Marek Hłasko
Pisarz. Urodził się 14 stycznia 1934 roku w Warszawie, zmarł w 1969 roku w Wiesbaden.
Już dawno zauważono, że Marek Hłasko, mimo krótkiego życia, nie pomaga biografom. Jego życie - tragicznie i tajemniczo przerwane w Wiesbaden przy Hauberisserstrasse 26 w nocy 14 czerwca 1969 roku - można by rozpisać na parę biografii równoległych, mało do siebie podobnych, wręcz obocznych, wariantowych, rzec by można do wyboru, tak niedopasowanych wzajemnie, skontrastowanych i sprzecznych. Wystarczy oddać głos "naocznym świadkom", tym wszystkim, którzy żyli, byli, pili z Markiem, by poplątać się w ambiwalentnych, często wykluczających się relacjach.
W rozplątaniu, czy przynajmniej rozplątywaniu, tego węzła nie pomaga nam również krytyka literacka, wciąż nazbyt gorąca, wyznawcza, stronnicza, to znów - prawem kontrastu, przekory, pod hasłem "bez taryfy ulgowej" - "stawiająca się" idolowi, zaplątana w szczegół, wytykająca uchybienia i błędy modnym autorom i otaczającym go akolitom.
I cóż z tego, że nazajutrz po Nagrodzie Wydawców dla Hłaski (11 stycznia 1958) Artur Sandauer, papież gniewnej krytyki odwilżowej, pochwali u Hłaski przełamanie socrealistycznego konwencjonalizmu, autentyzm, zdolność "chłodnej i trzeźwej obserwacji - rodem z powieści amerykańskiej" tudzież pewien charakterystyczny odcień liryzmu, a dokładniej ów "ciemny, desperacki, zaprzepaszczony liryzm, przypominający chwilami Jesienina". (Jak na pierwszy krok w chmurach niezła rekomendacja.) Ale już po chwili nagroda tak w końcu szanownego i dostojnego grona najznakomitszych pisarzy zostanie in extenso zakwestionowana. Okaże się, że zachwyceni urodą i młodością debiutanta starsi panowie (Kotarbiński, Słonimski, Iwaszkiewicz, Górski, Wyka, Przyboś...) i jeszcze starsze panie (Zofia Kossak i Maria Dąbrowska) ulegli zbiorowej euforii i nagrodzili... knota. Bo "Pierwszy krok w chmurach" (1957) to zbiór opowiadań nierównej wartości, naznaczonych w niektórych przypadkach produkcyjno-socrealistyczną skazą i zbyt wielką łatwością narracji, prowadzącą do niechlujstwa i wodolejstwa. Gorzej, że drukowane po prasie, idące niczym świeże bułeczki dalsze opowiadania i mikropowieści Hłaski, jak "Ósmy dzień tygodnia" czy "Następny do raju" (w odcinkach śląskiej "Panoramy" pod pierwotnym, jeszcze mocniejszym tytułem: "Głupcy wierzą w poranek"), ogrywają, zdaniem Sandauera, te same tematy i pomysły, do tego nie zawsze oryginalne, pościągane mniej czy bardziej szczęśliwie z zachodnich literackich i filmowych bestsellerów, choćby z "Salaire de la Peur" ("Ceny strachu") Arnauda i Clouzota.
W polskiej opowieści o szoferach z firmy "Paged" w imię realizmu i odkłamania przekleństwo goni przekleństwo (taki styl, jak później w filmach Pasikowskiego), wszystkie kobiety to dziwki, mężczyźni - twardziele, wszyscy mają pecha, a wszystkie rany ciała i duszy leczy się wódką. To utwór, gdzie oficjalny róż zamalowuje się - równie mechanicznie - czernią, huraoptymizm zastępuje hurapesymizmem, sprośność podnosi się do rangi objawienia; to opowieść, "której każdy odcinek przynosił jeżeli nie morderstwo, to przynajmniej okaleczenie, jeżeli nie obłapkę, to przynajmniej ochlaj".
Zewsząd chwalony Hłasko, obdarzony niewątpliwym samorodnym talentem narracyjnym, zaczyna się śpieszyć (do laurów w kraju i za granicą?), śpiesząc się, fuszeruje i zostawia niedoróbki. Zdarza się, że "uśmierciwszy bohatera w jednym miejscu, autor przez roztargnienie przywraca go do życia w innym". Jednym słowem - kwituje Sandauer swój szkic "O pewnej nagrodzie", włączony do fundamentalnej pracy "Bez taryfy ulgowej" (1958) - autor "Następnego do raju", utworu "pisanego lewą nogą", stosuje imitację i autoimitację, nie wznosi się, ale obniża loty, sięgając po nazbyt proste środki: fałszywej, dogmatycznej tezie przeciwstawia odruchowo równie zaciętą i nieprawdziwą antytezę, równie jak tamta monotonną, na czym traci i cierpi realizm opowieści. Pikanteria polega jednak na tym, że dyskusję nad Hłaską zastąpiła eksplozja zaufania i zbiorowa euforia, że o jego scenariusze dobija się film, zawierając umowy awansem i w ciemno, zanim jeszcze jego prace ukażą cię drukiem. Nie jest dobrze, gdy krytyka tylko chwali, gdy "najwyższe wyróżnienie spotyka go w chwili, gdy powinien raczej zabrzmieć głos ostrzegawczy, i jeżeli przydziela je grono, które z natury rzeczy powinno najczulej reagować na zaznaczające się w jego twórczości symptomy demoralizacji i łatwizny".
