Simmons趎 Wydr膮偶ony cz艂owiek


Simmons Dan

WYDR膭呕ONY CZ艁OWIEK

Prze艂o偶yli Gra偶yna Grygiel Piotr Staniewski

PODZI臉KOWANIA

Autor pragnie podzi臋kowa膰 kilku osobom, kt贸re zmieni艂y zadanie niemo偶liwe do wykonania w zadanie trudne, acz wykonalne:

Sue Bolton i Edwardowi Bryantowi za to, 偶e przeczytali ksi膮偶k臋 tak膮, jak膮 jest, nie kieruj膮c si臋 wyobra偶eniami innych. Tabit艂icie i Steve'owi Kingom za d艂ugi czytelniczy maraton, a potem za pomocne s艂owa. Nikiemu Gernoldowi za to, 偶e zademonstrowa艂 mi, jak dzia艂a telepatia. Betsy Mitchell za odwag臋 w g艂oszeniu naszych wsp贸lnych przekona艅. Ellen Datlow za to, 偶e jej si臋 spodoba艂o (i kupi艂a) opowiadanie, b臋d膮ce pocz膮tkiem tego wszystkiego. Jak偶e dawno temu, przed dziesi臋ciu laty. Richardowi Curtisowi za zaniechanie aplikowania transcendentnej, ewokuj膮cej epatacj臋 terminologii.

Matematykowi 艂anowi Stewartowi za to, 偶e sprowokowa艂 pe艂n膮 pasji reakcj臋 u matematycznego analfabety. Karen i Jane Simmons za ich mi艂o艣膰, wsparcie duchowe oraz tolerancj臋, kiedy uparcie i perwersyjnie pr贸bowa艂em zmieni膰 z powrotem zadanie trudne, acz wykonalne, w zadanie niemo偶liwe do wykonania.

Musz臋 podzi臋kowa膰 nie tylko tym wspania艂ym 偶yj膮cym osobom, lecz r贸wnie偶 kilku ludziom, kt贸rych nie ma ju偶 w艣r贸d nas:

Dantemu Alighieri, Johnowi Ciardi,T.S. Eliotowi, Josephowi Conradowi i 艣w. Tomaszowi z Akwinu, kt贸rzy z elokwencj膮 znacznie wi臋ksz膮 ni偶 moja zg艂臋biali obsesyjny motyw

W臋druj膮c mi臋dzy dwoma 艣wiatami, jednym martwym

A drugim bez si艂, by si臋 narodzi膰

Poznasz nast臋pnie, jakie gorzkie gody

Spo偶ywa膰 cudzy chleb; jak uci膮偶liwa

Droga wst臋powa膰 na nie swoje schody.

Dante, Paradiso XVII

Oczu napotka膰 nie 艣miem w moich snach

W sennym kr贸lestwie 艣mierci

Nigdy si臋 nie uka偶膮.

T.S. Eliot, Wydr膮偶eni ludzie

CIE艃, KT脫RY WIECZOREM WSTAJE

Bremen opu艣ci艂 szpital, gdzie umiera艂a jego 偶ona, wsiad艂 do samochodu i ruszy艂 na wsch贸d ku morzu. Szosy by艂y zapchane - filadelfijczycy uciekali z miasta w ten niezwykle ciep艂y wielkanocny weekend. Musia艂 wi臋c uwa偶a膰 na ruch i tylko ulotnie dotyka艂 umys艂u 偶ony.

Gail spa艂a. Sny mia艂a niespokojne, narkotyczne. W niesko艅czonej galerii pokoj贸w zastawionych wiktoria艅skimi meblami szuka艂a matki. Bremen jecha艂 przez Pine Barrens, a strz臋py tych sn贸w miesza艂y si臋 z wieczornymi cieniami realno艣ci. Gdy wyje偶d偶a艂 z miejskiej alei, Gail budzi艂a si臋 w艂a艣nie i przez kilka sekund nie czu艂a b贸lu. Widzia艂 wtedy promienie s艂o艅ca wpadaj膮ce przez parawan w nogach 艂贸偶ka. Potem poczu艂 zawr贸t g艂owy, gdy偶 偶onie przez sekund臋 si臋 wydawa艂o, 偶e to poranek na farmie.

Si臋gn臋艂a ku niemu my艣lami, gdy b贸l powr贸ci艂 i jak cienka, niezwykle ostra ig艂a k艂u艂 j膮 za lewym okiem. Bremen skrzywi艂 si臋 i upu艣ci艂 monet臋, kt贸r膮 mia艂 op艂aci膰 autostrad臋.

- Co艣 nie tak, kolego? - spyta艂 m臋偶czyzna z budki.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, wymaca艂 dolara i nie odwracaj膮c wzroku poda艂 go m臋偶czy藕nie. Reszt臋 rzuci艂 na zagracony wierzch deski rozdzielczej. Skoncentrowany na zmianie bieg贸w w swym niewielkim triumphie, usi艂owa艂 r贸wnocze艣nie zaekranowa膰 si臋 przed najsilniejszymi b贸lami Gail. Powoli cierpienie 艂agodnia艂o, lecz oszo艂omienie 偶ony nap艂ywa艂o na niego fal膮 md艂o艣ci.

Gail szybko si臋 opanowa艂a, cho膰 na skraju jej 艣wiadomo艣ci 艂opota艂y zas艂ony strachu. Zwerbalizowa艂a swe my艣li, zw臋偶aj膮c zakres posy艂anych informacji jedynie do imitacji w艂asnego g艂osu..

- Cze艣膰, Jerry.

- Cze艣膰, ma艂a.

Przes艂a艂 t臋 my艣l, skr臋caj膮c w zjazd do Long Beach Island.

Na 艣limaku przekaza艂 obraz: nies艂ychanie zielone trawa i sosny poz艂ocone kwietniowym 艣wiat艂em, cie艅 sportowego samochodu na nasypie. Nagle poczu艂 charakterystyczny zapach Atlantyku - soli i butwiej膮cych wodorost贸w - co r贸wnie偶 przes艂a艂 偶onie.

- Jakie to 艂adne.

B贸l i zbyt du偶a dawka lekarstw rozmazywa艂y my艣li Gail.

Wysi艂kiem woli, kurczowo chwyta艂a si臋 obraz贸w nadsy艂anych przez m臋偶a.

Widok nadmorskiej kolonii rozczarowywa艂: zaniedbane restauracje oferuj膮ce frutti di mar臋, drogie motele z suporeksu, nie ko艅cz膮cy si臋 ci膮g ma艂ych przystani. Dla obojga jednak by艂a to koj膮co znajoma okolica i Bremen skoncentrowa艂 si臋, chcia艂 zauwa偶a膰 wszystkie szczeg贸艂y. Ataki b贸lu ust臋powa艂y, Gail poczu艂a odpr臋偶enie. Przez chwil臋 jej obraz by艂 tak realny, 偶e Bremen si臋 odwr贸ci艂 ku fotelowi dla pasa偶era, by do niej zagada膰. Poczu艂 uk艂ucie 偶alu i za偶enowania - st艂umi艂 natychmiast te uczucia, ale ju偶 przekaza艂 je 偶onie.

Przed domkami kempingowymi doro艣li z dzie膰mi wypakowywali z samochod贸w jedzenie i taszczyli je na pla偶臋. Wieczorne cienie przygna艂y wiosenny ch艂odek, lecz Bremen jad膮c teraz na p贸艂noc do Barnegat Light, skupi艂 si臋 tylko na rze艣ko艣ci powietrza i cieple s艂onecznych smug. Spojrza艂 na prawo: w wodzie sta艂o kilku rybak贸w, ich cienie przecina艂y bia艂e grzywy fal.

- Monet - pomy艣la艂a Gail.

Bremen potakn膮艂, cho膰 akurat w tej chwili mia艂 skojarzenia z Euklidesem.

- Matematyk, jak zawsze.

G艂os Gail s艂ab艂 wraz z nawrotem b贸lu. Urywane zdania rozbieg艂y si臋 jak bryzgi przybrze偶nych fal.

Zaparkowa艂 samoch贸d w pobli偶u latarni morskiej i przez niskie wydmy poszed艂 na pla偶臋. Rzuci艂 na piasek postrz臋piony koc, kt贸ry wielokrotnie w tym miejscu rozk艂adali. Obok przebieg艂a grupa dzieci. Piszcza艂y, uskakuj膮c przed nadchodz膮cymi falami. Mia艂y na sobie tylko kostiumy k膮pielowe, cho膰 woda by艂a zimna, a powietrze szybko styg艂o. Dziewczynka, wygl膮daj膮ca na dziewi臋膰 lat, o bladych d艂ugich nogach, ubrana w za ma艂y kostium, kupiony zapewne rok temu, ta艅czy艂a po mokrym piasku wraz z morzem w zawi艂ym, 偶ywio艂owym balecie.

Przez 偶aluzje wpada艂o coraz mniej 艣wiat艂a. Piel臋gniarka, pachn膮ca papierosami i starym talkiem, wesz艂a do sali, by zmieni膰 kropl贸wk臋 i zmierzy膰 puls. Z korytarza dobiega艂y g艂o艣ne, zdecydowane wezwania interkomu, ale trudno je by艂o zrozumie膰 przez g臋stniej膮c膮 mg艂臋 b贸lu. Doktor Singh przyby艂 o sz贸stej po po艂udniu i powiedzia艂 co艣 do Gail 艂agodnie, ale ona patrzy艂a tylko na drzwi, przez kt贸re mia艂a wej艣膰 piel臋gniarka z b艂ogos艂awionym zastrzykiem. Ju偶 sam tampon z waty na przedramieniu zapowiada艂 ulg臋 - co do sekundy wiedzia艂a, za ile minut zadzia艂a morfina. Doktor co艣 m贸wi艂.

- ... pani m膮偶? S膮dzi艂em, 偶e zostanie na noc.

- Tutaj, panie doktorze - odpar艂a Gail. Poklepa艂a koc le偶膮cy na piasku.

Bremen na艂o偶y艂 ortalionow膮 kurtk臋. Nadci膮ga艂 nocny ch艂贸d. Gwiazdy znikn臋艂y za warstw膮 wysokich chmur, przez kt贸re prze艣wieca艂y tylko skrawki nieba. Daleko w morzu niewiarygodnie d艂ugi tankowiec sun膮艂 po horyzoncie. Z okien domk贸w wyci膮ga艂y si臋 w kierunku wydm 偶贸艂te prostok膮ty 艣wiat艂a.

Bryza przynios艂a zapach sma偶onych befsztyk贸w. Bremen usi艂owa艂 sobie przypomnie膰, czy co艣 dzisiaj jad艂. 呕o艂膮dek mia艂 skr臋cony od przyg艂uszonego b贸lu, kt贸ry Gail nadal odczuwa艂a, mimo 偶e lekarstwo dzia艂a艂o. Zamierza艂 p贸j艣膰 po kanapk臋 do sklepiku przy latarni, ale przypomnia艂 sobie, 偶e w kieszeni kurtki ma baton - kupiony kilka dni temu w automacie na szpitalnym korytarzu. Zacz膮艂 偶u膰 wyschni臋ty, twardy arachidowy klin i obserwowa艂 zapadaj膮cy zmierzch.

W korytarzu ci膮gle dudni艂y kroki, jakby przechodzi艂y tamt臋dy ca艂e armie. Stukot but贸w, pobrz臋kiwanie tac, ciche pogaw臋dki salowych, roznosz膮cych pacjentom kolacj臋, przypomina艂y Gail, jak w dzieci艅stwie le偶a艂a nas艂uchuj膮c odg艂os贸w organizowanego przez rodzic贸w przyj臋cia.

- Pami臋tasz tamto przyj臋cie, na kt贸rym si臋 poznali艣my? - pyta艂 Bremen.

- Uhmm.

Gail prawie nie uwa偶a艂a. Przera偶enie czarnymi mackami wpe艂za艂o w jej 艣wiadomo艣膰, b贸l wygrywa艂 ze 艣rodkiem u艣mierzaj膮cym. Cieniutka ig艂a w tyle oka coraz silniej zaczyna艂a si臋 偶arzy膰.

M膮偶 usi艂owa艂 przes艂a膰 migawki z imprezy Chucka Gilpena sprzed dziesi臋ciu lat. Wtedy si臋 spotkali pierwszy raz, w jednej sekundzie ich umys艂y otworzy艂y si臋 nawzajem dla siebie i ka偶de z nich pomy艣la艂o: nie tylko ja. A potem wniosek: nie jestem wybrykiem natury. Wtedy, w zat艂oczonym mieszkaniu Chucka Gilpena, mi臋dzy profesorami, studentami, po艣r贸d intensywnego gwaru i jeszcze bardziej intensywnego neurogwaru, ich 偶ycie zmieni艂o si臋 na zawsze.

Bremen wszed艂 - kto艣 wetkn膮艂 mu w d艂o艅 kieliszek - i nagle wyczu艂 blisko艣膰 my艣lotarczy. 艁agodnie zapu艣ci艂 sond臋 i natychmiast, niczym snop reflektora w ciemnym pomieszczeniu, omiot艂y go my艣li Gail.

Oboje byli zaskoczeni. Odruchowo wzmocnili swe my艣lotarcze, zwin臋li si臋 w sobie jak wystraszone pancerniki. Po chwili jednak przekonali si臋, 偶e nic nie mog膮 poradzi膰 na to wzajemne, niemal bezwiedne, pod艣wiadome sondowanie. Dotychczas spotykali wy艂膮cznie telepat贸w o zdolno艣ciach do艣膰 prymitywnych, utajonych. Ka偶de z nich uwa偶a艂o, 偶e jest jedynym w swoim rodzaju wybrykiem natury. Teraz stali przed sob膮 nadzy w pustej przestrzeni. Sekund臋 p贸藕niej wzajemnie zalali swe umys艂y fal膮 obraz贸w, autoportret贸w, urywkami wspomnie艅, sekretami, wra偶eniami, odczuciami, tajemnymi wstydami, t臋sknotami i rozwini臋tymi fobiami. Wszystko zosta艂o ujawnione. Najmniejsze pope艂nione okrucie艅stwo, ka偶de do艣wiadczenie erotyczne, wszelkie przes膮dy wyp艂ywa艂y wraz ze wspomnieniami minionych przyj臋膰 urodzinowych, poprzednich kochank贸w, rodzic贸w oraz rozmaitych drobnostek.

Chyba 偶adna para po pi臋膰dziesi臋ciu latach ma艂偶e艅stwa nie wiedzia艂a o sobie tyle, co oni teraz.

Minut臋 p贸藕niej zobaczyli si臋 po raz pierwszy.

Snop latarni Barnegat przesuwa艂 si臋 w g贸rze co dwadzie艣cia cztery sekundy. Teraz daleko w morzu widnia艂o wi臋cej 艣wiate艂 ni偶 wzd艂u偶 ciemnej pla偶y. Po p贸艂nocy zacz膮艂 szale膰 wiatr i Bremen ciasno otuli艂 si臋 kocem. Gail nie wyrazi艂a zgody na zastrzyk w czasie ostatniego obchodu piel臋gniarek, ale jej my艣lotyk by艂 zamglony. M膮偶 wymusza艂 艂膮czno艣膰 jedynie si艂膮 woli.

Gail zawsze ba艂a si臋 ciemno艣ci. Cz臋sto podczas ich dziewi臋cioletniego ma艂偶e艅stwa musia艂 wyci膮ga膰 ku niej r臋k臋 lub si臋ga膰 umys艂em, chc膮c doda膰 otuchy. Teraz znowu by艂a ma艂膮, zastraszon膮 dziewczynk膮, pozostawion膮 samotnie 芦w du偶ym starym budynku przy Burlingame Avenue. Pod jej 艂贸偶kiem, w ciemno艣ci znowu czyha艂y strachy.

Bremen przedar艂 si臋 przez jej b贸l i przera偶enie, by przekaza膰 odg艂osy morza. Opowiedzia艂, co wyprawia艂a dzi艣 Gernisavien, ich szylkretowa kotka. Le偶a艂 we wg艂臋bieniu na piasku, dostosowuj膮c swe cia艂o do pozycji 偶ony na szpitalnym 艂贸偶ku.

Powoli zaczyna艂a si臋 odpr臋偶a膰, poddawa膰 jego my艣lom. Kilkakrotnie nawet zapad艂a w drzemk臋 bez dawki morfiny. We 艣nie widzia艂a sun膮ce w艣r贸d chmur gwiazdy i czu艂a ostry zapach Atlantyku.

Opisa艂 jej tydzie艅 na farmie - cho膰 niewiele przez ten czas zrobi艂 pomi臋dzy kolejnymi dy偶urami w szpitalu - przekaza艂 subtelne pi臋kno r贸wna艅 Fouriera, zapisanych na tablicy w jego gabinecie, oraz radosne uczucia towarzysz膮ce sadzeniu brzoskwini przy frontowym wje藕dzie. Pos艂a艂 wspomnienie ubieg艂orocznej wyprawy na narty do Aspen i wra偶enie nag艂ego zaskoczenia, gdy jaki艣 niewidoczny statek przeczesywa艂 reflektorem pla偶臋. Pr贸bowa艂 recytowa膰 urywki zapami臋tanych wierszy, ale s艂owa zamienia艂y si臋 w czyste obrazy i czyste odczucia.

Przekazywa艂 偶onie obrazy rze艣kiej nocy, okrywaj膮c je ciep艂em swej mi艂o艣ci. Posy艂a艂 r贸偶ne drobiazgi i nadzieje na przysz艂o艣膰. Z odleg艂o艣ci stu dwudziestu kilometr贸w dotkn膮艂 r臋k膮 jej d艂oni. Gdy zasypia艂 na par臋 minut, s艂a艂 jej swe sny.

Nim na niebie zago艣ci艂o pierwsze blade 艣wiat艂o poranka, Gail umar艂a.

PROPORZEC TAM, NAD MG艁膭

Dwa dni po pogrzebie do domu Bremena przyszed艂 Frank Lowell, szef wydzia艂u matematyki na Haverfordzie. Zapewnia艂, 偶e bez wzgl臋du na to, co Jeremy zamierza robi膰 przez najbli偶sze miesi膮ce, praca b臋dzie na niego czeka艂a.

- Jerry, m贸wi臋 powa偶nie - powtarza艂 Frank. - Je艣li chodzi o te sprawy, mo偶esz by膰 spokojny. Pozbieraj si臋, a gdy powr贸cisz, posada nadal jest twoja.

Frank b艂ysn膮艂 swym czaruj膮cym ch艂opi臋cym u艣miechem i poprawi艂 okulary. Jego twarz sprawia艂a wra偶enie, 偶e pod warstw膮 zarostu kryj膮 si臋 puco艂owate policzki trzynastolatka.

Szerokie niebieskie oczy wyra偶a艂y bezgraniczn膮 szczero艣膰.

Ale satysfakcja! Konkurent usuni臋ty. Nigdy nie lubi艂em tego Bremena... za bystry. Przez te badania Goldmanna sta艂 si臋 zbyt gro藕ny.

Obraz m艂odej blondynki z MIT-u, z kt贸r膮 Frank przeprowadzi艂 rozmow臋 w lecie i sypia艂 przez ca艂膮 zim臋.

Doskonale. Koniec z ok艂amywaniem Nell, wymy艣laniem jakich艣 konferencji, wylotami na weekendy. Sheri zamieszka w pobli偶u kampusu i do Gwiazdki dostanie posad臋, je艣li tylko Bremen przeci膮gnie swoje sprawy. Doskonale.

- Powa偶nie, Jer. - Frank si臋 pochyli艂, poklepa艂 go po kolanie. - Ile czasu potrzebujesz, tyle sobie we藕. Potraktujemy to jako urlop naukowy i zatrzymamy twoje miejsce.

Bremen kiwa艂 g艂ow膮. Trzy dni p贸藕niej wys艂a艂 list z pro艣b膮 o zwolnienie z pracy w college'u.

Dorothy Parks, z wydzia艂u psychologii, odwiedzi艂a go trzeciego dnia po pogrzebie. Przygotowa艂a mu kolacj臋 - nalega艂a na to - i pozosta艂a do zmierzchu, wyja艣niaj膮c mechanizmy rozpaczy. D艂ugo siedzieli na werandzie, do 艣rodka zagoni艂 ich wreszcie wieczorny ch艂贸d. Znowu czu艂o si臋 powiew zimy.

- Jeremy, musisz zrozumie膰, 偶e ludzie, kt贸rzy ponie艣li dotkliw膮 strat臋, robi膮 b艂膮d, opuszczaj膮c swe dotychczasowe 艣rodowisko. D艂ugi urlop, natychmiastowa zmiana domu... to wszystko ma pom贸c, ale tak naprawd臋 tylko odsuwa w czasie nieuniknion膮 konfrontacj臋 z rozpacz膮.

Bremen potakiwa艂 i uwa偶nie s艂ucha艂.

- Teraz jeste艣 na etapie zaprzeczania - ci膮gn臋艂a Dorothy.

- Tak jak Gail, w贸wczas gdy dowiedzia艂a si臋, 偶e ma raka. Sw贸j bunt wyra偶asz w b贸lu... przebrnij przez to i zostaw za sob膮. Jeremy, rozumiesz, co m贸wi臋?

Podni贸s艂 knykcie do ust i powoli kiwa艂 g艂ow膮. Dorothy Parks by艂a po czterdziestce, ale ubiera艂a si臋 jak znacznie m艂odsza kobieta. Teraz mia艂a na sobie m臋sk膮 koszul臋, rozpi臋t膮 do艣膰 nisko, oraz d艂ug膮 kowbojsk膮 sp贸dnic臋. Buty mia艂y przynajmniej p贸艂 metra wysoko艣ci. Bransolety na r臋kach podzwania艂y z ka偶dym jej gestem. 艢ci臋te kr贸tko w艂osy, ufarbowane na rudo z odcieniem fioletu, tworzy艂y grzywk臋 nad czo艂em.

- Gail pragn臋艂aby, by艣 jak najszybciej doszed艂 do siebie i podj膮艂 normalne 偶ycie. Wiesz o tym, Jeremy, prawda?

S艂ucha. Patrzy na mnie. Mo偶e nie powinnam rozpina膰 dzi艣 tego czwartego guzika... pozosta膰 tylko terapeutk膮... powinnam by艂a na艂o偶y膰 ten szary sweter. A, co tam. Widzia艂am, jak patrzy艂 na mnie w klubie. Jest ni偶szy od Darrena... chyba mniej silny... ale to nie ma znaczenia. Ciekawe, jaki jest w 艂贸偶ku?

Obraz blondyna... Darrena... policzkiem zsuwa si臋 po jej brzuchu.

Nauczy si臋 tego, co lubi臋. Ciekawe, gdzie tu jest sypialnia?

Chyba na pi臋trze. Nie, lepiej u mnie w domu... nie, pierwszy raz lepiej w jakim艣 neutralnym miejscu. Zegar tyka. Zegar biologiczny. Cholera, facetowi, kt贸ry wymy艣li艂 to okre艣lenie, powinno si臋 obci膮膰 jaja.

- ... wa偶ne, by艣 dzieli艂 si臋 swymi odczuciami z przyjaci贸艂mi, z kim艣 bliskim - m贸wi艂a. - Zbytnio przed艂u偶any okres zaprzeczania skieruje b贸l do wewn膮trz. Obiecaj, 偶e zadzwonisz, dobrze? Pogadamy.

Bremen podni贸s艂 g艂ow臋 i przytakn膮艂. W艂a艣nie postanowi艂: farmy nie sprzeda.

Czwartego dnia po pogrzebie zaszli Barbara i Bob Suttonowie, przyjaciele i s膮siedzi. Chcieli jeszcze raz wyrazi膰 swe wsp贸艂czucie. Barbara zap艂aka艂a, Bob wierci艂 si臋 w fotelu. Postawny blondyn, ostrzy偶ony na je偶a, z rumie艅cami na okr膮g艂ych policzkach, mia艂 kr贸tkie i mi臋kkie palce jak u dziecka.

My艣la艂 ca艂y czas, czy zd膮偶y do domu na mecz Celtics贸w.

- Jerry, wiedz, 偶e B贸g nigdy nie zsy艂a na nas losu, kt贸rego nie mogliby艣my ud藕wign膮膰 - powiedzia艂a Barbara mi臋dzy kolejnymi wybuchami szlochu.

Bremen zastanawia艂 si臋 nad tym. W ciemnych w艂osach Barbary widnia艂o pasmo przedwczesnej siwizny. Prze艣ledzi艂 je: falami bieg艂o od czo艂a, gdzie przytrzymywa艂a je spinka, i nik艂o za krzywizn膮 czaszki. Neurogwar Barbary la艂 si臋 jak 偶ar z otwartego pieca.

Da膰 艣wiadectwo prawdzie. Pastor Miller uzna to za cud, gdy przywiod臋 tego profesora ku Bogu. Je艣li teraz zacytuj臋 Pismo 艢wi臋te, gotowam go straci膰... Darlene by dosta艂a ataku w艣ciek艂o艣ci, gdybym w 艣rod臋 wiecz贸r na nabo偶e艅stwo przysz艂a z tym agnostykiem... ateist膮... jak go zwa艂, tak zwa艂... i przyprowadzi艂a go przed oblicze Chrystusa!

- ...daje nam si艂臋, gdy jej potrzebujemy - ci膮gn臋艂a Barbara. - Nawet je艣li nie rozumiemy, co si臋 dzieje, wszystko ma sw贸j sens. Gail zosta艂a zawezwana z jakiego艣 powodu i dobry B贸g nam go wyjawi, gdy nadejdzie nasz czas.

Bremen z roztargnieniem kiwa艂 g艂ow膮. Wsta艂. Barbara i Bob, nieco zdziwieni r贸wnie偶, wstali. Odprowadzi艂 ich do drzwi.

- Je艣li co艣 mogliby艣my... - zacz膮艂 Bob.

- Owszem - odpar艂 Bremen. - Czy byliby艣cie uprzejmi zaopiekowa膰 si臋 Gernisavien, kiedy wyjad臋 na pewien czas?

- Koteczk膮? No, oczywi艣cie... Gerny dogaduje si臋 z moimi dwoma syjamskimi... z przyjemno艣ci膮... ale jak d艂ugo zamierzasz...

Barbara u艣miechn臋艂a si臋 i jednocze艣nie lekko nachmurzy艂a.

- Niezbyt d艂ugo. Tyle, by si臋 pozbiera膰. Wola艂bym zostawi膰 Gernisavien u was ni偶 u weterynarza lub w tym kocim pensjonacie przy Conestoga Road. Je艣li nie mieliby艣cie nic przeciwko temu, podrzuci艂bym j膮 rano. - Bremen usi艂owa艂 by膰 sympatyczny.

- Dobra - rzek艂 Bob, 艣ciskaj膮c d艂o艅 przyjaciela.

Pi臋膰 minut do rewii przed gr膮.

Bremen macha艂 im, gdy zawr贸ciwszy sw膮 hond膮 znikali na 偶wirowym podje藕dzie. Potem wszed艂 do domu i powoli obchodzi艂 pokoje.

Gernisavien spa艂a na niebieskim kocu w nogach ich 艂贸偶ka.

Gdy wszed艂 do pokoju, plamiasta g艂owa odwr贸ci艂a si臋, 偶贸艂te oczy zezowa艂y na niego oskar偶ycielsko. By艂a niezadowolona, 偶e j膮 zbudzi艂. Pog艂aska艂 kotk臋 po karku i podszed艂 do szafy.

Podni贸s艂 jedn膮 z bluzek Gail, trzyma艂 przez chwil臋 przy policzku, potem ukry艂 w niej twarz i g艂臋boko oddycha艂. Prosto z sypialni poszed艂 na d贸艂 do swego gabinetu. Testy student贸w pi臋trzy艂y si臋 tam, gdzie je zostawi艂 miesi膮c temu. Na tablicy r贸wnania Fouriera, kt贸re w przyp艂ywie natchnienia nabazgra艂 kred膮 pewnego dnia o drugiej po po艂udniu, na tydzie艅 przed tym, jak postawiono diagnoz臋 Gail. Wsz臋dzie zalega艂y stosy odbitek i nie przeczytanych czasopism.

Sta艂 przez chwil臋 po艣rodku pokoju. Tar艂 skronie. Nawet tutaj, kilometr od najbli偶szego s膮siada i czterna艣cie kilometr贸w od miasta oraz autostrady, w g艂owie trzeszcza艂 mu i furkota艂 neurogwar. Tak jakby przez ca艂e 偶ycie s艂ysza艂 radio nastawione cicho w s膮siednim pokoju, a teraz kto艣 umie艣ci艂 mu w czaszce kolumn臋 g艂o艣nikow膮, na maksimum nastawiaj膮c wzmacniacz. Tak by艂o od tego ranka, gdy umar艂a Gail.

A gwar sta艂 si臋 nie tylko g艂o艣niejszy, r贸wnie偶 bardziej ponury. Bremen zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e pochodzi艂 on z g艂臋bszych, mrocznych 藕r贸de艂 i nie stanowi艂 tylko przypadkowej powierzchownej zbieraniny my艣li i emocji, do kt贸rych mia艂 dost臋p od chwili, gdy sko艅czy艂 trzyna艣cie lat. Jakby ten niemal symbiotyczny zwi膮zek z Gail tworzy艂 os艂on臋, buforowa艂 ostre d藕gni臋cia milion贸w nie do ko艅ca sformu艂owanych my艣li.

Do ubieg艂ego pi膮tku musia艂 si臋 skoncentrowa膰, by wybiera膰 obrazy, uczucia, na wp贸艂 uformowane zdania, sk艂adowe cz臋艣ci my艣li Dorothy, Boba czy Barbary. Natomiast teraz nic nie broni艂o go przed szturmem. Ju偶 nie istnia艂o to, co oboje z Gail uwa偶ali za swe my艣lotarcze - proste bariery t艂umi膮ce wszechobecne syki i trzaski neurogwaru.

Dotkn膮艂 tablicy, jakby mia艂 zamiar zetrze膰 r贸wnanie, ale od艂o偶y艂 g膮bk臋 i zszed艂 na d贸艂. Po chwili do kuchni wkroczy艂a Gernisavien i zacz臋艂a mu si臋 ociera膰 o nogi. Zapad艂 ju偶 zmierzch, ale Bremen nie zapali艂 艣wiat艂a. Po ciemku otworzy艂 puszk臋 z jedzeniem, nakarmi艂 kotk臋, kt贸ra spojrza艂a na niego z przygan膮, 偶e nic nie zjad艂 i nie zapali艂 lampy.

P贸藕niej, kiedy leg艂 na kanapie w salonie, by przeczeka膰 do 艣witu, kotka roz艂o偶y艂a si臋 na jego torsie. Mrucza艂a.

Bremen przekona艂 si臋, 偶e gdy zamyka oczy, odczuwa zawroty g艂owy, nie mog膮c si臋 pozby膰 wra偶enia, 偶e za chwil臋 nast膮pi co艣 strasznego... Gail gdzie艣 tu jest, w s膮siednim pokoju lub w ogr贸dku, i wo艂a go. Niemal s艂ysza艂 jej g艂os. Gdyby zasn膮艂, przepu艣ci艂by moment, gdy g艂os 偶ony przekroczy jego pr贸g s艂yszalno艣ci. Czuwa艂 wi臋c i czeka艂, a偶 minie noc. Ca艂y dom, r贸wnie偶 niespokojny, trzeszcza艂 i j臋cza艂. Tak min臋艂a jego sz贸sta bezsenna noc, przechodz膮c w si贸dm膮 szar贸wk臋 bez 偶ony.

O si贸dmej wsta艂, ponownie nakarmi艂 kotk臋, nastawi艂 w kuchni radio na pe艂ny regulator, ogoli艂 si臋, wzi膮艂 prysznic i wypi艂 trzy fili偶anki kawy. Zadzwoni艂 po taks贸wk臋, umawiaj膮c si臋 za czterdzie艣ci pi臋膰 minut przy stacji obs艂ugi samochod贸w na Conestoga Road. Nast臋pnie wsadzi艂 kota do klatki. Zwierz臋 wali艂o ogonem, gdy偶 przez ostatnie dwa lata - od momentu nieszcz臋艣liwego dla kotki lotu do Kalifornii, do siostry Gail - klatki u偶ywano tylko podczas transportu do weterynarza. Wreszcie ustawi艂 klatk臋 na przednim siedzeniu triumpha.

W poniedzia艂ek, nim ubra艂 si臋 na pogrzeb, przygotowa艂 osiem kanistr贸w benzyny. Cztery z nich zaci膮gn膮艂 teraz na tylny ganek i otworzy艂 zakr臋tki. Ostre opary miesza艂y si臋 z ch艂odnym porannym powietrzem. Niebo zapowiada艂o deszcz jeszcze przed wieczorem.

Bremen zacz膮艂 od pi臋tra. Obla艂 艂贸偶ko, kap臋, szaf臋 i ubrania w 艣rodku, cedrow膮 skrzyni臋, potem znowu 艂贸偶ko. W gabinecie patrzy艂, jak marszcz膮 si臋 i ciemniej膮 papiery, gdy chlusta艂 na nie benzyn膮 z drugiego kanistra. Zostawi艂 mokr膮 smug臋 na schodach, zwil偶y艂 balustrad臋, kt贸r膮 tak pracowicie pucowali z Gail pi臋膰 lat temu.

Dwa kanistry zu偶y艂 na parterze. Niczego nie oszcz臋dza艂, nawet roboczego waciaka Gail, wisz膮cego na haku przy drzwiach. Z pi膮tym kanistrem obszed艂 dom, bryzgn膮艂 na frontowy i tylny ganek, drewniane krzes艂a, progi, drzwi. Benzyn膮 z ostatnich trzech kanistr贸w pola艂 budynki gospodarcze. Volvo Gail nadal sta艂o w stodole, kt贸r膮 wykorzystywali jako gara偶.

Zaparkowa艂 triumpha pi臋膰dziesi膮t metr贸w dalej przy drodze i wr贸ci艂 do domu. Zapomnia艂 zapa艂ek, poszed艂 wi臋c do kuchni i poszpera艂 w szufladzie. W oparach benzyny zacz臋艂y mu ciec 艂zy po policzkach. Samo powietrze jakby drga艂o; st贸艂 kuchenny, laminowany bufet, wysoka stara lod贸wka sta艂y si臋 nierealne niczym fatamorgana.

Wydoby艂 wreszcie zapa艂ki z zapchanej szuflady i nagle dozna艂 g艂臋bokiej ulgi - ju偶 wiedzia艂, jak powinien post膮pi膰.

Sta艅 tu. Zapal zapa艂ki. Po艂贸偶 si臋 na kanapie.

Wyci膮gn膮艂 dwie zapa艂ki i mia艂 je potrze膰 o pude艂ko, gdy poczu艂 nag艂y zawr贸t g艂owy. To nie g艂os Gail kaza艂 mu si臋 powstrzyma膰, ale sama Gail. Niczym palce skrobi膮ce szale艅czo po oddzielaj膮cej ich pleksiglasowej szybie; niczym palce na mahoniowym wieku trumny.

Nie jeste艣 w trumnie, ma艂a. Jeste艣' skremowana... zgodnie z twoim 偶yczeniem. Pami臋tasz, m贸wi艂a艣 o tym, kiedy trzy lata temu na Nowy Rok popili艣my sobie i szlochaj膮c gadali艣my na temat 艣mierci.

Podszed艂 do sto艂u, zamkn膮艂 pude艂ko z dwiema wystaj膮cymi zapa艂kami, zn贸w chc膮c je zapali膰. Coraz bardziej kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie.

Skremowana. Przyjemna my艣l. Oboje spaleni. Twoje popio艂y rozsypa艂em w sadzie za stodo艂膮... mo偶e wiatr przywieje tam r贸wnie偶 troch臋 mego prochu.

Zacz膮艂 pociera膰 zapa艂ki, ale skrobanie si臋 wzmog艂o. Czaszka mu p臋ka艂a od ryku szalej膮cej migreny, oczy widzia艂y tysi膮ce jasnych i ciemnych kropek, uszy s艂ysza艂y chrobot szczurzych pazur贸w.

Gdy otworzy艂 oczy, by艂 na zewn膮trz domu. P艂omienie harcowa艂y w kuchni i frontowe okna ja艣nia艂y odbit膮 po艣wiat膮.

Sta艂 przez chwil臋, czuj膮c rozsadzaj膮ce g艂ow臋 艂upanie w rytm pulsuj膮cej krwi. Zastanawia艂 si臋, czy nie wr贸ci膰 do domu, ale gdy zobaczy艂 p艂omienie w oknach na pi臋trze i dym zacz膮艂 wali膰 przez tylny ganek, ruszy艂 szybko w kierunku stodo艂y. G艂uchy wybuch w gara偶u osmali艂 mu brwi i cisn膮艂 w kierunku gorej膮cego domu.

Z sadu wzbi艂o si臋 w niebo stado przestraszonych wron, skrzecza艂y i gdera艂y. Wskoczy艂 do triumpha, uspokajaj膮co dotkn膮艂 klatki ze zdenerwowan膮 kotk膮 i natychmiast odjecha艂.

Barbara Sutton mia艂a czerwone oczy, gdy wr臋cza艂 jej klatk臋. Z tego miejsca drzewa przes艂ania艂y widok dymu nad dolin膮. Gernisavien, dr偶膮ca i podejrzliwa, skuli艂a si臋 w klatce.

W膮skimi oczyma gniewnie patrzy艂a na Bremena. Uci膮艂 podj臋t膮 przez Barbar臋 rozmow臋. Stwierdzi艂, 偶e ma pilne spotkanie.

Szybko odjecha艂 prosto do warsztatu przy Conestoga Road, sprzeda艂 mechanikowi triumpha po wcze艣niej uzgodnionej cenie i taks贸wk膮 uda艂 si臋 na lotnisko. Gdy wje偶d偶ali na szos臋 do Filadelfii, wyprzedzi艂y ich wozy stra偶ackie. Mia艂 tylko pi臋膰 minut sp贸藕nienia.

Na lotnisku kupi艂 w United bilet w jedn膮 stron臋 na najbli偶szy lot. Boeing 727 by艂 ju偶 w powietrzu i Bremen odpr臋偶a艂 si臋 w odchylonym fotelu. My艣la艂, 偶e teraz wreszcie b臋dzie m贸g艂 zasn膮膰, gdy nagle z ca艂膮 si艂膮 wszystko na niego ruszy艂o.

I koszmar zacz膮艂 si臋 na dobre.

OCZY

To nie S艂owo by艂o na pocz膮tku.

Przynajmniej nie dla mnie.

Mo偶e trudno w to uwierzy膰, a jeszcze trudniej zrozumie膰, ale do艣wiadczamy istnienia 艣wiat贸w, kt贸re nie zale偶膮 od S艂owa. Taki by艂 m贸j 艣wiat. Ja by艂em w nim Bogiem... albo co najmniej jednym z bog贸w... ale to nie ma na razie znaczenia.

Nie jestem ani Jeremym, ani Gail, cho膰 pewnego dnia b臋d臋 dzieli艂 z nimi wszystko, co oni wiedzieli, czym byli i czym chcieliby si臋 sta膰. Lecz w ten spos贸b nie staj臋 si臋 nimi - tak jak ogl膮daj膮c program telewizyjny, nie zamieniasz si臋 w ci膮g impuls贸w elektromagnetycznych, kt贸re s膮 tym programem.

Nie jestem r贸wnie偶 Bogiem ani bogiem, cho膰 by艂em i tym, i tym a偶 do owego nieprzewidzianego splotu wypadk贸w, nieoczekiwanego spotkania osobowo艣ci, do tego przeci臋cia r贸wnoleg艂ych linii - a przecie偶 nie powinny si臋 one przecina膰.

Zaczynam my艣le膰 poj臋ciami matematycznymi, jak Jeremy.

W istocie to, co by艂o na pocz膮tku, nie by艂o r贸wnie偶 liczb膮. Nie dla mnie. Takie poj臋cie nie istnia艂o... ani liczenie, ani dodawanie, ani odejmowanie, ani 偶adne z tych supernaturalnych zgadywanek, z jakich si臋 sk艂ada matematyka. Bo czym偶e jest liczba, jak nie wytworzonym przez umys艂 duchem?

Sko艅cz臋 te ceregiele, nim zostan臋 pos膮dzony, 偶e jestem bezcielesn膮 obc膮 inteligencj膮 z kosmosu. (Poniek膮d nawet do艣膰 celne okre艣lenie, cho膰 poj臋cie przestrzeni kosmicznej w贸wczas dla mnie nie istnia艂o... a nawet teraz wydaje mi si臋 absurdalne. Je艣li chodzi o obce inteligencje, to nie musimy ich szuka膰 w kosmosie, czego ja jestem dowodem, a o czym Jeremy Bremen wkr贸tce si臋 dowie. W艣r贸d was na Ziemi jest do艣膰 obcych inteligencji, nie dostrzeganych i nie rozumianych.)

Kwietniowego ranka, gdy umiera Gail, to wszystko nic dla mnie nie znaczy. Poj臋cie 艣mierci jako takiej nic dla mnie nie znaczy, nie m贸wi膮c ju偶 o jego subtelno艣ciach i odmianach.

Teraz wiem, 偶e cho膰 w ten kwietniowy ranek dusza i emocje Jeremy'ego wydaj膮 si臋 niewinne i przezroczyste, skrywaj膮 ciemno艣膰; ciemno艣膰 zrodzon膮 z oszustwa i g艂臋bokiego (aczkolwiek nieumy艣lnego) okrucie艅stwa. Jeremy nie ma w sobie ani krzty okrucie艅stwa - jest ono r贸wnie obce jego naturze, jak mojej. Jednak przez ca艂e lata, gdy oboje z Gail uwa偶ali, 偶e nie dziel膮 ich 偶adne sekrety, on ukrywa艂 tajemnic臋 maj膮c膮 tak istotne znaczenie dla tego, czego wsp贸lnie pragn臋li, a czego zostali pozbawieni. Owa tajemnica sama w sobie jest okrucie艅stwem, kt贸re rani Gail, cho膰 ona nawet nie zdaje sobie sprawy, 偶e j膮 rani.

Na pok艂adzie samolotu, udaj膮c si臋 w przypadkowym kierunku, Jeremy dochodzi do wniosku, 偶e straci艂 my艣lotarcz臋.

W istocie ma j膮 nadal. Potrafi zas艂oni膰 sw贸j umys艂 przed losow膮 telepatyczn膮 ingerencj膮 innych os贸b, ale tarcza nie daje mu zabezpieczenia przed ”ciemnymi falami”. To nie wsp贸lna z Gail my艣lotarcza, ale wsp贸lne z Gail 偶ycie chroni艂o go przed okrutn膮 pow艂ok膮 rzeczywisto艣ci.

Jeremy, schodz膮c do piekie艂, niesie ze sob膮 inn膮 tajemnic臋, ukryt膮 nawet przed nim samym. I ta druga tajemnica - nazwijmy j膮 jego ukryt膮 ci膮偶膮, jako przeciwie艅stwo jego wcze艣niejszej skrywanej sterylno艣ci - w przysz艂o艣ci stanie si臋 dla mnie bardzo wa偶na.

Tyle, je艣li chodzi o nasz膮 tr贸jk臋.

Teraz opowiem o kim艣 innym. Tego samego dnia, gdy Jeremy leci samolotem donik膮d, Robby Bustamante o zwyk艂ej porze jest zabierany mikrobusem z Dziennej Szko艂y dla Niewidomych we Wschodnim St. Louis. Robby od urodzenia jest niewidomy, g艂uchy i op贸藕niony w rozwoju. Gdyby by艂 bardziej normalny fizycznie, diagnoza zawiera艂aby okre艣lenie ”autystyczny”, ale w przypadku dziecka nieuleczalnie niewidomego, g艂uchego i niedorozwini臋tego, okre艣lenie ”autystyczne” jest redundantne.

Robby ma trzyna艣cie lat, lecz ju偶 wa偶y siedemdziesi膮t osiem kilogram贸w. Jego oczy - je艣li nazwa膰 to oczami - s膮 dwiema zapadni臋tymi, ciemnymi dziurami. 殴renice, ledwo widoczne spod opadaj膮cych bezw艂adnie powiek, poruszaj膮 si臋 chaotycznie. Fioletowe usta ch艂opca zwisaj膮 lu藕no; rzadkie z臋by zniszczy艂a pr贸chnica. To trzynastoletnie dziecko ma ju偶 ciemny puch na g贸rnej wardze. Czarne w艂osy stercz膮 na g艂owie w niesfornych k臋pkach; brwi schodz膮 si臋 nad szerokim nosem.

Oty艂e cia艂o Robby'ego balansuje niepewnie na brudnobladych, wychudzonych ko艅czynach. Ch艂opiec zacz膮艂 chodzi膰 w wieku jedenastu lat, ale potrafi zrobi膰 zaledwie par臋 chwiejnych krok贸w, po czym pada. Ko艂ysz膮c si臋 na szpotawych nogach, sk艂ada pulchne ramiona jak z艂amane skrzyd艂a, nadgarstki dziwacznie wygina, wyci膮gni臋te palce rozczapierza. Jak dla wielu niedorozwini臋tych niewidomych, tak i dla Robby'ego ulubionym gestem jest wachlowanie d艂oni膮 przed zapadni臋tymi oczami - nap臋dzanie cieni do ciemnych otwor贸w.

Ch艂opiec nie m贸wi. Wydaje jedynie zwierz臋ce chrz膮kni臋cia, czasami bez sensu chichocze, z rzadka piszczy w prote艣cie, co przypomina operowy falset.

Jak ju偶 wspomnia艂em, Robby jest upo艣ledzony od urodzenia. Jego matka za偶ywa艂a narkotyki podczas ci膮偶y, r贸wnie偶 艂o偶ysko 藕le funkcjonowa艂o, wi臋c kolejne zmys艂y dziecka zosta艂y wy艂膮czone - podobnie ton膮cy statek izoluje grodziami kolejne komory, zanim odda je na pastw臋 morza.

Ch艂opiec od sze艣ciu lat jest w Dziennej Szkole dla Niewidomych we Wschodnim St. Louis. W艂a艣ciwie nie wiadomo, co robi艂 przedtem. Fakt, 偶e matka jest narkomank膮 ujawni艂 si臋 w szpitalu po艂o偶niczym. W贸wczas w艂adze zleci艂y pracownikowi socjalnemu opiek臋 w domu, ale z powodu biurokratycznego przeoczenia przez siedem lat nic z tego nie wysz艂o. Pracownik socjalny z艂o偶y艂 wreszcie wizyt臋, jednak nie z troski o dziecko, a z polecenia s膮du, nakazuj膮cego matce terapi臋 metadonem. W istocie wszyscy: s膮d, w艂adze i szpital zapomnieli, 偶e dziecko w og贸le istnieje.

Drzwi do mieszkania by艂y otwarte i pracownica socjalna us艂ysza艂a jakie艣 d藕wi臋ki. M贸wi艂a p贸藕niej, 偶e nie wesz艂aby, ale odg艂osy przypomina艂y jej skomlenie nieszcz臋snego zwierz膮tka. I w gruncie rzeczy jej odczucia najzupe艂niej pokrywa艂y si臋 z prawd膮.

Robby'ego kto艣 zamkn膮艂 w 艂azience. Przybity do do艂u framugi kawa艂ek sklejki blokowa艂 drzwi. Na nie wykszta艂conych ko艅czynach dziecko nie mog艂o chodzi膰 ani nawet raczkowa膰.

Mia艂o siedem lat. Na kafelkach wala艂 si臋 mokry papier. Nagi ch艂opczyk, umazany w艂asnymi odchodami, najwidoczniej tkwi艂 tam od paru dni, mo偶e nawet d艂u偶ej. Z odkr臋conego kurka ciek艂a woda; pomieszczenie zalane by艂o na par臋 centymetr贸w. W tym brudzie Robby nerwowo si臋 przetacza艂, kwili艂, usi艂owa艂 utrzyma膰 twarz ponad powierzchni膮 wody.

Hospitalizowano go przez cztery miesi膮ce; pi臋膰 tygodni sp臋dzi艂 w okr臋gowym domu dziecka; potem wr贸ci艂 pod opiek臋 matki. Zgodnie z nakazem s膮du, odwo偶ono go autobusem do Dziennej Szko艂y dla Niewidomych, na pi臋膰 godzin dziennie, przez sze艣膰 dni w tygodniu.

Gdy tego kwietniowego poranka Jeremy wsiada na pok艂ad samolotu, ma trzydzie艣ci pi臋膰 lat i jego przysz艂o艣膰 jest przewidywalna jak eleganckie r贸wnanie ruchu jo-jo. Tego samego ranka, ponad tysi膮c dwie艣cie kilometr贸w dalej, trzynastoletni Robby Bustamante odbywa mikrobusem kr贸tk膮 podr贸偶 do Dziennej Szko艂y dla Niewidomych; jego przysz艂o艣膰 jest prosta i g艂adka jak linia ci膮gn膮ca si臋 donik膮d, bez nadziei na przeci臋cie z kimkolwiek lub czymkolwiek.

Z NIE呕YWEJ KRAINY

Zgas艂 pod艣wietlony napis ”prosz臋 zapi膮膰 pasy” i kapitan og艂osi艂, 偶e pasa偶erowie mog膮 teraz bezpiecznie chodzi膰 po pok艂adzie, ale siedz膮c powinni na wszelki wypadek nadal mie膰 zapi臋te pasy. W tym momencie dla Bremena zacz膮艂 si臋 prawdziwy koszmar.

Przez chwil臋 my艣la艂, 偶e samolot eksplodowa艂, 偶e terrory艣ci pod艂o偶yli bomb臋. A偶 tak jasno rozb艂ys艂o bia艂e 艣wiat艂o, a偶 tak g艂o艣no wybuch艂o w jego umy艣le sto osiemdziesi膮t siedem przera藕liwych wrzask贸w. Mia艂 wra偶enie, 偶e spada, i 偶e samolot rozpad艂 si臋 na dziesi臋膰 tysi臋cy kawa艂k贸w, a on jest jednym z nich - kozio艂kuje w stratosferze wraz z krzycz膮cymi pasa偶erami. Zamkn膮艂 oczy, przygotowuj膮c si臋 na 艣mier膰.

Nie spada艂. Cz臋艣ci膮 艣wiadomo艣ci wyczuwa艂, 偶e ma pod sob膮 fotel, pod stopami pod艂og臋, a s艂o艅ce 艣wieci przez okno z lewej strony. Wrzaski jednak trwa艂y. Stawa艂y si臋 coraz g艂o艣niejsze.

U艣wiadomi艂 sobie, 偶e za chwil臋 sam si臋 przy艂膮czy do tego ch贸ru, w艂o偶y艂 wi臋c pi臋艣膰 do ust i wbi艂 z臋by w zgi臋te palce.

Podczas rutynowego startu samolotu stu osiemdziesi臋ciu siedmiu m贸zgom przypomniano nagle o ich 艣miertelno艣ci. Niekt贸rzy z przera偶eniem si臋 do tego przyznali, inni ca艂kowicie zaprzeczali, popijaj膮c alkohol lub chowaj膮c si臋 za gazetami. Jeszcze inni, uko艂ysani standardowym przebiegiem lotu, zepchn臋li do g艂臋bszych pok艂ad贸w umys艂u strach, 偶e s膮 zamkni臋ci w d艂ugiej, ci艣nieniowej trumnie i zawieszeni kilka kilometr贸w nad ziemi膮.

Bremen, samotny w pustym rz臋dzie, wi艂 si臋 i kurczy艂, a sto osiemdziesi膮t siedem rozko艂ysanych umys艂贸w tratowa艂o go podkutymi kopytami.

Jezu, przed odlotem powinienem by艂 zadzwoni膰 do Sarah...

Ten skurczybyk wiedzia艂, co jest w umowie. Powinien wiedzie膰. To nie moja wina...

Tato... tato... przepraszam... tato...

Je艣li Barry nie chcia艂, 偶ebym z nim spa艂a, nie powinien dzwoni膰...

By艂a w wannie. Woda czerwona. Mia艂a nadgarstki bia艂e i otwarte jak rozci臋te k艂膮cze...

Pieprzy膰 Fredericksona! Pieprzy膰 Fredericksona! Pieprzy膰 Fredericksona i Myersa, i Honeywella! Pieprzy膰 Fredericksona!

A je艣li samolot spadnie, o w dup臋, do cholery, je艣li spadnie i znajd膮 to dra艅stwo w walizce, o w dup臋, popi贸艂, stopione 偶elastwo i ja w kawa艂kach, i je艣li znajd膮 fors臋 i uzi, i z臋by w sztruksowej torbie, i torebki jak kie艂baski w moich bebechach, b艂agam, Jezu... je艣li samolot runie i...

To by艂y 艂atwe do zniesienia, zwerbalizowane fragmenty.

Ci臋艂y Bremena jak od艂amki t臋pej stali. Natomiast obrazy rozdziera艂y go, kroi艂y na kawa艂ki. Obrazy niczym skalpele. Bremen otworzy艂 oczy i zobaczy艂 najzwyczajniejsz膮 kabin臋 samolotu; z okna po lewej stronie pada艂o s艂oneczne 艣wiat艂o, dwana艣cie rz臋d贸w z przodu dwie stewardesy w 艣rednim wieku roznosi艂y 艣niadanie, ludzie rozparci w fotelach czytali lub drzemali... ci膮gle jednak nap艂ywa艂y pe艂ne przera偶enia obrazy.

Bremen dosta艂 strasznego zawrotu g艂owy, odpi膮艂 wi臋c pas, podni贸s艂 pod艂okietniki i skuli艂 si臋 na s膮siednim pustym fotelu. Ca艂y czas ok艂ada艂y go d藕wi臋ki, chropowato艣ci i szale艅cze barwy tysi膮ca cudzych, nieproszonych my艣li.

Z臋by na kafelkach. Zapach palonego ozonu i emalii z wiert艂a dentystycznego zbyt d艂ugo boruj膮cego w zepsutym z臋bie. Sheila!

Na boga, Sheila!... Nie mia艂em zamiaru... Z臋by powoli przesuwaj膮 si臋 po kafelku.

D艂o艅 mia偶d偶膮ca pomidor, mi臋dzy poplamionymi palcami przecieka mi膮偶sz. Ale to nie pomidor, to serce.

Frykcja i lubrykacja, powolne, rytmiczne pchanie, seks w ciemno艣ci. Derek... Derek, ostrzega艂am ci臋... Rysunki w toalecie: penis i pochwa, w technikolorze, wilgo膰, trzy wymiary. Pochwa powoli zwiera si臋, otwiera z przodu jak rozpadlina mi臋dzy wilgotnymi portalami. Derek... ostrzega艂am, 偶e ona ci臋 po偶re!

Wrzaski przemocy. Przemoc koni. Przemoc ci膮g艂a, bez granic.

Twarz otrzyma艂a cios, jak gliniana figurka walni臋ta i ponownie sp艂aszczona, tylko 偶e to nie jest twarz z gliny... ko艣膰 i chrz膮stka p臋kaj膮, rozklapuj膮 si臋, cia艂o p臋ka, roztarte na miazg臋... pi臋艣膰 wali nadal.

- Dobrze si臋 pan czuje?

Bremenowi uda艂o si臋 usi膮艣膰, zacisn膮膰 praw膮 d艂o艅 na pod艂okietniku i u艣miechn膮膰 do stewardesy.

- Tak, doskonale - odpowiedzia艂.

Kobieta w 艣rednim wieku, opalona, mia艂a zm臋czon膮, pomarszczon膮 cer臋 przykryt膮 makija偶em. Trzyma艂a tac臋 ze 艣niadaniem.

- Je艣li czuje si臋 pan niedobrze, mog臋 sprawdzi膰, czy na pok艂adzie nie ma przypadkiem lekarza.

Cholera, a to pech... jaki艣 g艂upek z epilepsj膮 albo nawet gorzej.

Nigdy nie nakarmimy tego stada, je艣li przez ca艂y czas do Miami b臋d臋 musia艂a trzyma膰 go za r臋k臋, a facet b臋dzie si臋 kuli艂 i poci艂.

- Je艣li pan 藕le si臋 czuje, poprosz臋 kapitana, by sprawdzi艂, czy nie ma tu lekarza.

- Nie, nie. - Bremen u艣miechn膮艂 si臋, odebra艂 艣niadanie i odchyli艂 stolik z siedzenia przed nim. - Naprawd臋, czuj臋 si臋 艣wietnie.

Cholera, sukinsyn, pieprzony samolot spada, znajd膮 kie艂baski w mojej dupie, skurwysyn Gallego odetnie Doris cycki i da je na 艣niadanie temu Sanctusowi.

Bremen odkroi艂 kawa艂ek omleta, podni贸s艂 go na widelcu, prze艂kn膮艂. Stewardesa kiwn臋艂a g艂ow膮 i odesz艂a.

Rozejrza艂 si臋, sprawdzaj膮c, czy nikt go nie obserwuje, po czym wyplu艂 mi臋kk膮 papk臋 do papierowej serwetki, po艂o偶y艂 j膮 obok tacy z jedzeniem. R臋ce mu dr偶a艂y, gdy sk艂ada艂 g艂ow臋 na oparciu fotela i zamyka艂 oczy.

Tato... och, tato... przepraszam, tato...

Wali膰 w facjat臋, a偶 si臋 rozp艂aszczy na miazg臋, wali膰 w miazg臋, a偶 zama偶膮 si臋 wszystkie rysy i zostan膮 tylko odciski pi臋艣ci, wali膰 w miazg臋, a偶 ulepi si臋 z niej twarz i potem znowu w ni膮 wali膰...

Dwadzie艣cia osiem tysi臋cy od Pierce'a, siedemna艣cie tysi臋cy od Lordsa, czterdzie艣ci dwa tysi膮ce od Unimart-Selex... w wannie bia艂e d艂onie jak poci臋te k艂膮cza... pi臋tna艣cie tysi臋cy siedemset od Marxa, dziewi臋膰 tysi臋cy od poplecznika Pierce'a...

Bremen opu艣ci艂 lewy pod艂okietnik i kurczowo go schwyci艂.

Obie r臋ce napr臋偶y艂y si臋 z wysi艂ku, jakby zwisa艂 z pionowej 艣ciany... jakby jego fotel by艂 przymocowany do pionowego skalnego obrywu i tylko dzi臋ki silnemu chwytowi cia艂o nie spada艂o w d贸艂. M贸g艂 tak wisie膰 jeszcze przez minut臋... mo偶e dwie... trzyma膰 si臋 przez trzy minuty, dop贸ki nie zmyje go przyp艂yw obraz贸w czy nieprzyzwoitych my艣li, tsunami nienawi艣ci lub strachu. Mo偶e pi臋膰 minut. Zapiecz臋towany w tej d艂ugiej rurze, kilometry ponad nico艣ci膮. Nie ma jak uciec, nie ma dok膮d p贸j艣膰.

- M贸wi kapitan. Chcia艂bym pa艅stwa poinformowa膰, 偶e osi膮gn臋li艣my pu艂ap trzynastu tysi臋cy kilometr贸w, wzd艂u偶 ca艂ego wybrze偶a panuje pi臋kna pogoda, do Miami dolecimy za... aaa... trzy godziny pi臋tna艣cie minut. Mo偶e mogliby艣my pa艅stwu jako艣 uprzyjemni膰 podr贸偶? Prosz臋 nam o tym powiedzie膰... dzi臋kujemy, 偶e skorzystali pa艅stwo z naszych linii United.

NA BEZRADOSNYCH 呕WIRACH

Bremen nie pami臋ta艂 ostatnich godzin lotu, nie pami臋ta艂 lotniska w Miami, nie pami臋ta艂, jak wynajmowa艂 samoch贸d, a potem jecha艂 z miasta ku Everglades.

Ale musia艂 to przecie偶 jako艣 zrobi膰. By艂 tutaj... niewa偶ne, co oznacza艂o ”tutaj”.

Wynaj臋ta beretta sta艂a pod niskim drzewem przy 偶wirowej drodze. Wysokie palmy i g臋stwa tropikalnych krzak贸w tworzy艂y przed samochodem zielon膮 艣cian臋. Na drodze nie by艂o 偶adnego ruchu. Bremen dr偶a艂. Opar艂 r臋ce i czo艂o na kierownicy. Pot 艣cieka艂 mu na kolana.

Wyci膮gn膮艂 kluczyki, otworzy艂 drzwi i wytoczy艂 si臋 z samochodu. Chwiejnym krokiem poszed艂 w zaro艣la i zd膮偶y艂 pa艣膰 na kolana, nim dopad艂y go skurcze i md艂o艣ci. Wymiotowa艂 w traw臋. Wyczo艂ga艂 si臋, zn贸w poczu艂 nudno艣ci, podparty na 艂okciach dalej wymiotowa艂, a偶 do odg艂os贸w pustego odbijania.

Przekr臋ci艂 si臋 na bok, odtoczy艂 od tego brudu, dr偶膮c膮 r臋k膮 wytar艂 brod臋. Le偶a艂, patrz膮c przez palce na niebo.

Mia艂o stalowoszar膮 barw臋. Ci膮gle s艂ysza艂 w m贸zgu zgrzyty odleg艂ych my艣li i obraz贸w. Przypomnia艂 sobie pewn膮 sprzeczk臋 z Gail na temat tego, czy walka za pieni膮dze jest jeszcze sportem, czy ju偶 nie. 呕ona zacytowa艂a mu wtedy wypowied藕 sprawozdawcy sportowego Jimmy'ego Cannona:”Boks to brudny interes i je艣li przez d艂u偶szy czas bierzesz w tym udzia艂, tw贸j m贸zg staje si臋 sal膮 koncertow膮, w kt贸rej bez przerwy gra chi艅ska muzyka”.

M贸j m贸zg - ponuro zastanawia艂 si臋 Bremen, z trudno艣ci膮 oddzielaj膮c w艂asne my艣li od odleg艂ego neurogwaru - jest na pewno sal膮 koncertow膮. Chcia艂bym, 偶eby tam grano jedynie chi艅sk膮 muzyk臋.

Ukl臋kn膮艂, dostrzeg艂 w dole mi臋dzy krzakami zielony b艂ysk wody, wsta艂, zataczaj膮c si臋 zszed艂 po zboczu. W przy膰mionym 艣wietle zobaczy艂 ni to rzek臋, ni to bagno. Z nadbrze偶nych d臋b贸w i cyprys贸w zwisa艂 hiszpa艅ski mech, w s艂onawej wodzie r贸wnie偶 ros艂y cyprysy. Zn贸w przykl臋kn膮艂, odgarn膮艂 warstewk臋 zielonej piany z lustra wody, obmy艂 policzki i brod臋. Przep艂uka艂 usta, wypluwaj膮c wod臋 do zduszonego wodorostami zbiornika.

Pi臋膰dziesi膮t metr贸w na prawo, pod wysokimi drzewami, sta艂 dom, a raczej barak, do kt贸rego poprzez krzaki prowadzi艂a kr臋ta dr贸偶ka. W艂a艣nie u jej wlotu Bremen zaparkowa艂 berett臋. Zaniedbana cha艂upa z wyp艂owia艂ych sosnowych desek ton臋艂a w cieniu, ale na 艣cianie zwr贸conej ku drodze Bremenowi uda艂o si臋 odczyta膰 napisy: 呕YWE PRZYN臉TY, US艁UGI PRZEWODNICKIE, DOMKI DO WYNAJ臉CIA oraz ZWIEDZAJCIE NASZ SKLEP Z W臉呕AMI. Pocz艂apa艂 w tamtym kierunku wzd艂u偶 zielonobr膮zowawej wody - ni to rzeki, ni to strumienia, ni to bagniska.

Barak oparty by艂 na betonowych klockach, spod kt贸rych wydobywa艂 si臋 pr贸chniczny zapach mokrej ziemi. Z drugiej strony budynku sta艂 stary chevrolet. Bremen zauwa偶y艂 dochodz膮c膮 tam od szosy szersz膮 drog臋. Zatrzyma艂 si臋 przed szklanymi drzwiami. Wewn膮trz panowa艂a ciemno艣膰. Mimo reklamowych napis贸w, dom przypomina艂 bardziej barak jakiego艣 prostego trapera ni偶 sklep. Wzruszywszy ramionami, otworzy艂 skrzypi膮ce drzwi.

- Siema - rzuci艂 z mroku m臋偶czyzna, kt贸ry sta艂 za lad膮.

Drugi siedzia艂 w przej艣ciu do s膮siedniego pomieszczenia.

- Dzie艅 dobry. - Bremen zatrzyma艂 si臋, poczu艂 neurogwar obu ludzi, niczym gor膮cy oddech jakiego艣 olbrzymiego stworzenia. Ju偶 chcia艂 wyj艣膰, gdy dostrzeg艂 wielk膮 ch艂odziark臋 starego typu z suwan膮 pokryw膮. Butelki oran偶ady tkwi艂y w topniej膮cym lodzie. Mia艂 takie pragnienie, jakby nic nie pi艂 od kilku dni. Na chybi艂 trafi艂 wydoby艂 butelk臋 - niskokaloryczn膮 col臋 - i podszed艂 do lady, by zap艂aci膰.

- Pi臋膰dziesi膮t cent贸w - powiedzia艂 m臋偶czyzna.

Teraz Bremen widzia艂 go dok艂adniej: wymi臋toszone br膮zowe spodnie, podkoszulek, niegdy艣 granatowy, obecnie sprany do szaro艣ci; ordynarna zaczerwieniona twarz; niebieskie oczy, kt贸re nie straci艂y barwy, patrz膮ce spod daszka nylonowej czapki wyko艅czonej z ty艂u siateczk膮.

Bremen poszpera艂 w kieszeni, nie znalaz艂 jednak drobnych. Portfel by艂 pusty. Przez chwil臋 mu si臋 zdawa艂o, 偶e w og贸le nie ma pieni臋dzy, ale si臋gn膮艂 do kieszeni marynarki i wyj膮艂 zwitek banknot贸w - na pierwszy rzut oka same dwudziestki i pi臋膰dziesi膮tki. Teraz sobie przypomnia艂, 偶e poprzedniego dnia poszed艂 do banku i ze wsp贸lnego z 偶on膮 rachunku wycofa艂 wszystkie oszcz臋dno艣ci - po sp艂aceniu kredytu hipotecznego oraz koszt贸w leczenia zosta艂o 3865 dolar贸w 71 cent贸w.

Cholera. Kolejny pieprzony dealer narkotyk贸w. Prawdopodobnie z Miami.

Wyra藕nie s艂ysza艂 my艣li m臋偶czyzny, tak jakby ten je g艂o艣no artyku艂owa艂, odpowiedzia艂 mu wi臋c s艂owami, wyjmuj膮c r贸wnocze艣nie dwadzie艣cia dolar贸w i k艂ad膮c na ladzie.

- Nie jestem dealerem narkotyk贸w - wychrypia艂.

M臋偶czyzna zamruga艂 powiekami, przykry艂 banknot czerwon膮 d艂oni膮. Odchrz膮kn膮艂.

- Nie powiedzia艂em, 偶e pan jest, prosz臋 pana.

Bremen zmarszczy艂 czo艂o. Z艂o艣膰 m臋偶czyzny pulsowa艂a ku niemu jak gor膮ce czerwone 艣wiat艂o. W艣r贸d zak艂贸ce艅 neurogwaru wyr贸偶nia艂 kilka obraz贸w.

Pieprzone narkomany zabi艂y Norma juniora. R贸wnie dobrze mog艂yby mu strzeli膰 w g艂ow臋. Ch艂opak nigdy si臋 nie s艂ucha艂, nie mia艂 oleju w g艂owie. Gdyby 偶y艂a jego mamu艣ka, mo偶e by艂oby inaczej... Widok dziecka na hu艣tawce z opony, siedmiolatek 艣mieje si臋, brakuje mu przednich z臋b贸w. Teraz obraz tego samego ch艂opca, ale jako ponaddwudziestoletniego m艂odzie艅ca... pociemnia艂e oczy, blada twarz b艂yszcz膮ca od potu.

Prosz臋, tato... przysi臋gam, 偶e ci oddam. Po偶ycz mi tylko, bym m贸g艂 znowu stan膮膰 na nogi.

Stan膮膰 na nogi, to znaczy wzi膮膰 kolejn膮 dzia艂k臋 koki, morfy czy jak to si臋 teraz zwie. G艂os Norma seniora. Norm senior odwiedza syna w hrabstwie Dade. Norm junior dr偶y. Siedzi w d艂ugach z powodu uzale偶nienia, got贸w jeszcze bardziej w nie popada膰.

Raczej zdechn臋, ni偶 dam ci fors臋 na to g贸wno. Wracaj do domu, pracuj w sklepie... tak trzeba. P贸jdziesz do szpitala rejonowego...

Obraz ch艂opca, teraz ju偶 m臋偶czyzny - zgarnia jednym ruchem ze sto艂u talerze, fili偶anki i wychodzi dumnie z kawiarni.

Wspomnienie - Norm senior szlocha po raz pierwszy od pi臋膰dziesi臋ciu lat.

Bremen patrzy艂 na Norma, gdy ten wr臋cza艂 mu reszt臋.

- Bardzo... - zacz膮艂, ale przecie偶 nie m贸g艂 powiedzie膰, 偶e mu wsp贸艂czuje. - Nie jestem dealerem narkotyk贸w - powt贸rzy艂 tylko. - Wiem, jak to musi wygl膮da膰 z boku. Kasjer wyp艂aci艂 mi dwudziestkami i pi臋膰dziesi膮tkami... nasze oszcz臋dno艣ci. - Otworzy艂 butelk臋 i d艂ugo pi艂. - Dopiero co przylecia艂em z Filadelfii. - Wytar艂 brod臋 wierzchem d艂oni. - W... w sobot臋 umar艂a mi 偶ona.

Wym贸wi艂 te s艂owa po raz pierwszy. Zabrzmia艂y mu p艂asko, najzupe艂niej fa艂szywie. Poci膮gn膮艂 艂yk i zmieszany opu艣ci艂 wzrok. My艣li Norma zakot艂owa艂y si臋, ale czerwony 偶ar znikn膮艂.

Mo偶liwe. Do diaska... facio mo偶e by膰 r膮bni臋ty przez 艣mier膰 ma艂偶onki albo przez narkotyki. Ka偶dego teraz trzeba podejrzewa膰. Ja te偶 tak wygl膮da艂em, kiedy odesz艂a Alma Jean... wygl膮da strasznie.

- Zamierza艂 pan troch臋 pow臋dkowa膰? - spyta艂 Norm senior.

- Pow臋dkowa膰... - Bremen sko艅czy艂 pi膰, rozejrza艂 si臋 po p贸艂kach zapchanych przyn臋tami, sp艂awikami, ko艂owrotkami.

Pod 艣cian膮 sta艂y w臋dki z bambusa i w艂贸kna szklanego. - Taaa - rzek艂 powoli, sam zdziwiony sw膮 odpowiedzi膮. - Chcia艂bym troch臋 po艂owi膰.

Norm senior kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Potrzebuje pan sprz臋tu? Przyn臋ty? Karty w臋dkarskiej?

Czy mo偶e ma pan to wszystko?

Bremen obliza艂 wargi. Co艣 powraca艂o do wn臋trza jego czaszki. Wyskrobanej, obt艂uczonej czaszki.

- Potrzebuj臋 wszystkiego - odpar艂 niemal szeptem.

Norm senior si臋 u艣miechn膮艂.

- W ka偶dym razie ma pan na to pieni膮dze, prosz臋 pana.

Zacz膮艂 pokazywa膰 rozmaite w臋dki, przyn臋ty, ko艂owrotki, ale kupuj膮cy nie grymasi艂 - wybra艂 pierwsze oferowane mu rzeczy. Stos sprz臋t贸w r贸s艂 na ladzie.

Podszed艂 do lod贸wki i wyci膮gn膮艂 drug膮 butelk臋. Mia艂 poczucie jakiej艣 swobody, gdy pomy艣la艂, 偶e nap贸j dopisany zostanie do rosn膮cego rachunku.

- Ma pan gdzie zamieszka膰? Najlepiej by艂oby si臋 zatrzyma膰 na jednej z wysepek, je艣li ma pan zamiar 艂owi膰 tu w jeziorze.

Czy bagnisko, kt贸re wzi膮艂 za Everglades, to jezioro?

- Zamieszka膰? - powt贸rzy艂 Bremen. W lustrze powolnych my艣li Norma zobaczy艂, 偶e m臋偶czyzna uwa偶a go za nieco kopni臋tego z powodu rozpaczy po 艣mierci 偶ony. - Tak, chcia艂bym si臋 tu zatrzyma膰 przez par臋 dni.

Norm senior popatrzy艂 w kierunku milcz膮cego dot膮d m臋偶czyzny. Bremen otworzy艂 sw贸j umys艂 ku tamtej ciemnej postaci, ale 偶adna wypowied藕 nie nadesz艂a. My艣li m臋偶czyzny kot艂owa艂y si臋 jak zawarto艣膰 niewyobra偶alnie powolnej pralki. Obraca艂 kilka strz臋p贸w i p臋czk贸w obraz贸w, ale prawie nie zawiera艂y one s艂贸w. Bremen si臋 zdziwi艂; by艂a to dla niego nowo艣膰.

- Verge, czy tamten facet z Chicago opu艣ci艂 domek na Drugiej Wyspie Copely'ego?

Milcz膮cy osobnik potakn膮艂 kiwni臋ciem g艂owy. W smudze 艣wiat艂a padaj膮cej z jedynego okna sta艂 si臋 wyra藕niej widoczny: stary, bezz臋bny, pokryty w膮trobianymi plamami.

Norm senior powiedzia艂:

- Verge kiepsko m贸wi po ostatnim wylewie... afazja, jak to okre艣li艂 doktor Myers... ale umys艂 ma sprawny. Jedn膮 z kabin na wyspie wynajmujemy na bardzo dogodnych warunkach.

Czterdzie艣ci dwa dolary dziennie, do tego wynaj臋cie 艂odzi motorowej. Albo Verge m贸g艂by pana zabra膰... bez dodatkowej op艂aty. Nie藕le si臋 艂owi na samej wyspie.

Bremen kiwa艂 g艂ow膮. Tak, tak, tak.

Norm r贸wnie偶 potakn膮艂.

- W porz膮dku, trzy noce co najmniej, razem sto dziesi臋膰 dolar贸w kaucji. Zostanie pan trzy noce?

Go艣膰 kiwn膮艂 g艂ow膮. Tak.

Norm senior podszed艂 do zadziwiaj膮co nowoczesnej kasy elektronicznej i wybi艂 rachunek. Bremen wyci膮gn膮艂 kilka pi臋膰dziesi膮tek z pliku banknot贸w, reszt臋 pieni臋dzy schowa艂 do kieszeni.

- Aaaa... - zacz膮艂 Norm senior, pocieraj膮c policzek. Bremen wyczu艂 wahanie przed zadaniem osobistego pytania. - Chyba ma pan ubranie rybackie, ale je艣li... aaa... je艣li pan potrzebuje si臋 przebra膰, albo co艣 do jedzenia...

- Chwileczk臋 - odpar艂 Bremen i opu艣ci艂 sklep.

Poszed艂 do samochodu w膮sk膮 艣cie偶k膮 obok miejsca, gdzie wymiotowa艂. Na siedzeniu dla pasa偶era le偶a艂a stara torba gimnastyczna. Nie pami臋ta艂, 偶eby oddawa艂 j膮 na baga偶 w samolocie, ale mia艂a przyczepion膮 etykietk臋 linii lotniczych.

Podni贸s艂 torb臋; wyczuwalny w niej by艂 jedynie pojedynczy ci臋偶szy przedmiot. Rozsun膮艂 zamek.

Wewn膮trz, owini臋ty w bandan臋, kt贸r膮 Gail podarowa艂a m臋偶owi ubieg艂ego lata, le偶a艂 rewolwer Smith & Wesson kaliber trzydzie艣ci osiem. Bro艅 dostali od brata Gail, policjanta, gdy mieszkali w Germantown i po s膮siedzku ci膮gle si臋 zdarza艂y w艂amania. Nigdy z niej nie wystrzelili. Bremen zawsze mia艂 ochot臋 wyrzuci膰 rewolwer wraz z pude艂kiem amunicji ofiarowanym im przez Carla, ale nie zrobi艂 tego - trzyma艂 bro艅 zamkni臋t膮 w prawej dolnej szufladzie biurka.

Nie m贸g艂 sobie teraz przypomnie膰, 偶eby zabiera艂 rewolwer ze sob膮. Podni贸s艂 go, odwin膮艂 bandan臋, wiedz膮c z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e broni nie 艂adowa艂.

By艂a na艂adowana. Pi臋膰 naboj贸w, cz臋艣ciowo widocznych, tkwi艂o w szarych, ci臋偶arnych 艣mierci膮 komorach. Owin膮艂 rewolwer, w艂o偶y艂 go do torby i zasun膮艂 zamek. Wzi膮艂 j膮 ze sob膮 do sklepu.

Norm senior uni贸s艂 pytaj膮co brwi.

- Chyba zabra艂em nieodpowiednie ubranie - rzek艂 Bremen, usi艂uj膮c si臋 u艣miechn膮膰. - Rozejrz臋 si臋 po tamtych p贸艂kach.

Sprzedawca za lad膮 kiwn膮艂 g艂ow膮.

- I co艣 do jedzenia - doda艂 Bremen. - Potrzebne mi zaopatrzenie na jakie艣 trzy dni.

Norm senior podszed艂 do p贸艂ek w pobli偶u wej艣cia do sklepu i zdj膮艂 kilka puszek.

- W domku jest stary piec - powiedzia艂. - Ale go艣cie najcz臋艣ciej grzej膮 sobie na maszynce. Zupa, fasola, mi臋so. Dobrze? - Sprzedawca wyczuwa艂, 偶e klient nie jest w stanie sam podj膮膰 decyzji.

- Taaa - odpar艂 Bremen.

Znalaz艂 drelichy i koszul臋 khaki zaledwie o jeden numer za du偶e. Zani贸s艂 je na lad臋, spojrza艂 na swe stopy - tkwi艂y w starych domowych pantoflach. Rozejrza艂 si臋 po sklepie, ale nie dostrzeg艂 偶adnych sportowych but贸w.

Norm senior ponownie podliczy艂 rachunek. Go艣膰 wyci膮gn膮艂 kilka dwudziestek i pomy艣la艂, 偶e robienie zakup贸w od lat nie sprawia艂o mu takiej przyjemno艣ci. Sprzedawca wpakowa艂 rzeczy do tekturowego pud艂a, kartonowy pojemnik z robakami umie艣ci艂 obok chleba i zawini臋tych w bia艂y papier plasterk贸w mi臋sa, po czym poda艂 w臋dk臋 z w艂贸kna szklanego.

- Verge rozgrzeje silnik 艂odzi. O ile, oczywi艣cie, jest pan got贸w do drogi...

- Jestem got贸w - odpar艂 Bremen.

- Mo偶e chcia艂by pan przestawi膰 samoch贸d dalej od szosy.

Za sklepem jest plac do parkowania.

W艂a艣ciciel beretty zrobi艂 co艣, co go samego zdziwi艂o - wr臋czy艂 Normowi seniorowi kluczyki, maj膮c absolutn膮 pewno艣膰, 偶e powierza samoch贸d w bezpieczne r臋ce.

- Czy m贸g艂by pan...? - Bremen bardzo ju偶 chcia艂 sobie p贸j艣膰.

Norm senior uni贸s艂 brwi, ale natychmiast si臋 u艣miechn膮艂.

- Oczywi艣cie. Zaraz to zrobi臋. Klucze b臋d膮 ca艂y czas w sklepie i odbierze je pan sobie przed odjazdem.

Przeszli tylnym wyj艣ciem zmierzaj膮c do male艅kiej przystani, niewidocznej z frontowej cz臋艣ci sklepu. Bezz臋bnie u艣miechni臋ty starzec siedzia艂 ju偶 w tyle 艂odzi.

Bremen dozna艂 osobliwie niemi艂ego wra偶enia. Rozpieranie w piersiach - jakby tropikalny ptak po g艂臋bokim 艣nie rozpo艣ciera艂 skrzyd艂a, demonstruj膮c barwne upierzenie. Przez chwil臋 si臋 obawia艂, 偶e nie zdo艂a powstrzyma膰 艂ez.

Norm senior poda艂 tekturowe pud艂o Verge'owi i czeka艂.

Go艣膰 niezdarnie wszed艂 na 艣rodek 艂odzi, ostro偶nie po艂o偶y艂 w臋dk臋 na 艂aweczkach.

- Niech si臋 pan tam dobrze bawi. - Norm senior skuba艂 sw膮 plastikow膮 czapk臋.

- Tak - wyszepta艂 Bremen, usadowiony na szorstkim siedzeniu. Czu艂 opary jeziora, ostr膮 wo艅 oleju silnikowego i nawet lekki zapach nafty przyczepiony do ubrania. - Tak. Tak.

OCZY

Prawdopodobnie nikt z 偶yj膮cych ludzi nie rozumie lepiej od Jeremy'ego, jak naprawd臋 dzia艂a umys艂. Od trzynastego roku 偶ycia mia艂 dost臋p do umys艂贸w innych ludzi, a potem jeszcze wdepn膮艂 w badania maj膮ce wyja艣ni膰 funkcjonowanie procesu my艣lenia. A przynajmniej dobrze zobrazowa膰 jego przebieg.

Pi臋膰 lat przed 艣mierci膮 Gail Jeremy uko艅czy艂 doktorat na temat analizy czo艂a fali. I wtedy w艂a艣nie na jego biurko w Haverford trafia odbitka artyku艂u Jacoba Goldmanna, z przyczepion膮 notatk膮 od Chucka Gilpena, kolegi Jeremy'ego z akademika.”Pomy艣la艂em sobie, 偶e chcia艂by艣 wiedzie膰, jak inni podchodz膮 do tego problemu”.

Jeremy wraca do domu tak podekscytowany, 偶e ledwo mo偶e m贸wi膰. Gernisavien spogl膮da na niego gniewnie i ucieka z pokoju. Gail nalewa mu co艣 ch艂odnego do picia, sadza przy kuchennym stole.

- Powoli - uspokaja go. - M贸w wolniej.

- Dobrze - wzdycha Jeremy. Omal si臋 nie d艂awi mro偶on膮 herbat膮. - Wiesz, o czym jest m贸j doktorat? Te rzeczy na temat czo艂a fali?

Gail podnosi oczy. Jak mog艂aby tego nie wiedzie膰? Przez cztery lata 贸w doktorat wype艂nia艂 ca艂kowicie im 偶ycie, nawet krad艂 wolne chwile.

- Tak - odpowiada cierpliwie.

- A wi臋c teraz wszystko jest ju偶 przestarza艂e - stwierdza Jeremy z niestosownym u艣miechem. - Chuck Gilpen przes艂a艂 mi materia艂y faceta o nazwisku Goldmann, z Cambridge. Ca艂a moja analiza fourierowska jest przestarza艂a.

- O, Jeny... - w g艂osie Gail czu膰 prawdziwy smutek.

- Nie, nie... to jest co艣 wspania艂ego! - Jeremy niemal krzyczy. - To cudowne, Gail. Badania Goldmanna wype艂niaj膮 wszystkie luki. Moje rezultaty s膮 prawid艂owe, ale postawi艂em sobie niew艂a艣ciwe zadanie.

Gail potrz膮sa g艂ow膮. Nie rozumie.

Jeremy pochyla si臋, twarz mu p艂onie. Rozlewa mro偶on膮 herbat臋 na kuchenny st贸艂. Wtyka 偶onie plik kartek.

- Popatrz, ma艂a, tu wszystko jest w porz膮dku. Pami臋tasz, o co chodzi w mojej pracy?

- Analiza czo艂a fali funkcji pami臋ciowej - recytuje Gail.

- Tak. Ale g艂upot膮 by艂o ograniczanie si臋 wy艂膮cznie do pami臋ci. Zesp贸艂 Goldmanna wykona艂 badania podstawowe na temat ca艂o艣ciowych parametr贸w czo艂a fali og贸lnie dla 艣wiadomo艣ci ludzkiej. Zacz臋li od wynik贸w - uzyskanych w latach trzydziestych przez pewnego rosyjskiego matematyka - zwi膮zanych z anomaliami u os贸b rehabilitowanych po udarze m贸zgu. Badania te prowadzi艂y prosto do mojej analizy fourierowskiej dla funkcji pami臋ci...

Jeremy pod艣wiadomie porzuca j臋zyk i usi艂uje bezpo艣rednio skomunikowa膰 si臋 z Gail. Jego my艣lotyk pokrywa s艂owa, obrazy wylatuj膮 niczym wydruki z szybkiej drukarki. Niesko艅czone krzywe Schr贸dingera przemawiaj膮 j臋zykiem niepor贸wnywalnie czystszym ni偶 mowa. Za艂amanie krzywych prawdopodobie艅stwa w post臋pie dwumianowym.

- Nie, nie - wzdycha Gail kr臋c膮c g艂ow膮. - M贸w. Opowiedz s艂owami.

Jeremy pr贸buje, wiedz膮c przez ca艂y czas, 偶e przy pomocy matematyki, kt贸ra dla Gail jest mglistym szumem, znacznie lepiej by to wszystko wyja艣ni艂.

- Hologramy - m贸wi. - Praca Goldmanna oparta jest na badaniach w dziedzinie holografii.

- Tak jak twoja analiza pami臋ci. - Gail lekko marszczy czo艂o, jak zawsze, gdy dyskutuj膮 na temat jego pracy.

- Taaaak... owszem... ale Goldmann wychodzi poza analiz臋 synaptyczn膮 funkcji pami臋ci i dociera do odpowiednika ludzkiego my艣lenia... co wi臋cej, do ca艂ej ludzkiej 艣wiadomo艣ci.

Gail bierze g艂臋boki oddech. Jeremy widzi, jak w jej umy艣le rozkwita zrozumienie. Mia艂by ochot臋 dotrze膰 tam i w miejsce stosowanych przez Gail zbrukanych konstrukcji j臋zykowych wstawi膰 czyst膮 matematyk臋, by zbudowa膰 dla niej pomost do ca艂kowitego zrozumienia. Powstrzymuje si臋 jednak i pr贸buje znale藕膰 dodatkowe s艂owa.

- Czy to... - pyta Gail i przerywa. - Czy ta praca Goldmanna wyja艣nia... nasze zdolno艣ci?

- Telepati臋? - Jeremy u艣miecha si臋. - Owszem, Gail... tak.

Do diab艂a, to wyja艣nia prawie wszystko, czego poszukiwa艂em po ciemku jak 艣lepiec. - Zaczerpuje powietrza i dopija herbat臋. - Zesp贸艂 Goldmanna porobi艂 wszelkie skomplikowane badania EEG i skanowania. Otrzymali mn贸stwo surowych danych.

Dzi艣 rano podda艂em je analizie fourierowskiej, potem w艂膮czy艂em w r贸偶ne modyfikacje schr贸dingerowskiego r贸wnania falowego, by zobaczy膰, czy potwierdza si臋 to dla fali stoj膮cej.

- Jerry, niezupe艂nie rozumiem... - m贸wi Gail.

Jeremy czuje jej my艣li, usi艂uj膮ce uporz膮dkowa膰 matematyczn膮 pl膮tanin臋 swoich my艣li.

- Do licha, ma艂a, to si臋 potwierdzi艂o. Goldmannowskie badania wzd艂u偶ne, podobne do bada艅 rezonansu magnetycznego dla wzorc贸w ludzkich my艣li, dowodz膮, 偶e te wzorce daj膮 si臋 opisa膰 jako czo艂o fali stoj膮cej. Nie tylko funkcja pami臋ci, w kt贸rej grzeba艂em, ale cala ludzka 艣wiadomo艣膰. Ta cz臋艣膰 nas, kt贸ra jest nami, mo偶e by膰 niemal idealnie wyra偶ona jako hologram... albo, bardziej precyzyjnie, rodzaj superhologramu zawieraj膮cego kilka milion贸w mniejszych hologram贸w.

Gail pochyla si臋, oczy jej b艂yszcz膮.

- Chyba rozumiem... ale gdzie tu jest umys艂? Umys艂 jako taki?

Jeremy u艣miecha si臋, przechyla szklank臋, by si臋 napi膰, ale tylko kostki lodu stukaj膮 pod dotykiem warg. Odstawia g艂o艣no szklank臋.

- Chyba najlepsza odpowied藕 to ta, 偶e Grecy i maniacy religijni oddzielali te dwie rzeczy. M贸zg mo偶na rozpatrywa膰 jako... rodzaj elektrochemicznego generatora fali czo艂owej i jednocze艣nie interferometru. Ale umys艂... umys艂... jest czym艣 znacznie wspanialszym ni偶 zbitek szarej masy, kt贸ry nazywamy m贸zgiem. - Wbrew woli Jeremy znowu my艣li r贸wnaniami: sinusoidalne fale ta艅cz膮 do eleganckiej muzyki Schr贸dingera. Wieczne, lecz zmienne fale sinusoidalne.

Gail zn贸w si臋 chmurzy.

- Zatem istnieje dusza... jaka艣 cz臋艣膰 nas samych, kt贸ra mo偶e prze偶y膰 艣mier膰? - Jej rodzice, zw艂aszcza matka, byli fundamentalistami i teraz g艂os Gail brzmi nieco zaczepnie - jak zawsze, gdy s膮 poruszane sprawy religijne. Przera偶a j膮 idea, 偶e dusza, pod postaci膮 anio艂ka, ulatuje do wiecznego stasis w niebie.

Teraz z kolei Jeremy si臋 chmurzy.

- Prze偶y膰 艣mier膰? Nieee... - Irytuje go, 偶e znowu musi my艣le膰 s艂owami. - Je艣li s艂uszne s膮 wnioski Goldmanna oraz moja analiza, i osobowo艣膰 jest z艂o偶on膮 fal膮 czo艂ow膮, rodzajem niskoenergetycznych hologram贸w interpretuj膮cych rzeczywisto艣膰, w贸wczas osobowo艣膰 z pewno艣ci膮 nie mo偶e prze偶y膰 艣mierci m贸zgu. Wzorzec zostanie zniszczony razem z generatorem hologramu. Skomplikowana fala czo艂owa - to my... a m贸wi膮c skomplikowana... Gail, moja analiza wykazuje wi臋cej wariant贸w cz膮stka-fala ni偶 wynosi liczba atom贸w we wszech艣wiecie... ta holograficzna fala czo艂owa potrzebuje podtrzymuj膮cej j膮 energii, tak jak wszystko. Wraz ze 艣mierci膮 m贸zgu, fala czo艂owa niknie jak balon ogrzewany gor膮cym powietrzem bez gor膮cego powietrza. Opada, rozrywa na kawa艂ki, strz臋pi i znika.

Gail u艣miecha si臋 ponuro.

- Mi艂y obrazek - m贸wi cicho.

Jeremy nie s艂ucha. Jego spojrzenie przybiera ten nieco nieziemski wyraz, pojawiaj膮cy si臋 zawsze, gdy intensywnie my艣li.

- Nieistotne, co si臋 dzieje z fal膮 czo艂ow膮 po 艣mierci m贸zgu - m贸wi tonem, jakby 偶ona by艂a jego studentk膮 - najwa偶niejsze, w jaki spos贸b to prze艂omowe odkrycie... na Boga, to rzeczywi艣cie prze艂om... stosuje si臋 do naszych, jak je nazwa艂a艣, zdolno艣ci. Do telepatii.

- A jak si臋 stosuje? - pyta cicho Gail.

- Do艣膰 prosto, je艣li przedstawi膰 sobie ludzk膮 my艣l jako seri臋 cz贸艂 fal stoj膮cych, tworz膮cych wzory interferencyjne, kt贸re mo偶na gromadzi膰 i rozprzestrzenia膰 w postaci holograficznych analog贸w.

- Uffff.

- Nie, to naprawd臋 proste. Czy pami臋tasz, jak przes艂ali艣my sobie wra偶enie naszych zdolno艣ci, gdy si臋 spotkali艣my po raz pierwszy? Oboje doszli艣my do wniosku, 偶e nie mo偶na wyja艣ni膰 my艣lotyku komu艣, kto sam tego nie do艣wiadczy艂. To tak, jakby opisywa膰...

- Jakby opisywa膰 kolory osobie niewidomej od urodzenia - wtr膮ci艂a Gail.

- W艂a艣nie. Dobrze wiesz, 偶e w rzeczywisto艣ci my艣lotyk zupe艂nie nie odpowiada g艂upim opisom w ksi膮偶kach SF.

Gail si臋 u艣miecha. Czytanie fantastyki jest jej skrytym grzeszkiem, wypoczynkiem od powa偶nych lektur, kt贸re zwykle preferuje. Lubi jednak ten gatunek literatury i w艣cieka si臋 na Jeremy'ego, gdy on u偶ywa okre艣lenia ”SF”.

- Na og贸艂 autorzy m贸wi膮, 偶e to przypomina 艂apanie programu w radiu lub telewizji - m贸wi Gail. - 呕e umys艂 jest jakim艣 odbiornikiem.

Jeremy kiwa g艂ow膮.

- My natomiast wiemy, 偶e bardziej przypomina... - S艂owa go zawodz膮. Usi艂uje przekaza膰 偶onie opis matematyczny: przesuni臋te w fazie sinusoidalne fale powoli si臋 zbiegaj膮, gdy ich amplitudy sun膮 w poprzek wykresu przestrzeni probabilistycznej.

- Co艣 jakby wra偶enia dejavu ze wspomnieniami drugiej osoby. - Gail nie chce opu艣ci膰 kruchej tratwy j臋zyka.

- Zgoda. - Jeremy marszczy czo艂o. - Zgoda - powtarza. - Nikt si臋 nie zastanawia艂 nad problemem... przynajmniej przed Goldmannem i jego zespo艂em... w jaki spos贸b cz艂owiek odczytuje w艂asny umys艂. Neurolodzy badaj膮 neurotransmitery czy inne zwi膮zki chemiczne lub formu艂uj膮 odpowied藕 w terminach dendryt贸w i synaps贸w. To tak, jakby kto艣 usi艂owa艂 zrozumie膰 funkcjonowanie radia, rozk艂adaj膮c na cz臋艣ci poszczeg贸lne uk艂ady scalone i tranzystory, nie pr贸buj膮c nawet z艂o偶y膰 wszystkiego w ca艂o艣膰.

Gail idzie do lod贸wki, przynosi dzbanek i nape艂nia szklank臋 mro偶on膮 herbat膮.

- A ty to radio z艂o偶y艂e艣?

- Goldmann. - Jeremy si臋 u艣miecha. - A ja je dla niego w艂膮czy艂em.

- W jaki spos贸b odczytujemy w艂asne umys艂y? - pyta cicho Gail.

Jeremy rze藕bi d艂o艅mi powietrze. Palce drgaj膮 jak nieuchwytne czo艂a fal, kt贸re stara si臋 teraz opisa膰.

- M贸zg generuje superhologramy zawieraj膮ce pe艂ny zestaw... pami臋膰, osobowo艣膰, nawet modu艂y przetwarzaj膮ce czo艂a fal, by艣my mogli interpretowa膰 rzeczywisto艣膰... i w tym samym czasie, gdy generuje te fale, m贸zg dzia艂a r贸wnie偶 jako interferometr, rozbijaj膮c czo艂a fal na porcje, w miar臋 naszych potrzeb.”Odczytuje” nasz w艂asny umys艂.

Gail zaciska i rozwiera d艂onie. Z podniecenia ma ochot臋 gry藕膰 paznokcie.

- Chyba rozumiem...

Jeremy ujmuje jej d艂onie.

- Naprawd臋 rozumiesz. To wiele rzeczy wyja艣nia... dlaczego ofiary udaru m贸zgu potrafi膮 odzyska膰 sprawno艣膰 wykorzystuj膮c r贸偶ne obszary m贸zgu, dlaczego choroba Alzheimera czyni takie spustoszenia, dlaczego dzieci potrzebuj膮 tak du偶o snu, a starzy ludzie znacznie mniej. Rozumiesz, osobowo艣ciowe czo艂o fali u dziecka musi w znacznie wi臋kszym stopniu interpretowa膰 rzeczywisto艣膰 w tym holograficznym symulatorze...

Jeremy przerywa. Na twarzy Gail dostrzega przelotny wyraz b贸lu, gdy wspomnia艂 o dziecku. 艢ciska jej r臋k臋.

