Hudson uparł się, że to on będzie Chińczykiem, więc Lucius Randall musiał, chcąc nie chcąc, zostać damą.

Teraz wycinali ze ścinków materiału paski, ogony i różne inne głupstwa, przypinali je sobie z tyłu do spodni, opasywali się, przystrajali. Każdy skrawek materiału, jaki spadał ze stołu, błyskawicznie porywali. Ja i Snowdie przykrawałyśmy koszulki i portki. Od czasu do czasu jednej z nas udawało się złapać którego z nich i zaaplikować mu zdrowego klapsa, ale w gruncie rzeczy nie zwracałyśmy na chłopców większej uwagi, pochłonięte rozmową na temat zapasów zimowych oraz omawianiem pogrzebu jednej znajomej starej panny.

Toteż nie słyszałyśmy ani odgłosu kroków ani skrzypienia desek ganku. I Bogu należy za to dziękować. No i gdyby nie to, że znalazł się później naoczny świadek, to po dzień dzisiejszy nie byłabym pewna, czy to, co panu za chwilę opowiem, miało miejsce w rzeczywistości, czy też było czystym przywidzeniem.

Jednakże trafiło się akurat, że w tej samej chwili przechodził drogą jeden Czarnuch, do którego można mieć pełne zaufanie. Był to jeden z Murzynów pani Stark, na którego wołają Plez Morgan. Mieszka bardzo niedaleko stąd i jest to doprawdy bardzo zacne Murzynisko. Zna każdego mieszkańca Morgany, wie o każdym wszystko, co trzeba, i to chyba jeszcze dokumentniej niż ja. Nawet o najlepszych rodzinach. W całej Morganie nie ma drugiego człowieka, który by był lepszy do rozpoznania kto i co w naszym miasteczku. Pod tym względem stary Plez jest jedyny.

Szedł sobie powoli do domu. Mimo dość podeszłego wieku musi wciąż pracować po ogrodach, bo nikt, ale to nikt, a już szczególnie pani Stark, nie chce go puścić. Jest niezwykle dokładny w pieleniu, nigdy się nie omyli co do trawki czy chwastu. Nie wiadomo, ile Plez liczy sobie lat. Wstaje o świcie, a wieczorem wraca wolniutkim krokiem do domu, zatrzymując się często, by porozmawiać z ludźmi, życzyć im dobrej nocy lub zapytać ich o stan zdrowia. Tego dnia, jak później opowiadał, nie widział akurat żywej duszy - z wyjątkiem jednej, o której zaraz będzie mowa - i to ani na drodze, ani na gankach, ani w ogródkach, ciągnących się wzdłuż ulicy. Nie umiem sobie wytłumaczyć, jak to się stało, chyba może dlatego, że od rana dmuchał przykry, północny wiatr. Tego nikt nie lubi.

Plez twierdził, że naraz zobaczył dość daleko przed sobą człowieka, którego chód wydał mu się znajomy. Od razu zorientował się, że to biały, lecz jakiś dziwny, jakby z innej epoki, z innego roku, obcy jakiś, nietutejszy. Nie był to po prostu krok człowieka spieszącego się, jak to bywa o tej porze dnia, do miasteczka MacLain - a zresztą, kto go tam mógł wiedzieć - tylko że trudno było sobie wyobrazić, jakie mógł mieć tutaj sprawy do załatwienia. Tak mniej więcej mówił sobie w duchu Plez, kiedy zauważył owego człowieka na drodze.

Jakby pan teraz zobaczył Pleza na ulicy, wiedziałby pan z miejsca, że to właśnie on. Tamtego dnia zatknął sobie za wstążkę kapelusza kilka róż. Natychmiast potem, jak mu się przytrafiło to, co zaraz panu opowiem, rozmawiałam z nim osobiście. Były to jesienne róże z ogródka Lizzie, wielkie jak męska pięść i jak krew czerwone. Zatknięte za wstążkę sfatygowanego czarnego kapelusza kiwały się rytmicznie tam i sam. Na szerokim rondzie spoczywały ponadto jeszcze jakieś zielska, jakie pani Stark wyrzuciła z ogródka. Spędził cały dzień na porządkowaniu jej klombów. Zbierało się na deszcz.

No i w pewnej chwili, opowiada Plez, ten obcy zatrzymuje się, staje akurat przed domem MacLainów, przerzuca ciężar ciała na jedną nogę i stoi jak wryty, jak jaka statua, z jedną ręką opartą na biodrze. Ha!, ciągnie dalej stary, jak on staje, to i ja staję, opieram się o furtkę płotu kościoła prezbiteriańskiego i czekam, co będzie.

Więc zaraz potem ten obcy - a był nim King! - więc zaraz potem pan King, jak go teraz w myślach zaczyna nazywać Plez, zbiera się i wchodzi do ogródka maclainowskiego, ale przy tym wcale nie rusza prosto do domu, jakby się należało spodziewać. Najpierw rozgląda się powoli. Patrzy długo na klomby, na altanę, wodzi wzrokiem po cedrach, po tej całej posiadłości, która była niegdyś jego domem, przystaje pod drzewem figowym, kuca pod rozwieszoną na sznurach bielizną (jakby ją chciał policzyć, czy co?), potem wraca na front, węsząc jak ten pies - i tu, Plez dodaje, że na to nie mógłby przysiąc, ponieważ nie jest pewny, czy spod tego kościoła prezbiteriańskiego tak dokładnie widział wszystko - lecz wydaje mu się, że tamten zaglądał przez szpary w żaluzjach do środka. Znaczy to, że zaglądał do jadalni, gdzie pracowałyśmy ze Snowdie. Czy da pan wiarę? Ze względu na nieszczęsne oczy Snowdie opuściłyśmy żaluzje na oknach wychodzących na zachód.

Potem okrążył klomby, przeszedł pod oknami sypialni i znowu wrócił przed front. Zebrał się w sobie i powoli zaczął wchodzić na stopnie ganku. Środkowy stopień skrzypi okrutnie, ale myśmy nic nie słyszały. Plez twierdzi, że King miał na nogach bardzo ładne tenisówki. Wchodzi więc, jak już powiedziałam, na ganek i - owszem, jakby pan zgadł - wyciąga rękę, żeby zastukać do drzwi. Nie wystarczyło mu, widać, że sobie obejrzał dom od zewnątrz.

Stoi więc przed frontowymi drzwiami. Robi ruch ręką, jakby chciał zastukać w drzwi, ale nie stuka, a za plecami chowa pudełko z prezentem. Niósł, oczywiście, prezent dla Snowdie. Nieodmiennie obdarowywał ją takimi podarunkami, co to wyciskają z oczu łzy. Stoi więc przez czas dłuższy wystawiwszy jedną nogę przed drugą, jakby się szykował do zaskoczenia rodziny. I mogę się założyć, że na ustach miał ten swój specjalny, czarujący uśmiech. Ach, nawet mówić o tym trudno!

Wyobraźmy sobie tylko na chwilę, co by to było, gdyby Snowdie w tym akurat momencie podniosła wzrok i spojrzała w głąb korytarza - jadalnia znajduje się w głębi domu, drzwi były otwarte - i zobaczyła go, stojącego tak z tym swoim uśmiechem, mówiącym: „Chodź tu zaraz i dawaj buziaka!” Nie wiem, czy starczyłoby na to tego jej słabego wzroku. Ja mam doskonałe oczy, ale durna byłam i nie spojrzałam w tamtą stronę.

Zobaczyli go jednakże chłopcy. Przez te idiotyczne szparki w maskach spostrzegli go swoimi kocimi ślepiami. Oj, daleko oni zajadą! Daleko! King nie zdążył jeszcze zapukać do drzwi - właśnie zbierał się, żeby to zrobić - i stał z ręką wyciągniętą do pukania, kiedy wrzeszcząc dziko: „Buuuu!” wypadli na niego chłopcy trzepocząc przy tym rękami, co mogło rzeczywiście przerazić człowieka na śmierć, gdyby nie to, że kiedy jak kiedy, ale na Wszystkich Świętych należy się takich harców spodziewać.

Słyszałyśmy, co się dzieje, ale myślałyśmy, że pewnie złapali jakiego przechodzącego Murzyna, jeżeliśmy się w ogóle nad tym zastanawiały. Plez mówił jeszcze, że o ile się nie myli - a przecież każdy człowiek jest omylny - to z jednej strony obtańcowywał Kinga Lucius Randall, przebrany za nie wiadomo co, a z drugiej Eugene Hudson, też za nie wiadomo co przebrany. Ale zaraz, czy powiedziałam panu, że obaj chłopcy mieli na nogach wrotki? Przez całe popołudnie nie zdjęli ich ani na chwilę. Jeżdżą jak szatany, naprawdę doskonale, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że przed ich domem nie ma nawet chodnika. Wypadłszy na dwór zaczęli się jak szaleni kręcić dokoła ojca, rozczochrani jak nieboskie stworzenia i do tego jeszcze rozczapierzyli palce i machali dziko rękami.

Lucius Randall, ciągnął dalej Plez, miał na sobie coś różowego i rzeczywiście przypomniałam sobie, że przecież przymierzałyśmy mu akurat chwilę przedtem flanelowy kombinezon, który naciągnęłyśmy mu na ubranie i że wyrwał nam się spod rąk, by nastraszyć przechodnia. Eugene wyglądał jak prawdziwy Chińczyk. Trudno powiedzieć, który z nich był śmieszniejszy, ale chyba jednak Lucius Randall z tą rumianą dziewczyńską buzią i w ogromnych, białych rękawicach na rękach, no i do tego miał jeszcze na głowie mój kapelusz, ten, co go zawsze nakładam do dojenia.

Wrotki robiły okropny hałas, to też się zgadza z tym, co mówił Plez, i pamiętam, że przez całe popołudnie Snowdie i ja ledwie słyszałyśmy własne słowa.

Według Pleza King stał przez dłuższą chwilę bez ruchu jak wryty, a potem obrócił się na pięcie. Chłopcy krążyli dokoła niego jak obłąkani i tymi swoimi cienkimi głosami wołali tylko: „Dzień dobry panu, panie Janie Kapistranie!” Zna pan dzieci i wie, jakie potrafią być dokuczliwe. (Jestem pewna, że gdyby nie maski, chłopcy nie byliby tacy nieokiełzani, krąży w nich wszak hudsonowska krew i są dobrze wychowani), ale tak, to wirowali nieprzytomnie dokoła swojego nieszczęsnego papy, nie mając pojęcia o tym, co czynią. Biedaki! Przez całe to długie popołudnie nie trafił im się nikt do nastraszenia, by tradycji stało się zadość, z wyjątkiem jednego czy dwóch Czarnuchów i pociągu osobowego, który jak zwykle przejechał o drugiej piętnaście, a który też trochę postraszyli.

No więc, opowiada dalej Plez, te małpiszony nie przestają wrzeszczeć i wirować dokoła swojego ojca i wydają się tacy dzicy, że gdyby byli czarni, a nie biali, nie zawahałabym się ich przyrównać do małych ludożerców z afrykańskiej dżungli. W końcu wzięli się za ręce i zamknęli papę w kółeczku, tak że nie mógł się z niego wydostać i powiem szczerze, przyznał Plez, że zrobiło mi się dosyć nieswojo na duszy i raz czy dwa nawet podnosiłem oczy do nieba i wzywałem boskiej pomocy. Chłopaki krążyli najpierw na wyprostowanych nogach, a potem przykucnęli i śmigali zamaszyście dokoła kolan Kinga.

King poczuł widać nagle, że ani chwili dłużej nie zniesie tej sytuacji, że musi uciekać, choćby nie wiem co. Ale to wcale nie było takie łatwe. I wcale nie udało się za pierwszą próbą. Zebrał się więc w sobie - a trzeba panu wiedzieć, że King jest wysoki na sześć stóp i waży chyba tyle, co zdrowy koń roboczy, a do tego był pewnie dobrze podenerwowany. W końcu oczywiście wyrwał im się i wziął nogi za pas, jakby go gonił tabun diabłów piekielnych. Przeskoczył przez poręcz werandy, podeptał w biegu paprocie, dał susa przez ogródek, przez rów przydrożny i ruszył na przełaj przez pole. Przedarłszy się przez krzaki, popędził prosto do Wielkiej Czarnej, a co było dalej, tego już ani Plez, ani ja, ani w ogóle nikt nie wie i się nie dowie.

Moim zdaniem, lepiej byłby zrobił, gdyby napisał do Snowdie jeszcze jeden list, zamiast ni stąd, ni zowąd zjawiać się we własnej osobie.

Co było dalej? Właściwie nic. Bliźniaki gapiły się za nim z rozdziawionymi gębami i nagle naszło ich coś takiego dziwnego, że się sami przestraszyli. Powrócili więc szybko do jadalni, w której siedziały sobie jakby nigdy nic dwie dorosłe nie podejrzewające niczego niewiasty, zajęte swoją robotą. Żeby zwrócić na siebie uwagę, zaczęli krążyć na wrotkach po dywanie, robić głupie miny i pociągać nas za spódnice.

Byłyśmy wprawdzie bardzo zaabsorbowane wykrawaniem podkoszulki dla Eugene'a Hudsona, ale po pewnym czasie zapytałyśmy, czego właściwie chcą.

„No, co takiego, mówcie, ale szybko” - zażądała matka, więc opowiedzieli, że natknęli się na jakiegoś przybłędę, stojącego na ganku, i że gdy podbiegli, żeby mu się przyjrzeć z bliska, powiedział szybko: „Zostawcie mnie, chłopcy! Już się wynoszę!” - więc przegnali go, a on zaczął tak szybko uciekać, że go zaraz stracili z oczu. - Raz się tylko obejrzał, o tak - dodał Lucius Randall i odsunąwszy maskę z czoła wystawił na nas swoją małą, gładką buzię z okrągłymi, błękitnymi oczami. A Eugene Hudson dodał, że ten dziwny łazęga w przelocie jeszcze zerwał garść orzechów z drzewa, co rośnie przy furtce.

Snowdie z trzaskiem opuściła nożyczki na mahoniowy blat stołu i z ręką zastygłą w powietrzu patrzała na mnie nieruchomym wzrokiem. Potem pobiegła do drzwi. Zrazu podtrzymywała jeszcze rękami fartuch, żeby nie naśmiecić na dywan, ale potem dała pokój i jak strzała pobiegła do hallu. Gdy tak biegła, kryształki żyrandola pobrzękiwały od rezonansu jej kroków, rzecz chyba bezprecedensowa. Nie zatrzymała się ani na chwilę, nie przystanęła przy drzwiach, lecz od razu wypadła na ganek i puściła się biegiem po stopniach do ogródka. Rozglądała się w prawo i w lewo, lecz po sposobie, w jaki trzymała głowę, domyśliłam się, że nikogo już nie zobaczyła.

Gdy sama znalazłam się po chwili na frontowych schodkach - nie chciałam tak od razu biec za nią - na drodze znajdował się już tylko stary Piez i uprzejmie kłaniał się nam kapeluszem.

- Plez, powiedz, czy był tu kto przed chwilą na ganku?” - zawołała Snowdie i w tej samej chwili ja też spostrzegłam Pleza, jak szedł powoli w naszą stronę, uprzejmie uchylając kapelusza. Zdawało nam się, że po prostu wyrósł spod ziemi. „Nie, pani - odrzekł - nie spotkałem żywej duszy od samiutkiego miasta.” - Niczego innego się po nim nie spodziewałam.

Chłopcy trzymali się kurczowo mojej spódnicy. A przez cały ten czas moja mała spała sobie najspokojniej na górze i dopiero trochę później zbudziła się i zaraz potem połknęła ten guzik.

Wiatr szumiał w listowiu drzew. Od czasu, kiedy przyszłam do Snowdie, pogoda całkiem się zmieniła. Zanosiło się wyraźnie na deszcz. Dzień był jakiś dziwny, dwojaki, jakie bywają na przełomie pór roku - na górze ciemne chmury, podczas gdy na dole, po ścieżkach, snują się jeszcze złociste smugi światła, a ciemne sylwetki drzew ostro rysują się na tle ciemniejącego nieba. Liście dębów szumiały, opadały, trzepotały na wietrze, wirowały dokoła starego, zgarbionego Pleza.

„Nie mylisz się czasami?” - dopytuje się Snowdie, a on odpowiada, jakby ją chciał pocieszyć: - „Chyba nie spodziewała się pani dzisiaj nikogo?”

Dopiero później pani Stark dobrała się do Pleza i wydusiła z niego prawdę, a ja dowiedziałam się o wszystkim jeszcze później, którejś niedzieli po kościele. Plez nie chciał, oczywiście, ranić serca nieszczęsnej Snowdie MacLain, po tym wszystkim, cośmy dla niej robili, żeby jej osłodzić życie. Toteż minął się z prawdą z całą premedytacją.

Kiedy odszedł, Snowdie stała jeszcze przez długi czas na drodze, na zimnym wietrze, bez płaszcza, twarzą zwrócona ku rozległym łąkom, a palce jej bezwiednie oskubywały wełnianą spódnicę z nitek fastrygi i puszczały je z wiatrem. Białe nitki szybowały w powietrzu jak niewielkie dobre uczynki. Aż wreszcie podeszłam do niej i łagodnie zaprowadziłam ją do domu. Oczy miała suche.

„A może to był jaki duch - powiedział Plez do pani Stark, - Chociaż myślę, że duch, jakby się już zdecydował złożyć wizytę pani domu, toby poczekał i zamienił z nią kilka słów, no nie?”

Potem zaś dodał, że nie wątpi ani na chwilę, że ten człowiek, którego widział, to był pan King MacLain, który zamierzał wrócić do domu, ale się rozmyślił. A panna Lizzie oświadczyła paniom zebranym pod kościołem po nabożeństwie:

„Mam pełne zaufanie do starego Murzyniska, ufam mu jak samej sobie. Plez zachował umysł jasny jak kryształ. Wierzę każdemu jego słowu - dodała jeszcze - szczególnie, że znam Kinga, a to wszystko na niego wygląda. Uciekł, rzecz jasna! Był zawsze pierwszy do uciekania!”

Wyjątkowo zgadzam się z Lizzie Stark, chociaż ona o tym nie wie.

Mam tylko nadzieję, że uciekając potknął się przynajmniej, upadł i może rozkwasił sobie ten swój przepiękny nos. Diabeł wcielony!

I od tej pory Snowdie przychodzi już osobiście po swoje masło i nie pozwala, żebym jej przynosiła. Myślę, że podświadomie ma mi za złe, że byłam u niej akurat wtedy, kiedy zjawił się King; przestała nawet lubić moją małą.

I jeszcze jedno. Fate twierdzi, że King bardzo dobrze wiedział, że to była wilia Wszystkich Świętych i że zrobił głupi kawał z pełną premedytacją. A tymczasem żart obrócił się przeciwko niemu. Mój Fate rzadko strzela tak wyszukanymi pomysłami.

Ale co to jest, że tacy ludzie jak King nie wychodzą człowiekowi z głowy. Myśli się o nich nieustannie. Plez przysięgał pannie Lizzie Stark, że King uciekał, jakby go diabli gnali, ale w jakim kierunku, tego sobie przypomnieć nie umiał.

Założyłabym się o moje nowe cielątko, że King zatrzymał się jeszcze gdzieś dość długo, żeby którejś sfabrykować dzieciaka.

Dlaczego tak powiedziałam? Sama nie wiem. Nigdy w życiu nie odważyłabym się odezwać tak do własnego męża! Wdzięczna będę, jeżeli zechce pan wykreślić to ze swej pamięci!

KONCERT CZERWCOWY

Loch był bardzo na matkę rozżalony. Gdyby poszło po jej myśli, zapewne trzymałaby go w łóżku przez okrągłe lato i dawała chininę o smaku kakaowym. Wrzeszczał więc w głos i wpatrywał się w nią, gdy stała nad nim, trzymając łyżkę pełną lekarstwa i znowu miał w oczach ten sam powtarzający się niezmiennie obraz, ów kraciasty wzór jej odwiecznego fartucha, aż zbrakło mu tchu i zmuszony był przełknąć. Matka wsunęła mu na chwilę dłoń pod czapeczkę, zmierzwiła mu włosy w zastępstwie pocałunku i poszła się zdrzemnąć.

- Luella! - zawołał słabym głosem, w nadziei, że zwabi ją na górę i namówi, by pobiegła do Loomisa i z własnej kieszeni kupiła mu porcję lodów. W odpowiedzi usłyszał tylko, jak umyślnie rąbnęła garnkiem o blat kuchni. Westchnął więc, przeciągnął się, spojrzał na swoje gołe stopy - tak czyste, że aż go zemdliło od tego widoku - i oparłszy się na łokciach, zaczął wyglądać przez okno.

Po przeciwnej stronie ulicy stał opuszczony dom.

Loch wiedział doskonale, że cała rodzina byłaby szczerze rada, gdyby ta rudera zechciała pójść z dymem, ale dla niego był to jedyny obiekt miłości, na jaki stać go było tego lata. Poprzez gałęzie rosnącej u nich starej wiśni, poprzez rząd cedrów na rozległym podwórzu prześwitywała zniszczona, drewniana, boczna ściana. Wodził po niej wzrokiem lub wpatrywał się w nią uważnie, spokojnie, jak w dobrze znajomy obraz. Na pamięć umiał ten niedbały kontur, ten samotny kształt, rozmazujący się w głębi zapuszczonego podwórka. Ściana podobna była do pleców człowieka, olbrzyma drzemiącego tam, wiecznie drzemiącego.

Czerwony komin w kształcie butli stanowił centralny punkt oparcia. Dach był szeroki, spadzisty. Z jednej strony weranda, zawieszona w próżni, pozbawiona filarów, podobna do skały z kowbojskiego filmu seryjnego z kina Bijou. Ale zamiast śmiertelnie zagrożonych kowbojów przechadzały się po niej tylko kury panny Jefferson Moody, które przebiegały przez drogę trzepocząc skrzydłami, gdyż widać cień wydawał im się tu gęstszy, piasek miększy i przytulniejszy, a robaki, wyłuskiwane spod spróchniałych desek sczerniałej podłogi, smakowitsze.

W bocznej ścianie znajdowało się sześć okien, dwa na górze, cztery na dole, a pod samym kominem jeszcze jedno, małe okienko, prowadzące z klatki schodowej. Miało kształt dziurki od klucza i w ogóle się nie otwierało. Identyczne okno znajdowało się w domu Locha. We wszystkich innych oknach były zielone zasłony, opuszczane do różnych poziomów, brak jednak było firanek. W jadalni stół bez krzeseł. Okno salonu wychodziło na cienistą werandę frontową, przysłoniętą delikatnymi, rozedrganymi liśćmi bambusa. Było ciemne, choć przezroczyste, i przypominało Lochowi jego ulubione bajoro nad rzeką. W salonie stały małe, frymuśne krzesełka, przypominające krzesełka ze Szkółki Niedzielnej lub dziecinne foteliki w drugstorze. Rozstawione były byle jak, tu i tam, a gdyby jakiś ciężki osobnik próbował przysiąść na którymś z nich, niechybnie rozpadłyby się w drzazgi, jedno za drugim. Drzwi do hallu zastępowała zasłona z paciorków. Gdy nie było ruchu powietrza, stała nieruchomo, jak ściana, lecz mimo to można było, mijając drzwi wejściowe, spojrzeć przez nią w głąb pokoju.

Okno, znajdujące się na wprost okna pokoju Locha, należało do ostatniego pokoiku na samej górze. Widać było przez nie połamane łóżko z materacem, obsuniętym w połowie na ziemię. Materac trzymał się jeszcze jako tako, a poprzez jego wypukłości i zagłębienia przesuwał się z wolna cień drzewa, gałęzi i liści.

Okno frontowego pokoju było z lekka uniesione i iskrzyło się teraz w promieniach popołudniowego słońca. Widać było przez nie tylko jeden filar łóżka, na którym ktoś zawiesił kapelusz. Bo, szczerze mówiąc, tam jednak ktoś mieszkał, prędzej czy później Loch musiał sobie przecież przypomnieć. Był to tylko pan Holifield, który pracował jako nocny dozorca w odziarnialni bawełny i spał całe dnie. Na przeciwległej ścianie wisiał obraz w szerokiej ramie, akurat na tyle tylko przekrzywiony, że od czasu do czasu wydawało się, iż go ktoś naprostował. W szkle obrazu odbijało się czasami światło dochodzące z zewnątrz, a w nim rząd ptaków, nanizanych na gałęzie drzewa i wtedy pan Holifield miewał swoje sny.

Loch widział to wszystko przez szparę w rzędzie cedrów - akurat jednego było brak - obejmował wzrokiem całą tę posiadłość, jak gdyby była jego własnością, począwszy od frontowej werandy, a skończywszy na szałasowatym tyle domu i zacienionej altanie. Kochał to odmiennym zupełnie rodzajem miłości, pełnej zapachu butwiejących, czarnych liści, zamieniających się powoli w czarny pył. Wbijał wzrok w gęsty cień, rzucany przez cztery ogromne drzewa figowe, świadomy tego, że niebawem będzie je znowu okradał z owoców, jeżeli lipiec tego roku w ogóle nadejdzie. Nad ich gęstym cieniem, jak łódź lśniło błękitne niebo - gorące jak bitwa, jak płomień gorejące. Chłopcy od sianokosów, z którymi wieczorami wyjeżdżała siostra Locha (wbrew woli ojca i za cichą zgodą matki), śpiewać będą jak zwykle „Deszczu już nie będzie więcej”. Nawet gdy zamykał oczy, pod powiekami miał pasma światła i cienia, oddzielone od siebie, tyle że odwrócone do góry nogami.

Dniami całymi, a czasem i nocą, zdawało się Lochowi, że mieszka tam, sam jeden, nieokiełzany jako kowboj, bez ojca i matki, że żadne z nich nie przychodzi, by dotknąć jego czoła lub zmierzwić mu włosy pod czapeczką, puścić wentylator po to tylko, żeby drugie mogło go zatrzymać lub wspólnymi siłami przyszpilić gazetę do lampy, tak by wyłączyć go z zasięgu ich rozmowy. Tam też nie mogłaby wedrzeć się Cassie, ze swoimi beznadziejnymi powieściami dla dziewcząt czy głupimi tomikami bajek.

Wiosną, gdy padały ulewne deszcze, Loch budził się często, przerażony szumem jakby wielkiego, leśnego wodospadu. To rynna naprzeciwko była zatkana. Wyrwany z głębi ciężkiego snu, trząsł się na całym ciele, przymuszony do powrotu w rzeczywistość, do ponownego brania w niej udziału. Serce dziko łomotało mu w piersi.

Niechby robili z nim, co chcą, byleby mu zostawili ukochaną czapeczkę i opuszczony dom. Sięgnął pod łóżko po teleskop.

Teleskop był własnością ojca i póki Loch miał temperaturę, wolno mu było bawić się nim, ile mu się tylko podobało. Wręczono mu go w zamian za pistolet na kapiszony i straszak. Przedmiot ten, pachnący szufladą biurka z biblioteki i mosiądzem, wyciągany był zazwyczaj tylko z okazji zaćmienia księżyca, a raz pojawił się tego dnia, co to przelatywać miała nad domem pani w samolocie. Wypatrywano jej przez cały dzień, strojąc miny i wydziwiając, aż wszystkich zaczęło łamać w kościach. Ojciec trzymał teleskop oburącz jak grubą laskę, jakby szykował się do obrony rodziny, przed jakimś niebezpieczeństwem.

Loch nastawił długie, mosiężne rury i wysunął teleskop przez okno. Musiał rozsunąć w tym celu metalową siatkę, wpuszczając w ten sposób do pokoju rój komarów. Było to surowo zabronione. Krytycznym wzrokiem próbował ocenić rozmiary dojrzewających fig; wczoraj wyglądały jeszcze jak szklane paciorki, dzisiaj podobniejsze były raczej do winogron. Zerwania ich nie można by nazwać kradzieżą. Leżąc tak wściekły, bo uwięziony w łóżku, zdecydował, że przynajmniej w myślach można sobie pofolgować. Co tam. Powoli, pieszczotliwie przesuwał szkiełko wzdłuż domu, po krawędzi dachu, na której rozsiadły się ptaszki, skłaniając ku niemu małe łebki.

Nie odrywając oka od teleskopu, wyraźnie czuł nawet zapach tamtego domu. Cała Morgana pachniała dziś wyjątkowo intensywnie. Na rogu ulicy kwitło drzewo magnoliowe. Jego kwiaty błyszczały jak zapalone świece w gęstym listowiu wielkiego, rozłożystego, podobnego do otworu gigantycznej pieczary drzewa, tuż za krawędzią dachu Carmichaelów. Przyjrzał się gniazdu drozda, obejrzał sobie piłkę Woodrowa Spightsa, która potoczyła się na sąsiedni dach, oraz kilka ulotek wyborczych, poniewierających się na werandzie opuszczonego domu. Z gęstwiny chwastów wyłoniła się i wśliznęła w jego pole widzenia połówka stłuczonego talerza; coraz to podbiegały kury, stukały dziobami w porcelanę, ale nadaremnie, gdyż talerz był pusty.

Loch jechał dalej swoim uzbrojonym w teleskop wzrokiem i objął nim marynarza z dziewczyną akurat w chwili, kiedy przeskakiwali przez rów. Podchodzili zawsze od strony pola i pochyleni przemykali się pod drzewami, trzymając się mocno za ręce. Dziewczyna grała na fortepianie w miejscowym kinie. Dzisiaj przyciskała do siebie papierową torbę ze sklepiku spożywczego pana Bowlesa.

Loch zmrużył oczy; nie mógł doczekać się dnia, w którym marynarz zacznie podkradać figi. Ciekaw był, do czego jeszcze zdoła namówić chłopca ta dziewczyna. Nazywała się Virgie Rainey. Od samego początku nauki była w tej samej klasie co Cassie, wiedział więc, że ma szesnaście lat. Wiedział też, że nie jest amatorką niewinnych zabaw. Wyglądała niby to na kumpla, ale to były pozory. Kiedyś pozwoliła marynarzowi nieść się na rękach i rozczapierzonymi palcami podniesionych rąk rozgarniała liście drzew. To ona pokazała mu opuszczony dom i ona go tam zaprowadziła. Drzewa figowe były krępe i rozrośnięte. Rodziły malutkie błękitne, słodkie owoce. Gdy owoce pękały, ukazywał się różowozłoty miąższ, ukryty wewnątrz jak kwiat, i trzeba było szybko wyciągać język, by schwytać gęste, złociste krople syropu. Loch poczuł się nagle, tu i teraz, pobłażliwym panem sytuacji i bynajmniej nie naglił marynarza; przeciwnie, wspaniałomyślnie robił mu prezent z tych pięknych dni.

Klęcząc, zachwiał się odrobinę, ale uchwyciwszy raz marynarza i dziewczynę w orbitę tego swojego niewielkiego, biało-niebieskiego świata, przyglądał im się spokojnie, jak biegli, cali roziskrzeni, ku tylnym drzwiom opuszczonego domu.

Zaraz potem, jak co dzień, zjawił się stary człowiek, nadjeżdżający w niebieskim wozie. Jak zwykle, podjechał najpierw do domu Starków, po czym zawrócił do skrzyżowania, do Carmichaelów.

Mleko, mleko,
Maślanka,
Świeże ostrężyny,
Maślanka.

Był to pan Fate Rainey ze swoją piosenką. Trwało to bardzo długo. Codziennie Loch wypatrywał świeżego kwiatu, jakim przyozdobiony był słomkowy kapelusz konia. Pan Rainey przejeżdżał więc obok domu Starko w, po czym okrążał cmentarz, dzielnicę Czarnych i wracał. Przyśpiewka jego, na tę samą zawsze nutę, narastała, zbliżała się, oddalała, by po pewnym czasie znowu się zbliżyć. Ale może to było tylko echo - czy tak właśnie brzmiało echo? A może tak brzmiał ostatni krzyk człowieka, wzywającego pomocy z głębi przepastnego dołu? „Tu… tu jestem… ludzie… tu!”

Po chwili rozległo się zrzędzenie błękitnej sójki. Chociaż wcale nie. Było to po prostu skrzypienie kuchennych drzwi. To tamci dwoje teraz dopiero wchodzili do domu przez tylną werandę. Loch patrzał na otwierające się drzwi, w których siatka na moskity wybrzuszała się mocno do środka, od tego pewnie, że latami ludzie się o nią opierali, na parę znikającą w głębi domu i wezbrało w nim znowu dawne oburzenie. Jednocześnie zaś poczuł radość. Dlatego, że chociaż para złoczyńców nie widziała go, on, Loch, mógł przypatrywać im się do woli i to zarówno przez teleskop, jak i gołym okiem. Śledził ich już od kilku dni, byli jego prywatną własnością, jego własną tajemnicą.

Na dole, na schodkach domu Locha, pojawiła się teraz Luella i wielkim ruchem chlusnęła wiadro brudnej wody w kierunku opuszczonego domu. Loch wiedział, że Luella nie powie nikomu słowa, a on sam także za nic nie zdradziłby nikomu tego, co się tam działo. Nigdy jeszcze nie podzielił się z nikim swoją tajemnicą, nawet z Luellą.

Drzwi kuchenne, pchnięte nogą marynarza, trzasnęły, jedno z górnych okien zostało, nie bez trudu, uniesione i zamocowane, po czym głęboka cisza ogarnęła stary dom. I tak jak przedtem nie mógł zasnąć, gdyż przeszkadzał mu hałas wodospadu, tak teraz drażniła go ta cisza - walczył więc i z nią, i z sennością.

Przedtem, zanim jeszcze zobaczył zbliżającą się parę, zamierzał po prostu poleżeć i wyobrażać sobie, że straszni dzicy ludzie zajęli opuszczony dom lub że ukrywa się w nim groźny olbrzym. Wielkie drzewo figowce odgrywało już nie raz rolę cudownego drzewa, rodzącego złote owoce, które prześwitywały przez gałęzie jak chmara robaczków świętojańskich - migotliwe drzewo, zapalające się, gasnące, znów się zapalające. Niedługo już spływać zacznie słodkim, złocistym syropem. Loch przez sen wyciągał język i wtedy matka pakowała mu łyżkę z lekarstwem do ust.

Często śniło mu się, że do środka domu wśliznęła się ciemna pieczara i że mleczarz jeździ z pokoju do pokoju, okładając długim batem konia z czerwoną różą. We śnie mleczarz nie śpiewał. Czasami śnił się Lochowi sam koń, biały i bardzo piękny. Koń podchodził pod okno i prosił o coś, unosząc głowę i odzywając się cichym, lecz wyraźnym głosem, a Loch nie był pewny, czy zgodzi się, czy też odmówi jego prośbie. Tym razem głos konia nie dotarł do niego przez zamkniętą szybę. Ale zaraz, ktoś chyba wszedł do domu.

- Cassie! - zawołał i odwrócił się.

Cassie ukazała się w drzwiach. - Przecież mówiłam ci, co masz robić - powiedziała. - Jeżeli chcesz scyzoryk, to wytnij i podlicz dokładnie kupony od mydła.

Powiedziawszy to, trzasnęła drzwiami i odeszła. Dopiero gdy jej już nie było, zobaczył ją. Przebrana była jak cyrkówka z okazji czegoś, co robiła u siebie w pokoju. Była cała w kolorowe plamy i zupełnie do siebie niepodobna.

- Wyglądasz jak głupia! - krzyknął.

Tymczasem naprzeciwko, w opuszczonym domu, panowała cisza i to nie taka, co potem zabiera się i opuszcza człowieka, lecz taka, co podchodzi blisko i zostaje. Coś nieokreślonego nacierało na Locha, coś, z czego nie wolno było spuścić wzroku. Wiedział niejasno, że ktoś odlicza starannie tę nieokreśloną bliżej jakość. Odliczał więc i on. Najpierw kolejno, potem piątkami, wreszcie dziesiątkami. Zasłaniał oczy ramieniem i liczył, nie poruszając wargami, wyobrażając sobie, że jak dojdzie do określonej cyfry, to wyda z siebie głośny okrzyk, coś w rodzaju: „Gotowe, zaklepane!”, i schowa się za pień wiśni. Ale wcale nie krzyknął i nagle poczuł, że przygniata go ciężar własnego ramienia. Bywało, że zasypiał w tej pozycji. A później, gdy opadała popołudniowa gorączka, budził się zlany potem. Matka zmieniała wówczas powłoczki na poduszkach i układała go na nich. Robiła to właśnie w tej chwili.

- A teraz czas na proszek.

Matka, już ubrana do wyjścia, przechylała niewielki, różowy papierek nad niemrawo wysuniętym jeżykiem Locha i wsuwała szklankę wody do po omacku wyciągniętej ręki chłopca. I za każdym razem, gdy już połknął taki proszek, matka powtarzała: - Doktor Loomis zapisuje te proszki tylko po to, żeby mi dogodzić.

A ojciec, powróciwszy z biura do domu, podchodził do łóżka Locha i mówił: - No cóż, synu, jak się ma malarię… - (całował Locha) - … to się ma malarię. Cha, cha, cha.

- Ukręciłam ci twarożek ze śmietanką - odzywała się matka.

Loch wydawał na to dźwięk obliczony na zdenerwowanie jej, ale ona się tylko uśmiechała.

- Jak wrócę z herbatki u panny Neli Carlisle, to opowiem ci plotki z całej Morgany - przyrzekała.

Mimo woli musiał się do niej uśmiechnąć, ale z zaciśniętymi wargami. Była prawie że sprzymierzeńcem. Machnęła torebeczką popołudniową z metalowej siatki i poszła na to swoje przyjęcie. Gdy wychylił się głęboko z okna, widział powolny, migotliwy korowód ciągnących morgańskich pań. Szukały schronienia przed upałem pod kolorowymi parasolkami i leniwie kroczyły w kierunku domu panny Neli. W te ich migotliwe, prześwitujące kolory włączyła się i matka Locha. Słyszał głos panny Perdity Mayo, a stukanie cienkich obcasików letnich pantofelków o bruk ulicy zagłuszało… zagłuszało inny dźwięk…

W powietrzu zadrżała mała melodyjka. W pustym domu ktoś grał na fortepianie.

Melodyjka wróciła, wywołana jakby dotknięciem małej rączki, którą Loch niechcący zepchnął z klawiszy. Wsunął się więc głęboko pomiędzy poduszki i pozwolił jej grać.

I naraz poczuł, że leją mu się łzy z oczu. Ze zdumienia otworzył usta. Pomyślał sobie, że melodyjka ta jest właściwie jedynym konkretnym zjawiskiem całego tego dnia, całego lata, długiego okresu choroby, gorączki i dreszczy, jedynym wydarzeniem godnym zapamiętania, jedynym, bo osobistym. Jednakże nie potrafiłby tego nikomu wytłumaczyć.

Melodyjka była raczej rodzajem hejnału, gamą akordów powitalnych. Takie dźwięki wydawały czasami w lesie rogi myśliwskie. Przymknął powieki. Pieśń przypływała, odpływała, rozpływała się w powietrzu. Słuchał uważnie, a potem usiłował ją powtórzyć.

Melodyjka przywodziła mu na myśl bardzo dawne czasy, kiedy siostra była mu jeszcze bardzo bliska, kiedy kochali się i żyli we własnym szczególnym świecie, bezbrzeżnym, bezpiecznym i zamkniętym, do którego nie mieli wstępu ani ojciec, ani matka i którego nie zdołali spenetrować ani prośbą, ani groźbą. Był to świat zupełnie odmienny od tego, w którym przebywał obecnie, z którego usiłował wyjrzeć na zewnątrz, wysilając oczy jak wiecznie czujny Argus.

Usłyszał, jak ktoś trzykrotnie brzęknął łyżką o brzeg miski. To Cassie w swoim pokoju zajmowała się jakimiś dziewczyńskimi sprawami, które zdaniem Locha kończyły się zazwyczaj fatalnymi zapachami jak wtedy, kiedy postanowiła wymalować jakieś blaszane pudełko w różane pączki i susząc je nad ogniem, przypaliła je. Z dołu dochodziło go mamrotanie Luelli, która miała zwyczaj mówienia do siebie. - Luella! - zawołał Loch i położył się równo na plecach, a ona odpowiedziała z dołu, że byłaby bardzo zobowiązana, gdyby Loch zechciał jej dać święty spokój, gdyż w przeciwnym wypadku gotowa natychmiast wyzionąć ducha. Podciągnął się więc znowu ku oknu, wyjrzał i zobaczył zupełnie nową postać przed opuszczonym domem.

Była to starsza pani, a raczej starsza kobieta, idąca przed siebie niepewnym krokiem, takim mniej więcej, jakim poruszał się Loch, kiedy wstawał z łóżka. Kobieta ta nie szła na przyjęcie, to było pewne. Musiała przywędrować z daleka, chyba ze wsi. Zatrzymała się przed opuszczonym domem, rozejrzała się i weszła na frontową ścieżkę.

Wyglądała na chłopkę, ale to jeszcze nie wszystko. Szczególny jej wygląd pochodził zapewne stąd, że miała puste ręce. Nie trzymała w nich ani torebki, ani wachlarza. Można by ją od biedy wziąć za mieszkankę opuszczonego domu, która wyszła na chwilę na dwór, żeby zorientować się, czy pada deszcz, a teraz po prostu wraca do siebie, nieco zaaferowana, gdyż ma mnóstwo roboty w gospodarstwie.

Gdy przyspieszyła kroku, Loch pomyślał, że może to matka marynarza, która przyszła po swojego syna. Marynarz nie miał przecież nic do roboty w Morganie. Ale to nieważne, faktem jest, że kobieta wspięła się na frontowe schodki, weszła na rozklekotaną werandę, pchnęła frontowe drzwi, które otworzyły się dla niej z taką samą łatwością, jak tylne drzwi dla Virgie Rainey, i weszła do środka. Przez chwilę Loch widział zarys jej postaci, prześwitujący przez rozkołysaną zasłonę z paciorków.

Gdyby drzwi frontowe, zaopatrzone przecież w zamki i klucze, były zamknięte, nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Myśl o tym, jak łatwo przypadek może zapobiec wypadkowi i jak łatwo jest przegapić coś ważnego, tak uderzyła Locha, że aż zmrużył oczy.

Przez ulicę przebiegły teraz gęsiego, w pośpiechu, trzy zdyszane, spóźnione panie. Panna Jefferson Moody, panna Mamie Carmichael i panna Billy Texas Spights. Rozminęły się ze starą kobietą tylko o sekundkę. Gdyby się tak nie stało, zapewne wstrzymałyby rozwój wypadków. I zaraz potem, w próżnię, jaka powstała po ich przejściu, wpadły nagle roje motyli, okrążających się nawzajem, wirujących, mijających się w locie. Skrzydełka ich błyszczały i migotały jak miecze pojedynkujących się ze sobą rycerzyków.

Loch ucieszył się z obrotu wypadków. W opuszczonym domu znajdowały się teraz już trzy osoby. Zastanawiał się nad tym, czy stara przyszła po to, żeby wykurzyć parę kochanków i powiedzieć im kilka słów do słuchu, i zdziwiło go, gdy w salonie nagle zabłysnął żyrandol. Wysunął szybciutko teleskop przez okno i wścibskim wzrokiem patrzył w szkiełko. Stara pospiesznie dreptała po salonie, przesuwała się z miejsca na miejsce, od krzesełka do krzesełka, od ściany do pianina i z powrotem. Nie widział jej nóg i dlatego robiła wrażenie nakręconej zabawki, z tych, co to zawsze wpadają na różne przedmioty, obijają się o ściany i które trzeba ciągle podnosić, odwracać, nakręcać i odpychać.

Przesunął teleskop o dwa centymetry w górę. Na nie zaścielonym materacu wylegiwali się tamci - marynarz i pianistka, zajadając korniszony z papierowej torebki. Leżeli na skłębionym materacu i Loch pomyślał, że chętnie sam położyłby się na nim, spadziście i nago - mimo że łachotliwe kępki bawełny wyłaziły z rozlicznych dziur - i opychałby się korniszonami. Materac był krzywy, więc dziewczyna musiała pilnować, żeby torebka z korniszonami, która zsuwała się powoli w dół, nie spadła na ziemię. Gdy co pewien czas znajdowała się poza zasięgiem ich dłoni, wybuchali wielkim śmiechem i trzymając korniszony w ustach jak cygara, patrzyli sobie głęboko w oczy. Czasami kładli się po prostu na wznak, równo obok siebie, z nogami ułożonymi w kształcie litery M i trzymali się za ręce. Wyglądali wówczas zupełnie jak lalki papierowe, które siostra Locha wycinała czasami z gazety i rozkładała, by je zaprezentować bratu. Gdyby Cassie weszła teraz do pokoju, pokazałby jej tamtą parę i na pewno obydwoje pomyśleliby od razu o tych wycinankach.

I nagle, zupełnie jakby ktoś te papierowe laleczki poskładał, tamci, żywi, złączyli się w jedno ciało. Przypominali teraz wielkiego konika polnego, który przysiadł sobie na chwilę, poskładał wszystkie nóżki, ukrył je gdzieś w swoim małym ciałku, martwym jak gdyby, pokrytym ochronną barwą.

Loch opadł znów na poduszki, przyłożył policzek do chłodnej powłoczki i zamknął oczy. Poczuł wielkie zmęczenie. Przycisnął zimny teleskop do siebie i paznokciem zamknął mu małe oko.

- Biedny, stary teleskopie - powiedział.

Kiedy po pewnym czasie znów wyjrzał przez okno, w opuszczonym domu działy się różne rzeczy.

Na górze marynarz i Virgie Rainey gonili w kółko po pokoju i wymachując rękami przeskakiwali przez połamane łóżko. Nie wiadomo było, kto kogo goni, ponieważ odległość pomiędzy nimi nie zmieniała się. Biegli równo i rytmicznie, zupełnie jak Charlie Chaplin, goniony przez policjanta, i gotowi byli każdej chwili paść plackiem na podłogę.

Na dole matka marynarza znalazła sobie dość dziwne zajęcie. Dekorowała pokój. (Jaka szczęśliwa byłaby Cassie, gdyby o tym wiedziała.) Jak gdyby szykowała się na przyjęcie gości, ozdabiała salon długimi, udartymi z gazety wstęgami.

Od czasu do czasu wychodziła z pokoju - rozgarniając zasłonę z paciorków - pojawiała się znowu z naręczem starych egzemplarzy „Sygnałów”, które od dawna tylko zawadzały i obrastały kurzem na tylnej werandzie. Wykonywała jednocześnie jakieś dziwne gesty, jak gdyby zbierała i zjadała kruszynki z przodu bluzki, bądź jak gdyby oskubywała ją z niewidzialnego meszku i Loch, który natychmiast skojarzył sobie te ruchy ze swoją matką, zrozumiał, że po prostu wyjmowała wpięte tam szpilki. Przy pomocy tych szpilek łączyła papierowe paski gazetowe, które darła palcami z wprawą starej nauczycielki. Rozwieszała je zaczynając od pianina, gdzie podkładała ich koniuszki pod ciężką statuetkę.

Gdy Loch miał dość jednego widowiska, przerzucał się w górę na drugie. Jakże pędzili i skakali nad głową starej marynarz i dziewczyna. Od takich właśnie igraszek zapadło się kiedyś to łóżko.

Loch podparł ręką podbródek i pomyślał, że wszystko to już kiedyś widział. Stara ozdabiała pokój, jak stroi się choinkę lub mai słup na ludową zabawę. Papierowe wstęgi przeciągała od pianina do żyrandola, a stamtąd w cztery kąty pokoju, przeplatała je przez poręcze krzeseł, tam i sam. Kiedy zacznie się zabawa?

Po pewnym czasie Loch uznał, że salon jest dostatecznie ustrojony i upstrzony, i pomyślał, że właściwie mogłaby już dać spokój. Ale stara nie przestawała się krzątać. Wykonała widać dopiero drobną część większego planu, który sobie ułożyła. Wydawała się bardzo samotna wśród splendoru, który Wyczarowywała własnymi rękami. Nie była związana z nikim i niczym. Była po prostu starą, samotną kobietą w opuszczonym domu i nie miała nic przeciwko nikomu. Chociaż gdy Woody Spights z siostrzyczką podjechał w pewnym momencie na wrotkach pod dom, wyskoczyła na próg i przegnała ich.

Raz nawet wyszła z domu, ale wnet powróciła. Tym swoim chwiejnym, lecz nieomylnym krokiem - jakby toczyła się na spaczonym z lekka kole - przeszła na drugą stronę, do domu Carmichaelów, weszła na ich podwórko i wróciła, niosąc w spódnicy trochę zielonych liści i jeden kwiat magnolii. Jak młoda dziewczyna oburącz trzymała rąbki sukni, odsłaniając szczupłe nogi. Przeszła przez drogę zygzakiem - zbyt frywolnie, zbyt ostentacyjnie jak na matkę - ale matki czasami robiły takie rzeczy. Uniosła nawet lekko łokcie, jakby się szykowała do podskoku. Nikt jej, na szczęście, nie widział. Loch poczuł, że pot występuje mu na czoło. Z domu panny Neli, gdzie panie zebrały się na herbatkę, docierał dźwięk kobiecych śmiechów - to pewnie panna Jefferson Moody opowiadała którąś ze swoich nieprawdopodobnych historyjek. Nikt nie widział starej oprócz Locha, a Loch nie zamierzał dzielić jej z nikim.

Wniosła pęk zieleni do salonu i ułożyła na fortepianie, jakby chciała go umaić. Następnie cofnęła się o kilka kroków, pokiwała głową i wzrokiem pełnym podziwu - jakby to nie było jej własne dzieło - oceniła rezultat swoich wysiłków.

Nawet gdy już zdecydowała, że pokój jest dostatecznie ozdobiony, nie przestała się krzątać. Zaczęła go teraz uszczelniać. Przyniosła jeszcze gazet i zapychała nimi wszystkie szpary we framugach. Loch zorientował się, że obydwa okna są zasunięte i że w pokoju, który stanowił teraz zamknięte pudło, musi być upalnie i duszno jak w piekle. Zalała go fala gorąca, od stóp do głów. Stara poszła w głąb pokoju z naręczem „Sygnałów”. Podeszła do ślepej ściany, wpakowała cały ładunek papieru do kominka.

Potem znów wyszła z salonu i powróciła pchając przed sobą wielką plecioną matę; przechylała się na boki, pląsała, mocowała się z falującą plecionką i wyglądała teraz jak ogromny pająk, który zdobył smakołyk większy od samego siebie. Loch poczuł skurcz w brzuchu, zabrakło mu powietrza, więc nachyliwszy się przyłożył nos i czoło do siatki na moskity, wyciskając na skórze małe kwadraciki. Marzył o tym, by starej powiodło się w jej zamierzeniach, a jednocześnie życzył jej porażki. Po chwili poczuł, że opuszcza go dziwna zachłanność, jaką odczuwał w stosunku do opuszczonego domu, uczucie podniecenia, jakie w nim zawsze wzniecał. Wiedział teraz już na pewno, że stara zamierza spalić dom, i natychmiast zaczął wymyślać tysiące sposobów dla usprawnienia jej zamiaru.

Mogłaby na przykład przywlec na dół materac - paliłby się doskonale. Ten sam materac, na którym baraszkowali dziewczyna i marynarz. Albo wyciągnąć materac z całą pościelą spod pana Holifielda (którego kapelusz niepostrzeżenie przekręcił się na filarze łóżka i obracał się powoli, jak chorągiewka na dachu). Gdy stara wymykała mu się z pola widzenia, nastawiał instrument na małe okienko w klatce schodowej, żeby zobaczyć, czy czasem nie wybiera się na górę.

Na razie przyniosła starą, watowaną kołdrę z werandy. Kiedyś spały na niej psy, a teraz wisiała na sznurze i tak wyblakła na słońcu, że była pół kolorowa, a pół ciemna. Stara wlazła na stołek pianina - jak to zwykle czynią kobiety z zupełną pogardą dla śmierci - i próbowała zawiesić frontowe okno. Kołdra obsunęła się natychmiast na ziemię. Stara jeszcze dwukrotnie właziła na stołek i dopiero za trzecim razem udało jej się umocować kołdrę. Ach, myślał Loch, żeby tylko nie zasłoniła środkowego okna, które było dokładnie naprzeciwko. Ale jeżeli nawet taki był jej zamiar, to musiała o nim zapomnieć. Co chwila przykładała rękę do czoła.

Od pewnego czasu nic jej się nie udawało. Wszystko jej się pokręciło. Zamierzała stworzyć przeciąg, ale w rzeczywistości odcinała dopływ powietrza do pokoju, a przecież ogień nie będzie płonął bez ruchu powietrza. Ale cóż, niech próbuje! Dziewczęta i kobiety zawsze muszą w swojej zarozumiałości robić własne błędy.

Stara poszła teraz w niewidzialny dla Locha kąt pokoju i kiedy się znów pojawiła, trzymała nowy i tajemniczy przedmiot.

W tej samej chwili Loch usłyszał kroki Luelli, która wspinała się po kuchennych schodach, by zajrzeć do niego. Runął gwałtownie na plecy, wyciągnął sztywno jedno ramię w bok, drugą rękę położył sobie na sercu, otworzył głupio usta, tak jak robił, gdy w czasie zabawy w Indian udawał trupa. Zapomniał jednakże zamknąć oczy. Luella postała nad nim przez chwilę, a potem, na palcach, odeszła.

Loch natychmiast skoczył na kolana i przez wypchniętą siatkę na moskity wyczołgał się na gałąź drzewa. Miał w tym wprawę.

Wlazł na najdłuższą gałąź, najbliżej podchodzącą do opuszczonego domu. Znalazł się tak blisko górnego okna, że marynarz i dziewczyna widzieli go, ale nie zwracali na niego uwagi. Obsunął się nieco niżej i znalazł swoje stare miejsce w rozwidleniu pnia, znajome, swojskie, z cicha szurające. Tam zwykle siadywał, by liczyć kapsle od butelek, które namiętnie kolekcjonował. Teraz zawieszony to na rękach, to na kolanach i stopach, patrzał w głąb starego domu.

Stara była brudna. Gdy stała bezczynnie, wszystko w niej i na niej drżało - głównie ręce i obwisłe policzki. Widział teraz, co trzymała w rękach, niby lampę. Widział, lecz nie wiedział, co to mogło być. Było to niewielkie, brunatne pudełko w kształcie obelisku, zaopatrzone w małe drzwiczki. Otworzyła je. Wtedy pudełko zaczęło wydawać z siebie rytmiczny dźwięk. Mimo że okna były szczelnie zamknięte, dźwięk ten wyraźnie dochodził do uszu Locha, gdyż napchany pokój działał jak pudło rezonansowe. Było to po prostu głośne tykanie.

Stara postawiła obelisk na pianinie, w sam środek korony z liści, odsunąwszy przedtem małą statuetkę. Loch słuchał tykania i wezbrała w nim nadzieja. Przekręcił się, zawisł na kolanach, opuścił głowę w dół i wdychając świeże, słodkie powietrze bujał się tam i nazad jak jabłko na gałęzi i myślał: w tym pudełku na pewno jest dynamit.

Wyciągnął ręce przed siebie, potem opuścił je, zwiesił i mrugając szybko oczami, by uchronić je przed czerwcowym słońcem, patrzał na dom, na niebo, na listowie drzew, na ptaka w locie, na wszystko i nic zarazem.

Siostrzyczka Spightsów, której dotąd nigdy nie widział przekraczającej ulicę od chwili kiedy urodziła się, jakie dwa lata temu, przeszła teraz tuż pod nim. Wlokła za sobą jedną wrotkę.

- Hej tam, bobasku prześmieszny - szepnął między liście. - Wróciłabyś lepiej do domu.

A potem stara jednym palcem zagrała tamtą melodię.

Loch zwisał z gałęzi, nieruchomo, jak nietoperz ze złożonymi skrzydłami.

II

„Für Elise.”

Zamknięta w swoim pokoju, zajęta swoimi dziewczyńskimi sprawami, Cassie usłyszała tę malutką frazę, cichutki początek melodii, i automatycznie dodała: - Virgie Rainey, danke schön.

Zaskoczona, przerwała mieszanie szmaragdowej zieleni, powoli, jakby z żalem. Podniosła się z podłogi, gdzie kucała na samym środku pokoju i ostrożnie, przemykając się pomiędzy naczyniami, rozstawionymi na plecionej macie, podeszła do okna, wychodzącego na południe. Wilgotnymi palcami uniosła zasłonę, pozostawiając na niej kilka kolorowych plam. W domu MacLainów nie było widać żywej duszy, z wyjątkiem starego Holifielda, który spał na wznak w swoich durnych, sznurowanych trzewikach, z pełnym brzuchem, jak kałdun wielkiego, najedzonego drozda. Obecność starego - który sprawował funkcje nocnego dozorcy w odziarnialni bawełny i wysypiał się za dnia - nie przeszkadzała matce Cassie nazywać domu MacLainów „opuszczonym domem”.

Jakby go nie nazwać, dom ten widziało się zawsze mimochodem, nawet jak się specjalnie nań patrzało - był po prostu składową częścią otaczającej rzeczywistości. Obdrapana ściana zmieniała się, niezależnie od siebie, ale w zależności od pory dnia czy roku, podobnie jak zmieniają się zjawiska przyrody, takie jak skarpa rzeczna. W chłodniejsze dni okna mieniły się kolorem liści drzewa kauczukowego, a gdy słońce zachodziło, nabierały odcienia brunatnego. Zimą dom stawał się nagi, połyskliwy, bardziej bezbronny, samotniejszy. Latem zarastał. Napierały nań liście drzew i cienie liści, ostre, niby wywołane światłem reflektorów, jakby przez cały dzień trwało samo południe. Ale niezależnie od pory roku czy dnia było rzeczą niewątpliwą, że dom nie posiada gospodyni.

Był bezwietrzny, bezdeszczowy czerwiec. Kryształowe powietrze, miasteczko Morgana, cóż, życie samo, trwało skupione, spokojne, porcelanowe, raz opromienione słońcem, raz poświatą księżyca, myślała Cassie. W cieniu opuszczonego domu coś się chyba teraz działo, choć przecież nic na to nie wskazywało. Musiały tam pozostać jakieś resztki dawanego życia, starego, być może, jak świat.

Od chwili, kiedy wyprowadzili się stamtąd MacLainowie, dach przeciekał na głowy ludziom, którzy znaleźli się tam choćby na chwilę. Wartki, niespokojny nurt, ciemny i niezależny od niczego, opływał ten dom (jakieś dźwięki, jakieś szelesty płoszyły czasami ptactwo). Są to niechybnie objawy życia, bardziej wartkiego na pewno niż życie rodziny Morrisonów, ale bardziej chyba niespokojnego, myślała Cassie i zrobiło jej się nieswojo.

Czyżby była tam teraz Virgie Rainey? Może wśliznęła się niepostrzeżenie i uderzyła w klawisze, ale w takim razie czemu jej nie widać? I kiedy przyszła? Cassie miała niejasne uczucie, że ktoś się z niej naigrawa. Przez chwilę wątpiła nawet o tym, czy rzeczywiście słyszała „Für Elise” - jakże łatwo podawała w wątpliwość własne wrażenia. Westchnęła więc i uderzyła się pięścią w pierś, jak to zwykła czynić Parnell Moody.

Przez myśl przebiegła jej strofka poezji i potoczyła się dalej.

Choć stary jestem, wędrówką sterany…

Trzepnęła rękami po biodrach, tak mocno, że aż ją zabolało, obróciła się na pięcie i zabrała się znów do swojej roboty. Skrzyżowawszy bose stopy stała i wpatrywała się w podłogę, na której znajdowały się najrozmaitsze miseczki i naczynia. Mieszała w nich kolory o tęczowych odcieniach. Zamknęła się w swoim pokoju, by bez przeszkód ufarbować sobie apaszkę. Napisała na kopercie „Wstęp wzbroniony” i przymocowawszy ją do drzwi, dodała jeszcze czaszkę i skrzyżowane piszczele.

Trzeba było wyciąć duży kwadrat z krepdeszyny, wypunktować go i mocno przewiązać w kilku miejscach sznurkiem. Potem zanurzać całą chustkę po kolei do różnych rozpuszczonych farb. Sznurki pozostawiały nikłe białe kreski, delikatne jak pajęcza nić. Dopóki na samym końcu nie rozwinęło się materiału, nie wiadomo było, jaki wyjdzie wzór.

Missie Spights twierdziła, że był tak piękny za każdym razem, że aż dech zapierało.

„Für Elise”. Tym razem rozległy się dwie frazy, przy czym w drugiej nuta Es wypadła dość minorowo.

Cassie ze ściśniętym sercem przysunęła się do okna. Modliła się w duchu o to, by nie zobaczyć tam przypadkiem Virgie Rainey, a jeszcze gorliwiej o to, by Virgie Rainey nie zobaczyła jej.

Virgie Rainey była dziewczyną pracującą. I to wcale nie nauczycielką. Była taperką w kinie. Co wieczór, na dwóch seansach. Zarabiała sześć dolarów tygodniowo i nie cieszyła się już, jak dawniej, ogólną sympatią. Właśnie skończyła szkołę średnią i przez ostatni rok szkolny także już pracowała zarobkowo. Lecz kiedy Cassie i Virgie były małymi dziewczynkami, chodziły razem na lekcje muzyki do panny Eckhart, naprzeciwko, do domu MacLainów. Virgie Rainey grała wtedy nieustannie „Fur Elise”, a potem panna Eckhart niezmiennie dziękowała jej, mówiąc: „Virgie Rainey, danke schön”. Gdzie podziała się panna Eckhart? Była wówczas sublokatorką panny Snowdie MacLain.

- Cassie! - odezwał się znowu Loch.

- Co jest?

- Chodź tu!

- Nie mogę!

- Chce ci coś pokazać!

- Nie mam czasu!

Drzwi od pokoju Cassie pozostały zamknięte przez całe popołudnie. Raz tylko otworzyła je matka, która weszła, z miejsca wydała okrzyk grozy, nie pozwoliła się Cassie dotknąć i natychmiast wyszła, cała w zapachu olejku różanego, który przygarniała z powrotem do siebie szybkimi ruchami wachlarza. Następnie wtargnęła, bez pukania oczywiście, Luella i stała przez całe wieki, nawijając włosy Cassie na papiloty z gazety. Cassie wybierała się potem na wieczorną wyprawę wozami od sianokosów i Luella uważała, oczywiście, że bez puszystych loków nie może się obejść.

- Może tobie na tym nie zależy, ale mnie bardzo.

Cassie wbiła wzrok w swoje różnokolorowe miseczki i pobiegła myślami daleko w przyszłość, aż ku wrześniowi, i znalazła się w college'u, gdzie kolorowe apaszki będzie można tylko z dumą rozkładać i pokazywać nowym koleżankom. Wiedziała, że istniał tam zakaz ozdabiania mundurków.

Lecz gdy „Für Elise” zabrzmiało po raz trzeci, powróciła jej świadomość obecnej chwili i środowe popołudnie stanęło przed nią jakby wywołane na kliszy. Cassie widziała siebie samą doskonale, mimo że nie patrzała przecież w lustro. Na ekranie jej świadomości rysowała się, jasno i wyraźnie, jej własna, drobna, bezbronna, jak gdyby opromieniona wielką powagą postać. Stała nieco przerażona pod oknem odziana tylko w haleczkę i mimo że była bardzo ostrożna, kilka tęczowo-kolorowych plamek upstrzyło staniczek i falbanę haleczki. Jej jasne, wyblakłe włosy obarczone były i zakryte paskami skręconego papieru gazetowego. Wyglądało to, jak gdyby miała na sobie zbyt wielki kapelusz. Główka jej chwiała się na smukłej szyi. W prawej dłoni trzymała drewnianą łyżkę, niby szpicrutę, a stopy miała bose. Przed chwilą jeszcze robiła wrażenie uprzywilejowanej, szczęśliwej dziewczyny, a teraz stała nagle nieszczęsna, bezdomna, przerażona. Przeszłość wzbierała w niej jak fala i groziła zatopieniem - następna niechybnie ją zaleje. Zewsząd napierały na nią strofy poezji jasne, przezroczyste, chwiejące się na wszystkie strony.

Choć stary jestem, wędrówką sterany,
Przez pusty kraj i kraj górzysty,
Odnajdę ją…

Fala spiętrzyła się, gwałtownie wezbrała i z szumem opadła na wysoko podniesioną głowę Cassie.

Przez kilka lat Cassie przychodziła na lekcje muzyki tuż przed Virgie Rainey lub zaraz po niej i od samego początku było wiadomo, że Cassie jest równie niezdolna, jak Virgie jest utalentowana (w innych dziedzinach było akurat przeciwnie) i panna Eckhart, powodowana swoim metodologicznym umysłem, na pewno celowo je łączyła. Przychodziły więc w poniedziałki i czwartki każdego tygodnia o godzinie trzeciej trzydzieści i czwartej, a od początku letnich wakacji aż do dnia popisu o dziewiątej trzydzieści i dziesiątej rano. Panna Eckhart była tak punktualna i wymagająca, że dziewczęta mijały się jak obce osoby, wchodząc i wychodząc przez zasłonę z paciorków. Tyle że w oczach Virgie migotały iskierki lekkiej kpiny.

Panna Eckhart, zazwyczaj tak niestrudzona w codziennej krzątaninie, czekała na dziewczęta w pozycji do tego stopnia nieruchomej, że można było pomyśleć, że zasnęła w swoim krześle. O wiele później Cassie uświadomiła sobie, że tak zwane studio panny Eckhart, jedyne zresztą w całej Morganie, było po prostu zwykłym sublokatorskim pokojem. Pokojem odnajętym, ponieważ nieszczęsna panna Snowdie potrzebowała pieniędzy.

Jednakże wówczas pokój ów wydawał się jej autentycznym przybytkiem sztuki. Pomalowana na czarno podłoga nie była nawet pokryta matą, po to, by nie tłumić dźwięków. Centralnym punktem pokoju było ciemne, kanciaste pianino (dziewczęta były przekonane, że jest zrobione z hebanu) o nogach podobnych do nóg słonia, a grzbiecie przygniecionym stosem nut. Leżą tam tylko po to, żeby stwarzać wrażenie ciężaru, przychodziło na myśl Cassie, czyje to bowiem mogły być nuty? Pożółkłe klawisze pęknięte były w kilku miejscach, a niektóre, szczególnie basowe, nabrały koloru kawy z mlekiem, na wszystkich zaś połyskiwała warstewka potu. Stał tam także stołek, o siedzeniu wyżłobionym jak misa, wysoko podwindowany w górę. Obok stołka stare, wysiedziane krzesełko panny Eckhart, podobne do krzeseł, jakie stawia się przy telefonie.

Poza tym w całym pokoju rozstawione były pozłacane krzesełka, o delikatnych nóżkach, które wyglądały, jakby się najpierw stopiły, a potem zastygły, jak to się dzieje z ciągutkami domowej roboty. Krzesełka za najmniejszym dotknięciem ślizgały się po wyfroterowanej posadzce. Dziewczętom zabroniono na nich siadać, przeznaczone były wyłącznie dla publiczności, a delikatność ich nie była przypadkowa. Wszędzie stało też pełno małych stoliczków, na których umieszczono drobne, różowe statuetki porcelanowe oraz muszle koloru hortensji. W czasie lekcji wpadał do pokoju od czasu do czasu szelest rozhuśtanej kurtyny z paciorków, lecz dźwięk ten nie miał większego znaczenia aniżeli świergotanie ptaszków pod oknami, chyba że sygnalizował przybycie nowej uczennicy. Rodzina MacLainów mieszkała na górze, na dole korzystali tylko z kuchni, a wchodzili i wychodzili tylnymi drzwiami. Koraliki wydawały z siebie lekki, słodkawy zapach i przywodziły na myśl nanizane na nitki winogrona, malutkie buteleczki z lukru wypełnione fioletowym syropem i patyczki lukrecjowe. Matka Cassie mawiała, że studio panny Eckhart przypomina jej wnętrze domku czarownicy z bajki o Jasiu i Małgosi i to wraz z czarownicą, dodawała. W prawym rogu pianina umieszczone było małe, miętowo-białe popiersie Beethovena, wypolerowane na wysoki połysk, z nosem tak wygładzonym, jakby wylizała go krowa.

Panna Eckhart, tęga brunetka, której wieku nikt nie znał, siedziała przez całą lekcję na tym, nie dającym się dokładnie opisać krześle, zasłaniała je całkowicie obfitością kształtów i zaznaczała swoją postawą całkowite lekceważenie zarówno krzesła, jak i ciała. Wykazywała na przemian to całkowity spokój, to ogromną czujność zwłaszcza ze względu na niezwykłą wprost nienawiść do much. Przyciskała czule i delikatnie do piersi packę na muchy zupełnie jak piękny wachlarz, a jej muskularne krótkie palce poruszały się jak gdyby podświadomie. I nagle, podczas gdy dziewczęta odbębniały swoje kawałki, to fałszując, to - całymi minutami - grając bezbłędnie, na grzbiety ich rąk spadała gwałtownie, niespodzianie packa. Z ust panny Eckhart nie wydobywał się żaden dźwięk, nie wyrażała tryumfu, nie przepraszała, a dziewczęta powstrzymywały się od okrzyku bólu czy zaskoczenia. Ciosy były bolesne. Virgie umiała zachować szczególnie obojętny wyraz twarzy. W miarę jak zbliżała się do końca wykonywanego utworu, twarz jej zastygała w coraz to twardszą maskę, a panna Eckhart coraz mocniej i mocniej waliła w uparte muszyska. Wchodząc lub wychodząc uczennice wpuszczały do domu roje much, nie mówiąc już o bliźniakach MacLainach, którzy coraz to wypadali na podwórko wśród jakichś tam swoich igraszek zostawiając oczywiście drzwi otwarte na oścież.

Panna Eckhart często zrywała się i szła do swojej przybudowanej kuchni - ani ona, ani jej matka nie trzymały Murzynki i nie korzystały z kuchni panny Snowdie. Nie mówiła „przepraszam”, nie wspominała słowem o tym, co tam pitrasi. Często, szczególnie w dni deszczowe, wędrowała w kółko po pokoju i od czasu do czasu przystawała za plecami grającej uczennicy. Po dłuższej chwili, kiedy dziewczynka myślała, że nauczycielka o niej zapomniała, panna Eckhart pochylała się i wąską dłonią, uzbrojoną w ołówek, powoli kreśliła słowo „wolno” na rozłożonych nutach. Pod jej stromym biustem czuły się bezpiecznie jak podróżny, co schronił się pod skałą w czasie burzy. Czasami, nachylona nad uczennicą, zakreślała kółeczko, zakończone długim ogonem, jak gdyby rysowała kota od tyłu. To było jej „P”. Po czym dodawała resztę słowa i powstawało „Poćwiczyć”.

Gdy uczennica umiała już dany utwór, panna Eckhart traciła zainteresowanie i w ogóle się nie odzywała. Dziwne miała obyczaje. Dawała po prostu do zrozumienia, że nadeszła pora zabrania się do czegoś nowego. Otwierała szafkę, z której natychmiast buchał zapach nowych nut, gwałtowny jak dżin wypuszczony z butelki, dotykalny niemal, jak zapach oswojonego szopa. Panna Eckhart trzymała nuty pod kluczem, klucz zaś miała zawieszony na sznurku i wpuszczony za dekolt bluzki. Po czym natychmiast siadała i piórem umoczonym w atramencie dodawała do rachunku uczennicy „$0.25”. Cassie dokładnie pamiętała te rachunki, wypisane starannym, okrągłym charakterem pisma. Litera „z” w słowie „Mozart” przekreślona była dwa razy znakiem równości, a ogony igreków były tak grube, że atrament przesiąkał na drugą stronę papieru. Ogony tych igreków wysychały przez całą lekcję.

A co robiła, gdy udało się uczennicy zagrać calusieńki utwór bez jednego błędu? Ach, podchodziła wówczas do klatki z kanarkiem i stukając leciutko palcami w sztachetki mówiła coś do niego. „Czy słyszałeś - mówiła do ptaka. - A ty nagrałaś się dosyć na dziś” - rzucała uczennicy przez ramię.

Virgie Rainey wchodziła zwykle rozchylając nanizane korale i trzymając w rękach uszczknięty po drodze kwiat magnolii.

Przyjeżdżała zazwyczaj na męskim rowerze (należącym do brata, Wiktora), prosto z domu. Nuty zaawansowanego kursu zwijała w trąbkę i bez opakowania (inne dziewczęta miały specjalne teczki) przymocowywała do ramy. Nogi przerzucała przez tę ramę, a brązowiejący szybko kwiat magnolii zerwany z drzewa Carmichaelów wrzucała niedbale do drucianego koszyka przytwierdzonego do kierownicy. Czasami w dni, kiedy musiała wpierw porozwozić mleko do klientów matki, spóźniała się o godzinę, czasami wchodziła kuchennymi drzwiami, obierając zębami dojrzałą figę, a czasami w ogóle opuszczała lekcję. Gdy przyjeżdżała na rowerze, skręcała na podwórze i przednie koło wbijała w drewnianą kratkę, podtrzymującą pnącza. Cassie grała „Taniec z szalem”. (Dom wyglądał wówczas jeszcze bardzo ładnie, zaś drewniane trelisy z pnącym winem zasłaniały fundamenty, a w rogu ganku stał trójnóg z wielką paprocią, dla odstraszania jeżdżących na wrotkach i w ogóle małych chłopców.) Wówczas panna Eckhart przykładała rękę do serca, jakby się obawiała, że niedobre koło wstrząśnie murami jej ukochanego studia.

Virgie wchodziła do pokoju z kwiatem magnolii w rękach, jakby wnosiła wazę z gorącą zupą, i ofiarowywała kwiat pannie Eckhart, mimo że obydwie powinny były wiedzieć, że zapach magnolii jest zbyt słodki i ciężki, by wdychać go tak zaraz po śniadaniu. Virgie manipulowała wówczas rękami z wyciągniętym sztywno czwartym palcem, gdyż była szalenie dumna z odcisku, jaki zrobił jej się od grania.

Panna Eckhart kwiat przyjmowała, lecz często kazała Virgie poczekać, aż Cassie skończy recytować zadaną lekcję z teorii. Panna Eckhart odfajkowywała w podręczniku, czy to opuszczone pytanie, czy też słuszną odpowiedź, grubym znakiem w kształcie litery „V”, przecinając w ten sposób niewielką stroniczkę jakby ogonem komety. Gdy zdarzało się, że Cassie coś opuściła, panna Eckhart ściągała czarne brwi, jakby sobie usiłowała coś przypomnieć. Gdy wybijała godzina (budzik ozdobiony był obrazkiem przedstawiającym przepiękny wodospad w kolorach zielonym i błękitnym), panna Eckhart żegnała Cassie i przechylała się w stronę Virgie, jakby ją dopiero w tej chwili zauważyła, teraz, kiedy już była całkowicie do jej dyspozycji; a przecież przez cały czas trzymała w rękach mięsisty kwiat magnolii, wypełniający swoim zapachem cały pokój.

Virgie podchodziła do pianina, rozkładała nuty i sadowiła się możliwie najwygodniej na kręconym stołku. Ruchem pływaka odgarniała w tył szeroką spódnicę. I zaraz, nie czekając nawet na słowo zachęty, zaczynała grać. Grała gładko, bezbłędnie, z błogim wyrazem twarzy, a odcisk, z którego była tak dumna, nawet kiedy grała, sterczał na jej palcu jak boża krówka, kołysząc się na falach melodii. Grała to delikatnie, to mocno, ale nigdy za głośno.

A gdy kończyła, panna Eckhart mówiła swoje: - Virgie Rainey, danke schön.

Przez ten czas Cassie stała tak cichutko, że aż ją ściskało w dołku, gdyż nie śmiała stąpnąć na skrzypiące deski hallu i dopiero gdy cichły ostatnie dźwięki utworu, wybiegała stamtąd co sił i pędziła do domu. W biegu skandowała szeptem, naśladując sapanie lokomotywy: - Danke schön, danke schön, danke schön. - Nie miała pojęcia, co oznaczają te słowa, toteż nie ich treść przyspieszała jej bieg.

I prawdę mówiąc przez wiele lat (do samej Wojny Światowej) nikt właściwie nie wiedział, co znaczą słowa panny Eckhart, te jej „Danke schön” i „Mein liebes Kind”, i różne inne, no i któż ośmieliłby się ją o nie zapytać? To byłoby równie nie do pomyślenia, jak chociażby przywiązanie dzwonka do kociego ogona! Jedna Virgie mogłaby się była zdobyć na coś takiego i ona jedna zdołałaby się zapewne dowiedzieć, ale twierdziła, że ją to nic nie obchodzi i że nie ma najmniejszego zamiaru. Toteż podwórko szkolne dodało jej te słowa do imienia. Mówiono do niej i o niej powszechnie „Virgie Rainey danke schön”, niezależnie od tego, czy grała w klasy, czy mocowała się z chłopakami, czy brała pierwsze miejsce w konkursach ortograficznych, bezbłędnie odpowiadając, że chory pisze się przez ch, handel przez samo h, a lufa przez u. Przykleiło się to do niej na dobre. Zdarzało się nawet, że w kinie Bijou, gdy szybciutko biegła pochyloną rampą między rzędami, by zapalić światło i otworzyć pianino, jakiś gość wołał tak na nią z daleka. Gdy była nieco starsza, zadzierała wówczas głowę do góry i szła dumnie, z tym swoim jakby wyrzeźbionym w marmurze czołem, mimo niewłaściwości frymuśnego loczka. Przesuwała się pod ścianą, ozdobioną napisem głoszącym dumnie, że „W kinie Bijou jest rozkosznie chłodno, przybywajcie więc i wdychajcie nasze polarne powietrze”. Napis umieszczony był pod wentylatorem. Pod jej stopami harcowały najprawdopodobniej szczury, gdyż kino Bijou znajdowało się w dawnej stajni przedsiębiorstwa wynajmu koni pana Spightsa.

- Virgie Rainey przynosi mi prawdziwe szczęście - mawiała panna Eckhart i uśmiechała się radośnie. Że szczęście może być nieprawdziwe, to nikomu jakoś nie przychodziło do głowy.

Gdy Virgie Rainey miała dziesięć czy dwanaście lat, posiadała piękne, jedwabiste, wijące się, ciemne, gęste włosy - jednakże dosyć rozczochrane. Matki dziewcząt mawiały, że to dlatego, że nikt jej nie posyła do fryzjera, dodając poza tym, że nie są również pierwszej czystości. I Bóg raczy wiedzieć, jak wygląda jej szyja, skoro jest zawsze zakryta włosami - a nieszczęsna Katie Rainey tak zaharowana. Marynarska bluza Virgie ozdobiona była ładną czerwoną wypustką. Jednakże kotwica na rękawie bywała z reguły nadpruta, a niby to jedwabne czerwone sznurowanie zrobione było ze zwykłych bawełnianych sznurowadeł, umaczanych w soku szkarłatki. Dziewczyna śpiewała dzikie pieśni, kręciła biodrami, nie kryła swoich humorów, zarówno dobrych, jak złych i odzywała się do ludzi aż nadto swobodnie - z wyjątkiem, oczywiście, panny Eckhart.

Szkoła nie potrafiła poskromić Virgie. Pewnego deszczowego przedpołudnia, kiedy dzieci zmuszone były spędzić pauzę w suterenie, Virgie oświadczyła nagle, że zamierza rozbić głowę o mur. Stara nauczycielka, panna McGillycuddy, powiedziała na to tylko „proszę bardzo, rozbijże ją”, i Virgie o mały włos nie zrealizowała swego zamiaru. Cała czwarta klasa otoczyła ją, drżąc z wyczekiwania i podziwu, a z otwartych termosów wyłaniały się najrozmaitsze - słodkie i ciężkie - zapachy. Virgie przynosiła na drugie śniadanie najdziwniejsze kanapki - z brzoskwiniami i bananami i wszyscy chcieli się z nią zamieniać. Uważano ją za stworzenie co najmniej tak egzotyczne jak Cyganka.

Podobnie było w szkółce niedzielnej. Swobodny sposób zachowania się zjednywał Virgie sympatię. Zastanawiano się nad tym, co też z niej wyrośnie. - Pojedzie daleko stąd - mówili ludzie i siedzieli, opierając brodę na rękach - kto wie, może zostanie misjonarką. (Parnell Moody była też kiedyś taka dzika, a teraz, proszę, jaka pobożna.) - Matka panny Lizzie Stark, starsza pani Smutnosłowa Morgan, dodawała, że jej zdaniem Virgie zajedzie daleko, może nawet zostanie pierwszą kobietą gubernatorem stanu Missisipi. Byłby to, oczywiście, los gorszy od chociażby smażenia się w otchłaniach piekła. Dla Cassie Virgie była przedmiotem tajemnej miłości i tajemnej nienawiści zarazem. Znajdowała w niej podobieństwo do jednej z postaci w komiksie pod nazwą „Kamień szczęścia”, jaki ukazywał się w pisemku prenumerowanym przez Ettę Carmichael. Tamta dziewczynka miała takie same włosy - czarne, tłuste, spadające w luźnych puklach na ramiona. Virgie często przybierała pozę owej prześladowanej przez los, lecz dzielnej bohaterki, radzącej sobie doskonale z przeróżnymi czarownikami i ludojadami (którzy później niestety okazywali się zwykłymi ludźmi). Ustawiała się z główką przechyloną w bok, z nogami szeroko rozstawionymi, oko zaś miała bystre i czujne uszy. Trudno jednak było przewidzieć, jak zachowałaby się Virgie w niektórych sytuacjach. Czy rzuciłaby się nieustraszenie na swoich wrogów, czy też pobiegłaby do jakichś tam swoich zajęć z lekceważącym uśmieszkiem na ustach.

Pachniała często świeżym ciastem. Opowiadała koleżankom, że pije ekstrakt waniliowy prosto z butelki i że to wcale nie parzy języka. Robiła to naumyślnie, ponieważ dobrze wiedziała, że dziewczęta wołały na jej matkę pani Lodziara Rainey. Matka Virgie sprzedawała bowiem lody na publicznych zgromadzeniach.

Utwór „Für Elise” należał wyłącznie do Virgie. Przez szereg lat Cassie była nawet przekonana o tym, że został on przez nią samą skomponowany, czemu zresztą Virgie wcale nie zaprzeczała. Był rodzajem sygnału, który sobie Virgie umyśliła. Ilekroć przechodziła koło jakiegoś fortepianu - nawet w miejscowej kawiarni - uderzała mimochodem w klawisze i przywoływała tę melodię. Nie zapominała o „Für Elise”. W późniejszych latach, kiedy grywała już znacznie trudniejsze; utwory, wracała od czasu do czasu do tej swojej melodyjki.

Virgie Rainey była bardzo zdolną dziewczyną. Wszyscy tak twierdzili, dodając do tego, że „nie można temu zaprzeczyć”. Dla utwierdzenia jej w tym przekonaniu pozwala no, by przez całą szkołę przygrywała do marszów i grała do tańca pozostałym uczniom i uczennicom. Grała im więc często „Angielski taniec, Dorota”, maszerowano też często w takt „Für Elise”, nie bardzo w nogę, ale trudno.

- Nie wiem, skąd oni wyskrobują dość pieniędzy na te lekcje muzyki - zastanawiała się matka Cassie, ilekroć z przeciwka dochodziły dźwięki gam, a Cassie wyobrażała sobie wówczas jadalnię w domu państwa Rainey, której zresztą nie widziała na oczy, ponieważ ani razu nie odwiedziła Virgie w domu. Wyobrażała sobie więc, że dokoła jadalnego stołu siedzą panna Katie Rainey, matka Virgie, ojciec jej, stary Fate Rainey, kuzynowie Berry i Boliwar Mayhew oraz Wiktor, który miał później zginąć na wojnie, no i pełna oczekiwania i napięcia sama Virgie. Panna Katie przy pomocy starego noża o kościanym trzonku wyskrobuje ze szpar stołu pięcio- i dziesięciocentówki i uklepuje je jak osełkę masła. W miarę jak narastała gama, pieniędzy było akurat dosyć, a gdy opadała - niezupełnie dosyć.

Cassie była pierwszą uczennicą panny Eckhart i zaczęła „brać lekcje” po prostu dlatego, że mieszkała naprzeciwko nauczycielki i nigdy właściwie nie spadły na nią z tego powodu specjalne zaszczyty, dopiero kiedy Virgie zaczęła także „brać lekcje”, zwróciła uwagę wszystkich na pannę Eckhart, jej muzykę i w ogóle. Okazało się bowiem, że panna Eckhart, mimo pozornej sztywności i surowości, posiada w głębi duszy niewielkie miejsce, gdzie ukrywa nieśmiałość i odrobinę sentymentu. Virgie miejsce to odkryła i ukazała je całemu światu.

Panna Eckhart uwielbiała swój metronom. Przechowywała go w ukrytej w ścianie kasie ogniotrwałej, zupełnie jak gdyby był najcenniejszą tajemnicą w nauczaniu muzyki. Jinny Love Stark, dziewczynka siedmio- czy ośmioletnia, ale niezwykle wyszczekana, twierdziła, że panna Eckhart dlatego zamyka metronom w szafie, że jest to jedyny przedmiot w jej posiadaniu, który się tam akurat mieści. Nikt nie wiedział, dlaczego w ścianie salonu znajdował się autentyczny sejf. Cassie usłyszała, jak panna Snowdie pewnego razu westchnęła i powiedziała, że jeden Pan Bóg w swojej nieskończonej mądrości zrządzić może takie sprawy. Pewnego dnia, dodała, pojawi się, być może, w Morganie jeździec na spienionym koniu, któremu koniecznie, ale to koniecznie, potrzebna będzie kasa ogniotrwała, lecz wtedy jej, panny Snowdie, nie będzie już chyba na świecie.