Sandauer - jak się miało okazać - był w swoim tekście tyleż małostkowy, co proroczy; nie pierwszy, nie ostatni raz u niego mądrość i głupstwo w jednym stały domu. Osobiście był życzliwy Hłasce, doceniał jego talent i rolę w październikowym przełomie, dynamikę jego młodości i siłę jego szaleństwa. Podejrzewał jedynie, że idol jest cokolwiek surowy i tandetny, że zamiast dojrzeć, może się zmanierować, że jest "źle prowadzony", rozpaskudzany pochlebstwami lub wielkodusznie i nieroztropnie pozostawiany samemu sobie. ("Przezorniej byłoby nie udzielać mu żadnych dobrych rad" - radził przyjaciel i powiernik Marka, subtelny, przenikliwy krytyk, Henryk Bereza). Może zamierzał "układać" Hłaskę, jak wcześniej Białoszewskiemu wiersze do "Obrotów rzeczy" (1956), bo na "odkrycie" nowej gwiazdy, oszlifowanie diamentu było już za późno. Spotkali się nawet parę razy, by skonstatować swoją odmienność, a echo tych spotkań, lodowato-groteskowych, odnajdziemy w "Pięknych dwudziestoletnich" (1966). Kto znał Sandauera, doceni maestrię Hłaski w podpatrywaniu charakterów ludzkich, jak doceni charakter Hłaski w dążeniu do sprawiedliwych wyroków. Podobno Sandauerowe deprymujące "Do czego pan zmierza?" było leitmotivem tych spotkań na Iwickiej...
"Pamiętam swoją pierwszą wizytę u Sandauera; poszedłem pożyczyć pieniądze. Sandauer zaczął mi czytać wiersze Białoszewskiego: ja siedziałem i nic nie rozumiałem. Wreszcie Sandauer przerwał czytanie.
- Rozumie pan?
- Nie - powiedziałem.
- Proszę słuchać - rzekł Sandauer i zaczął czytać dalej. Ja siedziałem i w dalszym ciągu nic nie rozumiałem.
- Rozumie pan?
- Nie - powiedziałem.
- Nic?
- Zupełnie nic.
- Proszę posłuchać - rzekł Sandauer i znów począł czytać. [...] Po paru seansach Sandauer uznał mnie za idiotę i wyrzucił z domu. Było to w tym czasie, kiedy postanowił rozgromić literaturę polską nie stosując taryfy ulgowej. O ile pamiętam, na pierwszy ogień poszedł Adolf Rudnicki; Sandauer czytał mi swój rękopis i wynotowane tam zdania z prozy Adolfa, gdzie Adolf nie dość precyzyjnie wyraża się po polsku. Zdziwiło mnie, że człowieka o takiej inteligencji cieszą te potknięcia; krytyk ma prawo do rozpaczy, ale nie ma prawa do tego, co nazywa się Schadenfreude."
Hłasko nie umiał ukryć swego rozczarowania i zdziwienia, co spotkało się z tradycyjną już reakcją odwilżowego krytyka:
"- Do czego pan zmierza? - przerwał mi Sandauer.
- Nie wiem - powiedziałem. - Ale liczę, że przy okazji pan mi to wyjaśni.
Wyjaśnił mi: było to wtedy, kiedy dostałem Nagrodę Wydawców i właśnie wtedy Sandauer pierwszy zaczął mnie flekować; zrobił to rzeczywiście bez taryfy ulgowej. W tym czasie nie drukowano mnie już; moje dwie nowe książki zostały odrzucone przez wydawców, a wszyscy krytycy marksistowscy uznali mnie za zboczeńca i degenerata."
W tym miejscu Hłasko z lekka rozczula się nad sobą, choć sama scenka u Sandauera wyborna, rzec by można obiektywna, dobrze charakteryzująca obie strony przeciwsprzężenia i wielce delikatną materię relacji twórca-krytyk. W styczniu 1958 roku kuksaniec Sandauera - studzący gorączkę zachwytów, zwiastujący koniec epidemii i hektycznych wypieków, koniec "bohaterskiej" fazy polskiego Października - był jeszcze domieszany do pieszczot. Mimo to został odebrany przez miłośników pisarza-idola jako rozprawa z Hłaską, gorzej: jako asumpt i zachęta do "rozrobienia" beniaminka, pupilka, bożyszcza tłumów przez prasę partyjną w parę tygodni później, gdy niejaki "Skiz" (Zbigniew Wasilewski) na łamach "Trybuny Ludu" - tej samej, na której łamach Hłasko wydrukował artykuł o Dostojewskim, odrzucony przez "bojowe" "Po prostu", w którym Marek pracował - urządził pogrzeb "uciekiniera", "paszkwilanta" i "zdrajcy". "Skiz" ułatwił sobie zadanie: przy pomocy argumentów Sandauera ostrzeżenie zamienił w atak i wyrok, zebrał i wzmocnił epitety krytyka, nadając im specyficzną, ideologiczno-polityczną wykładnię. I tak wydrukowane przez paryską "Kulturę" i czym prędzej nagrodzone "Cmentarze" Marka Hłaski są "opowieścią z gruntu polityczną", wykazującą wpływ "samego Orwella, klasyka i mistrza współczesnego paszkwilu antykomunistycznego". Są skrajnie pesymistyczną opowieścią o "Warszawie zarzyganych pijaków w rynsztokach, prostytutek wabiących z bram przechodniów, nędznych zastraszonych ludzi, przemykających się między patrolami wojska i milicji, kłamliwych plakatów na parkanach". Sprzedając je poza krajem wrogom i oszczercom Polski Ludowej za Judaszowe srebrniki (to znaczy Giedroyciowi za niewielkie, mocno ściubione pieniądze, skoro taki Bobkowski parę miesięcy wcześniej za opasłe "Szkice piórkiem", rzecz nieocenionej wartości, otrzyma całe... 400 dolarów), Hłasko wydał się "w ręce międzynarodowych handlarzy bronią przeciwko komunizmowi".