- Widzisz zatem - m贸wi - 偶e poniek膮d wyja艣nia to nasze zdolno艣ci.

Patrzy na niego, ich oczy si臋 spotykaj膮.

- Chyba rozumiem, Jerry. Ale...

Jeremy dopija herbat臋.

- Mo偶e jeste艣my mutantami genetycznymi, ma艂a. Tak jak sobie kiedy艣 m贸wili艣my. Ale je艣li nawet, i tak nasze m贸zgi robi膮 to samo, co m贸zgi innych os贸b... rozbijaj膮 hologramy na zrozumia艂e wzorce. Przy czym nasze m贸zgi potraf i膮 zinterpretowa膰 wzory nie tylko na czo艂ach naszych fal, ale r贸wnie偶 fal innych ludzi.

Gail kiwa g艂ow膮. Teraz rozumie.

- W艂a艣nie dlatego stale nam towarzyszy szum pochodz膮cy od my艣li r贸偶nych os贸b... to co nazywamy neurogwarem, prawda, Jerry? Ca艂y czas za艂amujemy fale my艣lowe innych ludzi.

Jak nazwa艂e艣 hologramow膮 rzecz, kt贸ra to robi?

- Interferometr.

- Zatem urodzili艣my si臋 z wadliwym interferometrem. - Gail si臋 u艣miecha.

Jeremy podnosi jej d艂o艅 i ca艂uje palce.

- Albo z ponadprzeci臋tnie sprawnym.

Gail podchodzi do okna, patrzy na stodo艂臋, usi艂uje wszystko sobie pouk艂ada膰. Jeremy pozostawia 偶on臋 jej w艂asnym my艣lom, ustawia my艣lotarcz臋 tak, by nie przeszkadza膰.

- Jest jeszcze jedna rzecz, ma艂a - m贸wi po chwili.

Gail spl贸t艂szy ramiona odwraca si臋 od okna.

- Czy wiesz, dlaczego Chuck Gilpen dosta艂 od razu wyniki tych bada艅? - pyta Jeremy. - Pami臋tasz, 偶e Chuck pracuje w Zespole Podstaw Fizyki przy Laboratoriach Lawrence'a Livermore'a w Berkeley?

Gail kiwa g艂ow膮.

- No wi臋c?

- Wi臋c przez kilka ostatnich lat polowali na coraz mniejsze cz膮stki i studiowali ich w艂asno艣ci, by otrzyma膰 jakie艣 wskaz贸wki, co jest rzeczywiste. Co jest naprawd臋 rzeczywiste. Gdy przeszli poza gluony, kwarki, powaby, kolory i zobaczyli rzeczywisto艣膰 na najbardziej podstawowym, przekonuj膮cym poziomie, wiesz, co dostali?

Gail kr臋ci g艂ow膮, mocniej otacza si臋 ramionami. Widzi odpowied藕, zanim m膮偶 j膮 sformu艂uje.

- Otrzymali seri臋 r贸wna艅 probabilistycznych, kt贸re modelowa艂y czo艂a fal stoj膮cych - m贸wi膮c to Jeremy dostaje g臋siej sk贸rki. - Otrzymali te same zakr臋tasy czy wywijasy, co Goldmann, gdy si臋gn膮艂 poza m贸zg i odnalaz艂 umys艂.

- I co to znaczy tak naprawd臋? - szepcze Gail.

Jeremy zostawia szklank臋 z roztapiaj膮cymi si臋 kostkami lodu, wyjmuje z ch艂odziarki piwo. Otwiera puszk臋 i d艂ugo pije, przerywaj膮c raz, by odbekn膮膰. Za plecami Gail p贸藕ne popo艂udnie maluje bogatymi barwami wi艣niowe drzewa przy stodole.

- Tam hen - Jeremy przekazuje Gail. - I w naszych umys艂ach. Inne... i takie samo. 艢wiat jako czo艂o fali stoj膮cej, kruchy i nieprawdopodobny jak dzieci臋ce sny.

Ponownie mu si臋 odbija.

- M贸zg si臋 lasuje, ma艂a.

LASCIATE OGNI SPERANZA, VOI CH'ENTRATE

Trzeciego dnia Bremen wsta艂 i wyszed艂 na 艣wiat艂o. Obok domku by艂a ma艂a przysta艅 - w zasadzie dwie deski na balach.

Stan膮艂 tam i mru偶膮c oczy, patrzy艂 na wschodz膮ce s艂o艅ce. Z ty艂u za nim ptaki ha艂asowa艂y na bagnach, a w rzece u jego st贸p 偶erowa艂y ryby.

Pierwszego dnia razem z Verge'em pop艂yn臋li rzek膮 do domku rybackiego. Odczuwa艂 pewne zadowolenie. My艣li m臋偶czyzny stanowi艂y mi艂膮 odmian臋 dla wyczerpanego umys艂u Bremena: my艣li bezs艂owne, obrazy bez s艂贸w, powolne emocje bez s艂贸w, my艣li rytmiczne i koj膮ce jak pyrkotanie starego silnika motor贸wki, pchaj膮cego ich po leniwej rzece.

Domek oferowa艂 wi臋cej, ni偶 Bremen si臋 spodziewa艂 za czterdzie艣ci dwa dolary: przysta艅, weranda, ma艂y pok贸j dzienny z zas艂oni臋tymi siatk膮 oknami, kanapa, fotel na biegunach, niewielka kuchnia z ma艂膮 lod贸wk膮 - w domku by艂 pr膮d! - przysadzisty piec, a tak偶e obiecana maszynka elektryczna, w膮ski st贸艂 przykryty wyblak艂膮 cerat膮. Obok sypialnia, nie wi臋ksza od wmontowanego w 艣cian臋 艂贸偶ka, z oknem wychodz膮cym na prymitywn膮 wyg贸dk臋. Prysznic oraz umywalk臋 sklecono prowizorycznie w otwartej wn臋ce na zewn膮trz, obok tylnych drzwi. Koce i z艂o偶one prze艣cierad艂a by艂y czyste, wszystkie trzy lampy dzia艂a艂y i Bremen pad艂 na kanap臋, maj膮c wra偶enie zbli偶one do rado艣ci, 偶e znalaz艂 to miejsce... o ile w og贸le mo偶na odczuwa膰 rado艣膰 w smutku tak g艂臋bokim, 偶e a偶 膰mi艂o w g艂owie.

Verge wszed艂 do domku i usiad艂 w bujanym fotelu. Bremen pami臋taj膮c o zasadach dobrego wychowania, wyj膮艂 - zapakowany przez Norma seniora - pojemnik z sze艣cioma piwami i poda艂 jedn膮 puszk臋 Verge'owi. M臋偶czyzna nie odm贸wi艂 i Bremena zala艂a przyjemna fala jego bezs艂ownych my艣li. Siedzieli w ciep艂ym zmierzchu i s膮czyli swe r贸wnie ciep艂e piwa.

P贸藕niej, gdy jego przewodnik odszed艂, Bremen usiad艂 z w臋dk膮 na szorstkich deskach pomostu. Na chybi艂 trafi艂 wybiera艂 przyn臋t臋, linki, nie zastanawiaj膮c si臋, na jak膮 ryb臋 je zastawia. Zwiesi艂 nogi, nas艂uchiwa艂 odg艂os贸w z bagna, rzeki i rechotu 偶ab. Szcz臋艣cie mu sprzyja艂o. Nigdy nawet nie przypuszcza艂, 偶e kiedykolwiek z艂owi a偶 tyle ryb. By艂y w艣r贸d nich z臋bacze - pozna艂 je po w膮sach - oraz inne d艂u偶sze, cie艅sze, wytrwale walcz膮ce. Jedna przypomina艂a pstr膮ga t臋czowego, ale uzna艂 to za ma艂o prawdopodobne. Wszystkie wrzuca艂 z powrotem do wody. Kupi艂 dosy膰 jedzenia na trzy dni, wi臋c nie potrzebowa艂 ryb. Samo 艂owienie mia艂o dzia艂anie terapeutyczne, koi艂o umys艂, daj膮c namiastk臋 spokoju po ob艂臋dzie minionych dni i tygodni.

Kiedy zasz艂o s艂o艅ce (Bremen nie patrzy艂 na zegarek), wr贸ci艂 do domku, przygotowa艂 sobie kanapk臋 z szynk膮, sa艂at膮 i pomidorem, popi艂 piwem, umy艂 talerz, umy艂 siebie samego, a potem zmo偶ony snem poszed艂 do 艂贸偶ka. Zasn膮艂 po raz pierwszy od czterech dni. Tak偶e, po raz pierwszy od wielu tygodni, nic mu si臋 nie 艣ni艂o.

Drugiego dnia wsta艂 p贸藕no i do po艂udnia 艂owi艂 z pomostu.

Tym razem bez powodzenia, ale by艂 zadowolony, tak jak poprzedniego wieczora. Po wczesnym lunchu poszed艂 na spacer wzd艂u偶 brzegu, do miejsca, gdzie rzeka ws膮cza艂a si臋 w bagno, a mo偶e odwrotnie... nie potrafi艂 tego stwierdzi膰. Kilka godzin 艂owi艂 tam z brzegu. I tym razem wrzuca艂 do wody wszystkie z艂apane ryby. Mi臋dzy wynurzaj膮cymi si臋 z wody cyprysami dostrzeg艂 p艂yn膮cego leniwie w臋偶a i po raz pierwszy w 偶yciu nie czu艂 strachu przed tymi gadami.

Wieczorem drugiego dnia przypyrkota艂 z do艂u rzeki Verge, zacumowa艂 przy pode艣cie i prostymi gestami wyja艣ni艂, 偶e zach臋ca go艣cia do w臋dkowania na bagniskach. Bremen waha艂 si臋 chwil臋 - nie mia艂 pewno艣ci, czy jest ju偶 got贸w i艣膰 na bagna - ale poda艂 Verge'owi w臋dk臋 i ko艂owrotek, po czym wskoczy艂 ostro偶nie na dzi贸b 艂odzi.

Nad ciemnymi bagnami zwisa艂y d艂ugie mchy. Niezbyt skoncentrowany na 艂owieniu ryb, obserwowa艂 olbrzymie ptaki leniwie trzepocz膮ce skrzyd艂ami w locie ku swym wysoko po艂o偶onym gniazdom. Nas艂uchiwa艂 wieczornego koncertu 偶ab.

呕y艂a ich co najmniej setka gatunk贸w. Widzia艂 nawet dwa aligatory sun膮ce powolnie przez atramentowoczarn膮 wod臋. My艣li Verge'a wsp贸艂gra艂y z rytmami bagna i 艂odzi. Bremen znajdowa艂 bezgraniczne ukojenie, poddaj膮c w艂asn膮 zawirowan膮 艣wiadomo艣膰 u艂omnej jasno艣ci u艂omnego umys艂u swego towarzysza. W jaki艣 dziwny spos贸b wysondowa艂, 偶eYerge, cho膰 s艂a-

娄m bo wykszta艂cony i na pewno niezbyt oczytany, musia艂 kiedy艣 mie膰 poetyckiego ducha. Po przebytym wylewie jego poezja przejawia艂a si臋 jako 艂agodny rytm bezs艂ownych wspomnie艅 oraz jako wycofanie pami臋ci na rzecz przemo偶nego rytmu tera藕niejszo艣ci.

Nie z艂owili 偶adnej ryby wartej zatrzymania. Wyp艂yn臋li wi臋c z bagniska w rozja艣nion膮 ciemno艣膰 - ksi臋偶yc w pe艂ni wznosi艂 si臋 od wschodu nad cyprysami - i przywi膮zali 艂贸dk臋 do ma艂ego pomostu przy domku. Wiatr przep臋dzi艂 komary, siedzieli wi臋c w przyjacielskim milczeniu na ganku i dopijali piwo Bremena.

Teraz w艂a艣nie, trzeciego poranka, Bremen wyszed艂 na 艣wiat艂o i patrz膮c na wschodz膮ce s艂o艅ce, mru偶y艂 oczy. Przed 艣niadaniem mia艂 zamiar troch臋 pow臋dkowa膰. Zeskoczy艂 z pomostu i poszed艂 wzd艂u偶 brzegu sto metr贸w na po艂udnie, do miejsca, gdzie poprzedniego dnia wypatrzy艂 sp艂achetek trawy. Znad rzeki unosi艂a si臋 mg艂a, natarczywy ptasi krzyk wype艂nia艂 powietrze. Bremen ostro偶nie szed艂, bacz膮c jednym okiem, czy w trzcinach nie ma w臋偶y lub aligator贸w. Czu艂, jak szybko wzrasta temperatura powietrza, gdy s艂o艅ce si臋 wznosi ponad wierzcho艂ki drzew. W piersi powoli wzbiera艂o mu co艣 bardzo przypominaj膮cego szcz臋艣cie.

Wielka rzeka o dw贸ch sercach, nadesz艂a my艣l Gail.

Bremen przystan膮艂. Lekko dysza艂, zamkn膮艂 oczy, by si臋 skoncentrowa膰. To by艂a Gail, ale jednocze艣nie nie ona. Widmowe zimne echo. Jakby szept jej g艂osu. Bremenowi coraz bardziej kr臋ci艂o si臋 w g艂owie, a偶 musia艂 usi膮艣膰 na k臋pie trawy.

Opu艣ci艂 g艂ow臋 mi臋dzy kolana i usi艂owa艂 spokojnie oddycha膰.

Po chwili brz臋czenie w uszach zel偶a艂o, 艂omotanie w piersiach nie by艂o ju偶 tak silne, a wywo艂uj膮ce md艂o艣ci wra偶enie deja vu usta艂o.

Podni贸s艂 twarz do s艂o艅ca. Usi艂owa艂 si臋 u艣miechn膮膰. Si臋gn膮艂 po w臋dk臋 i ko艂owrotek.

Nie mia艂 w臋dki i ko艂owrotka. Tego ranka zabra艂 ze sob膮 rewolwer kaliber trzydzie艣ci osiem.

Siedz膮c na nas艂onecznionym brzegu rzeki patrzy艂 na rewolwer. W jasnym 艣wietle stal by艂a niemal czarna. Znalaz艂 d藕wigni臋 zwalniaj膮c膮 b臋benek i spojrza艂 na sze艣膰 mosi臋偶nych kr膮偶k贸w. Zamkn膮艂 ze szcz臋kiem b臋benek, podni贸s艂 bro艅 wy偶ej, niemal do twarzy. Kurek klikn膮艂 niezwykle mi臋kko. Bremen przystawi艂 sobie do skroni kr贸tk膮 luf臋, zamkn膮艂 oczy.

Czu艂 s艂oneczne ciep艂o, s艂ysza艂 brz臋czenie owad贸w.

Nie snu艂 fantazji na temat tego, jak kula wtargnie do jego czaszki i uwolni go... po艣le na inny poziom egzystencji. Ani on, ani Gail nigdy nie wierzyli w inne 偶ycie poza tym ziemskim. Wyobra偶a艂 sobie jednak, 偶e ten rewolwer, ten pojedynczy pocisk, przynios膮 wyzwolenie. Palcem odnalaz艂 spust i teraz mia艂 ca艂kowit膮 pewno艣膰, 偶e nawet najmniejszy dodatkowy nacisk po艂o偶y kres temu bezbrze偶nemu 偶alowi, kt贸rego nie m贸g艂 zamaskowa膰 nawet 贸w przelotny cie艅 szcz臋艣cia. Minimalny dodatkowy nacisk wreszcie zako艅czy艂by nieprzerwan膮 agresj臋 my艣li innych ludzi, kt贸re nawet teraz bzycza艂y mu na skraju 艣wiadomo艣ci niczym milion niebieskich much wok贸艂 zepsutego mi臋sa.

Czu艂 pod palcem idealny profil metalu i wbrew w艂asnej woli przetwarza艂 to dotykalne wra偶enie 艂uku na krzyw膮 geometryczn膮. Wyobra偶a艂 sobie utajon膮 w prochu energi臋 kinetyczn膮, gwa艂town膮 jej zamian臋 w ruch, a w rezultacie zapa艣膰 znacznie bardziej z艂o偶onej struktury - skomplikowany taniec sinusoidalnych fal i cz贸艂 fal stoj膮cych w czaszce, zanikaj膮cych wraz z umieraj膮cym m贸zgiem, kt贸ry je generowa艂.

My艣l, 偶e m贸g艂by zniszczy膰 eleganck膮 matematyczn膮 konstrukcj臋, 偶e na zawsze rozbi艂by r贸wnania fali, kt贸re uwa偶a艂 za znacznie pi臋kniejsze ni偶 opisywana przez nie u艂omna ludzka psyche, ta my艣l sprawi艂a, 偶e opu艣ci艂 rewolwer, opu艣ci艂 kurek i ponad trzcinami cisn膮艂 bro艅 do rzeki.

Sta艂 i patrzy艂 na rozchodz膮ce si臋 po wodzie kr臋gi. Nie czu艂 podniecenia ani smutku, satysfakcji ani ulgi. W og贸le nic nie czu艂.

My艣li m臋偶czyzny dotar艂y do niego par臋 sekund wcze艣niej, zanim wykona艂 obr贸t i zobaczy艂 go.

Nieznajomy sta艂 na starym skifie nieca艂e dziesi臋膰 metr贸w od Bremena. Odpychaj膮c si臋 wios艂em od dna, kierowa艂 p艂askodenn膮 艂贸d藕 z mielizny, gdzie rzeka przechodzi艂a w bagno (lub odwrotnie). Jego str贸j jeszcze bardziej nie pasowa艂 do okoliczno艣ci ni偶 ubranie Bremena przed trzema dniami. M臋偶czyzna mia艂 na sobie bia艂y garnitur i czarn膮 koszul臋, kt贸rej spiczasty ko艂nierzyk, przypominaj膮cy krucze skrzyd艂a, przecina艂 szerokie klapy marynarki. Z cienkiej szyi zwisa艂y z艂ote 艂a艅cuchy, opadaj膮c na czarno ow艂osion膮 pier艣, wsp贸艂graj膮c膮 kolorystycznie z b艂yszcz膮c膮 czarn膮 koszul膮. Wytworne p贸艂buty z mi臋kkiej sk贸ry z pewno艣ci膮 nie by艂y przewidziane do chodzenia po innym pod艂o偶u ni偶 perski dywan. Z kieszonki bia艂ego garnituru wystawa艂a r贸偶owa jedwabna chusteczka.

Spodnie przytrzymywa艂 bia艂y pasek ze z艂ot膮 klamr膮. Na nadgarstku b艂yszcza艂 z艂oty rolex.

Bremen ju偶 mia艂 powiedzie膰 dzie艅 dobry, gdy wszystko od razu zobaczy艂.

Nazywa si臋 Vanni Fucci. Wyjecha艂 z Miami nieco po trzeciej po po艂udniu. Nie偶ywy m臋偶czyzna w kufrze nosi艂 nieprawdopodobne nazwisko Chico Tartugian. Vanni Fucci zatopi艂 cia艂o par臋 metr贸w od miejsca, gdzie teraz p艂yn臋艂a 艂贸d藕, mi臋dzy cyprysami.

Tam bagno jest czarne i do艣膰 g艂臋bokie.

Widzia艂 kr臋gi na wodzie rozchodz膮ce si臋 od zacienionego miejsca, w kt贸rym Chico Tartugian, oplatany dwudziestokilogramowym 艂a艅cuchem, zosta艂 zepchni臋ty z 艂odzi.

- Hej! - krzykn膮艂 Vanni Fucci. Omal nie przewr贸ci艂 艂odzi, gdy jedn膮 r臋k臋 zdj膮艂 z wios艂a i si臋gn膮艂 pod bia艂膮 marynark臋.

Bremen cofn膮艂 si臋 o krok i zamar艂. Przez chwil臋 mia艂 wra偶enie, 偶e rewolwer kalibru trzydzie艣ci osiem, kt贸ry trzyma w r臋ku Vanni Fucci, to jego rewolwer, kiedy艣 podarowany przez szwagra, ci艣ni臋ty przed chwil膮 do rzeki. Jeszcze by艂y widoczne w tamtym miejscu zmarszczki, kt贸re jednak zanika艂y, spotkawszy si臋 z pr膮dem rzeki i ma艂ymi falami wytwarzanymi przez rozko艂ysan膮 艂贸d藕 Vanniego Fucciego.

- Hej! - krzykn膮艂 Vanni Fucci i odbezpieczy艂 rewolwer.

Z wyra藕nym d藕wi臋kiem.

Bremen usi艂owa艂 podnie艣膰 r臋ce, ale uda艂o mu si臋 tylko z艂o偶y膰 je razem na piersiach nie tyle w ge艣cie pro艣by czy b艂agania, ile raczej medytacji.

- Co, do cholery, tu robisz? - wrzasn膮艂 Vanni Fucci. Skif tak si臋 chwia艂, 偶e czarny otw贸r pistoletu celowa艂 raz w g艂ow臋, raz w stopy Bremena.

Wiedzia艂, 偶e je艣li ma ucieka膰, teraz nadszed艂 najlepszy moment. Nie uciek艂.

- Pyta艂em, co tu, cholera, robisz, ty pieprzony kutasie! - wrzeszcza艂 m臋偶czyzna w bia艂ym garniturze i czarnej koszuli.

G臋ste, skr臋cone w艂osy by艂y czarne, r贸wnie po艂yskliwe jak wytworna koszula; twarz - blada pod sztuczn膮 opalenizn膮; usta wyd臋te jak u anio艂ka, teraz wykrzywione grymasem. W lewym uchu l艣ni艂 brylant.

Bremen zaniem贸wi艂, bardziej z powodu dziwnej rado艣ci ni偶 strachu, i tylko pokr臋ci艂 g艂ow膮. R臋ce nadal mia艂 z艂o偶one, koniuszki palc贸w prawie si臋 styka艂y.

- Cho-no-tu, kutasie! - krzykn膮艂 Vanni Fucci. Usi艂owa艂 ustabilizowa膰 rewolwer, gdy wpycha艂 mocniej wios艂o pod prawe rami臋 i sterowa艂 do brzegu. Lewym przedramieniem przytrzymywa艂 wios艂o. Skif si臋 zako艂ysa艂, ale ruszy艂 do przodu. Wylot lufy by艂 coraz wi臋kszy.

Bremen przegna艂 komary sprzed oczu i patrzy艂, jak 艂贸d藕 p艂ynie do brzegu. Rewolwer znajdowa艂 si臋 zaledwie dwa metry od niego.

- Co widzia艂e艣, kutasie? Co, kurwa, widzia艂e艣? - Vanni Fucci zaakcentowa艂 ostatnie pytanie wyci膮gaj膮c przed siebie rewolwer, jakby chcia艂 go wepchn膮膰 Bremenowi w twarz.

Ten nie odpowiedzia艂. Gdzie艣 w g艂臋bi duszy czu艂 wielki spok贸j. My艣la艂 o 偶onie w jej ostatnich dniach 偶ycia. Cia艂o Gail otoczone aparatur膮 na sali intensywnej terapii, zaatakowane cewnikami, maskami tlenowymi, s膮czkami. Wszelkie my艣li o eleganckim balecie sinusoidalnych fal znikn臋艂y po krzykach gangstera.

- Wsiadaj na t臋 pieprzon膮 艂贸d藕, sukinsynu - sycza艂 Vanni Fucci.

Bremen patrzy艂 wytrzeszczonymi oczyma. Naprawd臋 nie rozumia艂. My艣li Fucciego, rozpalone do bia艂o艣ci, p艂yn臋艂y potokiem wulgaryzm贸w i strachu. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 nie wiedzia艂, 偶e Vanni Fucci m贸wi na g艂os.

- Kaza艂em ci wchodzi膰 na t臋 pieprzon膮 艂贸d藕, sukinsynu! - krzykn膮艂 Vanni Fucci i strzeli艂 w powietrze.

Bremen westchn膮艂, opu艣ci艂 r臋ce i ostro偶nie wszed艂 do skifu. Vanni Fucci machn膮艂 r臋k膮, ka偶膮c przej艣膰 na dzi贸b, wskaza艂 gestem, by usiad艂, a potem niezgrabnie jedn膮 r臋k膮 odpycha艂 艂贸d藕 wios艂em od dna, a drug膮 trzyma艂 rewolwer.

W ciszy p艂yn臋li ku przeciwleg艂emu brzegowi, jedynie sp艂oszone strza艂em ptaki skrzecza艂y.

OCZY

Interesuje mnie 艣mier膰. To dla mnie nowe poj臋cie. My艣l, 偶e kto艣 po prostu mo偶e ”przesta膰” jest prawdopodobnie najbardziej zaskakuj膮c膮 i fascynuj膮c膮 ze wszystkiego, co przekaza艂 mi Jeremy.

Jestem pewien, 偶e dla Jeremy'ego pierwszy kontakt ze 艣miertelno艣ci膮 jest szczeg贸lnie brutalny. To 艣mier膰 matki, gdy mia艂 cztery lata. Jego telepatyczne zdolno艣ci s膮 wtedy jeszcze 艣wie偶e i nie uporz膮dkowane. Najwy偶ej wtargni臋cie jakich艣 my艣li lub senne koszmary - dopiero p贸藕niej si臋 przekona, 偶e nie by艂y jego w艂asne. W noc, gdy umiera matka, owe zdolno艣ci nabieraj膮 niespotykanych i nieprzyjemnych cech.

Matka nazywa si臋 Elizabeth Susskind Bremen i gdy umiera, ma dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat. Wraca do domu ze ”spotkania dziewcz膮t” - przemianowano wieczorne gry w pokera, wykazuj膮c szacunek dla poprzedniej, zbyt pedantycznej nazwy.

Sze艣膰, czasami dziesi臋膰 kobiet od lat urz膮dza艂o spotkania raz w miesi膮cu. Zna艂y si臋 jeszcze z okresu, gdy nie by艂y zam臋偶ne.

Tego wieczora jecha艂y do Filadelfii na wystaw臋 w muzeum sztuki, a potem na koncert jazzowy. Zawsze stara艂y si臋 wcze艣niej okre艣li膰, kt贸ra z nich ma potem odwie藕膰 je do dom贸w.

Carrie, odwieczna przyjaci贸艂ka Elizabeth, nie pi艂a ani kropli, nim zasiad艂a za kierownic膮. Cztery kobiety mieszkaj膮 od siebie w odleg艂o艣ci p贸艂 godziny jazdy, niedaleko domu Bremen贸w w Bucks County. Tego wieczora jad膮 chevroletem combi, nale偶膮cym do Carrie, gdy pijak przekracza 艣rodkowy pas na autostradzie Schuylkill.

W intensywnym ruchu combi jedzie skrajnym lewym pasem. Carrie ma najwy偶ej dwie sekundy na reakcj臋, gdy pijak przekracza dziel膮c膮 barierk臋, naprawian膮 akurat na tym odcinku. Nast臋puje czo艂owe zderzenie. Na miejscu ginie matka Jeremy'ego, jej przyjaci贸艂ka Carrie oraz trzecia kobieta, Margie Sheerson. Czwarta z nich, nowa znajoma Carrie, kt贸ra bra艂a udzia艂 w pokerowym spotkaniu po raz pierwszy, wypada z samochodu i 偶yje, ale od tego dnia jest sparali偶owana. Pijak - Jeremy nigdy nie jest w stanie zapami臋ta膰 jego nazwiska, cho膰 przez nast臋pne lata wielokrotnie widzi je na pi艣mie - odnosi jedynie lekkie obra偶enia.

Jeremy krzyczy przez sen, budzi si臋 i zaczyna wrzeszcze膰, sprowadzaj膮c ojca na g贸r臋 do swego pokoju. Nadal wrzeszczy, gdy dwadzie艣cia pi臋膰 minut p贸藕niej telefonuje do nich patrol drogowy.

Pami臋ta ka偶dy szczeg贸艂 nast臋pnych kilku godzin: jak wraz z ojcem zabrano go do szpitala, w kt贸rym nikt nie wiedzia艂, gdzie odes艂ano cia艂o Elizabeth Bremen; jak kazano mu sta膰 obok ojca, gdy ten musia艂 ogl膮da膰 w szpitalnej kostnicy rz膮d kobiecych cia艂, by ”zidentyfikowa膰” zaginion膮 Jane Doe; jak zawiadomiono ich, 偶e cia艂a matki nie przywieziono wraz z pozosta艂ymi ofiarami, lecz przetransportowano je bezpo艣rednio do kostnicy w s膮siednim rejonie. Pami臋ta d艂ug膮 nocn膮 jazd臋 w deszczu, twarz ojca odbit膮 w lusterku, rozja艣nion膮 艣wiate艂kami z deski rozdzielczej. Pami臋ta piosenk臋 z radia - Pat Boone 艣piewa艂a ”Kwietniow膮 mi艂o艣膰”. Pami臋ta, jak b艂膮dzili, szukaj膮c kostnicy w jakich艣 zapuszczonych przemys艂owych rejonach Filadelfii.

Wreszcie pami臋ta, jak patrzy艂 na twarz i cia艂o matki. Nikt nie uni贸s艂 dyskretnie prze艣cierad艂a, jak na filmach, kt贸re Jeremy widzia艂 w nast臋pnych latach. Zmasakrowana twarz i po艂amane cia艂o Elizabeth Susskind Bremen le偶y w przezroczystej plastikowej torbie, podobnej do zas艂ony prysznicowej. Zaspany pracownik kostnicy otwiera brutalnie torb臋 i przypadkowo rozsuwa brzegi tak nisko, 偶e ods艂ania piersi matki. Nadal pokrywa je nie do ko艅ca zakrzep艂a krew. John Bremen wy偶ej podci膮ga plastik ruchem, kt贸ry Jeremy widzia艂 setki razy, gdy ojciec staranniej otula艂 go kocem. John nic nie m贸wi, tylko potwierdza, 偶e zidentyfikowa艂 cia艂o. Oczy matki s膮 nieco otwarte, jakby zerka艂a na nich, bawi膮c si臋 w chowanego.

Oczywi艣cie, tej nocy ojciec nie ci膮ga go wsz臋dzie ze sob膮.

Jeremy zostaje u s膮siad贸w. Le偶y zwini臋ty na kanapie w ich pokoju go艣cinnym, pachn膮cym p艂ynem do czyszczenia dywan贸w. Uczestniczy w koszmarnej ojcowskiej w臋dr贸wce, le偶膮c w czystej po艣cieli i szerokimi oczyma patrz膮c w sufit, po kt贸rym powoli przesuwaj膮 si臋 smugi reflektor贸w samochod贸w jad膮cych po mokrej szosie. U艣wiadamia to sobie ponad dwadzie艣cia lat p贸藕niej, po 艣lubie z Gail. A w艂a艣ciwie Gail to sobie u艣wiadamia - to ona przerywa gorzk膮 opowie艣膰 Jeremy'ego o wydarzeniach tamtej nocy, to ona ma dost臋p do zakamark贸w pami臋ci Jeremy'ego, do kt贸rych nawet on sam nie mo偶e si臋gn膮膰..

Jako czteroletni ch艂opiec Jeremy nie p艂aka艂, ale dwadzie艣cia jeden lat p贸藕niej szlocha prawie godzin臋 w ramionach Gail. Szlocha za sw膮 matk膮 i nie偶yj膮cym ojcem, kt贸ry umar艂 na raka, nie uzyskawszy synowskiego przebaczenia. Jeremy szlocha nad sob膮.

Nie jestem pewien, kiedy nast膮pi艂o pierwsze telepatyczne spotkanie Gail ze 艣mierci膮. Istnieje wspomnienie z pogrzebu kota Leo, gdy Gail ma pi臋膰 lat, ale zapami臋tany my艣lotyk podczas ostatnich godzin 偶ycia potr膮conego przez samoch贸d zwierz臋cia mo偶e by膰 bardziej 偶alem z powodu braku mruczenia i futrzastego ciep艂a ni偶 rzeczywistym kontaktem ze 艣wiadomo艣ci膮 kota.

Rodzice Gail s膮 fundamentalistycznymi chrze艣cijanami.

C贸rka dorasta, a oni staj膮 si臋 coraz bardziej fundamentalistyczni. O 艣mierci s艂yszy wy艂膮cznie jako o ”przej艣ciu” do Kr贸lestwa Chrystusowego. Gail ma osiem lat, gdy umiera jej babka. By艂a sztywn膮, konwencjonaln膮, dziwnie pachn膮c膮 starsz膮 pani膮 i Gail rzadko j膮 odwiedza艂a. W domu przedpogrzebowym ojciec unosi Gail wysoko, by mog艂a zobaczy膰 cia艂o, i szepcze jej do ucha:

- To nie jest prawdziwa babcia... babcia jest w niebie.

Do艣膰 wcze艣nie, jeszcze przed 艣mierci膮 babci, Gail dochodzi do wniosku, 偶e niebo to na pewno kupa g贸wna. S膮 to s艂owa wuja Buddy'ego:

- Ca艂e to ko艣cielne gadanie, Beanie, to kupa g贸wna. Niebo, anielskie ch贸ry... wszystko to kupa g贸wna. Umieramy i nawozimy ziemi臋, jak teraz kot Leo zakopany na podw贸rku.

Pewne jest jedno, 偶e po 艣mierci pomagamy rosn膮膰 trawie i kwiatkom, a wszystko inne to kupa g贸wna.

Gail nigdy nie wiedzia艂a, dlaczego wuj nazywa j膮 Beanie, ale s膮dzi, 偶e ma to co艣 wsp贸lnego z jego siostr膮, kt贸ra umar艂a w dzieci艅stwie.

Wcze艣nie dochodzi do wniosku, 偶e 艣mier膰 to prosta sprawa: cz艂owiek umiera i nawozi traw臋 lub kwiaty. A wszystko inne to kupa g贸wna.

Matka Gail s艂yszy, jak c贸rka dzieli si臋 sw膮 filozofi膮 z kole偶ank膮, gdy grzebi膮 zdech艂ego chomika. Odsy艂a kole偶ank臋 do domu i zaczyna godzinn膮 przemow臋 do Gail na temat tego, co m贸wi Biblia, s艂owo Bo偶e na tej ziemi, i jak g艂upi jest pogl膮d, 偶e cz艂owiek po prostu przestaje istnie膰. Gail stoi i patrzy, ale uparcie odmawia odwo艂ania swych pogl膮d贸w. Matka m贸wi, 偶e wuj Buddy jest alkoholikiem.

Ty te偶, my艣li dziewi臋cioletnia Gail, ale nic nie m贸wi. Zdoby艂a t臋 wiedz臋 nie dzi臋ki swym my艣lotykowym zdolno艣ciom - z nich zda sobie spraw臋 cztery lata p贸藕niej, gdy wejdzie w okres dojrzewania - ale sama do niej dosz艂a, znajduj膮c otwieracz do butelek w 艂azience pod r臋cznikami, s艂ysz膮c wieczorami be艂kotliwy, dono艣ny g艂os matki, kt贸ra zwykle ma wyra藕n膮 dykcj臋, i nas艂uchuj膮c odg艂os贸w przyj臋膰, organizowanych przez rodzic贸w dla ich odrodzonych duchowo przyjaci贸艂.

Tak si臋 sk艂ada, 偶e pierwsz膮 blisk膮 osob膮, kt贸ra umiera - gdy Gail jest ju偶 pe艂noprawn膮 telepatk膮 - by艂 wuj Buddy. Gail przez ca艂e Chicago jedzie autobusem do szpitala, gdzie umiera wuj. Buddy nie mo偶e m贸wi膰. Ma za艂o偶one cewniki doprowadzaj膮ce powietrze przez zniszczone chorob膮 gard艂o do podziurawionych przez nowotw贸r p艂uc. Pi臋tnastoletnia Gail zostaje tam przez sze艣膰 godzin, d艂u偶ej ni偶 pozwala szpitalny regulamin odwiedzin, i trzymaj膮c wuja za r臋k臋 usi艂uje mu przekaza膰 w艂asne my艣li poprzez zas艂on臋 b贸lu i 艣rodk贸w u艣mierzaj膮cych. Nie czuje, czy wuj odbiera przekazy, ale jego wspomnienia, przypominaj膮ce wielow膮tkow膮, o skomplikowanym splocie tkanin臋, niemal przyt艂aczaj膮 Gail. Wszystko tam jest smutkiem i t臋sknot膮, najbardziej za utracon膮 siostr膮 Beanie, kt贸ra by艂a jedynym przyjacielem wuja, w jak偶e wrogim mu 艣wiecie.

Wujku Buddy, ca艂y czas przesy艂a Gail, je艣li to wszystko nie jest kupa g贸wna... to niebo i tak dalej... prze艣lij mi znak. Prze艣lij mi my艣l. Ten eksperyment przera偶a j膮. Przez trzy noce Gail nie mo偶e zasn膮膰, chcia艂aby wycofa膰 my艣li przekazywane umieraj膮cemu przyjacielowi. Obawia si臋, 偶e duch wuja b臋dzie j膮 budzi艂 po nocach. Czwartej nocy, po 艣mierci Buddy'ego, nic si臋 nie pojawia - ani szept, ani chropawy g艂os ciep艂ych my艣li, ani jakiekolwiek wra偶enie obecno艣ci gdziekolwiek. Tylko cisza i pustka.

Cisza i pustka. Przez reszt臋 偶ycia Gail jest przekonana, 偶e tak wygl膮da domena 艣mierci. Nawet w ostatnich tygodniach, gdy nie potrafi ukry膰 przed Jeremym swych ponurych my艣li.

M膮偶 nie usi艂uje wyperswadowa膰 jej tego obrazu, ale przesy艂a pe艂n膮 s艂o艅ca nadziej臋, cho膰 sam nie widzi s艂o艅ca i nie czuje nadziei.

Cisza i pustka. Tak Gail pojmuje 艣mier膰.

Teraz Jeremy r贸wnie偶 tak j膮 pojmuje.

GDZIE UMARLI POZOSTAWILI SWOJE KO艢CI

Vanni Fucci poprowadzi艂 Bremena z 艂贸dki na brzeg, z brzegu przez zagajnik na pobocze drogi, gdzie sta艂 bia艂y cadillac.

Ca艂y czas trzyma艂 rewolwer opuszczony przy boku, cho膰 dobrze widoczny. Otworzy艂 przednie drzwi od strony pasa偶era i gestem kaza艂 Bremenowi wsi膮艣膰. Ten nie protestowa艂. Nic nie m贸wi艂. Poprzez cyprysy widzia艂 ma艂y sklepik, gdzie Norm senior pi艂 drug膮 fili偶ank臋 kawy, a siedz膮cy Verge pali艂 fajk臋.

Fucci w艣lizgn膮艂 si臋 na siedzenie kierowcy, w艂膮czy艂 g艂o艣no silnik, wjecha艂 na asfalt, zostawiaj膮c za sob膮 tuman kurzu i obsypuj膮c krzaki gradem 偶wiru. Na szosie nie by艂o ruchu.

Poranne s艂o艅ce o艣wietla艂o wierzcho艂ki drzew i s艂up贸w telefonicznych, b艂yszcza艂o na wodzie po prawej stronie. Gangster po艂o偶y艂 rewolwer przy swej lewej nodze na wytwornym sk贸rzanym siedzeniu.

- Jedno s艂owo, kutasie - rzek艂 nerwowym szeptem - a rozwal臋 ci ten pieprzony 艂eb.

Bremen nie czu艂 potrzeby, by cokolwiek m贸wi膰. Cadillac jecha艂 na zach贸d spokojn膮 dziewi臋膰dziesi膮tk膮. Bremen odchyli艂 si臋 w fotelu, obserwuj膮c widoki po prawej stronie. Opu艣ciwszy rejon bagien i las贸w wjechali na otwart膮 przestrze艅 ostrych traw i niskich sosen. Daleko na polach sta艂y zniszczone domy farmerskie, a bli偶ej szosy przycupn臋艂y gdzieniegdzie przydro偶ne sklepiki bez towar贸w i bez klient贸w. Vanni Fucci burkn膮艂 co艣, w艂膮czaj膮c radio. Naciska艂 guziki, a偶 znalaz艂 stacj臋 nadaj膮c膮 wi膮zanki rockandrollowych przeboj贸w.

Bremen nie lubi艂 melodramat贸w, na tym polega艂 w tej chwili jego problem. Nie wierzy艂 w nie. Gail z przyjemno艣ci膮 czytywa艂a ksi膮偶ki i ogl膮da艂a filmy. Natomiast dla Bremena wszystkie sytuacje, akcja by艂y nieprawdopodobne, wr臋cz absurdalne, bohaterowie niewiarygodni, a w膮tki melodramatyczne nad wyraz banalne. Czasami mawia艂, 偶e ludzkie 偶ycie sk艂ada si臋 z wynoszenia 艣mieci, nakrywania sto艂u i ogl膮dania telewizji, a nie z po艣cig贸w samochodowych i strzelaniny. Wtedy Gail kiwa艂a g艂ow膮, u艣miecha艂a si臋 i po raz setny powtarza艂a:

- Jerry, klamka ma wi臋cej wyobra藕ni od ciebie.

Bremen mia艂 wyobra藕ni臋, ale nie lubi艂 melodramat贸w i nie wierzy艂 w przedstawiany przez nie 艣wiat. Teraz nie wierzy艂 w Vanniego Fucciego, cho膰 my艣li gangstera by艂y bardzo wyra藕ne. Nie uporz膮dkowane i gor膮czkowe, lecz wyra藕ne.

Wielka szkoda, my艣la艂, 偶e umys艂 cz艂owieka nie jest jak komputer, 偶e nie mo偶na sobie za偶yczy膰 dowolnej informacji.

„Czytanie ludzkich umys艂贸w” przypomina艂o pr贸b臋 odcyfrowania bazgro艂贸w na skrawkach papieru rzuconych na sfalowane morze, a nie wybieranie przejrzystych informacji z ekranu. Ludzie nie my艣l膮 o sobie starannymi obrazami, by u艂atwi膰 偶ycie jakiemu艣 telepacie, kt贸ry akurat natknie si臋 na ich my艣li. Bremen przynajmniej takich ludzi jeszcze nie spotka艂.

Vanni Fucci te偶 si臋 w tym nie wyr贸偶nia艂, cho膰 Bremen 艂atwo pozna艂 jego nazwisko. Fucci my艣la艂 na sw贸j temat w trzeciej osobie. Ca艂kowicie sob膮 poch艂oni臋ty, a jednak dziwnie oddalony, jakby przygody drobnego gangstera by艂y filmem, kt贸ry on sam ogl膮da. No, Vanni Fucci pozby艂 si臋 tego n臋dznego kutasa, taki sens mia艂a pierwsza my艣l, kt贸ra dotar艂a do Bremena na wyspie. Z ubrania i w艂os贸w Chico Tartugiana ci膮gle unosi艂y si臋 b膮belki powietrza.

Bremen zamkn膮艂 oczy i pr贸bowa艂 si臋 skoncentrowa膰. Jechali na zach贸d, potem na p贸艂noc, potem zn贸w na zach贸d.

Koncentracja uwagi by艂a bardzo wa偶na, lecz nie wzbudza艂a w nim emocji. Nie lubi艂 melodramat贸w.

My艣li Vanniego Fucciego skaka艂y jak pch艂y. Gangster by艂 najwyra藕niej podekscytowany, ale nie z powodu zatopienia cia艂a Chico albo tego, 偶e by膰 mo偶e trzeba b臋dzie zabi膰 siedz膮cego obok nieznanego faceta. Po prostu on, Vanni Fucci, nie lubi艂, gdy okoliczno艣ci zmusza艂y go do mokrej roboty.

Fucci by艂 z艂odziejem. Bremen wy艂apa艂 sporo obraz贸w lub strz臋pk贸w obraz贸w, kt贸re to potwierdza艂y. W swej do艣膰 d艂ugiej z艂odziejskiej karierze - Bremen pochwyci艂 obraz Fucciego w lustrze: twarz z bokobrodami, nylonowa koszula i spodnie z lat siedemdziesi膮tych - Vanni Fucci prawie nigdy nie u偶y艂 broni. Jedyny raz, gdy Donni Capeletto, tak zwany partner, usi艂owa艂 go okra艣膰 po napadzie na sklep jubilerski, Fucci zabra艂 tej szmacie pistolet automatyczny kalibru czterdzie艣ci pi臋膰 i strzeli艂 mu w kolano. Jego w艂asn膮 broni膮. Ale wtedy Fucci si臋 zdenerwowa艂. To by艂a amatorszczyzna. A Vanni Fucci si臋 szczyci艂, 偶e jest profesjonalist膮.

Bremen przymkn膮艂 na chwil臋 powieki, opanowa艂 nudno艣ci i usi艂owa艂 czyta膰 z fruwaj膮cych strz臋p贸w w turbulentnej zamieci my艣li Fucciego.

Wi臋cej ni偶 pragn膮艂, dowiedzia艂 si臋 na temat gangsterskiego 偶ycia w ostatniej dekadzie tego wieku. Vanni Fucci zawsze bardzo chcia艂 zosta膰 kim艣. Bremen powoli si臋 zorientowa艂, co znaczy ”by膰 kim艣” dla drobnego w艂oskiego gangstera i pokr臋ci艂 g艂ow膮, widz膮c, jakie to przyziemne. Nastolatek: roznoszenie wiadomo艣ci dla Hesso i sprzeda偶 papieros贸w z kradzionych ci臋偶ar贸wek Wielkiego Erniego; pierwsza praca - handelek alkoholem w po艂udniowej cz臋艣ci Newark - i powolne zdobywanie pozycji w kr臋gach twardych, cwanych, lecz kiepsko wykszta艂conych m臋偶czyzn. Bremen przelotnie widzia艂 g艂臋bok膮 satysfakcj臋 Fucciego, z tego powodu, 偶e zosta艂 zaakceptowany przez owych ludzi, tych g艂upich, nikczemnych, agresywnych, samolubnych i aroganckich ludzi. Ale Bremen pochwyci艂 r贸wnie偶 g艂臋boko skryte przeb艂yski ostatecznej wierno艣ci samemu sobie. Vanni Fucci by艂 lojalny tylko w stosunku do siebie.

Wszystkich innych: Hessa, Carpezziego, Tuttiego, Schwarza, Don Leoniego, Sala, nawet swej narzeczonej Cheryl, m贸g艂 si臋 pozby膰. Tak jak si臋 pozby艂 Chico Tartugiana, w艂a艣ciciela nocnego klubu w Miami i drobnego rzezimieszka, kt贸rego spotka艂 tylko jeden raz w superklubie Don Leoniego na Brooklynie.

Fucci wy艣wiadczy艂 przys艂ug臋 Don Leoniemu, 偶e pojecha艂 na po艂udnie; nienawidzi艂 Miami, nienawidzi艂 lata膰 samolotem.

To nie Fucci nacisn膮艂 na spust, ale zi臋膰 Don Leoniego, Bert Cappi, dwudziestosze艣cioletni g贸wniarz, kt贸ry uwa偶a艂 si臋 za drugiego Franka Sinatr臋. Tartugian, w ramach przys艂ugi dla Don Leoniego, zatrudni艂 Cappiego jako piosenkarza. Klienci go wygwizdywali, barmani protestowali, ale Tartugian trzyma艂 ch艂opaka, chocia偶 wiedzia艂, 偶e jest szpiegiem. Trzyma艂 go nawet wtedy, gdy przyw艂aszcza艂 sobie zyski z narkotyk贸w z po艂udniowego rejonu, ufaj膮c, 偶e Cappi przeniesie karier臋 piosenkarsk膮 nad lojalno艣膰 wobec te艣cia.

Cappi tego nie zrobi艂. Bremen pochwyci艂 ulotny obraz Vanniego Fucciego czekaj膮cego w alejce, gdy Cappi po swym ostatnim wyst臋pie poszed艂 na rozmow臋 z Tartugianem. Trzy kr贸tkie i p艂askie strza艂y z dwudziestkidw贸jki nie da艂y 偶adnego pog艂osu. Fucci zapali艂 papierosa i odczeka艂 minut臋, po czym wszed艂 do 艣rodka, nios膮c zas艂on臋 do prysznica i 艂a艅cuchy. Ch艂opak, zgodnie z instrukcjami Don Leoniego, kaza艂 Tartugianowi ukl臋kn膮膰 w kabinie prysznicowej w jego prywatnej 艂azience. P贸艂minutowy prysznic jest w stanie zlikwidowa膰 ka偶de paskudztwo.

- Co, cholera, tam robi艂e艣? Co, cholera, robi艂e艣 tak cholernie wcze艣nie na tym cholernym bagnie, no? - pyta艂 Fucci.

Bremen spojrza艂 na niego.

- 艁owi艂em ryby - odpar艂... lub wydawa艂o mu si臋, 偶e odpar艂.

Vanni Fucci pokr臋ci艂 z niesmakiem g艂ow膮 i nastawi艂 muzyk臋 g艂o艣niej.

- Pieprzony cywil.

Przeje偶d偶ali teraz przez miasto, nieco wi臋ksze ni偶 wioski w Everglades, kt贸re mijali poprzednio. Bremen musia艂 zamkn膮膰 oczy przed szturmem neurogwaru. Szczeg贸lnie 藕le by艂o, gdy przeje偶d偶ali obok osiedli domk贸w kempingowych czy kondomini贸w dla emeryt贸w. Rz臋pol膮ce my艣li starych ludzi atakowa艂y wyszorowan膮 艣wiadomo艣膰 Bremena. Mia艂 wra偶enie, jakby s艂ucha艂 staruszka w s膮siednim pokoju, kt贸ry odchrz膮kuje porann膮 flegm臋.

Ani listu, ani telefonu. Shawnee zadzwoni dopiero po mojej 艣mierci...

To tylko ma艂e zgrubienie, m贸wi艂a Marge. Jeszcze w ubieg艂ym miesi膮cu. Tylko ma艂y guz. Teraz nie 偶yje, umar艂a. Ma艂y guz, m贸wi艂a. Z kim ja teraz b臋d臋 gra艂a w chi艅czyka?

Czwartek. Dzi艣 jest czwartek. W czwartki gra si臋 w klubie w bezika.

Nie zawsze pada艂y s艂owa. Cz臋sto bezs艂owne obawy i smutek, starcza zgry藕liwo艣膰, s艂abo艣膰 i samotno艣膰 - to wszystko odkrywa艂 Bremen, gdy cadillac sun膮艂 wolno po szerokiej autostradzie. Zorientowa艂 si臋, 偶e w czwartek wiecz贸r prawie wsz臋dzie organizowano gr臋 w bezika, w osiedlach domk贸w kempingowych i w kondominiach, w tym mie艣cie i w nast臋pnym.

Teraz jednak ci wszyscy ludzie musieli przeczeka膰 godziny b贸lu i ci臋偶kiego florydzkiego upa艂u, nim nadci膮gnie wieczorny wilgotny ch艂贸d i b臋d膮 mogli si臋 zanurzy膰 w bezpiecze艅stwie osiedlowego klubu. Telewizory gra艂y w tysi膮cach domk贸w oraz apartament贸w, wentylatory mrucza艂y. Przeniesieni na emerytur臋, odrzuceni wypoczywali, czekaj膮c, a偶 przeminie upa艂 i nastanie wiecz贸r, kt贸ry sp臋dz膮 w topniej膮cym kr臋gu znajomych.

Poprzez nag艂y b艂ysk wzburzonych my艣li Vanniego Fucciego Bremen dostrzeg艂, 偶e z艂odziej jest z艂y na Boga. Niesamowicie w艣ciek艂y na Boga.

Tego samego cholernego dnia, gdy Nieco...

Jego m艂odszy brat - Bremen go zobaczy艂 - takie same czarne w艂osy i ciemne oczy, ale przystojniejszy.

Tego samego cholernego dnia, gdy Nieco sk艂ada艂 艣luby zakonne, w艂ama艂em si臋 do cholernej 艣wi臋tej Marii i ukrad艂em pieprzony kielich. Ten sam pieprzony kielich, kt贸ry podawa艂em ojcu Damianowi, gdy by艂em pieprzonym ministrantem. Ten sam pieprzony kielich. Nikt nie chcia艂 tego pieprzonego grata. Do cholery... Nieco sk艂ada cholerne 艣luby, a ja chodz臋 po cholernych ulicach Atlantic City z cholernym kielichem w torbie. Nikt nie chcia艂 tego pieprzonego grata.

Obrazy szlochaj膮cego Vanniego Fucciego zagrzebuj膮cego srebrny kielich w bagnach na p贸艂noc od dzielnicy kasyn; r臋ce Vanniego Fucciego wyci膮gaj膮 si臋 ku niebu; d艂onie zwini臋te w pi臋艣ci, z obu wystaje kciuk mi臋dzy pierwszym a 艣rodkowym palcem. Fig... fica. Bremen zrozumia艂. Vanni Fucci pokazuje Bogu fig臋, najbardziej obsceniczny gest, jaki zna艂 wtedy ten m艂ody z艂odziej.

Do cholery z tob膮, Bo偶e. Pieprzy膰 ci臋, stary.

Bremen zamruga艂 powiekami i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, by uwolni膰 si臋 od neurogwaru dochodz膮cego z pola kempingowego, kt贸re w艂a艣nie mijali. Nie s膮dzi艂, by Vanni Fucci chcia艂 go zabi膰. Nie teraz. Fucci nie pragn膮艂 pogarsza膰 sytuacji; ju偶 偶a艂owa艂, 偶e nie zostawi艂 tego cholernego faceta na wyspie. Albo 偶e nie wzi膮艂 ze sob膮 Roachclipa. Roachclip by waln膮艂 tego pieprzonego idiot臋, gdy byli na skifie, i nawet by si臋 nie obejrza艂.

Bremen pr贸bowa艂 wymy艣li膰 co艣 m膮drego. Wykorzystuj膮c to, czego si臋 dotychczas dowiedzia艂, m贸g艂by zagada膰 do Vanniego Fucciego. Powiedzie膰 na przyk艂ad, 偶e on, Bremen, te偶 zosta艂 wys艂any na po艂udnie przez Don Leoniego, 偶e wie, i偶 Bert Cappi waln膮艂 Chico Tartugiana i hej! - wszystko jest w porz膮dku i Fucci nie musi si臋 nim zajmowa膰. Don Leoni chcia艂 tylko potwierdzenia, i tyle. Bremen wyobra偶a艂 sobie, jak by odpowiada艂 na pytania. Roachclip? No, jasne, zna tego pieprzni臋tego Portoryka艅czyka. Pami臋ta t臋 noc, gdy Roachclip za艂atwi艂 braci Armansich - tego du偶ego, kt贸ry wr贸ci艂 z drugiej wojny z plastikow膮 nog膮, i tego chudego m艂odszego w garniturze ze sztucznego jedwabiu. Roachclip nie u偶y艂 ani pistoletu, ani no偶a, tylko tej pieprzonej o艂owianej rury, kt贸r膮 zawsze nosi艂 w walizce. Braci Armansich zawi贸z艂 na miejsce spotkania do Bronxu i tam na ulicy wali艂 ich w czerepy, na oczach polskiej kobity o t艂ustej bia艂ej twarzy, owini臋tej czarn膮 chust膮. Z ma艂ej plastikowej torby, pochodz膮cej z jej cholernego starego kraju, wysypa艂y si臋 pomara艅cze na jezdni臋 pokryt膮 roztopionym 艣niegiem...

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Nie, jednak tego nie powie.

Przejechali przez krain臋 jezior do krainy pastwisk. Czaple chodzi艂y za stadami byd艂a, szukaj膮c owad贸w wygrzebanych krowimi kopytami. Vanni Fucci nagle zatrzyma艂 si臋 przy budce telefonicznej, podetkn膮艂 luf臋 rewolweru pod oczy Bremena i rzek艂 cicho:

- Je艣li si臋, kutasie, ruszysz z tego pieprzonego samochodu, przysi臋gam na Boga, 偶e ci臋 tu zakatrupi臋. Rozumisz?

Bremen potakn膮艂.

Rozmowa telefoniczna, nies艂yszalna wprawdzie, 艂atwa by艂a do zrozumienia. Ludzie korzystaj膮c z telefonu mocno si臋 koncentruj膮 na werbalizacji my艣li.

Pos艂uchaj, nie mam zamiaru r膮bn膮膰 tego pieprzonego faceta.

To nie m贸j cholerny interes, 偶eby...

Taaa, wiem, 偶e mnie widzia艂, ale to nie m贸j pieprzony interes.

To pieprzona sprawa Cappiego i Leoniego i nie chc臋, 偶eby przez tego pieprzonego rybaka pos膮dzili mnie o...

Taaa... nie... nie, nie robi. Jaki艣 pieprzony g艂upek. Chyba nienormalny czy co. Ma za kr贸tkie spodnie, koszul臋 safari i sk贸rzane p贸艂buty, jak idiota ubrany przez idiot臋.

Bremen spojrza艂 na sw贸j przyodziewek - spodnie i koszul臋 khaki, kt贸re kupi艂 trzy dni temu w sklepie Norma seniora.

Spodnie rzeczywi艣cie by艂y za kr贸tkie, p贸艂buty - umazane w b艂ocie, zakurzone. Bremen poklepa艂 si臋 po kieszeniach.

Zwitek banknot贸w - prawie ca艂o艣膰 3865 dolar贸w, podj臋tych z rachunku - zosta艂 w kieszeni marynarki powieszonej na oparciu krzes艂a w male艅kiej sypialni rybackiego domku. Pami臋ta艂, 偶e robi膮c zakupy przeni贸s艂 kilka dwudziestek i mo偶e pi臋膰dziesi膮tk臋 do portfela, ale teraz nie sprawdza艂, ile tam ma pieni臋dzy. Na razie wystarczy艂o mu, 偶e czu艂 na biodrach wystaj膮c膮 bry艂臋 portfela.

Taaa, przyjad臋 na czas, ale b臋d臋 ci膮gn膮艂 ze sob膮 tego idiot臋.

O ile... no, nie przerywaj mi, do cholery... o ile Sal skapuje, 偶e ten pieprzony facet to jego sprawa. Rozumiesz?... czekaj, pyta艂em, czy rozumiesz. Dobra, dobra. Spotykamy si臋 za godzin臋 albo dwie. Taaa.

Vanni Fucci rzuci艂 s艂uchawk臋. Wraca艂 do autostrady, kopi膮c ze z艂o艣ci 偶wir i zaciskaj膮c pi臋艣ci. Bia艂a marynarka by艂a teraz przykurzona. Spojrza艂 w艣ciekle przez przedni膮 szyb臋 na Bremena - czarna jedwabna koszula i czarne w艂osy b艂yszcza艂y w s艂o艅cu.

Za艂atw go teraz. Teraz. 呕adnego samochodu, 偶adnych dom贸w.

Cholera, r膮bnij go teraz i masz to z g艂owy.

Bremen spojrza艂 na stacyjk臋. Nie musia艂 nawet patrze膰 - wiedzia艂, 偶e Fucci zabra艂 kluczyki. M贸g艂by teraz wytoczy膰 si臋 przez drzwi, pobiec w pole, licz膮c na to, 偶e Fucci go nie dogoni, i uda mu si臋 uciec poza zasi臋g kr贸tkolufowej trzydziestki贸semki... m贸g艂 mie膰 nadziej臋, 偶e b臋dzie przeje偶d偶a艂 jaki艣 samoch贸d, 偶e gangster zaniecha po艣cigu. Fucci by艂 palaczem, a Bremen nie. Po艂o偶y艂 r臋k臋 na klamce drzwi i nabra艂 powietrza.

A niech to cholera, cholera, cholera. Vanni Fucci podj膮艂 decyzj臋. Obszed艂 samoch贸d, wsiad艂 za kierownic臋, opar艂 d艂o艅 na r臋koje艣ci przyczepionego do pasa rewolweru.

- Jak co艣 zmalujesz, co艣 komu艣 pi艣niesz, gdzie jedziemy, to przysi臋gam, 偶e ci臋 r膮bn臋 nawet przy t艂umie 艣wiadk贸w. Kapujesz?

Bremen tylko patrzy艂 na niego. Zdj膮艂 d艂o艅 z klamki.

Vanni Fucci w艂膮czy艂 stacyjk臋 i z piskiem opon wjecha艂 na szos臋. Min臋艂a ich ci臋偶ar贸wka, g艂o艣no tr膮bi膮c. Fucci lew膮 r臋k膮 pokaza艂 kierowcy fig臋.

Pi臋tna艣cie kilometr贸w jechali szos膮 27, potem przyspieszyli na podje藕dzie na mi臋dzystanow膮 4, kieruj膮c si臋 teraz na p贸艂nocny wsch贸d.

Z burzliwych my艣li Vanniego Fucciego Bremen wy艂owi艂 cel tej podr贸偶y i mimowolnie si臋 u艣miechn膮艂.

OCZY

Jeremy i Gail sp臋dzaj膮 miodowy miesi膮c na wyprawie kanoe.

呕adne z nich nigdy przedtem nie w臋drowa艂o z plecakiem ani nie by艂o na sp艂ywie, ale nie mieli pieni臋dzy na to, co odpowiada艂oby im najbardziej: Maui. Ani na to, co wybraliby na drugim miejscu: Pary偶. Ani na punkt 贸smy w ich hierarchii wakacyjnej: motel w Bostonie. Zatem pewnego pi臋knego sierpniowego dnia, par臋 godzin po weselu w ogrodzie ich ulubionej wiejskiej gospody, machaj膮 przyjacio艂om na po偶egnanie i ruszaj膮 na p贸艂nocny wsch贸d w g贸ry Adirondacks.

Miejsce na biwak mogliby znale藕膰 bli偶ej. Do Adirondacks musz膮 przejecha膰 przez Blue Mountains, mijaj膮 tak偶e po drodze kilkana艣cie rezerwat贸w i park贸w rekreacyjnych, ale Jeremy czyta艂 artyku艂 o Adirondacks i chce tam w艂a艣nie jecha膰.

Ich volkswagen ma k艂opoty z silnikiem... stale ma k艂opoty z silnikiem... i po naprawie samochodu w Binghampton, w stanie Nowy Jork, maj膮 mniej o osiemdziesi膮t pi臋膰 dolar贸w i s膮 op贸藕nieni o cztery godziny w stosunku do planu. Nocuj膮 w Parku Stanowym Gilbert Lak臋, w po艂owie drogi mi臋dzy Binghampton a Utica.

Pada deszcz. Niewielki kemping jest zat艂oczony, jedyne wolne miejsce do biwakowania znajduje si臋 w pobli偶u wyg贸dki. Pada. Jeremy rozstawia nylonowy namiot, kupiony za dwadzie艣cia cztery dolary, a potem idzie do grilla, gdzie Gail przygotowuje kolacj臋. Swym poncho Gail zas艂ania od deszczu kilka patyk贸w, kt贸re zebrali na ognisko, ale trudno nazwa膰 ogniskiem p艂on膮c膮 gazet臋 i mokre dymi膮ce drewno.

- Powinni艣my byli co艣 zje艣膰 w Oneonta - m贸wi Jeremy, mru偶膮c oczy przed m偶awk膮.

Jeszcze nie ma 贸smej, a ju偶 jest ciemno, gdy偶 szare chmury zas艂aniaj膮 niebo. Deszcz nie zniech臋ca komar贸w, kt贸re bzykaja pod poncho. Jeremy wachluje ogie艅, a Gail wachluj膮c r臋k膮, odgania komary.

Ucztuj膮 - na wp贸艂 surowe hot dogi na mokrych bu艂eczkach - kl臋cz膮c w namiocie. Nie chc膮 si臋 przyzna膰 do pora偶ki i skorzysta膰 ze wzgl臋dnego luksusu wewn膮trz samochodu.

- I tak nie by艂am g艂odna - k艂amie Gail. Bremen widzi my艣lotykiem, 偶e 偶ona k艂amie, a ona widzi, 偶e on widzi.

Jeremy r贸wnie偶 widzi, 偶e Gail ma ochot臋 si臋 kocha膰.

0 dziewi膮tej s膮 ju偶 w z艂膮czonych razem 艣piworach. Deszcz przesta艂 pada膰, tury艣ci z s膮siednich namiot贸w wype艂zli na zewn膮trz, nastawili radia na ca艂y regulator i zabrali si臋 do przygotowywania p贸藕nej kolacji. Zapach sma偶onych stek贸w przeciska si臋 do obojga mi臋dzy ich pieszczotami i oboje chichocz膮, wyczuwaj膮c sw膮 wzajemn膮 rozterk臋.

Jeremy k艂adzie policzek na brzuchu Gail i szepcze:

- My艣lisz, 偶e pocz臋stowaliby nas, gdyby艣my im powiedzieli, 偶e jeste艣my nowo偶e艅cami?

G艂odni nowo偶e艅cy. Gail przesuwa palcami po jego w艂osach.

Jeremy ca艂uje j膮 w 艂agodne zaokr膮glenie dolnej cz臋艣ci brzucha. No, c贸偶... niewielka g艂od贸wka nikomu jeszcze nie zaszkodzi艂a.

Gail chichocze, przestaje chichota膰 i g艂臋boko wci膮ga powietrze. Deszcz znowu zaczyna pada膰, delikatnie, lecz natarczywie uderza w dach namiotu, przegania owady, ha艂asy, zapachy potraw. Przez chwil臋 we wszech艣wiecie istnieje tylko cia艂o Gail i cia艂o Jeremy'ego... a potem jedno cia艂o nie nale偶膮ce ca艂kowicie do 偶adnego z nich.

Kochali si臋 ju偶 przedtem... kochali si臋 tej nocy po przyj臋ciu u Chucka Gilpena... ale nigdy nie by艂o a偶 tak wspaniale i dziwnie. Tej nocy w namiocie, w deszczu, oboje prawdziwie si臋 zatracaj膮. Ich my艣li tworz膮 jedno艣膰, tak jak ich cia艂a. W radosnej euforii Jeremy czuje ogarniaj膮cy go spazm kobiecej rozkoszy i poddaje si臋 mu ca艂ym sob膮, gdy Gail ko艂ysze rosn膮ca fala jego orgazmu - chocia偶 odmiennego od sejsmicznej intensywno艣ci tego, co wewn膮trz czuje - ale teraz r贸wnie偶 nale偶膮cego do niej. Szczytuj膮 r贸wnocze艣nie. Przez moment Gail ma wra偶enie, 偶e umo艣ci艂a si臋 w ciele Jerry'ego; do艣wiadcza jego odpr臋偶enia, gdy le偶膮 nasyceni, zapl膮tani w siebie.

Powietrze w namiocie jest niemal mgliste od ich oddech贸w i wyziew贸w. Zapad艂 zmierzch. Gail otwiera po艂y namiotu i oboje wysuwaj膮 si臋 do po艂owy na zewn膮trz, mimo si膮pi膮cego deszczu; czuj膮 delikatne rozbryzgi na twarzach i piersiach, wdychaj膮 ch艂odne powietrze, otwieraj膮 usta, by pi膰 z nieba.

Teraz nie czytaj膮 w swych umys艂ach, nie odwiedzaj膮 wzajemnie swych umys艂贸w. Ka偶de z nich jest t膮 drug膮 osob膮, 艣wiadom膮 jej my艣li i wra偶e艅. Nie, nie jest to dok艂adne: w tej chwili nie ma ani jej, ani jego, i osobna 艣wiadomo艣膰 wraca stopniowo, rzek艂by艣, poranny przyp艂yw cofa si臋 powoli, zostawiaj膮c na 艣wie偶o obmytej pla偶y rozmaite przedmioty.

Och艂odzeni, od艣wie偶eni deszczem, w艣lizguj膮 si臋 do 艣rodka, wycieraj膮 grubymi r臋cznikami i zwijaj膮 mi臋dzy warstwami g臋siego puchu. Gail sk艂ada g艂ow臋 na ramieniu Jeremy'ego, a jego r臋ka odnajduje miejsce w ma艂ym wg艂臋bieniu na jej plecach. Jest tak, jakby zawsze zna艂a to miejsce.

Pasuj膮 do siebie idealnie.

Nast臋pnego dnia jedz膮 obiad w Utica i ruszaj膮 na p贸艂noc, w g贸ry. W Old Forge wypo偶yczaj膮 kanoe i wios艂uj膮 przez Chain of Lakes. Jeremy zna to miejsce z lektur, teren jest jednak bardziej zabudowany, ni偶 sobie wyobra偶a艂. Syczenie i trzeszczenie neurogwaru dochodzi z nadbrze偶nych dom贸w.

Ale znajduj膮 samotne wysepki oraz piaszczyste 艂achy, mi臋dzy kt贸rymi przez trzy dni wios艂uj膮 lub przewo偶膮 kanoe, tam te偶 rozbijaj膮 biwaki. Przez nast臋pne dwa dni leje jak z cebra.

Cztery kilometry transportuj膮 kanoe, a pi膮tego dnia opuszczaj膮 Long Lak臋.

Znajduj膮 telefon, wracaj膮 do Old Forge z brodatym m艂odym m臋偶czyzn膮 z wypo偶yczalni 艂odzi. Potem swym prychaj膮cym volkswagenem zapuszczaj膮 si臋 coraz dalej, pokonuj膮c ponadstukilometrow膮 p臋tl臋 w g贸r臋 ku jezioru Saranac i w d贸艂 do wsi Keene Valley. Tam Jeremy kupuje przewodnik, po raz pierwszy bior膮 plecaki na grzbiety i ruszaj膮 w dal ku czemu艣 zwanemu Big Slide.

Przewodnik twierdzi, 偶e droga to sze艣膰 i p贸艂 kilometra umiarkowanego szlaku zwanego Bracia, ale s艂owo ”umiarkowany” jest tu niew艂a艣ciwe, gdy偶 szlak wiedzie przez pionowe ska艂y, obok wodospad贸w, grani膮 i na mniejsze szczyty, a Jeremy klnie, 偶e te sze艣膰 i p贸艂 kilometra musiano zmierzy膰 z samolotu, a nie po ziemi. Dochodzi r贸wnie偶 do wniosku, 偶e zabra艂 zbyt wiele rzeczy. Gail proponuje, by zostawili torb臋 w臋gla drzewnego albo jeden z sze艣ciopak贸w z piwem, ale Jeremy wyrzuca kilka torebek mieszanki keksowej, a reszt臋 rzeczy zatrzymuje, uwa偶aj膮c, 偶e s膮 niezb臋dne cywilizowanym turystom.

Po przej艣ciu trzech i p贸艂 kilometra znajduj膮 si臋 w przepi臋knym brzozowym zagajniku. Zaczynaj膮 podchodzi膰 pod szczyt Trzeci Brat - niewielkie wzniesienie, wystawiaj膮ce sw贸j skalny ryj ponad faluj膮cy ocean zieleni. Z g贸ry maj膮 widok na cel, do kt贸rego d膮偶膮 - Big Slide Mountain - i pomi臋dzy kolejnymi g艂臋bszymi wdechami u艣miechaj膮 si臋 do siebie.

Big Slide Mountain jest mniejsz膮, tak偶e znacznie rzadziej odwiedzan膮 wersj膮 El Capitan w parku Yosemite. Z jednej strony tworzy zalesiony 艂uk, z drugiej wznosi si臋 pionow膮 ska艂膮, zako艅czon膮 g艂azami wielkimi jak domy.

- To nasz cel? - dyszy Gail.

Jeremy kiwa g艂ow膮, zbyt zasapany, by odpowiedzie膰.

- Czy nie mogliby艣my po prostu zrobi膰 mu zdj臋cia i potem twierdzi膰, 偶e tam byli艣my?

Jeremy kr臋ci g艂ow膮 i z j臋kiem zak艂ada plecak. Ponad p贸艂 kilometra schodz膮 do prze艂臋czy. Szlak opada 艂agodnymi serpentynami, ale cz臋艣ciej prowadzi prosto w d贸艂 w艣r贸d form skalnych lub po stromych stokach. U st贸p urwisk Big Slide docieraj膮 do ostatniego odcinka. Ko艅cowe pi臋膰set metr贸w drogi prowadzi prawie pionow膮 艣cian膮.

Jeremy uzmys艂awia sobie, 偶e jest na samym szczycie, w momencie, gdy jego spuszczone oczy przestaj膮 widzie膰 ska艂臋, a maj膮 przed sob膮 jedynie pust膮 przestrze艅. Pada na wznak, na plecak, z roz艂o偶onymi r臋koma i nogami. Gail uprzejmie zdejmuje sw贸j plecak i dopiero w贸wczas klapnie m臋偶owi na brzuch.

Kwadrans tak le偶膮, a kiedy wreszcie odzyskuj膮 oddech i mog膮 przynajmniej szepta膰, opowiadaj膮 sobie, co widz膮 w chmurach, obserwuj膮 przelatuj膮cego jastrz臋bia. Zaczyna wia膰, Gail siada. Jeremy patrzy, jak podmuch tarmosi jej kr贸tkie w艂osy. Na zawsze zapami臋tam t臋 chwil臋, my艣li. Gail odwraca si臋 do niego i u艣miecha, widz膮c w umy艣le m臋偶a swe w艂asne odbicie.

Ustawiaj膮 namiot na skale, troch臋 dalej, mi臋dzy starganymi przez wiatr drzewami, natomiast materace piankowe oraz 艣piwory k艂ad膮 tu偶 przy kraw臋dzi przepa艣ci. W naturalnym skalnym otworze rozpalaj膮 w臋giel drzewny. Powstaje doskona艂y grill. Gail wyjmuje steki z ma艂ej turystycznej lod贸wki, Jeremy otwiera zimne piwo. Gail w艂o偶y艂a mi臋dzy w臋gle kolby kukurydzy owini臋te w foli臋, teraz Jeremy ich dogl膮da, a ona uk艂ada na dw贸ch talerzach rzodkiewki, sa艂at臋 i pomidory.

Ostro偶nie odwija z r臋cznik贸w opakowane w papier kieliszki do wina i butelk臋 BV cabernet sauvignon. Ustawia butelk臋 obok piwa, by si臋 och艂odzi艂a.

Jedz膮 w p贸藕nym zmierzchu letniego wieczoru. Nogi zwiesili ze ska艂y, dyndaj膮c nimi w powietrzu. Nieco chmur na zachodzie przybiera barw臋 roz艣wietlonego r贸偶u i g艂臋bokiego fioletu. P贸艂ka skalna le偶y przy po艂udniowym stoku g贸ry - patrz膮 wi臋c w jej kierunku, tam ju偶 wpe艂za mrok. Steki s膮 spore, jedz膮 je wolno, nape艂niaj膮 kieliszki winem. Gail przygotowa艂a na deser dwa du偶e kawa艂ki ciasta czekoladowego.

Nadci膮ga wieczorny wiatr. Porz膮dkuj膮 palenisko, chowaj膮 papierowe talerze do torby na odpadki. Jeremy nie chce rozpala膰 ogniska, rozrzuca wystyg艂e w臋gle w szczeliny skalne, by nie zostawia膰 艣lad贸w po gotowaniu. Nak艂adaj膮 we艂niane kurtki, czyszcz膮 z臋by, udaj膮 si臋 na stron臋 mi臋dzy drzewa za p贸艂nocn膮 gra艅. Kiedy niebo rozb艂yskuje gwiazdami, le偶膮 ju偶 w swych 艣piworach.

To jest dobre, nadchodzi obraz i przez chwil臋 偶adne nie wie, kt贸re z nich pierwsze pomy艣la艂o. Od po艂udnia, jak okiem si臋gn膮膰, s膮 tylko lasy, g贸ry i ciemne niebo. Ani szosa, ani 艣wiat艂a dom贸w nie m膮c膮 fioletowej p艂aszczyzny doliny, cho膰 teraz wida膰 kilka p艂on膮cych ognisk. Po dziesi臋ciu minutach niebo staje si臋 ja艣niejsze od doliny, gdy jego kopu艂臋 roz艣wietlaj膮 gwiazdy. Ich blasku nie przy膰miewaj膮 偶adne miejskie 艣wiat艂a.

Dwa 艣piwory zosta艂y razem spi臋te, ale gdy Jeremy i Gail zsuwaj膮 ubrania, miejsca jest ma艂o. Starannie uk艂adaj膮 rzeczy pod 艣piwory, by ich nie zwia艂 silniejszy podmuch wiatru.

Chowaj膮 g艂owy, przytulaj膮 si臋 do siebie. G艂adkie cia艂a i ciep艂e oddechy odpieraj膮 zimn膮 wichur臋. Dzi艣 na pocz膮tku kochaj膮 si臋 powoli, niezwykle 艂agodnie, z obietnic膮 bardziej gwa艂townej, nie znanej im dotychczas ekstazy.

Zawsze. Jeremy potrafi stwierdzi膰, 偶e w艂a艣nie Gail pierwsza wys艂a艂a t臋 my艣l.

- Zawsze - odpowiada szeptem Jeremy, a mo偶e nie szeptem.

Zsuwaj膮 si臋 ni偶ej, spleceni, ciepli, zas艂oni臋ci od wiatru, a nad ich g艂owami coraz mocniej ja艣niej膮 gwiazdy, przesy艂aj膮c im przyzwolenie z kosmosu.

W KR脫LESTWACH BEZ 艢WIAT艁A NI CIENIA

Zaparkowali w rz臋dzie oznaczonym GRUMPY i wsiedli do d艂ugiej kolejki linowej jad膮cej ku g艂贸wnej bramie. Vanni Fucci zdj膮艂 bia艂膮 marynark臋 i trzyma艂 pod ni膮 trzydziestk臋贸semk臋.

- Zr贸b tylko jakie艣 g艂upstwo - rzek艂 cicho, gdy czekali na kolejk臋 - a rozwal臋 ci臋 tu na miejscu. Przysi臋gam na pieprzonego Chrystusa.

Bremen spojrza艂 na z艂odziejaszka, wyczu艂 jego determinacj臋 pomieszan膮 ze z艂o艣ci膮.

Vanni Fucci s膮dzi艂, 偶e patrzy na niego z niedowierzaniem.

- Nie wierzysz mi, cholera, r膮bn臋 ci臋 na tym pieprzonym parkingu i b臋d臋 w Georgii, zanim ktokolwiek si臋 kapnie, 偶e zosta艂e艣 zabity!

- Wierz臋 ci - powiedzia艂 Bremen, czuj膮c fale podniecenia u gangstera.

Publiczne zab贸jstwo, zw艂aszcza w tym miejscu, przemawia艂o jako艣 do Vanniego Fucciego, cho膰 z艂odziejaszek wola艂by, 偶eby spraw臋 za艂atwi艂 ten zwariowany Bert Cappi czy r贸wnie zwariowany Ernie Sanza. Niewa偶ne, on, Bert czy Ernie, ale to by艂aby historia... waln膮膰 tego go艣cia w艂a艣nie w tym miejscu.

Kolejka przyjecha艂a. Bremen i Vanni Fucci wsiedli. Lufa rewolweru, wycelowana przez marynark臋, uciska艂a Bremena w bok. Podczas kr贸tkiej jazdy do bramy dowiedzia艂 si臋 wi臋cej o zamiarach Fucciego.

Spotkanie zorganizowano akurat tutaj z innych powod贸w.

Dok艂adniej, um贸wili si臋 tu Sal Empori, g艂贸wny cz艂owiek Don Leoniego w tym rejonie, i kto艣 z tych kopni臋tych pieprzonych Kolumbije偶yk贸w... tak w my艣lach ich okre艣la艂 Vanni Fucci, ci kopni臋ci pieprzeni Kolumbijczycy... by wymieni膰 walizk臋 pieni臋dzy Don Leoniego za walizk臋 od tych kopni臋tych pieprzonych Kolumbi je偶yk贸w, pe艂n膮 pierwszorz臋dnej heroiny do rozprowadzenia na p贸艂nocy w艣r贸d czarnuch贸w, w rewirze Yanniego Fucciego. Takie zamiany robiono w Disney World ju偶 od paru lat. Sal Empori zabra艂 jako obstaw臋 Berta oraz Erniego.

Sal zajmie si臋 tym pieprzonym pajacem. Bez trudu, bez brudu, bez pieprzonego ba艂aganu.

- Zapia膰 sobie za bilet wst臋pu - cicho wysycza艂 Vanni Fucci, kupuj膮c bilet dla siebie i d藕gaj膮c Bremena w 偶ebra.

Ten zacz膮艂 szpera膰 po kieszeniach. Trzy dni temu rzeczywi艣cie upchn膮艂 kilka pi臋膰dziesi膮tek. Dok艂adniej, sze艣膰 pi臋膰dziesi膮tek. Po艂o偶y艂 banknot na kontuar, powiedzia艂, 偶e chce jednodniowy bilet i czeka艂 na reszt臋. Otrzyma艂 mniej, ni偶 si臋 spodziewa艂.

Z艂odziej prowadzi艂 go przez t艂um. Jedn膮 r臋k臋 opar艂 na ramieniu Bremena, drug膮 mia艂 pod marynark膮. Bremen s膮dzi艂, 偶e to wszystko musi bardzo podejrzanie wygl膮da膰, ale nikt nie zwraca艂 na nich uwagi.

Nie podnosi艂 wzroku, gdy wsiadali do kolejki jednoszynowej, kt贸ra ich obwozi艂a wok贸艂 zatoczek ku odleg艂ym iglicom, wie偶om i sztucznej g贸rze. Kolejka si臋 zatrzyma艂a, z艂odziej szarpn膮艂 Bremenem ku sobie i wyci膮gn膮艂 go na zewn膮trz. Weszli w g臋stniej膮cy t艂um. Neurogwar wok贸艂 Bremena wznosi艂 si臋 od szeptu do krzyku, od krzyku do nieustaj膮cego ryku.

Ryk ten mia艂 szczeg贸lne cechy, r贸偶ni艂 si臋 od zwyczajnego zgrzytaj膮cego neurogwaru, jak szum Niagary r贸偶ni si臋 od szumu pomniejszych wodospad贸w. Wyr贸偶niaj膮c膮 cech膮 by艂 tu og贸lnie panuj膮cy gor膮czkowy smutek, silny i wszystko przenikaj膮cy, jak fetor gnij膮cego mi臋sa.

Bremen zatoczy艂 si臋, podni贸s艂 d艂onie do skroni, zatka艂 uszy, na pr贸偶no usi艂uj膮c zatamowa膰 fale bezd藕wi臋ku, bezmowy.

Vanni Fucci popchn膮艂 go dalej.

Me tak to sobie wyobra偶a艂em... czeka艂em trzydzie艣ci pi臋膰 lat... mia艂em nadziej臋, 偶e to b臋dzie inaczej...

Jeszcze co艣 zwiedza膰! Jeszcze gdzie艣 si臋 przejecha膰! Brakuje czasu! Nigdy nie ma do艣膰 czasu! Szybciej... pop臋d藕 ich, Sarah!

Pr臋dzej!

To wszystko dla dzieci. Dla dzieci. Ale cholerne dzieciaki je艣li nie histeryzui膮, to s膮 cholernie oszo艂omione jak jakie艣 zombi...

Pr臋dzej! Tom, po艣piesz si臋, bo b臋dziemy na ko艅cu kolejki...

Bremen zamkn膮艂 oczy, pozwoli艂, by Vanni Fucci prowadzi艂 go przez t艂um. Naciera艂y na niego pot臋偶ne fale rozpaczy. Tak jakby wszystkie natarczywe wo艂ania w ca艂ym parku... zbudowanym przecie偶 ku uciesze, na Boga, ku uciesze!... atakowa艂y go niczym w艣ciek艂y przyb贸j wal膮cy w w膮sk膮 pla偶臋.

- Otw贸rz oczy, kutasie - szepn膮艂 mu do ucha Vanni Fucci.

Lufa rewolweru mocniej d藕gn臋艂a Bremena w 偶ebra.

Otworzy艂 oczy, lecz mimo to szed艂 jak 艣lepiec z powodu b贸lu wywo艂anego neurogwarem... natr臋tnym, szalonym, rozproszonym, dr臋cz膮cym, szybko-do-cholery-bo-zostaniemy-na-ko艅cu-kolejki, cho膰by si臋 wali艂o lub pali艂o, musimy si臋 dobrze bawi膰. Bremen chwyta艂 powietrze otwartymi ustami i usi艂owa艂 nie zwymiotowa膰.

Vanni Fucci ca艂y czas go pop臋dza艂. Sal, Bert i Ernie musz膮 w艂a艣nie teraz dokonywa膰 wymiany z tymi kopni臋tymi pieprzonymi Kolumbijczykami i Vanni Fucci przeka偶e tego g艂upka na Kosmicznej G贸rze. Tylko 偶e Vanni Fucci nie by艂 stuprocentowo pewien, gdzie ta pieprzona Kosmiczna G贸ra si臋 znajduje. Wymiany dokonywano zwykle w czasie pieprzonej Jazdy po D偶ungli, wi臋c podczas swych poprzednich wizyt Vanni Fucci zawsze szed艂 prosto do Krainy Przyg贸d, bra艂 walizk臋 od Sala i od razu wyje偶d偶a艂 kolejk膮 jednoszynow膮. Nie wiedzia艂, dlaczego Sal zmieni艂 to pieprzone miejsce spotkania na pieprzon膮 Kosmiczn膮 G贸r臋, ale wiedzia艂, 偶e to gdzie艣 w Krainie Przysz艂o艣ci.

Vanni Fucci usi艂owa艂 si臋 zorientowa膰. Dobra, jeste艣my na pieprzonej G艂贸wnej Ulicy z dzieci艅stwa kochanego zmar艂ego Walta... Taaak...a to sobie ch艂opta艣 ubzdura艂! Co za pierdo艂y!

呕adna G艂贸wna Ulica nie wygl膮da艂a tak jak to pieprzone miejsce.

Na G艂贸wnej Ulicy, gdzie ja wyros艂em, by艂y pieprzone fabryki, pieprzone sklepy z w贸d膮, pieprzone merce rocznik 57 sta艂y na pieprzonych ceg艂ach, bo pieprzone czarnuchy zwin臋艂y opony.

Dobra, jeste艣my na pieprzonej G艂贸wnej Ulicy. Ten pieprzony zamek jest na p贸艂nocy. Pieprzony znak pokazuje, 偶e Kraina Fantazji jest za tym pieprzonym zamkiem. A jak z Krainy Fantazji do pieprzonej Krainy Przysz艂o艣ci? Powinni tu dawa膰 pierdolone mapy drogowe.

Va艅ni Fucci okr膮偶y艂 wielki zamek z w艂贸kna szklanego, rzuci艂 okiem na statek kosmiczny i futurystyczny z艂om po jego prawej stronie, wreszcie pchn膮艂 Bremena w tamtym kierunku. Za pi臋膰 minut przeka偶e g艂upka Salowi i jego ferajnie.

Bremen przystan膮艂. Znajdowali si臋 w Krainie Przysz艂o艣ci, niemal w cieniu dziwnej staromodnej konstruksji, mieszcz膮cej kolejk臋 wysokog贸rsk膮 Kosmiczna G贸ra. Bremen zamar艂.

- Ruszaj si臋, sukinsynu - sykn膮艂 Vanni Fucci, pakuj膮c mu pod 偶ebra luf臋 trzydziestki贸semki.

Bremen nie drgn膮艂. Nie mia艂 zamiaru stawia膰 oporu Vanniemu Fucciemu, po prostu nie potrafi艂 ju偶 si臋 skoncentrowa膰 na z艂odziejaszku. My艣li innych ludzi atakowa艂y go bolesn膮 lawin膮 neurogwaru, wpycha艂y na fal臋 ob艂臋du.

- Ruszaj! - Vanni Fucci prychn膮艂 mu 艣lin膮 w ucho.

Us艂ysza艂 g艂uchy szcz臋k kurka rewolweru. Jego ostatnia jasna my艣l brzmia艂a: Nie jest mi przeznaczone umiera膰 w tym miejscu. Droga prowadzi w d贸艂.

Zobaczy艂 si臋 przez oczy kobiety w 艣rednim wieku, kiedy odst臋powa艂 od Vanniego Fucciego.

Z艂odziejaszek zakl膮艂 i zakry艂 rewolwer marynark膮.

Bremen nadal si臋 cofa艂.

- Cholera, co ci m贸wi艂em! - wrzasn膮艂 Vanni Fucci, unosz膮c obie r臋ce pod marynark膮.

Jaka艣 rodzina z Hubbard w stanie Ohio przystan臋艂a, zaintrygowana dziwnym widokiem: Bremen powoli si臋 cofa, niski m臋偶czyzna z podniesionymi r臋kami pod膮偶a za nim, pod jego marynark膮 jest widoczna wypuk艂o艣膰 wycelowana w tors Bremena. A on patrzy艂 bez zaciekawienia przez ich zaciekawione oczy. Dziewczynka ugryz艂a kawa艂ek waty cukrowej, ca艂y czas przygl膮daj膮c si臋 obu m臋偶czyznom. Grudka bia艂ej lepkiej nici przylgn臋艂a do jej policzka.

Bremen nadal si臋 cofa艂.

Vanni Fucci ju偶 chcia艂 skoczy膰 do przodu, lecz na chwil臋 zagrodzi艂y mu drog臋 trzy roze艣miane zakonnice. Potem zacz膮艂 biec, gdy zobaczy艂, 偶e Bremen cofa si臋 przez trawnik ku 艣cianie budynku. Z艂odziejaszek wysun膮艂 luf臋 rewolweru spod marynarki: do cholery, nie b臋dzie przecie偶 niszczy艂 doskona艂ej marynarki przez tego pajaca.

Bremen zobaczy艂 si臋 jakby w krzywych lustrach z gabinetu 艣miechu. Thomas Geer, dziewi臋tnastolatek, dostrzeg艂 ods艂oni臋ty rewolwer i przystan膮艂 zdumiony, wyci膮gaj膮c r臋k臋 z kieszeni na pupie Terri.

Pani Frieda Hackstein i jej wnuczek Benjamin wpadli na Thomasa Geera i Benniemu ulecia艂 w niebo balonik z Myszk膮 Miki. Ch艂opczyk zacz膮艂 p艂aka膰.

Przez ich oczy Bremen widzia艂 si臋 na tle muru. Patrzy艂, jak Vanni Fucci podnosi rewolwer. O niczym nie my艣la艂, nic nie czu艂.

Przez oczy ma艂ego Benniego zobaczy艂, 偶e na drzwiach z ty艂u jest jaki艣 napis. NIEUPOWA呕NIONYM WST臉P WZBRONIONY, a pod spodem WST臉P DLA PRACOWNIK脫W PO W艁O呕ENIU KARTY. W metalowym pude艂ku na murze widnia艂 pod艂u偶ny otw贸r, prawdopodobnie na kart臋 identyfikacyjn膮, lecz drzwi by艂y nie domkni臋te, przyblokowane cienkim patykiem.

Pani Hackstein zrobi艂a krok do przodu i zacz臋艂a krzycze膰 na Thomasa Geera, obwiniaj膮c go o strat臋 balonu Benjamina.

Na sekund臋 przes艂oni艂a Yanniego Fucciego.

Bremen wkroczy艂 przez drzwi, kopn膮艂 patyk i zatrzasn膮艂 zamek. W przy膰mionym 艣wietle dostrzeg艂 betonowe schody w d贸艂. Zszed艂 po nich - dwadzie艣cia pi臋膰 stopni - zakr臋ci艂 w prawo i zn贸w zszed艂 kilkana艣cie stopni. Znalaz艂 si臋 w d艂ugim korytarzu. Z daleka dobiega艂y jakie艣 mechaniczne odg艂osy.

- Mor艂okowie - pomy艣la艂a Gail.

Zatka艂o go, jakby dosta艂 w 偶o艂膮dek. Usiad艂 na trzecim stopniu i przetar艂 oczy. Nie, Gail. Nie. S艂ysza艂, 偶e ludzie z amputowanymi ko艅czynami odczuwaj膮 w nich pozorny b贸l. To by艂o gorsze. Znacznie gorsze. Wsta艂 i ruszy艂 korytarzem. Stara艂 si臋 wygl膮da膰 na osob臋, kt贸ra ma prawo tu przebywa膰. Neurogwar zanik艂 - Bremen teraz by艂 jeszcze bardziej pusty ni偶 przed chwil膮.

Korytarz przecina艂 inne korytarze, przechodzi艂 obok klatek schodowych. Znaki i strza艂ki na 艣cianach wskazywa艂y:

AUDIO ANIM LAB 6-10, DYSP TRANS ODP 44 - 66, SAL POST 2-5. Doszed艂 do wniosku, 偶e ostatnia informacja brzmi najmniej gro藕nie, i skr臋ci艂 w tym kierunku. Wtem z poprzecznego korytarza dobieg艂o bzykanie olbrzymiego owada i Bremen cofn膮艂 si臋 kilkana艣cie krok贸w w pust膮 klatk臋 schodow膮. Obok przejecha艂 w贸zek golfowy. Ani cz艂owiek, ani cz臋艣ciowo zdemontowany robot nie spogl膮dali w jego stron臋.

Zszed艂 na korytarz i powoli kroczy艂, nads艂uchuj膮c, czy nie jedzie jaki艣 inny w贸zek. Nagle zza kolejnego zakr臋tu rozbrzmia艂o echo 艣miechu, Bremen uskoczy艂, s膮dz膮c, 偶e si臋 schowa w klatce schodowej, ale da艂 nura w nowy bardzo w膮ski korytarz.

Z r臋kami w kieszeniach szed艂 przez hol i mia艂 ochot臋 gwizda膰. 艢miech, rozmowa, odg艂osy czyjej艣 obecno艣ci zbli偶a艂y si臋, kto艣 zakr臋ci艂 w korytarz, kt贸ry Bremen przed chwil膮 opu艣ci艂.

Poj膮艂, w jakim kierunku id膮 艣miej膮cy si臋 ludzie, r贸wnocze艣nie zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e pope艂ni艂 b艂膮d.

Hol ko艅czy艂 si臋 par膮 szerokich drzwi. Napis nad nimi g艂osi艂: PRZED WEJ艢CIEM PAMI臉TAJ O ZDJ臉CIU G艁OWY. Na drzwiach widnia艂a informacja: SALA POSTACI 3. oraz znak zakazu palenia. Zza drzwi dobiega艂 ha艂as rozmowy. Z ty艂u, trzy sekundy za nim, zbli偶a艂y si臋 odg艂osy id膮cych. Po lewej mia艂 szare drzwi z dwoma s艂owami: DLA M臉呕CZYZN. Wszed艂 tam w momencie, gdy trzej m臋偶czy藕ni i jedna kobieta zakr臋cali w d艂ugi korytarz.

W umywalni nikogo nie by艂o, cho膰 Bremen podskoczy艂 na widok du偶ej postaci przy przeciwleg艂ej 艣cianie. Spojrza艂 jeszcze raz. To kostium Goofy'ego, d艂ugo艣ci co najmniej metr osiemdziesi膮t, wisia艂 na haku przy umywalkach.

Za drzwiami rozbrzmia艂y g艂osy; Bremen wszed艂 do kabiny i z ulg膮 zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwi. Nikt tu przynajmniej nie b臋dzie wymaga艂 od niego identyfikatora. Drzwi si臋 otworzy艂y i g艂osy znik艂y w SALI POSTACI.

Podpar艂 g艂ow臋 d艂o艅mi i usi艂owa艂 si臋 skoncentrowa膰.

Co ja, do diab艂a, robi臋? G艂os jego umys艂u ledwo by艂 s艂yszalny poprzez sta艂y ryk neurogwaru dochodz膮cy z g贸ry od dziesi膮tk贸w tysi臋cy szukaj膮cych rozrywki dusz.

Biegn臋, uciekam, odpowiedzia艂 sam sobie. Ukrywam si臋.

Dlaczego?

Neurogwar sycza艂 i wzbiera艂.

Dlaczego? Dlaczego nie zg艂osi膰 w艂adzom, co si臋 sta艂o? Zaprowadzi膰 policj臋 nad jezioro, opowiedzie膰 im o Vannim Fuccim.

Po艣piesz si臋, po艣piesz, po艣piesz, bawmy si臋, do diab艂a, te trzy dni kosztuj膮 mnie fortun臋...

Bremen mocno 艣ciska艂 skronie.

Tak, tak. Powiedz w艂adzom. Niech gliny potwierdz膮 twoj膮 to偶samo艣膰, dowiedz膮 si臋, 偶e jeste艣 tym facetem, kt贸ry spali艂 sw贸j dom i znikn膮艂... i potem akurat si臋 pojawi艂e艣 w miejscu, gdzie jaki艣 gangster topi艂 trupa. A mo偶e pan nam 艂askawie powie, sk膮d wie, jak nazywaj膮 si臋 gangster i ofiara?

