Valente蕋herynne M Palimpsest NSB


Catherynne M. Valente

PALIMPSEST

Prze艂o偶y艂: Wojciech Szypu艂a

0x01 graphic

2010

Tytu艂 orygina艂u:

Palimpsest

Wydanie I

ISBN 978-83-7480-176-8

Redakcja:

Joanna Figlewska

Projekt graficzny serii:

Piotr Chyli艅ski

Prze艂o偶y艂:

Wojciech Szypu艂a

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel./fax (0-22) 813 47 43

e-mail: kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl

Dmitrijowi - mapie,

dzi臋ki kt贸rej

znalaz艂am to miejsce

Sp贸jrz, jak strop niebieski

Upstrzy艂y g臋sto z艂ote lampy gwiazd.

Najmniejsza, nawet z tych, kt贸re dostrzegasz,

艢piewa jak anio艂 w swym okr臋偶nym biegu,

Wt贸ruj膮c bystrookim cherubinom;

Taka harmonia jest i w nie艣miertelnej

Duszy, i tylko gruba warstwa gliny,

Jak膮 jest nasza cielesna pow艂oka

T艂umi jej d藕wi臋ki.

William Shakespeare, „Kupiec wenecki”

(prze艂. S. Bara艅czak)

Frontyspis

Ko艂yska stawania si臋 i rozpadania

R贸g Szesnastej i Hieratycznej

Na rogu Szesnastej i Hieratycznej fabryka 艣piewa i wzdycha. Sp贸jrz: jej cienkie wie偶e b艂yskaj膮 zielono i pluj膮 w noc d艂ugimi j臋zorami bia艂ego ognia. Casimira w艂ada tym miejscem, tak jak przedtem w艂ada艂 nim jej ojciec, wcze艣niej babka, a przed ni膮 zapewne jej najdalszy przodek. Mi艂o jest ich sobie wyobrazi膰, jak na przemian kurcz膮c i prostuj膮c tr膮bokszta艂tne palce, muskaj膮 nimi maszyneri臋 z patyk贸w i ko艣ci. Jaka艣 Casimira zawsze tu by艂a - poza tymi rzadkimi okresami, kiedy by艂 Casimir.

Robotnicy przynosz膮 sobie lunch w muszlach. Maj膮 niezwyk艂e uniformy: zachodz膮ce na siebie bia艂e i zielone 艂uski, obrzydliwie klej膮ce si臋 do sk贸ry, po艂yskuj膮ce w blasku wie偶. Nie nosz膮 innych ubra艅; wida膰 ka偶d膮 krzywizn臋 i ka偶d膮 zmarszczk臋. Tanecznym krokiem wchodz膮 do fabryki, mijaj膮 tych schodz膮cych z poprzedniej zmiany, ich w臋偶owe cia艂a pr臋偶膮 si臋, wij膮 i faluj膮 pod zegarem, kt贸ry przy odbijaniu kart wygrywa weso艂y, rytmiczny kurant. Maj膮 rybie oczy; trzecia powieka jest na wp贸艂 przymkni臋ta w wyrazie sennej rozkoszy, gdy brykaj膮 i wiruj膮 w wyznaczanym przez maszyny rytmie.

A c贸偶 takiego produkuje ta fabryka? Jak to co: wszelkie robactwo Palimpsestu. Jest w niej prasa, kt贸ra nabija karaluchom l艣ni膮ce zielono pancerzyki; znak producenta zostaje sprytnie ukryty pod lewym skrzyd艂em. Jest sztanca do bicia nowych szczur贸w; kiedy spod niej wychodz膮, ich szara sier艣膰 jest sztywna i b艂yszcz膮ca. S膮 osobne formy do wiewi贸rek i pr臋gowc贸w, jest te偶 maszyna, kt贸ra wytwarza zwyk艂e myszy. Jest wir贸wka do produkcji paj膮k贸w; jest odlewnia jaszczurek; jest wiekowa i delikatna machina, kt贸ra wypuszcza na przemian muchy i komary - tak wycyzelowane, tak doskona艂e, jakby sk艂ada艂y si臋 tylko z cieniutkiego drutu miedzianego, waty cukrowej i 艣wiat艂a. Prasa drukarska produkuje graffiti: t臋tni膮ce blaskiem litery w kolorach szkar艂atu, czerni, jaskrawej 偶贸艂ci i charakterystycznej dla Casimiry zieleni. Litery wyfruwaj膮 przez wysoko umieszczone okna i rozp艂aszczaj膮 si臋 na murach, filarach wiadukt贸w i wagonach kolejowych.

Kiedy w fabryce rozlega si臋 wieszcz膮cy koniec zmiany d藕wi臋k rogu - tr膮bki wykonanej z jeleniego poro偶a, przekazanej Casimirze przez jedynego z wuj贸w, kt贸ry zaprzeczy艂 rodzinnej tradycji i zosta艂 zwyk艂ym my艣liwym, wprawiaj膮c tym ca艂y klan w ha艂a艣liw膮, cho膰 syt膮 konsternacj臋 - z otwor贸w produkcyjnych wyp艂ywa fala 偶ycia: krety, 偶uki, szpaki, nietoperze, mr贸wki, larwy, 膰my i modliszki l艣ni膮 艣wie偶膮 warstw膮 szczeliwa i dr偶膮, s艂ysz膮c d藕wi臋k p艂yn膮cy z prawie niewidocznych urz膮dze艅 szepcz膮cych wprost do ich atawistycznych umys艂贸w, 偶e ich pani je kocha, stale o nich my艣li i tuli je do piersi.

Siedz膮ca w swoim gabinecie Casimira przymyka oczy i ws艂uchuje si臋 w mow臋 sk艂臋bionych mas, szepcz膮cych do swojej matki. Na koniec dnia opowiadaj膮 jej wszystko, czego dowiedzia艂y si臋 o 偶yciu.

To konieczno艣膰. 呕adnej innej rodzinie miasto nie sk艂ada tak cz臋sto oficjalnych podzi臋kowa艅.

* * *

Po jednej stronie ulicy: salonik wr贸偶ki. Pi贸ropusze palm krzy偶uj膮 si臋 nad wej艣ciem. W 艣rodku stoj膮 cztery czerwone krzes艂a, a przed nimi cztery zwierciadlane misy wype艂nione atramentem, czarnym, sk艂臋bionym. Do pokoju wchodzi ci臋偶kim krokiem Orlande, kobieta w z艂achmanionym futrze z lis贸w. Jej zakutana w kilka warstw szali g艂owa jest g艂ow膮 偶aby - zielon膮, plamiast膮, wy艂upiastook膮. W szerokich ustach porusza si臋 r贸偶owy j臋zyk; nerwowo oblizuje wargi. W b艂oniastych 艂apach niesie kubki z lurowat膮 herbat膮, w kt贸rej p艂ywaj膮 偶贸艂te li艣cie. Nie roni ani kropli. Herbata jest s艂odka. Najs艂odsza.

Orlande nie przyjmuje samotnych klient贸w.

Dlatego na czerwonych krzes艂ach zasiada czworo przybysz贸w. Pod p艂azim okiem Orlande zdejmuj膮 skarpetki, zanurzaj膮 stopy w atramentowej 艂a藕ni i bior膮 si臋 za r臋ce. Tak wygl膮da wst臋p do ka偶dej wizyty w Palimpse艣cie. Kiedy tam traficie, Orlande odbierze od Was p艂aszcze, posadzi Was na krzes艂ach i stworzy z Was rodzin臋; z艂o偶y Was jak arkusz formatu quarto. Dla ka偶dego wyci膮gnie kart臋 - widzisz? Tobie przypad艂 Dziurawy Statek, odwr贸cony; symbolizuje Zniekszta艂cenie, D艂ug膮 Podr贸偶 bez O艣wiecenia, Podagr臋 - i czerwon膮 prz臋dz膮 przewi膮偶e Wam r臋ce. Gdziekolwiek zb艂膮dzisz w Palimpse艣cie, zawsze b臋dziesz zwi膮zany z obcymi, kt贸rzy trafili do saloniku Orlande w tym samym czasie, co Ty. Nigdzie bez nich nie p贸jdziesz; nie zjesz kap艂ona ani orzesznicy, kt贸rych i oni by nie zjedli; nie napijesz si臋 przes艂odzonego portwajnu, kt贸rego i oni by nie posmakowali; nie odwiedzisz dziwki, kt贸rej i oni nie poczuliby pod sob膮. Dop贸ki atrament nie zmyje si臋 z Waszych n贸g (a to, bior膮c pod uwag臋, 偶e Orlande jest istot膮 bagienn膮 i zna si臋 na b艂ocku jak ma艂o kto, musi troch臋 potrwa膰), nie zdo艂asz nawet odetchn膮膰, je艣li i oni nie b臋d膮 oddycha膰.

* * *

Jest ich teraz czworo. Zajrzymy tam? Zm膮cimy im t臋 sakramentaln膮 chwil臋 prywatno艣ci? Czy jeste艣my takimi zatwardzia艂ymi podgl膮daczami? Mnie si臋 wydaje, 偶e tak. Po co w przeciwnym razie podchodziliby艣my tak blisko drzwi z cynamonowego drewna, tak blisko okien z pop臋kanymi szybami? Zajrzyjmy. Zm膮膰my. Tak膮 mamy natur臋.

Dziewczyna o niebieskich w艂osach p贸艂le偶y bezw艂adnie na krze艣le. Jej nieruchoma d艂o艅 jest przywi膮zana do nadgarstka 艂ysiej膮cego blondyna, kt贸ry ma zaniedbane paznokcie i palce poplamione fioletowoczarnym atramentem. Siedzi skoncentrowany, nie odrywa wzroku od Orlande, kt贸ra jest dla niego cudem, objawieniem - on dla niej za艣 tylko kolejnym klientem, o kt贸rym szybko i 艂atwo zapomni. Jest tam jeszcze jedna kobieta. Woal ciemnych w艂os贸w nieokre艣lonej barwy opada jej na ramiona. Na jej policzku znak po u偶膮dleniu pszczo艂y rozkwita jak 艣lad po poca艂unku. Palce jej d艂oni s膮 splecione z palcami m艂odego chudzielca w szarych roboczych spodniach, z p臋kiem kluczy przy pasku. Chudzielec pr贸buje jej spojrze膰 w oczy, lecz bez powodzenia. Ona nie jest dla ciebie, nieszcz臋sny ch艂opcze!

S膮 tacy m艂odzi - m艂odzi, senni, nic niewiedz膮cy... i niepoznawalni, prawd臋 m贸wi膮c. G臋sty atrament Orlande wsi膮ka im w podeszwy st贸p. Dziewczyna o niebieskich w艂osach ziewa - szczerze, bez zahamowa艅, jak noworodek w beciku.

Jeden

Sic transit Tokio

Sei przycisn臋艂a policzek do zimnej szyby. Za szerokim oknem, pod niebieskimi jak 艣wiat艂o latar艅 chmurami, przemyka艂y czarne pasma g贸r. Wiedzia艂a, 偶e przygl膮da si臋 jej m臋偶czyzna - w taki spos贸b, w jaki zawsze przygl膮dali si臋 jej m臋偶czy藕ni w poci膮gu. Wagon chybota艂 si臋 艂agodnie na boki, ko艂ysz膮c pasa偶er贸w jak stroskana matka dziecko. Przygryz艂a koniuszki ciemnoniebieskich w艂os贸w - g艂upi dziecinny nawyk, kt贸rego nie umia艂a si臋 pozby膰. Wilgotne pasemko opad艂o jej na ods艂oni臋t膮 艂opatk臋. Pog艂adzi艂a szyb臋 opuszkami palc贸w i poruszy艂a biodrami, ocieraj膮c si臋 o biel wn臋trza wagonu. Zawsze odczuwa艂a tak膮 pokus臋 w dalekobie偶nych poci膮gach, kt贸re niczym fiszbiny gorsetu przecina艂y wysp臋 we wszystkich kierunkach. Shinkanseny by艂y takie jasne, czyste i niewiarygodnie szybkie, jak mkn膮ce ku morzu 艣wietliste w臋偶e. Nieskazitelne. Doskona艂e. Niechybne.

Ciarki przesz艂y jej po plecach, gdy spojrzenie m臋偶czyzny prze艣lizn臋艂o si臋 po jej ciele. Czu艂a na sobie zimne, czarne brzemi臋 tego wzroku; wyprostowa艂a ramiona, 偶eby si臋 pod nim nie ugi膮膰. Teraz wpatrywa艂 si臋 w okolice jej krzy偶a, gdzie srebrno-czarna koszula rozp艂ywa艂a si臋 kaskad膮 starannie upi臋tych jedwabnych sznurk贸w i cynowych 艂a艅cuszk贸w. Obserwowa艂 jej cia艂o pod sznurkami, zagi臋cie n贸g pod nieskromn膮 sp贸dnic膮, odbicie poruszaj膮cych si臋 ust w szybie. Mgie艂k臋 oddechu na szkle. Nie musia艂a si臋 odwraca膰, 偶eby wiedzie膰, jak najprawdopodobniej wygl膮da: troch臋 za niski, w schludnym czarnym garniturze, 艣ciska akt贸wk臋 jak talizman, ma pewnie pocz膮tki siwizny na skroniach, jest bez obr膮czki. Oni wszyscy tak wygl膮daj膮.

Odwr贸ci艂a si臋. Koniuszki niebieskich w艂os贸w prze艣lizn臋艂y si臋 po jej ko艣ciach biodrowych. Troch臋 za niski, w schludnym czarnym garniturze, akt贸wka przy piersi, zacz膮tki siwizny. Bez obr膮czki. Nie by艂 zaskoczony ani zgi臋ty wp贸艂 z po偶膮dania, co cz臋sto zdarza艂o si臋 takim jak on. Patrzy艂 na ni膮 nieporuszony, z wywa偶onym, s艂odkim u艣miechem, jak 偶o艂nierz ze starego zdj臋cia, zaginiony w jakiej艣 dawnej wojnie. Spokojnie, nie odrywaj膮c od niej wzroku, odwr贸ci艂 lew膮 r臋k臋 i opar艂 j膮, d艂oni膮 do g贸ry, o kraw臋d藕 jasnobr膮zowej akt贸wki.

Zamiast bruzd i linii, wn臋trze jego d艂oni by艂o wype艂nione znamieniem, kt贸re w pierwszym odruchu uzna艂a za obrzydliwe - czarne i obrzmia艂e, wi艂o si臋 i pulsowa艂o przy ka偶dym ruchu. Przywodzi艂o na my艣l paj膮ka na paj臋czynie: okr膮g艂e, usadowione w 艣rodku d艂oni, wypuszcza艂o na boki odn贸偶a, kt贸re si臋ga艂y nasady palc贸w i rozp艂ywa艂y si臋 w fa艂dach sk贸ry mi臋dzy nimi. Podesz艂a do niego, z wpraw膮 utrzymuj膮c r贸wnowag臋 w p臋dz膮cym poci膮gu, i spojrza艂a z bliska. Znami臋 przypomina艂o malutk膮 map臋, nakre艣lon膮 dzik膮, niewprawn膮 r臋k膮. Wzd艂u偶 atramentowych linii bieg艂y male艅kie litery - nazwy ulic, prawie nieczytelne. Przy nasadzie kciuka zauwa偶y艂a nawet co艣, co przypomina艂o dziwny kompas. Kiedy nachyli艂a si臋 nad map膮, m臋偶czyzna zacisn膮艂 pi臋艣膰.

- Sato Kenji - powiedzia艂. M贸wi艂 nie za g艂o艣no, nie za cicho, uprzejmie, spokojnie, oszcz臋dnie.

- Amaya Sei.

Uni贸s艂 brew, ale minimalnie i bardzo szybko, tak 偶e p贸藕niej nikt nie m贸g艂by mu zarzuci膰, 偶e naprawd臋 to zrobi艂. Sei zna艂a ten wyraz twarzy. Imiona nic nie znacz膮 - ot, zwyk艂e zbitki g艂osek - ale tym, kt贸rym podoba艂 si臋 zarys jej talii, jej imi臋 (oznaczaj膮ce czysto艣膰 i wyrazisto艣膰) cz臋sto wydawa艂y si臋 znacz膮ce, tak jakby mia艂y nieosi膮galn膮 dla innych g艂臋bi臋. Zastanawiali si臋, czy naprawd臋 jest czysta, tak czysta, jak sugeruje to jej imi臋, ca艂a w bieli, pe艂na dziewiczej gracji.

Opar艂a przystrojon膮 licznymi pier艣cionkami d艂o艅 na biodrze i przekrzywi艂a g艂ow臋 jak lis w臋sz膮cy za pieczeni膮.

- Co ci si臋 sta艂o w r臋k臋?

- Nic. - Kenji pos艂a艂 jej kolejny staro艣wiecki u艣miech.

Tym razem to ona unios艂a brew - r贸wnie niebiesk膮 jak w艂osy i przebit膮 delikatnym kolczykiem z matowego metalu. Wskaza艂 jej wolne siedzenie obok siebie i Sei, chocia偶 wiedzia艂a, 偶e to nierozwa偶ne, usiad艂a - zdenerwowana, spi臋ta, gotowa w ka偶dej chwili krzykn膮膰 lub rzuci膰 si臋 do ucieczki, gdyby zasz艂a taka potrzeba. Ich uda si臋 zetkn臋艂y. Na tak膮 blisko艣膰 nie pozwoli艂a sobie nigdy przedtem, z 偶adnym innym pasa偶erem.

- Wydaje mi si臋, 偶e odrobin臋 za bardzo lubisz poci膮gi, Sei.

Pachnia艂 drzewem sanda艂owym i specyficzn膮, rzadk膮 woni膮 czystych wagon贸w kolejowych.

- To chyba nie powinno pana interesowa膰, prawda?

- Naturalnie, 偶e nie. Zreszt膮 sam te偶 je lubi臋. Mam samoch贸d, nie musz臋 je藕dzi膰 shinkansenem z Tokio do Kioto i z powrotem jak jaki艣 Beduin. To kosztowny nawyk, lecz mi艂o艣膰 to mi艂o艣膰. A prawdziwa mi艂o艣膰 to przymus. Musz臋, wi臋c je偶d偶臋.

Delikatnie nacisn膮艂 mosi臋偶n膮 zapink臋 akt贸wki i wyj膮艂 ze 艣rodka cienk膮 ksi膮偶k臋 w czarnej oprawie, z tytu艂em wyt艂oczonym srebrnymi literami:

HISTORIA KOLEJNICTWA NA WYSPACH JAPO艃SKICH

Sato Kenji.

Sei pog艂adzi艂a ok艂adk臋, tak jak wcze艣niej szyb臋 w oknie. W艂asna sk贸ra wydawa艂a si臋 jej gor膮ca, rozpalona, zbyt ciasna, 偶eby pomie艣ci膰 ko艣ci. Sato otworzy艂 ksi膮偶k臋. Mia艂a grube, kosztowne kartki; prasa drukarska odcisn臋艂a w kremowym papierze malutkie w膮wozy znak贸w kanji, odrobin臋 g艂臋bsze ni偶 powierzchnia stronic. Kenji wzi膮艂 Sei za r臋k臋. Mia艂 bardzo czyste paznokcie. Czyta艂 niskim, wibruj膮cym g艂osem wsp贸lnej obsesji:

Tu偶 po wojnie, w艣r贸d maszynist贸w na Hokkaido kr膮偶y艂a legenda, wedle kt贸rej dno Niebios mia艂o by膰 wy艂o偶one srebrnymi torami kolejowymi, w kt贸rych trzecia szyna mia艂a by膰 zrobiona z litej macicy per艂owej. Je偶d偶膮ce po nich poci膮gi mia艂y si臋 prezentowa膰 bajecznie nawet przy wsp贸艂czesnych japo艅skich shinkansenach: wagony, w kt贸rych rosn膮 lasy sosen o ga艂臋ziach obwieszonych z艂otymi lampionami; wagony pe艂ne tarasowych poletek ry偶owych; wagony tapicerowane czerwonym jedwabiem, gdzie kucharze podaj膮 zup臋, kulki ry偶owe i herbat臋 z persymony w kruchych czarkach, w kt贸rych tonie zgrabna grudka opium. Te poci膮gi mijaj膮 si臋 w wielkim p臋dzie i absolutnej ciszy, przewo偶膮c duchy, kt贸re trzymaj膮 si臋 ga艂臋zi drzew jak pasa偶erowie uchwyt贸w, zrywaj膮 zielony ry偶 i jedz膮 go na surowo, a potem osuwaj膮 si臋 bez przytomno艣ci w ramiona kobiet, kt贸re maj膮 twarze, od podbr贸dka po czo艂o, pomalowane na czerwono. Poci膮gi nigdy si臋 nie zatrzymuj膮 ani nie zwalniaj膮 i trzeba wielkiej odwagi, by, przechodz膮c z wagonu do wagonu, dotrze膰 do kabiny maszynisty. Na tym jednak ko艅cz膮 si臋 wszelkie relacje i opowie艣ci i nikt nie wie, co si臋 w niej znajduje.

Na Hokkaido, gdzie 艣nieg i l贸d s膮 tak bia艂e, 偶e wpadaj膮 w b艂臋kit, m贸wi si臋, 偶e tylko najwy偶szej rangi in偶ynierowie Kolei Japo艅skich znaj膮 rozk艂ad tor贸w na dnie Nieba. Ich kolejne pokolenia pracuj膮 pono膰 na Ziemi, powoli, lecz wytrwale, k艂ad膮c nowe tory w taki spos贸b, by dok艂adnie odzwierciedla艂y uk艂ad tych niebia艅skich. Kiedy doko艅cz膮 dzie艂a, cudowne wagony spadn膮 z nieba i wszyscy mieszka艅cy ziemi poznaj膮 - nie p艂ac膮c za bilet okrutnej ceny, jak膮 by艂aby 艣mier膰 - spojrzenie czerwonych kobiet, 艣wiat艂o lampionowych las贸w i smak herbaty z persymony.

Sato Kenji uni贸s艂 wzrok znad ksi膮偶ki i spojrza艂 Sei w oczy. Wiedzia艂a, 偶e jest zaczerwieniona, i wcale si臋 tym nie przejmowa艂a. R臋ce jej si臋 trz臋s艂y, nogi j膮 bola艂y, nie mog艂a okie艂zna膰 przyspieszonego oddechu. Ona r贸wnie偶 nie dlatego je藕dzi艂a poci膮gami, 偶e potrzebowa艂a ich jako 艣rodka transportu: t臋skni艂a do nich, t臋skni艂a do zimnego powiewu powietrza na smaganym wiatrem peronie, do dyskretnego szeptu drzwi zamykaj膮cych si臋 za jej plecami, gdy poci膮g przyjmowa艂 j膮 jak swoj膮. To pragnienie narodzi艂o si臋 w niej na d艂ugo przed tym, jak Kenji wsiad艂 do jej wagonu. Ich r臋ce - udr臋czone poci膮gami - zetkn臋艂y si臋. Sei wyj臋艂a ksi膮偶k臋 z r膮k Kenjiego i przycisn臋艂a do piersi. Serce wali艂o jej jak m艂otem, jakby chcia艂o odczyta膰 tre艣膰 ksi膮偶ki przez ko艣ci, cia艂o i sk贸r臋, bez po艣rednik贸w, zach艂annie, tul膮c komory wprost do stronic. Po艂膮czy艂o ich porozumienie: ona ju偶 nie odda mu ksi膮偶ki, a on nie poprosi o jej zwrot.

Zamiast tego (p贸藕niej b臋dzie si臋 zastanawia膰, dlaczego to zrobi艂a, dlaczego co艣 takiego w og贸le przysz艂o jej do g艂owy, i nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie) wzi臋艂a Kenji Sato za r臋k臋 i zaci膮gn臋艂a go w telepi膮ce si臋, rozdygotane miejsce mi臋dzy wagonami, gdzie wiatr wy艂 i 艣wiszcza艂 w szczelinach pod艂ogi, a bia艂e 艣ciany przechodzi艂y w chrom. Poca艂owa艂a jego siwe w艂osy. Dziel膮ca ich przestrze艅 sta艂a si臋 g臋sta i skwiercz膮ca, i cho膰 Sei powtarza艂a sobie w duchu, 偶e to nierozwa偶ne i nierozs膮dne, zag艂臋bi艂a si臋 w tym rozgor膮czkowanym, ob艂膮ka艅czym powietrzu, 偶eby si臋 w niego zag艂臋bi膰, wnikn膮膰 w jego usta i pod sk贸r臋.

Wtuli艂 twarz w jej szyj臋, d藕wign膮艂 j膮, jakby nic nie wa偶y艂a, i opar艂 plecami o drzwi wagonu; niebieskie w艂osy rozsypa艂y si臋 na szybie. Cichy okrzyk Sei zabrzmia艂 jak wizg silnika, kiedy przywar艂a do niego, przemie艣ci艂a si臋, 偶eby u艂atwi膰 mu wej艣cie. Czu艂a na obojczyku jego ciep艂y, miarowy oddech. Po艂o偶y艂 jej d艂o艅 na plecach; gor膮cy dotyk czarnego znamienia by艂 jak oparzenie, jak pi臋tno. Przycisn臋艂a ksi膮偶k臋 do jego plec贸w i zamkn臋艂a oczy. Czu艂a ka偶dy wstrz膮s, ka偶de szarpni臋cie wagon贸w. Wydawa艂o jej si臋, 偶e jest olbrzymia - i rozp臋kni臋ta, jakby przyj臋艂a w siebie ca艂y ten ogromny poci膮g, jakby rozedrgane pchni臋cia intelektualisty Kenjiego by艂y mi艂osnymi ruchami jej ukochanego shinkansena, dla kt贸rych cz艂owiek z akt贸wk膮 by艂 zaledwie przewodnikiem i po艣rednikiem, a one przeszywa艂y go na wylot i wnika艂y w ni膮, prowadzone srebrn膮 sieci膮 niebia艅skich torowisk.

Dwa

Miasta pszcz贸艂

Jest na autostradzie mi臋dzystanowej takie miejsce, w kt贸rym ko艅cz膮 si臋 czarne szpony Los Angeles i przed podr贸偶nym otwiera si臋 rozci膮gni臋ta u st贸p g贸r dolina San Joaquin, niewiarygodnie z艂ota, poszatkowana zielonymi polami pszenicy i truskawek, sadami pomara艅czowymi i ci膮gn膮cymi si臋 bez ko艅ca zagonami rzodkiewki, gdzie ziemia jest wolna od grzech贸w sp臋tanej palmami, sprytnej i podst臋pnej po艂udniowej Kalifornii.

November zna艂a to miejsce, zna艂a je tak dobrze, 偶e jej bosa stopa na pedale gazu zacz臋艂a pulsowa膰, gdy si臋 do niego zbli偶a艂a. Jej wy艂adowany p艂odami ziemi zielony samochodzik wspi膮艂 si臋 na ostatnie wzg贸rze spl膮tanej sieci autostrad Grapevine i 艣wiat艂o zacz臋艂o si臋 zmienia膰, przechodz膮c z ostrego, sinego oparu w b艂ogi, z艂oty odcie艅 krwi 艣wi臋tych. 艢cisn臋艂o j膮 w gardle, gdy w dole rozpostar艂y si臋 bezkresne, mi臋kkie pola, ci膮gn膮ce si臋 a偶 do San Francisco, a nawet dalej, wy偶ej, do orego艅skich las贸w sekwojowych.

Cz臋sto sobie wyobra偶a艂a - w dzieci艅stwie, kiedy jej matka kursowa艂a w t臋 i z powrotem mi臋dzy dwoma wielkimi miastami Zachodu - 偶e mi臋dzystanowa pi膮tka nigdy si臋 nie ko艅czy, 偶e przecina Kanad臋 i dociera do bieguna p贸艂nocnego, gdzie pas zieleni mi臋dzy jezdniami jest skuty lodem, a mosty s膮 wyrze藕bione w arktycznym kamieniu. Nawet teraz, kiedy na w艂asn膮 r臋k臋 przemierza艂a wybrze偶e, kusi艂o j膮 czasem, 偶eby min膮膰 wszystkie zjazdy i pop臋dzi膰 przed siebie, coraz dalej i dalej, wprost do zimnych gwiazd i nawiedzanych przez lisy lodowc贸w. Zawsze jednak ko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e na drodze wyrasta艂o jej miasto 艢wi臋tego Franciszka i reszta 艣wiata rozp艂ywa艂a si臋 we mgle, w艣r贸d powykr臋canych drzew.

Nie umia艂a uciec przed dziwnym klimatem hiszpa艅skiej 艣wi臋to艣ci, jak膮 narzuca艂a jej Kalifornia: miasta nazywane na cze艣膰 艣wi臋tych, anio艂贸w, b艂ogos艂awie艅stw, stolica jak sakrament... Smakowa艂a te miejsca j臋zykiem jak hostie; dach贸wki t臋tni艂y czerwieni膮 krwi. 艢lad jej krwi przecina艂 stan na wskro艣: matka na emeryturze wygrzewa艂a stare ko艣ci nad ciep艂ym po艂udniowym morzem, a nie偶yj膮cy od dziesi臋ciu lat ojciec spoczywa艂 na p贸艂nocy, pod wilgotnym mchem.

Poznali si臋 na po艂udniu, na pomo艣cie portowym wysuni臋tym daleko w g艂膮b spienionego Pacyfiku. M艂oda przysz艂a matka November, w podkasanych oliwkowych ogrodniczkach, z ogromnym, d艂ugim no偶em w r臋ce, zarzyna艂a w艂a艣nie ma艂ego 偶ar艂acza b艂臋kitnego, kt贸rego z艂apa艂a przez przypadek, zasadziwszy si臋 na 艂ososia. By艂a unurzana we krwi po 艂okcie, mia艂a ubranie ca艂e w rdzawych plamach i 艣lad krwawej fontanny na policzku. Kiedy ojciec przycumowa艂 偶agl贸wk臋 do pomostu, spojrza艂a na艅 ponad srebro-szkar艂atnym truch艂em rekina i oboje si臋 roze艣miali.

Ojciec ju偶 na d艂ugo przed 艣mierci膮 przepad艂 gdzie艣 na p贸艂nocy, daleko od 偶ony i morza. Pod koniec mieli po prostu serdecznie do艣膰 siebie nawzajem; mo偶e wszystko, co zosta艂o pocz臋te z krwi, soli i 艣mierci musi mie膰 taki koniec. Musia艂y ich dzieli膰 co najmniej trzy g贸rskie pasma, inaczej nie mogli 偶y膰. I przeci膮gali mi臋dzy sob膮 c贸rk臋, jak b艂yszcz膮cy czarny paciorek odliczaj膮cy kolejne pora偶ki mi艂o艣ci: wolniutko prze艣lizgiwa艂a si臋 mi臋dzy nimi tam i z powrotem, tam i z powrotem, a偶 w ko艅cu osiad艂a w kraju ojca, porzuciwszy g艂o艣ne b艂臋kity i z艂ocisto艣ci po艂udnia. Nie potrafi艂a ich ju偶 znie艣膰.

Oczywi艣cie nie mieszka艂a w San Francisco. Nie by艂o jej na to sta膰. Ale to miasto j膮 przyci膮ga艂o, wznosi艂o si臋 nad zatok膮 jak wschodz膮ca nad morzem gwiazda z艂o偶ona w muszli, b艂臋kitno 偶y艂kowane i kusz膮ce obietnicami rozgrzeszenia. Noc膮 stawa艂o si臋 mas膮 艣wiate艂, u kresu most贸w i autostrad. Jego ogromne czarne 艣lepia patrzy艂y na wsch贸d.

November opiekowa艂a si臋 grobem ojca w Benicii, utrzymuj膮c w ten spos贸b symboliczne zwi膮zki z miasteczkiem i jego g艂o艣no zachwalanymi dobrodziejstwami. Przy okazji grobu opiekowa艂a si臋 tak偶e szesnastoma sze艣ciok膮tnymi ulami pszczelimi. Nada艂a imiona wszystkim kr贸lowym.

Specjalnie dla pszcz贸艂 utrzymywa艂a w idealnym stanie misternie skomponowany ogr贸d, kt贸rego aromat zbiera艂y na odn贸偶a i przenosi艂y do miodu. Ta w艂a艣nie z艂ocista nauka wype艂nia艂a ma艂e, pilnie strze偶one terytorium jej wn臋trza, kiedy d艂ug膮 drog膮 niespiesznie wyje偶d偶a艂a z pustyni, z baga偶nikiem pe艂nym cebulek juki i sadzonek jakarandy z korzonkami oblepionymi ziemi膮 i zawini臋tymi w p艂贸tno, kiedy skr臋ci艂a z ostatniego skrawka autostrady w bezkresn膮 kolumn臋 samochod贸w pe艂zn膮cych po 偶elaznej masie Bay Bridge.

Jeste艣my gotowi czeka膰 w niesko艅czono艣膰, jak kolejka skruszonych cudzo艂o偶nik贸w przed bia艂ym o艂tarzem, pomy艣la艂a. Byle tylko wpu艣cili nas do miasta. Gromadzimy si臋 przy tej matowoszarej bramie, wiedz膮c 偶e ta z艂ota jest oszustwem. 呕e Golden Gate jest tylko na pokaz. Prawdziwi wierni wiedz膮, 偶e B贸g nie mieszka w z艂otej dzielnicy. Tury艣ci gapi膮 si臋 z rozdziawionymi ustami na pomara艅czow膮 katedr臋, a wiedz膮cy spotykaj膮 si臋 tutaj, przy wej艣ciu, niskim i d艂ugim, cierpliwie wyczekuj膮c chwili, w kt贸rej b臋dzie im dane zap艂aci膰 za przywilej chwilowego ogl膮dania - ale ju偶 nie dotykania - obfito艣ci klejnot贸w i dar贸w ofiarnych, w kt贸rych p艂awi si臋 San Francisco.

Wjecha艂a powoli na most. Woda by艂a czarna. Odruchowo poszuka艂a wzrokiem Chinatown i sklepiku, w kt贸rym student biologii, w okularach, sprzedawa艂 any偶 gwiazdkowy i szalotki. Uwielbia艂a Chinatown o trzeciej nad ranem: przygaszone czerwienie i zielenie, w cieniach mi臋dzy latarniami zepchni臋te w czer艅, okolica tajemnicza i opustosza艂a; ka偶dy r贸偶owy neonowy ideogram wydawa艂 si臋 w mroku bohaterem.

Znalezienie o tej porze otwartej restauracji, kt贸ra nie wyrzuci艂aby samotnej kobiety (komu op艂aca艂oby si臋 uprz膮ta膰 stolik, przy kt贸rym zam贸wi co najwy偶ej fili偶ank臋 kawy i zup臋 won ton?), wymaga艂o nie lada talentu, nie byle jakich kartograficznych umiej臋tno艣ci. W t臋 noc wystarczy艂y zaledwie p贸艂godzinne poszukiwania, 偶eby November odkry艂a go艣cinn膮 knajp臋, a w niej zasobne w skrobi臋 dobrodziejstwo paruj膮cej zupy z piero偶kami, duszonej wo艂owiny i pikantnych ostryg.

Boks w restauracji by艂 wy艂o偶ony twardym sp臋kanym winylem w kolorze tapicerki chevroleta, kt贸ry dwadzie艣cia lat sta艂 na s艂o艅cu. Podwieszony w k膮cie pod sufitem telewizor pokazywa艂 wiadomo艣ci z Pekinu, bez podpis贸w, November zb艂膮dzi艂a wi臋c wzrokiem na m艂od膮 kobiet臋 w s膮siednim boksie, kt贸rej niebieskie oczy k艂贸ci艂y si臋 z orientalnymi rysami twarzy. Ma艂ymi 艂ykami jad艂a zup臋. Przez chwil臋 mierzy艂y si臋 wzrokiem, jedyne klientki restauracyjki, a偶 w ko艅cu ta druga przytkn臋艂a palec do 藕renicy oka i zr臋cznym ruchem odsun臋艂a soczewk臋 kontaktow膮 w bok, jak kurtyn臋, u艣miechaj膮c si臋 przelotnie, gdy pomarszczona soczewka ods艂oni艂a czarn膮 t臋cz贸wk臋.

Kiedy za rok November spr贸buje sobie przypomnie膰 t臋 noc, dojdzie do wniosku, 偶e kobieta mia艂a na imi臋 Xiaohui. B臋dzie przekonana, 偶e brzmienie tego imienia dobrze zapad艂o jej w pami臋膰, 偶e d藕wi臋cza艂o w uszach jak male艅ki miedziany dzwoneczek. Przypomni sobie, 偶e podzieli艂y si臋 piero偶kami i 偶e Xiaohui studiowa艂a w Berkeley histori臋, zna艂a imiona wszystkich wnucz膮t Mahometa i potrafi艂a z pami臋ci wyrecytowa膰 wyniki spisu powszechnego mieszka艅c贸w prastarego miasta Karakorum, w kt贸rym sta艂y czerwone namioty chan贸w.

A November mia艂a tylko swoje pszczo艂y. Nagle wyda艂y si臋 jej blade, nijakie, ubogie.

- Opowiedz mi o miastach pszcz贸艂 - zaproponowa艂a Xiaohui, podpar艂szy g艂ow臋 r臋k膮. - Powiedz, jaki obw贸d ma odw艂ok kr贸lowej. Jak smakuje ich mi贸d.

November parskn臋艂a 艣miechem. 呕ona w艂a艣ciciela restauracji spiorunowa艂a j膮 wzrokiem znad tacy przygotowanych na jutrzejszy dzie艅 ciasteczek.

- W tym roku da艂am im orchidee - zacz臋艂a nie艣mia艂o. - Orchidee, belladonn臋 i maki. Niewielki ma si臋 wp艂yw na smak miodu, naprawd臋. Zawsze smakuje jak mi贸d i tylko czasem ma jaki艣 lekki aromat, jakby z najwy偶szym trudem zapami臋tywa艂 bia艂e i fioletowe p艂atki, g臋st膮 ziele艅, zdrewnia艂e 艂ody偶ki. Rok temu puszcza艂am je na poletko czerwonych lilii i lawendy. Lubi臋... lubi臋 wykorzystywa膰 w tym celu jaskrawe kwiaty, chocia偶 wydaje mi si臋, 偶e to nie ma znaczenia.

Xiaohui unios艂a brwi. November si臋 zarumieni艂a i si臋gn臋艂a do torebki po s艂oiczek ze stempelkiem przedstawiaj膮cym lili臋 na pokrywce. Poda艂a go dyskretnie nad sto艂em, jak szpieg, kt贸ry z ulg膮 pozbywa si臋 tajnej informacji. Niebieskooka kobieta zanurzy艂a kciuk w s艂oiczku i pospiesznie zliza艂a m臋tny mi贸d ze sk贸ry, zaciskaj膮c usta, 偶eby nie uroni膰 ani kropli, i przymykaj膮c oczy. Drug膮 r臋k膮 si臋gn臋艂a po r臋k臋 November i splot艂a swoje palce z jej palcami.

Dosta艂y ciasteczka z wr贸偶b膮 - nie by艂y zawini臋te w celofan, ale 艣wie偶utkie, prosto z pieca, brudz膮ce t艂uszczem rachunek. Prze艂ama艂y ciasteczka i Xiaohui wskaza艂a skinieniem g艂owy 偶on臋 w艂a艣ciciela.

- Mama codziennie je piecze - szepn臋艂a. - Wk艂ada do nich bzdurne przepowiednie, zwi膮zane z tym, o czym my艣li przy pieczeniu. „Ach, jaka g臋sta jest ta dzisiejsza mg艂a! W prowincji Jiangxi mg艂y s膮 rzadsze”. Albo: „Mam uczulenie na mleko”. I tym podobne. Ludzie maj膮 j膮 za wariatk臋, ale kupuj膮 ciasteczka tuzinami.

- A ty co o niej my艣lisz?

Xiaohui wzruszy艂a ramionami.

- Jest moj膮 matk膮. A w Jiangxi naprawd臋 by艂a 艂adna pogoda.

November zerkn臋艂a na trzymany w r臋ce skrawek papieru.

„Czy偶 moja c贸rka nie jest s艂odka?” - przeczyta艂a.

Nie by艂a, jak przekona艂a si臋 November, ca艂uj膮c j膮 przed restauracj膮, pod blakn膮cymi konstelacjami gwiazd. Smakowa艂a m膮k膮 i sol膮. Przycisn臋艂y si臋 do siebie, uciskaj膮c piersi pod wilgotnymi od mg艂y p艂aszczami; wra偶enie by艂o w po艂owie bolesne, w po艂owie przyjemne. Xiaohui zaprowadzi艂a November do mieszkanka nad sklepem spo偶ywczym. Rzuci艂y si臋 na siebie tu偶 za progiem, niezdarnie, jak zwierz臋ta, zbyt rozpalone, 偶eby si臋 bawi膰 w subtelno艣ci. Xiaohui przygryz艂a doln膮 warg臋 November. Po艂膮czy艂a je krew.

- Potrzebujesz mnie - wyszepta艂a bez tchu Xiaohui. Wci膮gn臋艂a November na siebie i wcisn臋艂a jej r臋ce pod pasek spodni, 偶eby tam ugniata膰 i drapa膰 pewne miejsca. - Potrzebujesz mnie.

- Chcia艂a艣 chyba powiedzie膰 „Potrzebuj臋 ci臋”? - szepn臋艂a jej do ucha November.

- Nie... - sapn臋艂a Xiaohui. Wygi臋艂a plecy w 艂uk i zadar艂a brod臋, podstawiaj膮c si臋 do poca艂unku, do zapadni臋cia si臋 w ni膮, do po偶arcia. - Zobaczysz. Zobaczysz.

* * *

Xiaohui odp艂ywa艂a w sen (jedn膮 d艂oni膮 zakry艂a sobie oczy, teraz ju偶 czarne i uczciwe, drug膮, otwart膮 i mi臋kk膮, po艂o偶y艂a na cienkiej studenckiej po艣cieli), a November wpatrywa艂a si臋 w mrok. Nie spa艂a. Nie by艂a to 偶adna nowina w jej uporz膮dkowanym 艣wiecie: zwi膮zki mi臋dzyludzkie wymagaj膮 wiele czujno艣ci i uwagi. Trzeba je podtrzymywa膰, 艣wiadomie umacnia膰. A inni ludzie zajmuj膮 tyle przestrzeni, poch艂aniaj膮 tyle czasu... To m臋cz膮ce. Tak by艂o lepiej: od czasu do czasu wypad do Chinatown, do miasta 艢wi臋tego Franciszka, kt贸ry jest opiekunem dzikich i zb艂膮kanych zwierz膮t. Tak by艂o lepiej, ale p贸藕niej mia艂a niespokojne sny.

Delikatnie pog艂adzi艂a wewn臋trzn膮 stron臋 uda Xiaohui, na kt贸rej widnia艂o znami臋 - okrutnie wyraziste, jak tatua偶: paj臋cza sie膰 niebiesko-czarnych linii, przecinaj膮cych si臋 nawzajem, zakrywaj膮cych pory jej sk贸ry, ostro 艂amanych lub 艂agodnymi 艂ukami wybiegaj膮cych na g艂adk膮, czyst膮 sk贸r臋. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e to stwardnia艂y jej 偶y艂y, sczernia艂y i sta艂y si臋 czym艣 wi臋cej ni偶 偶y艂ami, jakby upar艂y si臋 wymkn膮膰 poza granice cia艂a w艂a艣cicielki. Wtulona w szyj臋 kochanki Xiaohui mrukn臋艂a co艣 przez sen - co艣 o zbiorach zb贸偶 w czternastowiecznym Awinionie.

- To wygl膮da jak plan miasta - szepn臋艂a November i przykry艂a znami臋 d艂oni膮. Jasna sk贸ra Xiaohui wydawa艂a si臋 wtedy nienaruszona.

Trzy

Senny 偶ywot zamka i klucza

W mieszkaniu Olega nie by艂o niczego, co nie by艂oby schowane i zamkni臋te na klucz, ukryte bezpieczniej ni偶 niejeden skarb, niejedno serce. Nawet s艂abe 艣wiat艂o wysokiej, przykurzonej lampy, zbr膮zowia艂ej na brzegach jak stare jab艂ko, by艂o sp臋tane i zamkni臋te na zamek, 艂a艅cuch i zasuwk臋. Nie mog艂o opu艣ci膰 pokoju. 艢wieci艂o tylko tutaj i tylko dla Olega. Dla nikogo innego.

Oleg by艂 艣lusarzem. Oficjalnie specjalizowa艂 si臋 w dorabianiu kluczy, prywatnie za艣 by艂 zapalonym kolekcjonerem wszelkiego rodzaju zamk贸w.

Nieco mniej pasjonowa艂 si臋 kluczami, chocia偶 r贸wnie偶 je kolekcjonowa艂. Dobiera艂 je jednak nie do zamk贸w, do kt贸rych zosta艂y stworzone - nowy do nowego, stary do starego, mosi膮dz do mosi膮dzu, karta do czytnika, jak m贸g艂by to robi膰 przeci臋tny 艣lusarz - lecz do tych, do kt贸rych, jak czu艂, t臋skni膮 w g艂臋bi swych metalowych serc. Zardzewia艂y 偶elazny klucz z g艂贸wk膮 przyozdobion膮 艂bem rycz膮cego lwa powiesi艂 obok l艣ni膮cego zamka hotelowego na kart臋 magnetyczn膮, kt贸rego dwie lampki - czerwona i zielona - dawno zgas艂y. Pospolity stalowy klucz do pierwszych lepszych drzwi wej艣ciowych trzyma艂 razem z najpi臋kniejszym z zamk贸w, szczeroz艂otym, z wypuk艂ym deseniem lilii na powierzchni i z艂o偶onym systemem bolc贸w i zapadek w 艣rodku. Tylko Oleg s艂ysza艂 ich p艂aczliwe nawo艂ywania; tylko on wiedzia艂, jak cierpi膮, nie mog膮c si臋 po艂膮czy膰.

S艂abo pami臋ta艂 Nowogr贸d, w kt贸rym si臋 urodzi艂 i prze偶y艂 kr贸tkie dzieci艅stwo. Wydawa艂o mu si臋, 偶e w og贸le niezbyt d艂ugo pozostawa艂 dzieckiem; z pewno艣ci膮, gdyby to by艂 wa偶ny okres w jego 偶yciu, lepiej by go zapami臋ta艂, prawda? A zosta艂y mu tylko pojedyncze obrazy, jakby kiedy艣 sp臋dzi艂 wakacje w Nowogrodzie - jak zdj臋cia, poczt贸wki, pami膮tki. Naprawd臋 urodzi艂 si臋 dopiero po tym, jak si臋 wyprowadzili i niczym para unosz膮ca si臋 znad fili偶anki z herbat膮 pop艂yn臋li do Wiednia, Neapolu i wreszcie Nowego Jorku. Ulatniali si臋 z kolejnych miast cicho, dyskretnie, jakby nie chcieli wzburzy膰 powietrza. Szuka艂 w pami臋ci cho膰by jednego s艂owa, kt贸re us艂ysza艂 od matki w poci膮gach lub na statkach 艂膮cz膮cych dwa niedopasowane bloki jego 偶ycia, ale przypomina艂 sobie tylko jej zimne, bia艂e r臋ce i akwamaryn na z艂otym 艂a艅cuszku, kt贸ry nosi艂a na szyi, twardy, przezroczysty, kolebi膮cy si臋 w rytm ko艂ysania poci膮gu. Zdj臋cia. Pami膮tki.

Mimo to Nowogr贸d wci膮偶 tkwi艂 w jego sercu - obcy tw贸r, ukryty jak klucz. Jak przez mg艂臋 pami臋ta艂 rt臋ciowy nurt Wo艂chowa i bia艂e kopu艂y, przykryte 艣niegiem jak p臋kate cebulki czosnku. Wszystkie te cerkwie by艂y jednak dla niego bezimienne - nie umia艂 znale藕膰 imion ich 艣wi臋tych patron贸w w swoim zapominalskim sercu i za ten grzech pokutowa艂 偶yciem w艣r贸d zamk贸w. W Nowogrodzie w jego g艂owie wszystko by艂o bia艂e i szare, nawet skrzypkowie na Or艂owskiej: ludzie bez krwi, graj膮cy na instrumentach z popio艂u. Bia艂e wahad艂o Nowogrodu ko艂ysa艂o si臋 w nim, kiedy z narz臋dziami w r臋kach 艣l臋cza艂 nad zamkami pi臋kniejszymi i bardziej z艂o偶onymi ni偶 wspomnienia.

Mieszka艂 w Nowym Jorku, lecz Nowy Jork Olega Sadakowa nie by艂 tym samym Nowym Jorkiem, w kt贸rym mieszkali inni ludzie. Sam dogl膮da艂 tego sekretnego miejsca, odbitego na rewersie miasta jak sygnatura rzemie艣lnika, kt贸ry je stworzy艂. Czo艂ga艂 si臋 i skrada艂 przez nie na czworakach - i nas艂uchiwa艂, bo s艂uch mia艂 Oleg wy艣mienity, lepszy ni偶 kr贸liki, konie i kasiarze.

Problem polega艂 na tym, 偶e Nowy Jork by艂 s艂awny. Oleg widzia艂 go ju偶 w Nowogrodzie; tak cz臋sto go fotografowano, filmowano i rejestrowano, 偶e wszyscy znali jego nazw臋, zarys, kszta艂t jego cia艂a. Napisano o nim tak wiele ksi膮偶ek; tak wielu ludzi pokocha艂o go i w nim mieszka艂o, a ich ubrania przesi膮k艂y woni膮 jego pi偶ma; tak wielu jad艂o jego pokarm i pi艂o jego wod臋; tak wielu wychwala艂o jego cnoty, g艂osz膮c je jak ewangeli臋 nowego 艣wiata - 偶e miasto z niesko艅czon膮 powolno艣ci膮 rozp艂yn臋艂o si臋, rozwia艂o w py艂, przesta艂o istnie膰. To, co wznosi艂o si臋 obecnie na Manhattanie, by艂o ju偶 tylko srebrno-bia艂ym echem milion贸w wszystkich tych pr贸偶nych s艂贸w, powidokiem niesko艅czonej liczby fotografii i film贸w objawiaj膮cych jego istnienie wszystkim, kt贸rzy mogliby jeszcze nie docenia膰 jego wspania艂o艣ci. By艂o potworem, odbiciem w ba艣niowym zwierciadle (b艂yszcz膮cym, lecz fa艂szywym), sobowt贸rem, golemem z topornie wyrytym na czole napisem „Nowy Jork”.

Nikt tego nie zauwa偶y艂.

Oleg wycofa艂 si臋 z roz艂o偶ystych ramion tego miejskiego olbrzyma i skoncentrowa艂 wy艂膮cznie na zamkach. Wpuszcza艂 ludzi do miejsc ukrytych i oczywistych, takich, kt贸re by艂y ich w艂asno艣ci膮, i takich, w kt贸rych nie mieli prawa przebywa膰, do dom贸w kochank贸w, do sklep贸w, pokoj贸w hotelowych i porzuconych budynk贸w. By艂o mu to oboj臋tne; chcia艂 tylko dotyka膰 zamk贸w i wyszukiwa膰 klucze, za kt贸rymi p艂aka艂y. Widzia艂 niesko艅czone miasto zamk贸w, ze wszystkich stron oplataj膮ce i przenikaj膮ce czarno-bia艂ego molocha. P贸藕n膮 noc膮 wyobra偶a艂 sobie czasem, 偶e m贸g艂by zajrze膰 w g艂膮b jednego zamka i zobaczy膰 wszystkie inne, ustawione w niesko艅czonym rz臋dzie i otwieraj膮ce drog臋 do stu tysi臋cy dom贸w, do Hudsonu, do Atlantyku. Prawie widzia艂 wtedy spienione fale oceanu.

* * *

Tylko raz przyzna艂 si臋 komu艣, 偶e wie, co si臋 sta艂o z Nowym Jorkiem. P贸藕niej zrobi艂o mu si臋 g艂upio, ale nie m贸g艂 nic na to poradzi膰: mia艂a na imi臋 Ludmi艂a. To nie jego wina, 偶e 贸w prosty fakt obudzi艂 w nim takie pok艂ady zaufania, tak wielk膮 instynktown膮 poufa艂o艣膰. Ludmile zatrzasn臋艂y si臋 drzwi do jej wysokiego, w膮skiego domu, w kt贸rym przestraszone koty miaucza艂y sopranem.

- Tak mia艂a na imi臋 moja siostra - powiedzia艂 p贸艂g艂osem, ogl膮daj膮c zamek w drzwiach kamienicy z elewacj膮 z piaskowca. Przysun膮艂 si臋 tak blisko, 偶e rz臋sami szorowa艂 o wiekowy metal.

Kobieta, pe艂na nadziei, zagadn臋艂a go po rosyjsku. To si臋 czasem zdarza艂o; takie chwile napawa艂y go l臋kiem. Pami臋ta艂 dos艂ownie kilka s艂贸w; chrz臋szcz膮ce 艣niegiem sp贸艂g艂oski i po艂ykane samog艂oski rozp艂yn臋艂y si臋 w tej samej lodowatej mgle co reszta Nowogrodu. Przerwa艂 jej, zaczerwieni艂 si臋, przeprosi艂, przyzna艂, 偶e ma艂o pami臋ta. U艣miechn臋艂a si臋. Mia艂a bia艂e zimne r臋ce i sczesane na bok blond w艂osy, kt贸re rozsypywa艂y si臋 ci臋偶ko na ko艂nierzu granatowego p艂aszcza.

- Nic nie szkodzi - odpar艂a. - Pami臋tanie to 偶mudna robota. Nikt nie jest do niej stworzony. Pyta艂am, czy pa艅ska siostra te偶 mieszka w Nowym Jorku?

Oleg pokr臋ci艂 g艂ow膮. Otworzy艂 skrzynk臋 z narz臋dziami.

- Uton臋艂a, zanim si臋 urodzi艂em. W Wo艂chowie. Mia艂a na sobie czerwon膮 sukienk臋 i czarne po艅czoszki, to by艂 zimny dzie艅. Matka by艂a w ci膮偶y ze mn膮. Na chwil臋 przymkn臋艂a oczy, dos艂ownie na minut臋, 偶eby odpocz膮膰. Zawsze potem m贸wi艂a, 偶e us艂ysza艂a plusk najpierw w ko艣ciach, a dopiero potem w uszach.

- Przykro mi - powiedzia艂a Ludmi艂a. Postawi艂a ko艂nierz, jakby chcia艂a si臋 nim odgrodzi膰 od lodowatych rzecznych w贸d na innym kontynencie.

- Zdarza si臋 - westchn膮艂 Oleg.

Z g艂o艣nym szcz臋kiem zamek uwolni艂 dom ze swojego u艣cisku. Oleg mia艂 wra偶enie, 偶e jego serce odpowiedzia艂o echem na ten szcz臋k, jakby te偶 si臋 otworzy艂o i zacz臋艂o wykrwawia膰 na pr贸g. Czo艂o mia艂 rozpalone, pier艣 pulsowa艂a mu b贸lem. To by艂 dopiero trzeci zamek w tym dniu, praca jeszcze nie rozkr臋ci艂a si臋 na dobre. Spojrza艂 na Ludmi艂臋 - Ludmi艂臋, kt贸ra nie by艂a jego siostr膮, nosi艂a pier艣cionek z topazem i mia艂a niesamowicie d艂ugie rz臋sy.

- Zapro艣 mnie do 艣rodka, Mi艂a - powiedzia艂, dzielny odwag膮 zamka.

W pierwszej chwili si臋 zaniepokoi艂a, ale skin臋艂a z namys艂em g艂ow膮 i skierowa艂a go do ma艂ej kuchni. Oleg czu艂 si臋 jak u siebie w domu (podobnie jak w wielu innych domach, kt贸re nie nale偶a艂y do niego, dop贸ki nie odkry艂 szlachetnego zastosowania dla swojej pasji), smaruj膮c grub膮 pajd臋 chleba mas艂em i ikr膮 艂ososia, kroj膮c solon膮 ryb臋 i nalewaj膮c sch艂odzone wino do kieliszk贸w. Ludmi艂a nie wchodzi艂a mu w parad臋. Przysiad艂a spokojnie na krze艣le i kilka razy otwiera艂a usta, 偶eby co艣 powiedzie膰, ale zawsze ko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e tylko patrzy艂a, jak si臋 porusza, jak dotyka chleba i ryby.

Jedli w milczeniu. W ma艂ym niebieskim pokoju Ludmi艂a p艂on臋艂a jak ma艂e s艂o艅ce. Dopiero kiedy zjedli, zdj臋艂a p艂aszcz i Oleg zobaczy艂, 偶e ma na szyi plam臋 w kszta艂cie paj膮ka, pa艂aj膮ce czerni膮 znami臋 - kt贸rego macki, ukryte pod w艂osami, si臋ga艂y a偶 pod szcz臋k臋, szeroko rozcapierzone jak miniaturowe ulice i aleje - tak intensywnie czarne, 偶e zdawa艂o si臋, 偶e pulsuje w rytmie jej serca.

- To znami臋. - Roze艣mia艂a si臋. - Albo co艣 w tym rodzaju. Bo znami臋 powinnam mie膰 od urodzenia, a nie urodzi艂am si臋 w zesz艂ym roku.

- Nie przeszkadza mi - zapewni艂 j膮 p贸艂g艂osem.

- Nigdy nie by艂am w Nowogrodzie. Urodzi艂am si臋 w Odessie. Tam jest ciep艂o, tak ciep艂o, a domy s膮 takie bia艂e... Kiedy wracam do niej pami臋ci膮, widz臋 tylko t臋 biel. I morskie ptaki. Tutaj stale marzn臋. Czasem budz臋 si臋 i wydaje mi si臋, 偶e czuj臋 zapach Morza Czarnego. Jeste艣 szcz臋艣ciarzem, 偶e tak niewiele pami臋tasz.

Oleg przykry艂 jej d艂o艅 swoj膮. To pewnie przez ten zamek, przez to, z jak膮 艂atwo艣ci膮 go otworzy艂, jak si臋 przy tym zarumieni艂, jak westchn膮艂 z ulg膮, cichutko, tak 偶e nikt inny nie s艂ysza艂 tego westchnienia - tylko to mog艂o wyja艣ni膰, 偶e jakim艣 cudem zebra艂 si臋 na odwag臋, 偶eby dotkn膮膰 jej w taki spos贸b, bez pozwolenia. Serce bi艂o mu zbyt mocno, zbyt szybko. By艂 nie艣mia艂y i ma艂om贸wny, jak matka. W Ludmile us艂ysza艂 jednak wo艂anie klucza, kt贸ry p艂aka艂 starymi rdzawymi 艂zami.

- To jest zwykle trudniejsze - powiedzia艂a cicho, patrz膮c na ich z艂膮czone d艂onie.

- Co?

Zamkn臋艂a oczy i usta, zacisn臋艂a kurczowo powieki i wargi, jakby chcia艂a za wszelk膮 cen臋 zatrzyma膰 w sobie ca艂膮 swoj膮 istot臋.

- Dotkni臋cie drugiego cz艂owieka, przespanie si臋 z nim... ma w sobie co艣 z pionierstwa - wyszepta艂a. - Pionier zakrada si臋 na granic臋 czyjego艣 prywatnego 艣wiata, dziwnego, niepoj臋tego 艣wiata wewn臋trznego, pe艂nego niepowtarzalnych zwyczaj贸w, d藕wi臋cz膮cego j臋zykiem, kt贸ry brzmi podobnie do jego j臋zyka, ale w rzeczywisto艣ci jest zupe艂nie obcy. Wiele razy by艂am w takich obcych krajach. Nauczy艂am si臋, jak parzy膰 kaw臋 wedle obyczaju ich mieszka艅c贸w, jak dzieli膰 si臋 jedzeniem, jak pociesza膰, jak ta艅czy膰 miejscowe ta艅ce. Zwykle znacznie trudniej jest znale藕膰 kogo艣, kto chcia艂by razem ze mn膮 spacerowa膰 po ulicach, pr贸bowa膰 herbaty z mojego kraju, kogo艣, kto chcia艂by... imigrowa膰, je艣li mo偶na tak powiedzie膰. Zw艂aszcza... z tym. - Wskaza艂a znami臋.

Dotkn膮艂 jej szyi i wyrysowanych na niej czarnych linii, gor膮cych, dr偶膮cych lekko w rytmie pulsu.

- My艣l臋, 偶e spodoba艂by mi si臋 tw贸j kraj - powiedzia艂 nie艣mia艂o.

Nie doda艂 nic od siebie, przepe艂niony tym co martwe, i tym co zamkni臋te.

Wzi膮艂 j膮 w ramiona i przytuli艂 jej z艂ocist膮 g艂ow臋 do piersi. Jaka偶 ona by艂a zimna! Sk贸r臋 mia艂a such膮 i jakby zmro偶on膮; mia艂 wra偶enie, 偶e s艂yszy w niej morskie ptaki, trzepocz膮ce skrzyd艂ami na wysoko艣ci skutych lodem staw贸w barkowych.

Ludmi艂a, kt贸ra nie by艂a jego siostr膮, obj臋艂a go jak dziecko za szyj臋. Nie 艣mia艂 odetchn膮膰. Poca艂owa艂 jej oszpecon膮 偶uchw臋.

- Jestem m臋偶atk膮 - powiedzia艂a bez ogr贸dek, mimochodem, jakby podawa艂a sw贸j adres albo wzrost. Nie odsun臋艂a si臋.

- To bez znaczenia - wychrypia艂. G艂os sp艂ywa艂 mu z gard艂a jak sk贸rka z obranego czarnego owocu. Wzi膮艂 g艂臋boki wdech i wyszepta艂 w jej w艂osy: - To miejsce nie jest rzeczywiste. Nie wiedzia艂a艣? Nie domy艣li艂a艣 si臋? Wszyscy na nie patrzyli i patrzyli, otwierali szeroko oczy, usilnie starali si臋 zapami臋ta膰, sfotografowa膰, zapisa膰 w powie艣ciach, bez chwili przerwy. Kiedy tak na co艣 patrzymy, zabijamy to. To jak z mr贸wk膮 pod lup膮. Nie ma ju偶 Manhattanu. Unosimy si臋 w czarnych odm臋tach i widzimy Empire State Building tam, gdzie jest tyko ziej膮ca pustka. Jakie to ma znaczenie, co robimy w takim miejscu? Z kim bierzemy 艣lub? Czy k艂amiemy?

Wtedy go poca艂owa艂a. W jej ustach i w jego gardle by艂a pustka. W mrokach martwego Manhattanu d藕wign膮艂 j膮 i opar艂 plecami o drzwi spi偶arni. W 艣rodku grzechota艂y s艂oiki z d偶emem: malinowym, porzeczkowym, 艣liwkowym.

* * *

Kiedy wr贸ci艂 do domu (zamek z ulg膮 przyj膮艂 jego powr贸t), jego siostra siedzia艂a w kuchni z r臋kami z艂o偶onymi na kolanach i wpatrywa艂a si臋 w niego ogromnymi czarnymi oczami. Stara艂 si臋 na ni膮 nie patrze膰.

- St臋skni艂am si臋 za tob膮, Ole偶ka - powiedzia艂y martwe usta tej drugiej Ludmi艂y, w czerwonej, teraz o wiele za ma艂ej sukience, z szyj膮 wci膮偶 oplecion膮 d艂awi膮cym zielskiem z Wo艂chowa.

Cztery

呕ona introligatora

艢lady po ci臋ciach papierem na opuszkach palc贸w Ludovica przypomina艂y siatk臋 po艂udnik贸w i r贸wnole偶nik贸w. Palce dawno ju偶 przybra艂y matowoz艂oty odcie艅 drogiego kleju - z rodzaju tych, co, do kt贸rych mo偶na mie膰 ca艂kowit膮 pewno艣膰, 偶e pochodz膮 z przetworzonego cia艂a jakiego艣 zwierz臋cia; przy odrobinie szcz臋艣cia i du偶ych nak艂adach finansowych w gr臋 wchodzi艂y zwierz臋ta tak egzotyczne jak ry艣 lub wielb艂膮d. Ludo u偶ywa艂 prawie wy艂膮cznie takich w艂a艣nie zm臋tnia艂ych, z艂owieszczych klej贸w; interesowa艂y go, ciekawi艂o go ich pochodzenie. Lubi艂 sobie wyobra偶a膰, 偶e p臋ta ksi膮偶k臋 艣ci臋gnem chi艅skiego tygrysa; 偶e kiedy 艣pi, niezliczone grzbiety ksi膮g przeci膮gaj膮 si臋, warcz膮 i szerokimi j臋zorami li偶膮 litery na kartach.

Jego 偶ona, Lucia, nie s艂ysza艂a pomruk贸w drapie偶nych kot贸w w ciemno艣ciach. Mia艂a mocny sen; zielona koszula nocna ledwo, ledwo unosi艂a si臋 i opada艂a w oddechu. Jej cia艂o przywodzi艂o na my艣l ma艂y pag贸rek na 艂贸偶ku, sta艂y element domowego krajobrazu, do tego stopnia zespolony z jego gleb膮, 偶e Ludovico spodziewa艂 si臋 czasem, 偶e kwiat zakwitnie na jej ramionach albo wci艣nie im 艂ody偶k臋 mi臋dzy usta przy porannym poca艂unku - r贸wnie zwyczajnym i niezb臋dnym jak fili偶anka kawy. Uwa偶a艂 si臋 za cz艂owieka sk艂onnego do g艂臋bokiej zadumy i takie my艣li utwierdza艂y go w tym przekonaniu. Kwiaty, kt贸re bez 艣wiat艂a rozkwita艂y w jego g艂owie, by艂y liczne i blade.

Lucia nie by艂a katoliczk膮, lecz raczej hybryd膮 ateistki i humanistki. Z tego powodu dawniej Ludovico traktowa艂 j膮 z rezerw膮 - kiedy jako przyk艂adny m艂ody rzymianin z jednakow膮 beztrosk膮 i czci膮 odwiedza艂 Bazylik臋 艢wi臋tego Piotra i Forum Trajana. Ona za艣 pogardliwie wypowiada艂a si臋 o medaliku ze 艣wi臋tym Izydorem, kt贸ry zawsze wiernie nosi艂 na piersi. „Jakim trzeba by膰 cz艂owiekiem, 偶eby oddawa膰 cze艣膰 艣wi臋temu, o kt贸rym nikt nie pami臋ta?” - mawia艂a. „Przecie偶 on nawet nie by艂 W艂ochem!”. On za艣, mimo 偶e j膮 kocha艂, nie umia艂 jej wyja艣ni膰, 偶e 艣wi臋ty Izydor, chocia偶 oficjalnie nijak nie by艂 patronem przedstawicieli jego profesji, wydawa艂 mu si臋 najw艂a艣ciwszym 艣wi臋tym od ksi膮g - otoczony aureol膮 trzmieli, kt贸rych analizie socjologicznej po艣wi臋ci艂 bite dwie kolumny w Etymologiae, pierwszej w dziejach encyklopedii, obszernym kompendium wiedzy 艣redniowiecznej, w kt贸rego kartach zawiera艂 si臋 ca艂y 艣wiat.

Kiedy Lucia popada艂a w taki przekorny nastr贸j, Ludo po prostu ca艂owa艂 to miejsce na jej skroni, gdzie mi臋kkie czarne w艂osy wtapia艂y si臋 w sk贸r臋, i cytowa艂 jej przemy艣lenia Izydora o sprzeczno艣ciach natury chimery. Tym w艂a艣nie by艂a Lucia - jego chimer膮, jego z艂o偶onym potworem, jego rycz膮c膮, k膮saj膮c膮 i ca艂uj膮c膮 besti膮.

A jakie skomplikowane i prze艣liczne rysunki kre艣li艂a na marginesach ksi膮g! Jakim偶 by艂by introligatorem, gdyby nie ona, jej niesko艅czona zmienno艣膰 i obsesyjna znajomo艣膰 wszystkich sekret贸w atramentu? Nie s艂ysza艂a zakl臋tych w ksi膮偶kach tygrys贸w, ale umia艂a wyczu膰 wo艅 indyjskiego drewna i groz臋 m膮twy w miseczkach pe艂nych czerni, fioletu i br膮zu, r贸wnie intensywnych jak farby olejne. Rozumieli si臋 bez s艂贸w, gdy Ludovico przycina艂 stronice, okleja艂 ok艂adki miedzianej barwy jedwabiem i uk艂ada艂 czcionki w wiekowej prasie drukarskiej, kt贸ra niczym stary, hardy bazyliszek sta艂a w k膮cie w kuchni (musieli przenie艣膰 piec, 偶eby zrobi膰 jej miejsce), po偶era艂a papier i wydala艂a ksi膮偶ki. Ludovico j膮 kocha艂, Lucia za艣, opar艂szy r臋ce na biodrach, pozostawa艂a g艂ucha na jej j臋ki i protesty, a偶 ta, zawstydzona, godzi艂a si臋 s艂u偶y膰 im wiernie przez kolejny rok.

Byli szcz臋艣liwi - szcz臋艣ciem tego rodzaju, jakie rodzi si臋 z wygodnego ba艂aganu butelek po sauvignon i kubk贸w po kawie w zlewie, tanich krymina艂贸w z rozp臋kni臋tymi grzbietami na nocnej szafce, szlafrok贸w przerzuconych przez oparcia wysokich, tapicerowanych brokatem foteli, okiennic otwartych na o艣cie偶 na ca艂膮 noc i przedpokoju, kt贸ry nie mo偶e si臋 doczeka膰 malowania.

W drug膮 zim臋 po 艣lubie, kiedy Ludo pojecha艂 w odwiedziny do mieszkaj膮cych w Umbrii braci i zostawi艂 Luci臋 sam膮, op臋ta艂 j膮 irytuj膮cy, w臋偶oogoniasty duch chimery, kt贸ry do tej pory siedzia艂 niech臋tnie sp臋tany w jej wn臋trzu. Spali艂a wszystkie meble w przedpokoju (stolik pod telefon i cztery japo艅skie lampy z papierowymi kloszami), nagromadzone przez rok nieprzeczytane listy i ukochany fotel do czytania Ludovica. Bez snu, bez jedzenia, pracuj膮c dniem i noc膮, pokry艂a powierzchni臋 偶贸艂tawych 艣cian kompletnym tekstem Etymologiae, spisanym drobnym, zwichrowanym pismem, kt贸rego nigdy przedtem - i nigdy potem - nie u偶y艂a. Kiedy wr贸ci艂 Ludovico, le偶a艂a skulona na pod艂odze jak zgoniony lis i spa艂a, otoczona s艂owami 艣wi臋tego Izydora.

Na ten widok Ludo pad艂 przy niej na kolana i zap艂aka艂. Od tamtej pory przesta艂 bywa膰 w bazylice. Zamiast tego sam odprawia艂 milcz膮ce msze w pustym, jasno o艣wietlonym przedpokoju, ca艂uj膮c s艂owa Hiszpana jak paciorki r贸偶a艅ca. Wybaczy艂 Lucii fotel, rzecz jasna, a ona wybaczy艂a mu 艣wi臋tego, kiedy w艂asnym cierpieniem potwierdzi艂a jego 艣wi臋to艣膰.

I tak sobie 偶yli - dwie nieust臋pliwe, milcz膮ce bestie, rozkochane w sobie nawzajem. Zamiast kwiat贸w, kt贸re zachwyci艂yby inn膮 kobiet臋, przynosi艂 jej znalezione na ulicach od艂amki marmuru, a ona przyciska艂a je do policzka, nagrzewaj膮c do temperatury cia艂a, sama za艣 znosi艂a mu najdziwniejsze cudzoziemskie kleje, niczym czarodziejskie ma艣ci - i doskonale si臋 rozumieli. Dop贸ki nie zasiad艂 do oprawiania ksi膮偶ki wydrukowanej na florenckiej prasie do drukowania miniatur.

By艂a dzie艂em pewnego japo艅skiego d偶entelmena i zawiera艂a mn贸stwo dziwacznych, odra偶aj膮cych ilustracji, sporz膮dzonych, jak si臋 domy艣la艂, przez samego autora; nie pochwala艂 takich praktyk, lecz introligatorstwo jest rzemios艂em luksusowym i nie m贸g艂 przebiera膰 w ofertach. Wsz臋dzie w domu wala艂y si臋 papiery, jedwabie i deski - poza u艣wi臋conym przedpokojem, kt贸ry pozosta艂 pusty jak kredens w domu biedaka.

Lucia, nie maj膮c zaj臋cia przy najnowszym zam贸wieniu, sp臋dza艂a weso艂o czas w mie艣cie, przez co rzadko si臋 widywali. Kiedy rankiem cicho wymyka艂a si臋 za drzwi, oczami wyobra藕ni widzia艂 znikaj膮c膮 za nimi z艂ot膮 艂ap臋 i szmaragdowy ogon zamiast smuk艂ych czarnych pantofelk贸w i szeleszcz膮cej kremowej sukienki. U艣miecha艂 si臋 wtedy, a w jego rzedn膮cych blond w艂osach migota艂o s艂o艅ce wielu dni.

Nie zauwa偶y艂 go wi臋c, dop贸ki kt贸rego艣 dnia nie zaj臋艂a si臋 konserwacj膮 prasy drukarskiej, z plam膮 atramentu na policzku do z艂udzenia przypominaj膮c膮 zab艂膮kane krucze pi贸ro. Sta艂a odwr贸cona ty艂em do niego, tak 偶e widzia艂 zgi臋cia jej kolan. W pierwszej chwili po prostu prze艣lizn膮艂 si臋 po nim wzrokiem; by艂a przecie偶 ca艂a pochlapana atramentem, tworz膮cym na jej ciele przypadkowe, skomplikowane wzory, typowe dla ka偶dego nowicjusza zg艂臋biaj膮cego sekrety prasy drukarskiej. To co艣 jednak przyci膮gn臋艂o jego wzrok ponownie: pulsuj膮cy splot cienkich, sinych linii, jak niepospolicie rozga艂臋ziony krwiak, tajemne znami臋. Niczym stara mapa, rysunek by艂 otoczony symbolizuj膮cymi wiatr cherubinami dmuchaj膮cymi na 艂ydk臋 Lucii, u do艂u za艣 wi艂 si臋 w膮偶, kre艣l膮c po艂udniowy skraj planu - by艂 to bowiem plan miasta, nieregularny, zdeformowany u艂o偶eniem na sk贸rze, ale z wyra藕nie widocznymi ulicami, skrzy偶owaniami i pomnikami opisanymi tym samym drobnym charakterem pisma, kt贸ry pokrywa艂 艣ciany korytarza. Ludovico nie potrafi艂 odczyta膰 nazw, by艂 jednak pewien, 偶e s膮 po 艂acinie - w ulubionym j臋zyku Lucii, klarownym i (o czym doskonale wiedzia艂) jedynym w艂a艣ciwym do opisywania map.

- Co ci si臋 sta艂o w nog臋? - zapyta艂 艂agodnym tonem.

Lucia spojrza艂a przez rami臋 i lekko si臋 odchyli艂a, prostuj膮c nog臋 w ty艂 jak Dafne wtapiaj膮ca si臋 w drzewo.

- Ach, to... - Westchn臋艂a. - Nie wiem. Ale by艂am ju偶 z tym u lekarza i nie ma si臋 czym przejmowa膰. Nic mi nie b臋dzie. To brzydkie, ale... niez艂o艣liwe, tak to si臋 chyba m贸wi. - Odstawi艂a talerz, podesz艂a do Ludovica i czule poca艂owa艂a go w skro艅. - Mo偶e ksi膮偶ki mnie polubi艂y i odwa偶aj膮 si臋 na pierwsze poca艂unki?

- Nigdy nie wydrukowa艂em takiej ksi膮偶ki.

- C贸偶, nie powiem ci, co to jest, bo sama tego nie wiem. Udaj, 偶e twoja dzika 偶ona-chimera zrobi艂a sobie tatua偶, i staraj si臋 o nim nie my艣le膰.

On jednak nie m贸g艂 zapomnie膰. Ksi膮偶ka Japo艅czyka sta艂a si臋 r贸wnie nieciekawa jak woda wylana przez okno. Zamiast tego rysowa艂 wz贸r spod kolana 偶ony na marginesach ksi膮偶ek w korekcie, pstrz膮c wiatrami i w臋偶ami schludne wiersze o prawdziwej naturze poci膮g贸w i ich maszynist贸w. Kiedy wieczorem Lucia zacz臋艂a si臋 szykowa膰 do wyj艣cia, ub艂aga艂 j膮, 偶eby zosta艂a, ods艂oni艂a przed nim zgi臋cie kolana i pozwoli艂a mu dotkn膮膰 plamy, znamienia, mapy.

Zgodzi艂a si臋 i po艂o偶y艂a na brzuchu, 偶eby m贸g艂 j膮 obejrze膰 jak wymagaj膮cy pilnej konserwacji r臋kopis. Wtuli艂a twarz w poduszk臋, a on przytkn膮艂 usta do jej sk贸ry, smakuj膮c szorstkie, s艂one ulice, naniesione tam przez tajemnicz膮 pras臋, kt贸ra wytropi艂a i napad艂a Luci臋 po ciemku. Zamkn膮艂 oczy; przesun膮艂 dr偶膮cymi rz臋sami po drogach i zau艂kach. Jego j臋zyk by艂 jak prasa drukarska, odciskaj膮ca na sk贸rze wz贸r po偶膮dania. Lucia pr贸bowa艂a odwr贸ci膰 si臋 na plecy, ale powstrzyma艂 j膮; nie zni贸s艂by znikni臋cia mapy. Ca艂uj膮c jej uda, wsun膮艂 r臋ce pod brzuch Lucii i wyszepta艂 jej imi臋 z gorliwo艣ci膮 katolika-odst臋pcy. Przycisn膮艂 policzek do boku jej szyi, kt贸ra zawsze wydawa艂a mu si臋 nieco zbyt d艂uga jak na w艂a艣ciwe ludzkie proporcje. Jedn膮 r臋k膮 odgarn膮艂 na bok jej w艂osy i wszed艂 w ni膮. Zamkn臋艂a oczy, cicha i mi臋kka jak stronice ksi膮偶ki. Pchn膮艂 mocno, chc膮c j膮 zmusi膰 do krzyku, a nawet skrzywdzi膰, byle tylko wypowiedzia艂a jego imi臋, j臋kn臋艂a, cokolwiek. Ona jednak milcza艂a, a on nie umia艂 jej zmusi膰 do tego, by wyda艂a z siebie jaki艣 d藕wi臋k.

Kiedy si臋 poruszali w starym, dawno wypracowanym rytmie, namaca艂 zgi臋cie jej kolana i poczu艂, jak ulice jakiego艣 nienazwanego miasta dr偶膮 mu pod palcami.

Hieratyczna

艢ni膮 w domu Orlande, wtuleni w ciep艂膮 pier艣 i puste 艂贸偶ka czterech czarnych mis w jej domu. Patrz膮 przed siebie, prosto w jej r贸偶owe, szaro nakrapiane usta. Czerwona prz臋dza wrzyna im si臋 w nadgarstki. 呕abia wyrocznia sk艂ada na ich kolanach cztery karty, ale oni na nie nie patrz膮. Jeszcze nie teraz.

My jednak mo偶emy spojrze膰. My, kt贸rzy m膮cimy.

Na jej ods艂oni臋tych kolanach spoczywa Ko艅 Bez Sk贸ry, symbolizuj膮cy Pr贸偶ne Po艣wi臋cenie, Pogo艅 Bez Mi艂o艣ci, Nieoczekiwan膮 P艂odno艣膰. Jej niebieskie w艂osy muskaj膮 twarde, pogi臋te kraw臋dzie starej karty.

Na przetartym materiale okrywaj膮cym jego nogi le偶y Tr贸jka Kamienic, zapowied藕 Halucynacji S艂uchowych, Marsko艣ci W膮troby, Cz艂owieka Oddalaj膮cego Si臋 Od Zbawienia. Bawi si臋 kluczami. Mamy wra偶enie, 偶e ich brz臋k go uspokaja.

Na jej obleczonych w d偶ins udach widzimy Nieszcz臋艣liw膮 Wie偶臋, zwiastunk臋 Bezimiennego 呕alu, Symetrii Do艣wiadczenia i Pustej Spi偶arni. Tylko ona jedna podnosi kart臋 i przyk艂ada do policzka. Ponurym rysunkiem p臋kni臋tej figury szachowej zas艂ania 艣lad po u偶膮dleniu.

Na jego p艂贸ciennych spodniach l膮duje Archipelag, znak Plagi W臋gorzy, Pogoni Bez Mi艂o艣ci i Ciemnow艂osej Kobiety Bez Dw贸ch Palc贸w. Zaciska pi臋艣ci, wbija poplamione atramentem palce w mi臋kkie wn臋trza d艂oni.

Odruchowo 艂api膮 si臋 za r臋ce, gdy Orlande pl膮cze prz臋dz臋 w w臋z艂y: liczne palce wyci膮gaj膮 si臋 na o艣lep, w膮t艂e i spragnione. Przed ich oczami unosi si臋 olbrzymi, zielony 艂eb Orlande, obramowany srebrem, jak na ikonie. 呕abia kobieta pokazuje im 偶贸艂t膮 karteczk臋 z r贸wno nadrukowanymi czerwonymi s艂owami:

„Odejd藕cie. Zostali艣cie po艂膮czeni. Tworzycie quarto.

W臋z艂y si臋 rozlu藕niaj膮, prz臋dza spada. Wszyscy czworo wychodz膮 za os艂oni臋ty palmami pr贸g, w noc pachn膮c膮 sasafrasem i rumem, na szerok膮 Hieratyczn膮, kt贸ra ma kolor cynamonu. Potykaj膮 si臋 w us艂anym 艂odygami trzcin mroku. Maj膮 brudne stopy, w g艂owach kr臋ci im si臋 od wiatru znad morza.

T臋 chwil臋 lubi臋 najbardziej. Kiedy s膮 tacy nowi. Nawet nowo narodzone 藕rebi臋ta nie s膮 tak niewinne.

呕aba wypycha ich za drzwi saloniku jak matka ponaglaj膮ca dzieci w pierwszym dniu szko艂y, 偶eby bieg艂y do autobusu: „Nie l臋kajcie si臋, kochaniutcy! Wszystkie te potworno艣ci nie mog膮 si臋 doczeka膰 chwili, kiedy je prze偶yjecie!”.

Czy to kaprys zegara sprawia, 偶e wytaczaj膮 si臋 we czworo na szerok膮 ulic臋 w tej samej chwili, gdy od strony fabryki fal膮 nadci膮gaj膮 skacz膮ce 艣wierszcze, ta艅cz膮c z艂o偶onego binarnego menueta na platynowych odn贸偶ach? A mo偶e to czysta poezja? Casimira bije swoich podopiecznych w porcelanowych i chitynowych formach, Orlande wypuszcza swoich spod czerwonej prz臋dzy i razem ruszaj膮 w miasto, 艣wie偶y, surowi i pu艣ci jak rondel. Symetria godna podziwu.

Stoj膮 we czworo na ulicy szrafowanej suchymi li艣膰mi lilii, jakby nie艣wiadomi, 偶e co艣 mo偶e ich tam rozjecha膰. Patrz膮 t臋po po sobie, jak stado skretynia艂ych gazeli. Nadal trzymaj膮 si臋 za r臋ce, nie s膮 w stanie znie艣膰 my艣li, 偶e mogliby si臋 rozdzieli膰 - jeszcze nie teraz! Jeszcze nie! Po ich pozbawionych czucia stopach przep艂ywa r贸j 艣wierszczy o szklanych skrzyd艂ach.

S膮 pewne oczywisto艣ci, kt贸re mo偶na by wypowiedzie膰 na g艂os, lecz 偶adne z nich nie potrafi doby膰 pogrzebanego pod 偶ebrami g艂osu. D艂ugo zamierzacie tak sta膰? Chcecie si臋 zmieni膰 w grup臋 pos膮g贸w, po kt贸rych b臋d膮 si臋 pi膮膰 dzieci i bluszcz?

Ale nie... Oto nadje偶d偶a z艂ocony pow贸z zaprz臋偶ony w par臋 czapli; ich d艂ugie czarne nogi roztr膮caj膮 szeleszcz膮ce li艣cie. Z przys艂oni臋tego zielonymi firankami okna wychyla si臋 g艂owa trzeciej czapli, efektownie turkusowa, z oczami po ptasiemu zw臋偶onymi w szparki.

- Z drogi! Z drogi, bo rozjad臋!

Czaple w zaprz臋gu skrzecz膮 chrapliwie, gwa艂townym manewrem wymijaj膮 czw贸rk臋 przybysz贸w i wyci膮gni臋tym, wdzi臋cznym krokiem p臋dz膮 Szesnast膮 przed siebie. Osiem r膮k si臋 rozdziela. Podenerwowani m臋偶czy藕ni chwytaj膮 si臋 za 艂okcie. Dziewczyna o niebieskich w艂osach wpatruje si臋 w nich ciemnymi oczami.

- Kt贸r臋dy do poci膮gu? - pyta szeptem.

To z艂e pytanie, moje dziecko! Chcia艂a艣 powiedzie膰 „Gdzie jestem? Kim jeste艣cie? Co si臋 z nami sta艂o?” ale nikt nigdy nie zadaje sensownych pyta艅. Tamci kr臋c膮 g艂owami; nie umiej膮 jej pom贸c. Zaczyna wi臋c biec w kierunku, kt贸ry wydaje jej si臋 najlepszy. Skr臋ca ostro, jak czaple, i wypada na l艣ni膮c膮 alej臋, kt贸ra jak z艂amana ga艂膮藕 odchodzi w bok od Hieratycznej.

* * *

Porzucona tr贸jka rozprasza si臋 jak rozwiany popi贸艂. Droga ci膮gnie si臋 w prz贸d i w ty艂, o艣wietlona latarniami z p臋katymi kloszami w kszta艂cie dy艅. Rynsztokami sp艂ywa nag艂y, obfity deszcz.

Cz臋艣膰 I

Incipit liber de naturis bestiarum

Jeden

Ko艅 Bez Sk贸ry

Sei obudzi艂a si臋 z twarz膮 mokr膮 od 艂ez i nozdrzami wype艂nionymi trawiast膮, gniln膮 woni膮 ryokan-tatami. Pr贸bowa艂a zn贸w zasn膮膰, dogoni膰 rozp艂ywaj膮ce si臋 na jawie czaple, ale niestety! Nie spos贸b odzyska膰 utracone sny. Poczu艂a jakie艣 brzemi臋 na nadgarstkach, jakby wspomnienie ci臋偶kich bransolet. Przysz艂o jej do g艂owy, 偶eby odszuka膰 Sato Kenjiego, potrz膮sn膮膰 nim, uk膮si膰 go w warg臋 i zapyta膰, czy napisa艂 tak偶e ksi膮偶k臋 o mie艣cie i czy mog艂aby j膮 dorzuci膰 do tamtej, czarnej i zimnej, spoczywaj膮cej u niej w plecaku. Kiedy b臋dzie lecia艂 do Tokio na grzbiecie ich smuk艂ego bia艂ego w臋偶a? Jutro? Nigdy? W kt贸rym wagonie m贸g艂by na ni膮 czeka膰? Uzna艂a, 偶e nie ma sensu zadawanie takich pyta艅.

Ubra艂a si臋 bez specjalnego namys艂u, zabra艂a ze sob膮 dwie kulki ry偶owe (jedn膮 z solon膮 艣liwk膮, drug膮 z 艂ososiem) i ksi膮偶k臋 Sato Kenjiego i uciek艂a z zat艂oczonego, ha艂a艣liwego schroniska do miasta. Plan Kioto - dzie艂o figlarnych i pe艂nych polotu urbanist贸w, zapewne obficie zakrapiane alkoholem - by艂 wzorowany na planszy do gry w go. Pod膮偶aj膮c z placu na plac i prze艣lizguj膮c si臋 wzrokiem po krytych grub膮 cyprysow膮 kor膮 dachach i szczerz膮cych z臋by psach fu, mia艂a dziwne wra偶enie szybowania w powietrzu. By艂a g艂adkim bia艂ym kr膮偶kiem, bezradnie odbijaj膮cym niebo i zewsz膮d otoczonym przez 艣liskie czarne kamienie. Z jednej strony mia艂a lini臋 shinkansena, z drugiej nieko艅cz膮ce si臋 szeregi pawilon贸w.

Ze wszystkich 艣wi膮ty艅 wybra艂a Srebrny Pawilon. By艂 ulubionym pawilonem jej matki i odziedziczy艂a go po niej niczym spadek. Sta艂 w cieniu jesiennych li艣ci, tak jaskrawych, 偶e mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e drzewa krwawi膮. Z艂oto persymon a偶 bi艂o w oczy, przenikaj膮ce owoce s艂o艅ce o艣lepia艂o. W ustach, mia艂a paskudny, suchy posmak, jakby za du偶o wypi艂a, mimo 偶e od Tokio pi艂a wy艂膮cznie wod臋.

Na terenie 艣wi膮tyni nikogo nie by艂o. Usiad艂a na trawie z dala od pawilonu i patrzy艂a na jego srebrne 艣ciany pokryte czarnymi plamami, wiekowym nalotem, kt贸rego mnisi w swych niezbadanych w臋dr贸wkach nigdy nie pr贸bowali zetrze膰, zadowalaj膮c si臋 艣wi臋to艣ci膮 spatynowanego metalu. Przypomina艂 jej gro藕nie przycupni臋ty dom sukuba z jednej z nale偶膮cych do matki ksi膮偶ek. Mia艂a wra偶enie, 偶e niewiele brakuje, by jaki艣 偶贸艂tooki potw贸r o skrzyd艂ach utkanych z grzechu otworzy艂 z impetem drzwi i wyskrzecza艂 jaki艣 piekielny koan. Lubi艂a jednak t臋 omsza艂膮, przesadnie wra偶liw膮 艣wi膮tyni臋; wydawa艂a si臋 jej szczera i niewzruszona, jak stary, zgarbiony s艂o艅.

Otworzy艂a trzyman膮 na kolanach ksi膮偶k臋 Kenjiego i zacz臋艂a j膮 kartkowa膰. Nie chcia艂a jej czyta膰 od deski do deski; ksi膮偶ka mog艂aby tego nie chcie膰. Postanowi艂a wi臋c spr贸bowa膰 sztuki bibliomancji i zda膰 si臋 na ksi膮偶k臋, 偶eby ta sama udzieli艂a jej odpowiedzi.

W Osace us艂ysza艂em niezwyk艂膮 opowie艣膰 o prastarym rytuale inicjacyjnym w艣r贸d maszynist贸w. Pewien emerytowany pracownik kolei (nalega艂, abym pod 偶adnym pozorem nie podawa艂 jego nazwiska) m贸wi艂 mi, 偶e przed wojn膮, kiedy nowemu maszyni艣cie przydzielano pierwszy poci膮g, wprowadzano go do lokomotywy w lodowat膮 zimow膮 noc, kiedy poci膮g sta艂 i nikt nie kr臋ci艂 si臋 po pustych wagonach. W ciasnej kabinie zbierali si臋 wszyscy starsi maszyni艣ci. Kazali m艂odemu kandydatowi po艂o偶y膰 r臋ce na pulpicie sterowniczym, smarowali mu je lepkim olejem silnikowym, a nast臋pnie wyrywali kilka przewod贸w z pulpitu i obwi膮zywali mu nimi palce. Wtedy zdradzali mu tajemne imi臋 poci膮gu, kt贸rego nikomu nie wolno by艂o mu powt贸rzy膰. Nacinali mu r贸wnie偶 palec 艣rodkowy lewej d艂oni i mieszali jego krew z olejem, kt贸ry nast臋pnie wraca艂 do obiegu w silniku. W ten spos贸b poci膮g stawa艂 si臋 wybrank膮 maszynisty. Cz艂owiek, kt贸ry mi o tym opowiada艂, twierdzi艂, 偶e ceremonia do z艂udzenia przypomina艂a uroczysto艣膰 za艣lubin.

Sei zadr偶a艂a, czuj膮c fantomowy dotyk go艂ych, umazanych olejem przewod贸w i o偶ywaj膮cego pod jej d艂o艅mi pulpitu. Wiatr si臋 wzm贸g艂; tarmosi艂 jej niebieskie w艂osy i zwiewa艂 je na policzki. Pewnie trwa艂aby w tej samej, niezmienionej pozie, z r臋kami znieruchomia艂ymi na ksi膮偶ce, do chwili, gdy s艂o艅ce osunie si臋 poni偶ej poziomu blaszanych dach贸w, gdyby nagle obok niej nie usiad艂a m艂oda kobieta w szkolnym mundurku, z d艂ugim, lu藕no splecionym warkoczem. Sei drgn臋艂a i zmarszczy艂a brwi, ale - jak wymaga艂y tego dobre maniery - nic nie powiedzia艂a.

- Zabawne... - odezwa艂a si臋 m艂oda uczennica autorytatywnym, zapalczywym tonem miejscowej dziewczyny zagaduj膮cej turystk臋. M贸wi艂a z typowym dla Kioto akcentem. Spojrza艂a na Sei ze szczerym zainteresowaniem, jak kot. - To Z艂oty Pawilon jest tym s艂awnym, ale mnie zawsze wydawa艂 si臋 po prostu 偶贸艂ty. I brzydki, taki... krzykliwy. Tyle z艂ota, a wygl膮da po prostu jak 偶贸艂ta farba. Tymczasem Srebrny Pawilon... Nikogo nie interesuje. Nie jest wielk膮 atrakcj膮 turystyczn膮 i w og贸le nie wygl膮da na srebrny: czarna patyna jest tak gruba, 偶e upodabnia 艣ciany do pokrytego kor膮 dachu. Czy przez to nie wydaje si臋 smutny i zaniedbany? Dla mnie jednak jest rzeczywisty, podczas gdy Z艂oty... Jest taki agresywny, kiedy uwa偶a si臋 za pi臋kny. Jak stara, arogancka zdzira.

Sei zamruga艂a ze zdziwienia.

- Jestem Yumiko - powiedzia艂a nieznajoma.

Sei jeszcze bardziej zmarszczy艂a brwi.

- Nie by艂am dot膮d w Z艂otym Pawilonie - powiedzia艂a, przekazuj膮c odpowied藕 niech臋tnie jak op艂at臋 za bilet w autobusie.

- Kiedy tam p贸jdziesz, przekonasz si臋, o co mi chodzi.

I Yumiko umilk艂a. D艂ug膮 chwil臋 wpatrywa艂a si臋 w Sei, zanim w ko艅cu u艣miechn臋艂a si臋 szeroko, wytar艂a r臋ce w kraciast膮 niebiesk膮 sp贸dniczk臋 i wystawi艂a j臋zyk - najdalej jak si臋 da艂o, a偶 koniuszkiem prawie dotkn臋艂a podbr贸dka.

Sei zamurowa艂o. Obla艂a si臋 rumie艅cem, kiedy zobaczy艂a je na czerwonym, smaganym wiatrem j臋zyku dziewczyny: znami臋 Kenjiego, jaskrawoniebieska siatka linii, plan miasta.

- Co to jest?! - wykrzykn臋艂a, zrywaj膮c si臋 na r贸wne nogi. Czarna ksi膮偶ka spad艂a na ziemi臋. - Powiedz mi, co to jest?!

Yumiko zamkn臋艂a z cichym mla艣ni臋ciem usta. Jej czo艂o zmarszczy艂o si臋 jak zmi臋ty papier.

- Nie wiesz?

- Oczywi艣cie, 偶e nie wiem! Sk膮d mam wiedzie膰?

Yumiko wsta艂a i posz艂a do Sei tak blisko, 偶e mog艂yby si臋 poca艂owa膰. Jej warkocz do reszty si臋 rozpl贸t艂. Wyci膮gn膮wszy r臋ce, zacz臋艂a po kolei odpina膰 guziki bluzki Sei, wy艂uskuj膮c je z obszytych dziurek. U艣miechn臋艂a si臋, kiedy Sei pr贸bowa艂a j膮 odepchn膮膰.

- Prosz臋... - mrukn臋艂a.

Rozchyli艂a po艂y czarnej, szeleszcz膮cej bluzki jak kurtyn臋 w teatrze. Na sk贸rze Sei widnia艂y te same ciemne linie. Przecina艂y jej mostek, sp艂ywa艂y na zaokr膮glone piersi. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e jaki艣 olbrzymi insekt przywar艂 do jej cia艂a, 偶eby wysysa膰 z niego pokarm i rosn膮膰. Zamiast si臋 cofn膮膰, Yumiko uj臋艂a twarz Sei jedn膮 wypiel臋gnowan膮 d艂oni膮 i przeci膮gn臋艂a si臋 jak kotka.

- Chcia艂abym tu by膰 nowicjuszk膮 - powiedzia艂a beztrosko. - Chcia艂abym mieszka膰 w 艣wi膮tyni, codziennie pi膰 herbat臋 bambusow膮 i zjada膰 tylko siedem ziaren ry偶u, a偶 by艂abym chudsza od Buddy i dwa razy pi臋kniejsza. Wystawia艂abym miseczki z czyst膮 wod膮 dla 艣wi臋tych kot贸w, a jesieni膮 zmiata艂a sitowie i czerwone li艣cie. Zim膮 czu艂abym aromat 艣wie偶o warzonego sake, a raz w roku, z okazji urodzin cesarza, zjada艂abym persymon臋. Codziennie rano i wieczorem wycina艂abym kwadratowy kawa艂ek materia艂u z jednego ze swoich kimon i polerowa艂abym nim 艣ciany, a偶 patyna opad艂aby z nich jak w艂osy starej kobiety i srebro l艣ni艂oby jak woda. Po roku by艂abym naga i czy艣ci艂abym 艣ciany w艂asnymi w艂osami. Wypiel臋gnowany moim cia艂em pawilon wygl膮da艂by jak wydr膮偶ony w ksi臋偶ycowym gruncie.

Sei patrzy艂a na ni膮 szeroko otwartymi oczami.

- Co si臋 ze mn膮 sta艂o? - spyta艂a. - Kim jeste艣?

- A co dzieje si臋 z nami wszystkimi? Wszyscy jeste艣my nowicjuszami.

- To nie jest odpowied藕! Sk膮d wiedzia艂a艣? Podchodzisz do obcej osoby na terenie 艣wi膮tyni... Sk膮d wiedzia艂a艣, 偶e mam tak膮 plam臋 na sk贸rze?

- Bo widzisz, to nie jest 偶adna „plama”. To co艣 w rodzaju... biletu. A kiedy ju偶 kupi艂a艣 bilet, by艂a艣 w cyrku i poje藕dzi艂a艣 czerwon膮 kolejk膮, mo偶esz rozpozna膰 innych, kt贸rzy te偶 przez to przeszli. Poruszaj膮 si臋 w charakterystyczny spos贸b. Specyficznie pachn膮. Cia艂o ich zdradza, jak akcent w mowie. A znajomy akcent 艂atwo rozpozna膰. I tak w艂a艣nie ci臋 rozpozna艂am.

Policzki Sei pa艂a艂y rumie艅cem. Spojrza艂a na traw臋, potem na niebo. Nie chcia艂a prosi膰, zachowywa膰 si臋 jak g艂upiutka koza w nocnym klubie 偶ebrz膮ca o narkotyki albo jak dziecko dopominaj膮ce si臋 o cukierka, o kt贸rym wie, 偶e dope艂ni jego 偶ycie.

- Jak mog臋 tam wr贸ci膰?

Yumiko spojrza艂a na ni膮 z ukosa, zaskoczona, tak jakby Sei powinna zna膰 odpowied藕. Jakby pyta艂a, jak policzy膰 do dziesi臋ciu. „Ale偶 dziecko, to przecie偶 podstawy! Gdzie艣 ty si臋 chowa艂a?!”. Przysun臋艂a si臋 do niej bokiem, musn臋艂a wargami ucho Sei i zni偶y艂a g艂os tak bardzo, 偶e przypomina艂 kaszlni臋cie wa偶ki:

- Chod藕 ze mn膮. Mam na j臋zyku r贸g Sto Dwudziestej Pi膮tej i W臋drownej. Tam si臋 spotkamy. Pojedziemy metrem na koniec 艣wiata.

I wtedy poca艂owa艂a Sei. Zmatowia艂y Srebrny Pawilon rysowa艂 si臋 za ich plecami. Wsun臋艂a r臋k臋 pod sp贸dnic臋 Sei i ukradkiem, zapalczywie przycisn臋艂a do niej palce. W pobli偶u nie by艂o nikogo, s艂o艅ce 艣wieci艂o bia艂o jak szron, a one by艂y takie nagie. Sei rozchyli艂a nogi, wpuszczaj膮c j膮 do 艣rodka, i zamkn臋艂a oczy, napawaj膮c si臋 ciep艂ym powietrzem, czerwonymi li艣膰mi, srebrn膮 艣wi膮tyni膮. Nie mog艂a zaczerpn膮膰 tchu, gdy偶 zamiast powietrza czu艂a w ustach rumowo-sasafrasowy smak warg Yumiko i dotyk jej ostrych, drobnych, bia艂ych z臋b贸w. Poczu艂a, 偶e si臋 przewraca, przechodzi z bieli w czer艅, rozp艂ywa si臋, przepada bez 艣ladu.

R贸g Sto Dwudziestej Pi膮tej i W臋drownej

Tej nocy, kiedy Sei 艣pi na swojej tatami, 艣ni jej si臋 skrzy偶owanie przybrane czarnymi flagami, przypi臋tymi do sznurka za pomoc膮 per艂owych spinaczy do bielizny. Na p贸艂nocnym rogu jest biuro kartografa. We wszystkich zakamarkach kryj膮 si臋 dzbanki z tuszem, na tuzinach sto艂贸w rozpo艣cieraj膮 si臋 arkusze pergaminu. Go艂膮b Casimiry siedzi na dr膮偶ku w fiszbinowej klatce i solennie wy艣piewuje godziny. Imogen i Philomena prowadz膮 biuro od czasu, gdy poprzedni kartograf zwariowa艂 i zacz膮艂 je艣膰 ta艣m臋 od telegrafu jak makaron. Philomena ze srebrnym kompasem w r臋ce rysuje mapy z nieomyln膮, 艣wietlist膮 precyzj膮, Imogen za艣 iluminuje je przecudnymi miniaturami ta艅cz膮cymi w艣r贸d ulic. Obie nosz膮 dziesi膮tki nar臋cznych zegark贸w.

To drugi - po saloniku p艂aziej wr贸偶ki - przystanek na drodze go艣ci w Palimpse艣cie, zw艂aszcza nowych imigrant贸w, kt贸rych dwie kartografki s膮 szczeg贸lnymi patronkami. Wszyscy potrzebuj膮 map - i Philomena im ich dostarcza: plany metra i ulic, mapy historyczne i topograficzne, mapy fa艂szywe i dok艂adne co do minuty, a tak偶e plany innych, dalekich miast. Sp贸jrz, dla tego zagubionego dziecka sporz膮dzi艂a rozk艂adan膮 ulotk臋 z ilustracjami przedstawiaj膮cymi wszystkie atrakcje miasta: fabryk臋, ko艣cio艂y, salon wr贸偶ki, Pomnik. Pod膮偶aj za t膮 map膮, dziewczyno, a b臋dziesz bezpieczna!

Codziennie rano Philomena wyk艂ada najnowsz膮 map臋 na parapet, jak 艣wie偶膮 zapiekank臋. Stygn膮ca mapa otwiera si臋, rozk艂ada, prostuje zagniecenia, rozpo艣ciera rogi jak skrzyd艂a i wzbija si臋 do nier贸wnego, chybotliwego lotu, bezszelestnie unosz膮c si臋 nad miastem. W powietrzu sk艂ada si臋 z precyzj膮 origami i przyjmuje w艂a艣ciwy kszta艂t: ma papierowe oczy, atramentowe pi贸ra i szpony z pergaminu.

W d艂ugich alejach wypatruje myszy. Taki jest cykl 偶ycia fauny Palimpsestu.

Yumiko stoi oparta o framug臋 drzwi i wyci膮ga przed siebie r臋ce jak do ukochanej siostry, kt贸rej nie mia艂a ju偶 nadziei zobaczy膰. Zamiast szkolnego mundurka ma na sobie skrawek czerwonego materia艂u, uczepiony jej talii jak prz臋dza, kt贸r膮 kto艣 owin膮艂 j膮 tak ciasno, 偶e utrudnia oddychanie. Pewna siebie, jak miejscowa, zaprasza Sei do 艣rodka. Na d藕wi臋k muszelkowatego dzwoneczka Imogen podnosi wzrok znad pergamin贸w. Ma surow膮 twarz. Czarne w艂osy opadaj膮 jej mi臋kko na szyj臋, nieco zbyt odwa偶nie ods艂oni臋t膮, 偶eby pokazywa膰 j膮 publicznie.

- Poci膮gi... - mamrocze Sei. - Potrzebna mi sie膰 po艂膮cze艅 kolejowych i... rozk艂ad jazdy.

Imogen si臋ga po ma艂膮 broszurk臋, niewiele wi臋ksz膮 od jej d艂oni. Ok艂adk臋 zdobi wz贸r, kt贸ry wygl膮da jak wci艣ni臋ta w okr膮g niesko艅czona pl膮tanina drut贸w. Yumiko p艂aci jej pospiesznie obci臋tym paznokciem, kt贸ry podsuwa go艂臋biowi do zjedzenia. Kartografka si臋 u艣miecha, a wtedy jej twarz otwiera si臋, wyg艂adza, ods艂ania swoje tajemnice. Jest zniewalaj膮co pi臋kna.

Sei przyciska plan do piersi i wybiega na ulic臋; w艂osy ci膮gn膮 si臋 za ni膮 jak wyziew z komina. Rozgl膮da si臋 desperacko. Oddech ma urywany i chrapliwy.

Znajduje je na po艂udniowym rogu skrzy偶owania: wej艣cie do metra o艣wietlaj膮 kuliste lampy oplecione prze艂amuj膮cymi 艣wiat艂o w臋偶ami z kutego 偶elaza. Co pi臋tna艣cie minut u st贸p schod贸w 艣miga p臋dz膮cy poci膮g. Na szklanym peronie Adalgiso Aposto艂opalcy gra na trzymanej w sze艣ciopalczastych d艂oniach alt贸wce. Jest 艂ysy i nosi filcowy kapelusz, kt贸ry jako艣 dziwnie tkwi mu na g艂owie. Obok niego stoi Assia, Nimfa Fonografu. 艢piewa tenorem; jej gard艂owo przydymiony g艂os wyciska d艂ugie poca艂unki na strunach alt贸wki. Adalgiso gra tak szybko i pi臋knie, 偶e poci膮gi przystaj膮, 偶eby go pos艂ucha膰; przechylaj膮 si臋 na torach i otwieraj膮 drzwi, chwytaj膮c sp艂ywaj膮ce z instrumentu glissanda. Przed nim le偶y otwarty futera艂, do kt贸rego ka偶dy pasa偶er Marginali贸w wrzuca swoj膮 op艂at臋: per艂臋. Zbiera si臋 ich w futerale coraz wi臋cej i wi臋cej, a偶 zaczynaj膮 si臋 z niego wylewa膰 jak mleko z dzbana. Pochowane po k膮tach stacji karaluchy o 艣wiat艂owodowych skrzyd艂ach szoruj膮 odn贸偶ami 艣ciany. Ich chrobotanie nadaje rytm grze muzyka i 艣piewowi tenorzystki.

Zanim Yumiko zd膮偶y j膮 dogoni膰, Sei zbiega p臋dem po schodach w mrok przesycony metalicznym zapachem podziemnych pa艂ac贸w transportowych. Zatrzymuje si臋 przed alcist膮 i jego tenorzystk膮 i ich oczy spotykaj膮 si臋 jak wczepiaj膮ce si臋 w siebie magnesy ponad wibruj膮cymi strunami instrumentu.

* * *

Ca艂e mile stamt膮d, na ulicy wy艂o偶onej cedrowymi deskami, z piersi pszczelarki wyrywa si臋 g艂o艣ny krzyk. Jej wzrok ga艣nie, w powietrzu czuje tylko wilgotn膮 wo艅 czarnych tuneli metra.

Dwa

Nieszcz臋艣liwa Wie偶a

Rzeczy, kt贸re znikaj膮 o poranku: sen, ciemno艣膰, 偶al, ksi臋偶yc. Kobiety. Marzenia senne.

* * *

November siedzia艂a po turecku na pod艂odze w swojej sypialni - pustym, bia艂ym pokoju, kt贸rego nie przysz艂oby jej do g艂owy por贸wnywa膰 do jej pi臋trowych uli, a kt贸ry mimo to by艂 z nimi spokrewniony, by艂 kuzynem tych szesnastu spokojnych, wielok膮tnych wn臋trz.

Na kolanach trzyma艂a du偶膮, pust膮 ksi膮偶k臋 z zaczytanymi rogami, kt贸rej nie przysz艂oby jej do g艂owy por贸wna膰 do swoich palc贸w, do trzykrotnie farbowanych i nier贸wno podci臋tych w艂os贸w, do spierzchni臋tych ust, a kt贸ra mimo to by艂a z nimi spokrewniona, by艂a siostr膮 ich wszystkich - November, jej cia艂a, ma艂ego bia艂ego pokoju.

Jej ja藕艅 by艂a r贸wnie pusta i naga jak miesi膮c, w kt贸rym jej rodzice si臋 poznali i kt贸rego imi臋 nosi艂a*, miesi膮c zwiastuj膮cy 艣nieg, miesi膮c o sercu wyrze藕bionym z surowego drewna.

Z wahaniem zacz臋艂a pisa膰 w notatniku. Jej charakter pisma dawno straci艂 wdzi臋k. Kapry艣na wypadkowa nadmiaru maszynopisania i m艂odzie艅czego zapa艂u do kaligrafii dawa艂a katastrofalny efekt: za mocno przyciskane pi贸ro i zamaszyste wielkie litery, zbyt chwiejne, 偶eby mog艂y uchodzi膰 za majestatyczne. Bez zastanowienia sporz膮dzi艂a poranny spis, rozpaczliwie staraj膮c si臋 utrwali膰 swoje 艂贸偶ko o poranku, puste jak kubek po kawie, zu偶yte, suche; chcia艂a je wcisn膮膰 na stronic臋 notatnika, upchn膮膰 w kolumnie tekstu, kt贸ra nada sens zag艂臋bieniu, w kt贸rym wcze艣niej le偶a艂a Xiaohui i gdzie przetrwa艂o ciep艂o jej cia艂a.

Robienie takich spis贸w traktowa艂a jak rutynowe 膰wiczenie, podobne do odmawiania r贸偶a艅ca. Nie by艂a to 偶adna obsesja ani przymus, tylko po prostu rytua艂, porz膮dkowanie 艣wiata, uk艂adanie jego element贸w w w膮skich, wysokich s艂ojach zwieraj膮cych rzeczowniki doskona艂e. Po艂膮czone w wystarczaj膮cej liczbie rzeczowniki tworz膮 czasownik, a czasowniki stworzy艂y wszystko, 艣lizgaj膮c si臋 po powierzchni pustki jak otoczaki po zamarzni臋tym stawie. Sama November nie stworzy艂a jeszcze 偶adnego czasownika, ale do zrobionej z wi艣niowego drewna szafki w przedpokoju trafia艂y kolejne notatniki, s艂oiki i dzbanki, br膮zowe jak ga艂膮zki drzew, a ona nie traci艂a wiary.

Dlatego wcale nie my艣la艂a, 偶e jest samotna czy - jak by to powiedzia艂a jej matka - schowana w skorupie jak 偶贸艂w, tylko 偶e absorbuje j膮 zadanie powa偶niejsze ni偶 drobne ludzkie spory i kolekcjonowanie ogromnych dom贸w czy samochod贸w. Porusza艂a si臋 w艣r贸d d艂ugich rz臋d贸w notes贸w jak mi臋dzy szeregami 偶o艂nierzy - rozkazuj膮c im, kszta艂tuj膮c je i rze藕bi膮c swoimi dziarskimi, niedoskona艂ymi d艂o艅mi.

Poliza艂a atrament na pi贸rze. 呕o艂臋dzie i mied藕. Popi贸艂.

Ci臋偶ko jej si臋 spa艂o i sen nadal nie chcia艂 si臋 od niej odczepi膰. Zawsze mia艂a niesamowite sny. Jej ojciec, bibliotekarz, kaza艂 jej je spisywa膰; zapewne w ten spos贸b zapocz膮tkowa艂 tradycj臋 zape艂niania cienkich notes贸w z szarego papieru, kt贸rych tyle si臋 przez lata namno偶y艂o. 艢ni艂a kolorowo, nawet wi臋cej ni偶 kolorowo - 艣ni艂a w odcieniach z艂ota i szkar艂atu, kt贸re na jawie nie istnia艂y; 艣ni艂a w j臋zykach znanych i obcych; 艣ni艂a o dziwnych, cudownych twarzach; 艣ni艂a pi臋trowo z艂o偶one fabu艂y, kt贸re zapami臋tywa艂a ze wszystkimi szczeg贸艂ami, precyzyjnie, doskonale. Jak spisy.

Miejsce, o kt贸rym 艣ni艂a, przenika艂 zapach sasafrasu i morza, li艣ci laurowych i niesionych wiatrem nasion dmuchawca, drzewek kawowych i potu. Wgryz艂 si臋 w ni膮, a ona pod膮偶a艂a za nim - bezskutecznie, jak to we 艣nie - a偶 us艂ysza艂a szum gwia藕dzistego przyboju na 艣wietlistym brzegu.