Warto dodać, że mimo pospiesznego czy przyśpieszonego wyjazdu Marka Hłaski do Paryża 21 lutego 1958 roku, zresztą na legalne stypendium załatwione dużo wcześniej (m.in. również dla Henryka Berezy, Sławomira Mrożka i Wisławy Szymborskiej) przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, mimo "sprawy Hłaski" w Komisji Kultury KC PZPR, mimo zakazu druku i embarga na informacje, mimo nagonki na pisarza i napastliwego tekstu "Skiza" pod znamiennym tytułem "Primadonna jednego tygodnia" ("Trybuna Ludu" 5 kwietnia 1958) - p r o b l e m H ł a s k i, jak się miało okazać, trwał dalej. "Kronika Filmowa" (ze słynnym, zresztą autorstwa Berezy, okrzykiem "Trzymaj się, Marek!"), radiowa "Muzyka i aktualności" z telefonami Barbary Czekałowej do Paryża, życzliwość "szarych ludzi" równanych w dół, ale nie dźwiganych w górę, po latach beznadziei, szarzyzny i uniformu spragnionych zagranicznego, to znaczy prawdziwego sukcesu, wybicia się rodaka - kibicowały poczynaniom "ambasadora" Hłaski, które zresztą nie zawsze dawały się zrozumieć i akceptować. W kraju wciąż kręcono i dokręcano filmy według nowel i scenariuszy "paszkwilanta" o Polsce, "której nie ma", filmy zgniłe, przygnębiające, szkodliwe, które "poprawiano" w fazie realizacji (Hłasko wycofał swoje nazwisko z czołówki "Bazy ludzi umarłych", 1959, Czesława Petelskiego, według "Następnego do raju"; szkoda, film był tak mocny scenariuszowo i aktorsko, że pozostał wśród najwybitniejszych dokonań Szkoły Polskiej), odkładano na półki lub zawracano z festiwali. Los taki spotkał nawet szykowany do Cannes niczym tajemną "Wunderwaffe" polsko-niemiecki "Ósmy dzień tygodnia" w reżyserii Aleksandra Forda, zaufanego człowieka Partii i jednego z "bonzów polskiej kinematografii". Ford, w opinii Marka Hłaski nieodrodny produkt systemu, wyjątkowy szkodnik, który "potrafił spieprzyć wszystko", wziął się za jeszcze ciepły utwór modnego debiutanta (drukowany w "Twórczości" w listopadzie 1956) nie z miłości do prawdy czy sztuki, lecz by upiec na cudzym ogniu własną pieczeń, w efekcie nakręcił "chałę", zmarnował temat i politycznie podłożył się Partii. W tym miejscu oddajmy głos autorowi nieocenionych, może nawet niedocenionych "Pięknych dwudziestoletnich", gdyż jego drapieżny portret "bohaterskiego oportunisty", z którym przyszło mu żyć i pracować, mówi jeszcze więcej o tym, kto go przyrządził, o gniewie i radykalizmie banity-mściciela ("książki warto pisać tylko wtedy, jeśli przekroczy się ostatnią granicę wstydu"), o dosadności języka i sprawności jego pióra...
"Znałem w moim życiu wielu cwanych ludzi: znałem sprzedających cukier jako morfinę; znałem sprzedawców perskich dywanów, które wyprodukowano dwie godziny temu przy ulicy Ben-Jehuda w Tel-Awiwie; w czasie okupacji znałem faceta, który wyładował się brylantami sprzedając Żydom mąkę i mówiąc im, iż jest to trucizna, która ma uchronić ich od cierpień, kiedy nie będzie już wyjścia [...]; ale na całej swej drodze nie spotkałem człowieka tak bezbłędnie cwanego jak Ford.
Myślę, że mogę o nim to śmiało napisać, gdyż wiem, ilu ludzi, ile pomysłów i ile filmów zmarnował ten człowiek, będący najbardziej chytrym i cwanym oportunistą, a udający człowieka najbardziej rozgoryczonego i rozwścieczonego głupotą władz. 'Ósmy dzień' był kiepskim opowiadaniem, ale można było z tego zrobić dobry film. Tylko że filmy trzeba umieć robić. Ford, który Warszawę zna tylko z okna swego auta, umieścił akcję filmu na Starym Mieście; Agnieszka pęta się po cukierkowych ulicach; tam z kolei stoją statyści ubrani w koszulki gimnastyczne i udają lumpenproletariuszy, którzy zaczepiają dziewczynę. W tym opowiadaniu, które mi się niestety nie udało, a którego pomysł lubiłem, chodziło mi o jedną sprawę: dziewczyna, która widzi brud i ohydę wszystkiego, pragnie dla siebie i dla kochanego chłopaka jednej tylko rzeczy: pięknego początku ich miłości. Ford zrobił film na temat, że ludzie się nie mają gdzie rżnąć, co oczywiście nie jest prawdą; rżnąć można się wszędzie. [...] Film miał mu przynieść nagrodę w Cannes, uznanie krytyki marksistowskiej [ta po "przełomie" dokonała efektownej dostosowawczej konwersji] i lekką krytykę ze strony władz partyjnych. Z filmu wyszło gówno; na nieszczęście Forda, ale na szczęście dla mnie."
Po paru latach Hłasko z zewnątrz, "spoza sytuacji" uchwycił mimochodem istotę komunistycznego węzła i politycznego surrealizmu, odłożonego w umysłach "obywateli", których trzeźwość płynie z wódki, a siła z szaleństwa. Głęboko perwersyjna, surrealistyczna jest bowiem sytuacja, gdy można, a nawet trzeba cieszyć się z klęski własnego dzieła w złych rękach, oddychać z ulgą, by posłużyć się metaforą, na wieść o śmierci niewinnego przy pierwszej próbie gwałtu, rozkoszować się jego martwą i czystą niepodległością. Komuniści - pisał Marek w "Pięknych..." - "przekroczyli wszelkie granice, stworzyli świat fantastyczny". Bronili się przed nim warszawscy "bikiniarze" w plerezach i mandolinach "na cukier, białko i szklaną wodę", w samodziałowych marynarach, wąskich, przykrótkich spodniach, butach "na słoninie", koszmarnych krawatach z okrętem pod pełnymi żaglami i w "ciemkach" na oczach à la generał Douglas Mac Arthur. Inni czytali nieprzytomnie Hemingwaya i Dos Passosa, słuchali jazzu, oglądali w Ambasadzie Amerykańskiej filmy inne niż radzieckie i walili w pięćdziesiątym drugim tłumnie do Arsenału na wystawę "Oto Ameryka", która miała zohydzić "piękny kraj czterdziestu ośmiu gwiazd", a stała się jego reklamą i spotęgowała marzenie o raju wolności. Wiara w Amerykę, w możliwość otwarcia przez nią dla Polaków - choćby atomem - "drogi na wyraj" utrzymywała się stale, wbrew faktom i jakiejkolwiek logice; "jest to - konstatuje autor "Pięknych dwudziestoletnich" - miłość nieszczęśliwa, miłość bez cienia wzajemności; i już chyba ostatnia". Osiągnęła ona, w okolicach wojny koreańskiej i prezydentury Harry'ego Trumana swój niepojęty, ekstatyczno-samobójczy pułap w polskich "pieśniach nadziei": "Jedna bomba wodorowa i wrócimy znów do Lwowa" albo: "Truman, Truman, puść ta bania, bo tu nie do wytrzymania"...