Dlaczego spali艂em dom?

Nie, p贸藕niej. P贸藕niej. Pomy艣l o tym p贸藕niej.

呕adnych glin. 呕adnych wyja艣nie艅. Je艣li uwa偶asz, 偶e to piek艂o, spr贸buj sp臋dzi膰 ze dwie noce w areszcie. Ciekawe, co w swych ma艂ych czaszkach maj膮 twoi towarzysze z s膮siednich prycz... chcia艂by艣 ze dwie takie noce, stary?

Otworzy艂 kabin臋 ubikacji, podszed艂 do pisuar贸w, usi艂owa艂 zrobi膰 siusiu, nie m贸g艂, zasun膮艂 spodnie, stan膮艂 przy umywalkach. Zimna woda mu pomog艂a. Przestraszy艂 si臋, gdy ujrza艂 w lustrze blad膮, chor膮 twarz.

Do diab艂a z glinami. Do diab艂a z Vannim Fuccim i jego ferajn膮. Zabieraj si臋 st膮d. I to szybko.

W holu rozbrzmia艂y nowe g艂osy. Bremen si臋 odwr贸ci艂, ale cho膰 drzwi do damskiej toalety po przeciwnej stronie korytarza otworzy艂y si臋 z ha艂asem, nikt stamt膮d nie wyszed艂. Na razie.

Sta艂 przez chwil臋, wycieraj膮c wod臋 z policzk贸w. Nie jest najwa偶niejsze, jak wyj艣膰 z tego labiryntu, by nikt mnie nie zatrzyma艂, ale jak si臋 wydosta膰 z parku. Vanni Fucci na pewno ju偶 rozmawia艂 ze swymi kumplami gangsterami - Salem, Bertem i Erniem, przypomnia艂 sobie ich imiona - kt贸rzy obstawi膮 wyj艣cia.

Papierowym r臋cznikiem wytar艂 twarz. Nagle zamar艂 i opu艣ci艂 r臋cznik: w lustrze zobaczy艂 dwie twarze, a jedna z nich szczerzy艂a do niego z臋by w szerokim u艣miechu.

W贸zek elektryczny nadjecha艂 korytarzem za Bremenem.

- Podwie藕膰? - zawo艂a艂 zwalisty m臋偶czyzna za kierownic膮.

Kiwn膮艂 g艂ow膮 i wsiad艂. W贸zek ruszy艂, kieruj膮c si臋 niebieskim pasem namalowanym na betonie. Mija艂y go inne w贸zki.

W drugim z nich siedzia艂o trzech ochroniarzy.

Kierowca przesun膮艂 nie zapalone cygaro w k膮cik ust i zauwa偶y艂:

- Wiesz, tutaj nie musisz nosi膰 g艂owy.

Bremen potakn膮艂 i wzruszy艂 ramionami.

- Tw贸j pot. Wje偶d偶asz czy wyje偶d偶asz?

Bremen pokaza艂 gestem na zewn膮trz.

- Kt贸rym wej艣ciem?

- Zamek - odpar艂 Bremen, maj膮c nadziej臋, 偶e jego g艂os jest dostatecznie przyt艂umiony.

Kierowca zmarszczy艂 czo艂o.

- Zamek? Masz na my艣li Podw贸rzec B-cztery czy stron臋 A?

- B-cztery - rzek艂 Bremen. Mia艂 ochot臋 podrapa膰 si臋 w g艂ow臋 przez gruby materia艂, ale nie zrobi艂 tego.

- Taaa, w艂a艣nie tam jad臋 - powiedzia艂 kierowca i zakr臋ci艂 w prawo, do innego korytarza.

Po minucie zatrzyma艂 w贸zek przy schodach. PODW脫RZEC B-4, g艂osi艂 znak.

Bremen zszed艂 i przyjacielsko pomacha艂 m臋偶czy藕nie.

Kierowca kiwn膮艂 mu, przesun膮艂 cygaro i rzek艂:

- Nie pozw贸l, 偶eby te szczeniaki k艂u艂y ci臋 szpilkami, jak Johnsona.

Po czym odjecha艂. W贸zek popiskiwa艂 w dali. Bremen wszed艂 po schodach tak szybko, jak pozwala艂y mu na to ograniczona widoczno艣膰 i za du偶e buty.

By艂 prawie na zewn膮trz, na fa艂szywej G艂贸wnej Ulicy, gdy zacz臋艂y si臋 wok贸艂 niego gromadzi膰 dzieciaki.

Pocz膮tkowo postanowi艂 i艣膰, nie zwraca膰 na nie uwagi, ale krzycza艂y, obawia艂 si臋, 偶e przyci膮gnie to doros艂ych, wi臋c usiad艂 na 艂awce i pozwoli艂, by go otoczy艂y.

- Hej! Goofy! Cze艣膰! - wo艂a艂y, cisn膮c si臋 do niego.

Bremen zachowywa艂 si臋 tak, jak sobie wyobra偶a艂, i偶 czyni艂yby to disnejowskie postacie. Przesadnie, bez s艂owa, podni贸s艂 grub膮 r臋kawic臋 do wydatnego nosa w ge艣cie zaskoczenia. Zachwyci艂 dzieci. T艂oczy艂y si臋, usi艂owa艂y usi膮艣膰 mu na kolanach, tuli艂y si臋 do niego.

On te偶 je przytula艂, rusza艂 si臋 jak Goofy. Rodzice robili zdj臋cia i filmowali go. Bremen rozsy艂a艂 poca艂unki, przytuli艂 jeszcze par臋 dzieci, wsta艂 na swe zbyt du偶e, karykaturalne stopy i zacz膮艂 si臋 oddala膰 w kierunku wyj艣cia, machaj膮c d艂o艅mi i przesy艂aj膮c buziaki.

Grupa dzieci z rodzicami odesz艂a rozradowana. Bremen odwr贸ci艂 si臋 i stan膮艂 naprzeciw zupe艂nie innych dzieci.

By艂o ich kilkana艣cioro. Najm艂odsze mog艂o mie膰 z sze艣膰 lat, najstarsze - ponad pi臋tna艣cie. Prawie wszystkie nie mia艂y w艂os贸w, cho膰 wi臋kszo艣膰 nosi艂a na g艂owie czapki lub bandany, a jedna dziewczynka - Melody - kosztown膮 peruk臋. Ich twarze by艂y blade, jak przed chwil膮 odbita w lustrze twarz Bremena. Mia艂y ogromne oczy. Niekt贸re si臋 u艣miecha艂y. Inne usi艂owa艂y si臋 u艣miecha膰.

- Hej, Goofy - pozdrowi艂 go Terry, dziewi臋ciolatek na w贸zku inwalidzkim, w ostatnim stadium raka ko艣ci.

- Cze艣膰, Goofy! - zawo艂a艂a Sestina, sze艣cioletnia Murzynka z Bethesda. By艂a 艣liczna, delikatna, o du偶ych oczach i wystaj膮cych ko艣ciach policzkowych. Mia艂a w艂asne w艂osy precyzyjnie splecione w warkoczyki, poprzetykane niebieskimi, zielonymi i r贸偶owymi wst膮偶kami. Chorowa艂a na AIDS.

- Powiedz co艣, Goofy! - szepn膮艂 Lawrence, trzynastolatek z guzem m贸zgu. Dotychczas przeszed艂 cztery operacje. O dwie wi臋cej ni偶 Gail. Ch艂opiec, le偶膮c na oddziale pooperacyjnym, us艂ysza艂, jak w korytarzu doktor Graynemeir m贸wi mamie, 偶e rokowania s膮 z艂e - najwy偶ej trzy miesi膮ce. By艂o to siedem tygodni temu.

Siedmioletnia Melody nic nie powiedzia艂a. Mocno obejmowa艂a Bremena, a偶 przekrzywi艂a si臋 jej peruka. Bremen-Goofy te偶 przytula艂 dziewczynk臋.

Dzieci obst膮pi艂y go jednocze艣nie, jakby w zgranym przygotowanym wcze艣niej balecie. 呕aden cz艂owiek, nawet Goofy, nie m贸g艂by ich wszystkich przytuli膰, nie potrafi艂by znale藕膰 miejsca w kr臋gu ich ramion - ale on m贸g艂. Obj膮艂 je wszystkie i ka偶demu przekazywa艂 偶yczenia, nadziej臋, mi艂o艣膰, wysy艂aj膮c jakby laserem telepatyczne fale, tak jak kontaktowa艂 si臋 z Gail, gdy z powodu b贸lu i 艣rodk贸w u艣mierzaj膮cych my艣lotyk by艂 najtrudniejszy. Z pewno艣ci膮 go nie s艂ysza艂y, nie czu艂y jego przes艂ania, ale mimo wszystko on s艂a艂 te wiadomo艣ci, nawet gdy obejmowa艂 dzieci ramionami i 艂agodnie szepta艂 im do ucha rzeczy sekretne i osobiste, nie banialuki w stylu Goofy'ego, cho膰 najlepiej jak potrafi艂, na艣ladowa艂 jego g艂os.

- Melody, wszystko jest dobrze, twoja mama wie o potkni臋ciach w grze na fortepianie. Wszystko w porz膮dku. Ona tym si臋 nie przejmuje. Kocha ci臋.

- Lawrence, nie martw si臋 o pieni膮dze. Pieni膮dze nie s膮 wa偶ne. Ubezpieczenie nie jest wa偶ne. Ty jeste艣 wa偶ny.

- Sestina, oni chc膮 by膰 z tob膮, koteczku. Toby boi si臋 do ciebie przytuli膰, gdy偶 my艣li, 偶e ty go nie lubisz. On jest nie艣mia艂y.

Rodzice, opiekunki, sponsorzy tej wycieczki... pewna kobieta z Green Bay przygotowywa艂a t臋 Wymarzon膮 Podr贸偶 przez dwa lata... wszyscy stali z boku i patrzyli na to dziwne obejmowanie, przytulanie i szeptanie.

Dziesi臋膰 minut p贸藕niej Goofy po raz ostatni dotkn膮艂 dzieci臋cych policzk贸w, pomacha艂 weso艂o i poszed艂 po G艂贸wnej Ulicy, zrobi艂 p臋tl臋 kolejk膮, wysiad艂 w Centrum Transportu i Bilet贸w, przeszed艂 obok kas, zasalutowa艂 Salowi Emporiemu i Bertowi Cappiemu oraz czerwonemu na twarzy Vanniemu Fucciemu, kt贸rzy obserwowali t艂um, swobodnie pomaszerowa艂 na parking i wsiad艂 do autobusu odje偶d偶aj膮cego do Hyatt Regency Grand Cypress. Ludzie, zw艂aszcza staruszkowie, weso艂o pozdrawiali Goofy'ego i klepali go po plecach.

- My艣lisz, 偶e to w tym cholernym miejscu? - spyta艂 Bert Cappi Vanniego Fucciego.

Fucci ca艂y czas obserwowa艂 t艂um ludzi id膮cych na parking autobus贸w.

- Zamknij pieprzon膮 g臋b臋 i gap si臋 - odpowiedzia艂.

Za nimi z sykiem i 艂oskotem odje偶d偶a艂 autobus Hyatta.

O FIOLETOWEJ GODZINIE

Za ponad po艂ow臋 swych pieni臋dzy Bremen kupi艂 bilet do Denver. Spa艂 w parku, naprzeciw Hyatta, gdzie wyrzuci艂 str贸j Goofy'ego. Autobus odchodzi艂 z Orlando kwadrans po jedenastej wieczorem. Czeka艂 do ostatniej chwili, tu偶 przed odjazdem. Wszed艂 przez drzwi s艂u偶bowe, spu艣ci艂 g艂ow臋, podni贸s艂 ko艂nierz i ruszy艂 prosto do autobusu. 呕aden z pasa偶er贸w nie przypomina艂 mu gangstera. Z morza neurogwaru nie wybija艂a si臋 偶adna ostra my艣l, mog膮ca 艣wiadczy膰 o tym, 偶e kto艣 z obecnych go rozpozna艂.

Do godziny pierwszej w nocy pokonali po艂ow臋 drogi do Gainesville i powoli zaczyna艂 si臋 odpr臋偶a膰. W Ocala i kilkunastu mniejszych miejscowo艣ciach obserwowa艂 przez okno zamkni臋te sklepy i rt臋ciowe latarnie stoj膮ce wzd艂u偶 ulic. O tak p贸藕nej porze neurogwar by艂 mniejszy. Bremen i Gail ju偶 dawno doszli do wniosku, 偶e tak zwany ”rytm dobowy” u ludzi jest wywo艂any przez zacz膮tkow膮 telepati臋 - ludzie po prostu wyczuwaj膮, 偶e wok贸艂 wi臋kszo艣膰 os贸b 艣pi. Bremen z trudem odgania艂 sen, cho膰 jego nerwy skr臋ca艂y si臋 i podrygiwa艂y odbijaj膮c my艣li kilkudziesi臋ciu wci膮偶 jeszcze przytomnych pasa偶er贸w. Sny pozosta艂ych dodawa艂y si臋 do my艣lowego zgie艂ku, przebiega艂y jednak na g艂臋bszej, bardziej osobistej scenie umys艂u, znacznie trudniej dost臋pnej.

Wdzi臋czny by艂 Bogu za te utrudnienia.

Mi臋dzystanow膮 75 kierowali si臋 na p贸艂noc od Gainesville.

Czemu nie wr贸ci艂em do chaty rybackiej? - zadawa艂 sobie pytanie. Teraz mu si臋 wydawa艂a jedynym w 艣wiecie przytuliskiem. Czemu nie powr贸ci艂, przynajmniej po pieni膮dze?

Po cz臋艣ci z tego powodu, 偶e Vanni Fucci, Sal Empori lub kt贸ry艣 z jego zbir贸w na pewno obserwuj膮 tamto miejsce.

A Bremen nie chcia艂, by Norm senior lub staruszek Verge mieli przez niego k艂opoty.

Pomy艣la艂 o pozostawionym samochodzie. Verge lub Norm senior do tej pory na pewno odkryli, 偶e go艣膰 zagin膮艂. Znale藕li w chatce pieni膮dze. Z pewno艣ci膮 ureguluj膮 rachunki w wypo偶yczalni samochod贸w. Czy Norm senior zawiadomi policj臋 o znikni臋ciu klienta? Raczej nie. A je艣li nawet zawiadomi艂, to co? Bremen ani razu si臋 nie przedstawi艂, nigdy r贸wnie偶 nie okaza艂 swego prawa jazdy. 呕aden z m臋偶czyzn nie chcia艂 narusza膰 jego prywatno艣ci i teraz potrafiliby przekaza膰 policji najwy偶ej rysopis.

Jednak g艂贸wny pow贸d, dla kt贸rego tam nie wraca艂, by艂 bardziej praktyczny: po prostu nie zna艂 drogi. Wiedzia艂 tylko, 偶e domek rybacki znajduje si臋 raczej bli偶ej Miami ni偶 Orlando, na styku jeziora i bagniska. Rozmy艣la艂, czy nie zadzwoni膰 z Denver do Norma seniora i poprosi膰 go o przetelegrafowanie pieni臋dzy na poste restante w Denver, lecz przypomnia艂 sobie, 偶e na ma艂ym sklepiku nie widzia艂 偶adnego nazwiska, a Norm senior nigdy go wymieni艂, gdy Bremen akurat pods艂uchiwa艂. Przytulisko w domku rybackim zosta艂o na zawsze stracone.

Z Orlando do Tallahassee, stolicy stanu, jest oko艂o czterystu kilometr贸w, lecz kiedy autobus dotar艂 do miasta, mokrego od niedawnego deszczu, i przemkn膮艂 cichymi ulicami, min臋艂a pi膮ta rano.

- Odpoczynek! - Kierowca zatrzyma艂 autobus i szybko wysiad艂.

Bremen odchyli艂 si臋 w fotelu i drzema艂, czekaj膮c, a偶 pozostali pasa偶erowie ponownie wsi膮d膮. Zd膮偶y艂 dobrze pozna膰 swych towarzyszy podr贸偶y i gdy wracali, w jego czaszce t艂uk艂y si臋 echa niczym krzyki w metalowej rurze. Autobus ruszy艂 o 5:42 i leniwie pojecha艂 ku zachodniej mi臋dzystanowej 10.

Bremen mocno 艣cisn膮艂 skronie i stara艂 si臋 skupi膰 na swych w艂asnych snach.

Dwa rz臋dy za nim siedzieli m艂ody 偶o艂nierz piechoty morskiej, Burk Stemens, i m艂oda kobieta w randze sier偶anta lotnictwa, o nazwisku Alice Jean Dernitz. Tych dwoje nieznajomych nadzwyczaj szybko nawi膮za艂o ze sob膮 bliski kontakt.

Prawie nie spali podczas ostatnich siedmiu godzin. Rozmawiali o najbardziej osobistych sprawach. Nawet swoim sta艂ym partnerom, obecnym i by艂ym, nigdy tyle nie wyjawili. Burk w艂a艣nie wyszed艂 z kicia, gdzie siedzia艂 za zaatakowanie no偶em podoficera. Zamieni艂 ostatnie cztery miesi膮ce wyroku na karne wyrzucenie z wojska i jecha艂 do domu - mieszka艂 w Fort Worth - by zobaczy膰 si臋 z 偶on膮, Debr膮 Ann臋, i dw贸jk膮 ma艂ych dzieci. Nie powiedzia艂 Alice Jean o Debrze Ann臋.

Sier偶ant Dernitz dzieli艂y dwa miesi膮ce od jak najbardziej honorowego zako艅czenia s艂u偶by w Si艂ach Powietrznych i wi臋kszo艣膰 tego czasu sp臋dza艂a na przepustkach. By艂a dwukrotnie zam臋偶na, ostatnim razem z bratem swego pierwszego m臋偶a. Rozwiod艂a si臋 z pierwszym, Warrenem Billem, i straci艂a drugiego, Williama Earla, cztery miesi膮ce temu, gdy jego mustang wypad艂 z g贸rskiej drogi w Tennessee z szybko艣ci膮 stu pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w na godzin臋. Alice Jean ju偶 wtedy niezbyt zale偶a艂o na m臋偶u. Kiedy zdarzy艂 si臋 wypadek, od prawie roku 偶yli w separacji. Nie opowiedzia艂a Burkowi ani o Warrenie Billu, ani o nieboszczyku Williamie Earlu.

Od Gainesville Burk i Alice stopniowo zmierzali do intymnego kontaktu i przy Lak臋 City, tu偶 zanim droga 1-75 napotka艂a 1-10, zako艅czyli opowie艣ci z koszar i przeszli do bie偶膮cych spraw. Gdy przeje偶d偶ali przez Lak臋 City, Alice Jean udawa艂a, 偶e drzemie. Jakby od niechcenia opar艂a g艂ow臋 na ramieniu s膮siada. Burk j膮 obj膮艂 i jego d艂o艅 ”przypadkiem” osun臋艂a si臋 na lew膮 pier艣 wsp贸艂towarzyszki podr贸偶y.

Na przedmie艣ciach Tallahassee oboje p艂ytko dyszeli. D艂o艅 Burka znajdowa艂a si臋 pod bluzk膮 Alice, a r臋ka Alice - na podbrzuszu Burka. On okry艂 ich oboje swoj膮 kurtk膮. Alice w艂a艣nie odpina艂a mu rozporek, gdy kierowca zarz膮dzi艂 post贸j.

Przerw臋 w podr贸偶y Bremen wola艂 sp臋dzi膰 na male艅kim przystanku autobusowym, ni偶 znosi膰 nast臋pny etap ich powolnej, bolesnej gry wst臋pnej, lecz na szcz臋艣cie Burk szepn膮艂 co艣 Alice do ucha i oboje opu艣cili autobus. Burk do艣膰 niezgrabnie musia艂 os艂ania膰 si臋 kurtk膮. Oboje my艣leli, 偶e mo偶na by spr贸bowa膰 szcz臋艣cia w magazynku sklepu lub, je艣li ju偶 zupe艂nie nie b臋dzie innych mo偶liwo艣ci, w damskiej toalecie.

Jak inni pasa偶erowie, Bremen r贸wnie偶 usi艂owa艂 si臋 zdrzemn膮膰, lecz spazmy Burka i Alice Jean - odbywa艂o si臋 to jednak w damskiej toalecie - atakowa艂y go nawet z oddali.

Kochali si臋 r贸wnie banalnie i kr贸tko, jak banalna i kr贸tka by艂a ich lojalno艣膰 wobec obecnych i dawnych partner贸w.

Mija艂a dziesi膮ta, gdy autobus dociera艂 do Pensacola. Wszyscy ju偶 si臋 rozbudzili; d藕wi臋ki szosy nabra艂y nowego brzmienia. Na zachodzie, dok膮d jechali, wisia艂y ci臋偶kie, burzowe ob艂oki, lecz silne, niskie 艣wiat艂o ze wschodu malowa艂o pola intensywnymi barwami. Przed autobusem mkn膮艂 jego d艂ugi cie艅. Neurogwar sta艂 si臋 znacznie g艂o艣niejszy ni偶 ha艂as sun膮cych po asfalcie opon.

Trzy rz臋dy przed nim, po drugiej stronie przej艣cia, jecha艂a para z Missouri. Nazywali si臋 Donnie i Donna - przynajmniej tak to zrozumia艂 Bremen. M臋偶czyzna by艂 bardzo pijany, kobieta w zaawansowanej ci膮偶y. Obydwoje mieli nieco po dwudziestce, cho膰 - jak Bremen si臋 zorientowa艂 z rzucanych na nich spojrze艅, a tak偶e gdy patrzy艂 od czasu do czasu przez oczy Donniego - Donna wygl膮da艂a co najmniej na pi臋膰dziesi膮tk臋. Nie byli ma艂偶e艅stwem, chocia偶 Donna uwa偶a艂a ich czteroletni zwi膮zek za trwa艂y konkubinat. Donnie tak nie uwa偶a艂.

Para odbywa艂a odysej臋 trwaj膮c膮 ju偶 siedemna艣cie dni. Po ca艂ym kraju szukali najlepszego miejsca do porodu. Porodu op艂aconego przez opiek臋 spo艂eczn膮. Za rad膮 przyjaciela z Missouri odbili na wsch贸d od St. Louis do Columbus w Ohio. Przekonali si臋, 偶e Columbus nie jest bardziej szczodre, je艣li chodzi o opiek臋 spo艂eczn膮, ni偶 St. Louis. Potem rozpocz臋li wieloetapow膮 podr贸偶 autobusami, p艂ac膮c za wszystko kart膮 kredytow膮 po偶yczon膮 od szwagra Donny. Z Columbus do Pittsburga, z Pittsburga do Waszyngtonu - gdzie zaszokowa艂o ich, jak podle stolica kraju traktuje swych godnych obywateli - a potem z Waszyngtonu do Huntsville, zmobilizowani przeczytan膮 w National En膮uirer notatk膮, 偶e Huntsville jest jednym z dziesi臋ciu najbardziej przyjaznych miast w Ameryce.

Huntsville by艂o okropne. Szpitale nie chcia艂y przyj膮膰 Donny, skoro nie by艂 to nag艂y wypadek, a ona nie porafi艂a udowodni膰 z g贸ry swej wyp艂acalno艣ci. W Huntsville Donnie zacz膮艂 pi膰 na serio. Wyci膮gn膮艂 Donn臋 ze szpitala, rycz膮c przekle艅stwa i gro偶膮c pi臋艣ci膮 lekarzom, administratorom, piel臋gniarkom, a nawet grupce pacjent贸w spogl膮daj膮cych ze swych foteli na k贸艂kach.

Podr贸偶 do Orlando znie艣li 藕le. Karta zbli偶a艂a si臋 do g贸rnej granicy swego kredytu. Donna powtarza艂a, 偶e z ca艂膮 pewno艣ci膮 odczuwa ju偶 skurcze. Donnie jednak nigdy nie widzia艂 艢wiata Walta Disneya i wykombinowa艂 sobie, 偶e s膮 blisko, wi臋c o co chodzi?

Karta szwagra Dickie wystarcza艂a akurat na to, by mogli dotrze膰 do Kr贸lestwa Magii. Bremen wywnioskowa艂 z pijackich wspomnie艅 Donniego, 偶e para by艂a tam w艂a艣nie wtedy, gdy on ucieka艂 Vanniemu Fucciemu. Jaki ten 艣wiat ma艂y. Bremen mocno przycisn膮艂 twarz do szyby, by wyrzuci膰 z g艂owy obce my艣li, utworzy膰 barier臋 mi臋dzy atakuj膮cymi go kolejnymi falami i swym w艂asnym posiniaczonym m贸zgiem.

Nie dawa艂 rady.

Donnie niezbyt dobrze si臋 bawi艂 w Kr贸lestwie Magii, mimo 偶e ca艂e 偶ycie pragn膮艂 je zwiedzi膰, gdy偶 ta cholerna maruda Donna nie chcia艂a mu towarzyszy膰 w 偶adnej szalonej je藕dzie. Zepsu艂a mu zabaw臋, stoj膮c niezgrabnie jak krowa obci膮偶ona dwoma cielakami. Macha艂a mu, gdy wsiada艂 do szalonej kolejki na Kosmiczn膮 G贸r臋 czy na G贸r臋 Bryzg贸w. M贸wi艂a, 偶e godzin臋 po przybyciu do parku odesz艂y jej wody, lecz Donnie nie wierzy艂, wiedzia艂, 偶e przede wszystkim robi jemu na z艂o艣膰.

Tamtego wieczora nalega艂a, by jecha膰 do Orlando. Twierdzi艂a, 偶e ma ju偶 prawdziwe b贸le. Na jednym z przystank贸w autobusowych Donnie zostawi艂 j膮 wci艣ni臋t膮 w fotel przed telewizorem, a sam telefonicznie sprawdza艂 szpitale. Ich polityka finansowa okaza艂a si臋 gorsza ni偶 szpitali w Huntsville, Atlancie czy St. Louis.

Donnie zu偶y艂 resztki kredytu z karty Dickiego na bilety z Orlando do Oklahoma City. Bezz臋bny stary dure艅, siedz膮cy obok automat贸w telefonicznych na przystanku autobusowym, pods艂ucha艂, jak Donnie gniewnie zasi臋ga informacji i kiedy ostatni raz rzuci艂 s艂uchawk臋, zasugerowa艂 Oklahoma City.

- Najlepsze miejsce, cholera, w tym cholernym kraju, 偶eby urodzi膰 si臋 za friko - rzek艂 stary b臋cwa艂 pokazuj膮c szerokie dzi膮s艂a. - Dwie siostry i jedna moja 偶ona si臋 tam ocieli艂y.

Doktory w Oklahoma City zwalaj膮 koszty na ubezpieczenie spo艂eczne i nie zawracaj膮 dupy.

Wyjechali wi臋c do Houston, z biletami na po艂膮czenie do Fort Worth i do Oklahoma City. Teraz Donna poj臋kiwa艂a g艂o艣no, twierdz膮c, 偶e za kilka minut dostanie skurcz贸w, lecz im wi臋cej bimbru Donnie pi艂, tym bardziej by艂 przekonany, 偶e dziewczyna 艂偶e - tylko po to, by popsu膰 mu podr贸偶.

Donna nie 艂ga艂a.

Bremen czu艂 jej b贸le, jakby sam ich do艣wiadcza艂. Mierzy艂 zegarkiem odst臋py mi臋dzy skurczami. Zmniejszy艂y si臋 z siedmiu minut w Tallahassee do poni偶ej dw贸ch minut, gdy przecinali granic臋 Alabamy. Donna j臋cza艂a, w ciemno艣ci ci膮gn臋艂a Donniego za r臋kaw i sycz膮c wymy艣la艂a, lecz on j膮 odpycha艂, zaj臋ty rozmow膮 z siedz膮cym z drugiej strony przej艣cia m臋偶czyzn膮, Meredithem Solomanem, bezz臋bnym b臋cwa艂em, kt贸ry zasugerowa艂 wyb贸r Oklahoma City. Donnie dzieli艂 si臋 z nim swym bimbrem a偶 do Gainsville, a od tego miasta Meredith Soloman dzieli艂 si臋 sw膮 flaszk膮 czego艣 jeszcze mocniejszego.

Tu偶 przed tunelem do Mobile dziewczyna g艂o艣no si臋 odezwa艂a, a偶 s艂ysza艂 j膮 ca艂y autobus:

- Donnie Ackleyu, niech ci臋 diabli. Je艣li chcesz, bym rozsypa艂a si臋 tu w autobusie jak cholera, to przynajmniej daj 艂ykn膮膰 tego, co pijecie z tym starym bezz臋bnym b臋cwa艂em.

Donnie j膮 uciszy艂, wiedz膮c, 偶e zostan膮 wyrzuceni z autobusu, je艣li kierowca us艂yszy za wiele o piciu, przeprosi艂 Mereditha Solomana i da艂 swej towarzyszce zdrowo poci膮gn膮膰 z flaszki. Niewiarygodne - odst臋py mi臋dzy skurczami si臋 zmniejszy艂y, wr贸ci艂y do stanu sprzed Tallahassee. Donna zasn臋艂a i przez kilka nast臋pnych godzin jej przy膰miona 艣wiadomo艣膰 wznosi艂a si臋 i opada艂a w rytm spazm贸w.

Donnie nadal przeprasza艂 Mereditha Solomana, lecz starzec znowu ods艂oni艂 swoje dzi膮s艂a, si臋gn膮艂 do brudnej 偶eglarskiej torby i wydosta艂 nast臋pn膮, pozbawion膮 etykiety butelk臋 bia艂ej b艂yskawicy.

Donnie i Meredith kolejno poci膮gali ognist膮 wod臋 i dzielili si臋 pogl膮dami na temat najbardziej przykrych rodzaj贸w 艣mierci.

Meredith Soloman by艂 przekonany, 偶e najgorszy spos贸b opuszczenia tego 艣wiata to zgin膮膰 w t膮pni臋ciu lub podczas wybuchu gazu. O ile natychmiast ci臋 nie zabija... W艂a艣nie le偶enie tam, czekanie w zimnie, wilgoci i ciemno艣ci, dwa kilometry pod ziemi膮, z gasn膮c膮 latark膮 he艂mu i psuj膮cym si臋 powietrzem... to musia艂a by膰 najgorsza 艣mier膰. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 to wie, przekonywa艂 Meredith Soloman, gdy偶 nim jeszcze Donnie si臋 urodzi艂, Meredith jako ch艂opiec i potem doros艂y pracowa艂 w jednej z g艂臋bokich kopal艅 na terenie P贸艂nocnej Wirginii. W kopalniach zgin臋li tatu艣 Mereditha, jak r贸wnie偶 jego brat Tucker i szwagier Phillip P. Argent. Meredith powiada艂, 偶e je艣li chodzi o tatusia i Tuckera, czuje wielki 偶al, lecz 偶adne t膮pni臋cie nie mog艂o lepiej przys艂u偶y膰 si臋 ludzko艣ci ni偶 to, kt贸re zabra艂o tego degenerata i n臋dznika Phillipa P. w 1972 roku. Je艣li za艣 chodzi o samego sze艣膰dziesi臋cioo艣mioletniego Mereditha Solomana, t膮pni臋cie zaskoczy艂o go trzy razy, wybuch dwa, ale zawsze go odkopywali. Za ka偶dym razem si臋 zaklina艂, 偶e nigdy ju偶 nie zjedzie na d贸艂... 偶e nikt go do tego nie zmusi. Ani 偶ony - mia艂 ich cztery - traci艂 jedn膮 po drugiej, rozumiesz, nawet m艂ode istoty nie wytrwaj膮 zbyt d艂ugo w dziurze w Zachodniej Wirginii, no bo zapalenie p艂uc, porody i tak dalej... ani jego 偶ony, ani krewniacy... prawdziwi krewniacy, nie powinowate sukinsyny jak Phillip P... nawet jego w艂asne dzieci, ani te du偶e, ani te w pieluchach, nie nam贸wi膮 go do zjechania na d贸艂.

Ale wr贸ci艂, sam siebie przekona艂 do zjechania na d贸艂. Pracowa艂, a偶 sp贸艂ka, sama sp贸艂ka, zmusi艂a go do wcze艣niejszej emerytury - mia艂 pi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 lat i p艂uca wype艂nione w臋glowym py艂em. Ale, do diab艂a, wyja艣nia艂 Donniemu Ackleyowi, gdy w t臋 i z powrotem przekazywali sobie butelk臋, tam wszyscy maj膮 p艂uca zatkane czerni膮 jak stara, nie wymieniana latami torba odkurzacza.

Donnie si臋 nie zgadza艂. Uwa偶a艂, 偶e umieranie pod ziemi膮 wskutek t膮pni臋cia czy wybuchu gazu to jeszcze nic. Zacz膮艂 wymienia膰 okropne wypadki, kt贸re widzia艂 albo o kt贸rych s艂ysza艂. Na przyk艂ad ten motocyklista, Jack Coe, kt贸rego przezywano Wieprzem, pracowa艂 na kolei, przewr贸ci艂 si臋 na nasypie kolejowym i dosta艂 pod kosiark臋. Jack Coe 偶y艂 jeszcze w szpitalu przez trzy miesi膮ce, a偶 dobi艂o go zapalenie p艂uc, ale Donnie nie nazywa艂by tego 偶yciem. Parali偶, 艣linienie si臋, rury wt艂aczaj膮 paskudztwo i wyci膮gaj膮 inne paskudztwo.

A pierwsza dziewczyna Donniego, Farah, posz艂a do baru w dzielnicy murzy艅skiej i zosta艂a zbiorowo zgwa艂cona przez czarnych osi艂k贸w. Potem wypr贸bowali na niej inne rzeczy, nie tylko swoje kutasy. Pi臋艣ci, kije do szczotek, butelki po coca- - coli, nawet ostry koniec 艂y偶ki do opon - tak twierdzi艂a siostra Farah i...

- Nie m贸w mi, 偶e zmar艂a od gwa艂tu. - Meredith Soloman przechyli艂 si臋 nad przej艣ciem i wzi膮艂 butelk臋.

Starzec m贸wi艂 be艂kotliwie i cicho, lecz Bremen s艂ysza艂 go wyra藕nie jak w studiu nagra艅 z efektem echa... najpierw powolne pijackie tworzenie si臋 s艂贸w w m贸zgu Mereditha, potem powolne pijackie s艂owa.

- No, nie, nie umar艂a od gwa艂tu. - Donnie za艣mia艂 si臋 na sam膮 my艣l o tym. - Farah zabi艂a si臋 obrzynem Jacka par臋 miesi臋cy p贸藕niej... mieszka艂a wtedy z Wieprzem... w艂a艣nie dlatego Jack poszed艂 pracowa膰 u kolejarzy. Oboje mieli pecha.

- W ka偶dym razie obrzyn to niez艂y spos贸b - zaszepta艂 Meredith Soloman. Wytar艂 szyjk臋 butelki, poci膮gn膮艂 艂yk, a potem wytar艂 usta, gdy troch臋 bimbru pociek艂o mu na ostry podbr贸dek. - 艁y偶ka do opon i tamte rzeczy si臋 nie licz膮, bo jej nie zabi艂y. I te duperele, co gadasz, ani si臋 nie umywaj膮 do le偶enia w ciemno艣ci, kilometr pod ziemi膮, gdy powietrze si臋 ko艅czy.

To jak pogrzeb 偶ywcem przez wiele dni.

Don chcia艂 zaprotestowa膰, lecz Donna j臋kn臋艂a, poci膮gaj膮c go za r臋k臋.

- Donnie, kochanie, te b贸le naprawd臋 si臋 zaczynaj膮.

Da艂 jej butelk臋 i zaraz odebra艂, gdy dziewczyna sporo 艂ykn臋艂a. Wychyli艂 si臋 nad przej艣ciem, by podj膮膰 rozmow臋. Bremen zmierzy艂 odst臋p mi臋dzy skurczami - wynosi艂 teraz oko艂o minuty.

Okaza艂o si臋, 偶e podr贸偶 Mereditha Solomana mia艂a cel nie tak znowu odmienny od celu w臋dr贸wki Donniego i Donny.

Starzec pr贸bowa艂 znale藕膰 przyzwoite miejsce do umierania, miejsce, gdzie w艂adze wyprawi艂yby jego starym ko艣ciom przyzwoity pogrzeb. Pr贸bowa艂 wr贸ci膰 do domu w Zachodniej Wirginii, lecz jego krewniacy zmarli, wyprowadzili si臋 lub nie chcieli go widzie膰. Dzieci - jedena艣cioro - wliczaj膮c dwoje nie艣lubnych, zrodzonych z tej ma艂ej Bonnie Maybone - nale偶a艂y do tej ostatniej kategorii. Meredith Soloman wyruszy艂 wi臋c na poszukiwanie jakiego艣 go艣cinnego stanu, gdzie senior, z p艂ucami jak dwa wory czarnego py艂u, m贸g艂by sp臋dzi膰 za darmo kilka tygodni lub miesi臋cy gdzie艣 w szpitalu, a... kiedy nadejdzie pora... jego ko艣ci zosta艂yby potraktowane z szacunkiem nale偶nym ko艣ciom bia艂ego chrze艣cijanina.

Donnie zacz膮艂 dyskusj臋 o tym, co si臋 staje z dusz膮, kiedy umierasz. Mia艂 specyficzne pogl膮dy na reinkarnacj臋, kt贸re pod艂apa艂 od szwagra Donny, tego od karty kredytowej. Po艣pieszne szepty obu m臋偶czyzn zmieni艂y si臋 w szybkie krzyki, gdy Meredith wyja艣nia艂, 偶e niebo to niebo i 偶adnych czarnuch贸w, zwierz膮t ani robactwa tam si臋 nie wpuszcza.

Cztery rz臋dy przed sprzeczaj膮cymi si臋 pijakami siedzia艂 spokojny cz艂owiek o nazwisku Kushwat Singh. Przy 艣wietle nocnej lampki czyta艂 ksi膮偶k臋, ale nie by艂 poch艂oni臋ty jej tre艣ci膮. Rozmy艣la艂 o rzezi w Z艂otej 艢wi膮tyni, sprzed kilku lat, o tym w艣ciek艂ym ataku wojsk rz膮dowych, w kt贸rym zgin臋艂a 偶ona Singha, dwudziestotrzyletni syn i trzech najlepszych przyjaci贸艂. Oficjele oznajmili, 偶e radykalni Sikhowie planowali obalenie rz膮du. Oficjele si臋 nie mylili. Teraz m贸zg Kushwata Singha, zm臋czony dwudziestogodzinn膮 podr贸偶膮, sporz膮dza艂 list臋 rzeczy, kt贸re nale偶a艂o kupi膰 w pewnym domu towarowym niedaleko lotniska w Houston: semtex, granaty rozpryskowe, japo艅skie zapalniki czasowe i - przy odrobinie szcz臋艣cia - kilka pocisk贸w sterowanych ziemia-powietrze typu Stinger. Wystarczy tej broni, by zr贸wna膰 z ziemi膮 komisariat policji, skosi膰 band臋 polityk贸w, wystarczy, by zestrzeli膰 za艂adowanego boeinga 747...

Nad ciemniej膮cymi skrzy偶owaniami autostrad w艂膮cza艂y si臋 lampy rt臋ciowe. Bremen mocno przycisn膮艂 d艂onie do uszu, lecz gwar trwa艂 i narasta艂. Gdy mijali granic臋 Teksasu, Donn臋 chwyci艂y porz膮dne b贸le porodowe. Ostatni raz widzia艂 t臋 par臋 na przystanku w Beaumont, tu偶 po p贸艂nocy. Donna skulona na 艂awce w strasznych b贸lach, rozdzierana przez skurcze, Donnie stoi w szerokim rozkroku, macha r臋k膮, trzyma w gar艣ci pust膮 butelk臋 po bimbrze Mereditha. Rzeczywi艣cie, zajrza艂 wtedy w umys艂 Donniego, sonduj膮c telepatycznie przez neurogwar, lecz szybko si臋 wycofa艂. M贸zg Donniego Ackleya by艂 przera偶aj膮co pusty - grzechota艂 tam jedynie fragment pijackiej k艂贸tni z Meredithem. 呕adnego planu. 呕adnej sugestii, co robi膰 z 偶on膮 i dzieckiem, kt贸re w艂a艣nie pr贸buje si臋 narodzi膰. Nic.

Bremen naprawd臋 poczu艂 strach i b贸l samego dziecka, kt贸re par艂o ku 艣wiatu zewn臋trznemu. 艢wiadomo艣膰 niemowl臋cia przenika艂a przez szare podmuchy neurogwaru na przystanku autobusowym niczym 艣wiat艂o reflektora przez cienk膮 mg艂臋.

Znowu pozosta艂 w autobusie, zbyt wyczerpany, by uciec z kot艂a kipi膮cych doko艂a emocji i obraz贸w. Przynajmniej Burk oraz Alice Jean - chutliwy 偶o艂nierz piechoty morskiej tu偶 po wyj艣ciu z kicia i r贸wnie chutliwa 偶o艂nierz lotnictwa - wysiedli, by znale藕膰 jaki艣 zak膮tek niedaleko przystanku. Bremen 偶yczy艂 im szcz臋艣cia.

Gdy o p贸艂nocy wyje偶d偶ali z Beaumont, Meredith Soloman chrapa艂, dzi膮s艂a pob艂yskiwa艂y mu odbitym 艣wiat艂em lamp sodowych. Starcowi 艣ni艂y si臋 kopalnie, m臋偶czy藕ni krzycz膮cy w zimnym, wilgotnym powietrzu oraz czysta, bia艂a, bezbolesna 艣mier膰. Gdy opuszczali 艣r贸dmie艣cie i wspinali si臋 na podjazd autostrady mi臋dzystanowej, b贸le porodowe Donny zanika艂y w umy艣le Bremena. Kushwat Singh dotyka艂 torby z pieni臋dzmi przy pasie, gdzie sto trzydzie艣ci tysi臋cy dolar贸w w got贸wce czeka艂o, by wymieniono je na zemst臋.

Odchyli艂 pod艂okietniki s膮siedniego pustego fotela i skuli艂 si臋 w pozycji p艂odu. U艂o偶y艂 nogi na siedzeniu i przycisn膮艂 d艂onie do skroni. W tym momencie 偶a艂owa艂, 偶e nie ma ze sob膮 trzydziestki贸semki szwagra. 呕a艂owa艂, 偶e Vanniemu Fucciemu nie uda艂o si臋 dostawi膰 go do Sala, Berta i Erniego.

呕a艂owa艂 - bez melodramatu, bez krzty 偶alu czy dystansu do siebie - 偶e nie jest martwy. Cisza. Spok贸j. Idealny bezruch.

Obecnie, tkwi膮c w pu艂apce swego 偶yj膮cego cia艂a i storturowanego umys艂u, odczuwa艂 ataki my艣logwa艂tu. Nawet w贸wczas, gdy autobus sun膮艂 na po艂udniowy zach贸d po drogach w艣r贸d bagnisk i sosnowych las贸w, kiedy jego opony sycza艂y na mokrej jezdni, a nocne deszcze rozpada艂y si臋 na dobre. Bremen czu艂, jak teraz, kiedy inni 艣pi膮, sam powoli tonie we 艣nie.

Ma艂y wszech艣wiat 艣pi膮cych w autobusie ludzi spada艂 w otch艂a艅 nocy razem z nim. Zamazane sny wsp贸艂pasa偶er贸w migota艂y niczym klatki starego, nie ogl膮danego filmu. Hermetyczna kabina kozio艂kowa艂a jak roztrzaskany prom Challenger, spada艂a po艣r贸d nocy ku Houston, Denver i g艂臋bszym obszarom ciemno艣ci. Bremen wiedzia艂, 偶e z jakiego艣 powodu, kt贸rego nie potrafi do ko艅ca zrozumie膰, zosta艂 skazany na zbadanie tych obszar贸w.

OCZY

Ze wszystkich nowych poj臋膰, kt贸rych mi dostarczy艂 Jeremy, najbardziej intryguj膮ce s膮 mi艂o艣膰 i matematyka.

Te dwa zbiory zdaj膮 si臋 mie膰 niewiele element贸w wsp贸lnych, lecz w istocie podobie艅stwa silnie przemawiaj膮 do kogo艣, kto nie zetkn膮艂 si臋 z 偶adn膮 z tych rzeczy. Zar贸wno czysta matematyka, jak i czysta mi艂o艣膰 ca艂kowicie zale偶膮 od obserwatora - mo偶na by powiedzie膰, 偶e on je generuje, wi臋c cho膰 widz臋 w pami臋ci Jeremy'ego stwierdzenia kilku matematyk贸w, na przyk艂ad Kurta God艂a, 偶e twory matematyczne istniej膮 niezale偶nie od ludzkiego umys艂u, 偶e przypominaj膮 raczej gwiazdy, kt贸re 艣wieci艂yby nawet w贸wczas, gdyby nie sta艂o astronom贸w - wol臋 odrzuci膰 platonizm G贸dla na rzecz uznawanego przez Jeremy'ego formalizmu: liczby i ich zwi膮zki matematyczne stanowi膮 jedynie zbi贸r generowanych przez ludzi abstrakt贸w oraz regu艂 do operowania symbolami. Mi艂o艣膰 uwa偶am za podobny zbi贸r abstrakt贸w i relacji mi臋dzy nimi, mimo ich cz臋stych zwi膮zk贸w z rzeczami w realnym 艣wiecie. (2 jab艂ka + 2 jab艂ka daj膮 rzeczywi艣cie 4 jab艂ka, lecz to r贸wnanie jest prawdziwe r贸wnie偶 bez jab艂ek. Analogicznie, z艂o偶ony zestaw r贸wna艅 rz膮dz膮cy mi艂o艣ci膮 nie zale偶y ani od dawcy, ani od odbiorcy tej mi艂o艣ci. Dos艂ownie odrzuci艂em plato艅sk膮 ide臋 mi艂o艣ci w jej oryginalnym sensie, na korzy艣膰 formalnego podej艣cia do zagadnienia).

Liczby to dla mnie rewelacja zdumiewaj膮ca. Podczas mego poprzedniego istnienia, przed Jeremym, rozumiem poj臋cie rzeczy, lecz nie wyobra偶am sobie, 偶e jaka艣 rzecz mo偶e posiada膰 widmowe echo warto艣ci numerycznych, przyczepionych do niej jak cie艅 Piotrusia Pana. Na przyk艂ad, je艣li na obiad daj膮 mi trzy szklanki soku jab艂kowego, istnieje dla mnie tylko sok... sok... sok, nie ma to 偶adnego odniesienia do liczb.

M贸j umys艂 liczy sok najwy偶ej tak samo, jak robi艂by to m贸j 偶o艂膮dek. Podobnie, nigdy mi si臋 nie objawi艂 cie艅 ”mi艂o艣ci”, bardzo zwi膮zany z obiektem fizycznym, a jednocze艣nie tak od niego oddzielny. Owo poj臋cie mog臋 przyporz膮dkowa膰 jednej tylko rzeczy w moim wszech艣wiecie - pluszowemu misiowi.

Reaguj臋 na t臋 jedyn膮 rzecz przyjemno艣ci膮 i b贸lem, z przewag膮 przyjemno艣ci.”T臋skni臋” za misiem, gdy go trac臋. Poj臋cie „mi艂o艣ci” po prostu nigdy nie wchodzi do r贸wnania.

艢wiaty matematyki i mi艂o艣ci Jeremy'ego tak cz臋sto zachodz膮ce na siebie, zanim Jeremy do mnie przyszed艂, ra偶膮 jak pot臋偶ne b艂yskawice, o艣wietlaj膮c nowe obszary mego 艣wiata.

Id臋 od zwyk艂ej odpowiednio艣ci wzajemnie jednoznacznej i liczenia, do podstawowych r贸wna艅 takich jak 2+2=4, a potem do podstawowego (dla Jeremy'ego) r贸wnania falowego Schrodingera, kt贸re si臋 sta艂o punktem startowym do opisania wynik贸w neurologicznych bada艅 Goldmanna: ih lh= Y lub Wszystko to odkrywa si臋 przede mn膮 jednocze艣nie. Odbieram matematyk臋 jak uderzenie gromu, jak G艂os Boga w biblijnej historii o Szawle z Tarsu, zrzuconym przez konia. Jednak wa偶niejsze jest to, 偶e mog臋 spo偶ytkowa膰 wiedz臋 Jeremy'ego do poznania rzeczy, z kt贸rych on 艣wiadomie nie zdaje sobie sprawy. W ten spos贸b elementarna wiedza Jeremy'ego na temat logicznych struktur sieci neuronowych, dla niego tak elementarna, 偶e nawet o niej nie pami臋ta, pozwala mi zrozumie膰 spos贸b, w jaki ”ucz膮 si臋 neurony”:

N3(+) = {[Sn2(t).~N2(t)]}

Mo偶e nie moje neurony, je艣li przyj膮膰 do艣膰 przera偶aj膮c膮, opracowan膮 przez Jeremy'ego interpretacj臋 holograficznej funkcji uczenia si臋 ludzkiego umys艂u, lecz neurony... powiedzmy... szczura laboratoryjnego: jakiej艣 prostej formy 偶ycia, kt贸ra reaguje niemal wy艂膮cznie na przyjemno艣膰 i b贸l, nagrod臋 i kar臋.

Jak ja. Albo przynajmniej jak ja sprzed epoki Jeremy'ego.

Gail nie lubi matematyki. Nie, to nie jest 艣cis艂e. Bardzo kocha Jeremy'ego, a znaczna cz臋艣膰 jego 偶ycia, osobowo艣ci i najg艂臋bszych my艣li dotyczy matematyki. Ona uwielbia t臋 mi艂o艣膰 m臋偶a do matematyki, lecz kr贸lestwo liczb nie jest dla niej atrakcyjne. Najpe艂niej postrzega 艣wiat przez j臋zyk i muzyk臋, taniec i fotografi臋 i przez m膮dr膮, cz臋sto bardzo tolerancyjn膮 ocen臋 innych ludzi.

Jeremy, je艣li w og贸le zadaje sobie trud, by dokona膰 takiej oceny, jest mniej tolerancyjny i czasami po prostu ich dyskwalifikuje. My艣li innych ludzi nudz膮 go... nie z powodu wrodzonej arogancji czy egoizmu, lecz po prostu dlatego, 偶e wi臋kszo艣膰 ludzi rozmy艣la o rzeczach nudnych. Dawniej, gdy za pomoc膮 swej my艣lotarczy po艂膮czonej z my艣lotarcz膮 Gail m贸g艂 si臋 oddzieli膰 od losowego neurogwaru, zwykle tak czyni艂. Wyra偶a艂 sw贸j pogl膮d na temat innych os贸b, ale jedynie w takim stopniu, w jakim kto艣 pogr膮偶ony w g艂臋bokim, tw贸rczym skupieniu zamyka okno, by przep臋dzi膰 rozpraszaj膮ce go uliczne d藕wi臋ki.

Kiedy艣 Gail podzieli艂a si臋 z nim sw膮 teori膮, dlaczego Jeremy nie dopuszcza do siebie stada zwyk艂ych my艣li. M膮偶 pracuje na g贸rze w gabinecie. Jest letnie popo艂udnie. Gail le偶y na tapczanie przy oknie, czyta biografi臋 Bobby'ego Kennedy'ego.

Intensywne 艣wiat艂o wp艂ywa przez bia艂e bawe艂niane zas艂ony i maluje wyra藕ne pasy na tapczanie i d臋bowej pod艂odze.

- Jerry, chc臋, 偶eby艣 na co艣 spojrza艂.

-???

Jeremy wyra偶a 艂agodn膮 irytacj臋, 偶e si臋 go odrywa od r贸wnania na tablicy. Robi przerw臋.

- Przyjaciel Bobby'ego Kennedy'ego, Robert McNamara powiada, 偶e Kennedy uwa偶a艂, i偶 艣wiat jest podzielony na trzy grupy ludzi...

- 艢wiat jest podzielony na dwie grupy ludzi - przerywa jej Jeremy. - Na tych, kt贸rzy s膮dz膮, 偶e 艣wiat dzieli si臋 na grupy i na tych, kt贸rzy maj膮 dosy膰 inteligencji, by tak nie s膮dzi膰.

- Ucisz si臋 na chwil臋. - Gail szuka w艂a艣ciwego miejsca. Obrazy stron przewracanych jej d艂oni膮. Wiatr zza zas艂ony pachnie 艣wie偶o skoszon膮 traw膮. 艢wiat艂o podkre艣la cielist膮 barw臋 palc贸w i pob艂yskuje na prostej z艂otej obr膮czce. - Mam to... nie, nie czytaj! - zamyka ksi膮偶k臋.

Gail zaczyna uk艂ada膰 swe my艣li w s艂owa i Jeremy odczytuje zdania z jej pami臋ci.

- Jerry, przesta艅!

Z w艣ciek艂o艣ci膮 skupia si臋, powraca we wspomnieniach do borowania z臋ba wok贸艂 nerwu - prze偶y艂a to ubieg艂ego lata.

Jeremy wycofuje si臋 nieco, dopuszcza do lekkiego zamglenia percepcji, kt贸re mi臋dzy nimi dwojgiem mo偶e by膰 uznane za my艣lotarcz臋, i czeka, a偶 偶ona sko艅czy uk艂ada膰 swe przes艂anie.

- McNamara uczestniczy艂 w wieczornych seminariach w Hickory Hill... wiesz, w domu Bobby'ego. Bobby je prowadzi艂. Nieformalne sesje dyskusyjne... spontaniczne rozmowy... tylko 偶e Kennedy zaprasza艂 czasami najlepszych ludzi w danej dziedzinie, gdy miano omawia膰 stosowne tematy.

Jeremy zerka znowu na swoje r贸wnanie, my艣li o nast臋pnej transformacji.

- Jerry, to zajmie tylko chwil臋. W ka偶dym razie Robert McNamara rzek艂, 偶e Bobby mia艂 zwyczaj dzieli膰 ludzi na trzy grupy...

Jeremy si臋 krzywi.

- S膮 dwie grupy, ma艂a. Ci kt贸rzy...

- Spok贸j, m膮dralo. O czym m贸wi艂am? Ach tak, McNamara m贸wi, 偶e te trzy grupy to ludzie, kt贸rzy przewa偶nie m贸wi膮 o rzeczach, ludzie, kt贸rzy przewa偶nie m贸wi膮 o ludziach i ludzie, kt贸rzy przewa偶nie m贸wi膮 o ideach.

Jeremy kiwa g艂ow膮 i przesy艂a obraz rozziewanego hipopotama.

- To g艂臋bokie, ma艂a, g艂臋bokie. A co z lud藕mi, kt贸rzy m贸wi膮 o ludziach m贸wi膮cych o rzeczach? Czy to specjalny podzbi贸r, czy te偶 mo偶e powinni艣my stworzy膰 osobn膮...

- Spok贸j. Chodzi o to, 偶e McNamara powiada, i偶 Bobby nie mia艂 czasu d艂a ludzi z pierwszych dw贸ch grup. Interesowali go tylko ludzie, kt贸rzy m贸wili... i my艣leli o... ideach. Wa偶nych ideach.

Pauza.

- Wi臋c?

- Wi臋c to ty, g艂uptasie.

Jeremy zapisuje przekszta艂cenie, by nie zapomnie膰 otrzymywanego w jego wyniku r贸wnania.

- To nieprawda.

- Owszem, prawda. Ty...

- Je艣li nie 艣pi臋, to sp臋dzam wi臋kszo艣膰 czasu, ucz膮c student贸w, kt贸rym od niemowl臋ctwa nie posta艂a w g艂owie 偶adna idea, c.b.d.o.

- Nie... - Gail znowu otwiera ksi膮偶k臋 i smuk艂ym palcem stuka w stronic臋. - Uczysz ich. Przesuwasz ich w 艣wiat idei.

- Ledwo mog臋 ich przesun膮膰 do hallu po zaj臋ciach.

- Jerry, wiesz o czym m贸wi臋. Twoje oddalenie od rzeczy, od ludzi, to co艣 wi臋cej ni偶 nie艣mia艂o艣膰. Co艣 wi臋cej ni偶 twoja praca.

Uwa偶am, 偶e ludzie, kt贸rzy wi臋kszo艣膰 swego my艣lenia po艣wi臋caj膮 czemu艣 mniej szacownemu ni偶 twierdzenie Cantora o niezupe艂no艣ci, nudz膮 ci臋... s膮 dla ciebie nieistotni... interesuj膮 ci臋 rzeczy o wymiarze kosmicznym, epistemologia, a nie codzienne mi臋so.

- G贸del - przesy艂a Jeremy.

- Co takiego?

- Twierdzenie G贸dla o niezupe艂no艣ci. Cantor sformu艂owa艂 hipotez臋 continuum.

Na tablicy pisze kred膮 pozasko艅czone liczby kardynalne, krzywi si臋 na to, co zrobi艂y z jego r贸wnaniem falowym, 艣ciera je i bazgrze ich symbole na swojej tablicy mentalnej. Zaczyna tworzy膰 w umy艣le Godlowsk膮 obron臋 Cantorowskiej hipotezy continuum.

- Nie, nie - przerywa mu Gail - chodzi tylko o to, 偶e jeste艣' osob膮 typu Bobby'ego Kennedy'ego... niecierpliwy... oczekujesz, 偶e ka偶dy b臋dzie si臋 interesowa艂 abstrakcjami, kt贸re ty...

Jeremy si臋 irytuje. R贸wnanie trzymane w umy艣le nieco mu umyka. S艂owa szkodz膮 niekiedy jasno艣ci my艣li.

- Dla Japo艅czyk贸w w Hiroszimie E = m膰 nie by艂o czym艣 bardzo abstrakcyjnym.

Gail wzdycha.

- Poddaj臋 si臋. Nie jeste艣 podobny do Bobby'ego Kennedy'ego.

Jeste艣 po prostu niezno艣nym, aroganckim, wiecznie roztargnionym snobem.

Jeremy przytakuje i ko艅czy przekszta艂cenie. Przechodzi do nast臋pnego r贸wnania, widzi teraz dok艂adnie, jak fale prawdopodobie艅stwa si臋 za艂amuj膮 i pojawia si臋 co艣, co bardzo przypomina klasyczne warto艣ci w艂asne.

- Taa - przesy艂a i ju偶 si臋 wy艂膮cza - lecz jestem sympatycznym niezno艣nym, aroganckim i wiecznie roztargnionym snobem.

Gail tego nie komentuje. Spogl膮da przez okno na zachodz膮ce za lasem s艂o艅ce. Ciep艂y widok przenosi si臋 w cieple jej bezs艂ownych my艣li, kt贸re dzieli z m臋偶em.

NA SZCZURZEJ ULICY

Kwadrans po wyj艣ciu z autobusu w 艣r贸dmie艣ciu Denver Bremen zosta艂 pobity i obrabowany.

Dotarli do miasta p贸藕no, po p贸艂nocy trzeciego dnia, i Bremen odszed艂 od jasno o艣wietlonego przystanku autobusowego. Kuli艂 si臋 w podmuchach 艣nie偶nej zamieci, zdziwiony, jak zimno mo偶e tu by膰 w po艂owie kwietnia. R臋ce trzyma艂 w kieszeniach, g艂ow臋 opu艣ci艂 nisko, chroni膮c j膮 przed zimnym zachodnim wiatrem, gdy nagle szczelnie otoczy艂 go gang.

Nie by艂 to prawdziwy gang, lecz pi臋ciu wyrostk贸w, Latynos贸w i czarnych, wszyscy przed dwudziestk膮. W mgnieniu oka, nim uruchomili swe pi臋艣ci, przejrza艂 zamiary napastnik贸w.

Czu艂 ich strach i 偶膮dz臋 pieni臋dzy, ale r贸wnie偶 co艣 wi臋cej - wielk膮 ochot臋 zadawania b贸lu. Napi臋cie niemal seksualne.

Je艣liby uwa偶niej si臋 ws艂ucha艂 w zalewaj膮cy go nocny neurogwar, czu艂by te偶 wyra藕ne podniecenie. Tymczasem gdy go otoczyli, dozna艂 parali偶uj膮cego zaskoczenia. Wepchni臋to go w ciemny zau艂ek. Przez kaskad臋 ich na wp贸艂 formu艂owanych my艣li, przez podgrzany adrenalin膮 zapa艂, Bremen widzia艂 ich plan - wci膮gn膮膰 w uliczk臋, pobi膰, obrabowa膰 i zabi膰, je艣li b臋dzie za bardzo ha艂asowa艂. Nie m贸g艂 ju偶 nic zrobi膰 - jedynie wycofa膰 si臋 w ciemno艣膰.

Dosi臋g艂y go ciosy. Od razu upad艂. Cisn膮艂 banknoty, jakie mu jeszcze pozosta艂y, i zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek.

- Wi臋cej nie mam! - krzykn膮艂, ale r贸wnocze艣nie wyczyta艂 w ich my艣lach, 偶e jest im wszystko jedno. Pieni膮dze gra艂y rol臋 drugorz臋dn膮. Teraz interesowa艂o ich zadawanie b贸lu.

Robili to z wpraw膮. Bremen pr贸bowa艂 odtoczy膰 si臋 od ch艂opaka z no偶em... cho膰 n贸偶 tkwi艂 nadal w kieszeni m艂okosa... lecz wsz臋dzie czeka艂y go ostre kopniaki. Usi艂owa艂 os艂oni膰 twarz - kopali go w nerki. Takiego b贸lu nigdy jeszcze nie do艣wiadczy艂. Pr贸bowa艂 zakry膰 plecy - kopali go w twarz. Krew lecia艂a ze z艂amanego nosa, podni贸s艂 d艂o艅, by znowu zakry膰 twarz. W贸wczas kopali go w krocze. Potem znowu uruchomili pi臋艣ci, knykcie i kraw臋dzie d艂oni. 艁omotali go w czaszk臋, szyj臋, ramiona i 偶ebra.

Us艂ysza艂 jaki艣 trzask, potem kolejny. Wyci膮gn臋li mu koszul臋 i rwali kieszenie spodni. Poczu艂 ostrze w dolnej cz臋艣ci brzucha, lecz ch艂opak operuj膮cy no偶em ci膮艂 go na odchodnym i rana by艂a p艂ytka. W贸wczas Bremen nie zdawa艂 sobie z tego sprawy. W tamtym momencie zdawa艂 sobie spraw臋 z bardzo niewielu rzeczy... potem nie wiedzia艂 ju偶 nic.

Znaleziono go dopiero po godzinie, po dalszych dw贸ch kto艣 zada艂 sobie trud i zawiadomi艂 policj臋. Gdy przyby艂a policja, Bremen usi艂owa艂 doj艣膰 do stanu p贸艂przytomno艣ci. Okazali zdziwienie, 偶e w og贸le jeszcze 偶yje. S艂ysza艂, jak przez trzeszcz膮ce radio jeden z funkcjonariuszy wzywa ambulans. Zamkn膮艂 na chwilk臋 oczy, a gdy je otworzy艂, wok贸艂 uwijali si臋 sanitariusze. Przenosili go na w贸zek. Mieli na r臋kach czyste plastikowe r臋kawice i Bremen zauwa偶y艂, 偶e wykazuj膮 szczeg贸ln膮 ostro偶no艣膰, by nie pobryzga膰 si臋 jego krwi膮. Nie zarejestrowa艂 w pami臋ci jazdy do szpitala.

W izbie przyj臋膰 panowa艂 t艂ok. Lekarz Pakista艅czyk i dw贸ch wym臋czonych sta偶yst贸w opatrzy艂o mu ran臋 ci臋t膮, po艣piesznie zrobili zastrzyk i nim zadzia艂a艂o miejscowe znieczulenie, zacz臋li szycie. Potem odeszli do innego pacjenta. Przez p贸艂torej godziny Bremen dryfowa艂 na pograniczu przytomno艣ci, czekaj膮c na ich powr贸t. Gdy znowu si臋 pojawili, pakista艅skiego doktora nie by艂o, zast臋powa艂 go m艂ody, czarny lekarz o podkr膮偶onych z wyczerpania oczach, lecz sta偶y艣ci nadal pozostali ci sami.

Oznajmili, 偶e ma z艂amany nos - przymocowali plastrem metalow膮 sztabk臋; odkryli dwa z艂amane 偶ebra - okleili je; poszturchali go w posiniaczone nerki, omal nie zemdla艂 z b贸lu, a potem kazali mu siusia膰 do p艂ytkiego basenu. Jeden ze sta偶yst贸w stwierdzi艂, 偶e Bremen ma zwichni臋te rami臋 i gdy szykowano temblak, kaza艂 mu trzyma膰 r臋k臋 w g贸rze. Lekarz zajrza艂 Bremenowi w usta - wargi by艂y tak spuchni臋te, 偶e gdy dotkni臋to je szpatu艂k膮, ledwie st艂umi艂 okrzyk b贸lu. Doktor o艣wiadczy艂, 偶e pacjent mia艂 szcz臋艣cie - wybito mu tylko jeden z膮b. Czy ma swego prywatnego dentyst臋?

Przez spuchni臋te wargi b膮kn膮艂 umy艣lnie niewyra藕n膮 odpowied藕. Dali mu nast臋pny zastrzyk. Czu艂, jak bardzo medycy s膮 wyczerpani, jakby wszyscy tkwili w brezentowym namiocie znu偶enia. W ci膮gu ostatnich trzydziestu godzin mieli najwy偶ej pi臋膰 godzin snu. Ich zm臋czenie bardziej u艣pi艂o Bremena ni偶 otrzymany zastrzyk.

Otworzy艂 oczy i zobaczy艂 obok policjantk臋. By艂a zupe艂nie spokojna. Na jej ci臋偶kich biodrach zwisa艂 pas z broni膮, radiotelefon, latarka i inne urz膮dzenia. Mia艂a plamist膮 sk贸r臋 i rozmazany makija偶. Spyta艂a o nazwisko i adres.

Zamkn膮艂 na chwil臋 oczy; na my艣l przyszed艂 mu Vanni Fucci. Cho膰 oszo艂omiony 艣rodkiem przeciwb贸lowym, z wysi艂kiem przypomina艂 sobie, kto to jest 贸w Vanni Fucci. Poda艂 policjantce nazwisko i adres Franka Lowella, swego szefa, kumpla, kt贸ry troskliwie trzyma艂 dla niego miejsce pracy.

- Zajecha艂 pan daleko od domu, panie Lowell - rzek艂a.

Opuchlizna zamkn臋艂a Bremenowi lewe oko, a przez prawe widzia艂 zbyt niewyra藕nie, by przeczyta膰 nazwisko na identyfikatorze funkcjonariuszki. Wybe艂kota艂 co艣 w odpowiedzi.

- Czy mo偶e pan opisa膰 tych, kt贸rzy pana napadli? - spyta艂a przetrz膮saj膮c kiesze艅 bluzy w poszukiwaniu o艂贸wka. Bremen skoncentrowa艂 wzrok i m贸g艂 rozr贸偶ni膰 dzieci臋ce bazgro艂y w notatniku policjantki. Zwie艅cza艂a ”i” ma艂ymi k贸艂kami, jak jego mniej dojrzali studenci w Haverford. Opisa艂 napastnik贸w.

- S艂ysza艂em, jak jeden z nich nazywa艂 innego... najwy偶szego...”Red” - rzek艂, wiedz膮c, 偶e tamci w czasie ataku wcale nie u偶ywali imion. Lecz, jak wyw臋szy艂, jeden z nich naprawd臋 nazywa艂 si臋 Red.

Nagle zda艂 sobie spraw臋, 偶e neurogwar wok贸艂 niego sta艂 si臋 odleg艂y. Nawet przyp艂ywy b贸lu i strachu innych pacjent贸w w izbie przyj臋膰 oraz m贸zgowe krzyki i wycia z wy偶szych pi臋ter, z ciemnych pokoj贸w poupychanych jak skrzynie z nieszcz臋艣ciem, wszystko to przygas艂o. U艣miechn膮艂 si臋 do policjantki i pob艂ogos艂awi艂 nieznany 艣rodek przeciwb贸lowy.

- Skradziono panu portfel - rzek艂a gliniara. - Przepad艂a pa艅ska legitymacja, pa艅ska karta ubezpieczenia spo艂ecznego, w og贸le wszystko...

Zerka艂a na niego i nawet poprzez zamglon膮 艣rodkiem u艣mierzaj膮cym 艣wiadomo艣膰 dociera艂y do Bremena jej podejrzenia: wygl膮da jak ludzki wrak, ale sprawdzili jego ramiona, uda, stopy... 偶adnych 艣lad贸w uk艂u膰... i mocz, cho膰 pe艂en krwi, nie zawiera艂 艣lad贸w narkotyk贸w czy alkoholu. Czu艂, 偶e policjantka postanawia zaliczy膰 w膮tpliwo艣ci na jego korzy艣膰.

- Sp臋dzi pan tutaj noc na obserwacji, panie Lowell - powiedzia艂a. - O艣wiadczy艂 pan doktorowi Chalbattowi, 偶e nie ma pan nikogo w okolicach Denver, wi臋c doktor Elkhart nie bardzo chce pana wypu艣ci膰 bez opieki. Zarejestruj膮 pana, gdy tylko zwolni si臋 jaki艣 pok贸j. Przez noc poobserwuj膮 obit膮 nerk臋 i jutro jeszcze raz pana obejrz膮. Przy艣lemy kogo艣 z rana, by porozmawia艂 z panem o napadzie i pobiciu.

Bremen zamkn膮艂 powieki i kiwn膮艂 powoli g艂ow膮, lecz gdy otworzy艂 oczy, znajdowa艂 si臋 nadal na w贸zku, sam w rozbrzmiewaj膮cym pog艂osami korytarzu. Zegar wskazywa艂 4:23.

Obok przesz艂a kobieta w r贸偶owym swetrze, poprawi艂a mu koc i powiedzia艂a:

- W ka偶dej chwili mo偶e si臋 teraz zwolni膰 jaki艣 pok贸j.

Posz艂a, a Bremen walczy艂 z sob膮, by nie zasn膮膰, kiedy przeniesiono go na 艂贸偶ko.

Post膮pi艂 jak idiota, wymieniaj膮c policji nazwisko i adres Franka Lowella. Kto艣 zadzwoni rano do Franka, poda mu rysopis, Bremena wsadz膮 do aresztu, gdzie b臋d膮 go pyta膰 o spalon膮 farm臋... a mo偶e r贸wnie偶 o cia艂o znalezione we florydzkich bagnach.

J臋kn膮艂 i usiad艂, zwieszaj膮c nogi z 艂贸偶ka. Omal nie spad艂.

Gapi艂 si臋 na go艂e palce st贸p, poczu艂, 偶e ma na sobie cienk膮 jak papier koszul臋 nocn膮. Na lewym przegubie zauwa偶y艂 szpitaln膮 bransoletk臋.

Gail. O Bo偶e, Gail.

Ze艣lizgn膮艂 si臋 z 艂贸偶ka, opad艂 na kolana i zdrow膮 d艂oni膮 pod nim maca艂. Wepchni臋to tam jego ubranie, poplamione krwi膮 i porwane. Sprawdzi艂 korytarz - nikogo nie by艂o, cho膰 gumowe podeszwy skrzypia艂y gdzie艣 za rogiem, poza polem widzenia.

Nak艂adaj膮c z trudem odzie偶, poku艣tyka艂 do magazynka w ko艅cu holu. Da艂 sobie spok贸j z ubieraniem i na podtrzymywanej temblakiem r臋ce udrapowa艂 koszul臋 niczym peleryn臋. Potem wyszed艂. Zanim opu艣ci艂 magazynek, pogrzeba艂 w koszu z brudnymi ubraniami, wyj膮艂 bia艂膮 bawe艂nian膮 kurtk臋 sta偶ysty i naci膮gn膮艂 j膮, wiedz膮c, 偶e nie da mu ciep艂a na ulicy.

Spojrza艂 w korytarz, poczeka艂, a偶 ha艂asy ucich艂y, i ruszy艂 do bocznych drzwi.

Na zewn膮trz pada艂 艣nieg. Bremen pomkn膮艂 zau艂kiem, nie wiedz膮c gdzie jest ani dok膮d zmierza. W g贸rze, mi臋dzy ciemnymi ska艂ami budynk贸w, nic nie zapowiada艂o nadej艣cia 艣witu.

OCZY

Nie twierdz臋, 偶e Jeremy i Gail to idealna para. Wyst臋puj膮 mi臋dzy nimi r贸偶nice zda艅, sprzeczaj膮 si臋, doznaj膮 wzajemnych rozczarowa艅. Ich my艣lotyk jest czasami bardziej zaproszeniem do k艂贸tni ni偶 sil膮 艂膮cz膮c膮.

Gdy s膮 w pobli偶u siebie, ich najmniejsze wady ulegaj膮 powi臋kszeniu, jak w wypuk艂ym zwierciadle. Gniew Gail 艂atwo si臋 zapala i jeszcze pr臋dzej ga艣nie. Jeremy szybko ma tego dosy膰. Ona natomiast nie znosi jego 艣lamazarnego skandynawskiego spokoju wobec najbardziej nawet absurdalnej zaczepki. Czasami walcz膮 tylko dlatego, 偶e on odmawia walki.

We wczesnym stadium swego ma艂偶e艅stwa dochodz膮 do wniosku, 偶e pary powinny poddawa膰 si臋 raczej badaniom biorytm贸w ni偶 badaniu krwi. Gail jest typem skowronka i nade wszystko ceni sobie poranki. Jeremy uwielbia p贸藕ne godziny i najowocniej pracuje przy swej tablicy po pierwszej w nocy.

Nienawidzi porank贸w. Kiedy nie prowadzi wyk艂ad贸w, rzadko rusza si臋 z 艂贸偶ka przed wp贸艂 do dziesi膮tej. Gail nie lubi my艣lotyku z m臋偶em przed jego drug膮 kaw膮, a i wtedy powiada, 偶e przypomina to do艣wiadczenia telepatyczne ze z艂o艣liwym nied藕wiedziem, dopiero rozbudzonym z zimowego snu.

Ich gusty, uzupe艂niaj膮ce si臋 w wielu wa偶nych dziedzinach, w innych, r贸wnie wa偶nych, s膮 zupe艂nie rozbie偶ne. Gail uwielbia lektury i 偶yje s艂owem pisanym; Jeremy rzadko czyta co艣 spoza swej dziedziny, czytanie powie艣ci uwa偶a za strat臋 czasu.

Jeremy wynurza si臋 z gabinetu o trzeciej nad ranem i z zadowoleniem klapie w fotel ogl膮daj膮c program dokumentalny;

Gail nie ma czasu na ogl膮danie takich program贸w. Lubi sport i gdyby mog艂a, sp臋dza艂aby ka偶dy jesienny weekend, ogl膮daj膮c mecz futbolowy; Jeremy'ego sport nudzi i zgadza si臋 z definicj膮 George'a Willsa, 偶e futbol to ”profanowanie jesieni”.

A muzyka? Gail gra na fortepianie, ro偶ku francuskim, klarnecie i gitarze; Jeremy nie powt贸rzy najprostszej melodii. W muzyce podziwia matematyczn膮 barokowo艣膰 Bacha;

Gail uwielbia nieprogramowalny humanizm Mozarta. Oboje lubi膮 sztuk臋, lecz ich wizyty w galeriach i muzeach staj膮 si臋 telepatycznymi bitwami; Jeremy m贸wi z uznaniem o abstrakcyjnej dok艂adno艣ci serii ”Ho艂d kwadratowi” Josefa Albersa;

Gail zachwyca si臋 impresjonistami i wczesnym Picassem. Kiedy艣, na urodziny Gail, Jeremy wydaje wszystkie swoje pieni膮dze i wi臋kszo艣膰 oszcz臋dno艣ci 偶ony na ma艂y obraz Fritza Glarnera ”Malowid艂o wzgl臋dne nr 77”. Kiedy Gail widzi obraz w m贸zgu Jeremy'ego, gdy ten podje偶d偶a pod dom z malowid艂em w baga偶niku triumpha, reaguje: M贸j Bo偶e,Jerry, wyda艂e艣 wszystkie nasze pieni膮dze na te... te...kwadraty?

W sprawach politycznych Gail jest pe艂na nadziei, a Jeremy cyniczny. W sprawach spo艂ecznych Gail jest prawie libera艂em w najlepszym tradycyjnym sensie tego s艂owa; Jeremy pozostaje oboj臋tny.

- Jerry, czy pragn膮艂by艣 wypleni膰 bezdomno艣膰? - pyta go pewnego dnia.

- Nieszczeg贸lnie.

- Dlaczego nie?

- Pos艂uchaj, nie ja sprawi艂em, 偶e ci ludzie s膮 bezdomni, nie mog臋 sprawi膰, by byli niebezdomni. Ponadto i tak wi臋kszo艣膰 z nich to uciekinierzy z zak艂ad贸w psychiatrycznych... wyrzuceni przez liberalne naiwne reformy spo艂eczne, kt贸re skazuj膮 ich na 偶ycie na ulicach.

- Nie wszyscy z nich s膮 wariatami, Jerry. Niekt贸rych po prostu opu艣ci艂o szcz臋艣cie.

- Ale偶, ma艂a, rozmawiasz w艂a艣nie z ekspertem od rachunku prawdopodobie艅stwa. Wiem sporo o tym, dlaczego nie istnieje szcz臋艣cie, mo偶e nawet wi臋cej od innych os贸b w naszym kraju.

- Mo偶e i tak, Jen.. ale nie wiesz zbyt wiele o ludziach.

- Zgadzam si臋, ma艂a. I specjalnie nie pragn臋 wiedzie膰. A ty chcesz si臋 zag艂臋bia膰 w to trz臋sawisko zam臋tu, kt贸re wi臋kszo艣膰 ludzi nazywa my艣lami?

- To ludzie, Jerry. Tacy jak my.

- Nie, ma艂a. Nie tacy jak my. A nawet gdyby byli tacy sami, nie chcia艂bym o nich rozmy艣la膰.

- A o czym rozmy艣lasz?

X*1 = x, ict

Gail dowiaduje si臋, co przedstawia r贸wnanie, czekaj膮c cierpliwie, a偶 w umy艣le Jeremy'ego pojawi si臋 jaki艣 s艂owny ekwiwalent wzoru.

- Wspaniale. - Jest naprawd臋 w艣ciek艂a. - Ty i jaki艣 facet o nazwisku Dirac potraficie napisa膰 relatywistyczne r贸wnanie falowe. Czy to komu艣 pomaga?

- Pomaga nam zrozumie膰 wszech艣wiat, ma艂a. A to jest co艣 wi臋cej ni偶 pods艂uchiwanie bez艂adnego brechania ”prostych ludzi”, kt贸rych tak gor膮co pragniesz rozumie膰.

Gniew Gail, nieprzefiltrowany, omiata Jeremy'ego jak czarny wiatr.

- Bo偶e, jak偶e czasem potrafisz by膰 arogancki, Jeremy Bremenie. Dlaczego uwa偶asz, 偶e elektrony s膮 bardziej godne studiowania od istot ludzkich?

Jeremy przerywa na chwil臋.

- Niez艂e pytanie. - Zamyka na sekund臋 oczy i rozwa偶a t臋 my艣l, wy艂膮czaj膮c Gail - w miar臋 mo偶liwo艣ci - z toku swego rozumowania. - Ludzie s膮 przewidywalni - wysy艂a w ko艅cu. - Elektrony nie. Nie twierdz臋, ma艂a - ci膮gnie dalej, nim Gail zd膮偶y odpowiedzie膰 - 偶e post臋powanie ludzi jest ca艂kowicie przewidywalne... wiemy, jak mo偶e by膰 ono przewrotne... ale jego motywy tworz膮 zbi贸r sko艅czony, niewielki. Sko艅czony jest r贸wnie偶 zbi贸r wszelkich czyn贸w wywo艂anych przez owe motywy. W tym sensie zasada nieoznaczono艣ci stosuje si臋 do ludzi w znacznie mniejszym stopniu ni偶 do elektron贸w. Tak naprawd臋, ludzie s膮 nudni.

Gail formu艂uje gniewn膮 odpowied藕, lecz t艂umi j膮.

- Jerry, m贸wisz powa偶nie?

M膮偶 tworzy obraz siebie, kiwaj膮cego g艂ow膮.

Gail wznosi sw膮 my艣lotarcz臋, by to przemy艣le膰. Nie zamyka si臋 przed Jeremym, lecz teraz kontakt jest mniej osobisty, mniej bezpo艣redni. Jerry rozwa偶a, czy nie kontynuowa膰 wymiany my艣li i nie pr贸bowa膰 wyja艣ni膰 spornej kwestii, mo偶e nawet uzasadnia膰 sw贸j pogl膮d, lecz czuje, 偶e 偶ona pogr膮偶a si臋 we w艂asnych my艣lach, postanawia wi臋c od艂o偶y膰 t臋 rozmow臋 na p贸藕niej.

- Panie Bremen?

Otwiera oczy i patrzy na grup臋 swych student贸w matematyki. M艂ody cz艂owiek, Arnie, cofn膮艂 si臋 od tablicy. Chodzi o proste r贸wnanie r贸偶niczkowe, lecz Arnie zupe艂nie si臋 w tym nie zorientowa艂.

Jeremy wzdycha, obraca si臋 na krze艣le i podejmuje obja艣nienie zadania.

PATYKI STRACHA NA POLU, SZCZURZ膭 SIER艢膯, PI脫RA

WRONIE

Bremen zamieszka艂 w tekturowym pudle pod Dwudziest膮 Trzeci膮 ulic膮. Wyuczy艂 si臋 litanii prze偶ycia: wstawa膰 przed 艣witem, czeka膰, 艣niadanie w kanciapie Armii Zbawienia przy Dziewi臋tnastej ulicy, co najmniej godzinne czekanie na duchownego, kt贸ry mia艂 tchn膮膰 w nich motywacj臋, potem za p贸艂 godziny przychodzi wst臋pnie podgrzane jedzenie... o dziesi膮tej trzydzie艣ci cz艂apanie dwadzie艣cia przecznic dalej na obiad do Lighthouse, gdzie wydaj膮 go po dalszym czekaniu.

W Lighthouse oferuj膮 robot臋 i Bremen musi stan膮膰 w kolejce po prac臋, by si臋 dosta膰 do kolejki po obiad. Zwykle pi臋膰 czy sze艣膰 os贸b na sze艣膰dziesi膮t dostaje zatrudnienie, lecz w kwietniu Bremena wybieraj膮 kilka razy. Mo偶e dlatego, 偶e jest wzgl臋dnie m艂ody. Na og贸艂 jest to praca bezmy艣lna, nie wymagaj膮ca kwalifikacji - na przyk艂ad sprz膮tanie wok贸艂 Centrum Kongresowego lub zamiatanie samej Lighthouse - i Bremen j膮 wykonuje bez skargi, zadowolony, 偶e opr贸cz nie ko艅cz膮cego si臋 czekania i w臋dr贸wek od posi艂ku do posi艂ku co艣 innego wype艂nia mu czas.

Kolacje je si臋 w ”JeZus Zbawia!” obok stacji kolejowej lub znowu w magazynie Armii Zbawienia przy Dziewi臋tnastej.”JeZus Zbawia!” jest w zasadzie Centrum S艂u偶by Wsp贸lnoty Chrze艣cijan, lecz wszyscy u偶ywaj膮 nazwy umieszczonej na symbolu w kszta艂cie krzy偶a przed budynkiem, gdzie 艣rodkowe ”Z” poziomego s艂owa ”JeZus” jest jednocze艣nie pierwszym ”Z” pionowego ”Zbawia!” Bremen cz臋sto si臋 gapi na pust膮 przestrze艅 nad ”Z” pionowej cz臋艣ci krzy偶a i ma ochot臋 co艣 tam wpisa膰.

Jedzenie w JeZus Zbawia! jest znacznie lepsze, lecz kazania s膮 d艂u偶sze, czasami przeci膮gaj膮 si臋 do tak p贸藕na, 偶e wi臋kszo艣膰 czekaj膮cej publiki zasypia, chrapanie miesza si臋 z burczeniem w brzuchach. Dopiero wtedy wielebny Billy Scott i siostry Marvell pozwalaj膮 si臋 ustawi膰 w kolejce po kolacj臋.

Bremen zazwyczaj spaceruje z innymi po Centrum Handlowym na Szesnastej ulicy, nim o jedenastej w nocy powraca do swego pud艂a. Nigdy nie zaczepia ludzi, by prosi膰 o pieni膮dze, lecz kiedy stoi obok Soul Dada, Pana Paulie czy Carrie T. z dzie膰mi, korzysta czasami z dobrodziejstw ich 偶ebrania. Kiedy艣 pewien czarny m臋偶czyzna w drogiej we艂nianej jesionce z merynos贸w da艂 Bremenowi banknot dziesi臋ciodolarowy.

Tego wieczora jak zwykle zatrzymuje si臋 przy AlNite Li膮uor, kupuje butelk臋 Thunderbirda i bierze j膮 z sob膮 do swego pud艂a.

W Denver - ”Mie艣cie na Wysoko艣ci Mili” - kwiecie艅 by艂 parszywy. Bremen si臋 zorientowa艂 p贸藕niej, 偶e omal nie umar艂 podczas tych ostatnich tygodni denverskiej zimy, zw艂aszcza w pierwsz膮 noc po wyj艣ciu ze szpitala. Pada艂 wtedy 艣nieg. Bremen brn膮艂 przez miejski pejza偶, przez czarne zau艂ki i b艂otne ulice, w艣r贸d ciemnych gmach贸w. Dotar艂 do szeregu wypalonych dom贸w i wpe艂zn膮艂 mi臋dzy poczernia艂e deski, by si臋 przespa膰. Wszystko go bola艂o, lecz napuchni臋te usta, po艂amane 偶ebra i zwichni臋te rami臋 jak wulkaniczne szczyty b贸lu wznosi艂y si臋 nad oceanem cierpienia. Zastrzyk, kt贸ry otrzyma艂 w szpitalu, nie 艂agodzi艂 b贸lu, lecz nadal powodowa艂 senno艣膰.

Znalaz艂 nisz臋 mi臋dzy ceglanym kominem a opalon膮 belk膮 i u艂o偶y艂 si臋 do snu, kiedy zbudzi艂o go energiczne potrz膮sanie.

- Cz艂owieku, cholera, nie masz p艂aszcza. Zostaniesz tu, to wykitujesz i tyle.

Bremen wyp艂yn膮艂 do stanu p贸艂艣wiadomo艣ci. Zamruga艂 powiekami, widz膮c oblicze ledwo o艣wietlone odleg艂膮 latarni膮.

Czarna twarz pomarszczona i pobru偶d偶ona, zaniedbana rozwidlona broda, ciemne oczy ledwo widoczne pod brudn膮 we艂nian膮 czapk膮. M臋偶czyzna mia艂 na siebie przynajmniej cztery warstwy cuchn膮cej zewn臋trznej odzie偶y. Podnosi艂 Bremena na nogi.

- Dajmspokyj - zdo艂a艂 wykrztusi膰 Bremen. Od 艣mierci Gail nie zazna艂 takiej ulgi od neurogwaru jak podczas tych ostatnich chwil, mimo 偶e nawiedza艂y go sny. - Dajmkrwaspokyj.

Wyrwa艂 r臋k臋 i pr贸bowa艂 znowu wpe艂zn膮膰 do zak膮tka. 艢nieg pada艂 spokojnie przez dziurawy dach.

- Soul Dad nie pozwoli ci wykopyrtn膮膰, cho膰 jeste艣 durnym bia艂ym wypierdkiem.

G艂os Murzyna, dziwnie 艂agodny, komponowa艂 si臋 z wiruj膮cymi w艣r贸d czarnych belek p艂atkami 艣niegu.

Bremen da艂 si臋 podnie艣膰, zaci膮gn膮膰 ku lu藕nym deskom, do wyj艣cia.

- Masz miejsce? - powtarza艂 w k贸艂ko m臋偶czyzna.

A mo偶e spyta艂 tylko raz, a jego g艂os rozlega艂 si臋 echem w ich obydwu czaszkach... Bremen nie wiedzia艂. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- W porz膮dku, tym razem zostaniesz z Soulem Dadem. A偶 wyjdzie s艂o艅ce i 艂eb zn贸w wype艂ni ci si臋 m贸zgiem. Potem jazda. Jasne?

Bremen zatacza艂 si臋 obok Murzyna. Przecinali niezliczone przecznice, mijali ceglane budynki o艣wietlone piekieln膮 pomara艅czow膮 miejsk膮 po艣wiat膮 odbit膮 od niskich burzowych chmur. W ko艅cu doszli do wysokiego mostu kolejowego i po zboczu poro艣ni臋tym zamarzni臋tymi chwastami ze艣lizgn臋li si臋 w ciemno艣膰. W dole, mi臋dzy porzuconymi samochodami, le偶a艂y kartonowe pud艂a, rozpostarte p艂achty plastiku, wida膰 by艂o spopiela艂e resztki ognisk. Soul Dad wprowadzi艂 Bremena do sporej konstrukcji - prawdziwego sza艂asu z plastiku i skrzyni towarowej. Betonowy filar naziemnego przej艣cia dla pieszych s艂u偶y艂 za 艣cian臋, a blaszana p艂yta - za drzwi.

Murzyn zaprowadzi艂 go w miejsce, gdzie le偶a艂a kupa 艣mierdz膮cych 艂achman贸w i kocy. Bremen mia艂 dreszcze i wci膮偶 by艂o mu zimno, cho膰 g艂臋boko wkopywa艂 si臋 w ten stos. Soul Dad wzdychaj膮c zdj膮艂 dwie zewn臋trzne warstwy swego odzienia, udrapowa艂 je na Bremenie, a sam przycupn膮艂 w pobli偶u.

艢mierdzia艂 winem i moczem, lecz przez szmaty przechodzi艂o jego ludzkie ciep艂o.

Nadal si臋 trz臋s膮c, cho膰 ju偶 mniej w艣ciekle, Bremen odp艂yn膮艂 w sny.

Kwiecie艅 by艂 okrutny, ale maj niewiele lepszy. Wydawa艂o si臋, 偶e zima nie ma ochoty opuszcza膰 Denver. Nawet w cieplejsze dni powietrze w mie艣cie, na wysoko艣ci tysi膮ca sze艣ciuset metr贸w, przejmowa艂o ch艂odem. Na zachodzie tu i 贸wdzie mi臋dzy budynkami pob艂yskiwa艂y prawdziwe g贸ry. Wznosi艂y si臋 stromo, 偶ebra pog贸rza z dnia na dzie艅 traci艂y sw膮 biel, lecz szczyty a偶 do czerwca pokrywa艂 艣nieg.

A potem nagle nadesz艂o lato i przez bij膮c膮 z chodnik贸w mgie艂k臋 gor膮ca Bremen wyprawia艂 si臋 po 偶ywno艣膰 mi臋dzy innymi z Soulem Dadem, Carrie T. Mieszkali teraz w plastikowym miasteczku namiotowym, daleko za torami, przy brzegu rzeki Platte - gliny wyp臋dzi艂y ich z wygodniejszej siedziby pod przej艣ciem nad Dwudziest膮 Trzeci膮 ulic膮 w po艂owie maja, w ramach ”wiosennych porz膮dk贸w”, jak nazwa艂 to Pan Paulie. W niekt贸re dni zostawali w cieniu przej艣膰 dla pieszych obok swego obozowiska i udawali si臋 dopiero po zmroku do jednej z otwartych do p贸藕na misji w g贸rze, za budynkiem stanowego kapitolu.

Alkohol nie uwalnia艂 od przekle艅stwa nasilonego my艣lotyku, cho膰 troszeczk臋 ot臋pia艂. Przynajmniej Bremen wierzy艂, 偶e go ot臋pia. Wino przyprawia艂o go o straszliwe b贸le g艂owy i mo偶e w艂a艣nie one t艂umi艂y neurogwar. Przez ca艂y kwiecie艅 chodzi艂 bezustannie pijany. Ta samodestrukcja nie niepokoi艂a ani Soula Dada, ani troskliwej zazwyczaj Carrie T., gdy偶 oboje r贸wnie偶 j膮 praktykowali. Powodowany mylnym rozumowaniem, 偶e je艣li dobra jest odrobina na艂ogu, to wi臋ksza dawka na艂ogu b臋dzie jeszcze lepsza, Bremen omal si臋 nie wyko艅czy艂 fizycznie i psychicznie, kupiwszy przy kampusie Aurarii, od jednego z m艂odocianych dealer贸w, skoncentrowan膮 kokain臋.

Dosta艂 w Lighthouse got贸wk臋 za dwa dni pracy i pe艂en nadziei powr贸ci艂 do swego pud艂a.

- Bia艂as, czemu u艣miechasz si臋 w t臋 swoj膮 n臋dzn膮 brod臋? - spyta艂 Soul Dad, lecz Bremen zignorowa艂 staruszka i czmychn膮艂 do swego pud艂a. Nie pali艂 od czasu, gdy by艂 nastolatkiem, lecz teraz zapali艂 fajk臋 kupion膮 od dzieciaka przy Aurarii, przechyli艂 szklan膮 ba艅k臋 nad ko艅cem fajki, jak go poinstruowano, i g艂臋boko si臋 zaci膮gn膮艂.

Przez kilka sekund panowa艂 spok贸j. Potem zapanowa艂o piek艂o.

- Jerry, prosz臋... s艂yszysz mnie? Jerry!

- Gail?

- Pom贸偶 mi, Jerry! Pom贸偶 mi si臋 st膮d wyrwa膰.

Obrazy ostatnich rzeczy, kt贸re widzia艂a: sala szpitalna, stojak kropl贸wki, niebieski koc w nogach 艂贸偶ka. Zgromadzone wok贸艂 piel臋gniarki. B贸l gorszy ni偶 ten, kt贸ry Bremen pami臋ta艂... gorszy ni偶 ten, kt贸rego do艣wiadczy艂 po pobiciu, kiedy ko艣ci zrasta艂y si臋 藕le, a obra偶enia powodowa艂y wewn臋trzne krwotoki... B贸l Gail nie dawa艂 si臋 opisa膰.

- Pom贸偶 mi, Jerry! Prosz臋!

- Gail! - wrzeszcza艂 Bremen w swym pudle. Wi艂 si臋, wali艂 w 艣ciany z dykty, a偶 potrzaska艂y i bi艂 ju偶 tylko w beton. - Gail!

W ten gasn膮cy kwietniowy dzie艅, przez dwie godziny wrzeszcza艂 i t艂uk艂 艣ciany. Nikt nie zajrza艂, by sprawdzi膰, co mu jest. Gdy nast臋pnego ranka powl贸k艂 si臋 na Dziewi臋tnast膮 ulic臋, nikt z s膮siad贸w nie patrzy艂 mu w oczy.

Bremen nie pr贸bowa艂 ju偶 wi臋cej kokainy.

My艣li Soula Dada stanowi艂y przysta艅 艂agodnej harmonii w morzu umys艂owego chaosu. Bremen stara艂 si臋 jak najd艂u偶ej przebywa膰 w pobli偶u starca. Na og贸艂 nie pods艂uchiwa艂 my艣li innych, lecz zawsze zaznawa艂 spokoju, gdy powolne, rytmiczne, prawie bezs艂owne dumania jego towarzysza przenika艂y przez nieskuteczn膮 my艣lotarcz臋 i parawany wywo艂anego alkoholem ot臋pienia.

Odkry艂, 偶e imi臋 Soul Dad pochodzi艂o od wi臋zienia, w kt贸rym starzec sp臋dzi艂 ponad trzeci膮 cz臋艣膰 stulecia. W m艂odo艣ci Soul Dad przepe艂niony by艂 w艣ciek艂膮 agresj膮. Nale偶a艂 do ulicznego gangu, ca艂e dziesi臋ciolecia przed epok膮 gang贸w ulicznych - nosi艂 n贸偶, mia艂 wszystkim za z艂e, szuka艂 zwady. U schy艂ku lat czterdziestych, w Los Angeles, podczas kolejnej rozr贸by, w kt贸rej oczywi艣cie bra艂 udzia艂, zabito trzech m艂odych m臋偶czyzn, a Soul Dad dosta艂 do偶ywocie.