Drzwiczki sejfu wyglądały po prostu jak płytka metalowa wpuszczona w ścianę lub jak zamknięty otwór starego przewodu kominowego. Panna Eckhart podchodziła doń starannie wymierzonym krokiem. Teoretycznie sejf miał być tajemnicą i od chwili, kiedy wynajęła pokój od panny Snowdie, tylko ona, panna Eckhart, powinna była wiedzieć o jego istnieniu. Nawet matka panny Eckhart nie znała kombinacji otwierającej drzwiczki.

O tak, matka panny Eckhart mieszkała tam z nią.

Cassie odwracała się dyskretnie, kiedy nadchodziła pora porannej ceremonii otwierania sejfu. Z przerażeniem myślała o tym, że w niedługiej przyszłości zostanie być może wyzwana do tego - jako pierwsza uczennica panny Eckhart - by wyjawić światu fakt absurdalnego istnienia owego żelaznego schowka, w którym nie tylko nie trzyma się biżuterii, lecz, rzec można, odwrotność biżuterii. A potem, pewnego dnia, kiedy panna Eckhart ustawiła metronom przed Virgie, ta oświadczyła ni stąd, ni zowąd - Cassie akurat zabierała się do wyjścia - że nie zagra ani jednej nuty, dopóki ten okropny instrument będzie jej tykał przed nosem.

Panna Eckhart zatrzymała szybciutko wahadełko i zatrzasnęła drewniane drzwiczki, zupełnie jakby tylko czekała na słowa Virgie. Puk! I nigdy już nie stawiała metronomu przed Virgie.

Wszystkie inne uczennice musiały się jednak z nim pogodzić. Wyjmowała go codziennie rano z żelaznej kasy z tą samą regularnością, z jaką odsłaniała klatkę kanarka. Dla Virgie Rainey zrobiła wyjątek: najpierw nabrała szacunku dla Virgie Rainey, a potem musiała schylić głowę przed zuchwałością dziewczyny.

Kiedy Cassie poskarżyła się matce na Virgie, ta oświadczyła, że metronom jest diabelskim wynalazkiem. - Boże święty - dodała - znam to, z tym diabelskim wynalazkiem nie ma żartów, trzeba się trzymać jednego tempa, a ja tak lubię, kiedy melodia opada.

- Jak to opada? - zdziwiła się Cassie.

- Czy i ty grałaś kiedyś na fortepianie, mamo?

- Nie, dziecko, ale śpiewałam - odpowiedziała matka i zrobiła pogardliwy ruch ręką, jakby chciała powiedzieć, że jeżeli o nią chodzi, to mogłaby muzyka w ogóle nie istnieć.

W miarę upływu czasu Virgie, która wygrała sprawę metronomu, coraz częściej i wyraźniej pokazywała swój absolutny brak manier. Pewnego razu zagrała krótkie rondo całkowicie według własnego widzimisię, a panna Eckhart tak się tym zdenerwowała, że lekcja w gruncie rzeczy przestała przypominać prawdziwą lekcję. Innym razem rozkładała nuty nowej etiudy na podpórce, a kiedy zaczęły się uparcie zwijać w trąbkę, jak to zwykle nuty tej etiudy, Virgie nagle i gwałtownie rzuciła je na ziemię i zanim panna Eckhart zdążyła rzucić na nie okiem, podeptała je; postępek bardzo okrutny. Po tych wybuchach złości Virgie zazwyczaj odsuwała kosmyki włosów za uszy i bardzo delikatnie, jakby dotykała ulubionej lalki, kładła ręce na klawisze.

Panna Eckhart zaś siedziała, jak zwykle, zasłaniając swoim rozłożystym ciałem całe krzesło, ale słuchała bardzo uważnie, wchłaniała w siebie każdą nutę. Cassie nie potrafiłaby słuchać tak intensywnie, zgubiłaby się w takim słuchaniu. Szczególnie, że i tak chodziło tylko o „Für Elise”, utwór, który panna Eckhart potrafiłaby zagrać po ciemku i odwrócona plecami od klawiatury. Jak się łatwo domyślić, Virgie miała ogromny wpływ na pannę Eckhart. Pomniejszała jej nauczycielski prestiż. A przecież panna Eckhart była jedynie i wyłącznie nauczycielką i niczym więcej.

Dochodziło do tego, że brakło jej energii na zabicie zwykłej muchy. Virgie wprawdzie przejmowała się uderzeniami packi panny Eckhart mniej aniżeli inne uczennice, ale przy niej nauczycielka często tylko podnosiła ramię do góry i już nie była zdolna do tego, żeby opuścić je na dół. Zbolałym wzrokiem wodziła za wymykającą się jej muchą. Gładka, płynna melodia pluskała sobie niestrudzenie pod uniesioną wysoko w powietrze packą, pod zaczerwienionym kciukiem panny Eckhart. A przecież nawet chłopcy nie wahali się przed uderzeniem Virgie, gdyż wiedzieli, że dziewczyna lubi się bić.

Niekiedy jankesostwo panny Eckhart, nie mówiąc już o jej właściwym pochodzeniu, zacierało się zupełnie, a jest to wszak cecha, która niełatwo znika. Byle kaprys Virgie potrafił zbić ją z tropu, osłabić jej ducha, wziąć go w cugle. Cassie wyobrażała sobie ducha panny Eckhart wcielonego w owego przerażająco łagodnego bawoła z szkolnej czytanki pod tytułem „Peasie i Beansie”. Prędzej czy później Virgie całkowicie ujarzmi starą nauczycielkę, po czym zacznie ją krzywdzić; a wtedy nie obejdzie się bez wielkiej sceny.

Wkrótce potem inna sprawa zaczęła gnębić pannę Eckhart. Panna Snowdie wzięła drugiego lokatora. I podczas kiedy panna Eckhart uważnie przesłuchiwała uczennice, pan Voight zaczynał przechadzać się nad nimi po swoim pokoju, a potem schodził na dół, ustawiał się na werandzie i rozłożywszy szeroko poły płaszcza kąpielowego wachlował się nimi gwałtownie, niczym stary indyk skrzydłami. Panna Snowdie nie miała oczywiście pojęcia o tym, co za człowieka wpuściła do swojego domu, uważała go po prostu za zwykłego sprzedawcę maszyn do szycia. Nie wiedziała, że pod tym swoim płaszczem kąpielowym nie miał ani kawałka dziennej bielizny.

Było rzeczą jasną dla wszystkich, jak również dla panny Eckhart, że chodziło mu przede wszystkim o to, żeby skończyły się te lekcje gry na fortepianie. Nie można było zamknąć drzwi, ponieważ żadnych drzwi nie było. Zastępowała je kurtyna z paciorków. Nikt nie chciał się poskarżyć na niego wobec panny Snowdie w obawie, żeby się nie zdenerwowała. Zarówno dziewczęta, jak i jedyny uczeń panny Eckhart, ze zgrozą czekały na nieuchronne pojawienie się w czasie lekcji okropnego pana Voighta i dopiero uspakajały się, kiedy było po wszystkim. Uczniem tym był Hulajnoga MacLain, jeden z bliźniaków, którego panna Eckhart uczyła za darmo i który trzymał język za zębami.

Cassie zrozumiała, że panna Eckhart, choć jeszcze niedawno na pewno potrafiłaby rozprawić się z takim panem Voightem, z chwilą, kiedy zaczęła ulegać kaprysom Virgie Rainey, stała się zupełnie bezsilna wobec jego niecnych czynów. Równie bezsilna jak panna Snowdie MacLain w stosunku do swoich bliźniaków. Nawet wtedy, kiedy pojawiał się pan Voight i zaczynał swoje straszenie, Virgie Rainey panowała całkowicie nad nauczycielką. Grała jeszcze sprawniej i jeszcze głośniej niż zazwyczaj, przy czym nigdy nie udawała, że nie widzi tego, co się dzieje, i żeby panna Eckhart nie wiadomo jak ją błagała, nie chciała jej przyrzec, że zachowa rzecz w tajemnicy.

- Jeżeli powiecie żywej duszy, to wam poobrywam uszy - groziła uczennicom panna Eckhart. Szeroko otwierała przy tym okrągłe oczy i ściągała wargi. Tyle miała do powiedzenia na ten temat. Cassie nie przejmowała się. Były to dla niej przestrogi z bajki o żelaznym wilku; poza tym nie podobał jej się ów dwuwiersz. Osobiście opowiedziała o wyczynach pana Voighta pewnego dnia przy rodzinnym śniadaniu i nawet wstawszy od stołu zaczęła dla ilustracji wymachiwać szeroko rękami, ale została tylko surowo zbesztana przez ojca, który oświadczył, że to wszystko bajki i że pan Voight jest przedstawicielem bardzo poważnej firmy, którą reprezentuje aż w siedmiu stanach. Do pogróżek panny Eckhart ojciec dodał jeszcze i swoją, zapowiadając, że nie da Cassie pieniędzy na kino.

Matka roześmiała się jak zwykle swoim cichym, rozbawionym śmiechem, który niczego nie wyjaśniał. Śmiech jej, podobnie jak słońce, które codziennie w porze śniadania wsuwało się przez okno, obrzeżał sylwetkę ojca jak gdyby aureolą, tak że rysowała się ostro na tle jasnego dnia. Ojciec pogrążał sio na powrót w swoją gazetę, otwierając ją oburącz, gestem Douglasa Fairbanksa, rozchylającego wielkie wrota. Była to rzeczywiście jego gazeta; wydawał „Sygnały Tygodnia - MacLain i Morgana”, i nie było tam miejsca dla pana Voighta.

- Każdy ma prawo do własnego życia - pouczała matka z odcieniem figlarności w głosie. W przeciwieństwie do Cassie nigdy nie okazywała skruchy, kiedy przyłapywano ją na niekonsekwencjach. Nieraz mawiała z pasją: - Och, jakże nie cierpię tej rudery MacLainów! I to w bezpośrednim sąsiedztwie! Co za los! Panna Snowdie dźwiga swój krzyż, a mnie od tego boli grzbiet! - Później, kiedy panna Snowdie zmuszona była sprzedać dom i wyprowadzić się, matka Cassie powiedziała: - Widzę, że Snowdie nie wytrzymała. - Kiedy oznajmiała złe wieści, przybierała obojętny wyraz twarzy, a głos jej stawał się mechaniczny i słaby, jakby powtarzała na pamięć zadaną lekcję.

Virgie także opowiadała o panu Voight, ale nie było nikogo, kto by jej chciał dawać wiarę, toteż panna Eckhart nie straciła z jego powodu ani jednej uczennicy. Virgie nie umiała niczego składnie opowiedzieć.

A w ogóle, jak określić to, co robił pan Voight? Nie było odpowiedniego wyrażenia. - Nazwijmy to zapłonem spontanicznym - zaproponowała matka Cassie. Niektóre postępki ludzkie, stwierdziła Cassie, pozostają anonimowe tylko dlatego, że nie posiadają nazwy lub też dlatego, że nikt nie chce w nie uwierzyć. Po pewnym czasie pan Voight otrzymał siedem innych stanów - Cassie pamiętała, że stało się to akurat w czasie pobytu pana MacLaina - i cała sprawa skończyła się. A przecież pan Voight dopuścił się w gruncie rzeczy czegoś bardziej drastycznego aniżeli obnażanie się i wymachiwanie rękami niczym indyk w zalotach. Czegoś bardziej agresywnego! Najtrudniej przy tym byłoby opisać wyraz jego twarzy. Bardzo to wszystko było dziwne. Sama w swoim pokoju, Cassie myślała teraz o tym człowieku i po chwili przyłapała się na tym, że zaciska szczęki i szczerzy zęby w daremnej próbie naśladowania obłąkanej miny pana Voighta. Nie potrafiłaby w dalszym ciągu słowami opisać tego człowieka, ale bez większego wysiłku umiała się w niego przekształcić i to było znacznie bardziej przerażające.

Jak somnambulik, sprawujący częściowo kontrolę nad swoim snem, Cassie przesunęła się, zanurzyła apaszkę w nowej farbie i powróciła do okna. Sięgnęła za siebie, wzięła z bombonierki kawałek ptasiego mleczka i wbiła w nie zęby.

Był jeszcze jeden mężczyzna, którego do ostatniej chwili bała się panna Eckhart. (Nie był nim King MacLain. Ci dwoje zawsze mijali się ostrożnie w przejściach, dwie gwiazdy na różnych orbitach. Być może, że oddziaływali na siebie zaćmiewająco?) Był nim pan Sissum, sprzedawca obuwia ze sklepu pana Spightsa, do którego miała prawdziwą, sercową słabość.

Cassie świetnie go pamiętała. A w ogóle kto nie znał pana Sissuma i całej rodziny Sissumów? Podchodził długim, powolnym, leniwym krokiem do klientów, przy czym konopiane włosy, uczesane z przedziałem z boku, piętrzyły mu się za uszami; wyglądał wtedy, jakby miał na głowie czapkę narciarską. Żartował sobie z klientami, udając, że pomysł zakupienia pary obuwia należy do najzabawniejszych, najbardziej niezwykłych pomysłów świata.

Jak na osobę tak znacznej tuszy, panna Eckhart posiadała niezwykle zgrabne nogi w kostkach. Pani Stark nie mogła się nadziwić temu faktowi i mawiała, że jest to w gruncie rzeczy wprost niesłychane, żeby taka panna Eckhart miała takie piękne nogi. W ten sposób negowała rzecz całą. A panna Eckhart; wchodziła do sklepu i z pełną powagą kładła stopę na stołku pana Sissuma, nie różniąc się w niczym od innych morgańskich pań, przy czym pan Sissum zwracał się do niej z niezwykłą uprzejmością. Zapraszał zazwyczaj co zażywniejsze panie, takie jak pani Loomis czy pani Bowles, na krzesełko przeznaczone dla dzieci, lecz wobec panny Eckhart nie stosował tych dowcipów. Z wielkim przejęciem traktował jej wąskie stopy; i nawet posuwał się tak daleko, że przynosił jej kilka par bucików do wyboru. Dla innych wynosił po prostu tylko jedno pudełko, mówiąc: „Proszę bardzo, oto pani pantofle”. Zupełnie jak gdyby każdy człowiek miał z góry przeznaczoną dla siebie parę obuwia. Znał osobiście każdą z klientek.

Panna Eckhart zapewne częściej zachodziłaby do działu pana Sissuma, gdyby nie to, że z niewiadomych powodów kupowała do czterech par obuwia naraz. Zupełnie jak gdyby się bała, że już nigdy nie znajdzie takiego fasonu, a może tylko po to, żeby sobie zaoszczędzić fatygi. Po prostu nie wiedziała, jak zabrać się do pana Sissuma.

Ale i tak nic by im nie pomogło, nawet gdyby chcieli spróbować. Nie było sposobu, żeby spotkać się niechcący na nabożeństwie w kościele, ponieważ pan Sissum był z dziada pradziada prezbiterianinem, a panna Eckhart przynależała do jakiejś tajemniczej sekty, o której przedtem tutaj nikt nie słyszał, o dziwnej nazwie luteranie. Nie mogła wybrać się z panem Sissumem do kina, ponieważ pan Sissum stale bywał w kinie. Co wieczór, po zamknięciu sklepu, szedł bowiem do kina Bijou i grał akompaniament do filmów. Było to, zanim jeszcze kino Bijou mogło sobie sprawić pianino, a pan Sissum umiał grać na wiolonczeli. Nie mógł wszak odmówić tej przysługi panu Sydowi Sissumowi, który zakupił miejscową stajnię i przerobił ją na kino.

Panna Eckhart przychodziła zazwyczaj na zgromadzenia polityczne, odbywające się z reguły na posiadłości Starków. Pan Sissum grał tam z przyjezdną orkiestrą. Można go było oglądać przez cały wieczór, jak siedzi wysoko na zbitej z świeżych desek platformie, na pół zasłonięty swoją wiolonczelą. Panna Eckhart, prawdziwy znawca muzyki, siedziała godzinami na wilgotnej trawie i przysłuchiwała się uważnie. Nikt nigdy nie widział tej pary w bardziej intymnej sytuacji. A jednak wiadomo było, że panna Eckhart kocha się w panu Sissumie. Skąd było wiadomo? Po prostu było.

Pewnego lata pan Sissum utonął w Wielkiej Czarnej Rzece. Wypadł z łódki, w której wypłynął sam jeden.

Cassie wolała myśleć o cudownych, ciepłych wieczorach, kiedy to odbywały się owe wiece polityczne koło domu Starków. Zanim zaczynały się przemówienia, grała orkiestra, a Virgie i jej starszy brat Wiktor biegali jak szaleni po całym terenie i wpadali na grupki, złożone z dwóch, trzech czy czterech osób, które, trzymając się za ręce, wędrowały niczym korowód wyciętych z papieru lalek po całym terenie pod zwisającymi gałęziami kwitnących drzew, wśród gąszczu urokliny i kapryfolium, śmiejąc się i nawołując nawzajem. Jakże cudownie wszystko to pachniało! Virgie szalała na całego, budząc powszechną zazdrość, gdyż każdy miał na to ochotę. Huśtawka Jinny Love Stark była do dyspozycji gości, więc Virgie nieustannie przebiegała pod nią lub wskakiwała na deskę w locie, tuż za plecami siedzących tam osób, i w gwałtownych przysiadach przyspieszała lot. Jak szalona przebiegała pomiędzy obejmującymi się w ciemnościach parami i nawet jej własny brat nie potrafił jej przyłapać. Turlała po ziemi arbuzy. Chwytała robaczki świętojańskie i wyrywała im latarenki, przyozdabiając się nimi jak biżuterią. Harcowała tak doputy, dopóki przygrywała orkiestra, a potem waliła się ciężko na ziemię i uśmiechnięta szeroko wdychała zapach rozgniecionej koniczyny. Czasami zmuszała Wiktora, by wdrapał się na rzeźbę ogrodową Starków. Cassie przypominała sobie doskonale bladą twarz Wiktora odcinającą się od ciemnych liści drzew, jego nałożoną tyłem do przodu czapeczkę baseballową z daszkiem zakrywającym mu kark, jego długie nogi w czarnych pończochach obejmujące białe, marmurowe ciało bogini, kiedy powoli, lecz z godnością ześlizgiwał się po nim w dół.

Virgie nawet mu się nie przyglądała. Wirowała w szalonym tempie dokoła własnej osi, aż do zawrotu głowy, i waliła się na trawę albo obracała się powoli w takt walca Straussa. Pewnego razu tak popchnęła Jinny Love Stark, że ta przewróciła się w klomb lilii. I cały czas jadła. Pakowała w siebie niesamowite wprost ilości lodów. Od czasu do czasu, przebijając się przez cichsze partie wiązanki z „Carmen” tuż przed wybuchem burzy w „Wilhelmie Tellu” oraz w co dramatyczniejszych pauzach przemówień rozlegał się głos Lodziary Rainey. „Lody, lody!” - wołała pospiesznie. Wozem pana Raineya przywoziła ze dwa wiadra lodów i ustawiała się z nimi u wejścia na podwórze. O tej porze roku bywały to lody figowe. Virgie czasami walcowała jak szalona po całym placu, trzymając w obu rękach rożki lodów jak dwa sztylety.

Virgie zataczała coraz to mniejsze koła wokół panny Eckhart, która siedziała samotnie (matka panny Eckhart już nie wychodziła z domu) na czterech egzemplarzach „Sygnałów” i uważnie przysłuchiwała się muzyce. Na wysokiej platformie siedział pan Sissum - co wieczór w kinie Bijou nachylony nad swoją wiolonczelą, niby stara kobieta nad maszyną do szycia lub po prostu jak subiekt nad stopą jeszcze jednej klientki - teraz wspaniały w swojej nowiutkiej jasnej marynarce z tropiku, dumny z tego, że gra w zespole przyjezdnej orkiestry i że potrafi dotrzymać jej tempa. Kosmyki włosów wcale nie opadały mu na twarz, nie zasłaniały mu oczu; patrzał śmiało przed siebie, niczym kandydat na inspektora.

Virgie zarzuciła pannie Eckhart długą girlandę z koniczyny na szyję, owijała jej głowę, ba, kapelusz - jedyny kapelusz, jaki panna Eckhart posiadała… i nic. Ozdobiła całą pannę Eckhart kwiatami, a na górze, na platformie, pan Sissum grał na wiolonczeli. Zaś panna Eckhart siedziała bez ruchu, nie broniąc się zupełnie, jakby to nie o nią chodziło. Girlanda z koniczyny obsunęła się i spoczęła na jej rozłożystej piersi.

Virgie, szczęśliwa, biegała dokoła nauczycielki jak szalona, śmiała się na cały głos i dalej owijała ją warkoczem uwitym z koniczyny. W pewnej chwili panna Eckhart odrzuciła głowę w tył i wtedy Cassie zobaczyła w oczach starej nauczycielki wyraz strachu, a może nawet bólu. Virgie bez trudu umiała odcyfrować objawy lęku, nawet u całkiem obcych ludzi. Nauczyła ją tego niedawno Cassie. Odczuwała przy tym zupełnie cudowne współczucie. Trudniej było wykrzesać je w stosunku do osób bliskich, to fakt. A w stosunku do siebie Cassie nie wyobrażała sobie, żeby chociaż przez moment, przez jedną, jedyną sekundę mogła być nieszczęśliwa.

Na zgromadzenia te przybywała, oczywiście, cała rodzina Cassie. Ojciec powoli przechadzał się wśród ciżby, a czasami zasiadał w prezydium wraz z panem Carmichaelem, z panem Comusem Starkiem, któremu ze starości trzęsła się głowa, oraz panem Spightsem. Cassie starała się pozostawać w zasięgu wzroku matki, ale wystarczyło, że oddaliła się na chwilę z Virgie, by szukać w głębi ogrodu kul krokietowych albo gdzie rozdawano za darmo lody, a nie zastawała już matki na dawnym miejscu. Był tam zazwyczaj Loch, zwinięty w kłębek i śpiący smacznie, z głową złożoną na szerokiej wstążce porzuconego przez Cassie na trawie kapelusza. Matka wracała po chwili i mówiła: - Ach, mój ty robaczku świętojański, czemu wciąż uciekasz? Odeszłam tylko na chwilę, by porozmawiać z moim kandydatem.

Cassie miała wrażenie, że kiedy orkiestra grała melodie z „Opowieści Hoffmanna”, jedynie panna Eckhart nie poruszała się w takt skocznych dźwięków, lecz siedziała nieruchomo wśród rozhuśtanego tłumu jak wielkie naczynie, otoczone pustką.

Pewnego dnia pan Sissum zrobił prezent pannie Eckhart. Podarował jej Billikinkę. Była to dość śmieszna, brzydka lalka, którą dodawano w celach reklamowych do każdej pary dziecięcych bucików firmy Billikin. Parma Eckhart spojrzała na ów prezent i roześmiała się. Śmiała się głośno i bardzo długo, wydając przy tym zupełnie niezwykłe dźwięki. Ilekroć któreś z przychodzących na lekcje dzieci brało lalkę do ręki, pannę Eckhart chwytał nowy paroksyzm śmiechu, zalewała się przy tym łzami, które spływały ciurkiem po czerwonych wykrzywionych policzkach. Gdy wreszcie, wyczerpana tym śmiechem, milkła, prosiła uprzejmie o zwrot lalki i sadzała ją starannie na małym, mauretańskim stołku jak wazę pełną świeżych, czerwonych róż. Ale któregoś dnia matka panny Eckhart złapała lalkę i rozbiła ją na kolanie.

Kiedy pan Sissum się utopił, panna Eckhart wraz z całym miasteczkiem zjawiła się na pogrzebie. Loomisowie zaproponowali, że zawiozą ją samochodem. Wyglądała tak samo jak zawsze, tęga, solidnie zbudowana, sztywno wyprostowana, ubrana w swoją odwieczną suknię, za długą jak na panującą porę roku i w swój staromodny kapelusz, ozdobiony własnej roboty batystowymi kwiatami. Gdy już spuszczono trumnę do grobu przeznaczonego dla pana Sissuma obok reszty rodziny Sissumów, spoczywającej pod gigantycznym magnoliowym drzewem, i duszpasterz pana Sissuma, niejaki doktor Carlyle, zakończył żałobne nabożeństwo, panna Eckhart najniespodziewaniej w świecie wyrwała się naprzód.

Przepchnęła się przez zgromadzonych na przedzie Sissumów, którzy przybyli z najrozmaitszych stron kraju, przez wszystkich prezbiterianów, podeszła nad sam grób i zajrzała w głąb. Gdyby nie doktor Loomis, który chwycił ją mocno za ramię, wpadłaby zapewne do gliniastego, brunatnego dołu. Ludzie mówili potem, że gdyby jej pozwolono, rzuciłaby się niechybnie na trumnę, jak to uczyniła, nieco później zresztą, panna Katie Rainey, kiedy przywieziono z Francji zwłoki jej Wiktora. Cassie była raczej przekonana, że panna Eckhart po prostu chciała zobaczyć, co oni tam robią z panem Sissumem.

Kiedy przepychała się przez tłum żałobników, okrągła jej twarz zdawała się rosnąć wszerz, jak gdyby wyrażała uczucia zupełnie różne od tych, jakie odczuwali pozostali obecni. I nic dziwnego. Panna Eckhart, osoba zupełnie obca na tym cmentarzu, gdzie nikt z jej bliskich nie spoczywał, rozpychała się energicznie przy pomocy swojej wielkiej, staromodnej torebki, obracając szybko głową w obie strony. Gdy stanęła wreszcie pod olbrzymim drzewem, wydała się przez kontrast niemal że drobna. Wysłani szybko przez żony panowie Loomis i Stark wzięli ją mocno pod ręce i sami jak gdyby się skurczyli. Panna Eckhart coraz szybciej obracała głową. Ruchem takim zazwyczaj przynaglała zbyt powolne uczennice.

Jakże mocno panna Snowdie MacLain ścisnęła wówczas rękę Cassie. Puściła ją dopiero, kiedy panna Eckhart całkowicie się uspokoiła. Cassie była zbyt dobrze wychowana, by gapić się na swoją nauczycielkę, rzuciła na nią tylko jeden raz okiem, a potem wbiła wzrok w swoje pantofelki firmy Billikin. Matka, oczywiście, gdzieś znikła.

Wszyscy twierdzili, że jest rzeczą zadziwiającą, iż panna Eckhart, która za życia pana Sissuma nie miała pojęcia, jak zachować się wobec niego, pozwoliła sobie w takiej chwili na podobny wybryk. To gwałtowne kiwanie głową wyrajało jak gdyby afirmację jej własnego zachowania się. Jakby chciała powiedzieć, nie musicie się do mnie odzywać ani mnie dotykać, chyba żebyście mnie delikatnie ujęli pod łokcie, ot tak, i uprzejmie odprowadzili z powrotem na miejsce.

- Pizzicato.

Pewnego razu panna Eckhart poprosiła Cassie w czasie lekcji teorii o definicję tego słowa.

- Pizzicato to było to, co pan Sissum grał na wiolonczeli, zanim się utopił.

Cassie usłyszała własny głos, wypowiadający te słowa. Chciała je wypróbować na pannie Eckhart, rzuciła je w twarz nauczycielki jak wyzwanie, jakby komuś na przekór. Ale panna Eckhart nawet nie drgnęła i dalej siedziała nieruchomo w swoim krześle, jak wtedy, kiedy Virgie owijała ją girlandą koniczyny.

Po tym, jak się zachowała i jak płakała nu cmentarzu - zdecydowano bowiem, że był to płacz, a nie co innego - kilka pań postanowiło odebrać swoje córeczki od panny Eckhart i skończyć z nauką muzyki. Panna Jefferson Moody przerwała wówczas lekcje swojej córki Parnell.

Do uszu Cassie doszły teraz dziwne hałasy - tępy trzask z opuszczonego domu, głuchy pogłos grzmotu. Wyjrzała przez okno, ale nic tam nie było widać szczególnego - tylko może kapelusz starego pana Holifielda, wykonujący właśnie powolny półobrót na swoim kołku, zupełnie jak gdyby chciał wyrazić powątpiewanie na temat zasłyszanej przed chwilą plotki.

Pewnego letniego poranka nagła i gwałtowna burza przyłapała w studio panny Eckhart trzy znajdujące się tam uczennice - Virgie Rainey, Jinny Love Stark i Cassie - chociaż, szczerze mówiąc, dwie starsze dziewczynki mogły były śmiało pobiec do domu, nakrywszy głowę gazetą.

Panna Eckhart, nie wyjawiając ani słowem swoich zamiarów, przewertowała szybkim ruchem stos nut, leżący na pianinie, i wybrawszy jedne z nich, rozsiadła się uroczyście na obrotowym stołku. Wówczas Cassie po raz pierwszy i ostatni była świadkiem występu panny Eckhart, jeżeli nie liczyć, oczywiście, koncertów zespołowych.

Utwór swój panna Eckhart grała tak, jak gra się Beethovena. Nuty otworzyła w samym środku. Były pożółkłe, postrzępione i wypłowiałe jak resztki starej satyny. Niebo grzmiało, a panna Eckhart przechylając się to wprzód, to w tył, to znów na boki, jak wielkie stare drzewo targane gwałtownym wiatrem, przebierała palcami po klawiszach.

Był to bardzo trudny utwór, toteż myliła się dość często i wracała, by powtórzyć frazę. Utwór był również bardzo długi, tak że po pewnym czasie wydało się dziewczętom, iż jest dłuższy niż dzień. Twarz panny Eckhart zmieniła się zupełnie. Skóra napięła jej się na policzkach spłaszczając je, rozciągając usta. Była to nagle zupełnie obca twarz, niekoniecznie nawet ludzka. Takie mogłoby być na przykład oblicze zbocza górskiego lub szumiącego wodospadu. Oświetlona rozproszonym, deszczowym światłem twarz jej wydała się twarzą ślepca, całkowicie poświęconą muzyce - mimo że palce ześlizgiwały się z klawiszy, myliły się i wracały, by naprawić błąd. Jeżeli sonata, którą grała panna Eckhart, posiadała gdzieś na świecie swoje miejsce, to nawet Virgie go nie znała i zapewne już go nigdy nie pozna.

Dźwięki narastały - przerw było coraz mniej - a Jinny Love podeszła na palcach do pianina i zaczęła przewracać kartki nut. Panna Eckhart wcale jej me zauważyła, nawet uderzyła ją niechcący, gdy zjechała w niższe rejestry. Muzyka, która płynęła spoci palców panny Eckhart, napawała dziewczęta uczuciem niepokoju, lęku niemal; nie zamierzone, podniecające dźwięki, buchające z głębi obcej im nagle istoty. Była to, zaiste, rzecz przewspaniała, zupełnie nie pasująca do panny Eckhart, iskrząca się i wibrująca w powietrzu niczym wigilijne ognie sztuczne z trudem utrzymywane w niewprawnej dłoni.

Cassie domyśliła się, że był to utwór, którego panna Eckhart nauczyła się za młodych lat. Potem zapomniała go. Wystarczył jednak szum letniego deszczu, by pamięć tych potężnych dźwięków powróciła z całą siłą. Została ukłuta i muzyka wypłynęła z niej jak strumień szkarłatnej krwi spod strupa, zakrywającego starą ranę. Trzy małe dziewczynki, uwięzione w studio przez gwałtowny deszcz, patrzały po sobie, związane nagle tym wspólnym przeżyciem. Może planowały w myślach ucieczkę. Dokoła głowy Cassie bzykał nieznośnie komar, potem przysiadł jej na ramieniu, lecz nie śmiała się ruszyć.

Panna Eckhart chciała, być może, już dawno powiedzieć im, że istnieją przeżycia silniejsze, aniżeli potrafi znieść oko czy ucho. A ta muzyka była zbyt mocna dla Cassie Morrison. Wypływała z samego jądra burzliwego poranka, a burze poranne są szczególnie gwałtowne. Cassie cofnęła się w głąb salonu, odwrócona od fortepianu całym ciałem, jakby chciała odparować ciosy lewej ręki starej nauczycielki, z wzrokiem wbitym w matowy krążek u drzwiczek ogniotrwałej szafy. Zaczęła myśleć o przygodzie, jaka przytrafiła się kiedyś pannie Eckhart, to był jedyny sposób oderwania się od rzeczywistości.

Pewnego wieczoru, gdzieś o dziewiątej godzinie, jakiś obłąkany Murzyn wyskoczył z krzaków okalających szkolne podwórko, rzucił się na pannę Eckhart, powalił ją na ziemię i groził, że ją zabije. Zdarzyło się to wiele lat temu. Panna Eckhart wyszła wieczorem sama jedna na ulicę, ponieważ nikt jej nie ostrzegł, by tego nie robiła. Kiedy doktor Loomis wyleczył ją z szoku, ludzie zaczęli się zastanawiać, dlaczego panna Eckhart i jej matka nie wyniosą się z miasteczka. Wszyscy życzyli sobie, żeby panna Eckhart wyjechała, ponieważ wówczas spokojnie można by sobie zapomnieć o okropnym wypadku, jaki się jej przydarzył. To znaczy wszyscy z wyjątkiem panny Snowdie. Jednakże panna Eckhart pozostała w Morganie, jakby chciała powiedzieć, że nie wiadomo, co jest gorsze. (Nikt w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, skąd panna Eckhart się w ogóle wzięła w Morganie.) Ponieważ przybyła z dalekich stron, ludzie na ogół wybaczali jej różne rzeczy, mówiąc, że panna Eckhart po prostu ich nie rozumie; panna Perdita Mayo, która zajmowała się krawiectwem i robiła wszystkie wyprawy ślubne, twierdziła, że właśnie inność panny Eckhart spowodowała, iż obie z matką nie umarły po prostu ze wstydu; że owa inność jest tego przyczyną.

Słuchając, mimo woli, wywoływanej przez pannę Eckhart muzyki, Cassie uświadomiła sobie, że ludzie nie chcieli wybaczyć pannie Eckhart tego Murzyna z krzaków, tego okropnego nieszczęścia, jakie ją tu spotkało. I wydało się Cassie, że wszystko, co się w życiu dzieje, dobre i złe, momenty wspaniałe i koszmarne, takie jak czarny potwór wyskakujący nagle z krzaków o godzinie dziewiątej wieczorem, to już żywioł, zjawisko przyrody, podobne do planet, krążących na firmamencie. Albo jak konstelacje, obracające się dokoła własnych osi, Perseusz, Orion czy Kasjopeja, Wielka i Mała Niedźwiedzica, występujące wprawdzie często do góry nogami, lecz jakże straszliwie znajome. Nie tylko Słońce i Księżyc wędrowały po niebie. Gdy zapadała noc, niebo odchylało się od ziemi jak kołdra, którą Luella odrzucała przy ścieleniu łóżka.

Niejedno wydarzenie wyłoni się jeszcze i zajdzie za horyzont, zanim minie życie: można by już zacząć czekać na nie i odrzuciwszy głowę w tył wystawić oczy na działanie ich promieni.

Niestrudzona panna Eckhart wciąż grała. Nawet kiedy skończyła najtrudniejszą część utworu nie przestawała wywoływać przebrzmiewających już dźwięków uderzeniami pełnymi wytrwałości, buńczuczności i siły.

A potem opuściła ręce na kolana.

- Proszę grać jeszcze! - zawołały dziewczęta spontanicznie, błagając o to, czego w tej chwili pragnęły najmniej w świecie. Patrzały tępo na ogromne, ciężkie ciało nauczycielki.

- Nie.

Jinny Love spojrzała na nie wzrokiem dojrzałej kobiety i stanowczym ruchem zamknęła zeszyt z nutami. Dziewczęta zobaczyły teraz, że był to zupełnie inny utwór, mianowicie pieśni zebrane Hugona Wolfa.

- Co to było, co pani grała?

Był to głos panny Snowdie, która ukazała się teraz w progu, oburącz rozchylając kurtynę z koralików.

- Nie wiem - powiedziała panna Eckhart. - Zapomniałam nazwy tego utworu.

Więc już bez słowa uczennice wybiegły na dwór, gdzie deszcz powoli ustawał i kolo drzewka mimozy, obsypanego kwieciem podobnym do mokrego futerka, rozbiegły się na trzy strony świata. Owo drzewko rosło niegdyś, przed laty, na trawniku opuszczonego teraz domu.

„Für Elise”. Dźwięki tej zapomnianej melodii dochodziły ponownie do uszu Cassie. Ktoś grał ją głupio, z wysiłkiem. Może jakiś mężczyzna brzdąkający jednym palcem na starym pianinie.

Virgie Rainey prosto z lekcji muzyki przeszła na Saperkę w miejscowym kinie. Z właściwą sobie lekkością i szybkością przeskoczyła cały okres życia, stadium przejściowe, w którym znajdowały się zarówno Cassie, jak Missie i Parnell, namiętnie farbujące apaszki. Virgie zaś przeniosła się od razu w świat pełen emocji i wielkich przeżyć, który był jeszcze bardziej chyba podniecający, niż im się zdawało. Obcowała z gwiazdami filmowymi, takimi jak siostry Gish i siostry Talmadge. Ilekroć na ekranie rozchylały się poły namiotu, w którym zamieszkiwał cudowny Valentino, Virgie waliła żółtym ołówkiem w blaszany talerz.

Wieczory spędzała więc Virgie w kinie Bijou, usadowiona pod samym ekranem, gotowa dotrzymać kroku wszystkiemu, co mogłoby się na nim wydarzyć. Nie bała się niczego, dawała sobie radę z każdą sytuacją. Odwrotnie niż nieszczęsny pan Sissum. Gdy rwące wody rzeki przerywały tamę lub oszalała Nazimowa odrąbywała sobie szablą obydwie stopy, gdyż wolała kalectwo od życia z niekochanym mężczyzną, Virgie bez wahania wyczarowywała z klawiszy „Kammennoj Ostrov”. Panna Spights wprawdzie twierdziła, że Virgie nie przykłada się zbyt pilnie do swojej roboty. Zdarzało się, że pozwalała spłonąć całemu lasowi w absolutnie grobowej ciszy i dopiero gdy było po wszystkim i uratowani kochankowie odnaleźli się nawzajem, zapalała bezceremonialnie lampkę nad fortepianem i zaczynała grać jakieś minorowe pasaże - chociażby „Taniec Anitry”. Nie można tego nazwać uczciwą pracą.

„Für Elise” przygrywała wyłącznie jako akompaniament do reklamówek. Melodia ta brzmiała łagodnie, gdy wyświetlano białą kurę na tle nieba, różowego jak płat arbuza - reklamę sklepu spożywczego Bowlesa, lub żółtą trąbkę na błękitnym tle z wkomponowaną w środek młodzieńczą fotografią ojca Cassie, reklamującą pismo „Sygnały”. Nie kończyła już z reguły „Für Elise”; grała pierwszy ustęp, po czym przechodziła na hałaśliwe akordy własnej kompozycji. Lubiła też wygrywać wariacje na temat piosenki „Gdy zobaczysz ciotkę mą” lub „Avalon”.

Było rzeczą mało prawdopodobną, żeby Virgie potrafiła teraz jeszcze zagrać pierwszą część koncertu fortepianowego Liszta. Żadna z dziewcząt nie porwałaby się na to zadanie. Ale, mawiała panna Eckhart, Virgie wsławi się na całym świecie tym właśnie utworem i w ten sposób tym jednym okrzykiem obnażała wobec dzieci całą swoją beznadziejną nieznajomość owego świata. Bo jakże świat miał się dowiedzieć o istnieniu Virgie? A w ogóle co to był „świat”? Jak go sobie właściwie panna Eckhart wyobrażała? Virgie Rainey, powtarzała z uporem, ma talent i dziewczyna musi wyjechać z Morgany. Musi się rozstać z Morganą, z wszystkimi swoimi przyjaciółkami, a nawet ze studiem panny Eckhart. A tam, na szerokim świecie, Virgie będzie się uczyć i ćwiczyć przez całe życie. Panna Eckhart, powtarzając to, cierpiała bardzo.

A przez cały ten czas Virgie musiała ćwiczyć na pianinie panny Eckhart, ponieważ stary wypożyczony instrument państwa Rainey był ogromnie sfatygowany i na pół pożarty przez kozy, które dobrały się do niego pewnego letniego popołudnia, coś, co mogło się przytrafić tylko w tym domu. Jednakże cała rodzina była zupełnie przekonana o tym, że Virgie nigdy nigdzie nie pojedzie, nigdy niczego się nie nauczy, nigdy nie będzie ćwiczyła i nigdy nie będzie miała własnego fortepianu, bo taki ich zdaniem był już los Virgie. Poglądu tego nie zmieniał fakt, że co roku, w czerwcu, w czasie dorocznego popisu słyszeli na własne uszy, jak Virgie z każdym rokiem gra lepiej i lepiej, utwory coraz to trudniejsze i widzieli malujący się w oczach panny Eckhart zachwyt zmieszany z dziwnym lękiem. Najlepszym dowodem na to, że panna Eckhart jest obłąkana, mawiali, jest fakt, że nie ma zielonego pojęcia o swoim własnym fachu, czyli o grze na fortepianie.

A kiedy wichura zerwała dach z obory państwa Rainey i postanowili przestać wyrzucać pieniądze na lekcje gry, wówczas panna Eckhart oświadczyła, że będzie uczyć Virgie za darmo, ponieważ Virgie nie powinna przerywać nauki. Później zaś kazała jej w zamian za lekcje zrywać latem figi z drzew, a zimą zbierać opadłe pekany. Virgie opowiadała, że panna Eckhart ani razu nie poczęstowała jej nawet jednym orzeszkiem. Mimo to miała ich zawsze pełne kieszenie.

Z przeciwka dochodziły teraz odgłosy stóp bębniących po posadzce, pięści walących w drzwi, a potem huk upadku. Cassie zamknęła oczy.

„Virgie Rainey, danke schön”. Pewnego razu zdanie to wypowiedziane zostało strasznym, potępiającym głosem. Zdarzało się od czasu do czasu, że do salonu wtaczała się na swoim fotelu na kółkach matka panny Eckhart. Początkowo, w pierwszych latach, pojawiała się tylko w jadalni, gdzie jeździła dokoła stołu, przy czym nie naoliwione koła piszczały niemiłosiernie. Była bardzo stara i śliczna jak laleczka. Z bliska jej pożółkłe włosy miały puszystość zeschłej, zapomnianej w wazonie mimozy, loki bieliły się w załamaniach siwizną, podobnie jak u panny Snowdie. Cierpiała na zanik mięśni w nogach, które, chude jak szczapy, rysowały się ostro pod materiałem spódnicy. Zniekształcone, zbolałe stopy opierała na stopniu wózka, jakby w przekonaniu, że są wciąż jeszcze tak piękne jak niegdyś.

Później matka panny Eckhart coraz częściej i niespodzianiej wtaczała się do studia, bez trudu przebijając się przez zasłonę z korali, która rozchylała się dla niej gościnnie. Z włosami w lokach jak pasterka, wjeżdżała do salonu i zatrzymywała się gdzieś pośrodku w pozycji wyczekującej. Nie tyle przysłuchiwała się lekcjom, co przyglądała im się. Nie dyrygowała wyraźnie, ale lekko, leciutko wybijała palcami tap, tap, rytm muzyki na oparciu swego fotela; zwykle nosiła na wskazującym palcu mały, mosiężny naparstek.

Panna Eckhart na ogół zupełnie nie zwracała uwagi na wizyty swojej matki. Kiedy jednak Parnell Moody zaczęła zalewać się łzami tylko dlatego, że staruszka zbyt intensywnie się jej przygląda, nauczycielka stawała się po prostu życzliwsza, bardziej niż zwykle zamyślona. Czy córki powinny przebaczać matkom (matkom będącym pod ich kuratelą)? Cassie wolała obserwować te dwie kobiety wieczorem, z odległości dzielącej dwa domy i pod osłoną nocy. Siedząc przy własnym stole patrzała wówczas na obie panie Eckhart, oświetlone światłem lampy, przyglądała się nauczycielce, która gorliwie krzątała się dokoła matki, i wyobrażała je sobie z dala od Morgany - zadowolone, zażywne, pełne słodyczy - zanim nawiedziły je kłopoty, zanim zmuszone zostały przenieść się w obce strony.

Pewnego razu Virgie przegrywała gamy na pianinie panny Eckhart i właśnie dobiegała końca, kiedy nagle stara pani wrzasnęła na cały głos: - Danke schön, danke schön, danke schön! Cassie widziała i słyszała to na własne oczy i uszy.

Podczas gdy staruszka wydawała z siebie te wrzaski, po twarzy jej snuł się wciąż wyraz zwykłej u niej nieśmiałości i było tak, jak gdyby wrzeszcząc na Virgie Rainey chciała tym samym zwymyślać cały świat lub przynajmniej muzykę całego świata, no i czy można jej było mieć to za złe? A potem już tylko siedziała zupełnie spokojnie, z bladym uśmiechem na ustach, zadowolona z tego, że dokuczyła córce. Virgie ani na chwilę nie przestała grać. Grała właśnie Schumanna, któryś z jego „leśnych” utworów. Na piersi miała zatknięty za broszkę jaskrawy kwiat granatu (z tych nakrapianych, z ogrodu państwa Moody) i kwiat ten nawet nie zadrżał.

Gdy Virgie skończyła grać, panna Eckhart wstała i spokojnie przeszła przez cały pokój, poruszając się ostrożnie pomiędzy licznymi stołeczkami, stoliczkami i krzesłami. Cassie była pewna, że nauczycielka zamierza przynieść sobie szklankę wody czy coś takiego. Gdy jednak panna Eckhart dotarła do fotela matki, nachyliła się i uderzyła ją w twarz. Postała jeszcze przez chwilę, nachylona naci fotelem - aż Cassie nabrała przekonania, że to matka spoliczkowała córkę, a nie na odwrót - kluczyk zawieszony na łańcuszku wysunął się z dekoltu jej bluzki i zaczął się kołysać tam i sam, chwytając ostatnie promienie słońca.

Po chwili panna Eckhart zapytała dziewczęta najspokojniej w świecie, czy nie zostałyby na kolację.

Zapach gotowania przenikał wszystkie czynności uczennic, a więc wchodzenie do domu, rozdzielanie zasłony z koralików, przewracanie nut, gimnastykowanie przegubów rąk dla odpoczynku. Był to jednakże zapach niewłaściwy, w tym sensie, w jakim niewłaściwa może być jakaś nuta. Zapach jedzenia, którego nikt nigdy dotąd nie skosztował.

Kapustę gotowano tu zupełnie inaczej niż w całej Morganie, inaczej niż przygotowują ją murzyńskie kucharki. Z winem. Wino przynosił piechotą Włoch Joe i to przez frontowe drzwi. W niektóre, miłe zresztą, poranki całe studio przeniknięte było zapachem marynowanych jabłek. Wiadomo było jednak powszechnie, a to dzięki panu Bowlesowi, właścicielowi miejscowego sklepu spożywczego, że panna Eckhart i jej matka (która wciąż jeszcze siedziała z wykrzywioną twarzą) jadały móżdżki wieprzowe. Biedna panna Snowdie!

Cassie marzyła o tym, żeby skosztować tej kapusty. Była nawet gotowa przełknąć móżdżek wieprzowy. W ten sposób mogłaby okazać swoją pogardę dla pani Spights. Ale kiedy panna Eckhart powiedziała: - Proszę bardzo, zostańcie na kolację - obydwie z Virgie wzięły się za ręce i chórem odpowiedziały:

- Nie!

Przyszła wojna i przez cały czas jej trwania, a nawet już po 1918 roku, ludzie powtarzali, że panna Eckhart jest Niemką, że marzy o zwycięstwie Kajzera i że panna Snowdie mogłaby sobie doskonale poradzić bez niej. Ale stara matka zmarła i panna Snowdie twierdziła, że teraz właśnie bardziej niż kiedykolwiek potrzebna jest pannie Eckhart życzliwość i dach nad głową. Panna Eckhart podniosła cenę lekcji do sześciu dolarów miesięcznie. Z tego a także z szeregu innych powodów panna Mamie Carmichael odebrała swoje córki, następnie panna Billie Texas Spights przerwała lekcje swojej Missie, głównie po to, żeby się nie wyróżniać. Gdy brat Virgie, Wiktor, zginął we Francji, i ona rzuciła swoje darmowe lekcje. Mógł to być jednakże zwykły zbieg okoliczności, gdyż akurat w tym samym czasie Virgie miała urodziny, skończyła czternaście lat. Odejście Virgie było jakby przypieczętowaniem pecha, który i tak prześladował pannę Eckhart od dłuższego czasu.

Kiedy Virgie odeszła od panny Eckhart, ludzie zaczęli mówić, że już nie gra tak jak kiedyś. Być może, że Morgana w ogóle nie życzyła Virgie nic dobrego, że odrzucała ją podobnie jak pannę Eckhart i że te dwie postaci były nierozłącznie ze sobą w wyobraźni ludzkiej związane. Jak wiele zależy od tego, kogo ludzie sobie z kim kojarzą? Nawet panna Snowdie miała różne przykrości (jak gdyby nie dość jej było kłopotów z tymi nieznośnymi chłopakami, Hulajnogą i Ranem) tylko dlatego, że kojarzono ją z sublokatorami, z lekcjami muzyki panny Eckhart i w rezultacie z Niemcami.

Nadszedł czas, kiedy panna Eckhart straciła wszystkie uczennice. Pozostała jej jedna jedyna Cassie.

Cassie od dawna wiedziała, że w głębi duszy matka nie cierpi jej nauczycielki muzyki. Może dlatego, że panna Eckhart żył a w tak bliskim sąsiedztwie, a może po prostu dlatego, że w ogóle żyła, że była biedną, opuszczoną nauczycielką, na dodatek niezamężną. Instynkt Cassie mówił jej także, że matka robi sobie wyrzuty za swój stosunek do nieszczęsnej kobiety. Dlatego też pozostawiła Cassie nieco dłużej u panny Eckhart, nawet wtedy, kiedy ta została zbojkotowana przez wszystkie bez wyjątku matki. Było w tym coś więcej, aniżeli strata tych paru groszy, które szły na komorne dla panny Snowdie. Córka miała odrobić tę niechęć matki, sprawić, by wydawała się dobra - bo przecież była dobra. Panna Snowdie zaś pozostawała jej niezmiennie przychylna pewnie dlatego, że w gruncie rzeczy była stale myślami gdzieś daleko.

Cassie bywała z reguły gorąco oklaskiwana. W czasie popisu otrzymywała na ogół głośniejsze oklaski aniżeli Virgie; tylko Jinny Love Stark oklaskiwano głośniej niż ją. Cassie także, a nie Virgie, uzyskała stypendium muzyczne, ufundowane przez kościół prezbiteriański, co z kolei umożliwiło jej pójście do college'u. Cassie uważała to za rzecz „naturalną”; bynajmniej nie zdziwił jej fakt otrzymania stypendium. Podkreślając swoją skromność mawiała, że to wszystko dlatego, iż rodzice Virgie byli metodystami. Po prostu nie reagowała na objawy lekceważenia. A teraz, jak daleko mogła sięgnąć okiem w przyszłość, ciągnęły się przed nią żółte tomy Schirmera; starczy tego do końca życia, pomyślała.

Panna Eckhart posłała po Virgie i ofiarowała jej rzecz, którą Cassie przez długi jeszcze czas umiała wyczarować przymknąwszy powieki. Była to mała broszeczka w kształcie motyla, uwita z cieniutkiego srebra, jakby ze srebrnej koronki, do przypięcia na ramieniu. Zameczek był tylko lekko uszkodzony.

Nawet ten prezent nie skłonił Virgie do wyrażenia pannie Eckhart słów sympatii ani też do ćwiczenia gam, o co nauczycielka tak usilnie ją prosiła. Panna Eckhart podarowała jej również szereg tomów o żywotach wielkich kompozytorów w języku niemieckim, którego Virgie i tak nie znała; pan Fate Rainey powyrywał z nich wszystkie ilustracje i nakarmił nimi świnie. Panna Eckhart robiła wszystkie te próby zdobycia sympatii i do ostatniej chwili obdarzała Virgie, i tylko Virgie, pełnią uczucia z taką samą energią, z jaką oddawała się muzyce, albowiem dla panny Eckhart miłość była rzeczą równie arbitralną i jednostronną jak nauczanie muzyki.

Lecz miłość jej nigdy nikomu na dobre nie wyszła.

Pewnego dnia panna Eckhart zmuszona została do wyprowadzki.

Przyczyną tego był fakt, że panna Snowdie musiała sprzedać swój dom. Wraz z obydwoma synami przeprowadziła się do MacLain, miejscowości położonej o siedem mil od Morgany. Urodziła się tam, stamtąd też pochodzili rodzice jej męża. Dom sprzedała panu Vince Murphy'emu. Zaraz potem panna Eckhart musiała się wynieść, pozostawiając pani Murphy swoje pianino oraz wszystkie rzeczy, które podarowała jej odjeżdżając panna Snowdie.

Wkrótce potem piorun zabił panią Murphy i dom stał się własnością panny Francine, która wciąż powtarzała, że musi go koniecznie doprowadzić do porządku i wziąć lokatorów. Na razie miała jednakże amanta. Oddała więc jeden pokój panu Holifieldowi, głównie po to, żeby dopilnował, by nikt nie ukradł wanny z łazienki oraz resztek mebli. Potem, powoli, dom zaczął podupadać, schodzić na psy, porównanie, które zdaniem Cassie przekreślało go ostatecznie, wyrażając okrutne zaniedbanie, smutek i zmierzch wszelkich związanych z nim nadziei.

A potem, ni stąd, ni zowąd, zaczęto opowiadać, jak okrutnie panna Eckhart traktowała swoją starą matkę. Mówiono, że staruszka cierpiała od lat na okrutne bóle i że nikt o tym nawet nie wiedział. Ludzie nie byli pewni, co to były za bóle, ale mniejsza z tym. Dodawali, że w czasie wojny, kiedy panna Eckhart nie miała co jeść, karmiła starą matkę proszkami nasennymi, żeby długo spała i nie budziła ludzi po nocach swoimi jękami. Bała się po prostu, że straci ostatnio uczennice. Niektórzy nawet twierdzili, że panna Eckhart w końcu zatruła matkę przy pomocy opium.

Panna Eckhart zamieszkała potem w małym pokoiku u starych Holifieldów przy drodze prowadzącej do Lasku Morgańskiego. Starzała się, była coraz słabsza i od czasu do czasu widywano ją, jak przechadzała się w stronę Morgany, idąc jedną stroną ulicy, a wracając drugą. Mówiono, że jest wykończona. Ale wciąż liczono się z nią, posiadała autorytet. Potrafiła podejść do bawiących się na ulicy, nie orientujących się w sytuacji dzieci, takich jak chociażby Loch, by zapytać stanowczym tonem: - Jak ty rzucasz piłkę? Przecież złamiesz drzewko. - Zawsze zadawała się głównie z dziećmi. Jeżeli nie liczyć panny Snowdie.

Skąd przybyła panna Eckhart i dokąd w końcu się udała? W Morganie dzieje wszystkich jej mieszkańców stanowiły otwartą kartę, wszystko było wiadome. A jednak nikt, z wyjątkiem może panny Perdity Mayo, nie odważył się nigdy zapytać panny Eckhart, skąd wywodzą się Eckhartowie, dokładnie, z jakiego zakątka świata. Nikt więc nie znał odpowiedzi na to pytanie, a panna Perdita była taka okropnie roztrzepana, za Bogn nie potrafiła sobie przypomnieć, co powiedziała jej panna Eckhart. Ta zaś przepadła całkiem bez śladu.

Raz, w czasie niedzielnej przejażdżki, ojciec Cassie powiedział nagle, że założyłby się, że to panna Eckhart tam w polu okopuje groch, i wskazał ręką. Potem dodał, że założyłby się jeszcze i o to, że stara robi co najmniej za dziesięciu Murzynów.

Gdziekolwiek była, musiała być strasznie samotna. Teraz już z całą pewnością została sama jak palec na świecie. A w gruncie rzeczy jedyna osoba, jaką uznawała, to była przecież tylko Virgie Rainey danke schön.

Missie Spights twierdziła, że gdyby tylko panna Eckhart pozwoliła była mówić sobie po imieniu jak wszyscy ludzie lub gdyby chciała przyłączyć się do jakichś prac parafialnych, to panie chcąc nie chcąc musiałyby ją zapraszać do swoich domów… Albo żeby chociaż miała męża, byle jakiego, nawet największego nicponia, nawet takiego jak powiedzmy MacLain, to ludzie mogliby się przynajmniej nad nią roztkliwiać.

Cassie przyklękła i szybkimi ruchami rozwiązała węzły w apaszce. Rozłożyła ją i z satysfakcją stwierdziła, że chociaż nie włożyła w to zbyt wiele starania, rzecz udała się znakomicie. Zapewniano ją, że tak będzie. Rozwiesiła chustkę na poręczach dwóch krzeseł, by przeschła, i pomyślała, że przecież gdzieś, kiedyś, w jakimś szczególnym momencie powinna się była znaleźć deska ratunku dla nieszczęsnej nauczycielki… jakieś wyjście z sytuacji… niewielka szpara w drzwiach.

A gdybym, to ja była osobą, która zauważyła ową szparę, czy nie podbiegłabym przypadkiem, żeby szybko zatrzasnąć drzwi, zastanawiała się. Kto wie?

Cassie uniosła wzrok i wyjrzała przez okno, gdzie mignęła delikatna, szara smuga cienia, szybka jak ślad po wygaszonej zapałce. Koliber. Znała go dobrze. Przylatywał co roku. Wstała i poszła mu się przyjrzeć. Malutki, szmaragdowy ptaszek podobny do obracającego się szybko wrzeciona wirował, jak to było jego zwyczajem, pomiędzy otwierającymi się co dzień po południu trąbkami dziwaczka. Metaliczny a matowy, dosięgalny a niedotykalny, cudowny, bajkowy ptaszek, spowity mgiełką niewidzialnych skrzydełek tajemniczy jak poświata, okalająca księżyc - czy ktokolwiek próbowałby go chwycić? W każdym razie nie Cassie. Niechaj przylatuje tu co roku przez sto lat i zawieszony przez krótką chwilę nad rozwartą trąbką dziwaczka niechaj zaspakaja swoje ogromne, nienasycone pragnienie, niechaj wysysa każdą kroplę słodkiego dżdżu. I niechaj leci sobie dalej.

To mi przypomina kampanię wojskową.

Tak określał ojciec Cassie coroczny popis, a raczej wszystkie związane z nim przygotowania, posunięcia taktyczne i stroje. Przygotowania te trwały przez cały maj, przez wiele upalnych tygodni.

- Żebyście nie mówiły absolutnie nikomu, jaki mamy program - upominała panna Eckhart swoje uczennice na każdej lekcji i na każdej próbie, zupełnie jak gdyby istnieli jeszcze jacyś inni nauczyciele i współzawodnicy, a każdy popis nie zaczynał się z reguły utworem „Uparty koń na biegunach”, a kończył „Marche Militaire”, granym na osiem rąk. To, co Virgie grała w jednym roku, Cassie powtarzała w następnym (robiła bowiem wyraźne postępy), a Missie Spights miała to dostać w przyszłości jako jeszcze jeden krok naprzód.

Już wczesną jesienią panna Eckhart decydowała, w jakim kolorze ma być sukienka każdej z dziewcząt oraz odcień szarfy i wstążki we włosach i pisała na ten temat kartkę do każdej z matek. Starannie tłumaczyła dziewczętom ogromne znaczenie gamy kolorystycznej. - Pomyślcie na chwilę o tęczy, którą stworzył nam łaskawy Pan Bóg, i zastanówcie się nad jej barwami. - Ołówkiem zataczała jednocześnie szerokie koła nad głową. Lecz dziewczęta myślały raczej o magazynie pana Spightsa. Szczególnie dużo kłopotu sprawiało pannie Eckhart obmyślenie sukien do kwartetu. Cztery różne kolory musiały się w tym wypadku jednocześnie ukazać na scenie i chodziło o to, aby jeden nie dominował nad drugim.

Panna Eckhart wpisywała do grubego brulionu kolor przydzielony każdej z dziewcząt, po czym, po otrzymaniu macierzyńskiej zgody, stawiała przy nazwisku znak „V”. Kiedy dowiadywała się autorytatywnie, że sukienka jest uszyta, nakrochmalona i odprasowana, wtedy przekreślała dane nazwisko grubą czarną kreską.

Wówczas większość matek bała się jeszcze panny Eckhart. Panna Lizzie Stark wyśmiewała je, ale sama bała się nie mniej od nich. Panna Eckhart zakładała, że każda z dziewcząt otrzyma nową sukienkę, specjalnie uszytą na tę okazję przez pannę Perditę Mayo, lub gdyby ta, nawet przy pomocy siostry, nie zdołała sprostać wszystkim zamówieniom, przez matkę danej uczennicy. Kraj kołnierza i falbanki spódnicy należało obdziergać w ząbki i żeby nie wiem co się stało, suknia nie miała prawa być noszona przed popisem. Zarówno matki, jak i panna Perdita Mayo w lot zrozumiały, o co chodzi pannie Eckhart.

Niestety suknie te nie nadawały się na żadne inne okazje, co roku trzeba było szyć nowe, ponieważ nie można się było pokazać na popisie w „starej” toalecie. Sukienka na tę okazję była bardziej ozdobna i namarszczona od normalnej niedzielnej sukienki. Podobniejsza była już do strojów druhen i rzeczywiście, jednego roku miała Nina Carmichael wystąpiła na popisie w sukience druhny ze ślubu Etty, lecz miała na to specjalne pozwolenie od panny Eckhart. Sukienka na popis musiała być z organdyny, opatrzona falbankami na spódnicy, kołnierzyku i rękawach. Musiała też posiadać szeroką szarfę z atłasu albo z tafty, związaną z tyłu w wielką kokardę, opadającą długimi końcami, które dziewczęta miały przerzucać przez stołek fortepianu, tak by sięgały spiczastymi rożkami aż do samej podłogi.

Przez cały maj panna Eckhart dopytywała się regularnie o to, jak tam idzie szycie. Cassie była niespokojna, ponieważ matka jej spóźniła się do panny Perdity Mayo i zamierzała w ostatniej chwili wykombinować coś własnym przemysłem. Tymczasem odpowiadała pannie Eckhart, że już tylko „wyrównuje się dół”, podczas gdy materiał wraz z papierowym wykrojem, pożyczonym od panny Jefferson Moody, spoczywał jeszcze najspokojniej w świecie w szafie.

Co do programu popisu, to z tym nie było problemu: istniał od dawna i nie podlegał dyskusji. Jeszcze zimą panna Eckhart przydzieliła Virgie Rainey najtrudniejszy utwór, jaki udało jej się znaleźć w szafce z nutami. Czasem nie był on tak efektowny, jak to, co otrzymywała tradycyjnie Teensie Loomis (aż dorosła i przestała brać lekcje), ale Virgie miała zawsze utwór technicznie najtrudniejszy. Był on miarą tego, co potrafiła dokonać Virgie; każdego roku stawiano jej trudniejsze zadanie i Virgie nieuchronnie wykonywała je, nie zdradzając najmniejszym ruchem, że mogło jej to przyjść z niejakim trudem. Reszta programu miała właściwie na celu przygotować grunt pod występ Virgie i nie posiadała większego znaczenia, tak że nie warto go było zmieniać z roku na rok. Chodziło po prostu o to, by każda z uczennic otrzymała swój kawałek do zagrania, by sukienki zostały uszyte w porę, a program popisu pozostał tajemnicą. Maj nie był więc łatwym miesiącem do przeżycia.

Już na tydzień przed wielkim dniem trzeba było ustawić w salonie rzędy złoconych krzesełek, które połyskiwały, jakby rzeczywiście były z szlachetnego kruszcu. Za nimi stawiano dodatkowe krzesła, aż do całkowitego wypełnienia pokoju. Panna Eckhart znosiła te krzesła z jadalni, ze wszystkich innych pokoi, z mieszkania panny Snowdie, oczywiście za jej zgodą, a nawet z pokoju pana Voighta. Niezależnie od tego, co sobie panna Eckhart myślała o tym osobniku, nie powstrzymywało jej to, naturalnie, od konfiskowania mu na tę okazję wszystkich krzeseł.

Drugie pianino wynajmowano w kościele prezbiteriańskim (dzięki stosunkom Starków).

Trzeba je było przewieźć do studia wcześniej, ponieważ dziewczęta musiały oczywiście ćwiczyć kwartet. Trzeba było też wydrukować (dzięki uprzejmości Morrisonów) program, szczegółowy, z numerami opusów oraz nazwiskiem a także pierwszym i drugim imieniem każdej z uczennic. Na samej górze każdego programu widniał własnoręczny podpis panny Eckhart, dokładna i nieprzypadkowa replika podpisu, jaki umieszczała na miesięcznych rachunkach swoich uczennic: Lotte Elisabeth Eckhart.

Jedna z małych i niezbyt utalentowanych sióstr Maloney stała przy drzwiach i z różowej patery na owoce rozdawała gościom programy.

W dniu koncertu nadchodziły koszyki, pełne gladiolusów lub goździków, przeznaczone dla każdej z występujących dziewcząt. Pochodziły z Vicksburga z kwiaciarni przyjaciół Loomisów i przez cały dzień stały w wypełnionych wodą wiadrach na cienistej werandzie panny Snowdie. W odpowiednim momencie, a więc po każdym ceremonialnym ukłonie kolejnej uczennicy, pojawiała się panna Eckhart i wręczała jej kwiaty. Uczennica miała stać z kwiatami dokładnie przez trzy sekundy, co wymagało wielu prób, w czasie których rolę kwiatów odgrywała czarna, jedwabna parasolka panny Eckhart. Po trzech sekundach uczennica oddawała kosz z kwiatami nauczycielce, która z kolei ustawiała je półkolem, koszyk przy koszyku. Jedna tylko Jinny Stark, która co roku otrzymywała bukiet fiołków parmeńskich, ułożony w kształt serca okolonego zielonymi liśćmi, absolutnie odmawiała rozstania się z nim. Nie było rady, należało jej ustąpić. - Eeeee - mamrotała tylko i przez te wszystkie lata ani razu nie oddała swoich fiołków, co, oczywiście, szalenie psuło ogólny efekt.

Bo, ostatecznie, popis stanowi przecież swojego rodzaju ceremonię. Lepszą aniżeli zakończenie roku szkolnego, które zawsze kojarzyło się z egzaminami, czy nawet inauguracją jakiejś kampanii wyborczej, której z reguły towarzyszyły fajerwerki. Popis był świętem czerwcowym. Szczególny był to wieczór i lęk pomieszany z uczuciem radości przepełniał występujące uroczyście dziewczęta. Dopuszczone były tylko ściśle określone suknie i szarfy oraz jedynie i wyłącznie utalentowane, śliczne dziewczęta.

Sama panna Eckhart znajdowała się tego wieczoru na wyższym jak gdyby diapazonie. Co roku o tej porze rumieniła się wzmożoną wrażliwością, jak owe lilie-niespodzianki, które nagle, w ciągu jednej nocy, potrafiły zakwitnąć w ogródku panny Neli. Panna Eckhart zaczynała nagle wykazywać zainteresowanie najrozmaitszymi sprawami, które w normalnych czasach absolutnie uchodziły jej uwagi, takimi jak sukienki i szarfy, kolejność i protokół, uśmiechy i ukłony. Dziwne to było i szalenie wprost interesujące. Kupowała kartki pocztowe, z obrazkiem brunatnego niedźwiadka w różowej spódniczce baletnicy lub czarnego pudelka, stojącego na krześle i golącego się przed lustrem, i na nich wypisywała zaproszenia na popis.

Gdy dzień popisu się kończył, znikało całe to jej gorączkowe zaangażowanie. A wraz z nim kończyły się na razie inne utrapienia; zaczynały się natomiast długie ferie letnie. Dziewczęta i chłopcy będą mogli rankami jednakowo bosi biegać po łąkach.

Wieczór popisu był z reguły bezchmurny i upalny i absolutnie wszyscy w nim uczestniczyli. Słuchacze przybywali jak gdyby pod nieodpartym przymusem.

Zrazu nie widać było ani panny Eckhart, ani jej uczennic. Panna Snowdie MacLain stała przy drzwiach i stała tam tak twardo, jak gdyby to ona była inicjatorką tej imprezy. Z niewinną miną witała serdecznie całą przybywającą żeńską część ludności Morgany.

O ósmej studio było szczelnie wypełnione miejscowymi paniami.

Panna Katie Rainey zawsze była jedną z pierwszych. Drżała na całym ciele z radosnego oczekiwania, jak gdyby to ona sama miała za chwilę wystąpić, a krowę doiła już w kapeluszu na głowie. W miarę jak oswajała się z sytuacją, stawała się coraz swobodniejsza, twarz jej rozjaśniała się uśmiechem i przez cały popis brała żywy udział we wszystkim, pierwsza zaczynała klaskać i widać było, że cieszy ją nie tylko sama muzyka, ale i złote krzesełko, na którym siedziała. Jedynym obecnym ojcem był z reguły stary Fate Rainey, od którego wszystkie obecne panie kupowały maślankę przez okrągły rok. Stał przez cały wieczór. W pierwszym rzędzie siadała panna Perdita Mayo, podziwiając sukienki dziewcząt, swe własne dzieło. Przyglądała się uważnie, czy wszystkie fastrygi zostały usunięte, a obok niej siedziała siostra jej i pomocnica, panna Hattie Mayo.

Cassie, która przez szparę w prześcieradle obserwowała schodzącą się publiczność (dziewczęta gromadziły się w jadalni), zawsze bała się, że matka w ogóle się nie pojawi. Spóźniała się zazwyczaj, zapewne dlatego, że mieszkała tak blisko. Panna Lizzie Stark, siedząca na samym przodzie jako najważniejsza ze wszystkich matek, pocieszała się, że Jinny Love może zacznie lepiej grać, jak będzie starsza, a tymczasem odwracała się i patrzała uważnie, żeby zobaczyć, kto jest, a kogo nie ma. Matka Cassie, chociaż dokładnie zdawała sobie z tego sprawę, nie potrafiła za żadne skarby świata tak obliczyć czasu, żeby ubrana w kwiecistą suknię, idealną dla matki występującej artystki, punktualnie pojawić się naprzeciwko, w odległości zaledwie dwóch kroków od własnego domu. Cassie grała „Przebudzenie wiosny”, utwór znacznie trudniejszy aniżeli ten, który grała Missie Spights, ale matce jej nic, co było dziełem panny Eckhart, nie potrafiło zaimponować.

Studio wyglądało jak wnętrze bombonierki. Parapet kominka zdobiły ząbkowane falbanki, a pod każdym dającym się poruszyć przedmiotem leżała serwetka z koronki, co od razu przedmiot unieruchamiało. Pokój przecinały białe, krzyżujące się wstęgi z uczepionymi gęsto bukiecikami różowych i białych różyczek „Maman Cochet” i ostatnie gałązki pachnącego groszku z maclainowskiego ogródka. Było gorąco jak w piecu. Co z tego, że to pierwsza czerwcowa noc. Przecież nie można uruchomić znajdujących się na suficie elektrycznych wentylatorów, skoro za chwilę mają zabrzmieć dźwięki muzyki. Metronom, uroczyście zamknięty, stał na pianinie niby wazon. Wszystkie nuty były starannie pochowane.

Pierwsza, niczym nie usprawiedliwiona pauza w rozmowie opadła ciszą na pokój - miało ich później być więcej - i wydało się nagle, że salon chwieje się od szumu poruszanych rytmicznie wachlarzyków z liści palmowych lub ptasich piór przerywanego tylko od czasu do czasu tyknięciem zamkniętego w swoim pudle metronomu. To ogólnie podniecenie wraz z zawiłą dekoracją pokoju przyprawiało dzieci o zawrót głowy. Ktokolwiek, dla odpoczynku oczom, usiłował spojrzeć na sufit, gubił się beznadziejnie w labiryncie papierowych wstęg, wypływających z żyrandola i układających się w skomplikowany i zawiły wzór podobny do śnieżnego płatka.

Teraz ukazywała się całkowicie odmieniona panna Eckhart, z ciemnymi włosami zaczesanymi nisko na czoło, i gestami rąk prosiła o ciszę. Miała na sobie swoją specjalną suknię na popis, w której wydawała się wyższa i bardziej opięta aniżeli zazwyczaj. Suknia była stara; panna Eckhart nie stosowała się do własnych zasad. Pomiędzy popisami zapominano suknię, po czym panna Eckhart ponownie się w niej ukazywała. Strój ten nie odznaczał się szczególną czystością, a szerokie fałdy, zebrane bezładnie na biuście, opadały w dół na boki do samej ziemi, na kształt wieczorowego płaszcza. Uszyta z ciężkiego krepowanego atłasu, koloru brunatnego z karczkiem z takiej że koronki, gruba i puchata jak królicze futerko, odsłaniała ramiona. Ramiona te stanowiły istną niespodziankę i wyłaniały się z rękawów obfitością gładkiego, białego ciała.

Uzyskawszy ciszę panna Eckhart stawała na środku salonu, dokładnie w kręgu cienia, rzucanego przez żyrandol. Stopy jej, obute na biało, obute raz na zawsze przez nieboszczyka Sissuma, spoczywały w samym środku kredowego koła, nakreślonego w czasie próby i w przekonaniu panny Eckhart, starannie startego. Prawa jej dłoń, umięśniona, twarda i żarliwa o sinych, poplamionych paznokciach, przesunęła się ku lewej, po czym obydwie te dłonie, mimo że puste, złożyły się na piersi tworząc jakby spiczasty domeczek. Stała niedaleko pianina, jednakże w odległości tak dużej, że nie mogła pomagać żadnej z uczennic, i przewodniczyła całej ceremonii. Nie myślała jednakże o możliwości klęski, podczas gdy ta właśnie myśl ani przez chwilę nie opuszczała żadnej z dziewczynek. Wywoływała je po kolei, zaczynając od najmłodszej.

Grały więc i, z wyjątkiem Virgie, grały okropnie. Były przerażone własną nieudolnością. Parnell Moody co roku, jak na zamówienie, wybuchała płaczem. Jednakże panna Eckhart nie zwracała na nic uwagi i można by przypuszczać, że nic nie widzi. Jakże obojętna wydawała się właśnie teraz, w momencie kiedy powinna była zwracać uwagę na najmniejszy szczegół. Za opuszczenie powtórki przed końcem utworu lub za nie policzenie do dziesięciu przed wyjściem przed kurtynę można się było spodziewać niemal porcji batów, a tymczasem panna Eckhart tylko uśmiechała się tajemniczo. Całkiem jak gdyby była im wdzięczna za to, że się w ogóle coś dzieje.

Kiedy nadeszła kolej Hildy Ray Bowles, panna Eckhart miała, według z góry ułożonego planu, nachylić się i odsunąć stołek o jakie dwanaście cali. Wykonała to zadanie w łagodnym skupionym zamyśleniu. Zdawało się, że w gruncie rzeczy wcale nie odsuwa stołka dla zbytnio wyrośniętej dziewczyny, lecz wykonuje jakąś tajemniczą usługę dla kogoś zupełnie innego, może po prostu dla pana Beethovena, który był wszak autorem utworu Hildy Ray, a może i nie.

Potem grała Cassie, podczas gdy jej matka - która mimo wszystko okazała się lojalna - siedziała pomiędzy pozostałymi matkami. Pod koniec występu Cassie okazało się, że matka ze zdenerwowania poskładała swój program w kształt małego kapelusika. Z wdzięczności za to, Cassie gotowa była paść jej do stóp.

Ale żeby nie wiem co, popis był co roku tryumfem Virgie. Gdy Virgie ukazywała się w salonie - jej występ solowy miał miejsce tuż przed kwartetem - Cassie podziwiała ją najbardziej na świecie: z szkarłatną wstążką we włosach, z rozetami przy uszach i gumką zabezpieczającą to wszystko i okalającą jej głowę; miała na sobie mocno nakrochmaloną sukienkę z szwajcarskiej koronki, przepasaną wysoko czerwoną szarfą. Skończyła właśnie trzynaście lat. Grała „Fantazję na temat «Ruin ateńskich» Beethovena” a kiedy skończyła i wstała od fortepianu, by się ukłonić, okazało się, że czerwień szarfy puściła i splamiła cały front jej białej sukienki. Stała tak, spocona i zbroczona czerwienią, jakby ją kto pchnął w serce sztyletem, z czoła i policzków spływał jej gorączkowy i jakże godny pozazdroszczenia pot, który zlizywała, wyciągając język.

Cassie, zafascynowana, wysunęła się na sam przód salonu i ku swojemu przerażeniu usłyszała, jak panna Katie Rainey, położywszy rękę na jej szarfie, szepnęła: - Jakże żałuję, że Virgie nie ma siostry.

Potem był już tylko kwartet i wraz z ostatnim akordem następowało nagłe rozładowanie napięcia, rozlegały się śmiechy i dobroduszne dogaduszki. Każda z dziewcząt otrzymywała buziaka lub małego klapsa w uznaniu za dokonany wysiłek, po czym młode artystki rozbiegały się. Panie znowu zaczynały się wachlować i dawać sobie znaki, nawiązywały się rozmowy. Unoszono w górę bukiety kwiatów, popisywano się nimi, pokazywano je, rozdawano, wymieniano, rozrywano zwinnymi palcami, drżącymi w oczekiwaniu letnich wakacji. Jak szaleni zbiegli teraz na dół mali MacLainowie jak zwykle w identycznych strojach kowbojskich i zaczęli celować z pistoletów i strzelać na wszystkie strony. Na podłodze ustawiono dwa wielkie wentylatory, które zaczęły z szumem rozdmuchiwać na wszystkie strony porzucone programy, które unosiły się w powietrzu jak spłoszone stada ptactwa, podczas gdy papierowe dekoracje chwiały się, powiewały na wszystkie strony. Nikt nie zbliżał się nawet do pianina, chyba żeby zagrać coś w rodzaju „Czy zatańczysz ze mną shimmy?” Potem, jak zwykle, mała Jinny Stark upadła i rozbiła sobie kolano; zaczęło mocno krwawić. Było więc normalnie, jak to na przyjęciu.

- Poncz i Kuchen! - oznajmiła panna Eckhart.

Otworzono drzwi do dużej jadalni MacLainów, która służyła pannie Snowdie wyłącznie do przechowywania kwiatów przez zimę. Z wielkiej szklanej wazy - panna Snowdie otrzymała ją niegdyś w prezencie od męża - nalewano poncz do małych szklaneczek. Zajęła się tym - impromptu można powiedzieć - panna Billy Texas Spights, która chwyciwszy energicznie za chochlę napełniała sprawnie dwadzieścia cztery szklaneczki MacLainów i dwanaście pożyczonych od Loomisów. Panna Eckhart niestrudzenie roznosiła słodkie, lekkie i ciepłe ciasteczka, posypane kolorowym maczkiem, który jak wydawało się paniom, można było zakupić wyłącznie na stacjach kolejowych, gdzie sprzedawano go w małych, szklanych pistolecikach. Gdy półmisek opustoszał, panie zauważyły, że był ozdobiony wzorkiem z rozbrykanych bobasków wśród kwiatowych girland i złoceń, a teraz było na nim także dużo okruszyn.

Policzki panny Eckhart płonęły ciemnymi rumieńcami, z satysfakcją przyglądała się swoim gościom, jak zajadają ciasteczka i podchodzą do niej z szklaneczkami, w których znajdowały się już tylko na dnie resztki owoców, i prosili o dolewkę. (- Zaraz doleję ponczu! - krzyknęła, gdy zauważyła, że panna Billy Texas zaczyna liczyć, ile porcji zostało.) Z włosami zaczesanymi nisko na czoło wyglądała zupełnie jak Circe karmiąca świnie na obrazie, wiszącym w czwartej klasie. Uśmiechała się nie do poszczególnych osób, lecz ogólnie do wszystkich i wszystkiego, na czym spoczął jej wzrok. Goście przeszli ze studia do jadalni i na frontową werandę. Od czasu do czasu panna Eckhart wołała, wychylając się przez okno na werandę: - A co to takiego? Żeby mi dziewczęta zaraz tu wróciły. Nie wypuszczę was, dopóki nie zjecie reszty Kuchenów! Do ostatniej kruszyny! - Okropnie je to bawiło, ta jej pozorna surowość.

Panna Lizzie Stark, która od czasu do czasu mówiła o pannie Eckhart „Panna Hetka Pętelka”, mimo to nałożyła najwyszukańszy ze swoich kapeluszy. Przypominał on wielki wieniec, względnie tort weselny, i był tak wysoki, że widać go było zewsząd, jak obracał się na wszystkie strony niczym balon szybujący ponad głowami tłumu na odpuście. W swojej odkrytej klatce kanarek śpiewał na całego. Zielone łodygi różyczek „Maman Cochet” przechylały się powoli przez brzeg wazonu.

Pod koniec wieczoru, gdy goście zaczęli się żegnać, wszyscy składali gratulacje pannie Eckhart oraz jej matce. Stara pani Eckhart spędziła cały wieczór przy drzwiach. Siedziała przy pannie Snowdie i wraz z nią witała wchodzących gości. Miała na sobie także ciemną suknię, ale z wzorzystego materiału w małe gałązki. Otoczona roześmianymi i rozszczebiotanymi matkami i rozdokazywanymi teraz dziećmi siedziała więc i tylko mrugała oczami, jak zadowolone niemowlę, które wywieziono na świeże powietrze. Pod życzliwym okiem panny Snowdie trwała na posterunku, ułożywszy usta w nieruchomy uśmiech. Pozwalała się oglądać, a pod koniec wieczoru składać sobie gratulacje.

Panna Eckhart przyciskała do piersi żegnające się z nią uczennice i torując sobie drogę pomiędzy koszami kwiatów i oklapłymi nagle wachlarzami matek, wołała: - Virgie Rainey! Virgie Rainey! - Zaraz potem spoglądała życzliwym okiem na najmniejsze i najsenniejsze z dzieci, którego repertuar ograniczał się na razie do utworu pod tytułem „Swawolne kocięta”. Wszystkie uczennice korzystały dziś z tych łask, jakie były zazwyczaj jedynie udziałem Virgie. Na odchodnym panna Eckhart chwytała je w ramiona, przemawiała do nich po niemiecku i przyciskała do swojego łona. Noc była bezwietrzna i upalna, a poplamiona suknia panny Eckhart tak przesiąknięta wilgocią, jak gdyby stara nauczycielka właśnie przybiegła z daleka.

Cassie nasłuchiwała, lecz dźwięki „Für Elise” nie wracały na razie. Chwyciła więc gitarę hawajską, którą trzymała na łóżku i nastroiwszy ją poczęła grać, biorąc wprawnie akordy i zwinnie przebierając palcami. Okrążyła kilkakrotnie apaszkę rozwieszoną na krzesłach, zagrała dwie czy trzy melodyjki i powróciła do okna.

Spostrzegła Locha uczepionego jak małpa na gałęzi wielkiej wiśni. Zawieszony na rękach trwał tak nieruchomo niby nurek. Nie wykonywał żadnej ze swoich zwykłych sztuk. Podobnie nieruchomo leżał w łóżku po zażyciu chininy.

Nie figle były mu bowiem w głowie, lecz zupełnie co innego. Zdawał się całkowicie pochłonięty tym, co działo się naprzeciwko. Widział wszystko. Cassie otworzyła usta, by krzyknąć na niego, lecz żaden dźwięk nie wyszedł z jej krtani.

Tylko jeden raz zareagowała dzisiaj na jego wołanie, a teraz, kiedy wpatrywała się w jego plecy i rozkrzyżowane ramiona, obleczone w białą piżamkę, wydawał jej się obcy i daleki jak gwiazda poranna na bladym niebie. Pomyślała, że nie ma sposobu na to, by uchronić chłopca przed utratą niewinności, skoro tak intensywnie podgląda. To, co widział, musiało go wprawić w stan euforii, albowiem wywrócił kozła i zawisłszy na kolanach głową w dół, z włosami sterczącymi na wszystkie strony (czapeczka opadła na ziemię), zaglądał w okna dawnego studia.

Loch przebrał się pewnego razu w matczyną spódnicę, chwycił srebrny kubek i waląc weń ołówkiem latał po całym domu wołając: - Mamo, czy będę mógł uczyć się muzyki? - Ależ oczywiście, serduszko moje. Jesteś przecież moim dzieckiem. Poczekaj jeszcze troszkę. - (Loch był ulubieńcem mamy). Ale nigdy nie nauczył się ani cierpliwości, ani muzyki. Jakże Cassie uwielbiała wtedy swojego braciszka. Był niemuzykalny jak pień. Nie odróżniał żadnej melodii. Przerywając na chwilę okropną kakofonię zapytywał z niewinną miną: - Czy gram teraz „Lulajże, Jezuniu”? - Patrzyła więc na brata i myślała, że wygląda tak jak dawniej, kiedy był mały i bez słowa dawał jej do zrozumienia, że stała mu się krzywda. Stojąc tak przy oknie cichutko grała, śpiewając przy tym swoją ulubioną piosenkę „Przy świe-świe-świe-świetle księżyca”.

