Swainston Steph Cztery krainy Rok naszej wojny


STEPH SWAINsTON

ROK NASZEJ WOJNY

przekład Agnieszka Jacewicz

Wielkie dzięki przede wszystkim Simonowi Spantonowi. Dzię-

kuję też moim eszajsko dobrym agentom, Micowi Cheetamowi i Si-

monowi Kuvanaghowi, za ich bezcenną pomoc, jestem wdzięczna

Benowi feapesowi za doskonałe rady. Brian, dziękuję ci i kocham cię,

jesteś stałym Źródłem mojej niepowstrzymanej siły.

„Potworne winy są dziećmi naszego heroizmu".

T. S. Eliot

T. S. Eliot „Gerontion" w przekładzie Czesława Miłosza

ROZDZIAŁ 1

Zaraz po przybyciu do Lowes kupiłem gazetę i przeczytałem

ją w cieniu murów fortecy.

Zamek wzywa posiłki.

Ofensywa Rachisa trwa.

Zamek żąda powołania pod broń ośmiu tysięcy mieszkańców

Niziemia. Mają dołączyć do Fyrdów z Awii na froncie przełęczy Lo-

wes. Awiańskie wojsko pod wodzą króla Biegusa Rachisa wyparło

insekty na zachód, odbijając resztki miasta Lowes, które Insekty

zdobyły poprzedniego roku.

Podczas zwołanej w piątek wspólnej konferencji prasowej, na

której Zamek reprezentowany był przez Kometę, Król Rachis ogło-

sił, że odzyskano pięciokilometrowy pas ziemi. Podkreślił, że po raz

pierwszy od dwudziestu lat udało się przesunąć Mur. Jego Wysokość

zaapelował do „braci z Niziemia" o przysłanie posiłków, aby można

było kontynuować ofensywę. Kometa poinformował, że Cesarz jest

„zadowolony" z sukcesów awiańskiego szturmu.

Miasto Lowes przedstawia obecnie tragiczny widok. Szokuje

wszystkich tych, którzy nigdy dotąd nie widzieli śladów działania In-

sektów. Do spopielonych murów i drewnianych szkieletów domostw

(przed ewakuacją miasto zostało spalone) Insekty dodały swoje ko-

lonie szarych papyrowych konstrukcji ze spiczastymi dachami, przy-

pominające ludzkie domy. Ziemia podziurawiona jest tunelami.

Największe straty przez ostatnie dwa tygodnie poniosła awiań-

ska piechota - tysiąc ofiar i tyle samo rannych. Zginęło pięciuset

jeźdźców kawalerii, a spośród łuczników, którymi dowodził Piorun,

tylko dwunastu odniosło rany. Żadnemu z nieśmiertelnych nic się nie

12 Steph Swainston

stato i nadal mogą zagrzewać wojska do walki. Weteranom wojen-

nym obiecano siedliska na nowo odzyskanych ziemiach.

Według doniesień Komety, pomimo tak skoncentrowanych wy-

siłków, ryzyko pojawienia się chmar Insektów nadal jest wysokie.

Podobno wzniesione przez nie budowle zajmowały ogromne obsza-

ry za Murem. Według Komety: Jot nad nimi przypomina..."

Pamiętałem własne słowa, dlatego przerzuciłem kilka stron

gazety zatrzymując się na piątej, na której znajdował się rysunek

postaci zadziwiająco podobnej do Pioruna. Rysunkowy bohater

rozpaczliwie próbował chwycić piękną dziewczynę z. gitarą. )ej

figura, niczym duch, rozpływała się w małe rycinowe serduszka.

Pod spodem widniał napis: Jaskółka? Możesz sobie pomarzyć.

Chichocząc złożyłem gazetę i wsunąłem ją z tyłu za pasek.

Ruszyłem ku krańcowi klifu, oddalając się od murów fortecy.

W dole słyszałem szum wartko płynącej rzeki. leszcze dwa kro-

ki i zacząłem biec. Z całej siły odpychając się od ziemi przyspie-

szyłem. Byłem coraz bliżej granicy klifu. Trzy, dwa, jeden. Rozpo-

starłem skrzydła i zdążyłem się odbić od krawędzi, zanim grunt

ustąpił miejsca przepaści. Spokojnym, szerokim łukiem poszybo-

wałem ku obozowi.

Za dnia, obozowisko na przełęczy Lowes wypełniało dolinę

rzeki hałasem i kolorami. Każdy skrawek ziemi zajmowały namio-

ty, barwne jak łuski skrzydła motyla. Wartownicy patrolowali Mur

Insektów, a zrytą koleinami drogą toczyły się kryte wozy ciągnięte

przez wyczerpane konie. W fortecy pozbywały się ładunku i zabie-

rały rannych. Z lotu ptaka wyglądały jak ustawione rzędem pudeł-

ka zapałek. Krzyki żołnierzy na manewrach polowych docierały aż

tu; odpoczywający siedzieli grupami na trawie albo w płóciennym

mieście, pod brezentowymi dachami, wokół ognisk. Proporce róż-

nych dywizji Fyrdów skręcały się jak barwne jęzory w łagodnieją-

cych powiewach górskiej bryzy. Były niebieskie z białymi orłami

Awii, z muszlą - symbolem dworu Latodzion, z zaciśniętą pięścią

miasta Hacilith oraz z gwiazdami, pługami i żaglowcami guber-

ni Niziemia. W samym centrum obozu powiewała Haga Zamku

z czerwono-złotą, pełną tarczą słoneczną. Nasz symbol świeci te-

raz nad ziemiami odebranymi Insektom, a przechodzący pod nim

żołnierze spoglądają w górę i uśmiechają się.

Rok naszej wojny

13

Dotarłem na miejsce o północy, praktycznie na ślepo, próbu-

jąc przypomnieć sobie, jak głęboka była dolina. Mknąłem wzdłuż

niej balansując na długich skrzydłach. Rzeka przypominała srebr-

ną, lustrzaną wstążkę obok poszarpanych czarnych wzgórz. Nieco

dalej majaczyły kontury Muru.

Za szybko. Lecę za szybko.

Świetnie.

Zanurkowałem w dolinę. Forteca Lowes na skalistej grani wy-

rosła nagle nade mną. Ciemna ziemia upstrzona była czerwonymi

punktami - ogniskami Fyrdów. Podlatując bliżej, dostrzegłem bla-

de twarze skupionych wokół nich istot, ale nic poza tym. Z irytacją

stwierdziłem, że l.owes miało za mieszkańców milczących żołnie-

rzy. Zwolniłem, wachlarzowato rozłożyłem skrzydła i gładko wy-

lądowałem na wolnym skrawku ziemi, niecałe dwa metry od kilku

śpiworów. Paru żołnierzy krzyknęło przestraszonych.

Wymijając linki i kołki namiotów ruszyłem po mokrym poszy-

ciu do zamkowego pawilonu. Lampa świeciła cienkim promieniem

ze szpary wejścia. Na chwilę przystanąłem, przysłuchując się gwaro-

wi dobiegającemu ze środka, ale zaraz przypomniałem sobie, że ci,

którzy podsłuchują, rzadko mogą usłyszeć coś dobrego o sobie.

- Witaj Kometo - odezwał się Biegus.

- Możesz mi mówić (ant - odparłem. Kiedy mój wzrok przy-

zwyczaił się do światła, ujrzałem trzech mężczyzn siedzących

i grających w karty przy wąskim stole. Pawilon był tak duży, że

jego krańce tonęły w cieniu. Centralny maszt owinięto czerwony-

mi i żółtymi wstęgami. Ukłoniłem się przed Królem Biegusem Ra-

chisem i jego bratem Pustułem, i powiedziałem cześć Piorunowi,

Łucznikowi Zamku.

Piorun na powitanie nieznacznie skinął głową. Właśnie ukła-

da! w dłoni karty.

- lakie wieści?

- Diw wygrało dwa zero z Hacilith.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

- Czy ty zawsze musisz żartować?

- Udało ci się wykonać zadanie? - Biegus pochylił się do

przodu.

- Oczywiście, Wasza Wysokość. Z wybrzeża zmierza ku nam

pięć tysięcy żołnierzy. Dotrą tu za tydzień. Oprócz tego byłem na

14

Steph

Swainsto

n

Zamku i rozmawiałem z Cesarzem. Ogromnie docenia to, co już

osiągnęliśmy i popiera wszystkie plany, które poleciłeś bym mu

przedstawił...

- Chwila, chwila. Chyba była mowa o ośmiu, a nie o pięciu

tysiącach?

- Dodatkowe trzy tysiące zbiorę w Awii, jeśli dasz mi

więcej czasu. - Było mi wstyd, że ostatnie kilka dni spędziłem

na Zamku z żoną, zamiast pracować. Król Biegus Rachis jest

jedynym znanym mi mężczyzną, który potrafi wytrzymać na

(roncie cale tygodnie, nie odczuwając potrzeby spędzenia nocy

z kobietą.

Pokręci! głową.

- Muszą być z Niziemia. Nie z Awii. Kto nas wyżywi?

- Mój panie, na wybrzeżu zostało niewielu żołnierzy. Wi

większości są zbyt młodzi. Nikt jeszcze nie podnosi krzyku, ale,

według mnie, źle jest zabierać tak wielu.

- Skoro moja Awia daje wszystko co może, Niziem powinien

postąpić lak samo.

- Jeśli mogę sobie pozwolić na krytykę - wtrąciłem - i tak

wielu traci życie przez twój plan wyparcia Insektów z ziem, na któ-

rych już się zadomowiły.

- Wolałbyś tkwić w martwym punkcie przez następne dwa

tysiąclecia?

Westchnąłem.

- Celem Zamku jest obrona Zaskajów przed Insektami. Tych

nigdy nie brakuje, lak długo będziemy mogli gwarantować taką

ochronę, jeśli zabierzemy wszystkich żołnierzy z jednego pokole-

nia?

- Nieśmiertelni bywają bardzo frustrujący - powiedział król

do swego brała. - Możemy pokonać Insekty. Mając osiem tysięcy

żołnierzy zdołamy kontrolować ruchy owadziej armii. Wszystkie

krainy powinny nas wspierać w tym dążeniu!

- Widziałem już. wiele walk i uważam, że zbyt porywcze dzia-

łanie jest błędem - powiedziałem.

Rachis już szykował ripostę, ale odezwał się Piorun:

- Wasza Wysokość, nie spieraj się z Kometą.

- Przepraszam, Jani.

- Nie, nie. To moja wina. Mam za sobą długi lot. Jestem trochę

zmęczony.

Rok naszej wojny

13

Przysunęli krzesło, abym mógł usiąść przy stole. Z kryszta-

łowe! karafki nalali mi wina. Alkohol nie działał dobrze na pusty

żołądek i szybko zakręciło mi się w głowie. Oni tymczasem wrócili

do gry w karły.

- Wyglądasz na zmęczonego - powiedział Piorun podejrz-

liwie. Insygnia dworu Mika na jego ramieniu błysnęły w świetle

lampy. Taki sam kształt rombu połyskiwał na kołczanie pełnym

strzał z czerwonymi lotkami, zawieszonym na oparciu jego krze-

sła. Obok wisiał niewielki, nowoczesny łuk kompozytowy: opra-

wiony w złoto róg i wypolerowane warstwy drzewa, wygięte na

kształt kleszczy. To oznaczało, że się popisywał, bo w bitwie używa

zazwyczaj luku długiego. Był trochę wyższy od Biegusa, o wiele

szerszy w ramionach niż Pustuł i bardziej umięśniony ode mnie.

Istniało pewne podobieństwo między Biegusem i Pustulem,

z tym że BiegUS odziedziczył całą posępność i siłę, podczas gdy

jego młodszy brat przypominał trzcinę.

- Powinniśmy się skupić na kampanii - zagrzmiał Biegus.

- Zwłaszcza jutro, gdyż czeka nas nie lada wyzwanie. Łuczniku,

twoje dowództwo jest ogromnie ważne.

Piorun nie odezwał się ani słowem.

- A Posłaniec? jant?

- Do usług - powiedziałem. Biegus napełnił kielich, podniósł

go i wypił toast za Cesarza, Stuknąłem jego szkło swoim, upiłem

jak najmniejszy łyk i odstawiłem puchar. Nie chciałem, aby zauwa-

żył, że trzęsie mi się ręka.

Na twarzy Biegusa pojawił się wyraz zamyślenia.

- Spośród nieśmiertelnych, prócz was obydwu, dołączą do

nas Tornado, Mgła i Ata. Słota zostanie w Fortecy Lowes. Tak silnej

reprezentacji Kręgu nie mieliśmy od... od jak dawna?

- Zaledwie od stu lat - powiedziałem.

Blade oczy Pustuła błyszczały wewnętrznym entuzjazmem.

Jego chuda dłoń gładziła niewielką, jasną kozią bródkę. Bez wąt-

pienia planował później opisać jak Pustuł Rachis nieustraszenie

walczy z Insektami, wspomagany przez nieśmiertelnych.

W języku A wian nieśmiertelnych zwano Eszajami. Poematy

Pustuła przedstawiały nas, liszajów, jako istoty boskie, a jego mo-

carnego brata jako bohaterskiego wojownika. Wizerunek poety

świecił naszym, odbitym blaskiem, ale nigdy nie widziałem, żeby

on sam chwycił za miecz. Do niego należało dopilnowanie, aby

1(1

Steph

Swainsto

n

każdy ranny lub struty jedzeniem trafi! z powrotem do fortecy

i aby Fyrdowie wracając do domów nie ociągali się i nie zajmowa-

li rozbojem. Od razu na początku zleci) wszystkie te zadania mnie

i teraz siedział w obozie skrobiąc coś wiecznym piórem w swoim

notatniku.

- Mam strita w karach - odezwał się Piorun. - Panowie? No

cóż. Przykro mi... amfiteatr w Rachis i biblioteka Pustuła są moje.

- Zaczął ponownie rozdawać. Karty z. czerwonymi rewersami

posłusznie poddawały się jego dużym dłoniom. - Stawiam most

w Mika, który, jak zapewne wiecie, jesl jednym z siedmiu cudów

świata, więc proszę, traktujcie go należycie, fant, grasz?

- Zwariowani Awianie - mruknąłem.

- To tylko zabawa. Rano oddam ci twoją posiadłość.

Odmówiłem; dla mnie gra w karty nie ma sensu. Moje re-

akcje są znacznie szybsze niż Awian, gdybym chciał wygrać, bez

trudu oszukałbym ich dzięki zręczności rąk. Gdybym grał bez

oszukiwania, Biegus pokonałby mnie, bo jest lepszym strategiem

i potrafi zachować twarz pokerzysty, a Piorun pokonałby jego, bo

gra w karty od tysiąca pięciuset lat i bez wysiłku potrafi przejrzeć

każdą strategię. Moje myśli niepowstrzymanie kierowały się ku

czemu innemu. Zaczynałem się trząść i aby moi towarzysze nic nie

podejrzewali, tłumaczyłem to zmęczeniem. Wsiałem i z powrotem

odstawiłem krzesło na wilgotną trawę.

- Chciałbym już was opuścić.

- Do zobaczenia o pierwszym brzasku - powiedział król.

- Słodkich snów - dorzucił Piorun.

Łagodna bryza nieco mnie orzeźwiła. Obóz znajdował się

u podnóża gór i nie wysilając szczególnie wyobraźni, wśród zapa-

chu jadła gotowanego nad ogniskami i smrodu niemytych żołnie-

rzy, mogłem wychwycić w powietrzu woń wysokich szczytów - lo-

dowców i sosen. 'Ib była tylko chwila, ale świadomość, że w fowes

wiatr schodził z gór, obudził we mnie tęsknotę. Ze zniechęceniem

przypomniałem sobie, że laka nostalgia jest jednym z symptomów

głodu narkotycznego.

Nie mam i nie potrzebuję własnego namiotu, pospieszyłem

więc do pawilonu Pioruna, gdzie stos giemzowych przykryć nie-

opodal wejścia zastępował mi łóżko. Gospodarz nie ruszył mo-

ich map i ubrań, które nadal leżały na kupie, tak jak je zostawiłem

Rok naszej wojny

i były leraz wilgotne od rosy. Zdołałem zapalić świecę, wyjąłem to

czego potrzebowałem i wziąłem działkę. Wkrótce potem usnąłem,

zwinięty w kłębek i dręczony halucynacjami.

Spałem do chwili, gdy złoty świt obudził mnie kopniakiem

wielkiego buta.

Ziewnąłem i przeciągnąłem się, rozprostowując kości. Leża-

łem wygodnie zagrzebany w ciepłe koce i całkowicie odprężony.

Ze swego legowiska patrzyłem w głąb doliny Lowes, w kierunku

Muru. Wypełniał ją siwy dym z tysięcy ognisk, wiszący poziomy-

mi smugami nad ziemią i zmiękczający ostre promienie słońca.

Żołnierze zbierali się w grupy i ruszali ku jego głównemu źródłu,

gdzie wydawano śniadanie, jedzenie na froncie było zdumiewają-

co dobre - pewnie dlatego, że bardzo niewielka część Pospolitych

Fyrdów chciała tu być, a Zamek wolał ich do tego zachęcać, a nie

zmuszać. Patrzyłem jak żołnierze składają niskie zielone namio-

ty, których brezent)' wybrzuszały się opadając na ziemię. Zwinięte

przytraczano do drągów z bagażami. Przez chwilę leniuchowałem,

obserwując przyjemnie rozmyte obrazy tego, co działo się wokół;

potem pomyślałem, że dobrze byłoby wziąć jeszcze jedną działkę.

Strzykawka leżała na rozłożonej mapie. Sięgnąłem po nią i kiedy

moja dłoń zamknęła się wokół niej, czyjś but przygwoździł mi

nadgarstek do ziemi.

- Ani mi się waż - powiedział Piorun. Przerzucił kilka fałd

szkarłatnej szarfy przez ramię, pochylił się i podniósł łyżkę, strzy-

kawkę i zwitek papieru. - Na razie ja się tym zaopiekuję.

- O, nie. jak rany. Daj spokój, Piorunie! Znowu''.

- Biegus nas wzywa. Chcę, żebyś porozmawiał z Tornadem.

No już. Wstawaj.

Powinienem się wzorować na postawie Pioruna. Miał już na

sobie mosiężną zbroję łuskową udającą pióra, przykrywającą jego

tors i silne ramiona, sięgającą aż do łokci. Skórzane spodnie byty

sznurowane z. boków, a na biodrze nosił miecz dzieła płatnerzy

z Kutych. Szarfa zdobiona insygniami Zamku przylegała do jego

skrzydeł - dłuższych niż przeciętne skrzydła obecnie żyjących -

i mierzwiła pióra. Inni byliby pod wrażeniem tak pięknej zbroi; ale

ja zastanawiałem się, ile zarobili na niej płatnerze z Kutych i czy

miałem szansę w ogóle zobaczyć część zysków.

Nie mogąc się pozbyć.Wrażenie, że jestem przykurczony

i brudny, wyszedłem z pawilonu. Ruszyłem przez obóz. za słońcem

18

Stcph

Swainsto

n

wyhaftowanym na pelerynie Pioruna. Twarze spoglądały na nas

znad zasłanianych darnią popiołów ognisk, ciasno zaciąganych

troków plecaków, zakładanych kirysów i parujących kubków go-

rącej kawy. Napotykani po drodze żołnierze podnosili się z ziemi,

więc szliśmy w niewielkiej tali zaskoczonych Fyrdów, którzy na

chwilę wstawali, po czym znowu przysiadali, gdy ich minęliśmy.

Żołnierze Fyrdy Pospolitej oraz, Fyrdy Doborowej różnili się

tym, że ci drudzy byli dumni ze statusu wojowników. Konkuro-

wali między sobą o uwagę gubernatorów i nieśmiertelnych; a ich

miecze miały ostrość brzytew. Kiedy przechodziliśmy obok nich,

błyskawicznie podrywali się z ziemi.

Większość łuczników należała do Fyrdy Doborowej, jako że

szkolenie łucznicze trwa długo. Ci czekali przy pawilonie Pioruna,

który kiwną! głową, witając kilku z nich niemal poufale. Jego zło-

tołuska zbroja lśniła.

Dotarliśmy do części obozu zajmowanej przez Fyrdę Pospo-

litą, niewyszkolonych żołnierzy i nowych rekrutów, o wiele gorzej

uzbrojonych. Główne zbrojownie znajdowały się w Kutych, w gu-

berni mojej żony. Na rozkaz Zamku wyposażały każdego, kto szedł

do wojska w tarczę, pałasz i pikę. Zwerbowani wieśniacy z Fyrdy

Pospolitej ledwo mogli sobie pozwolić na ten podstawowy ekwi-

punek. Nosili podłej jakości, zabłocony dżins i tylko gdzieniegdzie

połyskiwała stal źle dopasowanych, zdobycznych fragmentów

zbroi. W lej części obozowiska kobiety i mężczyźni z ociąganiem

podnosili się na nasz. widok z ziemi, nie odstawiając nawet misek

z. jadłem. "W ich obozie brakowało porządku, połatane namioty

stały nierówno. Niektóre składały się wyłącznie ze stelaży, na które

zarzucano moskitiery z obciążonymi brzegami.

Dowodzenie Fyrdą Pospolitą należało do obowiązków Tor-

nada. On sam siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie, nagi

do pasa, przesuwając ostrzem topora w poprzek ogromnego ka-

mienia szlifierskiego. Towarzyszył temu dźwięk przypominają-

cy zgrzyt piły. Znad popękanego paska olbrzyma sterczał wielki

brzuch. Przy wzroście dwa i pól metra, był największym i najsil-

niejszym z pałacowych Fszajów, niepokonanym od tysiąca lat.

Brązowe włosy golił tuż przy czaszce. Wyglądało to dość dziwacz-

nie w zestawieniu z futrem porastającym jego pierś i częściowo

także ramiona. Nie zasłaniało ono bladych blizn, grubych jak mój

palec i długich od boku do boku, pokrywających zygzakami jego

Rok naszej wojny

19

klatkę piersiową i brzuch. Kiedy przesuwał topór po kamieniu,

węzły mięśni poruszały się pod spieczoną słońcem skórą na jego

ramionach. Pradawny tatuaż tarczy słonecznej na przedramieniu

talowa! wraz z ich ruchem.

W przeciwieństwie do większości Eszajów, Tornado nigdy ni-

czego nie posiadał - nie miał żadnych ziem, a pieniędzy tylko tyle,

by starczyło na piwo. Słynął z tego, że ryzykował śmiercią, rzucając

się w największe bitewne wiry. Gdyby tak chętnie i często nie sta-

wał oko w oko z kostuchą, nie miałby takiej wprawy w radzeniu

sobie z nią. Płowego i mnie łączy to, że nasze więzi z życiem są

o wiele cieńsze niż ludziom sic wydaje.

lego dziewczyna, Wireo l.atodzion, doskonale do niego pa-

sowała. Też była olbrzymia. Właśnie drapała się w nogę, wtykając

patyk przez złączki między płytami zbroi. Nigdy nie potrafiłem

zrozumieć Wireo, nie bala się mnie ani jej nie pociągałem. Nie

nazywała rzeczy po imieniu, jeśli tylko mogła powiedzieć o nich

„to pieprzone gówno". Piorun ukłonił się jej; ona puściła do mnie

oko.

- Dzień dobry - powiedział Piorun.

- No - odparł Płowy. - W porządku, fant?

- ...O tyle, o ile.

- Jestem gotowy już od dawna i nic się do cholery nie dzieje

- żachną! się Płowy.,- Kiedy będziemy się bić?

- Pod twoją komendę trafiają ludzie z Macilith i z Eske.

- Mieszczuchy - skomentowałem.

- Kiedy Insekty zaatakują, wycofacie się. Ustawimy zapory

z tarcz, aby skierować owadzie pomioty w odpowiednią stronę.

Zapędzimy ich na szósty korral. Wy macie podjąć próbę zdobycia

terenów za Murem. Piegus wierzy, że zdołamy przełamać ich obro-

nę i odzyskać więcej ziem.

- Hola! Chwileczkę! Co takiego? Mam iść za Mur? Nie ma

mowy, malutki. Zostanę tam sam, bo mieszczuchy trzęsą portkami

jak nie wiem co. Będą uciekali tak szybko, że im gacie pospadają.

Za Mur? Chyba we śnie.

- Obecnie taki jest główny cel Piegusa - powiedział Piorun.

- Gdybyś myślał jajami, a nie pikawą, nie pozwoliłbyś choler-

nemu Zaskajowi wtrącać się w to, jak Eszaje rządzą od wieków.

- Czyżbyś zapomniał, że niedawno postanowiliśmy wspierać

króla Awii?

20 Steph Swainston

- Ale ostatnim razem zginęło tysiąc ludzi - przerwałem im.

Gdybym podczas tamtej potyczki byt w akcji, a nie leża! nieprzy-

tomny, straty Zamku nie byłyby pewnie tak wielkie. Piorun chy-

ba właśnie zamierzał o tym wspomnieć, więc wolałem zamilknąć.

Płowy jeszcze przez chwilę narzekał, ale potem pogodzi! się z de-

cyzją; ma za mało silnej woli, żeby się sprzeciwiać Piorunowi.

- Posłuchaj, Płowy - odezwałem się. - Cesarz popiera Biegu-

sa, więc my leż musimy. Skąd mamy wiedzieć, dlaczego cesarskie

plany są właśnie takie. Może za sto lat się okaże, że to była słuszna

decyzja.

Szanował mnie; wiedział, że moje doświadczenia pozwoliły

mi osiągnąć równowagę i posiąść wiedzę, która oddzielała mnie

od codziennych trosk. Wyczuwał to i podziwiał mój upór.

- lak uważasz, lant. - Płowy dotknął lśniącego ostrza topora

brudnym paznokciem kciuka. - Ale Insekty trzeba wybijać na raty.

Wziąć je na przeczekanie. Niech mnie świśnie, jeśli miałbym je

wkurzać. - Wstał, podpierając się toporem dla zachowania równo-

wagi. Cofnąłem się trochę, oszołomiony jego wielkością. Tornado

przeciągnął się, naprężając mięśnie pod warstwą tłuszczu.

- Uważaj na siebie - zaczął Piorun.

- Spadaj, kochasiu - przerwał mu Płowy. - Robię co do mnie

należy, czyli jakby siekę Insekty. Wiem, że przeżyję za Murem, pod

ziemią czy gdziekolwiek. Biegus próbuje oszczędzać cywilów. To

dobrze, że się o nich troszczy, ale stara się trochę za bardzo. - Przy-

piął topór do pasa i pociągnął Wireo, która stojąc z tyłu podsłu-

chiwała rozmowę. - Chodźmy, kochana - powiedział w mowie

niziemskiej. - Tutaj wszystko co ma skrzydła jest szalone.

- Co to znaczyło? - spytał Piorun. Przetłumaczyłem mu

mniej więcej słowa Płowego. Spojrzał za odchodzącą parą. - Ko-

chankowie zawsze zadowalają się własnymi, małymi światami

- powiedział.

Zostałem w pawilonie sam. Piorun poszedł przemawiać

do szeregów łuczników i równych falang doborowej awiańskiej

piechoty. Mieli hełmy ozdobione niebieskimi piórami, herby

z rzeźbionej kości, specjalnie utwardzanej skóry i fajansu oraz

mistrzowsko kute kolczugi z irydu, przykrywające skrzydła. Sko-

rzystałem z okazji i przerzuciłem wszystkie jego rzeczy szukając

moich narkotyków. Natrafiłem na kilka listów, które pewnie zain-

Rok naszej wojny

21

leresowałyhy mnie, gdyby nic męczyła mnie taka gorączka. Koty

nie znalazłem. Obrzuciłem Pioruna wszystkimi wyzwiskami pod

słońcem i zostawiłem potworny bałagan. Usiadłem na trawie. Za-

cząłem się trząść jeszcze zanim dopadł mnie narkotyczny głód

- efekt paniki.

No cóż. Plan B. Odszukałem mój kompas, dotknąłem przyci-

sku i srebrna obudowa otworzyła się jak muszla. Wewnątrz znaj-

dował się zwitek papieru - oderwany brzeg mapy. Zawsze trzeba

mieć więcej ukrytych zapasów. Długim paznokciem kciuka ufor-

mowałem linię z koty na szkic kompasu, zwinąłem piccioluntowy

banknot w rulon i wciągnąłem narkotyk przez nos, z północy na

pokuł nic.

0 tak,

Pozwoliłem, by zmartwienia roztopiły się jedno po drugim

i ulotniły z moich myśli. Nawet nieśmiertelni nie są w stanie wy-

trzymać tylu obaw. Wycierając nos wierzchem dłoni myślałem

o czekającej nas walce. Nosiłem bransolety, wypłowiałe dżinsy

i koszulkę z odciętymi rękawkami oraz napisem „Maraton Haci-

lith 1974".

Spojrzałem na bezładną stertę mojej srebrnej zbroi łusko-

wej, na kolczą koszulę ozdobioną szmaragdami i onyksami oraz

na hełm z dekoracyjnym węzłem i dużym, białym piórem. Paso-

wał do czarno-srebrnych zarękawi. Pas z mieczem, okrągła tar-

cza; wokół rękojeści wiły się dwa węże. Mam też naramienniki na

skrzydła z inskrypcjami „W imię boga i Cesarstwa". Mam nagole-

nice, Mam czarną pelerynę z cienkiej tafty ze srebrnym zapięciem

zdobionym techniką niello. Mam powycinane rękawice z czarnej

skóry, z wytłoczonym Słońcem Zamku i z moim własnym zna-

kiem - Kołem.

Chrzanić to wszystko. Zdjąłem koszulkę, zatknąłem czekan

z tylu za pasek i uznałem, że jestem gotowy do walki ze wszyst-

kim.

- lani? - Biegus przyglądał mi się w zdumieniu. Zamiotłem

ziemię w niskim ukłonie.

- Wasza Wysokość,

- Kometo, Tornado już. rąbie Mur. Musisz jak najszybciej zna-

leźć się w powietrzu - oznajmił Biegus. Dawniej mnie irytował, ale

w końcu zrozumiałem, że sam chciał się poczuć bardziej szlachet-

nym i stąd brały się jego częste wyprawy wojenne, i entuzjazm do

1'

Stepli

Swainsto

n

walki. - Co naprawdę powiedział Cesarz? - spytał. Był sprytniej-

szy, niż sadziłem.

- San docenia roztropność wszystkich twoich posunięć - od-

parłem.

- Czy masz dla mnie jakąś wiadomość od niego? - Dłoń Bie-

gusa spoczęła na ozdobnej rękojeści miecza.- Naprawdę mnie do-

cenia? Widzi moje osiągnięcia?

- Nie mamy czasu zagłębiać się teraz w szczegóły!

- W takim razie po bitwie, Rhydaninie. Wiem, że doskona-

le pamiętasz, słowa, które padły na cesarskim dworze i muszę je

znać.

- Jak sobie życzysz. - Wzruszyłem ramionami. Potrzebowa-

łem czystego powietrza, a nie duszności namiotu, w którym król

Awii przypierał mnie do muru. Nie chciałem by len mężczyzna,

którego tak podziwiałem, napomykał o moim rhydańskim pocho-

dzeniu.

Biegus przyjrzał mi się uważnie; w zmarszczkach wokół jego

oczu kryl się spryt. Tęczówki miał szare, ale nie nakrapiane - jak

srebrne monety - i umiał wpalrywać się we mnie tak długo, że to

ja pierwszy odwracałem wzrok, a niewielu się to udawało.

- Muszę koniecznie poznać opinię Najjaśniejszego Cesarza

o naszym zwycięstwie w minionym tygodniu. Razem z Płowym

znaleźliśmy się wówczas w samym sercu hilwy - powiedział, (ego

czerwonobrązowa szyja lśniła od potu.

Szczerość króla skłoniła mnie do otwartości.

- Chcesz dołączyć do pałacowego Kręgu? - spytałem.

- Trafnie zgadujesz, Kometo. Chcę lego bardziej, niż potrafisz

sobie wyobrazić.

- Wasza Wysokość, ja w lej sprawie nic nie mogę zrobić.

Odwróci) się, wsunął ostrze do pochwy i zwrócony do mnie

szerokimi plecami, powiedział:

- Kiedy indziej pewnie już zasłużyłbym sobie na to miejsce,

ale nie teraz. Przez lata widziałem jak wasza trzydziestka walczy i,

muszę przyznać, nie potrafię bić się równie dobrze jak Tornado,

strzelać z łuku lak jak Piorun, ani poruszać się tak szybko, jak ty.

- Nikogo nowego nie przyjęto na Zamek przez dziewięćdzie-

siąt lal.

- To nie ma znaczenia. Piorun twierdzi, że można przyjąć

trzech naraz.

Rok naszej wojny 23

- Cenimy sobie to, że zapewniasz wież między Zamkiem i po-

spolitym ludem - wyrecytowałem, wychodząc za nim z namiotu.

- 0 tak. Nie odbieracie nam, śmiertelnikom, naszego marze-

nia. - Najwyraźniej wszyscy śmiertelni marzą o miejscu w zam-

kowym Kręgu. Zawsze pragną nieśmiertelności. Zawsze próbu-

ją zatrzymać obracające się kolo fortuny, które przetacza się im

po lękach, zostawiając drzazgi. Jak wspaniale jest być wiecznym

i bezpiecznym. Tymczasem wstąpienie do takiego bractwa nie daje

pewności. Nigdy nie wiadomo, jak nastawieni są pozostali liszaje.

Wystarczy jedno złe posunięcie, a wszyscy jednoczą się przeciwko

tobie. Skąd nowy Kszaj miałby wiedzieć, że najbardziej surowi są

najmniej niebezpieczni.

Nie umiałem wymyślić żadnej odpowiedzi. Zdołałem jedynie

powiedzieć:

- Nieśmiertelność ma swoje wady.

Awianin uśmiechną! się tak, jakby mi nie dowierzał. Zapew-

niłem go, że zamieniłbym każdą minutę mojego długiego życia

w na lo, by choć przez chwilę posiadać jego ziemie i bogactwa.

Bycie wiecznym nie ma sensu jeśli wiecznie tonie się w długach.

- Nieśmiertelny, czy nie, przynajmniej potrafisz latać - wes-

tchną! tęsknie.

- Czasem przyjemności mają swoją cenę.

- No dalej, |ant - powiedział o wiele weselej. - Niech zobaczę

jak latasz!

Długi cień sztandaru Słońca pada! na oczyszczoną z namio-

tów ziemię. Usłyszałem huk taranów walących w Mur. Wielkie

kola, na których się poruszały, z piskiem i chrzęstem sunęły po

kamieniach, aż drżała ziemia. Pracowały w tandemie. Przenikliwe

krzyki Fyrdów dowodzonych przez Płowego z każdym uderze-

niem stawały się coraz głośniejsze. Kiedy narkotyk zaczął działać,

wrażenie, że wszystkie moje mięśnie się napinają, wypaczyli) i spo-

tęgowało ten i tak potworny rumor.

- Przyjrzę się temu z bliska - powiedziałem. Ruszyłem truch-

łem po lekkim łuku, łapiąc słaby wiatr. Kolce w podeszwach moich

butów trzymały się wilgotnej trawy. Dałem kilka większych susów,

pochyliłem się do przodu i puściłem się biegiem. Sprintem. Pędzi-

łem w dół zbocza. Kiedy wydawało mi się, że już osiągnąłem mak-

24

Steph

Swainsto

n

symalną prędkość, zdołałem przyspieszyć jeszcze trochę, leszcze

i jeszcze, za szybko, by złapać oddech.

Szybkość to błogi stan.

Szarpnięciem pociągnąłem na wpół rozpostartymi skrzydła-

mi w dół. Pióra zamiotły ziemię. Przy kolejnym uderzeniu pod-

skoczyłem i ruch skrzydeł pchnął mnie w górę. Poczułem, jak

wznoszę się na metr, ale wysiłek był potworny.

Odbijam się i od tego momentu pnę się w górę.

Moje ciało reagowało automatycznie, umysł zaćmiony był bó-

lem. Przy każdym uderzeniu skrzydeł czułem szarpnięcie mięśni

grzbietu i brzucha. Szybko wspiąłem się na otwartą przestrzeń.

Spojrzałem w dół i dostrzegłem niewielkich ludzi. Zacząłem się

wzn>*My mniej stromo, znalazłem rytm, który stopniowo pchał

mnie w gorę. Zatoczyłem szerokie koło i znalazłem się nad Kie

gusem. Pełne rozpostarcie skrzydeł wprawiało mnie w stan eufo-

rii. Uwielbiałem czuć strumienie powietrza, gdy ciągnąłem nimi

w dół. Po każdym uderzeniu moje palce, długie pióra, stykały się

trzy metr)' poniżej mojego brzucha. Kochałem opór powietrza,

który wykręcał mi nadgarstki, gdy ponownie wyrzucałem skrzydła

w gorę. Powietrze wydawało się cięższe niż sztangi Płowego. Moje

skrzydła przypominają długie ramiona, a płaskie, srebrne pierście-

nie na długich palcach z brzękiem zderzały się, gdy zamykałem

dłoń przy ruchu w górę. Cały mój ciężar wisiał na krzyżowym

odcinku kręgosłupa. Zwykle ramiona trzymałem skrzyżowane na

piersi, czasem tylko rozpościerając je, aby pomóc sobie w utrzy-

maniu równowagi.

Z. wielkim wysiłkiem wspiąłem się na wysokość, z której l-'yr-

dowie różnych dywizji zlewali się w plamy heraldycznych kolorów.

W szeregach Pospolitej dostrzegłem ruch. Zaniepokojone twarze

spoglądały w górę, na mnie.

Tarany bezustannie to się cofały, to znów gwałtownie szarpa-

ły do przodu i uderzały w Mur. Nad zaporą tworzyły się nieprzyja-

zne prądy termiczne; wypróbowałem jeden z nich na moment, aby

z bliska ocenić sytuację. Wysoki na pięć metrów Mur ciągnął się ze

wschodu na zachód, kreśląc białą wstęgę przy połaci lasu; biegi da-

lej niż sięgałem wzrokiem z mojej bazy na wysokości chmur przy

dobrej widoczności. Z bliska widać było jego nierówną powierzch-

nię. Nie tworzył idealnie prostej linii - nieregulamości wskazy-

wały, gdzie dawniejsze bitwy pozostawiły w nim blizny i gdzie In-

Rok naszej wojny

23

sekty natrafiły na opór. Choć w większości kremowo-biały, miał

niejednorodną strukturę, ponieważ powstawał z wszystkiego, co

były w stanie przynieść lub przyciągnąć.

Dlatego lepiej nie przyglądać mu się z bliska. Spoceni żołnie-

rze na taranie mieli okazję obejrzeć go dokładnie, gdy rozpadał

się na kawałki wielkości pięści, jak kreda. Spoiwo Muru stanowiła

stwardniała owadzia plwocina. Był gładki jak fajans, a gdzienieg-

dzie widniała zastygła piana, twarda jak kamień. Budulec stano-

wiły przeżute gałęzie drzew, meble ze zniszczonych wiosek oraz

zbroje z dawnych bitew. Dało się też odróżnić skorupy martwych

Insektów, kawałki namiotów i broni oraz dzieci, które zaginęły

przed laty. Tu i tam sterczało gnijące ludzkie ramię lub kręgosłup

konia. W środku można było dostrzec twarze nierówno zakonser-

wowane, w miarę jak twardniała na nich mleczna plwocina. Fyrda

Płowego odsunęła na bok zwoje kolczastego drutu i waliła teraz

w Mur miotami. Tornado zauważył mnie i pomachał ręką. Skiną-

łem mu skrzydłami.

- Widzisz co jest za Murem? - krzyknął chwilę przed kolej-

nym potężnym uderzeniem tarana.

- O tak - odparłem.

- lak wiele Insektów? - wrzasnął. Po drugiej stronie Muru

zbierał)- się tysiące połyskujących brązowo owadzich postaci. Każ-

da miała wielkość człowieka. Cisnęły się u podnóża zapory, sty-

kając się czułkami. Przybywało ich coraz więcej. Wysypywały się

z gardzieli tuneli, spod ziemi.

- Tysiące! Są... - zacząłem, ale w tej samej chwili żołnierze

przebili się na drugą stronę.

Ludzie Płowego zwarli szyk.

- Zasłona! - ryknął Tornado. Podniosła się ściana tarcz. Przez

wyrwę w Murze przedarł się strumień Insektów, naparły na za-

porę, odbiły się, po czym zaczęły się wspinać po kolorowych tar-

czach. Żołnierze stali jeden przy drugim. Ramiona mieli silne, ale

przestrzeń między nimi a Murem szybko zapełniała się Insekta-

mi. Wspinały się jedne na drugie, a ich długie jak miecze szczęki

skrobały malowaną powierzchnię tarcz. Kilka machnięć skrzydeł

pchnęło mnie w górę, skąd mogłem lepiej wszystko widzieć.

Ludzie na jednym z taranów byli bezpieczni. Podnieśli czwo-

rokątne tarcze i pod ich osłoną wycofali się aż za tarczową zaporę.

Drugi taran utknął na-jakimś gruzie; żołnierze zmarnowali sekun-

26

Steph

Swainsto

n

de próbując go dźwignąć i Insekty przeszły przez nicii jak żywe

brzytwy. Widziałem, jak szczeki zamykają się wokół ramienia jed-

nego z, ludzi i je urywają. Krew przestała tryskać, kiedy inny insekt

rozszarpał gardło żołnierza.

Widziałem, jak dwaj wojownicy szykują się do starcia, stając

plecami do siebie, ale kiedy nadeszła owadzia fala, po prostu znik-

nęli pod nią.

Zza tarczowej zasłony Płowy odrąbał czułki jednemu z Insek-

tów; zdezorientowany stwór zawrócił i zaczął gryźć swoich.

Jednemu z Insektów gryzących powalonego żołnierza szczęki

uwięzły między napierśnikiem a naplecznikiem. Inny z wojowni-

ków obciął je toporem, przerąbując jednocześnie ciało martwego

przyjaciela. Drugim czystym cięciem odrąbał tylne odnóża Insek-

ta. Walczył doskonale, ale nie mógł podołać powodzi stworów, któ-

ra zalała przestrzeń między nim a zaporą z tarcz. Bez opamiętania

siekł i wrzeszczał, nie bacząc na czułki drażniące mu twarz i pazu-

ry ślizgające się po jego zbroi. Insekty wgryzły się w jego stopy aż

do kości i choć nie przestawał się wyrywać, pociągnęły go w stro-

nę Muru, gdzie ich pobratymcy naprawiali wyłom, wznosząc ścia-

nę wokół porzuconego tarana, który zdążyły już pokryć szybko

twardniejącą pianą.

Mężczyźni krzyczeli do siebie, czując napór na tarcze, między

które wciskały się części narządów gębowych i czułki. Insekty nie

wydawały żadnego głosu. Docierające do mnie dźwięki owadów

depczących pancerze swoich pobratymców, brzmiały jak szczęk,

drapanie i zgrzyt. Przyglądając się wszystkiemu leciałem lak po-

woli, że w końcu się zatrzymałem. Przerażony, natychmiast złapa-

łem prąd termiczny i wspiąłem się spiralnie w górę tak szybko, że

kurczące się pole bitwy zawirowało w dole.

Ludzie ustępowali pod naporem w środkowej części zasłony,

'lam, gdzie się cofali, tarczowa zapora się rozstąpiła. W powięk-

szającą się przerwę rzuciły się Insekty. Stopniowo dywizja Płowe-

go podzieliła się na pół. Mężczyźni ścieśniali się, cofając się coraz

bardziej. Manewr utworzył korytarz, którym sunął strumień In-

sektów z obu stron kontrolowany przez, tarczowych. Zdumiewa-

ła mnie odwaga Fyrdów. Mężczyźni ściśnięci jeden przy drugim

kucali za tarczami, pocąc się i krzycząc. Każdy z nich czul na-

pór żołnierzy z prawej i z lewej. Zasłona tarcz nie ustępowała.

Czułek jednego z Insektów na moment trafił w niewielką szparę.

Rok naszej wojny

27

Żołnierz z przerażeniem patrzył nań, nie puszczając tarczy, którą

trzymał przed sobą. W takich chwilach ożywały wszystkie stra-

chy z dzieciństwa. Insekt szarpnięciem uwolnił czułek i popędził

dalej.

Kilku Nizieminów z linami otoczyło przewróconego Insekta;

wierzgał odnóżami odsłaniając miękkie podbrzusze, (ego mozai-

kowe oczy były bure od plam z trawy. Mężczyźni związali razem

środkową parę odnóży owada i odwrócili go pancerzem do góry.

Chciał się na nich rzucić, ale dwaj spośród ludzi naciągnęli linę

i stwor przewrócił się na bok. leszcze kilka razy ponowi! próby,

lecz w końcu się poddał. Zgrzytał szczękami i pokrywał się pianą.

Nie rozumiejąc dlaczego nie może się poruszać, odwrócił się i zo-

baczy! więzy. Zacisnął żuwaczki na linie i w tym momencie żoł-

nierze owinęli drugą linę wokół jego szczęk, związali tylne odnóża

i ściągnęli owada z pola.

W górze słyszałem głuche dudnienie pancerzastych stworów

pędzących drewnianym tunelem i ocierających się o tarcze zapo-

ry. Zza Muru przybiegało coraz więcej Insektów, których powódź

sunęła niepowstrzymanie. Owady, jak woda, biegły w dół zbocza.

Kierowano je wprost w bramę podłużnej zagrody w kotlinie.

Korral zbudowany przez żołnierzy Biegusa w ciągu poprzed-

nich miesięcy, powstał z zaostrzonych drewnianych pali osadzo-

nych głęboko w ziemi. Był długi na pół kilometra. Łucznicy znaj-

dujący się wyżej na zboczu Strzałami pędzili Insekty w głąb zwęża-

jącej się kotliny. Zostawiłem Fyrdów Płowego i przeleciałem nad

oddziałami Pioruna, wspinając się wyżej, aby znaleźć się ponad

torem lotu strzał. Awiańscy łucznicy wyglądali z góry jak błękitna

plama na spieczonej, pożółkłej ziemi. Kołczany strzał nosili z pra-

wej strony, na biodrach, nie mieli nakryć głowy i niemal żadnej

zbroi. Cięciwy naciągali tylko do policzków, bo od zagrody dzieli-

ła ich niewielka odległość. Wypuszczali dziesięć strzał na minutę.

Mechaniczna powtarzalność ich ruchów zrobiła na mnie wrażenie.

Zatoczyłem nad nimi krąg, słuchając zniekształconego przez dy-

stans gtosu Pioruna: Strzała. Naciąg. Salwa.

- Strzała. Naciąg. Salwa!

Bliżej.

- Strzała! Naciąg! Salwa!

Roje strzał wzbijały się w powietrze, osiągały maksymalną

wysokość tuż pode mną i opadały gradem na zagrodę.

28 Steph Swainston

Piorun przesłonił oczy dłoni;] w rękawicy i spojrzał w niebo,

poszukując mnie. Przeleciałem poza szeregi łuczników.

- Posłańcze! - zawołał. - Kometo? Jesteś tam?

- 'lak! - odkrzyknąłem.

- Ustaw się nie pod słońce, żebym mógł cię zobaczyć!

- Przepraszam.

- Czy sytuacja wygląda dobrze?

- Niemal wszystkie już przeszły - poinformowałem krążąc

nad nim.

- lesteś pewien''!

- Ponieśliśmy bardzo niewielkie straty.

Piorun wyglądał na zadowolonego. Ponownie zwrócił się do

dwóch szeregów łuczników.

- Uwaga! Przygotować się! Zostały nam jeszcze strzały. Strza-

ła! Naciąg! Salwa!

Z Insektów docierających do końca kotliny sterczało tyle

strzał, ze przypominały długonogie jeże. Większości brakowało

odnóży, Z ran kapała żółta posoka. Część miała podziurawione

pancerze w miejscach, gdzie groty przeszyły je na wylot, czasem

drzewce zaplątywaly się w ich przezroczyste szczątkowe skrzydła.

Strzała mogła zabić Insekta tylko przy bezpośrednim trafieniu

w głowę, na tyle mocnym, by przebiło skorupę. Groty strzał uży-

wanych przez drużynę Pioruna różniły się od tradycyjnych, spicza-

stych, bo zakończone były spłaszczonym, szerokim ostrzem, które

mogło odcinać odnóża i kruszyć pancerze. Wzdłuż całej doliny

widziałem ślady żółtej cieczy i fragmenty lśniącej chityny. Niektó-

re Insekty miały tylko po jednej nodze, inne zupełnie pozbawio-

no odnóży, zostały im odwłoki z kikutami albo segmenty tułowia

z dziurami w miejscach, z których powinny wyrastać nogi.

Korral kończył się wydzieloną zagrodą otoczoną palisadą.

Insekty biegały w kółko wewnątrz, zapełniając przestrzeli coraz

bardziej. Nadal nie wydawały z siebie żadnych odgłosów, podczas

gdy ludzie wyli z wysiłku. Wokół ogrodzenia czekała awiańska pie-

chota. Biegus i jego straż przyboczna stali na koniach nieco z tyłu.

Szare skrzydła króla drżały.

Pozostali generałowie - Mgła i Ata - zajęli jeszcze dalsze po-

zycje wraz z Fyrdami z Wyspy. Mieli rozkaz zaganiać z powrotem

w wir walki tych żołnierzy, którzy uciekali w popłochu. Mgła pa-

trzył na nierówną zaporę otaczającą korral na wprost przed nim.

Kok naszej wojny

29

Po chwili obejrzał się do tyłu, na nieludzki, lśniący Mur. Widziałem

jego grafitowe włosy poprzetykane jaśniejszymi pasmami i wypo-

lerowaną zbroję Aty pod miękką, sinoniebieską peleryną zakrywa-

jącą tyl siodła i zad jej konia.

Żołnierze awiańskiej piechoty podnieśli partyzany ponad

szczyt palisady. Drzewce miały siedem metrów długości i specjal-

ne okucia pod grotem. Dźgano nimi w Insekty biegające w kółko

po ogrodzonym terenie. Krótkie oszczepy ciskane przez inną dy-

wizję Fyrdów sięgały centralnej części korralu. Trafione nimi In-

sekty umierały przyszpilone do ziemi.

Zbyt wiele ginęło w tym samym miejscu. Góra pancerzy rosła

szybko - tak szybko, że nie zdążyłem ostrzec żołnierzy krzykiem.

W mgnieniu oka stała się dość wysoka, by Insekty wspinające się

po niej mogły się dostać na sam szczyt palisady, spadały po dru-

giej stronie i uciekały. Umknęło pięć. Dziesięć. Pięćdziesiąt. Sto.

Pierwsze nadziały się na partyzany i wiły się teraz w męczarniach.

Kolejne trafiły pod włócznie lub pomiędzy nie. Awiańsey włóczni-

cy rzucili się do ucieczki. Wpadli na żołnierzy stojących za nimi,

którzy także próbowali uciec, ale nie zdążyli, bo Insekty wycię-

ły sobie przejście przez ich szeregi, gryząc, drapiąc i odrzucając

wojowników z drogi. Włócznie)' stojący na flankach, którzy mieli

dość rozumu, by dobyć pałaszy lub chwycić za maczugi, wytrwali

odrobinę dłużej, ale żaden człowiek nie podoła dwóm Insektom

naraz.

- Cholera - zakląłem. - O nie. Cholera! - Przeleciałem przez

prąd powietrzny i musiałem gwałtownie zamachać skrzydłami.

Biegus ze swojej pozycji widział co się działo. Przemknąłem

nad jego kawalerią, widząc, jak żołnierze opuszczają lance i jak sto

ostróg jednocześnie wbija się w sto końskich boków.

- Rachis! Biegus! - krzyknąłem. - Słyszysz mnie? Rób, co po-

wiem! - Wiatr porwał moje słowa i nie otrzymałem odpowiedzi

od króla,

Rzadko używamy koni w walce z Insektami. Zwykle boją

się one olbrzymich owadów i płoszą się. Byłem świadkiem, jak

w dawnych bitwach przerażone konie przeskakiwały przez szeregi

piechoty. Ale jedną z zalet posiadania nieśmiertelnych przywód-

ców jest to, że uczymy się na błędach. Grad bske przez całe wieki

hodował i trenował awiańskie rumaki bojowe, których dosiadali

teraz ludzie Biegusa.

30

Steph

Swainsto

n

Insekty były umazane krwią ludzką i własną. Poruszały się

szybko i trzymały blisko ziemi. Sześć stawów zgiętych odnóży ster-

czało ponad tułowia. Pazury orały grunt, który sekundę później

udeptywały konie lansjerów Biegusa.

Przyspieszyłem na tyle, by wyprzedzić Insekty i zorientowa-

łem się, że uciekały w stronę Muru. Zawróciłem i próbowałem

powiadomić o tym Biegusa. Miał opuszczoną przyłbicę, fałdy błę-

kit no-srebrnej peleryny zatknął z tyłu za pas, ale i tak wybrzuszała

się na plecach. Widziałem jego niebiesko połyskującą kolczugę. Za

nim podążała jego straż; do siodeł mieli przywiązane długie pió-

ropusze z pasów skóry, szerokich wstęg i metalowych łańcuszków.

Okrążyli korral po stronie przeciwnej do tej, którą zajmowali

łucznicy. Piorun i jego ludzie napięli łuki i strzelili do Insektów

uciekających na przedzie. Strzała Pioruna idealnie trafiła w cel. In-

sekt zginął natychmiast. Po chwili zadeptały go inne. Łucznicy już

mieli ponownie naciągnąć cięciwy, ale Piorun powstrzymał ich, bo

Biegus zbliżał się do pola rażenia.

Lansjerzy dotarli do polany przy Murze, 'lam, gdzie wcześniej

znajdowały się tarany, teraz leżały trupy. Brzegi ich ran wysychały

jak brunatne usta. Konni minęli FyrdÓW Płowego, noszących bar-

wy brązu i wina, którzy z uniesionymi toporami szykowali się do

zamknięcia wlotu do korralu. Bariera ustawiona wcześniej przez

dywizję Tornada zdążyła się rozpaść na mniejsze grupy żołnierzy.

Instynktownie podnieśli tarcze, gdy mijali ich lansjerzy Biegusa.

Płowy rozdziawił gębę. Zatoczyłem wokół niego krąg; skrzydła bo-

lały mnie już jak cholera i wszystko szło nie tak, jak powinno.

- Ruszaj za nim! - krzyknąłem do Płowego, ale było to nie-

możliwe. Słońce odbiło się w szerokim ostrzu topora na jego ra-

mieniu. Tornado pieszo podążył za jazdą, a jego żołnierze zebra-

li się gromadą za nim. Patrząc z góry, miałem wrażenie, że stoją

w miejscu.

Biegus szarżował dalej, mknąc po zwiędłej trawie.

leszcze chwila i przekroczył Mur.

Przekroczył go w miejscu, gdzie wcześniej Płowy zrobił w nim

wyłom. Znalazł się na ziemi Insektów. Wszyscy jeźdźcy poszli za

jego przykładem, pochylając głowy nad grzbietami koni. Warko-

czyki w ogonach wierzchowców powiewały za nimi. Wiedzieli, że

przechodzenie na drugą stronę Muru było zabronione, ale pchnęła

ich do tego ciekawość. Szli za Bieguscm.

kok naszej wojny

31

Wiem, dlaczego on to robi. To odwaga, nie brawura. Naprawdę

chce pokonać Insekty i zamierza pokazać Zamkowi, jak wiele moż-

na osiągnąć. Może ma swoje powody, aby nie słuchać moich rozka-

zów, ale to wcale nie czyni jego postępowania mniej nagannym.

Uznałem, Że mogę tylko obserwować poczynania króla, aby

później zdać z nich raport Cesarzowi. Z napięcia cały się trzą-

słem.

Jeźdźcy minęli pólkopułę z papyrowej masy częściowo za-

topioną w ziemi. Był lo wiol tunelu, który, jak szary kaptur, stał

bez żadnych podpór i prowadził wprost do gładkiego korytarza.

Po kilku minutach dotarli do jeszcze pięciu identycznych wlotów,

rozmieszczonych w linii pomiędzy podgryzanymi kikutami drzew.

Grupa Insektów nie zwalniając tempa wbiegła do pierwszego

z nich i znikła. Biegus tak gwałtownie ściągnął lejce swojej klaczy,

że ta zgubiła rytm i potykając się, stanęła u wejścia do tunelu. Ze

strachu błyskała białkami oczu. Żołnierze zatrzymali się gromadą

za dowódcą, słuchając jak klnie.

- Do diaska. fednak nam uciekły. - Zdarł z dłoni rękawice

i uderzy] nimi o łęk. - Nie mogę w to uwierzyć. A niech to szlag.

Zaraza! Zabierzmy konie dalej od tunelu; nie cierpią smrodu In-

sektów.

- Wasza Wysokość! - zawołał jeden z żołnierzy. - Czy może-

my wrócić na drugą stronę Muru?

- leśli chcesz, Tracz, to możesz. - Biegus wlepił w niego wzrok

i pozostali towarzysze zaśmiali się niepewnie. Cała grupa rozglą-

dała się, mając wokół zupełnie nowy krajobraz. Pól kilometra dalej

zaczynało się bezkresne morze papyrowych dachów. Setki tysięcy

identycznych, owadzich budowli. Były wśród nich pagody o stro-

mych szczytach i niskie hale, przypominające kanciaste grzyby.

Żadnych okien, żadnych drzwi, tylko szare, papyrowe komórki.

Przeleciałem między nimi, patrząc na ich połyskliwe powierzch-

nie, pofalowane i ciągnące się bez końca. Zanurkowałem niżej, niż

sięgał szczyt Muru i ponownie zawołałem:

- Biegus, słyszysz mnie? Tu...

- Tak. Słyszę cię.

- Wracaj do obozu. To rozkaz!

Zignorował mnie. Nikt dotąd nie widział tuneli z tak bliska,

chyba ze Insekty go tam zaciągnęły. Biegus patrzył na nie jak urze-

czony.

32 Steph Swainston

- Schodzę na dół - powiedział. - Kto idzie ze mną?

- Nie! Rachis! - Rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu miej-

sca, gdzie mógłbym bezpiecznie wylądować, aby go powstrzymać.

- Nie chcecie wiedzieć, jak jest tam, na dole? - spytał Biegus

swoich ludzi. - Ruszajmy! - Wciągnął rękawice pokryte niewielki-

mi, metalowymi płytkami i opuścił przyłbicę. Ponad połowa męż-

czyzn podążyła za jego przykładem. Dał im czas na przygotowanie

się i zebranie odwagi. Tracz, się wycofał. Niespiesznie zawrócił ko-

nia i ruszył cwałem z powrotem w stronę Muru, który od strony

królestwa Insektów wyglądał dokładnie tak samo.

Biegus zmusił klacz by ruszyła naprzód. Przystanął dopiero

w nierównym cieniu łukowatego wejścia. Do jego boku przysunął

się żołnierz z obnażonym mieczem, gotowy strzec króla, Zajrzeli

w dól stromo opadającego, okrągłego tunelu, wyciętego w brunat-

nej ziemi, mrocznego jak noc.

Za nimi rozległy się krzyki i hałas metalu zderzającego się

z chityną. Z innych tuneli wybiegały roje Insektów, Poruszały się

szybko. Były ich setki, w mgnieniu oka wypełniły całą przestrzeń.

Ostre pazury wbiły się w udo Biegusa, próbując ściągnąć go z sio-

dła. Oderżnąl je jednym cięciem; koniec został w jego nodze, ocie-

kając owadzią posoką, a po chwili pojawiło się kolejnych osiem

odnóży, gdy chwyciły go dwa inne Insekty.

Nie - proszę boże, nie! Kiedy zdołałem nad sobą zapanować, za-

cząłem wołać Biegusa. Razem ze swoim przybocznym walczył o ży-

cie, siekł Insekty na prawo i lewo, wywijając długim mieczem albo

zadając sztyletem ciosy w puszki głowowe tych, które zbliżały się do

siodła. Jego ciężka klacz postąpiła w bok, by zgnieść Insekty, które

wgryzły się w jej kopyta. Lądując postąpiłbym nierozsądnie. Mocno

odchylając się w tył, zawróciłem w powietrzu i zostawiłem go.

Tracz byl już prawie przy Murze, lego czarna klacz chwiej-

nie stąpała po wypalonej trawie. Odpiąłem ostrogi zamocowa-

ne u pasa, ślizgiem zawróciłem i opuszczając nogi wylądowałem

przed nim. 'len manewr na chwilę pozbawił mnie powietrza, ale

nie zwolniłem biegu. Żołnierz zatrzymał konia. Widziałem oczy

klaczy, błyszczące pod laliście zakończoną zbroją. Wprawdzie tre-

nowano ją by się nie bała Insektów, ale wyraźnie nie podobał sic jej

Rhydanin. Przez chwilę obawiałem się, że stanie dęba.

- Tracz - wysapałem. - Daj mi konia. Teraz. Szybko! - Męż-

czyzna rozdziawił usta, a jego twarz wykrzywiło sto uczuć, po-

Rok naszej wojny

33

cząwszy od strachu, a na szacunku skończywszy. Bez trudu mnie

rozpoznał - kto inny potrafiłby latać? - nie mógł tylko uwierzyć,

że naprawdę spotkał jednego z Eszajów.

Wydostał się zza osłony na nogi i zeskoczył na ziemię. Bez

słowa oddał mi lejce i się odsunął. Wdrapałem się na siodło z wy-

sokim tylnym łękiem.

Był szczupłym, młodym mężczyzną z brązowymi włosami

związanymi na karku, dość wysokim, więc strzemiona znajdowały

się na odpowiedniej wysokości. Zamachałem stopami i w końcu

w nie natrafiłem. Wyszarpnąłem mu lancę i podniosłem ją ponad

ramię.

- Co mam robić. Kometo? - spytał błagalnie.

- Lepiej bierz nogi za pas. - Szarpnąłem lejce w lewo i wy-

mierzyłem klaczy solidnego kopniaka w żebra. W powietrzu uno-

sił się silny zapach Insektów, ale mimo to usłuchała.

Biegus zawrócił konia, siekąc wokół po brązowych pancer-

zach i wypukłych oczach. Miał przy sobie coraz mniej żołnierzy.

Stali zwartą grupą, zwróceni na zewnątrz, ale było ich za mało.

Insekty wgryzły się w nogi królewskiej klaczy. Potknęła się i pa-

dła. Półmetrowe szczęki, zębate i ostre jak brzytwa, w mgnieniu

oka zdarły skórę z jej żeber, uwalniając wnętrzności. Biegus sto-

czył się z siodła wprost na zgniecionego Insekta z odciętym od-

włokiem. Choć owad miał tylko głowę i tułów wczepił się w kró-

la dwoma odnóżami, które mu jeszcze zostały, mokrymi od żółtej

cieczy.

Czas, jaki zabrało mi dotarcie do niego był dla mnie agonią.

Cdybym znajdował się w powietrzu, mógłbym błyskawicznie

skręcić w lewo czy zapikować w prawo. Tymczasem tkwiłem na

końskim grzbiecie, mając do dyspozycji tylko dwa wymiary ru-

chu, a galop wydawał się o wiele za wolny. Stając w strzemionach,

pozwoliłem klaczy przebiec po Insektach na skraju walczącego

roju. Chwyciły się jej rzemieni, więc przebiłem je lancą. Nie mam

wprawy we władaniu tą bronią. Użyłem jej jak włóczni, dźgając

tułowia Insektów, rozpruwając ich brzuchy i szarpiąc skrzydła. Po

chwili odrzuciłem ją i chwyciłem mój czekan o długim trzonku

i mocnym, ząbkowanym ostrzu. Machając nim i stękając z wysił-

ku, wycinałem sobie drogę. Ruch nie był mi obcy; przypominał

wyrąbywanie stopni w ścianie lodowca. Insekty padały jeden za

drugim, wijące się lub pozbawione głów.

31

Steph

Swainsto

n

Hiegus rozpoznał mnie i przesunął się bliżej, ale rozdzielało

nas zbyt wiele stworów. Fyrdowie zyskali nową siłę, widząc jak się

przebijam ku nim. Zaczęli walczyć z jeszcze większą zaciekłością.

- Uciekajcie! - wrzasnąłem, machając ręką w stronę Muru.

- Ruszajcie! - Drogę zagradzała im chmara Insektów.

Widziałem Biegusa ściśniętego między niezgrabnymi, brązo-

wymi tułowiami. W jego nodze utkwiła żuwaczka, wbita w ciało

aż do kości. Zobaczyłem, jak król przenosi ciężar ciała na tę nogę

i chityna odskoczyła. Podniósł przyłbicę. Oślepiła go jasność, ale

i tak zawzięcie ciął Insekta, który przywarł mu do skrzydła.

lego miecz ześliznął się po twardym pancerzu. Insekt chwycił

ostrze, straci! jeden pazur, dwoma innymi złapał klingę w poprzek

i wytrącił miecz z ręki króla. Klapnął szczękami tuż przy jego twa-

rzy. Czułki otarły się o skórę na karku Biegusa. Insekty napierające

na króla z przodu i z tylu zmusiły go, by padł na kolana, pajęcze

odnóża szarpały go. Pazury wciskały się i piłowały ciało wszędzie

tam, gdzie znajdowały otwory w zbroi. Szczęki siekły. Owady po-

waliły już wszystkich ludzi i konie; wgryzały się w żywe ciało.

Biegus opuścił przyłbicę i odwrócił się na brzuch, zakrywając

kark osłoniętymi zbroją rękami. Insekty wyszarpały mu skrzydła

i zostawiły go. Niektóre popędziły w stronę Muru i miałem na-

dzieję, że Płowy ze swoimi Fyrdami już tam na nie czekał. Inne

żywiły się trupami, wciskając głowy między końskie żebra.

Obok króla został jeden Insekt, klęczący na złożonych czło-

nach odnóży. Ktoś potężnym ciosem rozłupał w poprzek jego

pancerz, z. którego wypływała teraz kremowo-żółta ciecz, ścieka-

jąc między czarnymi kolcami. Złamane czułki zwisały jak pogię-

te druty - mimo to, wyczuł mnie. Rozwarł szczęki i zobaczyłem

wewnątrz narządy gębowe poruszające się jak palce. Kopnąłem

go. Zaatakował moją stopę. Jego szczęki rozchlastały mi but od

palców po łydkę. Rozdarcie w jego skorupie otworzyło się szerzej.

Pod nim dostrzegłem bladą, pomarszczoną błonę, lśniącą od cie-

czy, która zastygała w strupach na krawędziach rany. Rąbnąłem go

czekanem w grzbiet z taką siłą, że broń zagłębiła się do polowy

rękojeści. Wyciągnąłem ją. Żółta ciecz, kapała z mojej dłoni.

- Następny! - krzyknąłem. - Który następny?

Biegus. Król. Bohatersko pomyślałem, że dosięgnę go z sio-

dła i wciągnę go na koński grzbiet, ale do tego brakowało mi siły.

Chwyciłem go za pas i pociągnąłem po ziemi. Klacz niespokoj-

Rok naszej wojny

35

nie szła bokiem. Machnąłem skrzydłami, ale i tak nie zdołałem go

dźwignąć. W końcu musiałem zsiąść z konia i przywiązać Biegu-

sa do łęku jego własnymi rapciami. Miałem wrażenie, że trwało

to wieki. Co sekunda spoglądałem w gardziel tunelu. Cały byłem

w strzępach piór i we krwi, która przesiąkała przez kolczugę króla,

zmieniając ją w jeden wielki skrzep. Męczył mnie elekt działania

koty i nadmiar adrenaliny. Myślałem o tym, czym jest śmierć i my-

śli te wzbudzały we mnie uczucia, których nie rozumiałem.

- Szlachetna z ciebie bestia - powiedziałem do klaczy, pocią-

gając nosem. - Czarny to odpowiedni kolor, nie sądzisz? Myślę,

że jego grobowiec powinien być z czarnego marmuru. No dalej,

zawracajmy.

Zapach śmierci nie przeszkadzał jej, ale jej boki kleiły się od

strumieni krwi, która po niej spływała. Namówiłem ją na kłus.

Ruch szarpnął trupem Biegusa. Trup poruszył się i jęknął. Król

zył!

- Rachis! Wasza Wysokość?

Żadnej odpowiedzi. Wyszarpnąłem jego pelerynę, zwinąłem

ją i wetknąłem mu pod głowę. Co powinienem robić? Lowes - for-

teca! Owinąłem wodze wokół ręki i wbiłem opiłowaną ostrogę

w bok klaczy. Pędziła jak Rhydanin.

ROZDZIAŁ 2

W promieniu pięćdziesięciu kilometrów wokół Lowes ziemia

naznaczona jest tyloma bliznami po bitwach, co ciało Płowego.

Piorun pamięta czasy, kiedy były tu zielone wzgórza fastrygowane

ciemniejszymi żywopłotami i połaciami lasu. Mąciło je tylko jedno

bladoszare wzniesienie, na którym później miała stanąć forteca Lo-

wes. Teraz forteca ma ponad tysiąc lat, a dolinę wypełniają ziemne

wały. Aby stworzyć fosę, zmieniono bieg rzeki, a zewnętrzne mury

okalają całą grań. Stajnie i bazy wojsk są całymi wioskami.

Wygląda to jak wojenne szańce - Lowes zmieniło kształt, zie-

mię zryto. Jest tu sześć korrali, niektóre z wieloma wejściami i we-

wnętrznymi zagrodami; otoczone palisadami trakty, rowy, kopce

i mury z luźnego kamienia, w części najeżone żelaznymi kolcami.

A wszystko po to, by utrudnić Insektom posuwanie się naprzód.

Żołnierze stale przebudowują i zmieniają fortyfikacje, w miarę jak,

krok po kroku, kolejne są zdobywane przez wroga.

Piorun zna tu każdy centymetr ziemi. Pamięta budowę nawet

najstarszych wałów - pięciometrowych szaiiców, teraz przypomi-

nających rzędy kretowisk oraz okopów - dzisiaj płytkich i poro-

śniętych trawą. Ziemię wielokrotnie przeorywano, nadając nowy

kształt dolinie nie raz, lecz wiele razy, dlatego mam wrażenie, że

w pamięci Pioruna ta kraina się porusza - wypluwa sztuczne wały

i marszczy się w pagórki bastionów, z białych blizn po chwili wy-

puszcza zielone pędy i wedle własnego uznania zasypuje doły pu-

łapki oraz zalewa ziemie powodziami.

hyrdowie szkolą się w tym torturowanym krajobrazie, któ-

ry jedno pokolenie przygotowuje do wojny następnej generacji.

Wybijają Insekty i oczyszczają Papyrię. Owadzią papkę nazywa-

my „papyrem" jest sztywna, twarda, a plwocina Insektów spajająca

38

Steph

Swainsto

n

przeżutą pulpę sprawia, że substancja staje się bardzo wytrzymała.

Opuszczone drewniane siedziby ludzi.są palone, aby Insekty nie

miały czego żuć, ale one zadowalają się wszystkim, co znajdą; tak-

że tkaniną i kośćmi. Fyrdowie wprawiają w ruch topory i w wielu

miejscach podpalają smolę, aby oczyścić Papyrię, ale szare kon-

strukcje nie zajmują się lak łatwo.

Okolice Lowes są jak plansza do gry - trójwymiarowa, z mar-

muru i zielonego aksamitu. Ten region był zdobywany przez

Insekty, na powrót odbijany i znowu tracony - i tak wiele razy.

Biegus wiedział, że dawno temu ciągnęły się tu pola uprawne, tak

spokojne i żyzne, jak złote pola Awii. Ale nigdy nie zdołałem mu

uzmysłowić, jak dawno temu to było. Nie umiał sobie wyobrazić

bezmiaru czasu, który od tamtej pory upłynął, choć codziennie

kroczył drogami biegnącymi przez dawne izby opuszczonych wio-

sek i między szańcami usypanymi z kości Fyrdów z Piątej Krainy.

Biegus był przekonany, że tym ziemiom można przywrócić pokój,

musieliśmy je tylko odzyskać. Wciąż do tego dążymy, ale nie wiem,

czy kiedy zwyciężymy, krzyki Fyrdów i odgłosy bitwy nie pozosta-

ną w pamięci Hszajów na zawsze, i czy kraina Lowes nie wyda się

nam obca bez przeciwników.