By艂 to wyrok na ca艂e dotychczasowe 偶ycie - bowiem uleg艂o ono ca艂kowitej przemianie. Soul Dad porzuci艂 maniery ulicznika, udawan膮 brawur臋, szpanerskie stroje, nabra艂 poczucia w艂asnej warto艣ci i przesta艂 si臋 nad sob膮 litowa膰. Szybko stawa艂 si臋 twardy, co by艂o niezb臋dne do prze偶ycia w najci臋偶szym skrzydle najsurowszego zak艂adu karnego Ameryki. Raczej podj膮艂by walk臋 na 艣mier膰 i 偶ycie, ni偶 da艂 si臋 komukolwiek podporz膮dkowa膰. Jednak ca艂e wi臋zienne szale艅stwo nie przeszkodzi艂o, by Soul Dad zyska艂 tam poczucie radosnego spokoju.

Przez pi臋膰 lat do nikogo si臋 nie odezwa艂. Potem m贸wi艂 tylko wtedy, gdy by艂o to konieczne. Wola艂 zachowa膰 swe my艣li dla siebie. A my艣la艂 intensywnie. Nawet podczas przelotnego my艣lotyku Bremen widzia艂 pozosta艂o艣ci tamtych lat, gdy Soul Dad pracowa艂 w wi臋ziennej bibliotece i czyta艂 w swojej celi.

Studiowa艂 filozofi臋. Zacz膮艂 od przelotnego nawr贸cenia na chrze艣cija艅stwo, a w latach sze艣膰dziesi膮tych, wraz z nap艂ywem fali czarnych kryminalist贸w nowego typu, przyj膮艂 wiar臋 Czarnych Muzu艂man贸w. Potem wykroczy艂 poza dogmaty, przeszed艂 w dziedzin臋 prawdziwej teologii, prawdziwej filozofii.

Studiowa艂 Berkeleya, Hume'a, Kanta i Heideggera. Pogodzi艂 艣w. Tomasza z etycznymi imperatywami niebezpiecznych miejskich zau艂k贸w, odrzuci艂 Nietzschego jako jeszcze jednego sztywniaka, li偶膮cego ty艂ek r贸偶nym draniom, racjonalizuj膮cego myd艂ka 偶ywi膮cego uraz do wszystkich.

W艂asna filozofia Soula Dada przekroczy艂a barier臋 s艂贸w i obraz贸w. Zbli偶a艂a si臋 do zen czy eleganckiej abstrakcji matematyki nieliniowej. Soul Dad odrzuci艂 艣wiat pe艂en rasizmu, seksizmu i wszelakiej nienawi艣ci, lecz nie uczyni艂 tego z gniewem. Porusza艂 si臋 w nim ze statecznym wdzi臋kiem, niczym wytworna galera egipska p艂yn膮ca po艣r贸d krwawej, rozszala艂ej bitwy morskiej Grek贸w z Persami. Je艣li tylko nie zak艂贸cano jego pokojowych, bezs艂ownych marze艅, pozwala艂 艣wiatu zajmowa膰 si臋 sob膮, a on tymczasem piel臋gnowa艂 sw贸j ogr贸d.

Soul Dad przeczyta艂 Kandyda.

Bremen szuka艂 czasami bezpiecznej przystani w powolnych my艣lach starca, tak jak na wzburzonym oceanie ma艂y stateczek poszukuje schronienia za os艂on膮 solidnej wyspy.

I wody gwa艂townie si臋 burzy艂y. Tak bardzo, 偶e nawet solipsystyczne dumania Soula Dada nie dawa艂y zbyt stabilnego schronienia.

Bremen najlepiej z 偶yj膮cych ludzi wiedzia艂, 偶e umys艂 to nie radio - ani nadajnik, ani odbiornik - lecz kiedy lato sun臋艂o podbrzuszem Denver, czu艂, jakby kto艣 dostraja艂 jego m贸zg do coraz ciemniejszych fal. Fal strachu i ucieczki. Fal pot臋gi i samowzbudzonej w艂adzy.

Fal gwa艂tu.

Neurogwar stawa艂 si臋 neurowrzaskiem. Bremen pi艂 coraz wi臋cej. Alkoholowe oszo艂omienie nieco pomaga艂o; b贸le g艂owy troch臋 ten wrzask g艂uszy艂y. Koj膮ca obecno艣膰 Soula Dada stanowi艂a jeszcze lepsz膮 tarcz臋 ni偶 picie.

Lecz gwa艂towne krzyki nadal wok贸艂 niego rozbrzmiewa艂y.

Cripsi i Bloodsi, w barwach swych gang贸w, kr膮偶yli furgonetkami szukaj膮c zwady poza swoimi terytoriami lub w kilkuosobowych grupkach kroczyli ostentacyjnie po wiadukcie nad ulic膮. Uzbrojeni. Mieli ma艂e rewolwery trzydziestkidw贸jki, ci臋偶kie automatyczne czterdziestkipi膮tki, obrzyny i nawet kilka plastikowych w dotyku uzi i mac-10. Kr膮偶yli, szukali pretekstu, by doprowadzi膰 si臋 do w艣ciek艂o艣ci.

Bremen, zwini臋ty w swym pudle, pi艂 i trzyma艂 rozbola艂a g艂ow臋 mi臋dzy d艂o艅mi, lecz agresja zalewa艂a go, jakby wstrzykiwano mu adrenalin臋 z艂a.

呕膮dza zadawania b贸lu, ch臋膰 wy艂adowania agresji, pornograficzna intensywno艣膰 ulicznych burd, do艣wiadczana w nap艂ywie krzyk贸w i obraz贸w, odgrywana w zwolnionym tempie jak ulubiony film wideo.

Zamiana niemocy w moc przez zwyk艂e poci膮gni臋cie za spust, przez uchwycenie r臋koje艣ci no偶a. Bremen to prze偶ywa艂.

Czu艂 przekazywane podniecenie wywo艂ane strachem ofiary, smak jej b贸lu. B贸lem obdarzano si臋 wzajemnie.

Wi臋kszo艣膰 agresywnych ludzi, kt贸rych dotyka艂 Bremen swym umys艂em, by艂a g艂upia... cz臋艣膰 zadziwiaj膮co g艂upia, wielu 艂ata艂o swoj膮 g艂upot臋 narkotykami... lecz mgie艂ka ich my艣li i wspomnie艅 stanowi艂a 艂agodne t艂o dla jaskrawokrwawej ”tera藕niejszo艣ci”, powoduj膮cej bicie serca, wywo艂uj膮cej erekcj臋 bezpo艣redni膮 blisko艣ci膮 gwa艂tu, do kt贸rego d膮偶yli, kt贸rym si臋 napawali. Pami臋膰 tych czyn贸w zostawa艂a nie w ich m贸zgach, ale w ich d艂oniach, mi臋艣niach i l臋d藕wiach. Zadawanie gwa艂tu dowarto艣ciowywa艂o, kompensowa艂o te wszystkie banalne godziny bezczynno艣ci, ogl膮dania telewizji ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e nie mo偶na mie膰 偶adnego pokazywanego tam cacka - samochod贸w, dom贸w, stroj贸w, pi臋knych kobiet ani nawet bia艂ej sk贸ry. I, co wa偶niejsze, tych sekund gwa艂tu mog艂y im pozazdro艣ci膰 telewizyjne postacie, kt贸re tylko udawa艂y agresj臋, mog艂y jedynie odtwarza膰 konwencjonalne ruchy odcedzonego gwa艂tu w艣r贸d filmowego fa艂szu torebek z czerwon膮 farb膮.

W swych chorobliwych snach Bremen paradowa艂 ostentacyjnie ciemnymi zau艂kami z pistoletem u boku, poszukuj膮c kogo艣 o niew艂a艣ciwej barwie sk贸ry lub niew艂a艣ciwym wyrazie twarzy. Stawa艂 si臋 Dawc膮 B贸lu.

Mieszka艅cy plastikowej wioski nie zwracali uwagi na jego nocne krzyki i j臋ki.

*

Nie tylko cz艂onkowie gang贸w i 艣r贸dmiejscy biedacy przyprawiali Bremena o zmory. Pewnego wieczoru pod koniec czerwca siedzia艂 w cieniu u wylotu uliczki i przechwytywa艂 nieprzyjemne my艣li klient贸w Centrum Handlowego na Szesnastej ulicy.

Biali. Klasa 艣rednia. Neurotycy, psychotycy, paranoicy, sfrustrowani, nap臋dzani gniewem r贸wnie namacalnym jak bezsilna w艣ciek艂o艣膰 nabuzowanego kokain膮 Bloodsa czy Cripsa. Ka偶dy si臋 na kogo艣 w艣cieka艂, gniew zaczadza艂 im umys艂y jak dym z mokrego drewna.

Bremen popija艂 wino z br膮zowego pojemnika, lula艂 sw贸j bezustanny b贸l g艂owy i od czasu do czasu zerka艂 z zau艂ka na przechodz膮ce postacie. Czasem trudno mu by艂o przyporz膮dkowa膰 gorej膮ce pochodnie gniewnych my艣li do szarych sylwetek.

Bia艂a kobieta w 艣rednim wieku, w przyciasnej bluzce.

Maxine. Dwukrotnie pr贸bowa艂a otru膰 sw膮 siostr臋, by naby膰 prawa do dzia艂ki w g贸rach, po ojcu. Siostra prze偶y艂a oba zamachy. Maxine za ka偶dym razem p臋dzi艂a do szpitala i okazywa艂a rozpacz z powodu pechowego zatrucia jadem kie艂basianym. Nast臋pnym razem, my艣la艂a sobie Maxine, wezm臋 siostr臋 w g贸ry, do starego domu na dzia艂ce tatusia, pocz臋stuj臋 j膮 chili z arszenikiem i pozostan臋 z ni膮, a偶 zrobi si臋 zimna.

Niski m臋偶czyzna w podwy偶szaj膮cych butach i garniturze od Armaniego: Charles Ludlow Pierce. Adwokat, obro艅ca praw mniejszo艣ci, donator kilku denverskich fundacji dobroczynnych. Jego twarz, a tak偶e u艣miechni臋ta twarz jego 偶ony Deirdre, cz臋sto go艣ci艂a na 艂amach ”Denver Post” w kronice towarzyskiej. Charles Ludlow Pierce systematycznie bija艂 偶on臋, pi臋艣ciami koj膮c rozpalaj膮cy si臋 regularnie gniew. Twarz Deirdre nigdy nie by艂a posiniaczona, gdy偶 Charles Ludlow Pierce bardzo uwa偶a艂, by nie udziela膰 swych ”nauczek” przed balami dobroczynnymi czy innymi wydarzeniami towarzyskimi, a je艣li ju偶 musia艂 udzieli膰 偶onie nauczki, bi艂 skarpetk膮 wype艂nion膮 piaskiem i uderza艂 wy艂膮cznie poni偶ej szyi.

Charles Ludlum Pierce uwa偶a艂, 偶e w艂a艣nie te id膮ce na ca艂ego, ekscytuj膮ce ”lekcje”, gdy pi臋艣ci wali艂y po twarzy, ratowa艂y jego zdrowie i ma艂偶e艅stwo. Deirdre udawa艂a si臋 na pewien czas na ”wypoczynek” do domu w g贸rach nad Aspen.

Bremen spu艣ci艂 oczy i 艂ykn膮艂 wina.

Nagle poderwa艂 g艂ow臋, wpatrzy艂 si臋 w przechodz膮cy t艂um i wybra艂 maszeruj膮cego energicznie m臋偶czyzn臋. Zostawi艂 butelk臋, br膮zow膮 torb臋 i poszed艂 za nim.

M臋偶czyzna kroczy艂 Szesnast膮 ulic膮. Zatrzyma艂 si臋 przed galeri膮 handlow膮 - stal i szk艂o, Tabor Center. Zastanawia艂 si臋, czy nie obejrze膰 garnitur贸w u Braci Brooks, zrezygnowa艂 z tego i poszed艂 dalej na wsch贸d przez Lawrence Street i naprz贸d, otwartym pasa偶em handlowym. Wieczorny wiatr ze wzg贸rz porusza艂 drzewami przy klinkierowej alei, nieco 艂agodz膮c upa艂. M臋偶czyzna szed艂 dalej, nie zwracaj膮c uwagi na brodatego 偶ebraka wlok膮cego si臋 kilkadziesi膮t metr贸w za nim.

Bremen nie odczyta艂 jego nazwiska. Nie zale偶a艂o mu na tym. Pozosta艂e informacje by艂y wystarczaj膮co jasne.

Bonnie sko艅czy we wrze艣niu jedena艣cie lat, ale wygl膮da na trzyna艣cie. G贸wno, wygl膮da na szesna艣cie! Cycki pi臋knie si臋 jej wype艂niaj膮. W maju minie rok, jak ma futerko. Carla powiada, 偶e Bonnie w zesz艂ym miesi膮cu dosta艂a okresu... teraz nasza dziewczyneczka jest kobiet膮... Fig臋 tam Carla wie!

M臋偶czyzna mia艂 na sobie pomi臋ty szary garnitur. Wyszed艂 z biurowca na Pi臋tnastej i czeka艂 na sw贸j autobus do Cherry Creek. Autobus odje偶d偶a dopiero za osiemna艣cie minut z przystanku przy centrum handlowym, dwie przecznice dalej na po艂udnie. M臋偶czyzna by艂 wysoki, prawie metr dziewi臋膰dziesi膮t, i jego tusza nie rzuca艂a si臋 w oczy. W艂osy mia艂 zwi膮zane z ty艂u w ko艅ski ogon, jaki niekiedy nosz膮 panowie w 艣rednim wieku, i jaki Gail nazywa艂a kutasem.

Wszed艂 do Brass Rai艂, wy艂o偶onego drewnem i zdobionego br膮zem baru dla yuppies, naprzeciw p贸艂nocnego skrzyd艂a Tabor Cen ter. Bremen znalaz艂 sobie ocienione miejsce mi臋dzy dwoma budynkami, sk膮d widzia艂 wysokie okna baru.

Z Szesnastej ulicy bi艂o ostre 艣wiat艂o - szyba sta艂a si臋 nieprzezroczysta.

Nie mia艂o to jednak znaczenia. Dok艂adnie wiedzia艂, gdzie siedzi m臋偶czyzna i co pije.

Dwa lata mam Bonnie, a ta t臋pa suka Carla nic nie podejrzewa. My艣li, 偶e dzieci臋ce b贸le brzucha i p艂acz to tylko skutek dojrzewania. Dojrzewanie! Niech B贸g b艂ogos艂awi dojrzewanie!

Podni贸s艂 w g贸r臋 nast臋pny kieliszek Dewar's. Zawsze zamawia艂 Dewar's, wi臋c nie przynosili mu n臋dznej szkockiej, jak膮 w takich miejscach zawsze pr贸buj膮 wcisn膮膰 klientowi.

Dzi艣' jest nast臋pna specjalna noc. Mi艂a nocka z Bonnie. Za艣mia艂 si臋, machn膮艂 r臋k膮, by mu ponownie naleli. Oczywi艣cie, to nie tak, jak za pierwszym razem, ale co z tego? Ten pierwszy raz... Obrazy aksamitnej sk贸ry, miedziane stercz膮ce w艂osy na ma艂ym wzg贸rku c贸rki, piersi... w贸wczas zaledwie p膮czki... dziewczynka cicho p艂acze w poduszk臋. Szepta艂 wtedy:”je艣li nic nie powiesz, wszystko b臋dzie w porz膮dku. Je艣li powiesz, zabior膮 ci臋 st膮d i umieszcz膮 w domu dziecka”.

To nie to, co za pierwszym razem, ale uczy si臋 sztuczek... moja Bonnie... moja s艂odka Bonnie. Dzisiaj ka偶臋 jej znowu u偶ywa膰 ust...

Sko艅czy艂 drug膮 whisky, zerkn膮艂 na zegarek, po艣piesznie wyszed艂 z Brass Rai艂 i ruszy艂 偶wawym, lecz niezbyt szybkim krokiem po Szesnastej. Dociera艂 do przystanku autobusowego, gdy z cieni po drugiej stronie ulicy, spod Braci Gart, wy艂oni艂 si臋 jaki艣 pijak i ukosem szed艂 ku niemu po chodniku. M臋偶czyzna przeszed艂 na prawo, zmarszczeniem brwi ostrzegaj膮c pijaka. W polu widzenia nikogo nie by艂o i na tych schodach pod przystankiem autobusowym obydwu skrywa艂a betonowa konstrukcja i umieszczony wysoko trawnik.

- Daj sobie spok贸j, ch艂opie - warkn膮艂, odganiaj膮c d艂oni膮 pijaka, kt贸ry zbli偶y艂 si臋 na odleg艂o艣膰 wyci膮gni臋tej r臋ki. Pijak mia艂 zapuszczon膮 jasn膮 brod臋, rozbiegane oczy patrz膮ce zza sklejonych plastrem okular贸w i mimo upa艂u nosi艂 p艂aszcz przeciwdeszczowy. Nie odchodzi艂.

M臋偶czyzna potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i zacz膮艂 okr膮偶a膰 pijaka.

- Gdzie艣 si臋 艣pieszymy? - W艂贸cz臋ga chrypia艂 z gard艂a tak zapchanego flegm膮, jakby nie odzywa艂 si臋 od wielu dni.

- Odpierdol si臋 - odpowiedzia艂 tamten i odwr贸ci艂 w stron臋 przystanku autobusowego.

Nagle szarpni臋to go w ty艂, w cie艅 pod schodami. Obr贸ci艂 si臋 i wyrwa艂 garnitur z brudnej d艂oni pijaka.

- Po kiego szwanca... - zacz膮艂.

- 艢pieszymy do domu zn臋ca膰 si臋 nad Bonnie? - cicho zachrypia艂 pijak. - Zn贸w dzisiaj mamy zamiar j膮 skrzywdzi膰?

Facet rozdziawi艂 g臋b臋. Zimny szpon ora艂 jego plecy. Poczu艂, jak pot kapie mu spod pach i sp艂ywa pod b艂臋kitn膮 jedwabn膮 koszul膮.

- Co takiego?

- To, co powiedzia艂em, dupku. Wiemy o tym. Wszyscy wiedz膮. Policja prawdopodobnie te偶. Prawdopodobnie ju偶 czekaj膮 z Carl膮 w domu, dupku.

Patrzy艂 zaszokowany, w艣ciek艂 si臋, zacz膮艂 p艂on膮膰 z gniewu niczym nafta. Kto to jest ten brudny wypierdek, sk膮d... sk膮d wiedzia艂... niewa偶ne, by艂 o pi臋tna艣cie centymetr贸w ni偶szy i o czterdzie艣ci kilogram贸w l偶ejszy. M贸g艂 zabi膰 tego pierdolonego pijaka jedn膮 r臋k膮...

- Spr贸buj mnie zabi膰, gwa艂cicielu dzieci - szepn膮艂 pijak.

To zadziwiaj膮ce, lecz schody i chodnik pod nimi nadal by艂y puste. Cienie k艂ad艂y si臋 daleko.

- Masz kurewsk膮 s艂uszno艣膰, zaraz... - zacz膮艂 i przerwa艂, a p艂omie艅 jego gniewu rozpali艂 si臋 czyst膮 nienawi艣ci膮, gdy pijak roze艣mia艂 si臋 szeroko przez spl膮tan膮 brod臋. Facet zacisn膮艂 ogromne d艂onie w ku艂aki i podszed艂 trzy kroki do w艂贸cz臋gi.

M贸wi艂 sobie, 偶e przerwie dopiero wtedy, gdy kurdupel zacznie zdycha膰. W college'u omal nie zabi艂 kiedy艣 jednego ch艂opaka.

Przerwie, kiedy pijacki wypierdek ledwo, ledwo b臋dzie dysze膰, lecz jaka偶 to by艂aby rado艣膰 zanurzy膰 pi臋艣ci w t臋 parszyw膮, brudn膮 g臋b臋...

Gdy m臋偶czyzna rzuci艂 si臋 na niego z podniesionymi pi臋艣ciami, Bremen cofn膮艂 si臋 o krok, si臋gn膮艂 pod p艂aszcz przeciwdeszczowy, lew膮 r臋k膮 wyszarpn膮艂 grub膮 desk臋 i zamachn膮艂 si臋. Dzi臋ki takiemu zamachowi uzyska艂 艣redni膮 wybi膰 287 na 1000 podczas ostatniego sezonu baseballowego na uniwersytecie.

M臋偶czyzna podni贸s艂 r臋ce, by zas艂oni膰 twarz. Bremen waln膮艂 go desk膮 powy偶ej 艂okcia, a potem znowu w ramiona, gdy ten osun膮艂 si臋 na schody.

Olbrzym zawarcza艂 co艣 i wstawa艂 na nogi. Bremen uderzy艂 go desk膮 w splot s艂oneczny, a potem w potylic臋, gdy tamten si臋 zgi膮艂 wp贸艂. M臋偶czyzna zacz膮艂 stacza膰 si臋 po schodach, niezgrabnie podryguj膮c.

Przy terminalu autobusowym kto艣 wrzasn膮艂. Bremen nie zada艂 sobie trudu, by spojrze膰 w tamtym kierunku. Powoli podszed艂 bli偶ej, podni贸s艂 desk臋 i machn膮艂 ni膮 jak kijem golfowym, trafiaj膮c ko艅cem w otwarte usta olbrzyma. Z臋by wypad艂y 艂ukiem na ulic臋 i pob艂yskiwa艂y w ostatnich promieniach s艂o艅ca.

Olbrzym splun膮艂, usiad艂, podni贸s艂 r臋ce do twarzy.

- A to za Bonnie - rzek艂 Bremen, a mo偶e tylko pr贸bowa艂 to powiedzie膰 przez zaci艣ni臋te wargi. Potem zada艂 desk膮 mia偶d偶膮cy cios w krocze.

Wielkolud zawy艂. W oddalonym centrum handlowym kto艣 mu zawt贸rowa艂.

Bremen da艂 krok w prz贸d i znowu waln膮艂 desk膮 w g艂ow臋 m臋偶czyzny. Drewno p臋k艂o. M臋偶czyzna zacz膮艂 przewraca膰 si臋 na nos. Bremen odst膮pi艂 i kopn膮艂 go raz, bardzo mocno, wyobra偶aj膮c sobie, 偶e jego l臋d藕wie to pi艂ka podana pod idealnym k膮tem i nale偶y j膮 wbi膰 do bramki.

Gdzie艣 blisko na Larimer Street syrena zawy艂a i ucich艂a.

W贸wczas si臋 wycofa艂, wypu艣ci艂 z brudnych d艂oni ostatni od艂amek po艂upanej deski, spojrza艂 jeszcze raz na skoml膮cego m臋偶czyzn臋, zawr贸ci艂 i szybko pobieg艂.

Us艂ysza艂 krzyki oraz tupot przynajmniej dwu goni膮cych go ludzi.

W rozwianym p艂aszczu przeciwdeszczowym, z trzepocz膮c膮 brod膮, z oczyma rozwartymi tak szeroko, 偶e zdawa艂y si臋 by膰 jednorodnymi, bia艂ymi jajami osadzonymi w zbr膮zowia艂ej od brudu twarzy, bieg艂 ku cieniom przej艣cia nad torami kolejowymi.

OCZY

Gail i Jeremy pragn膮 dziecka.

Przez pierwszy rok, kt贸ry jest ich przed艂u偶onym miesi膮cem miodowym, s膮dz膮, 偶e dziecko mo偶e si臋 szybko pojawi膰, wi臋c Gail stosuje 艣rodki antykoncepcyjne - najpierw pigu艂ki, a potem kapturek, gdy ma k艂opoty zdrowotne. Osiemna艣cie miesi臋cy po 艣lubie rezygnuj膮 z wszelkich zabezpiecze艅 i pozwalaj膮 doj艣膰 do g艂osu naturze.

Przez nast臋pne osiem miesi臋cy nie my艣l膮 o tym. Kochaj膮 si臋 cz臋sto, ci膮gle z pasj膮, dziecko zajmuje w ich my艣lach dalekie miejsce. Potem Gail zaczyna odczuwa膰 niepok贸j. Pobrali si臋 p贸藕nawo... Jeremy mia艂 dwadzie艣cia siedem lat, a Gail dwadzie艣cia pi臋膰... lekarz j膮 zapewnia, 偶e wci膮偶 ma przed sob膮 dziesi臋膰 lat najlepszego p艂odnego okresu. Jednak trzy lata po 艣lubie, tydzie艅 po trzydziestych urodzinach Jeremy'ego - w ten dzie艅 zaprosili koleg贸w z college'u na softball - Gail proponuje, by obydwoje poszli do specjalisty.

Pocz膮tkowo Jeremy si臋 dziwi. 呕ona do艣膰 dobrze os艂oni艂a przed nim swe zmartwienia. To znaczy dostrzeg艂, 偶e j膮 gn臋bi膮, lecz nie docenia艂 ich intensywno艣ci. Le偶膮 oboje letni膮 noc膮 w 艂贸偶ku, przez koronkowe firanki przep艂ywa 艣wiat艂o ksi臋偶yca.

Rozmawiaj膮 albo przys艂uchuj膮 si臋 dochodz膮cym zza stodo艂y odg艂osom owad贸w i nocnych ptak贸w. Dochodz膮 do wniosku, 偶e nadesz艂a pora, by wszystko sprawdzi膰.

Pierwszy Jeremy. Poddaje si臋 nieco kr臋puj膮cemu rytua艂owi badania na liczb臋 plemnik贸w w nasieniu. Gabinet lekarza znajduje si臋 w Filadelfii i stanowi cz臋艣膰 nowoczesnego kompleksu z dyskretn膮 wywieszk膮 na windzie s艂u偶bowej: KONSULTACJE GENETYCZNE. W kompleksie co najmniej dziesi臋ciu lekarzy usi艂uje pom贸c niep艂odnym parom zrealizowa膰 ich marzenia o dziecku. To realistyczne otoczenie dzia艂a trze藕wi膮co zar贸wno na Gail, jak i na Jeremy'ego. Oboje si臋 jednak 艣miej膮, gdy Jeremy musi wyj艣膰 do toalety, by dostarczy膰 swoj膮 ”pr贸bk臋”.

Jeremy przesy艂a obraz:”Penthouse”,”The Girls of Playboy” i kilka innych kolorowych magazyn贸w le偶y w plastikowym stojaku obok umywalek. Ma艂a, wypisana na maszynie informacja na zagi臋tej tekturce obok stojaka g艂osi:”Z powodu koszt贸w zwi膮zanych z uzupe艂nianiem brakuj膮cych czasopism prosimy o niewynoszenie ich z tego pomieszczenia”.

Czekaj膮c w oddalonym pokoiku na swego doktora, Gail chichocze.

- Mog臋 patrze膰?

- Id藕 precz.

- Kpisz sobie? Mam pozbawi膰 si臋 tego fantastycznego przekazu? Mo偶e znajd臋 jakie艣 wskaz贸wki dla siebie.

- Ja ci dam wskaz贸wk臋... kij w oko, je艣li mnie tutaj nie zostawisz w spokoju. M贸wi臋 powa偶nie.

- Tak... powa偶nie. - Gail z wysi艂kiem t艂umi chichot. Jeremy otrzymuje obraz: lekarz wchodzi do gabinetu i widzi, jak jego pacjentka skr臋ca si臋 ze 艣miechu, a 艂zy ciekn膮 jej po policzkach. - Powa偶nie - przesy艂a Gail. Potem patrzy oczyma Jeremy'ego na ogl膮dany przez niego magazyn: - Jak te m艂ode kobiety mog膮 w ten spos贸b pozowa膰? - Znowu zaczyna chichota膰.

Jerry, zirytowany, nie odpowiada. Uwa偶a, 偶e ta konwersacja go rozprasza. Wertuje magazyn.

- Ma艂e k艂opoty, Jerry?

- Id藕 precz.

Zamyka czasopismo i wzdycha.

- Pozw贸l, 偶e pomog臋.

Zaci膮ga zas艂on臋 w drzwiach i zaczyna si臋 rozbiera膰, obserwuj膮c si臋 w du偶ym 艣ciennym lustrze.

- Hej! Co, do diaska w...

Gail odpina ostatni guzik bluzki, wiesza j膮 starannie na oparciu krzes艂a. Wskazuje szpitalny szlafrok, wy艂o偶ony obok fotela ginekologicznego.

- Piel臋gniarka powiedzia艂a, 偶e b臋dzie badanie.

- S艂uchaj...

- Sza, Jerry. Czytaj pismo.

Jeremy odk艂ada pismo na stojak i zamyka oczy.

Gail Bremen jest ma艂膮 kobiet膮, jedynie metr pi臋膰dziesi膮t osiem bez obuwia, lecz jej cia艂o, o proporcjach klasycznych, jest silne i bardzo zmys艂owe. U艣miecha si臋 do lustra, do Jeremy'ego, a on nie po raz pierwszy my艣li, 偶e w znacznej cz臋艣ci ten u艣miech stanowi o jej zmys艂owo艣ci. Wcze艣niej tylko raz widzia艂 podobny kobiecy u艣miech - poci膮gaj膮cy, prowokuj膮cy, lecz w naturalny spos贸b zdrowy - u艣miech gimnastyczki Mary Lou Retton. W sw贸j u艣miech Gail ca艂kowicie anga偶uje szcz臋ki, wargi i idealne z臋by. To zaproszenie do udzia艂u w jakim艣 figielku.

Gail czuje jego my艣li i przestaje si臋 u艣miecha膰, udaje, 偶e si臋 chmurzy, zezuje na niego.

- Nie zwracaj na mnie uwagi. R贸b dalej, co masz robi膰.

- Idiotka.

Zn贸w b艂yska swym u艣miechem i wy艣lizguje si臋 z czarnej sp贸dnicy i halki. Uk艂ada je na krze艣le. W prostym biustonoszu i majteczkach Gail wydaje si臋 bezbronna. I poci膮gaj膮ca.

Przygarbi膮 lekko ramiona: jej piersi zbli偶aj膮 si臋, os艂aniaj膮ca je materia staje si臋 lu藕na i opada. Gail uk艂ada biustonosz na krze艣le i 艣ci膮ga bia艂e majteczki.

- Patrzysz nadal?

Jeremy nadal patrzy. Jest niemal religijnie poruszony atrakcyjno艣ci膮 swej 偶ony. Ciemne, kr贸tkie w艂osy z przedzia艂kiem 艂agodn膮 krzywizn膮 spadaj膮 z wysokiego czo艂a. Brwi g臋ste i ciemne - brwi Anette Funicello, jak je kiedy艣 sm臋tnie okre艣li艂a - dodaj膮 dramatycznej oprawy jej orzechowym oczom. Malarz, kt贸ry przed kilkoma laty podczas letniego pikniku na Monhegan Island rysowa艂 pastelami portret Gail, rzek艂 do Jeremy'ego:”Czyta艂em gdzie艣 o 艣wietlistych oczach, ale zawsze s膮dzi艂em, 偶e to bzdurne okre艣lenie. A偶 do dzisiaj.

Pa艅ska dama, prosz臋 pana, ma 艣wietliste oczy”.

Twarz Gail jest jednocze艣nie delikatna i silna: delikatnie rze藕bione ko艣ci policzkowe, silny nos, delikatne zmarszczki od 艣miechu doko艂a tych 艣wietlistych oczu, mocna broda i delikatna cera, na kt贸rej ujawniaj膮 si臋 najmniejsze 艣lady opalenizny czy zak艂opotania. Teraz nie jest zak艂opotana, cho膰 kiedy rzuca majteczki na krzes艂o i stoi sekund臋 przed lustrem, wysoko na jej policzkach widniej膮 czerwone wypieki.

Piersi kobiece nigdy zbyt nie podnieca艂y Jeremy'ego Bremena. Mo偶e dlatego, 偶e 艂atwo pods艂uchiwa艂 my艣li dziewcz膮t, gdy sam dojrzewa艂 seksualnie, mo偶e mia艂a na to wp艂yw jego sk艂onno艣膰 spogl膮dania raczej na ca艂e r贸wnanie - w tym wypadku na ca艂y organizm - ni偶 na poszczeg贸lne cz臋艣ci. Jednak gdy min膮艂 mu nieunikniony m艂odzie艅czy kryzys seksualny, piersi zacz膮艂 traktowa膰 jako do艣膰 zwyk艂y element budowy ludzkiego cia艂a. Owszem, atrakcyjny, ale z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie b臋d膮cy sta艂ym 藕r贸d艂em seksualnej stymulacji.

Piersi Gail stanowi膮 wyj膮tek. Jak na jej wzrost, s膮 du偶e, ale to nie ich rozmiary robi膮 na nim wra偶enie. Dziewcz臋ta w wy艂o偶onych obok czasopismach, maj膮cych pom贸c dawcom spermy, demonstruj膮 ogromne biusty, lecz ich proporcje wydaj膮 si臋 Jeremy'emu niew艂a艣ciwe lub po prostu 艣mieszne.

Piersi Gail s膮...

Potrz膮sa g艂ow膮, nie potrafi pewnych rzeczy wyrazi膰 s艂owami, nawet dla samego siebie.

- Postaraj si臋.

Piersi Gail s膮 wyj膮tkowo zmys艂owe. Proporcjonalne do jej wygimnastykowanego cia艂a i mocnych plec贸w, s膮... jedyne s艂owo, kt贸re przychodzi Bremenowi na my艣l, to ”idealne”. Wysoko osadzone, lecz ci臋偶kie, nabrzmia艂e obietnic膮 przyjemno艣ci w dotyku, znacznie bledsze ni偶 reszta opalonej sk贸ry - tam, gdzie ko艅czy si臋 opalenizna, wida膰 drobne 偶y艂ki - zwie艅czone otoczkami, kt贸re pozosta艂y r贸偶owe jak u m艂odej dziewczyny.

Brodawki wznosz膮 si臋 nieznacznie w ch艂odnym powietrzu, a teraz piersi s膮 znowu 艣ci艣ni臋te i podniesione, gdy偶 Gail odruchowo obj臋艂a si臋 r臋koma przed ch艂odem. Ciemne w艂osy na przedramieniu rysuj膮 si臋 wyra藕nie na tle bia艂ej, ci臋偶kiej dolnej krzywizny piersi.

Wzrok Gail nie przesuwa si臋, lecz Jeremy sam zmienia w艂asn膮 perspektyw臋 i patrzy na jej odbicie w lustrze. My艣li:

Widz臋 odbicie w mym m贸zgu obrazu w jej m贸zgu jej odbicia.

Duch podziwiaj膮cy cienie ducha.

Biodra Gail s膮 szerokie, ale nie za bardzo, uda silne, mi臋dzy nimi litera V ciemnych w艂os贸w wznosi si臋 ku brzuchowi krzaczast膮 pe艂ni膮, kt贸rej zapowied藕 mo偶na by艂o odnale藕膰 w ciemnych brwiach i ciemnej grawiurze pod pachami. Kolana i dolne partie n贸g s膮 zgrabne, nie do艣膰 偶e wysportowane, to jeszcze maj膮 klasyczne proporcje, jakby rze藕bione przez Donatella. Jeremy w臋druje wzrokiem w d贸艂 i dziwi si臋, dlaczego m臋偶czy藕ni nie skierowali swej fascynacji ku stymuluj膮cym seksualnie krzywiznom, cho膰by takim, jakie tworzy szczup艂a kostka.

Gail odsuwa parawan, wk艂ada lewe rami臋 w r臋kaw szlafroka - nie jest to standardowy szlafrok szpitalny, lecz wykwintny wyr贸b z delikatnej bawe艂ny dla zamo偶nych klientek - i zamiera, odwr贸cona do niego bokiem. Jej lew膮 pier艣 i biodro g艂adzi 艂agodne 艣wiat艂o s膮cz膮ce si臋 z g贸ry przez weneckie 偶aluzje.

- Nadal masz problemy, Jerry? - U艣miech. - Nie, widz臋, 偶e nie.

- Spok贸j, prosz臋.

Za drzwiami pomieszczenia, w kt贸rym przebywa Gail, Jeremy s艂yszy kroki lekarza, a potem ich my艣lotarcze wznosz膮

, nie odcinaj膮c ca艂kowicie kontaktu, lecz troch臋 go przyt臋piaj膮c.

Jeremy nie otwiera oczu.

Musz臋 tu wyzna膰, 偶e m贸j pierwszy ogl膮d tych otwartych uczu膰 seksualnych mi臋dzy Jeremym i Gail jest dla mnie objawieniem. Dos艂ownie objawieniem - przebudzeniem o wymiarze niemal religijnym. Otworzy艂 si臋 dla mnie nowy 艣wiat, nowe systemy my艣lenia.

Do艣wiadczy艂em oczywi艣cie przyjemno艣ci seksualnych... przynajmniej przyjemno艣ci tarcia. Smutku po orgazmie. Te reakcje fizyczne s膮 jednak niczym w por贸wnaniu ze wzajemn膮 mi艂o艣ci膮 i seksualn膮 za偶y艂o艣ci膮 dzielon膮 przez Jeremy'ego i Gail.

Moje zdumienie po odkryciu tego aspektu wszech艣wiata r贸wna艂oby si臋 chyba memu zdumieniu, gdybym jako uczony natkn膮艂 si臋 na Wielk膮 Og贸ln膮 Teori臋 Kosmosu. W dos艂ownym sensie mi艂o艣膰 i seks Gail i Jeremy'ego stanowi艂y Wielk膮 Og贸ln膮 Teori臋 Kosmosu.

Testy na liczb臋 plemnik贸w wypad艂y doskonale. Jeremy sko艅czy艂 ju偶 swoje badania.

Gail jeszcze nie. Przez nast臋pnych dziewi臋膰 tygodni przechodzi ca艂e zestawy test贸w. Niekt贸re s膮 bolesne, wi臋kszo艣膰 偶enuj膮ca, wszystkie bezowocne. Poddana jest wziernikowaniu jamy brzusznej i wielokrotnemu badaniu ultrad藕wi臋kami na zablokowane jajowody, zwyrodnienia macicy, mi臋艣niaki, torbiele jajnik贸w, uszkodzenia maciczne i zapalenie 艣luz贸wki macicy. Specjali艣ci nie znajduj膮 niczego. Testuj膮 j膮 na wady hormonalne i antycia艂a odrzucaj膮ce sperm臋. Nic nie wykrywaj膮. Lekarze przepisali jej Clomid i ka偶膮 kupi膰 zestaw do przewidywania jajeczkowania - comiesi臋czny znaczny wydatek - 偶eby okre艣li膰 dni i godziny najwi臋kszej p艂odno艣ci. 呕ycie seksualne Gail i Jeremy'ego zaczyna przypomina膰 operacj臋 wojskow膮. Ka偶dego miesi膮ca, przez trzy lub cztery doby, dzie艅 zaczyna si臋 od sprawdzania moczu na nasyconym odczynnikami chemicznymi papierze i ko艅czy wieloma zbli偶eniami, po kt贸rych Gail le偶y na plecach, z uniesionymi biodrami i zgi臋tymi w kolanach nogami, by wolno p艂yn膮cym plemnikom zapewni膰 najwi臋ksze szans臋 doko艅czenia podr贸偶y.

Nic. Dziewi臋膰 miesi臋cy niczego, a po nich dodatkowe sze艣膰 miesi臋cy tego samego.

Gail i Jeremy odwiedzaj膮 innych specjalist贸w. Jeremy zawsze zostaje zwolniony na podstawie prostego testu na liczb臋 plemnik贸w, a Gail przechodzi seri臋 kolejnych bada艅. Staje si臋 ekspertem - doskonale wie, kiedy nale偶y wypi膰 dwa litry wody, 偶eby przetrwa膰 badanie ultrasonograficzne nie mocz膮c szpitalnego szlafroka.

Testy wci膮偶 nic nie wykazuj膮, nie daj膮 odpowiedzi. Gail i Jeremy nadal pr贸buj膮. Rezygnuj膮 w ko艅cu z dziennych rozk艂ad贸w, porzucaj膮 zestawy do test贸w z l臋ku, 偶e to wszystko zniszczy ich ca艂膮 spontaniczno艣膰. Specjali艣ci sugeruj膮 sztuczne zap艂odnienie, a oni zgadzaj膮 si臋 wzi膮膰 to pod uwag臋, jednak w milczeniu odrzucaj膮 owe sugestie, jeszcze przed opuszczeniem kliniki. Je艣li sperma i jajeczka s膮 w porz膮dku, uk艂ad rozrodczy Gail jest w porz膮dku, to raczej niech rozstrzyga przypadek i naturalny bieg rzeczy.

Naturalny bieg rzeczy zawodzi. Przez kilka nast臋pnych lat Gail i Jeremy nadal marz膮 o dziecku, lecz o tym nie wspominaj膮. Gdy znajduj膮 si臋 w my艣lotyku, zaduma Gail na ten temat potrafi ich oboje wprawi膰 w depresj臋. Czasami, gdy Gail trzyma noworodka przyjaci贸艂, Jeremy zaszokowany jest jej reakcj膮 na dotyk i zapach niemowlaka. Serce j膮 boli z t臋sknoty... Jeremy to rozumie... lecz r贸wnie偶 ca艂e jej cia艂o reaguje: bol膮 piersi, macica wr臋cz k艂uje fizycznie. Jeremy nigdy nie do艣wiadcza艂 podobnych wra偶e艅 i zdumiewa go, 偶e dwie formy ludzkie - m臋ska i 偶e艅ska - mog膮 zamieszkiwa膰 t臋 sam膮 planet臋, m贸wi膰 tym samym j臋zykiem i zak艂ada膰, 偶e maj膮 ze sob膮 co艣 wsp贸lnego, a tymczasem dziel膮 ich takie podstawowe i g艂臋bokie r贸偶nice.

Gail ma 艣wiadomo艣膰, 偶e Jeremy pragnie dziecka, lecz r贸wnie偶 zna jego zastrze偶enia. Zauwa偶a艂a w jego umy艣le rozmaite niepokoje: l臋k, 偶e dziecko mog艂oby si臋 urodzi膰 niesprawne; obawa przed wprowadzeniem dodatkowego serca i umys艂u w t臋 idealn膮 dwupunktow膮 konstelacj臋, jak膮 stanowi ich zwi膮zek; pierwotna zazdro艣膰, 偶e inna istota mo偶e zaprz膮tn膮膰 uwag臋 i uczucia Gail.

Widzi te l臋ki, lecz si臋 nimi nie przejmuje. Typowo m臋skie obawy przed ci臋偶arami rodzicielstwa. Nie dostrzega jednak rzeczy wa偶nej.

Jeremy'ego parali偶uje strach, 偶e dziecko mog艂oby by膰 niepe艂nowarto艣ciowe. Na pocz膮tku ich trudnej drogi, gdy ci膮偶a zdawa艂a si臋 kwesti膮 najbli偶szych tygodni czy miesi臋cy, le偶a艂 cz臋sto w nocy bezsennie i roztrz膮sa艂 swe w膮tpliwo艣ci.

Podczas kr贸tkiej pracy nad genetyk膮 w college'u pozna艂 kilka mo偶liwych wynik贸w rzutu genetyczn膮 kostk膮: zesp贸艂 Downa, pl膮sawica Huntingtona, choroba Tay-Sachsa, hemofilia... d艂uga lista. A Jeremy zna艂 prawdopodobie艅stwa jeszcze przed pierwsz膮 rozmow膮 z lekarzem: jeden procent szans, 偶e dziecko urodzi si臋 z powa偶nym defektem. W wieku dwudziestu lat Gail mia艂a szans臋 1:2000 urodzenia dziecka z zespo艂em Downa i 1:526 jakiej艣 powa偶niejszej anomalii chromosomalnej. Je艣li poczekaj膮, a偶 Gail sko艅czy trzydzie艣ci pi臋膰 lat, szans臋 zmieniaj膮 si臋 na 1:300 dla zespo艂u Downa i 1:179 dla deformacji chromosomalnej. Dla kobiety czterdziestoletniej krzywa prawdopodobie艅stwa staje si臋 艣liskim i stromym zboczem:

1:100 dla zespo艂u Downa i 1:63 dla innych powa偶nych defekt贸w.

Mo偶liwo艣膰 urodzenia dziecka niedorozwini臋tego lub zdeformowanego przejmuje Jeremy'ego przera偶eniem. Dziecko nieuchronnie musia艂oby zmieni膰 jego stosunki z Gail, to r贸wnie偶 jest 藕r贸d艂em strachu. Gail widzi ten pierwszy rodzaj obaw, ale nie przejmuje si臋; inne l臋ki odbiera jedynie w niewielkim stopniu. Jeremy os艂ania wszystkie niepokoje przed ni膮, a tak偶e przed samym sob膮. Stosuje wybiegi, sw膮 zak艂贸caj膮c膮 my艣lotarcz臋, w ci膮gu kontakt贸w telepatycznych. Jest to jeden z dw贸ch sekret贸w, kt贸ry ma przed Gail podczas ich wsp贸lnego 偶ycia.

Drugi sekret r贸wnie偶 zwi膮zany jest z ich bezdzietno艣ci膮.

Tylko 偶e ten drugi sekret to tykaj膮ca bomba zegarowa, gotowa zniszczy膰 wszystko, co ich 艂膮czy.

Gail umiera jednak przed odkryciem drugiego sekretu... nim zdo艂a ow膮 bomb臋 rozbroi膰.

A tajemnica ta nadal pojawia si臋 w snach Jeremy'ego.

W TEJ WYDR膭呕ONEJ DOLINIE

Soul Dad wyci膮gn膮艂 Bremena.

Policja dysponowa艂a rysopisem napastnika na Szesnastej ulicy i przeczesywa艂a koczowiska pod przej艣ciami nad rzek膮 Platte. Je艣li wierzy膰 pog艂oskom, ofiara napadu nie odnios艂a powa偶niejszych obra偶e艅, lecz kupcy z Szesnastej ulicy od miesi臋cy narzekali, 偶e w godzinach otwarcia sklep贸w, w centrum handlowym roi si臋 od 偶ebrak贸w i bezdomnych. Ten napad by艂 kropl膮 przepe艂niaj膮c膮 czar臋 i gliny rwa艂y na strz臋py... dos艂ownie rwa艂y... prowizoryczne sza艂asy od Market Street w 艣r贸dmie艣ciu na zach贸d do latynoskiego getta wok贸艂 Stonecutters Row na wzg贸rzu powy偶ej Mi臋dzystanowej 25, szukaj膮c m艂odego pijaka z jasnymi w艂osami, niechlujn膮 brod膮, w okularach.

Soul Dad go wydosta艂. Bremen pobieg艂 wcze艣niej do swego sza艂asu nad Platte i wpe艂zn膮艂 do plastikowego namiotu.

Ry艂 w szmatach w rogu, szukaj膮c butelki Nocnego Poci膮gu.

Znalaz艂 j膮, odkr臋ci艂 korek i pi艂 mocno. Mo艣ci艂 si臋 znowu w postrz臋pionym mroku oboj臋tno艣ci i neurogwaru, kt贸re stanowi艂y tre艣膰 jego 偶ycia. Adrenalina nadal jednak nap艂ywa艂a do organizmu, dzia艂aj膮c niczym wicher rozwiewaj膮cy stoj膮c膮 od wielu miesi臋cy mg艂臋.

Napad艂em cz艂owieka! - Taka by艂a jego pierwsza sp贸jna my艣l. A potem: Do cholery, co ja tutaj robi臋? Nagle zapragn膮艂 przerwa膰 t臋 dziwn膮 fars臋, zadzwoni膰 do Gail, by po niego przyjecha艂a i zabra艂a do domu na kolacj臋. Widzia艂 d艂ug膮 dr贸偶k臋 odga艂臋ziaj膮c膮 si臋 od lokalnej szosy. Na jej ko艅cu sta艂y bia艂e zabudowania z pruskiego muru, na poboczu ros艂y zasadzone przez niego brzoskwinie, niekt贸re nadal podparte palikami i przywi膮zane drutami. Widzia艂 d艂ugie cienie drzew przy strumieniu - pe艂z艂y ku domowi w miar臋 jak zapada艂 wiecz贸r. Przez otwarte okna volva wpada艂 zapach 艣wie偶o skoszonej trawy...

Bremen j臋kn膮艂, wypi艂 jeszcze troch臋 brudnego wina, zakl膮艂 i z rozmachem wyrzuci艂 butelk臋 przez otw贸r swego prymitywnego namiotu. Rozbi艂a si臋 o beton i kto艣 pod przej艣ciem krzykn膮艂 co艣 niezrozumiale.

Gail! O, Jezu, Gail! T臋sknota Bremena zamieni艂a si臋 teraz w fizyczny b贸l, atakuj膮cy go jak tsunami, kt贸re nadesz艂o bez ostrze偶enia, za艂amuj膮c si臋 ponad kraw臋dzi膮 艣wiata. Wznosi艂 si臋, spada艂, si艂y przyp艂ywu ciska艂y nim, zupe艂nie nie mia艂 nad tym kontroli. Ach, Gail... Bo偶e, ma艂a, jak ciebie potrzebuj臋.

Po raz pierwszy od 艣mierci 偶ony Jeremy Bremen zap艂aka艂.

Opar艂 czo艂o o zaci艣ni臋te pi臋艣ci i 艂ka艂, poddaj膮c si臋 przyt艂aczaj膮cemu 偶alowi, kt贸ry teraz k艂u艂 go jak du偶e, ostre, po艂kni臋te dawno temu od艂amki szk艂a. Niepomny strasznego upa艂u pod prowizorycznym plastikowo-p艂贸ciennym namiotem, niepomny d藕wi臋k贸w z ruchliwej autostrady i wycia syren na ulicach wzg贸rza, 艂ka艂.

- Ch艂opcze, musisz ruszy膰 dup臋, bo j膮 stracisz. - Przez zg臋stnia艂e powietrze nap艂yn膮艂 powolny, koj膮cy g艂os Soula Dada.

Bremen odp臋dza艂 go r臋k膮. Skulony na szmatach, przytuli艂 twarz do zacienionego ch艂odnego betonu. 艁ka艂.

- Nie czas teraz na to - rzek艂 Soul Dad. - P贸藕niej b臋dziesz mia艂 mn贸stwo czasu. - Schwyci艂 Bremena pod rami臋. Ten szarpa艂 si臋, chcia艂 zosta膰 w namiocie, lecz starzec okaza艂 zadziwiaj膮c膮 si艂臋, jego chwyt by艂 jak z 偶elaza. Bremen znalaz艂 si臋 na zewn膮trz, w s艂o艅cu. Mruga艂, wyp艂akuj膮c 艂zy, i wykrzykiwa艂 g艂o艣no co艣 nieprzyzwoitego, a Soul Dad prowadzi艂 go w cienie, g艂臋biej pod wiadukt, z tak膮 艂atwo艣ci膮, jak ojciec prowadzi krn膮brne dziecko.

Sta艂 tam samoch贸d na ja艂owym biegu, pontiac z 78 czy 79 roku, z wgniecionym winylowym dachem..

- W nowszych nie wiem, jak spina膰 druty. - Soul Dad usadzi艂 go za kierownic膮 i zamkn膮艂 drzwi. Starzec pochyli艂 si臋 nisko, trzyma艂 r臋k臋 w bocznym oknie przy kierowcy i po ramieniu Bremena szorowa艂 brod膮, przypominaj膮c膮 brod臋 starotestamentowego proroka. W艂o偶y艂 Bremenowi papierowy zwitek do kieszeni koszuli. - To urz膮dzi ci臋 na najbli偶sz膮 przysz艂o艣膰... t臋, kt贸r膮 masz przed sob膮. Wyjedziesz teraz z miasta, s艂yszysz? Znajd藕 jakie艣 miejsce, gdzie lubi膮 szalonych bia艂ych facet贸w, p艂acz膮cych we 艣nie. Znajd藕 sobie jakie艣 miejsce, przynajmniej dop贸ki oni si臋 nie zm臋cz膮 i nie przestan膮 ci臋 tutaj szuka膰. Rozumiesz?

Bremen kiwn膮艂 g艂ow膮, przecieraj膮c mocno oczy. Wn臋trze samochodu cuchn臋艂o rozgrzanym na s艂o艅cu piwem i popio艂em papieros贸w. Porwana tapicerka 艣mierdzia艂a moczem. Lecz na ja艂owym biegu silnik pracowa艂 r贸wno, jakby ca艂y wysi艂ek i uwag臋 w艂a艣ciciel po艣wi臋ca艂 na to, co dzieje si臋 pod mask膮.

Kradziony samoch贸d! - pomy艣la艂 Bremen. - No to co?

Odwr贸ci艂 si臋, by podzi臋kowa膰 Soulowi Dadowi, po偶egna膰 go, lecz starzec ju偶 wr贸ci艂 do cieni, ku namiotom, i Bremenowi mign膮艂 tylko jego p艂aszcz przeciwdeszczowy. Gdzie艣 blisko, nad poros艂ym zielskiem rowem, gdzie s膮czy艂a si臋 p艂ytka 偶贸艂ta Platte, zawy艂y syreny.

Bremen po艂o偶y艂 obro艣ni臋te brudem d艂onie na nagrzanej s艂o艅cem kierownicy. Oderwa艂 r臋ce, zgi膮艂 palce, jakby je sobie oparzy艂. A je艣li nie pami臋tam, jak prowadzi si臋 samoch贸d? Po chwili nadesz艂a odpowied藕. To nie ma znaczenia.

Wrzuci艂 bieg, peda艂 gazu przycisn膮艂 prawie do pod艂ogi - ko艂a pos艂a艂y 偶wir daleko nad koryto Platte. Musia艂 dwa razy maksymalnie skr臋ci膰 kierownic臋, nim opanowa艂 samoch贸d jad膮cy zakosami od brzegu gruntowej drogi do pasa trawy przy wje藕dzie na mi臋dzystanow膮 25.

Na szczycie podjazdu w艂膮czy艂 si臋 do ruchu i spojrza艂 na dachy budynk贸w fabrycznych, magazyn贸w, odleg艂膮 szar膮 wst臋g臋 linii kolejowej, skromny zarys stalowo-szklanych drapaczy chmur. Denver. Wozy policyjne w dole, w miasteczku namiot贸w, wozy policyjne wzd艂u偶 tor贸w i nadbrze偶nych pasa偶y, wozy policyjne na ulicach biegn膮cych z zachodu na wsch贸d, w kierunku terminalu autobusowego, ale tutaj, na Mi臋dzystanowej, 偶adnego samochodu glin. Spojrza艂 na drgaj膮c膮 wskaz贸wk臋 szybko艣ciomierza, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e w tym niezbyt intensywnym ruchu jedzie prawie sto sze艣膰dziesi膮t kilometr贸w na godzin臋. Odpu艣ci艂 peda艂 gazu, zwalniaj膮c do dozwolonej osiemdziesi膮tki, i ustawi艂 si臋 za furgonetk膮 przewo偶膮c膮 meble. Zaskoczony zauwa偶y艂, 偶e zbli偶a si臋 do skrzy偶owania z mi臋dzystanow膮 70. Drogowskazy zostawia艂y mu wyb贸r: 1-70

WSCH脫D - LIMON, 1-70 ZACH脫D - GRAND JUNCTION.

Przyby艂 do Denver ze wschodu. Pojecha艂 wi臋c teraz koniczynowym podjazdem w g贸r臋 i w艂膮czy艂 si臋 do ruchu na rojnej 1-70 ZACH脫D. W dali by艂o wida膰 br膮zowe pog贸rze, a za nim gdzieniegdzie o艣nie偶one szczyty.

Bremen nie wiedzia艂, dok膮d jedzie. Spojrza艂 na wska藕nik paliwa - zosta艂o jeszcze trzy czwarte baku. Si臋gn膮艂 do kieszeni koszuli i wyci膮gn膮艂 zwitek, kt贸ry wepchn膮艂 mu Soul Dad: banknot dwudziestodolarowy. Nie mia艂 innych pieni臋dzy, ani centa. Trzy czwarte baku i dwudziestodolar贸wka musi mu wystarczy膰 na dojazd do nieokre艣lonego celu jego samochodowej podr贸偶y.

Wzruszy艂 ramionami. Przez otwarte okno do wn臋trza gwa艂townie wpada艂o gor膮ce, pe艂ne py艂u powietrze. Od ponad miesi膮ca nic go tak nie ch艂odzi艂o. Nie wiedzia艂, dok膮d si臋 kieruje ani co b臋dzie robi艂. Ale gdzie艣 d膮偶y艂. Nareszcie gdzie艣 d膮偶y艂.

W TEJ DOLINIE UMIERAJ膭CYCH GWIAZD

Bremen szed艂 lokaln膮 drog膮 skrajem pustyni, kiedy zr贸wna! si臋 z nim patrolowy w贸z policyjny. Innych samochod贸w na szosie nie by艂o, wi臋c br膮zowo-bia艂y pojazd sun膮艂 przez chwil臋 w tempie marszu. Bremen rzuci艂 okiem na samotnego funkcjonariusza w samochodzie - kwadratowa, ogorza艂a twarz, bardzo du偶e lustrzane okulary przeciws艂oneczne. Potem znowu spojrza艂 na swe stopy. Uwa偶a艂, by nie nadepta膰 jukki ani 偶adnego ma艂ego kaktusa na pustynnej glebie.

W贸z podjecha艂 pi臋tna艣cie metr贸w dalej, skr臋ci艂 w odnog臋 szosy, wzbijaj膮c ob艂ok kurzu, i zahamowa艂. Policjant wysiad艂, otworzy艂 kabur臋 rewolweru i stan膮艂 z lewej strony samochodu. W jego lustrzankach odbija艂a si臋 posta膰 nadchodz膮cego wolno m臋偶czyzny. Bremen doszed艂 do wniosku, 偶e nie jest to policjant ze stanowej drog贸wki, ale jaki艣 lokalny szeryf.

- Podejd藕 tu - rozkaza艂 funkcjonariusz.

Bremen si臋 zatrzyma艂. Sta艂 par臋 metr贸w poza szos膮, na pustyni.

- Po co?

- Rusz dup臋 - rzek艂 glina g艂osem nadal cichym i bezbarwnym. R臋k臋 trzyma艂 teraz na kolbie rewolweru.

Bremen wyci膮gn膮艂 do przodu d艂onie, ukazuj膮c ich wn臋trze gestem oznaczaj膮cym jednocze艣nie pos艂usze艅stwo i ugodowe nastawienie. Chcia艂 r贸wnie偶 przekona膰 gliniarza, 偶e nie ma nic w d艂oniach. Tenis贸wki Bremena - zbyt du偶e, otrzymane w Armii Zbawienia - cicho popiskiwa艂y na asfalcie, gdy obchodzi艂 ty艂 samochodu. P贸艂tora kilometra dalej, na pustej drodze, fale 偶aru marszczy艂y si臋 i kipia艂y nad mira偶em wody na szosie.

- Przyjmij pozycj臋. - Funkcjonariusz cofn膮艂 si臋 i wskaza艂 baga偶nik samochodu.

Bremen sta艂 przez chwil臋, marszczy艂 czo艂o. Nie chcia艂 okaza膰 gliniarzowi, 偶e zbyt szybko zrozumia艂 polecenie. Gliniarz cofn膮艂 si臋 jeszcze o krok, niecierpliwie wskaza艂 klap臋 baga偶nika i wyj膮艂 z kabury rewolwer.

Bremen si臋 nachyli艂, szerzej rozstawi艂 nogi i po艂o偶y艂 d艂onie na baga偶niku. Blacha parzy艂a; musia艂 unie艣膰 palce jak pianista tu偶 przed rozpocz臋ciem gry.

Policjant poszed艂 naprz贸d i u偶ywaj膮c jedynie lewej d艂oni, szybko poklepa艂 Bremena po lewym boku.

- Nie ruszaj si臋 - rozkaza艂.

Przesun膮艂 si臋 nieco i t膮 sam膮 d艂oni膮 poklepa艂 go po prawym boku. Bremen czu艂 tu偶 za sob膮 ci臋偶ar na艂adowanego rewolweru i napi臋cie w ciele gliniarza, gotowego w ka偶dej chwili odskoczy膰, gdyby on raptownie si臋 odwr贸ci艂. Jednak nadal opiera艂 si臋 na wozie, a funkcjonariusz zrobi艂 cztery kroki w ty艂.

- Obr贸膰 si臋.

Policjant trzyma艂 w d艂oni bro艅, jednak ju偶 w niego nie celowa艂.

- Czy to tw贸j samoch贸d w zatoce przy Mi臋dzystanowej?

Bremen potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Plymouth z siedemdziesi膮tego dziewi膮tego roku? - podj膮艂 funkcjonariusz. - Numery z Kolorado, MHW 751?

Bremen znowu potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Cienkie wargi policjanta nieco zadr偶a艂y.

- Zdaje si臋, 偶e nie masz portfela - o艣wiadczy艂. - Jaka艣 legitymacja? Prawo jazdy?

Bremen pomy艣la艂, 偶e nast臋pny przecz膮cy ruch g艂ow膮 mo偶e by膰 uznany za prowokacj臋.

- Nie - powiedzia艂.

- Czemu?

Wzruszy艂 ramionami. W lustrzanych okularach widzia艂 w艂asne odbicie - cienk膮 jak trzcina sylwetk臋 w brudnym, workowatym ubraniu, porwan膮 koszul臋 khaki, rozpi臋t膮 z powodu upa艂u, klatk臋 piersiow膮 blad膮 i zapadni臋t膮, spalony s艂o艅cem nos, policzki i czo艂o, ale blad膮 brod臋. W pierwszym sklepiku przy stacji benzynowej w Kolorado kupi艂 maszynk臋 i krem do golenia, ale zostawi艂 to w baga偶niku samochodu. Jego go艂a twarz wydawa艂a mu si臋 dziwna, jak stara fotografia niespodziewanie odnaleziona w nieprawdopodobnym miejscu.

- Dok膮d si臋 udajesz? - spyta艂 gliniarz.

- Na zach贸d. - Bremen powstrzymywa艂 si臋, by nie wzruszy膰 ramionami. Mia艂 bardzo zachrypni臋ty g艂os.

- Sk膮d przyszed艂e艣?

Bremen zmru偶y艂 oczy przed s艂o艅cem. Mia艂 sekund臋 na zastanowienie, gdy偶 mija艂 ich pikap, rycz膮c i wzbijaj膮c tu偶wiru. - Ostatnio na d艂u偶ej zatrzyma艂em si臋 w Salt Lak臋.

- Imi臋, nazwisko?

- Jeremy Goldmann - odpowiedzia艂 bez wahania Bremen.

- Jak zabrn膮艂e艣 na t臋 lokaln膮 drog臋 nie maj膮c samochodu?

Bremen machn膮艂 r臋koma.

- W nocy z艂apa艂em stop ci臋偶ar贸wk膮. Zasn膮艂em. Rano facet mnie zbudzi艂 i kaza艂 wysiada膰. Kawa艂ek drogi st膮d.

Funkcjonariusz schowa艂 bro艅, ale nie podchodzi艂.

- Aha. Za艂o偶臋 si臋, 偶e nawet nie wiesz, w jakim jeste艣 rejonie, panie Jeremy Goldstein.

- Goldmann - sprostowa艂 Bremen. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- I nic ci nie wiadomo o skradzionym aucie z rejestracj膮 z Kolorado, na parkingu przy Mi臋dzystanowej?

Bremen nie zada艂 sobie trudu, by pokr臋ci膰 g艂ow膮.

- W tym stanie obowi膮zuje zakaz w艂贸cz臋gostwa, panie Goldstein.

Bremen kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Nie jestem w艂贸cz臋g膮, prosz臋 pana. Szukam pracy.

Funkcjonariusz nieznacznie kiwn膮艂 g艂ow膮.

- 艁aduj si臋 pan na tylne siedzenie.

Przez b贸l g艂owy, przez dwudniowego kaca, do Bremena dociera艂y strz臋py my艣li policjanta.”Tykowaty s艂abiak to na pewno z艂odziej samochod贸w; porzuci艂 plymoutha na parkingu.

Prawdopodobnie z艂apa艂 stop do Zjazdu 239, a potem zszed艂 tu na drog臋 i maszerowa艂 w nocy. Nie wiedzia艂, 偶e najbli偶sze miasto napotka za siedemdziesi膮t kilometr贸w”.

- Do ty艂u - powt贸rzy艂 policjant.

Bremen westchn膮艂 i siad艂 z ty艂u. Drzwi nie mia艂y klamek, w oknach wi臋cej by艂o siatki ni偶 szk艂a, a podw贸jna siatka oddziela艂a tylne siedzenia od przednich. Oczka w niej by艂y tak ma艂e, 偶e nie m贸g艂by przepchn膮膰 przez nie palca. Panowa艂 upa艂, winylowy dywanik cuchn膮艂 tak, jakby niedawno kto艣 na niego zwymiotowa艂.

Policjant usiad艂 z przodu i rozmawia艂 z kim艣 przez radio, gdy stan臋艂a przy nich terenowa toyota, jad膮ca na wsch贸d.

Z okna wozu wychyli艂a si臋 kobieta.

- Siemasz, szeryfie Collins. Ten z ty艂u jeszcze 偶yje?

- Dzie艅 dobry, pani Morgan. Akurat teraz nie jest zbyt o偶ywiony.

Kobieta zerkn臋艂a na Bremena. Jej poci膮g艂a chuda twarz o wystaj膮cych ko艣ciach by艂a jeszcze bardziej ogorza艂a ni偶 twarz szeryfa. Oczy mia艂y kolor szary, jasny, prawie przezroczysty. Zwi膮zane z ty艂u w艂osy wydawa艂y si臋 ciemnorude, o niezbyt naturalnym odcieniu. Bremen oceni艂, 偶e kobieta ma oko艂o pi臋膰dziesi膮tki.

Jednak to nie jej wygl膮d najbardziej go uderzy艂. Skoncentrowa艂 si臋 na my艣lotyku, ale nie wyczu艂 nawet jego 艣ladu. My艣li szeryfa by艂y obecne... zr贸wnowa偶one, lekko gniewne, niecierpliwe... do Bremena dociera艂 nawet neurogwar daleko z szosy, nawet z mi臋dzystanowej, dwana艣cie kilometr贸w st膮d, ale od tej kobiety - nic. Tam, gdzie powinny si臋 znajdowa膰 skot艂owane wra偶enia, s艂owa, wspomnienia, by艂o jedynie g艂o艣ne chrypienie... co艣 w rodzaju neuronowego bia艂ego szumu, g艂o艣nego jak ha艂as starego elektrycznego wentylatora w ma艂ym pomieszczeniu. Czu艂, 偶e co艣 jest wewn膮trz za kurtyn膮 owego my艣loszumu, lecz by艂y to my艣li niewyra藕ne, jak przesuwaj膮ce si臋 postacie na ekranie telewizyjnym wype艂nionym elektronicznym 艣niegiem.

- Howardzie, czy facet, kt贸rego aresztowa艂e艣, nie przyjecha艂 przypadkiem na moje og艂oszenie, 偶e potrzebuj臋 robotnika?

G艂os kobiety by艂 zdumiewaj膮co niski i pewny siebie, z nieznacznym zaledwie tonem przekomarzania.

Szeryf podni贸s艂 wzrok i spojrza艂 na pani膮 Morgan. Bremen dostrzeg艂 b艂yski s艂o艅ca w jego okularach. Toyota by艂a wy偶sza od wozu patrolowego i szeryf musia艂 unie艣膰 g艂ow臋, by spojrze膰 na kobiet臋.

- W膮tpi臋, pani Morgan. To prawdopodobnie facet, kt贸ry w nocy porzuci艂 skradziony samoch贸d na Mi臋dzystanowej. Zabieram go na komisariat. Roze艣lemy jego odciski.

Pani Morgan ani razu nie spojrza艂a na szeryfa, nadal k膮tem oka zerka艂a na Bremena.

- Jak偶e on si臋 nazywa? Przypomnij mi.

- Goldmann - rzek艂 Bremen. - Jeremy Goldmann.

- Zamknij si臋, do cholery - warkn膮艂 szeryf obracaj膮c si臋 w fotelu.

- M贸j Bo偶e - rzek艂a kobieta - tak w艂a艣nie brzmia艂o nazwisko cz艂owieka, kt贸ry odpowiedzia艂 na moje og艂oszenie. - Gdzie je pan czyta艂? - zwr贸ci艂a si臋 do Bremena. - W gazecie w Denver?

- W Salt Lak臋 - odpar艂 Bremen.

Nie jad艂 nic od prawie dwudziestu czterech godzin. Po d艂ugim marszu w ciemno艣ciach i obejrzeniu pustynnego wschodu s艂o艅ca g艂ow臋 mia艂 bardzo lekk膮.

- W艂a艣nie. W Salt Lak臋. - Spojrza艂a na gliniarza. - Howardzie, rzeczywi艣cie zatrzyma艂e艣 mojego robotnika. Pisa艂 do mnie w zesz艂ym tygodniu, 偶e moje stawki mu odpowiadaj膮 i przyjedzie na rozmow臋. Salt Lak臋. Jeremy Goldmann.

Szeryf okr臋ci艂 si臋 na fotelu, pas z broni膮 zaskrzypia艂. Radio chrypialo i trzeszcza艂o.

- Pani Morgan, jest pani pewna, 偶e nosi艂 nazwisko Goldmann?

- Oczywi艣cie. Nie mog艂abym zapomnie膰 takiego 偶ydowskiego nazwiska! Rozbawi艂o mnie to troch臋, kiedy pomy艣la艂am o 呕ydzie pracuj膮cym przy bydle.

Szeryf postuka艂 w drucian膮 siateczk臋.

- W ka偶dym razie to facet, kt贸ry ukrad艂 samoch贸d z rejestracj膮 z Kolorado.

Kobieta podjecha艂a p贸艂 metra, mog艂a teraz spojrze膰 w d贸艂 na Bremena.

- Przyjecha艂e艣 tutaj kradzionym samochodem?

- Nie, psze pani - rzek艂 Bremen, jednocze艣nie pr贸buj膮c sobie przypomnie膰, kiedy ostatni raz zwraca艂 si臋 do kogo艣 „psze pani”. - Z艂apa艂em autostop i facet wypu艣ci艂 mnie przy ostatnim zje藕dzie.

- Powiedzia艂e艣 mu, 偶e udajesz si臋 na Ranczo FM? - spyta艂a.

Bremen waha艂 si臋 zaledwie ma艂膮 chwilk臋.

- Tak, psze pani.

Cofn臋艂a toyot臋 z p贸艂tora metra.

- Szeryfie, trzyma pan mego najemnego robotnika. Mia艂 by膰 tutaj trzy dni temu. M贸wi艂am szeryfowi Williamsowi, 偶e oczekuj臋 faceta z miasta do pomocy przy trzebieniu byd艂a.

Howard zawaha艂 si臋.

- Pani Morgan, nie w膮tpi臋, 偶e m贸wi艂a to pani Garry'emu.

Po prostu nie pami臋tam, 偶eby kto艣 zapowiada艂 jakiego艣 Goldmanna.

- Chyba nie wymieni艂am Garry'emu tego nazwiska - rzek艂a kobieta. Popatrzy艂a na szos臋, jakby si臋 spodziewa艂a, 偶e lada sekunda co艣 nadjedzie. Nic nie nadje偶d偶a艂o. - M贸wi膮c szczerze, Howardzie, nie wiem, co to kogo mo偶e obchodzi膰. Teraz pozw贸l, by pan Goldmann pojecha艂 ze mn膮. Chc臋 przeprowadzi膰 z nim rozmow臋. A mo偶e wydano prawo zakazuj膮ce obecnie spacer贸w lokalnymi drogami?

Bremen czu艂, 偶e Howard traci grunt pod nogami. Pani Fayette Morgan by艂a jedn膮 z najwi臋kszych posiadaczek ziemskich i podatnik贸w w okr臋gu, a Garry - szeryf Williams - kilkakrotnie stara艂 si臋 o jej wzgl臋dy.

- Po prostu nie podoba mi si臋 ten facet - stwierdzi艂 Howard. Zdj膮艂 lustrzanki, jak gdyby w sp贸藕nionym ge艣cie szacunku dla damy, kt贸ra patrzy艂a na niego z g贸ry. - Lepiej, gdyby艣my potwierdzili jego to偶samo艣膰 i sprawdzili odciski palc贸w.

Pani Fayette Morgan zacisn臋艂a niecierpliwie usta.

- Niech pan sprawdza, panie Howard. Tymczasem zatrzymuje pan obywatela, kt贸rego jedynym przest臋pstwem, o ile mog臋 stwierdzi膰, jest jazda autostopem. Je艣li dalej b臋dzie si臋 pan tak zachowywa艂, pan Goldmann pomy艣li, 偶e post臋pujemy jak ci t臋pawi gliniarze z zapad艂ego pogranicza, kt贸rych ogl膮damy na filmach. Prawda, panie Goldmann?

Bremen nic nie odpowiedzia艂. Gdzie艣 na lokalnej drodze ci臋偶ar贸wka ha艂a艣liwie zmienia艂a biegi.

- Zdecyduj si臋, Howardzie - rzek艂a pani Morgan. - Musz臋 wraca膰 na ranczo, a pan Goldmann prawdopodobnie chce si臋 skomunikowa膰 ze swym adwokatem.

Howard wyskoczy艂 z auta, otworzy艂 od zewn膮trz tylne drzwi i znalaz艂 si臋 znowu za kierownic膮. P贸艂 kilometra za nimi na drodze zobaczyli ci臋偶ar贸wk臋. Szeryf odjecha艂 bez s艂owa przeprosin.

- Wsiadaj - rzek艂a pani Fayette Morgan.

Bremen zbyt d艂ugo si臋 nie waha艂, obszed艂 samoch贸d i wgramoli艂 do 艣rodka. Toyota mia艂a klimatyzacj臋. Pani Morgan podnios艂a okno i spojrza艂a na niego. Z tej bliskiej odleg艂o艣ci Bremen zorientowa艂 si臋, jaka jest wysoka - przynajmniej metr osiemdziesi膮t pi臋膰, chyba 偶e siedzia艂a na kupie ksi膮偶ek telefonicznych. Ci臋偶ar贸wka min臋艂a ich, tr膮bi膮c klaksonem. Pani Morgan pomacha艂a kierowcy, nie odrywaj膮c wzroku od pasa偶era.

- Chcesz wiedzie膰, dlaczego na艂ga艂am Howardowi? - spyta艂a.

Bremen zawaha艂 si臋. Nie by艂 pewien, czy rzeczywi艣cie chce wiedzie膰. W tej chwili mia艂 wielk膮 ochot臋 wysi膮艣膰 z kabiny i podj膮膰 sw贸j marsz.

- Nie lubi臋 ma艂ych dupk贸w, kt贸rzy dzia艂aj膮 jak wielkie dupki tylko dlatego, 偶e posiadaj膮 nieco w艂adzy - wyja艣ni艂a.

S艂owo ”w艂adza” wym贸wi艂a tak, jakby to by艂o co艣 nieprzyzwoitego. - Zw艂aszcza kiedy u偶ywaj膮 tej ”w艂adzy”, by uwzi膮膰 si臋 na kogo艣, kto ju偶 i tak ma do艣膰 k艂opot贸w, a ty w艂a艣nie wygl膮dasz na tak膮 osob臋.

Bremen po艂o偶y艂 d艂o艅 na klamce drzwi, lecz waha艂 si臋. Do Mi臋dzystanowej mia艂by przynajmniej pi臋tna艣cie kilometr贸w, a potem oko艂o czterdziestu do najbli偶szego miasta, je艣li wierzy膰 rozmazanej mapie uzyskanej z my艣li szeryfa. W mie艣cie nic na niego nie czeka艂o, najwy偶ej konflikt z Howardem. Po ostatnim tankowaniu w Utah zosta艂o mu osiemdziesi膮t pi臋膰 cent贸w. Na 偶ywno艣膰 nie wystarczy.

- Powiedz mi jedno - spyta艂a kobieta. - Czy ukrad艂e艣 tamten samoch贸d?

- Nie. - Powiedzia艂 tonem, kt贸ry nie przekona艂 nawet jego samego. Z technicznego punktu widzenia to prawda, my艣la艂 znu偶ony. Uruchamia艂 go Soul Dad.

Soul Dad, koczowisko, Denver, m臋偶czyzna wracaj膮cy do domu do swej c贸rki - wszystko to wydawa艂o si臋 mu odleg艂e o ca艂e lata 艣wietlne i lata zwyk艂e. By艂 bardzo zm臋czony, spa艂 poprzedniego dnia, w Utah, mo偶e ze dwie godziny. Szumowa my艣lotarcza kobiety... neuroblok... czy mo偶e co艣 innego wype艂nia艂y g艂ow臋 Bremena potrzaskiwaniami. Do tego dochodzi艂 b贸l po odstawieniu alkoholu. Od czterech miesi臋cy Bremen nie mia艂 takiej ochrony przed neurogwarem.

Nawet pustynia go nie chroni艂a. Nawet gdy nikt si臋 nie znajdowa艂 w polu widzenia, a rancza widywa艂 co jakie艣 dziesi臋膰 kilometr贸w, w臋dr贸wka przez pustyni臋 przypomina艂a w艂贸cz臋g臋 po rozleg艂ym, daj膮cym efekt echa studiu nagra艅, pe艂nym szept贸w i na po艂y s艂yszalnych krzyk贸w. Dla fali ciemnych my艣li, do kt贸rej wedle wszelkich oznak si臋 dostroi艂, odleg艂o艣膰 widocznie nie mia艂a znaczenia. Potrzaskiwania, fale agresji, zach艂anno艣ci i 偶膮dzy zalewa艂y mi臋dzystanow膮 my艣loha艂asem, odbija艂y si臋 echem od pustej drogi lokalnej i od ja艣niej膮cego nieba, pada艂y na Bremena odpryskami ohydy.

Nie by艂o ucieczki. W mie艣cie nap艂ywa艂 do niego wyrazisty my艣lotyk z bli偶szych 藕r贸de艂; tu poza miastem jednocze艣nie s艂ucha艂 jakby tysi膮ca 藕le nastawionych radiostacji. A teraz, dzi臋ki bia艂emu szumowi z m贸zgu pani Fayette Morgan, zagarniaj膮cemu go jak poryw pustynnego wiatru, mia艂 pewien spok贸j.

- ... je艣li chcesz - m贸wi艂a kobieta.

Bremen otrz膮sn膮艂 si臋 i rozbudzi艂. By艂 zm臋czony, napi臋ty, mia艂 wra偶enie, 偶e poranne s艂o艅ce wpadaj膮ce do toyoty przez przyciemnione szyby zalewa wszystko g臋stym syropem - jego samego, kobiet臋, czarne fotele...

- Przepraszam - rzek艂. - Co pani m贸wi艂a?

Pani Morgan u艣miechn臋艂a si臋 niecierpliwie.

- Powiedzia艂am, 偶e je艣li chcesz, mo偶esz pojecha膰 na ranczo i stara膰 si臋 o t臋 prac臋, je艣li chcesz. Potrzebuj臋 robotnika.

Facet, kt贸ry napisa艂 do mnie z Denver, nie pojawi艂 si臋.

- Tak. - Bremen kiwa艂 g艂ow膮. Jego opuszczony podbr贸dek mia艂 ochot臋 pozosta膰 nisko na piersi. Bremen z wysi艂kiem otwiera艂 oczy. - Tak, chcia艂bym spr贸bowa膰. Lecz nie wiem nic o...

- Nie spodziewa艂am si臋 tego po kim艣, kto ma nazwisko w rodzaju ”Goldmann”. - Pani Morgan b艂ysn臋艂a u艣miechem.

Ruszy艂a, gwa艂townie zawracaj膮c toyot膮. Samoch贸d wjecha艂 na piasek, potem znowu na asfalt, przy艣pieszy艂 na zach贸d, ku Ranczu FM, gdzie艣 tam za marszcz膮cym si臋 z gor膮ca powietrzem i za mira偶ami, kt贸re falowa艂y niczym widmowe zas艂ony.

OCZY

Tematyka prac Jacoba Goldmanna tak fascynuje Jeremy'ego - a po艣rednio r贸wnie偶 Gail - 偶e oboje wsiadaj膮 w poci膮g do Bostonu, by z艂o偶y膰 uczonemu wizyt臋.

Gail dopiero za pi臋膰 lat odkryje guz, kt贸ry b臋dzie przyczyn膮 jej 艣mierci. Chuck Gilpen, ich stary przyjaciel, kt贸ry prowadzi obecnie badania w Laboratoriach Lawrence'a Livermore'a w Berkeley, przes艂a艂 Jeremy'emu nie opublikowany artyku艂 Goldmanna, gdy偶 jego tematyka mia艂a zwi膮zek z prac膮 doktorsk膮 Jeremy'ego na temat ludzkiej pami臋ci modelowanej jako czo艂o rozchodz膮cej si臋 fali. Jeremy natychmiast dostrzega donios艂o艣膰 bada艅 Goldmanna, telefonuje do uczonego dwa dni po otrzymaniu artyku艂u i trzy dni potem jad膮 z Gail poci膮giem na p贸艂noc.

Jacob Goldmann z pewn膮 podejrzliwo艣ci膮 rozmawia艂 przez telefon, wypytuj膮c, w jaki spos贸b Jeremy otrzyma艂 egzemplarz jego artyku艂u nie oddanego przecie偶 jeszcze do publikacji. Dlatego zapewni艂 go, 偶e nie zamierza bezprawnie wkracza膰 w obszar dzia艂alno艣ci badacza, lecz matematyczne aspekty pracy s膮 tak g艂臋bokie, 偶e obaj musz膮 porozmawia膰.

Goldmann niech臋tnie si臋 zgadza.

Gail i Jeremy bior膮 taks贸wk臋 ze stacji do laboratorium Goldmanna, kt贸re mie艣ci si臋 w zaniedbanej przemys艂owej cz臋艣ci miasta, wiele kilometr贸w od Cambridge.

- My艣la艂am, 偶e ma jakie艣 frymu艣ne laboratorium na Harvardzie - m贸wi Gail.

- Cz臋艣ciowo finansuje go wydzia艂 medycyny - odpowiada Jeremy. - Ale, o ile zrozumia艂em, badania prowadzi g艂贸wnie na w艂asn膮 r臋k臋.

- O doktorze Frankensteinie te偶 tak m贸wiono.

Laboratorium Goldmanna jest wci艣ni臋te mi臋dzy hurtowni臋 ksi膮偶ek religijnych a firm臋 Kayline Pienie Supplies.

W ten pi膮tkowy wiecz贸r Jacob Goldmann pracuje sam. Wygl膮da jak typowy uczony, cho膰 nie jak zwariowany uczony. Ma nieco ponad siedemdziesi膮tk臋, jest ma艂ym cz艂owieczkiem o bardzo du偶ej g艂owie. Gail i Jeremy najlepiej zapami臋taj膮 jego oczy: wielkie, piwne, zapadni臋te pod brwiami, nadaj膮 inteligentnemu spojrzeniu prawie ma艂pie cechy. Twarz, czo艂o, szyja z wolem, pobru偶d偶one s膮 zmarszczkami, jakie na ludzkiej fizjonomii pozostawia silna osobowo艣膰 i g艂臋boka wewn臋trzna rozpacz. Ma na sobie br膮zowy trzycz臋艣ciowy garnitur, kt贸ry dziesi臋膰 czy dwadzie艣cia lat temu kosztowa艂 wiele pieni臋dzy i krawieckiego trudu.

- Pocz臋stowa艂bym was kaw膮, lecz pan Ekspres chyba nie dzia艂a. - Doktor Goldmann pociera nos i rozgl膮da si臋 z roztargnieniem po zagraconej kom贸rce, w kt贸rej najwyra藕niej ma swe sanktuarium. Gabinet zewn臋trzny i pok贸j z dokumentami, przez kt贸re dopiero co przeszli, by艂y utrzymane w drobiazgowym porz膮dku. Ten pok贸j i kr贸luj膮cy tu m臋偶czyzna przypominaj膮 Jeremy'emu s艂ynn膮 fotografi臋 Alberta Einsteina zagubionego w zaba艂aganionym wn臋trzu swego gabinetu.

- Jest taki jak Einstein - Gail dzieli si臋 z nim swym wra偶eniem. - Czy dotkn膮艂e艣' jego umys艂u?

Jeremy bardzo dyskretnie potrz膮sa g艂ow膮. Podni贸s艂 my艣lotarcz臋 i skupia si臋 na s艂owach Goldmanna.

- ... moja c贸rka zwykle zajmuje si臋 kaw膮. - Uczony skubie brew. - Zwykle te偶 zajmuje si臋 obiadem, ale na tydzie艅 wyjecha艂a do Londynu. Do krewnych... - Goldmann poci膮ga palcami sw膮 krzaczast膮 brew. - Nie jeste艣cie g艂odni, prawda? Czasami zapominam o kolacji.

- Och, nie... niech pan sobie nie robi k艂opotu - m贸wi Gail.

- Jedli艣my w poci膮gu - o艣wiadcza Jeremy.

- Je艣li batonik orzechowy uzna膰 za kolacj臋 - przesy艂a Gail. - Jerry, umieram z g艂odu.

- Sza.

- M艂ody cz艂owieku, m贸wi艂 pan o tym, jak bardzo wa偶ne s膮 rozwa偶ania matematyczne. Zdaje pan sobie spraw臋, 偶e artyku艂, kt贸ry pan widzia艂, zosta艂 wys艂any do Cal Techu, by mogli go przejrze膰 tamtejsi matematycy. Interesowa艂o mnie, czy fluktuacje, kt贸re wykre艣lamy, s膮 podobne do...

- Hologram贸w - ko艅czy Jeremy. - Tak. M贸j przyjaciel z Kalifornii wiedzia艂, 偶e zajmuj臋 si臋 czysto matematycznymi problemami zjawisk na czole fali i ich ewentualnym zastosowaniem do badania ludzkiej 艣wiadomo艣ci. On w艂a艣nie przes艂a艂 mi odbitk臋.

- C贸偶... - Goldmann chrz膮ka. - To by艂o co najmniej z艂amanie obyczaj贸w...

Nawet przez sw膮 zw臋偶on膮 my艣lotarcz臋 Jeremy czuje gniew uczonego, ale r贸wnie偶 jego usilne starania, by nie okaza膰 si臋 nieuprzejmym.

- Prosz臋 spojrze膰. - Jeremy rozgl膮da si臋 za wolnym miejscem na jakim艣 biurku czy blacie, by u艂o偶y膰 teczk臋, kt贸r膮 przywi贸z艂 ze sob膮. - Tutaj - m贸wi, k艂ad膮c teczk臋 na grubym skoroszycie spoczywaj膮cym z kolei na stosie odbitek. - Niech pan spojrzy. - Bli偶ej podprowadza Goldmanna.

Uczony znowu odchrz膮kuje, lecz zerka na papiery przez swe dwuogniskowe okulary. Przerzuca dysertacj臋, od czasu do czasu zatrzymuje si臋, by dok艂adniej przeczyta膰 kt贸r膮艣 stronic臋 lub r贸wnanie.

- Czy to standardowe przekszta艂cenia? - pyta w pewnym miejscu.

Jeremy'emu przy艣piesza serce.

- To zastosowanie relatywistycznego r贸wnania falowego Diraca do modyfikacji r贸wnania Schr贸dingera.

Goldmann si臋 chmurzy.

- W hamiltonianie?

- Nie... - Jeremy odwraca stron臋. - Mamy tu dwa sk艂adniki, widzi pan? Wyszed艂em z macierzy spinowych Pauliego, a potem zauwa偶y艂em, 偶e mo偶na je omin膮膰...

Jacob Goldmann cofa si臋, zdejmuje okulary.

- Nie, nie - m贸wi, a jego obcy akcent staje si臋 nagle bardziej wyra藕ny. - Nie mo偶na stosowa膰 tych relatywistycznych przekszta艂ce艅 polowych Coulomba do holograficznej funkcji falowej...

Jeremy g艂臋boko oddycha.

- Ale偶 tak - stwierdza bezbarwnym tonem. - Mo偶na. Wtedy, gdy holograficzna funkcja falowa jest cz臋艣ci膮 wi臋kszej fali stoj膮cej.

Goldmann pociera czo艂o.

- Wi臋kszej fali stoj膮cej?

- Ludzkiej 艣wiadomo艣ci - m贸wi Jeremy i zerka na 偶on臋.

Gail obserwuje starca.

脫w trwa przez chwil臋 w bezruchu, nawet nie mruga oczyma. Potem cofa si臋 o dwa kroki i siada ci臋偶ko na krze艣le zarzuconym czasopismami i odbitkami.

- Bo偶e - m贸wi.

- Tak - potwierdza Jeremy niemal szeptem.

Goldmann wyci膮ga r臋k臋 pokryt膮 plamami w膮trobowymi i dotyka dysertacji Jeremy'ego.

- I pan to zastosowa艂 do danych z magnetycznego rezonansu i tomografu, kt贸re wys艂a艂em do Cal Techu?

- Tak - m贸wi Jeremy. - Wszystko si臋 da ujednolici膰.

Dos艂ownie wszystko. - Zaczyna chodzi膰 tam i z powrotem, w ko艅cu staje i klepie teczk臋 z przestarza艂膮 obecnie dysertacj膮. - Moja oryginalna praca dotyczy艂a pami臋ci, tak jakby reszta umys艂u by艂a po prostu komputerem uruchamiaj膮cym DOS-owy RAM. - 艢mieje si臋 i potrz膮sa g艂ow膮. - Pa艅skie wyniki pozwoli艂y mi dostrzec...

- Tak - szepcze Jacob Goldmann. - Tak, tak. - Odwraca si臋, patrzy niewidz膮cym wzrokiem na zagracony rega艂. - M贸j Bo偶e.

Rzeczywi艣cie, ani uczony, ani jego go艣cie nie jedli kolacji.

Planuj膮 wyj艣cie do restauracji, ale przedtem Gail i Jeremy maj膮 pobie偶nie zwiedzi膰 laboratorium. Sp臋dzaj膮 tam pi臋膰 godzin, wychodz膮 dobrze po p贸艂nocy. Mi臋dzy pocz膮tkiem ich rozmowy a tym p贸藕nym posi艂kiem rzeczywisto艣膰 rozpada si臋 na kawa艂ki.

Gabinety s膮 przy ko艅cu sporego laboratorium badawczego. Za ci膮giem pokoj贸w, w czym艣, co kiedy艣 by艂o ma艂ym magazynem, zbudowano pomieszczenie w pomieszczeniu, uziemione, zaekranowane i owini臋te w nie przewodz膮cy odpowiednik klatki Faradaya. W samym pokoju stoj膮 dwa dziwne op艂ywowe sarkofagi przyrz膮d贸w odczytu obraz贸w rezonansu magnetycznego i znacznie mniej porz膮dnie wygl膮daj膮ce, cztery zmodyfikowane tomografy. W odr贸偶nieniu od zwyk艂ych laboratori贸w, gdzie takimi przyrz膮dami bada si臋 pacjent贸w, tutaj pod艂oga zas艂ana jest dodatkowymi zaekranowanymi urz膮dzeniami, a w pod艂og臋, sufit i 艣ciany wchodz膮 w臋偶e niepor臋cznych kabli.

Pomieszczenie z ty艂u jest jeszcze bardziej zagracone. Kilkana艣cie monitor贸w na g艂贸wnej konsoli wy艣wietla dane.

Przed konsol膮 stoj膮 cztery puste fotele na k贸艂kach. K艂臋bowisko kabli, upchane cz臋艣ci komputerowe, puste kubki po kawie, zakurzone tablice, sklecone aparaty przypominaj膮ce EEG i zestawione oscyloskopy, nad wyraz dobitnie sugeruj膮, 偶e tego projektu badawczego nigdy nie analizowa艂y uporz膮dkowane umys艂y z NASA.

Przez par臋 godzin Jacob Goldmann opowiada o pocz膮tkach bada艅. Wystartowa艂y w latach pi臋膰dziesi膮tych od prymitywnych eksperyment贸w dokonywanych przy okazji operacji na m贸zgu. M贸zgi chorych dra偶niono sond膮 elektryczn膮. Pacjenci potrafili dok艂adnie sobie przypomnie膰 minione wydarzenia ze swego 偶ycia, wraz z wszystkimi wra偶eniami zmys艂owymi. Jakby powt贸rnie je prze偶ywali.

Goldmann nie zajmuje si臋 tutaj chirurgi膮 m贸zgu. W czasie rzeczywistym mierzy pole elektryczne i elektromagnetyczne w m贸zgach badanych obiekt贸w. Korzysta z nowoczesnego sprz臋tu zgromadzonego w laboratorium. Razem z c贸rk膮 i dwoma asystentami wykre艣la mapy umys艂u, o jakich si臋 nie 艣ni艂o neurochirurgom.

- Trudno艣膰 polega na tym - m贸wi Jacob Goldmann, kiedy stoj膮 w cichym pomieszczeniu do monitoringu - 偶e nie mo偶emy przeprowadzi膰 pomiar贸w w pewnych cz臋艣ciach m贸zgu, gdy obiekt jest zaj臋ty jak膮艣 czynno艣ci膮. Jak wiecie, badania rezonansu magnetycznego wykonuje si臋, kiedy pacjent le偶y nieruchomo na w贸zku wsuni臋tym do wn臋trza urz膮dzenia.

- Bezruch podczas skanowania jest chyba konieczny? - pyta Gail. - Czy nie jest to tak, jak robienie zdj臋膰 starymi aparatami, gdy ka偶dy ruch powodowa艂 rozmazan膮 plam臋?

- Tak jest. - Goldmann promiennie si臋 do niej u艣miecha.

- Postanowili艣my uzyska膰 zestaw obraz贸w, kiedy obiekt wykonuje jak膮艣 czynno艣膰, na przyk艂ad czyta lub jedzie na rowerze.

Wskazuje gestem obraz pokoju test贸w. W rogu pomieszczenia stoi rower do 膰wicze艅, nad nim konsole i kable, zbiegaj膮ce do czarnej czaszy, kt贸ra mog艂aby pasowa膰 na ludzk膮 g艂ow臋.

Czarne klamry nadaj膮 aparatowi wygl膮d jakiego艣 艣redniowiecznego narz臋dzia tortur.

- Osoby poddawane badaniom nazywaj膮 to He艂mem Dartha Vadera. - Doktor Goldmann lekko chichocze. - Nigdy nie widzia艂em tego filmu - dorzuca z roztargnieniem. - Musz臋 go kiedy艣 wypo偶yczy膰.

Jeremy nachyla si臋 ku monitorowi telewizyjnemu, by obejrze膰 He艂m Dartha Vadera.

- I dostarcza on tych samych danych co wi臋ksze aparaty?

- Znacznie wi臋cej danych - m贸wi cicho doktor Goldmann.

- O wiele, wiele wi臋cej.

Gail przygryza warg臋.

- A kim s膮 pa艅skie obiekty, doktorze?

- Prosz臋, m贸wcie do mnie Jacob. Nasze obiekty - ci膮gnie uczony - to zwykli ochotnicy, studenci medycyny, kt贸rzy chc膮 troch臋 zarobi膰. Przyznaj臋, kilkoro z nich to moi dyplomanci.

Zdolni m艂odzi ludzie, kt贸rzy pragn臋liby zyska膰 par臋 punkt贸w u swego starego nauczyciela.

Gail spogl膮da na zestaw gro藕nie wygl膮daj膮cych instrument贸w.

- Czy poddawanie si臋 testom mo偶e by膰 szkodliwe?

Doktor Goldmann kr臋ci przecz膮co g艂ow膮, a jego krzaczaste brwi rytmicznie si臋 poruszaj膮.

- Zupe艂nie nie. 艢ci艣lej m贸wi膮c, nasze testy nie s膮 bardziej szkodliwe ni偶 badania tomograficzne lub rezonansu magnetycznego. Osoby poddane testom nie s膮 wystawione na pole magnetyczne silniejsze czy d艂u偶ej dzia艂aj膮ce ni偶 podczas bada艅 w szpitalach. - 艢mieje si臋 cicho. - To zupe艂nie bezbolesne. Obiekty nie do艣wiadczaj膮 zwyk艂ych niedogodno艣ci zwi膮zanych z badaniami, jak pobieranie krwi czy rozmaite 偶enuj膮ce procedury. Grozi im tylko nuda, gdy偶 wci膮偶 majstrujemy przy sprz臋cie i co艣 reperujemy. Mamy spor膮 list臋 ochotnik贸w.

- A pan - szepcze Jeremy, dotykaj膮c d艂oni Gail - kre艣li mapy niezbadanych obszar贸w ludzkiego umys艂u... robi migawkowe zdj臋cia 艣wiadomo艣ci.