Ten paradoksalny kraj na opak, "na odwyrtkę", który w samozagładzie przeczuwał jakąś szansę, który wisielczym humorem, śmiechem na pogrzebie i dowcipem politycznym ratował się przed rozpaczą, bronił feerią kolorowych motyli przed szarością beznadziei, przed zagrzęźnięciem w banale - stworzył Marka Hłaskę i fenomen jego twórczości. Hłasko miał rację, gdy w odpowiedzi "Skizowi" pisał do tejże "Trybuny Ludu", głuchej zresztą na wszystkie tłumaczenia i sprostowania, że jest stąd, z tego kraju i z tego narodu, i z Warszawy, że jest z tej samej, "pustyni, pełnej rozpaczy i wściekłości, w której każdy przyjazny gest mógł stać się gestem samozniszczenia"...
"To nie ja wymyśliłem Warszawę, w której ludzie trzęśli się ze strachu; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której najwyższym dobrem biedaków była butelka wódki; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której dziewczyna była tańsza od butelki wódki - to ta Warszawa wymyśliła mnie. Kto i jakim prawem każe mi o tym milczeć?"
I nie milczał; ani wtedy w surrealistycznym kraju, ani potem w tak zwanym wolnym świecie społecznej przyrody ("bo [...] świat dzieli się na dwie połowy, z tym jednak, że w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej - nie do wytrzymania"), gdy wspominał w "Pięknych..." ze zgrozą i sentymentem ten kraj à rebours, który mu splugawiono i cofnięto...
"Miałem wtedy osiemnaście lat. [...] Pracując po czternaście godzin dziennie, włącznie z niedzielami i świętami, zarabiałem około siedmiuset złotych miesięcznie. [...] Gdybym powiedział robotnikowi niemieckiemu, że pracując czterysta dwadzieścia godzin w miesiącu mogłem sobie za to kupić kiepską parę butów - wzruszyłby ramionami i odszedł."
Można odnieść wrażenie, że poza wszystkim innym Hłasko w swojej książce życia usiłuje wskazać zewnętrzne źródło wewnętrznego skłębienia, tych wszystkich skurczów i odleżyn duszy, sprzecznych ciśnień, które go rozrywały, irracjonalnych czy jak kto woli spontanicznych albo romantycznych pobudek, paroksyzmów i odruchów, którymi się kierował i które go ostatecznie zgubiły. Usiłuje się - przejaśniając wszystko neutralizującym chichocikiem chojraka-facecjonisty - wytłumaczyć z ciemniejszych czy bardziej kontrowersyjnych stron własnej natury, ze słabości charakteru, powierzchownych fascynacji, chaotycznych wyborów, kosztownych poszukiwań, naiwnych złudzeń, poronionych pomysłów, mylnych tropów i bolesnych omyłek. Robiąc to, chce, jak się zdaje, dostać rozgrzeszenie - nie od politycznych władców Polski, którzy go w 1958 potraktowali jak chuligana, zwabili w berlińską pułapkę, wciągnęli w morderczą próbę sił, której stawką było życie i godność ludzka, i natychmiast pogrzebali; nie od narodu, który był kartą przetargową i zakładnikiem Władzy, ale od matki, grupy przyjaciół i czytelników. Tych wszystkich, którzy mu w 1956 zaufali, uznając za symbol i gwaranta październikowych przemian. I których wiarę mogło nadwątlić następne dziesięciolecie.
"Piszę o ludziach, których znałem i których kochałem. [...] Pragnąłbym dla tych właśnie ludzi napisać, dlaczego nie mieszkam w Warszawie. Pragnąłbym to napisać dlatego, że wiele tym ludziom zawdzięczam, że nie przestałem ich kochać i że nie potrafię ich zapomnieć. [...] Powiedziałem sobie: Polska to nie Putrament i Kruczkowski [Ten ostatni na XII Plenum KC w październiku '58 podsumował Hłaskę: "Jak widzimy, towarzysze, niedługa jest droga od pierwszego kroku w chmurach... do ostatniego kroku w bagno imperialistycznego wywiadu".], i ci wszyscy inni. Polska to ci wszyscy ludzie, którzy mnie czytali i którzy we mnie wierzyli. [...] Wiedziałem oczywiście, że nikt nie wierzy w to, że pracuję dla wrogich Polsce wywiadów; ale jeśli wśród moich czytelników znalazł się choć jeden, który w to wierzył - ta książka napisana jest dla niego."
Wszystko wskazuje na to, że Marek Hłasko cierpieniem życia i swą twórczością odkupił winy, które popełnił i których nie popełnił, że wrócił do serc i otrzymał rozgrzeszenie.
+++
Mimo wspomnianego na wstępie skłębienia życiorysu, przypomnijmy dla biograficznego i bibliograficznego porządku główne fakty z życia i twórczości Marka Hłaski:
Marek Jakub Hłasko (którego drugie imię nosi Kuba, tragiczny bohater wczesnego opowiadania "Pętla") urodził się 14 stycznia 1934 roku w Warszawie jako syn urzędnika państwowego Macieja Romana Hłaski (1906-1939) i Marii Łucji Hłasko z domu Rosiak (1908-1987), kobiety atrakcyjnej, o niewątpliwych ambicjach intelektualnych i artystycznych, ale niecierpliwej i niesystematycznej; studiowała na Uniwersytecie Warszawskim trzy kierunki: polonistykę, romanistykę i prawo, nie kończąc żadnego. Małżeństwo Hłasków nie utrzymało się; ojciec po czterech latach pożycia (1933-37) opuszcza dom i żeni się powtórnie, ale już w pierwszych dniach wojny umiera na infekcję nerek (inne źródła wskazują gruźlicę jako przyczynę przedwczesnej śmierci Macieja Romana 13 września 1939).