Nast臋puj膮ce rzeczy s膮 niezb臋dne dla miasta, napisa艂a. Skre艣li艂a niezb臋dne i powy偶ej drobnym pismem wpisa艂a konieczne. Niczego nie wymazywa艂a, nie zaczyna艂a od nowa; pomy艂ki by艂y dla spi臋trzanych w stos rzeczownik贸w r贸wnie niezb臋dne jak przemys艂 dla miasta. Dowodzi艂y, 偶e stos nie jest przypadkowy, 偶e niekt贸re s艂owa zosta艂y odrzucone i zast膮pione innymi, 偶e kto艣 dokona艂 wyboru i przeliczy艂 ofiary.

Przemys艂, napisa艂a poni偶ej. Handel. Komunikacja, budownictwo, czynsz贸wki. Domostwa. Przedmie艣cia. Cyrki. Demonstracja si艂y i zapa艂u. - Religia. Rytua艂.

Ciemno艣膰, 偶al, ksi臋偶yc. Kobiety. Marzenia senne.

* * *

Sk贸ra jej policzka pami臋ta艂a dotyk ud utraconej Xiaohui. Op艂akiwa艂a j膮 najbardziej ze wszystkich tych, kt贸re straci艂a o poranku, w kuchni, przy czerwonym stole, z bia艂膮 fili偶ank膮 mlecznej kawy w r臋ce. Przy艂o偶y艂a d艂o艅 do twarzy. Nie by艂o jej przykro, 偶e historyczka znikn臋艂a, ale jej cia艂o p艂aka艂o. Wpatrywa艂a si臋 w kaw臋, ubrana w cienk膮 niebiesk膮 sukienk臋 pl膮cz膮c膮 si臋 jej wok贸艂 艂ydek. Cz臋sto mia艂a wra偶enie, 偶e w my艣lach goni za idealn膮 fili偶ank膮; 偶e p臋dzi od stolika do stolika w poszukiwaniu intensywnej, g臋stej, kremowej kawy, korzennej, s艂odko-gorzkiej, mocnej, bez sztucznych aromat贸w, doskona艂ej, kompletnej, bezgranicznie kawowej. Codziennie rano zdejmowa艂a delikatn膮 fili偶ank臋 z mosi臋偶nego haczyka i kiedy j膮 nape艂nia艂a, mia艂a nadziej臋, 偶e kawa b臋dzie ciemna, g艂臋boka i tajemnicza jak las - a ona zawsze zbyt szybko styg艂a, zawiera艂a za du偶o mleka, brudzi艂a fili偶ank臋 i wprawia艂a November w rozdra偶nienie.

Nosi艂a miedziane pier艣cionki, od kt贸rych zielenia艂y jej palce. Postuka艂a nimi bezmy艣lnie o fili偶ank臋. Ksi臋ga spis贸w le偶a艂a przed ni膮 na stole, zamkni臋ta. Pomy艣la艂a, 偶e mog艂aby spisa膰 atrybuty kawowego 艣wi臋tego Graala, kt贸rego bez skutku poszukiwa艂a, ale ostatecznie dosz艂a do wniosku, 偶e nie jest tego wart. Pszczo艂y te偶 by jej nie pomog艂y; potyka艂yby si臋 o siebie nawzajem jak z艂ote niemowl臋ta i bucza艂y bez s艂贸w o kr贸lowych, seksie i lepkich od py艂ku n贸偶kach.

November - niczym kr贸lowa z bajki, kt贸ra ma czarne w艂osy i ca艂膮 ba艣艅 przed sob膮 - mia艂a pi臋kne lustro, kt贸re w przesz艂o艣ci nale偶a艂o do jej matki, oprawione w l艣ni膮ce 偶elazo, zdobione po艂贸wkami lilii i poskr臋canymi li艣膰mi. Trzyma艂a je blisko wyj艣cia ze swojego ma艂ego domku, bo tylko kiedy zamierza艂a pokaza膰 si臋 艣wiatu, interesowa艂a si臋 tym, jak膮 j膮 艣wiat zobaczy.

Tego ranka wiernie odzwierciedli艂o jej twarz w obw贸dce barokowego listowia: sk艂臋biony supe艂 w艂os贸w, spokojne piwne oczy i czarne znami臋 na policzku, jak 艣lad po uderzeniu, eksplozja kresek i k膮t贸w, dzie艂o w艣ciek艂ego paj膮ka albo pijanego architekta. Linie rozchodzi艂y si臋 od punktu na wysoko艣ci ucha, si臋ga艂y w g贸r臋 do prawego oka i w d贸艂 do k膮cika ust, d艂ugie i pofalowane jak brzegi czarnej rzeki. Przytkn臋艂a do niego dr偶膮ce palce, potar艂a, ale nie chcia艂o zej艣膰. Przypomina艂o znami臋 na udzie utraconej Xiaohui, gor膮ce, jakby 艣wie偶o wypalone.

* * *

Rzeczy, kt贸re zostaj膮 o poranku: wspomnienie, my艣l, 艣nieg. 艢wiat艂o. Praca. Choroba. Marzenia senne.

* * *

Wr贸ci艂a do restauracyjki w Chinatown, do zupy, pikantnych ostryg i t艂ustych, mi臋kkich ciasteczek z wr贸偶b膮, ale nie zasta艂a tam Xiaohui. Przesz艂o jej przez my艣l, 偶e mog艂aby zosta膰 pustelniczk膮, zakonnic膮, pszczel膮 przeorysz膮. Prawd臋 m贸wi膮c, ju偶 by艂a w po艂owie drogi do swojej pustelni. Nie mog艂a ukry膰 twarzy, tak jak Xiaohui ukrywa艂a nog臋, i facet w punkcie poboru op艂at na 艣rodku ponurego, szarego mostu tak d艂ugo si臋 na ni膮 gapi艂, a偶 roztr膮bi艂y si臋 oburzone samochody w kolejce. Ale zasuszona staruszka za kontuarem - matka Xiaohui, z pomarszczonymi d艂o艅mi okutymi poczernia艂ymi ze staro艣ci pier艣cionkami - wcale jej si臋 nie przygl膮da艂a. Zerkn臋艂a na ni膮 spod siwob艂臋kitnych w艂os贸w i pozwoli艂a sobie na leciute艅ki u艣miech og贸lnego, wszechogarniaj膮cego wsp贸艂czucia; tak samo u艣miecha si臋 Maria, gwiazda morza. November si臋 zarumieni艂a. Jej czyn p艂on膮艂 o艣lepiaj膮cym blaskiem, oczywisty jak ci膮偶a. Nie pr贸bowa艂a si臋 t艂umaczy膰, a starowina bez s艂owa wzruszy艂a ramionami, jakby chcia艂a powiedzie膰 „Tak to ju偶 jest, jak si臋 sypia z obcymi kobietami”.

Zgarbiona nad talerzami, prze艂yka艂a szcz臋艣liwy aromat cebuli, pasty z krewetek, sosu 艣liwkowego. Dwa stoliki dzieli艂y j膮 od jedynego poza ni膮 klienta restauracji - m艂odego m臋偶czyzny w okularach i po艂yskliwej eleganckiej koszuli koloru wierzbowych li艣ci. Zgrabnie jad艂, poruszaj膮c r臋kami z wdzi臋kiem kobiety lub pszczelarza. Czyta艂 ksi膮偶k臋 w czarnych ok艂adkach, z t艂oczonym srebrnymi literami tytu艂em. Kiedy uni贸s艂 r臋k臋, 偶eby przewr贸ci膰 cienk膮 jak sk贸rka cebuli kartk臋, zobaczy艂a, 偶e palec wskazuj膮cy ma prawie czarny, od paznokcia a偶 po nasad臋 opleciony znajomymi kr臋tymi liniami, przypadkowo poszarpanymi, jakby nakre艣lonymi dr偶膮c膮 r臋k膮 i paskudnie ciekn膮cym pi贸rem.

Pr臋dzej czy p贸藕niej na ni膮 spojrzy, nie ma wyj艣cia. A ona cierpliwie czeka艂a. Cokolwiek by powiedzia艂a, nie mog艂oby si臋 to r贸wna膰 z krzykiem rozpaczy, jakim sta艂a si臋 jej oszpecona twarz. Krew pulsowa艂a w niej jak w rozkwitaj膮cym si艅cu. Pr贸bowa艂a si艂膮 woli zmusi膰 go, 偶eby oderwa艂 si臋 od ksi膮偶ki i podni贸s艂 wzrok. Kiedy tak czeka艂a, podano jej z艂o偶one ciasteczko. Ostro偶nie je rozwin臋艂a. Krew dudni艂a jej w uszach; by艂o jej tak du偶o i wydawa艂a si臋 taka g臋sta, 偶e chyba w ca艂ym ciele nie mog艂o jej tyle by膰. Na cienkim arkusiku lukrowanego papieru widnia艂y s艂owa: „Przykro mi. Moja c贸rka jest tak偶e niefrasobliwa”.

M臋偶czyzna w wierzbowej zieleni uni贸s艂 g艂ow臋, zupe艂nie jakby w uchu zadzwoni艂 mu dzwoneczek - i u艣miechn膮艂 si臋 anielskim u艣miechem; 艣wiat艂o rozpromieni艂o jego twarz jak otwarte w samo po艂udnie okno. W ciemnych oczach b艂ysn膮艂 ognik rozpoznania. Dwoma szybkimi krokami pokona艂 odleg艂o艣膰 dziel膮c膮 ich stoliki; rzuca艂 zielony cie艅. Uj膮艂 jej twarz w d艂onie i poca艂owa艂 j膮 w usta, mocno, niezdarnie, w kataklizmie z臋b贸w i sk贸ry.

Skrzy偶owanie Dwie艣cie Dwunastej, Z艂orzecznej, Serafin贸w i Alfabetu

Na 艣rodku ronda stoi Pomnik - wysoka, cienka, barokowo ozdobna iglica, chroni膮ca w swym cieniu czarn膮 posta膰; zakneblowan膮 dziewczynk臋 na elastycznych i w臋藕lastych strusich odn贸偶ach wykonanych z 偶elaznych ogniw. Przez dziury w kolanach wida膰 p艂omieni艣cie kwitn膮ce chwasty. Siedzi na trawie, z wyci膮gni臋tymi b艂agalnie r臋kami. Rydwany ze spi偶u i tytanu zakre艣laj膮 ko艂a na rondzie i mijaj膮 j膮 z turkotem, ci膮gni臋te po u艂o偶onych na ulicy torach; tykaj膮 przy tym jak l艣ni膮ce zegary. Mi臋dzy jej iksowato wygi臋tymi kolanami znajduje si臋 tabliczka z bia艂ego kamienia, pusta i g艂adka jak policzek. Kiedy艣 w tym miejscu tysi膮c dwana艣cie serc zatrzyma艂o si臋 bez tchu. Armia natar艂a bez krzyk贸w, bez jednego d藕wi臋ku. Strusia dziewczynka zmar艂a, nie uroniwszy 艂zy; jej ojciec zgin膮艂 od bagnetu z ko艣ci s艂oniowej, kt贸ry rozora艂 mu d艂ug膮 szyj臋. S艂awna powojenna rze藕biarka Lydia Weckweet, kt贸rej dzie艂em s膮 prze艣liczne wizerunki mieszka艅c贸w, u艣miechaj膮ce si臋 lub marszcz膮ce brwi na rozlicznych naro偶nikach i gzymsach w ca艂ym mie艣cie, uwieczni艂a drobn膮 buzi臋 dziecka, znieruchomia艂膮, stwardnia艂膮 i postarzon膮 przez 艣mier膰. Dzi臋ki temu pami臋ta dzi艣 o niej ca艂y Palimpsest, wszyscy, kt贸rzy mijaj膮 j膮 w drodze na nocny post i palisady.

* * *

November chwiejnie idzie po torach, na o艣lep, potykaj膮c si臋 o l艣ni膮ce szyny. Powietrze pachnie kolejowymi katakumbami, rzeczami, kt贸re pe艂zaj膮, ale tak偶e rzeczami, kt贸re p臋dz膮 bez ko艅ca. Wpada w ramiona strusiokszta艂tnej sieroty, uwiesza si臋 na jej ze艣rubowanej szyi i dr偶y, ws艂uchana w niesko艅czony tumult pojazd贸w, rytmiczny jak oddech, t臋tni膮cy jak krew. Czuje w d艂oniach ci臋偶ar i kszta艂t dziwacznych olbrzymich no偶yc z wilgotnym uchwytem, ale r臋ce ma puste. W ustach czuje smak gorzkiej kobiety, kt贸ra wbija jej paznokcie w j臋zyk, lecz nikogo przy niej nie ma. Kuca w p贸艂kolu uniesionych r膮k sieroty, ko艂ysze si臋 na pi臋tach, przyciska pi臋艣ci do oczu.

Co艣 mi臋kkiego opada jej na stopy. Znajomo mi臋kkiego. Znikomy ruch, z艂oty ci臋偶ar. Poprzez nat艂ok wra偶e艅, kt贸ry ka偶e jej wgnie艣膰 ku艂aki w oczy, s艂yszy przyt艂umione, lecz mi艂e dla ucha brz臋czenie, dudnienie przypominaj膮ce bicie serca - i wybucha 艣miechem w艣r贸d p臋dz膮cych samochod贸w i dobiegaj膮cych z daleka wrzask贸w oburzonych kierowc贸w, kt贸rych nie widzi. Odszukuje male艅ki ci臋偶ar i zgarnia go na d艂o艅, a kiedy to robi, czuje, jak jednocze艣nie wskakuje z d艂ugiej 艂odzi do wody, nurkuje, 艂apie kobiet臋 za w艂osy - co za w艂osy! - l艣ni膮ce i nastroszone, i wie, 偶e male艅ka istota w jej d艂oni te偶 takie ma, mimo 偶e nadal widzi tylko czer艅, nieko艅cz膮ce si臋 tunele i kostropate, niezmierzone cienie.

Podnosi pszczo艂臋 do ust. Skrzyde艂ka nieruchomiej膮. Powoli, jakby dla podkre艣lenia celowo艣ci swojego male艅kiego czynu, pszczo艂a wsuwa 偶膮d艂o w usta November. Na chwil臋 zamiera, napotkawszy czubek j臋zyka, opiera si臋 na jego napi臋tej powierzchni - a potem w艣lizguje si臋 w ni膮 艂agodnym, zwinnym ruchem i ginie w paroksyzmie jadu i religijnej ekstazy.

W odpowiedzi na jej krzyk przybywa nast臋pna, a za ni膮 trzecia. Kr膮偶膮 wok贸艂 palc贸w November jak obietnice obr膮czek. November odzyskuje wzrok, gdy pszczeli jad pod膮偶a rozwidlaj膮c膮 si臋 trajektori膮 w g艂膮b j臋zyka. Mrok katakumb cofa si臋, drapie obrze偶a pola widzenia, okala je jak migawka w starym aparacie fotograficznym. November widzi Pomnik, pust膮 tabliczk臋, nocne niebo z rozko艂ysanymi pi贸ropuszami palm, spl膮tane ga艂臋zie czerwonych m膮cznic na poboczu. Pojazdy s膮 plamami szkar艂atu i srebra, zamkni臋tymi przed ni膮 ma艂ymi 艣wiatami z firankami w oknach. Za to pszczo艂y obsiadaj膮 jej opuszki palc贸w; jest ich ju偶 dziesi臋膰, co rusz to podrywaj膮 si臋 do lotu, to zn贸w przysiadaj膮, bzycz膮c zach臋caj膮co, a November z pewno艣ci膮 umie rozpozna膰, kiedy kto艣 pr贸buje j膮 gdzie艣 zaprowadzi膰.

Schodzi z Pomnika. Pszczo艂y k艂臋bi膮 si臋 jej tak偶e pod nogami. Pojazdy rozst臋puj膮 si臋 przed ni膮. Gdzie艣 bardzo daleko czuje 艂zy sp艂ywaj膮ce po policzkach, kt贸re jednocze艣nie nale偶膮 i nie nale偶膮 do niej.

* * *

Pszczo艂y prowadz膮 j膮 mahoniow膮 ulic膮 Serafin贸w; s膮 ich setki, za jej plecami rozbrzmiewa bucz膮cy marsz triumfalny. Wzd艂u偶 nieskazitelnie czystej, wypolerowanej ulicy ci膮gn膮 si臋 sklepy odzie偶owe. W witrynie jednego z nich wisi sukienka - ostatni krzyk mody: osza艂amiaj膮co granatowa, zwiesza si臋 pow艂贸czy艣cie z ramion z艂otego manekina, w rozci臋ciu ods艂ania l艣ni膮cy brzuch. Ma zapink臋 w formie skupiska male艅kich b艂臋kitnych oczek, kt贸re mrugaj膮 leniwie, po kolei; maj膮 bia艂ka z brylant贸w i 藕renice z hebanu. Sp贸dnica sukni opada g艂臋bokimi, sztywnymi plisami, kt贸re wylewaj膮 si臋 z witryny starannie udrapowanym trenem z lam贸wk膮 z kruczych pi贸r. W艂a艣ciciel sklepu, Aloysius, trzyma na smyczy z paciork贸w jasnozielonego konika polnego Casimiry, kt贸ry pociera 艂apki, gdy jego pan pracuje w stercie czarnych pi贸r: Aloysius szyje trzy identyczne suknie jak ta na wystawie dla si贸str-trojaczek, kt贸re za偶yczy艂y ich sobie nie w kolorze granatowym, lecz fioletowym.

Na noc przywi膮zuje smycz do kolumienki 艂贸偶ka, a male艅ki insekt k艂adzie si臋 obok jego szerokiej, pobru偶d偶onej twarzy i wybrz臋kuje binarn膮 ko艂ysank臋 w g艂膮b jego brody. Aloysiusowi 艣ni膮 si臋 cia艂a - stoj膮 w niesko艅czonym szeregu, nagie, nieodziane i pi臋kne.

* * *

Pszczo艂y wpadaj膮 spiralnym lotem przez drzwi. Przy wej艣ciu nie ma dzwonka; takie stoj膮ce na uboczu sklepiki s膮 r贸wnie staro艣wieckie jak mleczne koktajle. Pszczo艂y nurkuj膮 w otch艂a艅 lawendowego garnituru z wysoko wi膮zanym fularem, uformowanym z zielonych, po艂yskliwych li艣ci bananowca i spi臋tym gar艣ci膮 gruszkowych pestek. Mankiety marynarki s膮 czarne i szerokie, pier艣 przecina suto marszczona li艣ciasta szarfa. R贸j wype艂nia garnitur, wylewa si臋 jak stopy z nogawek, wyrasta dostojn膮, bzycz膮c膮 g艂ow膮 z ko艂nierza. G艂owa na chwil臋 si臋 rozp艂ywa, zaraz jednak odzyskuje kszta艂t. Pojawiaj膮 si臋 w niej zag艂臋bienia oczodo艂贸w i zarys ust. Aloysius, kt贸ry trzyma w z臋bach p臋k ko艣cianych igie艂, chwieje si臋 na sto艂ku i wyba艂usza oczy. Konik polny ta艅czy z uciechy na ko艅cu smyczy.

- Prosz臋... - wyrzuca z siebie zasuszony krawiec. - Nie chc臋 ich tutaj. Nie wiesz, 偶e imigranci maj膮 si臋 trzyma膰 sklep贸w z odzie偶膮 u偶ywan膮?!

Pszczeli manekin zgrzyta namiastk膮 z臋b贸w, a偶 Aloysius si臋 kuli. November chce przeprasza膰, ale lawendowy garnitur chwyta j膮 w ramiona tak szybko, 偶e nie zd膮偶a wypowiedzie膰 ani s艂owa. Obejmuje j膮 jak brat; November czuje ruch niezliczonych ma艂ych cia艂ek pod materia艂em. Opiera mu g艂ow臋 na ramieniu, nie jak kr贸lowa, ale jak partnerka, jak dw贸rka, jak dziwka w kr贸lestwie pszcz贸艂, wywabiaj膮c robotnice z osobliwie wyd臋tego brzucha i drzemi膮cych w nim obietnic z艂ota. Manekin mdleje.

- Gdzie jestem? - szepcze November.

Nareszcie: to pierwsze, ostatnie i najbardziej oczywiste z pyta艅. Aloysius marszczy z niesmakiem czerwony, dziobaty nos.

- Nie zgadzam si臋 - syczy do pszcz贸艂. - Jakie偶 to nudne, a偶 trudno wyrazi膰 to s艂owami. Jest nowa jak 艣wie偶a rana. Nie musz臋.

Zaciska pokryte 偶y艂kami knykcie na g贸rnej kraw臋dzi grubej szarfy w turecki wzorek i pluje na November. 艢lina pryska deszczem szklanych paciork贸w.

W艣r贸d pszcz贸艂 podnosi si臋 hucz膮ce bzyczenie, ale November unosi r臋k臋 w ge艣cie, kt贸ry w jej mniemaniu ma by膰 w艂adczy. Desperacko odwo艂uje si臋 do ich mi艂o艣ci i swojego miejsca na d艂ugiej, wspania艂ej li艣cie rzeczy, kt贸re pszczo艂y ub贸stwiaj膮: kr贸lowa, r贸偶e, hiacynty, plastry miodu, powietrze, jab艂onie, pszczele mleczko, czerwie艅, i ona, ona sama, opiekunka, kochanka i oblubienica w dziewiczej bieli.

Nieruchomiej膮, milkn膮, patrz膮 na ni膮 wyczekuj膮co pustymi, pe艂nymi pszcz贸艂 oczodo艂ami w rojowej g艂owie, kt贸ra przekrzywia si臋 na czubku zaprasowanego fularu. November przyk艂ada d艂onie do twarzy krawca, do suchych jak gniazdo os policzk贸w. Patrzy na niego z powag膮, szeroko otwartymi oczami. Jej dotyk jest delikatny.

- Oszcz臋d藕 mi tych tanich sztuczek, dziewczyno. Mia艂em wi臋cej kobiet ni偶 ty pozna艂a艣 przez ca艂e 偶ycie.

Ona jednak milczy. To tylko sen, my艣li. A w snach nic nie jest zakazane.

- R臋kawy... - Wzdycha. Jej g艂os jest chrapliwy od jadu i ciep艂a. - Sp贸dnice, szwy, nogawki. Ko艂nierze, mankiety, paski, turniury. - G艂adzi go po g臋stych siwych w艂osach i przyciska twarz do jego twarzy. - Wszystkie te rzeczy w zast臋pstwie twoich r膮k dotyka艂y tysi膮ca cia艂; w zast臋pstwie twoich poca艂unk贸w i twojej czci g艂adzi艂y ich brzuchy i szyje i k艂ad艂y si臋 obok nich w ciemno艣ci.

Pszczeli golem u艣miecha si臋 z艂owieszczo i ci臋偶ko podskakuje z zachwytu. Zwyci臋skie pszczo艂y szarpi膮 pawie pi贸ra wszyte w sukienk臋 z wystawy. Aloysius po prostu patrzy na November, ona za艣 czuje jego werdykt. Zbyt szorstkie w艂osy, pasemka zgaszonego, wyblak艂ego fioletu na farbowanej czerni. Oczy - ca艂e w szaro-zielone c臋tki - te偶 nie pasuj膮 do sukni. On jednak chce okaza膰 pos艂usze艅stwo, cho膰 nie umia艂aby powiedzie膰, czy wobec niej, czy raczej wobec pszcz贸艂, i po chwili jej mi臋kki bia艂y brzuch prze艣wituje spod granatowej materii, jej cia艂o porusza si臋 pod jedwabnym przed艂u偶eniem r膮k Aloysiusa, a pszczeli kontyngent czu艂ym dotykiem odn贸偶y rozczesuje i g艂adzi jej w艂osy.

November wychodzi na ulic臋 Serafin贸w i bierze pod r臋k臋 swojego odzianego w lawend臋 towarzysza. Kilka zb艂膮kanych istot buczy leniwie za jej plecami. 艢piewaj膮 bezg艂o艣n膮, d艂ug膮, skomplikowan膮 pie艣艅, kt贸r膮 chc膮 powiedzie膰 swojej kr贸lowej, matce, Casimirze, 偶e do niej id膮, ju偶 id膮, o, Pani, o, Matko nasza, idziemy i mamy dla ciebie cudowny dar!

Trzy

Tr贸jka Kamienic

Herbata na stoliku Olega by艂a gorzka i czerwona. Nie przypomina艂 sobie, 偶eby j膮 kupowa艂, ale pewnie tak w艂a艣nie by艂o. Musia艂 j膮 kiedy艣 kupi膰. Hibiskus z czym艣 tam. Z czerwon膮 pomara艅cz膮? Nie by艂 pewien. Wytrz膮sn膮艂 na d艂o艅 dwie pastylki z pomara艅czowej fiolki, po艂kn膮艂 je i sp艂uka艂 urojon膮 herbat膮. Smakowa艂a jak stare sk贸rki pomara艅czy, zasuszone i obkurczone jak 艂uska.

- Ole偶ka... - odezwa艂a si臋 jego siostra. Woda pop艂yn臋艂a jej z ust, tak troszeczk臋. Kiedy by艂 ma艂ym ch艂opcem, to by艂 rw膮cy potok. Dzi艣 zosta艂a z niego zaledwie 艂za. - Herbata ci wystyg艂a.

Zamiast odpowiedzi wytrz膮sn膮艂 jeszcze dwie pastylki. Podrapa艂 si臋 po szorstkim od zarostu policzku. W nocy 艣ni艂, 艣ni艂 tak d艂ugo, 偶e pot ucieka艂 od niego i przesi膮ka艂 po艣ciel. Sen by艂 taki 偶ywy, bolesny jak 艣wie偶y siniak. By艂 w nim smak trzciny cukrowej, dziewczyna o niebieskich w艂osach i co艣 w rodzaju wielkiego 偶elaznego ptaka...

- Pachniesz mosi臋偶nymi kluczami, braciszku. I perfumami. Ja nie u偶ywam perfum.

- Wola艂aby艣 wiedzie膰, 偶e ma na imi臋 Ludmi艂a, czy nie? - spyta艂 p贸艂g艂osem.

Kobieta w czerwonej dzieci臋cej sukience wyczesa艂a z w艂os贸w d艂ugi br膮zowy wodorost. By艂a zak艂opotana, ale nie sob膮 - nigdy nie wiedzia艂a co to wstyd, by艂a ponad to - lecz nim, kt贸ry nadal czu艂 na ustach smak warg tamtej blondynki.

- Nie przesta艂em by膰 m臋偶czyzn膮, Mi艂a. W moich 偶y艂ach nadal p艂ynie krew.

We wpatrzonych w niego niebieskich oczach nie by艂o 艣ladu podst臋pu ani okrucie艅stwa. Nigdy nie by艂a okrutna; nazwa艂a si臋 jego zwierzakiem domowym, jego biednym, starym kotem, ale nie prosi艂a o mleko ani nie dar艂a mu zas艂on pazurami. Siedzia艂a przy stole, czeka艂a, a偶 wr贸ci ze szko艂y (a potem z pracy), a lata p艂yn臋艂y z chrz臋stem obracaj膮cych si臋 z臋batek.

- Nie jestem g艂odna. Czy kiedy艣 by艂am g艂odna? Napij si臋 herbaty.

Napi艂 si臋 i skrzywi艂. Nie mia艂 w domu miodu. Zawsze zapomina艂 kupi膰 co艣 na bazarze.

- My艣lisz, 偶e duch powinien si臋 z艂o艣ci膰? - zapyta艂a, rozmaczaj膮c s艂owa wilgotnymi ustami. - Mog臋 spr贸bowa膰, je艣li uwa偶asz, 偶e powinnam. Wydaje mi si臋, 偶e pami臋tam „z艂o艣膰”. Mia艂a 偶贸艂ty kolor, prawda? Jak budy艅 waniliowy.

Oleg pochwyci艂 jej spojrzenie, tak jak ryba chwyta haczyk - jakby z g贸ry wiedzia艂a, 偶e to nieuniknione. U艣miechn膮艂 si臋. Wysuszone koronki poskr臋ca艂y si臋 wok贸艂 jej szyi. Mia艂a szczer膮, s艂odk膮 twarz, szerokie policzki, ociekaj膮ce wod膮 w艂osy.

- Kocham ci臋, Mi艂a.

Pokiwa艂a z roztargnieniem g艂ow膮.

- 呕贸艂ty?

- Tak, 偶贸艂ty.

* * *

Zanim wyszed艂 z wanny, Ludmi艂a znikn臋艂a. Tak to ju偶 z ni膮 by艂o. Przyzwyczai艂 si臋, 偶e przychodzi i znika, tak jak cz艂owiek przyzwyczaja si臋 do niesta艂ej 偶ony albo do kota, kt贸ry tylko cz臋艣ciowo zamieszkuje dom, w kt贸rym sypia. Kiedy mia艂 siedem lat, pewnej nocy obudzi艂 si臋 z jakiego艣 bezimiennego koszmaru sennego, a ona siedzia艂a na jesionowym wezg艂owiu 艂贸偶ka. Woda z jej sukienki 艣cieka艂a mokrym p贸艂ksi臋偶ycem na przykrycie.

- To moje 艂贸偶ko - powiedzia艂a i wesz艂a do niego pod koc, przemoczona, zasmarkana i zimna.

Obj臋艂a go za szyj臋 i w tej pozycji zasn臋艂a, wtuliwszy mu twarz w kark. Rano ojciec w艣ciek艂 si臋 na niego, 偶e zmoczy艂 si臋 w 艂贸偶ko, a on, chocia偶 wiedzia艂, 偶e to nieprawda, nie mia艂 jak wyt艂umaczy膰 przemoczonej po艣cieli.

I tak to sz艂o. W艂a艣ciwie nie by艂a ani jego siostr膮, ani przyjaci贸艂k膮. Nie robi艂a 偶adnych rzeczy, kt贸rych spodziewa艂by si臋 po duchach: nie pr贸bowa艂a go dusi膰, nie domaga艂a si臋 s艂odyczy z kredensu, nie wysy艂a艂a go na niebezpieczne w臋dr贸wki po lesie. Nie doprowadza艂a go do szale艅stwa. Nie dopomina艂a si臋 o historie z 偶ycia 偶ywych. Nie licz膮c zalewania 艂贸偶ka wodami Wo艂chowa, niczego nie niszczy艂a i nie przysparza艂a mu k艂opot贸w. Uwa偶a艂 si臋 za szcz臋艣ciarza, 偶e trafi艂 mu si臋 taki uprzejmy duch. Ona sama r贸wnie偶 zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e jest duchem, a przynajmniej, 偶e nie 偶yje, co jego zdaniem r贸wnie偶 by艂o szcz臋艣liwym zbiegiem okoliczno艣ci, poniewa偶 wola艂by jej nie opowiada膰 o tamtym dniu nad rzek膮 i o tym, jak jego matka p艂aka艂a tak g艂o艣no, 偶e s艂ysza艂 ten krzyk, b臋d膮c u niej w brzuchu, i sam te偶 p艂aka艂.

W wieku czternastu lat zdarzy艂o mu si臋, 偶e kole偶anka z klasy nabija艂a si臋 z jego 艣miesznego akcentu. P贸艂 nocy t艂uk艂 chudymi r膮czynami w poduszk臋 i wyp艂akiwa艂 sobie oczy pe艂ne kwa艣nych, oleistych 艂ez, zanim Ludmi艂a zn贸w wesz艂a do niego pod koc; przy tej czynno艣ci przykr贸tka sukienka nie pozwala艂a zachowa膰 nawet pozor贸w skromno艣ci. Obj臋艂a go i przysun臋艂a usta tak blisko jego ucha, 偶e p贸藕niej musia艂 skaka膰 na jednej nodze jak p艂ywak, 偶eby wytrz膮sn膮膰 z niego wod臋.

- W krainie umar艂ych... - wychrypia艂a sp臋tanym przez rzeczne zielsko j臋zykiem - ...ch艂opiec przejechany przez czarny samoch贸d zakocha艂 si臋 w ksi臋偶nej cholery, kt贸ra mia艂a jaskrawo偶贸艂t膮 sukienk臋, 偶贸艂te w艂osy i b艂yszcz膮ce 偶贸艂te trzewiki. Goni艂 j膮 ulicami, mijaj膮c sklepy i pracownie kapelusznicze, papiernie i parki miejskie. Ksi臋偶na nie ustawa艂a jednak w biegu; nic tak nie p臋dzi jak zaraza. W ko艅cu dopad艂 j膮 w slumsach martwych noworodk贸w, gdzie mieszkaj膮 ci, kt贸rzy za 偶ycia nie dostali nic, z czego mogliby po 艣mierci zbudowa膰 sobie dom. Powiedzia艂a mu tak: „Nigdy ci臋 nie pokocham, poniewa偶 nie nale偶ysz do mojego ludu”. Ch艂opiec pomalowa艂 wi臋c sobie twarz na bia艂o-szaro, specjalnie dla niej w艂o偶y艂 偶贸艂ty p艂aszcz przeciwdeszczowy i krwawi艂 z ust, 偶eby tylko go pokocha艂a. Ona jednak nadal nie chcia艂a spojrze膰 na艅 艂askawym okiem. Nie pozosta艂o mu nic innego, jak uda膰 si臋 do miejskiej studni i zaczerpn膮膰 z niej zatrutej wody, 偶eby zapomnie膰 o ksi臋偶niczce, o sobie, o wszystkim poza hospicjum, w kt贸rym 艣pi膮 tacy jak on nieszcz臋艣nicy, niezdolni zazna膰 spokoju nawet po drugiej stronie drzwi do 艣wiata.

Poca艂owa艂a go w policzek. Od tamtej pory zawsze czu艂 dotyk tego poca艂unku.

- Widzisz? Wszystko b臋dzie dobrze.

- Nie, nie widz臋. To straszna historia.

- Ch艂opiec nie nale偶a艂 do jej rodziny. Nie mo偶e by膰 prawdziwej mi艂o艣ci mi臋dzy dwojgiem obcych. Ja ci臋 kocham. To wystarczy.

On te偶 j膮 pokocha艂, pokocha艂 ciemnook膮 dziewczyn臋, chocia偶 nigdy jej nie dotkn膮艂, ani razu. T艂umaczy艂a mu, 偶e tak ju偶 jest urz膮dzony 艣wiat, ale tylko odwraca艂 si臋 do niej plecami w male艅kim 艂贸偶ku z cienkim siennikiem, a ona nic nie mog艂a na to poradzi膰. By艂a tym, kim by艂a, i nikim innym.

Powiedzia艂 o niej tylko lekarzowi, na co ten przepisa艂 mu tabletki, kt贸re wcale jej nie przep臋dzi艂y. Zapewni艂a go, 偶e ona r贸wnie偶 nie wspomnia艂a o nim swoim przyjacio艂om. Mia艂 wra偶enie, 偶e dorasta razem z nim, w podobnym tempie, chocia偶 przecie偶 powinna by膰 od niego starsza. Mimo to nie odp臋dza艂a od niego dziewczyn, nie krzywi艂a si臋 na ch艂opc贸w, nie urz膮dza艂a scen zazdro艣ci na schodach po偶arowych. Po prostu, jak zwykle siada艂a na wezg艂owiu i je艣li by艂 w 艂贸偶ku sam i nie m贸g艂 zasn膮膰, w艣lizgiwa艂a si臋 do niego pod koc. Rano budzi艂 si臋 na mokrej poduszce, z palcami pomarszczonymi od wilgoci.

- Kocham ci臋, Mi艂a - powiedzia艂 do pustego pokoju.

Nie pyta艂, gdzie znikn臋艂a. To by zakrawa艂o na z艂e wychowanie, a dla ludzi, kt贸rzy s膮 ze sob膮 tak d艂ugo jak Oleg i Ludmi艂a, dobre maniery s膮 bezcenne.

* * *

- Masz co艣 na brzuchu - powiedzia艂a.

My艂 z臋by po posi艂ku, kt贸ry trudno by艂oby nazwa膰 艣niadaniem. Ci膮gle mia艂 w ustach smak wystyg艂ej herbaty. Ludmi艂a przysiad艂a 艂obuzersko na umywalce, do kt贸rej mog艂a dyskretnie odpluwa膰 wod臋 z ust, zamiast pozwala膰 jej sp艂ywa膰 po brodzie.

Spojrza艂 w d贸艂: rzeczywi艣cie, co艣 tam by艂o, pod w艂osami. Naci膮gn膮艂 sk贸r臋. Wok贸艂 p臋pka, jak rozchodz膮ce si臋 promienie r贸偶y wiatr贸w, rozci膮ga艂y si臋 d艂ugie czarne wiotkie linie, ko艣lawe i pozbawione celu. Niewiele brakowa艂o, 偶eby uda艂o mu si臋 odcyfrowa膰 litery, kt贸rymi by艂y opisane, ale oczy bola艂y go od ogl膮dania ich z tak bliska, w dodatku do g贸ry nogami. Taki sam znak mia艂a na szyi ta druga Ludmi艂a; m贸g艂by uda膰, 偶e pochlapa艂 si臋 atramentem, ale rozpozna艂 go natychmiast. Ca艂owa艂 go przecie偶. Zna艂 jego smak.

- Mo偶e nie powiniene艣 obca艂owywa膰 obcych dziewczyn? - zauwa偶y艂a wynio艣le. - Jeszcze co艣 z艂apiesz...

Potar艂 znami臋, kt贸re - oczywi艣cie - nie zamierza艂o znikn膮膰. Prawd臋 m贸wi膮c, nie spodziewa艂 si臋, 偶e uda mu si臋 je zetrze膰. By艂 na nie skazany, tak jak na Mi艂臋.

Wzruszy艂 ramionami. Jakie to mia艂o znaczenie? Cz艂owiek, kt贸ry nauczy艂 si臋 偶y膰 z duchem, nauczy si臋 偶y膰 i z blizn膮.

- Mi艂a... - Westchn膮艂 znu偶ony. - Zgi艅, przepadnij.

U艣miechn臋艂a si臋 z wy偶szo艣ci膮 i splun臋艂a do umywalki. On r贸wnie偶.

* * *

To by艂o dziewi臋膰 dni p贸藕niej. Musia艂 policzy膰 na palcach, 偶eby uzyska膰 ten wynik; m贸g艂 si臋 pomyli膰 o dzie艅, mo偶e dwa, nie wi臋cej. Zosta艂 wezwany na obrze偶a miasta przy ostrym mrozie, kt贸ry warczy gro藕nie na silniki samochod贸w i ch艂oszcze je bez lito艣ci. M艂ody m臋偶czyzna przed kamienic膮 przytupywa艂 z zimna, dmucha艂 w szczup艂e d艂onie i naci膮ga艂 we艂nian膮 czapk臋 na uszy. Oleg przykl臋kn膮艂 przed drzwiami i wzi膮艂 si臋 do roboty. Jego oddech unosi艂 si臋 ob艂oczkami w powietrzu.

Ofiary zatrza艣ni臋cia si臋 drzwi: ma艂e, s艂odkie, niezawodne duszyczki, zapominalskie i nieuwa偶ne, dzi臋ki kt贸rym jego interes si臋 kr臋ci艂. Darzy艂 je wszystkie ojcowskim uczuciem - nawet je艣li mia艂 do czynienia z siedemdziesi臋ciolatkiem w szlafroku i z wygas艂膮 fajk膮. Biedne koci膮tka, rzucone w szeroki 艣wiat.

Zajrza艂 do zamka, g艂臋boko, jak to mia艂 w zwyczaju, tak jak zagl膮da艂 w oczy siostry, przez nak艂adaj膮ce si臋 teleskopowo zamki w jego duszy. Zaraz za progiem by艂a kuchnia, dalej bia艂e, odrapane drzwi do sypialni, potem 艣ciana, nast臋pna kamienica, i nast臋pna, a偶 do Brooklynu i dalej, a偶 do poszturchuj膮cego nosem pla偶臋 spienionego Atlantyku. Przystawi艂 do zamka ucho jak do szumi膮cej muszli; czeka艂, a偶 wyszlocha swoje tajone 偶ale. Zamek zap艂aka艂. Oleg go ukoi艂.

- Dzi臋kuj臋, 偶e tak szybko pan przyjecha艂 - powiedzia艂 m艂ody cz艂owiek.

Wcisn膮艂 d艂onie g艂臋boko w kieszenie czarnej kurtki. By艂 wysoki i szczup艂y, mia艂 oczy czarne jak Hiszpan; stanowi艂 przeciwie艅stwo mi臋kkiej, obfitej Ludmi艂y z grzyw膮 blond w艂os贸w.

- Mam warsztat niedaleko st膮d. - Oleg wzruszy艂 ramionami. - Nie mo偶emy pozwoli膰, 偶eby b艂膮ka艂 si臋 pan bezdomny po okolicy i drapa艂 w drzwi s膮siad贸w, 偶ebrz膮c o k臋s ryby.

M艂ody m臋偶czyzna parskn膮艂 艣miechem. Rozmawiali z takim samym zaanga偶owaniem, z jakim mogliby zerka膰 na zegarek na peronie w oczekiwaniu na poci膮g albo pstryka膰 palcami: ot, 偶eby mie膰 jakie艣 zaj臋cie, by nie marzn膮膰. M臋偶czyzna mia艂 na imi臋 Gabriel, studiowa艂 architektur臋 i budowa艂 wielkie, sk膮pe konstrukcje, kt贸re ostro偶nie i zach艂annie przytrzymywa艂y zamki.

Drzwi zaskrzypia艂y i otworzy艂y si臋 z wdzi臋czno艣ci膮. Gabriel zaskomli艂 z ulg膮, prawie jak szczeniak ciesz膮cy si臋 z powrotu w艂a艣ciciela, cudownie ocalonego przed 艣mierci膮 w tym przera偶aj膮cym 艣wiecie na zewn膮trz. Kiedy wiatr rozwia艂 po艂y jego czarnej kurtki, Oleg dostrzeg艂 wycyzelowane na obojczyku znami臋, delikatne, jak namalowane przez kaligrafa, czarne, patykowate, rozpo艣cieraj膮ce si臋 jakby w poszukiwaniu nowych obszar贸w cia艂a do podbicia.

Doskoczy艂 do Gabriela, zanim zd膮偶y艂 si臋 powstrzyma膰, i chwyci艂 go za koszul臋 na piersi. Gabriel nie zaprotestowa艂, nawet si臋 nie zdziwi艂 - tylko u艣miechn膮艂 si臋 przyjaznym, ko艣lawym u艣miechem, w niczym nieprzypominaj膮cym makabrycznych, znacz膮cych spojrze艅, kt贸re Oleg musia艂 znosi膰 przez ca艂e 偶ycie.

- Dalej - szepn膮艂. - 艢mia艂o.

Dr偶膮cymi, czerwonymi od mrozu r臋kami Oleg rozpi膮艂 guziki odprasowanej roboczej koszuli i rozchyli艂 j膮, ods艂aniaj膮c znami臋: ciemnosine, 偶ywe, mroczniejsze ni偶 sny.

- Wiesz, co to jest? - spyta艂.

Gabriel pochyli艂 g艂ow臋, spojrza艂 mu w oczy i dwoma br膮zowymi palcami uni贸s艂 jego podbr贸dek.

- A ty nie?

- Nie, ja... Po prostu znalaz艂em je...

- Po przebudzeniu? No tak.

- Powiedz mi, prosz臋.

- Mam lepszy pomys艂.

Architekt poca艂owa艂 Olega, bardzo delikatnie, tak jak wdowa ca艂uje stopy 艣wi臋tej figury. Jego j臋zyk smakowa艂 cukierkami pomara艅czowymi. Oleg pomy艣la艂, 偶e powinien by膰 zaskoczony, nawet oburzony, ale dwadzie艣cia lat surowej szko艂y siostry skutecznie wyrugowa艂o z niego wszelkie „powinien”. Zesztywnia艂, niepewny, jak si臋 zachowa膰. Uderzy艂a go niezwyk艂o艣膰 dotyku nieogolonego policzka na jego tradycyjnie wymizerowanej sk贸rze, dziwnie niewinnego, cho膰 bardziej nagiego ni偶 pachn膮ca twarz Ludmi艂y. Nadal trzyma艂 r臋k臋 na piersi Gabriela i wyda艂o mu si臋 - cho膰 przecie偶 to by艂o niemo偶liwe - 偶e czarne linie pod jego palcami zrobi艂y si臋 gor膮ce.

Westchn膮艂, przygarni臋ty w ramiona architekta. Oczami wyobra藕ni widzia艂 Gabriela jako olbrzymi dom - te 艂okcie odchylone pod idealnym k膮tem, 偶eby go zagarn膮膰, okry膰 krokwiami i p艂yt膮 gipsow膮, ochroni膰 go przed deszczem i wygna膰 zi膮b z jego ko艣ci. Stoj膮c tak na progu, w rzadkim, mro藕nym powietrzu nios膮cym zapowied藕 bliskich 艣nieg贸w, poca艂owali si臋 drugi raz, zanim Gabriel zaprosi艂 Olega do 艣rodka i poprowadzi艂 najpierw do kuchni, potem przez odrapane bia艂e drzwi sypialni, przez wysok膮, cienk膮 艣cian臋 kamienicy i dalej.

* * *

Kiedy Gabriel w niego wszed艂, Oleg przestraszy艂 si臋, 偶e z b贸lu rozp臋knie si臋 na dwoje, ale oczywi艣cie nic takiego si臋 nie sta艂o. Otworzy艂 si臋, ods艂oni艂 przed drugim cz艂owiekiem. Poj臋kiwa艂 cicho do bia艂ych 艣cian, nie chc膮c da膰 po sobie pozna膰, 偶e nie by艂 przygotowany na tak intensywne doznanie. Gabriel g艂adzi艂 go po w艂osach, ca艂owa艂 w kark i szepta艂:

- Ju偶 dobrze, Oleg, ju偶 dobrze. Nawet nie wiesz, jak bardzo ci臋 potrzebuj臋.

R贸g Czterysta Trzynastej i Sarsaparilli

Ulica Sarsaparilli jest wybrukowana starymi p艂aszczami, warstwami delikatnego sztruksu, filcu i we艂ny w kolorach kawy i atramentu. Ci, kt贸rzy maj膮 tu co艣 do za艂atwienia, poruszaj膮 si臋 popychanymi dr膮giem gondolami, ostro偶nie rozgarniaj膮c r臋kawy, klapy i rachityczne krawaty, trzepocz膮ce jak wodorosty i rozko艂ysane, jakby szarpa艂 je jaki艣 pozaksi臋偶ycowy przyp艂yw. Obszyte aksamitem i nasmarowane balsamem gondole bezszelestnie przemierzaj膮 bezdenn膮 otch艂a艅. Na wypadek katastrofy s膮 wyposa偶one w pot臋偶ne no偶yce o zakrzywionych ostrzach, wetkni臋te dyskretnie za fotel pilota.

Nad brzegami ubraniowego kana艂u ci膮gn膮 si臋 malutkie domki, w kt贸rych doros艂y m臋偶czyzna, stoj膮c, prawie dotyka艂by g艂ow膮 dachu. To domy wstydu, kt贸re kurcz膮 si臋 i kul膮, jak tylko mog膮. Od czasu do czasu wiatr, pachn膮cy ja艂owcem i je偶ynowym winem fermentuj膮cym w ogromnej per艂owej kadzi gdzie艣 w g艂臋bi kr臋tych jak korkoci膮gi ulic, otwiera na o艣cie偶 drzwi takiego domku i zza progu wygl膮da wielgachne oko - niebieskie, br膮zowe albo cholerycznie 偶贸艂te. Wyczulony na kaprysy tych 艣lepi wiatr przy pierwszej okazji zatrzaskuje drzwi z powrotem.

To dzielnica bankowa Palimpsestu, gdzie nale偶y zachowa膰 pe艂n膮 szacunku cisz臋. W przygarbionych domach trwa wielkie, 艣wi臋te przeliczanie, kt贸rego nawet s艂o艅ce nie wa偶y si臋 przerywa膰. Min臋艂o wiele lat, odk膮d niebo ogl膮da艂o zamieszkuj膮cych te domki 偶ebrak贸w. Znalaz艂szy sobie dom, nie umiej膮 si臋 oni oderwa膰 od jego drogocennych 艣cian i cudownych komin贸w, kt贸re ros艂y tak d艂ugo, a偶 ca艂kowicie wype艂ni艂y wn臋trza, i dzi艣 nie da si臋 przeci膮膰 ich nawet no偶ycami gondolier贸w. Chmury jednak s膮dz膮, 偶e 偶ebracy nie p艂acz膮 przez sen, a zatem musz膮 by膰 adeptami jakiej艣 szko艂y szcz臋艣cia.

Almudena, Kr贸lowa 呕ebrak贸w! Najmniejszy, najubo偶szy, najskromniejszy dom z pewno艣ci膮 nale偶y w艂a艣nie do niej. W tym miejscu z艂ama艂y si臋 jej no偶yce i tu wyb艂aga艂a od mo偶nych Palimpsestu ka偶d膮 szczap臋 budulca. Jaka istota podarowa艂a jej ten kryty dach贸wk膮 dach? Ten d臋bowy ganek? To jej pomruk s艂ycha膰 pod wysokimi, zielonymi latarniami o z艂otych kloszach. Podobno w ciep艂e dni zapuszcza ogon na skraj ulicy, 偶eby wygrzewa膰 艂uski na chodniku.

Zanie艣 jej wszystkie monety, kt贸re masz; nagryzie je, 偶eby oceni膰 ich warto艣膰 i zapisa膰 j膮 w pami臋ci, kt贸ra jest ograniczona pojemno艣ci膮 jej cia艂a. 呕ebro jest warte sto, kr臋gi po dwadzie艣cia pi臋膰, 艣ci臋gnami odlicza dziesi臋tne cz臋艣ci ca艂o艣ci, w膮trob膮 - miliony, a jej bezcennego serca ani ja, ani ty nigdy nie zobaczymy. Pozbawiona rachunkowej maszynerii Almudena zapisuje na mapie swojego cia艂a wp艂aty, wyp艂aty i inne ciekawostki. Nie mo偶e, naturalnie, zapomnie膰 stanu swoich staw贸w i male艅kiej trzustki; nikt nie ukradnie 艣rodk贸w zdeponowanych w jej p艂ucach. Gdyby艣my mogli j膮 rozkroi膰, nie wiadomo, czy znale藕liby艣my w 艣rodku krew. Gondolierzy kln膮 si臋 na wszystkie 艣wi臋to艣ci, 偶e nocami s艂ycha膰 brz臋k monet przesypuj膮cych si臋 w komorach jej serca i furkot z艂o偶onych w 偶urawie banknot贸w, kt贸re trzepocz膮 jej wok贸艂 g艂owy, usi艂uj膮c wyrwa膰 jej dom z ulicy Sarsaparilli i ponie艣膰 go daleko poza granice wszelkich sn贸w o mamonie.

* * *

Gabriel rozpycha ubrania dr膮giem. Wiatr, kt贸ry smaga jego promienn膮 twarz, jest tutaj ciep艂y, niesie zapach czerwonych kwiat贸w i morza. Oleg zagl膮da w to艅, w przerwy mi臋dzy falami tkaniny. Zgi臋ty wp贸艂 wisi na burcie gondoli; wzrok mu si臋 mgli jakby z wielkiego b贸lu, pod zimnymi r臋kami czuje dotyk ple艣ni i metalu, w ustach ma smak mi臋sa 艣limak贸w. G艂owa mu dr偶y w podwojonym, potrojonym, poczw贸rnym rytmie ruchu r膮k i oczu. Otrz膮sa si臋 i z jego w艂os贸w opada chmura mosi臋偶nego py艂u, opi艂ki z tysi膮ca oszlifowanych kluczy.

- Co jest na dnie? - pyta chrapliwie. Niewiele brakuje, 偶eby wci膮gn膮艂 do nosa gar艣膰 mosi臋偶nych guzik贸w.

- Nie wiem. Nie umiem p艂ywa膰. Tory kolejowe? Morloki? Na pewno s膮 tam aligatory.

Oleg prostuje si臋, siada wygodnie i drapie si臋 po g艂owie, jak staruszek, kt贸ry zapomnia艂, gdzie po艂o偶y艂 okulary.

- Dlaczego mnie tu przywioz艂e艣? - pyta.

Wpatruje si臋 w zatrzaskuj膮ce si臋 drzwi i l艣ni膮ce oczy niskich domk贸w. Jego gondolier... Czy jest naprawd臋 jego gondolierem? Pewnie nie, nie na w艂asno艣膰. Gondolier odwraca si臋 do niego. 艢wiat艂o ksi臋偶yca przeszywa jego czarne, nieuczesane w艂osy.

- To jedyne miejsce, do kt贸rego mog艂em ci臋 zabra膰. Jedyne, jakie mam. Tak to dzia艂a. Mo偶na powiedzie膰, 偶e... miasto wynajmuje od ciebie kawa艂ek sk贸ry. Widzia艂e艣 rysunek na mojej piersi? Dlatego tu w艂a艣nie wyl膮dowali艣my, chocia偶 musia艂em si臋 nie藕le spr臋偶y膰, 偶eby zd膮偶y膰 na spotkanie z tob膮. Wy艣wiadczam ci wielk膮 przys艂ug臋, Oleg. Teraz musz臋 czeka膰 a偶 do jutrzejszej nocy, 偶eby si臋 dowiedzie膰, jaki kawa艂ek miasta ty masz na sobie.

- A gdyby艣 przespa艂 si臋 z kim艣... nowym? Bez znamienia? Gdzie by艣 trafi艂?

Gdzie trafi艂a Ludmi艂a?

Gabriel wzrusza ramionami i pcha gondol臋 przez k艂膮b zielska.

- Nie wiem, nigdy nie by艂em z kim艣 nowym. Strata czasu. Mo偶e nigdzie? Nie lubi臋 o tym my艣le膰.

Gabriel rozchyla koszul臋, podobn膮 do tej, kt贸r膮 zmi臋t膮 zostawili na stercie ubra艅 na starej komodzie z cedrowego drewna. Znami臋 nadal tam jest, chyba jeszcze bardziej wyraziste ni偶 przedtem, linie jak ci臋cia mieczem, jakby kto艣 zdar艂 mu sk贸r臋. Oleg pod膮偶a wzrokiem za d艂ugim br膮zowym palcem wzd艂u偶 najdzikszej z czarnych kresek i tu偶 nad ni膮... Tak, teraz to widzi: drobne, mikroskopijne litery, kt贸re mog艂aby napisa膰 膰ma albo koliber: ”Ulica Sarsaparilli”. Pod ostrym k膮tem przecina Czterysta Trzynast膮, Czterysta Pi臋tnast膮 i Czterysta Siedemnast膮. Zupe艂nie nie przypomina to koj膮co regularnej siatki ulic Nowego Jorku.

- Poza tym imigranci nigdy nie maj膮 pieni臋dzy. - Gabriel parska 艣miechem. - A to jest najlepsze miejsce, 偶eby zdoby膰 jak膮艣 kas臋. Mo偶na by chyba powiedzie膰, 偶e w ten spos贸b doje偶d偶amy do pracy.

Pcha gondol臋 przez fale ubra艅. Za pasek ma wetkni臋te ogromne no偶yce z br膮zu; od czasu do czasu wyci膮ga je i wycina drog臋 w nieprzebytej pl膮taninie krn膮brnych garnitur贸w. M贸wi dalej, ju偶 cichszym, 艂agodniejszym g艂osem:

- Wi臋kszo艣膰 z nich... to znaczy, wi臋kszo艣膰 z nas nigdy si臋 nie dowiaduje, co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o. Z艂y sen, my艣l膮. Albo dobry. Jak dziwna wysypka, kt贸ra nie chce znikn膮膰, ale lekarz m贸wi, 偶e nie ma powod贸w do niepokoju. Po co to rozpami臋tywa膰? S膮 jednak ludzie, kt贸rzy nie potrafi膮 tak 艂atwo odpu艣ci膰. - Spogl膮da na stoj膮ce nad kana艂em domy i te ich wielkie, mrugaj膮ce zza okien oczy. - Niekt贸rzy pij膮 na um贸r, 偶eby jeszcze raz odszuka膰 to miejsce. W艂贸cz膮 si臋 po barach, gdzie t艂uste cienie zostawiaj膮 艣lady na 艣cianach; wszystko, 偶eby si臋 przebi膰, 偶eby znale藕膰 drog臋. Niekt贸rzy zapominaj膮, 偶e nie mo偶na ca艂y czas spa膰. 呕e trzeba 偶y膰 w s艂o艅cu.

- Czy tutaj zawsze jest ciemno?

Gabriel poci膮ga nosem i ociera r臋kawem oczy. Wydaje si臋 taki m艂ody - m艂ody, zm臋czony i potrzebuj膮cy.

- Nie, oczywi艣cie, 偶e nie. Po prostu nie przybywamy tu nigdy za dnia.

Oleg zn贸w wygl膮da za burt臋. Widzi girlandy kwiat贸w - chyba kalii, tak mu si臋 wydaje. I dzwonk贸w. Zwieszaj膮 si臋 nad ulic膮. Pachn膮 staro艣ci膮, jak szcz膮tki. Jak relikwie.

- Ale to przecie偶 naprawd臋 jest sen - m贸wi w we艂nian膮 to艅. - A we 艣nie wszystko jest niewa偶ne. To po prostu... g艂upstwa, kt贸re powtarzaj膮 si臋 w k贸艂ko, a偶 si臋 obudzisz.

Zapada d艂uga i w jakim艣 sensie brzydka cisza.

- Jasne - potakuje Gabriel. - To tylko sen. - Lecz jego oczy s膮 puste i p艂ytkie, przymkni臋te i przymglone. - C贸偶 by innego?

R臋ka Olega wlecze si臋 w艣r贸d ubra艅. Jest dobry w sprawach duch贸w, sn贸w i wszystkiego, co efemeryczne. Wszystkiego, co zakryte i niedotykalne. Je偶eli to sen, mo偶e spa膰 bezpiecznie. To znajome terytorium. Skoro umie wywo艂a膰 ducha, znajdzie tak偶e spos贸b na to, 偶eby si臋 obudzi膰.

Gabriel wprowadza gondol臋 do ma艂ej przystani i cumuje do pacho艂ka. U艣miecha si臋, ale przelotnie i bez przekonania.

- Czas odbi膰 kart臋 - m贸wi.

Wchodz膮 do ogromnego jak katedra gmachu, kt贸ry w ca艂o艣ci, od przyp贸r po iglice, jest wykonany z ciemnoniebieskiego szk艂a. Za nimi wchodzi jeszcze par臋 os贸b. Oleg idzie za Gabrielem. Odbieraj膮 fartuchy z r膮k niedorzecznie wysokiego, milcz膮cego m臋偶czyzny o po艂yskliwych nogach 偶yrafy. Dostaj膮 r贸wnie偶 eleganckie koszule, r贸偶 na policzki i wod臋 kolo艅sk膮. Przechodz膮 d艂ugim korytarzem o 艣cianach obwieszonych portretami r贸偶nych matre d'htel o dumnych, orlich nosach i przed nimi rozpo艣cieraj膮 si臋 tuziny stolik贸w z rubinowymi obrusami i per艂owymi kandelabrami... S膮 w restauracji, du偶ej i ruchliwej restauracji.

- Nie patrz na nich - szepcze Gabriel, bior膮c do r膮k tac臋 z w膮skimi kieliszkami pe艂nymi gor膮cego wina truskawkowego.

- Na kogo?

Oleg ugina si臋 pod ci臋偶arem innego brzemienia: na jego tacy kule bia艂ego mas艂a kolebi膮 si臋 w ma艂ych miseczkach z wydr膮偶onych brylant贸w, obok le偶膮 kanciaste bochenki wilgotnego, pachn膮cego korzeniami chleba.

Zosta艂em wcielony do s艂u偶by w roli kelnera, my艣li. Pi臋knie.

- Na klient贸w - syczy Gabriel. - Takie prawo. Nie wolno patrze膰 im w oczy. Spu艣膰 g艂ow臋, jakby艣 si臋 modli艂. Raczej nie b臋dziesz musia艂 z nimi rozmawia膰, zw艂aszcza 偶e im nie wolno si臋 do ciebie odzywa膰 Chyba 偶e nazw膮 ci臋 „nowicjuszem”.

- Jak mam przyjmowa膰 zam贸wienia, je艣li nie mog臋 z nimi rozmawia膰?

- Tu podaj膮 tylko jedno danie. Postaw talerze na stoliku i wracaj do kuchni po nast臋pne. Dotrwaj do rana, to ci zap艂ac膮. A lepiej jest mie膰 pieni膮dze, ni偶 ich nie mie膰.

Pracuj膮 wi臋c. Po winie i chlebie przychodzi kolej na 艣limaki w p艂on膮cej brandy z plasterkami banan贸w skwiercz膮cymi w muszlach. Nast臋pne s膮 du偶e ko艣ciane p贸艂miski, na kt贸rych pi臋trz膮 si臋 nieprzyzwoicie wielkie kawa艂y mi臋cha; rubinowe steki, okryte przypieczon膮 bia艂o-br膮zow膮 sk贸rk膮, ledwo mieszcz膮 si臋 na p贸艂miskach. „S艂o艅 albinos” - Oleg s艂yszy, jak dziesi臋ciu, mo偶e dwudziestu go艣ci powtarza w ekstazie szeptem te s艂owa. Ze szczytu g贸ry mi臋sa sp艂ywa kaskada pestek granatu nas膮czonych miodowo-bursztynowym winem, kt贸rego zapach jest tak s艂odki i intensywny, 偶e prawie zwala go z n贸g. 呕o艂膮dek mu si臋 zaciska, ale nie wolno mu nic zje艣膰.

- Nowicjuszu! - wo艂a kobieta z trzema pier艣cieniami na prawej r臋ce i w臋偶ow膮 bransolet膮 ze srebra i agat贸w na lewej. Bransoleta oplata wszystkie jej palce i wspina si臋 w g贸r臋 r臋ki.

Oleg pami臋ta, 偶eby na ni膮 nie patrze膰. Stopy bol膮 go od pielgrzymek do kuchni, nie chce z ni膮 rozmawia膰. Kobieta ma paznokcie mokre od soku z granat贸w.

- Od jak dawna mieszkasz w Palimpse艣cie, nowicjuszu? - pyta wynio艣le.

- To...

- G艂o艣niej!

- To chyba moja druga noc, je艣li dobrze zrozumia艂em.

Kobieta klaszcze i piszczy triumfalnie. G艂os ma wysoki i przenikliwy, jak d藕wi臋k p臋kni臋tego dzwoneczka.

- Tak my艣la艂am! Jeste艣 taki nieporadny. Imigrant! Urocze! Powiedz mi, ch艂opcze, czy to prawda, 偶e nie widzicie kolor贸w 偶贸艂tego i niebieskiego? 呕e ucztujecie na 艣mietniskach, kiedy my k艂adziemy si臋 spa膰 i s膮czymy herbawino? 呕e, aby tu trafi膰... - pochyla si臋, 偶eby spojrze膰 mu w oczy i narobi膰 k艂opot贸w, ale on w por臋 odwraca wzrok i widzi tylko jej d艂ugie rude w艂osy ocieraj膮ce si臋 o kieliszek. Na szkle ci膮gle wida膰 艣lad truskawkowego trunku - ...parzycie si臋 jak brudne krowy w rui? Co jecie? Musisz koniecznie opowiedzie膰 nam o wszystkich waszych odra偶aj膮cych zwyczajach!

Oleg wbija wzrok w jej buty. Twarz p艂onie mu rumie艅cem wstydu, o kt贸rym nie wiedzia艂 wcze艣niej, 偶e w nim tkwi. Od dzieci艅stwa nie s艂ysza艂, 偶eby kto艣 w ten spos贸b cisn膮艂 s艂owem „imigrant” - bo, oczywi艣cie, jest imigrantem. Tam i tutaj. Ma ochot臋 uciec jak najdalej od tej obcej kobiety, jej imbirowej woni, triumfalnego 艣miechu i pohukiwania - ale r贸wnocze艣nie chcia艂by zosta膰 i wyr偶n膮膰 j膮 tym kieliszkiem w g臋b臋.

Powoli, smakuj膮c umy艣lno艣膰 tego gestu (b臋dzie si臋 nim napawa艂 a偶 do rana), unosi g艂ow臋 i bez 艣ladu goryczy czy z艂o艣liwo艣ci patrzy prosto w jej b艂yszcz膮ce, umalowane, zdobione cekinami oczy, patrzy na policzki z klejnocikami wszczepionymi w sk贸r臋, na kt贸rej pojawiaj膮 si臋 pierwsze zmarszczki, kurze 艂apki. Cisza przetacza si臋 przez sal臋 i eksploduje mu pod nogami.

- To z pewno艣ci膮 prawda - m贸wi spokojnie. - Wszystko, co do s艂owa. Chce pani odwiedzi膰 takie 艣mietnisko razem ze mn膮? Mogliby艣my parzy膰 si臋 w blasku ksi臋偶yca. Ciekawe, gdzie by pani wyl膮dowa艂a.

Kobieta rozchyla fioletowe usta - mo偶e jest wstrz膮艣ni臋ta, a mo偶e konfrontacja z prawdziwym 偶ywym imigrantem i jego manierami sprawia jej przyjemno艣膰. Szef kelner贸w (ten z nogami 偶yrafy) dopada do Olega i olbrzymi膮, wymanikiurowan膮 d艂oni膮 wali go pi臋艣ci膮 w ucho, po czym 艂apie go za r臋k臋, bez s艂owa wywleka ze szklistej kobaltowej sali i bezceremonialnie wyrzuca na Sarsaparilli.

Par臋 minut p贸藕niej niespiesznie do艂膮cza do niego Gabriel, s艂odkie dziecko, dobry ch艂opak, wierny krajan.

- A nie m贸wi艂em? - rzuca tylko, po czym odcumowuje gondol臋 i wypycha ich na 艣rodek ulicy p艂aszczy. Jest osch艂y, jakby Oleg osobi艣cie go urazi艂, narobi艂 mu wstydu, zrobi艂 z niego durnia.

- Przecie偶 to tylko sen! - broni si臋 Oleg. - Zabawili艣my si臋, a do rana wszystko zapomnimy.

- Ty nic nie rozumiesz.

Gabriel wzdycha i zapada d艂ugie milczenie. W艣r贸d bledn膮cych ostatnich gwiazd zrywa si臋 wiatr i na wschodzie pojawia si臋 艣wiat艂o, cytrynowe, ch艂odne.

- Mo偶esz mi da膰 no偶yce? - prosi w ko艅cu Oleg, u艣miechaj膮c si臋 przy tym najpromienniej i najodwa偶niej jak umie.

Gabriel stoi jednak odwr贸cony plecami i wodzi wzrokiem po dachach sympatycznych domk贸w i nieznanych Olegowi zau艂kach. Oddalili si臋 od siebie - dyskretnie, subtelnie, nieodwo艂alnie. Podaje no偶yce (ostrza s膮 d艂u偶sze ni偶 jego nogi), ale nie odwraca si臋 przy tym, a jego palce nie dotykaj膮 palc贸w Olega.

Oleg wstaje (niewiele brakuje, 偶eby przewr贸ci艂 przy tym gondol臋), jedn膮 r臋k膮 艂apie swojego architekta (kt贸ry wcale nie jest jego, nie tak naprawd臋) i szepcze mu w kark najlepsze przeprosiny, jakie zna:

- Chc臋 ci opowiedzie膰 pewn膮 histori臋. B臋dzie kr贸tka, obiecuj臋. I o mi艂o艣ci. W krainie umar艂ych ch艂opiec przejechany przez czarny samoch贸d zakocha艂 si臋 w ksi臋偶nej cholery, kt贸ra mia艂a jaskrawo偶贸艂t膮 sukienk臋, 偶贸艂te w艂osy i b艂yszcz膮ce 偶贸艂te trzewiki...

Ale Gabriel nie s艂ucha. Jego otulone p艂aszczem plecy s膮 sztywne, spi臋te. Posmutnia艂y Oleg tnie no偶ycami z br膮zu p贸艂p艂ynn膮 powierzchni臋 ulicy pod 艂odzi膮. Przera偶one nici wy艣lizguj膮 si臋 ze szw贸w na ramionach, guziki furkocz膮 w powietrzu, a on zerka g艂臋biej, lecz widzi tam tylko kolejne r臋kawy i mg艂臋, ale jest teraz jednocze艣nie p艂ywakiem i 艣lusarzem i wie, jak przeciska膰 si臋 przez szpary zbyt w膮skie dla innych. Nie mo偶e zosta膰 we wraku dezaprobaty Gabriela, a noc i tak dobiega ju偶 ko艅ca. Bierze g艂臋boki wdech i nurkuje, wystawiaj膮c no偶yce przed siebie. Spada i spada, bardzo daleko.

* * *

Na dworcu kolejowym kobieta o niebieskich w艂osach odczuwa nag艂e zawroty g艂owy. Na wy艂o偶onej cedrowym drewnem ulicy pszczelarka w d艂ugiej sukni kicha, gdy we艂na wype艂nia jej nos.

* * *

Pod ulic膮 z p艂aszczy p艂ynie rzeka. Ma mleczny kolor. Toczy leniwe, pow艂贸czyste fale g臋stej 艣mietanki i zwarzonego mleka. Nad ni膮, w g贸rze, rozpo艣ciera si臋 flanelowe niebo i d艂ugi tunel o ceglanym sklepieniu, zaro艣ni臋ty z艂ocistym mchem i sflacza艂ymi, p贸艂przezroczystymi grzybami, o艣liz艂ymi i srebrnymi jak mi臋so ostryg. W paru miejscach strop si臋 zapad艂; przez jeden z tych otwor贸w Oleg wpad艂 do 艣rodka.

Idzie brzegiem rzeki po krusz膮cym si臋 gzymsie ozdobionym rze藕bami lamentuj膮cych twarzy, kt贸rych 艂zy zasilaj膮 rzek臋. Maj膮 wykrzywione usta i b艂agalnie patrz膮ce oczy; mija je oboj臋tnie. Kuleje, co go niepokoi, bo przecie偶 w snach cz艂owiek powinien l膮dowa膰 bezbole艣nie jak westchnienie, prawda?

Napotyka 艂awk臋 - jedn膮 z tych, kt贸re zawsze, gdziekolwiek si臋 je widzi, wygl膮daj膮 tak, jakby powinny sta膰 w Pary偶u, z widokiem na Sekwan臋. Siedz膮ca na niej kobieta w d艂ugiej sukni patrzy na trzepocz膮ce w podmuchu powietrza grzyby. Oleg zbli偶a si臋 i widzi, 偶e suknia ma intensywnie granatowy kolor, jest usiana srebrnymi gwiazdami i bardzo elegancka; jej turniura ma rozmiary b臋bna sporej kopu艂y. W艂osy kobiety s膮 swobodnie rozpuszczone, mysie, bardzo podobne do jego w艂os贸w i przetykane 艣niegiem, mimo 偶e 艣nieg nie pada przecie偶 pod ziemi膮. Kiedy kobieta odwraca si臋 ku niemu, Oleg j臋czy. Grzyby dygocz膮.

- T臋skni艂am za tob膮, Ole偶ka - m贸wi jego siostra i wyci膮ga ku niemu d艂ugie r臋ce.

Cztery

Archipelag

Lucia znikn臋艂a.

Ludovico siedzia艂 nagi w swoim przedpokoju, po turecku, jakby czeka艂 na spowied藕. Etymologiae p艂yn臋艂a wok贸艂 niego po 艣cianach - rozsypane przez Luci臋 okruchy, kt贸re pad艂y 艂upem kruk贸w, a on sta艂 si臋 zab艂膮kanym w lesie dzieckiem. Dotyka艂 ich; muska艂 rowki w farbie, miejsca, w kt贸rych by艂a, kt贸rych dotyka艂y jej palce. Gdyby zamkn膮艂 oczy, m贸g艂by zatraci膰 si臋 w powietrzu, kt贸re niegdy艣 j膮 otula艂o, albo wstrzyma膰 oddech i zn贸w znale藕膰 si臋 w niej, w jej ciasnym, gor膮cym wn臋trzu... Tam sta艂a, my艂a w艂osy w tej umywalce, pisa艂a po tej 艣cianie, jad艂a pieczonego kurczaka przy tym stole. Nie by艂o w domu pomieszczenia, w kt贸rym jej by nie by艂o; echo jej obecno艣ci wisia艂o w powietrzu jak susz膮ce si臋 arkusze papieru. Nie by艂o miejsca, kt贸re nie ropia艂oby jej brakiem; kt贸rego nie otacza艂yby 艣wietliste aureole jej niegdysiejszej obecno艣ci, jak na przypalonej papierosem kliszy.

Zawsze czu艂 jej lwi膮 wo艅 w 艂贸偶ku - czu艂 j膮 w dalszym ci膮gu, mimo 偶e ona od tygodni ju偶 w nim nie spa艂a. Nie m贸g艂 si臋 zmusi膰, 偶eby spa膰 na jej miejscu; nie chcia艂 zatrze膰 niedostrzegalnego zarysu jej cia艂a, kt贸ry z pewno艣ci膮 zd膮偶y艂 si臋 ju偶 sta膰 zaledwie gor膮czkow膮 nadziej膮 i k艂amstwem nie艣wie偶ej po艣cieli. Jej 艣miech - ostry, okrutny, kr贸tkotrwa艂y - zawis艂 nad w膮skimi, wysokimi oknami jak girlandy poczernia艂ych r贸偶. Ludo prawie nie jad艂, co najwy偶ej ogryza艂 ko艣ci zostawione przez ni膮 na wyszczerbionym talerzu w kuchni. Przymierza艂 z臋by do martwych rzeczy, kt贸re wcze艣niej objad艂a do czysta.

Przy艂o偶y艂 policzek do 艣ciany i litery zacz臋艂y si臋 pod nim rozgrzewa膰 jak jej r臋ce w zimie: Cum leones dormierint, vigilant oculi; cum ambulant, cauda sua cooperiunt vestigial sua, ne eos venator inveniat... S艂owa pokonywa艂y ostry za艂om 艣ciany i mija艂y stolik pod telefon ze stoj膮c膮 na nim smuk艂膮 zielon膮 lampk膮. „Kiedy lwy 艣pi膮, ich oczy pozostaj膮 czujne; kiedy id膮, zacieraj膮 sw贸j 艣lad ogonem, 偶eby 偶aden my艣liwy ich nie wytropi艂...”.

Wbi艂 paznokcie w leones, potem w ambulant, jakby chcia艂 z nich wydoby膰 jej twarz, jej ch贸d, jej d艂ugi z艂ocisty ogon zacieraj膮cy 艣lady 艂ap na pylistym gruncie buszu.

Zawsze byli par膮 bestii, skulonych i powarkuj膮cych w swojej jaskini, nieust臋pliwych i zawistnych - to oczywiste, ale czy偶 nie zawarli umowy? Chimera i 艣wi臋ty - czy偶 nie po偶arli razem swojej m艂odo艣ci i nie przeobrazili tych pi臋ciu pokoj贸w we wsp贸lne legowisko? Czy dawno temu nie widzia艂 jej twarzy na jakiej艣 tarczy? Nie le偶a艂 na tej pod艂odze, przyszpilony jej kamiennymi r臋kami? Dok膮d mog艂aby p贸j艣膰? Jak mog艂aby chocia偶 wy艣ni膰 miejsce, kt贸rego on ju偶 wcze艣niej by nie odwiedzi艂? Zna艂 j膮 przecie偶 na wylot, zna艂 jak nikt inny, zna艂 jej natur臋 i pochodzenie.

Spojrza艂 na apokalips臋 japo艅skiej ksi膮偶ki: roz艂o偶one na pod艂odze setki p艂贸ciennych stronic, srebrna farba, czarny jedwab. Wrzasn膮艂 na nie, na bezduszne, brzydkie ilustracje, poci膮gi jak zwiotcza艂e w臋偶e. Lucia lepiej by je narysowa艂a, pod jej pi贸rem wygl膮da艂yby jak lewiatany z rozdziawionymi paszczami wgryzaj膮ce si臋 w podbrzusze Ziemi. Sufit z lekkim zak艂opotaniem wch艂on膮艂 jego krzyk. Termin wykonania zlecenia dawno min膮艂, zam贸wienie dosta艂 inny introligator z Parmy, ale Ludo bez 偶alu rozsta艂 si臋 z ksi臋g膮. Zoboj臋tnia艂a mu. A to by艂o wszystko, co zosta艂o mu po 偶onie: stronice, farba, jedwab. Sika艂 na nie, plu艂, dar艂 je, jad艂 i wyrzuca艂 przez okno, ale nie chcia艂y si臋 sko艅czy膰. By艂y niesko艅czonym potworem, z pewno艣ci膮 dobrze znajomym jego ukochanemu Hiszpanowi stoj膮cemu gdzie艣 przy pulpicie w bibliotece umar艂ych. Ludo za艣mia艂 si臋 w ciemno艣ci i zacz膮艂 pisa膰 na 艣cianie, blisko listwy przypod艂ogowej, gdzie zosta艂o troch臋 wolnego miejsca:

18. C.I. Na dalekim zachodzie 偶yj膮 istoty, kt贸rych cia艂o ma posta膰 ogromnej ksi臋gi o grzbiecie z drewna i kartach spojonych klejem do z艂udzenia przypominaj膮cym ludzk膮 krew. Rozw艣cieczony potw贸r klapie ok艂adkami i zgrzyta rozdzia艂ami, a gdy cz艂owiek pokusi si臋 o unicestwienie go, blu藕nie na niego swoimi sokami 偶yciowymi w postaci nieko艅cz膮cego si臋 strumienia stronic. W ten oto spos贸b - zalewaj膮c nieszcz臋艣nika powodzi膮 swych odchod贸w - chroni si臋 bestia przed 艣mierci膮...

Przerwa艂, gdy wyczerpa艂 mu si臋 zas贸b 偶art贸w, kt贸rymi m贸g艂by si臋 podzieli膰 z jej duchem.

Siedem pustych, zszytych ok艂adek ustawi艂o si臋 w nier贸wn膮 jo艅sk膮 kolumn臋, na kt贸rej postawi艂 kubek z kaw膮. Ka艂u偶a kleju z wo艂owych 艣ci臋gien st臋偶a艂a jak karmel pod niesprawnym kaloryferem. Czterysta dwana艣cie stronic poch艂on臋艂o kanap臋 z Ostii, kt贸r膮 Lucia kupi艂a tylko dlatego, 偶e mia艂a identyczny odcie艅 jak orzechy hikory; trzy noce spa艂a na niej sama, nago, 偶eby buchaj膮cy z obicia kolor wsi膮kn膮艂 w jej niesamowit膮 sk贸r臋. Szcz膮tki japo艅skiej ksi臋gi zas艂a艂y pod艂og臋 jak ozdobny kobierzec. Kroki Ludovica rozbrzmiewa艂y na nich bardzo g艂o艣no, zbyt g艂o艣no.

Po艂o偶y艂 si臋 na nich, czuj膮c pod spodem mi臋kk膮, zwiotcza艂膮 kanap臋, kt贸ra nie pachnia艂a ju偶 Luci膮, morzem ani tamtym latem na pla偶y, kiedy Lucia ubiera艂a si臋 wy艂膮cznie w 偶贸艂cienie i jeszcze nie marszczy艂a brwi w jego obecno艣ci. Przy艂o偶y艂 twarz do kartek i wci膮gn膮艂 w p艂uca odwodnion膮 wo艅 dawno zaschni臋tego atramentu; przesiewa艂 je z cierpliwo艣ci膮 archeologa, szukaj膮c nieobecnego ci臋偶aru kolan 偶ony odciskaj膮cych zag艂臋bienia w obiciu.

Kiedy podobny do guzika w sukience ksi臋偶yc ze艣lizn膮艂 si臋 z nieba, Ludo ju偶 spa艂, skulony w obj臋ciach ksi膮偶kowego potwora, z twarz膮 wtulon膮 w rysunek wagonu restauracyjnego.

* * *

- Widzieli艣cie j膮?

To jedno zdanie - sam jego kszta艂t, le偶膮cy mu w ustach jak stara, sp艂aszczona figa - wyczerpa艂o jego si艂y. Odbija艂 je na j臋zyku jak pod pras膮 drukarsk膮, raz za razem, produkuj膮c kolejne egzemplarze dla wszystkich tych, z kt贸rymi si臋 spotyka艂, dla przyjaci贸艂: szylkretowe okulary, buty z klamerkami, akt贸wki z t艂oczonym mottem, postukiwanie pi贸rem o z臋by, wydymanie oszronionych ust, drapanie si臋 w nasad臋 nosa, chianti w p臋katych kieliszkach w dziesi膮tkach kafejek, w kt贸rych nie jad艂 podawanych mu ciastek i nie pi艂 kawy. Nie nadawali si臋 z Luci膮 na przyjaci贸艂 innych ludzi; 偶yli jak para 偶贸艂wi, jedno wtulone w profil skorupy drugiego. Rzadko spotykali si臋 z tymi, kt贸rych znali przed stworzeniem swojego ukrytego za murem prywatnego 艣wiata, ich nietykalnej ciszy.

Kobieta, kt贸ra w tej chwili siedzia艂a naprzeciwko niego, zajmowa艂a do艣膰 odleg艂e miejsce na li艣cie uniwersyteckich znajomych Lucii. By艂 prawie pewien, 偶e mia艂a na imi臋 (i zapewne nadal ma) Nerezza... Albo jako艣 podobnie, r贸wnie sztywno i powa偶nie. Lucia kolekcjonowa艂a takie powa偶ne, barokowe istoty ludzkie niczym opiekunka jakiego艣 groteskowego ogrodu zoologicznego. Nerezza mia艂a ma艂e, w膮skie oczy o c臋tkowanych 藕renicach. Nawet kiedy si臋 艣mia艂a, sprawia艂a wra偶enie rozz艂oszczonej.

- Dlaczego zak艂adasz, 偶e od ciebie odesz艂a? Mo偶e mia艂a wypadek? Powiniene艣 zadzwoni膰 na policj臋.

Odmierzone s艂owa wydobywa艂y si臋 z jej ust jak zaprasowany r臋kaw koszuli spod 偶elazka.

Lwy nawet przez sen zachowuj膮 czujno艣膰, pomy艣la艂 Ludo.

- Bo j膮 znam! Chcia艂a odej艣膰! Zawsze by艂a... zdeterminowana.

Nerezza si臋 roze艣mia艂a. Jej 艣miech brzmia艂 jak kaszel.

- To prawda. Zabawne... Rozmawiamy o niej w taki spos贸b, jakby ju偶 nie 偶y艂a. No c贸偶, mog艂abym powiedzie膰, 偶e j膮 widzia艂am, ale chyba niewiele by ci to da艂o.

Ludo czeka艂, usi艂uj膮c nie traci膰 cierpliwo艣ci. Chcia艂 zobaczy膰, co Lucia pokocha艂a w Nerezzy, 偶eby cho膰 w ten spos贸b m贸c dotkn膮膰 偶ony. Oparte na kolanach d艂onie przepaca艂y mu materia艂 spodni. Jakie偶 to obrzydliwe, takie wiecznie ciekn膮ce cia艂o.

Nerezza zmarszczy艂a brwi.

- Powiedz mi, Ludovico... - Zaci膮gn臋艂a si臋 g艂臋boko cygaretk膮. - Miewasz ostatnio sny? Koszmarne, albo zwariowane, jakby艣 by艂 w szpitalu, sk膮d nie chc膮 ci臋 wypu艣ci膰, ale zarazem nie pozwalaj膮 ci si臋 zobaczy膰 z rodzin膮?

- Naturalnie. 呕ona ode mnie odesz艂a! Je艣li w og贸le uda mi si臋 zasn膮膰, dr臋cz膮 mnie koszmary.

- Nie o to mi chodzi艂o. Masz w tych snach wysypk臋? Jak pokrzywka, tylko 偶e nie sw臋dzi. Czarna. Jak tatua偶.

- Tak... tak, na plecach. Nie przej膮艂em si臋 ni膮. Lucia mia艂a j膮 pod kolanem, ale m贸wi艂a, 偶e to nic powa偶nego. Chocia偶 to chyba zara藕liwe.

Nerezza przewr贸ci艂a oczami i zgasi艂a cygaretk臋. Ludovico nienawidzi艂 tego na艂ogu. Pr贸bowa艂 kiedy艣 t艂umaczy膰 Lucii, 偶e palenie zaburza r贸wnowag臋 humor贸w, chcia艂 j膮 ostrzec, 偶e gor膮cy i suchy dym wypali jej delikatne apparati flegmatyczne i b臋dzie zia艂a ogniem. Wcale nie 偶artowa艂. Kiedy poca艂owa艂a go z ustami pe艂nymi dymu, jego poparzone p艂uca zadr偶a艂y od 偶aru.

Nerezza podwin臋艂a r臋kaw fioletowej sukienki. Jej przedrami臋 pokrywa艂y czarne linie. Linie Lucii. Jego linie. Jak ona 艣mie? Jak 艣mie nosi膰 na ciele ostatni膮 rzecz, kt贸r膮 przekaza艂a mu 偶ona? Na kra艅cach ulic nie unosi艂y si臋 jednak skrzydlate serafiny, a po艣rodku pl膮taniny kr臋tych alej znajdowa艂 si臋 owalny tor wy艣cigowy, jak widziany z niewiarygodnie wielkiej odleg艂o艣ci hipodrom. Na ciele Nerezzy znami臋 wygl膮da艂o makabrycznie: nagie, fioletowe, jakby wydarte chropowatym szk艂em w jej sk贸rze - w jego sk贸rze, w sk贸rze Lucii, tak jakby Nerezza podkrad艂a im ich sekretn膮 chorob臋, potajemny moz贸艂.

- Pos艂uchaj... - powiedzia艂a p贸艂g艂osem, k艂ad膮c r臋k臋 na stole mi臋dzy nimi jak talerz z jedzeniem. Jak mi臋so. - Mog艂abym powiedzie膰, 偶e widzia艂am Luci臋. Mog艂abym r贸wnie偶 powiedzie膰, 偶e wiem, gdzie teraz jest i 偶e jest bezpieczna, nic jej nie grozi. Mog艂abym nawet powiedzie膰, 偶e nie dalej jak przed trzema dniami dotyka艂am jej twarzy i 偶e podawa艂y艣my sobie m臋偶czyzn z r膮k do r膮k jak butelk臋 whisky. By艂aby to prawda, lecz zarazem by艂yby to k艂amstwa, poniewa偶 nie widzia艂am Lucii na jawie i nie wiem, gdzie jest w tej chwili, kiedy o niej rozmawiamy, tu, w tej kawiarni, nad kaw膮 i 艣mietankowo-karmelowym deserem. Sam musisz zdecydowa膰, jak potraktujesz moje s艂owa.

Ludo zamkn膮艂 oczy. M贸wi艂a jak Lucia, marzycielsko, z艂owieszczo, s艂owami brzemiennymi w znaczenia, kt贸re czasem wydawa艂y mu si臋 udawane. S艂o艅ce przytkn臋艂o palce do jego twarzy, a偶 zap艂on膮艂.

- Przyjm臋 je, Nerezzo. Powiedz mi, gdzie j膮 znajd臋, 偶ebym m贸g艂 j膮 sprowadzi膰 do domu.

- Biedny Ludovico... Lucia nie wr贸ci do domu. Ju偶 nigdy. Nie chce wraca膰. Wydaje mi si臋... Up艂yn臋艂o sporo czasu, odk膮d mog艂am powiedzie膰, 偶e dobrze was znam, ale chyba najlepiej b臋dzie, je艣li sobie wm贸wisz, 偶e ona nie 偶yje, uwierzysz w to i zostaniesz wdowcem.

Nerezza u艣miechn臋艂a si臋 przelotnie. U艣miech by艂 zach臋caj膮cy, nawet odrobin臋 matczyny, ale nie wygl膮da艂a z nim najlepiej. „Id藕 si臋 bawi膰, ch艂opczyku”, m贸wi艂. „My jeste艣my bardzo zaj臋ci. Bycie doros艂ym to ci臋偶ka praca”.

Ludo si臋 skrzywi艂.

- Gdyby na 艣wiecie by艂o do艣膰 kiru, 偶eby wystarczy艂o go na 偶a艂ob臋 po niej, mo偶e rzeczywi艣cie m贸g艂bym tak zrobi膰. Ale jestem, kim jestem, ona jest tym, kim jest, i 偶adne z nas nie jest martwe.

Wzi臋艂a go ostro偶nie za r臋k臋, gestem smuk艂onogiej amazonki przymierzaj膮cej si臋 do okie艂znania dzikiej bestii; a偶 si臋 zdziwi艂, 偶e nie ma dla niego kostki cukru. Je偶eli Lucia by艂a chimer膮, kt贸ra przenosi艂a swoje olbrzymie lwie cia艂o z kanapy na pod艂og臋 i dalej do 艂贸偶ka, to Nerezz臋 nale偶a艂oby por贸wna膰 do w臋gorza, ciemnego, k艂api膮cego paszcz膮, 艣liskiego w dotyku i przez to niemo偶liwego do utrzymania w d艂oni. Przypomnia艂 sobie, co napisano o w臋gorzu w Etymologiae: „powstaje z mu艂u i je ziemi臋; mu艂 Gangesu rodzi w臋gorze-olbrzymy, czarne, 艣lepe jak podziemne robale, gigantyczne, 艣wi臋te”. Mo偶e to o Nerezzie i jej niezbadanym plemieniu pisa艂 Izydor, o tym, jak woda perli im si臋 na piersi, gdy wynurzaj膮 si臋 z rzeki o barwie popio艂u.

Bez uprzedzenia z艂apa艂 j膮 za r臋k臋, ale wyrwa艂a mu si臋 zwinnym, wy膰wiczonym ruchem.

* * *

Mia艂a mieszkanie niedaleko kawiarni, ale nie wpadli tam, potykaj膮c si臋 o w艂asne nogi, jak targani 偶膮dz膮 kochankowie. Weszli przez pr贸g powoli, bez emocji, trzymaj膮c si臋 za r臋ce. Blade popo艂udniowe 艣wiat艂o s膮czy艂o si臋 do 艣rodka przez cztery d艂ugie okna.

Pokoje w jej mieszkaniu by艂y r贸wnie surowe jak zarysy jej ko艣ci. Mia艂a w nim czarny szezlong i gablotk臋. Nala艂a do kieliszka 偶贸艂tego, 偶ywicznego wina, kt贸re mu nie smakowa艂o. Poczu艂, jak jego kobieta-w臋gorz - ale przecie偶 ona wcale nie nale偶y do niego! - oplata go i wysysa z niego si艂臋. Usiad艂a mu na kolanach; by艂a ci臋偶sza, ni偶 si臋 spodziewa艂, jakby mia艂a ko艣ci z 偶elaza. Odgarn臋艂a sp贸dnic臋 sukni - kosztown膮, grub膮 jak ok艂adka ksi膮偶ki. Jej nogi by艂y jak stronice.

- Jestem drog膮 do niej - powiedzia艂a.

Spojrzenie jej czarnych oczu by艂o przeszywaj膮ce i nieodparte. Ludo wszed艂 na t臋 drog臋 z wiar膮 mnicha. Otworzy艂 usta jak wilk paszcz臋 i wczepi艂 si臋 jej w szyj臋, jakby chcia艂 rozerwa膰 j膮 i znale藕膰 ukrywaj膮c膮 si臋 w 艣rodku, czekaj膮c膮 na niego Luci臋. Obj臋艂a go nogami, 艣liskimi, zaciskaj膮cymi si臋 c臋gami, kt贸re nie zamierza艂y go wypu艣ci膰; obj臋艂a go tak ciasno, 偶e wbija艂 knykcie w jej uda, mocuj膮c si臋 z paskiem od spodni. Poca艂owa艂 j膮 jeszcze raz, g艂臋boko, z narastaj膮cym poczuciem straty... Lucii by si臋 to nie spodoba艂o. Albo by jej to nie obchodzi艂o. Co by wola艂? Brutalnie rozora艂 jej plecy paznokciami wolnej r臋ki; mia艂 nadziej臋, 偶e te 艣lady b臋d膮 r贸wnie ciemne i okrutne jak mapy szpec膮ce ich cia艂a, jak ta mapa, kt贸r膮 nosi艂a na sobie, cho膰 nie mia艂a do tego prawa.

Ani na chwil臋 nie otworzy艂a ust, bez wzgl臋du na to, jak si臋 w niej porusza艂. Mia艂a dzikie, rozp艂omienione oczy, ale oddycha艂a spokojnie przez ten sw贸j w膮ski, orli nos, wczepiwszy si臋 w Ludo spojrzeniem czarnych oczu jak z臋bami. By艂a ciasna w 艣rodku i na zewn膮trz. Otaczaj膮cy go nacisk grozi艂 wyci艣ni臋ciem mu duszy przez czubek g艂owy. Wrzasn膮艂 w ni膮, nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰. Krzycza艂 w ciemno艣膰 pustego domu, w ciasny wewn臋trzny 艣wiat Nerezzy o w臋gorzowym sercu, pot臋偶nej, dostojnej bestii, kt贸ra zadygota艂a, lecz, zamiast krzycze膰, uk膮si艂a go w艣ciekle w policzek i przytrzyma艂a jego sk贸r臋 k艂ami, czekaj膮c, a偶 on dojdzie, jakby t艂uk艂o si臋 szk艂o.

Tor Wy艣cigowy

Bie偶nia Toru Wy艣cigowego zakrzywia si臋 d艂ugim, leniwym 艂ukiem, zagarniaj膮c ca艂膮 Troposfer臋 w swoim okr臋偶nym biegu. Miasto dr偶y trzykrotnie, gdy gonitwa przetacza si臋 po wytyczonym fiszbinami torze, czarne per艂y tryskaj膮 fontannami spod setki kopyt, a widzowie jak jeden m膮偶 odrzucaj膮 w ekstazie g艂owy w ty艂 i z ich piersi dobywa si臋 krzyk, esencja ich woli. Tor ma kopulasty dach, poniewa偶 deszcz w Palimpse艣cie jest jak zach艂anny kochanek: wszechobecny, 偶arliwy, pa艂aj膮cy 偶膮dz膮. Pod kopu艂膮 fale czekoladowego jedwabiu sp艂ywaj膮 z wielobarwnego stela偶a z dmuchanego szk艂a; ka偶da jego belka mieni si臋 barwami jak ko艣cielny witra偶. Olbrzymie pomara艅czowe lampy przypominaj膮 miniaturowe s艂o艅ca oplecione czarnymi 艂a艅cuchami. Tor - per艂owy tor - zatacza wspania艂y, niesko艅czony owal. Trybuny rzadko s膮 puste: 艣lini膮cy si臋 w na wp贸艂 religijnym uniesieniu t艂um pochyla si臋 jak jedno wielkie roziskrzone cia艂o, by 艣ledzi膰 gonitw臋 nieszcz臋snych stwor贸w.

G艂os Traugotta - brz臋k miedzianej patelni na wietrze - niesie si臋 艣piewnie nad trybunami. Traugott jest hodowc膮 艣limak贸w. Mieszka w dwupi臋trowym domu. Za m艂odu wysypa艂 pod艂ogi wszystkich trzech kondygnacji 偶yzn膮 czarno-czerwon膮 ziemi膮, z艂otymi i zielonymi li艣膰mi, s艂odkim, br膮zowym ziarnem i p艂atkami fio艂k贸w, grubymi jak skrawki mas艂a. Wspania艂e petit-gris przemieszczaj膮 si臋 powoli z salonu do 艂a藕ni, jedz膮c 艂apczywie w paroksyzmach spiralnej rozkoszy. Parz膮 si臋 w kominie i wy艣piewuj膮 ciche 艣limacze hymny na parapetach, gdy w blasku ksi臋偶yca jaskrawa farba blednie do czerni.

Kiedy zbli偶a si臋 czas wy艣cig贸w, zabiera najkr膮glejsze i najs艂odsze z nich do swojej sypialni i na zajmuj膮cym ca艂膮 pod艂og臋 brokatowym 艂o偶u, tak mi臋kkim, 偶e nie mo偶e na nim spa膰, uk艂ada je jak dzieci. Nast臋pnie uczy je ascezy, dyscypliny, 艣wi臋tego postu, poniewa偶 偶o艂膮dki ludzi nie mog膮 znie艣膰 wi臋kszo艣ci tego, co zawieraj膮c 偶o艂膮dki 艣limak贸w. Prowadzi je w modlitwie do samej Najwy偶szej Spirali, zasiadaj膮cej na ziemnym tronie. Jej opalizuj膮ce cia艂o okrywaj膮 s艂odkie trawy, oczy na szypu艂kach dygocz膮 ze wsp贸艂czucia i lito艣ci. Traugott dr偶y, gdy jego skarby marniej膮 od oczyszczaj膮cego g艂odu, i p艂acze, poleruj膮c ich skorupy i pakuj膮c je do zielonego sakwoja偶u.

A potem z tym samym sakwoja偶em zakrada si臋 na trybuny, z brod膮 ufarbowan膮 pod kolor ma艣ci faworyt贸w; akurat w tym dniu s膮 to odcienie szkar艂atu. Dzieci wyci膮gaj膮 r膮czki, dotykaj膮 jego d艂ugich w艂os贸w, jasnych i mi臋kkich jak u dziewczyny. Rozk艂ada r臋ce, w kt贸rych trzyma z艂ote paczuszki; opalizuj膮ce 艣limaki wielko艣ci drobnej pi膮stki niemal przesypuj膮 si臋 przez skraj opakowania. Po艂yka jednego powoli, z przyjemno艣ci膮, ze smutkiem. Ich smak - jak winiak z mas艂em, jak s艂odzony g臋si smalec - roztapia mu si臋 na udr臋czonym j臋zyku. Na widok skoku grdyki pod zaczerwienion膮 sk贸r膮 grzesznego gard艂a tuzin widz贸w dopomina si臋 o jego przysmaki.

* * *

Nerezza w艂o偶y艂a czarny kapelusz z szerokim rondem, przybrany d艂ugimi pi贸rami bia艂ego 艂ab臋dzia opr贸szonymi onyksem i obsydianem. Ozdobne zako艅czenie szpilki stanowi lakierowana miednica rysia. Kapelusz przes艂ania jej twarz jak ksi臋偶yc za膰miewaj膮cy s艂o艅ce. Nerezza ostro偶nie wygarnia j臋zykiem mi臋so z muszli i wsysa skurczone cia艂o 艣limaka do w膮skich ust. Spogl膮da na tor z wysoko umieszczonej lo偶y obwieszonej rzemiennymi elementami uprz臋偶y. Dr偶膮c膮 r臋k膮 podnosi do oczu srebrn膮 lornetk臋 teatraln膮.

- Zaraz si臋 zaczn膮 - m贸wi.

- Co si臋 zacznie?

Ludovico siedzi sztywno wyprostowany, jak 偶o艂nierz. Lewa r臋ka go sw臋dzi. Nic na niej nie ma, ale sk贸ra go 艣wierzbi od 艂a偶膮cych mu po sk贸rze pszcz贸艂; prawa opada bezw艂adnie, jakby by艂a z zimnej porcelany. S艂yszy 艂oskot poci膮g贸w i s艂abiutkie zawodzenie alt贸wki w ciemno艣ci. Takie rzeczy przykuwaj膮 jego uwag臋: wyczuwa je, ale nie ma ich przy nim, nie ma ich na stadionie. Zapach paruj膮cych 艣limak贸w przerzyna cie艅, w艣r贸d widz贸w rozchodzi si臋 pomruk. Wszyscy wstrzymuj膮 oddech.

- Nocne wy艣cigi, Ludo.

- Obieca艂a艣 mi Luci臋, nie konie.

- Ona tu jest. Jeszcze jej nie widzia艂am, ale czuwam.

Nerezza podaje Ludovicowi lornetk臋.

Kiedy lwy 艣pi膮, ich oczy pozostaj膮 czujne, my艣li Ludo. Si臋ga po lornetk臋 i patrzy w d贸艂, na tor i ten niewiarygodny 偶wir, kt贸rym jest wysypany. Widzi konie. Tupi膮 i prychaj膮 niecierpliwie, ale nie s膮 to prawdziwe konie, lecz klekocz膮ce, brz臋cz膮ce metalicznie szkielety okryte sk贸r膮, przez kt贸rej rozdarcia prze艣wituj膮 spi偶owe 偶ebra. Sama sk贸ra jest pomarszczona i zaplamiona jak stara tuba na map臋. Zamiast oczu maj膮 puste jamy, w kt贸rych od czasu do czasu b艂yskaj膮 p艂omienie; nap臋dzaj膮ce je silniki pluj膮 iskrami i niebieskim ogniem. S膮 chude. Maj膮 w膮skie klatki piersiowe, brzuchy zapadni臋te jak u zag艂odzonego whippeta i paj臋cze nogi, kt贸rym daleko do ko艅skich proporcji, zako艅czone szpikulcami z br膮zu przebijaj膮cymi rozsypane na torze per艂y. Sczesana w ty艂 i zapleciona grzywa przechodzi bezpo艣rednio w ogon: gruby sk贸rzany batog biegnie szerokim 艂ukiem od g艂owy a偶 do zadu.

- S膮 takie pi臋kne... - szepcze Nerezza. - Znam kobiet臋, kt贸ra je produkuje. Mieszka w Srebrnorybiu, na obrze偶ach, w posiad艂o艣ci, przy kt贸rej Neapol wygl膮da艂by jak dziura zabita dechami. U do艂u plec贸w ma blizn臋 w kszta艂cie w膮troby: kiedy by艂a ma艂a, ugryz艂 j膮 藕rebak.

- To sen. - Ludo wzdycha. Niecierpliwi si臋. - Obudz臋 si臋 zlany potem.

Nerezza piorunuje go wzrokiem. Kilkoro siedz膮cych w pobli偶u widz贸w w cudzoziemskich strojach (jeden z nich trzyma parasol ze 艣pi膮cych szarych jaszczurek) krzywi si臋 z niesmakiem, jakby Ludo zakl膮艂 szpetnie. Od dalszego za偶enowania wybawia go d艂ugi basowy d藕wi臋k rogu, przypominaj膮cy ryk tych szwajcarskich lewiatan贸w, kt贸re Lucia tak uwielbia艂a. Sk贸rzane konie z impetem wypadaj膮 z boks贸w. T艂um zadziera g艂owy i krzyczy jak jedna istota. Krzyk Nerezzy brzmi piskliwie, przeszywaj膮co, strasznie. W odpowiedzi konie kwicz膮 jak tysi膮c umieraj膮cych s贸w. Ruszaj膮 mechanicznym, rwanym krokiem, szpikulce dziurawi膮 tor, bestie rozp臋dzaj膮 si臋 b艂yskawicznie i ju偶 jest po wszystkim, zanim Ludo zn贸w zd膮偶y pomy艣le膰, 偶e 艣ni. Na ostatniej prostej na prowadzenie wychodzi ko艅 z czerwonym odciskiem d艂oni na zadzie. Nikt jednak nie klaszcze. Wyrazem aprobaty jest cisza. Absolutna. Nerezza wypuszcza powietrze z p艂uc - powoli, z dr偶eniem, jak po tym, kiedy zsun臋艂a si臋 z niego i zasn臋艂a na dywanie jak zgoniony kot.

Na starcie ustawiaj膮 si臋 kolejni zawodnicy, nie konie jednak, lecz ludzie: m臋偶czy藕ni i kobiety o nogach przekszta艂conych w zwierz臋ce ko艅czyny - 艂apy lampart贸w, gazeli, lw贸w, jaszczurek, koni i strusi. Wi臋kszo艣膰 stoi wyprostowana, na dw贸ch nieludzkich nogach, i ponurym, oskar偶ycielskim wzrokiem wodzi po trybunach.

- Kto to? - pyta Ludo.

- Weterani - m贸wi Nerezza. - To wy艣cig dobroczynny. Nie zwracaj na nich uwagi, go艣cie w lo偶ach nie powinni si臋 zni偶a膰 do ogl膮dania ich.

R贸g grzmi, jakby zwiastowa艂 艣mier膰 olbrzymiego wieloryba. Ludo pos艂usznie odwraca wzrok i udaje, 偶e zagl膮da s膮siadowi w gazet臋, wi臋ksz膮 ni偶 „La Repubblica”, wydan膮 w najwi臋kszym gazetowym formacie. Podziwia kszta艂t liter i ozdobne naro偶niki, zaczepia oko na historii kochank贸w kobiety, kt贸rej nazwisko nic mu nie m贸wi, oraz na filipikach dotycz膮cych imigracji i kwarantanny. ”Na po艂udnie od Sarsaparilli widziano Dwornik贸w. Korzystaj膮c z okazji, chcieliby艣my podzi臋kowa膰 im za ci臋偶k膮 i niewdzi臋czn膮 prac臋, kt贸r膮 wykonuj膮”. Gazeta ma lekki, lecz wyra藕ny zapach octu.

Nerezza bierze go za r臋k臋 d艂oni膮 w czarnej r臋kawiczce. Ludo sztywnieje, ale domy艣la si臋, zrezygnowany, 偶e takie zachowanie mie艣ci si臋 w sferze dozwolonej, zw艂aszcza 偶e sine 艣lady po jego kciukach wci膮偶 pewnie znacz膮 jej uda. Na 艣rodkowym palcu - na r臋kawiczce - Nerezza ma pier艣cionek: 偶uka z turmalinu z wy艂upiastymi miedzianymi oczami. Ludo wpatruje si臋 w niego i wcale nie jest pewien, czy 偶uk przypadkiem nie rusza czu艂kami. Nerezza 艣ciska go mocniej, opuszki jej palc贸w s膮 jak kleszcze. Pier艣cionek z 偶ukiem wgryza mu si臋 w knykie膰.

Pod膮偶a za jej spojrzeniem, niezbadanym jak u w臋gorza, wzd艂u偶 trybun ci膮gn膮cych si臋 poni偶ej ich szkar艂atno-sk贸rzanej lo偶y. Daleko w dole siedz膮 dwie kobiety. Jedna jest blondynk膮 w zielonym szalu; jej w艂osy wygl膮daj膮 jak woda sp艂ywaj膮ca po szmaragdowym stroju je藕dzieckim. Ma r臋kawiczki. Trzyma za r臋k臋 drug膮 kobiet臋, z burz膮 ciemnych w艂os贸w upi臋t膮 cyrklem z br膮zu, z kt贸rego szpon贸w wyrastaj膮 wdzi臋czne grafitowe guzki. Jest w sukience z ciel臋cej sk贸rki, kt贸rej kolor jest identyczny z kolorem jej cia艂a, i jest Luci膮, oczywi艣cie, 偶e jest Luci膮. Na jej twarzy maluje si臋 szcz臋艣cie, tak oczywiste i nieskrywane, 偶e ogl膮danie go wydaje si臋 niemal nieprzyzwoite.

Ludovico wo艂a j膮 po imieniu. Lucia odwraca lekko g艂ow臋, ale z pewno艣ci膮 go nie s艂yszy. Jego g艂os tonie w t臋tencie kopyt i tupocie st贸p na torze, w nag艂ym deszczu pere艂. Lucia krzyczy razem ze wszystkimi. Blondynka zamyka oczy w paroksyzmie krzyku.

- Pomog艂o ci? - pyta Nerezza. - Zobaczy艂e艣 j膮. Widzisz, 偶e jest tutaj, znalaz艂a swoje miejsce, jest szcz臋艣liwa, ma kochank臋 i umie si臋 zachowa膰 w towarzystwie. Czy ta 艣wiadomo艣膰 wype艂nia w tobie luk臋, kt贸r膮 po sobie zostawi艂a?

Ludo wywrzaskuje imi臋 偶ony, usi艂uje przekrzycze膰 zgie艂k, ale Nerezza przytrzymuje go, przyszpila 偶ukiem na pier艣cionku i d艂oni膮 w r臋kawiczce. Jest za daleko - jego Lucia, jego chimera, smagaj膮ca ogonem piasek, 偶eby zatrze膰 trop.

- Nie s艂yszy ci臋. Je艣li skoczysz z balkonu, wykrwawisz si臋 tylko na t臋 par臋 pod nami i po艂amiesz sobie ko艣ci na ich fotelach. Przyprowadzi艂am ci臋 tutaj, 偶eby ci j膮 pokaza膰, Ludo. Nie obiecywa艂am, 偶e b臋dziesz m贸g艂 jej dotkn膮膰 albo j膮 odzyska膰. Jeste艣 tak膮 ta艅sz膮 wersj膮 Orfeusza. Ona ju偶 znikn臋艂a na kamiennych schodach za twoimi plecami, nawet nie wiesz kiedy.

- Nie rozumiem. Nic nie rozumiem! Lucia! Lucia!

- Zosta艂a pob艂ogos艂awiona. By膰 mo偶e, osi膮gnie jeszcze wy偶szy poziom 艂aski, taki, o kt贸rym marzymy rozpaczliwie, ale kt贸ry nigdy nie jest nam dany. Mnie nie jest dany. Mo偶emy tylko patrze膰. Wolno nam ogl膮da膰 srebrny puchar, ale nie mo偶emy go dotkn膮膰; nie mo偶emy si臋 z niego napi膰.

Ludo p艂acze bez skr臋powania; 艂zy 艣ciekaj膮 mu z brody jak deszcz贸wka z dachu. Nerezza nachyla si臋 ku niemu, zas艂ania ich oboje rondem kapelusza i zlizuje mu 艂zy z twarzy.

Daleko w dole Lucia zadziera l艣ni膮c膮 g艂ow臋 i wybucha 艣miechem.

Cz臋艣膰 II

Brama rogowa

Jeden

艁zawniki

Sei zawsze czu艂a si臋 niepewnie w obecno艣ci ksi膮偶ek. W stanie naturalnym, na p贸艂kach, pozostawa艂y zamkni臋te, zatrza艣ni臋te na g艂ucho; szczerzy艂y stronice, na艣miewa艂y si臋 z niej, tak du偶o obiecywa艂y, a w rzeczywisto艣ci okazywa艂y si臋 sk膮pe i cienkie. Pokazywa艂y m臋偶czyzn i kobiety o martwych oczach, uwik艂anych w niezrozumia艂e dla niej rytua艂y 偶ycia. Natomiast zamkni臋te ksi膮偶ki wywo艂ywa艂y wra偶enie doskona艂o艣ci. Nie potrzebowa艂y jej.

Matka Sei usiad艂a z ni膮 kiedy艣 w pokoju o pod艂odze z trawy i oknach z papieru. Sei by艂a wtedy malutka, jeszcze nigdy nie jecha艂a poci膮giem. W tym pokoju czu艂a si臋 tak, jakby znalaz艂a si臋 we wn臋trzu ksi膮偶ki, zamurowana papierem ze wszystkich stron i obszyta traw膮 na kr臋gos艂upie. W艂osy matki by艂y d艂ugie i proste, po艂yskiwa艂y jak twardy kamie艅 ogl膮dany przez siedmiocalow膮 warstw臋 wody. Mia艂a na imi臋 Usagi, na cze艣膰 kr贸lika mieszkaj膮cego na ksi臋偶ycu. Sei my艣la艂a w贸wczas, 偶e matka ukrywa przed ni膮 srebrny t艂uczek, chowa go w po艂ach 偶贸艂tej yukaty z pomara艅czowymi 偶urawiami na r臋kawach, i kiedy Sei 艣pi, ubija nim ry偶 z cukrem w wielkiej per艂owej beczce. Sei pr贸bowa艂a nie spa膰, 偶eby j膮 na tym przy艂apa膰, ale matka by艂a sprytna i szybka.

- Wyobra藕 sobie ksi膮偶k臋 na dnie jeziora - powiedzia艂a Usagi, podszczypuj膮c paluszki Sei przez tabi. - Ryby j膮 czytaj膮. W艣lizguj膮 si臋 mi臋dzy kartki i wyjadaj膮 s艂owa jak ziarenka ry偶u. Ale rybka Sei, kt贸ra by艂a pulchniutka, niebieska i zupe艂nie inna od wszystkich rybek, nie mie艣ci艂a si臋 mi臋dzy stronicami i ca艂y czas by艂a g艂odna. Osiem razy op艂yn臋艂a ksi膮偶k臋 dooko艂a, a偶 w ko艅cu przyp艂yn臋艂a do mamy.

- Czemu p艂aczesz, c贸reczko? - zapyta艂a rybka Usagi.

- Bo nie mog臋 przeczyta膰 ksi膮偶ki le偶膮cej na dnie jeziora - odpar艂a rybka Sei. - A inne rybki s膮 ni膮 zachwycone.

- Nie p艂acz, dziecko. Ja przeczyta艂am t臋 ksi膮偶k臋 i nakarmi臋 ci臋 wszystkim, co si臋 w niej znajduje, 偶eby艣 ju偶 nie g艂odowa艂a i nie wylewa艂a 艂ez do jeziora.

Sei zakr臋ci艂a si臋 w miejscu, marszcz膮c persymonow膮 obi. Drobn膮 r膮czk膮 dotkn臋艂a buzi mamy.

- Ale, rybko Usagi, czy ja nie powinnam sama nauczy膰 si臋 czyta膰?

- Nie ma takiej potrzeby, dyniowy kwiatuszku. Ja umiem czyta膰 i zawsze b臋d臋 przy tobie.

Dlatego w艂a艣nie ksi膮偶ki zawsze by艂y zniewolonymi lokajami na niezno艣nym dworze jej matki, pos臋pnymi stworami, kt贸re nie chcia艂y dopu艣ci膰 Sei do siebie. Z mozo艂em i nale偶ytym szacunkiem opanowa艂a kanji i nauczy艂a si臋 katakany, ale nigdy nie czyta艂a dla przyjemno艣ci - ani beletrystyki, ani ksi膮偶ek historycznych, ani rozpraw filozoficznych. Tylko inne rybki mog艂y posiada膰 ksi膮偶ki na w艂asno艣膰, kocha膰 je i zna膰 ich tajemnice.