Jacob Goldmann znowu jakby si臋 rozmarzy艂. Jego smutne piwne oczy patrz膮 na co艣, czego nie ma w pokoju.

- Przypomina mi to - m贸wi cicho - fotografowanie duch贸w, tak modne w zesz艂ym wieku.

- Fotografowanie duch贸w - powtarza Gail, kt贸ra sama jest utalentowanym fotografem. - Masz na my艣li to, 偶e w epoce wiktoria艅skiej fotografowano widma, elfy i inne podobne obiekty? Oszustwa. Nawet biedny stary Arthur Conan Doyle da艂 si臋 na to nabra膰.

- Ja. - Oczy Goldmanna zn贸w s膮 skoncentrowane, na jego usta wraca subtelny u艣miech. - Tylko 偶e nasze duchy s膮 bardzo realne. Jeste艣my na tropie obrazu samej ludzkiej duszy.

Na wspomnienie o duszy Gail si臋 chmurzy, lecz Jeremy kiwa g艂ow膮.

- Jacobie, czy dostrzegasz wszystkie konsekwencje mojej analizy funkcji falowych? - g艂os Jeremy'ego wibruje z emocji.

- Oczywi艣cie - odpowiada stary uczony. - Oczekiwali艣my jakiego艣 zgrubnego r贸wnowa偶nika hologramu. Rozmytego odpowiednika wzorc贸w, kt贸re rejestrujemy. Da艂e艣 nam tysi膮ce tysi臋cy hologram贸w, kryszta艂owo czystych, tr贸jwymiarowych!

Jeremy nachyla si臋 bli偶ej do starca. Ich twarze dzieli zaledwie kilkana艣cie centymetr贸w.

- Jacobie, s膮 to hologramy nie tylko samych umys艂贸w...

Oczy pod ma艂pimi brwiami staj膮 si臋 niewymownie smutne.

- Nie, przyjacielu Jeremy, nie tylko samych umys艂贸w, lecz umys艂贸w funkcjonuj膮cych jako zwierciad艂a wszech艣wiata.

Jeremy kiwa g艂ow膮. Obserwuje twarz doktora Goldmanna, by mie膰 pewno艣膰, 偶e uczony go rozumie.

- Tak, to zwierciad艂a, jednak co艣 wi臋cej ni偶 zwierciad艂a...

Jacob Goldmann przerywa. Zaczyna m贸wi膰 teraz do siebie, niepomny obecno艣ci m艂odych ludzi.

- Einstein by艂 powa偶nie przekonany, 偶e B贸g nie gra w ko艣ci z wszech艣wiatem. A偶 do znudzenia lansowa艂 ten sw贸j pogl膮d i Jonny von Neumann... nasz wsp贸lny przyjaciel... kaza艂 mu si臋 kiedy艣 zamkn膮膰 i przesta膰 m贸wi膰 za Boga. - Goldmann pochyla sw膮 du偶膮 g艂ow臋, patrzy niemal wyzywaj膮co. - Je艣li twoje r贸wnania s膮 prawdziwe...

- S膮 prawdziwe - przerywa Jeremy.

- Je艣li s膮 prawdziwe, w贸wczas Einstein i wszyscy, kt贸rzy odrzucali fizyk臋 kwantow膮, nies艂ychanie, wspaniale si臋 mylili... i mieli ostateczn膮, triumfuj膮c膮 racj臋!

Jeremy opada na fotel przy konsoli. R臋ce i nogi ma jak z gumy, jakby kto艣 przeci膮艂 poruszaj膮ce go sznurki.

- Jacobie, znasz teoretyczne prace Hugha Everetta? Publikowa艂 je chyba w pi臋膰dziesi膮tym sz贸stym czy pi臋膰dziesi膮tym si贸dmym. Potem o nim zapomniano, dopiero Bryce DeWitt z Uniwersytetu w P贸艂nocnej Karolinie, pod koniec lat sze艣膰dziesi膮tych, podj膮艂 ten sam temat.

Uczony kiwa g艂ow膮, siada w fotelu. Jedynie Gail nadal stoi. Pr贸buje 艣ledzi膰 rozmow臋 my艣lotykiem, ale obaj m臋偶czy藕ni pos艂uguj膮 si臋 g艂贸wnie poj臋ciami matematycznymi. Jacob Goldmann my艣li r贸wnie偶 zdaniami, lecz s膮 to zdania niemieckie. Gail znajduje dla siebie pusty fotel. Od ich rozmowy rozbola艂a j膮 g艂owa.

- Zna艂em Johna Wheelera z Princeton - m贸wi doktor Goldmann. - By艂 promotorem Hugha Everetta. Namawia艂 go, by popar艂 swe teorie wywodami matematycznymi.

Jeremy g艂臋boko wci膮ga powietrze.

- Jacobie, to daje odpowied藕 na wszystkie pytania. Interpretacj臋 kopenhask膮. Kota Schrodingera. Nowe prace robione przez takich ludzi jak Raymond Chiao w Berkeley i Herbert Walther z Frankfurtu...

- Z Monachium - poprawia cicho doktor Goldmann. - Walther pracuje w Instytucie Maxa Plancka w Monachium.

- Wszystko jedno - m贸wi Jeremy. - Mija sze艣膰dziesi膮t pi臋膰 lat od sformu艂owania interpretacji kopenhaskiej, a oni wci膮偶 j膮 wa艂kuj膮. Kiedy stosuj膮 bezpo艣rednie obserwacje, nadal si臋 wydaje, 偶e to magia rz膮dzi 艣wiatem. Lasery, nadprzewodniki, diabelska ka艂amarnica Claudii Tesche... a oni ci膮gle znajduj膮 magi臋.

- Ka艂amarnica? - Gail podchwytuje s艂owo bardziej konkretne ni偶 ”magia”. - Jaka ka艂amarnica?

- Urz膮dzenie nadprzewodnikowe do kwantowej interferencji, a superconducting 膮uantum interference device - deklamuje Jacob Goldmann swoim zachrypni臋tym starczym g艂osem. - W skr贸cie s膮uid - ka艂amarnica. Metoda na wypuszczenie kwantowego d偶ina z mikrobutelki do makro艣wiata, tego, kt贸ry znamy albo przynajmniej tak nam si臋 wydaje. Ale nadal znajduj膮 magi臋. Nie mo偶na zaci膮gn膮膰 kurtyny. Spogl膮dasz za ni膮... i wszech艣wiat si臋 zmienia. Natychmiast. Ca艂kowicie. W t臋 lub inn膮 stron臋. Nie potrafimy dostrzec mechanizm贸w dzia艂ania. Albo cz膮stka, albo fala... nigdy jedno i drugie. Tak, Gail, moja m艂oda przyjaci贸艂ko. Jedno lub drugie, nigdy i to, i to.

Jeremy, pochylony do przodu, trze policzek. D艂o艅mi zakrywa oczy. Wydaje mu si臋, 偶e pok贸j wiruje wok贸艂 niego, wra偶enie jak po alkoholu. Jeremy pije rzadko.

- Wiesz, Jacobie, 偶e to mo偶e by膰 droga w szale艅stwo... do czystego solipsyzmu... ostatecznej katatonii.

Doktor Goldmann kiwa g艂ow膮.

- Tak. A tak偶e... mo偶e... do ostatecznej prawdy.

Gail prostuje si臋 w fotelu. Od czas贸w gdy jej rodzice stali si臋 odrodzonymi chrze艣cijanami i odrodzonymi hipokrytami, nienawidzi zwrot贸w typu ”ostateczna prawda”.

- Kiedy p贸jdziemy co艣 zje艣膰? - pyta.

Obaj zak艂opotani m臋偶czy藕ni wydaj膮 d藕wi臋k po艣redni mi臋dzy 艣miechem a kaszlni臋ciem.

- Natychmiast - wo艂a Jacob Goldmann, zerkaj膮c na zegarek. Wstaje. Sk艂ada Gail uk艂on. - Zaprawd臋, dyskusje na temat realno艣ci nigdy nie do艣cign膮 bezdyskusyjnej realno艣ci dobrego posi艂ku.

- Amen - dorzuca Jeremy.

Gail krzy偶uje na piersiach ramiona.

- Obaj sobie ze mnie kpicie?

- Och, nie - m贸wi Jacob Goldmann. W jego oczach l艣ni膮 艂zy.

- Me, ma艂a - potwierdza Jeremy. - Wcale nie.

Wychodz膮 w tr贸jk臋. Jacob zamyka za sob膮 drzwi na klucz.

KRAINA KAKTUSOWA

Ranczo FM nie le偶a艂o na w艂a艣ciwej pustyni, lecz kilka kilometr贸w od wylotu p艂ytkiego kanionu, kt贸ry podchodzi艂 ku zalesionemu pog贸rzu. Za pog贸rzem, mgli艣cie z powodu gor膮ca i oddalenia, rysowa艂y si臋 o艣nie偶one szczyty.

„Ranczo” nie by艂o stosownym okre艣leniem posiad艂o艣ci pani Fayette Morgan. G艂贸wny dom w stylu nowoczesnej hiszpa艅skiej hacjendy sta艂 mi臋dzy dwoma g艂azami wielkimi jak budynki. Z hacjendy, rozci膮gni臋tej na p艂askim wysokim terenie, roztacza艂 si臋 widok na trawiaste pola, grup臋 ameryka艅skich topoli nad strumieniem w kanionie, a偶 po pustyni臋 poni偶ej. Kilka wielkich ps贸w nadbieg艂o ujadaj膮c na toyot臋.

Przesta艂y jazgota膰 dopiero wtedy, gdy pani Morgan wysz艂a z samochodu i na nie krzykn臋艂a. Poklepa艂a je kolejno, kiedy pokornie 艂asi艂y si臋 do jej kolan.

- Chod藕 do g艂贸wnego budynku na piwo - rzek艂a. - Tylko ten jedyny raz jeste艣 tam zaproszony.

Dom, umeblowany warto艣ciowymi antykami z po艂udniowego zachodu, udekorowany dzie艂ami sztuki, ze smakiem zaprojektowany, doskonale wygl膮da艂by na zdj臋ciach w ”Architectural Digest”. Dzia艂a艂a klimatyzacja. Bremen mia艂by ochot臋 po艂o偶y膰 si臋 na grubym dywanie i zasn膮膰. Pani Morgan poprowadzi艂a go przez profesjonalnie urz膮dzon膮 kuchni臋 do ma艂ego aneksu, gdzie przez okna w wykuszach by艂o wida膰 po艂udniowy g艂az, a za nim stodo艂y oraz pola. Otworzy艂a dwie butelki zimnego piwa Coora, jedn膮 wr臋czy艂a Bremenowi. Rozsiad艂a si臋 na przysadzistym krze艣le kapita艅skim i gestem wskaza艂a Bremenowi 艂aw臋 po drugiej stronie sto艂u. Jej bardzo d艂ugie, schowane w d偶insach nogi ko艅czy艂y si臋 kowbojskimi butami z w臋偶owej sk贸ry.

- Odpowiadaj膮c na twoje nie zadane pytanie - rzek艂a - tak, rzeczywi艣cie mieszkam sama, je艣li nie liczy膰 ps贸w. - Poci膮gn臋艂a piwa. -1 nie, nie wykorzystuj臋 swych robotnik贸w najemnych jako ogier贸w.

Jej oczy by艂y tak jasnoszare, 偶e nadawa艂o jej to dziwny wygl膮d osoby 艣lepej. 艢lepej, kt贸r膮 jednak na pewno nie jest 艂atwo zrani膰.

Bremen kiwn膮艂 g艂ow膮 i spr贸bowa艂 piwa. 呕o艂膮dek mu zawarcza艂.

- Sam b臋dziesz sobie gotowa艂 posi艂ki - rzek艂a pani Morgan jakby w odpowiedzi na ten odg艂os. - W szopie znajduj膮 si臋 odpowiednie zapasy i dobrze wyposa偶ona kuchnia. Je艣li zabraknie czego艣, co ci b臋dzie potrzebne... z rzeczy podstawowych, nie w贸da... mo偶esz umie艣ci膰 to na li艣cie zakup贸w, kt贸re b臋dziesz robi艂 co czwartek.

Bremen poci膮gn膮艂 nast臋pny 艂yk, czuj膮c, jak piwo atakuje pusty 偶o艂膮dek. Alkohol i zm臋czenie powodowa艂y, 偶e wszystko dooko艂a otacza艂a jakby s艂aba, mglista po艣wiata. Farbowane, rude w艂osy pani Morgan zdawa艂y si臋 p艂on膮膰 i migota膰 w po艂udniowym s艂o艅cu, padaj膮cym przez 偶贸艂te zas艂ony.

- Na jak d艂ugo potrzebuje pani robotnika? - zapyta艂, staraj膮c si臋 wymawia膰 wyra藕nie wszystkie wyrazy.

- Jak d艂ugo zamierzasz pozosta膰 w tych stronach?

Wzruszy艂 ramionami. R贸wnomierny szum m贸zgowy otacza艂 t臋 kobiet臋 jak bezustanne potrzaskiwanie jakiego艣 niesamowitego aparatu elektrycznego, na przyk艂ad generatora Van de Graaffa. Na Bremena dzia艂a艂o to koj膮co, niczym sta艂y wiatr zag艂uszaj膮cy cichsze d藕wi臋ki. Chcia艂 p艂aka膰 z wdzi臋czno艣ci, 偶e uwolni艂 si臋 od szept贸w i mamrotania neurogwaru.

- Dop贸ki Szeryf Dawg nie dostanie na ciebie listu go艅czego - oznajmi艂a pani Morgan, ko艅cz膮c piwo - przekonamy si臋, czy potrafisz wykonywa膰 jak膮艣 po偶yteczn膮 prac臋.

- Szeryf Dawg?

- Howard Collins - odpar艂a, wstaj膮c. - Szeryf Dawg, tak nazywaj膮 go tutejsi za jego plecami. My艣li, 偶e jest twardzielem, lecz m贸zgu ma mniej ni偶 Lettie... najg艂upszy m贸j pies.

- Je艣li chodzi o psy... - zacz膮艂 Bremen. Wsta艂 z butelk膮 opr贸偶nion膮 zaledwie do po艂owy.

- Och tak, potrafi膮 wyrwa膰 r臋k臋 lub nog臋 - u艣miechn臋艂a si臋 pani Morgan. - Lecz tylko na m贸j rozkaz lub je艣li zajdziesz w miejsce, gdzie nie powiniene艣 by膰. Przedstawi臋 ci臋 im, gdy b臋dziemy szli do szopy, wi臋c zaczn膮 si臋 z tob膮 zapoznawa膰.

- Gdzie jest to miejsce, gdzie nie powinienem by膰? - spyta艂 Bremen, 艣ciskaj膮c mocno butelk臋 piwa, jakby mog艂a zapewni膰 mu r贸wnowag臋. 呕arzenie si臋 wok贸艂 rzeczy pulsowa艂o teraz i czu艂, jak p艂yn w jego 偶o艂膮dku niepokoj膮co chlupie.

- Nie zbli偶aj si臋 do g艂贸wnego budynku - wyja艣ni艂a bez u艣miechu. - Zw艂aszcza w nocy. Chocia偶 na twoim miejscu nie zbli偶a艂abym si臋 tu r贸wnie偶 za dnia.

Bremen skin膮艂 g艂ow膮.

- Jest jeszcze kilka innych zabronionych miejsc. Wska偶臋 je, gdy b臋d臋 ci臋 oprowadza膰 po posiad艂o艣ci.

Zn贸w skin膮艂 g艂ow膮. Nie chcia艂 stawia膰 butelki z piwem na stole, lecz trzyma膰 j膮 w r臋ku by艂o mu niewygodnie. Nie mia艂 pewno艣ci, czy b臋d膮c w takim stanie jak teraz, przebrnie przez popo艂udnie wype艂nione prac膮 na ranczu. Nie mia艂 nawet pewno艣ci, czy b臋d膮c w takim stanie, utrzyma si臋 na nogach.

Szed艂 za pani膮 Morgan na zewn膮trz.

- Wygl膮dasz cholernie kiepsko, Jeremy Goldmannie - rzek艂a w progu.

Bremen skin膮艂 g艂ow膮.

- Poka偶臋 ci szop臋. Mo偶esz zrobi膰 sobie co艣 do jedzenia i wprowadzi膰 si臋. Zaczniesz prac臋 jutro rano, o si贸dmej. Nie mo偶na ju偶 pierwszego dnia utrupiac najemnego robotnika.

Bremen potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Poszed艂 za ni膮 w ciep艂o i jasno艣膰, w 艣wiat. Wyczerpany, czuj膮c ulg臋, postrzega艂 ten 艣wiat jako rozjarzony i prawie przezroczysty.

OCZY

Gail i Jeremy wracaj膮 w niedziel臋 poci膮giem z Bostonu do domu. Nie rozmawiaj膮 o spotkaniu z Jacobem Goldmannem, lecz przez ca艂y czas komunikuj膮 si臋 ze sob膮 na ten temat.

- Czy dotar艂e艣 umys艂em do tego fragmentu o jego rodzinie, kt贸ra zgin臋艂a podczas holocaustu?

- Holocaustu? - Jeremy czu艂 pot臋偶ny intelekt Jacoba Goldmanna i od czasu do czasu podczas ich d艂ugich rozm贸w opuszcza艂 swoj膮 my艣lotarcz臋, by zerkn膮膰 na jakie艣 poj臋cie lub na spos贸b przeprowadzania do艣wiadcze艅. Wyja艣nia艂 sobie w ten spos贸b niekt贸re kwestie, lecz nie wkracza艂 w sprawy osobiste starszego m臋偶czyzny. - Me.

- Ach,Jerry... - Smutek Gail skrada si臋 jak cie艅 kasztanowca po s艂onecznej krainie. Ona patrzy przez okno, gdzie przemyka i miga miejskie pustkowie. - Nie chcia艂am w艣ciubia膰 nosa, ale za ka偶dym razem, gdy pr贸bowa艂am zrozumie膰, o czym wy dwaj rozmawiacie, i zagl膮da艂am, widzia艂am nowe obrazy, nowe wspomnienia.

- Jakie obrazy, ma艂a?

Szare niebo, szare budowle, szare wie偶e stra偶nicze... czarny drut kolczasty na tle szarego nieba. Pasiaste uniformy, ogolone g艂owy, postacie jak szkielety, zagubione w zgrzebnej we艂nie. Apel w mlecznym 艣wietle poranka, oddechy wi臋藕ni贸w wznosz膮ce si臋 jak mg艂a. W bladawym 艣wietle niemieccy esesmani w grubych, we艂nianych p艂aszczach, sk贸rzanych pasach i b艂yszcz膮cych, luksusowych butach. Krzyki. P艂acze. Bosonogi oddzia艂 maszeruje do pracy w lesie.

- Jerry, jego 偶ona i syn tam zgin臋li.

- Czy to O艣wi臋cim?

- Nie, Ravensbruck. Ma艂y ob贸z. Prze偶yli tam pi臋膰 zim. Oddzieleni, lecz utrzymywali kontakty przez sie膰 podziemnej poczty. Jego 偶on臋 i syna zastrzelono dwa tygodnie przed wyzwoleniem obozu.

Bremen mru偶y oczy. Stukot metalowych k贸艂 po metalowych szynach nieco hipnotyzuje. Zamyka oczy.

- Nie wiedzia艂em. A jego c贸rka... Rebecca... Ta, kt贸ra na weekend pojecha艂a do Londynu?

- Jacob o偶eni艂 si臋 powt贸rnie w 1954 roku. Jego druga 偶ona, Brytyjka... by艂a w jednostce medycznej, kt贸ra wyzwoli艂a ob贸z.

- A gdzie jest teraz?

- Umar艂a na raka w 1963 roku.

- Jezu.

- Jerry, on jest pe艂en smutku! Nie wyczu艂e艣? Tam jest przepa艣膰 smutku jakiej nigdy jeszcze nie odbiera艂am.

Bremen otwiera oczy, pociera r臋k膮 po policzkach. Nie goli艂 si臋 tego ranka i zarost zaczyna go sw臋dzie膰.

- Taa. To znaczy mia艂em jakie艣 poczucie og贸lnego smutku.

Lecz jego ekscytacja jest r贸wnie偶 prawdziwa. Jest zafascynowany tymi badaniami.

- Tak jak ty.

- Taa...

Wys艂a艂 obraz Jacoba i siebie: w Sztokholmie wsp贸lnie odbieraj膮 nagrod臋 Nobla. 呕art jednak niezupe艂nie wypali艂.

- Jerry, nie zrozumia艂am tych wszystkich rzeczy z fizyki kwantowej. Zrozumia艂am, 偶e elementy teorii wzgl臋dno艣ci zwi膮zane s膮 z twoj膮 rozpraw膮... wiele dotyczy艂o tak偶e teorii niepewno艣ci i prawdopodobie艅stwa... ale co to ma wsp贸lnego z prac膮 Jacoba na temat mapy m贸zgu?

Bremen odwraca si臋, by na ni膮 popatrze膰.

- Jeszcze raz mog臋 ci wyja艣ni膰 te proste matematyczne rzeczy.

- Wola艂abym, 偶eby艣 opisa艂 mi s艂owami.

Bremen wzdycha i zamyka oczy.

- Dobrze... rozumiesz, w jaki spos贸b praca Jacoba t艂umaczy si臋 przez moj膮 matematyk臋? Jak neurologiczne oddzia艂ywania falowe, kt贸re on rejestruje, staj膮 si臋 w ko艅cu rodzajem superhologram贸w? Z艂o偶onymi, wzajemnie oddzia艂uj膮cymi polami?

- Taaa.

- Jest jeszcze nast臋pny krok. I nie mam pewno艣ci, dok膮d on nas zaprowadzi. 呕eby w艂a艣ciwie przeanalizowa膰 dane, b臋d臋 si臋 musia艂 nauczy膰 masy nowych rzeczy z nieliniowej matematyki, nazywanej matematyk膮 chaosu. A tak偶e z geometrii fraktali. Nie wiem, dlaczego fraktale s膮 w tym wszystkim wa偶ne, lecz dane wskazuj膮, 偶e s膮.

- Trzymaj si臋 tematu, Jerry.

- Dobrze. Sprawa polega na tym, 偶e zdj臋cia umys艂u robione przez Jacoba... ludzka osobowo艣膰... w dzia艂aniu wywo艂uje klasyczne ”do艣wiadczenie z dwiema szczelinami” w mechanice kwantowej. Czy pami臋tasz to z college'u? Chodzi o tak zwan膮 interpretacj臋 kopenhask膮.

- Przypomnij mi.

- Mechanika kwantowa twierdzi, 偶e energia i materia - w swoich najdrobniejszych kawa艂kach - czasem zachowuj膮 si臋 jak fale, za艣 innym razem jak cz膮steczki. Zale偶y, jak je obserwujesz. Lecz owa do艣膰 przera偶aj膮ca wizja mechaniki kwantowej... jakby z wudu, teoria, kt贸rej Einstein nigdy nie zaakceptowa艂... polega na tym, 偶e w艂a艣nie sam akt obserwacji czyni z obserwowanego obiektu jedno lub drugie.

- A te dwie szczeliny?

- Przez ostatnie p贸艂wiecze eksperymentatorzy powtarzali do艣wiadczenie: cz膮steczki... mo偶e elektrony... wystrzeliwano na barier臋, w kt贸rej si臋 znajdowa艂y dwie r贸wnoleg艂e szczeliny. Na ekranie za barier膮 mo偶na by艂o zobaczy膰, gdzie przechodz膮 te elektrony, fotony czy cokolwiek.

Gail siada i chmurnie patrzy na Jerry'ego. On, przez jej spojrzenie, widzi w艂asn膮 twarz z zamkni臋tymi oczami, z lekko zmarszczonym czo艂em.

- Jerry, czy jeste艣 pewien, 偶e to b臋dzie mia艂o co艣 wsp贸lnego z badaniami obraz贸w rezonansu magnetycznego, czyli z pracami Jacoba Goldmanna lub z tym, co jest w g艂owach ludzi?

Bremen otwiera oczy.

- Taa. Chwilk臋 cierpliwo艣ci. - Otwiera dwie butelki soku pomara艅czowego, kt贸re zapakowali dzisiaj rano, i jedn膮 wr臋cza Gail. - Eksperyment z dwiema szczelinami jest ostatecznym testem tajemniczo艣ci, je艣li nie po prostu perwersji wszech艣wiata.

- M贸w dalej.

Sok pomara艅czowy jest ciep艂y. Gail krzywi si臋 i wsadza go z powrotem do torby.

- W porz膮dku. Masz dwie szczeliny... jedn膮 zamkni臋t膮, elektrony lub inne cz膮steczki p臋dz膮 przez drug膮. Co otrzymasz na ekranie za barier膮?

- Kiedy tylko jedna szczelina jest otwarta?

- W艂a艣nie.

- C贸偶... - Gail nie cierpi zagadek. Nigdy ich nie lubi艂a.

Uwa偶a zagadki za wynalazek ludzi, kt贸rzy ch臋tnie wprawiaj膮 innych w zak艂opotanie. Je艣li us艂yszy najdrobniejsz膮 oznak臋 protekcjonalno艣ci w my艣lowym tonie Jerry'ego, walnie go w splot s艂oneczny. - C贸偶, przypuszczam, 偶e otrzymam jedn膮 lini臋 elektron贸w. Pasemko 艣wiat艂a czy co艣 w tym rodzaju.

- Bardzo dobrze.

Strumie艅 my艣li Jerry'ego jest nieco pedantyczny, jak przy kontaktach z jego studentami, lecz Gail nie czuje w nim protekcjonalno艣ci. Tylko zapa艂, by podzieli膰 si臋 frapuj膮c膮 ide膮.

Gail nie wali go w splot s艂oneczny.

- Dobrze - ci膮gnie Jeremy - a teraz, co otrzymasz, je艣li otworzysz r贸wnie偶 drug膮 szczelin臋?

- Dwa pasemka 艣wiat艂a... lub elektron贸w.

Jerry wysy艂a obraz Kota z Cheshire, szczerz膮cego w u艣miechu z臋by.

- Aha! 殴le. Tak w艂a艣nie dyktowa艂by zdrowy rozs膮dek w makro艣wiecie, lecz okazuje si臋, 偶e w tym eksperymencie jest inaczej.

Kiedy siego wykonuje z otwartymi obydwiema szczelinami, zawsze otrzymuje si臋 na ekranie naprzemienne jasne i ciemne pasma.

Gail gryzie kciuk.

- Naprzemienne jasne i ciemne pasma... och, wiem. - Rzeczywi艣cie wie, wystarcza jej przelotne zerkni臋cie na przekazywane przez Jerry'ego zdania i obrazy. - Kiedy obie szczeliny s膮 otwarte, elektrony zachowuj膮 si臋 jak fale, nie jak cz膮stki.

Ciemne pasemka s膮 tam, gdzie fale zachodz膮 na siebie i wzajemnie wygaszaj膮.

- Z艂apa艂a艣, ma艂a. Klasyczna interferencja.

- Ale na czym polega problem? Powiadasz, 偶e mechanika kwantowa przewiduje, 偶e kawa艂eczki materii i energii zachowuj膮 si臋 jednocze艣nie jak fale i cz膮stki. Wi臋c zachowuj膮 si臋 zgodnie z przewidywaniem. Twierdze艅 naukowych nie obalono, prawda?

Bremen wysy艂a obraz pajacyka z pude艂ka, kt贸ry ko艂ysze si臋 i k艂ania.

- Taa... Nie obalono, nauka jest bezpieczna, lecz zdrowie psychiczne znalaz艂o si臋 w prawdziwym niebezpiecze艅stwie.

Sztuczka polega na tym... po tych wszystkich latach... 偶e sam akt obserwacji powoduje, i偶 te falocz膮stkowe ”cosie” spadaj膮 w jeden stan lub drugi. Pr贸bowali艣my niewiarygodnie z艂o偶onych eksperyment贸w, by ”zerkn膮膰” na elektron w czasie jego przej艣cia... zamyka膰 jedn膮 ze szczelin, kiedy elektron przechodzi艂 przez drug膮... pr贸bowali艣my wszystkiego. Elektron, lub foton, lub cokolwiek, czego u偶ywano w eksperymencie... zawsze zdawa艂 si臋 ”wiedzie膰”, czy druga szczelina jest otwarta, czy nie.

W dos艂ownym sensie elektrony zachowuj膮 si臋 nie tylko jakby wiedzia艂y, ile szczelin zosta艂o otwartych, lecz jakby r贸wnie偶 wiedzia艂y, czy je obserwujemy! Inne do艣wiadczenia... na przyk艂ad do艣wiadczenie z nier贸wno艣ci膮 Bella... dostarczaj膮 przyk艂ad贸w tej samej reakcji w przypadku oddzielnych cz膮stek, oddalaj膮cych si臋 jedna od drugiej z szybko艣ci膮 艣wiat艂a. Jedna cz膮steczka ”wie”, jaki jest stan jej bli藕niaka.

Gail przesy艂a obraz ca艂ego rz膮dka znak贸w zapytania.

- Komunikacja szybsza ni偶 szybko艣膰 艣wiat艂a? - zapytuje. - To niemo偶liwe. Cz膮steczki nie mog膮 wymieni膰 偶adnej informacji, je艣li oddalaj膮 si臋 od siebie z szybko艣ci膮 艣wiat艂a. Nic nie mo偶e podr贸偶owa膰 szybciej ni偶 艣wiat艂o... prawda?

- Du-brze, ma艂a. - Jeremy przesy艂a fale swego bardzo rzeczywistego b贸lu g艂owy. -1 to przyprawia艂o fizyk贸w o b贸l g艂owy przez dziesi臋ciolecia. Nie tylko chrzanione ma艂e cz膮stki wyprawiaj膮 rzeczy niemo偶liwe... tak jak to, cholera wie co, w do艣wiadczeniu z dwiema szczelinami, do艣wiadczeniu Bella i innych... lecz w dalszym ci膮gu nie mo偶emy zerkn膮膰 na prawdziw膮 substancj臋 wszech艣wiata. Na cz膮stk臋 za parawanem, kiedy ma zdj臋te ubranie.

Gail pr贸buje to sobie wyobrazi膰. Nie mo偶e.

- Cz膮steczk臋 bez ubrania?

- Nie wynaleziono sposobu, mimo ca艂ej naszej hipertechniki i mimo tych wszystkich nagr贸d Nobla, by zerkn膮膰 na prawdziw膮 materi臋 we wszech艣wiecie, gdy wyst臋puje jednocze艣nie w obu aspektach.

- Obu aspektach? - My艣lowy ton Gail staje si臋 prawie k艂贸tliwy. - Masz na my艣li fal臋 i cz膮steczk臋?

- Taa.

- Ale dlaczego ca艂y ten kwantowy z艂om, wa偶ny do zrozumienia ludzkiego umys艂u... osobowo艣ci... jest podobny do superhologramu?

Bremen kiwa g艂ow膮. Jego my艣li s膮 cz臋艣ciowo zaj臋te rodzin膮 Jacoba Goldmanna w obozach 艣mierci.

- Gail, te dane, kt贸re otrzymuje Jacob... te wzory falowe, kt贸re wyja艣niam, stosuj膮c transformaty Fouriera i ca艂y pozosta艂y aparat... to jakby odbicie wszech艣wiata.

Gail wci膮ga powietrze.

- Lustra. M贸wi艂e艣 o lustrach w pi膮tek wieczorem. Zwierciad艂ach... wszech艣wiata?

- Taa. Umys艂y, kt贸rych mapy robi Jacob... te niewiarygodnie z艂o偶one struktury holograficzne... po prostu umys艂y magistrant贸w... s膮 tak naprawd臋 obrazami fraktalowej struktury wszech艣wiata... jak do艣wiadczenie z dwiema szczelinami... bez wzgl臋du na to, jak chytrze zagl膮damy za zas艂on臋, nadal mamy t臋 sam膮 tajemnic臋.

Gail kiwa g艂ow膮.

- Fale albo cz膮stki. Nigdy razem.

- W艂a艣nie, malutka. Ale tutaj jeste艣my ju偶 daleko poza falami i cz膮stkami. Ludzki umys艂 jakby zasysa艂 struktury prawdopodobie艅stwa, zar贸wno te mikro, jak i te makro...

- Co to oznacza?

Bremen stara si臋 znale藕膰 spos贸b na wyra偶enie idei w s艂owach. Nie znajduje.

- Oznacza... oznacza, 偶e ludzie... my... ty, ja, wszyscy... nie tylko po prostu odbijamy wszech艣wiat, przek艂adaj膮c go ze zbior贸w prawdopodobnych na zbiory mo偶liwe, 偶e tak powiem... my... dobry Bo偶e, Gail, my go tworzymy z chwili na chwil臋, z sekundy na sekund臋.

Gail wytrzeszcza na niego oczy.

Bremen ujmuje j膮 za r臋k臋 i, stosuj膮c prosty nacisk i si艂臋 woli, pr贸buje przekaza膰, jak daleko si臋ga ta wa偶na koncepcja.

- Jeste艣my obserwatorami, Gail. My wszyscy. I bez nas... zgodnie z wyliczeniami, kt贸re robi臋 w domu na tablicy... bez nas wszech艣wiat by艂by czysto dualny. Niesko艅czone zbiory prawdopodobie艅stw, niesko艅czone modalno艣ci...

- Chaos - przesy艂a Gail.

- Tak. W艂a艣nie. Chaos.

Opada z powrotem na siedzenie. Przepocona koszula lgnie do bok贸w i plec贸w.

Gail milczy, trawi膮c s艂owa Jeremy'ego. Poci膮g z turkotem mknie na po艂udnie. Wpada w ciemno艣膰, gdy wje偶d偶aj膮 do jakiego艣 tunelu, a potem znowu p臋dzi przez szare 艣wiat艂o.

- To solipsyzm - wysy艂a.

- Hmmm? - Jeremy jest zatopiony w swych r贸wnaniach.

- Rozmawiali艣cie z Jacobem o solipsyzmie. Dlaczego? Dlatego, 偶e te badania sugeruj膮, i偶 cz艂owiek jest, mimo wszystko, miar膮 wszystkich rzeczy?

Gail nigdy nie waha si臋 m贸wi膰 ”cz艂owiek” w znaczeniu ”ludzie” czy ”ludzko艣膰”. Zawsze powiada, 偶e bardziej sobie ceni jednostk臋 od zbiorowo艣ci.

- Cz臋艣ciowo... - Jeremy znowu my艣li o transformatach Fouriera, lecz podejmuje wysi艂ek maj膮cy raczej znowu ukry膰 co艣 przed Gail, ni偶 przyczyni膰 si臋 do rozwi膮zania jakich艣 matematycznych problem贸w.

- Dlaczego ty... kto to jest ten Everett, o kt贸rym my艣lisz? Co on ma wsp贸lnego z tym drzewem, kt贸re si臋 starasz ukry膰?

Jeremy wzdycha.

- Czy pami臋tasz, 偶ejacob i ja m贸wili艣my o pewnej pracy teoretycznej, kt贸r膮 facet o nazwisku Hugh Everett wykona艂 jakie艣 trzydzie艣ci pi臋膰 lat temu?

Gail kiwa g艂ow膮, widzi, 偶e Jeremy ma zamkni臋te oczy i przesy艂a obraz siebie kiwaj膮cej g艂ow膮.

- Praca Everetta... - m贸wi Jeremy - 艂膮cznie z wynikami, kt贸re w p贸藕niejszych 艂atach uzyska艂 Bryce DeWitt i inni... to rzeczy niesamowite. Wyja艣nia ona wi臋kszo艣膰 rzekomych paradoks贸w mechaniki kwantowej, lecz robi to wychodz膮c na naprawd臋 g艂臋bokie wody, je艣li idzie o teori臋 i...

Gail niecierpliwie 艣ledzi s艂owa i zmieniaj膮ce si臋 obrazy matematyczne, by dotrze膰 do sedna problemu, kt贸ry pr贸buje jej wyja艣ni膰 Jeremy.

- 艢wiaty r贸wnoleg艂e!

U艣wiadamia sobie, 偶e powiedzia艂a to g艂o艣no, prawie krzycz膮c. Jaki艣 m臋偶czyzna na siedzeniu po drugiej stronie przej艣cia zerka na ni膮, po czym powraca do swojej gazety.

- 艢wiaty r贸wnoleg艂e - m贸wi znowu telepatycznym szeptem.

Jeremy nieco si臋 krzywi.

- Termin SF...

- Fantastyki naukowej - poprawia Gail. - Ten Hugh Everett postulowa艂 rozbicie rzeczywisto艣ci na r贸wne i oddzielone 艣wiaty r贸wnoleg艂e... lub r贸wnoleg艂e wszech艣wiaty... prawda?

Jeremy nadal krzywi si臋 na u偶yte sformu艂owania, lecz zerka na jej wizj臋 tego poj臋cia.

- Co艣 w tym rodzaju. Hm... we藕my na przyk艂ad do艣wiadczenie z dwiema szczelinami. Kiedy si臋 staramy zaobserwowa膰 rozproszon膮 fal臋 elektronow膮, cz膮steczka wie, 偶e j膮 obserwujemy i zapada si臋 w okre艣lon膮 cz膮stk臋. Gdy nie obserwujemy, elektron zachowuje swoje aspekty... cz膮steczka i fala. I co najbardziej interesuj膮ce, kiedy dzia艂a jak fala... Pami臋tasz wz贸r interferencji?

- Taa.

- To istotnie jest wz贸r falowy, lecz, wed艂ug terminologii Borna, nie elektrony przechodz膮ce przez szczeliny wytwarzaj膮 interferencj臋 wzoru falowego, ale prawdopodobie艅stwo przechodz膮cych fal. Interferuj膮 fale prawdopodobie艅stw!

Gail mruga.

- Zgubi艂e艣 mnie, Kemo Sabe.

Jeremy pr贸buje narysowa膰 przyk艂ad, lecz ko艅czy si臋 na tym, 偶e przesy艂a proste r贸wnania:

I = (H + J)2

I = H2 + J2 + 2HJ

nie Widzi, jak Gail si臋 krzywi, przesy艂a:

- G贸wno!

I my艣lowo wyciera my艣low膮 tablic臋.

- Ma艂a, to znaczy, i偶 cz膮steczki s膮 cz膮steczkami, ale 偶e sam fakt obserwacji zmusza je do wybrania przebiegu dzia艂ania... ta dziura? Tamta dziura? Jak偶e wielki wyb贸r!...i poniewa偶 prawdopodobie艅stwo przej艣cia przez jedn膮 dziur臋 jest takie samo jak przej艣cia przez drug膮, rejestrujemy fale prawdopodobie艅stwa tworz膮ce wz贸r dyfrakcyjny na ekranie za szczelinami.

Gail kiwa g艂ow膮. Zaczyna rozumie膰.

- 艁apiesz to, ma艂a - wt贸ruje jej Jeremy. - Obserwujemy, jak zawalaj膮 si臋 struktury probabilistyczne. Alternatywy zdychaj膮.

Obserwujemy, jak cholerny wszech艣wiat wychodzi ze sko艅czonego zakresu prawdopodobie艅stw do jeszcze bardziej sko艅czonego zbioru realno艣ci.

Gail wspomina drzewo, o kt贸rym my艣la艂 Jeremy.

- Ita teoria Hugha Everetta...

- W艂a艣nie! - Jeremy wpada w ekstaz臋. Od lat chcia艂 si臋 podzieli膰 z Gail tym wszystkim, lecz ba艂 si臋, 偶e we藕mie go za pedanta. - Teoria Everetta powiada, 偶e kiedy zmuszamy tamten elektron, by wybiera艂, on tak naprawd臋 nie wybiera ani szczeliny, ani prawdopodobie艅stwa, on po prostu wytwarza drug膮 ca艂膮 realno艣膰, w kt贸rej my... obserwator... obserwuje go, jak przechodzi przez jedn膮 szczelin臋, podczas gdy jego r贸wny i oddzielny partner przechodzi przez inn膮 dziur臋.

Gail czuje fizyczne oszo艂omienie - w艂o偶y艂a wiele wysi艂ku, by zrozumie膰 t臋 koncepcj臋. Z powodzeniem.

- Kiedy obserwatorzy z ”drugiego wszech艣wiata” widz膮, jak przechodzi ona przez drug膮 dziur臋'.

- W艂a艣nie! - krzyczy Jeremy. Rozgl膮da si臋 wok贸艂, zdawszy sobie spraw臋, 偶e krzykn膮艂, ale chyba nikt nie zwr贸ci艂 na to uwagi. Zamyka znowu oczy, by lepiej zwizualizowa膰 obrazy.

- W艂a艣nie1. Everett elegancko rozwi膮zuje paradoksy kwantowe, utrzymuj膮c, 偶e za ka偶dym razem, kiedy kawa艂ek kwantu energii lub materii musi dokona膰 takiego wyboru - to znaczy, za ka偶dym razem, gdy pr贸bujemy zaobserwowa膰, jak wybiera - wtedy na drzewie rzeczywisto艣ci wyrasta nowa ga艂膮藕. Pojawiaj膮 si臋 dwie r贸wne i oddzielne rzeczywisto艣ci!

Gail si臋 skupia, wspomina niebiesko-bia艂e ok艂adki ksi膮偶ek wydawnictwa Ace, ka偶da z dwiema bli藕niaczymi powie艣ciami.

- R贸wnoleg艂e 艣wiaty! Dok艂adnie jak m贸wi艂am.

- Niezupe艂nie r贸wnoleg艂e - przesy艂a Jeremy. - S艂owa i obrazy tego nie poka偶膮, lecz wyobra藕 sobie stale rosn膮ce i rozga艂臋ziaj膮ce si臋 drzewo:

Gail jest wyczerpana.

- Dobrze... i w艂a艣nie tym byli艣cie tak podnieceni, twoj膮 analiz膮 hologram贸w... te ”cosie” fal stoj膮cych - my艣licie, 偶e przedstawiaj膮 ludzk膮 艣wiadomo艣膰... one jako艣 przypominaj膮 teori臋 Everetta?

Jeremy my艣li o setkach r贸wna艅 wype艂niaj膮cych jego domow膮 tablic臋 i o kartkach papieru, kt贸rych wystarczy艂oby na napisanie drugiego doktoratu.

- Zrobiona przez Jacoba mapa holograficznego umys艂u pokazuje, jak umys艂 za艂amuje funkcje prawdopodobie艅stwa rzeczywisto艣ci...”wybiera”... w ten sam spos贸b, jak elektrony.

Gail irytuj膮 te uproszczone wyja艣nienia.

- Me traktuj mnie protekcjonalnie. Ludzie nie wybieraj膮, przez kt贸r膮 szczelin臋 maj膮 wyskakiwa膰. Ludzie nie rozsmarowuj膮 na 艣cianie wzor贸w interferencyjnych swoich fal prawdopodobie艅stwa!

Jeremy przesy艂a bezd藕wi臋czne przeprosiny, natomiast wiadomo艣膰 jest twarda i uparta.

- Alei wr臋cz przeciwnie1. My to robimy! Nie tylko podczas miliona wybor贸w, kt贸rych dokonujemy codziennie... czy wsta膰?

Usi膮艣膰? Jecha膰 tym poci膮giem czy nast臋pnym?... ale r贸wnie偶 wybieraj膮c interpretacj臋 danych, kt贸re wszech艣wiat przesy艂a przez nasze zmys艂y. W艂a艣nie tam dokonuj膮 si臋 wybory... modele matematyczne przekonuj膮, 偶e struktury probabilistyczne zapadaj膮 si臋 i powstaj膮 co kilka sekund... interpretuj膮c rzeczywisto艣膰!

Jeremy w my艣lach notuje - natychmiast po przyje藕dzie do domu ma zam贸wi膰 najnowsze artyku艂y na temat matematyki chaosu i fraktali.

Gail widzi s艂abe punkty tej teorii.

- Jerry, twoja rzeczywisto艣膰 i moja rzeczywisto艣膰 nie s膮 osobne. Wiemy o tym dzi臋ki naszej zdolno艣ci my艣lotyku. Widzimy to samo... w膮chamy to samo... dotykamy tego samego.

Jeremy ujmuje jej d艂o艅.

- W艂a艣nie to musimy zbada膰 razem z Jacobem, ma艂a. Struktury probabilistyczne stale si臋 zapadaj膮... od zbior贸w niesko艅czonych zapadaj膮 si臋 do zbior贸w sko艅czonych... we wszystkich obserwowanych czo艂ach fali stoj膮cej... W umys艂ach reprezentowanych obrazami rezonansu magnetycznego... lecz wydaje si臋, 偶e dla ka偶dej osoby istnieje jaki艣 czynnik nadrz臋dny, decyduj膮cy z sekundy na sekund臋, jaka musi by膰 obserwowana rzeczywisto艣膰.

Gail przygryza warg臋.

I Jeremy pr贸buje znowu.

- To tak, jakby jaki艣 dyspozytor ruchu poleca艂 wszystkim elektronom, przez kt贸r膮 szczelin臋 maj膮 przeskoczy膰. Jaka艣... si艂a... jaki艣 mniej-ni偶-losowy delineator prawdopodobie艅stwa, m贸wi膮cy ca艂ej rasie ludzkiej... a przynajmniej tym setkom, kt贸re Jacob przetestowa艂... jak odbiera膰 rzeczywisto艣膰, kt贸ra powinna by膰 dziko rozproszona. Chaotyczna.

Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 偶adne z nich nic nie przesy艂a. Potem Gail pyta:

- B贸g?

Jeremy ju偶 ma si臋 u艣miechn膮膰, lecz rezygnuje. Wyczuwa u Gail 艣mierteln膮 powag臋.

- Mo偶e nie B贸g - wysy艂a - ale przynajmniej jego kostka do gryGail odwraca twarz ku oknu. Mijane szare budynki kojarz膮 si臋 jej z d艂ugimi rz臋dami barak贸w w Ravensbriick.

呕adne z nich nie pr贸buje ponownie nawi膮za膰 my艣lowego kontaktu do chwili, gdy s膮 w domu. W 艂贸偶ku.

SUCHA TRAWA, PRZEZ KT脫R膭 WIATR DMIE

Obowi膮zk贸w Bremen mia艂 legion.

Nigdy przedtem nie by艂 na ranczu, nawet sobie nie wyobra偶a艂, jak wiele prac fizycznych trzeba wykona膰 na takiej farmie o powierzchni oko艂o dw贸ch i p贸艂 tysi膮ca hektar贸w, otoczonej przez dwie艣cie tysi臋cy hektar贸w pa艅stwowego ”rezerwatu le艣nego”.”Le艣nego”, cho膰 powy偶ej wilgotnego kanionu na samym ranczu, nie ros艂y tam prawie 偶adne drzewa. Przekona艂 si臋 w miar臋 up艂ywaj膮cych tygodni, 偶e praca fizyczna nie tylko potrafi艂a deprymowa膰, ale r贸wnie偶 艂ama艂a kark, gniot艂a jaja, powodowa艂a b膮ble, torturowa艂a p艂uca, wyciska艂a pot, a usta nape艂nia艂a mieszanym smakiem krwi i 偶贸艂ci. On - 藕le od偶ywiony, zrezygnowany, bladoszary alkoholik ze slumsu - postrzega艂 t臋 ca艂膮 prac臋 jako niezwyk艂e wyzwanie.

Dotychczas wyobra偶a艂 sobie - kiedy w og贸le my艣la艂 o takich rzeczach - 偶e 偶ycie na ranczu to jedynie romantyczne przeja偶d偶ki konne po rozleg艂ych pastwiskach, z kr贸tkimi przerwami na sp臋dzanie byd艂a lub koni, mo偶e na napraw臋 czego艣 w ogrodzeniu. Nie spodziewa艂 si臋, 偶e taka praca to remonty na samym ranczu, poranne karmienie zwierz膮t, d艂ugie wyprawy d偶ipem, by pozbiera膰 zab艂膮kane sztuki byd艂a, wieczne naprawy maszyn - pojazd贸w, pomp, silnik贸w elektrycznych, aparatury klimatyzacyjnej w samej szopie - nie wspominaj膮c o krwawej rozkoszy kastrowania zwierz膮t, wyci膮ganiu napuchni臋tych jagni臋cych trup贸w ze strumienia po nocnej powodzi, przerzucaniu nawozu w g艂贸wnej oborze. Du偶o machania 艂opat膮: kopanie do艂贸w na s艂upy, row贸w dla nowych rur 艣ciekowych, odcink贸w kana艂u irygacyjnego, przekopywanie ogrodu o powierzchni trzech tysi臋cy metr贸w kwadratowych. Codziennie Bremen sp臋dza艂 wiele godzin na nogach, w nowych butach roboczych, kt贸re pierwszego dnia kupi艂a mu pani Morgan. Opr贸cz tego je藕dzi艂 po okolicy w zakurzonym otwartym d偶ipie, lecz nigdy nie dosiada艂 konia.

Jako艣 to wytrzymywa艂. Dni ci膮gn臋艂y si臋 bardziej ni偶 podczas jego studi贸w na Harvardzie, gdzie stara艂 si臋 zrobi膰 czteroletni kurs w trzy lata. A tutaj kurz, 偶wir, drut kolczasty, napinanie mi臋艣ni ko艅czy艂y si臋, gdy s艂o艅ce zachodzi艂o za g贸rami, a potem - gdy cienie koloru indygo pe艂z艂y przez kanion i rozlewa艂y si臋 powoli po pustyni niczym wino - wraca艂 do szopy, bra艂 p贸艂godzinny prysznic, przygotowywa艂 sobie gor膮cy posi艂ek i wali艂 si臋 do 艂贸偶ka, nim kojoty zaczyna艂y wy膰 na wzg贸rzach ponad farm膮. Wytrzymywa艂 to. Dni zamienia艂y si臋 w tygodnie.

Panowa艂 tu spok贸j, zupe艂nie inny ni偶 prawdziwy, koj膮cy spok贸j rybackiego domku na Florydzie. Cisza przypomina艂a zwodniczy zast贸j w oku cyklonu. I rzeczywi艣cie, pod wp艂ywem szumu dziwnej my艣lotarczy pani Morgan mia艂 wra偶enie, 偶e wychodzi pod pobiela艂e niebo w fa艂szywej ciszy w centrum huraganu, gdzie jedynym ha艂asem jest d藕wi臋cz膮cy w tle 艂oskot pot臋偶nych wiatr贸w, kr臋c膮cych si臋 w wirze zniszczenia.

Bremena cieszy艂 ha艂as. Przykrywa艂 on kopu艂臋 neurogwaru, kt贸ry teraz zdawa艂 si臋 dobiega膰 z ca艂ego kontynentu: szepty, supliki, krzyki i o艣wiadczenia, nocne wyznania dusz i gwa艂towne spowiedzi. Wszech艣wiat wype艂nia艂y te mroczne przekazy i sobkowaty samowstr臋t, nast臋pna fala ciemniejsza od poprzedniej, ale teraz wszystko otula艂 bia艂y szum silnej osobowo艣ci pani Fayette Morgan.

Bremen go potrzebowa艂. Uzale偶ni艂 si臋 od niego. Nawet czwartkowe wyjazdy trzydzie艣ci kilometr贸w do miasteczka sta艂y si臋 dla niego kar膮, wygnaniem, kt贸rego nie m贸g艂 znie艣膰, gdy偶 ochronny zalew m贸zgoszumu pani Morgan zanika艂, a ze wszystkich stro艅 do ataku rusza艂 neurogwar. Indywidualne my艣li, pragnienia, brudne sekreciki ci臋艂y go po oczach i podniebieniu jak brzytwy.

Szopa nad wyraz dobrze spe艂nia艂a funkcj臋 domu: wyposa偶ona w klimatyzacj臋, na wypadek ekstremalnych sierpniowych upa艂贸w, mie艣ci艂a wygodne 艂贸偶ko i imponuj膮c膮 kuchni臋.

Mia艂a prysznic zasilany ze zbiornika wodnego po艂o偶onego na g贸rze zbocza, nieca艂y kilometr dalej, tak 偶e wody nigdy nie brakowa艂o. Znajdowa艂a si臋 w zau艂ku mi臋dzy g艂azami i 艣wiat艂a g艂贸wnej hacjendy nigdy tu nie dociera艂y. W szopie by艂 nawet telefon, ale nie m贸g艂 z niego korzysta膰. Linia prowadzi艂a tylko do hacjendy. Aparat brz臋cza艂, gdy pani Morgan mia艂a jakie艣 polecenie, nie wymienione na ”li艣cie prac” z zesz艂ego wieczora - pojedynczej kartce 偶贸艂tego papieru, kt贸r膮 przypina艂a do tablicy og艂osze艅 na w膮skim ganku szopy.

Bremen szybko opanowa艂, kt贸re tereny s膮 poza jego zasi臋giem. Nie m贸g艂 si臋 zbli偶a膰 do hacjendy. Sze艣膰 ps贸w, dobrze wytresowanych, natychmiast przychodzi艂o na zawo艂anie pani Morgan. By艂y z艂e. Kiedy艣 zaobserwowa艂, jak rozszarpuj膮 kojota, kt贸ry nieopatrznie zbyt si臋 zbli偶y艂 do szerokiego pastwiska, schodz膮cego w d贸艂 do strumienia. Psy pracowa艂y zespo艂owo, jak wilki. Otoczy艂y oszo艂omionego zwierzaka, przegryz艂y mu 艣ci臋gna, powali艂y i rozszarpa艂y.

Zakazano mu zbli偶a膰 si臋 do ”ch艂odni” - niskiego betonowego budynku ustawionego za g艂azami obok hacjendy. Ch艂odnia mia艂a na dachu cylindryczny zbiornik na wod臋. Pani Morgan wyja艣ni艂a pierwszego dnia, 偶e ten zbiornik, o pojemno艣ci siedmiu metr贸w sze艣ciennych, wykorzystywany jest tylko w razie po偶aru. Pokaza艂a solidne w臋偶e i zamocowania z boku ch艂odni. Robotnicy najemni nie mogli ich dotyka膰, chyba 偶eby pani Morgan osobi艣cie to poleci艂a.

Na obchodzie pierwszego dnia dowiedzia艂 si臋, 偶e ch艂odnia ma w艂asn膮 pr膮dnic臋. Czasami po nocach s艂ysza艂 jej terkot. Pani Morgan wyja艣ni艂a, 偶e lubi rozbiera膰 sw膮 w艂asn膮 wo艂owin臋 oraz zwierzyn臋, kt贸r膮 przywozi z cotygodniowych wypraw my艣liwskich na wzg贸rza i 偶e w ch艂odni sk艂adowane jest pierwszorz臋dne mi臋so warto艣ci tysi臋cy dolar贸w. Wcze艣niej mia艂a problemy: pocz膮tkowo nast臋powa艂y przerwy w dostawie pr膮du, przez co straci艂a wo艂owin臋 wart膮 maj膮tek, p贸藕niej najemni robotnicy uwa偶ali za stosowne pocz臋stowa膰 si臋 paroma tuszami wo艂owymi, zanim oddalili si臋 w noc. Dlatego nie pozwala艂a teraz nikomu zbli偶a膰 si臋 do ch艂odni, a psy zosta艂y tak wytresowane, by atakowa膰 ka偶dego intruza, kt贸ry cho膰by wszed艂 na kamienn膮 艣cie偶k臋 wiod膮c膮 do solidnie zaryglowanych drzwi.

Dni zla艂y si臋 w tygodnie i wkr贸tce Bremen 偶y艂 w bezmy艣lnym cyklu har贸wki i spania, znaczonym tylko samotnymi cichymi posi艂kami i rytualnym obserwowaniem zachod贸w s艂o艅ca z ganku szopy. Jego wyprawy do miasta po zaopatrzenie stawa艂y si臋 coraz bardziej nieprzyjemne, gdy偶 wychodzi艂 z zasi臋gu bia艂ego szumu pani Morgan i brzytwy na chybi艂 trafi艂 ci臋艂y go w umys艂. Jakby to wyczuwaj膮c, w艂a艣cicielka rancza sama zacz臋艂a robi膰 czwartkowe zakupy i od czwartego tygodnia nigdy nie opuszcza艂 ju偶 rancza.

Pewnego dnia, gdy szuka艂 sztuki pasiastego szkockiego byd艂a, kt贸ra nie zesz艂a na g艂贸wne pastwisko, Bremen natkn膮艂 si臋 na opuszczon膮 kaplic臋. Sta艂a za grzbietem wzg贸rz, jej cieliste 艣ciany cz臋艣ciowo by艂y zamaskowane w cielistych ska艂ach. Nie mia艂a dachu ani nawet 艣ladu jego zawalonych resztek. Drewniane okiennice, drzwi i stele zmieni艂y si臋 w suchy py艂, wywiany w wi臋kszo艣ci przez wiatr.

Wicher d膮艂 w puste oczodo艂y okien. Wiechy 艂uszczca czy amarantu sun臋艂y po stosie ko艣ci, gdzie kiedy艣 sta艂 o艂tarz.

Ko艣ci.

Bremen podszed艂 bli偶ej, przykucn膮艂 w wiruj膮cym pyle, by przyjrze膰 si臋 bia艂emu wzg贸rkowi. Ko艣ci kruche, puste, niemal skamienia艂e. By艂 pewien, 偶e kiedy艣 nale偶a艂y do byd艂a - tu widzia艂 korpus, pasuj膮cy rozmiarami do ja艂贸wki, tam cymba艂ki krowiego kr臋gos艂upa, nawet czaszk臋 a la Georgia 0'Keeffe, lecz jak偶e ich du偶o. Mo偶na by przypuszcza膰, 偶e kto艣 sk艂ada艂 trupy na o艂tarzu, a偶 o艂tarz si臋 zawali艂 pod wielkim ci臋偶arem martwego, gnij膮cego mi臋sa.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wr贸ci艂 do d偶ipa. Wiatr szura艂 suchymi ga艂膮zkami na zatartych grobach za kaplic膮.

Tego samego dnia, p贸藕nym wieczorem, wracaj膮c d偶ipem z po艂udniowych rejon贸w rancza, zobaczy艂 kogo艣 przy ch艂odni.

Zwolni艂, gdy przeje偶d偶a艂 obok obory. Nie zbli偶y艂 si臋 do samej ch艂odni, lecz patrzy艂 zaciekawiony. Ps贸w nie spuszczono.

Pi臋tna艣cie metr贸w dalej, przy murze ch艂odni, pani Morgan k膮pa艂a si臋 pod prysznicem - do lekko odkr臋conego w臋偶a stra偶ackiego przymocowano na ko艅cu rozpylacz. Pocz膮tkowo jej nie rozpozna艂 - mokre w艂osy le偶a艂y przylepione do plec贸w, a twarz zwr贸cona by艂a do strumienia wody. Ramiona i szyj臋 mia艂a opalone, reszt臋 cia艂a bardzo, bardzo bia艂膮. W wieczornym 艣wietle skrzy艂y si臋 krople wody na jej bladej sk贸rze i ciemnych w艂osach 艂onowych. Gdy tak patrzy艂, pani Morgan zakr臋ci艂a wod臋 i si臋gn臋艂a po r臋cznik. Dostrzeg艂a Bremena w d偶ipie i zamar艂a z d艂oni膮 na r臋czniku, na wp贸艂 ku niemu obr贸cona. Nie odezwa艂a si臋. Nie zakry艂a r臋cznikiem.

Zak艂opotany, skin膮艂 g艂ow膮 i odjecha艂. W lusterku bocznym zobaczy艂 przez chwil臋 pani膮 Morgan. Wci膮偶 tam sta艂a, jej sk贸ra biela艂a na tle po艂uszczonego zielonego muru ch艂odni. Nie zakry艂a si臋 jeszcze i obserwowa艂a go.

Bremen pojecha艂 dalej.

Tej nocy Bremen podryfowa艂 w sen. Wy艂膮czy艂 klimatyzator, otworzy艂 pozbawione siatki okna, pozwalaj膮c wpe艂zn膮膰 martwemu powietrzu pustyni. Zbudzi艂a go pierwsza z wizji.

S艂ysza艂 d藕wi臋k skrzypcowych strun, naci膮ganych i skrobanych przez zepsute z臋by. Usiad艂 na 艂贸偶ku i mruga艂 w fioletowym 艣wietle wlewaj膮cym si臋 do pomieszczenia przez uchylone okiennice.

Cienie pod sufitem szepta艂y. Z pocz膮tku my艣la艂, 偶e neurogwar przebi艂 ochronn膮 warstw臋 bia艂ego szumu pani Morgan, lecz to nie by艂 d藕wi臋k my艣lotyku. Po prostu... d藕wi臋k. Cienie pod sufitem szepta艂y.

Naci膮gn膮艂 na siebie wilgotne prze艣cierad艂o, zbiela艂ymi palcami przyciska艂 bia艂膮 bawe艂n臋. Cienie przemieszcza艂y si臋, oddziela艂y od szept贸w i ze艣lizgiwa艂y ni偶ej, znikaj膮c nagle w zupe艂nej czerni podczas gwa艂townego nap艂ywu burzowego 艣wiat艂a.

Ze 艣cian sfruwa艂y nietoperze. Mia艂y twarze niemowlak贸w i oczy z obsydianu. Nadlatuj膮c po艣wistywa艂y i 艂opota艂y skrzyd艂ami.

Na zewn膮trz, w fioletowej w艣ciek艂o艣ci bi艂y pogrzebowe dzwony i lamentowa艂y ch贸ry w pustych cysternach. Gdzie艣 blisko, mo偶e pod 艂贸偶kiem Bremena, odezwa艂 si臋 kogut, jego pianie zanik艂o w grzechocie ko艣ci w kubku.

Nietoperze o niemowl臋cych twarzach pe艂z艂y g艂owami w d贸艂, a偶 zwali艂y si臋 na 艂贸偶ko Bremena, jak stado wij膮cych si臋 szczur贸w ze sk贸rzastymi skrzyd艂ami i ostrymi dzieci臋cymi u艣mieszkami.

Bremen wrzasn膮艂, gdy b艂ysn臋艂o i - jak zgrzyt ci臋偶kiej zas艂ony po starych deskach - przed deszczem przetoczy艂 si臋 grzmot.

Nast臋pnego dnia nic nie jad艂, jakby poszczenie mia艂o uleczy膰 jego rozgor膮czkowany umys艂. Pani Morgan nie dzwoni艂a, a do tablicy na zewn膮trz nie przyczepiono 偶adnej porannej notatki.

Pojecha艂 na po艂udnie do granicy rancza, jak najdalej od hacjendy, i kopa艂 do艂y na s艂upy do nowego p艂otu, kt贸ry mia艂 biec mi臋dzy lasem a stawem. Bia艂y szum rycza艂 wok贸艂.

Przy jedenastym do艂ku, na g艂臋boko艣ci prawie metra, jego narz臋dzie wgryz艂o si臋 w jak膮艣 twarz.

Bremen opad艂 na kolana. Szcz臋ki narz臋dzia trzyma艂y mi臋kk膮 czerwon膮 glin臋, a pr贸cz niej kawa艂ek br膮zowego cia艂a i bia艂ej ko艣ci. Wzi膮艂 艂opat臋 i poszerzy艂 do艂ek, tworz膮c co艣 na kszta艂t sto偶kowego szybu.

Twarz i czaszka wygi臋艂y si臋 do ty艂u, niemal oddzielone od bia艂ych ko艣ci szyi i karku, tak jakby zakopany tu cz艂owiek chcia艂 wyp艂yn膮膰 przez gleb臋 ku powietrzu. Bremen wykopa艂 gr贸b starannie jak archeolog, kt贸ry poszerza obszar wykopaliska. Zmia偶d偶on膮 klatk臋 piersiow膮 pokrywa艂y strz臋py br膮zowej tkaniny. Znalaz艂 kawa艂ki lewej d艂oni, tam gdzie p艂ywak pr贸bowa艂 j膮 unosi膰. Prawej d艂oni nie by艂o.

U艂o偶y艂 czaszk臋 z ty艂u d偶ipa i wraca艂 na ranczo. Nim wjecha艂 w pole widzenia hacjendy, zmieni艂 zdanie i skierowa艂 si臋 w g贸r臋, okr膮偶aj膮c grzbiety wzniesie艅. Posiedzia艂 chwil臋 przy kaplicy, s艂uchaj膮c wiatru dmuchaj膮cego przez puste okna.

Kiedy o zachodzie wr贸ci艂 do swojej szopy, zadzwoni艂 telefon.

Bremen wpe艂z艂 do 艂贸偶ka, obr贸ci艂 twarz ku chropowatej 艣cianie i nie reagowa艂 na dzwonek. Po kilku minutach ha艂as usta艂.

Bremen zakry艂 uszy d艂o艅mi, lecz my艣loszum trwa艂 dalej jak wielki bia艂y wiatr wiej膮cy znik膮d. Kiedy nadszed艂 zmrok i wzmog艂y si臋 odg艂osy insekt贸w dobiegaj膮ce z do艂u, znad strumienia i z g贸ry, od ch艂odni, Bremen si臋 obr贸ci艂, pod艣wiadomie oczekuj膮c powt贸rnego dzwonka telefonu.

Panowa艂a cisza. Ze stoj膮cego obok nie heblowanego sto艂u, w smudze ksi臋偶ycowego 艣wiat艂a s膮cz膮cego si臋 przez szpary okiennic, spogl膮da艂a na niego czaszka, osobliwie fosforyzuj膮ca w mroku. Bremen nie pami臋ta艂, 偶eby wnosi艂 j膮 do 艣rodka.

Telefon zadzwoni艂 gdzie艣 bli偶ej p贸艂nocy ni偶 艣witu. Bremen, nieco rozbudzony, chwil臋 patrzy艂. Odnosi艂 wra偶enie, 偶e to czaszka go wzywa.

Pocz艂apa艂 boso przez deski.

- Halo?

- Przyjd藕 do domu - szepta艂a pani Morgan. W tle Bremen s艂ysza艂 艣ciszony odtwarzacz, brzmi膮cy jak g艂osy 艣piewaj膮ce w suchych cysternach. - Przyjd藕 do domu teraz - powiedzia艂a.

Bremen od艂o偶y艂 s艂uchawk臋. Przy 艣wietle ksi臋偶yca ruszy艂 w g贸r臋, ku odg艂osom ujadaj膮cych ps贸w.

OCZY

Jeremy i Gail kochaj膮 si臋 z nami臋tno艣ci膮, kt贸ra ich samych czasami przera偶a.

M膮偶 kiedy艣 stwierdzi艂, 偶e razem s膮 jak kulki plutonowe w laboratorium Lawrence'a Livermore'a. Pocz膮tkowo na艣wietla si臋 je setkami laser贸w rozmieszczonych na sferycznej skorupie, kt贸re wysy艂aj膮 艣wiat艂o do wewn膮trz sfery. W efekcie cz膮steczki plutonu zbli偶aj膮 si臋 coraz bardziej, a偶 mi臋dzy atomami nie ma ju偶 wolnego miejsca i kulka najpierw imploduje, a potem eksploduje, zapocz膮tkowuj膮c syntez臋 wodoru.

Tak ma by膰 w teorii, powiada Jeremy. W rzeczywisto艣ci, kontrolowanej syntezy jeszcze nie przeprowadzono, twierdzi.

Gail proponuje, by znalaz艂 metafor臋 bardziej romantyczn膮.

P贸藕niej jednak, zastanowiwszy si臋, widzi celno艣膰 tego por贸wnania. Bez ich szczeg贸lnej zdolno艣ci mi艂o艣膰 mi臋dzy nimi mog艂aby by膰 czym艣 przelotnym, niestabilnym, z kr贸tkim okresem rozpadu, ale ca艂kowita jedno艣膰 my艣li i ”d膮偶enie ku wn臋trzu” nap臋dzane tysi膮cem wsp贸lnych do艣wiadcze艅 gwa艂townie pchn臋艂y ich uczucie ku ognistej intensywno艣ci, spotykanej jedynie we wn臋trzu gwiazd.

Taka blisko艣膰 poddawana jest wielu pr贸bom. Ka偶de z nich musi si臋 wyrzec zwyk艂ej ludzkiej ch臋ci do odosobnienia. Musz膮 znale藕膰 r贸wnowag臋 mi臋dzy emocjonaln膮, artystyczn膮, opieraj膮c膮 si臋 na intuicji osobowo艣ci膮 Gail, a stabilnym, czasami oci臋偶a艂ym stosunkiem do rzeczywisto艣ci Jeremy'ego.

Musz膮 pow艣ci膮gn膮膰 irytacj臋 z powodu zbyt du偶ej wiedzy o bliskiej, ukochanej osobie.

Pewnego wiosennego dnia Jeremy dostrzega na kampusie pi臋kn膮 m艂od膮 kobiet臋 - dziewczyna pochyla si臋, by podnie艣膰 jakie艣 ksi膮偶ki, a poryw wiatru unosi jej sp贸dnic臋 - i po czterech godzinach owa jedyna, wyra藕nie erotyczna chwila jest ci膮gle dostrzegalna dla Gail, tak jak dla innej 偶ony uporczywy zapach perfum lub plama szminki na ko艂nierzyku.

Zbywaj膮 to 偶artem. Lecz nie 偶artuj膮, kiedy nast臋pnej zimy w Gail rozwija si臋 przelotny, lecz obsesyjny poci膮g do poety imieniem Timothy. Ona pr贸buje oddali膰 to uczucie lub przynajmniej zamkn膮膰 je za male艅kim kawa艂kiem my艣lotarczy, kt贸r膮 nadal potrafi postawi膰 mi臋dzy sob膮 i Jeremym, lecz jej uczuciowa niedyskrecja jest jak neon w ciemnym pokoju. Jeremy natychmiast dostrzega ten afekt i nie mo偶e ukry膰 swoich odczu膰 - przede wszystkim b贸lu, ale pr贸cz tego jakiej艣 niezdrowej fascynacji. Przez przesz艂o miesi膮c ta gasn膮ca pasja, jak膮 Gail czuje do poety, prze艣laduje ich nocami, jakby po艂o偶ono mi臋dzy nimi miecz o zimnym ostrzu.

Zdarza si臋, 偶e emocjonalne reakcje Gail pomagaj膮 Jeremy'emu zachowa膰 zdrowe zmys艂y - przynajmniej on tak czasami twierdzi - lecz niekiedy nap艂ywy uczu膰 przeszkadzaj膮 mu w pracy na uniwersytecie i w badaniach. Gail przeprasza, lecz m膮偶 stale si臋 czuje jak ma艂a 艂贸dka na burzliwym morzu silnych emocji Gail.

Jeremy, nie mog膮c wydoby膰 poezji z w艂asnej pami臋ci, przeszukuje my艣li Gail, by znale藕膰 opisuj膮ce j膮 obrazy. Cz臋sto je znajduje.

Kiedy po 艣mierci 偶ony rozsypuje prochy w sadzie przy strumieniu, milcz膮c kontempluje jeden z tych obraz贸w, znaleziony w wierszu Theodore'a Roethkego.

Pami臋tam lok na karku, mi臋kki, wilgotny jak pn膮cze,

I jej szybkie spojrzenie, uko艣ny szczupak u艣miechu.

Gdy raz zacz臋艂a m贸wi膰, lekkie zg艂oski skaka艂y do niej,

Balansowa艂a w rozkoszy swej my艣li,

Mysikr贸lik szcz臋艣liwy, z ogonkiem na wiatr.

Piosenk膮 muskaj膮cy witki i ga艂膮zki.

Cie艅 艣piewa艂 z ni膮.

Li艣cie zmienia艂y szepty w poca艂unki,

A pie艣艅 艣piewa艂a w bielonych dolinach pod r贸偶膮.

O, kiedy by艂a smutna, rzuca艂a si臋 w tak czyst膮 g艂臋bin臋 zw膮tpienia,

呕e nawet ojciec nie m贸g艂 jej odnale藕膰.

Pociera艂a policzek o 藕d藕b艂o,

Porusza艂a najczystsz膮 wod臋.

M贸j wr贸belku, nie ma ci臋 tutaj,

Nie czekasz niby papro膰 daj膮ca kolczasty cie艅.

Brzegi mokrych kamieni nie mog膮 mnie pocieszy膰

Ani mech zraniony ostatnim blaskiem.

Gdybym tylko wytr膮ci膰 ci臋 m贸g艂 z tego snu,

Moja okaleczona, m贸j lekki go艂膮bku!

Nad tym wilgotnym grobem m贸wi臋 mi艂o艣ci s艂owami...

Badania uk艂adu nerwowego, prowadzone przez Jacoba Goldmanna, kieruj膮 Jeremy'ego w dziedzin臋 matematyki, z kt贸r膮 w innym wypadku zapoznawa艂by si臋 jedynie pobie偶nie, a kt贸ra teraz, podczas tych ostatnich miesi臋cy, nim zacz臋艂a si臋 choroba Gail, wype艂nia i zmienia mu 偶ycie.

Matematyka chaosu i fraktale.

Jak wi臋kszo艣膰 nowoczesnych matematyk贸w, Jeremy otar艂 si臋 o matematyk臋 nieliniow膮 i jak wi臋kszo艣膰 nowoczesnych matematyk贸w, woli dzia艂y klasyczne, liniowe. Mroczna dziedzina matematyki chaosu, licz膮ca sobie, jako powa偶na dyscyplina, nieca艂e dwadzie艣cia lat, wydawa艂a si臋 przedtem Jeremy'emu czym艣 wielce dyskusyjnym i dziwnie ja艂owym. Nale偶a艂o jednak zinterpretowa膰 holograficzne dane Goldmanna, dlatego da艂 nura w te g艂臋biny i zacz膮艂 studiowa膰 chaos. Fraktale okaza艂y si臋 sprytnym narz臋dziem, kt贸re matematycy od zastosowa艅 u偶ywali w swojej grafice komputerowej - kr贸tka scena na jednym z film贸w z cyklu Star Trek, na kt贸ry zawlok艂a go Gail, niekiedy ilustracja w ”Scientific American” czy w ”Mathematical Intelligencer”.

Teraz po nocach mu si臋 艣ni膮 matematyka chaosu i fraktale.

R贸wnania falowe Schr贸dingera oraz fourierowska analiza holograficznych modeli ludzkiej my艣li zaprowadzi艂y go w b贸r chaosu i teraz Jeremy si臋 przekonuje, 偶e w tych kniejach jest mu dobrze. Po raz pierwszy w swoim 偶yciu i karierze zawodowej odczuwa g艂贸d czasu komputerowego: w ko艅cu przynosi do naj艣wi臋tszego sanktuarium swojego domowego gabinetu pot臋偶ny PC 486 z CD-ROM-em oraz czyni starania o przyznanie czasu obliczeniowego na du偶ym komputerze uniwersytetu. To nie wystarczy.

Jacob Goldmann powiada, 偶e pewnego dnia mo偶e zapu艣ci膰 program Jeremy'ego z chaosem na jednym z Cray贸w X-MP w MIT i Jeremy sp臋dza bezsenne noce w oczekiwaniu na ten dzie艅. Gdy program si臋 ko艅czy - czterdzie艣ci dwie minuty czasu CPU, prawdziwa wieczno艣膰 w skali cennego czasu Craya - otrzymane rozwi膮zanie jest niekompletne, ekscytuj膮ce, ale przera偶aj膮ce zarazem, gdy偶 wskazuje nowe mo偶liwo艣ci. Jeremy u艣wiadamia sobie, 偶e b臋dzie potrzebowa艂 kilku Cray贸w i kilku utalentowanych programist贸w.

- Daj mi trzy miesi膮ce - m贸wi Jacob Goldmann.

Uczony przekonuje kogo艣 z administracji Busha, 偶e jego praca na temat uk艂adu nerwowego i funkcji pami臋ci holograficznej wi膮偶e si臋 z ulepszan膮 od d艂u偶szego czasu konstrukcj膮 kokpitu w rzeczywisto艣ci wirtualnej. Mija niespe艂na dziesi臋膰 tygodni i Jeremy ma do dyspozycji po艂膮czone w sie膰 Craye i programist贸w do kodowania danych.

Wyniki z komputera s膮 czyst膮 matematyk膮, wykresy czytelne tylko dla wytrawnego naukowca. Jeremy sp臋dza letnie wieczory w swym gabinecie, por贸wnuj膮c w艂asne r贸wnania z eleganckimi rysunkami Craya przedstawiaj膮cymi ”atraktory w szerokim sensie” Ko艂mogorowa, wygl膮daj膮ce jak rozkrojone pier艣cienice z Rowu Filipi艅skiego, lecz wykazuj膮ce ten sam kwaziperiodyczny wz贸r interferometru, morza chaosu i wyspy rezonansu, przepowiedziane przez teori臋 Jeremy'ego.

Wykonuje przekroje Poincarego za艂amuj膮cych si臋 i opadaj膮cych fal prawdopodobie艅stwa, a maszyny Cray - poruszaj膮c si臋 we fraktalowych strukturach, kt贸rych Jeremy chyba nigdy nie zrozumie - wypuszczaj膮 dane i obrazy komputerowe przypominaj膮ce fotografie jakiego艣 oddalonego wodnego 艣wiata, gdzie morza barwy indygo popstrzono wyspami w kszta艂cie p艂awikonik贸w, wielokolorowych, niesko艅czenie z艂o偶onych topologicznie.

Jeremy zaczyna pojmowa膰. Kiedy jednak to wszystko nabiera kszta艂t贸w... w艂a艣nie wtedy, kiedy dane Jacoba, fraktalowe obrazy Craya oraz pi臋kne i straszne r贸wnania chaosu z jego tablicy zaczynaj膮 tworzy膰 jedno艣膰... sprawy w ”prawdziwym” 艣wiecie zaczynaj膮 si臋 gmatwa膰. Najpierw Jacob. Potem Gail.

Mijaj膮 w艂a艣nie trzy miesi膮ce od ich pierwszej wizyty w klinice lecz膮cej bezp艂odno艣膰, gdy Jeremy idzie do w艂asnego lekarza na okresow膮 kontrol臋 zdrowia. Przypadkowo wspomina o testach, jakie przechodzi Gail, o tym, jak cierpi膮 z powodu braku dziecka.

- I zrobili ci tylko jedn膮 analiz臋 nasienia? - pyta doktor Leman.

- Mmmm? - mruczy Jeremy zapinaj膮c koszul臋. - Och, taa... sugerowali, 偶ebym tam powt贸rnie przyszed艂, ale by艂em naprawd臋 zaj臋ty. Pr贸cz tego, pierwszy test by艂 rozstrzygaj膮cy.

呕adnych problem贸w.

Doktor Leman kiwa g艂ow膮, ale lekko si臋 chmurzy.

- Czy pami臋tasz liczb臋 plemnik贸w?

Jeremy spuszcza zwrok, nie wiedzie膰 czemu zak艂opotany.

- Ach... My艣l臋, 偶e trzydzie艣ci osiem. Taaa.

- Trzydzie艣ci osiem milion贸w na mililitr?

- Tak.

Doktor Leman znowu kiwa g艂ow膮 i robi r臋k膮 gest.

- Nie wk艂adaj koszuli. Zmierz臋 jeszcze raz ci艣nienie.

- Czy co艣 by艂o nie w porz膮dku?

- Nie - m贸wi doktor Leman, odsuwaj膮c mankiet. - Czy powiedzieli ci w klinice, 偶e zadowalaj膮cy wynik to przynajmniej czterdzie艣ci milion贸w na mililitr, z kt贸rych przynajmniej sze艣膰dziesi膮t procent sprawnie porusza si臋 naprz贸d?

Jeremy waha si臋.

- Chyba tak - m贸wi. - Ale powiedzieli, 偶e prawdopodobnie jest to troch臋 poni偶ej przeci臋tnej, gdy偶 Gail i ja... nie byli艣my zupe艂nie wstrzemi臋藕liwi przez ca艂e pi臋膰 dni przed testem i...

- I powiedzieli ci, by艣 przyszed艂 na jakie艣 badania u艣redniaj膮ce. I twierdzili, 偶e prawie na pewno nie masz powodu do zmartwie艅, 偶e prawdopodobnie chodzi o Gail?

- W艂a艣nie.

- Opu艣膰, prosz臋, spodenki - m贸wi doktor Leman.

Jerry czuje lekkie, charakterystyczne dla m臋偶czyzn zak艂opotanie, kiedy lekarz obmacuje mu krocze.

- Zaci艣nij d艂oni膮 usta i nos - poleca doktor Leman. - Tak, w艂a艣nie tak... powietrze nie mo偶e si臋 w og贸le przedostawa膰... teraz napr臋偶 si臋, jakby chcia艂 spowodowa膰 oddanie ka艂u.

Jeremy ju偶 zaczyna zdejmowa膰 d艂o艅 z ust, by obr贸ci膰 to w 偶art, ale rezygnuje z tego. Napr臋偶a si臋.

- Jeszcze raz - m贸wi doktor Leman.

Jeremy krzywi si臋, kiedy doktor naciska.

- W porz膮dku, odpocznij. Mo偶esz naci膮gn膮膰 spodenki.

Doktor podchodzi do stolika, zdejmuje gumow膮 r臋kawiczk臋, wrzuca j膮 do 艣mieci i myje r臋ce.

- O co w tym wszystkim chodzi艂o?

Leman odwraca si臋 powoli.

- To by艂o znane jako manewr Valsalvy. Czy czu艂e艣 ucisk na 偶yle, tam gdzie trzyma艂em palec, po obu stronach j膮der?

Jerry u艣miecha si臋 i kiwa g艂ow膮. Czu艂 to, tak jest.

- Naciskaj膮c, czu艂em przep艂yw krwi przez 偶y艂y... przep艂yw w z艂ym kierunku.

- W z艂ym kierunku?

Doktor Leman kiwa g艂ow膮.

- Jestem pewien, 偶e masz 偶ylakowate 偶y艂y nasienne 偶ar贸wno w lewym, jak i w prawym j膮drze. Jestem zdziwiony, 偶e tego nie sprawdzili w klinice.

Jeremy, spi臋ty, czuje, jak zalewa go fala zimnego potu. My艣li o tych wszystkich kr臋puj膮cych testach, kt贸re przesz艂a Gail w ubieg艂ych kilku tygodniach... o wszystkich testach, kt贸re j膮 jeszcze czekaj膮. Odchrz膮kuje.

- Czy te... te 偶ylakowate 偶y艂y... czy zmniejszaj膮 nasze szans臋 na dziecko?

Doktor Leman opiera si臋 na stoliku i krzy偶uje ramiona na piersiach.

- One w艂a艣nie mog膮 stanowi膰 g艂贸wn膮 przyczyn臋. Je艣li to obustronny 偶ylak powr贸zka nasiennego, mo偶e on powodowa膰 obni偶enie ruchliwo艣ci spermy, jak r贸wnie偶 obni偶enie liczby plemnik贸w.

- Twierdzisz, 偶e trzydzie艣ci osiem milion贸w to anomalia?

- Prawdopodobnie - m贸wi doktor. - I za艂o偶臋 si臋, 偶e badanie ruchliwo艣ci wykonano niestarannie. Oceniam, 偶e mniej ni偶 dziesi臋膰 procent spermy porusza艂o si臋 w艂a艣ciwie.

Jeremy czuje, jak narasta w nim uczucie przypominaj膮ce gniew.

- Dlaczego?

- 呕ylak powr贸zka nasiennego - jednej z 偶y艂 w twoich j膮drach - jest wad膮 funkcjonowania zastawki w 偶yle nasiennej, kt贸ra powoduje, 偶e krew p艂ynie wstecz z nerek i nadnerczy w艂a艣nie do j膮der. To podnosi temperatur臋 w kroczu...

- Co obni偶a produkcj臋 spermy - ko艅czy Jerry.

Doktor Leman kiwa g艂ow膮.

- Krew transportuje tak偶e bardzo skoncentrowane toksyczne produkty metabolizmu, takie jak steroidy, co dodatkowo przeszkadza w produkcji spermy.

Jeremy patrzy na 艣cian臋, gdzie znajduje si臋 tylko tania odbitka ilustracji Normana Rockwella przedstawiaj膮ca dziecko i wiejskiego lekarza s艂uchaj膮cego bicia dzieci臋cego serca.

Dziecko i doktor, oboje o zarumienionych policzkach, s膮 karykaturami.

- Czy da si臋 wyleczy膰 偶ylaka powr贸zka nasiennego? - pyta.

- Mo偶na zrobi膰 operacj臋 - m贸wi doktor Leman. - W przypadku m臋偶czyzn, u kt贸rych liczba plemnik贸w przekracza dziesi臋膰 milion贸w na mililitr... do tej kategorii chyba si臋 zaliczasz... zazwyczaj nast臋puje radykalne polepszenie. Dotyczy to, wed艂ug mnie, osiemdziesi臋ciu lub dziewi臋膰dziesi臋ciu procent przypadk贸w. Musz臋 dok艂adnie sprawdzi膰.

Jeremy odrywa wzrok od obrazka Rockwella i patrzy na lekarza.

- Czy mo偶esz mi poleci膰 kogo艣, kto m贸g艂by to zrobi膰?

Doktor Leman zdejmuje r臋ce z piersi i trzyma d艂onie w odleg艂o艣ci kilkunastu centymetr贸w, jakby co艣 lepi艂 z plasteliny.

- My艣l臋, 偶e najlepiej b臋dzie, je艣li wr贸cisz do kliniki, powiesz im o naszym podejrzeniu 偶ylaka powr贸zka, poprosisz o wykonanie nast臋pnego testu spermy i niech zarekomenduj膮 dobrego chirurga. - Lekarz rzuci艂 wzrokiem na spis w notatniku. - Pobierali艣my dzisiaj krew, wi臋c zawiadomi臋 laboratorium, 偶eby zmierzyli poziom hormon贸w - oczywi艣cie testosteronu, lecz tak偶e hormonu stymuluj膮cego p臋cherzyki j膮dra, a tak偶e hormonu luteinizuj膮cego z przysadki m贸zgowej. Przypuszczam, 偶e poziom ten powinien okaza膰 si臋 niski i 偶e zakwalifikuj膮 ci臋 do kategorii marginalnie p艂odnych lub podp艂odnych. - Klepie Jeremy'ego po plecach. - Ostre s艂owa, ale wiadomo艣ci naprawd臋 dobre, poniewa偶 po operacji prognoza na p艂odzenie dzieci jest bardzo dobra. Znacznie lepsza ni偶 w przypadku problem贸w kobiecych.

Doktor Leman waha si臋 i Jeremy odczytuje to jako niech臋膰 do krytykowania koleg贸w po fachu.

- Problem polega na tym - m贸wi w ko艅cu lekarz - 偶e tak wielu specjalist贸w z klinik leczenia bezp艂odno艣ci wie, i偶 w dziewi臋膰dziesi臋ciu procentach przypadk贸w winny jest organizm kobiety. Nie ogl膮daj膮 starannie m臋偶czyzny, gdy tylko liczba plemnik贸w w przybli偶eniu jest prawid艂owa. To zawodowa kr贸tkowzroczno艣膰. Lecz teraz, kiedy ju偶 wiedz膮 o 偶ylaku powr贸zka... - Zatrzymuje si臋 przy drzwiach, patrzy, jak Jeremy znowu zapina guziki koszuli. - Czy chcesz, 偶ebym zadzwoni艂 do nich w tej sprawie?

Jeremy waha si臋 tylko przez sekund臋.

- Nie. Ja im powiem. Prawdopodobnie zadzwoni膮 do ciebie i poprosz膮 o kart臋 zdrowia.

- Doskonale - m贸wi doktor Leman, gotowy ju偶 przyj膮膰 nast臋pnego pacjenta. - Jan przyjdzie do ciebie z wynikami badania krwi, jutro mniej wi臋cej po po艂udniu. B臋dziemy mieli gotowe wszystkie dane dla kliniki, gdyby o nie poprosili.

Jeremy kiwa g艂ow膮, nak艂ada p艂aszcz i wychodzi do poczekalni, a potem na dw贸r. Jad膮c do domu, przygotowuje my艣lotarcz臋, by ukry膰 informacj臋 o 偶ylaku. Tylko na chwil臋, powiada sobie, uszczelniaj膮c tarcz臋, a potem przykrywa j膮 przypadkowymi my艣lami i obrazami, jak traper maskuj膮cy ga艂臋藕mi wilczy d贸艂. Tylko na chwil臋, dop贸ki sobie nie przemy艣l臋.

I wie - nawet kiedy robi wysi艂ek, by zapomnie膰 o tym, czego si臋 dowiedzia艂 - 偶e m贸wi sobie nieprawd臋.

NIE MA TU OCZU

Bremen szed艂 pod os艂on膮 ciemno艣ci w g贸r臋 wzg贸rza, min膮艂 d偶ipa, zaparkowanego kilka metr贸w od miejsca, gdzie go pozostawi艂, min膮艂 ujadaj膮ce rottweilery w zagrodzie - zazwyczaj nigdy ich tam nie pozostawiano na noc - i przez otwarte drzwi wszed艂 do hacjendy.

Wn臋trze by艂o mroczne, lecz nie ciemne. 艢wiat艂o pojedynczej lampy, przypominaj膮cej mosi臋偶ny 艣wiecznik, rozlewa艂o si臋 w hallu od strony sypialni pani Morgan. Czu艂 jej obecno艣膰, ciep艂y nap艂yw bia艂ego szumu, wzbieraj膮cego, jakby zwi臋kszano si艂臋 g艂osu w radiu nie nastawionym na konkretn膮 stacj臋.

Przyprawia艂o go to o zawr贸t g艂owy i lekkie md艂o艣ci. A r贸wnie偶 podnieca艂o. Jakby w lunatycznym 艣nie, przeci膮艂 cichy pok贸j i poszed艂 hallem. Na zewn膮trz psy przesta艂y dziko naszczekiwa膰.

Sypialni臋 o艣wietla艂a tylko jedna dwudziestopi臋dowatowa 偶ar贸wka w lampie sto艂owej, a i ona zosta艂a przykryta jak膮艣 materi膮, kt贸ra przepuszcza艂a ledwie odrobin臋 r贸偶owej po艣wiaty. Bremen sta艂 chwil臋 w progu, czuj膮c, 偶e niebezpiecznie balansuje, jakby si臋 znajdowa艂 na kraw臋dzi jakiego艣 g艂臋bokiego, okr膮g艂ego szybu. Potem da艂 krok w prz贸d i wpad艂 w nap艂yw bia艂ego szumu.

艁o偶e z baldachimem os艂oni臋te by艂o przezroczyst膮 gaz膮, kt贸ra odbija艂a r贸偶ow膮 po艣wiat臋 l艣nieniem jedwabnej siateczki. Widzia艂 pani膮 Morgan przy dalszym boku 艂贸偶ka, 艣wiat艂o omywa艂o j膮 krwawo, jej cia艂o mi臋kkie i widoczne pod cienkimi fa艂dami w艂asnych otwartych koronek.

- Wejd藕 - szepn臋艂a.

Bremen wszed艂, stawiaj膮c niepewne kroki, gdy偶 mia艂 k艂opoty zar贸wno z widzeniem, jak i utrzymaniem r贸wnowagi. Zacz膮艂 okr膮偶a膰 艂贸偶ko.

- Nie, zatrzymaj si臋 tam na sekund臋 - dobieg艂 go znowu z cieni g艂os pani Morgan.

Zawaha艂 si臋, zmieszany, lekko pobudzony. Potem zobaczy艂 jej ruch - rozchyli艂a koronkowe zas艂ony 艂贸偶ka, si臋gn臋艂a naprz贸d, ku szklance lub niskiemu pojemnikowi na nocnym stoliku, kr贸tki ruch d艂oni膮 do ust, i szybko si臋 wycofa艂a. Cienie na jej twarzy przemie艣ci艂y si臋.

Nosi protezy, pomy艣la艂, czuj膮c uk艂ucia emocji ca艂kiem mu dotychczas obcych, kiedy my艣la艂 o pani Morgan. Zapomnia艂a je w艂o偶y膰.

Wezwa艂a go znowu, gestem bardziej przegubu d艂oni ni偶 palc贸w. Bremen obszed艂 艂贸偶ko i stan膮艂 po drugiej stronie. Jego cia艂o rzuca艂o jeszcze jeden cie艅 na le偶膮c膮 tam osob臋. Zatrzyma艂 si臋 znowu, niezdolny do ruchu ani w prz贸d, ani w ty艂.

By膰 mo偶e zn贸w co艣 powiedzia艂a, lecz jego zmys艂y wype艂nia艂 bia艂ogor膮cy szum mozgoha艂asu kobiety. Uderzy艂 niczym pr膮d ciep艂ej jak krew wody, tryskaj膮cej z jakiego艣 ukrytego hydrantu, dezorientuj膮c go jeszcze bardziej.

Si臋gn膮艂 do zas艂on 艂贸偶ka, lecz d艂ugie, silne palce trzepn臋艂y go w d艂o艅. Wychyli艂a si臋 na 艂okciach kobiecym, kocim ruchem, przysuwaj膮c twarz ku jego nogom. Gdy ramionami rozchyli艂a zas艂ony, Bremen zda艂 sobie spraw臋, 偶e widzi wyra藕nie jej piersi - przez nie zapi臋t膮 nocn膮 koszul臋 - lecz nie dostrzega twarzy, ukrytej w cieniach za opadaj膮cymi w艂osami.

Mo偶e to lepiej - pomy艣la艂 i zamkn膮艂 oczy. Pr贸bowa艂 my艣le膰 o Gail, wspomina膰 Gail, lecz nap艂yw bia艂ego szumu wypar艂 wszystkie my艣li, z wyj膮tkiem tych o apatii i uleg艂o艣ci. Zanim opad艂y mu powieki, przez moment mia艂 wra偶enie, 偶e w pokoju poruszy艂y si臋 wok贸艂 cienie.

Pani Morgan po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na brzuchu, drug膮 na udzie.

Zadr偶a艂 jak nerwowy folblut brutalnie badany przez weterynarza.

Odpi臋艂a mu pas, odsun臋艂a zamek.

Wtedy zacz膮艂 si臋 ku niej nachyla膰, lecz d艂o艅 powr贸ci艂a na jego brzuch, zatrzymuj膮c w miejscu. M贸zgod藕wi臋k tworzy艂 teraz huragan bia艂ego szumu, wal膮c go ze wszystkich stron. Bremen zachwia艂 si臋 na nogach.

Jednym prawie gniewnym ruchem 艣ci膮gn臋艂a mu spodnie z bioder. Poczu艂 na sobie ch艂odniejsze powietrze, a potem jej ciep艂y oddech, lecz nadal nie otwiera艂 oczu. Bia艂y szum atakowa艂 mu m贸zg niewidzialnymi pi臋艣ciami.

Pie艣ci艂a go. Obj臋艂a d艂oni膮 j膮dra, unosz膮c je jak do poca艂unku, potem ciep艂膮 r臋k膮 o zimnych paznokciach przebieg艂a po mi臋kkim penisie. By艂 podniecony tylko troch臋, cho膰 jego moszna 艣ci膮gn臋艂a si臋, jakby chcia艂a si臋 schowa膰 do wn臋trza cia艂a. Ruchy r臋ki bardziej p艂ynne i przynaglaj膮ce, pani Morgan wykonywa艂a raczej dla swojej przyjemno艣ci ni偶 dla niego. Czu艂 na udzie dotkni臋cie policzka, jedwabiste w艂osy, ciep艂e czo艂o na podbrzuszu i wtedy atak m贸zgoszumu os艂ab艂, potem znik艂, i Bremen znalaz艂 si臋 w oku huraganu.

Zobaczy艂.

Ods艂oni臋te mi臋so i 偶ebra zwisaj膮ce z hak贸w. U艣miech w wykrzywionych skurczem ustach i zamro偶one powieki pod bia艂ym szronem. Niemowl臋ta w臋drownych robotnik贸w na wydzielonym rz臋dzie hak贸w, obracaj膮ce si臋 nieco w mro藕nych powiewach...

- Jezu!

Cofn膮艂 si臋 instynktownie i otworzy艂 oczy w chwili, gdy jej usta zatrzasn臋艂y si臋 z metalicznym szcz臋kni臋ciem. Zobaczy艂 b艂ysk stalowych ostrzy mi臋dzy czerwonymi wargami. Odskoczy艂 do ty艂u, ale wyr偶n膮艂 w nocny stolik i przewr贸ci艂 zakryt膮 lamp臋. Jego wysokie cienie przesuwa艂y si臋 po 艣cianach.

