Czyżby zagadka rzeźb na Wyspie Wielkanocnej została rozwiązana?
KROCZĄCE MEGALITY
W zamyśle Roberta Sharpa i Dwighta Carey'a podróż na pustynne obszary Kalifornii miała być rutynową wyprawą po wapienne skamieliny dawno wymarłych organizmów. Tymczasem stała się początkiem siedmioletnich badań nad... chodzącymi głazami.
Archeolodzy zwą to kulturą megalityczną. Potężne wielotonowe głazy, ustawione w kręgi w rodzaju Stonehenge, spiętrzone w budowle Inków i Azteków, uformowane w świątynie w Iraku czy w piramidy w Egipcie, czy wreszcie tworzące wielopiętrowe rzeźby jak te, które od wieków strzegą zagubionej na oceanie Wyspy Wielkanocnej. Mimo wieloletnich badań prowadzących do dziesiątków hipotez, nikomu tak naprawdę nie udało się w sposób nie budzący wątpliwości wyjaśnić, jak to się stało, iż społeczeństwa nie dysponujące wysoko zaawansowaną techniką, nie posiadające w swych arsenałach maszyn o ogromnym udźwigu, podnośników hydraulicznych i elektrycznych wind mogły dokonać takiej sztuki. A przecież nie ulega wątpliwości, że tego dokonały.
Legenda to czy historia?
|
Te gigantyczne budowle, bez względu na odległości jakie je dzielą, łączy jedna opowieść. We wszystkich kulturach, które owe potężne budowle stworzyły, mówi się o tym, że w pewnym momencie budowy owe gigantyczne głazy, skały czy obrobione i uformowane rzeźby na znak kapłanów "same" przemieszczały się z kamieniołomów do miejsc, w których miały pozostać. Ruszały pchane jakąś dziwną, niewidoczną energią. A działo się to podobno tylko w szczególnych miejscach, w szczególnych porach i przy szczególnych zaklęciach.
Wszystkie te opowieści jak dotąd wkładano miedzy bajki. Tymczasem może się okazać, że robiono to zbyt pochopnie.
Dwaj amerykańscy geolodzy stanęli po raz pierwszy na tafli wyschniętego słonego jeziora u wrót słynnej amerykańskiej Doliny Śmierci pod koniec 1968 roku. W czasie swojej pracy zwrócili uwagę na zadziwiające, kręte tory wyżłobione w glinach i piaskach doliny. Na końcu owych torów stały ogromne głazy. Wyglądało to tak, jakby co jakiś czas ktoś głazy te przesuwał po całym terenie dla samego przemieszczania.
Wprawdzie zjawisko to było sygnalizowane przez okolicznych mieszkańców już w latach czterdziestych XX wieku, ale naukowcy potraktowali to jak żart i cała historia została zapomniana. Tym razem Sharp i Carey postanowili do sprawy podejść poważnie. Zaczęli od oznakowania dwudziestu pięciu najcięższych głazów i oznaczenia ich położenia stalowymi palikami. Teraz pozostała tylko obserwacja.
Co każe kamieniom wędrować?
Niestety, głazy wcale nie miały zamiaru dać się podglądać. Po trzech miesiącach obserwacji naukowcy musieli wyjechać. Kiedy jednak po pół roku wrócili okazało się, że głazy przemieściły się, zostawiając kolejne zawiłe ślady swoich wędrówek. Jeden z nich przesunął się o kilkaset metrów na północ, by potem zawrócić na południe. Kilka innych
|
zmieniło miejsce, żłobiąc ślady swoich podróży długie na kilka kilometrów! Niekiedy przemieszczały się całe grupy głazów, a innym razem w swą tajemniczą drogę wyruszał tylko jeden.
Ponieważ głazy wyruszały na włóczęgę po dnie Doliny Śmierci głównie zimą, geolodzy doszli do wniosku, że dzieje się to za sprawą brył lodu, które ślizgając się na przełomie zimy i wiosny, spychają głazy. Potem lód topnieje i wydaje się, że głazy maszerują o własnych siłach. Otoczono więc kamienie metalowymi słupkami, wychodząc z założenia, że w ten sposób spływające bryły lodu nie będą miały do nich dostępu. Niestety, głazy nadal wędrowały. I wciąż nie można było ustalić, jaka siła każe im chodzić. Co dziwniejsze, mimo zwiększonej obserwacji terenu do dziś nikomu nie udało się zaobserwować choćby jednej wędrówki!
Tajemnicę znali tylko kapłani
Pozostała tylko jedna możliwość. Głazy porusza jakiś rodzaj siły elektromagnetycznej, grawitacyjnej czy szczególny rodzaj promieniowania podłoża. Przeprowadzono odpowiednie pomiary i... nie wykryto nic szczególnego. A głazy, kpiąc sobie z wszelkich znanych nam praw fizyki, wędrowały nadal. Ale tylko w tym właśnie miejscu. Czyżby tylko tam istniały odpowiednie warunki do takich wędrówek? Czyżby jakaś nieuchwytna dla współczesnych urządzeń pomiarowych siła magnetyczna jednak istniała i je pchała? A jeśli tak, to czy jest to naturalna właściwość naszej planety, czy też siłę tę przy stworzeniu odpowiednich warunków można wywołać? Czyżby wreszcie w opowieściach mieszkańców Wyspy Wielkanocnej, starych podaniach egipskich, walijskich czy celtyckich było ziarnko prawdy?
Być może kapłani dawno zaginionych cywilizacji posiedli umiejętność wykrywania takich miejsc mocy i potrafili wykorzystać je do swoich celów, wznosząc w tych punktach ogromne megalityczne budowle, a opowieść o kroczących posągach nie jest opisem cudu, a jedynie relacją z posługiwania się siłami natury, tak jak dziś posługujemy się siłą pary, ciśnienia powietrza czy przepływu cieczy. Może ogromne budowle powstały nie za sprawą obcych cywilizacji, ale sztuki, którą w jakiś sposób posiedli nasi przodkowie, a która została zapomniana w trakcie upływających wieków i zawieruch dziejowych...