Zaskajscy żołnierze patrząc na front Lowes widzą jeszcze

mniej niż Biegus. Dla nich jest to dolina, w której dzieją się strasz-

ne rzeczy. We wszystkich baśniach i strachach z dzieciństwa poja-

wiają się szczęki Insektów, potworne owady znajdują dzięki nim

drogę do każdego koszmaru.

la widzę krajobraz Lowes w jeszcze innym świetle. Pamię-

tam rozlaną krew - a jakże - ale jednocześnie ogarnia mnie sza-

lone szczęście wolności, kiedy tutaj latam. )a także postrzegam

dramatyczne zmiany zachodzące w dolinie, ale dzieją się one

z godziny na godzinę. Pędzą nad nią chmury, cumulus wkręca się

w chmurę nimbostratus poza Murem, ale na razie niebo na za-

chodzie jest jeszcze czyste i ciepłe. Każdego ranka słońce wstaje

zza masy spiczastych dachów, nierównych jak zęby rekina, tylko

ostrzejszych.

Z Gór Posępnych jako potok wypływa rzeka Wilga i podąża

na wschód stopniowo poszerzając koryto. Płynie przez Lowes, do

Midels i wreszcie na wybrzeże. W miejscu, gdzie wykorzystujemy

ją do osłabienia Muru, nurt Wilgi jest tak bystry, że wodorosty wy-

glądają jakby je ktoś uczesał. Mieszkają tam raki, którym, podob-

Rok naszej wojny

39

nie jak mniejszym Insektom, zdarza się żywić trupami żołnierzy.

Dalej bieg rzeki jest sztucznie uregulowany, a u podnóża grani, na

której wznosi się forteca, koryto ma dwadzieścia metrów głębo-

kości. W rejonie l.owes pogórze Gór Posępnych łatwiej dało się

ujarzmić. Całą dolinę przerzyna sieć dróg. Na zbiorowych mogi-

łach rosną lasy, ale zdarza się, że pług wyciąga na powierzchnię

nadpalone fragmenty kości. Pola gospodarstw powstałych na la-

trynach osiemnastowiecznych Fyrdów są bardzo żyzne.

Szańce i doły, od których podczas bitwy wiele zależy, z lotu

ptaka trudno dostrzec, bo są równo porośnięte trawą. Przelecia-

łem nisko nad nimi. Mój cień na ziemi co chwila zmieniał wiel-

kość. Żałowałem, że tylko ja mogę podziwiać l.owes z powietrza.

Niegdyś próbowałem konstruować szybujące machiny, aby ludzie

także mogli latać, ale jak dotąd nie udało mi się lego dokonać.

Myślę, że gdyby bóg chciał, byśmy tworzyli szybowce, nie dalby

nam skrzydeł.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do mojej komnaty wkroczył

Pusluł. Za nim wszedł Piorun, przepraszająco rozkładając ręce.

Królewski bral zdumiał się na widok mnie siedzącego na pościeli,

która leżała na kamiennej posadzce, a nie na łóżku. Z równowagi

wytrącał go też aromat kadzidła o zapachu drzewa sandałowego

oraz. fakt, że byłem w połowie pisania raportu dla Cesarza.

Stanął z pochyloną głową i wzrokiem utkwionym w kamien-

nej płycie podłogi, lego klatka piersiowa była rurowata i bardzo

wąska. Przykrył ją, kładąc dłoń na mostku w pokornym geście

przypominającym ukłon.

- Wybacz to najście. Biegus... jak on się czuje? - wykrztusił.

- No cóż...

- Muszę wiedzieć, co z nim! Słota nie chce mi nic powie-

dzieć!

- Przecież sam go widziałeś, jego stan się nie zmienił. Nadal

jest w szpitalu. Nie odzyska! przytomności. Slota się nim opieku-

je.

- Obudzi się, prawda?

- Bywałem już ranny równie ciężko i jakoś przeżyłem.

- Ale on jest śmiertelny.

40

Steph

Swainsto

n

- Chyba nie powinniśmy teraz przeszkadzać fantowi - po-

wiedział Piorun głośno.

- Wybacz mi, Kometo. Ale... Podobno Eszaje mają nam po-

magać w trudnych chwilach.

- Co mogę dla ciebie zrobić?

- Biegus umrze, prawda?

- Nie wiem... Tak.

Pustul miał na sobie czysty i wyprasowany strój - stosowny

do swojej pozycji. Tylko że po bitwie powinien być brudny, tak

jak pozostali, [ego długie włosy w kolorze złotego zboża jeszcze

nie wyschły. Siedział w rzece, w górnej części strumienia, z dala od

rozgrzanych walką żołnierzy, zapełniających jej koryto od brzegu

do brzegu. Kiedy przeprawiłem się przez bród w chaosie tryskają-

cej wody, krwi, rozwianej grzywy i migających kopyt, za mną za-

częto szeptać, że Król nie żyje.

|a byłem cały uwalany i miałem kilka złamanych piór, Piorun

nie zdjął jeszcze opończy zabrudzonej od kurzu podczas powrot-

nej jazdy, tymczasem Pustuł już zdążył znaleźć czarne drapowane

jedwabie, odpowiednie na strój żałobny. W jego włosy wplątały się

pióra myszołowa, przyczepione do cienkiej srebrnej korony wy-

sadzanej lazulitem. (ego niebieskie oczy zaczerwieniły się od cią-

głego przecierania; był zapłakany jak dziecko. Piorun położył mu

dłoń na ramieniu.

- Nie musimy o tym rozmawiać aż do rana, Wasza Wysokość

- powiedział.

- Przestań się tak do mnie zwracać! Proszę, Łuczniku. - Pu-

stuł skręcił srebrne frędzle kończące długie rękawy jego tuniki, zo-

stawiając na nich plamy potu. - Nie dość, że stale za mną chodzisz,

to jeszcze ciągle mówisz, do mnie „Wasza Wysokość", „mój panie"!

Dlaczego ty nazywasz mnie „panem"?

Piorun nic nie odpowiedział, ale czułem, jak wielką niechęć

żywił do księcia.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - powtórzyłem.

- Ocal go.

- Słota robi wszystko co może; nie potrzebuje mojej pomocy.

- Ani jej sobie nie ceni. - Na Posępne Szczyty, czego ode mnie

oczekujesz?

- Nie wiem... sam nie wiem. - Potarł twarz, obiema dłońmi,

jakby chciał się obudzić z tego koszmaru.

Rok naszej wojny

41

- W Solamej czeka kawa. - Łucznik spróbował raz jeszcze,

z lekką skargą w głosie. - Genya przygotowała trochę chleba i mię-

sa. Pozostali już się posilili, nie rozumiem, dlaczego my mamy po-

ścić.

Pustuł wzdrygnął się na dźwięk imienia Genya, jak dziecko,

któremu powiedziano, że w salonie jest smok. Do mnie zdążył się

już przyzwyczaić, ale nigdy wcześniej nie widział Rhydanki. Po-

słałem do niej kurierów z prośbą, aby nakarmiła wyczerpanych

i rannych Fyrdów.

- Genya... - powiedział z mieszaniną zafascynowania

i obrzydzenia.

Zapłonął we mnie gniew - byłem za bardzo zmęczony. Te

same emocje widywałem na twarzach ludzi, którzy mnie spotyka-

li. Budziłem w mieszczanach strach i wstręt. Jeśli miałem szczęście,

obrzucali mnie tylko obelgami, jeśli nie, musiałem umykać przed

strzałami. Radziłem sobie z tym własnymi sposobami, ale jestem

bardziej gruboskórny niż Genya. Ona potrafiła zareagować gwał-

townie.

- Uważaj! - powiedziałem Pustułowi. - Jeśli jej dokuczysz,

wydrapie ci oczy.

- Powinniśmy czuwać przy moim bracie - oznajmił.

- lako dowódcy musimy mieć siłę. Powinniśmy coś zjeść i się

przespać! Wasza Wysokość?

- Nie mogę jeść.

- Ale dzięki temu lepiej się poczujesz.

- Może nie chcę się lepiej czuć.

Piorun ze świstem wciągnął powietrze.

- Nie mogę uwierzyć, że dynastia Rachis na koniec wydała

potomka tak pozbawionego kręgosłupa, jak ty! Przyznaję, że sy-

tuacja jest okropna, ale chyba pozbierasz się i stawisz jej czoła?

Wywodzisz się z rodu Avern, który po wygaśnięciu mojej linii

Utrzymał tron i nie oddał tych murów przez pięćset lat. Gałąź Ra-

chis stała się tak potężna i bujna, że rozrosła się w odrębne drzewo

genealogiczne. Trudno mi uwierzyć, że jeden z liści na gałązkach

wyrastających z konarów tego drzewa tak bardzo różni się od resz-

ty. Nie dopuszczę do tego, by mój krewny, bez względu na to jak

daleki, stronił od odpowiedzialności przypadającej mu z racji uro-

dzenia i wykształcenia, w chwili, gdy cała Awia go potrzebuje. Nie

widzę w tobie żadnych cech Rachisów! Twój dziad Clangul nigdy

42

Steph

Swainsto

n

nie siedziałby w namiocie jak tchórz, tak jak ty to robisz, odkąd

przybyłeś na front.

Pustul spojrzał na mnie, szukając u mnie pomocy. Zrobiło mi

się go żal, bo nie zgadzałem się z przekonaniem Pioruna, że ludzi

trzeba ze sobą porównywać. Pustuł nie był wojownikiem - rze-

czywiście postępował jak tchórz - ale zauważyłem jego grandilo-

kwencję. Z czasem mógł stać się doskonałym dyplomatą.

- Daj spokój, Piorun - powiedziałem.

- Nie. Weźmy choćby to, że Pustuł zakłócił ci odpoczynek, aby

spytać o zdrowie Jego Wysokości, nie zadał sobie nawet tyle trudu,

by podziękować ci za przywiezienie tu Biegusa. Jest zupełnie...

- Dość! - Zauważyłem, że zdezorientowany Pustuł zaczął się

trząść. Jeśli na początku jego'nerwy były tylko nadwerężone, to

teraz zostały z nich już same strzępy. Chciałem dać mu szansę wy-

tłumaczenia się, ale powstrzymanie Pioruna w połowie wywodu

była równie trudne, co zatrzymanie spłoszonego konia. Wyciągną-

łem do Pustuła rękę. Odzyskał panowanie nad sobą i uścisnął ją,

choć jednocześnie wzdrygnął się, gdy moje długie palce otoczyły

jego dłoń.

- Tak. Oczywiście. Racja... Kometo, Awia jesl ci ogromnie

wdzięczna za uratowanie mojego brata; to był akt wielkiej odwagi,

który mógł cię wiele kosztować. Opisałem mą głęboką wdzięcz-

ność w liście do Cesarza, którego Piorun, niestety, nie pozwolił mi

jeszcze wysłać; może sam mógłbyś dostarczyć pismo. Dziękuję ci

także za to, że zapobiegłeś dodatkowym ofiarom wśród Fyrdów,

którzy zostaliby niechybnie wysłani po ciało mego brata.

Gdyby słowa na papierze dało się zmienić w dowód wdzięcz-

ności w postaci gotówki, cieszyłbym się bardziej.

- Gdzie byłeś? - spytał mnie Piorun.

- Hm. Na konferencji prasowej.

- Gdzie?

- Chcę także przeprosić cię w imieniu Biegusa za to, że sprze-

ciwił się twoim wyraźnym rozkazom i wjechał na teren Papyrii

- ciągnął zdenerwowany Pustuł. lego blond skrzydła smętnie zwi-

sały z tyłu, blednąc aż do bieli na okrągłych czubkach piór. Nosił

na nich złote opaski, podobnie do pierścieni na jego zwężających

się ku końcom palcach.

Nie powinienem słuchać przeprosin Pustuła i wiem, że Ce-

sarz tego nie zrobi. Biegus nie miał nic na swoje usprawiedliwię-

Rok naszej wojny

43

nie. lego los był dowodem na to, co się dzieje, gdy Zaskaj, nawet

taki. w którego żyłach płynie błękitna krew, na polu bitewnym nie

posłucha Eszaja. Z drugiej jednak strony, nie chciałem dodatko-

wo komplikować sytuacji. Spory mogliśmy odłożyć na późniejsze

miesiące i nie kłócić się teraz, przy królewskim łożu śmierci.

-- Przyjmuję twoje przeprosiny - powiedziałem mu. - Ale

później wrócimy jeszcze do tej sprawy.

- Zechcesz towarzyszyć nam do Solarnej? - zapytał.

Z korytarza dobiegł nas przytłumiony hałas.

1'ustuł zamarł.

- Co to było? - spytał bezgłośnie. Wyczułem czyjąś obec-

ność.

Ktoś przysłuchiwał się nam bardzo cicho, ze skupieniem, od

którego aż gęstniało powietrze. Wyczułem słaby zapach paproci

orlicy i alkoholu. Jednym susem pokonałem pokój i gwałtownie

otworzyłem drzwi. Wybiegliśmy na korytarz, ale nikogo nie zoba-

czyliśmy.

- Genya - powiedziałem.

- Genya Dara - powtórzył za mną Pustuł.

Nasze drogi zeszły się po raz pierwszy od dziesięciu lat. W po-

rządku, pomyślałem, nikt nic nic wie.

Sierp księżyca stawał się coraz jaśniejszy, w miarę, jak niebo

ciemniało. Przytłumione odgłosy rozmów żołnierzy płynęły kory-

tarzami i wypełniały dziedzińce szarej twierdzy Lowes. Oszczepni-

cy, lansjerzy, łucznicy, włocznicy i kawalerzyści, wszyscy czekali na

najnowsze wieści o stanie Biegusa.

Gdybym nie miał akurat tyle pracy, moim obowiązkiem by-

łoby rozmawianie z żołnierzami i poznawanie ich opinii. Tym ra-

zem zadanie to przypadło Płowemu i Pustułowi. Płowy zajął się

Fyrdami z Niziemia, a Pustuł udał się na Zewnętrzny Dziedziniec

- porośnięty murawą teren między murami, najeżony wapienny-

mi wychodniami. Awiańska piechota rozbiła namioty w miejscu,

gdzie warstwa ziemi na skale była grubsza, przy szerokim murze

obronnym. Większość żołnierzy spała, ale niektórzy siedzieli grup-

kami i rozmawiali cicho o towarzyszach, którzy zostali na polu

bitwy.

Niżej, przy rzece, kwitły pierwiosnki. Od czasów Bitwy pod

Wodopojnym, przed dziewięćdziesięciu laty, część płatków ich żół-

44 Steph Swainston

tych kwiatów barwiła się na różowo. Żołnierze zrywając je wspo-

minali Fyrdów, którzy przeszli do historii, bo kiedyś napisałem, że

kwiaty zabarwiła krew naszych braci przelana w 1925 roku. Wi-

dok silnego mężczyzny, ogorzałego, zarośniętego i zahartowanego

życiem na wolnym powietrzu, z pierwiosnkami przeplecionymi

przez oka kolczugi, był niezwykły.

Wędrowałem niespokojnie po warowni, próbując się pozbyć

niejasnego przeczucia, że czegoś mi brakuje. Było to wrażenie ra-

czej niż świadoma myśl, ale wydawało się bardzo znajome i wie-

działem, że się nasila. Rozdrażnienie miało rosnąć z każdą chwilą,

aż w końcu nie miałbym innego wyjścia, jak tylko zamknąć się

w skromnie urządzonej komnacie i wstrzyknąć sobie więcej koty.

Gdzie nie poszedłem, wszyscy pytali mnie o stan Biegusa, czy jesz-

cze żyl i jak długo Fyrdowie mieli stacjonować w zimnej fortecy.

Minąłem otwarte okno i wiedziałem, że wcześniej była przy

nim Genya. Wyczułem jej zapach. Idąc wzdłuż surowej kolumnady,

skręcającej pod kątem prostym co sto metrów - według kształtu

zewnętrznego muru - nie mogłem się pozbyć drażniącego uczu-

cia, że ktoś mnie obserwuje. Zawołałem jej imię i wrażenie osłabło.

Znikła bezdźwięcznie.

Nie winiłem jej za to, że wolała przyglądać mi się z daleka.

Prawdę mówiąc, cieszyłem się, że w ogóle chciała mnie obserwo-

wać. Pewnie igrała z własnymi uczuciami tak samo, jak z moimi.

Drażniła własny strach, podkradając się jak najbliżej krawędzi

przepaści i jednocześnie wystawiała na poważną próbę moje po-

żądanie. Wciąż wędrowałem, podczas gdy ona przemykała ukry-

tymi korytarzami. Wyobrażałem sobie jak wspina się na kalenice

dachów z popękanymi dachówkami, jak mija zbiorniki z wodą,

spiżarnie, zagracone kuchnie; jak przebiega przez sale, w których

mężczyźni spoglądali na nią w zdumieniu. To wyobrażenie spra-

wiło, że warknąłem: jestem Eszajem. laka lubieżność mi nic przy-

stoi. Ale wiedziałem, że gdybym chciał, złapałbym ją.

Dotarłem do kaplicy, która stanowiła część głównego kom-

pleksu otoczonego imponującymi murami. Kiedy mijałem prze-

szklone drzwi, z półmrocznego wnętrza wyłoniła się Ata Dei. Na-

tychmiast przestałem myśleć o Genyi; piękne włosy Aty doskonale

mi w tym pomogły. Do prostokątnego przedsionka kaplicy wpa-

dało niewiele światła, a mimo to one lśniły.

Rok naszej wojny

45

- Witaj, kociooki - powiedziała, patrząc przeze mnie. Myśla-

łem, że na jej twarz pada cień, ale kiedy podeszła bliżej, zobaczy-

łem, że to siniec. Rozlewał się na grzbiet jej nosa i oko, opuchnięte

od dolnej powieki po kość policzkową. Miał ciemną barwę z czer-

wonym punktem w miejscu, gdzie skóra została przecięta.

- Pamiątka po bitwie? - spytałem,

lei blade wargi wykrzywiły się.

- A jakże. 'Pyle że nie miało to nic wspólnego z Insektami.

Mgła mnie uderzył. Gdyby tylko nie był mi potrzebny!

- Dlaczego to zrobił? - spytałem niepewnie. Miałem dość ro-

zumu, by nie mieszać się w spór między mężem i żoną. Każdy, kto

trafi w krzyżowy ogień między Atą i Żeglarzem, może wyjść ztego

bardziej poturbowany niż oni oboje. Dzięki długowiecznej prakty-

ce ich sprzeczki przybrały formę sztuki, a ja nie znałem zasad nią

rządzących.

Ata splunęła.

- Bo Biegus i jego przyboczna straż przejechali tuż obok nas.

Ja mu mówię: „Jedźmy za nimi", bo wygląda mi na to, że będzie po-

trzebne wsparcie. Ty to samo mówisz Płowemu. Mgła na to: „Nie,

zostań tutaj". Pieprzony z niego dziwak. Chyba już żyje za długo.

Mówię mu: „Ty głupi bydlaku, skoro tak, to pojadę sama" i już

mam zwoływać Wyspiarzy, kiedy on wali mnie pięścią w twarz.

- Och.

- Próbowałam dźgnąć cjemniaka, ale odparował cios, a po-

tem uświadomiłam sobie, że wszyscy Fyrdowie się gapią. Myśla-

łam, że ty odetniesz Biegusowi drogę; byłeś szybszy niż złe słowo

w sądzie.

- Nie zdołałem zatrzymać szarży. - Bezskrzydli Ludzie, tacy

jak Ata, oraz Awianie którzy mają skrzydła, ale nie latają, nigdy

nie zrozumieją, że choć mogę obserwować bitwę z góry, nie jestem

w stanie jej kontrolować.

- No tak - sapnęła. - Mam nadzieję, że i tak jesteś z siebie

dumny. - Milczałem, dopóki nie dodała: - Biegus zażądał ośmiu

tysięcy żołnierzy. Gdybyś zwerbował ich z Niziemia, a nie z wy-

brzeża, tak jak sobie tego życzył, już by tu byli. Dziś rano zabrakło

nam co najmniej tysiąca ludzi, ale wątpię czy jego plan by się po-

wiódł nawet gdybyśmy mieli po dwakroć tyle wojsk.

Czułem respekt przed Atą; różnił nas sposób myślenia. Jestem

inteligentny, ale brak mi jej dalekowzroczności. Czuję, że najlepszą

46

Steph

Swainsto

n

strategią jest trzymać się od niej z dala. Jej umysł jest jak stalowa

pułapka - albo się jest w środku, albo na zewnątrz. Ci, którzy znaj-

dą się pomiędzy, przeważnie zostają przecięci na pół, gdy zadziała

sprężynowy mechanizm zamknięcia.

- Gdybyś pojechała za Biegusem, straciłabyś Fyrdów /. Wyspy

- powiedziałem.

- Było za mało lansjerów. Piorun pewnie uważa tak sumo.

Miejmy tylko nadzieję, że Cesarz się nie domyśli.

- Liczę, że mu o tym nie doniesiesz.

Uśmiechnęła się znacząco.

- A tak w ogóle, to co tutaj robisz?

- Zajmuję się organizacją. - Machnąłem ręką w powietrzu

w niejasnym geście.

- Jeśli szukasz miejsca, gdzie możesz sobie strzelić w żyłę, to

jest nieodpowiednie. - Wskazała drzwi kaplicy.

- Jestem czysty - skłamałem odruchowo. Gdy ktoś mnie

przytapie, czuję wielkie wyrzuty sumienia i oburzenie - mam

dziwną ochotę się kajać i przepraszać, ale jednocześnie buntuję

się i wszystkiemu zaprzeczam. Ryzyko, że ktoś mnie nakryje już

dawno temu stało się dla mnie osobliwą przyjemnością i teraz nie

mogę z tym zerwać.

- Aha, akurat. Nawet nie dasz rady prosto iść. - Skrzyżowała

ręce na piersiach, co zamiast podkreślić wrażenie troskliwości, ja-

kie chciała sprawiać, uwydatniło jej imponujący biust. Powiedzia-

łem jej, że wspaniale wygląda, ale zbyła komplement wzruszeniem

ramion. W ogóle nie zajmowała się swoim wyglądem, ale włosy

i lak miała fascynujące, lśniąco białe. Przy jej opalonej skórze wy-

dawały się niema] przejrzyste. Opadały jej prosto na plecy. Przy-

krywała je malinowym tiulem skręconym w wieniec.

- )ak się miewa król? - spytała.

- Nie wiem.

- To chyba nieoficjalna odpowiedź, bo jest zupełnie bezna-

dziejna, Jancie Shiro. Sądziłam, że stać cię na więcej.

- Jest umierający.

- No tak. Bezdzietny królewski głupiec. 1 jak Król Pustuł od-

straszy Insekty? Śmierć przez uwierszowanie?

Zachichotałem i oplotłem się ramionami w pasie. Ata przyjrzała

się temu gestowi tak uważnie, że aż zagotowałem się w środku z upo-

korzenia. Przestąpiłem z nogi na nogę. Czułem coraz większy głód.

Rok naszej wojny 47

Ata weszła do Zamkowego Kręgu przez małżeństwo z Żegla-

rzem i została nieśmiertelni) czterysta lat przede mną. Ci, którzy

nie lubili Mgły, twierdzili, że oświadczył się jej ze strachu, iż rzuci

mu Wyzwanie i będzie z nim walczyła o pozycję. Poślubiając ją, za-

spokoił jej pragnienie wiecznego życia, ale ślub gwarantował tak-

że, że odtąd miała być przy nim i kłócić się z nim przez resztę jego

istnienia. Podobnie jak wszyscy Eszaje dołączający do Kręgu przez

małżeństwo, Ata miała pozostać nieśmiertelna tak długo, jak długo

jej mąż nosił swój tytuł.

Tego wieczoru miała na sobie przezroczystą koszulę z biado-

li iebieskiej gazy, spod której prześwitywała materia barwy szafra-

nu. Część garderoby, która wydala mi się spódnicą, w rzeczywi-

stości była szerokimi spotlniami. Przy luźno zapiętym pasie wisiał

rapier z tak doskonałym jelcem koszowym, że był jak stalowy fili-

gran. Od sześciu wieków miała trzydzieści pięć lat.

- Uważaj, fant. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje Cesarz jest

tłumacz, który wziął tyle halucynogenów, że mózg nie mieści mu

się w czaszce.

- Zostaw mnie w spokoju.

Ata wzruszyła ramionami.

- Twoja rhydańska kochanka cię widziała. Chce wiedzieć, co

porabiasz.

- Rozmawiałaś z Genyą? - spytałem zbyt pospiesznie. Skinęła

głową i odeszła.

Słota zajmowała komnatę w przeciwległej części fortecy Lo-

wes. Kazała ją zbudować kiedy wznoszono warownię. Starała się,

by nigdy nie brakowało tu leków, bandaży ani wody. Kiedy praco-

wała na froncie, zatrzymywała się w fortecy i to tu przywożono do

niej rannych.

Pomyślałem o Biegusie i poczułem raczej, niż świadomie

pomyślałem o kocie. Uznałem, że z uwagi na dobro królestwa

Awii i mój własny stan zdrowia powinienem złożyć Słocie wi-

zytę.

Pokonałem wewnętrzny dziedziniec na skróty, klucząc wśród

zwiniętych w kłębki, śpiących ludzi. Unikałem ich, czułem niepo-

kój i wewnętrzną pustkę. Napięte mięśnie drgały mi pod skórą.

Pas zapiąłem na ostatnią dziurkę, a pokryte strąkami piór, płaskie

ramiona skrzydeł szeleściły przyciśnięte do moich pleców.

48 Steph Swainston

Ręcznej roboty buły z Morencji stukały po wyrobionych

kamieniach, koraliki wplecione w moje włosy obijały się o plecy.

Między wieżami fortecy śmigały kawki, iskry w negatywie. Dobrze

im, pomyślałem. Ich widok uświadomił mi coś - dlaczego idę pie-

chotą? W kilka sekund wzbiłem się w powietrze i dołączyłem do

nich, a potem po cichu zakradłem się do komnaty Słoty.

Biegus leżał na prostym łóżku przy szarej ścianie komnaty

bez okien i żadnych ozdób. Przez uchylone drzwi do środka wpa-

dał blask ognia wraz z gwarem służących przygotowujących posi-

łek i leki oraz jękami żołnierzy. Zamknąłem pokój i w milczeniu

czuwałem nad Królem.

Zapis bólu na twarzy Biegusa zupełnie zmienił jego oblicze.

Linie przedzielające jego brwi i zmarszczki na czole sprawiały,

że wyglądał groźnie; jego ciało opierało się agonii. Krótkie włosy

zmatowiła zaschnięta krew. Z boku Słota przycięła je jeszcze kró-

cej, żeby zszyć ranę sięgającą od ucha po obojczyk. Miał spierzch-

nięte wargi, a w kącikach ust skrzepłą krew. Odarte z pierścieni

dłonie spoczywały na kocu niczym zwiędłe liście. Wciąż miał na

sobie białą, wzmocnioną koszulę, jaką lansjerzy nosili dla ochrony

pod zbroją. Prócz bólu, na jego twarzy malowała się szlachetność.

Moją uwagę zwrócił także zapach. Nie krwi, lecz czasu. Bez

względu na to, ile lat mają ludzie, gdy zbliża się śmierć, pojawia

się woń wieku. Przesiąka ich ubranie i pozostaje w izbach - za-

pach ziemi, tak cierpki, że nie zdołałem powstrzymać jęku. Król

poruszył powiekami i otworzy! oczy, przekrwione i zamglone od

leków.

- Nie ruszaj się - poradziłem mu w języku Awian. - Myśleli-

śmy, że cię straciliśmy. Nie jestem pewien, co zaaplikowała ci Słota.

-Czy...?

- Nie próbuj też rozmawiać - dodałem cicho. - Nie wiem

czy mnie rozumiesz, ale powinieneś wiedzieć, że Pustuł wychodzi

z siebie. Jest tak spięty, że mógłby uchodzić za Rhydanina. Próbo-

wałem go uspokoić. Piorun tylko go onieśmiela.

Biegus charczał przez chwilę, po czym zakaszlał, (ego kwadra-

towa twarz, pomimo opalenizny wydawała się blada jak popiół.

- Mam nadzieję, że pozbieranie się po lej bitwie zajmie Insek-

tom całe lata - powiedziałem niewyraźnie. - Chciałbym wierzyć,

że bvło warto.

Rok naszej wojny

49

Długo kaszlał, aż w końcu zdołał wykrztusić:

- Co za...męka.

- Tak - przyznałem. - Wkrótce ustanie. Masz szczęście.

Pochyl i leni się nad nim, aby usłyszeć, co mówił.

- Chciałem być nieśmiertelnym. - Cień uśmiechu przemknął

po jego twarzy, w ogóle nie zatrzymując się na ustach. Zapadła ci-

sza. Co mogłem powiedzieć? Czułem narastające poczucie winy,

że on umrze, a ja nie mogę. Świat nie jest sprawiedliwy; tylko Ce-

sarz miał moc ofiarowywania nieśmiertelności. Zastanawiałem się,

czy powiedzieć królowi o Przejściu. Wolałem jednak nie ryzyko-

wać na wypadek, gdyby wciąż miał siłę szydzić ze mnie lub mi nie

uwierzyć.

- Ten ból... - wyszeptał Biegus.

Pomyślałem o kłopotach, w jakich znalazłbym się, gdyby ktoś

się o tym dowiedział. Ale kto miał się dowiedzieć? Jego zaropiale

oczy gasły; wydawał się niczego nieświadomy. Krew sącząca się

przez płócienne bandaże sklejała je z ranami w krępej szyi, której

nie ochroniła zbroja. Z jego skrzydeł pozostały jedynie fragmen-

ty kości z kilkoma włóknami mięśni. Ich widok był dla mnie szo-

kiem.

- Istnieje pewne Przejście... - zaryzykowałem.

- Hm...?

- To inna kraina. To znaczy, inny świat. Jeśli tu umrzesz, mo-

żesz się tam dostać.

- Hm, Naprawdę? - I znowu ten uśmiech, bardziej ironiczny

niż królewski. - |ak?

Otworzyłem kompas i wyjąłem złożony papier.

- Dzięki temu - powiedziałem. Biegus westchnął. Nie miał

już siły, aby próbować zrozumieć. Nie zależało mu.

- To swego rodzaju nieśmiertelność.

- IV takim razie, rób co możesz.

Piorun mógł wychwalać zloty wiek pod rządami Cyrana

Miki, ale ja nie pamiętałem, by Awię traktowano z takim szacun-

kiem i zaufaniem, jak za czasów tego króla. Ogryzłem paznokieć

aż do żywego mięsa. Stałem żałośnie. Czułem się jak resztka wina

na stypie. Rozmawiałem z Biegusem jeszcze przez kilka minut, po-

dyktował mi swój testament, który zapisałem słowo w słowo.

Na niskim stoliku przy łóżku stały cynowy kubek, dzban

z wodą i misa z gąbką. Obok leżał pierścień Biegusa z niebieskim

50 Steph Swainston

agatem osadzonym ukośnie w srebrze, Z wygrawerowaną pieczę-

cią rodu Rachis.

Powąchałem zawartość kubka; płyn pachniał cynamonem.

Wsypałem doń proszek z papierowego zwitka, zamieszałem pal-

cem i odstawiłem naczynie.

Postępuję litościwie, pomyślałem. Tłumaczyłem swój czyn

słowami kończącymi Kompletny Herbarz, którego egzemplarz po-

siadałem, gdy mieszkałem w Macilith: „Naszym obowiązkiem jesl

leczyć choroby, nieść ulgę w cierpieniu i uśmierzać ból; to obo-

wiązek szlachetny". Słota napisała te książkę setki lat przed moimi

narodzinami.

Nie wiem, czy powinno się uśmierzać ból przyspieszając

śmierć, ale w tamtej chwili wydawało mi się to słuszne. I tak miał

umrzeć, a chciałem, by mógł to zrobić z większą godnością. Nie

mogłem znieść widoku króla - który zawsze był mi przyjazny - tak

odmienionego przez agonię, że wydawał się zupełnie innym czło-

wiekiem. Powtarzałem sobie, że jako Bszaj by przeżył. Gdybyśmy

zdołali przewieźć go do zamkowego szpitala Słoty, mógłbym zro-

bić dla niego więcej, ale ostatnio w Lowes brakowało wszystkiego,

a resztki lekarstw pochodziły sprzed bóg wie ilu lat. Mam nadzieję,

że już nigdy nie będę musiał dokonywać takiego wyboru, ale gdy-

by tak się stało, postąpiłbym tak samo. Pamiętam, że opuszczałem

go z lekkim sumieniem. Uśmiechnąłem się na pożegnanie.

Litość? Królobójstwo? To pytanie stale jest ze mną, a odpo-

wiedź poznam tylko, jeśli ktoś się o tym dowie. Wtedy musiałbym

ustąpić swego miejsca na Zamku. No cóż, przewrócę się na tym

płotku, gdy już do niego dobiegnę.

W sąsiedniej sali stały tylko dwa łóżka. Na jednym z nich roz-

poznałem awiańską damę, bladą jak papier, która poruszyła się do-

piero, gdy pocałowałem jej dłoń. Na drugim spoczywało owinięte

bandażami ciało pokreślone zygzakami cięć zadanych owadzimi

szczękami. Mniej więcei pięćdziesięciu żołnierzy leżało na pod-

łodze lub siedziało opierając się o ścianę. Na mój widok dwóch

próbowało wstać, ale dałem im znak, żeby tego nie robili. Prze-

szedłem do prywatnej komnaty Słoty. Kiedy stanąłem obok niej,

westchnęła.

- Biegus śpi - poinformowałem ją wesoło.

Rok naszej wojny

51

- Nareszcie. Dobrze cię znów widzieć, wężooki. - Przytuliłem

ją na powitanie; stare ciało obleczone miękką warstwą tłuszczu.

Miała na sobie długą, brązową suknię z satyny i poplamiony krwią

fartuch. )ej pomarszczona twarz leciwie sięgała mojej piersi.

Zerknąłem na półki zastawione buteleczkami i fiolkami,

słodkimi syropami i spirytusami, proszkami i pudełkami pigułek.

W pomieszczeniu było za mało światła, abym mógł odczytać zru-

działe atramentowe inskrypcje na prastarych etykietach. Słota zo-

rientowała się, o CO mi chodziło i odepchnęła mnie.

- Nie!

- Proszę. Naprawdę potrzebuję trochę koty. - Mój głos zmie-

nił się w okropny jęk.

- lak się miewa Pustuł? - Próbowała zmienić temat.

- Przygotuj mi działkę, a wszystko ci opowiem.

- luz ci zabrakło? A niech cię, (ant. Myślałam, ze tamtego star-

czy ci do końca stulecia.

- Co chcesz na wymianę? - spytałem.

Slota obrzuciła mnie spojrzeniem, które mówiło nie jesteś

człowiekiem. Nie lubię, gdy inni się na mnie gapią.

- Krąg będzie mnie jutro bardzo potrzebował - powiedzia-

łem z przekonaniem. - A na nic się im nie przydam, jeśli zaraz tro-

chę nie wezmę. - Wokół oczu zaczynałem czuć znajome napięcie;

bolały mnie stawy i plecy. Wkrótce potem doszłyby do tego dresz-

cze i nudności, a wtedy pewnie spanikowałbym i poleciałbym do

Hacilith, żeby zdobyć więcej, bez względu na ryzyko. - Może mogę

w czymś ci pomóc? Załatwić coś dla szpitala?

- Więcej maści z kory brzozowej?

- Nie ma sprawy.

- Bylica piołun?

- Załatwione.

- Mak lekarski?

- 'lak.

- Ziele moly?

- Oczywiście.

- Poza tym, moja dłoń nie pogardzi srebrem. - Slota posłała

mi kameowy uśmiech. Pocałowałem ją w policzek, błyskawicznie

podbiegiem do regałów i wziąłem z półki butlę z przezroczystego

szklą. Na etykiecie widniał napis: Scolopendrium, 10%. To języcznik

zwyczajny, paproć, którą w Hacilith nazywa się kota. Nikomu jej

Steph Swainston

nie polecam. Za moimi plecami Słota powiedziała coś do mnie,

ale byłem zbyt zajęty, żeby jej odpowiedzieć. Przyglądała mi się

z zawodową troską lekarza. - Myślisz, że to byłby dobry sposób na

śmierć? - spytała łagodnie.

- Nie wiem! Ja nigdy nie umarłem!

- Wiesz, że przez ułamek sekundy między momenlem, w któ-

rym serce przestaje bić, a chwilą, kiedy zamiera mózg, ogarnia cię

spokój? Dopiero wtedy zauważasz, ile hałasu robiło wcześniej two-

je ciało. Widzisz szarzejący ostatni obraz zastygły w twoich oczach

i powoli przestajesz rozumieć,co lo jest. Nawet szybka śmierć musi

się zdawać powolna.

Westchnąłem.

- Słoto, to powoli staje się twoją obsesją.

- I to ty mi mówisz o obsesji, lani?

- |a jestem uzależniony, nie mam obsesji. Proszę cię, nie roz-

mawiaj ze mną o śmierci.

Przetrząsnąłem wyłożone aksamitem szuflady w poszuki-

waniu czystej, szklanej strzykawki. Wbiłem igle przez korek fiolki

i wciągnąłem przejrzysty płyn do cylindra. Wszelkie opory znikły

i symptomy narkotycznego głodu zwyciężyły. Mięśnie moich ra-

mion drżały, a wzdłuż kręgosłupa przebiegały dreszcze, strasząc mi

pióra. Płynnym ruchem uspokoiłem skrzydła i złożyłem je. Moje

dłonie nawet nie drgnęły; patrzyłem, jak automatycznie wykonują

precyzyjne ruchy, podczas gdy moje myśli błądziły gdzie indziej.

Pomocnicy Słoty krzątali się za drzwiami jej komnaty. Na

chwilę zastygłem, żeby ocenić ilu ich było. Kilku. Więcej. Nie spo-

sób oszacować dokładnie.

Jeśli podwoję zwykłą dawkę, powinno wystarczyć.

Zdjąłem czarny jedwabny szal z szyi. Był mocno postrzępio-

ny, ale skręciłem go i użyłem zamiast opaski uciskowej, obwiązu-

jąc nim ramię. Żyła pod krępulcem nabrzmiała. Polizałem rękę

i patrzyłem obojętnie, jak igła naciska skórę i przebija ją. Polu-

zowałem prowizoryczną opaskę i wcisnąłem tłoczek do końca.

Kropla krwi i koty zebrała się pod nakłuciem. Działka walnęła

mnie pełną mocą. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli położę się na

podłodze.

Uśmiechnąłem się, podłoga mnie cieszyła. Zniszczony dywan

był ciepły i moje komórki wtapiały się weń. Słota patrzyła na mnie

z niepokojem. Chciałem przekonać ją, że wszystko w porządku,

Rok naszej wojny

53

ale nie mogłem nadać słowom kształtu. Trochę. Więcej. O wiele

za dużo.

Teraz już nie jestem problemem dla siebie. Uśmiechnąłem się

słabo i zemdlałem, nie przestając się uśmiechać.

Wepchnęło mnie w Przejście znacznie mocniej niż kiedykol-

wiek wcześniej. Byłem tak bardzo zdezorientowany, że zakryłem

dłońmi oczy i pomyślałem: o boże. O boże, o boże, zobaczysz, że

naprawdę lego pożałujesz.

Kiedy opuściłem ręce, uderzyła mnie jasność Epsilonu. Stałem

na rynku. W słodkim powietrzu grzmiały krzyki straganiarzy.

Właściciele kramów sprzedawali worki przypraw, brzęczące

kurtyny z lazulilu, biżuterię, mosiężne i szklane ozdoby rozłożo-

ne na pasiastych chodnikach, piramidy bel materiałów i kadzidła;

u innych można było dostać mięso i warzywa oraz jeszcze coś,

co mogło być mięsem lub warzywem; nie brakowało też na wpół

przegniłych owoców i klatek z żywymi zwierzętami, które macha-

ły skrzydłami i dziobały.

Gdy wąskimi, brukowanymi uliczkami przemykały powozy

zaprzęgnięte w cztery dziwklacze, rozlegał się stukot kopyt. Ludzie

i nadzy Hippiczni siedzieli przy okrągłym stole przed kafejką, są-

cząc wino. Geopardy - leopardy z kwadratowymi plamami - mru-

czały na schodach ratusza miejskiego lub siedziały skulone pod

straganami, czekając na smakowite kąski. Zwierzęta te potrafiły

biegać pięknie i szybko, ale tylko w linii prostej, bo nie widziały

zakrętów, w wyniku czego obywatele Epsilonu musieli poświęcać

sporo czasu na ratowanie ich z. fontanny.

Dwaj mężczyźni kucali przy poplamionej ścianie z białego

marmuru, obok rozłożonego koca z łańcuchami i pierścieniami

z brązu i tombaku - samymi tanimi śmieciami. Jeden z nich palił.

Poczułem jabłczany zapach jego tabaki, który ostatecznie przeko-

na! mnie, że znalazłem się w Przejściu. Byłem tu i wciąż żyłem.

Żywe sterówce dryfowały i zderzały się nisko na niebie. Sznu-

rozęby tygrys krążył zażenowany w tłumie, nie buntując się prze-

ciw przyjaznym klepnięciom i rękom głaszczącym go po pręgowa-

nym karku, jakieś dzieci przestraszyły się go, ale gdy zobaczyły, ze

ma zęby ze sznurka, zaczęły wytykać go palcami i śmiać się.

Długo czekałem, patrząc jak ludzie i Wieczni Klienci kłębią

się na rynku. Zębaci wędrowali w różne strony z drucianymi ko-

54

Steph

Swainsto

n

szykami na lśniących żółwich skorupach. Przyglądałem się prasta-

remu bazarowi pachnącemu korzennymi przyprawami, na którym

mężczyźni odkrywali podniszczone karty wróżbitów i sprawdzali

kciukami ostrość kling używanych szabel. Rynek rozrastał się kra-

mami u stóp lśniącej budowli, kompleksu z meteorycznego chro-

mu i betonu, z mnóstwem restauracji oraz z windami przewożący-

mi piszczące dzieciaki.

Czekam, czekam i czekam; już zacząłem się obawiać, że mój

plan się nie powiódł, kiedy go zobaczyłem. Błyskawicznie prze-

biegłem przez plac i chwyciłem go za rękę. Biegus stał, prosty

jak włócznia, zakrywając twarz dłońmi, dokładnie w miejscu,

w którym ja pojawiłem się na skraju rynku, (idy go dotknąłem,

podskoczył ze strachu. Dodałem sobie trochę masy ciała, opa-

leniznę, ciemny garnitur w prążki i brązowe kolce w kasztano-

wych włosach. Chwilę trwało, zanim ogarnął te zmiany i mnie

rozpoznał.

- Kometa?

- Królu Rachis.

- Co się stało?

- Umarłeś. Powinieneś chyba usiąść. - Poprowadziłem go ku

niewielkiej fontannie i usadowiłem na okalającym ją niskim mur-

ku. Ze zdumieniem obserwował hałaśliwy rynek, rozdziawiając

usta, jak ryba wyjęta z wody. - Witai w Przejściu - powiedziałem.

Przestał gapić się na rynek i przeniósł wzrok na mnie.

- Pamiętasz Lowes? - podpowiedziałem.

Naprężył mięśnie ramion, zdając sobie sprawę, że ból ustał.

- Nie wierzyłem w życie po śmierci - mruknął.

- Bo ono nie istnieje. - Uśmiechnąłem się. To tylko bajka,

którą ludzie opowiadają, żeby uspokoić przerażone dzieci. - Znaj-

dujemy się w Przejściu. - Wskazałem rynek. - Oto Plac Skwanto-

wy w mieście Epsilon. - W oczach Biegusa czaił się paranoiczny

strach. Spojrzał na mnie z miną, która oznaczała, że moje wyja-

śnienia nic mu nie mówią. Obawiałem się takiej reakcji. Na wszelki

wypadek opuściłem dłoń na rękojeść sztyletu. - Istnieje pewien

narkotyk, kota. Służy do uśmierzania bólu. Jeśli zażyje się zbyt

dużą dawkę, pozwala przenieść się tutaj. Obawiam się tylko, że dla

śmiertelników jest to podróż w jedną stronę.

- Rozumiem... Chyba. Shiro, czy to znaczy, że już nigdy nie

ujrzę Rachis?

Rok naszej wojny

55

Skinąłem głową. Zawsze przychodzi taki czas, kiedy śmiertel-

nicy umierają. Ich bliscy ogromnie wtedy cierpią, choć z ich życia

odeszła tylko jedna osoba. Biegus utracił wszystko. Czułem ogrom

jego rozpaczy i nie potraliłem go pocieszyć; nawet gwar rynku jej

nie zagłuszał.

- Przyzwyczaisz się - powiedziałem. - Niektóre rzeczy są tu

takie same. Dobre towarzystwo. Jedzenie. Kobiety. Insekty. Przy-

puszczam, że będziesz miał wiele pytań.

- To największe niedopowiedzenie stulecia.

- Nie rozpamiętuj tego zbyt długo. Przedstawię cię komuś,

kto może udzielić ci odpowiedzi. - Wskazałem złote, biotyczne

budynki chyba po północnej stronie placu i ruszyliśmy ku nim

wśród llumu między kramami. Wciąż było duszno i jasno jak na

pustyni, ale cienie zaczynały się wydłużać, sygnalizując nadcho-

dzący wieczór, co wydało mi się dziwne, ponieważ kiedy przyby-

łem, było zaledwie południe. Nie umiałem oceniać upływu czasu

w tym świecie dwóch słońc; miałem zegarek, ale się stopił.

- Wyglądasz inaczej - zauważył Biegus.

- Tak, no cóż. Gdybyś ty był w połowie Rhydaninem, też

chciałbyś zmienić swój wygląd?

- Chcesz powiedzieć, że możemy wyglądać tak, jak chcemy?

- Nie, nie. fa mogę, ponieważ tak naprawdę mnie tu nie ma.

Nadal jestem w Lowes i obawiam się, że będę zmuszony wkrótce

tam powrócić. Dla ciebie... nie ma powrotu.

- Nie miałbym do czego wracać:

- Mój panie.

Biegus pociągnął mnie za kram z papierowymi lampionami.

Boże, ale miał wielką siłę.

- Czy się nie przesłyszałem? Naprawdę są tu Insekty?

- Insekty są niemal wszędzie.

Z furią zazgrzytał zębami.

- Kto jeszcze (u jest? |ak często tu przebywasz? Dlaczego

o tym nie wiedzieliśmy?

Wzruszyłem ramionami.

- Cztery Krainy same zamknęły się w ciemnicy - powiedzia-

łem z lak wielką nostalgią, że można by ją uznać za nieszczerą.

- A ja tu utknąłem na zawsze? Ty wstrętny draniu! - Potrzą-

snął mną. - Ty bezduszny, nieśmiertelny padalcu!

- Chodźmy! Zostało mi niewiele czasu!

56 Steph Swainston

Biegus był ode mnie wyraźnie silniejszy nawet tutaj. Na

Przejście reagował jak koza na Rumosz. Sądziłem, że dzięki do-

świadczeniu będę miał przewagę, dopóki nie zobaczyłem dzikie-

go błysku w jego oczach. Nigdy nie widziałem takiej siły życia

jaką miał Biegus - zwłaszcza u umarlaka. Zacząłem się go trochę

obawiać.

Felicitia pracował wtedy w barze Keziaha. Obawiałem się zo-

stawiać Króla Awii z tym osobnikiem, bo już czułem się winny za

skazanie go na podróż cio Przejścia. Ale za Felicitia przemawiał

jeden argument - pochodzi! z lego samego świata. Skoro Biegus

nie miał jeszcze własnego życia, mógł na jakiś czas podczepić się

pod czyjeś. Nie mogłem się doczekać, by ich sobie przedstawić.

Poprosiłem Biegusa, żeby szedł za mną i ruszyłem przez rynek.

Ominąwszy dzielnice Zębatych skierowałem się do krytego strze-

chą baru o nazwie „Jaja Buhaja", Biegus rozchmurzył się na wi-

dok pubu, bo z zewnątrz przypominał gospodę z Czterech Krain.

W środku posadziłem go na jednej z drewnianych ław okalających

odrapany stół.

Znalazłem Felicitię opartego o bar.

- )antl - zawołał na mój widok i podbiegł mnie uściskać. Bar

nieomal się przewrócił. - Napij się na koszt firmy i koniecznie na

lodzie! Co byś chciał?

- Odczep się! - Przykre wspomnienia sprawiły, że serce za-

częło mi bić szybciej. - Powiedz tak jeszcze raz, a chwycę cię za

skrzydła i rozedrę wzdłuż!

- No lo przynajmniej dai buziaka za dawne czasy.

- Żadne dawne czasy nas nie łączą!

- No coś ty, wcale nie takie byle jakie, całe piękne godziny,

które spędziliśmy razem w Hacilith, mój zapominalski chłoptasiu.

- Próbował uszczypnąć mnie w tyłek, ale byłem szybszy od niego.

Biegus przyglądał się nam z ponurą rozpaczą. Potężne ramio-

na skrzyżował na piersi. Zanim zdołałem odzyskać równowagę,

Felicitia już stawiał przed nami kufle piwa. Używał życia w Przej-

ściu jak mógł. Nosił ozdobione cekinami pończochy, miał modnie

stopniowaną fryzurę i poruszał się jak dym z, cygara.

- Chcecie pizzę? - spytał.

- Nie. - Staram się jak najrzadziej jeść w Przejściu, zwłaszcza

odkąd Zębaci przejęli sieci hamburgerowe.

Rok naszej wojny

37

- Sos pieprzmidorowy i ser monstruella? A może strachlami?

- Pokręciłem głową, na co on westchnął teatralnie. - Jesteś ostat-

nio taki chudy.

- Dobrze, że nie wiesz, jak wyglądam teraz w Czterech Kra-

inach.

- Chciałbym, gdybym mógł, mój lubieżny młodzieńcze!

A któż to taki? - wykrzyknął, udając, że dopiero teraz zauważył

Biegusa.

- Biegus Rachis. Król Awii.

Felicitia uśmiechnął się z ironią, ale po chwili doszło do nie-

go, że mówię poważnie.

- Niemożliwe. Przecież panuje dynastia Tanagerów - powie-

dział scenicznym szeptem.

- Tak było w twoich czasach, ale nie obecnie.

- Och, (ant, mój zapominalski przyjacielu, nigdy nie opowia-

dasz mi nowinek. - Ciładko skłonił się przed Biegusem, który za-

słonił dłonią oczy. - (akim cudem Rachis trafił tutaj?

- W ten sam sposób, co my. Wasza Wysokość, to jest Felicitia

Aver-l'alconet, z Hacilith. Hm... to znaczy z Hacilith sprzed dwu-

stu lat. - Biegus nie odezwał się ani słowem, choć na pewno czuł

na sobie wzrok Feticitii, który właśnie oceniał jego bicepsy.

- |ant, chyba nie chcesz obarczyć mnie tym osobnikiem? Nie

będę się mógł porządnie rozerwać, [estem martwy i lubię się do-

brze bawić.

- Miałem nadzieję, że zostaniesz jego przewodnikiem - przy-

znałem.

- Wszystko, o co poprosisz, mój wielki chłopcze. - Felicitia

miał na sobie białą mini spódniczkę i błyszczące buty, które do-

dawały jego skromnej postaci dziesięć centymetrów. Bluzka z ela-

stycznej koronki opinała jego drobną, umięśnioną pierś. - Mogę

cię zabrać wszędzie - dodał zwracając się do Biegusa.

- Aver-Falconet? To awiański ród - zauważył Biegus.

Felicitia się rozpromienił.

- Bo pochodzę Z Awii - powiedział. Rozpostarł małe brązo-

we skrzydła, rozciągając bluzkę, która razem z nimi podjechała do

góry. Pojedyncze pióra miał polarbowane na srebro i cynobrową

czerwień,

Biegus był w szoku.

- Chce wrócić do domu.

58

Steph

Swainsto

n

- To niemożliwe. - Felicitia podbiegł do niego drobnym krocz-

kiem i obejrzał króla od góry do dołu, a prawdę mówiąc z dołu, bo

był mikrej postury. - Jant i ja znamy się od dawna - powiedział.

- Dwieście lat! Przez cały ten czas skromnie czekam na niego i za-

palam mu świeczkę, żeby do mnie trafił. Dwieście lat i ani razu nie

poparzyłem palców.

- To w tej chwili najmniej ważne - stwierdziłem.

- On jest taki nieśmiały. Powinniśmy się napić! Uczcić okazję!

Keziahu, piwo dla jego Królewskości. Whisky dla Rhydanina. Sam

możesz się napić soku pomidorowego.

- Bardzo chętnie - powiedział Jaszczur.

- Wszystkiego najlepszego z okazji dnia zstąpienia, Wasza

Wysokość.

- )ant, obedrę cię żywcem ze skóry.

Rozreohotane towarzystwo otoczyło Króla. Zapadał zmierzch,

za bulajowymi szybami wirował śnieg.

Właśnie wyjaśniałem Biegusowi,jak wygląda życie w Przej-

ściu, gdy pokryte pęcherzami drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Wszyscy w barze umilkli i mój glos zadźwięczał głośno w nagłej

ciszy. Do środka ciężko wtoczył się Zębaty. Deski podłogi za-

trzeszczały pod nim. Keziah poda! mu litrowy dzban czerwo-

nego soku, który stwór wychylił jednym haustem i dopiero gdy

dostał dolewkę, rozsiadł się przy naszym stole, miażdżąc popiel-

niczkę i naciskając na blat tak, że jego drugi koniec uniósł się

wysoko.

W ramiona i nogi miał wszyte płytki elastycznego szkła, które

otaczała gruba tkanka bliznowata. Przy każdym jego ruchu różowa

masa mięśni napinała się i przyklejała do szklanych powierzchni.

Niebieskie wytatuowane kropki wielkości małych monet, układały

się w linie pokrywające całą twarz. Srebrnobiale włosy z niebieski-

mi i fioletowymi kosmykami, ułożone były na krochmal w długie

szpice; co najmniej dwadzieścia cienkich, srebrnych kółek przekłu-

wało jedno ucho.

Był bez wątpienia największy spośród istot w barze, lego ra-

miona i nogi wyglądały jak węzłowate kolumny mięśni, a za cały

strój służyła mu cienka, niebieska przepaska z jedwabiu, którą no-

sił wokół bioder. Jego grzbiet pokrywały okrągłe, bardzo lśniące

płytki pancerza przypominającego żółwią skorupę. Wyraźnie pęk-

Rok naszej wojny

59

nięcie byle jak znilowano i brązowe nity częściowo pokryła zieleń

śniedzi. Druty oblepione zaschniętą limfą i związane w pęk żółtą

i czerwoną taśmą wystawały stamtąd i znikały w krzyżowym od-

cinku jego kręgosłupa.

Miał bladoniebieskie oczy, w których nie dało się rozróżnić

źrenicy, tęczówki i twardówki. Wpatrywały się w nas intensywnie.

- Kolejni turyści - mruknął tubalnym, niedźwiedzim gło-

sem.

- Chodźmy - odezwałem się.

- Nie jestem turystą - odparł Biegus. Nieuprzejma uwa-

ga sprawiła, że zawrzała w nim krew. Pociągnąłem go za rękaw.

W Przejściu trzaba było się nauczyć przede wszystkim tego, że Zę-

baci są niebezpieczni.

- A ty, kurwa, kto? - Zębaty zmrużył oczy przypominające

błękitne otoczaki. Awia-znaczyła dla takiego tyle, co dla nas Sekta

Perforowanego Płuca.

- Władca Awii,

- Czyli że turysta. Spadaj, zanim cię wybebeszę.

Nikt z obecnych w barze się nie odezwał, odkąd pojawił się

nowy gość. Wszyscy ukradkiem przysłuchiwali się przedstawieniu.

Zębaty warknął, obnażając miriadę zębów układających się w rzę-

dy.

- Biegus - wtrąciłem się szybko i podniosłem rękę, gdy Zęba-

ty ruszył ku nam. - Musisz wiedzieć, kiedy się wycofać, bo w prze-

ciwnym razie nie przetrwasz tu dwócli minut. Kłączu - zwróciłem

się do przybysza - jestem wieczny. Bezśmiertny. On jest pod moją

ochroną, więc lepiej niczego, kurwa, nie próbuj.

Stwór zwalił się na szpony i kolana. Swoją masą odepchnął

stół w bok i z powagą polizał czubek mego buta wytatuowanym

jęzorem.

- Panie, Nazywam się Przekłuwacz. Należę do Zębatych. Piję

krew z żył basylik, jem śledziony, a na śniadanie zjem twoje jaja,

turysto. Nie żebym wierzył, że je masz, he, he.

- lak ci się to udało? - zapytał mnie władca Awii.

- Nieśmiertelni nie pasują do ich przekonań. Dlatego prze-

ważnie jestem obiektem czci albo agresji. Tutaj religie są silniejsze

niż w Czterech Krainach, ale lepiej nie pytaj, w co wierzą Zębaci;

nie chciałbyś tego wiedzieć - wyjaśniłem i zwróciłem się do bestii.

- Co tu robisz?

60 ? Steph Swainston

- Wyrzucono mnie z Auraty - zacharczał. - Kult Zakrzepów

Tętniczych to sekta heretyków. Zero porządnej jatki; nie da się na-

wet zarobić na kawał miecha.

- Przykro mi to słyszeć - powiedział Biegus spokojnie.

- Wiesz, że pachniesz boczkiem? - zauważył Przekłuwać?..

Skoro kłopoty zostały zażegnane, Feiicitia znowu się pojawił

i zaczął roznosić drinki. Miałem wrażenie, że Biegus poczuł się

swobodniej, ale może zbyt wiele od niego oczekiwałem, lak miałem

mu pomóc, skoro zostawał na tym świecie z laszczurem, Zębatym

i homoseksualnym Awianinem? Postanowiłem oddać mu pałac,

który budowałem podczas wielu, wielu wizyt w Przejściu. Było to

długotrwale przedsięwzięcie, które sporo mnie kosztowało.

- Mogę przynajmniej oddać ci Srebrzytrych - powiedzia-

łem. Odpiąłem mapę ze ściany za barem i rozłożyłem ją na stole.

Kontury mojej postaci zamigotały. Zaczęło mnie wyraźnie ciągnąć

z powrotem. Zmierzyłem, ile zostało mi czasu. - To też możesz

wziąć. Pracowałem nad nią całe dekady. To mapa Kpsilonu. Jedyna

mapa Hpsilonu. - Moja postać zaczęła gwałtownie migotać i się

rozpływać. - Biegus! - krzyknąłem. - Żegnaj!

Chcieliśmy jeszcze uścisnąć sobie dłonie, ale moja była już jak

dym i ręka króla przeszła przez nią na wylot.

Spojrzałem na nich z lekkim uśmiechem i znikłem w polo-

wie ukłonu. Ostatnia więź Biegusa z Czterema Krainami została

zerwana.

Rok naszej wojny

6]

ROZDZIAŁ 3

Pomyślałem, ze jeśli zdołam poruszyć małym palcem, to

z czasem uda mi sio ruszyć ręką, potem całym ciałem, a w końcu

będę mógł wstać. Posyłałem gorączkowe sygnały wzdłuż wycią-

gniętego ramienia, ale dłoń - zamknięta, chuda i sina - odmawiała

posłuszeństwa. W zgięciu ręki nadal wisiała strzykawka, zakorze-

niona w moim krwiohiegu. Wydawało mi się, że wlała we mnie

inną duszę, nieprawdziwą, wypłukując ze mnie kolory życia, a po-

zostawiając chemię.

Sama myśl o tym tak mnie rozzłościła, że ruszyłem tym pie-

przonym małym palcem, potem całą dłonią i bolącym ramieniem,

a wreszcie usiadłem - zbyt szybko, bo od tego ruchu zawirowała

cała komnata.

Slota nadal siedziała w bujanym fotelu, czuwając z niezmien-

ną cierpliwością. W moim imieniu gorąco wzywała boga. Powie-

działem jej, żeby się zamknęła.

- [ant, to już nie uzależnienie - powiedziała - to próba sa-

mobójcza.

- Ale ja mam wiele powodów, by żyć.

- To co sobie wstrzyknąłeś, było praktycznie czyste.

- Uważasz, że zanieczyszczone jest bezpieczniejsze?

- Według mnie, wieczność to kiepska ucieczka od nieśmier-

telności.

- Rzeczywiście, kiedyś przedawkowanie nazywałem „wiecz-

nością"- przyznałem. - Ale teraz to zwykłe zapomnienie.

- Biegus zmarł.

Jej posępny ton spienił moją irytację i zmienił ją w furię.

- Wiem, Słoto! )uż wiem, do cholery! - Z trzeszczeniem sta-

wów stanąłem na nogi. Od wysiłku ołowiana krew uderzyła mi do

głowy. Na boskie skrzydła. - Muszę coś załatwić.

62

Steph

Swainsto

n

- Tak. lóż przedstawić testament. Reszta jest w Solarnej. Dasz

radę?

- feśli umrę, pochowasz mnie?

- Kometo? - w głosie Słoty brzmiała troska.

- Posłuchaj, Medyczko, on umarł szczęśliwy. Kiedy prze-

kroczył Mur, zrobił to, co chciał. Sam sterował własnym życiem.

Daj mi znać, kiedy spotkasz choć jednego nieśmiertelnego, który

mógłby szczerze powiedzieć to samo o sobie.

Brązowy uśmiech rozciągnął twarz Słoty.

- Właśnie dlatego my nie umieramy - powiedziała.

Kiedy szedłem z powrotem przez szpital, zauważyłem, że z ło-

ża Króla zdjęto pościel. Pusty cynowy kubek nadal stał na stoliku.

Istnieją sposoby wykrywania śladów Scolopendrium. Wyrzuciłem

kubek przez, okno wprost do rzeki.

- A zatem się zgadzamy?

- |a go popieram - rozległ się glos Mgły.

- Aha - dorzuciła Ata.

Wkradłem się do Solarnej Komnaty w chwili, gdy Pustuł mó-

wił: - Nie. |a się kategorycznie nie zgadzam. Z całym szacunkiem,

Łuczniku...

- Och, a oto i on! - Sześć par oczu spoczęło na mnie, Pustuł

znowu odwrócił wzrok.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedziałem, uświadamiając

sobie, że musiałem wyglądać tak źle, jak się czułem.

- Nareszcie. Teraz, musimy zacząć od początku. Gdzieś ty się

podziewał, na boskie Cesarstwo?

- Źle się czułem. To był ciężki dzień - odpowiedziałem na re-

toryczne pytanie. Opadłem na krzesło u końca stołu. Moje skrzydła

ciasno przylgnęły do szczebli oparcia. Tych mebli z całą pewnością

nie wykonano w Awii. Powiodłem wzrokiem wzdłuż długiego sto-

łu - chwilowo przekształconego w wojenne forum.

Mgła i Ata siedzieli po mojej lewicy, mając naprzeciwko Pu-

stuła. Dalej, po prawej stronie znajdowali się Płowy i Wireo. Mrok

rozpraszały zapalone świece; była mniej więcej pierwsza w nocy.

Z ognia w wielkim, kamiennym kominku pozostały czerwone wę-

gle, które wraz. z. blaskiem świec rzucały na twarze zebranych stale

zmieniający się'wzór cieni. Na oparciach krzeseł wisiały płaszcze;

Rok naszej wojny

63

przez ostatnią godzinę Mgła zapełnił niewielką popielniczkę pa-

pierosowymi niedopałkami. W torbie pod stołem dostrzegłem na-

stępną paczkę, obok noża, zwiniętej niebieskiej peleryny i egzem-

plarza czasopisma laka Dziwa.

Na blacie stała karalka z wodą, której nikt nie tknął, a Genya,

jak przypuszczałem, zadbała o to, by znalazła się tam także butel-

ka whisky. Noc była gorąca. Czułem zapach alkoholu przenikający

spod zatyczki. Nalałem sobie wody i bardzo ostrożnie upiłem h/k.

Zmniejszyła uczucie mdłości i poczułem się trochę lepiej. Miałem

wielką ochotę przyłożyć gdzieś głowę i zasnąć, ale zauważyłem

spojrzenie Pioruna.

- Błagam, nie przerywajcie - powiedziałem.

Piorun dyrygował spotkaniem, krążąc wokół stołu. Od czasu

do czasu, zebrani odpowiadali mu ponuro.

- Kometo, wyślemy cię z powrotem na Zamek, abyś zdał Ce-

sarzowi relację z wydarzeń - powiedział.

- Oczywiście.

- la tu zostanę, żeby rozpuścić do domów Fyrdów z Niziemia,

a potem podążę za tobą na Zamek, więc spotkamy się tam w na-

stępnym tygodniu.

- Musze załatwić pewną sprawę na wybrzeżu - wtrąciła Ata.

Siniec wokół jej oka zaczynał żółknąć, przez co wyglądała jeszcze

groźniej niż zazwyczaj.

- Żeglarz wraz. z żoną wyruszą do Sokolni. Ale żeby nie zosta-

wiać l.owes bez ochrony, polecam, by Tornado i Wireo oraz Pustuł

zostali tutaj wraz. z awiariskimi Fyrdami.

- 'Ib brzmi rozsądnie - powiedziałem. - Mógłbym...

- Nie. Wyrażani sprzeciw - odezwał się Pustuł. Siedział z za-

mkniętymi oczami i pięściami zaciśniętymi w fali złotych włosów,

użalając się nad sobą. - Mój brat... - Głos łamał mu się lak bardzo,

że przerwał. Nie potrafi! się pozbierać.

- futro wyślemy kondukt żałobny - powiedziała Wireo.

- Ja... ja... - dukał Pustuł.

- Tak?'

- Chcę, by cesarski Posłaniec ogłosił smutną wieść. Każda wi-

tryna ma zostać zasłonięta okiennicami; każda flaga opuszczona.

Wolałbym nie przedłużać niego pobytu tutaj; jutro udani się do

Rachis, aby przygotować wszystko do koronacji.

Piorun przerwał mu:

Cvi

Steph

Swainsto

n

- Cierpliwości, Mości Książę. Awia jest bezpieczna. - Uśmiech-

nął się w sposób, który tylko ja uznałem za protekcjonalny. Awia

mogła być bezpieczna dla Pioruna, w którego posiadaniu znajdo-

wała się prawie trzecia część tej krainy. - Nie powinieneś opusz-

czać Lowes, gdy zagrażają nam Insekty. Im więcej dowódców tu

pozostanie, tym lepiej. Idź w ślady swego brata!

- Kometa powiedział już kiedyś, że nie jestem wojownikiem

- zauważył Pustuł.

- Byłbyś skłonny się nauczyć?

- Czy muszę, skoro Płowy i Wireo strzegą Lowes? Będę spra-

wował władzę z Pałacu wzniesionego przez mój ród, a niewyklu-

czone, że pożyję dłużej niż Biegus.

Pustuł podejrzliwie się odnosił do motywów działania Pio-

runa. Niepewny stanowisk pozostałych nieśmiertelnych, chciał

przynajmniej zatrzymać królestwo. Uważałem te obawy za część

jego słabości - panujący, który lęka się podwładnych, nie będzie

dobrym władcą. Wiedziałem też, że Piorun wolałby nie mieć go

za króla, ale Cesarz jasno określił, ze liszaje mogli się mieszać

w sprawy śmiertelników tylko w niewielkim stopniu, a najle-

piej wcale. Naszym celem jest niesienie im pomocy, a nie rzą-

dzenie nimi czy onieśmielanie ich. Piorunowi trudno zachować

taką równowagę; plany jakie wiąże ze swoim dworem powstają

na przestrzeni wieków. Zawsze czuje się pewniej, gdy Awia ma

mądrego władcę - na tyle mądrego, by wiedział, kiedy powinien

ustąpić.

Moja historia jest tak odległa od politycznych gierek Awii,

jak slumsy od pałacu; mam obowiązek przypomnieć obecnym

o zwierzchniej władzy Zamku.

- Wasza Wysokość - zwróciłem się do Pustuła - jeśli życzysz

sobie wyjechać, podejmujesz tę decyzję jako król i musimy ją usza-

nować.

- Czy aby na pewno? - spytał Piorun cicho. - Zamek przej-

mie rządy, jeśli nie będzie jasności, kto ma zasiąść na tronie.

- Ale wszystko jest jasne.

- Nie znamy testamentu Biegusa.

- Znamy. - Wyjąłem złożony kawałek prześcieradła z tylnej

kieszeni i otworzyłem go strzepnięciem. - Podczas gdy wy tu sie-

dzieliście i się sprzeczaliście, ja zrobiłem coś pożytecznego. Mam

go odczytać?

Rok naszej wojny

65

„Ja, Biegus, pozostawiam dwór Rachis i Królestwo Awii mo-

jemu bratu i dziedzicowi Pustułowi. Dziedzictwo w całości przy-

pada tylko jemu, nikomu innemu i z nikim ma się nim nie dzielić.

Podpisuję to własnoręcznie w noc 15 sierpnia 2015 roku. Moim

świadkiem jest, niżej podpisany, Kometa )ant Shira".

Wziąłem pierścień z symbolem w kształcie orła i podałem go

Pustułowi, który siedział przygarbiony.

- Rozmawiałeś z nim? - spytał.

- Tak.

- Co jeszcze mówił?

Wzruszyłem ramionami.

- Ledwie starczyło mu tchu na tyle, co więcej miałby mówić?

- Testament podawano sobie z rąk do rąk wokół stołu. Kiedy dotarł

do Pustuła, przyjrzał się uważnie dokumentowi. Usiadł prosto.

- Nic nie powstrzyma mnie przed wyjazdem o świcie. Wyru-

szę wraz. z pięćsetosobową eskortą. )ant, zgadzasz się?

- lak sobie życzysz.

- Piorunie, a ty chciałbyś coś powiedzieć?

- Tylko tyle, że będziesz musiał trochę popracować nad auto-

rytetem, aby przestał się wydawać arogancją.

- Lady Wireo, pozostaniesz tutaj - wtrąciłem pospiesznie.

- Płowy, zostań razem z nią. Macie bronić fortecy. Pilnujcie, by

Traki Tatarakowy pozostał przejezdny, aby Awia mogła uzupełniać

wasze zapasy żywności i broni.

Wireo nie posiadała się z radości; właśnie zyskała fortecę.

- Dziękuję ci! To mi odpowiada! Jant? Spójrz! Oto ona.

Genya chwyciła się framugi, wpadła przez okno do środka,

przebiegła kilka kroków, wskoczyła na stół i przycupnęła jak pająk

na środku. Jej ramiona i nogi wystawały ze zwojów bladozielonej

materii owijającej jej tułów. Zaczęła ją odwijać, przekładając tkani-

nę między nogami i ponad ramieniem, aż całość spoczęła na siole,

a ona, jej chuda postać, została jak odarta z kokonu biała pajęczy-

ca. Myślałem, że zielony materiał lo zasłona, ale ona ujęła go za

rogi i rozpostarła przed nami. To była flaga Lowes. Zdjęła Hagę!

Przemaszerowała po stole i położyła ją w bezładzie przed Pustu-

łem.

- Dla Króla Grzbietopióra!

- Dziękuję - odezwał się Pustuł.

- Genya.Witaj... - powiedziałem.

66 Steph Swainston

Mgła kopnął mnie w kostkę. Otrząsnąłem się i rękawem ko-

szuli starłem z blatu kilka kropel śliny. Wyciągnąłem do niej rękę.

Przeszła nad nią, po czym zanurzyła twarz w mojej dłoni, wciąga-

jąc powietrze nosem i ustami, chłonąc mój zapach. Przycisnęła po-

liczek do wnętrza mojej dłoni, tak jak kot proszący o pieszczoty.

- Genya. Och, Genya. - Próbowałem ją pocałować, ale od-

skoczyła. Zacząłem się wiercić na krześle, czując rosnący nacisk

w kroczu skórzanych spodni, na szczęście zasłoniętych stołem.

- Możesz biegać? - wyszeptałem.

- Rrrrr? - Mruczenie czy warknięcie?

- Nie chciałbym wam przerywać...

Genya wstała,jednym susem pokonała stół i znalazła się przed

Łucznikiem. Owadzie czułki w jej włosach poruszyły się. Długimi,

nagimi ramionami wykonała przed nim teatralny gest. Wyglądał

na zaniepokojonego.

- Chcę wiedzieć, co się dzieje - oświadczyła. - Pluję na Insek-

ty z murów obronnych. Ścierwa wgryzają się w ściany. A wy sie-

dzicie w ciemnych salach i gadacie. O co walczył Biegus?

- Posłuchaj, Rhydanko - warknął Piorun. W mgnieniu oka

znalazła się za nim. Szczupłe dłonie z paznokciami jak sztylety po-

gładziły jego szyję.

- Mówiłeś coś? - spytała.

- Nie zamierzam z tobą rozmawiać, dopóki nie zaczniesz się

przyzwoicie zachowywać.

- Gadaj, Grzbietopióry albo rozpruję ci gardło!

- Moja pani.