Matka z synem zostaje sama i podczas okupacji prowadzi stragan z żywnością. Poznaje wtedy sporo starszego od siebie Kazimierza Gryczkiewicza, z którym w 1949 roku weźmie ślub, źle zresztą przyjęty przez dorastającego syna jedynaka. W czasie powstania warszawskiego, które nie znalazło znaczącego odbicia w pamięci dziesięcioletniego Marka i potem w jego twórczości, przepada mieszkanie Hłasków przy ulicy Ciepłej 10, cały dobytek i wszystkie dokumenty. Po upadku powstania wychodzą ze zburzonego miasta 2 października i przez Komorów i Mszczonów, gdzie czasowo pomieszkują, udają się do Częstochowy; tam w domu przyjaciółki matki Marka, Ireny Kozłowskiej, przy ulicy Sobieskiego 84, przebywają parę miesięcy. Tam też w styczniu 1945 roku są świadkami wielkiej ofensywy wojsk radzieckich, która zatrzyma się dopiero wiosną w Berlinie. Wstrząsający opis przemarszu Armii Czerwonej i oddziałów NKWD, nadużyć i okrucieństwa wojennego, analizę duszy radzieckiej i mentalności homo sovieticus znajdziemy po latach w "Pięknych dwudziestoletnich" (1966) Marka Hłaski.
Traumatyczne przeżycie zaowocowało pierwszymi notatkami i próbą porządkowania doznań i wydarzeń. Swój pamiętnik, skrywany przed wszystkimi, kontynuuje Marek w Hajdukach na Śląsku (dziś Chorzów-Batory), a następnie w Białymstoku, gdzie próbują się Hłaskowie - z Gryczkiewiczem, ciągle ignorowanym przez Marka - zakotwiczyć. Wreszcie w styczniu 1946 roku osiadają na dłużej we Wrocławiu, gdzie Marek po wielu perturbacjach w czerwcu 1949 skończy - z miernymi ocenami - szkołę powszechną, a 2 lipca tegoż roku Maria Hłasko sfinalizuje swój związek z przyzwoitym i opiekuńczym panem Kazimierzem. Do końca 1950 roku będą mieszkać we Wrocławiu-Sępolnie przy Borelowskiego 44; Marek od września jest w Warszawie, pozostaje pod opieką ciotki Jadwigi Oraczewskiej, mieszka w internacie przy Tarczyńskiej. Nie zagrzewa jednak długo miejsca w Państwowym Liceum Techniczno-Teatralnym przy ulicy Konopnickiej 6. Jest uczniem tak niekonwencjonalnym i niesubordynowanym, że już pod koniec grudnia zostaje uchwałą Rady Pedagogicznej usunięty ze szkoły, która mu się w sumie podobała i stwarzała możliwości ciekawej pracy. Wraca na ostatni rok do domu, do Wrocławia.
W wieku szesnastu lat Marek Hłasko rozstaje się z instytucją szkoły i rozpoczyna swą przygodę z pracą zarobkową. Obok paru poronionych, szczęśliwym pomysłem Marka było ukończenie w czerwcu 1950 roku kursu samochodowego we Wrocławiu (kategoria III A), a prawdziwą szkołą życia i hartu woli - ale też cwaniactwa, lewizny i pijaństwa - staje się jego praca w charakterze pomocnika kierowcy przy zwózce drewna w ekstremalnych warunkach jesienno-zimowych na niebezpiecznych dla wielkich i nad miarę obciążonych maszyn drogach górskich. Wytrzyma tam sześć tygodni, od 15 listopada do końca 1950 roku. Na swoje nieszczęście i na szczęście dla literatury i filmu polskiego ("Głupcy wierzą w poranek" - "Następny do raju" - "Baza ludzi umarłych") zatrudni Hłaskę Państwowa Centrala Drzewna PAGED z bazą w Bystrzycy Kłodzkiej, choć najbardziej znane opowiadanie młodego kierowcy zdaje się sugerować, że akcja rozgrywa się w powojennych Bieszczadach.
Od 1951 roku Marek Hłasko mieszka i pracuje jako kierowca w Warszawie. Jego matka i ojczym otrzymują bowiem służbowe (pokój z kuchnią - 35m2) mieszkanie na Żoliborzu, przy ulicy Mickiewicza (17 m.11), wstrzeliwującej się w ciekawszy dla Marka, bo bardziej pierwotny, surowy, egzotyczny Marymont (gdzie jedna z ulic nosi dzisiaj jego imię) - uwieczniony niebawem w młodzieńczej "Sonacie marymonckiej", właściwym debiucie pisarza; wyprzedzonym jednak w druku przez "Bazę Sokołowską" (1954), opowiadanie o żywych jeszcze cechach "produkcyjniaka". Zatrudniony - jak na niego - wyjątkowo długo, bo przeszło rok (27 kwietnia 1951 - 16 czerwca 1952) w Zarządzie Gospodarki przedsiębiorstwa METROBUDOWA (dział zaopatrzenia), zostaje nieoczekiwanie obdarzony zaufaniem Partii i "mianowany" z ramienia "Trybuny Ludu" terenowym korespondentem robotniczym. Była to zgrabna krzyżówka dziennikarza-naturszczyka i donosiciela. Interwencje Hłaski, ostre i dowcipne, musiały się podobać mocodawcom, skoro "pewnego dnia - jak wspomina w "Pięknych..." - wezwano go do 'Trybuny Ludu', by odebrał nagrodę". Była nią powieść Anatolija Rybakowa "Kierowcy". Wrażenie było piorunujące...
"Była to pierwsza socrealistyczna książka, jaką przeczytałem; muszę przyznać, że wpadłem w osłupienie. Tak głupio i ja potrafię, powiedziałem sobie. I zacząłem."