Pani Morgan otworzy艂a obramowane ostrzami szcz臋ki i powt贸rnie da艂a nura. Szamota艂a si臋, par艂a wyginaj膮c ramiona w 艂uk, niczym jaki艣 przedpotopowy 偶贸艂w, usi艂uj膮cy wyj艣膰 ze swej skorupy.

Bremen rzuci艂 si臋 w prawo i uderzy艂 w 艣cian臋, wywijaj膮c p贸艂obr贸t w bok - szerokouste uk膮szenie chybi艂o jego genitali贸w, lecz odgryz艂o kawa艂 cia艂a z lewego uda, tu偶 nad arteri膮.

Wpatrywa艂 si臋 w po艂yskuj膮ce r贸偶owym 艣wiat艂em zas艂ony zbryzgane krwi膮, spadaj膮c膮 kropelkami na zwr贸con膮 do g贸ry twarz pani Morgan.

Wygi臋艂a szyj臋 jakby w ekstazie, patrzy艂a szerokimi 艣lepymi oczyma, a Bremen zobaczy艂 zdrowy r贸偶owy kolor plastikowych dzi膮se艂 protez z臋bowych i osadzone tam ostrza jak brzytwy. Jego krew bryzga艂a na jej r贸偶owe wargi i niebiesk膮 stal.

Gdy otworzy艂a szerzej usta do nast臋pnego ataku, zauwa偶y艂, 偶e ostrza umieszczone s膮 w koncentrycznych rz臋dach, jak z臋by 偶ar艂acza.

Uskoczy艂 na prawo, zamkn膮艂 m贸zg przed my艣lowymi obrazami wiruj膮cymi w oku huraganu my艣loszumu, ponownie wyr偶n膮艂 w st贸艂, potem w lamp臋, gwa艂townie si臋 cofn膮艂, lecz stalowe z臋by pani Morgan ju偶 przeci臋艂y dyndaj膮c膮 po艂臋 jego koszuli, sk贸rzany pas i delikatne cia艂o na boku, zahaczaj膮c o ko艣膰. G艂owa kobiety trz臋s艂a si臋 jak g艂owa psa z k臋sem szczura w pysku.

Poczu艂 lodowate d藕gni臋cie, lecz nie b贸l. Podci膮gn膮艂 d偶insy i skoczy艂 znowu - nie w bok, gdzie z pewno艣ci膮 by go dopad艂a, lecz prosto na ni膮 - praw膮 stop臋 wpakowa艂 w jej krzy偶, jak piechur st膮paj膮cy na kamie艅 w zdradliwym potoku. 艢ci膮gn膮艂 za sob膮 baldachim z 艂贸偶ka, potem machaj膮c na o艣lep r臋koma - reszt臋 zas艂on po drugiej stronie. Pad艂. Wyl膮dowa艂 twardo na 艂okciach i pe艂z艂 do drzwi, a ona rzuca艂a si臋, wi艂a i szuka艂a po omacku jego n贸g.

Wtedy szarpn膮艂 go ostry b贸l w udzie i boku, jakby wstrz膮s elektryczny.

Nie bacz膮c na to pe艂z艂 ku drzwiom, ogl膮daj膮c si臋 za siebie.

Pani Morgan wygryz艂a sobie drog臋 w mu艣linowych zas艂onach i sun臋艂a za nim po pod艂odze, g艂o艣no drapi膮c lakierowanymi paznokciami. Protezy powodowa艂y, 偶e jej szcz臋ka wysun臋艂a si臋 naprz贸d w prawie lykantropicznej 偶膮dzy.

Bremen zostawia艂 na deskach pod艂ogi 艣lady krwi i kobieta jakby po nich w臋szy艂a, 艣cigaj膮c sw膮 ofiar臋 na 艣liskiej pod艂odze.

Wsta艂, pobieg艂. Odbija艂 si臋 od 艣cian hallu i mebli salonu.

Przewr贸ci艂 si臋 i przetoczy艂 po kanapie, pozostawiaj膮c na niej krwawe ma藕ni臋cie. Zerwa艂 si臋, skoczy艂 ku drzwiom. Potem wybieg艂 na zewn膮trz, w noc. Wdycha艂 zimne powietrze. Jedn膮 d艂oni膮 przytrzymywa艂 d偶insy, drug膮 przyk艂ada艂 p艂asko do krwawi膮cego uda. Na prostych nogach zbieg艂 po stoku wzg贸rza.

Rottweilery za ogrodzeniem dosta艂y sza艂u, skaka艂y i warcza艂y. Bremen us艂yszawszy 艣miech, odwr贸ci艂 si臋 w biegu. Pani Morgan w przezroczystej koszuli sta艂a w s艂abo o艣wietlonych drzwiach. Jej cia艂o zdawa艂o si臋 wysokie i silne.

Rozci膮gni臋te 艣miechem usta ods艂ania艂y ostrza brzytew.

Bremen zobaczy艂 d艂ugi przedmiot w jej d艂oniach w艂a艣nie w chwili, gdy wykonywa艂a znajome ruchy i us艂ysza艂 charakterystyczny d藕wi臋k 艂adowanej strzelby szesnastki. Pr贸bowa艂 ucieka膰 zygzakiem, lecz z powodu rany na nodze bieg艂 wolno seri膮 niezgrabnych podryg贸w, rzek艂by艣, cz臋艣ciowo przerdzewia艂y Blaszany Drwal pr贸buje gra膰 w futbol ameryka艅ski.

Bremen mia艂 ochot臋 jednocze艣nie 艣mia膰 si臋 i p艂aka膰.

Zerkn膮艂 w ty艂 i zobaczy艂, jak pani Morgan si臋ga za framug臋. Za ch艂odni膮 kaszln臋艂a pr膮dnica i nagle blask zala艂 podjazd poni偶ej hacjendy, okolice szopy oraz sto metr贸w pola przy domu - gdy ogromne lampy 艂ukowe zmieni艂y noc w dzie艅.

Ona to ju偶 wcze艣niej robi艂a. Bremen bieg艂 na o艣lep ku swej szopie i d偶ipowi, lecz u艣wiadomi艂 sobie, 偶e pojazd ruszano, poza tym by艂 pewien, 偶e pani Morgan wyci膮gn臋艂a z samochodu kopu艂k臋 rozdzielacza lub co艣 r贸wnie wa偶nego. Pr贸bowa艂 czyta膰 jej my艣li - cho膰 ten pomys艂 nape艂nia艂 go wstr臋tem - lecz bia艂y szum powr贸ci艂, silniejszy ni偶 kiedykolwiek. Zn贸w znajdowa艂 si臋 wewn膮trz huraganu.

Ona robi艂a to ju偶 wcze艣niej. Robi艂a to wcze艣niej wiele razy.

Bremen wiedzia艂, 偶e je艣li pobiegnie ku rzece czy szosie, kobieta 艂atwo go dogoni d偶ipem lub toyot膮. Oczywi艣cie, szopa stanowi艂a pu艂apk臋.

Zahamowa艂 z po艣lizgiem na jaskrawo iluminowanym 偶wirze i zapi膮艂 d偶insy. Pochyli艂 si臋, by zbada膰 rany, i omal nie zemdla艂. Serce wali艂o mu mocno, jakby s艂ysza艂 kroki p臋dz膮ce tu偶 za nim. Zaczerpn膮艂 kilka g艂臋bokich, powolnych oddech贸w, odganiaj膮c czarne plamy przep艂ywaj膮ce w polu widzenia.

D偶insy mia艂 przesi膮kni臋te krwi膮 i obydwie rany nadal broczy艂y, lecz z 偶adnej nie tryska艂o tak, jak tryska z uszkodzonej arterii. Gdyby to by艂a arteria, ju偶 by nie 偶y艂. Zwalczy艂 lekki zawr贸t g艂owy, stan膮艂 i spojrza艂 na oddalon膮 o sze艣膰dziesi膮t metr贸w hacjend臋.

Pani Morgan wci膮gn臋艂a d偶insy, wysokie buty robocze i wysz艂a na ganek. Jej g贸rn膮 cz臋艣膰 cia艂a okrywa艂a jedynie poplamiona krwi膮 nocna koszula. Usta oraz szcz臋ki kobiety wygl膮da艂y teraz inaczej ni偶 poprzednio, lecz Bremen z tej odleg艂o艣ci nie potrafi艂 stwierdzi膰 z ca艂膮 pewno艣ci膮, czy wyj臋艂a protez臋.

Otworzy艂a skrzynk臋 wy艂膮cznika na ganku od po艂udniowej strony - dalsze lampy zapali艂y si臋 przy strumieniu, a tak偶e wzd艂u偶 podjazdu.

Bremen sta艂 w pustym koloseum, o艣wietlonym do wieczornych igrzysk.

Pani Morgan podnios艂a bro艅 i niedbale wypali艂a w jego kierunku. Bremen odskoczy艂 na bok, cho膰 wiedzia艂, 偶e znajduje si臋 poza zasi臋giem strzelby. 艢rut zab臋bni艂 w pobli偶u na 偶wirze.

Znowu si臋 obejrza艂, walcz膮c z przera偶eniem, do kt贸rego do艂膮czy艂 hucz膮cy bia艂y szum m膮c膮cy jego my艣li, a potem ruszy艂 na lewo, w kierunku g艂az贸w za hacjend膮.

Za ska艂ami rozb艂ys艂y kolejne lampy, lecz Bremen nadal si臋 wspina艂, czuj膮c, 偶e rana w nodze znowu zaczyna krwawi膰.

Mia艂 wra偶enie, jakby kto艣 wybra艂 mi臋so na jego biodrze zaostrzon膮 艂y偶k膮 do nak艂adania lod贸w.

Za nim rozleg艂 si臋 nast臋pny wystrza艂 ze 艣rut贸wki, a potem warczenie i wycie, gdy pani Morgan wypu艣ci艂a psy.

OCZY

Kilka tygodni przed otrzymaniem diagnozy, 偶e przyczyn膮 b贸l贸w g艂owy Gail jest guz m贸zgu, Jeremy otrzymuje od Jacoba Goldmanna ten oto list:

Kochany Jeremy!

Skutki Waszej ostatniej wizyty - kiedy to zaproponowali艣cie, 偶e b臋dziecie ”kr贸likami do艣wiadczalnymi” dla odwzorowania g艂臋bokokorowego (DCM) - nadal trudno mi ogarn膮膰 my艣lami. Jak ju偶 o tym rozmawiali艣my osobi艣cie i telefonicznie w zesz艂y czwartek, wyniki nie przestaj膮 by膰 zadziwiaj膮ce - to jedyne stosowne okre艣lenie.

Szanuj臋 Wasze 偶ycie osobiste, Wasze 偶yczenia i nie b臋d臋 ju偶 ponownie Was nak艂ania艂, by艣cie wraz ze mn膮 badali Wasz tak zwany my艣lotyk, kt贸rego, jak powiadacie, oboje do艣wiadczacie od okresu dojrza艂o艣ci. Je艣li proste zaprezentowanie przez Was tej telepatii nie okaza艂oby si臋 dostatecznie przekonuj膮ce, dane DCM, kt贸re wci膮偶 otrzymuj臋, zdo艂a艂yby nawr贸ci膰 ka偶dego niedowiarka. Mnie z pewno艣ci膮 nawr贸ci艂y.

W pewnym sensie czuj臋 ulg臋, 偶e nie b臋dziemy zajmowa膰 si臋 tym w艂a艣nie k膮cikiem naszych bada艅, cho膰 musz臋 przyzna膰, 偶e te rewelacje by艂y bomb膮 dla starszego fizyka przemienionego w badacza uk艂adu nerwowego.

Jednak Twoja ostatnia poczta z modelem matematycznym - mimo 偶e w znacznej cz臋艣ci przekracza艂o to m贸j poziom wiedzy matematycznej - okaza艂a si臋 jeszcze bardziej wybuchowa. W艂a艣nie on mo偶e spowodowa膰, 偶e Projekt Manhattan b臋dzie przy tym wygl膮da艂 na bardzo ma艂e piwo.

Je艣li rozumiem w艂a艣ciwie Twoje modele oparte o teori臋 chaosu i fraktale (i, jak powiadasz, otrzymane wyniki nie daj膮 podstaw do 偶adnej hipotezy alternatywnej), w贸wczas nale偶y przyj膮膰, 偶e z艂o偶ono艣膰 umys艂u ludzkiego przekracza nasze najbardziej szalone wyobra偶enia.

Je艣li mo偶na polega膰 na Twoim dwuwymiarowym wykresie ludzkiej 艣wiadomo艣ci holograficznej otrzymanym metod膮 Packarda-Takensa - i znowu, wierz臋 w to, 偶e tak jest - wtedy umys艂 - to nie tylko organ samo艣wiadomo艣ci wszech艣wiata, ale (wybacz mi przesadne uproszczenie) jego ostateczny arbiter.

Rozumiem zastosowanie przez Ciebie terminu ”dziwny atraktor”, jako opisu roli umys艂u w tworzeniu fraktalowych ”wysp rezonansowych” wewn膮trz chaotycznego morza wal膮cych si臋 fal prawdopodobie艅stwa, lecz nadal jest mi trudno pogodzi膰 si臋 z ide膮, 偶e wszech艣wiat nie ma formy z wyj膮tkiem tej, kt贸r膮 narzuci艂a ludzka obserwacja.

Scenariusz prawdopodobie艅stw alternatywnych, o kt贸rych wspominasz na ko艅cu swego listu, wywar艂 na mnie najwi臋ksze wra偶enie. (Tak mocne, 偶e przerwa艂em do艣wiadczenia z odwzorowaniami g艂臋bokokorowymi, do chwili, p贸ki nie przemy艣l臋 tautologicznych implikacji tych wynik贸w maj膮cych wszelkie pozory prawdopodobie艅stwa).

Jeremy, zastanawiam si臋 nad zdolno艣ci膮, kt贸r膮 dzielicie z Gail: jak cz臋sto si臋 ona przejawia, ile ma stopni po艣rednich, na ile podstawow膮 rol臋 musi odgrywa膰 w do艣wiadczeniu cz艂owieka.

Przypominasz sobie moment, kiedy pili艣my u mnie dwudziestoletni膮 whisky po nadej艣ciu Waszych pierwszych wynik贸w odwzorowa艅 g艂臋bokokorowych, i wyja艣ni艂e艣, jakie mog膮 by膰 podstawy anomalii. Zasugerowa艂em wtedy - je艣li dobrze sobie przypominam, ju偶 po kilku kieliszkach - 偶e mo偶e niekt贸re z wielkich umys艂贸w w historii ludzko艣ci posiada艂y m贸zgi typu ”wszech艣wiatowego interferometru”. Tak wi臋c Gandhi i Einstein, Jezus i Newton, Galileusz i m贸j przyjaciel von Neumann posiadali zdolno艣膰 podobnego (lecz oczywi艣cie nieco odmiennego)”kontaktu my艣lowego”, za pomoc膮 kt贸rego mogli rezonowa膰 z r贸偶nymi aspektami rzeczywisto艣ci - z fizyczn膮 istot膮 wszech艣wiata, z psychologiczn膮 czy moraln膮 istot膮 tej niewielkiej ludzkiej cz臋艣ci wszech艣wiata i tak dalej.

Pami臋tam, 偶e by艂e艣 zak艂opotany. Nie po to wtedy sugerowa艂em t臋 mo偶liwo艣膰 i nie po to teraz powtarzam t臋 hipotez臋.

Jeste艣my - wszyscy - oczyma wszech艣wiata. Ci, kt贸rzy posiadaj膮 t臋 niewiarygodn膮 zdolno艣膰, pob艂ogos艂awieni darem mo偶liwo艣ci wejrzenia do wn臋trza ludzkiej duszy, czy do wn臋trza samego wszech艣wiata, s膮 mechanizmami, za pomoc膮 kt贸rych ogniskujemy nasz wzrok i kierujemy nasze spojrzenie.

Pomy艣l, Jeremy: Einstein przeprowadzi艂 swoje ”Gedanken Experimenten” i wszech艣wiat stworzy艂 now膮 ga艂膮藕 prawdopolobie艅stwa, by pasowa艂a do naszej ulepszonej wizji. Fale prawdopodobie艅stwa t艂uk膮ce o such膮 pla偶臋 wieczno艣ci.

Moj偶esz i Jezus dostrzegli nowe ruchy gwiazd rz膮dz膮cych iaszym 偶yciem moralnym, a wszech艣wiat wypu艣ci艂 alternatywne rzeczywisto艣ci, by nada膰 sens tym obserwacjom. Fale prawdopodobie艅stwa za艂amuj膮 si臋. Ani cz膮steczka, ani fala, j贸ki w r贸wnaniu nie ma obserwatora.

Niewiarygodne. I jeszcze bardziej niewiarygodna jest Twoja interpretacja prac Everetta, Wheelera i DeWitta. Ka偶da chwila takiego ”g艂臋bokiego spojrzenia” tworz膮ca oddzielne i jednakowo prawdopodobne wszech艣wiaty. Te, kt贸rych nie mo偶emy nigdy odwiedza膰, lecz kt贸re mo偶emy powo艂a膰 do rzeczywistego 偶ycia w chwilach wielkich decyzji podczas naszego w艂asnego 偶ycia w tym continuum.

Holocaust gdzie艣 nie zaistnia艂. Mo偶liwe, 偶e gdzie艣 moja pierwsza 偶ona i rodzina 偶yj膮 nadal.

Musz臋 o tym pomy艣le膰. Wkr贸tce skomunikuj臋 si臋 z Tob膮 i Gail. Musz臋 to przemy艣le膰.

Tw贸j oddany

Jacob

Pi臋膰 dni po nadej艣ciu tego listu, p贸藕n膮 noc膮, do Jeremy'ego i Gail dzwoni Rebecca, c贸rka Jacoba. Ojciec jad艂 z ni膮 wieczorem kolacj臋 i uda艂 si臋 do swego gabinetu,”by sko艅czy膰 pewn膮 obr贸bk臋 danych”. Rebecca posz艂a za艂atwi膰 kilka spraw i wr贸ci艂a do gabinetu ko艂o p贸艂nocy.

Jacob Goldmann pope艂ni艂 samob贸jstwo za pomoc膮 lugera, kt贸rego trzyma艂 w dolnej szufladzie biurka.

NIE TU S膭 OCZY

Kulej膮c, krwawi膮c, Bremen zatacza艂 si臋 w g贸r臋 ku ch艂odni i do g艂az贸w. Lampy 艂ukowe 艣wieci艂y teraz nad ca艂ym terenem i zacienione miejsca znajdowa艂y si臋 jedynie w szczelinach ska艂. Rottweilery by艂y ju偶 wolne i gdy bieg艂y ku niemu, Bremen s艂ysza艂 za sob膮 ich wycie zmienione efektem Dopplera.

Nie na ska艂y... ona chce, 偶eby艣 w艂a艣nie tam poszed艂.

Zatrzyma艂 si臋 w cieniu ch艂odni. Sapa艂 艣wiszcz膮c, przegania艂 plamki, kt贸re znowu mu si臋 pojawi艂y w polu widzenia.

Wspomnienia... rodzina nie艂egalnych imigrant贸w meksyka艅skich, kt贸rych naj臋艂a, gdy popsu艂a si臋 ich ci臋偶ar贸wka... psy z艂apa艂y ich mi臋dzy g艂azami... pani Morgan doko艅czy艂a dzie艂a strzelb膮 my艣liwsk膮, celuj膮c z grani powy偶ej.

Bremen potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Psy zbieg艂y ju偶 z drogi i pi臋艂y si臋 ku niemu przez pop臋kan膮 skorup臋 zeschni臋tej gliny, przez kar艂owate krzaki. Zmusi艂 si臋, by przywo艂a膰 w pami臋ci szale艅cze obrazy, kt贸re nap艂yn臋艂y gromadnie w ci膮gu tamtych sekund, gdy przebywa艂 w oku huraganu... byle wydoby膰 z nich co艣 pomocnego.

Obramowane szronem oczy... czerwone 偶ebra wystaj膮 z zamro偶onego mi臋sa... kilkana艣cie miejsc, gdzie w ci膮gu 艂at kogo艣 pogrzebano... dziewczyna-uciekinierka z domu p艂aka艂a i b艂aga艂a w lecie osiemdziesi膮tego pierwszego roku, gdy ostrze sz艂o ku jej wygi臋tej w 艂uk szyi... rytua艂 przygotowywania ch艂odni.

Psy nadbiega艂y skacz膮c po zboczu w g贸r臋. Ich ujadanie sta艂o si臋 bardziej nagl膮ce i bezpo艣rednie. Bremen widzia艂 teraz wyra藕nie ich oczy. Poni偶ej, w 艣wietle, pani Morgan podnios艂a strzelb臋 i sz艂a za psami w g贸r臋.

27-9-11. Przez kilka sekund, kt贸re wydawa艂y si臋 wieczno艣ci膮, Bremen widzia艂 tylko p艂ywaj膮ce cyfry, cz臋艣膰 rytua艂u, wa偶na... lecz nie m贸g艂 okre艣li膰, co te liczby znacz膮. Psy, teraz pi臋tna艣cie metr贸w od niego, warcza艂y jak jedna sze艣ciog艂owa bestia.

Skoncentrowa艂 si臋, zawr贸ci艂 na pi臋cie i pobieg艂 ku oddalonej o trzy metry ch艂odni. Ci臋偶kie metalowe drzwi by艂y zamkni臋te grubym 偶elaznym skoblem, masywnym 艂a艅cuchem oraz k艂贸dk膮 z zamkiem cyfrowym. Bremen kr臋ci艂 tarcz膮 zamka, a psy przy艣piesza艂y ku niemu w g贸r臋 zbocza. 27-9-11.

Pies skoczy艂 w艂a艣nie w chwili, gdy Bremen wyszarpn膮艂 艂a艅cuch z zamka i otwartej k艂贸dki. Uchyli艂 si臋 na bok, machaj膮c jednocze艣nie metrowym 艂a艅cuchem. Pierwszy rottweiler lecia艂, a inne nadci膮ga艂y b艂yskawicznie. Ju偶 odci臋艂y mu drog臋 ucieczki, zamykaj膮c w idealnym p贸艂kolu przy drzwiach. Ze zdumieniem zda艂 sobie spraw臋, 偶e r贸wnie偶 warczy i pokazuje z臋by, kiedy plam膮 rozkr臋conego 艂a艅cucha utrzymuje psy na odleg艂o艣膰. Wycofa艂y si臋 - jakby ustali艂y kolejno艣膰 atakowania.

W powietrzu bryzga艂a ich 艣lina zmieszana z kakofoni膮 ludzkich i psich warcze艅.

Wytresowano je, by nie zabija艂y, my艣la艂 Bremen przez fale adrenaliny. Jeszcze nie.

Spojrza艂 za 艂eb najwi臋kszego rottweilera i zobaczy艂, jak pani Morgan kroczy w g贸r臋 przez sza艂wie, z broni膮 ju偶 przygotowan膮 do strza艂u.

- Le偶e膰, do cholery, le偶e膰! - wrzeszcza艂a na psy.

Jednak strzeli艂a, a psy skoczy艂y na boki, kiedy kula smagn臋艂a beton i odbi艂a si臋 rykoszetem od g贸rnej cz臋艣ci stalowych drzwi.

Bremen, na czworakach, nietkni臋ty, otworzy艂 szarpni臋ciem ci臋偶kie wierzeje i wczo艂ga艂 si臋 w zimn膮 ciemno艣膰. Za nim nast臋pna kula 艂upn臋艂a w drzwi.

Sta艂 w lodowatej czerni ch艂odni, ko艂ysa艂 si臋 na zranionej nodze i pr贸bowa艂 zamkn膮膰 drzwi... szuka艂 rygla, klamki, czegokolwiek, gdzie mo偶na by przymocowa膰 艂a艅cuch. Nie by艂o nic. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e drzwi otwieraj膮 si臋 po prostu pchni臋ciem po zdj臋ciu 艂a艅cucha na zewn膮trz. Po omacku szuka艂 wy艂膮cznika, lecz nie znalaz艂 nic na oblepionych lodem 艣cianach po obu stronach. Ponad drzwiami te偶 nic.

Ujadanie, ledwo s艂yszalne przez grube 艣ciany i drzwi, usta艂o, gdy pani Morgan zbli偶y艂a si臋, krzykiem zmusi艂a rottweilery do pos艂usze艅stwa i wzi臋艂a je na smycz. Drzwi rozwar艂y si臋.

Bremen zatacza艂 si臋 przez ciemno艣膰, odbija艂 od tusz wo艂owych, jego buty robocze 艣lizga艂y si臋 po oszronionej pod艂odze.

Ch艂odnia by艂a wielka - przynajmniej trzyna艣cie metr贸w na szesna艣cie - i kilkadziesi膮t tusz zwisa艂o z hak贸w przesuwanych po 偶elaznych szynach pod sufitem. Przeszed艂 sze艣膰 metr贸w i zatrzyma艂 si臋, niemal uwieszony tuszy wo艂owej. Oddechem zaparowywa艂 lodowoblade mi臋so. Spojrza艂 ku drzwiom.

Pani Morgan prawie zamkn臋艂a drzwi, tylko w膮ski snop 艣wiat艂a o艣wietla艂 jej nogi i wysokie buty. Dwa rottwei艂ery ci膮gn臋艂y w milczeniu sk贸rzane smycze. Zmieszany oddech ca艂ej tr贸jki wznosi艂 si臋 g臋st膮 chmur膮 w mro藕nym powietrzu. Pani Morgan, ze strzelb膮 pod pach膮, trzymaj膮c w tej samej r臋ce smycze, podnios艂a przedmiot przypominaj膮cy pilota telewizora.

W ca艂ej ch艂odni zab艂ys艂y jasne 艣wiat艂a fluorescencyjne.

Bremen zmru偶y艂 oczy, zobaczy艂, jak pani Morgan celuje w jego kierunku ze strzelby i kiedy bro艅 wypali艂a, rzuci艂 si臋 za tusz臋 wo艂ow膮. 艢rut trzasn膮艂 w zamro偶one mi臋so i wyrwa艂 w膮ski korytarz mi臋dzy zwisaj膮cymi tuszami. Niekt贸re tusze ko艂ysa艂y si臋 jeszcze, gdy偶 potr膮ci艂 je przed sekund膮 uciekaj膮c na o艣lep.

Poczu艂, 偶e co艣 go szarpie za przedrami臋. Spojrza艂: na sk贸rze mia艂 krwawe smu偶ki. Dysza艂, bliski hiperwentylacji, i opar艂 si臋 o wypatroszon膮 tusz臋 wo艂ow膮, by uspokoi膰 oddech.

To nie by艂a tusza wo艂owa. Po obu stronach rozdzielonych, obna偶onych 偶eber widoczne by艂y bia艂e piersi. 呕elazny hak wchodzi艂 za grzbietem kobiety i wychodzi艂 przez jej obojczyk, tu偶 nad miejscem, gdzie cia艂o rozci臋to i otworzono. Mia艂a br膮zowe oczy pokryte warstw膮 szronu.

Bremen zygzakiem przeskakiwa艂 przez otwarte rz臋dy, staraj膮c si臋, by tusze zawsze go oddziela艂y od pani Morgan. Rottwei艂ery ujada艂y i warcza艂y. Zimne powietrze oraz pog艂os w d艂ugiej betonowej hali zniekszta艂ca艂y wszelkie d藕wi臋ki.

Wiedzia艂, 偶e nie ma tu okien i s膮 tylko jedne drzwi. Znajdowa艂 si臋 teraz w tylnej cz臋艣ci pomieszczenia. Przesuwa艂 si臋 na lewo od wej艣cia, gdzie wisia艂o wi臋cej tusz. S艂ysza艂 skrobanie pazur贸w po oblodzonej pod艂odze, gdy psy usi艂owa艂y si臋 wyrwa膰, a pani Morgan te偶 przechodzi艂a na lewo, pozostaj膮c blisko drzwi.

Nadal trzyma艂 艂a艅cuch, lecz nie wyobra偶a艂 sobie, jak m贸g艂by go wykorzysta膰 przeciwko niej, je艣li kobieta nie wejdzie w g膮szcz zwisaj膮cych tusz. Przy tylnej 艣cianie 艂agodnie ko艂ysa艂y si臋 zamarzni臋te, ma艂e cia艂a - jak sobie u艣wiadomi艂, by艂 to ca艂y rz膮d dzieci i niemowl膮t - nie stanowi艂y wi臋c dobrej os艂ony.

Chwil臋 panowa艂a cisza, a potem, przez ryk bia艂ego szumu szale艅stwa kobiety, Bremen z艂apa艂 jej obraz: nachyla艂a si臋.

R贸wnocze艣nie z ni膮 zobaczy艂 widok swych n贸g, oddalonych o dziesi臋膰 metr贸w, pod rz臋dem bia艂o-czerwonych tusz.

Skoczy艂 r贸wnocze艣nie z hukiem strzelby. Co艣 kopn臋艂o go w lew膮 pi臋t臋, kiedy wisia艂 trzymaj膮c si臋 praw膮 r臋k膮 偶elaznego haka, na kt贸ry nadziane by艂o cia艂o czarnego m臋偶czyzny 艣rednim wieku. Mia艂 on zamkni臋te oczy, a w gardle wyci臋cie tak szerokie i o tak postrz臋pionych brzegach, 偶e jego zamarzni臋ta kraw臋d藕 wygl膮da艂a jak szeroki u艣miech rekina.

Bremen mocno 艣ciska艂 艂a艅cuch w lewej d艂oni, nie chc膮c go za 偶adn膮 cen臋 wypu艣ci膰.

Pani Morgan krzykn臋艂a co艣 niezrozumia艂ego i spu艣ci艂a psa.

Bremen wspina艂 si臋 wy偶ej na rozko艂ysanego trupa. Psy skaka艂y po 艣liskim przej艣ciu. Pani Morgan unios艂a strzelb臋.

OCZY

W tej samej chwili, ponad tysi膮c pi臋膰set kilometr贸w na wsch贸d, trzynastoletni ch艂opiec o nazwisku Robby Bustamante, 艣lepy, g艂uchy, op贸藕niony w rozwoju jest bity przez ”wujka”, kt贸ry mieszka艂 z jego matk膮 przez ostatnie cztery miesi膮ce. Wujek 艣pi z matk膮, a w zamian za r贸偶ne us艂ugi dostarcza jej koki i heroiny.

Zbrodnia Robby'ego polega na tym, 偶e w wieku trzynastu lat ci膮gle nie umie korzysta膰 z toalety i w艂a艣nie gdy wujek jest sam z ch艂opcem w domu, zabrudzi艂 spodnie. Przyszed艂szy ze spotkania z pewnym z艂ym Kolumbije偶ykiem, wpada we w艣ciek艂o艣膰 na widok i zapach Robby'ego, podrywa go z wy艂o偶onego poduszkami rogu, gdzie ch艂opiec ko艂ysa艂 si臋 ze swoim misiem, w ciemno艣ciach kiwa艂 g艂ow膮. Zaczyna bi膰 go pi臋艣ci膮 po twarzy, a Robby nawet nie mo偶e zobaczy膰, gdy cios si臋 zbli偶a.

Ch艂opiec p艂acze dziwacznym falsetem i wyrzuca przed twarz zdegenerowane d艂onie, by si臋 odgrodzi膰 od niewidzialnych uderze艅.

To jeszcze bardziej rozw艣ciecza wujka i pot臋偶ny m臋偶czyzna zaczyna porz膮dnie grzmoci膰 dziecko, odsuwaj膮c jego bezbronne r臋ce o wywichni臋tych d艂oniach, uderza ch艂opca w usta, rozbija napuchni臋te wargi, trafia w zepsute przednie z臋by, 艂amie szeroki nos, wali w ko艣ci policzkowe i zamykaj膮ce si臋 oczy.

Robby pada, bryzgaj膮c krwi膮 na zaple艣nia艂e tapety. Nadal jednak kwili falsetem i klepie rozwartymi d艂o艅mi porwane linoleum. Wujek nie wie tego, lecz dziecko usi艂uje znale藕膰 swego misia.

Nieludzkie odg艂osy sprawiaj膮, 偶e wujek przekracza ostatni milimetr dziel膮cy go od linii zbrodni i zaczyna kopa膰 ch艂opca swymi podkutymi butami Redwinga, najpierw w 偶ebra, p贸藕niej w szyj臋, a potem - gdy Robby kuli si臋 w rogu i ju偶 nie kwili - w twarz.

Wujek nieco si臋 uspokaja i spogl膮da na g艂uchoniemego ch艂opca, nadal przedziwnie skulonego w rogu - przeguby i kolana osobliwie powyginane, jeden z palc贸w wznosi si臋 pionowo odgi臋ty do ty艂u, posiniaczona i poraniona szyja wykr臋cona na t艂ustym mi臋kkim ciele odzianym w przesi膮kni臋t膮 moczem pi偶am臋 w 呕贸艂wie Ninja - i przestaje. Ju偶 wcze艣niej zabija艂 ludzi.

Chwyta Robby'ego za k臋pk臋 sztywnych czarnych w艂os贸w i wlecze go po linoleum, holem, potem przez ma艂y pok贸j, gdzie z czarnego, trzydziestodwucalowego telewizora nadal ryczy MTV.

Ju偶 nie s艂ycha膰 kwilenia. Napuchni臋te wargi Robby'ego zostawiaj膮 na kafelkach 艣lad 艣liny i krwi. Jedno niewidz膮ce oko jest szeroko otwarte - drugie opuch艂e, zamkni臋te. Czo艂o pokryte bliznami. Bezw艂adne palce klapi膮 po drewnianym progu, rysuj膮c blade smugi w czerwonych rozmazanych plamach, kt贸re zostawi艂a jego twarz.

Wujek otwiera tylne drzwi, wychodzi na zewn膮trz, rozgl膮da si臋, wchodzi do domu i stop膮 zsuwa Robby'ego ze schodk贸w ganku. S艂ycha膰 d藕wi臋k jakby wydawany przez jutowy worek nape艂niony galaret膮 i kamieniami, staczaj膮cy si臋 po sze艣ciu drewnianych stopniach.

Wujek chwyta Robby'ego za klapy przyciasnej pi偶amy, wlecze go po podw贸rzu przez wilgotn膮 traw臋. Guziki si臋 odrywaj膮, flanela drze, wujek przeklina, 艂apie za niesforne w艂osy Robby'ego i znowu go wlecze.

Za rozwalonym gara偶em i zmursza艂ym p艂otem, za zapuszczon膮 dzia艂k膮, z ty艂u pod ociekaj膮cymi deszczem wi膮zami, gdzie kiedy艣 w pobli偶u rzeki sta艂 w wysokiej trawie sza艂as, przetrwa艂a wyg贸dka. Nikt jej nie u偶ywa. Wyblak艂a tekturowa p艂yta przybita gwo藕dziami do drzwi g艂osi: NI WCH DZI. Doko艂a klamek owini臋to kawa艂ek gnij膮cej liny, by nie wchodzi艂y tam dzieci.

Wujek odrywa lin臋, wst臋puje w 艣mierdz膮c膮 ciemno艣膰, odrywa deski z siedzenia z jedn膮 dziur膮, wci膮ga cia艂o ch艂opca, podnosi je do pozycji siedz膮cej, a potem chrz膮kaj膮c winduje jakby pozbawion膮 ko艣ci mas臋 na g贸r臋 i przez belk臋, na kt贸rej przedtem opiera艂o si臋 siedzenie. Pomalowana w Wojownicze 呕贸艂wie Ninja pi偶ama Robby'ego zaczepia o gw贸藕d藕 i rozdarta zawisa na nim, gdy cia艂o w艣lizguje si臋 do ciemnego szybu. Odg艂os dobiegaj膮cy z trzech metr贸w poni偶ej to odg艂os ust臋puj膮cej cieczy.

M臋偶czyzna wychodzi, z widoczn膮 ulg膮 dyszy 艣wie偶ym, nocnym powietrzem, rozgl膮da si臋, nic nie widzi, s艂yszy tylko w oddali szczekanie psa, znajduje pod stop膮 wielki kamie艅, wraca do wyg贸dki, by wytrze膰 d艂onie i koszul臋 o wierzch pi偶amy.

Po sko艅czeniu rzuca szmat臋 w 艣mierdz膮c膮 prostok膮tn膮 dziur臋 i kamieniem przybija deski do siedzenia.

Z wyg贸dki nie dochodzi 偶aden d藕wi臋k. Wujek czeka przez godzin臋, a偶 samochodem wr贸ci matka Robby'ego.

Robby oczywi艣cie nie s艂yszy podniesionych g艂os贸w, ani wybuchu p艂aczu, ani szybkich odg艂os贸w pakowania i trzasku drzwiczek samochodu.

Nie widzi, jak gasn膮 艣wiat艂a w domu i na ganku.

Nie s艂yszy ryku silnika ani szmeru opon mia偶d偶膮cych 偶wir podjazdu, kiedy matka opuszcza go po raz ostatni.

Robby nie mo偶e s艂ysze膰, jak ucisza si臋 szczekanie psa w s膮siedztwie, jakby w ko艅cu wy艂膮czono zdart膮 p艂yt臋, ani nie mo偶e czu膰, jak na okolic臋 sp艂ywa cisza, gdy nadchodzi 艂agodny deszcz, b臋bni po li艣ciach i przez dziury w dachu kapie do wyg贸dki pod drzewami.

Sprawy, o kt贸rych tu wam opowiedzia艂em to prawda. Sprawy, o kt贸rych musz臋 jeszcze wam opowiedzie膰, to te偶 prawda.

I WIDZIA艁 POD SK脫R膭 CZASZKI

Rottweiler skoczy艂, po trzech sekundach pani Morgan wypali艂a ze strzelby.

Bremen siad艂 okrakiem na ramionach martwego Murzyna i owin膮艂 艂a艅cuch doko艂a szyi psa, gdy stworzenie gramoli艂o si臋 i drapa艂o zamarzni臋te mi臋so, pr贸buj膮c dopa艣膰 siedz膮cego na g贸rze cz艂owieka. Ujada艂o. Bremen szarpni臋ciem zacisn膮艂 艂a艅cuch i podni贸s艂 zwierz臋. Pani Morgan zobaczy艂a psa jakby lewituj膮cego mi臋dzy ni膮 a 艣ciganym m臋偶czyzn膮. Zanim podnios艂a luf臋 strzelby, poci膮gn臋艂a za cyngiel.

Bremen skrzywi艂 si臋, omal nie straci艂 r贸wnowagi na wisz膮cym trupie, i pu艣ci艂 psa. 艢rut uderzy艂 w zamocowanie 艣wietl贸wki ponad nim oraz w sufit powy偶ej. Z oprawki posypa艂y si臋 iskry i szk艂o. Jaka艣 zab艂膮kana 艣rucina musia艂a trafi膰 w rottweilera, gdy偶 stworzenie zacz臋艂o jeszcze bardziej zaciekle ujada膰 i rzuca膰 g艂ow膮, chc膮c wpi膰 si臋 w d艂onie Bremena.

Ten zaciska艂 艂a艅cuch, a偶 zd艂awi艂 warczenie, a wycie sta艂o si臋 wysokim skomleniem.

Pani Morgan za艂adowa艂a strzelb臋, ciasno 艣ci膮gn臋艂a smycz z drugim rottweilerem i posz艂a zimnym przej艣ciem mi臋dzy rozko艂ysanymi tuszami.

M臋偶czyzna bardzo mocno dysza艂, obawia艂 si臋, 偶e straci przytomno艣膰. Stalowe ogniwa 艂a艅cucha by艂y tak zimne, 偶e sk贸ra odchodzi艂a mu od palc贸w i d艂oni za ka偶dym razem, gdy mocniej poci膮gn膮艂 艂a艅cuch lub zmieni艂 pozycj臋. Rottweiler wydawa艂 d藕wi臋ki przypominaj膮ce bardziej charczenie starca ni偶 ujadanie psa. Bremen wiedzia艂, 偶e pani Morgan za kilka sekund go dopadnie. Mog艂a po prostu podnie艣膰 luf臋 strzelby i poci膮gn膮膰 za spust.

Pierwszy strza艂 wy艂膮czy艂 podw贸jny rz膮d 艣wietl贸wek, lecz teraz na ciemny 艂eb psa pada艂o plamiaste 艣wiat艂o. Podni贸s艂 wzrok, na suficie ponad lampami zobaczy艂 za艂amanie i kilkana艣cie plamek 艣wiat艂a. Nie dziury w betonie, lecz prze艣wity w drzewie, wpuszczaj膮ce 艣wiat艂o wysokich lamp 艂ukowych za ch艂odni膮.

Pani Morgan sz艂a mi臋dzy trupami trzy metry od niego. Jej oczy pob艂yskiwa艂y, sprawia艂y wra偶enie nienaturalnie du偶ych; oddech nape艂nia艂 par膮 powietrze. Rottweiler, zwisaj膮cy z 艂a艅cucha, ju偶 si臋 nie wyrywa艂, jego d艂ugie, ko艣ciste nogi drga艂y.

Na ten widok drugi pies dosta艂 sza艂u i pani Morgan musia艂a przez sekund臋 tuli膰 strzelb臋 w ramionach i powstrzymywa膰 zwierz臋, kiedy skaka艂o po trupie Murzyna, chc膮c dosi臋gn膮膰 n贸g m臋偶czyzny.

Bremen rzuci艂 martwym rottweilerem w pani膮 Morgan i ruszy艂 do g贸ry. Postawi艂 mocno stop臋 na ramieniu trupa, a potem wspi膮艂 si臋 po jego g艂owie. Pr臋t, na kt贸rym zwisa艂y 艣wietl贸wki, wytrzyma艂 jego ci臋偶ar, lecz niepokoj膮co si臋 ko艂ysa艂. Kawa艂ki t艂uczonego szk艂a nadal opada艂y. Balansuj膮c na lodowatym pr臋cie, wcisn膮艂 swe ramiona i g艂ow臋 w w膮sk膮 studni臋 i napar艂 barkami na popstrzone 艣wiat艂em drzewo.

Kobieta pu艣ci艂a smycz i podnios艂a strzelb臋. Nie mog艂a spud艂owa膰 z odleg艂o艣ci dw贸ch i p贸艂 metra. Rottweiler wykorzysta艂 cia艂o swego martwego towarzysza jako trampolin臋 i ju偶 wspina艂 si臋 na rozko艂ysane zw艂oki Murzyna, by dosi臋gn膮膰 swego 艂upu.

Obojczyk czy inne ko艣ci, pod kt贸re wsadzono hak, ust膮pi艂y i trup spad艂, a wraz z nim wspinaj膮cy si臋 rottweiler i ca艂y kram, przywalaj膮c w przej艣ciu pani膮 Morgan i martwego psa.

Strza艂 z dubelt贸wki trafi艂 w poro艣ni臋ty lodem blok betonu, kilka cali od lewego ramienia Bremena. Bremen poczu艂 szarpni臋cie za r臋kaw i zimny strumyczek jak nagle w艂膮czony pr膮d elektryczny pop艂yn膮艂 przez cia艂o pod r臋k膮. M臋偶czyzna pochyli艂 si臋, napar艂, omal nie ze艣lizgn膮艂 si臋 z pr臋ta, i spr贸bowa艂 jeszcze raz.

Klap臋 - je艣li to by艂a klapa - zamkni臋to od zewn膮trz. Bremen czu艂 op贸r stalowego, zgrzytaj膮cego skobla.

Dwa i p贸艂 metra w dole pani Morgan krzykn臋艂a i kopn臋艂a warcz膮cego rottweilera. Oszo艂omiony pies obr贸ci艂 si臋 ku niej i warkn膮艂. Nie wahaj膮c si臋 ani sekundy, kobieta podnios艂a strzelb臋 i ci臋偶k膮 kolb膮 艂upn臋艂a w g艂ow臋 psa. Rottweiler upad艂, niemal jak w teatrze, na trupa swojego towarzysza.

Bremen wykorzysta艂 to sze艣ciosekundowe odroczenie. Z艂apa艂 r贸wnowag臋, znowu napieraj膮c ca艂膮 si艂膮. Czu艂, jak co艣 trzaska i p臋ka mu w plecach, lecz r贸wnie偶 czu艂, jak zmursza艂e ze staro艣ci i os艂abione strza艂ami deski nieco si臋 poddaj膮. Na szyi m臋偶czyzny wyst膮pi艂y 艣ci臋gna, a jego twarz mocno poczerwienia艂a. Napar艂 z energi膮 mog膮c膮 poruszy膰 g贸ry, wstrzyma膰 ptaki w locie.

S膮dzi艂, 偶e pani Morgan strzeli艂a znowu dok艂adnie pod nim - huk i gwa艂townie rozpr臋偶one powietrze og艂usza艂y - lecz to tylko p臋k艂y trzy szerokie deski, kt贸re poszybowa艂y nad jego g艂ow膮.

Straci艂 r贸wnowag臋 i spada艂, buty 艣lizga艂y si臋 po pr臋cie lamp, ale jego zdr臋twia艂a z zimna lewa d艂o艅 wystrzeli艂a w g贸r臋 i schwyci艂a kraw臋d藕 po艂amanych desek, a jednocze艣nie prawa wyrzuca艂a 艂a艅cuch przez otw贸r i samodzielnie szuka艂a jakiego艣 chwytu. S艂ysza艂, jak pani Morgan co艣 krzyczy, ale wtedy podci膮ga艂 si臋 ju偶, przeciska艂 przez otw贸r, rozrywaj膮c koszul臋 o po艂upane drewno, stopami odpycha艂 si臋 od pr臋tu lamp.

O艣lepi艂 go blask lampy 艂ukowej z wie偶y ci艣nie艅 z ty艂u p艂askiego dachu ch艂odni. Odtoczy艂 si臋 od po艂upanego otworu akurat na czas, by unikn膮膰 nast臋pnego strza艂u. Dwie kolejne deski wylecia艂y w g贸r臋, zasypuj膮c Bremena drzazgami.

Nie przejmuj膮c si臋 krwawi膮cym biodrem, udem i lewym ramieniem, nie zwracaj膮c uwagi na bolesne odmro偶enia d艂oni, Bremen podni贸s艂 si臋, wzi膮艂 艂a艅cuch z pokrytego 偶wirem dachu i pobieg艂 ku przodowi budynku, przeskakuj膮c przez gruby w膮偶 przeciwpo偶arowy. Cztery rottweilery nadal przywi膮zane by艂y smyczami do 偶elaznej rury przy drzwiach. Dosta艂y sza艂u, kiedy zeskoczy艂 z czterometrowego dachu. Uderzy艂 mocno, poczu艂, jak lewa noga podwija si臋 i pad艂 ci臋偶ko na 偶wir i kamienie.

Psy rzuci艂y si臋 na niego, jednak smycze trzyma艂y - m臋偶czyzn臋 dzieli艂o od nich nieca艂e p贸艂 metra.

Podni贸s艂 si臋 na kolana i zatoczy艂 ku drzwiom, rozwartym zaledwie na kilkana艣cie centymetr贸w. Zimne, zje艂cza艂e powietrze bucha艂o jak oddech jakiego艣 umieraj膮cego demona.

S艂ysza艂 kroki pani Morgan na oblodzonej pod艂odze, gdy bieg艂a ku wyj艣ciu.

Rzuci艂 si臋 naprz贸d i prawie zatrzasn膮艂 drzwi w momencie, gdy ca艂ym ci臋偶arem uderzy艂a o nie z drugiej strony. Nap贸r os艂ab艂 i Bremen wyobrazi艂 sobie, 偶e kobieta daje krok do ty艂u i 艂aduje strzelb臋. Cztery rottweilery skaka艂y na niego zaciekle, a偶 pada艂y, l膮duj膮c na grzbietach, pryskaj膮c pian膮 i 艣lin膮.

Przewl贸k艂 艂a艅cuch przez skobel, podni贸s艂 z ziemi ci臋偶k膮 k艂贸dk臋 i zatrzasn膮艂 na 艂a艅cuchu dok艂adnie w chwili, gdy pani Morgan wypali艂a ze strzelby.

Stalowe drzwi, grube na pi臋tna艣cie centymetr贸w i osadzone g艂臋boko w stalowej framudze, nawet nie drgn臋艂y, a odg艂os strza艂u pozosta艂 odleg艂y i g艂uchy.

Bremen odst膮pi艂 i u艣miechn膮艂 si臋, a potem spojrza艂 na dach. Wystarczy, 偶e prze艣ladowczym przesunie na w艂a艣ciwe miejsce nast臋pnego trupa i po minucie wydostanie si臋 na zewn膮trz. Nie wystarczy艂oby mu czasu na znalezienie drabiny lub przykrycie czym艣 dziury. Nie zdo艂a艂by przed ni膮 dobiec do hacjendy - by艂 przecie偶 ranny. Poku艣tyka艂 ku po艂udniowej 艣cianie ch艂odni.

Jeden z rottweiler贸w, suka, oderwa艂 si臋 i rzuci艂 na niego.

Nagle odzyskana wolno艣膰 widocznie tak j膮 zdumia艂a, 偶e zapomnia艂a o ujadaniu. Bremen pomkn膮艂 za r贸g budynku, opad艂 na kolano, by unikn膮膰 k艂api膮cych szcz臋k, i z ca艂ej si艂y waln膮艂 zwierz臋 w korpus, tu偶 pod 偶ebrami.

Rottweiler wypu艣ci艂 powietrze z p艂uc niczym przebity balon. Pies upad艂, lecz nogi ju偶 drapa艂y, pazury dar艂y ziemi臋. Ju偶 wstawa艂.

Bremen, 艂kaj膮c, ukl膮k艂 na wielkim grzbiecie zwierz臋cia, z艂apa艂 je za szcz臋ki i skr臋ci艂 mu kark. Trzy pozosta艂e psy szala艂y z ty艂u.

Poku艣tyka艂 za r贸g. Zaimprowizowany prysznic pani Morgan nadal tam sta艂: dwudziestolitrowe naczynie dwa metry nad ziemi膮, ci臋偶ki w膮偶 stra偶acki biegn膮cy w g贸r臋, do zbiornika o pojemno艣ci sze艣ciu metr贸w sze艣ciennych. Nie zwa偶aj膮c na b贸l, podbieg艂 do prysznica, podskoczy艂, chwyci艂 ko艅c贸wk臋 rozpylacza, wci膮gn膮艂 si臋 dostatecznie wysoko, by z艂apa膰 chwyt na pojemniku i rozko艂ysa艂, a偶 zdo艂a艂 po艂o偶y膰 krwawi膮c膮 d艂o艅 na czterocalowym w臋偶u przeciwpo偶arowym.

Oberwane pod ci臋偶arem cz艂owieka naczynie spad艂o na kamienn膮 wyk艂adzin臋, lecz Bremen by艂 ju偶 na wysoko艣ci dw贸ch i p贸艂 metra - wspina艂 si臋 po w臋偶u, dyndaj膮cym teraz swobodnie.

Przetoczy艂 cia艂o przez kraw臋d藕 dachu i przez sekund臋 tam le偶a艂, dysz膮c na 偶wirze. Lampa 艂ukowa na ogromnym zbiorniku wci膮偶 o艣lepia艂a. Us艂ysza艂 odg艂osy od strony po艂amanej klapy czy te偶 艣wietlika, przez kt贸ry si臋 poprzednio wydosta艂.

Podszed艂, zerkn膮艂 w d贸艂 i akurat na czas zobaczy艂 luf臋 w臋druj膮c膮 ku otworowi.

Strza艂 przeszed艂 mu obok ramienia. Wznosz膮c bro艅, pani Morgan straci艂a chwyt i ze艣lizgn臋艂a si臋 na ramiona trupa m艂odej kobiety. Bremen s艂ysza艂 przekle艅stwa, gdy jego prze艣ladowczym, u偶ywaj膮c jednej r臋ki, zacz臋艂a znowu wspinaczk臋.

Pr臋t ze 艣wietl贸wkami zazgrzyta艂, kiedy zawis艂a na nim ta postawna kobieta.

Bremen musia艂 usi膮艣膰, bo czu艂, 偶e zas艂abnie. W艂o偶y艂 g艂ow臋 mi臋dzy kolana i 艣wiat o艣wietlony lamp膮 艂ukow膮 skurczy艂 si臋 do w膮skiego tunelu mi臋dzy 艣cianami czerni. Daleko, ach, jak daleko, s艂ysza艂 ha艂asy pani Morgan: wspina艂a si臋, szuka艂a r贸wnowagi, przyk艂ada艂a strzelb臋 do obramowania klapy, wstawa艂a na nogi. Zamkn膮艂 oczy.

- No, Jer. Wstawaj! Wstawaj natychmiast. Dla mnie.

Zm臋czony, wzdychaj膮c, otworzy艂 oczy, podczo艂ga艂 si臋 do w臋偶a przeciwpo偶arowego, zostawiaj膮c krwawe odciski d艂oni i rozmazan膮 plam臋 za sw膮 lew膮 nog膮.

Ostatkiem si艂 - nie, si艂ami, kt贸re nie nale偶a艂y do niego, lecz zosta艂y po偶yczone z jakiego艣 tajemnego miejsca - podni贸s艂 w膮偶, poku艣tyka艂 z powrotem przez dach i zako艂ysa艂 si臋 na brzegu otworu.

G艂owa i ramiona pani Morgan wystawa艂y ju偶 na zewn膮trz.

Ogromne bia艂e oczy, szron na potarganych w艂osach, wargi odci膮gni臋te mocno do ty艂u w morderczym u艣miechu - istota maj膮ca niewiele wsp贸lnego z cz艂owiekiem. Bia艂y szum jej psychotycznej 偶膮dzy krwi zosta艂 niemal zag艂uszony przez nag艂y przyp艂yw triumfu, kt贸ry emanowa艂 z niej jak ciep艂y mocz. Nadal u艣miechni臋ta, szamota艂a si臋, by przecisn膮膰 strzelb臋 przez otw贸r.

Bremen, bez u艣miechu, uderzy艂 w zaw贸r, otworzy艂 go i nieruchomo trzyma艂 w膮偶, kiedy trzysta kilogram贸w wodnego ci艣nienia sp艂uka艂o kobiet臋 z pola widzenia i obluzowa艂o deski wok贸艂 otworu. Podszed艂 bli偶ej, a b艂膮dz膮cy gejzer z obracaj膮cego si臋 ko艅ca rury odrzuca艂 偶wir na pi臋tna艣cie metr贸w, w noc.

Spadaj膮c, kobieta zabra艂a strzelb臋. Bremen wy艂膮czy艂 wod臋 i ostro偶nie zerkn膮艂 przez kraw臋d藕 otworu, na kt贸rej ju偶 zaczyna艂y tworzy膰 si臋 sople.

Pani Morgan zn贸w si臋 wspina艂a - posta膰 obramowana sadzi膮 i pokryta warstw膮 lodu. Nadal dziko si臋 u艣miecha艂a.

Strzelb臋 trzyma艂a w mlecznobialej prawej d艂oni.

Bremen westchn膮艂, da艂 krok do ty艂u, umie艣ci艂 w膮偶 nad otworem i otworzy艂 zaw贸r na ca艂y regulator. Zatoczy艂 si臋 ku przodowi budynku i upad艂 na 偶wir przy niskiej 艣cianie otaczaj膮cej kraw臋d藕 dachu. Na sekund臋 zamkn膮艂 oczy.

Tylko na sekund臋 czy dwie.

OCZY

Gail od okresu dojrzewania cierpi na okropne migreny, wi臋c gdy b贸le g艂owy staj膮 si臋 cz臋stsze i bardziej dolegliwe, ani ona, ani Jeremy przez kilka miesi臋cy nie przywi膮zuj膮 do tego odpowiedniej wagi. Stresy powoduj膮 cz臋ste migreny i obydwoje podejrzewaj膮, 偶e to wiadomo艣膰 o samob贸jstwie Jacoba Goldmanna wywo艂a艂a ostatni膮 seri臋 b贸l贸w. W ko艅cu jednak - gdy Jeremy musia艂 opu艣ci膰 seminarium na uniwersytecie i zataczaj膮c si臋 z b贸lu b臋d膮cego echem jej katuszy znalaz艂 j膮 na dole w 艂azience, gdzie Gail o艣lepiona cierpieniem ca艂y czas wymiotowa艂a - id膮 do lekarza. Wys艂a艂 ich do specjalisty, doktora Singha, kt贸ry natychmiast zapisa艂 Gail na badanie tomografem i przy zastosowaniu rezonansu magnetycznego.

Gail jest zak艂opotana.

- To jak testy Jacoba.

- Nie - przesy艂a odpowied藕 Jeremy, trzymaj膮c j膮 za r臋k臋.

S膮 w gabinecie doktora Singha - tutaj badaj膮 struktury... jak promienie X... Jacob bada dzia艂anie czo艂a fali.

Testy zostaj膮 przeprowadzone w pi膮tek i doktor Singh nie wr贸ci do nich a偶 do poniedzia艂ku. Ka偶de z nich widzi najczarniejsze prognozy skryte za g艂adkimi s艂owami otuchy, wypowiedzianymi przez lekarza. W sobot臋 b贸le znikaj膮, jakby samo badanie stanowi艂o kuracj臋. Jeremy sugeruje, by odpocz臋li w weekend, porzucili wszelkie prace na farmie i pojechali na pla偶臋. Jest tydzie艅 przed Dniem Dzi臋kczynienia. Pogoda pi臋kna: niebo niebieskie, ciep艂o, drugie babie lato w okresie, kt贸ry na og贸艂 stanowi najbardziej paskudn膮 por臋 roku we wschodniej Pensylwanii.

Barnegat Light jest niemal bezludne. Rybitwy i mewy wrzeszcz膮, kr膮偶膮c nad d艂ugim pasem piasku pod latarni膮 morsk膮. Gail i Jeremy rozk艂adaj膮 koce po艣r贸d wydm, baraszkuj膮c jak nowo偶e艅cy. Goni膮 si臋 po falach, graj膮 w berka, 艂askocz膮 wzajemnie, pod byle pretekstem dotykaj膮 si臋 w zmoczonych bryzgami kostiumach, wreszcie wyczerpani, pokryci g臋si膮 sk贸rk膮 wracaj膮 i padaj膮 na koce. Obserwuj膮, jak za wydmami zachodzi s艂o艅ce.

Kiedy 艣wiat艂o zanika, nadchodzi zimny wiatr. Jeremy naci膮ga na nich koc, ten mniej postrz臋piony. S膮 teraz w ciep艂ym gnie藕dzie. Trawy na wydmach i niskie p艂otki odbijaj膮 czerwie艅 i z艂oto jesiennego s艂o艅ca. W ci膮gu dw贸ch minut niesamowitego zachodu s艂o艅ca bia艂a latarnia morska 偶arzy si臋 w nieopisywalnych odcieniach r贸偶u i blakn膮cej lawendy. Pryzmaty i lampy rzucaj膮 na pla偶臋 s艂oneczne 艣wiat艂o - plamy czystego z艂ota.

Ciemno艣膰 nap艂ywa nagle, a偶 zapiera dech. Spada jak kurtyna. Na pla偶y nie ma nikogo, jedynie oni, i tylko w kilku domkach pali si臋 艣wiat艂o. Wiatr od morza grzechocze such膮 traw膮, kr臋ci si臋 na wydmach, wzdychaj膮c jak niemowlak.

Jeremy wysoko naci膮ga koc wok贸艂 nich, zsuwa z Gail mokry jednocz臋艣ciowy kostium, najpierw z ramion, potem ni偶ej.

Jej piersi wznosz膮 si臋 uwolnione od obcis艂ego materia艂u. Czuje tam g臋si膮 sk贸rk臋, r贸wnie tward膮 jak brodawki jej piersi, a potem zsuwa kostium przez owal jej bioder, z n贸g, przez ma艂e stopy. Nast臋pnie sam uwalnia si臋 ze spodenek.

Gail otwiera ramiona, wci膮gaj膮c go ponad siebie. Zimny wiatr i g臋stniej膮ca ciemno艣膰 staj膮 si臋 nagle odleg艂e, zapomniane. Istnieje tylko ciep艂o ich u艣cisku i kontaktu my艣lowego. Bremen porusza si臋 wolno, niesko艅czenie wolno, czuje, jak ona dzieli jego my艣li i wra偶enia - a potem tylko same wra偶enia. Sun膮 na narastaj膮cej bryzie i przyboju, ku jakiemu艣 szybko cofaj膮cemu si臋 j膮dru wszechrzeczy.

Razem maj膮 orgazm, kt贸ry trwa. Odnajduj膮 si臋 wzajemnie w nap艂ywaj膮cej fali zmys艂owych i przelotnych dotyk贸w, a potem w my艣lotyku, kt贸rego struktur臋, zm膮con膮 przedtem w wirze uczu膰, znowu stanowi膮 s艂owa.

- W艂a艣nie dlatego chc臋 偶y膰 - przesy艂a Gail cichym i wra偶liwym na zak艂贸cenia my艣lotykiem.

Jeremy czuje gniew, zawr贸t g艂owy. Trwoga wzbiera w nim tak silnie, jak przed kilkoma chwilami - nami臋tno艣膰.

- B臋dziesz 偶y艂a. B臋dziesz.

- Przyrzekasz? - przesy艂a Gail lekkim g艂osem umys艂u. Lecz pod lekko艣ci膮 Jeremy widzi strach-przed-ciemno艣ci膮-pod-艂贸偶kiem.

- Przyrzekam - przesy艂a Jeremy. - Przysi臋gam. - Przytula j膮 mocniej, pr贸buj膮c pozosta膰 w jej wn臋trzu, lecz czuje powolne wycofywanie si臋, nad kt贸rym nie panuje. 艢ciska j膮 bardzo mocno, a偶 Gail wzdycha. - Przysi臋gam, Gail - przesy艂a. - Obiecuj臋. Obiecuj臋 ci.

Gail k艂adzie ch艂odne d艂onie na jego ramionach, wtula mu twarz w zag艂臋bienie szyi, gdzie pozosta艂 smak soli, i wzdycha, niemal odp艂ywa w sen.

Po chwili Jeremy przesuwa si臋 nieznacznie. Le偶y teraz na boku i bierze j膮 艣pi膮c膮 w ramiona. Doko艂a nich wiatr dmie z niewidocznego oceanu, zimny, p贸藕nojesienny. Gwiazdy prawie nie mrugaj膮, 艣wiec膮c zimow膮 jasno艣ci膮, lecz Jeremy naci膮ga mocniej koc i mocniej przyciska Gail do siebie, ogrzewaj膮c ich oboje ciep艂em swego cia艂a i energi膮 swej woli.

- Obiecuj臋 - przesy艂a 艣pi膮cej ukochanej. - Obiecuj臋 ci.

MY, WYDR膭呕ENI LUDZIE

Obudzi艂 si臋 p贸藕no nast臋pnego dnia. S艂o艅ce jasno 艣wieci艂o.

Sk贸r臋 Bremena pokrywa艂y b膮ble, 偶wir piek艂 go w go艂e r臋ce.

Usta mu pop臋ka艂y, jak stary, postrz臋piony pergamin. Krew z biodra i uda sp艂yn臋艂a na gor膮ce kamienie, zastyg艂a na strz臋pach d偶ins贸w w br膮zow膮, kleist膮 past臋, kt贸r膮 musia艂 odrywa膰 od dachu. Dobrze, 藕e ju偶 przynajmniej nie krwawi艂.

Poku艣tyka艂 do dziury w dachu. Dwa razy siada艂, by przesz艂y mu md艂o艣ci i zawroty g艂owy. S艂o艅ce piek艂o.

W膮偶 zwisa艂 w ciemnej dziurze, w kt贸rej nadal wirowa艂o zimne powietrze. Woda ju偶 nie kapa艂a. 艢wiat艂a w 艣rodku nie 艣wieci艂y. Wci膮gn膮艂 w膮偶 i zerkn膮艂 na pot臋偶ny zbiornik na dachu. Czy opr贸偶ni艂 si臋 ca艂kowicie? - pomy艣la艂. Wzruszy艂 ramionami i przeni贸s艂 w膮偶, zamierzaj膮c zej艣膰 po nim z dachu jak po linie.

Zeskoczy艂. B贸l by艂 tak wielki, 偶e przez kilka minut Bremen musia艂 siedzie膰 na kamiennej p艂ycie pod prysznicem. G艂ow臋 w艂o偶y艂 mi臋dzy kolana. Wreszcie z wysi艂kiem wsta艂 i ruszy艂 w d艂ug膮 podr贸偶 ku hacjendzie.

Martwy rottweiler przy ch艂odni ju偶 napuch艂 i cuchn膮艂 w po艂udniowym upale. Przy jego oczach roi艂y si臋 muchy. Trzy pozosta艂e psy nie podnios艂y si臋, ani nie warcza艂y na ku艣tykaj膮cego obok Bremena, lecz obserwowa艂y go udr臋czonymi oczyma, gdy drog膮 podchodzi艂 do wielkiego domu.

Kiedy tam dotar艂, rozci膮艂 d偶insy, zdj膮艂 je, oczy艣ci艂 rany na biodrze i udzie, a p贸藕niej sta艂 pod b艂ogos艂awionym prysznicem. Posmarowa艂 rany antyseptykiem - zemdla艂 na chwil臋, gdy klepn膮艂 si臋 po biodrze - a potem wygrzeba艂 艣rodek z kodein膮 z apteczki pani Morgan. Zawaha艂 si臋, w艂o偶y艂 fiolk臋 do kieszeni koszuli. Z otwartej szafki z broni膮 w garderobie przy sypialni wyj膮艂 strzelb臋 i pistolet, na艂adowa艂 je, po czym poku艣tyka艂 do szopy po 艣wie偶e ubrania. Wszystko to zaj臋艂o mu prawie godzin臋.

Gdy znowu zbli偶y艂 si臋 do drzwi ch艂odni, zapada艂 ju偶 wiecz贸r. Psy obserwowa艂y luf臋 strzelby, skomla艂y i odsuwa艂y si臋 daleko, napr臋偶aj膮c smycze. Bremen postawi艂 przyniesion膮 z szopy wielk膮 misk臋 wody. Najstarsza suka, Letitia, powoli si臋 podczo艂ga艂a i z wdzi臋czno艣ci膮 zacz臋艂a ch艂epta膰. Pozosta艂e dwa psy posz艂y za jej przyk艂adem.

Bremen odwr贸ci艂 si臋 plecami do ps贸w i otworzy艂 cyfrowy zamek. 艁a艅cuch spad艂 na ziemi臋.

Zablokowane drzwi nie otworzy艂y si臋 na o艣cie偶. Poluzowa艂 je przyniesionym z domu 艂omem, potem pchn膮艂 luf膮 strzelby i cofn膮艂 si臋. Zimne powietrze wyp艂ywa艂o w upa艂 ba艂wanami.

Bremen przykucn膮艂 z odbezpieczon膮 broni膮 i palcem na cynglu. L贸d pob艂yskiwa艂 metr nad poziomem pod艂ogi.

Nic si臋 nie dzia艂o. Nie s艂ycha膰 by艂o innych odg艂os贸w opr贸cz ch艂eptania rottweiler贸w dopijaj膮cych resztki wody, porykiwania byd艂a powracaj膮cego z pastwisk w dole i szumu pr膮dnicy za ch艂odni膮.

Up艂yn臋艂o kilka minut, zanim Bremen, schylony, wszed艂 do ch艂odni. 艢lizga艂 si臋 na lodowym wzg贸rku, szybko zmierzaj膮c w lewo. Oczy przywyka艂y do ciemno艣ci. Wymachiwa艂 strzelb膮.

Po chwili opu艣ci艂 luf臋 i wyprostowa艂 si臋 w wiruj膮cym ob艂oku w艂asnego oddechu. Powoli szed艂 do przodu.

Wi臋kszo艣膰 cia艂 ze 艣rodkowego rz臋du zosta艂a zrzucona z hak贸w albo przez wod臋 tryskaj膮c膮 z g贸ry, albo podczas panuj膮cego na dole szale艅stwa. Sta艂y teraz - tusze wo艂贸w i trupy ludzi - w stalagmitach postrz臋pionego lodu, zalane potopem sze艣ciu tysi臋cy litr贸w ze zbiornika na dachu. Bremen bardzo ostro偶nie stawia艂 buty na kostropatych wypuk艂o艣ciach niebieskozielonego lodu. Usi艂owa艂 zachowa膰 r贸wnowag臋 i nie st膮pa膰 na cia艂a o obna偶onych 偶ebrach, zamarz艂e w koszmarne upiory.

Pani Morgan znajdowa艂a si臋 prawie dok艂adnie pod dziur膮, przez kt贸r膮 wpada艂y resztki s艂onecznego 艣wiat艂a, przebijaj膮c si臋 przez par臋 i kapi膮ce stalaktyty. Naros艂e lodowe wzg贸rze mia艂o tu ponad metr, a cia艂a kobiety i dw贸ch ps贸w wtopione w l贸d tworzy艂y jakby blade, trzyg艂owe warzywo. Twarz pani Morgan znajdowa艂a si臋 najbli偶ej powierzchni, a jedno rozszerzone niebieskie oko tworzy艂o wypuk艂o艣膰 ponad lini膮 szronu.

Jej d艂onie, o palcach nadal zaci艣ni臋tych jak szpony, r贸wnie偶 wznosi艂y si臋 nad warstw臋 lodu, niczym dwie nie doko艅czone rze藕by, oczekuj膮ce ostatecznej obr贸bki d艂utem.

Mia艂a bardzo szeroko otwarte usta. Zamarzni臋ty strumie艅 jej ostatniego oddechu jak zestalony wodospad wcieka艂 do zestalonego morza zimna. Nieprzyzwoity obraz tworzy艂 tak sp贸jn膮, idealn膮 ca艂o艣膰, 偶e przez u艂amek sekundy Bremen wyobra偶a艂 sobie, jak kobieta wyrzyguje skis艂y l贸d, nape艂niaj膮c nim pomieszczenie.

Psy stanowi艂y jakby jej cz臋艣膰, po艂膮czone poni偶ej bioder kobiety w zastyg艂y wir mro偶onego mi臋sa. Strzelba wystaj膮ca przez l贸d z psiego brzucha mog艂a wyobra偶a膰 karykaturaln膮 erekcj臋.

Bremen opu艣ci艂 sztucer i dr偶膮c膮 d艂oni膮 dotkn膮艂 warstwy lodu nad g艂ow膮 le偶膮cej. Mia艂 wra偶enie, 偶e pod wp艂ywem ciep艂a dotyku kobieta zacznie si臋 szamota膰 w zimnym ca艂unie, zakrzywionymi szponami rozerwie l贸d i spr贸buje go dosi臋gn膮膰.

Nie by艂o 偶adnego ruchu, 偶adnego bia艂ego szumu. Oddech Bremena tworzy艂 mg艂臋, przes艂aniaj膮c napr臋偶on膮, oblodzon膮 twarz o rozwartej paszczy.

Odwr贸ci艂 si臋 i opu艣ci艂 to miejsce. Ostro偶nie stawia艂 nogi, by nie nadepn膮膰 na jak膮艣 twarz z wytrzeszczonymi oczyma, zatopion膮 w lodzie.

Wyjecha艂 po zmroku. Wypu艣ci艂 przedtem psy, przygotowa艂 im wod臋 i jedzenie, by mog艂y co najmniej tydzie艅 przetrwa膰 w pobli偶u hacjendy. Toyot臋 pozostawi艂 na miejscu, wzi膮艂 d偶ipa. Kopu艂ka rozdzielacza niczym kulfoniaste trofeum le偶a艂a na toaletce pani Morgan. Nie wzi膮艂 jej pieni臋dzy - nawet nale偶nej zap艂aty. Ty艂 d偶ipa wy艂adowa艂 trzema torbami z jedzeniem i kilkoma o艣miolitrowymi plastikowymi kanistrami nape艂nionymi wod膮. Zastanawia艂 si臋, czy wzi膮膰 sztucer oraz pistolet, lecz w ko艅cu wytar艂 je do czysta i w艂o偶y艂 do skrzynki w garderobie. Chodzi艂 ze 艣ciereczk膮 wycieraj膮c powierzchnie w szopie, jakby m贸g艂 wymaza膰 wszystkie swe odciski palc贸w, ale potem zrezygnowa艂, wsiad艂 do d偶ipa i ruszy艂 przed siebie.

Jecha艂 przez ca艂膮 noc na zach贸d. Ch艂odne pustynne powietrze wyci膮ga艂o go z koszmaru, w kt贸rym tak d艂ugo przebywa艂.

Wybra艂 zach贸d, poniewa偶 powr贸t na wsch贸d wydawa艂 mu si臋 nie do pomy艣lenia. Gdzie艣 oko艂o dziesi膮tej wiecz贸r osi膮gn膮艂 mi臋dzystanow膮 70 i zn贸w zawr贸ci艂 na zach贸d za Green River.

Niemal oczekiwa艂, 偶e radiow贸z szeryfa Howarda Collinsa pojawi si臋 za nim, rycz膮c i migaj膮c 艣wiat艂ami. Nie pojawi艂y si臋 偶adne 艣wiat艂a. Bremen min膮艂 nieliczne samochody, gdy jecha艂 na zach贸d przez nocne Utah.

Zatrzyma艂 si臋 w Salina. Za ostatni膮 got贸wk臋 kupi艂 benzyny i ruszy艂 na zach贸d po szosie 50, gdy w pewnym momencie dogoni艂 wolno jad膮cy radiow贸z policji stanowej. Odczeka艂 do najbli偶szego odga艂臋zienia - jak si臋 okaza艂o, by艂a to szosa 89 - i pojecha艂 ni膮 na po艂udnie.

Przejecha艂 dwie艣cie kilometr贸w, skr臋ci艂 znowu na zach贸d w Long Valley Junction, tu偶 przed 艣witem przejecha艂 przez Cedar City i nad mi臋dzystanow膮 15, jecha艂 dalej na zach贸d drog膮 stanow膮 56 i zatrzyma艂 d偶ipa za kilkoma suchymi topolami na parkingu na wsch贸d od Panaca, ju偶 w Newadzie, trzydzie艣ci par臋 kilometr贸w za granic膮 stanu. Na 艣niadanie przygotowa艂 sobie kanapki z kie艂basy bolo艅skiej, popi艂 wod膮, roz艂o偶y艂 koc na suchych li艣ciach w cieniu d偶ipa i zasn膮艂, zanim jego m贸zg zd膮偶y艂 wyci膮gn膮膰 jakie艣 ostatnie wspomnienia, kt贸re nie pozwoli艂yby mu spa膰.

Nast臋pnej nocy jecha艂 wolno na po艂udnie szos膮 93 po obrze偶ach Narodowego Rezerwatu Dzikich Zwierz膮t Pharanagat. Nie pod膮偶a艂 w 偶adnym szczeg贸lnym kierunku. Czu艂 neurogwar z przeje偶d偶aj膮cych samochod贸w, lecz na tej cichej pustyni potrafi艂 si臋 skupi膰, jak nigdzie od wielu tygodni. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e za nast臋pne sto dwadzie艣cia kilometr贸w sko艅czy mu si臋 benzyna i szcz臋艣cie. Nie mia艂 pieni臋dzy, by pojecha膰 poci膮giem czy autobusem, nie mia艂 ani centa na kupno 偶ywno艣ci, gdy sko艅cz膮 mu si臋 zapasy, nie mia艂 偶adnego dokumentu to偶samo艣ci.

Nie mia艂 tak偶e 偶adnych pomys艂贸w. Jego emocje, tak przesadne i wyostrzone w ci膮gu ostatnich tygodni, po prostu go opu艣ci艂y. Czu艂 si臋 dziwnie spokojny, komfortowo pusty. Kiedy艣, jako ma艂e dziecko, po d艂ugim szlochaniu, dozna艂 podobnego wra偶enia.

Usi艂owa艂 my艣le膰 o Gail, o badaniach Goldmanna i o wnioskach z nich wyp艂ywaj膮cych, lecz wszystko by艂o z innego 艣wiata, z jakiego艣 miejsca pozostawionego daleko ponad nim w g贸rze, gdzie nie rz膮dzi艂o szale艅stwo. Nie b臋dzie tam wraca艂.

Prowadzi艂 samoch贸d i nie my艣la艂 o niczym. Wska藕nik paliwa sygnalizowa艂, 偶e niebawem bak b臋dzie pusty. Nagle szosa

93 sko艅czy艂a si臋 na mi臋dzystanowej 15. Pos艂usznie zjecha艂 i posuwa艂 si臋 przez pustyni臋 na po艂udniowy zach贸d.

Dziesi臋膰 minut p贸藕niej, gdy przejecha艂 niewielkie wzniesienie, spodziewaj膮c si臋, 偶e w ka偶dej chwili d偶ip mo偶e prychn膮膰 i stan膮膰, Bremen zdziwiony zobaczy艂, 偶e pustynia wybuch艂a 艣wiat艂ami - rzekami 艣wiat艂a, p艂yn膮cymi konstelacjami 艣wiat艂a - i w jednej sekundzie elektrycznego ol艣nienia wiedzia艂 dok艂adnie, co zrobi tej nocy i nocy nast臋pnej, i jeszcze nast臋pnej. Mo偶liwo艣ci wystrzeli艂y jak ga艂臋zie niejednoznacznego rozwi膮zania jakiego艣 skomplikowanego r贸wnania, wyra藕ne jak ta oaza jasno艣ci po艣r贸d pustynnej nocy.

D偶ip dojecha艂 akurat tam gdzie trzeba.

OCZY

Nawet obecnie z trudno艣ci膮 pojmuj臋 koncepcj臋 艣miertelno艣ci, jakiej dostarczyli mi Jeremy i Gail.

Umieranie, ko艅czenie si臋, przerwanie istnienia - poj臋cia wcze艣niej dla mnie nie istniej膮ce. A偶 Jeremy i Gail przynie艣li to mroczne objawienie. Nawet teraz niepokoi mnie jej czarna, irracjonalna nieunikniono艣膰. Jednocze艣nie intryguje mnie ona, nawet mnie przyzywa, i zastanawiam si臋, czy prawdziwym owocem drzewa - w ba艣niach, kt贸re rodzice Gail tak wytrwale przekazywali c贸rce za jej m艂odych lat, owocu tego odm贸wiono Adamowi i Ewie - nie by艂a wiedza, jak utrzymuj膮 te ludowe bajki, lecz w艂a艣nie sama 艣mier膰. 艢mier膰 mo偶e by膰 atrakcyjnym poj臋ciem dla b贸stwa pozbawionego nawet snu, gdy dogl膮da艂o swojego stworzenia.

Dla Gail nie jest ona atrakcyjnym poj臋ciem.

Przez pierwsze dni po odkryciu nie daj膮cego si臋 zoperowa膰 guza za okiem, Gail jest niezwykle m臋偶na i dzieli si臋 sw膮 ufno艣ci膮 z Jeremym, korzystaj膮c zar贸wno z j臋zyka, jak i z my艣lotyku. Jest pewna, 偶e na艣wietlania pomog膮... lub chemoterapia... lub jaka艣 remisja. Po znalezieniu wroga, po rozpoznaniu go, Gail mniej si臋 teraz boi ciemno艣ci pod 艂贸偶kiem.

Lecz potem choroba i ci臋偶ka terapia wyczerpuj膮 j膮. Nocami kr贸luj膮 l臋ki, popo艂udniami - md艂o艣ci. Zaczyna rozpacza膰.

U艣wiadamia sobie, 偶e ciemno艣膰 pod 艂贸偶kiem to nie rak, lecz niesiona przez niego 艣mier膰.

Gail ma sen: siedzi na tylnym siedzeniu swego volvo, a ono mknie ku przepa艣ci. W fotelu kierowcy nie ma nikogo, a Gail nie mo偶e si臋gn膮膰 i chwyci膰 za kierownic臋, gdy偶 od przednich siedze艅 oddziela j膮 przezroczysta 艣ciana z pleksiglasu. Jerry biegnie za samochodem, nie mog膮c go dogoni膰. Krzyczy i macha r臋kami, lecz Gail go nie s艂yszy.

Gail i Jeremy razem budz膮 si臋 z koszmaru, dok艂adnie wtedy, gdy samoch贸d stacza si臋 w przepa艣膰. Ka偶de zobaczy艂o, 偶e tam w dole nie ma ska艂, nie ma klifowej 艣ciany, nie ma pla偶y ani oceanu... Jedynie straszliwa ciemno艣膰, gwarantuj膮ca wiecznotrwanie tego strasznego upadku.

Zim膮 Jeremy usilnie wspomaga 偶on臋 my艣lotykiem i prawdziwym dotykiem, gdy wsp贸lnie siedz膮 na straszliwej hu艣tawce tej choroby: nadzieja i objawy remisji jednego dnia, niewielkie obiecuj膮ce Wiadomo艣ci nast臋pnego, a potem wiele dni bez krzty nadziei, gdy narasta b贸l i os艂abienie.

Przez ostatnie tygodnie i dni Gail jest na powr贸t 藕r贸d艂em si艂y: odwraca ich my艣li ku innym sprawom, dzielnie stawia czo艂o temu, czemu trzeba stawi膰 czo艂o, kiedy nie ma ju偶 innego wyj艣cia. Jeremy coraz bardziej zag艂臋bia si臋 w sobie, ko艂ysany jej b贸lem, razem z ni膮 wycofany i izolowany od koj膮cych spraw przyziemnych.

Gail mknie ku przepa艣ci, Jeremy towarzyszy jej a偶 do ostatnich metr贸w przed kraw臋dzi膮. Jest zbyt chora na blisko艣膰 fizyczn膮, zak艂opotana z powodu straty w艂os贸w i b贸lu, kt贸ry nie daje 偶y膰, a ust臋puje tylko na par臋 kr贸tkich chwil.

Ale i w贸wczas pozostaj膮 wysepki jasno艣ci, gdy stosuj膮c my艣lotyk podtrzymuj膮 偶artobliw膮 za偶y艂o艣膰 z d艂ugiego sp臋dzonego wsp贸lnie okresu.

Gail wie, 偶e g艂臋boko w umy艣le Jeremy'ego znajduje si臋 co艣, czego on z ni膮 nie dzieli - Gail dostrzega tam jak膮艣 ”nieobecno艣膰”, za zabli藕nion膮 my艣lotarcz膮. Ale przecie偶, my艣li Gail, tyloma rzeczami dzieli艂 si臋 z ni膮 niech臋tnie od pocz膮tku jej koszmarnej choroby, 偶e prawdopodobnie jest to jeszcze jedna smutna prognoza.

D艂ugo skrywana, wstydliwa informacja o 偶ylaku powr贸zka nasiennego tak si臋 otorbi艂a, 偶e trudno sobie wyobrazi膰, by Jeremy teraz si臋 ni膮 podzieli艂. Nie ma 偶adnych powod贸w, by teraz j膮 przekazywa膰... nie b臋d膮 ju偶 mieli ze sob膮 dzieci.

A jednak w nocy, gdy Jeremy jedzie sam do Barnegat Light, by Gail le偶膮cej w swym szpitalnym pokoju pos艂a膰 obraz oceanu i gwiazd, postanawia podzieli膰 si臋 z ni膮 tamt膮 wiadomo艣ci膮 oraz drobnymi grzeszkami i wstydami, kt贸re ukrywa艂 przez te wszystkie lata. Jakby otworzy艂 drzwi i okna zat臋ch艂ego, zbyt d艂ugo zamkni臋tego pokoju. Nie wie, jak Gail zareaguje, lecz wie, 偶e te ostatnie dni, kt贸re sp臋dz膮 razem, nie b臋d膮 tym, czym by膰 powinny, je艣li nie wyka偶e ca艂kowitej uczciwo艣ci. Jeremy ma wiele godzin na przygotowanie swych rewelacji, gdy偶 Gail du偶o 艣pi, oszo艂omiona lekarstwami, poza zasi臋giem my艣lotyku.

W ten poranek w ko艅cu Wielkiego Tygodnia zasypia zmorzony, przed wschodem s艂o艅ca, a kiedy si臋 budzi, przysz艂o艣膰 nie sk艂ada si臋 ju偶 z kilku ostatnich, razem sp臋dzanych dni.

Gail przekroczy艂a brzeg przepa艣ci.

By艂a wtedy sama. Przestraszona. Niezdolna, by dotkn膮膰 go ostatni raz.

Tak, ta idea 艣mierci bardzo mnie interesuje. Widz臋 j膮 tak, jak widzia艂a j膮 Gail... jako szept dochodz膮cy z ciemno艣ci pod 艂贸偶kiem... i widz臋 j膮 jako ciep艂y u艣cisk zapomnienia, zanik b贸lu.

Czuj臋 jako co艣 bliskiego, co istnieje tu偶 obok.

To rzeczywi艣cie frapuj膮ce, lecz teraz, gdy si臋 zaczyna tak wiele, gdy kurtyna idzie w g贸r臋, jest w tym co艣 rozczarowuj膮cego, 偶e wszystko mo偶e przesta膰 istnie膰 i teatr opustoszeje przed ostatnim aktem.

Z艁E DO艁Y

Bremenowi podoba艂o si臋 tutaj. Nie by艂o nocy ani ciemno艣ci, a neurogwar nie zna艂 granicy mi臋dzy przedostatecznymi, bezm贸zgowymi falami po偶膮dania i chciwo艣ci, a ostateczn膮, w艣ciekle m贸zgow膮 koncentracj膮 na liczbach, kszta艂tach i szansach. Bremenowi tutaj si臋 podoba艂o, gdzie nie trzeba by艂o si臋 porusza膰 w ostrym blasku s艂o艅ca, lecz mo偶na by艂o istnie膰 jedynie w ciep艂ym, odbitym od chromu i drewna 艣wietle zawsze zapalonych lamp, tutaj, gdzie 艣miech i ruch nigdy nie s艂ab艂y.

呕a艂owa艂, 偶e Jacob Goldmann nie 偶yje i 偶e nie mo偶e dzieli膰 z nim tej tak konkretnej realizacji modelu. Tu fale prawdopodobie艅stwa zderza艂y si臋 i za艂amywa艂y w ka偶dym momencie ka偶dego dnia i realno艣膰 by艂a w takim stopniu niematerialna, w jakim potrafi艂 to uczyni膰 ludzki umys艂.

Bremen sp臋dzi艂 tydzie艅 w pustynnym mie艣cie i uwielbia艂 ka偶d膮 zach艂ann膮, szalon膮, co-zjesz-to-twoje sekund臋. Tutaj m贸g艂 narodzi膰 si臋 znowu.

Sprzeda艂 d偶ipa jakiemu艣 Ira艅czykowi na East Sahara Avenue. Ira艅czyk, uradowany, 偶e dosta艂 艣rodek transportu za swe ostatnie dwie艣cie osiemdziesi膮t sze艣膰 dolar贸w, nie 偶膮da艂 偶adnych drobia偶d偶k贸w w rodzaju r贸偶owego kwitka rejestracji samochodu.

Bremen wyda艂 czterdzie艣ci sze艣膰 dolar贸w na nocleg w Travel Inn niedaleko centrum. Przespa艂 nieprzerwanie czterna艣cie godzin, potem wzi膮艂 prysznic, zgoli艂 resztki brody, w艂o偶y艂 sw膮 najczystsz膮 koszul臋, d偶insy i ruszy艂 w podr贸偶 przez 艣r贸dmiejskie kasyna: Szcz臋艣cie Pani, S艂oneczny Taniec, Podkowa, Cztery Kr贸lowe, ko艅cz膮c wreszcie na Z艂otym Samorodku. Zacz膮艂 wiecz贸r ze stu czterdziestoma jeden dolarami i sze艣膰dziesi臋cioma centami. Sko艅czy艂 noc maj膮c ponad sze艣膰 tysi臋cy dolar贸w.

Nie gra艂 w karty od okresu studi贸w - a w贸wczas grywa艂 g艂贸wnie w bryd偶a - ale pami臋ta艂 zasady pokera. Nie pami臋ta艂 natomiast, 偶e gra wymaga艂a skupienia, g艂臋bokiego jak w medytacjach zen. Tu, przy stole pokerowym, brzytwy zewn臋trznego neurogwaru st臋pia艂y pod wp艂ywem panuj膮cego wok贸艂 laserowo intensywnego skupienia, ca艂kowitego pogr膮偶enia si臋 w matematycznych permutacjach wprowadzanych przez ka偶d膮 kolejn膮 od偶ywk臋 i ka偶d膮 now膮 kart臋. St臋pi艂a je r贸wnie偶 koncentracja, kt贸r膮 musia艂 osi膮gn膮膰 Bremen, by to wszystko sobie u艂o偶y膰. Granie w pi臋ciokartowego studa nie przypomina艂o 艣ledzenia sze艣ciu telewizor贸w nastawionych na r贸偶ne stacje - przypomina艂o raczej czytanie jednocze艣nie sze艣ciu specjalistycznych podr臋cznik贸w, kt贸rych strony s膮 wci膮偶 przewracane.

Gracze tworzyli ca艂膮 galeri臋 typ贸w. Zawodowcy - ich dochody zale偶a艂y od umiej臋tno艣ci i mieli umys艂y bardziej zdyscyplinowane ni偶 znani Bremenowi matematycy. Utalentowani amatorzy - z rado艣ci膮 obstawiali wysoko i szukali szcz臋艣cia.

Okazjonalny jele艅 - siedzia艂 sobie przy stole, t艂usty, szcz臋艣liwy, g艂upi... nie zdaj膮c sobie nawet sprawy, 偶e zawodowcy graj膮 na nim jak na kiepskich skrzypcach. Bremen mierzy艂 si臋 ze wszystkimi.

Podczas drugiego tygodnia pobytu w Las Vegas przechodzi艂 kasyna na Stripie, deponowa艂 w sejfie ka偶dego dostateczn膮 sum臋 pieni臋dzy, by wchodzi膰 do sal za darmo i by traktowano go jak ostrego zawodnika. Potem w臋drowa艂 do pokoju graczy i stawa艂 w kolejce, od czasu do czasu obserwowa艂 wideo, demonstruj膮ce w k贸艂ko zasady gry. By wygl膮da膰 na bywalca, naby艂 marynarki Armaniego, kt贸re mo偶na nosi膰 z jedwabnymi sportowymi koszulami, lniane spodnie za trzysta dolar贸w, kt贸re mi臋艂y si臋 od samego spojrzenia, nie jeden, lecz dwa z艂ote rolexy, pantofle Gucciego i stalow膮 dyplomatk臋, do trzymania got贸wki. Zaopatrzy艂 si臋 w to wszystko, nie opuszczaj膮c nawet hoteli.

Z powodzeniem pr贸bowa艂 szcz臋艣cia w Cyrku-Cyrku, Wydmach, Pa艂acu Cezara, Las Vegas Hilton, Alladynie, Riwierze, Grandzie Bally'ego, Mie艣cie Sama i Piaskach. Czasami spotyka艂 znajome twarze zawodowc贸w przenosz膮cych si臋 od kasyna do kasyna, lecz najcz臋艣ciej gracze na studolarowych sto艂ach woleli grywa膰 w swych ulubionych kasynach. W pokojach gry panowa艂 nastr贸j powagi jak w szpitalnych salach operacyjnych. Jedynie czasami skupienie przerywa艂 g艂os ha艂a艣liwego amatora. Czy gra艂 z amatorami, czy zawodowcami, Bremen wygrywa艂. Zwraca艂 jednak uwag臋, by wygrywa膰, ale r贸wnie偶 przegrywa膰, dbaj膮c o powolne narastanie wygranych, co mog艂o by膰 przypisane po prostu szcz臋艣ciu. Wkr贸tce zawodowcy zacz臋li omija膰 jego st贸艂. Bremen wygrywa艂 nadal, wiedz膮c, 偶e szcz臋艣cie sprzyja umys艂om telepatycznym. Granica, El Rancho, Pustynna Gospoda, Rozbitkowie, Statek Komediant贸w, Holiday Inn Casino. Bremen posuwa艂 si臋 przez miasto jak odkurzacz, uwa偶aj膮c, by nie wessa膰 za du偶o z jednego sto艂u.

Przy innych grach, nawet przy blackjacku, gdzie gra si臋 przeciw kasynu, istniej膮 ostre zabezpieczenia przed oszustwami i jakimi艣 ”systemami”, natomiast przy grze w pokera asystuje jedynie wydelegowany przez kasyno rozdawacz. Od czasu do czasu Bremen zerka艂 na pokryty lustrami st贸艂, gdzie ”oko na niebie” z pewno艣ci膮 rejestrowa艂o wszystko na ta艣mach, lecz poniewa偶 kasyno bra艂o sw膮 cz臋艣膰 z wygranych, Bremen wiedzia艂, 偶e od tej strony nie nale偶y si臋 spodziewa膰 podejrze艅.

Ponadto nie oszukiwa艂. A przynajmniej jego oszustwa nie dawa艂y si臋 w 偶aden spos贸b namierzy膰.

Od czasu do czasu mia艂 poczucie winy, 偶e zabiera pieni膮dze innym graczom, lecz gdy my艣lotykiem sondowa艂 zawodowc贸w przy stole, okazywa艂o si臋, 偶e s膮 oni podobni do w艂a艣cicieli kasyna - zadowoleni z siebie i pewni, 偶e w ostatecznym rozrachunku wyjd膮 na plus. Niekt贸rzy z amator贸w, graj膮c z du偶ymi ch艂opcami, odczuwali podniecenie prawie seksualne i Bremen mia艂 wra偶enie, 偶e wcze艣nie wycofuj膮c niekt贸rych z tych jeleni, wy艣wiadcza im przys艂ug臋.

Nie zastanawia艂 si臋 powa偶nie, co zrobi z tymi pieni臋dzmi.

Zdobywanie ich by艂o jego celem, pustynnym objawieniem, i szczeg贸艂owy plan wydawania m贸g艂 chwil臋 poczeka膰. Jeszcze jeden tydzie艅, my艣la艂, i wynajm臋 Learjeta, by zabra艂 mnie w dowolne miejsce na ziemi, gdzie tylko b臋d臋 chcia艂.

Prawd臋 m贸wi膮c, nie mia艂 zamiaru nigdzie jecha膰. Tutaj, w tym najg艂臋bszym z przebytych dotychczas tuneli, znalaz艂 pewn膮 ulg臋 otoczony intensywn膮 chciwo艣ci膮, 偶膮dz膮 i p艂ycizn膮.

Przemierzaj膮c halle jakiego艣 hotelu z kasynami, Bremen przypomnia艂 sobie, jak par臋 lat temu ogl膮da艂 ta艣m臋 wideo z Mayorem Marionem Barrym: nudne wprawki z trywialno艣ci i sfrustrowanej erotyki. Nawet wytrawni hazardzi艣ci, graj膮cy o wysokie stawki, zajmuj膮cy apartamenty wy艂o偶one grubymi dywanami, kot艂uj膮cy si臋 w wannach jacuzzi z reprezentacyjnymi dziewczynami, ko艅czyli z uczuciem pustki i frustracji - pragn臋li wi臋kszych prze偶y膰, ni偶 dawa艂y same prze偶ycia. Bremen przekona艂 si臋, 偶e ca艂e miasto 艣wietnie symbolizuj膮 chromowane koryta stale otwartych bufet贸w, oferuj膮ce g贸ry taniego, niedobrego jedzenia, setki ludzi samotnych w hotelowych pokojach, wypatroszonych emocjonalnie przez dni i noce hazardu, onanizuj膮cych si臋 samotnie przy filmach wideo „dla doros艂ych”, przekazywanych kablem do ich pokoj贸w. Te ostatnie obrazy uzyska艂 my艣lotykiem.

Jednak przy sto艂ach do pi臋ciokartowego studa osi膮gano zapomnienie, chwilow膮 nirwan臋, raczej dzi臋ki koncentracji, a nie dzi臋ki medytacji, i Bremen, je艣li nie spa艂, gromadzi艂 pieni膮dze ma艂ymi porcjami, lecz systematycznie. Kiedy przemierza艂 wi臋ksze kasyna na Stripie, w jego stalowej dyplomatce le偶a艂o prawie trzysta tysi臋cy dolar贸w got贸wk膮. Poszed艂 do Hotelu Mirage, podziwia艂 jego czynny wulkan na zewn膮trz i akwarium z 偶ywymi rekinami wewn膮trz, i prawie podwoi艂 swe pieni膮dze przez cztery noce gry turniejowej ze stawk膮 wst臋pn膮 dziesi臋膰 tysi臋cy dolar贸w.