Genya wśliznęła się z powrotem na stół i usiadła ze skrzyżo-

wanymi nogami. Szeroki uśmiech przedzielił jej twarz. Przekrzy-

wiła głowę na bok. Kucyk lekkich, czarnych włosów opadał jej do

pasa. Miała na sobie skąpe szorty - minimalne, tak jak wszystkie

elementy jej stroju, bo Rhydanie nie czują zimna. Lubiła to demon-

strować. Po skórze jej bladych, zwinnych nóg wiły się niewidzialne

wzory, zygzaki i esy-lloresy. Były to tatuaże ikozemowe, wykonane

białym ołowiem i nadal trujące. Stają się widoczne tylko wtedy,

gdy skóra różowieje, na przykład od gorącej wody, z. przyjemności

lub pod wpływem alkoholu - u Genyi tylko przy tym ostatnim.

Piorun westchnął, próbując ograniczyć wrażenie spowodo-

wane jej obecnością.

- Właśnie dyskutowaliśmy... - zaczął.

Rok naszej wojny

67

- Pomóżcie mi.

- lak? - spytałem zdenerwowany. Ile zamierzała wyjawić? Za-

stanawiałem się, czy zdołałbym ją powstrzymać,gdyby zamierzała

zdradzić tajemnice. Wiedziałem, że nie mógłbym jej skrzywdzić.

Genya przepeizta po stole na dłoniach i kolanach, i spojrzała

na mnie ze zdziwieniem.

- Chce wrócić do domu - powiedziała. - Kiedy biegnę, gonią

mnie Insekty. Tkwię tu jak w pułapce, (ant mówi, że mi pomoże,

ale od jak dawna tu jestem? Modrosója nie majaki więc sens zo-

stawać? Pytam was, gdzie się podział cały śnieg? To miejsce jest

takie wstręlne. Tak tu gorąco! Powietrze gęste. Wszędzie pełno In-

sektów, a teraz jeszcze Grzbietopiórych.

Pustul opuści! dłoń, odsłaniając zaczerwienione oko.

- Go takiego...? - spytał.

Genya zignorowała go.,

- Tu nie jest jak w Posępnych - zakończyła zaczepnie.

Zauważyłem jej spojrzenie.

- Siostro... - powiedziałem ostrzegawcza

- Nie jestem twoją siostrą! Gdybym była twoją siostrą, poślu-

biłabym cię!

- Nie jesteśmy w Rumoszu. Proszę, zamilcz.

- lesteś żałosny, Shiro. Insekty nas stąd wygryzą, a ty nawet

tego nie zauważysz. W Rumoszu nie doszłoby do tego.

- Dlatego, że tam nie ma Insektów - mruknąłem, a ona wy-

korzystała moment.

- Nie - zgodziła się szybko. - Są tylko bękarty.

Syknąłem. Przypomnienie, że jestem nieślubnym dzieckiem,

Shirą, zabolało. Genya nosiła nazwisko Dara - urodzona w mał-

żeństwie - a według tradycji ludu gór, oznaczało to, że mogła się

czuć ode mnie lepsza. Moje beznadziejne pożądanie zmieniło się

w gniew. Rhydanka zrodzona z prawego łoża nie związałaby się na

długo z bękartem takim, jak ja. Przed oczami przemknęło mi dzie-

ciństwo napiętnowane wiecznym maltretowaniem...

- Pieprzona Dara! Dziwka! Wolnobiegaczka! Suka! Sgiunach!

- Kozodój!

Piorun zmusił mnie, bym usiadł. Drżącą ręką wskazałem Ge-

nyę.

- Zabierzcie stąd tę wilczą sukę, bo ją zabiję! Płowy, wyrzuć

ją za okno!

68 Steph Swainston

- Nie - powiedział Piorun. Słysząc sprzeczne polecenia, Tor-

nado stanął zdumiony, nie wiedząc, co ma robić. Posłałem Genyi

tęskne spojrzenie, którego nie odwzajemniła.

Przeszła po stole, wyciągając szczupłe nogi. Po drodze uspo-

kajająco poklepała Pustuła po głowie.

Pustul spojrzał na nią tak, jak dziecko na polującego jastrzę-

bia.

- Rozumiem, że ostatnie walki nie zademonstrowały ci na-

szych możliwości - powiedział cicho - i że nie potraktowano cię

z należytą rycerskością. Wydaje mi się, moja pani, że skoro twój

mąż tobie pozostawił gubernatorstwo w Lowes, postąpiliśmy nie-

roztropnie przejmując fortecę w nasze władanie. Moja jurysdykcja

obejmuje tylko krainy... Grzbietopiórych, ale oferuję, przy dobrej

woli liszajów, służyć ci najlepiej, jak potrafimy.

Musiałem przetłumaczyć to Genyi, która z zachwytem kla-

snęła w dłonie.

- Chcę wrócić do domu.

- No cóż, Rhydanie zawsze uciekają - zauważyła Wireo.

- Dość już tego! - upomniała ją Ata.

- Modrosój nie powinien się wybierać na samotne przejażdż-

ki wzdłuż Muru - zadrwiła Wireo.

- Rybia/ona! Modrosój zabił tyle Insektów,że nie potrafiłabyś

ich policzyć.

- Zamilczcie i posłuchajcie, co mówi (ant - upomniał je Mgła.

- Koniowi w zęby.

Wszystkie pary oczu znowu skierowały się na mnie, tak jakby

obecni wyczuli, że coś łączyło mnie z Genyą i uznali, iż powinie-

nem to zakończyć - pokojowo. Przez chwilę się zastanawiałem.

Wiedziałem, że dla Genyi, Lowes było obcym i przerażającym

miejscem. Wireo i Płowy na pewno nie braliby pod uwagę jej zda-

nia. Wcześniej żyła wygodnie u boku życzliwego męża, teraz była

sama i zdezorientowana. Wcześniej rządziła gubernią i potężną

fortecą, teraz nagle została z niczym. Tak jakby została pokonana.

Genya odkryła flaszkę whisky na stole. Wyciągnęła korek, od-

chyliła głowę w tył i zaczęła głośno pić.

- Siostro? - odezwałem się. lej zielone oczy zapłonęły. -

Przyjdź, jutro do stajni. Znajdę ci konia. Zostaw fort, Wireo; mówię

ci, jedź do domu. - Zauważyłem, że się waha. Jej oczy się zwęziły.

- Żadnych sztuczek, obiecuję. I przepraszam.

Rok naszej wojny

69

Ala prawie śliniła się z ciekawości, dlaczego byłem taki skru-

szony.

Genya skinęła głową. Odpięła górny guzik cienkiej koszuli

i wyjęła pieczęć l.owes zawieszoną na brudnym sznurku. Łatwo

przegryzła linkę i upuściła gruby, złoty pierścień prosto w wycią-

gniętą dłoń Wireo.

Wireo chwyciła go. Jej twarz pojaśniała z zadowolenia. Płowy

uścisnął ią z siłą niedźwiedzia.

- Dobry koń? - spytała Genya, spoglądając przez piękne pió-

ropusze czarnych włosów.

- Tak. Ale teraz muszę odpocząć, siostro. Całą noc czuwali-

śmy.

- lak to! - wyrwał się Pustuł. - Spałeś wiele godzin.

- Czuwałem całą noc. Tylko gdzie indziej. - Odepchnąłem się

z krzesłem od stołu i prawie - prawie! - zdążyłem dotknąć dłoni

Genyi.

Przeskoczyła ze stołu na parapet tak szybko, że Mgła zaklął.

Zacisnęła pięści wokół łodyg bluszczu pnącego się po zewnętrz-

nym murze, zamachem nóg wydostała się poza przestrzeń okna

i bez wysiłku opuściła się w dół ze zręcznością wiewiórki. Nad zie-

mią przystanęła, oplatana listowiem. Dziedziniec był pusty, więc

uwolniła się od pnącza, przemknęła na drugą stronę i znikła pod

opuszczaną kratą.

Cień, jaki jej umięśniona, chuda i zwinna postać rzucała

w blasku księżyca, szybko przemknął po płytach wewnętrznego

dziedzińca. Genya nie jest szczupła tak jak kobiety, które nie są

grube; jesl w niej coś innego, wieczny, zwierzęcy głód. Dla mnie

(lenya to seksowna laska, dla innych tylko patyk.

Stajnie Fortecy Lowes zajmowały dwa długie i niskie budyn-

ki. Przejście między nimi wybrukowano oślizłymi kamieniami,

lego środkiem biegł ściek, do którego wciąż ześlizgiwały się moje

buty. Zanim dotarłem do czarnej gardzieli stajni w czarne godziny

poprzedzające świt, byłem umazany biotem i końskim gównem,

a nie zdziwiłbym się, gdyby znalazły się tam też ludzkie odchody,

jako że latryny w fortecy już. sto lat temu uznano za przestarzałe

i nigdy nie działały jak należy.

Ściany były z pobielonego kamienia, a dach z łupkowych da-

chówek. Za stajniami znajdował się zewnętrzny dziedziniec oto-

70

Steph

Swainsto

n

czony grubym murem, którego szczytem biegło osłonięte przejście.

Spędziłem na nim wiele godzin wędrując po kłodach smarowa-

nych smołą i piaskiem, aby nie były śliskie, i obserwując okolicę.

Oparłem się o framugę wrót i czekałem, aż pojawi się Genya.

W każdym pomieszczeniu fortecy znajdowali się ludzie,

wielu z nich było rannych, ale jedyne dźwięki, jakie słyszałem,

dobiegały z wnętrza stajni, gdzie uwiązane zwierzęta sapały

i parskały. Niektóre wyczuwały moją obecność i rżały niespokoj-

nie, uderzając kopytami w pokryte słomą podłoże. Z siana ma-

gazynowanego na deskach pod belkami spadło źdźbło; otarło się

o mój nos. Strząsnąłem je, ale po chwili jeszcze kilka wylądowało

mi na włosach. Usunąłem je czym prędzej, bo włosy są jednym

z atutów mojej urody.

luż wkrótce wrócę na Zamek, do wszelkich wygód, takich

jak ciepła woda, czyste ubranie, narkotyki przygotowane według

mojego przepisu i moja żona. Wirująca słomka opadła z siana pod

dachem stajni. Niebo przecinała długa, pozioma smuga. Patrzy-

łem, jak zmienia barwę z ciemnoniebieskiej w fioletową i purpu-

rową. Zasklepiła się, gdy wstało słońce, zostawiając po sobie tylko

cieniutką linię, zmieniając kolor nieba w blady błękit, a stajennych

ścian w czystą biel.

Czekałem na Genyę. Rozpaczliwie jej pragnąłem i gnębiła

mnie myśl, że może nigdy więcej jej nie zobaczę. Mogła zgubić

się w górach i nawet gdybym podczas kolejnej śnieżnej zamieci

czekał na nią w Rumoszu, mogła nie wrócić do Karlego Pająka.

A gdybym ją wyśledził ponad granicą wiecznego śniegu, w prze-

smykach między skałami - a jestem w tym dobry - mógłbym jej

nie złapać.

To, co czyni mnie wspaniałym, jednocześnie jest przyczyną

mego odosobnienia. Gdybym był czystej krwi, samotnym Rhyda-

ninem, Genya poślubiłaby mnie. Potem, za zgodą Cesarza, weszłaby

do Pałacowego Kręgu nieśmiertelnych. Ale niestety, moim ojcem

był Awianin. Po nim odziedziczyłem skrzydła - u mnie wydłużone

odpowiednio do szczupłej, rhydańskiej budowy ciała - na których

mogę latać, więc Genya patrzy na mnie jak na dziwaka. W rhydań-

skiej kulturze małżeństwa aranżowane są wcześnie, a mężowie po-

magają w wychowywaniu dzieci, podczas gdy kobiety o wąskich

taliach wracają do siebie po traumie porodu i odzyskują potrzebną

do polowania szybkość. Rhydańskiego noworodka kładzie się na

Rok naszej wojny

71

podłodze - od razu potrafi wstać o własnych siłach. Pod koniec

dnia umie już chodzić, a po tygodniu nie może przestać biegać.

Nie przestaje mnie gnębić to samo potworne pytaniem: jakim

cudem awiański kupiec, gwałciciel, mój ojciec, zdołał dogonić rhy-

dańską dziewczynę?

Czas nie leczy wszystkich ran. Niektóre czyny można wy-

raźnie zobaczyć i w pełni zrozumieć dopiero przyglądając się im

przez szklaną klepsydrę czasu. Chore, zabagnione wspomnienia

nie blakną, tylko z biegiem dni przygniatają nas coraz większym

ciężarem. To wydarzenia, które nie miały świadków i z których

rozpaczliwie pragnę się komuś zwierzyć, ale wiem, że to by mnie

zniszczyło. Powracają w koszmarach i taka jest moja kara.

Parobek stajenny ziewając wyrwał mnie ze wspomnieli. Miał

na sobie jaskrawoczerwoną zamszową kamizelkę z rozcięciem

z tylu na skrzydła. Przemknął obok. Na jego twarzy pojawił się wy-

raz zdumienia, gdy mnie rozpoznał, ale zdołał wykrztusić: - Dzień

dobry, Posłańcze,

- Doskonały ranek na latanie - powiedziałem. Spojrzał na

moje metrowej długości lotki. Skrzydła ciasno krzyżowałem z tyłu

pod płaszczem, ale wypukłości w pasie zdradzały obecność tych

muskularnych kończyn. Służący nigdy wcześniej nie widział cze-

goś takiego. Ostrożnie skinął głową w stronę drzwi.

- Mam przygotować konia wyścigowego?

- Nie. Chcę tę samą czarną klacz, której dosiadałem wczoraj.

Rączą bestię.

- To koń Tracza. Z Rachis. Zwie się Charabia.

- Wyprowadź ją, tylko dopilnuj, by miała doskonalą uprząż.

- |ak sobie życzysz, Kometo.

- Ozdoby nie są ważne, ale ma przejechać spory dystans, więc

musi zostać solidnie oporządzona. A teraz zostaw mnie samego.

- Zostaw mnie samego, żebym mógł się dalej smucić. Wciąż czeka-

łem na Genyę, obserwując szczyty dachów, na które często się wspi-

nała, żałując, że mur obronny to nie lodowiec, a z. jego parapetów

nie zwisają lodowe sople. Czekałem i czekałem. Drgnąłem, kiedy

tuz nade mną rozległ się szelest. Czekałem - chichot - spojrzałem

w górę. Między deskami podtrzymującymi siano, błyszczała para

oczu z pionowymi źrenicami i tęczówkami złotymi od odbitego

w nich blasku słońca. Genya leżała rozciągnięta na półce z sianem.

72 Steph Swainston

Wyciągnęła jeszcze jedną słomkę ze swego posłania i zrzuciła ją na

mnie. Zachichotała, przepychając długie palce przez szparę w de-

skach. Szybko chwyciłem się belki i podciągnąłem w górę, mając

nadzieję położyć się przy niej, ale kiedy wspiąłem się na półkę i za-

plątałem w sianie, ona lekko zeskoczyła na dół i przemknęła na

palcach między boksami, przemawiając do rumaków.

- (esteś dobry? Nie, nie sądzę. Zly koń, dobry koń? A ty? - lej

ciało wyglądało jak wieszaki na ubrania zaczepione na chudych,

prostych ramionach, a jej twarz sprawiała wrażenie, jakby ją za-

wieszono na kościach policzkowych. Papierowa, blada, o ostrych

rysach: twarz origami przez brak snu naznaczona ołowianymi cie-

niami.

- Moja panno! Moja panno! - sfrunąłem na dół. Rzuciłem

się jej do stóp, chwyciłem jej długie, długie nogi i ukryłem twarz

w sznurowaniu jej butów. Próbowała kopnąć mnie w nos. Pocią-

gnąłem ją za leginsy, ale nadal stała sztywno, dając mi do zrozu-

mienia, że mnie nienawidzi.

- Przepraszam za to, co się stało - powiedziałem błagalnie.

- Proszę, wybacz mi. Chcę ci pomóc.

Mocno uszczypnęła mnie w ramię, [ej długie paznokcie wpi-

ły się w moją skórę. Wyobraziłem sobie ją biegnącą i przygryzłem

język.

- Mów po naszemu! - zażądała. - Mój awiański... nie bar-

dzo dobry. - Spełnienie jej prośby zupełnie zmieniłoby sens moich

słów, ponieważ w języku używanym w Rumoszu nie istniały od-

powiedniki „przepraszam" ani „wybacz". Nigdy nie ufaj językowi,

w którym brak czasu przyszłego, ale za to jest dwadzieścia synoni-

mów słowa „pijany".

- (esteś teraz przy mnie bezpieczna. To, co zrobiliśmy było

złe... przynajmniej A wianie uznaliby to za zle. Żałuję tego i chcę ci

to wynagrodzić, Genya. Wyjdź do mnie; pomogę ci wrócić w gó-

ry.

- Wszystkie konie to zepsute bestie; gryzą!

- Znalazłem klacz, która spokojnie daje się dosiąść Rhydani-

nowi.

- Ach - ją też przerżnąłeś, co?

Nie utrudniaj mi tego. 1 tak ciężko mi być przy tobie, nawet

gdy mnie nie próbujesz rozzłościć. Dzika dziewczyna stała tak bli-

sko mnie, że mogłem ją chwycić albo dobyć sztyletu i przycisnąć

Rok naszej wojny

73

ją do ściany. Ogromnie mnie kusiło, by ją wziąć. Cholera, kto by się

o tym dowiedział i kogo by to w ogóle obchodziło?

- Widziałem jak łapiesz myszy. Nie kuś mnie, żebym zabawił

się z tobą w taki sam sposób.

Odrzuciła włosy i dumnym krokiem wyszła ze stajni, lekko

pochylając głowę pod półkami z sianem.

Na dziedzińcu zbierali się już ludzie Pustuła. Otoczył nas

szczęk uprzęży. Żołnierze zapinali skórzane pasy siodeł, rolowali

śpiwory, zwijali skręty i wgryzali się w kanapki z boczkiem, z któ-

rych kapał tlusz.cz.

Zauważyłem, że jeden uważnie ogląda klingę swego miecza,

ale większość już pochowała wyczyszczoną broń. Przywiązywali

do siodeł małe bębenki pomalowane barwami złota, ametystu

i naftowego błękitu. We włosach mieli pióra i owadzie czułki.

Lansjerzy rolowali kolorowe czapraki w długie pakunki i uży-

wali ich jako poduszek. Lance zmieniono w proporce, kremowe

i jasnoniebieskie, wyszywane w wieże i orły z białymi piórami,

z aplikacją psa o perłowych oczach i pięknie upierzonego sokoła

w kapturze.

Okulały mężczyzna wspierał się na lancy; przyjaciele pomo-

gli mu dosiąść konia. We włosach nadal miał pasma niebieskiego

barwnika, którym najzagorzalsi wojownicy zdobią się przed bitwą.

Kilku ludzi skrycie cieszyło się na powrót do Awii, ale większość

milczała, pamiętając o rozkazach Pustuła. Czarny ptak w locie

widniał na fladze ziem mojej żony. W krępym mężczyźnie, któ-

ry ją niósł, rozpoznałem zarządcę dworu w Kutych, ale nie mo-

głem z nim porozmawiać, bo Genya kroczyła przy moim boku jak

puma.

Wsunęła stopę w strzemię i znalazła się na koniu, zanim ten

się zorientował, co się dzieje. Kopał, stawał dęba i obracał się wo-

kół własnej osi, próbując zrzucić ją przez głowę. Genya chwyciła

się w garście czarną grzywę przypominającą skręcone powrozy,

a jej wzrok tańczył. Awiaiiscy żołnierze przerwali przygotowania

i patrzyli z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi gębami.

Przedrzeżnilem ich.

- Chcecie połapać wszystkie muchy w Lowes? Zajmijcie się

swoimi sprawami, do cholery! - Genya w końcu zapanowała nad

Charabią, pozwalając klaczy zmęczyć się tak, że nie miała już siły

zrzucać pasażerki.

74

Steph

Swainsto

n

- Obiecaj mi,że nie zjesz konia... Albo przynajmniej zaczekaj

z tym, aż dotrzesz do Posępnych. Tu masz mój kompas.

Pokazałem jej srebrny instrument i próbowałem wytłuma-

czyć, jak się nim posługiwać, ale ona powiedziała tylko : - Ładny!

- i potrząsnęła nim, żeby malowany dysk ponownie się obrócił.

Wyjąłem go z jej pazurów.

- Pamiętaj, że słońce ma ci zachodzić za plecami - powie-

działem. - Te wzgórza ustępują miejsca górom, więc po prostu idź

w górę. Natrafisz na kupiecki trakt, który zawiedzie cię do pueblo

w Rumoszu.

Genya maniacko wyszczerzyła zęby. Wyjąłem nóż z buta i po-

dałem go jej. Skoro nie mogę dać jej kompasu, może będzie umiała

się posłużyć nożem.

- Przyda ci się na Insekty lub złodziei. Pamiętaj, że Insekty są

za twarde, nie dasz rady ich ugryźć. DŹgaj je w głowę.

- Tak, Shiro.

Chciałem prosić ją o całusa, ale Genya nie miała całowania

w swoim repertuarze. Zamiast tego wziąłem ją za rękę. lej blada

skóra była zimna w dotyku. Dostrzegłem równe, białe półksiężyce

na jej spiczastych paznokciach. Na zawsze zapamiętam chłód jej

skóry, niemal marmurowy. Kontrast między nim, a ciepłymi pióra-

mi mojej żony zawsze wywołuje we mnie niepokój. Tak bardzo się

różnią, a jednak pragnę obydwu, bo jestem i tym, i tamtym, czyli

tak naprawdę niczym.

- Wystarczy, że znajdziesz porządną polać śniegu, aby się

w niej przespać i pamiętaj, bądź prawa, jak Słota - powiedziałem

jej.

Brama się otworzyła i Genya popędziła oporną klacz, zmu-

szając ją do galopu. Nie obejrzała się ani razu, ale wiedziałem, że

się uśmiecha.

Niektóre rzeczy nie są i nigdy nie staną się twoje, bez wzglę-

du na to, jak dogłębnie czy długo je znasz. Wiedziałem, że muszę

pozwolić Genyi odejść, bo moje pożądanie niszczyło innie - choć

nigdy nie zrozumiem, co złego jest w pożądaniu lego, co nas nisz-

czy.

Zapłaciłem hojnie stajennemu i zamyślony wróciłem do mojej

komnaty, Aby odnaleźć spokój, trzeba zrezygnować z tego, co dla

nas najcenniejsze; nie można żyć dalej, jeśli się tego czepia z całych

Rok naszej wojny

75

sił. Nieśmiertelni też muszą się rozwijać. Pożądanie do rhydańskiej

dziewczyny hamowało mnie, nawet w czasach, kiedy żyłem tak,

jak ona. Wiedziałem, że będzie lepiej, jeśli pozwolę jej odejść. Czy

zatem znalazłem spokój? Gówno prawda. Przyszykowałem solidną

dawkę koty i wstrzyknąłem ją sobie - dość, żeby Przejść.

ROZDZIAŁ 4

Keziah z ręczną piłą ukrywał się w Ąuracie. Staliśmy w cie-

niu grubej, lśniącej ściany, która pięła się tak wysoko, jak sięgałem

wzrokiem. Wyglądałem przystojnie, choć może trochę za chudo,

odziany w czerń i biel, co ściana odbijała w różnych odcieniach

żółci. Keziah nigdy nie nosił ubrania. Był jaszczurem wielkości

człowieka. Poruszał się na silnych, tylnych nogach, a zdeformo-

wane kończyny przednie wisiały z przodu. Długi pysk wypełniały

ostre zęby. ł.uskowate płytki jego skóry miały barwę cętkowanej

zieleni mchu i szarości. Znakami i szeptami gorączkowo próbowa-

łem nakłonić go, aby wrócił do pubu.

Wizytę w Hpsilonie rozpocząłem od poszukiwania Biegusa

Rachisa w miejscu, gdzie go zostawiłem, czyli w barze faja Buhaja.

Nie zastałem go tam, a od klientów dowiedziałem się, że Felicitia

także odszedł. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, dokąd się udali, ani

dlaczego. Potem wstąpiłem do mojego pałacu w Srebrzytrychu, ale

był niezamieszkany i jak zawsze nieporządny. Postanowiłem więc

odnaleźć Keziaha, aby spytać go o tamtych dwóch, i tak trafiłem

do Au raty.

Keziah oznajmił mi, że barmani kombinatorzy pokroju Fe-

licitii byli dryfterami bez wartości. Lepiej mu było bez takich i w

ogóle bez Awian, nawet najbardziej królewskich.

- Ulotnili się o świcie, kolego. Kto wie, gdzie teraz są? Przy-

łącz się do mnie, a będziemy bogaci.

- To dzielnica Zębatych, jeśli nas złapią, zabiją nas!

- Ta ściana jest cała ze złota - zasyczał Keziah. Odwrócił się,

żeby spojrzeć na mnie, bo jego oczy znajdowały się po bokach gło-

wy.

- Wiem!

78

Steph

Swainsto

n

- |eśli wytniemy sobie kawałek, moglibyśmy...

- Mamy to ciąć? Oszalałeś?!

- Cii! Już nigdy nie musielibyśmy pracować.

- Ale pub...

- Chrzanić pub. Koleś, tylko na to popatrz... - Gestem na-

kłonił mnie, bym ukucnąi i wskazał mi dwa nierówne cięcia piły

u podstawy złotej ściany, wyrzynające Z niej trójkątną sztabkę. Spi-

łowane powierzchnie lśniły. Trójkąt łączył ze ścianą półcentyme-

trowy odcinek przy wierzchołku. - Bogactwo tuż, tuż - wyszeptał

Keziah.

- Ty chciwy draniu. - Patrzyłem, jak brzeszczot wgryza się

w ścianę. Jaszczur trzymał uchwyt piły tylną nogą i szybko piło-

wał. Kawałek złota obluzował się i odpadł. Keziah chwycił go pa-

zurami przedniej łapy i zawinął w materiał.

- Chodźmy - powiedział. Podczołgaliśmy się do krańca ścia-

ny i wyjrzeliśmy zza niej. Za rogiem stała grupa wielkich Zęba-

tych, obserwujących nas spokojnie.

Tatuaże znaczyły ich bladoniebieską skórę, pokrytą bliznami

i opaloną na kolor indygo. Każdy miał na grzbiecie płaską, czar-

ną skorupę, poznaczoną różnymi wzorami, z wystającymi pętlami

złotego drutu. U największego sterczały z czoła wszczepione w nie

krótkie rogi. Sękate pazury potworów zwinęły się w pięści. Tuzin

par oczu pozbawionych źrenic zamrugał. Las szpilkowatych zębów

pojawił się, gdy wszyscy Zębaci naraz uśmiechnęli się powoli.

Obdarzony lepszym refleksem od Keziaha, odwróciłem się

i rzuciłem się do ucieczki. Gdy znalazłem się na brukowanej zło-

tem drodze obejrzałem się i zobaczyłem, że jaszczur szykuje się do

starcia. Zaryczał.

- Wiej! - krzyknąłem.

- Uciekaj sobie - warkną), obnażając potworne siekacze.

- Tchórz!

Zębaci otoczyli go ciasno. Nawet najmniejszy z nich był więk-

szy od Keziaha. Pod ich błękitną skórą napinały się mięśnie. Jasz-

czur kopnął stojącego najbliżej. Szponem rozpruł brzuch przeciw-

nika, ltóżowe wnętrzności wydostały się na zewnątrz. Inny Zębaty

wykończył towarzysza i wgryzł się w jego zad.

Keziah chlasnąl ogonem. Uderzył kanibala przez kark, zabija-

jąc go na miejscu. Trup zgarbił się nad swoim posiłkiem. Jaszczur

uniknął kolejnego drapieżnika, ugryzł go i zmusił do cofnięcia. Po-

Rok naszej wojny

79

nownie kopnął tylną nogą, jego pazur zagłębił się w brzuchu prze-

ciwnika i utknął tam. Dwaj Zębaci rzucili się do przodu i chwycili

go za nogę. Zachwiał się i upadł.

Patrzyłem, jak Zębaci podnoszą Keziaha, przytrzymując go

szponiastymi łapami, a potem skręcają jego ciało. Ci trzymający

za głowę kręcili w lewo, a ci za nogi - w prawo. Usłyszałem serię

dźwięków przypominających pękanie strun, a potem rozległ się

mokry trzask pękającego kręgosłupa. Jeden z Zębatych zatopił zęby

w łuskowatym ogonie Jaszczura; drugi zaczął wydłubywać długie

kły z jego dziąseł. Keziah wrzeszczał i szarpał się. Niebieskie palce

wepchnęły się w jego oczodoły, próbując wyłowić stamtąd gałki

oczne. Wyrwano mu jęzor i Zębaci zaczęli walczyć między sobą

o tę zdobycz. Z chrzęstem ukręcali mu palce i żuli je jak patyki

(eden z Zębatych wyciągnął jelito i wycisnął jego zawartość.

Ciemny śluz chlapnął na bruk. Oprawca przytknął koniec jelita do

ust i nadmuchał je. Polem przekręcił w kilku miejscach i podniósł

do góry. Balonowy jamnik. Zębaci pokładali się ze śmiechu.

Bezradny, rzuciłem się do ucieczki. Potwory zauważyły mój

ruch i podążyły za mną. Złota ścieżka trzęsła się od ich kroków.

Śmierdzieli psującym się mięsem. Nie mogli mnie dogonić. Nie

mogli złapać Rhydanina tak przerażonego, jak ja w tamtej chwili.

Mimo to nie rezygnowali z pościgu.

Ciężko stąpałem, ślizgałem się i skakałem po złotych otocza-

kach. Droga stopniowo się zwężała, a w końcu gwałtownie zawró-

ciła. Dotarłem do Kolana. Święte budowle o stromych dachach

tłoczyły się ciasno po obu stronach. Czerwone złoto, białe złoto.

Smród palonego ciała w powietrzu. Woń jaszczurzej krwi i odcho-

dów. Ruszyłem Golenią ich miasta.

Goleń, Łydka, Plac Kostki. Pośrodku stał okrągły gmach pe-

łen Zębatych z niebieskimi przepaskami na biodrach i rzemienia-

mi owiązanymi wokół nóg. Mieli w zwyczaju oblewać nogi i stopy

stopionym zlotem, które zastygało w ich skórze. Wyglądali tak,

jakby wyrastali ze złotej drogi, stopniowo zmieniając barwę na

niebieską. Zatrzymałem się z poślizgiem tuż przed.nimi. Ścigają-

cy mnie Zębaci powpadali na siebie za mną. Wyciągnęli ku mnie

przeszczepione palce. Przypominali śmierdzącą ścianę mięśni.

Sięgnąłem dłonią rękojeści miecza, ale stwierdziłem, że znik-

nął. Próbowałem rozpostrzeć skrzydła, lecz nie mogłem się ruszyć.

Zębaci już szykowali się do skoku na mnie.

80

Steph

Swainsto

n

Z lewej strony dobiegł mnie splot głosów: - Shiro! - Spojrza-

łem lam i zobaczyłem kobietę o blond włosach, owiniętą peleryną.

Sekundę wcześniej nikogo w tym miejscu nie było.

Nie spodobała się Zębatym ani trochę. Otoczyli ją, zapomina-

jąc o mnie. Krzyknąłem, bo obawiałem się, że rozerwą ją na strzę-

py. Odrzuciła płaszcz. Pod spodem była zupełnie naga i bardzo

piękna. Zębaci zachichotali i oblizali siekacze. Kiedy tylko płaszcz

opadł na ziemię, ciało kobiety podążyło za nim, rozpadając się

i spływając ku ziemi, podobne do rozszerzającego się ku dołowi,

skręconego konaru drzewa, a potem do korzeni rozchodzących się

cienkimi liniami po podłożu. Popękana fasada jej twarzy znikła

jako ostatnia. Potem zapadła cisza.

Niektóre z Zębatych przyklękły na jedno kolano. Inne zaczęły

się cofać, [a nie przestawałem wrzeszczeć. Postać kobiety zmieniła

się w gruby powróz składający się z mniejszych włókien. Wężo-

wym ruchem przepełzł przez plac do złotej kraty ściekowej, gdzie

na powrót przybrał kształt pięknej dziewczyny, która skinęła na

mnie. Podniosła kratę, której nawet Płowy nie zdołałby ruszyć

i wśliznęła się w otwór.

Zębaci zaczynali się otrząsać z szoku i rozglądać za mną. Po-

pędziłem przez plac i za jej przykładem wskoczyłem do studzienki

ściekowej, obcierając sobie przy tym skrzydła. Od panującego tam

smrodu wzięło mnie na wymioty.

Znaleźliśmy się w ciemnościach. Niebieskie ręce wciskały się

przez otwór i machały bezładnie, ale nie mogły nas dosięgnąć.

Ktoś dźgnął w dół scimitarem. Zębaci zaczęli wyć. Dziewczyna

wzięła mnie za rękę i przeszliśmy kawałek brzegiem głębokiego,

złotego koryta, którym ściekały krew i brudna woda, niosąc kil-

ka kawałków potrzaskanych kości, wnętrzności, kołtuny włosów

i skorupy Insektów wraz z innymi ochłapami, których na szczęście

nie rozpoznawałem.

- To główny kanał - powiedziała dziewczyna słodko. - Radzę

ci powstrzymać się przed kąpielą.

- Czym...? Kim...? Kim jesteś? - wysapałem.

- 'Ib tylko zły sen, Jant - odparła

- Skąd, do cholery, znasz moje imię? - Próbowałem się uwol-

nić od jej uścisku; ale było to niemożliwe.

- Musisz wrócić na Zamek i zapomnieć o wszystkim. - Mó-

wiła perfekcyjnie po awiańsku. Miała bardzo łagodny głos o wy-

Rok naszej wojny 81

jątkowo wysokim brzmieniu, który sprawiał wrażenie wielu gło-

sów mówiących naraz. W jej policzku pojawiło się kilka szpar;

płynnym ruchem zamknęły się na powrót i nagle zauważyłem, że

nie była jednolita. Przyjrzałem się jej bliżej i aż wzdrygnąłem się

z obrzydzenia. Składała się z tysięcy długich, cienkich robaków.

Splątane ze sobą i stale się poruszające, udawały skórę. Uśmiech-

nęła się, a raczej robaki, które były jej ustami rozchyliły się na mo-

ment i zobaczyłem czerwie jej zębów.

- To wstyd, że taki doświadczony podróżnik tak się pogubił

- odezwała się.

- Kim jesteś? - powtórzyłem przerażony. Tkwiłem między

tym stworem i kanałem pełnym krwi. Nikły uśmiech znowu po-

jawił się na jej twarzy, jakby nie potrzebowała imienia, a ja byłem

głupi, skoro tego nie rozumiałem. Musiała przybyć z bardzo odle-

głego miejsca, wydawała się taka obca.

- Jeśli ja wydaję ci się dziwna - powiedziała - powinieneś

zobaczyć resztę dworu. Sięgnęła ręką przez pierś i podrapała się

w tył głowy.

- Dworu? lakiego dworu? Jedyny dwór to Zamek!

- Mówię o dworze królewskim. Wydaje mi się, że nie podo-

basz się Zębatym. - Typowo kobiecy sposób rozumowania. Jej

spokojny głos pogładził mnie. Gdyby była niewidzialna, zakochał-

bym się w niej. - Nigdy nie wracaj do Auraty. Nigdy nie rozmawiaj

z Jaszczurem.

- Keziah nie żyje - powiedziałem jej. Kolejny nikły uśmiech.

Zebrałem w sobie strzępy uprzejmości, które mi jeszcze zo-

stały.

- Dziękuję ci... Dziękuję za uratowanie mi życia. Może

w przyszłości spotka mnie zaszczyt odwdzięczenia się tobie tym

samym, moja pani. A tymczasem czy mógłbym ci jakoś odpłacić,

pojedynczo lub w mnogości?

- Musisz wrócić do domu i tam zostać.

- A poza tym?

- Co powiesz na całusa? - spytała wystawiając język, który

rozwinął się zlepkiem robaków i pomachał w moją stronę, (ego

koniec nagle się zaczerwienił, gdy wszystkie glisty otworzyły małe

gęby i wysławiły języki. Cofnąłem się.

Dziewczyna się roześmiała i zaczęła się rozpływać, tak jak

poprzednio rozdzielając się na pojedyncze robaki, które wijąc się

82

Stcph

Swainsto

n

między otoczakami, plusk za pluskiem, wskakiwały do ścieku i ru-

szały pod prąd. Ostatnia grupa ponownie się połączyła w kształt

oderwanej od ciała ręki, która wesoło pomachała mi na pożegna-

nie. Odwzajemniłem ten gest, zastanawiając się, czy mogła mnie

widzieć.

Potem usiadłem przy pełnym krwi kanale i czekałem, aż mój

świat na powrót mnie wciągnie. Wiedziałem, że podczas lotu na

Zamek będzie mnie męczył kac. Kiedy jest się zupełnie trzeźwym,

świadomość nadchodzącego kaca jest parszywa. Ze wstrętem my-

ślałem o moim bezużytecznym ciele leżącym na podłodze komna-

ty w zimnej twierdzy Lowes, wokół której roiły się Insekty.

Rok naszej wojny

83

ROZDZIAŁ 5

Gdyby Zamek zbudowano na planie zegara słonecznego, nie

mógłby być bardziej dokładny. Pod koniec lata, punkt o trzeciej

popołudniu, snop słonecznego światła przeszywa ukośne listwy

okiennic północno-zachodniej Wieży i pada w poprzek mojego

biurka. Niezawodnie dzieje się tak od setek lat; tym razem ten pro-

mień mnie obudził.

Ocknąłem się ze słońcem świecącym mi w oczy, siedząc przy

biurku z głową opartą o stertę zamazanych dokumentów - rapor-

tów po bitwie. Prawdopodobnie oznaczało to, że atramentowe za-

pisy odbiły się w negatywie na mojej twarzy. Czekała mnie zatem

kolejna noc spisywania wszystkiego jeszcze raz przy pomocy lu-

stra. Westchnąłem, przeciągnąłem się i ziewnąłem.

- Wypalisz się - odezwał się za mną ciepły głos. Cynamono-

wy głos. Z lekką nutą wanilii. Mewa.

- Nie wiedziałem, że wróciłaś - powiedziałem, nie odwraca-

jąc się.

- Wczoraj wieczorem przyjechałam z Kutych powozem.

O północy. Ty już... spałeś.

- Dobrze się tam bawiłaś, moja słodka?

Mewa leżała na szezlongu obitym czekoladowobrązowym

aksamitem. O ramię oparła parasolkę miodowego koloru, a na jej

piersi spoczywała otwarta powieść w miękkiej okładce.

- Musimy kazać to naprawić - powiedziała, wskazując uszko-

dzoną okiennicę upierścienionym palcem z polakierowanym pa-

znokciem. - Wtedy będziesz mógł spać cały dzień.

Może to zabrzmi dziwnie, ale kocham ją głównie ze względu

na jej głos. Oddycha pełnymi słowami, które są jak uderzające do

głowy opary grzanego wina albo kakao, wonie sylab zaprawia nuta

84 Steph Swainston

brandy i syropu. Uwielbiam języki, a moim największym marze-

niem jest zostać na zaws/.e zakonserwowanym w cukrowym głosie

Mewy. Spojrzałem na nią czule, ogrzany niesfornym promieniem

słońca. Miała na sobie bladokremową, koronkową suknię z dłu-

gimi rękawami. Szykowna, lekka i delikatna, wyglądała jak lukier

na czekoladowej sofie. Oto pani, którą postanowiłem uczynić nie-

śmiertelną, dziewczyna, która - dla mnie - jest najlepsza na świe-

cie. Najsłodsza na świecie, na zawsze. Zaczęła kręcić karmelową

parasolką, dumna z tego jak na nią patrzę, zupełnie jak dziecko.

Miała ciemne włosy i skórę koloru brązowego cukru, miękką i cie-

płą. Rysy jej twarzy podkreślał delikatny makijaż: usta w odcieniu

czerwieni, która jest prawie brązem, jak u wiśni; oczy w barwach

szampana, kawy i lukrecji.

- Moja kochana - powiedziałem - wyglądasz lak słodko, że

mógłbym cię zjeść.

Z rozmysłem spojrzała na sufit.

- Wciąż jesteś na haju - odparła z wyrzutem.

- Nie jestem. )uż to rzuciłem.

- Bzdura - ucięła krótko. - Mój drogi, w twoich rękach jest

więcej dziur niż w dachu dworu w Kutych.

Wolałem uniknąć takiej rozmowy. Wytrwałość nie była jedną

z zalet mojej żony. Z doświadczenia wiedziałem, że jeśli przez jakiś

czas będę blefował, jej uwagę zaprzątnie co innego.

- Nic mi nie jest.

- Martwię się o ciebie, Jant. Twój nałóg nie był tak silny od

dwa tysiące szóstego.

Tak, wtedy po raz ostatni widziałem Genyę.

- To przez wspomnienia z bitwy i śmierć Rachisa - skłama-

łem, czując przyjemne ciepło współczucia Mewy. Wiem, że nie-

wiele mi to daje, ale lubię się delektować jej uwagą i troską. Zasta-

nawiałem się, z jakich kryjówek mógłbym korzystać, gdyby Mewa

postanowiła wyrzucić mój zapas koty. Rzadko aż tak przejmowała

się faktem, że od czasu do czasu sobie folguję. W końcu należała

mi się odrobina przyjemności po tym wszystkim, co przeszedłem.

- Czy mogłabym ci pomóc uwolnić się od tego?

- leszcze nie jestem gotowy zupełnie z tym zerwać.

Mewa westchnęła. Już to wcześniej słyszała.

- Będę się ograniczał - dodałem roztropnie. - Naprawdę mam

taki zamiar. Naprawdę. - Usłyszała napięcie w moim głosie i umil-

Rok naszej wojny

85

kia. Ostatni raz, kiedy przedawkowałem i trafiłem do Przejścia,

naprawdę mnie przeraził. Od tamtej pory brałem mniej, bo nie

chciałem ryzykować przypadkowej podróży do Epsilonu. Nadal

nie mogłem zapomnieć ostrzeżenia Robakowej Panny - „Nigdy

nie wracaj do Auraty". Nie chciałem o tym dłużej myśleć. Zasta-

nawianie się nad tym sprawiało, że miałem ochotę na więcej koty,

a i tak byłem wystarczająco roztrzęsiony.

- Postaraj się, kochanie. Została z ciebie tylko skóra i kości...

- Chciała mówić dalej, ale rzuciłem się na szezlong. - na nią - i za-

cząłem wyciskać całusy w dekolcie jej sukni. Krzyczała i chichotała.

- Zostaw mnie w spokoju! Mmm... Au! - ugryzłem ją w ramię.

- Chodź do łóżka.

- Mmm. Dobrze. Nie... zaraz tu mam wiadomość cło ciebie.

Spojrzałem na nią. Więcej pracy?

- Od kogo?

Mewa wskazała prostokąt żółtej kartki na kominku.

- Od Łucznika - powiedziała.

Chciałem wstać, ale Mewa oplotła mnie nogami w pasie, nie-

zła sztuczka. Kłułem ją w brzuch parasolką, dopóki mnie nie pu-

ściła.

- Piorun może poczekać - powiedziała nadąsana.

- Skoro jestem mu potrzebny, powinienem iść - odparłem.

Cmoknęła z niezadowoleniem. Odczytałem kaligraficzne pismo

Pioruna: „Przyjdź do mnie jak najszybciej. Twoje posiłki przybyły

wczorajszego wieczoru: Gubernator jaskółka Ondyn z jej świtą wy-

ruszyła do Lowes. W związku z nieszczęściem Pustuła, zmieniła de-

cyzję i skierowała się na Zamek, za co jestem jej ogromnie wdzięcz-

ny". Odwróciłem kartkę. „Ale zamierzam skręcić ci kark za to, że

wezwałeś jaskółkę na front. PRM'\

Mewa spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem.

- Masz kłopoty. - Zrobiła minę, jakby patrzyła na mnie znad

okularów, choć nigdy ich nie nosiła.

- Co mnie to obchodzi. - Zacząłem niecierpliwie lizać jej

nogi. Rąbek jej sukni dostał mi się do ust. Mewa rytmicznie gła-

skała moje pióra, wywołując we mnie szalone pożądanie. - Możesz

jeszcze raz zrobić tę sztuczkę z nogami?

- Taką? Dlaczego?

- Ho ja mogę zrobić tak. - Mewa stłumiła okrzyk. Nawet jej

krzyki były jak porcje kremowego ciasta.

86

Steph

Swainsto

n

Mewa pociągnęła mnie za skrzydło, które wyprostowało sil-

na całą długość, aż stoczyła się z łóżka. Z kłapnięciem przyciągną-

łem je z powrotem, napinając silne mięśnie.

- Daj spokój. Musisz iść!

- Tylko śmiertelni muszą się spieszyć. Daj mi jeszcze całusa.

- On na ciebie czeka!

- Tak, kochana. Nie, zaczekaj...

- Jesteś gotowy?

- Zaczekaj chwilę. Czegoś tu nie pojmuję. Co Piorun miał

na myśli mówiąc o „nieszczęściu Pustuła"? O czym on mówi, do

cholery? Jaki dzień dziś mamy?

- Piątek.

- Niemożliwe. W piątek odwiedzałem dwór... O cholera. Nie

przez cały tydzień.

Mewa westchnęła. Miała bardzo negatywne zdanie o narko-

tykowych ciągach, które trwały tydzień. Rozejrzała się po zarzuco-

nej papierami podłodze, podniosła złożoną gazetę i podała mi ją.

Kurier Kutych spieszył uściślić poprzednie meldunki, dono-

sząc, że po wczorajszej katastrofie:

Jego Wysokość Król Pustut dotarł do Pałacu Rachis żywy i zdro-

wy. Nie odniósł żadnych ran i właśnie wystosował pochwałę rycerza

swojej straży przybocznej (w całości przedrukowaną na stronie dru-

giej), który nie odstępował władcy podczas szybkiej jazdy powrotnej,

w trakcie której siedem-ósmych kolumny za nimi poniosło śmierć.

Jak mówi jeden z ocalałych: „Natrafiliśmy na naszą przednią straż

porzniętą na kawałki i pospiesznie zawróciliśmy, aby zapewnić bez-

pieczeństwo Jego Wysokości".

Liczba ofiar śmiertelnych sięgnęła pięciuset, po tym, jak Insek-

ty osaczyły kolumnę żołnierzy Pustuła wiozącą ciało poprzedniego

Króla do domu. Przeciwników było dwukrotnie więcej niż liczyły

nasze oddziały. Zaatakowali nocą, gdy żołnierze maszerowali bez

zbroi i nie byli przygotowani na napaść. Ich trupów nie odnalezio-

no i nie odzyskano trumny z ciałem Biegusa, gdyż Pustuł ogłosił,

że ponowna wyprawa w tamten rejon jest zbyt niebezpieczna. Jest

jednak świadom hańby, jaką ów wypadek i poniesiona strata okryły

jego ród.

Wiele rodzin w Rachis i w Kutych jest w żałobie. Całe królestwo

razem z nimi pogrąża się w smutku, który szybko nie minie.

Rok naszej wojny

87

Pustuł nie zwolnił ze służby ocalałych, a dodatkowo wezwał

resztę awiańskich Fyrdów, by chronili go w Rachis. Ta decyzja spo-

tkała się z krytyką, ponieważ w jej wyniku Trakt Tatarakowy oraz pół-

nocno-zachodnia część kraju pozostają bez ochrony.

Podpisano: Jant Shira 09.09.15

Cholera. Nic dziwnego, że Piorun chciał się ze mną widzieć.

- lestem pod wrażeniem - powiedziałem. - Napisałem do

Kuriera nie mając pojęcia o tym, co się stało.

Mewa spojrzała na mnie pobłażliwie.

- Masz u mnie dług.

Zajrzałem do dwóch innych poważanych dzienników, które

leżały na podłodze wśród podręczników z drastycznymi rysun-

kami przekrojów Insektów i moich notatek z chemii. Ekspres Mo-

reński opisał tylko, co dworzanie mieli na sobie podczas koronacji

i zamieścił niezłe cycki na trzeciej stronie, ale za to Cichy Wywia-

dowca drukował własny komentarz wydarzeń:

Nigdy dotąd żaden Król nie wezwał zastępów wyłącznie dla

własnej ochrony. Można by się zastanawiać, dlaczego odcina się od

pozostałych guberni Awii i jak mniejsze prowincje zdołają się obronić

przed Insektami. Zadaniem Zamku jest ochrona Awii, ale jak tego

dokonać bez wojsk? Dlaczego Zamek dotąd nie wydał oficjalnego

oświadczenia? Czy Cesarz popiera Pustuła, który gotów jest zosta-

wić Lowes i Tanager na pastwę losu? Poza kilkoma wyjątkami, mniej-

sze gubernie uznają, że Pustuła należy zdetronizować i zastąpić. Po

raz kolejny spoglądamy w stronę Kręgu niezwyczajnie milczących

nieśmiertelnych, szukając u nich rady w tej sprawie, podczas gdy In-

sekty grasujące na południe od Muru niszczą to, co jeszcze zostało

z naszych stad i zagrażają naszym dzieciom.

Kobuz Inowrot 10.09.15

- Idę - zwróciłem się do Mewy. Musiałem się dowiedzieć, jaki

cel miał Pustuł.

Mewa skinęła głową.

- Kiedyś uda się nam spędzić razem więcej niż jeden dzień

- powiedziała z żalem.

- Przykro mi. - Wciągnąłem trochę koty przez nos, uznając, że

to najlepszy lek, który opóźni mdłości, choć wywoła nerwowość.

88

Steph

Swainsto

n

Wiem, że to błędne koło, bo to, co nazywam lekiem, jest w rzeczy-

wistości przyczyną mojej choroby.

Nie sądziłem, że duszny świat na zewnątrz może być aż. tak

gorący. Słońce przypominało srebrną monetę przepalającą war-

stwę chmur na niebie, które więziły skwar przy ziemi i dusiły Za-

mek. Idąc, zdejmowałem z siebie zbędne sztuki odzienia. Kiedy

dotarłem do komnat Pioruna, niosłem już moją kurtkę z wronich

skórek i podkoszulek z długimi rękawami, a strój, który miałem na

sobie ledwie mieścił się na granicy przyzwoitości.

Miałem dwieście lal na oswojenie się z tym skrzydłem Zam-

ku, ale wobec takiej wspaniałości każdy czułby się nieswojo. Za-

wsze towarzyszy mi wrażenie, że nie powinienem tu być, lecz jed-

nocześnie budynek zachęca do wejścia - tak, jakby przekonywał,

iż tutejsi mieszkańcy, na pewno powitają mnie z uśmiechem i po-

zwolą mi chwilę zostać. W korytarzu, głęboko w samym wnętrzu

Zamku, czarne i białe płytki ułożono tak, aby dawały wrażenie

trzech wymiarów. Ściany neo-tealeańskiego korytarza zastąpiono

otwartymi, białymi łukami. Przeszedłem pod jednym z nich, przez

idealnie utrzymany trawnik i wkroczyłem do białego budynku

z wysokimi, pionowo otwieranymi oknami z mnóstwem szybek.

Układ cegieł niższej kondygnacji podkreślały gładkie tynki

ponad nią. Okna znajdowały się tak blisko siebie, że cała ściana

składała się głównie ze szkła przesłoniętego granatowymi storami

z aksamitu. Z wnętrza widziało się każdy centymetr geometrycz-

nych ogrodów, kwadraty trawników i stożki cyprysów.

Muzyka wypływała na zewnątrz. Podążyłem za jej strumie-

niem do źródła, sądząc, że słucham pięknego duetu klawesynów,

ale kiedy dotarłem do komnat Pioruna, zobaczyłem, że grała sama

laskółka. Znalazła sposób wykonywania obu partii duetu jedno-

cześnie.

Piorun siedział w fotelu tak blisko niej, jak pozwalała na to

etykieta i uśmiechał się lekko. Był zadowolony, ponieważ miał

Jaskółkę w swojej komnacie, a poza tym zachwycił ją najnowszy

prezent od niego - złocony i emaliowany na niebiesko klawesyn

na nóżkach zdobionych ślimacznicami i z klawiszami ze złota oraz

lazulitu.

Meble pasowały do siebie stylem, ale znalazło się też miejsce

dla kilku nowoczesnych sprzętów w stylu Nowej Sztuki, wykona-

nych z politurowanego drewna i srebra. Piorun był zapalonym

Rok naszej wojny

89

kolekcjonerem i nie zrezygnował z tego hobby, choć narzekał, że

przez ostatnie kilkaset lat nie znalazł się artysta, który miałby praw-

dziwie wyrobiony smak. Umeblowanie komnaty stanowiło zapis

luksusowych trendów od końca pierwszego tysiąclecia. Większość

prezentowała styl barokowy i była zdobiona szylkretem. Na ścia-

nie w głębi pomieszczenia wisiała wypolerowana tarcza z niebie-

skim rombem na srebrze zaprezentowana na tle wachlarza strzał.

Po obu jej stronach powieszono prastare olejne portrety. Pod

nimi, większą część ściany zajmował kominek z różnobarwnego

marmuru. Skrzydlate figury podtrzymywały inkrustowany gzyms

ponad nim. Elegancka szklana karalka z winem stała na stoliku,

którego pojedynczą nogę wykonano z wypolerowanego granitu

z Karnis. Na srebrnej tacy ozdobnie ułożono piaty wędzonego ło-

sosia. Reszta owoców morza miała odnóża i skorupy, i za bardzo

przypominała Insekty. Wyminąłem je pospiesznie i dotknąłem ra-

mienia (askólki, budząc ją z zadumy. Ostatni akord zawisł w po-

wietrzu na długą, słodką chwilę, zanim umilkł.

- Witaj Jant - powiedziała. - Świetny makijaż.

Potrafiłem polubić niektóre osoby.

- Pani Gubernator Ondyn, cieszę się, że cię widzę, choć wo-

lałbym cię spotkać w innych okolicznościach. Czy któreś z was, do

diabla, wie, co się dzieje w Rachis?

- Nie - odparła laskółka z uśmiechem. Złożyła nuty, wyjęła,

ołówek zatknięty za ucho i na odwrocie zaczęła zapisywać jakąś

melodię. Kiedyś w zakrapianej alkoholem rozmowie Piorun poża-

lił się, jaka to szkoda, że Jaskółka ma krótką fryzurę; jej włosy były

jak miedziane i rude iskry, jak nici jedwabiu. Miała grube brwi,

a piegi pokrywały całą jej twarz i ramiona.

Wolała spędzać dnie ćwicząc grę na fortepianie zamiast kon-

nej jazdy, więc była pulchna, ale niestety bez dużych piersi, ja-

kimi zwykle obdarzone są dobrze zbudowane kobiety. Siedziała

ze skrzyżowanymi nogami na stołeczku. Miała na sobie żakiet

z kwadratów różnokolorowego aksamitu. Głowę przykryła ciem-

nozielonym beretem, który siedział pod eleganckim kątem na jej

rudych włosach - tak bardzo ukośnie, że przy każdym jej ruchu

miałem ochotę rzucić się ku niej, by go pochwycić. Nosiła też inne

stroje, ale najbardziej zapamiętałem ów szokujący różnobarwny

żakiet.

Piorun wyciągnął muskularne ramię i westchnął.

90 Steph Swainston

- Usiądź - zwrócił się do mnie. Zatopiłem się w foteUi, który

otoczył mnie i niemal zadusił. - Cesarz pytał o ciebie dziś rano.

Nie rozumiem, jak możesz wystawiać jego cierpliwość na takie

próby. Otrzymałem list od mojego stewarda, Błotniaka, który

uczestniczył w ceremonii koronacji. Pustuł tak się palił, by za-

siąść na tronie, że nie chciał czekać, aż przybędą Eszaje. Niech

go diabli! Po raz pierwszy od tysiąca pięciuset lal nie byłem na

koronacji!

- Błotniak obawia się o przyszłość dworu Mika. Skoro Ra-

chis otoczone jest przez oddziały, które mają strzec guberni przed

Insektami, co się stanie z moim domem, położonym zaledwie

pięćdziesiąt kilometrów dalej? Błotniak chciał wiedzieć, jakie jest

prawdopodobieństwo inwazji. Uspokoiłem go. Pognałem na front

kogo tylko znalazłem i wysłałem posiłki do fortecy.

- Nie zamierzasz ulec powszechnemu trendowi i chronić

dworu Mika? - zapytała Jaskółka.

- W żadnym razie! Jeśli nie zdołamy się utrzymać na froncie,

wszystko legnie w gruzach.

- Pustuł chce zmienić Rachis w bezpieczne niebo - powie-

działa.

- Żeby tylko się nie przeliczył z tym bezpieczeństwem. Zo-

stanie na głodującej wyspie w morzu Insektów. Jak długo najlepsze

nawet wojska mogą się utrzymać pod wodzą Pustuła? - Piorun

westchnął. - Jaskółko, żałuję, że nie mogę zatrzymać moich Fyr-

dów przy mnie, ale rozumiesz, że musimy starać się wspólnie oca-

lić północną Awię przed inwazją.

- Przybyłam tu na czele dwóch tysięcy ludzi. Nie rozumiem,

dlaczego nie chcesz mi pozwolić wyruszyć na front.

- Nie. Dopiero jak zostaniesz jedną z Eszajów.

Wziąłem szklany kielich, który najwyraźniej przygotowano

dla mnie i nalałem sobie trochę orzeźwiającego białego wina.

- Insekty pozostaną za swoim Murem, Rarogu. Nie może ich

być aż tak wiele.

- Mylisz się. Przesuną granicę i zbudiiją nowe Mury, coraz

więcej i więcej, aż stracimy całą Awię. Pamiętam jak szybko się

rozprzestrzeniały na początku.

Wolałem zmienić temat. Nie chciałem by Piorun znowu za-

czął opowiadać o dawnych, bohaterskich czasach, kiedy to powsta-

wał Krąg.

Rok naszej wojny

91

- Bliskie spotkanie ze śmiercią chyba wytrąciło Pustuła

z równowagi.

Piorun wziął kopertę z pieczęcią ściśle tajne.

- Z tonu tego listu wnioskuję, że jest przerażony.

- Całe letnie miesiące spędził wylegując się na sianie i pisząc

wiersze, podczas gdy Biegus ćwiczył się w walce na kopie - powiedzia-

ła laskółka, powtarzając powszechną opinię na temat męstwa Pustuła.

Nawet nie podniosła wzroku znad nut swojej papierkowej opery.

Być może sprawiło to wino, ale przepełniał mnie optymizm.

- Nie przejmujcie się. Nie zdoła długo utrzymać żołnierzy

w Rachis. Czekają na nich domy, kochanki i zboże, które trzeba

zebrać za miesiąc.

Głos Pioruna zabrzmiał ponuro:

- No to pozostaje nam mieć nadzieję, że będą woleli kosić

pszenicę i piec nam chleb niż siedzieć na tyłkach w Rachis za pięć

funtów dziennie.

- On im płacp.

- Na to wygląda, o ile dobrze zrozumiałem ten list. A kiedy

pozostawione na polach zboże zacznie obumierać, będzie im mu-

siał płacić coraz więcej. Skarbiec zaświeci pustkami. Gdyby Biegus

żył, wolałby umrzeć tysiąc razy niż patrzeć jak Pustuł trwoni ich

fortunę.

- Pozwól, że polecę tam i z nim porozmawiam.

- Dobrze. Chcielibyśmy też wiedzieć, jak Tornado radzi sobie

w Lowes; przynajmniej jeden z nas tam jest. Powinienem wracać

na front... Ale San uważa, że w tej chwili bardziej pożyteczne jest

to, co robię tutaj.

Nie mogłem o wiele pytać w obecności Jaskółki, ale nie po-

trafiłem się powstrzymać.

- A co tutaj robisz?

- Piszę listy i rozmawiam z ludźmi,

laskółka odłożyła manuskrypt.

- Jeśli udajecie się na dwór, to czy mogę wam towarzyszyć?

Problemy, z jakimi się borykaliśmy nie dotyczyły Ondyn. Wy-

jaśniłem jej to, ale Piorun powiedział:

- Gdyby Jaskółka mogła raz. jeszcze stanąć przed Cesarzem,

bardzo przysłużyłoby się to jej petycji. Oklaskiwałeś jej koncert

w Auli, byłbym ci wdzięczny, gdybyś teraz mógł towarzyszyć jej na

sali audiencyjnej.

92

Steph

Swainsto

n

Podejrzewałem, że cała wizyta była jedynie pretekstem do

tego, by laskółka mogła ponownie zobaczyć Cesarza Sana.

- Dlaczego sam jej tam nie zabierzesz? - jęknąłem.

- Raczej nie uznano by mnie za bezstronnego w tej kwestii.

laskółka kiedyś powiedziała, że rozważy poślubienie Łuczni-

ka dopiero po tym, jak zostanie przyjęta do Kręgu. Było to sprytne

posunięcie, bo Piorun stara się teraz zaaranżować jak najwięcej

audiencji u Cesarza. Wiem, że kiedy San podejmie decyzję w ja-

kiejś sprawie, rzadko ją zmienia; co więcej, jego opinia staje się

wyznacznikiem danej kwestii, a laskółka obstając przy swoim,

sprzeciwia się mu. San nie jest nic winien swoim liszajom, bo płaci

im wiecznym życiem, monetą lak cenną, że jakiekolwiek specjalne

względy są wykluczone.

Piorun poprosił mnie, bym towarzyszył Jaskółce, bo gdyby jej

petycja została odrzucona, on nie straciłby twarzy. )a nie obawiam

się o moją reputację, ponieważ opinia o mnie od dawna naznaczo-

na jest skandalem. Gdybym pomógł jaskółce w doprowadzeniu tej

sprawy do pomyślnego zakończenia, Piorun spojrzałby na mnie

łaskawiej. Być może udzieliłby mi kolejnej pożyczki albo przy-

najmniej zrezygnował z odsetek od dwóch tysięcy funtów, które

pożyczyłem od niego w tysiąc dziewięćset trzydziestym.

Piorun był moim pierwszym opiekunem. Trafiłem do Kręgu

prosto z miasta Hacilith, nie wiedząc nic o Insektach ani o wła-

daniu mieczem, nieufny, ale ambitny. Uczył mnie jazdy konnej

i etykiety oraz pozwalał mi się wyszaleć na dworze Mika, dopóki

nie nauczyłem się znakomicie władać językiem Awian. W tam-

tych czasach stałem się jego najbliższym przyjacielem i to waśnie

on, obok Mewy, dbał bym za bardzo nie zbaczał z prostej ścieżki.

Mogłem się mu odwdzięczyć, biorąc Jaskółkę pod swoje skrzydła.

Skinąłem na nią.

- W takim razie chodźmy. A ty co planujesz, Rarogu?

- Będę obserwował was z galerii.

- Tego się spodziewałem.

- Może powinnam zaśpiewać coś na dworze - odezwała się

laskółka. - Zdołałabym stopić nawet cesarskie serce. Zgodziłby się

uczynić mnie nieśmiertelną, by już zawsze słuchać idealnych kon-

certów.

Wcale się nie przechwalała, mówiła to poważnie i pewnie na-

wet miałaby rację, tylko że - z tego co wiedziałem - Cesarz niena-

Rok naszej wojny

93

widzi! muzyki i nie potrafił odróżnić Sonaty Zaćmienia od skan-

dowania kibiców piłkarskich.

- Moja sytuacja jest tym trudniejsza, że w Kręgu nie ma Mu-

zyka, któremu mogłabym rzucić Wyzwanie, by zająć jego miejsce.

Czy opinie innych Eszajów nie mają żadnego znaczenia? - spyta-

ła.'

- Ostateczna decyzja należy do niego - odparł Piorun ze

smutkiem. Widział jak Jaskółka się zmieniała w ciągu ostatnie-

go roku: z każdym rozczarowaniem jej pragnienie dołączenia do

Kręgu rosło. Teraz miała w sobie determinację twardą jak diament

i kruchą jak stare szkło, która mogła wyczerpać jej świeżego du-

cha, pozostawiając tylko gorycz i upływające lata.

- Idziemy? - Piorun jednym haustem wychylił kielich po-

twornie drogiego wina. Blada z niepokoju Jaskółka przytaknęła.

Łucznik kiedyś powiedział mi, że rosnąca bladość jest tak pew-

ną o/.naką miłości, jak rumieniec świadectwem skromności. Ja

widziałem w Jaskółce przerażoną dziewczynkę, którą wściekły

wilk jej ambicji wplątał w skomplikowaną sytuację. Chciałem ją

uwolnić. Wyraźnie czułem, że się denerwuje, bo patrząc na mnie

nie widziała mnie; za bardzo przejmowała się obserwowaniem

wyimaginowanych dworskich scen w swojej wyobraźni. Świado-

my zazdrosnego spojrzenia Pioruna, przytuliłem ją powściągliwie

i powiedziałem, by nie traciła odwagi.

Piorun wielokrotnie tłumaczył Jaskółce, że może zostać jed-

nym z Eszajów w każdej chwili, wystarczy, że zgodzi się za niego

wyjść. Ale minął rok, a ona wciąż mu odmawiała. Musiałem się

dowiedzieć, dlaczego nie chciała poślubić Łucznika, abym mógł

ją przekonać, że nie ma racji. Nie jestem zdolny do tak głębokich

uczuć, jak on - dzięki bogu - ale naprawdę pragnąłem, by Jaskółka

do nas dołączyła. Nawet przy mojej znikomej znajomości muzyki,

wiedziałem, że była najbardziej utalentowaną kompozytorką, jaką

Cztery Krainy wydały na świat. Poza tym, była znakomitym kom-

panem do kielicha i pięknie grała na gitarze.

Idąc, odruchowo omijałem nierówne deski w podłodze, ale

Jaskółka szła tędy po raz pierwszy i musiała co chwila niezgrabnie

podbiegać, żeby dotrzymać nam kroku. Łucznik kroczył przy niej,

strzały klekotały w kołczanie na jego biodrze.

Chciałem jakoś uspokoić pieśniarkę.

94 Steph Swainston

- Całe życie mieszkałaś w Ondyn? - spytałem, żeby zagaić

rozmowę.

- Prócz ostatniego roku, który spędziłam w Hacilith.

- Twoja matka pewnie pochodzi z Diw.

- Tak. Skąd to...? No tak. Poznajesz to po moim akcencie.

Niesamowite!

Wzruszyłem ramionami na znak, że nie robiło to większe-

go wrażenia niż jej zdolność pamiętania każdej nutki wszystkich

symfonii. Dwie napisała, zanim skończyła dwanaście lat.

Lotki jej skrzydeł były prążkowane - ciemne, rdzawo rude

z przecinającymi je czerwonobrązowymi paskami - niezwykle

rzadkie, [ej skrzydła wyglądały okazale, a ciało wydawało się tak

miękkie i delikatne, że pragnąłem go dotknąć. Zapanowałem nad

tą chęcią i wydłużyłem krok, by zapomnieć o pokusie.

Sala audiencyjna, otoczona ze wszystkich stron kolumnadą

znajduje się w samym centrum Pałacu, który jest centrum Zamku,

wzniesionego w samym centrum świata. Poprowadziłem Jaskółkę

pod rzeźbionymi łukami, między spiralnie pnącymi się w górę ko-

lumnami, ku schodom, gdzie odłączył się od nas Piorun. Wbiegł

po stopniach na górę i zniknął w drzwiach prowadzących na gale-

rię. Wypukłe reliefy w ścianach przedstawiały głowy Insektów; ich

obsydianowe oczy wypolerowano lak, że świeciły jak wygłodnia-

łe, czarne lustra. Jaskółka wzdrygnęła się na ich widok. Kamien-

ne czułki były splątane w taki sposób, że trójkątne głowy wisiały

nad kolumną niczym warkocze cebuli. Kiedyś słyszałem, że rzeźby

te zastąpiły prawdziwe trofea zdobyte przez pierwsy.ych Eszajów.

Pewnie zamieniono je ze względu na smród, a może też dlatego,

że dworskiej służbie robiło się niedobrze na widok drążących je

robaków, które spadały im na głowy.

W ścianach osadzono popiersia i tarcze herbowe, którym Ja-

skółka przyglądała się uważnie, próbując rozpoznać symbole.

- Nic z tego - powiedziałem jej. - Ta część Zamku nie zmieni-

ła się od kiedy powstał, a obecnie mamy zupełnie inne prowincje.

- Rozumiem. Czy jest tu Mika?

- Nie. Zamek zbudowano przed dwoma tysiącami lat.

Jaskółka zamilkła. Ukradkiem spoglądała na wyblakłe heral-

dyczne malowidła na suficie - na ciemną czerwień skrzepniętej

krwi, na umbrę i na zieleń ziemi. Przez sto lat studiowałem ich

Rok naszej wojny

95

enigmatyczne interpretacje, ale wcale nie zacząłem ich przez to

lepiej rozumieć.

Chwilę marudziłem przed wejściem na salę - potężne drzwi,

osadzone na czarnych, żelaznych zawiasach, wykonano z dębów

tak starych, że uległy skamienieniu. Trzeba było naprzeć na nie

całą masą, by je poruszyć, a cała moja masa to niewiele.

Przy drzwiach sta) strażnik, ubrany w prosty, nienaganny

strój. Trzyma! idealnie naostrzoną włócznię, a do pasa miał przy-

pięty pałasz. Na mój widok stanął na baczność, ale kiedy zobaczył,

że macham ręką, stanął swobodniej.

- Kometo.

- Witaj, I.anner. Nie widziałem cię całe wieki.

- Lanner byt moim ojcem - powiedział strażnik.

- Ach tak.

- )a jestem tym małym chłopcem, któremu dawałeś słodycze

i mówiłeś: „Pewnego dnia będzie z niego znakomity żołnierz".

Speszony kiwnąłem głową. Takie pomyłki przytrafiały mi się

coraz częściej.

- Pani?

- To jest (askółka, ukochana Pioruna. Chce zostać nieśmier-

telną. Pragnie zastąpić swoje niefortunne imię innym tytułem.

Uważnie przyjrzał się Jaskółce.

- Wszelką broń należy zostawić tutaj - poinformował ją.

jaskółka spojrzała na mnie.

- Nie mam żadnej broni - powiedziała żałośnie.

- Nawet noża?

- Nie!

Strażnik uśmiechnął się do mnie ponad głową dziewczyny.

- Biżuterię także trzeba zostawić - oznajmił.

- Zaskajom nie wolno nosić złota w Kręgu dworskim - wyja-

śniłem, jaskółka skinęła głową, uznając to za kolejną regułę, która

miała sprawić, by ludzie poczuli się mali i nieważni.

- Stojąc przed Cesarzem wszyscy czują się mało znaczący,

nawet Eszaje. Nie należy kryć się za złotymi świecidełkami, lepiej

szczycić się tym, co się osiągnęło - powiedziałem.

- I jeszcze zegarek.

- Dlaczego?

- Bo w obecności Cesarza czas nie istnieje - obwieścił straż-

nik.

96

Steph

Swainsto

n

- Bo na dworze spoglądanie na zegarek oznacza brak manier

- powiedziałem.

Jaskółka wydobyła swój kieszonkowy zegarek i oddała go.

Wartownik ruszył tyłem ku drzwiom, by je otworzyć. Jaskółka zro-

biła krok, ale zatrzymałem ją, kładąc dłoń na jej ramieniu.

- Jedna rada, siostro. Nie patrz w górę.

Gdy tylko Jaskółka weszła do środka, od razu spojrzała w gó-

rę. Zamarła zdumiona, oczarowana i zafascynowana. Rozdziawiła

usta. Kiedy stanowczo popchnąłem ją do przodu, niechętnie opu-

ściła głowę i zgarbiła ramiona w obronnym geście.

- Weź głęboki oddech i ruszaj - mruknąłem.

- Shiro. To potęga. - W jej głosie brzmiał absolutny podziw.

Spojrzałem wysoko i jeszcze wyżej. Sklepienie wessało moje

spojrzenie na wyżyny łuków, aż zupełnie straciłem orientację i nie

mogłem się oprzeć wrażeniu, że spadam... ku górze. Kopuła była

złota, pokryta mozaikami wielkich żaglowców na wzburzonym

morzu, a z pinakli zwieszały się wirujące orły. Były tam postacie

dziesięć razy większe od człowieka, z pelerynami wirującymi wo-

kół nich jak warkocze chmur. Sklepienie oświetlały lampy nafto-

we, a nawę rozjaśniały świece w złotych kandelabrach osadzonych

na smukłych posągach. Wystarczyło na moment dać się wchłonąć

bezmiarowi kopuły, a trudno było oderwać od niej wzrok. Jestem

przyzwyczajony do odległości, ale oczy bolały mnie, gdy próbo-

wałem dojrzeć drugi koniec wielkiej sali. Spojrzałem na wąską

arkadę, tak oszałamiająco odległą, że z trudem opanowałem chęć

rozpostarcia skrzydeł, dla bezpieczeństwa. Zobaczyłem wychyla-

jącego się stamtąd Pioruna. Poczułem jak ogromnie się obawiał;

jego wola, by dziewczyna poradziła sobie doskonale spływała w dół

jak promień światła.