W ten niewyszukany sposób Partia uczyniła z kierowcy pisarza, by go po latach spotwarzyć, zohydzić i zniszczyć. Połknięty bakcyl literatury plus stare "atawizmy" domowe, plus pomoc zaprzyjaźnionego z rodziną (i zafascynowanego przystojnym osiemnastolatkiem) prezesa wrocławskiego oddziału Związku Literatów Polskich, Stefana Łosia, który spróbuje - przy pomocy Newerlego i Czeszki - "wydostać [Hłaskę] z tej szoferskiej matni", zadecydowały o dalszych losach i przeznaczeniach utalentowanego, rzutkiego młokosa. Jako kierowca wystąpi Hłasko jeszcze dwukrotnie: od 4 sierpnia do 1 grudnia 1952 w Warszawskiej Spółdzielni Spożywców i od 15 grudnia 1952 do 30 kwietnia 1953 w transporcie Miejskiego Handlu Detalicznego. W "Pięknych dwudziestoletnich" opowie z detalami o "sposobach" pracowników obu firm "na życie". O szwindlach i przekrętach. I o tych, którzy cały ten surrealistyczno-absurdalny System stworzyli. Tę pierwszą mydlaną operę dla mas... I jakim kosztem...
"Miałem wtedy osiemnaście lat; pisząc o tym dzisiaj, nie wstydzę się tego. Niech się wstydzą ci, którzy mnie do tego zmusili. [...] Siła 'commies' polega na tandecie ich ideologii. Siła 'commies' polega na fantastyczności zjawiska. [...] Dziennikarze niemieccy zawsze mówili do mnie: 'Niech pan nie zapomina o tym, że to oni pierwsi weszli na niebo'. Nie jestem inżynierem; ale wydaje mi się, że o sukcesie technicznym można mówić tylko wtedy, jeśli zna się koszty inwestycji. Jeśli kosztem tysięcy drzew wyprodukuje się tysiąc wykałaczek, to wtedy jest tylko zabawa."
Od połowy 1953 roku, dzięki uzyskanym od opiekunów ze Związku Literatów wielomiesięcznym stypendiom twórczym dla wschodzących talentów oraz własnemu zapałowi neofity (intensywne samokształcenie) Marek Hłasko sposobi się na pisarza. To niecodzienne zderzenie bystrego i wyszczekanego szoferaka, pełnego temperamentu enfant terrible z człowiekiem pióra i dyscypliny formalnej - przyniesie w następnych latach zadziwiające rezultaty. A Markowi "z dnia na dzień" rozgłos i sławę. Pozycję idola i rzecznika uciśnionej, okłamywanej większości. Ale też niebezpieczeństwo "zawrotu głowy" i całkiem realne niebezpieczeństwo "zbrzydzenia" go sobie przez "władzę ludową", to znaczy rządzących w imieniu ludu uzurpatorów. Ci tolerują jedynie wynoszące ich w górę "kwalifikowane", przewidywalne i "samoograniczające się" łagodne rewolucje z soboty na niedzielę i buntowników na smyczy. Hłasko w swym młodzieńczym radykalizmie i twórczym zapale po Październiku '56 złamał - jak się zdaje zupełnie świadomie - reguły gry władzy ze społeczeństwem i musiał za odstępstwo i "zdradę" zapłacić. Nim jednak do tego dojdzie, autor "Bazy Sokołowskiej", "Robotników", "Żołnierza", "Dwóch mężczyzn na drodze", "Targu niewolników", "Gawędy Staromiejskiej", "Trudnej wiosny", "Okna", "Pętli", "Najświętszych słów naszego życia" i innych atrakcyjnych opowiadań, pisanych ze swadą, stających w poprzek obowiązującym normom, robi zawrotną karierę w pismach codziennych i ekskluzywnych periodykach literackich. Drukują go tak różne pisma, jak "Sztandar Młodych", "Po prostu", "Świat", "Nowa Kultura" i "Twórczość". W tygodniku "Po prostu", który staje się symbolem przemian społeczno-politycznych 1955-56, ma Hłasko od 1 września 1955, etat publicysty - redaktora działu prozy; drukuje liczne opowiadania, ukazujące najczęściej , w całej brutalności, kontrast między wyobrażeniem o życiu a nim samym, jak choćby "Śliczna dziewczyna" czy znakomite "Najświętsze słowa naszego życia"; pisuje również prawie cotygodniowe felietony. W listopadowej "Nowej Kulturze" (1955 nr 47) wydrukuje "kultowy", jak by dziś powiedziano, niewielki utwór, "Pierwszy krok w chmurach", którego tytuł zostanie rozciągnięty na przygotowany w "Czytelniku" parę miesięcy później (maj 1956) debiutancki tom opowiadać Hłaski. Trzy wydania w paręnaście miesięcy w łącznym nakładzie 50 tysięcy egzemplarzy, entuzjastyczne recenzje i wzmiankowana już Nagroda Wydawców - dowodzą niebywałego sukcesu dwudziestodwulatka o absolutnym słuchu. Warto przypomnieć charakterystyczny początek tytułowego opowiadania:
"W sobotę centrum miasta wygląda tak samo jak i w każdy inny dzień tygodnia. Jest tylko więcej pijanych; w knajpach i barach, autobusach i bramach - wszędzie unosi się zapach przetrawionego alkoholu. W sobotę miasto traci swoją pracowitą twarz - w sobotę miasto ma pijaną mordę."