Wiedziała dobrze, że sama nie zdobyłaby się nigdy na to, by wypełznąć na roziskrzone drzewo-pomost i przylgnąć do tajemniczego magnesu, który nieuchronnie wciąga w głąb tajemniczych spraw. Wiedziała, że nie stać jej na wycieczki w nieznane. Nie miała odwagi Locha, Virgie Rainey czy matki. Była po prostu sobą, Cassie, dziewczynką bezpieczną we własnym pokoju, świadomą cudzej świadomości i cudzej, lecz znajdującej się poza jej zasięgiem, udręki; stała przy oknie i śpiewała głosem cichym i dzisiaj raczej głębszym niż zazwyczaj - myśląc, że brzmi to wcale nie najgorzej.

III

Zawieszony na gałęzi do góry nogami Loch zamknął na chwilę oczy i trwał w ciemności. Gdy otworzył je, stwierdził, że nic się przez ten czas nie stało. W obserwowanym przez niego domu nadal panowała całkowita cisza, z wyjątkiem narastającego tykania, które na pewno nie było tykaniem zegara. Dochodziły go jednakże inne, zewnętrzne dźwięki. Cassie ćwiczyła znowu na gitarze, pewnie po to, żeby móc popisywać się przed chłopcami. Z daleka dochodziło go także szemranie potoku wymowy, płynącego z damskiego przyjęcia odbywającego się opodal, jak również odgłosy zabawy starszych chłopców, którzy namiętnie kopali piłkę za laskiem - odległe i wesołe jak świergotanie ptaków. Lecz najwyraźniejsze, najnatrętniejsze ze wszystkich odgłosów świata wydało mu się w tej chwili owo tykanie. Chwilami podchodziło aż tak blisko, że przypominało mu bicie własnego serca, które czasami, gdy leżał w łóżku, waliło z całej mocy.

Gdyby matka znajdowała się w tej chwili w opuszczonym domu, pomyślał Loch, to na pewno zawołałaby tych dwóch Murzynów, którzy akurat w tej chwili pojawili się na ulicy z koszem nie sprzedanego zielonego groszku, i kazałaby im się zabrać do roboty, i to szybko. Jednakże matka marynarza wolała wszystko robić sama. Widać było, że wie dokładnie, o co jej chodzi, i że nikt inny nie potrafiłby jej dogodzić. Przy tym nie spieszyło jej się wcale. Układała starannie drzewo na podpałkę we wnętrzu pianina, a co do dynamitu, to zamierzała wysadzić go w powietrze we właściwym momencie i ani chwili wcześniej.

Obserwując ją dokładnie Loch domyślał się z jej ruchów, że to, co układa wśród strun wielkiego instrumentu - przednią ścianę pianina już dawno odstawiła na bok - jest czymś w rodzaju gniazda. Budowała je niczym sroka, ściągając, co się dało, ze wszystkich kątów pokoju. Zauważył nadrukowane na ulotkach dwie wąsate podobizny pana Drewsie Carmichaela, kandydata na burmistrza, którego ojciec popierał bardzo aktywnie - stara znalazła je wsunięte pod drzwi wejściowe. Loch pomyślał, że przydałyby się jej zapewne kupony mydła Oktagon, które piętrzyły się na jego łóżku. Byłby je nawet ofiarował starej podpalaczce.

Nagle Loch niemal że wrzasnął z przerażenia na cały głos, ale opanował się i duma z tego powodu zalała go niczym drugi wrzask. Albowiem u wylotu ulicy ukazali się nagle dwaj mężczyźni: Stary Moody, miejscowy szeryf, w towarzystwie pana Fatty Bowlesa. Zwolniwszy się rano z pracy, spędzili cały dzień nad Jeziorem Księżycowym, lecz nie złowiwszy ani jednej rybki, wracali teraz, dźwigając stare, sfatygowane wędki. Ich buty i portki oblepiała gruba warstwa błota. Byli starymi kumplami Holifielda i często odwiedzali go o tej porze, by go obudzić i wygonić do roboty.

Loch fiknął kozła i zawieszony na swojej gałęzi z głową zwisającą w dół przyglądał im się ciekawie. Oczywiście, skręcili i weszli prosto do sąsiedniego ogrodu. Widział ich wbitych plecami w błękit nieba, przebierających nogami w próżni i wydali mu się dość zabawni - zupełnie nie przypominali stróżów porządku publicznego.

Stary Moody i pan Fatty Bowles obeszli pień ściętego drzewa pekanowego, opowiadając sobie przy tym jakiś kawał, podali sobie ręce, powiedzieli chórem „Chleb z masłem” i wdrapali się na frontowe schodki. Firanka w frontowym oknie zatrzepotała, jakby dawała im znaki. Spojrzeli po sobie. Twarze ich i ciała rozpłaszczyły się nadając im wygląd rybi. Zaczęli niczym ryby poruszać się po werandzie opływowymi ruchami i rozpłaszczać nosy o szyby okienne. Kucali. Na siedzeniach ich portek ciemniały duże, mokre plamy.

Towarzystwo w komplecie, pomyślał Loch. Dwoje na górze, stara na dole i ci tutaj na werandzie. A na fortepianie tykające pudło… Tuż pod Lochem zaszurał głośno i wyłonił się z krzaków nakrapiany drozd. Dźwigał przed sobą długi, prosty dziób, sterczący niby karabin i wydawał się nie mniej zatroskany i zaaferowany aniżeli ludzie.

Loch wyciągnął przed siebie prawą dłoń i trzymał ją sztywno przed sobą, podczas gdy stara, chwiejąc się niczym anioł papierowy z przedstawienia jasełkowego w klasie panny McGillicuddy, posuwała się powoli naprzód, trzymając zapaloną świecę w niepewnej dłoni. Była to zwykła, kuchenna świeca. Wyjęła ją widocznie z pudełka, w którym pan Holifield przechowywał je na wypadek, gdyby nawaliła elektryczność. Poruszała się tak powoli i trzymała ową zapaloną świecę tak wysoko, że Loch z łatwością potrafiłby strzelić w płomień ze swojej dubeltówki. Zauważył teraz dopiero, że stara ma krótko ostrzyżone śnieżnobiałe włosy, okalające jej głowę niczym aureola. Wyciągnięty na chwiejnej gałęzi, przechylony możliwie najdalej Loch bacznie obserwował twarz starej kobiety. Miała wielkie, błyszczące oczy, brwi gęste i czarne i niemal nieruchome powieki. Były to prawdziwe sowie oczy.

Nachyliła się, zginając z trudem zbolały kręgosłup, i wsunęła świecę głęboko w papierowe gniazdo, jakie zbudowała we wnętrzu pianina. Loch mimo woli wstrzymał dech, by nie zakłócić płomienia, a gdy stara cofnęła szybko sparzoną rękę, i on automatycznie wycofał swoją dłoń. Gazety zajęły się błyskawicznie i stara wrzuciła tam jeszcze świecę. Opuściwszy ręce wyprostowała się i spojrzała przed siebie. Zrobiła swoje. Płomienie rozprzestrzeniały się bezszelestnie. Spływały po pasach papieru pospiesznie jak strumyki ulewnego deszczu. W mgnieniu oka pokój wypełnił się gmatwaniną żółtych płomieni, płonących kół, spadających z sufitu i gasnących na ziemi. A na górze, nad sufitem kochankowie trwali cicho jak myszki.

Zaś przedstawiciele porządku publicznego w postaci Starego Moody i pana Fatty Bowlesa wciąż siedzieli w kucki na werandzie, wyciągając jeden chudą, a drugi tłustą szyję. Lach z przyjemnością spuściłby im na głowy gąsienice. Przytulali się do siebie jak matka i dziecko.

- A niech to - powiedział nagle pan Fatty Bowles zupełnie naturalnym głosem - stara podpaliła dom. - Podniósł do góry ramię, którym obejmował Starego Moody, po czym trzepnął się potężnie w tylną kieszeń spodni. - A niech ją wszyscy diabli! Zrobiła to na naszych oczach! Kto by w to uwierzył!

- Jak żyję - odezwał się Stary Moody. - Poczekaj chwilkę. Jak zajmą się te suche maty, Booney Holifield poczuje, że mu się ciepło robi.

- Booney! Rany, zupełnie o nim zapomniałem!

Stary Moody nie otwierając ust zaniósł się wielkim śmiechem.

- Myślę, że maty już się palą - stwierdził lakonicznie Stary Moody wskazując na ogień swoim starym nożem rybackim.

- Pali się! - wrzasnął Loch na cały głos i zaczął podskakiwać jak szalony na swojej gałęzi.

Stary Moody i pan Fatty Bowles prawdopodobnie usłyszeli wrzask Locha, bo powoli, jak ludzie poważnie obrażeni i nie wypuszczając wędek z rąk ani na chwilę, zaczęli działać. Podeszli niemrawo do okna nie salonu, lecz jadalni i zajrzeli do środka. Najpierw wyjęli z niego siatkę na moskity i Stary Moody niechcący nadepnął na nią. Następnie zaczęli centymetr po centymetrze forsować ramę okienną, przy czym rozlegało się tak okropne skrzypienie, że obydwaj aż przestępowali z jednej zabłoconej nogi na drugą. Droga do wnętrza palącego się domu stała teraz otworem. Bawiło ich to, otworzyli szeroko gęby i rechotali bezgłośnie. Przyzwyczajeni do publicznego wygłupiania się, aż dziw, że nie usiłowali zwołać całej Morgany.

Pan Fatty Bowles zaczął przeciskać się przez okno do środka, lecz Stary Moody odciągnął go za szelki i jednym skokiem wyprzedził go. Gdy obydwaj panowie znaleźli się w środku, wydali z siebie kolosalny wrzask:

- Uwaga! Mamy cię!

W salonie stara zaszyła się w najdalszy kąt pokoju.

Stary Moody i pan Fatty wpierw obiegli dokoła stół jadalny, jakby dla rozgrzewki, po czym ruszyli do salonu. Sforsowali barierę z tlących się mat i wpadli hurmą do środka. Wywijając pięściami usiłowali rozpędzić dym, kilkakrotnie zderzyli się boleśnie, wreszcie dopadli okna i otworzyli je. Wtedy Loch usłyszał znajomy kaszel dwóch starych panów i suchy trzask ognia, dochodzący z głębi salonu. Dym jakoś nie wydostawał się na zewnątrz, pozostawał w środku, stłamszony, cichy.

Loch znowu fiknął kozła. Na ulicy pojawiła się nowa postać. Dzień udał mu się, nie ma co. Po chwili wiedział już, kto to taki. Znał tę wysmukłą postać, tę głowę, nakrytą złocistą panamą. Był to człowiek, który przed laty także mieszkał w opuszczonym domu i kiedyś nawet przyrzekł Lochowi, że da mu w prezencie gadającego ptaka, który umie powiedzieć słowo „królik”. Ale pewnego dnia zniknął i nie pojawił się już wcale. Po tych wszystkich latach Loch wciąż marzył o gadającym ptaku. Zwłaszcza dzisiaj prezent taki szczególnie by mu przypadł do smaku.

- Nikt tam już nie mieszka - zawołał Loch odpowiednio dobranym głosem zza swojej zasłony z liści. Pan Voight skręcał śmiało na ganek, jakby się nigdy stąd nie wyprowadził. - Jak pan wejdzie, to się pan żywcem spali!

Gadający ptak nie siedział na jego ramieniu. Wiele, bardzo wiele lat minęło od tamtej obietnicy. (Ze zdumieniem uświadomił sobie Loch, że przez te wszystkie lata nieustannie marzył o tym ptaku.)

Pan Voight potrząsnął głową, jakby głos dochodzący spośród listowia tylko odrobinę mu przeszkadzał i lekki jak piórko wbiegł na schody z dźwiękiem podobnym do stukania patyka przeciąganego po sztachetach. Jednakże zamiast wejść przez drzwi do środka, podszedł do bocznego okna i zajrzał do salonu. Wrzasnął jak opętany:

- Wynosić mi się zaraz z mojego domu!

- Rany boskie! - krzyknął pan Fatty Bowles, patrząc mu prosto w oczy i obracając w palcach płonący kapelusz.

- Dobry wieczór - odezwał się tylko Stary Moody. - Poza tym nie rozmawiam z panem.

- Kto was tu wpuścił? Odpowiadać mi zaraz!

- Choroba! Pański dom się pali!

- Jeśli mój dom się pali, to co się stało z moją rodziną?

- Zapomniałem na śmierć! Przecież to już dawno nie jest pana dom. Należy do panny Francine Murphy. Za późno, kapitanie.

- Nonsens! Wynoście mi się w tej chwili. Zagaście te płomienie tam z tyłu. I powiedzcie mi, dokąd oni wszyscy się wynieśli. Albo mniejsza z tym. Już wiem, gdzie ich szukać. Możecie spalić tę ruderę, nie będę wam przeszkadzać.

Zaczął wybijać szalony rytm, waląc rękami w drewnianą ścianę, i zapewne spoglądał na dwóch szaleńców ironicznym wzrokiem. Ustawił się pod samym oknem i odcinał Lochowi widok. Szczerze mówiąc, był tam co najmniej niepotrzebny.

Stary Moody i pan Fatty skakali jak opętani po całym salonie, wymieniali rozwścieczone spojrzenia i walili kapeluszami w migotliwe płomyki ognia. Zachowywali się jak para skłóconych partnerów, jak dwoje ludzi usiłujących odgonić napierające stado kur. Podskakiwali i rzucali się na ten sam płomień, na tę samą iskrę, często wyimaginowaną, którą wdeptywali i wcierali w dywan jak szaleni. Udawali, że pożar jest znacznie większy, aniżeli był w rzeczywistości. Może dlatego, że już był prawie na wygaśnięciu, a może po prostu na złość panu Voightowi, który przyglądał im się tak krytycznie. Zwyczajem starych ludzi, którzy wiedzą, że robią coś nieodpowiedniego, przygryzali dolne wargi i nie odzywali się jednym słowem.

Pan Voight zaś trząsł się na całym ciele. I to ze śmiechu, jak szybko zorientował się Loch. - Patrzał na to, co się tam działo, jak na widowisko. - Dobra jest! Dobra jest! - powtarzał.

Stary Moody i pan Fatty zgasili ogień w pianinie, odpychając się wzajemnie i waląc na oślep w struny. Stary Moody, mimo że w pewnej mierze zepsuto mu zabawę, z dużą radością skakał po żwawo płonących, suchych liściach magnolii. I tak zgasili pożar, zadeptali go starannie do ostatniej iskierki, do ostatniej tlącej się maty, która nawet pod koniec wybuchała jeszcze znienacka żywym płomieniem, by wreszcie opaść na dobre. Gdy zdawało się, że jest już po wszystkim, wystrzelił raz jeszcze jeden niewielki języczek ognia. Rzucili się z entuzjazmem do gaszenia, zdusili go wspólnymi siłami, po czym gwizdnęli przeciągle, tupnęli nogami ostrzegawczo i potoczyli wkoło groźnym spojrzeniem. Płomień zgasł na dobre.

- No to koniec, panowie - odezwał się pan Voight.

W tej samej chwili z ślepego kąta wysunęła się stara. - A to kto? - wrzasnął pan Voight. Stara przesunęła się na środek pokoju. Być może, gdyby nie stali nad nią nasi dwaj Stróże porządku publicznego, złożyłaby dłonie i zaczęła się kiwać z rozpaczy. Ale nie: była bardziej zrozpaczona, niż się zdawało. Loch znowu wrzasnął na cały głos. Siedział teraz okrakiem na gałęzi, trzymając się oburącz i ujeżdżając ją jak konia.

- Niechże pan wejdzie do środka, kapitanie! - zawołał pan Fatty Bowles. Ruchami rąk usiłował zasygnalizować starej, żeby podeszła bliżej.

- Do rzeczy - odezwał się Stary Moody. - Chcielibyśmy wiedzieć przede wszystkim, czemuś to zrobiła, paniusiu, he? - Przetarł oczy usmolonymi rękami. - Ale nam narobiłaś roboty, co? Czy masz coś przeciwko nam?

- Milczy, jakby jej język skołowaciał - stwierdził pan Fatty.

- Jestem starym człowiekiem. Ty, moja pani, też jesteś stara. Po co ci to było, gadaj? Głupia jesteś czy jak?

- Skąd się tu w ogóle wzięłaś? - zapiszczał pan Fatty.

- Para błaznów!

Słowa te wyszły z ust pana Voighta, który leciutki jak motylek, przebiegł do frontowych drzwi. Stwierdziwszy, że są otwarte, wszedł do środka. Widocznie chciał przeczekać, aż para błaznów skończy uganiać się za płomieniami, a może uważał, że jego drogocenna osoba może spłonąć jak zapałka, zanim się ktoś obejrzy.

Loch patrzał na niego, jak wchodzi, nie bez pewnej pompy, przez kurtynę z paciorków do salonu, jak rozgląda się solennie po osmalonych ścianach. Miało się wrażenie, iż stwierdza, że rzeczywiście stało się tutaj coś, lecz nie przed chwilą, lecz przed wieloma laty. Był jak gdyby obecny i nieobecny zarazem, może dlatego, że on jeden wydawał się pewny siebie. Poruszał się po salonie ostrożnie stąpając po resztkach spalonego papieru. Marszczył swój przydługi nos, lecz nie dlatego, żeby mu przeszkadzała woń spalenizny. Odwrotnie, zdawało się, że z lubością wspomina jakieś dawne zapachy. Przystanął przy oknie. Zaczął przewracać oczami. Czy za chwilę wystąpi mu piana na usta? Kiedyś już tak było. Jeżeli nie, to Loch nie będzie mógł być zupełnie pewny, kim jest ten człowiek. Pamiętał pana Voighta najlepiej z pianą na ustach.

- Czy poznaje ją pan, kapitanie? - zapytał Stary Moody ostrożnie. - Kim jest podpalaczka? Pan przecież jest bywały?

Pan Voight spokojnie krzątał się po salonie i po chwili zaczął rozgrzebywać pogrzebaczem popiół w kominku. Nachylił się i podniósł z podłogi dużą muszlę. Stara ruszyła w jego stronę, więc odłożył muszlę na miejsce i uchylił kapelusza. Był to gest autentycznej uprzejmości. Stał tuż, naprzeciwko starej, przekrzywiając głowę, lecz ona patrzała jakby przez niego, przez całego pana Voighta, hen, w dal. I było tak, jak gdyby stała gdzieś daleko, nad wysoką przepaścią, poza zasięgiem jego wzroku i słuchu, gotowa spaść w przepaść każdej chwili.

Tykanie stało się nagle bardzo głośne i wyraźne. I podobnie jak pan Fatty zapomniał o istnieniu pana Holifielda, tak Loch uświadomił sobie, że absolutnie zapomniał o istnieniu dynamitu. Teraz znowu zaczął czekać na wybuch. Ogień napotkał niestety na pewne trudności i nie bardzo udało mu się jego dzieło, może jednak zdołał połączyć się jakoś z tykającym mechanizmem, który niewzruszenie funkcjonował w salonie, i może jeszcze coś z tego będzie.

Loch mógłby, gdyby chciał, zawołać: - Panie Moody, czy pan nie słyszy? - Albo: - Panie Voight, niech pan posłucha! - Dobra, dobra - odpowiedzieliby mu prawdopodobnie - czy chcesz, żeby ci już teraz przynieść ptaszka, czy możesz poczekać? - I jeszcze: - Zaraz wszystko odwołamy.

- Hej, bracie, posłuchaj no - odezwał się pan Fatty, a Stary Moody powiedział równocześnie: - Fatty, czy słyszysz, co ja słyszę?

Nareszcie więc nastawili uszu i uświadomili sobie dźwięk, który przez cały czas był z nimi w pokoju. Spojrzeli po sobie i, zgarbieni, zaczęli powoli krążyć po salonie, w poszukiwaniu źródła tykania.

- To grzechotnik! Nie, chyba nie! Ale coś bardzo podobnego - stwierdził pan Fatty.

Patrzyli w górę i patrzyli w dół, ale nie tam, gdzie trzeba, prosto przed nosem, na pianino. Faktycznie, nie było to miejsce, gdzie należało się spodziewać czegoś ukrytego. Przyspieszyli kroku, obrzucali się coraz częściej spojrzeniami, następowali sobie na pięty i przewracali małe krzesełka. Nóżka jednego z krzeseł trzasnęła jak kostka kurczaka.

Pan Voight stał twardo na swoim miejscu, toteż kilkakrotnie wpadli wprost na niego. Wydymając wargi wpatrywał się w matkę marynarza. Być może, poznał ją gdzieś w czasie swoich licznych wojaży. Sprawiał wrażenie człowieka owymi wojażami zmęczonego.

Wreszcie Stary Moody, który był nieco bardziej rozgarnięty, spostrzegł mały obelisk otwartych drzwiczkach i poruszającym sio rytmicznie wahadełku. Był on przedmiotem tak oczywiście poszukiwanym przez naszą parę, że Stary Moody po prostu wskazał nań palcem. Pan Fatty podskoczył, podniósł go i natychmiast odstawił z powrotem na miejsce. Stary Moody podszedł więc sam, wziął do ręki dziwny przedmiot i trzymając go na ukos od siebie pozował z nim przez chwilę jak rybak, któremu trafiła się jakaś niezwykła ryba w Księżycowym Jeziorze.

Stara uniosła głowę i obchodząc dokoła pana Voighta podeszła do Starego Moody. Wyciągnęła dłoń i spokojnie wyjęła mu z ręki tykający przedmiot. Stary Moody nie sprzeciwiał się jej. Znał się na kobietach, więc nie dawał im się niczym zaskoczyć.

Stara przycisnęła swoją zdobycz do pokaźnego łona. Z trudem skoncentrowała wzrok na otaczającej ją rzeczywistości. Zobaczyła, jak gdyby dopiero teraz, trzech mężczyzn i patrzała na nich tak, jakby chciała obnażyć przed nimi swoje wnętrze, swoje żywe, pulsujące serce.

A potem rozległ się jej cichy, chrapliwy głos: - To pan - powiedziała - to pan MacLain.

Nie nastąpił żaden wybuch, jedynie z ust pana Voighta (którego stara nazwała MacLainem) wyszedł głuchy jęk.

- Panowie, wierzcie mi, widzę ją pierwszy raz w życiu - odezwał się.

Wyszedł równym krokiem z salonu, z domu, przeszedł podwórko i ruszył w kierunku drogi ku MacLain. Gdy znalazł się na szosie, nałożył kapelusz na głowę, co nadało mu nieco mniej nędzny wygląd.

Loch przytulił się mocniej do swojej gałęzi i zanurzył twarz w chłodną zieleń listowia.

- Proszę pokazać mi tę śliczną zabaweczkę - przymilał się pan Fatty Bowles do starej. Jego twarz rozjaśniła się uśmiechem tłustego niemowlęcia. Szybkim ruchem wyrwał starej pudełko i gwałtownie wyrzucił je przez okno, przy czym wyraz jego okrągłej twarzy zmienił się równic raptownie. Pudełko wpadło pomiędzy chwasty tuż pod gałęzią Locha. Tykać nie przestało.

- Nie tak szybko - powiedział Stary Moody. - Obawiam się, że zniszczyłeś dowód rzeczowy.

- Muszę myśleć o naszym bezpieczeństwie. Zobaczysz, że to paskudztwo zaraz wybuchnie. Wolę, żeby rozerwało kury twojej żony niż nas.

- A ja nie.

Oni sobie gadali, a przez ten czas stara znowu usiłowała podpalić dom. Przyklękła w kącie, znalazła ogarek świecy i zapaliła go. Następnie, bardzo podniecona, zaczęła biegać po pokoju, trzymając zapaloną świeczkę wysoko nad głową. Niesłychanie zwinna, wymykała się goniącym ją mężczyznom.

Nagle włosy starej zajęły się ogniem. Puszyste, białe kosmyki stanęły w płomieniach.

Stary Moody, znalazłszy kawał jakiejś szmaty na podłodze, popędził za nią co sił. Jednakże oboje byli równie szybcy i zwinni. Wreszcie udało mu się zaskoczyć ją od tyłu i zarzucić jej szmatę na głowę. Krzywił się przy tym niemiłosiernie, jakby zaznaczając, że wie, iż robi rzecz niegodziwą, lecz że każdemu człowiekowi na świecie konieczność taka może się przytrafić. Potem zaczął klepać ją gwałtownie po nakrytej głowie.

Stary Moody i pan Fatty Bowles wyprowadzili starą na werandę. Była już zupełnie spokojna. Oburącz przytrzymywała osmaloną szmatę, zakrywającą jej głowę.

- Czy wiesz, co muszę teraz z tobą zrobić? - odezwał się do niej Stary Moody tonem konwersacyjnym i raczej łagodnym, ale ona stała nieruchomo, cała zakryta wymiętą szmatą i tylko rytmicznie poruszała palcami drobnych, chudych rąk. Wyglądały jak odwłoki, które szarańcza pozostawiała w sierpniu na drzwiach starego domu.

- Nieważne teraz, jakie jest twoje nazwisko czy intencje, moja pani - powiedział pan Bowles urzędowym tonem. - Trzeba cię będzie zabrać do Jackson.

- Jazda, idziemy - dodał Stary Moody. - I to spokojnie, jak należy.

- Pewnie chciała się zemścić na Kingu MacLainie - stwierdził pan Fatty. - Ale czy jesteś pewny, że to kobieta?

- Zamknij się na dziś - zażądał Stary Moody.

Wyglądając spomiędzy liści Loch patrzał, jak prowadzili ją w kierunku miasta. Musieli iść powoli, gdyż stara stawiała malutkie, chwiejne kroki. Dokąd zamierzali ją teraz zaprowadzić? Później na pewno zawiozą ją do Jackson. Ale teraz? Gdy zniknęli mu z oczu, Loch puścił gałąź i skoczył w dół. Z hukiem opadł na ziemię. Wywrócił natychmiast dwa kozły, jednego w przód, drugiego w tył, i zaczął obchodzić drzewo na rękach. Wydawał przy tym różne dźwięki. Najpierw udawał kozę, następnie przepiórkę, wreszcie te głupie kury państwa Moody, a na sam koniec ryknął jak lew.

Dwukrotnie obszedł pień na rękach, a przez ten czas obelisk tykał sobie rytmicznie wśród chwastów i traw. Loch skoczył na nogi i zaczął mu się przyglądać. Wahadełko wysunęło się na zewnątrz.

Zafascynowany niczym ptak tykającym patyczkiem, który kiwał się rytmicznie przypominając ogon, jęzor, różdżkę czarodziejską, Loch nie potrafił oderwać odeń wzroku. Ostrożnie ujął pudełko w obydwie dłonie.

- Wybuchnijże wreszcie!

Teraz przyjrzał się dokładnie dziwnemu przedmiotowi i zorientował się, że tykający patyk był po prostu wahadełkiem, które zamiast zwisać w dół, sterczy w górę. Zatrzymał je dotknięciem palca. Na oko obelisk ważył chyba ze dwa funty. Puścił wahadełko. Zaczęło natychmiast poruszać się rytmicznie i tykać tak jak przedtem.

Zauważył sterczący z boku kluczyk. Przekręcił go w zameczku i wahadełko zatrzymało się, Loch wsunął je do środka pudełka i zatrzasnął wieko.

To pewnie wcale nie był ładunek dynamitu, zwłaszcza że pan Fatty był o tym przekonany.

Co to jednak mogło być?

Loch rozpiął piżamę, wsunął obelisk za pazuchę i zapiął guziczki. Zabiorę to ze sobą do pokoju, pomyślał, zamiast gadającego ptaka.

Podszedł do piaskownicy. Odgarnął rozgrzaną wierzchnią warstwę piasku i przysiadł. Siedział tak cichutko przez dłuższą chwilę i nasłuchiwał. Nic teraz nie było słychać. Nic, z wyjątkiem świerszczy. Nic, z wyjątkiem starej ciuchci, która wlokła się przez drewniany most na Wielkiej Czarnej.

IV

Cassie stała przy oknie i patrzała, jak Stary Moody i pan Fatty Bowles prowadzą między sobą jakąś starą kobietę. Stara była chyba chora, a w każdym razie półprzytomna. Miała jakąś okropną ścierkę kuchenną na głowie, nie posiadała nawet torebki. Odziana w szary szlafrok, proroczo przypominający strój więzienny, posuwała się naprzód powoli, jakby wiedziała, że za chwilę zacznie się naleganie, przepytywanie, i jakby jej to było śmiertelnie obojętne. Na nogach miała buty, lecz była bez pończoch. Kostki jej nóg były kredowo białe. Na widok tych białych kostek Cassie wychyliła się cała przez okno i wydała z siebie dziki krzyk.

Nikt nie podniósł nawet głowy do góry. Cassie wybiegła z pokoju, zadudniła w dół po schodach i wypadła na ulicę.

Zdumiony Loch zobaczył nagle swoją własną siostrę Cassie, biegnącą na bosaka i w samej halce w kierunku miasta i wrzeszczącą na cały głos: - Dajcie jej spokój! To przecież panna Eckhart!

Było już za późno, żeby ją kto mógł usłyszeć, lecz mimo to Loch wygrzebał się z piasku i pobiegł za siostrą. Chwycił ją za halkę. Z głową wciąż uniesioną wysoko w górę, Cassie odwróciła się ku niemu i zawołała cichutko: - Och, mamo!

Spojrzeli na siebie.

- Głupia!

- Sam głupi!

- Wiesz, że na niektórych drzewach figi już zaczynają dojrzewać - odezwał się Loch po dłuższej chwili. Powrócili więc i stanęli pod drzewem Locha. Akurat w tej samej chwili Virgie Rainey i jej marynarz zabierali się do ucieczki tylnymi drzwiami. Zobaczyli Cassie i Locha i wpadli z powrotem do domu. A potem, już zupełnie bezwstydnie, wybiegli na dwór przez frontowe drzwi, marynarz pierwszy. Virgie za nim. Tylko Morrisonowie nie mieli gdzie się podziać.

Tamci zaś posuwali się naprzód bardzo powoli, gdyż stara w pewnej chwili upadła i trzeba ją było siłą utrzymywać na nogach. Jednocześnie z domu panny Neli zaczęły wyłaniać się na ulicę panie zgromadzone tam na herbatce i grze w karty. Marynarz znalazł się w obliczu tych dwóch groźnych grup.

Szeryf wskazał na niego palcem, lecz marynarz przyspieszył kroku i wpadł prosto między panie, które zaczęły wołać: - Lalunio Moffitt! - Tak przezywano go pieszczotliwie, kiedy był mały, ale było to bardzo dawno temu. Obrócił się błyskawicznie na pięcie i zaczął uciekać w drugą stronę. Był nagi od pasa w górę, a kołnierz bluzy, którą trzymał pod pachą, sterczał za nim jak para obciętych skrzydełek. Na rogu, pod domem Carmichaelów, zawinął się w lewo, po chwili skręcił w prawo i pobiegł ku rzece, gdzie, jeżeliby się pospieszył, zapewne natrafiłby jeszcze na pana MacLaina.

- Co za historia! - zawołała panna Billy Texas Spights. - Virgie Rainey, widzę cię wyraźnie!

- Mamo! - krzyknęła jednocześnie Cassie. Wraz z Lochem znalazła się znowu na widoku.

Tymczasem frontowe drzwi opuszczonego domu zamknęły się cichutko za Virgie Rainey, która ukazała się na ganku. Leniwa smuga starego dymu unosiła się za nią i przez krótką chwilę zakrywała ją szaroniebieską chmurką. Virgie Rainey miała na sobie domowej roboty sukienkę z morelowej gazy, a w ręku trzymała torebkę z metalowej siatki, zawieszoną na długim łańcuchu. Stukając obcasami zbiegła ze schodów i znalazła się na chodniku. Virgie zawsze stukała obcasami, jak gdyby chciała podkreślić, że nie przejmuje się niczym, że nie ma wyrzutów sumienia, że jest wolna jak ptak, żeby tam nie wiem co się działo. Panie zamilkły i stały przyciskając do łona swoje fanty i parasolki. Virgie minęła je z głową uniesioną wysoko.

Szła oczywiście, jak co dzień o tej porze, do pracy. Zaraz za rogiem będzie mogła jak co wieczór wstąpić do drugstoru pana Loomisa i napić się coca-coli oraz zjeść pudełeczko biszkoptów. To była jej kolacja. Potem znikała na cały wieczór w kinie Bijou.

Minęła Cassie i Locha, udając, że ich nie widzi, i idąc dalej dogoniła chcąc nie chcąc szeryfa, pana Bowlesa i starą kobietę.

- Lecisz w odwrotną stronę! - krzyknęła za nią panna Billy Texas Spights. - Twój marynarz poszedł nad rzekę.

- On chyba przyjechał odwiedzić Flewellynów - stwierdziła panna Perdita Mayo tonem, który miał na celu załagodzenie sytuacji. - Co właściwie dzieje się z jego matką? Zupełnie zapomniałam o jego istnieniu.

Cassie stała za Lochem i trzymała go mocno za ramiona. Z goryczą mówiła do siebie: - Myśmy ich też szpiegowali. Nikt nie dziwi się niczemu, tylko Loch i ja. Ludzie spokojnie patrzą na wszystko, nie przejmują się niczym za bardzo. Patrzą, jak pan MacLain zjawia się i znika. Chodzi im głównie o to, żeby wiedzieć dokładnie, jak człowiek się nazywa, jakie jest panieńskie nazwisko jego matki, jego adres, numer domu i dokładna godzina, o której rzecz popełnił. To wystarcza Morganie, żeby rzecz całą strawić i ją określić. I nawet wtedy, kiedy wszyscy spodziewają się katastrofy, zapominają o niej czasowo, nie pamiętają, że jest w drodze, że zbliża się nieuchronnie, i w rezultacie przestają o niej myśleć. Mimo to, gdy nagle spada na miasto, nie dziwią się.

- Ona na pewno się zatrzyma, jak zobaczy pannę Eckhart - szepnęła Cassie.

Ale Virgie minęła ją. Spojrzenia uczennicy i nauczycielki spotkały się na chwilę. Tego Cassie była pewna. Nie była tylko pewna, czy panna Eckhart, w wysiłku przywołania Virgie z pamięci, przymknęła na chwilę te swoje wybałuszone, nieprzytomne prawie oczy. W rzeczywistości całe to spotkanie wyrażało się jedynie w tym, że Virgie minęła biegiem starą nauczycielkę. Wyprzedziła pannę Eckhart, przebiegła przez sam środek grupy struchlałych pań, powracających z partii kart, i to bez słowa, bez sekundy wahania.

Korzystając z przejścia, które powstało pomiędzy paniami, panowie Fatty Bowles i Moody, brudni, o twarzach błyszczących niczym te nie złapane dzisiaj ryby, szybko przeprowadzili nieszczęsną pannę Eckhart. Nie opierała im się. Panie natychmiast znowu zwarły szeregi i tylko panna Billy Texas Spights, w przypływie nagłej histerii, raz jeszcze krzyknęła: - Virgie, on poszedł w tamtą stronę!

- Dosyć tego, Billy Texas - zbeształa ją panna Lizzie Stark. - Czy nie uważasz, że jej matka ma dosyć innych zmartwień? Dopiero co pochowała syna.

Gdzieś przed nimi ktoś zabębnił patykami w cynową patelnię, rozległy się głosy dzieci i czarnych nianiek: Wariatka! Wariatka!

Cassie przyjrzała się Lochowi, przyciągnęła go do siebie i potrząsnęła nim. Był mokry jak ścierka kuchenna. Czoło obsiadły mu ohydne, czarno i biało nakrapiane komary. - Kto ci pozwolił wstać z łóżka? - skarciła go jakby od niechcenia. Loch spojrzał na nią z zadowoleniem. - Co tam ukrywasz pod piżamą, idioto?

- Nie twoja sprawa.

- Daj mi to.

- To moje.

- Bzdura. Dawaj mi to zaraz.

- Sama sobie weź.

- I tak wiem, co tam masz.

- No to powiedz, co? Nic nie wiesz.

- Nie masz do tego prawa.

- Odczep się ode mnie.

- Powiem mamie i tacie. Powiem, żeś mnie uderzył. Uderzyłeś mnie tam, gdzie nie wolno dotknąć dziewczyny.

- I tak ci tego nie dam.

- No to nie. Ale powiedz, jak mogłeś widzieć pana MacLaina? Zaginął, zanim się urodziłeś.

- Pewnie, że go widziałem.

- Ojej, Loch, czemu nie odganiasz tych ohydnych komarów? - Cassie rozbeczała się: - Mamo! - krzyknęła. Loch odskoczył od niej jak oparzony i uciekł.

- Jestem, już jestem - odezwała się matka natychmiast.

Po dłuższej chwili Cassie uniosła głowę; i chlipnąwszy raz jeszcze powiedziała:

- Mamo, tu był przed chwilą pan King MacLain, ale znowu zniknął.

- No to oo, przecież widziałaś go już kilka razy - odpowiedziała matka Cassie i odsunęła ją od siebie. - To jeszcze nie powód, żeby wylatywać na ulicę w samej halce i płakać jak małe dziecko.

- Na pewno wiedziałaś, że tak się słanie. Byłaś przecież z paniami przez cały czas.

Ale i na to nie było żadnej odpowiedzi i Cassie powoli zaczęła wracać do domu. Tam przy piaskownicy stał Loch i zacisnąwszy usta, trzymał oburącz wypchaną owym tajemniczym przedmiotem piżamę. Cassie zagnała go, przez kuchenne wejście, do domu.

- A to co za sieroty? - zawołała Luella. - Skądżeście się tu wzięły, sierotki nieszczęsne? Zabierajcie się i wracajcie do sierocińca. No, jazda!

Cassie przegnała Locha przez kuchnię, lecz gdy znaleźli się w korytarzu, zatrzymała go. Ojciec właśnie wracał z pracy.

- Co się tu dzieje? - powiedział od razu. - Czuję zapach dymu. Dom MacLainów się pali!

Cassie i Loch patrzyli, jak ojciec zbliża się do frontowych drzwi sąsiedniego domu wygrabioną ścieżką. W ręku trzymał jak co dzień zrolowany egzemplarz wieczornych „Sygnałów”.

- Holifield! Holifield! - zawołał.

Pan Holifield musiał podejść do okna, gdyż głos jego rozległ się bardzo wyraźnie.

- Kto mnie woła?

Cassie i Loch westchnęli jednocześnie.

- Pożar już wygasł, Wilburze - odezwała się matka od progu.

- Był pożar - powiedział ojciec bardzo donośnym głosem, tonem, którego używał na ogół tylko do przemówień wyborczych - ale już jest po wszystkim, szanowny panie! Będzie pan sobie o tym mógł przeczytać w jutrzejszych „Sygnałach”.

- Wilburze, wracaj do domu!

Cassie i Loch przyglądali się palcom matki, które kreśliły na siatce od moskitów jakieś niewidzialne wzory. Była śliczna w swojej odświętnej sukni. - Cassie mówi, że widziała MacLaina. Podobno zjawił się i zaraz zniknął. To ciekawsze od dwudziestu pożarów.

Ciarki przeszły po ciele Cassie.

- Może to nareszcie skłoni Francine Murphy do podjęcia jakichś kroków. Ładny mi stróż dobytku: Booney Holifield!

Cassie cieszyła się z tego, że ojciec nie zamilkł. Wiedziała, że najwięcej w świecie irytują go ludzie, których powierzchowność maskuje ich prawdziwe oblicze.

- MacLain udał się tym razem pod niewłaściwy adres - ciągnął dalej. - Ogień mógł z łatwością zająć nasz dom. Booney Holifield!

- Głupi małpiszon - roześmiała się matka. Jeżeli o nią szło, to stary Holifield w jakiś sposób usprawiedliwił swoje istnienie.

I zaraz zrobiło się jak co dzień. Ojciec i matka witali się na ganku w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

- Chodźmy do środka.

Cassie i Loch pobiegli kuchennymi schodami na górę do swoich pokoi. Doszedł ich jeszcze odgłos zatrzaskujących się frontowych drzwi i przytłumionego, znajomego rodzicielskiego śmiechu. Niezależnie od tego, co działo się dokoła, co się rozpoczynało, rodzice potrafili zamknąć za sobą drzwi domu i śmiać się cichutko. Intymny ten śmiech był rezultatem im tylko wiadomych, niewielkich, lecz interesujących wydarzeń, spraw, rzeczy takich, które potrafiły rozśmieszyć nawet ich rozważnego ojca - czegoś, dającego się uchwycić, znaleźć bez trudu, przytulić, obejrzeć, stwierdzić, że jest istotnie śmieszne, że nie nadaje się dla dzieci, a jest zarazem pełne życia jak kotek przybłęda lub zabłąkany królik.

Dzieci tymczasem wspinały się na ciemne schody, potrącając się i poszturchując, boleśnie i pieszczotliwie zarazem.

- Właź zaraz do łóżka i udawaj, żeś się z niego nie ruszał - doradzała Cassie. - I otrzep się porządnie.

- Mama mnie chyba widziała.

Cassie nie odpowiadała.

Zadrżała z zimna i poszła do swojego pokoju. Na krześle suszyła się ufarbowana apaszka. Stary przyjaciel, chociaż częściowo i wróg. Zanurzyła w niej twarz, dotknęła jej wargami, wciągnęła jej przydymiony, farbiasty zapach, przecierała nią oczy. Po chwili przycisnęła ją do czoła. Pomyślała ze strachem, że gdyby wybiegła z nią na ulicę, mogła ją była zgubić… zobaczyła ją nagle w wyobraźni, nakrywającą głowę panny Eckhart; potem w rękach Virgie, która wywija nią na wszystkie strony, wreszcie jak wszędobylska Jinny Love Stark pyta: - Czemuś jej nie schowała?

- Opowiem ci, co panna Neli podała dziś na podwieczorek - odezwała się matka. Mówiła głosem cichym, przerywanym. Była świetlaną smugą, migotającą u stóp łóżka Locha.

- Dobrze, mamo.

- Więc posłuchaj tylko. Dała wydrążone pomarańcze, napełnione sokiem pomarańczowym. Każda przykryta drugą połówką, ozdobiona listkami z zielonego lukru. W każdej sterczała słomka. Na plasterkach ananasa nałożone smażone pataty i małe rączki wypieczone z ciasta. Potem podała potrawkę z kury w czarkach z chleba, które nawet nieźle trzymały ciepło. Do tego były marynowane brzoskwinie przyozdobione wokoło płatkami z twarożku, ufarbowanego na różne kolory. Na środku stołu znajdował się łabędź z ptysiowego ciasta. Miał piórka z bitej śmietany, biszkoptową szyję i oczki z zielonego lukru. Były też malutkie ptysie, wypełnione masą daktylową. Nie większe od ziarna bobu.

Westchnęła niespodzianie.

- Czy byłaś chociaż głodna, mamo? - zapytał.

Wiedział, że matka w gruncie rzeczy mówi nie do niego, lecz rozczulony mimo to jej obecnością pozwalał jej ciągnąć dalej, podczas gdy oboje wsłuchiwali się w szum skrzydeł i świergot jaskółek. Co wieczór o tej porze zaczynała mówić dziwnym głosem - i to nie do Locha ani do Cassie, ani do Luelli, ani do ojca, ani nawet do zapadającego zmierzchu. Mówiła raczej jak gdyby do jakiegoś muru. Teraz, powiedziawszy swoje, nachyliła się nad Lochem, ucałowała go mocno i wypłynęła z pokoju.

Z ulicy dochodziło śpiewanie. Cassie mignęła mu przez drzwi. Podobna była do świetlanej smugi matczynej, tyle że znacznie mniejsza. Słychać było zajeżdżający po nią drabiniasty wóz. Polem głosy witających się z nią dziewcząt i chłopców, potem jej własny głos, odpowiadający tymi samymi słowami, niby nigdy nic, jakby się nic przed chwilą nie stało. Wciągnięto ją na wóz. Potem Ran MacLain albo jego brat Eugene jak zwykle zaproponowali, żeby pani Morrison także się z nimi zabrała. - Proszę pojechać z nami! - wołali. Czyżby rzeczywiście mieli ochotę na towarzystwo matki? Loch słyszał skrzypienie oddalającego się wozu, a po chwili dźwięki hawajskich gitar i słowa piosenki, której nie potrafił sobie przypomnieć.

Po dłuższym czasie uniósł się w łóżku i oparty na łokciach zaczął przyglądać się opuszczonemu domowi, który znowu wyglądał jak zwykle. Na powoli ciemniejącym niebie przysiadła na chwilę pojedyncza chmura, długa i wąska jak skrzydło mitycznego ptaka. I tak jak owa tajemnica, która przez całe popołudnie trzepotała w nim niby zagubiony, złocisty ptak, uleciała teraz bezpowrotnie w dal. Teraz, kiedy już był znowu sam, kiedy znowu zapanowała dokoła cisza, wstrząsały nim dreszcze. Może niedługo gorączka opadnie i nadejdą zimne poty.

Luella przyniosła Lochowi kolację na tacy i przysiadła, by spokojnie zaczekać, aż zje. Zrobiła mu rosół z kury, którego oczka świeciły jak brylanty w wieczornym świetle i znienawidzony przez niego budyń, zamieniający się w ustach na słodkawą, wodnistą śmietankę.

- Luella, nie będę jadł budyniu. Posłuchaj, czy słyszysz tykanie?

- Owszem, słyszę doskonale.

Zabrała tacę z kolan Locha i przysiadła znowu na skraju łóżka, podczas gdy on leżał na wznak, z oczami wbitymi w górę. Hen, na ciemniejące niebo wypłynął jasny sierp księżyca. - Myślisz, że mi to tu wybuchnie w nocy? Zobacz, stoi tam, na umywalce. - Pomyślał, że jak dobrze pójdzie, pudełko otworzy się, wypuści z siebie wahadełko i samo wprawi się w ruch. Nie był nawet pewny, czy tak się już nie stało. Tykanie było całkiem głośne, ale mógł to być także zegarek ojca, ułożony już na nocnym stoliku w sypialni rodziców.

- Chyba wybuchnie, czemu nie ma wybuchnąć - zgadzała się Luella bez sprzeciwu. Siedziała najspokojniej w ciemnym pokoju, nasłuchiwała, a po chwili dodała: - A co ma właściwie wybuchnąć? Jak tu coś wybuchnie, to ci łeb ukręcę. Jak mi jeszcze raz wyleziesz na to drzewo i przyniesiesz znowu do domu jakie paskudztwo, to już nie wiem, co z tobą zrobię. Słyszysz tę starą ropuchę, jak kumka na bagnach? Nie zdziwiłabym się, gdyby się rozpukła. Ale się musi nadymać!

Loch leżał na wznak, z rękami i nogami rozrzuconymi na boki. Serce zaczęło mu bić jak szalone i rozchyliwszy suche wargi czekał na moment, kiedy ziemia usunie się spod niego, a ciało jego poszybuje w przestrzeń. Jednakże nawet teraz, kiedy kołysał się już łagodnie na falach nicości, zdawał sobie sprawę z tego, że krzyczy coś chrapliwym głosem, że zgrzyta zębami i marszczy ciężką brew. Potem zapadł w płytki sen i śniło mu się coś bardzo kolorowego i intensywnego. Sen ten nie przypominał w niczym spokojnie płynących dni morgańskiego lata.

Znacznie później Cassie leżała w łóżku i oddawała się rozmyślaniom. Księżyc oświetlał jej pokój. Włosy dziewczyny i ramiona pachniały intensywnie sianem: usta miała suche, przełykała słodkawą ślinę. Gdzieś na peryferiach świadomości kołysała się wciąż na drabiniastym wozie wraz z gromadą młodych, rozśpiewanych dziewcząt, trochę przestraszonych kpinami chłopców, widziała księżyc i gwiazdy, i rozkołysany pułap liści, i Jezioro Księżycowe z płynącą na nim łodzią, i gromadę sennych, uśmiechających się chłopców, i siebie samą, pilnującą, by nikt nie dotknął nawet jej dłoni. Potem cofnęła się pamięcią wstecz i przypomniała sobie marynarza, jak biegł niczym jaki mityczny wodnik z jeziora, na pół rozebrany, przez ulicę. I zaraz potem pannę Eckhart i Virgie Rainey, jak mijały się wśród grobowej ciszy na wąskim chodniku. Była pewna, że obydwie zupełnie świadomie przemierzyły wielkie przestrzenie, po to tylko, żeby się wreszcie zetknąć ze sobą (marynarz dopiero rozpoczynał swoją daleką drogę). Te ich podróże nie przeszły bez śladu. Odmieniły je. Uczyniły je świadomie okrutnymi. Spojrzały na siebie i nie powiedziały jednego słowa. Nawet się nie zlękły. Wiedziały, że jest po wszystkim, że już teraz żadna krzywda spotkać ich nie może.

Danke schön… to było pewne. Wdzięczność, podobnie jak ratunek, przestała istnieć. Była uczuciem nie tylko zupełnie przebrzmiałym, lecz po prostu zużytym i odrzuconym. Zarówno panna Eckhart, jak i Virgie należały do tych istot ludzkich, które zagubiwszy się na dobre, snują się samotnie po świecie. Sporo ich jest - tych ludzi, włóczących się jak bezpańskie psy.

I nagle wrócił do niej, w swojej bezbłędnej całości, długi wiersz, jaki znalazła niedawno w tomiku poezji. Linijka po linijce wpływał na orbitę jej pamięci, po czym zanikał, ustępując miejsca następnej strofie, jak korowód postaci, unoszących gorejące pochodnie w nocną dal. Słowa poezji przenikały jej mózg, całe jej ciało. Zasnęła, ale po chwili uniosła się w poduszkach, siadła i powiedziała głośno: - Ponieważ w głowie mojej płonął ogień. - A potem miękko opadła z powrotem na poduszki. Nie widziała - chyba że we śnie - twarzy, jaka w pewnej chwili nachyliła się nad jej łóżkiem. Była to ta sama co zawsze twarz poważna, zatroskana radosna zarazem. Twarz z poematu.

Pan Królik

Wyłonił się zza grubego pnia, wyjrzał najpierw z prawej strony, potem z lewej.

I ani słówka nie pisnął!

- Or o, widzę cię dobrze, panie Kingu MacLaine! - krzyknęła Mattie Will, ale jej zuchwałe słowa, którymi rozkoszowała się, szczególnie, że w życiu nie widziała MacLaina z bliska i nigdy przedtem ust do niego nie otworzyła, rozpłynęły się w podmuchu porywistego, wiosennego wiatru.

- Znam też pańskie sprawki! - dodała.

Niechby przynajmniej wiedział, że słyszała niejedno o panu Kingu MacLainie i jego obyczajach. Sama nie była pewna, czy boi się go, czy nie, a wiosenne powietrze uderzyło jej do głowy.

Jeżeli był to rzeczywiście pan King MacLain, to działy się z nim dziwne rzeczy. Zaczął się bowiem nagle wychylać zza drzewa z dwóch stron jednocześnie - tu dwoje oczu i tam dwoje oczu, dwie małe grdyki na raz, nie mówiąc już o drobnych brązowych łapkach. Zamknęła najpierw oczy, a potem usta. Wbiła motykę w ziemię i ustawiła się przy puszce z przynętą, za stara już na to - miała lat piętnaście - żeby wrzasnąć, że wprawdzie dzieje się coś niedobrego, ale że odwołuje wszystko, co dotychczas powiedziała.

A potem zaraz spoza orzecha wyłonili się dwaj młodzi MacLainowie. Poznała ich od razu: bliźnięta maclainowskie, synowie Kinga MacLaina. Kto by uwierzył, że są już dorośli - a raczej prawie dorośli? Byli przecież najwyraźniej w świecie przestraszeni. Chyba są dokładnie w moim wieku, pomyślała Mattie Will. Ludzie nie wyobrażają sobie zupełnie tego, że bliźnięta dorośleją podobnie jak inne dzieci, myślą o nich zawsze jako o czymś miniaturowym i dziecinnym. Zjawili się nagle i niespodzianie, jak dwie krople wody do swojego ojca podobni.

Mattie Will stała i spokojnie czekała na to, co będzie dalej. Ziewnęła - nie wiadomo dlaczego - i pomyślała, że jest tak, jakby gdzieś, na dalekim jeziorze, wypłynęła w tej samej chwili mała łódka, hen, w dal, by nigdy już nie powrócić do brzegu - i z przerażeniem stwierdziła, że zbliżają się do niej ci dwaj mali nicponie, zamiast jednego, dorosłego, który - była tego pewna - samym swoim pojawieniem się nastraszyłby ją tak, że nie zapomniałaby go do końca życia.

Miejskie to były chłopaki. Przez całe lato, w każdą sobotę, sprzedawali napoje gazowane pod budynkiem poczty. Teraz, będąc na wsi, rozpięli klamry od pumpów i dzwonili nimi przy każdym kroku. Wielkie, ciemne drzewo zakwitło zaledwie kilkoma wczesnymi wiosennymi pąkami, tak nielicznymi, że można by je policzyć. W rozproszonym, migotliwym świetle słonecznym, przefiltrowanym przez liście, jasne grzywy chłopców unosiły się i opadały sprężyście. Biegli truchtem, wąskim parowem, niczym para rozbrykanych kucyków z cyrku Braci Ringling.

Zaczęli tańczyć dokoła Mattie, zamykając ją w brzęczącym kole. Byli tak zwinni, że zanim Mattie zdołała się zorientować, porwali jej motykę i rzucili w wysokie haszcze. Na twarzach ich nie było śladu uśmiechu; przeciwnie, identyczne surowe zmarszczki przecinały im czoła, tak że Mattie miała ochotę wygładzić je palcami.

Jeden z bliźniaków chwycił ją za wstążkę fartucha, drugi podbił jej nogi i znalazła się na ziemi. Jeden trzymał ją za ramiona, drugi za bose stopy. Przygryzając wargi siedli na niej okrakiem. Jedna mała dłoń pachnąca zgniecionym robaczkiem świętojańskim (jakże to, tak wczesną wiosną?) nakryła jej oczy. Tarzali się we troje po rozgrzebanym mchu. Ostry zapach mokrej ziemi uderzył im w nozdrza. Głupie, ślepe robaki zaczęły wyłazić ze swoich dziur.

Chwilami błyski światła słonecznego padały na ich ramiona, na ich wilgotne, zwichrzone włosy lub spryskiwały ich piękne ubrania plamami w kształcie postrzępionych liści słonecznika. Czuła ich jedwabiste dziecinne głowy, wbijali w nią swoje małe, zimne nosy. Nie odróżniała tych nosów. Gdyby nie to, że zafascynowała ją nagle sprawa rozróżniania bliźniąt, odczuwałaby złość raczej aniżeli zmieszanie. Postanowiła odtąd być zawsze uprzejma dla proszonych i nieproszonych gości. Ona, która tak niedawno przegnała uśmiechniętego, starego Flewellyna z ostrężyn! Chwyciła między zęby małe, spiczaste ucho, porośnięte puszkiem jak brzoskwinia, lecz nie ugryzła. Potem przekręciła głowę i zagroziła drugiemu bliźniakowi, przykładając zęby i do jego ucha. Była sprawiedliwa, czuła, że mają wszyscy troje równe szanse, w tym gęstym lesie, gdzie jeszcze przed chwilą było cicho jak przy wschodzie księżyca, a gdzie i teraz ciszę przerywały tylko kruki szybujące opodal nad rozoranym polem. A potem przysiedli kołem, obejmując rękami podrapane kolana i w migotliwym świetle dnia, co drgało dokoła nich jak fontanna, zaczęli zajadać cukierki. Jedli ile im się żywnie podobało, wyjmując cukierki z dużej, trzyporcjowej torby papierowej. MacLainowie przynieśli cukierki ze sobą i od razu na początku ukryli je w bezpiecznym miejscu - oczywiście możliwie jak najdalej tuż pod dębem, zgoła niepotrzebnie daleko. Ta ich przemyślność rzuciła cień smutku na całą trójkę, gdy Lak siedzieli ssąc cukrowe pałeczki, niczym staruszkowie pykający fajki. Nad ich głowami zakrakała nagle i przeraźliwie wrona. Podskoczyli jakby na uderzenie zegara.

- Hop!

Obojętne, który z bliźniaków wyrzucił z siebie ten dźwięk, ostry jak szczeknięcie psa. Sygnał rozstania. Pozostała jej na pamiątkę tej chwili tylko ta motyka odrzucona daleko w haszcze i to wiadro, pełne robaków. Oddalali się - idąc zrazu tyłem - a Mattie podskoczyła gwałtownie, jakby ich chciała teraz dopiero przegonić, i wrzasnęła za nimi, prosto w gęstą ścianę lasu: - Zrobiłam to tylko dlatego, że wasza biedna matka jest albinoską!

Znacznie później, kiedy już jako mężatce trafiała jej się chwila czasu na to, żeby spokojnie usiąść i pomyśleć - na przykład przy robieniu masła - zastanawiała się: Które z nas było głupsze i lekkomyślniejsze jak na te nasze piętnaście lat? Ja? Oni? Jednakże nieładnie postąpili, że się ze mnie naigrawali. Umyślnie obskoczyli mnie jak wariaci, żeby mnie przyprawić o zawrót głowy i nabrali z początku na to, że to ich papa tam czyha, a nie oni. Niepotrzebnie wrzasnęłam imię Kinga MacLaina, bo to ich oczywiście szalenie rozbawiło.

Gdyby Junior Holifield dowiedział się, że wytarzała się z tymi, niby to grzeczniutkimi bliźniakami po mokrej, leśnej trawie, sprałby ją na kwaśne jabłko. Gdyby zwierzyła mu się zaraz po ślubie ze swojej leśnej przygody, dostałaby jej się, choć pewno przypuszczałby, że wymyśliła sobie tę całą historię, albo zagroziłby jej tylko spuszczeniem zdrowego lania, jeżeliby jeszcze kiedykolwiek o tym wspomniała.

Biedny Junior.

II

- A, dzień dobry panu. Proszę do mnie nie strzelać. To ja, King MacLain. Mam zwyczaj polować w tych tu stronach.

Junior akurat zestrzelił wielką, suchą szyszkę z drzewa, a Blackstone mierzył do drutów telefonicznych, kiedy z kępy drzew nad parowem doszły ich te szybkie, lotne słowa.

- Ciekaw jestem, czy tutejsze ptaszki są wciąż takie smaczne jak kiedyś.

Ukazał im się - to znaczy mignął na sekundę i zaraz zniknął znowu za pniem zaczynającego się już czerwienić drzewa gumowego.

Jesień za pasem, pomyślała Mattie Will, a ten lata po lesie w wykrochmalonym, białym ubraniu i wcale mu nie w głowie nieszczęsne kuropatewki, tylko dla zachowania pozorów nosi się z bronią myśliwską. Przyglądała się uważnie pustej przestrzeni pomiędzy dwoma drzewami. Jeżeli to rzeczywiście był pan King MacLain, to kto by tam do niego strzelał? Strzelać do niego? A niech sobie lata jak szalony między drzewami, ubrany w swoje najlepsze niedzielne ubranie! Najpierw nikogo nie ostrzega, a potem denerwuje się, że z krzaków padają strzały. To on, na pewno on. O, znowu słychać jego głos, jego kpiący śmiech dochodzący z krzaków.

Junior podniósł wzrok i powiedział: - Myśmy tu przyszli, żeby powystrzelać starą amunicję.

Cofnął górną wargę i obnażył zęby. Myślał już tylko o drugiej szyszce. Strzelił i trafił.

- Czy słyszysz, co do ciebie mówię? - odezwał się znowu tamten głos.

- To mi wygląda na Kinga MacLaina - szepnęła Mattie Will, starając się mówić równie powolnie jak Junior. Zmrużyła oczy, gdyż raziły ją punkciki światła, które przefiltrowane przez rondo słomkowego kapelusza, nakrapiały jej policzki. Potem obeszła Juniora dookoła.

- No to co? Przychodzimy tu w każdą sobotę, żeby wystrzelać starą amunicję, a dzisiaj jest sobota - powiedział Junior i odsunął Mattie za siebie.

- Słuchajcie, chłopaki, są tu jakie ptaszki? - dopytywał się uprzejmie biały błysk. Ukazał się i zaraz znowu znikł za następnym pniem. - A poza tym, czy nie widzieliście przypadkiem mojego psa?

Z niewidzialnych ust rozległ się przeciągły gwizd, zataczając staranne półkole od wschodu na zachód. Pan MacLain nawet gwizdał wytwornie. Wytwornie i przyjaźnie. Czy są na świecie dwaj mężczyźni, którzy by identycznie gwizdali? Mattie Will uświadomiła sobie, że zna i pamięta Kinga MacLaina lepiej, aniżeli jej się zdaje. Nikt nie umiałby jej opowiedzieć tego wspaniałego, urzekającego gwizdania, a przecież było bardzo znajome. Co za nicpoń z tego człowieka!

Pies Holifieldów, Wilbur, machnął ogonom i jednym susem skoczył w kierunku parowu. Przez cały czas szczekał, oczywiście, jak najęty, a z miasteczka odpowiadały mu leniwie wszystkie inne psy, wylegujące się - można by się śmiało założyć - przed sklepem golarza.

- Żadnych ptaków my nie widzieli - odpowiedział Junior. - Chyba, że tę jedną kukułkę. - Opuścił kąciki ust jak do płaczu, co oznaczało, że to ma być dowcip. Blackstone natychmiast zaczął podskakiwać na jednej nodze, tak jak stał, opodal, w kępie dzikich śliw, ale Junior zepsuł mu zabawę: - Uspokój się, Blackstone - powiedział. - Nikt cię nie prosił, żebyś się wygłupiał.

- Ja wiem swoje. Ile razy jestem w tym lesie, wracam do domu ze smacznymi, tłustymi ptaszkami na kolacyjkę. - Głos MacLaina dochodził teraz z większej odległości, zapewne odwrócił się, żeby nacieszyć się widokiem, rozciągającym się z nasypu. Widać było stamtąd całą Morganę. Mógł dostrzec nawet swój własny dom.

- Nazywam się Holifield. Przyszedłem tu z moim Czarnuchem, żeby powystrzelać trochę starej amunicji. Trzymaj się pan z daleka, to się panu nic nie stanie - odezwał się Junior.

Słowa jego odbiły się słabym echem. Obydwaj, i Junior, i pan MacLain, stali za grubymi pniami gumowych drzew. Junior za drzewem! Mattie pomiędzy nimi. Zasłaniała sobie usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem. Blackstone, wciąż ukryty w tych swoich krzakach, złamał gruby patyk na dwa kawałki i podrzucił je wysoko w górę. - Obiecujemy, że nie będziemy się mieszać do tego, co pan zamierza robić na swoim kawałku lasu - dodał Junior wspaniałomyślnie i z uwagą przyglądał się opadającym patykom.

- To doskonale, drogi panie!

- Ale, prawdę mówiąc - dodał Junior (ach, ten Junior, który nigdy nie znał umiaru w niczym, ani w tym, co mówił, ani w tym, co jadł - czego, oczywiście, później żałował) - jakoś nie widzi mi się, żeby pan tu przyszedł wyłącznie po ptaszki, chyba że to wcale nie pan, panie MacLain. To my przyszliśmy na ptaszki, chociaż na razie nie bardzo je widać. A pan, szanowny panie, wlazł ta bez zezwolenia.

- Bez zezwolenia? - odezwał się głos po chwili. - Zgadza się. I mam nadzieję, że mnie z tego powodu nie postrzelicie.

- O, ho, ho, panie Junior, panie Junior - zaśpiewał Blackstone. - On nas postrzeli! On nas, on nas!

Oszołomiony swoją zdolnością przewidywania wypadków Blackstone wypadł na polanę i zaczął się okładać rękami po portkach.

- Zamknij się zaraz - wrzasnął Junior - bo inaczej ja ci wpakuję kulkę. Gdzie twoja strzelba? Znowu ją zgubiłeś?

Pan MacLain zaczął się teraz kapryśnie wysuwać naprzód, znikając cudownym sposobem za pniakami najsmuklejszych nawet dzikich wiśni, jakby w nie wsiąkał bez reszty.

Buch!

- Jeszcze jeden grabołusek! - westchnęła Mattie Will.

- Czy jako wytrawni myśliwi nie moglibyśmy się jakoś porozumieć? - odezwał się nagle pan MacLain całkiem z bliska. Ukazał im się od pasa, klęcząc tuż nad ich głowami, z jedną ręką opartą na kolanie. - To mój ulubiony zakątek lasu. Proponuję, żebyście sobie znaleźli inny teren.

- Wolnego!

Pan MacLain roześmiał się sympatycznie w odpowiedzi.

- I jeszcze jedno. Panu się pewnie zdaje, że to dziewczyna, a to wcale nie dziewczyna - dodał Junior, w każdym calu Holifield. - Ani czarna, ani biała, ani w ogóle żadna. Nic tu dla pana nie ma!

Wilbur nagle wyskoczył z krzaków, dał susa w górę, i zanim zdążyli go odwołać, już łasił się do pana MacLaina. Imię Wilbur otrzymał na cześć pana Morrisona, tego samego, który wydrukował zawiadomienie o ślubie Juniora i Mattie w swojej gazecie.

Pan MacLain dał nura w krzaki, a Junior zaczął tak gwałtownie głaskać Wilbura, jakby go okładał młotkiem.

- Aleś go przestraszył, Junior - odezwała się Mattie cichutko poprzez dłoń, którą nakryła sobie usta. - Ale kto to może być?

- Niech będzie pochwalony. Niechaj się panna ukaże moim oczom. Głos słyszę, ale ani rusz zobaczyć jej nie mogę! - zawołał pan MacLain i nagle znowu ukazał im się od pasa w górę.

Okazało się, że nieszczęsny Junior miał przynajmniej tym razem całkowitą rację, że na to właśnie polował pan MacLain. Liczył po prostu, że młode żony, nie zmuszone jeszcze do siedzenia w domu i pilnowania rodziny, towarzyszą mężom, szczególnie kiedy mężowie ci wybierają się w pogodne, październikowe popołudnie z dwudziestodwukalibrową strzelbą do lasu.

- Podejdź bliżej, młoda damo. Chciałbym, żebyś mi wytłumaczyła pewną bardzo tajemniczą rzecz.

Nie brzmiało to szczególnie przekonywająco. Miało się nieodparte wrażenie, że wymyślił sobie tę tajemniczą rzecz dopiero przed chwilą.

Przykucnięta na trawie Mattie Will opuściła głowę. Zdjęła z liścia żuczka i przyglądała mu się, myśląc, że już przecież minęła jego pora. Myślała też intensywnie, że pan MacLain pewnie ma już swoje lata, że podobno w odróżnieniu od innych nie uważa, by koniecznie trzeba było żyć w Morganie i że tylko od czasu do czasu odwiedza swoją żonę. Podobno od lat przemierza kraj wzdłuż i wszerz zapuszczając się aż na daleką północ i nikt dobrze nie wie, z czego żyje. Potrafi zjawić się znienacka i równie szybko się ulotnić. Czy można było przypuszczać, że akurat dzisiaj będzie polował w lesie?

- Pokaż no się, moja damo. Czy też jesteś z rodziny Holifieldów? Nie wydaje mi się. Podejdźże bliżej i pozwól, że cię o coś zapytam.

W czasie gdy ją tak kusił słowem, pobiegł pod inne drzewo, jasny jak latarnia, rozkołysana na wietrze.

- Spróbuj tylko wyleźć, a rozbiję ci łeb, Mattie Will - odezwał się Junior. - Przecież go słyszysz i o nim też się nasłuchałaś od dzieciaka i wiesz, co ci grozi. Inaczej nie byłabyś dziewczyną. - Junior przytulił się do swojej dwudziestki dwójki, nacelował i zaczął wołać śpiewnie i piskliwie: - MacLainowie zawsze brali wszystko, co chcieli, i strzelali do ludzi zza drzew. Jeszcze był mały, a już zabijał ludzi. Jak mu kto wszedł w szkodę albo niechcący wlazł na jego teren, to walił. Tak samo jak jego ojciec! MacLainowie byli zabijakami, zanim się jeszcze tutaj osiedlili. Nikt, ale to nikt, nie wie, ile ten ma bachorów po świecie. Niech mi tylko zrobi jeden krok naprzód, a zobaczycie!

Mattie Will przyglądała się żuczkowi, który spacerował po jej ramieniu, i przypomniała sobie, że jak była jeszcze bardzo mała, jej rodzice, i matka, i ojciec, zachorowali oboje na jakąś chorobę, która wówczas panowała, i że to właśnie pani MacLain z Morgany - którą po dzień dzisiejszy znała tylko z widzenia - przyjechała na farmę, zajęła się pielęgnacją chorych i całym gospodarstwem, gdyż nie było nikogo innego. Karmiła ich grzankami z białego chleba, nie piekła im bułeczek i nie uznawała melasy. Wcale nie bała się okropnego wiejskiego błota. Regularnie chodziła na nabożeństwo do kościoła, delikatna, prezbiteriańska albinoska dama.

Nikt nie obciążał jej winą za jej własny los. Przychodziła do kościoła sama jedna, bez męża czy syna, nienagannie ubrana, schludna. Koronkowy kołnierzyk jej sukni spięty był niezmiennie złotą broszką z jedną perłą, w kształcie łyżeczki z porcją waniliowych lodów. Kroczyła środkowym przejściem, z głową uniesioną wysoko, a dokoła niej wszyscy mimo woli wspominali pana Kinga MacLaina znajdującego się Bóg wie gdzie, pewnie tysiąc mil stąd. Aż dziw, że się im nie plątały słowa psalmów, że nie śpiewali:

Tysiąc mil stąd,
Tysiąc, tysiąc mil.

Co by tylko bardziej uświetniło kościół.

- Wlezę kawałek pod górę i zobaczę, co on tam robi - powiedziała Mattie Will i wyprostowała się.

Junior spojrzał na nią ponuro.

Uszczypnęła go. - Przecież on tylko chce o coś zapytać. Nie bądź takim prostakiem. Zobaczę, czy nie potrafię odpowiedzieć na jego pytanie. A co do tego, kto poluje bez zezwolenia, to dobrze wiesz, że my wszyscy, razem z tym Murzyniskiem, jesteśmy tu prawem kaduka. Las należy do starej pani Stark. Gdyby mogła, wpakowałaby nas wszystkich do mamra. - Nie patrząc w górę wskazała palcem na tabliczkę przybitą do drzewa.

UWAGA
WSTĘP WZBRONIONY
ŚWINIOM
znaczonym i nieznaczonym
CZYLI TOBIE!
Stark

Podczas gdy Junior, a nawet i pan MacLain studiowali napis, Mattie Will z wolna wspinała się pod górę.

- Hej, panie! - wrzasnął Junior. - Uważaj pan, Mattie idzie do pana. Panie MacLain, niech pan pamięta o tym, że mam w ręku strzelbę! Cwaniak z pana, trzeba przyznać! Nie wiedziałem, żeś pan aż tak blisko! Zaraz wykurzymy szanownego pana! Ale, czy pan powrócił na stałe? Uwaga, Blackstone, strzelamy do niego rach, ciach, gdyby się odważył dotknąć Mattie Will. Słyszysz? Wszystko mi jedno, kogo trafimy i czy nas wsadzą na krzesło elektryczne!

Na to dictum pan MacLain wyłonił się zza grubego dębu i puścił serię śrutu w kierunku Juniora, zupełnie jak gdyby rzucał psu kość. A na dodatek w tej samej chwili Mattie Will pokazała mężowi język, żeby mu unaocznić, co myśli o jego zachowaniu się w publicznym miejscu.

Blackstone zaś darł się na cały głos zza swoich krzaków:

- Teraz nasza kolej! Odnalazłem spluwę! Fajno, żeśmy nie zużyli całej amunicji na jakieś tam głupie żółwiska i inne paskudztwa! Dobra jest!

Mattie spojrzała na pana MacLaina, a pan MacLain uśmiechnął się do niej całą gębą. Puścił drugą serię śrutu tuż ponad głową Mattie Will kurczowo trzymającej się kępy chwastów, o włos chybiając małżonka.

Śrut przebił kapelusz Juniora i zamienił go w sito. Junior rzucił strzelbę daleko od siebie. Podskoczył wysoko i przycisnąwszy wielką czerwoną dłoń do piersi (zawsze, gdy rozlegał się blisko niego strzał, Junior myślał, że jest ugodzony w serce), wydał z siebie okropny wrzask. Następnie zaś, wierzgając dziko nogami, runął na plecy. Opadał z całą premedytacją, zupełnie jak stary pan Holifield, który nawet z drabiny schodził planowo. Trudno byłoby znaleźć większego uparciucha! Junior spadł prosto na pień magnolii, którą jakiś łajdak musiał zrąbać tak dla zabawy i zostawić na ziemi. I to ten właśnie pień upatrzył sobie Junior, zamiast paść na miękki, zielony mech. Udało mu się to doskonale. Głowa i ciało jego znalazło się po jednej stronie grubego pniaka, a ręce i nogi po drugiej. Na ich oczach zrobił się naraz bezwładny od pasa. Stracił przytomność i znieczulony na wszystko, co działo się dokoła niego, zasnął głęboko, tak jak spało mu się tylko w kościelnej ławce, tyle że tam przechylał się zwykle w odwrotną stronę. Zza górki wyłonił się teraz pan King MacLain, w żółtej panamie na głowie i białym, lnianym ubraniu, o rękawach pofalowanych jak dwie tary. Wyglądał niczym uosobienie pięknego czerwcowego dnia. Lekkim krokiem ruszył poprzez gęste barwinki, wlokąc za sobą strzelbę. Powoje czepiały się lekko drewnianej rękojeści.

Trzema czy czterema susami znalazł się na dole i podszedł prosto do Juniora.

Nachylił się nad nim, przyłożył ucho do jego piersi, potrząsnął nim raz i drugi, a następnie zaczął go obmacywać, tak jak sprawdza się melony, i zdecydowawszy, że jeszcze nie jest dojrzały, zostawił go w spokoju. Przeciągnął palcem po nogawce brązowych portek Juniora, jakby zapalał zapałkę, i odstąpił od niego. Wzruszył białymi, lnianymi ramionami, połyskującymi w słońcu jak kaczy kuper. Od tyłu wydawał się mniejszy i nawet mniej imponujący i wspaniały, aniżeli powiedzmy jakiś całkiem nowy wędrowny kaznodzieja, który by się nagle pojawił w miasteczku. Obrócił się, zdjął z głowy kapelusz, ukazując sterczącą czuprynę koloru biszkopta, i uśmiechnął się. Mimo zmarszczek i wielkich, brązowych niemal zębów twarz jego była twarzą małego chłopca.

Mattie Will ześliznęła się z pagórka. Pan MacLain stał teraz z głową lekko przechyloną w bok i wsłuchiwał się w narastający szum wiatru ponad krawędzią wąwozu. Wiatr ten pędził przed sobą złotozielone liście, przynosił woń palonych gdzieś daleko liści, zapach prochu myśliwskiego i soku magnolii. Pan MacLain rzucił strzelbę w gęstwę chwastów i zaczął podchodzić do Mattie.

- Przestań się gapić i zabieraj mi się żwawo do zrywania śliwek! - wrzasnęła Mattie na Blackstone'a, klaszcząc przy tym w dłonie, a Blackstone w samą porę zdążył odwrócić się plecami.

Spojrzała teraz z bliska na pana MacLaina i struchlała. Wydał jej się nagle ogromny. Poczuła, że ktoś chwyta ją za włosy i w mgnieniu oka znalazła się powalona na ziemię, jakby ją obuchem uderzono w głowę. Po chwili uniosła ostrożnie przerażony wzrok i zobaczyła tuż nad sobą parę jasnych, błyszczących, nieruchomych oczu, bliskich, a zarazem dalekich jak te kwiaty na drzewach.

Zniewolił ją ciałem i zmysłami i nie było w tym żadnej dla niej przyjemności! Poddawała mu się jednak myśląc, że jest rzeczywiście wspaniały, tak wspaniały, że może mu to być cierniem w żywym ciele. Po chwili przystosowała się do jego ciężaru, tak jak stosujemy się czasami do cudzoziemskiego sposobu mówienia. Zaakceptowała całą jego beztroską, kpiącą, dominującą, zadyszaną obecność. I usiłowała pamiętać o tym, że nie o nią chodzi tutaj, lecz tylko o to, żeby pan MacLain nie był rozczarowany, bo potrafiłby sobie znowu odejść w świat i nie wrócić.

Przycisnął ją do ramienia i po raz ostatni poczuła na języku słodki smak krochmalu. Opuściła ręce na wilgotny mech. Pomyślała, że nareszcie przytrafiło się i jej to, o czym tak często szeptano; przestała być po prostu panią Juniorową Holifield względnie Mattie Will Sojourner, a stała się Zgubą Pana MacLaina względnie Pana MacLaina Słabością. Leżała dłuższy czas bez ruchu.

Puścił ją i ruszył w głąb lasu, a kiedy zamilkły jego kroki i słychać już było tylko zwykłe leśne szumy i stukoty, Mattie uniosła się na łokciu i zaczęła patrzeć przed siebie szeroko otwartymi oczami. Poprzez smugę słońca, podobną do złotego dymku, spływało powoli z góry białe piórko gołębie. Celnym, szybkim ruchem chwyciła je w locie i zaczęła się nim głaskać po podbródku. Cieszyło ją zawsze, kiedy udawało jej się coś złapać. Na razie nic więcej nie spadało z nieba.

Więc ruszyła się Mattie. Skoczyła energicznie na nogi. Wiadomo, była wszak najenergiczniejszą osobą w rodzinie. Poza tym doszedł ją teraz stuk wpadających do wiadra śliwek - brzmiała w nim wyraźna nuta urazy i żalu. Szybko spojrzała na Blackstone'a. Zrywał śliwki i jednocześnie bawił się jaszczurką. Na sąsiednim drzewie, na wysokiej gałęzi, kołysała się jego czapka, rzucona tam w przystępie radości. Pies wylizywał mu jakąś plamę z siedzenia portek, a gdy to mu się znudziło, podszedł do Juniora i zaczął go lizać po ręce. Ręka ta była sztywna jak głaz, więc psisko obejrzało się za siebie z wyrazem oczu, przypominającym solistkę, która właśnie skończyła pieśń i zorientowała się, że nikt jej nie słuchał. Pies od niepamiętnych czasów krążył tak od Juniora do Blackstone'a i z powrotem. Mattie za nic w świecie nie umiała sobie przypomnieć jego imienia, a może po prostu nie chciała go sobie przypomnieć, podobnie jak Junior zapewne wcale nie chciał się obudzić.

Na razie nie zamierzała przywoływać ani psa, ani męża. Junior leżał stracony dla świata i ludzi, sztywny jak kłoda, owinięty dokoła pnia, tak wielkiego, że starczyłoby go na dwóch takich jak on i dwa razy bardziej upartych. Leżał wygięty w pałąk niczym mostek na rzece Chunky i byle dureń mógłby się po nim przespacerować, gdyby miał ochotę. Nawet muł, którego wczoraj targował. Stare portki podwinęły mu się i odsłaniały łydki, a u pasa błyszczała stara klamra, po której każdy mieszkaniec Morgany potrafiłby go rozpoznać nawet za sto lat. Była na niej wyryta litera J. Mattie podeszła do męża. A może Junior jest tylko śmiertelnie przestraszony, pomyślała. Nie, jednak, nie. Twarz miał spokojnej, uśpioną, zastygłą w wyrazie zdumienia, a jego wyblakłe rzęsy sterczały nieruchomo pod gładkim czołem, niczym rząd ptasich ogonków na żerdzi.

- Niech go obudzą dzwony kościelne! - zawołała Mattie Will do Wilbura. - Jutro przecie niedziela. Blackstone, żywo, zabieraj czapkę z drzewa.

Z lasu dochodziły różne dźwięki. Być może, że wyschnięty strumyk nagle ruszył albo że jakiś przechodzień kogoś nawoływał. Jedno z dwojga, myślała Mattie i ruszywszy przed siebie, już po chwili natknęła się znowu na pana MacLaina. Spał chrapiąc na całego. Siedział wparty plecami w pień, z jasną panamą pod głową, a z ust jego, ułożonych w kształt serduszka, wychodziło wielkie, rytmiczne chrapanie i rozlegało się na cały, wirujący dokoła niego, zielony świat.

Tupnęła mocno nogą, ale nie ruszył się. Podeszła więc ostrożnie, opuściła się na czworaki i z tej pozycji zaczęła uważnie przyglądać się panu MacLainowi. Włosy opadły jej na czoło, więc rozdzielała je rytmicznym dmuchaniem. Kiwała przy tym głową, jakby w duchu mówiła: „Nie, nie!” Niczemu, oczywiście, nie zaprzeczała, po prostu korzystała z sytuacji, jaka jej się nadarzyła, żeby dobrze przyjrzeć się ciekawemu zjawisku.

Kołysząc się niemal że macierzyńskim ruchem głowy i ramion, wsłuchiwała sio w dźwięk wielkiego chrapania, przyglądała się uśpionej głowie, szyi podobnej do kolumny werandowej, przenosiła wzrok z ręki na rękę, z wyprostowanej nogi na nogę zgiętą w kolanie i pomyślała, że wszystkie członki tego uśpionego olbrzyma są w tej chwili równie bezużyteczne jak kończyny jej własnego, nieprzytomnego męża, że są jak te trociny rzucone na podwórko tartaku, by wyschły na słońcu. Wiedziała jednak, że to tylko rzecz chwilowa, że niebawem olbrzym znowu się ożywi. Chrapał, jakby miał w piersi cały chór wiosennych żab. Była to, dla niego przynajmniej, dobrze znajoma melodia. Kuleczki, dzwoneczki, kołyszące się na wietrze, unoszące się i opadające rytmicznie, przerzucane jak gdyby z ręki do ręki, w nieustającej żonglerce.

Poły otwartej marynarki rozpościerały się na trawie i nagle, z wewnętrznej kieszeni wypadł list - bielszy od bieli.

Mattie Will opuściła się na łokcie. Tyłek jej sterczał ku niebu, a łagodny wietrzyk wachlował go pieszczotliwie. Trwała tak przez dłuższą chwilę poddając się rytmowi ziemskiego krążenia, wsłuchując się weń.

Znienacka pan MacLain skoczył na równe nogi, zupełnie trzeźwy i czymś najwyraźniej przerażony. Czyżby tym, że pozwolił sobie zasnąć? A może obecnością Mattie Will?

Czyżby nie wiedział, że Mattie nie potrafiłaby, nie chciała mu zrobić nic złego?

Nocną porą
Nocnym czasem
Wieść mi mówi
Że Pan Królik
Ma obyczaj
Tańcząc hasać lasem.

Strofa ta chodziła Mattie po głowie, jakby na nic innego nie było tam miejsca.

- Czego tu szukasz, dziewczyno? - odezwał się pan MacLain i zaczął gwałtownie gestykulować tymi swoimi śnieżnobiałymi rękawami. - Uciekaj! Jazda! Już cię nie ma! Wynoś się do Gwinei!

Więc podniosła się z ziemi i wzięła nogi za pas.

Przedzierała się przez gąszcz tarniny, przez śliwy i wiśnie. Wpadła na grupę wiewiórek, które harcowały wśród gałęzi i zobaczywszy ją zaczęły uciekać w głąb lasu - Lasu Morgańskiego, jak go tu powszechnie nazywano. Tłuste ptactwo kołysało się na gałązkach drzew. Młoda kuropatwa przebiegła jej pod nogami. Poprzez sklepienie starej alei cedrowej Mattie Will spojrzała na wielką panoramę ciągnącą się hen, ku zachodowi. Wszystko tam było znajome: pola ciągnące się aż po łańcuch wzgórz, koryto Wielkiej Czarnej, maclainowski gmach sądu, dom Starków, stojący samotnie wśród pól, cała ich rozległa farma, poszczególne domy wszystkich innych mieszkańców Morgany, a wśród nich posiadłość MacLainów - z białą, filigranową wieżyczką - a nawet nędzna chałupka babki Blackstone'a, w której przed laty popełniono morderstwo. Cała Morgana migotała w promieniach zachodzącego słońca niczym olbrzymi słonecznik w lekkim tumanie sobotniego kurzu.

Kiedy Mattie tak biegła przemykając się wśród drzew i pnączy, rozmyślając o tym, jak sprowadzić Juniora do domu, przypomnieli się jej nagle młodzi MacLainowie, bliźniaki pana Kinga MacLaina. Jacy byli gładcy, jacy zwinni! Wszystko wróciło nagle jej pamięci, cały tamten odległy dzień, ich błyszczące, piwne, wytrzeszczone, szybko mrugające oczy, ich sterczące, napięte grdyki - ach, podobni byli do młodych jeleni, a może do jeszcze bardziej egzotycznych stworzeń, takich jak kangury… I nagle Mattie Will pomyślała, że w gruncie rzeczy byli bardzo mili i bardzo tajemniczy i że pewnie gdzieś się tam obijają po świecie.