- Boże, ile razy dwór Ondyn zmieściłby się w tej hali? - po-

wiedziała cicho Jaskółka.

- Przynajmniej nie pochodzisz z nory w Rumoszu, siostro.

- Czy zbudował to bóg1.

- W pewnym sensie. Przypuszczam, że poprosił o to Cesa-

rza.

Ruszyła przed siebie. Widziałem, jak zbiera się w sobie kro-

cząc po szkarłatnym dywanie między cienkimi mosiężnymi ba-

rierkami. Ramiona ściągnęła do tyłu, głowę z dumą podniosła wy-

Rok naszej wojny

97

soko; jakimś cudem zdobyta się na niewzruszony wyraz twarzy,

a jej dłonie, wcześniej wystukujące pizzicato, znieruchomiały. Nie

zatrzymując się przeszła aż do Sali Tronowej, poza zasłonę, za któ-

rą Zaskaje nie mają wstępu.

Mijaliśmy pięknych Eszajów w cudownych strojach. Siedzieli

na ławach wzdłuż ścian i szeptali coś między sobą, gdy Jaskółka

przechodziła obok.

Mijaliśmy hebanowe orły na końcach ław; ich oczy lśniły

opalizująco.

Cień dziewczyny skoczył, urósł, ponownie skoczył, po czym

zmalał, gdy mijaliśmy kandelabry. Żałowałem, że przed przyjściem

tutaj nie zdążyłem się przejrzeć w lustrze.

Podeszliśmy do stopni podium, na którym Cesarz zasiada

pod słońcem z jedwabi i polerowanego złota.

Jaskółka była na tyle rozsądna, by nie podnosić wzroku. Przy-

klękła na jedno kolano, polem na obydwa, a w końcu dotknęła po-

sadzki dłońmi. Głowę trzymała pochyloną. Stanąłem za nią, kładąc

dłoń na jej szerokim ramieniu i oświadczyłem:

- Najjaśniejszy Cesarzu, przyprowadzam gubernator Jaskół-

kę Ondyn z wybrzeża, śmiertelną, która przybywa z prośbą przed

twoje oblicze.

- Czy już wcześniej słyszałem tę prośbę?

- Zeszłego roku o tej samej porze została odesłana z dworu.

Lecz od tamtej pory wiele osiągnęła, przemierzyła całą Awię, zbu-

dowała operę w Ondyn i śpiewała w Teatrze Wielkim w Morenie.

- Kolejno wymieniałem Eszajów i śmiertelników, którzy wspierali

Jaskółkę, ale przerwałem tę słowną petycję, gdy zrozumiałem, że

na Cesarzu nie robi ona żadnego wrażenia.

- Ondyn - powiedział San. Na dźwięk jego głosu Jaskółka

zesztywniała. - Jaki cel przyświeca mojemu Kręgowi?

- Najbardziej utalentowaną osobę w każdej dziedzinie czy-

P

nisz nieśmiertelną, aby Czterem Krainom zapewnić skarbnicę mą-

drości i doświadczenia, które są nam niezbędne, ocikąd bóg nas

opuścił i jesteśmy w stanie wojny.

- Celem Zamku jest obrona Czterech Krain przed Insektami,

nieprawdaż?

Przytaknęła, a Cesarz ciągnął dalej:

. - A zatem w czym może nam pomóc muzyk? Może twoje

melodie obracają Insekty w kamień?

98

Steph

Swainsto

n

- Potrafi zagrzewać Fyrdów do walki - wtrąciłem. - Słysza-

łem jej marsze...

Cesarz zaśmiał się zgrzytliwie.

- Dość, Posłańcze. Zaraz każesz mi wierzyć, że gorąca prze-

mowa wystarczy, by przygotować wojska do bitwy. Obawiam się,

że obecność Jaskółki może tylko rozpraszać Eszajów, którzy po-

winni się skupić na walce. Pani gubernator Ondyn, gdyby pano-

wał pokój, twoja muzyka być może znalazłaby tu swe miejsce, ale

obawiam się, że podobnie jak wszystkie odmiany sztuki, jest ona

rozrywką śmiertelników. Gdybym miał cię uczynić nieśmiertelną,

na jakiej podstawie miałby inny Muzyk rzucić ci Wyzwanie? Prze-

cież nie da się ocenić, kto jest lepszy.

lej miękkie ciało oparło się o moją nogę. Zadrżała niespokoj-

nie; nie miała nic do stracenia i chciała jak najlepiej wykorzystać

chwilę, w której utknęła jak w pułapce. Tymczasem mną targnął

gniew - jakim prawem decydowaliśmy, która dziedzina jest waż-

niejsza od innej? Widziałem co Piorun wyczynia ze strzałami,

a moje latanie często graniczy z akrobacjami. Przede wszystkim,

nie da się oddzielić sztuki tworzenia od sztuk wojennych; stale na

siebie wpływają. Twórczość to ludzkość, którą próbujemy ocalić.

Jeśli Eszaje są wyłącznie machinami wojennymi, nie jesteśmy lepsi

od Insektów.

- Nawet podczas wojny jest czas, by komponować - powie-

działa cicho jaskółka, ale Cesarz nie chciał jej słuchać.

- Nie zamierzam obdarzać ludzi nieśmiertelnością za bie-

głość, jaką osiągają w swoim hobby - rzekł z namysłem.

- Mój panie, ona jest najlepszą na przestrzeni wszystkich wie-

ków.

Cesarz uśmiechnął się jak wilk z bajki dla dzieci.

- Pani Gubernator Ondyn, sądzę, że już uczyniłaś się nie-

śmiertelną. Twoja muzyka nie zginie tak szybko.

- Najjaśniejszy Cesarzu, mogłabym osiągnąć wiele więcej. Mo-

głabym tworzyć zawsze! Jeśli umrę, Cztery Krainy utracą mój dar.

- Czy twoja zdolność tworzenia przetrwa proces stawania

się nieśmiertelnym? Ludzie tworzą, by pozostawić światu cząst-

kę siebie, kiedy oni już odejdą. Na nieśmiertelnych nie ciąży taka

presja.

- Jaśnie Panie, tylko obdarzona życiem wiecznym zdołam

wyrazić całą muzykę, która jest we mnie.

Rok naszej wojny

99

- Każdy w całym Cesarstwie może podziwiać, jak zręczni

w boju są członkowie mojego Kręgu, ale nie każdy docenia muzy-

kę i to oni krytykowaliby twoje członkostwo.

(askólkę opuściła odwaga; nie mogła się przeciwstawiać Ce-

sarzowi. Zamilkła w obawie, że i tak powiedziała zbyt wiele. We-

dług mnie, wirtuozka miała siłę inną od mojej, lecz jej równą; ci,

którzy rozumieli jej muzyczne dokonania, nie wątpili w to. Wielu

liszajów odczuwa znużenie i uwielbia wszelkie nowości; niektórzy

z nas, tak jak ja, parają się wynalazczością, aby ułatwić sobie życie

i udowodnić, że jesteśmy najlepsi w swojej dziedzinie. Nieśmier-

telni, którym nie brak przekonania o własnej wartości, chętnie

akceptują nowe rzeczy i na pewno ucieszyliby się, gdyby Jaskółka

mogła tworzyć wiecznie.

- Uważasz, że muzyka wymaga wiecznego strażnika? - spytał

San. - Tak jak sztuka łucznicza, której patronuje Piorun? Czy nie

byłoby lepiej, gdyby muzykę pozostawiono rozwojowi i zmianom

zale/.nvm od woli przyszłych pokoleń? Sądzę, że twoje pragnie-

nie wstąpienia do Kręgu ma niewiele wspólnego z muzyką. Stajesz

przede mną przepełniona bardzo egoistyczną determinacją. Ko-

meta zapyta) mnie, jak może mi służyć, ty natomiast domagasz się

wieczności.

- Najjaśniejszy Panie, przykro mi, że, jak powiadasz, dzia-

łam w pośpiechu. Taka już jest natura śmiertelników. Wydaje im

się, że ich czas szybko zmierza do końca i czeka ich nieuchronna

śmierć,

Spojrzenie agatowych oczu Cesarza zmiękło. Westchnął.

- Aa lak - powiedział. - Pamiętam... Posłańcze, nie sądzisz,

że muzyka Ondyn byłaby bardziej uwielbiana, gdyby ona sama

miała kiedyś umrzeć?

Pomyślałem o tarczach na zewnątrz Sali Tronowej, które

dawniej uważano za tak ważne, że osadzono je w centrum Zamku,

a teraz, nikt już. nie wiedział, jakie gubernie reprezentowały malo-

wane na nich symbole.

- Muzyka nie będzie ta sama, gdy zabraknie Jaskółki, by bro-

nić jej i odpowiednio ją interpretować. Wraz z nią umrą jej dzieła

- powiedziałem.

Zebrałem się w sobie, wyprostowałem się i spojrzałem mu

w oczy. Cesarz miał lisią, szczupłą twarz i białe włosy. Jego ręce

skryte pod peleryną w kolorze kości słoniowej i złota spoczywały

100 ? Steph Swainston

na kamiennych poręczach. Blask rozbawienia z siłą płomienia jed-

nej świecy rozjaśnił jego niezmierzone oczy.

- Ile ma teraz lat?

- Dziewiętnaście, mój panie.

- A ty Kometo, ile masz lat od dwóch wieków?

- Dwadzieścia trzy. Lecz od tamtej pory zmądrzałem!

- Czyżby? Uważam, że szkoda byłoby pozbawiać Cztery Kra-

iny tego, co mogłaby stworzyć w bardziej dojrzałym wieku. Gdy

ona sama więcej doświadczy, jej muzyka tak na tym zyska, że cała

reszta świata będzie mogła się uczyć z jej pieśni. Jeszcze się zasta-

nowimy - zakończył San. - Spotkam się z tobą ponownie. A dziś

wieczorem posłucham, jak grasz.

Jaskółka wstała i cofnęła się kilka kroków, po czym odwró-

ciła się i opuściła salę. Usłyszałem rumor na galerii, skąd Piorun

wybiegł jej na spotkanie. Kilku Eszajów siedzących na balkonie

stłumiło śmiech.

San ograniczył liczbę członków Kręgu. Obecnie jest pięćdzie-

sięciu nieśmiertelnych, nie licząc Cesarza ani mężów i żon. Rzadko

zwalnia się jakieś miejsce. Wyglądało na to, że Jaskółka musiałaby

długo czekać na okazję.

- A co zrobimy z tobą? - spytał San. Teraz przyszła moja

kolej, by uklęknąć i wpatrzeć się w czerwony dywan. - Poleć do

Rachis i pomów z królem. Chcę wiedzieć, czego pragnie, jakie ma

plany i jak się czuje. To ostatnie jest najważniejsze.

- Tak, mój panie.

- Możesz mu przypomnieć, że Krąg wciąż jest do jego dys-

pozycji.

Dziwne podkreślenie słowa „wciąż" kazało mi spytać:

- Czy byłoby lepiej, gdyby rządy przejął nowy król?

- Kometo, wiesz, że to pytanie nie na miejscu. Zamek nie ma

własnych Fyrdów. Nie mamy władzy nad Królem Awii czy nad gu-

bernatorem Hacilith, ani też nad gubernatorami innych prowin-

cji, większych i mniejszych. Pomagamy im, gdy nas o to poproszą

i doradzamy im, gdy sobie tego życzą. Jak inaczej zdołalibyśmy

przetrwać tysiąclecia do powrotu boga?

- Tak, Najjaśniejszy Panie.

- Gdyby uznano, że próbujemy narzucać naszą wolę, nasze

motywy zostałyby zakwestionowane. Gubernatorowie Awii sami

muszą postanowić, czy Pustuła należy zastąpić. Dotąd tylko jeden

Rok naszej wojny

101

Piorun jasno wyraził swoją opinię w tej sprawie. Obawia się, że

gubernie zaczną walczyć między sobą. To by była katastrofa.

- Tak.

- Pamiętaj, że wszelkie wieści masz najpierw przedstawiać

mnie. Nie Piorunowi, który czasem bywa nadmiernie pewny sie-

bie. Zamek znalazł się w niezręcznym położeniu w wyniku tak

powolnego zapoznawania się z sytuacją. A to twój obowiązek, Ko-

meto. Tymczasem od ciebie nie otrzymałem nic prócz wieści, które

przysłała mi twoja żona, podpisanych twoim imieniem.

- Ach tak. la...

- Domyślam się, że potrzebowałeś odpoczynku. Ciekawi mnie

jak często i jak długo musisz odpoczywać... - Cesarz przerwał, cze-

kając prawdopodobnie aż się wytłumaczę, ale nawet gdybym miał

coś o powiedzenia, milczałbym ze strachu. - "Jeśli to się powtórzy,

odbiorę ci tytuł.

- Nie noszę żadnego tytułu - zdołałem powiedzieć, siląc się

na nonszalancję.

- Ludzie przestaną zwać cię Kometą.

Opuściłem wolną rękę na rękojeść miecza i spojrzałem na

Sana poszarzałym ze zmartwienia wzrokiem.

- Jesteś nieśmiertelnym tylko na chwilę, Kometo - ciągnął

Cesarz. - Sugeruję, byś pamiętał, dlaczego spotkało cię to szczęście

i z jakiego powodu otrzymałeś tutaj miejsce. Pomyśl tylko, co by

się stało, gdybym ogłosił, że czekasz na Wyzwania?

- Najjaśniejszy panie, wybacz mi.

- Kiedy będziesz rozmawiał z Rachisem, pamiętaj, że zwracasz

się do niego w naszym imieniu. Jesteś przedstawicielem Zamku.

On się ciebie boi. To oczywiste. Wiem, że ciebie to bawi, ale proszę

- nie wykorzystuj tego. Przerażeni królowie są niebezpieczni.

ROZDZIAŁ 6

Chłodna gładź murów Rachis działała na mnie uspokajająco

po jasnym jesiennym poranku. Cały pałac zaprojektowano tak, by

nie brakowało w nim przestrzeni; ogrody wkraczały w jego otwar-

ła bryle. Łuki i wysokie, białe ściany pokryte były eleganckimi, li-

nearnymi wzorami, przypominającymi pismo.

W pałacu dominowały krzywizny, a w ogrodzie królowały

same kręgi i spirale. Z lotu plaka wyglądało to jak podłużne skupi-

sko gigantycznych, zbielałych kości na Ile zieleni; nawet wzgórzom

nadano odpowiedni kształt. Budowla była bardzo nowoczesna,

a sala, przed którą czekałem, powstała na planie koła. Wszystkie

powierzchnie miały barwę bieli. Przeciwległa ściana wydawała się

bardzo odległa. Czułem się tak, jakbym zaglądał do wnętrza ol-

brzymiego bębna. Balkon otaczał salę pierścieniem na wysokości

pięciu metrów ponad podłogą, a tynk jego balustrady podkreślono

kolorem kremowym. Można się było tam dostać tylko zewnętrz*

nymi, wspaniałymi schodami.

Lot z Zamku do Rachis był fascynujący. Przypadkowe wzo-

ry, w jakie układały się kopuły kniei działały na mnie usypiająco,

ale im bliżej pałacu, tym lasy stawały się bardziej uporządko-

wane i zadbane. Grupy myśliwskich chat zajęły miejsce wiosek.

Naturalne połacie puszcz zmieniały się w coraz równiejsze sze-

regi drzew, które niespodziewanie skończyły się wyraźną granicą

i znalazłem się nad geometrycznymi wzorami ogrodów. Pałac

wyrastał na wprost przede mną, otwierając pięciokondygnacyjne

skrzydła w kamiennym geście powitania. Nagły prąd powietrza

zupełnie uniemożliwił mi sterowanie. Odwróciłem się do wia-

tru, skręciłem i zapikowałem. Przeleciałem pod koronami drzew

wzdłuż alei, tak nisko, że dotknąłem strumienia fontanny. Potem

104

Steph

Swainsto

n

poszybowałem prosto w górę, ponad dachem i opadłem na dzie-

dziniec.

Jak to jest móc latać? Spróbuj opisać, jak to jest móc chodzić.

Wskoczyłem na parapet na drugim piętrze i zajrzałem do

środka, przytrzymując się kamiennych występów wokół okna. Kil-

ku żołnierzy widziało, jak szybuję w ich stronę. Mój cień na mu-

rawie sprawił, że przerwali grę w piłkę i rozbiegli się jak dzieci,

które coś przeskrobały. Wiedziałem, że upłynie kilka minut, zanim

wieść o moim przybyciu dotrze do Pustuła. Chciałem go poobser-

wować.

Siedział samotnie na srebrnym tronie o cienkich nogach, wy-

polerowanym na wysoki połysk. Włosy w kolorze złotego zboża

miał związane z tyłu taftową kokardą. Biała koszula z zapinanymi

na guziki, wąskimi rękawami uwydatniała chudość jego ramion.

Ożywiona, blada twarz pochylała się nad karcianym stolikiem. Pa-

trzyłem, jak szybko przekłada karty: czerwona piątka pod czarną

szóstkę, czerwony as lanc pod czarną dwójkę, czarna dziesiątka

pod czerwonego żołnierza. Czerwony żołnierz trafił pod czarnego

Gubernatora, a ten pod czerwonego Króla.

Pustuł układał pasjansa.

Dziesięć minut; boże, co za nuda.

Czarna piątka i czerwona szóstka pod czarną siódemkę.

Chyba spędzam na parapetach idiotycznie dużo czasu.

Pewnie ten, kto budował to okno nigdy nie sądził, że Kome-

ta przysiadzie w nim kiedyś, by szpiegować Króla Awii. A skoro

o szpiegowaniu mowa, to czy nie powinienem się dowiedzieć cze-

goś istotnego i intrygującego?

)askółka kiedyś powiedziała mi, że cierpliwość pozwala nam

osiągać cele. W przeciwieństwie do niej nie wierzę, że „talent

w końcu zwycięży". Cierpliwość pomaga tylko cholernie długo

czekać.

Zrezygnowany, wskoczyłem przez okno i ślizgiem pokonałem

przestrzeń panoptykonu, lądując idealnie przed królem. Skłoniłem

się nisko, odgarniając długie włosy do tyłu i składając skrzydła.

- Wasza Wysokość, gratuluję ci i przynoszę najlepsze życze-

nia od Cesarza.

Pustuł podskoczył i gwałtownie złapał się ręką za serce.

Rok naszej wojny

105

- Czy ty nigdy nie używasz drzwi, do cholery?

- Cesarz przysyła mnie, bym zapytał czy nowy Król Awii ma

jakieś życzenia wobec Kręgu lub plany, które pragnąłby ogłosić.

- Sam nad wszystkim panuję - odparł Pustuł lekceważąco.

- Owszem, choć doszło do pewnych uchybień w etykiecie.

Pustul się naburmuszył, opadł na oparcie krucho wyglądają-

cego tronu i pstryknął palcami. Niemal natychmiast pojawiła się

służąca, niosąc na tacy kieliszek białego wina dla mnie. Ten kraj

miał swoje dobre zwyczaje.

- Opowiedz królu o tym, co cię spotkało - poprosiłem.

- Ledwie uszedłem z życiem! Insekty są już nawet w moim

kraju. Napotkaliśmy ich tysiąc albo więcej; noc była bezchmurna,

więc pomyłka jest wykluczona. Biegły równolegle do nas, trzyma-

jąc się blisko ziemi, jak potężne mrówki... Fuj. Wezwałem straż

przyboczną; mogliśmy tylko uciekać, nie mieliśmy innego wyboru.

Wszędzie było ich pełno! Kometo...

- Mów mi )ant.

- Jant, skąd one się biorą?

Wzruszyłem ramionami, oplatając palcami zimny kryształ.

- Wiesz królu, że kiedyś Insekty pojawiły się w slumsach mia-

sta Hacilith? Martwe znajdowano nawet na odległych wyspach.

Nikt nie wie, skąd się wzięły.

- Może spod ziemi. - Wzdrygnął się na samą myśl o jaski-

niach pełnych Insektów, czekających tylko na sposobność, by

wyjść na powierzchnię.

- Bóg na pewno się spodziewał, że Insekty będą zagrażały Czte-

rem Krainom. Dlatego poprosił Cesarza, by w jego imieniu opie-

kował się tymi ziemiami aż. do jego powrotu. Powinieneś pozwolić

nam rozprawić się z nimi. Ale niestety nie zdołamy tego uczynić,

dopóki nie użyczysz nam swoich wojsk. Tylko wtedy uda nam się

oczyścić Rachis z Insektów i wypchnąć je z powrotem poza Mur.

- Gdyby Zamek wypełniał swoje zadania, w ogóle nie znaleź-

libyśmy się w takiej sytuacji!

- lestem odmiennego zdania.

- fant, wysłuchaj mnie. Nie zdołaliście ocalić mojego brata,

prawda? Zamek nie ochronił go wtedy, podczas tamtej bitwy. Ja...

A niech to. lego sita, równa sile Eszajów... nie miała znaczenia.

Na nic mu się zdała wobec tych... rzeźników. Jaką więc ja mam

szansę?

106

Steph

Swainsto

n

- Przykro mi, że nie mogłem ocalić Biegusa.

- Nio posłuchał twoich rozkazów, czy tak?

- Zgadza się.

- W takim razie, choć wciąż go opłakuję, jednocześnie muszę

przeprosić cię w jego imieniu.

- W gorączce bitwy każdy postąpiłby pewnie tak samo.

- Rzuciłem przynętę,

- Nie ja. Zamierzam korzystać z doświadczenia, które juz

zdobyłem. Zetknąwszy się z Insektami po zmroku, wiem już dość,

aby nigdy więcej nie wyruszać poza mury miasta Rachis.

Pustuł zdumiałby się na widok sieci blizn, które znaczą me

ciało. Machnąłem kielichem i nachmurzona służąca napełniła go

ponownie.

- Niech inne prowincje zbiorą więcej wojsk - ciągnął Pustuł.

- Niech Piorun użyje mieszkańców guberni Mika, która, jak za-

uważyłem, często jest oszczędzana. Nakłońcie Haciłith,by choć raz

podjęło wysiłek, la zostaję tu, bo jeśli wydarzy się najgorsze, przy

najmniej stolica będzie bezpieczna.

- Czy taką odpowiedź mam zanieść Sanowi?

- Zdecydowanie tak. Zwolnię moją straż dopiero, gdy zy-

skam pewność, że Rachis jest bezpieczne. Wy, nieśmiertelni,

dowiedźcie teraz swojej wartości. W mauzoleum jest miejsce,

w którym powinien spocząć mój brat i nigdy nie wybaczę Zam-

kowi jego śmierci. Ty przynajmniej próbowałoś, Kometo, ale

gdzie byli inni? Mgła i Tornado przechwalali się, że zabili tyle

1 nsek I ów.

- Byli za daleko.

- W takim razie winię nieudolne plany Pioruna.

- Czy mam przekazać Cesarzowi coś jeszcze?

Zastanawiał się przez chwilę.

- lestem w Pałacu tak bezpieczny, jak Wireo w Lowes.

- lak, twoja obrona robi wrażenie.

- Żołnierze to jedno. Mamy tez dostateczne zapas)'.

- I fundusze?

- Niezupełnie,ale są wystarczające, lestem ostatnim z mojego

rodu. Nastał koniec naszej dynastii. Mój ród oszczędzał i groma-

dził bogactwa z myślą o takim właśnie impasie. Zamierzam wyko-

rzystać zebraną fortunę jak najlepiej, aby ich dokonania nie poszły

na marne... Dlaczego się uśmiechasz?

Rok naszej wojny

107

- Kiedy przyszedłem na świat, Rachis było najmniejszą z gu-

berni - powiedziałem.

Awianin uznał moją uwagę za bezsensowną.

- Spróbuj zrozumieć nas, śmiertelników. - Skrzywił się iro-

nicznie. - Czas wypaczył twój punkt widzenia tak bardzo, że nie

ma on już sensu! Dla ciebie, (ant, każdy dzień jest początkiem zło-

tego wieku; szansą zostania playboyem całego świata. Za to według

Pioruna jest coraz gorzej, a najlepsze czasy skończyły się w poło-

wie dwunastego stulecia. Nawet Mgła sprawia wrażenie, jakby nie

mógł się odnaleźć przez ostatnie tysiąclecie. laki jest sens w tym,

by Rszaje pomagali Zaskajom, skoro widzicie śmierć tylu z nas, że

równie dobrze moglibyśmy być mrówkami! Bo czym naprawdę dla

was jesteśmy? Mrówkami? Na litość boską, Jant, ja tylko staram się

pozostać przy życiu!

- Obiecuję ci, że tak będzie.

- Ha! W mgnieniu oka stałbym się ofiarą, tak jak mój brat,

podczas gdy ciebie czeka gwarantowana wieczność! Zwróciłeś

uwagę, że mury Zamku są jeszcze grubsze od murów fortecy Lo-

wes?

- Masz tysiąckrotnie więcej żołnierzy, niż jest Kszajów - po-

wiedziałem uspokajająco.

Wiedziałem, że nie usłyszę od niego nic sensownego, dopó-

ki nie przestanie się tak bać. Mogłem tylko pogorszyć sytuację,

a przecież nie chciałem, by żywił urazę do Kręgu. Wolałem zosta-

wić sprawę na jakiś czas i przekazać Cesarzowi, czego się dowie-

działem. Arogancja Pustuła przypominała arogancję narkomana

- była podyktowana strachem oraz tym, że musiał brnąć coraz da-

lej, nie mogąc się przyznać do błędów ani wycofać. Dobrze znam

sztukę maskowania bólu czy niepewności tajemniczością i roman-

tyzmem.

- Powiadom Sana, że nie wysuwam żadnych gróźb pod ad-

resem Kręgu.

- Nie bezpośrednio - mruknąłem. - Czy mam twoje pozwo-

lenie na powrót z wieściami o każdej porze?

- Oczywiście.

Ukłoniłem się ponownie i oddaliłem się, rzucając na koniec

słowo pożegnania. Pustuł nakazał swojej złowrogiej służce od-

prowadzić mnie po okrągłej mozaice przez białe korytarze aż do

głównej bramy.

108 Steph Swainston

Po drodze spytałem służącą, co sądzi o nowym reżimie. Nie

podniosła głowy i nie odpowiedziała. Była piękna, szczupła i pełna

życia. Pociągnąłem ją za rękaw, a kiedy spojrzała na mnie, postu-

kałem palcem w zabliźniony znak na ramieniu, żeby pokazać jej

koło, które Felicitia wyciął kiedyś w mojej skórze.

- Widzisz? To znak ulicznego gangu Hacilith. Dawniej byłem

nikim, zwykłym bezdomnym włóczęgą. Teraz jestem Eszajem i nie

mam już okazji rozmawiać r, ludźmi, a bardzo mi tego brakuje, nie

masz pojęcia, jak bardzo. Proszę cię, nie wstydź się do mnie odzy-

wać, po prostu powiedz mi prawdę.

- Jesteśmy umęczeni - przyznała. - Naprawdę nie zdołamy

wyżywić tych wszystkich ludzi. Słyszałam, jak fego Wysokość mó-

wił, że zapłaci im, ile może. Lordzie Eszaju... chyba nie powinnam

o tym mówić.

- Nie robisz nic złego.

- Co godzina Król Pustuł domaga się, by coraz szybciej wzno-

szono mur wokół miasta. Nie rozumiem dlaczego. Niektórzy po-

wiadają, że Cesarz gniewa się na nas; będziemy musieli walczyć

z Kręgiem i taki spotka nas koniec.

- Nigdy do tego nie dojdzie - powiedziałem niepewnie.

- Ludzie gadają, że gromadzą się chmary Insektów większe

niż w dwa tysiące czwartym, że zajmą całą Krainę Jezior Awii i po-

żrą nas wszystkich.

W drodze powrotnej zahaczyłem o Hacilith, gdzie odebrałem

list gubernatora adresowany do Sana. Potem robiłem przystanki

na każdym z niziemskich dworów - w Klinglu, Eske i Kostrzewie

- aby uspokoić tamtejszych mieszkańców i zabrać korespondencję

do Cesarza.

Pismo z Hacilith miało następującą treść:

Wasza Cesarska Mość,

Ogromny niepokój wywołują w nas działania suwerena Awii,

który usunął swoich ludzi spod komendy Kręgu i nie gromadzi wię-

cej wojsk, ani nie wysyła ich na front. Z głębokim żalem jesteśmy

zmuszeni zawiadomić, że miasta Hacilith i Morena także zaprze-

stają rekrutacji nowych żołnierzy. Skoro odległej Awii nie zależy na

strzeżeniu własnych granic, uważamy, że nie należy wysyłać Fyr-

Rok naszej wojny

109

dów z Moreny do ochrony ich ziem. Jeśli groźba ataku Insektów jest

tak nieuchronna, jak sądzi Król Rachis, to Hacilith, wasze Święte

Miasto, potrzebuje wszystkich dywizji do obrony własnych murów

i ludzkich siedzib na ziemiach Morencji.

Zmienimy naszą decyzję, jeśli suweren Awii zwolni swoich Fyr-

dów, by zostali rozformowani bądź trafili pod mądre zwierzchnictwo

Kręgu. Ufamy, że nie będzie z taką decyzją zwlekał i nalegamy: wy-

ślijcie Posłańca, by wpłynął na jego .stanowisko. Z pokorą, acz nie-

cierpliwie czekamy na odpowiedź.

K. Aver-Falconet, Lord Gubernator Hacilith i Moren

W liście z Eske przeczytałem:

Wasza Cesarska Mość,

Wieści rozchodzą się po Niziemiu szybko; błyskawicznie doszło

do mych uszu, że Awia i Hacilith gromadzą własne wojska u siebie.

Nie wierzę, aby Pustuł i Aver-Fafconet aż tak obawiali się Insektów.

Przecież Zamek zawsze potrafił nad nimi zapanować. Eske z jednej

strony graniczy z Rachis i dzielą nas zaledwie trzy dni drogi od Ha-

cilith, a zatem uważam, że ze względu na własne bezpieczeństwo

jesteśmy zmuszeni mieć Fyrdów Eske do naszej dyspozycji. Lowes,

Niziem i Morencja są zamieszkane przez Ludzi i łączą je znakomi-

te relacje. Obawiamy się jednak, że nie jest tak między Niziemiem

i Awią. Zapewne pamiętasz incydenty z przeszłości, kiedy to Awia

przy użyciu siły chciała powiększyć swoje terytorium o Góry Posęp-

ne i nie chcemy, by podobny los spotkał Niziem. Błagam, wykorzy-

stajcie swoją zwierzchność wobec Rachis oraz Hacilith, mając na

uwadze bezpieczeństwo i wspólne dobro nas wszystkich.

C.Eske, Lady Gubernator

I wreszcie z Kostrzewy:

Wasza Cesarska Mość,

Twój po trzykroć wspaniały Posłaniec właśnie wyjaśnił nam sy-

tuację i nakłaniał mnie, bym powołał więcej Fyrdów. Z żalem muszę

wyznać, że nie mam więcej żołnierzy. Chwalebna kampania Biegu-

sa Rachisa wiele nas kosztowała i ryzykowałbym wywołaniem po-

wstania, gdybym nadal rujnował domostwa i odbierał mężczyzn oraz

młode kobiety ich rodzinom. Jako lojalny poddany Waszej Cesar-

110

Steph

Swainsto

n

skiej Mości czekam na dalsze rady znakomitego Kręgu, ale okolicz-

ności zmuszają mnie do dodania, że jeśli Kometa w ciągu czterdzie-

stu ośmiu godzin nie dostarczy waszej odpowiedzi, dołączę do Eske

i zatrzymam moich Fyrdów u siebie.

L. L. F., Gubernator

Po powrocie do mojej komnaty na Zamku, zdrapałem reszt-

ki wosku i ostrożnie zapieczętowałem listy raz jeszcze. Użyłem do

tego różnych rodzajów laku i fałszywych pieczęci, które wykona-

łem w ciągu ostatnich stu lat i które trzymani w zamkniętej szafce.

Potem zabrałem korespondencję na dwór i oddałem ją Cesarzowi

wraz z moim raportem.

Godzinę później stałem oparty o ścianę przed Salą Tronową,

z trudem łapiąc oddech i drżąc na całym ciele, jak płonąca mario-

netka zawieszona na gorących drutach. Moje nogi i skrzydła trzę-

sły się z wyczerpania. Potarłem piekące oczy, rozsmarowując kred-

kę do oczu po całej twarzy. Od zbyt szybkiej zmiany wysokości

krew leciała mi z nosa. Krew. Tusz do rzęs. Cudownie jak cholera.

Dom, pomyślałem. Seń. Tylko że wciąż nie mogłem się ru-

szyć. Próbowałem uświadomić sobie, gdzie był sufit, abym mógł

się przekonać czy dam radę chodzić.

Kiedy potrzebuję działki, napadają mnie wspomnienia z prze-

szłości. Góry Posępne, Hacilith, Kute. Rany na polu bitewnym,

ucieczki przed gangami w mieście. Boję się, że od wstrząsów się

rozpadnę. Może zostawię na ścianie plamę potu w kształcie cienia.

Muszę odpocząć. Potrzebuję czekolady. Chcę strzykawki z czystego

złota i Mewy, która wymasowałaby mi skrzydła ciepłym olejkiem.

Z galerii dumnym krokiem zszedł Mgła.

- Cesarz trochę cię wymaglował - zauważył.

- Aha... Przestał, bo zauważył, że jestem... wykończony.

- Też byłbym wykończony, gdybym przeleciał siedemset kilo-

metrów. Idź odpocznij. Potworność. W końcu jesteśmy tylko ludź-

mi. Krew. Kości. No, w twoim przypadku rhydańskie.

- Właśnie. - Ześliznąłem się po ścianie na podłogę i usiadłem,

sięgając kolanami do brody. Pomarszczona twarz Mgły pochyliła

się nade mną. Wystawała z szorstkiej opończy, która niczym kokon

poczwarki opinała jego potężny tors. - Nie pogniewaj się - wybeł-

kotałem - ale chyba zwymiotuję.

Rok naszej wojny

111

- Jesteś aż tak zmęczony?

- Potrzebuję koty...

Żeglarz postawił mnie szarpnięciem na nogi i pozwolił się

o siebie oprzeć. Najdziwniejszy widok na Zamku - okrągła wrona

podtrzymująca czaplę - byłem od niego o wiele wyższy i skoń-

czyło się na tym, że przewiesiłem się przez jego szerokie ramię.

On deptał mi po skrzydłach, a ja potykałem się o kamienne pły-

ty. W końcu dotarliśmy do Auli, gdzie Mgła wylał sporo rumu na

mnie - i w moje gardło - po czym odwrócił wzrok, gdy wstrzyki-

wałem sobie Scolopendrium.

- Boże. O boże, jak długo na to czekałem. Och. Kurwa. Dla-

czego to pieprzone Imperium się rozlatuje?

- |uż w porządku?

- O tak. - Zachichotałem niespodziewanie, uświadamiając

sobie, że zachowuję się histerycznie i umilkłem.

- Cesarz nie powinien tyle od ciebie wymagać.

- Hej, jesteśmy nieśmiertelni. Mamy obowiązek ciężko pra-

cować.

- Ciężko, tak. Ale nie na śmierć. Barki. Ciężar świata.

- Jeśli Sanowi potrzebny jest kozioł ofiarny, będę nim ja! Beze

mnie najłatwiej się obejść. Zwali całą winę na mnie i wyrzuci mnie

z Kręgu!

- Mówisz tak, bo jesteś naćpany. Słyszałem podobne bzdury

z ust marynarzy w dokach Hacilith. Masz czyste sumienie?

- Niezupełnie.

- Ja też. Tak to już jest, kiedy żyje się tak długo. - Pochylił się

nad kuflem, trzymając w dłoni o trzech palcach dobrze zwiniętego

skręta.

- Nie mów nikomu, że widziałeś mnie w takim stanie, błagam

- poprosiłem. Nie chciałem, by wszyscy dowiedzieli się o moim

problemie. Mgła pokręcił lwią głową z uśmiechem, który mówił

„nie ma sprawy".

- Ostatnio tyle się tutaj dzieje, że nikt nic nie zauważy. Kropla.

Ocean. Na przykład, głośniej mówi się o sprawie (askółki z On-

dyn.

- lak to?

Mgła zaciągnął się papierosem.

- Urządziła najpotworniejszą z awantur. Darła się nawet

głośniej od Aty- Uświadomiłem sobie, że złamałem moją złotą

112

Steph

Swainsto

n

zasadę: zajęty sobą i wieściami, które przyniosłem, nie zapytałem

o zamkowe nowiny. - Zniszczyła ten klawe-coś-tam, od Pioru-

na. Darowany koń. Zęby. Ta rzecz była warta statek i jeszcze pół.

Dlaczego? No cóż, moja sierotko, ominęła cię prawdziwa gratka.

Jaskółka kazała ustawić to klawe-coś-tam tutaj na Auli i śpiewała

z całej duszy, dwie godziny jak nic. Waliła w klawisze, aż myślałem,

że je połamie.

- Co śpiewała?

- Głównie opery. Trochę bluesa. Bez akompaniamentu. Re-

pryzę z „Pieśni Dziwonii". Dla mnie za bardzo fikuśne. Cesarz był

obecny. 1 cała reszta też. Twoja żona wyglądała cudownie. - Mgła

zręcznie zwinął skręta i podał go mnie. Odmówiłem, bo palenie

to zły nałóg.

- Ha! Kocioł. Garnek. Cesarz słuchał Jaskółki i wyglądał,

jakby mu się podobało... Dopiero drugi raz miałem okazję wi-

dzieć Sana poza salą audiencji... Potem z nią rozmawiał. Powie-

dział, że jej występ był doskonały, ale niestety nie może do nas

dołączyć. Kij. Mrowisko. Jaskółka była wymęczona. Nie wyglą-

dała tak ponętnie jak zwykle. Właśnie po tej rozmowie zupełnie

jej odbiło. W babie i na statku zawsze znajdzie się coś, co można

poprawić. Przydałbyś się nam tu, żeby ją uspokoić. Chyba się jej

podobasz. Swój do swego. No cóż, w każdym razie teraz upiera

się jechać na front...

- Co?!

- No właśnie. Nie słucha Pioruna. lest totalnie wkurwiony, jak

pewnie się domyślasz, ale sam sobie ściągnął to na łeb. Serce. Dłoń.

W miłości jest głupcem, zawsze był. Krąg jest tak mocny, jak jego

najsłabsze ogniwo.

- Piorun nie jest głupcem!

- Nigdy nie znałeś swojego ojca, co? - spytał Mgła.

- Nie... Ale co to ma do rzeczy?

- Dorośnij, sierotko. Biegasz wokół Pioruna jak jeden z jego

chartów. Polizałbyś go po ręce, gdyby ci pozwolił.

Bzdura.

- Powiedz coś więcej o tym, co się stało z Jaskółką. Kiedy za-

mierza wyjechać?

- No, chyba jutro... a raczej dziś, tylko trochę później, bo już

mamy wpół do pierwszej. Jak w mordę strzelił. Twierdzi, że trzeba

kuć żelazo, ale mnie się wydaje, że chce wyjechać z Zamku, żeby

Rok naszej wojny

113

uciec od wstydu. Zauważyłem, że wszystkie ukochane Pioruna wy-

glądają podobnie. To dlatego, że...

- Zabiera swoich Fyrdów?

- Pewnie. Tutaj tylko się plączą pod nogami. Ja się wybieram

do Sokolni, bo Ata chce ze mną pomówić o naszej córce. Na odle-

głość to kocha.

Spojrzałem na niego oczami, które były prawie wyłącznie zie-

lone, bo moje źrenice zwęziły się do cieniutkich linii. Narkotyk

mnie unosił.

- Jest tak jak wtedy, gdy Pustuł opuścił Lowes.

- No. Deszcz. Rynna. Ale rudowłosa lisiczka jest za mądra,

żeby plątać się w kłopoty, nie to, co ten bogaty laluś. Z igły. Widły.

Bez urazy, ale ja wolę, żeby laluś był królem, bo nie będzie miał

odwagi mieszać się w handlowe sprawy Sokolni. Bo tak, to cią-

gle wiatr w oczy. Cholerny Biegus stale okładał podatkami tytoń.

- Mgła nie miał racji. Pustuł był dość głupi, by mieszać się we

wszystko.

Tylko Cesarz i ja wiedzieliśmy, jak źle wyglądała sytuacja.

Czytanie listów przeznaczonych dla innych, niesie ze sobą okrop-

ną odpowiedzialność.

- Czy Cesarz zakazał Jaskółce wyprawy?

- Przeciwnie, powiedział, że decyzja należy do niej.

- Cholera! - Sprawdziłem czy jestem w stanie utrzymać wła-

sny ciężar na drżących nogach. Rezultat: negatywny. Musiałem iść

do Jaskółki i powstrzymać ją przed wyjazdem. Na froncie nie da-

łaby sobie rady nawet przez minutę.

- JOokąd się wybierasz? - spytał Mgła.

- Muszę się z nią zobaczyć.

- Nie bądź głupi, sierotko. Nagle. Po diable. Nie jesteś w sta-

nie...

- Wszystko jedno. Muszę iść. - Chwiejnie wstałem, a Mgła

zajął się swoim piwem. - Mówię ci, fant, najpierw odpocznij. Jesteś

wymęczony.

- Kota doda mi sił.

- Jesteś za słaby...

Udało mi się przejść całą Aulę i dotrzeć aż do samych drzwi,

lam zemdlałem. Obudziłem się dwa dni później.

ROZDZIAŁ 7

Bez trudu odszukałem ansambl Jaskółki, choć po drodze mu-

siałem kilka razy lądować, żeby zwymiotować. Podążali Traktem

Eske na północ, do Awii. Podwójna kolumna jeźdźców, piechoty

i obładowanych wozów miała siedem kilometrów długości. Kiedy

laskólka i Piorun, dumnie jadący na czele, mijali ryglowe mury

dworu Kske, Fyrdowie w ogonie pochodu dopiero wkraczali na te-

ren guberni, a ci pośrodku pomagali sobie nawzajem w przeprawie

przez rzekę. Gdy Jaskółka mijała Cmentarz Quadrivium, ludzie ze

środka kolumny zbijali się w gromadę, żeby z bliska przyjrzeć się

dworowi, a ci na końcu dopiero przemierzali rzekę. Kiedy Jaskółka

przekraczała granicę z Awią, centralna część kolumny powoli mi-

jała cmentarz, a żołnierze zamykający korowód ociągali się, pró-

bując zobaczyć jak najwięcej w Eske. Kolumna po kolei mijała Je-

dwabny Młyn, Donais, Dźgajnę, Most Rzezi i Place de la Premierę

Attaque. Przemierzyli Rachis wstrzymując cały ruch w mieście.

Piorun wyciągał szyję, próbując dojrzeć mury dworu Mika.

lechał wyprostowany na białym koniu, którego Jaskółka okry-

ła czerwonym czaprakiem. Jego zbroja lśniła jak słońce. Często

zwalnia! i ociągał się, jak pies, który wyczuwa niebezpieczeństwo.

)uż dawno przestał się spierać z dziewczyną i podążał teraz za nią,

by ją chronić, bo wiedział, że nic nie przemówi jej do rozsądku.

Pomyślałem, że gdyby miał dość siły, aby nie jechać za Jaskółką

i pozwolił by dalej jechała samotnie, po dziesięciu kilometrach

pewnie zaczęłyby nią targać wątpliwości i zawróciłaby do niego.

Tymczasem napędzali się nawzajem. Promieniowała od nich nie-

bezpieczna odwaga, unosząca się do góry jak ciepłe powietrze.

Włosy Jaskółki połyskiwały miedzią; na kolanach trzymała gitarę.

Jej sztandar z delfinem falowa! i łopotał. Fyrdowie z szelestem su-

116

Steph

Swainsto

n

nęli drogą, brnąc głęboko w nieskończoności barw jesiennych liści

sepiowych, brunatnych, rudawych, rdzawych i złotych,

|a przez ten cały czas unosiłem się nad nimi, wysoko jak la-

tawiec.

W żaden sposób nie mogłem wpłynąć na ich dziwaczny

dylemat - na nieodwzajemnioną miłość Pioruna do muzykalnej

dziewczyny. Choć byłem powiernikiem obojga, naszym relacjom

brakowało odpowiedniego stopnia bliskości, bym mógł ingerować

w tak osobisty problem.

Nieświadomie próbując zwrócić na siebie uwagę, od czasu do

czasu zażywałem zbyt duże dawki koty, ale nie potrafiłem spro-

wokować gniewu Pioruna, gciy wciąż obsesyjnie myślał o Jaskółce.

Ona natomiast wcale mnie nie zauważała, choć mam idealne kości

policzkowe. Nieprzystępna panna Ondyn w ogóle nie zwraca uwa-

gi na mężczyzn.

Nie powinienem wygłaszać tu moich obserwacji i epigrama-

tów na temat natury miłości, bo wiem o niej tak niewiele. Prze-

konałem się, że brak zainteresowania tą dziedziną wychodzi mi

na dobre. Żyłem w wielu związkach, począwszy od Seriny w „Ko-

le", a na Mewie skończywszy, ale żadnemu nie towarzyszyła in-

tensywność ani agonia, jakie odczuwał Piorun. Zauważyłem, że

kochankowie potrafią z nostalgią myśleć o miejscach, w których

byli razem, nawet jeśli to tylko szary przystanek tramwajowy

w mroźną noc. Dlatego myślę, że miłość jest nie tylko ślepa, ale

też oślepiająco głupia. Kocham Mewę, ale w granicach rozsądku

i komfortu. Staromodna miłość Pioruna podkopuje korzenie jego

istnienia.

Po raz pierwszy zobaczył Jaskółkę w operze w Hacilith. Jej

występ przyjęto sensacyjnie. Dostała owacje na stojąco. Piorun

dowiedział się o tym, kiedy ćwiczył strzelanie z łuku na długim

torze w Mika. W jednej chwili wskoczył do powozu i pojechał się

przekonać, dlaczego tyle mówiono o „nowym talencie". Bilety do

Opery Wielkiej w Morenie były wysprzedane, ale miał wykupio-

ną lożę tak blisko sceny, że mógł patrzeć na dziewczynę z góry.

Kiedy pojawiła się w kręgu światła i zaczęła śpiewać arię, zrobi-

ła na nim tak wielkie wrażenie, że wychylając się z loży upuścił

program, który wolniuteńko sfrunął na dół i zakłócając kompletną

ciszę szelestem, opadt na scenę u stóp pieśniarki. Resztę przedsta-

Rok naszej wojny

117

wienia Piorun przesiedział schowany głęboko w cienistym końcu

loży, z głową ukrytą w dłoniach, porażony odczuciami, jakie bu-

dził w nim idealny głos pieśniarki. Postanowił posłać jej czerwo-

ne róże. Rzeź kwiatów była tak wielka, że od tamtej pory róże są

w Awii rzadkością.

Piorun zapłacił mi, bym zaniósł jego pierwszy list do (askólki.

Zastałem ją za kulisami. Miała na sobie pończochy w paski i zielo-

ny, aksamitny szal. Odwiedziny cesarskiego Posłańca przeraziły ją;

czytając list zemdlała i musiałem ją cucić solami.

Przez cały rok doręczałem ich korespondencję. Piorun wci-

skał mi list w prawą rękę, a pięćdziesiąt funtów w lewą, odbijałem

się od parapetu i już mnie nie było. Jaskółka wsuwała mi wiado-

mość w prawą rękę, a pięć funtów w lewą i znowu wyruszałem

w trasę. Łucznik popijał sobie kawę na torze łuczniczym w Mika,

łaskotka wystukiwała takt na dwie czwarte na scenie w Ondyn.

Piorun w długim, brokatowym płaszczu, Jaskółka we fraku. Kursu-

jąc między nimi zarobiłem majątek na kosztach podróży.

Dziedziniec Pałacu Mika

Sobota, 20 czerwca

Rok naszej wojny 2014

Najdroższa Jaskółko,

W ostatnim krótkim liście życzliwie dziękujesz mi za podaru-

nek, który ci wysłałem. To nic takiego, zwykła drobnostka. Błagam

cię, nie przejmuj się wartością takich rzeczy, skoro ty sama jesteś

dla mnie tak cenna. Powiadasz, że Ondyn i Mikę dzieli zbyt wielka

różnica, ale zapewniam cię, że materialne bogactwa mają niewielkie

znaczenie. Złoto i banknoty są cenne tylko dlatego, że my - każde

z nas - codziennie się godzimy, by tak było. Ulegamy tej iluzji, ale

pieniądze to przecież tylko kawałki metalu i papieru, których może-

my mądrze używać, by nam służyły. Małą kwotę można zainwesto-

wać tak samo mądrze, jak fortunę, jeśli cel, w jakim jej użyjemy jest

dla nas ważny. Ty, dzięki swojej biegłości w muzyce, jesteś o wiele

bogatsza ode mnie.

Wiedz, że będę na ciebie czekał i że możesz na mnie polegać.

To dobrze, że chcesz zostać nieśmiertelną dzięki własnym zasługom.

Mówiłem ci to już wcześniej, ale zmuszasz mnie, bym ci powtórzył,

że z całego serca wierzę w twoje zdolności. Twoja muzyka żyje i nie

118 Steph Swainston

daje mi spokoju. Przy każdej sposobności rozmawiam z Cesarzem

w twoim imieniu. Jestem gotów czekać, nawet - tak jak mówisz - aż

się zestarzejesz. Eszaje, którzy pozostają na wieki starzy, bardziej

doceniają nieśmiertelność niż młodzi zuchwalcy, ale tęsknią za swo-

ją młodością i żałują, że nie mogą być wiecznie młodzi.

Nigdy nie odpowiadasz mi wprost, wykręcasz się i zmieniasz

kurs jak jaskółka w locie, ale choć czekanie sprawia mi ból, będę

czekał. Czy wiesz, że na wewnętrzną część łuku przeznacza się

drewno z serca drzewa, ponieważ jest starsze i bardziej wytrzy-

małe? Jego twardość sprawia, że szybko powraca do pierwotnego

kształtu i dlatego może dalej posłać strzałę. Mika jest właśnie takim

sercem drzewa Awii, silnym rodem o nieskazitelnym honorze. Ale

w dobrym łuku drewno twardzieli musi zostać związane z drewnem

bieli, aby broń stała się bardziej sprężysta i strzelała celniej.

Cierpię katusze zastanawiając się, jak mam ci dowieść, że

jestem ciebie warty. Powiedz mi, co mam zrobić? Miłość nierówno

rozkłada ciężar, zawsze zmuszając mężczyznę, by kochał kobietę,

której nie zdobędzie najgorliwszymi nawet staraniami, bowiem nie

odwzajemnia ona jego uczuć, ani nie rozpalają jej strzały Amora.

Małżeństwo jest wieczne, dlatego śmiertelnicy nie zdają tego egza-

minu. Jedynie nieśmiertelni mogą być sobie prawdziwie poślubieni,

a każdy z nich osiąga pełnię życia dopiero gdy z kimś się zwiąże.

Nie obawiaj się mojego Posłańca. Pierwsza Rhydanka, którą

spotkałem w życiu, także wywoływała we mnie niepokój. Powie-

działa mojemu bratu, jaka śmierć go spotka. Długo sądziłem, że oni

wszyscy posiadają taką moc, ale to był jedynie zbieg okoliczności.

Brat mój, Dzierzba, był znakomitym myśliwym; codziennie wyruszał

w knieję i wracał z jeleniem lub dzikiem. Chętnie spędzał czas w am-

fiteatrze, na którego arenie odbywały się walki byków. Sprowadzali-

śmy tam również Insekty i całe watahy wygłodniałych wilków.

Każdego lata na łące przy rzece rozkładał swe kramy jarmark.

Moi bracia zawsze upierali się tam jechać, ale matka stale im od-

mawiała. Tamtego roku częścią atrakcji miały być turnieje łuczni-

cze. Matka była dumna z mojej zręczności w tej dziedzinie i chciała

przypomnieć Awii, że nasz ród wart był tego, by zasiadać na tro-

nie. Dlatego pojechałem pod opieką starszego ode mnie Dzierzby,

drugiego w kolejności starszeństwa spośród moich braci. Pamiętam

karmelowe jabłka, połykaczy ognia, słodkie wino, żonglerów i konie

ścigające się po trawiastym torze.

Rok naszej wojny

119

Obecna tam Rhydanka czytała przyszłość z kart, takich samych

jak te, które ma Jant. Siedziała na wilgotnej trawie między połatany-

mi namiotami. Miała na sobie długą, czarną spódnicę, którą rozpo-

starła na ziemi. Na niej rozkładała karty. Lękałem się jej trochę, bo

wyglądała tak dziwnie, ale Dzierzba był ogromnie ciekawy - krążył

wokół niej, dopóki ludzie się nie rozeszli. Ja też chciałem wtedy iść.

Dał jej monetę, a ona położyła ją na otwartej dłoni i przyjrzała się

jej dziko. Widząc to, Dzierzba zabrał zapłatę i kupił za nią tabliczkę

czekolady. Kiedy podał ją Rhydance, uśmiechnęła się. Myślałem, że

pokaże zęby ostre jak u kota, ale były zupełnie normalne. Przełożyła

karty i odpowiednio je ułożyła. Dzierzba stał i patrzył. Powiedziała

mu wtedy, że zginie w ciągu roku. Powiedziała też, że jego śmierci

winne będzie zwierzę.

Przyglądałem się jej. Wiedziała, że mówi prawdę, ale Dzierz-

ba się roześmiał i powiedział, że wszyscy kiedyś umrzemy. Przez

całą drogę powrotną mówił mi, że karty do wróżb nigdy nie mówiły

prawdy, że to taka gra i w ogóle tylko mieszkańcy gór wierzyli w ich

moc. Następnego dnia walczył na arenie z leopardami. Nic nie mo-

gło go odwieść od polowań, łowienia ryb i sokolnictwa; stał się nawet

jeszcze bardziej ambitny i nieostrożny, próbując dowieść, że karty

są głupie. Uroczystości związane z turniejem łuczniczym zagłuszyły

moje obawy i wkrótce o wszystkim zapomniałem.

Nieopodal Donais, wąskim parowem w lesie płynie rzeka Mika.

Dzierzba lubił spacerować tamtędy ze swoim ulubionym psem na

smyczy. Często im towarzyszyłem. Skok przez parów był wielkim

wyzwaniem, można było tego dokonać latem, gdy rzeka płynęła ni-

sko. Pewnego ranka Dzierzba wyszedł. Byłem w swojej komnacie,

kiedy przybiegła kuzynka Martyna, cała zapłakana. Próbowałem ją

pocieszyć, ale bezskutecznie. Poprosiła, bym udał się z nią na dwór.

Tam znaleźliśmy ciało Dzierzby ułożone na katafalku i matkę siedzą-

cą na podłodze Sali Tronowej, zawodzącą i wymachującą w powie-

trzu pięściami.

Leśniczy znalazł go w Sokolni, dwadzieścia kilometrów w dół

rzeki. Dzierzba miał połamane kończyny i skórę naznaczoną sińca-

mi przez wodne wiry, które go porwały. Nikt nie mógł żywy wyjść

z tamtych bystrzy. Żłobiły nawet skałę. Matka twierdziła, że zabili go

zbójcy, ale kiedy wierny pies mego brata powrócił, ciągnąc za sobą

smycz, wiedziałem, że Dzierzba po prostu próbował przeskoczyć

parów. Jego pies się zaparł i pociągnął go w dół.

120

Steph

Swainsto

n

Potem już nie rozmawiałem z żadnym Rhydaninem, dopóki nie

pojawił się Jant. Obserwując jego postępowanie przekonałem się,

że ta rasa nie ma daru przewidywania przyszłości.

Moja kochana, zapadł już zmrok i gwiazdy odbijają się w jezio-

rze. One, tak jak i ludzie, nie zmieniają się. Bardzo rzadko pojawia

się wśród nich gwiazda, która świeci tak jasno, jak ty, Jaskółko. Na-

pisz do mnie, nie żałuj mi listu; nie należy odmawiać tego, co się już

przyrzekło. Twoja niechęć do odwzajemnienia mojej miłości daje mi

pewność, że utrzymasz w tajemnicy to, co ci powierzam. W prze-

szłości wiele kobiet zasadzało się na bogactwa Mika i obietnicę nie-

śmiertelności, ale unikałem ich, bo ich miłość nie była prawdziwa.

Twoja wstrzemięźliwość dowodzi twej wartości. Gdybym tylko zdołał

zdobyć twą rękę i gdybyś zgodziła się oddać miłości choć ułamek

żaru, jaki masz dla muzyki, wreszcie zyskałbym szczęście.

Twój Raróg

Po otrzymaniu tego listu jaskółka napisała do mnie:

Wiadomość

Od Jaskółki

Piaski, 02.08.14

Do Komety

Karli Pająk, Rumosz

Jant - Pomóż mi! Błagam! Łucznik poprosił mnie, bym za niego

wyszła! Mówiłeś, że mogę cię traktować jak brata, więc proszę cię

o pomoc - powinnam się zgodzić? Czy mogę mu odmówić, nie ura-

żając go? To osoba, której nie powinnam znieważać! Chcę zostać

nieśmiertelna dzięki mojej własnej wartości, a jego list brzmi bardziej

jak żądanie, niż jak propozycja małżeństwa! Wiem, jakiej odpowiedzi

oczekiwałby ode mnie mój ojciec, ale nigdy nie przejmowałam się

nim, gdy jeszcze żył. więc dlaczego miałabym robić to teraz? Przyślij

swą odpowiedź do Ondyn. I jeszcze jedno, Jant. Wiem, że jesteś

największą paplą w Czterech Krainach, ale proszę cię, o tym nikomu

ani słowa. Tak będzie lepiej.

Piorun dał jej najwspanialszą sposobność na świecie. Na

przestrzeni tysiąca pięciuset lat to ona była tą jedną, jedyną. Tym-

czasem duma i zasady skłoniły ją do odrzucenia propozycji. Może

Rok naszej wojny

121

nie rozumiała, jak nietykalny był Łucznik Piorun - najmniej z nas

wszystkich musiał się obawiać o swoją nieśmiertelność. Przecież

chyba pojmowała, jak mu na niej zależało. Jako żona Pioruna mia-

łaby mnóstwo czasu na przekonanie Cesarza, by uczynił ją Mu-

zykiem Kręgu - nieśmiertelną za jej własne zasługi. Pospiesznie

wysłałem jej odpowiedź:

Gospoda pod Karlim Pająkiem

Szlak Torfowy

Rumosz

27 września 2014

Droga Gubernator Ondyn,

Oto odpowiedź na twoje pytanie: zgódź się. Mika zwleka! tak

długo ze złożeniem ci propozycji, ponieważ nie ma świadomości,

jak długi może się wydawać rok. Dzięki Mewie dostrzegam sprawy,

które dawniej mi umykały. Jeśli pragniesz życia pełnego przygód,

najlepiej postąpisz przyjmując spóźnione oświadczyny Pioruna. Je-

żeli naprawdę chcesz bym ci coś poradził, przyjedź do Kutych, gdzie

będziemy mogli o wszystkim pogadać przy szklaneczce whisky.

Łucznik jest myśliwym i wojownikiem, w miłości ma mniejsze

powodzenie, choć mógł się w tej sztuce ćwiczyć przez całe stulecia.

Zazwyczaj nie zwierza się nikomu ze swoich spraw osobistych, ale

zauważyłem, że od kilku dni targa nim niepokój, którego nie łagodzi

nawet szlachetne porto. Sądziłem, że zapomniał o uczuciach, że

czas uczynił go obojętnym. Przyznam, że zastanawiałem się czy nie

obdarzyłaś swoimi względami innego... Teraz jednak piszę, by pro-

sić cię o przyjęcie propozycji Pioruna; jeśli tego nie zrobisz, możesz

go zupełnie zniszczyć. Wątpię bym nawet w najgorszych chwilach

wyglądał tak źle, jak on teraz.

Jeśli wyruszysz na północ Traktem Wybrzeża i miniesz Kobalt

oraz Sokolnię, trafisz na dwór w Kutych. Czekaj tam na mnie. Przy-

będę spotkać się z tobą, byśmy mogli porozmawiać w cztery oczy,

z dala od Łucznika.

Jeżeli zapragniesz go lepiej zrozumieć, mogę ci opowiedzieć

wiele anegdot. Gdybyś tylko mogła go widzieć w Morencji z Aromą,

nie wątpiłabyś w jego łagodność. Niestety, Aroma nie przeżyła. Pio-

run zawarł z nią braterstwo krwi - zwróć uwagę na bliznę przecina-

jącą wnętrze jego dłoni. Mówił, że jest jej poślubiony. Ja nazywałem

ją piątą rasą, mówiąc, że są Awianie, Insekty, Ludzie, Rhydanie i La-

122 Steph Swainston

dy Aroma. Piorun poddawał się burzy namiętności jak młokos. Ja

bardziej przypominałem szachistę, zbijałem pionki, które on bał się

nawet ruszyć.

Z drugiej jednak strony - wcale nie mniej ważnej - Piorun bywa

arogancki i trudny. Odmówił mi pożyczki, kiedy najbardziej potrzebo-

wałem pieniędzy, a w kwestiach dotyczących nieruchomości potrafi

być absolutnie wyrachowany. W waszych relacjach liczy się dla nie-

go wszystko albo nic, czarno na białym. Jestem świadomy, że jak

dotąd było to raczej ,jiic" niż „wszystko", ale błagam cię, byś jeszcze

raz to rozważyła. Chyba powinnaś być zadowolona z faktu, że Łucz-

nik nie zawsze jest nieskazitelny.

Nigdy nie zapomnę co on i Płowy zgotowali mi w mój wieczór

kawalerski. Miało to miejsce pod koniec grudnia 1892 roku, na ty-

dzień przed moim ślubem z Mewą - wprawdzie wieczór kawalerski

powinien się odbyć dzień przed ceremonią, ale uznałem, że to by

nie było rozsądne. Piorun pozwolił mi urządzić przyjęcie w pawilonie

ogrodowym w Mika, a ponieważ słynąłem z niezłych imprez, stawili

się wszyscy. To znaczy wszyscy mężczyźni z Czterech Krain. Pili-

śmy przez dwa dni, zanim to się stało...

Na kolację zjadłem bitą śmietanę - a właściwie cały się nią

umazałem - i popiłem ją butelką whisky. Powiedzmy, że trochę się

wstawiłem. Piorun właśnie na to liczył. Z tym swoim uśmieszkiem,

który tak dobrze znamy, powiedział: „Nadal twierdzisz, że jesteś naj-

szybszy w całych Czterech Krainach?"

Jąkając się, oświadczyłem, że tak. Oznajmił, że to nie za-

brzmiało przekonująco. Trzeba koniecznie być przekonującym, bo

inaczej następnego dnia zaczyna się powódź Wyzwań od idiotów,

którym się wydaje, że mogą mnie prześcignąć. Wspiąłem się na

stół i wszystkim obecnym obwieściłem, że jestem najszybszy. Na to

Clangul Rachis ze śmiechem walnął ręką w stół i zawołał: „Dobra!

Łapać go!"

Zanim się zdążyłem zorientować, Płowy chwycił mnie w potęż-

ne łapska, przycisnął moją twarz do stołu i pasem spiął mi skrzy-

dła z tyłu. Potem zdarli ze mnie ubranie, owinęli przepaskę z jele-

niej skóry wokół moich bioder, a na głowę założyli mi poroże, które

przytrzymywał pasek zapięty pod brodą. Było ciężkie, z dwunastaka,

pozłacane. Macając je obiema rękami upuściłem jelenią skórę, ku

ogólnej wesołości tych, którzy jeszcze zachowali przytomność i nie

byli zbyt zajęci pannami do towarzystwa.

Rok naszej wojny

123

Piorun wstał, oparł ręce w rękawicach na biodrach i powiedział:

„Teraz jesteś królem kniei".

„Dajcie spokój, to wcale nie jest zabawne," tylko tyle zdoła-

łem z siebie wykrztusić. Sarcel śmiejąc się wetknął mi w rękę nóż

do masła, a Płowy przerzucił mnie sobie przez ramię i wyniósł na

zewnątrz, krocząc na czele sprośnego pochodu wprost do skutych

mrozem ogrodów. Zegar na wieży wybił pierwszą. Księżyc w pełni

rzucał na śnieg żółtą poświatę. Postawili mnie, cofnęli się i zaczęli

mi się przyglądać w milczeniu.

„I co mam teraz robić? Sikać pod drzewa i wcinać jagódki?"

spytałem.

W tej samej chwili zza stajni dobiegło szczekanie i odgłosy na-

gonki. Skorupę zamarzniętego śniegu zaczęła z chrzęstem kruszyć

osiemdziesiątka parszywych łap. Spuścili psy. A wiesz pewnie, jakie

są charty w Mika: czystej krwi, doskonale wyszkoleni zabójcy. Piorun

pchnął mnie lekko na próbę i powiedział: „Lepiej bierz nogi za pas".

Ależ wtedy biegłem! Umknąłem głęboko w las, otoczony pół-

mrokiem, słysząc za sobą watahę psów. Pędziłem tak, że moje sto-

py zaczęły zostawiać krwawe ślady. Gnałem wybałuszając oczy, cały

posiniały z zimna. Rogi zaczepiały się o niższe gałęzie, szarpiąc mi

głowę do tyłu - straciłem kilka cennych sekund kucając i mocując

się z paskiem. Przeskakiwałem ponad płotami i słupkami jak ofiara

umykająca drapieżcy, rytm mego serca odpowiadał rytmowi kroków.

W ustach czułem słony smak i myślałem tylko o jednym: by biec.

Gdzieś w zakamarkach wyobraźni, bardziej instynktownie niż świa-

domie, stałem się jeleniem. Wiedziałem, że mogę uciec. Wierzyłem,

że przy odrobinie szczęścia nie dam się dogonić dwudziestce psów.

A potem już tylko biegłem.

Wreszcie dotarłem na szczyt wzniesienia i spojrzałem w dół,

na płytką dolinę poprzecinaną hamakami pól. Uświadomiłem sobie,

że znalazłem się w Piołunowej Dolinie. W oddali widziałem światła

dworu w Kutych. Przystanąłem, by chwilę odetchnąć i usłyszałem

sapanie zbliżających się chartów. Zaczęły wyć z podniecenia. Przy-

cisnąłem się plecami do drzewa, bo nie miałem siły wspiąć się na

nie. Na granicy posiadłości Mewy, tak blisko bezpiecznego schro-

nienia, poddałem się. Byłem zbyt wyczerpany i przestało mi zależeć.

Postanowiłem zmierzyć się z chartami.

Psy przedostały się przez dziurę w żywopłocie. Ich sylwetki nie-

wyraźnie rysowały się w ciemnościach. Pierwszy zbliżał się do mnie

124 Steph Swainston

szykując się do skoku. Zastanawiałem się, czy zdążę wepchnąć mu

w gardło nóż do masła. Potem byłbym zdany tylko na własne zęby

i pazury.

Z sykiem wciągnąłem powietrze. Znałem zwierzęcą euforię;

wielokrotnie sam ścigałem jelenie. Pies był coraz bliżej, kły, ślina

i brudne futro.

Skoczył. W powietrzu dosięgła go strzała, ściągając go w dół,

w śnieg, gdzie skulił się ze skowytem, przeszyty drzewcem przez

bark.

Umięśnione cielsko białego rumaka wpadło galopem między

mnie i psa. Pochwyciły mnie ręce Pioruna, jedna za skrzydło, a dru-

ga za siedzenie i z łatwością przerzuciły mnie przez koński zad.

Łucznik tak samo płynnie zarzucił kołczan na ramię, zawrócił i ruszył

wprost na charty, które rozbiegły się na boki. Łowczy, na pokrytym

bliznami rumaku, wymachując biczem, nadjechał jako następny.

Zgonił psy w ciasną gromadę i w ciszy wróciliśmy do Mika. Nie pa-

miętam szczegółów drogi powrotnej, poza wybojami, wstrząsami

i tym, że świat widziałem do góry nogami. Wciąż byłem pijany; luźno

zwisającymi rękami zawadzałem o wszystkie żywopłoty, przez które

przeskakiwaliśmy.

Pamiętam jak Piorun wyjął mi nóż z zaciśniętej pięści i przyło-

żył dłoń do mojej szyi, sprawdzając puls. Moje serce biło spokojnie

i miarowo. „Przeklęty Rhydanin..." mruknął z podziwem.

Karmił mnie potem sarniną i grzanym winem, dopóki nie do-

szedłem do siebie. Policzyli, że przebiegłem czterdzieści kilometrów

przez całe pogórze Donais i dotarłem do granic Kutych, opuszczając

gubernię Pioruna. Czterdzieści kilometrów może nie zrobi wrażenia

na kimś, kto wie, że potrafię w jeden dzień pokonać sto, a jeśli latam,

to nawet trzysta, ale w tamtych okolicznościach...

Jaskółko, kiedy ostatnio widziałem Pioruna, trafiał strzałą

w strzałę z dwustu kroków na torze łuczniczym; obojętnie, raz za ra-

zem. Jesteś mu potrzebna; stałaś się jego obsesją. Nie mów: „Prze-

cież on mnie nawet nie zna". Żyje już tak długo, że wie, jaką jesteś

osobą. Jego doświadczenie pozwala mu przewidzieć wszystkie two-

je decyzje. Może raz na dwieście lat zdarza mu się spotkać kobietę

o silnej woli, która okazuje się go warta, bo inne tylko go rozczaro-

wują, a te, które mają mniej moralnych oporów, przerażają go.

A zatem, siostro, kiedy Lord Gubernator Mika uklęknie przed

tobą na kolano, powiedz tak. Chyba nie muszę ci tego mówić; nie je-

Rok naszej wojny

125

steś przecież Rhydanką. Pragniesz być nieśmiertelna, prawda? Na

krew przelaną w Lowes, czego jeszcze trzeba, by cię przekonać?

Nigdy nie myśl, że jesteś jeszcze młoda i masz mnóstwo cza-

su; nawet nie masz pojęcia, jak szybko przyjdzie koniec. Stopnio-

wo zapoznam cię z sekretami, które ułatwią ci wejście do Kręgu.

Są sprawy, które Cesarz woli trzymać przed Zaskajami w tajemnicy,

a zakłada, że Eszaje ich nie zdradzą.

Pierwszy dom w górskiej wiosce został pobielony tylko do po-

łowy wysokości. Wiesz dlaczego? Bo właściciel nie pomyślał, żeby

wziąć drabinę. Boże, uwielbiam tę wioskę.

Powinienem już kończyć. Sądząc po tym, jak się formują chmu-

ry i jak orły krążą nad szczytem Mhadaidh, jest tam jakiś niezły ciąg.

Kusi mnie, by dołączyć do ptaków. Spotkam się z tobą na ziemi,

w Kutych, dokładnie za tydzień. Nie zapomnij zabrać gitary.

Failte bhachna.

Niech ci bóg sprzyja, a Krąg chroni.

Kometa Jant Shira

Posłaniec i Tłumacz Jego Cesarskiej Mości Sana

1 oto, po wymianie kolejnych dwudziestu listów, jesteśmy

tu, w guberni Rachis, na skraju doliny Lowes. Pogoda: chłodno,

nawet jak dla mnie. Fyrdowie Jaskółki wędrowali aż do wieczora,

kiedy to przywódczyni nakazała rozbić obóz. Dotarliśmy do wy-

suniętej najbardziej na południe linii okopów i żołnierze przy-

stąpili do ich oczyszczania. Potworna robota. Jeszcze w świetle

dnia okopali obóz, otaczając go prostokątem rowów i szańcem.

Wzdłuż obwarowań rozstawiono warty. Z powietrza widziałem

rząd okrągłych, stalowych hełmów straży patrolującej granice

obozu.

Połamane odnóża Insektów sterczały w górę jak części ma-

szyn; masa szkieletów koloru gleby, wykopana przez czyścicie-

li okopów, miała zostać wrzucona do zbiorowej mogiły. Ziemia

w rowach cuchnęła; w glinie zbierał się deszcz ze śniegiem, two-

rząc zamarzające błoto. Zalatywało siarką.

Miałem wrażenie, że ledwie nadążam za tempem dnia, reje-

strując tylko to, co absolutnie konieczne. Liczyłem, że gdy minie

zmęczenie, wreszcie będę mógł stawić czoła ważnym sprawom.

