Maria Rodziewiczówna
Lato leśnych ludzi
Odloty
Pewnego dnia Rosomak wrócił z samotnej wędrówki i rzekł, siadając za stołem:
- Odleciały już wszystkie śpiewaki i wrzosy w całej krasie płoną.
Nikt nie odpowiedział, bo rozumieli, co to znaczy. Dopiero po chwili Pantera stęknął:
- Dobrze ptakom! Który wytrzyma drogę, do słońca się dostanie i ciepła! Ale ja wrócę do Drozdowej.
Mimo woli zaśmiali się wszyscy.
- Ja - do sztuby - rzekł Orlik.
- Ja - do roli - dorzucił Bartnik.
- Ja - do laboratorium! - mruknął Żuraw.
- Ja - do bibliotek i książek! - zakończył Rosomak. - Ale każdy do pracy, więc nie wolno wyrzekać.
- To czemu wódz nie śpiewa z uciechy? - warknął Pantera zbuntowany.
- Bo o tym czasie nikt w boru nie śpiewa! - i dodał zabierając się do jadła:
Naszykuj, Pantero, wóz. Trzeba odstawić do ludzi zapasy i zdobycze.
- Wolałabym psy łapać niż tę drogę. Przecież zabawimy jeszcze trochę?
- Zabawimy do dnia, gdy ruszą nasze żurawie! Lada dzień z północy dalsze już popłyną.
- Tak! Żegnania nadszedł czas! - westchnął Orlik.
- Ba! Co ci za bieda! Wrócisz do profesorowej! - zaśmiał się Pantera.
- Pantera zapomina, żem już nie rekrut Coto, ale Orlik bojowy! - hardo chłopak odpowiedział.
- On zawsze jesienią jak mucha cięty! - przeciął możliwą sprzeczkę Rosomak.
Opróżniła się chata. Szczepańska wróciła do domu lny zbierać. Odrowąż z Bartnikiem do pasieki swej i młocki nasiennego ziarna.
Na połów rybny wypływał Rosomak sam i ściągał z dalekich hatów na strych do chaty kosze i więcierze. Reszta rozpraszała się po borze; zbierali jarzębiny, żołędzie, orzechy, szyszki, klecili powietrzne szałasy, gdzie tę zdobycz składali na żywność dla zimujących ptaków.
Pracował Orlik z Żurawiem, bo Pantera, o ile nie odwoził zapasów za Tęczowy Most, po całych dniach "żegnał znajomych", jak mówił. Słońce wyczarowało ostatni kilim i rzuciło go na wszelkie halizny, góry, pustkowia. Zwarta, puszysta, subtelnie jesienna szata wrzosów ustroiła ziemię. Na tym tle panoszyły się olbrzymie muchomory, krasne kozaki i syrojadki - ostatnie grzyby.
Ranki wstawały leniwe, w mgłach chłodnych, pod stopą chrzęściły zaschłe mchy, zioła i paprocie, a cisza była taka, że wieczorem z oddali wielkiej, gdzie były wsie, słychać było przeciągłe, smętne, monotonne granie surm jesiennych pastuszych.
Bór stał zadumany i żegnał lato całą tęczą barw liści gasnących.
- Na śmierć się stroją, jak na gody! Nie tak, jak głupi ludzie, co się jej boją - mówił Rosomak, patrząc na złote i purpurowe drzewa.
Co wieczór Pantera nasłuchiwał żurawi i każdy ciągnący sznur oczami przeprowadzał, aż raz rzekł szeptem do Orlika, gdy szli spać:
- Dziś na lęgach naszych było cicho, a nasz domowy cały dzień krzyczał. Pewnie je poznał na niebie. Odleciały.
- Może wódz nie zauważył! - odparł Orlik.
- Oho, na to nie licz! On wszystko słyszy! Boję się o jutro!
Ale owo jutro była niedziela i Rosomak po pacierzach zakomenderował wyprawę.
- Weźcie chleba do torb, bo wrócimy na wieczór. Trzeba żerowiska zimowe obejrzeć, wszystko zlustrować, wszędzie dotrzeć.
- Ostatnie odwiedziny! - rzekł Pantera.
Nic na to nie rzekł Rosomak i poszli swym lekkim, wprawnym chodem, co bez trudu połykał mile. Odwiedzili pszczoły, jeziora, zakąty, tajenka ptasze, borsucze i lisie nory, obeszli stogi, ścieżki swe letnie, przesmyki po bagnach, o południu spoczęli we wrzosach, ukołysani brzękiem pszczół biorących pilnie ostatni pożytek.
Porywały im się spod nóg stada cietrzewi, a towarzyszyły po drzewach stada zimujących drobnych ptasząt żerujących gromadnie.
- Patrz - pokazywał Pantera Orlikowi. - Zbierze się taka różnobarwna czereda: bogatki, modraczki, sosnówki, raniuszki, sikorzy lud. Dobiorą sobie parę zięb i parę dzięciołów i plądruje to gromadnie całą jesień i zimę. Całą puszczę z robactwa obiorą. Włóczy się to, ćwierka, a dzięcioły na alarm krzyczą jak jastrzębia trwoga.
Czasami ciszę lasu przerywał chrapliwy krzyk sójki lub orzechówki, zresztą szli w ciszy i tylko szeleściały liście i trzaskały suche gałązki.
Wracając z obchodu ku domowi, skręcił Rosomak na mogiłę Chorążego i odśpiewali mu pieśni narodowe, a potem, milcząc, skierowali się do chaty.
Słońce gasło. Żurawie nie grały, chłodne mgły wstawały z bagien, długie cienie kładły gąszcze. Spotkali wracające z paszy swe bydlątka i wyszedł na ich głosy ku nim żuraw chowany, radośnie witając.