W ten oto spos贸b Sei uchowa艂a si臋 jakby specjalnie dla tej ksi膮偶ki, czysta jak oblubienica, nietkni臋ta innymi opowie艣ciami, naiwna, nie艣wiadoma podst臋p贸w struktury, narracji i metaforyki.

Wyobra藕 sobie dziewczynk臋 na dnie jeziora, 偶yj膮c膮 po艣r贸d ryb i r贸wnie nie艣wiadom膮 natury ksi膮偶ek jak Sei. Sei mia艂a wra偶enie, 偶e ta ksi膮偶ka zosta艂a napisana specjalnie dla niej i tylko dla niej, tak jakby Sato Kenji niczym lekarz zajrza艂 przez usta do jej wn臋trza, po czym opisa艂 wszystko, co zobaczy艂 w jej sercu. By艂a zakonnic膮 w jej s艂u偶bie, czyst膮 i pust膮, opanowan膮 desperackim pragnieniem po艣wi臋cenia. To z my艣l膮 o niej oszcz臋dza艂a swoj膮 cze艣膰, nie trwoni艂a swojej mi艂o艣ci - wszystko po to, 偶eby ksi膮偶ka (napisana w jednym jedynym celu: 偶eby zakra艣膰 si臋 do jej wn臋trza i tam zamieszka膰, niby najwi臋ksza 艣wi臋to艣膰) nie musia艂a si臋 wstydzi膰 za jej rozwi膮z艂o艣膰.

Yumiko dotkn臋艂a jej, my艣l膮c, 偶e Sei jeszcze 艣pi. Sei wygramoli艂a si臋 z 艂贸偶ka i zacz臋艂a czyta膰 ponad jej nag膮 tali膮:

Mieszka艅cy prowincji Aomori opowiadaj膮 legend臋 o patronach poci膮g贸w. Kami Wiatru i kami silnik贸w spierali si臋 o to, kto ma pob艂ogos艂awi膰 japo艅skie poci膮gi; komu przypadnie w udziale przywilej przygarni臋cia ich w d艂ugie ramiona. W tym okresie Japo艅czycy sp臋dzali ju偶 w poci膮gach wiele godzin i w艣r贸d miejskich kamich zapanowa艂a konsternacja: nie by艂o wiadomo, do kogo kierowa膰 niezliczone ciche modlitwy o punktualno艣膰, szybko艣膰 i spokojn膮 jazd臋. Kami wiatru, stoj膮c na pode艣cie z pomara艅czowych chmur, t艂umaczy艂, 偶e poci膮gi nale偶膮 do niego, poniewa偶 swoj膮 ogromn膮 pr臋dko艣ci膮 wzbijaj膮 pot臋偶ne pr膮dy powietrzne, wysokie perony shinkansena si臋gaj膮 jego dziedziny, a on codziennie owiewa je i porusza swym tchnieniem. Kami silnik贸w, niezbyt lubiana w艣r贸d rodak贸w, wspi臋艂a si臋 na podwy偶szenie ze zmia偶d偶onych samochod贸w i ociekaj膮cych starym olejem maszyn do szycia. Oleiste w艂osy opad艂y jej na oczy, gdy spojrza艂a spode 艂ba i stwierdzi艂a, 偶e ka偶da maszyna, kt贸ra chlupocze paliwem i poch艂ania kilometry, jest jej wy艂膮cznym poddanym i tylko jej powinna oddawa膰 cze艣膰.

Sp贸r trwa艂 tak d艂ugo, 偶e inni przys艂uchuj膮cy mu si臋 kami zapadli w g艂臋boki sen; publiczne dysputy s膮 bowiem bardziej nu偶膮ce, ni偶by to chcieli przyzna膰 ich uczestnicy i s艂uchacze. Korzystaj膮c z nieuwagi krewniak贸w, kami wiatru zakrad艂 si臋 na podwy偶szenie siostry, 偶eby j膮 zniszczy膰 i bez dalszych przeszk贸d zagarn膮膰 poci膮gi dla siebie. Wzi膮艂 g艂臋boki wdech, zamierzaj膮c przeszy膰 j膮 na wylot, ale w chwili, gdy p艂uca mia艂 nape艂nione do granic mo偶liwo艣ci, kami silnik贸w podesz艂a do niego, poca艂owa艂a go i z wielk膮 gwa艂towno艣ci膮 wci膮gn臋艂a w siebie i wessa艂a ca艂e jego tchnienie. Powietrze rozpali艂o p艂on膮cy w jej sercu 偶ar. Razem wznie艣li si臋 ku niebu i tam kami silnik贸w po偶ar艂a kamiego wiatru. Od tej pory poci膮gi czcz膮 swoj膮 pie艣ni膮 kami silnik贸w o d艂ugich, oleistych w艂osach.

Sei nie mog艂a patrze膰, jak Yumiko czyta jej ksi膮偶k臋. Z najwy偶szym trudem znosi艂a widok jej kciuka na grzbiecie i opadaj膮cej na niego mi臋kkiej ok艂adki. Skrzywi艂a si臋, przygryz艂a warg臋, zd艂awi艂a pokus臋 wyrwania jej ksi膮偶ki. Yumiko pobrudzi艂a ro偶ek kartki zup膮 miso. Zniszczysz j膮! - krzykn臋艂o serce Sei. Ale czy to nie by艂o fair? Czy偶 nie dopu艣ci艂a ust tej dziewczyny do swojego gard艂a, a jej r膮k w g艂膮b swojego cia艂a? Czy i ona nie zna艂a sekret贸w Yumiko - na przyk艂ad, 偶e jej najg艂臋bsza sk贸ra smakuje morzem? 呕e jej krzyk jest piskliwy i chropawy, jak czkawka u dziecka? I czy w zamian za t臋 wiedz臋 nie by艂a jej winna paru tajemnic ze swojej strony?

Przygryz艂a policzek. Nie, pomy艣la艂a. Yumiko ma innych kochank贸w, a ja nie mam innych ksi膮偶ek.

Yumiko zaznaczy艂a miejsce, do kt贸rego dosz艂a, i unios艂a wzrok.

- On by艂 twoim pierwszym? - zapyta艂a filuternie. - Cz艂owiek, kt贸ry j膮 napisa艂?

Sei zamruga艂a, zdziwiona.

- Nie by艂 pierwszy, sk膮d偶e. Mam dwadzie艣cia lat, nie dwana艣cie.

- Nie pyta艂am o pierwszego kochanka. Czy kiedy przy艣ni艂a ci si臋 wr贸偶ka, to by艂o po spotkaniu z nim?

- Tak.

- A potem by艂am ja.

- Nie szuka艂am ci臋.

- Uwa偶asz, 偶e nazwa艂am ci臋 dziwk膮?

Sei skubn臋艂a nitk臋 wy艂a偶膮c膮 z materaca. Kobiety s膮 trudne w obej艣ciu, zawsze tak uwa偶a艂a. Kojarzy艂y si臋 jej ze starymi, posiwia艂ymi rybami, kt贸re trzymaj膮 si臋 blisko dna; trudniej je z艂owi膰 ni偶 m臋偶czyzn i trudniej przy sobie zatrzyma膰, one za艣 obserwuj膮 ci臋 tymi opancerzonymi rybimi 艣lepiami, kt贸re niczego nie wyra偶aj膮, a偶 odwracasz si臋, zawstydzony czym艣, za co w 偶adnym razie nie mo偶esz by膰 odpowiedzialny.

Yumiko stanowczym ruchem pchn臋艂a Histori臋 kolejnictwa... na drug膮 stron臋 tatami. Sei z wdzi臋czno艣ci膮 porwa艂a j膮 z maty i przycisn臋艂a do piersi, 偶eby zn贸w si臋 od niej ogrza膰. Yumiko pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Chc臋 ci臋 gdzie艣 dzisiaj zabra膰, Sei. P贸jdziesz ze mn膮?

Pewnie, 偶e tak! Kioto by艂o jak olbrzymia czerwona niecka, a ona spada艂a na jej dno, w sam 艣rodek, w stron臋 Yumiko w niebieskiej sp贸dnicy w krat臋, w stron臋 jej ust i marzycielskiego, urywanego sposobu m贸wienia. W stron臋 tego miejsca, kt贸re zna艂a Yumiko, miejsca po drugiej stronie nocy, gdzie poci膮gi naprawd臋 nie maj膮 ko艅ca.

- A tymczasem... - Yumiko u艣miechn臋艂a si臋. - Chcesz zobaczy膰, jak wyrzuca si臋 w b艂oto mas臋 pieni臋dzy?

* * *

Wysz艂y wi臋c do miasta, zag艂臋bi艂y si臋 w w膮skie uliczki pomi臋dzy wysokimi murami ogrod贸w, kieruj膮c si臋 ku feniksowemu sercu Kioto.

Yumiko mia艂a racj臋: Z艂oty Pawilon naprawd臋 by艂 brzydki. Przycupn膮艂 nad wod膮 jak 偶贸艂ty spasiony szop pracz, czyhaj膮cy na ryb臋, kt贸r膮 upoluje pacni臋ciem 艂apy. Staw by艂 ca艂kowicie nieruchomy, bez jednej zmarszczki odbija艂 obraz pawilonu. Sei nie dowierza艂a, 偶e budynek naprawd臋 jest pokryty z艂otem, chocia偶 wiedzia艂a, 偶e tak w艂a艣nie jest: kiedy dawno temu pawilon si臋 spali艂, jej babka odda艂a swoj膮 bi偶uteri臋, 偶eby po przetopieniu odtworzono z nich dach. Ale w tej chwili wydawa艂 si臋 zwyczajnie 偶贸艂ty, jak pomalowany farb膮. Mimo to chcia艂a go dotkn膮膰, zn贸w poczu膰 pod palcami babcine naszyjniki ko艂ysz膮ce si臋 na starych mi臋kkich piersiach. Spali艂 si臋 w latach pi臋膰dziesi膮tych, do cna. Pewien mnich kocha艂 go nad 偶ycie, mia艂 na jego punkcie obsesj臋 i w kt贸r膮艣 zimn膮 noc pod艂o偶y艂 ogie艅. Chcia艂 sp艂on膮膰 razem z pawilonem, ale dymu nie wystarczy艂o, 偶eby si臋 udusi艂, i prze偶y艂 obiekt swojego uwielbienia. Kiedy Sei uczy艂a si臋 o nim w szkole, wydawa艂o jej si臋, 偶e go rozumie, 偶e wie, jakie to uczucie, chcie膰 si臋 pozby膰 jakiej艣 rzeczy - a zarazem krzycze膰 w niej, krzycze膰 razem z ni膮 i wdycha膰 j膮, a偶 ci臋 udusi. Olbrzymie koi p艂ywa艂y ci臋偶ko w otaczaj膮cym 艣wi膮tyni臋 jeziorku, niczym niebywale ruchliwe g艂azy.

* * *

Kiedy艣 pope艂ni艂a b艂膮d i zapyta艂a matk臋, gdzie si臋 urodzi艂a.

Usagi upi臋艂a jej w艂osy grzebykiem w kszta艂cie motyla i odpar艂a:

- Urodzi艂am si臋 na dworcu kolejowym, moja ty 艂ody偶ko orchidei. Twoja babcia by艂a za du偶a, 偶eby podr贸偶owa膰, ale bardzo chcia艂a zobaczy膰 kwitn膮ce wi艣nie w parku Tsukayama, gdzie bywa艂a przed wojn膮, jako ma艂a dziewczynka, zanim wysz艂a za m膮偶 i ze wst膮偶kami we w艂osach tanecznym krokiem przenios艂a si臋 na po艂udnie, do Kioto.

- Ale jak mo偶na si臋 urodzi膰 na dworcu? - zapyta艂a rozs膮dnie ma艂a Sei. - Przecie偶 tam nie ma lekarzy.

- A wiesz o tym, 偶e na stacjach kolejowych, kt贸re znajduj膮 si臋 bardzo, bardzo g艂臋boko pod ziemi膮, s膮 takie otworki nazywane 艂zawnikami? Ma艂e dziurki w 艣cianach, przez kt贸re wilgo膰 uchodzi z gruntu. Kiedy wycieka z nich woda, wygl膮da to, jakby ca艂a stacja p艂aka艂a, jakby op艂akiwa艂a te wszystkie dusze, kt贸re przez ni膮 przeje偶d偶aj膮, lecz nie zatrzymuj膮 si臋 na d艂u偶ej. Na dworcu, na kt贸rym si臋 urodzi艂am, 艂zawniki zrobiono w kszta艂cie ma艂ych masek z teatru kabuki, z takimi ogromnymi oczami, kt贸re naprawd臋 p艂aka艂y: ca艂a ta wyp艂ywaj膮ca ze 艣cian woda 艣cieka艂a im po policzkach. „Przyj”, przem贸wi艂y do twojej babki. „Po艂贸偶 si臋 pod nami, a my b臋dziemy ci臋 strzec”. Zap艂aka艂y, krzywi膮c si臋 w tragicznym grymasie, jak to cz臋sto bywa z maskami. „Urodzi艂a艣 dziewczynk臋”, powiedzia艂y, kiedy by艂o po wszystkim. Niekt贸re by艂y rozczarowane, ale wi臋kszo艣膰 sprawia艂a wra偶enie zadowolonych i roni艂a 艂zy szcz臋艣cia. „Przypomina ma艂ego kr贸liczka, kiedy tak kopie tymi swoimi czerwonymi n贸偶kami”, doda艂y, i tak nazwano mnie Usagi. Potem urodzi艂am ciebie. Ale zawsze w Dniu Babci wracam na tamt膮 stacj臋 i ocieram 艂zy moim akuszerkom. Sei westchn臋艂a.

- Te偶 chcia艂abym si臋 urodzi膰 na dworcu.

- Mo偶e kiedy b臋dziesz w ci膮偶y, te偶 zapragniesz zobaczy膰 kwitn膮ce wi艣nie - odpar艂a Usagi i po艂askota艂a j膮 pod brod膮.

Matka Sei by艂a lepsza ni偶 ksi膮偶ka. By艂a dziwna - zarazem bardziej otwarta i mocniej zamkni臋ta. Ju偶 w dzieci艅stwie Sei podejrzewa艂a, 偶e mama jest zwariowana, ale tak odrobink臋, uroczo, przez co w 艣mieszny spos贸b m贸wi 艣mieszne rzeczy, nie taka strasznie ob艂膮kana jak te kobiety z telewizora, kt贸re wyrywa艂y sobie w艂osy. Ilekro膰 matka czyta艂a jej ksi膮偶k臋 z dna jeziora, zawsze by艂y to historie niewiarygodne i smutne i Sei wiedzia艂a, 偶e nie s膮 prawdziwe. Zapada艂y jej jednak w pami臋膰, ch艂on臋艂a je jak jedzenie i wod臋. Kiedy us艂ysza艂a o nikczemnym mnichu, kt贸ry w paroksyzmie 偶膮dzy spali艂 Z艂oty Pawilon, jego historia wyda艂a jej si臋 niezwyk艂a, g艂臋boka, jak jedna z matczynych opowie艣ci. Przypomnia艂y jej si臋 patronuj膮ce narodzinom matki 艂zawniki i przecudne poci膮gi, kt贸re musia艂y by膰 艣wiadkiem tego wydarzenia.

Co si臋 ze mn膮 dzieje w tym starym, bardzo starym mie艣cie? Mam tak膮 gonitw臋 my艣li, kr臋c膮 si臋 w k贸艂ko, w k贸艂ko, w k贸艂ko. Dok膮d zmierzam, mnichu, matko, kr贸liku z ksi臋偶yca?

* * *

Miejsce, do kt贸rego zabra艂a j膮 Yumiko, nosi艂o nazw臋 „Dno Niebios”. To w艂a艣nie obwieszcza艂a ma艂a tabliczka nad drzwiami, spokojnymi znakami hiragany jak niespodziewanym deszczem. Yumiko - nadal ubrana w szkolny mundurek - mocno trzyma艂a Sei za r臋k臋.

- Dlaczego nosisz to cholerstwo? - zdziwi艂a si臋 Sei. - Przecie偶 nie chodzisz ju偶 do szko艂y.

Yumiko zachichota艂a, zakry艂a usta d艂oni膮, a potem nagle spowa偶nia艂a.

- Lubi臋 ten archetyp. Widzisz, ta sp贸dniczka i te buty to nasz najlepszy towar eksportowy. Kiedy je nosz臋, upodabniam si臋 do kami. Uciele艣niam idea艂.

Zapuka艂a do drzwi, a kiedy niech臋tnie si臋 uchyli艂y, wystawi艂a j臋zyk z t膮 sam膮 koci膮 uciech膮, kt贸r膮 okazywa艂a, pokazuj膮c go wcze艣niej Sei. Stoj膮cy w cieniu za drzwiami m臋偶czyzna spojrza艂 pytaj膮co na Sei. Spokojnie rozpi臋艂a bluzk臋. Chrz膮kn膮艂 z aprobat膮.

W 艣rodku nios艂a si臋 cicha muzyka koto i gitary. Wsz臋dzie sta艂y d艂ugie sofy koloru miedzi, stoliki, na nich drinki w egzotycznych barwach, jak w innych klubach, w kt贸rych bywa艂a Sei. Czarne drewno i zielone szk艂o; smuk艂e palce zaci艣ni臋te na brzuchatym kieliszku pe艂nym r贸偶owej piany. W sali by艂o pustawo, klienci skupiali si臋 w gronach jak owoce winoro艣li. Nikt nie ta艅czy艂, nikt si臋 nie 艣mia艂.

Na 艣cianach - jak偶eby inaczej - wisia艂y mapy: Londyn, Pary偶, Buenos Aires. Nad drinkami nios艂y si臋 ciche szepty.

- Powiedz mi... - Yumiko przycisn臋艂a policzek do policzka Sei, kiedy wysz艂y na pusty parkiet. - Chcesz wr贸ci膰?

- Do Tokio?

- Nie.

- Aha... Tam?

- To miejsce ma nazw臋.

Sei z艂apa艂a si臋 na tym, 偶e ma trudno艣ci z jej wypowiedzeniem: nie do艣膰, 偶e by艂o to obce s艂owo, to dodatkowo odrzuca艂a j膮 perspektywa przyznania si臋, 偶e zna nazw臋 miejsca, kt贸re nie ma prawa istnie膰 - nawet przed Yumiko, kt贸ra pewnie nie widzia艂a w jego istnieniu niczego niezwyk艂ego.

Przysz艂y jej na my艣l poci膮gi - takie doskona艂e, bia艂e, szybkie, i ten m臋偶czyzna z alt贸wk膮; w艂osy opada艂y mu na twarz jak 偶a艂obny woal, i te wagony, ach, wagony, kt贸re si臋 przed nim otwiera艂y, rozpo艣ciera艂y entuzjastycznie drzwi jak go艣cinne ramiona.

- To nie by艂 sen.

- Nie. To co艣 lepszego od snu.

- Tak, chc臋 tam wr贸ci膰.

Sei zacisn臋艂a pi臋艣ci, targana 偶膮dz膮 poznania tego miejsca i tych poci膮g贸w - poci膮g贸w, kt贸re kiwa艂yby m膮drze g艂owami na widok ksi膮偶ki Kenjiego i m贸wi艂y: tak, takie w艂a艣nie jeste艣my. Pomy艣la艂a o Tokio czekaj膮cym na ni膮 na p贸艂nocy jak krokodyl, ospa艂y i bezwzgl臋dny. Ale co dok艂adnie na ni膮 czeka艂o? Budka z hartowanego szk艂a na dworcu Shinjuku, bilety dla wszystkich opr贸cz niej, uniform Kolei Japo艅skich z odprasowanymi klapami? Wszystko to by艂o niczym, poniewa偶 znajdowa艂o si臋 tutaj, nie tam. To nie by艂y tamte poci膮gi. To nie by艂o tamto miejsce.

Yumiko po艂o偶y艂a Sei kciuk na ustach, jakby zaznacza艂a wybrane miejsce w jej ksi膮偶ce.

- Wszyscy tego chcemy, Sei. Dzi艣 ju偶 ma艂o kto si臋 tu zapuszcza w poszukiwaniu takich jak my, podobnych sobie, mimo 偶e tak 艂atwo znale藕膰 tu drog臋 prowadz膮c膮 do tamtego miasta. Zbudowali „Dno Niebios” dwana艣cie lat temu, kiedy by艂o nas w Kioto dostatecznie du偶o, 偶eby艣my go potrzebowali. 呕eby艣my za nim t臋sknili.

- Zbudowali? Kto?

- Prawd臋 m贸wi膮c, nie wiem. Inwestor by艂 z p贸艂nocy. Wielkie pieni膮dze. Nie znam tych prawdziwych grubych ryb, ludzi, kt贸rzy s膮 wa偶ni tutaj i wiedz膮, jak si臋 ustawi膰, 偶eby w Palimpse艣cie te偶 by膰 szych膮. Jestem zwyk艂膮 turystk膮, rozumiesz? A ten klub bardzo u艂atwia 偶ycie. Sama si臋 przekonasz.

Sei rozejrza艂a si臋 po sali: prawie wszystkie pary si臋 ob艣ciskiwa艂y, ma艂o kto patrzy艂 sobie w oczy. Obejmowali si臋 jak roztrz臋sieni inwalidzi, beznami臋tnie, z fanatycznym zapa艂em. Oczy jej si臋 zaszkli艂y. Wydawa艂o jej si臋, 偶e wie, o co chodzi, 偶e rozumie anatomi臋 propozycji Yumiko, 偶e domy艣la si臋 jej muskulatury i kszta艂tu ko艣膰ca. To jest jak wirus, pomy艣la艂a. A to miejsce to nie klub nocny, lecz szpital, zarz膮dzany przez prefektur臋 dom opieki nad niepe艂nosprawnymi - tyle 偶e wyposa偶ony w bar.

Odsun臋艂a si臋 od Yumiko i rozpostar艂a ramiona jak skrzyd艂a. Porusza艂a si臋 najlepiej jak umia艂a, tak jak porusza艂a si臋 w stu tokijskich klubach, bardziej zat艂oczonych i nieprzyjaznych od tego. Kr臋ci艂a biodrami, k艂ad艂a r臋ce na brzuchu, wspina艂a si臋 na palce. Zamkn臋艂a oczy, maj膮c nadziej臋, 偶e wygl膮da dostatecznie pi臋knie, by zas艂u偶y膰 na to, co ka偶dy z tutejszych bywalc贸w m贸g艂 jej da膰: bilet wst臋pu. Bilet na przejazd. Jej czarna sukienka, migocz膮ca jak bezdenna woda, trzepota艂a i wirowa艂a razem z ni膮.

Yumiko z艂apa艂a zadyszan膮 Sei w po艂owie d艂ugiego piruetu. Zdmuchn臋艂a jej opadaj膮ce na twarz w艂osy.

- Nie musisz tego robi膰 - powiedzia艂a z powag膮. - Nikt ju偶 nie ta艅czy. To strata czasu. Ograniczyli艣my interakcje do niezb臋dnego minimum. Tak jest lepiej. Nie odm贸wi膮 ci, nigdy nie odmawiaj膮. Nie musisz dla nich ta艅czy膰.

- Ale ja chc臋. Ja chc臋. - Sei z艂apa艂a j膮 za r臋ce. Yumiko mia艂a pomalowane na r贸偶owo paznokcie. - Nie chcesz si臋 zabawi膰? Poczu膰, 偶e 偶yjesz pe艂ni膮 偶ycia?

Yumiko zamruga艂a. Nagle wyda艂a si臋 Sei bardzo zm臋czona.

- Ja po prostu chc臋 tam zosta膰. - Westchn臋艂a. - Tak trudno jest wr贸ci膰...

- To zosta艅.

- Nie wiem jak! Nikt nie wie. Umiemy tam trafi膰, ale tylko na kr贸tki czas, obejrze膰 kilka miejsc. Umiemy wy艣ni膰 rzecz lepsz膮 od snu.

Yumiko poci膮gn臋艂a j膮 do stolika. Na blacie sta艂y dwa wysokie, l艣ni膮ce kieliszki - jeden z jakim艣 z艂ocistym drinkiem, drugi z jasnoniebieskim, kremowym. Przy stole siedzia艂 m臋偶czyzna. By艂 m艂odszy od Kenjiego. W klapie marynarki mia艂 kwiat maku, kt贸rego p艂atki w przy膰mionym 艣wietle wydawa艂y si臋 czarne.

- Niczego nie obiecuj臋 - szepn臋艂a Yumiko. Wsun臋艂a d艂o艅 Sei pod swoj膮 sp贸dnic臋 i opar艂a j膮 na mi臋kkim biodrze. - Nie mog臋 ci obieca膰, 偶e wszyscy b臋d膮 r贸wnie 艂adni jak ja, albo r贸wnie 艂atwi do oczarowania jak on; ma艂o kto b臋dzie mia艂 w kieszeni ksi膮偶k臋 napisan膮 specjalnie dla ciebie. Ale tak to si臋 w艂a艣nie robi: przez cia艂o do tamtego 艣wiata. Kto si臋 r偶nie, ten jedzie. Brzmi to wulgarnie i, prawd臋 powiedziawszy, zwykle tak te偶 wygl膮da; cz臋sto s膮 brzydcy, grubi, spoceni, samotni... Na szcz臋艣cie, zwykle nie trwa to d艂ugo. A potem... Trafiamy tam gdzie nasze miejsce.

M臋偶czyzna - bynajmniej nie szczup艂y, z szyj膮 wylewaj膮c膮 si臋 z czarnego garnituru i przet艂uszczon膮 zaczesk膮 na 艂ysinie - nakry艂 d艂oni膮 d艂o艅 Sei. Kiwaj膮c g艂ow膮, przytakiwa艂 s艂owom Yumiko; 艂zy sp艂ywa艂y mu po zaokr膮glonych policzkach. Palcem drugiej r臋ki odchyli艂 p艂atek ucha, ods艂aniaj膮c map臋, kt贸ra j膮 przyzywa艂a. Sei pochyli艂a si臋, 偶eby obejrze膰 j膮 z bliska, ale Yumiko pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Je偶eli chcesz pojecha膰 poci膮giem... sama, beze mnie... musisz by膰 ostro偶niejsza. Mo偶esz dosta膰 si臋 tylko w to miejsce, kt贸re maj膮 narysowane na sk贸rze. Dlatego przydaje si臋 odrobina starej, dobrej sztuki kartografii, 偶eby wytyczy膰 w艂a艣ciw膮 tras臋.

Razem przes艂uchiwa艂y m臋偶czyzn i kobiety, podwija艂y im r臋kawy, zdejmowa艂y kapelusze, zadziera艂y sp贸dnice; ogl膮dali mapy tak male艅kie, 偶e Sei bola艂a z wysi艂ku g艂owa. Yumiko najwyra藕niej wiedzia艂a, czego szuka, ale dopiero o drugiej nad ranem znalaz艂a cherlawego nerwusa z pobli藕nionymi policzkami, strz臋piastym w膮sikiem i g臋st膮 map膮 na biodrze, kt贸ra przypad艂a jej do gustu - mimo 偶e dla Sei niczym nie r贸偶ni艂a si臋 od poprzednich.

- To nast臋pna stacja na tej linii. Powinna艣 tam bez przeszk贸d dotrze膰 z miejsca, w kt贸rym zacz臋艂a艣. Tak czy inaczej, uda si臋. - Yumiko u艣miechn臋艂a si臋 pogodnie, jak matka namawiaj膮ca dziecko na przera偶aj膮c膮 przeja偶d偶k臋 na karuzeli. - To p贸jdzie szybko - doda艂a. - Pospiesz si臋 - poprosi艂a chudzielca.

Ale Sei my艣la艂a ju偶 tylko o p臋dz膮cych w jej ciele poci膮gach. U艣miechn臋艂a si臋 s艂abo i opar艂a o swoj膮 uczennic臋 w mundurku.

- „Po偶膮danie jest 藕r贸d艂em wszelkiego cierpienia” - zacytowa艂a.

- O, tak... - wydysza艂a Yumiko. - W rzeczy samej.

Sei osun臋艂a si臋 w bezimienne ramiona m臋偶czyzny. Jego poca艂unki nie by艂y oszcz臋dne i eleganckie jak poca艂unki Sato Kenjiego, s艂odkie i rozedrgane jak poca艂unki Yumiko, ani w艣ciek艂e i bolesne jak trojga jej wcze艣niejszych kochank贸w, lecz mi臋kkie i przejrza艂e, jak zbita deszczem gruszka. J臋zyk mia艂 p艂aski i okr膮g艂y. 艢ci膮gn膮艂 z niej bia艂y p艂aszcz i czarn膮 sukienk臋, g艂aska艂 po nagich plecach, a potem zabra艂 do alkowy przy 艂azience, co uzna艂a za zb臋dn膮 kiczowato艣膰 i wulgarno艣膰. Nie mogli zachowa膰 si臋 jak wcze艣niej Yumiko, kt贸ra po prostu u艂o偶y艂a sobie nogi Sei na ramionach i zapad艂a si臋 w ni膮 z lekko艣ci膮 wody?

M臋偶czyzna uni贸s艂 j膮 i opar艂 o 艣cian臋. By艂 w niej ma艂y - ma艂y, nagl膮cy i twardy, jak pocisk wymierzony w sam 艣rodek jej cia艂a. W ciemno艣ci wcisn膮艂 twarz w znami臋 na jej piersi, muskaj膮c je obna偶onymi z臋bami.

My艣la艂a o poci膮gach. Cie艅 skrywa艂 jej twarz, kiedy pobli藕niony m臋偶czyzna miota艂 si臋 i dygota艂 w niej.

Posz艂o szybko.

Dworzec Kolofon

Kolofon to w臋ze艂 przesiadkowy dla wszystkich pasa偶er贸w kolei w Palimpse艣cie. Przez okaza艂e przedwojenne pi臋ciolistne maswerki wida膰 wieczorne niebo, g艂臋bsze ni偶 z艂oto i cieplejsze ni偶 b艂臋kit. Obw贸d podziemnej hali dworca wytyczaj膮 olbrzymie 艣liwy, kt贸re niczym kolumny wspieraj膮 pod艂u偶ny ochrowy dach; ich obsypane kwiatami ga艂臋zie i zamieszkuj膮ce w艣r贸d nich go艂臋bie tworz膮 偶ywe kapitele. Z poziomu gruntu jedena艣cie spiral pirytowych schod贸w opada w g艂膮b, na posadzk臋 hali, marmurowy bezmiar ozdobiony inkrustacj膮 z r贸偶anego drewna przedstawiaj膮c膮 stary kr膮g Palimpsestu - plan miasta z czas贸w, gdy by艂o jeszcze ma艂e i niepozorne, obwiedzione murem, zamieszkane przez garstk臋 astronom贸w i hodowc贸w selera. Opisane surowymi 艂aci艅skimi kapitalikami wysokie ostro艂uki prowadz膮 pod ziemi臋: WSCH脫D, ZACH脫D, BLISKO, DALEKO. Po艣rodku r贸偶anego kr臋gu tryska i pluska Grynszpanowa Fontanna. Ma posta膰 kobiety sp臋tanej wi臋zami szyn kolejowych, z uniesionymi w ekstazie r臋kami; woda sp艂ywa z jej d艂oni, nastroszone w艂osy otaczaj膮 j膮 jak wieloramienna aureola. Okrywa j膮 zielona patyna wieku. Oczy ma wyg艂adzone przez wod臋, nos na wp贸艂 zmyty, a mimo to wci膮偶 czuwa nad podr贸偶nymi. Nasza Pani Bezpiecznej Podr贸偶y. Podziemna Gwiazda.

Sufit Kolofonu nie jest pomalowany: jego tw贸rca, architekt, kt贸rego imi臋 dawno posz艂o w niepami臋膰, za偶yczy艂 sobie, 偶eby dworzec w jak najbardziej wyrazisty spos贸b u艣wiadamia艂 przechodniom, 偶e zeszli pod ziemi臋. Dlatego te偶 dach Kolofonu obsadzono ognistymi kwiatami imbiru, kt贸rych grube z艂ote korzenie si臋gaj膮 skwapliwie w d贸艂, w g艂膮b stacji; ka偶dy, kto zadrze g艂ow臋, zobaczy tylko ziemi臋 i zmagaj膮ce si臋 z ni膮 korzenie. Cudowny zapach tych kwiat贸w na d艂ugie dni wsi膮ka w sk贸r臋 podr贸偶nych.

Miruna mieszka we wn臋trzu szklanej kolumny. Kiedy 艣pi - na stoj膮co, jak ko艅 - 艣pi w艂a艣nie tam. M艂ody tragarz w b艂yszcz膮cej czapce, kt贸ry kocha j膮 ca艂ym swoim obwieszonym kuframi sercem, raz dziennie przynosi jej suty posi艂ek: sze艣膰 pieczonych czy偶贸w oraz winogrona tak okr膮g艂e i fioletowe, 偶e od samego patrzenia bol膮 oczy. Jest tak strwo偶ony, 偶e nie mo偶e wykrztusi膰 ani s艂owa, ale przynosi jej ptaszki i z przypochlebnym zachwytem patrzy, jak je zjada.

Miruna stoi zwr贸cona twarz膮 do Naszej Pani, dzi臋ki czemu jej praca stale podnosi j膮 na duchu. Na siwych w艂osach nosi prosty lniany barbet i diadem - niepospolicie kosztowny! - wykonany z podk艂adu kolejowego, kt贸ry dziesi膮tki lat temu odpad艂 od Fontanny. Jest wdzi臋czna, 偶e zdarzy艂o si臋 to akurat za jej kadencji; dzi臋ki temu mog艂a mu w艂asnor臋cznie nada膰 nowy kszta艂t i dopasowa膰 go do swojej g艂owy. Jest przeorysz膮 dworca; jej wzrok, gdziekolwiek padnie, przynosi szcz臋艣cie. Na szczycie szklanej kolumny znajduje si臋 tuba mosi臋偶nego rogu, kt贸ry d艂ug膮 spiral膮 oplata kolumn臋 i schodzi na sam d贸艂, gdzie na wysoko艣ci ust Miruny ko艅czy si臋 talerzem do z艂udzenia przypominaj膮cym ustnik tr膮bki. Miruna zamyka oczy w ge艣cie rajskiej uleg艂o艣ci, a w jej piersi p艂onie 艣wiat艂o Naszej Pani, blask kolejowych lamp, gdy matczynym, 艂agodnym g艂osem wy艣piewuje sw贸j psalm:

„Przyjazdy, tor trzeci - Marginalia, linie Rylcowa i Sgraffito. Poci膮g ze Sgraffito odjedzie do Srebrnorybia. Planowy odjazd: godzina dwudziesta zero, zero. Dzi臋kuj臋 i 偶ycz臋 mi艂ego wieczoru”.

* * *

Sei wpada p臋dem do przej艣cia z napisem P脫艁NOC. Nie ma biletu i zbulwersowane serce t艂ucze si臋 jej o 偶ebra. S艂yszy krzyk, jazgot zd艂awionych g艂os贸w, p艂acz tysi臋cy, t臋tent koni w galopie. Odsuwa na bok budz膮ce si臋 wra偶enie istnienia obcych w jej wn臋trzu - jedz膮, wszyscy naraz, jej 偶o艂膮dek wype艂nia si臋 cudzoziemskimi przysmakami, jej usta dr偶膮 od dotyku gor膮cych puchar贸w. W pobli偶u kt贸rego艣 z cz艂onk贸w jej kwartetu kto艣 pali, ale nie zwyk艂y tyto艅, lecz co艣 ciemniejszego i s艂odszego, jak suszone sk贸rki fig. Kiedy Sei warczy na obcych, cofaj膮 si臋 roztrz臋sieni. Szykuje si臋 do skoku przez bramk臋 wej艣ciow膮; nie da si臋 zatrzyma膰, zna swoje znami臋. Jest tylko jedno miejsce, za kt贸rym t臋skni w tym mie艣cie wielu faset.

Biedne dziecko - nie zobaczysz ca艂ej reszty! Cuda s膮 tak偶e na powierzchni ziemi... Nie, nie s艂ucha. Nigdy nie s艂uchaj膮. Pragn膮 tylko swoich w艂asnych, osobistych zabawek i 艂akoci, kt贸rymi z nikim si臋 nie dziel膮.

Mosi臋偶ne pr臋ty rozst臋puj膮 si臋 przed ni膮 g艂adko, z cichym wizgiem. Sei 艣mieje si臋 piskliwie i przyspiesza. Jej bose stopy 艂omocz膮 o marmur, kiedy skr臋ca gwa艂townie i wypada na peron.

Ju偶 nie s艂yszy alt贸wki. Domy艣la si臋, 偶e to by艂o gdzie艣 daleko, tamta wiekowa stacyjka bez fontann. S艂yszy natomiast ciche brzd膮kanie klawesynu i w przelocie miga jej m艂oda kobieta, zgarbiona nad pomalowanym kolorowo instrumentem stoj膮cym daleko od peronu, przy torach. Poci膮gom si臋 ta muzyka nie podoba - albo mo偶e po prostu zwietrzy艂y inny, milszy zapach: nie zwalniaj膮c mijaj膮 klawesynistk臋 i p臋dz膮 na spotkanie Sei. Unikaj膮 muzyki klawesynu w ten sam s艂oniowaty spos贸b, w jaki adorowa艂y alcist臋. Kiedy poci膮g zwalnia posuwi艣cie i zatrzymuje si臋 przy niej, otwieraj膮 si臋 drzwi - ale tylko te najbli偶sze, bo drzwi naprzeciw innych pasa偶er贸w, podr贸偶nych i dzieci z wyba艂uszonymi oczami i bursztynowymi lizakami w r膮czkach nieodmiennie pozostaj膮 zamkni臋te. Wn臋trze wagonu jest ciemne, pozbawione 艣wiat艂a i d藕wi臋k贸w, ale Sei si臋 nie boi, nie bardziej ni偶 dawno temu ba艂a si臋 pokoju z trawy i otwartych ramion matki, jej poprutego kimona, sk艂onnych do p艂aczu oczu. Usagi mia艂a tak samo czarne wn臋trze.

Wskakuje do poci膮gu. Szcz臋艣liwe drzwi zatrzaskuj膮 si臋 za jej plecami i d艂uga srebrzysta bestia w艣lizguje si臋 w przechyle w tunel. Pasa偶erowie na peronie kr臋c膮 g艂owami i sm臋tnie nakr臋caj膮 zegarki.

* * *

Dudnienie powstaj膮ce na styku wagonu z torem odbija si臋 twardym, szcz臋艣liwym rezonansem w ko艣ciach dziewczyny o imieniu Sei. Sei stoi w ciemno艣ci i po omacku szuka sk贸rzanych uchwyt贸w na por臋czy, ale bez powodzenia. Rozlega si臋 trzask grubej zapa艂ki. Sei mru偶y oczy, o艣lepiona 艣wiat艂em czerwonej latarni. Wagon chybocze si臋 lekko, delikatnie, jakby chcia艂 j膮 uko艂ysa膰 do snu. Ona jednak nie chce spa膰 je艣li za艣nie, obudzi si臋, a tego by nie znios艂a.

艢ciany s膮 wy艂o偶one czerwonym jedwabiem. Przy rzadko rozrzuconych stolikach kul膮 si臋 niewyra藕ne sylwetki. S艂ycha膰 g艂o艣ne siorbanie, jakby jad艂y zup臋. Nieco dalej stoi wysoka kobieta w czarnym kimonie z nefrytowej barwy podszewk膮. Nie przewi膮za艂a si臋 pasem, wida膰 jej drobne piersi i szczup艂e nogi. Jej poci膮g艂a twarz, pomalowana na czerwono od czubka brody po nasad臋 w艂os贸w, jest dziwnie kanciasta, jakby rozci膮gni臋ta ponad ludzkie proporcje. Jej usta rysuj膮 si臋 zaci臋t膮 czarn膮 krech膮, w艂osy zachodz膮 na siebie falami jak opakowanie prezentu. Podchodzi, opuszcza czerwone powieki. Trzyma czark臋 z herbat膮. Herbata te偶 jest czerwona i pachnie cynamonem. Kobieta kciukiem i palcem wskazuj膮cym si臋ga do swoich czarnych ust i spod j臋zyka wyjmuje grudk臋 opium, kt贸r膮 nast臋pnie wrzuca do czarki niczym kostk臋 cukru. Stawia czark臋 na stole, na kt贸rym l艣ni ju偶 ozdobna europejska zastawa, i szybkim krokiem podchodzi do Sei. Obejmuje j膮 i rozpuszcza jej w艂osy, kt贸re okrywaj膮 je obie jak przeci臋ty na dwoje akordeon. Szepcze jej do ucha:

- Ogromnie si臋 cieszymy z twojego przybycia. Prosimy, przyjmij od nas straw臋 i napitki. Otw贸rz nasze drzwi, niech ci si臋 spodobaj膮 nasze wagony. Je艣li to nie nazbyt natr臋tna pro艣ba, chcieliby艣my sta膰 ci si臋 drodzy, ale jeste艣my cierpliwi i nie b臋dziemy si臋 narzuca膰.

Odsuwa si臋, pozostawiwszy czerwony 艣lad farby na policzku Sei. Sei kr臋ci lekko g艂ow膮. Ma p贸艂otwarte usta, nie posiada si臋 ze zdumienia.

- Ale przecie偶... wiecie o tym, 偶e jestem tu tylko dzisiaj, jestem... nocn膮 efemeryd膮.

Czerwona kobieta kiwa g艂ow膮.

- Jeste艣my pewni, 偶e odszukasz nas bez wzgl臋du na to, w kt贸rej cz臋艣ci miasta si臋 przebudzisz. Gdyby艣my my艣leli inaczej, r贸wnie dobrze mogliby艣my uzna膰, 偶e wagon mo偶e istnie膰 bez swojego poci膮gu. Nale偶ysz do nas, nasz dyniowy kwiatuszku, nasza 艂ody偶ko orchidei. Jeste艣my twoimi li艣膰mi, musisz na nas spojrze膰 i powiedzie膰, 偶e jeste艣my zieloni. 呕e jeste艣my z艂oci.

Sei siada przy stoliku i zaciska palce na obco wygl膮daj膮cych utensyliach. Kobieta siada naprzeciw niej, zas艂ania kimonem swoj膮 nago艣膰. Jej szkar艂atna twarz promienieje.

- Kim jeste艣? - pyta Sei.

- Jestem Trzeci膮 Szyn膮.

Sei parska 艣miechem; jej g艂os niesie si臋 metalicznym echem po wagonie, przeszkadza innym go艣ciom.

- A nie wygl膮dasz. W dotyku te偶 jeste艣 inna.

Trzecia Szyna si臋 waha, czubki jej w艂os贸w a偶 skwiercz膮 z podniecenia, jak naelektryzowane.

- Chcia艂am mie膰 cia艂o, wi臋c udost臋pniono mi elementy sk艂adowe cia艂a, ale nadal biegn臋 tu w dole, pod tob膮, milcz膮ca, niesko艅czona, zab贸jcza. I kocham ci臋, Amayo Sei. Dla ciebie przyoblek艂am si臋 w to czerwone cia艂o i nala艂am ci czerwonej herbaty. Tylko dla ciebie.

Dopiero teraz Sei zauwa偶a, 偶e po wagonie przechadzaj膮 si臋 inne czerwone kobiety, obs艂uguj膮ce zgarbionych go艣ci; one r贸wnie偶 upi臋艂y w艂osy w fale, w艂o偶y艂y maski i uczerni艂y usta, a teraz wyjmuj膮 grudki opium z ust, ale 偶adna - poza t膮, kt贸ra przedstawi艂a si臋 jej jako Trzecia Szyna - nie jest naga pod kimonem, 偶adna nie pokazuje ods艂oni臋tego cia艂a tym, kt贸rzy pij膮 jej herbat臋. Wszystkie nosz膮 cztery warstwy szat przepasane szerok膮 szarf膮 ze sztywnego jedwabiu.

Sei przys艂ania oczy d艂oni膮. Chcia艂aby, 偶eby to by艂a prawda, 偶eby poci膮g faktycznie m贸g艂 w ten spos贸b odwzajemni膰 jej mi艂o艣膰, ale jest realistk膮.

- Dlaczego mia艂aby艣 mnie pokocha膰, Trzecia Szyno? Jestem nikim, zwyk艂膮 konduktork膮 Kolei Japo艅skich. Mieszkam sama. Chodz臋 do pracy. Jadam kulki ry偶owe. Nie jestem nikim szczeg贸lnym, nikim wyj膮tkowym.

Trzecia Szyna miesza palcem swoj膮 stygn膮c膮 herbat臋.

- Jeste艣 nam potrzebna. A naszym zdaniem na tym w艂a艣nie polega mi艂o艣膰. Na potrzebowaniu. Na braniu.

- Ale po co?

Trzecia Szyna wierci si臋 niespokojnie na krze艣le, jak dziecko, kt贸re boi si臋, 偶e pozwolenie na zjedzenie lod贸w mo偶e zosta膰 za chwil臋 cofni臋te.

- Nie mog艂aby艣 po prostu pokocha膰 nas takich, jakimi jeste艣my? - pyta b艂agalnie. - Bez zadawania tych niem膮drych pyta艅? Tak d艂ugo na ciebie czekali艣my. Nie chcemy wszystkiego popsu膰 d艂ugim wypytywaniem ci臋, prosimy o niewiele, tak niewiele. B臋dziemy dla ciebie dobrzy i b臋dziemy ci dawali 艂adne rzeczy. Obiecujemy.

- M贸wisz jak moja matka.

- Ona te偶 mo偶e przyjecha膰, je艣li chcesz.

- To niemo偶liwe. - Sei parska 艣miechem. - Nie 偶yje. A bilety w 艣wiecie podziemnym s膮 wyj膮tkowo drogie, wiesz?

- Przykro nam. Powinno nam by膰 przykro?

- Nie ma takiej potrzeby. To dawne dzieje. - Sei nie chce my艣le膰 o Usagi, nie tutaj. To jest co艣, co ma tylko dla siebie. - Pope艂ni艂a samob贸jstwo - dodaje lakonicznie i nawet Trzecia Szyna chyba rozumie, 偶e temat zosta艂 zamkni臋ty.

- Pojedziesz ze mn膮, Sei? Zg贸d藕 si臋, prosz臋.

Sei wpatruje si臋 w swoj膮 herbat臋, jasn膮 i krwaw膮. Zamyka oczy i wypija j膮 jednym haustem; krzywi si臋 od ostrego smaku. Czuje, jak kulka opium zatrzymuje si臋 na z臋bach. Nie po艂yka jej.

- Tak - m贸wi w ko艅cu. Odstawia czark臋. - Ja te偶 was potrzebuj臋.

Bierze Trzeci膮 Szyn臋 za r臋k臋. Palce czerwonej kobiety s膮 bia艂e i gor膮ce.

Dwa

Protoko艂y

Rzeczy, kt贸re zaczynaj膮 si臋 i ko艅cz膮 偶alem: ma艂偶e艅stwo, 偶niwa, narodziny dziecka. Odjazdy. Powroty. Operacje. Mi艂o艣膰. Lament.

* * *

November wcisn臋艂a si臋 w szary k膮t, mocno 艣ciskaj膮c notatnik. Mieszkanie m臋偶czyzny w koszuli koloru wierzbowych li艣ci okaza艂o si臋 wr臋cz niewyobra偶alnie osamotnione - tylko ten jeden k膮t szepta艂 jej o 偶ywych duszach. Wczo艂ga艂a si臋 w t臋 pust膮 przestrze艅, tu偶 przy ja艣niejszym prostok膮cie przykurzonej, wyblak艂ej farby - duchu poprzedniego mieszka艅ca, nieukojonym cieniu nieistniej膮cego rega艂u. Skuli艂a si臋 w jego granicach, podci膮gaj膮c kolana pod brod臋, tul膮c je do swojej nago艣ci. Przycisn臋艂a policzek do zimnej 艣ciany - poczernia艂y, pal膮cy policzek. 艁za w艣lizn臋艂a si臋 pomi臋dzy jej sk贸r臋 i tynk.

M艂ody m臋偶czyzna spa艂 spokojnie. Zielona koszula w odcieniu wierzbowych li艣ci r贸wnie偶 spa艂a, zapomniana, w ma艂ej kuchni. Ksi膮偶ki le偶a艂y w stosach na cementowych ceg艂ach. By艂 jeszcze p艂aski telewizor w imituj膮cej kamie艅 obudowie i para br膮zowych but贸w. November wsun臋艂a si臋 jeszcze g艂臋biej w k膮t. T臋skni艂a za pszczo艂ami - swoimi w艂asnymi i tymi ze snu. Martwi艂a si臋 o roje jak prawdziwa matka; dla niej, kr贸lowej tylu istot, noc sp臋dzona w mie艣cie to niewybaczalne ryzyko.

- Nie zrobi臋 ci krzywdy - wymamrota艂 z g艂ow膮 w be偶owej po艣cieli. - Mog艂a艣 zosta膰 w 艂贸偶ku. Tu jest cieplej.

- Nie jestem w tym dobra.

Wynurzy艂 si臋 spod przykrycia: smuga rozczochranych czarnych w艂os贸w i sp艂aszczone od snu policzki. Po omacku si臋gn膮艂 po okulary.

- W zostawaniu w 艂贸偶ku?

- W tym wszystkim. W kontaktach z lud藕mi. Rano.

Zacisn臋艂a wargi, blokuj膮c cisn膮cy si臋 jej na usta spis. Spisy by艂y przeznaczone dla notatnik贸w, nie nale偶a艂o wypowiada膰 ich na g艂os. Powietrze mog艂o je zniszczy膰, rozerwa膰 na kawa艂ki, pozbawi膰 znaczenia. By艂y kruche i delikatne, jak pszczo艂y. Jak paj臋czyna. Poci膮gn臋艂a nosem i otar艂a twarz. Zawsze uwa偶a艂a, 偶e m臋偶czy藕ni s膮 trudni; stare, siwe ptaki siedz膮ce na ga艂臋zi, z wielkimi oczami i ostrymi ustami. Prze偶uwali ci臋 i prze偶uwali tak d艂ugo, a偶 nie zosta艂o nic ciekawego.

Patrzy艂 na ni膮, podpar艂szy si臋 na 艂okciu. Obserwowa艂 j膮 nawet wtedy, kiedy wci膮gn膮艂 j膮 na siebie, przygl膮da艂 si臋 jej w taki sam wyrachowany spos贸b, w jaki sowa przygl膮da si臋 nornicy: ucieknie? Zacznie krzycze膰? Jak b臋dzie smakowa膰? Ile takich jak ona chowa si臋 jeszcze w trawie?

- Jeste艣 taka nowa... - wydysza艂 jej w obojczyk. Opar艂 jej kciuki pod piersiami, pozosta艂e palce rozcapierzy艂 na plecach. - Taka nowiutka.

Ona te偶 go obserwowa艂a. Z dystansu, z wielkiej wysoko艣ci, z ogromnego oddalenia. Porusza艂a si臋 mechanicznie, zagryz艂szy mocno wargi. Nie dosz艂a; nie chcia艂a. Nie zachwyci艂 jej: nie mia艂 niebieskich oczu ani rodowodu w sercu, nie pochodzi艂 od proroka, kalifa ani pomocnika nauczyciela. Nawet si臋 nie przedstawi艂, tak bardzo mu si臋 spieszy艂o, 偶eby dotkn膮膰 jej twarzy i powie艣膰 palcami po wyrysowanych na niej ulicach, 偶eby wr贸ci膰 do tego domu jak szary bohomaz, do le偶膮cego na pod艂odze materaca bez stela偶a. Jego d艂ugi, osnuty czerni膮, zw臋偶aj膮cy si臋 na czubku palec wsuwa艂 si臋 w ni膮 i wysuwa艂, jakby ca艂e miasto mog艂o j膮 tak po prostu wydyma膰.

Opowiedzia艂 jej o tamtym miejscu, powiedzia艂, jak si臋 nazywa i jak si臋 tam dosta膰, zwabi艂 j膮 obietnic膮 miasta, kt贸re zapami臋ta艂a ma艂ymi przeb艂yskami, jak po eksplozji supernowych. Jak sen, kt贸ry nie by艂 snem.

To wystarczy艂o, dla czego艣 takiego warto by艂o 艣cierpie膰 go w swoim ciele. Uwierzy艂a mu - uwierzy艂a mu z winy Xiaohui, kt贸ra niczego jej nie powiedzia艂a, lecz otworzy艂a j膮 szeroko i teraz wszyscy inni mogli wej艣膰 tam, gdzie Xiaohui, odchodz膮c, zapomnia艂a j膮 zamkn膮膰.

- Samotne mieszkanie to umiej臋tno艣膰 - wyszepta艂a. - Taka jak bieganie na d艂ugich dystansach albo programowanie starych komputer贸w. Trzeba zna膰 parametry. Protoko艂y. Trzeba doskonale je opanowa膰, jak nowy j臋zyk. Zawsze musi gra膰 muzyka, bo inaczej cisza mo偶e cz艂owieka obezw艂adni膰. Warto jak najlepiej wykonywa膰 swoj膮 prac臋, bo wtedy wype艂nia czas. Musisz si臋 otworzy膰, rozepchn膮膰, 偶eby idealnie dostosowa膰 si臋 wielko艣ci膮 do rozmiar贸w zamieszkiwanej przestrzeni. Je艣li przesadzisz, nie zaznasz spokoju. Je艣li za艣 b臋dziesz zbyt ma艂y, utoniesz. S膮 pewne zasady, s膮 okre艣lone algorytmy bycia i niebycia. Co艣 takiego... - Nieokre艣lonym gestem ogarn臋艂a pok贸j, 艂贸偶ko, m臋偶czyzn臋. - Co艣 takiego jest zabronione. Ogranicza mnie lub rozdyma, nie jestem pewna, ponad... ustalone granice. A w tym te偶 nie jestem dobra, w takim rozszerzaniu si臋 i 艣cie艣nianiu.

Jej towarzysz wyda艂 d藕wi臋k b臋d膮cy skrzy偶owaniem gwa艂townego westchnienia i cichego 艣miechu.

- Nie musisz by膰 w tym dobra - powiedzia艂 z narastaj膮cym smutkiem. - To trwa ju偶 od d艂u偶szego czasu, zd膮偶yli艣my wypracowa膰 pewne procedury. - Przesun膮艂 r臋k膮 po przykryciu, jakby wyci膮ga艂 j膮 do November. - Regu艂y. Protoko艂y. Nie musisz nawet ze mn膮 rozmawia膰. Ludzie dawno opracowali odpowiednie zasady. Kiedy艣 zdarza艂y si臋 niezr臋czne sytuacje, bo komu艣 zale偶a艂o tylko na transferze, nie na cz艂owieku; na zaproszeniu, nie na osobie towarzysz膮cej. W r贸偶nych miejscach r贸偶nie to wygl膮da. Tutaj akurat sprawa jest mocno sformalizowana, jak transakcja handlowa. - Spojrza艂 na swoje paznokcie. - Gdyby chodzi艂o ci tylko o mnie, odwr贸ci艂aby艣 pier艣cionek, kt贸ry nosisz na 艣rodkowym palcu lewej r臋ki, kamieniem do wn臋trza d艂oni; gdyby艣 liczy艂a na wi臋cej ni偶 jeden raz, obr贸ci艂aby艣 pier艣cionek na ma艂ym palcu. Na wszystko jest kod. Je偶eli marzy ci si臋 ca艂y rytua艂 z uczt膮 i wyrafinowanym seksem, wk艂adasz zielone buty. Nie spodziewa艂em si臋, 偶e rano jeszcze u mnie b臋dziesz; nie mia艂a艣 wst膮偶ek we w艂osach, a wszystkie pier艣cionki nosisz normalnie. No i mia艂a艣 rozpi臋te tylko dwa guziki sukienki, nie trzy, a to oznacza czysto biznesowy uk艂ad. Skoro jednak jeste艣 nowa, mog艂em si臋 chyba domy艣li膰, 偶e nie wiesz co i jak.

- Od dawna to masz? Na palcu. Jak d艂ugo...

Napi艂 si臋 wody ze szklanki stoj膮cej na prowizorycznym nocnym stoliku - stosie grubych ksi膮偶ek w twardych oprawach.

- Jak d艂ugo podr贸偶uj臋? Przemieszczam si臋? Szukam nowej ojczyzny? Od pi臋ciu lat. Mniej wi臋cej. Trudno to dok艂adnie okre艣li膰, bo ma艂o kto zapami臋tuje pierwsz膮 noc. Jeden sen to tylko sen, nic wi臋cej. Nie zastanawiasz si臋 nad nim. Dopiero drugi czepia si臋 cz艂owieka, a je艣li masz szcz臋艣cie, za drugim razem mo偶esz trafi膰 na kochanka, kt贸ry to i owo ju偶 wie.

November prze艂kn臋艂a z wysi艂kiem 艣lin臋.

- Ilu jest... takich jak... my?

Spojrza艂 na ni膮 z powag膮 sponad szklanki, przekrzywiaj膮c g艂ow臋.

- Nie tak wielu, jak by si臋 mog艂o wydawa膰, ale wystarczaj膮co du偶o. Nie obnosimy si臋 z tym. To nasz skarb, jak per艂a z dna morza. Nie dajemy og艂osze艅 w gazetach, nie mamy dekadenckich klub贸w (w ka偶dym razie nie w tym kraju) ani witryn internetowych. Ograniczamy dost臋p do informacji. Je偶eli pojawi si臋 jaka艣 strona w Internecie, wszyscy staramy si臋 j膮 zlikwidowa膰, w taki czy inny spos贸b. Stronimy od nowych technologii, wolimy by膰... analogowi. Lata膰 nisko, pod radarem, jak prawdziwe staro艣wieckie podziemie, rozumiesz? Czasem potrafi臋 p贸艂 dnia sp臋dzi膰 w sieci, tropi膮c... erraty, tak je nazywamy. Od lat 偶adna nie uchowa艂a si臋 d艂u偶ej ni偶 dwadzie艣cia cztery godziny. Bywa to... trudne, ale zbo偶ne dzie艂o nigdy nie jest 艂atwe. Tutaj, po tej stronie, trzymamy si臋 razem, 偶eby lepiej chroni膰 tamto miejsce. Ono jest 艣wi臋te. Co艣 mu si臋 od nas nale偶y. Nie mo偶na pozwoli膰, 偶eby byle kto...

- Czyli tylko odpowiedni ludzie mog膮 si臋 tam przedosta膰? - spyta艂a z gorycz膮 November. - Dostatecznie bogaci? Wystarczaj膮co pi臋kni?

M艂ody m臋偶czyzna zacisn膮艂 z臋by, po czym powoli rozlu藕ni艂 mi臋艣nie 偶uchwy.

- Z艂otko... Wyobra藕 sobie cz艂owieka, kt贸ry tutaj, u nas, jest jak膮艣 szych膮. Prezesem wielkiej korporacji, powiedzmy. Albo prezydentem pa艅stwa. Wyobra藕 sobie dalej, 偶e w jednym z tych przybytk贸w, w kt贸rych tacy jak oni zdradzaj膮 swoje doskona艂e ma艂e 偶onki, kt贸ry艣 z nich 艂apie male艅kiego wirusa. Wirus jest nieszkodliwy, nasz bohater nie choruje, a przed konferencj膮 prasow膮 czarne znami臋 zawsze mo偶na przypudrowa膰. Mo偶e si臋 jednak zdarzy膰 tak, 偶e domy艣li si臋, co si臋 z nim naprawd臋 dzieje, kiedy 艣ni; wzi膮wszy pod uwag臋, 偶e pewnie nie jest w ciemi臋 bity, skoro jego rodzina od pokole艅 wybiera Ivy League, jest to wysoce prawdopodobne. Pomy艣l, co si臋 stanie, je艣li taki cz艂owiek odkryje praktycznie niewyczerpane 藕r贸d艂o bogactwa i taniej si艂y roboczej; je艣li posi膮dzie moc, kt贸ra nie jest wprawdzie magi膮, ale przypomina j膮 w wystarczaj膮cym stopniu, 偶eby m贸g艂 z jej pomoc膮 ol艣ni膰 艣wiat i sta膰 si臋 kr贸lem-czarownikiem jako w艂adca zdumiewaj膮cych maszyn. - Skrzy偶owa艂 r臋ce na piersi. - Powiedz mi, ile trzeba by wtedy czasu, 偶eby 偶o艂nierze zacz臋li masowo odwiedza膰 burdele? Jak szybko wojskowe buciory zadudni艂yby na ulicach Palimpsestu? 艢wi臋te miejsca, November, pami臋taj. Nale偶y im si臋 szczeg贸lna opieka. Musisz chroni膰 je przed 艣wiatem, bo inaczej 艣wiat zrobi swoje, na sw贸j zwyk艂y brzydki, g艂upi spos贸b.

Skarcona November a偶 si臋 zatrz臋s艂a. Nie mog艂a znie艣膰 wizji tego m臋偶czyzny w saloniku Orlande, ze stopami brudnymi od atramentu. Nie chcia艂a wiedzie膰, 偶e to mo偶liwe.

- Ale Xiaohui...

Roze艣mia艂 si臋. Zabrzmia艂o to jak ryk uchatki.

- Xiaohui? M贸j Bo偶e... Biedne dziecko.

Wsta艂 i na palcach podszed艂 do niej. Usiad艂 z ko艅czynami rozrzuconymi niedbale jak zabawki, oparty plecami o 艣cian臋, niepomny 艣ladu po regale.

- Xiaohui to kto艣 w rodzaju... ewangelistki. Jest takich troch臋 w艣r贸d nas. Staramy si臋 ogranicza膰 ich kontakty z obcymi. Na og贸艂 nie zaprasza si臋 ich na imprezy. Xiaohui jest du偶膮 dziewczynk膮, bardziej doros艂膮, ni偶 to okazuje. Nie znosi samotno艣ci w Palimpse艣cie, dlatego zabiera ze sob膮 ka偶dego, kto si臋 nawinie, nawet 艣wie偶ak贸w, takich jak ty. To... c贸偶, niekt贸rzy powiedzieliby, 偶e to niemoralne, ale ona si臋 tym nie przejmuje. Przez rok tropi艂em jej erraty w niszowych pisemkach o szyde艂kowaniu.

- Czy wy...

Wytrzeszczy艂 oczy.

- To moja siostra. Nie wiedzia艂a艣? To knajpa naszej mamy, a ty jeste艣 jedn膮 z nielicznych klientek spoza rodziny.

November z ca艂ej si艂y przygryz艂a warg臋, jakby chcia艂a si臋 da膰 po偶re膰 w ca艂o艣ci, poczynaj膮c od g艂osu. Spojrza艂a na niego ponuro; jej szczera i powa偶na twarz nie mia艂a w zanadrzu zbyt wielu beztroskich grymas贸w.

- Ale czy wy te偶...?

Nagle jakby przyby艂o mu zmarszczek, jego oczy otoczy艂a siateczka starych zgryzot. Wypu艣ci艂 z p艂uc d艂ugo wstrzymywane powietrze i w skupieniu zacz膮艂 skuba膰 paznokie膰 palca u nogi.

- Nigdy si臋 tym nie przejmowa艂a, nie obchodzi艂a jej ani moralno艣膰 imigranta, ani 偶adna inna. Liczy艂o si臋 tylko miasto, a reszta... To tylko cia艂a. Jedno albo dwa, moje albo jej. Pokaza艂a mi nog臋... Bo偶e, jak to by艂o dawno! Zabra艂a mnie do spi偶arni. Wsz臋dzie na blatach le偶a艂o ciasto na ciasteczka, rozwa艂kowane w takie d艂ugie z艂ociste paski, i stosy pustych papierk贸w na wr贸偶by, jak konfetti. Roze艣mia艂em si臋, kiedy zadar艂a sp贸dnic臋, ale 艣miech zamar艂 mi w gardle, kiedy zobaczy艂em to znami臋, jak siniak po uderzeniu jakiego艣 roze藕lonego demona. Poca艂owa艂a mnie wtedy, mocno, mia艂a takie drobne z膮bki, ugryz艂a mnie w warg臋, krwawi艂em jej do ust, ale nie przej臋艂a si臋 tym. Nigdy si臋 nie przejmowa艂a. Z ni膮 by艂em tylko raz. Potraktowa艂a to jak eksperyment, tak s膮dz臋. Chcia艂a sprawdzi膰, czy si臋 do tego posunie. Pchn臋艂a mnie na papierki do wr贸偶b. Doszed艂em tak szybko i gwa艂townie, 偶e przez minut臋 nic nie widzia艂em, jakby przepali艂a si臋 偶ar贸wka. M贸g艂bym powiedzie膰, 偶e to by艂a jej wina, 偶e po prostu jej uleg艂em, ale takie k艂amstwo nie przejdzie mi przez usta.

Mocno poci膮gn膮艂 nosem, czekaj膮c na zaprzeczenie z jej strony, gotowy natychmiast je odeprze膰.

- Po tym, jak ju偶 tam by艂a艣, robisz r贸偶ne rzeczy. Rzeczy, o kt贸re wcze艣niej by艣 si臋 nie podejrzewa艂a. No bo sp贸jrz, to, co robimy, to w艂a艣ciwie nie jest wcale bezpieczne, prawda? Mog艂aby艣 si臋 czym艣 zarazi膰, z dziesi臋膰 razy zaj艣膰 w ci膮偶臋, nawet umrze膰. Ale to wszystko jest niewa偶ne. Godzimy si臋 na to i na wi臋cej, 偶eby tylko si臋 tam dosta膰. Kazirodztwo to przy tym piku艣.

November otaksowa艂a go wzrokiem. Zmarszczki wok贸艂 oczu zdradza艂y histori臋 rozpusty i udr臋ki, ale nade wszystko mi艂o艣膰, t臋sknot臋 i brni臋cie po omacku w ciemno艣ciach. Pewnie nigdy w 偶yciu nie nosi艂 pier艣cionk贸w kamieniami na zewn膮trz. Kiedy krzycza艂 w niej jak spadaj膮cy wr贸bel, my艣la艂 zapewne o Xiaohui. A ona nie.

Pog艂adzi艂 j膮 po policzku.

- Przykro mi, 偶e u ciebie pad艂o na twarz. To... zwyk艂y pech. Tego si臋 nie wybiera.

* * *

Rzeczy, kt贸rych nie da si臋 d艂ugo zachowa膰 w tajemnicy: 艣mier膰 w rodzinie, zgubienie pier艣cionka, duchowe zepsucie, nuda, zakazana mi艂o艣膰. Choroba. Uzale偶nienie. Ci膮偶a.

* * *

November - opatulona czystym, bia艂ym barbetem pszczelarskiego stroju, ton膮ca w zgie艂ku bzycz膮cych, zatroskanych g艂os贸w, przera偶onych, 偶e kr贸lowa si臋 od nich oddali艂a - obieca艂a sobie, 偶e brat Xiaohui by艂 ostatni. To koniec. Wi臋cej nie ruszy si臋 z domu. Dwa razy w roku wyprawi si臋 po kaktusy, a mi贸d b臋dzie rozsy艂a膰 przez po艣rednik贸w. Odbiorc贸w i kierowc贸w nie zabraknie. A pszczo艂om nie przeszkadza, 偶e zosta艂a oszpecona. Zostanie opiekunk膮 ula, zakonnic膮 letniego zgromadzenia.

Tak b臋dzie najlepiej. Dane jej by艂o dotkn膮膰 tajemnicy, ale jedno dotkni臋cie wystarczy. Nie mia艂a braci, z kt贸rymi mog艂aby si臋 poni偶y膰, ale te偶 nie potrzebowa艂a ich ani nie pragn臋艂a. Nie pod膮偶y t膮 艣cie偶k膮. Je偶eli mia艂aby mie膰 tylu obcych kochank贸w, je艣li mia艂aby ich dopu艣ci膰 w g艂膮b siebie, daruje sobie Palimpsest. Odrzuci go. To by艂o 艂atwe. B臋dzie 艂atwe. Wystarczy jej to, co ma tutaj. Czy nie taka w艂a艣nie by艂a idea tego domu i tych uli, ca艂y pomys艂 zamieszkania tak blisko spoczywaj膮cego pod mchem ojca? 呕eby umie膰 poprzesta膰 na tym, co si臋 ma? 呕eby rozrosn膮膰 si臋 dok艂adnie w takim stopniu, by wype艂ni膰 to miejsce - i ani troch臋 wi臋cej? Nie po drodze by艂o jej z gigantyzmem, kt贸ry z takim zapa艂em obiecywa艂o jej to miasto i niesko艅czone szeregi kochank贸w.

Tylko 偶e takie postanowienie wcale nie chroni艂o jej przed snami. Jeszcze nigdy cnota nie ocali艂a zakonnicy przed ekstatycznymi wizjami demon贸w i anio艂贸w wy艂amuj膮cych sobie nawzajem skrzyd艂a. W snach t臋skni艂a za aroganckim miastem i dotyka艂a pomnika strusiej sieroty na 艣rodku ulicy. Czu艂a w sobie obecno艣膰 trojga obcych, kt贸rzy daleko od niej poruszali si臋, jedli i 艣piewali. Czu艂a pszczo艂y na piersi. Sp臋dzi艂a trzydzie艣ci nocy w pracowni Aloysiusa, kt贸ry na jej widok kr臋ci艂 przybran膮 w bia艂膮 peruk臋 g艂ow膮 z takim rozczarowaniem, 偶e przeszywa艂 nim j膮 jak ig艂膮. Raz nawet zap艂aka艂, kl臋cz膮c przed ni膮, z twarz膮 wtulon膮 w jej brzuch.

- Dlaczego? Dlaczego nie chcesz by膰 taka jak inni? Dlaczego tak mnie dr臋czysz? Przez to, co powiedzia艂em? Przez to, 偶e by艂em nieuprzejmy? Przepraszam, po stokro膰 przepraszam. Kiedy si臋 przed nami ugniesz, ty okropna dziewczyno, kt贸ra przeszy艂a艣 mnie wzrokiem i ujrza艂a艣 takiego, jakim jestem, a偶 moje serce p臋k艂o w twoich r臋kach?

Kiedy jednak pr贸bowa艂a uciec przed jego b艂aganiem i napomnieniami, kiedy usi艂owa艂a si臋 wymkn膮膰 w towarzystwie odzianego w lawend臋 homunkulusa, kiedy pr贸bowa艂a uda膰 si臋 nie do pracowni Aloysiusa, lecz w innym kierunku, inn膮 wyk艂adan膮 deskami ulic膮, zawsze musia艂a zawr贸ci膰. Materializowa艂y si臋 przed ni膮 艣ciany bursztynowych cieni, barykady ze spl膮tanych latar艅 ulicznych wyrasta艂y jak kolczaste zaro艣la, albo ulica po prostu rozp艂ywa艂a si臋 w nico艣ci, kt贸rej November nie mog艂a sforsowa膰. 艢wiat, w kt贸rym jej obecno艣膰 by艂a dopuszczalna, ogranicza艂 si臋 do dw贸ch szerokich ulic. Jej miasto by艂o sta艂e, wierne i nale偶a艂o tylko do niej, ale nie mog艂a zapu艣ci膰 si臋 poza miejsca, kt贸rych dotkn臋艂a tamtej pierwszej nocy, 艣pi膮c z twarz膮 wtulon膮 w wygolony kark brata Xiaohui.

Budzi艂a si臋 z p艂aczem. Chwyta艂a gor膮czkowo notatniki i w艣ciek艂ym charakterem pisma zape艂nia艂a je spisami „Rzeczy, kt贸rych nie zrobi臋”, „Rzeczy, kt贸re mnie przerastaj膮”, „Kobiet, kt贸rymi nie jestem”, „Miejsc, kt贸rych nie odwiedz臋”, „Rzeczy, kt贸re nie s膮 prawdziwe”, „Rzeczy, kt贸re z pewno艣ci膮 mnie zniszcz膮”.

A potem ciska艂a notatnikami o 艣cian臋. Zostawia艂y 艣lady na idealnej bieli - a ona te 艣lady r贸wnie偶 zapisywa艂a. Wbrew sobie zamyka艂a oczy, zag艂usza艂a potrzeb臋 ogl膮dania tamtego miejsca, tak jakby by艂o cz艂owiekiem, kt贸rego od lat nie widzia艂a i za kt贸rym okrutnie t臋skni艂a.

* * *

- Wszystko ma swoje miejsce - powiedzia艂 ojciec, kiedy by艂a jeszcze m艂oda, i pokaza艂 jej d艂ugie szufladki z cedrowego drewna w katalogu ogromnej biblioteki, w kt贸rej pracowa艂. Mosi臋偶ne ramki z etykietkami l艣ni艂y jak guziki na mundurze policjanta. - Ale najwa偶niejsze jest to, 偶e ka偶de takie miejsce jest opisane. 艁ad jest przechodni: uporz膮dkuj jedn膮 drogocenn膮 rzecz, a uporz膮dkujesz ca艂y wszech艣wiat.

- Ja te偶 tam jestem? - zapyta艂a, zerkaj膮c ponad kraw臋dzi膮 szufladki do 艣rodka.

- Oczywi艣cie, skarbie - przytakn膮艂 ojciec.

Wielk膮, 艣niad膮 r臋k膮, wystaj膮c膮 z kraciastego mankietu i pachn膮c膮 sk贸rk膮 cytrynow膮 po zaparzonej przez matk臋 porannej herbacie, przewertowa艂 karty i wyj膮艂 jedn膮 z nich.

006.332. Dziewczynka, kt贸ra op艂yn臋艂a Krain臋 Czar贸w na statku w艂asnej konstrukcji. H. F. Weckweet, 1923. Gleiss & Schafandre: Nowy Jork.

Potraktowa艂a jego s艂owa powa偶nie; ju偶 wtedy inaczej nie umia艂a. Ksi膮偶ka znajdowa艂a si臋 na sz贸stym pi臋trze, na kt贸re wesz艂a po schodach, wiedz膮c, 偶e to jedyny w艂a艣ciwy spos贸b dotarcia na swoje miejsce we wszech艣wiecie; skorzystanie z windy by艂oby oszustwem. Ma艂a ksi膮偶ka mia艂a sk贸rzan膮 opraw臋, ozdobion膮 s艂abo wyt艂oczonym rysunkiem nagiej dziewczynki na tratwie: sta艂a wyprostowana jak maszt, z sukienk膮 rozpostart膮 w r臋kach zamiast 偶agla. By艂 to w贸wczas najstarszy przedmiot, jaki November widzia艂a w 偶yciu.

Od tamtej pory przeczyta艂a j膮 dok艂adnie dwie艣cie siedemna艣cie razy, nie licz膮c tych pr贸b, kiedy czytywa艂a tylko fragmenty. Ksi膮偶ka by艂a w艂a艣ciwie tylko jednym ogniwem w d艂ugiej serii powie艣ci dla dzieci, ale te pozosta艂e w og贸le jej nie interesowa艂y: ojciec nie wygrzeba艂 ich w ogromniastym katalogu i nie powiedzia艂, 偶e s膮 o niej, a ona nie musia艂a si臋 wspina膰 na sz贸ste pi臋tro, 偶eby je odszuka膰. W tym roku - z okazji trzydziestych pierwszych urodzin - przeczyta艂a j膮 od deski do deski; czyta艂a od 艣witu do 艣witu. Bohaterka mia艂a na imi臋 September, i November by艂a przekonana, 偶e w tym imieniu zawiera si臋 sekretny przekaz dla niej od ojca i Hortense Francis Weckweet. Niewykluczone, 偶e gdyby dziewczynka nazywa艂a si臋 inaczej, November nie przeczyta艂aby tej ksi膮偶ki dwie艣cie siedemna艣cie razy.

Pod jej powiekami obraz ojca z r臋kami pe艂nymi katalogowych fiszek, u艂o偶onych w wachlarz jak karty pokerzysty, zmaga艂 si臋 z wizj膮 p艂acz膮cego Aloysiusa, zawodz膮cego b艂agalnie:

- Daj mi spok贸j, prosz臋! Nie mog臋 tego znie艣膰. Nie mog臋 znie艣膰 ciebie!

Z艂apa艂a si臋 za g艂ow臋.

Ja te偶 nie mog臋 tego znie艣膰, ale ta druga mo偶liwo艣膰 mnie przerasta. Nie mam niczego. Nie jestem odwa偶n膮 dziewczynk膮.

Mg艂a znad zatoki rozp艂ywa艂a si臋 nad wzg贸rzami jak esencja herbaty w fili偶ance wody.

Nie jestem odwa偶na, pomy艣la艂a November, ale mam sukienk臋. Przynajmniej tyle. Mam sukienk臋 jak 偶agiel.

Otar艂a oczy i wyj臋艂a z szafy skrawek pomara艅czowego jedwabiu. Sczesa艂a w艂osy w bibliotekarski kok, 偶eby nikt nie przegapi艂 jej twarzy. Mapa ulic pa艂a艂a triumfalnym ogniem na jej policzku. Odwr贸ci艂a wszystkie pier艣cienie kamieniami na zewn膮trz. Zab艂ys艂y jak rycerska r臋kawica.

* * *

Trwa艂o to dziewi臋膰 nocy. Chodzi艂a po mie艣cie, pi艂a obrzydliwie s艂odkie napitki i czeka艂a. Wynio艣li, modni ludzie gapili si臋 na ni膮 bez 偶enady, a jej sk贸ra p艂on臋艂a wstydem i determinacj膮.

Wytrwam na tratwie, a偶 powieje Zielony Wiatr, rozmy艣la艂a, cytuj膮c Weckweet i ksi膮偶k臋 swojego dzieci艅stwa. Moja sukienka to m贸j 偶agiel.

I rzeczywi艣cie, w ko艅cu powia艂 Zielony Wiatr, zrazu powoli i delikatnie, cho膰 nie nast膮pi艂o to ani w chromowanym barze, ani w dobudowanym skrzydle biblioteki. Zdarzy艂o si臋 to, gdy zm臋czona przedziera艂a si臋 przez armi臋 go艂臋bi na Union Square, sz艂a do samochodu, zamierza艂a przejecha膰 z powrotem przez most i wr贸ci膰 do domu, do Hortense Weckweet i tysi膮ca niedoko艅czonych spis贸w.

Kobieta wygl膮da艂a, jakby pochodzi艂a z bieguna p贸艂nocnego: jasnorude k臋dzierzawe w艂osy okala艂y du偶e, rumiane, wysmagane ch艂odem policzki. Wiatr tarmosi艂 jej d艂ugi zielony szal. Nie by艂a 艂adna, ale nie by艂a te偶 przeci臋tna. Nic nie powiedzia艂a, lecz jej twarz wprost promienia艂a nadziej膮 i 偶yczliwo艣ci膮, a偶 November poczu艂a b贸l w piersi. Kobieta podbieg艂a, ale zatrzyma艂a si臋 kawa艂ek od niej; jej oddech mgli艂 si臋 w wieczornym powietrzu, w przenikliwej sinej bryzie typowej dla Zatoki o zmierzchu. Dr偶膮cymi d艂o艅mi bez r臋kawiczek rozpi臋艂a granatow膮 kurtk臋 o marynarskim kroju i dzieci臋cym gestem podci膮gn臋艂a sweter. Mia艂a je na brzuchu, tu偶 pod lew膮 piersi膮: na jej sk贸rze czai艂 si臋 cierpliwy paj膮k. Zerkn臋艂a na noszone przez November pier艣cionki, uj臋艂a jej twarz w delikatne palce i poca艂owa艂a j膮 z 偶arliwo艣ci膮 nowo narodzonego nied藕wiadka ss膮cego matk臋.

R贸g Krasnoz艂otej i Korundowej

Na skrzy偶owaniu Krasnoz艂otej i Korundowej stoi dom. Przez lata rozr贸s艂 si臋 do tego stopnia, 偶e zagarn膮艂 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 obu deptak贸w, w g贸r臋 a偶 do Dziewi臋tnastej i w d贸艂 do Sz贸stej. Przez luki, w kt贸rych jego w臋g艂y nie dotykaj膮 ziemi, przynale偶ny do niego ogr贸d d艂ugim szmaragdowym 艂anem wylewa si臋 na ulic臋. 呕ebracy 艣pi膮 w cieniu drzewek granatu, a 艣lady pojazd贸w zakrzywiaj膮 si臋 z wdzi臋kiem, wymijaj膮c natr臋tne plamy zieleni.

Z pocz膮tku dom by艂 ma艂膮 sadzonk膮 w sosnowym kube艂ku, z korzeniami owini臋tymi mu艣linem i nas膮czonymi wod膮 r贸偶an膮. Kupi艂y go trzy kobiety. G艂aska艂y go po korze, 偶eby go uspokoi膰. Zakopa艂y go w tajemnicy, maj膮c ksi臋偶yc za wsp贸lnika, w mi臋kkim gruncie 贸wczesnej Krasnoz艂otej. By艂o to przed epok膮 kolei (podziemnej i naziemnej) i niebotycznych wie偶, zanim na ulicach rozpanoszy艂y si臋 pluj膮ce wod膮 gargulce o mysich 艂bach. Kobiety nosi艂y szare woalki i korony ze stalowych k贸艂 z臋batych. Zna艂y si臋 na rytua艂ach; wiedzia艂y, jak si臋 ubra膰 i gdzie ustawi膰. P贸藕niej przychodzi艂y co noc, karmi艂y dom i szepta艂y do niego. Przybywa艂y bezszelestnie, przynosz膮c w kieszeniach s艂odkie drobiazgi: kostki cukru i jab艂ka, hiszpa艅skie dach贸wki i plasterki fa艂szywych Krzy偶y Po艂udnia, warkocze z w艂asnych g艂贸w, ko艣ciane guziki, z艂ote ig艂y do szycia, pi臋tki niedzielnych wypiek贸w, wi艣nie o pestkach ze stwardnia艂ej melasy, kurki do kran贸w w kszta艂cie m臋skich g艂贸w, mirr臋 i kadzid艂o, 艂ug i whiskey, d艂ugie czarne pogrzebacze i dzieci臋ce beciki, torebki i grzebienie, 艣wi膮teczne ciasta, cykut臋, herbat臋 cytrynow膮, szklane puchary, zar偶ni臋t膮 owc臋, oraz - najwa偶niejszy, cho膰 wymieniony na ko艅cu - smutny szary kszta艂t jednego z ich syn贸w, kt贸ry udusi艂 si臋 w艂asn膮 p臋powin膮.

Czyje to by艂o dziecko, tego nikt z nas rzec nie potrafi.

Wszystkie trzy kobiety mia艂y na imi臋 Casimira. W niczym im to nie przeszkadza艂o.

Dom - wykarmiony daleko ponad naj艣mielsze marzenia gzyms贸w i zawias贸w okiennych - zacz膮艂 rosn膮膰 tak szybko i z takim zapa艂em, 偶e domy po obu jego stronach musia艂y zebra膰 swoje obszerne baga偶e i, poci膮gaj膮c znacz膮co nosami, przeprowadzi膰 si臋 w inne miejsca, a on wypluwa艂 kolejne b艂yszcz膮ce cedrowe 艣ciany i okna z przydymionymi szybami; dach贸wki z br膮zu wysypywa艂y si臋 z klekotem z komin贸w jak spadaj膮ce kamienie domina; z ziemi wyrasta艂y ogrodzenia i zamaszy艣cie zakr臋cone schody; d艂ugie korytarze rozpo艣ciera艂y ramiona, by udzieli膰 schronienia chowaj膮cym si臋 w nim dzieciom. Pok贸j za pokojem otwiera艂y si臋 jak kwiaty, ka偶dy umeblowany w jednym kolorze, poniewa偶 dom by艂 schludny z natury i lubi艂 porz膮dek. Na pocz膮tek wypu艣ci艂 osiem kondygnacji, ale co roku w porze 偶niw wyrasta艂y nast臋pne. Dach wypi臋trza艂 si臋, obrasta艂 w nowe po艂acie, szczyty i wie偶yczki. Nocami przechodnie s艂yszeli, jak zmieniaj膮cy szaty dom nuci pod nosem niedorzeczne przy艣piewki, jak ma艂a dziewczynka, kt贸ra z zapartym tchem oczekuje rozpocz臋cia festiwalu.

W ko艅cu dom otworzy艂 pok贸j w najwy偶szej wie偶y, najwi臋kszy ze wszystkich, jakie do tej pory wyhodowa艂. Pok贸j by艂 urz膮dzony we wszystkich mo偶liwych odcieniach szkar艂atu, przez co, staj膮c w nim, cz艂owiek czu艂 si臋 jak we wn臋trzu bij膮cego, krwawi膮cego serca. A potem dom zamkn膮艂 si臋 na g艂ucho i czeka艂, rosn膮c powoli, jak zwyk艂e drzewo - jeden s艂贸j rocznie.

W nast臋pnych latach Casimiry mia艂y zwyczaj przyprowadza膰 kolejne dziedziczki pod drzwi cudownego domu i przyk艂ada膰 ich drobne r膮czki do ko艂atki - cudnego drobiazgu w kszta艂cie lwiej 艂apy. Przez wiele lat dom pozostawa艂 cichy i u艣piony, oboj臋tny na wdzi臋ki m艂odych go艣ci. Kiedy obecna Casimira sko艅czy艂a osiem lat, r贸wnie偶 zosta艂a zabrana pod dom. Jej matka wzi臋艂a jej niewzruszon膮 d艂o艅 w swoj膮 i przy艂o偶y艂a j膮 do drzwi.

Pewnie ju偶 si臋 domy艣lasz, co by艂o dalej, bo z pewno艣ci膮 nie brak ci bystro艣ci. Ja, naturalnie, wiedzia艂em, co si臋 stanie, ale - jakkolwiek by na to patrze膰 - przewidywanie przysz艂o艣ci to jeden z moich konik贸w.

* * *

Lwia ko艂atka zabrzmia艂a czysto i dono艣nie. Drzwi otworzy艂y si臋 bezszelestnie, a potem zatrzasn臋艂y gwa艂townie za plecami dziecka, zostawiaj膮c jego rodzic贸w na 艣niegu.

Ma艂a Casimira znalaz艂a si臋 w ogromnym westybulu, u st贸p schod贸w wygl膮daj膮cych jak pi臋tro weselnego tortu olbrzym贸w. Po d艂u偶szej chwili, z braku lepszego zaj臋cia zasn臋艂a na mi臋kko tapicerowanym fotelu koloru lawendy.

Kiedy czarna noc w艣lizn臋艂a si臋 do 艣rodka przez wysokie okna, ma艂y ch艂opiec zszed艂 bezszelestnie po schodach i wzi膮艂 Casimir臋 za r臋k臋. Na szyi mia艂 zawi膮zan膮 szerok膮 niebiesk膮 wst膮偶k臋, jak dziewcz臋c膮 koli臋, tylko szersz膮 i cia艣niejsz膮, on sam za艣 by艂 uroczy, ze 艣licznym rumie艅cem na bladych policzkach i nadzwyczaj stosownych pantoflach na drobnych st贸pkach. Potrz膮sn膮艂 ni膮 i obudzi艂, delikatnie, z trosk膮.

- Zbud藕 si臋, Casimiro - powiedzia艂. - Zbud藕 si臋.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej u艣miechem doskona艂ym, wyra偶aj膮cym idea艂 technicznej precyzji, jakby od o艣miu lat 膰wiczy艂 go przed okr膮g艂ym lusterkiem.

- Nie mam imienia... - Zawaha艂 si臋. - Nie mog臋 wi臋c ci si臋 przedstawi膰, ale by艂bym twoim dziadkiem, gdyby nie moja niezdarno艣膰, kt贸ra sprawi艂a, 偶e przychodz膮c na 艣wiat, potkn膮艂em si臋 o w艂asn膮 matk臋.

Casimira nie odpowiedzia艂a.

- Mam dla ciebie pok贸j - powiedzia艂 dom i zarumieni艂 si臋 chyba nieco bardziej ni偶 ch艂opcom wypada.

* * *

Niebo jest podziurawione gwiazdami. November wci膮ga do p艂uc pachn膮cy zielem laurowym i zielonym kardamonem wiatr Palimpsestu. Ma na sobie w艣ciekle granatow膮 sukienk臋 od Aloysiusa; zimny powiew przyprawia j膮 o g臋si膮 sk贸rk臋 na brzuchu. Pawie pi贸ra ocieraj膮 si臋 o jej rami臋. Dooko艂a pi臋trz膮 si臋 paj膮kowato chude domy przy Krasnoz艂otej, tak wysokie, 偶e d艂ugie szale chmur przes艂aniaj膮 ich wierzcho艂ki. Chcia艂aby zadr偶e膰, ale nie mo偶e si臋 na to zdoby膰. Z ka偶dego naro偶nika i balkonu szczerz膮 z臋by gargulce, przez kt贸re pryska i chlapie stara deszcz贸wka, gromadz膮ca si臋 p贸藕niej w pod艂u偶nych zbiornikach u st贸p budowli. Maj膮 drobne pyski myszy, je偶y i opos贸w, lis贸w, szczur贸w i 艣lepych, w臋sz膮cych kret贸w. Pyski te, zniekszta艂cone jak to zwykle u gargulc贸w bywa, wyzieraj膮 spomi臋dzy zawijas贸w kamiennych li艣ci i oblizuj膮 ostre z膮bki, ale jej wydaj膮 si臋 takie s艂odkie i milutkie, 偶e na 艣rodku ulicy wybucha 艣miechem. One za艣 u艣miechaj膮 si臋 jeszcze szerzej na swoich podniebnych grz臋dach.

Tak, my艣li sobie. Uda艂o si臋. Jestem tutaj. Op艂aci艂o si臋. Przybycie tu by艂o warte i rudow艂osej nieznajomej, i ch艂opca, kt贸ry kocha swoj膮 siostr臋. By艂o warte ich wszystkich.

Pszczo艂y jednak niecierpliwi膮 si臋 jej satysfakcj膮. Ci膮gn膮 j膮 w stron臋 drzwi tak ogromnych, 偶e nie od razu do niej dociera, 偶e stanowi膮 one cz臋艣膰 tylko jednego domu. Olbrzymia lwia 艂apa wyznacza ich 艣rodek. K艂adzie na niej d艂o艅, jakby ostro偶nie pozdrawia艂a besti臋, do kt贸rej 艂apa z pewno艣ci膮 nale偶y. Pszczo艂y krzycz膮. Krzyk pszcz贸艂 mo偶e wyra偶a膰 tylko jedn膮 z dw贸ch emocji: rado艣膰 albo gniew; w ma艂ych cia艂kach nie ma miejsca na wi臋cej odmian krzyku. Manekin w lawendowym garniturze obejmuje jej tali臋 bucz膮cymi r臋kami. Drzwi otwieraj膮 si臋 zamaszy艣cie, jakby 膰wiczy艂y ten ruch co najmniej od dziesi臋ciolecia.

Zaraz przy wej艣ciu, w艣r贸d g臋stych paproci i zbyt licznych stojak贸w na parasole, stoi kobieta w surowej sukni jak膮 mog艂aby nosi膰 guwernantka - czarno-zielonej, d艂ugiej, pod szyj臋. Na wysoko艣ci obojczyka suknia jest spi臋ta du偶膮 miedzian膮 zapink膮 w kszta艂cie osy, a w pasie przewi膮zana d艂ugim, b艂yszcz膮cym, r贸wnie偶 miedzianym pasem, czy raczej 艂a艅cuchem male艅kich pude艂ek, kt贸re okalaj膮 szczup艂膮 tali臋 i opadaj膮 z boku na pod艂og臋 jak posup艂any sznur mnisiego habitu. Kr臋cone w艂osy kobieta upi臋艂a wysoko, pomys艂owo; maj膮 bardzo spokojny zielony odcie艅, g艂臋bszy ni偶 morska woda czy szmaragdy, stonowany, stosowny i idealnie dopasowany do koloru jej oczu. Trzyma za r臋k臋 ch艂opca w stroju francuskiego ksi膮偶膮tka, z niebiesk膮 wst膮偶k膮 na szyi. Ch艂opiec chowa si臋 za jej obszern膮 sp贸dnic膮 i stamt膮d zerka z zaciekawieniem na go艣cia.

Pszczeli manekin podchodzi z entuzjazmem do kobiety, ujmuje j膮 pod brod臋 i zwraca jej twarz ku sobie. Kobieta sk艂ada na pszczelim obliczu gor膮cy poca艂unek, przekrzywiwszy g艂ow臋 w klasycznej pozie kobiety uwiedzionej. Znacz膮cym gestem manekin daje zna膰 November, po czym rozp艂ywa si臋 rojem pszcz贸艂, kt贸ry rozprasza si臋 po domu. Z garnituru od Aloysiusa zostaje zmi臋ta kupka materia艂u na nieskazitelnie czystej pod艂odze.

- Podoba mi si臋 twoja sukienka - rzuca kokieteryjnie kobieta.

- Aloysius j膮 uszy艂 - odpowiada November. Nie przychodzi jej do g艂owy nic lepszego, nic m膮drzejszego, nic bardziej pasuj膮cego do stoj膮cej przed ni膮 nieznajomej. Co艣 艣ciska j膮 w gardle.

- Ach, wiem, wiem o tym. Mam kilka jego sukien. Ma niepowtarzalny styl.

D艂ugo milcz膮. Odleg艂y zegar oznajmia szeptem godzin臋.

- Wiem tak偶e dlatego, 偶e to ja ci j膮 kupi艂am - odzywa si臋 w ko艅cu zielonow艂osa. - Na prezent.

Rumieniec na jej policzkach jest tak intensywny, 偶e stoj膮ca przy samych drzwiach November czuje bij膮ce od niego ciep艂o.

- Czym sobie na niego zas艂u偶y艂am?

- C贸偶... - Kobieta wbija wzrok w pod艂og臋. - Jaki艣 czas temu moje pszczo艂y ogromnie si臋 o偶ywi艂y. Zacz臋艂y ta艅czy膰 i wy艣piewywa膰 czyje艣 imi臋, powtarza艂y je w k贸艂ko, nie mog艂am przez nie spa膰. Kr贸lowa poprosi艂a o audiencj臋, pozwoli艂am wi臋c jej usi膮艣膰 na p艂atku mojego ucha. Pocieraj膮c odn贸偶ami o siebie wyja艣ni艂a mi, 偶e pszczo艂y zakocha艂y si臋 w pewnej imigrantce pachn膮cej kolcolistem i py艂kiem hibiskusa. By艂y przy tym przekonane, 偶e owa nieznajoma potrafi odwzajemni膰 ich uczucie. Zarazem wierzy艂y niezachwianie, jak wszystkie dzieci, 偶e ich matka tak偶e pokocha obiekt ich pszczelich westchnie艅.

- Jeste艣 ich matk膮?

- Jestem Casimir膮. R贸wnie dobrze mog艂abym odpowiedzie膰 po prostu: tak.

- Ciesz臋 si臋, 偶e tak usilnie wzbrania艂am si臋 przed powrotem tutaj, Casimiro. Mog艂abym nie trafi膰 na dziewczyn臋 z wyrysowanym na brzuchu twoim domem.

Taksuj膮ce spojrzenie Casimiry prze艣lizguje si臋 po November, kt贸ra w przepysznym stroju sama czuje si臋 jak dziecko.

- Suknia na razie ujdzie. Nast臋pnym razem b臋d臋 lepiej wiedzia艂a, w czym ci do twarzy.

- Jak to ujdzie?

- Zabieram ci臋 do opery. Jak inaczej mia艂yby艣my si臋 lepiej pozna膰? Musisz by膰 stosownie ubrana. Moda niezbyt mnie interesuje, ale suknia jest jak 偶agiel: je艣li chcesz si臋 gdziekolwiek dosta膰, musisz nie艣膰 j膮 przed sob膮: olbrzymi膮, o艣lepiaj膮c膮, wyd臋t膮.

艁zy nap艂ywaj膮 November do oczu.

Moja suknia, my艣li. M贸j 偶agiel.

Casimira podchodzi bli偶ej po poprzecinanej 偶y艂kami kwarcu posadzce, bierze szczup艂e d艂onie November w swoje i nachyla si臋 ku niej, 偶eby otrze膰 si臋 policzkiem o jej policzek: niczym dwie niedorzeczne wiktoria艅skie damy, zbyt przyzwoite, 偶eby si臋 poca艂owa膰. Stoj膮 tak d艂u偶sz膮 chwil臋 i dopiero gdy ta chwila si臋 ulatnia, ch艂opiec ostro偶nie, nie艣mia艂o dotyka d艂ugiej granatowej sukni November.

Casimira cofa si臋 i podci膮ga lu藕ny koniec paska, jak rybaczka wyci膮gaj膮ca 艂up z wody. Otwiera trzecie pude艂eczko od ko艅ca i wyjmuje z niego pier艣cionek z misternie wykonanym oczkiem z mo艂dawitu. Oczko ma kszta艂t pszczo艂y. Wsuwa go na palec spierzchni臋tej r臋ki November, po czym - wstrzymuj膮c oddech z wahaniem i podnieceniem, kt贸rego nie jest w stanie ukry膰 - odwraca go kamieniem do wn臋trza d艂oni. Kiedy si臋 rumieni, zn贸w bije od niej 偶ar jak z p臋kni臋tego pieca.

* * *

Palce Casimiry muskaj膮 d艂o艅 November, gdy wioz膮cy je terkocz膮cy pow贸z sunie po g艂adkim torze z br膮zu. Pojazd nie wymaga zaprz臋gu (jak wyja艣nia Casimira, poci膮gowe czaple i lamparty z przyci臋tymi ogonami s膮 dobre dla tych, kt贸rych nie sta膰 na szynow膮 taryf臋 przewozow膮), ale lejce i tak stercz膮 sztywno w prz贸d z ozdobionego nefrytem powozu - ot, taki uk艂on w stron臋 tradycji. Latarnie uliczne zlewaj膮 si臋 w oczach November w ognist膮 wst臋g臋, gdy pow贸z oddala si臋 od ogromnego domu i ulicy Krasnoz艂otej, omijaj膮c bursztynowe cienie, kt贸re wyznaczaj膮 dozwolone dla niej rejony Palimpsestu. Pojazd przechyla si臋, gdy skr臋caj膮 w pobli偶e bulgotliwego uj艣cia spienionej, bia艂ej rzeki, pomi臋dzy st艂oczone na jej brzegach rozpadaj膮ce si臋 domki, a potem zatrzymuje si臋 przed jak膮艣 podupadaj膮c膮 budowl膮 o jedenastu wybitych oknach i jedenastu wci膮偶 jeszcze oszklonych. W 艣rodku jest ciemno.

R臋kawiczki Casimiry maj膮 taki sam kolor jak jej w艂osy; s膮 o numer za ma艂e, przez co palce zakrzywiaj膮 si臋 lekko do wn臋trza d艂oni. Tak podkulonymi palcami bierze November za r臋k臋 i prowadzi j膮 przez ogromne strzaskane drzwi do gmachu, i dalej d艂ugim korytarzem, po zadeptanych dywanach, do ma艂ego pokoju, w kt贸rym ledwie wystarcza miejsca dla nich dw贸ch. Kucaj膮 w ciemno艣ciach, stykaj膮c si臋 kolanami i szoruj膮c w艂osami o strop. Sk贸ra Casimiry ma zapach pi偶ma pr臋gowanego kota.

- Specjalnie ci臋 tu przyprowadzi艂am - szepcze Casimira. - To Dom Tulu. Pewnie o nim nie s艂ysza艂a艣, ale to najlepsza opera, jak膮 znam.

- Od jak dawna tu mieszkasz, 偶e znasz takie miejsca? Masz dom, dziecko...

Casimira parska 艣miechem i patrzy na November dziwnym wzrokiem.

W oczach November nak艂adaj膮 si臋 dwa obrazy: zdziwionej Casimiry i innej kobiety, stoj膮cej nad bia艂膮 rzek膮 w sukni obsypanej srebrnymi gwiazdami.

- Tu si臋 urodzi艂am - wyja艣nia Casimira. - Jestem inna ni偶 ty. A ten ch艂opiec nie jest moim dzieckiem.

- To tutaj rodz膮 si臋 ludzie? - dziwi si臋 November. Wszystko jest dla niej takie nowe; czuje si臋 jak najg艂upsze dziecko w klasie. - Jak?

- Ca艂kiem zwyczajnie. Tak przypuszczam. Czy tam, sk膮d pochodzisz, znacie jakie艣 nowe, ekscytuj膮ce sposoby?

- Nie... Ale skoro nigdy nie by艂a艣 w moim 艣wiecie, sk膮d wiedzia艂a艣 o pier艣cionku?

- Ja s艂ucham. Mam miliard uszu, kt贸re szepcz膮 mi o bilionach drobiazg贸w. Opisuj膮 wszystkie wasze ma艂e protoko艂y; pszczo艂y bardzo si臋 interesuj膮 wszelkimi egzotycznymi modelami zachowa艅. To one s膮 moimi dzie膰mi. W艂a艣ciwie najlepiej by艂oby powiedzie膰, 偶e jestem c贸rk膮 ch艂opca, kt贸ry czepia si臋 mojej sp贸dnicy. Je艣li wystarczy ci cierpliwo艣ci, mo偶e oprowadz臋 ci臋 po fabryce, w kt贸rej powstaj膮 moje uszy.

- Co to za miejsce, Casimiro? Na pewno to wiesz, skoro tak wiele s艂yszysz.

- Nie rozumiem twojego pytania, moja droga. To jest 艣wiat.

- W艂a艣nie, 偶e nie! Kiedy zasypiam, budz臋 si臋 tutaj. Nie zabieram niczego ze sob膮. To rzeczywiste miejsce, w pewnym sensie, ale nie prawdziwy 艣wiat. Ja 偶yj臋 w prawdziwym 艣wiecie. Znam jego kszta艂t i zapach.

Rozlega si臋 ciche pukanie do drzwi pokoiku. Casimira kr臋ci g艂ow膮.

- P贸藕niej - m贸wi. - Ju偶 czas.

Bierze do r臋ki d艂ug膮 opask臋 na oczy. November cofa si臋 przed ni膮, nieufna.

- Nic ci si臋 nie stanie, November, obiecuj臋. Nie dam ci臋 skrzywdzi膰. Nigdy bym na to nie pozwoli艂a.

Wci膮偶 niepewna, z zaci艣ni臋tymi z臋bami i dr偶膮cymi mi臋艣niami szcz臋ki, November daje sobie zawi膮za膰 oczy. Kiedy matrona pochyla si臋 nad ni膮, November widzi, 偶e ma nagie plecy; g艂adka sk贸ra jest ods艂oni臋ta a偶 po ko艣膰 ogonow膮. Casimira wi膮偶e jej przepask臋 z ty艂u g艂owy, po czym prowadzi jej d艂onie, by mog艂a odwzajemni膰 t臋 dziwnie rytualn膮 przys艂ug臋. Oddychaj膮 w jednym rytmie, tak samo o艣lepione.

- S艂ysza艂am, jak wiele os贸b takich jak ty porusza艂o si臋 po mie艣cie - m贸wi 艂agodnym tonem Casimira. - 呕uki was dobrze znaj膮. Mr贸wki r贸wnie偶. W swojej niewiedzy rozgniatacie je pod stopami; czuj臋 ich mikroskopijne 艣mierci w moim najmniejszym palcu. Widzia艂am wielu pod膮偶aj膮cych t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 ty teraz pod膮偶asz, w g艂upiutkiej pielgrzymce przez miasto, kt贸re jest moim domem, r贸wnie znajomym jak codzienne mleko przy 艣niadaniu. A wy jeste艣cie tacy zdezorientowani, tacy m艂odzi. Tyle razy s艂ysza艂am wasze durne pytania, 偶e robi mi si臋 od nich niedobrze, chocia偶 nikt jeszcze nie zbli偶y艂 si臋 do mnie tak jak ty, 偶eby zada膰 mi je wprost, z ustami przy moim uchu. Pytaj膮 nieba, ciemno艣ci, ikon, gwiazd, 偶ebrak贸w i ksi臋偶yca. Paj膮ki s艂ysz膮 te ich pytania i 艣miej膮 si臋 z nich. Trudno wyrazi膰 s艂owami, jakie to nudne: rzesza ludzi post臋puj膮ca od niewinno艣ci przez zal膮偶ki wiedzy a偶 do nieuniknionej apoteozy rozpaczy. Obserwowanie ich jest w najwy偶szym stopniu nu偶膮ce. Nic si臋 nigdy nie zmienia. Nikomu si臋 nie udaje: jedni si臋 poddaj膮, inni zatracaj膮 w nihilizmie, jeszcze inni pope艂niaj膮 samob贸jstwo. Nikt nie rozwi膮zuje r贸wnania, nikomu nie udaje si臋 skra艣膰 wi臋cej ni偶 paru przypadkowych nocy w Palimpse艣cie. Jeste艣cie tacy do siebie podobni... Jak rodzina.

Przerywa jej st艂umiony szmer. November czuje powiew powietrza i wie, 偶e jedna ze 艣cian pokoiku unios艂a si臋 jak kurtyna. Dostaje g臋siej sk贸rki na policzku. Jej puls 艂omocze jak oszala艂y.

G艂os narasta stopniowo, z pocz膮tku d藕wi臋czy tylko jedn膮 cich膮, ponur膮, okrutnie przeci膮gni臋t膮 nut膮. November przeszywa dreszcz; czuje tchnienie 艣piewaczki na szyi i elektryzuj膮ce mu艣ni臋cie warg na uchu. Pie艣艅 - ballada, aria - rozbrzmiewa tak blisko, 偶e wyczuwa ka偶de poruszenie niewidzialnych warg. Kobieta 艣piewa o dziecku z g艂ow膮 偶aby, o dziewczynce, kt贸ra walczy艂a na wojnie i na polu bitwy 艣piewa艂a elegie wszystkim ofiarom swoich ma艂ych pistolecik贸w. Pokocha艂a ch艂opca z wilczymi 艂apami zamiast r膮k, kt贸ry zawsze zjawia艂 si臋 na d藕wi臋k jej pie艣ni, by udzieli艂a mu si臋 niezwyk艂a 艂aska tych, kt贸rzy unikn臋li spotkania z wielk膮 czerni膮. Lecz genera艂owie, kt贸rzy r贸wnie偶 s艂yszeli jej treny, przybyli ze swoimi wysokimi chirurgami, 偶eby wyci膮膰 jej krta艅, obawiali si臋 bowiem, 偶e 艣piewaniem zdradzi ich pozycj臋 nieprzyjacielowi. Sta艂a na 艣rodku pobojowiska i 艣piewa艂a, a偶 poczerwienia艂a z wysi艂ku i zacz臋艂a p艂aka膰, a w ko艅cu umilk艂a. Bez jej pie艣ni ch艂opiec z wilczymi 艂apami zab艂膮dzi艂 na ty艂ach wojska, gdzie 偶o艂nierze - sprzymierze艅cy 偶abiej dziewczynki - pojmali go i triumfalnie zamordowali.

Pie艣艅 jest skomplikowana, okropna i tak pi臋kna, 偶e gdy November pomy艣li, 偶e mog艂aby si臋 sko艅czy膰, 偶o艂膮dek zaciska si臋 jej w supe艂. Kiedy艣 jednak musi si臋 sko艅czy膰 - i si臋 ko艅czy; 艂zy 艣piewaczki skapuj膮 do ucha November. Po omacku unosi r臋k臋 i dotyka wilgotnej od 艂ez twarzy, bliskiej jak przy poca艂unku. Twarz si臋 odsuwa, niewidzialny sopran cichnie, 艣ciana wraca na swoje miejsce. Casimira zdejmuje jej opask臋 z oczu; November robi to samo z jej opask膮.

- Teraz p贸jdzie do nast臋pnej komnaty. - Casimira wzdycha. - Potem do nast臋pnej i tak dalej. Opera to rzecz bardzo intymna i ascetyczna, nie znosi nadmiaru 艣wiat艂a. Przed 艣witem b臋dzie 艣piewa膰 do setki uszu: o wojnie, o jej 偶a艂osnych pozosta艂o艣ciach i o mi艂o艣ci w czasach, gdy Hieratyczna by艂a piek艂em. - Przyk艂ada drobn膮 d艂o艅 do mostka November. - To jest prawdziwy 艣wiat - m贸wi stanowczo. - Najprawdziwszy. - Jej przymkni臋te oczy b艂yszcz膮 w p贸艂mroku. - Wszystkim przytrafiaj膮 si臋 tu straszne rzeczy, dzieciom i doros艂ym. Mamy swoj膮 histori臋, tak jak wy swoj膮. Kiedy, siedz膮c u siebie w domu, zadasz sobie pytanie, gdzie jeste艣, co odpowiesz? Jestem w domu, w takim a takim mie艣cie, takiej a takiej prowincji, takim a takim kraju, w 艣wiecie. A tu jeste艣 w Palimpse艣cie, mie艣cie jak ka偶de inne. Palimpsest nie jest tworem magicznym, a ja nie jestem mityczn膮 besti膮 ani sylfid膮. Ja po prostu 偶yj臋. Wszyscy po prostu 偶yjemy. Jemy i g艂odujemy, gromadzimy maj膮tek i otwieramy swoje skarbce, popadamy w nie艂ask臋, tracimy wiar臋. - Obejmuje November w pasie. - Wbrew dobrym radom dajemy si臋 op臋tywa膰 przedmiotom.

- Skoro to wszystko prawda, dlaczego musz臋 si臋 budzi膰 z tego snu? I dlaczego musz臋 sypia膰 z obcymi, 偶eby w og贸le tu trafi膰?

- Czy w waszym kraju s膮 granice? Stra偶 graniczna? Paszporty? Dokumenty?

- Naturalnie.

Casimira u艣miecha si臋 lekko. Jej z臋by l艣ni膮. Dotyka oszpeconego policzka November.

- No widzisz. U nas jest tak samo.

Spod sukni Casimira wyjmuje co艣, co d藕wi臋czy 艣piewnie, oddalaj膮c si臋 od jej cia艂a. Mimo ciemno艣ci November rozpoznaje d艂ugi n贸偶, tak srebrny i l艣ni膮cy, 偶e wydaje si臋 prawie bia艂y.

- To prawdziwy 艣wiat, November. Komu艣 takiemu jak ty trudno to zapami臋ta膰, ale ja ch臋tnie pomagam ludziom. Tobie te偶 chc臋 pom贸c. Chc臋, 偶eby艣 tu wraca艂a. Obiecaj mi, 偶e wr贸cisz. 呕e nie ka偶esz mi znowu czeka膰.

November otwiera szeroko oczy. Wzrokiem szuka no偶a.

- Ja... postaram si臋...

- Pomog臋 ci dostrzec prawdziw膮 natur臋 rzeczy. Zobaczysz j膮 pr臋dzej ni偶 masy zagubionych, zb艂膮kanych g艂upc贸w, kt贸rzy naprzykrzaj膮 si臋 moim szczurom. Zobaczysz j膮 r贸wnie wyra藕nie jak widz膮 j膮 moje pszczo艂y. B臋dzie ci 艂atwiej. Sko艅cz膮 si臋 nudne kryzysy egzystencjalne. Kiedy zn贸w zjawisz si臋 w moim domu, nasze stosunki b臋d膮 bardzo zaawansowane.

Casimira 艣ci膮ga praw膮 r臋kawiczk臋, palec po palcu, i zawiesza j膮 sobie na szyi jak stu艂臋. Stanowczym gestem chwyta nadgarstek November i do g艂adkiej, zimnej pod艂ogi przyciska jej d艂o艅 z dwoma palcami z艂o偶onymi jak do b艂ogos艂awie艅stwa. Niewiele brakuje, 偶eby poci膮gni臋ta w d贸艂 November si臋 przewr贸ci艂a, ale udaje jej si臋 nie straci膰 r贸wnowagi. To sen, wi臋c nic nie mo偶e si臋 jej sta膰; jest tego pewna. Prawie pewna. Zamyka oczy i uspokaja cia艂o, zatapiaj膮c si臋 w u艣cisku Casimiry.

- Mam dla ciebie pok贸j - szepcze Casimira tak cicho, 偶e November ledwie wy艂awia jej s艂owa z powietrza, po czym bierze zamach no偶em i jednym d艂ugim ci臋ciem odcina jej dwa palce.

Troje ludzi krzyczy i osuwa si臋 na kolana, 艣ciskaj膮c obola艂e palce - a potem b贸l nagle znika, a oni tylko kr臋c膮 g艂owami i brn膮 dalej w noc, niczego nie rozumiej膮c.

Trzy

Proste stwierdzenia

Oleg p艂yn膮艂 ku jawie wbrew swojej woli, walcz膮c z nurtem 艣wiadomo艣ci. G艂os Gabriela wer偶n膮艂 si臋 w jego sen jak n贸偶:

- Jest kawa. Pijesz czy nie?

Ci臋偶ar rzuconych zwini臋tych w k艂臋bek d偶ins贸w do reszty otrze藕wi艂 Olega. Gabriel patrzy艂 na niego wilkiem znad skraju kubka, dumnie g艂osz膮cego pot臋g臋 Denham Steel.

- Tak czy inaczej, chc臋, 偶eby艣 jak najszybciej sobie poszed艂 - doda艂 beznami臋tnie.

- Co si臋 sta艂o?

Gabriel spiorunowa艂 go wzrokiem i wyla艂 resztk臋 paskudnej, g臋stej, czarnej brei do zlewu.

- Nic, po prostu nie lubi臋 mie膰 rano towarzystwa. Id藕 sobie, prosz臋.