Z piekącymi oczami, niezdolny do myślenia, okrążyłem obozowi-

sko obserwując zmieniający się pode mną krajobraz. Rachis było

126 Steph Swainston

zdewastowane. Dostrzegłem szczątki stodoły, w której Fyrdowie

uwięzili Insekty, by potem je spalić. Zobaczyłem też żywe Insekty,

z daleka maleńkie, przemykające po bladozielonych polach. Per-

spektywa wszystko udziwniała - miały wielkość i wygląd zwyczaj-

nych owadów, ale właśnie próbowały się przedostać przez ogro-

dzenie z kolczastego drutu, które - jak pamiętałem - było wysokie

na dwa metry, więc musiały być co najmniej tak duże, jak jelenie.

To niemożliwe - moja pierwsza sensowna myśl tego dnia. Nigdy

nie mieliśmy na froncie tak niewielu żołnierzy, za to Insektów było

więcej niż kiedykolwiek.

Skupiłem całą uwagę na miejscu, w którym miałem wylą-

dować, ślizgiem przeleciałem nad szańcami z kolczastym drutem

i nad płóciennymi dachami namiotów wprost do zamkowego pa-

wilonu. Piorun i jaskółka stali przed wejściem dyskutując zawzię-

cie. Dziewczyna miała przewieszoną przez ramię gitarę zdobioną

płytkami macicy perłowej. Odbiłem się raz od ziemi i zatrzyma-

łem się przed nimi.

- Dobry wieczór, Jant. Niezły lot.

Przez chwilę nie mogłem złapać tchu.

- Aha... Jaskółko! Zawróć. Co ty w ogóle wyrabiasz? Rarogu,

nie spodziewałem się tego po tobie! Ilu masz Fyrdów?

- Sześć tysięcy.

- A jak sądzisz, ile pieprzonych Insektów czeka tam na was?

- (esteś tu z rozkazu Cesarza?

- Nie, z własnego.

- Jaskółko - odezwał się Piorun. - Nie posłuchałaś mnie, po-

słuchaj )anta.

- Jeśli chcesz, to sobie wracaj, Eszaju. Ja zostaję.

- Przede wszystkim, to nie najlepsza pora roku - zauważył

Piorun.

- Boisz się tej odrobiny śniegu?

- Od tej cholernej pogody wilgotnieje cięciwa.

Potrząsnąłem skrzydłami, pozbywając się okruchów lodu.

- Zawróćmy do Pałacu Rachis - powiedziałem, starając się,

by mój głos zabrzmiał pojednawczo. - Żołnierze mogą rozłożyć

się obozem w parku, a ja pogadam ze Pustułem i może przeko-

nam go, by nam pomógł. Potem będziemy mogli ruszyć do Lowes

i dotrzeć do fortecy. Próba dokonania tego z zaledwie sześcioma

tysiącami Fyrdów to lekkomyślność.

Rok naszej wojny

127

- Nie mamy czasu. Pchnęłam już posłańców do Eske i do Ni-

ziemia z prośbą o wsparcie - poinformowała mnie Jaskółka.

- Tak? W takim razie powinnaś wiedzieć, że wszystkie guber-

nie Niziemia odmówiły przysłania Fyrdów do Awii, bo nie zgadza-

ją się z taktyką Pustuła. To oznacza, że z Eske, Hacilith i Moreny

nikt nie przybędzie, jaskółko, jesteś zdana wyłącznie na siebie.

- A Tanager? - spytała niepewnie.

- Przecież wiesz, co spotkało Eleonorę Tanager? Wyruszyła

ze swoimi Fyrdami odnaleźć trumnę ze szczątkami Biegusa, którą

jego brat tak bezceremonialnie porzucił. Nie przekroczyła nawet

linii okopów w Lowes, kiedy w szeregi jej żołnierzy wdarły się In-

sekty, zmuszając ich do odwrotu. Połowa jej ludzi straciła życie.

Eleonora jest odważną damą, ale teraz liże rany w Tanager i zbiera

nową armię.

Łucznik z desperacją wypuścił z płuc powietrze.

- Jesteśmy Imperium. Imperium nie jest kruche! To najbar-

dziej fundamentalny układ oparty na wspólnym wysiłku! Dlacze-

go oni nie chcą już współdziałać?

Westchnąłem. Skoro to wykraczało poza doświadczenie i wie-

dzę Pioruna czy była dla nas jakaś nadzieja?

- Jaskółko, wracajmy...dobrze?

- Nie. Postarajmy się zrobić coś pożytecznego.

- Widzę, że się starzejesz - powiedziałem. Jaskółka zaczęła

używać tych bezdusznie skutecznych słów, które pomagają doro-

słym radzić sobie w świecie, bez zastanawiania się nad nim. Ona

już potrafi mówić „przykro mi", gdy słyszy wiadomość o czyjejś

śmierci. Co w tym kontekście znaczy gówniane „przykro mi"? Ona

wie, jak powiedzieć „trudno", „miłego dnia", „nic mi nie jest" i „do

zobaczenia za rok" - jakże zuchwałe ze strony śmiertelników jest

zakładanie, że to nastąpi! Skorupa pokrywa ją coraz szczelniej. Za

kilka lal już w ogóle przestanie głęboko czuć i myśleć. Obawiam

się, że wtedy jej muzyka zamilknie.

- Gotów jestem podjąć próbę dotarcia do następnej linii oko-

pów - powiedział Piorun. - To dwadzieścia siedem kilometrów

stąd. Możemy oczyścić ten odcinek z rozproszonych grup Insek-

tów. Nie jest to wielki pas ziemi, ale udowodnimy, że Zamek nadal

stara się chronić Imperium, bez względu na to, jaką pomoc otrzy-

muje. Potem zobaczymy, jaką reakcję wywoła nasze działanie.

- Doskonale, Rarogu. Wiedziałam, że będziesz ze mną.

128

Steph

Swainsto

n

- Chciałbym zawsze być z tobą.

- Muszę dowieść Cesarzowi, ile jestem warta. Twierdzi, że

F.szaje są dobrymi wojownikami. Wciąż powtarza to jak refren

a crescendo. W ten sposób przysłużę się własnej sprawie. Pokażę

mu, że potrafię walczyć.

Uważnie spojrzałem na jej młode ciało, na szeroką, piegowatą

twarz, lekko zadarty nos, delikatne usta - choć obgryzała paznok-

cie - i na mocno zbudowane nogi.

- Podobno chcesz zostać Eszajem, bo jesteś najlepszym mu-

zykiem na świecie...

- Tak jest.

- W takim razie, co osiągniesz walcząc?

Wzruszyła ramionami.

- Spytaj Cesarza. Ja tego nie pojmuję.

Odwróciłem się i zajrzałem do pasiastego, mrocznego wnę-

trza pawilonu.

- Nie obraź się, ale nie jesteś typem wojowniczki - powie-

działem, podnosząc ręce do góry. - Twój ojciec wychował cię

Z dala od pól bitewnych. Sądzisz, że możesz poprowadzić armię

tam, gdzie nie udało się to Eleonorze i Rachisowi? Co za aro-

gancja! Eleonora świetnie włada mieczem, ty zaś jesteś piersiastą

pianistką.

- )ant, uważaj co mówisz.

- Łuczniku, daj mi dalsze rozkazy, bo spadam stąd. Nie za-

mierzam patrzeć, jak twoje zziębnięte, głodne zastępy zaczną plą-

drować własny kraj albo staną się paszą dla Insektów tylko przez

widzimisię jakiejś próżnej, rudej latawicy.

- {ant!

- Strach go obleciał - powiedziała Jaskółka.

- Jeśli Insekty cię zabiją, San pozbędzie się grubego problemu.

Czy opowieść o twoim krótkim życiu wystarczy ci za sławę? Obie-

cuję postawić ci posąg - panna uzbrojona w gitarę staje przeciwko

hordom! Inskrypcja: Więcej ambicji niż rozumu. - Wyszarpnąłem

miecz z pochwy przymocowanej głownią do dołu między moimi

skrzydłami i dźgnąłem czubkiem klingi trawę między stopami Ja-

skółki. - Lepiej zostaw ciężką robotę Eszajom. Kiedyś mi podzię-

kujesz za uratowanie ci życia.

Wyciągnęła dłoń w stronę Łucznika, który doskonale zro-

zumiał jej gest. Odpiął swój pas z mieczem i podał wykonaną

Rok naszej wojny

129

w Kutych broń dziewczynie, rękojeścią do przodu. Chwyciła ją

i wyciągnęła miecz z wysadzanej klejnotami pochwy. Kilku znaj-

dujących się nieopodal żołnierzy z zainteresowaniem podniosło

głowy.

- Stawaj - powiedziała.

- Nie bądź głupia.

Wściekła się, że nie uznałem jej za godnego przeciwnika. Kie-

dy się odwróciłem, zrobiła wypad i cięła ostrzem po wewnętrz-

nej stronie mojej nogi, przecinając skórę spodni. Suka! Odbiłem

jej miecz; ześliznął się po mojej klindze aż po rękojeść. Z łatwo-

ścią odparowałem jej następny cios, a potem zaczęliśmy walkę na

dobre. Byłem od niej szybszy. Miałem większy zasięg. Pchnąłem,

cięższe ostrze odbiło do wewnątrz. Zamachnęła się na wysokości

mojego gardła, odskoczyłem. Trzykrotnie ciąłem w jej nogi, a ona

parowała każdy cios, krzywiąc się z wysiłku. Zamarkowała w lewo,

jeszcze raz w lewo, a potem zupełnie straciłem z oczu jej miecz.

Gdzie ona się podziała? Z prawej? Z prawej. Aa, w dole. Opuściłem

klingę nisko, jak kosę.

Straciłem równowagę, trafiając w próżnię. Zamachałem dzi-

ko rękami i wylądowałem bokiem w błocie. Zupełnie zabrakło mi

tchu. Jaskółka ciężko postawiła stopę na moich nerkach.

Czubek jej miecza wcisnął się w moje plecy.

- Tutaj? - spytała.

- Nie. Trochę niżej - usłyszałem głos Pioruna.

- Tu?

- Au! - Ostrze przebiło moją skórzaną kurtkę.

- fant? Mogę teraz pchnąć to żelastwo prosto w twój kręgo-

słup. Trafię między dwa kręgi. Mocno nie zaboli, ale już nigdy nig-

dzie nie pobiegniesz.

-Aa!

- Podobałoby ci się to?

- Nie! Nie! Proszę!

- Puść go - powiedział Piorun. Jaskółka zmierzwiła moje pió-

ra na ramionach i cofnęła miecz. Skwapliwie podniosłem się z zie-

mi. Oddała broń Piorunowi, który ją pochwalił: - Nieźle. Z czasem

nauczysz się w ogóle nie patrzeć na klingę. To jest jak przedłużenie

ciebie. Obserwuj reakcje przeciwnika.

- Dawał mi lekcje - wyjaśniła laskółka, podczas gdy ja ocie-

rałem błoto z włosów.

130

Steph

Swainsto

n

- Dlaczego mnie nie nauczyłeś tej sztuczki? - Spojrzałem

oskarżycielsko na Pioruna.

- Miałem przeczucie, że pewnego dnia jakaś dama będzie jej

potrzebowała, by zdobyć nad tobą przewagę.

- jaskółko, wybacz mi.

- Miło mi to słyszeć. Czy teraz jesteś z nami?

- Skoro muszę.

'lej nocy, pośrodku obozu zapłonęło ognisko. Żołnierze piekli

sarnę i podgrzewali chleb przyniesiony z pobliskich wiosek, ja-

skółka poprosiła o tłusty kawałek sarniny i nabiwszy go na sztylet,

jadła niedbale. Podobał mi się jej apetyt. Zastanawiałem się, czy

była równie nienasycona w łóżku.

Po lataniu zawsze czułem głód, ale wciąż nie mogłem sobie

darować tego, że nie doceniłem Jaskółki. Niejedna kobieta potrafi

doskonale walczyć i jest w stanie mnie pokonać; podziwiam taką

zręczność. Tyle że zaskajscy żołnierze widzieli zwycięstwo Jaskółki.

Wiedziałem, że opowieść o tym szybko się rozniesie.

Opuściłem towarzystwo, gdy Błotniak zaczął rozdawać kubki

z winem i ukryłem mój zapas koty. Nie mogłem się powstrzymać,

by nie wziąć odrobiny. Przygotowywanie narkotyku pomogło mi się

odprężyć, a cały rytuał pochłonął mnie bez reszty. Proszek ułożony

w równe linie na papierowych zawiniątkach, hipnotyzujący płomień

świecy, syk płynu, uspokajający opór cieczy w strzykawce. Uczyłem

się zielarstwa w Hacilith, gdy byłem młody i mogę polegać na mojej

.wiedzy, kiedy wszystko inne zawodzi. Jestem w tym dobry, a narko-

tyki dają mi poczucie bezpieczeństwa, ale chciałbym przestać brać.

Zastanawiając się nad głębią czasu i nad tym, od jak dawna

istnieje Zamek, czułem jak rośnie we mnie poczucie niższości.

Myślałem o wszystkich nieśmiertelnych Posłańcach przede mną;

tytuł żyje, choć temu, kto go nosi nie zawsze jest to pisane. Łucz-

nik, Fechmistrz, Posłaniec; pozycja jest ważna, ale osoby można

się pozbyć. Jestem nieśmiertelny i nie powinienem się czuć gorszy

od tych nieśmiertelnych, którzy umarli przede mną, tylko że mam

wrażenie, jakbym swoim postępowaniem sprawiał im zawód.

Przynoszę wstyd pierwszemu Komecie, który dołączył do Kręgu,

gdy ten dopiero powstawał i co najmniej dwudziestu innym, któ-

rzy pojawili się po nim; ostatnią z nich była kobieta z Morencji,

którą pobiłem w wyścigu w tysiąc osiemset osiemnastym. Łucznik

Rok naszej wojny

131

od początku jest tylko jeden i pamięta wszystkich moich poprzed-

ników. Z roztargnieniem myślałem, kim oni byli i jak zakończyli

życie - zastąpieni przez szybszych biegaczy czy też ranni w walce

z Insektami lak ciężko, że nie dało się ich już uratować.

W chwili, gdy wyciągałem igłę z nadgarstka i wytarłem kroplę

krwi, Jaskółka podniosła płócienną połać wejścia. Sprawdziłem,

czy wszystko dobrze schowałem. Miałem nadzieję, że nie zauważy

moich opadających powiek i zbielałych warg.

- (ant, przepraszam cię za to, co się stało.

- Dlaczego? Dobrze sobie poradziłaś.

- Narobiłam ci wstydu. 'Ib było okrutne. Wszyscy widzieli,

jaki byłeś zmęczony.

Współczucie Zaskaja było gorsze od porażki!

- Nigdy nie zostaniesz Eszajem, jeśli przejmujesz się takimi

sprawami - powiedziałem cicho.

- Jeśli nieśmiertelni nie będą sprawiedliwi, świat przestanie

ich kochać - odparła.

Zamachałem rękami. Nikt na haju nie może ścierpieć tru-

izmów.

- Wiesz, czym jest Krąg, siostro? Pozwala on usunąć wpływo-

wych ludzi ze społeczeństwa i spędzić ich do kupy pod okiem Ce-

sarza, gdzie nie mogą nic nabroić... najlepszych zajmuje się wal-

ką z Insektami, aby świat nigdy się nie zmieniał... Jaskółko, bądź

rozsądna. Zostań i rządź Ondyn, bo tam San nie może podciąć

ci skrzydeł, ani zawładnąć twoim potencjałem. Za dwadzieścia lat

będziesz nam potrzebna wolna i niezależna.

- W tej chwili nie mam żadnej wolności, którą utraciłabym

przyłączając się do Kręgu.

- Hm. - Położyłem się na niedźwiedziej skórze i spojrzałem

na dziewczynę z dołu. - Tak bardzo zależy ci na tym, by już na

zawsze utkwić w pułapce. Śmiertelni są wolni od odpowiedzial-

ności za... to... - Niezdarnie machnąłem ręką, wskazując równo

poukładane pęki strzał, drzewce łuków i zbroję Pioruna. - Pod

wieloma względami byłem szczęśliwszy w Górach Posępnych, gdy

nie miałem na głowie kariery ani pojęcia o niczym.

- Nie chcę mieć czterdziestu lat.

- No cóż, na to nie mam odpowiedzi.

Podała mi gitarę zdobioną macicą perłową. Pogłaskałem jej

piękne pudło; miała kołki z kości słoniowej, niebiesko-złotą taśmę

132

Steph

Swainsto

n

i insygnia Ondyn wymalowane z tyłu. jaskółka uśmiechnęła się,

widząc z jakim uczuciem trzymam instrument. Nie miała pojęcia,

że za sprawą narkotyku czułem, jakby gitara oddychała pod moimi

palcami.

- Proszę, zaopiekuj się nią - poprosiła.

- Dlaczego?

- Nie zagram ani jednego dźwięku, dopóki nie zabiję Insek-

tów podczas bitwy.

- Och, jaskółko. Dlaczego to robisz?

- Imperium mnie zmusza. Zrobię wszystko co w mojej mocy,

żeby zostać Eszajem.

- Poślub Pioruna.

- Wiesz, że on by mnie wykończył. Nie jestem rzeką ani mo-

tylem, ani gwiazdą, ani żadną z tych rzeczy, których imionami

nazywa mnie w listach. Nie jestem tak czysta i idealna jak która-

kolwiek z nich, a mimo to, bardziej różnorodna niż wszystkie one

razem wzięte.

- Tak, to prawda. - Zabębniłem paznokciami w pudło, opar-

łem gitarę na brzuchu i zagrałem kilka taktów.

Jaskółka pisnęła.

- Nigdy nie słyszałam, by wydawała taki dźwięk!

- Przepraszam.

- Nie, graj dalej. - Namówiła mnie do zagrania reszty melo-

dii. Choć dziwiła się, że potrafię odróżnić główkę od mostka, nie

patrzyła na mnie z góry. Chciała się uczyć od każdego. Wyczułem

palcami progi, a potem przez chwilę grałem z zamkniętymi ocza-

mi, dopóki nie przeszkodził mi wstyd, jaskółka przyglądała mi się

rozpromieniona.

- W ten sposób zarabiałem w Hacilith - powiedziałem.

- W salach koncertowych?

- Bynajmniej. Na ulicy, jeden z członków Kola mnie nauczył.

Nazywał się Babitt.

- Wyjdź z namiotu i zagraj dla mnie przy ognisku.

- Nie! Zostaw mnie samego.

Scolopendrium wymaga samotności. Wolałem nie wychodzić do

ludzi przynajmniej przez godzinę po jego zażyciu. Ale Jaskółka miała

dar przekonywania. Po prostu przypisała mój stan zmęczeniu i orze-

kła, że potrzebuję świeżego powietrza. Wywlokła mnie na zewnątrz

do ogniska, gcłzie żołnierze pili, kroili pieczone mięso i hałaśliwie roz-

Rok naszej wojny

133

mawiali. Śmiali się, gdy Jaskółka wprawiła ich w dobry nastrój pieśnią.

Grałem szkockie melodie i dzikie czardasze, ona tańczyła wokół ognia,

promienna i roześmiana, a Piorun wodził za nią wzrokiem.

Dwieście lal temu powietrze w Hacilith było wstrętne. Pa-

miętam jak kiedyś rozkaszlałem się tak potwornie, że upuściłem

gitarę i zgiąłem się w pół, próbując wypluć z siebie to paskudztwo.

Karzeł Babitt przysiadł obok na żelaznej kracie.

- No cóż, Shiro - powiedział do mnie. - Na twoim miejscu

nie rezygnowałbym z nocnej posady. - Pamiętam smród mewiego

tłuszczu, którego używał do układania włosów.

Odcharknąłem.

- Potrafię to zagrać! Tylko chciałbym móc przy tym oddy-

chać.

- Felicitia mówi, że więcej zarabiasz jako dealer, więc powi-

nieneś się tego trzymać. Twierdzi, że nie może trzymać nas na gar-

nuszku. Podobno nasz gang nie ma już funduszy. - Babitt podra-

pał się w owłosiony tyłek, ledwie zasłonięty połatanymi portkami.

Podniosłem gitarę i zacząłem ją ponownie stroić.

Babitt był pękaty, owłosiony, niski i zadowolony z siebie. Ja

byłem wysoki i przeważnie speszony. Na pewno dobrze razem wy-

glądaliśmy. Nienawidziliśmy się, ale słowo Felicitii miało moc pra-

wa. Pamiętam, jak obrobili kiedyś sklep zoologiczny. Babitt zawitał

do mnie w nocy.

- Słuchaj, mam dwa tysiące złotych rybek, co z nimi zrobić?

- Nie wzięliście pieniędzy?

- Felicitia wziął forsę - wyjaśnił. - Mnie zostały złote rybki,

'lego wieczoru, gdy wyśmiewał moją grę, powiedziałem mu,

że kończę z handlem narkotykami, bo Szklany Piotruś ściga mnie

listem gończym, a poza tym mam dość tego, że klienci łażą za mną

wszędzie jak cienie. Babitt przestał się drapać w tyłek i zaczął się

drapać w wąsy.

- Felicitia wścieknie się na ciebie.

- Chcesz powiedzieć, że będzie miał do mnie pretensje, tak?

Przykucnąłem i zacząłem zbierać nasze monety, zanim się-

gnęły po nie włochate łapska Babitla.

- Może o tym nie wiesz, ale nawet Felicitia pójdzie na dno,

jeśli przestanę rozprowadzać narkotyki - dodałem.

Babitt wyszczerzył zęby. Nie był to piękny widok.

134 Steph Swainston

- Dobrze o tym wiem, Shiro. Dlatego nigdy nie przestaniesz

opychać koty w Hacilith. Lubisz władzę, jaką ci to daje, a to o wiele

gorsze od bycia cieniem.

- Co ty tam wiesz. Jeszcze zobaczysz, że cały świat będzie

mnie całował po butach. - Wcisnąłem ręce w głębokie kieszenie

i zgarbiony ruszyłem na Ulicę Popielną. Babia szedł za mną. lego

oczy znajdowały się na tym samym poziomie, co gitara, przewie-

szona przez moje plecy. Zapach piwa zatrzymał nas na progu pubu

Balast. Spojrzeliśmy po sobie i po chwili ulegliśmy pokusie. Przy-

trzymałem drzwi, czekając aż Babitt wtoczy się do środka i sięgną-

łem do kieszeni po garść brudnych monet, które zebraliśmy tego

ranka. Podałem wszystkie Babittowi, żeby się rozeznał.

- )ak się nazywają te małe, okrągłe, z dziurkami? - spytałem.

- Guziki.

Rok naszej wojny

135

ROZDZIAŁ 8

Hacilith 1818, śmierć Fclicitii

Grzmot z samego rana wydawał się nic na miejscu. Burze

powinny się zdarzać tylko w nocy. Piąta rano, sinobure chmury

napływały znad morza i zbierały się nad Hacilith, przesłaniając

świt. Nie spałem całą noc, obserwując dziewczynę, która filowała

na mój dom.

Chyba mnie nie zauważyła. Wiedziałem, że ma kuszę, bo ćwi-

czyła strzelanie na wszystkich kotach z sąsiedztwa. Wyszedłem

ze sklepu tylnymi drzwiami i dotarłem na róg ulicy, kryjąc się za

odrapanym ceglanym murkiem. Przykucając w śmieciach i pobi-

tym szkle zerknąłem w miejsce, gdzie stała. Odwróciła się i spoj-

rzała prosto na mnie. Puściłem się biegiem...

...po chodniku upstrzonym gumą do żucia, przez wąski, że-

lazny most, obok Szeklowych Hangarów. Dziewczyna wypuściła

pierwszą strzałę. Poleciała daleko. Zrobiłem unik. Świsnęła obok

mnie i wbiła się w sztachety wysokiego, zielonego płotu. Przela-

złem przez ogrodzenie i na chwile zatrzymałem się po drugiej

stronie, próbując złapać oddech. Płot pokrywało grafttti. Najlepsze

było mojego autorstwa.

Biegłem przez brudne kałuże i gołębie odchody. Za skrzy-

żowaniem ulic zgubiłem ją. Pośliznąłem się i zakląłem. Usłyszała

mnie i przyspieszyła kroku. Gęste powietrze Hacilith wdarło mi

się do gardła. Pierwsze promienie słońca odbijały się w brudnej

rzece. Nikt nie dogoni Rhydanina, pomyślałem, gdy druga strzała

minęła moją piętę o milimetry. Kim ty, kurwa jesteś? Suką z Luk-

mistrzów?

Przebiegłem przez wysypisko śmieci. Dobrze znałem przejścia

między górami odpadków, a dziewczyna była z drugiego brzegu

136

Steph

Swainsto

n

i ten teren był jej obcy. Zaledwie pół kilometra od własnej strefy

gubiła się tak, jakby trafiła do Rumosza.

Dotarłem do magazynu przy cioku. W miejscu, gdzie w beton

wmurowano pierścienie i żelazne grzybki, czasem cumowały wą-

skie łodzie, rozładowując przewożony towar. Dok był zamulony

i zniszczony; śmierdział solą i zgnilizną. Magazyn miał wielkość

trzech piętrowych domów. Zbudowano go z drewnianych desek,

teraz przegniłych i podpartych workami z piaskiem. W rekordo-

wym tempie zabębniłem tajnym hasłem w mniejsze drzwi osadzo-

ne w wielkich, odsuwanych wrotach u szczytu pochylni. W tym

samym momencie dziewczyna znowu się pojawiła. Jej złote włosy

zlepia) w strąki jakiś tłuszcz.

Wśliznąłem się do wnętrza magazynu, zatrzasnąłem za sobą

drzwi i oparłem się o nie, sapiąc głośno. Grot bełtu przeszył drewno

tuż obok mego ramienia. Gwałtownym szarpnięciem otworzyłem

drzwi. Stała pięć metrów ode mnie. Zawahała się, z trudem zakła-

dając następnego bełta pod przycisk. Rozpiąłem guziki koszuli de-

monstrując dziewczynie doskonałą, nagą pierś, po czym ponownie

zatrzasnąłem drzwi i zasunąłem górną oraz dolną zasuwę.

Cienki śmiech rozległ się w ciemnościach za mną. Moje przy-

bycie przywróciło coś do życia.

- Spóźniłeś się kozojebcu - zaświszczał słaby głos.

W Posępnych wszystko układało się bez komplikacji. Zycie

w górach było proste - chodziłem wcześnie spać i stale byłem

głodny. Nawet dni nie różniły się między sobą; tylko czasem mie-

liśmy więcej burz, a mniej jedzenia. Za to Hacilith owijało się pro-

blemami jak peleryną. Jego ślady zostały w mojej krwi, jak zanie-

czyszczenia. Miasto sprzyja ludziom, którzy w Posępnych by nie

przetrwali, na przykład Felicitii.

- Musiałem czekać do świtu. - Westchnąłem, po omacku

znajdując drogę w mrocznym wnętrzu magazynu. Ulewny deszcz

walił w dach z falistej blachy.

- Myślałem, że widzisz w ciemnościach?

-Nie.

Pelicitia Aver-Falconet leżał na rozpadającej się sofie obok

niskiego stolika. Były to jedyne meble, ustawione pośrodku po-

mieszczenia, na udeptanej ziemi. Czytał przy świetle ogarków

świec przyklejonych woskiem do blatu.

Rok naszej wojny

137

Aver-Falconet przewodził naszemu gangowi. Imponował nam

opowieściami o drogich przyjęciach i modnym towarzystwie, chełpli-

wymi i naciąganymi, ale z drugiej strony, rzeczywiście był wnukiem

Gradu Eske, który żył na Zamku. Fakt, że miał Eszaja w rodzinie, sta-

wiał go w naszych oczach na równi z bogiem. Aver-Falconet zranił

mnie wcześniej, dlatego go nienawidziłem. Koło, które wyciął mi na

ramieniu przetrwało jako piętno, które miałem nosić całe życie.

Felicitia łakomie patrzył na moje ciało. Białka oczu miał po-

żółkłe, a źrenice osadzone zbyt wysoko, tak jakby chciały się scho-

wać pod powiekami.

- Masz dragi? - zapytał niespokojnie.

- No.

- Chodź tu i kochaj się ze mną, mój ty chudzieńki chłopcze.

- Nie!

- Koło na twoim ramieniu oznacza, że należysz do mnie.

Felicitia zaczął się wiercić, żeby zmienić pozycję, ale nie dał

rady usiąść. Wcześniej siedział ze mną w trunkowni, potem w ka-

synie z Eaycą szulerką, aż w końcu zaszył się w naszej bazie w do-

kach, szprycując się co kilka godzin i czytając melodramaty. Pod-

wędziłem mu je, kiedy skończył przyprawiać kartkom ośle uszy, bo

miałem niejasne przeczucie, że ten rodzaj wiedzy pomoże mi, jeśli

kiedyś trafię na Zamek.

- Masz szczęście, mój burdeliku - zaskrzeczał". Nie przestawa-

łem mu się przyglądać. Za cały strój wystarczała mu spódniczka

z barwionej skóry, owinięta wokół dokładnie ogolonych nóg i łań-

cuszek z amuletem w kształcie koła na kostce. Wiedziałem, że był

z prawdziwego złota. Poczułem mrowienie chciwości.

- A to dlaczego?

- Ta dziewczyna jest eszajsko dobrą łuczniczką, mój wężooki

chłopcze.

- Wiesz, że umiem latać - odparłem nie bez dumy. - I jestem

eszajsko dobrym biegaczem. Layca tak powiedziała. - Myśl, że mo-

głem biegać, latać lub walczyć równie dobrze, jak Eszaje powracała

z irytującą częstotliwością. Chciałem zostać jednym z nich.

Felicitia zamruczał z podziwem.

- Pewnie musiałeś szybko biegać, żeby dogonić w górach

kozy - zasugerował.

- Muszę szybko biegać, żeby uwinąć się z tymi głupotami,

zanim mój mistrz się obudzi. Lepiej ci teraz? - spytałem z odro-

138 Steph Swainston

biną znawstwa. Felicitia wyglądał jak patyk, jak szkielet w makija-

żu. Widziałem jego oczodoły, kości policzkowe i skórę niebieską

od niezliczonych nakłuć. Był blady, z ustami draśniętymi szminką

i tlenionym pasmem w ciemnobrązowych włosach. Ogień na pro-

wizorycznym palenisku przygasł do tlących się popielnych par-

chów. Robiło się zimno, ale Felicitia nie drżał. Już dawno minął mu

ten stan; jego skóra była tak zimna, jak woda w doku.

- Teraz? Czym jest „teraz"?

- Nie zaczynaj znowu. Albo jest ci lepiej, albo nie. A jeśli nie,

to ja nie chcę o tym wiedzieć.

- Prócz koty nie liczy się nic, mój mieszańcu. Nawet twoja

nieopisana uroda.

- Umrzesz od tego, wiesz? - powiedziałem cicho.

- To nie ma znaczenia, mój słodki kaznodziejo - zapewnił

mnie Aver-Falconet. - Będę żył w Przejściu. Już od wielu dni tam

przebywam...

Wciąż to powtarzasz.

- Raczej od miesięcy - sprostowałem.

- Zakochałem się w Przejściu - powiedział szc/.erze. Zdra-

dzając mi swoją tajemnicę, ściszył chrypiący głos do szeptu: - Tam

możesz być kim zechcesz. Nawet kobietą.

Poczułem obrzydzenie.

- Po co, kurwa, chciałbyś być kobietą?

- Ula bzykanka - odparł Felicitia z westchnieniem.

Niepokoiła mnie jego gotowość łamania zasad, o których ist-

nieniu nie miałem pojęcia. Nie zwykłych reguł, narzucanych przez

Zamek lub gubernatora; te sam łamałem każdego dnia. Felicitia

nie przejmował się zasadami natury.

- Jest tam taki rynek z żonkolerami, pożeraczami fretek

i ulicznymi muzykami grającymi na pandolinach...

Zachichotałem.

- To wielkie niedźwiedzie.

- Nie, ty myślisz o pandach, mój chłopcze.

Nie więzione żadnymi ograniczeniami, jego myśli biegły swo-

bodnie, rodząc plany, które nas szokowały.

- I.ayca cię kocha - powiedziałem, przygryzając wargę.

- Ha. Możesz ją sobie wziąć, mój namiętny młodzieńcze.

Gdyby tak było! Akceptowała moje zwierzchnictwo tylko

dlatego, że Felicitia był ode mnie zależny. Trwałem przy nim, bo

Rok naszej wojny

139

czułem, że pragnął czegoś więcej niż samego wrażenia - napraw-

dę potrzebował ucieczki; taką już miał naturę. Rozumiałem to, bo

byłem górską istotą, którą los rzucił w miasto. Rozpaczliwie pra-

gnąłem się dopasować. On był kobietą w ciele mężczyzny, a Sco-

lopendrium traktował jak lek na frustrację. Wiedziałem, że przy

jego stale rosnącym uzależnieniu nie powinien się wybierać na

Wscbodni Brzeg. Nigdy nie zdołałbym go ściągnąć z powrotem

do sklepu.

- Przyniosłem narkotyki, ale najpierw chcę dostać pieniądze.

- Uzależniłeś się? - zacharczał Felicitia.

- Co?

- Ciężko zarobiony szmal.

O tak. Bez wątpienia. Podał mi klucz, a ja szybko wyjąłem

jego tygodniówkę z niewielkiej ,kasy pod stołem. Przeliczyłem

banknoty trzy lub cztery razy. Felicitia zacisnął umalowane wargi

niczym barowa zdzira.

- Tu jest sto funtów - warknął. - Na co je wydasz, aseksie?

- Uznasz to za mniejszą zbrodnię, jeśli ci powiem, że na książ-

ki? - Uczyłem się czytać po awiańsku, bo tym językiem posługi-

wano się na Zamku. Co tydzień dorzucałem coś do biblioteczki

Mornela w aptece. Felicitia cmoknął z niezadowoleniem; wydawa-

nie forsy na książki uważał za największe przestępstwo.

Dotknąłem białego prostokąta papieru w lewej kieszeni mo-

ich skórzanych spodni z frędzlami.

- Co będzie, jeśli świsnę kasę i zwieję? - spytałem półżar-

tem.

Felicitia wygładził spódniczkę.

- Moja anielska łuczniczka już na ciebie czeka na zewnątrz.

Wystarczy jedno moje słowo, a cię wykończy.

Nie zrozumiałem go.

- Przecież jest od Szklanego Piotrusia z Lukmistrzów - po-

wiedziałem. Zakładałem, że Piotruś nasyłał na mnie zabójców, bo

sam był dealerem, a ja podbierałem mu klientów.

- Tak, ale pamiętaj, że żadna strzała w ciebie nie trafiła - za-

uważył. Gniewnie postąpiłem do przodu. Spojrzał na mnie błagal-

nie. Pragnął, bym go dotknął, więc tego nie zrobiłem. - Opłacam

łuczników Szklanego Piotrusia, żeby słabo strzelali. On nie spo-

dziewa się zdrady z ich strony; wciąż chce twojej śmierci.

Nie mogłem w to uwierzyć.

140

Steph

Swainsto

n

- Dlaczego mnie ochraniasz?

- Bo robisz najlepszą kotę, mój ty amatorze. To chyba oczy-

wiste.

Nie tym chciałem być! Felicitia i ja nie utrzymywaliśmy sie-

bie nawzajem przy życiu, lecz w stanie półśmierci. Stałem się jego

osobistym dealerem. Tymczasem zależało mi na pracy u Mornela,

bieganiu maratonów i czytaniu książek. Pragnąłem też Laycy, pie-

niędzy i wolności, i sądziłem, że zdobędę je pokorą chłopaka z gór.

Gęstniejąca zimna furia przesłoniła moje myśli; istniał szybszy

sposób, by to wszystko osiągnąć.

Ukłoniłem się i podziękowałem Felicitii. Szczerze wierzyłem,

że mogę zakończyć czas lizodupstwa. Wsunąłem dłoń do drugiej

kieszeni, w której znajdował się złożony identycznie złożony pro-

stokąt papieru, taki sam jak ten pierwszy. Korzystałem z niego,

gdy chciałem pozbyć się dłużników lub darmozjadów. Podałem go

Aver-Falconetowi odpowiednio uroczyście.

- Mógłbyś mi to przygotować? - poprosił.

- lego nie ma w umowie! - Wolałem ograniczyć kontakt z tą

substancją do absolutnego minimum. - Masz tu dość na cały ty-

dzień - dodałem.

- Dość na tydzień. Jeden tydzień! W sobie mam już tego dość

na cały miesiąc.

Uwielbiałem aptekę. Każdego ranka, kiedy otwierałem

okiennice, spoglądałem na zielone i złote litery nad oknami

- Mornel Homais. Miałem nadzieję, że pewnego dnia zobaczę

tam moje imię. Te ambicje były bardziej realne od aspiracji, by

przyłączyć się do Kręgu. Może zostawiłbym imię mojego mi-

strza, aby w ten sposób dać wyraz mojego uznania dla niego:

Mornel i Shira.

Wąskie półki w oknie zapełnione były szklanymi butelecz-

kami z barwioną wodą. Każdy promień słońca wydobywał z nich

fajerwerki kolorów. Apteka pachniała alkoholami i zakurzonym

papierem. Na niektórych etykietach przypiętych do wiązek roślin

suszących się pod sufitem widniał mój charakter pisma. Po raz

pierwszy w życiu czułem, że znalazłem swoje miejsce.

Kochałem to uczucie, ale nie zdążyłem jeszcze przywyknąć

do świadomości, że znalazł się ktoś, kto stał się dla mnie auto-

rytetem. Szanowałem mojego mistrza, uważałem go za geniusza

Rok naszej wojny

141

i za wybawcę (ponieważ znał język, jakim posługiwano się w Ru-

moszu). Warunki mojego terminu, który kończył się za rok, wi-

siały oprawione w hebanowe ramki, pod szkłem, w galerii mojej

pamięci. Kiedy Felicitia leżał na boku, aby łatwiej dosięgnąć stolika

i rozpuszczał straszną ilość trucizny, którą mu właśnie sprzedałem,

w myślach zacząłem przywoływać tamte zasady. Chłopak spojrzał

na mnie z kpiną; on by nie zrozumiał, że słowa spisane na papierze

były świętością.

Według mojej umowy terminatorskiej, którą pamiętałem sło-

wo w słowo, miałem poznawać sztukę i tajemnice rzemiosła mo-

jego mistrza przez okres siedmiu lat. Niczego nie kupować ani nie

sprzedawać bez przyzwolenia rzeczonego mistrza. Omijać tawer-

ny, gospody i karczmy. Nie grać w karty, kości i wszelkie inne pra-

wem zakazane gry oraz za dnia ani w nocy nie zapominać o służ-

bie u rzeczonego mistrza, lecz w sprawach wszelkich postępować

jak uczciwy i oddany terminator powinien, tak wobec mistrza, jak

i innych, przez cały czas trwania rzeczonej umowy.

To sześć z siedmiu lat podwójnego życia, lordzie Aver-Falconet.

Chyba nie musze ci tłumaczyć, jaka to męka. Naruszyłem każdą

z zasad, mimo iż mój kontrakt spisany został na papierze. Wie-

działem, że gdyby Mornel nabrał najmniejszych nawet podejrzeń

co do moich poczynań, znowu byłbym bezdomny, a Rhydanin nie

przeżyłby nawet tygodnia w przytułku.

- Mam nadzieję, że towar jest dobry - powiedział Felicitia

głosem brzemiennym niecierpliwością. Pochyliłem głowę ze wsty-

du, który on odczytał jako uznanie. - Poprzedni przeniósł mnie na

półtora dnia - zachichotał. Wbił igłę, jeszcze gorącą od płomienia

świecy, wprost w wytatuowane Koło. Wzdrygnąłem się i odwróci-

łem wzrok.

Zorientował się, że coś jest nie tak i zaczął kląć. Ból zmieni)

jego przekleństwa w krzyk. Zesztywniał, jego kręgosłup wygiął się

do tyłu, a na szyi pokazały się sznury ścięgien. Wytrzeszczył ślepe

oczy.

Tak działało Scolopendrium zmieszane ze strychniną. Patrzy-

łem przerażony. Mogłem zapewnić mu szybszą śmierć, ale zapla-

nowałem powolne działanie, by dać sobie czas na ucieczkę. Tylko

że teraz nie mogłem się ruszyć z miejsca. Widziałem szarpiące nim

konwulsje, słyszałem jęki agonii. W końcu ześliznął się z szezlon-

ga. Wlepiłem wzrok w pustą ścianę, czekając, aż jego pomalowane

142

Steph

Swainsto

n

paznokcie przestaną drapać podłogę. Zerknąłem na niego i od-

wróciłem się z obrzydzeniem. Jego twarz była czarna.

- Pelicitia? - wyszeptałem. - Kochany? - Gdyby mógł po-

wstać z martwych, by to usłyszeć, na pewno by to zrobił. Uznałem,

że jestem już bezpieczny. Dręczony rhydańskimi przesądami, oba-

wiałem się, że jego trup ożyje i chwyci mnie za kostkę.

Na próżno próbowałem zamknąć jego puste oczy. Palce za-

kleil mi tusz do rzęs.

Podobno zamknięcie oczu nieżywemu chłopcu jest łatwe.

Niemożliwe było zamknięcie mu ust. Zdjąłem mu biżuterię. Przed-

mioty ze stołu rzuciłem w palenisko, na chwilę ogarnęło mnie

uspokajające ciepło. Powieść i łańcuszek na kostkę schowałem do

kieszeni.

Jant, zabiłeś jednego ze swoich. Ale on i tak już nie żyl napraw-

dę, lak jak i ty. Teraz musisz uciekać przed myśliwymi Szklanego

Piotrusia. Cholera. Muszę się stąd zmywać.

Wiatr wprawiający ściany magazynu w drżenie, przypomniał

mi o świecie na zewnątrz. Tu nie zostało już nic prócz szczątków.

Zostawiając skurczonego i skręconego trupa Felicitii podbiegłem

do drzwi i uchyliłem je, choć wiedziałem, że ryzykuję. Dziewczyna

z kuszą zniknęła. Automatycznie zacząłem działać według innego

drylu - przypominając sobie wszystko, czego nauczyła mnie Layca.

Nieliczne meble rzuciłem na palenisko. Przy drzwiach stał pojemnik

z naftą; oblałem nią ściany obchodząc obszerny budynek dookoła

i wylewając dość, aby ognia nie zagasił deszcz. Resztą opryskałem

stos mebli i cofnąłem się. Wygłodniałe, żółte płomienie z. trzaskiem

strzeliły w górę; w kilka sekund zapłonął cały magazyn.

Dusząc się w gęstniejących chmurach czarnego dymu, zna-

lazłem drogę na zewnątrz, zamknąłem drzwi i dotknąłem nama-

zanego na nich znaku Koła. Odbiegłem na bezpieczną odległość

i z. dziecinną radością patrzyłem jak nasza siedziba staje w ogniu.

Moje życie w Hacilith dobiegało końca. Takie samo uczucie towa-

rzyszyło mi, kiedy opuszczałem moją dolinę. Miałem na gardle

nóż sto razy ostrzejszy od skutych lodem klifów. To był tylko gang

dzieciaków - ogromnie niebezpiecznych dzieciaków. Ale jak mia-

łem wytłumaczyć to mojemu mistrzowi? Może zabrać wszystko

i wyjechać bez słowa wyjaśnienia? Zresztą, nie jego obawiałem się

najbardziej - jak, na moce Posępnych, miałem wyjaśnić gangowi

co się stało?

Rok naszej wojny

143

Wpatrując się w dym pomyślałem, że łatwiej byłoby się wspiąć

z tym prądem termicznym i polecieć z powrotem do Galt, niż

przebiec raz jeszcze przez cały Wschodni Brzeg. Zdjąłem koszulę

i rozpostarłem umięśnione, długie skrzydła. Ich czwarty i piąty pa-

lec były ze sobą zrośnięte, kciuk sztywny i nieprzeciwstawny, kości

układały się w aerodynamiczne krzywizny, ukształtowane naci-

skiem strumieni powietrza, gdy jeszcze rosły. Cóż, pofruńmy do

domu na ciepłym prądzie bijącym z pogrzebowego stosu Felicitii.

- Tylko spróbuj, a zginiesz na miejscu - usłyszałem za sobą

czyjś głos. Drgnąłem i odwróciłem się. Anielska łuczniczka sie-

działa na pachołku cumowniczym, celując kuszą prosto w moją

twarz. - Jaka szkoda - skomentowała pożar. Przyznałem jej rację.

Złożyłem skrzydła, żeby pokazać jej, że nigdzie się nie wybieram

1 żeby ich nie uszkodzić.

- A Felicitia? - spytała. Miała ostry głos, który, przy jej tycz-

kowatych nogach i chudych ramionach, przywodził na myśl wy-

stęp cudownego dziecka na muzycznej scenie. Była o połowę niż-

sza ode mnie.

- Nie mam broni.

- Jak widać nie potrzebujesz jej, żeby zostawić po sobie pie-

przoną ruinę. Pójdziesz ze mną. - Mówiła głośno, próbując prze-

krzyczeć ryk ognia i syk topiącego się ołowiu, kapiącego z dachu

magazynu. Żółty ogień odbijał się w stojącej, zielonkawej wodzie

doków.

- Moja panno - powiedziałem, czując jak wizje sławy i for-

tuny nikną. Najpierw zastąpił je obraz Mornela wrzeszczącego,

żebym mu przyniósł śniadanie, a potem wyobrażenie mnie, przy-

kutego do młyńskiego koła, bez możliwości przyrządzenia nawet

kawy, a co dopiero koty. - Czy pozwoliłabyś mi odejść za sto fun-

tów, które akurat mam przy sobie? - Z nadzieją poklepałem się po

kieszeni. Zachichotała.

- Nie, ale forsę i tak wezmę. - Podeszła do mnie, celując beł-

tem najpierw między moje oczy, a potem w moją pierś. Szybko

uwolniła mnie od gotówki Aver-Falconeta. - Co mu zrobiłeś?

- spytała.

- Narkotyki - odparłem ponuro.

- W bazie Szklanego Piotrusia czeka na mnie kolejna stówa

za przyprowadzenie ciebie. Łaskawie proszę ze mną. - Jej głos

zdradzał podniecenie, nad którym nie potrafiła zapanować. Zi-

144

Steph

Swainsto

n

gnorowałem jej krótki gest kuszą. Broń była na tyle delikatna, że

dziewczyna mogła trzymać ją jedną ręką, ale choć grot wyglądał

na ostry, nie wydawał się mocny.

- Nie! - krzyknąłem, czując jak gorąco podsyca moją furię,

jednocześnie przygrzewając mi skrzydła. - Wracam do Galt. Więc

się ode mnie odwal, niziemko!

- Strzały są zatrute - poinformowała mnie.

- Mój mistrz zna antidotum na każdą truciznę!

- Że niby jest w to zamieszany jakiś dorosły osobnik? - za-

wołała zdumiona.

- Będzie, jeśli mnie nie puścisz!

- Prawdziwy dorosły?

- Mój mistrz mógłby na dobre położyć kres wszystkim wa-

szym gierkom. - Ująłem wolną rękę dziewczyny i poklepałem ją

uspokajająco. Drugą głaskała delikatny spust napiętej kuszy. Na-

leżała mi się nagroda za odwagę. - Już słyszę jak mnie woła - do-

dałem.

- festeś moim więźniem! - wrzasnęła. Krople deszczu odbi-

jały się od jej ramion osłoniętych skórzaną kurtką. Niespodziewa-

ne łzy niepewności zmieniły jej słodką, owocową buzię nadając

jej barwę jasnej czerwieni; kosmyki mokrych włosów oblepiły jej

okrągłe policzki. Grot bełtu zakołysał się, gdy jej ręce zadrżały. Nie

spuszczałem go z oka. Dziewczyna znała Łukmistrzów, ja znałem

Koło. Gdybyśmy połączyli siły, Hacilith należałoby do nas.

- A tak przy okazji, założę się, że ta sprawa jest warta milion

przy odpowiednim szantażu - powiedziałem wzruszając ramio-

nami.

-Go?

- Syn gubernatora, lord Aver-Falconet, znika gdzieś w slum-

sach Wschodniego Brzegu. Morderstwa, narkotyki, seks. Lista jest

długa! Rubryka towarzyska dobrze by zapłaciła, ale jego ojciec za-

płaci lepiej.

- Ostrzegam cię, kociooki...

- Przyłącz się do mnie, a zarobimy milion. - Zaryzykowa-

łem uśmiech. - Wyjedziemy z Hacilith. Będziemy podróżowali po

świecie. Zobaczymy nawet Zamek. To chyba lepsze niż gang Łuk-

mistrzów. Co?

- Szantaż? - Jasnowłosa dziewczyna wyjęła bełt z kuszy i za-

tknęła go za szeroki skórzany pas. Pociągnęła nosem i ostrożnie

Rok naszej wojny

145

wyciągnęła do mnie rękę. - Jestem Serina. Kiedy nie działam jako

zabójca, tańczę w wodewilu (irletek, a ty nadal jesteś moim więź-

niem.

Potraktowałem jej słowa z rezerwą.

- Jestem Jant - powiedziałem. - Potrafię latać.

W jej oczach pojawiła się iskra podejrzenia.

- Jeśli mnie nabierzesz, przeczeszę całe Hacilith i znajdę cię.

Zrobię to z dziką rozkoszą. - Drgnęła, kiedy fragment magazynu

za nami runął na ziemię. Gwałtownie podniosła rękę zasłaniając

się przed falą tnącego gorąca, która przetoczyła się wokół nas.

- Spotkamy się dziś o szóstej wieczorem w Balaście - zawołała.

- Koniecznie o szóstej, bo o dziewiątej mam występ.

- A zatem do szóstej, moja panno - powiedziałem. Dygnęła

idealnie, z gracją zwinnej dziewczyny z baletu, a potem ze zdumie-

niem bliskim uwielbieniu patrzyła przez chwilę, jak sprawdzam

pionowy prąd powietrzny i odlatuję do domu.

Na razie wystarczy opowieści o mojej przeszłości, bo wciąż

dostaję upomnienia z Izby Turystyki w Hacilith.

ROZDZIAŁ 9

Piorun słuchał raportu składanego pospiesznie przez zmę-

czonego żołnierza, który przedarł się do nas przez zamarznięte

pola. Przykląkłem, by pomóc Jaskółce zapiąć nagolenice, bo mia-

ła zbyt zziębnięte palce. Czas przed bitwą zwano „trunkową go-

dziną". Mężczyźni popijali śniadanie haustami rumu. Sarnina się

skończyła i nie było szans na więcej - przepłoszyliśmy stada jeleni.

Musieliśmy się zadowolić na wpół ugotowaną soloną wołowiną

i chlebem. Ktoś odbił wieko beczki z winem; zamrożony trunek

rozłupano siekierą i rozniesiono w łubiankach i hełmach. W bło-

cie ułożono ścieżki z desek.

Twarz zwiadowcy odbijała się w zarękawiu Pioruna.

- Byłeś z Fyrdami z Tanager? - zwróciłem się do niego.

- Tak, Posłańcze. Dotarłem aż do Lowes. Okoliczne wioski

są puste. - Mówił z wyraźnym wschodnioawiańskhn akcentem

i miał wspaniałą brodę.

- Widziałeś fortecę?

Zawahał się.

- Insekty budują wokół niej mur.

- Płowy nie może ich powstrzymać?

Piorun streścił mi początek raportu:

- Wireonka i Płowy mają za mało żołnierzy, by stawić czoło

tak wielu Insektom. Myślę, że zanim mur zupełnie ich odgrodzi,

spróbują uciec i ruszą na południe, na spotkanie z nami. Jeśli nie,

to znajdą się w pułapce, niech San nad nimi czuwa.

Wiedziałem, że mają sporo żywności i pół miliona strzał

w zbrojowni, więc gdybyśmy zdołali do nich dotrzeć, moglibyśmy

uzupełnić nasze zapasy.

Zwiadowca pochylił głowę.

148 Steph Swainston

- W dolinie pełno Insektów. Podobno rozjuszyli je ludzie

z Rachis, bo wyrąbali kawałek Muru, żeby wyciągnąć swojego

przyjaciela.

- Niszczenie Muru jest zakazane - zauważyłem. Zwiadowca

wzruszył ramionami, tak jakby chciał powiedzieć, że rozkaz Zam-

ku obecnie niewiele znaczył w Rachis.

- Insekty kierują się na południe. Idą ku nam. Zbliżają się.

- Ile? - spytałem mocując się ze sprzączkami Jaskółki.

- Całe mnóstwo.

- Mógłbyś być trochę bardziej precyzyjny?

- Setki tysięcy.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.

Zabrzmiały trzy sygnały trąbki; na pierwszy, każdy żołnierz

musiał spakować swój ekwipunek. Namioty zostawiono, bo ze-

sztywniały od lodu. Na drugi, Pyrdowie każdej guberni zbierali się

osobno, co nie było trudne, bo byli tu tylko ludzie z Ondyn i Miki.

Trzeci sygnał wzywał oddziały do zajęcia wyznaczonych im pozy-

cji, według chorągwi i zastępy mogły ruszać.

Fyrdowie mieli rozkaz iść w szyku otwartym, szeroko rozcią-

gniętymi szeregami z zachowaniem dużych odstępów. Zwiadow-

ca oraz część łuczników pozostali strzec obozu, wozów i okopów.

Większość z nich niedawno widziała Insekty i nie chciałem mie-

szać ich ze świeżymi, pełnymi energii zastępami.

Koń Jaskółki zostawiał odciski podków w świeżym śniegu;

jechała ogryzając kawałki spierzchniętej skóry z warg i chucha-

jąc na zmarznięte palce. Na porannym niebie mieszały się blade

kolory z macicy perłowej zdobiącej jej gitarę. Płynące nad nami

stalowoszare chmury obrzuciły nas deszczem ze śniegiem. Na ich

krawędziach cytrynowo żółte światło przebijało się czasem jasny-

mi plamami - w takich chwilach wzdychaliśmy, przeciągaliśmy się

i próbowaliśmy wysuszyć się w skąpym słońcu, ale niebo stopnio-

wo przybierało barwę stali.

10:00: Po kłótni ze mną i z Piorunem Jaskółka oddaliła się.

Poprzysięgła poprowadzić swoich ludzi do boju i uparła się jechać

na czele czworoboku wojsk. Próbowałem jej wyjaśnić, że jeśli żoł-

nierze będą zmuszeni otoczyć zastępy zaporą z tarcz, zabraknie jej

siły, żeby przetrwać w ciasnym tłumie. Niechętnie myślała o tym,

Rok naszej wojny

149

że pod względem fizycznym stanowi słabe ogniwo, ale ponieważ

nie miała budowy Wireonki, musiała się z taką myślą pogodzić.

Piorun powiedział mi, że wojna zabrała ojca Jaskółki. Dziew-

czyna nie wierzyła, by mógł zginąć za niesłuszną sprawę. Jechała

więc stanowczo za pierwszą dywizją piechoty, mając za sobą całą

kawalerię. Szeregi wiły się i wykręcały, łamiąc lodową powłokę na

zamarzniętych polach.

10:30: Piorun odciągnął mnie na bok i poprosił, bym strzegł

Jaskółki. Jego twarz zdradzała, że miał złe przeczucia.

- Zostań przy niej - powiedział. - Proszę.

- No pewnie, nic się nie przejmuj. - Klepnąłem go po ramie-

niu.

- |ant, ja mówię poważnie. Tkwiąc na Mankach przeżywam

katusze; przez połowę czasu w ogóle jej nie widzę.

Zirytowałem się. Piorun we mnie nie wierzył.

- Przysięgam, że będę jej strzegł tak, jak ty byś to robił! Przed

Insektami, a także przed ludźmi, na wypadek, gdyby zirytował ich

marsz w mokrych butach i ukąszenia Insektów.

- Boję się o nią - przyznał. Nie to chciałem usłyszeć. - Kiedy

zacznie się walka, musisz spróbować odsunąć ją na bok.

Przypomniałem sobie, jak Jaskółka pokonała mnie w poje-

dynku; jej szerokie ramiona z każdą chwilą wydawały mi się coraz

bardziej umięśnione.

- Jeśli dojdzie do walki schowam się za jej plecami i będę bła-

gał ją o ochronę.

- Ja nie żartuję. - Zdenerwowany Piorun mówił, jakby miał

pęknięte serce i musiał pilnować, by się nie rozpadło. Przysiągłem

na wszystko, że będę chronił dziewczynę. Przecież wiedział, że po-

trafię? Skinął głową, uspokojony, po czym wrócił do swoich łucz-

ników.

10:45: Piorun zmienił szyk całej swojej dywizji, by móc jechać

choć trochę bliżej Jaskółki.

11:00: Humory żołnierzy poprawiały się w miarę, jak rozgrze-

wał ich marsz. Pozwolono im rozmawiać, więc odgłosy konwer-

sacji - o mieczach, toporach i o tym, gdzie najlepiej trafić Insekta

- dryfowały ku nam. Niektórzy dzielili się tabaką i podawali sobie

150 Sleph Swainston

piersiówki. W otwartym szyku wolno im było zmieniać pozycje,

jako że w wojsku, które zwartymi szeregami maszeruje w trud-

nych warunkach, słabnie bojowy duch. Raz po raz wchodziliśmy

w tumany śniegu, który oblepił nas z przodu na biało. Woskowa-

ne peleryny żołnierzy łopotały; twarze poobwiązywali filcowymi

szalikami, a tarcze nieśli ustawione bokiem do wiatru. Szli pochy-

leni w stronę, z której wiało. Chmury płatków śniegu wpadały im

w oczy, a nogi bolały od ciągłego marszu pod zmienny, porywisty

wiatr.

Południe: Marsz jest jednostajny. Na mnie, jako na osobę, któ-

ra tak długo studiowała mechanikę ruchu, jazda działa kojąco, nie

jest nudna, lecz hipnotyczna. Dzięki niej uspokoiłem się, a napię-

te ze strachu włókna mięśni rozluźniły się i naprawdę zacząłem

odczuwać przyjemność wędrówki. Każdy pokonany przez, nas ki-

lometr uznawaliśmy za ziemię odzyskaną. Za sobą zostawialiśmy

bezpieczny pas. Coraz bardziej zbliżaliśmy się do obwarowali l.o-

wes.

Przed granicą każdego kolejnego pola laskółka i ja przyspie-

szaliśmy, zmuszając konie do pokonania żywopłotów. Piechurzy

przeskakiwali je górą lub wyżynali w nich dziury, a przeszedłszy

na drugą stronę, wracali do szyku. Jaskółka stale spoglądała na

kieszonkowy zegarek. W pewnej chwili rozejrzała się wokół z. wes-

tchnieniem, pochyliła głowę i przygryzła wargę. Pomyślałem, że

brakuje jej gitary, ale gdy podałem jej instrument, pokręciła gło-

wą.

- jant, przecież pamiętasz, co powiedziałam. Dopiero jak do-

trzemy do okopów. Dopiero kiedy wyprę Insekty z powrotem za

Mur.

ledenaście tysięcy stóp i dwa tysiące kopyt rozbijało lód. Ła-

mało go na drzazgi. Rozbryzgiwało trawiastą wodę. Chlupotalo

w marznącym błocie, wciąż posuwając się naprzód.

14:00: Po południu wjechaliśmy w bardziej pagórkowaty

krajobraz. Na szczytach wzgórz bielały wapienne granie. Powie-

działem jaskółce, że już prawie jesteśmy na miejscu. W pewnym

momencie Piorun wysunął się do przodu, a dywizja Błotniaka

odpadła za nas. Wąwóz, którym wędrowaliśmy był za wąski, aby

łucznicy mogli jechać flankami.

Rok naszej wojny

151

Wielokrotnie napotykaliśmy pojedyncze Insekty przemyka-

jące obok drogi lub niewielkie ich grupy kryjące się w lesie. Żaden

nam nie umknął; nasi ludzie otaczali każdego i zabijali. Za sobą

zostawialiśmy ziemię wolną od ludojadów.

Spoglądałem na mój cień, wydłużający się w miarę, jak dzień

dojrzewał, a my wciąż maszerowaliśmy na północ.

15:00: ł.ucznik podjechał do nas i powiedział:

- Zostało już niewiele dnia. Powinniśmy tu rozłożyć się obo-

zem.

- Chcę dotrzeć do końca wąwozu - zaprotestowała instynk-

townie łaskotka. - łani mówi, że otwiera się on na Lowes. Stamtąd

będziemy widzieli fortecę. Ludziom da to poczucie, że coś osią-

gnęli.

- (ant mówi to, (ant mówi tamto. - Raróg ze złością strzelił

lejcami. - Może Rhydanin nie ma nic przeciwko błąkaniu się po

omacku, ale mnie się to nie uśmiecha.

- Rzeczywiście, zostały najwyżej dwie godziny do zmierzchu

- powiedziałem do Jaskółki.

- Czy dotrzemy do Lowes w pół godziny?

- Tak, ale zostanie nam niewiele czasu!

- Powinniśmy przynajmniej spróbować. Zresztą, jak mamy

się rozłożyć obozem w tym wąskim wąwozie? Nie mielibyśmy się

jak obrócić.

- Masz rację - zgodził się Piorun. Bez trudu ustawilibyśmy

w poprzek zaporę z tarcz, przez którą Insekty by się nie przedo-

stały, ale w walce nie moglibyśmy wykorzystać naszej liczebności.

Piorun wiedział, że łucznicy potrzebowali przestrzeni. Gdybyśmy

w nocy zostali zaskoczeni, pozbawieni możliwości manewru nie

zdołalibyśmy się obronić i doszłoby do masakry. - Rzeczywiście,

powinniśmy dotrzeć do końca doliny - przyznał. Po tych słowach

już nic by go nie przekonało, że jego kochana mogła się mylić.

15:30: Opuszczaliśmy dolinę w ostatnich wspaniałych pro-

mieniach dogorywającego słońca. Przed sobą mieliśmy Lowes.

Na widok grani z fortecą Fyrdowie wrzasnęli triumfalnie. Polem,

równie nagle, umilkli.

- Co to jest? - Jaskółka zadrżała.

- Nie wiem - odparłem.- Wcześniej tego tu nie byto.

152 Steph Swainston

- Rarogu?

Piorun wołał do ludzi, aby zachowali spokój. Pas piecho-

ty przysiadł na ziemi najeżoną pikami gromadą, wpatrując się

w dziwny widok.

- Mój boże, nie wiem. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

Obok fortecy wyrastał znacznie od niej wyższy most. Pół

mostu. Wyglądał na niedokończony, ale i tak górował nad granią,

pnąc się łukiem w czyste niebo. Ostatnie promienie słońca świeci-

ły pomiędzy jego rozporami.

- Jakim cudem to stoi? - spytała Jaskółka niemal bezgłośnie.

- Me mam pojęcia. - Piorun zakręcił się w koło. - Tutaj obo-

zujemy! Błotniak, chcę mieć okopy po obu stronach wąwozu, a pa-

wilony dokładnie tu. - Ludzie posłusznie zaczęli wykonywać roz-

kazy, szepcząc coś między sobą.

- To Insekty - powiedziałem.

- Na pewno nie ludzka ręka stawiała to cholerstwo - odezwał

się Błotniak.

- Ruszaj się! - krzyknął do niego Piorun.

Ziemię pod kolosalnym mostem pokrywały szaro-białe bu-

dowle Insektów. Niskie, spiczaste dachy ich komórek przypomi-

nały zastygłe fale. Od podstawy mostu aż po bladą linię horyzon-

tu ciągnęła się stwardniała, szara pulpa, poprzecinana długimi

odcinkami owadzich murów. Te, których granice Insekty prze-

kroczyły, stały się już niepotrzebne, a te na krańcach owadziej

aglomeracji dopiero powstawały. Spojrzałem w stronę, gdzie po-

winny być widoczne przyjazne pióropusze dymów Zszarpunia,

lecz nie zobaczyłem nic prócz budowli Insektów. Wioska znik-

nęła. Spalony szkielet Wieży Satyrni sterczał spomiędzy zbie-

gających się w tym miejscu murów. Także samą Fortecę Lowes

otaczały ich pierścienie.

- Latodzion? - powiedziałem na głos.

- Kto?

- Mam nadzieję, że Insekty nie dotarły aż na wybrzeże - wy-

jaśniłem. - W mieście Latodzion zostały tysiące ludzi.

- Jakim cudem ten most się trzyma? - powtórzyła Jaskółka.

- To nie może być most. Donikąd nie prowadzi!

Był szaro-biały, tak jak owadzie komórki, z cienkimi, poskrę-

canymi rozporami. Musiały być o wiele silniejsze niż się wydawały.

Wspierały mniej więcej kilometrowy pomost pnący się w górę. Na

Rok naszej wojny

153

wysokości dwustu metrów most nagle się urywał. Na końcu nie

podtrzymywały go żadne podpory.

- Piękny - powiedziała Jaskółka.

Piorun kręcił głową.

- Schodzą po nim Insekty. - Mrużąc oczy wpatrzyłem się

w szarówkę. Miał doskonały wzrok; ja niezbyt dobrze widziałem

o zmierzchu. Leciwie potrafiłem odróżnić znajome stwory zbiega-

jące z mostu, który był naprawdę wielki. Wszystkie kierowały się

do swojego miasta, ale żaden nie wędrował w przeciwnym kierun-

ku, w górę. Wytężyłem wzrok, próbując dojrzeć punkt, w którym

pojawiały się znikąd.

- Tam zmieściłyby się cztery powozy, jeden obok drugiego

- stwierdził Piorun.

- Mam przyjrzeć się temu z bliska? - Rozpostarłem skrzydła.

Mój koń stanął dęba.

- Po ciemku? Nie (ant, zostań tutaj, jutro to sprawdzimy.

15:50: Właśnie rozbiliśmy obóz, kiedy Insekty zaatakowały.

15:55: Insekty - jeden, dwa - szukały czegoś gorączkowo, ni-

czym harty biegnące na przedzie polowania. Potem, nagle zrobiły

się ich tysiące. Napływały z doliny, z ruin domów, z dziur tuneli

i z papyrowych komórek.

Jaskółka zaklęła.

- Ciągną się bez końca, jak wzrokiem sięgnąć.

- My też.

15:57: - Zostaw ten pieprzony zegarek! - wrzasnąłem do Ja-

skółki.

Piorun działał błyskawicznie:

- Dalej! Zajmować pozycje, Doborowa! Pełen szyk bojowy!

Donais, środek; Piołunowa Dolina, flanki!

Nie ma czasu do stracenia.

- Naprzód! - rozkazałem piechocie.

Tarczowi wybiegli do przodu i opadli na kolana. Wielkie tar-

cze z hukiem trafiały na miejsce, tworząc sześćdziesięciometrową,

zwartą linię.

Łucznicy przemknęli obok nas, przesuwając się naprzód.

Dwustu znikło w ciemnościach po obu stronach, formując flan-

154 Steph Swainston

ki. Pierwszy szereg wystrzelił prosto ponad głowami tarczowych.

Dwa kolejne szeregi posłały serie wysoko w górę. Strzały świszcząc

opadały deszczem na Insekty trzysta metrów od nas.

Powietrze zaczynała wypełniać woń owadziej posoki, meta-

liczna, jak zapach starych miedziaków. Mroczne kształty z każ-

dą chwilą stawały się coraz wyraźniejsze. Biegły pomimo gradu

opadających na nie strzał. Owadzia masa poruszała się jak jeden

organizm; żuwaczki ociekały trującą plwociną, pazury zgrzytały

na skałach. Ich odnóża były ostre jak brzytwy, zagięte jak haki,

zębate jak piły; ukształtowane na podobieństwo wszelkiej broni

przystosowanej do rzezi. Czułki kładły się płasko przy głowach.

Już czuty nasz zapach. Nasz smak! Tymczasem ja widziałem tylko

mrówcze głowy wyłaniające się z gęstniejącego półmroku wieczo-

ru. Na początku bladoszare, przybierające kształt i barwę dopiero,

gdy znalazły się bliżej.

Z lewej dobiegł mnie głos Pioruna:

- Wolniej, Donais. Najwyżej sześć na minutę.

Łucznik pojawił się tuż obok mnie.

- Oszczędzam strzały - zaświszczał. - Pół godziny w tym

tempie, a nie zostanie nam ani jedna.

Insekty zaczęły walić w zaporę z tarcz. Dzwonienie metalu

o pancerze i metalu o metal przypominało odgłosy z odlewni.

- Nie podoba mi się to - powiedział Piorun. - Ludzie nie

jedli. Mają za sobą cały dzień marszu.

Nakazałem rozpalenie ognia na tyłach. Mężczyźni przekazy-

wali sobie płonące szczapy z rąk do rąk, aż w końcu nikłe punkty

migającego światła zatliły się w chaosie drzew. Nie ustępowaliśmy

pod naporem Insektów, których wciąż przybywało. Podawaliśmy

butelki z wodą pod tarczową zasłonę, aby ludzka fortyfikacja mo-

gła pić. Żołnierze kucali, całą siłą napierając na tarcze. Łucznicy

poruszali się boso, by ich stopy lepiej trzymały się błota. Piorun

posłał tych z Hanek do bezpośredniej walki, a dywizji z Donais na-

kazał nieprzerwanie strzelać. Żadne z nas nie widziało, gdzie tra-

fiały ich strzały. Dał rozkaz, by przyprowadzono nam konie. Nasze

oddechy zawisły w powietrzu; było mroźno.

- Nie widzę jeźdźców Błolniaka - powiedziała Jaskółka.

- Mam tylko nadzieję, że wciąż tam są.

- jemu można ufać - stwierdził Piorun.

- Wiem, tylko gdzie on jest, do cholery?

Rok naszej wojny

155

Widoczność była słaba. Podniosłem latarnię. W jej blasku do-

strzegłem kolczugi i skórzane pasy na plecach żołnierzy piechoty

znajdujących się bezpośrednio przed nami. Stali ramię przy ramie-

niu, na pięć rzędów, a dalej wtapiali się w ciemność. Nie widziałem

także krańców szeregów. Od strony zapory z tarcz nieprzerwanie

napływały sieknięcia, krzyki i odgłosy rąbania. Zwiadowca doniósł

mi, że zasłona się kruszyła i załamywała.

- Kometo? - Obok pojawiła się zaniepokojona, blada twarz.

- 'lak, Ogorzałka Jak wygląda sytuacja?

Wskazał palcem.

- Z tej strony zapora puściła. Błotniak przesunął się do przo-

du.

- Nic nie słyszałem - powiedziałem do Pioruna.

- Kometo - Ogorzałek zamrugał powiekami. - Została ich

ledwie garstka.

lestem Posłańcem. Powinienem być lam, razem z nimi, by

przekazywać rozkazy Pioruna, ale obiecałem chronić Jaskółkę.

Ściana tarcz najpierw załamała się po bokach, zanim zoba-

czyłem, jak wali się na wprost przede mną. Piorun i Błotniak już

parli naprzód. Insekty falą przeszły przez zaporę, zderzając się ze

stojącymi za nią Fyrdami. Żołnierze podnieśli miecze i tarcze. Nie-

którzy instynktownie zasłonili się rękami i Insekty odrąbały im

palce. Owadzia armia wciąż napływała. Ile ich było? Przygniotły

tarczowych, miażdżąc ich swoją masą i szczękami tnąc ludzi uwię-

zionych pod tarczami.

Kiwnąłem głową i Ogorzałek po mojej lewej stronie krzyknął:

- Na nich!

- Na nich! - usłyszałem z prawej. Kobiecy głos: Jaskółka. Żąd-

na krwi suka! 'laka jak Wireonka. Dlaczego bitwy zmieniają kobie-

ty w bezlitosne istoty?

Ruszyliśmy konno. Pokonaliśmy najwyżej dziesięć metrów,

zanim utknęliśmy w ścisku. Insekty gramoliły się ku nam po tru-

pach; ich skorupy były mokre od stopniałego śniegu. Kierując ko-

niem kolanami, splątałem się z pierwszymi przeciwnikami. Jaskół-

ka usiekła je mieczem. Uśmiechnęła się. Zamachnęła się na Insekta

z prawej strony, odrąbała mu czułki, a potem, prowadząc broń

płaskim łukiem, przerąbała jego mozaikowe oko na dwie części.

Po kolejnych dwudziestu zaczęło ją boleć ramię i nie uśmiechała

się już tak szeroko. Następnych dwadzieścia załatwiłem ja, a polem

156

Steph

Swainsto

n

stało się jasne, że nie przestaną napływać. Koń Ogorzałka się po-

tknął; Insekty rozpłatały mu brzuch i ściągnęły go w dół.