Korzystne umowy z wydawnictwami i Centralnym Zarządem Wytwórni Filmowych przynoszą Hłasce krocie. Tyle że krezus i letkiewicz nie ma nigdy pieniędzy i nie pomaga rodzinie. W listach do matki, pisanych do końca, zawsze te same obietnice poprawy i pomocy. Odpowiedzialność za innych, logiczna organizacja własnego życia, samokontrola i dyscyplina, wreszcie alkoholizm - to bez wątpienia najsłabsze strony Marka Hłaski - człowieka. One też pomogą rozprawić się z autorem wydrukowanych za granicą, u wrogów Polski Ludowej (czyli u Giedroycia) "Cmentarzy" i "Następnego do raju" (1958), choć przecież rok wcześniej na odwilżowej fali Października periodyki sięgały do obu utworów; "Panorama" drukowała w odcinkach "Głupców wierzących w poranek", a "Kulisy" fragmenty "Cmentarzy". Warto również dodać, że w kwietniu 1956, w trosce o kwiat pisarzy, z puli premiera Józefa Cyrankiewicza otrzymuje Hłasko mieszkanie z wyborem lokalizacji (decyduje się na Ochotę i ulicę Częstochowską, której jednak nie polubi), a w grudniu tegoż roku zostaje przyjęty w poczet członków Związku Literatów Polskich i zgłoszony do zagranicznego stypendium, które w roku nastopnym, w kwietniu, zostaje mu przyznane. Tyle że festiwal literacki i towarzyski Marka Hłaski dobiegał kresu i nie było w tym nic dziwnego, skoro Partia rozpoczynała nową ofensywę ideologiczną i dokręcanie obluzowanej Październikiem śruby. Odwilż przechodziła w przymrozek; "Po prostu" na rocznicę przemian, w październiku 1957 zostanie zlikwidowane, a nowe pismo "Europa" (miesięcznik kulturalny pod redakcją Jerzego Andrzejewskiego, z Hłaską w składzie kolegium) rozbite w trakcie układania czy drukowania pierwszego - listopadowego - numeru. Nie okazało się ono wystarczająco "socjalistyczne", jego program "liberalno-burżuazyjny" został obnażony i napiętnowany, a sam Gomułka miał się wyrazić, jak zwykle szczęśliwie, że tu "żadnej 'Europy' nie będzie".
Hłasko, który dobrze wyczuwał tak pomyślne, jak przeciwne wiatry, zrozumiał, że nie ma na co czekać, że jego żywotne interesy są gdzie indziej. Tym bardziej że czekała go wieloletnia służba w łodzi podwodnej (miał wciąż nieuregulowane stosunki z wojskiem) i realna groźba odebrania paszportu. Jak sam napisze w "Pięknych dwudziestoletnich" - znalazł się na rozdrożu, dotknął krawędzi i życie domagało się radykalnych posunięć, ostrych decyzji:
"Miałem przy sobie osiem dolarów; miałem dwadzieścia cztery lata; byłem autorem wydanego tomu opowiadań oraz dwóch książek, których wydać mi nie chciano. [...] Ci, którzy pogrzebali mnie szybko z wprawą zawodowych grabarzy, byli ludźmi starszymi ode mnie o lat trzydzieści lub więcej. [...] wysiadając z samolotu na lotnisku Orly myślałem, że najpóźniej za rok będę z powrotem w Warszawie. Dzisiaj wiem, że nie wrócę do Polski już nigdy; pisząc to jednak wiem także, że chciałbym się omylić."
Nie mylił się, ale też nie wiedział, że zenit ma już za sobą i że druga część istnienia będzie taka burzliwa, chaotyczna i krótka. W każdym razie, w piątek 21 lutego 1958 roku, na lotnisku Okęcie - czy jak kto woli na Orly - skończył się polski, zaczął emigracyjny, ściślej: zagraniczny, okres w życiu i twórczości Marka Hłaski.
Jak tylu przed nim zaczął od Paryża i wizyty u Giedroycia w Maisons-Laffitte, gdzie miał dom, wikt i żywotne interesy wydawnicze. Pierwotne zachwyty nad "cudownym dzieckiem", nad "skrzywdzonym i nieszczęśliwym chłopcem, który się zbuntował", ustępują miejsca rozczarowaniu i zniecierpliwieniu księcia redaktorów i jego domowej ekipy z Hertzami na czele. Hłasko, nie bacząc na okoliczności, staropolskim, warszawskim czy szoferskim obyczajem nadużywa gościnności, bawi się w gwiazdora z cyrku medialnego, któremu wolność i woda sodowa uderzyły do głowy. Z ujmującym wdziękiem, świadom własnej urody i czaru sprawdzonego wcześniej na kobietach, redaktorach i ich sekretarkach - robi, co chce. Udziela prowokujących wywiadów marnym i głupim, goniącym za sensacją piśmidłom francuskim, topi gotówkę z wydawanych i nagradzanych książek, obnosi się z panienkami i pije wódkę, najchętniej w rosyjskich knajpach. "Przyjechawszy do Paryża zachowywałem się jak ostatni idiota" - wyzna poniewczasie polski Dymitr Karamazow. Opowiadania, zwłaszcza izraelskie, w których Hłasko, "przekraczając ostatnią granicę wstydu", kreuje się na alfonsa rozprowadzającego "dziewczynki" (jak chociażby w "Opowiem wam o Esther") lub na męską prostytutkę, żigolaka żyjącego z bogatych kobiet (jak w "Drugim zabiciu psa"), są oczywiście fikcją literacką, ale mieszczącą się w jego ulubionej konwencji "prawdziwego zmyślenia".