Oleg bez po艣piechu si臋 ubra艂. Mi艂a cz臋sto patrzy艂a, jak si臋 ubiera, wiedziona jak膮艣 niejasn膮 antropologiczn膮 ciekawo艣ci膮. Teraz te偶 czu艂 si臋 podobnie, maj膮c na sobie lodowate spojrzenie Gabriela. Zapi膮艂 pasek przy spodniach i skrzywi艂 si臋. R臋ce zalatywa艂y mu troch臋 kondomami i lubrykantem; ten zapach kojarzy艂 mu si臋 z rzeczami, kt贸rych chyba nie powinien by艂 robi膰. Ale co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie.

To by艂o g艂upie. Polubili si臋, by艂o im ze sob膮 dobrze; widzia艂 to potem w twarzy Gabriela, kiedy ten zasypia艂 z twarz膮 na jego piersi. Razem 艂atwiej by艂oby im znie艣膰 samotno艣膰. Co takiego zrobi艂?

Zebra艂 narz臋dzia i gotowy do po偶egnania stan膮艂 przed architektem, kt贸ry z zaczerwienionymi, rozbieganymi oczami wygl膮da艂 na wstrz膮艣ni臋tego.

- To tylko sen, prawda? - powiedzia艂 Gabriel oskar偶ycielsko, bez cienia w膮tpliwo艣ci, kto jest winny.

Tak, tylko sen - sen, kt贸ry ich po艂膮czy艂 i zamanifestowa艂 mu si臋 na brzuchu. Fioletowy jak krwiak. Oleg wzi膮艂 g艂臋boki wdech. Ostatni wysi艂ek.

- Nawet gdyby to by艂a jawa, Gabrielu, to jaka to r贸偶nica, czy odbijasz zegar tu, czy tam? Lepiej si臋 czujesz, serwuj膮c potraw臋 ze s艂onia bogaczom, kt贸rym nie mo偶esz nawet spojrze膰 w oczy?

W nieszcz臋艣liwych oczach Gabriela wezbra艂y 艂zy.

- Och, Oleg... Ty nie rozumiesz. Tutaj nic nie ma znaczenia, wszystko jest takie... przypadkowe. M臋偶czy藕ni, kobiety, domy, urlopy, kolacje, ulice. Wszystko jest p艂askie, jakby rzeczywisto艣ci brakowa艂o jednego wymiaru, g艂臋bszego ni偶 g艂臋bia. Wymiaru rytualnego. A tam... tam wszystko ma sens. Nawet kolacja. Nawet zegar do odbijania godzin pracy.

Gabriel roze艣mia艂 si臋 i zaraz potem zakaszla艂 chrapliwie, jakby d艂awi艂 szloch. W ko艅cu wzi膮艂 si臋 w gar艣膰. Mia艂 ciemne si艅ce pod oczami i by艂 tak wychudzony, jakby od wielu dni nie jad艂 w tym 艣wiecie.

- Wyjd藕 - powiedzia艂 p贸艂g艂osem, skubi膮c jaki艣 niewidzialny paproch na plastikowym blacie. - Prosz臋, po prostu wyjd藕.

* * *

Oleg zamkn膮艂 za sob膮 drzwi na zamek, sumiennie przestrzegaj膮c przeznaczenia kluczy, i wyszed艂 na 艣nieg.

* * *

W swoim mieszkaniu nikogo nie zasta艂.

Ludmi艂a cz臋sto wychodzi艂a w swoich - w艂a艣ciwych dla duch贸w - sprawach, tote偶 nie zmartwi艂 si臋 specjalnie, kiedy nie przywita艂a go w progu, nie patrzy艂a, jak parzy herbat臋, nie moczy艂a sto艂u bosymi stopami. Odczuwa艂 jednak zaskakuj膮c膮 i nieprzyjemn膮 potrzeb臋 p艂aczu, a dawno ju偶 oduczy艂 si臋 p艂aka膰 bez Ludmi艂y. Wr贸ci. Posmarowa艂 mas艂em zimn膮 kromk臋 chleba i ugotowa艂 jajko. Mia艂 g臋si膮 sk贸rk臋 na karku. Gabriel nie widzia艂 drugiej po艂owy jego snu, nie zna艂 jej, nawet si臋 nie domy艣la艂. Jaka偶 ona by艂a realistyczna. Jaka osch艂a. Jaka cielesna.

Oleg rozumia艂 umar艂ych, tak mu si臋 przynajmniej wydawa艂o. Zosta艂 przez nich dobrze wychowany i wytrenowany. Zna艂 ich jutrznie i nieszpory. Bywa艂 w ich mie艣cie, je藕dzi艂 ich poci膮gami. Widzia艂 Manhattan takim, jaki by艂 naprawd臋, poniewa偶 siostra dawno nauczy艂a go rozpoznawania znak贸w szpec膮cych ten konaj膮cy 艣wiat jak wypalone plamy star膮 偶ar贸wk臋.

Sn贸w jednak - w przeciwie艅stwie do 艣mierci - nie posiad艂 na w艂asno艣膰. Rzadko je pami臋ta艂, rzadko si臋 nimi przejmowa艂. W por贸wnaniu z jego siostr膮 i miastem wydawa艂y si臋 ma艂e i w膮t艂e. A to drugie miasto, miasto Gabriela... Ono si臋 nie liczy艂o. Ludmi艂a by艂a tam, Ludmi艂a by艂a tutaj. Dlaczego nie? Nic tak nie b艂yszcza艂o jak ona. Co za r贸偶nica, czy b臋dzie naprawia艂 zamki w mie艣cie ze szk艂a i kamienia, czy spacerowa艂 w艣r贸d ob艂膮kanych bankier贸w nad brzegami mlecznej rzeki? Tu przynajmniej nie musia艂 kelnerowa膰. Ludmi艂a by艂a sta艂膮. Jedyn膮 sta艂膮. T艂o nie mia艂o znaczenia. Gabriel tego nie rozumia艂, nie mie艣ci艂o mu si臋 w g艂owie, 偶e to niewa偶ne, czy miasto jest prawdziwe, czy nie.

Ale Ludmi艂a nie wraca艂a. Mija艂y tygodnie, min膮艂 miesi膮c. Nigdy nie znika艂a na tak d艂ugo, nawet kiedy zakocha艂 si臋 w Polce z Brooklynu i postanowi艂 w ko艅cu odes艂a膰 siostr臋. Czas si臋 rozsta膰, my艣la艂 wtedy. Chcia艂 si臋 o偶eni膰 z t膮 Polk膮, kt贸ra nie zrozumia艂aby, dlaczego musi z nimi mieszka膰 martwa dziewczyna. Mi艂a nie p艂aka艂a, nie histeryzowa艂a, w og贸le nic nie robi艂a - po prostu wymkn臋艂a si臋 przez okno. Nie by艂o jej dok艂adnie przez siedemna艣cie dni, kt贸re odlicza艂 naci臋ciami na wewn臋trznej stronie 艂ydki.

Wr贸ci艂a, kiedy przesta艂 je艣膰, a Polka zacz臋艂a si臋 przymila膰 do jego lekarza.

- Czemu wr贸ci艂a艣? - zapyta艂.

- Kto艣 musi ci臋 opatrzy膰 - odpar艂a i wtuli艂a twarz w jego rami臋.

Polka rzuci艂a go dla pracownika opieki spo艂ecznej, kt贸ry codziennie przynosi艂 jej kwiaty pomara艅czy, i w ko艅cu ca艂kiem o nim zapomnia艂a. Nie p艂aka艂 po niej. Dosta艂 nauczk臋. Nigdy wi臋cej nie pr贸bowa艂 pozby膰 si臋 Ludmi艂y.

Teraz jednak up艂yn臋艂o dwadzie艣cia siedem dni. Zacz膮艂 je zaznacza膰 w taki sam spos贸b jak poprzednio, brzytw膮 na sk贸rze nogi - nie dlatego jednak, 偶e czu艂 taki przymus, lecz dlatego, 偶e chcia艂 j膮 zwabi膰 magi膮 wsp贸艂czucia. Je偶eli wystarczaj膮co si臋 porani i zn贸w b臋dzie wymaga艂 opatrunku, Ludmi艂a wr贸ci.

Nie wraca艂a. Czasem my艣la艂 jeszcze o Gabrielu, ale brzemi臋 tej pora偶ki ca艂kowicie go przygniata艂o. Skupi艂 si臋 wi臋c na pracy. Zaniedba艂 je - swoje klucze i zamki - w wirze szale艅stwa dwojga bliskich i niezwyk艂ych kochank贸w, ale to ju偶 zdarza艂o si臋 wcze艣niej. Wybaczy艂y mu. Z frontowych drzwi przeznaczonego do rozbi贸rki szpitala nad Hudsonem wymontowa艂 ci臋偶ki mechanizm zamka i przeni贸s艂 go do ma艂ej sypialni, gdzie przechowywa艂 swoje zbiory. Zamek emanowa艂 matow膮 wrogo艣ci膮 - nowo przyby艂y w艣r贸d tubylc贸w. Oleg przynosi艂 mu coraz to nowe klucze, z kt贸rymi m贸g艂by si臋 zwi膮za膰, zamek jednak odrzuca艂 je wszystkie z dumnie zadartym pokr臋t艂em, a偶 Oleg da艂 sobie spok贸j. Najstaranniej jak umia艂 ws艂uchiwa艂 si臋 w ka偶dy naprawiany zamek, szuka艂 jego sekretnego j臋ku, szcz臋ku i zgrzytu jego pragnie艅, ale nade wszystko nas艂uchiwa艂 cichego, zimnego g艂osu nawo艂uj膮cego go z coraz bardziej odleg艂ych drzwi. Teraz s艂ysza艂 tylko cisz臋 i daleki Atlantyk. Mi艂a nigdy przedtem go tak nie dr臋czy艂a. To nie by艂o w jej stylu.

Zacz膮艂 zaniedbywa膰 dom. Mi艂a nie zmy艂aby mu za to g艂owy, ale kusi艂oby j膮, 偶eby jako艣 to skomentowa膰. „Jajko wystyg艂o”. „Herbata zgorzknia艂a”. „Talerz si臋 zakurzy艂”. Proste stwierdzenia, bez oskar偶ania, bez dobrych rad. Gdzie偶 ona si臋 podzia艂a?

Przypuszcza艂, 偶e zna odpowied藕 na to pytanie. Widzia艂 j膮 tam, nad bia艂膮 rzek膮, w niebieskiej sukience. Je艣li nie by艂o jej tutaj, musia艂a by膰 tam; mo偶e tam w艂a艣nie si臋 udawa艂a, kiedy mia艂a do艣膰 偶ywych. Mo偶e wy艂awia艂a sobie p艂aszcz z ulicy i przechadza艂a si臋 pod palmami z tym niezwyk艂ym 艣niegiem we w艂osach. Mo偶e mia艂a tam kochanka.

Oleg te偶 tam by艂. Z siostr膮. Trzyma艂 jej zimn膮 d艂o艅, gdy siedzieli na 偶elaznej 艂awce. Widzia艂 krzywizn臋 jej ucha. By艂 tam, od tamtej pory bywa艂 tam co noc, na brzegu bia艂ej rzeki, przemoczony jej wodami. A Mi艂a co noc spogl膮da艂a na niego spod opr贸szonych 艣niegiem w艂os贸w i z rozczarowaniem kr臋ci艂a g艂ow膮. Odwraca艂a si臋 do niego plecami pod tuzinem ksi臋偶yc贸w i zag艂臋bia艂a w ceglany tunel, a on nie m贸g艂 za ni膮 p贸j艣膰, po prostu nie m贸g艂, nie mia艂 wst臋pu do miejsc, w kt贸rych si臋 pojawia艂a. Bursztynowe cienie g臋stnia艂y i odcina艂y mu drog臋. To by艂o jak 艂amig艂贸wka, kt贸rej nie umia艂 rozwi膮za膰. Nie nad膮偶a艂 za ni膮.

Nie by艂 jednak a偶 tak t臋py, 偶eby si臋 nie domy艣la膰, jak to dzia艂a. Dwa razy mia艂 w ustach cia艂o kochanka lub kochanki - i dwa razy we 艣nie przeni贸s艂 si臋 do tamtego miejsca. Nie wiedzia艂 tylko, jak znale藕膰 kogo艣 innego ni偶 ta druga Ludmi艂a z lwi膮 grzyw膮 i szerokimi ustami, oraz chudy, delikatny Gabriel. A przecie偶 na pewno byli jacy艣 inni. Musieli by膰. Wirus uwielbia towarzystwo.

Nie mia艂 poj臋cia, gdzie ich szuka膰. To by艂 przypadek, wpadka, jak niechciane dziecko. Nie wiedzia艂 nawet, jak o tym m贸wi膰. A w sztuce niem贸wienia o rzeczach, na kt贸rych si臋 zna艂, osi膮gn膮艂 niezr贸wnane mistrzostwo: Manhattan, Ludmi艂a, sekretne t臋sknoty zamk贸w, przenikliwy lament przeznaczonych im kluczy. Uspokaja艂o go kolekcjonowanie rzeczy, kt贸re zna艂, i niem贸wienie o nich. Miasto po drugiej stronie snu - teraz musia艂 je doda膰 do listy. Za bram膮 z rogu... Z rogu, prawda? Przypomnia艂 sobie fragment ze starej ksi膮偶ki, kt贸r膮 uwielbia艂a jego matka. Chyba z Wergiliusza. To by艂o co艣 o dalekich podr贸偶ach i morzu. „Do krain sennych wch贸d dwojaki: bram膮 z ko艣ci s艂oniowej i bram膮 rogow膮*”. W dzieci艅stwie przera偶a艂o go wyobra偶enie olbrzymich wr贸t ze spl膮tanych poro偶y.

To musia艂y by膰 wrota Palimpsestu.

Prze艂kn膮艂 nazw臋 miasta, cho膰 na chwil臋 utkwi艂a mu w gardle, jak nieforemny cukierek przeciskaj膮cy si臋 przez wilgotn膮, r贸偶ow膮 przestrze艅. Wypowiadanie jej tutaj, w mieszkaniu, w艣r贸d tylu innych mieszka艅, w kt贸rych toczy艂o si臋 偶ycie, by艂o trudne, niedorzeczne. Nie umia艂by powiedzie膰, sk膮d je zna, tak jak nie umia艂by sobie przypomnie膰 chwili, w kt贸rej nie wiedzia艂, 偶e tu jest Manhattan. Nowy Jork. Miasto po prostu by艂o, istnia艂o i tak w艂a艣nie si臋 nazywa艂o, ale nie mia艂 poj臋cia, co jest palimpsestowym odpowiednikiem Tunelu Hollanda albo Mostu Waszyngtona. Zawsze wydawa艂o mu si臋 to wa偶ne, czy do miasta wje偶d偶a si臋 przez most, czy tunelem; czy do g贸ry, przez mg艂臋, na l艣ni膮ce srebrzy艣cie ulice, czy w d贸艂, do podziemnego 艣wiata fioletowych cieni i eleganckich puchar贸w pe艂nych krwi.

Ale tamtemu miejscu, tamtemu drugiemu miastu, miastu Gabriela, brakowa艂o klarownych drogowskaz贸w. To by艂o nieprzemy艣lane. Kt贸r臋dy nale偶a艂o do niego przyby膰? Grz膮z艂 po kolana w rzecznym mule, podnosz膮c wzrok ku 艣wiat艂om.

* * *

Naj艂atwiejsz膮 drog膮, uzna艂. Siedzia艂 przy publicznym terminalu komputerowym w ogromnej, zdobnej w lwy bibliotece. Lampki z zielonymi kloszami wybrzusza艂y si臋 przy biurkach, jakby na stra偶y sta艂y na nich 偶贸艂wie. Powinien by艂 pomy艣le膰 o tym wcze艣niej. Ludzie w spos贸b naturalny tworz膮 sieci, roziskrzone p臋tle 艣wiat艂a rozpostarte na ca艂ej powierzchni Ziemi. Ludzie a偶 si臋 prosz膮, 偶eby ich znale藕膰.

Zalogowa艂 si臋 na strony trzech lub czterech serwis贸w spo艂eczno艣ciowych, na kt贸rych mia艂 (najcz臋艣ciej nieaktywne) konta, oraz do paru portali og艂oszeniowych, i wstrzymuj膮c oddech, wpisa艂 tekst w puste, zapraszaj膮ce, obiecuj膮ce powodzenie okienko:

Poszukuj臋 towarzyszy podr贸偶y do miasta Palimpsest. Tatua偶e niewiadomego pochodzenia? Koszmary senne? Znajd藕 mnie. Prosz臋, znajd藕 mnie.

Gotowe, pomy艣la艂. Dostatecznie niejasne, 偶eby nie kontaktowali si臋 z nim ludzie niewiedz膮cy, o co chodzi, a zarazem wystarczaj膮co oczywiste dla tych, kt贸rych prze艣laduje czarne znami臋 na sk贸rze. No i napisane z klas膮. Wys艂a艂 og艂oszenie na wszystkie swoje konta i poszed艂 do restauracyjki na rogu na po艂贸wk臋 kurczaka po grecku. Spa艂aszowa艂 go ze smakiem i jeszcze przez chwil臋 ogryza艂 ko艣ci.

Gdyby Mi艂a tu by艂a, pomog艂aby mi to napisa膰, pomy艣la艂. Wtedy brzmia艂oby to lepiej, nie jak reklama mleczka do sk贸ry. Gdyby tu by艂a, nawet kurczak wyda艂by mi si臋 s艂odszy.

Na pewno nie ogryza艂by przy niej ko艣ci, bo to nie jest mi艂y zwyczaj. Ale nied艂ugo j膮 znajdzie, a ona surowym tonem ka偶e mu posprz膮ta膰 w mieszkaniu.

Kiedy po kilku godzinach wr贸ci艂 do terminalu z 偶贸艂wiow膮 lamp膮, w skrzynce odbiorczej zasta艂 seri臋 identycznych e-maili. Z niedowierzaniem wytrzeszczy艂 oczy.

Post skasowany przez administratora.

Post skasowany przez administratora.

Post skasowany przez administratora.

Post skasowany przez administratora.

Post skasowany przez administratora.

Post skasowany przez administratora.

Post skasowany przez administratora.

Pod spodem male艅k膮 czcionk膮 kto艣 dopisa艂:

Przykro mi, brachu.

Oleg usiad艂 na skrzypi膮cym sk贸rzanym fotelu. 艁zy gniewu i frustracji nap艂yn臋艂y mu do oczu.

* * *

Nie jest 艂atwo chodzi膰 bez ubrania w grudniu. Nie w Nowym Jorku. Nie w czasie przelotnych zamieci, w kt贸rych 艣nieg p臋dzi ulicami jak stare sny. Zi膮b okaza艂 si臋 znacznie dokuczliwszy ni偶 si臋 spodziewa艂. Wgryza艂 si臋 w niego male艅kimi kocimi z膮bkami, a krew ucieka艂a spod sk贸ry w g艂膮b cia艂a, byle dalej od wiatru. Ale on by艂 uparty. Zdeterminowany. Jak o艂owiany 偶o艂nierzyk. Co rano zdejmowa艂 koszul臋 i p贸艂nagi przechadza艂 si臋 po placu, po kt贸rym spacerowa艂o p贸艂 艣wiata. Co wiecz贸r wchodzi艂 do wanny wype艂nionej gor膮c膮 wod膮 i siedzia艂 w niej tak d艂ugo, a偶 woda sta艂a si臋 zimna jak jego r臋ce.

Codziennie o dziesi膮tej rano sk贸r臋 na torsie mia艂 ju偶 bia艂膮 jak cia艂o mi臋czaka, a znami臋 na brzuchu a偶 skowycza艂o czarnymi liniami, burz膮c si臋 przeciw zmro偶onemu cia艂u. Zachowywa艂 si臋 niedorzecznie, dramatycznie wyr贸偶nia艂 si臋 z t艂umu. Wybra艂 najbardziej oczywiste miejsce - Times Square, gdzie o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂a by艂y najjaskrawsze i gdzie pr臋dzej czy p贸藕niej zagl膮dali wszyscy tury艣ci. Pr臋dzej czy p贸藕niej. Na tej monochromatycznej wyspie by艂o to najbardziej martwe ze wszystkich miejsc ukochanych przez umar艂ych; jego zgnilizna odcina艂a si臋 pi臋knym blaskiem od jej pod艂u偶nego szarego cielska jak grzyb albo 膰ma. Wszystko w tym miejscu mia艂o swoj膮 aureol臋. Oleg te偶 mia艂 ochot臋 umrze膰, kiedy tak sta艂 ze 艣niegiem i 艣wiat艂em na rz臋sach, a szare dzienne niebo drwi艂o ze wszystkich tych neon贸w, stroboskop贸w i innych obiekt贸w przynale偶nych nocy.

Wygl膮da艂 groteskowo, nieprzyzwoicie, ale na nic lepszego nie umia艂 si臋 zdoby膰. Tylko to potrafi艂: zda膰 si臋 na 艂ask臋 siostry, na 艂ask臋 losu. Kimkolwiek by艂 ura偶ony administrator, z pewno艣ci膮 go nie lubi艂 i by艂 od niego sprytniejszy. Olegowi nie pozosta艂o nic innego, jak tylko spacerowa膰 po mie艣cie, przechadza膰 si臋 w艣r贸d 偶ywych, kt贸rzy st膮pali tak偶e po ulicach umar艂ych, i pozwoli膰, by jego cia艂o samo zanosi艂o b艂agalne mod艂y do wszystkich, kt贸rzy go zobacz膮 - administrator贸w i duch贸w; jedna z wielu reklam na Times Square, og艂uszaj膮ca i o艣lepiaj膮ca jak wszystkie inne, krzycz膮ca: „Jestem tutaj, zabierzcie mnie, chc臋 tam p贸j艣膰!”. W tym by艂 dobry. Wiedzia艂, jak i艣膰 prosto przed siebie i czeka膰, a偶 jaka艣 niewidzialna zjawa si臋 o niego upomni. Przez ca艂e 偶ycie nie szuka艂 niczego, co nie by艂oby kluczem albo zamkiem; tym mogli si臋 zajmowa膰 inni ludzie, obdarzeni innym temperamentem. Mi艂a sama przysiada艂a na jego 艂贸偶ku, nie przywo艂ywa艂 jej 偶adnym mrocznym rytua艂em, nie kre艣li艂 magicznego kr臋gu krwi膮, nie kupowa艂 jej obecno艣ci za astronomiczne sumy.

Teraz za艣 brn膮艂 w 艣niegu, wiatr ch艂osta艂 jego sk贸r臋, a b贸l przenika艂 go na wylot.

- T臋skni臋 za tob膮, Mi艂a. Id臋 do ciebie najszybciej, jak umiem - szepta艂.

Kobieta z r臋kami wci艣ni臋tymi g艂臋boko w br膮zowe kieszenie usun臋艂a mu si臋 z drogi, odskoczy艂a przed p贸艂nagim szale艅cem mamrocz膮cym co艣 pod nosem. Nawet na ni膮 nie spojrza艂. Chcia艂 pokaza膰, 偶e jest godny zaszczytu. Tak to si臋 robi: obna偶asz brzuch przed besti膮, m臋偶nie znosisz pr贸by i wszystko uk艂ada si臋 jak nale偶y. W nagrod臋 otrzymujesz skarb. Albo miecz. Albo kobiet臋. Nagroda jest twoja nie dlatego, 偶e kogo艣 pokona艂e艣, ani nie dlatego, 偶e twoje cia艂o by艂o twarde i nieugi臋te, ale dlatego, 偶e od samego pocz膮tku by艂e艣 jej godny. Pr贸by i bestia by艂y potrzebne tylko po to, 偶eby艣 m贸g艂 poinformowa膰 艣wiat, 偶e ci na niej zale偶y, i 偶eby 艣wiat na sw贸j surowy spos贸b, twardy jak ko艣ci i wydr膮偶one g贸ry, m贸g艂 sprawdzi膰, czy tw贸j zamiar jest szczery.

A jego zamiar by艂 szczery. Oleg obserwowa艂 mijaj膮cych go ludzi, widzia艂, jak ich spojrzenia ze艣lizguj膮 si臋 na jego napi臋tnowany brzuch i za艂amuj膮ce si臋 na nim ostro ulice, zanim zn贸w podnios膮 wzrok i spojrz膮 mu w oczy. Przepe艂nia艂 ich strach, wielu by艂o o w艂os od wezwania policji, ale on szed艂 dalej, z godno艣ci膮, jak szlachetny rycerz. Zamierza艂 dosta膰 si臋 do miasta przez tunel. Pr臋dzej czy p贸藕niej musia艂 go zobaczy膰 kto艣, kto ukrywa podobn膮 map臋 we w艂osach lub na podeszwie stopy. Wtedy zejd膮 si臋, tak jak wcze艣niej zeszli si臋 z Gabrielem, a przed nim z Ludmi艂膮, i 艣wiat pokiwa w zadumie g艂ow膮.

Biczowa艂 si臋 w ten spos贸b przez pi臋tna艣cie dni.

Tysi膮c razy, zanim naprawd臋 si臋 to wydarzy艂o, wyobra偶a艂 sobie dotyk ciep艂ej d艂oni na plecach - wyobra偶a艂 to sobie tak cz臋sto i tak intensywnie, 偶e kiedy kto艣 faktycznie go dotkn膮艂, ledwie to poczu艂. D艂o艅 by艂a drobna, a on przemarzni臋ty. Spojrza艂 na ni膮 z g贸ry - na kobiet臋 o kr贸tkich kasztanowych w艂osach, ch艂oszcz膮cych jej twarz jak sztormowe fale. By艂a ma艂o kobieca, niepozorna, niska; mia艂a lekko sko艣ne oczy. Futrzany ko艂nierz os艂aniaj jej wysokie ko艣ci policzkowe, bole艣nie zaczerwienione od wiatru.

- Nie musisz tego robi膰 - powiedzia艂a, omiataj膮c go spojrzeniem 艂agodnym jak poca艂unek 艣wi臋tej. Schyli艂a przed nim g艂ow臋 i przyg艂adzi艂a w艂osy. By艂o na karku. Czarne, l艣ni膮ce, na g臋siej sk贸rce. - Oto jestem - doda艂a. - Przyby艂am.

Nogi si臋 pod nim ugi臋艂y. Osun膮艂 si臋 na kolana. 艁zy pop艂yn臋艂y szybciej ni偶by chcia艂, niepowstrzymane i nieschludne; nie m贸g艂 z艂apa膰 tchu, 艣ciga艂 go bez powodzenia, a偶 zach艂ysn膮艂 si臋 zimowym powietrzem, przyciskaj膮c targan膮 zawrotami g艂ow臋 do cia艂a kobiety w takim 艣cisku, 偶e t艂um sta艂 si臋 murem i zostali sami.

- Obserwowa艂am ci臋. Od dziesi臋ciu dni ci臋 obserwuj臋, od rana do wieczora, z tamtego okna. To moje biuro. By艂am ciekawa, jak d艂ugo wytrzymasz. Wypi艂am chyba z tysi膮c kubk贸w herbaty. Sko艅czy艂 mi si臋 cukier. Ty ci膮gle wraca艂e艣, a ja nie potrafi艂am ci przerwa膰, takie to by艂o pi臋kne. I takie okropne. Widzia艂am, jak p臋kaj膮 ci spierzchni臋te wargi. I jak powi臋ksza si臋 rana na skroni. - Wsun臋艂a mu palce we w艂osy. - To by艂o jak obserwowanie narodzin. By艂e艣 anio艂em, najprawdziwszym anio艂em o gro藕nym imieniu, jak w Biblii. Bez pi贸r, bez 艣wiat艂a, tylko okrutny upadek w mrok. R臋ce trz臋s艂y mi si臋 przy piciu herbaty przez dziesi臋膰 dni, zanim dosz艂am do wniosku, 偶e jednak ci臋 chc臋. Dla ciebie chcia艂am powstrzyma膰 wiatr i 艣nieg, os艂oni膰 ci g艂ow臋 r臋kami. Dlatego jestem. Przyby艂am. Mam na imi臋 Hester i przysz艂am po ciebie.

Wczepi艂 si臋 w ni膮 i wsta艂, wspi膮艂 si臋 po niej jak po skale; poca艂owa艂 j膮, wgryz艂 si臋 w jej ciep艂o. Pod naciskiem jego z臋b贸w wezbra艂a krew w jej wardze, gor膮ca i czerwona pomi臋dzy ich ustami.

- Jestem tutaj... - wykrztusi艂. - Zabierz mnie. Chc臋 odej艣膰. Gdziekolwiek. Jak najdalej. Prosz臋.

Hester zaprowadzi艂a go, jak 偶ebraka, do poci膮gu, kt贸rego p贸藕niej nie pami臋ta艂. Pojechali daleko na p贸艂nocny skraj wyspy, do mieszkania, kt贸re ledwie widzia艂, wci膮偶 oddzielony od 艣wiata 艣cian膮 zimna, 偶alu i rozpaczliwej potrzeby. Tak bardzo jej pragn膮艂, 偶e przez chwil臋 obawia艂 si臋, 偶e st艂amszony, czerwony, wrzeszcz膮cy, uwi臋ziony w zmro偶onej skorupie 艂okci i kolan po prostu wyjdzie ze swojego cia艂a i wniknie w ni膮, wgryzie si臋 w ten drugi organizm. Poca艂owa艂 jej szyj臋 w miejscu, gdzie by艂a czarna jak po odmro偶eniu, ugryz艂 j膮, przycisn膮艂 twarz do sk贸ry, zamkn膮艂 oczy i chwyci艂 j膮 za biodra, chc膮c j膮 przyci膮gn膮膰 bli偶ej ni偶 dopuszcza to anatomia, wch艂on膮膰 jej ciep艂o, jej tchnienie s艂odkie jak herbata z mlekiem.

- Zaczekaj - wysapa艂a. D偶insy mia艂a ju偶 rozpi臋te, bluzk臋 podwini臋t膮 na brzuchu. - Ju偶 tak dawno... Zaczekaj. - Przy艂o偶y艂a d艂o艅 do policzka. Oczy mia艂a dzikie, b艂yszcz膮ce. - Tak dawno tego nie robi艂am.

- S艂ucham? My艣la艂em, 偶e jeste艣... no, nie wiem... rutyniark膮. Weterank膮.

- Nie chcia艂am tego! - burkn臋艂a Hester. Przysiad艂a na kanapie o przetartym br膮zowym obiciu. - Nadal nie chc臋. Powiedzia艂am „nie”; pami臋tasz to s艂owo? Odwr贸ci艂am si臋 plecami do tego wszystkiego.

Wyci膮gn臋艂a szuflad臋 niebieskiego stolika. By艂a pe艂na buteleczek w przydymionym pomara艅czowym kolorze, kolorze zgas艂ych s艂o艅c. Podobne buteleczki Oleg trzyma艂 u siebie w domu.

- Mam sze艣膰 lek贸w na recept臋, kt贸re maj膮 mi zapewni膰 czarny, g艂臋boki sen bez marze艅. Rozumiesz? Nie chcia艂am tego. Nie chcia艂am nigdy wi臋cej ogl膮da膰 tamtego miejsca. Zapu艣ci艂am w艂osy, 偶eby zas艂oni膰 znami臋, i tak d艂ugo 艂yka艂am pigu艂ki, a偶 miasto znikn臋艂o. Min臋艂y lata. Przesta艂am to robi膰. Bo mo偶na przesta膰. Do czasu, gdy widzi si臋 na ulicy przemarzni臋tego anio艂a. Bo wtedy si臋 my艣li: „Nie, do艣膰 tego. Nie jestem za niego odpowiedzialna. Niech kto艣 inny go we藕mie, otuli d艂ugim p艂aszczem, rozgrzeje poca艂unkami! Dlaczego nikt si臋 nie zjawia? Dlaczego nikt nie przybywa?”. Ale nikt nie przyby艂. Nikt inny si臋 nie pojawia, a anio艂 zamarza. Jest tak pi臋kny, 偶e sam wiatr m贸g艂by si臋 o niego upomnie膰, chocia偶by po to, 偶eby ul偶y膰 mu w samotno艣ci. Tylko 偶e cz艂owiek, kt贸ry go widzi, te偶 jest samotny i t艂umaczy sobie, 偶e anio艂 z pewno艣ci膮 jest godny.

Hester kl臋cza艂a na kanapie, przechylona na jej rozdartym pod艂okietniku, wczepiona paznokciami w obicie i wpatrzona w pod艂og臋. M贸wi艂a chrapliwym, rwanym g艂osem. Oleg delikatnie g艂aska艂 j膮 po r臋ce, nie wiedz膮c, jak jej pom贸c, a偶 z艂apa艂a jego d艂o艅 i w ni膮 r贸wnie偶 wbi艂a paznokcie. Unios艂a g艂ow臋, podstawiaj膮c mu si臋 do poca艂unku w przera偶aj膮co celowym akcie rezygnacji, i Oleg po prostu niezdarnie opad艂 na ni膮. Razem run臋li na kanap臋. Ich j臋zyki zetkn臋艂y si臋 jak dwa twarde, wrogie byty. Jej piersi pod bluzk膮 by艂y ma艂e i ch艂odne. Nie powstrzymywa艂a go, kiedy 艣ci膮ga艂 z niej spodnie, kiedy obraca艂 j膮 ty艂em, 偶eby mog艂a na kl臋czkach oprze膰 si臋 r臋kami o roz艂a偶膮c膮 si臋 tapicerk臋, ani kiedy rozsun膮艂 jej kolana i wepchn膮艂 si臋 w ni膮, wci膮偶 przemarzni臋ty i roztrz臋siony. Nie posz艂o mu 艂atwo - by艂a sucha, nieprzyst臋pna; oddycha艂a przez zaci艣ni臋te z臋by, gwa艂townie, szybko. Jej wk艂ad ograniczy艂 si臋 do tego, 偶e mu nie przeszkadza艂a. Pigu艂ki zagrzechota艂y w szufladzie, gdy wtuli艂 twarz w jej kark. W ko艅cu wyskoczy艂 ze swojego cia艂a. Przytrzyma艂a jego r臋k臋 opasuj膮c膮 jej tali臋.

- Nie chc臋 wraca膰 - wyszepta艂a bezradnie.

R贸g Kolendrowej i Ultramaryny

Na skraju po艂udniowych pustkowi miasta, tu偶 przed tym, jak Palimpsest rozp艂ywa si臋 w wymar艂ej pustyni, ro艣nie bambusowy zagajnik. Jest bardzo zielony i wysoki - tak bardzo, 偶e w艂贸kniste korony krzew贸w gin膮 w granatowych chmurach. Po艣r贸d zielonych jak wierzbowe witki pni kwitn膮 szkar艂atne tulipany, statecznie wype艂nione deszcz贸wk膮 jak - w dobrych domach - fili偶anki herbat膮. Bambusy, niczym 偶elazna krata, oddzielaj膮 pustyni臋 od miasta; nikt nie wie, jak wysoko si臋gaj膮, a ju偶 na pewno nie ja. I nie ty. Mo偶emy jednak przychodzi膰 tutaj i patrze膰 na pustkowie, gdy偶 niezwykle przyjemnie jest czu膰 si臋 ciep艂o i bezpiecznie, gdy na naszych oczach rozgrywa si臋 dramat, nieprawda偶?

Tu przychodz膮 umarli. 艢pi膮 niespokojnie. 艢ni膮.

Gdyby dzi艣 by艂 pogrzeb, mogliby艣my zobaczy膰... Och, a c贸偶 to? Czy to nie pi臋kna baronowa w gronostajowym futrze, z palcami d艂oni i st贸p sztywnymi od turmalin贸w, przywi膮zana do z艂otego pala, kt贸ry jej zap艂akani katamici stawiaj膮 na sztorc? Czy jej paj臋cza talia nie jest przypadkiem przepasana stokrotkami? Ale偶 tak! Z pewno艣ci膮 te偶 to widzisz.

P艂acz膮c, wykopi膮 jej gr贸b, ci jej ch艂opcy. Wkopi膮 si臋 w grunt, zrobi膮 dziur臋 w czarnym pyle, z takim zapami臋taniem oddaj膮c si臋 偶a艂obie, 偶e paru naje si臋 kurzu i razem z ni膮 trafi do 艂a藕ni umar艂ych. Zatopi膮 j膮 w ziemi, dumn膮 i wyprostowan膮 jak zawsze, i tak膮 j膮 zapami臋taj膮. Ka偶膮 sobie przynie艣膰 waz臋 roso艂u z rozmarynem, a jednemu wybra艅cowi pozwol膮 zapu艣ci膰 j臋zyk pod jej wdzi臋cznie uniesion膮 sukni臋. Przechyl膮 jej g艂ow臋 w taki spos贸b, 偶eby patrzy艂a na sierpowaty ksi臋偶yc, a potem, zasypuj膮c j膮 偶yzn膮 ziemi膮, b臋d膮 wrzeszcze膰, och, jak b臋d膮 wrzeszcze膰, a偶 sowy zaczn膮 si臋 kuli膰 i chowa膰 g艂owy pod skrzyd艂a. Niewykluczone, 偶e miotaj膮c si臋 p贸藕niej w spazmach 偶alu i smutku, przelej膮 swoje nasienie. Postawi膮 bambusow膮 tyczk臋 pionowo, niepozorn膮 w艣r贸d rosn膮cych wok贸艂 olbrzym贸w, a klejnotami zasil膮 jej korzenie.

Zmarli w Palimpse艣cie s膮 chudzi i wysocy. Nic si臋 nie dzieje, dop贸ki bambusowy s艂up nagrobny nie si臋gnie ponad chmury i gwiezdne opary nie przes膮cz膮 si臋 nim w d贸艂, ku ziemi. Dopiero wtedy g艂owa trupa wychodzi spod ziemi jak g艂贸wka dziecka. Bezszelestnie, nie otwieraj膮c przegni艂ych oczu, umar艂y wynurza si臋 na powierzchni臋, zwabiony woni膮 gwiazd, niemy, atawistyczny, powolny jak rosn膮cy grzyb. Jego ko艅czyny si臋 wyd艂u偶aj膮, rozmi臋k艂a czaszka si臋 kurczy, miednica sk艂ada si臋 jak zamykana waliza i powoli wyci膮ga si臋 coraz wy偶ej, staje si臋 coraz chudszy, cienki jak bambus na jego grobie. Za tysi膮c lat czubek jego g艂owy mo偶e wyjrze膰 ponad li艣ciaste zwie艅czenia innych bambus贸w. Wtedy b臋dzie m贸g艂 oddycha膰 tchnieniem gwiazd.

Tak m贸wi膮. Mam nadziej臋, 偶e tak jest naprawd臋.

Niekt贸rzy wierz膮, 偶e mi臋dzygwiezdny wiatr szumi w uszach zmar艂ych i w 艣wietlistej lektyce zanosi ich dusze z powrotem w d贸艂, do miasta.

* * *

Leonid opiekuje si臋 zagajnikiem. Ma wydatny brzuch; w przesz艂o艣ci 偶artowa艂 sobie z dzieci, 偶e kiedy sko艅czy艂o mu si臋 jedzenie w kredensie, po偶ar艂 ksi臋偶yc. Ma wypiel臋gnowane sumiaste w膮sy i g臋ste w艂osy, kt贸re wi膮偶e w kok, jak starowinka. Nogi ma kosmate jak zebra; okrywa je poplamionymi 艂achmanami i nosi buty, kt贸rym z mozo艂em nada艂 kszta艂t maskuj膮cy nieludzkie stopy. Przekopuje bambusowe grz膮dki i zgodnie z u艣wi臋conym tradycj膮 obyczajem grabarzy dawno ju偶 nauczy艂 si臋 rozmawia膰 z umar艂ymi. To szcz臋艣liwa tradycja, nie wymaga d艂ugich rytua艂贸w, indoktrynacji, nowicjatu. Umarli ucz膮 swoich powiernik贸w w wybranym przez siebie czasie.

Dom Leonida te偶 jest cienki i wysoki. Leonid zbudowa艂 go z marmuru. Buduj膮c go, my艣la艂 o innym miejscu - przera偶aj膮cym ba艣niowym 艣wiecie z babcinych opowie艣ci, gdzie zmar艂ych chowa si臋 na le偶膮co i stawia im nad g艂owami marmurowe anio艂y, kt贸re maj膮 pilnowa膰, 偶eby nie wyci膮gali r膮k ku spowitym mg艂膮 gwiazdom. Tam anio艂y s膮 gorliwe. Ten dom si臋ga wysoko, ale blisko ziemi traci surow膮 marmurow膮 biel. Przy drzwiach przycupn膮艂 anio艂, na wp贸艂 ukryty w艣r贸d paproci i bugenwilli. Pilnuje przychodz膮cego i wychodz膮cego Leonida. On te偶 jest gorliwy.

Co jaki艣 czas, niezwykle rzadko, jesieni膮, kiedy nikt nie chce umiera膰, 偶eby nie traci膰 z oczu ognistej feerii barw jesiennych drzew i pierwszego szronu w Palimpse艣cie, Leonid - spowity orzechowym dymem i smagany wiatrem ci臋偶kim od jab艂kowego aromatu - czuje si臋 zapomniany i t臋skni za rozmow膮 z drugim cz艂owiekiem. Ludzie ju偶 tacy s膮, nic nie mo偶na na to poradzi膰. Wyjmuje wtedy z obszernych spodni scyzoryk i robi naci臋cie na 艂odydze bambusa. Jest przy tym bardzo ostro偶ny. Wycina tylko kawa艂eczek, prostok膮cik, ma艂y jak wr贸偶biarska karta, i zdejmuje go jak odkr臋con膮 od 艣ciany tabliczk臋.

We wn臋trzu 艂odygi leniwie porusza si臋 szara r臋ka. Leonid chwyta j膮 delikatnie i g艂aszcze stare knykcie. D艂o艅 odpowiada u艣ciskiem - mi臋kkim, ledwie zauwa偶alnym. Trzeba by膰 grabarzem najwy偶szej rangi, 偶eby go poczu膰, ale Leonid jest w艂a艣nie kim艣 takim. Ca艂uje paznokcie szarej d艂oni.

* * *

Oleg przyk艂ada r臋k臋 do ch艂odnego bambusowego pnia. Krew jeszcze pulsuje mu w palcach, gdy czuje dotyk zimnej, twardej kory i smak czerwonej herbaty na wargach. Przechodz膮 go od tego ciarki. Inne zmys艂y niesie ze sob膮 oboj臋tnie, jak zamkni臋te w workach. Wra偶enia zmys艂owe s艂abn膮, zanikaj膮. Jak wszystko, my艣li.

Zagl膮da pomi臋dzy pnie g臋stego lasu. Bezkszta艂tna mg艂a szturcha li艣cie. Nieuniknion膮 kolej膮 rzeczy zauwa偶a ma艂e prostok膮ty wyci臋te w korze pot臋偶nych drzew; zwraca na nie uwag臋 jak rasowy 艣lusarz, poniewa偶 do z艂udzenia przypominaj膮 ma艂e drzwi. A skoro znalaz艂 drzwiczki, musi te偶 znale藕膰 smuk艂e palce, zbryzgane znamieniem w膮skie biodra, s臋kate rzepki kolanowe. Musi je zrozumie膰, po prostu musi, bo zmarli nauczyli swoich powiernik贸w w wybranym przez siebie czasie i Oleg Sadakow zna ich j臋zyk, zna jego fonemy i dyftongi.

- Och... - wyrywa mu si臋. - To tutaj trafi艂a艣. Znalaz艂a艣 si臋 tutaj i zajrza艂a艣 do wn臋trza bambusa. Biedna Hester...To dlatego nie chcia艂a艣 wraca膰.

- Pami臋tam j膮 - s艂yszy g艂os przy uchu, znajomy, cichy, d藕wi臋czny jak st艂umiony 艣piew. - Krzycza艂a i krzycza艂a. A ja zaplanowa艂am dla niej takie cuda...

Oleg si臋 odwraca - i widzi j膮. Jest tutaj, wbrew wszelkiej nadziei, stoi obok niego w usianej gwiazdami sukience, kt贸rej przemoczony niebieski tren ocieka wod膮. Ma 艣nieg we w艂osach. Trzyma w r臋ce parasol, kt贸ry 艣licznie ocienia jej twarz. Kiedy Oleg przygl膮da mu si臋 uwa偶nie, widzi 艣pi膮ce na jego powierzchni trzy bia艂e lisy; ich sier艣膰 jest tak jasna, tak czysta, 偶e nie r贸偶ni si臋 niczym od skromnej bieli jedwabiu pod ich 艂apami. Jej twarz, surowa twarz Ludmi艂y, wygl膮da zdrowo, usta s膮 pe艂ne i r贸偶owe (a nie sine i sp臋kane po utoni臋ciu), oczy 艂agodnie szare, sk贸ra zar贸偶owiona, 偶ywa. Ludmi艂a jest ciep艂a, prawdziwa, m艂oda.

Oleg ma wra偶enie, 偶e powinien przed ni膮 przykl臋kn膮膰, tak jak przykl臋kn膮艂 przed tamt膮 kobiet膮 na zmro偶onej ulicy swojego 偶ycia na jawie, ale nie mo偶e. Jego nogi nie chc膮 okaza膰 s艂abo艣ci.

- Gdzie by艂a艣?! - pyta p艂aczliwie, potrz膮saj膮c j膮 za ramiona. Lisy przeci膮gaj膮 si臋, ziewaj膮, wystawiaj膮 r贸偶owiutkie j臋zyki. - Dlaczego mnie zostawi艂a艣?

Ludmi艂a robi zdziwion膮 min臋, marszczy delikatne brwi i zimn膮 d艂oni膮 dotyka jego twarzy.

- Ca艂y czas tu by艂am. Czeka艂am. A ty tak d艂ugo si臋 nie zjawia艂e艣. Zaczyna艂am si臋 niepokoi膰.

- To takie trudne, Mi艂a! O wiele trudniejsze ni偶 przeja偶d偶ka poci膮giem do centrum. Nigdy przedtem nie musia艂em zadawa膰 sobie tyle trudu, 偶eby si臋 z tob膮 spotka膰.

Ludmi艂a wydyma usta. W tej chwili - z drobn膮 buzi膮 艣ci膮gni臋t膮 w zatroskanym grymasie - do z艂udzenia przypomina ich matk臋.

- Czasem si臋 o ciebie martwi臋, Ole偶ka. Naprawd臋.

Oleg j膮 obejmuje. Potrzebuje jej czu艂o艣ci jak m艂ody nied藕wiadek, kt贸ry po omacku pr贸buje wyw臋szy膰 przyjazn膮 艂ap臋 matki. Ona daje mu si臋 przytuli膰, nawet lekko unie艣膰 z ziemi. Delikatnie g艂adzi go po g艂owie. Oleg czuje jej ci臋偶ar, prawdziwy, namacalny w jego ramionach. Jest taka 偶ywa... I ma tak膮 gor膮c膮 sk贸r臋.

- T臋skni艂em, Mi艂a. Tak bardzo za tob膮 t臋skni艂em.

- Nie ul偶y艂o ci, 偶e masz mieszkanie tylko dla siebie? 呕e mo偶esz zostawi膰 herbat臋, a偶 wystygnie? Ob艣ciskiwa膰 si臋 ze 艣licznotkami na kanapie bez ciemnych, ognistych oczu wpatrzonych w was zza zas艂on?

- Nie! - Oleg zapalczywie kr臋ci g艂ow膮. - Nigdy!

- Hmm... - Ludmi艂a wypl膮tuje si臋 z jego obj臋膰 i d艂oni膮 w niebieskiej r臋kawiczce przyg艂adza sukni臋. - Ciesz臋 si臋, 偶e to sobie wyja艣nili艣my. - I nagle 艂apie go za przegub d艂oni, z ca艂ej si艂y, a偶 jej paznokcie wrzynaj膮 mu si臋 w sk贸r臋. Jej u艣cisk jest sztywny, ko艣cisty. - Nie ka偶 mi wi臋cej czeka膰 - syczy i wypuszcza jego r臋k臋 r贸wnie gwa艂townie jak przed chwil膮 j膮 chwyci艂a.

Prowadzi go przez las, a on s艂yszy, jakby z bardzo daleka, cichy szum wiatru w艣r贸d bambus贸w. Niewiele brakuje, 偶eby u艂o偶y艂 si臋 w pie艣艅, ale d藕wi臋k nie utrzymuje si臋 d艂ugo, a wiatr rozprasza si臋 na ma艂e, burzliwe wiry, zanim wybrzmi pierwszy wers.

* * *

Przy poczernia艂ym ze staro艣ci srebrnym pomo艣cie stoi przycumowana rzemieniem 艂贸dka. Nie jest to gondola Gabriela, ale przypomina j膮, jest podobnie smuk艂a, a do tego obwieszona girlandami wodorost贸w i nagietk贸w. Ludmi艂a wyci膮ga do Olega r臋k臋, daj膮c mu tym zapomnianym, dystyngowanym gestem do zrozumienia, 偶e powinien pom贸c jej wej艣膰 na pok艂ad. Oleg podbiega do niej.

Rzeka jest g臋sta i mleczna, tak jak poprzednim razem; 艣mietanka snuje si臋 d艂ug膮 z艂ot膮 wst臋g膮 po jej powierzchni. Ludmi艂a siada sztywno na dziobie i spokojnie zaczynaj膮 dryfowa膰 w d贸艂 rzeki. 艁贸d藕 trzyma kurs, mimo 偶e Ludmi艂a nie steruje ni膮 ani nie wios艂uje. Posy艂a Olegowi promienny u艣miech jak zawini臋ty w czerwony papier prezent.

- Zabior臋 ci臋, dok膮dkolwiek zechcesz - m贸wi.

Oleg dotyka jej stopy swoj膮. S艂odki jak mi贸d wiatr nadaje jej sk贸rze intensywny kolor; nigdy wcze艣niej jej takiej nie widzia艂. Jest pi臋kna, u艣wiadamia sobie. Wypi臋knia艂a z wiekiem.

- Zabierz mnie tam, gdzie wyci膮gniemy si臋 na d艂ugim 艂o偶u, owin膮wszy sobie kolana kocem. Zabierz mnie tam, gdzie zaparz臋 pachn膮c膮 dymem herbat臋, kt贸r膮 z przyjemno艣ci膮 wypijesz; gdzie rosn膮 cytryny, a oracze 艣piewaj膮 o zmierzchu. Zabierz mnie tam, gdzie znajdziemy ma艂e lusterko, przed kt贸rym si臋 ogol臋, i misk臋 z wod膮, w kt贸rej umyjesz w艂osy. W takim miejscu m贸g艂bym chyba by膰 szcz臋艣liwy, tak mi si臋 wydaje. M贸g艂bym ci si臋 przygl膮da膰, jak 艣pisz. M贸g艂bym gotowa膰 dla nas jajka i piec chleb.

- Tak ma艂o chcesz.

- Wcale nie ma艂o.

Przez nast臋pn膮 godzin臋 milcz膮. Lisy z parasola 艂api膮 przelatuj膮ce w pobli偶u muchy i j臋tki, mia偶d偶膮c w z臋bach ich skrz膮ce si臋 jak klejnoty cia艂a. Na jednym brzegu rzeki pi臋trzy si臋 olbrzymi Palimpsest. Wie偶e i gigantyczne przypory skrz膮 si臋 艣wiat艂em wisz膮cych latar艅, a w g艂臋bokich w膮wozach pomi臋dzy nimi poluj膮 jazgocz膮ce soko艂y. Po drugiej stronie, z zielonkawego b艂ocka wyrastaj膮 ma艂e miasteczka, zm臋tnia艂a rzeka g臋stnieje na p艂yciznach, a wyg艂adzone boje podwodnych sieci unosz膮 si臋 sennie na 偶贸艂tawej wodzie.

- Sp贸jrz na te brzegi, Ole偶ka - odzywa si臋 w ko艅cu Ludmi艂a. - Sp贸jrz, jak blask ksi臋偶yca k艂adzie si臋 na domach i wie偶ach.

Spl膮tane bia艂e budynki 艣pi膮ce na prawym brzegu s膮 zdeformowane jak s臋kate ko艣ci; wiele z nich jest na wp贸艂 zburzonych, a osypuj膮cy si臋 z nich py艂 zasila rzek臋. Jest w艣r贸d nich jaka艣 katedra; na jej dachu samotny mnich dmie w d艂ug膮 czarn膮 tr膮b臋. Ksi臋偶ycowa po艣wiata jest tutaj - i tylko tutaj - ja艣niejsza ni偶 艣wiat艂o dnia. Rzeka kryje si臋 w cieniu. Ze zrujnowanych dom贸w wyczo艂guj膮 si臋 m臋偶czy藕ni i kobiety. Nad g艂owami trzymaj膮 du偶e s艂oje, d艂ugie w艂osy sp艂ywaj膮 im po plecach na ziemi臋. Kiedy 艣wiat艂o ksi臋偶yca wype艂nia s艂oje, muskularne kobiety zamykaj膮 je mosi臋偶nymi pokrywkami i zakr臋cone odstawiaj膮 na p贸艂ki, gdzie stoj膮 ich ju偶 d艂ugie rz臋dy.

- By艂a kiedy艣 wojna... - mruczy Mi艂a. - Zacz臋艂a si臋 tutaj, dok艂adnie w tym miejscu. Nie tak dawno.

- Jak w takim miejscu mog艂a wybuchn膮膰 wojna?

Ludmi艂a wzrusza ramionami i spuszcza wzrok.

- Wojna najbardziej kocha te miasta, w kt贸rych dachy porasta dar艅, a drzewa rodz膮 jab艂ka, zw艂aszcza je艣li zamieszkuj膮 je przedsi臋biorcze kobiety, bior膮ce sobie kochank贸w o 艣niadych, mocnych grzbietach. To w艂a艣nie by艂o takie miasto, zdrowe i j臋drne, rozpostarte na brzegach Albuminy. Przed Casimir膮 i jej rydwanami, przed po偶arami, przed pojawieniem si臋 jadowitych ciem o ohydnych skrzyd艂ach. Tutejszy cydr by艂 tak mocny, 偶e jeden jego 艂yk zwali艂by ci臋 z n贸g.

- Kim jest Casimira? Co tu si臋 sta艂o? Jaki by艂 koniec?

Jednak偶e oblicze Ludmi艂y znika w cieniu, jakby zmaga艂a si臋 z jakim艣 osobistym 偶alem, kt贸rego Oleg nie jest w stanie dosi臋gn膮膰. Zamiast tego jak dobry brat i kochanek k艂adzie g艂ow臋 na jej podo艂ku i obejmuje j膮 za kolana. 艁贸d藕 si臋 chwieje, ale po chwili stabilizuje si臋 i w ca艂kowitej ciszy mija 偶a艂obne miasto. Ostatni s艂oik zostaje szczelnie zakr臋cony. Ksi臋偶yc ga艣nie. Nad rzek膮 zapada g艂臋boki mrok, gwiazdy zaczynaj膮 dr偶e膰. Ludmi艂a z roztargnieniem g艂adzi go po w艂osach.

- W krainie umar艂ych... - przemawia w ko艅cu, a jej g艂os, czysty i ch艂odny, niesie si臋 daleko po wodzie. - W tym nieszcz臋snym kraju ch艂opiec, kt贸ry zmar艂 na gor膮czk臋, chcia艂 si臋 zatrudni膰 w fabryce amunicji. Uda艂 si臋 wi臋c do dzielnicy zamieszkanej przez poleg艂ych w boju i wyb艂aga艂 u nich kule, od kt贸rych zgin臋li, a kt贸re od tej pory nosili ze sob膮 w blaszanych puszkach z drugim 艣niadaniem. Tylko jedna dziewczyna nie chcia艂a mu odda膰 swojego pocisku...

- Ludmi艂a? - przerywa jej p贸艂g艂osem Oleg. - Dlaczego teraz ju偶 woda nie kapie ci z ust, kiedy m贸wisz?

Ludmi艂a milczy. Jej d艂o艅 na jego skroni nieruchomieje.

- Nie pytaj mnie o to, Ole偶ka. Na razie o tym nie my艣l.

- Jak chcesz, Mi艂a.

Chmury zakrywaj膮 gwiazdy i z d艂ugiej bia艂ej rzeki znikaj膮 ostatnie resztki 艣wiat艂a.

Cztery

Peregrynacje

Nerezza tuli艂a g艂ow臋 Ludovica. Czyni艂a to niezdarnie, nie b臋d膮c z natury opieku艅czym go艂膮bkiem; nie przywyk艂a pomaga膰 m臋偶czyznom u siebie w 艂贸偶ku ani w kuchni, m臋偶czyznom spragnionym przenikliwego warkotu elektrycznego m艂ynka do kawy, dopraszaj膮cym si臋 o wrz膮tek, potrzebuj膮cym jej. Podj臋艂a jednak odwa偶n膮 pr贸b臋, tak jak inna kobieta mog艂aby z grzeczno艣ci prze艂kn膮膰 ostro przyprawion膮 potraw臋.

- Pij, Ludo. Musisz to wypi膰.

Odwr贸ci艂 si臋 od niej. Ba艂 si臋, 偶e zwymiotuje.

- Lucia... - j臋kn膮艂.

Nerezza przewr贸ci艂a oczami.

- Tak, Lucia. Wiem. Ale i tak masz pi膰, kiedy ka偶臋.

Ludo wypi艂. Kawa by艂a gorzka, mocna, mroczna i s艂odka. Lucia cz臋sto mu rozkazywa艂a, bo tego w艂a艣nie potrzebowa艂. Jej polecenia by艂y mu niezb臋dne do 偶ycia. Cz臋sto zapomina艂, 偶e powinien je艣膰, nawet kiedy sp贸藕nia艂 si臋 z oprawieniem ksi膮偶ki, kt贸rej pi臋kno w dodatku mia偶d偶y艂o mu pier艣. Kiedy艣 musia艂a mu si艂膮 zacisn膮膰 palce na 艂y偶ce, kiedy pracowa艂 nad niewybaczalnie op贸藕nionym nowym ameryka艅skim wydaniem Bukolik. Nie zna艂 smaku zupy marchewkowej ani chleba; Lucia pr贸bowa艂a ich za nich oboje.

- Je偶eli rozp艂aczesz si臋 u mnie w domu, wezw臋 ochron臋 - ostrzeg艂a Nerezza.

- Nie rozumiem...

Otworzy艂 oczy i zobaczy艂 pok贸j zalany s艂onecznym blaskiem. Ze wzgl臋du na sk膮pe umeblowanie pomieszczenie wydawa艂o si臋 ja艣niejsze ni偶 w rzeczywisto艣ci. Mia艂 wra偶enie, 偶e zdezorientowane s艂o艅ce - nie wiedz膮c, jak si臋 zachowa膰 wobec braku sofy, kt贸rej kolory mog艂oby wypali膰, i zas艂on, przez kt贸re mog艂oby prze艣wieca膰 - eksplodowa艂o bezradn膮 supernow膮 na 艣rodku salonu. Znowu j臋kn膮艂. G艂owa wibrowa艂a mu jak dzwon po uderzeniu.

- Naprawd臋? Wiem, 偶e nie mie艣ci ci si臋 to w g艂owie, 偶e zmagasz si臋 z tym jak Jakub z tym swoim anio艂em, ale musisz zrozumie膰, 偶e ona tam jest. Sam widzia艂e艣. I jest bezpieczna. Nie musisz ju偶 si臋 o ni膮 martwi膰.

- Tam? To znaczy, gdzie, do kurwy n臋dzy?!

Ludo rzadko przeklina艂, ale tym razem czu艂, 偶e przekle艅stwo jest idealnie wywa偶one.

Nerezza spojrza艂a na swoje buty. Zd膮偶y艂a si臋 ju偶 ubra膰 - w 偶贸艂cienie i br膮zy, jak zwykle perfekcyjnie; Ludo pomy艣la艂, 偶e chyba po prostu nie umie by膰 nieperfekcyjna.

- W Palimpse艣cie - odpar艂a szeptem. - Nie ka偶 mi... Nie lubi臋 wymawia膰 tej nazwy. Tutaj. Nie lubi臋 jej tu wymawia膰.

Niezgrabnie odsun膮艂 si臋 od niej i na palcach przemkn膮艂 do ma艂ej kuchni. Bez s艂owa zacz膮艂 smarowa膰 chleb mas艂em i kroi膰 ser na kanapki. Czu艂, 偶e patrzy na niego, jak nieporadnie pos艂uguje si臋 jej no偶ami, i wiedzia艂, 偶e ma na policzkach ma艂e, punktowe rumie艅ce, kt贸re jako艣 nie chc膮 si臋 rozla膰 szerzej.

Nerezza roz艂o偶y艂a r臋ce i zn贸w je splot艂a.

- Wiem, 偶e...

- Nie zamierzam o tym dyskutowa膰 - uci膮艂.

- By艂e艣 tam, Ludo! Widzia艂e艣 konie. Zjad艂e艣 艣limaka ze srebrnej muszli. Widzia艂e艣 j膮, widzia艂e艣 Paol臋... Tak ma na imi臋 jej kochanka. Paola. Znasz j膮? - papla艂a pospiesznie Nerezza. - Siedzia艂e艣 obok mnie. Czu艂am smak twoich 艂ez.

- 艢ni艂 mi si臋 jaki艣 kurewski koszmar.

Powt贸rne u偶ycie przekle艅stwa sprawi艂o mu satysfakcj臋, jakby by艂o odznak膮, kt贸r膮 m贸g艂 z dum膮 nosi膰 i polerowa膰 do po艂ysku.

- Sny tak nie dzia艂aj膮. Dw贸m osobom nie mo偶e si臋 艣ni膰 to samo.

- Nie zamierzam o tym dyskutowa膰!

Nerezza unios艂a ramiona - i je opu艣ci艂a.

- Nie my艣l, 偶e czuj臋 si臋 za to odpowiedzialna. Wydaje mi si臋... - Spojrza艂a na idealne p贸艂ksi臋偶yce sk贸rek przy paznokciach. Z pieczo艂owicie u艂o偶onego nieschludnego koka na jej karku zaczyna艂y si臋 wysnuwa膰 niesforne pasma ciemnych w艂os贸w. - Wydaje mi si臋, 偶e Lucia zostawi艂a po sobie ba艂agan w 偶yciu, a ja jako jej przyjaci贸艂ka mam obowi膮zek go posprz膮ta膰. Gdyby nie ona, nigdy nie zobaczy艂abym tego, co zobaczy艂am. Przynajmniej tyle mog臋 dla niej zrobi膰... - Spojrza艂a na niego z ukosa, spod rz臋s. Ludo nie by艂 pewien, czy pr贸buje by膰 zalotna, czy przera偶aj膮ca. - Karmi膰 jej zwierz膮tka, kiedy nie ma jej w domu.

Chwyci艂 si臋 kraw臋dzi kremowego blatu. Zamkn膮艂 oczy. W 艣wietle s艂o艅ca mia艂 pod powiekami rubinow膮 plam臋. Czy naprawd臋 by艂a kiedy艣 tutaj? Jad艂a ten brunatny chleb obsypany kryszta艂kami spieczonego na miedziany br膮z cukru? Strzepywa艂a wzdychaj膮cego popio艂em papierosa na pra偶onym s艂o艅cem tarasie?

Wci膮偶 czu艂 w ustach smak tego 艣limaka. W uszach d藕wi臋cza艂y mu echem tamte krzyki, takie g艂o艣ne, takie g艂o艣ne! Ale nie, to jaki艣 ob艂臋d. To niemo偶liwe. Chocia偶 podobne do Lucii: znale藕膰 szale艅stwo tak ogromne, 偶e sama w nim zatonie i poci膮gnie go za sob膮, op艂akuj膮cego j膮 gdzie艣 z daleka, z ty艂u, jak przykuty 艂a艅cuchem pot臋pieniec potykaj膮cy si臋 za ksi臋偶ym powozem.

- Je偶eli chcesz j膮 jeszcze kiedy艣 zobaczy膰, musisz si臋 z tym pogodzi膰 - powiedzia艂a p贸艂g艂osem Nerezza. - To proste.

- Gdyby chcia艂a mnie zostawi膰, mogli艣my wzi膮膰 rozw贸d. Zawsze lubi艂em formalno艣ci. Oficjalne dokumenty wydaj膮 si臋 takie prawdziwe. Tak by by艂o 艂atwiej. Szybciej, bardziej nieodwo艂alnie.

- To jest bardzo nieodwo艂alne. A w ka偶dym razie b臋dzie, kiedy Lucia domknie t臋 spraw臋.

- Ty jej nie znasz. Nie znasz nas. Ona znajdzie spos贸b, 偶eby do mnie wr贸ci膰, je艣li tylko m贸wisz prawd臋 i to wszystko zdarzy艂o si臋 naprawd臋.

艢miech Nerezzy zabrzmia艂 jak szczekni臋cie psa albo trza艣ni臋cie ogona w臋gorza elektrycznego.

- Ona odesz艂a, Ludo. Je艣li b臋dzie mia艂a szcz臋艣cie, zostanie w Palimpse艣cie na zawsze, a ty b臋dziesz j膮 widywa艂 tylko wtedy, kiedy wyruchasz odpowiedni膮 sklepikark臋.

- To znaczy, 偶e jeszcze jej tam nie ma? Nie przenios艂a si臋 tam ca艂kowicie i cz臋艣ciowo jest tak偶e gdzie艣 tutaj, tak? We W艂oszech? W Europie? W Ameryce?

Nerezza roz艂o偶y艂a r臋ce.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮, nikt jeszcze nie przeni贸s艂 si臋 tam na sta艂e, nieodwo艂alnie, ca艂kowicie. Ale poza tym... Tak, masz racj臋. Zawioz艂am j膮 na lotnisko. 呕eby mog艂a spr贸bowa膰. Pomog艂am jej zdoby膰 paszport. Nawet sobie nie wyobra偶asz, przez co przesz艂y艣my: by艂am przy tym, widzia艂am, jak odchodzi do Paoli, Palimpsestu i ca艂ej reszty. Pomog艂am jej. W zamian za tak膮 szans臋 by艂a gotowa wyp艂aka膰 sobie oczy krwi膮. Ja zreszt膮 te偶, Bo偶e... - Unios艂a wzrok na sufit. - Gdyby tylko ta podr贸偶 by艂a taka tania; gdybym mog艂a po prostu wykrwawi膰 si臋 i mie膰 spok贸j.

Bezradna wobec g艂upoty Ludovica tylko wzruszy艂a szczup艂ymi ramionami. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e j膮 nu偶y. Widzia艂 to. Jak zwierz膮tko, kt贸re ba艂agani jej w domu. Jego 艂zy i nasienie na jej po艣cieli, wieczne pranie, woda, kt贸rej nieustannie si臋 domaga艂 i kt贸r膮 zwraca艂 brzydsz膮 i bardziej s艂on膮 ni偶 dosta艂.

Rozleg艂o si臋 ciche pukanie do drzwi, jak dyskretne kaszlni臋cie. Twarz Nerezzy zrobi艂a co艣 dziwnego - zarumieni艂a si臋. A potem si臋 u艣miechn臋艂a i jej u艣miech jakby wyp艂ywa艂 ze szpiku ko艣ci, taki by艂 surowy i czerwony. Jej ciemne oczy zal艣ni艂y. Ludo struchla艂 i cofn膮艂 si臋 przed ni膮, cofn膮艂 si臋 przed kobiet膮, kt贸ra zostawi艂a mu na policzku ognisty 艣lad swoich ust.

W progu stan臋li m臋偶czyzna i kobieta, mocno trzymaj膮cy si臋 za r臋ce. Nerezza obj臋艂a ich oboje i przez chwil臋 stali tak nieruchomo, ka偶de z pochylon膮 g艂ow膮 i r臋kami lu藕no zarzuconymi na talie dwojga s膮siad贸w. Ludo przygryz艂 warg臋. Czu艂 si臋 okropnie, jakby musia艂 dr偶e膰 na zimnie tu偶 poza zasi臋giem ciep艂a z ogniska i nie m贸g艂 si臋 do niego zbli偶y膰. M臋偶czyzna poca艂owa艂 z szorstk膮 czu艂o艣ci膮 Nerezz臋 w czubek g艂owy; kobieta z艂o偶y艂a g艂ow臋 na jej ramieniu. Kiedy w ko艅cu si臋 rozst膮pili, Nerezza wzi臋艂a go艣ci za r臋k臋 i zaprowadzi艂a do kuchni, gdzie Ludo kuli艂 si臋 pod 艣cian膮, usi艂uj膮c przy tym wygl膮da膰 tak, jakby wcale si臋 nie kuli艂. Byli obcy, mieli oczy pe艂ne 艂ez i napierali na niego jak para zab贸jc贸w. Mia艂 ochot臋 uciec.

- To ja ich zaprosi艂am, Ludo - wyja艣ni艂a Nerezza chrapliwym g艂osem w臋gorza z g艂臋bin. Ludovico odkry艂, 偶e nienawidzi tego g艂osu. - 呕eby ci wyja艣ni膰. Oni to zrobi膮 najlepiej. Droga, kt贸r膮 pod膮偶amy, jest trudna, samotna, przera偶aj膮ca, ale wcale nie musi taka by膰. To jest Anoud, a to Agostino. Moi kochankowie. - Zawiesi艂a g艂os, jakby czeka艂a na ma艂y wybuch dezaprobaty ze strony Ludovica. - Ale nie dlatego przyszli.

Go艣cie pokiwali z zapa艂em g艂owami. 艢niada Anoud mog艂a by膰 Marokank膮; jej sk贸ra mia艂a odcie艅 starego kurzu. Agostino by艂 wysoki, mia艂 ascetyczne rysy, niezgrabny nos i lekko zasmucon膮 twarz. Zdaniem Ludovica wygl膮da艂 na cz艂owieka, kt贸ry cz臋sto p艂acze.

We troje z Nerezz膮 zaprowadzili Ludovica na szezlong w ma艂ym saloniku. Pozwoli艂 si臋 posadzi膰, nie stawia艂 oporu, kiedy uk艂adali mu r臋ce i nogi jak lalce. D艂ugo spogl膮dali po sobie, bo nikt nie chcia艂 pierwszy zabra膰 g艂osu. Anoud i Agostino ca艂y czas trzymali Nerezz臋 za r臋ce, 艣ciskaj膮c je tak mocno, 偶e sfioletowia艂y im czubki kciuk贸w. W ko艅cu Nerezza zacz臋艂a - cicho, ale pewnie, podniesiona na duchu obecno艣ci膮 kochank贸w:

- Pami臋tasz pierwsz膮 noc, Ludo? Pami臋tasz dom 偶abiej kobiety?

Nie chcia艂 przytakn膮膰 - to tak, jakby kazali mu si臋 przyzna膰, 偶e trzyma w lod贸wce strzykawki albo nie umie czyta膰. Nie chcia艂, 偶eby otworzyli go na wylot, zajrzeli do 艣rodka i zacz臋li mamrota膰 z dezaprobat膮. Dlaczego Lucia nie mog艂a z nim zosta膰 w ich ma艂ym domku, w艣r贸d ksi膮偶ek i pieczonych kurczak贸w? Dlaczego musi teraz bra膰 udzia艂 w tym makabrycznym przedstawieniu?

- Ta-ak - burkn膮艂, rozci膮gaj膮c to kr贸tkie s艂owo na dwie sylaby.

- Ma na imi臋 Orlande - powiedzia艂 Agostino. Jego s艂owa dudni膮 zbyt g艂o艣nym echem w ma艂ej, zamkni臋tej przestrzeni.

- Pami臋tasz, 偶e nie by艂e艣 tam sam? - zapyta艂a przymilnie Anoud.

Spojrza艂a przy tym z czu艂o艣ci膮 na Nerezz臋 i w sercu Ludovica wezbra艂a gorzka fala zazdro艣ci.

- Zastan贸w si臋 dobrze, Ludo - doda艂a Nerezza. - Musisz sobie przypomnie膰. Byli tam z tob膮 inni ludzie. Za pierwszym razem, i teraz te偶. Kiedy siedzia艂e艣 ze mn膮 na widowni, czu艂e艣 ich obecno艣膰. Czu艂e艣, 偶e kto艣 co艣 je, chocia偶 sam nie mia艂e艣 przed sob膮 talerza. Czu艂e艣, 偶e kto艣 kogo艣 ca艂uje, ale to nie by艂e艣 ty.

Walczy艂; przypominanie sobie sn贸w nigdy nie jest 艂atwe. Przed oczami mign臋艂a mu ulotna wizja d艂ugich niebieskich w艂os贸w. Zadygota艂. „艢wi臋ty Izydorze”, modli艂 si臋, „czego艣 takiego nigdy sobie nie wyobra偶a艂e艣. W kt贸rej kolumnie by艣 to umie艣ci艂?”.

- By艂o ich troje - odpar艂 z namys艂em. Poczu艂, jak uwalnia si臋 od brzemienia tego wspomnienia. - Jedna kobieta mia艂a niebieskie w艂osy i by艂a bardzo m艂oda. Druga... Wydaje mi si臋, 偶e mia艂a na twarzy 艣lad po u偶膮dleniu. I by艂 jeszcze m臋偶czyzna z p臋kiem kluczy u pasa.

- Taaak... - westchn臋艂a Nerezza. - Anoud i Agostino byli ze mn膮 w saloniku Orlande. Razem zanurzali艣my stopy w atramencie.

- Tylko ich dwoje?

Nerezza zacisn臋艂a usta z tak膮 si艂膮, 偶e a偶 zbiela艂y. Jej przyjaciele nie chcieli mu spojrze膰 w oczy. Nagle zgarbili si臋, zapadli si臋 w sobie, jakby kto艣 skrad艂 im oddech.

- Nasz druh, Rados艂aw, zosta艂 zabity - wyja艣ni艂a Nerezza. - Mniej wi臋cej trzy lata temu. On by艂 tym czwartym u Orlande. Tam... bardzo trudno jest zachowa膰 ostro偶no艣膰. 艁atwo zaanga偶owa膰 si臋 w podejrzane sprawki, jeszcze 艂atwiej wyl膮dowa膰 samotnie w jakim艣 ciemnym zau艂ku... S膮 w Palimpse艣cie tacy ludzie, nazywaj膮 si臋 Dwornicy... To znaczy „czy艣ciciele ulic”. To weterani. Pami臋tasz? Pokazywa艂am ci takich na wy艣cigach. Ich przyw贸dczyni, kap艂anka, czy jak j膮 tam zw膮, ma g艂ow臋 rekina. Urz膮dzaj膮 sabaty przy r贸偶nych drzwiach i przej艣ciach. Byle drzwi im wystarcz膮, ale maj膮 takie jedne wielkie, naprawd臋 olbrzymie, w podziemiach ogromnego dworca kolejowego... Jeszcze tam nie by艂e艣. Tak czy inaczej, to jest tylko pusta, ozdobnie rze藕biona framuga, ca艂a czarna, bez drzwi, nawet bez zawias贸w. I oni... Tak w og贸le, to Palimpsest jest cudowny, ale czasami bywa nieprzyjemny.

Anoud podj臋艂a opowie艣膰 w miejscu, gdzie g艂os Nerezzy si臋 za艂ama艂 (do tej pory Ludo nie przypuszcza艂, 偶e co艣 takiego w og贸le jest mo偶liwe):

- Rados艂aw oszuka艂 pewnego Dwornika w „Walecznych”. To taka gra, w kt贸rej na pokrytej bia艂ym jedwabiem planszy przesuwa si臋 miedziane gwiazdki. Nie wiedzia艂, 偶e tamten jest wysoko ustosunkowany. Rado... ju偶 taki by艂. Nierozwa偶ny. Przyszli po niego, kiedy w hotelu popija艂 lukrecjowe wino. Pe艂na kultura, eleganckie miejsce, a Dwornicy po prostu przyszli i z艂apali go tymi swoimi szczypcami krab贸w i o艣limi szcz臋kami... Zawlekli go na ten dworzec kolejowy, pod t臋 olbrzymi膮 framug臋, i tam, na progu, poder偶n臋li mu gard艂o, zanosz膮c mod艂y, 偶eby 偶adni imigranci nigdy nie trafili do Palimpsestu. Jego krew mia艂a zapiecz臋towa膰 wszystkie przej艣cia i drogi.

- To takie g艂upie... - Agostino westchn膮艂. - Okrutne. Prymitywny neolityczny rytua艂, w dodatku nieskuteczny. Gdyby takie rytua艂y dzia艂a艂y, nie by艂oby wojen.

Ludo pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Przykro mi, 偶e zgin膮艂, ale...

- Nic nie rozumiesz! - warkn臋艂a Nerezza. W臋gorz elektryczny wr贸ci艂, wystrzeli艂 snop niebieskich iskier. - Pisywali艣my do niego listy. Godzinami rozmawiali艣my przez telefon. W ko艅cu go znale藕li艣my: pracowa艂 na prowincjonalnej poczcie w Isaszey, na W臋grzech. Co za idiotyczne miejsce. Tamtego lata mieli艣my si臋 spotka膰. Zarezerwowali艣my pokoje w „Sofitelu” w Budapeszcie; zaplanowali艣my to starannie, jak piknik. Potrzebowali艣my czasu, rozumiesz? Czasu, 偶eby wszystko si臋 u艂o偶y艂o. Odk艂adanie przyjemno艣ci na p贸藕niej przychodzi艂o nam naturalnie.

I znowu unios艂a ramiona - w艂a艣ciwie nie wzruszy艂a nimi, ale tylko w taki spos贸b umia艂a wyrazi膰 bezradno艣膰, uleg艂o艣膰 wobec konstelacji i obrot贸w niewidzialnych z臋batek.

呕al maluj膮cy si臋 na ich twarzach by艂 tak ewidentny, 偶e Ludo odwr贸ci艂 wzrok z takim zak艂opotaniem, jakby podejrza艂 rozbieraj膮c膮 si臋 dziewczyn臋.

- Dlaczego po prostu si臋 nie obudzi艂? Przecie偶, je偶eli to si臋 sta艂o tam, to tutaj powinien by膰 ca艂y i zdrowy, prawda? Nie tak to dzia艂a?

Anoud zacz臋艂a p艂aka膰; jej cichutki, pomarszczony szloch by艂 ledwo s艂yszalny. Agostino dwoma palcami pog艂adzi艂 j膮 po twarzy. Nerezza - niewzruszona - spojrza艂a na Ludovica i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Pami臋tasz, jak cz臋sto Lucia wyje偶d偶a艂a z W艂och, zanim znikn臋艂a? - zapyta艂a, zostawiaj膮c jego pytania bez odpowiedzi. Nie uroni艂a ani jednej 艂zy.

Nie, oczywi艣cie, 偶e nie pami臋ta艂. Lucia wychodzi艂a z domu, a potem wraca艂a. Nie pr贸bowa艂 jej 艣ledzi膰. Po co, skoro tym muskularnym ogonem i tak zatar艂aby wszelkie 艣lady? Sk膮d bra艂a pieni膮dze na takie wypady? Niemo偶liwe, 偶eby co艣 takiego si臋 dzia艂o, a on niczego nie zauwa偶y艂, nie zwr贸ci艂 uwagi, 偶e poch艂ania j膮 co艣 innego ni偶 on. Chcia艂, 偶eby Nerezza przesta艂a m贸wi膰, po prostu si臋 zamkn臋艂a i da艂a mu 艣wi臋ty spok贸j.

- Szuka艂a swojego... quarto. Tak to si臋 nazywa. Tak nazywaj膮 to imigranci.

Anoud za艣mia艂a si臋 przez 艂zy: piskliwy, mysi d藕wi臋k.

- To my - powiedzia艂a. - Imigranci. Tak trudno to powiedzie膰 na g艂os. Za dnia, kiedy w dzbanku jest pe艂no kawy, a koty miaucz膮 pod drzwiami, 偶eby je wpu艣ci膰 do domu, to s艂owo brzmi niedorzecznie i 偶a艂o艣nie. Ale my j膮 znali艣my, Ludovico. Wszyscy. Nie jest nas a偶 tak du偶o, 偶eby艣my nie mogli si臋 pozna膰. Ona te偶 szuka艂a swojego quarto i dwoje z nich znalaz艂a: Alistaira i Paol臋. Nie poznali艣my ich osobi艣cie. Paola jest z Kanady. To daleko.

- Za to Al... - wtr膮ci艂 si臋 Agostino, nadal obejmuj膮c obie kobiety swoimi niezdarnymi ramionami. - Al mieszka w...

Nerezza uciszy艂a go gestem i prze艂kn膮艂 nazw臋 miasta. Ludo mia艂 ochot臋 go udusi膰.

- Mieszka niedaleko st膮d. Poznali si臋 ca艂kiem niedawno. Odnale藕li si臋, tak jak my wcze艣niej, i razem zacz臋li szuka膰 pozosta艂ych. Wydaje nam si臋, 偶e... tak to si臋 powinno robi膰. 呕eby na sta艂e zosta膰 w Palimpse艣cie. 呕eby... emigrowa膰. Trzeba znale藕膰 swoje quarto tutaj, w tym 艣wiecie.

Ludo czu艂, jak krew pulsuje mu w policzkach. Wielkie niedopowiedzenie zawis艂o ci臋偶ko nad nimi, jak morowe powietrze.

- Czy dobrze rozumiem, 偶e wszyscy w tym pokoju spali z moj膮 偶on膮?

By艂 przygotowany na ich milczenie i wystarczy艂o mu za odpowied藕.

Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e wpad艂 do bestiariusza, i to g艂臋boko, da艂 si臋 zgnie艣膰 jego licznym kartkom szczerz膮cym z臋by ze wszystkich stron. Anoud wy艣lizn臋艂a si臋 z obj臋膰 ukochanych i przysiad艂a obok niego. Mia艂a zadarty nos i ma艂e oczy. Ma艂oduszna twarz, pomy艣la艂 Ludo: mysz, jak nic; je艣li jaka艣 kobieta mog艂a by膰 mysz膮, to z pewno艣ci膮 w艂a艣nie ona. Szkodnik. L臋gnie si臋 ze s艂omy. Jego uwag臋 zwr贸ci艂y jej d艂onie, tak szczup艂e, 偶e mi臋dzy sk贸r膮 i ko艣膰mi nie by艂o miejsca na mi臋艣nie. Na ma艂ym palcu mia艂a pier艣cionek z karneolem, male艅kim, mikroskopijnym. Plamka czerwieni na z艂ocie.

Ludo kupi艂 ten pier艣cionek pewnego lata w Ostii, dawno temu. By艂o to lato 偶贸艂tej sukienki, kiedy wsz臋dzie wyszukiwali z Luci膮 ten przecudny czerwony kolor hikorowych orzech贸w: na pier艣cionkach i kanapach. Kiedy jak szaleni kupowali rzeczy, 偶eby p贸藕niej wok贸艂 nich zbudowa膰 dom, pewni, 偶e nic, co wpadnie im w r臋ce, nie b臋dzie w przysz艂o艣ci wymaga艂o wymiany ani zast膮pienia.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Anoud poda艂a mu swoj膮 d艂o艅 w ciep艂ym ge艣cie. Drug膮 pog艂aska艂a go po twarzy z czu艂ym zainteresowaniem, jakby uspokaja艂a dziecko, kt贸re si臋 przewr贸ci艂o i st艂uk艂o sobie kolano. Ale to nie jej d艂o艅 go interesowa艂a. Poci膮gn膮艂 za pier艣cionek. Nie chcia艂 zej艣膰. Anoud pr贸bowa艂a cofn膮膰 r臋k臋, lecz on z艂apa艂 j膮 za nadgarstek i zahaczy艂 pier艣cionek paznokciami. 艁zy pop艂yn臋艂y mu z oczu w tej samej chwili, w kt贸rej pod pier艣cionkiem wezbra艂a krew i w艣r贸d ich zmieszanych p艂yn贸w ustrojowych w ko艅cu go zerwa艂, szlochaj膮c histerycznie. Anoud unios艂a palec do ust i spojrza艂a na Ludovica spode 艂ba, zraniona i okradziona. Zerkn臋艂a na Nerezz臋 i zn贸w na niego. Przysun臋艂a si臋 bli偶ej, ostro偶nie, jak myszka dopraszaj膮ca si臋 o audiencj臋 u sowy, przez kt贸r膮 straci艂a ju偶 jedno okr膮g艂e uszko. Podstawi艂a mu zakrwawion膮 d艂o艅 do poca艂unku. Zna艂 ten gest, tak jak zna go ka偶de katolickie dziecko. Poca艂owa艂 sygnet jej krwi.

- Przepraszam - wyszepta艂a. - Nie wiem, czy to ma dla ciebie znaczenie, ale kocha艂am j膮. 艁atwo si臋 zakochuj臋. Mo偶na by powiedzie膰, 偶e mam do tego talent. Kocha艂am j膮 i mog臋 pokocha膰 ciebie. Oczyma wyobra藕ni widz臋 dzie艅, wcale nie taki odleg艂y, kiedy przynosisz mi herbat臋 przed 艣witem i sca艂owujesz mi w艂osy z czo艂a. Nie jestem od niej gorsza.

Poca艂owa艂a go - szczerze, z oddaniem. Mia艂a drobny, nie艣mia艂y j臋zyk; jej kr臋te w艂osy po艂askota艂y go w policzek. Mia艂a dziwny smak, obcy, jak czerwona przyprawa. By艂a s艂odsza i mniejsza od Nerezzy. Mi臋ksza. Bardziej oswojona, 艂agodniejsza, bardziej 偶膮dna mi艂o艣ci. Wszystkie ko艣ci Ludovica j臋kn臋艂y bole艣nie.

- Nie chcesz tego zobaczy膰? - szepta艂a dalej. - Nie chcesz ogl膮da膰 tych wszystkich wy艣cig贸w, uczt i oceanu? Posmakowa膰 tamtego powietrza? Zapomnia艂e艣, jaki s艂odki jest tamtejszy wiatr? Czy w tamtym mie艣cie nie ma nic, czego by艣 po偶膮da艂?

Jednak偶e przypomnia艂 sobie, i to nie tylko Luci臋. Przypomnia艂 sobie sprzedawc臋 艣limak贸w i wiatr znad morza.

Niech b臋dzie, pomy艣la艂. Poddaj臋 si臋. Poddaj臋 si臋, skoro tego si臋 ode mnie oczekuje. Je偶eli mam zap艂aci膰 kobietami za to miasto i wszystko, co si臋 w nim znajduje, ukorz臋 si臋, tak jak si臋 ukorzy艂em przed Bogiem. I przed Luci膮, moj膮 morsk膮 gwiazd膮, moj膮 wieczn膮 burz膮.

Odda艂 poca艂unek. 艢ci膮gn膮艂 bia艂膮 bluzk臋 ze 艣niadych ramion Anoud i przycisn膮艂 twarz do jej piersi. By艂y pe艂niejsze ni偶 piersi Lucii i mia艂y sutki jak ziarenka kawy. Krzykn膮艂 w g艂膮b jej sk贸ry, a ona przyj臋艂a jego krzyk w lito艣ciwym milczeniu, czekaj膮c, a偶 zapadnie w jej serce. Poprowadzi艂a go na siebie, rozgarn臋艂a po艂y po偶yczonego od Nerezzy szlafroka, 偶eby go wpu艣ci膰, wygi臋艂a plecy w 艂uk, ods艂aniaj膮c ukryte zakamarki mysiego cia艂a, obj臋艂a udami jego biodra. Ludovico patrzy艂 przez ni膮 na wylot, kiedy ko艂ysa艂 si臋 w prz贸d i w ty艂 w nadanym przez ni膮 rytmie, niewiele daj膮c z siebie. By艂a taka drobniutka, 偶e ledwie wyczuwa艂 pod sob膮 jej obecno艣膰, czu艂 tylko otulaj膮ce go ciasno i delikatnie wilgotne ciep艂o. Milcza艂, pora偶ony swoj膮 uleg艂o艣ci膮, z pier艣cionkiem wci膮偶 tkwi膮cym w zaci艣ni臋tej pi臋艣ci. Spojrza艂 na Nerezz臋 - bezwstydnica! - gdy z odrzucon膮 w ty艂 g艂ow膮 przyjmowa艂a wpychaj膮ce si臋 w ni膮 raz po raz kanciaste cia艂o Agostina, kt贸rego dono艣ny ryk gin膮艂, st艂umiony, w jej szyi. Mia艂a otwarte usta i twarz zalan膮 艂zami.

R贸g Ukojenia i Grabie偶nej

Palimpsest ma dwa ko艣cio艂y, pod ka偶dym wzgl臋dem identyczne. Stoj膮 obok siebie, jak zawias obejmuj膮c naro偶nik skrzy偶owania. Ka偶dy ma siedem bia艂ych kolumn oplecionych czarnymi napisami w alfabecie, kt贸ry nie jest cyrylic膮, ale na pierwszy rzut oka mo偶e si臋 ni膮 wydawa膰. Maj膮 takie same spadziste dachy pomalowane czerwonym lakierem, a po obu stronach wej艣cia takie same kamienne konie o g艂owach jaszczurek z rozwidlonym j臋zykiem. Dawni wierni u偶yli budulca wydobytego w tym samym kamienio艂omie na wschodnich obrze偶ach miasta: jasnozielonych, matowych kamieni, idealnie kulistych, jak pi艂ki, przez co w obu budowlach wi臋cej jest zaprawy ni偶 kamienia, zaprawy ze zmia偶d偶onych wa偶ek Casimiry, tufowego py艂u i ogon贸w makreli. Wyszorowane 艂awki s膮 natarte olejem limonkowym. W ka偶dy czwartek parafianie przyjmuj膮 komuni臋 z mi臋sa wieloryba i zaprawionego cynamonem wina. Ko艣cio艂y r贸偶ni膮 si臋 tylko piwnicami, olbrzymimi mauzoleami, gdzie pod 艣cian膮 stoj膮 alabastrowe trumny z napisami wykaligrafowanymi (z wielk膮 czu艂o艣ci膮 i taktem) krwi膮 pochowanych w nich zmar艂ych. W p贸艂nocnym naro偶niku znajduje si臋 podwy偶szenie na ofiary z czekolady, tytoniu, 艂usek kukurydzy.

W jednym ko艣ciele w trumnie spoczywa 艣lepiec, w drugim g艂ucha kobieta. Oboje zmarli m艂odo. Obojgu wyrastaj膮 z cz贸艂 rogi, jak narwalom. Wsp贸艂cze艣ni wierni odwiedzaj膮 piwnicznych 艣wi臋tych i zostawiaj膮 co mog膮 u st贸p tego, kt贸rego bardziej ukochali.

Giustizia od dzieci艅stwa oddaje cze艣膰 Nies艂ysz膮cej; wszyscy w Lewym Ko艣ciele znaj膮 jej 偶贸艂ty welon i przybrane turkusowymi pier艣cieniami kciuki. Przynosi 艂uski kukurydzy, przybywa regularnie jak wschodz膮ce s艂o艅ce. Kiedy umrze, pochowaj膮 j膮 tutaj, w osobnej trumnie.

Kiedy tam wejdziesz, zatka ci uszy woskiem, a wyrazistym gestem palca wskazuj膮cego naka偶e cisz臋. Mo偶e zauwa偶ysz d艂ugi ogon grzechotnika, wystaj膮cy jej spod sp贸dnicy i szuraj膮cy po posadzce, ale uprzejmo艣膰 zabrania o nim wspomina膰. Kiedy Giustizia m贸wi „cisza”, nale偶y jej s艂ucha膰. To najgorsze s艂owo, jakie zna.

* * *

Ludovico wybiera Lewy Ko艣ci贸艂. Nie umie powiedzie膰, dlaczego. W艂a艣ciwie nie ma wielkiego wyboru, ale podejmuje decyzj臋 i jest w tym stanowczy. Je偶eli przeci臋tny rzymianin na czym艣 si臋 zna, to z pewno艣ci膮 na tym, jak zwi膮za膰 si臋 z ko艣cio艂em; jak wybra膰 jeden z wielu i pozosta膰 mu wiernym; jak pozna膰 jego kwiatony i przezrocza lepiej ni偶 piersi w艂asnej 偶ony; jak przewidzie膰 zmian臋 w brzmieniu ludzkiego g艂osu nios膮cego si臋 w艣r贸d tych wszystkich iglic, d藕wigar贸w i niebosi臋偶nych galerii.

W ko艣ciele panuje cisza, mimo 偶e w 艂awkach t艂oczy si臋 t艂um parafian. Ludovico skrada si臋 przej艣ciem mi臋dzy 艂awkami, g臋sto poro艣ni臋tym chryzantemami kie艂kuj膮cymi g艂臋boko w glebie najtajniejszych zakamark贸w budynku. Kruki obsiad艂y przezrocza nad naw膮; jest w艣r贸d nich tak偶e kilka cz艂ekopodobnych istot o d艂ugich czarnych skrzyd艂ach, kt贸re przysiad艂y na g贸rze, z nogami swobodnie zwieszonymi w powietrzu. Ludo patrzy na nie ze zgroz膮, nie mo偶e oderwa膰 od nich oczu. W ko艣ciele w og贸le nie ma ludzi! Ka偶dy wierny jest krzy偶贸wk膮 cz艂owieka i zwierz臋cia: m臋偶czy藕ni z g艂owami ogromnych w臋偶y, kobiety z 偶贸艂wim i skorupami na plecach, wierc膮ce si臋 dzieci o d艂ugich w艂ochatych r臋kach orangutan贸w, wredne staruchy o nogach zako艅czonych s艂oniowymi stopami, 艂apami gepard贸w albo poczernia艂ymi i obros艂ymi brodawkami kopytami pi偶mowo艂贸w. M臋偶czyzna z szyj膮 偶yrafy siedzi grzecznie w ostatniej 艂awce, 偶eby nikomu nie zas艂ania膰. Ca艂kiem sporo wiernych ma p艂etwy bole艣nie wyrastaj膮ce z plec贸w; ich troskliwi wujowie i ciotki stale polewaj膮 je wod膮 z ma艂ych, 艣wi臋tych kubeczk贸w.

Przy o艂tarzu kap艂anka z g艂ow膮 starej, stroskanej lwicy rozk艂ada r臋ce w niemym b艂aganiu. Mimo 偶e milczy, ma otwart膮 paszcz臋 i pysk zaczerwieniony z wysi艂ku, 艂zy przeciekaj膮 jej mi臋dzy w膮sami. Niekt贸rzy wierni te偶 p艂acz膮 i kiwaj膮 g艂owami, jakby kap艂anka przem贸wi艂a, a oni si臋 z ni膮 zgadzali. Dziewczynka w pierwszej 艂awce wyci膮ga do niej d艂ugie c臋tkowane ramiona, macki o艣miornicy, kt贸rych przyssawki na przemian otwieraj膮 si臋 i zamykaj膮 w bezg艂o艣nych pro艣bach. Otwiera buzi臋 i pr贸buje zawodzi膰 jak wszystkie zrozpaczone dzieci, ale z jej ust dobywa si臋 tylko zd艂awiony bulgot. Rodzice j膮 przygarniaj膮, a ona wtula twarz w ich 艂uskowate piersi.

Oszo艂omiony Ludovico przykl臋ka w艣r贸d kwiat贸w. Dlaczego mia艂by si臋 przej膮膰 tymi 偶a艂osnymi zwierz臋tami? Mo偶e dlatego, 偶e siedz膮 w ko艣ciele? Dr偶y. To nie Troposfera i jej dudni膮ce mechaniczne konie. W ko艣ciele panuje taka cisza...

Oto pocz膮tek ksi臋gi o naturze bestii, my艣li. Wszystkie najlepsze bestiariusze tak si臋 zaczynaj膮. Gdybym mia艂 pisa膰 o tym miejscu, stworzy艂bym dzie艂o obszerniejsze ni偶 ksi臋ga Izydora, wi臋ksze ni偶 jego Etymologiae. Te istoty przerastaj膮 najgorsze majaczenia Hiszpana, a przy tym s膮 prawdziwe. Widzia艂em je na w艂asne oczy. B臋d臋 m贸g艂 szczerze napisa膰, 偶e kl臋cza艂em w艣r贸d nich, modli艂em si臋 razem z nimi i widzia艂em, jak p艂acz膮, zupe艂nie jakby mia艂y dusze. 呕aden papie偶 mi nie uwierzy, nie beatyfikuje mnie ani nie u艣wi臋ci mojej encyklopedii, lecz ja b臋d臋 wiedzia艂, 偶e jest prawdziwa.

Cisza zagarnia go w swoje ramiona. Ludovico jest do g艂臋bi poruszony. Dla tego ko艣cio艂a pe艂nego inwalid贸w zniesie kobiety-myszy, kobiety-w臋gorze i wszystko inne. Zniesie nawet porzucenie przez Luci臋, poniewa偶 to jest kraj 艣wi臋tego Izydora. Izydor w koronie z pszcz贸艂, autor wielkiego kompendium m膮dro艣ci i magii chrze艣cija艅skiej, ludzkich zachowa艅 i nazw potwor贸w, nad kt贸rym mediewi艣ci po dzi艣 dzie艅 przesiaduj膮 z zachwytem, z pewno艣ci膮 odwiedzi艂 to miejsce i potem po prostu opisa艂 to, co tu zobaczy艂. Ludo si臋ga po zawieszony na szyi medalik. Widok dziewczynki-o艣miornicy nie pozwala mu wsta膰 z kolan. Przez ca艂e 偶ycie by艂o tak, 偶e cokolwiek pokocha艂, niszczy艂o go. Z rado艣ci膮 przyjmuje t臋 trzeci膮 w kr贸tkim katalogu swoich mi艂o艣ci, do tej pory z艂o偶onym tylko z ksi膮偶ki i kobiety.

Wyci膮ga r臋ce - chude ludzkie ramiona - do lwiej kap艂anki i wo艂a do niej, a jego g艂os niesie si臋 przera偶aj膮cym echem w przepastnej katedrze, jak narz臋dzie zniszczenia:

- Ave Maria, gratia plena! - Nic innego nie przychodzi mu do g艂owy, tylko te naj艣wi臋tsze ze 艣wi臋tych s艂贸w. - Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventirs tui!

艢mieje si臋 przez 艂zy. Wszyscy na niego patrz膮. Dziewczynka-o艣miornica odsuwa si臋 od rodzic贸w, a on zaczyna jeszcze raz:

- Ave Maria!

Dziewczynka rusza w jego stron臋 jak malutka oblubienica, powa偶na, w bia艂ej sukience; sinoczerwone w艂osy opadaj膮 jej a偶 do kolan dwiema prostymi p艂aszczyznami. Idzie powoli, nie pr贸buje biec; rodzice na pewno j膮 nauczyli, 偶e po ko艣ciele si臋 nie biega. Oplata jego szyj臋 zimnymi, mokrymi mackami. Ludo czuje ich ci臋偶ar na ramionach, a dziewczynka z powag膮 patrzy mu w oczy, nachyla si臋 powoli i ca艂uje go w policzek.

- Ave Maria! - szlocha Ludovico.

I nagle wszyscy wierni, jakby wyzwoleni gestem dziewczynki, otaczaj膮 go ze wszystkich stron, wszyscy naraz chc膮 po艂o偶y膰 na nim 艂apy i r臋ce, zostawi膰 na jego sk贸rze w艂osy i 艣luz.

- Ave! Ave! Ave! - zawodzi Ludo.

Kruki podrywaj膮 si臋 do lotu i ko艂uj膮 w rozrzedzonym powietrzu na wysoko艣ci g贸rnych balkon贸w, wrzeszcz膮c ze strachu i rozkoszy.

Setka i wi臋cej r膮k zatyka mu usta, delikatnie, jak d艂onie ciotek opiekuj膮cych si臋 niesfornym smykiem. Wykrzykuje sw贸j b贸l w ich obj臋cia i ten d藕wi臋k wype艂nia ca艂y Lewy Ko艣ci贸艂. Ramiona nieszcz臋艣liwych i udr臋czonych ko艂ysz膮 Ludovica tak d艂ugo, a偶 si臋 uspokoi i b臋dzie m贸g艂 znie艣膰 ich 艂agodne spojrzenia i groteskowe poca艂unki.

Cz臋艣膰 III

Ksi臋偶na r贸wnoleg艂obok贸w

W drodze na zach贸d, 8:17

Przez Palimpsest przechodzi sze艣膰 ekspresowych tras kolejowych i dwana艣cie lokalnych. Sze艣膰 Wielkich Linii to Rylcowa, Sgraffito, Dekretowa, Arkuszowa, Kr贸j i Msza艂. Ci, kt贸rzy le偶膮 krzy偶em przed mosi臋偶nymi ko艂owrotami przy wej艣ciu do ich sekretnych przepysznych 艣wi膮ty艅, w modlitwach nazywaj膮 je (wszystkie razem) Marginaliami. Poci膮gi nie maj膮 ustalonego rozk艂adu jazdy. Pasa偶erowie z Palimpsestu nauczyli si臋 ich zwyczaj贸w, przyzwyczaili do ich sezon贸w godowych, poznali miejsca ich spotka艅. W dawnych czasach organizowano wielkie safari, by 艂apa膰 poci膮gi w ich nieub艂aganym p臋dzie z miejsca na miejsce; uzbrojone w haki i tr贸jz臋by kobiety toczy艂y z nimi regularne walki, by na czas dotrze膰 do biura w otch艂ani miasta.

Poci膮gi s膮 z natury systematyczne i pouk艂adane, chocia偶 bywaj膮 te偶 dra偶liwe i lubi膮 czasem pozrz臋dzi膰. Jak dzieci, kt贸re w dniu urodzin chc膮 zaimponowa膰 roztargnionemu rodzicowi, mieszka艅cy Palimpsestu zacz臋li budowa膰 okaza艂e gmachy w miejscach, gdzie poci膮gi ch臋tnie si臋 gromadzi艂y, pi艂y z ziemi rop臋 i wymienia艂y si臋 ploteczkami. K艂adli czarne tory na najpopularniejszych trasach migracji. W ten spos贸b system komunikacyjny Palimpsestu zosta艂 osnuty wok贸艂 sapi膮cych behemot贸w przenikaj膮cych na wskro艣 serce miasta, i na razie poci膮gi nie okazuj膮 niezadowolenia z tego powodu.

Przeja偶d偶ka nimi nadal wymaga dok艂adno艣ci i 偶y艂ki my艣liwskiej, s膮 bowiem nieprzewidywalne i trzeba wielu tygodni obserwacji, 偶eby wy艂owi膰 jakie艣 prawid艂owo艣ci w ich zachowaniu. Dlatego podr贸偶 kolej膮 jest sportem tylko dla najdzielniejszych 艣mia艂k贸w. I wielu z nich do tego stopnia rozwin臋艂o swoje umiej臋tno艣ci, 偶e rankiem cz臋艣ciej udaje im si臋 z艂apa膰 poci膮g, ni偶 go przegapi膰.

Ci m膮drzejsi przybywaj膮 na peron na d艂ugo przed czasem, przewi膮zani w pasie d艂ugim zwojem liny, 偶eby z艂apa膰 nawet taki poci膮g, kt贸ry b臋dzie mija艂 dworzec w wielkim po艣piechu, i zdoby膰 miejsce na balkoniku ostatniego wagonu z reszt膮 tych, kt贸rzy okazali si臋 nie do艣膰 czo艂obitni, szybcy lub skrupulatni w obliczeniach. Wystrzega膰 si臋 jednak nale偶y podr贸偶owania w rzadkich okresach god贸w tych bestii. Nie mo偶na przecie偶 oczekiwa膰, 偶e poci膮g w rui b臋dzie przestrzega艂 regularnych przystank贸w, nieprawda偶? Pewien bankowiec utkn膮艂 w ekspresie, gdy ten zw臋szy艂 przeje偶d偶aj膮cy nieopodal poci膮g lokalny. Nieszcz臋艣nik wr贸ci艂 na peron dopiero po o艣miu miesi膮cach, gdy dwa bia艂e zap艂akane lewiatany z 偶alem wypl膮ta艂y si臋 nawzajem ze swoich u艣cisk贸w.

Wielu pasa偶er贸w by艂o 艣wiadkami s艂ynnego ju偶 skoku niebieskow艂osej dziewczyny w g艂膮b zapraszaj膮co otwartych drzwi poci膮gu na Marginaliach. Dm膮cy z trzewi stacji gor膮cy wiatr rozwiewa艂 ich p艂aszcze. W ustach im zasch艂o, a puls przyspieszy艂 jednocze艣nie, jakby jeden strumie艅 krwi p艂yn膮艂 w jednym sercu. Niekt贸rzy si臋 u艣miechn臋li, a wszyscy zanotowali w ksi膮偶eczkach do modlitwy, 偶e w tym i tym dniu, o tej i o tej godzinie, z peronu zosta艂a porwana kobieta. Takie rzeczy trzeba wiedzie膰. Podobne sytuacje zdarza艂y si臋 ju偶 wcze艣niej, cho膰 z natury s膮 jeszcze rzadsze ni偶 gody - tym bardziej wi臋c nale偶y wiedzie膰, kiedy si臋 zaczynaj膮 i kiedy ko艅cz膮, 偶eby, por贸wnawszy notatki, m贸c z podobnymi sobie entuzjastami stosownie zmieni膰 tre艣膰 mod艂贸w i odnotowa膰 wprowadzenie Drugiego Rozk艂adu G艂贸wnego, uwzgl臋dniaj膮cego fazy ksi臋偶yca i wsteczn膮 orbit臋 Merkurego.

Trzech ludzi zgin臋艂o pod ko艂ami poci膮g贸w, pr贸buj膮c dowie艣膰 s艂uszno艣ci Drugiego Rozk艂adu G艂贸wnego. Ich imiona s膮 zapisane w Pi艣mie 艢wi臋tym.

* * *

Przej艣cie mi臋dzy wagonami jest g艂o艣ne, wilgotne i rozdokazywane, i w niczym nie przypomina chromowanych 艂膮cznik贸w w shinkansenie. Sei wspomina przelotnie Sato Kenjiego i chyba po raz czwarty albo pi膮ty 偶a艂uje, 偶e kiedy go obejmowa艂a, nie mia艂a poj臋cia, jak膮 jest istot膮 i jakie tajemnice skrywa. Gdyby wiedzia艂a, jej serce zabi艂oby szybciej i ca艂kiem wskoczy艂o w jego cia艂o.

Trzecia Szyna patrzy na ni膮 z powag膮. Stoj膮 blisko siebie, 艣ci艣ni臋te, i Sei dochodzi do wniosku, 偶e pod艂u偶ne policzki i szparki oczu w pomalowanej na czerwono twarzy nie s膮 偶ywym cia艂em, nie do ko艅ca. Zawsze wydaj膮 si臋 wilgotne i twarde, jak w polakierowanej masce. Panuje p贸艂mrok, 艣wiat艂o jest sk膮pe i nie艂askawe. Sei nie s艂yszy oddechu Trzeciej Szyny, kiedy ta d艂ugimi bia艂ymi palcami muska jej obojczyk, powoli, z wahaniem, jakby nie wiedzia艂a, czy wolno jej to zrobi膰. Sei 艂apie jej r臋k臋 i ca艂uje wn臋trze d艂oni. Sk贸ra tamtej pali jak gorzkie lekarstwo, jak l贸d, ale Sei si臋 nie cofa, a Trzecia Szyna dygocze z rozkoszy.

- Tak bardzo chcemy, 偶eby艣 nas zobaczy艂a - m贸wi i zwraca szkar艂atn膮 twarz w stron臋 klekocz膮cych drzwi wagonu. - Specjalnie dla ciebie w艂o偶yli艣my nowe stroje. Musieli艣my zgadywa膰, co ci si臋 spodoba.

Sei u艣miecha si臋 bez przekonania i naciska czarny kwadratowy guzik otwieraj膮cy drzwi. Marszczy nos, kiedy zalatuje j膮 wilgotna wo艅 zaro艣ni臋tych mokrade艂, ale Trzecia Szyna poci膮ga j膮 za sob膮 do 艣rodka, przepe艂niona dzieci臋cym zachwytem. Z zaborcz膮 czu艂o艣ci膮 g艂adzi jej niebieskie w艂osy.

W p贸艂mroku Sei rozr贸偶nia siedzenia, por臋cze i - oczywi艣cie - p臋tle uchwyt贸w, chocia偶 nie widzi sufitu, z kt贸rego mog艂yby si臋 zwiesza膰. 艢ciany s膮 rozsuni臋te szerzej ni偶 powinny, a w miejscu jarzeni贸wek wida膰 szerokie promienie s艂o艅ca. Siedzenia pi臋trz膮 si臋 tarasowato pod 艣cianami, a to, co Sei w pierwszej chwili wzi臋艂a za jaskrawozielone obicia, okazuje si臋 migocz膮cymi w s艂o艅cu poletkami ry偶owymi, na kt贸rych szemrze rozczesywana przez 艣wie偶utkie p臋dy woda. Na polach pracuj膮 wie艣niacy w czerwonych kapeluszach z szerokimi rondami, obwieszonymi - jak fr臋dzlami - male艅kimi zegarkami kieszonkowymi, z艂otymi jak zegarek jej babki, jak 艣wi膮tynny pawilon. Zrywaj膮 ry偶 i si臋 nim objadaj膮, wsz臋dzie, jak daleko wzrok si臋ga, coraz wy偶ej, tam gdzie tarasowy stok rozp艂ywa si臋 we mgle. Od nadmiaru otwartej przestrzeni Sei ma zawroty g艂owy. Ch艂opczyk w podzwaniaj膮cym czerwonym kapeluszu podaje jej zielon膮 艂ody偶k臋. Ma 艣wie偶膮, szcz臋艣liw膮 buzi臋.

- Dzi臋kuj臋 - m贸wi Sei.

Ch艂opiec j膮 obejmuje.

- To my dzi臋kujemy! - wo艂a do jej bioder. - Dzi臋kujemy! Bali艣my si臋, 偶e nie przyjdziesz!

Sei 偶uje gruby, nieprzetworzony ry偶. Wie, 偶e nie powinna tego robi膰. Dobrze pami臋ta dzie艅, w kt贸rym jej matka rozchorowa艂a si臋 i os艂ab艂a tak bardzo, 偶e nie mia艂a si艂y doj艣膰 do pokoju z matami z traw. Upad艂a, ca艂a roztrz臋siona, na pod艂odze ma艂ej kuchni i ci膮gn膮c Sei bole艣nie za w艂osy, krzycza艂a:

- Nie jedz pokarmu umar艂ych! Zrobi膮 wszystko, 偶eby ci臋 do tego nam贸wi膰, ale 偶adne moje dziecko nigdy tego nie zrobi!

Tamtej nocy rozpali艂a ogromne ognisko i spali艂a w nim wszystkie pomara艅cze mikon, twierdz膮c, 偶e ksi臋偶yc nasyci艂 je trucizn膮 i teraz taki niepozorny owoc m贸g艂by zabi膰. P艂aka艂a i dygota艂a przy ogniu, obejmuj膮c si臋 r臋koma i ko艂ysz膮c w prz贸d i w ty艂. Powietrze wype艂nia艂a ostra wo艅 palonego pomara艅czowego mi膮偶szu.

Sei wiedzia艂a, 偶e nie powinna, ale przeby艂a ju偶 szmat drogi, napi艂a si臋 gorzkiej herbaty i nie wyobra偶a艂a sobie, by nie mog艂a prze艂kn膮膰 jedzenia, kt贸re teraz trzyma艂a w r臋ce.

- To 偶a艂obny ry偶 - wyja艣ni艂 rozpromieniony ch艂opiec. - Ca艂e 偶ycie go zbieram. Co dwa tygodnie kwiaty 偶a艂obnego ry偶u p艂acz膮. Wtedy trzeba je pocieszy膰 d藕wi臋kiem szklanego dzwoneczka i koj膮cymi hymnami o kadzidle i cnotliwych czarnobrodych ojcach. Pociesza艂em je w twoim imieniu, Sei! I uda艂o mi si臋! W艂asnymi palcami czy艣ci艂em je z b艂ota, a ustami wyrywa艂em z wody. Chcia艂bym, 偶eby艣 z tego powodu by艂a ze mnie dumna. Je偶eli uznasz, 偶e nie wykaza艂em si臋 dostateczn膮 cnot膮, poprosz臋 nadzorc臋, 偶eby pos艂a艂 mnie na pola z ry偶em m臋stwa, lecz przenosiny to d艂ugotrwa艂y proces, a ponadto s艂ysza艂em, 偶e tamten ry偶 ma gorzki smak.

Sei szczypie go lekko w brod臋 i u艣miecha si臋 szeroko, na co on czerwieni si臋 po czubki uszu i zapomina j臋zyka w g臋bie. Sei pochyla si臋 nad nim, delikatnie zsuwa mu kapelusz i ca艂uje go w czo艂o; jej oddech intensywnie pachnie 偶a艂obnym ry偶em. W oczach dziecka wzbieraj膮 艂zy. Ch艂opiec zaciska powieki, na kr贸ciutk膮 - i zarazem najd艂u偶sz膮 - chwil臋 przytula si臋 do Sei, a potem biegnie do koleg贸w, 偶eby si臋 przechwala膰 i pyszni膰. Sei wybucha 艣miechem.

- Jaka艣 ty uprzejma... - zauwa偶a Trzecia Szyna. - Nie spodziewa艂am si臋 po tobie uprzejmo艣ci. Nie szukamy tej cechy u naszych wybra艅c贸w.

- Nie? A czego szukacie? I do czego ich wybieracie?

Trzecia Szyna si臋 peszy.

- Samotno艣ci. Zadawnionego 偶alu. Znu偶enia 艣wiatem. Wytrzyma艂o艣ci. Uzdolnie艅 technicznych. Reszty nie wymieni臋, bo zepsu艂abym ci niespodziank臋.

- Czy ten ch艂opiec tu mieszka? Przez ca艂y czas?