Biały wierzchowiec Pioruna, osłonięty zbroją, zdeptał ciepłe-

go trupa.

- Musimy jechać - powiedział ponuro Łucznik.

- Nic możemy zostawić piechoty! - zaprotestowała Jaskół-

ka. Jej rękawicę poplamiła krew z cięcia w poprzek nadgarstka, ale

dziewczyna nie zwracała na to uwagi. To przesądziło o decyzji Pio-

runa. - Jedziemy. Natychmiast. Ty przodem, kieruj się do Rachis.

- Nie.

- Jant jedzie. Błotniak jedzie. Jaskółko, przerzuć tarczę na ple-

cy i ruszaj za nimi.

- To moja walka...! - Wyglądało na to, że postanowiła zginąć

razem ze swoimi ludźmi. Jej krzyk zakończył się gwałtownym sap-

nięciem, bo wyrwałem jej lejce z dłoni, zdzieliłem konia ich koń-

cem i pognaliśmy razem.

Smyrgnęliśmy zboczem w dół, do wąwozu, kopytami strąca-

jąc kamienie. Jechaliśmy na ślepo, za sobą mając kawalerię Ondyn.

Obejrzałem się, aby sprawdzić, jak wielu ich było; może siedem lub

osiem setek. Czyżbyśmy stracili aż stu konnych?

Za nimi goniła chitynowa fala Insektów. Dalej jechał Piorun;

widziałem, jak wyciąga pęki strzał z torby przy siodle i wpycha je

do kołczanu.

ii Wrzaski i głuche dudnienie rozlegały się echem w całym wą-

wozie. Pozostawiona w tyle piechota walczyła na śmierć. Słychać

było coraz mniej głosów, za to brzmiały bardziej rozpaczliwie,

a potem nagle zapadła cisza.

Ogorzałek zginął. Brakowało Błotniaka. Na ścieżce nie wi-

działem żadnych śladów kopyt. Trzęsły mi się nogi. Pochyliłem się

nad moją klaczą tak nisko, że jej grzywa musnęła mój policzek.

Pluła pianą i cała lśniła od potu. Lód poprzecinał skórę na jej pęci-

nach. Gniadosz Jaskółki wyglądał jeszcze gorzej, piana mieszała się

z krwią. Ale z twarzy Jaskółki nie schodził uśmiech, który rozpalał

mi serce. Zrozumiałem, dlaczego Piorun ją kochał.

Uciekaliśmy w tym samym kierunku, z którego przybyliśmy.

Obejrzałem się za siebie, nawołując konnych, aby podążali za mną.

Większość Insektów została za nami - trupy naszych żołnierzy od-

wróciły ich uwagę.

Rok naszej wojny

157

- Wolniej, Jant - błagała Jaskółka.

- leszcze nie. Niedługo.

- Zagonisz konia.

Chciałem dotrzeć do Awii. Tam moglibyśmy się przegrupo-

wać. Miałem nadzieję, że Rachis było niedaleko.

O szóstej rano przekroczyliśmy granicę. Godzinę później

zwolniliśmy tempo. Gniady koń Jaskółki szalał z bólu. Piorun je-

chał między nami. Insekty zostały w tyle. Końskie kopyta stukały

w gładkie kamienie drogi do Rachis. Myślałem, że kryzys minął.

- Zostawiliśmy piechotę - powiedziała Jaskółka. Na jej twa-

rzy malowało się poczucie winy.

- Nie myśl o tym. My sami też jeszcze nie jesteśmy bezpiecz-

ni.

- Ale oni byli w agonii. Wszyscy zginęli. To moja wina.

Pamiętałem, jak Piorun powiedział kiedyś, że wszyscy Za-

skaje wcześniej czy później umierają. Nie potrafiłem jej pocieszyć.

Zobaczyłem ciemny kształt na lewo od drogi. Przyjrzałem się mu

uważniej i stwierdziłem, że to wielka chmara Insektów. Biegły

równolegle do nas i błyskawicznie atakowały.

Wzrok Jaskółki powędrował w tę samą stronę, co mój i dziew-

czyna krzyknęła.

- Skąd one się do cholery biorą? Tak blisko miasta!

- Tędy! Schronimy się w Pałacu!

Jaskółka popędziła umierającego konia. Galopując, poprowa-

dziłem wszystkich na przełaj, przez równe pastwiska. Przemknęli-

śmy ścieżką przy plantacji i wpadliśmy do ogrodów białego Pałacu

Rachis. W bryzgach wody przejechaliśmy brzegiem jeziora.

Panował zupełny zamęt. Jechaliśmy w bezładzie. Mogłem je-

dynie wykrzykiwać rozkazy, ale wszyscy wrzeszczeli naraz. Konie

się buntowały, ranni żołnierze ryczeli. Wojowniczki wyły. Mężczyź-

ni nawoływali swoich towarzyszy. Powietrze wypełniała kakofonia

dźwięków. Jaskółka zebrała wokół siebie zwartą grupę jeźdźców

- jej mocny głos niósł się daleko, sama jego siła zwracała uwagę.

Sytuacja wyglądała strasznie. Insekty pędziły między jeźdźcami,

gryząc konie w nogi. Miałem wrażenie, jakby kawalerzyści galopo-

wali ze wszystkich stron ku światłu - w stronę Pałacu.

U podwalin muru zamigotała pochodnia. Na szczycie także

zaświeciły żółte ognie, odbijając się w jeziorze. Smród dymu był

tak silny, jakby płonął cały Pałac. Potem zobaczyłem, jak zza bram

158

Steph

Swainsto

n

ruszają ku nam posiłki - powitalna drużyna. Nieśli długie piki.

Ustawili się pod murami. Jeźdźcy tłocznie pędzili ku światłom po-

chodni, nie mogąc się doczekać, kiedy znajdą się za bramą. Wtedy

po raz pierwszy tego dnia zobaczyłem, jak uśmiech zamiera im na

twarzach. Brama była zamknięta.

- Jaskółko! - krzyknąłem - Nie oddalaj się!

- Co się dzieje? - chciała wiedzieć.

Nie miałem pojęcia, ale obawiałem się najgorszego. Ludzie,

którzy wyszli nam naprzeciw trzymali długie włócznie swobodnie

przed sobą. Inni nieśli zebrane w wachlarze pochodnie, latarnie ze

świecami oraz lampy naftowe. (Jenie pik kładły się pasami na mo-

krej trawie. Na sygnał ze strażnicy - nie dosłyszałem go w ogólnej

wrzawie - żołnierze z pikami postąpili do przodu i równocześnie

podnieśli drzewce na sztorc. Ze strony kawalerii Ondyn podniósł

się ryk. leźdźcy nagle znaleźli się po niewłaściwej stronie pik.

Ściągnąłem lejce i zatrzymałem konia najwyżej o metr od

najbliższego ostrza.

- Nie - krzyknęła Jaskółka. - Nie! To wszystko jest nie tak!

- Dobyła miecza i zawołała do jednego z pikinierów: - Hej, ty! ja-

kie macie rozkazy? Co nakazał wam król?

Nie zareagował.

- Dlaczego nie chcecie nas wpuścić? - Dziewczyna powstrzy-

mała szloch frustracji.

Żołnierz nie wydał z siebie ani dźwięku.

Podjechałem do cylindrycznej strażnicy.

- Nie martw się - powiedziałem. To musiało być jakieś dziw-

ne nieporozumienie, ale zamierzałem zaraz wszystko wyjaśnić.

- Kometa wzywa was w imieniu Cesarza Sana, z woli boga i Kręgu

- zawołałem. Była to formuła rozkazu, którą Posłańcy przede mną

posługiwali się od niepamiętnych czasów i dotąd zawsze działa-

ła. - Otwierać bramę! - Żadnej reakcji. Spróbowałem raz jeszcze.

Żadnej reakcji.

- Pustuł? - krzyknąłem. - Rachis? Wyjdź na mur i porozma-

wiaj ze mną!

- Ty draniu - odezwała się Jaskółka. Nie wiedziałem czy ma

na myśli Pustuła, czy mnie. Tam, gdzie było mniej światła, dwa

konie nadziały się na piki. To zwiastowało przybycie ludzi Pioru-

na. Łucznicy nadjeżdżali bezładną masą, wymieszani z Insektami,

których pojawiało się wciąż więcej i więcej. Były wszędzie. Od razu

Rok naszej wojny

159

zabierały się do dzieła, gryząc konie i ściągając jeźdźców na ziemię.

Rumaki cofając się przed stworami trafiały między piki. Zrzuceni

z siodeł kawalerzyści byli tratowani lub ćwiartowani. Coraz więcej

ludzi nie miało koni; cofali się przed pikami zamkowej drużyny,

spychając własną kawalerię na Insekty.

Piorun dojrzał zieloną jak liście liberię Jaskółki i przepchną!

się ku nam przez ciżbę.

- Nie mogłem za wami nadążyć - powiedział. - Btotniak zo-

stał ukąszony.

- lest tutaj? - spytała.

- Gdzieś w tym tłumie. Po co te halabardy?

- Nie wiem. - Z przerażeniem patrzyłem, jak ściągnięty z ko-

nia jeździec odziany od stóp do głów w białą zbroję mocuje się

z Insektami.

- Zaraz położymy temu kres - Piorun podniósł głos. - W imię

Cesarza Sana, z. woli boga...

- Już próbowałem - powiedziałem.

- Otwierać! Otwierać natychmiast! Czy wiecie kim jestem?

Zwraca się do was Piorun Mika! Kometa także tu jest! I Guberna-

tor Ondyn! W imię Cesarza wpuśćcie nas!

- Może sądzą, że ich atakujemy - zasugerowałem.

- Za chwilę to zrobię. - Piorun umocował strzałę w łuku.

- Wystrzelam ich jednego po drugim.

- 1 co przez to zyskamy?

- Trochę przestrzeni.

- Nie! Oni i tak nie otworzą bram!

- Czyżby zapomnieli kim jesteśmy?

- To dlatego, że jesteśmy pomieszani z Insektami - zauważyła

[askółka.

Przyjrzałem się jej brudnej twarzy.

- Masz. rację. - Pustuł tak bardzo bał się Insektów, że nie wpu-

ściłby ani jednego na pałacowy dziedziniec. Nawet jeśli z tego po-

wodu pod jego murami mieli zginąć ludzie.

Z każdą sekundą nasz odwrót stawał się coraz trudniejszy.

Otaczały nas ciała żołnierzy i trupy Insektów. Mój koń stąpał mię-

dzy poległymi. Nasza kawaleria, spychana na tych, którzy znaleźli

się na ziemi, przewracała ich i tratowała. Wielkie jak talerze kopyta

opadały na głowy i roztrzaskiwały tarcze.

160

Steph

Swainsto

n

Dwaj z naszych dowódców nadal żyli. Machnąłem do nich.

- Kierujcie się do boku! - krzyknąłem. - W tamtą stronę! Nie!

W tamtą stronę! Niech ludzie z Donais jadą za wami w kierunku

miasta. Jedźcie powoli! - Kazałem im jechać wolno, ponieważ po-

trzebowali czasu, żeby się przegrupować, a szybka ucieczka mogła

wywołać panikę.

Na skraju bezładnej masy żołnierzy trwała rzeź. Ze środka

ciżby dało się słyszeć głośne krzyki rannych. Ludzie na flankach

umykali w popłochu. Byli tak przerażeni, że ryzykowali ucieczkę

w rojący się od Insektów las. Zrzucali hełmy, żeby lepiej widzieć,

ciskali miecze i biegli jak szaleńcy, feden pędził mocno pochylony

do przodu, szybko przebierając nogami i w biegu zrywając z siebie

zbroję. Wystarczyło, że ktoś rzucił się do ucieczki, a natychmiast

żołnierze po obu stronach szli w jego ślady. Za nimi zbiegali ko-

lejni i w ciągu kilku sekund wiała już cała gromada. Ich szczere

twarze pozbawione były wyrazu. Nie dostrzegłem w nich ani śladu

wstydu czy strachu przed karą.

- Cholera. - Zrozumiałem, że ci, którzy ryzykowali ucieczkę

w mrok, skazywali się na śmierć. Nie było sposobu, by ich po-

wstrzymać. Mogliśmy jedynie wrócić później po ich ciała. Ale

czy mogliśmy doczekać tego „później", skoro nie ratowaliśmy

siebie?

Dowódcy robili, co mogli. Próbowali przesuwać ludzi

wzdłuż muru obronnego i rozluźniać ścisk. Błotniak przywołał

swoją dywizję do jako takiego porządku i rzeczywiście skierował

żołnierzy w stronę miasta. Spojrzałem na masę kotłujących się

ludzi. Ci bez koni mieli głowy na poziomie końskich grzbietów

i dusili się w ciżbie. Odznaka Zamku przyciągała ich ku mnie,

ale nie mogłem w żaden sposób im pomóc. Czułem potworny

napór ciał. Żołnierze tak ustawiali tarcze, by chronić żebra przed

zgnieceniem.

Odsunąłem się z koniem dalej od muru, ale to tylko sprawiło,

że wierzchowce znajdujące się za mną zostały mocniej wypchnię-

te na Insekty. Jaskółka przytknęła włócznię do policzka żołnierza,

a gdy zatoczył się na nią, kopnęła go w szyję. Szlochała niepo-

wstrzymanie. Błotniak wskazał miasto Rachis i nie puszczając lej-

ców podniósł obie ręce w geście niepewności. Chciałem, by piesi

uciekali przodem, przed końmi, ale przede wszystkim musiałem

zabrać stąd Jaskółkę.

Rok naszej wojny

161

Czułem się tak bezsilny, że zawładnęła mną bezduszna obo-

jętność. Wokół mnie padali ranni, a ja myślałem: ten na pewno jest

już martwy, ta nie mogła tego przeżyć.

Insekty wyżynały sobie drogę w ścisku koni i ludzi, którzy nie

mogli się ruszyć. Słyszałem ich szelest. Słyszałem odgłosy rozdzie-

ranego ciała i przeraźliwe rżenie, coraz głośniejsze, w miarę jak

stwory żerowały coraz bliżej nas.

Krew prysła mi w twarz, gdy jeden z napastników wgryzł się

w serce rumaka. Jaskółka krzyknęła, kiedy posoka ochlapała ją od

stóp do głów. W świetle pochodni wydawała się czarna. Dziewczy-

na spojrzała na mnie ze ślepą paniką w oczach, próbując wciągnąć

nogę na grzbiet swojej klaczy, z dala od sięgających ku niej klesz-

czy. Fotem nagle znikła mi z oczu. Z przerażeniem zobaczyłem jej

stopę uwięzioną w strzemieniu. Przez moment młóciła powietrze,

a potem przepadła zupełnie, gdy Insekty ściągnęły ją na ziemię.

Koń połknął się o nią.

W ogólnym tumulcie dosłyszałem ryk Pioruna. Wrzeszczał

coś do Błotniaka. Przednia noga mojej klaczy ugięła się, gdy je-

den z Insektów przegryzł jej ścięgna. Pochyliła się w przód i runę-

ła na ziemię, wyrzucając mnie z siodła. Padając poczułem piekący

ból. Chwyciłem się za ramię, sądząc, że jest złamane. Zobaczyłem

podbrzusze Insekta w chwili, gdy skakał wprost na mnie i ledwo

zdążyłem zasłonić twarz tarczą. Napastnik oplótł ją czterema od-

nóżami i nie chciał jej puścić. Przez moment zmagałem się z jego

potworną masą, ale w końcu musiałem odrzucić tarczę na bok. Na

ślepo namacałem w błocie mój czekan i błyskawicznie pozbyłem

się następnych pięciu Insektów.

Tylko że one były wszędzie, z prawej i z lewej, nożycowe

szczęki i najeżone kolcami grzbiety. Walka stawała się niemożliwa.

Za każdym razem, gdy podnosiłem rękę, któryś za nią chwytał.

Ciągnęły mnie za naplecznik zbroi i za pas.

Walczyłem między stosami trupów, szukając wzrokiem Ja-

skółki. Wokół mnie ziemię deptały kopyta koni pozbawionych

jeźdźców, laskolka. Gdzie jest laskółka? Gdzie ona jest, do chole-

ry?

Zobaczyłem ją i zawołałem. Na sekundę straciłem koncen-

trację i padłem na wznak, rozłożony uderzeniem Insekta wielko-

ści kuca. Przesunął czułkami po mojej twarzy. Osłoniłem ją ręką.

lego żuwaczki ze zgrzytem ześliznęły się po mojej zbroi. Wewnątrz

162

Steph

Swainsto

n

szczęk, przypominających zębate piły, w gęstym śluzie obracały się

narządy gębowe. Ciężko zamachnąłem się czekanem. Z. chrzęstem

wbił się w krętacz odnóża napastnika i utknął w chitynowej sko-

rupie - nie mogłem go wyciągnąć.

W pancerzu Insekta dostrzegłem tchawki. Wetknąłem palce

w jedną z nich, rozdzierając membranę. Insekt nie przestał mnie

kąsać. Przyszpilił mnie do ziemi. Dusiłem się. Z trudem odepchną-

łem jego łeb od mojej twarzy. Jego ruchome czulki znajdowały się

poza moim zasięgiem. Czarne macki zwisające z jego szczęk prze-

śliznęły się po moich ustach i szyi, smakując moją skórę. Twardy

pancerz tułowia wgniatał moją klatkę piersiową, a potężny odwłok

sterczał wysoko.

Moja twarz odbijała się w zwielokrotnieniu w jego mozaiko-

wych oczach i w trzech wypukłościach oczu prostych na jego czo-

le. Trójkątna głowa cisnęła się ku mnie. Brązowe, chitynowe płyty

tułowia były ruchomo połączone.

Sztywne rzędy kolców na przednich odnóżach i ostre pazu-

ry sięgały mojej szyi. Jeszcze centymetr bliżej i żuwaczki rozwarły

się, gotowe przeciąć mi gardło. Patrzyłem prosto na obracające się,

zębate koła. Moje ręce drżały - wyły z bólu. Tak właśnie nadchodzi

koniec, pomyślałem. Przygotowałem się na agonię. Poddałem się.

Insekt zwalił się na mnie, jego ciężki łeb plasnął w błoto.

Krzyknąłem - wolny od jego ciężaru - i wyśliznąłem się spod nie-

go. Leżał nieruchomo. Nie żył? Kopnąłem go i dostrzegłem drzew-

ce strzały sterczącej z tyłu jego głowy. Stalowy grot wystawał mu

spomiędzy oczu.

Piorun stał sto metrów ode mnie, zakładając kolejną strzałę

i napinając cięciwę. Podziękowałem mu. Zmarszczył brwi. Dwa

głębokie oddecliy, wdech i pauza. Punkt grotu podniósł się od

ziemi na wysokość celu z wielką precyzją. Łucznik puścił cięciwę

i nieopodal mnie padł Insekt.

Z zachwytem patrzyłem na najwspanialszego łucznika

wszechczasów. Kiedy tak mu się przyglądałem, poczułem, że wraca

mi pewność siebie. Byłem Eszajem, byłem potężny, mogłem wal-

czyć.

Koń Pioruna stał nieruchomo, a on po raz kolejny wycelował

i wypuścił strzałę. Zabijał Insekty na jednym, niewielkim skraw-

ku ziemi... gdzie leżała sponiewierana postać - czerwono-zielona

postać. Po chwili uświadomiłem sobie, że wybijał Insekty, by nie

Rok naszej wojny

163

szarpały Jaskółki. Dobyłem sztyletu i rzuciłem się ku niej. Ciąłem

między płatami pancerza, dźgnąłem odcinek łączący tagmy od-

włoka i tułowia. Odtrąciłem kopniakiem Insekta, który znajdował

się na dziewczynie i podniosłem ją. )ej kolczugę zmoczyła zatrwa-

żająca ilość krwi. Twarz Jaskółki była bardzo, bardzo blada.

- A niech cię, |ant! - Piorun pojawi! się tuż przy nas. - Nie

rob tego więcejl

- To najgorszy z wszystkich pogromów... - urwałem, bo zja-

wi! się Błotniak, (echa! na innym koniu, a krwawiącą nogę obwią-

zał podartą koszulą.

łaskotka zaczęła jęczeć. Jej powieki były zaciśnięte, a zęby po-

plamione krwią.

- Błotniak? - poprosił Piorun.

Sługa doskonale go zrozumiał.

- Podaj ją mnie.

Podniosłem dziewczynę ostrożnie na siodło przed nim; opa-

dła w tyl, na jego pierś i niemal ześliznęła się w dół, ale pokazałem

mu, jak ma ją trzymać.

Piorun położy! strzałami jeszcze dwa zbliżające się Insekty.

- Czy jest mocno ranna? - spytał. - Przeżyje? Wytrzyma

dłuższą jazdę?

-Tak. Może... Dokąd?

- Do mojego domu.

- Nie możemy jechać aż do Miki!

Jaskółka słabo poruszyła nogą. Dostrzegłem głęboką ranę

w jej biodrze, miała lśniące brzegi.

- Jedźcie za mną do miasta.

- W Mice będzie lepiej... - zaczął Piorun.

- Nie chciałbym się natknąć na więcej Insektów - powiedział

Błotniak. Miał zajęte ręce i nie mógł się bronić.

- Pustuł umocnił Rachis. Jeśli nas wpuszczą, powinniśmy tam

być bezpieczni - stwierdziłem.

Zbyt posiniaczony i wyczerpany, by biec, złapałem błąkające-

go się bez jeźdźca deresza z Karnis i pocwałowałem razem z nimi

aż do głównej drogi. Potem zmusiłem konia do szybszego galopu.

Po obu stronach las coraz szybciej umykał do tyłu. Związałem wo-

dze na grzbiecie zwierzęcia. Balansując stanąłem na siodle, a zde-

nerwowany koń przyspieszy! jeszcze bardziej. Ugiąłem skrzydła,

by wpuścić pod nie odpowiedni strumień powietrza, po czym

164

Steph

Swainsto

n

rozpostarłem je. Trzy uderzenia i wzniosłem się górę. Pod sobą

miałem białego rumaka Pioruna i klacz kasztankę, której dosiadał

Błotniak.

lechaliśmy bez przerwy i tuż przed świtem dotarliśmy na

miejsce. Na wpół ukończone mury były grube, z nierównego ka-

mienia, jeszcze nieobłożonego wierzchnim kruszywem. Ten widok

mnie zmartwił. Zaskaje już nam nie ufają - pomyślałem. Drew-

niane wrota stały otworem i wlewał się przez nie strumień ludzi.

Spojrzałem z góry na obszarpanych, milczących żołnierzy, którzy

wypełniali już centralny plac po brzegi. Miasto wydawało się nie-

rzeczywiste - tak wiele osób o świcie. Wiedziałem, że muszę zna-

leźć im wszystkim kwatery, bo w przeciwnym razie może dojść do

zamieszek, lecz najpierw musiałem pomóc laskółce.

Leciałem ulicami na wysokości pierwszego piętra. Piorun

i Błotniak jechali za mną. Owa razy się zgubiłem; układ dróg zmie-

nił się od mojej ostatniej wizyty przed trzydziestu laty. Oglądając

miasto z lotu ptaka, znalazłem Wielki Plac i poprowadziłem przy-

jaciół do wspaniałego Hotelu pod Skrzydłem Orła. Wylądowałeni

na zdobionym balkonie i zaczekałem, aż Piorun i Błotniak zsiądą

z koni.

Chłodny, kredowo-blękitny spokój - zapowiedź wschodu

słoika - sprawił, że Łucznik i jego sługa mówili przyciszonymi

głosami. Obawiali się głośniejszych dźwięków, jakby mogły prze-

pchnąć laskólkę na drugą stronę. Sfrunąłem na dół w chwili, gdy

Błotniak wnosił dziewczynę po eleganckich schodach do holu wej-

ściowego.

Rok naszej wojny

165

ROZDZIAŁ 10

Właściciel hotelu był niskim, energicznym panem z brzusz-

kiem i ścierką cło kurzu wetkniętą w tylną kieszeń spodni. Roz-

poznał Pioruna i mnie po insygniach słonecznej tarczy. Pewnym

krokiem wmaszerowaliśmy do jego hotelu. Za nami zobaczył po-

plamionego w bitwie wojownika z ranną dziewczyną na rękach.

Jej krew kapała na bladoróżowy marmur. Nie mógł wykrztusić

z siebie nawet słowa.

Będzie miał co opowiadać dzieciom, pomyślałem.

- Daj nam pokój.

Zakrył dłonią otwarte usta.

- Otrzymasz zapłatę - dodał Piorun.

Właściciel hotelu zrozumiał, że sytuacja wymaga pilnego

działania i szybko odzyskał zdolność mowy.

- W jednej chwili, moi panowie. - Wbiegł na górę schodami

zdobionymi w stylu Nowej Sztuki metalowymi zawijasami i płat-

kami szkła. Piorun kroczył za nim ponuro. Mężczyzna otworzył

dfzwi do wspaniałego, kremowego apartamentu.

- Usunę innycn gości z tego piętra - powiedział. - Cały budy-

nek jest do waszej dyspozycji, moi panowie.

- 'Ib nie jest konieczne. - Uśmiechnąłem się do niego.

- Dziękuję - powiedział Piorun. - Damy znać, jeśli czegoś

będzie nam...

Obejrzał się za siebie, ale hotelarz już zniknął.

Ściągnąłem kremową pościel na podłogę, aby Rłotniak mógł

położyć Jaskółkę. Szarpnięciem rozsunąłem zasłony na mosięż-

nych karniszach, wpuszczając do pokoju trochę sinoniebicskiego

światła.

Piorun padł na kolana przy łóżku.

166 Steph Swainston

- Wydarłabyś mi serce - wyszeptał. - ]ak to wygląda? Źle?

- spytał łamiącym się głosem. Kiwnąłem głową, badając dziewczy-

nę tak, jak uczyła mnie Słota.

- Możesz jej pomóc?

- Nie jestem chirurgiem.

- Proszę...

- Zrobię, co w mojej mocy.

- Nie... Nie kolejna. Nie znowu. Mam nadzieję, że zdołasz

zrobić więcej dla mojej ukochanej, niż Słota dla Biegusa!

- 1 Im, lak. Jaskółko? Jaskółko, słyszysz mnie? - Nie zareago-

wała. W jej udach i brzuchu widniały trzy głębokie rany cięte. Po-

krywały je skrzepy. Mnóstwo czasu zabrało mi odklejenie strzę-

pów odzieży. Dopiero potem mogłem ocenić, jak były głębokie.

Jedna stopa przypominała przeżutą miazgę, kości sterczały na

boki. Często widywałem takie rany w nogach kawalerzy stów za-

atakowanych przez Insekty. Błotniak kulał od mniejszego cięcia

przez kolano.

Dotknąłem czoła Jaskółki zastanawiając się, czy zaczynała już

gorączkować.

- Będą mi potrzebne różne rzeczy.

Piorun skinął na Błotniaka.

- Wszystko czego sobie życzysz, nie zważaj na koszty.

- Nie sądzę, by bandaże wystarczyły; muszę mieć czyste prze-

ścieradła do podarcia. Potrzebuję gazy, wrzątku, maści ze sprosz-

kowanej kory dębu, kurzego ziela, żywokostu lekarskiego - to za-

tamuje krwawienie. Na krwotoki wewnętrzne - tasznik pospolity

i skrzyp. Nalewka z krwawnika i arnika, aby oczyścić skórę. Dla

uśmierzenia bólu potrzebny mi jest tojad, mak lekarski na uspo-

kojenie, a jeśli zacznie gorączkować muszę mieć odwar z czarnego

bzu. Potrzebuję także nici i noża...

Błotniak szybko przytaknął.

- I jeszcze trochę Scolopendrium.

- Posłańcze, tego nie zdołam znaleźć. W tym kraju substancja

ta jest od lat zakazana.

- Wiem, gdzie jej szukać - powiedziałem.

Stola w swojej rozprawie zaleca uważną obserwację pacjen-

tów podczas leczenia. Wieki doświadczeń pozwoliły jej odkryć, że

choroby i infekcje powodowane są przez kurz. Kiedy terminowa-

łem w 1 lacilith, codziennie studiowałem jej rozprawę i zapamię-

Rok naszej wojny

167

tałem, że nawet najmniejszy okruch brudu może wywołać choro-

bę. Kurz jest wszędzie i często wcale go nie widać, dlatego bardzo

ważna jest idealna czystość. Do czyszczenia instrumentów Słota

zalecała używać gorącą wodę, roztwór soli, alkohol i ogień.

Piorun ociągał się z wyjściem, dopóki nie zauważył, że roz-

bieram łaskotkę z odzienia. Kiedy doszedłem do skóry, szybko się

czymś wymówił i zostawił mnie. Dopilnowałem, by pokój dokład-

nie odkurzono i zabrano wszystkie antyki. Dopiero, gdy zszyłem

i opatrzyłem rany Jaskółki, zawołałem go z powrotem. Musieliśmy

się zająć jeszcze jednym problemem.

- Wyżyje? - dopytywał się.

- Musimy urządzić tu naszą kwaterę główną na kilka dni, do-

póki jej stan się nie ustabilizuje - powiedziałem.

- lak trzeba, to trzeba. Coś zaimprowizujemy - odparł spo-

kojnie, klękając przy kremowo-satynowym łożu z baldachimem.

- Przez ten czas należy zebrać wszystkich awndyńskich żoł-

nierzy, którzy przeżyli, wynagrodzić ich i odesłać do domu. Na

pewno rozumiesz, że będą teraz nienawidzili pikinierów z Rachis,

a im dłużej tu zostaną, tym większą będą mieli szansę na odwet.

- Zostaw to mnie - mruknął, wpatrując się w zamknięte oczy

łaskotki. - Wygląda, jakby spała.

- Bo śpi. Potrzebuję kuriera, na którym można polegać. Musi

zanieść mój raport Cesarzowi i drugi gubernatorowi Hacilith.

I chce, żeby pięćdziesięciu konnych pojechało na zwiad na pół-

noc guberni, żeby ocenić, jak wielkie straty Insekty spowodowały

wczorajszej nocy i gdzie są teraz.

- Dostaliśmy tęgie baty. Dla niej to katastrofa - powiedział

tucznik. Odważył się pogłaskać dłoń dziewczyny spoczywającą na

pościeli, zesztywniałej od krzepnącej krwi.

- Stanę przed Cesarzem w jej imieniu. I chcę mieć znaczki

wszystkich ludzi, którzy zginęli pod Pałacem Pustuia, bo zamie-

rzam przedstawić mu listę nazwisk.

- Zaopiekujesz się nią? Proszę? - Piorun spojrzał na mnie.

- Nie ruszę się stąd.

- W takim razie, ja zajmę się resztą. - Pocałował dłoń łaskot-

ki, po czym wyszedł, wołając po drodze Błotniaka.

Napisałem do Słoty. Przysłała mi instrukcje, których trzyma-

łem się co do joty, ale sześć razy na godzinę wzdychałem z bez-

168 Sleph Swainston

silności. Co to takiego metatarsus i gdzie się do cholery podział?

Odpowiedzialność była ogromna, a zadanie - potworne. Ale wąt-

pliwości zatrzymałem dla siebie, ze względu na Pioruna.

Właściciel hotelu przynosił mi posiłki do apartamentu. Za nic

nie chciał zamienić ze mną więcej niż kilka słów. Czuł respekt na

widok mojej postaci i krwi dziewczyny pod moimi paznokciami.

Mówił mi tylko to, co według niego chciałem usłyszeć. Błotniak

informował nas o sytuacji w mieście.

Po dwóch tygodniach spędzonych w Hotelu Pod Skrzydłem

Orła, Jaskółka nadal nie odzyskała przytomności. Niechętnie zgo-

dziłem się na jednodniową podróż, aby przewieźć ją do pałacu

Pioruna w sąsiedniej guberni. Pewnego ranka przed hotel zajechał

biały powóz zaprzężony w dwa kasztany. Bóg wie, jaki to był dzień

- byłem wyczerpany i niespokojny po nocach czuwania przy

dziewczynie.

Błotniak i właściciel hotelu znieśli (askółkę na noszach po

schodach z lożowego marmuru i ułożyli ją w powozie. Klęczałem

przy niej przez całą drogę, aby nie przesunęła się podczas powol-

nej jazdy.

Przed portykiem Pałacu Mika, Piorun wyraźnie zaczął od-

zyskiwać optymizm. Starsi Eszaje nie są przyzwyczajeni do prze-

granych i wiedziałem, że upłynie dużo czasu, zanim jego gniew

osłabnie. Umieściliśmy Jaskółkę na łożu w ciemnoniebieskiej

komnacie z widokiem na jezioro. Sprawdzając czystość pomiesz-

czenia zauważyłem konstelacje złotych gwiazd namalowane na

suficie.

Piorun przez wiele godzin trzymał ciepłą, bezwładną dłoń

dziewczyny, całując każdy palec po kolei. Wieczorem znalazłem go

w tym samym miejscu; w ogóle się nie ruszył.

- Co zrobimy z twoim królem? - spytałem.

- Najpierw Biegus, teraz to... Och, ukochana. Czyżbyś sądzi-

ła, że już jesteś nieśmiertelna?

- Hej? Piorunie?

- Czy ona wkrótce się obudzi? - Zdecydowanie lepiej się czuł

przy śmiałej i żądnej przygód Jaskółce, niż przy nieruchomo leżą-

cej dziewczynie, którą trzeba było się opiekować.

- Rarogu - spróbowałem raz. jeszcze, tonem pełnym współ-

czucia. - Musimy odzyskać kontrolę nad stolicą, ledź odwiedzić

Rok naszej wojny

169

Pustuła. Nie bierz dużej świty, ale pamiętaj, żeby zawieźć mu po-

darunek.

- Ten beznadziejny typ powinien przepraszać mnie za klęskę,

do której się przyczynił!

Ugryzłem się w język, by nie powiedzieć „A nie mówiłem".

- Pochwal Pustuła. Powiedz mu, że postąpił słusznie.

-Ale...

- Rarogu, tylku pomyśl, jaki Pustut jest teraz przerażony, choć

pewnie się do tego nie przyznaje. Zagwarantuj mu nasze wspar-

cie... najszczerzej jak potrafisz. Jeśli przekona się o naszej dobrej

woli, może łatwiej zdołamy wpłynąć na jego kolejne posunięcia.

- Lub zupełnie go wykluczymy.

- Nie! - Sprawdziłem, czy Jaskółka wciąż śpi. - Wojna do-

tarła do Rachis. Potrzebujemy Fyrdów Pustuła, by utrzymać linię

obrony i powstrzymać Insekty przed wędrówką dalej na południe.

Zaproponuj, że się do niego przyłączysz. Postępuj jak lojalny pod-

dany, a nie jak nieśmiertelny doradca, rozumiesz? Przekaż jedną

ze swoich dywizji pod jego bezpośrednie dowództwo. Utrzyma-

nie zastępów sporo go kosztuje, a wiem, że brakuje mu pieniędzy.

Musisz sprawiać wrażenie zadowolonego z tego, że to właśnie on

zasiada na tronie. Zaproponuj, że udzielisz mu pożyczki.

- Nigdy - uciął Piorun, chwytając rękę Jaskółki.

- Tylko na jakiś czas. ja także oddam Kute do jego dyspozy-

cji.

- Skoro tak, to mam już pewność, że nie mówisz poważnie.

Kute nie ma pieniędzy, a majątek, który jeszcze wam został, prze-

znaczono na wykarmienie uchodźców.

- Dostarczymy broń. Twoim Fyrdom potrzebne będą strzały,

prawda? lesli udzielimy Pustułowi mądrych i życzliwych rad teraz,

może w przyszłości chętniej je przyjmie.

- Nigdy.

Wcześniej zjadłem solidny posiłek, wziąłem gorący, odpręża-

jący prysznic i wreszcie uwolniłem się od skórzanej odzieży, którą

nosiłem tak długo, że praktycznie zrosła się z moim ciałem. Za-

aplikowałem sobie także zastrzyk z wysokiej jakości koty i poczu-

łem się wspaniale. Bez skrępowania mówiłem Rarogowi, by choć

raz to on spełnił rolę wysłannika.

- Sam bym się tym zajął, ale muszę leczyć Jaskółkę.

- Nie chcę jej zostawiać.

170

Sieph

Swainsto

n

- Błotniak cię odszuka, jeśli będą jakieś wieści.

- Szkoda, że nie byłeś mniejszym ryzykantem, [ant.

- Co?

- San obawia się teraz ambitnej młodzieży. Od początku wie-

działem, że przybyłeś ze Wschodniego Brzegu Hacilith, ale twoje

naganne postępowanie dopiero z czasem stało się bardziej oczywi-

ste. Miałeś tak samo wielkie ambicje, jak Jaskółka, choć od tamtej

pory zdążył}' się Wypaczyć. San pojął, że taki żar i entuzjazm mogą

wstrząsnąć Kręgiem. Nie potrzebuje już więcej burzycieli, niszczy-

cieli, idealistów ani dealerów narkotyków. Nie chce ryzykować, że

dziewczyna okaże się taka sama jak ty. Gdyby nie twoje występki,

już dawno uczyniłby Jaskółkę nieśmiertelną.

- Jesteś niesprawiedliwy!

- Opiekuj się nią dobrze. A jeśli jeszcze raz weźmiesz narko-

tyki w moim pałacu, każę cię zamknąć w tej właśnie komnacie.

- Spróbuję nie brać.

- Nie mogę dopuścić do tego, by służba się dowiedziała. Pro-

szę, postępuj jak Kszaj.

Jeśli ktoś jest liszajem, to jego postępowanie jest postępowaniem

l.szaja. Pomyślałem to, lecz nie śmiałem powiedzieć na głos.

- Pomówię z Królem. Nie poświęciłem piętnastu wieków na

ochronę Miki po to, by teraz, dwór zniszczyły Insekty. - Pocałował

dłoń Jaskółki i położył ją na pościeli.

Pod koniec trzeciego tygodnia gorączkę Jaskółki zastąpiły

dreszcze i wiedziałem, że kryzys minął. Zmieniłem jej zioła z prze-

ciwzapalnych na wzmacniające i utrzymywałem gojące się szwy

w czystości. Błotniak okazał się nieocenionym pomocnikiem, miał

mocne nerwy i bardzo chętnie się uczył. Musiałem opatrzyć także

jego rany, którymi w ogóle się nie zajął.

Błotniak był miłym człowiekiem, o wiele swobodniejszym,

gdy w pobliżu nie było jego pana. Dyskretny, lecz nie skryty,

uprzejmy, ale nie służalczy - sługa, który zawsze stał wyprostowa-

ny. Miał dom w Donais, ale wraz z rodziną strzegł pałacu i wyraź-

nie szczycił się tym, że Piorun tak ich wyróżniał.

Król Pustuł nie zamierzał przepraszać i stale trzymał przy so-

bie straż. Piorun próbował wspólnie z nim przygotować plan oko-

pów i umocnień wokół Rachis. Przymusowa obecność żołnierzy

spowodowała zamieszki w mieście; musieliśmy posłać im jadło

Rok naszej wojny

i wino, aby zmniejszyć napięcie. Miejscowości Wodopojne i Tam-

breja zostały zniszczone podczas ataku Insektów. Utworzono nową

strefę zakazaną, wyznaczając linię ze wschodu na zachód, od wy-

brzeża, po podnóże Gór Posępnych, wzdłuż Rzeki Rachis i granicy

guberni. Insekty odpowiedziały na to, budując własny mur, który

przerażał cywilną ludność. Trzeba było jeszcze miesiąca walk, by

spowolnić postęp Insektów.

Jaskółka przez cały ten czas spała, niczego nieświadoma. Pod

koniec drugiego miesiąca odzyskała przytomność.

- Będzie mogła kiedyś chodzić? - nagabywał mnie Piorun.

Szliśmy wśród klombów do tymczasowej infirmerii. Ogrody wy-

dawały się ciemne i puste, roślinność przycięto na zimę; tylko kilka

czerwonych klonów wokół jeziora wciąż nie oddawało liści.

- Insekty odarły jej nogę z mięśni - powiedziałem. - Nie są-

dzę, by mogła chodzić bez pomocy. Ale ona nie zamierza się pod-

dawać, ma prawdziwie ludzką determinację. Nie wiem tylko, czy

będzie mogła mieć potomstwo; to mało prawdopodobne. Jeszcze

jej nie powiedziałem...

Łucznik zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na mnie.

- Jaskółka nie może mieć dzieci?

- Hyla rozorana od żeber po biodro. Nie jestem takim eks-

pertem jak Słota. Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele! - Zazwyczaj

opanowany Piorun, tym razem nie potrafił jednocześnie iść i dra-

matyzować.

- Jaskółka nie może mieć dzieci. Jesteś pewien?

- Nie mogę tego stwierdzić z cala pewnością. Ale ryzyko by-

łoby zbyt wielkie.

- To potworne! Ja... Ona. My,.. Z mojej perspektywy, nie

zostało jej wiele życia, Tak jak każdemu Zaskajowi. Co się stanie

z gubernią Ondyn?

Wzruszyłem ramionami.

- łaskotka ma szczęście, że żyje. Nie dokucza jej zbyt wielki

ból i zdumiewa mnie szybkość, z jaką dziewczyna wraca do zdro-

wia. Cieszy się, że nadal ma osiem palców, dwa kciuki i gitarę. Póź-

niej zajmie się sukcesją Ondyn.

Jaskółka siedziała oparta o grube, białe poduchy. Kiedy we-

szliśmy do złotej i szafirowej komnaty, uśmiechnęła się do nas

172

Steph

Swainsto

n

promieniście. Podziwiałem jej odwagę, a i Piorun był pod jej wra-

żeniem. Góry manuskryptów zaściełały łoże z baldachimem ześli-

zgując się na podłogę. Nakreślone na nich szesnastki maszerowały

jak Insekty. Trzymała w rękach notatnik pełen powydzieranych

kartek i poprawek.

Piorun z zaciekawieniem podniósł kilka stron i przyjrzał się

im. Po chwili wybuchnął szczerym śmiechem. Prawdziwy geniusz

nie budzi niechęci ani zazdrości; tak wielkiemu talentowi trzeba

dobrze życzyć. Genialna osoba potrafi spojrzeć poza osobne kręgi

ciemności, w jakich żyjemy i dostrzec światłość. Nawet bez słów,

muzyka jaskółki potrafi wywołać śmiech słuchacza; dzieje się tak

dlatego, że dziewczyna umie znaleźć we wszystkim wesołą stronę.

Po jej koncertach ludzie czują się tak, jakby dotknęła ich wszech-

mocna prawda, którą pragną zatrzymać w sobie na zawsze.

Kompozytorka też się uśmiechnęła.

- Poczekaj, aż usłyszysz, mroczne i potężne bosso contitiuo bi-

twy. Wtedy przestaniesz się śmiać.

- Musisz tu zostać i to dokończyć - powiedział Piorun.

- Dotrzymałam ślubu. Walczyłam z Insektami, prawda? Choć

nie ułożyło się to tak, jak planowałam.

- Nie martw się o Lowes. Nie rozmyślaj o tym. - Piorun i ja

wiedzieliśmy jak potwornymi stworami były Insekty. Wystarczyło

raz. je spotkać, a już na zawsze znajdowały drogę do sennych kosz-

marów. Żaden z nas nie chciał, by niewinną pannę Ondyn prze-

śladowały takie straszne sny. - Zostań tu tak długo, jak zechcesz,

dopóki nie wrócą ci siły. Zobaczysz, jaki piękny jest paląc na wio-

snę. Kiedy już będziesz gotowa, poproszę Cesarza o jeszcze jedną

audiencję i możemy znowu zająć się sprawą twojego wstąpienia

do Kręgu.

Zacząłem dyskretnie wycofywać się ku drzwiom, uznając,

że powinienem zostawić tych dwoje samych, by mogli porozma-

wiać.

- Nie! - powiedziała Jaskółka i zaczęła się śmiać. Pospiesznie

zawróciłem.

- Co?

- Zapomnij o tym, Łuczniku.

- Co?

Jaskółka na moment zamilkła i wbiła wzrok w baldachim

z niebieskiego adamaszku, dzieląc swoją agonię na oddzielne pa-

Rok naszej wojny

173

sma bólu. Bardzo schudła pocąc się w gorączce i nie mogąc jeść.

W obszernym łożu wydawała się niemal drobna. Na jedwab-

ną bluzkę z bladoróżowym wzorem narzuciła swój malowany

w kwiaty szal.

- Teraz patrzę na to z nowej perspektywy. )uż się nie boję

śmierci. Podczas tamtej bitwy, a zwłaszcza po niej, kiedy niemal

umarłam, nauczyłam się czegoś, czego nie potrafię wyrazić. Nie

umiem nawet tego zagrać, a jeśli nie znajduję muzyki, by to opisać,

jaką mam szansę zrobić to w słowach?

Poprosiłem, by przynajmniej spróbowała.

- Mogę to zrobić i być może uda mi się nawet powiedzieć

coś niebanalnego, ale nie ma sensu mówienie tego wam, bo jeste-

ście nieśmiertelni i nigdy nie zdołacie pojąć... - Przerwała, rozba-

wiona. Potrafiła śmiać się z tego, co ją spotkało. Śmiała się długo

i szczerze, lej oczy tańczyły ze szczęścia, tak samo lekkiego, jak

było głębokie. - Nieśmiertelność jest bez wartości w porównaniu

z tym, co mnie czeka.

- Śmierć? - odezwał się Piorun granitowym głosem.

- Zmiany. Nie chcę zapomnieć tej lekcji. Będę o niej myślała

zawsze, dopóki nie stanie się częścią mnie... Całe życie pukałam

do drzwi wołając, by mnie wpuszczono. Odmowa Sana czyni go

śmiesznym. Zapomnijmy o tym.

Spoglądałem to na jedno, to na drugie - Jaskółka była znacz-

nie spokojniejsza od Pioruna, (eśli przez cały rok toczyła się mię-

dzy nimi wojna, dziewczyna właśnie odniosła zwycięstwo.

- Ale ja wciąż cię kocham.

Jaskółka odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się głośniej, niż

kiedykolwiek. Piorun spojrzał na nią, nie wiedząc, jak ma postąpić,

po czym odwrócił się i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Słysza-

łem kolejne grzmoty - łup, łup, łup - wszystkich drzwi długiego

korytarza, który biegł wzdłuż całego frontu pałacu.

- Ocli - westchnęła Jaskółka. - No cóż, to chyba koniec.

W sumie Jaskółka spędziła w łożu czternaście tygodni -

w śpiączce, gorączkując, a wreszcie wracając do zdrowia. Jeszcze

jeden tydzień, a wsparta o dwie kule, uczyła się kuśtykać po całym

pałacu i ogrodzie. Grała i śpiewała przejrzystemu jezioru i pu-

stym rabatom kwiatowym, w których dostrzegała wielkie piękno.

Jej oczy jaśniały blaskiem łez zachwytu; zaczęła próby wyrażenia

174

Steph

Swainsto

n

swojej tajemnicy melodią. Nie myliła się mówiąc, że jej nie zro-

zumiem, ale wiedziałem jedno - żaden nieśmiertelny nie mógłby

stworzyć tak wspaniałej muzyki.

Pod koniec listopada wróciła powozem do Ortdyn. Bez stra-

ży. Niestety, ominęły mnie uroczystości przed jej wyjazdem, które

Piorun uparł się urządzić. Nawet nie widziałem jak odjeżdżała, bo

przez cały czas siedziałem zamknięty w szafirowej komnacie.

Rok naszej wojny

175

ROZDZIAŁU

Do: Komety

W sprawie petycji do Cesarza

Od: Lady Wireo Latodzion

12.11.15

Forteca Lowes

Piszę, by donieść, że moje miasto Latodzion zostało ewaku-

owane. Rodziny przeniosły się na południe do Rachis. Wojownicy

z Latodzionu oraz z całego rejonu Lowes, Midels i Miroir przybyli do

Fortecy Lowes.

Mamy za mało prowiantu. Już zaczęłam ograniczać racje żyw-

nościowe. W takich warunkach nikt z nas nie przeżyje dłużej niż dwa

tygodnie.

Tornado każe Fyrdom pracować dzień i noc, żeby Insekty nie

mogły dokończyć muru wokół fortecy. Niedługo odetną nas od świa-

ta. Nasze wysiłki nie przynoszą rezultatów; wczoraj murowi przyby-

ło pięćdziesiąt metrów. Kiedy my niszczymy go w jednym miejscu,

Insekty budują z drugiej strony warowni. Jest ich mnóstwo; przez

pół godziny naliczyłam trzy tysiące. Nam zostaje jedynie grań z for-

tecą, podczas gdy one zalewają całą dolinę. Nie wydają żadnych

dźwięków. Słychać tylko stukot i drapanie chitynowych pancerzy,

gdy wspinają się jedne na drugie.

Addenda:

Jant, gdybyśmy zrozumieli sposób działania Insektów, byliby-

śmy znacznie bliżsi ich pokonania. Zdobyte przez siebie terytoria

otaczają Murami, ale wydaje się, jakby te Mury miały nie tyle odgro-

176

Steph

Swainsto

n

dzić obcych od Papyrii, ile zatrzymać Insekty w ich obrębie. Wzno-

szą wokół siebie mury. bo wiedzą, że jesteśmy niebezpieczni.

Zapisuję moje spostrzeżenia w tym liście, bo możliwe, że to już

ostatnia wiadomość ode mnie. Codziennie biorę udział w bitwach.

Proszę, przedstaw moje błagania Pustułowi Rachisowi. Potrzebuje-

my posiłków już teraz. Myślę, że żołnierze z Rachis mają największą

szansę dotarcia do nas.

Wireo, Gubernator Latodzion i Lowes.

Tornado, jego inicjał: T

Przez cały lot do domu i większą część nocy po przybyciu na

Zamek gorzko myślałem o tym, jak zostałem potraktowany w Mi-

ce. Potrafię otworzyć większość zamków, ale ten w drzwiach szafi-

rowej komnaty został wykonany przez mistrza z Hacilith i okazał

się dla mnie o wiele za trudny.

Pielęgnowałem Jaskółkę, pieśniarkę, której zachciało się ba-

wić w wojnę, l.isty do Króla Pustuła słałem przez awiańskich emi-

sariuszy, którzy nie onieśmielali go tak, jak ja. Przeleciałem ponad

terytorium Insektów, by doręczyć rozpaczliwe listy Wireo z For-

tecy Lowes. 1 jak mi za to podziękowali? Zostałem zamknięty jak

zwykły przestępca.

Mgła mówił mi, że kiedy został członkiem Kręgu, przez, de-

kadę chodził pijany. Może więc branie Scolopendrium pomaga mi

przetrwać etap adaptacyjny, bo codziennie budzę się ze świadomo-

ścią, że mam dwieście lat i nie powinienem już żyć. Kiedy jestem

na głodzie, nawet pałac Pioruna nie jest świętością i w zasadzie

nigdzie nie jest mi dobrze. Pragnę tylko ciepła koty albo halucy-

nacji Przejścia. Przypuszczam, że na zawsze pozostanę outsiderem.

W Rumoszu postępuję jak Awianin, w Awii, jak Rhydanin, a kiedy

jestem w pałacu, zachowuję się źle.

Zacząłem brać Scolopendrium, gdy próbowałem zdobyć

Mewę - narkotyk dodawał mi pewności siebie i energii, dzięki

czemu mogłem lecieć przez całą noc do Kutych, by rywalizować

z innymi adoratorami dziewczyny. Przedtem, jeszcze jako śmier-

telnik, byłem dealerem. Szybko poznałem ciemną stronę drągów

i bardzo chciałem przestać nimi handlować, ale już nie mogłem

- wtedy zmuszał mnie do tego Felicitia.

Rok naszej wojny

177

Hacilith 1812 rok

Byłem młody, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na Koło

w Hacilitii. Terminując w aptece Mornela, przenosiłem wiedzę

zdobytą w ambulatorium na ulice miasta. Tamtego razu pracowa-

łem przez całą noc - a miałem za sobą już kilka takich nocy. Wła-

śnie jechałem na rynek kupić sobie chipsy na śniadanie. Na głów-

nej ulicy Hacilith wsiadłem w tramwaj kołowiec. Takie tramwaje

toczą się wolniej od przechodniów. Do każdego ze zniszczonych

wagonów prowadzi zakończona hakiem stalowa lina długości

wielu ulic. Na końcowej stacji, wszystkie liny zbiegają się w tłu-

stą, czarną sieć napiętych drutów, rozciągniętych mniej więcej na

wysokości głowy. W tamtych czasach do manewrowania pustymi

tramwajami na brukowanych placach stacji końcowej zatrudniano

chłopców, którzy dla rozrywki bawili się na kablach w linoskocz-

ków. Przyczepiali haki, wypolerowane od dotyku tysięcy brudnych

rąk, do mechanizmu, który ciągnął wagony, czyli do wielkich kół

wodnych umieszczonych w siatkowych klatkach i obracanych

wolno nurtem mętnej Moreny. Niejednemu urwało rękę albo nogę

w Szeklowych Hangarach, ale ludzie i tak woleli tramwaje od prze-

rażającej ewentualności pieszej wyprawy do miasta.

Powolny ruch tramwaju działał usypiająco. Stalowa lina stop-

niowo nawijała się na bęben, ciągnąc wagon. Szybko zapadłem

w sen. Znajome punkty orientacyjne w wąskim pasie miasta, któ-

ry zdążyłem poznać, zostały w tyle, a w brudnych oknach z owa-

dzich skrzydeł pojawiły się obce widoki. Kiedy minęliśmy rynek,

większość pasażerów wysiadła, a ja, niczego nieświadomy, zosta-

łem wygodnie rozciągnięty na siedzeniu z tyłu. W wielu miejscach

Morencji często brakowało mi przestrzeni, ale przyzwyczaiłem się

do spania na półce w aptecznej piwnicy. W porównaniu z nią, tyl-

ne siedzenie tramwaju wydawało się luksusem.

Nagle szarpnięcie brutalnie okradło mnie ze snu. Stoczyłem

się z siedzenia i przycisnąłem nos do okna. Powietrze przesycone

wonią smarów, łoskot w przedniej części odczepianego tramwaju,

po chwili grupa chłopców chwyciła za klamry po obu stronach

wagonu i wholowała go pod nadprożem w mrok. Słuchałem mia-

rowego pokrzykiwania: „Raz, dwa, trzy - hop!". Barokowy, mosięż-

ny korpus posłusznie sunął po szynach. „Raz, dwa, trzy - hop!"

Brudni wyrostkowie wbiegli po stopniach i zaczęli zaglądać pod

178 Steph Swainston

siedzenia, sprawdzając, czy ktoś czegoś nie zostawił. Zdumieni za-

trzymali się przede mną.

- Kto to?

- Co to?

- Co tutaj robisz?

- Nie powinieneś tu być!

- Dzieciaki, które jadą na Koniec Linii, nigdy nie wracają]

- Zamknij się, Sam.

- Proszę, puśćcie mnie - odezwałem się. - Nagrodzę każde-

go, który wskaże mi drogę do Galt. - Uśmiechnęli się słysząc mój

akcent i dokładnie wymawiane słowa. Choć biegle władałem ję-

zykiem, nie czułem się w nim jeszcze na tyle pewnie, by pozwolić

sobie na niedbałe mówienie. Usmarowane twarze kiwały się jak

balony, ale żaden z młokosów nie zamierzał mi pomóc. Najstar-

szy z nich postąpił do przodu, zmuszając mnie, bym z powrotem

usiadł. Spod siatkowej koszulki wystawały mu rude włosy. W jego

oddechu wyczułem olej i cebulę. Niemal słyszałem klikanie jego

mózgu pracującego na wolnym biegu.

- Znam cię - powiedział.

Och nie. Proszę. Nie teraz.

- Nie sądzę.

- Jesteś jednym z tych, których szuka Szklany Piotruś. Łuk-

mistrze płacą dwadzieścia tunciaków za wskazanie twojej nory.

- Tłumek młodzików zastygł w bezruchu na wzmiankę o tak so-

lidnej sumce. - Pięćdziesiąt Tunciaków za twojego trupa. - Chłop-

cy zaczęli uważniej mi się przyglądać. - A sto temu, kto cię przy-

prowadzi żywego i całego, żeby cię mogli torturować.

No cóż, przynajmniej miałem opuścić zajezdnię w jednym

kawałku.

- Chyba mnie z kimś mylicie. Nie znam żadnego Szklanego

Piotrusia. Nigdy nie słyszałem o l.ukmistrzach. Na pewno chodzi

wam o kogoś innego.

- lasne, bo tu setki ludzi wyglądają lak, jak ty, koeiooki.

- Właśnie. 1 na pewno to któryś z nich. - Wstałem, ale chłop-

cy natychmiast mnie chwycili.

Kiedyś słyszałem, że tłum ma doskonałe wyczucie dobra i zła.

Za to gromady dzieciaków doskonale wiedzą, ile paczek słodyczy

kupią za sto funtów. Wyciągnęli mnie z tramwaju. Młodsi zaczęli

mnie popychać, szarpać i kopać na bruku, podczas gdy Włocha-

Rok naszej wojny

179

te Ramiona i inni starsi chłopcy się naradzali. Wszyscy byli silni;

nie mogłem się między nimi przepchnąć, ani nic zobaczyć ponad

ich spoconymi głowami. Pięści czepiały się każdego centymetra

mojego ubrania jak odważniki. Biorąc mnie między siebie, tak jak

wcześniej tramwaj, wynieśli mnie na jasne słońce i przycisnęli pła-

sko do ziemi, siadając mi na skrzydłach.

Włochate Ramiona opuścił naradzających się i oznajmił:

- Zabieramy go do Felicitii. Byłby bardziej wściekły od Insek-

ta, gdybyśmy sprzedali tego tutaj nie pokazując mu go wcześniej.

- Nazywam się Jant - powiedziałem oburzony, wciąż leżąc

na ziemi.

Podniósł mnie za koszulkę.

- Właśnie przyznałeś się do winy - stwierdził.

Przez cały czas zza tramwajów wyglądali ciekawscy chłopcy,

prześlizgiwali się między stalowymi linami pokrytymi smarem

i przeskakiwali przez mosiężnie szyny, spiesząc, by przyłączyć się

do gromady. Porzucone wagony rozjeżdżały się we wszystkich

kierunkach; odczepione liny trzeszczały niebezpiecznie coraz bar-

dziej się naprężając. Włochate Ramiona nie chciał zwracać uwagi

nikogo powyżej dwudziestki, nakazał więc większości młodzików

wrócić do pracy. Niektórzy pobiegli po rowery; inni przytrzymali

mnie mocno. Ich przywódca wziął swój pięknie wyrzeźbiony bi-

cykl na bark, otoczył moje ramię wolną ręką i poprowadził mnie

pieszo przez, całe kilometry ulic, przez skrzyżowania i alejki Ha-

cilith - zbyt wiele, by je zapamiętać. Falanga sierot maszerowała

przy nas zwartą grupą. Hałaśliwi wyrostkowie na drewnianych

rowerach to nas wyprzedzali i pędzili do przodu, to znów ciągnęli

się za nami jak ogon komety.

Bicykl oparty o ścianę przy sklepie z likierami świadczył

o większej zamożności właściciela. Miał skórzany, a nie płócienny

pas napędzający koła i był w bardzo dobrym stanie. Ramę wykona-

no z hebanu i wyglądała na prościuteńką. Chłopcy z podziwem po-

kazywali palcami ozdobne ryty - konie, jastrzębie i węże. Siodełko

zastępowała głowa wilka. Do kierownicy przywiązano różowe boa

i jedwabne wstążki. Rower stał pod znakiem, na którym widniał na-

pis: „Upij się za pensa, uchlej się za dwa, walnij na glebę za nic".

Dwóch nastoletnich bliźniaków w zbyt dużych fyrdowskich

kolczugach wpuściło nas do środka. Wszyscy przecisnęliśmy się

180

Steph

Swainsto

n

przez wejście, po czym gromada rozproszyła się, zostawiając mnie

i Włochate Ramiona samych. Pomieszczenie było dość małe, z sze-

ścioma okrągłymi stolikami, na których dojrzałem resztki niedo-

kończonych karcianych gier, pety i szklanki. Sami młodzi ludzie,

ubrani przeważnie w skórę i dżins przypatrywali się nam spokoj-

nie. Nieopodal z trzaskiem otworzył się wachlarz i zza niego po-

płynął głos: - Vance, drogi chłopcze, cóż to nam przyprowadzi-

łeś?

- Nazywam się Jani Shira i...

Vance wykręcił mi rękę.

- To ten dzieciak, który rozprowadza kotę w Galt. Lordzie

Aver-Falconet, na pewno wiesz, że Szklany Piotruś z ł.ukmistrzów

wyznaczył za niego nagrodę. To ja go znalazłem ... - Urwał na

niepewnej nucie wyzwania. Aver-Falconet? Przecież to nazwisko

rodziny gubernatorskiej. Zastanawiałem się, po co młokos z ubo-

giej dzielnicy przybrał pseudonim z rodu, który na pewno bardzo

nienawidził takich jak my.

Wachlarz obniżył się, odsłaniając niewielką, mocno umalo-

waną twarz. Uszminkowane usta otworzyły się.

- Czyżby? To z całą pewnością Uhydanin! A niech to Mur

odgrodzi! Doskonale rozumiem, dlaczego dotąd cię nie schwytali,

moja niesforna dziecino.

Gapiłem się na niego nic nie rozumiejąc. Był chłopcem. Tyle

widziałem. Ale miał na sobie zieloną sukienkę, a tylko dziewczy-

ny nosiły sukienki. Chłopcy nosili spodnie. Dziewczyna mogła

wybrać spodnie albo sukienkę. Ale chłopcy nigdy nie nosili kie-

cek. Czy to znaczyło, że jednak był dziewczyną? Tak? Może był

dziewczyną, która wyglądała jak chłopak. A może trafiłem na

bal przebierańców. Kiedyś czytałem o maskaradach, ale zawsze

sądziłem, że są zabawniejsze niż ta. Hacilith znowu zaskoczyło

mnie czymś nowym; za każdym razem, kiedy tylko poczuję się

pewniej, miasto ponownie mnie czymś dezorientuje. Tramwaje,

morze, pieniądze. Tłumy, przestępstwa, hierarchia. Sądziłem, że

już zdążyłem przywyknąć do szoku kulturowego i potrafię bez

większego kłopotu akceptować wszystkie nowinki. Tymczasem

ten chłopak był najbardziej poplątanym egzemplarzem, jaki

doląd widziałem. A przecież nie mogłem pytać mojego mistrza

o takie sprawy!

- Rhydaninie?

Rok naszej wojny

181

Na wpół rozpostarłem moje nieproporcjonalnie duże skrzy-

dła. Wiedziałem, że Morencjanie byli powolni; dlatego potrzebo-

wali rowerów. )a wszędzie przemieszczałem się sprintem. Ludzie

tego nie potrafili.

- Tylko w części - powiedziałem. - Potrafię biegać i latać.

Chłopak zaśmiał się cicho. Po chwili reszta mu zawtórowała.

- Latać? Chyba żartujesz? Nie wierzę w to!

Niech sobie nie wierzą. Liczyłem, że jeśli dopisze mi szczęście,

zepchną mnie z dachu, żeby to sprawdzić.

- Shira - powiedział chłopak z zastanowieniem. - Sądząc po

tym nazwisku, jesteś z nieprawego łoża. Rhydanie są w tej kwestii

bardzo rygorystyczni. Domyślam się, że jesteś sierotą. - Przytak-

nąłem. - I nie jesteś żonaty. Oj, odstawili cię na boczny tor, mój ty

ekscytujący mieszańcu. Rozumiem, dlaczego postanowiłeś przyje-

chać do miasta.

- Rok temu uciekłem z Posępnych, bo obryw ziemi przywalił

mój dom - poinformowałem go. Mój glos nawet wtedy miał taką

moc, że obecni zaczęli po sobie spoglądać. - A w nim Eilean Darę.

Wcześniej wyrzuciła mnie na dwór podczas burzy, a zatem ocaliła

mnie jej bezduszność. Kiedy sztorm minął, poleciałem na wschód

i leciałem tak długo, aż padłem ze zmęczenia.

- A teraz rozprowadzasz kotę? - Uśmiechnął się szminko-

wą czerwienią. - Trudno mi w to uwierzyć. Na pewno jesteś tu

od wielu lat, za dobrze mówisz po morencjańsku, słodki kocha-

niu. Przez ciebie Szklany Piotruś aż skacze z wściekłości. Handlu-

jesz narkotykami na jego terenie. Lepszej jakości, o wiele taniej,

a w dodatku idzie ci lepiej niż jemu. Po co sprzedajesz tyle bólu

i cierpienia pod przykrywką przyjemności?

- Cpuny kupowałyby kotę bez względu na to, czy ja bym im

to sprzedawał, czy nie. A mój towar był najbezpieczniejszy.

Mornel wyjaśnił mi wiele zagadnień z zakresu finansów i kie-

dy wreszcie pojąłem ów dziwaczny koncept, nic mogłem się od

niego uwolnić. Zacząłem obsesyjnie dążyć do gromadzenia pie-

niędzy - stało się lo moją nową wiarą, bardzo zresztą niezawodną.

Terminujący pomocnicy nie otrzymują zapłaty, ale noc w noc ścią-

gałem ile się dało z ulic i zaułków. Ze zdziwieniem stwierdziłem,

że mam do tego talent. Potrafiłem do każdego zagadać; wszyscy

chcieli towaru, który im oferowałem. Pogniecione banknoty cho-

wałem w blaszanej puszce. Zamierzałem przestać, kiedy puszka

182

Steph

Swainsto

n

się zapełni. Chciałem mieć dość pieniędzy, by wyrwać się z Ha-

cilith albo założyć własną aptekę, ożenić się, być akceptowanym

i kochanym. Dążyłem do lepszego życia, czy można mieć o to do

mnie pretensje? Byłem niebezpieczny, bo choć nieźle radziłem so-

bie z monetami, banknotami i białym proszkiem, życie w Górach

Posępnych nauczyło mnie gorzkiej sztuki przetrwania, bez rozczu-

lania się i wyrzutów sumienia.

Piersiasta dziewczyna stojąca na lewo od Aver-Falconela łyk-

nęła trochę ginu z syropem z dzikiej róży.

- Musimy zaraz iść - mruknęła. - Zabij go szybciej.

- Cii, Layco! Czyżbyś straciła nosa do gotówki?

Oświadczyłem, że pracuję tylko i wyłącznie dla siebie. Głu-

piej nie mogłem się odezwać. Aver-Falconet wstał z szelestem i dał

jakiś znak Vancebwi. On i jego chłopaki podbiegli i zaczęli mnie

młócić. Cios w żołądek zgiął mnie w pół. Potem dostałem w kark,

brodę i kolana. Zdołałem dziabnąć jednego w policzek; odpowie-

dział kopniakiem w jaja. Padłem w kurz, wijąc się z bólu. Na skraju

mojego pola widzenia zaczynała się pojawiać mglista czerń. Prze-

łknąłem żółć - proszę, boże, nie pozwól, bym się porzygał w ich

obecności. Dolna połowa mego ciała znikła w morzu białych pło-

mieni bólu.

W polu widzenia pojawiła się para zielonych, wysokich ob-

casów.

- Och, mój ty bezpłciowy łotrze. )aka szkoda.

- Naszczać na niego - zawołał Vance.

- Myślę, że zniszczenie jego marzeń wystarczy. - Aver-l:alco-

net przesunął mnie tak, żebym widział stół. Zerwał białą serwetę,

zrzucając na ziemię butelki i lampy. Pod stołem stała klatka. Uwię-

ziona w niej dziewczyna odsunęła się od prętów. Była tak brudna,

że białka jej przerażonych oczu wyglądały równie szokująco, co

ślepia Insektów.

- Zawrzemy umowę - ogłosił Aver-Falconet. - lancie Shiro,

dołącz do nas. Gang Koła rządzi Wschodnim Brzegiem Hacilith.

Proponujemy ci ochronę przed Szklanym Piotrusiem w zamian za

trzy czwarte twoich zysków.

Nadal próbowałem powstrzymać mdłości. Wzruszyłem ra-

mionami i pokręciłem głową. Nie potrzebowałem ochrony...

przeważnie. Potrafiłem prześcignąć powóz zaprzężony w czwórkę

koni.

Rok naszej wojny 183

- leśli na to nie przystaniesz, wypuszczę tę oto Serinę na wol-

ność. Należy do ł.ukmistrzów Szklanego Piotrusia i zaniesie mu

wiadomość od nas. Piotruś może tu przyjść i przekażemy mu cie-

bie za odpowiednią sumkę. Nie sądzę, by dali ci tam długo pożyć.

Jasnowłosa dziewczyna w klatce chłonęła jego słowa. Rozu-

miała, że jestem outsiderem i przyglądała mi się z taką samą cie-

kawością, co ja jej.

Szalejąca we mnie burza na chwilę ucichła. |uż zostałem po-

biły, a raczej zostałem pobiły po raz drugi. Nie miałem szans prze-

ciwko tym chłopakom. Ludzie mówili, że dzieciaki ze slumsów

wymknęły się spod kontroli. Mieli rację.

- No dobrze... - odezwałem się. - Znam trucizny i antidota

na nie. Kota to tylko jeden z leków, jakie przyrządzam. Mogę za-

robić dwieście funtów tygodniowo dla Koła, jeśli ochronicie mnie

przed Szklanym Piotrem.

- A kto cię obroni przed Fełicitia? - mruknął Vance.

Fełicitia? 'Ib był Fełicitia Aver-Falconet? Podniosłem się

/. trudem, cały obolały. Starszy chłopak wyciągnął do mnie rękę.

Paznokcie miał pomalowane na kolor morskiej zieleni i ozdobione

kryształami górskimi. W chwili natchnienia ująłem tę dłoń i uca-

łowałem ją. Na jej grzbiecie dostrzegłem linię blizn po ukłuciach,

zaczerwienienia i sińce. Wreszcie zacząłem rozpoznawać oznaki;

miał własne powody, by mnie zwerbować.

Wachlarz ponownie się otworzył niczym ogon pawia, kryjąc

rumieniec chłopaka.

- Gdybym wiedział kim jesteś, od razu przysiągłbym tobie

lojalność - powiedziałem. Był najmłodszym synem gubernatora.

Nie mieszka! z rodziną i nie dziedziczył praktycznie niczego, ale

wciąż miał nazwisko. Wiedziałem, że należało udawać zaintereso-

wanie tytułami.

Wszyscy wokoło wstrzymali oddech, ale Fełicitia się uśmiechnął.

- Nie wspominaj o tym więcej.

- Skończyłeś już? - Szorstki głos Laycy sprawił, że wachlarz

chłopaka zwiądł. - Załatwiłeś już tego kozojebcę?

- Tak. Owszem. Hm.

- Mamy bilety na występ Feversów na trapezie w Firlecie. Po-

kaz zaraz się zaczyna. Chodźmy. - Grupa Laycy odstawiła szklan-

ki, wzięła kurtki i ruszyła do drzwi. Z zewnątrz dobiegł terkot ro-

werów.

184

Steph

Swainsto

n

Layca ujęła Felicitię pod ramię, ale się wykręcił.

- Chcesz, iść z nami? - zwrócił się do mnie.

Zatkało mnie. Nigdy dotąd nie byłem w miejscu takim jak

Firleta. Bałem się jaskrawych świateł i wielkich tłumów rozkrzy-

czanych ludzi. Gdyby połączyć wszystkie dźwięki, jakie słyszałem

w Górach Posępnych przez, dziesięć lat, nigdy nie dorównałyby

wrzawie towarzyszącej jednemu przedstawieniu w Hacilith. Przy-

pominało to pierwszą próbę inicjacyjną.

- Tak... Och, tak. Bardzo.

- Potrafisz jeździć na rowerze?

Spotkamy się na miejscu.

Layca miała z tyłu sukni przyczepione sztuczne pióra, mod-

nie kopiujące styl awiańskiej arystokracji. Wyglądały na trochę

znoszone. 1'elicitia szedł obok niej owinięty w półtorametrowy pas

szmaragdowego szyfonu, wyszywanego połyskującymi ozdobami

w kształcie owadzich oczu. Czy powinienem się go bać? Czego ode

mnie chce? Ucząc się akceptować nowe rzeczy, zaakceptowałem

jego rękę na moim tylku.

Od użalania się nad sobą zaostrzał mi się apetyt, a to hamo-

wało moją introspekcję. Zasiadłem do zamkowej korespondencji

i pracowałem do chwili, gdy czworokątny zegar wybił północ.

Zgłodniałem tak bardzo, że nie mogłem się już na niczym skupić,

poszedłem więc do Auli, gdzie stale wystawiano posiłki dla lisza-

jów, gości i służby.