Coś musiało być na rzeczy; fantazja życiowa Marka była nieograniczona, a kreacje literackie bywały w jego "życiopisaniu" uwiarygodniane, aranżowane i "rozpoznawane bojem", często bardzo ryzykownym i kosztownym. Ostrą, krwistą literaturę "wyciskał" z życia, zdobywał na życiu, sprawdzał sobą, inkubował w sobie. Nie chciał, by szeleściła papierem; gotów był tracić dla niej zdrowie, pozycję życiową, godność... Imperatyw wiarygodnego opisu, naturalnego dialogu, prawdy psychologicznego behawioru był dlań kategoryczny i święty, wart każdej ceny. Bez tego trudno pojąć jakikolwiek sens i logikę jego awanturniczego życia, jego europejskiej, izraelskiej i amerykańskiej krzątaniny, mieszającej kraje, pejzaże, kobiety, normy, zwyczaje, zajęcia, kliniki psychiatryczne i więzienia, firmy wydawnicze, samochody, którymi ten "komunistyczny James Dean" się rozbijał, i samoloty, którymi latał nad Kalifornią. Bo jego życie pomiędzy 1958 a 1969 rokiem to gorączkowa, niecierpliwa gonitwa, na pozór chaotyczna i przypadkowa, ale początkowo organizowana przez meandryczne, zakończone niepowodzeniem zabiegi i starania o powrót do Kraju (Paryż, Berlin Zachodni, Tel Awiw), potem coraz bardziej bezładna, kapryśna, dyktowana depresją, nagłym impulsem, chęcią zobaczenia jakiejś twarzy (Janek Rojewski, Esther Steinbach), związania się z kobietą (Sonia Ziemann) czy przeciwnie, ucieczką od kobiety, od mieszczańskiej niewoli dobrobytu i nudy niemieckiej Gemütlichkeit (Sonia Ziemann, jej ojciec i brat). A pewnie też żyłką przygody i poznania nowych rejonów ziemi, zakamarków egzystencji czy zwyczajnym interesem (wydawnictwo Kiepenheuer und Witsch w Kolonii, Roman Polański w Holywoodzie, redaktor zachodnioniemieckiej telewizji ZDF Hans-Jürgen Bobermin w Wiesbaden). W tej gonitwie, kołowaniach i nawrotach, zejściach i rozstaniach, małżeństwach i rozwodach, w fabryce waty szklanej i hurtowni blachy, na budowie, przy mierniczej łacie i hutniczym piecu, w kabinie awionetki, nocnym lokalu i tanim, zawszonym hoteliku - Marek Hłasko tracił bezcenną energię młodości, legendarną witalność, odporność i upór, równowagę duchową, zuchwałość, humor, dobre samopoczucie i zdrowy sen (uzależniał się coraz bardziej od środków uspokajających i nasennych), bo "żyjąc, tracimy życie"; ale zyskiwał rzecz dla urodzonego, organicznego pisarza bezcenną: zapłaconą i zweryfikowaną życiem tematykę literacką.
Szamotanina, którą sobie nieustannie fundował - we Francji, we Włoszech, w Szwajcarii, w Anglii, w Niemczech, w Izraelu czy w Stanach Zjednoczonych - miała, jak się zdaje, pewien tajemniczy moment terapeutyczny, zawierała czy wyzwalała jakiś kompensacyjno-obronny mechanizm, skoro przekładała się na żywiołową i regularną twórczość. Wciąż szukał, za czymś gonił, coś burzył i rozsadzał ten niespokojny duch przekory, przeczenia, buntu; prawdziwie heglowski duch negacji każdego dopiero co osiągniętego stanu. A z całej tej zawieruchy i krzątaniny jak z diabelskiego młyna sypały się nie wiadomo kiedy i jakim cudem poczęte, do tego w regularnych odstępach (przy całej niesystematyczności Marka!) nowe opowiadania i powieści, bez śladów pośpiechu i chaosu. Wypadały kształtne jasne perełki opowieści "polskich", "izraelskich" i "amerykańskich". Wystarczyła mu dekada, by pomijając drobniejsze kreacje, jak eseje o współczesnej kinematografii dla szwajcarskiego "Die Weltwoche", jak drukowane w "Kulturze" Giedroycia "Listy z Ameryki", opublikować długi szereg bynajmniej nie miniaturowych opowiadań i powieści, często wybitnych, tłumaczonych na wiele języków. Przypomnijmy ich tytuły: "Cmentarze", "Następny do raju" (Instytut Literacki, Paryż 1958), "Powiedz im, kim byłem" ("Kultura" 1961 nr 10), "W dzień śmierci Jego" ("Kultura" 1962 nr 5), "Stacja" ("Kultura" 1962 nr 12), "Opowiadania" (Instytut Literacki, Paryż 1963, to poszerzona o "Ósmy dzień tygodnia" i parę opowiadań emigracyjnych wersja debiutanckiego "Pierwszego kroku w chmurach" z 1956 roku), "Wszyscy byli odwróceni", "Brudne czyny" (Instytut Literacki, Paryż 1964), "Drugie zabicie psa" ("Kultura" 1965 nr 1-2), "Nawrócony w Jaffie", "Opowiem wam o Esther" (Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1966), "Sowa, córka piekarza" (Księgarnia Polska, Paryż 1968). Pośmiertnie ukazała się ukończona w 1969 roku "amerykańska" powieść Marka Hłaski "Palcie ryż każdego dnia", znana na Zachodzie pod tytułem "The Rice Burners". Osobne i niezwykle ważne miejsce, niezależnie od mniej czy bardziej mądrych dyskusji o tej "konfabulacji", "hecy", "literackiej autobiografii", "paraautobiografii" czy "zbeletryzowanym pamiętniku", zajmują w twórczości Hłaski "Piękni dwudziestoletni", tekst napisany w Maisons-Laffitte, publikowany na pniu w "Kulturze" (pierwsze fragmenty pod koniec 1965 roku, numery 11 i 12); w maju 1966 Instytut Literacki wydaje tę niezwykłą książkę, która na druk w kraju autora poczeka jeszcze ponad dwadzieścia lat, by wreszcie - okastrowana przez cenzurę, z asekuranckim, nie najmądrzejszym słowem wydawcy - ukazać się w "Czytelniku" w 1988 roku.
W 1969 pogmatwana, burzliwa, a przecież literacko owocna droga Marka Hłaski dobiegła kresu. W nocy z 13 na 14 czerwca w Wiesbaden przy Hauberisserstrasse 26, w mieszkaniu wspomnianego już redaktora niemieckiej telewizji i scenarzysty filmowego Hansa-Jürgena Bobermina, w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach trzydziestopięcioletni pisarz polski, od jedenastu lat na emigracji - zakończył życie. Bezpośrednią przyczyną zgonu, który nastąpił "pomiędzy godziną 1 w nocy a 8 rano", była zapaść wywołana połączeniem nadmiernej ilości środków nasennych z alkoholem. Tyle komunikat. Przyczyny pośrednie, wielorakie, całymi latami odkładające się w świadomości najczęściej nie bywają znane lekarzom pogotowia.
Autor: Tadeusz Stefańczyk, grudzień 2006.
http://www.culture.pl/pl/culture/artykuly/os_hlasko_marek