- Naturalnie. Gdzie mia艂by mieszka膰? Gdyby艣 pos艂a艂a go na pola ry偶u m臋stwa, za rok przyni贸s艂by ci czerwony miecz i b艂aga艂 ci臋, 偶eby艣 mu go pob艂ogos艂awi艂a. Gdyby艣 si臋 nie zgodzi艂a, odszuka艂by ry偶 intelektu, sta艂 si臋 przezroczysty jak szk艂o i prosi艂, by艣 tchn臋艂a w niego mg艂臋 ducha. Przez ca艂e 偶ycie szuka najlepszego ry偶u. To bardzo uprzejme z twojej strony, 偶e tak skr贸ci艂a艣 jego w臋dr贸wk臋.

Inni wie艣niacy machaj膮 do nich i pokrzykuj膮 z wy偶ej po艂o偶onych taras贸w i wszyscy, jak jeden m膮偶, wyci膮gaj膮 w jej stron臋 miedziane chochle pe艂ne wody ze 艣wi臋tych studni.

- Ju偶 wystarczy! - odkrzykuje im. - Nie chce mi si臋 pi膰!

Przez poletka przebiega fala l臋ku i rozpaczy. Jaka艣 dziewczyna z d艂ugimi warkoczami rzuca si臋 z wysoka w d贸艂, spada jednak na troskliwie wysuni臋ty wyst臋p, zahacza o niego biodrami i zawisa na nim, pochlipuj膮c 偶a艂o艣nie.

Trzecia Szyna milczy, kr臋ci tylko g艂ow膮, pogr膮偶ona w niedo艣cig艂ym smutku. Prowadzi Sei w艣r贸d p贸l. Ziele艅 ry偶u jest o艣lepiaj膮co intensywna, przyprawia o migotliwe plamki pod powiekami.

- Przepraszam - m贸wi Sei do wie艣niak贸w z chochlami na d艂ugich r膮czkach. - Wybaczcie mi. Uga艣cie moje pragnienie.

Wyci膮ga r臋ce po ich wod臋, a oni nachylaj膮 si臋 ku niej; przera偶aj膮ca, 偶arliwa nadzieja odbija si臋 na ich twarzach jak pr臋gi po uderzeniu. Sei pije, a oni z ulgi osuwaj膮 si臋 na kolana. Kiedy zamykaj膮 si臋 za ni膮 drzwi wagonu, s艂yszy pocz膮tki 艣wi臋towania - muzyk臋 jak szemrz膮ca woda, bicie b臋bn贸w i wysoki, piskliwy g艂os ch艂opca 艣piewaj膮cego psalm. Wie, 偶e niczego wi臋cej nie odm贸wi. Kiedy pije, prawie ich ju偶 nie czuje - nie czuje tych widmowych innych, kt贸rzy racz膮 si臋 winem jak tygrysia krew, gdy ona pije wod臋. S膮 od niej tak daleko.

* * *

Zn贸w nast臋puje chwila jak dywiz w przestrzeni mi臋dzy wagonami. W dole Sei widzi uciekaj膮cy do ty艂u tor - przez dziury, spawy, krat臋 pod nogami.

- Dlaczego patrzysz w d贸艂? - dopytuje si臋 Trzecia Szyna. - Chcesz mnie ujrze膰 jeszcze bardziej nag膮? Czy nie jestem milsza twoim oczom w tej postaci ni偶 oblepiona brudem i smarem?

- Jeste艣 pi臋kna. W brudzie, w smarze, w ciele. Dlaczego to takie wa偶ne, 偶ebym uwa偶a艂a ci臋 za pi臋kn膮?

- Bo je偶eli ci si臋 nie spodobam, nigdy nas nie pokochasz, a je艣li nas nie pokochasz, nie pomo偶esz nam. My za艣 potrzebujemy twojej pomocy, bo bez niej nigdy nie dotrzemy do celu.

- Przecie偶 ju偶 obieca艂am, 偶e wam pomog臋.

- Jeszcze nie mo偶esz tak powiedzie膰! Chcia艂abym ci wierzy膰, Sei, ale jestem niegodziwa i ukrywam przed tob膮 pewne sprawy, a ty nie powiesz o nas prawdy, dop贸ki ich wszystkich nie poznasz. Nie poznasz ich za艣 dop贸ty, dop贸ki nie odwiedzimy ostatniego wagonu. Pospieszmy si臋, nie masz na to ca艂ej nocy.

Poci膮ga Sei do trzeciego wagonu. Prawie si臋 przy tym potyka o w艂asne nogi, pe艂na zapa艂u, jak ma艂a dziewczynka w dniu urodzin. Tu siedzenia s膮 wysadzane jasnymi g艂贸wkami kapusty, g艂臋boko 偶y艂kowanymi zieleni膮 i fioletem. 艢ciany s膮 wy艂o偶one srebrn膮 foli膮, bez 艣ladu patyny, l艣ni膮c膮 jak woda. Zawieszone przy nich w uprz臋偶ach kobiety poleruj膮 je swoimi niewiarygodnie d艂ugimi w艂osami. Kapusta ro艣nie na pod艂odze, siedzeniach, nawet na suficie, pola ci膮gn膮 si臋 daleko, bardzo daleko, chocia偶 艣ciany s膮 w tym wagonie bli偶ej ni偶 w poprzednim. S膮 tutaj te偶 powoli zarastaj膮ce szronem okna, przez kt贸re wida膰 miedziane przeb艂yski 艣wiate艂 miasta.

Id膮 statecznie, jak kr贸lowe przemierzaj膮ce swoje imperium. Sei szuka Yumiko w艣r贸d poleruj膮cych 艣ciany kobiet - i rzeczywi艣cie, jest jedn膮 z nich, naturalnie: mi臋dzy jej piersiami zwiesza si臋 wisiorek z nefrytem, nogi trzyma podkulone jak baletnica. Ich oczy prawie si臋 spotykaj膮, kiedy Trzecia Szyna rumieni si臋 w艣ciek艂膮 czerni膮, wchodzi pomi臋dzy kochanki i kr臋ci t膮 swoj膮 olbrzymi膮 g艂ow膮. Jej ma艂e oczy maj膮 b艂agalny wyraz i Sei jej ulega, wci膮偶 roztrz臋siona zawodzeniem wie艣niak贸w z d艂ugimi chochlami. Rano i tak spotka Yumiko, kt贸ra wybaczy jej t臋 chwil臋, to ma艂e uchybienie.

- Czy na 艣wiecie potrzeba a偶 tyle kapusty? - dziwi si臋, przesuwaj膮c palcami po li艣ciach grubych i siwych jak odmro偶one cia艂o.

- Oczywi艣cie, 偶e nie. One nie s膮 do jedzenia.

Trzecia Szyna podnosi li艣膰 jednej z g艂贸wek kapusty i ods艂ania przyczajony w jej wn臋trzu znak pisma, mokry, czarny, pomarszczony i dr偶膮cy jak nowo narodzony motyl - dygocz膮ce kanji oznaczaj膮ce „obfito艣膰”. Kanji cicho mruczy i wyci膮ga si臋 jak niemowl臋 w poszukiwaniu matczynego sutka. Sei g艂aszcze je knykciem; kanji kuli si臋 pod jej dotykiem.

- Bo widzisz, one musz膮 si臋 urodzi膰 - t艂umaczy Trzecia Szyna. - Nie bior膮 si臋 znik膮d. Kiedy ma艂a dziewczynka zasiada na krze艣le z d艂ugim p臋dzlem i czyst膮 suzuri w r臋kach, wydaje si臋 jej, 偶e pisze, lecz tak naprawd臋 tylko wzywa te nieszcz臋sne jagni臋ta, 偶eby przenikn臋艂y przez ni膮 i jej us艂ugiwa艂y. W tej chwili trwa sezon zapylania. Ledwie nad膮偶amy z poda偶膮, taki jest popyt, ale dzieci i tak z biegiem czasu coraz rzadziej ucz膮 si臋 kanji, a coraz cz臋艣ciej katakany, angielskiego albo innych cudzoziemskich wynalazk贸w. W innym poci膮gu jest cmentarz, na kt贸rym 偶贸艂wie zapalaj膮 trociczki na grobach s艂贸w, kt贸rych nikt ju偶 w waszym 艣wiecie si臋 nie uczy i kt贸re przez to znalaz艂y si臋 poza zasi臋giem wszelkich ust. To wa偶ne zadanie. Mamy nadziej臋, 偶e si臋 z tym zgadzasz, ale je偶eli uznasz, 偶e to g艂upie, b臋dziemy sk艂onni przyzna膰 ci racj臋. Obfito艣膰 pe艂znie po r臋ce Sei w g贸r臋 jak g膮sienica i uk艂ada si臋 w zgi臋ciu 艂okcia, trzepocz膮c kreskami.

- Nie ma w tym nic g艂upiego - odpowiada zadziwiona Sei. - Nie wiedzia艂am...

- Nie rozg艂aszamy tego faktu. Mogliby艣my mie膰 k艂opoty z k艂usownikami.

- Czy to znaczy, 偶e s膮 jakie艣... po艂膮czenia mi臋dzy tym miastem i dziewczynk膮 siedz膮c膮 przy biurku w moim 艣wiecie? Jakie艣 tunele? Mosty?

Trzecia Szyna prze艣lizguje si臋 po niej spojrzeniem.

- Nie przyby艂a艣 tu w taki spos贸b?

- Ja tak, ale kanji nie s膮 odpowiednio... wyposa偶one, 偶eby p贸j艣膰 t膮 sam膮 drog膮.

- Ile dr贸g prowadzi do Tokio?

- Nie wiem... Dziesi膮tki.

Czerwona kobieta wzrusza ramionami i u艣miecha si臋 tajemniczo.

- Do Palimpsestu r贸wnie偶. Ale tylko jedna z tych dr贸g jest dostatecznie szeroka, 偶eby przecisn膮艂 si臋 ni膮 cz艂owiek. Znak pisma jest za艣 ma艂y, malutki jak my艣l. Nie potrzebuje autostrady.

Sei analizuje jej s艂owa i pr贸buje strz膮sn膮膰 obfito艣膰, ale ma艂e kanji wczepia si臋 w ni膮 i wydaje ciche bulgotliwe d藕wi臋ki, jak przelewaj膮cy si臋 atrament.

- 艁atwo si臋 przywi膮zuj膮 - grucha Trzecia Szyna. - Zagadkowe maluchy.

- Jak d艂ugo potrwa ta noc?

- Jeszcze jeden wagon, Sei. Ogromnie mi przykro, 偶e nie mo偶esz zosta膰 d艂u偶ej. Mo偶e pewnego dnia staniemy ci si臋 wystarczaj膮co bliscy, 偶eby艣 zrobi艂a to co konieczne, 偶eby z nami zosta膰.

Sei 艂apie j膮 za r臋k臋, tward膮 i ciep艂膮.

- A co jest konieczne? Ja nie wiem! Powiedz mi, co mam zrobi膰!

- Ja te偶 tego nie wiem. - Zawstydzona czerwona kobieta spuszcza g艂ow臋. - Jestem za du偶a, 偶eby wkroczy膰 na t臋 艣cie偶k臋. Musz臋 tu zosta膰, nie ma drogi do艣膰 szerokiej, 偶eby mnie unie艣膰. Mam jednak nadziej臋, 偶e znajdzie si臋 taka, kt贸ra uniesie ciebie.

* * *

G臋sta gliniasta gleba pokrywa pod艂og臋 czwartego wagonu. Pachnie grzybami. Purchawki eksploduj膮 pod siedzeniami. Sosny kie艂kuj膮 wsz臋dzie tam, gdzie uda艂o im si臋 zaczepi膰 korzenie, rosn膮 w poprzek, na skos, zagradzaj膮 przej艣cie. W艣r贸d nich gnie偶d偶膮 si臋 paczki, dziesi膮tki paczek zapakowanych w szary papier i przewi膮zanych szpagatem. Powykrzywiane, gruz艂owate korzenie rozcapierzaj膮 si臋 na 艂awkach i 艣cianach, ostro偶nie pr贸buj膮 liza膰 okna. Drzewa maj膮 ciemne, grube, l艣ni膮ce ig艂y, a z ich ga艂臋zi zwieszaj膮 si臋 ogromne z艂otopomara艅czowe latarnie, p艂on膮ce 艣wiat艂em kule. Jacy艣 uwieszeni na ga艂臋ziach nieznajomi w surowych czarnych szatach wpatruj膮 si臋 w lampy; maj膮 na twarzach bia艂e krechy, jakby 艣lady po kredzie. Sei podnosi wzrok - sufit jest tu zbyt wysoki, zbyt odleg艂y, a za szaro-zielonymi chmurami chyba migocz膮 gwiazdy.

Na drugim ko艅cu d艂ugiego wagonu siedzi lis. Jest rudy i ma czarny nos, jak to lis.

- Znam ci臋 - oznajmia beznami臋tnie.

- To chyba niemo偶liwe - odpowiada Sei.

- Wyobra藕 sobie ksi膮偶k臋 na dnie jeziora - m贸wi lis. Ziewa, drapie ziemi臋 i uk艂ada si臋 do snu.

- Ryby j膮 czytaj膮 - szepcze czule Trzecia Szyna. - My j膮 czytamy.

Sei zaciska powieki, powstrzymuj膮c cisn膮ce si臋 nagle do oczu 艂zy. Wn臋trze wagonu jakby si臋 przechyla艂o w bok; spok贸j, jaki odczuwa艂a po wizycie na polach ry偶u i kapusty, sp艂ywa z niej jak deszcz. Zaniepokojona obfito艣膰 dr偶y na jej r臋ce.

- Nie dam rady... - sapie Sei. - Nie mog臋. Nie chc臋. Za du偶o tego. M贸wicie jak we 艣nie, a w snach nic nie ma znaczenia.

- M贸wimy tak, jak m贸wi艂a twoja matka. - Zatroskana Trzecia Szyna drapie si臋 po wyd艂u偶onym policzku. - My艣leli艣my, 偶e to ci si臋 spodoba.

- Ale si臋 nie spodoba艂o! - krzyczy Sei. Jej obola艂e gard艂o przycina rozpaczliwy krzyk w po艂owie.

Zak艂opotana szkar艂atna kobieta zwiesza g艂ow臋 i otula si臋 kimonem, zas艂aniaj膮c piersi.

- Nie jeste艣my nieomylni - szepcze.

- Co jest w paczkach? - pyta Sei.

殴le si臋 czuje. Chybotanie wagonu popycha j膮 w obj臋cia usadowionej na 艂awce sosny, kt贸ra ze szcz臋艣cia a偶 przebiera ga艂膮zkami i j膮 przytula. W ekstazie upuszcza na d艂o艅 Sei kropl臋 偶ywicy.

Trzecia Szyna spogl膮da ze zbola艂膮 min膮 na sennego lisa.

- Je偶eli ci si臋 nie spodobaj膮, zabierzemy je - m贸wi. - Obiecuj臋!

Sei odpycha pomrukuj膮c膮 sosn臋 i z zapami臋taniem szarpie sznurek na najbli偶szej paczce. Paczka otwiera si臋 g艂adko, jak rozpadaj膮ce si臋 origami. W 艣rodku le偶y czerwona maska, d艂u偶sza ni偶 ludzka twarz, z ostrymi, czarnymi krechami ust i oczu. Jeden z m臋偶czyzn w czerni si臋ga po ni膮, nak艂ada na twarz i wzdycha z rezygnacj膮, jakby od pocz膮tku si臋 spodziewa艂, 偶e do tego dojdzie. Sei z zapartym tchem odwraca g艂ow臋, przytula twarz do pnia sosny. Nie chce widzie膰 Trzeciej Szyny, nie chce ogl膮da膰 jej twardej, czerwonej, poci膮g艂ej twarzy. Tymczasem zal臋kniona Trzecia Szyna kl臋ka przed ni膮 pokornie, w niemym b艂aganiu.

- Mijaj膮 si臋 te poci膮gi w wielkim p臋dzie i absolutnej ciszy - m贸wi. - Przewo偶膮 duchy, kt贸re trzymaj膮 si臋 ga艂臋zi drzew jak pasa偶erowie uchwyt贸w, zrywaj膮 zielony ry偶 i jedz膮 go na surowo, a potem osuwaj膮 si臋 bez przytomno艣ci w ramiona kobiet, kt贸re maj膮 ca艂e twarze, od podbr贸dka po czo艂o, pomalowane na czerwono.

Obfito艣膰 pie艣ci odwa偶n膮 kresk膮 policzek Sei.

Sei osuwa si臋 z j臋kiem w ramiona Trzeciej Szyny, a ta owija j膮 kimonem i przygarnia delikatnie, tkliwie, z niesko艅czon膮 czu艂o艣ci膮.

Jeden

Kr贸lik na ksi臋偶ycu

Sei obudzi艂a si臋 zap艂akana w obcym mieszkaniu. W艂osy klei艂y si臋 jej do twarzy, czepia艂y ramion. Yumiko jej nie przytuli艂a - tylko patrzy艂a, spokojna jak nauczycielka, kt贸ra czeka, a偶 niezbyt bystra uczennica przebrnie przez trudniejszy ust臋p tekstu.

- Przebudzenie zawsze jest trudne - powiedzia艂a.

Sei uczepi艂a si臋 jej, wodz膮c dooko艂a rozbieganym, dzikim jak u psa wzrokiem.

- Musz臋...

- Wr贸ci膰? Tak. Wiem o tym. My艣lisz, 偶e ze mn膮 jest inaczej?

Sei nie mog艂a z艂apa膰 tchu. Ca艂a by艂a obola艂a, bola艂y j膮 stawy, p艂uca.

- Zabierz mnie tam z powrotem, zabierz mnie do kogo艣, kogokolwiek, oboj臋tne... Zabierz mnie do poci膮gu. Nie mog臋 ich tak zostawi膰, jestem im potrzebna, musz臋 wr贸ci膰! - J臋kn臋艂a. - Bo偶e, daj mi zn贸w zasn膮膰!

- Musisz poczeka膰. „Dno Niebios” otwiera si臋 o zmierzchu. Wsp贸艂czuj臋 ci, naprawd臋, ale sama te偶 by艂am w takiej sytuacji jak ty w tej chwili i te偶 musia艂am czeka膰. - Yumiko obj臋艂a ramieniem nag膮 tali臋 Sei. - Jest tam pewien tenor, w Domu Tulu. Co noc obdarowuje mnie szafirami. Nak艂uwa mi r臋ce d艂ugimi ig艂ami i obwiesza mnie klejnotami, a偶 nie mog臋 si臋 rusza膰 pod ich ci臋偶arem. K艂adzie mi opale na powiekach i ca艂uje mnie z takim zapami臋taniem, 偶e zostawia si艅ce na moich ustach i na ca艂ym ciele. My艣lisz, 偶e za nim nie t臋skni臋?

- Jest taki poci膮g, pe艂en las贸w i niezwyk艂ych p贸l...

- Zazdroszcz臋 ci.

- Oni mnie potrzebuj膮!

Yumiko przekrzywi艂a g艂ow臋.

- Powiedzieli ci, po co?

- Nie...

- W takim razie to nic dobrego. Nie spiesz si臋 tak.

Kiedy Yumiko wsta艂a i z szelestem ubrania zakrz膮tn臋艂a si臋 przy tradycyjnym parzeniu herbaty, Sei u艣wiadomi艂a sobie, 偶e to musi by膰 jej mieszkanie. 艢ciany by艂y puste, ze sprz臋t贸w Yumiko mia艂a tylko 艂贸偶ko i st贸艂, nic wi臋cej. Mieszkanie wygl膮da艂o tak, jakby jego lokator albo niedawno si臋 wprowadzi艂, albo zamierza艂 si臋 wkr贸tce wyprowadzi膰.

- Mama powiedzia艂a mi kiedy艣... - odezwa艂a si臋 Sei p贸艂g艂osem do odwr贸conej ty艂em Yumiko. - Kiedy by艂am ma艂a, powiedzia艂a mi, 偶e sny to takie ma艂e tygrysy, kt贸re 偶yj膮 za naszymi uszami i czekaj膮, a偶 ludzie zasn膮, a wtedy wyskakuj膮 z ukrycia, wydzieraj膮 im dusze i zjadaj膮 je na eleganckich kolacjach, na kt贸re nie zaprasza si臋 innych kot贸w.

Yumiko unios艂a z zaciekawieniem brew.

- Nie chc臋 by膰 niegrzeczna, ale czy twoja matka nie by艂a czasem szurni臋ta? Jako艣 nie bardzo si臋 to trzyma kupy jako sensowna teoria pod艣wiadomo艣ci.

Sei wzruszy艂a ramionami.

- Wtedy my艣la艂am po prostu, 偶e jest pi臋kna i nieokie艂znana, jak dzika g臋艣. Czasami jak g臋艣 rzuca艂a si臋 na mnie w gniewie i szczypa艂a mnie w palce st贸p. A czasami, kiedy przychodzi艂am do niej w pokoju wy艂o偶onym tatami, jej kimono by艂o w strz臋pach, a ona siedzia艂a na pod艂odze naga i zakrwawiona, zdar艂szy sobie sk贸r臋 paznokciami. Taka w艂a艣nie zakrwawiona opowiedzia艂a mi o tych tygrysach, wi臋c kiedy dzi艣 o tym my艣l臋, to chyba masz racj臋, chyba rzeczywi艣cie by艂a szalona. Ale wtedy, w dzieci艅stwie, wierzy艂am jej, bo by艂a moj膮 matk膮, a matki wiedz膮 wszystko.

Yumiko postawi艂a na pod艂odze s艂ab膮 zielon膮 herbat臋 i palcami przeczesa艂a w艂osy Sei.

- Ale ty nie jeste艣, wiesz? Nie jeste艣 szalona. Wiem to samo, co ty. Jeste艣my inne ni偶 nasze matki. I nie mamy tygrys贸w, tylko miasto, kt贸re na nas czeka i nas kocha, na sw贸j miastowy spos贸b.

- Mo偶e to tam czaj膮 si臋 tygrysy; mo偶e po prostu lepiej si臋 maskuj膮 ni偶 poci膮gi i tenorzy.

* * *

„Dno Niebios”.

Mosi臋偶na tabliczka nie obwieszcza艂a niczego, czego nie m贸wi艂aby ju偶 poprzedniego dnia. Sei sta艂a przed ni膮 nieruchomo.

Yumiko przyg艂adzi艂a kraciast膮 sp贸dnic臋 fa艂szywej uczennicy.

- Gotowa? - spyta艂a z pe艂nym zapa艂u u艣miechem, kt贸ry dla Sei by艂 zbyt sztuczny i ob艂膮ka艅czy, 偶eby m贸g艂 j膮 pocieszy膰.

Sei zacisn臋艂a pi臋艣ci opuszczonych swobodnie r膮k. Ca艂a jej odwaga nagle si臋 ulotni艂a. Oczami wyobra藕ni widzia艂a nadchodz膮c膮 noc, wiedzia艂a, co si臋 wydarzy w dyskretnym klubowym wn臋trzu, widzia艂a wszystkie przysz艂e noce.

Tylu ludzi si臋 w ni膮 wczo艂ga.

Wiedzia艂a, 偶e b臋dzie ich tropi膰 jak lis, b臋dzie szuka膰 tych, kt贸rych mapy 艂膮cz膮 si臋 w szlak, pozwalaj膮cy jej zachowa膰 kurs i raz po raz l膮dowa膰 w poci膮gu. B臋dzie ich znajdowa艂a w zakamarkach „Dna Niebios”, w zacisznych gabinetach z wysokimi srebrnymi szafkami, w 艂azienkach o 艣cianach oklejonych reklamami piwa Asahi.

Przed oczami stan膮艂 jej ca艂y kiczowaty poch贸d tych postaci:

M臋偶czyzna ze srebrnym z臋bem ka偶e jej ukl臋kn膮膰 na wy艂o偶onej czarnymi kafelkami posadzce 艂azienki. Zobaczy艂a, jak ca艂uje map臋 wyryt膮 na palcach jego st贸p, pomarszczonych kolanach, zm臋czonym cz艂onku.

Kobieta z dw贸jk膮 dzieci i myszk膮 na lewym udzie wsunie palce w piczk臋 Sei na parkiecie, na oczach wszystkich. Sei widzia艂a, jak si臋 wije, nabita na d艂o艅 tamtej, zawstydzona i porzucona.

B臋dzie te偶 艣liczny ch艂opak z rzadk膮 br贸dk膮 i kciukiem prawie czarnym od zakorkowanych, wytyczonych bez planu uliczek, tak jakby w jakim艣 nienazwanym wi臋zieniu stra偶nicy pobrali od niego odcisk palca. Widzia艂a, jak go dosiada na jednej z d艂ugich sk贸rzanych kanap pod klubowymi lampami i jak ociera si臋 o niego, a偶 on szczytuje - tak gwa艂townie, 偶e dostaje czkawki, a jej chce si臋 p艂aka膰, taki jest wtedy 偶a艂osny. Ten ch艂opak b臋dzie w jej snach goni艂 poci膮g, usi艂uj膮c go z艂apa膰, usi艂uj膮c z艂apa膰 j膮, lecz zabraknie mu umiej臋tno艣ci, by dokona膰 jednego lub drugiego.

Wiedzia艂a, 偶e na sk贸rze ich wszystkich b臋dzie szuka艂a miasta ze sn贸w; 偶e b臋dzie pr贸bowa艂a wsi膮艣膰 do swojego poci膮gu i wyrzuca艂a po kolei te cielesne bilety, zu偶yte i wyblak艂e. Wiedzia艂a, 偶e odm贸wi powrotu do Tokio, gdzie trudniej by艂oby znajdowa膰 takich jak oni i warcze膰 na nich:

- We藕 mnie! No, we藕! Na co czekasz?!

Nie b臋dzie chcia艂a pi膰 ani ta艅czy膰, tylko po prostu 艣cisn膮膰 ich udami, a potem zasn膮膰 kamiennym snem. B臋dzie naga, ods艂oni臋ta, autentyczna, a jej poszukiwania b臋d膮 szczere jak misja rycerza bez skazy.

Widzia艂a to wszystko doskonale, jak wytyczon膮 w lesie 艣cie偶k臋: nie wolno dotyka膰 nikogo, kto nie jest nosicielem mapy - Yumiko na pewno si臋 z ni膮 zgodzi, 偶e to by艂oby niew艂a艣ciwe i ryzykowne; sekret jest wy艂膮czn膮 w艂asno艣ci膮 ich plemienia i nie nale偶y go trwoni膰 bez potrzeby.

Wyobra偶a艂a sobie jednak tak偶e tak膮 siebie, kt贸ra jeden jedyny raz, kiedy 艣niegi stopniej膮, zrobi wyj膮tek dla m艂odego cz艂owieka o sk贸rze cedrowej barwy, z ogromnym kolczykiem w nosie, jak u byka albo minotaura. Nie b臋dzie to nikt wyj膮tkowy, ot, zwyczajny go艣膰, kt贸ry zjawi si臋 w klubie i zostanie - rzecz jasna - odes艂any z kwitkiem. Sei jednak wyda si臋 zupe艂nie obcy, inny od wszystkich, pusty, niezapisany. Idealnie czysty. Nieskalany.

Zna艂a swoje s艂abo艣ci. Wiedzia艂a, 偶e b臋dzie b艂aga膰 Yumiko: „Jestem s艂aba. Czasem jednak chodzi o mi艂o艣膰. I o pragnienie”.

Kiedy w tej niezbyt odleg艂ej przysz艂o艣ci obudzi si臋 przy nim ta Sei, kt贸ra teraz odbija艂a si臋 spokojnie w mosi臋偶nej tabliczce, na podeszwie jego stopy rozpleni si臋 siatka ulic, ciemnych, jasnych, kr臋tych, a ona b臋dzie mu zazdro艣ci膰, bo od tej pory, gdziekolwiek st膮pnie, b臋dzie kroczy艂 po Palimpse艣cie i wszystko b臋dzie dla niego nowe, takie nowe... Wyjdzie od niego bez herbaty i bez po偶egnania, nie czekaj膮c na jego przebudzenie.

Sta艂a przed wej艣ciem do „Dna Niebios”, a jej poci膮g p臋dzi艂 w przysz艂o艣膰 na z艂amanie karku. Ledwie mog艂a znie艣膰 jego pr臋dko艣膰, nieuniknione, nieuchronne nast臋pstwo przystank贸w i pasa偶er贸w, op艂at臋 za bilet, kt贸rej nigdy nie ui艣ci w ca艂o艣ci. 艁zy zak艂u艂y j膮 w oczy. Ta przysz艂o艣膰 czeka艂a na ni膮 za tymi czarnymi, ca艂kiem zwyczajnymi drzwiami, gotowa j膮 po艂kn膮膰 jednym haustem.

- Tak - powiedzia艂a. - Jestem gotowa.

Inamorata

Ulica Inamorata ko艅czy si臋 srebrn膮 pla偶膮 i olbrzymim s臋katym skalnym palcem, wyci膮gni臋tym daleko w morze. Po艂yskliwa woda ci膮gnie si臋 po horyzont i jeszcze dalej - bezkresna ciemna p艂aszczyzna z b艂yszcz膮cymi w 艣wietle ksi臋偶yca ba艂wanami. Na piasku piana roztrzaskuje si臋 i zostawia po sobie wyg艂adzone wod膮 od艂amki szk艂a; wytyczonym tymi okruchami skrajem morza, wilgotnym i l艣ni膮cym, przechadzaj膮 si臋 pary, trzymaj膮c si臋 pod r臋ce. Pla偶a jest upstrzona pasiastymi namiotami: czerwono-偶贸艂tymi, zielono-bia艂ymi, r贸偶owo-b艂臋kitnymi. Kobiety nosz膮 kostiumy k膮pielowe z poszerzon膮 tali膮 i kapelusze z szerokim rondem, os艂aniaj膮cym je przed ksi臋偶ycow膮 po艣wiat膮. Waltorni艣ci maszeruj膮 w t臋 i z powrotem, wygrywaj膮c dono艣ne nokturny.

Chorzy z Palimpsestu przybywaj膮 tu, by odzyska膰 si艂y, gromadzi膰 morskie szk艂o na nocnych stolikach i pisa膰 powie艣ci o naturze osamotnionej duszy. Na po艂o偶onych w g艂臋bi l膮du bazarach w膮saci m臋偶czy藕ni sprzedaj膮 buteleczki z wod膮 morsk膮 za cen臋 ca艂ych kr贸lestw; mno偶膮 si臋 wi臋c fa艂szywe fiolki. Wiatr jest s艂odki i orze藕wiaj膮cy, pachnie mandarynkami, sol膮 i bia艂膮 sza艂wi膮; jego r贸wnie偶 oszu艣ci pakuj膮 do butelek i sprzedaj膮 je - puste - imigrantom za cen臋, kt贸ra wystarczy艂aby na zakup miejsca w parlamencie.

Co wiecz贸r w okrytych gaz膮 lektykach wynosi si臋 na pla偶臋 wszystkich beznadziejnie chorych, 偶eby mogli zobaczy膰 wsch贸d ksi臋偶yca. Klaszcz膮, gdy bia艂y kr膮g wznosi si臋 nad wod膮. Wiara w uzdrawiaj膮c膮 moc tutejszego wiatru jest tak przemo偶na, 偶e na pla偶y wykonuje si臋 operacje chirurgiczne. Narkoz臋 podaj膮 wychudzone kobiety o w艂osach jak wata cukrowa, przyk艂adaj膮c usta do ust chorych i tchn膮c w ich os艂abione p艂uca opary swoich kryszta艂owych serc.

Od czasu zako艅czenia wojny, Ermenegilde jest sta艂膮 bywalczyni膮 pla偶y. Budzi politowanie. Nie doczeka艂a si臋 nowego przydzia艂u i zosta艂a uznana za niezdoln膮 do s艂u偶by. Od dwunastu lat codziennie krwawi z ran. Jej lektyka jest przybrana niebieskimi dzwonkami - kwiatami weteran贸w. Ja艂owa gaza spowija jej twarz niczym d艂ugi woal panny m艂odej. Wszyscy s膮 zgodni, 偶e gdyby nie usta, by艂aby prawdziw膮 wdowi膮 pi臋kno艣ci膮, ale tych ust nie mo偶na nie zauwa偶y膰.

W szpitalu polowym, w kt贸rym dokonywano amputacji, chirurdzy odj臋li jej 偶uchw臋, usun臋li z臋by i odci臋li wi臋kszo艣膰 nosa, po czym na ich miejsce niezbyt wprawnie przyszyli pysk pantery. Wtedy jeszcze taki zabieg by艂 nowink膮 (dopiero z czasem mia艂 si臋 sta膰 najwa偶niejszym symbolem wojny) i w Palimpse艣cie nie by艂o specjalist贸w. Przeszczep si臋 nie przyj膮艂, rany nie chcia艂y si臋 goi膰 i po dzi艣 dzie艅 Ermenegilde musi mie膰 za艂o偶one szwy, 偶eby jej z艂o偶ona z dw贸ch cz臋艣ci twarz si臋 nie rozpad艂a. Grube w臋z艂y s膮 czarne od krwi. I mimo 偶e jej nowe z臋by s膮 - zgodnie z za艂o偶eniem - ostre i niebezpieczne, a w膮sami wyczuwa najmniejsze nawet spadki ci艣nienia atmosferycznego, cierpi z powodu infekcji i napad贸w gor膮czki.

A poza tym - co oczywiste, nadzwyczaj oczywiste - nie m贸wi. 呕adne z nich nie m贸wi.

Ermenegilde zawsze pierwsza zjawia si臋 wieczorem na pla偶y. Od dawna pasjonuje si臋 fotografi膮 i piel臋gniarki co wiecz贸r pomagaj膮 jej rozstawi膰 aparat do dagerotyp贸w, z kt贸rych odbija potem ogromne portrety okr膮g艂ej srebrnej twarzy ksi臋偶yca, licz膮c na to, 偶e ta w ko艅cu j膮 uzdrowi. Bierze g艂臋boki wdech i modli si臋 w duchu, 偶eby ksi臋偶yc znieruchomia艂 do zdj臋cia. Wie jednak, jakie to trudne, i nie ma do niego pretensji, 偶e bywa niespokojny. Ona r贸wnie偶 musia艂a siadywa膰 nieruchomo przed pamflecistami i historykami medycyny. Po tylu latach dysponuje niezmierzonymi pok艂adami empatii.

* * *

November ostro偶nie podtrzymuj臋 lew膮 r臋k臋 praw膮. Nie chce o tym my艣le膰, nie teraz, o tym poranku przed trzema dniami, kiedy obudzi艂a si臋 w艣r贸d krwi plami膮cej jasne w艂osy tej biednej dziewczyny, pozbawiona dw贸ch palc贸w. Palc贸w od b艂ogos艂awie艅stwa. To jest prawie zabawne. Rana znikn臋艂a, kikuty zaros艂y g艂adko, jakby kto艣 po prostu zerwa艂 jej palce jak dojrza艂e owoce, ale by艂a krew, wsz臋dzie by艂a krew, kt贸ra nie mia艂a sk膮d pop艂yn膮膰. D艂ugo musia艂y j膮 zmywa膰, szorowa膰 wszystko, 偶eby si臋 jej pozby膰.

Casimira mia艂a racj臋. November rozja艣ni艂o si臋 w g艂owie, nie da si臋 ju偶 nabra膰 na gadanie o tym, 偶e „to tylko sen”. Cokolwiek dzieje si臋 tutaj, powtarza si臋 i tam. Szybko si臋 uczy i na sw贸j spos贸b docenia post臋pek Casimiry. To jak 艣ci膮ganie na egzaminie: o ile偶 艂atwiej si臋 go zdaje, kiedy cz艂owiek wypisze sobie na r臋ce odpowiedzi.

- M贸j dom za tob膮 t臋skni - s艂yszy obok siebie upojny g艂os Casimiry.

Odwraca si臋 i widzi kobiet臋 o zielonych lokach. Rozpuszczone w艂osy si臋gaj膮 jej a偶 do kolan, kiedy stoi przed ni膮 w szlafroku zas艂aniaj膮cym ca艂e cia艂o, zielonym i wyd臋tym. November k艂adzie sobie d艂o艅 na brzuchu, w miejscu gdzie jej sk贸ra prze艣wituje spod sukni Aloysiusa.

- Nocami p艂acze kurzem - m贸wi dalej zielonow艂osa kobieta. - Przewr贸ci艂 kartki wszystkich kalendarzy na jesie艅. To potwornie m臋cz膮ce. Je偶eli nie b臋dziesz go odwiedza膰, nie zaznam spokoju.

- Sk膮d wiedzia艂a艣, 偶e tu b臋d臋?

- Kiedy wreszcie zrozumiesz, 偶e gdy mucha, pszczo艂a czy najmniejszy nawet robaczek jest 艣wiadkiem jakiego艣 wydarzenia, ja te偶 si臋 o nim dowiaduj臋? Tak bardzo si臋 stara艂am, 偶eby ci to wyt艂umaczy膰. Czy musisz straci膰 kolejny palec, 偶eby to do ciebie dotar艂o?

- Nie! - zapewnia j膮 pospiesznie November.

- Je偶eli bardzo 偶a艂ujesz tych palc贸w, mog臋 ci pom贸c je czym艣 zast膮pi膰. Pod tym wzgl臋dem masz szcz臋艣cie, 偶e trafi艂a艣 w艂a艣nie tutaj. Morze ka偶demu dobrze robi, a chirurdzy gromadz膮 si臋 na pla偶y w poszukiwaniu zaj臋cia. Woda przyci膮ga rozpustnik贸w i desperat贸w. Czy to nie dziwne? - Casimira ca艂uje okaleczon膮 d艂o艅 November, jak matka, kt贸rej poca艂unek leczy chorob臋 u dziecka. - Mog艂abym ci chyba kupi膰 ca艂膮 now膮 艂ap臋, tak sobie my艣l臋... Chocia偶 one nie s膮 zbyt zr臋czne. Tygrysi膮? A mo偶e lwi膮? Albo 艂ap臋 pumy? Chyba 偶e wolisz same palce, wtedy musia艂aby to by膰 jaka艣 ma艂pa. Cena nie gra roli.

- Nie mog艂abym dosta膰 ludzkich palc贸w?

Casimira parska 艣miechem.

- Nie b贸j si臋, nasi chirurdzy s膮 ju偶 naprawd臋 nie藕li w swoim fachu. Wojna jest cudown膮 nauczycielk膮.

- Skoro do wyboru mam tylko ma艂p臋 lub jakiego艣 kota, to chyba podzi臋kuj臋.

- Nie umiesz si臋 bawi膰 - prycha Casimira. - Nic a nic.

* * *

Id膮 pla偶膮, trzymaj膮c si臋 pod r臋k臋. Casimira odp臋dza parasolk膮 偶ebrz膮cych o prac臋 chirurg贸w i podnosi z ziemi morskie szkie艂ko, 偶eby November mog艂a je sobie po艂o偶y膰 na nocnej szafce, gdyby takow膮 kupi艂a. Rozmawiaj膮 o powietrzu i wodzie, o tym, jak dobrze zrobi艂by tutejszy klimat ojcu November w tym okresie, gdy trzeba go by艂o znosi膰 do male艅kiej 艂azienki na parterze, 偶eby tam m贸g艂 spokojnie wymiotowa膰 krwi膮.

- Jakkolwiek zasmucaj膮cy jest przypadek twojego ojca, nie istniejemy po to, 偶eby wszystkim przynosi膰 korzy艣ci - podkre艣la wynio艣le Casimira.

November nie bardzo ma ochot臋 o tym dyskutowa膰. Zna swoje miejsce we wszech艣wiecie, zna jego etykietk臋 i wie, 偶e ani jedno, ani drugie nie pomo偶e ju偶 jej ojcu. Dzi艣 w jego czaszce rosn膮 grzyby i tyle.

- Co im si臋 sta艂o? - pyta, zmieniaj膮c temat. - Tym ludziom na d艂ugich 艂o偶ach, albo tej kobiecie z przyszytym zwierz臋cym pyskiem?

- By艂a wojna, m贸wi艂am ci ju偶. I to niedawno, ca艂kiem niedawno. By艂am dzieckiem, kiedy wybuch艂a.

- Jak si臋 sko艅czy艂a?

Usta Casimiry wykrzywia koci u艣miech. Spogl膮da z ukosa na November.

- Wygra艂am. Czy to nie oczywiste?

November staje jak wryta. Pasemko wyblak艂ych kasztanowych w艂os贸w wypada z jej koka.

- Jak to? Wszyscy byli przeciwko tobie?

- No, to nie by艂o takie proste, ale tak w艂a艣nie si臋 sko艅czy艂o. - Casimira odwraca si臋 do niej i mimo 偶e jest do艣膰 niska, w tej chwili do z艂udzenia przypomina surow膮 nauczycielk膮. - Pos艂uchaj, November, podaj mi spis powod贸w, dla kt贸rych mo偶na rozp臋ta膰 wojn臋.

November rumieni si臋, przestraszona. Nie chce na g艂os deklamowa膰 swoich spis贸w, rzuca膰 ich do morza, w fale przyboju. Nie, kiedy jej kto艣 ka偶e. Spisy to nie 偶o艂nierze, nie wykonuj膮 rozkaz贸w. S膮 jej prywatn膮 spraw膮, nale偶膮 tylko do niej; Casimira i tak ma ca艂y 艣wiat dla siebie, nie mo偶e dosta膰 jeszcze ich!

- Pospiesz si臋 - ponagla j膮 Casimira. - Bo jak nie, to dostaniesz palce orangutana.

- Religia - szepcze November. 呕o艂膮dek zaciska si臋 jej jak supe艂, zawstydzone serce bije nier贸wno, jakby rozchyli艂a po艂y sukni i pokaza艂a si臋 naga w艂adczyni Palimpsestu. - Ziemia. Zemsta. Zadawniona wrogo艣膰. Stare sojusze. - G艂os jej si臋 艂amie i November zaczyna szlocha膰. Porzuca sw贸j spis na rzecz powietrza, wiatru, morza, traci go z notatnik贸w i z g艂owy. - Zasoby: 偶ywno艣膰, paliwo, woda, si艂a robocza, zaborcze rz膮dy... nie wiem co jeszcze... przepraszam, nie mog臋 si臋 skupi膰...

Twarz j膮 pali. Zn贸w ma ochot臋 si臋 rozp艂aka膰, ale nie zamierza do tego dopu艣ci膰. Nie b臋dzie si臋 tak upokarza膰. Jest pewna, 偶e jeszcze nie poda艂a powodu, kt贸ry Casimira chce us艂ysze膰.

- Jak ci si臋 wydaje, czy wojna mo偶e by膰 narz臋dziem uprawiania polityki? - pyta Casimira z belfersk膮 nutk膮 w g艂osie.

Obchodz膮 akurat zatoczk臋, w kt贸rej j臋zor morskiej wody wyrzuca na piasek l艣ni膮ce, p贸艂przezroczyste muszle je偶owc贸w.

- Nie wiem... jestem tylko pszczelark膮... Mo偶esz wszcz膮膰 wojn臋 z dowolnej przyczyny...

- Dzi臋kuj臋 ci bardzo za pozwolenie, ale interesuje mnie twoja opinia.

- Naturalnie...

Casimira mierzy j膮 wzrokiem od st贸p do g艂贸w. Jej ciemne oczy b艂yszcz膮 rozbawieniem.

- Na przyk艂ad, polityki imigracyjnej?

November sk艂ada d艂onie i praw膮 zas艂ania luk臋 po brakuj膮cych palcach lewej, ale nie przyzwyczai艂a si臋 jeszcze do 偶a艂osnych kikut贸w i cofa r臋k臋 jak oparzona.

- Nie wiem, Casimiro!

Twarz starszej z kobiet 艂agodnieje. Casimira przystaje i k艂adzie d艂onie na policzkach November.

- Tak bardzo ci臋 przera偶am? Czasem trudno mi pami臋ta膰 o tym, 偶e inni 偶yj膮 samotnie i nie maj膮 miliarda dzieci, kt贸rym koniecznie trzeba 艣piewa膰 ko艂ysanki. Chod藕, napijesz si臋 czego艣; to ci dobrze zrobi. A potem b臋dziemy musia艂y wraca膰, bo m贸j dom grozi zburzeniem stoj膮cej po s膮siedzku pasmanterii, je艣li natychmiast ci臋 nie przyprowadz臋.

Kiedy kieruj膮 si臋 w stron臋 l艣ni膮cego czarnego molo, przypominaj膮cego obwieszon膮 latarniami bry艂臋 obsydianu, przechodnie - zdrowi i chorzy - schodz膮 Casimirze z drogi, 偶egnaj膮 si臋 lub przykl臋kaj膮 z czci膮. Jeden albo dw贸ch lekarzy spluwa na jej widok, ona jednak idzie z dumnie podniesion膮 g艂ow膮, dop贸ki plwocina nie splami r膮bka jej stroju k膮pielowego. Wtedy niedba艂ym pstrykni臋ciem palc贸w - takim gestem mog艂aby strzepywa膰 drobink臋 kurzu z ko艂nierzyka - wskazuje kierunek, z kt贸rego nadlecia艂a 艣lina. Z jej r臋kawa wypryskuj膮 trzy osy i z piskliwym, w艣ciek艂ym, ura偶onym wizgiem przychodz膮 swojej pani w sukurs, broni膮c jej ostrymi 偶膮d艂ami ze spi偶u. Lekarze padaj膮 na ziemi臋, zakrywaj膮c g艂owy r臋kami.

Na molo Casimira zdejmuje z drucianego stojaka du偶y drewniany czerpak, zanurza go w morzu i podaje November, kt贸ra, wci膮偶 roztrz臋siona, rozciera sobie 艂okcie, ale pije. Woda smakuje mandarynkami, sol膮 i bia艂膮 sza艂wi膮; zupe艂nie nie przypomina smaku morza, jakie zna, Pacyfiku o d艂ugich, szarych ramionach; jest g臋stsza i s艂odsza. Nocny przyp艂yw roztrzaskuje diamentow膮 fal臋 o kamienisty brzeg. Piana pryska a偶 na srebrne w艂贸kniste chmury wok贸艂 ksi臋偶yca.

Czy ja naprawd臋 uwa偶a艂am kiedy艣, 偶e San Francisco jest pi臋kne? - dziwi si臋 November. Ale偶 by艂am g艂upia...

* * *

- B臋dziemy musia艂y nad艂o偶y膰 drogi. - Casimira wzdycha. - Jeste艣 tu nowa, nie wydepta艂a艣 sobie jeszcze 偶adnej rozs膮dnej 艣cie偶ki przez miasto.

- Przepraszam, pr贸bowa艂am... ale wiesz... po drugiej stronie s膮 tacy, kt贸rzy pilnuj膮, 偶eby艣 nie spotyka艂a za du偶o ludzi...

- Tutaj te偶 takich nie brakuje, zapewniam ci臋 - prycha Casimira. - I nie w膮tpi臋, 偶e pr贸bowa艂a艣, moja droga. Ma艂o kto ma tyle szcz臋艣cia, 偶eby trafiali mu si臋 po kolei s膮siaduj膮cy kochankowie. Nikt nie ma do ciebie pretensji.

Szmaragdowy pow贸z wje偶d偶a na piasek, rozbryzguje bia艂e granulki i cicho, z trosk膮 otwiera drzwi. Wyczerpana November resztkami si艂 gramoli si臋 do 艣rodka. K艂adzie g艂ow臋 na kolanach Casimiry. Za du偶a uros艂a, po prostu. A kiedy cz艂owiek wyro艣nie ponad przeznaczon膮 mu miar臋, dziej膮 si臋 straszne rzeczy. Nie da si臋 op艂yn膮膰 Krainy Czar贸w, tak jak zrobi艂a to September. Zwyczajnie si臋 nie da. Jest za du偶a.

Par臋 sm臋tnych pszcz贸艂 spaceruje jej po r臋kach, ich male艅kie mechaniczne skrzyde艂ka terkocz膮 cichutko. November u艣miecha si臋 do nich bez przekonania i ostro偶nie je g艂aszcze.

- Mam dla ciebie trzy sekrety, trzy tajemnice, kt贸re chc臋 przed tob膮 odkry膰, November. Jak w bajce. To niezwyk艂e skarby. Kaza艂am je specjalnie zapakowa膰, ale je艣li chcesz je dosta膰, musisz by膰 dla mnie mi艂a. Rozumiesz?

November odzyskuje czujno艣膰. Trzy podarunki - to jest co艣. Wie, jak si臋 zachowa膰, znalaz艂szy si臋 w opowie艣ci, w kt贸rej w艂adcza kobieta rozdaje prezenty.

- Tak - m贸wi i siada prosto.

Casimira g艂aszcze j膮 po g艂owie.

- Grzeczna dziewczynka. Moje pszcz贸艂ki czego艣 od ciebie chc膮. Prosz臋 ci臋, 偶eby艣 da艂a im to, czego pragn膮. Ja im tego da膰 nie mog臋.

- Przecie偶 jedziemy do twojego domu?

艢miech Casimiry brzmi jak glissando srebrnych dzwoneczk贸w.

- Narobi艂a艣 ogromnego zamieszania w moich dzielnicach! Wszyscy krzycz膮 i z艂oszcz膮 si臋 na ciebie. Jeste艣 gwiazd膮 ich gor膮czkowych majak贸w. Przypuszczam, 偶e ka偶da matka powinna by膰 przygotowana na to, 偶e nadejdzie dzie艅, w kt贸rym jej dzieci zakochaj膮 si臋 i przestan膮 jej potrzebowa膰, ale to takie bolesne! Nie mam tak sprawnego serca jak one! Jedziemy do fabryki, najdro偶sza. A potem do domu, gdzie czeka tw贸j prezent, je艣li tylko b臋dziesz grzeczna i pos艂uszna.

- Wytrwam na tratwie, a偶 powieje Zielony Wiatr - odpowiada z powag膮 November. - Moja sukienka to m贸j 偶agiel.

- 艢liczne. To z Pisma?

- Tak! - przytakuje z zapa艂em November; zaci艣ni臋te palce, wilgotne oczy. - Hortense Weckweet.

- Cudownie! Jej c贸rka, Lydia, by艂a znakomit膮 rze藕biark膮.

November rozdziawia usta. Pow贸z turkocze, a Casimira nie m贸wi nic wi臋cej.

* * *

Fabryka jest zbit膮 mas膮 zielono-bia艂ych wie偶yczek, z kt贸rych jak z piszcza艂ek ko艣cielnych organ贸w p艂ynie pie艣艅 nowej zmiany. Casimira dziarsko wchodzi przez g艂贸wn膮 bram臋 - to miejsce nale偶y do niej, nigdzie indziej jej w艂adza nie jest tak oczywista jak tutaj. W wy艂o偶onej macic膮 per艂ow膮 szatni, gdzie trzecia zmiana zostawi艂a he艂my, przebiera si臋 w str贸j zwyk艂ej robotnicy: zachodz膮ce na siebie bia艂e i zielone 艂uski, per艂owe kr膮偶ki l艣ni膮ce w blasku iglic. Znajduje te偶 podobne ubranie dla November, kt贸ra w 艂uskowym uniformie czuje si臋 prawie naga - wida膰 ka偶d膮 fa艂dk臋 i zmarszczk臋 na jej ciele. 艁uski pachn膮 jak zgniecione 艂ody偶ki mi臋ty.

Id膮 na g贸r臋, mijaj膮c olbrzymie kadzie i prasy tak stare, 偶e 偶yj膮ce w nich korniki zd膮偶y艂y zape艂ni膰 trzy encyklopedie dziejami swojego imperium. Furkotanie i bzyczenie owad贸w wype艂nia ka偶dy cal powietrza, ale s艂ycha膰 r贸wnie偶 skrzeczenie wiewi贸rek i odg艂osy wydawane przez parz膮ce si臋 gwa艂townie nowiute艅kie kr贸liki. Ogromna maszyna uczy myszy, jak my膰 w膮siki; kiedy Casimira przechodzi obok nich, zgodnym ch贸rem wykrzykuj膮 radosny hymn ku jej chwale. Pszczo艂y mieszkaj膮 jednak wysoko, wysoko na wie偶ach, Casimira i November wspinaj膮 si臋 wi臋c coraz wy偶ej.

- Fabryk臋 zbudowa艂a moja babka - m贸wi Casimira. Mimo ci膮gn膮cych si臋 bez ko艅ca schod贸w nie jest ani odrobin臋 zdyszana. - Oczywi艣cie nie matka mojej matki, lecz przedrostek „pra-” musia艂abym w tym wypadku powt贸rzy膰 tyle razy, 偶e mo偶na by to poczyta膰 za nieuprzejmo艣膰. Dla wszystkich spoza rodziny jest legend膮 nad legendy, wydaje si臋 niemo偶liwe, 偶e kiedy艣 naprawd臋 偶y艂a. Niedorzeczne. A jednak. To moja krew z krwi i ko艣膰 z ko艣ci, i znam jej smutki jak w艂asne cia艂o.

Schody robi膮 si臋 bardziej strome. November dyszy ci臋偶ko, Casimira za艣 idzie lekkim krokiem, jakby spacerowa艂a po 艂膮ce.

- Pewnego razu przy艣ni艂 si臋 jej motyl. Kiedy si臋 obudzi艂a, ogarn膮艂 j膮 wielki 偶al, 偶e nie mo偶e go mie膰 na w艂asno艣膰. Przez nast臋pne trzysta nocy 艣ni艂a o rozmaitych insektach - karaluchach z b艂yszcz膮cymi skrzyde艂kami, 艣wierszczach, modliszkach, stonogach, 偶ukach, komarach i parecznikach jak pere艂ki. W jej g艂owie szpaki i kruki trzepota艂y czarnymi skrzyd艂ami i biega艂y pr臋gowce z sinymi paskami na grzbietach, jak pomalowane w barwy wojenne. Pi臋kne wizje dr臋czy艂y j膮 nieustannie, a rodzina nie potrafi艂a jej uleczy膰, cho膰 przenoszono j膮 na pla偶臋, tam gdzie pi艂a艣 morsk膮 wod臋. Ona r贸wnie偶 j膮 pi艂a, lecz nie przynios艂o jej to ukojenia. W艂asnymi r臋kami wykopa艂a fundamenty pod t臋 budowl臋, paznokciami przymusi艂a ziemi臋 do swej woli. Podziwiam j膮. Ja r贸wnie偶 mam paznokcie, mam swoj膮 ziemi臋, a o mojej woli nikomu nie trzeba przypomina膰. W dniu, w kt贸rym pierwsza mucha przysiad艂a jej na d艂oni i roz艂o偶y艂a skrzyde艂ka, w kt贸rym pierwsza 艣lepa larwa szturchn臋艂a jej policzek... To by艂 dzie艅 bezgranicznej, tajonej satysfakcji dla mojej babki. Dzi艣 ja r贸wnie偶 znam to uczucie, znam je jak starego druha, jak kochanka, ale czas zaciera wspomnienia. T臋dy, prosz臋.

Pochylaj膮 g艂owy w drzwiach i skr臋caj膮 do olbrzymiej komnaty, po艂o偶onej tak wysoko, 偶e November dziwi si臋, 偶e pszczo艂y j膮 sobie upodoba艂y. Sala jest ca艂a z wosku w kolorze delikatnego mas艂a, wysoko wysklepiona, jak kopu艂a katedry. Wsz臋dzie ziej膮 sze艣ciok膮tne otwory, czarne i rozedrgane, a w powietrzu roi si臋 od pszcz贸艂 - podekscytowanych, rozgor膮czkowanych, wyczekuj膮cych; ich liczba przekracza naj艣mielsze wyobra偶enia November. Casimira staje na 艣rodku pomieszczenia, zamyka oczy i zaczyna si臋 powoli obraca膰 w miejscu. Szmaragdowe w艂osy oplataj膮 j膮 jak wodorosty. Wyci膮ga r臋ce, jakby zaprasza艂a November do dostojnego ta艅ca, i w艣r贸d miliona czarnobrzuchych pszcz贸艂 November nie艣mia艂o bierze j膮 w ramiona.

- Wiesz, dlaczego tak du偶o dla ciebie robi臋? - pyta ostrym tonem Casimira, przyci膮gaj膮c November zbyt mocno, zbyt blisko. - Chyba zgodzisz si臋 ze mn膮, 偶e du偶o zrobi艂am, a jeszcze wi臋cej obieca艂am?

- T-tak...

November czuje, jak 偶o艂膮dek wywija jej fiko艂ka, i zaczyna dochodzi膰 do wniosku, 偶e Casimiry nikt nigdy nie nauczy艂 s艂owa „nie”. Jest pi臋kna i straszna, ca艂y 艣wiat zagarnia dla siebie i nagle November zdaje sobie spraw臋, 偶e r贸wnie偶 zosta艂a zagarni臋ta, a zagarni臋ty nie spiera si臋 z zagarniaj膮cym. Kto艣, kto mia艂 ojca bibliotekarza, z pewno艣ci膮 zna ten grecki mit: kiedy Hades wci膮gnie cz艂owieka do swojego rydwanu, nie mo偶na mu zarzuca膰, 偶e jest nieuprzejmy, poniewa偶 nie pyta delikwenta o zdanie.

- Jeste艣 moim 艣wiadectwem - wyja艣nia Casimira. - 艢wiadectwem wszystkiego, czego dokona艂am w s艂u偶bie miastu; dowodem mojej prawo艣ci i cnoty. Kiedy zjawiasz si臋 w moich komnatach, wiem, 偶e mia艂am racj臋, 偶e nie jestem demonem, kt贸ry wdar艂 si臋 do mojego domu i rozszarpa艂 go jakby... jakby mia艂 lwi pysk. Jestem istot膮 o skomplikowanej geometrii, genera艂em groteski, ksi臋偶n膮 r贸wnoleg艂obok贸w. Nie jestem jednak kr贸low膮 i nigdy ni膮 nie b臋d臋. Niewa偶ne, co o mnie m贸wi膮. Dopuszcza艂am si臋 zbrodni, wypuszcza艂am na 艣wiat wszelakie diabelstwa, ale kiedy ty stajesz przede mn膮 w tej granatowej sukni od Aloysiusa, twoja niewinno艣膰 m贸wi: „Casimiro, wszystko zosta艂o ci wybaczone, poniewa偶 ja tu jestem”. Moje pszczo艂y zawodz膮: „Casimiro, wszystko zosta艂o ci wybaczone, poniewa偶 ona tu jest”.

- Czego teraz ode mnie chcesz, Casimiro? Jest...

Wargi November dr偶膮, a powieki same si臋 zamykaj膮, gdy prawie mdleje. Nie chce tego robi膰, ale czuje, 偶e musi ofiarowa膰 co艣 w zamian za morsk膮 wod臋, sukni臋 i t臋 z艂ocist膮 komnat臋.

- Jest... jest dziewi臋膰... kategorii ludzi... - ci膮gnie. Z wysi艂kiem prze艂yka 艣lin臋. Porz膮dkuje rzeczowniki, uspokaja serce. - Dziewi臋膰 kategorii ludzi, kt贸rzy zas艂uguj膮 na rozgrzeszenie: 偶ony, 艣wi臋ci, dzieci, cudzo艂o偶nicy, d艂u偶nicy, uczniowie, melancholicy, ci, kt贸rych mi艂o艣膰 napotyka przeszkody, oraz ci, kt贸rym zdarzaj膮 si臋 napady gniewu.

To m贸j dar dla ciebie, my艣li najg艂o艣niej jak umie. Zapakowa艂am go specjalnie, jak prezent: ten spis. Jest tylko dla ciebie.

- Nie ma w艣r贸d nich pszczelarzy ani genera艂贸w - dodaje. - Mo偶emy szuka膰 pocieszenia tylko u siebie nawzajem. Na ko艅cu d艂ugiej podr贸偶y nie czeka nas 艂aska. Powiedz, czego ode mnie chcesz.

Casimira poci膮ga lekko nosem. Jej oczy w obw贸dkach twardych 艂ez l艣ni膮 jak kryszta艂.

- My艣la艂am, 偶e ju偶 si臋 domy艣li艂a艣. One ci臋 pragn膮, chc膮 ci臋 mie膰 na w艂asno艣膰. Na zawsze. Przez ca艂e 偶ycie nie mia艂y kr贸lowej, nie produkuj膮 nawet mleczka, bo sk艂adaj膮 si臋 z drucik贸w, szk艂a i mikroskopijnych silniczk贸w. Do tej pory ja im wystarcza艂am. Mo偶e to ma by膰 moja kara? Z pewno艣ci膮 odczuwam b贸l, tajony, przenikliwy, ale jestem gotowa spe艂ni膰 ich pro艣b臋. Matka musi by膰 do tego zdolna.

November kr臋ci g艂ow膮 i parska nieweso艂ym 艣miechem.

- Co by to mia艂o oznacza膰?

- Dok艂adnie nie wiem. Nie chc膮 mi powiedzie膰. - Casimira marszczy brwi. - Jestem... zazdrosna. Tak, jestem zazdrosna. Ale to nic.

Strza艂a pszczelego 偶ycia odrywa si臋 od 艣ciany ula, 艂ukiem zmierza w ich stron臋 i l膮duje przed November, gdzie przybiera posta膰 owadziego golema, jej zalotnika z drugiej nocy, kiedy dosta艂a sukienk臋 i ogl膮da艂a pomnik przy Serafin贸w. Golem k艂ania si臋 przed ni膮, a kiedy si臋 prostuje, bucz膮ce d艂onie ma pe艂ne z艂ocistego p艂ynu. Wyci膮ga je w b艂agalnym ge艣cie.

- M贸wi艂a艣, 偶e nie maj膮 mleczka pszczelego.

- Ja je dla nich zrobi艂am, tak jak robi臋 wszystko inne w tym pa艂acu przemys艂u. Jak偶e mog艂abym zachowa膰 si臋 inaczej? Paznokciami przymusi艂am ziemi臋 do swej woli. Do kadzi z czerwonej gliny wrzuci艂am mn贸stwo ich biednych cia艂ek, wla艂am z艂oty olej smaruj膮cy niewidoczne trybiki ich serc, dorzuci艂am ich mi贸d, kt贸ry jest wydzielin膮 spod odw艂oka i ma charakterystyczny aromat sosnowej smo艂y, i doda艂am odrobin臋 swojej krwi - najlepsz膮 namiastk臋 kr贸lowej, na jak膮 mog膮 liczy膰. To ich pierwsze mleczko. S膮 z niego bardzo dumne.

Manekin otwiera usta, jakby chcia艂 co艣 powiedzie膰; z jego gard艂a dobywa si臋 tylko zd艂awione bzyczenie. November doskakuje do艅 jak do p艂acz膮cego dziecka, uk艂ada go sobie w ramionach i zaczyna ucisza膰 i utula膰 pszczo艂y, nuc膮c po swojemu, tak jak zawsze nuci艂a swym podopiecznym, kiedy by艂y niespokojne, i cho膰 nie przynios艂a im kwiat贸w, nie ma dla nich wrzos贸w ani fio艂k贸w, bazylii ani pomara艅czy, domy艣la si臋, 偶e wystarcza im sama jej obecno艣膰. Kiedy dostatecznie du偶o pszcz贸艂 zbierze si臋 w jednym miejscu, staj膮 si臋 czym艣 wi臋cej ni偶 pszczo艂ami, tak jak rzeczowniki staj膮 si臋 czym艣 wi臋cej ni偶 rzeczownikami. Nie mo偶na temu zapobiec.

Moja sukienka to m贸j 偶agiel.

- To, oczywi艣cie, nie jest m贸j prezent dla ciebie - rzuca zdawkowo Casimira.

November ucisza golema, lekko g艂aszcze jego rozbzyczan膮 grzywk臋.

- Och... My艣la艂am, 偶e...

- Ja wiem, kr贸lowa to brzmi dumnie, ale w ostatecznym rozrachunku to mizerny dar. Na prezent trzeba sobie zas艂u偶y膰. - Casimira wskazuje skaml膮cego pszczelego homunkulusa. - Wra藕 mu pi臋艣膰 w serce. Tam znajdziesz sw贸j prezent. Przynios艂y ci go z plastra. Manekin rozpadnie si臋 na kawa艂ki i, pozbawiony serca, nigdy wi臋cej nie powstanie, ale ty dostaniesz sw贸j podarunek.

November spogl膮da na le偶膮cego golema, kt贸ry u艣miecha si臋 do niej, przepe艂niony czarnym, brz臋cz膮cym zaufaniem. Czuje pod palcami delikatne futerko pszczelich cia艂.

- Ale ja nie chc臋 go skrzywdzi膰 - protestuje.

- To jest Palimpsest, November. Prawdziwy 艣wiat. Tu nic nie przychodzi bez b贸lu i 艣mierci. - Casimira przykl臋ka obok niej i j膮 ca艂uje. Usta ma mi臋kkie i szeroko rozchylone, ale j臋zyk cofni臋ty w p贸艂skromnym poca艂unku. - Wybra艂am ci臋 - szepcze. - Tak naprawd臋, bardzo niewiele mnie r贸偶ni od moich pszcz贸艂. Wybra艂am ci臋, poniewa偶 one ci臋 wybra艂y. Kochaj膮 ci臋, bo ja ci臋 kocham. Je偶eli chcesz zosta膰 ze mn膮, pi膰 z oceanu i w艂ada膰 pszczo艂ami, musisz mnie s艂ucha膰 i by膰 grzeczna. Sprowadzenie 艣mierci nie jest grzechem, je艣li w ten spos贸b... - Z wysi艂kiem prze艂yka 艣lin臋. - Je艣li w ten spos贸b tworzy si臋 co艣 nowego.

November kr臋ci g艂ow膮. Nie wie, co Casimira ma na my艣li, ale to bez znaczenia. Je艣li chce zosta膰. Je艣li chce zosta膰. Je艣li chce op艂yn膮膰 Krain臋 Czar贸w. To nic trudnego. Wystarczy, 偶e zabije kilka tysi臋cy pszcz贸艂; pszcz贸艂, kt贸re z ni膮 ta艅czy艂y, broni艂y jej i spacerowa艂y z ni膮 ulicami jak d偶entelmen w konkurach. Tylko tyle. Wtedy b臋dzie mog艂a zosta膰 - tutaj, w miejscu tak ogromnym, 偶e nigdy z niego nie wyro艣nie. B臋dzie mog艂a zosta膰.

Zamyka oczy i k艂adzie d艂o艅 na piersi golema, kt贸ry zaczyna p艂aka膰 - okropne, monotonne, basowe, nieszcz臋艣liwe buczenie. 艁zy wsp贸艂czucia nap艂ywaj膮 jej do oczu. Odwraca g艂ow臋 i zaciska pi臋艣膰, kt贸r膮 przebija cieniutki mostek z pszcz贸艂, nie bacz膮c na gniecione skrzyd艂a i mia偶d偶one odw艂oki, na krzyk b贸lu z rozwartych szeroko ust manekina, i szuka, maca na o艣lep w zwartej masie, a偶 w ko艅cu znajduje wilgotne, o艣liz艂e, twarde serce pszcz贸艂.

Wyci膮ga je pok艂ut膮 i opuchni臋t膮 r臋k膮: ma艂y z艂oty obiekt, jajowaty, pokryty mleczkiem pszczelim. Zgarnia mleczko na d艂o艅 i po艂yka je; smakuje zwyczajnie, jak mi贸d. No, mo偶e jest w nim nuta oleju silnikowego albo metalu, ale s艂aba i ulotna. Nie smakuje jak czerwone lilie ani wrzos. I z pewno艣ci膮 nie wyczuwa si臋 w nim serdecznej patyny, jak膮 by艂y przyprawione wszystkie miody November. To esencja miodu, wydestylowana, tak czysta, 偶e smakuje tylko sam膮 sob膮. Nigdy nie mia艂a w ustach czego艣 r贸wnie pustego.

Manekin w ostatnim rozpaczliwym podrygu 艂apie j膮 za kark i poci膮ga jej g艂ow臋 w d贸艂, obejmuje j膮, sk艂ada na jej ustach m臋偶owski poca艂unek - i nagle November orientuje si臋, co si臋 za chwil臋 wydarzy, i nijak nie mo偶e si臋 na to przygotowa膰. Przeszywaj膮 j膮 tysi膮ce 偶膮de艂, w ka偶dym miejscu, kt贸rego udaje im si臋 dosi臋gn膮膰; przenikaj膮 j膮 wszystkie, czuje ich jad - s艂odki i kwa艣ny, ostry i tajemny. Sztywnieje ca艂a, gdy pszczo艂y umieraj膮 wok贸艂 niej, wype艂niwszy swoje przeznaczenie. Odpadaj膮 od jej cia艂a, oddzielaj膮 si臋 od golema, inne zajmuj膮 ich miejsce, a ona odpycha je gwa艂townie i cofa si臋, zanim ca艂y r贸j unicestwi si臋 w tym gor膮czkowym, rozpaczliwym akcie po偶膮dania.

Oczywi艣cie si臋 przewraca. Jest tylko kobiet膮, a w jej ciele kr膮偶y teraz morze jadu i miodu, kt贸re wyciekaj膮 z por贸w jej sk贸ry jak z艂oty pot. Dygocze na pod艂odze ogromnego ula, jej plecy wyginaj膮 si臋 spazmatycznie w 艂uk, nogi sk艂adaj膮 si臋 w stawach, jajo wypada z r臋ki i klekocze o posadzk臋. Jad przepe艂nia j膮 ca艂膮, wylewa si臋 teraz przez usta, mi贸d zmieszany z krwi膮.

Casimira patrzy beznami臋tnie.

* * *

Daleko stamt膮d dw贸ch m臋偶czyzn osuwa si臋 w spazmach - jeden na posadzk臋 ko艣cio艂a, drugi na dno 艂odzi; kobieta przewraca si臋 na pod艂og臋 w tramwaju. Mi贸d wype艂nia ich usta, przed oczami wybucha im o艣lepiaj膮ca biel, potem czer艅 i zn贸w biel.

* * *

- Zbud藕 si臋, November - m贸wi ch艂opiec. - Zbud藕 si臋.

November rozchyla powieki, tak jak to robi膮 koty, kiedy nie chc膮 si臋 w pe艂ni anga偶owa膰 w przebudzenie. Ch艂opiec u艣miecha si臋 do niej u艣miechem idealnym, wyrazem czystej technicznej precyzji, jakby od dwunastu lat 膰wiczy艂 ten u艣miech w okr膮g艂ym lusterku.

- Mam dla ciebie pok贸j - m贸wi dom i rumieni si臋 chyba nieco bardziej ni偶 ch艂opcom wypada.

November otwiera oczy. Ch艂opiec trzyma w r臋kach z艂ote jajo, opalizuj膮ce jak grzbiet 偶uka i pokryte wytrawion膮 g艂臋boko w metalicznej powierzchni siatk膮 ulic przecinaj膮cych si臋 pod najdziwaczniejszymi k膮tami. Ch艂opiec z trudem powstrzymuje sw贸j zapa艂, zupe艂nie jakby to by艂 prezent dla niego, nie dla niej. November przesuwa paznokciem po jednej z biegn膮cych r贸wnole偶nikowo ulic i bez najmniejszego wysi艂ku otwiera jajo, kt贸re w 艣rodku klei si臋 od pszczelego mleczka.

Wewn膮trz znajduje si臋 skrawek papieru, elegancko przyci臋ty i gruby jak p艂atek fio艂ka, na kt贸rym zamaszystym charakterem pisma (kt贸ry mo偶e nale偶e膰 tylko do Casimiry) skre艣lono trzy nazwiska:

Oleg Sadakow

Amaya Sei

Ludovico Conti.

Przypomina sobie dziewczyn臋 o niebieskich w艂osach, m臋偶czyzn臋 z poplamionymi palcami i m臋偶czyzn臋 z kluczami przy pasku. Nie wie, czy te obrazy zawdzi臋cza swojej pami臋ci, czy pszczo艂om; nie potrafi艂aby ju偶 ich rozr贸偶ni膰. Jej umys艂 przeskakuje sam siebie w poszukiwaniu logiki i sensu.

Pszczo艂y wylatuj膮 z niej nap臋dzane jej wol膮. Ich buczenie w艣r贸d ciemnych ulic brzmi jak powtarzane szeptem imiona.

Dwa

Tak

Rzeczy, kt贸re s膮 szpetne: znamiona, niewierno艣膰, intruzi w kuchni. Nadmiar 艣wiatka s艂onecznego. Szwy. Brakuj膮ce z臋by. Go艣cie, kt贸rzy si臋 zasiedzieli.

* * *

Mia艂a na imi臋 Clara. November mieszka艂a u niej przez cztery dni. Pi膮tego dnia zn贸w si臋 kocha艂y - skromne, sm臋tne po偶egnanie; po tym wszystkim nieuczciwie by艂oby to nazwa膰 czym艣 wi臋cej. Clara mia艂a zamkni臋te oczy, kiedy November j膮 ca艂owa艂a, zawzi臋cie zamkni臋te, a偶 powieki marszczy艂y si臋 jej z wysi艂ku.

November zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e dla wi臋kszo艣ci z nich obcowanie z ni膮 jest trudne do zniesienia, zw艂aszcza teraz, z t膮 oszpecon膮 twarz膮 i brakuj膮cymi palcami. Nikt inny nie by艂 tak okaleczony, nikt nie musia艂 ponosi膰 takich koszt贸w. Przykro by艂o na ni膮 patrze膰. „Nie mog臋 na ciebie patrze膰”, powiedzia艂a Clara, kiedy ju偶 wyp艂uka艂y jej z w艂os贸w krew. November dosz艂a do wniosku, 偶e lepiej odej艣膰, dop贸ki niebo jest jeszcze pora偶aj膮co niebieskie, a Clara cicho pochrapuje. Nie chcia艂a zn贸w ogl膮da膰 grymasu politowania i zawodu na jej mi艂ej buzi. Uciek艂a, okutawszy twarz kapturem jak tr臋dowata.

Clara by艂a jednak dla niej dobra. Mia艂a niesamowity, filigranowy serwis herbaciany z litego niebieskiego agatu, kt贸ry jeden z kochank贸w przywi贸z艂 jej z Iranu. Kochanek z dawnych czas贸w. Clara nalewa艂a jagodowej herbaty do male艅kich fili偶anek i naciera艂a palce November olejkiem z witamin膮 E, chocia偶 nie by艂o to konieczne. Robi艂a kanapki z kurczakiem i przynosi艂a pomara艅cze z targu. Po dw贸ch dniach udawa艂o jej si臋 ju偶 nie patrze膰 przy jedzeniu na okaleczon膮 d艂o艅 November. M贸wi膮c, zni偶a艂a g艂os, jakby mieszkanie mog艂o je pods艂ucha膰.

- Wiesz, kim jest Casimira? - zapyta艂a j膮 November szeptem trzeciego dnia, przy herbacie i lukrowanych piernikach.

Mia艂a gor膮czk臋, w jej umy艣le - zdominowanym przez Casimir臋 i obrazy tamtego domu - wszystkie t艂oki pracowa艂y pe艂n膮 par膮. Z trudem przypomnia艂a sobie poranny spis, tak bardzo dra偶ni艂a j膮 t臋tni膮ca w uszach krew i rozbrzmiewaj膮cy w nich upiorny sopran.

- S艂ysza艂a艣 jej imi臋? No wiesz... tam?

Nie podoba艂o jej si臋, 偶e zaczyna wyr贸偶nia膰 to oboj臋tne „tam” w g艂owie, ale nazwa tajemnego miasta rani艂aby jej usta jak cienki n贸偶.

Clara postuka艂a b艂yszcz膮cymi paznokciami w fili偶ank臋 i spu艣ci艂a wzrok. November ju偶 si臋 nauczy艂a, 偶e nie cierpi o tym rozmawia膰. Wola艂a niem膮 komuni臋, porozumienie bez s艂贸w, wymian臋 znacz膮cych spojrze艅 ponad rozleg艂膮 otch艂ani膮.

- To ta od robactwa, prawda? - spyta艂a. Kolczyk w j臋zyku nerwowo zaklekota艂 o z臋by.

- Tak.

- Nie znam jej. S艂ysza艂am to imi臋, ale nigdy jej nie pozna艂am, je艣li o to pytasz. Nikt jej nie lubi. Wydaje mi si臋, 偶e ona ma co艣 wsp贸lnego z t膮 wojn膮, o kt贸rej wszyscy w k贸艂ko gadaj膮.

November unios艂a brwi, w roztargnieniu pocieraj膮c kikuty palc贸w.

- Nic nie wiem! - warkn臋艂a Clara. - Wojna si臋 sko艅czy艂a. Tutaj mamy wystarczaj膮co du偶o takiego syfu, tam powinno by膰 inaczej. Przyjemniej. 艁adniej.

- 艁adniej. Z tym si臋 zgodz臋.

- Ty tak m贸wisz przez te palce... I twarz. - G艂os Clary wzni贸s艂 si臋 niebezpiecznie, jak wazon, kt贸ry zaraz spadnie i si臋 roztrzaska.. Zmru偶y艂a szare oczy. - Nam wszystkim tam jest lepiej. 艁atwiej. To najpi臋kniejsze miejsce na 艣wiecie: wsz臋dzie kwiaty, perfumy, klejnoty. By艂am kiedy艣 na balu, na kt贸rym wszyscy nosili ko艣ciane maski... Czaszki, wsz臋dzie czaszki ta艅cz膮ce walca przy d藕wi臋kach skrzypiec, na kt贸rych gra艂y dziewczynki bez twarzy. Kandelabry ocieka艂y kryszta艂ami... Wszyscy rzucali si臋 je 艂apa膰, kiedy skapywa艂y na ziemi臋! One przynosz膮 szcz臋艣cie, wiesz? Ja mia艂am czaszk臋 roka, wysadzan膮 setk膮 kamieni ksi臋偶ycowych... Wiesz, co to jest rok?

- No pewnie: wielki bia艂y ptak, kt贸ry zjada s艂onie.

Dzieci bibliotekarzy rzadko napotykaj膮 tajemnic臋, kt贸rej nie umia艂yby nazwa膰. Dumna z siebie November u艣miechn臋艂a si臋 p贸艂g臋bkiem.

- A ja nie wiedzia艂am. Musia艂am zapyta膰 m臋偶czyzn臋 z czaszk膮 aligatora. Opowiadaj膮c mi o s艂oniach, rozwi膮za艂 wst膮偶ki mojej sukni, kt贸ra zsun臋艂a si臋 na ziemi臋, a on przycisn膮艂 z臋by do mojego dzioba, nazywa艂 mnie „corazon” i tak natarczywie mnie ca艂owa艂, 偶e nie mog艂am z艂apa膰 tchu. Ta艅czy艂am naga w艣r贸d m臋偶czyzn w wysadzanych klejnotami czaszkach, a oni podnie艣li mnie, karmili czekoladkami, poili niebieskim szampanem... - Clara zatraci艂a si臋 we wspomnieniach. Unios艂a r臋ce do szyi, oczy mia艂a wielkie i b艂yszcz膮ce. Spojrza艂a na November, szukaj膮c u niej potwierdzenia, ale oszpecona twarz go艣cia sprowadzi艂a j膮 na ziemi臋, do stolika z herbat膮. - Przykro mi, 偶e dla ciebie to takie straszne - wysycza艂a. - Przykro mi, 偶e straci艂a艣 twarz i palce, ale nie musisz psu膰 tego wszystkiego, co ja mam.

November u艣miechn臋艂a si臋 lekko. Czy ona r贸wnie偶 p贸jdzie pewnego dnia na bal i za艂o偶y ko艣cian膮 mask臋? Czy Casimira j膮 tam zabierze? Czy b臋d膮 razem ta艅czy膰 pod ociekaj膮cym kryszta艂ami kandelabrem? Czy ka偶e jej za to zap艂aci膰 kciukiem?

- Wiesz, co masz na sk贸rze? - spyta艂a November, rozpaczliwie usi艂uj膮c zmieni膰 temat. - Jak膮 cz臋艣膰 miasta?

- Nie, oczywi艣cie, 偶e nie. Nikt tego nie wie, dop贸ki 艂ut szcz臋艣cia nie sprawi, 偶e trafi w pobli偶e tego miejsca. Ale jaka jest na to szansa?

- To jej dom, Claro. Casimiry. Nosisz go na brzuchu. To ogromny dom, 偶ywy. Zaprosi艂a mnie do 艣rodka...

- Nie chc臋 o tym s艂ysze膰! Obracam si臋 w zupe艂nie innych kr臋gach ni偶 ona i te kr臋gi nie chc膮 mie膰 z ni膮 nic wsp贸lnego.

November machn臋艂a przepraszaj膮co r臋k膮 - t膮, kt贸rej niczego nie brakowa艂o i na kt贸r膮 艂atwiej by艂o patrze膰. Wzi臋艂a g艂臋boki wdech. To by艂o najwa偶niejsze pytanie. Jedyne. Spad艂o mi臋dzy nie jak ma艂y meteoryt i leg艂o na stole, dymi膮c i psuj膮c przyjemno艣膰 z herbaty.

- Jak my艣lisz, jest jaki艣 spos贸b na to, 偶eby przenie艣膰 si臋 tam za dnia? Emigrowa膰? Na sta艂e?

Clara wyszczerzy艂a z臋by w u艣miechu i w jednej chwili powr贸ci艂a ca艂a jej zwiewna uroda, ukryta do tej pory w艣r贸d gniewnych zmarszczek i bruzd. Pochyli艂a si臋 nad sto艂em, podnios艂a rzucony przez November meteoryt i patrzy艂a, jak l艣ni.

- S膮 r贸偶ne teorie... Wiesz, tak naprawd臋, to nikt nie wie na pewno. Nie ma 偶adnego... podr臋cznika. Par臋 razy s艂ysza艂am, 偶e kto艣 co艣 takiego pisze, 偶e chce to opublikowa膰 jako zwyczajn膮 powie艣膰... Tylko my by艣my wiedzieli, czym jest naprawd臋. Przejrzeliby艣my na wylot te wszystkie zmy艣lone postaci i naiwne zwroty fabularne. Rozpoznaliby艣my elementarz.

- I co si臋 sta艂o?

Clara zachichota艂a - by艂 to niepohamowany, osobliwy d藕wi臋k, bardziej ni偶 kobiecy 艣miech przypomina艂 paniczny, histeryczny chichot zwierz臋cia.

- Jak by ci to powiedzie膰... Z dzikim zapa艂em spalili wszystkie magazyny, w kt贸rych by艂 przechowywany elementarz. Odby艂a si臋 wymiana korespondencji, akcje zmieni艂y w艂a艣ciciela. Nikt nie chcia艂 tego opublikowa膰, nigdy, za 偶adne skarby, nie mog艂o by膰 偶adnej wzmianki o mie艣cie... Jest taki Chi艅czyk. Nosi okulary. I ma siostr臋. W艂a艣ciwie, jak na to spojrze膰 tak z dystansu, to jest nawet zabawne, jak jakie艣 udziwnione West Side Story. Ona chcia艂aby tam wszystkich wpu艣ci膰, a on pierwszy pod艂o偶y ogie艅 pod ksi膮偶k臋, kt贸ra cho膰by wspomni o tym mie艣cie.

November napi艂a si臋 herbaty i na moment oszo艂omi艂 j膮 b艂臋kit jej smaku. Przypomnia艂 jej si臋 brat Xiaohui, wiecznie przeczesuj膮cy Internet i niskonak艂adowe gazetki, 偶eby wymazywa膰 z nich nawet najmniejsze wzmianki o mie艣cie.

- Ja go chyba znam - powiedzia艂a.

Clara wzruszy艂a ramionami.

- To mo偶liwe. Na Zachodnim Wybrze偶u nie ma nas tak znowu strasznie du偶o. Nikt nie wie, jak to si臋 zacz臋艂o. Chocia偶 kiedy艣 mia艂am takiego go艣cia... To by艂 m贸j czwarty albo pi膮ty. No wiesz, czwarty albo pi膮ty z tatua偶em. I on mi opowiedzia艂 tak膮 okropn膮 histori臋. Wylegiwali艣my si臋 na golasa u niego w domu, dojadali艣my resztki pad thai, pili艣my burbona, kiedy nagle tak dziwnie na mnie spojrza艂 i powiedzia艂, 偶e podobno w Kambod偶y, tak mi si臋 wydaje, 偶e powiedzia艂 „w Kambod偶y”, by艂a pewna kobieta, dawno temu, na d艂ugo przed wojn膮...

- Kt贸r膮 wojn膮?

- Jedn膮 i drug膮. Zanim jeszcze dotarli tam biali i w og贸le. Wi臋c by艂a taka kobieta, ci臋偶arna, i ona wpad艂a do Mekongu. I nagle zewsz膮d zlecia艂y si臋 gwarki i j膮 wyci膮gn臋艂y, ale przy okazji strasznie j膮 podzioba艂y, tak 偶e najpierw omal si臋 nie utopi艂a, a potem, przez nie, prawie wykrwawi艂a si臋 na 艣mier膰! Rzeczny mu艂 dosta艂 si臋 do organizmu, wda艂a si臋 infekcja, przez wiele tygodni kobieta mia艂a gor膮czk臋. Wszyscy si臋 nad ni膮 modlili, a偶 pewnego dnia, po bardzo d艂ugim czasie, po prostu wsta艂a i zacz臋艂a normalnie chodzi膰, rozmawia膰, gotowa膰 i tak dalej. Tylko w g艂owie jej si臋 poprzestawia艂o. Od tej pory chodzi艂a od wioski do wioski i namawia艂a szaman贸w, 偶eby robili jej r贸偶ne paskudne, tajemnicze tatua偶e. Nie mog艂a si臋 powstrzyma膰, a偶 w ko艅cu zrobi艂a si臋 od nich ca艂a czarna, tatua偶e zla艂y si臋 w jedn膮 wielk膮 plam臋 i wszystkim ul偶y艂o. Urodzi艂a jednak dziecko, dziewczynk臋, i nada艂a jej imi臋 Chanthou, tak to chyba brzmia艂o, Chanthou... Nikt potem nie chcia艂 ju偶 dawa膰 im je艣膰 ani przygarn膮膰 ich pod sw贸j dach, bo dziewczynka te偶 by艂a wytatuowana, nie tak bardzo jak matka, ale bardzo; mia艂a tatua偶e nawet na bia艂kach oczu. W dodatku nigdy nie nauczy艂a si臋 m贸wi膰, nawet jak ju偶 doros艂a, i ludzie uwa偶ali, 偶e jest diab艂em. Wyros艂a na pi臋kn膮 dziewczyn臋. M臋偶czy藕ni z wioski p艂acili jej, 偶eby si臋 z nimi pieprzy艂a, tak 偶e przynajmniej mia艂a za co kupi膰 sobie jedzenie. Jej matka pewnie robi艂a tak samo, zw艂aszcza 偶e przecie偶 w takiej wiosce nie ma za wiele pracy, z kt贸rej mo偶na by wy偶y膰. Ale za c贸rk臋 p艂acili wi臋cej. Kiedy kt贸ry艣 z m臋偶czyzn si臋 z ni膮 przespa艂, budzi艂 si臋 z jednym z jej tatua偶y na ciele, a z kawa艂ka jej cia艂a ten sam tatua偶 znika艂 i zostawa艂a zwyk艂a czysta sk贸ra. M臋偶czy藕ni musieli p贸藕niej ukrywa膰 te tatua偶e, dziewczyna jednak by艂a tak 艣liczna, dobra i cicha, 偶e nie potrafili jej si臋 oprze膰. K艂opot w tym, 偶e taki tatua偶 bardzo trudno ukry膰.

Clara nerwowo odwr贸ci艂a wzrok od poczernia艂ego policzka November i odkaszln臋艂a.

- W ko艅cu wioskowe 偶ony zebra艂y si臋, w kupie napad艂y dziewczyn臋 i tak j膮 pobi艂y, 偶e my艣la艂y, 偶e umrze. Zostawi艂y j膮 na 艣mier膰. I na tym sprawa powinna si臋 zako艅czy膰, prawda? Nikt nie chcia艂 jej pochowa膰, bo uwa偶ano j膮 za wied藕m臋 i tak dalej, ale cia艂o i tak znikn臋艂o. Faceci, kt贸rzy z ni膮 sypiali, widywali j膮 p贸藕niej w d偶ungli, ju偶 bez tatua偶y, z g艂adk膮 br膮zow膮 sk贸r膮: sta艂a jakby nigdy nic, bez s艂owa, a przy niej siedzia艂y dwa tygrysy. Przera偶aj膮cy widok. Prycha艂a na m臋偶czyzn jak kot i znika艂a bez 艣ladu. Pewnego dnia znikn臋艂a tak偶e jej matka, a potem przestano widywa膰 dziewczyn臋 z tygrysami. Kiedy jednak wszystko wr贸ci艂o do normy, nagle zacz臋li znika膰 m臋偶czy藕ni, pojedynczo, a potem tak偶e kobiety. Nie by艂o komu dba膰 o inwentarz, czy艣ci膰 studni, 艂ata膰 dziur w dachach, a kiedy szamani z innych wiosek przyszli rozezna膰 si臋 w sytuacji - zaniepokojeni, czemu nikt z tej wsi nie handluje ju偶 ry偶em albo krewetkami ani nie przychodzi prosi膰 o 偶on臋 - znale藕li puste domy. Rozrzucili po k膮tach ko艣ci i inne magiczne przedmioty, posypali sol膮 i orzekli, 偶e wioska jest przekl臋ta. Podobno do dzi艣 nikt tam nie mieszka, zosta艂a po prostu martwa plama w 艣rodku d偶ungli. Taki wielki kr膮g.

- Brzmi znajomo.

- To fakt. Musz臋 przyzna膰, 偶e czasem sama rozgl膮dam si臋 za dziewczyn膮 z tygrysami. Ale g艂upie, przecie偶 nawet je艣li to wszystko prawda, to wydarzy艂o si臋 bardzo, bardzo dawno temu.

November wzruszy艂a ramionami.

- Czyli nie wiesz, jak si臋 tam dosta膰 inn膮 drog膮? - zapyta艂a. - Ani jak zosta膰?

- Nie, nikt tego nie wie. Nikt st膮d, ale podejrzewam, 偶e tak偶e nikt stamt膮d. Ale czy to wa偶ne? Po prostu... ciesz si臋 tym, co masz. Przecie偶 to fajne, mie膰 tajemnic臋, prawda?

Herbata wystyg艂a.

- Widzisz, Claro, problem polega na tym, 偶e ta droga jest ju偶 dla mnie zamkni臋ta. Tak mi si臋 wydaje. Z t膮 twarz膮 i z tak膮 r臋k膮... Nawet tobie jest ci臋偶ko, a przecie偶 mieszkamy ju偶 razem od trzech dni.

Clara zawstydzi艂a si臋 i zaczerwieni艂a. Wydawa艂a si臋 taka m艂odziutka, z艂o偶ona ze 艣niegu i lodu.

- November... - odpar艂a ze z艂o艣ci膮. - To nie tak. Miasto nie jest tylko dla 艂adnych ludzi. Ty nie mo偶esz ukry膰 swojej to偶samo艣ci, 偶al mi ci臋, ale to jeszcze nie koniec 艣wiata.

- Mia艂am ogromne szcz臋艣cie, 偶e chocia偶 na ciebie trafi艂am.

- Ach, o to ci chodzi? - Clara jednym gestem zby艂a ca艂y kosmos trosk. - Dam ci numer telefonu. Nie przejmuj si臋. - Nakry艂a okaleczon膮 d艂o艅 November swoj膮. - Z czasem jest coraz 艂atwiej. Naprawd臋.

* * *

Po powrocie od Clary, jej herbaty i szerokich bioder, November nie mia艂a ochoty spotyka膰 si臋 z pszczo艂ami. Wiedzia艂a, 偶e 藕le robi, zaniedbuj膮c je w ten spos贸b, i 偶e ich zaniepokojenie mo偶e zaszkodzi膰 miodowi, ale nie mog艂a si臋 zmusi膰, 偶eby przej艣膰 na drug膮 stron臋 poletka kwitn膮cej pszenicy i odwiedzi膰 ule. Siad艂a w swojej pustej, kanciastej sypialni i spo艣r贸d stoj膮cych w rz臋dach br膮zowych ksi膮偶ek wyj臋艂a jedn膮 br膮zow膮 ksi膮偶k臋 - t臋, kt贸ra mia艂a na ok艂adce nag膮 dziewczynk臋 艂api膮c膮 wiatr w trzyman膮 w r臋kach sukienk臋. Otworzy艂a j膮 na mocno zaczytanej stronicy. Kiedy ojciec w ko艅cu kupi艂 jej t臋 ksi膮偶k臋, 偶eby nie patrze膰 d艂u偶ej, jak miodem i mlekiem ma偶e egzemplarz biblioteczny, cz臋sto czyta艂a z niej tylko pierwsz膮 stron臋 i wtula艂a si臋 w ni膮 jak w ulubiony kocyk.

Dawno, dawno temu dziewczynka imieniem September okrutnie si臋 znudzi艂a mieszkaniem w domu ojca, gdzie codziennie zmywa艂a te same r贸偶owo-偶贸艂te fili偶anki i garnki po gulaszu, sypia艂a na tej samej haftowanej poduszce i bawi艂a si臋 z tym samym ma艂ym milusim psiakiem. Poniewa偶 urodzi艂a si臋 w maju i mia艂a pieprzyk na lewym policzku, a jej stopy by艂y ogromniaste i niezgrabne, Zielony Wiatr zlitowa艂 si臋 nad ni膮 i pewnego wieczoru, nied艂ugo po jej urodzinach, przylecia艂 pod okno jej pokoju. By艂 ubrany w zielony smoking, zielon膮 peleryn臋 stangreta, zielone bryczesy i mia艂 zielone rakiety 艣nie偶ne. Nad chmurami, w dzielnicach n臋dzy, gdzie mieszka Sze艣膰 Wiatr贸w, panuje straszny zi膮b.

- Wygl膮dasz mi na zrz臋dliw膮 i humorzast膮 panienk臋 - powiedzia艂. - Co powiesz na to, 偶eby odfrun膮膰 ze mn膮, dosi膮艣膰 Lamparta Ma艂ych Bryz i uda膰 si臋 nad wielkie morze na granicy Krainy Czar贸w? Obawiam si臋 wprawdzie, 偶e nie b臋d臋 m贸g艂 tam wej艣膰, gdy偶 Surowym Wichrom wst臋p tam jest wzbroniony, z rado艣ci膮 jednak odstawi臋 ci臋 nad brzeg Morza Przekornego i Niebezpiecznego.

- Och, tak! - wyszepta艂a September, kt贸ra, jak ju偶 wspomniano, szczerze nie znosi艂a r贸偶owo-偶贸艂tych fili偶anek oraz ma艂ych milusich psiak贸w.

Wierzchem oszpeconej d艂oni otar艂a 艂zy z oczu. September powiedzia艂a „tak”. To poruszy艂o November znacznie bardziej ni偶 podobie艅stwo imion - wtedy, w domu ojca, kiedy, siedz膮c w olbrzymim fotelu, majta艂a nogami w powietrzu. September powiedzia艂a „tak” bez wahania, bez obaw, bez chwili zastanowienia, nie my艣l膮c o matce ani ojcu. Zgodzi艂a si臋 ze szczerego serca i w ten spos贸b trafi艂a do Krainy Czar贸w, podczas gdy inne dzieci musia艂y zosta膰 w Omaha i zmywa膰.

Na marginesie ksi膮偶ki November dawno temu nagryzmoli艂a drobnym, niepewnym charakterem pisma:

S艂owa, kt贸rych b臋d臋 si臋 stara艂a cz臋艣ciej u偶ywa膰: Dlaczego? Kocham ci臋. Przepraszam. Mog臋 czekoladk臋? Tak. Tak. Tak.

Si臋gn臋艂a po telefon i wybra艂a numer, kt贸ry dosta艂a od Clary. Zadzwoni艂 dok艂adnie dwa razy, zgodnie z planem. Przyjedzie za dwie godziny. „Z miasta to jest kawa艂ek drogi, chyba rozumiesz”. „Ale偶 oczywi艣cie, rozumiem doskonale”.

* * *

Kiedy przyjecha艂, zdziwi艂a si臋, jak bardzo oboj臋tny jest jej ca艂y ten uk艂ad. By艂 dla niej nikim, zaledwie kana艂em dost臋pu. Drzwiami. Kiedy zamyka艂a oczy, nie umia艂a sobie przypomnie膰 jego twarzy, mimo 偶e w艂a艣nie ca艂owa艂 jej ramiona. By艂 po prostu drzwiami - wysokimi i szerokimi drzwiami w d艂ugim zielonym p艂aszczu, na widok kt贸rego u艣miecha艂a si臋 tak szczerze, z tak膮 rado艣ci膮, 偶e mimo brakuj膮cych palc贸w i brzydkiej twarzy wzi膮艂 j膮 w ramiona jakby wyst臋powali w najprawdziwszym filmie. Z miejsca nabra艂a do niego sympatii. Dotyka艂a jego twarzy, muska艂a rzadk膮 ciemn膮 brod臋, spogl膮da艂a w zielone oczy, jakby lekko zm臋czone. To od jazdy, t艂umaczy艂a sobie. Bo przecie偶 snu nam nie brakuje.

Obj膮艂 j膮 swoimi ogromnymi ramionami, muskularnymi okowami, w kt贸rych czu艂a si臋 bezpieczna. Nigdy nie by艂a z m臋偶czyzn膮, kt贸ry by艂by od niej o tyle wi臋kszy. Przy nim czu艂a si臋 male艅ka, jego cia艂o j膮 chroni艂o, jego p艂aszcz os艂ania艂 przed 艣wiatem. Chcia艂 go zdj膮膰, ale mu nie pozwoli艂a; zachwyci艂 j膮 szorstki dotyk we艂ny na sk贸rze jej pe艂nych piersi. Jej nogi wygl膮da艂y tak niepozornie, kiedy obj臋艂a go nimi w pasie, jak nogi lalki, ale dosz艂a do wniosku, 偶e nie tego chce. Nie chcia艂a przyjmowa膰 go w swoim wn臋trzu. Odsun臋艂a si臋, ukl臋k艂a przed nim, odgarn臋艂a w艂osy do ty艂u i pochyli艂a si臋, 偶eby wzi膮膰 go do ust; rzadko to robi艂a, bo za tym nie przepada艂a, ale on mia艂 zielony p艂aszcz i przyszed艂 j膮 zabra膰 do Krainy Czar贸w.

Tak, pomy艣la艂a. O, tak. Chcia艂a mu podzi臋kowa膰, 偶e nie zwraca uwagi na jej oszpecenie, 偶e zachowuje si臋 tak, jakby niczego jej nie brakowa艂o. Nie mia艂 s艂odkiego ani s艂onego smaku, smakowa艂 po prostu sk贸r膮, by艂 taki czysty, twardy i taki du偶y, 偶e 偶uchwa omal nie wyskoczy艂a jej z zawias贸w, kiedy poj臋kiwa艂, poruszaj膮c si臋 w jej gardle. Zamkn臋艂a oczy i wyobrazi艂a sobie, 偶e siedzi na aksamitnej kanapie powozu Zielonego Wiatru... A mo偶e Casimiry? Kiedy pot臋偶ny m臋偶czyzna na jej 艂贸偶ku nabrzmiewa艂, zbli偶aj膮c si臋 do swojego pozbawionego s艂贸w orgazmu, ona by艂a tysi膮c mil stamt膮d, w chmurach nad Omaha, gdzie rozchyla艂a po艂y p艂aszcza Zielonego Wiatru i dosiada艂a go okrakiem, przyjmuj膮c jego - z pewno艣ci膮 r贸wnie偶 zielone - cia艂o w swoim ciele i ko艂ysz膮c si臋 w prz贸d i w ty艂, a on sapa艂, poj臋kiwa艂 i wbija艂 szmaragdowe palce w jej po艣ladki.

Tymczasem tutaj, w Benicie, przykry艂a d艂oni膮 czarne znami臋 na nagiej 艂ydce obcego m臋偶czyzny, a on wpl贸t艂 palce w jej w艂osy. Jego krzyki nios艂y si臋 echem po domu jak spis rzeczy, kt贸rych mo偶e pragn膮膰 cz艂owiek: Bo偶e, Bo偶e, Bo偶e.

R贸g Ofiarnej i Sztuczek

Wzd艂u偶 brzeg贸w Albuminy ci膮gn膮 si臋 stoj膮ce na palach czynsz贸wki. Trudno ju偶 dzi艣 powiedzie膰, jak zosta艂y zbudowane - ich podpory s膮 w膮t艂e jak babie lato i gn膮 si臋 na wietrze, ale domy mimo wszystko stoj膮, a w zamo偶niejszych dzielnicach m贸wi si臋, 偶e biedota odkry艂a pewne drzewo (prawdopodobnie odmian臋 kar艂owatej brzozy), kt贸re marzy o lataniu. Nic wi臋c dziwnego, 偶e nadrzeczne slumsy nazywa si臋 Ptaszarni膮.

Z oczywistych powod贸w produkcja drabin jest w tym rejonie Palimpsestu wielce cenionym rzemios艂em, wr臋cz 艣wi臋t膮 profesj膮; ka偶dy szczebel ma szczeg贸lne znaczenie duchowe. Pierwszy nosi nazw臋 Szczebla Uczciwej Pracy, ostatni Szczebla Soli Niebios. Pomi臋dzy nimi ka偶dy drabiniarz wytycza w艂asn膮 艣cie偶k臋. Kiedy kt贸ry艣 szczebel si臋 z艂amie, dom czeka nieszcz臋艣cie; by je odwr贸ci膰, trzeba si臋 pozby膰 przynajmniej jednego dziecka, oddaj膮c je do innego domu. Dzieci takie nazywa si臋 „szczebelkami”. Kr膮偶膮 z kamienicy do kamienicy po ca艂ej Ptaszarni, a przeci臋tna jako艣膰 lokalnych wyrob贸w drabiniarskich sprawia, 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej wracaj膮 do rodziny.

Kiedy dziewczynki z Ptaszarni troch臋 podrosn膮, codziennie rano wychodz膮 nad Albumin臋 przywita膰 nowy dzie艅. Splataj膮 swoje niesamowicie d艂ugie warkocze w sie膰, bior膮 si臋 za r臋ce, wchodz膮 do wody i k艂ad膮 si臋 na plecach. Unosz膮 si臋 na wodzie, ko艂ysane leniwym nurtem. Na p艂yciznach 偶yj膮 olbrzymie z艂ote koi, kt贸re wprost przepadaj膮 za smakiem ludzkich w艂os贸w. Tym sposobem zapl膮tuj膮 si臋 w sie膰, a w po艂udnie dziewcz臋ta wyci膮gaj膮 j膮 na brzeg i patrosz膮 zdobycz ko艣cianymi no偶ykami, kt贸re nosz膮 przyczepione do 艂ydek. Zachwycone koi umieraj膮 w pl膮taninie lok贸w, w艣r贸d dzikich 艣miech贸w dziewcz膮t. Ich mi臋so ma posmak kokosa i ptasiego t艂uszczu. Dziewcz臋ta za艣 maj膮 do wieczora czas na nauk臋.

Nhean - stary cz艂owiek z wydatnym brzuchem i g艂ow膮 roze藕lonego tygrysa - mieszka w jednym z nadrzecznych dom贸w. W miejscu, gdzie tygrysie pr膮偶ki stykaj膮 si臋 z ludzk膮 sk贸r膮, biegnie czerwono-fioletowa blizna. Z nieszcz臋snych koi przyrz膮dza 偶贸艂tawy gulasz, kt贸rego s艂odyczy po偶膮daj膮 wszyscy s膮siedzi. Nhean jednak nie lubi si臋 nim dzieli膰, mimo 偶e nie dosta艂by przecie偶 ani jednej ryby, gdyby m艂ode dziewczyny nie obdarowywa艂y nimi starych i schorowanych mieszka艅c贸w Ptaszarni, kt贸rzy sami nie mog膮 ich sobie na艂apa膰. Codziennie po po艂udniu jada wi臋c sam, szarpi膮c mi臋so psuj膮cymi si臋 k艂ami.

Jest niemy, jak wszyscy z jego rodzaju.

W Ptaszarni nawet najmniejsze dzieci wiedz膮, 偶e to w艂a艣nie tutaj, w rzecznym mule, ko艅cz膮 wszyscy weterani, i od ma艂ego ucz膮 si臋, 偶eby z nimi nie rozmawia膰. W trzecim okr臋gu kobieta z 艂apami hieny nie przejmuje si臋 obecno艣ci膮 ma艂ych rybaczek, kt贸re z zapartym tchem patrz膮, jak p艂ucze wykonan膮 z drewna str膮czy艅ca przetok臋, i zagl膮daj膮 w miejsce, gdzie dawniej mia艂a krta艅. Nhean nigdy by si臋 na to nie zgodzi艂. Jego rodzina mieszka w Palimpse艣cie d艂u偶ej, ni偶 drzewa pragn膮 lata膰, tote偶 lepiej ni偶 inni rozumie ide臋 przyzwoito艣ci.

Wymy艣li艂 wprawdzie w艂asny j臋zyk migowy, ale dzieciaki domy艣laj膮 si臋 tylko znak贸w oznaczaj膮cych „matk臋”, „po艂udniowy wsch贸d” i „spa膰”. Zreszt膮, ju偶 dawno da艂yby mu 艣wi臋ty spok贸j, gdyby nie ten przepyszny gulasz, w kt贸rym p艂ywaj膮 zielone szalotki i pomara艅czowe rybie ogony.

Nhean jest r贸wnie偶 drabiniarzem. Szczeblom dziel膮cym Uczciw膮 Prac臋 od Soli Niebios nadaje dziwaczne nazwy: Phirun, Kt贸ry Uwielbia艂 Betel; Sovann, Kt贸ry Nie Lubi艂 Swojej 呕ony, Ale Nigdy Jej O Tym Nie Powiedzia艂; Veasna, Pijak I Ladaco.

Samnang, Kt贸ry J膮 Kocha艂. Vibol, Kt贸ry J膮 Kocha艂. Munny, Kt贸ry J膮 Kocha艂.

Chanthou, Kt贸ra Nikogo Nie Kocha艂a.

Nikt nie rozumie tego nazewnictwa, a Nhean-niemowa nie ma go jak obja艣ni膰. To pewnie co艣 z wojny, t艂umacz膮 sobie ludzie. Imiona ludzi z jego kompanii. Albo plutonu. Albo mo偶e imiona tych, kt贸rych zabi艂.

Myl膮 si臋, ale poniewa偶 takie t艂umaczenie brzmi rozs膮dnie, Nhean nie wyprowadza ich z b艂臋du.

Od wielu lat celowo wstawia w swoich drabinach dwa s艂absze szczeble, kt贸re obluzowuj膮 si臋 i 艂ami膮 wcze艣niej od innych. Tak powinno by膰. Tak w艂a艣nie si臋 sta艂o w wiosce dawno, dawno temu, w zielonej krainie, kt贸rej nazwy Nhean ju偶 nie pami臋ta.

Ja, naturalnie, j膮 pami臋tam. M贸g艂bym mu powiedzie膰. Przypuszczam, 偶e nie by艂by zachwycony. Zepsujemy mu dzie艅 do reszty? Wystarczy nachyli膰 si臋 do tego wielkiego, kosmatego ucha i szepn膮膰 jedno jedyne s艂owo, s艂owo z innego 艣wiata, sprowadzaj膮ce wszystkie koszmarne wspomnienia, kt贸re z p艂aczem wypar艂.

Nie mog臋 tego zrobi膰. Jest taki stary. To ju偶 dzi艣 nie ma znaczenia.

* * *

W g艂臋bi serca, kt贸re wci膮偶 jest ca艂o艣ci膮, Nhean 偶ywi tajon膮 nadziej臋, 偶e doczeka dnia, w kt贸rym p臋knie wystarczaj膮co du偶o szczebli, 偶eby jakie艣 dziecko trafi艂o do jego domu. M贸g艂by je pokocha膰 i nauczy膰 gotowa膰 gulasz, a nocami, kiedy za艣nie otula膰 ogonem.

Na razie nic takiego si臋 nie wydarzy艂o.

Os艂abione szczeble nazywaj膮 si臋 Chanthou, Kt贸ra Nikogo Nie Kocha艂a, i Mealea, Kt贸ra Wpad艂a Do Rzeki.

* * *

- Pami臋tasz, kiedy matka pierwszy raz da艂a nam kawior? - pyta Ludmi艂a. - Ja pami臋tam, jaki by艂 czerwony. Ikra p臋ka艂a mi na j臋zyku i ca艂y ten z艂ocisty rybi olej sp艂ywa艂 do gard艂a. By艂 przepyszny, taki s艂ony... jakby to nie by艂y jajeczka, tylko ma艂e banieczki pe艂ne 艂ososiowych 艂ez.

Oleg marszczy brwi.

- To by艂o przed moim urodzeniem. Nie mog艂o mnie przy tym by膰.

- Och... - Jej pi臋kne czo艂o marszczy si臋. - No tak, naturalnie. Czasem zapominam.

- Wiem. - Spieniona rzeka przep艂ywa obok nich i Oleg ma wra偶enie, 偶e widzi w niej otwieraj膮ce si臋 oczy, ciemne rybie 艣lepia. - Pami臋tam, jak opowiada艂a艣 mi histori臋 o krainie umar艂ych - m贸wi dalej, chc膮c pocieszy膰 Ludmi艂臋. - Powt贸rzy艂em j膮 matce, a ona na miesi膮c zabra艂a mi wszystkie ksi膮偶ki. Pami臋tam te偶, jak o艣wiadczy艂em si臋 tej dziewczynie, Polce. Szepn臋艂a艣 mi wtedy do ucha, 偶e ona nie ma 偶贸艂tego p艂aszcza przeciwdeszczowego i 偶e to si臋 musi 藕le sko艅czy膰

Ludmi艂a przekrzywia g艂ow臋.

- I co, nie mia艂am racji?

Wci膮偶 ma drobinki 艣niegu we w艂osach. Oleg zaczyna podejrzewa膰, 偶e ten 艣nieg nigdy si臋 nie stopi.

- Dop艂yniemy dzisiaj? - pyta. - Tam, dok膮d zmierzamy?

- Chyba tak. Mam nadziej臋, 偶e nie masz l臋ku wysoko艣ci.

Ludmi艂a d艂ugo milczy. Oleg g艂adzi j膮 po kolanie, delikatnie, cnotliwie.

- Gra w „Czy pami臋tasz?” jest taka dziwna... - Mi艂a wzdycha. - I taka przyjemna. Jedyna mo偶liwa odpowied藕 brzmi „tak”, bo „nie” od razu przerywa zabaw臋. Pami臋tasz, jak odesz艂am? Od tej dziewczyny z Brooklynu i od ciebie?

- Tak. Przepraszam. M贸wi艂em ju偶, 偶e jest mi przykro.

- Nigdy ci臋 nie interesowa艂o, dok膮d wtedy posz艂am? Nie przysz艂o ci do g艂owy, 偶e istnieje jaki艣 ksi膮偶臋 cholery?

- Nie umar艂a艣 na choler臋 - wytyka jej Oleg.

- No to ksi膮偶臋 topielc贸w. Z niebieskim parasolem. Mo偶e mnie poca艂owa艂. Mo偶e mia艂 zimne usta.

Oleg wa偶y jej s艂owa. Co艣 takiego nie przysz艂o mu wcze艣niej do g艂owy, ale teraz ta perspektywa niezbyt go niepokoi. Umarli trzymaj膮 si臋 w swoim gronie, a poza tym nigdy si臋 nie spodziewa艂, 偶e dowie si臋 o wszystkich romansach siostry.

- A tak by艂o? - pyta.

Mi艂a wzrusza ramionami.

- Nie.

- T臋skni臋 za tob膮 - chrypi Oleg przez 艣ci艣ni臋te gard艂o. - Brakuje mi twojego sposobu m贸wienia o r贸偶nych rzeczach. Bez ciebie 艣wiat przewraca mi si臋 do g贸ry nogami.

Ludmi艂a potrz膮sa g艂ow膮, jakby chcia艂a oczy艣ci膰 j膮 ze 艣miecia, opr贸偶ni膰 ze wszystkiego, co zak艂贸ca spokojny przep艂yw wody.

- To dla mnie... trudne - m贸wi.

- Mnie te偶 nie jest 艂atwo! To miejsce jest ob艂膮kane, pi臋kne, ale... nienormalne. Mimo to musia艂em tu wr贸ci膰! Ty jeste艣 tutaj, nie w domu. W domu zrobi艂o si臋 bez ciebie zimno, sypiam na pod艂odze, bo nie mog臋 znie艣膰 my艣li o sypianiu w naszym 艂贸偶ku. Hester... Ty jej chyba nie znasz, taka z kr贸tkimi w艂osami, jak u ch艂opaka... To ona nie chcia艂a tu wraca膰. Przynosi mi czasem sok pomara艅czowy i zimne hamburgery, kiedy nie mam si艂y wyj艣膰 i czego艣 sobie kupi膰. Wiem, jak to brzmi, jak fatalnie, ale ja si臋 dobrze czuj臋. I nie przeszkadza mi, 偶e teraz to ja do ciebie przychodz臋, zupe艂nie mi nie przeszkadza. Tak jakbym by艂 teraz twoim duchem. Mog臋 ci by膰 wierny, tak jak ty mnie. Naprawd臋 mog臋.

- Rzeczywi艣cie, wierno艣膰 jest wa偶na. To jedno z kryteri贸w wyboru.

- 呕e co?