JEZIORO KSIĘŻYCOWE

Od pierwszego dnia drażniła je jego postawa męczennika. Ilekroć rozlegał się dźwięk pobudki, jaką wydobywał ze swojej zaślinionej trąbki, ogarniał je lekki niepokój. Wkładał w te tony tyle pogardy, że czasami trudno było rozeznać melodię. Loch Morrison, harcerz i ratownik wodny, odbywał tygodniowy dyżur w dziewczęcym obozie letnim nad Jeziorem Księżycowym.

Połowa dziewcząt rekrutowała się spośród miejscowych sierot, zaprotegowanych bądź przez pana Nesbitta, bądź przez członków miejscowego Męskiego Stowarzyszenia Biblijnego, ale dla Locha wszystkie dziewczyny, sieroty czy nie, były jednakowe, nie wyłączając dwóch wychowawczyń. Nienawidził z osobna każdego z siedmiu dni tego tygodnia. Ledwie się odzywał, a pierwszy w ogóle nie otwierał ust. Czasami huśtał się w gałęziach drzew; Nina Carmichael słyszała często w czasie popołudniowej sjesty, jak z trzaskiem przedzierał się przez gałęzie.

Podczas gdy dziewczęta pluskały się w jeziorze, rano lub o piątej po południu, Loch trwał nieruchomo, oparty o drzewo, przykucnięty na jednej nodze, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i wyrazem doskonałej tolerancji na twarzy; wyraz taki miewają czasami starcy, czekający cierpliwie pod ścianą na otwarcie miejscowego sklepiku. Loch czekał więc, żeby dziewczęta wyszły z wody, i wpatrywał się nieruchomo w jakiś daleki punkt na jeziorze. Z pogardą odnosił się do ich trudności, które wynikały przeważnie z tego, że mało która umiała pływać. Od czasu do czasu udawał, że przykłada wyimaginowaną strzelbę do policzka i strzela na niby do jakiegoś odległego celu, nieosiągalnego dla żadnej z nich. Następnie znów przyjmował swoją poprzednią pozę. To matka wrobiła go w tę historię.

We wczesnych godzinach popołudniowych, kiedy było za gorąco dla dziewcząt, Loch miał całe jezioro dla siebie. Skakał do wody z deski, przygwożdżonej wysoko do pnia starego dębu, służącej również członkom Legionu Amerykańskiego za trampolinę. Przekręcając się z boku na bok, przecinał powietrze sapiąc jak lokomotywa, przebijał z pluskiem powierzchnię wody, spluwał, gramolił się z powrotem na deskę i znowu skakał w dół. Miał na sobie długi kostium kąpielowy, który wyciągał się i stawał się dłuższy z poniedziałku na wtorek, z wtorku na środę i tak dalej, odstawał pod pachami i w ogóle był czarny jak strój minstrelski, nadając mu wygląd chudego aktora, upozowanego na tle nieba i chmur.

W czasie posiłków zjawiał się, brał, co mu dawali, i oddalał się, by jeść sam jak pies. Mieszkał też sam w namiocie wyosobniony jak Murzyn i kąpał się w jeziorze tylko wtedy, kiedy nie było w nim ani jednej dziewczyny. Myślał, że w ten sposób jakoś przetrzyma ten tydzień; tak zamierzał go przeżyć. Wieczorem, a także później w czasie „śpiewów księżycowych” nasz harcerz i ratownik wodny zarazem trzymał się również jak najdalej. Dziewczęta śpiewały „Gdy wszystkie łódeczki wpłyną do portu”, a Loch siedział zaszyty w zaroślach i czekał. Później, wciąż niewidoczny, wygrywał im tak piękny capstrzyk, że całymi namiotami uderzały w płacz. Loch rozbił namiocik pod wzgórzem wśród gęstych drzew, wśród szopów, lelków, sów i przepiórek, i tam spędzał noce. Rano, przy pobudce, także wyżywał się na całego.

Pobudka była jego jedyną, szczerą radością. Rzucał ją na wyzwanie lasu w rytm pląsających i migotliwie roztańczonych pod samą powierzchnią wody płotek. Ach, jakże piękne, jakże inne były o tej porze drzewa, całe w porannej rosie, nachylające się ku sobie, podpierające się wzajemnie, pachnące niczym wielkie, wilgotne kwietne bukiety. Dmuchał więc w trąbkę dziewczętom i drzewom na powitanie, a potem przypatrywał się Wielkiemu Pluskaniu.

- Dzień dobry, panie Plusk, Plusk, Plusk, woda zimna jak ten lód, lód, lód! - wyśpiewywała pani Gruenwald zachrypłym głosem. To ona prowadziła dziewczęta do porannej kąpieli. Panna Moody twierdziła, że po prostu nie umiałaby się na to zdobyć.

Sieroty zazwyczaj pozostawały daleko w tyle i co chwila zatrzymywały się, przygarbione w tych swoich nieszczęsnych, wymiętych, bawełnianych sukienczynach i ścisnąwszy nogi w kolanach patrzały tępo przed siebie. Nie posiadały kostiumów kąpielowych i musiały się kąpać w bieliźnie. Gdy były wreszcie w wodzie, także się nie ruszały, lecz stały nieruchomo, rzędem, zgarbione, trzymając się kurczowo liny i patrząc przed siebie hen, ponad powierzchnią wody jakby na odległe pasmo górskie, którego nigdy nie zdołają przekroczyć. Nawet o tej wczesnej porze dnia zdawały się oczekiwać poleceń, małych konkretnych zadań do wykonania - ale nic takiego im się nie trafiało.

Pani Gruenwald była rodem z Północy i wymawiała „pluusk”. - Dzień dobry, panie Pluuusk, Pluusk, Pluusk, woda zimna jak ten lód, lód, lód! - wyśpiewywała więc i podskakiwała raźno na grubych nogach, prowadząc swoje dziewczęta długim szeregiem do jeziora. Szeroka jak dąb, owinięta w gruby szlafrok, wywijała dla zachęty rodzaj hołubców. Gdy patrzyło się na nią z końca szeregu, wyglądała jak ogromne pudło od biszkoptów, przechylające się sztorcem na boki.

Nie ma żadnego pana Pluska - myślała Nina Carmichael - i nie ma też dobrego dnia, zanim się człowiek nie napił kawy, a co do wody, to ma ona, Bogu dzięki, temperaturę stygnących na blasze ciasteczek. Och, jakże nienawidzę tego korowodu dziewcząt! - Podskakiwała jednakże raźno w samym jego środku. To ruina dla lasu - dodawała w myślach Nina.

- Chlup do wody, dla urody! - śpiewały dziewczęta, a harcerz, ukryty w przybrzeżnych krzakach, patrzał na nie z pogardą.

- Uwaga na komary - ostrzegały się wzajemnie raczej retorycznie, gdyż ostrzeżenia takie nie miały żadnego sensu. Zrzucały z siebie luźne szlafroki, które na trawie upodabniały się do płatków gigantycznego kwiatu rzuconego na brzeg, a obnażając ciała narażały się na tysiące drobnych, złośliwych ukąszeń. Sierotki ściągały swoje nędzne sukienczyny przez głowę i jeszcze w haleczkach zaczynały krzątać się wśród drzew i posłuszne swojej energicznej przewodniczce, wieszać je na gałęziach cedrów. Robiły wrażenie ptaszków, pospiesznie wijących sobie gniazdka. Sierota, imieniem Easter, grała pierwsze skrzypce. Podała teraz koleżance sukienkę przewróconą na lewą stronę, a ta, bez słowa, odwróciła ją i zawiesiła na gałęzi, po czym, złożywszy małe dłonie, spokojnie stanęła w oczekiwaniu na nowe zadania.

- Niech sieroty idą pierwsze do wody, to poruszą żmijki - zaproponowała Jinny Love Stark tonem raźnym, przeznaczonym specjalnie dla dorosłych. - Niech je wypłoszą, zanim my wejdziemy.

Na wpół rozebrane sierotki rozbiegły się w popłochu, pozostawiając na placu jedynie Easter. Machając rękami, oganiały się od komarów i muszek, po czym, zatoczywszy pełne koło, zebrały się znów dokoła swojej przewodniczki i stały tak drżąc z wyczekiwania i niepokoju.

- Myślę, że najlepiej będzie, jak wejdziemy wszystkie razem - zawyrokowała pani Gruenwald. Jinny Love uderzyła w lament i wcisnęła głowę w tęgi, owinięty sznurem szlafroka brzuch pani Gruenwald.

- Bierzcie się za ręce! Żywo! Marsz! Do wody! Uważajcie na kamienie i korzenie, żebyście nóg nie połamały! I starajcie się, dziewczęta, starajcie się. Wierzgajcie nogami, no! Próbujcie się utrzymać na wodzie! Trzymajcie się mocno liny!

Pani Gruenwald energicznym ruchem wyzwoliła się od Jinny Love, szybko zrzuciła szlafrok i skoczyła do wody, wypierając niemałą jej część. Dziewczęta, zaopatrzone tylko w te jej jankesowskie porady, pozostały na brzegu.

Gdyby nie to, że sieroty się zaparły, morgańskie dziewczęta najprawdopodobniej nigdy nie weszłyby do wody. Easter podeszła nad sam brzeg Jeziora Księżycowego i wbita nogami w ziemię stała i wpatrywała się w nie z takim zdumieniem, jak gdyby istotnie rzecz działa się na księżycu. Jezioro jest rzeczywiście tak tajemnicze, że mogłoby się znajdować na księżycu - pomyślała Nina - chociaż naprawdę znajduje się w stanie Missisipi, w odległości zaledwie trzech mil od miasteczka Morgana. Morgańskie dziewczęta zabrały się teraz do sierot, zaczęły je znienacka popychać, chwytać za ręce, aż wreszcie nieszczęsne sierotki zdecydowały się wejść do wody z śpiewką „Dzień dobry, panie Plusk” na sinych ustach. Żadna nie umiała pływać, więc stały tylko, zanurzone po pas w wodzie, i czekały na koniec przymusowej kąpieli. Od czasu do czasu któraś wyciągała rękę i chwytała za nogi jedną z wierzgających i posuwających się od pala do pala morgańskich dziewcząt, żeby się przekonać, czy rzeczywiście łatwo jest utrzymać się na powierzchni.

- Oj, proszę pani, one nas chcą potopić!

Lecz pani Gruenwald znajdowała się na samym niemal środku jeziora, gdzie wśród wywołanych przez siebie samą fal zanurzała się i wyłaniała rytmicznie niczym wieloryb. Nic ją nie obchodziło, że morgańskie dziewczęta miały od rodziców obiecane po dolarze za nauczenie się pływania. Można śmiało powiedzieć, że opuściła je, więcej, że nigdy nie była nimi zainteresowana, że zdradziła wszystkie dziewczęta, nie tylko sieroty. Pływała do tego stopnia profilem, że jej gałka oczna, wyłaniająca się rytmicznie z wody, robiła wrażenie buteleczki wypełnionej bliżej nieokreślonym płynem. Mówiono o niej, że wyznaje teorię ewolucji.

A tymczasem harcerz stał, cały skąpany w różowym świetle, pod swoim drzewem i szybko obracał trąbką, tak że kalejdoskopowo połyskiwała w świetle porannego słońca, po czym wytrząsnął z niej cały strumień nagromadzonej śliny. Następnie ziewnął, szczęknął zębami - może chciał ugryźć zaczynający się dzień - równie szybko i znienacka jak Easter, która w dniu otwarcia obozu ugryzła pana Nesbitta w rękę.

- Chlup do wody, dla urody - śpiewały dla pana Pluska i zdyszane przebierały co sił nogami. Gdy próbowały stanąć, natychmiast zapadały się po kolana w niewidzialne dno, ciepłe jak włochate futro, z którego najniespodziewaniej w świecie wyrastały nagle ostre, twarde korzenie. Morgańskie dziewczęta miały oczywiście pantofelki gumowe, które muł z lubością ściągał im z nóg. Aligatory zostały starannie wytrzebione z jeziora, wiadomo było jednak, że od czasu do czasu pokazują się w nim żmijki wodne, których ukąszenie było wprawdzie bolesne, lecz nie śmiertelne. Mówiono też, że dotychczas nie udało się Murzynom zabić jadowitego mokasyna - jeżeli oczywiście założyć, że rzeczywiście go szukali - który mógł zgładzić człowieka na miejscu. Czyhały tu więc na dziewczęta najrozmaitsze, choć mało prawdopodobne niebezpieczeństwa, takie jak utonięcie w mule, pokąsanie przez jadowitą żmiję, jednym słowem tragiczna śmierć z dala od rodzinnego, położonego o całe trzy mile domu.

Easter stała po pierś w brunatnej wodzie i szeroko otwartymi oczami w pełnej powagi twarzy patrzała daleko przed siebie. Żeby się tak móc gapić bez drgnienia, musiałabym się przedtem nałykać czegoś naprawdę horrendalnego - pomyślała Nina. - Czegoś tak szatańskiego, że zobojętniałabym nawet na ukąszenie prawdziwej żmii. Wzrok Easter tonął w dali i nagle u samego kresu jej spojrzenia pojawił się, ogromnie zmniejszony, ratownik wodny. Przejechała się po nim wzrokiem kilka razy, magicznie, i spowodowała, że zaczął się drapać przy pomocy trąbki i ocierać plecami o pień drzewa, co najwidoczniej przynosiło mu ulgę. Dopiero kiedy wielka, błękitna końska mucha przeleciała Easter przed samym nosem, dziewczyna podskoczyła.

Dziewczęta pływały więc lub trzymały się liny, lecz w gruncie rzeczy myślały z utęsknieniem o śniadaniu. Musiały jednakże poczekać na sygnał trąbki Locha Morrisona i dopiero wtedy wolno im było wyjść z wody. Tymczasem pani Gruenwald, która wyznawała teorię ewolucji, wywijała poranne hołubce przedśniadaniowe i namiętnie pływała crawlem, zanurzając twarz w wodzie, znajdowała się na środku jeziora, o jakie ćwierć mili od brzegu. Nawet gdyby coś mówiła, zagłuszyłoby ją rechotanie żab.

II

Nina i Jinny Love przywlokły się na zbolałych nogach do źródła i zastały tam już Easter. Ubiegła je oczywiście.

Sieroty odkryły źródło już pierwszego dnia. Same wyniuchały prowadzącą do niego drogę, przy czym miały tę przewagę nad morgańskimi dziewczynami, że nie musiały co chwila przystawać, by usuwać ciernie i drzazgi ze stóp, że mogły hasać po piaszczystym jego dnie i nie oglądać się za siebie i że potrafiły podkurczywszy palce nóg zbiegać pędem ze stromego pagórka. Z rozkoszą ześlizgiwały się z jedwabistych, zasypanych igłami sosnowymi zboczy i radośnie wskakiwały do źródełka, by podziwiać odciski swoich stóp, powoli rozpływające się w maile. Nie robiły sobie oczywiście nic z tego, że kiedy Jinny Love Stark dotarła na miejsce, źródełko było całkiem zamulone.

Ta, którą zwano Easter, leżąca płasko jak chłopiec na brzegu, rozłożywszy łokcie na boki piła pełną gębą prosto ze złożonej w kubek dłoni. Obydwie z Niną stały i pogardliwie przyglądały się przydługim majtkom Easter, przy czym Jinny Love szturchnęła Ninę łokciem, ale ta tylko stała i w milczeniu otwierała i zamykała składany kubek do picia. Czuła się jak dama z wachlarzem, a jednocześnie formułowała w myślach następujące zdanie: połowa znajdujących się tu ze mną osób to sieroty, sieroty, sieroty. Marzyła o tym, żeby litość ścisnęła jej serce. Ale nic z tego nie wyszło, przynajmniej na razie. Easter skończyła pić, wytarła usta i tak gwałtownym ruchem strzepnęła resztę wody z dłoni, że zdawało się, iż złamie ją w przegubie. Ustąpiła miejsca Ninie i jej kubkowi.

Nina stanęła nad wodą i przechyliła się głęboko. Kubek napełniał się powoli i Nina, a wraz z nią wszystkie inne dziewczęta, patrzała, jak mienił się pod migotliwą powierzchnią źródła niczym gwiazda na firmamencie. Potem piła wodę, czując na wargach metaliczny smak, a brzeg kubka stuknął o jej przednie zęby. Słyszała też wyraźnie bulgotanie wody w przełyku. Zatrzymała się i rzuciła koleżankom promienny uśmiech. Skończywszy z piciem złożyła kubek, wytarła go harcerskim krawatem, zakręciła wieczko i nałożyła kółeczko łańcuszka na mały palec. W tej samej chwili Easter, wyciągnąwszy przed siebie rękę, zaczęła wdrapywać się na porośnięty zielonym mchem brzeg i z tej pozycji uważnie obserwować to, co działo się na dole. Na brzegu klęczała teraz Jinny Love i muskając powierzchnię wody ustami, piła drobniutkimi łykami jak kura.

Easter wyraźnie rządziła sierotami. Nie znaczy to bynajmniej, że była to zła dziewczyna, Jedna z sierotek, imieniem Genewa, na przykład kradła, ale z Easter było zupełnie co innego. Panowała nad koleżankami samą swoją postawą, sposobem, w jaki potrafiła - czasami - milczeć. Sieroty były permanentnie zdziwione i po stoicku cierpliwe. To wpadały w zachwyt nad byle czym, to nagle i bez powodu zmieniały zdanie, zamykały się w sobie niczym małe, zielone pąki, rosnące na opak i zaciskające się coraz bardziej w miarę wzrostu. Miało się wrażenie, że wszystko to odbywa się na rozkaz Easter. W tej chwili stała po prostu na wzniesieniu i patrzała w dół, na źródło, cała owita w to swoje imię - Easter - o którym Jinny Love pierwsza powiedziała, że jest tandetne. Była nieduża, ale sterczące nad uszami, brzydko przycięte, sztywne jej włosy czyniły, że wzrostem dorównywała niemal Jinny Love Stark. Pozostałe sieroty miały jasne, konopiane włosy, proste, sztywne, o zielonkawym odcieniu dojrzałej kukurydzy, ciemniejsze nieco przy skórze, o grzywkach wypłowiałych jak grzywki chłopców lub starców, przy tym na skutek długich godzin pracy w polu jaśniejszych od ich opalonych twarzy. Tylko włosy Easter mieniły się odcieniem szczerego złota. Na jej karku widniał ciemny pierścień odcinający się od opalonej skóry, podobny do paska, jaki pozostawia na ramieniu złota bransoletka. Z dreszczykiem emocji dziewczęta morgańskie stwierdziły, że to zwykły brud. Przyglądały się szyi Easter z lubością, szczególnie, kiedy idąc za nią, chcąc nie chcąc, musiały podziwiać jej wspaniałą postać, od złotej czupryny począwszy, a na twardych piętach skończywszy. Kierownik Szkółki Niedzielnej, pan Nesbitt, pewnego dnia chwycił ją za rękę, obrócił, po czym dokładnie obejrzał ją sobie z przodu. Stwierdził, że zaczęły jej już rosnąć piersi. Easter bez namysłu ugryzła go w rękę, w tę samą rękę, którą kwestował w kościele. Dziewczyny były szczęśliwe, że w gronie ich znajduje się osoba tak potencjalnie niebezpieczna, mimo że dotychczas nie udowodniono jej jeszcze żadnej konkretnej winy. Zaraz pierwszej nocy po przybyciu do obozu ktoś ukradł Ninie malutką, z ołowiu odlaną parasoleczkę, nie większą od listka koniczyny, którą wygrała na loterii fantowej. Złodziejką była przyjaciółka Easter, Genewa.

Jinny Love wytarła twarz ręcznie haftowaną chusteczką, po czym wyciągnęła z zanadrza przyniesioną w tajemnicy talię kart. Rzuciła je, błękitne jak niebo, na przybrzeżny piasek.

- Zagrajmy w kasyno. Czy to prawda, że nazywasz się Easter?

Bez chwili zastanowienia Easter skoczyła ze skarpy i podeszła do dziewcząt.

- Kasyno? Nie znam takiej gry.

- A w co byś zagrała?

- W pikuty.

- Nie mam pojęcia, jak się w to gra - stwierdziła Nina.

- I nie chcę się dowiedzieć - mruknęła Jinny Love i zamknęła tym samym dyskusję.

Easter wyjęła teraz zza dekoltu scyzoryk i twardym paznokciem wyciągnęła trzy ostrza.

- Czy trzymasz to przy sobie także w sierocińcu? - zapytała Jinny Love nie bez szacunku.

Easter opadła na swoje czerwone, pełne strupów i blizn kolana. Dziewczęta stwierdziły, że jest rzeczywiście brudna.

- Jeżeli chcecie zagrać w pikuty - powiedziała tylko - to przykucnijcie, no i uwaga na twarz i ręce.

Przyklękły więc na pełnym sosnowego igliwia piasku, płosząc zaaferowane, rozbiegane mrówki. Mrówki podobne były do zagniewanych pomarańczowych kucyków, skaczących przez zielone igiełki. Zza pobliskiego drzewa wyglądała ciekawie Genewa, lecz nie usiłowała ani zbliżyć się do dziewcząt, ani przyłączyć się do gry. Udawała, że łapie larwy mrówkolewów. Nóż, podrzucony wysoko, opadł i utkwił w wygładzonym ręką Easter piasku.

- Nie mam zielonego pojęcia o tej grze - oświadczyła Jinny Love - ale jestem pewna, że wygram.

Easter podniosła wzrok; oczy jej były ni to piwne, ni zielone, trochę kocie. Było w nich coś z metalu, z płaskiej, wyświechtanej monety, tak że trudno było zajrzeć w nie głęboko. Dziadek Niny kolekcjonował greckie i rzymskie monety i teraz Nina pomyślała, że oczy Easter mają w sobie coś z antyku. Jinny Love także niejasno sobie to uświadamiała, lecz koncentrowała się głównie na tym, żeby uniknąć śmigającego w powietrzu noża. Barwę oczu Easter można by może znaleźć gdzieś pod stosem nawianych liści, w tajemniczych, malarskich kolorach grzbietów rozpędzonych mrówek. W miejscu przepastnych, krągłych otworów siatkówki można było sobie świetnie wyobrazić antyczne główki kobiece.

Wygrała, oczywiście, Easter. Skinęła łaskawie głową i bez słowa przyjęła zapinkę do włosów, jaką wręczyła jej Jinny Love, oraz od Niny piórko sójki, które zaraz zatknęła sobie za ucho.

- Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że nas oszukałaś - powiedziała Jinny Love z namysłem, lecz z niezwykłą jak na nią nutą podziwu w głosie. - A poza tym ciekawa jestem, czym byś się okupiła, gdybyś przypadkiem przegrała.

Zwycięstwo, okrojone wprawdzie powyższą uwagą, bynajmniej nie wpłynęło na nastrój Easter; zapewne nawet nie dotarły do niej słowa Jinny Love. Wydała się idealnie obojętna. Więc Nina legła na wznak, zaczęła wsłuchiwać się w niestrudzony plusk źródlanej wody i wpatrywać w migotliwe promienie lipcowego słońca, tańczące niczym fioletowe i żółte ptaki po rozkołysanych wiatrem gałązkach drzew. Easter odwróciła się i piórko zabłysło różnymi kolorami. Rój pszczół w kształcie czarnego leja śmignął między drzewami. Cień jego przypominał tajemniczego przybysza znikąd, być może z innej planety:

- Zagrajmy jeszcze raz. O ten składany kubek - zaproponowała Easter, kołysząc się rytmicznie na klęczkach.

Nina podskoczyła i fiknęła kozła. Zawirowało dokoła niej błękitnie i zielono, a serce rozkołysało się ciężkim młotem.

- Zepsułaś całą zabawę - poinformowała Jinny Love Easter. - Nie znasz Niny. - Pozbierała karty z ziemi. - Można by pomyśleć, że ten cały kubek jest z czternastokaratowego złota, a nie zwyczajny blaszany ze starego nesesera.

- Przykro mi - powiedziała Nina szczerze zmartwiona.

Dziewczęta wracały powoli brzegiem jeziora do obozu. Po przeciwległej stronie jakiś ptak piszczał wniebogłosy, przy czym po każdym pisku pikował między gęste zarośla, by po sekundzie znowu unieść się i wydać z siebie następny przeciągły dźwięk.

- Słyszycie? - odezwała się jedna z Murzynek, łowiących ryby na brzegu. Była to Twosie, siostra Elberty, która miała zwyczaj mówienia bardzo cichym głosem, jak gdyby nieśmiało wtrącała się do czyjejś ożywionej dyskusji. - A co? A co? Pstro! Woła „Dusza”, „Dusza”, potem pikuje, buch, i krzyczy „Duch”, „Duch”.

- Niby dlaczego? - odezwała się Jinny Love powątpiewającym tonem.

- Wasza rzecz wiedzieć. Co ja tam wiem - zapiszczała Twosie cieniutkim, bezradnym głosikiem i zamknęła oczy. Trzeba się było koło niej cichaczem przemykać. W piękne, pogodne dni takie smutne spotkania trafiają się niestety aż nazbyt często.

- Bo ja nie wiem, dlaczego on się tak wydziera - tłumaczyła się żałośnie Twosie. - Same otwórzcie oczy, to zobaczycie, co się tu w lesie dzieje.

- A co?

- Chłopy z wielkimi garłaczami czyhają na ludzi. Ale wy nawet niucha nie macie.

- Ojej, też mi wielka rzecz. Chodzi pewnie o pana Holifielda. To, co on trzyma, to nie strzelba, tylko latarka elektryczna.

Nina spojrzała pytająco na Jinny Love, jakby żądała od niej potwierdzenia. Pan Holifield był obozowym woźnym, a raczej „człowiekiem do wszystkiego”. Gdy się go potrzebowało, należało iść na przystań Legionu Amerykańskiego i długo walić w ścianę werandy. Spał jak kamień. - Nie ma on strzelby ani na lekarstwo.

- A ja wiem, o kogo ci chodzi. O tych tam chłopaków, co łażą po lesie, bliźniaków Maclainowskich i różnych takich, ale kogo oni obchodzą. - Jinny Love zaczęła długim patykiem rozdzielać gęstą czuprynę Twosie, grzebać się w niej, udawać, że wyławia coś z wełnistej łepetyny. - A zresztą, czemu ty się ich boisz?

- A bojam się.

Twosie zatrzepotała powiekami. Dziewczęta przyglądały jej się, jak klęczała, niemal że pobożnie, nad wodą. Zdawało im się, że uśnie za chwilę, że już zasnęła. Z jej rąk sterczała nieruchomo wędka niczym żebraczy kij. I poczuły nagle, jak opadają wezbrane w nich namiętności i jak wyciszają się powoli.

Po powrocie do obozu Jinny Love powiedziała pannie Moody o wielkim nożu. Easter od razu zmuszona została do oddania go nauczycielce.

- Wcale nie mówiłam, że nie dam ci się napić z mojego kubka. - Nina specjalnie czekała na Easter pod namiotem. - Chodzi o to, że trzeba uważać, bo cieknie. Ma wyryty monogram na boku.

Easter nie wykazała najmniejszej chęci wypróbowania kubka, mimo że Nina dyndała nim przed samym jej nosem. Nie odezwała się wcale. Nie powiedziała nawet: „Jaki ładny.” - Może w ogóle nie myślała o kubku. A jeżeli nie, to w takim razie, o czym mogła teraz myśleć?

- Sieroty zachowują się czasami zupełnie tak, jakby były głuchonieme - zauważyła Jinny Love.

III

- Nina - szepnęła Jinny Love przez całą długość namiotu w czasie popołudniowej sjesty - co ty właściwie czytasz?

Nina szybko zamknęła „Drugi pobyt Briana Kenta”. Jinny Love na czworakach przeczołgiwała się po gęsto ustawionych łóżkach, przełażąc przez Gertrudę, Etoile i Genewę.

W momencie kiedy Jinny Love znalazła się nad Genewą, ta westchnęła głęboko, przy czym wyraz jej uśpionej twarzy po prostu przeczył temu westchnieniu. Spała w tej samej halce, w której kąpała się w jeziorze, leżała zaś w pozycji sprintera, z kolanami podciągniętymi pod brzuch; żebra unosiły się rytmicznie od szybkiego oddechu, zupełnie jakby w jej klatce piersiowej otwierało się i zamykało wieko pudełka. Na jej policzku połyskiwały krople potu, a małe, kocie ząbki wydawały się teraz drobniejsze niż zazwyczaj. Nina miała ją w oczach nawet wówczas, kiedy Jinny Love zasłaniała ją swoim ciałem. Siad po ospie na drobnym ramieniu Genewy wydawał się ogromny.

Żadna z dziewcząt nie zbudziła się od tego łażenia po nich i dopiero kiedy Jinny Love leżała już obok Niny, Easter wydała z siebie spóźnione senne westchnienie. A przecież ona nie była nawet na bezpośredniej trasie przemarszu Jinny Love. Spała na łóżku rozstawionym przy samym wejściu, zwinięta w kłębek jak muszla, z ramionami przerzuconymi poza głowę. Westchnienie, jakie wydała z siebie, było tak intymne - o, powtórzyła je znowu - tak nierozerwalnie i namiętnie związane z tematem tego, co jej się widać śniło, że Jinny Love i Nina wymieniły porozumiewawcze spojrzenie i chwyciły się za ręce.

Za łóżkiem Easter płonęło upalne popołudnie światłem tak intensywnym i natarczywym, że przenikało poprzez zaciśnięte powieki. Tam, na zewnątrz, było już tylko po prostu niepomiernie jasno i nic ponadto. Prawda, że tę upiorną jasność zamieszkiwali Murzyni, bardzo czarni Murzyni. Przedzierała się przez nią, właśnie w tej chwili, Elberta posuwając się niezmiernie powoli, jak gdyby huśtała niemowlę biodrami. Wynosiła kubeł odpadków do jeziora, za co później jak zwykle oberwie pater noster. Rondo jej słomkowego kapelusza rzucało na ziemię pomarańczowe i fioletowe kręgi niczym obracający się bąk. Hen, daleko, niemal u kresu rozedrganego upałem krajobrazu, na samym brzegu codzienności kiwała się, podobna do kłębuszka czarnej wełny, senna główka Twosie-rybołówczyni.

Po pewnym czasie nadszedł Exum ze swoją wędką. Elberta opowiadała, że jest tak zwinny, że potrafi wywijać hołubce na dziesięciocentówce. Nauczył go tego ślepiec, u którego dawniej pracował. Był bardzo cwany jak na dwanaście lat. Aż za cwany. Na głowie miał znaleziony jakoby w lesie prawie nowy kapelusz, którego właściciel przepadł bez śladu. By go zmniejszyć, wsunął za wewnętrzny pasek kilka fistaszków, a i sam wyglądał w nim jak mały, czarny fistaszek. Kapelusz sterczał nad główką Exuma, jakby był nad nią zawieszony, i z daleka zdawało się, że posuwa się za chłopcem po drutach, jak ruchome pudełeczka ze sklepu pana Spightsa, które przewoziły po suficie resztę.

Westchnienia i pomruki wydobywające się z ust Easter wypełniały namiot, a upał w nim był coraz nieznośniejszy. Nina zauważyła, że Easter wydaje z siebie raz po raz trzy niezbyt artykułowane dźwięki, jak dzikie gołębie, żałośnie gruchające po lesie.

Nina i Jinny Love leżały w milczeniu, wdychając odurzający zapach podwójnej porcji olejku przeciwkomarowego o nazwie „Słodki sen”, którym były wysmarowane. Przytulone do siebie - same podobne teraz do sierot - patrzały na zewnątrz przez długi, wąski otwór namiotu jak przez rurę teleskopu, nakierowanego na mrugającą gwiazdę. Zobaczyły najpierw powracającą Elbertę i świetlany krąg jej kapelusza, a potem Exuma, który przeskoczywszy przez leżący na ziemi patyk, odtańczył krótki taniec tryumfalny wzniecając tuman kurzu. Z daleka dochodził je plusk i parsk pływającego teraz w pustym jeziorze Locha Morrisona, z bliska mamrotanie uśpionej w swoim łóżku Easter.

Nina i Jinny Love w milczeniu stroiły do siebie porozumiewawcze miny, a Easter zdawała się zgadzać z nimi, cokolwiek miały na myśli.

Rozległ się głos pobudki, wzywającej do popołudniowej kąpieli. Genewa drgnęła tak gwałtownie, że wypadła z łóżka. Nina i Jinny Love, przyciśnięte do siebie jak dwa sprasowane liście, zerwały się i skoczyły na nogi. Easter spała tak głębokim snem, że trzeba ją było chwycić za ramiona i potrząsać, po czym siadła i otumaniona patrzyła tępo przed siebie. Nina podbiegła do niej i krzyknęła:

- Słuchaj, obudź się! Mogę ci pożyczyć pantofelki kąpielowe!

Poczuła, że oczy zachodzą jej mgiełką dobroci, i zaczęła wymachiwać przed nosem Easter czerwonymi, oklapłymi pantofelkami, jak wiązką bananów. Lecz Easter opadła z powrotem na poduszkę i wyciągnęła przed siebie nogi.

- Daj mi spokój z pantofelkami. Jak nie będę chciała, to wcale nie pójdę do wody.

- A figę z makiem. Musisz iść tak samo jak my - rozległy się głosy dziewcząt.

- Nikt mnie nie zmusi.

Easter ziewnęła. Zatrzepotała powiekami i postawiła oczy w słup. To była jej specjalność. Panna Moody z uśmiechem przeszła przez namiot, nie zwracając uwagi na zebrane dokoła łóżka Easter dziewczęta. Bała się zawsze, żeby coś nie ubliżyło przypadkiem jej autorytetowi. Była teraz wyraźnie niespokojna, widać to było po zbyt wytwornym sposobie, w jaki stawiała drobne kroczki.

- Ja wiem, co wiem! - zawołała Jinny Love. - Ty wiesz, co wiesz! - Zaczęła podskakiwać na jednej nodze i wyśpiewywać na cały namiot: - Nikt cię nie zmusi, nikt ci nie każe, nikt cię nie zmusi, nikt ci nie każe! Nie chcesz, to nie idź, nie chcesz, to siedź! - Po czym posłała ręką całusa całej gromadce.

Easter milczała. Gdyby warknęła, na co miała w gruncie rzeczy ochotę, byłaby to tylko imitacja dźwięków, które wydawała przez sen.

Jinny Love wcisnęła na głowę czepek kąpielowy. Gumka pękła i czepek zsunął jej się na oczy, więc z ciemności, jakie ią ogarnęły, zaczęła znowu wykrzykiwać:

- Myślisz, że tobie jednej nie chce się iść do wody. A w ogóle to nie bądź taka ważna! A w ogóle to odezwij się!

- O mnie się nie martw - odezwała się więc: Easter i leżała nieruchomo, z rękami i nogami szeroko rozrzuconymi na boki. - O mnie się nie martw!

- Wiesz co, uciekniemy dzisiaj od wyplatania koszyków - szepnęła Jinny Love Ninie do ucha. Było to w kilka dni później.

- Fajnie! Czemu nie?

- Cudownie. Pomyślą, żeśmy się potopiły.

Bose, wymknęły się tylnym wyjściem z namiotu. Stopy ich były teraz równie twarde jak stopy sierot. Kołysząca się opodal w hamaku panna Moody z kolei czytała teraz „Drugi pobyt Briana Kenta”. (Nikt nie wiedział, czyja była właściwie ta książka. Znaleziono ją pewnego dnia na ziemi z okładką obstrzępioną i skręconą na rogach. Wszyscy mieszkańcy obozu nad Jeziorem Księżycowym po kolei usiłowali przeczytać ją, wyobrażając sobie zapewne, że ma jakiś związek z życiem obozu, lecz rzucali ją w połowie.) Kot jednego z Murzynów zwany Kotem leżał na żerdzi i spokojnie się wygrzewał, a spostrzegłszy dziewczęta zsunął się płynnie, bezszelestnie na ziemię jakby wylany z butelki. Przyłączył się do dziewcząt żwawo sunąc przed nimi.

Ześliznęły się ze skarpy, minęły namiot Locha Morrisona i wyszły na ścieżkę prowadzącą na bagna. Szły jedna za drugą, parowem tak wąskim, że gdyby rozłożyły ręce, dotknęłyby bez trudu obu śliskich ścian. Każdy ich krok wzniecał tumany kurzu, lekkiego jak talk, który sprzedawcy zwykle wsypują do nowo nabytych rękawiczek skórkowych. Uwagę tę Jinny Love powtórzyła dwukrotnie. Palczaste liście rycynusa wyciągały się do nich jak dłonie Cyganek, rozchylające firanki wozów, pomarszczone i skorupiaste jak twarze starych wróżbitów.

Komary cięły jak szalone. Olejek o pięknej nazwie „Słodki sen” niezbyt był skuteczny.

- Nie chce mi się - brzęczały chórem - niechcemisię… - Mniej więcej na wysokości ramion wyrastały z brzegów wąskiego jaru krzaczki jagód i borówek, lekarskiego bzu, obarczonego milionem kwiatów i owoców, mdłym zapachem żmij. Dno parowu wysychając popękało i mieniło się teraz odcieniami błękitu i zieleni, niczym potłuczona misa porcelanowa. - Mam nadzieję, że nie natkniemy się na jakiego Murzyna! - zawołała wesoło Jinny Love.

Wawrzyny, cyprysy, drzewa gumowe, dęby wiecznie żywe i bagienne klony stały gęstą ścianą, a tuż przed nimi wynosiła się druga ściana, utkana z gęstych pnączy, co łącząc się pędami w dole wspinały się mocno i stromo w górę. Na samej zaś górze, niczym stół wciśnięty w rozwidlenie gałęzi, czerniała jemioła. Nad głowami dziewcząt przelatywały myszołowy, obijając się to o jedną, to o drugą stronę parowu tak beztrosko, jakby to była sprawa ich wolnego wyboru. Lot ich znaczył się ostrym zygzakiem na błękitnym nieboskłonie, skrzydła rzucały im pod stopy przelotne cienie, aż przysiadały gęstym szeregiem na rozłożystych gałęziach bladych platanów. Szeleszczące głosy bagna wkradały się w uszy i dusze rozmarzonych dziewcząt. Dla Jinny Love zabrzmiały nagle radosnym rytmem, poczęła więc wesoło podskakiwać z nogi na nogę. Momenty ciszy wydawały im się wprost niezrozumiałe, jak gdyby wszechświat zapadł nagle na chrypkę, jak gdyby chrypka ta była tej ciszy przyczyną. Na ciemnym skraju parowu czaił się kot. Tropił jakieś inne stworzenie. Łaził po krzakach dzikiej róży, zupełnie jakby nie było kolców na świecie. Przeciwnie, kolczaste gałęzie uginały się pod ciężarem jego rozciągniętego bezkostnego cielska.

Ścieżka skręciła raz jeszcze i oczom dziewcząt ukazała się Easter. Genewa i Etoile biegły dokoła niej, poszturchując się nawzajem i odpychając, lecz gdy zobaczyły, kto za nimi idzie, obróciły się na piętach i popędziły truchtem w stronę obozu, wzniecając tumany kurzu niczym spłoszone kurczęta.

- Masz ci - parsknęła Jinny Love.

Easter szła niewzruszenie przed siebie. Tył jej sukienki poplamiony był na zielono. Wyjadała coś ze zwiniętej dłoni.

- Nie spiesz się tak! Poczekaj na nas!

Nina pomyślała sobie, że sieroty są takie właśnie, jakie są, bo przecież nikt nigdy nad nimi nie czuwa, nie troszczy się o nie. Było jej trochę nieswojo na duszy, zupełnie jakby podglądała Easter przez dziurkę od klucza. Sieroty nie są też przed nikim za nic odpowiedzialne, pomyślała jeszcze, toteż taka Easter nie musi się opowiadać z niczego nikomu na świecie. Cudowna ta okoliczność niezmiernie frapowała obydwie dziewczęta.

- Easter, poczekaj! Dokąd idziesz?

- Czy możemy iść z tobą?

- A bo to mój las - odpowiedziała Easter krótko, ustami czarnymi od jagód.

Ruszyły po obu jej stronach. Chociaż odruchowo obie pokazały jej język, jednocześnie jednak objęły ją wpół. Przez dłuższą chwilę znosiła ich obecność z doskonałą obojętnością. Jechało od niej sierocińcem, krochmalem i dziwnie czystym zapachem potu jak od uśpionego niemowlęcia. Na skroniach dziewczyny, pod przezroczystą, delikatną skórą, pulsowały dwie małe, błękitne żyłki. Kiedy tak obejmowały ją w pasie i przyglądały jej sio z bliska, Nina i Jinny Love stwierdziły, że Easter jest niezwykle szczupła, niemal krucha, i aż zdziwiło je, że potrafi pędzić tak szybkim, energicznym krokiem.

Gęste pnącza o coraz to wilgotniejszej i intensywniejszej zieleni oplatały drzewa, przerastały przez nie, unosiły się wysoko nad nimi jak strzelające w niebo fontanny. Pomiędzy drzewami stały łachy wodne, atramentowoczarne, pokryte gęstą koronką wodnych lilii. Rozczapierzone gałęzie cyprysów pokryte były pierzastym, seledynowym liszajem.

Podeszły wkrótce do malutkiej farmy, cudem jakimś nie wessanej w bagna. Biało wymalowane ściany małego domku odcinały się od pólka kwitnącej bawełny. Było tam świeżo wymiecione podwórko z niewielką, żelazną pompą, ustawioną na samym środku, nastroszoną jak czarny kogut. Mieszkali tam biali ludzie. Z domku wysunęła się przygarbiona staruszka w staromodnym czepeczku na głowie i pomału napompowała sobie wiadro wody. Pod tym pretekstem mogła się do woli przyjrzeć przechodzącym dziewczętom.

Easter wysunęła się z objęć koleżanek i uniósłszy ramiona, dwukrotnie pomachała staruszce na powitanie. Lecz la była dumniejsza od sieroty.

Teraz odezwała się Jinny Love: - No co? Chciałybyście tu mieszkać?

Kot przemykał się zwinnie pomiędzy drzewami i od czasu do czasu znikał w tunelach dzikich róż. Po sekundzie wyłaniał sio z zupełnie innego tunelu i zwracał ku dziewczętom pyszczek nieruchomy jak maska przedstawiająca kota.

- Tu jest skrót nad jezioro - Easter urwała im się nagle, popędziła naprzód, padł i na kolana, przeczołgała się przez otwór w drucie kolczastym, podniosła się, zrobiła kilka szybkich kroków naprzód i znikła, jakby się pod ziemię zapadła. Nina wyzwoliła ramię spod pachy Jinny Love i pobiegła za Easter.

- Mogłam się założyć, że poprowadzisz nas przez drut kolczasty! - wrzasnęła Jinny Love i, tak jak stała, przysiadła na brzegu rowu, zupełnie jakby zajmowała miejsce na haftowanym krzyżykami podnóżku w salonie. Raz jeszcze podskoczyła i znowu przysiadła.

- Idiotki! Idiotki! - krzyknęła. - Zobaczcie, coście zrobiły! Przez was zwichnęłam sobie nogę! W kostce! Nawet gdybym chciała leźć przez te bagna, nie potrafiłabym!

Nina i Easter przemknęły się pod jeszcze jednym, niespodzianym zupełnie drutem i chwiejnym krokiem posuwały się naprzód. Zapadały się po kostki w gęste, wsysające błocko i raz po raz chwytały się gałęzi drzew. Jinny Love pozostała w tyle porzucona bezlitośnie, tak jak to bywa we śnie z ludźmi i wydarzeniami. Czuła się jak kwiat rzucony na drogę z platformy wozu w tryumfalnym pochodzie. Bagno pociemniało, wydało sio groźne, wszechobejmujące a jednocześnie pulsujące, niespokojne - grało w nim jak w piersi żywego, dyszącego stworzenia, które lada chwila może przewrócić się na drugi bok.

A potem, niespodzianie, oczom ich ukazało się Jezioro Księżycowe, jakże odmienny widok i jakże wspaniały. Easter pierwsza wspięła się na małe wzniesienie, pierwsza dotarła do mechatego, różowiejącego brzegu, pierwsza odetchnęła otwartą, szeroką przestrzenią. Wielka trwała tu cisza, aż nagle coś plusnęło łagodnie, a groźnie.

- Czy widziałaś żmiję, jak wpadła do wody? - zagadnęła Easter.

- Żmiję?

- Spadła z tego drzewa.

- Nic nie widziałam.

- Tu ją masz, właśnie wypływa.

- Tc chyba nie ta sama - zawyrokowała Nina głosem Jinny Love.

Easter obejrzała się w lewo i w prawo, dokonała wyboru i ruszyła przez piaszczysty brzeg fioletowo obrzeżonej plaży, rzucając na nią swój granatowy, migotliwy cień. Podeszła do zakrętu i od razu prosto do starej, brunatnoszarej łodzi. Czyżby wiedziała o jej istnieniu? Łódź kołysała się leniwie wśród przybrzeżnych trzcin i, jak to stare łodzie, wyglądała tajemniczo, lecz zarazem na miejscu, Easter wgramoliła się do środka i prosto na dziób, gdzie rozciągnęła się wygodnie na całą długość ciała. Wyglądała jak rzucona na wznak do wody. Jedno ramię uniosła ponad głowę, a drugie zwiesiła za burtę, palcami muskając taflę wodną. Na piasku rysowały się delikatnie długie, spiczaste, ciemnogranatowe cienie liści wierzb. Powierzchnia jeziora nabrała szarości starego naczynia cynowego, nakłutego tu i ówdzie fioletowym sztyletem. Tam, gdzie słońce padało bezpośrednio, woda pieniła się, zdawało się, że wrze. Gdyby tam wrzucić patyczek, na pewno zacząłby wirować. Nina opadła na piasek. Zatrzepotała powiekami, przymknęła je i zaraz świat cały wydał jej się skąpany w księżycowej poświacie.

To ja - rozległ się głos Jinny Love.

Trzeba było przyznać, że niedługo dała na siebie czekać. Przybiegła po śladach dziewcząt na piasku, a jej długie włosy powiewały na wietrze niczym spódnica w tańcu. - Nie mam zamiaru siadać do tej dziurawej łajby! - zawołała. - Wybieram ląd!

Przysiadła akurat tam, gdzie Nina zaczęła wypisywać swoje imię. Nina odsunęła palec i nakreśliwszy długą strzałę przeniosła się na inne miejsce. Piasek tu był gruby, o ziarnach jak paciorki i pełen małych muszelek w kształcie miniaturowych trąbek.

- Czy mam ci powiedzieć, co się stało z moją nogą? Okazało się, że nic poważnego. Aleś wybrała miejsce! Wiesz, widziałam sowę. Śmierdzi tu zupełnie jak w szkolnej piwnicy. Siuśkami i sparciałymi gumkami.

Nagle zamilkła i została tak, z otwartymi ustami, jakby się w niej coś zacięło. Patrzała przed siebie mglistym wzrokiem - na jezioro, na łódkę, na Easter - jej długa, owalna twarz zobojętniała. Easter zaś leżała w łodzi policzkiem przytulona do desek i pozwoliła kołysać się falom. Nie powitała Jinny Love. Czyżby tak intensywnie obserwowała kroplę wody, zwisającą z palca? Czy kropla ta mieniła się kolorami tęczy? Nie, nie dla Easter, zdecydowała Nina. Sama wypisywała starannie swoje imię na piasku. Nina, Nina, Nina. Pisząc wyobrażała sobie, że wypuszcza z siebie własną jaźń, że nazywając ją po imieniu, zmusi ja do posłuszeństwa, do odejścia lub pozostania. Natomiast Jinny Love rozpoczęła mozolną pracę: budowanie zamku z piasku na własnej stopie. Wysoko, na niebie, płynęły małe chmurki, cicho jak stadko owiec. Poruszona podmuchem wiatru łódź stuknęła, uniosła się raz i z powrotem opadła na fale. Easter wyprostowała się i usiadła.

- A może byśmy też wsiadły do łódki? - Nina, powziąwszy tę wspaniałą i odważną decyzję, stanęła na nogach. - Wypłyńmy hen, daleko! - dodała. Oczami wyobraźni widziała już romantyczny obrazek - sylwetki trzech dziewcząt w łodzi, zarysowane wyraźnie na tle nieba, kołyszące się na środku Jeziora Księżycowego. Hej, Easter, idziemy do ciebie!

- Jestem w trakcie budowy zamku i nie zamierzam się ruszać - oświadczyła Jinny Love. - A poza tym na pewno nadziejemy się na pale i łódka się przewróci.

- Co mi tam, przecież umiem pływać! - krzyknęła Nina od brzegu.

- Umiesz, owszem, ale od drąga do drąga i to przy brzegu koło obozu, a nie tutaj!

Wbiwszy stopy w muliste, śliskie dno Nina przyparła całym ciałem do łódki. Po chwili nogi jej, wsysane ohydnym, mokrym pocałunkiem mułu zaczęły się zapadać. Wzdrygnęła się, pot strachu zalał ją od stóp do głów. Sieć oślizłych, pokręconych korzeni więziła jej stopy. Głęboko pod woda coś także trzymało łódkę, i Nina postanowiła uwolnić ją za wszelką cenę. Na dnie łódki, pomiędzy zaróżowionymi już teraz stopami Easter, stało bajorko gęstej, mulistej wody. I nagle wszystko wydało się dziecinnie łatwe.

- Ruszamy!

W ostatniej chwili Jinny Love wyrzuciła stopy spod piaskowej budowli i wrzeszcząc w głos podbiegła, wskoczyła do łódki i usadowiła się na środkowej ławeczce. Easter wyprostowała się nieco, lecz wciąż siedziała apatycznie, bezwolnie poddając się ruchom łodzi; zdawało się, że opuściły ją wszystkie siły. Z roześmianą twarzą Jinny Love w tle, jasna głowa Easter robiła wrażenie gładkiej gruszki, pozbawionej rysów, bladej i niedojrzałej. Nie powiedziała, czy ma ochotę na przejażdżkę na środek jeziora, czy nie. Ale chyba nie miała nic przeciwko temu, bo przecież sama znalazła łódkę i pierwsza do niej wskoczyła.

Przez dłuższą chwilę udawało się Ninie trzymać łódkę swoimi silnymi rękami. Znowu przyszła jej na myśl gruszka - i to nie taka sobie zwyczajna, ziarnista, co zwisała z gałęzi starych grusz za domem, lecz wspaniała, szlachetna odmiana, wytworne, osobno opakowane, piękne, symetryczne, wypolerowane gruchy, jakie kupuje się na dworcach kolejowych - skórkę mają cieniutką, śnieżnobiały miąższ, a są przy tym tak soczyste, że jedno ugryzienie potrafi spryskać całą twarz, a tak delikatne, że podczas gdy je się jedną stronę, druga już brązowieje. Wszelki owoc, a szczególnie szlachetne gruszki, podlega błyskawicznemu procesowi rozkładu - nie ma na nie w gruncie rzeczy właściwej pory. Jest zawsze albo za wcześnie, albo za późno. To wcale nie kwiaty są najbardziej krótkotrwałe - myślała Nina - wcale nie kwiaty, lecz owoce. Albowiem z chwilą, gdy dojrzeją, już zaczynają przemijać. Przez chwilę powtarzała dwuwiersz: „Gruszo moja, co rośniesz do nieba. Czy długo jeszcze czekać trzeba?” - i zrozumiała nagle, że było to pytanie owoców, a nie ludzi.

Wskoczyła do łodzi, a ta zaczęła się powoli kołysać na boki.

- No i co teraz? - zapytała Jinny Love.

- Ja jestem zadowolona - powiedziała Nina.

- Nie mamy wioseł… ha, ha, ha!

- Trzeba było wcześniej powiedzieć. Ale właściwie jest mi wszystko jedno.

- Nie bądź taka mądra!

- Zaczekaj, póki zobaczysz, dokąd nas niesie.

- Mam nadzieję, że pamiętasz, że Easter nie umie pływać. Nie chce nawet zamoczyć nóg.

- Od tego jest łódka, żeby nie trzeba się było moczyć.

Coś szarpnęło łódką i stanęła. Nina zmarszczywszy czoło przechyliła się i spojrzała w głąb wody.

- To łańcuch. Głupi, stary łańcuch.

- Widzisz, jaka jesteś mądrala!

Nina podciągnęła łódkę z powrotem do brzegu - oczywiście bez niczyjej pomocy - podrapała sobie ręce szorstkim łańcuchem, przyklękła na brzegu i usiłowała ją odcumować. Zajrzawszy w szuwary zauważyła, że drugi koniec łańcucha owinięty jest kilkakrotnie dokoła starego pniaka, niemal weń wrośnięty. Łódź musiała być przycumowana do brzegu od ubiegłego lata.

- Nie masz się co szarpać - zawyrokowała Jinny Love.

Wielka ważka zabzyczała nad głowami dziewcząt. Easter siedziała spokojnie w końcu łódki, nie brała udziału w niczym. To był ich statek, ona zaś tylko figurą na dziobie, odchyloną w tył, wpatrzoną tępo w niebo. Nie zamierzała zostać pasażerką.

- Mogłyśmy już być na samym środku Jeziora Księżycowego - odezwała się Jinny Love tonem wytwornej damy. - No, a zobaczcie, jak dalekośmy zajechały.

- Och, Easter, Easter, jaka szkoda, że nie masz już noża.

- Nie wracajmy jeszcze - odezwała sio Jinny Love, kiedy wszystkie trzy znalazły się znów na suchym lądzie. - Jestem pewna, że nikt nie zauważył naszej nieobecności. - Rozpoczęła budowę nowego zamku na drugiej stopie.

- Rzygać mi się chce, jak na was patrzę - oświadczyła ni stąd, ni zowąd Easter.

- Nina, udajmy, że jej tu nie ma, dobrze?

- Kiedy ona udaje, że nas nie ma.

Nina znów rysowała patykiem, po piasku. Wypisała „Nina” drukowanymi literami, a potem „Easter”.

Jinny Love była zaszokowana odezwaniem się Easter. Przesiewała mechanicznie piasek przez palce obydwu rąk. - Skąd wiesz, co ona udaje?

Easter wyciągnęła rękę i najpierw wymazała słowo „Easter”, a następnie „Nina”. Potem wyjęła patyk z dłoni Niny, zrobiła nim uroczysty gest, jakby chciała w ten sposób ukryć swoje prawdziwe myśli, i sama zaczęła kreślić coś na piasku. Wysokimi, smukłymi literami wypisała „Esther”, po czym skoczyła na równe nogi.

- A to kto? - zapytała Nina.

Easter wbiła kciuk pomiędzy swoje drobne piersi i zaczęła obchodzić Ninę dokoła.

- Dla mnie tu wyraźnie pisze „Esther”.

- Może dla ciebie. Ja to wymawiam „Raster”.

- Siadaj…

- Sama sobie wybrałam to imię.

- Jak to? Kto ci pozwolił?

- Sama sobie pozwoliłam.

- Wierzę ci, Easter - powiedziała Nina. - Wierzę ci, ale chciałabym, żebyś pisała swoje imię poprawnie, tak jak potrzeba. O, popatrz, E-A-S…

- Mam to w nosie.

Jinny Love przechyliła się przez dach swojego zamku i powiedziała:

- Mnie nazwali na cześć babki ze strony mamy. Dlatego nazywam się Jinny Love. Nie było wyboru, ani lepszego, ani gorszego. Ale Easter to nie jest prawdziwe imię. Wszystko jedno, jak je pisać, to nie jest żadne imię. Rozumiesz, Nina? Nikt się nigdy tak nie nazywał, przynajmniej w naszych stronach.

Oparła podbródek na piaskowym dachu.

- Ja się tak nazywam!

- To zobacz przynajmniej, jak się piszesz. - Nina wyjęła patyk z rąk Easter i zaczęła znowu drukować na piasku, ale musiała rzucić się całym ciałem na ziemię, by uchronić zaimprowizowaną tablicę przed atakiem Easter. - Imię poprawnie napisane stanie się prawdziwym imieniem! - wrzasnęła.

- Prawdziwe czy nie, ja uważam je za tandetne - oświadczyła Jinny Love. - Nie potrafię się nim zachwycić, żeby nie wiem co. A w ogóle to nie mogę myśleć w tej chwili o niczym, tylko o figach, które właśnie dojrzewają w naszym ogrodzie.

- Imię Easter jest bardzo piękne - powiedziała Nina na zakończenie sprawy, ale myślami była już gdzie indziej. Zanim Easter się zorientowała, Nina rzuciła patyk do wody i zaczęła brodzić w przybrzeżnym, roziskrzonym bajorku. - A ja myślałam, że nazwali cię tak, bo znaleźli cię na progu kościoła w Niedzielę Wielkanocną - dodała ponurym, raczej podejrzliwym tonem.

Po chwili Easter przysiadła na piasku i ostrożnie, powoli, zaczęła rozdrapywać strupy po ukąszeniach komarów na swoich chudych łydkach. Zwichrzone włosy opadały jej na oczy, kiwała się rytmicznie w przód i w tył, w lewo i w prawo. Z zasady nie tłumaczyła się nigdy z niczego, chyba że była do tego zmuszona lub że chciała zmusić osobę trzecią do wypowiedzenia się. Żyła nadzieją. Miała mianowicie nadzieję, że nigdy nie będzie musiała niczego żałować. A zresztą, kto tam może co wiedzieć?

- Ja wcale nie mam ojca. Nigdy ojca nie miałam. Uciekł od nas. Mam mamę. Pamiętam, jak zaczęłam chodzić, mama wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do sierocińca. Zamierzam zostać słynną śpiewaczką.

Jinny Love zaczęła mocno chrząkać i to uratowało Ninę. I zaraz ta sama Jinny Love, rozgrzebując rękami zamek z piasku i udając, że nic nie słyszała, wykazała dobroć swojego serca. Nina walnęła Jinny Love pięścią w głowę. Jak piękne, jak rozpalone były jej włosy! Niczym gorące, roztopione nitki szkła. Nina podniosła nogę i kopnęła piaskowy zamek. Zastanawiała się przez sekundę nad tym, czy głowa Jinny Love rozprysłaby się z taką samą łatwością. Nie warto próbować! A zresztą, co można wiedzieć o cudzej głowie?

- Cha, cha, cha! - wrzasnęła Jinny Love i zaczęła oddawać cios po ciosie.

Przez chwilę mocowały się z sobą, turlały i tarmosiły się. Potem runęły na piasek i wyciągnięte na wznak wpatrywały się w niebo, na którym rosła powoli biała, strzelista wieża chmur.

Po chwili coś poruszyło się: to Easter wkładała do ust kawałek trzciny, pociętej jeszcze za czasów skonfiskowanego noża. Z kieszeni spódnicy wydobyła dużą zapałkę kuchenną, zapaliła i zaczęła kurzyć.

Dziewczęta uniosły się na łokciach i zaczęły się w nią wpatrywać z nowym, zainteresowaniem.

- Jeżeli chcesz zostać śpiewaczką, to niezbyt dobrze zaczynasz - odezwała się wreszcie Jinny Love. - Nawet chłopcy nie kurzą tych badyli. Od tego przestaje się rosnąć.

Easter wyglądała teraz znowu tak samo, jak wtedy, kiedy uśpiona leżała w cienistym namiocie. A to, co wydobywało się z jej ust, było bodaj jeszcze bardziej tajemnicze aniżeli słowa.

- Zapalicie? - spytała po chwili po prostu. Dziewczęta przyjęły propozycję, ale badyle zgasły im natychmiast.

Jinny Love wpatrywała się w Easter intensywnie i marzyło jej się, marzyło, że donosi nauczycielce o tym paleniu badyli, a przez ten czas słońce, mimo że przefiltrowane przez liście otaczających drzew, przyróżowiło jej delikatną skórę tak, że stała się nagle najpiękniejsza z trzech dziewcząt: najpiękniejsza a jednocześnie ogarnięta wielką pokusą. Jednakże, gdy wreszcie otworzyła usta, powiedziała tylko: - Wiesz co, Easter, nawet jak to wszystko będzie już dawno za nami, ciebie zapamiętam na zawsze!

Z głębi gęstego lasu wydobył się nagle czarodziejski dźwięk, a potem zaległa cisza, powiewna jak rozchylająca się, z samego powietrza utkana, kurtyna.

- Co to? - wrzasnęła przerażona Easter. Zadrgała niebieska żyłka w jej skroni, zapulsowało w krtani.

- To tylko pan Loch Morrison, przecież wiesz, że ma trąbkę.

Ponownie rozległ się ów czarodziejski dźwięk i raz jeszcze rozchyliła się powietrzna kurtyna. Zdawało się, że cały las mu wtóruje, pędząc za nim na łeb, na szyję. Nina spostrzegła rysującą się w głębi lasu sylwetkę chłopca i jego złotą, sterczącą w górę trąbkę. Zaledwie przed kilkoma minutami usiłowała uciec przed jawą, lecz widok trębacza przywołał ją z powrotem do rzeczywistości.

- Nie graj tego! - wrzasnęła Jinny Love i podniosła się jednym skokiem. Zatykając sobie uszy rękami zaczęła jak szalona tupać nogami. - Przestań w tej chwili! Słyszymy cię! Nie jesteśmy głuche! Chodźmy stąd - powiedziała nagle, najprozaiczniej w świecie zwracając się do koleżanek. - Czas na nas. Pewnie się tam już dobrze o nas niepokoją. - Uśmiechnęła się: - A oto i Kot!

Kot zawsze coś łowił. Coś zwisało nieuchronnie z jego - czy jej - pyszczka, jakieś łapki, jakieś pazurki stale wystawały spod sztywnych wąsów kociska. Kot nie miał nawet szczególnie tryumfatorskiej miny, dawał po prostu do zrozumienia, że jeżeli chodzi o niego, to ma swoje sprawy załatwione.

Ruszyły więc w drogę, pozostawiając za sobą małą łódź.

IV

Pewnej pięknej nocy dziewczęta rozpaliły wielkie ognisko tuż nad źródłem, piekły kiełbasę na patykach, bawiły się w gry i szarady, wysłuchały recytacji wiersza pod tytułem „Jak dobra wieść dotarła z Gandawy do Aix” pióra Gertrudy Bowles oraz opowieści o duchach i piszczelach, po czym całą gromadą ustawiły się na skarpie i chórem odśpiewały na pożegnanie „Moje ty małe echo”.

Ugaszono ognisko, aż nie pozostał po nim najmniejszy nawet płomyk, najbledsza nawet iskierka. I wtedy dziewczęta poczuły dokoła siebie noc - tajemniczą bestię w pajęczych Zawojach, bezkształtną, pobłyskującą tylko z rzadka to kolczykiem, to pierścionkiem…

- Naprzód! - nawoływała pani Gruenwald i stąpała raźno, torując drogę przez zarośla. Szły za nią, gęsiego, bezszelestnie, po ciepłych wciąż sosnowych igłach. Opodal słychać było trzask gałązek, łamiących się pod naciskiem ostrożnych, drobnych kroków; to Loch Morrison przechadzał się - zapewne znowu bez kolacji - po lesie, samotny, głodny i ponury.

Nikomu niepotrzebne były latarki. Wieczorne niebo miało dzisiaj kolor zielonych winogron, blada poświata oklejała pobliskie drzewa jak soczysty miąższ. Dziewczęta podziwiały ćmy - ogromne, piękne, podobne do długonogich, eleganckich dam i te małe, przypominające kawałki kory. Wtem, nagle, Siostrzyczka Spights zobaczyła zwisającego tuż przed jej oczami na niewidocznej nitce pająka - rzecz niemal równie tajemniczą jak ulepione z powietrza winogrona i niewiele od nich się różniącą. Wydała okrzyk lęku.

I wszędzie, jak okiem sięgnąć, roje robaczków świętojańskich. Całe chmary, całe drzewa, całe wyspy pływające, świecące niższym jak gdyby gatunkiem światłości. Aż dziw, że nie wpadały niechcący do namiotów. Gwiazdy ledwie odcinały się od bladego nieba - wydawały się malutkie i ogromnie oddalono od roziskrzonego świata. A świat pozostanie jasny dopóty, dopóki sennym dziewczętom uda się nie zamknąć oczu. Księżyc zaś, jak to księżyc, przyświecał jak co dzień, nie zwracając niczyjej uwagi.

Nagle spoza wzgórza wyłoniło się Jezioro Księżycowe; dziewczęta zaczęły schodzić w dół. Czasami panna Moody miewała tu randkę z którymś z miejskich chłopców, z „Rudym” Loomisem lub „Rudym” Spightsem. Brali łódkę i wyjeżdżali daleko na jezioro lub pozwalali nieść się po gładkiej, połyskliwej powierzchni wody. (- Ona pozwala mu się tam ściskać - pouczała koleżanki Jinny Love. - O, tak. - Chwyciła, nie wiadomo dlaczego, w objęcia akurat Etoile, której imię wymawiano Etojl. - Odczep się - warknęła Etoile). Dwukrotnie Nina osobiście widziała sylwetkę łódki kołyszącą się na połyskliwej tafli jeziora. Z przodu i z tyłu ciemniała postać ludzka. Wyglądało to jak wielki motyl z rozpostartymi skrzydłami. Lecz nie dzisiaj!

Dzisiaj widać było tylko Murzynów łowiących ryby z łódek. Łódki te muszą być pełne małych srebrzystych płotek! Czyżby niezwykła ich powolność, ich prawie że nieruchomość, sprawiała, że otaczała je iście bajkowa aura? - zadumała się Nina. Mała łódka wśród szuwarów, w której tego popołudnia kołysały się były dziewczęta, znajdowała się hen, gdzieś na granicy cudu. Przypływy i odpływy, wschody i zachody słońca i księżyca pulsowały niezmiennym rytmem i tylko czasami, bardzo rzadko, następowała krótka, czarodziejska pauza, w postaci leciutko rozkołysanej łodzi. I nie to jest ważne, że w łódce można się poddawać ruchowi fal, lecz to, że w obliczu łódki świat zaczyna poddawać się fali, płynąć na niej, zapominać. I tak śniący zamienia się miejscami z przedmiotem swojego snu.

Powróciwszy z nocnej wyprawy do lasu dziewczęta wśliznęły się do namiotów, rozgrzanych niczym kieszenie wełnianego płaszcza. Panna Moody zaraz zapaliła świece. Nie miała dzisiaj, widać, żadnej randki. I zaraz oczom dziewcząt ukazała się, jak co wieczór, półka nad łóżkiem wychowawczyni, a na niej szklanka ze szczoteczką do zębów, ręcznie malowane celuloidowe pudełeczko do pudru, słoik kremu miodowo-migdałowego, szczypce do regulowania brwi, róż, a na samym końcu butelka Eliksiru, zawierającego wyciąg z rogu jednorożca i z korzenia drzewa życia.

Panna Moody, przybrawszy marsową minę, wykluczającą jakąkolwiek rozmowę, nuciła:

Wybacz, ach, wybacz
I otrzyj łzy,
Ja żyć bez ciebie
Nie mogę…

i energicznie nacierała ustawione długim szeregiem dziewczęta olejkiem przeciwkomarowym o nazwie „Słodki Sen”.

Ona śpiewała, a dziewczęta podchodziły po kolei, kucały, pochylały się i w milczeniu unosiły długie nocne koszule. Potem, gdy ustawiała je twarzą ku sobie, podziwiały gęstość jej zbitych, tapirowanych włosów, ostry zarys jej wyregulowanych brwi, zastygłych w wyrazie niemej prośby, jaką tak często zdarzało im się obserwować na twarzach dorosłych osób.

Zostań, nie odchodź,
Pójdź w me ramiona!

Powstrzymywały się, żeby jej nie wtórować. Śpiewała i ugniatała, i masowała je po kolei, przesuwając je jak paciorki różańca, jak gdyby dziewczęcość ich nie była niczym szczególnym, po prostu towarem istniejącym w nadmiarze. (- Jestem łachotliwa - informowała ją każdego wieczoru Jinny Love.) Błagalny wyraz łukowatych brwi zdawał się wskazywać na jakieś niebezpieczeństwo. Głos panny Moody kołysał się jak akrobata na wysoko zawieszonej linie, nawet wówczas, gdy docierał do dziewcząt poprzez materiał zarzuconej na głowę nocnej koszuli.

Potem następowały pocałunki na dobranoc i modły wieczorne. Easter wsuwała się pod kołdrę Genewy, jak gdyby obawiała się nocnego chłodu. Gaszono świece. Panna Moody zasypiała natychmiast - ostentacyjnie. Jinny Love popłakiwała sobie do poduszki trochę z tęsknoty za matką, a trochę za figami. Przed klapą namiotu w porcelanowym spodku płonął olejek cytrynowy, zwany Cytronellą. Cytronella - jak imię dziewczyny.

Roziskrzone, lecz niewidoczne z namiotu Jezioro Księżycowe kołysało się wśród nocy. Czasami, gdy światło księżyca padało na nie z ukosa, upodabniało się do rwącej rzeki. Ponad rechotanie żab unosiły się dźwięki przypominające pluskanie przycumowanych do brzegu łódek, sięganie na oślep ku brzegom, stukanie laskami ślepców. Czyżby łódki miały niegdyś oczy? Nikt nocą nie pilnował małej obozowej plaży, nikt nie strzegł jej. Czy luźna lina, kołysząca się zazwyczaj pomiędzy słabo wbitymi w muliste dno palami, nie zerwała się przypadkiem? Lina ta wyznaczała granicę płytkiej wody. Dalej było już głęboko i niebezpiecznie, bezdennie głęboko, jak zapewniała je panna Moody. Tam, podobnie jak i na brzegu, czyhały ruchome piaski, co wsysały odciski stóp i łechtały bose pięty dziewcząt. Wszystkie węże, jadowite i nieszkodliwe, pląsały teraz po powierzchni jeziora, przeciągając srebrzyste nitki przez rozkołysane wodorosty - od kępy do kępy, pląs i błysk, pląs i błysk.

Nina leżała śniąc na jawie, a może przebudziła się po krótkim śnie. Wsłuchiwała się w ciche postękiwanie Gertrudy Bowles, która jak co noc zaczynała dostawać swoich kurczów żołądka, i w chrapanie Etoile. Pomyślała sobie: Śpią twardo, mogę się oddać własnym myślom. Panna Moody już także spała, zapomniawszy na razie o swoich drobnych troskach.

Sieroctwo! - pomyślało się nagle Ninie.

- Zupełnie inny rodzaj egzystencji! Tyle jest tajemniczych dróg przez życie. Czas tak krótki! Dotąd potrafiłam myśleć tylko tak samo jak wszyscy. A warto starać się jedynie i wyłącznie o poznanie najgłębszych, najstraszniejszych tajemnic! Wniknąć w nie, zmienić się w kogoś innego! Wcielić się na przykład w Gertrudę albo panią Gruenwald albo nawet w Twosie. A może w chłopca? Wyobrazić sobie, że się jest sierotą!

Nina uniosła się do pozycji siedzącej i intensywnie wpatrywała się w gęste ciemności - w przezroczysto-ciemną, rozszumiałą noc, pełną tajemniczych kroków, w noc indiańską. Zdawało jej się, że widzi Indianina, z gwiaździstą koralikową opaską na czole, wpatrującego się w nią badawczo.

A noc, zamyślona noc, stanęła nagle w otworze namiotu, po czym, nachyliwszy się, by wśliznąć się przez uchyloną klapę weszła - on? ona? - do środka. Długoręka, długonoga stalą teraz na samym środku, pod namiotowym słupem. Nina cichutko legła z powrotem na poduszki. Lecz noc wiedziała dobrze o Easter, wiedziała o niej wszystko. Genewa zepchnęła ją swoim ciałem na sam skraj łóżka. Ręka Easter otwarta i bezwładna zwisała ku ziemi. „Chodźże tu do mnie, nocy” - zdawała się mówić czule do groźnego olbrzyma, do tej ogromnej, ciemnej rzeczy. A noc, posłuszna i wdzięczna, klękała tuż przy niej. Podrapana dłoń Easter wyciągała się ku nocy, wypełniającej już cały namiot.

Nina wysunęła teraz swoją rękę ku ręce Easter. Przez bardzo długi czas trwała tak, bez ruchu, aż pod intensywnym spojrzeniem ciemności usnęła. Tylko ta jej wysunięta dłoń pozostała czujna i na niej spoczął teraz czarny wzrok olbrzyma. Gest Niny był taki sam jak, gest Easter, tyle że ręka sieroty była bezwolna, podczas gdy ręka Niny dobrowolnie ofiarowała się nocy.

- Weź mnie… mnie, a nie ją…

I ręką tą, złożoną w kształt naczynia, naskórkiem pękającym od naporu krwi, ciężkimi, sztywnymi palcami Nina wchłaniała w siebie tęsknotę i ekstazę tej nocy, mieszaninę współzawodnictwa i współczucia. Albowiem noc bynajmniej nie była bezstronna. O nie! Noc kochała jednych bardziej niż drugich, jednym służyła lepiej niż innym. Dłoń Niny zastygła w tym błagalnym geście na czas dłuższy, czujna - czubkami palców przemienionymi w oczy. Potem i Nina usnęła. Śniło jej się, że tę bezbronną dłoń szarpią dzikie bestie. Zbudziła ją pobudka i okazało się, że leży całym ciałem na tej właśnie ręce. Nie mogła nią poruszać przez dłuższy czas. Biła i szczypała ją drugą ręką, aż krew znów zaczęła krążyć ukłuciem tysiąca małych igiełek.

V

Dziewczęta często obserwowały małego Exuma, gdy wspinał się - jak to on, nie wiadomo po co i dlaczego - po stromej, chropowatej drabinie na szczyt drzewa, gdzie przysiadał niczym małpka wśród gęstego listowia. Miało się wrażenie, że chłopiec składa się wyłącznie z wielkich, ciemnych ślepi i zmarszczonego czoła.

Exum trzymał się z daleka od dziewcząt; był ostatecznie nie tylko chłopcem, ale jeszcze do tego Murzynem; nieustannie krążył na dalszych jeszcze peryferiach krajobrazu niż Loch. Na głowie miał sztywny, męski kapelusz słomkowy, świecący z dala jak płatek śniegu. Czasami widywały go, jak podskakiwał na bagnistym brzegu jeziora niczym korek od wędki bujający się na wodzie, zawieszony jak gdyby w oparach i miaźmie mglistego krajobrazu. Exum, uparty jak żuczek, posuwał się cierpliwie, krok za krokiem pod stromą ścianą bagnistego brzegu, obarczony wędką i puszką z robakami. Łowił za zakrętem trzymając się z dala od obozowej części jeziora i wyciągał z wody najrozmaitsze rzeczy. Rzeczy, rzeczy! Wszystko, co wyławiał, wydawało mu się cenne, podziwiał każdą ze swoich zdobyczy, podrzucał ją w górę, przyciskał do piersi, jakby się obawiał, że mu ją ktoś zabierze. Harcerz poprosił go któregoś dnia, żeby mu złapał węgorza elektrycznego, co zostało solennie przyrzeczone. W rezultacie Exum spędził całe popołudnie przechadzając się po śliskim brzegu z zanurzoną w wodzie wędką.

Teraz zaś siedział sobie, a raczej zwisał z drabiny i gapił się na dziewczęta wybałuszonymi oczami. Był za mały, żeby zwracać na siebie uwagę - ech tam, był w ogóle, w gruncie rzeczy, niczym i nie warto się było nim zajmować.

Nad nim, na drewnianej trampolinie, stała Easter - przypatrując się z tej wysokości uczącym się pływania koleżankom. Stała nieruchomo na tle nieba, bosa i wysoka w tej swojej wyrośniętej, kretonowej sukienczynie. Nie odpowiadała na wołania koleżanek, które pląsały energicznie pod jej zrogowaciałymi, zaczerwienionymi stopami.

- Jak zejdziesz? - krzyknęła Gertruda Bowles.

Panna Moody uśmiechnęła się do Easter porozumiewawczo. W wodzie panna Moody przestawała być do pewnego stopnia nauczycielką. Ale jak dalece? - zastanawiały się dziewczęta. Na włosach jej piętrzył się ogromny, żółty czepek kąpielowy, ozdobiony nad czołem gumowym motylem. Pod kostiumem nosiła majtki i stanik, a to dlatego, że jak twierdziła Jinny Love, była osobą bardzo skromną. Starała się usilnie nie mieszać do niczego, jeżeli nie było to absolutnie konieczne - a szczególnie dzisiaj, w ostatnim dniu obozu nad Jeziorem Księżycowym.

Exum małymi, pomarszczonymi czarnymi paluszkami wygrywał jakąś melodię na wargach. Nagle wysunął niesamowicie długie ramię. Okazało się, że trzyma długą zieloną witkę wierzbową. Później wszystkie twierdziły, że się od razu zorientowały - ale za późno. Wymierzył pięcie Easter najdelikatniejsze w świecie, pieszczotliwe niemal uderzenie z iście murzyńską celnością.

Easter spadła jak uderzona w głowę kamieniem z procy. Później dziewczęta opowiadały, że ciało jej zatrzymało się na moment w powietrzu, po czym spadało prostopadle, nie obracając się. Zanurzyło się w błękit powietrza, leciało jak gdyby podawane z rąk do niewidzialnych rąk, przecięło wodę niemal dokładnie nad głową panny Moody i natychmiast znikło pod powierzchnią. Znikło tak definitywnie, że wiedzione wrodzoną ostrożnością dziewczęta dały mu dłuższą chwilę na wypłynięcie na wierzch; jednakże nie wypłynęło. Exum wydał z siebie wysoki, dziewczęcy pisk i w panice przytulił się do drabiny, jak gdyby się pod nim paliło.

Nikt zrazu nie wzywał Locha Morrisona. Ten zaś starannie zawieszał swoją trąbkę na gałęzi. Wydał im się niesłychanie wprost bosy. Skoczył do wody żabką, a gdy przecinał powietrze, dziewczęta zauważyły, że ma stopy lawendowe od spodu. Brutalnie rozgarniał szerokimi ruchami rąk zbite w gromadkę dziewczęta, a potem dał nurka w miejscu, na które wszystkie wskazywały palcami.

Zaczął zataczać szerokie koła pod wodą, a dziewczęta uderzyły w płacz. Szeroko otwierały skrzywione usta i niejedna napiła się przy tym mętnej, jeziornej wody. Lecz Loch ani razu nie spojrzał w ich stronę. Nurkował raz po raz, a jezioro zamykało się nad nim jak ciężkie wieko. Od czasu do czasu wynurzał się z głębiny z rozdziawioną szeroko gębą, trzymając w rękach jakieś obrzydliwe wodorosty, które pokazywał nie im, lecz sobie samemu czy światu, długie wstęgi zielonych obrzydliwości, bezkształtne czarne kłaki, jakiś pantofel. Następnie wywracał kozła i znowu spuszczał się na dno. Za każdym razem Exum, jak na dany sygnał, wydawał z siebie przenikliwy pisk.

- Zamknijcie się! Uciekajcie! Zamulacie tylko wodę! - wrzasnął Loch. Poczuły się dotknięte. Spojrzały po sobie i wydawszy jeszcze jeden kolektywny wrzask, przestały momentalnie płakać. Stały teraz nieruchomo w brązowej mazi, po pas, po szyję, po kolana, po łydki, tworząc literę V, z panną Moody na przedzie. Jej gumowy motyl częściowo przesłaniał im widok. Były rzeczywiście głęboko urażone. Stały nieruchomo, w mdłej brunatnej wodzie, aż poczuły napór podskórnego prądu, aż zaczęło im się zdawać, że za chwilę zniesie je niewidoczna fala wielkiego jeziora. I tylko nikłe cienie podobne do pofalowanych brzegów pękniętego bębna wyznaczały miejsca, z których wyłaniały się z jeziora.

Exum wciąż darł się na całego, a nad nim, na niebie szybowały niespokojne, nikłe chmurki, pierzaste jak płatki peonii. Exum wrzeszczał w górę, w dół, na wszystkie strony świata. Wrzask jego sprowadził Elbertę, która rozwścieczona wybiegła ze swojej kuchni. Pani Gruenwald spała zapewne kamiennym snem lub czytała książkę, stracona dla ludzi i świata. W przeciwnym wypadku na pewno i ona przybiegłaby swoim ulubionym leśnym szlakiem. Zamiast niej pojawiła się Jinny Love, stanęła na brzegu i zaczęła robić dziwne znaki rękami. Jej ręce i nogi owinięte były białymi bandażami - dzieło panny Moody - bo tegoż ranka poparzyła się jadowitym sumakiem. Podobnie jak Easter, Jinny Love postanowiła więcej nie wchodzić do jeziora.

- Aaaaaaaa! - długi ten i przeciągły jęk dziewczęta wydały z siebie chórem. Loch bowiem znalazł Easter.

Oczywiście, że ją znalazł. Oto mokre ramię prześlizgiwało mu się przez ręce. Złapał ją za włosy, jak to chłopcy, którzy zawsze chwytają to, na co mają ochotę, w obawie, że ich ubiegnie niewidzialny przeciwnik. Przylgnął do niej pod wodą. Następnie wychylił głowę, puścił fontannę wody z ust i sapiąc jak lokomotywa wypłynął z nią na brzeg.

Teraz nadeszła pani Gruenwald. Zatrzymała się gwałtownie nad brzegiem jeziora i zaczęła wymachiwać rękami. Bluzka wysunęła jej się ze spódnicy, ukazując rozsznurowany gorset. Był koloru jaskrawoczerwonego, co dziewczęta stwierdziły z satysfakcją. Głos jej był jednakże dosyć groźny.

- W tej chwili wychodzić mi z wody! Jazda z jeziora! Parnell! Dyscyplina! Wygońże je natychmiast!

- Jedna się utopiła! - pisnęła nieszczęsna panna Moody.

Loch stał nachylony nad Easter. Wyciągnąwszy ją za ramię na brzeg, rzucił ją na ziemię jak kupę starych szmat, po czym posadził złożoną jak scyzoryk. Otrząsał się z wody na słońcu jak pies, smarkał, pluł, wytrząsał wodę z uszu, wszystko to ruchami powolnymi, starannymi jak w transie, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, że zakłóca dyscyplinę obozową i denerwuje panią Gruenwald. Exum zaczął teraz wołać panią Marybelle Steptoe, osobę, która w poprzednim roku była kierowniczką obozu, lecz zdążyła od tego czasu wyjść za mąż i zamieszkać z mężem w Delcie.

Pod przewodnictwem panny Moody dziewczęta wyszły z wody. Ociągając się, kapiąc i człapiąc w swoich gumowych pantoflach wdrapywały się powoli na brzeg.

Loch powrócił do Easter i rozciągnął ją na piasku. Mogły teraz podejść do niej, lecz stały jak wryte, wpatrując się w małą kałużę, stojącą we wgłębieniu jej wklęsłego brzucha.

Słońce przygniatało je kamieniem. Panna Moody podbiegła do Easter, chwyciła ją za kostki nóg i zaczęła ciągnąć. Wyglądała przez chwilę jak kobieta z taczką. Harcerz złożył ręce Easter na jej piersi jak dwie szarfy, po czym chwycił za ich końce, czyli za ramiona topielicy. Ponieśli ją w głąb lądu, w poszukiwaniu cienia. Jedno ramię Easter opadło i zaczęło się wlec po ziemi. Jinny Love, cała w swoich białych bandażach, podbiegła, podniosła je i przytuliła oburącz do siebie. Szli tak, zygzakiem, przy czym Jinny Love posuwała się naprzód na zgiętych kolanach, dźwigając ramię.

Zanieśli ją w jedyny, zdawało się, cień świata i położyli na stole, pod drzewem. Tam dziewczęta spożywały posiłki. Stół ten był w gruncie rzeczy integralną częścią drzewa, podobnie jak drabina i trampolina; stół obozowy tradycyjnie bywał okrągły, korowaty od spodu i pachnący świeżo ściętym drzewem. Znały na pamięć jego chropowatą powierzchnię, mrówki, jakie po nim spacerowały. Pani Gruenwald dmuchnęła z całych sił, ale prawdę mówiąc mogła była poświęcić jeden obrus. Stała pomiędzy stołem a dziewczętami; na nogach miała solidne tenisówki, podobne do małych, dobrze zasznurowanych gorsecików. Dziewczęta nie śmiały podejść bliżej, przesuwały się tylko, żeby lepiej widzieć.

- Wyciągnąłem ją, proszę pani.

Twarz Locha, która w wodzie ukazywała całą jego niecierpliwość, była teraz jakby wyprana z wszelkiego wyrazu. Przesunął Easter ku sobie, odciągając ją od panny Moody, której udało się jednakże wycisnąć szybciutko wodę z szarfy, a potem - obróciwszy na bok bezwładne ciało, zasłonił je przed wzrokiem pani Gruenwald. Przerzucił je sobie przez ramię i jednym gwałtownym ruchem cisnął na blat stołu.

Zapanowała zupełna cisza. Easter leżała na boku w kałuży jeziornej wody; jej kość biodrowa, szpiczasta jak żelazko do prasowania, sterczała w górę. Leżała tak, złożona starannie, noga przy nodze, a ręka przy ręce, sprasowana i odbarwiona jak uschnięty liść. Nawet jej małe piersi były ściśnięte ze sobą. Ściemniałe od wody włosy obklejały jej policzki jak podłużne liście paproci. Panna Moody odsunęła je.

- Przecież widać, że ona nie oddycha - zauważyła Jinny Love.