Na Zamku panowała taka cisza, że wydawał się niezamieszka-

ny. Bardzo mi to odpowiadało. Lubię być sam, dopóki nie usłyszę,

że inni dobrze się bawią i nie zacznę się z nimi porównywać. Gdy-

by w ogolę nie było innych ludzi, nie czułbym się samotny.

Rok naszej wojny

185

ROZDZIAŁ 12

W części przeznaczonej dla służby Aula wyłożona była płyt-

kami w kolorze krwi. Rzędy filarów biegnących przez środek pod-

pierały łukowate sklepienie. Nocą sala wydawała się większa, bo

uprzątnięto większość stołów. W świetle księżyca wpadającym

przez wysoki łuk okna dostrzegłem mgiełkę mego marznącego

oddechu. Zatrzymał mnie nagły hałas. Z bijącym sercem zacząłem

nasłuchiwać.

Stałem za zasłoną czerwonego filaru i próbowałem rozróżnić

niewyraźne głosy. W drugim końcu Auli dwaj mężczyźni krzyczeli

coś w gniewie. Zakradłem się bliżej. Rozległ się trzask, nogi krze-

sła zapiszczały na płytkach podłogi, metalowy talerz upadł na nią.

Gdy podszedłem jeszcze bliżej, niewyraźne dźwięki podzieliły się

na głosy.

- Wiedziałem, że cię tu znajdę, ty draniu. - Rozdrażniony

i głęboki, z okrągłymi awiańskimi samogłoskami jak przejrzałe

owoce. Piorun. Drugi głos powiedział coś z cichym szyderstwem.

- leszcze raz tkniesz Atę, a zginiesz - oznajmił Piorun.

- Powinienem się spodziewać, że pobiegnie prosto do ciebie.

Jak sztorm, to do byle jakiego portu. Jeśli ją dopadnę, to...

- Najpierw będziesz miał do czynienia ze mną - wtrącił Łucz-

nik. - Wszyscy wiedzą, że jest lepsza od ciebie. - Krzesło jeszcze

raz zazgrzytało o podłogę i ponownie rozległ się trzask. Potem ci-

sza.

Nie wiedziałem czy mam zostać w ukryciu i podsłuchiwać,

czy też się ujawnić. Czasem, gdy trzeba działać, a nie myśleć, mam

w głowie pustkę. Na przykład kiedy widzę chmary Insektów albo

szykuję sobie działkę. Tak jakby rozum mówił: to by było na tyle,

ja stąd spadam. W tamtej chwili doszła do głosu właśnie ta część

186

Steph

Swainsto

n

mnie, która szarżuje na Insekty albo wstrzykuje za duża, dawkę

narkotyku. Opuściłem ręce, wyszedłem zza filaru w krąg światła

lampy naftowej i stanąłem tam, mrugając powiekami.

- Chłopcy - powiedziałem - nie kłóćmy się.

Burzyk Mgła siedział na końcu stołu, odchylony do tyłu,

opierając grube ręce między talerzami z jedzeniem. Z niewielkie-

go cięcia na jego nodze kapała na podłogę krew. Piorun stał nad

nim z mieczem; właśnie odebrał Mgle jego własny rapier. Przez

plecy miał przewieszony kołczan ze strzałami, skórzany pasek

z wytłoczonym wzorem zwisał z przodu. Migający cień Łuczni-

ka na ścianie barwy ochry wyglądał jak jeżozwierz. Przeniosłem

wzrok z pieczonego prosięcia na stole, na pomarszczoną twarz

Mgły.

- O co się spieracie? - spytałem.

- Spadaj, sieroto - odezwał się Burzyk. Piorun trzasnął go

w ramię głowicą miecza. Niegdyś to ramię przegryzł Insekt. Że-

glarz skrzywił się z bólu.

Chciałem do nich podejść, ale Piorun wycelował we mnie

miecz, ustawiając go tak, że widziałem płaską stronę klingi.

- Pilnuj swoich spraw - powiedział.

Racja, to nie mój problem. Piorun nie chciał, żebym się wtrą-

cał. Poza tym, nie powinienem się zakradać w ciemnościach.

Pokonałem dzielącą nas odległość w kilku susach i złapałem

wolną rękę Pioruna. Odepchnął mnie. Mgła warknął. Wyglądał jak

wilczarz. Poczułem się jak bezdomny kot, który przygląda się wal-

czącym Iwom.

- Przestań! - krzyknął Piorun do Mgły.

- Będziesz się gęsto tłumaczył, Mika - ryknął w odpowiedzi

Mgła.

- Byłbyś nikim, gdyby nie ja!

- Chcesz mi to teraz, odebrać? Chyba wierzysz w cuda! - Szy-

derczy uśmiech podciągnął jedną stronę twarzy Żeglarza jak para-

liż. Pioruna aż swędziało, żeby w nią walnąć.

Zwinąłem butelkę śliwkowego wina ze stołu i przysiadłem

na cokole filaru, przyglądając się im. Mgła zaczepił palce lewej

ręki, które jeszcze mu zostały za pasek kołczanu biegnący ukośnie

przez pierś Pioruna i przyciskający koszulę. Próbował przyciągnąć

go bliżej. Miałem wrażenie, że pasek zaraz się przerwie, a strzały

rozsypią się po podłodze jak bierki.

Rok naszej wojny

187

Piorun upuścił rapier i wyciągnął swój krótki miecz łucznika.

Przycisnął go do szyi Żeglarza, tak, że ostrze znalazło się tuż za

jego uchem.

- Pożałujesz tego - powiedział. Mgła próbował kopnąć prze-

ciwnika kolanem.

Ani na chwilę nie zmienił koślawego uśmiechu; wyglądał jak

skrzywiony rekin. Szare włosy opadały mu na kołnierz. Wśród

nich wyróżniało się jedno szerokie, białe pasmo. Wydawało mi

się nienaturalne, dopóki nie uświadomiłem sobie, że nikomu nie

chciałoby się farbować go przez wieki. )ego kamienne oczy wpa-

trywały się w Łucznika.

- Powiem Sanowi - oświadczyłem.

- )a też mógłbym poinformować Cesarza o wielu sprawach,

{ant - odparł Piorun. Szantaż mieliśmy we krwi.

- Proszę bardzo - mruknąłem.

- Masz forsę, więc wydaje ci się, że możesz robić, co ci się

podoba! - odezwał się Mgła.

- Tu chodzi o honor, a nie o bogactwo! - Piorun wywrzesz-

czał to Żeglarzowi prosto w twarz.

- Pieniądze to honor - zauważyłem bez związku, a Mgła na

moment uśmiechnął się do mnie szczerze. Potem na jego twarz

wrócił szyderczy grymas. Prawą ręką chwycił Pioruna za nad-

garstek dłoni trzymającej miecz i ścisnął. Piorun lekko poruszy!

ostrzem i zza ucha Mgły popłynęła cienka strużka krwi. To była

wojna charakterów. Krzepkie ramie Pioruna się naprężyło. Na gru-

bej ręce Żeglarza wystąpiły żyły. Łucznik upuścił miecz i Mgła od-

sunął się od stołu, stając stopą na obu klingach. Podniósł z ziemi

rapier. Wokół nadgarstka Pioruna widziałem białe ślady palców.

Zwęził oczy, gdy Mgła stanął z bronią na wprost niego.

- Burzyku...? - Mój głos zabrzmiał cienko.

- Wynoś się stąd, sieroto z palcami uwalanymi atramentem

- powiedział groźnie.

Tak też zrobiłem.

Wybiegiem na dziedziniec. Buty ślizgały mi się po oblodzo-

nym bruku. Pośrodku ciemnego prostokąta placu rozpostarłem

skrzydła i z wysiłkiem podfrunąłem do mojego okna. Wcześniej

zostawiłem uchylone okiennice. Otworzyłem je kopniakiem

i wskoczyłem do pustej, nieporządnej komnaty. Ciszę rozpraszało

188

Steph

Swainsto

n

tylko miarowe kapanie wosku ze świecy na podłogę, gdzie rosły

już niebieskie stalagmity.

- Mewo? - zawołałem. - Mewo! Mewo! Lady Gubernator Ku-

tych! Moja chuda kobyłko.

Z napisanej odręcznie kartki zostawionej przy martwym ko-

minku dowiedziałem się, że pojechała do Hacilith. Chciała prosić

tamtejszego gubernatora o przyjęcie uchodźców tłumnie przyby-

wających do jej guberni, bo sądziła, że dalej na południe, w mie-

ście, można zrobić dla nich więcej.

Uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam butelkę i pociągną-

łem łyk mdłego wina. Szkło. Potencjalna broń. lam w Auli nawet

nie przyszło mi do głowy, że przez cały czas miałem czym walczyć.

Tyle że butelką nic bym nie zdziałał przeciwko awiańskim lordom.

Zachichotałem.

Tylko raz zdarzyło mi się ciąć kogoś rozbitą butelką. Dawno

temu, leszcze w Hacilith - on też był bogatym lordem. Po zmroku

opuściłem trunkownię i szedłem brudnymi ulicami (Jałt. Po ja-

kimś czasie uświadomiłem sobie, że ktoś mnie śledzi. Byłem wtedy

tak naiwny, że zorientowałem się dopiero, gdy doszedłem do ulicy

Popielnej. Moja apteka była tuż tuż. Na noc złożono skrzydła jej

markiz. Nie mogłem ryzykować ucieczki pod bezpieczny dach, bo

Felicitia dowiedziałby się, gdzie mieszkałem. Dlatego wybrałem

okrężną drogę i biegiem znikłem za rogiem ulicy. Przed pubem

Balast pijacy rzygali tak często, że powierzchnia chodnika zaczęła

się rozpuszczać. Z przepełnionego śmietnika wziąłem pustą butel-

kę, rozbiłem ją i przyczaiłem się w cieniu.

Kiedy zza rogu wyszedł człowiek, skoczyłem mu do gardła.

Przycisnąłem rozbite szkło do jego ust. Gdybym je przekręcił, roz-

orałoby wargi szpicla i okalającą je skórę, wycinając w niej kółko,

tak jak okrągła foremka do ciasta.

- Kim jesteś? - wrzasnąłem. Z tamtego wieku pamiętam

głównie uczucie furii.

- Mm m mm!

- O cholera.

Niepewnie opuściłem butelkę, zaciskając na niej palce tak

mocno, że omal jej nie zgniotłem. Felicitia spojrzał na mnie spo-

kojnie. Z wąsów niewielkich nacięć ponad górną wargą spływała

mu do ust krew. Zacisnął usta i poruszył nimi jak kobiety, gdy ma-

lują się szminką, po czym uśmiechnął się szeroko.

Rok naszej wojny

189

- Cóż, mój wojowniczy chłopcze - odezwał się. - Gangi

Wschodniego Brzegu naprawdę cię potrzebują.

To były wspomnienia,o których Piorun i Mgła nie mieli poję-

cia, a ja z kolei nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić ich doświad-

czeń. Podszedłem do jedynego czystego stołu i zapaliłem palnik

pod destylatorem, upewniając się czy w lejku jest dość wody i pa-

proci. Tę czynność wykonuję automatycznie za każdym razem, gdy

wchodzę do komnaty. Nie potrafiłem uspokoić starszych Eszajów,

bytem beznadziejny. Kiedy Piorun udziela! mi lekcji fechtunku, za-

wsze wspominał Mgłę, dając przykłady jego głupoty.

- Chroń oczy, palce, zęby. Te rzeczy nie odrastają. Nie chciał-

byś żyć bez nich, tak jak Mgła, któremu ręka zaplątała się w łań-

cuch kotwicy, gdy był jeszcze zwykłym żeglarzem.

Usiadłem przy biurku i zacząłem przepisywać rozkazy, pie-

czętując je słoneczną tarczą - znakiem Zamku.

Kilkanaście listów później - chyba nieświadomie liczyłem

krople - ton kapania do szklanej zlewki zmienił się i wiedzia-

łem, że miałem już dość, by napełnić strzykawkę. Igła zgrzytnę-

ła o szkło, kiedy wciągałem ciepły jeszcze płyn. Rękę owiązałem

skórzanym sznurowadłem i po kilku nieudanych próbach trafiłem

w główną żyłę.

Zmęczenie prysło. Wróciłem do biurka i usiadłem. Kota to

narkotyk pomagający w pracy. Czasami. Pewną ręką wypisywałem

rozkazy, których rozesłanie polecił mi San. Po kwadransie szczyt

zaczął ustępować, ale powstrzymałem się przed wzięciem kolejnej

działki. Potem zrobiłem sobie jeszcze jeden zastrzyk. Żałowałem,

że nie mam żył jak Żeglarz. Na jakiś czas skupiłem się na listach.

Mam taką teorię, że każdego czeka w życiu piętnaście minut eksta-

zy. Prócz mnie, bo ja doświadczam jej co wieczór.

Na drugim haju za szybko oklapłem. Nawet odległość mię-

dzy biurkiem a destylatorem okazała się zbyt wielka. Usiadłem

i zapatrzyłem się przed siebie na pełne lasu okna. Ogarnęło mnie

zmęczenie nie do wytrzymania. Szyby pokryły się lodowym wzo-

rem cienkich paproci przypominających pierzaste liście Scolopen-

drium. Owijały się jedne wokół drugich, wyginając się i poruszając.

Zawijały się jak puch na skrzydłach dziewczyny. Szkoda, że Mewa

wyjechała. Lodowe rośliny powoli zmieniały barwę, najpierw na

mętnie szarą, a potem na ostrą niebieską. Zdumiałem się. Przecież

190

Steph

Swainsto

n

lód jest biały. Niebieski to nie biały... Niebieskie są takie rzeczy jak

niebo... Za dnia... Dzień. Oczywiście. Powinienem się położyć.

Czyjaś ręka na moim ramieniu potrząsnęła mną lekko. Uświa-

domiłem sobie, że była tam od jakiegoś czasu. Zebrałem resztkę sił,

jaka mi jeszcze została i obejrzałem się za siebie. Znalazłem się oko

w oko z klamrą paska Pioruna. Mój wzrok powędrował w górę, ku

jego kwadratowej twarzy i krótkim włosom koloru spalonego pia-

sku. W zimowej aurze Niziemia zaczynał tracić opaleniznę.

- Dzień dobry - powiedziałem omyłkowo w języku Rumosza,

ale zaraz, powtórzyłem to samo w awiańskim. Potarłem szczecinę

na brodzie. Powinienem się umyć.

- Drzwi były otwarte. Pukałem, ale nie odpowiadałeś. Zimno

tu - zauważył. Przeszedł po moich książkach jak po kamieniach

wystających ponad chaos papierów, od Postewenlualizmu po Far-

makopeę, Lingwistykę ludów Gór Posępnych i Chemię roztworów.

W trzech krokach.

- Naprawdę? Nie miałem pojęcia.

Zerknąłem na destylator, który wciąż pracował, napełniając

powietrze wonią gorącego oleju i ściętej trawy.

- Och, fant? Wszystko w porządku?

Zamigota! we mnie płomyk wcześniejszej furii. Ten idiota cią-

gle miał na plecach kołczan ze strzałami. Nosił też opaskę, która

chowała się w jego włosach jak złoty robak w sianie.

- lestem nikim. 'Ib nie fair. Teraz nie czas na roztrząsanie

waszych sporów z piętnastego wieku, Mika! - Wpatrywałem się

w czubki strzał, dopóki nie zrzucił kołczanu z ramienia i nie odło-

żył go na dywan z chrzęstem piór. Pierzyska ufarbowano na czer-

wono. Była to barwa Zamku, ale jednocześnie ułatwiała znajdywa-

nie ich w śniegu, niczym kropel krwi.

Piorun czasem nieświadomie wykonuje nerwowy gest prawą

ręką. Częstotliwość tego gestu wskazuje, jak bardzo jest zdener-

wowany. Zwija dłoń w pięść, po czym przeciąga czubkami palców

po jej wnętrzu i ponownie je rozprostowuje. Wiem, że robi to, by

dotknąć głębokich brzegów blizn. Kiedy zawierał braterstwo krwi

z Aromą, chwycił miecz, zamknął dłoń wokół klingi i szybkim ru-

chem przeciągnął wzdłuż obusiecznego ostrza, z dwóch stron tnąc

ciało do kości. Kochał ją i blady ślad tamtych cięć działa chyba na

niego uspokajająco. Tylko że przez te rany stracił ukochaną. Nie

mógł prosto strzelać, mając rękę pociętą w strzępy.

Rok naszej wojny

191

Odepchnąłem się od poręczy, wstałem z fotela i niepewnie

podszedłem do szezlonga, na którym się zwinąłem, kładąc głowę

na chłodnej satynie poduszki.

- Chciałbym zadośćuczynić ci to, co się stało wczorajszej

nocy - powiedział Piorun. - Zasługujesz na wyjaśnienia.

Czyżby? Nie obchodziło mnie to. Chciałem walnąć sobie

działkę. Ale tak naprawdę byłem mu wdzięczny za lo, że o mnie

pomyślał.

- Chcę, żeby Burzyk mnie przeprosił - oświadczyłem, rozpo-

ścierając skrzydło i używając go jako kościstego koca.

- On? Ha! - Piorun przetarł szeroką dłonią oczy i usadowił

się w fotelu, który przed chwilą opuściłem. Wyglądał na przygnę-

bionego. - Nienawidzę Burzyka Mgły - powiedział. - Na Sana,

gardzę nim. Zawsze nim gardziłem. Od chwili, gdy przyłączył się

do Kręgu. Nie można stosować przemocy wobec damy. Kobiety

są... Ata jest... To, co czuję, gdy o niej myślę... Mężczyźnie nigdy

nie wolno bić kobiet.

To prawda, bo potrafią oddać.

Myślałem, że zabałaganiłem sobie życie narkotykami, ale to

nic w porównaniu z miłosnymi katastrofami innych. Uśmiechną-

łem się do niego zachęcająco.

- Gadaj - powiedziałem.

- Ata wpadła na pomysł, jak wyciągnąć Tornada z Lowes. Może

pożeglować wielkimi okrętami, z Fyrdami na pokładzie, w górę rze-

ki, jak najbliżej grani. Stamtąd możemy się przebić do fortecy mniej-

szym kosztem, niż gdybyśmy próbowali dotrzeć do niej lądem.

Wiesz, że Insekty nie wchodzą do rzeki. Cdyby karawelom Mgły się

udało, a ja umieściłbym na nich łuczników... - Piorun zawahał się,

przypominając sobie, jak bardzo nie lubię okrętów.

- I ty popierasz ten plan? - spytałem.

- Nie wiem. "Ib nowy sposób walki. Wolałbym polegać na na-

szych sprawdzonych metodach ... Ale nie potrafię wymyślić lep-

szego sposobu na dotarcie do Tornada.

- A Cesarz się zgadza?

- Uznał to za wspaniałą nowość!

- W takim razie nie rozumiem - przyznałem. - Dlaczego nie

nakaże Mgle pożeglować w górę rzeki?

- Mgła tego nie zrobi. Przekonuje Sana, że takie przedsięwzię-

cie jest niemożliwe, bo rzeka Wilga jest za płytka. Oboje zasypują

192 Steph Swainston

Sana sprzecznymi informacjami. Mgła absolutnie odmówił wyra-

żenia zgody na przeprowadzenie takiej próby. Na co Ata od razu,

na Sali Tronowej rzuciła mu Wyzwanie! Powiedziała: „Zważaj na

swój tytuł, Burzyku Mgło!" Kiedy opuścili sale, rzucił się do niej.

Ata zwróciła się do mnie z prośbą o ochronę. Nadal ukrywa się

w mojej komnacie; zamknęła drzwi na klucz. Jest cała w sitkach.

Mgła ją pobił. To tchórz i harpagon. Ata pragnie udowodnić, że

jest lepszym żeglarzem od niego... A według mnie jest - dodał

lojalnie.

- Co powiedział San?

- Że Wyzwanie Aty jest zasadne.

- Dlaczego akurat teraz!? - Podniosłem plik listów. - Mia-

sto Latodzion, zniszczone. Rachis i Tanager odpierają ataki. Insek-

ty widziano już w Kutych. W Karnis. Na Trakcie Skrzydeł. Avern

prosi o pomoc, Szachlar odmawia wysłania posiłków. W Awii po-

trzebujemy Eszajów, Ta kobieta jest szalona. Rzucać Wyzwanie te-

raz? - Szalona albo odważna, pomyślałem. Poza tym Żeglarz jest tak

samo winny, bo zmusza ją do takiego posunięcia. - Ata działa zbyt

pochopnie; Mgła rozwiedzie się z nią i San wrzuci ją z powrotem

w strumień czasu. Ja nie będę za nią tęsknił.

- Żeby trafić w odległy cel, trzeba mierzyć wysoko. )a ją po-

pieram, jeśli naprawdę zamierza uwolnić Tornado i ł-yrdów z Lo-

wes.

Milczałem zastanawiając się nad tym, co powiedział. Przyj-

rzałem się listom, które pisałem, by uporządkować nasze działania;

teraz wszystko się zmieniło. Uniosłem brew.

- Cesarzowi potrzebny jest Mgła, bo mając Pustuła na tronie,

tylko gubernia Sokolni powstrzymuje cię przed przejęciem władzy

w Awii. - A kobiety pewnie nie mają z tym nic wspólnego, dodałem

w myślach.

- Nie! Mgła jako właściciel Sokolni? Nie! Jak śmiesz? No cóż,

pewnie o tym nie wiesz. Posłuchaj, o wielu sprawach nie masz po-

jęcia, [ant, Sokolnia także jest moja; ta gubernia należała do mnie.

Mgła jest takim samym Awianinem, jak ty czy ja. )ego ród to kłam-

liwi złodzieje, ich ambicje sięgają dalej niż. możliwości. - Westchnął

i spojrzał na mnie przenikliwie. - Trudno jest mówić o przeszłości

- przyznał. - Więc daruj mi. Musiałem sprzedać Sokolnię, kiedy

nastały Złe Czasy. Nie chciałem, by moi ludzie chodzili głodni,

a wybrzeże radziło sobie wtedy dobrze. Burzyk miał okręly, które

Rok naszej wojny

193

nas zaopatrywały. Straciłem Tambrejc. Donais zupełnie opustosza-

ło. Założyłem winnice tam, gdzie dawniej stały domy i dzięki temu

zdołałem odkupić Tabmbreję. Miesiąc temu to miasto zniszczyły

Insekty...Burzyk zatrzymał Sokolnię, choć błagałem go, by mi ją

zwrócił... jeśli jeszcze raz wsadzisz sobie tę igłę w ramię, to cię zleję!

- Wcale nie zamierzałem. Napijesz się kawy?

- Tak, proszę. I rozpal w tym cholernym kominku; zimno tu

jak w tylku Insekta. Chciałem ci uzmysłowić, że ród Burzyków to

oportuni.ści. U wszystkich razem wziętych nie zebrałaby się nawet

uncja moralności. Dziękuję ci. Sokół Mika był moim najstarszym

bratem. W sumie było nas ośmiu, a miałem też jedną siostrę. So-

kół uwielbiał podróże. Trochę w tym przypominał ciebie. Był też

znakomitym łucznikiem. Odwiedził Hacilith i widział miejsce,

w którym urodził się Cesarz. Większość czasu spędzał na wybrze-

żu i tam też założył posiadłość, którą nazwaliśmy Sokolnią. To na

jego rozkaz zbudowano pierwsze okręty, by mogły żeglować mię-

dzy wyspami. Wcześniej Awia nie miała floty. Mój brat pragnął, by

awiańskie żaglowce były najwspanialsze na świecie. Na ich potędze

wyrosły nazwiska Ondyn, Aver-Falconet i Burzyk.

Kiedy umarła matka, gubernia Mika przypadła Sokołowi.

Należałem już wtedy do Kręgu i przekazanie pałacu bezpośrednio

mnie wywołałoby burzę. Poza tym, rodzina ze strony mojej matki

nie darzyła mnie sympatią. Sokół dobrze dbał o ziemie, choć wie-

działem, że oddal swoje serce oceanowi. Tak jak Ata. Wzbogacał

paląc najlepiej jak mógł, bo wiedział, że przed śmiercią przekaże

go mnie. A ja mogłem go zachować na wieki. Widziałem jak oni

wszyscy starzeją się i umierają albo giną zabici przez Insekty. Ty

przynajmniej nie przeżyłeś tej agonii.

Mój drugi pod względem starszeństwa brat wtedy jeszcze żył

i uważał, że on jest następny w kolejności dziedziczenia. Chciał

dostać pałac. Sokół mu odmówił, lecz on nie uszanował woli star-

szego i zwrócił się do mnie z prośbą, bym oddał mu dwór. Od-

mówiłem. Strasznie się wtedy pokłóciliśmy. Powiedziałem mu, że

był winny śmierci mojej siostry. Teraz tego żałuję. Jego rodzina

zmieniła nazwisko.

Burzyk Mgła wstępując do Kręgu nie zgodził się wprowadzić

do niego swojej oblubienicy, wierząc, że czeka go wieczność z mło-

dymi kochankami. Samolubny łajdak. Teraz musi się obchodzić

bez żadnej i dobrze mu tak!

194

Steph

Swainsto

n

Piorun przerwał i spojrzał na mnie. Czuł przypływ adrena-

liny; dla niego przeszłość była narkotykiem. Ponownie wykonał

dziwny gest prawą dłonią. Blizna przecinała ją jak biała wstęga.

Wzruszyłem ramionami.

- Powinniśmy teraz walczyć z Insektami, a nie między sobą.

- Boże, lubię cię, lant. lesteś bystry. Ale być może walka o spra-

wę Aty okaże się jedynym sposobem, aby je pokonać.

- Kochasz ją, prawda? - Zacząłem podwijać rękaw koszuli.

- Nie tak jak myślisz....w porządku, zrób to.

- Co?

- Sam wiesz. Leczyłeś laskólkę i teraz potrzebujesz odpo-

czynku. Czy mam prawo cię powstrzymywać?

- To dla mnie bardziej ulga niż nagroda - powiedziałem. Pio-

run usunął przyjemny dreszczyk poczucia winy. Odłożyłem pełną

strzykawkę.

Łucznik grzebał w kieszeniach wyszywanej, czerwonej kurtki.

- Mam tu list Aty do jej męża - powiedział, podając mi kwa-

dratową kopertę zaadresowaną bardzo kobiecym pismem. - Nie

chcę z nim rozmawiać, więc byłbym wdzięczny, gdybyś ty go do-

ręczył.

- Gdzie mam go szukać? W Harcourt?

- W szpitalu. Słota właśnie leczy jego połamane żebra.

- Rarogu!

- Nikt bezkarnie nie wyciąga miecza przeciwko mnie, Kome-

to. Tyle powinieneś już wiedzieć.

Piorun wyraźnie poweselał po tym, jak zrzucił z siebie ciężar

historii. Wyszedł dziękując mi i pytając, kiedy znowu mnie zoba-

czy. Sądził, że ma we mnie sojusznika wspierającego Atę. Zszedł

w dół spiralnymi schodami i ruszył w kierunku stajni. Zamkną-

łem drzwi, zasunąłem zasuwę i napełniłem lejek destylatora świe-

żą wodą. Musiałem obmyślić jakiś sposób, by otworzyć ten list nad

parą.

Insekty zbliżały się do guberni Tanager i Kute. Mewa powia-

domiła mnie, że mieszkańcy Kutych pakują się i ruszają wybrze-

żem w stronę Hacilith. Skierowałem dziesięć dywizji Pyrdów do

Eleonory Tanager i posłałem jej list od Cesarza, w którym radził,

by ruszyła na zachód i instruował, jak może najlepiej ochronić

swoich ludzi.

Rok naszej wojny

195

Potem zacząłem się zastanawiać, jak położyć kres wszelkim

rozmowom o karawelach i fortunach. Chciałem, by Mgła i Ata

przestali się nawzajem niszczyć w chwili, gdy Imperium potrze-

bowało ich obojga. Nie cierpiałem statków. Już wolałbym dać się

wydymać Insektowi niż wejść na pokład żaglowca.

Przygotowałem sobie ubrania oraz mydło, po czym zjadłem

spory posiłek składający się z lekkostrawnych dań, w nadziei, że

zdołam utrzymać je w żołądku. Potem udałem się na dwór, gdzie

dowiedziałem się, że Cesarz nie ma zamiaru powstrzymać Wyzwa-<

nia Aty. Następnie poleciałem nad przesmyk Simurgha i unosząc

się na sprzyjającej bryzie ku uciesze ludzi, wykoncypowałem, które

okna prowadziły do komnat Pioruna i które z nich miały zacią-

gnięte story. Wylądowałem na ich parapecie i zastukałem w szy-

bę. '

Między zasłonami pojawiła się twarz Aty. Kobieta odsunęła

zasłony i przez chwilę mocowała się z zamknięciem. Jeden z jej

policzków był spuchnięty i czerwony; jej dolną wargę przecinała

w połowie szeroka, czerwona rana. Twarz, która zwodowała ty-

siąc żaglowców była blada i wyglądała strasznie, ale ogień niechęci

w oczach Aty tchnąłby życie w setki zjaw.

- Królowo Żaglowców - powitałem ją z przerażeniem pa-

trząc na sińce, których nie mógł ukryć makijaż. - Mgła ci to zrobił?

Zabiję go własnymi rękami!

- Tak, to on, ale nic na to nie poradzisz.

Nie bezpośrednio, ale za to mogę posłać go z Fyrdami na złą

pozycję w następnym starciu z Insektami. Mogę namówić Słotę,

żeby zaaplikowała mu najwstrętniejsze eliksiry.

Wyjąłem list.

- Chcę tylko sprawdzić czy nadal pragniesz, bym to dorę-

czył.

- Tak - odparła wykrzywiając usta.

- Po prostu mam przeczucie... nazwijmy to intuicją... że by-

łaś bardzo wściekła, kiedy to pisałaś.

- lak...?

- Wiem, że odkąd byłaś pisklęciem w kraciastych barchanach,

nigdy nie napisałaś tak gniewnego listu.

-Ja...

- Listu tak ostrego, że można by nim wypatroszyć rybę. Noty

tak zwięzłej, lecz tak kipiącej wstrętem i potępieniem, że ozna-

196

Steph

Swainsto

n

czałaby jawny konflikt między mężem i żoną, wojnę domową na

wszystkich frontach oraz wojnę z Insektami w Sokolni. Jednym

słowem spustoszenie, rzeź i walkę na śmierć i życie.

- Wróć tu, kiedy przestanie działać narkotyk - powiedziała.

- Czyli że nie żałujesz tego? - spytałem. - Dobrze go znasz

i wiesz, jak może zareagować na słowa zawarte w tym liście. Zmu-

szasz do odsłonięcia karl jego... albo mnie; w porządkują tu tyl-

ko... - Platynowa blondynka wyciągnęła rękę i zepchnęła mnie

z parapetu. Rozpostartymi skrzydłami jak hakami chwyciłem się

równego wiatru i zawisłem na poziomie jej załzawionych oczu,

wsuwając list z powrotem do kurtki.

- Oddaj mu to! - wyrzuciła z siebie. - Wszystkiego się boisz,

(ant! Cesarz mnie poparł. Dlaczego Burzyk jest taki oporny? Boi

się, że okażę się lepszym Żeglarzem od niego?! On, wilk morski,

nie rozważa okazji, jakie się nadarzają rzecznym szczurom, (a po-

trafię i jedno, i drugie! Według Szadzi to teoretycznie możliwe na

wiosnę, kiedy podniesie się poziom wód. Ona jest najlepszym in-

żynierem budowlanym; korzysta z rzeki, żeby kontrolować Insek-

ty. Na jej mapach można polegać.

- Ato, ale to znaczy, że mamy tylko dziesięć dni. Trudno bę-

dzie postawić w stan gotowości dostateczną liczbę Fyrdów, ale

spróbuję.

- Nic mnie nie powstrzyma.

Kiwnąłem głową.

- Lady Dei, błagam cię o jeszcze jedno polecenie. Czy ze-

chciałabyś wysłać mnie na Wyspę Traw, abym upewnił się, czy Sio-

strzane Wieże nadal są twoje? Diw mogę poprosić o zgromadzenie

zapasów.

Ledwie dostrzegalny blask w jej oczach zapłonął z siłą po-

chodni.

- Dobrze. - Rozjaśniła się. - Ale tobie już nigdy nie zaufam.

Wróć dziś wieczorem, przygotuję listy.

- Nie mogę się doczekać - odparłem, ustawiając skrzydła tak,

że pociągnęło mnie w górę, jak latawiec. Ściana szybko umknęła,

skurczyła się, a ja po chwili patrzyłem na zielone od mchu dachy

Zamku. Teraz wiedziałem coś, o czym Łucznik nie miał pojęcia;

jak śmiał powiedzieć mi „Zasługujesz na wyjaśnienia!" Zawsze

musiałem wiedzieć więcej niż on; a to pragnienie trudno było za-

spokoić.

kok naszej wojny

197

Burzyk Mgła był jedynym pacjentem w szpitalu, więc Słota

poświęcała mu całą uwagę. Wydaje mi się, że wymyślała zabiegi,

które mogła na nim przeprowadzić. Ja sam byłem wcześniej obiek-

tem jej eksperymentów. Jako Rhydanin potrzebowałem powie-

trza z wysokości ośmiu tysięcy metrów, a moje serce mogło zejść

poniżej pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Znałem skrupulatność

Słoty. Wskazała mi, gdzie go znajdę. Siedział w nakrochmalonej,

białej pościeli na łóżku. Jego szare oczy spojrzały na mnie żałośnie;

oddychał przez spierzchnięte, otwarte usta, małymi łyczkami, jak

umierające zwierzę. Siwe włosy na piersi jak druty sterczały przez

bandaże, które owijały jego muskularną pierś pod białą koszulą

i bladożóltym fularem. Słota musiała chyba na nim stanąć, żeby

zawiązać je tak ciasno.

- Witaj, sieroto - wydyszał. - Wyglądasz dziś szykownie. Ja też

powinienem się ubrać. No, ale cóż. Deszcz. Rynna.

- Nie zajmę ci wiele czasu - powiedziałem. - Jestem tu, żeby

przekazać ci list od Aty. Nie wymaga natychmiastowej odpowie-

dzi.- Podałem mu kopertę, sprawdziłem, do którego wyjścia mam

najbliżej i cofnąłem się kawałek. Leżała na ranionej nodze Mgły.

Wydawała się maleńka. - Nie otworzysz jej?

- [ani - westchnął - przepraszam cię za wczorajszy wieczór.

- Nigdy...

- Że też mnie się to przytrafiło. Pycha. Zguba. Piorun dosko-

nale włada mieczem. Kiedy Słota mnie stąd wypuści raz jeszcze

stanę z nim twarzą w twarz. Tylko tym razem bez takiej publiki.

Muchy. Gnój.

Ukłuło mnie to, ale zachowałem spokój.

- Jeśli jednak zechcesz skorzystać z usług bezstronnego po-

średnika, służę moją osobą - zaoferowałem, starając się nie patrzeć

na jego wielki nos, gdy pokręci! głową.

- Kura. Grzęda. Jesteś znany z niesubordynacji. Poza tym,

przypuszczam, że Piorun już przedstawił ci swoją wersję wyda-

rzeń.

- Tak.

- Nienawidzę go. 1 nienawidzę tego jego wilczego pędu by

nazwać całą Awię „Mika" i nie zostawić nic innym. Pan. Włości.

Problem w tym, że ludzie wierzą bogatszej stronie każdego sporu.

Wiem, że mnie nikt nie popiera. On jest chciwy i głośno krzyczy.

198 Steph Swainston

Ja ciągle mówię* jak to wygląda z mojej strony, ale nikt nie słucha.

Głowa. Mur.

- ja bym go raczej nazwał nienasyconym, a nie wyrachowa-

nym.

- Że co?

- Rozumiem twoją wersję wydarzeń. Brzmi o wiele rozsąd-

niej niż uzasadnienia Pioruna.

- Naprawdę?

- Trochę poszperałem. Sprzedał Sokolnię twojemu ojcu

w czasie suszy w latach osiemdziesiątych szesnastego wieku. We-

dług mnie transakcja była sprawiedliwa. Prawcie mówiąc, nie

powinno się tak długo żywić urazy; to wypacza zdolność osądu.

Wszyscy wiedzą, jak bardzo Piorun dba o Mikę, wierząc, że jest to

winien swojej rodzinie. Ja nie miałem rodziny, więc nie rozumiem

takiej potrzeby. Druga kwestia mnie nie dotyczy, lesiem Rhydani-

nem. My nie lubimy się wtrącać. To, co jest między tobą i Atą, to

wyłącznie wasza sprawa.

- Właśnie. - Ślubna obrączka na jego serdecznym palcu wy-

glądała jak zniszczony złoty krążek. - |a przynajmniej miałem

żonę. Wróbel. Garść.

Dałem mu zasmakować wątpliwego przywileju kociookiego

spojrzenia. Nie wytrzymał go. W czasach Hacilith zawsze unika-

łem kontaktu wzrokowego. Wpatrywałem się w ziemię, kiedy mi-

jałem kogoś na ulicy. Pragnąłem się ukryć. Wiedziałem, że ludzie

albo się na mnie gapili ze zdumieniem, albo obrzucali mnie wy-

zwiskami i kamieniami. Teraz postępując odwrotnie przekonałem

się, że to daje mi siłę.

- Czy mogę liczyć, że przyłączysz się do mnie w walce prze-

ciwko Insektom?

- Pewnie, sieroto. Na lądzie, w Rachis. Więcej. Lepiej.

- Mówisz jak Pustuł - stwierdziłem.

- Jest głupcem, ale to król - odparł Mgła. W szorstkim głosie

palacza weterana zabrzmiał żal. - Kto może wiedzieć, czy nie okaże

się takim samym głupcem mając za sobą Eszajów? Ale to nasza

najlepsza baza do uderzenia na północ; ma w Rachis ponad pięć-

dziesiąt tysięcy żołnierzy. Muszę myśleć o przyszłości mojej guber-

ni. Nie chcę, żeby ucierpiała z powodu niełaski Pustuła. Jedna ręka

dla siebie, a druga dla okrętu, jak mawiają w Diw.

Zakaszlał i skrzywił się.

Rok naszej wojny 199

- lani, dlaczego San nie chce mi zaufać? Żyje najdłużej. Wi-

dział najwięcej. Mówiłem mu: trzeba co najmniej siedem metrów

głębokości, a tyle nie ma w rzece. Pusta karawela ma pięć metrów

zanurzenia w słonej wodzie; z ładunkiem i w słodkiej wodzie wy-

porność będzie większa. To oczywiste. San usłuchał Aty dlatego,

że jest głośna, a nie dlatego, że ma rację. Bez smaru. Koło pisz-

czy Zatoka przy ujściu Wilgi to zmieniające się pływy i mierzeje.

Okręty powyżej pięciuset ton tam nie wpływają, rozładowują się

w Latodzionie. A tu mówimy o karawelach pływających po oce-

anie, nie o jakichś tam barkach. Słoń. Nie mrówka. Czepiają się ich

wodorosty i inne śmiecie; w rzecznym nurcie, będą się wlokły, tak

jakby żeglowały pod wodą. Jeśli Ata podejmie taką próbę, skoń-

czy na brzegu, ulonie albo Insekty rozerwą ją na strzępy. No, ale

cóż. Wyjątkowe sytuacje. Wyjątkowe środki. Nikt więcej nie zechce

rzucać mi Wyzwania.

Wyjaśniłem Mgle, że właśnie dlatego tutaj byłem. Ata jest

na ciebie bardzo zła, powiedziałem mu. W Diw i na Wyspie Traw

trzymała Fyrdów. Na koniec tych rozważań zasugerowałem:

- Czy mam rozkazać przeniesienie jej oddziałów do Ondyn?

lestem pewien, że gdyby zrobiło się gorąco, wolałbyś nie mieć

przeciwko sobie trzech tysięcy Wyspiarzy.

Burzyk zastanawiał się przez chwilę.

- Zrób to - powiedział w końcu.

- |ak każesz. Czy życzysz sobie czegoś jeszcze?

- He... Nie. leszcze nie, sieroto. Dziękuję ci.

Opuściłem szpital w chwili, gdy poplamione nikotyną palce

Mgły zaczęły rozrywać kopertę od Aty. Oparłem się chęci uciecz-

ki, ale stwierdziłem, że idę coraz szybciej i coraz bardziej wydłu-

żam krok. Dopiero gdy znalazłem się we względnie bezpiecznym

białym korytarzu, przystanąłem i przekrzywiłem głowę. Najpierw

rozległ się wrzask, a zaraz potem strumień wyzwisk i przekleństw

po niziemsku odbił się echem od ścian i otoczył mnie jak płomień.

Obelgi Żeglarza mogłyby stopić ołów.

Gówno. Wiatrak. Nie ma co, życie staje się coraz bardziej in-

teresujące.

ROZDZIAŁ 13

Ata opuściła Zamek konno. Dopilnowałem, by jej podróż

trwała krótko; dotarła na wybrzeże dwa dni przed mężem. Zosta-

wiłem ją na nabrzeżu w Diw pod wieczór. Wspaniały, różowy za-

chód słońca stapiał masyw nieba i gładź oceanu różanym woskiem.

Przy brzegu czekała już na nią szalupa z pięcioma ludźmi u wioseł.

Ata zeszła do niej i wsunęła szóste wiosło w dulkę, oznajmiając, że

zmierza wiosłować z innymi. Z pluskiem wypłynęli z zatoki i skie-

rowali się w stronę spiczastego dziobu karaweli.

Gubernia Diw należy do córki Aty. Ma ona jeszcze dwóch sy-

nów, którzy są złotnikami i dwóch, którzy budują okręty. Na po-

czątku Ata miała pięć córek. Wszystkie wyszły za mąż i urodziły

w sumie dwadzieścioro pięcioro dzieci, z których dziesięcioro się

ożeniło lub wyszło za mąż. Dwadzieścioro pięcioro wnucząt Aty

dało jej sto dwadzieścioro pięcioro prawnuków. Sto dwadzieścio-

ro pięcioro prawnuków spłodziło sześćset dwadzieścioro pięcioro

pra-prawnuków. Potem przestałem liczyć. Ata rozpuściła wieści,

że potrzebuje pomocy. Wiadomość obiegła jej rodzinną sieć tak

jak szczur karuzelę i do Diw zaczęły spływać pieniądze.

Niektóre z dzieci Mgły wspierały ojca, ale on zwykle poświę-

cał im niewiele uwagi. Ata stale była na bieżąco w skomplikowa-

nych układach kolejnych pokoleń i krewni stawali za nią murem.

Róż nieba przeszedł w pąs, który ściemniał i zaczął się zmie-

niać w coraz mroczniejszy fiolet. Omijając prądy termiczne le-

ciałem z Diw na Wyspę Traw - czarny kształt upstrzony światła-

mi. Ata zdążyła zbudować wzdłuż jej brzegów zespół dwunastu

wież, zanim Cesarz zmusił ją, by przestała. Zwano je Wieżami Cór

i z każdej roztaczał się widok na inny fragment oceanu. Żaden sta-

tek nie mógł się zbliżyć do brzegów wyspy niezauważony przez

202

Steph

Swainsto

n

tych milczących, murowanych strażników. W ten sposób Ata

zmieniła całą wyspę w warownię, podczas gdy Mgła tylko upięk-

szał port. Szybując okrążyłem wyspę - dwadzieścia minut od Wie-

ży Stycznia po Wieżę Grudnia. Słyszałem huk załamujących się fal

i czułem smród palonego morskiego węgla. Kiedy w sali spotkań

na Wieży Lipca zapłonęły światła, poleciałem ku niej na przełaj

i wylądowałem na dachu z czerwonej dachówki. Zbiegłem od ka-

lenicy po okap i wszedłem przez otwarte okno. Nagle znalazłem

się w samym środku ciżby służących i żeglarzy, którzy uwijali się

i wpadali na siebie w pośpiechu, wypełniając polecenia Aty.

Surowo urządzona komnata wreszcie opustoszała. Wieże

Cór opuścili cywile i zmieniono je w garnizon. Na całej Wyspie

Traw gaszono światła, przekręcano w zamkach klucze i ryglo-

wano drzwi. Wrażenie nieodwracalności było przerażające; Ata

ewakuowała ludność wyspy robiąc miejsce dla wojsk. Bez ruchu

czekałem przy oknie. Z cywilów zostały tylko Cyana i jej niania.

Ata z westchnieniem opadła na fotel za oświetlonym świecami

biurkiem. Nagle wydała mi się stara. Sińce na jej twarzy miały

kolory brązu i żółci, jak jesienne liście. Jej włosy przypominały

biały, jedwabny szal, o wiele bledszy od opalonej skóry. Skrzy-

żowała nogi w niebieskich, skórzanych spodniach, a ręce w błę-

kitnych rękawach z rozcięciami splotła z przodu na kamizeli

haftowanej kobaltowo-niebieskimi nićmi i naszywanej piórami

z kości słoniowej. Jej koszula ciasno opinała zaokrąglone mię-

śnie barków i spłaszczone muskułami ramiona. Zapatrzyła się

przed siebie.

Przyjrzałem się niani Cyany, siedzącej na podłodze i próbu-

jącej zainteresować onieśmieloną dziewczynkę brzydką lalką. Za-

wsze myślałem, że opiekunki są surowymi, starszymi kobietami,

ale ta była szczupła, przed trzydziestką i bardzo atrakcyjna.

Ata westchnęła i zapadła się głębiej w wysoki fotel z porę-

czami. Niewielki wałeczek tłuszczu pojawił się ponad jej paskiem.

Jego warstewka zmiękczała także linię podbródka kobiety. Blask

świecy podkreślał kurze łapki wokół jej oczu. Iieszta jej ciała nadal

była mocna stalą młodości. Lady Dei bez trudu mogłaby mnie po-

konać w sprawiedliwym pojedynku na miecze.

- Wiesz, Kometo - odezwała się - zupełnie nie mogę cię roz-

gryźć.

Rok naszej wojny

203

Milczałem. To moja główna obrona; mieszkańcy równin topią

się w ciszy, nie potrafią jej znieść. Mówią cokolwiek, nawet naj-

głupsze i obciążające siebie rzeczy, byle tylko ją przerwać.

- Po co tu w ogóle jesteś?

Tworzę długi.

- Czekam na twoje rozkazy, pani.

- Nie traktuj mnie, jak głupca! Chcesz być świadkiem przed-

stawienia. No cóż, jedno mogę ci obiecać, na pewno okaże się war-

te obejrzenia. - Wstała i przeszła przez pokój do Cyany, minęła

dziewczynkę, podeszła do okna i zawróciła. Krążąc po komnacie

mówiła: - Wytrzymywałam dopóki mogłam. Teraz robię to, co

powinnam była zrobić pięćset lat temu. Po to się urodziłam! Ale

nie... myślałam, że on ma rację, a ja się mylę. Zwątpiłam w siebie

i poszłam za nim. Teraz wszystko się zmieni! Mój głupi mąż cze-

ka na instrukcje z Rachis, tymczasem Pustuł zabija Awię tchórzo-

stwem!

Powinnam była Wyzwać Burzyka dawno; na boga, przecież

to zrobiłam, tylko potem straciłam dla niego głowę. Poślubiłam go

i żeglowałam z nim przez pięćset lat. Pięćset pieprzonych lat! Krew

i piach! Przepraszam, Cyano. Choć tu do mnie dziecko. Sądziłam,

że wejście do Kręgu przez małżeństwo będzie równie dobre, co

otrzymanie tytułu dla siebie, ale tak nie jest. Burzyk sobie przypi-

suje zasługi za wszystko co robię, a ja nigdy nie mam dość odwagi,

żeby się poskarżyć! Te żaglowce wciąż pływają pod awiańską ban-

derą. Ale to już koniec! Nigdy więcej! Nie będzie żadnych propor-

ców na flocie Zamku. Moja flaga pozostanie bez symbolu. A jego

przybiję za jaja do masztu! - Przerwała na moment. - Potrzebuję

cię, Rhydaninie, ale jeszcze nie wiem, jak tobą zagrać. Jesteś choler-

nie sprytny. I zupełnie nielojalny.

Siedziałem ze skrzyżowanymi nogami na ławie niskiego para-

petu. Za mną ściana wieży stromo opadała w dół ku obmywanym

przez morze skałom.

-- Podziwiam niezależność. Mówisz, że potrzebowałaś pięciu-

set lat, aby zrozumieć to, co ja pojąłem jako pięciolatek. No, ale

mnie przepuszczono przez o wiele gorszy młyn niż ciebie.

- Naprawdę?

- Tak.

Ukucnęła przy biurku. Skóra jej spodni zatrzeszczała, a po-

złacany łańcuch, na którym Ata wieszała miecz, zabrzęczał o ko-

204

Steph

Swainsto

n

szowy, zdobiony jelec. Wysunęła dolną szufladę i wyjęła z niej plik

banknotów związanych wstążką.

- Jesteś lojalny tylko dla pieniędzy? - Dała Cyanie wstążkę do

włosów. Banknoty podzieliła na dwie kupki i przeliczyła je. - To

wszystko, co mi zostało - powiedziała. Nie uwierzyłem jej. - Weź

dwieście funtów. Przyda ci się podczas następnej wyprawy do Ha-

cilith.

- Ata, ja cię nie proszę O pieniądze.

- Słyszałam, że potrzebujesz tyle, ile możesz dostać.

Wziąłem od niej szare, podniszczone banknoty, pobieżnie je

przeliczyłem i wcisnąłem w wystrzępioną kieszeń kurtki.

- Mgła jest Żeglarzem Zamku - ciągnęła Ata. - Masz obo-

wiązek robić wszystko, o co cię poprosi, bez względu na to, ile ja ci

zapłacę, (esteś niepewną kartą. Prawdę mówiąc, wszyscy jesteśmy

takimi kartami; każda karta w tej pieprzonej talii to pajacowaty

joker. Zabierz Cyanę na przystań. 'Jam czeka na was łódź. Dopil-

nuj, aby przez cały czas była bezpieczna. Przepłyniecie od Wieży

Września do Sokolni. Stamtąd zabierze was powóz. Nie otwierajcie

okien i proszę, uważaj na Insekty! Zawieziesz ją do najbliższego

miejsca, gdzie będzie zupełnie bezpieczna...

- Czyli?

- Do Pałacu Mika.

Zaśmiałem się.

- Piorun nigdy się nie zgodzi...

- Już to zrobił. Jeśli zechcesz tu wrócić, musisz przylecieć,

bo po twoim odjeździe łodzie przestaną kursować między wyspą

a wybrzeżem. Cyana odpłynie ostatnim kursem. Nikt nie będzie

mógł wyminąć wyspy. Awia musi odtąd załatwiać swoje sprawy

i burdy na lądzie.

Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Wzruszyła ramionami

i położyła dłonie na kraciastych ramionkach sukienki Cyany.

- Nie będzie aż tak źle - powiedziała. - Wyznaczymy opłatę

za eskortę żaglowców przewożących Fyrdów na front.

- Masz na myśli myto?

- Mam na myśli sprawiedliwą cenę za pilotaż. Ortolan i pięć in-

nych karawel przypilnują południowej strony. Cieśninę będą patro-

lowały cztery karawele, na tyle szybkie, by dogonić żaglowiec Mgły.

Nie miałem pojęcia, że dysponowała takimi środkami. Dopie-

ro po chwili uświadomiłem sobie, że miała wszystko, co Mgła zo-

Rok naszej wojny

205

stawił w Diw - sześćdziesiąt karaweii - z czego Nawałnik Burzowy

i Ortolan miały największej powierzchnię żagli.

- Obawiam się - ciągnęła Ata - że zamiast przewieźć moją

córkę przez Sokolnię, zawieziesz ją na dwór i zostawisz z Mgłą.

Nie zrobisz tego jednak, bo Piorun czeka na nią u siebie, a ty nie

chciałbyś irytować swojego wierzyciela.

- Nie jestem niańką, do cholery.

- Nie. - Wzruszyła ramionami. - Zawsze możesz mi odmó-

wić.

- O nie, zrobię to. Ale San się o tym dowie. - Zsunąłem się

z parapetu i podałem rękę dziewczynce. Cyana przywarła do ob-

ciągniętych skórą kolan matki. Ata pogłaskała lśniące włosy dziec-

ka - blask świec odbijał się aureolą wokół jej główki - i szepnęła jej

coś na ucho. Cyana zebrała dwie garści niebieskiej spódnicy, pod-

biegła do mnie, zatrzymała się blisko i poważnie podniosła rękę.

- Cyana Dei z Sokolni - powiedziała nieśmiało.

Ata się skrzywiła.

- Z Cór, kochanie.

- Z Cór. Miło mi pana poznać.

- Jant. Jestem na usługi twoje oraz wszystkich Cór.

- No dobrze - szybko powiedziała Ata, odwracając się i sia-

dając przy biurku z blatem obciągniętym skórą w kolorze oliwko-

wym. - Wyruszycie z odpływem, macie zatem pięć godzin. Do tego

czasu Rhydaninie zajmij się czymś pożytecznym, tym, co potrafisz

najlepiej. Wybierz się do Nocnego Kufla i postaw marynarzom

kolejkę w moim imieniu. - Ponownie podzieliła plik banknotów

i wręczyła mi mniej więcej sto funtów. - Uważnie słuchaj plo-

tek; chcę poznać wszystkie ich myśli i lęki. Jeśli cię o to poproszą,

powróż im ze swoich kart i masz przewidzieć, że wszelkie spory

między mną i moim mężem zostaną rozwiązane na moją korzyść.

Potrafisz zrobić to przekonująco?

- Bez trudu. - Uśmiechnąłem się. Skłoniłem się przed nią

i strzepnąłem skrzydłami. Dostrzegłem zdumienie w oczach Cy-

any. Wyszedłem oknem i z przyjemnością poczułem orzeźwiający

wiatr. Dziewczynka głośno pobiegła za mną, chwyciła się rączkami

parapetu i patrzyła na mój powolny ślizg ku ciemnemu brzegowi.

Zbliżamy się do Sokolni. Poznaję to po tym, że droga staje się

bardziej równa. Mój niepokój rośnie. Mówię niepokój, kiedy tak

206 Steph Swainston

naprawdę chodzi o strach. Powóz zatrzymał się po drodze tylko na

krótką zmianę koni, ale nie podniosłem rolety. Jest między drugą

a trzecią w nocy. Od wieczora trzęsiemy się jak kości w tym czar-

nym, lakierowanym pudełku. Powóz nie ma żadnych insygniów,

brudne okna zrobione są z żyłkowanych skrzydeł Insektów, pła-

skie sprężyny piszczą na każdym zakręcie i przy każdym wyboju

w drodze. Krajobraz na zewnątrz wkrótce zacznie szarzeć, a my

z rżeniem i pianą na końskich pyskach wjedziemy w kolejny świt.

Potem ludzie będą opowiadali o powozach widmach, które krążą

po tej drodze.

Sufit jest kopułą z rdzawej tafty; ściany zastępuje porysowa-

na sklejka. Siedzę na niewygodnej, pokrytej skórą ławce i przyglą-

dam się małej dziewczynce naprzeciwko mnie. Łapię się na tym,

że chciałbym, aby miała ze dwadzieścia lat więcej i abyśmy znaj-

dowali się w Hacilith, a nie na granicy Awii. Mała leży na ławce,

z kolanami podciągniętymi wysoko i zakrytymi długą sukienką.

Pod głową ma moją kurtkę. Na maleńkim paluszku nosi miedzia-

ny pierścionek, z końskiego ogona lnianych włosów zsuwa się sze-

roka, koronkowa wstążka. 'Ib wszystko; ani płaszcza, ani bagażu,

ani rzeczy na zmianę. O północy przeniosłem ją na barana przez

cuchnącą plażę i teraz jestem oblepiony zaschniętym błotem i po-

tem - bo byłem na łodzi. Ale przynajmniej jej białe skarpetki nadal

są czyste.

- Nie odezwałaś się ani słowem - powiedziałem, podnosząc

ją i wsadzając do powozu. Wzruszyła ramionami, rozpięła wysokie

buciki i zwinęła się w kłębek. - Nie boisz się?

- Nie.

- A powinnaś.

Pierścionek miał kształt maleńkiego delfina oplatającego jej

mały paluszek i łapiącego własny ogon w pyszczek. Interesował ją

bardziej niż prawdziwy świat.

- Wiesz, co się dzieje? - spytałem ją.

- Tak.

- Twoja mama i twój tata znowu się kłócą. Tylko że tym ra-

zem sprawa wygląda poważnie. Cyano Dei, patrz na mnie, kiedy

do ciebie mówię. - Zsunąłem ciemne okulary na czubek nosa

i spojrzałem na małą znad szkieł.

- Jesteś jednym z nich - powiedziała. - Prawda?

- (ednym z nich?

Rok naszej wojny

207

- Z tych, co nie umieraj;).

- Tak.

Westchnęła z zadowoleniem i położyła głowę na mojej kurt-

ce, najwyraźniej uznając, że jest zupełnie bezpieczna. W kilka mi-

nut zapadła w sen. [ej zaufanie było wzruszające i właśnie dlatego

czuwałem nad nią całą noc.

iMknęliśmy przez gubernię Sokolni z dokładnie zasuniętymi

roletami w oknach. Pamiętałem, jak gangi przewracały powozy

w Hacilith przy pomocy liny rozpiętej w poprzek brukowanej uli-

cy, leszcze kola kręciły się w powietrzu, a my uzbrojeni w tasaki

i miecze przystępowaliśmy do rozcinania pancerzy czarnych żu-

ków, wyciągaliśmy na zewnątrz bełkoczących coś bogaczy i upusz-

czaliśmy gorącej końskiej krwi.

Wystarczyłby jeden Insekt, by spłoszone konie poniosły,

a wtedy stracilibyśmy kontrolę nad powozem. Ani na moment nie

traciłem czujności. Czekałem, aż. coś się stanie w bezładzie ciem-

ności, ale mieliśmy szczęście; żadnych blokad na drodze, żadnych

gromad wygłodniałych Insektów. Wreszcie dotarliśmy na miejsce.

Cyana obudziła się z pierwszymi promieniami słońca i wy-

ciągnęła się na ławce. Jej spódnica zaczepiła się o jakieś drzazgi.

- Mamy coś do jedzenia? - spytała.

- Nie. - Wyciągnąłem piersiówkę zza cholewki buta.- Jeśli

chcesz, możesz się napić trochę tego.

Jej palce śledziły tłoczone wzory na butelce. Iaibiła piękne

rzeczy, świecidełka. Odkręciła korek, powąchała.

- Co to?

- Tarniówka. Z Nocnego Kufla.

Cyana wypiła łyk. Chyba jej posmakowało, bo wypiła następ-

ny i obróciła gęsty płyn na języku. Córka Aly, bez dwóch zdań, po-

myślałem.

- Powoli, powoli. Ho zrobi ci się niedobrze!

Zsunęła pierścionek z delfinem z palca i podała go mnie.

- Dal mi go mój tato - powiedziała i zaczęła kasłać. Pokle-

pałem ią po plecach. Kiedy znowu mogła swobodnie oddychać,

dodała: - Czy mógłbyś mu go oddać? Proszę? Będzie wiedział, że

jestem bezpieczna i że nadal go kocham. Bardzo, bardzo mocno.

- Oczywiście. Zrobię to, Cyano. - Do czego to doszło? Teraz

słucham poleceń ośmiolatki.

208 ? Steph Swainston

Gładkie ściany Pałacu Mika miały kolor maślanych ciastek

i lśniły w niebieskawym świetle świtu. Błotniak stał na schodach

między kanelowanymi kolumnami, ubrany w szarą pasiastą kami-

zelkę i wąskie spodnie. Długie mankiety z koronki brzoskwinio-

wego koloru zakrywały jego dłonie. Ozdobna brama ze szczękiem

zamknęła się za nami. Odsłoniłem roletę, żeby Cyana mogła wi-

dzieć, jak zgonione konie zwalniają biegu, jak z chrzęstem jedziemy

półkolistym dojazdem i w końcu kołysząc się, stajemy tuż przed

głównym wejściem. Odwiązałem wejście powozu, kopnąłem roz-

kładane schodki i wreszcie wyszedłem na zewnątrz, przeciągając

się z wdzięcznością i przyglądając się niebu. Poranek był piękny.

Uprzęże zabrzęczały, gdy dwóch chłopców pospieszyło uspo-

koić hebanowe konie, a trzeci pomógł zmęczonemu woźnicy zejść

na dół. W rękę wciśnięto mu kubek gorącej kawy i zaprowadzono

go do domu. Podniosłem Cyanę z powozu i postawiłem ją na zie-

mi. Przewróciła się. Powóz natychmiast odprowadzono. Wyjąłem

piersiówkę z rumianej rączki i pospiesznie schowałem ją za chole-

wę buta, zanim steward Pioruna zbliżył się do nas.

- Dzień dobry, Kometo - odezwał się Błotniak oficjalnie.

- (ant - poprawiłem go. - Widzę, że dobrze się miewasz?

A jak tam rana po ugryzieniu przez Insekta? Podróż była potwor-

na. To córka Aty, proszę zajmij się nią. Ja muszę już ruszać. - Zdo-

łałem uratować moją kurtkę, kiedy Cyana próbowała się podnieść.

Czknęła i ponownie usiadła na żwirze. Nawet jej czkawka brzmia-

ła bełkotliwie.

- Kometo, naprawdę nie chcesz zostać? Specjalnie przygoto-

waliśmy śniadanie.

- Nie jadam śniadań. Prawdę mówiąc, w ogóle nie jadam. Po-

zdrów ode mnie Raroga. Żegnaj.

Błotniak podholował Cyanę w górę, stawiając ją na stopach

w białych skarpetkach; zawisła mu na rękach. Zdziwiony zaczął

iść, ale dziewczynka cały czas zataczała się w jedną stronę, po czym

kiwała się w przeciwną i uderzała w jego elegancko obute nogi.

Zamiotłem skrzydłami powietrze w pełnym uderzeniu i zda-

łem sobie sprawę, że jestem zbyt głodny i wyczerpany, by od razu

ruszać na Zamek. Błotniak chyba to zauważył, bo ponowił zapro-

szenie do skorzystania z gościnności pałacu jego pana.

- Jeśli życzysz sobie się odświeżyć i odpocząć, przygotowali-

śmy pokoje gościnne.

Rok naszej wojny

209

Miejsce do spania. Miejsce, gdzie mógłbym się położyć. Może

nawet wstrzyknąć sobie działkę. Co za nieszczęsna myśl; poczu-

łem przebiegający przez moje ciało dreszcz, całe napięcie skupiło

się w stawach moich kończyn. Spojrzałem na Błotniaka z bezsilną

dumą.

- Proszę... - powiedziałem.

- Z przyjemnością. - Chwycił za sukienkę Cyany na plecach

i bez wysiłku przerzucił ją sobie przez ramię, po czym przeszedł

pod frontonem i ruszył do lśniącego holu wejściowego. W jego

błyszczących trzewikach odbijał się pałac w miniaturze.

ROZDZIAŁ 14

Kiedy wróciłem na Zamek, znalazłem przypiętą do moich

drzwi wiadomość. Zapieczętowano ją jasnoniebieskim woskiem.

Tylko sześć cyfr - współrzędne geograficzne. Według nich pole-

ciałem do miejsca, gdzie ocean mocno wcina się w ląd - do por-

tu Szachlar - w noc bez tchnienia wiatru. Było dziwnie spokojnie

i ciepło.

Dwa miasta - to prawdziwe i jego jaskrawe odbicie w wodach

zatoki. Najpierw dostrzegłem odbicie i wydawało mi się, że lecę do

góry nogami. Co się, do cholery dzieje? Co to za chmury?

Port płonął, tłota stała w ogniu. Płomienie pulsowały żółcią

- pióropusze dymu gęstniały, dryfując w stronę oceanu.

Jeden z pomostów właśnie się przepalał. Widziałem ludzi

uwięzionych na końcu od strony morza. Kulili się w gromadę. Ich

wrzaski brzmiały głośniej od ryku pożaru.

Zatoczyłem krąg. W parującej wodzie rozpychały się sczer-

niałe deski i blade trupy. W centralnej części nadbrzeża, w żółtym

blasku, żebra okrętu zaciskały się jak palce. Dym śmierdział smołą.

Flagowy żaglowiec Mgły kotwiczył pośrodku zatoki, w sporej od-

ległości od płonących jednostek, ponad własnym pomarszczonym

odbiciem. Machnąłem skrzydłami kilka razy i podfrunąłem bliżej.

Natychmiast pojawiła się seria znaków z napisem: „To dzieło Aty".

Wylądowałem na rufowej nadbudówce, nie wiedząc, czy

mam się chwycić relingów i pójść na dno razem ze statkiem, gdy-

by zatonął, czy też stanąć na własnych nogach i ryzykować tym, że

wypadnę za burtę i się utopię. Trzmielojad był mocnym i zupełnie

bezpiecznym żaglowcem. Jak coś tak wielkiego i bogato zdobio-

nego mogło się unosić na wodzie, omijać sterczące z morza skały

i unikać morskich potworów? Jakim cudem ludzie potrafią budo-

212

Steph

Swainsto

n

wać tak wielkie okręty? lak te wielkie jednostki w ogóle się poru-

szają? Okręt flagowy czekał na kotwicy jak rumak czystej krwi.

Zerknąłem na deski i wzdrygnąłem się; po skrzydłach spły-

wa! mi pot. Płomienie z całego brzegu rzucały pomarańczową po-

światę na pokład.

- Mgło, w Cieśninie czekają cztery karawele. Jeśli pożeglujesz

po zawietrznej stronie wyspy natkniesz się na jeszcze sześć - wyli-

czyłem. - To wszystko co wiem. Mogę już się oddalić?

- Jak mam żeglować? Spopieloną flotą? Tylko popatrz na

wszystkie moje żaglowce! Gdzie ta suka ukryła moją córkę?

- ...w Pałacu Mika. Mogę się oddalić?

- lakim cudem tam się dostała? Przeleciała? Gdzie jest Pio-

run?

- Strzela do Insektów w Rachis. Czy mogę już opuścić ten

statek?

Mgła zaczął coś mówić po niziemsku tonem, który sugerował,

że wszystko się sprzysięgło przeciwko niemu. Na kolanie trzymał

brunetkę o obojętnym wyrazie twarzy. Miała na sobie aksamitne

szorty. |ej luźne udo obejmowało Żeglarzowi nogę. W muszli tliła

się połówka papierosa.

Muszlowa popielniczka przytrzymywała jedną z moich map,

rozłożoną na pokładzie. Papier popękał ze starości. Pomyślałem,

że wystarczyłby jeden niewielki błąd, złe wyliczenie lub pominię-

cie czegoś, a żaglowce mogły się nadziać na skały. Utonęłyby setki

ludzi, a ja nigdy bym się o tym nie dowiedział.

Lord gubernator Burzyk owinął się długą i ciężką, niebie-

ską peleryną ze złotą lamówką, choć wcale nie było zimno, lego

masywne ręce oplatały wąską talię kobiety, brodę trzymał na jej

ramieniu, a plecami opiera! się o reling. Złoty łańcuch spinający

sztywny kołnierz peleryny naprężał się w poprzek jego szerokiej

piersi.

- Powiadom o tym Sana - powiedział, wskazując na znisz-

czony port. - Widzisz czego dokonała Ata, by zmusić mnie do

wyprawy do Lowes? Straciłem czterdzieści żaglowców i kto wie

ilu ludzi! Jest żle, będzie gorzej. Jak Cesarz może pozwolić Acie za-

chować nieśmiertelność, skoro jest zdolna do siania takiego znisz-

czenia? 1 to w takich czasach! Niech sobie siedzi i głoduje na tej

idiotycznie małej wyspie. Ja wrócę do Sokolni i znajdę sposób, by

powstrzymać ją na dobre.

Rok naszej wojny

213

Gdy pyta! o Cyanę, przypomniałem sobie miedziany pier-

ścionek dziewczynki, który bez trudu założyłem na własny palec

i który zaczął już zielenieć. Podałem delfina Mgle.

- Mała prosiła, żebym ci to oddał. - Spojrzał na ozdobę, nie

rozpoznając jej. (ego szorstka twarz skrzywiła się szyderczo, bo

pierścionek by) zwykłą, tanią pamiątka.

- No - mruknął, szczypiąc cellulitowe udo panny. - Nie wiem

tylko która. Tyle ich było. Kropla. Ocean. - Kobieta zachichota-

ła, odchylając głowę do tyłu i posyłając całusa w powietrze, które

pachniało spalonym mięsem.

- Nie, nie mówię o dziewczynie, tylko o małej dziewczynce.

- Opuściłem rękę i pokazałem mniej więcej wysokość moich ko-

lan.

- Żadna nigdy nie była taka mała - powiedział asekuracyj-

nie. Wiedziałem już, że tracę czas, ale Cyana zasługiwała na więcej

wytrwałości.

- Nie poznajesz tego?

- fant, nigdy w życiu go nie widziałem. Chyba się pomyliłeś...

wziąłeś o jedną działkę za dużo.

Szybko odciągnął potężne ramię do tyłu i cisnął pierścionek

przez pokład aż za reling. Krążek poleciał w ciemność.

Ruszyłem w chwili, gdy ozdoba opuściła jego rękę. Zanur-

kowałem z relingu. Dwa silne ruchy na wpół złożonych skrzydeł

pchnęły mnie w dół z szybkością większą niż prędkość upadku.

Nigdzie nie widziałem pierścionka. Kadłub błyskawicznie przesu-

wał się w górę. Powierzchnia wody zbliżała się pomarszczonym

brązem. Pierścionek, niewielka plamka. Wyrzuciłem rękę przed

siebie i chwyciłem go w chwili, gdy wpadał do wody.

Rozpostarłem skrzydła, spłaszczyłem tor lotu. Prześlizgnąłem

się po powierzchni morza. Czubki lotek dotknęły wody, wyrzuca-

jąc krople lukiem w górę. W karku poczułem piekący ból. Zapano-

wałem nad nim, oddychając w rytmie szybkich uderzeń skrzydeł.

Stopniowo przyspieszałem, aż osiągnąłem odpowiednią wysokość,

po czym ostro zawróciłem.

Kadłub okrętu obito miedzianą powloką. Aflaston na dziobie

miał różowe cycki. Na rufie paliła się czerwona lampa. Ślizgiem

przemknąłem między wantami i masztami. Leciałem szybko. Nie

było wiatru, pod który mógłbym wylądować, więc zahamowałem

potężnymi skrzydłami, strącając znaki. Pokład twardo powitał

214

Steph

Swainsto

n

moje stopy, nadwerężając oba stawy skokowe. Podbiegłem kilka

kroków, żeby zwolnić.

Trząsłem się, w dłoni zaciskałem pierścionek.

- Ty draniu! Kanalio. Wiesz, że nie umiem pływać! Cholera.

Dziewczyna wysunęła się z uścisku Mgły i z otwartymi usta-

mi przyglądała się relingom, rysunkom na moich skrzydłach oraz

moim rhydańskim oczom, z miną, do której już. się przyzwycza-

iłem: „Kim ty, do diabła, jesteś?"

Mgła wyciągnął z tylnej kieszeni spodni złotą papierośnicę.

Wydłubał jednego papierosa i podał go mnie. Potem usiadł wy-

godniej. Dym papierosowy chwiejnie wił się w górę, a dym z pło-

nącej floty i falochronów Szachlaru kłębił się wielkim cumulusem

nad nami. Zapaliłem zapałkę i z wdzięcznością wciągnąłem w płu-

ca gorące, duszące powietrze.

Cyano, pomyślałem, ty sprytna dziewczyno. Nie doceniłem

jej. Powiedziała: „Oddaj ten pierścionek mojemu tacie". Teraz mu-

siałem się dowiedzieć, kto nim był.

Rok naszej wojny 215

ROZDZIAŁ 15

Dywan w Sali Tronowej był szkarłatnym gobelinem wibru-

jącym odcieniami purpury i jasnej czerwieni. Złote nici tworzyły

wijący się wzór liści, piór lub fal, które dawały wrażenie ruchu.

Widziałem tam też siatkę małych, niebieskich punkcików, ale to

już była halucynacja wywołana zbyt szybkim lotem i robieniem

salt do tyłu na mokrej kalenicy dachu, żeby zrobić wrażenie na

Mewie.

Koniec chodnika zdobiły długie, złote frędzle, podobne do

włosów dziewczyny. Szedłem jego szlakiem, który nagle zagiął się

na marmurowym stopniu, a potem na drugim i trzecim... dalej

już nie mogłem się wspinać jego lśniącą drogą, bo Cesarz siedział

na tronie na szczycie podium i wpatrywał się we mnie uważnie.