- Dziwne... - mruczy pod nosem Mi艂a. - Wioska ksi臋偶ycopijc贸w zosta艂a zniszczona, a te rozchwierutane chatynki na patykach przetrwa艂y. Jak to mo偶liwe? Ostrza艂 by艂 przecie偶 niewiarygodny: kanonada z osich dzia艂, z艂ote chmury, a potem jasnozielone rakiety ryjkowc贸w, kt贸re wgryza艂y si臋 w fundamenty. P艂aka艂am. Pami臋tam, jak p艂aka艂am. Od pocz膮tku chodzi艂o o wierno艣膰; zawsze to rozumia艂am. To dlatego wybuch艂a wojna. To dzi臋ki niej tak wiele si臋 nauczy艂am. - Spogl膮da na Olega. Po pi臋knych, wyrazistych ko艣ciach policzkowych p艂yn膮 艂zy. - Wiem, 偶e jeste艣 mi wierny. Dlatego sprowadzi艂am ci臋 na swoj膮 艂贸d藕 i trwam przy tobie. Kiedy wojna przem贸wi艂a bombami jak 偶uki, powiedzia艂a, 偶e wierno艣膰 nale偶y nagradza膰 wierno艣ci膮. To trudniejsze ni偶 si臋 wydaje. - Przekrzywia g艂ow臋, jakby z powag膮 rozwa偶a艂a jaki艣 wyj膮tkowo z艂o偶ony problem. Nagle przestaje p艂aka膰. - Zastanawiam si臋, jak d艂ugo to ci膮gn膮膰 - dodaje rozmarzonym tonem. - Jest mi mi艂o, kiedy mnie obejmujesz, kiedy w zimowy wiecz贸r nazywasz mnie Mi艂膮; lubi臋 si臋 do ciebie u艣miecha膰 i widzie膰 tw贸j u艣miech w odpowiedzi. Lubi臋 to.

- O czym ty m贸wisz, Mi艂a?

- Jeszcze troch臋? Troszeczk臋? Tak, chyba jeszcze przez jaki艣 czas pozostan臋 twoj膮 siostr膮.

Oleg mocniej zaciska palce na z艂amanym, bezu偶ytecznym wio艣le.

- 殴le to jednak rozegra艂am - m贸wi dalej Ludmi艂a. - Znudzi艂o mnie powtarzanie stale tych samych s艂贸w i przemilczanie innych, znudzi艂o mnie noszenie masek. Trudno mie膰 do mnie o to pretensje, taka ju偶 moja natura i musz臋 za to zap艂aci膰 wysok膮 cen臋. Nie jestem twoj膮 siostr膮, Ole偶ka. By膰 mo偶e nie powinnam by艂a ubiera膰 si臋 w taki spos贸b, 偶eby艣 tak w艂a艣nie pomy艣la艂, ale, prawd臋 m贸wi膮c, wcale nie jestem sympatyczna.

- Prosz臋 ci臋, Mi艂a, nie m贸w tak. Nie mog臋 tego s艂ucha膰.

- Ale to okrucie艅stwo, utrzymywa膰 ci臋 w z艂udnym prze艣wiadczeniu, 偶e ona tu jest! Nie wiedzia艂am, 偶e nie zauwa偶ysz r贸偶nicy. Zabawa jest nic niewarta, kiedy ty nawet nie podejrzewasz, 偶e si臋 bawimy. Okrucie艅stwem by艂o pokazanie Hester d艂oni umar艂ych, kiedy nie by艂o przy niej nikogo, kto osuszy艂by jej 艂zy. Dosta艂am nauczk臋, wi臋cej tak nie zrobi臋. Ucz臋 si臋.

- Nie chc臋 tego s艂ucha膰. Dopiero co tu przyby艂em. Daj mi po艂o偶y膰 g艂ow臋 na twoich kolanach i opowiedz mi o parkach umar艂ych.

- Martwi臋 si臋 o ciebie, Ole偶ka. Wydaje mi si臋, 偶e 藕le z tob膮. A ja ci臋 kocham i chc臋, 偶eby艣 by艂 zdrowy.

- Nie... - j臋czy Oleg.

Mi艂a 艣ciska r膮czk臋 parasolki. O艣nie偶one w艂osy opadaj膮 jej na ramiona.

- Sp贸jrz na mnie, Ole偶ka! I pos艂uchaj. Jestem... czym艣 innym. Takich jak ja nazywa si臋 pecia. Jestem... maszyn膮, w pewnym sensie. Zbudowan膮 ze 艣niegu, srebra i o艣ci rzecznych ryb. Pokrywa mnie patyna kopu艂. Sk艂adam si臋 z twoich wspomnie艅 z dzieci艅stwa, z Nowogrodu i Po艂chowa, z dziewczynki w czerwonej sukience, z surowych zim. Zosta艂am stworzona specjalnie dla ciebie. Jest takie miejsce, w kt贸rym powstaj膮 takie istoty jak ja. Nie ma we mnie prawdziwych ko艣ci ani krwi, s膮 jednak rzeczy bia艂e i czerwone, takie jak ko艣ci i krew by膰 powinny.

- To jaki艣 absurd. Jeste艣 prawdziwa. Mog臋 ci臋 dotkn膮膰.

- Tak, jestem prawdziwa. Jestem 偶ywa i ciep艂a i dlatego nie mog臋 by膰 Ludmi艂膮. Ale... - Mi艂a opiera parasolk臋 o reling; lisy cicho pochrapuj膮. Skrada si臋 do Olega, w艂osy wlok膮 si臋 za ni膮 po dnie 艂odzi. - Ale j膮 pami臋tam. Pami臋tam to, co ty z niej zapami臋ta艂e艣. Znam histori臋 ksi臋偶nej cholery i mog臋 ci j膮 opowiada膰 tak cz臋sto, jak zechcesz. Pami臋tam dziewczyn臋 z Brooklynu, kt贸r膮 upatrzy艂e艣 sobie na 偶on臋. Pami臋tam przynoszone przez ni膮 kwiaty pomara艅czy; ich zapach w naszym domu przyprawia艂 o md艂o艣ci. Skonstruowano mnie w taki spos贸b, 偶ebym pami臋ta艂a. Ca艂a sk艂adam si臋 z pami臋tania.

- Kto ci臋 zbudowa艂? - Oleg siedzi odr臋twia艂y, jedn膮 r臋k臋 zwiesi艂 w mleczn膮 wod臋, gard艂o ma zaci艣ni臋te jak pi臋艣膰.

Ludmi艂a u艣miecha si臋 i obejmuje r臋kami kolana.

- Palimpsest. My艣la艂e艣, 偶e ci臋 nie kocha? 呕e si臋 nad tob膮 nie lituje? My艣la艂e艣, 偶e ja ci臋 nie kocham? Jestem w r贸wnym stopniu Ludmi艂膮 i tym miastem. Pami臋tam, jak mia艂e艣 czterna艣cie lat i p艂aka艂e艣 rozdzieraj膮co w moich ramionach, kiedy na艣miewa艂a si臋 z ciebie ta dziewczynka z kr贸tkimi kasztanowymi w艂osami. Pami臋tam powozy na mojej sk贸rze i wojn臋 w moich trzewiach. Mog臋 jednak u艣miecha膰 si臋 do ciebie ustami Mi艂y, opowiada膰 ci jej historie, nawet pachnie膰 jak ona, 偶eby wynagrodzi膰 ci rzeczy, do kt贸rych t臋sknisz i krzyczysz po nocach.

Olegowi poc膮 si臋 d艂onie. Nie chce zna膰 odpowiedzi. Nie pytaj, nakazuje sobie, i pr贸buje zacisn膮膰 krta艅 wok贸艂 tych s艂贸w. Pytanie jest jednak zamkiem szukaj膮cym klucza, kt贸rym jest ona, i Oleg nie mo偶e si臋 powstrzyma膰 od zadania go, mimo 偶e ma smak Wo艂chowa - mulisty, gloniasty, zimny, a on nie chce, nie chce wiedzie膰, nie chce my艣le膰 ani by膰, tylko zagrzeba膰 si臋 w niej, w tym czym艣, co jest do niej 艂udz膮co podobne i w zupe艂no艣ci mu wystarczy. Pytanie jednak wyrywa mu si臋 wbrew woli, a on mo偶e tylko patrze膰 na nie bezradnie - jakie jest brzydkie i 偶a艂osne, jakie wstydliwe, jak bardzo typowe dla niego:

- Je偶eli ty tutaj, w Palimpse艣cie, nie jeste艣 moj膮 Mi艂膮, tylko jakim艣 robotem czy czym tam chcesz, to dlaczego ona przesta艂a do mnie przychodzi膰 w prawdziwym 艣wiecie? - szepcze.

Kiedy Mi艂a na niego spogl膮da, Oleg widzi, jak bardzo jest do niego podobna: taka sama poci膮g艂a twarz, 艂adniejsza - dzi臋ki wyrazistym ko艣ciom jarzmowym, pe艂niejszym wargom, d艂ugim w艂osom i delikatniejszej linii szcz臋ki - ale taka sama jak jego w艂asna, jak twarz jego matki, zazdro艣nie strze偶ony rodzinny sekret, wyra偶aj膮ca wsp贸艂czucie i smutek, mi艂o艣膰 i bezradno艣膰... i bezgraniczn膮 pogard臋. Ma ochot臋 j膮 zdrapa膰, zedrze膰 paznokciami, 偶eby ten elegancko ubrany, k艂amliwy stw贸r umar艂 i zosta艂a tylko jego Mi艂a, 偶eby do niego wr贸ci艂a, jego ukochana, tylko jego, i b臋dzie wszystko pami臋ta艂a, i przeprosi, 偶e porzuci艂a go jak psa, i b臋d膮 szcz臋艣liwi, i to wszystko si臋 sko艅czy.

艁apie j膮 za twarz - swoj膮 w艂asn膮 twarz - i obraca ku sobie, wbijaj膮c paznokcie w policzek. Pojawia si臋 krew, prawdziwa i czerwona, czerwona jak sny, a Mi艂a w niczym nie przypomina maszyny. Oleg nie chce jej s艂ucha膰, nie chce us艂ysze膰 tego, co ona wie, ale jest tak blisko, i naprawd臋 pachnie jak Mi艂a, martwa, przemoczona Mi艂a zapl膮tana w jego po艣ciel. Ca艂uje j膮. Jej usta otwieraj膮 si臋 pod dotykiem, ch艂odne i uleg艂e. Nie chce przyzna膰, 偶e tego w艂a艣nie pragn膮艂. Mocniej wbija paznokcie, a ona wcale nie krzyczy. Smakuje jak 艣wie偶a farba i nagle robi mu si臋 niedobrze, chce zwymiotowa膰, woli umrze膰 na rzece ni偶 patrze膰 na ten tw贸r udaj膮cy jego siostr臋. Odpycha j膮.

- Odejd藕 - syczy. - Zostaw mnie.

- A wi臋c do tego s艂u偶臋, tak? Mam rozumie膰, 偶e po to mnie stworzono? 呕ebym krwawi艂a i pozwala艂a si臋 ca艂owa膰? Czy w ten spos贸b chcia艂by艣 wzi膮膰 w usta ca艂e to miasto, poca艂owa膰 je i wykrwawi膰?

- Odejd藕, Mi艂a! Nie prosi艂em, 偶eby ci臋 stworzono! To nie moja wina!

- Nikt nie prosi, 偶eby go stworzono. Ja si臋 po prostu przydarzy艂am. Wszyscy si臋 przydarzamy. Sp贸jrz na moj膮 r臋k臋. To nie jest r臋ka, to kr臋ta ulica, kt贸ra wybiega w twoj膮 stron臋 i prosi, 偶eby艣 j膮 kocha艂 i podziwia艂, 偶eby艣 po niej spacerowa艂, zamiast j膮 wykrwawia膰. Je艣li chcesz, mo偶esz mnie ca艂owa膰, ale nie w ten spos贸b, bardzo ci臋 prosz臋. Jestem taka zm臋czona, znu偶ona wykrwawianiem si臋 dla ciebie i dla innych, dla wszystkich szale艅c贸w, kt贸rzy chc膮 si臋 we mnie wedrze膰.

Oleg kuli si臋 i cofa przed ni膮. Toczy wok贸艂 dzikim wzrokiem, przyciska pi臋艣ci do kolan, a偶 w ko艅cu zaczyna, powoli, uderza膰 g艂ow膮 w burt臋 艂odzi. To go uspokaja. Ignoruje pulsuj膮ce w nim wra偶enia innych, kt贸rych d艂onie dotyka艂y kobiet, kapusty, muszli 艣limak贸w. I tak s膮 s艂abe, ledwie wyczuwalne. Do tej pory tylko raz, mo偶e dwa umy艣lnie rozbi艂 sobie g艂ow臋; nie chcia艂 narusza膰 艣wi臋to艣ci tego aktu, ba艂 si臋, 偶e oswojony straci swoj膮 moc. Bam, bam, bam. Tak jakby ta nieszcz臋sna, poobijana g艂owa mia艂a zmie艣ci膰 si臋 w dziurce od klucza w zamku, kt贸rym jest ca艂y 艣wiat, popchn膮膰 zapadki, nada膰 ich uk艂adowi poz贸r symetrii i 艂adu, jak膮艣 poprawno艣膰, r贸wno艣膰. Bam, bam, bam. Nawet nie boli, nie tak naprawd臋. Uderzenia s膮 rytmiczne, jak bicie serca. Jego serce samo sobie nie poradzi, potrzebuje tego, 偶eby nie zgubi膰 rytmu.

* * *

Ludmi艂a patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. Obci膮ga prz贸d sukienki, zatroskana i niepewna. Oleg chyba nie zamierza przesta膰. Ubra艂a si臋 dla niego w 艣nieg i w gwiazdy, a on nie chce przesta膰. Chcia艂aby go dotkn膮膰. Ma do tego prawo, pami臋ta, 偶e kiedy艣 tego chcia艂a, i wie, 偶e teraz te偶 chce. Dost膮pi艂a idealnej synchronizacji, ona i jej model znale藕li si臋 w tej samej fazie. Czuje, jak jej cz臋艣ci sk艂adowe 艣piewaj膮 radosne hymny z tego powodu, ale Oleg nie przestaje. Nie zamierza przesta膰.

Mi艂a odwraca si臋 powoli na pi臋cie i skacze do rzeki. Zostawia go. Jej tiurniura unosi si臋 i podskakuje na powierzchni jak p艂etwa grzbietowa olbrzymiej ryby, kiedy zaczyna p艂yn膮膰 do brzegu.

Trzy

Teraz. Teraz

Hester prawie codziennie odwiedza艂a Olega. Zawsze wygl膮da艂a 艂adniej, kiedy na dworze by艂o zimno. Mia艂a rumie艅ce i pe艂no 艣niegu we w艂osach, kt贸ry z trudem si臋 topi艂 w ch艂odnym mieszkaniu. Przynosi艂a mu buteleczk臋 soku pomara艅czowego, kt贸ry nie wiadomo dlaczego zapami臋ta艂 jako s艂odki, pachn膮cy s艂o艅cem, szale艅stwem, zieleni膮 i hiszpa艅skimi miastami, chocia偶 w rzeczywisto艣ci by艂 rzadki i kwaskowy. Hester marz艂a po drodze i jedzenie marz艂o razem z ni膮. Zszarza艂e hamburgery oblewa艂 kleisty keczup, hot-dogi z kiszon膮 kapust膮 przymarza艂y na brzegach - ale Oleg zawsze poch艂ania艂 je bez s艂owa. Ich stan mu nie przeszkadza艂.

Pewnego dnia Hester zasta艂a go ca艂ego roztrz臋sionego z pustym wiaderkiem po farbie w r臋kach. Wcze艣niej nape艂ni艂 je wod膮 z hydrantu na dole, przy bojlerze, wci膮gn膮艂 po schodach na g贸r臋 i z g艂uchym chlupni臋ciem opr贸偶ni艂 na 艂贸偶ko, a potem gapi艂 si臋 na nie, a偶 woda zacz臋艂a zamarza膰 (od tygodnia nie p艂aci艂 ju偶 za ogrzewanie), ale Ludmi艂a nie przysz艂a, nie by艂o tej, kt贸rej pragn膮艂, nie by艂o jego siostry w obcis艂ej, za ma艂ej czerwonej sukience, nie przytuli艂a go, nie poczeka艂a, a偶 wszystkie niezwi膮zane z ni膮 wspomnienia si臋 ulotni膮 i zostanie tylko ona.

Tylko Hester si臋 zjawi艂a.

- O, kurwa... - rzuci艂a lakonicznie.

Oleg zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek na pod艂odze.

Ale Hester wiedzia艂a, o co chodzi, rozumia艂a go, pojmowa艂a wszystkie jego zachowania. Nie wiedzia艂a sk膮d, ale po prostu go zna艂a. Usiad艂a przy nim i opowiedzia艂a mu o pewnej nocy, kiedy obudzi艂a si臋 na cmentarzu, z bambusowej 艂odygi wyci膮gn臋艂y si臋 ku niej szare palce, a jej nozdrza wype艂ni艂 zapach 艣mierci. Nie rozumia艂, czemu tak bardzo j膮 to zasmuci艂o, ale s艂ucha艂. Umia艂 s艂ucha膰, przyjmowa膰. Wiedzia艂a, 偶e musz膮 by膰 inni, lecz nigdy nie pr贸bowa艂a ich szuka膰. Nie znios艂aby drugi raz tej woni. Za to od czasu do czasu kto艣 z nich j膮 znajdowa艂 - i nienawidzi艂a ich za to, za ten ich zapa艂, za pi臋kno miasta, o kt贸rym jej opowiadali, podczas gdy ona wiedzia艂a, 偶e wcale nie jest pi臋kne, tylko zimne, ponure i prze偶arte przez robactwo, kt贸re nieustannie pr贸buje j膮 dopa艣膰. Nie umia艂a dostrzec l艣ni膮cego cudu, kt贸ry oni widzieli, i obrzuca艂a ich wyzwiskami.

- Co widzia艂a艣 po mnie? - zapyta艂 Oleg.

Zadr偶a艂a i 艂za skapn臋艂a z jej podbr贸dka na mokr膮 pod艂og臋.

- Nic... - wysycza艂a. - Nie znios艂abym tego. Wzi臋艂am pigu艂ki, osiem na raz. Chcia艂am mie膰 pewno艣膰, 偶e nie b臋d臋 艣ni膰. Po艂kn臋艂am tyle, 偶eby na pewno nie przej艣膰; 偶eby to co艣 mnie nie dotkn臋艂o. I to zosta艂o we wn臋trzu swojego drzewa.

* * *

Tak najcz臋艣ciej ko艅czy艂y si臋 pr贸by rozmowy, kt贸re Oleg rzadko podejmowa艂. Zwykle zostawia艂a sok i jedzenie obok jego le偶膮cego cia艂a, wychodzi艂a i zamyka艂a za sob膮 drzwi. Dorobi艂 jej klucz - w pewien wyj膮tkowo pi臋kny dzie艅, kiedy wysz艂o s艂o艅ce, a ona przynios艂a mu zup臋 krabow膮 z odleg艂ego (i z ca艂膮 pewno艣ci膮 mitycznego) baru. Spodoba艂o mu si臋 to mosi臋偶ne cude艅ko. Klucz by艂 ciep艂y w jej d艂oni. Jednak偶e nie wszystkie dni by艂y takie przyjemne. Najcz臋艣ciej przez bite dziewi臋膰 godzin wpatrywa艂 si臋 t臋po w 艂贸偶ko i prosi艂 Mi艂臋, 偶eby przysz艂a. Zaraz przyjdzie, my艣la艂. Teraz. Teraz. Ale nie przychodzi艂a. Nigdy nie przychodzi艂a.

Przysypia艂 przy ka偶dej okazji, a偶 w ko艅cu jego cia艂o tak znu偶y艂o si臋 snem, 偶e kiedy w og贸le udawa艂o mu si臋 zasn膮膰, mia艂 wra偶enie, 偶e le偶y przysypany popio艂em. Marzy艂 o tabletkach Hester, ale wiedzia艂, 偶e zabra艂yby mu sny, a do tego nie m贸g艂 dopu艣ci膰. Swoich lek贸w nie bra艂 od tygodni. Nie pomog艂o: Ludmi艂a wci膮偶 nie materializowa艂a si臋 w nogach 艂贸偶ka.

Wzywa艂 j膮 we 艣nie i na jawie, p艂ywa艂 t膮 makabryczn膮 艂贸deczk膮 w t臋 i z powrotem po 艣mietankowej rzece i wo艂a艂 j膮 po imieniu. Tam r贸wnie偶 si臋 nie pojawi艂a. Straci艂 j膮 na zawsze, w spos贸b bardziej ostateczny ni偶 w dniu, kiedy si臋 utopi艂a. Dziewcz臋ta z warkoczami splecionymi w sie膰 przerywa艂y 艂owienie ryb, 偶eby mu si臋 przygl膮da膰, kiedy wykrzykiwa艂 jej imi臋, zdziera艂 sobie gard艂o, a偶 w ko艅cu traci艂 g艂os i m贸g艂 tylko szepta膰 je gwiazdom.

Ko艣ci biodrowe zacz臋艂y mu przeszkadza膰 - nie m贸g艂 ju偶 sypia膰 na brzuchu, bo zapiera艂y si臋 o pod艂og臋 jak dwa ostre kolce i podtrzymywa艂y go w g贸rze. Nie zastanawiaj膮c si臋 wiele, obraca艂 si臋 na grzbiet i zn贸w mamrota艂 jej imi臋 jak jaki艣 koan. 艁opatki stercza艂y mu z plec贸w niczym skrzyd艂a, wi臋c le偶enie na wznak te偶 bola艂o, ale jednak mniej. Hester przynosi艂a ma艣膰, kt贸r膮 smarowa艂a mu rany, a on jej nie rozumia艂. Nie pojmowa艂, dlaczego ona tak si臋 nim przejmuje.

- To ci臋 boli - powiedzia艂a w ko艅cu z udr臋czon膮 min膮. - Miasto ci臋 krzywdzi, tak jak mnie. Nie tylko mnie, ale dla innych jest po prostu niemi艂e, a dla mnie i dla ciebie okrutne: dla mnie od 艣rodka, dla ciebie od zewn膮trz.

- Ja tylko chc臋, 偶eby Mi艂a tam by艂a, kiedy wracam. Gdziekolwiek. Zrobi艂em jej co艣 z艂ego, wystraszy艂em j膮, tak jak cmentarz wystraszy艂 ciebie, i teraz ona nie chce wr贸ci膰. Ale ja chc臋, chc臋...

Hester zap艂aka艂a razem z nim i dojad艂a po nim obiad. Nie by艂o jej potem przez dwa dni i Oleg poma艂u zaczyna艂 si臋 zastanawia膰, co zrobi, je艣li ona ju偶 nie wr贸ci, bo uzna艂a, 偶e jednak nie jest jego bratni膮 dusz膮. Pewnie umrze z g艂odu. A wtedy Mi艂a na pewno si臋 zjawi, prawda? B臋dzie musia艂a po niego przyj艣膰. Pomo偶e mu si臋 spakowa膰 na drog臋 do kraju umar艂ych.

Tymczasem Hester wr贸ci艂a, dla ochrony przed zimnem zakutana w dwa szaliki, i na szarzej膮cej pod艂odze obok niego po艂o偶y艂a du偶y, opas艂y wizytownik. Wizyt贸wki stercza艂y z niego we wszystkie strony jak kolce na je偶ozwierzu.

- M贸wi艂am ci, 偶e stale kto艣 pr贸buje mnie znale藕膰 - wyja艣ni艂a. - Dawniej bardzo cz臋sto si臋 to zdarza艂o. Kluby nocne, przystanki autobusowe, sklepy spo偶ywcze... Po prostu podchodzili i 艂apali mnie za r臋k臋, tak jakby mieli do tego prawo. Plu艂am na nich, zw艂aszcza kiedy siadali przede mn膮 tacy spasieni i zakochani i zaczynali mi opowiada膰 o cudowno艣ciach, kt贸re tam widzieli. Ale zachowa艂am je wszystkie, dos艂ownie wszystkie.

Telefony, mn贸stwo telefon贸w. I adresy. W miar臋 uporz膮dkowane.

Spojrza艂 na ni膮 pytaj膮co. Jak wybra膰?

- Dobrze, ju偶 dobrze... - 偶achn臋艂a si臋. - Ch艂opak czy dziewczyna?

Za艣mia艂 si臋 g艂ucho.

- W moim stanie... chyba musi mi wystarczy膰 ch艂opak.

Zmarszczy艂a nos, ale Oleg nie umia艂by powiedzie膰, czy zniesmaczy艂 j膮 jego wyb贸r, czy sam fakt, 偶e si臋 na to zdecydowa艂. Tak czy inaczej, w porze kolacji zjawi艂 si臋 ch艂opak - a w艂a艣ciwie m臋偶czyzna, m贸l ksi膮偶kowy, z okalaj膮c膮 偶uchw臋 rzadk膮 br贸dk膮, w d艂ugim p艂aszczu z postawionym ko艂nierzem. Zacz膮艂 ca艂owa膰 Hester. Nie protestowa艂a, ale kiedy jego r臋ka zb艂膮dzi艂a na jej pier艣, ugryz艂a go, i to mocno, i popchn臋艂a do czekaj膮cego w przemoczonej sypialni Olega. Potkn膮艂 si臋 na progu. Hester stan臋艂a w drzwiach. Dr偶a艂a na ca艂ym ciele, rozciera艂a palce i zaciska艂a usta z ca艂ej si艂y, tak 偶e nawet duch by si臋 nie przecisn膮艂.

Molowi ksi膮偶kowemu nie przeszkadza艂a ani chudo艣膰 Olega, ani spowodowane niedo偶ywieniem i nadmiarem snu os艂abienie, kt贸re sprawi艂o, 偶e biernie dawa艂 si臋 ca艂owa膰 i roz艂o偶y膰 sobie nogi. Przybysz mia艂 w sobie odrobin臋 delikatno艣ci, widoczn膮 zw艂aszcza w zarysie ust, jak przyczepiony do wargi kawa艂ek cukierka, k膮sek s艂odyczy. Spojrza艂 na Olega wyrozumiale, ze wsp贸艂czuciem, i przytuli艂 go do siebie.

- Wiem - szepn膮艂 mu do ucha. - Wiem.

W ot臋pia艂ym, wyczerpanym ciele Olega pojawi艂y si臋 ogie艅 i b贸l, nawet odrobina po偶膮dania, gdy nagle poczu艂, jak intruz go wype艂nia, i zap艂aka艂 nad sob膮, nad tym, jak bardzo tego pragn膮艂 - tego 偶ywego bytu w sobie, jasnego, ruchliwego i t臋tni膮cego krwi膮 bytu, kt贸ry nagle znalaz艂 si臋 tam, gdzie wcze艣niej bywa艂y tylko sen i Mi艂a. M贸l ksi膮偶kowy trzyma艂 go za biodra delikatnie, lecz stanowczo, nie robi膮c mu krzywdy, i szybko doszed艂, jakby zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e Oleg m贸g艂by wi臋cej nie wytrzyma膰. W ostatniej chwili wykrzykn膮艂 czyje艣 imi臋 i Oleg 偶yczy艂 mu powodzenia z jego w艂a艣cicielem, gdziekolwiek si臋 znajd膮.

Hester patrzy艂a, p艂aka艂a i tuli艂a wizytownik do piersi.

R贸g Dezabilu i Bulwaru Kolejno艣ci

Do herbaciarni mo偶na wej艣膰 tylko na czworakach. Ci, kt贸rzy o tym nie wiedz膮, s膮 tak pyszni, 偶e nawet si臋 do niej nie zbli偶膮. Z boku s膮 drzwi, dostatecznie wysokie na ramiona i schylon膮 pokornie g艂ow臋. Dach jest kryty strzech膮 z paznokci pustelnik贸w, kt贸rzy ka偶dej zimy przysy艂aj膮 czarne skrzyneczki pe艂ne przezroczystych obcink贸w. Paznokcie nie mog膮 by膰 po偶贸艂k艂e, bo wtedy prawdziwy koneser od razu by pozna艂, 偶e w 艣rodku podaje si臋 pod艂膮 herbat臋, parzon膮 przez osoby w膮tpliwego talentu i podejrzanej konduity.

Po wej艣ciu stajesz twarz膮 w twarz z ciemno艣ci膮; kiedy kl臋czysz, nie widzisz zbyt wiele 艣wiat艂a. Mrok rozprasza si臋, gdy twoje s艂abe oczy si臋 z nim oswajaj膮, i zaczynasz rozr贸偶nia膰 艣ciany. S膮 z艂ote jak ludzka sk贸ra. Albo jak wn臋trze cia艂a 艣wi臋tego. Dla twoich pokutuj膮cych kolan znajd膮 si臋 poduszki. Obraz na 艣cianie - nakre艣lony szybkimi, pewnym ruchami p臋dzla, charakterystycznymi dla pewnej szko艂y malarstwa - przedstawia miasto, w kt贸rym domy s膮 prawie tak samo wysokie i strzeliste jak w Palimpse艣cie. Nie jest to jednak Palimpsest, i ty o tym wiesz. To tylko landszaft, jak g贸ra w艣r贸d kwiat贸w. Jaki艣 czas temu modne by艂o malowanie wyobra偶onych miast, miejsc zapami臋tanych lub wymodlonych, bez wyr贸偶niania lepszych i gorszych wizji.

M臋偶czyzna i kobieta odprawi膮 ceremoni臋, kt贸ra dla ciebie - niedouczonego cudzoziemca - b臋dzie ca艂kowicie niezrozumia艂a. Rosalie wyci膮gnie z fa艂d sukni szczypce z macicy per艂owej i z pieca - przecudnego i filigranowego, kt贸rego ziej膮cy czerwieni膮 otw贸r jest jedynym 藕r贸d艂em 艣wiat艂a w herbaciarni - wyjmie nowe fili偶anki. Scamander si臋gnie po zanurzone w lodzie szczypce z czarnej macicy per艂owej i z lod贸wki - przecudnej i filigranowej, kt贸rej ziej膮ce b艂臋kitem wn臋trze jest wszystkim, co w tej chwili widzisz - wyjmie kr膮偶ki zamro偶onej herbaty: zawieszone w zielonkawym lodzie herbaciane li艣cie. B臋dzie wk艂ada艂 kr膮偶ki do 偶arz膮cych si臋 jeszcze fili偶anek, kt贸re zaczn膮 stygn膮膰 od topi膮cej si臋 i nagrzewaj膮cej cieczy; unosz膮ca si臋 znad nich para b臋dzie rzadka i s艂odka jak duch dawno 艣ci臋tej trzciny cukrowej. Podtrzymaj膮 ci g艂ow臋, kiedy b臋dziesz pi艂 - tak jak rodzice dziecku, kt贸re dopiero uczy si臋 pi膰 - a kiedy si臋 nasycisz, roztrzaskaj膮 fili偶anki o 艣cian臋 i b臋d膮 op艂akiwa膰 ich 艣mier膰. Ich czysty i przenikliwy lament przeszyje ci臋 do g艂臋bi.

Nauczy艂em ich tego, kiedy wszyscy byli艣my jeszcze m艂odzi. Mam nadziej臋, 偶e podobaj膮 ci si臋 nasze obyczaje.

Scamander i Rosalie prze偶yli ca艂e 偶ycie w s艂u偶bie tego rytua艂u; wierz膮 - ca艂kowicie i bez zastrze偶e艅 - w symetryczn膮 odpowiednio艣膰 艣cianek fili偶anki powstaj膮cej na kole garncarskim i kraw臋dzi zamra偶anego kr膮偶ka herbaty. Jedno i drugie jest dla nich pe艂ne tre艣ci. W okresie najwy偶szego nasilenia swojej wiary napisali nawet monografi臋 na ten temat. Ich herbaciarnia mie艣ci si臋 w ma艂ym parku w kszta艂cie trapezu, rozci膮gaj膮cym si臋 pomi臋dzy Bulwarem Kolejno艣ci i ulic膮 Dezabilu. W parku pod modrzewiem (kt贸ry w dniach rozpustnej m艂odo艣ci dozna艂 pomieszania zmys艂贸w i dzi艣 na wiosn臋 rodzi kasztany) znajduje si臋 siedem bia艂ych kamieni u艂o偶onych w mi艂ej dla oka, estetycznej konfiguracji. Chc膮c tam trafi膰, nale偶y przeci膮膰 tory kolejowe (w tej okolicy wyj膮tkowo mocno nat艂uszczone i g艂adkie) i wskoczy膰 do parku, nie daj膮c si臋 zgnie艣膰 mechanicznym i nap臋dzanym si艂膮 mi臋艣ni pojazdom.

Zdaniem Rosalie i jej m臋偶a ta okoliczno艣膰 r贸wnie偶 ma kolosalne znaczenie, gdy偶 艂ask臋 zawsze zyskuje si臋 na kr贸tko, w zgie艂ku i chaosie.

* * *

Ludovico nie wie, 偶e powinien pa艣膰 na czworaki, ale dla niego jest to i tak naturalny tryb poruszania si臋, jak dla kicaj膮cego kr贸lika. W 艣rodku - zgodnie z przewidywaniami - jest ciemno. Podnosi wzrok, ogarnia spojrzeniem zat艂oczone wn臋trze i widzi to, za czym tak d艂ugo t臋skni艂: blondynk臋 w zielonym szalu, siedz膮c膮 spokojnie, po turecku, jak indyjska bogini. Trzyma za r臋k臋 inn膮 kobiet臋, kt贸ra ma w艣ciek艂膮 grzyw臋 czarnych lok贸w i spojrzenie lwa poruszaj膮cego nerwowo ogonem.

* * *

Zachowa艂em to specjalnie dla niego i dla nas: on ma cierpie膰, a my patrze膰. Nie mog艂em go d艂u偶ej przed ni膮 chroni膰. By膰 mo偶e jestem zbyt pochopny, ale wiem, 偶e mi wybaczysz.

* * *

To Lucia, oczywi艣cie, 偶e Lucia, kt贸偶by inny? Dlaczego mia艂by nie dost膮pi膰 tej 艂aski, nie dosta膰 tej szansy? Gdyby cho膰 napomkn膮艂 Scamandrowi o tym zbiegu okoliczno艣ci, ten zrobi艂by mu wyk艂ad o kr膮偶kach lodu, o tym, 偶e post臋puj膮c od 艣rodka ku brzegom, staj膮 si臋 coraz cie艅sze. Rejon, w kt贸rym l贸d styka si臋 z powietrzem, wprost skrzy si臋 od nieograniczonych mo偶liwo艣ci. 艢miertelnicy nie powinni go zamieszkiwa膰.

- Lucia... - szepcze Ludovico do 偶ony. - Och, Lucia, jeste艣. Jeste艣 tutaj.

Lucia mru偶y oczy i spina si臋 do skoku, jakby chcia艂a si臋 rzuci膰 do ucieczki, sufit jest tu jednak zbyt niski i skok by艂by czym艣 niewybaczalnie nieuprzejmym.

Siedz膮ca obok niej blondynka, kt贸ra nie mo偶e by膰 nikim innym jak Paol膮, chrz膮ka przepraszaj膮co i Lucia kiwa Ludovicowi g艂ow膮 jakby dopiero zosta艂a mu przedstawiona; nic nieznacz膮ce cmokni臋cie w policzek, ch艂贸d w obej艣ciu - ale ca艂a dr偶y. Kiedy przyk艂ada usta do wci膮偶 gor膮cej fili偶anki, jej pysk chimery b艂aga bezg艂o艣nie: „Odejd藕, prosz臋. Zostaw mnie z tym wszystkim”.

Ale Ludo nie dba o protok贸艂, jest zbyt pe艂ny 艂ez i nadziei. Wydaje z siebie g艂o艣ny krzyk i wszyscy w sali nieruchomiej膮, krzywi膮 si臋, ods艂aniaj膮 ostre z臋by w drapie偶nych grymasach.

- Lucia! - ryczy Ludo. - Gdzie by艂a艣? O co ci chodzi?

Jej oczy s膮 ogromne, jakby p艂ynne, jak u dziecka przy艂apanego na szkodzie.

- To nale偶y do mnie - szepcze za偶enowana jego obecno艣ci膮 i tupetem, kt贸re stawiaj膮 j膮 w z艂ym 艣wietle. - Nie mo偶esz tego mie膰. Prosz臋, odejd藕.

Ludovico nic nie rozumie. Zbli偶a si臋 do niej na kolanach, pokornie, wstydliwie, jak pokutnik. B艂aga, by m贸g艂 znowu wnikn膮膰 w swojego surowego, potwornego bo偶ka.

- Nie chcia艂am ci臋 tutaj - syczy Lucia w odpowiedzi.

Paola parska cicho. Dobrze zna Luci臋, zbyt dobrze. Zachowuje si臋 tak, jakby kontrolowa艂a sytuacj臋, ale jakim prawem? Co ona o nich wie? Ludo ju偶 jej nienawidzi i znajduje jej miejsce w systematyce za w臋gorzami i myszami, w艣r贸d owad贸w. Jest bezduszn膮, 偶ar艂oczn膮 kobiet膮-mr贸wk膮.

- Gdyby nie ty, w og贸le by tu nie trafi艂, najdro偶sza - zauwa偶a p贸艂g艂osem Paola. - Nie z艂o艣膰 si臋 tak na niego. Je偶eli naprawd臋 go tu nie chcia艂a艣, trzeba by艂o zamkn膮膰 przed nim sypialni臋 jak meczet. Ja tak w艂a艣nie zrobi艂am. My艣la艂am, 偶e i ty uczynisz podobnie.

Lucia przewraca oczami.

- By艂am pewna, 偶e si臋 nie domy艣li. Po pierwszej nocy nikt si臋 nie domy艣la, a szansa, 偶e trafi na kogo艣 z naszych, by艂a znikoma. Przecie偶 on nigdy nie wychodzi z domu.

- Czego si臋 nie domy艣l臋? - Ludo czuje na sobie spojrzenie mn贸stwa par oczu, ale nie potrafi si臋 odsun膮膰 od 偶ony.

- Prawdy o tym miejscu, Ludo. - Lucia patrzy na niego z politowaniem. - O Palimpse艣cie. O tym, jak si臋 tu dosta膰. Jak tu zamieszka膰.

Wybucha zamieszanie, wszyscy klienci zaczynaj膮 si臋 przepycha膰 do male艅kiego wyj艣cia. K艂臋bi膮 si臋 aksamitne kapelusze i migaj膮 z艂ote podeszwy but贸w, gdy ich w艂a艣ciciele wciskaj膮 si臋 jedni przed drugich, 偶eby jak najszybciej wydosta膰 si臋 z herbaciarni. Nie podoba im si臋 ta scena, nie chc膮 dalej s艂ucha膰, nie chc膮 wiedzie膰.

- Lucia... - odzywa si臋 Ludovico, gdy sala pustoszeje. Dla niego to jest bardzo proste. - Wr贸膰 do domu, prosz臋. Tak bardzo mi ciebie brakuje.

K艂adzie mu r臋k臋 na g艂owie w starym, znajomym ge艣cie, w kt贸rym zachowa艂a si臋 jeszcze resztka dawnej czu艂o艣ci, ale jej d艂o艅 jest zimna. Tak jak jej g艂os.

- To nie moja sprawka. Trafi艂 tutaj, a to bardzo daleko od miejsca, do kt贸rego ja bym go przenios艂a. Kto to by艂, Ludo? Kto pozwoli艂 ci si臋 wczo艂ga膰 w g艂膮b swojego cia艂a, tak jak teraz czo艂gasz si臋 przede mn膮? Zorientowa艂e艣 si臋 w og贸le, 偶e tak w艂a艣nie to dzia艂a?

Patrzy na niego z niech臋ci膮. W艂osy ma upi臋te wysoko, podtrzymywane cienkimi pi贸rami z br膮zu.

- Nerezza. A p贸藕niej jeszcze Anoud. Ale to nic nie znaczy, to by艂 dla mnie tylko spos贸b, 偶eby ci臋 odszuka膰. Ona tak powiedzia艂a. Jedyny spos贸b.

Lucia zanosi si臋 pogardliwym 艣miechem.

- Imponuj膮ce. Nerezza jest jak sfinks, taka skryta. Taka zamkni臋ta. Czy to w艂a艣nie ci si臋 w niej spodoba艂o?

- Tu nie chodzi o podobanie si臋.

- Ale偶 chodzi, przecie偶 wiem. By艂am twoj膮 偶on膮 przez... ile, osiem lat? Straci艂am rachub臋.

- A jakie to ma teraz znaczenie? Zostawi艂a艣 mnie. Odesz艂a艣 tak daleko, 偶e dalej ju偶 si臋 nie da. Jak mo偶esz by膰 zazdrosna?

Lucia spogl膮da na niego z kamiennym wyrazem twarzy.

- R贸b, co chcesz - m贸wi.

- Chc臋, 偶eby艣 wzi臋艂a mnie za r臋k臋, wysz艂a st膮d i 偶eby艣my razem wr贸cili do domu. Nie musimy sobie tego utrudnia膰. Nie b臋d臋 ci tego wypomina艂, nigdy. Obiecuj臋. Wszystko b臋dzie jak dawniej. B臋dziesz si臋 wylegiwa膰 na kanapie koloru orzech贸w hikory, a ja b臋d臋 ca艂owa膰 twoje 艂opatki. Zapomnimy o wszystkim.

Paola stanowczy gestem k艂adzie mu d艂o艅 na ramieniu.

- Daruj sobie - m贸wi. - To koniec.

- Za kogo ty si臋 uwa偶asz, do diab艂a?! - w艣cieka si臋 Ludo. Scamander kuli si臋 w k膮cie sali, Rosalie w histerycznym bezruchu kurczowo 艣ciska szczypce.

- Kim jeste艣, 偶eby tak do nas m贸wi膰? - ci膮gnie Ludovico. - Nie masz prawa!

Uderza d艂oni膮 w pod艂og臋. Wie, 偶e to 藕le, nerwy go ponosz膮, zachowuje si臋 jak dziecko, ale nie umie si臋 powstrzyma膰.

- Nale偶臋 do niej - odpowiada spokojnie Paola. Jej spojrzenie go przenika, ocenia i si臋 wycofuje. Z pewno艣ci膮 uzna艂a, 偶e jest niegodny uwagi, ma艂o wa偶ny, jak zwierz膮tko. - 呕yje ze mn膮 w prawdziwym 艣wiecie, w mieszkanku z widokiem na rzek臋. Mamy pelargonie i kota. Nale偶ymy do siebie nawzajem, a ju偶 nied艂ugo, kiedy znajdziemy ostatniego cz艂onka naszego quarto, b臋dziemy mog艂y zamieszka膰 tu na zawsze. A ty zawsze b臋dziesz tylko go艣ciem.

- Pozna艂am kogo艣, Ludo. - Lucia wzdycha. - Dawno temu. - Stara si臋 by膰 mi艂a, lecz z trudem skrywa wzgard臋. Zas艂ania si臋 ni膮 jak tarcz膮. Ludovico widzi, 偶e to dla niej trudna chwila. - M臋偶czyzn臋 z dziwnym znamieniem. Teraz ju偶 wiesz, o czym m贸wi臋; sam takie masz. Przykro mi. Seks z nim wydawa艂 mi si臋 ca艂kiem nieszkodliwy. To si臋 sta艂o poza naszym domem, by艂o takie odrealnione. To ty mnie tego nauczy艂e艣: je艣li co艣 dzieje si臋 poza nami dwojgiem, nie jest prawdziwe. Uwierzy艂am w to... Tak mi si臋 wydaje. W Ostii w to wierzy艂am. Do czasu, a偶 go spotka艂am. To nie by艂o nic z艂ego, naprawd臋. Ty by艂e艣 taki zaj臋ty now膮 ksi膮偶k膮, t膮 od tego Japo艅czyka... Nie potrzebowa艂e艣 mnie. A dla mnie posiadanie czego艣, czym nie musz臋 si臋 z tob膮 dzieli膰, by艂o takie cudowne, takie s艂odkie. Przygniata艂e艣 mnie, pod tob膮 robi艂am si臋 taka cienka i w膮t艂a, 偶e nie zostawa艂o mi nic w艂asnego. - Patrzy na swoj膮 pust膮 fili偶ank臋. - To wszystko tutaj jest tak pi臋kne i zarazem tak okropne, o wiele prawdziwsze... Na pewno prawdziwsze od ciebie. Od tego, co o nas powiedzia艂e艣. To moje miejsce, nie twoje. Nie twoje, s艂yszysz? Ty masz ca艂y tamten 艣wiat, ten nale偶y do mnie. - M贸wi coraz bardziej podniesionym, spanikowanym g艂osem, jakby si臋 ba艂a, 偶e Ludo chce jej co艣 ukra艣膰. - Masz swojego Izydora, sw贸j klej, braci w Umbrii, a ja nie mia艂am nic, tylko ciebie i te g艂upie 艣ciany. 呕y艂am w tobie, Ludo, i by艂am samotna. Nie jeste艣 dla mnie dostatecznie du偶y.

- Ja... Wydawa艂o mi si臋, 偶e nawzajem zawieramy si臋 w sobie. 呕e by艂a艣 szcz臋艣liwa, tak naprawd臋 szcz臋艣liwa.

- Nie, Ludo, to ty by艂e艣 szcz臋艣liwy. A teraz prosz臋 ci臋, pos艂uchaj mnie. - Pochyli艂a si臋 w jego stron臋, a偶 jej piersi musn臋艂y jego rami臋. - Wyno艣 si臋 st膮d.

- Nie! Nie zostawi臋 ci臋! Poradz臋 sobie r贸wnie dobrze jak ty, przeczo艂gam si臋 przez ca艂y Rzym, przepe艂zn臋 jak robak i znajd臋 wszystkie potajemne wej艣cia.

- Nie mo偶esz za mn膮 p贸j艣膰. Zapomnia艂e艣? Nie jestem cz艂owiekiem, lecz potworem. Chimer膮. - Wyplu艂a pomi臋dzy nich to ich w艂asne, prywatne s艂owo, i Ludo a偶 odskoczy艂, uderzony jego grud膮. - A ty jeste艣 tylko cz艂owiekiem. Nie masz wst臋pu tam, gdzie chadzaj膮 potwory.

- Pierwszy znajd臋 swoje quarto. Uprzedz臋 ci臋. Odbior臋 ci to miejsce.

Lucia wybucha 艣miechem - g艂o艣nym, okrutnym, szyderczym 艣miechem, kt贸ry Ludo rzadko u niej s艂ysza艂. Blondynka w zieleni wstaje, poci膮gaj膮c j膮 za sob膮.

- Jeste艣 g艂upcem, Ludo - syczy Lucia. - Lepiej po prostu za艂贸偶 czapeczk臋 z dzwoneczkami i zacznij si臋 艣lini膰 ku uciesze lepszych od ciebie. Nie uda ci si臋. Oni stoczyli o to wojn臋, Ludo. Ludzie umierali tutaj i w prawdziwym 艣wiecie. Naprawd臋 umierali. Krwawili, a takie bestie jak ja po偶era艂y ich serca. To by艂a 艣mier膰, najprawdziwsza 艣mier膰, nie taniec szkielet贸w na pergaminie. Cena, jak膮 trzeba za to wszystko zap艂aci膰, za herbat臋, kt贸r膮 wypi艂am, za wy艣cigi, kt贸re ogl膮da艂am, za plasterki kasztana, kt贸re b臋d臋 jad艂a, i wino, kt贸re wypij臋... Ta cena przetr膮ci艂aby ci grzbiet. Niewiele brakowa艂o, 偶ebym ja pod ni膮 p臋k艂a. Nie, Ludo. Gnij w prawdziwym 艣wiecie. Tam 偶yj膮 艣wi臋ci, w blasku s艂o艅ca, pod go艂ym niebem. Ich 艣wi臋to艣膰 co艣 tam znaczy. Nie chc臋 ci臋 tutaj.

Ludo wyci膮ga r臋ce, 艂apie j膮 za stopy, jest 偶a艂osny, wie, 偶e jest 偶a艂osny, lecz mimo to nie potrafi si臋 powstrzyma膰.

- Kocham ci臋! Kocham ci臋, przesta艅, prosz臋. Po prostu chod藕 ze mn膮, nie musimy wraca膰 do domu, zostan臋 tu z tob膮, znowu b臋dziemy ca艂ym swoim 艣wiatem.

Jest zdruzgotany, czuje si臋 fatalnie, p艂acze, obca艂owuje jej kolana.

- Zwr贸膰 mi osiem lat dygotania z zimna w jaskini, kt贸r膮 dla mnie urz膮dzi艂e艣. Zwr贸膰 sukienk臋, kt贸r膮 nosi艂am w Ostii, i papiero艣nic臋 z bazyliszkiem. Zwr贸膰 wszystko to, co by艂o we mnie, zanim zosta艂o wyparte przez to, co jest w tobie. Zwr贸膰 dziewczyn臋, kt贸ra nigdy w 偶yciu nie s艂ysza艂a o chimerze, nie czyta艂a twojej g艂upiej encyklopedii, nie musia艂a s艂ucha膰, jak kto艣 nazywa j膮 zwierz臋ciem. Wtedy wr贸c臋 do domu.

Paola wierzchem d艂oni g艂adzi j膮 po policzku i poci膮ga za sob膮 jak lalk臋, odrywaj膮c od Ludovica. Ludo nie chwyta Lucii za nog臋, chocia偶 odczuwa tak膮 pokus臋; zna jej kostki i wie, 偶e s膮 jego na zawsze, na wieki. Lucia mija go na czworakach, targana gwa艂townym szlochem, jakby pr贸bowa艂a wyrzuci膰 z siebie co艣, co utkwi艂o g艂臋boko w jej ciele, i obie znikaj膮 za male艅kimi drzwiami. Ludo z rozdziawionymi ustami osuwa si臋 na pod艂og臋. Serce ma sinoczarne, gard艂o sp臋kane jak stara ksi膮偶ka.

* * *

Rosalie wyjmuje z pieca 艣wiec膮c膮 w p贸艂mroku fili偶ank臋. Scamander poklepuje j膮 z czu艂o艣ci膮 po r臋ce; nagromadzone przez dziesi臋ciolecia p臋cherze i brud zostawi艂y 艣lady na jego palcach. Widz膮 samych siebie w Lucii, w Ludovicu; wspominaj膮 czasy, gdy sp艂odzenie dziecka by艂o ci臋偶k膮 pr贸b膮, brakowa艂o pieni臋dzy, herbata by艂a za s艂aba, a fili偶anki zbyt cienkie, 偶eby odgrodzi膰 ich od pustego, sterylnego powietrza. Rosalie tuli Ludovica, a Scamander topi herbat臋 i podsuwa j膮 pod spierzchni臋te wargi nieszcz臋snego introligatora, kt贸ry odruchowo zaczyna pi膰.

- Najwa偶niejsze to wiedzie膰, jak zamiesza膰 herbat臋 w fili偶ance, m贸j synu - m贸wi 艂agodnym tonem Scamander. - Zgodnie z ruchem wskaz贸wek zegara, cztery razy, ni mniej, ni wi臋cej. Oto sekret.

* * *

Ludo wyczo艂guje si臋 z herbaciarni. Trawa jest zimna i wilgotna, mr贸z 艣ci膮艂 sztywne czubki 藕d藕be艂, kt贸re pod jego niezdarnymi d艂o艅mi skwiercz膮 jak ptasie pi贸ra. Wstaje na nogi pod pomieszanym modrzewiem, w艣r贸d zgie艂ku pojazd贸w, kt贸ry niewiele si臋 r贸偶ni od zgie艂ku z rzymskich ulic. Powozy i pojazdy mechaniczne s膮 bardziej ozdobne, bardziej b艂yszcz膮ce, bardziej fantazyjne, ale ich jazgot i pokrzykiwania kierowc贸w brzmi膮 znajomo i nios膮 pocieszenie. Jego zdaniem w ka偶dym mie艣cie uczestnictwo w ruchu ulicznym jest sprawdzianem m臋stwa i wyzwaniem rzuconym 艣mierci.

Spuszcza wzrok i widzi, 偶e na r臋ce usiad艂a mu pszczo艂a: przycupn臋艂a na jednej z wyra藕nie rysuj膮cych si臋 偶y艂, na w臋藕lastej drodze biegn膮cej w g贸r臋 r臋ki i nikn膮cej pod ubraniem. Zawsze obnosi艂 si臋 ze swoj膮 krwi膮 - zbyt czerwon膮, zbyt blisko pod sk贸r膮. Krew to k艂opot. Tak si臋 zamartwia艂 swoj膮 flegmatyczn膮 tkank膮, a ta ciemna, czerwona, bryzgaj膮ca krew zawsze go prze艣ladowa艂a.

Zamiast odfrun膮膰, pszczo艂a zaciera niecierpliwie odn贸偶a, jakby poirytowana brakiem py艂ku na tym sangwinicznym kwiatku. Do艂膮cza do niej druga, potem trzecia. Ludovicowi przechodzi przez my艣l, 偶eby spanikowa膰, ale przecie偶 Izydor na wszystkich freskach i ikonach te偶 wyst臋puje z pszczo艂ami. Je偶eli 艣wi臋ty m贸g艂 znie艣膰 ich obecno艣膰, Ludo te偶 sobie poradzi. Oczywi艣cie r贸偶nica jest taka, 偶e pszczo艂y Izydora by艂y metafor膮, duchow膮 manifestacj膮 jego nieprzeci臋tnego intelektu, a te pszczo艂y s膮 prawdziwe i ca艂kiem zwyczajne. No, tyle tylko, 偶e wygl膮daj膮, jakby si臋 szeptem naradza艂y.

Jest ich ju偶 pi臋膰. Nie zwracaj膮c uwagi na modrzew, ca艂y czas trzepocz膮 skrzyde艂kami, poruszane jakim艣 nieokre艣lonym uczuciem. Kiedy Ludo odwraca d艂o艅 do g贸ry nogami, pospiesznie gromadz膮 si臋 w dolince u nasady kciuka. Przybywa ich w szybkim tempie, tworz膮 ciemn膮 okryw臋 przeszywan膮 z艂ocistymi blaskami, jakby od 艣rodka rozsadzan膮 przez z艂ote pioruny. Ich buczenie przechodzi w zgrzytliwy pisk. Ludo go zna, zna ten d藕wi臋k, bo ona go zna艂a, tamta kobieta ze 艣ladem po u偶膮dleniu na policzku, i teraz ju偶 wie, kim ona jest, bo smakowa艂 jej potrawy i ta艅czy艂 z ni膮, chocia偶 znajduj膮 si臋 daleko od siebie. Zamyka oczy i pozwala obsiada膰 si臋 pszczo艂om, modl膮c si臋 do swojego 艣wi臋tego, patrona, ostatniego ducha opieku艅czego.

- Niech mnie 偶膮dl膮, Izydorze - szepcze. W modlitwie. W b艂aganiu. - Twe ma艂e pracowite mi艂o艣nice cnoty. Niech poznaj膮 m贸j smak, smak cz艂owieka bez cnoty, i ponios膮 mnie w dal, bym sta艂 si臋 miodem w ustach kr贸la nosz膮cego diadem, kt贸rego nigdy nie b臋d臋 chcia艂 zobaczy膰.

Cztery

Czyny Westy

Przez lata Ludovico setki razy powtarza艂 sobie, 偶e przychodzenie na Forum, 偶eby spokojnie o czym艣 pomy艣le膰, jest g艂upim pomys艂em. Tury艣ci mog膮 sobie na to pozwoli膰, poniewa偶 wyobra偶aj膮 sobie, 偶e w ten spos贸b przydaj膮 wagi i wspania艂o艣ci swoim rozmy艣laniom. Cz艂owiek, kt贸ry mieszka w tym mie艣cie od ma艂ego, powinien by膰 odporny na tak膮 dziecinad臋, a Ludo dobiega艂 czterdziestki i mia艂 w sercu odci艣ni臋ty absolutnie bezb艂臋dny plan historyczny Rzymu, na kt贸rym komory serca dok艂adnie odpowiada艂y epoce nieokie艂znanych 偶膮dz, trucicieli i barwnik贸w z mi臋czak贸w. Forum - do tego stopnia zadeptane przez nu偶膮cych, pe艂nych najlepszych intencji intruz贸w, 偶e nie zachowa艂a si臋 w nim nawet jedna drobina orygina艂u, bo wszystko wypar艂y kom贸rki ich znudzonych cia艂, sp臋tanych czasem i mru偶膮cych oczy w tysi膮cleciach s艂o艅ca - nie powinno go by艂o poci膮ga膰. Ale on je lubi艂. Nie m贸g艂 na to nic poradzi膰. Ruiny koi艂y jego dusz臋 naukowca. Lubi艂 sobie wyobra偶a膰 westalki w ich wielkiej, okr膮g艂ej 艣wi膮tyni, kt贸ra zawsze bardziej kojarzy艂a mu si臋 z m艂ynem solnym - dogl膮daj膮ce ognia i spisuj膮ce dzienniki skazane na wieczne zapomnienie, pami臋tniki cichych, dziewiczych 偶ywot贸w rozwijaj膮cych si臋 jak ni膰 ze szpulki i wype艂nionych kontemplacj膮 bogini, o kt贸rej nie opowiadano 偶adnych historii.

Lubi艂 sobie wyobra偶a膰, 偶e podczas d艂ugich lat odosobnienia spisywa艂y w swoim gronie tajn膮 „Encyklopedi臋 czyn贸w Westy”, czyli historie do opowiadania przy domowym ognisku, w kt贸rych Westa by艂a pi臋kn膮 i pot臋偶n膮 istot膮. Gdziekolwiek przesz艂a, z jej w艂os贸w sypa艂y si臋 bursztyny. Po rycersku - zbrojna w krat臋 z kominka zamiast tarczy i czarny pogrzebacz w miejsce miecza - stawia艂a czo艂o demonom codzienno艣ci, niewiernym 偶onom, zimowym wiatrom, nieuczciwym handlarzom, kt贸rzy chc膮 j膮 oszuka膰, i wielog艂owym potworom, mordercom dzieci - 艣pi膮czce, g艂odowi, s艂u偶bie w wojsku. Walczy艂a ze 艣mierci膮 mi艂o艣ci.

Lubi艂 my艣le膰 o tym, 偶e dziewictwo kap艂anek mia艂o zagwarantowa膰 trwa艂o艣膰 miasta. Kiedy siadywa艂 w cieniu byronowskich cyprys贸w, mia艂 wra偶enie, 偶e musia艂o w tym by膰 jakie艣 ziarno prawdy; 偶e dop贸ki w mie艣cie, kt贸re Westa sobie upodoba艂a, 偶y艂a cho膰 jedna nieskalana dusza, piek艂o nie mia艂o do niego przyst臋pu.

Tego dnia, kiedy siedzieli na usypanym z gruzu pag贸rku na uboczu Forum, przysz艂o mu do g艂owy, 偶e Nerezza mog艂aby by膰 westalk膮. Ca艂kowicie nieprzenikniona, mog艂aby zawrze膰 w sobie ca艂y Rzym - czerwone ceg艂y, tuf, akwedukty i katakumby, wszystko zamkni臋te w jej 艂onie, bezpieczne na zawsze, bo 偶aden Got ani Gal nie wdar艂by si臋 do jej wn臋trza.

- Wcale mnie nie po偶膮dli艂y. - Westchn膮艂. - Ani jedna.

- Nie dziwi mnie to. Owady s膮 tam naprawd臋 niezwyk艂e.

Nerezza zmru偶y艂a oczy przed pal膮cym bezczelnie s艂o艅cem, kt贸rego p艂ynny blask sp艂ywa艂 jak przelewaj膮ce si臋 wino na potrzaskane bazy i kapitele kolumn.

Ludo odkaszln膮艂.

- Etymologiae utrzymuje, 偶e pszczo艂y s膮 cnotliwe, poniewa偶 wszyscy je kochaj膮 i ich po偶膮daj膮, a to za spraw膮 miodu, kt贸ry zachowuje tak samo s艂odki smak w ustach 偶ebrak贸w i kr贸l贸w. My艣lisz, 偶e to ma sens? 呕e jak膮艣 istot臋 mo偶na uzna膰 za cnotliw膮 tylko dlatego, 偶e jest kochana i po偶膮dana? 呕e sam fakt bycia kochanym i upragnionym, zak艂adaj膮cy ca艂kowit膮 bierno艣膰 kochanego i upragnionego, jest r贸wny 艣wiadomemu aktowi pobo偶no艣ci lub m臋cze艅stwa? 呕e dzi臋ki niemu 艂aska sp艂ywa na ca艂y gatunek?

- My艣l臋, 偶e w ka偶dej encyklopedii jest masa k艂amstw i zmy艣le艅, Ludo.

Ludo zamkn膮艂 oczy. S艂o艅ce by艂o o艣lepiaj膮ce. Pod powiekami falowa艂 mu r贸偶owy p贸艂mrok.

- W takim razie, co oznacza to, 偶e jaki艣 cz艂owiek jest przez te cnotliwe pszczo艂y poszukiwany? 呕e t臋skni膮 za nim stworzenia, kt贸rych istot臋 okre艣la fakt, i偶 same s膮 po偶膮dane?

- Nie wiem.

- Chcia艂em, 偶eby mnie po偶膮dli艂y. Czu艂em si臋 jak w ko艣ciele pe艂nym wiernych; czu艂em na sobie ich wstr臋tne, zwierz臋ce odn贸偶a. Chcia艂em, 偶eby przykry艂y mnie ich dusze, a偶 moja w艂asna zostanie przez nie zgnieciona i umrze, jak czarownica. Dlaczego tam tak silnie to odczuwam? Dlaczego tam chc臋 uton膮膰 w innych ludziach? Tutaj nigdy mi si臋 to nie zdarza.

- Ka偶dy reaguje inaczej, dlatego nie mog臋 ci niczego wyt艂umaczy膰, Ludo. Ciesz臋 si臋, 偶e spotka艂e艣 Luci臋, 偶e miasto ci j膮... odda艂o. Bo chyba nie wierzysz, 偶e przypadkiem napatoczy艂e艣 si臋 na ni膮 przy niedzielnej herbatce. Nie jestem jednak obdarzona 艂ask膮, nie mog臋 nic doda膰 do opisuj膮cej je encyklopedii. Mnie nikt nie szuka. Nie jestem cnotliwa.

Ja ci臋 szukam, chcia艂 odpowiedzie膰. Nie jeste艣 moj膮 偶on膮, ale jeste艣 moim Wergiliuszem, prowadzisz mnie przez kolejne kr臋gi czy艣膰ca. Jak m贸g艂bym nie kocha膰 cia艂a, kt贸re tak bardzo zbli偶a mnie do Boga?

Jednak偶e w obliczu jej niewzruszonego spokoju, zmarszczonych brwi i pytaj膮cych spojrze艅 nie potrafi艂 poci膮gn膮膰 jej za sob膮 w g艂膮b Dantego.

- Ludo... - wyszepta艂a. - Je艣li chcesz by膰 szcz臋艣liwy, odpu艣膰 sobie.

- Zanim trafi艂em do tej herbaciarni, by艂em gotowy przez pi臋膰dziesi膮t lat drze膰 ziemi臋 pazurami, je艣li po drugiej stronie mia艂bym znale藕膰 Luci臋, nawet star膮, 艂ys膮, zm臋czon膮 i chodz膮c膮 o lasce. I mo偶e nadal tam na mnie czeka, ze swoim artretyzmem i moim rozgrzeszeniem. Ale je艣li nawet mia艂bym jej ju偶 nigdy nie spotka膰, musz臋 tam wr贸ci膰. Musz臋 wraca膰 do Palimpsestu. Musz臋 pr贸bowa膰. To 艣wiat bez swojej Etymologiae. Bez etymologii. Bez 藕r贸d艂a. Udam si臋 tam i wyma偶臋 jego map膮 map臋 Rzymu, kt贸r膮 nosz臋 w sercu. Wynajm臋 ma艂y pok贸j, taki kantorek, i zaczn臋 w d艂ugich kolumnach spisywa膰 wszystko, co wiedz膮 mieszka艅cy. B臋d臋 pisa艂, rozumiesz? Poza tym b臋d臋 tak偶e oprawia艂 ksi膮偶ki, jak zwykle; b臋dzie tam papier, bia艂y jak 艣wie偶a 艣mietana, i b臋d膮 najlepsze, najwymy艣lniejsze kleje, sporz膮dzone z cia艂 wszelkich mo偶liwych bestii, ale ja b臋d臋 oprawia艂 tylko to, co sam napisa艂em. I mo偶e za pi臋膰dziesi膮t lat pewna 艂ysiej膮ca, um臋czona, wsparta na lasce starowina, przechodz膮c ko艂o mojego kantorka, zada sobie pytanie, co to za dziwak szuka na wystawie swoich okular贸w, i b臋dziemy mieli sobie bardzo du偶o do opowiedzenia. B臋dziemy pi膰 kaw臋. Specjalnie dla niej b臋d臋 trzyma艂 wolne krzes艂o. Potrafi臋 to. Umiem wiernie czeka膰. Umiem s艂u偶y膰. Umiem przechowa膰 miasto, nietkni臋te, w swoich wn臋trzno艣ciach.

Nerezza obserwowa艂a go ponurym wzrokiem, z odrobin膮 politowania, pogardy i zazdro艣ci w oczach. Nie rozumia艂 jej, ale mieszka艅cy l膮du nie s膮 w stanie poj膮膰 natury w臋gorzy, pozwala艂 wi臋c tylko, by jej niewidzialne cia艂o, czarne jak sznur, otacza艂o go i oplata艂o, wysuszone i trzeszcz膮ce.

- Jak mo偶esz o tym m贸wi膰 w taki spos贸b, jakby wszystko ju偶 by艂o za艂atwione? Jakby艣 planowa艂 sobie spokojnie ca艂e 偶ycie w Palimpse艣cie? Ale偶 z ciebie samolubny ch艂opiec, Ludovico! Po偶yczono ci zabawk臋, a ty uzna艂e艣, 偶e jest twoja na zawsze! Gdyby w tamt膮 noc Lucia ci臋 odepchn臋艂a, nigdy by艣 si臋 o niczym nie dowiedzia艂. - Twarde, kruche 艂zy drgn臋艂y w jej oczach. - Czy ty w og贸le co艣 z tego pojmujesz? Rados艂aw nie 偶yje. Je偶eli nasze domys艂y s膮 s艂uszne, je艣li to, co powiedzia艂 ci Agostino, jest prawd膮, i faktycznie odkryli艣my drog臋, nigdy nie b臋d臋 mog艂a tam zosta膰. Nigdy, rozumiesz? I nie zamierzam patrze膰, jak ty si臋 weso艂o w艂贸czysz po mojej krainie tylko dlatego, 偶e twoja 偶ona uzna艂a, 偶e 艂atwiej b臋dzie da膰 ci si臋 zer偶n膮膰.

Ludovico przygryz艂 warg臋. „Moja kraina”, powt贸rzy艂 w my艣lach. „Moja, nie twoja”. Bior膮c pod uwag臋, jak cz臋sto to s艂ysza艂, r贸wnie dobrze mogliby rozpi膮膰 nad miastem transparent z takim w艂a艣nie napisem.

- Rycerz nie powinien chyba oczekiwa膰, 偶e napotkane w puszczy potwory b臋d膮 mu zawsze uprzejmie wskazywa艂y drog臋.

Nerezza zmru偶y艂a ciemne oczy.

- Co chcesz przez to powiedzie膰? 呕e jeste艣 jedynym cz艂owiekiem na 艣wiecie, a wszyscy pozostali to potwory?

Wsta艂a i zacz臋艂a si臋 oddala膰 w艣r贸d ruin, daj膮c mu si臋 goni膰, szuka膰, tropi膰 na kr臋tej 艣cie偶ce do domu. Zgubi艂a go jednak w艣r贸d w膮skich uliczek i kiedy w ko艅cu trafi艂 pod jej dom, nie zasta艂 jej tam. Sprytna pszcz贸艂ka. Poszukiwana. Agostino wpu艣ci艂 go i pocz臋stowa艂 kaw膮, od kt贸rej Ludo z przyjemno艣ci膮 grza艂 sobie r臋ce; nie m贸g艂 znie艣膰 my艣li o herbacie, nie po tamtych cudownych fili偶ankach i lodowych kr膮偶kach. Po tej stronie 艣wiata herbata by艂a zbyt zwyczajna, za gorzka, za s艂aba.

- Nie wr贸c膮 do rana - powiedzia艂 Agostino, pocieraj膮c nasad臋 olbrzymiego nosa. - Anoud i Nerezza. Musia艂e艣 j膮 zdenerwowa膰.

- To mo偶liwe. - Ludo westchn膮艂. - Ostatnio zdarza mi si臋 to cz臋艣ciej, ni偶bym chcia艂.

Siedzieli na d艂ugim, twardym szezlongu Nerezzy.

- Jak j膮 znalaz艂e艣? - zapyta艂 w ko艅cu Ludovico.

Bardzo si臋 stara艂 nie zdradzi膰 z przesadnym zapa艂em. Nie by艂 przecie偶 zazdrosny o t臋 kobiet臋-w臋gorza. W ka偶dym razie nie bardzo. Nie da si臋 takiego uczucia wyci膮gn膮膰 na 艣wiat艂o dzienne. Nerezzy - westalki o przera偶aj膮cym spojrzeniu - nikt nie m贸g艂 posi膮艣膰 na w艂asno艣膰.

- To ona mnie znalaz艂a. - Agostino wzruszy艂 ramionami. - Nie wiem, jak jej si臋 to uda艂o. Mieszka艂em wtedy w Madrycie, nasza firma ma tam oddzia艂. By艂em handlowcem. - Za艣mia艂 si臋, przelotnie, ze smutkiem, zdziwiony w艂asn膮 przesz艂o艣ci膮. - Produkowali艣my o艂贸wki. Wiecznie 艣mierdzia艂em grafitem. Kt贸rego艣 dnia rano zadzwoni艂 telefon i jaka艣 kobieta powiedzia艂a mi, bardzo rzeczowym tonem, 偶e mam natychmiast jecha膰 do Rzymu. Powiedzia艂a, 偶e mnie zna, kocha, potrzebuje; s艂uchaj膮c jej, mia艂em wra偶enie, 偶e si臋ga ku mnie po 艂膮czu telefonicznym, 偶eby mnie jednocze艣nie poca艂owa膰 i udusi膰. Ten g艂os... Nie umia艂em mu odm贸wi膰. Taka ju偶 jest. Jej si臋 nie odmawia. Potem okaza艂o si臋, 偶e mamy wiele wsp贸lnych temat贸w do rozmowy. To ona przedstawi艂a mi Luci臋. - Agostino, podenerwowany, m贸wi艂 coraz szybciej. - Ju偶 razem odszukali艣my Anoud, 艣ci膮gn臋li艣my j膮 z Rabatu. Pracowa艂a w t艂oczni oliwy, wyobra偶asz sobie? Jej sk贸ra b艂yszcza艂a, jakby oliwa na sta艂e w ni膮 wsi膮k艂a, nawet kiedy j膮 ca艂owali艣my i ca艂owali艣my. A Rados艂aw... - Gard艂o mu si臋 艣cisn臋艂o, chrypliwy g艂os za艂ama艂 si臋 i ucich艂. Zakry艂 d艂oni膮 oczy.

Ludo obj膮艂 m艂odszego m臋偶czyzn臋, z kt贸rego piersi wyrwa艂 si臋 pot臋偶ny, wstrz膮saj膮cy ca艂ym cia艂em szloch. Po d艂ugiej chwili Agostino odwr贸ci艂 si臋 do Ludovica i poca艂owa艂 go - delikatnie, z wahaniem - w szyj臋, i drugi raz, w ucho. Ludo zesztywnia艂 i wstrzyma艂 oddech. Nie do ko艅ca by艂 zaskoczony, zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e jego 偶ona na pewno nie by艂a pruderyjna i mia艂a tyle samo m臋偶czyzn co kobiet - ale jednak nie by艂 ni膮, nie by艂 Luci膮, w臋偶owo-lwi膮 chimer膮 o d艂ugich, oboj臋tnych z臋bach. Nie mia艂 odr臋bnych cia艂 dla ka偶dego kochanka. Nie patrzy艂 na m臋偶czyzn w taki sam spos贸b jak na kobiety. Ale spr贸bowa艂. Spr贸bowa艂 znale藕膰 Agostinowi miejsce w mena偶erii swoich nowych kochank贸w. Byk, pomy艣la艂, wa偶膮c t臋 my艣l w sercu. Ewangelista, oracz, mieszkaniec labiryntu. Czy m贸g艂 kogo艣 takiego zawrze膰 w sobie? A je艣li jego cia艂o odm贸wi takiego odwr贸cenia tradycyjnego porz膮dku, to czy Agostino poczuje si臋 ura偶ony? Czy b臋dzie z艂y? Jak sobie z tym radz膮 kobiety? Jak sobie poradzi艂a Lucia? Jak mieszcz膮 tak wiele r贸偶nych cia艂 w swoim?

Okaza艂o si臋 jednak, 偶e nie ma takiej potrzeby. Agostino uj膮艂 jego twarz w d艂onie, poca艂unek by艂 szorstki, nieporadny, niechlujny, niedopasowany, ale Ludo z艂apa艂 si臋 na tym, 偶e wplata palce w kr贸tkie w艂osy Agostina, jego j臋zyk ma s艂odki smak, a on - mimo wszystko - twardnieje, przymuszaj膮c byka do s艂u偶by. Zmagali si臋 z ubraniami jak nieporadni kochankowie, lecz Ludo si臋 ba艂, wci膮偶 ba艂 si臋 dotkn膮膰 sztywnego, nieuchronnie napr臋偶onego penisa, kt贸ry podni贸s艂 si臋 na spotkanie jego cz艂onka i nie dawa艂 o sobie zapomnie膰. Kiedy jednak Agostino leg艂 pod nim, a 艂zy po Rados艂awie obesch艂y mu na policzkach, Ludovico dostrzeg艂 znami臋 - czarne, wytrawione g艂臋boko na biodrze - i da艂 mu si臋 porwa膰, tak jak wcze艣niej da艂 si臋 porwa膰 poprzednim trzem wij膮cym si臋 cia艂om dzikich bestii. Zahaczy艂 palcami o ko艣ciste biodra Agostina i zamkn膮艂 oczy, odcinaj膮c si臋 od 艣wiat艂a i 艣wiata. Prze艣lizn膮艂 si臋 mi臋kkim brzuchem po twardo艣ci Agostina, kt贸ry j臋kn膮艂 g艂o艣no, wyda艂 d藕wi臋k, kt贸rego Ludovicowi odmawia艂a i Lucia, i Nerezza. Chc膮c u艂atwi膰 sobie wej艣cie, splun膮艂, nic lepszego nie przysz艂o mu do g艂owy. Agostino - w艂a艣ciwie jeszcze dzieciak, ledwie gotowy na to, co mia艂o si臋 wydarzy膰 - skrzywi艂 si臋 i go wpu艣ci艂, a Ludo stwierdzi艂, 偶e wcale nie czuje si臋 a偶 tak dziwnie i obco jak si臋 spodziewa艂, poruszaj膮c si臋 we wn臋trzu tego wysokiego, niezgrabnego ch艂opaka, kt贸rego krzyki do z艂udzenia przypomina艂y porykiwanie ogromnego byka.

Cz臋艣膰 IV

Charon

W drodze na zach贸d, 9:23

Entuzja艣ci kolejnictwa odkryli, 偶e po torach Palimpsestu kursuje co najmniej jeden poci膮g, kt贸rego nie uj臋to w 偶adnym rozk艂adzie jazdy - g艂贸wnie dlatego, 偶e nie zatrzymywa艂 si臋 na 偶adnych stacjach. Zasi臋gni臋to rady astrolog贸w i geolog贸w, kt贸rzy w tych rejonach s膮 w艂a艣ciwie jednym i tym samym. Astrolog patrzy w g贸r臋 i bada kszta艂ty na niebie; w tym celu buduje ogromne wie偶e, 偶eby znale藕膰 si臋 jak najbli偶ej ukochanego 偶ywio艂u. Geolog za艣 to astrolog, kt贸remu raz, dos艂ownie raz, zdarzy艂o si臋 spojrze膰 w d贸艂. Z wielkiej wysoko艣ci swojej wie偶y widzi odci艣ni臋te na powierzchni ziemi ogromne formy, wyd艂u偶one wielok膮ty wytyczone granicami p贸l, korytami rzek, zarysami miasteczek przy m艂ynach, liniami brzegu morskiego i miejskich mur贸w i dostrzega w nich odbicie niebia艅skiej mozaiki. W艣r贸d tych piaszczystych konstelacji Palimpsest jest raptem ozd贸bk膮; s膮 tak rozleg艂e i z艂o偶one, 偶e przez ca艂e 偶ycie geolog zdo艂a naszkicowa膰 zaledwie male艅ki skrawek l膮du, na kt贸rym stoi jego wie偶a. 呕ywot geologa jest d艂ugi i samotny, niewielu czuje do niego prawdziwe powo艂anie.

Rozleg艂y system komunikacyjny niezbyt interesuje geolog贸w, poniewa偶 tworzy niewielk膮 i tylko na wp贸艂 organiczn膮 Konstelacj臋 U偶yteczno艣ci. Niemniej jednak pewna s艂ynna uczona zgodzi艂a si臋 zwr贸ci膰 sw贸j omsza艂y oikeioskop na kolejow膮 spo艂eczno艣膰, by odkry膰 pochodzenie tego jednego upartego, nieugi臋tego poci膮gu, kt贸ry wymyka艂 si臋 wszelkim pr贸bom okie艂znania.

Stworzenie obejmuj膮cej nawet tak niewielki teren mapy wymaga niezwykle skomplikowanych oblicze艅, tote偶 pani geolog potrzebowa艂a ca艂ego roku na zgromadzenie wynik贸w, a potem jeszcze rok zwleka艂a z ich opracowaniem i przedstawieniem (ze wzgl臋du na koniunkcj臋 wp艂ywu niekorzystnych pr膮d贸w oceanicznych i wysokich rocznych opad贸w 艣niegu, zwiastuj膮c膮 pora偶k臋 w prezentacji wielkich odkry膰). W ko艅cu jednak zwo艂a艂a swoich koleg贸w po fachu oraz wszystkich zainteresowanych do ogromnej hali Kolofonu i oznajmi艂a, 偶e poci膮g z godziny trzeciej siedemna艣cie, kursuj膮cy na linii Dekretowej w kierunku p贸艂nocnym, wda艂 si臋 w niefortunny romans z poci膮giem z dwunastej dwadzie艣cia dwie, jad膮cym na wsch贸d po Arkuszowej. Owocem ich zwi膮zku by艂 贸w tajemniczy poci膮g, kt贸ry - jak ka偶de dziecko, kt贸rego rodzice ju偶 si臋 nie kochaj膮 - chadza swoimi drogami, robi, co mu si臋 podoba, i niewiele mo偶na na to poradzi膰.

* * *

Sei nie bardzo wie, jak si臋 zachowa膰. Czuje si臋 tak, jakby oberwa艂a w g艂ow臋 kijem oplecionym kwiatami. Nie powinna si臋 chyba u艣miecha膰, bo nie ma w tym nic 艣miesznego, ale nie mo偶e si臋 powstrzyma膰. Jej w艂asna g艂owa wydaje si臋 jej obrzmia艂a i pijana, kiedy pr贸buje ni膮 potrz膮sn膮膰.

W poci膮gu jest kr贸lik. Ma srebrny t艂uczek, stoi w ogromniastej beczce wype艂nionej ry偶em i ma bardzo stanowcz膮 min臋.

Tak naprawd臋 wcale nie jest kr贸likiem. Ale nie jest te偶 cz艂owiekiem w kostiumie kr贸lika. Przypomina raczej bardzo smutnego m臋偶czyzn臋, kt贸remu kto艣, kto niezbyt zna艂 si臋 na rzeczy, poprzyczepia艂 r贸偶ne kawa艂ki kr贸lika. Grzywa rozczochranych czarnych w艂os贸w opada na d艂ugie klapni臋te uszy, szare i puchate, o sk贸rze jak pokruszone per艂y. M臋偶czyzna ma tak偶e d艂ugie obwis艂e w膮sy czuciowe, siwe jak w艂osy starca, oraz, jak domy艣la si臋 Sei, ogon - chocia偶 gdyby mia艂a go zacz膮膰 u niego szuka膰, z pewno艣ci膮 wybuchn臋艂aby niekontrolowanym 艣miechem, a on sprawia wra偶enie bardzo powa偶nego kr贸lika.

Jest ubrany w ch艂opsk膮 czarn膮 yukat臋 w chryzantemy. Nie wygl膮da w niej najlepiej, poniewa偶 jest brudna i bardzo powycierana.

Obfito艣膰 na jej r臋ce przeci膮ga si臋 i ziewa. Trzecia Szyna u艣miecha si臋 pod nosem i obserwuje Sei, ciekawa jej reakcji. Prawd臋 m贸wi膮c, Sei zaczyna to wszystko odbiera膰 jak jeden wielki sprawdzian. Nie mo偶e wszystkiego i wszystkich pokocha膰 ca艂ym sercem, a widzi, jak wielk膮 sprawia im przykro艣膰, kiedy marszczy nos, odkas艂uje czy robi znudzon膮 min臋. Chc膮 spija膰 jej reakcje jak piwo, a to wprowadza napi臋cie.

Ale w poci膮gu jest kr贸lik. D艂ugie siedzenia w nowym wagonie s膮 jasne i wysypane t艂uczniem, pokryte nim jak p膮klami. Z wysokiego sufitu (jest tak wysoki, 偶e ma w艂asne chmury, ale przynajmniej tym razem go wida膰: twardy, srebrny strop wyziera spoza chmur i mgie艂ki) zwieszaj膮 si臋 srebrne latarnie. Wok贸艂 nich kr膮偶膮 偶a艂obne rybitwy, wywrzaskuj膮c treny. Uchwyty na r臋ce s膮 tu z szorstkiej, zielonej plecionki z sitowia.

Kr贸lik w og贸le na ni膮 nie patrzy. Ze znu偶onym westchnieniem podnosi t艂uczek nad g艂ow臋 i ci臋偶ko uderza nim w wilgotny ry偶, kt贸ry bryzga a偶 na buty Sei.

- Ja ci臋 znam! - wykrzykuje Sei. - Jeste艣 Usagi!

I nie ma na my艣li swojej matki, lecz prawdziwego kr贸lika, kr贸lika z ksi臋偶yca, p臋dz膮cego przez 艣wiat w poci膮gu, w kt贸rym mie艣ci si臋 ca艂y ksi臋偶ycowy krajobraz. Zn贸w chce jej si臋 艣mia膰.

- Wszyscy mnie znaj膮. Dlatego jad臋 odwiedzi膰 kuzyn贸w znad morza, kt贸rzy zaparz膮 mi bardzo drog膮 herbat臋 i nie b臋d膮 zadawali g艂upich pyta艅: sk膮d bior臋 ry偶 na ksi臋偶ycu i dlaczego nie znajd臋 sobie uczciwej pracy, na przyk艂ad jako monter kabl贸wki, i kto by chcia艂 je艣膰 s艂odycze przyrz膮dzone przez kr贸lika. Mimo 偶e przecie偶 ten kr贸lik robi wszystko bardzo starannie, w艂asnymi r臋kami, je艣li mo偶na tak powiedzie膰.

Kr贸lik podnosi praw膮 r臋k臋, zako艅czon膮 zasuszon膮, zbyt du偶膮 szar膮 艂ap膮; nabrzmia艂a sinofioletowa blizna wije si臋 w miejscu, gdzie sier艣膰 przechodzi w ludzk膮 sk贸r臋.

- Moja matka mia艂a na imi臋 Usagi - t艂umaczy speszona Sei. - Kiedy by艂am ma艂a, my艣la艂am, 偶e ma jeszcze drugie 偶ycie: robi mochi, kiedy tego nie widz臋, i nie chce si臋 ze mn膮 podzieli膰.

- Faktycznie, mia艂a drugie 偶ycie - rzuca z roztargnieniem kr贸lik. Wygl膮da m艂odo, zbyt m艂odo, 偶eby d艂ugo siedzie膰 w tym kr贸liczym interesie. - Wszyscy ludzie imieniem Usagi nale偶膮 do mojego cechu. T艂uczki najcz臋艣ciej trzymamy w schowku na szczotki. Przypuszczam, 偶e gdyby艣 wr贸ci艂a do swojego domu w Tokio i zajrza艂a do trzymanych pod pod艂og膮 kuchni pojemnik贸w na 艣mieci, znalaz艂aby艣 kilkana艣cie z艂oto-czarnych skrzynek ze s艂odyczami, kt贸rych twoja matka nie zd膮偶y艂a dostarczy膰 na czas. Przykro mi to m贸wi膰, ale nie by艂a najlepszym pracownikiem. By艂a niesolidna.

- By艂a... nieszcz臋艣liwa. Smutek le偶a艂 w jej naturze. By艂a smutna w taki sam spos贸b, w jaki ko艅 jest silny, a ptak umie lata膰. Mochi chyba jej nie pomaga艂y.

- Dlaczego mia艂yby pomaga膰? Mnie nie pomagaj膮. Ale ka偶dy musi mie膰 jakie艣 powo艂anie.

Sei przygryza warg臋 i spogl膮da w d贸艂, na swoje stopy, w dziwnie dziecinnym odruchu, ale przy tym cz艂owieku-kr贸liku nie potrafi zachowa膰 si臋 inaczej.

- Czy ty... widzia艂e艣 moj膮 matk臋? Po tym, jak przesta艂a dla ciebie pracowa膰?

Kr贸lik patrzy na ni膮 z niedowierzaniem, a potem spogl膮da bezradnie na Trzeci膮 Szyn臋, szukaj膮c u niej pomocy. Kobieta o czerwonej twarzy wzrusza ramionami. Obfito艣膰 przepraszaj膮co potrz膮sa kreskami.

- Niew艂a艣ciwy poci膮g. - Kr贸lik parska 艣miechem. - Co艣 mi si臋 wydaje, 偶e powinna艣 porozmawia膰 z moimi dalszymi krewniakami.

- A kim oni s膮?

- M贸j ksi臋偶yc nie jest jedynym cia艂em niebieskim, drogie dziecko. M贸j kuzyn kret mieszka na Trytonie. Phobos ma swojego lisa. Na Ganimedesie 偶yje ca艂a rodzina 偶贸艂wi. Niedaleko ode mnie, na s艂o艅cu, ko艅 prze偶uwa owies. Nie jest zbyt rozmowny, ale kiedy go szczotkujesz, wydaje ci si臋 czasem, 偶e w g艂臋bi serca s艂yszysz taki niski dudni膮cy za艣piew, jakby ch贸r zakonnic 艣piewa艂 co艣 w chmurze kadzidlanego dymu. W wagonie stajennym jest zreszt膮 wi臋cej koni. To liczna rodzina: niebieskie araby z Wegi, dwug艂owe appaloosy z Syriusza, gniadosze z Arktura... Ty jednak powinna艣 odszuka膰 makaki z Charona, kt贸re skracaj膮 sobie d艂ugi bieg ich planety po orbicie, przesiaduj膮c w gor膮cych 藕r贸d艂ach i domkach z lodu. Nie wyrabiaj膮 s艂odyczy, biedactwa, ale za to wykuwaj膮 dusze. Mo偶e tam j膮 znajdziesz, rozklepan膮 na papk臋.

Sei si臋 krzywi, ale pr贸buje to zamaskowa膰 u艣miechem. Zak艂opotana podaje kr贸likowi szufelk臋 cukru.

- Ten poci膮g tam jedzie?

- Nie, oczywi艣cie, 偶e nie. Ale偶 ty masz dziwne pomys艂y. Nie s艂ysza艂a艣, co powiedzia艂em? Jedziemy nad morze. Mo偶na powiedzie膰, 偶e to taki zjazd rodzinny.

Sei nie wie, co zrobi膰, 偶eby przej艣膰 dalej, wymin膮膰 kr贸lika. Chcia艂aby go przytuli膰, pog艂aska膰 po uszach i okaleczonych r臋kach, zapyta膰, jak to si臋 sta艂o, 偶e jest taki nieszcz臋艣liwy. Czuje jednak, 偶e wprawi艂aby go tym w zak艂opotanie, a tego by nie chcia艂a.

- Ja nie mam na imi臋 Usagi, ale ch臋tnie ci pomog臋 - m贸wi.

- Mo偶esz nam pom贸c tylko w jeden spos贸b, Sei.

- Jaki? Powiedz.

- Nie mam uprawnie艅 do udzielenia ci tej informacji. - G艂os kr贸lika brzmi dziwnie mechanicznie, jak nagrany komunikat w telefonie. - Ale je艣li chcesz, mo偶esz zaj膮膰 miejsce matki.

Podaje jej t艂uczek, kt贸ry jest zdumiewaj膮co lekki, niewa偶ki jak pi贸rko. Sei wchodzi do beczki z ry偶em, jakby ta zawiera艂a przeznaczone do podeptania winogrona; on staje za jej plecami i pomaga jej przyj膮膰 w艂a艣ciw膮 postaw臋. Sei przypomina sobie ludzi z ekskluzywnych tokijskich klub贸w golfowych, kt贸rych znudzeni instruktorzy w ten sam spos贸b ustawiaj膮 do uderzenia. Obfito艣膰 kuli si臋 i wstrzymuje oddech; boi si臋, 偶e spadnie i zostanie wbita t艂uczkiem w ry偶owy przysmak. Sei bierze zamach. Kr贸lik pospiesznie koryguje jej uchwyt na trzonku, zanim Sei z okrzykiem rado艣ci opuszcza narz臋dzie. Grudy lepkiego ry偶u bryzgaj膮 od wewn膮trz na 艣ciany beczki.

Kr贸lik z ksi臋偶yca ca艂uje j膮 w skro艅, s艂odko, czule, jak wuj dumny ze swojej krwi.

Trzecia Szyna przygl膮da si臋 Sei, kt贸ra z triumfalnym zapa艂em mia偶d偶y s艂odzony ry偶 na papk臋. Nic nie m贸wi, ale oczy ma pe艂ne czerwonych, lepkich 艂ez.

Jeden

Osiem tysi臋cy drzwi

Sei trzyma艂a ksi膮偶k臋 Sato Kenjiego przed sob膮 jak lamp臋, kt贸ra ma jej o艣wietli膰 drog臋. Zagl膮da艂a do niej cz臋sto, jak do przewodnika, i sz艂a wytyczonym przez ni膮 tropem.

A oto, gdzie zaprowadzi艂a j膮 ksi膮偶ka: sta艂a na g艂贸wnym peronie, z ksi膮偶k膮 przyci艣ni臋t膮 do piersi. By艂a ubrana na czarno, w najlepsze z mo偶liwych podobie艅stw eleganckiego kostiumu; marynarka nadawa艂a poz贸r stateczno艣ci srebrno-czarnej bluzce z tamtej pierwszej podr贸偶y z Kenjim na po艂udnie. Sei wystawi艂a twarz na wiatr hulaj膮cy nad pustymi torami.

* * *

M贸wiono mi o istniej膮cym w Tokio tajnym stowarzyszeniu, kt贸re wymaga od swoich cz艂onk贸w, by bez przerwy, w systemie zmianowym, obserwowali wybrane perony kolejowe. 艁atwo jest ulec z艂udzeniu, 偶e m臋偶czy藕ni w czarnych garniturach, czekaj膮cy obok nas na poci膮g, podlegaj膮 tym samym rygorom i harmonogramom co my - spiesz膮 si臋 na um贸wione spotkania, uczestnicz膮 w zebraniach i maj膮 swoich nadzorc贸w, kt贸rzy nie toleruj膮 nieobecno艣ci. Wygl膮da jednak na to, 偶e niekt贸rzy z nich s膮 raczej wartownikami, u kt贸rych oboj臋tny wyraz twarzy jest starannie piel臋gnowan膮 mask膮 o podtek艣cie religijnym.

Cz艂onkowie stowarzyszenia uwa偶aj膮, 偶e ka偶dy peron jest w臋z艂em, skrzy偶owaniem, 艂膮cznikiem wielu miast, kt贸re poza tym si臋 ze sob膮 nie stykaj膮. Wierz膮, 偶e u zarania dziej贸w pierwsi bogowie stan臋li nie na 艣wietlistym mo艣cie, lecz na wysoko wyniesionym i smaganym wichrami peronie kolejowym. Stamt膮d wbili w dno oceanu wysadzan膮 klejnotami w艂贸czni臋 i stworzyli wszystkie l膮dy i g贸ry.

Cz艂onkowie stowarzyszenia uwa偶aj膮, 偶e 贸w pierwotny peron nadal istnieje - cho膰 przetrwa艂 nie wysoko w niebiosach, lecz w jakim艣 zakamarku Japonii - i w swoim gronie tworz膮 coraz to nowe teorie na jego temat. Dlatego pe艂ni膮 stra偶 na prawie wszystkich dworcach na Wyspach Japo艅skich, gotowi powiadomi膰 swoich braci o przybyciu Poci膮gu o O艣miu Tysi膮cach Drzwi, ci膮gni臋tego przez lokomotyw臋 wykut膮 z tej boskiej w艂贸czni, kt贸ra przele偶a艂a tysi膮ce lat w morzu, zanim wydobyli j膮 pobo偶ni mnisi - tak w ka偶dym razie m贸wi teoria maj膮ca najwi臋ksz膮 liczb臋 zwolennik贸w, gdy偶 frakcja mniejszo艣ciowa utrzymuje, 偶e to Kolejom Japo艅skim tak bardzo zale偶a艂o na odnalezieniu mitycznego or臋偶a, 偶e same sfinansowa艂y poszukiwania.

Tak czy inaczej, Poci膮g o O艣miu Tysi膮cach Drzwi ma przemierza膰 ca艂y znany 艣wiat: w jednej chwili zatrzymuje si臋 w Londynie, w nast臋pnej w U艂an Bator, potem w Tokio, Montrealu, Sao Paulo i tak dalej. Wystarczy nas艂uchiwa膰 komunikat贸w wydawanych przez obs艂ug臋 poci膮gu, 偶eby wsi膮艣膰 lub wysi膮艣膰 na dowolnym peronie na 艣wiecie. Ka偶dy nowicjusz w czarnym garniturze pragnie da膰 si臋 porwa膰 temu poci膮gowi. Za taki bilet odda艂by dusz臋.

Ja r贸wnie偶 pe艂ni艂em z nimi stra偶. To bardzo sympatyczni d偶entelmeni, mo偶e tylko troch臋 uparci. Z przykro艣ci膮 donosz臋, 偶e na mojej warcie przejecha艂y tylko dwa poci膮gi: lokalny osobowy i ekspres do Asakusy. Oba o czasie.

* * *

Kenji nie twierdzi艂by, 偶e co艣 jest mo偶liwe, gdyby to nie by艂a prawda. A skoro taki poci膮g naprawd臋 istnieje, na pewno j膮 tam zabierze. Bez cienia w膮tpliwo艣ci. Wierzy艂a w niego. Wierzy艂a w Kenjiego. Musia艂a by膰 jaka艣 inna droga.

Jestem taka zm臋czona, pomy艣la艂a.

- Jestem taka zm臋czona. - Tak brzmia艂y s艂owa najcz臋艣ciej wypowiadane przez jej matk臋. - Dlaczego ci膮gle jestem zm臋czona?

- Bo musisz walczy膰 z tymi wszystkimi tygrysami - odpowiada艂a wtedy Sei. - A potem jeszcze nurkujesz na dno jeziora, 偶eby czyta膰 mi ksi膮偶k臋.

- No prosz臋, jak膮 mam bystr膮 c贸reczk臋!

Usagi sypia艂a na pod艂odze, jak kot, z w艂osami rozsypanymi na twarzy i paznokciami obgryzionymi do krwi. A Sei czeka艂a, zawsze czeka艂a, najciszej i najcierpliwiej jak potrafi艂a, a偶 mama si臋 obudzi, u艣miechnie do niej, zaparzy herbat臋 i poda 艂akocie.

Teraz jednak sama by艂a zm臋czona. Mo偶e nawet tak bardzo, jak kiedy艣 jej matka. Nogi mia艂a obola艂e, usta spuchni臋te od poca艂unk贸w i rzyga膰 jej si臋 chcia艂o od namolnych ludzi, kt贸rzy ob艂azili j膮 ze wszystkich stron, jakby by艂a statkiem, kt贸ry zabierze ich w bezpieczne miejsce. Nie mog艂a jednak przesta膰. Jak偶e to tak? Jak mia艂aby wr贸ci膰 do domu, gdzie nie by艂o takiego miejsca jak „Dno Niebios”, nie by艂o 艂atwego przej艣cia, szybkiej 艣cie偶ki? Ten poci膮g jej potrzebowa艂. Musia艂a wytrzyma膰 to tempo, mo偶e nawet przyspieszy膰. Musia艂a mie膰 wi臋cej, coraz wi臋cej, biec dwa razy szybciej tylko po to, 偶eby usta膰 w miejscu. Mia艂a wra偶enie, 偶e poci膮g czai si臋 obok niej nawet w 艣wietle dnia, ukryty w艣r贸d chmur i 艣wi膮ty艅, cichy i cierpliwy w oczekiwaniu, a偶 ona si臋 obudzi, u艣miechnie do niego, zaparzy herbat臋 i poda 艂akocie.

Nie chcia艂a by膰 dla niego Usagi-matk膮. Nie chcia艂a go zawie艣膰.

Sta艂a, dygocz膮c, na peronie.

Obok niej - zachowuj膮c uprzejmy dystans - sta艂 m臋偶czyzna w czarnym garniturze, z neseserem w r臋ce. Sta艂 nieruchomo, jak skamienia艂y, jego profil rozcina艂 wiatr ch艂ostaj膮cy peron shinkansena... Dlaczego znajdowali si臋 tak wysoko? W naturze poci膮gu le偶y latanie pod ziemi膮, w katakumbach miast. To gliniany ptak, jego 偶ywio艂em jest ziemia. S臋k w tym, 偶e shinkansen kocha powietrze, m膮ci wr贸blom w g艂owach i jest tak bia艂y, 偶e wiatr, kiedy go dotyka, z pewno艣ci膮 czuje si臋 brudny. Wysokie napowietrzne perony to inny 艣wiat, cz膮stka kosmosu pozbawionego fundament贸w.

M臋偶czyzna zerkn膮艂 na ni膮 - k膮tem oka i wyprostowa艂 sztywno r臋k臋, z d艂oni膮 u艂o偶on膮 poziomo na wysoko艣ci biodra. Powinna chyba by艂a zrozumie膰 ten sygna艂, ale nie mia艂a poj臋cia, o co chodzi.

Usagi szepn臋艂a jej kiedy艣 do ucha - raz, nawet dwa razy - 偶e m臋偶czy藕ni w czarnych garniturach s膮 s艂ugami kamiego paj膮k贸w, kt贸ry ma nie osiem n贸g, lecz osiem tysi臋cy. Nie 艣pi膮 zwyczajnie, w 艂贸偶kach, tylko w pustych witrynach sklepowych, gdzie ciasno upchni臋ci wisz膮 na stela偶ach, a wieszaki stercz膮 im z ko艂nierzyk贸w.

- Nie zbli偶aj si臋 do nich - m贸wi艂a dr偶膮cym g艂osem matka. - Mog膮 zabra膰 ci臋 od mamy, kt贸ra zostanie wtedy sama, zdana na 艂ask臋 i nie艂ask臋 tego 艣wiata.

W to akurat Sei wierzy艂a bez zastrze偶e艅, poniewa偶 jej ojciec pracowa艂 w mie艣cie i cz臋sto nie wraca艂 na noc do domu i 艂atwo by艂o go sobie wyobrazi膰, jak wisi noc膮 w sklepie niczym wystawiona na sprzeda偶 bluza.

By艂a przera偶ona, maj膮c odezwa膰 si臋 do tego obcego cz艂owieka - kt贸ry nie by艂 bezpiecznym obcym z „Dna Niebios”, z wysokim kieliszkiem w贸dki w r臋ce, przyjaznym u艣miechem na twarzy i czarnym, przypominaj膮cym map臋 znamieniem gdzie艣 na sk贸rze.

- Przyjedzie? - spyta艂a szeptem. - Jest lepszy spos贸b? Naprawd臋 mo偶e mnie zabra膰 do dowolnego miasta? Zupe艂nie dowolnego?

M臋偶czyzna w garniturze zdziwi艂 si臋 i troch臋 wystraszy艂. Zak艂opotana Sei odebra艂a to jak policzek. By艂 zwyk艂ym cz艂owiekiem. Kenji jednak czasem zmy艣la艂, a ona musia艂a by膰 g艂upiutka, 偶e mu uwierzy艂a. To, 偶e niekt贸re rzeczy by艂y prawdziwe tam, nie oznacza艂o, 偶e s膮 prawdziwe tak偶e tutaj. M臋偶czyzna rozlu藕ni艂 mi臋艣nie szcz臋ki i odpar艂:

- Z moich wylicze艅 wynika, 偶e pojawi si臋 dzisiaj, o czwartej dziesi臋膰, na linii po艂udniowej. - M贸wi艂 w taki spos贸b, jakby nie by艂 do m贸wienia przyzwyczajony. - Ale w przesz艂o艣ci zdarza艂o mi si臋 ju偶 myli膰.

Sei odetchn臋艂a z ulg膮 i obci膮gn臋艂a bluzk臋 na ramionach, jak teatraln膮 kurtyn臋, u艣miechaj膮c si臋 znacz膮co i ods艂aniaj膮c znami臋: rysowa艂o si臋 mi臋dzy piersiami jakby obla艂a si臋 wod膮 艣mierci, pr贸buj膮c si臋 jej napi膰. Ten gest ods艂aniaj膮cy sk贸r臋 sta艂 si臋 dla niej r贸wnie 艂atwy i naturalny jak rozmowa - a nawet 艂atwiejszy, bo wi臋cej wyra偶a艂. U艣miechn臋艂a si臋 - pi臋knie, z zapa艂em i pewno艣ci膮 siebie.

M臋偶czyzna gapi艂 si臋 na ni膮 t臋po, na przemian otwieraj膮c i zamykaj膮 usta. Grdyka chodzi艂a mu pociesznie w d贸艂 i w g贸r臋. W ko艅cu, przera偶ony, zakry艂 usta r臋k膮.

- Co si臋 pani sta艂o? Potrzebuje pani lekarza?

Sei zamruga艂a ze zdziwienia i roze艣mia艂a si臋. Du偶o czasu up艂yn臋艂o od chwili, gdy kto艣, kto zobaczy艂 jej znami臋, nie pr贸bowa艂 od razu wzi膮膰 jej w ramiona; od chwili, gdy mowa by艂a niezb臋dna, wr臋cz przyjemna. Trudno by艂o si臋 pogodzi膰 z my艣l膮, 偶e kod, do kt贸rego przywyk艂a, nie jest wa偶ny w ka偶dej zapad艂ej dziurze. Istnieje wystarczaj膮co du偶o tajemnic, 偶eby ka偶dy mia艂 w艂asn膮, pomy艣la艂a. Poprawi艂a bluzk臋, kryj膮c znami臋, i czeka艂a w milczeniu, jak czujna stra偶niczka.

M臋偶czyzna nie zbli偶a艂 si臋 do niej; nie chcia艂 oddycha膰 jej powietrzem ani ryzykowa膰 kontaktu fizycznego. Widzia艂a, jak si臋 zgarbi艂, gdy poci膮g o czwartej dziesi臋膰 przyjecha艂 i wyplu艂 mu pod nogi t艂um rozkrzyczanej dzieciarni, a potem, skruszony, przyj膮艂 go w swoich progach, z zak艂opotaniem otwieraj膮c przed nim drzwi i zmierzaj膮c do Nary i nigdzie wi臋cej.

* * *

Wraca艂a. Zawsze wraca艂a. Do mosi臋偶nej tabliczki, parkietu i d艂ugich smuk艂ych kieliszk贸w. Do „Dna Niebios”, kt贸re by艂o ciemne i puste. To jest teraz m贸j pok贸j z tatami, rozmy艣la艂a w ten leniwy b艂臋kitny wiecz贸r, kiedy wydawa艂o si臋, 偶e persymony rodz膮 wy艂膮cznie czarne pi臋艣ci. Zamykam si臋. Opowiadam szczerym twarzom historie, kt贸re tylko dla mnie maj膮 sens, ale oni mi wierz膮. Och, Usagi, jednak ubijam ry偶. Mimo wszystko.

Przytkn臋艂a sobie dwa palce do mostka, ale nie szuka艂a znamienia. Dla niej te drzwi by艂y zawsze otwarte, nie musia艂a ju偶 okazywa膰 przepustki. W tym kostiumie nie przyci膮gnie tylu co zwykle, ale to w艂a艣ciwie bez znaczenia. Kogo艣 na pewno znajdzie, dwie, trzy osoby. Musia艂a mie膰 wi臋cej ni偶 inni, 偶eby trwa膰 w poci膮gu i szybko, bardzo szybko mkn膮膰 przez miasto. Je艣li b臋dzie musia艂a, we藕mie ich za r臋ce i poci膮gnie za sob膮; zdzier偶y nawet starych, obcych i kalekich. Ju偶 tak robi艂a.

Yumiko ostatnio cz臋sto si臋 sp贸藕nia艂a: dociera艂a do klubu po p贸艂nocy i mechanicznie popija艂a drinki, kt贸rych barwy przebiega艂y ca艂e widzialne spektrum, od czerwieni do ultrafioletu. Sei powinna si臋 upora膰 z pierwszym kochankiem, zanim przyjdzie Yumiko - rozczarowana, zdesperowana, w szkolnym mundurku. Jak lustro w niebieskiej sp贸dniczce. A Sei nie mia艂a ju偶 si艂y patrze膰 w lustra.

A jednak Yumiko wcale si臋 nie sp贸藕ni艂a, nie tym razem - siedzia艂a przy barze i wlewa艂a w siebie kolejne czarki sake. Zachwia艂a si臋 na obcasach, kiedy wsta艂a i z ulg膮 obj臋艂a Sei. Wtuli艂y si臋 nawzajem w swoje chude 偶ebra. 呕adna nie chcia艂a pu艣ci膰.

- Mam propozycj臋 - szepn臋艂a jej do ucha Yumiko. Jej oddech zalatywa艂 zepsut膮 艣liwk膮. - Dzisiaj nikogo nie b臋dzie. Nikogo nowego, tylko ty i ja. Przedstawi臋 ci臋 rodzicom. Zjemy makaron. B臋dzie normalnie.

- Jestem w ci膮偶y - powiedzia艂a Sei.

R贸g Sto Dwudziestej Pierwszej i Hagiograficznej

Zamo偶ni mieszka艅cy Palimpsestu wysy艂aj膮 dzieci do prywatnej szko艂y imienia 艢wi臋tego Fulka, kt贸rej ceg艂y, marmury i d艂ugi spadzisty dach z wiejsk膮 strzech膮 z dzikiej trawy i fio艂kowych li艣ci mieszcz膮 si臋 mi臋dzy dwiema niedzia艂aj膮cymi fontannami. Pe艂zn膮cy po omacku morszczyn i pachn膮ce maki zagarn臋艂y dziewi臋膰 suchych paszcz hydry i kr贸lewskie rogi spi偶owego byka. Dzikie koty 艣pi膮 w splotach w臋偶owego cielska hydry i kr臋tym wn臋trzu rozdziawionego byczego pyska. Hydra i byk s膮 ulubie艅cami uczni贸w, wiele lekcji po艣wi臋cono im samym i ich symbolice, mimo 偶e nauczyciele zdaj膮 sobie spraw臋, 偶e tylko szcz臋艣liwym zbiegiem okoliczno艣ci plani艣ci miejscy ulokowali szko艂臋 w艂a艣nie tutaj, a nie, powiedzmy, mi臋dzy z艂otym lwem i srebrnym jeleniem. Przynajmniej dzieciaki maj膮 zaj臋cie.

Bogacze pilnie strzeg膮 wielkiej tajemnicy: ta urocza instytucja jest ich dzieciom potrzebna, wr臋cz niezb臋dna, w takim samym stopniu jak woda i mleko. Chocia偶 woleliby, 偶eby tak nie by艂o. Spotykaj膮 si臋 w Prawym Ko艣ciele, okutani w futra, i modl膮 偶arliwie w intencji zamkni臋cia szko艂y. Widz膮, jak twarze dzieci imigrant贸w i biedoty nabieraj膮 wyrazistych rys贸w, s艂uchaj膮 ich wyzywaj膮cych pokrzykiwa艅, patrz膮, jak nicponie pluskaj膮 si臋 w rzece, i 偶贸艂膰 wzbiera w ich sercach. 艢wi臋ty Fulk to b艂ogos艂awie艅stwo nad b艂ogos艂awie艅stwa, lekarstwo niezr贸wnane, lecz proces kszta艂towania dziecka jest d艂ugi, 偶mudny i surowy jak wszystko w Palimpse艣cie. Bogacze t臋skni膮 do swoich male艅stw.

Od czego si臋 zaczyna? Jakie skarby wolno gromadzi膰, aby unikn膮膰 tej wrodzonej choroby? Ile silos贸w j臋czmienia, ile winnic, ile koni o mi臋kkich bokach, ile dom贸w z ostro zarysowanymi kwiatonami, kt贸re wysz艂y spod r臋ki Weckweet, mo偶na posi膮艣膰, zanim ta 艂agodna przypad艂o艣膰 ogarnie 艂ona i nasienie tych, kt贸rzy kochaj膮 selskiny i klejnoty? Ksi臋gowi z ulicy Sarsaparilli byli karmieni czekolad膮 i s艂owiczymi w膮tr贸bkami i palili jedwabi艣cie delikatny tyto艅, 偶adnemu jednak nie uda艂o si臋 ustali膰 punktu, w kt贸rym r贸wnowaga zostaje zachwiana, okre艣li膰 miejsca po przecinku, za kt贸rym czyha zag艂ada.

Gdyby艣my mieli przepustki, mogliby艣my zajrze膰 za ci臋偶kie drzwi z drewna gruszy i zobaczy膰, jak wygl膮daj膮 lekcje u 艢wi臋tego Fulka. Przypu艣膰my, 偶e je mamy; pozw贸lmy sobie na ten kosztowny luksus, jakim jest przepustka do szko艂y. W艂a艣nie zaczynaj膮 si臋 wieczorne kursy, dzieci siedz膮 grzecznie w rz膮dkach, z u艂o偶onymi przed sob膮 r臋kami. Tylko nauczyciel jeszcze nie przyszed艂, le艅 patentowany! „Dlaczego siedz膮 tak nieruchomo?”, pytasz. Dlaczego nie rzucaj膮 w siebie nawzajem gumkami ani nie 偶artuj膮 o gie艂dzie, jak to zwykle ma w zwyczaju rozpuszczone potomstwo finansowych elit?

Dlatego 偶e nie s膮 jeszcze sko艅czone.

Mali arystokraci, kt贸rzy rodz膮 si臋 w Palimpse艣cie, nosz膮 w sobie przera偶aj膮c膮 pustk臋. Odbieraj膮 bod藕ce, reaguj膮 na nie, ucz膮 si臋 chodzi膰 i siedzie膰 cicho, ale nie m贸wi膮, nie biegaj膮, nie bawi膮 si臋; nie maj膮 r贸wnie偶 twarzy, w艂os贸w ani genitali贸w. Dlatego szeptem nazywa si臋 ich braurionami. S艂owo to, zaczerpni臋te z j臋zyka, kt贸rego nazw膮 zamo偶ni nie zawracaj膮 sobie g艂owy, oznacza „nied藕wiadki”. Dawno temu wierzono, 偶e ma艂e nied藕wiedzie rodz膮 si臋 bezkszta艂tne i nijakie i dopiero matka, li偶膮c je, nadaje im w艂a艣ciw膮 posta膰.

Brauriony s膮 jak lalki, mi臋kkie, plastyczne, ale niedoko艅czone, nierzeczywiste. W dniu, w kt贸rym wysoko postawiona kobieta wydaje dziecko na 艣wiat, zawini臋ta w lwi膮 sk贸r臋 i upier艣cieniona rubinami, modli si臋 w duchu, by jej maj膮tek okaza艂 si臋 zbyt skromny, by spowodowa膰 urodzenie brauriona. Nas艂uchuje pierwszego krzyku potomka, a kiedy ten si臋 nie rozlega, wie, 偶e 艢wi臋ty Fulk przygarnie to dziecko i wszystkich jego p贸藕niejszych braci i siostry. Gdy wstanie z po艂ogu, zacznie rozdawa膰 swoje suknie jedna po drugiej, b臋dzie si臋 pozbywa膰 dom贸w i kochank贸w, w nadziei ponownego dost膮pienia 艂aski.

Nie szlochaj, pani! 艢wi臋ty Fulk daje przynajmniej nadziej臋! Kiedy podrzucasz na progu szko艂y wysadzany klejnotami koszyk, istota, kt贸r膮 oddajesz im pod opiek臋, nie jest sierot膮. Nie ca艂kiem.

Dzieci s艂ysz膮, odbieraj膮 sygna艂y ze 艣wiata - co wielce u艂atwia prowadzenie lekcji. Przez pi臋tna艣cie lat uczniowie s膮 spokojni, zr贸wnowa偶eni, nieruchomi. Trzeba ich my膰 i do偶ylnie od偶ywia膰 (opieka nad nimi wymaga ostro偶no艣ci i delikatno艣ci), ale rosn膮 jak wszystkie dzieci. Naucza si臋 je tak, jakby mog艂y recytowa膰 wiersze, dodawa膰 i z zapa艂em dyskutowa膰 o bie偶膮cych problemach. Ich niezdarne stopy uczy si臋 ta艅czy膰. Okrutne machiny nadaj膮 w艂a艣ciw膮 postur臋 ich mi臋kkim kr臋gos艂upom.