Uzna艂, 偶e jeszcze jedno kasyno b臋dzie lukrem na ciastku i postanowi艂 zako艅czy膰 ca艂膮 spraw臋 w ogromnej, podobnej do zamku konstrukcji obok lotniska. W pokoju do gry w karty by艂o rojno. Bremen poczeka艂, wraz z innymi jeleniami, kupi艂 studolarowe 偶etony, kiwn膮艂 na przywitanie g艂ow膮 sze艣ciorgu graczom - czterem m臋偶czyznom i dw贸m kobietom, tylko jedno z nich by艂o zawodowcem - i usadowi艂 si臋 w nocnej mgie艂ce matematyki.

Cztery godziny i kilka tysi臋cy dolar贸w p贸藕niej rozdaj膮cy og艂osi艂 przerw臋 i niski, pot臋偶nie zbudowany m臋偶czyzna w niebieskim kasynowym mundurze szepn膮艂 Bremenowi do ucha:

- Prosz臋 mi wybaczy膰, ale czy m贸g艂by pan p贸j艣膰 ze mn膮?

W umy艣le fagasa Bremen zobaczy艂 jedynie rozkaz przyprowadzenia tego szcz臋艣liwego gracza do mened偶era, lecz widzia艂 r贸wnie偶, 偶e ten rozkaz zostanie wykonany bez wzgl臋du na okoliczno艣ci. Fagas mia艂 przy sobie automatyczn膮 czterdziestk臋pi膮tk臋 w kaburze na lewym biodrze. Poszed艂 wi臋c z nim do biura.

Neurogwar zmyli艂 go. Fale 偶膮dzy, chciwo艣ci, rozczarowania i ponownej 偶膮dzy doda艂y si臋 do t艂a m贸zgoha艂asu, wi臋c Bremen nie dosta艂 ostrze偶enia, zanim gestem wezwano go do wewn臋trznego biura.

Gdy wszed艂, pi臋ciu m臋偶czyzn obserwowa艂o monitory. Oderwali od nich wzrok z niemal rozbawionymi minami, jakby dziwi艂o ich, 偶e widz膮 stoj膮cy mi臋dzy nimi obraz telewizyjny, 偶ywy i tr贸jwymiarowy. Sal Empori rozpar艂 si臋 na d艂ugiej sk贸rzanej kanapie, a po obu jego stronach rzezimieszki o imionach Bert i Ernie. Za biurkiem mened偶era siedzia艂 Vanni Fucci. Za艂o偶y艂 r臋ce na ty艂 g艂owy, w ustach 艣ciska艂 olbrzymie kuba艅skie cygaro.

- Chod藕, cywilu - rzek艂 Vanni Fucci nie wyjmuj膮c cygara.

Skin膮艂, by fagas zamkn膮艂 drzwi i czeka艂 na zewn膮trz. Vanni Fucci wskaza艂 puste krzes艂o. - Siadaj.

Bremen sta艂 nadal. Zobaczy艂 wszystko w ich umys艂ach. Stalowa dyplomatka przy nogach Berta Cappiego nale偶a艂a do Bremena. Przeszukali jego pok贸jj znale藕li got贸wk臋. To ich hotel, ich kasyno. Czy te偶 raczej kasyno nieobecnego Don Leoniego. I to w艂a艣nie z艂odziejaszek Vanni Fucci, kt贸ry za艂atwia艂 tu zupe艂nie inn膮 spraw臋, zobaczy艂 Bremena na monitorze w biurze mened偶era. Vanni Fucci kaza艂 mened偶erowi wzi膮膰 dwa dni urlopu. Potem zadzwoni艂 do Don Leoniego i ustali艂, 偶e poczeka na przybycie Sala i ch艂opc贸w.

Bremen wyra藕nie to wszystko zobaczy艂. A jeszcze wyra藕niej i precyzyjniej zobaczy艂, co Don Leoni rozka偶e zrobi膰 z p臋taj膮cym si臋 cywilem, kt贸ry znajdowa艂 si臋 w niew艂a艣ciwym miejscu w niew艂a艣ciwym czasie. Najpierw Don Leoni mia艂 zamiar pogada膰 z Bremenem w New Jersey, gdzie dowiedzieliby si臋, czy ten cywil to rzeczywi艣cie cywil, czy te偶 mo偶e pracuje dla jednej z rodzin w Miami. Nie mia艂o to wielkiego znaczenia, poniewa偶 potem za艂aduje si臋 Bremena na 艣mieciark臋 i zabierze do ich ulubionego miejsca w Pine Barrens, gdzie przestrzel膮 mu 艂eb, cia艂o w艂o偶膮 do zgniatarki w 艣mieciarce i wyrzuc膮 paczk臋 w zwyk艂ym miejscu.

Vanni Fucci u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i wyj膮艂 z ust cygaro.

- W porz膮dku, nie siadaj. Naprawd臋 mia艂e艣 szcz臋艣cie, dzieciaku. Ogromne szcz臋艣cie. Przynajmniej do tej chwili.

Bremen zmru偶y艂 powieki.

Vanni Fucci skin膮艂 g艂ow膮. Bert i Ernie ruszyli si臋 szybko - szybciej, ni偶 Bremen zdo艂a艂 zareagowa膰. Czu艂, jak unieruchamiaj膮 mu r臋ce. Sal Empori podni贸s艂 strzykawk臋 do 艣wiat艂a i przez marynark臋 Armaniego za siedemset dolar贸w zrobi艂 mu zastrzyk w rami臋.

OCZY

Robby Bustamante umiera. G艂uche, 艣lepe, niedorozwini臋te dziecko wielokrotnie zapada w stan 艣pi膮czki i wydobywa si臋 z niej jak jaka艣 pozbawiona wzroku dwudyszna ryba, przechodz膮ca z wody w powietrze i nie znajduj膮ca 艣rodk贸w do 偶ycia w 偶adnym z tych 偶ywio艂贸w.

Dziecko jest strasznie poszkodowane i niekt贸re piel臋gniarki wynajduj膮 powody, by omija膰 ten pok贸j, inne za艣 przeciwnie, przychodz膮 tam cz臋艣ciej ni偶 potrzeba, pr贸buj膮c nie艣膰 dziecku ulg臋 sam膮 sw膮 obecno艣ci膮. Rzadko, gdy Robby przedziera si臋 ku 艣wiadomo艣ci i monitory nad jego 艂贸偶kiem pokazuj膮 co艣 innego, a nie tylko sen w stanie REM, ch艂opak poj臋kuje i bije d艂o艅mi o ko艂dr臋, rozczapierzone palce i sztywne 艂upki skrobi膮 w prze艣cierad艂a.

Niekiedy piel臋gniarki podchodz膮 i wycieraj膮 dziecku czo艂o lub zwi臋kszaj膮 dawk臋 艣rodk贸w przeciwb贸lowych w kropl贸wce. Jednak ani g艂askanie, ani lekarstwa nie przerywaj膮 kwilenia i gor膮czkowego drapania. Ch艂opiec jakby czego艣 szuka艂.

Rzeczywi艣cie, szuka. Robby rozpaczliwie pr贸buje znale藕膰 swego misia, jedynego towarzysza, jakiego mia艂 przez te lata.

Dotykowego przyjaciela. Pocieszenia podczas nie ko艅cz膮cej si臋 nocy, urozmaicanej jedynie atakami b贸lu.

Gdy Robby jest na wp贸艂 przytomny, przewraca si臋 i skrobie po kocach i mokrych prze艣cierad艂ach. Szuka misia. Krzyczy przez sen, kwilenie falsetem rozlega si臋 w szpitalnych korytarzach jak p艂acz pot臋pie艅ca.

Misia nie ma. Matka i ”wujek” cisn臋li go razem z reszt膮 dobytku dziecka do baga偶nika samochodu, chc膮c wszystko wyrzuci膰 do pierwszego mijanego 艣mietnika.

Podczas tych rzadkich chwil, gdy Robby wznosi si臋 ku 艣wiadomo艣ci, obraca si臋, j臋czy i skrobie prze艣cierad艂a. Szuka misia.

Ale te chwile s膮 coraz rzadsze i rzadsze, a偶 w ko艅cu zanikaj膮.

GEVION

Bremena zabrali na lotnisko Las Vegas w 艣rodku nocy.

Dwusilnikowy turbo艣mig艂owiec Piper Cheyenne czeka艂 na zewn膮trz zaciemnionego hangaru. Ju偶 w trzydzie艣ci sekund po wej艣ciu pi臋ciu m臋偶czyzn na pok艂ad ko艂owa艂 do startu. Bremen nie potrafi艂by odr贸偶ni膰 dwusilnikowego turbo艣mig艂owca Piper Cheyenne od promu kosmicznego, lecz pilot to potrafi艂.

Bremen rozczarowany skonstatowa艂, 偶e pilot dok艂adnie wie, kim jest jego pi臋ciu pasa偶er贸w i dlaczego lec膮 do New Jersey.

Ca艂a czw贸rka rzezimieszk贸w mia艂a bro艅, a Bert Cappi nosi艂 swoj膮 automatyczn膮 czterdziestk臋pi膮tk臋 na ramieniu pod marynark膮. Wylot t艂umika wystawa艂 tak, 偶e dotyka艂 偶eber Bremena, on za艣 ogl膮da艂 wystarczaj膮co wiele film贸w w telewizji, by rozpozna膰 t艂umik, gdy ju偶 go zobaczy艂. Wystartowali ku zachodowi, weszli stromo, po czym zakr臋cili na wsch贸d, zostawiaj膮c za sob膮 g贸ry. W samolociku znajdowa艂y si臋 dwa fotele po obu stronach - za siedzeniem pilota i za pustym siedzeniem kopilota. Przy 艣ciance dzia艂owej z ty艂u umieszczono 艂aw臋. Sal Empori i Vanni Fucci usiedli w pierwszych dw贸ch fotelach po obu stronach w膮skiego przej艣cia; w nast臋pnym rz臋dzie posadzili Bremena, z drugiej strony przej艣cia zbira o imieniu Ernie; Bert Cappi siedzia艂 przypi臋ty do 艂awy z ty艂u dok艂adnie za Bremenem. Pistolet spoczywa艂 mu na kolanach.

Samolot bucz膮c sun膮艂 na wsch贸d. Bremen opar艂 twarz o zimny pleksiglas okna i zamkn膮艂 oczy. My艣li pilota by艂y ch艂odne, jasne i techniczne, lecz czterech zbir贸w jawi艂o si臋 my艣lotykowi Bremena jako kocio艂 pod艂ej z艂o艣liwo艣ci. Bert, dwudziestosze艣cioletni zab贸jca i zi臋膰 Don Leoniego, nie m贸g艂 si臋 doczeka膰 przyjemno艣ci zar偶ni臋cia Bremena. Mia艂 nadziej臋, 偶e cywil czego艣 spr贸buje, nim dojad膮 na miejsce, wi臋c za艂atwi膮 dupka po drodze.

Wiatr miota艂 samolocikiem i Bremen czu艂, jak wznosi si臋 w nim pustka. 艢mieszna sytuacja - jak w komiksie czy tanim serialu - lecz gwa艂towne rozwi膮zanie by艂o tak realne i nieuchronne, jak zderzenie jad膮cych na siebie samochod贸w.

W艣ciek艂y gniew na krzywdziciela dziecka w Denver by艂 pierwszym takim zdarzeniem - przedtem nigdy nikogo nie uderzy艂. Nikomu nie rozbi艂 nosa. Zdaniem Bremena gwa艂t zawsze stanowi艂 ostatni膮 drog臋 wyj艣cia dla kogo艣 emocjonalnie i intelektualnie kalekiego. A teraz siedzia艂 w tej hermetycznej maszynie, gdzie fotele i drzwi wydawa艂y si臋 jeszcze mniej solidne ni偶 w ameryka艅skim samochodzie, wspomina艂 pokryt膮 lodem twarz pani Morgan, a brutalne my艣li brutalnych m臋偶czyzn tar艂y mu m贸zg niczym papier 艣cierny. Jak na ironi臋, chcieli zabi膰 Bremena nie z powodu osobistej urazy. To by艂 ich spos贸b na rozwi膮zanie pewnego problemu, os艂abienie pomniejszego potencjalnego zagro偶enia. Zabijaj膮c cz艂owieka o nazwisku Jeremy Bremen - a tego nazwiska nawet nie znali - nie wahaliby si臋 bardziej, ni偶 Bremen usuwaj膮c b艂臋dne przekszta艂cenie jakiego艣 r贸wnania. Jednak odczuwaliby przy tym wi臋cej rado艣ci.

Piper Cheyenne lecia艂 jednostajnie. D藕wi臋ki turbo艣mig艂owych silnik贸w tworzy艂y melodyczny kontrast z ciemnymi wirami Vanniego Fucciego, Sala Emporiego, Berta i Erniego.

Vanni Fucci poch艂oni臋ty by艂 liczeniem got贸wki w stalowej dyplomatce Bremena - z艂odziej przeliczy艂 ju偶 trzysta tysi臋cy dolar贸w i mia艂 jeszcze przeliczy膰 trzeci膮 cz臋艣膰 banknot贸w. Bremen zauwa偶y艂, 偶e licz膮c pieni膮dze, podniecony Fucci pulsowa艂, jakby by艂 podniecony seksualnie.

Bremen popada艂 w coraz g艂臋bsz膮 depresj臋. Powr贸ci艂a apatia, w kt贸rej tkwi艂 przed potyczk膮 z pani膮 Morgan - zimna, ciemna fala, gro偶膮ca, 偶e zabierze go ze sob膮 w noc.

W ciemno艣膰 pod 艂贸偶kiem.

Otworzy艂 oczy i zacz膮艂 przebija膰 si臋 przez mdl膮cy neurogwar i usypiaj膮cy ha艂as silnika. Koncentrowa艂 si臋 na wspomnieniu o Gail, wznosz膮cym si臋 jak solidna ska艂a, na kt贸r膮 m贸g艂 si臋 wspi膮膰 ponad czarny przyp艂yw. Ta pami臋膰 sta艂a si臋 jego gwiazd膮 polarn膮. Narastaj膮cy gniew stymulowa艂 go.

Przed 艣witem wyl膮dowali, by uzupe艂ni膰 paliwo. Bremen zajrza艂 w umys艂 pilota i zobaczy艂, 偶e l膮dowisko jest terenem prywatnym, znajduje si臋 na p贸艂noc od Salt Lak臋, 偶e Don Leoni dysponuje ca艂ym hangarem i 偶e nie ma st膮d 偶adnej szansy ucieczki.

Zrobili przerw臋 na toalet臋; Bert i Ernie trzymali swoje czterdziestkipi膮tki w pogotowiu, gdy Bremen siusia艂. Potem wr贸ci艂 do samolotu. Bert przystawi艂 mu luf臋 pistoletu do potylicy, a inni korzystali z ubikacji i pili kaw臋 w biurze hangaru. Bremen widzia艂, 偶e gdyby nawet w cudowny spos贸b uciek艂 Bertowi Cappiemu, inni by go ustrzelili, nie zwa偶aj膮c na widz贸w mog膮cych zaalarmowa膰 policj臋.

Uzupe艂nili paliwo, wystartowali i trzymali si臋 mi臋dzystanowej 80. Bremen wiedzia艂 o tym tylko z lu藕nych my艣li pilota - sam膮 ziemi臋 przes艂ania艂a solidna pokrywa chmur pi臋膰 tysi臋cy metr贸w pod nimi. Jedyny ha艂as stanowi艂 szum silnika i okazjonalna wymiana zda艅 mi臋dzy pilotem a obs艂ug膮 naziemn膮.

S艂o艅ce p贸藕nego lata ogrza艂o wn臋trze samolotu i bandyci kolejno zapadli w drzemk臋. Jedynie Vanni Fucci nadal duma艂 o pieni膮dzach i o tym, ile mo偶e im odpali膰 Don Leoni jako nagrod臋 za schwytanie cywila.

Dzia艂aj teraz! - pomy艣la艂 Bremen, czuj膮c nap艂yw adrenaliny. Wyobra偶a艂 sobie, jak chwyta bro艅 Berta Cappiego lub Erniego Sanzy. Przejrza艂 ich pami臋膰 i wiedzia艂, jak u偶ywa膰 automatycznej czterdziestkipi膮tki.

A co potem? Z tym gorzej. Spenetrowawszy ich pami臋膰 wiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e czterej twardzi, podli bandyci nie zareaguj膮 na pistolet automatyczny, kt贸rym kto艣 wymachuje w samolociku lec膮cym na wysoko艣ci sze艣ciu i p贸艂 tysi膮ca metr贸w. Gdyby Bremen by艂 tylko z samym pilotem, mo偶e uda艂oby si臋 go przekona膰, by zboczy艂 z trasy i gdzie艣 wyl膮dowa艂. Pilot - nosz膮cy nazwisko Jesus Vigil - przemyca艂 wcze艣niej narkotyki z Kolumbii. Zanim zacz膮艂 pracowa膰 dla Don Leoniego, zdarza艂o mu si臋 ucieka膰 na wysoko艣ci wierzcho艂k贸w drzew przed samolotami Wydzia艂u Walki z Narkotykami. Jednak obecnie bardziej mu odpowiada艂a pozbawiona takich emocji praca u mafijnego szefa i nie mia艂 zamiaru m艂odo umiera膰.

Czterej gangsterzy, zw艂aszcza Bert Cappi i Ernie Sanza, znacznie skrupulatniej przestrzegali nakaz贸w machizmu - przynajmniej swoich w艂oskich i sycylijskich wersji tych nakaz贸w - i nie pozwoliliby, 偶eby jaki艣 cywil ich rozbroi艂 lub uciek艂 im z aresztu. Ka偶dy z nich raczej da艂by umrze膰 swemu partnerowi, nim by si臋 zgodzi艂 na co艣 podobnego. 呕aden z nich nie mia艂 ani dostatecznej inteligencji, ani wyobra藕ni, by przedstawi膰 sobie 艣mier膰 w艂asn膮.

P贸藕nym rankiem znowu wyl膮dowali, tym razem w pobli偶u Omaha, lecz Bremenowi nie pozwolono wysi膮艣膰 z samolotu.

Pozostali m臋偶czy藕ni ca艂kiem si臋 rozbudzili i Bremen czu艂 ich pragnienie, by cywil - to znaczy on - czego艣 popr贸bowa艂. Popatrzy艂 na nich oboj臋tnie.

Znowu wystartowali. Przez chwil臋 widzia艂 szerok膮 rzek臋, potem przebili si臋 przez chmury. Teraz silnie koncentrowa艂 uwag臋 na wspomnieniach i my艣lach pilota, spenetrowa艂 jego pami臋膰 o trasie lotu, kt贸ra w艂a艣nie zosta艂a uaktualniona w Omaha. Cheyenne jeszcze raz uzupe艂ni paliwo - tym razem na prywatnym lotnisku w Ohio - a potem poleci prosto ku lotnisku Don Leoniego, po艂o偶onemu dwa kilometry od jego rezydencji w New Jersey. B臋dzie na nich czeka艂a limuzyna. Potem kr贸tka dyskusja z Don Leonim - g艂贸wnie monolog, w kt贸rym szef upewni si臋, 偶e Bremen nie pracuje dla kt贸rego艣 z przyjaci贸艂 Chico Tartugiana w Miami. Przes艂uchanie mo偶e si臋 艂膮czy膰 z utrat膮 przez Bremena kilku palc贸w i jednego czy nawet obydwu j膮der. Wreszcie, gdy ju偶 b臋d膮 pewni, Bert, Ernie i psychopatyczny Portorykanczyk Roachclip zabior膮 Bremena do Pine Barrens, by zrobi膰 to, co nale偶y. Potem 艣mieciarka we藕mie utwardzony zgniatark膮 pakunek jego ko艣ci na wysypisko ko艂o Newark.

Piper Cheyenne bucza艂 a偶 do popo艂udnia. Sal i Vanni Fucci rozmawiali o interesach, ufni, 偶e cywil z tylnego fotela nic nikomu nie powt贸rzy z ich rozmowy. Ernie pr贸bowa艂 si臋 wycofa膰 do tylnej 艂awy, by zagra膰 z Bertem w karty, lecz Sal Empori wrzasn膮艂, rozkazuj膮c mu, by zn贸w usiad艂 na fotelu naprzeciw Bremena. Ernie siedzia艂 jak kura na jajach, pr贸bowa艂 czyta膰 rozdzia艂 z powie艣ci erotycznej, a potem si臋 zdrzemn膮艂.

W ko艅cu Bert Cappi r贸wnie偶 lekko zasn膮艂, 艣ni膮c, 偶e pieprzy aktoreczk臋 z nowego kasyna Don Leoniego.

Bremena te偶 kusi艂o, by uci膮膰 sobie drzemk臋. Z艂upi艂 profesjonaln膮 pami臋膰 pilota z wszystkiego, co si臋 da艂o. Rozmowa Sala i Vanniego Fucciego powoli zamiera艂a. S艂ycha膰 by艂o tylko odg艂osy silnika i od czasu do czasu zgrzyt w radiu, gdy zmieniali naziemny rejon kontroli lot贸w. Lecz zamiast zapa艣膰 w sen, Bremen postanowi艂 pozosta膰 przy 偶yciu.

Zerkn膮艂 w d贸艂 i zobaczy艂 tylko ob艂oki, lecz z my艣li pilota wiedzia艂, 偶e znajdowali si臋 gdzie艣 na wsch贸d od Springfield w Missouri. Ernie cicho chrapa艂. Bert roi艂 we 艣nie.

Bremen w milczeniu odpi膮艂 pas swego fotela i na pi臋膰 sekund zamkn膮艂 oczy. Tak, Jeny. Tak.

Dzia艂a艂 ju偶 bez namys艂u, szybciej i sprawniej ni偶 kiedykolwiek w 偶yciu. B艂yskawicznie wsta艂, obr贸ci艂 si臋, w艣lizgn膮艂 na tyln膮 艂aw臋 i wyj膮艂 z r臋ki Berta Cappiego pistolet automatyczny.

Potem wpar艂 si臋 plecami w k膮t, na styku tylnej 艣cianki dzia艂owej z kad艂ubem i macha艂 broni膮, najpierw na zaskoczonego Berta, p贸藕niej na parskaj膮cego, budz膮cego si臋 Erniego, a potem na wszystkich, kiedy Sal Empori i Vanni Fucci si臋gn臋li po swoj膮 bro艅.

- Tylko spr贸bujcie - rzek艂 Bremen bezbarwnym g艂osem - a pozabijam was wszystkich.

Samolocik wype艂ni艂y krzyki i przekle艅stwa, wreszcie pilot przekrzycza艂 wszystkich.

- Jeste艣my pod ci艣nieniem, na lito艣膰 bosk膮 - wrzasn膮艂 Jesus Vigil. - Je艣li kto艣 wystrzeli, b臋dzie to cholernie z艂a nowina.

- Od艂贸偶 pieprzony pistolet, skurwysynu! - wrzasn膮艂 Vanni Fucci. D艂o艅 mia艂 w po艂owie drogi ku pasowi.

- Stop, pierdolcy! Nie rusza膰 si臋, do cholery! - krzykn膮艂 Sal Empori na Berta i Erniego. D艂onie Berta wznosi艂y si臋, jakby chcia艂 udusi膰 cywila. Prawa r臋ka Erniego znajdowa艂a si臋 ju偶 pod jego jedwabnym sportowym p艂aszczem.

Przez sekund臋 panowa艂a cisza. Tylko Bremen wykonywa艂 kr贸tkie, energiczne, lecz przemy艣lane ruchy r臋k膮 z pistoletem. S艂ysza艂 ich my艣li t艂uk膮ce si臋 wok贸艂 jak nap臋dzany burz膮 przyb贸j. Jego serce bi艂o g艂o艣no, ba艂 si臋, 偶e nie us艂yszy innych d藕wi臋k贸w. Lecz us艂ysza艂, gdy pilot odezwa艂 si臋 znowu.

- Hej, spokojnie, ch艂opcze. P艂ytkie nurkowanie. Kutas nie zauwa偶y. Jeszcze kilometr i hermetyzacja nie b臋dzie wa偶na.

Niech Empori i Fucci zawsze stoj膮 mi臋dzy przodem a cywilem, by zab艂膮kane kule nie trafi艂y we mnie ani w przyrz膮dy. Jeszcze siedemset metr贸w. Po prostu nie przejmuj si臋, ch艂opcze. Nikt ci nic nie zrobi. Pieprzony kutas powie mi, bym gdzie艣 wyl膮dowa艂. Powiem w porz膮dku, a potem ch艂opcy go zaciukaj膮.

Bremen milcza艂.

- Taa, taa, taa - rzek艂 Vanni Fucci, zerkaj膮c na Berta i nakazuj膮c mu gniewnym spojrzeniem, by dure艅 si臋 nie rusza艂. - Cholera, nie denerwuj si臋, dobrze? Porozmawiajmy o tym. Po prostu od艂贸偶 pieprzony pistolet, bo wystrzeli, dobrze? - Jego palce przesun臋艂y si臋 ku przypi臋tej do pasa trzydziestce贸semce.

Bert Cappi omal si臋 nie zad艂awi艂 w艂asn膮 偶贸艂ci膮, taki by艂 w艣ciek艂y. Je艣li ten pieprzony cywil prze偶yje nast臋pne kilka sekund, to osobi艣cie utnie sukinsynowi jaja, a potem dopiero go zabije.

- Tylko b膮d藕cie, cholera, cicho! - wrzasn膮艂 Sal Empori. - Wyl膮dujemy gdzie艣 i... Ernie, kurwa! Nie!

Ernie po艂o偶y艂 d艂o艅 na pistolecie.

Vanni Fucci zakl膮艂 i wyci膮gn膮艂 sw膮 w艂asn膮 bro艅.

Pilot przygi膮艂 si臋 i da艂 samolotem nura ku g臋stszemu powietrzu.

Bert Cappi warkn膮艂 co艣 i rzuci艂 si臋 w prz贸d.

Jeremy Bremen zacz膮艂 strzela膰.

OCZY

Podczas choroby Gail Jeremy porzuca nauk臋, opr贸cz zaj臋膰 ze studentami i bada艅 nad chaosem. Prowadzenie wyk艂ad贸w utrzymuje go przy zdrowych zmys艂ach. Badania w teorii chaosu zmieniaj膮 na zawsze jego pogl膮dy na wszech艣wiat.

Jeremy s艂ysza艂 przedtem o matematyce chaosu, ale dane z do艣wiadcze艅 Jacoba Goldmanna zmusi艂y go, by dog艂臋bnie si臋 ni膮 zainteresowa艂. Jak wi臋kszo艣膰 matematyk贸w, uwa偶a, 偶e teoria bez wzor贸w, nieprzewidywalna, bez ogranicze艅, jest sprzeczno艣ci膮 sam膮 w sobie. Niechlujstwem. To nie taka matematyka, jak膮 zna. Jeremy pociesza si臋, 偶e Henry Poincare, wielki dziewi臋tnastowieczny matematyk, kt贸ry natkn膮艂 si臋 na ide臋 chaosu, gdy tworzy艂 topologi臋, bardzo nie lubi艂 chaosu w kr贸lestwie liczb, jak Jerry nienawidzi go dzisiaj.

Jednak dane Jacoba Goldmanna ka偶膮 p贸j艣膰 w d偶ungl臋 matematyki chaosu, je艣li chce analizowa膰 ludzki umys艂 jako holograficzne czo艂o fali. Mi臋dzy przygn臋biaj膮cymi wizytami u Gail w szpitalu, po dniach chemoterapii, Jeremy czyta kilka ksi膮偶ek na temat matematyki chaosu, a potem zag艂臋bia si臋 w streszczenia i artyku艂y. Wiele z nich przet艂umaczono z francuskiego i niemieckiego. Kiedy zimowe dni si臋 kurcz膮, a potem niech臋tnie wyd艂u偶aj膮, i kiedy choroba Gail nieub艂aganie coraz szybciej j膮 niszczy, Jeremy czyta prace Abrahama i Marsdena, Barenblatta, Ioossa i Josepha; studiuje teorie Aruna i Heinza, prace Levina, dotycz膮ce fraktali prace Mandelbrota, Stewarta, Peitgena i Richtera. Po d艂ugim dniu przebywania z Gail, gdy trzyma j膮 za r臋k臋 podczas torturuj膮cych, bolesnych i upokarzaj膮cych zabieg贸w, wraca do domu i tonie w takich pracach jak ”Drgania nieliniowe, systemy dynamiczne i bifurkacje p贸l wektorowych” Guckenheimera i Holmesa.

Powoli zaczyna rozumie膰. Stopniowo pojmuje, 偶e matematyka chaosu przeplata si臋 ze standardow膮 analiz膮 fal Schr贸dingera dla percepcji holograficznej. Powoli jego pogl膮d na wszech艣wiat ulega zmianie.

Dowiaduje si臋, 偶e jednym z powod贸w powstania nowoczesnej matematyki chaosu jest nasze niepowodzenie w przepowiadaniu pogody. Nawet przy u偶yciu superkomputer贸w Cray X-MP, prze偶uwaj膮cych liczby z szybko艣ci膮 o艣miuset milion贸w operacji na sekund臋, prognozy pogody to klapa. W ci膮gu p贸艂 godziny Cray X-MP mo偶e dok艂adnie przewidzie膰 pogod臋 nast臋pnego dnia dla ca艂ej p贸艂nocnej p贸艂kuli. Po dniu gor膮czkowej aktywno艣ci superkomputer potrafi wypracowa膰 dziesi臋ciodniowe prognozy dla p贸艂kuli p贸艂nocnej.

Lecz wyliczenia zaczynaj膮 si臋 rozje偶d偶a膰 po oko艂o czterech dniach i wszelkie estymacje, co b臋dzie za tydzie艅, zamieniaj膮 si臋 w czyst膮 zgadywank臋 nawet dla Craya X-MP, gryz膮cego zmienne z szybko艣ci膮 sze艣膰dziesi臋ciu milion贸w k臋s贸w na minut臋. Wszystkich meteorolog贸w, ekspert贸w od sztucznej inteligencji i matematyk贸w irytuje owo niepowodzenie. Nie powinno mie膰 miejsca. Skoro komputer potrafi przewidzie膰 ruchy gwiazd na miliardy lat wprz贸d, dlaczego prognozowanie pogody jest tak trudne? Zbi贸r zmiennych, z kt贸rym mamy tu do czynienia, jest oczywi艣cie du偶y, lecz przecie偶 sko艅czony.

By dalej to bada膰, Jeremy musi przestudiowa膰 prace Edwarda Lorenza i teorie chaosu.

We wczesnych latach sze艣膰dziesi膮tych urodzony matematyk, kt贸ry zosta艂 potem meteorologiem, Edward Lorenz, u偶ywa艂 do艣膰 prymitywnego komputera, Royal McBee LGP-300, do wykre艣lania warto艣ci zmiennych badanych przez B. Salzmana w r贸wnaniach modeluj膮cych zwyk艂膮 konwekcj臋, wznoszenie si臋 gor膮cego powietrza. Lorenz znalaz艂 w r贸wnaniach Salzmana trzy istotne zmienne, odrzuci艂 pozosta艂e i zapu艣ci艂 sw贸j lampowy, brz臋cz膮cy i szumi膮cy Royal McBee LGP-300, by rozwi膮zywa艂 r贸wnania w spokojnym tempie jednej operacji na sekund臋. W rezultacie otrzyma艂...

...chaos.

U偶ywaj膮c tych samych zmiennych, w tych samych r贸wnaniach, startuj膮c z tych samych danych, pozornie proste, kr贸tkoterminowe przewidywania degenerowa艂y si臋 w pe艂ne sprzeczno艣ci szale艅stwo.

Lorenz sprawdza艂 obliczenia, przeprowadza艂 liniowe analizy stabilno艣ci, duma艂 i rozpoczyna艂 od nowa.

Szale艅stwo. Chaos.

Lorenz odkry艂 ”atraktor Lorenza”, w kt贸rym trajektorie r贸wna艅 okr膮偶aj膮 dwa zakola w spos贸b pozornie przypadkowy.

Z chaosu Lorenza powsta艂 bardzo precyzyjny wzorzec: rodzaj bifurkacji Poincarego. Doprowadzi艂a ona Lorenza do zrozumienia zjawiska, kt贸re nazwa艂 ”efektem motyla” w prognozach pogody. M贸wi膮c prosto, Lorenzowski efekt motyla polega na tym, 偶e je艣li jaki艣 motyl w Chinach machnie skrzyde艂kami, spowoduje drobn膮, lecz nieuniknion膮 zmian臋 w atmosferze ziemskiej. Ta ma艂a zmiana nak艂ada si臋 na inne ma艂e zmiany, a偶 pogoda staje si臋... inna. Nieprzewidywalna.

Spokojny chaos.

Jeremy natychmiast widzi, jakie znaczenie maj膮 prace Lorenza i wszystkie p贸藕niejsze badania z teorii chaosu dla interpretacji danych Jacoba.

Analizuj膮c te dane dochodzi do wniosku, 偶e ludzki umys艂, przez zniekszta艂caj膮ce i oddaj膮ce po艣redni obraz soczewki swoich zmys艂贸w, dostrzega jedynie nieustanne za艂amywanie si臋 fal prawdopodobie艅stwa. Zgodnie z danymi Goldmanna, wszech艣wiat najlepiej opisywa膰 jako czo艂o fali stoj膮cej, kt贸ra si臋 sk艂ada z wzburzanych falek chaosu probabilistycznego.

Zgodnie z w艂asnymi badaniami Jeremy'ego, umys艂 ludzki to nic innego jak czo艂o innej fali stoj膮cej, rodzaj superhologramu, skonstruowany z milion贸w kompletnych, cho膰 mniejszych hologram贸w. Ot贸偶 umys艂 obserwuje owe zjawiska, za艂amuje, fale prawdopodobie艅stwa w uporz膮dkowane serie zdarze艅, po czym dalej zajmuje si臋 swoimi sprawami. („Fala czy cz膮stka?” - m贸wi艂 Jeremy do Gail, gdy wracali poci膮giem do Bostonu. - ”Wydaje si臋, 偶e obserwator zmusza wszech艣wiat do decyzji, przez prosty akt obserwacji...”)

Jeremy jest zagubiony, gdy szuka schematu tej nie ko艅cz膮cej si臋 strukturyzacji niestrukturyzowalnego, a偶 natyka si臋 na artyku艂 omawiaj膮cy skomplikowane obliczenia, jakie przeprowadzono, chc膮c ustali膰 po艂o偶enie Hyperiona, ksi臋偶yca Saturna, wzgl臋dem jego orbity, podczas przelotu sondy Voyager.

Orbita Hyperiona jest dostatecznie newtonowska i keplerowska, by mo偶na j膮 okre艣li膰 na wiele dziesi臋cioleci naprz贸d.

Lecz po艂o偶enie ksi臋偶yca wzgl臋dem tej orbity mog艂oby by膰 艂agodnie okre艣lone jako pieprznik.

Hyperion kozio艂kuje i tego kozio艂kowania przewidzie膰 po prostu nie mo偶na. Jego po艂o偶enie jest wyznaczane nie przez losowe wp艂ywy grawitacji - w贸wczas zdolny programista, dysponuj膮cy sprytnym programem i odpowiednim komputerem m贸g艂by je wyznaczy膰 - lecz przez chaos dynamiczny, rz膮dz膮cy si臋 w艂asn膮 logik膮 czy te偶 brakiem logiki. To Lorenzowski efekt motyla zachodz膮cy w milcz膮cej pr贸偶ni w przestrzeni wok贸艂 Saturna, z bry艂owatym, malutkim Hyperionem, odgrywaj膮cym rol臋 oszo艂omionej i kozio艂kuj膮cej ofiary.

Jeremy jednak odkrywa, 偶e nawet na takich nie zbadanych oceanach chaosu mog膮 si臋 znajdowa膰 wysepki liniowego rozs膮dku.

Tropem Hyperiona dociera do prac Andrieja Ko艂mogorowa, W艂adimira Arnolda i Jurgena Mosera. Ci matematycy, specjali艣ci od uk艂ad贸w dynamicznych, sformu艂owali twierdzenie KAM (to znaczy Ko艂mogorowa-Arnolda-Mosera), wyja艣niaj膮ce istnienie klasycznych ruch贸w kwaziokresowych wewn膮trz owego huraganu trajektorii chaotycznych. Wykres inspirowany przez twierdzenie KAM jest zawi艂ym rysunkiem, ukazuj膮cym niemal organiczn膮 struktur臋 tych klasycznych, daj膮cych si臋 wykre艣li膰 trajektorii, kt贸re s膮 jak futera艂y z drutu i plastiku, zawijasy wewn膮trz zawijas贸w, gdzie rezonansowe wysepki porz膮dku le偶膮 w fa艂dach dynamicznego chaosu.

Matematycy ameryka艅scy ochrzcili ten model mianem VAK, skr贸towcem od Vague Attractor of Kolmogorov. Jeremy sobie przypomina, 偶e imi臋 Vak nosi tak偶e bogini wibracji w Rigwedzie.

Nadchodzi dzie艅, gdy Gail idzie do szpitala nie na badania, lecz by tam pozosta膰... pozosta膰, a偶 wyzdrowieje dostatecznie, by powr贸ci膰 do domu. Tak m贸wi膮 lekarze, lecz zar贸wno ona, jak i Jeremy wiedz膮, 偶e nie b臋dzie 偶adnego powrotu... Jeremy siedzi samotnie w swym gabinecie na drugim pi臋trze i gapi si臋 na VAK - rozmyty atraktor Ko艂mogorowa.

Regularne trajektorie kwaziokresowe zawijaj膮ce si臋 powy偶ej wt贸rnego pokrycia rezonansami, trzecie pokrycie p膮czkuj膮ce w kszta艂cie delikatniejszych, wielokrotnych rezonans贸w, trajektorie chaotyczne, przedzieraj膮ce si臋 przez organizm jak spl膮tane druty.

A Jeremy widzi model dla swojej holograficznej analizy neurologicznej interpretacji tego zbioru za艂amuj膮cych si臋 fal prawdopodobie艅stwa, kt贸ry nazywa wszech艣wiatem.

W g艂owie mu si臋 rysuje model ludzkiego umys艂u... i talentu, dzielonego z Gail... i wszech艣wiata, kt贸ry tak j膮 zrani艂.

Lecz przede wszystkim efekt motyla. Pewno艣膰, 偶e ca艂e ludzkie 偶ycie jest podobne do pojedynczego dnia w tym samym ludzkim 偶yciu: nie zaplanowane, nieprzewidywalne, rz膮dzone przez ukryte przyp艂ywy czynnik贸w chaotycznych i t艂uczone skrzyd艂ami motyla, przynosz膮cymi 艣mier膰 w kszta艂cie guza lub - w przypadku Jacoba - w postaci kuli w m贸zgu.

Owego wieczora Jeremy realizuje sw膮 偶yciow膮 ambicj臋, odkrywa ca艂kowicie nowy kierunek bada艅 matematycznych - nie dla chwa艂y czy kolejnych honor贸w akademickich, gdy偶 teraz to si臋 dla niego nie liczy - lecz by przesun膮膰 艣wietlisty kr膮g wiedzy troch臋 dalej w ciemno艣ci. Wysepki rezonansu w morzu chaosu.

Dostrzega drogi bada艅, kt贸rymi m贸g艂by p贸j艣膰, ale rezygnuje z nich, zgarnia ze sto艂u artyku艂y, raporty, 艣ciera wst臋pne r贸wnania z tablicy. Tej nocy stoi przy oknie i patrzy w nico艣膰.

Cicho 艂ka. Nie czuje gniewu ani rozpaczy, lecz wype艂nia go co艣 niesko艅czenie bardziej zab贸jczego: pustka, kt贸ra wkracza od wewn膮trz.

MY, CHOCHO艁OWI LUDZIE

- Panie Bremen? Panie Bremen, czy pan mnie s艂yszy?

Kiedy艣, jako o艣mioletni ch艂opiec, zanurkowa艂 w basenie przyjaciela i zamiast wyp艂yn膮膰, po prostu zupe艂nie bez wysi艂ku opad艂 trzy metry pod powierzchni臋. Le偶a艂 tam przez chwil臋, czuj膮c pod plecami szorstki beton i obserwuj膮c 艣wiec膮cy sufit, tak wysoko nad sob膮. Nawet kiedy czu艂 b贸l w p艂ucach i obserwowa艂 wspania艂e wznosz膮ce si臋 wok贸艂 powietrzne banieczki, i nawet gdy zda艂 sobie spraw臋, 偶e d艂u偶ej ju偶 nie mo偶e wstrzymywa膰 oddechu, ze wstr臋tem my艣la艂 o wynurzeniu si臋 nad t臋 powierzchni臋, z bolesn膮 niech臋ci膮 uznawa艂 konieczno艣膰 powrotu do tego nagle obcego 艣rodowiska powietrza, 艣wiat艂a i d藕wi臋ku. Pozostawa艂 wi臋c na dnie, uparcie opieraj膮c si臋 wezwaniu, najd艂u偶ej jak by艂o to mo偶liwe, a偶 wreszcie powoli wyp艂yn膮艂 ku tej powierzchni, smakuj膮c ostatnie sekundy wodnego 艣wiat艂a, st艂umionych d藕wi臋k贸w i srebrnej zamieci baniek.

Teraz te偶 wznosi艂 si臋 powoli, na przek贸r sile ci膮gn膮cej go do 艣wiat艂a.

- Panie Bremen, s艂yszy mnie pan?

S艂ysza艂. Otworzy艂 oczy, zamkn膮艂 je szybko przed atakiem bieli i 艣wiat艂a, a potem krzywi膮c si臋, spojrza艂 spod ci臋偶kich powiek.

- Pan Bremen? Jestem porucznik Burchill, z Wydzia艂u Policji w St. Louis.

Bremen skin膮艂 g艂ow膮, pr贸bowa艂 skin膮膰. G艂owa go bola艂a i mia艂 wra偶enie, 偶e co艣 j膮 przytrzymuje. Le偶a艂 w 艂贸偶ku. Bia艂e prze艣cierad艂a. Pastelowe 艣ciany. Stoliki na k贸艂kach przy 艂贸偶kach i plastikowe rekwizyty sali szpitalnej. Na skraju pola widzenia dostrzeg艂 po lewej zaci膮gni臋te zas艂ony, po prawej zamkni臋te drzwi. Za siedz膮cym porucznikiem policji sta艂 jeszcze jeden m臋偶czyzna w szarym garniturze. Porucznik Burchill by艂 mocno zbudowanym pi臋膰dziesi臋ciolatkiem o 偶贸艂tawej cerze. Bremen pomy艣la艂, 偶e przypomina on troch臋 Moreya Amsterdama, komika o obwis艂ej twarzy w starym programie Dick Van Dyke Show. Milcz膮cy cz艂owiek za porucznikiem by艂 m艂odszy, lecz jego twarz wyra偶a艂a to samo zawodowe zm臋czenie i cynizm.

- Panie Bremen - rzek艂 Burchill - s艂yszy mnie pan dobrze?

Bremen s艂ysza艂 go dobrze, cho膰 wszystko mia艂o dla niego jaki艣 oddalony, podwodny posmak. I Bremen widzia艂 siebie przez oczy porucznika Burchilla: blady, okutany kocami i banda偶ami, lewe rami臋 w gipsie, g艂owa zabanda偶owana, dalsze banda偶e widoczne pod cienk膮 koszul膮 szpitaln膮, oczy napuchni臋te i podkr膮偶one z up艂ywu krwi, pod gaz膮 na brodzie i policzkach widoczne 艣wie偶e szwy. Kropl贸wka s膮czy艂a jasn膮 ciecz w jego lewe rami臋.

Zamkn膮艂 oczy i pr贸bowa艂 pozby膰 si臋 wizji odbieranej przez Burchilla.

- Panie Bremen, niech nam pan powie, co si臋 wydarzy艂o.

G艂os porucznika nie by艂 艂agodny. Podejrzenia. Niewiara, 偶e ta miernota mog艂a zastrzeli膰 tamtych pi臋ciu cwaniak贸w i sama posadzi膰 samolot. Ciekawo艣膰, dotycz膮ca informacji o tym obywatelu, przekazanych przez komputer FBI - to uniwersytecki profesor matematyki, na mi艂o艣膰 bosk膮 - ciekawo艣膰 jego zmar艂ej 偶ony, podpalenia domu i zwi膮zk贸w tego faceta z Don Leonim z New Jersey i jego opryszkami.

Bremen odchrz膮kn膮艂 i pr贸bowa艂 m贸wi膰. G艂os mia艂 jak zgrzyt.

- Dziesm?

Wyraz twarzy porucznika Burchilla nie zmieni艂 si臋.

- Co to by艂o?

Bremen znowu odchrz膮kn膮艂.

- Gdzie jestem?

- Jest pan w Szpitalu Internistycznym w St. Louis. - Burchill przerwa艂. - W Missouri - doda艂 po chwili.

Bremen usi艂owa艂 kiwn膮膰 g艂ow膮 i po偶a艂owa艂 tego. Znowu pr贸bowa艂 m贸wi膰, nie poruszaj膮c szcz臋k膮.

- Nie dos艂ysza艂em - odpowiedzia艂 porucznik.

- Obra偶enia? - powt贸rzy艂 Bremen.

- Doktor jeszcze pana zbada, lecz z tego, co wiem, ma pan z艂aman膮 r臋k臋 i kilka siniak贸w. Nie zagra偶a to 偶yciu.

M艂odszy detektyw z wydzia艂u zab贸jstw, sier偶ant Kearny, my艣la艂: Cztery z艂amane 偶ebra, 艣lad kuli na jednym z 偶eber, wstrz膮s, obra偶enia wewn臋trzne... ten idiota ma szcz臋艣cie, 偶e 偶yje.

- Od wypadku up艂yn臋艂o osiemna艣cie godzin, pami臋ta pan wypadek? - spyta艂 Burchill.

Bremen potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Zupe艂nie nic?

- Pami臋tam, jak rozmawia艂em z wie偶膮 o instrumentach pok艂adowych przy l膮dowaniu. Potem prawy silnik zacz膮艂 wydawa膰 dziwaczne d藕wi臋ki i... wi臋cej nie pami臋tam.

Burchill wytrzeszczy! oczy. Ten dupek prawdopodobnie k艂amie, lecz kt贸偶, do diab艂a, mo偶e to wiedzie膰. Kto艣 przebi艂 kad艂ub i uszkodzi艂 silnik pociskiem z czterdziestkipi膮tki.

Bremen czu艂, jak b贸l zaczyna go zagarnia膰 niczym powolny przyp艂yw, kt贸remu si臋 nie 艣pieszy z wycofaniem. Nawet my艣lotyk i neurogwar szpitala zamigota艂y po tym przyp艂ywie.

- Wi臋c samolot si臋 rozbi艂? - zapyta艂.

Burchill ca艂y czas na niego patrzy艂.

- Czy jest pan pilotem, panie Bremen?

Bremen potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i omal nie zwymiotowa艂 z b贸lu.

- Przepraszam, co pan powiedzia艂? - spyta艂 porucznik.

- Nie jestem.

- A ma pan do艣wiadczenie w lataniu ma艂ymi samolotami?

- U-um.

- Wi臋c c贸偶 pan robi艂 za sterami Piper Cheyenne? - G艂os Burchilla by艂 r贸wnie nieub艂agany jak pchni臋cie rapiera.

Bremen westchn膮艂.

- Pr贸bowa艂em wyl膮dowa膰, poruczniku. Pilot zosta艂 postrzelony. 呕yje? Czy kto艣 z tamtych prze偶y艂?

Chudy sier偶ant pochyli艂 si臋.

- Panie Bremen, poinformowali艣my pana o przys艂uguj膮cych mu prawach jaki艣 czas temu, co zreszt膮 zosta艂o nagrane na ta艣m臋, ale nie mamy pewno艣ci, czy by艂 pan wtedy ca艂kowicie przytomny. Czy zna pan te prawa? Czy 偶yczy pan sobie, by wszystko powt贸rzy膰 w obecno艣ci adwokata?

- Adwokat? - powt贸rzy艂 Bremen. Lekarstwo podawane kropl贸wk膮 sprawia艂o, 偶e widzia艂 jak przez mg艂臋, powodowa艂o t臋py szum w uszach i rozmywa艂o my艣lotyk. - Pcomniadwokt?

Nic nie zrobem;..

Sier偶ant wci膮gn膮艂 powietrze, wyj膮艂 laminowan膮 kart臋 i rozpocz膮艂 litani臋 praw Mirandy, tak dobrze znan膮 z seriali kryminalnych milionom telewidz贸w. Gail zawsze intrygowa艂o, czy policjanci s膮 za g艂upi, by si臋 nauczy膰 tych kilku linii na pami臋膰. Nawet publiczno艣膰 ju偶 je pami臋ta.

Gdy sier偶ant sko艅czy艂 i ponownie spyta艂, czy Bremen chce adwokata, Bremen j臋kn膮艂.

- Nie - o艣wiadczy艂. - A inni 偶yj膮?

Martwi jak stara konina, pomy艣la艂 porucznik Burchill.

- Niech pan pozwoli mnie zadawa膰 pytania, dobrze, panie Bremen? - powiedzia艂 detektyw z wydzia艂u zab贸jstw.

Bremen zamkn膮艂 oczy. Substytut kiwni臋cia g艂ow膮.

- Kto postrzeli艂 kto, panie Bremen?

Kogo. To g艂os Gail doszed艂 przez mg艂臋.

- Postrzeli艂em tego o imieniu Bert. Z jego w艂asnego rewolweru - rzek艂 Bremen. - Wtedy rozp臋ta艂o si臋 piek艂o... wszyscy strzelali, pr贸cz pilota. Potem trafili pilota, a ja przeszed艂em do przodu i pr贸bowa艂em wyl膮dowa膰. Widocznie nie spisa艂em si臋 zbyt dobrze.

Burchill zerkn膮艂 na swego partnera.

- Przelecia艂 pan na dwusilnikowym turbo艣mig艂owcu prawie dwie艣cie kilometr贸w, wprowadzi艂 w艂a艣ciwym korytarzem na Mi臋dzynarodowy Port Lotniczy Lambert i prawie pan wyl膮dowa艂 tym cholerstwem. Faceci z wie偶y m贸wi膮, 偶e gdyby prawy silnik nie przesta艂 pracowa膰, posadzi艂by pan maszyn臋 zupe艂nie bezpiecznie. Czy jest pan pewien, 偶e nigdy pan nie lata艂, panie Bremen?

- Ca艂kowicie.

- Wi臋c jak pan wyja艣ni te...

- Szcz臋艣cie - rzek艂 Bremen. - Desperacja. By艂em sam tam na g贸rze. Ponadto sterowanie jest naprawd臋 proste, przy tej ca艂ej automatyce. - Ponadto stale odczytywa艂em m贸zg pilota podczas tych dziesi臋ciu godzin lotu z Las Vegas - doda艂 Bremen nies艂yszalnie. - Pech, 偶e go zabrak艂o, gdy by艂 mi potrzebny.

- Czemu znajdowa艂 si臋 pan na pok艂adzie, panie Bremen?

- Przede wszystkim, poruczniku, prosz臋 mi powiedzie膰, sk膮d pan wie, jak si臋 nazywam?

Burchill wyba艂uszy艂 oczy i o艣wiadczy艂:

- Pa艅skie odciski palc贸w s膮 w kartotece.

- Naprawd臋? - spyta艂 g艂upio Bremen. Oszo艂omienie wywo艂ane lekarstwami ust臋powa艂o, lecz szum spowodowany b贸lem narasta艂. - Nie wiedzia艂em, 偶e pobrano ode mnie odciski palc贸w.

- Pa艅skie prawo jazdy wydane w Massachusetts - wyja艣ni艂 sier偶ant. Nie mo偶na by艂o sobie wyobrazi膰 bardziej monotonnego ludzkiego g艂osu.

- Czemu znajdowa艂 si臋 pan na pok艂adzie, panie Bremen? - powt贸rzy艂 Burchill.

Bremen obliza艂 wysch艂e wargi i zacz膮艂 relacj臋. Opowiedzia艂 im o obozie rybackim na Florydzie, o zw艂okach, o Vannim Fuccim... o wszystkim z wyj膮tkiem koszmaru u pani Morgan i swoich tygodniach w Denver. Zak艂ada艂, 偶e je艣li maj膮 jego odciski, skojarz膮 go w ko艅cu z zab贸jstwem pani Morgan. W tej chwili ani porucznik, ani sier偶ant o tym nie my艣leli, lecz Bremen wiedzia艂, 偶e nied艂ugo kto艣 te fakty powi膮偶e.

Burchill znowu utkwi艂 w nim bazyliszkowe spojrzenie.

- Wi臋c wie藕li pana z powrotem do New Jersey, 偶eby sam Don m贸g艂 pana zar偶... m贸g艂 pana u艣mierci膰. Powiedzieli to panu?

- Us艂ysza艂em podczas ich rozm贸w. Widocznie nie kr臋powali si臋 w mojej obecno艣ci... Chyba nak艂adali, 偶e nikomu nie rozpowiem.

- A co z pieni臋dzmi, panie Bremen?

- Pieni臋dzmi?

- Pieni臋dzmi w stalowej dyplomatce. Przesz艂o czterysta tysi臋cy, kutasie. Jakie艣' pieni膮dze za narkotyki, o kt贸rych wiesz?

Mo偶e rozmawiamy teraz o interesie, kt贸ry si臋 nie uda艂 na wysoko艣ci trzech tysi臋cy metr贸w.

Bremen tylko potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Sier偶ant Kearny nachyli艂 si臋 bli偶ej.

- Czy cz臋sto pan gra w Las Vegas?

- Pierwszy raz - wybe艂kota艂 Bremen.

Rado艣膰, 偶e obudzi艂 si臋 偶ywy i mniej wi臋cej w jednym kawa艂ku, powoli mija艂a. Jej miejsce zajmowa艂 b贸l. Ponownie wraca艂o poczucie pustki. Wszystko si臋 sko艅czy艂o. Wszystko si臋 ju偶 sko艅czy艂o wraz ze 艣mierci膮 Gail, lecz Bremen musia艂 teraz potwierdzi膰 koniec swojej ucieczki, swoj膮 bezmy艣ln膮, bezowocn膮, bezduszn膮 pr贸b臋 unikni臋cia nieuniknionego.

Burchill co艣 m贸wi艂.

- ...zabra膰 mu bro艅?

Bremen uzupe艂ni艂 pytanie porucznika z echa swego my艣lotyku.

- Chwyci艂em pistolet Berta Cappiego, gdy ten zasn膮艂. Chyba nie przypuszcza艂, 偶e spr贸buj臋 co艣 zrobi膰 podczas lotu.

Tylko szaleniec podj膮艂by pr贸b臋, kiedy w lekkim samolocie jest tak du偶o broni, pomy艣la艂 porucznik Burchill.

- A dlaczego pan spr贸bowa艂? - spyta艂 g艂o艣no.

Bremen zrobi艂 b艂膮d - usi艂owa艂 wzruszy膰 ramionami. 艁upki i pozaklejane 偶ebra nie pozwoli艂y mu doko艅czy膰 tego ruchu.

- Jak膮 mia艂em alternatyw臋? - wyskrzypia艂. - Poruczniku, wszystko boli mnie jak cholera, a jeszcze nie widzia艂em ani lekarza, ani piel臋gniarki. Czy mo偶emy prze艂o偶y膰 to na p贸藕niej?

Burchill zerkn膮艂 na ma艂y notatnik, kt贸ry trzyma艂 w lewej d艂oni, zn贸w spojrza艂 bezbarwnie na Bremena i skin膮艂 g艂ow膮.

- Czy jestem o co艣 oskar偶ony? - spyta艂 Bremen. G艂os mia艂 zbyt zm臋czony, by wyrazi膰 nim prawdziwe oburzenie. Przekazywa艂 jedynie znu偶enie.

Twarz Burchilla zapad艂a si臋 w fa艂dy i zmarszczki. Tylko oczy mia艂 偶ywsze; nie przegapia艂 niczego.

- Pi臋ciu ludzi nie 偶yje, panie Bremen. Czterej z nich to znani kryminali艣ci i wydaje si臋, 偶e pilot by艂 r贸wnie偶 zwi膮zany z przest臋pczo艣ci膮 zorganizowan膮. Pa艅ski rejestr jest czysty, lecz pozostaj膮 w膮tpliwo艣ci na temat pa艅skiego znikni臋cia po 艣mierci 偶ony... i po偶aru.

Bremen widzia艂 przesuwaj膮ce si臋 wektory my艣li porucznika, w jakim艣 sensie r贸wnie uporz膮dkowanych i precyzyjnych jak intensywne, wr臋cz laserowe skupienie pokerzyst贸w-zawodowc贸w, z kt贸rymi grywa艂 przed niespe艂na dwoma dniami. Ten facet podpala sw贸j dom i znika, po tym, jak jego 偶ona wyci膮ga kopyta, my艣li Burchill. A p贸藕niej, po prostu przypadkiem, jest na Florydzie, gdy za艂atwiaj膮 Chico Tartugiana. A potem, po prostu przypadkiem, znajduje si臋 w Las Vegas, kiedy zab贸jca Chico i inni ch艂opcy Leoniego wioz膮 pieni膮dze. Aha. Schemat nie jest jeszcze jasny, lecz s膮 ju偶 wszystkie elementy - pieni膮dze za ochron臋, z narkotyk贸w, szanta偶... i ten tak zwany cywil powiada, 偶e wyci膮gn膮艂 czterdziestk臋pi膮tk臋 Berta Cappiego i otworzy艂 ogie艅.

Dziwaczne bzdury, lecz wkr贸tce wszystko si臋 wyja艣ni.

- Czy o co艣 si臋 mnie oskar偶a? - powt贸rzy艂 Bremen.

Czu艂, jak ze艣lizguje si臋 w bok, wpadaj膮c w mgie艂k臋 bolesnego szpitalnego neurogwaru: konsternacja, zwyk艂a trwoga, wyzwanie, depresja, a tak偶e - u wielu odwiedzaj膮cych - zmieszana z poczuciem winy ulga, 偶e to nie oni le偶膮 na tych 艂贸偶kach z plastikowymi bransoletkami na przegubach.

- Jeszcze nie - rzek艂 Burchill, wstaj膮c. Ruchem g艂owy wskaza艂 sier偶antowi drzwi. - Panie Bremen, je艣li m贸wi pan prawd臋, wkr贸tce jeszcze porozmawiamy, prawdopodobnie w obecno艣ci agenta FBI. Tymczasem przed pokojem postawimy stra偶nika, by 偶aden z ludzi Don Leoniego pana nie dopad艂.

Burchill ma w m贸zgu obraz umundurowanego funkcjonariusza policji, kt贸ry sta艂 w hallu przez ostatnie osiemna艣cie godzin.

Ten pan Bremen nigdzie st膮d nie p贸jdzie. Zostanie albo 艣wiadkiem, albo oskar偶onym o morderstwo, a mo偶e i jednym, i drugim.

Lekarz i dwie piel臋gniarki wchodz膮 natychmiast po wyj艣ciu detektyw贸w z wydzia艂u zab贸jstw, lecz Bremen jest tak oszo艂omiony, 偶e nie mo偶e si臋 skoncentrowa膰 na zwi臋z艂ym i rzeczowym medycznym raporcie. Dowiedzia艂 si臋 tego, co ju偶 powiedzia艂y mu oczy Burchilla - dowiedzia艂 si臋 tak偶e, 偶e skomplikowane z艂amanie lewego ramienia jest znacznie powa偶niejsze, ni偶 s膮dzi艂 porucznik - natomiast wszystko pozosta艂e, to drobiazg.

Bremen pozwoli艂 sobie na zapadni臋cie w pustk臋.

OCZY

Kiedy Jeremy le偶y w szpitalu w St. Louis, mnie dziel膮 tylko godziny od chwili, gdy b臋d臋 obserwowa艂, jak zawala si臋 m贸j starannie skonstruowany wszech艣wiat. Nie wiem o tym.

Nie wiem, 偶e Jeremy le偶y w szpitalu. Nie wiem, 偶e Gail istnieje ani 偶e w og贸le istnia艂a. Nie znam raju wsp贸lnie dzielonych do艣wiadcze艅 ani doskona艂ego piek艂a, w kt贸re ta zdolno艣膰 pchn臋艂a Jeremy'ego.

W tej chwili znam tylko ci膮g艂y b贸l egzystencji, wiem jak trudno uciec przed t膮 egzystencj膮. W tej chwili znam tylko rozpacz roz艂膮ki z jedyn膮 rzecz膮, kt贸ra w przesz艂o艣ci dawa艂a mi pocieszenie.

W tej chwili umieram... r贸wnocze艣nie jednak tylko godziny dziel膮 mnie od mych narodzin.

NA ZAWSZE NIEWIDOMI

Bremenowi 艣ni艂 si臋 l贸d i cia艂a wij膮ce si臋 w lodzie.

艢ni艂a mu si臋 wielka bestia z odpadaj膮cym mi臋sem i straszliwe krzyki po艣r贸d siarczanej nocy. Wzywa艂y go tysi膮ce tysi臋cy g艂os贸w pe艂nych b贸lu, przera偶enia i samotnej ludzkiej rozpaczy, a gdy si臋 obudzi艂, g艂osy wci膮偶 rozbrzmiewa艂y: neurogwar nowoczesnego szpitala pe艂nego cierpi膮cych dusz.

Ca艂y dzie艅 le偶a艂 w 艂贸偶ku, surfuj膮c na falach fizycznego b贸lu. Zastanawia艂 si臋, co m贸g艂by teraz zrobi膰. Prawie nic nie przychodzi艂o mu do g艂owy.

Detektyw Burchill powr贸ci艂 wczesnym przedpo艂udniem z zapowiadanym specjalnym agentem FBI, lecz Bremen uda艂, 偶e 艣pi, i obaj m臋偶czy藕ni na 偶膮danie prze艂o偶onej piel臋gniarek po p贸艂godzinie sobie poszli. Wtedy zasn膮艂, a jego sny wype艂nia艂 l贸d i wij膮ce si臋 w lodzie cia艂a i krzyki dochodz膮ce z roz艂upywanej b贸lem ciemno艣ci.

Po przebudzeniu p贸藕n膮 noc膮, przedzieraj膮c si臋 przez be艂kot i zgrzyty, zogniskowa艂 sw贸j my艣lotyk na umundurowanym funkcjonariuszu, stoj膮cym na stra偶y. Policjant patrolowy Duane B. Everett mia艂 czterdzie艣ci osiem lat, siedem miesi臋cy do emerytury i cierpia艂 na hemoroidy, p艂askostopie, bezsenno艣膰 i na schorzenie okre艣lone przez lekarzy jako ”syndrom podra偶nionego jelita”. Nie powstrzymywa艂o to funkcjonariusza Everetta od picia dowolnych ilo艣ci kawy, cho膰 oznacza艂o d艂ugie wycieczki do toalety na tym samym pi臋trze. Patrolowiec Everett ch臋tnie wymienia艂 godziny s艂u偶by wartowniczej z dwoma innymi funkcjonariuszami pracuj膮cymi na o艣miogodzinnych zmianach, ch臋tnie te偶 bra艂 zmiany zaczynaj膮ce si臋 o p贸艂nocy. W nocy by艂 spok贸j, m贸g艂 czyta膰 powie艣膰 Roberta B. Parkera, flirtowa膰 z piel臋gniarkami i pozwolono mu pi膰 kaw臋, zawsze dost臋pn膮 w hallu szpitala.

Za chwil臋 wzejdzie s艂o艅ce. W pokoju Bremena by艂 opr贸cz niego jeszcze jeden pacjent - le偶膮cy na s膮siednim 艂贸偶ku osobnik w stanie 艣pi膮czki. Bremen z trudno艣ci膮 si臋 podni贸s艂, wyci膮gn膮艂 ig艂臋 kropl贸wki, poku艣tyka艂 do okna i chwil臋 wygl膮da艂. Zimny powiew z klimatyzatora ch艂odzi艂 go nieprzyjemnie przez cienk膮 nocn膮 koszul臋.

Je艣li ma st膮d wyj艣膰, powinien zrobi膰 to teraz. Kiedy wyci膮gali go z rozbitego Piper Cheyenne, poci臋li jego odzie偶 - Bremen wyczyta艂 w umy艣le jednego z medyk贸w szpitalnego pogotowia, 偶e uwa偶ano za cud, i偶 nie nast膮pi艂 po偶ar, gdy samolot wry艂 si臋 w b艂otniste pole nieca艂y kilometr od lotniska - lecz Bremen wiedzia艂, gdzie znajdzie inne pasuj膮ce na niego ubranie. B臋dzie musia艂 si臋 tylko dosta膰 pi臋tro ni偶ej, do pokoju z szafkami sta偶yst贸w.

Pods艂ucha艂 tak偶e, kto z nich trzyma艂 w szafce kluczyki do samochodu... i jakie szyfry otwieraj膮 te szafki. Postanowi艂 „po偶yczy膰 sobie” prawie nowe i zatankowane do pe艂na volvo, nale偶膮ce do Bradleya Montrose'a; Bradley by艂 lekarzem pogotowia i prawdopodobnie nie zauwa偶y braku volva, dop贸ki nie zejdzie z dy偶uru, to znaczy za siedemdziesi膮t dwie godziny.

Bremen opar艂 si臋 o 艣cian臋 i cicho j臋kn膮艂. Rami臋 bola艂o jak diabli, g艂owa bola艂a niewiarygodnie, 偶ebra czu艂 tak, jakby od艂amki ko艣ci wpija艂y mu si臋 w p艂uca, a inne rozliczne b贸le ustawi艂y si臋 w kolejce, by zwr贸ci艂 na nie uwag臋. Nawet uk膮szenia w biodro i udo - pami膮tka po pani Morgan - jeszcze si臋 nie zagoi艂y.

- Czy uda mi si臋? Dobra膰 do ubra艅? Prowadzi膰 samoch贸d?

Wyprzedzi膰 gliny?

- Chyba tak.

- Czy naprawd臋 masz zamiar ukra艣膰 sze艣膰set dolar贸w z portfela Bradleya?

- Chyba tak. Jego matka wyr贸wna mu t臋 strat臋, zanim Bradley opowie gliniarzom, co si臋 sta艂o.

- Do cholery, czy wiesz, gdzie p贸jdziesz?

- Nie.

Bremen westchn膮艂 i otworzy艂 oczy. Zas艂ony przy 艂贸偶ku uchyli艂y si臋 nieco. Zobaczy艂 g艂ow臋 i ramiona umieraj膮cego dziecka, z kt贸rym dzieli艂 pok贸j. Ch艂opiec wygl膮da艂 okropnie, cho膰 Bremen, odczytawszy w ci膮gu dnia my艣li lekarzy i piel臋gniarek, wiedzia艂, 偶e ponury wygl膮d dziecka nie wynika jedynie z obra偶e艅. Ch艂opiec - Robby jaki艣tam - by艂 op贸藕niony w rozwoju, 艣lepy i g艂uchy jeszcze przed napadem, wskutek kt贸rego znalaz艂 si臋 tutaj.

Popo艂udniowy koszmar Bremena by艂 cz臋艣ciowo echem z艂o艣ci i niesmaku jednej z piel臋gniarek, kt贸ra z trosk膮 opiekowa艂a si臋 Robbym. Ch艂opca znaleziono w kloacznym dole we Wschodnim St. Louis. Dzieci bawi膮ce si臋 na ugorach us艂ysza艂y dziwaczne krzyki dochodz膮ce z wyg贸dki i powiadomi艂y rodzic贸w. Gdy sanitariusze wydobyli Robby'ego z zatopionego do艂u wype艂nionego odchodami, stwierdzono, 偶e ch艂opiec le偶a艂 tam przesz艂o dwa dni. By艂 okropnie pobity i prognozy na prze偶ycie mia艂 s艂abe. Piel臋gniarka p艂aka艂a nad nim... i modli艂a si臋 do Jezusa, by dzieciak jak najpr臋dzej umar艂.

Wed艂ug informacji piel臋gniarek i lekarzy, policja nie znalaz艂a matki ani ojczyma ch艂opca. Doktor, kt贸ry dogl膮da艂 Robby'ego, uwa偶a艂, 偶e w艂adze nie zajmowa艂y si臋 tym zbyt gorliwie.

Bremen opar艂 policzek o szyb臋 i my艣la艂 o ch艂opcu. My艣la艂 o 艣miertelnie chorych dzieciach, kt贸re spotka艂 w 艢wiecie Walta Disneya i o chwili ukojenia, jak膮 im da艂 za pomoc膮 my艣lotyku. Podczas ca艂ej bezcelowej, egocentrycznej ucieczki przed sob膮 samym, jedynie podczas tych kilku minut komu艣 pom贸g艂, co艣 zrobi艂, a nie tylko litowa艂 si臋 nad sob膮. Wspomnia艂 tamten moment i spogl膮da艂 na Robby'ego.

Ch艂opak le偶a艂 na boku, cz臋艣ciowo odkryty. Jego twarz i tors o艣wietla艂y stoj膮ce u wezg艂owia monitory aparatury medycznej. Podobne do szpon贸w, dziwacznie wykrzywione d艂onie Robby'ego spoczywa艂y na prze艣cierad艂ach; niezwykle cienkie przeguby budzi艂y skojarzenia z jaszczurk膮. G艂owa ch艂opca przechyla艂a si臋 niepokoj膮co, j臋zyk wylewa艂 z napuchni臋tych warg. Twarz mia艂 plamist膮 i posiniaczon膮, nos w widoczny spos贸b z艂amany i sp艂aszczony. Bremen podejrzewa艂, 偶e oczodo艂y, chyba najbardziej uszkodzona cz臋艣膰 twarzy Robby'ego, zawsze wygl膮da艂y w ten spos贸b - zapadni臋te, sczernia艂e, z ci臋偶kimi powiekami, kt贸re tylko na wp贸艂 przykrywa艂y nieu偶yteczne, bia艂e kulki oczu.

Robby by艂 nieprzytomny. Bremen nic nie odbiera艂 od ch艂opca - nawet sn贸w wywo艂anych b贸lem - i by艂 wstrz膮艣ni臋ty, gdy si臋 dowiedzia艂 z my艣li piel臋gniarki, 偶e w pokoju przebywa jeszcze inny pacjent. Nigdy nie spotka艂 ludzkiej istoty, kt贸ra tak absolutnie nie emitowa艂aby neurogwaru. W Robbym po prostu niczego nie by艂o, cho膰 Bremen dowiedzia艂 si臋 z my艣li lekarzy, 偶e monitory wskazywa艂y nieprzerwan膮 prac臋 m贸zgu. Rzeczywi艣cie, wykresy EEG 艣wiadczy艂y o bardzo 偶ywej aktywno艣ci REM - sen z niespokojnymi snami. Tym bardziej go zaskoczy艂o, 偶e zupe艂nie nie chwyta sn贸w ch艂opca.

Robby drgn膮艂 na 艂贸偶ku, jakby zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e jest obserwowany. Czarne w艂osy wznosi艂y si臋 mu na czaszce w nieregularnych k臋pkach. W innej sytuacji Bremen uzna艂by, 偶e wygl膮daj膮 zabawnie. Oddech umieraj膮cego ch艂opca wyrywa艂 si臋 spomi臋dzy jego uszkodzonych warg jak rozdzieraj膮ce zgrzytanie, nawet nie chrapanie, i czu艂 zapach jego oddechu z odleg艂o艣ci dwu i p贸艂 metra.

Bremen pokr臋ci艂 g艂ow膮 i wyjrza艂 w noc. B贸l rzeczywisto艣ci rani艂 go jak od艂amki pot艂uczonego szk艂a. To uczucie zast臋powa艂o 艂zy.

- Nie czekaj na Burchilla i cz艂owieka z FBI, a偶 wr贸c膮 rano wypytywa膰 ci臋 na temat zab贸jstwa pani Morgan. Wyjd藕 st膮d teraz.

- A dok膮d p贸j艣膰?

- O to si臋 b臋dziesz martwi艂 p贸藕niej. Tylko wynie艣 si臋 st膮d, do cholery.

Westchn膮艂. Wyjecha艂by p贸藕niej, zanim nadejdzie poranna zmiana i szpital si臋 zaroi. Wzi膮艂by volvo sta偶ysty i ruszy艂 w swoj膮 drog臋 donik膮d, nie doje偶d偶aj膮c donik膮d, nie chc膮c by膰 nigdzie. W dalszym ci膮gu b臋dzie cierpia艂 na 偶ycie.

Zn贸w zerkn膮艂 na ch艂opaka w 艂贸偶ku. Dzieci臋ce cia艂o, zbyt du偶a g艂owa kojarzy艂y mu si臋 z rozbitym, br膮zowym Budd膮, zrzuconym z postumentu, kt贸ry Bremen i Gail widzieli kiedy艣 w klasztorze pod Osak膮. Dziecko by艂o 艣lepe, g艂uche i mia艂o uszkodzony m贸zg od urodzenia. A mo偶e Robby dysponowa艂 jak膮艣 g艂臋bok膮 wiedz膮 zrodzon膮 z d艂ugiej izolacji od 艣wiata?

Ch艂opiec poruszy艂 si臋, po偶贸艂k艂e paznokcie poskroba艂y prze艣cierad艂a, pierdn膮艂 g艂o艣no i znowu zacz膮艂 chrapa膰.

Bremen westchn膮艂, zasun膮艂 zas艂ony i przeni贸s艂 si臋 na krzes艂o przy 艂贸偶ku ch艂opca.

Funkcjonariusz Everett p贸jdzie do WC za jakie艣 trzy minuty.

Siostry na pi臋trze przygotowuj膮 lekarstwa, a siostra dy偶urna nie zauwa偶y mnie, je艣li zejd臋 tylnymi schodami. Bradley przebywa w izbie przyj臋膰 i przy szafkach nikogo prawdopodobnie nie b臋dzie przez godzin臋.

- Zr贸b to.

Kiwn膮艂 g艂ow膮, walcz膮c z b贸lem i zm臋czeniem po 艣rodkach u艣mierzaj膮cych. Pojedzie na p贸艂noc do Chicago, a potem do Kanady, znajdzie miejsce, gdzie wypocznie i odzyska si艂y... gdzie nie wytropi膮 go ani policja, ani ludzie Don Leoniego.

Dzi臋ki myslotykowi b臋dzie uprzedza艂 ich posuni臋cia i zarobi pieni膮dze... ale nie hazard... nigdy wi臋cej hazardu.

Znowu spojrza艂 na ch艂opca.

Me ma na to czasu.

Przeciwnie. Nie b臋dzie to d艂ugo trwa艂o. Nie musi nawet nawi膮zywa膰 pe艂nego kontaktu. My艣lotyk jednokierunkowy wszystko za艂atwi. Chwila kontaktu, cho膰by kilka sekund, i b臋dzie m贸g艂 podzieli膰 si臋 d藕wi臋kiem i 艣wiat艂em z umieraj膮cym dzieckiem. Mo偶e podej艣膰 do okna i spojrze膰 na ruch na ulicy, na 艣wiat艂a miasta, wypatrzy膰 jak膮艣 gwiazd臋.

Wiedzia艂, 偶e wzajemny my艣lotyk jest mo偶liwy nie tylko z Gail - cho膰 z ni膮 odbywa艂o si臋 to bez wysi艂ku - lecz z ka偶dym, kto ma odpowiedni膮 wra偶liwo艣膰. A zdecydowanemu sondowaniu my艣lotykiem poddawa艂a si臋 wi臋kszo艣膰, cho膰 Bremen nigdy nie spotka艂 nikogo, pr贸cz Gail, kto potrafi艂by sterowa膰 swymi u艣pionymi zdolno艣ciami telepatycznymi. Nale偶a艂o tylko zagwarantowa膰, 偶eby dana osoba nie odczuwa艂a my艣lotyku jako my艣lotyk, 偶eby nie by艂a 艣wiadoma, 偶e obce my艣li s膮 naprawd臋 obce. Kiedy艣, gdy przez par臋 dni jaki艣 t臋pszy student nie potrafi艂 poj膮膰 prostego przekszta艂cenia r贸偶niczkowego, Bremen po prostu przekaza艂 mu sens tej transformacji my艣lotykiem, a student gratulowa艂 sobie intuicji.

W kontakcie umys艂owym z tym dzieckiem subtelno艣膰 nie b臋dzie potrzebna. I 偶adna pouk艂adana tre艣膰. Jako po偶egnalny podarunek Bremen przeka偶e mu kilka wra偶e艅 zmys艂owych.

Robby nigdy si臋 nie dowie, kto dzieli艂 z nim te obrazy.

Chrapanie Robby'ego zaci臋艂o si臋, usta艂o na d艂ug膮 chwil臋, a potem zn贸w ruszy艂o jak kapry艣ny silnik. Ch艂opiec bardzo si臋 艣lini艂. Poszewka i prze艣cierad艂o przy jego twarzy by艂y wilgotne.

Bremen zdecydowanie opu艣ci艂 sw膮 my艣lotarcz臋. Po艣piesz si臋. Policjant Everett w ka偶dej chwili mo偶e p贸j艣膰 do 艂azienki. Pozosta艂膮 cz臋艣膰 jego opuszczonej my艣lotarczy zaatakowa艂 艣wiatowy neurogwar; wtargn膮艂 ca艂膮 si艂膮, jak woda do wn臋trza ton膮cego okr臋tu.

B艂yskawicznie podni贸s艂 sw膮 my艣lotarcz臋. Od bardzo dawna nie wystawia艂 si臋 tak na urazy. Cho膰 neurogwar i tak zawsze dochodzi艂, jego nat臋偶enie oraz intensywno艣膰 by艂y prawie nie do zniesienia bez we艂nistego koca tarczy. Szpitalny neurogwar ci膮艂 bezpo艣rednio mi臋kk膮 struktur臋 jego poobijanego m贸zgu.

Zazgrzyta艂 z臋bami z b贸lu i ponowi艂 pr贸b臋. Usi艂owa艂 wyci膮膰 szerokie widmo neurogwaru i skoncentrowa膰 si臋 w miejscu, gdzie powinny si臋 znajdowa膰 sny Robby'ego.

Nic.

Oszo艂omiony s膮dzi艂 przez chwil臋, 偶e straci艂 zdolno艣膰 skupiania swojej mocy. Jednak zdo艂a艂 si臋 dowiedzie膰, jak bardzo pili艂o policjanta Everetta, 艣piesz膮cego do 艂azienki; odebra艂 zatroskane my艣li piel臋gniarki Tulley, gdy por贸wnywa艂a dawki z listy doktora Angstroma z r贸偶owymi karteczkami na tacy.

Skoncentrowa艂 si臋 na piel臋gniarce przy monitorach i zobaczy艂, 偶e czyta powie艣膰 - Needful Things Stephena Kinga. Frustrowa艂o go, 偶e jej oczy tak wolno w臋druj膮 po tek艣cie. Usta wype艂ni艂 mu wi艣niowy smak kropli od kaszlu.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wlepi艂 wzrok w Robby'ego. Astmatyczny oddech ch艂opca wype艂ni艂 powietrze kwa艣n膮 mg艂膮. Wystawiony j臋zyk by艂 bardzo ob艂o偶ony. Bremen 艣cie艣ni艂 sw贸j my艣lotyk do kszta艂tu w膮skiej sondy, wyprostowa艂 go, zogniskowa艂 jak promie艅 monochromatycznego 艣wiat艂a.

Nic.

Nie... by艂o tam... co?... jakby nieobecno艣膰 czego艣.

Tam, gdzie powinny znajdowa膰 si臋 sny Robby'ego, w neurogwarze widnia艂a prawdziwa dziura. W贸wczas u艣wiadomi艂 sobie, 偶e nigdy jeszcze nie spotka艂 podobnie silnej i subtelnej my艣lotarczy. Nawet huragan bia艂ego szumu pani Morgan nie stanowi艂 tak niewiarygodnie szczelnej bariery. Kobieta nigdy nie potrafi艂a ukry膰 obecno艣ci w艂asnych my艣li. Natomiast my艣li Robby'ego po prostu nie by艂o na swoim miejscu.

Dozna艂 wstrz膮su, ale potem zda艂 sobie spraw臋 z przyczyn owego zjawiska. M贸zg Robby'ego by艂 uszkodzony. Wiele jego cz臋艣ci prawdopodobnie nie funkcjonowa艂o. Mog膮c polega膰 na 艣wiadectwie tak niewielu zmys艂贸w, maj膮c tak ograniczon膮 艣wiadomo艣膰 otoczenia, tak niewielki dost臋p do wszech艣wiata fal prawdopodobie艅stwa, bez mo偶liwo艣ci wybierania tych fal, 艣wiadomo艣膰 ch艂opca - albo to, co u dziecka uchodzi艂o za 艣wiadomo艣膰 - gwa艂townie zwr贸ci艂a si臋 ku wn臋trzu. To, co Bremen uzna艂 za pot臋偶n膮 my艣lotarcz臋, by艂o jedynie zbitkiem zwr贸conym do wewn膮trz, czym艣 znacznie silniejszym ni偶 autyzm lub katatonia. Robby by艂 tam wewn膮trz zupe艂nie sam.

Bremen nabra艂 powietrza i staranniej wznowi艂 sondowanie, sun膮c po omacku wzd艂u偶 granic tej w istocie my艣lotarczy, tak jak wymacuje si臋 po ciemku drog臋 przy 艣cianie. Wiedzia艂, 偶e gdzie艣 powinien znajdowa膰 si臋 otw贸r.

By艂. Nie tyle otw贸r, co mi臋kkie miejsce - nieznaczna spr臋偶ysto艣膰 umieszczona w艣r贸d twardych kamieni.

Bremen cz臋艣ciowo odbiera艂 teraz trzepotanie my艣li pod spodem, jak pieszy wyczuwa pod chodnikiem ruch wagon贸w metra. Skoncentrowa艂 si臋, zwi臋kszy艂 moc swej sondy, a偶 czu艂, 偶e szpitalna koszula nasi膮ka potem. Jego wzrok i s艂uch st臋pia艂y z wyczerpania, z silnego skupienia na jednym celu. Nie szkodzi. Po nawi膮zaniu kontaktu pocz膮tkowego Bremen odpr臋偶y si臋 powoli i otworzy kana艂y widzenia i d藕wi臋ku.

Czu艂, jak 艣ciana nieco ust臋puje, nadal elastyczna, lecz uginaj膮ca si臋 pod jego nieub艂agan膮 si艂膮 woli. Koncentrowa艂 si臋, a偶 偶y艂y wyst膮pi艂y mu na skroni. Mimowolnie krzywi艂 twarz, mi臋艣nie szyi w臋藕li艂y mu si臋 od napi臋cia. 艢ciana ugina艂a si臋.

Sonda Bremena by艂a solidnym taranem wal膮cym w ciasno zamkni臋te, lecz galaretowate drzwi.

Ugi臋艂a si臋 jeszcze.

Skoncentrowa艂 si臋 z dostateczn膮 si艂膮, by porusza膰 przedmioty, ceg艂y zmienia膰 w py艂, zatrzymywa膰 ptaki w locie.

My艣lotarcza nadal si臋 ugina艂a. Bremen pochyli艂 si臋, jakby id膮c pod silny wiatr. Nie by艂o teraz ju偶 neurogwaru, nie by艂o 艣wiadomo艣ci szpitala ani 艣wiadomo艣ci samego siebie; pozosta艂a tylko si艂a woli Bremena.

Nagle nast膮pi艂o rozdarcie, nap艂yw ciep艂a i upadek w prz贸d. Bremen m艂贸ci艂 r臋kami, otworzy艂 usta do krzyku.

Nie mia艂 ust.

Spada艂, zar贸wno wewn膮trz swego cia艂a, jak i na zewn膮trz.

Lecia艂, kozio艂kuj膮c w czer艅, tam gdzie jeszcze przed chwil膮 znajdowa艂a si臋 pod艂oga. Przez sekund臋 dotar艂 do niego obraz w艂asnego cia艂a, wij膮cego si臋 w ataku jakiej艣 strasznej choroby. Potem spada艂 dalej.

Spada艂 w cisz臋.

Spada艂 w nico艣膰.

Nico艣膰.

OCZU NAPOTKA膯

Jeremy jest wewn膮trz. Nurkuje przez warstwy powolnych pr膮d贸w konwekcyjnych. Bezbarwne wiatraczki spadaj膮 razem z nim w trzech wymiarach.

Sfery czerni p臋kaj膮, o艣lepiaj膮 go. Lec膮 wodospady dotyku, ciekn膮 strumyczki zapachu, bezd藕wi臋czny wiatr niesie cienk膮 lini臋 r贸wnowagi.

Jeremy'ego podpieraj膮 tysi膮ce niewidocznych r膮k, dotykaj膮 go, badaj膮. Palce sun膮 po jego wargach, g艂aszcz膮 po piersi, g艂adkie d艂onie 艣lizgaj膮 mu si臋 po brzuchu, palce obejmuj膮 penis tak bezosobowo, jak podczas lekarskiego badania, a potem w臋druj膮 dalej.

Nagle znajduje si臋 pod wod膮. Nie, tkwi w czym艣 g臋stszym ni偶 woda. Nie mo偶e oddycha膰. Rozpaczliwie zaczyna m艂贸ci膰 ramionami i nogami w lepkim pr膮dzie, wreszcie czuje, 偶e porusza si臋 ku g贸rze. Nie ma 艣wiat艂a ani zaznaczonego kierunku - jest tylko s艂abe poczucie ci膮偶enia, spychaj膮ce w d贸艂, lecz Jeremy wios艂uje w opornej galarecie i walczy z t膮 grawitacj膮, wiedz膮c, 偶e gdyby si臋 zatrzyma艂 tu, gdzie jest, zostanie unicestwiony.

Nagle substancja przesuwa si臋 i Jeremy zostaje zassany w g贸r臋 przez pr贸偶ni臋, kt贸ra trzyma jego g艂ow臋 jak w imadle.

Jest zg臋szczony, skondensowany, zgnieciony, pewien, 偶e ma uszkodzone 偶ebra i czaszk臋. Nagle co艣 go wyrzuca przez w膮ski otw贸r. Jego g艂owa przebija powierzchni臋.

Otwiera usta, by krzycze膰. Powietrze wdziera si臋 w jego p艂uca jak woda wype艂niaj膮ca ton膮cego. Wrzask brzmi i brzmi, a kiedy zamiera, nie pozostawia po sobie echa.

Budzi si臋 na szerokiej r贸wninie.

Ani to dzie艅, ani noc. W bladym 艣wietle brzoskwiniowej barwy wszystko wydaje si臋 rozproszone. Grunt jest twardy, po艂uszczony w oddzielne pomara艅czowe segmenty, uchodz膮ce ku niesko艅czono艣ci. Nie ma horyzontu. Po偶艂obkowana ziemia wygl膮da jak rozlewisko jakiej艣 rzeki w czasie suszy.

W g贸rze nie ma nieba, tylko warstwy brzoskwiniowo o艣wietlonego kryszta艂u. Jeremy'emu si臋 wydaje, 偶e przebywa w piwnicy przezroczystego, plastikowego drapacza chmur.

Ca艂kowicie pustego. Le偶y na plecach i patrzy w g贸r臋 przez niezliczone pi臋tra skrystalizowanej pustki.

Wreszcie siada i dokonuje przegl膮du swego cia艂a. Jest nagi. Ma wra偶enie, 偶e po sk贸rze przejechano mu papierem 艣ciernym. Trze d艂oni膮 po brzuchu, dotyka ramion, r膮k i twarzy, lecz dopiero po minucie upewnia si臋, 偶e nie ma ran ani blizn. Ani z艂amanej r臋ki, ani dra艣ni臋cia po kuli, ani z艂amanych 偶eber, nie ma 艣lad贸w ugryzienia na biodrze i udzie, ani - jak przypuszcza - obra偶e艅 na twarzy. Sekunda szale艅stwa - Jeremy s膮dzi, 偶e nie znajduje si臋 we w艂asnym ciele. Potem spogl膮da w d贸艂 i widzi blizn臋 na kolanie po wypadku motocyklowym, jakiemu uleg艂 w wieku siedemnastu lat, i pieprzyk na wewn臋trznej stronie przedramienia.

Wstaje. Falami nap艂ywaj膮 na niego zawroty g艂owy.

P贸藕niej zaczyna chodzi膰. Bose stopy czuj膮 ciep艂o p艂askich p艂yt. Idzie bez okre艣lonego kierunku, bez celu. Kiedy艣, na ranczu pani Morgan, wyszed艂 o zachodzie s艂o艅ca na szeroki przestw贸r pokrytych sol膮 r贸wnin. Teraz doznaje nieco podobnego uczucia.

St膮pniesz na szczelin臋, w piekle zginiesz.

Jeremy maszeruje przez pewien czas, cho膰 na tej pomara艅czowej r贸wninie bez s艂o艅ca czas nie ma wielkiego znaczenia. Brzoskwiniowe warstwy w g贸rze nie migoc膮, nie przesuwaj膮 si臋. Przystaje wreszcie, ale otoczenie jest takie samo jak to, z kt贸rego wyszed艂. Boli go g艂owa. Znowu k艂adzie si臋 na plecach. Czuje pod sob膮 g艂adko艣膰 - bardziej jest to dotyk spieczonego s艂o艅cem plastiku ni偶 piasku czy kamienia. Le偶膮c, wyobra偶a sobie, 偶e jest jakim艣 przydennym morskim stworzeniem, kt贸re spogl膮da w g贸r臋 przez smugi przesuwaj膮cych si臋 pr膮d贸w.

Dno basenu. Bolesna niech臋膰 przed powrotem do 艣wiat艂a.

Brzoskwiniowe 艣wiat艂o k膮pie go w cieple. Jego cia艂o promienieje. Jeremy zamyka oczy przed 艣wiat艂em. 艢pi.

Budzi si臋 nagle, jest zupe艂nie przytomny, nozdrza mu p艂on膮, uszy dos艂ownie strzyg膮, pr贸buj膮c umiejscowi膰 ledwo s艂yszalny d藕wi臋k. Panuje absolutna ciemno艣膰.

Co艣 porusza si臋 w艣r贸d tej nocy.

Jeremy przykuca w czerni i usi艂uje odfiltrowa膰 d藕wi臋k w艂asnego chropawego oddechu. Jego gruczo艂y prze艂膮czy艂y si臋 na program maj膮cy ponad milion lat. Got贸w jest ucieka膰 lub walczy膰, lecz ca艂kowita, niewyt艂umaczalna ciemno艣膰 uniemo偶liwia ucieczk臋. Pi臋艣ci mu si臋 zaciskaj膮, serce przy艣piesza, oczy usi艂uj膮 co艣 dostrzec.

Co艣 porusza si臋 w艣r贸d tej nocy.

Jeremy czuje, 偶e to co艣 jest tu偶 tu偶. Czuje jego si艂臋 i ci臋偶ar.

Rzecz jest ogromna, zbli偶a si臋 - kroki wprawiaj膮 w dr偶enie pod艂o偶e i cia艂o Jeremy'ego. Jest pewien, 偶e ta rzecz bez trudu znajduje drog臋 w ciemno艣ciach, bez trudu go widzi.

A potem rzecz jest obok niego, ponad nim. Jeremy czuje si艂臋 jej spojrzenia. Kl臋ka na pod艂o偶e, kt贸re nagle och艂od艂o, i zwija si臋 w k艂臋bek.

Co艣 go dotyka.

Jeremy t艂umi odruchowy krzyk. 艁apie go ogromna d艂o艅, szorstka, wielka. Wcale to nie jest d艂o艅. Podnosi go wysoko w czer艅, 艣ciska mu ramiona, mia偶d偶y 偶ebra. Jeremy czuje pot臋g臋 tej rzeczy, jest przekonany, 偶e gdyby tylko chcia艂a, z 艂atwo艣ci膮 go zgniecie. Widocznie nie chce tego. Przynajmniej na razie.

Czuje, 偶e jest ogl膮dany, wa偶ony na jakiej艣 niewidzialnej wadze. Bezradny, lecz dziwnie pe艂en otuchy, ma wra偶enie zupe艂nej bierno艣ci, jakby le偶a艂 nagi na stole aparatu rentgenowskiego, wiedz膮c, 偶e niewidzialne promienie przechodz膮 przez cia艂o, szukaj膮 choroby, sonduj膮, czy nie ma tam zgnilizny i zarodk贸w 艣mierci.

Co艣 go stawia na miejsce.

Nie s艂yszy 偶adnych d藕wi臋k贸w, pr贸cz swego chropawego dyszenia, lecz czuje, 偶e wielkie kroki si臋 oddalaj膮. Co艣 niewiarygodnego - oddalaj膮 si臋 we wszystkich kierunkach, jak fale na stawie. Z piersi spada mu ci臋偶ar. Ku swemu przera偶eniu Jeremy odkrywa, 偶e 艂ka.

P贸藕niej prostuje si臋, wstaje. Wo艂a w czer艅, lecz jego g艂os brzmi cicho, bezradnie. Jeremy nie jest nawet pewien, czy sam go us艂ysza艂.

Wyczerpany, wci膮偶 艂kaj膮c, uderza pi臋艣ciami w ziemi臋. P艂acze. Czy ma powieki zamkni臋te, czy otwarte, czer艅 jest taka sama. Kiedy p贸藕niej zasypia, 艣ni mu si臋 tylko ciemno艣膰.

OCZU NAPOTKA膯 NIE

S艂o艅ce wschodzi.

Jeremy mrugaj膮c patrzy w odleg艂膮 jasno艣膰, a potem, jeszcze nim w pe艂ni u艣wiadamia sobie, co widzi, ponownie zamyka oczy.

S艂o艅ce wschodzi.

Ju偶 nie 艣pi. Mru偶y oczy patrz膮c na wschodz膮ce s艂o艅ce. Le偶y na trawie. Preria mi臋kkiej, wysokiej po kolana trawy ci膮gnie si臋 we wszystkich kierunkach a偶 po horyzont. Niebo ma barw臋 g艂臋bokiego fioletu, przechodz膮c膮 w b艂臋kit, w miar臋 jak s艂o艅ce podnosi si臋 znad horyzontu. Jeremy siada, jego cie艅 skacze po trawie, lekko dr偶y w porannym wiaterku. Powietrze wype艂niaj膮 zapachy: trawy, wilgotnej ziemi, ogrzanej s艂o艅cem gleby i leciutka wo艅 jego w艂asnej sk贸ry muskanej wiatrem.

Przykl臋ka na jedno kolano, zrywa 藕d藕b艂o wysokiej trawy, obiera je i wysysa s艂odki rdze艅. Wspomina, jak w dzieci艅stwie popo艂udniami bawi艂 si臋 na trawiastym polu. Zaczyna i艣膰 w kierunku wschodz膮cego s艂o艅ca.

Ciep艂a bryza owiewa jego obna偶on膮 sk贸r臋, przygina ro艣liny) jej spokojne westchnienie 艂agodzi nieco b贸l g艂owy pulsuj膮cy mu za oczami. Prosta czynno艣膰 - chodzenie - sprawia mu przyjemno艣膰. Radosny, czuje pod stopami uginaj膮c膮 si臋 traw臋 i dotyk s艂onecznych promieni.

Kiedy s艂o艅ce ma jeszcze do艣膰 dalek膮 drog臋 do zenitu - mo偶na by si臋 wi臋c domy艣la膰, 偶e jest wczesne popo艂udnie - Jeremy u艣wiadamia sobie, 偶e idzie ku plamce na horyzoncie.

Pod wiecz贸r plamka rozwija si臋 w lini臋 drzew. Tu偶 przed zachodem s艂o艅ca Jeremy wchodzi na skraj lasu.

Rosn膮 tu roz艂o偶yste wi膮zy i d臋by, drzewa jakie pami臋ta ze swego dzieci艅stwa w Pensylwanii. Zatrzymuje si臋 na skraju lasu i spogl膮da na 艂agodnie faluj膮c膮 r贸wnin臋, kt贸r膮 w艂a艣nie opu艣ci艂. Wieczorne s艂o艅ce z艂oci traw臋, zapala korony wok贸艂 fr臋dzli na szczycie 艂odyg. Jeremy wchodzi g艂臋biej w las, jego cie艅 skacze przed nim susami.