Znaleźli też Bartnika, który przyniósł miodu i świeżego, nowego chleba.
- Jasny jest i jakby jeszcze polem pachniał. Potem nabierze stęchlizny spichrzowej i już zimą go czuć. Więc matka mnie pchnęła, jak jeszcze ciepły był, żeby wam smakował! A miodu tośmy trzy faski naleli i ojciec już wczoraj pierwsze żyto zasiał. Umiem już cepem walić. Cztery dni z dziadem młóciliśmy: Łupu, cupu, cupu, łupu!
- Ale aż tu słychać było!
Tu Bartnik trącił Orlika i szepnął:
- Surmę przyniosłem, leży w łozach. Zadmiem po wieczerzy. Ja cię nauczę!
Zasiedli do posiłku. Jasny chleb pożywali i złotą patokę i mieli wrażenie, że karmią się słoneczną mocą lata, co tę pierwotną żywność człowieczą wyczarowało z ziemi-rodzicielki.
A potem Pantera dzban pieniącego się mleka na stół podał i zbyteczne było rozpalanie ognia na kuchni.
Cichaczem wymknęli się z izby chłopcy i po chwili zajęczała żałośnie surma.
W chacie zapanowało milczenie, a wreszcie po chwili Rosomak zdjął skrzypce ze ściany i począł do tonu tego coś snuć...
- Rapsod naszego lata - rzekł Żuraw.
Bez tchu wrócił Bartnik i Orlik, i wszyscy słuchali.
W izbie było ciemno, tylko rubinowa skierka lampki oświetlała koronę Częstochowskiej, ale oto nad polaną wypłynął miesiąc i srebrną ścieżkę rzucił przez okno.
Przeciągłym akordem surmy zakończył Rosomak swe granie i wstał.
Chwilę jakby się wahał, zapatrzony w miesiąc, aż wreszcie spokojnie rzekł:
- Bartniku, skoczysz jutro rano do dziada i powiesz, że odjeżdżamy.
Nikt się nie odezwał.
- Czas nam! Popłynęły nasze żurawie. Dobre było boże lato. Ileś znalazł nowych roślin, Żurawiu?
- Sto trzydzieści siedem - odparł ścisły Żuraw.
- Moja zdobycz jest mniejsza. Tylko jedenaście nowych gatunków ptasich jaj i gniazda puste remiza.
- Ale za to zbadamy dziewiczy ostęp i tam na przyszłą wiosnę zdobędziemy puchacze jaja i głuszce i przypatrzymy się, jak remizy budują - rzekł Pantera.
- Tom rad, że już o wiośnie marzysz.
- A cóż! Gryzłem się, aż się przegryzłem. Zresztą sam nie zostanę na zimę, Bartnik mi przybył. Będziemy tu dojeżdżać i we dwóch na wiosnę się szykować.
- O! Jużem się z matką rozmówił! Co dni parę do was przylecę. Mamy źróbkę młodą, co mi będzie służyć. Wódz pozwolił czytać książki o borze i zwierzu, i pszczołach.
- Ile i jakie zechcesz.
- Ja na każde ferie do was przyjadę - rzekł Orlik.
- No, to i
Precz, precz od nas smutek wszelki
- zaśpiewał fałszywie Pantera.
- Ucieszmy się miesięczną nocą! - rzekł Żuraw.
Wyszli z izby i obsiedli dębową podwalinę.
- Jako w kwietniu! Pamiętacie? - rzekł Pantera.
Polana była przesycona srebrem miesiąca, a drzewa stały we mgle, jak nieziemskie.
Tylko cisza i skupienie, i wielka powaga panowała nad nocą jesienną. Wszystko żywe skupiało i taiło siły, by przetrwać do nowego zmartwychwstania, by przeżyć pozorną śmierć.
Tak było cicho, że słychać było spadanie liści, co się słały po ziemi na ochronę mocy odrodzenia, zawartej w korzeniu, i szelest robaczka, co rył sobie pod korą kryjówkę, by ożyć w niej na wiosnę.
Milczeli i ludzie, też o przetrwaniu myśląc; tylko Rosomak, w dal serbrną zapatrzony, miał oczy promienne i czasami drgnęły mu wargi wewnętrznym słowem.
Trącił go Żuraw w ramię.
- Mów! - szepnął.
Cicho i powoli zaczął, jakby z głębi duszy odrywały się myśli i skrępowane ubóstwem wyrazów szukały dla uczuć dźwięku.
- Pozdrowiony bądź, Mistrzu cudów piękna i mądrości - Stworzycielu! Tyś jest tu z nami w każdym kształcie, dźwięku, woni i z Tobą myśmy to lato przebyli. Niech ci będą dzięki za dzień każdy i za każdą chwilę, niech Ci będą dzięki, żeś nam otworzył oczy i uszy, by Twoje piękno zrozumieć i żyć nim, jak chlebem. Niech Ci będą dzięki za zdrowie duszy i ciała, za słońce i zdrój, kwiat i jagodę, za znój i spoczynek, za pogodę naszych serc!
Zachowaj, Ojcze, nas, co odchodzimy, i to, co tu zostaje, a z czym żyliśmy tego lata jako bracia, w całości i mocy, i zdrowiu, byśmy przetrwali i odnaleźli się w radości nowego życia, na bytowanie w tym Twoim chramie!
Serca nasze, Ojcze, na światy rozszerzaj, myśli nasze ku Twej mądrości kieruj i jako w tym borze, bądź naszym władcą i prawem!
- Amen, amen, amen! - potwierdzili uroczyście, zapatrzeni w niebo, zasłuchani w ciszę.
I tak się skończył ostatni wieczór lata leśnych ludzi.