Kiedy dzieci maj膮 pi臋tna艣cie lat, s膮 gotowe.

Rytua艂, kt贸ry si臋 w贸wczas odbywa, jest trzymany w najwi臋kszej tajemnicy - tak przynajmniej wyobra偶aj膮 sobie mo偶ni Palimpsestu. Sympatyczny nied藕wiadek siada w ciemnym pokoju, do kt贸rego wchodzi drugie dziecko, prawdziwe, nie starsze od niego, z b艂yskiem w oku i wrednym 偶artem na wargach. Dla jego wygody do pokoju dostarcza si臋 mn贸stwo wody w ogromnych pucharach, ono za艣 powoli i z wielk膮 gorliwo艣ci膮 zaczyna liza膰 brauriona, tak jak mog艂yby to czyni膰 dawne nied藕wiedzice, zanim nied藕wiedzia spo艂eczno艣膰 uzna艂a t臋 technik臋 za bezcelow膮. Wylizuje ka偶dy cal jego sk贸ry, bez lito艣ci i bez wytchnienia, chocia偶 z czasem zm臋czone usta i j臋zyk zaczynaj膮 bole膰, a ca艂y proces trwa pi臋膰 dni i nocy. Dziecko jest jednak silne i niezmordowane.

Z bezkszta艂tnej bry艂y wy艂ania si臋 w pe艂ni ukszta艂towany cz艂owiek - z orlim nosem lub pieprzykiem na lewym policzku, rudymi w艂osami lub sk贸r膮 koloru kawy, zwinnymi d艂o艅mi lub pe艂nymi piersiami, dumnie wyprostowany, z szerokim czo艂em i pi臋knymi 艂ukami brwi. Pi膮tego dnia po braurionie nie ma ju偶 艣ladu, a zamiast niego w pokoju siedzi jedyna w swoim rodzaju istota, zahartowana latami przymusowego milczenia i obcowania z wyrafinowanymi duszami u 艢wi臋tego Fulka. Zna 艂acin臋, arytmetyk臋, poczet kr贸l贸w i histori臋 Ko艣cio艂a. Umie r贸wnie偶 pisa膰 wiersze i zachowuje niezwyk艂e wspomnienia z lat uwi臋zienia we w艂asnym ciele. Ma mi艂y g艂os, 艂agodn膮 natur臋 i niezwyk艂y talent do ta艅ca.

Braurion nie wraca ju偶 do rodzic贸w. Nie mo偶e. Nie ma twarzy ani imienia, dop贸ki nie zostanie sko艅czony, a wtedy okre艣lenie kto z kt贸rej rodziny pochodzi by艂oby zadaniem tak 偶mudnym, 偶e nikt nie chce si臋 go podj膮膰. I w ten oto spos贸b nied藕wiadek - a teraz ju偶 pe艂noprawny nied藕wied藕 - wyrusza w 艣wiat i sam pr贸buje znale藕膰 sobie w nim miejsce. Niezwykle cz臋sto zdarza si臋, 偶e bierze 艣lub z dzieckiem, kt贸re go wyliza艂o. To bardzo trwa艂a wi臋藕.

Sk膮d jednak bior膮 si臋 te dzieci, ci ch艂opcy i te dziewcz臋ta, kt贸re przez pi臋膰 dni i nocy us艂uguj膮 braurionowi? I jak daj膮 si臋 do tego nam贸wi膰?

Sprowadza si臋 je z Ptaszarni, rzecz jasna, sk膮d by indziej? W najubo偶szych okolicach ludzie od 艢wi臋tego Fulka wyszukuj膮 dzieci wyj膮tkowe, bystre, ale niechciane, kt贸re rodz膮 si臋 wsz臋dzie, w ca艂ym Palimpse艣cie, bez wzgl臋du na to, czy w domu jada si臋 akurat gulasz z g臋si czy z kota. Nauczyciele sprowadzaj膮 do szko艂y ca艂e zast臋py dzieciak贸w, po jednym dla ka偶dego ze swoich nieszcz臋snych podopiecznych. Do chwili uko艅czenia pi臋tnastu lat dzieci te 偶yj膮 skoszarowane w sympatycznych domkach, w艣r贸d wie艅c贸w gaulterii. Uczy si臋 je tak samo 艂aciny, rachunk贸w i historii Ko艣cio艂a, a nawet wi臋cej, poniewa偶 s膮 lotne, niesforne i - przez kontrast do tamtych uczni贸w, kt贸rych milczenie potrafi doprowadzi膰 cz艂owieka do ob艂臋du - ukochane przez nauczycieli. Pisz膮 eseje o naturze hydry i byka i z rado艣ci膮 o nich rozprawiaj膮. S膮 rozpieszczane i karmione s艂odyczami. One r贸wnie偶 nie wracaj膮 do rodzic贸w.

Zdarza si臋, 偶e po latach dama w lwim futrze natknie si臋 na prze艣liczn膮 m艂od膮 kobiet臋 id膮c膮 pod r臋k臋 z piekielnie dociekliwym m艂odym m臋偶czyzn膮; mo偶e nawet zauwa偶y, 偶e ani na chwil臋 nie trac膮 ze sob膮 kontaktu, ca艂y czas dotykaj膮 si臋 i muskaj膮 przelotnie, nawet kiedy ona wybiera na targu pomara艅cze, a on obmacuje pigwy. Mo偶e zada sobie pytanie: „Czy to moje dziecko?”. Nigdy si臋 jednak tego nie dowie.

Dzi臋ki temu 偶aden r贸d nie rz膮dzi Palimpsestem zbyt d艂ugo.

* * *

Poza Casimir膮. Jak zwykle.

* * *

W pysku byka 艣pi kot. Przerzuci艂 艂apy przez k贸艂ko wbite w rozszerzone nozdrza spi偶owej bestii. Ziewa, kiedy November drapie go za uchem. Palce wci膮偶 mrowi膮 j膮 od pszczelich wydzielin. Zastanawia si臋, czy kiedy艣 si臋 do tego przyzwyczai, oswoi si臋 z wra偶eniem posiadania miliona r膮k, kt贸re mo偶e po wszystko wyci膮gn膮膰. Zamiera bez ruchu i ws艂uchuje si臋 w siebie, ale pszczo艂y s膮 wci膮偶 pijane szcz臋艣ciem i nie maj膮 jej nic ciekawego do powiedzenia. Na Sarsaparilli dziewczyna ta艅czy kazaczoka, 偶eby zarobi膰 par臋 groszy. W bramie ksi臋garni przy skrzy偶owaniu Z艂orzecznej i Dziewi膮tej jaki艣 staruszek zmar艂 z przepicia. 呕adnych interesuj膮cych nowin. Ni偶 u偶ytecznego. Przypomina sobie nazwiska: Oleg Sadakow, Amaya Sei, Ludovico Conti. Szepcze je, jakby odmawia艂a r贸偶aniec. Niemal wie, co powinna zrobi膰.

Unosi r臋k臋. Jej sk贸ra jest jedn膮 wielk膮 opuchlizn膮, poznaczon膮 艣ladami 偶膮de艂 i w臋藕lastymi pasmami stwardnia艂ej sk贸ry w miejscach, gdzie jad wezbra艂 w 偶y艂ach. U艣miecha si臋 jednak. Te rany s膮 jak mapa znajomego 艣wiata, kt贸ry op艂yn臋艂a, kieruj膮c si臋 b贸lem i potrzeb膮 serca; jak echo czarnego rysunku na twarzy. Ju偶 nigdy nie b臋dzie czysta, zawsze b臋dzie si臋 krzywi膰 z b贸lu, ale rado艣膰 pszcz贸艂 z Palimpsestu wrze w jej sercu.

Fulk przygl膮da si臋 jej z fasady swojego gmachu: wysoka figura z polerowanego mahoniu z twarz膮 nadjedzon膮 przez insekty przedstawia ascetycznego 艣wi臋tego we w艂adczej pozie, z r贸偶d偶k膮 w jednej i smyczkiem od wiolonczeli w drugiej r臋ce. U jego st贸p ma艂e nied藕wiadki przysiad艂y na zadach i ko艂ysz膮c si臋 w prz贸d i w ty艂, przygl膮daj膮 mu si臋 z nied藕wiadkow膮 trwog膮 i podziwem.

Ulica znajduje si臋 w sercu miasta, ale jest pusta. November widzi tylko d艂ugie g艂臋bokie w膮wozy tworzone przez 艣ciany budynk贸w i ci膮gn膮ce si臋 w g贸r臋, wysoko, tak 偶e nie wida膰 ksi臋偶yca. Wydaje si臋, 偶e niebo przegra艂o bezg艂o艣n膮 walk臋 z miastem i skapitulowa艂o przed betonem i marmurami. Ale oto i on, ju偶 si臋 zbli偶a; wiedzia艂a, 偶e po ni膮 przyjedzie: pow贸z 艣lizga si臋 po g艂adkich szynach, zielono obute stopy pewnym krokiem kieruj膮 si臋 w jej stron臋, r臋ka wsuwa si臋 w jej r臋k臋. Cieszy j膮 znajomy ci臋偶ar d艂oni Casimiry - oswojony i delikatny, jakby zanurza艂a si臋 w ciep艂ej wodzie.

- Masz ochot臋 wej艣膰 do 艣rodka? - proponuje Casimira. - Hojnie 艂o偶臋 na utrzymanie 艢wi臋tego Fulka, z pewno艣ci膮 b臋dziemy mile widziane. Nowi absolwenci pewnie w艂a艣nie jedz膮 ostatni posi艂ek.

- Ty te偶 sko艅czy艂a艣 t臋 szko艂臋?

Casimira u艣miecha si臋 tym swoim zagadkowym u艣miechem.

- Nie 偶artuj. Ale... - Zawiesza g艂os, zamy艣la si臋. - Aloysius j膮 sko艅czy艂, wiesz?

- Dlaczego w takim razie tyle na ni膮 p艂acisz?

- Nieprzerwany dop艂yw nieprzeci臋tnie uzdolnionych, wr臋cz genialnych obywateli, niesp臋tanych wi臋zami klasowymi i rodzinnymi, jest w oczywisty spos贸b korzystny dla miasta. Ka偶de ich nowe pokolenie zmienia 艣wiat. Za co艣 takiego warto p艂aci膰.

Przechodz膮 pod znacz膮cym spojrzeniem 艣wi臋tego Fulka i trafiaj膮 do olbrzymiej jadalni, gdzie sto艂y s膮 nakryte czarnymi obrusami, od kt贸rych ostro odcina si臋 biel pustych talerzy. Na widok Casimiry wyk艂adowcy wstaj膮 i wyg艂adzaj膮 zmarszczki na oficjalnych przepysznych strojach, kt贸re w oczach November zlewaj膮 si臋 w jedn膮 wielk膮 plam臋 d艂ugich p贸艂, wysokich but贸w, gorset贸w, epolet贸w i szykownych peleryn. Kobiety maj膮 we w艂osach pi贸ra kuropatw, m臋偶czy藕ni - kruk贸w. Daj膮 uczniom zna膰, 偶eby i oni wstali. Brauriony s膮 jeszcze niezdarne i troch臋 si臋 wstydz膮 swoich nowych twarzy, ale wstaj膮 jak jeden m膮偶 i oklaskuj膮 Casimir臋, swoj膮 mecenask臋, swoj膮 pani膮.

Casimira - nie jest wcale zachwycona, nie potrzebuje ich aplauzu - prowadzi November do d艂ugiej 艂awki, jakiej mo偶na by si臋 spodziewa膰 po klasztornym refektarzu. M艂ody m臋偶czyzna odsuwa si臋 i je przepuszcza; na jego pi臋kn膮 twarz wyp艂ywa rumieniec. Mocno 艣ciska rami臋 ol艣niewaj膮cej m艂odej kobiety, kt贸ra spokojnie taksuje wzrokiem nowych go艣ci i nic a nic si臋 nie rumieni.

- Casimiro... - zagaduje November. Zni偶a g艂os, 偶eby nikt jej pods艂ucha艂, ale dzieci ju偶 rozmawiaj膮, 艣miej膮 si臋 i przerzucaj膮 dowcipami z brod膮, kt贸re dla niech s膮 ca艂kiem nowe i 艣wie偶e. - Kiedy zn贸w poczuj臋 si臋 normalnie? Na razie nie mog臋 si臋 pozby膰 wra偶enia, 偶e lada chwila wpadn臋 w przepastn膮 otch艂a艅, a moja krew 艣piewa dono艣nie, tak g艂o艣no, jakby nadchodzi艂 koniec 艣wiata. Tyle g艂os贸w, tyle pszcz贸艂... Znam imiona ich wszystkich! Jak to mo偶liwe?

Casimira spogl膮da na ni膮, szczerze rozradowana. Na jej twarzy maluje si臋 zaskoczenie, siostrzany szacunek i ulga, 偶e w obliczu jej rodak贸w November nie waha si臋 jej dotkn膮膰: przytula policzek do policzka Casimiry i ca艂uje j膮 szorstko, jak tylko mo偶e poca艂owa膰 kr贸lowa kr贸low膮. Wok贸艂 nich dzieci szczerz膮 z臋by w u艣miechach i gapi膮 si臋 bez skr臋powania. Jeszcze si臋 nie nauczy艂y, 偶e nie wypada si臋 gapi膰.

- Nigdy, moje biedactwo - m贸wi Casimira, kiedy si臋 rozdzielaj膮. Ma oczy pe艂ne 艂ez. - Jeste艣 teraz taka jak ja. Tylko ty jedna. To si臋 ju偶 nie zmieni. B臋dziesz te偶 zna艂a imiona ich dzieci, a tak偶e imiona ka偶dego, kogo dotkn膮 albo kogo u偶膮dl膮; same nie zd膮偶膮 ci wszystkiego powiedzie膰, o wszystkim donie艣膰, sprawi膰, 偶eby艣 by艂a z nich dumna. B膮d藕 ostro偶na, bo s膮 delikatne w spos贸b, w jaki ty i ja delikatne by膰 nie mo偶emy. Masz im kr贸lowa膰. To nie byle jakie zadanie. - 艢ciska r臋k臋 November. - Ale teraz ty masz mnie, a ja ciebie. Nigdy ju偶 nie b臋dziemy samotne.

Rozlega si臋 dono艣ny d藕wi臋k dzwonu i zostaje podana kolacja: na ka偶dym talerzu l膮duje male艅ki pieczony czy偶, w ca艂o艣ci, z 艂ebkiem i z dzi贸bkiem, z kt贸rego sypi膮 si臋 okruchy chleba i kawa艂ki fig. Nauczyciele i uczniowie si臋gaj膮 po le偶膮ce obok talerzy ogromne czarne serwetki. Casimira robi to samo i z chytrym u艣miechem, tak jak oni, narzuca sobie serwetk臋 na g艂ow臋, a potem wszyscy jednym gestem bior膮 ptaszki z talerzy i w ca艂o艣ci pakuj膮 je do ust. November z niedowierzaniem patrzy na dwustu biesiadnik贸w w czarnych woalkach. Wygl膮daj膮 jak wied藕my, modl膮ce si臋 z pochylonymi g艂owami do 艣wiat贸w rozpostartych pod ich stopami.

Kolacja wlecze si臋 niemi艂osiernie. Nie ma wi臋cej da艅, ale November ca艂y czas s艂yszy chrupanie ptasich kostek. Nie chce nikomu przynie艣膰 wstydu: zak艂ada woal, 艂apie czy偶a za dzi贸b i trzema palcami - tylko tyle jej zosta艂o do b艂ogos艂awie艅stw - wk艂ada go do ust. W pierwszej chwili czuje s艂odycz: b艂yszcz膮ca sk贸rka, mi臋so i glazura, kt贸ra smakuje jak brandy zmieszana z winem 艣liwkowym. Jednak偶e, kiedy zaczyna prze偶uwa膰 (powoli i metodycznie, bo czy偶 wype艂nia jej usta w ca艂o艣ci), czuje, 偶e p臋kaj膮ce organy wewn臋trzne s膮 gorzkie, smakuj膮 偶贸艂ci膮, rozpacz膮 i utracon膮 mi艂o艣ci膮. Ko艣ci dr偶膮, p臋kaj膮 z trzaskiem, rani膮 wn臋trze ust i do tej mieszaniny do艂膮cza smak krwi, s艂onej jak 艂zy ronione nad zniszczonym cia艂em. Krew 艂膮czy si臋 ze szpikiem - i zn贸w pojawia si臋 s艂odka nuta, s艂odka jak sama November, kt贸ra zwyci臋sko wychodzi ze wszystkich pr贸b i pozostaje sob膮.

Teraz rozumie, po co ten czarny woal. 呕aden b贸g nie powinien widzie膰, jak kobieta po偶era sam膮 siebie.

W ko艅cu prze艂yka, podnosi woalk臋 i ociera krew z warg. Gdzie艣 w mie艣cie troje wstrz膮艣ni臋tych ludzi 艂apie si臋 za okrwawione usta. Jadalnia jest pusta, wszyscy znikn臋li, zosta艂a tylko Casimira.

- Gotowa, 偶eby wr贸ci膰 do domu? - pyta.

Tak, November jest gotowa.

* * *

Kiedy przyje偶d偶aj膮, dom chowa si臋 za kolumn膮, ubrany najpi臋kniej jak tylko November potrafi sobie to u ch艂opca wyobrazi膰 - turkusowy jedwab, szeroki bia艂y ko艂nierzyk, pantofle z r贸偶owego aksamitu, sprz膮czka paska z ko艣ci s艂oniowej, w艂osy elegancko zaczesane i wypomadowane. Wyszykowa艂 si臋 specjalnie dla nich, ale teraz si臋 zawstydzi艂. November przykl臋ka i wyci膮ga do niego r臋ce. Pszczo艂y w niej ta艅cz膮: „Matko, o, matko i 偶ono, zosta艅 z nami, to jest tw贸j dom!”.

Kurczowo trzyma si臋 swojej ja藕ni; jest w tej chwili taka rozci膮gni臋ta... Powinna zrobi膰 spis wszystkich rzeczy, kt贸rymi jest, a kt贸re nie s膮 ni膮. W g艂臋bi serca pozostaje jednak sob膮, November, dzieckiem bibliotekarza i kobiety, kt贸ra zamiast ma艂ej rybki z艂owi艂a rekina. U艣miecha si臋 do ch艂opca zach臋caj膮co.

Moja sukienka to m贸j 偶agiel, przypomina sobie.

Ch艂opiec p臋dzi do niej i rzuca si臋 jej na szyj臋. Casimira przygl膮da si臋 im jak zadowolona z siebie kokoszka.

- Na pewno ju偶 si臋 domy艣li艂a艣, 偶e urodzi艂am si臋 taka sama, jak dzieci od 艢wi臋tego Fulka. Nie mog艂o by膰 inaczej, gdy偶 nasza rodzina dysponuje wi臋kszym bogactwem, ni偶 ca艂y Palimpsest by艂by sobie w stanie wyobrazi膰. Przez d艂ugi czas adopcja 艣wietnie nam s艂u偶y艂a, ale mnie matka nie potrafi艂a odda膰. Bracia i siostry od Fulka nie s膮 odosobnieni w swych talentach. Ich opowie艣ci o tym, jak wesz艂am w posiadanie mojego domu, s膮 niedorzeczne. W wieku o艣miu lat by艂am pusta jak niezapisana karta i matka musia艂a podnie艣膰 moj膮 r臋k臋 do ko艂atki na drzwiach, gdy偶 nawet tego nie potrafi艂am zrobi膰 z w艂asnej woli. Przez tydzie艅 sta艂am tu, w tym westybulu, nieruchoma i niema, nie jad艂am ani si臋 nie porusza艂am; nieukszta艂towane brauriony naprawd臋 s膮 a偶 tak g艂upie. W ko艅cu dom przezwyci臋偶y艂 nie艣mia艂o艣膰 i zaopiekowa艂 si臋 mn膮 najlepiej jak umia艂. Nauczy艂 mnie wszystkich j臋zyk贸w, jakie dom mo偶e zna膰, ca艂ej matematyki niezb臋dnej do wybudowania go, ta艅c贸w ta艅czonych na jego parkietach i poezji recytowanej w jego salonach. Otrzyma艂am rzetelne wykszta艂cenie. Nie wiem, jak na to wpad艂, ale pewnego dnia zacz膮艂 mnie liza膰 i nada艂 mi kszta艂t, wykazuj膮c si臋 ma艂ym j臋zyczkiem i wielk膮 cierpliwo艣ci膮.

- Rozmawia艂em z innymi domami - wyznaje nie艣mia艂o ch艂opiec i wtula twarz w r臋k臋 Casimiry. - One wiedzia艂y, gdzie si臋 podziewaj膮 bogate dzieci, a 艢wi臋ty Fulk, to znaczy szko艂a, sam budynek, te偶 wie, jak je przebudzi膰.

Casimira g艂aszcze go jak ulubionego kota.

- Przebudzi艂am si臋 pod jego j臋zykiem i od tamtej pory jeste艣my nieroz艂膮czni. To si臋 podobno cz臋sto zdarza. Tak oto tylko ja jedna z mojej rodziny jednocze艣nie urodzi艂am si臋 jako Casimira i jako Casimira 偶yj臋; mog艂am zaj膮膰 nale偶ne mi miejsce w sercu fabryki i przychyli膰 ucha ca艂emu temu drobiazgowi, kt贸ry wychodzi z moich kadzi i spod pras. 艢miem twierdzi膰, 偶e jestem lepsza od wszystkich poprzednich Casimir, poniewa偶 edukowa艂 mnie dom, co nauczy艂o mnie my艣le膰 w tak nieszablonowy spos贸b, 偶e dzi艣 potrafi臋 tolerowa膰 w swoim sercu nawet niezwyk艂e mr贸wcze sny.

November zatacza kr膮g na l艣ni膮cym cedrowym parkiecie.

- Jestem ci wdzi臋czna za t臋 tajemnic臋 i za... za pszczo艂y. Nie rozumiem jednak, po co mi to wszystko opowiadasz.

Casimira przytula sw贸j dom, a on wczepia palce w jej d艂ugie zielone w艂osy. Kiedy zn贸w si臋 odzywa, jej g艂os brzmi ostro i chrapliwie. November ju偶 si臋 nauczy艂a, co to oznacza: wielka pani nie chce, 偶eby November wiedzia艂a, jak wiele jej s艂owa dla niej znacz膮.

- 呕eby艣 mnie lepiej pozna艂a, najdro偶sza. 呕eby艣 wiedzia艂a, 偶e mo偶esz by膰 tu ze mn膮 szcz臋艣liwa. 呕eby艣 mog艂a 偶y膰. 呕eby艣 mog艂a mie膰 w moim domu dziecko, kt贸rego nikt ci nie odbierze. 呕eby i na mnie, i na ciebie sp艂yn臋艂a 艂aska. 呕eby艣 zosta艂a tu, a偶 si臋 zestarzejesz i razem zamkniemy powieki, ws艂uchane w sny wszystkich naszych pszcz贸艂, szczur贸w i szpak贸w. Nie masz nic do stracenia.

- Twoja mi艂o艣膰 to straszna rzecz. Ci膮偶y. 呕膮dli. Rani.

Wzruszenie ramion.

- Jestem Casimira.

- Nie wiem, czy jej podo艂am.

- Nie wybra艂abym ci臋, gdyby艣 mog艂a nie podo艂a膰. Nabierzesz si艂y. Nabawisz si臋 odcisk贸w.

Dom podkrada si臋 do niej. Po jego niebieskich oczach poznaje, 偶e zebra艂 si臋 na odwag臋.

- B臋d臋 liza艂 twoje dzieci, a偶 o偶yj膮 - m贸wi. - Obiecuj臋.

Jego mi艂o艣膰, mi艂o艣膰 ma艂ej istotki zakl臋tej w du偶ej - tak, to potrafi znie艣膰. Przytula go i ko艂ysze, czuje dotyk drobnego cia艂a, kt贸re nie jest do ko艅ca cia艂em, ale nie jest te偶 gipsem. Jego serce - czymkolwiek jest - 艂omocze w uniesieniu.

- Jest tu m臋偶czyzna - szepcze w ko艅cu ch艂opiec, bez entuzjazmu, jakby wola艂 o tym nie m贸wi膰, tylko sp臋dzi膰 jak najwi臋cej czasu z nowo odkryt膮, cudown膮 zabawk膮. - Czeka na ciebie.

November si臋 wzdryga i posy艂a Casimirze zaniepokojone spojrzenie. Obecne w jej g艂owie pszczele umys艂y jej nie ostrzeg艂y.

- Chyba chcia艂y ci zrobi膰 niespodziank臋! - Casimira parska 艣miechem. - Takie ju偶 s膮.

Ch艂opiec marszczy brwi.

- Ten cz艂owiek nie mo偶e tu wej艣膰, pani. Nie wolno mu. Pszczo艂y zaprowadzi艂y go najdalej jak mog艂y, ale potem... utkn膮艂. Na ty艂ach, od strony Lotkowej.

Wszyscy troje ruszaj膮 w g艂膮b rozleg艂ego parteru; serce November t艂ucze si臋 o 偶ebra, jakby chcia艂o przy tej okazji wykroi膰 dla siebie now膮 komor臋. November zamyka oczy i usi艂uje wyczu膰 obecno艣膰 intruza, tak jak ju偶 to wielokrotnie robi艂a, ale pszczo艂y zag艂uszaj膮 jego istnienie b艂aganiem, 偶eby by艂a z nich dumna. A ona jest z nich dumna, bardzo dumna; bicie jej serca je uspokaja, bzycz膮 coraz bardziej sennie, zadowolone.

Jest gotowa. Spe艂ni艂y jej pro艣b臋. Zas艂u偶y艂a na tajemnic臋, do kt贸rej t臋skni膮 Clara, Xiaohui, jej bezimienny brat i obcy m臋偶czyzna w zielonym p艂aszczu. Nie musia艂a zgadywa膰, nie wyczyta艂a tego w ksi膮偶ce, lecz wytrzyma艂a moc jadowitej mi艂o艣ci. Czy powie Clarze? Czy otworzy si臋 przed t膮 nieszcz臋艣liw膮 rudow艂os膮 dziewczyn膮 jak przed przyjaci贸艂k膮? Jak przed kochank膮? A przed Xiaohui?

Nie, nic im nie powie. Dobrze wie, 偶e tego nie zrobi. Poniewa偶 to jest 艣wi臋te miejsce i jest mu co艣 winna. Jest mu winna dusz臋. Musi je chroni膰.

Mo偶e powinna mie膰 wyrzuty sumienia z powodu tej niechlubnej motywacji, ale wcale ich nie czuje.

Na ty艂ach domu, widoczny z ogromnego okna, rzeczywi艣cie czeka m臋偶czyzna. Nie mo偶e nawet podej艣膰 bli偶ej: wygl膮da na to, 偶e biegn膮ca za domem Casimiry szeroka aleja wytycza granic臋 dost臋pnego mu terytorium. Napiera na ni膮, pr贸buje si臋 przebi膰, ale nie pozna艂 dziewczyny imieniem Clara z kolczykiem w j臋zyku i bursztynowy cie艅 go odpycha. Ma oko艂o czterdziestu lat, rzedn膮ce kr臋cone w艂osy i d艂ugi, szpiczasty nos, na kt贸rym tkwi膮 staro艣wieckie okulary. Ubranie ma ca艂kiem zwyczajne i troch臋 wymi臋te, oczy poczciwe i 艂zawe.

November otwiera okno na o艣cie偶.

- Nie mo偶esz! - krzyczy dom.

Ma racj臋: z艂ota mgie艂ka nie chce jej wypu艣ci膰, stawia op贸r, delikatnie, jakby z zak艂opotaniem, ale stanowczo. November zamyka oczy. Pszczo艂y wygrywaj膮 triumfaln膮 nut臋 na milionie ro偶k贸w. Zgaduje imi臋 i wo艂a:

- Ludovico!

M臋偶czyzna nieruchomieje, wyba艂usza oczy i patrzy na ni膮, na jej sukienk臋, na zniszczon膮, upstrzon膮 p臋cherzami i lekko rozjarzon膮 sk贸r臋, nasycon膮 jadem i miodem. Na jego twarzy odmalowuje si臋 niepewny grymas rozpoznania. November stoi w oknie, pewna siebie, i u艣miecha si臋, 偶e a偶 boli; b膮ble na jej twarzy napinaj膮 si臋 i p臋kaj膮.

- Ludovico - powtarza spokojniej, ale odwa偶nie. W jej g艂osie s艂ycha膰 basowy pomruk ula. - Nazywam si臋 November Aguilar. Mieszkam w Benicii, w Kalifornii. Musisz mnie odszuka膰.

- Jak to? - dziwi si臋 m臋偶czyzna. - Przecie偶 jeste艣 tutaj.

- Zamknij oczy i przypomnij sobie, Ludovico. Przypomnij sobie mnie. Salonik u 偶aby. 艢lad po u偶膮dleniu na moim policzku... Wiem, teraz mam ich na twarzy znacznie wi臋cej. Pami臋tasz? By艂am tam w t臋 pierwsz膮 noc, razem z tob膮. Trzyma艂am ci臋 za r臋k臋.

Ludovico zakrywa usta d艂oni膮.

- Czu艂em to... Na Boga, te pszczo艂y... poczu艂em, kiedy ci臋 tak urz膮dzi艂y...

- Przykro mi. Ja te偶 czu艂am obecno艣膰 ludzi w ko艣ciele. To ma nam chyba u艂atwi膰 znajdowanie si臋 nawzajem. Ale niezbyt pomaga.

- Nie. - Ludovico wygl膮da, jakby co艣 przelicza艂, wa偶y艂 w my艣lach. - Kalifornia, powiadasz?

- Tak! Musisz mnie odszuka膰 w prawdziwym 艣wiecie. Znajd藕 mnie!

- Wiem! To znaczy... wiem, jak to dzia艂a.

November jest zdziwiona. To zabola艂o. My艣la艂a, 偶e to jej s艂odka tajemnica.

- Zapami臋taj to - m贸wi. - Nie zapomnij o tym, kiedy si臋 obudzisz, cokolwiek by si臋 dzia艂o. A teraz powiedz mi, gdzie ci臋 znajd臋. Powiedz, gdzie mieszkasz.

Ludovico kr臋ci g艂ow膮, osaczony przez jej pszczo艂y, kt贸re, zadowolone z siebie, leniwie kr膮偶膮 mu nad g艂ow膮, tworz膮c wok贸艂 niej czarno-z艂ot膮 aureol臋.

- W艂ochy. Mieszkam we W艂oszech, w Rzymie.

- W porz膮dku. Jutro do ciebie zadzwoni臋. Daj mi sw贸j numer telefonu.

Podaje jej numer, j膮kaj膮c si臋, a November powtarza go p贸艂g艂osem tak d艂ugo, a偶 jest pewna, 偶e go zapami臋ta.

- Jeszcze jedno - m贸wi. - To wa偶na sprawa, prosz臋, pami臋taj i o tym. - November przekrzywia g艂ow臋, ws艂uchuj膮c si臋 w popl膮tane doniesienia pszcz贸艂. Musimy te偶 znale藕膰 tamtych. Kiedy zn贸w si臋 tu zjawisz, znajd藕 m臋偶czyzn臋. Nazywa si臋 Oleg Sadakow i chowa si臋 przed pszczo艂ami, ale... jest gdzie艣 nad rzek膮, pod czarnym mostem z kamiennymi kogucikami. Pszczo艂y pomog膮 ci tam trafi膰; to daleko, a my jeste艣my nowi i nie mamy wst臋pu w wiele rejon贸w miasta. Dlatego nie mo偶esz wej艣膰 do mnie do domu, chyba 偶e spotkasz tak膮 rud膮 dziewczyn臋, Clar臋. Albo znajdziesz Olega. Ja odszukam Amay臋 Sei.

- T臋 z niebieskim w艂osami? - upewnia si臋 Ludovico. M贸wi powoli, jakby spod wody.

- Tak. Jest w poci膮gu, ale to wiem ju偶 od jakiego艣 czasu. Pozna艂am po zapachu.

- Ja te偶!

- Powiedz mi, gdzie ci臋 znajd臋. Powiedz, gdzie mam p贸j艣膰.

Ludo d艂ugo milczy, tylko na ni膮 patrzy. November przechodzi przez my艣l, 偶e mo偶e jest taki sam jak Clara, mo偶e wcale nie chce tu wraca膰, nie chce wi臋cej ni偶 ju偶 ma.

- Pszczo艂y ci臋 znalaz艂y - m贸wi w ko艅cu Ludovico. - Nie jestem pewien, co to znaczy, ale mo偶e to, 偶e jeste艣 cnotliwa.

November wybucha 艣miechem. Jej cia艂o promienieje, nagle przepe艂nia j膮 absolutna pewno艣膰 w艂asnych racji.

- Istnieje taki spis, Ludovico, spis rzeczy niezb臋dnych do szcz臋艣cia. My jeste艣my tym spisem. Ludovico Conti. Oleg Sadakow. Amaya Sei. November Aguilar.

Ludo pr贸buje przej艣膰 przez ulic臋, zbli偶y膰 si臋 do domu, ale bursztynowe cienie go odpychaj膮.

- Karakalla - m贸wi w ko艅cu. - Spotkajmy si臋 w Karakalli. B臋d臋 pami臋ta艂.

Dwa

Bran偶a czysto艣ci ludzkiej

November zbudzi艂a si臋 roze艣miana. Pr贸bowa艂a zakry膰 usta d艂oni膮, ale 艣miech nic sobie z tego nie robi艂. R臋ka wci膮偶 j膮 bola艂a, 艣lady po u偶膮dleniach nadal mia艂y z艂ocisty odcie艅, tylko opuchlizna troch臋 zesz艂a. Przysz艂o jej do g艂owy, 偶e kiedy wszystko si臋 wygoi, jej sk贸ra na zawsze zmieni kolor. Nie wzi臋艂a z szafki ksi膮偶ki w br膮zowej ok艂adce, chocia偶 wyci膮gn臋艂a po ni膮 r臋k臋. Odetchn臋艂a g艂臋boko. Ksi膮偶ka poczeka. Poczeka.

Jestem niecierpliwym i wybuchowym dzieckiem, pomy艣la艂a. Dok艂adnie takim, jakie lubi Zielony Wiatr.

Si臋gn臋艂a po telefon, 偶eby wybra膰 wypalony w pami臋ci numer, zanim zd膮偶y wyblakn膮膰. Zanim go zapomni. Jej serce zn贸w nale偶a艂o tylko do niej, pszczo艂y znikn臋艂y, cho膰 czu艂a w sobie ich obecno艣膰; miota艂y si臋 na wszystkie strony. Brakowa艂o ich jej. Spl膮tane br膮zowe w艂osy opada艂y jej na twarz. Po艣ciel by艂a zeszmaconym k艂臋bowiskiem zagi臋膰 i zmarszczek, w kt贸rym le偶a艂o jej zeszmacone cia艂o - bez dw贸ch palc贸w, z twarz膮 jak z sennego koszmaru, pokryte obrzmia艂ymi czerwonymi pr臋gami (z pewno艣ci膮 zostan膮 po nich blizny), kt贸rych jednak nie czu艂a pod dotykiem i nie by艂a w stanie si臋 nimi przej膮膰. Nie chcia艂a nawet ryzykowa膰 艣niadania, dop贸ki tego nie za艂atwi, nie zajmie si臋 t膮 niecierpi膮c膮 zw艂oki spraw膮; ba艂a si臋, 偶e potem mog艂oby jej zabrakn膮膰 zapa艂u, 偶eby porozmawia膰 ze smutnym m臋偶czyzn膮 o w艂osach jak s艂o艅ce zza chmur, od kt贸rego dzieli艂o j膮 pi臋膰 tysi臋cy mil kabla.

W s艂uchawce rozleg艂 si臋 sygna艂 dzwoni膮cego telefonu, obcy, europejski, a potem m臋ski g艂os - zm臋czony i be艂kotliwy z niewyspania:

- Ciao?

- Ludovico, to ja! To ja!

Zn贸w wybuchn臋艂a 艣miechem. Nie mog艂a si臋 powstrzyma膰.

- Chi e questo?

- To ja, Ludovico. November. November Aguilar. Pami臋tasz?

W jego g艂osie natychmiast zabrzmia艂o napi臋cie, strach, panika:

- Oh, Christo, Christo, non parlo Inglese! Sono un tal sciocco!

O m贸j Bo偶e, pomy艣la艂a November. Tam jest 艂atwo, oczywi艣cie. Ci wszyscy ludzie z r贸偶nych miast musz膮 si臋 jako艣 porozumie膰, wi臋c tam jako艣 to za艂atwiono, ale tutaj...

- Ludovico? - powiedzia艂a, przeci膮gaj膮c sylaby, przekonana, 偶e i tak zda si臋 to na nic. - Powiedzia艂e艣 „Karakalla”. Karakalla. Teraz tylko powiedz kiedy. Podaj dzie艅. Poniedzia艂ek. Wtorek. 艢roda. Czwartek. Pi膮tek. Sobota. Niedziela. Wybierz kt贸ry艣.

Zapad艂a d艂uga cisza. November wyda艂o si臋, 偶e czuje, jak Ludovico pr贸buje - tak jak ona - przecisn膮膰 si臋 kablem po dnie Atlantyku, w艣r贸d ko艣cistych, 艣wiec膮cych ryb g艂臋binowych.

- Domenica - wymkn膮艂 si臋 w ko艅cu w eter jego udr臋czony g艂os. - Domenica. Niedziela. Mezzogiorno. Mi dispiace. Przepraszam. Niedziela. Karakalla.

* * *

Samolot okaza艂 si臋 r贸wnie 艂atwy w obs艂udze jak tratwa. November w艂o偶y艂a zielon膮 sukienk臋, chocia偶 nie by艂a pewna, czy robi to przez wzgl膮d na odleg艂膮 Casimir臋, czy bliski Zielony Wiatr 艣ci艣ni臋ty w zamarzni臋tych miastach ponad chmurami. Przez male艅kie jak iluminator okr臋tu podwodnego okno nie widzia艂a slums贸w Sze艣ciu Wiatr贸w, cirrusowych wie偶yc rozpalanych zachodami s艂o艅ca, ani pawilon贸w z b艂臋kitnego lodu, ale (po tym, co ju偶 wiedzia艂a) dopuszcza艂a mo偶liwo艣膰, 偶e naprawd臋 gdzie艣 tam s膮: niewidoczne, pulsuj膮ce 偶yciem, zgie艂kliwe. A ma艂e zefirki i bryzy przypominaj膮 pszczo艂y w olbrzymim per艂owym ulu. Weckweet przecie偶 tam by艂a. Na pewno. Casimira o niej s艂ysza艂a.

Ojciec November mia艂 racj臋. Wyci膮gn膮艂 kart臋 z katalogu i - cho膰 szansa by艂a jedna na milion - nie pomyli艂 si臋. Wszystko na 艣wiecie ma swoje miejsce. Nawet ona.

Rankiem otworzy艂a wszystkie ule, ale pszczo艂y nie wylecia艂y na zewn膮trz - siedzia艂y, ospa艂e, w swoich t臋tni膮cych basowym buczeniem pa艂acach. Wyjd膮, kiedy zechc膮; nie s膮 jej w艂asno艣ci膮. Jej pszczo艂y czeka艂y na ni膮, a ona lecia艂a im na spotkanie najszybciej jak mog艂a.

Oczywi艣cie ludzie si臋 na ni膮 gapili. Stewardesa uwa偶a艂a, 偶eby jej przypadkiem nie dotkn膮膰. Pytano j膮 r贸wnie偶, czy to nie jest zara藕liwe; ma艂o brakowa艂o, 偶eby si臋 przy tym roze艣mia艂a, tak zabawny wyda艂 si臋 jej ten pomys艂. Trzeba jednak przyzna膰, 偶e w ostatnim czasie wygl膮da艂a wprost demonicznie: cia艂o ca艂e w ranach po 偶膮d艂ach, brak dw贸ch palc贸w, twarz obrzmia艂a jak czarna maska. W艂o偶y艂a kaptur i u艣miecha艂a si臋 przepraszaj膮co do dzieci, kt贸re zazdro艣nie od niej odp臋dzano. „Nie b贸jcie si臋”, chcia艂a powiedzie膰. „To nie jest zara藕liwe, a na pewno nie w taki spos贸b, jak my艣licie”.

Ale zmilcza艂a.

* * *

Karakalla by艂a 艂a藕ni膮 - dawno temu, bo dzi艣 zosta艂a z niej dostojna ruina, zawalone 艂uki, zapadni臋te schody i grzybkowate kopczyki gruzu. Znajdowa艂a si臋 na obrze偶ach Rzymu, miasta, kt贸rego November nigdy przedtem nie widzia艂a, przesyconego 艣wiat艂em, kt贸re wydawa艂o si臋 wr臋cz namacalne, jak cia艂o. Ca艂y Rzym przybra艂 kolor tego s艂onecznego blasku, sta艂 si臋 na wp贸艂 z艂oty, jakby to z艂oto cichaczem pobiera艂o lekcje od gruz贸w, i krok po kroku zagarnia艂a miasto dla siebie. Wszystko by艂o tu stare, bardzo stare, dziesi臋膰 razy burzone, odbudowywane i przemianowywane. Kiedy na tabliczce dla turyst贸w wyczyta艂a, 偶e zimny i elegancki marmur na Bazylik臋 艢wi臋tego Piotra zaczerpni臋to ze starego Forum, nie wiadomo dlaczego zrobi艂o jej si臋 smutno, 偶e gdy dzie艅 wcze艣niej ogl膮da艂a gigantyczny ko艣ci贸艂, nic nie wiedzia艂a o jego pochodzeniu. Miasta zbudowane z innych miast - jedne powstaj膮ce na gruzach drugich, burzone, karczowane i ponownie zabudowywane, niezdradzaj膮ce ani krzty swojej przesz艂o艣ci. Palimpsesty. R臋kopisy na pergaminie, wydrapywane i zapisywane na nowo, raz za razem. November u艣miecha艂a si臋 pod nosem, spaceruj膮c po brukowanych ulicach.

Taka ju偶 natura niedzieli, 偶e nie spieszy si臋 z nadej艣ciem, w ko艅cu jednak namierzy艂a November, wyw臋szy艂a j膮 swoim przecudnym noskiem i znalaz艂a siedz膮c膮 na trawie w Karakalli. Serce November p臋dzi艂o jak oszala艂e, goni膮c w pi臋tk臋.

Kiedy艣 w tych 艣cianach bieg艂y rury, w kt贸rych przelewa艂a si臋 gor膮ca woda, pomy艣la艂a. A teraz tak tu sucho. Godna emerytura po wycofaniu si臋 z bran偶y czysto艣ci ludzkiej.

Podoba艂a jej si臋 my艣l, 偶e siedzi w miejscu, kt贸re w przesz艂o艣ci by艂o zalane wod膮. Wydawa艂o si臋 przez to takie spokojne. Wieczne. Mog艂a tu znale藕膰 oczyszczenie, w艣r贸d traw i kamieni, kt贸re zmia偶d偶y艂yby i star艂y na proch wszystkie nieczysto艣ci, a j膮 zostawi艂y nietkni臋t膮.

D艂ugo musia艂a czeka膰 na Ludovica, tak to przynajmniej odczuwa艂a. Gdy w ko艅cu wyszed艂 zza za艂omu zawalonego muru, wygl膮da艂 dok艂adnie tak samo jak poprzednio: zgarbiona postura nieust臋pliwego czytelnika, nie艣mia艂y krok. Mia艂a wra偶enie, 偶e widzieli si臋 ju偶 z tysi膮c razy; pami臋ta艂a na jego ustach mu艣ni臋cia ust tamtej kobiety, czu艂a na jego sk贸rze dotyk 艂ap i pazur贸w w ko艣ciele, s艂ysza艂a - jego uszami - pokrzykiwania na wy艣cigach. Chcia艂a wyci膮gn膮膰 do niego r臋ce. Gor膮co tego pragn臋艂a.

Lecz on tylko wytrzeszczy艂 oczy i gapi艂 si臋 na ni膮. Wiedzia艂a, 偶e tak b臋dzie. Tam wygl膮da艂a inaczej, w pi臋knej sukni i aureoli z pszcz贸艂. Tam emanowa艂a blaskiem, 艣wiat艂em pszczelego jadu w 偶y艂ach, a tu by艂a zwyczajn膮 kobiet膮 po trzydziestce z fatalnie ufarbowanymi w艂osami i obgryzionymi paznokciami, w zielonej zimowej sukience, bez dw贸ch palc贸w, w dodatku wci膮偶 opuchni臋t膮 od u偶膮dle艅, kt贸re na ca艂ym ciele odcisn臋艂y si臋 jak przedwczesne zmarszczki albo blizny po oparzeniach. I ta twarz... Jakby miasto wymierzy艂o jej policzek. Pr贸bowa艂a uda膰, 偶e nie widzi, jak na ni膮 patrzy, i u艣miechn膮膰 si臋, ale wiedzia艂a, jak wygl膮da, i zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e mimo starannego planowania mo偶e mie膰 problem z przekonaniem go, 偶eby jej dotkn膮艂.

- Cze艣膰 - powiedzia艂 z ko艣lawym, s臋katym, chropowatym akcentem.

Natychmiast si臋 zorientowa艂a, 偶e przez ca艂y tydzie艅 膰wiczy艂 to powitanie przed lustrem.

Usiad艂 obok niej. Kiedy s艂o艅ce prze艣wietla艂o jego rzadkie w艂osy, wygl膮da艂 jak 艣wi臋ty ze z艂otym dyskiem nad g艂ow膮: powa偶na twarz, 艂agodne oczy, 艣ci膮gni臋te policzki.

Nic nie m贸wili. Nie mogli m贸wi膰, nie mieli wsp贸lnego j臋zyka. Powietrze pomi臋dzy ich ustami g臋stnia艂o i skwiercza艂o z napi臋cia, ale nie mieli ostrza, kt贸rym mogliby je przeszy膰. Siedzieli wi臋c w艣r贸d ceglanych wie偶, w starym, zrujnowanym mie艣cie, patrz膮c na siebie nawzajem i milcz膮c. November dosz艂a do wniosku, 偶e to niedorzeczne: przeby艂a taki szmat drogi, a nie mia艂a do zaoferowania nic pr贸cz swoich ran.

A偶 nagle Ludovico pochyli艂 si臋 lekko i poszuka艂 ustami jej ust, a kiedy je znalaz艂, ju偶 nie pu艣ci艂. Z艂apa艂 j膮 za r臋k臋 - t臋 okaleczon膮, na kt贸r膮 Clara nie chcia艂a patrze膰 - i poca艂owa艂 z wilcz膮 偶膮dz膮, wgryz艂 si臋 w jej wargi z j臋kiem i z tak膮 si艂膮, 偶e poczu艂a si臋 tak, jakby wykrada艂 jej ca艂e powietrze z p艂uc.

Czu艂e艣 to wszystko, pomy艣la艂a. Czu艂e艣, kiedy mi to robili. To dlatego ci to nie przeszkadza?

On jednak chwyci艂 j膮 ju偶 mocno w pasie. Oboje zap艂akali - woda zn贸w pop艂yn臋艂a w wyschni臋tej na wi贸r 艂a藕ni - a on bez ko艅ca powtarza艂 jej imi臋; w jego ustach przybiera艂o najdziwniejsze kszta艂ty, chocia偶 pozosta艂o jej imieniem. Ssa艂 jej piersi jak dziecko, ona za艣 ugryz艂a go w bark, lekko, po kociemu, i te偶 wyszepta艂a jego imi臋. To by艂y jedyne s艂owa, jakie znali, jedyne s艂owa na 艣wiecie. Uni贸s艂 j膮 i opar艂 o 艣cian臋 starego caldarium, nieporadnie, gdy偶 nieust臋pliwy czytelnik nie jest dryblasem. Skrzywi艂a si臋; nie by艂a gotowa, ale nie przejmowa艂a si臋 tym i on te偶 si臋 nie przej膮艂. To by艂 dziewiczy b贸l - zbyt du偶o, zbyt szybko, lecz i to jej nie przeszkadza艂o. Zadar艂a g艂ow臋 do nieba. S艂o艅ce op艂uka艂o j膮 do czysta, obmy艂o pot臋偶nymi, starymi d艂o艅mi. Cia艂o Ludovica wskoczy艂o w g艂膮b jej cia艂a, napar艂o na jej wn臋trze jak na membran臋 b臋bna, kt贸r膮 m贸g艂by rozedrze膰 i zmusi膰 do uwolnienia obcych pie艣ni. November wybuchn臋艂a 艣miechem.

Istnieje spis rzeczy niezb臋dnych do szcz臋艣cia.

Ludovico wrzasn膮艂 jak ob艂膮kany wr贸bel, kiedy doszed艂, jakby si臋 rozp臋k艂 i znikn膮艂, zostawiaj膮c po sobie tylko pi贸ra, kt贸re powoli przenika艂y w g艂膮b jej ko艣ci.

R贸g Kausii i Skostnia艂ej

Podobnie jak nad brzegami innych s艂awnych rzek, tak偶e nad Albumin膮 mie艣ci si臋 ma艂e sm臋tne muzeum 偶eglarskie - w tej okolicy, gdzie p艂ycizny przechodz膮 w mokrad艂a, a ludzie, kt贸rzy zamiast wielkich i wspania艂ych statk贸w maj膮 ma艂e, urocze 艂贸deczki, przeznaczone nie do 艂owienia ryb, lecz do p艂ywania pod drogocennymi szkar艂atnymi 偶aglami i wystawiania na wiatr z艂otosk贸rych dziewcz膮t, kotwicz膮 swoje 艂odzie na czas zimy. Poza przebogat膮 kolekcj膮 ciekawostek historycznych i materia艂贸w uzupe艂niaj膮cych, w ubogich, osiadaj膮cych murach muzeum odkryto, skatalogowano i opisano co najmniej szesna艣cie nowych odmian kurzu.

Nie trafiaj膮 tu 偶adne wystawy objazdowe. Nieliczne szklane gabloty i ci臋偶kie metalowe stela偶e pami臋taj膮 czasy, gdy Oduvaldo, aktualny kustosz, nie sprawowa艂 jeszcze swojego urz臋du, i pozostan膮 na swoich miejscach, gdy on przeka偶e klucze c贸rce, Maud, kt贸ra ju偶 w pierwszych s艂owach, be艂kotliwych i rozchichotanych, skarci艂a i skutecznie uciszy艂a matk臋. D艂ugie i niepokoj膮ce dzieje bia艂ej rzeki zosta艂y w muzeum schwytane, uwi臋zione w pude艂kach i pomniejszone; nauczono je siada膰, podawa膰 艂ap臋 i wykonywa膰 inne sztuczki ku uciesze kilkorga go艣ci, kt贸rych muzeum rokrocznie z dum膮 przyjmuje w swoich progach.

Na p贸艂nocnej 艣cianie wisi fotografia... Zaraz, jak to mo偶liwe? A jednak. To naprawd臋 jest fotografia, czarno-bia艂a, wprost niewiarygodnie wyblak艂a, w dodatku przed stu albo dwustu laty zalana herbat膮. O艂owiana ramka jest obwieszona w臋dkarskimi ci臋偶arkami: to poprzedni kustosz pr贸bowa艂 j膮 od艣wi臋tnie przyozdobi膰. Zdj臋cie przedstawia widziany z lotu ptaka (Ale jakim cudem? Jak uzyska膰 taki punkt widzenia w 艣wiecie, kt贸ry nie zna samolot贸w? Jak sfotografowa膰 co艣 takiego?) sp艂aszczony okr膮g na rozleg艂ej, b艂otnistej r贸wninie poro艣ni臋tej powykr臋canymi tamaryszkami i gigantycznymi, przedpotopowymi paprociami. T臋 sawann臋 okalaj膮 wysokie, z臋bate g贸ry, spoza kt贸rych s艂abo 艣wieci s艂o艅ce. Kr膮g jest olbrzymi. Nic w nim nie ro艣nie, wida膰 natomiast przecinaj膮ce go s艂abo zarysowane linie... Ach, to z pewno艣ci膮 zmarszczki, delikatna harmonijka akordeonu, kt贸ry jaki艣 nieczu艂y prostak porzuci艂 w tym miejscu! Ale nie, 艂atwowierno艣膰 te偶 ma swoje granice. Te w膮t艂e linie to po prostu granice, na kt贸rych jeden rodzaj b艂ocka przechodzi w drugi. Co nie zmienia faktu, 偶e co艣 przypominaj膮: linie na mapie, znamiona na sk贸rze... Rozbiegaj膮 si臋 ze 艣rodka r贸wniny jak szprychy ko艂a, a sam jej 艣rodek jest czarn膮 otch艂ani膮, jak dziura przekopana w ziemi na wylot. Pochylaj膮ce si臋 nad ni膮 tamaryszki zagl膮daj膮 w nico艣膰.

Podpis pod zdj臋ciem (dawniej wypisany r臋cznie, p贸藕niej schludnie wydrukowany, pe艂en o偶ywionych inicja艂贸w i innych zb臋dnych dodatk贸w) g艂osi:

R贸wnina Palimpsestu Widziana z Wielkiej i Nieokre艣lonej Wysoko艣ci.

Nie ma daty - bo jej by膰 nie mo偶e. To bez w膮tpienia podr贸bka, i to nawet niezbyt sprytna, poniewa偶 fotografia jest jednak stosunkowo now膮 sztuk膮. Z kilkorga dorocznych go艣ci co najmniej czworo z艂o艣ci si臋 i zarzuca Oduvaldowi, 偶e pr贸buje z nich zrobi膰 durni贸w, on za艣 siedzi spokojnie w swoim obszernym filcowym fotelu, krzy偶uje c臋tkowane nogi mu艂a i z zadowoleniem pyka z d艂ugiej fajki. Nie zna si臋 na archeofotografii i w og贸le si臋 ni膮 nie interesuje. Zdj臋cie by艂o w muzeum ju偶 kiedy jego dziadek by艂 dzieckiem. To mu wystarcza.

W gablotach spoczywaj膮 na wyblak艂ym aksamicie r贸偶ne eksponaty: prymitywna ig艂a do tatua偶u, monety o nieokre艣lonym wieku i nieco azjatyckim wygl膮dzie, tabliczka z nazw膮 ulicy z jakiej艣 dawniej miejscowej osady, na kt贸rej wypisane du偶ymi literami s艂owo „Thoa” wci膮偶 jest wyra藕nie widoczne, chocia偶 mocno wyblak艂o i kolorem upodobni艂o si臋 do drewna tabliczki. Muzeum ma r贸wnie偶 poka藕n膮 kolekcj臋 kotwic, kt贸rych nie brakuje na zwarzonych p艂yciznach Albuminy. Jest w nim tak偶e du偶e, kolorowe malowid艂o 艣cienne przedstawiaj膮ce wielk膮 bitw臋 morsk膮 na Mieliznach Kausii: zielone galeony Casimiry eksploduj膮 z oleist膮 rozrzutno艣ci膮, zasypuj膮c 偶a艂osne, wyrzucone na brzeg drewniane fregaty obro艅c贸w gwa艂townym deszczem l艣ni膮cych paj膮k贸w. Obraz ma w艣ciekle jaskrawe kolory, zgodne z prawid艂ami szko艂y malarskiej, kt贸ra dawno wysz艂a z mody, ale ta jarmarczno艣膰 tylko przydaje mu wagi. Przed nim, na obleczonym w przetarty aksamit postumencie, le偶膮 u艂o偶one w eleganck膮 gwiazd臋 trzy kule z muszkiet贸w i pi臋膰 zasuszonych paj膮k贸w z wywleczonymi i stopionymi wn臋trzno艣ciami.

Oduvaldo jest zadowolony z 偶ycia. Ods艂u偶y艂 swoje w wojsku i czuje, 偶e ma prawo do zadowolenia. Maud opatrzy艂a wszystkie swoje zabawki i srebrn膮 zastaw臋 sto艂ow膮 ma艂ymi, r臋cznie wypisanymi karteczkami, dzi臋ki czemu jest tak偶e spokojny o swoje dziedzictwo. Nie ma 偶adnych tajemnic - je艣li nie liczy膰 kawa艂eczk贸w czekolady, kt贸re przemyca do wszystkich muzealnych szuflad, 偶eby po lunchu, kawie i fajce wsun膮膰 do ust czarn膮 tafelk臋, zamkn膮膰 oczy i poczu膰, jak czekolada roztapia mu si臋 na j臋zyku, gdy s艂o艅ce z nieub艂agan膮 czu艂o艣ci膮 wypala kolory z jego eksponat贸w.

* * *

Oleg kuli si臋 w cieniu rzucanym przez - jak si臋 domy艣la cho膰 nie interesuje go to na tyle, 偶eby si臋 upewni膰 - Most Kausii. Rozz艂oszczone kamienne kogutki pod艣miewaj膮 si臋 z niego szyderczo, nawet drobna m偶awka zaczyna si臋 nim interesowa膰. Oleg nie spodoba艂 si臋 starcowi, a gdy dotkn膮艂 jednego z muszkietowych pocisk贸w, wredny stary potw贸r bez s艂owa wyrzuci艂 go za drzwi i wepchn膮艂 prosto w 艣mietankow膮 p艂ycizn臋 przy brzegu rzeki. Chcia艂by jeszcze raz obejrze膰 tamto zdj臋cie. Knykciami wyciera deszcz贸wk臋 z oczu i spod przymkni臋tych powiek patrzy na rzek臋, miasteczka na drugim brzegu i latarnie na 艂odziach rybak贸w, kt贸rzy mimo p贸藕nej pory wci膮偶 licz膮 na z艂owienie jakich艣 koi.

Nieszcz臋艣liwy w jednym mie艣cie, nieszcz臋艣liwy w drugim. Przykuca, opiera si臋 plecami o wdzi臋czny 艂uk prz臋s艂a i stawia ko艂nierz. Widzia艂 filmy, w kt贸rych m臋偶czy藕ni wygl膮dali tak samo: stawiali ko艂nierze p艂aszczy dla ochrony przed deszczem, cierpieli przez kobiety, byli pi臋kni w swojej szorstkiej, naszpikowanej papierosami rozpaczy. Zdaje sobie spraw臋, 偶e nawet je艣li kiedy艣 by艂 pi臋kny, w tej chwili z pewno艣ci膮 nie jest. Sta艂 si臋 duchem, co okaza艂o si臋 znacznie mniej przyjemne ni偶 sobie wyobra偶a艂. Ludmi艂a by艂a zawsze taka spokojna, a kraina umar艂ych z jej opowie艣ci wydawa艂a si臋 schludna i rozs膮dna, pe艂na rzeczy i poj臋膰, kt贸re powinny znajdowa膰 si臋 w ka偶dym kraju. R贸偶nica by艂a tylko taka, 偶e zamieszkiwali j膮 tacy ludzie jak jego siostra, niez艂omnie lojalni, z przenikliwymi, nigdy niemrugaj膮cymi oczami.

On jednak nie umie znale藕膰 Ludmi艂y, cho膰 spotka艂 mn贸stwo niesamowitych stworze艅. W dodatku w krainie umar艂ych - czy gdzie tam wyl膮dowa艂 - pada deszcz, a staruszkowie wyrzucaj膮 go na kopach ze swoich n臋dznych kanciap.

Ryba wyskakuje z bia艂ego spienionego nurtu; pomara艅czowy ogon z impetem uderza o powierzchni臋 rzeki. Oleg marszczy brwi. Nie znajdzie jej. Ona nie chce da膰 si臋 znale藕膰. Jej rzeka jest g艂臋boka, a ona jest 艣wietn膮 p艂ywaczk膮. Przynajmniej powinna by膰, min臋艂o ju偶 sporo czasu.

- Przepraszam! - wykrzykuje w stron臋 rzeki. - Wr贸膰!

Ona jednak nie wraca, a on ju偶 wie (od kiedy rozja艣ni艂o mu si臋 w g艂owie po tym ma艂ym, wstydliwym rytuale), 偶e nie wraca, poniewa偶 on na to nie zas艂uguje. Tu, w tym nowym miejscu, nie okaza艂 si臋 godny tej Ludmi艂y. Nic nie szkodzi, 偶e j膮 poca艂owa艂; nie by艂a jego siostr膮, nie tak naprawd臋, a zreszt膮 duchy i tak nie wiedz膮 co to moralno艣膰. Gorzej, 偶e j膮 skrzywdzi艂. Czymkolwiek by艂 ten czerwony p艂yn do z艂udzenia przypominaj膮cy krew, nie powinien by艂 go przelewa膰. Cz艂owiek, kt贸ry ma moc zadawania duchom krwawi膮cych ran, powinien uwa偶a膰. Bardzo uwa偶a膰.

Na d藕wi臋k krok贸w odwraca si臋 gwa艂townie, spodziewaj膮c si臋 - jak to w wielkim mie艣cie - jakiego艣 bandziora z no偶em albo szczerbatego 艣wira. Tymczasem widzi tylko smutnego faceta w okularach, przemoczonego do suchej nitki, w obwis艂ym od wody niebieskim swetrze. Na g贸rze, po g艂adkich szynach oddala si臋 pow贸z. Oleg jest zbity z tropu.

- Oleg Sadakow? - pyta tamten.

- Tak, a bo co?

- Nazywam si臋 Ludovico Conti. Znalaz艂em ci臋.

- Nie chc臋, 偶eby mnie kto艣 znajdowa艂! - warczy w odpowiedzi Oleg, ale intruz wydaje mu si臋 dziwnie znajomy; jego widok jest naturalny jak widok w艂asnej d艂oni.

- Nie pami臋tasz? - pyta Ludovico, zni偶aj膮c g艂os, kt贸ry jakby si臋 rozproszy艂 w艣r贸d chmur. - 呕abiog艂owa kobieta. Atrament. Dziewczyna o niebieskich w艂osach. Wiem, 偶e mnie trudniej zapami臋ta膰, ale...

Oleg mruga ze zdumienia. Jego umys艂 usilnie stara si臋 wzi膮膰 w gar艣膰, ogarn膮膰 i zrozumie膰 to, co mu zaprezentowano.

- Przysy艂a mnie ta ze 艣ladem po u偶膮dleniu. Nazywa si臋 November i... i ma doj艣cia. Do wszystkiego, tak to przynajmniej wygl膮da... Ale mniejsza z tym. Mam ci powiedzie膰, jak nas znale藕膰 w prawdziwym 艣wiecie, czy raczej w tym drugim 艣wiecie, bo nie wydaje mi si臋, 偶eby kt贸ry艣 by艂 bardziej, a kt贸ry艣 mniej prawdziwy. Ju偶 tak nie my艣l臋... Pewnie nie przepadasz za literatur膮 艣redniowieczn膮, co?

Oleg kr臋ci g艂ow膮.

- No tak... Jest taka ksi臋ga, encyklopedia, nazywa si臋 Etymologiae. Opisane s膮 w niej r贸偶ne nieprawdopodobne stwory, naprawd臋 nieprawdopodobne, takie jak gryfy i feniksy, ale te偶 zwyczajne mr贸wki, 偶贸艂wie czy miasta w chrze艣cija艅skim 艣wiecie. No i mnie si臋 wydaje, 偶e z nimi jest podobnie, z Palimpsestem i prawdziwym 艣wiatem: niemo偶liwa bestia siedzi tu偶 obok oposa. Mniej wi臋cej.

- Po co mam was znale藕膰?

Ludovico spogl膮da na niego spod rz臋s, jakby si臋 ba艂 powiedzie膰 na g艂os to, co wie.

- Wygl膮da na to, 偶e w taki w艂a艣nie spos贸b mo偶na si臋 tu przedosta膰. Na sta艂e. Emigrowa膰. Rozumiesz? Ludzie, z kt贸rymi tu trafili艣my... Je偶eli znajdziemy ich na jawie, b臋dziemy mogli przenie艣膰 si臋 tutaj na dobre. Na zawsze.

Oleg zatacza si臋 w ty艂. Jedna noga 艣lizga mu si臋 w be偶owej mazi, niewiarygodnie jedwabistym g臋stym mule mlecznej rzeki, i Oleg z impetem siada w b艂ocku. Nawet tego nie zauwa偶a. W og贸le go to nie interesuje.

- Nie - szepcze. - Ja nie chc臋 si臋 tu przenosi膰 na sta艂e. Co innego ludzie, kt贸rzy maj膮 doj艣cia i zielone powozy, ale ja? Ja pracuj臋 w restauracjach i mieszkam pod mostem. Skrzywdzi艂em j膮. Ju偶 nie wr贸ci. Za to mo偶e w prawdziwym 艣wiecie... Tak, on na pewno jest bardziej prawdziwy, musi by膰, po prostu musi... Mo偶e tam do mnie wr贸ci, wybaczy mi i wszystko b臋dzie jak dawniej.

- O kim m贸wisz?

- O mojej siostrze, Ludmile. Tylko 偶e...Tutaj ona wcale nie jest moj膮 siostr膮. Przypomina j膮, ale ni膮 nie jest. Jest... Powiedzia艂a, zdaje si臋, 偶e jest peci膮.

Ludovico parska 艣miechem, niewymuszonym i nerwowym. Nagle robi mu si臋 ciep艂o, zaczyna si臋 porusza膰 po znajomym terenie. Czarne wilgotne kamienie wibruj膮 od jego 艣miechu. Kogutki patrz膮 na niego i strosz膮 pi贸ra.

- Pecia? Ale przecie偶 to znaczy... Tak si臋 robi艂o w dawnych czasach, kiedy powstawa艂a ta ksi臋ga, o kt贸rej wspomnia艂em. Zamiast zleca膰 kopiowanie opas艂ych tom贸w w ca艂o艣ci, dzielili je na kawa艂ki i dawali do kopiowania nowicjuszom. Orygina艂 by艂 wzorem, kopie nazywano pecia. Dlatego wiem co masz na my艣li. Rozumiem. Ona jest kopi膮. Kto艣 zrobi艂 dla ciebie kopi臋.

- A ja by艂em dla niej nieuprzejmy, wi臋c mnie porzuci艂a. Skoczy艂a do rzeki. Nie wiem, jak j膮 odszuka膰, a bez niej to miejsce mnie nie interesuje. B臋dziecie musieli poradzi膰 sobie beze mnie.

Ludovico przekrzywia g艂ow臋 i badawczo przygl膮da si臋 Olegowi, kt贸ry jest wyzywaj膮co samokrytyczny. Z pewno艣ci膮 wie, 偶e wygl膮da makabrycznie. Szyderczy u艣miech, maj膮cy maskowa膰 rozpacz, upodabnia jego twarz do pyska ma艂ego gargulca.

- W takim razie mo偶e poszukamy jej razem, ty i ja? - proponuje bez ogr贸dek, ca艂kiem zwyczajnie, jakby zaprasza艂 Olega na obiad. - Rzeka jest ogromna, ale je艣li do niej wskoczy艂a, mo偶e uda nam si臋 j膮 znale藕膰. Tylko musimy by膰 niez艂omni. Godni.

Wyci膮ga r臋k臋, zbyt du偶膮 i niezdarn膮. Oleg d艂ugo si臋 waha, nim postanawia j膮 u艣cisn膮膰.

- Oby艣 nie mia艂 nic przeciwko temu, 偶eby ukra艣膰 艂贸d藕 - dodaje Ludovico.

Wychodz膮 na deszcz. Brodz膮c w p艂ytkiej, wzburzonej, gruz艂owatej toni odcumowuj膮 letni膮 艂贸d藕 spacerow膮, kt贸rej dzi贸b i ruf臋 - wyd艂u偶one i zakrzywione ku g贸rze - zdobi膮 drewniane rysie 艂by. Daszek nad pok艂adem jest w blasku s艂o艅ca prawdopodobnie niebieski, lecz w tej chwili ocieka ohydn膮 czerni膮, a jego r膮bek z l艣ni膮cego sta艂 si臋 szary i sm臋tny. Poruszaj膮 si臋 cicho. Nikt ich nie widzi. Ludovico odwa偶nie wypycha 艂贸d藕 na 艣rodek szybkiego nurtu. Oleg opiera si臋 ci臋偶ko o pod艂u偶n膮 skrzyni臋 pe艂n膮 w臋dek i dzieci臋cych stroj贸w k膮pielowych z falbankami.

Ksi臋偶yc wygl膮da niepewnie zza chmur i zaraz zn贸w si臋 chowa, rumieni膮c si臋 gwa艂townie.

- Jeste艣my w Rzymie, Oleg. Via Manin Daniele 50. Znajd藕 nas. Prosz臋 ci臋, przyb膮d藕 i znajd藕 nas.

Trzy

Dziewczyna w艣r贸d cierni

Hester znikn臋艂a. Trzy dni temu. P艂aka艂a. Oleg pami臋ta艂 jej p艂acz jakby zza parawanu.

- Mam do艣膰 - powiedzia艂a. - Nie znios臋 tego. Myli艂am si臋, nie jestem dobrym cz艂owiekiem, nie mog臋 ci臋 ogl膮da膰... - Wczepi艂a si臋 w 艣cian臋, jakby ta mog艂a odwzajemni膰 jej u艣cisk. - Nie z nimi. Nie mog臋 na to patrze膰. To wstr臋tne. Potworne.

I odesz艂a. Raz czy drugi przysz艂o mu do g艂owy, 偶e mog艂a sobie zrobi膰 krzywd臋 - mia艂a takie zaczerwienione oczy, kiedy wychodzi艂a, takie znu偶one i udr臋czone, ale on nie mia艂 w sobie do艣膰 krwi, 偶eby si臋 tym zaniepokoi膰. Za kr贸tko si臋 znali. Nie by艂a ksi臋偶n膮 cholery. Nie by艂a jego rodaczk膮. Nie mo偶e by膰 prawdziwej mi艂o艣ci mi臋dzy dwojgiem obcych.

Od tamtej pory, pozbawiony Hester i jej p艂ochliwej opieki, dwa razy wyszed艂 do sklepu, potykaj膮c si臋 na obola艂ych nogach, kt贸re ju偶 zapomnia艂y, 偶e s膮 nogami. Sok z prawdziwych pomara艅czy by艂 tak jasny, 偶e pali艂 go w gard艂o. Spr贸bowa艂 chleba, skubn膮艂 mi臋sa, ale nie m贸g艂 ich prze艂kn膮膰. By艂 w stanie zje艣膰 co najwy偶ej zimn膮, t艂ustaw膮 zup臋 z baru, kt贸ry wcale nie by艂 taki znowu mityczny, i popi膰 wod膮.

Jego 艂贸偶ko wysch艂o albo zamarz艂o - nie mia艂o to znaczenia, bo i tak spa艂 na nim jak k艂oda, jak zabity, niemy, blady.

Czwartego dnia przysz艂a. Usiad艂a na 艂贸偶ku, ubrana w sk膮p膮 kurteczk臋 z obszytym futrem kapturem. Mia艂a ogromne si艅ce pod oczami, wargi zupe艂nie bez koloru i 艣lady wymiocin lub 艣liny na policzkach. Podkuli艂a nogi, podci膮gn臋艂a kolana pod brod臋 i patrzy艂a na niego pustym wzrokiem.

Nie by艂a to jednak jego Ludmi艂a, lecz Hester. Mia艂a opuchni臋ty j臋zyk i m贸wi艂a niewyra藕nie.

- Dlaczego przysz艂a艣? - spyta艂 l臋kliwie, podci膮gaj膮c koc pod brod臋.

- Nie chcia艂am.

- No to odejd藕. Ja te偶 ci臋 tu nie chc臋.

- Zauwa偶y艂am.

Patrzyli na siebie w milczeniu, jak dwoje dzikich zwierz膮t w d偶ungli - spogl膮daj膮cych sobie w oczy i niemog膮cych zdecydowa膰, kt贸re bardziej si臋 boi.

- Dobrze si臋 czujesz? - wyszepta艂 w ko艅cu Oleg cichym, 艂ami膮cym si臋 g艂osem.

Zmru偶y艂a oczy i prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

- Nie najlepiej.

- To tak jak ja.

U艣miechn臋艂a si臋 lubie偶nie, z艂owieszczo.

- My艣l臋, 偶e mogliby艣my zosta膰 kochankami, ale wiesz, takimi z prawdziwego zdarzenia, kt贸rzy parz膮 sobie nawzajem kaw臋 i czytaj膮 te same ksi膮偶ki. Tak wiele nas 艂膮czy... Oboje umieramy z rozpaczy, zamordowani przez ca艂e miasto. - W艣lizn臋艂a si臋 do niego do 艂贸偶ka, okrywaj膮c kocem zzi臋bni臋te ramiona, i obj臋艂a go za szyj臋. - Pami臋tasz, co mi opowiada艂e艣? - zapyta艂a szeptem, dziwnie przeci膮gaj膮c g艂oski. - O krainie umar艂ych? Ja te偶 mam dla ciebie opowie艣膰. Dawno, dawno temu pewna dziewczyna po艂kn臋艂a na raz wszystkie swoje tabletki, poniewa偶 chcia艂a przesta膰 艣ni膰, a anio艂, o kt贸rym my艣la艂a, 偶e j膮 uratuje, okaza艂 si臋 sko艅czonym gnojem. Podoba ci si臋 moja historia? Bo mnie tak. Dobrze si臋 ko艅czy. - Poca艂owa艂a go w policzek; ju偶 zawsze mia艂 czu膰 艣lad po jej poca艂unku. Zni偶y艂a g艂os. - Jak s膮dzisz, czy gdyby Kolumb, stan膮wszy na dziobie swojego statku, spojrza艂 na Nowy 艢wiat i zobaczy艂 wszystko, co si臋 z nim stanie: choroby, 艣mier膰, zdrady, krew, wszystkie te dra艅stwa, to my艣lisz, 偶e nazwa艂by go rajem? Czy raczej uciek艂by do domu, a偶 by si臋 za nim kurzy艂o? Bo ja chc臋 tylko wr贸ci膰 do domu.

W p贸艂mroku sypialni jej oczy by艂y ogromne jak dwa zamki otwieraj膮ce si臋 a偶 na Atlantyk, a nawet jeszcze dalej, a偶 do s艂onego morza umar艂ych i rozsianych na nim mrocznych wysp.

Odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie i zwymiotowa艂a na zimn膮 posadzk臋. Po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na plecach i odgarn膮艂 w艂osy, kiedy wstrz膮sa艂y ni膮 kolejne spazmy 偶alu i samotno艣ci; nie m贸g艂 ich powstrzyma膰. Jej cia艂o dygota艂o mu w r臋kach, chcia艂o 偶y膰, zdecydowane pozby膰 si臋 wszystkiego, co nie jest 偶yciem. Szlochaj膮c, zgi臋艂a si臋 wp贸艂 i opar艂a o wezg艂owie. Przez jej kr臋gos艂up przep艂yn臋艂o co艣, co zbli偶y艂o ich bardziej ni偶 wcze艣niej jego nasienie, po艂膮czy艂a ich wsp贸lnota cierpienia przekraczaj膮cego ludzkie granice. Oleg u艣wiadomi艂 sobie, 偶e to w艂a艣nie zapami臋ta ze znajomo艣ci z Hester; d艂ugo po tym, jak zapomni, co czu艂, poruszaj膮c si臋 w niej, b臋dzie pami臋ta艂, jak podtrzymywa艂 jej w艂osy, kiedy wyrzygiwa艂a sobie serce na pod艂og臋 jego sypialni.

Wysz艂a, zanim si臋 obudzi艂. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e wi臋cej jej nie zobaczy. Nikt nie lubi 艣wiadk贸w w艂asnej s艂abo艣ci.

* * *

Tego ranka wmusi艂 w siebie jajko. Triumfowa艂. Po drugim soku z pomara艅czy, podpieraj膮c si臋 parasolem jak lask膮, zdo艂a艂 przej艣膰 do nast臋pnej przecznicy, 偶eby sprawdzi膰 stan swojego konta w banku. Poczu艂 si臋 tak, jakby zn贸w patrzy艂 w oczy Hester, ciemne i g艂臋bokie; musia艂 si臋 oprze膰 o czyste, szklane drzwi banku, 偶eby nie straci膰 r贸wnowagi.

Nikt mu nie pomo偶e. Straci艂 wszystkich najbli偶szych. Ludmi艂a na dobre od niego odesz艂a, nieodwracalnie. Zamarzni臋te 艂贸偶ko przypomina艂o o zbyt wielu utraconych kobietach. Zosta艂a tylko ta Ludmi艂a w Palimpse艣cie, ciep艂a i 偶ywa. Dar. Znajdzie j膮 tam, wystarczy, 偶e p贸jdzie wzd艂u偶 rzeki... Ale nie w takim tempie, nie mo偶e zbiera膰 pojedynczych, przypadkowych nocy jak zbyt rzadko nizanych na nitk臋 koralik贸w. To za wolno.

Je偶eli nie zap艂aci czynszu, wystarczy mu pieni臋dzy na bilet do Rzymu.

A je偶eli kupi bilet do Rzymu, mo偶e nie b臋dzie musia艂 si臋 wi臋cej przejmowa膰 op艂acaniem czynszu. Uczciwy uk艂ad.

Tyle tylko, 偶e w tej chwili nie mia艂 si艂y nawet pojecha膰 na lotnisko. W p艂ucach co艣 mu grzechota艂o, jakby przy ka偶dym oddechu odrywa艂 si臋 od nich kawa艂ek szk艂a. Tak d艂ugo spa艂, i tak rozpaczliwie, 偶e czu艂 si臋 jak ta dziewczynka z bajki, dziewczynka w艣r贸d cierni, kt贸ra spa艂a tak d艂ugo, 偶e zdusi艂a w sobie ca艂y sen i obudzi艂a si臋 w zamku pe艂nym duch贸w. 呕adna cz膮stka jego cia艂a nie sprawia艂a wra偶enia ca艂kowicie przebudzonej.

Wyp艂aci艂 wszystkie pieni膮dze i zamkn膮艂 si臋 w pokoju ze swoj膮 kolekcj膮 zamk贸w i kluczy. U艂o偶y艂 got贸wk臋 w zgrabny stos na wiekowym zamku kancelarii prawnej, z odbitym w mosi膮dzu symbolem wagi, i nie spuszcza艂 jej z oka: chcia艂 mie膰 pewno艣膰, 偶e mu nie ucieknie. Pok贸j intensywnie pachnia艂 metalem; ten zapach kojarzy艂 mu si臋 z ukojeniem, si艂膮, odporno艣ci膮. Zupe艂nie do niego nie pasowa艂. Stosik pieni臋dzy nie by艂 du偶y, ale chyba powinien wystarczy膰.

W czasach, gdy do krain sennych by艂 wch贸d dwojaki, bram膮 z ko艣ci s艂oniowej i bram膮 rogow膮, k艂adziono zmar艂ym monety ma powiekach, 偶eby mieli czym op艂aci膰 przejazd na drugi brzeg szerokiej, czarnej rzeki, oddzielaj膮cej 艣wiat 偶ywych od pracowni kapeluszniczych i fabryk amunicji. Oleg zastanawia艂 si臋 kiedy艣, jak przek艂adano warto艣膰 pieni臋dzy mi臋dzy dwoma 艣wiatami. Ksi臋gi o tym milcza艂y. Jak one si臋 przenosi艂y, te trupie monety? Jak mog艂y znika膰 tutaj i pojawia膰 si臋 tam? Czy musia艂y przeby膰 d艂ug膮 drog臋 w艣r贸d g贸r i w膮woz贸w? Czy mia艂y z tym k艂opot? Czy by艂y tym um臋czone? Czy niekt贸re z nich kapitulowa艂y i nie dociera艂y na miejsce?

R贸g Ospa艂ej i Rozleniwionej

Wojna sko艅czy艂a si臋 dwana艣cie lat temu, w dniu pierwszego przesilenia zimowego. Zima w Palimpse艣cie jest d艂uga, lato jeszcze d艂u偶sze, a specjali艣ci uk艂adaj膮cy kalendarze to ludzie m膮drzy i onie艣mielaj膮cy. Zima dzieli si臋 na cztery okresy: pierwszy przymrozek, zima ga艂臋zi, zima 艣niegu i zima b艂ota. Pierwsze przesilenie, w czasie pierwszego przymrozku, kiedy zbiera si臋 jeszcze sp贸藕nione, rozleniwione owoce, a w diamentowych kuflach warzy cydr, to uroczysty dzie艅: 艢wi臋to Bia艂ego Lisa, Dzie艅 艢wie偶ego Szronu, Festiwal Zamiecionego Paleniska. Jego nazw臋 wielokrotnie wymazywano i zapisywano na nowo, jak wszystko w Palimpse艣cie.

W dniu podpisania traktatu pokojowego czerwone li艣cie by艂y skute lodem i srebrem. To by艂o tutaj, dok艂adnie tu, gdzie teraz stoisz. Nie jest to 偶adne szczeg贸lne miejsce, a tego wydarzenia nie upami臋tnia 偶aden pos膮g ani tabliczka z opisem dla zwiedzaj膮cych. W dole, poni偶ej poziomu ulicy, rzeka 艂omocze o urwisko. Na g贸rze stoi cicha piekarnia, w kt贸rej wdowa imieniem Klaudia p艂acze nad ciastem i wypieka kruche lukrowane ciasteczka ze 艂zami i owocami ostrokrzewu. Nadal warzy zimowy cydr, w zwyczajnych, pozbawionych ozd贸b kuflach.

Casimira przywdzia艂a w tym dniu 偶a艂obn膮 czerwie艅, a przy podpisywaniu traktatu po jej twarzy sp艂ywa艂y 艂zy, kt贸rych nikt si臋 nie spodziewa艂. Cumuj膮ce w porcie na dole statki mia艂y czerwone 偶agle i czerwone bandery. Niepokonana genera艂 Ululiro, z c臋tkowan膮 i niemi艂osiernie b艂yszcz膮c膮 g艂ow膮 偶ar艂acza b艂臋kitnego, sta艂a obok schylonej nad dokumentem zielonow艂osej Casimiry. Reprezentowa艂a armi臋. Podpisa艂a traktat w imieniu wojsk parlamentu.

Casimira by艂a taka m艂oda, nieprzyzwoicie m艂oda, mia艂a najwy偶ej dwadzie艣cia lat - a mimo to z艂ama艂a w艂贸czni臋 Ululiro, zako艅czy艂a wojn臋, spe艂ni艂a swoje jedyne niezrealizowane pragnienie. Zatriumfowa艂a.

Nie b膮d藕 na ni膮 z艂a, Ululiro, c贸rko szlachetnego latarnika, kt贸ra za m艂odu z takim zapa艂em ta艅czy艂a艣 wok贸艂 ognistych gazowych kul! Prawda jest taka, 偶e Casimira pragn臋艂a zwyci臋stwa bardziej ni偶 ty nim gardzi艂a艣, a ja mam figlarn膮 natur臋 i spe艂niam tylko naj偶arliwsze pragnienia.

艢ci臋te mrozem li艣cie opada艂y jeden po drugim na podwy偶szenie, roztrzaskuj膮c si臋 na nim bezg艂o艣nie. Nie by艂o orkiestry d臋tej, nikt si臋 nie odzywa艂; wi臋kszo艣膰 obecnych nie mog艂a m贸wi膰.

Przy okazji podpisywania traktatu nie zapomniano o rozsianych po ca艂ym mie艣cie stu tysi膮cach weteran贸w, okaleczonych i nieodwo艂alnie niemych. Jak to jednak zwykle bywa, przewidziane dla nich 艣wi臋te miejsca skurczy艂y si臋 z czasem do kawa艂ka pustej pla偶y, a z przywilej贸w zosta艂o tylko uprzejme skinienie g艂owy, kiedy kto艣 mija艂 ich na ulicy. W mozolnie rozpisanych paragrafach znajduj膮 si臋 tak偶e zapisy okre艣laj膮ce obszar kwarantanny - i to jest w艂a艣nie to miejsce, ten drewniany kr膮g, wyniesiony nieco ponad poziom gruntu, gdzie przed laty kr贸lowa wszelkich owad贸w i rekin stali rami臋 w rami臋 i patrzyli na opadaj膮ce li艣cie.

* * *

Dzi艣 ma艂o kto chce o tym rozmawia膰, ale jest to r贸wnie偶 punkt, przez kt贸ry w przesz艂o艣ci przybywali do miasta imigranci. Stali mieszka艅cy. Kiedy zn贸w zaczn膮 przybywa膰? Czy w og贸le zaczn膮? A je艣li tak, to gdzie si臋 pojawi膮? Przez lata budzili si臋 w艂a艣nie tutaj, nadzy i zakrwawieni. Drogi prowadz膮ce do miasta by艂y bowiem 偶mudne i niebezpieczne, a przebycie ich nale偶a艂o op艂aci膰 偶alem i determinacj膮.

Klaudia ma dla nich ciastka, gdyby naprawd臋 mieli wr贸ci膰. Walczy艂a w ich obronie; straci艂a na wojnie oko i jedn膮 nog臋, od kolana w d贸艂. Drug膮 nog臋 ma muskularn膮, gruz艂owat膮 i ow艂osion膮 - to nied藕wiedzia 艂apa, kt贸r膮 zas艂ania rozmi臋kczonym przez staro艣膰 fartuchem. Codziennie rano studzi na parapecie ociekaj膮ce czerwonym sokiem ciasta i ciasteczka i wpatruje si臋 w podwy偶szenie. Jest cicha i spokojna w swoim prze艣wiadczeniu, 偶e 偶aden wysi艂ek nie idzie na marne. Casimira zapowiedzia艂a, 偶e wr贸c膮.

* * *

Ludovico prowadzi 艂贸d藕 przez mroki wieczoru. Jest jasno i ch艂odno, deszcz usta艂, gwiazdy b艂yszcz膮 jak otwarte bia艂e usta na niebie. Spogl膮da na m艂odego m臋偶czyzn臋, skulonego obok 艂awki i wpatrzonego w bulgocz膮cy mleczny nurt rzeki. Chce mu powiedzie膰: „Moja 偶ona Lucia te偶 tu jest. Nie jej kopia, tylko ona sama, orygina艂. Nie chce mnie, ale ja nie mog臋 przesta膰 jej goni膰, tak jakbym by艂 kr贸likiem i nie m贸g艂 si臋 zatrzyma膰, bo wtedy p臋knie mi serce. Rozumiem, co pr贸bujesz zrobi膰. Na twardej kanapie u Nerezzy 艣pi kobieta, kt贸ra te偶 ci臋 zrozumie, chocia偶 nie mo偶esz z ni膮 porozmawia膰. Jest jak kozioro偶ec, kt贸ry - bystry, przebieg艂y i silny - przemierza najwy偶sze, najbardziej strzeliste szczyty g贸r. Sier艣膰 ma jak blask ksi臋偶yca, a je艣li go sp艂oszysz, zeskoczy wprost na ziemi臋 i z wdzi臋kiem wyl膮duje na rogach, ca艂y i zdrowy. Nigdy wi臋cej na ciebie nie spojrzy”.

Nie, poprawia si臋 w my艣lach. Jest zwyczajn膮, ludzk膮 kobiet膮. Jest pustelniczk膮, kt贸ra przyku艂a si臋 sama do siebie jak do ska艂y. Kiedy na ni膮 patrzy艂em, mimo tych wszystkich jej si艅c贸w nie mog艂em sobie przypomnie膰 imienia 偶ony.

Okazuje si臋 jednak, 偶e te s艂owa nie chc膮 mu przej艣膰 przez gard艂o, nie potrafi ich powiedzie膰 m艂odemu m臋偶czy藕nie o twarzy a偶 nabrzmia艂ej z b贸lu, tak jak nie potrafi艂 powiedzie膰 November, 偶e przypomina mu kozioro偶ca lub pustelniczk臋. Dlatego, milcz膮c (co wcale nie jest trudne), p艂ynie na po艂udnie. O ka偶dej pe艂nej godzinie kl臋ka przy Olegu i szepcze mu do ucha:

- Via Manin Daniele 50.

Oleg zaczyna kiwa膰 g艂ow膮 na te s艂owa. Ludovico uznaje to za sw贸j triumf. Kiedy mijaj膮 wysokie urwiska, nawet nie pr贸buje zgadywa膰, co si臋 tu w przesz艂o艣ci wydarzy艂o - w porcie lub na samych urwiskach. Okolica ma taki mi艂y, bukoliczny urok.

My jednak wiemy - i doceniamy - co takiego zdarzy艂o si臋 w tym miejscu, 偶e dzi艣 ci dwaj mog膮 t臋dy przep艂yn膮膰.

* * *

艢luz臋 numer 19, za kt贸r膮 Albumina nurkuje ku 艣rodkowi miasta, najcz臋艣ciej obs艂uguje stary, znudzony 偶eglarz, kt贸ry d艂ubie sobie fiszbinem w z臋bach i potajemnie uk艂ada szanty o pi臋knie l膮du, oraniu ziemi i pieczeniu chleba. Operatorzy 艣luzy maj膮 dla siebie ma艂膮 sterowni臋, kantorek, w kt贸rym trzymaj膮 bazyli臋 w doniczce (dla zapachu) i bia艂ego kota (dla towarzystwa); mo偶liwe, 偶e bazylia i kot s膮 wsp贸lne dla wszystkich operator贸w, ale nie ma co do tego pewno艣ci. Pulpit 艣luzy - wypolerowany do po艂ysku blok wi艣niowego drewna z mosi臋偶nymi okuciami - ca艂y l艣ni. Dzisiaj jednak nie obs艂uguje jej stary, brodaty 偶eglarz 偶uj膮cy li艣cie bazylii, lecz kobieta z g艂ow膮 rekina, kt贸rej towarzysz膮 bezimienni m臋偶czy藕ni, wykonuj膮cy wyznaczone przez ni膮 bezimienne zadania. Za ich plecami stoi kobieta z w艂osami jak sk贸ra w臋gorza. Wpatruje si臋 w swoje buty. Zrobi艂a to, co uwa偶a艂a za s艂uszne. Nie powinni艣my mie膰 do niej pretensji.

* * *

Ludo poci膮ga za gruby czerwony sznur, 偶eby zawiadomi膰 obs艂ug臋 艣luzy o swoim przybyciu, i przeci膮g艂y basowy d藕wi臋k rogu wibruje mu w z臋bach. Oleg zerka za burt臋, mru偶膮c oczy w g臋stym deszczu. 艢mietanka Albuminy wycieka ze 艣luzy i ich ma艂a 艂贸deczka obni偶a si臋 powoli do poziomu sterowni.

- Dzi臋kuj臋 - m贸wi Oleg. Deszcz troch臋 go obmy艂 i orze藕wi艂, wyostrzy艂 mu zmys艂y. - Ona nie jest twoj膮 siostr膮. Wiem, 偶e nie musisz tego robi膰. - Patrzy na swoje r臋ce. - Nie jest r贸wnie偶 moj膮 siostr膮, zdaj臋 sobie z tego spraw臋... Naprawd臋. Ale nawet jej kopia jest lepsza od 艣wiata, w kt贸rym w og贸le jej nie ma.

- Mo偶esz mi nie wierzy膰, ale naprawd臋 wiem, co masz na my艣li, bracie. - Ludo u艣miecha si臋 s艂abo. Woda 艣cieka z jego w艂os贸w, okular贸w, z daszku nad pok艂adem.

- To na pewno pomo偶e? 呕e pojad臋 do Rzymu?

- Tak s膮dz臋.

Oleg marszczy brwi, patrz膮c na obni偶aj膮cy si臋 poziom rzeki.

- A je艣li kto艣 odm贸wi, je艣li jedna osoba uzna, 偶e to miejsce nie jest 偶adnym rajem podanym na srebrnej tacy, to nikt nie b臋dzie m贸g艂 przej艣膰, tak? Je偶eli kto艣 co noc 艂yka pigu艂ki, 偶eby nie 艣ni膰, trojgu innym ludziom przepada przez niego bilet wst臋pu. Trac膮 wszystko, czego pragn臋艂y.

- Nikt nie odmawia, Oleg.

- Masz poj臋cie, co to mo偶e zrobi膰 z cz艂owiekiem? 艢wiadomo艣膰, 偶e nie pozwala trojgu innym spe艂ni膰 przenikaj膮cych ich do szpiku ko艣ci marze艅?

Oleg zakrywa usta i kr臋ci g艂ow膮, ale Ludo nie uczestniczy w jego prywatnym objawieniu, nie ma prawa rozumie膰, o co mu chodzi.

Grzmi drugi r贸g i pot臋偶ne, poszczerbione mury 艣luzy wznosz膮 si臋 nad nimi, marmur i kwarc, wiekowe jak bursztyn. Dryfuj膮 w stron臋 sterowni i nadchodzi taka chwila, kr贸ciutka, w kt贸rej Ludovicowi wydaje si臋, 偶e za intensywnie zielon膮 bazyli膮 mign膮艂 jaki艣 cie艅 - cie艅 sp艂aszczonego ciemnego 艂ba miotaj膮cego si臋 za szyb膮. Ale to nic takiego, na pewno nic, czym powinien si臋 przej膮膰. Nic mu si臋 tu nie mo偶e sta膰.

Dzi贸b 艂odzi eksploduje deszczem od艂amk贸w.

Ludo i Oleg zataczaj膮 si臋 od impetu wybuchu, kt贸ry strzaska艂 okno sterowni. W deszczu wida膰 otoczon膮 s艂ugami kobiet臋 z g艂ow膮 rekina: o艣liz艂a szara sk贸ra 艂uszczy si臋 na rybim 艂bie, z臋by s膮 po偶贸艂k艂e ze staro艣ci i zaniedbania, pozbawione 藕renic 艣lepia wyczerpane i dzikie. Jest ubrana w brunatne 艂achmany - prze偶arte przez mole strz臋py generalskiego munduru. Celowa艂a do Ludovica i Olega z krety艅skiego staro艣wieckiego gar艂acza z b艂yszcz膮c膮, dzwonowato rozszerzon膮 luf膮. Jeden z jej muskularnych pomagier贸w w艂a艣nie go prze艂adowuje.

Za ni膮 stoi Nerezza.

Ludo wyba艂usza z niedowierzaniem oczy. Nie rozumie, co si臋 dzieje.

Nerezza nie chce na niego patrze膰, nie odrywa wzroku od kobiety-rekina, a kiedy co艣 mamrocze, deszcz tratuje jej s艂owa - Ludo jednak czyta z ruchu warg: „Nie zas艂ugujesz”.

Dw贸ch mi臋艣niak贸w, brodz膮c w wodzie, przyci膮ga 艂贸d藕 w pobli偶e sterowni, gdzie cumuj膮 j膮 do niedu偶ego pomostu. Wywlekaj膮 Ludovica i Olega na l膮d. Kobieta z g艂ow膮 rekina milczy. Patrzy na drzwi zrobione z wyrzuconego przez morze sfatygowanego drewna i z satysfakcj膮 kiwa g艂ow膮.

- Jak mo偶esz mi to robi膰, Nerezzo? Chcesz zobaczy膰, jak spuszcz膮 z nas krew? Cieszysz si臋, 偶e b臋d臋 drugim Rados艂awem?

Pi臋艣膰 trafia Ludovica prosto w szcz臋k臋.

- Nie odzywaj si臋 do niej! - warczy jeden z m臋偶czyzn.

Ludo d艂ugo nie mo偶e skupi膰 wzroku, a kiedy w ko艅cu mu si臋 to udaje, widzi szerok膮 twarz, sin膮 z w艣ciek艂o艣ci, z pasemkiem pieg贸w na nosie. Drugi z m臋偶czyzn nie ma ucha.

- Je艣li koniecznie chcesz co艣 powiedzie膰, zwracaj si臋 do Ululiro - powarkuje Piegus. - Tylko z szacunkiem, kurwa!

- Co si臋 dzieje? - pyta Oleg. Jest roztrz臋siony, nic nie pojmuje, przenosi bezradnie wzrok z Nerezzy na Ululiro i Ludovica. - Co oni robi膮?

- To Dwornicy - wyja艣nia ze z艂o艣ci膮 Ludo. - Czy艣ciciele ulic. Poder偶n膮 nam gard艂a na progu drzwi, poniewa偶 jeste艣my imigrantami. Oleg porusza bezg艂o艣nie 偶uchw膮.

- 艁adne okre艣lenie na mafi臋 - m贸wi w ko艅cu.

Ludo chrz膮ka z aprobat膮.

- Dla nich to rodzaj magii, kt贸ra ma nam uniemo偶liwi膰 wst臋p do miasta. A mo偶e nie? Mo偶e po prostu 艣wietnie si臋 przy tym bawi膮?

Bezuchego nie interesuj膮 takie subtelno艣ci. Rzuca Olega na pod艂og臋, uderza jego czo艂em o futryn臋 i zadziera mu g艂ow臋 do g贸ry, ods艂aniaj膮c gard艂o. Piegus wyci膮ga d艂ugi, zakrzywiony n贸偶 i spogl膮da pytaj膮co na Ululiro, kt贸ra jednak stoi nieruchomo i obserwuje Ludovica. I milczy.

Jest taka sama jak tamci w ko艣ciele, u艣wiadamia sobie Ludo. Weteranka. Walczy艂a na wojnie. I przegra艂a, s膮dz膮c po tym, jak wygl膮da. No, niezupe艂nie... Dla niej wojna wcale si臋 nie sko艅czy艂a. Trwa tu i teraz.

- Nosisz mundur... - zagaja Ludovico, 艣wiadom, 偶e jego 偶ycie zawis艂o pomi臋dzy nimi jak mu艣linowa zas艂ona. - By艂a艣 偶o艂nierzem?

Ululiro kiwa g艂ow膮.

- I to nie byle jakim. By艂a艣 genera艂em. Wr臋cz... genera艂em genera艂贸w. Generalissimusem.

Ululiro kiwa g艂ow膮.

- Na pewno zdajesz sobie spraw臋, 偶e to nie ma 偶adnego znaczenia: je艣li nie my, to b臋dzie kto艣 inny. Przybywamy. Pewnego dnia na drogach zaroi si臋 od takich jak my i b臋dziesz musia艂a patrze膰, jak z ulg膮 i zachwytem padamy na kolana; jak starzejemy si臋, p艂odzimy dzieci, wieszamy szynki w oknach sklep贸w, regulujemy zegarki wedle serc naszych 偶on i pijamy kaw臋 w s艂oneczne popo艂udnia.

- Generale! - chrypi Piegus. - Za pozwoleniem, najpierw jemu poder偶n臋 gard艂o, 偶eby zamkn膮膰 mu ten ohydny ryj.

Ululiro ani drgnie. Ludo m贸wi dalej:

- Przybywamy. 艢wiat si臋 zmienia. Nawet je艣li wszystkie drzwi w Palimpse艣cie sp艂yn膮 czerwieni膮, kto艣 si臋 w ko艅cu przedostanie. - Parska 艣miechem. - Wiesz, co to jest palimpsest, Ululiro? To pergamin, kt贸ry po zapisaniu zosta艂 wyskrobany do czysta, 偶eby mo偶na by艂o co艣 na nim napisa膰 drugi raz. Nie s艂yszysz nas? Nie s艂yszysz, jak skrobiemy?

- Ludo... - j臋czy Oleg.

Pod przy艂o偶onym do jego sk贸ry ostrzem no偶a wzbiera kropla krwi, ale Ludo nie s艂yszy. Przypomina sobie okaleczon膮 d艂o艅 November, bez palc贸w - to by艂a cena, jak膮 zap艂aci艂a za bezpieczne przej艣cie.

- Generale, skoro kto艣 to by膰 musi, to czemu nie ja? Czemu nie my? Czemu nie kto艣, kto jest got贸w si臋 do was upodobni膰? Straci膰 co艣, co kocha, dla dobra przyjaci贸艂 i tego miasta? - Ludo wystawia j臋zyk, na kt贸rym rozpryskuj膮 si臋 krople deszczu. - We藕 go. Odbierz mi g艂os. Niech to b臋dzie moje myto za przejazd. We藕 m贸j j臋zyk, to umilkn臋 jak ty. Jak oni wszyscy. Stan臋 si臋 pomnikiem, i to lepszym ni偶 inne, poniewa偶 b臋d臋 艣wiadkiem waszego cierpienia. Ludzie b臋d膮 na mnie patrze膰, nastawia膰 mi zegarek, pi膰 moj膮 kaw臋 i m贸wi膰: „Ululiro jednak wyszarpn臋艂a wrogom zwyci臋stwo. Mog艂a wybra膰. Wybra艂a pierwszego i naznaczy艂a go jako swojego”. Wszyscy si臋 dowiedz膮, 偶e w ostatniej bitwie zatriumfowa艂a艣, daj膮c rado艣膰 wszystkim milcz膮cym. - Stoi tak blisko Ululiro, 偶e czuje jej gryz膮ce, rybie tchnienie, pieni膮ce si臋 w艣r贸d ostrych 偶贸艂tych z臋b贸w. - Pomaluj drzwi moj膮 krwi膮, generale. B臋d臋 milcza艂 na wieki w twoim imieniu. Imigrant. Weteran. I wszystko si臋 sko艅czy.

Grdyka Ululiro poruszy艂a si臋 gwa艂townie pod odra偶aj膮c膮 blizn膮 znacz膮c膮 po艂膮czenie rekiniego 艂ba z ludzkim cia艂em. Rozpaczliwie pragn臋艂a co艣 powiedzie膰 - ale nie mog艂a. Nerezza dotkn臋艂a jej 艂okcia. Ululiro odtr膮ci艂a j膮, z艂apa艂a Ludovica za r臋k臋 i poci膮gn臋艂a do drzwi, rzucaj膮c przy tym 艂bem na boki, jakby p艂yn臋艂a w g艂臋bokim oceanie. Piegus i Bezuchy, cali zje偶eni ze strachu i mi艂o艣ci, usun臋li si臋 jej z drogi, zabieraj膮c ze sob膮 Olega.

Ululiro wyrwa艂a Piegusowi n贸偶 i chwyci艂a Ludovica za gard艂o. Unios艂a ostrze i z bezg艂o艣nym skowytem chlasn臋艂a go po j臋zyku.

Cztery

Kr贸lestwo Niebieskie

Nerezza usiad艂a mi臋dzy November i Ludovikiem. Jej twarz sk艂ada艂a si臋 z zaczerwienionej sk贸ry i 艂ez. Ludovico by艂 wstrz膮艣ni臋ty tym widokiem. Spojrza艂 na November, szukaj膮c w niej oparcia.

- Nie chc臋! - wysycza艂a Nerezza p艂ynnym, eleganckim angielskim.

- Nie musisz - odpar艂a p贸艂g艂osem November. - Ale ja ci臋 prosz臋.

- Dlaczego mam ci to u艂atwia膰? - warkn臋艂a Nerezza do Ludovica po w艂osku. - Co? Mnie nie jest 艂atwo!

Agostino zabra艂 Anoud do siebie i zostawi艂 ich samych, 偶eby mogli porozmawia膰, ale z pocz膮tku zachwyci艂 si臋 November, przez chwil臋 przerzucali si臋 nawet zapami臋tanymi lub pokazywanymi na migi skrawkami rozm贸wek angielsko-w艂oskich - do czasu, gdy Ludo poczu艂 nag艂y przyp艂yw zawi艣ci, chocia偶 nie umia艂by stwierdzi膰, komu bardziej zazdro艣ci. Z nim nikt nie chcia艂 po偶artowa膰, nikt si臋 o niego nie zatroszczy艂. Kiedy jednak w ko艅cu Nerezza wr贸ci艂a do domu i zorientowa艂a si臋 w sytuacji, osun臋艂a si臋 na ziemi臋 jak marionetka, kt贸rej kto艣 nagle poprzecina艂 podtrzymuj膮ce j膮 stalowe linki i cisn膮艂 ni膮 o 艣cian臋.

- Wyrzu膰 j膮 stamt膮d - b艂aga艂a w k贸艂ko. - Wyrzu膰. Je偶eli my nie mo偶emy mie膰 naszego Radzia, on nie dostanie jej. Nie mo偶e jej dosta膰!

November podesz艂a i wzi臋艂a j膮 w ramiona. Ludo widzia艂, 偶e jest to dla niej gest niemal tak samo obcy jak dla Nerezzy, ale kiedy j膮 utuli艂a, uko艂ysa艂a i za艣piewa艂a jej cicho, Nerezza jako艣 to znios艂a. Znios艂a i nie zaprotestowa艂a, chocia偶 kurczowo zaciska艂a z臋by i nimi zgrzyta艂a. Rozmawia艂y po angielsku, wi臋c nic nie rozumia艂, a kiedy poprosi艂 swoj膮 dziewczyn臋-w臋gorza o t艂umaczenie, zn贸w zala艂a si臋 艂zami.

Patrzy艂a na nowo przyby艂膮 czarnymi, b艂yszcz膮cymi oczami. W ostrym 艣wietle mieszkania November prezentowa艂a si臋 jeszcze mniej efektownie ni偶 w ruinach 艂a藕ni: jej blizny wydawa艂y si臋 g艂臋bsze, rana d艂oni niemo偶liwa do ukrycia, znami臋 na twarzy... Jak ona musia艂a cierpie膰, nie mog膮c si臋 ukry膰 tak jak oni! By艂a strz臋pem kobiety - i dlatego dzia艂a艂a na niego koj膮co, jak wy艂o偶one bia艂ymi kamieniami Forum.

Nerezza zacz臋艂a kiwa膰 g艂ow膮. Przypuszcza艂, 偶e na widok November zrozumia艂a, 偶e Amerykance nie by艂o 艂atwo, ani troch臋, i na jej ciele dostrzeg艂a wypisany krwi膮, atramentem i bliznami w艂asny b贸l. Widzia艂, jak November bierze g艂臋boki wdech, jak trz臋s膮 jej si臋 r臋ce. Cokolwiek m贸wi艂a, musia艂o to by膰 dla niej skomplikowane, bolesne i napawa艂o j膮 l臋kiem. Tak bardzo chcia艂 wyci膮gn膮膰 r臋k臋 i dotkn膮膰 jej twarzy... Czy wtedy ona, zwinny kozioro偶ec, odskoczy艂aby od niego, spad艂a na rogi, poderwa艂a si臋 i odbieg艂a na 艂膮ki, kt贸rych nie m贸g艂 tkn膮膰?

Nerezza zwr贸ci艂a si臋 w jego stron臋, nie patrz膮c mu w oczy.

- Pos艂uchaj, co mi powiedzia艂a, Ludo. Mo偶e ty co艣 z tego zrozumiesz. 呕ycz臋 powodzenia. „Oto ludzie, kt贸rzy mog膮 wej艣膰 do Kr贸lestwa Niebieskiego: nieutuleni w 偶alu, kochankowie, naukowcy ogarni臋ci pewn膮 szczeg贸ln膮 obsesj膮. Dzikie bestie. Kobiety, kt贸re sta艂y si臋 jak m臋偶czy藕ni, oraz m臋偶czy藕ni, kt贸rzy stali si臋 jak kobiety. Autorzy ksi膮偶ek z d艂ugimi tytu艂ami. Rycerze, ale tylko ci, kt贸rym nie uda艂o si臋 dotkn膮膰 Graala. Pracowite kobiety. Ty, ja, ch艂opiec imieniem Oleg, i dziewczyna o niebieskich w艂osach”.

Nerezza, zn贸w zap艂akana, odwr贸ci艂a si臋 do November i zacz臋艂a m贸wi膰 co艣 pospiesznie i ze z艂o艣ci膮, z czego Ludo zrozumia艂 tylko powtarzaj膮ce si臋 imi臋 Rados艂awa, jakby za wszelk膮 cen臋 chcia艂a dopisa膰 go do tej listy. W艂a艣ciwie prawie jej nie s艂ucha艂: patrzy艂 na November, na jej wilgotne, przepe艂nione nadziej膮 oczy. Ba艂a si臋, 偶e nie zrozumie, 偶e uzna jej s艂owa za niewa偶ne, ale on wszystko zrozumia艂, bo od dziecka kocha艂 艣wi臋tego Izydora, encyklopedyst臋, cz艂owieka, kt贸rego intelekt zawiera艂 si臋 w d艂ugich, precyzyjnych, promienistych kolumnach tekstu, 艣wietlistych spisach, kt贸re z艂o偶one razem oplata艂y 艣wiat.

Nerezza spogl膮da艂a to na jedno, to na drugie, bezradna i w艣ciek艂a.

- Przyjedzie jeszcze jedna - wysycza艂a po w艂osku. - S艂ysza艂am, jak rozmawia艂y przez telefon. Nienawidz臋 was obojga i przeklinam was, o ile moje kl膮twy maj膮 w og贸le jak膮艣 wag臋. Wpakowa艂e艣 si臋 w to na o艣lep, beztrosko, niefrasobliwie i w par臋 tygodni osi膮gn膮艂e艣 co艣, co mnie nigdy, przenigdy nie b臋dzie dane. Rozumiesz? Rados艂aw nie 偶yje! 呕adne z nas nie b臋dzie mog艂o si臋 tam przenie艣膰. Ju偶 nigdy! A szukali艣my si臋 przez ca艂e lata. Stracili艣my wszystko: m臋偶贸w, 偶ony, prac臋, dzieci. Jeste艣 jak synalek bogacza, kt贸ry nic w 偶yciu sam nie osi膮gn膮艂 i nagle wszystko dostaje za darmo. Przyj臋艂am ci臋 pod sw贸j dach, a ty zasra艂e艣 mi dom. Nienawidz臋 ci臋. Nienawidz臋!

M贸wi艂a miarowym, w艣ciek艂ym g艂osem, nie zacina艂a si臋, nie szlocha艂a. Za jej uszami widzia艂 b艂臋kitne przeb艂yski w臋gorzowego cia艂a.

- Nerezzo? - odezwa艂a si臋 November. - Nerezzo. Nerezzo. - Poca艂owa艂a jej zaczerwienione czo艂o. - Przepraszam - wyszepta艂a. - Przepraszam - powtarza艂a bez ko艅ca.

Ca艂owa艂a usta Nerezzy, jej 偶uchw臋, ucho, szyj臋, jakby chcia艂a sca艂owa膰 z niej wszystko co twarde i przykre. Gdyby Ludo nie poczu艂 wcze艣niej obecno艣ci pszcz贸艂 w jej ciele, gdyby nie s艂ysza艂, jak 艣piewaj膮, nie by艂by w stanie poj膮膰, sk膮d November, pokiereszowana i zdesperowana, czerpie odwag臋 niezb臋dn膮 do uciszenia dzikiego, zwierz臋cego wrzasku Nerezzy.

Nerezza nie zamierza艂a da膰 si臋 ca艂owa膰. Siedzia艂a sztywno, ozi臋b艂a, spi臋ta, nieprzyst臋pna, ze wzrokiem utkwionym w Ludovica, pe艂nym 偶贸艂ci i gorzkiej pogardy. A偶 w pewnej chwili oczy jej zab艂ys艂y, u艣miechn臋艂a si臋 i obj臋艂a November, ca艂y czas patrz膮c tylko na Ludovica; przyj臋艂a ofiarowane jej ciep艂o i 艣wiat艂o i zareagowa艂a na nie z udawan膮 偶arliwo艣ci膮 - a Ludo a偶 si臋 wzdrygn膮艂. Co takiego zrodzi艂o si臋 w tym mrocznym sercu?

Nerezza nadal tkwi艂a wczepiona w pszczelark臋, kiedy ta obci膮gn臋艂a swoj膮 zielon膮 sukni臋 do pasa, ods艂aniaj膮c piersi i podtrzymuj膮c je r臋kami, jakby sk艂ada艂a je w ofierze. Jak 艣wi臋ta Agata. Spojrza艂a Ludovicowi w oczy ponad rozdygotanym cia艂em Nerezzy; nie by艂 pewien, czy ten dygot jest szczery, czy r贸wnie偶 udawany. Nerezza szepta艂a po w艂osku, zbyt zawstydzona, 偶eby da膰 si臋 zrozumie膰. Ludo wiedzia艂, 偶e November jej nie s艂yszy, i przysi膮g艂 sobie, 偶e wszystko jej przet艂umaczy, kiedy spotkaj膮 si臋 na drugim brzegu nocy.

- A ja, November? - pyta艂a Nerezza. - Czy nale偶臋 do ludzi, kt贸rzy wejd膮 do Kr贸lestwa Niebieskiego? Powiedz mi. Powiedz.

* * *

Zostawi艂 je. Nie chcia艂 patrze膰. Nie chcia艂 widzie膰.

Pozna艂 November, wiedzia艂 ju偶, 偶e jest jego Izydorem, jego Izydor膮, i wiedzia艂, 偶e opowie jej o wszystkim, co wie, o wszystkim, co nosi wyryte w szpiku ko艣ci - gdy to wszystko si臋 sko艅czy i b臋d膮 mogli rozmawia膰, i pi膰 wino jak krew, przez ca艂膮 gwia藕dzist膮 noc, a偶 do 艣witu.