Nozdrza Easter zapadły się jak nos starej kobiety. Bok miała zapadnięty jak zdechły zając w lesie, a kwiecisty wzór jej mokrej, sierocej sukienczyny puścił kolory, które zlały się tworząc jakieś szaleńcze esy-floresy, jak gdyby chciały poniewczasie odtworzyć to, co się przed chwilą stało. Harcerz puścił ją tylko po to, by móc skoczyć na stół.

Stał nad nią, położył na niej ręce i przekręcił ją na brzuch. Dziewczęta usłyszały głuchy stuk; to czoło Easter stuknęło o blat stołu, jej czoło, kości biodrowe i kolana.

Opodal, w kępie drzew, Exum dostawał za swoje; przypomniały sobie nagle, że był przecież synem Elberty. - Ty wstrętny czarny sukinsynu! - wrzeszczała, a on darł się jak obdzierany ze skóry.

Harcerz siadł okrakiem na Easter, uniósł ją i opuścił kilka razy, a gdy wreszcie opadła na jedno ramię, skinął głową.

Rozległo się wielkie westchnienie, westchnienie morgańskie, a nie sieroce. Sieroty trzymały się z dala, nie próbowały się nawet przyznawać do Easter. Trochę tylko kręciły się w miejscu, ale bez ładu i składu. Mimo to coś zmieniło się niepostrzeżenie w ich gromadce. Z pamięci Niny, częściowo jeszcze oderwanej od bieżącej katastrofy, wyłoniła się podobna nieco scenka: zobaczyła gromadę wróbli na dachu, tuż pod drzewem pełnym przejrzałych wiśni; wróble były pijane.

Wciąż kiwając głową, harcerz chwycił Easter za włosy i obrócił jej głowę ku sobie. Dziewczęta zobaczyły teraz jej twarz. Oczy miała na pół przymknięte, zupełnie jak gdyby wciąż była otumaniona tamtym szumem wody, kiedy się topiła. Spod uchylonych powiek wyłaniały się gładkie, mdłe białka, podobne do pestek melona. Usta miała rozchylone, na zębach ślady czarnego, jeziornego mułu.

A teraz, rzecz zupełnie niewiarogodna, harcerz wpakował jej całą rękę do ust. Nawet nie drgnęła. Więc znowu uniósł się, podkurczył palce stóp i sam jęknąwszy głucho opadł na nią i zaczął gwałtownie pompować w dół i w górę, wbijając raz po raz rozpłaszczone dłonie w jej sterczące żebra.

Easter nie reagowała, tyle że z jej uchylonych ust wypłynęła powoli cieniutka strużka wody, rozlewając się ciemną plamą na nieruchomym policzku. Dziewczęta zbiły się w ciaśniejszą gromadkę. Ratowanie człowieka od śmierci było straszniejsze, niż sobie wyobrażały. A jeszcze straszniejsza była obojętność tego maltretowanego ciała.

Jinny Love ponownie zgłosiła gotowość pomocy. Zaproponowała, że zacznie odpędzać ręcznikiem roje komarów znad stołu. Wybrała sobie biały ręcznik. Jej gładkie ramiona zaczęły się rytmicznie unosić, krzyżować. Stanęła twarzą do zgromadzonych koleżanek. Przybrała minę odpowiednio uroczystą i pełną skupienia.

Ciało Easter, rozłożone na stole, pozwalało wyczyniać ze sobą wszystko bez sprzeciwu. Jeżeli on był brutalny, to i ona, a wraz z nią jej ciało, jej marny żywot były równie brutalne. I podczas kiedy harcerz ujeżdżał ją jak szalony, podczas gdy klęczał na jej plecach, wbijał w nią łokcie i kolana, unosił i opadał w spazmatycznych podskokach, ona leżała jak kłoda.

A niech z nią robi, co chce!

Najniespodzianiej w świecie Nina poczuła swojski zapach, nacisk dorosłej dłoni na ramieniu i usłyszała znajomy głos, wołający: - Co się tu dzieje? - Panna Lizzie Stark wepchnęła się pomiędzy dziewczęta i stanąwszy tuż przed Niną zasłoniła jej widok stołu swoimi szerokimi biodrami i ogromną, czarną torbą od zakupów. Była to matka Jinny Love, która codziennie przyjeżdżała do obozu, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku.

Dzisiaj nie zauważyły elektrycznego samochodu, którym zawsze przyjeżdżała, mimo że co dzień wypatrywały go o tej godzinie, jak wyłaniał się z krajobrazu równie doń niedopasowany jak na przykład fortepian, który by pojawił się nagle i posuwał się o własnym napędzie po wyboistej, polnej drodze, wzbijając dwie strome ściany kurzu.

Nikt nie miał odwagi odpowiedzieć na zapytanie panny Lizzie. Trwała cisza, wśród której słychać było jedynie głośne postękiwania Locha Morrisona.

- Czy to która z sierot zasłabła? - dowiadywała się panna Lizzie. Potem dodała znacznie głośniejszym tonem: - Ale co on z nią wyrabia? Niech w tej chwili przestanie!

Dziewczęta morgańskie otoczyły panią Stark wianuszkiem i zaczęły czepiać się jej szerokiej spódnicy.

- A idźcież! - krzyknęła. - Dobrze wiecie, że mam kiepskie serce. Czy to Jinny Love?

- Daj mi spokój, mamo! - odkrzyknęła Jinny Love, nie przestając wymachiwać ręcznikiem.

Panna Lizzie Stark wparła ręce w ramiona Niny i potrząsnęła nią. - Jinny Love! - wrzasnęła. - Marsz tu do mnie, ale to zaraz! Loch Morrison, zejdź natychmiast ze stołu! Jak ci nie wstyd?

Pierwsza zaczęła płakać panna Moody. Przyciskając do piersi ręcznik kąpielowy podeszła do panny Lizzie, zalewając się potokami łez.

- To jest nasz ratownik, droga panno Lizzie, czy pani zapomniała! To nasz harcerz. O Boże, jak to dobrze, że pani przyszła. On ją cuci już od dłuższego czasu i nic. Niech pani lepiej stanie w cieniu.

- Harcerz? Harcerz! Ale to nic. Powinien się… powinien się… Ach, dajcie spokój, nie mogę na to patrzeć…

- Nic na to nie poradzimy - zanosiła się płaczem panna Moody. - O, mój Boże, nic tu się nie da zrobić. Po to go tu trzymamy.

- To Easter - powiedziała Genewa. - To Easter, proszę pani.

- Trzeba mu kazać z tym skończyć - oświadczyła panna Lizzie. Stała wśród wianuszka dziewcząt, przyciskając do siebie Ninę. Puder ryżowy, jakiego używała do twarzy, połyskiwał na jej małym wąsiku. Zalatywało od niej zapachem papryki i soku z cytryny. Przed chwilą zrobiła dla dziewcząt porcję majonezu. Próbowała przeciwstawić się wstrętnemu harcerzysku dając mu dobitnie do zrozumienia, co o nim myśli. Już pierwszego dnia, zobaczywszy go koło jeziora, rzuciła mu bez namysłu: - Mogę się założyć, że paskudzisz do źródełka. - A tam - odpowiedział tylko Loch, ponury jak noc.

- Łzy nic tu nie pomogą, Parnell - powiedziała teraz do panny Moody. - Chociaż znam ludzi, którzy nawet nie wiedzą, co to łzy. - Dodawszy to spojrzała znacząco na panią Gruenwald, która odpowiedziała jej spojrzeniem, rzuconym od dołu. Pani Gruenwald przyniosła sobie krzesło z namiotu. - Nasze ostatnie obozowe popołudnie. Myślałam, że urządzimy sobie małą ucztę.

Dziewczęta obejrzawszy się za siebie zobaczyły Marvina, chłopca na posyłki panny Lizzie, który zbliżał się powoli, niosąc dwa ogromne arbuzy. Wyglądał jak matka dźwigająca tłuste bliźnięta. Podszedł do stołu i po prostu stanął.

- Oj, Marvin, połóżże arbuzy na ziemi. Czy nie widzisz, że stół zajęty? - powiedziała panna Lizzie niecierpliwie. - Połóż je i zaczekaj.

Obecność panny Lizzie uspokoiła je. To, co się stało, wydało im się nagle znacznie bardziej naturalne. Jakże się cieszyły, że przyszła! Słusznie powitały jej wybór na Matkę Obozu z takim radosnym entuzjazmem. Pod jej spojrzeniem ruchy harcerza straciły nieco ze swojej drastyczności. Można go było teraz porównać po prostu do uprzykrzonego komara. - Każcie mu z niej zejść - zażądała panna Lizzie swoim pysznym, głębokim głosem, z którego przebijała lekka nutka humoru, jakby wiedziała, że z tego żądania i tak nic nie wyjdzie. - Ojej, ściągnijcie go z niej! - Stała, przyciskając do siebie teraz kilka dziewczynek naraz. Chmurzyła się tylko, gdy wzrok jej padał na Jinny Love. Dziewczęta tuliły się do niej coraz mocniej.

Kochała te dziewczęta. Im trudniej było do nich dojechać, im gorsze warunki zastawała w obozie, tym były jej bliższe. Dziewczęta zaś uświadomiły sobie - gdy wraz z nią przyglądały się harcerzowi, wciąż ujeżdżającemu zabłocone plecy Easter - że przecież co dzień z niecierpliwością oczekiwały przybycia panny Lizzie; dziś również ścieżki były starannie wygrabione, namioty wyprzątnięte, a herbata nalana do wielkiej kadzi i wstawiona do jeziora dla ochłody. Jak co dzień pies murzyński obszczekiwał tradycyjnie jej samochód, no i nareszcie była wśród swojej gromadki. Gdyby chciała, mogłaby wstrzymać zabiegi harcerza, ale widocznie nie chciała tego zrobić. Nawet jej początkowe okrzyki oburzenia wydały się już rzeczą umowną - czymś, co należało mówić w podobnej sytuacji. Wiele dziewcząt patrzało na pannę Lizzie, a nie na to, co się działo na stole. Jej przypudrowane wargi drżały, powieki ciężko opadły na oczy, ale była tu, była tu z nimi.

Na stole tymczasem harcerz splunął soczyście i obrzucił Easter świeżym spojrzeniem. Chwycił ją za włosy i uniósł jej głowę. Wargi jej nie były już lekko rozchylone, nie, przeciwnie, usta dziewczyny otworzyły się szeroko. Rozdziawiły się. Rozdziawiły się także usta harcerza. Puścił włosy, a głowa Easter opadła znowu policzkiem na blat stołu. Wziął się więc z powrotem do roboty, i - Easter nie żyje! Easter nie!… - wrzasnęła Gertruda Bowles swoim ordynarnym i głosem, a panna Lizzie, równie ordynarnie, trzepnęła ją w twarz, ucinając tym samym okrzyk w pół słowa.

Tymczasem Jinny Love, z niespotykaną u niej żarliwością, wachlowała topielicę ręcznikiem. Easter nie śmie umrzeć, a tym samym zakończyć tej całej gorączkowej działalności, pomyślała Nina. To wykluczone. Jinny Love musi, jak zawsze, postawić na swoim. Ale biedna Easter nie może nawet myśleć o tym. To ja myślę, a ona nic a nic. Mimo to wcale jeszcze nie umarła, tylko na razie straciła przytomność, co jest rzeczą znacznie trudniejszą. Easter pojawiła się między nimi, obca, jak gdyby trzymająca się osobno, nietykalna. I nic dziwnego, gdyż jak się okazało, jedno jedyne, małe dotknięcie mogło ją skrzywdzić tak bardzo, tak boleśnie. Tyle, że teraz już, oczywiście, dziewczęta jednomyślnie doszły do wniosku, że podłe Murzynisko umyślnie strąciło ją do wody, żeby ją utopić.

- Nie dotykaj jej - mówiły troskliwie jedna do drugiej.

- Dosyć! Dosyć! Dosyć! - wrzasnęła panna Moody - ona, która nacierała je przecież co wieczór beznamiętnie, zupełnie jak naciera się masłem kurczęta, zanim się je wsunie do pieca. Panna Lizzie bez wahania wymierzyła jej sążnisty policzek.

- Nie dotykajcie jej!

- Albowiem dziewczęta coraz ciaśniejszym kręgiem otaczały stół. Jeżeli umrze, to ja na pewno dostanę jej zimowy płaszcz - ucieszyła się Genewa.

- Cicho, sierotko.

- No co, żyje ta Easter czy nie?

- Stul pysk - powiedział harcerz zadyszanym głosem i spojrzał na Genewę. - Jak będę miał coś do powiedzenia, to dam ci znać.

Murzyński pies znowu zaczął ujadać. Ujadał właściwie od pewnego czasu.

- Co znowu?

- Jakiś facet. Aha, to Ran MacLain!

- Tylko jego tu brakowało.

Podszedł bliżej. Na głowie miał cyklistówkę.

- Wynoś się zaraz, Ran! - zawołała panna Lizzie. - Nie potrzeba ciebie tutaj. Nie potrzeba nam psów, strzelb ani myśliwych. Mamy i bez tego dosyć kłopotów.

Tupnęła nogą na znak, że nie życzy sobie, żeby stawiał pytania, właził na stół, a nawet odchodził, skoro się już zjawił. Ran MacLain spojrzał spode łba, a raczej spod daszka cyklistówki, na stół, na Easter i Locha. Miał lat dwadzieścia trzy i znał życie. Trudno było zapobiec temu, żeby się zorientował w sytuacji. Stanął w cieniu drzewa, wsunął strzelbę pod pachę, spuścił swoje dwa psy ze smyczy i, niemal niedostrzegalnie, żuł gumę. Jedna panna Moody nie odsunęła się od niego.

Przysuwając się do stołu Nina o mały włos nie nadziała się na wyciągniętą sztywno rękę Easter, z rozczapierzonymi palcami. Ręka ta trwała w tym samym ruchu, jakim witała wkraczającą do namiotu noc. I było tak jak wówczas, kiedy noc stała w namiocie, kiedy przybywała w odwiedziny do Easter, a nie do Niny. Ta sama dłoń i ta sama jak gdyby chwila.

- Nie dotykajcie jej!

Nina padła zemdlona. Zbudziła się i poczuła zapach siekanej cebuli, jaki unosił się spod pachy Elberty. Okazało się, że ułożono ją na stole, głową przy nogach Easter. Zatęskniła za domem, za ogródkiem frontowym, za słodkim zapachem ściętej koniczyny ciągnącym się za kosiarką do trawy. Za jaskrawymi kwiatami dziwaczka. Elberta pomogła jej się podnieść. Zeszła szybko ze stołu i zmieszała się z gromadką koleżanek.

- A poszły! Won! - dyszał Loch Morrison. - Idźcie stąd! Dajcie mi święty spokój! To ja ją wyratowałem!

Nienawidziły go. A najbardziej Nina. Niemal że nienawidziły Easter.

Patrzały w usta jej i oczy, zastanawiając się bezładnie nad odwrotną stroną światłości. Co tam też mogło być, gdzie ona teraz przebywała? Chociaż jeszcze tak niedawno terroryzowała je, chociaż jeszcze przed chwilą brzydziły się jej, to teraz zaczęły myśleć z rozkosznym dreszczykiem lęku: a może Easter da jakiś znak z tamtej, gorszej niewątpliwie, strony? Może odezwie się tajemnym, niesłyszalnym, lecz widzialnym głosem, co raptem wychynie z tych straszliwych ust w postaci długiej kwitnącej witki powoju. A może węża?

Harcerz wbił się w nią z całych sił i z ust Easter wypłynęła strużka krwi. Było tak, jak gdyby przemówiła.

- Nino, chodź tu! - zawołała panna Lizzie. Nina podeszła i stanęła pod gigantycznym biustem, który zaczynał się przy dekolcie sukni, a poniżej rozrastał się podobny do wielkiego dwugarbnego zwierzęcia.

Jinny Love usiłowała zwrócić na siebie uwagę matki. Oczywiście pozwalała sobie od czasu do czasu na krótkie pauzy, lecz teraz białe jej ramiona unosiły się i opadały rytmicznie, powiewając wielkim białym ręcznikiem. Chciała, żeby wszyscy patrzyli na nią - chciała być ośrodkiem zainteresowania i jedynym celem zbiegowiska.

Marvin powrócił od wozu i znowu przyniósł dwa arbuzy. Teraz stał i czekał na dalsze instrukcje.

- Oj, Marvin, jeszcze nie czas na arbuzy. Przecież ci mówiłam.

- Ran! Ran! Jak możesz! - krzyknęła panna Moody, trzecia osoba usiłująca zwrócić na siebie uwagę.

Harcerz i Easter złączyli się, zdawało się, w jedno ciało - ona wyciągnięta nieruchomo, on w nieustannym, rytmicznym wznoszeniu się i opadaniu. Spódnica Easter powoli wysychała, Locha zaś zalewał pot, tak że w pewnym sensie zmienili się rolami. A może czas się zatrzymał? Psy Rana MacLaina goniły się po piasku; pies murzyński pomiędzy nimi.

Czas jednakże mijał, albowiem z początku twarz Easter - łuki jej brwi, miękka górna warga, oczy, pokryte mleczną mgłą - odzwierciedlała jeszcze szok owego długiego, obłego, błękitnego, niemal już zapomnianego opadania. Lecz teraz twarz ta była nieruchoma, brzydka, deszczowo-sina, odcieniem przekwitających, przerośniętych petunii, na które już nikt nie ma ochoty. Usta, rozdziawione w wyrazie strachu, głodu, rozpaczy czy grozy, malującym się na nich od nie wiedzieć kiedy, powinny były już mieć dość tego niemego protestu.

Nie wszystkie dziewczynki patrzały na Easter, a wszystkie głowiny zaczęły opadać, kiwać się. Zapomniały o płaczu. Nina zauważyła w piasku trzy małe muszelki i myślała o tym, że podniesie je, jak tylko nadarzy się okazja. I nagle wydało jej się, że przeżywa chwilę z przyszłości, podobnie jak niedawno przeżywała moment z dalekiej przeszłości - kiedyś, kiedyś, nie wiadomo wcale kiedy, stanie się tak: Nina zbiera z plaży muszelki, jedną, drugą, trzecią i nie wiadomo którą, czas stanął w miejscu, a nad nią na niewielkim cokole leży Easter, opuszczona, nieczuła już ani na śmierć, ani na ludzką pamięć.

- Jestem okropnie zmęczona! - odezwała się Gertruda Bowles. - I jest mi strasznie gorąco. Czy nie macie już dość tej Easter na tym głupim stole?

- Czuję, że mi ręce odpadną! - zawołała Jinny Love i przycisnęła je do siebie.

- A ja mam dość tej całej Easter - dodała Gertruda Bowles.

- Chciałabym, żeby sobie nareszcie umarła i byłby spokój - wymamrotała Siostrzyczka Spights, która przez całe popołudnie bezkarnie ssała duży palec.

- Nie mogę dłużej - oświadczyła Jinny Love.

Panna Lizzie skinęła na nią i Jinny Love natychmiast podbiegła.

- Nina i Easter, i ja poszłyśmy do lasu, a ja jedna poparzyłam się jadowitym sumakiem - powiedziała, złożywszy pocałunek na policzku matki.

Panna Lizzie badawczo macała ramiona stojących u jej spódnicy dziewczynek, które wyciągały się i stawały na czubkach palców. Czyżby Easter nareszcie wyzionęła ducha?

Rzucały ostatnie, jak im się wydawało, spojrzenie na nieszczęsną, rozłożoną na stole postać topielicy, starając się zapamiętać twarz, zastygłą w nieruchomym grymasie, rękę wyrzuconą naprzód, drugą wciśniętą i wgniecioną w pierś, rozrzucone, pocętkowane nogi. Od nędznej tej postaci biło zdradą, lecz zdradą dokonaną, w czasie przeszłym, co była, minęła i stała się tylko wspomnieniem. I nagle, pod automatycznymi już teraz uderzeniami harcerza, postać zadrżała i spęczniała oddechem.

- Precz, precz stąd! - warczał Loch przez zaciśnięte, okrutne zęby, skulony nad ożywającą dziewczyną.

Odsunęły się więc i zobaczyły, że palce nóg Easter rozczapierzają się spazmatycznie. Ciało jej wyprężyło się łukiem, brzuch uniósł z blatu stołu. Opadając kopnęła nielicho harcerza.

Loch spadł na ziemię i wylądował, bardzo śmiesznie, na plecach. Znalazł się niemal że w ramionach panny Lizzie. Ta siadła gwałtownie na piasku, rozłożywszy kolosalne łono niczym wspaniały, rozgnieciony kapelusz. Ran MacLain uprzejmie podbiegł, by pomóc jej wstać, lecz został z miejsca zganiony.

- Poszedłbyś lepiej do domu! - warknęła panna Lizzie.

Easter przyklękła, przysiadła i podciągnęła chude nogi pod brzuch. Oparła głowę na kolanach i, obciągając z wolna swoją zmarnowaną suknię, leniwie wodziła wzrokiem po twarzach koleżanek.

Słońce zachodziło. Czuły je na plecach, płaskie, ciepłe jak dotyk wielkiej, przyjaznej dłoni. Easter nachyliła się z lekka, jakby chciała zobaczyć, czy nic nie rusza się pod stołem, i wysiąkała starannie nos, posługując się przy tym kciukiem, jak to czynią ludzie wiejscy. Potem znowu siedziała i bezmyślnie gapiła się w dal; po dłuższej chwili wyprostowała kolana i spuściła nogi ze stołu. Poprzez gęste tumany fioletowożółtego kurzu, wzniesionego przez samochód Rana MacLaina, dziewczęta wpatrywały się w Easter. Powietrze snuło się leniwie pomiędzy drzewami jak strzępy suszących się worków. Easter usiłowała unieść ramię, by zasłonić sobie oczy, lecz opadło, jak ciężka kłoda.

Dziewczęta wydawały z siebie dźwięki podobne do westchnień. Teraz dopiero zauważyły że na stole znajduje się stary kosz, pełen noży, widelców, kubków cynowych i talerzy.

- Pomóżcie mi - głos Easter był zupełnie bezdźwięczny. - Zanieście mnie do łóżka - dodała.

Niezmiernie naiwnym gestem wyciągnęła przed siebie ramiona.

Ran MacLain zagwizdał na swoje psy.

Dziewczęta pobiegły naprzód jak na komendę. Zaciśnięta pięść pani Gruenwald uniosła się wysoko, jak gdyby właśnie podciągnęła - a raczej opuściła kurtynę - i głosem podobnym do beczenia kozy zaintonowała: - P-r-e-e-c-z…

troski i smutki, i dąsy,
Z uśmiechem idziemy przez świat!…

Przybiegli Murzyni, tworząc jak zwykle zamieszanie, Exum skorzystał z okazji, wymknął się i jak strzała pobiegł do lasu, zwinny niczym królik wypuszczony z pułapki.

- Kto to był ten wysoki chłopiec? - spytała Etoile Jinny Love.

- Ran MacLain, idiotko.

- Czego tu chciał?

- Nic. Czeka, aż się zwinie obóz. Jutro przyjeżdża tu z kolegami polować. Słyszałam wszystko, co mówił do panny Moody.

- Czy panna Moody go zna?

- Wszyscy go tu znają. I jego bliźniaka też.

Nina, biegnąc na samym przedzie, westchnęła głęboko. Takie właśnie westchnienie wydawała z siebie zazwyczaj, gdy wręczała nauczycielce wypracowanie. Z każdym krokiem narastał w niej bunt. - Easter! - wrzasnęła z całych sił.

Dopadły ją wreszcie, i w tej samej, ekstatycznej chwili, gdy chwytały ją w ramiona, Ninę ogarnęły mieszane uczucia, harmonijne i sprzeczne. Przynajmniej, pomyślała, to, co przytrafiło się Easter, było mocno osadzone w otaczającym ją świecie. Jak chociażby ten stół, na którym leżała. Rzecz tajemnicza, groźna, twarda i - co szczególnie mocno odczuwała Nina - zabójcza.

Chwyciły więc Easter w ramiona i poniosły ją ku namiotowi. Przewodniczyła im pani Gruenwald, krocząc tyłem i wyśpiewując wciąż zachęcająco i dziarsko:

…precz smutki, precz troski,
dziewczęta nie chłopcy…

Za nimi, postękując, wlokła się panna Lizzie. Złapała Siostrzyczkę Spights i zażądała:

- Otrzep mnie porządnie z kurzu! - Zamierzała za chwilę znowu ująć cugle w ręce, lecz na razie pragnęła tylko usiąść spokojnie chociażby na chwilę i wypić szklankę zimnej wody. Słowem nie odezwała się do Marvina, który układał arbuzy na stole.

Trudno im było powrócić wyobraźnią do chwili, kiedy Easter trwała zawieszona w przestrzeni, a potem, chwycona niewidzialnymi rękami, zaczęła nagle spadać poprzez gęste błękitne powietrze. Niektóre odwracały się, by spojrzeć na jezioro, na otaczającą je gęstą ścianę lasów, w których kryły się już ciemności nocy. Na powierzchni wody kołysał się jak mewa biały kapok Siostrzyczki Spights. - Znam jeszcze jedno Jezioro Księżycowe - któraś z dziewcząt powiedziała poprzedniego dnia. Pani Gruenwald zaś przerwała jej w pół zdania i zawołała: - Ach, moje dziecko, na całym świecie są Jeziora Księżycowe. Sama znam jedno w Austrii… - A do każdego z nich wpadała kiedyś jakaś dziewczynka - ośmieliły się nagle pomyśleć.

Jezioro ciemniało raptownie. Lśniło z daleka niczym woda w ocembrowanej studni. Easter została położona do łóżka, dziewczęta zaś siadły na ziemi pod namiotem i milczały. Panna Lizzie popijała wodę z kubka Niny. Na niebie zbierały się powoli jasne, kłębiaste chmury, podobne do jednego, rozłożystego, kwitnącego drzewa mimozy. Oglądały je dokładnie z tego miejsca, z którego powinien był wyrastać pień.

VI

Trzymając się za ręce Nina i Jinny Love szły dolną ścieżką i patrzyły z daleka na namiot harcerza. Było już po arbuzowej uczcie i po odjeździe panny Lizzie. Panna Moody, wystrojona, w sukni z woalu i tenisówkach na nogach, udała się na randkę z „Rudym” Loomisem, pani Gruenwald zaś usiłowała zabawiać dziewczęta swoimi piosenkami. Easter spała. Czuwała nad nią Twosie.

Nina i Jinny Love słyszały dochodzące z obozu, pożegnalne jak gdyby strzępy pieśni, piski i okrzyki radości pomiędzy stroi kami.

Nad ich głowami zahuczała sowa. Wiatr szemrał w gałęziach. W namiocie, oświetlonym od środka, krzątał się harcerz. Przebierał długimi nogami, których cienie poruszały się rytmicznie niczym skrzydła wiatraka. Namiot oświetlony był latarnią, a może po prostu świecą. Otworzywszy klapę namiotu harcerz uciął nagle swój własny cień. Jinny Love i Nina stanęły w miejscu jak wryte.

A tymczasem harcerz, poczciwy Loch Morrison, najspokojniej w świecie rozbierał się w swoim namiocie, jakby sobie nic nie robił z tego, że kto chciał, mógł mu się przyglądać. Powoli, po kolei, ściągał z siebie każdą sztukę garderoby, po czym rzucał ją na ziemię, zamaszyście jak piłkę, choć nie bez namysłu.

W migotliwym świetle świecy - gdyż okazało się, że była to jednak świeca - przyglądał się w lusterku firmy Kress, identycznie takim samym, jak miały dziewczęta, swojej bolesnej opaleniźnie. Był nagi, a to jego małe, łachotliwe coś zwisało jak kropla płynu z dzióbka dzbanka. Zakończywszy widać ku swojemu zadowoleniu inspekcję wyprostował się i stanął ponownie w otworze namiotu. Stał tak przez czas dłuższy, przerzuciwszy cały ciężar ciała na prawą nogę i z prawym ramieniem wyciągniętym przed siebie. Wsłuchiwał się intensywnie w nocne leśne odgłosy.

Nie bardzo ma tu co robić, pomyślały dziewczęta.

A może tuż przed nadejściem dziewcząt walił się pięściami w pierś i chełpił się przed samym sobą swoim sukcesem? O tak, na pewno. Dziewczętom wydało się, że słyszą jeszcze echo owego szalonego bębnienia dumy, rozchodzące się wśród nocnych mgieł, że widzą małe, durne, szalone widowisko, jakie zafundował sobie w swoim samotnym namiocie, w głębi lasu, wśród ciemnej nocy. Goły i z tym swoim małym czymś bliźniaczo podobnym do chwiejnego płomyczka dogasającej świecy, wyobrażał sobie zapewne w swojej zarozumiałości, że bije od niego bohaterski blask. O, na pewno!

Faktem jest, że gdy tak stał w otworze przechylonego namiotu, z kościstym ramieniem wyciągniętym przed siebie, z głową przechyloną lekko na bok, wyglądał, jakby nie bardzo wiedział, co ze sobą robić.

- Może zahukałybyśmy jak sowy - zaproponowała Nina. Lecz Jinny Love miała dalej idące plany. - Wiesz co, nagadam na niego jutro w Morganie. Jest najbardziej zarozumiałym harcerzem w całym hufcu, a okazuje się, że ma krzywe nogi. - Ty i ja na pewno zostaniemy starymi pannami - dodała.

Potem wróciły do obozu i przyłączyły się do śpiewania.

CAŁY ŚWIAT WIE

Ojcze, gdziekolwiek jesteś w tej chwili, chciałbym ci coś powiedzieć.

Matka pytała: - Co się z tobą dzieje, synu?

- Nic, mamo. - Twój głos jest pełen smutku, synu. Mógłbyś teraz wrócić do MacLain, zamieszkać znowu ze mną. - Nie, nie mogę tego zrobić, mamo. Wiesz przecież, że muszę zostać w Morganie.

Zatrzasnąwszy drzwi banku spuściłem zawinięte rękawy i przez dłuższy czas stałem na progu i patrzyłem na pole bawełny, ciągnące się za domem pana Wileya Bowlesa po drugiej stronie ulicy, dopóki widok ten nie sprawił, że niemal zasnąłem, a potem przebudził mnie gwałtownie, jak światło znienacka puszczone w oczy. Woodrow Spights wyszedł z banku na kilka minut przede mną. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem prosto ulicą, zawróciłem na podjeździe domu Jinny (do którego udał się Woody) i pojechałem z powrotem. Zawróciłem z kolei na naszym dawnym podjeździe, gdzie obracał się puszczony przez pannę Francine rozpryskiwać, i powtórzyłem tę samą trasę. Wszyscy tak tutaj spędzają wolny czas, tyle że na ogół parami.

Na stopniach drugstoru stała Maideen Sumrall i powiewała małą, zieloną chusteczką. Jakoś zagapiłem się i nie zatrzymałem się od razu, więc opuściła chusteczkę. Gdy wreszcie zorientowałem się i wróciłem po nią, było już za późno. Poderwał ją Red Ferguson.

Udałem się więc do mojego pokoju. Bella, suczka panny Francine Murphy, stale dyszała - pewnie była chora. Wychodziłem do niej na podwórko i przemawiałem do niej. - Biedna, mała Bella - mówiłem - jak się masz dzisiaj, staruszko? Gorąco, co? Samego zostawiają pieska, co?

Głos matki w telefonie: - Czy byłeś u kogoś, synu? - Nie, tyle, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. - Wiem na pewno, że jesteś okropnie mizerny. Dlaczego wszystko ukrywasz przede mną? Nie mogę tego zrozumieć. Nie jesteś lepszy od Eugene'a Hudsona. Teraz mam już dwóch synów, którzy mi nic nie mówią. - Kiedym nigdzie nie był. Do kogo bym miał pójść? - Ach, gdybyś tylko wrócił do MacLain, wszystko by się ułożyło. Przecież wiem, że nic nie jesz u panny Francine. Jej bułeczki są do niczego. - Nie są gorsze od bułeczek Jinny, mamo.

A Eugene jest zdrowy i cały, i w Kalifornii, tak nam się przynajmniej zdaje.

Ledwo otworzyliśmy bank, kiedy do mojego okienka podbiegła panna Perdita Mayo i zawołała: - Randall, kiedy zamierzasz wrócić do swojej drogiej żony? Przecież to nie ma sensu, synu. Twoja matka nigdy, ale to nigdy, nie gniewała się na twojego ojca, a wierzaj mi, że nie ułatwiał jej życia, o nie. Mówię ci to, bo wiem. A ona nie ma mu niczego za złe, ale to niczego. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi na tym padole płaczu. Ale zaraz, gdzie Woodrow? Jeszcze nie przyszedł do pracy? Spóźnia się czy też może wyrządziłeś mu jaką krzywdę, ty nicponiu? Wciąż go mam w pamięci, jak jeszcze latał po ulicy w krótkich spodenkach i z wielką grzywą, no i jak szalał na tym swoim kucyku. Ten kucyk kosztował dobre sto dolarów. Woodrow jest może wulgarny, ale za to cwany jak mucha. Jego ojciec, Feliks Spights, w życiu nie nabrał klienta, a jego mamę, pannę Billy Texas, też szanowano tutaj, zanim zdziwaczała na stare lata, jego siostra Missie wcale nieprzeciętnie grała zawsze na fortepianie, a mała Siostrzyczka Spights jeszcze jest za młoda, żeby można było coś o niej powiedzieć. Posłuchaj mnie, cały świat objechałam na fotelu na biegunach i znam się na życiu, każdemu z nas może się przytrafić taka niespodzianka, na to nie ma rady. Więc posłuchaj mnie, Ranie MacLain, i wracaj do swojej młodej żony. To są sprawy ciała, a nie ducha, więc przemija ją. Jinny za trzy, cztery miesiące zapomni o tej całej historii i tyle. Czy słyszysz? Wracaj do niej, bądź rozsądny!

- Znowu goręcej dzisiaj, no nie?

Wpuściłem Maideen Sumrall na przednie siedzenie i zaczęliśmy jeździć tam i z powrotem po głównej ulicy. Maideen miała osiemnaście lat i była z Sissum. - Popatrz! Jak w mieście! - powiedziała i podsunęła mi pod nos obydwie ręce; miała na nich nowe, bawełniane, białe rękawiczki. Maideen siedziała więc obok mnie i opowiadała o różnych sprawach, które mnie nawet interesowały; o firmie „Nasiona i Pasza”, w której prowadziła książki, o Starym Moody, który był jej szefem, o tym, jak pracuje jej się w Morganie po latach wiejskiego życia i szkolnej nauki. Jej pierwsza posada: matka wciąż jeszcze nie może się przyzwyczaić do tej myśli. A ludzie bywają tacy mili; chociażby ja, teraz, chętnie daje się podwieźć do domu od czasu do czasu starym znajomym. Zazwyczaj jednakże wraca ciężarówką od koka koli z Redom Fergusonem. - Myślałam, że mnie nie zauważyłeś - dodała. - Rękawiczki kupiłam specjalnie na przejażdżkę prawdziwym samochodem.

Powiedziałem jej, że mi się wzrok, psuje. Odpowiedziała, że jej przykro z tego powodu.

Jak to wiejskie dziewczyny była dość sztywna w obejściu i chętnie stwierdzała, że jej przykro z jakiegoś powodu. Przejechałem jeszcze kilka razy powoli po głównej ulicy. Pan Steptoe wciągał worek z listami do gmachu poczty. Pomachali sobie z Maideen na powitanie. Z kościoła prezbiteriańskiego dochodziły dźwięki hymnu. Missie Spights grała „Czy znajdą się gwiazdy w mojej koronie”. Maideen wsłuchiwała się pilnie. Ci sami co zawsze ludzie stali w progach swoich domów wzdłuż całej ulicy lub jeździli powoli samochodami i kłaniali się sobie nawzajem. Maideen machała swoją małą niebieską chusteczką. Witała wszystkich z tym samym entuzjazmem, z jakim powitała mnie przed chwilą.

- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że takie siedzenie i liczenie pieniędzy przez cały dzień bardzo szkodzi na oczy - odezwała się, żeby coś powiedzieć.

Wiedziała o mnie to samo, co wszyscy sobie opowiadali w Morganie. Po tym pierwszym razie brałem ją do sarn o chodu przez jakie cztery czy pięć dni, przejeżdżałem się z nią kilka razy główną ulicą, kupowałem jej kokę u Loomisa i odwoziłem ją do domu pod Old Forks. I przez ten cały czas nie powiedziała mi ani jednego niemiłego słowa, mówiła głównie o liczeniu pieniędzy i temu podobnych sprawach. Była to dobra dziewczyna. Towarzystwo jej równało się niemal samotności.

Odwiozłem jej więc do domu, ci potem wróciłem do Morgany, do pokoiku, jaki zajmowałem u panny Francine Murphy.

Ale następnym razem, kiedy dojechaliśmy do miejsca, w którym kończy się nawierzchnia, skręciłem na skrót prowadzący do Starków. Nerwy nie wytrzymały.

Maideen nie odezwała się słowem, dopiero kiedy byliśmy na podjeździe i stanęliśmy, powiedziała:

- Ran? - powiedziała. Nie było to pytanie, chciała mi po prostu przypomnieć, że nie jestem sam, ale ja dobrze o tym pamiętałem. Wysiadłem, obszedłem samochód dokoła i otworzyłem drzwiczki.

- Chcesz, żebym weszła z tobą - stwierdziła. - Ale ja bardzo dziękuję, wolałabym tu zostać. - Zwiesiła głowę. Zobaczyłem, że ma włosy znacznie jaśniejsze przy skórze.

- Nic to - odezwałem się. - Wejdziemy i przywitamy się z Jinny. Dlaczego nie?

Dlaczego nie? Dlatego, że nie mogłem wytrzymać ani chwili dłużej, oto dlaczego.

- Idziemy. Chodź, idziesz ze mną.

Nie, żeby pan Drewsie Carmichael nie zaczynał codziennie swojej śpiewki: - Chodź ze mną do domu, chłopcze - przy czym wtłaczał sobie na głowę taką samą białą panamę jak twoja, oj cze - prześpisz się w miłym chi odzie, z wentylatorem nastawionym prosto na siebie. Moja żona denerwuje się codziennie, że dusisz się w tym pokoiku po drugiej stronie ulicy, mógłbyś się przeprowadzić w pięć minut. Ran! Słuchaj! Ona chce z tobą pogadać. Ja się do niczego nie mieszam. - Potem czekał w drzwiach dobre pięć minut, zanim się zebrał w drogę. Stał i trzymał laskę na wysokości głowy, jakby nią groził - tę samą, którą kupiliśmy mu z Woodym w prezencie, kiedy został wybrany burmistrzem - i czekał, czy się nie odezwę. - Dziękuję, ale nie - mówiłem tylko.

Maideen szła u mojego boku. Przeszliśmy przez spieczony słońcem ogródek Starków, pod wielkimi koronami urokliny, pod zwisającymi ciężko jaskrawymi kwiatami, podobnymi do dojrzałych owoców, i na ganek. Panna Lizzie Morgan, moja teściowa, oczywiście natychmiast wysunęła nos przez uchyloną firankę okna swojej sypialni. Chciała być pierwszą osobą, która zauważyła mój powrót. Stalowym szydełkiem rozchyliła firankę i spojrzała na mnie, na Randalla MacLaina, stojącego na jej ganku w towarzystwie Bóg-wie-kogo-tam.

- Czego tu szukasz, Ranie MacLain?

Ponieważ nie podniosłem głowy, zastukała w szybę tym swoim stalowym szydełkiem.

- Nie byłam nigdy w domu Starków - powiedziała Maideen, a ja zacząłem się uśmiechać. Zrobiło mi sic nagle dziwnie lekko lici sercu. Gdzieś, niedaleko, musiały kwitnąć lilie, więc nabrałem tego ich słodkiego zapachu głęboko w płuca: stracę przytomność czy nie stracę. Pchnąłem siatkowe drzwi. Z góry, z jakiegoś pokoju, panna Lizzie zawołała: - Jinny Love! - zupełnie jakby zjawił sic; oczekiwany gość.

W hallu, przed lustrem, stała Jinny - nie grała więc dziś w krokieta - i obcinała sobie włosy. Loki spadały jej na stopy. Na nogach miała plecione sandałki, robione na za mówienie, ubrana była w chłopięce szorty. Spojrzała na minie, kiedy podszedłem blisko, i powiedziała: - Zjawiłeś się w samą porę, żeby mi poradzić. Czy obciąć krócej? - Zauważyłem, że zrobiła sobie grzywkę. Jej uśmiech przypominał grymas, w jaki dzieci czasami układają usta, by krzyknąć, dopiero kiedy upewnią się, z kim mają do czynienia.

Jinny odwróciła się z powrotem do lustra i znowu zaczęła się strzyc.

- Tak mi się nagle zachciało… - zaczęła, po czym spostrzegła Maideen, lecz ani na chwilę nie przestała kłapać nożyczkami, podobnymi do dzioba bociana. - Proszę także wejść i zdjąć rękawiczki.

Tak jest: wiedziała oczywiście wszystko. Jest szybka w myśleniu, szybka i przewidująca, więc wiedziała przez cały czas, że wrócę, kiedy zmoże mnie lato, i bylebym znalazł obcą osobę, dość naiwną na to, żeby się zgodzie, to przyprowadzę ją ze sobą, kiedy przyjdę.

Ojcze, marzyłem o tym, żeby się móc wycofać.

Patrzałem na głowę Jinny, na której sterczały kosmyki obciętych nierówno włosów, kiedy z góry zaczęła schodzić panna Lizzie; zmieniła, oczywiście, pantofle, na takie, które nadawałyby jej krokom charakter marszu wojskowego. Staliśmy przez chwilę zbitą gromadką, a potem ruszyliśmy przez hall gęsiego, a Jinny pełnym głosem, zagłuszającym strzępy słów i imion, którymi witaliśmy się, wołała na Tillie, żeby zaraz przyniosła koka kolę. Liczyła nas na palcach. Czułem się lekki jak piórko. Stąpając po wybrzuszającej się tu i ówdzie macie, z lokami Jinny sterczącymi z niej jak ptasie piórka, miałem wrażenie, że za chwilę uniosę się w powietrze, zawisnę i pofrunę.

Siedliśmy na tylnej werandzie; fotele miały bieguny, lecz nie bujaliśmy się. Były białe, wiklinowe i pokryto je widać niedawno nową warstwą farby - tysiąc i pierwszą - ale na pewno nową, od czasu kiedy odszedłem od Jinny. Patrzałem prosto przed siebie, na ogród, przedzielony oślepiająco białą ścianą światła. Rosnące dokoła werandy paprocie w wielkich donicach nie ruszały się; musiano je przed chwilą podlać. Mogłem przysłuchiwać się rozmowie kobiet, która toczyła się oczywiście dokoła tego, co się nam przytrafiło, lecz wolałem nasłuchiwać paproci.

Mimo to, wszystko zostało opowiedziane od początku. I to nie głosem panny Lizzie czy Jinny, lecz wysokim głosikiem Maideen, nieświadomym niczego, nie kwestionującym niczego, powtarzającym po prostu wyświechtane, stare, miejskie plotki.

Młocie dziewczęta są jak egzotyczne, ćwierkające ptaszki, które nauczono ludzkiej mowy - opowiadają, co widziały same, powtarzają to, co zasłyszały. Co dzień uczą się nowych słów, aż w końcu potrafią wyśpiewać całą piosenkę, skomponowaną dla nich przez ludzi… Nawet panna Lizzie przechyliła głowę i pozwalała wy ćwierkać się dziewczynie.

Spakował manatki i przeniósł się zwyczajnie na drugi koniec ulicy. Teraz całe miasteczko czeka, żeby zobaczyć, jak długo to będzie trwało, kiedy zdecyduje się wrócić. Mówią, że Jinny zaprasza Woody'ego na posiłki, choć on jest młodszy od niej o rok, bo pamiętają dobrze, kiedy które się urodziło. Zadaje się z nim pod nosem własnej mamy. Pewnie, że z Woodrowem Spightsem, a z kim by? Ostatecznie, kto pozostał w Morganie dla takiej dziewczyny jak Jinny Stark, kiedy nawet Eugene MacLain wyniósł się na dobre? Jest przecież krewniaczką Nesbittów. Nikt nie wie, kiedy i jak to się zaczęło między nimi. Może na zebraniach Kółka u panny Francine, może w Szkółce Niedzielnej, mówią, owszem, mówią, że Jinny i Woody pobiorą się wcześniej czy później. Woody na pewno nie da się długo prosić, tylko że wygląda na to, że Ran przedtem kogoś zamorduje. Nie należy zapominać o tym, jaki był ojciec Rana, jaki był i jaki jest. Oj, nie należy. I do tego wszystkiego nie ma już Eugene'a, który, jakby nie było, miał przecież jaki taki wpływ na brata. Ta biedna Snowdie ma z nim krzyż pański. Jako dziecko był przemiły, to fakt, ale od małego diabeł w nim siedział. Oj, ten Ran! Na pewno zrobi coś strasznego. Nie rozwiedzie się z Jinny, ale wymyśli jakąś okropną rzecz, jak dwa razy dwa. Może wszystkich zabije. Mówią, że Jinny się tego nie boi. Mówią, że ona pewnie pije i chowa butelki, żeby nikt nie widział, wiadomo, jaka jest cała rodzina jej ojca. Ale jak spojrzeć na nią na ulicy, to mucha nie siądzie. No, a do tego wszystkiego to nie ma dnia, żeby się ta cała trójka chcąc nie chcąc nie spotkała. Jakże mogłoby być inaczej w takiej dziurze jak Morgana. Na to nie ma rady. W takiej mieścinie nikt się przed nikim nie ukryje. Przed nikim i przed niczym. Tak już jest i nie ma na to rady.

Ojcze! Czemu nie słuchasz?

Tillie była wyraźnie wściekła na nas wszystkich. Umyślnie trzymała tacę o jakie pięć centymetrów za wysoko. Maideen sięgnęła po swoją kokę ręką odzianą w białą rękawiczkę i zwróciwszy do panny Lizzie powiedziała: - Jestem taka wymięta i rozczochrana po całym dniu pracy w sklepie, że nie powinnam właściwie składać wizyt w obcym domu.

- Jesteś tu z nas wszystkich najschludniejsza, moja droga.

Najbardziej to ta Maideen jednak lubiła mówić o samej sobie.

Była ogromnie podobna do Jinny, Stanowiła niemal ze kopię małej Jinny sprzed laty. Uświadomiłem to sobie w chwili, kiedy Jinny spojrzała mi nagle prosto w oczy. (Ach, spój rżenie to zawsze świadczyło o jej wpływie na ludzi. Potwierdzało go.) To podobieństwo uświadomiłem sobie, że tak powiem, post mottem i poczułem się zadowolony z siebie. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że Maideen usiłowała naśladować wyraz twarzy Jinny, o nie - to raczej Jinny miała w sobie teraz coś z Maideen, coś, co sięgało daleko w przeszłość, bezpowrotnie już dla Jinny utraconą.

Mdły powiew, leniwie owiewający nas z wentylatora, umieszczonego na suficie - na którego białych, lukrowanych jak gdyby skrzydłach wirowały roje zdechłych much - wichrzył włosy dziewcząt pieszczotliwą dłonią? kasztanowe, opadające na ramiona loki Maideen i zrujnowane własnoręcznie krótkie, kasztanowe kosmyki Jinny. Maideen rozpływała się w uprzejmościach, bardziej jeszcze niż przedtem, kiedy byliśmy sami Przerywając ciszę - podobnie jak kapiące obok paprocie - opowiadała o sobie, o firmie „Nasiona i Pasza”; promieniała, nie zdając sobie z tego sprawy, mimo że znajdowała się w tym samym pokoju co Jinny, ta zaś siedziała sztywno, nie bujając się jeszcze, w fotelu na biegunach, z tym swoim mądrym, lekkim uśmiechem na ustach. Nie słuchała.

Patrzałem od Jinny na Maideen i z powrotem na Jinny i niemal że spodziewałem się komplementu - od jednej lub drugiej dziewczyny - gdyż ostatecznie, ojcze wykazałem, że mam wzrok bystry i wyjątkową spostrzegawczość. To ja w końcu wydobyłem na wierzch to podobieństwo między nimi. Było jasne, że różniły się tylko wiekiem i niczym więcej.

Z zewnątrz dochodziły do nas irytujące dźwięki - ludzie grali w krokieta i nawoływali się. Wypiliśmy kokę. Panna Lizzie siedziała w milczeniu - było jej gorąco. W ręku wciąż trzymała szydełko jak nauczyciel trzyma linijkę, ale nikomu nie dostawało sic; na razie po rękach, nikogo nim jeszcze nie zasztyletowała. Jinny zerwała się nagle na nogi i zaproponowała partię krokieta.

Wszystko to trwało aż nazbyt długo.

W głębi podwórka snuły się cieniste postaci: Woody, Johnnie i Etta Nesbittowie, Nina Carmichael, kuzyn Jinny, Nesbitt Junior i czternastoletnie dziecko, jakie dopuścili tym razem do gry. Woody Spights akurat puścił swoją kulę przez bramkę. Wydał mi się nagle stanowczo za młody - w gruncie rzeczy po raz pierwszy spojrzałem na niego uważnie dopiero tego roku. Nie ma co, wyrobił się chłopak. Patrzałem w głąb podwórza i wydało mi się, że grupa grających przerzedziła się. Trudno było mi się zorientować, kto wypadł z gry. Dopiero kiedy przyłączyła się do nich Jinny, zrozumiałem, że to i a wypadłem.

Matka: Synu, snujesz mi się po świecie jak lunatyk.

Panna Perdita weszła do banku i od razu zaczęła swoją tyradę: - Podobno byłeś wczoraj u Jinny, siedziałeś, nie odezwałeś się ani słowem i wyszedłeś. Mogłeś się wobec tego nie fatygować. Ostrzegam cię, nie daj się ponieść nerwom i nie rób niczego, czego musielibyśmy potem wszyscy żałować. Wierzę, że tak się stanie. Znałam twojego ojca, przepadałam za nim, zawsze się cieszę, jak przyjeżdża, i żałuję, jak odjeżdża. I mamę twoją też bardzo lubię. To najmilsi ludzie na świecie, a jaka z nich była dobrana para, oczywiście, póki siedział w domu. Jak zobaczysz matkę, to powtórz jej, co powiedziałam. No, ale zabieraj się i wracaj czym prędzej do swojej żony i postaraj się o potomstwo. Moje kumy przysięgają, że Jinny zamierza rozwieść się i wyjść za Woodrowa. A ja na to; że to nic pewnego, żeby głowy nie zawracały. Te sprawy ciała mają krótkie nogi. Moja siostra na to, że czuje, że ty go zabijesz, a ja na to, że niby o kim mówi takie rzeczy. Bo jeżeli ma na myśli Rana MacLaina, to nikt nie zna go tak jak ja, od kołyski. Nic takiego się po nim nie pokaże, powiedziałam. A co do naszej małej Jinny, to już zupełnie inna sprawa. Ktoś powinien zdobyć się na to i poradzić Lizzie, żeby spuściła jej zwyczajne lanie. A wiesz, uśmiałam się tu któregoś dnia z Jinny: powiedziała mi, że to jej prywatna sprawa! Spotkałyśmy się w sklepie starego Holifielda. Naburmuszony, jak zwykle. Jinny, opowiedz swojej starej pannie Perdicie, jak to się właściwie mogło wydarzyć, no powiedz mi wszystko, małpeczko. A ona na to: Och, panno Perdito, niech mnie pani nie przestanie lubić. Niech mnie pani nie przestanie lubić, powiada i zachowuje się jak gdyby nigdy nic. Słowo daję. A potem mówi dalej, że chcąc nie chcąc musi zachodzić do morgańskiego banku, żeby realizować czeki i że tam przecież pracuje Woodrow Spights, tylko Ran i Woodrow i nikt więcej, więc podchodzi oczywiście do okienka Woody'ego i podejmuje gotówkę. Widzisz, dziecino, mówię więc, w takim małym, miasteczku nic się nie da ukryć, nie uciekniecie jedno od drugiego, nawet gdybyście nie wiem jak chcieli. Nic z tego nie wyjdzie. Wielka szkoda, że poleciałaś na tego Spightsa. Gdyby Carmichaelowie mieli chłopców, to co innego. Ale tak? Nic, tylko jedno błędne koło. Te sprawy ciała to istne błędne koło, moje dziecko, a w takim miasteczku jak Morgana nie można się z niego wydobyć.

Dopiero niedawno powiedziałam do Starego Moody, no dobrze, więc Jinny zdradziła Rana - co do tego nie ma dwóch zdań. Ale co dalej? To są fakty i trzeba im spojrzeć w oczy. Tak powiedziałam do Moody'ego: Weź na ten przykład Lizzie Stark, ona pogodziła się z losem, to nad wyraz dzielna kobieta. A weź Snowdie MacLain, która wprawdzie mieszka o siedem mil stąd na południe, ale to też kobieta o wielkiej odwadze. Co do nieszczęsnej Billy Texas Spights, to już za późno na ocenianie jej. Ty jesteś tu wprawdzie szeryfem i specjalistą od nasion i paszy, ale na ludziach to się znasz jak kura na pieprzu.

Jinny, nawet jako podlotek, samego diabła się nie bała, a co dopiero teraz, kiedy ma już swoje dwadzieścia pięć lat. Nieodrodna córka Lizzie. A co do Woodrowa Spightsa, to na pewno nie rzuci pracy w banku, jest to o tyle czystsza praca niż w sklepie, a poza tym prędzej czy później odziedziczy ten sklep. Więc to ty, Ranie, musisz zrobić pierwszy krok. Ja na twoim miejscu wróciłabym do ślubnej żony i już! - panna Perdita chwyciła za kraty mojego okienka i podniosła głos. - Ten okropny, malutki pokoik panny Francine nie nadaje się na mieszkanie, ani dla ciebie, ani dla mnie, ani dla samego nawet Belzebuba i żebyś nie wiem jaki był hardy, to się tam udusisz. Żeby w taki upał, w sierpniu, kitwasić się u panny Francine Murphy, w pokoiku na poddaszu z oknem na zachód, to przecież szczyt pychy. Ani ty ani ja, ani sam diabeł tego by nie wytrzymał. I nawet jeżeli to jest dom, w którym wyrosłeś, to przecież pokoi nie ten sam. A w ogóle to chciałam ci powiedzieć jeszcze jedno: Przy okazji zrujnujesz jeszcze życie tej biednej wiejskiej dziewczynie. Zastanów się chociaż nad tym.

Panna Perdita cola się wreszcie i odchodzi z wyciągniętymi przed siebie rękami. Wykonuje nimi dziwne opływowe ruchy, jak gdybym już dyndał w powietrzu, zawieszony na jednym uchu, zahipnotyzowany jej gadaniem. Jak gdyby zdecydowała, że wykonała zadanie i może już iść. Nie odchodzi jednakże daleko - po prostu do następnego okienka - do Woodrowa Spightsa.

Wróciłem więc do pokoiku odnajętego u panny Francine Murphy, ojcze, do dawnego składziku na poddaszu. Były tam stare kufry i pikowana kołdra mamy, jej suknia ślubna i cała ta straszliwa zbieranina rupieci, jakie nagromadziły się przez lata i o których na pewno już dawno nie pamiętasz.

Po pracy zabierałem się zwykle do ścinania trawy panny Francine, żeby przysporzyć Belli nieco więcej chłodu. Chroniło ją to może do pewnego stopnia od pcheł, lecz dużej różnicy nie robiło. Upał trzymał się i był okrutny.

Nieco później tego popołudnia spróbowałem znowu odwiedzić Jinny. Ale mężczyźni wciąż grali w krokieta z jakąś małą dziewczynką, a kobiety rozsiadły się na werandzie. Chciałem zobaczyć, jak mi pójdzie bez Maideen.

Ten typowy dla Missisipi wieczór ciągnął się w nieskończoność. Czekano z kolacją aż się nieco ochłodzi. Głos panny Lizzie niósł daleko, wszechobecny jak huczenie pobliskiej odziarnialni bawełny. Lecz wieczór był bezwietrzny, wciąż bardzo parny i duszny.

Ktoś zawołał do mnie: - Kolej na ciebie. Załatw Woody'ego!

Była to jedna z małych Williamsówien, ta z warkoczykami.

Może nawet mógłbym odpowiedzieć na to żartem. Lecz poczułem się nagle lekkomyślny, beztroski i to, co zrobiłem, zrobiłem po to, żeby tej małej sprawić przyjemność. Uniosłem młotek - ten z czerwonym paskiem, którym zawsze grałem. I z całych sił grzmotnąłem nim Woody'ego Spightsa. Runął, aż ziemia pod nim zadrżała. Poczułem pęd powietrza. Potem zacząłem go okładać. Waliłem po całym ciele, rozłupałem tę jego głowo, porośniętą miękkimi dziewczyńskimi włosami, a pełną niedobrych myśli i każdą najmniejszą kosteczkę w jego ciele przełamałem co najmniej na pół, skończywszy na niezliczonych drobnych kostkach obydwu stóp. Dopiero wtedy odczepiłem się od niego. Dopiero kiedy udowodniłem, że powłoka cielesna osobnika płci męskiej - tak osobliwa w kształcie, tak szczególna, a tak delikatna zarazem - daje się załatwić kompletnie i bez większego wysiłku. Trzeba tylko walić mocno i równo, cios po ciosie - należałoby tego nauczyć Jinny.

Spojrzałem na leżącego pode mną Woody'ego. Jego niebieskie oczy były nienaruszone. Nienaruszone i całe niczym bańki mydlane puszczane przez dzieciaka. Bańki mydlane, rzecz przedziwna, czasem widuje się źdźbło trawy przebijające ich powłokę, a one nic, nawet nie drgną i dalej odbijają obraz świata, wyraźny i niezamącony. Woodrow Spights, powtarzam, nie żył. - Uważaj na siebie - odezwał się.

Głos jego nie wyrażał ani odrobiny bólu. Była w nim tylko lekka zadziorność. Zawsze był z niego ambitny dureń. Ambicja to uczucie, jakiego nigdy nie potrafiłem zrozumieć, a teraz Woody usiłował przy jej pomocy oszukać zarówno siebie, jak i mnie. Jakim cudem otworzył tę swoją zmasakrowaną gębę, tego doprawdy nie wiem, ale faktem jest, ze powiedział całkiem wyraźnie: - Uważaj na siebie.

Leżał więc martwy na podeptanej trawie. Ale podniósł się. Zapewne po to tylko, żeby zwrócić moją uwagę na ten fakt, poczęstował małą, tłustą Williamsównę lekkim klapsem. Widziałem na własne oczy, lecz dźwięk tego klapsa, znajomy, swojski dźwięk, jakoś nie dotarł do moich uszu.

Wtedy właśnie powinienem był krzyknąć: - Wszystko jest hańbą! - Krzyk ludzki potrafi narastać w takie wieczory jak szelest szarańczy, nabrzmiewać i pędzić przez trawniki jak one, gdy zbierają się nieprzebranym mrowiem. U naszych stóp cienie pożerały wszystko, co było światłem, aż same przestały istnieć, pieśń szarańczy narastała wielkimi falami O-E, O-E, z daleka zaś dochodził nieustający szum odziarnialni. W sierpniu trawa u nas podobna jest do dna morskiego, po którym przechadzamy się w pląsach, a niebo, jak dobrze wiesz, ojcze, tuż przed zmrokiem staje się na chwilę ciemnozielone. Pot spływał mi po plecach, po rękach i nogach rozgałęziając się strumieniem jak drzewo, ustawione korzeniami do góry.

A potem: - Prosimy wszystkich do środka! - Wołanie to rozległo się z werandy - i wtedy zabłysły dobrze znajome lampy. Wolni z nas nieszczerymi kobiecymi głosami, wszystkie z wyjątkiem Jinny, która krzyknęła po prostu: - Czemu, durnie, gracie po ciemku? Przecież nic nie widać. Chodźcie na kolację, kto głodny.

Oświetlona weranda, w którą wpatrywałem się poprzez smugę ciemności, wydała mi się jak statek, kołyszący się na rzece; statek, którym nigdzie się nie udam. Udałem się natomiast, jak zwykle i jak powszechnie wiadomo, z powrotem do domku panny Francine Murphy.

Co wieczór przebiegałem jak oparzony przez werandę i hall, żeby tylko uniknąć spotkania z nią i z trzema nauczycielkami, które tam mieszkały. Gdy przebiegłem przez rozświetlone promieniami księżyca i przyciemnione gęstymi drzewami figowymi podwórze, nieszczęsna Bella otworzyła powoli oczy i spojrzała na mnie. W oczach jej odbijały się dwa księżyce. Ilekroć popijała wodę, zwracała ją natychmiast, lecz teraz podeszła z wysiłkiem do miski i pochłeptała sobie trochę, wyraźnie, żeby mi sprawić przyjemność. Podtrzymywałem to nieszczęsne stworzenie. Pomyślałem, że pewnie ma raka, i przesiedziałem przy niej prawie całą noc.

Matka mówi: Synu, dobrze cię było zobaczyć, ale dlaczego chowasz w kieszeni tej twojej, bardzo ładnej zresztą, marynarki stary pistolet ojca? Po co ci to? Ojciec specjalnie nie dbał o niego i jak odszedł, to go zostawił w szufladzie. Czyżbyście się spodziewali napadu na bank w Morganie? Synu, gdybyś tylko chciał zaoszczędzić nieco pieniędzy, mógłbyś sobie pojechać nad morze. Pojechałabym z tobą. W Gulfport zawsze jest przewiew, no, prawie zawsze.

Tam gdzie kończy się podjazd domu Jinny, rosną kwitnące jukki, na jej pustym podwórku frontowym stoi samotne, rozwidlone drzewo, okolone drewnianą ławą - podobne to wszystko do placu przed starą szkołą, z tym, że szkoła jest cała zasłonięta drzewami i widać tylko te sterczące ostro rozrośnięte jukki owinięte szarymi szmatami pajęczyny. Bez trudu można dojść do samego domu pod gałęziami drzew, okrążając całe podwórze i wejść przez zmurszałą furtkę koło altany. Gdzieś w tym cienistym zakątku znajduje się kamienna statuetka przedstawiająca roztańczoną dziewczynę, podtrzymującą palcem wskazującym podbródek. Cały posążek jest dziobaty i upstrzony inicjałami.

Rzeźba nawet spodobała się Maideen, lecz powiedziała: - Czy wracamy tam do nich? Może wolisz, żebym tam już nie szła?

Otworzyłem furtkę i powiedziałem szybko: - Poczekaj chwilę. Zgubiłem guzik. - Wskazałem na rękaw koszuli i nagle zrobiło mi się aż tak nieswojo, że zebrało mi się na płacz.

- Guzik? Ależ chętnie przyszyję ci guzik, jeżeli mnie tylko odprowadzisz do domu. - Powiedziała dokładnie to, co chciałem, żeby powiedziała, lecz niestety dotknęła jednocześnie mojego rękawa. Kameleon smyknął po liściu i zatrzymał się na nim, zadyszany. - Poznasz mamę, na pewno chętnie zaprosi cię na kolację.

Otworzyłem więc starą furteczkę i zaraz dopadł mnie zapach skwaśniałych gruszek, snujący się po trawie, zapach jesieni. Nigdy nie wspomniałem Maideen, że pragnąłbym poznać jej mamę czy zostać zaproszonym na kolację, to jasne; lecz zdawałem się zapominać o starodawnych obyczajach, o odwiecznej uprzejmości ludzi, których nie ma się najmniejszej ochoty poznać.

- To nic, Jinny zaraz mi go przyszyje - powiedziałem więc.

- Taak? - zdziwiła się Jinny. Podsłuchiwała nas, oczywiście, przez cały czas z głębi altanki. Wyszła teraz, trzymając stary koszyk pełen nakrapianych gruszek. Nawet nie powiedziała, żebym wrócił i zamknął furtkę.

Odebrałem jej ciężki kosz i ruszyliśmy naprzód, pozostawiając za sobą Maideen. Byłem pewny, że idzie za nami, przecież nie potrafiłaby się od tego powstrzymać. Po klombach buszowały te same co zawsze drozdy. Zakręcony rozpryskiwacz kapał rytmicznie. Raz jeszcze weszliśmy kuchennymi drzwiami do domu. Ręce nasze spotkały się.

Przeszliśmy nieopatrznie przez kępkę mięty, zasadzonej przez Tillie. Pod drzwiami czyhał żółty kocur, by wemknąć się do środka przy pierwszej okazji. Klamka była równie gorąca jak moja rozpalona dłoń, a na pierwszym stopniu zagradzały drogę wkraczającej parze, jak zawsze, wielkie szklane słoje pełne kiełkujących sadzonek. - Uważaj na mamy sa…! - Chyba z tysiąc razy wchodziliśmy tak do domu. Podobnie jak chyba z tysiąc pszczół musiało się nabzykać i powdrążać w rozłożone na ziemi gruszki.

Panna Lizzie na nasz widok skurczyła się, wrzasnęła i ruszyła w górę po schodach - biustem naprzód - tak, że cień jej, tańczący po ścianie, wyglądał jak niedźwiedź o wielkim nosie. Zanim jednakże dotarła na samą górę, zawróciła gwałtownie. Zeszła ostrożnie na dół i zaczęła grozić mi palcem. Wiedziała, że trzeba uważać na tych schodach. Na nich to właśnie pan Camus Stark potknął się i skręcił kark, kiedy pijany skradał się nocną porą do domu. Czyżby mój widok przypomniał jej tę starą historię? Jinny uciekła.

- Randall, posłuchaj, muszę ci opowiedzieć, co mi się przytrafiło wczoraj przy kartach. Za partnerkę miałam Mamie Carmichael, a znasz ją i wiesz, że ona zupełnie, ale to zupełnie nie liczy się z partnerem, tak samo jak ty. No więc tak, ona wyszła w piki, Etta Loomis skontrowała z miejsca. Ja miałam singla pik, pięć trefli od króla-damy, pięć kier od króla i dwie blotki kara. Powiedziałam dwa trefle. Parnell Moody podniosła do dwóch karo, Mamie - dwa pik, wszyscy pas. Kiedy rozłożyłam karty, Mamie krzyknęła: „Och, partnerko, czemuś nie licytowała dwóch kier?” Odpowiedziałam: „Nie rozumiem dlaczego? Podnieść do trzech, z przeciwnikami, którzy się czają z kontrą dla zarobku?” Okazało się, oczywiście, że ona miała dwa kolory - sześć pik od asa-waleta i cztery kiery od asa-waleta-dyski, no i asa do moich trefli. Więc powiedz sam. Czy nie było jej co najmniej równie łatwo zalicytować trzy kiery w drugiej kolejce? Ale nie, skąd? Ona widziała tylko swoje karty, leżałyśmy bez dwóch, a mogłyśmy śmiało zrobić pięć kier. Jak myślisz, czy powinnam była powiedzieć trzy kiery?

- Absolutnie nie, miała pani zupełną rację - powiedziałem.

Zaczęła płakać stojąc tak na tych schodach, a łzy zatrzymywały się na jej upudrowanych policzkach. - O, wy mężczyźni, zawsze nas w końcu pokonacie. Może się starzeję, ale to chyba nie to. Bo widzisz, ja wiem dlaczego jesteście górą. Znałybyśmy was na wylot, gdybyśmy potrafiły się domyślić, co wam w danej chwili doskwiera. Nie patrz tak na mnie. Dobrze widzę, co robi z tobą ta durna Jinny, ale ty pierwszy zacząłeś narzekać.

Przed chwila widziałeś, jak ona się do tego odnosi.

Stała jeszcze przez chwilę, przeszywając mnie wzrokiem, potem odwróciła się i poszła na górę.

A co mi doskwiera, ojcze, tego naprawdę nie wiem, chyba że ty coś podejrzewasz. Przez cały czas stałem i dźwigałem ciężki kosz pełen gruszek na kompot. Teraz postawiłem go na stole.

Jinny siedziała w małym gabineciku, zwanym „biurem mamy”, wyklejonym wzorzystą tapetą w krajobrazy, przy starym biurku pana Comusa, zarzuconym listami i mapami działkowymi, które trzaskały jak z bicza, od podmuchu wentylatora obracającego się pod sufitem. Wrzasnęła na Tillier żeby przyszła. Tillie weszła, trzymając w ręku koszyk z szyciem, stanęła i wpatrywała się w Jinnie tępym wzrokiem.

- Postaw koszyk, Tillie. Odniosę go, jak mi nie będzie potrzebny. A teraz idź sobie i zamknij usta, bo ci jeszcze szczęka odpadnie.

Tillie postawiła koszyk na ziemi, a Jinny otworzyła wieko i zaczęła grzebać w środku. Z koszyka wypadły duże nożyce. Znalazła jeden z moich guzików, podniosła wzrok i czekała, aż Tillie sobie pójdzie.

- Mówią, że z panem niedobrze - odezwała się Tillie i wyszła z pokoju.

Jinny spojrzała na mnie. Nic ją to nie obchodziło. Ale we mnie zawrzało. Strzeliłem jej prosto w pierś i to z bliska i kilka razy. Strzelałem do niej z tak małej odległości, że nagle zdawało się, że nie ma między nami prawie miejsca na pistolet. Lecz ona tylko stała i zmarszczywszy czoło wpatrywała się w igłę, o przeznaczeniu której zupełnie zapomniałem. Ręka Jinny ani drgnęła. Nie zareagowała na straszny huk strzałów. Stary zegar stojący na kominku zaczął powoli wydzwaniać godzinę. Przyglądałem się jej intensywnie. Jej malutkie, dziecinne niby to piersi, pełne były jaskrawoczerwonych dziur. Lecz Jinny nie czuła nic. Starannie nawlekała igłę. Na jej twarzy malował się wyraz zadowolenia. Igłę nawlokła, jak zwykle, od pierwszego razu.

- Nie ruszaj się.

Jinny nigdy nie przyznawała się do bólu - ukrywała też zmartwienie, taką miała naturę. Kiedy nie potrafiłem zadośćuczynić jakiejś jej prośbie, zaczynała po prostu nucić cichutką piosenkę. Kiedy siedzieliśmy w naszym pokoju, nuciła coraz to cichszym głosem, coraz niższym, coraz bardziej pogardliwym. Jakże ją wówczas kochałem. Jakże kochałem tę małą obłudnicę. Teraz czekałem spokojnie, podczas gdy ona przewlekała nitkę i naciągała mankiet, rękawa, okalający moją bezsilną dłoń. Oddychałem miarowo i liczyłem te oddechy. Oddychałem złością i rozczarowaniem z powodu tego, że Jinny nie padła zabita. A ona po prostu odgryzła nitkę - jednym wspaniałym kłapnięciem zębów. Kiedy odsunęła się ode mnie, o mały włos nie zemdlałem. Obłudnica!

Nie śmiałem się nawet z nią pożegnać. - No, dobra jest - powiedziała - możesz teraz zagrać partyjkę krokieta. - Po czym także udała się na górę.

Kiedy wychodziłem przez kuchnię, Tillie ostentacyjnie splunęła na węgle i zaczęła znacząco hałasować garnkami. W ogrodzie Maideen siedziała nieruchomo na huśtawce. Kazałem jej zejść i iść ze mną do ogrodu. Tam zagraliśmy wszyscy partyjkę krokieta. Była kolejka Jinny, lecz zagraliśmy bez niej.

Gdy wracałem do swojego pokoju, minąłem pannę Billy Texas Spights stojącą w swoim ogrodzie w szlafroku i smagającą kwiaty, by szybciej zaikwitły.

Ojcze! Boże Najświętszy, wymaż to wszystko! Wymaż z pamięci, skreśl! Spraw, by się odstało!

Panna Francine, która czyhała od dłuższego czasu na mnie, dopadła mnie wreszcie tego wieczora w hallu. - Zrób to dla mnie, Ran. Zrób to dla mnie, proszę, skróć cierpienia nieszczęsnej Belli. Żadna z moich przyjaciółek nauczycielek nie potrafiłaby tego zrobić.

A mój przyjaciel, którego spodziewam się na kolacji, ma zbyt miękkie serce. Więc proszę cię, zrób to, ale tak, żebyśmy nic o tym nie wiedzieli.

Gdzie znowu byłeś, synku? Jest już strasznie późno. - Nigdzie, mamo, nigdzie. - Wróć do domu, odezwała się matka. Żeby może Eugene nie wyjechał, ale tak, to jego nie ma, a i ty nie chcesz słuchać nikogo. - Trudno jest zasnąć w taki upał, mamo. - A ja siedzę i czekam przy telefonie. Ach, rozbiegliśmy się wszyscy na wszystkie strony świata. To nie może być wola boża, żebyśmy tak żyli każde osobno, każde w swoim malutkim pokoiku.

- Świetnie pamiętam twój ślub - panna Jefferson Moody stała przy moim okienku bankowym, oddzielona ode minie kratą, i kiwała głową. - Kto by wtedy pomyślał, że to się tak marnie skończy. Był to najdłuższy i najładniejszy ślub, jaki w życiu widziałam. Popatrz! Gdyby te wszystkie pieniądze należały do ciebie, mógłbyś wyjechać z miasta.

Poza tym byłem okropnie, ale to okropnie zmęczony towarzystwem Maideen. Gdy tylko zaczynała mi opowiadać o firmie „Nasiona i Pasza”, zaczynałem się czuć jak w potrzasku. Pamiętam chyba od urodzenia tę baterię maseczek pełnych ziarn kukurydzy i czegoś podobnego do śrutu, jakie codziennie z samego już rana wystawiał na krawężnik ulicy stary pan Moody. Szyba sklepowa była tak zaparowana, że robiła wrażenie witraża. Maideen myła ją od czasu do czasu i wtedy widać było wnętrze sklepu, całe rzędy beczek, skrzyń i worków, a pośrodku tego wszystkiego na niskim stołku siedział stary pan Moody i bawił się sznurkiem, Maideen zaś karmiła kanarka. Pod oknami i drzwiami stały w kadziach gałęzie kwitnącej bawełny, na jesieni zamieniano je na łodygi trzciny cukrowej, a Maideen przyznała mi się, że już myśli o choince. Bóg wie, co ona potrafi powiesić na choince nieszczęsnego pana Moody. Następnie poczęstowała mnie panieńskim nazwiskiem swojej matki. Nazwisko to, które brzmiało Sojourner, zostało spuszczone na moją biedną głowę, jak gdyby na ukoronowanie niesłychanej ilości szczegółów do zapamiętania. Do zapamiętania na zawsze i na wieki.

Na dodatek musiałem co wieczór odwozić do domu małą Williamsównę. Była partnerką do brydża. Tej gry Maideen nie potrafiła się nauczyć. Maideen, której nigdy nie całowałem.

A potem przyszła niedziela i zabrałem ją do Vicksburga.

Od samego początku zacząłem żałować, że nie zostałem na brydżu. Można było zorganizować naszą dawną partyjkę, Jinny, Woody, ja, Nina Carmichael albo Junior Nesbitt, albo nawet oboje, z jednym wychodzącym. Na pannę Lizzie nie było w tej chwili co liczyć, nie zgodziłaby się za nic na czwartą, gdyż miała każdemu z osobna za złe nasze postępowanie. Nesbittów poza tym od dawna nie cierpiała. Ja z reguły wygrywałem. Nina dawniej także często wygrywała, lecz ostatnio zbyt była zajęta Nesbittem, by koncentrować się na kartach, często w ogóle nie przychodziła, a i Nesbitt wymawiał się czasami, tak że trzeba było sprowadzać małą Williamsównę, a potem odwozić ją do domu.

Maideen była ostatnio bardzo milcząca. Siedziała obok mnie wczytana w jakieś pismo kobiece i od czasu do czasu przewracała stronę, oblizując przedtem palec, zupełnie jak moja matka. Kiedy podnosiła na mnie wzrok, nie reagowałem. Co wieczór ogrywałem ich. A potem w pokoiku u panny Francine robiło mi się niedobrze i wychodziłem wymiotować na dwór, żeby nauczycielki nie zauważyły.

- Musisz odwieźć te dwie panny do domu, bo ich matki zaczną się niepokoić - odzywała się Jinny, wtedy Maideen i mała Williamsówna wstawały, a ja myślałem, że co jak co, ale na tę Maideen można było przynajmniej liczyć.

W miarę jak wieczór posuwał się naprzód, stawała się coraz senniejsza. Przechylała się coraz bardziej w fotelu Starków. Odmawiała z reguły rumu z koka kolą i tylko słaniała się z tej senności. Spała na siedząco w samochodzie, a matka jej, z domu Sojourner, niespokojnie wyczekiwała powrotu córki. Na tylnym siedzeniu Williamsówna paplała przez całą drogę, czujna jak mała sówka.

Vicksburg: dziewiętnaście mil po żwirze, trzynaście małych mostków i jeden duży przez Wielką Czarną. I nagle poczułem, że wróciły mi wszystkie stłamszone uczucia.

Za długo już patrzałem na Morganę. Tak długo, że główna jej ulica wydawała się tylko wykrzyknikiem, narysowanym ołówkiem na tafli nieba. A przecież była to bardzo konkretna ulica, pełna fasad z czerwonej cegły, okolona rozłożystymi drzewami, wyznaczona dwiema wieżami kościelnymi i okrągłym zbiornikiem na wodę. Lecz ja patrzałem na nią bez najmniejszego wzruszenia jak na wykrzyknik, narysowany na nieboskłonie, podskakujący nieco, kiedy odziarnialnia szła pełną parą. Czerwone fasady domów przesuwały się jak pociąg-zabawka, a widok ich nie przywodził mi już nawet na myśl dzieciństwa. Stary pan Holifield stał odwrócony plecami do jezdni. Jego skrzyżowane szelki wyglądały groźnie, bardzo groźnie, jak ostrzegawczy znak drogowy.

Gdy dojechaliśmy do Vicksburga, zatrzymałem samochód na początku głównej ulicy, pod murem koło kanału. Na wodzie huśtało się jaskrawe, wypunktowane światełko. Zbudziłem Maideen i spytałem, czy nie chce jej się pić. Wygładziła spódnicę i uniosła głowę, nasłuchując dźwięków pobliskiego miasta, stuku kół po kocich łbach ulicy, po drugiej stronie muru. Taksówka wodna zbliżała się szybko, podskakując dziecinnie na falach rozkołysanego kanału jak konik na biegunach.

- Pochyl głowę - zażądałem.

- Tak?

Słońce zachodziło. Wyspa wydała się bardzo bliska - gąszcz wierzb, o dzikiej plątaninie żółtych i zielonych witek, jak luźno wyplatany kosz, z którego wylewały się na wszystkie strony smugi płynnego światła. W malutkiej kabince staliśmy pochyłem, zasłaniając rękami oczy. Murzyn, który prowadził tę pykającą łajbę, nie odezwał się ani słowem przez cały czas. Nie zdobył się nawet na jakieś tam „proszę wsiadać” czy „proszę wysiadać”.

- Dokąd jedziemy? - odezwała się Maideen. Po dwóch minutach przybiliśmy do banki.

W środku nie było nikogo. Tylko barman stał za szynkwasem - w tym starym i zapuszczonym, ponurym pomieszczeniu, podobnym do opuszczonej stodoły. Zamówiłem dwie koki z rumem i zaprowadziłem Maideen do stolika karcianego, okolonego dwoma wyplatanymi krzesłami, stojącego w głębi. Brakowało czwartej ściany. Słońce zachodziło od strony wyspy, na drugim brzegu rysowała się ciemna sylwetka Vicksburga. Ogarnialiśmy wzrokiem Wschód i Zachód.

- Nie każ mi tego pić. Nie będę tego piła - powiedziała Maideen.

- E tam, napij się, dobrze ci zrobi.

- Pij sam, jak masz ochotę. Nie zmuszaj mnie.

- Pij, powiadam ci.

Patrzałem na nią, jak łyknęła raz, ostrożnie, i siedziała, przysłaniając ręką oczy. Nad drzwiami z zardzewiałej siatki znajdowało się gniazdo, z którego wylatywały osy i bzykały dokoła głowy Maideen. Zalatywało rybą i podgniłymi korzeniami, ceratą i niezliczoną ilością rozgrywek karcianych. Taksówka wodna zajechała i wysypała się z niej cała gromada Murzynów. Byli oblepieni mączką bawełnianą, siarkowożółci, i przeszli natychmiast do murzyńskiej barki, dźwigając blaszane wiadra, jakby byli na nie skazani wyrokiem sądowym.

- Ja naprawdę nie będę tego piła.

- Najpierw wypij i zobacz. Jak ci nie będzie smakowało, wyleję obydwie szklanki do wody.

- To już będzie za późno.

Siatkowe drzwi pozwalały zaglądać do skąpo oświetlonego baru. Weszli tam dwaj mężczyźni, trzymający czarne koguty pod pachą. Nie odezwawszy się słowem oparli każdy jedną zabłoconą nogę na szynie otaczającej bufet i wychylili po jednym. Koguty nie wydały z siebie ani dźwięku. Mężczyźni zeszli z barki i zniknęli w parnym gąszczu wierzb. Pomyślałem, że być może nikt ich już więcej nie zobaczy.

Fale rozżarzonego powietrza biły w powierzchnię wody, a na brzegu odbijały się od białych ścian starych domów, od cementowych płyt, od kamiennego muru. Vicksburg wyglądał stąd jakby odbity w starym lustrze - jak portret namalowany w okresie żałoby.

Wszedł kowboj bardzo małego wzrostu ze swoją dziewczyną. Podeszli obydwoje do grającej szafy, wrzucili pięciocentówkę do szpary i przytulili się do siebie.

Powierzchnia wody była gładka, lecz czuło się pod krzesłami nieustanne rytmiczne drganie. Odczuwałem je niemal podświadomie, tak jak się odczuwa obecność płonącego kominka w ciemnym pokoju.

- Ty chyba nigdy nie tańczysz - odezwała się Maideen.

Siedzieliśmy tam długo. Sporo osób przewinęło się przez ten czas przez barkę. W pewnej chwili stary Gordon Nesbitt zatańczył jeden numer. Kiedy wychodziliśmy, zarówno barka białych, jak i czarnych wypełnione były po brzegi, a na dworze panowały zupełne ciemności.

Od brzegu świeciły z rzadka mdłe latarnie - wzdłuż składów, szop i pod starymi murami, które groziły zawaleniem. Gdzieś, z daleka, od strony wałów miejskich dochodziły dźwięki starych, żelaznych dzwonów.

- Czy ty jesteś katoliczką? - zapytałem nagle, a ona przecząco potrząsnęła głową.

Oboje nie byliśmy katolikami, ale patrzałem na nią tak, żeby jej dać do zrozumienia, że zawiodła mnie w jakiś szczególny sposób. I byłem w rzeczywistości zawiedziony, kiedy tak stała wśród dziwnych dźwięków tych żelaznych dzwonów.

- My jesteśmy wszyscy baptystami. A ty co? Czyżbyś był katolikiem?

Prowadziłem ją przed sobą po stromej, nierównej ścieżce ku mojemu zaparkowanemu i na bok przechylonemu samochodowi. Przy tym nie dotykałem jej wcale, może tylko kolanem jeden jedyny raz i to niechcący. Gdy wsiedliśmy do środka, Maideen nie mogła zamknąć drzwi od swojej strony. Stałem przed nią, patrzałem na zwisające drzwiczki i usiłowałem sobie przypomnieć, ile wlałem w nią alkoholu. W każdym razie tyle, że nie potrafiła teraz zamknąć tych drzwiczek.

- Zamknij drzwi.

- Ale wypadnę. Prosto w twoje ramiona. Czy złapiesz minie?

- Nie. Zamknij drzwiczki, mówię ci. Trząśnij ze wszystkich sił.

Nareszcie. Oparłem się na moment o zamknięte drzwiczki samochodu.

A potem ruszyłem znowu stromo pod górę, skręciłem i pojechałem wzdłuż rzeki po wysokiej skarpie i raz jeszcze skręciwszy trafiłem na wyboistą wąską ścieżkę, prowadzącą, ojcze, wzdłuż tej szumiącej, wrzącej, wijącej się rzeki.

- Nie opieraj się o mnie - powiedziałem. - Lepiej wyprostuj się i nabierz powietrza w płuca.

- Nie chce mi się.

- Podnieś głowę do góry. - Ledwo rozumiałem, co teraz mamrotała. - A może wolałabyś się położyć?

- Nie chcę się położyć.

- Oddychaj głęboko.

- Nie chcę, nic nie chcę, Ranie, ani teraz, ani w ogóle, ani nigdy.

Zjeżdżaliśmy w dół. Przez gęste ciemności docierał do mnie wielki szum rzeki, niosącej w dół ogromny ładunek śmiecia. Huczała jak gigantyczny ruchomy mur, a w jej spienionych wodach bawiły się niewinnie roje małych rybek, płazy wszelkiego rodzaju, pląsały wyrwane z korzeniami drzewa i najrozmaitsze ludzkie odpadki. Wielka fala smrodu zatykała mi nozdrza. Ścieżka, którą jechaliśmy, zamykała się nad nami jak tunel. Znajdowaliśmy się na samym dnie świata. Nad naszymi głowami zbiegały się i wiązały ze sobą sploty gałęzi. Cedry dotykały się nawzajem wierzchołkami, a przez nie prześwitywały daleko, wysoko, migotliwie gwiazdy nieba Morgany, nanizane na nie jak perełki. Z daleka, z boku, doszedł nas odgłos wystrzału.