Po raz pierwszy odczuwa zm臋czenie i pragnienie. J臋zyk ma gruby, napuchni臋ty od suszy. Wlecze si臋 ci臋偶ko przez d艂ugie cienie, marzy o szklance wody; patrzy co chwila, czy na 艂atach nieba, kt贸re widzi nad sob膮, pojawiaj膮 si臋 ob艂oki. Szukaj膮c cieni w g贸rze, omal nie wpada do stawu.

Wodny kr膮g po艣r贸d niskiego pier艣cienia zi贸艂 i trzcin.

Z wy偶szego brzegu k臋pa czere艣ni opuszcza korzenie do wody.

Jeremy idzie do stawu z bolesnym przekonaniem, 偶e w przy膰mionym 艣wietle obserwuje mira偶, 偶e woda zniknie, i nawet gdy si臋 w ni膮 rzuca, ta my艣l go nie opuszcza.

Si臋ga mu po pas i jest lodowata.

* *

Przybywa nast臋pnego ranka, tu偶 po wschodzie s艂o艅ca.

Jeremy zjad艂 艣niadanie - czere艣nie z zimn膮 wod膮 - i w艂a艣nie wychodzi na polan臋 przy stawie, gdy dostrzega ruch. Nie wierzy w艂asnym oczom. Zatrzymuje si臋 w ciszy, staje si臋 jeszcze jednym cieniem w linii drzew.

Ona z wahaniem stawia stopy w艣r贸d trawy i niskich kamieni, porusza si臋 niepewnymi krokami osoby nie艣mia艂ej lub bosej. Fr臋dzle ostrej trawy ocieraj膮 si臋 o jej nagie uda. Jeremy widzi j膮 wyra藕nie przez jasno艣膰 nasycon膮 snopami porannego s艂o艅ca. Jej cia艂o, jakby roz偶arzone, wi臋cej 艣wiat艂a wypromieniowuje ni偶 poch艂ania. Piersi - lewa nieco pe艂niejsza od prawej - ko艂ysz膮 si臋 w rytm krok贸w. Ciemne, kr贸tko obci臋te w艂osy rozwiewa wiatr.

Przystaje po艣rodku polany, potem znowu idzie naprz贸d.

Jeremy spogl膮da na jej silne uda; wstrzymuje oddech, obserwuj膮c, jak rozwieraj膮 si臋 i zamykaj膮 z nie艣wiadom膮 poufa艂o艣ci膮. Jest teraz znacznie bli偶ej - widzi delikatne cienie jej szczup艂ej klatki piersiowej, blador贸偶owe kr臋gi brodawek, w 艂uku brzucha na dole zamazan膮 star膮 blizn臋 po operacji wyrostka robaczkowego.

Jeremy wychodzi na 艣wiat艂o. Kobieta zatrzymuje si臋, krzy偶uje ramiona na piersiach w ge艣cie instynktownej skromno艣ci, a potem biegnie w jego kierunku. Otwiera ramiona, on wpada w ich zamkni臋ty kr膮g, przytula twarz do jej karku, tonie w 艣wie偶ym zapachu w艂os贸w i sk贸ry. Wodzi d艂o艅mi po znajomych okolicach cia艂a kobiety. Dotykaj膮 si臋, ca艂uj膮 gor膮czkowo. 艁kaj膮.

Jeremy czuje, jak si艂a uchodzi mu z n贸g. Przykl臋ka. Ona pochyla si臋 lekko, przytrzymuj膮c jego g艂ow臋 mi臋dzy swymi piersiami. Ca艂y czas trwaj膮 w ciasnym u艣cisku.

- Czemu mnie opu艣ci艂a艣? - szepcze Jeremy. Usta ma tu偶 przy jej sk贸rze. Nie potrafi powstrzyma膰 艂ez. - Dlaczego odesz艂a艣?

Gail nie odpowiada. Przytula policzek do jego w艂os贸w, obejmuje go coraz mocniej. Kl臋ka przy nim w wysokiej trawie.

OCZU NAPOTKA膯 NIE 艢MIEM

Razem wychodz膮 z lasu, gdy wypalaj膮 si臋 poranne mg艂y.

W pe艂nym 艣wietle trawiaste zbocza za borami sprawiaj膮 wra偶enie opalonego i g艂adkiego ludzkiego torsu. Gail wyci膮ga d艂o艅, jakby chcia艂a pog艂aska膰 odleg艂e wzg贸rza.

Cicho rozmawiaj膮, niekiedy bior膮 si臋 za r臋ce. Wiedz膮 ju偶, 偶e pe艂ny my艣lotyk wywo艂uje o艣lepiaj膮ce b贸le g艂owy, kt贸re prze艣ladowa艂y ich od przebudzenia, wi臋c m贸wi膮... dotykaj膮 si臋... i kochaj膮 na mi臋kkiej trawie - obserwuje ich jedynie z艂ote s艂oneczne oko. Wtuleni w siebie szepcz膮 o r贸偶nych drobnych sprawach. Oboje wiedz膮, 偶e my艣lotyk dzia艂a nie tylko za pomoc膮 telepatii.

Id膮 dalej. Wczesnym popo艂udniem pokonuj膮 pag贸rek.

Ukazuje im si臋 ma艂y sad, za nim ja艣niej膮 pokryte bia艂ymi deskami 艣ciany domu.

- Farma! - krzyczy Gail zdziwiona. - Jak to mo偶liwe?

Jeremy nie jest zaskoczony. Ca艂y czas zachowuje spok贸j, gdy mijaj膮 stodo艂臋, pozosta艂e budynki gospodarcze i podchodz膮 do samego domu. Budynek jest cichy, lecz nienaruszony, nie wida膰 偶adnych oznak po偶aru, 偶adnych zniszcze艅. Nale偶a艂oby wymieni膰 偶wir na podje藕dzie, cho膰 teraz prowadzi on donik膮d, na jego ko艅cu nie ma 偶adnej szosy. D艂ugi druciany p艂ot, kiedy艣 r贸wnoleg艂y do drogi, teraz graniczy tylko z 艂膮kami poro艣ni臋tymi wysok膮 traw膮 i 艂agodnymi wzg贸rzami. W dali nie wida膰 s膮siedzkich dom贸w ani natr臋tnych linii energetycznych, kt贸re kiedy艣 ustawiono za sadem.

Gail wst臋puje na tylny ganek, zerka w okno z niejakim poczuciem winy, jak amator cudzych domk贸w weekendowych, sprawdzaj膮cy, czy miejsce jest zamieszkane. Otwiera zewn臋trzne drzwi i a偶 podskakuje, gdy zawiasy piszcz膮.

- Przepraszam - m贸wi Jeremy. - Pami臋tam, obieca艂em je naoliwi膰.

Wewn膮trz jest ch艂odno i mrocznie. Pokoje wygl膮daj膮 tak samo jak dawniej - nie jak wtedy, gdy Jeremy zostawi艂 je po tych tygodniach samotno艣ci, gdy Gail le偶a艂a w szpitalu - ale jakimi zostawili je przed pierwsz膮 wizyt膮 u specjalisty, zesz艂ej jesieni, ca艂膮 wieczno艣膰 temu. Na g贸rze popo艂udniowe s艂o艅ce wpada przez 艣wietlik, przy kt贸rego instalacji oboje z Gail mozolili si臋 tak dawno temu, w sierpniu. Jeremy wsadza g艂ow臋 do gabinetu, widzi bez艂adny stos odbitek na d臋bowym biurku i dawno zapomnian膮 transformat臋, nabazgran膮 na tablicy.

Gail przechodzi z pokoju do pokoju, rzuca drobne, pe艂ne zadowolenia uwagi, delikatnie dotyka przedmiot贸w. W sypialni panuje niezwyk艂y porz膮dek: niebieski koc zas艂any g艂adko, patchworkowa ko艂dra babci le偶y w nogach 艂贸偶ka.

Znowu si臋 kochaj膮; zasypiaj膮 w ch艂odnych prze艣cierad艂ach. Poryw wiatru wzdyma zas艂ony. Gail mamrocze co艣 we 艣nie, dotyka m臋偶a. Jerry budzi si臋 tu偶 po zmierzchu, cho膰 niebo za oknem nasycone jest p贸艂mrokiem p贸藕nego lata.

Na dole rozlega si臋 jaki艣 d藕wi臋k.

Jeremy przez chwil臋 le偶y bez ruchu, stara si臋 nie zak艂贸ca膰 ciszy oddechem. Nawet wiaterek nie drga. S艂ycha膰 d藕wi臋k.

Ze艣lizguje si臋 z 艂贸偶ka, nie budz膮c Gail. Skulona na boku, r臋k臋 trzyma przy policzku. Lekko si臋 u艣miecha. Jeremy boso idzie do gabinetu, podchodzi do biurka, cicho otwiera doln膮 praw膮 szuflad臋. Zawini臋ty w star膮 szmat臋, pod pustymi teczkami, kt贸re Jeremy po艂o偶y艂 na wierzchu, gdy dosta艂 podarunek od szwagra, le偶y tam Smith & Wesson, trzydziestka贸semka, ten sam, kt贸ry wrzuci艂 do wody na Florydzie, w dzie艅, gdy si臋 natkn膮艂 na Vanniego Fucciego. Rysa na kolbie i zm臋tnienie z do艂u lufy s膮 te same, lecz rewolwer jest teraz tutaj. Jeremy podnosi go. W magazynku tkwi sze艣膰 kr膮偶k贸w br膮zowych naboj贸w. Kolba, nieco szorstka, dobrze le偶y w d艂oni, metalowy spust wydaje si臋 ch艂odnawy.

Jeremy stara si臋 jak najciszej przej艣膰 z gabinetu na podest schod贸w, ze schod贸w przez jadalni臋 do drzwi kuchni. Staje, widzi blade widmo lod贸wki i podskakuje, gdy w艂膮cza si臋 agregat. Opuszcza rewolwer i czeka.

Zewn臋trzne drzwi wej艣ciowe s膮 nieco uchylone, teraz otwieraj膮 si臋 i zamykaj膮. Po posadzce przemyka cie艅.

Jeremy, przestraszony tym ruchem, robi krok do przodu i podnosi rewolwer. Po sekundzie jednak go opuszcza. Gernisavien, sprytna, ma艂a szylkretowa kotka przecina pod艂og臋 i niecierpliwie zaczyna mu si臋 ociera膰 o nogi. Potem kr臋ci ogonem, zdecydowanie kroczy do lod贸wki, spogl膮da znacz膮co na Jeremy'ego i wraca, by po艂asi膰 si臋 z jeszcze wi臋ksz膮 niecierpliwo艣ci膮.

Jeremy kl臋ka, by pog艂aska膰 j膮 po karku. Trzydziestka贸semka w jego d艂oni wygl膮da idiotycznie. G艂臋boko wzdycha, k艂adzie bro艅 na kuchennym blacie i obiema d艂o艅mi zaczyna g艂aska膰 kotk臋.

Gdy jedz膮 p贸藕n膮 kolacj臋, ksi臋偶yc ju偶 wzeszed艂. O艣wietlenie elektryczne nie dzia艂a, lecz inne urz膮dzenia elektryczne pracuj膮. Steki wzi臋li z zamra偶arki w piwnicy, sch艂odzone piwo z lod贸wki, a w臋giel drzewny z torby w gara偶u. Siedz膮 za domem przy starej pompie. Na ruszcie skwiercz膮 befsztyki. Gernisavien czeka przy starym drewnianym krze艣le ogrodowym, cho膰 zaledwie przed chwil膮 porz膮dnie j膮 nakarmiono.

Jeremy ma na sobie ulubione be偶owe spodnie i jasnoniebiesk膮 robocz膮 koszul臋. Gail wsun臋艂a si臋 w lu藕n膮 sukienk臋 z bia艂ej bawe艂ny, kt贸r膮 cz臋sto nak艂ada na podr贸偶. Docieraj膮 do nich znajome d藕wi臋ki, kt贸re zawsze tutaj s艂yszeli: 艣wierszcze, nocne ptaki w sadzie, kumkanie 偶ab przy strumieniu, od czasu do czasu furkot jask贸艂czych skrzyde艂 w stodole. Na stole ustawiaj膮 lamp臋 naftow膮. Gail zapala r贸wnie偶 艣wieczki.

Podczas posi艂ku gasz膮 lamp臋, by lepiej widzie膰 gwiazdy.

Jeremy poda艂 steki na grubych papierowych talerzach. No偶e zostawiaj膮 na bieli wzory skrzy偶owanych linii. Posi艂ek sk艂ada si臋 ze stek贸w, wina i prostej sa艂atki z zebranych w ogrodzie warzyw, z hojnym dodatkiem 艣wie偶ych rzodkiewek i cebuli.

Sierp ksi臋偶yca 艣wieci, ale gwiazdy wida膰 niezwykle wyra藕nie. Jeremy pami臋ta noc, kiedy le偶eli razem w hamaku i wypatrywali na niebie promu kosmicznego, przypominaj膮cego niesiony wiatrem roz偶arzony w臋gielek. U艣wiadamia sobie, 偶e dzisiaj gwiazdy s膮 wyra藕niej sze, gdy偶 ani po艣wiata znad Filadelfii, ani znad autostrady, nie za膰miewa wspania艂o艣ci nieba.

Nadal jedz膮. Gail pochyla si臋 ku niemu.

- Jerry, gdzie jeste艣my? Jej my艣lotyk jest bardzo 艂agodny, by nie wywo艂a膰 b贸lu g艂owy.

Jeremy poci膮ga 艂yk wina.

- C贸偶 mo偶e by膰 w tym z艂ego, 偶e po prostu jeste艣my w domu, ma艂a?

- By膰 w domu to nic z艂ego. Ale gdzie naprawd臋 jeste艣my?

Jeremy ca艂膮 uwag臋 po艣wi臋ca rzodkiewce; obraca j膮 w palcach; by艂a s艂ona i ch艂odna.

Gail spogl膮da na ciemn膮 lini臋 drzew na skraju sadu. Mrugaj膮 tam 艣wietliki.

- Co to za miejsce?

- Gai艂, jakie jest twoje ostatnie wspomnienie?

- Przypominam sobie, jak umieram - m贸wi cicho Gail.

Jej s艂owa wal膮 Jeremy'ego ciosem w splot s艂oneczny. Przez chwil臋 nie mo偶e zebra膰 my艣li.

Gail ci膮gnie dalej, jej cichy g艂os chrypnie.

- Nigdy nie wierzyli艣my w 偶ycie po 艣mierci, prawda, Jerry? - Wujek Buddy...”Po 艣mierci pomagamy rosn膮膰 trawie i kwiatkom, Beanie, a wszystko inne to kupa g贸wna”.

- Nie, nie, ma艂a. - Jeremy odsuwa sw贸j talerz i kieliszek.

Pochyla si臋, dotyka jej ramienia. Jest jeszcze inne wyja艣nienie...

Zanim zd膮偶y je przedstawi膰, 艣luzy p臋kaj膮 i oboje zalewani s膮 obrazami, kt贸re Jeremy ukrywa艂: po偶ar domu... chata rybacka na Florydzie... Vanni Fucci... martwe dni na ulicach Denver... pani Morgan i ch艂odnia...

- O Bo偶e, Jerry... Bo偶e... - Gail cofa si臋 na krze艣le i zakrywa twarz d艂o艅mi.

Jeremy obchodzi st贸艂, bierze j膮 mocno za ramiona i zbli偶a sw贸j policzek do jej policzka. Pani Morgan... stalowe z臋by... ch艂odnia... u艣mierzanie b贸lu pokerem... lot na wsch贸d ze zbirami Don Leoniego... szpital... umieraj膮ce dziecko... chwilowy kontakt... spadanie.

- Och, Jerry! - Gail 艂ka mu na ramieniu. Te miesi膮ce piek艂a, przez kt贸re przeszed艂, przecierpia艂a w jednej okrutnie bolesnej chwili. Prze偶ywa jego rozpacz i echo tej rozpaczy. Teraz p艂acz膮 razem. Jeremy sca艂owuje 艂zy z oczu Gail, wyciera jej twarz po艂膮 swej koszuli i nalewa obojgu jeszcze troch臋 wina.

- Gdzie jeste艣my, Jerry?

Podaje jej kieliszek, sam przez chwil臋 pije. Ch贸r owad贸w 艣piewa za stodo艂膮. Dom blednie w 艣wietle ksi臋偶yca, okna kuchenne ja艣niej膮 ciep艂ym 艣wiat艂em drugiej lampy naftowej, zapalonej wewn膮trz domu.

- Co sobie przypominasz, kiedy si臋 tu obudzi艂a艣, ma艂a? - szepcze.

Dzielili si臋 ju偶 kilkoma obrazami, lecz pr贸ba opisania tego s艂owami od艣wie偶a im pami臋膰.

- Ciemno艣膰 - szepcze Gail. - Potem 艂agodne 艣wiat艂o. Puste miejsce. Ko艂ysanie. Kto艣 mnie ko艂ysa艂. Kto艣 mnie trzyma艂. A potem marsz. Wsch贸d s艂o艅ca. Znalaz艂am ciebie.

Jeremy kiwa g艂ow膮. Wodzi palcem po kraw臋dzi kieliszka.

- My艣l臋, 偶e jeste艣my tutaj z Robbym. Tamtym ch艂opcem. Chyba jeste艣my w jego umy艣le.

G艂owa Gail odskakuje do ty艂u, jakby kto艣 wymierzy艂 jej policzek.

- Niewidomy ch艂opiec...??????? Rozgl膮da si臋, a potem wyci膮ga dr偶膮c膮 r臋k臋 w kierunku sto艂u. Mocno chwyta si臋 brzegu, kieliszki wibruj膮. Po chwili puszcza st贸艂, d艂oni膮 dotyka swego policzka. - Wi臋c nic tutaj nie jest prawdziwe? Jeste艣my wewn膮trz snu? Tak naprawd臋 jestem martwa, a ty tylko 艣nisz, 偶e jestem tutaj?

- Nie - m贸wi Jeremy, tak g艂o艣no, 偶e Gernisavien chowa si臋 szybko pod st贸艂. W 艂agodnym 艣wietle 艣wiec i gwiazd wida膰, jak macha ogonem. - Nie - powtarza ciszej - to nie tak. Jestem zupe艂nie pewien, 偶e to nie tak. Pami臋tasz wyniki bada艅 Jacoba?

Gail jest zbyt wstrz膮艣ni臋ta, by g艂o艣no m贸wi膰.

- Tak.

Nawet jej my艣lotyk jest leciutki, gubi si臋 w cichych d藕wi臋kach nocy.

- Pami臋tasz wi臋c - ci膮gnie Jeremy, utrzymuj膮c jej uwag臋 si艂膮 swej woli - 偶ejacob by艂 pewien poprawno艣ci mojej analizy... 偶e osobowo艣膰 cz艂owieka to czo艂o skomplikowanej fali stoj膮cej... rodzaj metahologramu, zawieraj膮cego kilka milion贸w mniejszych hologram贸w...

- Jerry, nie rozumiem, jak to mo偶e pom贸c...

- Do diab艂a, ma艂a, to naprawd臋 pomaga! - Znowu nachyla si臋 ku niej i rozciera jej r臋ce, gdy偶 poczu艂 na nich g臋si膮 sk贸rk臋. - Pos艂uchaj, prosz臋...

- Dobrze.

- Je艣li ja i Jacob mieli艣my racj臋... 偶e osobowo艣膰 to skomplikowane czo艂o fali stoj膮cej, kt贸re interpretuje rzeczywisto艣膰 z艂o偶on膮 z za艂amuj膮cych si臋 cz贸艂 fal prawdopodobie艅stwa, wtedy oczywi艣cie osobowo艣膰 nie jest w stanie prze偶y膰 艣mierci m贸zgu. Umys艂 mo偶e jednocze艣nie pracowa膰 jako generator i interferometr, lecz obie te funkcje ustan膮 wraz ze 艣mierci膮 m贸zgu.

- Wobec tego jak... jak mog艂am...?

Znowu siedzi przy niej, obejmuj膮c j膮 mocno jedn膮 r臋k膮.

Gernisavien wychodzi spod krzes艂a i wskakuje na kolana Gail, chc膮c poczu膰 ich ciep艂o. Ka偶de z nich jedn膮 r臋k膮 g艂aszcze kotk臋, a Jeremy kontynuuje swe wyja艣nienia.

- W porz膮dku, pomy艣lmy o tym chwil臋. Ma艂a, nie by艂a艣 dla mnie po prostu wspomnieniem czy wra偶eniem zmys艂owym.

Przez ponad dziewi臋膰 lat byli艣my zasadniczo jedn膮 osob膮 o dw贸ch cia艂ach. W艂a艣nie dlatego, kiedy ty... dlatego potem oszala艂em, pr贸bowa艂em ca艂kowicie wy艂膮czy膰 t臋 swoj膮 zdolno艣膰. Ale nie potrafi艂em tego zrobi膰. By艂o to tak, jakbym dostraja艂 si臋 do coraz ciemniejszych fal ludzkich my艣li, po prostu opada艂em po spirali przez...

Gail podnosi wzrok znad Gernisavien. Patrzy trwo偶nie w ciemno艣膰 przy strumieniu. Ciemno艣膰 pod 艂贸偶kiem.

- Ale czy sen mo偶e by膰 a偶 tak prawdziwy?

Jeremy dotyka jej policzka.

- Gail, to naprawd臋 nie jest tylko sen. Pos艂uchaj. Istnia艂a艣 w moim umy艣le, ale nie po prostu jako wspomnienie. Naprawd臋, ca艂a si臋 tam mie艣ci艂a艣. Tej nocy, gdy... tej nocy, gdy by艂em w Barnegat Light... tej nocy, gdy twe cia艂o umar艂o... do艂膮czy艂a艣 do mnie, przeskoczy艂a艣 do mego umys艂u, jak do szalupy ratunkowej.

- Nie, jak mog艂am...

- Pomy艣l, Gail. Nasza zdolno艣膰 dzia艂a艂a dobrze. To by艂 ostateczny my艣lotyk. Z艂o偶ony hologram, kt贸rym jeste艣, wcale nie musia艂 przepa艣膰... po prostu skoczy艂a艣 do jedynego we wszech艣wiecie interferometru, w kt贸rym m贸g艂 si臋 on zawrze膰... do mego umys艂u. Tylko moje ego lub id, lub superego, czy jak to si臋 zwie, co艣, co utrzymuje nas przy zdrowych zmys艂ach, chroni przed bombardowaniem naszych zmys艂贸w oraz oddziela nas od be艂kotu tych wszystkich umys艂贸w - to w艂a艣nie wci膮偶 mi powtarza艂o, 偶e moje odczucia w zwi膮zku z tob膮 s膮 jedynie wspomnieniami.

Siedzieli przez chwil臋 w milczeniu, pogr膮偶eni we wspomnieniach. Wielka rzeka o dw贸ch sercach - zaproponowa艂a Gail. Jeremy widzia艂, 偶e Gail pami臋ta szczeg贸艂y z okresu, gdy 艂owi艂 ryby na Florydzie.

- By艂a艣 tworem mojej wyobra藕ni - rzek艂 g艂o艣no - lecz tylko w takim sensie, w jakim nasze w艂asne osobowo艣ci s膮 tworami naszych w艂asnych wyobra藕ni. Fale prawdopodobie艅stwa za艂amuj膮ce si臋 na brzegu czystej czasoprzestrzeni. Krzywe Schr贸dingera, ich przebieg przemawia j臋zykiem czystszym od mowy. Rozmyty atraktor Ko艂mogorowa, zawijaj膮cy si臋 wok贸艂 wysepek rezonansu kwazipe艅odycznego rozs膮dku po艣r贸d spienionych warstw chaosu.

- My艣l w ludzkim j臋zyku - szepcze Gail. Szczypie go w bok.

Jeremy odchyla si臋, u艣miecha, przytrzymuje kota, kt贸ry chce da膰 susa.

- Chodzi mi o to - m贸wi cicho - 偶e obydwoje byli艣my martwi, a偶 niewidomy, g艂uchy, niedorozwini臋ty dzieciak wyrwa艂 nas z jednego 艣wiata, a w zamian ofiarowa艂 nam inny.

Gail chmurzy si臋 lekko. 艢wiece si臋 ju偶 wypali艂y, lecz bia艂a sukienka i blada sk贸ra Gail nadal ja艣niej膮 w blasku gwiazd i ksi臋偶yca.

- Jeste艣my w umy艣le Robby'ego i to wszystko jest tak rzeczywiste jak prawdziwy 艣wiat? - Znowu si臋 chmurzy na d藕wi臋k w艂asnych s艂贸w.

Bremen potrz膮sa g艂ow膮.

- Niezupe艂nie. Kiedy przedar艂em si臋 do Robby'ego, pod艂膮czy艂em si臋 do systemu zamkni臋tego. Biedaczysko prawie nie mia艂 danych, kt贸rymi m贸g艂by si臋 pos艂u偶y膰 w konstrukcji prawdziwego 艣wiata - mo偶e tylko dotyk, zapach i masa b贸lu - s膮dz膮c na podstawie tego, co wiedzia艂y piel臋gniarki o jego przesz艂o艣ci... wi臋c prawdopodobnie gdy okre艣la艂 sw贸j wszech艣wiat wewn臋trzny, nie kierowa艂 si臋 zbytnio tym, co czu艂 w 艣wiecie zewn臋trznym.

Gernisavien odskoczy艂a i odmaszerowa艂a w ciemno艣膰, jakby mia艂a tam co艣 wa偶nego do za艂atwienia. Jeremy i Gail znali koty, obydwoje wiedzieli, 偶e sprawa rzeczywi艣cie musi by膰 pilna. Jeremy r贸wnie偶 nie m贸g艂 d艂u偶ej usiedzie膰 na miejscu.

Wsta艂 i zacz膮艂 chodzi膰 w ciemno艣ci tam i z powrotem, nie oddala艂 si臋 jednak zbytnio od Gail, by w ka偶dej chwili m贸g艂 wyci膮gn膮膰 r臋k臋 i dotkn膮膰 偶ony.

- M贸j b艂膮d - ci膮gn膮艂 - polega艂 na niedocenieniu... nie, tak naprawd臋, zupe艂nie nie przewidzia艂em, 偶e w tamtym 艣wiecie Robby b臋dzie dysponowa膰 tak膮 pot臋g膮. W tym 艣wiecie. Kiedy przedar艂em si臋 do niego... chcia艂em po prostu podzieli膰 si臋 z nim kilkoma obrazami i d藕wi臋kami... wci膮gn膮艂 mnie, ma艂a. A wraz ze mn膮 r贸wnie偶 ciebie.

Wiatr nieco si臋 wzmaga, porusza li艣膰mi drzew w sadzie. Cichy szelest ma w sobie co艣 smutnego - zapowied藕 po偶egnania z latem.

- Zgoda - m贸wi Gail po chwili. - Istniejemy oboje jako para pokr臋conych hologram贸w osobowo艣ciowych w umy艣le tego dzieciaka. - Stuka energicznie w st贸艂. -1 wszystko wydaje si臋 rzeczywiste. Ale czemu nasz dom si臋 tutaj znalaz艂? I gara偶? I... - bezradnie wskazuje na otaczaj膮cy ich mrok i gwiazdy nad ich g艂owami.

- My艣l臋, ma艂a, 偶e Robby'emu spodoba艂o si臋 to, co zobaczy艂 w naszych umys艂ach. My艣l臋, 偶e wola艂 nasz膮 zanieczyszczon膮 pensylwa艅sk膮 wie艣 od krajobrazu, kt贸ry zbudowa艂 sobie podczas swych lat samotno艣ci.

Gail powoli kiwa g艂ow膮.

- Ale w istocie to nie jest nasza wie艣, prawda? To znaczy, nie mo偶emy rankiem pojecha膰 do Filadelfii. Chuck Gilpen nie pojawi si臋 tutaj ze swoj膮 now膮 przyjaci贸艂k膮?

- Nie wiem, ma艂a. Przypuszczam, 偶e dokonano pewnych rozs膮dnych poprawek. My jeste艣my ”prawdziwi”, gdy偶 nasze struktury holograficzne s膮 nienaruszone, lecz ca艂a reszta to wytw贸r aprobowany przez Robby `ego.

Gail znowu rozciera sobie ramiona.

- Wytw贸r aprobowany przez Robby'ego. M贸wisz tak, jakby on by艂 Bogiem.

Bremen odchrz膮kuje i patrzy w niebo. Gwiazdy s膮 tam nadal.

- W tej chwili jest Bogiem - szepcze. - Przynajmniej dla nas.

My艣li Gail mkn膮 jak polne myszy, na kt贸re w tej chwili prawdopodobnie poluje Gernisavien.

- Dobrze, jest Bogiem, a ja 偶yj臋, przebywamy tu razem... ale co mamy robi膰 teraz, Jerry?

- P贸j艣膰 do 艂贸偶ka - przesy艂a Jeremy. Bierze j膮 za r臋k臋 i prowadzi do ich wsp贸lnego domu.

OCZU NAPOTKA膯 NIE 艢MIEM W

Jeremy 艣ni, 偶e kiwa si臋 tam i z powrotem w ciemno艣ci tak g艂臋bokiej, 偶e nawet sen nie potrafi jej przekaza膰. 艢ni, 偶e 艣pi pod zaple艣nia艂ymi kocami, szorstka we艂na ociera si臋 o jego poranion膮 sk贸r臋, bij膮 go niewidzialne d艂onie. Le偶y po艂amany i pobity w dole pe艂nym ludzkich odchod贸w, a deszcz kapie mu na twarz. 艢ni, 偶e si臋 topi.

We 艣nie patrzy z coraz wi臋kszym zainteresowaniem, jak dwoje ludzi kocha si臋 na z艂ocistym stoku pag贸rka. Unosi si臋 w bia艂ym pokoju, gdzie ludzie nie maj膮 kszta艂t贸w, s膮 jedynie g艂osami i gdzie g艂oso-cia艂a dr偶膮 w rytm bicia serca niewidzialnej maszyny.

P艂ywa i czuje nieub艂agan膮 pot臋偶n膮 fal臋 si艂 planetarnych.

Ledwo potrafi si臋 oprze膰 zab贸jczemu pr膮dowi, ma coraz mniej si艂, a odp艂yw wyci膮ga go na g艂臋bsze wody. Gdy fale si臋 nad nim zamykaj膮, wydaje ostatni krzyk rozpaczy i zagubienia.

Krzyczy swe w艂asne imi臋.

Budzi si臋, a krzyk wci膮偶 brzmi echem w jego m贸zgu. Szczeg贸艂y snu 艂ami膮 si臋 i ulatuj膮, nim zdo艂a je pochwyci膰. Siada szybko na 艂贸偶ku. Gail nie ma.

Dotar艂 prawie do drzwi sypialni, gdy s艂yszy jej g艂os wzywaj膮cy go z bocznego podw贸rza. Wraca do okna.

Gail jest ubrana w niebieski fartuch. Macha do niego r臋kami. Nim Jerry zd膮偶y zej艣膰 na d贸艂, wrzuca kilka rzeczy do ich starego wiklinowego kosza i gotuje wod臋 na mro偶on膮 herbat臋.

- Chod藕, 艣piochu - m贸wi u艣miechaj膮c si臋 szeroko. - Mam dla ciebie niespodziank臋.

- Nie jestem pewien, czy potrzebujemy dodatkowych niespodzianek - mamrocze Jerry.

Gernisavien wr贸ci艂a i kr臋ci si臋 im pod nogami. Od czasu do czasu ociera si臋 o nog臋 krzes艂a, jak gdyby wyra偶aj膮c sympati臋 do tego mebla.

- Tej akurat potrzebujemy - odpowiada Gail i ju偶 jest na g贸rze. Szura i stuka w szafie.

- Wezm臋 tylko prysznic i napij臋 si臋 kawy - m贸wi Jerry i nagle przerywa. Sk膮d si臋 bierze woda? O艣wietlenie elektryczne wczoraj nie dzia艂a艂o, lecz wszystkie krany funkcjonowa艂y.

Nie ma czasu przemy艣le膰 tego zagadnienia, gdy偶 Gail wraca do kuchni i wr臋cza mu kosz piknikowy.

- 呕adnego prysznica. 呕adnej kawy. Idziemy.

Gernisavien niech臋tnie kroczy za nimi. Gail prowadzi za wzg贸rze, gdzie kiedy艣 przebiega艂a szosa. Id膮 na wsch贸d, przecinaj膮 艂膮k臋, potem wspinaj膮 si臋 na ostatni pag贸rek, bardziej stromy ni偶 zapami臋tane przez Jeremy'ego wzniesienia w Pensylwanii. Na szczycie Jerry wypuszcza kosz z bezw艂adnej nagle d艂oni.

- 艢wi臋ty Bo偶e - szepcze.

W dolinie, gdzie przedtem przebiega艂a autostrada, teraz roztacza si臋 ocean.

- 艢wi臋ty Bo偶e - powtarza cicho, niemal z czci膮.

Znakomicie znaj膮 t臋 pla偶臋 ze swych podr贸偶y do Barnegat Light, wzd艂u偶 wybrze偶a New Jersey, ale teraz nie ma tu ani latarni morskiej, ani wyspy, za艣 ci膮gn膮cy si臋 na p贸艂noc i po艂udnie brzeg bardziej przypomina jakie艣 oddalone klify Oceanu Spokojnego ni偶 lini臋 Atlantyku. Zbocze, na kt贸re si臋 wspi臋li, jest w istocie stokiem g贸ry, kt贸ra na wschodzie opada ku pla偶y i spienionym falom. Skalisty szczyt, na kt贸rym stoj膮, wydaje si臋 Jeremy'emu dziwnie znajomy. Rozpoznaje go.

- Big Slide Mountain - potwierdza Gail. - Nasz miodowy miesi膮c.

Jeremy kiwa g艂ow膮. Usta ma nadal otwarte. Nie musi przypomina膰, 偶e Big Slide Mountain znajdowa艂a si臋 w g贸rach Adirondack, setki kilometr贸w od morza.

Urz膮dzaj膮 piknik na pla偶y nieco na p贸艂noc od stromej 艣ciany o艣wietlonej przez poranne s艂o艅ce. Kotk臋 musieli znie艣膰 na r臋kach przez ostatni odcinek stromego zbocza. Gdy tylko postawili j膮 na ziemi, pobieg艂a 艂apa膰 owady w wydmowej trawie. Powietrze pachnie sol膮, gnij膮cymi ro艣linami i czyst膮, letni膮 bryz膮. Daleko nad morzem mewy kr膮偶膮 i zawracaj膮. Ich krzyki wybijaj膮 si臋 ponad szum fal.

- 艢wi臋ty Bo偶e - m贸wi znowu Jeremy. Stawia kosz i rozk艂ada koc na piasku.

Gail 艣mieje si臋, zdejmuje fartuch. Pod spodem ma czarny jednocz臋艣ciowy kostium.

Jeremy opada na koc.

- Dlatego w艂a艣nie wr贸ci艂a艣 na pi臋tro? - Krztusi si臋 ze 艣miechu. - Na艂o偶y膰 kostium k膮pielowy? W obawie, 偶e ratownicy wyrzuc膮 ci臋 z pla偶y, kiedy zobacz膮, 偶e k膮piesz si臋 nago?

Gail kopie piasek w jego kierunku i ucieka do wody. Skacze w wod臋 g艂adko, w doskonale dobranym momencie, i przecina nadp艂ywaj膮c膮 fal臋 jak strza艂a. P艂ynie ze dwadzie艣cia metr贸w; bije wod臋, kiedy wtacza si臋 pod ni膮 nast臋pna fala. Potem wios艂uje r臋kami do miejsca, gdzie ma grunt. Jeremy widz膮c jej przygarbione ramiona i wyra藕ne sutki pod cienkim materia艂em, wie, 偶e Gail marznie.

- Chod藕! - wo艂a do niego. Pr贸buje si臋 u艣miechn膮膰 i nie szcz臋ka膰 z臋bami. - Woda jest wspania艂a!

Jeremy si臋 艣mieje, wyskakuje ze spodni, trzema ruchami pozbywa si臋 bielizny i p臋dzi po mokrej pla偶y. Z rozbiegu nurkuje, a gdy si臋 wynurza, prychaj膮c wod膮, Gail czeka na niego z rozwartymi, pokrytymi g臋si膮 sk贸rk膮 ramionami.

Po posi艂ku z艂o偶onym ze s艂odkich rogalik贸w i mro偶onej herbaty le偶膮 mi臋dzy wydmami, os艂oni臋ci przed narastaj膮cym wiatrem. Gernisavien wraca, by na nich popatrzy膰. Nic ciekawego, wi臋c odchodzi w wysok膮 traw臋. Ze swego miejsca widz膮, jak s艂o艅ce wznosi si臋 coraz wy偶ej i rzuca cienie na po偶艂obion膮 艣cian臋 g贸ry na po艂udniu.

Gail zdj臋艂a kostium k膮pielowy. Opala si臋. Zasypia. Jeremy w p贸艂艣nie z艂o偶y艂 g艂ow臋 na jej udzie, kiedy nagle i wyrazi艣cie poczu艂 zapach czystego potu na jej sk贸rze, cienkiej wilgotnej warstewki pob艂yskuj膮cej tu偶 przy jego twarzy w delikatnym rowku pachwiny. Jeremy przewraca si臋 na brzuch, opiera 艂okcie na kocu i patrzy w g贸r臋, poza zwarte pag贸rki jej bladych piersi, na doln膮 krzywizn臋 brody, na ciemny przedsionek pach i na po艣wiat臋, kt贸r膮 s艂o艅ce otacza jej w艂osy.

Gail zaczyna si臋 kr臋ci膰, protestuj膮c przeciw jego ruchom, lecz on j膮 powstrzymuje, k艂adzie d艂o艅 na jej brzuchu. Powieki Gail drgaj膮, ale pozostaj膮 zamkni臋te. Jeremy zmienia pozycj臋. Unosi si臋. Le偶y teraz mi臋dzy jej nogami, rozsuwa d艂o艅mi jej uda i pochyla twarz w rozgrzan膮 s艂o艅cem wilgo膰. Maj膮c w my艣lach zdanie z powie艣ci Johna Updike'a, kt贸rym Gail podzieli艂a si臋 z nim przed laty, wyobra偶a sobie ma艂ego kotka li偶膮cego mleko.

Po kilku chwilach Gail podci膮ga go wy偶ej; Jerry czuje na sobie jej szybkie d艂onie i oddech. Kochaj膮 si臋 z wi臋ksz膮 pasj膮 ni偶 kiedykolwiek przedtem, a gdy dziel膮 si臋 my艣lami, przekracza to wszelk膮 nami臋tno艣膰 i my艣lotyk. P贸藕niej Jeremy k艂adzie si臋 obok, z g艂ow膮 przytulon膮 do jej ramienia, ich oddechy powoli si臋 uspokajaj膮, bicie serc ucisza. Oboje s艂ysz膮 zn贸w szum fal. Jeremy znajduje po omacku r臋cznik, 艣ciera z jej sk贸ry pot i 艣lady piasku.

- Gail - szepcze, gdy obydwoje zbieraj膮 si臋 do drzemki w cieniu wydmowej trawy. - Musz臋 ci co艣 powiedzie膰. - Zaczyna m贸wi膰, ale czuje, jak pozosta艂o艣ci jego ostatniej tarczy my艣lowej odruchowo zaciskaj膮 si臋 i zwijaj膮. Zbyt d艂ugo i zbyt g艂臋boko skrywa艂 tajemnic臋 偶ylaka, by m贸g艂 j膮 tak 艂atwo wyjawi膰. Z trudem szuka s艂贸w lub my艣li, ale nic nie nadchodzi. - Gail, ja... o Jezu, ma艂a... Nie wiem, jak...

Gail odwraca si臋 na bok i dotyka jego policzka.

- 呕ylak? Chodzi ci o to, 偶e艣 mi nie powiedzia艂? Wiem, JerryOdbiera to jak fizyczne uderzenie.

- Wiesz????? Kiedy? Jak d艂ugo?

Gail zamyka oczy i Jeremy widzi wilgo膰 na jej rz臋sach.

- Tej ostatniej nocy, gdy by艂am chora. Kiedy spa艂e艣. Wiedzia艂am, 偶e tam jest... co艣... Wiedzia艂am o tym ju偶 od dawna.

Ta tajemnica rani艂a ci臋 tak d艂ugo, 偶e musia艂am wiedzie膰, zanim...

Jeremy zaczyna si臋 trz膮艣膰 jak w gor膮czce. Po chwili nie ukrywa drgawek. Kurczowo trzyma koc, a偶 atak mija. Gail dotyka go z ty艂u g艂owy.

- Ju偶 dobrze.

- Nie! - wykrzykuje Jeremy. - Nie... nie rozumiesz... Ja o tym wiedzia艂em...

Gail kiwa g艂ow膮, ich policzki niemal si臋 stykaj膮. Jej szept miesza si臋 z szelestem wydmowej trawy.

- Tak. Ale czy wiesz, dlaczego w艂a艣ciwie mi o tym nie powiedzia艂e艣? Dlaczego musia艂e艣 stworzy膰 my艣艂otarcz臋 niczym guz w m贸zgu, by to ukry膰?

Jeremym wstrz膮sa dreszcz.

- Ze wstydu.

- Nie, nie ze wstydu - poprawia go Gail - ze strachu.

Otwiera szeroko oczy i patrzy na ni膮. Ich twarze s膮 tu偶 tu偶.

- Ze strachu? Nie, ja...

- Ze strachu - przesy艂a Gail. W jej g艂osie nie ma os膮du, jedynie przebaczenie. - By艂e艣 przera偶ony.

- Czym?

Formu艂uj膮c t臋 my艣l, Jeremy znowu kurczowo trzyma koc, ma uczucie, 偶e si臋 ze艣lizguje, spada.

Gail znowu zamyka oczy i pokazuje mu to, co by艂o przed nim ukryte w ciasnym guzie skrywanej tajemnicy.

Strach przed deformacjami. Dziecko mo偶e by膰 nienormalne. L臋k przed posiadaniem dziecka niedorozwini臋tego. L臋k przed urodzeniem dziecka, kt贸re nigdy nie podzieli naszego my艣lotyku i zawsze b臋dzie mi臋dzy jiami obce. Strach, 偶e dziecko odziedziczy t臋 ich zdolno艣膰 i zostanie doprowadzone do szale艅stwa doros艂ymi my艣lami rodzic贸w, wciskaj膮cymi si臋 w jego niemowl臋c膮 艣wiadomo艣膰.

L臋k przed normalnym dzieckiem, kt贸re zepsuje idealn膮 r贸wnowag臋 jego zwi膮zku z Gail.

L臋k, 偶e b臋dzie musia艂 j膮 dzieli膰 z niemowlakiem.

L臋k, 偶e j膮 utraci.

L臋k przed w艂asnym zagubieniem.

Dreszcze zaczynaj膮 si臋 na nowo i tym razem ani 艣ciskanie koca, ani kurczowe trzymanie w d艂oni piasku nie pomaga.

Czuje, 偶e za chwil臋 ogarnie go wielki wstyd i przera偶enie.

Gail obejmuje go ramionami i tuli, a偶 dreszcze ust臋puj膮.

- Gail, kochanie. Tak mi przykro, tak przykro.

Jej my艣lotyk si臋ga za jego umys艂, do jakiego艣 g艂臋bszego miejsca.

- Wiem. Wiem.

Zasypiaj膮 w cieniu wydmy. Gernisavien zasadza si臋 na koniki polne. W wysokiej trawie wzmaga si臋 wiatr. Jeremy 艣ni, a jego sny mieszaj膮 si臋 swobodnie ze snami Gail i w 偶adnym z nich, po raz pierwszy, nie pojawia si臋 nawet najmniejszy b贸l.

OCZU NAPOTKA膯 NIE 艢MIEM W MOICH

W wieczornym ch艂odzie Jeremy spaceruje po sadzie i pr贸buje rozmawia膰 z Bogiem.

- Robby? - szepcze, lecz s艂owa wydaj膮 si臋 zbyt g艂o艣ne w tej wieczornej ciszy. - Robby? Jeste艣 tam?

Zbocza pag贸rk贸w od wschodu s膮 zupe艂nie ciemne. Niebo jest bezchmurne. Barwy wyciekaj膮 ze 艣wiata, wszystkie przedmioty nabieraj膮 odcieni szaro艣ci. Jeremy przystaje, spogl膮da na dom, widzi, jak Gail przygotowuje kolacj臋 w kuchni o艣wietlonej lamp膮 naftow膮. Czuje jej delikatny my艣lotyk: ona si臋 przys艂uchuje.

- Robby? Czy mnie s艂yszysz? Porozmawiajmy.

W stodole nagle za艂opota艂y jask贸艂cze skrzyd艂a i Jeremy podskakuje. U艣miecha si臋, kr臋ci g艂ow膮, chwyta doln膮 ga艂膮藕 wi艣ni i opiera si臋 o ni膮, k艂ad膮c brod臋 na r臋kach. Przy strumieniu zapanowa艂a ciemno艣膰, w czerni migocz膮 艣wietliki.

- Czy naprawd臋 to wszystko pochodzi z naszych wspomnie艅? Ca艂y ten 艣wiat?

Cisza. S艂ycha膰 tylko brz臋czenie owad贸w i cichy szum strumyka. Nad g艂ow膮, w艣r贸d ciemnych geometrycznych prze艣wit贸w mi臋dzy ga艂臋藕mi drzew wschodz膮 pierwsze gwiazdy.

- Robby - m贸wi g艂o艣no Jeremy - je艣li chcesz z nami porozmawia膰, b臋dziemy radzi z twego towarzystwa.

To tylko cz臋艣ciowa prawda, lecz Jeremy nie wypiera si臋 tej drugiej cz臋艣ci, tej przecz膮cej wypowiedzianemu przed chwil膮 zdaniu. Nie wypiera si臋 te偶 g艂臋bokiego pytania, tkwi膮cego za wszystkimi innymi my艣lami, niczym uskok geologiczny, gro偶膮cy trz臋sieniem ziemi.

Co masz zrobi膰, gdy umiera B贸g twojego Stworzenia?

Zapada ca艂kowita ciemno艣膰. Jeremy stoi w sadzie, oparty o ga艂膮藕 obserwuje pojawiaj膮ce si臋 gwiazdy i czeka na g艂os, kt贸ry nie nadchodzi. Wreszcie Gail nawo艂uje go, wi臋c wraca zboczem do domu, na kolacj臋.

- Chyba wiem - m贸wi Gail, kiedy dopijaj膮 kaw臋 - dlaczego Jacob si臋 zastrzeli艂.

Jeremy odstawia kubek, skoncentrowany czeka, a偶 jej my艣li skrystalizuj膮 si臋 w s艂owa.

- To ma zwi膮zek z nasz膮 rozmow膮 podczas kolacji w Durgan Park - m贸wi Gail. - Przedtem ”tego wieczoru zmierzy艂 nasz rezonans magnetyczny.

Jeremy pami臋ta tamt膮 kolacj臋 i rozmow臋, ale por贸wnuje swoje wspomnienia ze wspomnieniami Gail.

- Jauntowanie - przesy艂a Gail.

- Jauntowanie? Co to takiego?

- Czy pami臋tasz, jak rozmawia艂am z Jacobem o ksi膮偶ce Gwiazdy moim przeznaczeniem Alfreda Bestera?

Jeremy potrz膮sa g艂ow膮, mimo 偶e dzieli z ni膮 wspomnienie o ksi膮偶ce.

- Powie艣膰 SF?

- Fantastyka naukowa - poprawia go automatycznie Gail.

Jeremy usi艂uje sobie przypomnie膰.

- Taa, chyba pami臋tam. Okaza艂o si臋, 偶e i ty, i on jeste艣cie fanami SF. Ale co ma do tego ”jauntowanie”... to by艂a teleportacja typu:”Przepromieniuj mnie, Scotty”, prawda? Gail niesie naczynia do zlewu i zmywa. Opiera si臋 plecami o blat i krzy偶uje ramiona.

- Nie - m贸wi, a jej g艂os przybiera lekko obronny ton, jakim zawsze dyskutuje o fantastyce naukowej czy religii. - To nie by艂o ”przepromieniuj mnie, Scotty”. To by艂a historia cz艂owieka, kt贸ry nauczy艂 si臋 teleportacji zupe艂nie sam...

- Przez ”teleportacj臋” rozumiesz momentalny skok z jednego miejsca w inne, prawda, ma艂a? Musisz wiedzie膰, 偶e to jest jedna z najbardziej niemo偶liwych...

- Tak, tak - m贸wi Gail, ignoruj膮c jego s艂owa. - Bester nazwa艂 osobist膮 teleportacj臋 jauntowaniem... ale Jacob i ja nie m贸wili艣my tak naprawd臋 o jauntowaniu, tylko o tym, jak pisarz nauczy艂 tego ludzi.

Jeremy sadowi si臋 wygodniej, s膮czy kaw臋.

- W porz膮dku. S艂ucham ca艂y czas.

- O ile pami臋tam, pomys艂 polega艂 na tym, 偶e mieli laboratorium na jakim艣 asteroidzie i pewni uczeni usi艂owali bada膰, czy ludzie mog膮 jauntowa膰. Okaza艂o si臋, 偶e nie mog膮...

- To wspania艂e - przesy艂a Jeremy, dodaj膮c obraz u艣miechni臋tego szeroko Kota z Cheshire - niech偶e nauka powr贸ci do fantastyki naukowej, tak?

- Spok贸j, Jerry. W ka偶dym razie, ich do艣wiadczenia nie udawa艂y si臋, ale wybuch艂 po偶ar czy nast膮pi艂a inna katastrofa w zamkni臋tej sekcji laboratorium i jeden technik, czy kto艣 tam, po prostu teleportowa艂 si臋 na zewn膮trz... jauntowa艂 w bezpieczne miejsce.

- Wszyscy by艣my chcieli, by 偶ycie okaza艂o si臋 a偶 tak proste.

Pr贸buje zas艂oni膰 wspomnienia, jak wdrapywa艂 si臋 po zamro偶onym trupie, a uzbrojona pani Morgan zbli偶a艂a si臋 z psami.

Gail skupia si臋.

- Nie, pomys艂 polega艂 na tym, 偶e mn贸stwo ludzi mia艂o zdolno艣膰 jauntowania, ale tylko jedna osoba na tysi膮c potrafi艂a j膮 zastosowa膰 i tylko wtedy, gdy jej 偶ycie znajdowa艂o si臋 w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie. Wi臋c naukowcy zaplanowali te do艣wiadczenia...

Jeremy dostaje migawki tych eksperyment贸w. Przyk艂adali na艂adowane pistolety do g艂贸w badanych os贸b i naciskali spust, poinformowawszy je, 偶e jauntowanie jest jedynym sposobem ucieczki? Narodowa Akademia Nauk mo偶e mie膰 zastrze偶enia do tej metodyki, ma艂a.

Gail potrz膮sa g艂ow膮.

- Z Jacobem rozmawiali艣my tylko o tym, jak pewne rzeczy wynikaj膮 z podobnie rozpaczliwych sytuacji. W艂a艣nie wtedy zacz膮艂 opowiada膰 o falach prawdopodobie艅stwa i drzewach Everetta, wi臋c wy艂膮czy艂am si臋. Pami臋tam jednak, jak m贸wi艂, 偶e b臋dzie to przypomina膰 rozstrzygaj膮ce do艣wiadczenie z dwiema szczelinami. W艂a艣nie dlatego interesowa艂o mnie to, co m贸wi艂e艣, gdy wracali艣my poci膮giem do domu... rzeczywisto艣ci alternatywne i te inne sprawy...

Jeremy wstaje tak szybko, 偶e krzes艂o za jego plecami przewraca si臋 na pod艂og臋. Nie zauwa偶a tego.

- M贸j Bo偶e, ma艂a, Jacob nie zabi艂 si臋 po prostu z rozpaczy.

Pr贸bowa艂 jauntowa膰.

- Ale przecie偶 powiedzia艂e艣, 偶e teleportacja jest niemo偶liwa.

- To nie teleportacja... - Zaczyna chodzi膰 tam i z powrotem, tr膮c policzek. Nast臋pnie ryje w zabalaganionej szufladzie, wyci膮ga stamt膮d pi贸ro, podnosi krzes艂o, przysuwa je do sto艂u obok Gail i zaczyna rysowa膰 na serwetce. - Pami臋tasz ten wykres? Pokazywa艂em ci go, gdy po raz pierwszy zanalizowa艂em dane Jacoba.

Gail patrzy na nabazgrane drzewo i wielokrotnie rozga艂臋ziaj膮ce si臋 konary.

- Me, ja... ach, tak, ta idea ze 艣wiatami r贸wnoleg艂ymi, wymy艣lona przez jakiego艣 matematyka. M贸wi艂am ci, 偶e to stary pomys艂 w fantastyce naukowej.

- To nie s膮 艣wiaty r贸wnoleg艂e - m贸wi Jeremy bazgrz膮c kolejne odga艂臋zienia - lecz wariacje prawdopodobie艅stwa, opracowane w latach pi臋膰dziesi膮tych przez Hugha Everetta, by w bardziej racjonalny spos贸b wyja艣ni膰 interpretacj臋 kopenhask膮. Zobacz, kiedy wykonujesz do艣wiadczenie z dwiema szczelinami i spojrzysz na to jak Everett, naruszaj膮c paradoksy mechaniki kwantowej, wszystkie oddzielne elementy superpozycji stan贸w spe艂niaj膮 r贸wnanie falowe, ca艂kowicie niezale偶nie od rzeczywisto艣ci innych element贸w...

Obok drzewa Jeremy bazgrze r贸wnania.

- Poczekaj. Zwolnij. My艣l s艂owami.

Jeremy odk艂ada pi贸ro i znowu pociera policzek.

- Jacob pisywa艂 do mnie o swej teorii rozga艂臋ziaj膮cej si臋 rzeczywisto艣ci...

- Tak jak twoja fala prawdopodobie艅stwa? Wszyscy surf ujemy na grzbiecie tej samej fali, poniewa偶 nasze umys艂y za艂amuj膮 ten sam front fali, o to chodzi?

- Taa. To by艂a moja interpretacja. To jedyna teoria, kt贸ra wyja艣nia艂a, dlaczego r贸偶ne holograficzne czo艂a fal... te wszystkie r贸偶ne umys艂y... widzia艂y bardzo podobn膮 rzeczywisto艣膰.

Innymi s艂owy, interesowa艂em si臋, dlaczego wszyscy widzimy t臋 sam膮 cz膮steczk臋 czy fal臋, przechodz膮ce przez t臋 sam膮 szczelin臋. Ale kiedy ja interesowa艂em si臋 mikro艣wiatem, Jacob chcia艂 rozmawia膰 o makro艣wiecie...

- Moj偶esz, Gandhi, Jezus i Newton - podpowiedzia艂a Gail porz膮dkuj膮c jego pomieszane my艣li. - Einstein, Freud i Budda.

- Taa. - Jeremy nadal bazgrze r贸wnania na serwetce, lecz nie zwraca uwagi na to, co pisze. - Jacob my艣la艂, 偶e w historii by艂o kilku ludzi - nazywa艂 ich ostatecznymi intuicjonistami - kilku ludzi, kt贸rych nowe wizje praw fizycznych, moralnych, czy czego艣 tanv|eszcze, by艂y tak wszechogarniaj膮ce i pot臋偶ne, 偶e spowodowa艂y zmian臋 paradygmat贸w 娄- ila ca艂ej rasy ludzkiej.

- Ale my wiemy, 偶e zmiany paradygmat贸w przychodz膮 z wielkimi, nowymi ideami.

- Nie, nie, ma艂a. Jacob uwa偶a艂, 偶e to nie jest po prostu zmiana perspektywy. By艂 przekonany, 偶e umys艂, kt贸ry potrafi zapocz膮tkowa膰 tak znacz膮ce przesuni臋cie w rzeczywisto艣ci, mo偶e dos艂ownie zmieni膰 wszech艣wiat... spowodowa膰, 偶e prawa fizyczne zmieni膮 si臋 i b臋d膮 pasowa膰 do og贸lnej percepcji.

Gail chmurzy si臋.

- Twierdzisz, 偶e fizyka newtonowska nie dzia艂a艂a przed Newtonem? Albo teoria wzgl臋dno艣ci przed Einsteinem. Ani nie by艂o prawdziwej medytacji przed Budd膮?

- Co艣 w tym rodzaju. Nasiona wszystkie ju偶 istnia艂y, lecz og贸lny plan nie by艂 realizowany, dop贸ki jaki艣 wielki umys艂 si臋 na nim nie skoncentrowa艂...

Jeremy porzuca j臋zyk, kiedy widzi wszystko w postaci modelu matematycznego. Atraktory rozmyte Ko艂mogorowa zwijaj膮 si臋 jak niewiarygodnie pokr臋cone kable z w艂贸kna szklanego, a ma艂e wysepki w臋z艂贸w rezonansowych klasycznych funkcji kwaziliniowych tul膮 si臋 jak nasionka w substancji nie za艂amanego prawdopodobie艅stwa.

Gail rozumie. Podchodzi do sto艂u na niepewnych nogach i zwala si臋 na krzes艂o.

- Jacob... jego obsesja holocaustu... jego rodzina...

Jeremy dotyka jej d艂oni.

- Zgaduj臋, 偶e pr贸bowa艂 si臋 absolutnie skoncentrowa膰 na 艣wiecie, gdzie holocaust nigdy si臋 nie wydarzy艂. Pistolet nie by艂 dla niego po prostu narz臋dziem 艣mierci, by艂 艣rodkiem, przy pomocy kt贸rego m贸g艂 wp艂yn膮膰 na przebieg do艣wiadczenia. To by艂a o艣 prawdopodobie艅stwa... rozstrzygaj膮cy akt obserwacji w do艣wiadczeniu z dwiema szczelinami.

Gail obejmuje d艂oni膮 jego r臋ce.

- Czy... jauntowa艂? Czy przeni贸s艂 si臋 do innej ga艂臋zi?

Gdzie艣, gdzie jego rodzina nadal 偶yje?

- Nie - szepcze Jeremy. Dotyka nabazgranego wykresu dr偶膮cym palcem. - Widzisz, ga艂臋zie nigdy si臋 nie przecinaj膮... nie ma sposobu, by przej艣膰 z jednej do drugiej. Elektron A nigdy nie stanie si臋 elektronem B, a tylko ”stworzy” inny. Jacob umar艂.

W tym momencie wyczuwa rodz膮cy si臋 w Gail 偶al, blokuje go, gdy wpada mu do g艂owy nowa my艣l, tak intensywna, 偶e stwarza mi臋dzy nimi jakby my艣lotarcz臋.

- Co takiego? - pyta Gail.

- Jacob to wiedzia艂 - przesy艂a Jeremy, my艣li nachodz膮 go tak szybko, 偶e nie zd膮偶a ich formu艂owa膰. - Wiedzia艂, 偶e nie mo偶e pojecha膰 do superpozycyjnej rzeczywisto艣ci w oddzielnej ga艂臋zi Everetta... na przyk艂ad w 艣wiecie, gdzie holocaust nigdy si臋 nie zdarzy艂... ale sam Jacob m贸g艂 tam istnie膰.

Gail potrz膮sa g艂ow膮.

Jeremy chwyta j膮 za ramiona.

- Widzisz, ma艂a, on m贸g艂 tam istnie膰. Je艣li dostatecznie si臋 skupi艂... je艣li wszystko w nim zawar艂... wtedy w tamtej mikrosekundzie, nim kula zniszczy艂a mu m贸zg, m贸g艂 powo艂a膰 do istnienia kontrrealno艣膰 Everetta. I ta ga艂膮藕... - Jeremy stuka na chybi艂 trafi艂 w jedn膮 z ga艂臋zi na swym rysunku. - Ta ga艂膮藕 mo偶e go zawiera膰... a tak偶e jego rodzin臋, zmar艂膮 podczas holocaustu... i miliony innych.

- A jego c贸rka, Rebecca? - pyta cicho Gail. - Albo jego druga 偶ona? One by艂y cz臋艣ci膮 jego... cz臋艣ci膮 naszej rzeczywisto艣ci w艂a艣nie z powodu holocaustu.

Jeremy'emu kr臋ci si臋 w g艂owie. Podchodzi do kranu, nalewa sobie wody do szklanki.

- Nie wiem - m贸wi wreszcie - Po prostu nie wiem. Ale Jacobowi musia艂o si臋 tak wydawa膰.

- Jerry, jakiego typu umys艂u potrzeba, by... jak ty to okre艣lasz?... by obj膮膰 ca艂膮 kontrrzeczywisto艣膰? Czy jaki艣 cz艂owiek naprawd臋 potrafi艂by tego dokona膰?

Jeremy milczy. Wie, jak niech臋tnie Gail przyjmuje metafory religijne, a jednak musi z nich skorzysta膰.

- Mo偶e o to chodzi艂o w Ogrodzie Getsemani. A mo偶e nawet w Ogrodzie Edenu.

Nie czuje b艂ysku gniewu, jakim zwykle Gail reaguje na poj臋cie religijne. Czuje za to wielk膮 zmian臋 w sposobie jej my艣lenia, kiedy Gail styka si臋 z g艂臋bok膮 prawd膮 religijn膮, pozbawion膮 otoczki religijnych absurd贸w. Po raz pierwszy w 偶yciu Gail odczuwa to, co czuli jej rodzice: nabo偶n膮 cze艣膰 wobec duchowego potencja艂u wszech艣wiata.

- Jerry - dzieli si臋 szeptem refleksj膮 - opowie艣膰 o Rajskim Ogrodzie... nie chodzi艂o o zakazany owoc czy wiedz臋 o grzechu, kt贸r膮 mia艂 on reprezentowa膰... chodzi艂o o Drzewo!

Drzewo 偶ycia to dok艂adnie to... twoje drzewo prawdopodobie艅stwa... ga艂臋zie rzeczywisto艣ci Jacoba! Mama stale cytowa艂a powiedzenie Jezusa:”Dom mojego Ojca ma wiele pokoj贸w...” 艢wiaty bez ko艅ca.

Przez chwil臋 milcz膮. Nie dziel膮 si臋 my艣lotykiem. Spaceruj膮 samotnie po swych my艣lach. Oboje s膮 senni, ale 偶adne nie chce jeszcze i艣膰 do 艂贸偶ka. Gasz膮 lamp臋 i wychodz膮 przed dom, by poko艂ysa膰 si臋 przez chwil臋 na hu艣tawce na ganku, pos艂ucha膰, jak Gernisavien mruczy, u艂o偶ona na kolanach Gail, i ogl膮da膰 p艂on膮ce na wschodzie, nad zboczem wzg贸rza gwiazdy.

OCZU NAPOTKA膯 NIE 艢MIEM W MOICH SNACH

Nast臋pnego dnia zabieraj膮 obiad do koszyka, omijaj膮 Big Slide Mountain i schodz膮 na pla偶臋 na p贸艂noc od poprzedniego miejsca. Niebo jest nieskazitelnie b艂臋kitne. Ciep艂o. Gernisavien zbudzi艂a si臋 z po艂udniowej drzemki. Patrzy na nich bez zainteresowania sennymi oczyma i nie okazuje najmniejszej ch臋ci, by im towarzyszy膰. Polecili jej pilnowa膰 domu. Kot mru偶y艂 tylko oczy, widz膮c, jacy s膮 naiwni.

Po obiedzie Jeremy o艣wiadcza, 偶e ma zamiar zastosowa膰 si臋 do napomnie艅 swej matki i przed wej艣ciem do wody odczeka膰 godzin臋, lecz Gail 艣mieje si臋 tylko i wbiega w przybrze偶ne fale.

- Jaka ciep艂a dzi艣 woda! - wo艂a, kilka metr贸w od brzegu. - Naprawd臋.

- Aha, na pewno - odkrzykuje Jeremy, lecz nie chce mu si臋 w tej chwili drzema膰. Wstaje, wychodzi z szort贸w i zaczyna ku niej i艣膰.

NIE!!!

Ryk rozlega si臋 z nieba, ziemi i morza. Przewraca Jeremy'ego na fale i wciska pod wod臋 g艂ow臋 Gail. Gail m艂贸ci r臋kami, by dosta膰 si臋 na p艂ycizn臋, i dysz膮c, wype艂za z cofaj膮cych si臋 fal.

NIE!!!

Jeremy zatacza si臋 przez mokry piasek ku Gail, podnosi j膮 i trzyma w obj臋ciach, chroni膮c przed t膮 gwa艂town膮 si艂膮. Wko艂o ryczy wiatr, wyrzuca piasek trzydzie艣ci metr贸w w g贸r臋. Niebo skr臋ca si臋 jak wisz膮ce prze艣cierad艂o szarpane huraganem i zmienia barw臋 z niebieskiej na cytrynow膮, potem na martw膮 szaro艣膰. Jeremy mocno przywiera do Gail, gdy padaj膮 na kolana, a morze w gigantycznym leniwym odp艂ywie zostawia po sobie suchy martwy ug贸r. Ziemia wok贸艂 nich wznosi si臋 i przesuwa. Po horyzoncie mkn膮 b艂yskawice.

NIE!!! PROSZ臉!

Nagle nie ma wydm, nie ma ska艂, a wycofuj膮ce si臋 morze znika. Zostawia po sobie niesko艅czenie rozleg艂y jednolity obszar p艂askiej s艂onej r贸wniny. Niebo nadal ciemnieje przez coraz bardziej ponure odcienie szaro艣ci.

Nagle na wschodzie co艣 b艂yska, jakby znowu wschodzi艂o s艂o艅ce. Nie - Jeremy i Gail u艣wiadamiaj膮 sobie, 偶e 艣wiat艂o si臋 porusza. Co艣 zmierza ku nim przez pustkowie.

Wstaj膮. Gail pr贸buje si臋 odsun膮膰, lecz Jeremy trzyma j膮 mocno. Nie maj膮 dok膮d uciec. Nie ma ju偶 za nimi ani pla偶y, ani ska艂, ani g贸ry... jedynie ci膮gn膮ce si臋 w niesko艅czono艣膰 pustkowie... I 艣wiat艂o zmierzaj膮ce ku nim nad martw膮 krain膮.

Promienno艣膰 coraz bardziej ja艣nieje, przesuwa si臋, wypuszcza smugi 艣wiat艂a. Jeremy i Gail musz膮 mru偶y膰 oczy, przes艂ania膰 je d艂o艅mi. Powietrze pachnie ozonem, w艂oski na ich ramionach staj膮 na sztorc.

Jeremy i Gail mimowolnie, jakby pod wp艂ywem silnego wiatru, nachylaj膮 si臋 ku czystemu 艣wiat艂u. Ich cienie wyd艂u偶aj膮 si臋 nagle do dwudziestu metr贸w, a 艣wiat艂o uderza w ich cia艂a jak podmuch atomowej eksplozji. Mi臋dzy palcami obserwuj膮, jak 艣wiat艂o艣膰 przybli偶a si臋 i rozdziela, tworz膮c podw贸jn膮 posta膰, ledwo widoczn膮 przez aureol臋.

To posta膰 cz艂owieka siedz膮cego okrakiem na wielkiej bestii. Gdyby B贸g mia艂 naprawd臋 pojawi膰 si臋 na ziemi, przybra艂by w艂a艣nie ten doskona艂y ludzki kszta艂t. Bestia, kt贸rej dosiada b贸g, jest bezkszta艂tna, lecz pr贸cz swej w艂asnej 艣wietlistej aury roztacza ona poczucie... ciep艂a, mi臋kko艣ci, niesko艅czonego pocieszenia.

Maj膮 przed sob膮 Robby'ego, wysoko na grzbiecie misia.

ZA S艁ABY! NIE MOG臉 UTRZYMA膯

B贸g nie ma zwyczaju ogranicza膰 si臋 do przekazu s艂ownego, ale teraz zadaje sobie ten trud. Ka偶da sylaba trafia w m贸zg Gail i Jeremy'ego elektryczn膮 fal膮.

Jeremy pr贸buje si臋gn膮膰 umys艂em, lecz bezskutecznie. Kiedy艣 w Haverfordzie poszed艂 z jednym zdolnym studentem na stadion, gdzie przygotowywano koncert rockowy. Sta艂 przed ustawion膮 na podwy偶szeniu kolumn膮 g艂o艣nik贸w, gdy w艂a艣nie sprawdzano wzmacniacze. Tutaj doznawa艂 czego艣 znacznie gorszego.

Stoj膮 na p艂askiej, posiatkowanej r贸wninie. Nie ma horyzont贸w. Kolejne warstwy przezroczystej, szarawej nico艣ci pokrywaj膮 ich jak zimne fa艂dy plastikowego ca艂unu. Ze wszystkich stron nadchodz膮 teraz bia艂e 艂awice k艂臋bi膮cej si臋 mg艂y.

Jedyne 艣wiat艂o pochodzi od stoj膮cej przed nimi, podobnej do Apolla postaci. Jeremy obraca g艂ow臋 i obserwuje nadej艣cie mg艂y, kt贸ra unicestwia wszystko, czego dotknie.

- Jerry, co... - Gail przekrzykuje narastaj膮cy wicher, kt贸ry zag艂usza ich my艣lotyk.

Nagle my艣li Robby'ego znowu uderzaj膮 ich z wielk膮 si艂膮.

Robby porzuci艂 j臋zyk i zalewa ich kaskad膮 obraz贸w. D藕wi臋ki i wizje s膮 zniekszta艂cone, o niew艂a艣ciwych kolorach, zabarwione zdziwieniem otaczaj膮cym rdze艅 smutku. Jeremy i Gail a偶 cofaj膮 si臋 przed ich naporem, bia艂y pok贸j bicie serca maszyny 艣wiat艂o s艂oneczne na prze艣cierad艂ach uk艂ucie ig艂y poruszaj膮ce si臋 kszta艂ty i g艂osy pr膮d ci膮gnie, ci膮gnie, ci膮gnie Z obrazami nadchodzi emocjonalna nak艂adka, prawie nie do zniesienia z powodu swej ostrej jak n贸偶 intensywno艣ci: odkrycie, samotno艣膰, koniec samotno艣ci, zadziwienie, zm臋czenie, mi艂o艣膰, smutek, smutek, smutek.

Przera偶ona Gail patrzy, jak mg艂a si臋 gotuje i wyci膮ga po nich swe macki. Otacza boga na wierzchowcu, przygaszaj膮c jego 艣wiat艂o艣膰.

Gail przytula twarz do twarzy m臋偶a.

- M贸j Bo偶e, dlaczego on to robi? Dlaczego nie mo偶e zostawi膰 nas w spokoju?

Jeremy wzmacnia swe my艣li ponad panuj膮cy wok贸艂 ryk.

- Dotknij go! Dosi臋gnij!

Daj膮 razem krok w prz贸d i Gail wyci膮ga dr偶膮c膮 r臋k臋. Mg艂a zaciemnia wszystko pr贸cz gasn膮cej aury. Kiedy Gail wk艂ada r臋k臋 w 艣wiat艂o艣膰, szarpie ni膮 wstrz膮s elektryczny, lecz nie cofa d艂oni.

- Bo偶e, Jerry, to po prostu dziecko. Przestraszone dziecko.

Jeremy wyci膮ga r臋k臋 - wszyscy troje tworz膮 nieprzerwany pier艣cie艅.

- On umiera, Gail. Trzyma艂 mnie tutaj na przek贸r strasznym mocom... usi艂owa艂 utrzyma膰 nas razem, ale nie mog臋 zosta膰. Jest za s艂aby, by mnie utrzyma膰... nie mo偶e przeciwstawi膰 si臋 ci膮gni臋ciu.

- Jerry!

Jerry wycofuje si臋, rozrywa pier艣cie艅.

- Je艣li zostan臋 tu d艂u偶ej, zniszcz臋 nas wszystkich.

Z t膮 my艣l膮 podchodzi bli偶ej i dotyka policzka 偶ony. Gail widzi jego zamiary i zaczyna protestowa膰, lecz on przyci膮ga j膮 do siebie i gwa艂townie przyciska. Obydwoje czuj膮 Robby'ego w swych obj臋ciach, Jeremy my艣lotykiem wzmacnia u艣cisk, dodaje takich uczu膰, kt贸rych ani ludzki dotyk, ani ludzki j臋zyk nie potrafi艂yby w pe艂ni przekaza膰.

Potem odpycha si臋 od nich, odwraca, nim zd膮偶膮 zmieni膰 decyzj臋. W jednej chwili wida膰 Robby'ego jako 偶arz膮c膮 si臋, przygasaj膮c膮 plam臋 w bia艂ej mgle, dziecko-Apollo, 艣ciskaj膮ce za szyj臋 misia, i Gail - stoj膮cy obok niego gestykuluj膮cy cie艅.

W nast臋pnej chwili ju偶 ich nie ma, a Jeremy opada ni偶ej i ni偶ej w zimn膮 biel.

Po pi臋ciu krokach we mgle nie widzi nic, nawet swego cia艂a.

Trzy dalsze kroki - i ziemia osuwa mu si臋 pod stopami.

A potem Jerry spada.

PADA CIE艃

Pok贸j by艂 bia艂y, 艂贸偶ko by艂o bia艂e i okna by艂y prostok膮tami bia艂ego 艣wiat艂a. Niewidoczny monitor elektronicznie powtarza艂 echem bicie jego serca.

Bremen j臋kn膮艂 i poruszy艂 g艂ow膮.

Pod nosem sycza艂a mu plastikowa rurka z tlenem. Od butelki kropl贸wki odbija艂o si臋 艣wiat艂o - widzia艂 siniaki na wewn臋trznej stronie swego ramienia, gdzie pod gaz膮 ukryto ig艂臋.

Cia艂o i czaszk臋 Bremena ogarnia艂 jeden rozleg艂y, zintegrowany b贸l.

Lekarze mieli bia艂e stroje. Oczy odm贸wi艂y mu pos艂usze艅stwa i nie chcia艂y si臋 zogniskowa膰, wi臋c nadal odbiera艂 ludzi jako bia艂e plamy obdarzone g艂osami.

- Przestraszy艂 nas pan - rzek艂a bia艂a plama g艂osem kobiety. - Pi臋膰 dni zupe艂nie p艂askiego EEG - przez poszarpane dziury w my艣lotarczy dosz艂a go ostrzejsza my艣l. - Gdyby艣my tylko mogli znale藕膰 jakiego艣 bli偶szego krewnego, od艂膮czyliby艣my ci臋 ju偶 kilka dni temu od system贸w podtrzymuj膮cych 偶ycie. Dziwaczna sprawa.

- Jak si臋 pan teraz czuje? - zapyta艂a plama g艂osem jednego z lekarzy. - Czy chce pan, by艣my si臋 z kim艣 skontaktowali?

Trzeba by zawiadomi膰 policj臋, 偶e pan Bremen jednak wyszed艂 z tej - naszym zdaniem - niemal nieodwracalnej 艣pi膮czki. Na razie nigdzie si臋 st膮d nie ruszy, ale lepiej powiem temu detektywowi... jak-mu-tam?

Bremen j臋kn膮艂, usi艂owa艂 co艣 powiedzie膰. Wydawa艂 d藕wi臋ki, kt贸re nawet dla niego nie mia艂y sensu.

Plama-lekarz opu艣ci艂a sal臋, ale bia艂a plama-kobieta podesz艂a bli偶ej, poprawi艂a koce na 艂贸偶ku i kropl贸wk臋.

- Mamy ogromne, ogromne szcz臋艣cie, panie Bremen. Ten wstrz膮s musia艂 by膰 znacznie powa偶niejszy, ni偶 przypuszczano.

Ale teraz jest ju偶 z nami wszystko w porz膮dku, kilka dni tutaj na oddziale intensywnej terapii i...

Bremen odchrz膮kn膮艂 i spr贸bowa艂 jeszcze raz.

- Jeszcze 偶yje?

Plama nachyli艂a si臋 nad nim nisko, tak 偶e niemal rozr贸偶nia艂 szczeg贸艂y jej twarzy. Pachnia艂a pastylkami od kaszlu.

- Czemu pan pyta, oczywi艣cie, 偶e wci膮偶 偶yjemy. Najgorsze mamy ju偶 za sob膮 i mo偶emy si臋 spodziewa膰...

- Robby - wychrypia艂 Bremen. Gard艂o tak go piek艂o, 偶e dok艂adnie wyobra偶a艂 sobie te wszystkie rurki, kt贸re przez nie przedtem wpychano. - Ch艂opiec... w moim pokoju... przedtem. Jeszcze 偶yje?

Plama zamilk艂a na chwil臋, potem wprawnie zacz臋艂a opatula膰 go kocami.

- O, tak, nie trzeba si臋 martwi膰 o tego malca - odpar艂a g艂osem lekkim, niemal 偶artobliwym. - Ma si臋 doskonale. Musimy si臋 troszczy膰 o nas. Musimy wydobrze膰. Czy chcia艂by pan, by艣my si臋 z kim艣 skontaktowali... z powod贸w osobistych lub w sprawie ubezpieczenia?

A sekund臋 przedtem, nim si臋 odezwa艂a:

- Robby? 艢lepy, niedorozwini臋ty ch艂opak z sali 726? Jest w znacznie g艂臋bszej 艣pi膮czce ni偶 ty by艂e艣, przyjacielu. Doktor McMurtry powiada, 偶e uszkodzenia m贸zgu s膮 bardzo rozleg艂e... wewn臋trzne uszkodzenia zbyt d艂ugo nie by艂y leczone.

Jest pod艂膮czony do respiratora, ale to chyba potrwa najwy偶ej jeszcze kilka godzin. Mo偶e kilka dni, je艣li biedny dzieciak ma pecha.

Plama nadal m贸wi艂a, zadawa艂a przyjacielskie pytania, lecz Bremen odwr贸ci艂 twarz ku bia艂ej 艣cianie i zamkn膮艂 oczy.

Wczesnym rankiem, kiedy korytarze by艂y ciemne i ciche, odby艂 kr贸tk膮 podr贸偶. Niekiedy tylko s艂ysza艂 przelotny szelest fartucha piel臋gniarki lub niskie j臋ki kt贸rego艣 z pacjent贸w.

Porusza艂 si臋 wolno, od czasu do czasu korzystaj膮c z umieszczonej wzd艂u偶 艣cian por臋czy. Dwukrotnie wchodzi艂 do zaciemnionych pokoi, gdy us艂ysza艂 cichy pisk gumowych podeszew but贸w kt贸rej艣 z piel臋gniarek. Na schodach mia艂 trudno艣ci. Kilkakrotnie musia艂 opiera膰 si臋 o zimn膮 metalow膮 barierk臋, by przegna膰 ciemne plamy p艂ywaj膮ce na granicy pola widzenia.

Robby znajdowa艂 si臋 w tym samym pokoju, kt贸ry kiedy艣 Bremen z nim dzieli艂, lecz teraz dziecko by艂o samo w艣r贸d urz膮dze艅 podtrzymuj膮cych 偶ycie. Otacza艂y go jak padlino偶erne ptaszyska. Ekrany mruga艂y rozmaitymi barwami, diody 艣wietlne migota艂y bezg艂o艣nie. Skurczone, lekko cuchn膮ce cia艂o le偶a艂o w embrionalnej pozycji, d艂onie by艂y w przegubach mocno zgi臋te, palce roz艂o偶one na przepoconych prze艣cierad艂ach. Z odwr贸conej do g贸ry twarzy Robby'ego patrzy艂y na wp贸艂 otwarte, niewidz膮ce oczy. Napuchni臋te, poranione wargi dr偶a艂y lekko, gdy ch艂opiec oddycha艂 szybkimi urywanymi westchnieniami.

Bremen czu艂, 偶e dziecko umiera.

Roztrz臋siony usiad艂 na brzegu 艂贸偶ka. Noc zdawa艂a si臋 g臋sta, niemal dotykalna. Gdzie艣 na zewn膮trz, na pustych ulicach wybrzmiewa艂o echo syreny, a偶 d藕wi臋k wch艂on臋艂a cisza. W g艂臋bi korytarza rozleg艂 si臋 sygna艂 i odg艂os cichn膮cych krok贸w.

Bremen delikatnie po艂o偶y艂 d艂o艅 na policzku Robby'ego.

Tam, w g艂臋bi czu艂 mi臋kko艣膰.

M贸g艂bym znowu spr贸bowa膰. Po艂膮czy膰 si臋 z nimi na pustkowiach w 艣wiecie Robby'ego. By膰 z nimi.

Czule, prawie z czci膮 dotkn膮艂 zmaltretowanej g艂owy. Palce mu dr偶a艂y.

M贸g艂bym ich uratowa膰. Podj膮膰 pr贸b臋. Niech do mnie do艂膮cz膮.

Zrobi艂 wdech. J臋kn膮艂. D艂oni膮 przykry艂 czaszk臋 Robby'ego, jakby gestem b艂ogos艂awie艅stwa. Do艂膮czy膰 gdzie艣 do mnie?

Jak pami臋ciowe czo艂a fal zamkni臋te w moim m贸zgu? Pogrzeba膰 ich, tak jak pogrzeba艂em Gail? Przez ca艂e 偶ycie nie艣膰 ich jako pozbawione duszy, oczu, mowy homunku艂usy... czekaj膮c na kolejny cud, czekaj膮c, a偶 kto艣 taki jak Robby ofiaruje nam dom?

Policzki mu nagle zwilgotnia艂y. Uderzy艂 si臋 brutalnie wierzchem d艂oni. Wytar艂 艂zy, by lepiej widzie膰. Czarne, proste w艂osy Robby'ego stercza艂y mi臋dzy palcami Bremena w zabawnych k臋pkach. Spojrza艂 na poduszk臋, kt贸ra zwisa艂a z jednej strony 艂贸偶ka. M贸g艂 wszystko sko艅czy膰. Tu, teraz. Dla nich. Tak, by dwoje ludzi, kt贸rych kocha艂, nie by艂o ju偶 porzuconych w tym umieraj膮cym pustkowiu. Czo艂a fal za艂amuj膮 si臋, gdy偶 wszystkie mo偶liwo艣ci skasowano. 艢mier膰 sinusoidalnych fal w ich zawik艂anym ta艅cu. M贸g艂by podej艣膰 do okna i do艂膮czy膰 do nich kilka sekund p贸藕niej.

Nagle przypomnia艂 sobie fragment jakiego艣 poematu, kt贸ry Gail czyta艂a mu przed laty, jeszcze przed 艣lubem. Nie pami臋ta艂 nazwiska poety... mo偶e Yeats. Wspomnia艂 tylko kawa艂ek wiersza:

Nie tu s膮 oczy

Nie ma tu oczu

W tej dolinie umieraj膮cych gwiazd

W tej wydr膮偶onej dolinie

Z艂amanej szcz臋ce naszych utraconych kr贸lestw

W tym ostatnim miejscu spotkania

Na o艣lep szukamy

Nieufni i niemi

Na 偶wirach zgromadzeni nad opuch艂膮 rzek膮

Na zawsze niewidomi

Bo nie uka偶膮 si臋 oczy

Gwiazda nieustaj膮ca

Wielolistna r贸偶a

Kr贸lestwa 艣mierci bez 艣wiat艂a ni cienia

Nadzieja tylko

Pustych ludzi

Po raz ostatni dotkn膮艂 policzka Robby'ego, szepn膮艂 co艣 im obydwojgu i opu艣ci艂 pok贸j.

I TAK SI臉 W艁A艢NIE KO艃CZY 艢WIAT

Trzy doby jecha艂 volvem sta偶ysty z St. Louis na Wschodnie Wybrze偶e. Cz臋sto zatrzymywa艂 si臋 na parkingach przy mi臋dzystanowej, zbyt wyczerpany, by jecha膰 dalej, ale napastowany przez obsesyjne my艣li nie m贸g艂 spa膰. Gdy w szpitalu otworzy艂 szafk臋 Bradleya, znalaz艂 w jego portfelu tylko trzysta dolar贸w, ale na benzyn臋 starczy艂o z nadwy偶k膮. W drodze nic nie jad艂.

Wyje偶d偶a艂 z Filadelfii godzin臋 przed 艣witem prawie pustym mostem Benjamina Franklina. Na podw贸jnym pa艣mie szosy przez New Jersey ruch by艂 niewielki. Niekiedy Bremen opuszcza艂 troch臋 my艣lotarcz臋, lecz zawsze wzdryga艂 si臋 i zn贸w j膮 podnosi艂, smagany rykiem neurogwaru.

Jeszcze nie.

Przezwyci臋偶y艂 migren臋 i skupi艂 si臋 na prowadzeniu samochodu. Zerka艂 od czasu do czasu w schowek na r臋kawiczki, my艣l膮c o znajduj膮cym si臋 tam zawini臋tym w szmaty pakunku.

Wydarzy艂o si臋 to na przydro偶nym parkingu gdzie艣 w Indianie czy mo偶e w Ohio. Obok niego zaparkowa艂 pikap, a kierowca, niski m臋偶czyzna o 偶贸艂tawej twarzy, po艣pieszy艂 do toalety. Bremen odczu艂 otaczaj膮c膮 tego cz艂owieka chmur臋 nieufno艣ci i gniewu, lecz u艣miechn膮艂 si臋, gdy tamten znikn膮艂 z pola widzenia.

Rewolwer kalibru trzydzie艣ci osiem le偶a艂 schowany pod siedzeniem kierowcy pikapa. Wygl膮da艂 prawie identycznie jak bro艅, kt贸r膮 Bremen wyrzuci艂 w bagno na Florydzie. Pod siedzeniem by艂y te偶 dodatkowe naboje, lecz Bremen je zostawi艂. Jeden nab贸j w komorze najzupe艂niej mu wystarcza艂.

Wjecha艂 na Long Beach Island i skr臋ci艂 na p贸艂noc, na drog臋 do Barnegat Light. S艂o艅ce jeszcze nie wzesz艂o, lecz dachy dom贸w o艣wietla艂a ju偶 blada po艣wiata. Zaparkowa艂 obok latarni morskiej, w艂o偶y艂 rewolwer do br膮zowej torby i starannie zana kiucz. Za wycieraczk臋 w艂o偶y艂 kartk臋 papieru z nazwiskiem i adresem Bradleya.

Do tenis贸wek nabiera艂 si臋 wierzchem piasek, jeszcze ch艂odny po nocy. Pla偶a by艂a pusta. Bremen usiad艂 w zakolu niskiej wydmy, sk膮d widzia艂 wod臋.

Zdj膮艂 koszul臋, u艂o偶y艂 j膮 starannie za sob膮 na piasku i wyj膮艂 rewolwer z torby. Mia艂 wra偶enie, 偶e bro艅 jest l偶ejsza, ni偶 wydawa艂o mu si臋 przedtem. S艂abo pachnia艂a olejem.

呕adnej magicznej pa艂eczki. 呕adnego cudotw贸rcy. Tylko ca艂kowity koniec tego wewn臋trznego, matematycznie idealnego ta艅ca. Je艣li jest co艣 jeszcze, Gail, kochanie, musisz mi pom贸c to znale藕膰.

Opu艣ci艂 my艣lotarcz臋.

Miliony bez艂adnych my艣li d藕gn臋艂y go bole艣nie za oczami jak ostrze czekana. My艣lotarcza wznios艂a si臋 automatycznie - zawsze tak by艂o od dnia, gdy u艣wiadomi艂 sobie swoj膮 zdolno艣膰. Wznios艂a si臋, by przyt艂umi膰 ha艂as, z艂agodzi膰 b贸l.

Na si艂臋 opu艣ci艂 t臋 barier臋, przytrzymywa艂, gdy ona stara艂a si臋 wznie艣膰 i go ochroni膰. Po raz pierwszy w 偶yciu Jeremy Bremen otworzy艂 si臋 w pe艂ni na b贸l, na 艣wiat, kt贸ry go powodowa艂 i na niezliczone g艂osy, wo艂aj膮ce w swoich izolowanych kr臋gach.

Gail. Wo艂a艂 i j膮, i dziecko, lecz nie m贸g艂 ich wyczu膰, nie s艂ysza艂 ich g艂os贸w, gdy偶 wielki ch贸r uderzy艂 w niego jak huragan.

Aby przyj膮膰 tych troje, musi wraz z nimi przyj膮膰 ich wszystkich.

Podni贸s艂 pistolet, przy艂o偶y艂 luf臋 do czaszki i odci膮gn膮艂 kurek. Tarcie by艂o prawie niewyczuwalne. Palec Bremena zagi膮艂 si臋 na spu艣cie.

Przecierpia艂 wszystkie kr臋gi piekie艂 i opuszczenia.

Wszystkie drobne nikczemno艣ci, brudne pop臋dy, z艂o艣liwe my艣li. Gwa艂t, zdrad臋, chciwo艣膰 i egoizm.

Wszystko to przep艂ywa艂o ku niemu, wok贸艂 niego i z niego.

Szuka艂 jednego g艂osu w tej wzbieraj膮cej kakofonii, kt贸ra zagrozi艂a, 偶e wype艂ni wszech艣wiat. B贸l by艂 niewyobra偶alny, nie do zniesienia.

I nagle z lawiny ha艂aso-b贸lu nadszed艂 szept innych g艂os贸w, g艂os贸w, kt贸rych Bremenowi odm贸wiono, gdy d艂ugo schodzi艂 do psychicznego piek艂a. Cichych g艂os贸w rozs膮dku i wsp贸艂czucia; g艂osy rodzic贸w, dodaj膮cych otuchy swoim dzieciom w ich pierwszych krokach; pe艂ne nadziei g艂osy kobiet i m臋偶czyzn dobrej woli, nie idealnych wprawdzie, ale w codziennym trudzie usi艂uj膮cych sta膰 si臋 lepszymi lud藕mi, ni偶 wskazywa艂yby na to ich w艂asny charakter i wychowanie.

Nawet w tych cichych g艂osach pobrzmiewa艂 b贸l: b贸l z powodu wymuszanych przez 偶ycie kompromis贸w; b贸l na my艣l o w艂asnej 艣miertelno艣ci i przera偶aj膮cej 艣miertelno艣ci w艂asnych dzieci; b贸l wywo艂any arogancj膮 wszystkich, kt贸rzy ch臋tnie zadawali b贸l, jak ci, kt贸rych Bremen spotka艂 w swych podr贸偶ach; i wreszcie ostateczny b贸l z powodu nieuniknionej straty, nawet gdy doznaje si臋 wszystkich ziemskich, podtrzymuj膮cych na duchu przyjemno艣ci.

Owe ciche g艂osy - w艂膮czaj膮c w to g艂os Gail i g艂os Robby'ego - stanowi艂y dla Bremena jaki艣 punkt orientacyjny w mroku. Skupiony, wy艂awia艂 je, cho膰 zanika艂y zalewane kakofoni膮 ha艂asu i b贸lu.

Ponownie zda艂 sobie spraw臋, 偶e je艣li chce znale藕膰 cichsze g艂osy, b臋dzie musia艂 ca艂kowicie si臋 podda膰 bolesnym wo艂aniom o pomoc. B臋dzie musia艂 przyj膮膰 je wszystkie, wszystkie wch艂on膮膰, prze艂kn膮膰 je jak ostry op艂atek komunii 艣wi臋tej.

Czu艂 na skroni ch艂odn膮 luf臋 pistoletu. Palec na krzywi藕nie spustu napi膮艂 si臋.

B贸l sta艂 si臋 niewyobra偶alny, przekroczy艂 wszelkie do艣wiadczenie. Bremen przyj膮艂 go. Pragn膮艂 go przyj膮膰. Zawar艂 go w sobie, przepu艣ci艂 przez siebie i otworzy艂 si臋 na niego szerzej.

Jeremy Bremen nie widzia艂, jak wschodzi s艂o艅ce. S艂uch st臋pia艂 mu, a偶 zanik艂. Sygna艂y strachu i zm臋czenia nie dochodzi艂y ju偶 od cia艂a; wzrastaj膮cy nacisk na spust sta艂 si臋 spraw膮 odleg艂膮 i zapomnian膮. Bremen skoncentrowa艂 si臋 z niezwyk艂膮 si艂膮, m贸g艂 porusza膰 przedmioty, rozbija膰 na py艂 ceg艂y, wstrzymywa膰 w locie ptaki. Przez u艂amek milisekundy mia艂 wyb贸r mi臋dzy czo艂em fali i cz膮steczk膮 - wyb贸r rzeczywisto艣ci. 艢wiat wrzasn膮艂 na niego pi臋cioma miliardami zbola艂ych g艂os贸w 偶膮daj膮cych wys艂uchania, pi臋cioma miliardami zagubionych dzieci, czekaj膮cych, by je przytuli膰. Otworzy艂 si臋 dostatecznie szeroko, by przyj膮膰 je wszystk膮 Nacisn膮艂 spust.

ALBOWIEM TUUM EST 呕YCIE JEST ALBOWIEM TUUM EST

Pla偶膮 nadchodzi dziewczynka w ciemnym za ma艂ym kostiumie - kupiono go przed dwoma laty. Biegnie po brzegu, po ubitym wilgotnym piasku, lecz teraz przerywa sw膮 zabaw臋 i we wschodz膮cym s艂o艅cu oddala si臋 od morza.

Ca艂y czas obserwuje morze, kt贸re posuwistym dotykiem g艂aszcze l膮d, a potem si臋 wycofuje. Dziewczynka podchodzi bli偶ej, ta艅czy z falami. Opalone nogi nios膮 j膮 a偶 na sam brzeg oceanu, a potem z powrotem na l膮d, w milcz膮cym, lecz doskona艂ym w swej choreografii balecie.

Nagle zaskakuje j膮 odg艂os strza艂u.

Nagle zaskakuj膮 j膮...

Nagle zaskakuje j膮 krzyk mewy. Zamiera w ta艅cu, fale rozbijaj膮 si臋 o jej kostki z zimnym triumfem.

Mewy nurkuj膮, wznosz膮 si臋 i odp艂ywaj膮 na zach贸d. Na ich skrzyd艂ach odbija si臋 blask wschodz膮cego s艂o艅ca. Dziewczynka obraca si臋 tanecznym ruchem, patrzy na ptaki, s艂ony prysznic obryzguje jej w艂osy i twarz. Mru偶y oczy i przeciera je lekko, by nie podra偶ni膰 ich sol膮. Zatrzymuje si臋 i widzi, jak z wydm za pla偶膮 wy艂aniaj膮 si臋 trzy postacie. Wydaje si臋, 偶e m臋偶czyzna, kobieta i dziecko mi臋dzy nimi nie maj膮 na sobie 偶adnych kostium贸w, ale oczy dziewczynki s膮 zamglone morsk膮 wod膮, a tamta tr贸jka jest zbyt daleko, nie wida膰 dok艂adnie szczeg贸艂贸w. Dziewczynka jest natomiast pewna, 偶e trzymaj膮 si臋 za r臋ce.

Wznawia sw贸j walc z morzem, a z ty艂u za ni膮, mru偶膮c lekko oczy w czystym, ostrym 艣wietle poranka, Jeremy, Gail i Robby ogl膮daj膮 wsch贸d s艂o艅ca nowo otwartymi oczyma.

Spis tre艣ci

PODZI臉KOWANIA

Matthew Arnold, Stanzas from the Grande Chartreuse. Wydr膮偶ony cz艂owiek

Przek艂ad Edwarda Por臋bowicza.

Przek艂ad Czes艂awa Mi艂osza.

Tytu艂y wi臋kszo艣ci rozdzia艂贸w s膮 cytatami z poemat贸w T.S. Eliota i z Boskiej Komedii A. Dantego

Przeklad Ludmi艂y Marja艅skiej.

Prze艂o偶y艂 Czes艂aw Mi艂osz.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Simmons Dan Wydr膮偶ony cz艂owiek
Wyk艂ad 1, WP艁YW 呕YWIENIA NA ZDROWIE W R脫呕NYCH ETAPACH 呕YCIA CZ艁OWIEKA
CZLOWIEK I CHOROBA 鈥 PODSTAWOWE REAKCJE NA
03 RYTMY BIOLOGICZNE CZ艁OWIEKAid 4197 ppt
Wzajemne wp艂ywy mi臋dzy cz艂owiekiem4(1)
cz艂owiek
PODSTAWY ANATOMII I FIZJOLOGII CZLOWIEKA
3Zaocz Cz艂owiek na rynku pracy zesp贸艂 pracowniczy
Pochwa艂a przyja藕ni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary cz艂owiek i morze''
Tkanki Cz艂owieka
Nauki o cz艂owieku 13

wi臋cej podobnych podstron