Cz臋艣膰 V

Zielony Wiatr

W drodze na zach贸d, 11:09

Daleko na zachodnich rubie偶ach Palimpsestu jest takie miejsce, w kt贸rym tory popad艂y w ruin臋 - dzikie, s艂oneczne, kosmate zielon膮 pszenic膮 i z艂o艣liwymi pn膮czami malin. Niekt贸rzy przypuszczaj膮, 偶e to korzenie drzewka oliwnego rozsadzi艂y tory. Inni obarczaj膮 win膮 pas膮ce si臋 w pobli偶u owce, kt贸re tak d艂ugo ogryza艂y szyny, a偶 te pop臋ka艂y, i upieraj膮 si臋, 偶eby poci膮gn膮膰 do odpowiedzialno艣ci ich w艂a艣ciciela. Nikt nie zg艂osi艂 si臋 na ochotnika, by rozs膮dzi膰 ten sp贸r, tote偶 samotna i nawiedzana przez 膰my stacyjka Owsiane Plewy powoli i 艂agodnie osun臋艂a si臋 w zapomnienie. Nawet w ekscytuj膮cych pierwszych dniach dzia艂ania systemu komunikacyjnego by艂a rzadko odwiedzana, tote偶 ma艂o kto przej膮艂 si臋 jej strat膮 - mo偶e poza grupk膮 entuzjast贸w sielankowego stylu architektonicznego, kt贸rego przyk艂adem jest budynek stacji. Okna w kszta艂cie p膮czk贸w r贸偶y by艂y niegdy艣 powodem do umiarkowanej dumy.

Poci膮gi nie od razu wykry艂y luk臋 w torach. Mia艂y inne sprawy na g艂owie, pora roku nie by艂a najlepsza do podr贸偶y w kierunku zachodnim, Msza艂 trzeci rok z rz臋du wszed艂 w ruj臋 wcze艣niej ni偶 si臋 spodziewano... 呕yciem poci膮g贸w stale targaj膮 niezwyk艂e pr膮dy chtoniczne. Dopiero ostatnio niekt贸re z nich zacz臋艂y si臋 kr臋ci膰 w okolicy Owsianych Plew i w臋szy膰 w poszukiwaniu nowin o oknach w kszta艂cie p膮czk贸w r贸偶y, czarnopyskich owcach, zawiadowcach, kt贸rzy zaniedbali si臋 i rozpili. Zdarza艂o si臋, 偶e kt贸ry艣 z nich podje偶d偶a艂 blisko wyrwy w torach, zaraz jednak cofa艂 si臋, spanikowany, i wraca艂 na wsch贸d, w koj膮ce obj臋cia miasta.

W najwy偶szych kr臋gach pasa偶er贸w-wyczynowc贸w szerzy si臋 obawa, 偶e pewnego dnia kt贸ry艣 z poci膮g贸w odwa偶y si臋 przeskoczy膰 przerw臋 w torowisku przy Owsianych Plewach i raz na zawsze ucieknie z Palimpsestu, pop臋dzi przez g贸ry, pola, pastwiska, kto wie, dok膮d? Inni jednak natrz膮saj膮 si臋 z ich l臋k贸w i niedorzecznych wyobra偶e艅. Poci膮gi s膮 szcz臋艣liwe, kochane, zadbane, dobrze karmione i maj膮 doskona艂e warunki do rozmna偶ania. I tak debata trwa, a tory niszczej膮. Pszenica opiera si臋 wiatrom w Owsianych Plewach, a gwiazdy patrz膮, jak pieni膮 si臋 maliny.

* * *

Nast臋pny wagon jest pusty. Tatami ci膮gn膮 si臋 w dal, pachn膮ce i zielone, z czarnymi i z艂otymi wst膮偶kami. Sei nawet nie pr贸buje ich liczy膰. Na 艣cianie wisi pod艂u偶ny plan dworca przypominaj膮cy malowid艂o ukiyo-e. Pomieszczenie trz臋sie si臋 jak wn臋trze wagonu, ale nigdzie nie ma 艂awek ani por臋czy. Zna to miejsce, chocia偶 wola艂aby go nie zna膰.

- Nie... - j臋czy. - Nie chc臋 tu by膰.

- To tw贸j dom - m贸wi Trzecia Szyna.

Obfito艣膰 skrobie j膮 zach臋caj膮co w szyj臋.

- Nie podoba mi si臋 tu. Nie chc臋 tu by膰, ju偶 powiedzia艂am. Chod藕my do nast臋pnego wagonu. Kr贸lik m贸wi艂, 偶e macie tu gdzie艣 konie.

Trzecia Szyna kr臋ci g艂ow膮 i wychodzi na 艣rodek pokoju. Sei wie, co si臋 za chwil臋 stanie. Nie zniesie tego. Nie zniesie!

- Dlaczego?! - krzyczy do odwr贸conej plecami Trzeciej Szyny. - Czemu to ma s艂u偶y膰?!

Trzecia Szyna odwraca si臋 i siada w ogromnym pokoju. Pozbawione pasa kimono rozlewa si臋 wok贸艂 niej ka艂u偶膮, gdy zaczesuje d艂ugie w艂osy w dwie g艂adkie p艂aszczyzny. Zza pazuchy wyjmuje wielk膮 ksi臋g臋, ci臋偶k膮 i spuchni臋t膮 od wody, ze stercz膮cymi spomi臋dzy kartek jak zak艂adki kawa艂kami wodorost贸w i 藕d藕b艂ami trawy. K艂adzie j膮 sobie na kolanach i otwiera. Woda z jeziora chlapie na wszystkie strony. Trzecia Szyna kiwa palcem na Sei, przyja藕nie, jakby pr贸bowa艂a wywabi膰 kota spod 艂贸偶ka.

- Nie... - poj臋kuje Sei, ale idzie w jej stron臋. Nigdy nie umia艂a si臋 jej przeciwstawi膰.

- Wyobra藕 sobie ksi膮偶k臋 na dnie jeziora - m贸wi Trzecia Szyna.

- Zakaza艂am ci tak m贸wi膰. Nie podoba mi si臋 to.

- Przynios艂am ci j膮. To by艂o bardzo g艂臋bokie jezioro, wysoko, na dachu 艣wiata. Cz臋艣ciowo zamarzni臋te. Musia艂am wstrzyma膰 oddech na bardzo, bardzo d艂ugo.

- K艂amiesz! Nie by艂o 偶adnej ksi膮偶ki. Moja matka by艂a ob艂膮kana. M贸wi艂a takie rzeczy, bo by艂a chora.

Mimo to Sei cal po calu zbli偶a si臋 do Trzeciej Szyny. Wpatruje si臋 w sk贸r臋 pomi臋dzy jej piersiami, bia艂膮 i g艂adk膮. Otwarta ksi臋ga ma niebieskie kartki. Trzecia Szyna przygarnia Sei w ramiona, sadza j膮 sobie na biodrze i d艂ugim palcem wskazuje miejsce na stronie, 偶eby Sei sama przeczyta艂a.

- To znaczy, 偶e nie b臋d臋 niczego przed tob膮 ukrywa膰, ani w jednej r臋ce, ani w drugiej. Oto wszystko, co spoczywa na dnie wszystkich jezior.

Sei rozciera zaci艣ni臋te gard艂o. Chcia艂aby uciec, ale zn贸w jest rybk膮 Sei, ma dwana艣cie lat, niebiesk膮 sk贸r臋 i inne rybki nie chc膮 si臋 z ni膮 bawi膰. Nie zna zawartych w ksi臋dze rybich rado艣ci, ale bardzo, bardzo chce je pozna膰.

Zerka do ksi臋gi. Tylko rzuc臋 okiem, postanawia. Na tym koniec. To nieprzyzwoite. Zawstydz臋 j膮 i ka偶臋 przesta膰.

Czyta:

Naprawd臋 urodzi艂am si臋 na dworcu kolejowym. Por贸d trwa艂 kr贸tko, szybko przysz艂am na 艣wiat. Zawsze by艂am szybka. Pochopna. Matka zabra艂a mnie do domu, gdzie dorasta艂am - dziewczynka z g艂ow膮 pe艂n膮 ksi膮偶ek i p臋kiem p臋dzli do kaligrafii w r膮czkach. Mia艂am tyle sn贸w, ile niekt贸re dzieci maj膮 pieg贸w. Moje siostry na艣miewa艂y si臋 z mojego imienia.

Wysz艂am za twojego ojca przy pierwszej nadarzaj膮cej si臋 okazji. Cz臋sto mnie zostawia艂. By艂am taka samotna, mia艂am wtedy tylko ksi膮偶ki, sny i p臋dzle. Du偶o spa艂am, ale to nie by艂y prawdziwe sny: najpierw 艣wiat czernia艂, mija艂o troch臋 czasu, i zn贸w si臋 rozja艣nia艂. G艂owa tak mnie bola艂a, jakbym nosi艂a w niej nast臋pne dziecko, kt贸re rozpycha si臋 i pr贸buje wyj艣膰. 艢ciany zaciska艂y si臋 wok贸艂 mnie, by艂y tak blisko, ca艂y dom by艂 jak knebel w ustach, nie mog艂am z艂apa膰 tchu, ale nie mog艂am te偶 odej艣膰 - tw贸j ojciec m贸g艂 w ka偶dej chwili wr贸ci膰, a by艂am pewna, 偶e gdyby mnie nie zasta艂, wi臋cej by si臋 nie pojawi艂.

Nie wiesz, 偶e kiedy by艂a艣 malutka, odesz艂am. Nie odstawi艂am ci臋 jeszcze wtedy od piersi. Uda艂am si臋 na wie艣, gdzie zapakowali mnie do bardzo bia艂ego 艂贸偶ka, w艂o偶yli mi patyk w z臋by i przepu艣cili przeze mnie niebieski uk pr膮du elektrycznego. Zapami臋ta艂am, 偶e by艂 niebieski, bo przypomina艂 艣wiat艂o na dnie jeziora. Wch艂on臋艂am ten b艂臋kit w siebie, zmagazynowa艂am w ca艂o艣ci, nie chcia艂am uroni膰 ani odrobiny. Zatrzyma艂am go w sobie, jakbym by艂a do tego stworzona, jakbym by艂a trzeci膮 szyn膮, wok贸艂 kt贸rej s膮 u艂o偶one wszystkie tory kolejowe na 艣wiecie. Moim zadaniem by艂o przenie艣膰 b艂yskawic臋, wytrzyma膰 pal膮cy bia艂y 偶ar. Jestem pewna, 偶e im zaimponowa艂am. Wiedzieli, 偶e mog膮 mi powierzy膰 ten b艂臋kit, wi臋c wlewali go we mnie coraz wi臋cej i wi臋cej, 偶ebym go dla nich przechowa艂a. Wiem, 偶e zobaczy艂a艣 go we mnie, kiedy wr贸ci艂am do domu. Widzia艂a艣, jak p艂on臋. 艢wiat艂o skwiercza艂o mi w cebulkach w艂os贸w.

Sei unosi g艂ow臋. Jej bezbronne 艂zy s膮 gor膮ce jak krew. Trzecia Szyna krwawi, obficie, krwi膮 gor膮c膮 jak 艂zy. Sk贸ra pomi臋dzy jej piersiami jest rozdarta, krew zbiera si臋 na i tak ju偶 mokrej ksi臋dze, plami r膮bek kimona.

- Przesta艅, prosz臋. Prosz臋. Prosz臋.

Trzecia Szyna k艂adzie d艂o艅 na zakrywaj膮cej jej twarz masce, zdejmuje j膮 - i pod spodem jest Usagi, oczywi艣cie, Usagi-matka o smutnych oczach, 艣ci膮gni臋tej, steranej 偶yciem twarzy i dr偶膮cych ustach.

- Dno Niebios, moja ma艂a Sei, jest wy艂o偶one srebrnymi torami kolejowymi. W nich trzecia szyna jest z litej macicy per艂owej. Poci膮gi przewo偶膮 duchy, kt贸re trzymaj膮 si臋 ga艂臋zi drzew jak pasa偶erowie uchwyt贸w, zrywaj膮 zielony ry偶 i jedz膮 go na surowo.

- Ale to nie jest niebo. Wcale nie.

- Nie jest, ale wystarczy. Tobie wystarczy. To wszystko jest dla ciebie.

- Ale po co? Czego ode mnie chcecie?

- Chcemy lata膰. Chcemy porzuci膰 tory, w臋drowa膰 swobodnie, pa艣膰 si臋 i skowyta膰 u st贸p g贸r. Chcemy uciec ze 艣wiata naszych rodzic贸w, kt贸rzy udaj膮, 偶e nie wiedz膮 o naszym istnieniu, naszych podr贸偶ach i pragnieniach, cho膰 sami przecie偶 偶yj膮, podr贸偶uj膮 i pragn膮. Ty nie chcesz uciec od matki?

Sei wpatruje si臋 w krew na jej kolanach. Nie s艂ucha.

- Przesiedzia艂am z tob膮 wiele godzin, by艂o du偶o krwi - m贸wi. - Tak d艂ugo to trwa艂o. Tak d艂ugo.

- Umieranie musi potrwa膰. Nawet kiedy 艣mier膰 jest szybka, trwa d艂ugo. Trudno mi by艂o ci臋 zostawi膰... Pewnie to w艂a艣nie chcia艂aby艣 teraz us艂ysze膰? 呕e nie chcia艂am zostawia膰 swojego dziecka? Ale prawda jest taka, 偶e umieranie trwa d艂ugo. Serce musi przesta膰 bi膰, oddech musi usta膰, musz膮 umrze膰 wszystkie te drobiazgi, o kt贸rych nawet nie wiesz, 偶e utrzymuj膮 ci臋 przy 偶yciu, wszystkie ksi膮偶ki, sny i p臋dzle. A potem trzeba przej艣膰 d艂ug膮 drog臋 po ciemku, przez g贸ry. S膮 tam sosny. I s膮 latarnie: widzisz przed sob膮 i za sob膮 d艂ugi ci膮g latar艅 wij膮cy si臋 po stoku g贸ry, z przodu i z ty艂u.

- Nie jeste艣 moj膮 matk膮. Wiem, 偶e ni膮 nie jeste艣.

- Ale w niczym jej nie ust臋puj臋. Mog臋 by膰 twoj膮 matk膮, a ty moj膮. To b臋dzie taka zabawa. Pami臋tam twoj膮 matk臋. Skonstruowano mnie w taki spos贸b, 偶ebym pami臋ta艂a. Ca艂a sk艂adam si臋 z pami臋tania.

Sei spogl膮da w oczy, kt贸re mog艂yby nale偶e膰 do Usagi. Odbija si臋 w nich jej twarz - smutna, zagubiona, z tygrysami czaj膮cymi si臋 za uszami. K艂adzie d艂o艅 na piersi matki, dotyka krwawej miazgi i rany nad sercem.

- Po艂贸偶 si臋 pode mn膮 - m贸wi, przypomniawszy sobie swoj膮 babk臋 pod 艂zawnikami, matk臋 pod ziemi膮 i sam膮 siebie z dala od s艂o艅ca. - B臋d臋 ci臋 strzec.

Pod jej dotykiem rana na piersi matki znika bez 艣ladu, jakby sk贸ra w tym miejscu nigdy nawet o niej nie 艣ni艂a.

Sei osuwa si臋 w ramiona ducha w czerwonej masce. Trzecia Szyna obejmuje j膮 mocno i ko艂ysze czule, z mi艂o艣ci膮, jak 艣wiat艂o. Obfito艣膰 wciska si臋 mi臋dzy jej r臋k臋 i wci膮偶 jeszcze p艂aski brzuch i ju偶 po chwili rozlega si臋 atramentowe chrapanie.

- Niedu偶o ju偶 zosta艂o nam poci膮gu do obejrzenia - m贸wi Trzecia Szyna. - Zanim wejdziemy do kabiny maszynisty, 偶eby z艂o偶y膰 mu wyrazy szacunku, powiedz mi, Sei, moja rybko, moje dziecko, czy kto艣 b臋dzie ci臋 szuka艂?

W jej czerwonym g艂osie niespodziewanie pojawia si臋 艂agodnie oskar偶ycielki ton.

- Nie, sk膮d偶e. Nikt mnie tu nie zna.

- My ci臋 znamy.

- To co innego. Nikogo takiego nie b臋dzie, obiecuj臋.

- A jednak ona tu przysz艂a. - Trzecia Szyna ca艂uj臋 Sei w bark i wydyma blade wargi. - Powiedz, co mamy robi膰. Rozkazuj. Ka偶 nam otworzy膰 przed ni膮 drzwi, albo ka偶 je zamkn膮膰 szczelnie jak zaci艣ni臋te wargi i zostawi膰 j膮 z rozdziawionymi ustami na peronie. Prowad藕 nas. Powiedz, co jest s艂uszne.

Kiedy Sei pr贸buje... Jest jej coraz trudniej, ale kiedy pr贸buje wyczu膰 obecno艣膰 tamtych, kt贸rych wra偶enia unosz膮 si臋 tu偶 pod powierzchni膮 jej zmys艂贸w - pod j臋zykiem, pod palcami, pod stopami - czuje tylko zapach stacji kolejowej, naoliwionych szyn, podziemnych tuneli.

- Wpu艣膰cie j膮 - m贸wi i zasypia u matki na kolanach.

Jeden

呕yczenia na drzewach

- To koniec - powiedzia艂a Sei, sk艂adaj膮c r臋ce na kolanach.

Siedzia艂y w restauracji wci艣ni臋tej mi臋dzy dw贸ch Budd贸w, mru偶膮c oczy przed o艣lepiaj膮cym blaskiem s艂o艅ca.

- Co to znaczy? - Yumiko siorbn臋艂a zupy grzybowej. - Nie tobie pierwszej si臋 to zdarzy艂o. Usu艅 ci膮偶臋.

- To znaczy... - Sei udaje, 偶e jej nie s艂ysza艂a, i bierze g艂臋boki wdech. - To znaczy, 偶e w „Dnie Niebios” nie ma ju偶 chyba nikogo, z kim bym nie by艂a. Nie jestem... taka jak ty. Kiedy tam trafiam, zawsze l膮duj臋 w moim poci膮gu, w艣r贸d podr贸偶uj膮cych nim pasa偶er贸w. P臋dz膮 podziemnymi tunelami pod miastem... Musia艂abym po艂yka膰 Kioto po kawa艂ku z pr臋dko艣ci膮 pocz膮tkuj膮cej dziwki, 偶eby za nimi nad膮偶y膰. A ja jestem zm臋czona i w dodatku nikt mi ju偶 nie zosta艂. Czas, 偶ebym wr贸ci艂a do domu. Odwiedz臋 gr贸b matki. Sprawdz臋, czy mam jeszcze prac臋. Zastanowi臋 si臋, co z dzieckiem. Znajd臋 pozosta艂ych, je艣li gdzie艣 tam s膮.

Yumiko zmarszczy艂a brwi.

- Aborcja to najlepsze wyj艣cie.

- Nie wykluczam jej.

- Nie rozumiesz. - Yumiko pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Powiedzia艂am przecie偶, 偶e nie jeste艣 pierwsza. Ryzyko zawodowe, prawda? Zdarza si臋, i to do艣膰 cz臋sto. Mnie te偶 si臋 zdarzy艂o. Dwa lata temu urodzi艂am syna.

- Nigdy mi o tym nie m贸wi艂a艣.

- Ojciec wyrzuci艂 mnie z domu. Pochodz臋 z ma艂ego miasteczka, gdzie dziewczyny nie zachodz膮 w ci膮偶臋. No, chyba 偶e akurat zajd膮. Ja od lat je藕dzi艂am regularnie do du偶ego miasta, wi臋c odes艂a艂 mnie tam z powrotem, 偶ebym sypia艂a sobie z demonami i zapi艂a si臋 na 艣mier膰. - Yumiko zasalutowa艂a Sei kieliszkiem 偶贸艂tego wina. - Nie wiedzia艂am, jak to b臋dzie. Postanowi艂am urodzi膰, poniewa偶 uleg艂am urokowi wypaczonej idei 艣wi臋to艣ci macierzy艅stwa, a poza tym by艂am taka m艂oda, 偶e wyobra偶a艂am sobie, 偶e b臋dzie to przypomina艂o posiadanie lalki. Urodzi艂am syna w kanciapie na ty艂ach „Dna Niebios”, w艣r贸d brudnych kieliszk贸w i 艣cierek. By艂 ca艂y pokryty ulicami, d艂ugie czarne linie bieg艂y po jego sk贸rze od czubka g艂owy a偶 po stopy, ale to nie by艂a mapa Palimpsestu, tylko jakiego艣 innego miejsca. Nowego miasta. Nigdy nie s艂ysza艂am takich nazw ulic, jakie mia艂 na sobie, a poza tym wygl膮da艂y inaczej: by艂y d艂ugie i proste, tworzy艂y regularn膮 siatk臋. To by艂o zupe艂nie inne miasto. Odwr贸ci艂 t臋 swoj膮 dziecinn膮 g艂贸wk臋, spojrza艂 na mnie i bardzo wyra藕nie powiedzia艂: „Chc臋 wr贸ci膰”. Krzycza艂am przez tydzie艅. By艂 we mnie przez ca艂y ten czas, 艣ni艂, podr贸偶owa艂, uczy艂 si臋, a teraz nie mog艂am znie艣膰 jego wzroku.

- Co si臋 z nim sta艂o?

- W艂a艣ciciel i jego 偶ona go adoptowali. Chwa艂a Bogu. Zabroni艂am im go przyprowadza膰 do klubu, kaza艂am kszta艂ci膰 na ksi臋dza. Mam nadziej臋, 偶e umrze jako prawiczek. - Trz臋s膮c膮 si臋 r臋k膮 podnios艂a kieliszek do ust. Poci膮gn臋艂a solidny 艂yk wina. - Rozumiesz? To nie ty si臋 rozmna偶asz. Nie ty masz dziecko. To Palimpsest. Dlatego aborcja jest najlepszym rozwi膮zaniem.

Sei z wysi艂kiem prze艂kn臋艂a 艣lin臋. Zabrak艂o jej s艂贸w. Nie umia艂a sobie wyobrazi膰 ani synka Yumiko, ani swojego dziecka.

- Poza tym nie chc臋, 偶eby艣 wyjecha艂a - ci膮gn臋艂a Yumiko. - Nie powiem, 偶e ci臋 kocham, obie chyba jeste艣my ponad to, ale dobrze jest mie膰 przyjaci贸艂k臋, kt贸ra wie to, co ja. Spokojn膮. Tak膮, kt贸ra nie w膮tpi, 偶e istniej膮 wi臋ksze cuda ni偶 to miasto. Czy to nie koj膮ce, wiedzie膰 to, co my wiemy, i dzieli膰 t臋 wiedz臋?

- Naturalnie, 偶e tak.

- No to zosta艅. Jeszcze, chocia偶 par臋 dni. Pom贸dl si臋 za matk臋. W Kioto jest tyle 艣wi膮ty艅 i kapliczek, 偶e nie wystarczy艂oby ci 偶ycia, 偶eby je wszystkie zliczy膰. Kt贸ra艣 z nich na pewno b臋dzie w sam raz.

Sei podrapa艂a si臋 po policzku i zagapi艂a na t臋tni膮c膮 偶yciem ulic臋. Rzeczywi艣cie, ta 艣wiadomo艣膰 dzia艂a艂a na ni膮 uspokajaj膮co, ale zarazem sprawia艂a, 偶e rozmiar, jasno艣膰 i wspania艂o艣膰 Kioto bled艂y i rozmywa艂y si臋; nie rozr贸偶nia艂a pojedynczych twarzy na ulicy - tylko dlatego, 偶e nie by艂y pod艂u偶ne ani czerwone.

- Kiedy mia艂am czterna艣cie lat, moja matka si臋 zabi艂a - powiedzia艂a z wahaniem. - D藕gn臋艂a si臋 w pier艣 kuchennym no偶em, a potem przeczo艂ga艂a do pokoju wy艂o偶onego tatami, 偶eby tam umrze膰. I tam j膮 znalaz艂am po powrocie ze szko艂y. Masz poj臋cie, jak d艂ugo umiera si臋 od takiej rany? Godzinami. Ani wtedy, ani dzisiaj nie umia艂abym tych godzin zliczy膰.

- Sei...

- Nawet nie zadzwoni艂am po lekarza. Chcia艂abym m贸c powiedzie膰, 偶e to ona mi zabroni艂a, ale to nieprawda. Po prostu patrzy艂a na mnie i czeka艂a na 艣mier膰. Nie wyj臋艂a no偶a z rany, w og贸le si臋 nie poruszy艂a, a kiedy ju偶 si臋 odzywa艂a, m贸wi艂a o tygrysach. Trzyma艂am j膮 tak przez d艂ugie godziny, czekaj膮c, a偶 umrze, i powtarza艂am tylko: „Odejd藕 ju偶, odejd藕, prosz臋”. Kt贸r膮 艣wi膮tyni臋 mi polecasz, Yumiko, 偶eby mnie z tego rozgrzeszy艂a? Kt贸ry b贸g mi wybaczy?

- Nie wiem. Ale wiem, 偶e nie jeste艣 swoj膮 matk膮, cokolwiek my艣lisz.

- Wygaduj臋 g艂upstwa i chc臋 porzuci膰 swoje dziecko.

Yumiko wzi臋艂a Sei za r臋k臋 i splot艂a palce z jej palcami, ca艂y czas kr臋c膮c g艂ow膮.

- Zosta艅, prosz臋. Zosta艅. Po prostu zosta艅.

Popo艂udniowe s艂o艅ce igra艂o we w艂osach Sei, kt贸re mieni艂y si臋 w nim czarno i turkusowo, jak 艣wiat艂o na dnie jeziora. Jak 艣wiat艂o w ukrytych miejscach.

* * *

Dwie kobiety stan臋艂y w obszernym pawilonie z bia艂ego t艂ucznia, z wysokimi pomara艅czowymi kolumnami; jedna mia艂a niebieskie w艂osy, druga niebiesk膮 sp贸dnic臋. Trzymaj膮c si臋 za r臋ce, odszuka艂y ci臋偶kie dzwony z br膮zu, wisz膮ce w rz臋dzie na grubych czerwonych sznurach. Klaska艂y w r臋ce i bi艂y w dzwony za dusz臋 Amai Usagi. Dawa艂y monety bogom i w zacienionych wn臋kach kontemplowa艂y pos膮gi o martwych oczach. Przywi膮zywa艂y do drzew wst膮偶eczki z 偶yczeniami. Nie m贸wi艂y sobie nawzajem, o co prosz膮. Nie musia艂y.

Wypi艂y srebrne sake i zasn臋艂y, wtulone w siebie, bez poca艂unk贸w i bez po偶egnania.

R贸g Siedemdziesi膮tej Si贸dmej i Zasadzki

Znajduj膮ce si臋 przy ulicy Zasadzki ZOO 艣wieci pustkami. Zwierz臋ta znikn臋艂y. Zosta艂y klatki, w kt贸rych zadomowi艂y si臋 go艂臋bie, zadowolone z obfito艣ci spasionych, leniwych jaszczurek i much czarnych jak je偶yny. Zosta艂y r贸wnie偶 kioski, kt贸rych markizy ju偶 straci艂y radosny z艂oty kolor. Dawniej sprzedawano w nich mro偶one zielone jab艂ka i fiolki z kryszta艂owym miodem, ale dzi艣 s膮 puste. Rozsypane pestki dawno zd膮偶y艂y zakie艂kowa膰 i wyrosn膮膰 tak wysoko, 偶e kioski zmieni艂y si臋 w ma艂e zagajniki; gdyby dzieci nadal si臋 tu zapuszcza艂y, znalaz艂yby w nich jab艂ka - zielone, zimne i s艂odkie.

Noc膮 ksi臋偶yc przemyka po 艣cie偶kach jak gnane wiatrem wykorzenione krzewinki. Gwiazdy przysiadaj膮 na 艂awkach, pal膮 fajki z kolb kukurydzy i skamienia艂ymi 艂upinkami fistaszk贸w rzucaj膮 w duchy 偶yraf.

Nie zosta艂 偶aden gwarek, kt贸ry m贸g艂by ci opowiedzie膰, co tu si臋 sta艂o.

Za to ja ch臋tnie opowiem. Wydaje mi si臋, 偶e si臋 zaprzyja藕nili艣my - ty i ja. Tak to czuj臋. Casimira, moja ukochana, walczy艂a tak膮 broni膮, jak膮 mia艂a pod r臋k膮: insektami, szkodnikami, gryzoniami. By艂y jej armatami i kawaleri膮. Ach, gdzie te czasy, gdy kr贸liki Casimiry by艂y wi臋ksze od koni! Kiedy wielkie jak s艂onie kruki szybowa艂y pod niebem, rzucaj膮c gigantyczne cienie na ca艂e dzielnice! Czy 偶y艂 kiedy艣 genera艂, kt贸ry m贸g艂by si臋 z ni膮 r贸wna膰, istota wi臋kszej 艣mia艂o艣ci i odwagi? Jak m贸g艂bym jej nie kocha膰? Jak m贸g艂bym si臋 jej nie odda膰?

Jej nieprzyjaciele nie mogli si臋 z ni膮 r贸wna膰, zw艂aszcza 偶e szeregi jej wojska wydawa艂y si臋 niesko艅czone, jak to zwykle bywa z armi膮 pszcz贸艂 i mr贸wek. Doszli do wniosku - to znaczy, Ululiro dosz艂a do wniosku - 偶e musz膮 si臋 do niej upodobni膰, je艣li chc膮 wydrze膰 miasto z jej zielonych r膮k.

Dlatego odgrodzili kordonem ZOO przy Zasadzki, skonfiskowali wszystkie zwierz臋ta i przenie艣li je do budynku, kt贸ry wygl膮da jak pa艂ac, lecz nim nie jest. Tam poupychali je, przera偶one, w kojcach i zagrodach: koty z kotami, ryby z rybami, podobne z podobnymi. Sama Ululiro te偶 podda艂a si臋 operacji, 偶eby dowie艣膰 swojej lojalno艣ci. Kocha艂em j膮 wtedy, w tamtej chwili naprawd臋 j膮 kocha艂em, ale moje serce by艂o ju偶 stracone. P艂aka艂a, kiedy zacz臋li kroi膰 j膮 i rekina. Jej krew do dzi艣 widnieje na framudze drzwi tego pa艂acu, kt贸ry nie jest pa艂acem, niemo偶liwa do usuni臋cia jak kamie艅.

W ten spos贸b wojsko wroga upodobni艂o si臋 do armii Casimiry: nieprzeliczone szeregi 偶o艂nierzy, silniejsze ramiona w miejsce s艂abych ludzkich, mocniejsze z臋by, gro藕niejsze 艂by. A poniewa偶 nieszcz臋艣ni wstydzili si臋 tego, na co si臋 zgodzili - staj膮c si臋 tym, kim si臋 stali, odrzucili swoje cz艂owiecze艅stwo - chirurgowie wyci臋li im g艂o艣nie, 偶eby nie mogli opowiedzie膰 o tym, co z nimi zrobiono ani do czego byli gotowi si臋 posun膮膰 w s艂u偶bie wojny. Mo偶e ju偶 wtedy zdawali sobie spraw臋, jak niegodn膮 sta艂a si臋 ich sprawa, ale trudno mi mie膰 pewno艣膰: dzi艣 o tym nie m贸wi膮.

Wiem, 偶e p艂aczesz nad nimi. Ja te偶 p艂acz臋. Tak jak op艂akuj臋 tych odwa偶nych, szlachetnych poddanych Casimiry, kt贸rzy w najg艂臋bszej tajemnicy przeszli t臋 sam膮 procedur臋, 偶eby wkra艣膰 si臋 w 艂aski wroga i lepiej walczy膰; wszystkich tych, kt贸rzy dla jej dobra przyj臋li nogi mu艂贸w, 艂apy nied藕wiedzi i g艂owy 偶ab.

* * *

Stacja Zasadzki sta艂a si臋 miejscem ponurym i zapuszczonym, odk膮d zabrak艂o ZOO, kt贸re przyci膮ga艂o zamo偶nych i roze艣mianych. Zgie艂k niezbyt odleg艂ej Troposfery z trudem przenika w t臋 sm臋tn膮 okolic臋. Peron jest pusty, a po s艂upach 艂a偶膮 paj膮ki. November prawie, prawie rozumie ich klekotanie (ich j臋zyk troch臋 przypomina j臋zyk pszcz贸艂), ale jednak wymyka si臋 jej sens ich prywatnych o艣miowersowych pean贸w na cze艣膰 Casimiry.

Stoi na peronie. Nie ma poj臋cia, kiedy ma si臋 spodziewa膰 poci膮gu, ale wie, 偶e to w艂a艣nie na ten poci膮g czeka i 偶e dziewczyna o niebieskich w艂osach jest niedaleko. I wierzy, wierzy g艂臋boko, 偶e wibruj膮cy w niej z艂ocisty, p艂ynny hymn przywabi poci膮g jak przyn臋ta ryb臋.

Prosz臋, b艂aga w duchu. Prosz臋.

Jakby w odpowiedzi na jej b艂agania przyje偶d偶a poci膮g. Drzwi si臋 otwieraj膮. Jest zaskoczona. Poci膮g jest d艂ugi, srebrzysty, nowy, jasny i b艂yszcz膮cy jak strza艂a wystrzelona z ksi臋偶yca.

Chcesz dosi膮艣膰 Lamparta Ma艂ych Bryz? - pyta w duchu sam膮 siebie i wskakuje do wagonu, zanim jej 偶o艂膮dek zd膮偶y odpowiedzie膰.

* * *

Wagon jest wy艂o偶ony jedwabiem, czerwonym jedwabiem. Kobiety w l艣ni膮cych pod艂u偶nych maskach koloru krwi i grubych, wielowarstwowych kimonach stoj膮 przy stolikach, przy kt贸rych podaj膮 herbat臋. Herbata jest czerwona, ton膮 w niej bry艂ki czego艣 czarnego. Przy stolikach siedz膮 zgarbieni ludzie. Kobiety w maskach sprawiaj膮 wra偶enie zaborczych i zazdrosnych o swoich podopiecznych. Patrz膮 na ni膮 lodowato. Niczym jej nie cz臋stuj膮.

Powoli idzie po g艂adkiej pod艂odze. Kiedy mija kobiety z imbrykami w r臋kach, wszystkie jednocze艣nie odwracaj膮 za ni膮 g艂owy i odprowadzaj膮 j膮 spojrzeniem pe艂nym ch艂odnej pogardy. Pachn膮 metalem i pestkami wi艣ni.

- Wyno艣 si臋 - syczy jedna z nich. - Nie dostaniesz jej.

November przyspiesza kroku i biegiem wpada w 艂膮cznik mi臋dzy wagonami. Serce bije jej coraz szybciej.

Gdzie jeste艣, Amayo Sei?

Nast臋pny wagon jest bardzo przestronny i wype艂niony tarasowymi poletkami ry偶owymi, kt贸re w prawdziwym s艂o艅cu pi臋trz膮 si臋 a偶 pod samo prawdziwe niebo. Na skrajach taras贸w ludzie w czerwonych kapeluszach ze z艂otym brze偶kiem stoj膮 w r贸wniute艅kich rz臋dach i patrz膮 na ni膮 ze zbola艂ym, niech臋tnym wyrazem twarzy. Rusza przed siebie, odprowadzana ich wzrokiem, ale wagon jest bardzo d艂ugi i czeka j膮 daleka droga.

- Chce mi si臋 pi膰! - wo艂a.

- Nie masz tu czego szuka膰! - odkrzykuje ch艂opczyk w podzwaniaj膮cym kapeluszu. - 呕a艂obny ry偶 usycha, bo twoja stopa stan臋艂a tu, gdzie nikt ci臋 nie chce!

- Ona mnie chce! - krzyczy w odpowiedzi November. - Amaya Sei! Znajd臋 j膮!

- Ona jest nasza! Robimy to wszystko dla niej! Nie odbierzesz jej nam!

Wie艣niacy w drugim wagonie strzelaj膮 do niej z 艂uk贸w. 艁uki s膮 zrobione z ry偶owych korzeni, a zamiast strza艂 maj膮 d艂ugie miedziane chochle. November zn贸w puszcza si臋 biegiem, musi biec w tym prze艣licznym krajobrazie, ale chochle i tak trafiaj膮 j膮 i nabijaj膮 jej si艅ce, a偶 przera偶one pszczo艂y w niej piszcz膮 ze strachu. Zamykaj膮c za sob膮 drzwi wagonu, s艂yszy 艂omocz膮cy w nie grad miedzianych pocisk贸w. Kuli si臋 przy ka偶dym uderzeniu.

Kiedy przechodzi przez wagon kapusty, ro艣liny rozst臋puj膮 si臋 przed ni膮. Jedna si臋 otwiera. W 艣rodku co艣 jest, jedno s艂owo wydrukowane czarn膮 czcionk膮, dr偶膮c膮 jak sk贸ra, kt贸r膮 przechodzi dreszcz: „intruz”. S艂owo syczy na ni膮 ze z艂o艣ci膮, atrament pryska na jej i tak ju偶 czarny policzek.

Przechodzi przez wagon sosen, gdzie m臋偶czy藕ni w czarnych p艂aszczach krzywi膮 si臋 i pluj膮 na ni膮 z g贸ry. Kiedy ich mija, pr贸buj膮 艂apa膰 j膮 za ubranie, piersi, w艂osy. 艢lini膮 si臋.

- Nie chcemy ci臋!

To jest twoje kr贸lestwo, Amayo Sei? - dziwi si臋 w duchu November. To jest tw贸j ul?

Wchodzi do wagonu bia艂ego t艂ucznia i wisz膮cego sitowia. Zastaje w nim cz艂owieka-kr贸lika, weterana, jak si臋 domy艣la, uzbrojonego w pot臋偶ny m艂ot i zaj臋tego rozgniataniem ry偶u w beczce. Pr贸buje si臋 obok niego przemkn膮膰, ale on zagradza jej drog臋 zasuszon膮 艂ap膮.

- Prosz臋, przepu艣膰 mnie. Szukam Amai Sei.

- Wiem, dziecko - odpowiada spokojnie kr贸lik.

November dziwi si臋 po raz drugi: weterani nie m贸wi膮.

- W takim razie nie zatrzymuj mnie. Je艣li tak bardzo jej pragniecie, pozw贸lcie mi j膮 znale藕膰. Tylko wtedy dostaniecie j膮 na zawsze.

- O tym r贸wnie偶 wiem.

- W takim razie nie rozumiem. - Dotyka jego d艂ugiego szarego ucha. Kr贸lik spokojnie znosi dotyk jej zranionej d艂oni. - By艂e艣 na wojnie?

- C贸偶 za interesuj膮ce pytanie... Mo偶na by powiedzie膰, 偶e nie, i mo偶na by powiedzie膰, 偶e tak. Mo偶na by r贸wnie偶 powiedzie膰, 偶e po dzi艣 dzie艅 jestem uwik艂any w wojenne potyczki.

- Ale ty m贸wisz.

- Nie by艂em na wojnie, przecie偶 powiedzia艂em. W tym okresie mochi bardzo potrzebowa艂o opieki. Nie mog艂em go zostawi膰.

- To dlaczego masz takie uszy i 艂apy?

Kr贸lik posy艂a jej sm臋tne, rozgoryczone spojrzenie.

- Bo tego w艂a艣nie oczekiwa艂a - wyja艣nia. - Ry偶u i kr贸lika z t艂uczkiem. Chcia艂em wygl膮da膰 jak nale偶y. Dla niej. Dla Amai Sei. S膮 jeszcze na 艣wiecie chirurdzy i ten poci膮g kilku z艂apa艂, kiedy nie uwa偶ali. Tak jak i mnie z艂apa艂, porwa艂 z peronu w pewien 艣rodowy poranek, gdy kawa by艂a g臋sta, a ja nieostro偶ny. I tak jak z艂apa艂 kr贸lika bojowego, jeszcze osiod艂anego, pod koniec wojny, kiedy ten schyli艂 si臋 i w ciemno艣ci szuka艂 smakowitych k膮sk贸w. Nawet nie zd膮偶y艂em uprzedzi膰 szefa, 偶e nie przyjd臋 do pracy; nie powiedzia艂em 偶onie ani synowi, 偶e wyje偶d偶am. By艂em cukiernikiem, wiesz? Lubi臋 sobie wyobra偶a膰, 偶e po moim znikni臋ciu miasto skwa艣nia艂o, ale to chyba nieprawda.

- W jakim sensie, cukierniku, nadal toczysz wojn臋? Ja nie jestem wojowniczk膮, nie przysz艂am tu walczy膰 z tob膮.

Kr贸lik pochyla si臋 i szturcha nosem jej nos. Nosek ma mi臋kki, nale偶ycie kr贸liczy.

- Czy ty nadal nie rozumiesz, o co oni walczyli? Kiedy艣 przej艣cie do Palimpsestu przez most albo tunel nie nastr臋cza艂o 偶adnego problemu. Mog艂a艣 wpa艣膰 do rzeki. Mog艂a艣 si臋 wykrwawi膰 i przenikn膮膰 przez sk贸r臋 ziemi. Mog艂a艣 przekopa膰 si臋 z Chin do miasta. Przybysz贸w jednak by艂o zbyt wielu, stale zmienia艂y si臋 nazwy ulic, zjawiali si臋 dzicy, pazerni ludzie, zasobni w pieni膮dze i uzbrojeni w l艣ni膮ce w艂贸cznie, kt贸rzy znali takie s艂owa jak „imperium”. Zostali zabici, ale przy okazji zgin臋艂a po艂owa mieszka艅c贸w. To by艂o dawno, przed wiekami. Potem wszystkie wej艣cia zamkni臋to. Zamaskowano. Zabarykadowano. I zapanowa艂 pok贸j, kt贸ry trwa艂 bardzo, bardzo d艂ugo. A偶 pewnego dnia narodzi艂a si臋 dziewczynka imieniem Casimira. Nie powinna by艂a zosta膰 przy rodzinie, bo by艂a braurionem. Nale偶a艂o nada膰 jej nowe imi臋 i pos艂a膰 j膮 w 艣wiat, 偶eby targowa艂a si臋 z ludwisarzami lub handlarzami sa艂at膮. Zamiast tego dorasta艂a w domu, kt贸ry pokocha艂 j膮 tak samo, jak my kochamy Amay臋 Sei. Kiedy mia艂a trzyna艣cie lat, czu艂a si臋 taka samotna, 偶e uda艂a si臋 na barykady i zacz臋艂a je drze膰 paznokciami. „Tak nie mo偶na!” wo艂a艂a. „Nie mo偶emy zamyka膰 wszystkich drzwi!”. Powstrzymali j膮, naturalnie, ale ona jest uparta. Oczyma wyobra藕ni widzia艂a miasto otwarte, miasto pe艂ne 艣wiata, nowych ludzi, kt贸rzy by j膮 pokochali, i nowych s艂o艅c na niebie. W艂ada艂a miliardem istot. Masz poj臋cie, do czego jest zdolna samotna, przera偶ona i prze艣wiadczona o swojej s艂uszno艣ci trzynastolatka? A ona tak bardzo tego pragn臋艂a... Chcia艂a powrotu imigrant贸w i w ko艅cu - za pomoc膮 traktatu i pi贸ra, pod okiem rekiniego genera艂a - otworzy艂a jedn膮, jedyn膮 drog臋. A potem czeka艂a dwadzie艣cia lat, zanim kto艣 na ni膮 wkroczy艂. Wszystko, co zrobili艣my i co nam zrobiono, wydarzy艂o si臋 z powodu jednej samotnej dziewczynki. Niekt贸rzy z nas twierdzili, 偶e powinni艣my cieszy膰 si臋 z 艂aski, kt贸ra na nas sp艂yn臋艂a: jedno z nas nie jest ju偶 samotne. Wierzyli艣my w to, dop贸ki nie zjawi艂a si臋 Amaya Sei.

- Jeste艣my pierwsi? Przez ca艂y ten czas to w艂a艣nie my najbardziej si臋 zbli偶yli艣my?

Kr贸lik u艣miecha si臋 znacz膮co i wyciera ry偶ow膮 past臋 z t艂uczka.

- Casimira chcia艂a mie膰 wyb贸r, rzecz jasna. Chcia艂a osobi艣cie wybiera膰 swoje triumfy.

November jako艣 prze艂yka te s艂owa. Jedna jej cz膮stka p臋ka z dumy - Zosta艂a wybrana! Okaza艂a si臋 godna! - ale druga jest w艣ciek艂a.

- Je偶eli chcecie Sei, mo偶ecie j膮 mie膰. Casimira mo偶e sobie wybiera膰 do woli, ale nie mo偶e opu艣ci膰 Palimpsestu; nie ma poj臋cia, jak 偶yjemy poza miastem, jak walczymy i cierpimy. Jakich wybor贸w dokonujemy. Ja ju偶 wybra艂am. Nie dostaniecie Sei beze mnie.

- Wiem.

- Wi臋c daj mi przej艣膰.

- November Aguilar, pom贸偶 mi ubi膰 ry偶 na uczt臋 na jej cze艣膰. Zamachnij si臋 t艂uczkiem, to ci臋 przepuszcz臋. Przyj膮艂em te uszy i te 艂apy i teraz sp贸藕niam si臋 z wyrabianiem s艂odyczy. Wszystko z mi艂o艣ci do niej.

November bardzo uroczy艣cie kiwa g艂ow膮 i wchodzi do beczki. Bierze zamach znad g艂owy i z impetem opuszcza t艂uczek w kleist膮 bia艂膮 mas臋. Jest ci臋偶ki, tak ci臋偶ki, 偶e z trudem go podnosi, ale uderza raz za razem, a偶 mi臋艣nie zaczynaj膮 j膮 pali膰, 艂zy p艂yn膮 jej po twarzy i osuwa si臋 do ty艂u w 艂apy kr贸lika z ksi臋偶yca, kt贸ry wylizuje j膮 do czysta i 艣piewa jej ludowe przy艣piewki 艣wietlik贸w zamieszkuj膮cych Morze Spokoju.

* * *

W obszernym, pustym pokoju wy艂o偶onym matami z trawy siedzi kobieta o niebieskich w艂osach. Jest ubrana w d艂ugie kimono, spod kt贸rego wychyn臋艂a jej l艣ni膮ca nago艣膰. Na twarzy ma pod艂u偶n膮 czerwon膮 mask臋.

- Amaya Sei?

- Zgadza si臋. - Jej g艂os jest przyt艂umiony, jakby by艂a lekko wstawiona.

- Jestem November.

- Wiem. Poci膮g uprzedzi艂 mnie, 偶e przyjdziesz.

- Co ci si臋 sta艂o?

- Przede wszystkim wypi艂am morze wina ry偶owego, 偶eby nic mi si臋 nie 艣ni艂o, ale to nie podzia艂a艂o. A poza tym... boj臋 si臋.

- Czego?

- Tego, co jest w nast臋pnym wagonie. Chyba wiem, co to b臋dzie. Tak my艣l臋. Czyta艂am ksi膮偶k臋, w kt贸rej opisano moj膮 przysz艂o艣膰, ale i tak si臋 boj臋. W dodatku jestem zm臋czona. To trudne... sypia膰 z tyloma lud藕mi. Jakby艣 zabiera艂a pasa偶er贸w. Stajesz si臋 ci臋偶sza. I ods艂oni臋ta. No i jeszcze to dziecko... - Sei z roztargnieniem dotyka brzucha.

- Co jest w tamtym wagonie?

Sei odchrz膮kuje i recytuje spod maski, jak aktorka w tragedii: - „Kiedy nowemu maszyni艣cie przydziela si臋 pierwszy poci膮g, wprowadza si臋 go do lokomotywy w lodowat膮 zimow膮 noc, kiedy poci膮g stoi i nikt nie kr臋ci si臋 po pustych wagonach. W ciasnej kabinie zbieraj膮 si臋 wszyscy starsi maszyni艣ci. Ka偶膮 m艂odemu kandydatowi po艂o偶y膰 r臋ce na pulpicie sterowniczym, smaruj膮 mu je lepkim olejem silnikowym, a nast臋pnie wyrywaj膮 kilka przewod贸w z pulpitu i obwi膮zuj膮 mu nimi palce. Wtedy zdradzaj膮 tajemne imi臋 poci膮gu, kt贸rego maszyni艣cie nikomu nie wolno powt贸rzy膰. Nacinaj膮 mu r贸wnie偶 艣rodkowy palec lewej d艂oni i mieszaj膮 jego krew z olejem, kt贸ry nast臋pnie wraca do obiegu w silniku. W ten spos贸b poci膮g staje si臋 wybrank膮 maszynisty”.

- Ach, tak... Rozumiem.

- Czuj臋, 偶e ten poci膮g jest nowy i samotny, jest jak... dziecko. Przypuszczam, 偶e rodzice porzucili go, gdy ich drogi si臋 rozesz艂y, i on od tamtej pory... szuka mnie. Nie dok艂adnie mnie, ale kogo艣 takiego jak ja. Matki. Maszynisty. To trwa ju偶 bardzo d艂ugo.

- Sei, musz臋 ci powiedzie膰 co艣 bardzo wa偶nego.

- Nie wiem, czy zmieszcz臋 do艣膰 m臋偶czyzn w swoim ciele i do艣膰 kobiet w swoich ustach, 偶eby wiecznie podr贸偶owa膰 tym poci膮giem. Trzeba ich tak wielu... 艁ono ju偶 mnie boli, a poza tym obawiam si臋, 偶e... przestan臋 by膰 sob膮, kiedy stan臋 si臋 maszynist膮. Boj臋 si臋, 偶e zapomn臋, jak mam na imi臋, a moje cia艂o rozp臋knie si臋, wyp艂ynie na tory i zmieni w metal, w drut. To znaczy, 偶e i moje dziecko b臋dzie si臋 sk艂ada膰 z metalu, drutu i plastiku i nigdy nie b臋dzie mia艂o ani w艂asnego imienia, ani oczu, kt贸re mog艂oby otworzy膰.

- Czy nie tego w艂a艣nie chcesz? By膰 maszynist膮?

- Tak... - przytakuje Sei 艂ami膮cym si臋 g艂osem. - Ale chc臋 tak偶e by膰 Sei. November wci膮ga powietrze g艂臋boko do p艂uc; jest rzadkie i trawiastos艂odkie.

- Musisz mi powiedzie膰, gdzie jeste艣. W prawdziwym 艣wiecie. Powiedz mi, gdzie jeste艣.

Cisza trwa d艂ugo. November widzi, jak spod maski skapuj膮 艂zy.

- Kioto. Jestem w Kioto.

- Mog艂aby艣 przylecie膰 do Rzymu? Jak my艣lisz? Mog艂aby艣?

Sei kr臋ci g艂ow膮.

- Nie mam pieni臋dzy. Od tygodni nie by艂am w pracy. Nie dam rady.

- Dobrze, Sei, nic nie szkodzi. My do ciebie przyjedziemy. Powiedz tylko, gdzie ci臋 mo偶na znale藕膰. W Kioto. Musisz mi to powiedzie膰 teraz, bo tam, po drugiej stronie, nie znam japo艅skiego i b臋dzie nam trudniej.

- Ale jacy „my”?

- M臋偶czyzna z kluczami. M臋偶czyzna w okularach. I ja, ze 艣ladem po u偶膮dleniu. Byli艣my z tob膮 w saloniku kobiety-偶aby. Najpierw razem weszli艣my w ciemno艣膰, a teraz robimy to ponownie, 偶eby ci臋 odnale藕膰. Je偶eli ty nie mo偶esz do nas przyj艣膰, my przyjdziemy po ciebie i ci臋 zabierzemy. Wyprowadzimy ci臋 na s艂o艅ce. Obiecuj臋.

Znowu robi si臋 cicho. Sei zaczyna si臋 trz膮艣膰.

- Jest taka 艣wi膮tynia... - m贸wi w ko艅cu. - Ma pomara艅czowe bramy, mn贸stwo bram. Pod miastem. Fushimi Inari, tak si臋 nazywa. Spotkajmy si臋 w pawilonie. B臋d臋 tam codziennie o zachodzie s艂o艅ca, dop贸ki nie przyjdziesz.

Sei wyjmuje zza pazuchy olbrzymi膮, nasi膮kni臋t膮 wod膮 ksi臋g臋. Otwiera j膮 w miejscu za艂o偶onym pasmem wodorost贸w i zaczyna czyta膰. Wszystkie strony ksi臋gi s膮 puste.

Dwa

Rzeczy, kt贸re s膮 艂aski pe艂ne

M臋偶czyzna z Nowego Jorku przyjecha艂 we wtorek. Nerezza zamkn臋艂a si臋 w sypialni, trzasn膮wszy drzwiami; nie chcia艂a na niego patrze膰. By艂 taki chudy, 偶e November mog艂aby bez trudu obj膮膰 palcami jego nadgarstek. Mia艂 naturalne rumie艅ce i b艂yszcz膮ce oczy i kiedy艣 musia艂 by膰 przystojny. Przyj臋li go z Ludovikiem w drzwiach i zapad艂a d艂uga, paskudna cisza, kiedy November my艣la艂a o tym, 偶e cokolwiek powie do Olega Sadakowa, Ludo nic z jej s艂贸w nie zrozumie. Nie chcia艂a mu tego robi膰, nie chcia艂a go skazywa膰 na rol臋 autsajdera, nie po tym, jak obudzi艂 si臋 spokojny, promienny - i pozbawiony j臋zyka, w zakrwawionej po艣cieli, bez 艣ladu mi臋艣nia w ustach, jakby nigdy go tam nie by艂o. Nerezza d艂ugo na niego patrzy艂a, a on wytrzyma艂 jej spojrzenie bez zmru偶enia oka. November nie chcia艂a wiedzie膰, co wyra偶a艂o ich milczenie.

Skoro jednak Ludo nie m贸g艂 m贸wi膰, ona r贸wnie偶 si臋 nie odezwie. Jej r臋ce, twarz, ca艂e jej cia艂o zna艂o b贸l straty i zamierza艂a oszcz臋dzi膰 Ludovicowi swojego cierpienia. Zamiast tego obj臋艂a ich obu i przez chwil臋 stali tak nieruchomo, ka偶de z pochylon膮 g艂ow膮 i r臋kami lu藕no zarzuconymi na talie s膮siad贸w. Ludo przygryz艂 warg臋. Z szorstk膮 czu艂o艣ci膮 poca艂owa艂 November w czubek g艂owy, kt贸r膮 z艂o偶y艂a na ramieniu Olega.

Rzeczy, kt贸re s膮 pe艂ne 艂aski, my艣li November. Maria. Orchidee. Morze, kiedy jest spokojne. Mr贸z, ruiny, dziewictwo. My. My. My jeste艣my jej tak pe艂ni, 偶e a偶 l艣nimy.

Ledwie zdawa艂a sobie spraw臋 z tego, co robi, tak nieuchronny by艂 ten ruch. Zaprowadzi艂a ich przed d艂ug膮, tward膮 kanap臋, gdzie obaj opadli na ni膮, wyczerpani i przepe艂nieni 偶膮dz膮. Oleg ca艂owa艂 j膮 lekko, niepewnie, z wahaniem. Ludo j膮 obj膮艂 i pog艂aska艂 po karku; jego po偶膮danie ju偶 na ni膮 napiera艂o. Poca艂owa艂a Olega natarczywie, jakby mog艂a tchn膮膰 w niego modlitwy, i z jego ust wyrwa艂 si臋 krzyk rozpoznania i spazmatycznej rado艣ci. Wyszepta艂 jej imi臋. Jego szcz臋艣cie - z odnalezienia jej i z sakramentalnej czci, z jak膮 wymawia艂 jej imi臋 - by艂o trudne do zniesienia.

Chcia艂a by膰 t膮 odwa偶n膮, t膮 艣mia艂膮, chocia偶 nie by艂a w tym za dobra. Nie radzi艂a sobie z paskami, z u艂o偶eniem cia艂a, pr贸buj膮c otworzy膰 si臋 dla nich obu jednocze艣nie. Olega wzi臋艂a do ust - jego cz艂onek by艂 cienki, twardy i gor膮cy jak reszta jego cia艂a. Kiedy Ludo wszed艂 w ni膮 od ty艂u, zamkn臋艂a oczy, ko艂ysz膮c si臋 w prz贸d i w ty艂, pomi臋dzy nimi, z nimi, na nich i wok贸艂 nich. Przysz艂o jej do g艂owy, 偶e kto艣 m贸g艂by to uzna膰 za wstr臋tne, brudne, zdzirowate. Tak: zdzira. Podoba艂o jej si臋 to s艂owo, brzmia艂o jakby kto艣 nim rzuci艂. Dla niej jednak by艂o to co艣 g艂臋bokiego, taki zamkni臋ty obw贸d. Nie musia艂a tego widzie膰, 偶eby wiedzie膰, 偶e Ludo i Oleg z艂apali si臋 za r臋ce ponad jej cia艂em. Tak jak wiedzia艂a, 偶e b臋d膮 jeszcze mieli czas dla siebie w ma艂ych pokoikach tego domu, wszyscy b臋d膮 mieli czas dla siebie przed Japoni膮 i czekaj膮c膮 ich tam niesko艅czon膮 procesj膮 pomara艅czowych bram.

Oleg zn贸w wykrzycza艂 jej imi臋, Ludo wyj臋cza艂 jego okaleczon膮, bezj臋zykow膮, z艂o偶on膮 z samych samog艂osek wersj臋, i to ich parzenie si臋, to potrojenie sta艂o si臋 orgi膮 nadawania nazw, pierwotn膮, atawistyczn膮, jakby byli mieszka艅cami raju, na kt贸rych gwiazdy, chleb i s贸l czekaj膮, 偶eby je ponazywali, ponadawali im etykietki i umie艣cili je na w艂a艣ciwych miejscach.

Signe-de-Renvoi

W 艣rodku Palimpsestu zieje dziura.

W 艣rodku Palimpsestu - czyli w 艣rodku mnie. Z pewno艣ci膮 ju偶 si臋 domy艣lili艣cie, kto m贸wi艂. Kto zawsze m贸wi.

Dziura mi nie przeszkadza. Jest jak ciemi膮czko, w kt贸rym schodz膮 si臋 ko艣ci czaszki, chocia偶 nie bardzo do siebie pasuj膮, nie do ko艅ca - a zarazem pasuj膮 wystarczaj膮co. Albumina wp艂ywa do niej, a po drugiej stronie 艣wiata jest kamie艅, kt贸ry p艂acze bia艂ymi 艂zami. Rzeka jest na tyle g臋sta, a zielsko na tyle krn膮brne, 偶e wok贸艂 dziury dawno powsta艂a regularna delta rzeczna, a w niej miasto, w艂a艣ciwie miasteczko, ukryte, tajemne miejsce w wielkim mie艣cie o wielu nazwach.

Moi ch艂opcy s膮 ju偶 blisko. Bramy ich zw臋szy艂y. Pozwoli艂em im troch臋 oszuka膰: odgarn膮艂em cienie jak zas艂on臋, 偶eby mogli si臋 spotka膰 wcze艣niej ni偶 powinni, zanim spotkaj膮 dziewczyn臋 z brzegiem rzeki na policzku. Tak bardzo chcia艂em ich zobaczy膰 razem, jak postaci na scenie w teatrze; nie mog艂em si臋 doczeka膰 czwartego aktu. Wybaczysz mi? Nawet ja pragn臋 rozgrzeszenia. Nawet ja.

* * *

Jest tu ma艂y port, w kt贸rym cumuj膮 艂贸dki. Wszystkie istoty nieb臋d膮ce rybami potrzebuj膮 艂odzi. Ja r贸wnie偶 nie jestem ryb膮. Tuzinem oczu patrz臋, jak przywi膮zuj膮 艂贸dk臋 do pomostu i wychodz膮 na poro艣ni臋ty wysok膮 traw膮 l膮d delty. Jeste艣cie na miejscu, ch艂opcy. Od tej pory wszystko b臋dzie dobrze, obiecuj臋. Zaopiekuj臋 si臋 wami. Zawsze si臋 przecie偶 opiekowa艂em, nieprawda偶?

* * *

Ludovico pomaga Olegowi wygramoli膰 si臋 na pla偶臋. Obserwuj膮 ich m臋偶czy藕ni i kobiety o d艂ugich cudacznych w艂osach zaplecionych w warkocze, kt贸re stercz膮 im w g贸r臋 i na boki jak druty. Maj膮 g艂adkie twarze i usiane gwiazdami ubrania. Nie poruszaj膮 si臋, tylko patrz膮. Przy pla偶y stoj膮 domki z okr膮g艂ymi oknami i szerokimi trawnikami, zebrane w skupiska, jak grzyby. W ogr贸dkach rosn膮 truskawki i d艂ugie, grube og贸rki. Mi艂e miejsce. 艢wiat艂o gwiazd migocze na kominach buchaj膮cych sza艂wiowym dymem. Albumina z 艂oskotem znika w otworze ziej膮cym w ziemi kawa艂ek dalej. Na skraju jej 艣nie偶nobia艂ego wodospadu kr臋c膮 si臋 trzy niedu偶e m艂y艅skie ko艂a.

Oleg podchodzi do pierwszego z brzegu m臋偶czyzny, kt贸ry jest niski, w膮saty, zaokr膮glony i wygl膮da do艣膰 sympatycznie. Z kieszeni zwisa mu zapomniany 艂a艅cuszek od zegarka.

- Gdzie jest Ludmi艂a?

W膮sy 偶yczliwego jegomo艣cia zwisaj膮.

- Pomy艣lmy... Co by艣 wola艂? Mog臋 uda膰, 偶e nie mam zielonego poj臋cia, przywita膰 was w Signe-de-Renvoi, pocz臋stowa膰 hojn膮 porcj膮 botwiny i sma偶onych koi i nala膰 wam wina, po kt贸rym uwierzycie w Boga. Sp臋dzimy mi艂o wiecz贸r, a potem ruszycie w dalsz膮 drog臋, dok膮dkolwiek prowadzi. Mog臋 r贸wnie偶 powiedzie膰, 偶e jest w tamtym domu i od tygodni ci臋 op艂akuje, a wtedy ty pobiegniesz tam, zanim sko艅cz臋 m贸wi膰, i nikt nie dostanie botwiny...

Oleg ju偶 biegnie, odprowadzany 艣miechem w膮sacza. Ludo pr贸buje mu dotrzyma膰 kroku, ale Oleg wcale go tam nie chce - ona jest jego siostr膮 i drzwi ma艂ego domku zatrzaskuj膮 si臋 (z nader satysfakcjonuj膮cym hukiem) tu偶 przed twarz膮 zaskoczonego Ludovica.

Ludmi艂a siedzi na obszernym zielonym fotelu i rzeczywi艣cie p艂acze. W pokoju w g艂臋bi domu gotuje si臋 woda na herbat臋, a botwina skwierczy na patelni obok z艂ocistego, mi臋ciutkiego koi. Ludmi艂a podnosi na Olega spojrzenie zaczerwienionych oczu.

- Powiedz, dlaczego? - prosi cicho Oleg.

- Co dlaczego? - Ludmi艂a poci膮ga nosem i wyciera go r臋kawem.

- Dlaczego ci臋 stworzyli? Dlaczego do mnie przysz艂a艣?

- Czego ty chcesz, Oleg? Ci膮gle sprawiasz k艂opoty. To przez ciebie musieli艣my tu zamieszka膰, przez ciebie musieli艣my wykroi膰 sobie kawa艂ek ziemi z rw膮cej rzeki i trzech 藕d藕be艂 trawy. To wyczerpuj膮ce, takie wieczne zgadywanie. Uciek艂am, bo chcia艂e艣 mie膰 co艣, za czym m贸g艂by艣 goni膰 Nie wr贸ci艂am, bo uzna艂e艣, 偶e nie zas艂ugujesz na m贸j powr贸t. P艂acz臋 tylko dlatego, 偶e my艣la艂am, 偶e tego w艂a艣nie by艣 chcia艂. - Ludmi艂a u艣miecha si臋 promiennie, na jej twarzy maluje si臋 us艂u偶na rado艣膰. - Mog臋 si臋 r贸wnie偶 ucieszy膰 na tw贸j widok, albo z艂aja膰 ci臋 i kaza膰 ci si臋 p艂aszczy膰, albo wych艂osta膰 ci臋 jak konia, 偶eby艣 mia艂 swoj膮 pokut臋. Powiedz tylko, czego chcesz? Powiedz, prosz臋 ci臋.

- Przesta艅, Mi艂a!

- Przysz艂am do ciebie, Oleg, ja, ca艂e miasto w jednym ciele, przysz艂am, bo by艂e艣 taki samotny i tak bardzo za ni膮 t臋skni艂e艣. Chcia艂am, 偶eby艣 mnie pokocha艂, mnie - dziewczyn臋 z Nowogrodu i miasto w jednym, po艂膮czone, nierozerwalne, owoc naszego zespolenia. Chcia艂am, 偶eby艣 by艂 szcz臋艣liwy. Z materii twojego jestestwa stworzy艂am r臋ce, nogi, piersi i w艂osy. Stara艂am si臋 jak mog艂am.

- Dlaczego w艂a艣nie ja?

Ludmi艂a przekrzywia g艂ow臋 jak ptak.

- A kto powiedzia艂, 偶e tylko ty? Jestem peci, jednym r臋kopisem w wielu cz臋艣ciach i wielu kopiach. I jestem Palimpsestem, wieloma fragmentami po艂膮czonymi w jeden r臋kopis. Robi臋 to dla ka偶dego, kto p艂acze, t臋skni i pragnie. Nie mog臋 odwr贸ci膰 si臋 plecami do pragnie艅. Wzywaj膮 mnie, jakby by艂y jednoro偶cem, a ja dziewic膮. Chocia偶 tyle mog臋 zrobi膰. Tak trudno si臋 tu dosta膰... Pragn臋艂am ci臋. Pragn臋艂am twojej siostry. Dla mnie to by艂o 艂atwe.

- Chcia艂em odzyska膰 moj膮 prawdziw膮 siostr臋, w prawdziwym 艣wiecie, tak膮 jak zawsze, w czerwonej sukience i z mokrymi w艂osami.

Ludmi艂a wstaje i podchodzi do Olega. Ujmuje jego twarz w d艂onie. Ma takie ogromne oczy, 艂agodne i smutne, i ca艂uje go jak kochanka, jak dobra kobieta kokietuj膮ca zagubion膮 dusz臋.

- Oleg... - szepcze. - M贸j ty biedaku. M贸j nieszcz臋sny ch艂opcze. W tamtym 艣wiecie nie ma 偶adnej Ludmi艂y. Nigdy nie by艂o. Malutka Mi艂a zmar艂a przed twoim urodzeniem i nigdy nie opu艣ci艂a miast umar艂ych. Zatrudni艂a si臋 tam w pracowni kapeluszniczej, ma kotka, a ty 艂ykasz pigu艂ki, 偶eby odp臋dzi膰 halucynacje, ale one nie zawsze dzia艂aj膮, wi臋c Ludmi艂a pojawia si臋 i znika. Mieszkaj膮c w mie艣cie zwanym Nowym Jorkiem, widzia艂e艣 i s艂ysza艂e艣 wiele rzeczy, kt贸re nie istniej膮. To w艂a艣nie nazywaj膮 ob艂臋dem.

Oleg opiera si臋 o ni膮 i szlocha, bezg艂o艣nie i bez 艂ez. Ona pachnie zupe艂nie jak jego Mi艂a, mokrym sitowiem i wysokimi chmurami, a on nie chce tego s艂ucha膰 - nie chcia艂 s艂ucha膰 wtedy, na 艂odzi, i nie chce teraz. Wtula twarz w jej piersi, na o艣lep szukaj膮c pociechy. Wie, 偶e to wszystko prawda, lecz nie potrafi przekona膰 swojego serca, 偶eby stawi艂o jej czo艂o.

- Wszystkie tu przybywamy, Oleg, my, pecie, kiedy nie jeste艣my potrzebne gdzie indziej. Sadzimy truskawki i hodujemy kozy. Pieczemy 艣wi膮teczne ciasta, pobieramy si臋, ta艅czymy ta艅ce, kt贸rych nikt inny nie zna. Jeste艣my peciami; razem tworzymy d艂ug膮 ksi臋g臋 cudowno艣ci. Ale ja chc臋 by膰 Ludmi艂膮. Wszystkie chcemy by膰 tym, do czego zosta艂y艣my stworzone. Tak膮 mamy natur臋. Puszczono nas w ruch, nie mo偶emy si臋 zatrzyma膰 i chcemy odegra膰 wyznaczon膮 nam rol臋. Chcemy kocha膰 zap艂akanych nieszcz臋艣nik贸w, kt贸rzy przypadkiem napatocz膮 si臋 na nas, na to miasto, na cia艂o Palimpsestu, kt贸re sk艂ada si臋 z ulic, alej, urwisk, rzeki i bardzo g艂臋bokiej dziury w ziemi. W moich ramionach m贸wisz miastu tyle rzeczy, zwierzasz si臋 z tylu tajemnic, a ono przygarnia je jak wtulonych w nie kochank贸w. Nie mog臋 odwdzi臋czy膰 ci si臋 inaczej ni偶 dziel膮c si臋 swoimi sekretami.

- Przepraszam, 偶e ci臋 skrzywdzi艂em.

- Nie skrzywdzi艂e艣 mnie. Chyba, 偶e tego w艂a艣nie chcesz. Wystarczy jedno twoje s艂owo, 偶eby na moim brzuchu rozkwit艂y si艅ce, a z policzk贸w pociek艂a krew. Albo, je艣li wolisz, b臋d臋 ci臋 ca艂owa膰 i opowiada膰 o ksi臋ciu topielc贸w, szykownym jegomo艣ciu w niebieskich butach; b臋dziemy razem je艣膰 ryby i sadzi膰 rabarbar w blasku ksi臋偶yca.

Oleg ca艂uje jej mostek, szyj臋, policzki, powieki. Chcia艂by wybra膰 co艣 ja艣niejszego, bardziej b艂yszcz膮cego, co艣, czemu lekarze by przyklasn臋li, co nazwaliby „post臋pem”. Ona jednak jest tak blisko, pachnie jak rzeka, a on nie jest lekarzem.

- B膮d藕 ni膮, b膮d藕 moj膮 Mi艂膮. Zapomnij. Zapomnij, 偶e kiedykolwiek by艂a艣 peci膮, zapomnij o wszystkim, co jest w tobie Palimpsestem, i b膮d藕 moj膮 siostr膮, dziewczynk膮 z Nowogrodu, martw膮 dziewczynk膮, kt贸ra mnie kocha. I ja te偶 niech zapomn臋. Kiedy zn贸w si臋 spotkamy, nie chc臋 pami臋ta膰, 偶e nie jeste艣 prawdziwa. Chc臋 zapomnie膰, co mi powiedzia艂a艣 - 偶e ona nigdy nie istnia艂a. Pozw贸l mi ju偶 zawsze wierzy膰, 偶e jeste艣 moja i nigdy mnie nie opuszcza艂a艣. Niech zapomn臋 wszystko inne. Nie mo偶e by膰 prawdziwej mi艂o艣ci mi臋dzy dwojgiem obcych. B膮d藕 Ludmi艂膮.

Pecia zamyka oczy, 艂zy dr偶膮 na jej rz臋sach. Kiedy si臋 u艣miecha, ca艂y pok贸j dr偶y, tak smutny jest ten u艣miech. Oleg ca艂uje j膮 w usta, a ona odwzajemnia poca艂unek, zach艂annie, tak jak umarli s膮 zach艂anni na ciep艂o, krew i 偶ywych, oddychaj膮cych kochank贸w. K艂adzie mu d艂o艅 na krzy偶u, przyciska go do siebie i poci膮ga na zielony fotel. Na jej j臋zyku Oleg czuje smak Wo艂chowa, tocz膮cego mi臋dzy nimi swe m臋tne, s艂odkie i g艂臋bokie wody.

Trzy

Dom bez s艂贸w

Przez p贸艂 dnia Oleg pomaga艂 November podj膮膰 decyzj臋, czy walizka na pewno b臋dzie niezb臋dna. W ko艅cu uznali, 偶e przezorny zawsze ubezpieczony, i ka偶de spakowa艂o ubranie na zmian臋 i szczoteczk臋 do z臋b贸w. By艂a inna ni偶 si臋 spodziewa艂, nie przypomina艂a tamtej istoty z Palimpsestu, kipi膮cej z艂ot膮 elektryczno艣ci膮, kt贸r膮 czu艂 tu偶 poza granicami swojego cia艂a. Wygl膮da艂a fatalnie, zreszt膮 on pewnie te偶; wszyscy troje drogo zap艂acili za przedostanie si臋 na drugi brzeg p艂yn膮cej przed nimi rzeki, po dwie monety - by膰 mo偶e po to, 偶eby ta czwarta, ta Japonka, kt贸rej jeszcze nie poznali, mog艂a przep艂yn膮膰 za darmo, bezbole艣nie, nie ogl膮daj膮c przewo藕nika.

Ludo da艂 mu prezent: kluczyk, kt贸ry niczego nie otwiera艂, ale by艂 prze艣liczny, male艅ki, wycyzelowany, srebrny i stary. Oleg nosi艂 go teraz na szyi i czu艂, 偶e kluczyk do niego pasuje, 偶e powinien jako艣 da膰 si臋 wsun膮膰 pomi臋dzy jego ko艣ci i go otworzy膰.

We W艂oszech nie spotka艂 Ludmi艂y. Za du偶o wody dzieli W艂ochy od Stan贸w, t艂umaczy艂 sobie. Na pewno si臋 ba艂a. 艁atwiej mu by艂o wyobrazi膰 sobie, 偶e Ludmi艂a opiekuje si臋 jego domem w Nowym Jorku, ni偶 cho膰 przez chwil臋 przyzna膰, 偶e kobieta, kt贸ra by艂a i zarazem nie by艂a Ludmi艂膮, mog艂a mie膰 racj臋. Jeszcze troch臋 i nie b臋dzie to mia艂o 偶adnego znaczenia, pomy艣la艂.

呕ar艂ocznie poch艂ania艂 jedzenie: jajka, chleb, pomidory, dziesi臋膰 odmian sera, bekon, pieczone kurczaki. Nie umia艂 si臋 porozumie膰 z gospodyni膮 - surow膮 kobiet膮 z twarz膮 jak maska. Mia艂a na imi臋 Nerezza i by艂a wtedy tam, przy 艣luzie. Patrzy艂a bez s艂owa, jak tamci przy艂o偶yli mu n贸偶 do gard艂a. Doskonale zna艂a angielski, ale nie chcia艂a z nim rozmawia膰, a kiedy na ni膮 spogl膮da艂, wzrusza艂a ramionami, jakby chcia艂a powiedzie膰: „Zrobi艂am to, co zrobi艂am. Mieszkaj u mnie, jedz moje pokarmy; nie skrzywdzisz mnie bardziej ni偶 ju偶 zosta艂am skrzywdzona”.

Ich dni sk艂ada艂y si臋 na razie g艂贸wnie ze skradzionych poca艂unk贸w, 艣miechu i d艂ugich okres贸w wzajemnego oplatania si臋 cia艂ami. November rzadko z nim rozmawia艂a, poniewa偶 nie mog艂a rozmawia膰 z Ludo i bariera komunikacyjna w spos贸b ca艂kiem naturalny si臋 rozszerzy艂a, a z czasem przesta艂a w艂a艣ciwie by膰 barier膮 i sta艂a si臋 domem bez s艂贸w, w kt贸rym wszyscy troje znale藕li schronienie. Kiedy by艂o po wszystkim, Oleg zawsze przynosi艂 November herbat臋. Chcia艂 to robi膰, potrzebowa艂 tego, musia艂 jej s艂u偶y膰, by膰 jej peci膮, przekona膰 j膮, 偶e to, co dla nich zrobi艂a - sprowadzi艂a ich tutaj, trac膮c przy tym tak wiele - op艂aci艂o si臋.

Ludo zabiera艂 go na spacery po ruinach i chocia偶 nie m贸g艂 m贸wi膰, ich poca艂unki by艂y swobodne i szczere w艣r贸d cyprys贸w, d臋b贸w i winoro艣li, a 艣wiat艂o... 艢wiat艂o w tych miejscach by艂o nieprawdopodobnym 艣wiat艂em poddasza niebios. Ach, jakie lampy im przy艣wieca艂y, jakie lampy i jaki 艣miech.

Signe-de-Renvoi

Z rynku Signe-de-Renvoi rozci膮ga si臋 widok na wodospad, kt贸rym Albumina nurkuje w g艂膮b ziemi. Okalaj膮 go figowce i drzewka granat贸w, dzi臋ki czemu powietrze zawsze jest tu rze艣kie i s艂odkie. Na rynku odbywaj膮 si臋 ta艅ce; gdy sp贸dnice wiruj膮 pod wysoko, wysoko zawieszonym ksi臋偶ycem, nie ma widoku, kt贸ry m贸g艂by si臋 r贸wna膰 z migaj膮c膮 pod nimi niebiesk膮 koronk膮. Pi臋kna, 艂agodna kobieta w stosownym wieku pilnuje, 偶eby w kieliszkach nie brakowa艂o szampana warzonego z gruszek i przemro偶onych winogron. Ma tak d艂ugie w艂osy, 偶e dwa razy oplata cia艂o warkoczami, kt贸re wystarczaj膮 jej za ca艂y przyodziewek. Ma r贸wnie偶 zaprzyja藕nionego zwierzaka - starego, dostojnego tygrysa, kt贸ry dawno ju偶 straci艂 pazury i z臋by. Jest reliktem dawnych, prawdziwych tygrys贸w, pami膮tk膮 minionej ery, w kt贸rej wielkie koty zna艂y si臋 na arytmetyce, uk艂ada艂y heksametry daktyliczne i z dworu sn贸w w艂ada艂y d偶ungl膮.

Kobieta nie pami臋ta swojego imienia. Sprowadzi艂em j膮 tutaj dawno temu, a kiedy umar艂a, sporz膮dzi艂em jej kopi臋, po niej drug膮 i trzeci膮. Za 偶ycia nie umia艂a m贸wi膰, nie uzna艂em wi臋c za stosowne obdarza膰 mow膮 jej kopii, dlatego porozumiewamy si臋 wy艂膮cznie niemym j臋zykiem kochank贸w. Czasem my艣l臋 sobie, 偶e to w jej imieniu i na jej cze艣膰 wojna odebra艂a mow臋 co drugiemu z moich poddanych - lecz to na pewno tylko moje wyobra偶enia.

A tygrys nadal 偶yje. Nie umiem tego wyja艣ni膰, ale czuj臋 si臋 z nim blisko zwi膮zany, jak ze starym druhem. Obaj jeste艣my d艂ugowieczni, my, stare koty. My z dworu sn贸w.

Nie wiem, dlaczego to wszystko zrobi艂em. Nie zawsze wiem, dlaczego zachowuj臋 si臋 tak, a nie inaczej. Kto艣 to w og贸le wie?

Nie umiem si臋 z ni膮 rozsta膰.

Jest tu dzisiaj, ta艅czy nago; rozwi膮za艂a warkocze, kt贸re wiruj膮 wok贸艂 niej jak czarne w臋偶e. Ogl膮dam j膮 z cia艂a sympatycznego m臋偶czyzny z 艂a艅cuszkiem od zegarka kieszonkowego, widz臋 j膮 jego ojcowskimi oczyma, przez pryzmat jego wieku i m膮dro艣ci. Ta艅cz臋 z ni膮 za po艣rednictwem jego st贸p i szepcz臋 do jej perfekcyjnego ucha imi臋, kt贸re ja znam, a kt贸re ona zgubi艂a jak kolczyk:

„Chanthou, Chanthou najdro偶sza. Moja 偶ono”.

* * *

Ludovico ogl膮da wioskowe ta艅ce. Chcia艂by si臋 przy艂膮czy膰, ale wydaje mu si臋, 偶e by艂oby to nie w porz膮dku. Stoi przy pomo艣cie i czeka na Olega z sobie tylko w艂a艣ciw膮 cierpliwo艣ci膮.

Czyli niezbyt wielk膮, upomina si臋 w duchu. Ale dla Olega si臋 postaram.

- A dla mnie nie? - s艂yszy g艂os ponad trawami.

Spodziewa艂 si臋 go, by艂 przygotowany na jego d藕wi臋k, wyobrazi艂 sobie jego ci臋偶ar na rzece i doszed艂 do wniosku, 偶e go wytrzyma.

Obok niego stoi Lucia w 偶贸艂tej sukience, sukience z epoki Ostii i kanapy w kolorze orzech贸w hikorowych. Jej sk贸ra ma p艂owy jak u lwa odcie艅, jej w艂osy tworz膮 burz臋 rozpuszczonych ciemnych lok贸w. Ludo si臋 nie odzywa. Nie mo偶e. Kikut j臋zyka wci膮偶 go boli.

Nie jeste艣 Luci膮, my艣li. Nie drocz si臋 ze mn膮, prosz臋. Nie jeste艣 ni膮.

- Oczywi艣cie, 偶e nie - odpowiada Lucia, zupe艂nie jakby przem贸wi艂 na g艂os. - Ona by tu nie przysz艂a. Woli bardziej... modne okolice.

Podchodzi i przytula si臋 do niego z naturalnym wdzi臋kiem dawno po艣lubionej kobiety i nawet je艣li nie jest prawdziwa, to ich poca艂unek - d艂ugi i g艂臋boki - ju偶 taki jest. Ludo czerpie z niego ogromn膮 przyjemno艣膰.

- Nie jestem Kalipso, je艣li o tym my艣lisz - m贸wi ona.

Ludo 艣mieje si臋, chocia偶 wcale nie jest mu do 艣miechu; g艂os mu si臋 艂amie, d藕wi臋czy jak rozbity talerz. Nawet teraz Lucia jest kopi膮 doskona艂膮, kiedy podsuwa mu to klasyczne odniesienie jak prezent, jak usprawiedliwienie.

- Nie zamierzam oferowa膰 ci nie艣miertelno艣ci i mi艂o艣ci a偶 do burzliwego zgonu biegun贸w magnetycznych w zamian za twoje cz艂owiecze艅stwo. Taki wyb贸r nie istnieje. Jestem uczciwym miastem, z tym si臋 chyba musisz zgodzi膰.

Ludo kiwa g艂ow膮 i bierze j膮 za r臋k臋. Id膮 brzegiem rzeki.

- Chc臋 da膰 ci to, czego potrzebujesz, Ludo. To dla mnie wa偶ne, poniewa偶 spodziewam si臋, 偶e wkr贸tce si臋 zaprzyja藕nimy i nasza przyja藕艅 przetrwa bardzo d艂ugo. Odda艂e艣 za mnie sw贸j g艂os, jak syrena z ba艣ni. Przyznaj臋, zauroczy艂e艣 mnie. Uwiod艂e艣. A teraz jeste艣 tak blisko... Jakby to by艂a Wigilia. Nie czujesz tego?

Ludo bezradnie kiwa g艂ow膮; nic wi臋cej zrobi膰 nie mo偶e. Milcz膮. Lucia puszcza kaczki na wzburzonej mlecznej rzece - jeden kamie艅, drugi. W ko艅cu prostuje si臋, wspina na palce i spogl膮da mu w oczy. Jest taka m艂oda, ma takie g艂adkie czo艂o, bez jednej gniewnej zmarszczki.

- Jeste艣 gotowy? - pyta mocnym, stanowczym g艂osem. - Kocham ci臋. Kocham ci臋 od dziewi臋ciu lat i wiedzia艂am, 偶e to by艂o dziewi臋膰, a nie osiem, ale powiedzia艂am osiem, 偶eby ci zrobi膰 przykro艣膰. Tamto lato w Ostii by艂o esencj膮 tego, czym jeste艣my; by艂o 艣wietliste, ciep艂e i mia艂o kolor orzech贸w hikory. To, co zrobi艂am, by艂o szale艅stwem, by艂o ob艂臋dem, ale w 偶aden spos贸b nas nie dotkn臋艂o, nie przenikn臋艂o przez 艣ciany do naszego legowiska. Tam zawsze nale偶a艂am tylko do ciebie i by艂am z tym szcz臋艣liwa. Jestem twoj膮 besti膮, a ty moim 艣wi臋tym. Wybaczam ci, bo tak post臋puj膮 szlachetne bestie, a ja tak膮 w艂a艣nie jestem. Bestie potrafi膮 tak偶e zapomina膰. Nie umiej膮 tylko odczuwa膰 smutku 艣wi臋tych. - Ca艂uje go. Jej piersi s膮 ciep艂e i mi臋kkie, kiedy si臋 do niego przytula. - Kocham ci臋, jestem twoj膮 偶on膮 i wybaczam ci wszystkie grzechy tego 艣wiata, wszystkie grzechy, kt贸re wymy艣lili艣my tylko po to, 偶eby pope艂ni膰 je w naszej jaskini. Kocham ci臋. - 艢wiat艂o w jej oczach zmienia odcie艅, staje si臋 ciemniejsze i m膮drzejsze ni偶 u dawnej Lucii, stare i bezkresne. - Kocham ci臋, Ludovico. W 艣wiecie bez ko艅ca. Kocham ci臋.

Zostawia go i rusza pod g贸r臋 lekko nachylonym brzegiem, wraca do 艣wiate艂 i ta艅c贸w. Idzie boso, nios膮c sanda艂y w r臋ce, tak jak wtedy, gdy ostatni raz widzia艂 j膮 w tej sukience. Blask pochodni k艂adzie si臋 na jej w艂osach, jak rozgrzeszenie.

Cztery

艁aska Westy

- Nigdy ci nie wybacz臋 - powiedzia艂a Nerezza, 艣ciskaj膮c nadgarstek jednej r臋ki drug膮 z tak膮 si艂膮, 偶e paznokcie zostawia艂y czerwone p贸艂ksi臋偶yce na sk贸rze.

Wyszli na kaw臋, bo nie mog艂a d艂u偶ej wysiedzie膰 w domu.

Ludo pr贸bowa艂 si臋 do niej u艣miechn膮膰 - do swojej dziewczyny-w臋gorza, zagubionej w m臋tnej wodzie, kr臋c膮cej si臋 po ciemku w k贸艂ko.

- Od wielu dni musz臋 s艂ucha膰, jak wasza tr贸jka pieprzy si臋 i 艣mieje - burkn臋艂a Nerezza. - Rzyga膰 mi si臋 chce.

Ludo nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰.

Dlaczego nie zabra艂 ich do siebie?

Bo jego dom to dom Lucii, a poza tym mi艂o jest by膰 w艣r贸d ludzi, z kt贸rymi dzieli si臋 tajemnice: Agostino, Anoud. Nawet Nerezza.

Wyj膮艂 notes i d艂ugopis i napisa艂 - r贸wnym, eleganckim charakterem pisma:

„Czy to dlatego wyda艂a艣 nas Ululiro i jej ludziom? Chcia艂a艣 si臋 nas pozby膰?”.

Nerezza wzruszy艂a ramionami. Nie odwr贸ci艂a wzroku; nie zawstydzi艂a si臋.

- Dlaczego ty mia艂by艣 by膰 inny? Dlaczego mia艂by艣 cieszy膰 si臋 wolno艣ci膮, kiedy reszta z nas jest przykuta do ziemi? Zrobi艂am to, co zrobi艂am. To moja decyzja i ja za ni膮 zap艂ac臋. A ty prze偶y艂e艣.

Dotkn膮艂 jej r臋ki, a kiedy nie cofn臋艂a si臋 przed nim, pomy艣la艂, 偶e mo偶e jeszcze nie jest dla niego ca艂kiem stracona.

„Jak widzisz, wcale nie jest to dla mnie takie 艂atwe”.

- Widz臋 - przyzna艂a niech臋tnie. - Ale ci nie wybaczam. A ty nie powiniene艣 wybacza膰 mnie.

„Chc臋 ci da膰 to, czego potrzebujesz. To dla mnie wa偶ne”.

- Nie masz zielonego poj臋cia, czego potrzebuj臋, Ludo. Jak 艣miesz?

艢cisn膮艂 jej d艂o艅, podni贸s艂 do ust i poca艂owa艂. Trzyma艂 j膮 mocno, tak jakby za jej po艣rednictwem - na nic wi臋cej liczy膰 nie m贸g艂 - by艂 w stanie przytuli膰 ca艂膮 Nerezz臋. W ko艅cu pu艣ci艂 j膮 i zacz膮艂 pisa膰 jak szalony:

„M贸wi艂em ci kiedy艣, po co chodz臋 na Forum? Ogl膮dam tam 艣wi膮tyni臋 Westy. Mieszka艂y w niej, w absolutnym odosobnieniu, westalki, nie tylko dziewice - cho膰 to by艂o bardzo wa偶ne - ale nade wszystko stra偶niczki testament贸w i dokument贸w historycznych. Ubiera艂y si臋 na bia艂o, obnosi艂y ze swoj膮 czysto艣ci膮 jak z tarcz膮. By艂y c贸rkami Westy, opiekunki ogniska domowego. Dop贸ki pozostawa艂y nietkni臋te, miastu nic nie grozi艂o. By艂o bezpieczne. Na wieki. I mo偶e gdyby wytrwa艂y w swojej czysto艣ci... Czasem jednak zdarza艂o im si臋 z艂ama膰 przysi臋g臋, poniewa偶 by艂y m艂ode i nie mog艂y sobie wybra膰 klasztoru. A za z艂amanie 艣lub贸w karano je surowo, nawet 艣mierci膮. Ale mo偶e gdyby wytrwa艂y, Rzym nie popad艂by u Westy w nie艂ask臋 i nie osun膮艂 si臋 w mrok. A tak, bogini ogniska domowego odwr贸ci艂a si臋 od rzymian, zabra艂a im 艣wiat艂o i ciep艂o. Rozumiesz?”.

Oczy Nerezzy by艂y pe艂ne 艂ez, ale pozosta艂y niewzruszone i twarde, twardsze od wszystkiego, co Ludo m贸g艂 im przeciwstawi膰; by艂y wyraziste i ciemne, jak odbicie w krysztale. Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

„Westalki nie mog艂y normalnie 偶y膰 w mie艣cie” - pisa艂 dalej. „Nie mog艂y pi膰 wina w czasie 艣wi膮t, chadza膰 z kochankami w ciemne zau艂ki, jada膰 makreli na targu. A zarazem gdy ich zabrak艂o, miasto ogarn膮艂 mrok i zi膮b, jakby zapad艂o si臋 w czarn膮 dziur臋. Poniewa偶 by艂y nietykalne, 偶y艂o w ich cia艂ach, a one chroni艂y je jak matka dziecko. Jak bogini”.

Nerezza rozp艂aka艂a si臋 na dobre - bezd藕wi臋cznie, ale gwa艂townie, ze z艂o艣ci膮, bez przebaczenia. Nie pu艣ci艂a jego r臋ki, a on ca艂owa艂 j膮 i ca艂owa艂, a偶 w ko艅cu, powoli, z takim u艣miechem, jakby dawno temu po艂膮czy艂 ich jaki艣 prywatny 偶art, okr膮g艂ymi ustami sca艂owa艂 wszystkie 艂zy z jej policzk贸w.

* * *

Zostawi艂 j膮 w kawiarni, osuszywszy jej twarz i przywr贸ciwszy jej w臋gorzow膮, elektryzuj膮c膮 sk贸r臋. Wsiad艂 do taks贸wki i w艣r贸d ruin pogna艂 na lotnisko - przez zalany 艣wiat艂em Rzym, miasto zbudowane na swoim w艂asnym grobie, powstaj膮ce samo z siebie, wielokrotnie, w 艣wiecie bez ko艅ca.

Verso

Cherubiny o m艂odych oczach

Jeden

Ko艅 bez sk贸ry

Amaya Sei siedzi w przestronnym, otwartym pawilonie 艣wi膮tyni Fushimi Inari. Trzyma r臋ce na brzuchu i po raz setny pr贸buje podj膮膰 decyzj臋. Za jej plecami otwiera si臋 tysi膮c ogni艣cie pomara艅czowych bram torii; wij膮 si臋 po stoku g贸ry jak tunel w g艂膮b p艂omienia. W ich naro偶nikach niewiarygodnie ogromne paj膮ki (s膮 jasnozielone i cho膰 w tym miejscu ten fakt nic nie znaczy, i tak wywo艂uje u niej u艣miech) rozpinaj膮 sieci barwy deszczu. Sei ma olbrzymie si艅ce pod oczami. Czuje si臋 chora, bol膮 j膮 wszystkie stawy, ca艂e cia艂o. Jestem kami silnik贸w, my艣li. Przyby艂am tu, 偶eby wch艂on膮膰 do brzucha wiatr moich kochank贸w i p艂on膮膰.

* * *

Czeka tak 贸smy dzie艅. Kamienne lisy - s艂ysza艂a, 偶e s膮 ich na ca艂ej g贸rze trzydzie艣ci trzy tysi膮ce, liczba precyzyjna, a mimo to niesko艅czona, i niesko艅czona jest r贸偶norodno艣膰 lisich pysk贸w - patrz膮 ju偶 na ni膮 ze znajom膮 przychylno艣ci膮, jak domowy pies, kt贸ry polubi艂 cz臋stego go艣cia. Wiecz贸r jest rze艣ki, prawie wszystkie li艣cie ju偶 zbr膮zowia艂y, zwiotcza艂e persymony spadaj膮 i rozmazuj膮 si臋 na kamieniach. Na widnokr臋gu rysuje si臋 delikatny z艂oty pas, nad kt贸rym rozci膮ga si臋 b艂臋kit, wszech艣wiat b艂臋kitu, jak 艣wiat艂o na dnie jeziora.

* * *

Ale dzi艣 w ko艅cu przybywaj膮: przechodz膮 we troje przez przystrojon膮 bram臋 艣wi膮tyni, trzymaj膮c si臋 za r臋ce.

S膮 tacy pi臋kni, my艣li Sei. I tacy silni. Jak偶e wysok膮 cen臋 musia艂am zap艂aci膰 za ich spokojn膮 podr贸偶. Warto by艂o, dobrze, 偶e nie musieli cierpie膰 tak jak ja.

Kobieta wygl膮da jakby dawno temu dozna艂a powa偶nych oparze艅, ale od tamtej pory rany si臋 zagoi艂y i jej sk贸ra l艣ni. Nosi r臋kawiczki dla ochrony przed zimnem. Jeden z m臋偶czyzn jest wysoki, niem艂ody, garbi si臋 i nosi okulary. Drugi, m艂odszy i chudy jak szczapa, ma smutn膮 twarz. Rozpoznaj膮 j膮 od razu, od pierwszego rzutu oka, a ona wybiega im na spotkanie, p臋dzi jak wiatr, rzuca im si臋 w ramiona i ca艂uje m臋偶czyzn臋 w okularach jakby przez ca艂e 偶ycie o niczym innym nie marzy艂a. On nie wysuwa j臋zyka w poca艂unku; ona go nie szuka. Nast臋pna jest ta kobieta (jej usta maj膮 smak cukierk贸w, kt贸re uwielbia艂a matka Sei), a potem m艂ody m臋偶czyzna, kt贸ry obejmuje j膮 w pasie i podnosi z ziemi.

- Chod藕cie - m贸wi Sei.

M贸wi po japo艅sku, ale i tak j膮 rozumiej膮. Prowadzi ich tunelem z bram, do g贸ry, przez tysi膮c torii, w kryszta艂owo niebiesk膮 noc, do niesko艅czenie licznych lis贸w, zielonych paj膮k贸w i ognistych kolumn. Nie wie, dlaczego to robi, ale wyprzedza ich i zaczyna biec, a kiedy jej stopy 艂omocz膮 o ziemi臋, czuje w brzuchu pierwszy dr偶膮cy ruch.

Ojej, my艣li. Moje ty biedactwo. Przepraszam. B臋dziesz straszliw膮 cen膮. Ale to chyba nie b臋dzie bola艂o, po prostu... Wyobra藕 sobie ksi膮偶k臋 na dnie jeziora. Ryby j膮 czytaj膮. Ksi膮偶ka jest twoja, tylko twoja, i pe艂na cud贸w...

Nagle przepe艂nia j膮 zgroza i rado艣膰, 艣wiat艂o ich poca艂unk贸w, trzepotanie dziecka w 艂onie, 艣wiat艂o pierwszych gwiazd i...

* * *

I mknie poci膮giem na linii Wyklejka, nieprzewidywalnym poci膮giem-dzieckiem, najpierw tunelami, a potem wyje偶d偶a do g贸ry, do miasta, na napowietrzne tory, i p艂awi si臋 w pachn膮cym sasafrasem powietrzu. Nacina sobie r臋k臋 kraw臋dzi膮 metalowego kr膮偶ka i 艣mieje si臋 cicho, patrz膮c, jak spod pulpitu wyp艂ywa olej silnikowy. Przyciska do niego d艂o艅. Okrzyk rozkoszy, kt贸ry wyrywa si臋 z jej ust i z trzewi poci膮gu, roztrzaskuje klosze trzech kolejnych latar艅, kt贸re mijaj膮 w p臋dzie. Sei zapada si臋 w ramiona Trzeciej Szyny. Ma wra偶enie, 偶e jej nogi wnikaj膮 w obwody drukowane i 艂膮cz膮 si臋 z nimi, jej w艂osy powiewaj膮 nad cia艂em lokomotywy, r臋ce trzyma ciasno przyci艣ni臋te do bok贸w, a na twarzy - twarzy poci膮gu, nowego poci膮gu - czuje op艂ywaj膮cy j膮 wiatr.

Powiedz膮 p贸藕niej, 偶e przy Owsianych Plewach widzieli, jak poci膮g pofrun膮艂. Widzieli, jak bez najmniejszego wahania przesadzi艂 wyrw臋 w torach, wyskoczy艂 w powietrze, jakby ca艂e 偶ycie czeka艂 na ten skok, i przepad艂 w wysokiej trawie. Czarnopyskie owce rozbieg艂y si臋 we wszystkie strony, a maliny nie posiada艂y si臋 z rado艣ci, gdy poci膮g, kt贸ry jest Sei, kt贸ra jest poci膮giem, p臋dzi艂 jak 艣wiat艂o w stron臋 g贸r i dalej.

Powiedz膮, 偶e jego gwizdek przypomina艂 wsp贸lny 艣piew matki i dziecka.

Dwa

Nieszcz臋艣liwa Wie偶a

Sei jest taka m艂oda... November ca艂uje j膮 tak, jakby mia艂a nigdy nie dosta膰 drugiej szansy. Torii ci膮gn膮 si臋 w noc niczym jedna brama zwielokrotniona echem w niesko艅czono艣膰, jakby si臋 j膮ka艂y; pos膮gi lis贸w szczerz膮 z臋by ze swoich piedesta艂贸w. Kiedy Sei zaczyna biec i znika w p贸艂mroku, November widzi - jest tego pewna, mog艂aby przysi膮c - jak lisy jeden po drugim zwracaj膮 ku nim kamienne 艂by (ma艂e uszka przylegaj膮 g艂adko do granitowych czaszek) i k艂aniaj膮 im si臋 nisko.

Bierze Ludovica za r臋k臋 i te偶 zaczyna biec, w g贸r臋, w g贸r臋, w g贸r臋, a paj膮ki wok贸艂 niej - ach, 偶e te偶 nie mo偶e ich us艂ysze膰! - powtarzaj膮 jej imi臋 jak r贸偶aniec i...

* * *

I Casimira - jej 艣miech brzmi jak fanfara - zagarnia j膮 w powietrze i stawia na pod艂odze rozleg艂ego czerwonego pokoju, pe艂nego br膮zowych notatnik贸w, pras drukarskich i chodz膮cych po 艣cianach pszcz贸艂. November zagl膮da do jednego notatnika, drugiego... S膮 puste.

- Nie zwr贸ci艂a艣 uwagi na nazwy ulic, najdro偶sza? - Casimira ca艂a promienieje. - Dostateczna liczba rzeczownik贸w tworzy czasownik. Stworzy艂y艣my czasownik, kt贸ry jest nami.

Dom ci膮gnie November za r臋k臋 i przytyka j膮 do swoich ch艂opi臋cych ust. Wstrzymuje oddech, wysuwa r贸偶owy j臋zyk i delikatnie j膮 li偶e.

November rozgl膮da si臋 za Ludovikiem, ale nigdzie go nie widzi. Pszczo艂y startuj膮 z czubk贸w jej palc贸w i lec膮 do miasta, 偶eby tam go szuka膰 w jej imieniu, a ona u艣miecha si臋 w ramionach Casimiry, ciasnych, silnych i niew膮tpliwych jak zwyci臋stwo. Znajd膮 go.

* * *

W przysz艂o艣ci pszczo艂y w Palimpse艣cie w og贸le si臋 zmieni膮. Ich u偶膮dlenie b臋dzie dowodem 艂aski ponad wszelkie wyobra偶enie. Na ich skrzyde艂kach zostanie wydrukowana - niesko艅czenie male艅kimi literami - encyklopedia Palimpsestu, spisana w wysokim pokoju w domu, kt贸ry 膰wiczy u艣miechy przed lustrem; w wysokim pokoju, kt贸ry dom trzyma艂 dla nich wszystkich i kt贸ry jest legowiskiem, ale nie jaskini膮. W encyklopedii znajd膮 si臋 nieko艅cz膮ce si臋 spisy cud贸w tego miasta, a w tych spisach b臋d膮 zawarte nieprzeliczone opowie艣ci. Kto zostanie u偶膮dlony, pozna je wszystkie i zap艂acze nad t膮 wiedz膮.

Trzy

Tr贸jka Kamienic

Mrok opada tak szybko, 偶e zapiera Olegowi dech w piersi. Kiedy tamci zaczynaj膮 biec, on boi si臋, 偶e zostanie sam, a nie mo偶e zosta膰 sam, wi臋c w p艂yn膮cych ze 艣wi膮tyni oparach kadzide艂 zmusza swoje chude, os艂abione nogi, 偶eby ponios艂y go w ich stron臋, za nimi, w cie艅, w b艂臋kit, w pyski tych wszystkich lis贸w, kt贸re maj膮 jego twarz, u艣miechaj膮 si臋 do niego, jakby m贸wi膮c:

- Ona na ciebie czeka. Czeka, Ole偶ka.

Pier艣 pali go 偶ywym ogniem, jakby p艂on膮ca w艂贸cznia przeszy艂a mu serce, i...

* * *

I naga Ludmi艂a siedzi na szerokim, suchym 艂贸偶ku, na kt贸rym pi臋trz膮 si臋 ko艂dry w niebieskie i srebrne gwiazdy. Jego siostra. Rozk艂ada r臋ce, oczy jej b艂yszcz膮, m贸wi do niego po rosyjsku, a on j膮 rozumie, zapada si臋 w ni膮, ca艂uje jej 艣miech i 艣miej膮 si臋 razem. Kiedy si臋 w niej znajdzie, zobaczy w 艣wietle latarki 艣nieg padaj膮cy nad brzegiem rzeki, kt贸ra nigdy nie zabi艂a 偶adnego dziecka i zawsze by艂a tylko pasemkiem srebrnego blasku w ciemno艣ci.

W przysz艂o艣ci zamki Palimpsestu b臋d膮 si臋 zakochiwa膰. Odrzuc膮 przeznaczone dla nich klucze i ka偶膮 ich w艂a艣cicielom pod膮偶y膰 z biegiem Albuminy do miejsca, w kt贸rym znajd膮 olbrzymi膮 bark臋 z zadaszeniem z br膮zowego jedwabiu, na kt贸rej chudy m艂odzieniec z 偶on膮 o w艂osach koloru chleba wyrabiaj膮 klucze z najbardziej niezwyk艂ych materia艂贸w: fiszbin贸w i suszonego mu艂u rzecznego, sodalitu, berylu i ptasich ko艣ci, kr贸lewskich koron i wi臋ziennych krat, ga艂臋zi leszczyny, wierzbowych witek, z艂ota, srebra, szk艂a.

I 偶aden zamek nie zadowoli si臋 czym艣 gorszym ni偶 jego wymarzony, ukochany klucz.

Cztery

Archipelag

Nie zostawiaj mnie! my艣li Ludovico, gdy November zaczyna biec za Sei. Ale nie, na pewno go nie zostawi. Jest przecie偶 jego Izydorem i poprowadzi go przez 艣wiat. 艁apie go za r臋k臋 i razem biegn膮 jak dzieci, na kt贸re czeka wspania艂a zabawa i ca艂y dzie艅, 偶eby si臋 ni膮 cieszy膰. Kiedy November si臋 艣mieje, Ludo boi si臋 przez chwil臋, 偶e d藕wi臋k jej 艣miechu m贸g艂by go roztrzaska膰, jest taki wysoki i s艂odki, taki nietykalny. Jeszcze chwila i b臋dzie mog艂a do niego przem贸wi膰, jeszcze chwila i zwr贸ci si臋 do niego, a on zrozumie ka偶d膮 sylab臋 jej etymologii i...

* * *

I budzi si臋 na drewnianym podwy偶szeniu, na ogromnym kole z d臋bowego drewna, podniesionym nieco nad poziom ulicy. Wytrzeszcza oczy i rozgl膮da si臋 w pustym powietrzu wczesnego poranka. Wszyscy jeszcze 艣pi膮, pracuj膮 tylko piekarze i listonosze. Stara kobieta stoi w drzwiach swojego domu. Zamiast prawej nogi ma pot臋偶n膮, s臋kat膮 nied藕wiedzi膮 艂ap臋. W r臋kach trzyma blach臋 z paruj膮cym lukrowanym ciastem. 艁zy nap艂ywaj膮 jej do oczu i tocz膮 si臋 po pulchnych policzkach. Wypuszcza ciasto z r膮k. Rozdziawia usta.

Klaudia wraca do 艣rodka, porywa z parapetu drugie ciasto i wybiega do niego. Nareszcie, nareszcie, po tylu latach! Casimira jej obieca艂a - i oto przyby艂!

Ludo prze艂yka jej ciasto, pije jej herbat臋.

Wojna si臋 sko艅czy艂a.

* * *

Staruszka krz膮ta si臋 wok贸艂 niego, jej sier艣膰 ociera si臋 o jego nog臋, a Ludovico je i patrzy na p贸艂noc, gdzie w g艂臋bi d艂ugiej ulicy stoi dom z wysokimi zielonymi wie偶yczkami.

To bardzo stosowne, my艣li, 偶e zjawi艂em si臋 w艂a艣nie tutaj, w dawnym miejscu. Spo艣r贸d nich wszystkich to ja jestem tradycjonalist膮.

Pszczo艂a przysiada mu na kolanie. Stara kobieta-nied藕wiedzica u艣miecha si臋 do niego szeroko i dyga leciutko. Pojawia si臋 druga pszczo艂a, i trzecia.

November.

Ludo pozwala wywabi膰 si臋 pszczo艂om na ulic臋, na kt贸rej pierwsze tego dnia pojazdy hamuj膮 i zakr臋caj膮 z piskiem, i idzie na spotkanie swojej ukochanej, swojego kozioro偶ca, kt贸ry zeskoczy艂 z wielkiej, wielkiej wysoko艣ci i bezpiecznie wyl膮dowa艂 na rogach.

R贸g Zanikaj膮cej i Niewys艂owionej

Przedmie艣cia Palimpsestu rozpo艣cieraj膮 si臋 od granic miasta jak wachlarz. Najpierw domy, jednakowo czerwone, stoj膮ce w przypominaj膮cych 偶y艂y rz膮dkach, rozga艂臋ziaj膮cych si臋 na uliczki, podw贸rka i 艣lepe zau艂ki. S膮 tam parki zaro艣ni臋te traw膮, kt贸ra pachnie pomara艅czami, i strumyki, w kt贸rych kwitn膮 czarne i niebieskie p艂ywaj膮ce r贸偶e. Dzieci wydrapuj膮 na chodnikach rysunki przedstawiaj膮ce dziewczynki z nogami antylop i ch艂opc贸w o wr贸blich skrzyd艂ach i przeskakuj膮 z jednych na drugie. 艢miech tryska im z ust i zmienia si臋 w jesienne li艣cie, l膮duj膮ce leniwie na szerokich trawnikach. Na wschodzie s艂o艅ce l艣ni ponur膮 czerwieni膮. Szkar艂atne cienie k艂ad膮 si臋 na buziach dzieci.

Parki znajduj膮 si臋 r贸wnie偶 pomi臋dzy domami, rzecz jasna. Przedmie艣cie tworzy dzieci z eteru, a dzieci potrzebuj膮 przestrzeni. Karuzele z ko艣ci i futra precyzyjnie odwzorowuj膮 umi臋艣nione cia艂a koni, 偶yraf i leniwc贸w tr贸jpalczastych, 偶eby wpoi膰 dzieciom sk艂onno艣膰 do dosiadania takich w艂a艣nie zwierz膮t, gdy dorosn膮 i b臋d膮 musia艂y je藕dzi膰 wierzchem. A tam, o, tam, dziewczynka z fioletowymi wst膮偶kami we w艂osach t艂umaczy bratu, 偶e matki nie b臋dzie wieczorem w domu, wi臋c mogliby si臋 wymkn膮膰 do miasta i pota艅czy膰 z kobietami o g艂owach bia艂ych lis贸w. Co za szelma!

W ko艅cu domy przechodz膮 w pola amarantu, szpinaku, jag贸d. Na 艂膮kach pas膮 si臋 kosmate krowy, becz膮 obwieszone dzwonkami kozy. Palimpsest jest stale g艂odny. Co rano mleko bia艂e jak rzeka tryska do setki i wi臋cej skopk贸w, mas艂o wychodzi z niego 偶贸艂te i 艣mietankowe, chleb ro艣nie gruby i mocny jak serce. S膮 te偶 sady, a w nich brzoskwinie, 艣liwki, wi艣nie i jab艂ka jak rubiny. S膮 stawy pe艂ne ryb o czarnych, niezg艂臋bionych 艣lepiach. Farmy ci膮gn膮 si臋 dalej ni偶 domy, daleko, hen, daleko.

Jednak偶e i one gdzie艣 si臋 ko艅cz膮, jak wyci膮gni臋te ramiona, i roztapiaj膮 w pustej krainie, jeszcze nieskolonizowanej przez miasto, niezaludnionej, niepoznanej. Puste 艂膮ki ci膮gn膮 si臋 po horyzont, jasne i ciemne, g臋ste i mi臋kkie.

* * *

Wojna si臋 sko艅czy艂a.

Taka by艂a jej ko艅c贸wka. Opowiedzia艂em wam wszystko, co musicie wiedzie膰 o wy艂amaniu drzwi. Znajd藕cie mnie, znajd藕cie w czarnych, tajemnych miejscach. Jestem tutaj. Czekam. Chc臋 tylko tego, co wszystkie inne miasta: chc臋 rozkwita膰.

Przybywajcie. Przybywajcie.

Sp贸jrzcie na moje rozpostarte pola, na moje bezgraniczne granice. Jestem dostatecznie rozleg艂y, 偶eby was pomie艣ci膰.

Zrywa si臋 wiatr - gor膮cy, nios膮cy py艂, pachn膮cy sol膮. Kilometry nagiej sk贸ry okrywa g臋sia sk贸rka.

Podzi臋kowania

Ta ksi膮偶ka jest winna podzi臋kowania wielu ludziom, ale poniewa偶 - jak to ksi膮偶ka - jest z natury rozrzutna, nie ona sama, lecz jej autor musi sp艂aca膰 jej d艂ugi. Dlatego to mnie przysz艂o uregulowa膰 rachunek.

Dzi臋kuj臋 Ekaterinie Sedii, kt贸ra kiedy艣 poprosi艂a mnie o napisanie opowie艣ci o mie艣cie.

Christopherowi Barzakowi, nieocenionemu przyjacielowi i pomocnikowi.

Juliet Ulman, mojej 艂askawej redaktorce.

Cz艂onkom Blue Heaven Writers Workshop, w szczeg贸lno艣ci Paolo Bacigalupiemu i Darylowi Gregory'emu.

S.J. Tucker, kt贸rej muzyka nieustannie obja艣nia mi to, co pisz臋.

Wszystkim, kt贸rzy mnie wspierali - w sieci i poza ni膮; kt贸rzy wpu艣cili mnie do swoich serc i dom贸w, podtrzymywali mnie na duchu, parzyli mi herbat臋, s艂uchali moich bzdur (i je czytali). Wszyscy tworzymy Palimpsest - niezwyk艂e, cudowne miasto, kt贸re powstaje tylko w贸wczas, gdy jeste艣my razem.

Na koniec - i na zawsze - dzi臋kuj臋 Dmitrijowi Zagidulinowi, kt贸ry nie lubi, kiedy nazywa si臋 go muz膮.

O Autorce

Catherynne M. Valente, urodzona w 1979 roku na p贸艂nocno-zachodnim wybrze偶u USA, jest autork膮 cyklu Opowie艣ci sieroty oraz trzech innych powie艣ci i pi臋ciu tomik贸w poezji. Obecnie mieszka na po艂udniu Maine ze swoim partnerem i dwoma psami.

* November (ang.) - listopad (przyp. t艂um.).

* Prze艂. L. Siemie艅ski.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
dc valentines heart
Valente?therynne M Opowiesci sieroty W ogrodzie nocy
Bear Greg Radio?rwina Dzieci?rwina NSB
Antologia Kroki w nieznane 10 NSB
Slechta Vladymir Projekt?rserker NSB
Valentinov Tsar Kosmos 204764
Valentinov Oko silyi 1 Volontyoryi Chelkelya 58178
Anonim Oko ksiezyca NSB
Chiang Ted Siedemdziesiat dwie litery (zbior) NSB
Kay Guy Gavriel Piesn dla Arbonne NSB
Browne S G Lament zombie NSB
Valentinov Noosfera 6 Kapitan Filiber 310877
Valentinov A Okosiliy General Marsh
konspekt valentines, Scenariusze i konspekty
Prezentacja - St. Valentine's Day - Joanna Ryczek, S艂owniczek i zestaw pyta艅 do slakdu 2
Prezentacja - St. Valentine's Day - Joanna Ryczek, Zestaw pyta艅 do slajdu 3
palimpsesty 2
4 Removal of Pb(II) from aqueous solution by a zeolite鈥搉anoscale zero valent iron composite

wi臋cej podobnych podstron