- O tam - powiedziała nagle Maideen i wyprostowała się. - Tam jest rzeka. Widzę ją. To Missisipi.

- Nic nie widzisz. Słyszysz ją tylko.

- Widzę ją, właśnie, że widzę.

- No to co, rzeki nie widziałaś? Ale z ciebie dzieciak.

- Zdawało mi się, że jesteśmy w łódce. Gdzie jesteśmy?

- Na drodze. Stanęliśmy, bo droga się skończyła. Chyba widzisz?

- No tak. Dlaczego ona jest doprowadzona tak daleko, a potem się kończy?

- Bo ja wiem.

- Kto tu przyjeżdża?

- Różni są ludzie na świecie.

Gdzieś, daleko, musieli palić ognisko.

- Niedobrzy ludzie? Murzyni?

- Różni. Rybacy, flisacy. Widzisz, że się obudziłaś?

- Zdaje mi się, żeśmy zabłądzili - stwierdziła Maideen.

Matka: Gdybym się dowiedziała, że wróciłeś do tej Jinny Stark, to sama nie wiem, co bym zrobiła. - Nie, mamo, nie mam zamiaru do niej wracać. - Cały świat wie, jak ona ciebie potraktowała. Co wolno mężczyźnie, tego nie wolno kobiecie.

- Śniło ci się, żeśmy zabłądzili. No pewnie, możesz się trochę wyciągnąć.

- W Morganie trudno zabłądzić.

- Jak się położysz, to ci zaraz będzie lepiej. Pojedziemy gdzieś, gdzie będziesz się mogła naprawdę wygodnie rozłożyć.

- Kiedy ja wcale nie chcę.

- Czy przypuszczałaś, że mój samochód potrafi wjechać na takie strome wzgórze?

- Zabijesz się jeszcze.

- Założyłbym się, że nikt w życiu nie widział takiego wariactwa. Jak myślisz, czy kto kiedy widział coś takiego?

Jechaliśmy teraz tyłem, niemal że prostopadle w górę, ojcze, zawieszeni na skraju skały, a tylne koła unosiły się i podskakiwały, jakby się chciały wznieść w powietrze, pociągając nas ze sobą. Wreszcie przeturlaliśmy się przez wierzchołek jak pszczoła wycofująca się z głębi kwiatu i wpadliśmy w niewielki poślizg. Jestem pewny, że bez tej ostatniej szklanki nigdy nie wyprowadziłbym wozu na równą drogę.

Potem jechaliśmy jeszcze przez dłuższy czas zwykłą drogą. Mijaliśmy w ciemności stare pomniki i dawne pozycje artyleryjskie, a wysoko, na okolicznych wzgórzach, stały pamiątkowe kamienne armaty, wymierzone w nas nieruchomo, zapomniane, lecz wiecznie żywe. I wieże czatownie, wieże wartownicze, zapomniane, lecz i one wiecznie żywe.

By sprawdzić kierunek jazdy, spojrzałem na księżyc, który powinien był być w ostatniej kwadrze. Stał spokojnie na ciemnym niebie. Powietrze było niezupełnie ciemne, przeniknięte bladym światłem A przelotnymi dźwiękami nocy, oddechem wszystkich ludzi świata, wszystkich tych, co oddychali tej nocy, wpatrzeni w ostatnią kwadrę księżyca. A jar czujny, pędziłem poprzez wielką, otwartą przestrzeń świata, a gwiazdy były mi drogowskazem.

Jechaliśmy więc przed siebie, a nad nami powoli wschodził ten księżyc. Maideen widać przebudziła się na dobre, gdyż dochodziły mnie od czasu do czasu jej płytkie westchnienia, pełne bliżej nieokreślonej tęsknoty. Szop, biały niczym duch, przemknął się chyłkiem przez drogę, jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku.

Przecięliśmy szosę i ukazało nam się pierwsze światło, zawieszone na pobielonym pniu drzewa. A potem wyłoniło się półkole domków, ustawionych, pod mechatym nawisem, otoczone płotem z jasnych pali. W świetle naszych reflektorów pojawił się na sekundę mały Murzynek, oparty o furtkę, z kolejarską czapką na łepetynie. Motel „Dęby o zachodzie”.

Wskoczył zręcznie na stopień samochodu. Zapłaciłem mu, co trzeba. Objąłem ramieniem Maideen i zacząłem ją łagodnie prowadzić. Okazało się, że znowu spała.

- Uwaga, jeden, stopień w górę - powiedziałem, gdy doszliśmy do drzwi.

Padliśmy na żelazne łóżko i nie zdjąwszy z siebie ubrania zapadliśmy w kamienny sen.

Goła żarówka zwisała na rozkręconym sznurze z sufitu i wnikała głęboko w nasz sen. Po pewnym czasie Maideen wstała, zgasiła światło i zaraz niczym wiadro spuszczone gwałtownie w głąb studni zapadła noc i zbudziłem się. Lecz noc ta nie była prawdziwie ciemna. Ogromne, sierpniowe niebo rozświetlało się raz po raz błyskami spadających gwiazd, docierając do najsmutniejszych pokojów, do najsamotniejszych nawet okien. Miesiąc spadających gwiazd, jakże nienawidzę tej pory roku, ojcze.

Zobaczyłem, że Maideen ściąga z siebie sukienkę. Nachyliła się nad nią z prawdziwą czułością, wygładziła pedantycznie spódniczkę, wytrzepała ją i ułożyła starannie na krześle, z przesadną starannością, jakby to było byle jakie krzesło, a nie właśnie to tutaj. Podniosłem się i usiadłem na łóżku, opierając się głową o sztachety wezgłowia. Wzdychałem głęboko - westchnienie za westchnieniem. Słyszałem je wyraźnie. Kiedy wreszcie Maideen odwróciła się twarzą do łóżka, powiedziałem: - Nie podchodź do mnie.

Pokazałem jej pistolet i dodałem: - Potrzebne ani jest całe łóżko, rozumiesz? - A potem powiedziałem jeszcze, że nikt jej nie zmuszał, żeby tu przyszła, zsunąłem się na poduszki i wymierzyłem w nią, lecz bez większej nadziei na trafienie, tak samo jak dawniej, kiedy budziłem się rano i usiłowałem nie budzić się z pięknego snu, a Jinny bezlitośnie kazała mi wyskakiwać z łóżka.

Maideen wsunęła się w moje pole widzenia, cała obramowana jasną nocą. Ramiona skrzyżowała na piersi i dygotała na całym ciele. Była we krwi, splamiona i zhańbiona. A może nie? Przez sekundę widziałem ją podwójnie. Wymierzyłem w nią jak mogłem najdokładniej.

- Nie podchodź do mnie - powtórzyłem.

A potem, podczas gdy ona coś do mnie mówiła, słyszałem już tylko dochodzące z zewnątrz odgłosy nocy w tym motelu, kumkanie żab i poćwierkiwanie ptaków z pobliskiego lasku.

- Nie, nie, Ran. Proszę cię, nie. Błagam cię, Ran. - Przybliżyła się do mnie, ale ja nie słyszałem jej słów. Czytałem z jej warg, tak jak się to czyni uważnie, starannie poprzez szyby wagonów kolejowych. Na dworze mały Murzynek biegał tam i nazad przesuwając patykiem po płocie. I zdawało mi się, że tak już będzie zawsze, na wieki, niezależnie od tego, co zrobię ja, co zrobią inni ludzie.

A potem, raptownie, ustał i ten dźwięk. Pomyślałem, że Murzynek na pewno biegnie dalej i że, chociaż płot mu się skończył, on tego nie zauważył.

Odwróciłem rewolwer lufą do siebie. Włożyłem go sobie w usta. Mam zawsze bardzo sprawne odruchy, szybkie, gwałtowne i doprawdy nie marnuję czasu. A Maideen, w tej swojej haleczce, nacierała na mnie, nacierała.

- Nie rób tego, Ranie, proszę cię, nie rób tego! - Znowu to samo.

Nacisnąłem cyngiel i rozległ się straszny huk.

- No i widzisz - powiedziała szybko - nie wypaliło. Daj mi to. Daj mi to stare żelastwo. Oddam ci potem.

Odebrała mi rewolwer. Zaniosła go, zgrabnie jak to ona, do krzesła i zawinęła go starannie w tę swoją sukienczynę, jakby to był jej stary i wypróbowany sposób obchodzenia się z bronią. Potem powróciła do łóżka i przysiadła na brzegu.

Po minucie wyciągnęła ramię i położyła mi swoją chłodną dłoń na ramieniu. Posiadłem ją bardzo szybko.

Udawałem, że śpię, i leżałem nieruchomo.

- Zawsze zadzierasz nosa - odezwała się Maideen.

Ale ja wciąż leżałem bez ruchu, a po chwili zorientowałem się, że ona płacze. Leżała tu, u mojego boku, i cichutko popłakiwała. Wydawała z siebie przeciągłe, stłumione, rytmiczne szlochy jak dziecko w długi czas po niezasłużonej karze.

Zasnąłem.

Jakże mogłem przewidzieć, że ona pójdzie i zrobi sobie krzywdę? Oszukała mnie. Ona też mnie oszukała. Ojcze! Eugene! Powiedzcie mi, czy to, czego szukaliście, czy to, coście znaleźli, jest lepsze?

I gdzie jest Jinny?

MUZYKA Z HISZPANII

Pewnego ranka Eugene MacLain siedział jak zwykle przy śniadaniu, czytał poranną gazetę i nagle, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co czyni, zareagował na jakieś zupełnie niewinne zdanie, wypowiedziane przez żonę - „masz okruszynkę na brodzie”, czy coś podobnego - w ten sposób, że przechylił się przez stół i uderzył ją w twarz. Byli oboje po czterdziestce, dwanaście lat po ślubie, ona nieco starsza od niego, co w tej chwili było bardzo widoczne.

Spodziewał się, że żona krzyknie „Eugene MacLain!”. Ale nic. W piecyku za nią huczało - pod płomieniem rumieniła się druga porcja grzanek. Bez pośpiechu Eugene wstał, westchnął i opuścił kuchnię. W ręku wciąż trzymał rozłożoną gazetę. Zazwyczaj składał ją w ręce żony, musnąwszy jej czoło pożegnalnym pocałunkiem.

Nasłuchiwał jej codziennego „Eugene?”, na które odpowiadał swoim „Tak, kochanie?”. Nasłuchiwał podświadomie. W lustrze mignęła mu własna twarz, rozjaśniona uśmiechem, wspomnieniem małej Fan, która miała ptasi zwyczaj odzywania się, gdy Emma go wołała. Zobaczył ją nagle; mignęła mu w locie, z rozwianymi jasnymi warkoczykami, z grzywką podkręconą nad czołem w pierwszym przebłysku dziewczęcej próżności. „Eugene, to ja”. Rok upłynął od jej śmierci.

Nałożył więc płaszcz deszczowy i kapelusz, a gazetę wcisnął mocno pod pachę. Emma siedziała nieruchomo w swoim krześle pomiędzy kuchnią a stołem. Jej kolorowy, przydługi szlafrok układał się dokoła niej szeregiem bufiastych fałd, a wysunięte naprzód, zbyt małe, tłuste stopy zdawały się wyrażać oburzenie tym, co stało się przed chwilą. Wiedział doskonale, jak Emma wygląda w tej chwili, na tle swojej kuchni, i to nie dlatego, żeby kiedykolwiek w życiu uderzył kogoś w twarz, lecz z tej prostej przyczyny, że z nią było człowiekowi zawsze tak, jakby miał oczy z tyłu (Wyłącznie z tyłu.) Siedziała więc w jedynym w tym domu ciepłym pomieszczeniu, w swoim kuchennym królestwie, pogrążona w autohipnozie, z tym swoim „A-wynośże-się-z-mojej-kuchni” i „wracaj-mi-zaraz-czy-ty-sobie-zdajesz-sprawę-z-tego-co-zrobiłeś?”, i cała ociekała stygnącym już lukrem żoninej słodyczy, spływającej po niej cienkimi strużkami.

Lecz Eugene przeszedł przez całą długość hallu - i wtedy dopiero doszedł go jej krzyk bólu i zgrzyt wyciąganej z piecyka brytfanki z grzankami - i starannie zamknął za sobą wejściowe drzwi. Nie cierpiał, kiedy wołano go po imieniu w publicznych miejscach, a wcale nie wykluczone, że za chwilę Emma wybiegnie na ulicę i wrzaśnie na cały głos: - Eugene Hudson MacLain, wracaj mi w tej chwili do domu!

Kiedy mocował się z ciężkimi drzwiami wejściowymi, poczuł lekkie drżenie w mięśniach rąk, lecz gdy wreszcie znalazł się na dworze, ogarnęła go zaraz cisza wczesnego, mglistego jeszcze poranka. Chuchnął mocno i oto zobaczył własny oddech! Równie widoczny i równie czysty, jak to wypuszczone z zaciśniętych płuc powietrze, wydał mu się nagle otaczający go pastelowo szary krajobraz: ulica, mewa, powietrze.

Mewa, podobna do rozedrganej perły, przebiegała Jones Street jak gdyby Eugenowi na spotkanie. - Nasze mewy tak przywykły do wielkomiejskiego życia w San Francisco - miał zamiar powiedzieć później, wchodząc do Bertsingera, albowiem godziło się rozpoczynać dzień pracy od jakiejś dowcipnej uwagi - że już nawet przechodzą ulicę po zebrach. - Chyba nie zrobił Emmie większej krzywdy. Pewnie nawet i ślad nie pozostał na jej twarzy.

Była silniejsza od niego, wiadomo, ważyła 150 funtów, a on zaledwie 139. Informacja ta powinna by chyba wystarczyć panu Bertsingerowi, który zawsze nalegał na cyfry i tylko cyfry. Eugene zgodziłby się każdej chwili na to, żeby porównawcze sylwetki jego i Emmy ukazały się w gazecie nago, proszę bardzo, ramię w ramię, tak żeby wszyscy mogli przekonać się o ich kondycji. Może ukazały się już nawet. Emma dobrze wiedziała, że nie zrobił jej nic złego; wiedziała lepiej niż on, wiedziała doskonale.

Westchnął cichutko. W tej chwili różowe znamię na szyi Emmy już zapewne pospiesznie pulsowało - reakcje jej zawsze były spóźnione. Gdy czasami, w nocy, odzywał się telefon, a potem okazywało się, że to pomyłka, Emma wpadała w panikę dopiero po dłuższej chwili. - Ach, przecież to mogło być Bóg wie co! - mawiała. I zaraz potem zaczynała automatycznie sprawdzać wskazującym palcem po kolei wszystkie szpilki do włosów na ułożonych starannie lokach, jakby na zakończenie swoich katastroficznych rozważań szyła sobie czepek ochronny na głowę.

Eugene szedł przez znajome, wznoszące się i opadające ulice i wciągając ostre powietrze w nozdrza - co, jak zwykle, zaraz po śniadaniu sprawiało mu przykrość - usiłował ocenić stan pogody, temperaturę, wilgotność, natężenie porannej mgiełki, przewidzieć możliwości przejaśnienia się, ocieplenia czy opadów. Wiedział, że za chwilę zostanie wypytany o te wszystkie dane przez starego pana Bertsingera i zawiadomiony, czy ma rację, czy też nie. Ach, czemu właściwie, do stu diabłów, spoliczkował Emmę? Uczynek jego zaczął żyć własnym życiem - dowodząc tym samym, że był integralną częścią samego Eugene'a - odsunął się trochę i spojrzał na niego pytająco. Gdy przechodzili razem przez Market Street, uczynek uczepił się kurczowo ramienia Eugene'a jak aktor komediowy, udający bezsilnego starca.

Eugene nie tylko nie zdawał sobie dotychczas sprawy z tego, że zdolny jest do spoliczkowania żony, lecz nawet teraz, kiedy już było po czynie, nie potrafił pogodzić się z dokonanym faktem. Rosnące w dole eukaliptusy wśród mgły wydały mu się większe niż wtedy, kiedy prześwitywało przez nie słońce. Były nastroszone jak zmarznięte ptaki; z niepokojem i zdumieniem stwierdził, iż wydaje mu się, że słyszy bicie ich serc. Strome schodzenie w dół jest zasadniczo działaniem opóźniającym, stwierdził nagle, kiedy przyglądał się swojej sylwetce, odbijającej się w oknach mijanych domów. Zauważył, że kark i głowa kiwają mu się ruchem spacerujących gołębi; spojrzał w dół, a gdy zauważył, że ulica pokryta jest opadłymi fioletowymi liśćmi eukaliptusa, zaczął je nagle z całych sił przydeptywać butami.

O tym, żeby pokłócić się z Emmą, nie można było nawet marzyć. Gdy zanosiło się na coś takiego, zaczynała po prostu płakać. Nawet obcy człowiek, świeżo jej przedstawiony, zorientowałby się w lot, że kobieta ta magazynuje w sobie całe wodospady łez. Eugene szedł dalej. Słońce, mniejsze od księżyca, turlało się po zamglonym firmamencie jak niewielkie serso i jeszcze nie dawało światła.

Uderzył ją wprawdzie lekko, ale czemu, na Boga, czemu? Pogrążeni w żałobie nie byli w stosunku do siebie zbyt czuli ostatnimi czasy, to prawda. Lecz użycie siły nie załatwia żadnej sprawy. Ale właściwie dlaczego miałby jej nie bić? A jeżeli Emma wyobraża sobie, że on, Eugene, będzie czekał, żeby wysłuchiwać jej wrzasków, to grubo się myli. Niech lepiej uważa i robi swoje, bo następnym razem dostanie jej się znacznie mocniej.

Gdyby miał czas na zastanowienie się, wybrałby może inną taktykę. Mógł na przykład nie zjeść śniadania. Wiedział, że dotknęłoby ją to do żywego. Pamiętał to jeszcze z czasów, kiedy był jej lokatorem. Co rano wołała: - Śniadanko na stole, panie MacLain! - Na tym punkcie była bardzo wrażliwa. W rzeczywistości nigdy by się nie potrafił zdobyć na taki gest. Nie jeść? Nigdy i pod żadnym pozorem. Nawet gdyby postanowił ją zabić, to przedtem musiałby zjeść wszystko, co postawiła na stole, i pochwalić. Jej pierwszy mąż, znakomity pan Gaines, przyzwyczaił ją do tego. Trzeba było zawsze chwalić jej gotowanie. - Siadaj i powiedz mi, co widzisz na stole - powtarzała codziennie.

A dziś? Powiedziała coś zupełnie obojętnego - obojętnego, choć bardzo osobistego, osobistego, lecz niezbyt mu miłego - coś takiego, co zapewne było powiedziane już tysiąc razy w ciągu dwunastu lat ich małżeńskiego pożycia, a jednocześnie, korzystając z normalnych przywilejów żony, nachyliła się nad nim i macierzyńską dłonią usunęła z jego fizjonomii jakiś paproszek. I wtedy, wtedy uderzył ją w twarz. Dlaczego? Dlaczego akurat dzisiaj? Pytanie to dręczyło go w tej chwili i, o ile mógł się zorientować, umiejscowiło się w prawym kolanie. Pobrzękiwało jak mały dzwoneczek, przyczepiony do uda.

Uderzył ją, bo jest tłusta. Nonsens, Emma była zawsze tęga, no, co najmniej pulchna („Ta pańska gospodyni zawsze coś smacznego pichci”), nawet kiedy się z nią żenił. Fakt, że coś było zawsze tak, nie usprawiedliwia wcale, że jest wciąż absurdalne, a przecież… A może przyczyny należało szukać w nim, a nie w niej? Uderzył Emmę, ponieważ zapragnął nowej miłości. Czterdziestka! Psychologia!

I zaraz, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, wpłynęła w pole jego retrospektywnego widzenia, w te jego ironiczne rozważania, duża, śniada twarz, okolona ciemnymi włosami, tajemnicza i potulna jak fotografia gazetowa na ciemnym tle. Wyłoniła się cieniście i delikatnie znikąd, jak zamazana plama w głębi ulicy. Panna Takatoataka pisało pod spodem poetycką kursywą. Spojrzenie uduchowione. A więc to może tak? Że umarła, dlatego pisano o niej w gazecie? A więc za późno na kochanie. Za późno nawet na sprawdzenie tego, co piszą… w gazecie, choć gazetę niósł pod pachą. A więc dlatego, że lego ranka okazało się, iż za późno jest na pokochanie zmarłej panny Takiejtoatakiej, Eugene uderzył żonę na odlew w twarz?

Eugene zatrzymał się posłusznie przed sklepem rzeźnika. W tym miejscu zmuszony był zazwyczaj do małego odpoczynku. Ze stojącej przy krawężniku ciężarówki przerzucano przy pomocy haków przez chodnik wielkie połcie czerwonego i białego mięsa bez żadnego ostrzeżenia. Rzeźnicy, stojący przed sklepem w swoich zakrwawionych fartuchach, czasami robili przerwę dla przechodzących pań, nigdy zaś dla mężczyzn. I dzisiaj wielkie kadłuby przelatywały szybko nad głowami przechodniów, a po drugiej stronie ulicy jakiś włóczęga, oparty nonszalancko na lasce, obleśnie wodził za nimi wzrokiem; zupełnie jak gdyby usiłował zatrzymać spojrzeniem wyniosłą i dumną damę.

Na znak od rzeźnika, dany notabene zakrwawionym nożem, Eugene zrobił krok naprzód, lecz zatrzymał się gwałtownie. Zrozumiał nagle, że pójście do pracy jest dzisiaj dla niego rzeczą zupełnie wykluczona.

Sprawa była więc znacznie poważniejsza, aniżeli zrazu mu się zdawało. Ostrożnie i powoli, jakby w odpowiedzi na wyzwanie, Eugene wsunął rękę pod deszczowy płaszcz i zaczął wodzić nią po marynarce, kamizelce, dotykając srebrnego ołówka. Jednego był absolutnie pewny, i to pocieszało go w pewnej mierze, a mianowicie, że nie jest dzisiaj w stanie rozbierać zegarków na części.

Doszedł był zaledwie do California Street. Stał przez chwilę bez ruchu u szczytu stromej ulicy i patrzał w dół. Wymierzył Emmie policzek, a twarz jej ani drgnęła, oko nie ożywiło się ani na sekundę. Było tak, jakby się składało pocałunek na policzku umarłej.

Mogła go była ostatecznie ugryźć w palec, no nie? Jakiś mały, psotny duszek musiał mu podszepnąć tę myśl i uśmiechnąwszy się tryumfalnie umknąć w krzaki. Lecz Eugene wciąż wpatrywał się w dół ulicy, przerażony, niemal znieczulony na wszystko, co działo się dokoła. Jakiś przechodzień spojrzał na niego podejrzliwie. O tak, policzek wymierzony Emmie dał się porównać tylko z pocałunkiem złożonym na policzku umarłej.

Eugene zastanawiał się przez chwilę, co też na ten temat miałby do powiedzenia stary pan Bertsinger. Na pewno bardzo wiele. W dłoni Eugene'a otworzyło się wieczko zegarka kieszonkowego, po czym krokiem szybkim i wyrażającym niemy protest, ruszył w dół ulicą, która ciągnęła się niczym obluzowany powróz, którego koniec gubił się we mgle, Stary wiedział wszystko o swoim świecie, ale i świat innych ludzi nie był mu obcy.

II

Na dole, na Market Street, mgła ustępowała, odsłaniając kotłowaninę miejskiego życia. Przez chwilę Eugene udawał, że i on się spieszy. Zastanawiał się nad tym - podczas gdy głowa jego jak gdyby unosiła się w powietrzu - czy i inni przechodnie myślą ze smutkiem o absurdalnej zmianie, jaka zaszła na tej ulicy, pełnej sklepów handlujących sztucznymi zębami, protezami, gorsetami, ulicy pasów przepuklinowych, sztucznych biustów i szklanych oczu? No i, rzecz oczywista, sklepów jubilerskich. Minął sklep dietetyczny, gdzie na wyszukanej koronkowej serwetce wyłożone były pigułki tranowe z wątroby wieloryba (szczerze mówiąc bardzo ładnie to wyglądało). Jakież to wszystko było zadziwiające! W głębi którejś z rozrywkowych bud jakiś młody marynarz kazał fotografować swoją dziewczynę w objęciach wypchanego goryla. Eugene miał ochotę zwrócić komuś uwagę na tę scenę.

Zaczął odczytywać szyldy znajdujące się na poziomie pierwszego piętra domów, okalających ulicę. Zakład Zdrowotny Joltza, Pasy przepuklinowe Uczciwego Johna, Sztuczne Zęby to Zdrowie. Z drzwi znajdujących się pod tym ostatnim napisem wyłoniła się właśnie pani, trzymająca w ręku przesiadkowy bilet tramwajowy i bukiecik stokrotek, owinięty w kawałek gazety; czy odważyłaby się na uśmiech? Czy warto opowiedzieć jej anegdotę, rozśmieszyć ją?

Z upstrzonego przez muchy okna księgarni spojrzała na Eugene'a ciemna fotografia, przypominająca na pierwszy rzut oka Emmę (mógł się założyć, że sama Emma wciąż siedzi przy kuchennym stole i usiłuje odzyskać równowagę ducha, jak gdyby po wielkim wybuchu złości). Była to jednakże, jak przekonał go podpis, podobizna pani Blavatskiej. Co drugi sklep na Market Street był, nie wiadomo dlaczego, sklepem jubilerskim. Toteż każdy, kto zmuszony był do nabycia na przykład gorsetu marki Pewność i Zaufanie, mógł sobie jednocześnie przypiąć broszkę w kształcie motylka lub złotą bransoletkę do zegarka marki Joy, której slogan brzmiał: „Nic tak nie pieści ciała jak złoto”. Wszystko to mogło wywołać w człowieku poczucie wstydu. Takiego wstydu, jaki odczuwa się, gdy ktoś wygłupia się w publicznym miejscu, podskakuje, wymachuje nogami, szaleńczo wiruje!

Naprzeciwko sklepu Bertsingera znajdowało się zatłoczone targowisko. Przez cały dzień, podczas gdy nachylał się uważnie naci zepsutymi zegarkami, dochodziły uszu Eugene'a dziarskie uderzenia młotka ze stoiska z krabami. Teraz słychać je było nawet wyraźniej, niczym klaskanie i pokrakiwanie tropikalnych ptaków, unoszące się nad gwarem przewalających się tłumów przechodniów. Przed sąsiednią bramą szafir holenderskich irysów mieszał się z bielą i różowością goździków w wielkich wiadrach, a obok stały rzędy różowych, morelowych i amarantowych azalii w doniczkach. Ach, gdyby można się było przenieść o jeden sklep dalej i handlować kwiatami!

A oto i zakład Bertsingera.

Sumienie drgnęło w piersi Eugene'a, dało mu słabego klapsa i zaraz przyznał w duchu, że zakład jubilerski starego pana Bertsingera jest znacznie nobliwszy od większości znajdujących się opodal sklepów jubilerskich: chociażby ze względu na osobę Bertsingera Seniora. Na wystawie znajdowały się wprawdzie te same co wszędzie broszki z półszlachetnych kamieni przedstawiające Pegazy lub ryby-miecze, tace pełne wisiorków i całe rzędy pierścionków z brylantami. Do każdego z tych pierścionków przyczepiona była zgrabna karteczka z napisem: „Podlega wymianie bez straty”. Jednakże tutaj karteczki wypisane były własnoręcznie przez starego pana Bertsingera, starannym, wyszukanym pismem. Bertsinger nie miał również neonowego napisu nad klatką reperacyjnego warsztaciku zegarków. Wszystko tu cechowała dyskretna elegancja. Eugene, nie zatrzymując się, minął sklep.

We frontowej części sklepu stał, oczywiście, jak zwykle, Bertsinger Junior, czyli Bertie, i obserwował, co dzieje się na ulicy - Eugene ryzykował więc. Leciutko odgięte kciuki Bertiego oraz jego fryzura - włosy zaczesane z tyłu w dwa dyskretne kacze kuperki - nadawały mu wygląd człowieka młodego, a zarazem uprzywilejowanego. W klapie nosił metalową odznakę, świadczącą o tym, że zakończył służbę wojskową. Wmontował sobie w nią mały brylancik, tak tylko, dla hecy, jak się wyraził. Nawet z głębi ciemnego sklepu promieniował swoją gorliwością i entuzjazmem i było rzeczą wysoce prawdopodobną, że dostrzeże przechodzącego przed sklepem Eugene'a, którego zresztą czepiał się bez żadnej przyczyny. Lecz w tej chwili podszedł do drzwi sklepu zwabiony odgłosami bójki, jaka wylewała się z fryzjerni na ulicę. Połyskiwał nawet z profilu, gdyż z górnej kieszeni marynarki sterczały mu dwa wieczne pióra, ozdabiając metalowymi klipsami jego żołnierską pierś. Eugene minął go niezauważony.

Przechodził pod samym targowiskiem, ale jakoś nikt nie odezwał się do niego, nikt go nie zauważył. Stoiska z rybami przystrojone były jak na święta. Na ogromnej tacy połyskiwał podwójny rząd ułożonych w kształt wachlarza plastrów świeżego łososia, a na długim półmisku ciągnęły się przeplecione jak złote warkocze filety z flądry. Gdy wzrok Eugene'a zatrzymał się na ułożonej z czerwonego kawioru kotwicy, młody sprzedawca, odziany w granatowy fartuch, pouczył go, że to jaja rybie. - Osobiście uważam, proszę pana - dodał - że nie powinno się ich odbierać rybom. - Stał przed wejściem do kiosku z opartymi na biodrach rękami i wcale nie rozpoznał pana MacLaina, który wszak tak niedawno zreperował mu zegarek. Był to dla niego po prostu nieszczęsny wół roboczy. Frywolność ogarnęła nagle nieszczęsnego roboczego wołu i zdjąwszy kapelusz pokłonił się nisko rybim jajom.

Zaczynało się powoli przejaśniać. Na górze niebieskie płaty nieba próbowały przebijać się przez mgłę. Zakotłowało się w chmurach i nagle wyjrzało spoza nich pełne słońce. Tramwaje nabrały koloru bananowego i zamaszyście pędziły w dół i w górę ulicy, kina w dwóch gęstych rzędach okalające ulicę powiewały proporczykami i flagami, jakby się wybierały w morski rejs. Eugene zmieszał się z gęstniejącym tłumem, który w miarę jak natężało się ciepło słonecznych promieni, zdawał się opadać i unosić coraz gwałtowniej niczym fale morskie poganiane wiatrem.

Stary, malutki włóczęga zbudził się, podniósł z chodnika i przetarł oczy. Zaczął rzucać okruszyny chleba zlatującym się ze wszystkich stron mewom i gołębiom. Otaczało go to ptactwo, dostojne i nadęte niczym podwórzowe kury, a on wstał, wyprostował się i jak gdyby był dumny z tego, że spowodował ten apetyt i tę ich transformację, ściskał kolana, przybierając postawę przydrożnego świątka lub pani domu częstującej gości przysmakami i rozdzielającej uśmiechy na wszystkie strony. Eugene mijając ptactwo i okruszyny przekroczył szeroką, zaśmieconą jezdnię, a spojrzawszy w prawo zobaczył, bardzo już teraz wyraźnie, na samym końcu ulicy dwa bliźniacze, brunatno-zielone pagórki, po bokach rzędy kolorowych domów a nad nimi kłębiące się, sinoniebieskie strzępy porannej mgły, osłaniające je niczym rozhuśtane gałęzie wielkiego drzewa.

Rozpraszanie się porannej mgły - codzienny akt objawienia w tym nadmorskim mieście - wzbudziło w nim znowu niejasne, dawne uczucie nostalgii za nie znanym mu światem; tęsknił za miejscowościami, których nazwy już od dawna wyleciały mu z pamięci. I chociaż dobrze zdawał sobie sprawo, z tego, że za późno już na obejrzenie Siedmiu Cudów Świata, mimo to nieśmiało zaproponował Emmie odbycie niewielkiej, krótkiej wycieczki - skromnie, autobusem - wzdłuż tańszej strony Półwyspu. Ale pech zrządził, że wyszedł z tą propozycją akurat w rocznicę śmierci Fan i w odpowiedzi Emma po prostu trzasnęła mu drzwiami przed nosem.

Jej reakcja była reakcją typowo kobiecą; rozumiał to teraz. Okrutny żal, jaki odczuła po swojej wielkiej stracie, wzmocnił tylko jej skłonność do przejmowania się małymi sprawami. Mimo że dzielił z nią wspólną żałobę, nie dopuszczała go do siebie. Trzymała go z daleka! Jakże często własne nieszczęście znieczula człowieka na cudze! Patrzała na niego przez szparę w drzwiach okiem zimnym jak marmur.

A przecież był czas, kiedy Emma była kobietą łagodną i miękką, a i on był człowiekiem dobrym i uczynnym, niemal że równie niewinnym - delikatnym jak mała Fan. Zobaczył ją znowu, szykującą się do spania, siedzącą na skraju łóżeczka z długimi, rozczesanymi włosami, okalającymi jej buzię i schodzącymi się pod brodą jak złoty kapelusik od deszczu, i zachciało mu się zawołać: - Ach, zaczekajże, nie odchodź! - To jeszcze to mu się przypomniało: Fan od chwili, kiedy nauczyła się chodzić, lubiła stawać przed kominkiem, plecami do ognia (palili wówczas regularnie w kominku) i rozłożywszy spódniczkę jak do dygania grzać swój mały tyłeczek gestem dorosłej kobiety.

A teraz, nagle i za późno, rozciągający się przed nim rozległy i pogodny widok miasta wzbudził w nim przemożną tęsknotę za zimowym krajobrazem Missisipi, łaciatym i niechlujnym raczej, z drzewami otulonymi w szaty rdzawego koloru, z plątaniną suchej trzciny na mokradłach ciągnących się szeroko, gdzie brat jego, bliźniak, zapewne po dzień dzisiejszy poluje na kaczki. Eugene podejrzliwie przyglądał się handlarzowi kwiatów: co, u licha, stało się z porami roku? Za tanie, w zdumiewającej barwnej masie wiosenne, letnie, jesienne i zimowe kwiaty kazały mu uważniej przyjrzeć się staremu, który właśnie obniżał cenę tulipanów zmasowanych w blaszanym wiadrze oraz trzem Hindusom, którzy najwyraźniej nie zamierzali niczego kupić, lecz z namaszczeniem wąchali bukiet po bukiecie, aż w końcu wszyscy trzej stanęli zamknąwszy swoich sześcioro oczu jakby przeniesieni do innego świata.

Z głębi ciemnego jak noc baru dochodził zachrypły murzyński głos, śpiewający: „Ryszardzie, otwórz drzwi!” Mała Chinka, o włosach nawiniętych starannie na metalowe wałki, obeszła Eugene'a dokoła, wymachując zamaszyście jedwabną torebeczką. Już, już miał wyciągnąć rękę, by podtrzymać ją, w razie gdyby się przewróciła. Minął go krępy młodzieniec o spiętrzonych na czole włosach i w podkutych półbucikach. Eugene miał ochotę zagadać do niego. Jednakże stracona szansa rozmowy kontynuowała swój spacer rytmicznym krokiem, a Eugene zmarszczył czoło i zaczął zastanawiać się nad tym, co mógł oznaczać wytatuowany na wewnętrznej stronie przegubu ręki młodego człowieka kolorowy motyl: zaiste intymne to było miejsce. Eugene dokładnie obejrzał sobie motyla w chwili, kiedy ów obcy mu, typowy jednakże mieszkaniec San Francisco spracowaną dłonią zapalił przygaszonego, zmiętego papierosa. Nakreślone niebieskim atramentem podwójne skrzydełka przecinała błękitna żyła, a czułki sięgały aż do fałdy w przegubie dłoni. Motyl był nakrapiany tak silnie, że zdawało się, że kropki te niemal że przebijają skórę.

I to właśnie w tej chwili - kiedy cofnąwszy się w myślach jak gdyby o jeden krok wstecz do starego pana Bertsingera, krzątającego się po sklepie jubilerskim z szkiełkiem w oku i oceniającego ludzi powoli i krytycznie oraz syna jego, zarozumialca Bertie (tylko bardzo młodzi ludzie mają tę absolutną pewność siebie) - właśnie w tej chwili Eugene zrozumiał ponad wszelką wątpliwość, że ludzie znajomi na nic mu się teraz nie zdadzą.

Po tym co zrobił przed chwilą, po decyzji, jaką powziął, nie było już dla niego drogi powrotu. Trzeba było brnąć dalej w kierunku, jaki się obrało. Przyjaciele? Nie warto było nawet szukać u nich pomocy.

W panice - i co go uderzyło, także w pewnego rodzaju egzaltacji - postanowił sięgnąć po zrozumienie u obcego człowieka. Hej, bracie. Przed chwileczką dałem swojej starej po pysku. - Brawo! - Tak jest. - Doskonale. To dobrze robi babom od czasu do czasu! Nie ma się czym przejmować. Pójdą do baru, strzelą sobie po piwku. Potem okaże się, że nieznajomy popełnił coś znacznie gorszego, co więcej, że to jemu trzeba pomóc.

Ułożony wygodnie wśród stosu jabłek, na wystawie sklepiku spożywczego bursztynowozłoty kot spojrzał na Eugene'a przeciągle. Przymknął oczy zaciskając powieki jak małe woreczki z tabaką. Eugene uświadomił sobie teraz, że w oknie hoteliku, jaki minął przed chwalą, nie było dziś różowego buldoga z masy plastycznej o oczach namalowanych grubą błękitną krechą. Siedział zazwyczaj na parapecie jednego z parterowych okien pomiędzy szybą a firanką, lecz widocznie ktoś go sobie przywłaszczył. Eugene poczuł się oszukany. Kot znowu otworzył oczy i przez krótką chwilę wydało się Eugene'owi, że dzisiaj przejrzy to miasto na wylot, że nic, co niemoralne, ba, co grozić będzie jeno zakłóceniem moralności, pozostanie mu niewiadome, I było tak, jak gdyby miasto i Eugene przyglądali się sobie nawzajem… i to bez dotychczasowej wzajemnej wiary w siebie. Podejrzliwie, lecz z zainteresowaniem… śmiało… niemal że wyzywająco.

III

Eugene w dalszym ciągu szedł Market Street, krokiem tak szybkim, pewnym i docelowym, tak wyraźnie obliczonym na zmylenie przeciwnika, jak gdyby znajdował sio wciąż w zasięgu sklepu Bertsingera. Migotliwa mgiełka poranna u wylotu ulicy przesłaniała gmach przystani promu; i nagle Eugene spostrzegł, kroczącego tuż przed nim i w tym samym co on kierunku, wysokiego, dystyngowanego mężczyznę, którego z miejsca zidentyfikował. Był to Hiszpan, który poprzedniego wieczoru dał koncert gitarowy w Hali Eolskiej. Żeby taki człowiek przechadzał się ot, tak, po prostu po ulicy? I na dodatek - przynajmniej o ile mógł się zorientować Eugene, przypatrując mu się spomiędzy rozdzielających ich przechodniów - zupełnie sam.

Eugene był pewny, że to on. Wczoraj zaledwie - tak niedawno, a już wydało się to Eugene'owi wydarzeniem tak odległym, że rozpoznanie Hiszpana poczytał sobie za zasługę - był na recitalu tego właśnie Hiszpana. (Nie, nie zgodziła się pojechać z nim do Half Moon Bay, ale może udać się na koncert w jednej z mniejszych sal, powiedziała, po czym zaraz dodała: „Mimo, że muzyka cię nie interesuje”. Poklepał ją po ramieniu: zapewne przyszło im jednocześnie to samo do głowy, wspomnienie z niedalekiej przeszłości związane z tym jego brakiem szacunku dla muzyki. Z inicjatywy Emmy zabrali małą Fan na koncert symfoniczny. Kiedy zaczęła się muzyka, dziecko wyciągnęło rączki i zawoławszy, że Pierre Monteaux wygląda jak słoń Babar, oświadczyło, że ma zaraz tu przyjść, bo chce mu sprawić lanie. Emma, przerażona, zmusiła małą do spuszczenia rąk, a Eugene roześmiał się na cały głos, lecz dopiero później nieco, w połowie następnego utworu)… Nie mógł sobie przypomnieć nazwiska Hiszpana, lecz był dumny z tego, że tak bezbłędnie rozpoznał człowieka, którego ostatecznie oglądał jedynie z widowni i to ponad wypchanym ptakiem, ozdobą kapelusza siedzącej przed nim damy.

Hiszpan stanowił idealny cel spaceru, kiedy tak kroczył na przedzie. Eugene szedł równym krokiem, nie spuszczając z oka niezupełnie w końcu nieznajomego, ten zaś kroczył miarowo, statecznie, przewyższając o głowę przechodniów, jedyny na czarno ubrany człowiek w tym całym tłumie.

Tak minęła niezbyt długa chwila i o mały włos nie przytrafiło się nieszczęście.

Gitarzysta doszedł bowiem do skrzyżowania ulic i zszedł prosto na jezdnię - trzeba przyznać, że poruszał się przez tłoczną ulicę z prowokacyjną niemal powolnością i o mały włos nie dostał się pod kota samochodu.

Niebezpieczeństwo, w jakim nagle znalazł się nieznajomy, otworzyło jakby nowe możliwości przed Eugene'em. Nie namyślał się ani chwili. Nie było zresztą czasu do namysłu. Rzucił się naprzód, jakby chodziło o kogoś z najbliższych. Podbiegł wielkimi susami gubiąc gazetę która rozsypała się naokoło. Jeszcze jako mały chłopiec w Morganie był świetnym sprinterem, znano go tam po dzień dzisiejszy jako Hulajnogę MacLaina.

Chwycił Hiszpana za poły marynarki - ruchem, który od razu pozwolił ocenić jej ciężar, zapach, jakim była przesiąknięta, stwierdzić stopień nagrzania przez słońce - i szarpnął go do tyłu. Zachichotał z braku tchu i kurczowo przytrzymał wielkiego Hiszpana, który, o dziwo, okazał się mimo swej pokaźnej wagi zwinny i lekki jak tęga kobieta, która w tańcu okazuje się niespodzianie giętka i zgrabna. Przez chwilę Eugene trzymał więc Hiszpana na uwięzi tuż przy krawężniku, wdychając zapach tytoniu czy dalekich podróży, jakim gitarzysta zdawał się przesycony, lecz że nie potrafił przypomnieć sobie jego skomplikowanego nazwiska, milczał.

Ale co tam, jakież to mogło mieć znaczenie, skoro udało mu się chwycić w samą porę tego pysznego wielkoluda - Eugene odetchnął z ulgą, szczęśliwy, zachwycony, zupełnie jak gdyby otrzymał niespodzianie cudowny prezent. Powoli i delikatnie zdjął ręce z Hiszpana, ruchem, jakim odsłania się gigantyczny posąg, ukazując go publiczności. W tej samej niemal chwili obydwaj panowie, i ratownik, i uratowany, podali sobie ręce i jednocześnie, w momencie wykonywania tej ceremonialnej czynności, Eugene uświadomił sobie fakt, który nieomal spowodował, że odwrócił się plecami i mruknął: „A niech to wszyscy diabli!” Albowiem Hiszpan nie umiał ani słowa po angielsku.

Na razie uśmiechał się i nie mówił nic. Najlepszy dowód, no nie? Eugene poczuł, jak zalewa go fala niepokoju, żalu i osobistej krzywdy. Ściskał jednakże ogromną dłoń przez dłuższą chwilę, by przez ten czas odzyskać równowagę ducha i ukryć jakoś swój smutek i rozczarowanie; sam był zdumiony tą gwałtowną reakcją.

Naturalnym porządkiem rzeczy obydwaj panowie ruszyli ramię przy ramieniu w dalszą drogę. Wynikło to samo przez się z braku możliwości słownego porozumienia się - podziękowania za pomoc czy zbagatelizowania jej. Eugene rzucał przelotne, nieśmiałe, lecz pełne szacunku spojrzenia na kroczącego przy nim Hiszpana, jak człowiek, który właśnie nabył nowego pieska i nie jest pewien, czy ten docenia, w jak znakomite ręce się dostał. Rekonstruując sobie to, co stało sio przed chwilą, Eugene pomyślał sobie, że w gruncie rzeczy Hiszpan rzucił się między samochody, jak gdyby je chciał sprowokować do przejechania go, z pewnością siebie zawodowego matadora. A to ci Hiszpan! Eugene raz jeszcze spojrzał na swoją zdobycz, tym razem bardzo uważnie, i doszedł do wniosku, że ów artysta, który sobie teraz w najlepsze kurzy papierosa, jest z bliska co najmniej równie zrównoważony, choć może nieco mniej masywny, jak z daleka, ze sceny, na której po raz pierwszy ujrzał go poprzedniego wieczoru.

Pojawił się na scenie dźwigając przed sobą wielką gitarę, a sposób, w jaki się poruszał, dodawał mu lat i kontrastował z młodzieńczym połyskiem jego kruczoczarnych włosów. Przemierzył scenę nie obdarzając swoich słuchaczy ani jednym spojrzeniem. Miał na sobie dobrze skrojony frak o długich, ciężkich połach. Kiedy doszedł do środka sceny, obrócił się - dostojny i namaszczony jak lekarz - i zaraz okazało się, że i głowę ma dużą, i ciężką, że nosi wielkie okulary okalające mu oczy czarnymi oprawkami i że bardzo długie, ciemne włosy, opadające mu niemal na ramiona, nadają mu wygląd Indianina lub starego senatora z Południowych Stanów.

Opuścił się na stojące samotnie na estradzie twarde krzesło, przed którym siało tylko jakieś tajemnicze podłużne pudło nakryte czarnym materiałem, które ktoś tam przedtem postawił. Usiadł więc i siedział jak wielki głaz. Był to ten rodzaj czynności wstępnych, za jakimi przepadała Emma; wyprostowała się teraz w swoim krześle, podrzucając głowę typowym protestującym gestem. Był to jej sposób pokazywania zadowolenia.

Po wielu delikatnych i długotrwałych zabiegach przy swoim instrumencie gitarzysta wreszcie zabrał się do grania. Nastrajał go tak cichutko, że tylko on mógł słyszeć wychodzące z gitary dźwięki. Przez dłuższą chwilę koncentrował się całkowicie na swojej wyciągniętej do przodu prawej nodze, opierając ją o owo tajemnicze czarne pudło, następnie na palcach rąk, wszystkich dziesięciu palcach rozczapierzając je, zginając, przyciskając do ud niczym kot próbujący ostrości swoich pazurów na materiale poduszki.

Twarz jego, oświetlona tylko światłem rampy, gładka, ciemna o dwóch głębokich bruzdach wzdłuż ust, pozbawiona wszelkich emocji, zastygła w obranym na scenę wyrazie. Nie ożywiła się ani w czasie gry, ani podczas aplauzu, który zrywał się po każdym numerze. Dopiero gdy zamilkły ostatnie oklaski, gdy przebrzmiały tony ostatniego utworu, ukazał się na niej przelotny uśmiech, wyrażający zadowolenie. Był jak gdyby ze świata bajki, jak uśmiech na obliczu bestii. Przelotność tego uśmiechu była wstrząsająca. Wymuszony kolosalnym nakładem siły, był wyczynem iście sportowym, podobnym do podnoszenia ciężarów przez atletę. Spowodował powolną, lecz wyraźną zmianę na obliczu Hiszpana przypominającą efekt zachodu słońca na krajobraz. Mówił mimochodem o tym, że oto zakończyła się ciężka próba, a jednocześnie usiłował wskazać słuchaczom, że podobnie jak oni, artysta jest zwolennikiem przeżyć niecodziennych. Paznokcie Hiszpan miał jaskrawoczerwone.

- Czerwone paznokcie - szepnął Eugene w chwili, kiedy Emma odwróciła głowę i spojrzała na niego. Spojrzenie to, rzucone spod niebieskiego ronda kapelusza - Emma wyłoniła się dzisiaj ze swojej żałoby - zamierzone było jako porozumiewawcze.

Niebieskość tego jej kapelusza, mdły połysk nowych okularów zasłaniających oczy żony, gładki policzek, na którym trwała mała łezka, wszystko to powodowało, że nachylił się ku Emmie jak gdyby przyciągany magnetyczną siłą. Jednocześnie zaś czuł w środku ziejącą pustkę, wszechogarniającą jak miłość. Powoli zwrócił się znów twarzą do sceny, gdzie Hiszpan grał teraz na bis. Spod strun gitarzysty wychodziły najdziwniejsze w świecie tony.

I nagle stracił wszelkie poczucie rzeczywistości, rozeznanie przyszłości, świadomość istnienia własnej żony, Emmy. Czas teraźniejszy zalał go gigantyczną falą. Zapaść ta mogła trwać może minutę, najwyżej dwie; później potrafił ją sobie doskonale przypomnieć. Był to stan bardzo konkretny, o bardzo wyraźnej granicy jak plama na obrusie lub znamię na ciele. Pozostawił po sobie posmak tajemnicy.

A teraz na ruchliwej ulicy, wśród powszedniości zwykłego dnia Eugene odczuwał obecność Hiszpana o śniadej twarzy, kroczącego u jego boku, zawdzięczającego jemu, Eugene'owi MacLain, życie, za rzecz równie oczywistą jak bicie własnego pulsu. Poczuł się lotny i szybki jak balon, jakby znajdował się na tropie wielkiej tajemnicy. A może wcale nie należy się dziwić temu, że wprowadzone w ruch wypadki zaczynają toczyć się jak jabłka mitycznej Atalanty? Dłonią, która zdolna była rozwalić mur, ostrożnie dotknął ramienia Hiszpana. Ramię ukryte w luźnym czarnym rękawie jedwabnej marynarki zareagowało jak wahadło lub waga belkowa. Lecz lekkie pchnięcie nadało Hiszpanowi kierunek; ośmielony tym, Eugene przeprowadził go energicznie przez następne skrzyżowanie.

Nieco później stali znowu na brzegu chodnika i czekali, żeby światło zmieniło się na zielone. Obok nich stała jakaś kobieta. Eugene spojrzał na nią z ukosa. Była tak cudownie piękna, że przez dłuższą chwilę nie zauważył nawet, że miała całą skórę w pigmentowych plamach, co dla większości ludzi czyniło ją odstręczającą. Każdego innego dnia Eugene także zapewne patrzałby na nią z odrazą. Musiała być Murzynką lub Polinezyjka i każdy kawałek widocznej skóry na niej znaczony był niczym skrzydła motyla. Ciemnobrązowe esy-floresy, spirale, kółka i kreski odcinały się od jaśniejszego tła, jakby narysowane wprawną artystyczną dłonią. Dokoła oczu, na dekolcie, na przegubach rąk i na nogach widniały większe plamy, jak znaki na grzbiecie młodej sarny. Wyglądała, jakby czekała na kogoś w cieniu wielkiego liściastego drzewa.

Odziana była w skromną, brązową sukienkę, tylko na głowie miała wspaniały egzotyczny kapelusz ozdobiony zakręconymi kolorowymi piórami. Eugene niemal cieleśnie odczuwał bijącą od niej aurę wstydu i smutku zarazem, sprzeczne uczucia, miotające nieszczęsną kobietą, a nie opuszczające jej zapewne ani na sekundę, podobnie jak ta dziwna, nakrapiana skóra na jej ciele. Była to aura tak silna, że Eugene począł pogwizdywać jakąś melodię, by ściągnąć na siebie uwagę przechodniów, a przede wszystkim zapobiec temu, by zauważył ją Hiszpan. Hiszpan potrafiłby się rzucić na nią. Eugene, nie wiadomo dlaczego, bał się go w tej chwili.

Po pewnym czasie fakt, że nie byli w stanie porozumieć się ze sobą inaczej, aniżeli przy pomocy gestów i uśmiechów, wydał się Eugene'owi szczególnym przywilejem i wyróżnieniem. Szli krok w krok. Hiszpan zdawał się zadowolony ze wspólnego spaceru po słonecznej ulicy u boku człowieka, który uratował go niemal spod kół samochodów. W każdym razie nie miał nic przeciwko temu. Nie spieszył się ani nie miał wyraźnego celu.

Trzy różowe strzały neonowe wskazywały drzwi do knajpy. Dokąd idziemy, myślał Eugene, ja i mój Hiszpan? Szli wciąż po Market Street, mijając rzędy małych, tandetnych sklepików. Zbliżali się teraz do obskurnej budy, doskonale znanej Eugene'owi, który mijał ją codziennie, gdyż znajdowała się pomiędzy zakładem Bertsingera a kafeterią, gdzie zazwyczaj jadał obiady.

W budzie tej, w której do niedawna koczowała gromada Cyganów”, przepowiadających przyszłość, otwarto widowisko rewiowe. W brudnych szybach wisiały plakaty, a w drzwiach siedział ospale jakiś mężczyzna, sprzedawał bilety i wykrzykiwał od rana do wieczora: „Czy - widzieliście - już - Emmę?”, głosem tak śmiertelnie zmęczonym, iż wydawał się niemal groźny. Bertie Bertsinger uważał to za okropnie śmieszne, jako że żona starego Eugene'a nazywała się właśnie Emma. Udawał się regularnie z Eugene'em na obiad, a co rano witał go okrzykiem: „Czy-widzieliście-już-Emmę?”

Ogromna fotografia rewiowej Emmy ukazywała ją groteskowo tłustą, rozdętą, o drobnych rysach twarzy, wciśniętych jak bukiecik wymiętych fiołków pomiędzy policzki. Lecz temu stłamszonemu, zatłuszczonemu oblicza nie brakło bynajmniej wyrazu; był to, rzecz jasna, wyraz oburzenia, oskarżenia. Widok osoby skrzywdzonej przez ludzi jest nad wyraz przykry, myślał Eugene, kiedy przechodził koło niej po raz nie wiadomo który. Jest to wyraz twarzy nieomylnie rozpoznawalny, przykuwający do siebie uwagę jak oczy matki, mówiące: „Proszę tylko popatrzeć na moją krzywdę!”

Emma z fotografii miała na sobie koronkowe majtki, a obok, na sznurku od bielizny, zawieszono autentyczną parę czerwonych, satynowych majtek, ogromnych, wyblakłych i zakurzonych i pozbawionych koronki. Eugene przypomniał sobie, że jako mały chłopiec wydał pieniądze przeznaczone na tacę w Szkółce Niedzielnej na obejrzenie niejakiej Telmy. Telma była złudzeniem optycznym, głową kobiety, umieszczoną na szczycie drabiny. Miała złote włosy, była młoda i uśmiechała się zachęcająco.

Eugene poczuł się nagle gospodarzem Hiszpana. Czy nie powinien go zaprosić do środka, na obejrzenie Emmy? Przeżył chwilę prawdziwej rozterki.

Lecz Hiszpan, spojrzawszy z ukosa na Emmę, po prostu wskazał palcem na obwód swojej własnej talii i spojrzał na Eugene'a ciepło, z niemym zapytaniem w oku.

Było samo południe. Wiedzieli o tym dobrze żebracy drzemiący w słońcu pod ścianami domów, ślepy akordeonista o szeroko otwartych oczach i ustach ułożonych jak do pocałunku.

- Chodźmy. Zapraszam pana. Zjemy coś! - zawołał Eugene i ująwszy swojego towarzysza za łokieć obrócił go po raz drugi.

IV

Eugene pomyślał - w samą porę - ze trzeba zabrać Hiszpana do jakiejś dobrej restauracji. Poza tym kafeteria, gdzie jadało się nawet wcale nieźle i zdrowo, zaczęła przeżywać ostatnio istną inwazję owych chudych i pechowych starców, którzy przesiadywali w niej godzinami, studiując programy wyścigów konnych i popijając kawę. Szczególnie jeden staruszek, odziany w agresywnie zielony sweter w żółte pasy, działał Eugene'owi na nerwy. Zajmując z reguły stolik, na który wszyscy polowali, zdawał się samą swoją obecnością zmieniać atmosferę starej kafeterii. Uśmiechając się znacząco, by wskazać, że wchodzą do jednego z lepszych zakładów gastronomicznych w mieście, Eugene pchnął drzwi restauracji na Maiden Lane.

Hiszpan, uniósłszy dyskretnie krzaczaste brwi, wszedł do środka. Podłoga zadrżała pod jego stopami. Ruszył prosto na schody, które również zadrżały, i do małej górnej salki restauracyjnej, o której istnieniu Eugene, prawdę mówiąc, w ogóle nie wiedział.

Hiszpan zdawał się być wszędzie u siebie w domu. Położył swój wielki, miękki kapelusz na kaloryferze na podeście pierwszego piętra, jakby był nie tylko całkowicie przekonany o tym, że żeberka są zimne, lecz jakby kaloryfer został tam postawiony nie po to, by grzać innych ludzi, lecz by stanowić postument dla jego nakrycia głowy.

Kelner zaprowadził ich w sposób możliwi o najbardziej ostentacyjny do stolika przy oknie zasłoniętym grubą kotarą, zapalił lampkę elektryczną na stoliku i postawił przed nimi kolosalne jadłospisy niczym namioty polowe, które od razu podzieliły obrus na dwa obozy.

Pokój wydał się Eugene'owi staroświeck i ciasny. Robił wrażenie scenerii ze starego niemego filmu. Siedzący dokoła ludzie gestykulowali i zdawali się sztucznie uśmiechać do Eugene'a i jego gościa. Wyglądali jakby zamknięci w czterech ścianach wyklejonych tapetą w deseń z kółek i baniek mydlanych, oświetleni żarówkami o czerwonych abażurach. Chłopcy filipińscy, bliźniaczo podobni do siebie, krzątali się rytmicznym, bezszelestnym truchtem, sprzątając naczynia ze stołów, rozkładając obrusy, uśmiechając się nieustannie.

Przybrawszy sztuczny, bolesny niemal wyraz twarzy gitarzysta wziął się do medytowania nad jadłospisem. Delikatnie machał wskazującym palcem w powietrzu: powziął decyzję; wtórował kelnerowi (jak księdzu w kościele) prawdopodobnie po francusku.

Eugene siedział sztywno wyprostowany i ze zdumieniem przyglądał się ilościom jedzenia, jakie zamówił sobie jego hiszpański gość. Czyżby był aż tak wielki? Czy może tylko sam siebie uważał za aż takiego? Jakim był naprawdę artystą? Jak dobrze grał na gitarze? Ach, jakie to wszystko było tajemnicze!

Eugene, któremu podano cielęcinę, zaczął w myślach obliczać ilość gotówki w portfelu. Mylił się, zaczynał od początku i znowu się mylił. Starannie żuł tę swoją cielęcinę i czuł, że zapada się coraz głębiej w te wszystkie tajemnicze sprawy.

Poprzedniego wieczoru, podczas gdy wsłuchiwał się w muzykę, nie potrafił powstrzymać się od rozmyślania nad tym, co też taki artysta robi w chwilach wolnych od występów. Kiedy odegra te utwory, na przykład, czy pozostanie zupełnie sam? Nie były to bynajmniej bezprzedmiotowe pytania… Faktem jest, pomyślał Eugene, że ostatecznie zastanawiałem się nad losem koncertującego na estradzie artysty zupełnie tak, jak gdybym wiedział, że wkrótce poznam go bliżej. Jak gdybym wiedział, że nazajutrz rano uderzę własną żonę w twarz i odkryję coś zupełnie nowego, jakieś całkiem niespodziane aspekty życia.

Eugene był zupełnie przekonany o jednym, a mianowicie, że artysta jest całkowicie wolny i niezależny. Nie kochał nikogo i nikt nie wtrącał się do jego życia.

Hiszpan usunął z talerza muszlę po ostrydze, a Eugene od razu nachylił się ku niemu z uwagą. Było mu dobrze w tej roli towarzysza i doradcy artysty - podobnie jak poprzedniego wieczoru był szczęśliwcy świadomością, że jest jego jedynym prawdziwym słuchaczem. Postanowił wysunąć jedną lub nawet parę propozycji do wyboru - zasugerować coś, co mogliby wspólnie przedsięwziąć.

Eugene uniósł dłoń i zrobił nią kilka sugestywnych ruchów przed nosom Hiszpana. Usiłował wyczarować kształt kobiecego ciała. Okaże się, być może, że Hiszpan posiada tu piękną kochankę, do której zachodzi regularnie w czasie swoich wizyt w San Francisco; na przykład ktoś taki jak owa dziwna, wzorzysta Murzynka? Eugene wyobraził sobie scenę z niemego (lecz tym razem zagranicznego) filmu, w której Hiszpan wręcza kochance bukiet kwiatów, nad którym unosi się przelotnie słowo „radość”, tak rzadko używane w dialogach miłosnych. Wydało mu się, że podobny niewidzialny bukiet trzyma w swojej wyciągniętej dłoni, lecz Hiszpan nie zwrócił nań najmniejszej uwagi.

Eugene oparł policzek na dłoni i zaczął wpatrywać się w swojego gościa, który w najlepsze wypluwał kosteczki drobiu. Artysta prawdopodobnie spędza noce w samotności, gdyż zdając sobie sprawę, że ma gusta trudne do zaspokojenia, woli ćwiczyć na swojej gitarze.

Jakże cenne były więc le spędzone z nim chwile!

Nie należy ich zatem marnować. Może by tak pójść do kasyna gry? Hazardowa gra wydała mu się w tej chwili propozycją bardzo interesującą. Był pewien, że Hiszpan potrafi tymi swoimi długimi palcami o czerwonych paznokciach (tylko - i tu nadzieja opadła w Eugene'ie - okazało się, że dzisiaj nie były polakierowane) postawić fiszki na szczęśliwe numery, a jego wprawne i czujne ucho zapewne odpowiednio zinterpretuje cichy dźwięk zdradliwej kulki w rulecie. Na myśl o tego rodzaju lokalach Eugene zazwyczaj tylko zaciskał wargi - by je szybko rozchylić - ale teraz, w towarzystwie Hiszpana, sprawy zaczynały wyglądać zupełnie inaczej! Jak by to było, gdyby sobie zafundowali taki wspólny wypad, niczym dwaj młodzi, niezależni mężczyźni lub jak dwaj zdeprawowani, swawolni starsi panowie, co spędzają całą noc w zadymionym, ascetycznym lokalu?

Powiedzmy, że to on, Eugene, znalazł się w San Francisco tylko na jeden dzień i jedną noc, a nie na całe życie, że nie wyniósł się jeszcze na dobre z Missisipi, że jest przejezdnym artystą? Albo inaczej, że wcale nie gra na gitarze, lecz przyjechał, żeby się po prostu rozejrzeć; nawet nie konkretnie za kimś czy za czymś; albo jeszcze inaczej, że poszukuje zaginionego ojca? (Niech Pan Bóg broni, żeby go znalazł! Stary Papa King MacLain był prawdziwą czarną owcą; cieszył się najgorszą opinią u ludzi!)

Jako obywatel z wyboru, Eugene mógłby opowiedzieć Hiszpanowi niejedno o San Francisco. Miasto to… jakże często wyglądało swobodnie i wesoło, mamiąc widokiem swoich strzelistych, długich ulic, skąpanych w blaskach słonecznych promieni. A te łagodne wzgórza i kłębiaste chmury, co nakładały się na siebie, przenikały się nawzajem jak kalkomanie, leniwie i powoli, w otoczce z błękitnych dymków, co opadały a unosiły się wszędzie w całym mieście bez ustanku podobnie jak dźwięki syren strażackich - a jednak one też stanowiły mury dla zamieszkałych tu ludzi.

Albo myśl o tym, że jakiekolwiek mury, jakiekolwiek ściany, chociażby te, które otaczały sypialnię Emmy i Eugene'a lub każdego innego człowieka, mogły się nagle stać miękkie, wiotkie jak kotary, że zaczęły się chybotać i chwiać, że ściany pokojów przybrały nagle konsystencję zorzy polarnej, by jak ona zdawały się unosić w górę - gdyby groziły całkowitym rozpłynięciem się. Byłoby to równie przerażające jak słynny pożar San Francisco przed laty. Pożar mógł się, oczywiście, w każdej chwili powtórzyć. Było to niebezpieczeństwo, które nieustannie zagrażało temu miastu. Lecz to, co miał na myśli Eugene, nie miało charakteru zjawiska fizycznego…

Powoli Eugene smarował masłem ostatnią kromkę chleba. Nic na razie nie wskazywało na to, by jego wyobrażenie o Hiszpanie było fałszywce, by ten stateczny mężczyzna, zasiadający wieczorami na jasno oświetlonych estradach z nogą opartą na stołeczku - gdyż taką prezentował światu wersję swojej osoby - nie żył za dnia innym, sekretnym życiem. Może udaje się na tajemnicze spotkania do tajemnych miejsc z przypadkowo spotkanymi osobami, których słabości czy niedociągnięć nie waha się wykorzystywać dla swoich własnych celów. Wiadomo, artyści to przeważnie istne kameleony.

Hiszpan niewątpliwie zdolny był do wszystkiego!

W głowie Eugene'a kłębiły się coraz śmielsze wizje, widział Hiszpana w czarnych buciskach na wielkich nogach wirującego jakby na skraju wielkiego koła w zadymionej, czerwonej sali, z ogromnym aligatorem w objęciach. Lub Hiszpana, odwróconego wielkimi plecami, za którym wiły się długie poły jego czarnego fraka, unoszącego się jak ptak w powietrzu i znikającego w nieskończonej dali. To znów inaczej: Hiszpan nachylający się nad nim i wskazujący palcem miejsce na stronicy leżącej przed Eugene'em książki jak Sybilla z obrazu wiszącego w pokoju ojca - nie! wcale nie! obraz wisiał w pokoju panny Eckhart - Hiszpan był tu wprawdzie muskularny, lecz, jak to w bajkach bywa, bardzo kobiecy zarazem. Lub jeszcze inaczej: Hiszpan z rogami sterczącymi mu z czoła - w postawie wyczekującej - ruszający naprzód! Przy tym zawsze ta sama, śniada twarz z rozdętymi nozdrzami, z których buchał ogień jak nadmiar życiowej energii!

Nieprzyzwyczajony do oglądania oczami wyobraźni ludzi takimi, jakimi nie byli, a także nieprzyzwyczajony do towarzystwa takiego jak Hiszpan, Eugene zakrztusił się nagle swoim kawałkiem chleba. Od dawna zapomniał o pannie Eckhart w Missisipi i o lekcjach gry na fortepianie, jakie pobierał u niej właśnie on, a nie Ran, chociaż być może fakt, iż pomyślał o niej właśnie w tej chwili, był zjawiskiem naturalnym wobec aury muzyki, jaka otaczała Hiszpana. Zaczął niepewnie bębnić zwinnymi palcami swojej wrażliwej lewej ręki po blacie stołu, potem na przemian kciukiem i małym palcem. Hiszpan, widoczny jak gdyby poprzez lekką zasłonę, wciąż zdawał się ziać ogniem jak smok. Palił papierosa i z nozdrzy jego buchał gęsty dym podwójnym strumieniem, napełniając salkę słodkim zapachem. I zdało się Eugene'owi, że słyszy dźwięki piosenki pod tytułem „Uparty konik na biegunach”, utworu, który wówczas szczególnie sobie upodobał i który grał najlepiej. Przed oczami stanęło mu okno i ogródek, i cudowne drzewo mimozy. I tysiące małych kwiatów, jakimi było obsypane, niezliczone ilości jasnoniebieskich puszków, migotliwych jak malutkie płonące świeczki. „Uparty konik na biegunach” rozpadał się na kropelki światła i dżdżu, spadających raz, dwa, trzy, cztery poprzez chmury i drzewa na ziemię, by w cieniu drzewa ułożyć się w skomplikowany wzór. Poczuł krople potu na czole i uczucie szczęścia, przenikające niczym odżywcze soki każdy z jego rozbębnionych palców. Tak, to chyba było szczęście; taki dzień, taka godzina, w takim właśnie miejscu na ziemi. Missisipi. Przez ułamek sekundy zobaczył przed oczami zawieszonego w powietrzu koliberka, śmigającego poprzez rozedrgane powietrze jak mała, zielona rybka. Zatrzymał się, zanucił, drgnął i znikł.

Eugene wysunął szklankę w kierunku Filipińczyka, który przeszedł z dzbanem zimnej wody w ręku. Wyobraził sobie, że jest wędrowcem na pustyni z ilustracji w ojcowskim podręczniku geografii, który wbija siekierę w „drzewo wędrowca”, i otwiera usta, i zostaje natychmiast nagrodzony strumieniem ożywczej wody z naciętego pnia. Jednak nic go w gruncie rzeczy nie obchodziło życie artystów, włóczęgów i różnych tam cudzoziemców - co przecież na jedno wychodziło - dlaczego kojarzyło mu się teraz ze scenami z własnego życia? Jeżeli szło, na przykład, o tę ostatnią ilustrację, to Eugene wyobrażał sobie dawniej, że przedstawia ona ojca jego, Kinga MacLaina we własnej osobie. Ojca, który nigdy nie wyraził najmniejszej chęci poznania go, zobaczenia się z rodzonym synem.

Jeden z Filipińczyków opuścił talerz na ziemię i resztki jedzenia rozprysły się na wszystkie strony. Eugene poczuł, jak twarz układa mu się w wyraz pełen dezaprobaty, a jednocześnie zaczął wydawać z siebie dźwięki szczerego współczucia. Zaczął się śmiać z Filipińczyka, lecz przez cały czas był zapewne jedynym człowiekiem na całej sali, który wiedział dokładnie, jak bardzo upokarzający musiał być dla chłopca ten drobny wypadek.

W myślach policzył wreszcie dokładnie swoje pieniądze. Zdecydował, że powinno mu wystarczyć na zapłacenie rachunku, choć wyda wszystko prawie co do grosza. Uspokoiło go to nieco i pozwoliło zebrać skołatane myśli.

Hiszpan zwracał na siebie uwagę salki, gdyż spożywał swój posiłek chrupiąc głośno, wypluwając kości na talerz i kłapiąc zębami, jakby strzelał z procy. W tej chwili wodził łagodnym wzrokiem za latającą po pokoju muchą. Mucha przysiadała na kapeluszach pań, na roznoszonych daniach, na damskich nosach, na zasłonach okiennych, zupełnie jak gdyby na niemy rozkaz artysty. Zdawało się, że cieszy go ta zabawa.

A więc taki był, kiedy nie grał na swojej gitarze. Chyba wcale nie najgorszy. Kiedy kelner przyniósł rachunek, Eugene z przyjemnością zapłacił za ekstrawagancki posiłek. Dobrze już zanotowany w pamięci widok tej śniadej, pełnej rezerwy i żarłoczności zarazem twarzy, tych ust melancholijnych, pożerających najlepsze jadło, aż pozostało po nim jeno kilka obgryzionych kosteczek i kawałek karbowanej bibułki, napełnił Eugene'a uczuciem satysfakcji, która rosła w miarę jak uśmiechali się do siebie coraz serdeczniej i wreszcie wstali od stołu. Przeszli przez salkę wzdłuż ściany o tapecie w pawie pióra, ciągnącej się od stolika, przy którym zasiadali, aż do samego wyjścia. Hiszpan mimochodem sięgnął po garść kartoników z zapałkami firmowymi, podczas gdy za nimi panie nachylały ku sobie głowy i wielkie, kwieciste kapelusze, szepcząc jego nazwisko i przyglądając mu się ciekawie. Eugene odwrócił się, zmarszczył brwi i obrzucił je tępym, zazdrosnym spojrzeniem.

Oślepieni światłem dziennym i ogłuszeni hałasem znaleźli się na ulicy, która wydała im się od razu zdradziecka, pełna źle ukrytej złości. Stanęli na skrzyżowaniu i usłyszeli turkot szybko zbliżającego się poprzez gęsty tłum przechodniów tramwaju. Niska, tęgawa kobieta na cienkich, wysokich obcasach przewróciła się nagle na środek jezdni. Tłum przechodniów odczuł jej gest jak zdradę lub wyraz straszliwej głupoty - w powietrzu unosiła się sprężona niechęć. Zgubiwszy torbę jak kapelusz pełen kwiatów, i z niej wszystkie drobne przedmioty, zwaliła się na szyny w trzepocie różowych szmatek. Tramwaj uderzył ją, podrzucił, odepchnął i puścił: nie została nawet przejechana, ale z miejsca zabita. Eugene podobnie jak i pozostali przechodnie od razu zorientował się po powolnym rytmicznym kroku, jakim zbliżali się do niej dwaj policjanci, że nie ma tu już nic do roboty. Byli świadkami wypadku i chcąc nie chcąc musieli się zająć jego konsekwencjami. Wiedzieli ponad wszelką wątpliwość, że nie ma się do czego spieszyć.

- Wypadek! - powiedział, a raczej powtórzył Eugene kilka razy. Tonem głosu dawał do zrozumienia Hiszpanowi, że rzecz jest godna zainteresowania. Olbrzym stał nieruchomo. W wysuniętych wargach trzymał papierosa, mrużył oczy i milczał. Stała się niewątpliwie rzecz straszna. Nikt nie wykazywał pośpiechu.

- Nie żyje. Jestem pewny - odezwał się Eugene głosem pełnym rezerwy. Inne głosy rozległy się dokoła. Hiszpan potrząsał wielką głową.

- Gdzie ambulans?

- Popatrz na motorniczego. To jego wina.

- Była całkiem siwa.

Potrząsanie głowami.

- Ktoś powinien pozbierać te wszystkie drobiazgi i włożyć je do torby.

- Czy nie powinni nakryć zwłok?

- Ciekawa jestem, kto ona jest?

- Jak zawiadomią rodzinę?

Potrząsanie głowami.

Hiszpan potrząsa swoją.

- No, to chodźmy - jedna dziewczyna do drugiej. - Jak chcesz, to już możemy iść.

Niewielka grupa ludzi zasłaniała ofiarę, tworząc ścisły prostokąt dokoła leżącej na ziemi kobiety. Niby to chronili ją przed napierającym tłumem i wpatrywali się w nią uważnie, tylko od czasu do czasu odrywając od niej oczy. Ścieśniali szeregi, jakby na znak, że stanowią szczególnie cenną grupę obywateli. Zamierzali odegrać rolę naocznych świadków. W grupie tej znajdowali się kupcy, eleganckie panie, a nawet dzieci. Oddzieleni od reszty gapiów zdawali się kołysać łagodnie na tratwie, która właśnie odbijała od brzegu. Jakiś młodzieniec z ręką na biodrze gapił się intensywnie, choć bezmyślnie, na wróbelka harcującego u jego stóp, a tuż pod nóżkami szarego ptaszka leżała otwarta torebka martwej kobiety.

- No cóż…!

Skręcili w boczną ulicę. Hiszpan wciąż jeszcze potrząsał od czasu do czasu głową. Można było pomyśleć na pierwsze spojrzenie, że nie był zbytnio zbudowany tym miastem.

Eugene zaprowadził go do jednego z dużych hoteli. Weszli do eleganckiego, pachnącego perfumami hallu i mijając zawiłe jego zakamarki udało się znaleźć Eugene'owi męską toaletę. Szedł przed wielkim, czarnym Hiszpanem jak gdyby na czele parady, w pełnym poczuciu odpowiedzialności za swojego gościa.

Kiedy stali w osobnych przepierzeniach, oddzieleni cienkimi ściankami, Eugene zaczął potrząsać rytmicznie głową…

Wczorajszy koncert był swojego rodzaju niespodzianką. Zapowiadając to Emma najwyraźniej wiedziała, o czym mówi. Melodie Hiszpana nie były pulsujące, nie miały charakteru murzyńskiego. Nie przesadzał z akordami, nie bębnił. Grał pieśni stare - bardzo stare i, jak wynikało z notatek programowych, niektóre były nawet napisane na organy i lutnie. A jednak on, jakże-mu-tam, gitarzysta, grał je. Czyżby zależało mu głównie na pokonywaniu trudności i przeszkód? Oj, próżny to musi być facet! Proszę popatrzeć na mnie. Gram na gitarze! Jestem gitarzystą! A za coście mnie właściwie mieli?

Anonsował jak gdyby swoim zachowaniem się na scenie - i to po angielsku - że jest osobnikiem wielce poważnym, co tam, wielce poważnym artystą.

Eugene poczuł się nagle obrażony, rosło w nim zniecierpliwienie. Artysta na scenie nie ukrywał faktu, że jest całkowicie pochłonięty muzyką, nie zwracał najmniejszej uwagi na to, czy podoba się słuchaczom, czy nie… O nie! A tymczasem Eugene wcale się nie przejął muzyką Hiszpana. Bynajmniej. Dopiero pod sam koniec, kiedy artysta zagrał kilka subtelnych i niewiarygodnie szybkich pieśni hiszpańskich tak cichutko, że prawie niedosłyszalnie, tak miękko, że dźwięki ich rozpływały się w powietrzu sali, Eugene odczuł wzruszenie. Niektóre tony wychodziły spod palców artysty jakby nie od uderzeń w struny, lecz jak gdyby wytrząśnięte z cudownego nieziemskiego tamburyna.

Przy pieśniach miłosnych i innych artysta zachowywał dystans jak groźna czarna chmura na horyzoncie odżegnująca się od pięknego, słonecznego dnia. Na zakończenie recitalu ukłonił się nisko publiczności, jakby chciał potwierdzić, że jest absolutnym panem swoich namiętności, że miłość jest jego sługą, a nawet rozpacz jest dla niego po prostu obłaskawionym zwierzątkiem domowym, kroczącym potulnie u jego boku. Wyprostował się następnie wytwornym ruchem i wydał się tak ogromny, jakby się go oglądało przez lornetkę.

Gdy Eugene wyszedł zza swojego przepierzenia, zastał Hiszpana na wadze. Hiszpan starał się oddychać głęboko i przyglądał się z zainteresowaniem drgającej wskazówce. Stanęła na cyfrze 240. Eugene zdziwił się. Był pewien, że Hiszpan waży co najmniej 250 lub 255 funtów.

Hiszpan patrzał na Eugene'a spojrzeniem pełnym animuszu, które zdawało się mówić „Go robimy dalej?”

Eugene wyprowadził go na ulicę. Stopnie frontowe połyskiwały delikatnie i miękko w promieniach popołudniowego słońca, jak włosy małej Fan, kiedy biegła ulicą przed ojcem. Ruszyli przed siebie, Hiszpan krokiem dziarskim i rytmicznym. Spacer zdrowotny? Przed nimi leżał upalny skwer, a stroma uliczka odchodząca w dół ciągnęła się przed nimi niczym wielki, szary akordeon, przełożony przez gigantyczne kolano.

V

Spacerowali więc po miejskich skwerach, w upale letniego popołudnia, aż połączył ich wspólny nastrój, namiastka rozmowy. Na rogu którejś z ulic spostrzegli dwóch starych durniów, ubranych w identyczne, kraciaste marynarki, tych samych wymiarów i tego samego wzrostu, bliźnięta po prostu, którzy pomagali sobie wejść na stopnie zatłoczonego tramwaju. Eugene i Hiszpan zauważyli ich jednocześnie, obrzucili się rozbawionym spojrzeniem, przyspieszyli kroku i sami wskoczyli na stopień ruszającego tramwaju. Za nimi, na zderzaku, jechała cała gromadka dzieci.

Murzyn o wysokiej, szczeciniastej czuprynie natychmiast wsunął ją pomiędzy Eugene'a a Hiszpana i zaczął im się przyglądać wyłupiastymi ślepiami. Tramwaj jechał pod górę, kołysał się, zjeżdżał w dół przebijając się przez upalne, tłoczne ulice, aż wjechał do dzielnicy Zachodniej. Eugene usiłował nie zwracać uwagi na wrzaski dzieci i odczytywał w myślach zniszczone szyldy sklepowe.

Konduktorką była wielka, tłusta Murzynka, która wykrzykiwała radosnym głosem nazwy przystanków. - Divisadero! Powtarzam, Divisadero! - Minęli zakład pod nazwą Masaż Obuwia i Używane Płyty Gramofonowe, sunęli wzdłuż niskich domków o obdrapanych, złuszczonych fasadach, podobnych do samotnych domostw, oglądanych w dzieciństwie z okna pędzącego pociągu. Przyjaciele konduktorki witali ją ze stopni wesołymi okrzykami. Od czasu do czasu wychylała się i odpowiadała: - Schodzę z dyżuru o drugiej! - albo: - Do zobaczenia Pod Starym Kotem!

Łeb murzyński, kołyszący się pomiędzy Eugene'em a Hiszpanem przewracał wielkimi ślepiami. Raz jeden Eugene przychwycił Hiszpana na uśmiechu, lecz był to uśmiech przelotny. Murzyni gotowi są pomyśleć, że rozumie ich murzyńskie sprawy, że jest jednym z nich, co więcej, że gotów zjawić się o drugiej Pod Starym Kotem. Gromada dzieciaków oblepiająca zderzak rosła z minuty na minutę.

Eugene z trudem dosięgnął dzwonka. Wydobył Hiszpana z tramwaju niemal że przemocą, obejmując go wpół i ciągnąc z całych sił. Tego to już rzeczywiście zaczynało być za wiele. Ruszyli więc znowu piechotą przed siebie wciąż pod słońce i pod górę.

Była godzina sjesty, przynajmniej dla ludzi, którzy nie musieli się trudnić pracą. Miasto, choć koszmarnie brzydkie z bliska, oglądane z góry nabierało przedziwnej urody. Wspinali się na wzgórza, na których było rozłożone, i w miarę jak oddalali się od centrum, jak wspinali się coraz to wyżej, coraz to bliżej słońca, powietrze stawało się czystsze, cieplejsze i łagodniejsze i przemożna senność zaczęła ogarniać Eugene'a. W miarę jak rosło, nabrzmiewało milczenie panujące pomiędzy dwoma wędrowcami, rosło też dziwne wyobrażenie Eugene'a, że wzgórza zamieniają się w owe nie kończące się schody, jakie tak często musiał pokonywać w swoich snach.

Wzgórza, porysowane ulicami o identycznych, zrośniętych ze sobą domach, przypominały Eugene'owi jego własną Jones Street, jego własne wzgórze, pokryte takimi samymi domkami - zbudowanymi jak gdyby tego samego dnia, według tego samego planu. Ich przeznaczenie wydało mu się także jednakowe. Załóżmy, myślał, że znowu wybuchnie Wielki Pożar i zgładzi miasto i że właśnie on, Eugene MacLain ze stanu Missisipi, obarczony zostanie zadaniem odbudowy? Przymknął oczy i spojrzał na te piętrzące się w nieskończoność wzgórza pełne domów, które wydały mu się teraz nie jak w innych miastach ustawione wzdłuż ulic, lecz po prostu przylepione do zboczy. Wzgórza zaś były jak wielkie, nabrzmiałe, gęsto ustawione ule, rojące się w środku, żyjące własnym życiem, połączone gigantycznymi, stromymi schodami. Czy potrafiłby zreperować ten zegarek?

Zobaczyli starą kobietę, schodzącą ze wzgórza. Kobiety otulone futrzanymi pelerynkami postukując rytmicznie laską schodziły zwykle powoli w dół, jakby komuś na spotkanie. Czasami zdawało się Eugene'owi, że wszystkie kobiety San Francisco dreptają po tych wzgórzach przez całe życie i zanim się obejrzą, muszą posługiwać się laską, a gdy są już bardzo stare, pomagają sobie dwiema laskami lub wręcz kulami. Emma miała drobne kształtne stopy, lecz nogi obrosły jej zwałami tłuszczu jak pantalonami. Twierdziła, że stało się to dopiero po porodzie. Obciążała odpowiedzialnością za tę deformację małą Fan. Wyłaniając się od czasu do czasu z otchłani swojej żałoby, prostowała się i wskazywała oskarżającym różowym palcem na swoją krzywdę, na Krzywdę Kobiet.

- Mała skarżyła się: „Mamo, gardło mnie boli” - powiedział Eugene na głos - i po trzech dniach umarła. Można się było chyba spodziewać, że rodzona matka zamiast latać na plotki do pani Herring, zajmie się dzieckiem, podczas gdy człowiek haruje w sklepie. Lecz ja jej tego nigdy, ani słowem nie wypominałem.

Każdy z tych krągłych domów posiadał schody. Każdy miał swoją spiralę, swoją nić, w środku lub na wierzchu. Na zewnątrz ciągnęły się schody pożarowe. Eugene patrzał na te skomplikowane, metalowe konstrukcje. Siadywały na nich mewy gęstym szeregiem. Gdyby mu kazano, czy potrafiłby skonstruować pożarowe schody? Ach, pomyślał, jakże okrutnie oplątani jesteśmy tymi wszystkimi zjawiskami, stanowiącymi codzienne życie - niebezpiecznymi schodami pożarowymi, plątaniną niestrzeżonego ruchu kołowego, spiralami metalowych sprężyn, koronkami kobiet, zawartością ich przepastnych torebek - całą tą mieszaniną oczu, nóg, drabin, stóp i palców, owijającą się dokoła nas jak bluszcz. Jakże skomplikowane jest samo życie, trwanie, umieranie w dzisiejszym tak bardzo miejskim świecie. Choćby mu dano wszystkie części składowe i wszystkie narzędzia, i cały dzień, i kazano wykonać schody pożarowe do mieszkania na Jones Street, gdyby sam pan Bertsinger i Emma wydali mu rozkaz, ba, gdyby to nawet była sprawa życia lub śmierci, to nie potrafiłby ich zrobić. Czy powinien się tego wstydzić?

„Otwórz, Ryszardzie, drzwi. Ouvrez le fenêtre, Paul ou Jacques” rozległ się demoniczny głos znanego pieśniarza nagrany na płytę. Eugene czekał na powtórzenie się refrenu. Przypomniał sobie dawno zapomnianą sprawę: w miasteczku żył stary Murzyn. Każdy mieszkaniec Morgany wiedział, ilekroć się pokłócił z żoną, bo wówczas przychodził do sklepiku i prosił, żeby mu nastawili płytę z piosenką „Bezsenne Noce, Numer Dwa” w wykonaniu Ślepego Roy Fullera. Przez okno sutereny zobaczył siedzącą przy pianinie grubą Murzynkę. Wyglądała jak sierota zagubiona w tłumie. Eugene uświadomił sobie nagle, że nie słyszy ani jednego tonu. Hałas ulicy zagłuszał je całkowicie.

- Mnie słońce nie świeci w oczy, proszę pana - zagadnął Eugene'a mały chłopiec i spojrzał na niego. Eugene spostrzegł się, że przysłania sobie ręką twarz.

- A jakże, synku - uśmiechnął się Eugene do małego i jakby na prośbę dziecka odjął rękę od twarzy. Chłopiec rzucił mu przemiły, porozumiewawczy uśmiech, którego blask oślepił Eugene'a silniej aniżeli słońce.

Znaleźli się wkrótce na jednej z numerowanych ulic, niedaleko od oceanu. Stojące tu małe domki jednorodzinne, wyblakłe od słońca jak grupa starych weteranów, zwrócone były ku Zachodowi. Najniespodziewaniej w świecie Hiszpan dał wielkiego susa, gwałtownie obrócił swoje wielkie cielsko i zaczął spoglądać w dół, na ogromny krajobraz miejski, jaki pozostał za nimi. Zatoczył szeroki ruch ręką. Wszystko mieniło się jasnością i błękitem wczesnego popołudnia: co było szare, zbłękitniało, co było białe, także wybłękitniało, a ciągnące się pod ich stopami miasto tonęło w miękkich, rozmazanych oparach, jakby się ktoś po nim przejechał niebiańskim pędzlem. Hiszpan opuścił ramie, jak gdyby na znak, by opuszczono kurtynę, po czym uniósł je znowu, żeby raz jeszcze wywołać obraz miasta. Gdy tak stał z wysoko uniesioną dłonią, wyglądał naprawdę imponująco.

Szli dalej, aż słońce zaszło i już tylko samo niebo oślepiało oczy. Przed nimi, na jednym ze wzgórz, stały szarpane wiatrem dwie zakonnice, w czarnych habitach, podobne do dwóch grożących zawaleniem się kominów na płonącym dachu.

- Nie każdy jest zdolny do tego - odezwał się Eugene po raz drugi - żeby uderzyć kobietę. Czy pan by potrafił?

Hiszpan obrzucił go spojrzeniem swoich ciemnych oczu. Ale oczywiście nic nie zrozumiał. Eugene mógł był powiedzieć na przykład: „Pan gra na gitarze”, lub: „Jesteśmy w Alei Presidio”, i nie byłoby różnicy. Najspokojniej w świecie przeszedł ponad starym pijakiem, odsypiającym swoje w trawie, z wciśniętą w anemony głową o siwym zaroście, połyskującym jak krople plwociny na jego pomarszczonej twarzy.

- Ty byś się pewnie chętnie z nim zamienił miejscami - powiedział Eugene i starannie, śladami stóp Hiszpana, przekroczył wyciągnięte nogi pijaczyny.

I nagle opadła Eugene'a nostalgia, jaka z tajemniczych powodów nachodziła go co pewien czas. Zatęsknił gwałtownie, tak jak tęskni się za kochanką, za swoim bratem bliźniakiem, Ranem MacLainem, którego nie widział pół życia. Jak mu się powodzi? Czy wszystko u niego w porządku? Przecież nic nie wiemy o sobie. A może popełnił coś niegodziwego i potrzebna mu jest istotnie bliska i bratnia dusza. Eugene przymknął oczy i z napływu emocji o mały włos nie zemdlał, nie runął na cielsko leżącego pod nim miasta, na jego starcze arterie, obciągnięte poplamioną skórą bruków. A może miękka trawa utuliłaby jego głowę, a drobne, rosnące w niej stokrotki ukoiłyby mu oczy. Usłyszał pomruk kabla tramwajowego.

Hiszpan chwycił Eugene'a za ramię. Na jego wielkim obliczu malowało się współczucie i zadowolenie zarazem. Jak gdyby mówił: „Ależ, oczywiście, po tośmy tu przecież przyszli!” Hiszpan niemal że przeniósł Eugene'a na drugą stronę ulicy, po czym obrzuciwszy go raz jeszcze badawczym spojrzeniem poklepał go, wyprostował, otrząsnął i szturchnął po przyjacielsku.

Znienacka zmoczył ich mały deszczyk, połyskliwy, delikatny jak lekki prysznic. Dziecko w wózeczku wyciągnęło rączki i ściskając kciuki i paluszki wskazujące zdawało się łapać niewidzialne kropelki. Na szczycie wzgórza zatrzymał się tramwaj kablowy i zaczął się z wolna kołysać jak ogromna huśtawka pełna rozbawionych chłopców i dziewcząt. A nad tym wszystkim, nad starym cmentarzem hiszpańskim, gdzie odbywały się jakieś większe wykopaliska i wycinanie drzew, unosiły się dwa latawce domowej roboty. Nachylały się ku sobie, jakby wymieniały jakieś znakomite plotki. Wiatr wiejący od morza przynosił ze sobą zapach smagliczki porastającej nabrzeże. Ten sam wiatr targał siwą, rzadką bródkę starego Chińczyka, który beztroskim krokiem dziecka biegł do czekającego nań tramwaju. Owiewał głowę Eugene'a i delikatnie rozwiewał snujące się po niej sny na jawie, wtrącał w niepamięć jego niejasne marzenia. Spojrzał w górę na swojego Hiszpana i nabrał powietrza w płuca. Hiszpan zdawał się rosnąć i rozszerzać z minuty na minutę. Jego kolosalna, ojcowska pierś poruszała się rytmicznie i oczom Eugene'a ukazały się na moment jego różowe szelki, zakończone srebrnymi klamrami w kształcie małych zwierzęcych główek.

Na twarzy Hiszpana malował się wyraz głębokiej troski, a jednocześnie wyrażała ona zamyślenie, senność i sporą dozę spokoju, szczególnie kiedy patrzało się na nią z bliska, na te oczy, podkrążone ciemnymi sińcami, okolone czarną oprawką okularów. Hiszpan rzucił na Eugene'a przelotne, okrągłe spojrzenie. Zaraz potem gwałtownie odrzucił głowo w tył, czarną jego grzywę porwał wiatr i Eugene pomyślał, że wygląda teraz zupełnie jak ów doktor Kaligari z niemych filmów, dzwonieniem nawołujący ludzi do cyrku. Zdawał się zwracać uwagę Eugene'a na coś, co znajdowało się w pobliskiej trawie.

Wzrok Eugene'a pobiegł za wzrokiem Hiszpana ku nie zniszczonej jeszcze części cmentarza. Kilkanaście przeznaczonych na rozbiórkę starych grobów stało tam w cieniu oliwnych drzew. A przed nimi leżał kot. Ułożył się w wysokiej trawie w odwiecznej, kociej pozie i leżał nieruchomo jak głaz.

Łeb kota o niemal kobiecych brwiach zwrócony był do nich półprofilem. Jego szeroko otwarte oczy, pełne zwierzęcego zrozumienia, wyrażały groźbę, a może strach, nie wiadomo, cały jego pyszczek stanowił jedną wielką soczewkę, w której odbijał się otaczający krajobraz. Zdawał się unieruchomiony własnym przemożnym spojrzeniom. Sztywny, skulony, wpatrzony nieruchomo w dal, cały w okowach swojej wizji, nie byłby zapewne zdolny do wykonania najmniejszego ruchu, nawet gdyby go przypalano ogniem. Spaliłby się zapewne dwukrotnie, zanim udałoby mu się otrząsnąć z tego transu, oderwać wzrok od paraliżującego go obrazu.

I nagle, naprzeciwko, na porośniętym trawą zboczu poruszyło się coś błyskawicznie i gwałtownie - przedmiot kociego zapatrzenia. Jak gdyby zgalwanizowany tym zjawiskiem, Eugene podskoczył, chwycił leżącą na ziemi gałąź świerku, obrośniętą szyszkami, i rzucił nią w nieruchomego kota. Trafił go w bok. Zwierzę nie odczuło bólu i ani drgnęło.

Eugene wydał z siebie okrzyk zdumienia. Lecz przez cały ten czas Hiszpan stał najspokojniej w świecie w pozie co najmniej niedbałej - można było sobie wyobrazić, że jest w Paryżu i gapi się w nurty Sekwany! A jednak, pomyślał Eugene nie bez goryczy, ten jego pozorny spokój, ta niby to obojętność to właśnie one pozwalają Hiszpanowi w czasie koncertu promieniować utajoną pasją. Eugene uparcie wysłuchiwał się w słabe dźwięki dochodzące jego uszu z głębokiej trawy, jakieś tam trzepotanie skrzydełkami, jakieś ledwie dosłyszalne pulsowanie małego języczka. Nieokreślony ów dźwięk pojawiał się w coraz to krótszych odstępach czasu, lecz był tak błyskawiczny, że trudno go było zidentyfikować. Trudno też było się zorientować, co się właściwie działo: czy pobzykiwanie zamierało, czy też ucho przyzwyczajało się do niego i przestawało je dostrzegać. Rzecz zaczęła się jednakże, musiała więc mieć i swój koniec.

- Jak myślisz, co tam siedzi w trawie? Ptak czy żmija? Może byś się chciał założyć? - odezwał się Eugene cicho.

Lecz cierpliwy Hiszpan stał jak wryty w ziemię i wodził wzrokiem za nieubłaganym spojrzeniem kota, płynącym jak gdyby po niewidzialnym, pobrzękującym z cicha drucie telegraficznym ku ukrytemu w trawie stworzeniu. Które z tych dwóch nieszczęsnych chciwych zwierzątek znajdowało się na początku niewidzialnego drutu, a które na końcu? Nieważne. Wielkie, okrągłe jak tarcze zegara ślepia kota połyskiwały bezłzawym blaskiem. I nagle gwałtownie Eugene wzdrygnął się i pomyślał, że właściwie jest mu wszystko jedno, co tam siedzi w trawie, że zwierzę jest zwierzęciem i że, dziękuję bardzo, ale mało mnie to wszystko razem obchodzi.

Lecz mimo to czekał. Po chwili wziął kamień i rzucił go w kierunku tego, co furkotało w trawie. Kot zadrżał na całym ciele i parsknął sucho. Podniecenie wezbrało w Eugene'ie.

Hiszpan, krzywiąc się niemiłosiernie, zapalał właśnie papierosa. Twarz jego zastygła na moment w brzydkim, lecz luksusowym niemal grymasie, mięśnie policzków drgnęły, po czym odprężyły się zupełnie. Przez wargi koloru ciemnych winogron puszczał słodkie kłęby dymu.

- No, to idziemy - odezwał się Eugene, ujął Hiszpana za ramię i pociągnął. - Chodź, idziemy, siary byku.

VI

Na koniec zeszli na plażę: ogromna, pusta przestrzeń. Zrazu wydało im się, że są tu sami. Pora była późna, a dzień niepewny. Po chwili jednakże oczom ich ukazał się, gdzieś w połowie odległości od wody, młody człowiek, z zawiniętymi do kolan nogawkami spodni, który zbliżał się ku nim, czytając książkę. A zaraz potem ujrzeli starszego mężczyznę o powierzchowności pustelnika, dźwigającego na ramieniu wiązkę drzewa. Z dalszej odległości wyłoniły się dwie panie w natrętnie wielkich kapeluszach. Spoglądały co chwila na zegarek, wyczekiwały zachodu słońca. Przy falochronie stał stary, mocno poobijany samochód, najwyraźniej porzucony tu przez właścicieli. Jedne drzwiczki były otwarte, a na chłodnicy wisiała wyblakła czaszka końska. Na przednim siedzeniu siedział mały piesek. Smużki czarnego dymu snuły się nad plażą, rozwiewając się powoli i blaknąc; powoli też wygasały rozpalone tu i ówdzie ogniska, niedaleko od brzegu kołysał się statek. Mewy siadały na piaszczystych pagórkach lub stawały, przygarbione i krótkonogie, przed zamkniętymi kioskami. Małe czarne kosy krzątały się po piasku jak zaaferowane staruszki.

Czy dlatego plaża wydała im się przedtem opuszczona, że panowała na niej taka cisza? Że nie od razu uświadomili sobie te wszystkie dźwięki? A przecież rytmicznie brzęczała pusta karuzela, opuszczona przez dzieci. Słychać też było głośny, egzaltowany śmiech kobiecy. Eugene znał jego źródło, wskazał ręką w kierunku śmiechu, a Hiszpan uśmiechnął się i skinął głową na znak, że rozumie, o co chodzi. Śmiech wydobywał się z brzucha ogromnego manekina, przedstawiającego kobietę nadnaturalnej wielkości, ubraną w kwiecistą suknię i wielki kapelusz z piórami. Manekin stał na górnej galerii szopy, w której mieściła się Beczka Śmiechu, i wydawał z siebie ów nagrany na taśmę, natrętny, mechaniczny śmiech. Zwracał na siebie uwagę także gwałtownym kiwaniem głowy, nakrytej owym kapeluszem z wielkimi piórami, kołysaniem ramion i bioder równie wyzywającym jak ów rechotliwy jazgot, który wydobywał się z wypchanego brzuszyska. Ponosiły go, hen, w dal, rozhukane morskie fale, wchłaniając bez trudu tę dodatkową gamę tonów.

Eugene zszedł na plażę, gdzie wiatr rozrywał na strzępy śmiech manekina. Poczuł się ogłuszony trzepotaniem ronda własnego kapelusza. Hiszpan już stał przy samym brzegu, nieruchomy jak pomnik na cokole. Sam jego widok spłoszył wrażliwe starsze panie. Tylko pod falochronem leżała para kochanków równie nieruchomych jak Hiszpan. Ogromne ślady jego stóp stanowiły jedyną prostą linię na piasku. Wrzynały się głęboko w wilgotny piasek i odcinały wyraźnie od innych śladów, pozostawionych przez zbieraczy drzewa, kochanków, starsze panie, nie mówiąc już o dzieciach i psach. Stąpając na palcach Eugene ruszył poprzez plażę, usiłując nie rozdeptać śladów stóp Hiszpana. Kraby zwane cebulami morskimi zalegały piasek. Której to nocy szalał tu sztorm? Od czasu do czasu rozpędzona fala podchodziła aż po czubki europejskich bucików Hiszpana, i liznąwszy je przelotnie małymi, połyskliwymi języczkami, wycofywała się pospiesznie.

Eugene delikatnie pociągnął towarzysza za rękaw i wskazawszy palcem na rysujące się u skraju plaży skały wrzasnął: - Cypel Kalifornii! - Szum fal zagłuszył jednakże jego słowa. Pociągnął go za rękaw raz jeszcze.

Hiszpan skinął głową potakująco, następnie odsunął się i wielkim strumieniem oddał mocz, żłobiąc w wilgotnym piasku najpierw szaniec, a następnie prawdziwy zamek.

Odwrócili się i ruszyli spacerem wzdłuż brzegu, mijając sczerniałe doły po wygasłych ogniskach i zwały wszechobecnych, oślizłych, nagich cebul morskich, aż dotarli do skalistego wału. Wspięli się na górę. Złotowłosy, zamyślony chłopiec przejechał pomiędzy nimi na rowerze, ciągnąc za sobą długi ogon z nanizanych na sznurek, wszechobecnych dzisiaj krabów. Hiszpan nachylił się beztrosko i jednym silnym ruchem rozhuśtał cebulowy ogon. Chłopczyk odwrócił się i szeroko otworzywszy usta i oczy wrzasnął z całych sił. Był najwyraźniej szczęśliwy. Za krytym parkingiem rozciągał się ciemny, rozczochrany zagajnik, a wzdłuż wału, jeżeli pamięć Eugene'a nie myliła go, powinna sic była ciągnąć wąska, zarośnięta dróżka.

Był tu niegdyś, przed laty, z Emmą na pikniku. Wypiwszy kilka butelek czerwonego wina ułożyli się do snu na słonecznych skałach, leżąc na wznak, z kolanami podciągniętymi i stykając się głowami. Delikatna cera Emmy zaróżowiła się niczym kwiat róży. Gdzie była wówczas mała Fan? Myśl o niej nie zakłócała im tamtego dnia.

Wspinali się wyżej i wyżej, a pod nimi, w regularnych odstępach czasu, eksplodowały wielkie fale - plaża zniknęła z zasięgu ich oczu, zostały tylko brunatne skały. Od czasu do czasu obsuwał się większy kamień lub kaskada kamyczków spadała perliście. Boczne dróżki odgałęziały się stromo w dół, prowadząc przez ostre trawy morskie lub przez nagie skały ku wielkim nadbrzeżnym głazom. Drobne krzaczki chwiały się na wietrze, a czarne poły Hiszpana unosiły się i opadały jak w tańcu. Wiatr wiejący od Pacyfiku, myślał Eugene, jest jak mur warowny, można się na nim oprzeć, można go wziąć szturmem, potrafi zaprzeć dech, a jednocześnie uchronić człowieka przed upadkiem. Wiatr znosił mewy w głąb lądu. Całe ich stado trzepotało tuż nad nimi, po czym zatrzymawszy się na sekundę ptaki jak na komendę obróciły się, tak że widać było nagle wszystkie fazy ich lotu jasno i wyraźnie. Eugene chciwie łyknął powietrza - było jak szampan i uderzało do głowy. Patrzał, jak ptaki walczą z naporem wiatru.

(Spływały z nieba w dół, ku przystani, i tam ustawiały się pojedynczo przy pojedynczych łodziach, małe, tłuste i solidne jak dostojne gosposie, gotowe każdej chwili do ferowania wyroków. Od czasu do czasu miało się wrażenie, że to nie te same mewy, że ptaki te istnieją w dwóch zupełnie odmiennych ptasich gatunkach i że każdy z nich żyje podwójnym żywotem. A może to tylko słońce, mgła lub pory roku odmieniają przedmioty, zmieniając po prostu ich zewnętrzny wygląd? Eugene panicznie bat się zamkniętych pomieszczeń, przerażała go myśl o możliwości znalezienia się w więzieniu, a przecież czasami, późnym popołudniem, kiedy patrzał z daleka na światła więziennej wyspy Alcatraz, kołyszącej się lekko jak damski kapelusz na falach zatoki, ogarniała go przemożna chęć udania się na wyspę, zapukania do więziennych bram. „Chrystus także był Skazańcem”, powiedziałby do strażników. Albo coś podobnego.)

- Czy chcesz iść za mną, czy przede mną? - odezwał się Eugene, lecz Hiszpan już ruszył naprzód.

- Czy zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? - mówił Eugene dalej. - Czy wiesz, że napadłeś na własną żonę? Czy zdawałeś sobie sprawę z tego, że stać cię na coś takiego?

Hiszpan szedł naprzód, nie oglądał się za siebie. Ścieżka tu była bardzo wąska i zarośnięta, szli więc coraz wolniej, przy czym to Hiszpan, gramoląc się bez pośpiechu w górę, nadawał tempo, a nie Eugene, który coraz to obsuwał się w dół i potykał o kamienie.

Przez cały ten czas głowy obydwu wędrowników obracały się lekko, jak gdyby niezależnie od niosących je ciał i stóp, a oczy ich wrodziły z zainteresowaniem po otaczającym ich krajobrazie. Lecz jakby na pośmiewisko i z tego, Hiszpan w pewnym momencie uniósł ręce i splótł je nad kapeluszem - prawdopodobnie, żeby go wcisnąć głębiej na czoło - i w ten sposób przybrał na krótką chwilę pozę modelki, pozującej do aktu.

Ciemniejące powoli niebo przecinało, jak to często o tej porze dnia, wąskie pasmo chmur dzieląc je na dwie części. Od północy było ciemnobłękitne, a z tyłu, na południu, kłębiło się puszystą bielą. Pod ową jaśniejszą połową firmamentu kotłowało się morze, falowało czernią i ciemną zielenią, migotało białą pianką. („Flądro, flądro w morskiej toni” - Eugene przypomniał sobie nagle głos matki, czytającej mu z małej książeczki). Pod ciemną częścią nieba powierzchnia morza mieniła się srebrzyście, chwilami błyskała czystą bielą, a nabrzmiewające powoli fale do ostatniej chwili utrzymywały swą obłą formę. Miasto i plaża, po których jeszcze przed chwilą się przechadzali, leżały teraz pod nimi, lekko przysłonięte warstwą kurzu i mgły. Rozgrywające się daleko na dole widowisko wydało im się w tej chwili jak obraz wielkiej bitwy, toczącej się w furkocie sztandarów, jak echo zamierzchłej przeszłości. Ciągnące się przed nimi skały trwały błękitne, jasne i nieprzejednane.

Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma, coraz węższa, aż wreszcie zgubiła się zupełnie. Od czasu do czasu napotykali świeżo obsunięty głaz, wilgotny i jak gdyby jeszcze oddychający i gotowy wydzielać z siebie soki. Musieli go obchodzić dokoła czepiając się ostrych krzaków. Tam, gdzie nie było kamieni, grunt był piaszczysty i porośnięty szorstką trawą. Uskok ciągnął się, oczywiście, przez cały ten krajobraz.

Eugene zdawał sobie sprawę z tego, że drapiąc się w górę garbi się jak stary pudel, a schodząc w dół kołysze jak tłusty gołąb lub marynarz, co przed chwilą zeszedł na ląd, ale było mu wszystko jedno. Raz nawet podskoczył beztrosko. Wszystkie te nieskoordynowane ruchy, te podskoki, przechyły, poślizgi i uniki wykonywał już teraz automatycznie, bezboleśnie i bez większego wysiłku. Kiedy przestaje się odczuwać własny ból, a czuje się już tylko ból świata, co nas otacza, wszystko dokoła staje się bardzo dziwne - dziwne i odmienione.

Słońce było już nisko, a mgła, rozszczepiwszy się na drobne, wąskie pasemka chmur, cienkie i kruche jak spróchniałe kości, zaczęła podchodzić czerwienią. Hiszpan szedł po wąskiej skarpie krokiem tak pewnym, jakby tu już nieraz bywał. Stopy jego w wytwornych lakierkach stąpały mocno i twardo. To on wybierał przejścia i dróżki w sposób pewny i trafny. A nie było to wcale łatwe. Albowiem małe dróżki rozchodziły się teraz na wszystkie strony prawdziwą siecią pokrywającą skały i wertepy. I tylko nieliczne, rozwichrzone, brodate krzaczki stanowiły możliwość oparcia. Leżące na dole ogromne, mokre głazy połyskiwały już ledwie widocznym blaskiem. Na falach unosili się i opadali pływacy, a może delfiny, zlewając się z kolorem nieba; ktoś zawsze kąpie się tutaj o zachodzie słońca.

Eugene szedł za Hiszpanem, lecz nie zawsze dokładnie jego śladem. Hiszpan wchodził do grot i pieczar, a Eugene z początku ostrzegał go wielkim głosem, lecz po pewnym czasie dał spokój, gdyż zaczął się czuć jak zgubiona owca, co beczy na wszystkie strony świata. Olbrzym coraz to opuszczał się na czworaki i zsuwając się zręcznie ze stromej skały zaglądał do wnętrza groty jak dentysta do wyjątkowo atrakcyjnych ust. Szczury hasały po gładkich ścianach. Były to okazy wielkie - znacznie większe od szczurów domowych, jak to bywa w nieznanych, nieeksplorowanych miejscach na mapie - podobnie jak dzikie konie i dzikie psy, których nigdy nikt nie widział i których rozmiarów określić niepodobna. Hiszpan, przekręciwszy głowę na bok, ciekawie przyglądał się szczurom. Wiatr był tak silny, że nawet on nie potrafił zapalić papierosa.

Ściemniało się coraz szybciej i obydwaj mężczyźni przyspieszali kroku. Świergotanie czarnych ptaszków, co oczyszczały brzeg morski z owadów i robaczków, przenikało poprzez świst wiatru, zupełnie jakby gotowały się do wicia gniazd w liściastych drzewach małych, wiosennych miasteczek. Nieświadome tego, straciły widać chęć powrotu. Być może, że chęć ta po prostu w nich wygasła. Eugene, który raz się topił, pamiętał dokładnie utratę chęci trzymania się na wodzie. Takie wrażenia wracają niekiedy do świadomości po bardzo długim czasie, kiedy już jest za późno.

Słońce zachodziło raptownie. Robiło wrażenie bardziej mokrego niż morze i było raczej czerwone aniżeli złote. Spadło nagle za horyzont i rozpłynęło się w błękitnej mgiełce, nadciągającej od morza. Na krótką chwilę powierzchnia wody, jaśniejsza od powietrza, wygładziła się zupełnie, wieczorna mgła roztoczyła nad nią swoje skrzydła i musnęła nimi twarz Eugene'a.

- Słyszysz mnie doskonale - odezwał się Eugene.

Lecz odwrócony do niego plecami Hiszpan nachylał się właśnie nad kępą nakrapianych, dzikich lilii, co rosły w gęstej trawie. Dotykał ich miękkich, delikatnych płatków od spodu swoimi długimi palcami i uważnie studiował ich włochate kielichy - serca. Z kwiatem lilii w ręku odwrócił się raptownie do stojącego za nim Eugene'a. I nagle oczy Hiszpana ożywiły się - zbudziły się jak gdyby z długiego, głębokiego snu - uśmiechnął się. Przyglądał się uważnie kwiatu.

- Mariposa - powiedział, wymawiając starannie każdą sylabę. Wysoko uniósł mały, nakrapiany, dziko rosnący kwiat, zwykłą lilię kalifornijską. - Mariposa? - powtórzył zachęcająco, przymilnie, starając się nadać słowu możliwie najpiękniejsze brzmienie.

- Pobiłeś żonę - krzyknął Eugene bardzo głośno.

Hiszpan wciąż patrzał na niego szeroko otwartymi oczami. Nawet jeżeli uznać jego lekki uśmieszek za lekceważący, to przecież jednocześnie ofiarował Eugene'owi kwiat.

- W głębi duszy wiesz - zaczął Eugene i zaciął się. Tak było z nim zawsze, całe życie. Nigdy nie umiał wyrazić do końca tego, co czuje. A teraz, na tym okropnym wietrze, na szczycie skały…

Eugene wyciągnął obydwa ramiona i usiłował objąć Hiszpana wpół. Udało mu się zaledwie okolić jedną trzecią jego gigantycznej talii. Uświadomił sobie nagle wagę tego wielkiego cielska, które tak lekką stopą skakało po stromych skałach, i zrozumiał, że wystarczyłoby jedno mocniejsze pchnięcie, by runęło w dół. Kwiat wypadł nagle ze zwiotczałej ręki Hiszpana, przez chwilę kołysał się na wietrze i opadł. Jeden ruch i sam Hiszpan zniknąłby także. Wystarczyłoby jednego pchnięcia, a runąłby w dół jak kamień.

Eugene trzymał Hiszpana, zupełnie jak gdyby czekał na niego całe życie, jak gdyby po długiej tęsknocie nareszcie dorwał się do ukochanej istoty, jak gdyby po długim czekaniu na koniec znalazł schronienie. Miał ochotę pogłaskać masywne oblicze, obwisły, luźny policzek o ogromnych rozszerzonych porach. Hiszpan przymknął oczy.

Nagle wydał z siebie potężny, bawoli iście ryk. Potrząsnął ogromnym łbem. Z jego szeroko otwartej gęby wydobywał się najdzikszy w świecie wrzask, razem z fetorem niedawno spożytego obiadu. Eugene spodziewał się niemal, że z przełyku zaczną wypadać ni es trawione kosteczki. Widział wszystko to z bliska i wyraźnie. Oczy Hiszpana były także otwarte szeroko, a z jego rozdętych nozdrzy sterczały ciemne włosy.

Eugene nagle stracił równowagę i żeby się nie przewrócić, zmuszony był przylgnąć mocniej do wielkoluda. Czy chciał, czy nie chciał, musiał słuchać tego nie kończącego się wrzasku.

Straszliwy był to zaiste recital. Eugene odsunął się teraz jak mógł najdalej i z przerażeniem przyglądał się człowiekowi, który bez cienia wstydu, bez względu na kogokolwiek obnażał swój strach… Co, u licha, miał na sumieniu? Do kogo, na wszystkie świętości, modlił się o ratunek? Ręce Eugene'a czekały bezwiednie, podczas gdy uszy jego, ba, całe ciało, bombardowane było bezlitośnie tym straszliwym wrzaskiem.

I nagle - powodując ciszę, jak gdyby kto zakorkował Hiszpana - wiatr porwał z głowy olbrzyma szerokoskrzydły jego kapelusz i poniósł go, hen - ku morzu? Nie, w głąb lądu. Eugene odruchowo puścił Hiszpana i pobiegł za kapeluszem. Kapelusz wyprawiał harce, szybował, przewracał się, przytulał do skały i znowu pędził w górę, tak że Eugene musiał wspiąć się, chcąc czy nie chcąc, na bardzo niebezpieczny skalny wierzchołek. Wreszcie dopadł kapelusza i przydybał go koło jakiegoś większego krzaka.

W czasie tej gonitwy Eugene zgubił własne nakrycie głowy, lecz nie tracąc fantazji nałożył czarny duży kapelusz Hiszpana. Smagany połami swojego deszczowego płaszcza przykląkł na skale, sięgnął, schwytał kapelusz i wcisnął go na własną głowę. Kapelusz pasował doskonale i świetnie chronił od wiatru. Podszewka była jeszcze ciepła i pachniała wodą kolońską jego właściciela. Dreszcz rozkoszy przebiegł przez ciało Eugene'a jak za dawnych, zapomnianych lat. I jak gdyby stał przed lustrem Emmy, z małą paszportową fotografią wetkniętą w róg ramy, przyginał drżącymi z emocji rękami miękkie rondo kapelusza, w sposób możliwie najbardziej twarzowy.

Przeprawił się z powrotem przez zwaliste skały i spod ronda wielkiego kapelusza spokojnie przyjrzał się Hiszpanowi. Usiłował go znowu objąć, lecz tym razem - co za los! - nie znalazł kontaktu. Eugene stał przez moment z rękami na ramionach Hiszpana i wpatrywał się w niego błagalnie. Jednakże Hiszpan miał teraz przewagę nad Eugene'em. Chwycił go swoimi twardymi, zrogowaciałymi palcami jak w żelazne obcęgi.

A przecież, gdyby Hiszpan był na dole, to stąd, z góry, wydałby się zupełnie malutki Gdyby znalazła się w jego rękach gitara, to i ona byłaby z tej wysokości nie większa od zegarka kieszonkowego. Eugene stał i słuchał, jak gdyby spodziewał się śpiewu syren. I nagle poczuł niesamowite, znajome niestety, uczucie. Znał je, nachodziło go w chwilach wielkiego zmęczenia, a także nocą, kiedy leżał u boku uśpionej Emmy. Rosła mu wówczas w ustach wyimaginowana kulka. To, co było jednakże niesamowite w tym znajomym zjawisku, to jego proporcje.

Albowiem było mu tak, jak gdyby usiłując przełknąć wiśnię, cały skurczył się nagle do rozmiaru ogonka wiśni. W ustach wyrosło mu coś gigantycznie wielkiego, co rosło w nieskończoność, a on tylko czekał, co się stanie dalej. Opuszczała go wszelka świadomość reszty ciała, wszelkie odczuwanie; nie potrafiłby określić swojej pozycji w łóżku ani położenia swoich rąk i nóg; miał już tylko usta, a w nich tę ogromność. Ciało jego skurczyło się do rozmiarów jednej malutkiej niteczki, prowadzącej ku ustom. Na języku obracała mu się powoli kula ziemska. Nie miała żadnego smaku, lecz jedynie i wyłącznie rozmiar.

Kurczowo trzymał się teraz Hiszpana i tylko od czasu do czasu usiłował odbić się ręką lub nogą, oderwać się od niego. Mgła łechtała krtań Eugene'a i pobudzała go do śmiechu. Śmiech ten wracał echem z nieokreślonych bliżej odległości. Eugene najpierw usłyszał, a potem, przypadkiem, spostrzegł mężczyznę i dziewczynę przechadzających się w świetle latarki kieszonkowej brzegiem leżącej powyżej grani. Krążyli blisko, na samym skraju zapadającego zmierzchu. Słyszał ich śmiech, więc uniósł głowę i zobaczył błysk ich białych zębów. Czy to właśnie ludzie uważają za szczęście? Obnażone zęby, podobnie jak u wygłodzonych lub przerażonych szczurów?

Westchnął i poczuł jednocześnie zapach morza i potu, i soli, i smagliczki, i morskich alg. Zapach ten oszołomił go z lekka i zawrócił mu w głowie. Szum oceanu cichł powoli tysiącem rytmicznych ukojeń, rozpływał się w narastającej ciemności. Poczuł, jak Hiszpan unosi go w silnych ramionach, ponad głową tamtego mężczyzny. Teraz i drugi kapelusz sfrunął mu z czoła. Opuściły go na moment wszystkie ziemskie troski.

Hiszpan trzymał go w ramionach jak dziecko w beciku i obrócił się wkoło. Było to uczucie niezmiernie kojące. Poczuł jednakże, niestety, powrót nurtującego go od rana niepokoju. Będzie przecież musiał w końcu otworzyć drzwi wejściowe i wspiąć się na schody: powrócić jak co dzień do Emmy. Będzie stała w frontowym pokoju, niczym zapłakana narzeczona, cała spowita muślinową firanką, trzepocącą w oknie, w wykuszu.

Hiszpan zatoczył z nim jeszcze jedno koło i niepokój zakołatał mocniej w sercu Eugene'a jak rozpędzona piłka bilardowa. Teraz zobaczył Emmę - bardzo wyraźnie i jakby w bardzo niedalekiej przyszłości - obracającą się powoli ku niemu i powoli schodzącą po schodach mężowi na spotkanie. Pod ciężarem jej lekkich, młodzieńczych kroków podłoga zadrżała leciutko i przez całe ciało Eugene'a przeszedł dreszcz pożądania i czułości. Uniosła ramiona, szerokie rękawy jej szlafroka opadły, objęła Eugene'a i przytuliła do siebie. Osunął się na delikatne, kruche krzesełko, przeznaczone na płaszcze i kapelusze gości. A ona z kolei opadła na niego i wpiła się ustami w jego usta, zasypała go gradem bolesnych pocałunków. A łez ani śladu.

Gdyby się wówczas odezwał, gdyby wytłumaczył jej, że z tego ich wzajemnego nieprzejednania, a nie z jej potoków łez, mogłoby znowu powstać nowe życie, nowe dziecię. Czy można by zatrzymać teraz czas? Zatrzymać wszystko aż do chwili, kiedy puls bijący w dali, w samej głębi istnienia zamieni się w twardą, czerwoną piąstkę - w pąk pierwszego wiosennego liścia!

Olbrzym przerzucił Eugene'a i trzymając go oburącz za kolana zmusił do przyjęcia pozycji ptasiej: ciało wyprężone, ramiona rozłożone szeroko. W nozdrzach, w oczach, wokół obnażonej głowy Eugene poczuł lekki powiew wilgotnej mgiełki, delikatną wilgoć cieniutkiego deszczyku. Rozhuśtany, rozłożystoramienny szybował, unosił się, opadał i myślał: oto nadchodzisz, witam cię, o moja miłości!

Doszedł go głośny, namiętny okrzyk, wydobywający się z czyjejś, nie jego, Eugene'a, krtani - ryk, przechodzący z najwyższych w najniższe rejestry. To ryczał, rzecz prosta, Hiszpan.

- Ojej, on go chyba zrzuci? - odezwał się nagle wysoki kobiecy głos. Para kochanków zbliżała się, sunąc położoną pod nimi ścieżką. - Panie, nie wstyd panu tak znęcać się nad słabszym? Straszyć człowieka? - ciągnęła dziewczyna. - Puść pan go zaraz! Jak nie, to mój Billy da panu dobrą nauczkę!

I natychmiast, a może nawet nieco wcześniej, Eugene został odstawiony z powrotem na ziemię. Uderzył zdrętwiałą nieco piętą o brzeg skały i zaraz poczuł pod nogami twardy grunt. Fiolet nocy rozświetlił nagły błysk zapałki. W jego świetle ukazały się dwie pospolite, rozjaśnione szerokim uśmiechem twarze spłoszonych i najwyraźniej zadowolonych z siebie kochanków. Po sekundzie pochłonęła ich znowu mgła.

W świetle dogasającej zapałki jaśniała teraz już tylko wielka twarz Hiszpana, zlana potem, obracająca się w lewo, w prawo, w górę, w dół.

VII

Hiszpan ujął Eugene'a pod ramię i zaczął prowadzić go ostrożnie w dół. Rozpędzony wśród chmur księżyc i błyski raz po raz zapalanych zapałek oświetlały im drogę. Dokoła było raczej blado aniżeli ciemno. Spod stóp i dłoni wędrowców wydobywały się smugi mgły. Oglądali się w tył i widzieli pozostawiony przez siebie ślad. W niebezpieczniejszych miejscach ujmowali się za ręce, czepiali nieopatrznie ostrych krzaków i wydawali równocześnie okrzyki bólu. Miejscami musieli się cofać i szukać innych przejść. Na każdy podejrzany szmer w trawie podskakiwali, przy czym Hiszpan wydawał z siebie jakieś niezwykłe, hiszpańskie niewątpliwie dźwięki, które w innych warunkach służyły być może do odstraszania szczurów. Zanim się spostrzegli, znaleźli się na łatwiejszym terenie, a wkrótce potem dotarli do ubitej drogi. Po chwili szum fal morskich przygasł, stłumiony gęstą ścianą drzew, pachnących wilgotnym czarnym pieprzem.

Kiedy skończyła się aleja drzew, poczuli pod nogami gładki asfalt. Zaczynało się miasto, domy, ulice, latarnie. Byli tak przemarznięci, że bez zastanowienia udali się do najbliższego baru na kawę.

Eugene oderwał się od Hiszpana, przyczesał włosy i pierwszy wszedł do lokalu.

- Dwie kawy! - zawołał, kiedy siedli przy kontuarze. W salce nie było żywej duszy.

W kawiarni było ciepło. Hiszpan zapalił papierosa i zamknął oczy. Nie otworzył ich nawet, kiedy zjawiła się kelnerka.

Tęga, niemłoda, grubokoścista, podeszła do nich krokiem leniwym i raczej uroczystym. Miała szeroką płaską twarz, przy czym wszystkie rysy podkreślała jaskrawą szminką, tak że wydawały się niemal nadnaturalnych rozmiarów. Różowe usta namalowane na prawdziwych ustach, brwi nałożone grubo brązową, szeroką niemal na centymetr kreską tuż nad jej własnym łukiem brwiowym. Małe oczki, o rzęsach zlepionych gęstym tuszem i trzepocących, przyciemnionych silnie powiekach, robiły wrażenie szamocących się, czarnych motylków. Miała tłuste i rozjaśnione henną włosy. Obwieszona była mnóstwem sztucznej biżuterii za trzy grosze, dzwoniła bransoletkami, w uszach miała ogromne, złote koła, na szyi kolię z paciorków, cztery bransolety na ramieniu, a na palcach obu rąk wiele kolorowych pierścionków. Lecz jej ogromne cielsko odbierało wszelką iluzję autentyczności owemu złotu, srebru i brylantom.

- Jedna kawa z mlekiem - poprosił Eugene - jedna czarna. - Kelnerka odwróciła się do niego plecami. Jej reakcja miała charakter teatralnego monologu z cudzoziemskim akcentem na dokładkę.

- Mleko, mleko, tu jeden chce z mlekiem - mówiła do siebie, krążąc za kontuarem. Nie oddalała się jednakże, nie spojrzała ani razu na klientów i nie interesowała się ich dalszymi życzeniami.

- I ciastka.

- Ciastek zabrakło.

Głos miała dźwięczny, pełny - było w niej coś bardzo ujmującego, przyjaznego, no i ten niewiarogodny akcent. - A na sandwicze też trzeba będzie poczekać. Długo - dodała i potrząsnęła głową. - Tu dzisiaj ludzie bardzo długo czekać na sandwicze będą - potrząsnęła głową. - Wszyscy ludzie dziś czekać, czekać, czekać - a jak sandwicze to na jakim chlebku, panowie? Wiedzieć to jest dla mnie bardzo ważna rzecz.

- Dwie kawy. Jedna z mlekiem - powtórzył Eugene i skinął przyjaźnie głową.

Kiedy wreszcie zjawiła się z kawą, okazało się, że połowa rozlana jest na spodki, i natychmiast odmaszerowała, zapomniawszy o cukrze. Eugene przypomniał sobie, że Hiszpan potrzebuje aż trzech kostek, i spojrzał na niego z niepokojem.

Spotkali się wzrokiem, przy czym krzaczaste, czarne brwi Hiszpana powoli uniosły się, a oczy jego nabrały psiego, błagalnego wyrazu. Zdjął zapiaszczone i brudne okulary w rogowej oprawie, przez chwilę trzymał je w rękach, po czym nałożył je z powrotem. Obrzucił Eugene'a ponownie tym swoim błagalnym spojrzeniem, lecz Eugene nie reagował. Hiszpan usiłował przywołać kelnerkę najpierw potokiem hiszpańskich słów, a następnie ruchami rąk. Z początku przyglądała mu się sennie zza kontuaru, gdzie siedziała nieruchomo wparta w firankę. Po chwili jednak wstała i kołysząc leniwie biodrami podeszła do ich stolika. Hiszpan klasnął w dłonie. Zbudziło ją to, jak salwa aplauzu. Przyniosła im cukier w zamkniętym naczyniu z dzióbkiem.

- A tu cukru panu przyniosłam - powiedziała, gaworząc jeszcze na dodatek do tego swojego niesamowitego akcentu, zupełnie jak gdyby o tym cukrze była przez cały czas mowa. Pogłaskała Eugene'a po głowie. - Pies cie drapał - powiedziała donośnym głosem. - W starym kraju mam męża. On też jest mały, a jak siedzi, to bardzo malutki. Jak mnie zeźli, to go podnoszę i stawiam na kominek. - Wyciągnęła otwartą dłoń, w którą Eugene mimo woli spojrzał. I dał jej napiwek - ostatni grosz. Pozostał mu jeden jedyny żeton tramwajowy - nic więcej.

- No, więc to by było wszystko - powiedział Eugene do samego siebie.

Hiszpan zasypany był okruszynami, piaskiem i popiołem z papierosów. Gdy znaleźli się na dworze, na tym samym rogu co przedtem, obydwaj mężczyźni zwrócili się do siebie gestem niemal że formalnym. W tej chwili rozstania Eugene zdolny był tylko do formułowania jednej jedynej myśli: Załóżmy, że znalazłyby się ciastka, czy Hiszpan sięgnąłby wreszcie łaskawie do kieszeni? A potem puścił się biegiem, by dogonić odjeżdżający tramwaj.

Hiszpan pozostał sam, na ciemnym rogu ulicy, w oczekiwaniu niewiadomo czego, na skraju obcego miasta. Być może opuściła go teraz hiszpańska duma! Kiedy Eugene spojrzał nań z daleka po raz ostatni, patrzał w górę, jak gdyby wypatrywał sierpu księżyca.

Eugene puścił się pędem po schodach i otworzył drzwi swojego mieszkania. Powitał go mocny zapach rybnej zupy. Emma znajdowała się w kuchni, lecz dochodziły stamtąd odgłosy ożywionej kobiecej rozmowy - przyjaciółka jej, pani Herring z przeciwka, najwidoczniej przybyła na małą kolacyjkę. Od razu pomyślał sobie, że lepiej będzie, jak nie wspomni o niczym.

- Zostawiłeś gdzieś kapelusz - przywitała go Emma. - Jeszcze mi umrzesz na zapalenie płuc. - I zaraz, tupnąwszy energicznie nogą, pokazała mu - i pani Herring, która najwyraźniej miała już tę przyjemność po raz drugi lub trzeci - rękę poparzoną rano gorącym tłuszczem.

Najwidoczniej pan Bertsinger nic jej nie powiedział. Może umarł!

Po posiłku siedzieli jeszcze przy zastawionym stole, częstując się leniwie serem (na cześć pani Herring, która właśnie powróciła z małej podróży, napili się nawet wina) i celem przerwania potoku wymowy gościa Eugene zdecydował coś powiedzieć.

- Spotkałem dzisiaj na ulicy długowłosego gitarzystę, no, tego Hiszpana. Przeszedł koło mnie, no tak blisko jak tu siedzimy. Jakże mu tam? - zastanowił się po raz pierwszy nad tym, jak rzeczywiście było Hiszpanowi na imię.

- Bartolome Montalbano - powiedziała Emma i wrzuciła sobie winogrono do szeroko otwartych ust. - Jestem pewna, że cierpi na niestrawność - dodała i przełykając poklepała się po biuście - Hiszpan…

- Hiszpan? Widziałam dziś rano w kościele takiego zarośniętego Hiszpana i pomyślałam sobie, że przydałaby mu się wizyta u fryzjera. Siedział z jakąś kobietą i śmieli się obydwoje na cały głos. To są okropne maniery. Było to wprawdzie przed rozpoczęciem nabożeństwa, ale zawsze. Rechotał i walił ją ręką po udzie i to w naszym ukochanym kościele Piotra i Pawła, tuż przed moim nosem. A dopiero co wróciłam z podróży - dodała pani Herling.

Eugene odchylił się wraz z krzesłem i patrzał, jak żona wrzuca sobie winogrona w otwarte usta.

Tak, to chyba będzie on - powiedziała Emma.

WĘDROWCY

Czemuś nie przyszła wczoraj do pracy? - zwróciła się pani Stark do swojej służącej. Oderwała na chwilkę wzrok od stolika pasjansowego, którego inkrustowany blat wydawał głośne, suche trzaski, kiedy kręciła korbą do tasowania kart. Był wrzesień, lecz gdy siedziała tu, w parterowym hallu, wydało jej się, że już czuje na karku podmuchy października.

- Byłam na wsi, u siostry.

- A tymczasem biedna panna Katie umarła. Coś tam robiła?

- A całkiem nic. Zęby szczerzyłam i tyle.

Pani Stark podniosła nieco głos.

- Nic już nie mogę robić dla nikogo, w szczęściu czy nieszczęściu, chyba że poślę im ciebie do pomocy. Panna Jinny i pan Ran przestali się zupełnie troszczyć o mnie. Wiesz o tym doskonale. Jak mogłaś mnie opuścić w takiej chwili? Pogrzeb będzie jutro. Przygotuj mi śniadanie, weź sobie sama coś do jedzenia i idź tam do nich. Posprzątaj pannie Virgie kuchnię. Nie pytaj ją o nic. Zanieś im tę szynkę, którejśmy jeszcze nie napoczęły. I zabierz się do przygotowania stypy, jeżeli cię inni dotąd nie ubiegli.

- Tak jest, proszę pani.

- Jak sobie postoisz przez kilka godzin przy węglowym piecu, to nauczysz się cenić naszą kuchnię.

- Kiedy ja miałam zamiar wrócić wcześniej. Ale z moją siostrą to jest tak, że jak człowiek już tam jest, to mu się trudno ruszyć z powrotem.

- Ty i te twoje siostry! - żachnęła się pani Stark i trzepnęła palcami. Wstała i swoim dziewczęcym krokiem podeszła do frontowych drzwi, popatrzyła w dal, na przeciwległe wzgórze, i pomyślała, że trawa jest tu równie mocno wysuszona, a krzewy wyschnięte jak po stronie Katie Rainey; tylko słodka oliwka, drzewko jej babki, równo tyle lat co ona liczące, stało całe w kwiatach. Powiedziała cicho: - Nie wiem, czy w życiu spędziłam pięć minut u państwa Raineyów. I nie wiem, czy mnie tam w tej chwili potrzebują. Ale wiem, co winne sobie są nawzajem stare, samotne kobiety. Może jest już za późno, ale mniejsza z tym. Idź mi tam zaraz, a nałóż czysty fartuch.

Panna Katie Rainey i jej córka Virgie wciąż jeszcze zamieszkiwały dom daleko przy drodze do MacLain, tam gdzie kończył się chodnik. Dom stał na samej krawędzi wzgórza, a jego cynowy dach prześwitywał poprzez gałęzie urokliny i krzewów ligustru, które rozrosły się w drzewa i okalały cały ganek. Dwa klomby kann, o osmalonych jak gdyby płatkach, i studnia stanowiły trzy wyspy na wyblakłym trawniku. Panna Katie krzątała się tam i nazad po ogródku, rytmicznie, choć nie bez wysiłku; panna Katie Rainey w tej swojej odwiecznej sukni szafirowej jak kwiat powoju.

Kiedy panna Katie dobrze się zestarzała, a włosy jej przestały być długie, gęste i rozwiane, wtedy dopiero okazało się, jaką ma elegancką, wąską główkę. Gdy ukazywała się w ogródku, ta jej starannie uczesana i dumnie uniesiona głowa świeciła srebrzyście jak nowiusieńka skrzynka na listy. Przed pięciu laty doznała lekkiego wylewu krwi do mózgu - akurat rozdzielała krowy od cieląt, opowiadała później - i od tego czasu stała się apodyktyczna i wymagała, by wszystkie czynności gospodarskie wykonywane były o ściśle określonych godzinach. Kiedy późnym popołudniem zaczynała zbliżać się pora powrotu Virgie z pracy, dręczył ją strach, że córka nie nadejdzie w porę, by wydoić krowy przed nastaniem nocy. Niedaleko domu pasły się jej dwie ulubione dżersejki. Czekała więc na Virgie w ogródku frontowym, krążąc po nim powoli i nie bez trudu.

W promieniach zachodzącego słońca czerwieniła się szałwia, ciągnąca się jaskrawym pasmem pod boczną ścianą domu. Cień domu stawał się coraz szerszy, lecz panna Katie udeptywała wciąż tę samą ścieżkę i nie ustępowała nawet pod łagodnym naporem zanikającego słońca. Opierała się na sękatym kiju i z trudem stawiała krok za krokiem. Tuż przy drodze stało wyblakłe krzesło, stare krzesło, na którym niegdyś siadywała i korzystając z zapożyczonego cienia rozłożystej wiśni rosnącej na sąsiedniej parceli sprzedawała swoje produkty; lecz od dawna już na nim nie siadywała, odeszła ją ochota do handlu, wolała trzymać się z daleka od pędzących po szosie pojazdów. Nawet tutaj, wyżej, ziemia drżała od przejeżdżających dzień i noc ciężarówek, załadowanych drzewem, wyrąbanym w pobliskim Lesie Morgańskim. Męczyło ją to niepomiernie. Powzięła jednak mocne postanowienie, że dopóki życia, będzie czekała codziennie - stojąco, na własnych nogach - na powrót swojej córki Virgie z pracy. Virgie miała już dobrze po czterdziestce, ubierała się stanowczo zbyt jaskrawo jak na gust matki, a dojenie Bossy i Juliette należało do jej wieczornych obowiązków. Pracowała w firmie pana Nesbitta, u tych samych ludzi, którzy rujnowali tutejsze lasy.

Panna Katie nie mogła zasłonić zdrową ręką oczu, gdyż musiała się opierać nią na swoim kijku, lecz ci, co ją minęli, mieli wrażenie, że stoi w tej właśnie pozie. Był to obraz pochodzący z wyobraźni raczej aniżeli ze wspomnienia. Miało się też wrażenie, że gdyby jej okazać choć cień współczucia, odżegnałaby się od człowieka tą wzniesioną ręką. Czekała więc w swoim ogródku, ubrana w starą, niemodną, przymarszczoną suknię, a czasami także i kapelusik z rondem, taki, jakie panie wkładają w niedzielę do kościoła. A oto i nasza staruszka, bacznie obserwująca zakręt szosy, mówili do siebie przejeżdżający tamtędy dawni mieszkańcy miasteczka, Sissumowie, Holifieldowie czy Sojournerowie. Powracali w sobotnie popołudnia do domu w swoich ciężarówkach lub platformach, a kiedy mijali ją, zdejmowali uprzejmie kapelusze. Młode parki, koledzy i koleżanki Siostrzyczki Spights, dostawali na jej widok chichotek, lecz ani małe dzieci, ani Murzyni nie naśmiewali się z niej; dla nich była po prostu najnormalniejszym w świecie zjawiskiem, podobnie jak starsza pani na naklejce puszki z proszkiem do czyszczenia marki „Old Dutch”.

Wiekowym mieszkańcom Morgany przypominała najbardziej swoją sąsiadkę, Snowdie MacLain, która kiedyś, całymi latami, wyczekiwała na powrót męża. A może przypominała im także samych siebie, teraz, kiedy już byli starzy i także czekali dzień w dzień na coś, czego już sobie nawet uzmysłowić nie potrafili i czego nie poznaliby nawet, gdyby pojawiło się w końcu na zakręcie szosy?

Kiedy tak stała w gęstniejącym zmroku na niewielkim wzniesieniu i wypatrywała córki, panna Katie rada by była zapewne, gdyby ktoś zechciał nakłaniać ją do powrotu do domu; mogłaby się przynajmniej sprzeciwić, poddać się w najgorszym razie, ale komu, komu? Nie Virgie, to pewne.

- Gdzie moja córka? Czy widział kto moją córkę?

Panna Katie była przekonana, że głos jej niesie aż na szosę, lecz niestety tak nie było. Pochylała więc głowę zawstydzona, albowiem, jeżeli w ogóle odczuwała jeszcze cokolwiek, to na pewno było to uczucie wstydu za brak ludzkiej uprzejmości.

Gdy tak czekała, do uszu jej dochodził szept plotki, podobny do poszumu skrzydeł jaskółczych. Mówiono o kochankach. Coraz szerzej rozchodzące się kręgi, rozświergotane po sklepach, na poczcie, w kościele; u golarza odbywały się rubaszne męskie rozmowy. Gadanie, do którego nie miała nigdy dostępu, nacierało na nią teraz w jej własnym domu.

- Dopóki żyje jeszcze stara pani, wszystko musi się odbywać za jej plecami.

- Córka na pewno nie rzuci jej na pastwę losu. Stara jest przecież niedołężna i sama nie dałaby sobie rady.

- Raz uciekła, to potrafi i drugi.

- Ten nicpoń Mabry co dzień idzie ze strzelbą do lasu i przynosi Virgie cały worek kuropatw. Kładzie je pod jej kuchenne drzwi, co każdy może stwierdzić na własne oczy.

- Coś podobnego!

- Powiedział jej, że jak jej się znudzą kuropatwy, to pójdzie sobie i zostawi ją w spokoju. Tak słyszałem.

- Nie może być?

- Moim zdaniem człowiek, a szczególnie kobieta, może żywić się kuropatwami przez całe życie. Mamusia pewnie pomaga jej, bo apetytu podobno nie straciła.

- Cicho tam.

- Teraz nie mają już wyjścia, muszą się dalej bawić w tę zabawę z kuropatwami. Chociaż on już pewnie słyszał, co mówią o niej. We nic, zabrnęli i wyjścia dla nich nie ma.

- Pewnie. Ale Fate Rainey też jest nie najgorszym myśliwym.

- Ale czyżby on o niczym nie słyszał?

Ale nie chodziło wcale o Fate'a Raineya, lecz o pana Mabry. Tylko że głosy, jakie słyszała teraz panna Katie, były głosami z czasów jej młodości, bo wszystko zaczynało jej się mieszać w głowie.

Kiedy Virgie zjawiała się wreszcie, panna Katie odzywała się do niej głosem sztucznym, gdyż kiepski był z niej kłamca: - Pytałam o ciebie, ale nikt nie umiał mi powiedzieć, gdzie byłaś i co cię tak długo zatrzymało w miasteczku.

A przecież to moje ostatnie Jato, Virgie powinna wracać do domu wcześnie i doić moje krówki w porę, myślała stara pani z uporem i rozżaleniem zarazem, gdyż była zarazem uparta i skłonna do litości.

- Popatrz tylko, jak nisko już stoi słońce - wołała, gdy Virgie zajeżdżała na podwórko swoim starym samochodem, i patrzała na córkę ze zdziwieniem, gdyż wciąż zapominała o tym, że Virgie ma teraz samochód, który zdobyła w drodze wymiany za nędzną małą jałóweczkę.

- Widzę, mamo.

Virgie przebiegła szybko przez gęstą trawę na swoich wysokich obcasach, ubrana w powiewną suknię z woalu, a jej długie, ciemne, ciężkie włosy rozwiewał wiatr.

- Musisz wydoić je wszystkie, zanim zrobi się ciemno, nie mówiąc już o tym, że na stole kuchennym czekają cztery kuropatwy pełne śrutu, które trzeba oskubać i wypatroszyć.

- Chodźże do domu, mamo. Porozmawiamy sobie.

- Siedzę sama jedna przez cały dzień.

Virgie nachyliła się i ucałowała policzek matki na dobry wieczór.

Panna Katie była już teraz spokojna. Wiedziała, że Virgie spędzi krówki z pola, wydoi je, postawi konwie z mlekiem przed furtkę, po czym wróci do domu i zabierze się do pieczenia kuropatw.

Cóż to za cud - pomyślała - to istny cud, że ma się na stare lata dziecko, które dba o człowieka.

W dniu, w którym umarła panna Katie, Virgie klęczała na ziemi w swoim pokoju i wykrawała sukienkę z wełenki w barwną kratę. Nie wahała się zajmować szyciem przy niedzieli.

Nic nie sprawia mojej Virgie większej przyjemności niż paranie się z naprawdę trudną kratą - myślała panna Katie i wtedy właśnie przeszył ją niespodzianie ostry ból. Przeciął ją linią cienką i prostą, dzieląc jej ciało dokładnie na dwie połowy; linia taka winna się w gruncie rzeczy znajdować w każdym ciele kobiecym, pomyślała, przy czym powinna się ciągnąć stanowczo nie wszerz, lecz wzdłuż - to byłoby zbyt łatwe - i stworzyć w ten sposób dwie zupełnie różne części, które można by wówczas osobno poznawać, osobno odczuwać i ostatecznie osobno obsługiwać.

Przemożna chęć uklęknięcia na kraciastym materiale rozłożonym przez Virgie na podłodze, jak śliczny dywanik, ogarnęła teraz pannę Katie. Ostatnia jej klarowna myśl wyrażała właśnie owo uczucie, chęć owinięcia się jak chustą tą trudną do wykrojenia, kraciatą wełenką Virgie. Lecz ogromnym wysiłkiem woli, który także przeszył ją na pół, odwróciła się i przeszła, postukując laską, przez całą długość przedpokoju i dwóch pokojów i wyciągnęła się na swoim własnym łóżku.

- Przyjdź na chwilę i powachluj mnie! - zawołała jeszcze i pomyślała szybciutko, że Virgie powiedziała przecież, iż zamierza wydać się za mąż za pieniądze zarobione na cebulkach kwiatowych.

Virgie weszła do pokoju i stanęła nad matką. Miała na sobie szlafrok, usta pełne szpilek i zielony odcisk od nożyczek na kciuku. Zaczęła wachlować matkę złożoną na dwoje gazetą. Był to „Biuletyn Handlowy”.

Już umierając, panna Katie jeszcze szybko sprawdzała w myślach wydrukowaną tam listę, swoją własną listę roślin na sprzedaż. Liczyła je, sprawdzała, uzupełniała niecierpliwie, jak gdyby przytupując przy każdej pozycji. Plątały jej się pory roku, miejsca, w których rosły poszczególne rośliny. Sadzonki fioletowej malwy, bukszpan, cztery kolory kanny za piętnaście centów, nasiona powoju księżycowego sprzedawane na łyżeczki, zielony i fioletowy pedilantus. Róże: wielkokwiatowe białe, drobne kolczaste, przepiękne czerwone, różowe miesięczne, staroświeckie czerwone letnie, mocno pachnące, drobnokwiatowe. Pięć kolorów werbeny, lilie białe, lilie plamiste, liliowce żółte, białe, pomarańczowe. Nasiona datury. Czerwony amarylis.

Szybciej i szybciej powtarzała w myślach pani Rainey: czerwona szałwia, dziwaczek, różowa rutewka, aplegry pelargonii, nefrolepis wyniosła, agawy, palma w doniczce, różowe i białe urokliny, epifylum, krzaczki forsytii. Jaśmin gwiaździsty. Buldeneże. Hiacynty. Różowe zawojki i białe. Białe zawojki.

- Wachluj! Nie przestawaj, bo wtedy robi się jeszcze gorzej!

A jak mama umrze, a prawie już jej nie ma, medytowała, będę mogła dodać do ogłoszenia sadzonek jeszcze jedną rzecz: zszywane z kolorowych łat kołdry! Kolorowe, zszywane z kawałków kołdry na sprzedaż w różnych wzorach, takich jak Podwójne Winogrona, Droga do Dublina, Gwiaździste Niebo, Cudowna Pajęczyna, Koszyczek, Podwójna Obrączka Ślubna. Mama ma dużo tych kołder, moje dziecko.

Panna Katie leżała niedbale na haftowanej kapie i różne rzeczy chodziły jej po głowie. Obrus szydełkowy może we wzór gwiaździsty, bardzo koronkowy. Zdawała sobie jeszcze sprawę z tego, że Virgie stoi u jej wezgłowia i rytmicznie wachluje ją gazetą. Po chwili mocno zacisnęła wargi.

To pomyłka, mówiła w myślach, to wcale nie ona, Virgie. To ja, ja, oblubienica - i nikt nie domyślał się niczego. Idź sobie, Virgie, odejdź. To byłam przecież ja.

Podniosła rękę, ale ruchu tego już nie dokończyła i nie dowiedziała się też nigdy, co stało się z tym zamierzonym protestem.

Virgie przykucnęła, przyklękła przy łóżku. Chwyciła się za głowę, otworzyła usta i jedna po drugiej zaczęły z nich wypadać na podłogę krawieckie szpilki. Śmierci nie bała się. Ani śmierci, ani czekania na śmierć, ani jej niespodzianego przybycia. Na razie nic jeszcze nie zajęło miejsca lęku, snuły jej się natomiast niejasno po głowie strzępy myśli o sukni, jaką trzeba będzie uszyć.

Wezgłowie łóżka, ciemne i matowe jak stare lustro - w latach dzieciństwa wyobrażała sobie, że jest to właśnie tarcza Króla Artura, z ukrytym w niej tajemnym hasłem - rzucało na matkę wieczorny cień, ciemny jak fioletowe winogrona, podchodząc do połowy jej ciała. Ten stary, znajomy od dzieciństwa cień o tej porze roku zawsze przesuwał się na poduszkę, na kołdrę haftowaną w pulchne, wypukłe medaliony - wzór bardzo popularny, odziedziczony od pokoleń, a jednak bardzo osobisty - na której teraz sterczały stopy matki w czarnych półbucikach.

Okno za wezgłowiem pełne było kwiatów i liści; pod światło w zachodzącym słońcu przypominało słój fig w syropie, ustawiony na parapecie. Przeleciał koliberek, skubnął sobie, zabłysnął i odfrunął w dal. Przylatywał co dzień. Miał rubinową pierś. Zegar na kominku zabrzęczał nikłym dźwiękiem cymbałków, zanurzonych w wodzie, lecz nie wydzwonił godziny; nie potrafił. I było tak, jak gdyby przez pokój przelewał się rwący strumień najrozmaitszych bogatych treści, wypełniając go, zalewając przesadną aż słodyczą.

Virgie wybiegła na ganek. Po chwili zauważyła przechodzącego drogą Murzyna i zawołała: - Pobiegnij mi zaraz do kościoła i poproś doktora Loomisa!

Murzyn, ubrany w niedzielny garnitur, natychmiast puścił się pędem przez pole.

Wczesnym popołudniem dom zaczął wypełniać się gośćmi, ofiarującymi współczucie lub pomoc. Każdy z przybyszów automatycznie zatrzymywał się koło przerośniętego krzaka bukszpanu, pożółkłego jak olbrzymia gąbka. Żeby dostać się na schodki, trzeba go było obejść dokoła. W kuchni była świeżo parzona kawa, a w przedpokoju stał wielki dzban mrożonej herbaty. Virgie, ubrana w suknię, którą jeszcze tak niedawno prasowała sobie na poniedziałek, stała w salonie frontowym, a dokoła niej nieustannie krzątała się jakaś pani na przemian podlewając doniczki z paprocią i poprawiając zasłony okienne, jakby starała się wyrównać sumę tych dwóch czynności. Wszystkie fotele i krzesła zarówno w salonie, jak i w pokoju Virgie były już zajęte, a ganek i wiodące nań stopnie uginały się pod ciężarem mężczyzn, gromadzących się na dworze.

Cassie Morrison przeszła przez całą szerokość salonu i zbliżyła się do przytulonej do zamkniętej maszyny do szycia Virgie. Zdawała się brodzić pomiędzy niezliczonymi wyciągniętymi nogami siedzących tam kobiet i wysoko unosiła swoje własne długie, odziane w czarne pończochy nogi. Wybrała sobie porcelanową filiżankę ze złotym paskiem i z całym spokojem popijała kawę.

- Papa przesyła ci wyrazy współczucia. Pozwól, że przysiądę się do ciebie. - Ucałowała Virgie. - Nikt cię tak nie rozumie jak ja.

- Przepraszam - powiedziała tylko Virgie i niespodziewanie zdrzemnęła się na siedząco w wyplatanym fotelu. Gdy otworzyła oczy, spostrzegła, że w pokoju jest jeszcze tłoczniej niż przed chwilą, i zaczęła przysłuchiwać się i przyglądać zgromadzonym kobietom tak czujnie, obojętnie i beztrosko, jakby się szykowała do dalekiej podróży. Wstała i zaczęła przesuwać się między nimi, wymieniać z tą czy tamtą kilka słów. Pozwalała się im całować. Szła krok w krok - mechanicznie poruszające się piersi, biodra, głowa - a za nią ciągnął się szmer głosów dźwięczących w uszach jak brzęk nanizanych na łańcuch dzwoneczków.

- Ona jest nie bardzo przytomna - oświadczyła Cassie Morrison, zwracając się do najbliżej siedzącej osoby. - Jeszcze nie uświadamia sobie w pełni tego, co się stało, i nie bardzo wie, z kim rozmawia.

Zamknięte - rzecz niecodzienna - drzwi prowadziły z salonu wprost do sypialni panny Katie. Za tymi drzwiami - jak wszyscy dobrze wiedzieli - Snowdie MacLain osobiście myła i ubierała zmarłą przyjaciółkę, dopuściwszy do pomocy jedynie dwie stare Murzynki od Loomisów. Panna Snowdie miała siedemdziesiąt dwa lata, lecz przyszła piechotą z odległego o osiem mil MacLain. Wszyscy mieli jej to w jakiś sposób za złe, pewnie dlatego, że było poważnym naruszeniem miejscowych obyczajów. Tradycyjnie domem winna się była zająć panna Lizzie Stark, a przygotowaniem zwłok panna Emmy Holifield. Jednakże panna Lizzie dała znać, że czuje się od rana bardzo kiepsko i zmuszona jest pozostać w łóżku, zaś panna Emmy sama niedawno umarła.

Było też prawdą, że z wyjątkiem panny Snowdie nikt nie odwiedził tego domu od dnia pogrzebu pana Fate'a Raineya. Nic też dziwnego, że Virgie przyglądała się niektórym osobom, jakby je pierwszy raz w życiu widziała.

Jak to jest, myślała Virgie, że w domu żałoby ożywają zawsze wszystkie stare plotki i to nie o zmarłych, lecz odwrotnie, o żyjących.

Spostrzegła stojącego w drzwiach Rana MacLaina, który witał się z wchodzącym akurat panem Nesbittem. No i czy nie widać było po Ranie, że niegdyś, przed laty, uwiódł pewną wiejską dziewczynę, która się wkrótce potem zabiła? Widać to było po nim tak samo w czasie kampanii wyborczej, a przecież zwyciężył pana Carmichaela i wybrany został burmistrzem miasteczka. Gdy stawał na mównicy, zażywny już mężczyzna w średnim wieku, ludzie patrzyli na niego, przypominali sobie tamtą starą historię i głosowali na niego. Ran uśmiechał się teraz i ściskał rękę jakiegoś ziomka. Dlatego również między innymi ludzie głosowali na Rana, że umiał się tak pięknie uśmiechać, że ciągnęła się za nim ta romantyczna przygoda i za to, że był MacLainem, jednym z bliźniaków, tym mniej udanym, a także za to, że ożenił się z panną z rodu Starków, że zniszczył życie wiejskiej dziewczynie, która zrobiła potem to, co zrobiła. Stary pan Moody znalazł ją w sklepie na podłodze - pracowała u niego - wziął ją na ręce i wyniósł na ulicę. Więc głosowali na Rana za to, że dał im mocne przeżycie, że poruszył ich serca, że stworzył im jakieś wspomnienia. Ran zaś dobrze o tym wiedział i pamiętał doskonale, nawet teraz, gdy stał na progu domu i spoglądał na gromadę żałobników.

- No, głowa do góry - odezwał się pan Nesbitt i uniósł palcem podbródek Virgie, zupełnie jak gdyby chciał ją całą podciągnąć w górę.

Z oczu pociekły mu łzy i zaraz wyschły - jakby wywołane i starte wysiłkiem woli. - Chodź tu - rzucił przez ramię.

- Virgie, powiedz panu Thisbee, kto jest twoim najlepszym przyjacielem w całym mieście.

Wciągnął tym pana Thisbee na swoją orbitę.

- Pan, panie Bitts - powiedziała Virgie.

- Cała Morgana mówi na mnie Bitts, Thisbee, może mnie i pan tak nazywać. Ale zaraz. Powiedz mu, Virgie, kto ci dał pracę, kiedy nikt nie brał nowych pracowników? No powiedz. I kto ci zawsze okazywał życzliwość i bronił cię, kiedy było trzeba?

Poczekała spokojnie, aż skończył swoją mowę; dzisiaj to jego gadanie nie męczyło jej; przeciwnie, stanowiło ulgę.

- No, odezwijże się, Virgie! Muszę się zająć synową, poprawić i jej trochę humorek.

Nina Carmichael, żona Juniora Nesbitta, w zaawansowanej ciąży, siedziała w zasięgu jego wzroku. Nalanym, białym ramieniem opierała się o wieko maszyny do szycia. Śliczną główkę trzymała wysoko, na twarzy jej malowała się całkowita obojętność.

- Pan, panie Bitts.

- Powiedz mu, od kiedy pracujesz dla starego Bitts a.

- Od bardzo dawna.

- No, ale powiedz mu dokładnie, no powiedz. Prowadziłem trzy różne przedsiębiorstwa, Thisbee. No więc, jak dawno?

- Od 1920 roku, panie Bitts.

- I powiedz mu jeszcze, kto cię bronił, jak ci się zdarzyło zrobić pomyłkę w pisaniu albo rachunkach, co?

- Pragnąłbym złożyć moje serdeczne kondolencje - powiedział niespodzianie pan Thisbee i gwałtownie puścił rękę Virgie. Straciła równowagę i o mały włos nie upadła.

- A więc, kto był zawsze twoim najlepszym przyjacielem?

Pan Nesbitt szeroko rozłożył ramiona tak, jak to czynił, kiedy zapraszał ją do tańca w Vicksburgu. Potem odwrócił się gwałtownie i odszedł; był głęboko dotknięty, rozczarowany nią po raz setny i któryś. Patrzała na jego tęgie, obrażone plecy, kiedy wszedł jak zagubiony w tłum ludzi. Stanął przed Niną Carmichael i wpatrując się w nią intensywnie, przemawiał do niej przez czas dłuższy.

Od podwórka wnoszono najrozmaitsze jadło - pieczoną szynkę, dwa placki z bananami, półmisek pełen faszerowanych jaj i coraz to nowe kwiaty. Kuchnia zapełniała się kobietami, a salon coraz szczelniej wypełniał się mężczyznami. Virgie raz jeszcze weszła do kuchni, ale gdy tylko ukazała się w drzwiach, kobiety przerwały swoją krzątaninę i spojrzały na nią wzrokiem, który mówił wyraźnie, że wiadomo, iż Virgie nie umie gotować i że się tej sztuki nigdy nie nauczy - sztuki, którą one posiadły. Podeszła jednakże do pieca i długim widelcem przewróciła kilka kawałków kury, co spowodowało, że Missie Spights obrzuciła ją zdziwionym i zaczepnym spojrzeniem.

Po chwili przeszła przez tłum kobiet i stanęła na pustej tylnej werandzie wdychając łagodne powietrze wachlowane południowym wiatrem. Stała tam wielka miska, a w niej zamrażalnik owinięty starym workiem. Przygotowywano się na jutrzejszy pogrzeb. Cięte kwiaty ustawiono główkami w dół w cieniu, w wiadrach pełnych wody. Virgie przypomniały się nagle popołudniowe recitale u panny Eckhart - ściśle mówiąc moment szykowania się na wyjście do publiczności. Miała trzynaście lat, czekała pod drzwiami i usiłowała zdusić w sobie straszliwy niepokój. I nagle spadała ta jedna, ta ostatnia kropla i ogarniał ją lęk tak wielki, że aż ją brały mdłości. Niepokój, że może tam, w salonie, ludzie naśmiewają się z kapelusza jej matki. Przypomniało jej się to właśnie teraz.

Weszła z powrotem do pokoju. Gwar przytłumionych głosów wypełniał go jak szum lasu.

Otworzyły się drzwi, stanęła w nich panna Snowdie, oparła się bokiem o framugę i nie patrzyła na nikogo.

Panie podniosły się natychmiast z krzeseł i zaczęły przepychać się do sypialni. Od salonu widać było tylko dół łóżka i sterczące stopy panny Katie. Wydawano stłumione okrzyki zachwytu. O Snowdie! Droga Snowdie! Jak ona pięknie wygląda! Potem już wszystkie panie ruszyły naprzód na czubkach palców i jęły nachylać się nad łóżkiem jak nad kołyską niemowlęcia, wesoło wierzgającego nogami. Po chwili wróciły do salonu.

- No, idź, popatrz na mamę.

Chwytały ją mocno za ręce, przemawiały do niej glosami pełnymi wigoru.

- Proszę mnie nie dotykać.

Więc zaczęły ciągnąć ją silniej, uśmiechnięte wciąż, lecz już teraz milczące, a Virgie opierała im się coraz bardziej. Włosy opadły jej na oczy. Potrząsnęła gwałtownie głową. - Proszę mnie nie dotykać.

- Złotko, poniosłaś wielką stratę, my to wiemy.

Ludzie ci nigdy w życiu jej nie dotknęli, a teraz ni stąd, ni zowąd usiłowali się z nią mocować, przy czym układali twarze w wyraz bolesnego zdziwienia. Czuli się dotknięci przez nią, ba, obrażeni. Nachylali się nad nią, przemawiali do niej, napierali na nią. Najbardziej aktywna była niejaka pani Flewellyn, która podobno na prośbę umierającego męża chwyciła jego ostatni oddech do dziecinnego balonika. Trzymała balonik w domu przez czas dłuższy, dopóki jakiś Murzyn go nie ukradł.

Nad murem ogrodowym ukazała się czerwona twarz panny Perdity Mayo.

- Cała rzecz w tym, Virgie, że zawsze byłaś niegodna swojej matki.

Wstrząśnięta siłą tej prostej prawdy Virgie uniosła głowę, a wtedy panie chwyciły ją, zawlokły do sypialni i zmusiły do spojrzenia na zmarłą.

Matka ubrana była w suknię z czarnej satyny. Suknia ta, ciężka jak paroletnie dziecko, wyjęta została z kufra, w którym spoczywała od urodzenia Virgie. W jej głębokich fałdach połyskiwały nieco już zwietrzałe kulki naftaliny. Virgie widziała tę suknię tylko dwa razy w życiu, lecz dopiero dzisiaj zobaczyła, jaka jest piękna. Głowa matki spoczywała dokładnie na środku podgłówka, na wdowim miejscu. Panna Snowdie uróżowała jej policzki.

Kobiety obserwowały Virgie, lecz ona nie reagowała. Ręce ich powędrowały wzdłuż ciała dziewczyny, po czym opuściły je na chwilę, wróciły i leciutko pchnęły je naprzód. Tak więc nawet ręce kobiet okazywały współczucie ciału Virgie, ciału, co nie chciało upaść, a więc pozwolić rękom, by je podniosły, naprawiły co stłuczone, wygładziły co zmięte. Już samo dotknięcie ludzkich rąk przewiduje jak gdyby upadek ciała, czujnego, napiętego, jedynego w swoim rodzaju.

Później, już w salonie, Virgie rozpłakała się.

A one mówiły: - Czy pamiętacie, jak siadywała na skraju szosy i sprzedawała te swoje winogrona? O tam, właśnie tam. Sprzedawała też śliwki, wczesne i późne, no i jeżyny, porzeczki, a także takie drobne fistaszki, które trzeba gotować. Ale teraz ruch na szosie idzie w drugą stronę i to już nie to, co było. - Zabrzmiało to jak smutna piosenka o szosie, co już nie jest ta sama, ale prawdę mówiąc rzecz miała się inaczej, szosa szła zupełnie tak samo jak zawsze z Morgany do MacLain i, oczywiście, z Morgany do Vicksburga i do Jackson. Tyle, że teraz jeździli po niej zupełnie inni ludzie. Prowadzili bardzo szybko wielkie ciężarówki, załadowane po brzegi i obciążone łańcuchami i piłami. Przeważnie wieźli ogromne drzewa do tartaku. Nie byli to amatorzy winogron ani ludzie skłonni do rozmów o pogodzie i o tym, jak latoś obrodziło. Poza tym winorośle pousychały. Virgie płakała dlatego, że kobiety nie potrafiły tego wyrazić, a nikt nie pytał ją o przyczynę łez.

- Możecie zawołać pana Mabry. Virgie już się uspokaja.

Pan Mabry, świeżo ostrzyżony, chwycił Virgie za obie ręce, uścisnął je i puścił raptownie. Virgie natychmiast otarła oczy i odsunęła się od niego. Zgodziła się, by udał się do sypialni, i zaraz pomyślała, że nigdy nie widziała go stąpającego na czubkach palców. Starszyzna zebrana w hallu zaczęła mówić nim tonem pełnym szacunku, on zaś nachylił się nad zmarłą. Na policzkach zakwitły mu rubinowe rumieńce, wywołane zapewne zasłyszanymi przed chwilą komplementami. Po chwili przybrał minę pełną troski o samego siebie.

- Zamierza przenieść się bliżej Ives. Znudziły mu się sowy i rude lisy. Woli koguty i psy podwórzowe. Tak się wyraził.

- No to niechże się przeprowadzi do Morgany. Moim zdaniem nie ma lepszego miejsca w całej okolicy.

- Kiedy on woli Ives.

- To niech mu będzie.

W salonie uważano jednak, że skoro drzwi od sypialni są otwarte, to jedynym tematem konwersacji powinna być panna Katie.

- Może teraz uda się Virgie zarobić parę groszy na nabiale i będzie je mogła odłożyć, zamiast wydawać wszystko na dom. - Słowa te wyszły z ust jakiejś pani, której nazwiska Virgie za nic nie mogła sobie przypomnieć. Pani ta nachylała się, napierała na nią od czasu do czasu całym ciężarem ciała. - A te cudowne pikowane kołdry panny Katie! Nie zobaczymy ich już na wentach. A poza tym, co zrobi Virgie z tym wielkim gospodarstwem, z tą całą porcelaną, skoro wcale nie wybiera się za mąż? Ciekawa też jestem, co zamierza robić z kurami? Panna Katie lubiła rozmaite zwierzątka domowe. A komu zechce podarować jelenia? Wyhaftowała go matka panny Katie w Tishomingo i jest rzeczywiście niezwykle piękny z wieńcem z jemioły i dębowych liści na rogach. Panna Katie uważała tę makatkę za najpiękniejsze dzieło sztuki na świecie. A co będzie z lalką o porcelanowych rączkach i głowie, którą pozwalała nam się dawniej bawić…

- Ach tak, Guinerwa! Jakże chętnie pobawiłabym się nią teraz! - zawołała Cassie Morrison i wyciągnęła przed siebie ręce w białych rękawiczkach.

- A etażerka z paprociami? Virgie na pewno nie zamierza hodować paproci. Ta begonia ma trzydzieści pięć lat. Jest niewiele starsza od Virgie, prawda, Virgie? Mam nadzieję, że panna Katie zostawiła wszystkie swoje przepisy kucharskie metodystom.

- Panna Katie była świętą za życia - oświadczyła jedna z pań, jak gdyby podsumowując tym dyskusję.

- Proszę popatrzyć na mój pierścionek z brylantem.

Weszła Jinny MacLain, żona Rana. Podeszła do Virgie, lecz po drodze pokazywała zgromadzonym paniom swój nowy pierścionek. - Zasłużyłam sobie na ten brylant - dodała, zwracając się do Cassie Morrison, i obracała dłoń na wszystkie strony. - Powiedziałam to Ranowi.

Potem odwróciła się do Virgie, nachyliła się nad nią szybko i czule, ucałowała jej policzek i szepnęła: - Chyba nie muszę jej oglądać, co, Virgie?

Weszła panna Snowdie i wszystkie panie wstały.

- Nie muszę oglądać nikogo, jak nie chcę!

- szeptała Jinny uparcie.

Virgie, wciąż trzymając kubek z kawą, wyszła na werandę. Wiedziała, że przyjdzie tam za chwilę panna Snowdie, która na razie stała w salonie, odbierając należną sobie porcję pochwał. Po chwili rzeczywiście pojawiła się na werandzie, spokojna i wytworna jak zwykle, o bladej, drobno pofałdowanej twarzy, na której malowała się dokładnie odmierzona doza współczucia. Stanęła i popatrzała przez chwilę na dom po przeciwnej stronie szosy, w którym niegdyś mieszkała, po czym ucałowała Virgie, niemal że mimochodem.

- Uważam, że matka zupełnie nieźle wygląda, Virgie.

Jej białe, albinoskie dłonie pokryte były jaskrawą czerwienią. Lecz miało się wrażenie, że zżyła się już z tą okrutną czerwoną skazą. Jej nakrapiana biało-czarna suknia pachniała jak zwykle czystością i werbeną.

- Zrobiłam dla niej wszystko, co było w mojej mocy. Sama Emmy Holifield, gdyby żyła, nie zrobiłaby tego lepiej.

Mówiła do Virgie, lecz patrzała wciąż na tamten dom, po drugiej stronie szosy, na dom, który był już tylko ruiną. A pośrodku, pomiędzy starym domem a grupą starych kobiet, na trawniku państwa Rainey zebrała się gromadka dzieci. Dzieci czekały na rodziców, onieśmielone, ciche teraz, a nie wiedząc, na co patrzeć i co robić, wsłuchiwały się po prostu w przenikliwe brzęczenie szarańczy, dźwięk, który zabrzmiał im nagle jak obracanie się osi ziemskiej, więc w nagłym przypływie strachu zaczęły sobie zatykać uszy rękami.

- Virgie, chyba wiesz o tym, żeśmy się już dosyć dawno przeprosiły z Lizzie Stark? Poszło o historię Jinny i Rana, ale to już teraz stare dzieje. Zastanawiam się tylko, czy może dlatego nie przyszła tu dzisiaj, że jej się to wszystko znowu przypomniało?

Panna Snowdie wydała z siebie głębokie westchnienie, jak gdyby pytanie wymknęło jej się z pamięci w chwili, gdy je wypowiedziała, jak gdyby się bała, że odpowiedź na nie przerwie tok jej myśli. Po drugiej stronie szosy trwał dom, w którym mieszkała przez wiele długich, zapomnianych lat, gdzie Virgie bawiła się z Ranem i Eugene'em w cieniu drzew, na ganku, pod werandą, przed domem, nad brzegiem rzeki i w Morgańskim Lesie. Wysokopienne cedry bieliły się dokoła starej posiadłości, wyblakłe i sękate jak kości kurze. W głębi ogrodu stała rozklekotana altanka o zapadniętych, wyplatanych ścianach, ukryta na poły w cieniu drzew, jak kryjówka, w której bardzo dawno temu ktoś znalazł schronienie, a teraz zdecydował się ujawnić; jak mała świątynia poświęcona słońcu. W czasie pożaru zrąbano dziką wiśnię wraz z pozostałymi drzewami, zdobiącymi frontowy trawnik, lecz z jej osmalonego kikuta zielone pędy strzelały teraz w górę jak fontanna. Okoliczni Murzyni rozebrali niemal zupełnie mury, pokradli dachówki, lecz, o dziwo, komin pozostawili prawie nie tknięty. Widać go było stąd w całej okazałości, czerwienił się jaskrawo poprzez kurz drogi i zieleń listowia. Dokoła zrujnowanego domu zaczęły już wyrastać młode drzewka rycynusów i akacji, wysokie jak dorosły mężczyzna, malwy także odrodziły się i zdziczały rozrastając się w grupę rozczochranych olbrzymów, trzymających jak gdyby w wyciągniętych rękach małe, mieniące się, barwne kwiaty. Bluszcz zagarnął podwórko i nakrył sobą ścieżki, otoczył fundamenty, omotał drzewa.

Virgie odsunęła się delikatnie od panny Snowdie, która obejmowała ją w talii. Stały przez dłuższą chwilę w milczeniu oświetlone promieniami zachodzącego słońca.

- Wolałabym, żeby to ona mnie wyszykowała do trumny - powiedziała wreszcie stara pani. Drżała leciutko, lecz nie zamierzała wracać do domu. Wciąż wpatrywała się w swój dawny dom.

Zza żywopłotu wyłonił się nagle pan King MacLain. Stąpał tak lekko, że zobaczyły go dopiero, gdy był całkiem blisko.

- Znasz Virgie? - zagadnęła panna Snowdie, lecz wciąż trwała bez ruchu.

- Owszem, znam ją i znałem także jej matkę. Mówiliśmy na nią Katie Płomień. Wyobraź sobie, że tak nazywaliśmy twoją mamę.

Pan King skłonił głowę przed Virgie. Jego malutki wąsik - mała kępka twardych, tak białych, że aż różowawych włosków stercząca na jego górnej wardze - zadrżał rytmicznie. Został przywieziony autem przez ich Murzynkę, imieniem Viola, która mu poprzednio podała sutą kolację, a tu natychmiast udała się na inspekcję kuchni panny Katie.

- Witam.

- Wypiję tę kawę, jeżeli jest ciepła i jeżeli nikt inny na nią nie reflektuje. Katie Płomień! Czy matka nigdy nie opowiadała ci o tym, jak zakładaliśmy się o to, która tutejsza dziewczyna zdobędzie się na to, żeby przyłożyć zapałkę do pończochy? Nie? To była dopiero zabawa! Pssss, i płomień strzelał szybko w górę, często aż do kolana! Czasami podpalały sobie obydwie pończochy! W tamtych czasach dziewczęta nosiły bawełniane pończochy, grube i mechate, pożal się Boże. Tu żadna dziewczyna nie umiała zdobyć się na taki wyczyn, tylko jedna twoja matka. A wszyscy się bali, że któregoś dnia dziewczyna pójdzie z dymem i to w kwiecie wieku.

- Czy jesteś już po kolacji? - zapytała panna Snowdie.

Kubek z kawą drżał w ręce starego. Było coś przerażającego w panu Kingu - był po prostu okropnie stary.

- Z dymem! - powtórzył.

Odwrócił się i poszedł przyłączyć się do mężczyzn.

- Zupełnie nie wiem, jak sobie z nim radzić - powiedziała panna Snowdie szeptem tak cichym jak otaczający je teraz krajobraz. Sama nie zdawała sobie sprawy z tego, że coś powiedziała. Gdy przed kilkoma laty powrócił nagle jej marnotrawny mąż i oświadczył, że pozostaje na dobre, było jej się równie trudno pogodzić z jego powrotem, jak niegdyś z jego odejściem, tak przynajmniej ludzie mówili. Wcale nie chciał wrócić do niej. Po prostu pomyliła mu się z Nellie Loomis.

- Virgie, jest tu tyle jedzenia, że mogłybyśmy nakarmić całą armię - zawołała Missie Spights. Podchodziła szybkim krokiem, rozwiązując wstążki fartucha panny Katie czerwonymi błyszczącymi rękami. - Jest szynka, są kurczęta, sałatka kartoflana, jajka faszerowane, mnóstwo tortów i różnych różności, co je ludzie poprzysyłali.

- Czy potrzeba nam aż tyle wszystkiego? - zapytała Virgie i poszła jej naprzeciw.

- Zobaczysz, jak będą jedli. Największe apetyty mają zawsze przyjezdni krewniacy z prowincji.

Missie robiła wrażenie osoby bezgranicznie zaaferowanej i absolutnie niezmordowanej. Tuż za nią stała Parnell Moody i bardzo starannie i powoli osuszała każde zębate kółko maszynki do miażdżenia ziemniaków. Pozostałe panie ustawiały talerze i rozmawiały w najlepsze.

- Mój mąż czekał na mnie całą godzinę.

- King MacLain spał jak zabity. Viola musiała mu nawrzeszczeć do ucha, żeby go obudzić.

- Virgie, wrócimy wszystkie na sam pogrzeb. Szkoda, że nie życzysz sobie, żebyśmy z tobą zostały. - Cassie uniosła w górę delikatne brewki i rozglądała się po kuchni. - Jeżeliby chodziło o mnie, to zgodziłabym się na każdego.

- Dobrze, żeśmy przyniosły kwiaty z naszych ogródków - oświadczyła Missie zza drzwi, za którymi zasznurowywała swój gorset. - U ciebie teraz, Virgie, w ogóle nic nie kwitnie.

Virgie patrzała, jak panie po kolei wsiadały do swoich samochodów i odjeżdżały lub oddalały się ścieżką ogrodową na szosę. Została tylko panna Snowdie. Zdawało się Virgie, że odchodząc usuwały jakieś mistyczne bariery i zapory zasłaniające jej widok. Wpatrywała się intensywnie w jaśniejący w oddali zarys krajobrazu, w rozległe pola, w ciągnący się na horyzoncie łańcuch wzgórz, za którymi była już zaraz rzeka. Świat mienił się i drżał. Pola bawełniane nawet w niedziele wydają się pełne aktywności; bo chociaż jeszcze nikt nie zbierał bawełny, to odbywało się tam ogromne rozkwitanie i wypuszczanie pąków. Rzędy strzelistych drzew ograniczały, rozdzielały, wyznaczały posiadłości Starków od Loomisów, Spightsów od Holifieldów, lato od słotnej jesieni. Każde drzewo, podobnie jak każdy pojedynczy liść, utkany z zielonej gazy, rozchwiany, szkieletowo pajęczy, przepuszczało pierwsze, ledwo dostrzegalne podmuchy jesiennego wiatru przez swoje stare, poplątane gałęzie. Powietrze pachniało tym, czym było przesiąknięte - końcem września.

W oparach osiadającego powoli pyłu szosy ukazał się teraz rozklekotany samochód i wiadomo było, że zajedzie przed ganek. Stary Plez codziennie aż do samej swojej śmierci w drodze do i od Starków zajeżdżał do panny Katie, by wydoić krowy i nakarmić kury, więc oczywiście przyjadą dzisiaj jego wnuki. Samochód z trudem pchał się pod górę. Był cały potrzaskany i wyglądał jak poskładana łamigłówka przedstawiająca zmaltretowany globus. Szpary nie schodziły się, mimo że powiązany był grubym, starym, rozprostowanym drutem. Za dzień, za rok zostanie niewątpliwie postawiony na podwórko, już tylko jako dekoracja, a cztery jego koła i opony porozdzielane zostaną pomiędzy kobiety i dzieci: dwa dla ozdoby klombów i dwa na urządzenie huśtawek.

Przywieźli kwiaty, zerwane z własnych ogródków: amarantowe szarłaty i pęki białej euforbii. Z trudem i wysiłkiem zawrócili i zapalili motor, by udać się w drogę powrotną. Jeden z chłopców pobiegł za roztrzęsioną Jandarą, trzymając w rękach miskę pełną grochu i fasoli.

- Prosimy wszystkich na pogrzeb, jeżeli możecie przyjechać - krzyknęła za nimi Virgie, ale za późno, by ją usłyszeli.

Virgie ruszyła przed siebie. Zeszła ze wzgórza, przeszła przez szosę, przez posiadłość MacLainów, przez rozległe pastwisko i aż nad rzekę. Stanęła na porośniętym wierzbami brzegu. Panował tu błogi, popołudniowy spokój, tchnęło otwartą przestrzenią. Zdjęła z siebie sukienkę i wsunęła się do rzeki.

Zanurzyła się po pas w bezodblaskowej wodzie; było w tym coś z pławienia się w błękicie, w zmąconym niebie. Powietrze, woda, jej własne ciało zlały się w jedno, tę samą miały temperaturę, wagę, z tej samej zdawały się być materii. Opuściła głowę, przymknęła oczy, chwyciła blask wody pod powieki i wówczas wydało jej się, że wszystko stało się przezroczyste, rzeka i ona sama, a niebo było po prostu naczyniem szczelnie wypełnionym słońcem. Zaczęła powoli pływać, rozdzielając ostrożnie powierzchnię wody, jak gdyby prosząc rzekę, żeby się łaskawie obeszła z jej ciałem. Piersi jej, delikatnie muskane wodą, stały się tak wrażliwe jak czubki skrzydeł ptasich lub czułki owadów. Odczuwała każde ziarnko piasku - miniaturowe kółka zębate - dotyk maleńkich muszelek przybyłych z dalekich oceanów, długie wstęgi zamulonych wodorostów pląsające dokoła jej nóg. Były to jak gdyby delikatne sugestie, że oto kończy się pewien okres jej życia, że więzy niewoli matczynej, drogie jej nawet i bliskie, rozwiązują się, opadają i odpływają precz. Poruszała się więc niczym chmurka na niebie, na samych krańcach świadomości i w miarę upływania czasu, wracała jej klarowność własnej woli, świadomość opieszałości rzecznych wód, tych, przez które jej ciało już przepłynęło, jak i tych, co znajdowały się jeszcze przed nią. Hen, na zlewających się w jedną całość polach zaczynały już dojrzewać małe, granatowe śliwki. Słońce, przefiltrowane przez liście, nakrapiało ją rzęsiście, cienie przygaszały ją nie więcej niż na moment, rytmicznie jak napływające i odpływające wspomnienia. Żelazisty smak wody nasuwał słodkie skojarzenia. Od czasu do czasu otwierała oczy i wtedy widziała wielkie, granatowe muchy i jakieś ślizgające się po powierzchni wody owady. Jeżeli od czasu do czasu przebiegały nią lekkie dreszcze to dlatego, że o kolana jej otarła się ryba lub wodne węże.

Dawała się unosić prądowi. Wstrzymała oddech i leżała na wznak, nieruchomo na samym środku rzeki, tam gdzie nie ma prądów i trudno spostrzec, w jakim wody płyną kierunku. Doszła do takiego stanu, że nie zauważyłaby nawet, gdyby przemieniła się nagle w coś innego. Trwała zawieszona w Wielkiej Czarnej Rzece, jak można by unosić się w ogromnej kadzi szczęśliwości. Daleko na zachodnim skraju nieba pojawiła się mała, palczasta chmurka i szybko przesunęła się przez kulę słońca. Virgie wyprostowała się z pluskiem, stanęła w miękkim mule rzecznego dna i chwyciwszy się długiej gałęzi wierzbowej, która pieszczotliwie musnęła jej plecy, wydostała się na ląd.

Z daleka, z piaszczystej mielizny, leżąc przypatrywali jej się dwaj nadzy chłopcy. Patrzyli, jak znikała za zasłoną liści i nie poruszyli się ani nie odezwali jednym słowem.

Spojrzała w niebo i akurat wtedy księżyc przejął od słońca należne mu światło. Odezwał się drozd, zamilkł na dłuższą chwilę i podjął piosenkę. Virgie nałożyła na siebie suknię. Dałaby nie wiem co za papierosa. Zawsze marzyła na wyrost.

Powróciła na pastwisko, upstrzone gigantycznymi kopcami mrowisk, o długich cieniach jak piramidy na egipskiej pustyni, i pognała krowy do domu.

Uroklina bieliła się ostatnią resztką kwiecia na samej koronie białego jeszcze, choć już jak gdyby przysypanego tartą gałką muszkatołową. Na ziemi walały się strzępy kory, a gałęzie rozłożone szeroko były jak ciepłe, różowe, ludzkie ramiona.

Wydoiła krowy i weszła do domu.

Zajrzała do pokoju matki. Cały pokój i okno tonęły w błękicie wczesnego zmroku. I jak czarna łódka na niebieskim tle, ciemniała w głębi suknia matczyna, jej mięsista, satynowa spódnica.

Panna Snowdie MacLain postanowiła „przesiedzieć” tu pierwsze godziny nocy. Drzemała kołysząc się lekko w fotelu na biegunach, okolona połyskliwym woalem swojej namarszczonej sukni i opuściwszy na piersi siwą, starannie uczesaną głowę. Wachlarz wypadł jej z rąk i leżał na ziemi.

II

Gdy Virgie otworzyła oczy, nad polami stała już gwiazda poranna. Co zamierzała robić o tak wczesnej porze? Naparzyła kawy, napiła się, wydoiła krowy, wygnała je na pastwisko poprzez poranną mgłę, narąbała drzewa i zabrała się do ścinania już przerośniętej trawy od frontu. Jeszcze wczoraj uporanie się z taką ilością zdziczałej trawy wydałoby jej się rzeczą wprost niemożliwą. Nawet gdyby mieli się zabrać do tego mężczyźni uzbrojeni w kosy. Virgie tymczasem przyniosła po prostu ze swojego pokoju zwykłe nożyczki, którymi jeszcze tak niedawno kroiła sukienkę z kraciastego materiału, i zabrała się do dzieła. Kucnęła i w różowym świetle poranka wzięła się do ścinania twardych źdźbeł - trawa cała poszła w nasienie - garść po garści. Na niebie dogasała Wenus. Virgie wyraźnie odczuwała istnienie tej gwiazdy. Nie znosiła samotności i obecność tej gwiazdy, fakt, że Wenus przygląda się, czyniła jej żmudną pracę lekką, niemal że pożądaną. Zaplątała się w przerośnięte krzaczki róż i na jej gołych łydkach pokazały się kropelki krwi. Jednakże musiała zaraz wrócić do domu, gdyż na ganku pojawiła się panna Snowdie, o której istnieniu Virgie całkowicie zapomniała, i zaczęła wołać ją wielkim głosem. Pozwoliła się więc zabrać do domu i poczęstować śniadaniem, zupełnie jak gdyby była wyczerpana długim płaczem i wielkim atakiem żalu.

Po pewnym czasie zjawiła się Juba, służąca panny Lizzie Stark, a za nią cała gromadka małych Murzyniątek, niosących ramy do naciągania firanek. Panna Snowdie i Juba zabrały się natychmiast do ściągania z okien wszystkich zasłon. Wyprały je i już w pół godziny później firanki naciągnięte i czyste suszyły się na podwórzu niczym namioty na biblijnej pustyni Kadesz. Pań przybywało co chwila. Krzątały się po całym domu, promieniując z kuchni na wszystkie pokoje.

- Przede wszystkim - powiedziała Missie Spights do Virgie - chciałam ci zwrócić uwagę, że mówiłaś do mnie wczoraj przez cały czas „Missie Spights”, a ja jestem mężatką.

- O tak, przypominam sobie, rzeczywiście.

- Nazywam się Missie Spights Littlejohn i posiadam troje dzieci.

- Będę już pamiętała o tym, Missie.

Koło południa zjawiła się rodzina panny Katie - wysocy, ciemnowłosi mężczyźni i kobiety, wszyscy podobni do siebie jak krople wody, wszyscy o kwadratowych podbródkach i błękitnych oczach. Nazywali się Mayhew. Za nimi ciągnęła się czeredka jasnowłosych dzieciaków, zajadających banany. Virgie nie znała wszystkich z rodziny Mayhew i ledwo mogła ich rozróżnić. Rzucili się na nią niemal równocześnie. Zapukali wpierw do drzwi, by wywabić ją na werandę, potem zaczęli całować ją po kolei, niemal że chciwie, i zanim jeszcze przekroczyli próg domu, zażądali wody z lodem, mrożonej herbaty lub jednego i drugiego. Zajechali w kilku ciężarówkach ze Stockstill czy Lastingwell znad samej granicy stanu Tennessee i zaparkowali pod samym gankiem. Wszedłszy do domu najwyższy wzrostem mężczyzna z klanu Mayhewów z miejsca porwał w ramiona córeczkę Missie Spights, która zabawiała się łapaniem much, i łachocąc ją gwałtownie ryczał ponad wrzeszczącym wniebogłosy dzieckiem: - Poczekajże, przecież nawet nie wiesz, kim jestem.

Z Luizjany przybył tylko jeden jedyny członek klanu Raineyów. Ten sam, który zjawił się przed laty na pogrzebie Fate'a i od tego czasu nie dał znaku życia. I znowu, tak jak wtedy, przywiózł własną kawę. I znowu, tak jak wówczas, ofiarował się, że zaraz naprawi frontowe schodki, przy czym wstrzymano go ponownie i to w samą porę. Był jedynym członkiem rodziny Raineyów, który zdobył się na tak długą podróż. Wszyscy inni albo wymarli, albo nie mogli rzucić polnych prac, albo po prostu mieszkali zbyt daleko, by stać ich było na bilet. Starzec wszystko to znowu wytłumaczył, a potem przez dłuższy czas rozwodził się nad francuskim pochodzeniem nazwiska rodowego i okoliczności jego przekształcenia się.

- Nie wszyscy się zjawili - stwierdziła panna Perdita Mayo, zwracając się do nadchodzącej Virgie. - Ale ty zrobiłaś swoje, zawiadomiłaś całą rodzinę, osobiście albo przeze mnie. Więc nie potrzebujemy sobie robić wyrzutów, że pogrzeb nie jest bardzo liczny.

Rozległy się piskliwe okrzyki dzieci. Okazało się, że gromadka MacLainiątek wyrwała się swojej niańce i babce, starej pannie Lizzie. Dzieciaki przybiegły na podwórze Virgie i rozpoczęły jakieś hałaśliwe zabawy. Po chwili, przyciągnięte magnetyzmem MacLainowskim, dołączyły się do nich dzieciaki Loomisów i Maloneyów. Były szalenie podniecone samym faktem znajdowania się na obcym terenie, nie mówiąc już o dreszczyku grozy, emanującym z domu nieboszczki. Zganiane od czasu do czasu do swojego domu dzieciaki Mayhewowskie podnosiły wielki lament. A przez cały poranek błękitne sójki gderały ze swoich pozycji na wysokim dachu, po szosie przewalały się załadowane pniami drzew ciężarówki, dzwoniąc ciężkimi łańcuchami i unosząc tumany kurzu, zagrażającego świeżo wypranym firankom.

W sypialni panna Perdita Mayo, otoczona wianuszkiem pań, opowiadała jakąś historyjkę. „Siostra w żaden sposób nie mogła wejść w swoje nowe pantofle, tak sobie zmęczyła nogi na pogrzebie…” Nagle panna Perdita zaczęła wysuwać się tyłem z sypialni, w absolutnym przekonaniu, że będzie ciągnąć dalej swoje opowiadanie. Myliła się jednakże. Przywieziono trumnę i panna Perdita wybiegła jej na spotkanie. Trumna przyjechała ze sklepu pana Holifielda, eskortowana przez dwóch jego wnuków, Hughie i Deweya.

Chłopcy wnieśli ją do środka i ustawili, podczas gdy Mayhewowie przyglądali im się bacznie.

- Gdzie przenocujesz tych wszystkich Mayhewów? - zapytał Virgie stary pan Rainey, który nie miał nic lepszego do roboty i kciukiem, fioletowym jak dojrzała figa, wskazywał wszystkich Mayhewów po kolei.

- Nie zostają na noc. Zaraz po pogrzebie wracają do Stockville - powiedziała Virgie. - Jak tylko się najedzą - dodała szybko. Zamierzali zabrać ze sobą łóżko panny Katie. Postawimy je na ciężarówce i dzieciaki będą sobie na nim wygodnie siedziały, zamiast stać przez całą drogę, mówili, zupełnie jakby nie spostrzegali jego właścicielki, która na razie jeszcze na nim spoczywała.

Pan Rainey z żalem potrząsał głową. - Szkoda - mamrotał - wielka szkoda, że człowiek jakoś nigdy nie może znaleźć okazji, żeby ich bliżej poznać. - Wysunął mały, zrogowaciały palec i poruszył strunę bandża ojca Virgie. Bandżo wisiało od niepamiętnych czasów na ścianie przedpokoju, a w tej chwili połyskiwało łagodnie w promieniach porannego słońca. Struna nie zadźwięczała jednakże. - On to się napodróżował - powiedział po dłuższym czasie. - Iw końcu osiadł sobie tutaj, no i tyle.

Najpierw zaczęły nadchodzić kwiaty z ogródków, a nieco później z kwiaciarni. Pan Nesbitt przysłał woźnego fryzjerni, co miał na nosie złote okulary, z wiadomością, że niestety zmuszony jest wyjechać z miasta i na pogrzebie być nie może. Powiedziawszy to, Murzyn wyciągnął zza pleców wielki, zmontowany na stojaku krzyż, uwity z paproci i gladiolusów, z wizytówką pana Nesbitta umieszczoną na widocznym miejscu. Mayhewowie natychmiast ustawili go na samym froncie, przed innymi wiązankami, po to, by w czasie nabożeństwa wszyscy musieli nań patrzeć i pamiętać o ofiarodawcy. Przywieziono krzesełka ze Szkółki Niedzielnej. Mayhewowie odbierali je od drzwi i ustawiali w rzędy. Gdyby obecna była panna Lizzie Stark, wszystko wyglądałoby inaczej.

Stary pan King MacLain niezbyt chętnie pojawił się dzisiaj ponownie w domu Raineyów. Rozzłoszczony udał się do kuchni.

- Rozmawiałem z twoją mamą gdzieś chyba w roku osiemnastym - odezwał się do Virgie, która składała serwetki ozdobione literą „S”. - W tamtych latach dużo podróżowałem i mało widywałem tutejszych ludzi.

Panna Snowdie zaczęła pomagać w składaniu serwetek.

- Wyjeżdżałem, wracałem i znowu zaraz wyjeżdżałem, no i jak widzisz, teraz utkwiłem tu na dobre. - Uśmiechnął się nagle, niespodzianie, ale ani do jednej, ani do drugiej z nich. Miał na sobie najsztywniejsze, najbardziej wykrochmalone białe ubranie, jakie Virgie w życiu widziała. Nadawało mu aż groźny wygląd - szczególnie klapy nastroszone jak uszy. - Pamiętam twoją mamę w różowym kapeluszu o szerokim rondzie, z buzią rumianą jak jabłuszko. „Halo”, zawołałem, a ona: „King MacLain we własnej osobie! Przechadzasz się jakby nigdy nic i w ogóle się nie zmieniłeś. Och, ty stary łajdaku!” Na to ja: „Za to, co powiedziałaś, moja panno, dam ci, co tylko dusza twoja zapragnie. Mów, a spełnię twoje życzenie”. „Mam ochotę na fotel obrotowy - odpowiedziała. - Żebym mogła sobie siedzieć przy szosie i sprzedawać serwetki szydełkowe i brzoskwinie, pod warunkiem, oczywiście, że mój nicpoń-mąż się na to zgodzi.” Wszyscy tu znali starego Fate'a, sympatyczny był z niego chłop. „Ale przecież to tylko drobiazg - powiadam - wymyśl coś lepszego, spełnię każde twoje życzenie.” „Powiedziałam przecież. I wierzę ci, ty stary łajdaku, wierzę, że dotrzymasz słowa”. Więc nazajutrz w samo południe zjawili się u niej czarni jak smoła Murzyni i przywieźli jej ten fotel. Zanieśli go pod same drzwi i zastukali. „Och, to ty, King MacLain? Pospieszyłeś się, trzeba przyznać!” Ale ja już byłem daleko. Ona pewnie myślała, że mi się tak spieszyło po to, żeby nacieszyć się jej wdzięcznością. Ale ja wówczas nie marnowałem ani sekundy, gruszek w popiele nie zasypiałem. Później opowiedziała mi, jak biegała po całym podwórzu. „Uwaga, czekajcie, chłopcy, powiem wam zaraz, gdzie macie fotel ustawić! Nie ważcie mi się go puścić, zanim się zdecyduję!” Poganiała ich to tu, to tam, aż wreszcie kazała fotel postawić na samym skraju szosy, jak najbliżej jezdni. Fotel był za duży dla niej, nie dotykała ziemi tymi swoimi małymi stopkami. Nadawał się raczej dla dorosłego mężczyzny, takiego jak Drewsie Carmichael, którego wdowę nie bez trudu przekonałem, żeby mi go odstąpiła. O tak, Katie Rainey zabawnie wyglądała w tym swoim fotelu. Gdy tylko słyszała, że ktoś się zbliża, zaraz zaczynała machać rękami. Ileż jaj sprzedała!… Więcej niż jej się kiedykolwiek śniło. I tak doprowadziłem do tego, że uświadomiła sobie, jaki był Fate Rainey. Był to przemiły człowiek i powszechnie lubiany, ale nigdy nie potrafił dać jej tego, czego rzeczywiście pragnęła. A ja, ja posadziłem ją na tronie!

- Wcale nie wiedziałam, że to pan ofiarował jej ten fotel - uśmiechnęła się Virgie.

Pan King nagle zrobił niepocieszoną minę, a panna Snowdie szybko zaprzeczyła głową.

- Czy nie poczęstowałby się pan szynką i sałatką kartoflaną…

- Ach tak, jest szyneczka?

Virgie zaprowadziła go do jadalni. Przy stole warowali Murzyni z packami na muchy w pogotowiu. Pan MacLain tylko trzymał talerz, a Virgie nakładała mu szynkę i marynaty.

Gdy Virgie powróciła do bawialni, zaraz podeszła do niej Jinny MacLain i uroczyście ją powitała, zupełnie jak gdyby to ona czyniła honory domu.

Jinny jako dziecko była rozwinięta ponad wiek, a teraz, kiedy miała już dobrze pod trzydziestkę, wydała się dziwnie dziecinna. Trudno się zorientować, czy była to po prostu jej przewrotność, czy też przemyślana taktyka. Podobnie jak przedtem Missie Spights, przyjrzała się starannie i z bliska poparzonym i pobliźnionym dłoniom Virgie.

- Słuchaj, Virgie, powinnaś się jak najprędzej wydać za mąż. Nie odkładaj tego dłużej - powiedziała i skrzywiła się niedbale. Ułożyła twarz w żelazną maskę kobiety solidnie zamężnej. Zdawało się, że zależy jej na tym, by każda, ale to każda dziewczyna, nawet taka serdecznie jej obojętna Virgie wstępowała jak najszybciej w związek małżeński i zrównała się z nią w tej mierze. Tylko wówczas mogłaby wcielić się z powrotem w swoją dawną panieńską postać, być znowu panną Jinny Love Stark. Rozejrzała się po pokoju, jakby szukała męża dla koleżanki.

Wzrok jej przesunął się ponad głową Virgie - Virgie dobrze wiedziała, kto tam stał - i zatrzymał się na twarzy Rana MacLaina. Virgie uśmiechnęła się blado. Wiedziała już teraz, mimo że nikt jej nie ostrzegł, że w tłumie zalegającym pokój znajduje się para zapalczywych ludzi, obojętnie obróconych do siebie plecami.

Ludzi przybywało coraz więcej. Siadali w domu i w ogrodzie, słuchali i milczeli lub mówili i nie słuchali. Młodzi trzymali się za ręce. Zajmowano miejsca zawczasu, by nie znaleźć się w ostatnim rzędzie, Mayhewowie wnieśli trumnę do bawialni i położyli ją przed kominkiem, na czterech krzesłach, przyniesionych z jadalni. Wieńce ustawiono tak, by zasłaniały nogi krzeseł.

- Ciekawa jestem, co tam wyrabiają moje dzieciaki - szepnęła Jinny i uchyliwszy firanki wyjrzała na ogródek. - Moja córeczka wybrała akurat dzisiejszy dzień na łapanie jaszczurek! Wczepiła je sobie w uszy i cieszy się, że ma kolczyki z jaszczurek! Wbiły ząbki w płatki jej uszu. Nie wiem, jak ona może to wytrzymać! - Jinny roześmiała się, zadowolona ze swojej dzieciarni, i usadowiła się z powrotem przy oknie.

- Siadaj przy mnie - powiedziała do Virgie Cassie Morrison i już przykładała chusteczkę do oczu. - Ta część jest najgorsza, no prawie.

Przed samym rozpoczęciem nabożeństwa zjawił się nowy przybysz, brat Dampeer z Goodnight, którego ojciec był duszpasterzem w Go Id Creek w Północnym Missisipi, kiedy pani Rainey była małą dziewczynką, i który ją chrzcił jako dziecko. Nie mógł pozwolić, by odeszła, zanim spojrzy na nią po raz ostatni. Virgie nie znała brata Dampeera. Mimo to podszedł do niej, zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów i złożył pocałunek na jej policzku. Zaszedł za trumnę, a gdy nachylił się badawczo nad nieboszczką, zauważono sterczący w górnej kieszeni jego koszuli kamerton.

- Zapraszam wszystkich obecnych w najbliższą piękną niedzielę do mojego kościoła - oto wszystko, co miał do powiedzenia, kiedy oderwał wzrok od zmarłej i przeniósł go na żyjących. Czemu nie miał nic do powiedzenia o zmarłej? W pokoju panowała cisza i wszyscy odczuwali jego milczenie jako rzecz przykrą. Jak gdyby po obejrzeniu zwłok zdecydował, że nie może nic pochlebnego o nich powiedzieć. - Zapewniam was, że nic się nikomu nie stanie, jeżeli które z was dołoży parę groszy do naszej zbiórki na zakup fortepianu - dodał i wysunął się bokiem zza trumny.

- Co za maniery! Ale ostatecznie trudno go było nie wpuścić - szepnęła panna Snowdie Virgie na ucho. - Ma tu prawo być! - Machała wachlarzem jak końskim ogonem, rytmicznie rozdzielając duszne powietrze. - Zupełnie obcy człowiek i ma czelność rozdawać gościom wachlarze Katie. Chyba tylko dlatego, że był kiedyś jej pastorem. Każdemu dał po jednym.

- Jeszcze nie czas na Ostatnie Spojrzenie - odezwała się Parnell Moody swoim płaskim, nauczycielskim głosem. Ale cała dzieciarnia Mayhewów podążyła już za bratem Dampeerem do pokoju. - Dzieci, czy chcecie obejrzeć po raz ostatni Kuzynkę Katie? - zawołała pani Junie Mayhew. - Szybko więc, idźcie po kolei. Pamiętajcie, że to ona wychowała Wujaszka Berry. Bierzcie się grzecznie za rączki i pospieszcie się, póki jeszcze nikogo tam nie ma. Zapamiętajcie ją sobie! - Więc zaczęły wchodzić, poszturchując się i opuszczając głowy. Najstarszy z chłopców podskakiwał, ale zaraz przypomniano sobie, że nieco wcześniej wbił sobie gwóźdź w bosą stopę.

- Bracia i siostry - odezwał się pastor Williams.

W tym momencie Virgie stanęła na równe nogi. W zdobiącym kominek porcelanowym wazonie ktoś umieścił laskę, którą ostatnimi laty posługiwała się jej matka - niby gałąź brzoskwini, jakby w nadziei, że zakwitnie.

Brat Dampeer chrząknął na znak, że to jego dzieło. Virgie podeszła do wazonu i na oczach brata Dampeera i całego zgromadzenia wyjęła łaskę i zaniosła do przedpokoju, gdzie umieściła ją na wieszaku. Gdy znalazła się z powrotem w swoim krześle, pastor Williams otworzył Biblię i zabrał się do odprawiania nabożeństwa.

Pan King wymykał się kilka razy na czubkach palców z salonu. Przechyliwszy na bok starczą głowę, z prawą dłonią wysuniętą przed siebie celem zachowania równowagi szedł sobie powolutku i po cichu do jadalni i częstował się szynką. Zupełnie jak gdyby go nikt, ale to nikt nie widział. Podczas gdy mała Mamie C. Loomis, ubrana na różowo od stóp do głów, śpiewała hymn „Miłości, co nam odejść nie pozwalasz”, pan King wysysał sobie w najlepsze kosteczkę szpikową i uniósłszy wysoko chwiejną głowę wyzywająco wpatrywał się w Virgie poprzez otwarte drzwi sypialni nieboszczki. Już nawet Weaver Loomis i Siostrzyczka Spights zalewali się łzami i stojąc w ostatnim rzędzie trzymali się kurczowo za ręce, lecz pan King niewzruszony tonami hymnu bezczelnie wysuwał dolną wargę. W pewnej chwili zrobił na złość Virgie ohydny grymas jak bezgłośny okrzyk. Był to okrzyk buntu przeciwko wszystkiemu i wszystkim - nie wyłączając śmierci - i było mu wszystko jedno, że w takiej właśnie chwili wyładował swoją nienawiść do świata na biednej Virgie. Odwrotnie, mogło się zdawać, że wybrał ją sobie. Roztrzaskał kostkę szpikową kłapnięciem zębów. Niezbyt głośny, lecz przenikliwy trzask podziałał na Virgie dziwnie orzeźwiająco.

Wyprostowała się w krześle i przygładziła włosy. Naelektryzowane, jak zwykle, przylgnęły do jej palców. Spojrzała przez jedno z jasnych okien na podwórze, z którego dochodziły okrzyki rozbawionych MacLainiątek, i ogarnął ją powiew dziwnej solidarności. Z Ranem, a może z Kingiem, tego nie była pewna. Jednocześnie zaś pomyślała, że to straszliwe zmieszanie ciążące wszystkim jest chyba bolesnym cierniem w sercu Rana. Ale zdawała sobie też sprawę z dziwnej więzi, która nieoczekiwanie i nie do zatarcia może łączyć ludzi nie związanych przyjaźnią, nawet mało sobie znanych, nawet wbrew ich woli; czasem może być nawet okazywana szorstko czy narzucająca się wśród cudzego smutku. Nie miało zresztą to uczucie ani przeszłości, ani przyszłości, chyba że w formie zbyt wysublimowanej. Ale wiedziała, że nawet takie wysublimowane sprawy, to też problem lojalności i solidarności.

- Moje dziecko, ty jeszcze nie zdajesz sobie sprawy, co straciłaś - szept panny Hattie Mayo przebił się poprzez słowa pastora. Było to jedyne zdanie, jakie padło z ust panny Hattie, które Virgie zapamiętała; ale już kilka osób powiedziało jej to samo.

Panna Lizzie Stark - która w końcu zdecydowała się jednak wziąć udział w pogrzebie - wachlowała się małym, czarnym, szyfonowym wachlarzem, zawieszonym na łańcuszku z dżetów. Powiew muskał policzki Virgie. Panna Lizzie była wyraźnie wypoczęta i zdołała zręcznie zamienić się miejscami z Cassie Morrison. Położyła pulchną dłoń na udzie Virgie i nie odjęła jej do końca nabożeństwa.

Pan King MacLain stał w hallu pod oknem, obramowany błękitem zaglądającego nieba, kazał sobie podać kawy i popijał powoli. Po każdym łyku wyciągał dla ochłody różowy język i machał nim, jak to czynią małe dzieci. Rozległy się dźwięki hymnu „Bliżej do Ciebie, o Panie”.

- Wróć na chwilę - namawiano Virgie, podczas gdy żałobnicy powoli wychodzili z salonu. - Pobądź sam na sam z matką chociaż chwilę.

- Będziesz odtąd sama, samiutka - rozczulił się któryś z Mayhewów.

Mayhewowie wyrazili ochotę zabrania Katie do siebie do Lastingwell, ale musieli uznać, że przecież pan Fate - którego Raineyowie oczywiście w swoim czasie pragnęli przenieść do rodzinnego grobu w swoim miasteczku - pochowany był ostatecznie w Morganie, podobnie jak i Wiktor… - Tutaj i ciebie trzeba będzie pochować - powiedzieli na zakończenie argumentacji do Virgie.

Virgie zatrzymała się więc, podczas gdy rodzina powoli usuwała się z pokoju, a potem okazało się, że wcale nie pozostała sama. Mała Jinny MacLain, zdjąwszy z nóg pantofelki i skarpetki, stała nad trumną i uważnie przyglądała się nieboszczce. Dostała się do środka przez okno, wyważywszy siatkę na komary. Z uszu jej zwisały zielone jaszczurki, szybko poruszając oczkami i pyszczkami. W żadnym innym domu nie byłoby to możliwe w dniu żałoby, pomyślała Virgie, ale tutaj nikt nie troszczy się o takie rzeczy i dzieciaki robią, co chcą.

Jinny spojrzała na Virgie z wyrazem rozczarowania w oczach.

- Halo, Jinny.

- To wcale nie wygląda jak trumna. Włożyliście ją do szuflady od biurka czy co?

- To dlatego, że jeszcze nie nałożyli wieka.

- Nałóż wieko. Zrób to dla mnie.

- Uciekaj stąd. Wyjdź przez kuchnię. Ale zaraz, wytłumacz mi, jak robisz, że jaszczurki trzymają ci się przy uszach?

- Ściskam im łebki - odpowiedziała Jinny leniwie i wyszła z pokoju, wymachując trzymanymi w rękach pantofelkami.

Virgie podeszła do okna i wcisnęła czoło w spaczoną siatkę. Spojrzała na pola, ciągnące się hen, aż ku rzędom przysadzistych drzew nad rzeką - widok znajomy i swojski. Wyobraziła sobie, jak za dziecinnych lat, że przez pole ciągnie się wielki papierowy wąż, oświetlony chińskimi lampionami, i że przez brzuch jego przepływa Wielka Czarna Rzeka.

- A więc to tu jesteś! - odezwała się panna Perdita Mayo.

Wyniesiono trumnę i kondukt żałobny ruszył wąską ścieżką niepewnie i powoli. Byli jak gromadka ludzi, przebudzonych nagle w nocy, speszonych słonecznym blaskiem.

Na tę chwilę czekały dzieci. Mała Jinny z zaróżowioną, lecz poważną buzią stanęła przy malutkim Kingu, który, jako że godzina pogrzebu zbiegła się idealnie z godziną jego podwieczorku, entuzjastycznie pociągał z butelki. - Rusz się, Klaro - szepnęła Jinny do niańki. Dzieci uwielbiały takie sytuacje - wymykanie się z czarnych rąk opiekunek, spod ich fartuchów (jedna Klara najspokojniej w świecie paliła papierosa), przyglądanie się dorosłym zalewającym się łzami i wymagającym podtrzymywania z dwóch stron. Ogromnie lubiły także przyglądać się, gdy wynoszono trumny, w nadziei, oczywiście, że trumna się wywróci i nieboszczyk wypadnie na ziemię. Niestety, jak to zwykle, nic takiego się nie stało. Nigdy jeszcze nie udało im się zobaczyć wypadającego z trumny nieboszczyka, podobnie jak mimo usilnych modłów, jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby wykoleił się pociąg towarowy wiozący banany.

- A przede wszystkim, mój panie - mówiła panna Snowdie do męża i zręcznie pilotowała go po krętej ścieżce - przede wszystkim powinieneś unikać tłustych potraw. - Nie mieli zamiaru jechać aż na cmentarz, zresztą nikt się tego po nich nie spodziewał. Na dole czekała na nich już młoda Murzynka, spełniająca funkcję kierowcy, w samochodzie zwróconym w stronę domu. - Mamy dziś na kolację tę znakomitą rybkę z Jeziora Księżycowego, co ją przynosi pan Moody.

Virgie przez dłuższą chwilę wpatrywała się w tajemnicze, dziwnie kruche plecy starca. Podczas gdy panna Snowdie, podtrzymując go pod ramię, sprowadzała go ostrożnie w dół, podjadał sobie w najlepsze. Nieco wcześniej powiedziała do Virgie: - Wiesz, że wydałam wszystkie pieniądze mamy i papy, co do ostatniego grosza, na wytropienie go? Wynajęłam Agencję Detektywów w Jackson, „Jupiter”. Nic nikomu nie mówiłam. Oni przez lata tropili kogoś zupełnie innego, a mimo to nigdy sobie nie mogłam darować, że napuściłam ich na niego. - Virgie chciała powiedzieć: - Niech sobie to pani daruje. - Ale słowa te jakoś nie przechodziły jej przez gardło. Niewielkie zresztą miałyby znaczenie dla nieszczęsnej panny Snowdie.

- Dziadzio ma prawie sto lat - powiedział mały King bardzo wyraźnie. - Jak skończy sto, to trzaśnie jak balonik.

Staruszkowie zapomnieli się pożegnać. Pan MacLain ruszył szybko przed siebie, a kępka włosów na jego różowej potylicy chybotała na wietrze.

Virgie poczuła się znowu ujęta mocno pod ramiona, zupełnie jak gdyby się obawiano, że kiedy znajdzie się na dworze, po prostu weźmie nogi za pas. Od tego uścisku - głównie panny Lizzie - zaczęły ją wnet boleć wszystkie mięśnie. Podprowadzono ją do samochodu Starków, czekającego na szosie, z Ranem za kierownicą. Ruszył sznur ciężarówek i wozów osobowych.

- Biedny pan Mabry nawet się nie zjawi. - Czerwona twarz panny Perdity Mayo ukazała się na moment w oknie samochodu. - Ma straszny katar. Zaczął mu się wczoraj. Wiedziałam, że tak będzie.

Żeby dojechać do cmentarza, musieli przemierzyć calusieńką Morganę. Jak tylko przejechali przez zaporę dla bydła, zrobiło się cicho i przestronnie. Wyglądając przez okna samochodu Starków Virgie widziała wciąż jak gdyby te same nagrobki. Pan Comus Stark, stary pan Tim Carmichael, pan Tercjusz Morgan. Powtarzały się w kółko jak wieże w parku vicksburskim. Dwa razy zdawało jej się, że widzi grób pana Sissuma, ten sam nagrobek przekrzywiony pod naporem tych samych powojów - grób, do którego usiłowała się ponoć rzucić panna Eckhart, znienawidzona przez nią ongiś nauczycielka muzyki. Rozglądała się za ciemnym, przysadzistym kamieniem znaczącym grób samej panny Eckhart; wiedziała z doświadczenia, że nagrobek zacznie się obracać w miarę, jak się będą od niego oddalali. Anioł, w pozie siedzącej, najpierw widoczny od tyłu, z włosami rozrzuconymi na ramionach, ukazał im się w bocznej alejce i powoli, w miarę jak go mijali, rozpościerał spiczaste kamienne skrzydła.

- Podoba ci się? - dowiadywała się Cassie z przedniego siedzenia przy Ranie (Jinny musiała z dziećmi wrócić do domu).

A więc to był anioł pani Morrison. Matka Cassie znana ze swojej wesołości i roztrzepania pewnego poranka po prostu wyszła ze swojego pokoju i zabiła się. - Jestem z niego bardzo dumna - dodała Cassie. - Kosztował mnie wszystko, co odziedziczyłam.

- Gdzie jest Loch? - dopytywał się Ran.

- Loch? W Nowym Jorku. Przecież wiesz. Bardzo mu się tam podoba. Pisuje do nas.

Virgie nigdy nie poznała Locha bliżej. Był bardzo młody, kiedy opuścił Morganę. „Za młody”, mówili o nim ludzie, i „za dobry”, kiedy wzięli go na wojnę. Pamiętała tylko, że spotykała go czasami, jak wspinał się po drewnianych schodach do drukarni ojca. Kłaniał jej się krótkim, energicznym skinieniem głowy, taki młody i taki jakiś daleki. Ale nie zabili go przecież - pomyślała. - Jego nie. Kogoś innego, ale nie mogła sobie przypomnieć kogo.

- Czy mówiłaś coś, Virgie?

- Nic, Cassie. - Musiała nieświadomie urazić czymś Cassie, być może tym, że przez chwilę była przekonana, że wszystko, co młode, zostało zgładzone - i to całkowicie.

Virgie wychyliła się nieco z okna, aby poszukać wzrokiem małego, poczerniałego jagniątka, spoczywającego na małym kopcu - jagnię to było ściśle związane z jej dzieciństwem. Stanowiło nagrobek martwo narodzonego dziecka pewnej miejscowej pani (teraz uświadomiła sobie, że musiała to być młodsza siostrzyczka Neli Loomis), zmyty przez deszcz, spłaszczony w kształt stoliczka-nakryj-się z bajki. Gościła tu niegdyś wyimaginowanych gości, podając im potrawy w miseczkach z żołędzi, by następnie odjechać na stoliczku jak na koniu w siną dal.

- Czy zamierzasz pozostać w Morganie? - odezwała się panna Neli swoim cichym głosem. Nigdy nie przestawała mówić obojętnie, czy w salonie, czy w samochodzie.

- Wyjeżdżam jutro rano - odpowiedziała Virgie.

- Czy będziesz chciała sprzedać wszystko z licytacji?

Virgie milczała. Powzięła decyzję wyjazdu w chwili, kiedy odpowiadała na postawione jej pytanie.

- Ranie, skręć w prawo i zatrzymaj się.

Było to pierwsze zdanie, jakie wypowiedziała panna Lizzie. Być może, że było jej zbyt ciasno w samochodzie, by prowadzić konwersację.

Ran zatrzymał samochód i pomagał paniom przy wysiadaniu. Trójka grubych - Ran z panną Lizzie i panną Neli - ruszyła naprzód. Klan Rainey ów ustawił się pod drzewami. Cassie wsunęła rękę w dłoń Virgie. Wysokie jukki stały całe w białych dzwoneczkach, nakrapiane brunatno datury sterczały w górę, a drzewa magnoliowe uginały się pod ciężarem grubych pąków o zaróżowionych brzegach. Kątem oka Virgie patrzała na sterty przywiędłych liści ścielących się pod drzewami. Kątem oka spostrzegła także pannę Billy Texas Spights: a więc pozwolono jej przyjść. Była cała ubrana na fioletowo - tak samo jak w dniu ostatnich wyborów.

- Bogu dzięki, że Snowdie tego nie widzi - zwróciła się panna Perdita do panny Hattie. - Jest wprawdzie Ran, ale jego w ogóle nic nie obchodzi. On się niczym nie przejmuje.

Virgie spostrzegła się - jakby ją ktoś trącił łokciem - że mijają grób tamtej biednej wiejskiej dziewczyny z napisem „Niechaj stanie się Wola Twoja”, na zwykłym kamieniu. Pochowana była koło grobu rodzinnego Sojournerów.

Nienawidzę jej, pomyślała Virgie po prostu i nawet nie podniosła głowy. Nienawidzę tego grobu.

Minęli pana Holifielda. Kosił trawę, a gdy zobaczył sunący kondukt, uchylił kapelusza w sposób wyrażający współczucie. Oczom Virgie ukazał się teraz grób ojca, z imieniem Lafayette wyrytym na nagrobku. Obok ział ogromny, czerwony, świeżo wykopany dół. Mimo licznych wiązanek kwiatów śmierdziało potem murzyńskich grabarzy i korzeniem cedrowym, przepiłowanym przez pół, pobłyskującym świeżymi kroplami żywicy. Po drugiej stronie ojca pochowany był Wiktor. A może grób Wiktora jest pusty? Kto wie, co było w pudle, które przysłali rodzicom w czasie tamtej wojny? Gdzieś za plecami Virgie rozległ się wyraźny, choć dyskretny kaszel pana Mabry. Z tym, że nie mógł to być jego kaszel, gdyż pan Mabry nie był przecież w stanie przyjść na cmentarz.

Brat Dampeer stał wspierając się całym ciężarem na jednym biodrze wśród gromadki żałobników, tuż przed rodziną Mayhewów. Z uwagą przyglądał się pomyślnej operacji spuszczania trumny do grobu i wypełniania go ziemią.

Podczas gdy pastor Williams odmawiał pacierz, grudki i ziarenka piasku zaczęły obsypywać się z świeżej mogiły; ziemia stała się w mgnieniu oka agresywna i niespokojna jak jakieś żywe stworzenie. Virgie stała bez ruchu. Ludzie po kolei podchodzili do grobu, układali na nim wieńce i przy pomocy długich szpilek przypinali papierowe tutki pełne kwiatów do małych drewnianych palików. Wiązanki nie chciały się trzymać równo, lecz przechylały się jedna w prawo, druga w lewo. Okalano nimi brzegi brzuchatego, pękatego, monstrualnego w swoim kształcie (był bardziej szeroki niż długi) grobu, by przykrywały go, „dopóki nie siądzie”.

Gdy żałobnicy zaczęli się wreszcie rozchodzić, jedna z wiązanek odpadła od słupka i rozsypała, siejąc dokoła jaskrawoczerwone cynie. Nikt nie cofnął się, by pozbierać kwiaty. Stykanie się z widomymi aktami przyrody, takimi jak opadanie, przyciąganie ziemskie, z jej żywiołowością, nie wiadomo dlaczego naruszało ich poczucie godności własnej: nie byli w stanie cofnąć się w tej chwili.

Opuszczali więc cmentarz nie patrząc w lewo ani w prawo, a niektórzy odeszli od bramy nie żegnając się z nikim. Wielkie, ogarniające ich zmęczenie okazało się prorocze. Jutrzejszy deszcz walił już głośno w świeżo usypany grób, strumyki wody ściekały po jego bokach, spływał czerwonymi rzeczkami jak góra po wielkiej ulewie, wyznaczając im zadanie znacznie mozolniejsze aniżeli pozbieranie jednego rozsypanego bukietu. Albowiem nie jedna, lecz wszystkie wiązanki miały się przewrócić i rozpaść, a może tak się już nawet stało?

Brat Dampeer pożegnał się i dosiadł swojego muła. Przejechał na nim dwadzieścia mil, by przybyć na dzisiejszą uroczystość. Nie zwierzył się nikomu z tego, czy uznał ten wielki wysiłek za uzasadniony.

Na wieczornych polach panował jeszcze ruch, krzątali się ludzie, trudziło zachodzące słońce, hen, na horyzoncie, gdzie pofałdowane pola bawełny opadały na zachód. Większość żałobników powróciła do domu Virgie na mały poczęstunek. Ona sama wymknęła się pomocnym, lecz zmęczonym ramionom panny Lizzie i pozostała na dworze.

Na starym obrotowym fotelu matki siedziały cztery małe Mayhewiątka jak gromadka zastraszonych ptaków. Zeskoczyli na jej widok i natychmiast przykucnęli dokoła niej, objęli ją za kolana i zaczęli błagać, żeby weszła do domu. Oglądany stąd dach domu odcinał się ostro od tła nieba jak wycięty z tektury. Gałęzie dzikiej wiśni rozkładały się jak skrzydła na wietrze, powiewały nad szosą, zapowiadając zmianę pogody. Był to koniec miesiąca, ostatnie dni kończące się wspaniałym widowiskiem wieczornego nieba, szczególnie pięknego na wschodzie, zakłócone jedynie trzepotem śmigających parami jaskółek.

Z domu szedł zapach szynki, placka bananowego i tuberozy, a zgłodniałe dzieciaki pobiegły mu na spotkanie. W alkowach zmroku paprocie czaiły się, rozpływały i nagle zdawały się spadać istnymi kaskadami pomiędzy puste krzesła, ustawione na ganku, na plecy starego pana Raineya, który samotnie przysiadł na brzegu werandy i machał nogami jak dziecko. Przybiegła zdyszana Juba i powiedziała, że panna Lizzie prosi, by panna Virgie zaraz poszła do jadalni i posiliła się wraz ze swoimi gośćmi.

Zdarzało się Virgie od czasu do czasu, że nagle stawała się całkowicie niewrażliwa, tępiała po prostu. Wiedziała, że i inni ludzie przeżywają takie chwile. Obserwowała to u matki, kiedy leżącą w łóżku w upalne wieczory wachlowała dla ochłody. Tak było i teraz. Wiedziała, że nikt nie potrafiłby zajrzeć w tej chwili do jej duszy - znała to zjawisko od dziecka. Wiedziała, że pan King MacLain, stary przecież człowiek, nigdy nie stracił swojego uporu, że jak kozioł walił łbem w każdy mur, który mu się nie podobał, którego uznać nie chciał. Bo gdyby nie małe, twarde, uparte rogi, nagły popłoch, przemożna chęć życia, to czy padłaby kiedykolwiek jakakolwiek twierdza świata?

Od chwili, kiedy wróciła z cmentarza, miała uczucie, że już to wszystko kiedyś widziała - i że brak jej sił na tak silne przeżycia. Potrzebowała więcej czasu na oswojenie się z tym, co się stało. Już na cmentarzu, na ścieżce wijącej się między grobami, w otoczeniu żałobników, którzy szykowali się teraz, by zasiąść z nią do stołu, walczyła z tym dziwnym uczuciem, że wszystkie te sceny miały miejsce w jej życiu co najmniej dwukrotnie.

- Nie spiesz się, Virgie - odezwał się stary Rainey cicho. Wstał i nie czekając na nią, udał się do środka.

Miała siedemnaście lat i wracała pociągiem do domu. Zeskoczyła z wysokiego stopnia na peron i w pierwszej chwili zakręciło jej się w głowie od solidnej nieruchomości ziemi, na której wylądowała. Kępki brunatnej trawy sterczały pomiędzy kamieniami bruku, jak sierść na grzbiecie starego psa, który właśnie się wytarzał. Z daleka migotały z rzadka miejskie latarnie. Słychać było tylko ciężki oddech oddalającego się pociągu i sporadyczne, dalekie pomruki lipcowej burzy. Po drugiej stronie szyn leżała Morgana, wypunktowana znajomymi dębami, odcinającymi się od błękitu nieba. Wyskoczywszy z dusznego, ciemnego wnętrza powolnego pociągu, który przywiózł ją z Memphis, wracała do czegoś dobrze znajomego i pędem puszczała się na jego spotkanie. Walizkę miała lekką jak pudełko od butów. Niewiele zabrała ze sobą, gdy odjeżdżała, i równie niewiele przywiozła z powrotem. Lekkość bagażu ułatwiała jej powrót do domu.

- Wróciłaś w samą porę, żeby mi wydoić krówki - powitała ją matka. Odwiązała wstążki kapelusza Virgie, rzuciła go na ziemię i przyglądała się twarzy córki. W domu tym nie wolno było nikomu rozczulać się nad swoim losem z wyjątkiem samej pani Rainey, która po odejściu męża i syna, obydwu swoich mężczyzn, została sama na świecie.

Virgie znalazła się w obliczu zupełnie nowej sytuacji - nie miała już ani fortepianu, ani muzyki, ani posady w kinie.

Lecz gdy trochę idąc, trochę biegnąc przemierzała ową przestrzeń pomiędzy stacją a domem rodzinnym, przeżywała rodzaj szczególnej euforii.

Zawsze wierzyła, że każde zjawisko ma jak medal dwie strony i że są one ściśle ze sobą związane, że miłość niezbyt daleka jest od nienawiści, życie od śmierci i że najbliższe sobie, najbardziej spokrewnione są nadzieja i rozpacz - często wręcz nie do odróżnienia. Że nakładają się na siebie, potęgując się nawzajem dwu, a nawet trzykrotnie.

Owe popołudnie jej powrotu z Memphis odznaczało się szczególnym, niezwykle intensywnym światłem, obejmującym całą ziemię tak pieszczotliwie, jak gdyby to miał być ostatni dzień świata - pola odbijały w sobie niebo niczym głębokie jeziora, a ciągnące się na ich skrajach drzewa zdawały się sięgać ku słońcu niczym złote i purpurowe lilie. Zawsze kochała tę porę dnia, lecz teraz, samotna, nagle niezależna, zapłonęła chęcią przetańczenia przez te pola; miała świadomość tego, że jeszcze nie odczuwa bólu, więc była szczęśliwa. Chór świerszczy jakby znieruchomiał i zastygł zawieszony w czasie, jak migotanie gwiazd na wieczornym niebie.

Weszła wreszcie do domu. Dłonie miała na pół rozwarte. Używała drzemiącej w nich siły pisząc w biurze na maszynie lub, i to bardziej świadomie, dojąc wieczorami krowy, jak gdyby usiłowała dzień w dzień dotrzeć, dotrzeć, dotrzeć do dna drzemiącej w głębi tych zwierząt ślepoty, do żywej, konkretnej ściany, w którą można by walić łbem, do prawdziwego więzienia, z którego można by próbować się wydrzeć, do najprawdziwszej w świecie, beznadziejnej, cielesnej głupoty, w głąb ryczącego, bezmyślnego, mdłego cielska, do którego można by przymierzyć się własnym ciałem, porównać własny lęk z jego lękiem. I jeżeli którejś zimowej nocy przyśniło jej się, że nowiusieńki fortepian zamienił się od pierwszego dotknięcia jej palców w ryczącą krowę, to był to na pewno sen odpowiadający jej marzeniom.

Weszła więc do domu, zakrzątnęła się dokoła gości, wyjaśniła Mayhewom („Może byś się jednak przeniosła do nas? Chyba że nie chcesz opuszczać tego pięknego domu?”), jak mają wyjechać na główną szosę (przyjechali niepotrzebnie aż przez Greenwood), i wyprawiła starego pana Raineya na górę, do starej sypialni na poddaszu. Potem siadła w nie posprzątanej kuchni i podczas gdy Juba pożywiała się w kącie, sama zabrała się do jedzenia. Zjadła kawałek kury, potem wzięła się do szynki, wreszcie do jaj na bekonie. Wypiła mleko. Następnie odesłała Jubę do domu i zgasiła fantastyczną ilość lamp.

Gdy już leżała w łóżku i zgasiła nocną lampkę, rozległo się gwałtowne pukanie.

Podeszła do otwartych drzwi frontowych. Wilgotny wiatr podwiewał jej szeroką nocną koszulę. Drżąc na całym ciele zapaliła światło w przedpokoju.

W bladym odblasku lampy zobaczyła poprzez małe okienko w drzwiach postać staruszki w luźnej, długiej sukni i zabłoconych butach, która trzymała w rękach jakieś białe zawiniątko.

- Ach, to ty - wyrzuciła z siebie staruszka. - Nie znasz mnie, moje dziecko, ale ja ciebie znam i przyniosłam ci coś. Jest bardzo późno. Widzisz, moja królowa nocy zakwitła akurat dzisiaj i nie mogłam się powstrzymać, żeby ci jej nie przynieść. No, weź ją, rozwiń i zobacz.

Virgie patrzała na nagi, połyskliwy, zawiły kwiat, ogromny i blady jak twarz staruszki, stojącej na ganku. Przez chwilę była bardziej przerażona aniżeli kiedy podchodziła do drzwi.

- To dla ciebie, no, masz. Na co umarłym kwiaty? Poza tym jutro rano będzie już zmięty jak zdechła kura. Naciesz się nim przez noc.

Z ciemnej szosy doszło ją rżenie i tupanie konia. Staruszka nie chciała wejść do środka.

- Och, nie, nie. Pamiętam cię, jak grałaś na fortepianie w naszym kinie i byłaś całkiem mała, a ja całkiem młoda. Ach, moja ty złociutka! - zawołała i zawróciła w ciemnościach. - Szkoda twojej mamy. Myślałam wtedy, że jak się tak pięknie gra jak ty, to się nie powinno mieć żadnych zmartwień. Jak żyję nie widziałam ładniejszej od ciebie dziewuszki.

Virgie wciąż drżała na całym ciele. Kwiat przerażał ją. Rzuciła go pomiędzy chwasty.

Wiedziała, że teraz na rzece, gdzie bywała niegdyś, dawno, w jesienne noce, czujna i pijana zarazem, mgła snuła się po powierzchni wody, sklejała drzewa, a gdy spojrzeć w księżyc, przed oczami stawał długi, biały stóg, utkany z księżycowej poświaty, pomost między ziemią a niebem, pomiędzy nią a księżycem, ledwie widoczny jak najcieńsza pajęczyna. I zaraz potem woda, cieplejsza od nocnego powietrza, od Virgie, drżącej z zimna, zakrywała jej ciało, wlewała się niewidzialnie do jej rozchylonych ust. Poddając się prądowi dawała mu się unosić aż na środek rzeki, zbyt czujna, zbyt może odważna. A wówczas mgiełka rozwiewała się na chwilę i zaczynały mrugać na nią błyszczące jak klejnoty, jasne światła przybrzeżne. Czasami pojawiał się w trawie robaczek świętojański, zapalał się i gasnął, gasnął i zapalał, dopóki starczyło i Virgie, i nocy.

Na podwórku, w samochodzie, w aksamitnym pokrowcu razem z rewolwerem ukrywała papierosy. Wsiadła do środka i zasłaniając z przyzwyczajenia ręką zapałkę, zaczęła palić. A wszędzie dokoła ujadały psy.

III

- Krowy sprzedam pierwszemu lepszemu napotkanemu człowiekowi - zdecydowała Virgie, gdy się obudziła.

Następnie zaraz je wydoiła i wygnała na pastwisko, po czym powróciła do domu, gdzie pod drzwiami zastała znowu służącą panny Lizzie Stark, czarną Jubę.

- Wyjeżdżasz? Ale zaraz, chciałam tylko powiedzieć, że już ukazał mi się duch twojej mamy. - Juba wzięła do ręki talerz. Zaczęła tłumaczyć Virgie, że przed wyjazdem musi wszystko zawinąć w gazety i zapakować do kufrów, w przeciwnym wypadku pani Stark będzie się gniewała i uzna, że Virgie nie szanuje zmarłych. Zażądała także, ażeby Virgie przyszła się pożegnać z panią Stark jeszcze przed południem.

- Cicho w tym domu - dodała Juba. - Zawsze talk z duchami.

- Nie chcę słyszeć o duchach - zdenerwowała się Virgie. Stały razem, nachylone nad półką z porcelaną.

- Nie?

Virgie głośno stuknęła talerzem w talerz, na co Juba taktownie nie zwróciła uwagi. Przedmioty? - pomyślała. Panna Virgie bardziej widać pogardza przedmiotami aniżeli najgorszymi ludźmi, ba, najzłośliwszymi z duchów.

- Wcale nie chcę. Nie chcę słyszeć o duchach.

- Ha - potwierdziła Juba. - Ale chciałam powiedzieć, że jeżeli chodzi o mamę, to wcale nie ma się czego bać. Nie żeby była w dwóch kawałkach, jak to się często zdarza, albo do góry nogami czy coś takiego. Leżała sobie spokojnie na takiej dużej kanapie jakby w oknie wystawowym, a my, we trzy, wachlowałyśmy ją.

- Nie chcę mimo to o tym słyszeć. Uwiń się z pakowaniem, jak ci kazała pani Stark, i odłóż wszystko, gdzie trzeba. A potem możesz sobie iść.

- Dobrze, pójdę. A duch mamy odpoczywa sobie w spokoju, jakem już mówiła. Nie szamoce się jak to niektóre, nie szarpie się. Napatrzyłam się ja dobrze na takie różne niespokojne, krążące duszyska. Ale nie twoja mama, o nie. - Udając ducha Juba położyła rękę na piersi, skręciła głowę na bok, wstrzymała oddech i delikatnie zatrzepotała rzęsami. - Tak, moja panno. Zobaczyłam ją wysoko na ścianie, jak sobie leżała, i od razu pomyślałam, trzeba, żebyś o tym powiedziała pannie Virgie, która się ucieszy, że z mamą wszystko w porządku.

- Czy przyszłaś, żeby mi się pomóc spakować, ozy też, żeby przeszkadzać? - zdenerwowała się Virgie. - Dobrze wiesz, że śpieszę się, żeby zamknąć dom.

- Chcesz odjechać i zostawić na oknach te wszystkie świeżo wyprane firanki?

- Juba, coś ci powiem. Jak miałam te swoje najgorsze kłopoty, to byłam taka nieznośna, że wszyscy ode mnie uciekali. Ale teraz nie trzeba się mnie już bać. Tak samo jak Rana MacLaina - odezwała się Virgie niemal że do samej siebie.

Juba roześmiała się, nie wiadomo dlaczego, radośnie.

- Jak sama zostaniesz duchem, to się ciebie ludziska będą bali.

- Spiesz się z robotą.

- Więcej znam duchów niż żywych ludzi i to tak samo czarnych jak białych. Napatrzyłam się zdrowo i na tych, i na tamtych. Panno Virgie, powiem tylko, że jednym dane jest widzieć duchy, a innym nie. Niedawno spotkałam starą panią Morrison, tę z przeciwka. Była w długiej, białej nocnej koszuli i całkiem bez głowy. Poznałam ją po piegowatych ramionach. Czy widziałaś kiedy, panno Virgie, jej ducha? Nie wiesz, czy się bardzo męczyła przed śmiercią?

Juba spuściła powieki, udając współczucie.

- Owszem, namordowała się dobrze, ale nie chcę jej widzieć na oczy - Virgie wyprostowała się. - Wracaj już do pani Stark. Powiedz jej, że pakuje mi się szybciej bez ciebie. Czy rzeczywiście trzeba każdą rzecz owinąć w gazetę?

- Tak jest. Tak kazała - odpowiedziała Juba. - Mówiła, że trzeba każdą sztukę dobrze zawinąć po to, żeby kiedyś kto inny to wszystko rozpakował. A co do mnie to chyba robię wszystko, jak trzeba. Mało to kucam i nachylam się? I nie stłukłam ani jednego z tych ażurowych talerzyków.

- Robisz to wyłącznie dla pani Stark.

Juba wyprostowała się. Zajrzała do spiżarki i pokiwała głową nad słoikami wyschniętej i scukrzonej galaretki owocowej, nad pordzewiałą puszką proszku do pieczenia, nad słojem pełnym bobkowych liści, nad pociemniałą butelką ekstraktu waniliowego, nad całą tą kolekcją tego i owego. Przeniosła wzrok na pudełko pełne co najmniej dwudziestoletnich wykałaczek. Virgie, widząc to, wręczyła je jej jako prezent.

- Wiesz co, Jubo - zadecydowała nagle. - Weź sobie wszystko, na co masz ochotę. Talerze, noże, widelce, rośliny z ganku, co ci się żywnie podoba. Przejrzyj, co jest w kufrach na strychu. Podziel się wszystkim z Minerwą. - Po czym naszła ją ogromna chęć powiedzenia Jubie czegoś przykrego. - Minerwę złapałam kiedyś na tym, jak ukradła stary warkocz mamy. Warkocz był jasny i już nie pasował do mamy włosów, więc trzymała go w kufrze, w torebce papierowej. Ukradła wtedy tak samo pożółkłe sukienki po moim braciszku i moje własne z okresu, kiedyśmy byli całkiem mali, no i kupę koronek. Wsadziła to wszystko do parasola i zabrała do domu, a ja przyglądałam jej się i nic nie powiedziałam. Powiedz to tej Murzynicy. Powiedz jej, że patrzałam, jak nas okradała, i że mnie to nic nie obchodzi.

Juba pokiwała głową, ale szybko postarała się o zmianę tematu.

- Dziękuję bardzo za ubrania męskie. Szczególnie za to szare po biednym panu Raineyu.

- Mama niczego nie wyrzucała - powiedziała Virgie po chwili.

- Panie, świeć nad jej duszą.

- Możesz sobie już iść.

- Ach, popatrzcie tylko, zaczęło padać. Nienawidzę deszczu.

Juba wyszła, ale zaraz wróciła.

- O, dobrze, dobrze! - zawołała cichym głosem i po raz ostatni ukazała się w drzwiach kuchennych w słomkowym kapeluszu sterczącym na głowie. - Bardzo dobrze jest się wypłakać. Popłacz sobie, popłacz sobie zdrowo.

- Wybierasz się w podróż? Może bym się tak zabrał z tobą - odezwał się stary pan Rainey. - Zawsze chciałem obejrzeć sobie przynajmniej jakiś kawałek świata. - Przyglądał jej się uważnie.

- O nie, proszę zostać… Ja pewnie pojadę bardzo daleko…

Uścisnął ją i zainteresował się z powrotem swoją filiżanką kawy.

- Czy nie wziąłby pan naszych krów? Mógłby je pan zabrać ciężarówką? - Chciała mu dać wszystko, co tylko miała, w nadziei, że przyjmie chociażby jedną rzecz.

Virgie poszła do swojego samochodu. Padało. Ruszyła i powoli, podskakując na kamieniach, zjechała w dół starą drogą. Gałęzie starej maclainowskiej wiśni uderzały w okna wozu. Cieszyła się z deszczu jak ptaki.

Przejeżdżając przez główną ulicę Morgany usłyszała za sobą dźwięk trąbki samochodowej. Cassie Morrisom zrównała się z nią i zawołała:

- Musisz koniecznie przyjechać na wiosnę i zobaczyć, jak kwitnie moje nowe Imię Mamy. Dzisiaj ramo znowu rozsadziłam cebulki. Powinny być cudowne na przyszły rok.

- Zawsze patrzę na nie, kiedy mijam twój ogródek - zapewniała ją Virgie.

- Virgie, wiem dobrze, co odczuwasz! Najgorsze, że nie można się do tego przyzwyczaić. Nigdy, przenigdy!

Jechały obok siebie, koło w koło, a luźny żwir w nieasfaltowanej części szosy bębnił o maskę, odbijając się to od jednego to od drugiego auta.

- Pamiętaj, musisz koniecznie wrócić!

- Wyobrażam sobie, ile trzeba narcyzów, żeby zrobić imię Katarzyna! - zawołała Virgie, ponieważ Cassie jakoś nie zamierzała jechać szybciej.

- Dwieście trzydzieści dwie cebulki! Dokoła można by dać hiacynty. Ja wokół swojego zrobiłam obramowanie z fiołków, żebym wiedziała latem, gdzie ich szukać! - Głos Cassie stawał się coraz donośniejszy, lecz pełen szacunku i niepokoju zarazem. Nie była bynajmniej dotknięta czy podejrzliwa, lecz po prostu niespokojna. Ale przecież właśnie po to, żeby się nie spotkać z Virgie, skierowała się od razu w stronę miasta. - A więc przyjedziesz na pewno. Pamiętasz to lato, kiedy byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami? (Virgie zobaczyła nagle siebie i Cassie, jak w czasie wieczornej modlitwy stały w namiocie i zdejmowały z siebie nawzajem setki robaczków świętojańskich, śpiewając jednocześnie „Rzuć linę ratunkową, o Panie”). - Mogłabyś sobie grać na moim fortepianie. Nikt go nie używa poza moimi uczennicami.

Virgie i Cassie okrążyły cmentarz i raz jeszcze zjechały w główną ulicę. A potem Cassie zapytała: - Dokąd właściwie jedziesz, Virgie? Czyżbyś odjeżdżała na dobre? - Virgie na chwilę zwolniła, a Cassie skręciła na podjazd swojego domu. Dom Morrisonów nie zmienił się ani na jotę, z tym tylko wyjątkiem, że przed drzwiami stał cały rząd czarnych skrzynek na listy. Podzielono go na mieszkania dla robotników drogowych i tartacznych, podobnie jak niegdyś dom MacLainów, kiedy mieszkała w nim panna Eckhart.

W narożnym pokoju na górze, gdzie usiłowali trzymać nieszczęsnego pana Morrisona, roleta była jeszcze zapuszczona, ale Virgie podejrzewała, że staruszek przygląda się jej przez teleskop. Przez całą szerokość frontowego ogródka ciągnęło się obramowanie z fiołków wokół Imienia Mamy, czekające na nadejście wiosny.

Virgie podniosła rękę i obie pożegnały się, machając do siebie przyjaźnie.

- Odjeżdżasz tak jak Loch! - krzyknęła jeszcze Cassie od ganku. - Będziesz żyła własnym życiem. Cieszę się, cieszę się zawsze za takich jak Loch i ty. Daję słowo!

Virgie przejechała siedem mil do MacLain i zatrzymała samochód przed gmachem sądu. Ileż to razy przemierzała tę krętą drogę. Jak często przyjeżdżała tylko po to, by posiedzieć przez krótką chwilę w drugstorze Billa Hudsona, napić się koki i wrócić do Morgany. Lubiła miasteczko MacLain, z jego wielkim, wolno stojącym zbiornikiem na wodę, chwytającym pierwsze i ostatnie promienie słońca ze starym żelaznym dzwonem przed kościołem, ciężkim jak meteor. Podobał jej się również gmach sądu, okolony z czterech stron lekkimi kolumnami, o zielonych okiennicach rozłożonych na boki, otoczony żelaznym płotem odcinającym się od jaskrawozielonego trawnika, przez który akurat w tej chwili przemykała się szybkim truchtem przepiórka. Z przyjemnością przyglądała się także wielkim dębom o biało-czarnych, łuszczących się teraz pniach. Zdawało się, że musiał spaść na nie z nieba deszcz sadzy. Wilgotne miejsca po świeżo obciętych gałęziach patrzały w dal niczym ogromne oczy, a wysoko pod niebem rozpościerały się ich jaskrawozielone, wilgotne od deszczu korony, z dziecinnie poszeptującymi liśćmi.

Virgie opuściła samochód, podbiegła do płotu i przysiadła na stopniu kołowrotu u wejścia. Gęste listowie drzew chroniło ją przed kroplami lekkiego deszczu. Dotknęła kamieni, wypolerowanych nie tyle krokami niezliczonej ilości osób, które tu wchodziły i wychodziły, co ciepłymi tyłkami, które tu wysiadywały. Z tej odległości żelazna figura żołnierza Konfederacji, ustawiona na wąskiej kolumnie, wyglądała jak ogarek świecy wyrzeźbiony ugryzieniami ostrych, kłapiących zębów. Za nim, w tle, mieniły się na drewnianych ścianach szop wyblakłe plakaty cyrkowe i trzepotały na wietrze. Szopy nie szpeciły już niczego, bo same były dostatecznie zeszpecone.

Padało. Na ulicy nie było żywej duszy. Przed sądem ciągnął się dawny park, niegdyś własność Virgila MacLaina, ojca pana Kinga, który trzymał w nim stada jeleni. Teraz, niczym katarakta na oku, przysłaniająca widok niegdyś klarowny i jasny, stały tam rzędy nędznych sklepików oraz kino Bijou, a nieco dalej, na wzgórzu, rozciągał się cmentarz okolony cedrami. (Myśl o parku, w którym żyły całe stada jeleni, wydała się Virgie bardzo pociągająca).

Na cmentarzu maclainowskim pochowani byli wszyscy MacLainowie i Hudsonowie, rodzina panny Snowdie. Tutaj spoczywał także Eugene, którego śmierć Virgie dobrze pamiętała, a który umarł już po starym Virgilu. Przez długi czas Eugene wałęsał się gdzieś po świecie, gdzie między innymi nauczono go, że nie należy odpowiadać na wszystkie pytania. Nikt nie znał jego żony i nie wiadomo było nawet, czy miał jakieś dzieci, czy też umarł bezdzietny. Żona jego, mimo że wysłano do niej depeszę, nie zjawiła się w ogóle na jego pogrzebie. Musiała być chyba cudzoziemką? „Kto ją tam wie, może to nawet Portugalka.” Zgarbiony, z typową dla gruźlika zapadniętą klatką piersiową snuł się po Morganie. Głowę miał stale opuszczoną, jak gdyby chciał się bronić przed natrętnymi pytaniami. Od czasu do czasu zatrzymywał się i ogarniał wzrokiem miasteczko swojej młodości, mrucząc pod nosem jakieś złośliwe niechybnie i tajemnicze słowa. (Powiadają, że nigdy nie przeprosił się z ojcem, że odnosił się do niego sarkastycznie i że kochał jedynie i wyłącznie matkę oraz kwiaty.) Jednakże nikogo nie zaczepiał. „Ten człowiek nigdy nikogo nie skrzywdził”, mówili ludzie po jego pogrzebie, zapominając oczywiście o jego dzieciństwie.

Niedaleko spoczywała w Bogu cała rodzina pana Kinga. Cmentarz Cedar Hill był znacznie większy aniżeli gmach sądu. Ojca pana Kinga, Virgila, pochowano w części cmentarza zarezerwowanej wyłącznie dla żołnierzy Konfederacji. Tam też leżała jego matka i dziadek. Ale zaraz, czy kto pamięta jeszcze imię dziadka Eugene'a? Na szczęście było uwiecznione na nagrobku.

Ale, ale, czy to nie on zabił człowieka, a może po prostu zmuszony był go zabić, przy czym była z tym związana jakaś bardzo długa i zawiła historia?

Tu także leżała panna Eckhart. Kiedy starej nauczycielce zmarło się w dalekim mieście Jackson, panna Snowdie sprowadziła jej zwłoki do MacLain i pochowała ją koło swojej rodziny. Spoczywała tuż obok Eugene'a. Na tym grobie znajdowała się duża płaska ciemna płyta, której to właśnie wczoraj, w czasie pogrzebu matki, wypatrywała Virgie. Najwyraźniej pomieszali się jej teraz wszyscy zmarli.

Rozejrzała się, wodząc wzrokiem po murach z wyblakłej cegły i sczerniałej blachy, po sękatych drzwiach, z których farba dawno została spłukana, nadając im barwę rzecznej wody. Dzikie wino, oplatające ściany miejskiego więzienia, sczerniało, jak chryzantemy na jesiennym klombie. Dokładnie naprzeciwko, na ścianie kina Bijou, wisiały dwa pomarszczone i wilgotne od deszczu niebieskie plakaty, a nieco w głębi żółta kartka („Osoby nie udające się na przedstawienie proszone są o złożenie kaucji”) świeciła niczym lampa oświetlająca drogę zbłąkanym wędrowcom. Virgie przychodziła tu czasami sama jedna na popołudniowy seans, jeżeli udało jej się skłonić pana Nesbitta, by ją zwolnił z pracy.

Na ścieżce rozległy się kroki białego człowieka. Pan Nesbitt, pomyślała w pierwszej chwili, lecz był to kto inny, choć bardzo do niego podobny. Szedł pospiesznie sam, zły, że padało, z zaciśniętymi wargami. Okrągła jego twarz, wydzielona w tej chwili spośród innych twarzy, zdawała się dziwnie myśląca, kobieca, zdeterminowana. Bliźniaczo podobny od pana Nesbitta, przeszedł tuż koło Virgie, zatrzymał się nagle, obrócił raptownie i wszedł do własnego, prawdopodobnie, domu rozpryskując kałużę na wszystkie strony.

Virgie, skubiąc smaczne liście rzeżuchy, spostrzegła teraz również samego pana Mabry. Był to rzeczywiście on. Wypatrywał kogoś spod parasola. Ach, jakże dostojnie wyglądał dzisiaj, jak jeszcze nie zaniepokojony niczym i jaki nieświadomy czekającego go, nie kończącego się kataru! Pan Mabry wyobrażał sobie, że w końcu Virgie przyjdzie do niego, lecz czy rzeczywiście wróciła pod jego dom w poszukiwaniu opieki? Bo byłby to powrót, wiodący wstecz od szalonego Bucky Moffitta (Gdzie on się właściwie podział? Chyba jeszcze nie gryzie ziemi? - uśmiechnęła się Virgie, natrafiając zębami na ziarnko rzeżuchy), poprzez pijaczynę, Simona Sojournera, który jej nie chciał, i dalej do nieśmiałego pana Mabry, za którym czaił się, czekając, hałaśliwy, nieszkodliwy, lecz mimo to przerażający pan Nesbitt, gotowy stanąć każdej chwili w jej obronie. Był taki moment, kiedy sięgnęła po pana Mabry, lecz poszła dalej, obojętne, w jakim kierunku, skoro w końcu znalazła się przecież tutaj. Trwała więc wysoko na swoim kołowrocie, czując, że przejdzie koło niej, jak gdyby była powietrzem - ona, Virgie Rainey, samotna opuszczona, żałobna, siedząca bez kapelusza na deszczu - i tak się też stało. Patrzała, jak mija ją bez słowa. A potem była już zupełnie sama.

Lecz czy była to rzeczywiście samotność? Czy było na to miejsce na drodze życia Virgie? Panna Eckhart posiadała wśród swoich europejskich obrazków jeden szczególnie groźny. Wisiał tuż nad grubym słownikiem i był równie ciemny jak ta księga. Ukazywał Perseusza z głową Meduzy. „To zupełnie ta sama historia co z Zygfrydem i smokiem”, objaśniała panna Eckhart, jak gdyby powtarzała nie swoje zdanie. Obrazek ten - w którym często widać było tylko odbicie przeciwległych okien i nic więcej - ujęty był w bardzo ładną emaliowaną ramkę w kwiatki. Ramkę widać było zawsze doskonale i stanowiła ona przedmiot szczególnej dumy jej właścicielki. Teraz Virgie w myślach wyrwała obrazek z ramy.

Odcięcie głowy Meduzie było, zapewne, aktem heroizmu, ukazującym grozę życia i grozę miłości - aktem separacji. Być może, że wówczas, gdy była jeszcze młoda i bała się panny Eckhart, posiadała zdolność przeczuwania przyszłych katastrof. Usiłowała teraz wybiec myślą naprzód, lecz nadaremnie. Nie była więc prorokiem. I zapewne właśnie dlatego, że przeżywała wszystko doraźnie, tak jak odbiera się dźwięk, że wierzyła w Meduzę tak samo jak w Perseusza, odczuwała każde z trzech uderzeń jego miecza osobno. Było w nich potępienie - a może nie, nie potępienie, lecz tylko tajemnica, bezbolesna, bo obojętna. A ponad ich pięknem i grozą, ponad ostrzem miecza, rytm ich wyznaczał ideę istnienia w czasie i przestrzeni. Dalekie były i nieskończone jak konstelacje na nocnym niebie, które nadaremnie usiłuje odczytać serce człowiecze.

Panna Eckhart - której Virgie mimo wszystko nie potrafiła nienawidzić, którą w pewnym okresie niemal że kochała, której nienawiść i miłość do siebie wyrwała jak cierń, a potem wyssała - panna Eckhart osobiście powiesiła ów obrazek na ścianie. Napatrzywszy się do syta bohaterowi i jego ofierze, zasiadała dostojnie przy fortepianie i pogrążała się w Beethovenie. Ofiarowywała Virgie tego Beethovena wraz z swoją nienawiścią i swoją miłością i różnymi, małymi myślami, które pożerały te uczucia. A młoda Virgie, wiedziona dziwną mądrością młodych, którzy zawsze biorą więcej, aniżeli dają, przyjmowała tego Beethovena jakby wraz z krwią smoka. Miała wtedy ów dar przyjmowania, lecz opuścił ją razem z młodością.

Z głębi pamięci Virgie wyłoniła się teraz delikatna melodia, powoli wychynęła na wierzch. Za każdym uderzeniem miecza Perseusza w kark Meduzy odzywał się metronom i zaczynała płynąć melodia. Odwieczna Meduza, odwieczny Perseusz.

Stara, okutana szalem Murzynka, z czerwonym kogutem pod pachą, usiadła na kamiennym stopniu tuż pod nogami Virgie.

- Dźdobry…

Pojedyncze krople deszczu spadały na włosy Virgie, na jej policzki, muskały jej ramiona chłodnymi palcami, lecz nie były to ludzkie ręce, tylko te krople deszczu spadające z nieba. Deszcz październikowy dla spragnionych pól. Jesienny deszcz, co pewnie rosił teraz całe Południe, a może i cały świat. Gapiła się przed siebie, wchłaniając cudotwórczą wilgoć. I zaraz od poszumu nieba i ziemi, które mogło dowolnie nasilać się i milknąć, rozpłynął się cień pana Bittsa, a biedny pan Mabry wyległ na ulicę w daremnym poszukiwaniu. Virgie zaś, otulona wspomnieniem dawnej niewinności, spokojna już i wolna, wpatrzona w siebie i we wszystko, co działo się dokoła, posiedziała sobie jeszcze dobrą chwilę na kołowrocie.

Uśmiechnęła się nagle, gdy na ekranie pamięci ukazała jej się straszna, lecz przezabawna zarazem mina pana Kinga MacLaina, kiedy wszyscy obecni na cmentarzu, nie wyłączając jego samego, uświadomili sobie nagle, że to on pewno będzie następny. A potem Virgie i stara, czarna żebraczka-złodziejka zostały już całkiem same pod bezpańskim drzewem i siedząc tak pod jego rozłożystym, liściastym dachem wsłuchiwały się w magiczną perkusję kropel deszczu, rytmu świata, co pulsował im w uszach. W szumie rzęsistego deszczu zdawało im się, że słyszą tupot konia, człapanie niedźwiedzia, posuwisty krok lamparta, chropowaty ślizg jaszczura i tryumfalną pieśń łabędzia.

„Czytelnik”. Warszawa 1972. Wydanie I.

Nakład 20 290 egz. Ark. wyd. 16; ark. druk. 31 Papier druk. sał. kl. IV, 65 g, 63X88 z Kluczy. Oddano do składania 18 XII 1971 r.

Podpisano do druku 5 VI 1972 r.

Druk ukończono we Wrześniu 1972 r.

Drukarnia Wydawnicza w Krakowie

Zam. wyd. 910, druk. 1828/71. 0-019-892 Cena zł 27.

Printed in Poland



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eudora Welty A Worn Path
Prace Heraklesa 12 Złote Jabłka Hesperyd
Złote standardy w diagnostyce chorób układowych 3
Złote akcje – Unia Europejska a Polska
ZŁOTE MYŚLI 10-20
zlote mysli
Ciasto z galaretką i jabłkami, Przepisy
Jabłka w szlafroczkach
Złote zasady dobrego wychowania
ZŁOTE MYŚLI Z MAŁEGO KSIĘCIA
Makowiec z jabłkami
Ciasto z makiem i jabłkami
Złote zasady merchandisingu
Złote standardy vel 2
Kolczyki złote zygzaki
EW Jabłka pieczone
Alistair MacLean Złote Wrota (The Golden Gate), 1976
Przybyszewski — Złote runo, ♣Filologia Polska (polecam studentom UKSW), Młoda Polska, Modernizm

więcej podobnych podstron