Odwzajemnienie spojrzenia uważano za brak manier. Poza tym,

nie mogłem tego zrobić, bo ostatnia dawka koty śpiewała w każdej

mojej żyle i gdybym na niego spojrzał, poczułbym Strach. Rusza-

jący się dywan wcale nie był lepszy, ale dzielnie trzymałem głowę

nisko pochyloną i modliłem się, żeby niebieskie kropki zniknęły.

- Obawiam się, że to nie wszystko, co masz mi do powie-

dzenia - odezwał się San. Westchnął i przeciągnął się gdzieś nade

mną, w kolebce marmurowych koronek i fałd ciężkiego jedwabiu.

Skoncentrowałem się na trochę bardziej wytartym fragmencie dy-

wanu, na którym klękałem już tysiące razy. - Czytałem twoje listy

/. wybrzeża - dodał. - Dziękujemy ci za twoje uwagi i za to, że tak

dobrze informowałeś Krąg o wyjątkowej sytuacji.

Czyżbym słyszał sarkazm? Nie miałem pewności, więc od-

powiedziałem takim samym milczeniem, jakim potraktowałbym

każdego mieszkańca równin. Czas był dla Cesarza niczym; San po-

trafił milczeć dłużej ode mnie. To mogło się ciągnąć godzinami.

216

Steph

Swainsto

n

- Panie?

- List pierwszy, Diw płonie. Drugi, brzegi Szachlar trawi

ogień. Trzeci, Ondyn walczy w obronie jednostek stojących w jej

porcie. 1 jeszcze dodatkowy list od Karminy Dei Z prośbą o wojska

do ochrony portu Moreny, ponieważ nie chce, by on także poszedł

z dymem. Powiedz mi, Kometo, czy nasza flota ma jeszcze jakieś

porty?

- Najjaśniejszy Panie, problemem jest raczej to, że nie mamy

już floty. - Znowu milczenie. - Ata skradła sześćdziesiąt żaglow-

ców z Diw. Spaliła te, których nie zdołała przeciągnąć na swoją

stronę. Reszta pożeglowała na Wyspę Traw, by dołączyć do jej ka-

rawel. Stamtąd wysłała jednostki, aby podłożyły ogień w dokach

i na wszystkich statkach kotwiczących w pozostałych portach

Mgły. Przystań w Ondyn ocalała, ponieważ obronili ją Fyrdowie

laskółki. Ata nie poniosła żadnych strat, jej żaglowce wróciły bez-

pieczne na wyspę, gdzie ona sama obecnie stacjonuje. Przenosi się

tam z wieży na wieżę i nikt nie zbliży się do niej niezauważony.

Jej piechotę przeniosłem do Ondyn; zamierzam posłać Fyrdów do

walki z Insektami w Rachis, dopóki sprawa Wyzwania Aty nie zo-

stanie rozwiązana.

- A Mgła?

- Kiedy go ostatnio widziałem, zamierzał się przedostać do

Sokolni, zanim Ata zdoła go dogonić.

- Nie o to mi chodzi. Co mu zostało?

- Tylko to, co dwa dni temu było na morzu i zdołało umknąć.

Trzmielojad z lojalną załogą.

- Tylko tyle?

- [eden rejowiec, panie. Ata ma osiemdziesiąt jednostek. Po-

liczyłem.

- A zatem próbuje uniemożliwić Mgle działanie i żeglowanie

po morzu. - Cesarz uśmiechnął się chytrze.

- Nie próbuje, panie; już to zrobiła.

- Czego Ata oczekuje od nas?

Przeszukiwałem pamięć, próbując się przebić przez mgłę koty.

Miałem nieprzyjemne wrażenie, że narkotyk ciągnie mnie w górę.

- Przesyła następującą wiadomość: „Chcę zastąpić Burzy-

ka Mgłę i wrócę na Zamek tylko po to, by zostać nieśmiertelną.

W przeciwnym razie zamierzam pustoszyć wybrzeże i niszczyć

wszystkie jednostki, aż do końca moich dni".

Rok naszej wojny 217

Zamilkłem, słuchając gniewnych sapnięć Cesarza. Jego dłoń

naznaczona plamami wątrobowymi zacisnęła się w pięść.

- Prosiła, bym powtórzył, że bardzo żałuje, iż zginęli ludzie.

Twierdzi, że można było tego uniknąć, gdyby Mgła nie był po-

^

plecznikiem Króla Pustuła. Z przykrością stwierdza, że Żeglarzo-

wi brakuje swobody myślenia lub odwagi, by wykorzystać szansę,

jaką dają nam karawele, których znakomitą służbę Ata proponuje

Zamkowi, Najjaśniejszy Panie.

Perłowo brokatowa peleryna Cesarza zagięła się dziwnie, gdy

pochylił się ku mnie. Światło lampy odbiło się od szpiców korony

Z białego złota.

- A ton?

Euforia. Frustracji pchnęła ją ku temu, by spróbować działa-

nia na własną rękę. Teraz jest wolna i ma moc możliwości.

- lest zaskoczona własną determinacją - odparłem.

- Czy Mgła przysłał wiadomość?

- Opuściłem go w chwili, gdy Trzmielojad wyruszał w drogę,

lego optymizm przypomina popękane szkło, które przy dotyku

może się rozprysnąć. Mówi tak: „Pobieranie myta jest sprzeczne

z prawem, podobnie jak straszne piractwo, którego Ata się dopu-

ściła w nadbrzeżnych miastach. Żeglarz błaga ciebie i cały Krąg

o uznanie, że posunęła się za daleko. Prosi, by udzielić im rozwo-

du i wydalić ją z Kręgu. Powiada, że wszelkie dodatkowe kary...

wszelkie dodatkowe kary są przywilejem Cesarza. Ani razu nie

(

prosił o pomoc w odzyskaniu floty ani jego córki czy pozycji".

- Eszaje nigdy nie proszą o pomoc. Cdyby to robili, świat zwątpił-

by, czy rzeczywiście są najlepsi.

Z każdej strony, także nad sobą, aż po piękne sklepienie, mia-

łem ogromną, bezkresną przestrzeń. Mógłbym bez trudu latać

w tak olbrzymiej sali, szybując między grupami smukłych, rzeż-

I

biernych filarów i mijając opasujące ją pierścienie balkonów. W sa-

mym jej centrum znajdował się tron Cesarza, umieszczony pod

oddzielnym portykiem, z którego zwieszała się drapowana, złota

materia ozdobiona frędzlami. Tkaninę pokrywały wypukłe hafty,

z jednej strony przedstawiające misterny herb Awii, a z drugiej go-

dło Hacilith i Moreny. Znakiem Niziemia był stojący na zadnich

nogach biały rumak, wielkości człowieka. Jego srebrne kopyta wy-

stawały ponad kościstym ramieniem Cesarza. San zapytał mnie,

dotykając sękatym palcem bladych, suchych warg, co sądziłem

218 Steph Swainston

o zachowaniu Aty. Powiedziałem mu, że według mnie, nie do po-

myślenia jest, by dwoje Eszajów walczyło przeciwko sobie, a nie

•* -ciw Insektom. Wiedział, że mówię szczerze. Nie zamierzałem

wspierać ani Mgły, ani Aty. Nie chciałem też oceniać, kto ponosił

mniejszą winę. Kiedy zebrałem w sobie dość odwagi, spytałem:

- Co zamierza zrobić Zamek?

- Zrobić? - spytał tak, że poczułem się maleńki. - Cóż, Kome-

to, oczywiście pozwolimy, by sprawy biegły własnym torem.

- Tak, Najjaśniejszy Panie - powiedziałem cicho.

- Obserwuj ich. W końcu Ata rzuciła Wyzwanie, prawda?

Musimy się przekonać, kto jest większym mistrzem w żeglowaniu,

czyż nie tak? Ona na pewno posiadła już całą wiedzę Mgły. Teraz

zobaczymy, kto ma większe umiejętności. Wracaj tu często i donoś

mi o wszystkim.

- Tak, panie. - Sam się zdziwiłem, że mam dość siły, żeby

wstać w miarę godnie. Odwróciłem się, by odejść.

- Kometo, dlaczego Insekty są w Awii?

Moje milczenie tym razem nie było celowe. Po prostu nie

wiedziałem, co powiedzieć. Insekty zajmują coraz więcej ziem, bo

z nimi nie walczymy. Jest ich za wiele, byśmy mogli im podołać, po-

myślałem.

- Nie wiem - wymamrotałem.

San dał wyraz swojej furii trzaskając pięścią w marmurową

poręcz tak mocno, że cały baldachim z frędzlami zadrżał.

- Dlaczego nie wiesz? - żądał ode mnie odpowiedzi, tak jak-

bym miał coś wspólnego z Insektami. Zamarłem.

Z szelestem przesunął się na białej poduszce do przodu, upar-

cie wpatrując się we mnie.

- Dlaczego jest ich tak wiele? Powiedz mi! Czy zachowują

się inaczej niż dawniej? A może to nasze postępowanie się zmie-

niło? Albo coś przeoczyliśmy? Kometo... Zastanów się nad tym.

Przyjdź tu jutro. Z samego rana oczekuję odpowiedzi. Żądani

wyjaśnień!

- |a nie... - zacząłem jak mały chłopiec, który chce powie-

dzieć „to niesprawiedliwe", ale San mnie uciszył.

- Przemyśl to. Zastanów się, po co tu jesteś? Masz znakomi-

ty umysł. Użyj go! Czy zasługujesz na nieśmiertelność? Zaczynam

w to wątpić, futro przyjdź tu i powiedz mi, dlaczego Insekty opa-

nowały Lowes. Teraz idź.

Rok naszej wojny

219

Ukłoniłem się pospiesznie, pragnąc jak najszybciej stam-

tąd uciec. Spełnienie cesarskiego polecenia było niemożliwe.

Skąd miałem wiedzieć, co pchało tu Insekty? I jak mogłem jed-

nocześnie obserwować Mgłę i Atę? Nie byłem w stanie spełnić

tych żądań, ale Kszaje nigdy nie przyznają, że coś jest niewyko-

nalne.

Cesarz wezwał mnie z powrotem i nakazał napisać list za-

pewniający Karminę z Hacilith o naszym wsparciu.

- Tak, oczywiście - zgodziłem się, czując, że w głowie mam

coraz większy mętlik. Sala zaczęła wirować wokół mnie. Kilka dłu-

gich warkoczyków w moich włosach wyśliznęło się zza pasa i cią-

gnęło się teraz po podłodze. Niektóre zaplątały się nawet w bran-

solety na moich skrzydłach.

Niczym biały chart igrający ze słabym kotowatym, San kazał

mi odejść, po czym ponownie mnie wezwał.

- Mówiłeś, że Ata ma załogi do dziesięciu żaglowców - zaczął

niewinnie. - Skąd wzięła dwa tysiące marynarzy? Czy ich także

ukradła?

Zaczeka! chwilę, podczas gdy ja zastanawiałem się, co mam

powiedzieć. Nie mogłem uniknąć wyjawienia prawdy, tylko że na-

gle musiałem zdecydować, wobec kogo chcę pozostać lojalny. Nie

chciałem narobić kłopotów Rarogowi. Taką mentalność zachowa-

łem jeszcze ze świata gangów w Hacilith, gdzie dozwolone było

wszystko, ale obowiązywała jedna zasada - nie kłam, nie oszukuj

i nie donoś na swoich kumpli.

- Powiedz mi, Kometo - powiedział Cesarz cicho, zupełnie

innym tonem niż gdy wrzeszczał o Insektach. Nie myliłem się,

chciał, bym poczuł Strach.

- Piorun - wymamrotałem - użyczył jej marynarzy i łuczni-

ków do ochrony jej wyspy...

San wydobył z siebie sceniczne westchnienie.

- 'lak właśnie myślałem - przyznał.

Ręce trzymałem skrzyżowane na brzuchu dla ochrony oraz

dlatego, że skurcz stawał się coraz silniejszy.

- Idź. i powiedz Piorunowi, że chcę go zobaczyć - dodał Ce-

sarz. - Natychmiast, proszę.

Przeszedłem wydeptanym odcinkiem szkarłatnego dywanu,

przez cały czas spodziewając się, że za sekundę zostanę ponownie

wezwany. Kiedy minąłem zasłonę, zacząłem stawiać coraz szybsze

220

Steph

Swainsto

n

kroki. W gardle czułem drapanie, do ust napływała mi ślina. Dwaj

strażnicy przytrzymali przede mną ozdobione herbem drzwi,

przez które przeszedłem z furkotem jedwabiu i skrzydeł. Zdołałem

wyjść na taras i dopiero tam zwymiotowałem.

Insekt o pięknie wypolerowanym pancerzu, z wyblakłym

wieńcem kwiatów wokół szyi strzegł drzwi w mojej komnacie na

wieży. Stał oparty o ścianę; kilka śladów odprysków w rudo-brą-

zowej chitynie sprawiało, że wyglądał jak antyk z odpowiednią

patyną. Nazywał się Motyl i właśnie poddawałem go gruntow-

nemu śledztwu. Obszedłem go wokół i szturchnąłem przejrzyste

brązowe osłony jego tylnych odnóży. Pokręciłem czółkiem w ku-

listym stawie, ustawiając go pod zawadiackim kątem. Motyl miał

zardzewiały napierśnik z. herbem i pochwę miecza, z której wy-

stawała stokrotka. Na przestrzeni lat nosił różne stroje, zdarzało

się nawet, że otrzymywałem kostiumy specjalnie uszyte dla niego

na miarę.

- Motylu, muszę wiedzieć, skąd się wziąłeś. Chciałbym też

wiedzieć, dokąd miałeś zamiar się wybrać. Cel, obrana trasa, czas

trwania podróży, czas przybycia na miejsce, według jakich map

wykreślono szlak... i pod czyją byłeś komendą. Przysięgam ci, że

te informacje są warte więcej niż życie, a to bardzo dużo, przy-

najmniej dla mnie. - Awianie twierdzą, że Insekty nic nie czują, ale

jaką mamy pewność, że tak jest naprawdę?

- Mieszkasz na Zamku rządzonym przez twego wroga, Cesa-

rza Sana, gubernatora Czterech Krain z boskiego polecenia. Mu-

sisz być posłuszny każdemu jego słowu, tak jak i cała reszta nas,

biednych nieśmiertelnych.

Posąg nic nie odpowiedział. Uściskałem go, po czym usiadłem

za biurkiem. Motyl kiwnął się do tyłu i wsparł o chropowatą ścia-

nę.-Byl tylko wydrążonym egzoszkieletem - czymś w rodzaju zbroi

- pancerzem pierwszego zabitego przeze mnie Insekta; pierwsze-

go z setek. Oczyściłem go i zabezpieczyłem warstwą lakieru. Jego

podbrzusze przypominało najeżoną cierniami, stwardniałą, ale

cienką jak papier skorupę, połączoną na grzbiecie szwem kolców

przypominających kręgi. Ząbkowane kosy szczęk sięgały mu aż do

piersi. Kazałem wstawić zawiasy, tak by można było otwierać jego

tułów i oglądać wewnętrzną, pobrużdżoną powierzchnię przypo-

minającą skorupę kraba.

Rok naszej wojny 221

Zdjąłem czajnik z ognia i napełniłem wrzątkiem dwa kubki

Z kawą. Mewa jak na zawołanie wyszła zza zasłony, która razem

z kilkoma schodkami dzieli naszą komnatę na dwa półkola. Prze-

tarła zaspane oczy.

- Jant... |ant, mógłbyś przestać tak dramatyzować, do cholery?

- Kawy?

- Ściskasz się z Motylem, jak możesz? - Mewa wyciągnęła

małą dłoń po kubek, miała pomalowane na brąz paznokcie. Biały,

koronkowy peniuar z wiązaniem wokół szyi, bardziej podkreślał,

niż zasłaniał jej blade ciało. Fale lśniących, czarnych włosów wiły

się wokół jej ramion, a złożone skrzydła tworzyły na plecach za-

chęcający przedziałek.

- Muszę się dowiedzieć, jak powstrzymać Insekty, Kotku

- powiedziałem.

- Całowanie się z nimi nic ci nie da.

- Wyglądasz cudownie. - Pod zapachem brzoskwiniowych

perfum wyczuwałem jej piżmową woń; na ustach widniały jeszcze

ślady szminki, a we włosach brokatu.

- Za to ty, nie. - W jej miodowym głosie zabrzmiała flirtująca

nutka złości. - Nie spałeś przez całą noc!

- Przepraszam kochana.

- Chodź do łóżka teraz. - Złość roztopiła się w pożądaniu.

- Nie mam czasu. Muszę wziąć trochę koty.

Podeszła do mnie i objęła mnie szczupłymi ramionami w pa-

sie, kładąc mi głowę na ramieniu. Przytuliłem ją delikatnie. Miała

taką miękką skórę.

Była mną rozczarowana. Nie musiała mi tego mówić. Jej uczu-

cia wymuszały moje reakcje, tak jak ciągi powietrza, kiedy latałem.

Jej smutek obudził we mnie bezwzględność. Tylko tak mogłem

bezpiecznie ją opuścić.

- Muszę wrócić na dwór, gdzie Cesarz czeka, aż dostarczę mu

wymówkę, dzięki której zdoła się pozbyć krnąbrnego Posłańca,

a być może także i ciebie, bo kociaki takie, jak ty są, według Kręgu,

zbyt swawolne. Powinienem polecieć do Rachis i sprawdzić, czy

twoi pobratymcy nie zostali pożarci. Potem muszę dotrzeć na wy-

brzeże i zobaczyć, czy Mgła i Ata zdążyli się już pozabijać.

Nie chcę opisywać tu jej łez, błagań i ataków złości. Bo czym

jest kaprys Mewy wobec rozkazu Cesarza? Wiedziałem, że chciała

zatrzymać mnie w domu, skoro się w nim pojawiłem.

222 Steph Swainston

- Zostawię cię - zagroziła. - Wrócę do Kutych i tam zamiesz-

kam.

- Jeśli mnie zostawisz, czeka cię najwyżej siedemdziesiąt lat

życia.

Rok naszej wojny

223

ROZDZIAŁ 16

Morze jest głośne tylko kiedy spotyka się z lądem. Nienawi-

dziłem ciągłego chrzęstu i syku małych fal załamujących się i plu-

jących u stóp klifu. Łopot Hag na 1'rzmielojadzie naśladował te

odgłosy. Słyszałem też odległy furkot żagli, zgarniających chłodne

powietrze. Do tego dołączał jeszcze tylko plusk wody o kadłub. Na

zimnym niebie nie było ani chmurki; szybowałem ponad klifami

nękany przez wrończyki. Długimi, leniwymi pociągnięciami skrzy-

deł szybko się przeniosłem ze strefy spienionych fal na srebrzysty

błękit. Dźwięki klifów zostały w tyle; pęd sprawił, że czułem na

twarzy zimne podmuchy. Słońce świeciło tak jasno, że od mruże-

nia oczu bolała mnie głowa. Pode mną przemknął kormoran, wy-

ciągając przed siebie czarną szyję. Zanurkowałem i przestraszony

ptak gwałtownie skręcił. Potem wspiąłem się wyżej, pragnąc zna-

leźć się jak najdalej od powierzchni wody, połyskującej plamkami

światła. Nienawidzę zmienności morza.

Ata przekazała Mgle następującą wiadomość: „Jeśli poddasz

Trzmiclojada, odprowadzę cię bezpiecznie do Sokolni. Lepiej, żeby-

śmy się więcej nie spotykali. Jeśli spróbujesz minąć moją wyspę na

tej lub na innej jednostce, zatopię ją wraz z całą załogą". Zapisałem

ją na kartce papieru i zrzuciłem w mojej torbie na pokład Trzmie-

lojada z dużej wysokości. Nie zamierzałem lądować, by przekazać

tak niebezpieczne wieści.

Mgła przeczytał wiadomość, skrzywił się szyderczo i machnął

dłonią o trzech palcach.

- Powiedz Cesarzowi - zawołał - że jej czas się skończył. Po-

sunęła się za daleko! - Skinąłem mu czubkami skrzydeł i pożeglo-

wałem w górę wraz z bryzą od lądu.

224

Steph

Swainsto

n

Słyszałem, jak Burzyk zwołał swoich ludzi. Zwrócił się wprost

do całej załogi. Marynarze skupili się przy Klingach pokładu rufo-

wego, aby go słyszeć. Byli wystraszeni i pesymistycznie nastawie-

ni, ale dziki entuzjazm Eszaja okazał się zaraźliwy. Wywijał pięścią

w powietrzu, mówiąc:

- To najszybszy żaglowiec, jaki zbudowano, a wy jesteście

najlepszą na świecie załogą! jeśli teraz postaracie się dla mnie,

wkrótce każdy z was zostanie kapitanem własnej jednostki. - lesz-

cze nigdy żaden nieśmiertelny nie wychwalał tak Zaskajów. Zaczęli

się uśmiechać i szturchać łokciami. Mgła ustalił hierarchię i wy-

znaczy! każdemu zadania. Potem wskazał w górę, gdzie krążyłem.

Brudne twarze podniosły się niczym grzyby w doniczce na oknie.

- Widzicie? fant nas popiera! - zawołał Mgła. - Trzmielojad

nie mógłby liczyć na lepsze oko! A teraz wszyscy na stanowiska.

Musimy nabrać prędkości!

Niebo było czyste; znad lądu wiał dobry wiatr. Obserwowa-

łem wszystko z wysokości. Sprawna załoga uwijała się na pokła-

dzie wielkiego żaglowca. Po chwili jednostka drgnęła. Wessała

ociekającą wodą kotwicę na długiej, mokrej linie. Postawiła grot.

Żagiel rozwinął się z łopotem, oślepiając bielą. Wiatr napełnił go

i płótno się wybrzuszyło. Trzy kolejne szmaty postawiono równo-

cześnie. Niebieski proporzec Sokolni zafurkotał końcem w stronę

dziobu. Żaglowiec ruszył z miejsca, po czym nabierając prędko-

ści zaczął kroić fale. Mgła stał na rufie, krzycząc coś do ludzi na

głównym pokładzie. Mężczyźni ustawili się rzędem i zaczęli cią-

gnąć nasmołowane liny. Na dziobie rozwinął się żagiel. Wydął się

zaskakującą czerwienią i żółcią, ozdobiony słońcem Zamku. Sta-

tek szarpnięciem przyspieszył, a potem zaczął gładko zwiększać

szybkość. Mgła z całej siły zakręcił kołem sterowym. Odpadłem

w strumień powietrza za okrętem i patrzyłem na obracający się

ster. Trzmielojad zatoczył wielki łuk, aby mieć wiatr od rufy. Przy-

spieszył i wreszcie zaczął gnać przed siebie.

Okrążyłem żaglowiec, obserwując wszystko z góry. Opuści-

łem się nisko i przeciąłem ich kurs - szybki i swobodny, wilgotny

od kropli pryskających z dziobowej fali. Potem wszedłem w ich

cień, czując chłodne powietrze ześlizgujące się z krawędzi żagli.

Było turbulentne, ale udało mi się znaleźć miejsce, w którym mo-

głem szybować za żaglowcem niemal bez wysiłku, ciągnięty siłą

jego pędu. Zimne powietrze kipiało i świszczało pod moimi lot-

Rok naszej wojny 225

kami, utrzymując mnie w górze. Ból mięśni brzucha, który zwykle

towarzyszy wysiłkowi poruszania skrzydłami, stopniowo zanikał.

To była cudowna jazda.

Zaskaje na pokładzie kilka razy spojrzeli na mnie z zacieka-

wieniem, ale wkrótce przestali zwracać na mnie uwagę, bo prawie

się nie poruszałem, a poza tym, Mgła nie dawał im próżnować. Pra-

cowali jak dobrze zgrany wespół; Żeglarz zwracał się do wszystkich

po imieniu. Zapalił zapałkę o kompas przy sterze. Stanął na szero-

ko rozstawionych nogach i uśmiechnął się do drugiego kapitana.

Kiedy szczurowato wyglądający Awianin zszedł pod pokład, twarz

Mgły na powrót przybrała trochę nieobecny i zamyślony wyraz.

Wpatrywał się w podzielony na odcinki horyzont. Wiatr powiewał

połami jego niebieskiej peleryny. Materia łopotała. Zorientowałem

się, że nosił ją, aby ukryć bandaże opasujące jego popękane żebra.

Koło sterowe było tylko częścią mechanizmu sterującego. Na-

wet Mgła nie miałby dość siły, by utrzymać na kursie tak wielki

żaglowiec. Pod pokładem znajdował się system przekładni, któ-

re wspomagały ster i trzymały kurs nawet w najgorszych warun-

kach.

Trzmielojad w dobrym czasie połykał mile, kierując się ze swo-

jej kryjówki - skąd widać było Kobaltowe Wybrzeże - na północ

wzdłuż klifów Zawrotu i długiego pasa plaż w Ondyn. Nad Wyspą

Traw wisiała chmura żelaznej barwy, tak jakby wyspa odbijała się

w niebie. Z mojej dogodnej pozycji dostrzegłem ją pierwszy. Naj-

pierw wydawała się niewielka, ale stopniowo wyrastała z oceanu.

Dostrzegłem wychodzące na południe Wieże Marca i Kwietnia

jeszcze zanim stojący na oku wrzasnął:

- Wyspa Traw!

Na pokładzie zrobiło się zamieszanie. Żeglarze syczeli coś

niespokojnie i chmurnie spoglądali na szary kształt. Mgła ryknął

na nich. Potem krzyknął do mnie. Opuściłem się niżej i zawisłem

w powietrzu na wysokości relingów. Gdybym zszedł jeszcze niżej,

ryzykowałbym, że zostanę wessany przez ciąg powietrza i wypluty

w kilwaterze żaglowca. Żeglarz sztywno podszedł do relingu i wy-

konał gest, jakby chwytał powietrze, tak jakby chciał mnie ścią-

gnąć w dół. Szybko okrążyłem okręt i zawróciłem.

- Kometo - powiedział - proszę cię, pomóż nam. Tam w gó-

rze jesteś równie bezużyteczny co pieprzony aflaston.

- Co mam zrobić? Nie postawię nogi na pokładzie.

226

Steph

Swainsto

n

- Wiesz, jak beznadziejna jest nasza sytuacja. Ślepa kura. Ziar-

no. Aty jeszcze nie widać. Ta suka na pewno coś knuje. Najpierw

patrz. Potem skacz. Poleć kilka kilometrów do przodu i powiedz

nam, co tam zobaczysz.

Kiwnąłem głową, wzbiłem się w górę i wstrzymałem oddech

na kilka silnych uderzeń skrzydłami. Przyspieszyłem, lekko obni-

żając lot. Wiatr ryczał mi wokół skrzydeł. Marynarzom musiało się

wydawać, że zniknąłem. Obejrzałem się za siebie. Trzmiclojad był

zabawką na bezkresnej wodzie.

Za wyspą czekała flota Aty; równo rozstawiona, przyczajona

cicho, jak myśliwy czekający na zwierza. Ata utworzyła sieć z pięć-

dziesięciu karawel, zakotwiczonych dziobami na wiatr. Ich rufy

zwrócone były w moją stronę, a dzioby celowały ku wybrzeżom

Sokolni.

Przeleciałem na wysokości topów masztów wzdłuż całej linii

i odnalazłem Atę na pokładzie statku pośrodku zastawionej pu-

łapki. Towarzyszyło jej dwóch urodziwych mężczyzn. Frędzle jej

białego, jedwabnego szala powiewały na wietrze; pomachała mi

wesoło i uśmiechnęła się szeroko. Żaglowce kotwiczyły w odstę-

pach szerokości okrętu. Poszybowałem tymi przerwami, blisko fal.

Twarze załóg przyglądały mi się znad relingów i spoglądały cie-

kawie z ruf. Statki były wyszorowane do czysta, miały gładkie ka-

dłuby. Przeleciałem wzdłuż wszystkich, podziwiając sposób, w jaki

Ata wykorzystała płyciznę przy brzegu.

Ortolan - większa karaka - patrolował rafę otaczającą wyspę

od strony oceanu. Miał spore szanse wpaść na Trzmielojada, gdyby

Mgła wybrał właśnie tę drogę. Za to żeglując dookoła wyspy, po jej

zawietrznej stronie, pod pustym spojrzeniem Wież Kwietnia i Ma-

ja, wpadłby prosto w sieć Aty. Według mnie Mgła nie miał szans.

Wróciłem do niego i powiedziałem mu to.

- Nie masz żadnej szansy.

- Co zrobiła?

Opowiedziałem mu, co widziałem i dodałem:

- Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. Na twoim miejscu bym

się poddał.

- Ty chudy sieroto. - Roześmiał się.

- Zapomnij o Sokolni - powiedziałem. - Zawróć do Moreny

albo na przylądek Ghallain. Tam mógłbyś uzupełnić zapasy i po-

rządnie się przygotować.

Rok naszej wojny

227

- Lepszej pory nie będzie - odparł Mgła i kopnięciem rozwi-

nął mapę leżącą na pokładzie. - Chodź tu i popatrz - nakazał.

Nie mogłem wylądować; taka bliskość okrętu była ponad

moje siły.

- Nie - jęknąłem.

- Zejdź tutaj, cholerny sieroto. Byk. Rogi. - Mrużąc oczy, by

lepiej mnie widzieć, zagapił się na moment, zaklął i spojrzał z po-

wrotem na kompas.

- Ata nas zatopi, jeśli nas złapie! - Tego bałem się najbar-

dziej.

- Nawet nie wejdzie na nasz pokład. Potrafię sterować tą kry-

pą lepiej niż ktokolwiek na świecie. Stary ze mnie zejman.

- Owszem, ale ona ma osiemdziesiąt takich statków - zauwa-

żyłem.

- Kucharek sześć. Nie ma co jeść. Złaź na dół, Jant. Zamie-

rzam udowodnić, że jestem najlepszy, do cholery.

- Przykro mi. Nie mogę.

- )akim cudem taka ciota jak ty, złapała taką gorącą babkę,

jak Mewa?

- Na pewno nie zmusiłem jej do niczego biciem.

Mgła skrzywił się szyderczo. Nigdy nie nauczył się postępo-

wać z Atą. Jej pewność siebie sprawiała, że traktował ją jak męż-

czyznę. Pewnie gdyby była w jego załodze, puściłby ją w obieg

między marynarzy całej floty.

Nasz spór zaczynał niepokoić przesądnych Zaskajów. Mgła

zauważył to i ryknął kilka przekleństw, kończąc kłótnię potęgą

swego głosu. Wysiłek sprawił, że przycisnął dłoń do warg i pochylił

się nad sterem, kaszląc potwornie. Zażenowany patrzyłem, jak za-

nosił się kaszlem przez ponad minutę. Na koniec charknął, splunął

i wytarł usta w pelerynę. Cicho jęknął, dotykając obandażowanych

żeber.

- Au... Powinienem był zabić Raroga, kiedy miałem okazję

- powiedział.

Złożyłem skrzydła i opadłem na pokład. Namacałem pier-

siówkę. Wlałem resztki tarniówki prosto do gardła; porcja rhydań-

skiej odwagi.

- Wiesz, że ona ma część Fyrdów Pioruna? - spytałem.

Mgła uniósł krzaczaste brwi; chyba nie wiedział. Otrząsnął

się.

228 Steph Swainston

- To i tak nie ma znaczenia. Wyruszam do Rachis, przez So-

kolnię, a oni nie zdołają mnie powstrzymać. Zwykli turniejowi

łucznicy, żaden strach. Mika to palant, celuje do owoców.

Trzymając ster jedną ręką, drugą wyszarpnął z pochwy rapier

i dźgnął mapę. - Jak wyglądają te karawele? Mogą nas gonić? Stoją

na kotwicy? Żagle w gotowości? Muchy. Rosół.

Brunetka Mgły siedziała na stopniach między pokładami,

łapiąc słońce w lodowatym powietrzu. Kiedy inni Zaskaje mi się

przyglądali, zerknęła na mnie przelotnie z miną, która mówiła „ja

nie kupuję, ja tylko oglądam", ale kiedy sadziła, że na nią nie patrzę,

przypatrywała mi się uważnie.

Zaczynało mnie mdlić. Ukląkłem przy sterze, ustawiając

się pod wiatr na wypadek, gdybym musiał w pośpiechu starto-

wać. Zawinięte cholewy skórzanych butów Mgły, wciśnięte w nie

szorstkie, niebieskie spodnie i złocona ślimacznica na sterze wy-

pełniały całe moje pole widzenia. Łzawiły mi oczy. Podczołgałem

się do przodu i zerknąłem na pogiętą mapę upstrzoną dziurami po

dźgnięciach rapiera. Wyspa Traw miała kształt migdała; leżała bli-

sko kontynentu, wzdłuż wybrzeża Awii. Miała zaledwie trzydzieści

kilometrów długości i skaliste, nieprzyjazne brzegi. Od północnej

strony kończyła się nieprzyjaznym morzem i rafą, na której zbu-

dowano latarnię morską. Aby uniknąć Ortolana zdecydowaliśmy

się płynąć od strony południowej, między wyspą i kontynentem,

przesmykiem, który przy tak dużym odpływie był bardzo płytki.

Flota Aty czekała rozstawiona w poprzek cieśniny.

- Stoją stąd... dotąd - mruknąłem, kreśląc linię od zatoki

przy Wieży Września po wybrzeże Sokolni.

Mgła zerknął przez ramię.

- To dobrze - powiedział.

jęknąłem siadając i opierając się o rzeźbiony w barokowe

wzory ster. Oczyściłem skrzydła i próbowałem ukryć twarz w pió-

rach.

Siedziałem na pokładzie okrętu. Cholera.

- Bez obaw - powiedział. - Dobrze znam to wybrzeże. Kie-

szeń. Własna. - Gdy tak mówił, na głównym pokładzie uwijali się

marynarze. Pulchna dziewczyna przyglądała się rosnącym grzy-

wom, a ja siedziałem, oceniając ryzyko śmierci. Zimne fale były tak

gładkie i ospale, że wydawały się galaretowate, niemal zakrzepłe.

Jeden wstrząs mógł sprawić, że cały ocean zastygłby w bezruchu.

Rok naszej wojny

229

- Przestań się tak trząść. Żegluję tędy od piętnastego stulecia. Mój

dziad pływał na statkach handlowych. Skorupka. Za młodu. Od

ładowania beczek i wiosłowania, po dowodzenie flotą Zamku.

Szlakiem od Moreny do Sokolni karawele pływają nieprzerwanie

od czasu, kiedy odkupiliśmy posiadłość od Łucznika. Właśnie im

Awia zawdzięcza swoją świetność i nie chcę, żeby to się zmieni-

ło. Ata tego chce. Kura. Złote jajka. Dlaczego ona nie potrafi być

szczęśliwa? Miała wszystko co najlepsze z obu światów. Daj grzędę.

Wyżej siędę. - Nie było zupełnie tak. Ata chciała dla siebie wszyst-

kich grzęd świata. - Jak ona może w ogóle myśleć, że jest lepsza

ode mnie, [ant? )ak może rzucać mi Wyzwanie po tylu wspólnych

latach?

Siedzę na prawdziwym, pieprzonym statku. )ak do tego do-

szło?

Tubalny głos Mgły grzmiał nieprzerwanie:

- Wiem, że na początku chciała tytułu. Nie jestem głupi. Ale

teraz, tak znienacka; takich rzeczy raczej się nie spodziewamy.

Trzmielojad zwolnił odrobinę, kiedy weszliśmy w cień Wyspy

Traw. Wysokie klify pięły się pionowo w górę, żółte od porostów

i pokreślone szczelinami, defilowały obok nas. Mgła skierował

żaglowiec w głębokie koryto, równoległe do wybrzeża. Po prze-

ciwnej stronie widać było Sokolnię, pas kamienistej plaży opa-

dał ku kryształowej wodzie. W miejscu, gdzie zaczynały się skały,

woda zmieniała barwę na ciemnoniebieską; tu, gdzie byliśmy my,

miała niemal czarny kolor. Czarno-białe morskie ptaki zataczały

w powietrzu koła albo siedziały na klifach, w płytkich jaskiniach

wyżłobionych w skale i na nierównych, kamiennych występach,

opryskanych na biało ptasimi odchodami, upstrzonych rybimi

szkieletami i zaśmieconych szczątkami rozbitych statków.

Nagle pokład przechylił się mocno. Ześlizgując się w dół, zła-

pałem za ster i uczepiłem się go kurczowo. Z lewej burty fale się-

gały aż po relingi, nasz kil orał powietrze.

- Co robisz? - zawołałem w panice.

- Halsuję - odparł Mgła. Bez przerwy palił i wykrzykiwał

rozkazy, których nie słyszałem, zbyt zajęty własnym strachem.

Podniosłem głowę, żeby zobaczyć rezultaty jednej z komend. Ma-

rynarze wyciągnęli spod pokładu najrozmaitsze rzeczy: zwiniętą

pościel, hamaki, siatki i naprędce powiązaną odzież. Były tam też

deski i wiadra, bosaki i tarcze. To wszystko umocowano wzdłuż

230 Steph Swainston

burt żaglowca, upychając rzeczy między relingami i przywiązując

mocno, aby stworzyć solidną zasłonę.

- Musimy mieć jakąś osłonę przed łucznikami - wyjaśnił

Mgła. Zafascynowany jego pomysłowością, ujrzałem go w zupeł-

nie nowym świetle. Przy pełnym ożaglowaniu i pełnej prędkości

sterował Trzrnielojadem między podwodnymi skałami i maleńki-

mi wysepkami.

- Ahoj. Oto i ona!

Z powietrza okręty Aty prezentowały się znakomicie. Teraz,

kiedy patrzyłem na nie z poziomu morza, nasza sytuacja przedsta-

wiała się jeszcze gorzej. Wydawały się niezniszczalne, pewne i bez-

pieczne. Na wprost przed sobą mieliśmy cztery kadłuby, drewnia-

ną piersią napierające na fale. Po obu stronach od nich ciągnął się

sznur identycznych jednostek, które wraz z odległością wydawały

się coraz mniejsze.

Żaglowiec pośrodku niósł flagi, na widok których Mgła wy-

buchnął śmiechem.

- To Nawałnik - powiedział. - Ona żąda, żebym się poddał.

Ale baba ma tupet! Bezczelna cholera.

Brunetka zapiszczała. Obejrzała się przez ramię na Mgłę, któ-

ry powiedział:

- Szpaczku, kochanie, może zejdziesz na trochę pod pokład

i zaczekasz w kabinie? Tylko nie na rufie, rozumiesz? Dołączę do

ciebie, kiedy już będzie po wszystkim. - Pewnie stanęła na obu-

tych w sandały stopach, po czym szybko się oddaliła. - I trzymaj

się mocno - zawołał za nią Mgła. - Gdyby jej rozum można było

wsadzić w ciało Aty... Do diaska. Tę krypę stać na więcej! Zrefo-

wać żagle! Nie gapić się na mnie, jakbym zwariował! Wykonać!

Szaleństwo. Metoda. Strzelcy mają czekać w gotowości.

Na każdym ze statków naprzeciwko nas widziałem łuczni-

ków. Tylko żaglowce znajdujące się bezpośrednio po obu naszych

burtach mogły ich użyć, bo reszta musiałaby strzelać przez wła-

sne jednostki. Zbliżaliśmy się do nich w zastraszającym tempie.

Zacząłem się zastanawiać czy nie powinniśmy już zwalniać. Atak

mdłości uniemożliwił mi wystartowanie, a kiedy ustąpiły, byliśmy

już za blisko i wystawiłbym się na cel strzelcom.

- To samobójstwo! - zawołałem.

- A jakże. - Mgła nie zważał na Nawałnika Burzowego, kierując

się w wolną przestrzeń między dwiema mniejszymi jednostkami.

Rok naszej wojny 231

Na twarzach ludzi skupionych wzdłuż ich burt malowało się coraz

większe poruszenie. Na jednej wybuchła sprzeczka i wciągnięto

kotwicę. Zaczęła dryfować lekko w bok, burząc linię blokady.

Usłyszałem gniewny głos Aty niesiony wiatrem.

- Kulik*. Trzymaj linię. Trzymaj linię! Zostań na swojej pozy-

cji!

- Właśnie tak - szepnął Mgła. - Wynocha mi z drogi.

Sunęliśmy na nich bez cienia wahania, coraz szybciej i szyb-

ciej, pchani wiatrem od rufy.

- Muszę zrzucić główny żagiel. - )ego palce zaciskające się na

kole sterowym zbielały z wysiłku. - Za nic się nie zmieści. Cholera!

Chciałbym mieć jeszcze trochę szmat. - Wszystkie oczy były zwró-

cone na niego. - Dawać go w dół! - zawołał. - Dalej! I.uzuj, luzuj!

- Mocno zbudowani marynarze na głównym pokładzie poderwa-

li się na jego komendę i uczepili się lin biegnących do dalekich

wyżyn takielunku. Ogromny, biały żagiel załopotał przez sekun-

dę i opadł, odsłaniając błękitne niebo. Rozprzowy żagiel trzeciego

masztu poleciał w dół i weszliśmy w wolną przestrzeń na sekundę

zanim...

Uderzenie wcisnęło mnie w relingi z taką siłą, że mało bra-

kowało, a przeleciałbym nad nimi. Odruchowo rozpostarłem

skrzydła. Mgła rzucił się na koło sterowe, by nad nim zapanować.

Potworny hałas nie ustawał. Trzmiclojad wciskał się między dwa

żaglowce, rozpychając je na boki. Rumor był ogłuszający: trzask,

darcie i jęk drewna o drewno. Zobaczyłem zdumione twarze przy

relingach jednostek, które mijaliśmy. Łucznicy napięli łuki i wy-

puścili strzały prosto w nasz pokład. Twardy deszcz grotów wbił

się w burty Trzmielojada, w nasze maszty i ciała niczym stado

wygłodniałych komarów. Skuliłem się za sterem, gdy sypnęły od

strony dziobu.

Nasi marynarze skryli się za zaimprowizowanymi zasłona-

mi. Strzały zadudniły w zaporę. Dwaj czy trzej, którzy zareagowali

zbyt wolno, polecieli do tyłu trafieni w twarze.

Mgła machnął na swoich łuczników.

- Celować w takielunek! W żagle!

Mieli strzały z szerokimi, białymi pierzyskami i grotami owi-

niętymi szmatą. Przytykali je do ognia w koksiaku i napinali łuki,

wypuszczając serię za serią wprost w takielunek jednostki na lewo

od nas. Pierzyska zaczepiały się o liny i płonąca smoła skapywała

232

Steph

Swainsto

n

na pokład. Deszcz strzał Aty nagle ustał, bo wszyscy rzucili się do

gaszenia ognia.

Inercją przepchnęliśmy się na drugą stronę przy akompania-

mencie pisku drewna i trzaskających okuć. Nasza rufa znajdowała

się teraz przy ciziobie okrętu po prawej burcie.

- Teraz patrz - zawołał Mgła. Chwyciłem się relingu. Zakręcił

kołem sterowym i przytrzymał je w pełnym skręcie. Trzmielojad

obrócił się i walnęliśmy w ich dziób, roztrzaskując go. Uderzenie

rozbiło przeszklone bulaje i dekoracyjne rzeźby na naszej rufie.

Lśniące fragmenty figur i ozdób spadły dwanaście metrów w dół

i zatonęły w czarnej wodzie.

Wąski dziób mniejszego żaglowca był zupełnie zniszczony.

Bukszpryt pękł i statek zaczął się przechylać do przodu, odsuwając

się od nas, w miarę, jak woda zalewała jego niższe pokłady. Załoga

Kulika znajdowała się poza zasięgiem strzał, wiec nasi łucznicy nie

szczędzili im chociaż okrzyków i gwizdów.

Pokład Kulika zniknął pod falami, wypluwając ludzi wprost

w nasz kilwater. Żaglowiec pokazał brzuch, a jego powlekany mie-

dzią kadłub ustawił się na sztorc, gładki i ociekający wodą. Kiedy

się przewracał, jego najwyższy maszt zwalił się na pokład jednostki

po prawej stronie, zrywając cały takielunek. Liny ciągnąc się po

wodzie zahaczały o pływające deski. Mgła znowu zaczął krzyczeć

do swojej oszołomionej załogi.

Zakląłem i nie mogłem przestać kląć przez pieprzone wieki.

- To powstrzymają od pogoni - powiedział Żeglarz ponuro.

- Bardzo lubiłem tę krypę. )ant, na litość boską, podnieś się. - Stra-

ciliśmy rozpęd i tkwiliśmy teraz za siecią Aty od strony lądu.

Spełniły się moje najgorsze obawy, nie mogłem wstać. Nie

mogłem podnieść głowy. Kuliłem się przy sterze, zasłaniając oczy

rękami, dopóki Mgła nie szturchnął mnie w kark kwadratowym

nosem buta. Odniósł triumf. Gardził moim strachem. Wspiął się

na schodki i spojrzał z góry na swoich marynarzy, którzy wracali

już na pozycje.

- Wciągamy grot i spadamy stąd!

Zanim którakolwiek z karaweli Aty zdołała się uwolnić

z szeregu i ruszyć w pogoń, postawiliśmy żagiel i nabraliśmy

prędkości. Liczyliśmy na czysty przelot do portu w Sokolni. Ata

stała chyba na dziobie Nawalnika Burzowego, (ej wysoki głos

przebijał się ponad rykiem towarzyszącym tonącemu żaglowco-

Rok naszej wojny

233

wi. Mgła usłyszał ją i się wzdrygnął. Otulił niebieską peleryną

swoje bandaże.

- Za nimi! Nie... zostawcie Kulikal - Ciemnowłosy mężczy-

zna położył doń na jej ramieniu, próbując ją uspokoić. Poprosił

o opuszczenie łodzi i lin do ludzi znajdujących się w wodzie. - Za-

pomnijcie o Kulikul Stawiać foka! - Wrzasnęła na łuczników, by

wrócili na pozycje, ale Fyrdowie z Miki nie nawykli do okrętów.

Sytuacja ich przerastała. Eszaje walczyli przeciwko sobie.

Wyjrzałem ponad zasłonę na relingach i zobaczyłem ją. Białe

wstęgi jej szala przykleiły się do burty okrętu. Dwaj towarzyszący

jej mężczyźni trzymali długie łuki. Kazała im strzelać. Piekliła się

jak rozkapryszone dziecko. Krzepki wojownik w łuskowej zbroi

z brązu cofnął się za nią i pokręcił głową. To sprawiło, że Ata wpa-

dła w straszną furię.

- Próbujesz zajść mnie od tyłu? - plunęła jadowicie. - Co

/. ciebie za żołnierz? Dawaj mi to! - Walnęła go pięścią w szeroką

pierś, wyrwała mu łuk i napięła go. Strzała posłana w naszą stro-

nę załamała lot i wbiła się w brzuch Trzmielojada tuż ponad linią

wody.

Mgła jęknął.

- Jesteś ranny?

- To moi synowie - powiedział powoli. - Obaj. Ciało. Krew.

Tak nie może być. Obraca moich chłopców przeciwko mnie. Tak

nie może być, fant.,

- Wszystko jest nie tak - odparłem.

- Robią co im każe. Owinięci. Mały palec. Ona jest szalona,

sieroto. Przecież tak postępują tylko cholerni szaleńcy, nie? Zniewa-

ga. Krew. - Mgła przekazał ster drugiemu kapitanowi. Przez chwilę

kaszlał, krzywiąc się mocno. - Schodzę pod pokład - oświadczył.

Pewnie do „kochanego szpaczka". - Muszę ocenić straty.

- Nie sądzę, by coś jej się stało - powiedziałem.

- Co?

- Nieważne.

Marynarze przeciągnęli trupy towarzyszy po pokładzie do ła-

downi. Wiedzieli, że przed końcem dnia zejdą na ląd. Obejrzałem

się do tyłu, gdzie Mota Aty skupiła się wokół tonącego Kulika. Ze

zdumieniem patrzyłem, jak szybko szedł na dno. )edna z karawel

zajmująca najdalszą pozycję w ramieniu pułapki próbowała nas

gonić, ale zostawiliśmy ją daleko w tyle. Mgła wrócił, pomógł ma-

234

Steph

Swainsto

n

rynarzom uprzątnąć główny pokład, po czym dołączył do mnie.

Siedziałem z nogami przewieszonymi za burtę, czując skutki dzia-

łania tarniówki.

- Co teraz zamierzasz?

- Zatrzymam się w dokach Sokolni. Umocnię port, Zajmę

się naprawami. - Wzruszył ramionami. - Może znajdę kogoś do

pomocy. Jak nie, zrobię to sam. Dla chcącego nic trudnego. Za-

płacę załodze. Wątpię, by któryś z nich jeszcze wróci). Sparzony.

Na zimne dmucha. - Podał mi kopertę zapieczętowaną niebieskim

woskiem i zaadresowaną jego nierównym pismem. - Zabierz to do

Ondyn - polecił.

- Co to?

- Ciekawscy szybko giną. Wygląda na list, nie? Ty jesteś Po-

słańcem. No to go dostarcz, dobra?

Wspiąłem się na reling i rozpostarłem skrzydła. Gubernię

Ondyn miałem po drodze na Zamek. Przede wszystkim musiałem

wrócić na dwór i zdać Cesarzowi relację z wydarzeń.

- Grabula? - Zamknął moją dłoń w potężnym uścisku. Miał

masywne ramiona, pokryte kędzierzawymi włosami i grubymi,

złotymi łańcuchami. Lubiłem Mgłę; żaden inny F.szaj nie opusz-

czał sali audiencyjnej na szybkiego dymka i nie wychodził na ta-

ras, żeby ryknąć śmiechem, bo znowu się zaplątałem w wyjaśnie-

niach. Uścisnąłem jego rękę z dziwnym uczuciem niepokoju. Mgła

też musiał to poczuć, ale nie dał nic po sobie poznać.

- Chciałbym wiedzieć, co Ata myśli o mnie teraz - powiedział

i uśmiechnął się. - Założę się, że trochę oklapły jej żagle. - Szare

oczy błyszczały wesoło w pomarszczonej jak piasek morskiego

dna twarzy, białe pasmo włosów wyróżniało się w długiej, grafito-

wej czuprynie, niewielkie skrzydła na jego szerokich plecach wy-

glądały jak złożone szare wachlarze i sięgały pasa.

- Burzyku, dzięki, że wpuściłeś mnie przez bramę Zamku

w tysiąc osiemset osiemnastym - powiedziałem. Wiedział, że z te-

go powodu byłem jego dłużnikiem.

- Zasłużyłeś na to, sieroto. Nie ma sprawy - odparł, ale jego

ton mówił: tylko pomóż mi teraz. Problem w tym, że nie wiedzia-

łem jak. Po tym co zaszło, Ata mi nie ufała. Mogłem tylko doręczyć

ten list. Wziąłem od niego kopertę, pożegnałem się i wystartowa-

łem. Natychmiast pochwyciła mnie bryza i na szczęście popchnęła

mnie w stronę brzegu.

Rok naszej wojny

235

ROZDZIAŁ 17

Do: Komety, w sprawie petycji do Cesarza

Od: Króla Pustuła Rachisa

Sala audiencji

Pałac Rachis

25 listopad 2015

Wiekuisty Cesarzu,

Spieszę przedstawić najgorętsze przeprosiny za konflikt, do

jakiego doszło u moich bram między kawalerią Ondyn a Insektami,

w wyniku którego sześciuset żołnierzy zginęło lub odniosło śmiertel-

ne rany. Jestem gotów wypłacić im odszkodowania z mojego skarb-

ca i zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby zminimalizować skutki

tego potwornego wypadku.

Winę za to karygodne zaniedbanie ponoszą dwaj kapitanowie

mojej straży; mieli wyraźne rozkazy „nie .przepuszczać niczego".

Bramy pałacowe są zbyt szerokie, by ludzi można było oddzielić od

Insektów przy wejściu, dlatego moja straż postanowiła nie wpuścić

ani żołnierza, ani Insekta, aby bestie nie dostały się do Pałacu.

Gdybym słyszał, że nieśmiertelni wzywają nas w imię Cesarza,

bez wątpienia uchyliłbym decyzję kapitanów. Jednakże nikt z mojej

straży nie dosłyszał wezwań w ogólnym zgiełku. Akurat przebywa-

łem wtedy w najodleglejszej części mojego Pałacu, kontrolując sytu-

ację z sali tronowej, jak przystoi monarsze. Teraz widzę, że raporty,

które do mnie docierały, były mylne. W słabym świetle moja straż

nie rozpoznała insygniów Ondyn. Nie pojęła też, że u bram stali nie-

śmiertelni. Moi strażnicy są przekonani, iż czekają ich reperkusje,

ale zapewniłem ich, że Zamek nie gani śmiertelników.

236

Steph

Swainsto

n

Insekty nadal pustoszą Rachis. Z mojego okna widzę ich wie-

le na ogrodowych ścieżkach. Niskie ogrodzenie jest ich pełne. Nie

przeżyły żadne zwierzęta - tylko kilka sztuk bydła sprowadzono na

czas z pastwisk.

Lady Gubernator Eleonora Tanager przybyła ze swojej guberni

na północy kraju. Jej ziemie zostały spustoszone. Awia nigdy do-

tąd tak nie ucierpiała i nie straciła tylu poddanych; Dwór Tanager od

dawna uważano za klejnot tego regionu. Lady Tanager przybyła na

czele szesnastu tysięcy Fyrdów chroniących tabor wozów z ośmio-

ma tysiącami cywilów, którzy zdołali zbiec, zabierając ze sobą za-

ledwie mizerną część swoich majątków. Obecnie rozlokowujemy

ich u rodzin w moim mieście, a Insekty już zmieniają pola tych ludzi

w Papyrię.

Lady Tanager jest gościem w moim Pałacu. W srebrnej, pa-

miątkowej zbroi z 1910 roku, otoczona przez swoich lansjerów wal-

czy teraz z Insektami w Rachis. To niezwykle barwna osobowość,

jeśli można tak to ująć.

Pozwolę sobie zasugerować, że wysiłki nieśmiertelnych powin-

ny się skupić na guberni Tanager, aby Lady Eleonora mogła powró-

cić do miejsca, które prawnie należy się jej. Jak pisze poeta: „Najbar-

dziej kochają nas tam, gdzie najdłużej nas znają".

Pustuł Rachis, Król Awii

Podpis i pieczęć Jego Wysokości

Do: Komety, w sprawie petycji do Cesarza

Od: Lady Wireo Latodzion

Forteca Lowes

25.11.15

Dlaczego, pomimo moich próśb o posiłki i uzupełnienie zapa-

sów, niczego mi nie przysłano? Mamy już tylko cztery tysiące żoł-

nierzy i kończą się nam racje żywnościowe Potrzebujemy prowiantu

natychmiast.

Zamek zdradził Lowes. Tornado jest tu jedynym, który nie

wierzy, że Imperium nas opuściło. Wśród moich Fyrdów szerzą się

pogłoski, że Zamek jest gotów pozwolić żołnierzom zginąć w wal-

ce z Insektami lub gorzej, umrzeć z głodu i od zimowych śniegów.

Dlaczego nie potraficie nas ochronić?

Rok naszej wojny

237

Jesteśmy otoczeni. Najjaśniejszy Cesarzu, błagam cię o po-

śpiech.

Wireo, Gubernator Latodzionu i Lowes

Tornado, jego znak: T

- Skąd się biorą Insekty? - Cesarz zaczął wypytywać mnie

natychmiast, gdy tylko przed nim ukląkłem, jakby nie minęła ani

chwila od mojego raportu sprzed dwóch dni. Poświęciłem całe go-

dziny na przygotowania do audiencji u niego, ale moja determina-

cja znikła jak słoma, spalona w ogniu gniewu Sana.

- Nie wiesz? Przecież prosiłem, żebyś się dowiedział!

- Panie, próbowałem. Przykro mi.

Nikt w całych Czterech Krainach nie wie skąd nadchodzą

Insekty. Pytałem Eszajów, gubernatorów i Fyrdów, ale opowiadali

mi tylko bajki. Słota powiedziała, że przed dwoma tysiącami lat

Insekty pojawiły się w Awii. Ich otoczona Murem enklawa miała

na początku wielkość Sali Tronowej, ale szybko zaczęła się roz-

przestrzeniać jak powódź.

Wszyscy znaliśmy tę opowieść, ale na dworze nikt o niej nie

mówił. Kiedy pojawiły się Insekty, Królowa Pentadryki postano-

wiła poznać ich papyrowe terytorium. Insekty zabiły wszystkich

z jej wyprawy. Tylko kilka niepełnych dokumentów zachowało się

do dziś-i z nich wiadomo, co się działo potem: połowę Pentadryki

zajęli uchodźcy z Awii uciekający z północy. Ich piękne miasta zo-

stały pogrzebane pod Papyrią. O drugą połowę toczyła się wojna

domowa między Morencją i Niziemiem. San zjednoczył regiony

przeciwko Insektom i został obwołany Cesarzem. Przekazano mu

Pałac Pentadryki, aby mógł na jego miejscu wznieść Zamek i strzec

pozostałej części Czterech Krain.

- Powiedz mi wszystko czego się dowiedziałeś - zażądał San.

- Jeśli wolno mi mówić szczerze... w Czterech Krainach tyl-

ko Wasza Cesarska Mość ma szansę się dowiedzieć, skąd się biorą

Insekty. - Cesarz się uśmiechnął. Westchnąłem i dodałem: - Więk-

szość ludzi twierdzi, że żyją pod ziemią. Gdybym wczołgał się w je-

den z ich tuneli, pewnie ujrzałbym labirynty i jaskinie pełne tych

stworów, przejścia długie na wiele kilometrów i komory wielkie

jak pałacowe sale, w których Insekty kryją się w razie zagrożenia.

- Tylko że nikt nie może tego potwierdzić - stwierdził San

tonem, którego nie mogłem rozszyfrować.

238 Steph Swainston

- Najjaśniejszy Fanie... oczywiście, że nie.

- Czasem się zastanawiam czy obecni członkowie mojego

Kręgu pracują wystarczająco ciężko, by dowieść, że zasługują na

nieśmiertelność.

Czy Cesarz, który każdy dzień wieczności spędza! w azylu

Zamku potrafił wyobrazić sobie rzeź, która właśnie trwała w Czte-

rech Krainach?

- Insektów jest tak wiele, że zbliżenie się do wylotu tunelu

byłoby równoznaczne z samobójstwem - powiedziałem z irytacją.

- Tak zginął Biegus. Nawet gdybym się tam udał, nie przeżyłbym

dość długo, by złożyć raport.

- lak, Kometo.

- To samo możesz wyczytać z listu Wireo, panie.

- Kometo, jestem rozczarowany tym, że integralność Zamku

została naruszona przez spór między Mgłą i Atą, a teraz ty także

mnie rozczarowujesz. Jak mam zaradzić naszej nieudolności i oca-

lić l.owes oraz Awię? - Cesarz wstał z tronu i podszedł do krawędzi

podium. Patrzyłem poza niego, nie mogąc stawić czoła spojrzeniu

jego szarych jak niebo oczu.

Skupiłem się na czerwono-złotej tarczy słonecznej za cesar-

skim tronem. Cztery grube kolumny wspierały mozaikowe skle-

pienie niszy ponad nim; po jednej z porfiru, azurytu, hematytu

i jadeitu. Patrząc na nie czułem mniejszy lęk, niż patrząc na same-

go Cesarza. Gdyby mój wzrok mógł je rzeźbić, kolumny stałyby się

cienkie jak zapałki.

- Mgła jest w drodze na front. Najjaśniejszy Panie, twoim li-

stem z pieczęcią Zamku zdołałbym zmusić Atę, by także stawiła się

w Rachis, odkładając spory na później.

- Niech Mgła i Ata dokończą to, co zaczęli. Oto list, który

masz zanieść Acie. Gdy zapozna się z jego treścią, przestanie na-

padać na nasze porty. Przekaż nadmorskim guberniom, że Zamek

zadbał o ich bezpieczeństwo. Potem wyślij wszystkich Fyrdów do

Rachis. Chcę umocnić linię frontu; niech każdy doceni to, że chro-

nimy miasto Rachis.

- Tak, mój panie.

- Czy Wireo Latodzion dała ci listy dla innych gubernatorów?

-Nie.

- To dobrze. Trudno nam będzie ocalić wybrzeże, ale musimy

zadbać o to, by na trakcie do Eske nie było ani jednego Insekta.

Rok naszej wojny

239

W przeciwnym razie miałyby dostęp do naszych murów. Wyślij

do Rachis Grad z jego Fyrdami i Rusznikarza z całym wojskiem,

jakie zdoła zebrać. Tam skupimy nasze siły; nie sądzę, by Pustuł się

sprzeciwiał. Udaj się do wszystkich guberni, negocjuj z nimi, chcę

mieć tam każdego śmiertelnika, który jest w stanie utrzymać broń,

a wszyscy nieśmiertelni z Zamku staną na ich czele.

- Czy ja także mam zostać w Rachis, mój panie?

- Ty? Nad tobą wciąż się zastanawiam. Opisz mi jeszcze raz

ów „most" w Lowes.

Trzęsąc się opowiedziałem o białym moście - gładkiej kon-

strukcji z owadziej plwociny, tak mocnej, że utrzymywała ciężar

całego przejścia na cienkich jak druty podporach, o zbielałym jak

szkielet węża przejściu, sięgającym od ziemi w niebo, skąd poja-

wiały się Insekty...

- Chcesz powiedzieć, że stwory, które niszczą Imperium biorą

się z powietrza?

- Tak jest. Piorun może o tym zaświadczyć.

- Znajdź sposób, by je powstrzymać.

Spojrzałem na moje dłonie, w geście pokory oparte o posadz-

kę. Rękawiczki bez palców przesłaniały ślady nakłuć. Bransolety

przesunąłem wysoko na ramiona, a mankiety mojej koszuli zdobił

misterny haft winorośli. Rękojeść miecza ściśle przylegała mi do

biodra, lak jeden osobnik miał rozwiązać problem, którym cały

Zamek zajmował się od tysiącleci? Co San miał na myśli?

- Rozwikłałeś zagadkę języka Rękopisów Deirn w mniej niż

rok. Pomogłeś dyplomatom z Karnis. Takie zadanie powinno ci się

podobać, Kometo.

Nie odpowiedziałem. Żadnego z Posłańców przede mną nie

obarczono taką odpowiedzialnością. San chciał mieć powód, by

się mnie pozbyć, ale dlaczego akurat teraz? To prawda, że ostatnio

często byłem na haju, ale to nic nowego. Żadnego z pozostałych

nieśmiertelnych nie traktowano tak żle.

- leśli nie możesz pomóc...

Wstrzymałem oddech. Przecież nie zostanę wyrzucony z Krę-

gu. Na pewno jestem polrzebny Sanowi; nikt inny nie poleci przez

Papyrię do oblężonej fortecy i nie przyniesie stamtąd listów. Nikt

inny nie potrafi z taką łatwością komunikować się z Zaskajami.

- ...zostaniesz, wydalony z Zamku. Prosiłem cię, żebyś się

nad tym zastanowił! Tymczasem nie poświęciłeś tej kwestii nawet

240

Steph

Swainsto

n

chwili. Jeśli śmiertelnicy uwierzą, że Zamek nie panuje nad sytu-

acją, sprzysięgną się przeciwko nam, a wtedy jak długo przetrwa

Imperium boga? Kilka miesięcy? Tygodni? Insekty rozprzestrzenia

się i zajmą cały świat. Jesteś nieodpowiedzialny!

- Najjaśniejszy Panie...

- Dowiedz się więcej o Insektach, Kometo.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

- Wszyscy w całych Czterech Krainach komunikują się za

twoim pośrednictwem. Od tego zależy pozycja Zamku. Od tego

zależy twoje życie.

Wgryzłem się w doskonały paznokieć, niszcząc go zupełnie.

- Możesz już odejść - zakomunikował Cesarz. - Słyszałeś?

Powiedziałem, że możesz odejść.

Wycierając pot ze ścięgien na szyi opuściłem dwór i powoli

ruszyłem do mojej wieży. Zegar na Wielkim Dziedzińcu wybijał

właśnie północ. Przeżyłem siedemdziesiąt pięć tysięcy północy

i oto czekało mnie znowu życie poza zamkowym Kręgiem. Jakie

miało być? Krótkie. Z naturalnego życia pozostało mi zaledwie

pięćdziesiąt lat. Zdążyłem się już przyzwyczaić do szybko płyną-

cego czasu, gdyż tak to wygląda z perspektywy nieśmiertelnych.

Pięćdziesiąt lat przeleciałoby migiem, a ja patrzyłbym, jak się sta-

rzeję. Nie, Cesarz nie mógł zwrócić mi starości i śmierci; to była

najokrutniejsza groźba. Przetarłem dłońmi oczy, próbując usunąć

ból głowy narastający wraz z narkotycznym głodem. Wolałem

umrzeć, niż patrzeć na swoją starość. Wbiegłem po spiralnych

schodach w dysharmonii dźwięków srebrnych stopni, kopnię-

ciem otworzyłem drzwi do komnaty, ale nie zastałem w niej mojej

żony.

San nie może mnie wyrzucić z Kręgu, jeśli kryzys nie minie.

W przeciwnym razie brakowałoby mu i Posłańca, i Żeglarza. Nie

mogłem jednak przewidzieć jak postąpi Cesarz. Żył tak długo i być

może miał już plan, w którym nie było miejsca dla mnie. Niepew-

ny swoich dalszych losów, znowu poczułem się jak dzieciak z ulicy.

Potrzebowałem koty.

Padłem na czworaka i namacałem pod łożem kasetkę z igła-

mi, którą wcześniej przykleiłem taśmą do ramy łóżka. Mewa jesz-

cze tam nie zajrzała; za dużo kurzu dla niej, poza tym, nigdy nie

potrafi się zgiąć w sukni z fiszbinami i halkami.

Rok naszej wojny

241

Na

serwanlc

e stoi

para

srebrnyc

h

świeczni

ków,

elegancki

ch

i

smukłyc

h.

Odkręca

m zimną

podstawę

jednego z

nich;

szklana

fiolka

wysuwa

się z

wydrążo

nego

wnętrza

wprost w

moją

dłoń.

Siadam i

obserwuj

ę w

lustrze na

toaletce

siebie,

jak

napełnia

m

strzykaw

kę.

Zrz

ucam

odświętn

ą kurtę i

zapalam

naftową

lampę,

aby lepiej

widzieć

znajome

mi

odbicie.

Dobrze

znam tę

lisią

twarz,

hebanow

o

czarne

włosy i

głęboko

osadzone

oczy; nie

potrafię

sobie

wyobra-

zić, jak

będę

wyglądał,

jeśli się

zestarzej

ę. W

wyobraź

ni

szkicuję

mój

wizerune

k,

dodając

zmarszcz

ki pod

zielonym

i oczami i

wokół

ust, które

uśmiecha

ją się po

szelmow

sku,

jednym

kącikiem.

Próbu-

ję sobie

wyobrazi

ć moją

bladą

skórę

pomarszc

zoną, a

nie

napiętą.

Może

utyję, tak

jak stary

zaskajski

żołnierz.

Ta myśl

wydała

mi się

obrzydli

wa.

Proszę,

tylko nie

to,

pomyślał

em,

czując

mdłości.

Roz-

pościera

m

skrzydła

przed

lustrem,

rozdziera

jąc

koszulę

dokładni

e

przez

środek

pleców.

Jeśl

i zostanę

oddalony,

sam

postanow

ię o

mojej

przyszłoś

ci:

popełnię

samobójs

two.

Podnoszę

strzykaw

kę i

stukam w

nią lek-

ko, żeby

usunąć

pęcherzy

k

powietrz

a. Żyj

szybko,

umieraj

młodo.

Przygoto

wałem

sobie

naprawdę

mocną

działkę.

San

wyrzuci

mnie

z Kręgu.

Grunt

zaczął mi

się

usuwać

spod nóg

lawiną

emocji.

Od-

wróciłem

się od

lustra i

powlokłe

m się na

łóżko.

Cienie

rzucane

przez

wieże

Zamku w

świetle

księżyca,

przecinaj

ą pasami

moją

sypialnię,

jak

sylwetki

wychudł

ych

olbrzymó

w. Robię

co San

każe,

bez

względu

na to, o

co prosi.

San jest

handlarze

m czasu;

tak długo

byłem

bezpiecz

ny, że

teraz nie

mogę

odejść.

Wszystki

e sukcesy,

na

które

pracował

em by

zyskać

sławę,

staną się

niczym;

ja stanę

się ni-

czym.

Moja

pozycja

w Kręgu

jest

wszystki

m, co

posiadam

- odejść

znaczy

umrzeć i

skazać na

śmierć

także

Mewę.

San

wie,

kiedy

kłamię.

Będę

musiał

znowu

przed

nim

stanąć

i

przyznać,

że nie

wiem,

jak

pokonać

te

pieprzon

e Insekty

i to bę-

dzie

równozn

aczne z

wyrokie

m

śmierci

na mnie.

Zapragną

łem

wsparcia

Mewy.

Gdzie

ona się

podziewa,

kiedy jest

mi

potrzebn

a?

Prz

ez całe

godziny

zastanaw

iałem się

nad

zagrożeni

em, jakie

stanowiły

Insekty.

Szaronie

bieskie

cienie

przesuwa

ły się po

kom-

nacie, a

polem się

rozdwoił

y, gdy

wzeszła

gwiazda

poranna

Tier-

celet.

Pyt

anie o to,

skąd się

biorą

Insekty

nie jest

tym

samym,

co

pytanie,

skąd się

wzięły

inne

istoty, bo

na

początku

świata

bóg nie

242

Steph

Swainsto

n

stworzył Insektów; one pojawiły się później. W przeciwieństwie do

Awian czy Ludzi, są obecne w wielu światach, o czym mogłem się

przekonać w Przejściu... Spojrzałem na igłę i pomyślałem, że chcę

znowu Przejść. Chcę się zagubić w tamtym świecie i nie budzić się

przez bardzo długi czas. Rzeczywistość, która sprawia mi tyle bólu,

może się odpierdolić.

Zawahałem się, przypominając sobie, że w Epsilonie leż nie

jestem teraz pożądanym gościem. Miałem dług wobec Keziaha,

a Zębaci ciągle dybali na moje życie. Z poczuciem winy myślałem

o losie, jaki spotkał Jaszczura. Robakowa panna sugerowała, że

może nadal żyje - Zębaci przedłużali agonię swoich ofiar, traktując

je jak żywe rzeźby, dopóki nie potrzebowali organów do obrzędów.

Czy mogłem mu jeszcze pomóc? Ocalić go?

Z trudem uwolniłem się od porwanej koszuli, zdjąłem gum-

kę z końskiego ogona i użyłem jej zamiast opaski uciskowej. Moje

odbicie w lustrze było przygarbione i zmęczone. Kiedy na twarzy

w lustrzanej taili zaczął się pojawiać wyraz odprężenia, położyłem

się do łóżka.

Epsilon. lak jakbym w ogóle nie opuszczał tego miejsca; ry-

nek wciąż tak samo dziwaczny. Ruszyłem przez królestwo Wiecz-

nych Klientów - miasto kramów, pasiastych chodników powiewa-

jących na wietrze i brzęczących półek ze szklanymi paciorkami.

Wciąż prześladował mnie głos robakowej panny: „Nigdy nie wra-

caj do Auraty". Dlaczego nie? Bo Zębaci mogli mnie pożreć żyw-

cem. Wędrowałem wokół rynku nie mogąc podjąć decyzji.„Nigdy

nie wracaj do Auraty. Nigdy nie wracaj do Auraty". Moja ciekawość

ściągnie na mnie śmierć. Przygładziłem zjeżone od upału pióra.

Rynek otaczały brukowane drogi. Od nich odchodziły ulice

prowadzące do różnych dzielnic miasta. Powozy, ryksze i pojedyn-

cze dziwklacze truchtały w jedną i w drugą stronę, czasem ociera-

jąc się o narożne budynki, a niekiedy, przypadkiem, wywracając

któryś z kramów. Szedłem, dopóki otoczaki bruku nie stały się

złote. Gdzieniegdzie ślady zadrapali wyróżniały miejsca, w któ-

rych próbowano podważyć kamienie. Drogę znaczyły plamy krwi

i więdnące dłonie odgryzione w nadgarstkach - mieszkańcy mia-

sta szybko się nauczyli nie kraść złota Zębatych. Wysokie budynki

wokół mnie lśniły coraz bardziej, a ja szedłem nie zatrzymując się,

wprost do Auraty.

Rok naszej wojny

243

Las Wiarołomców to włosy dzielnicy Zębatych. Szczególnie

trudno tam dotrzeć, ponieważ cala głowa stanowi duży, odgrodzo-

ny murem sektor. Setki kłączy szły ścieżkami złotego pyłu między

dwiema Katedrami Oczu, obok Najświętszych Grot Nozdrzy, do

miejsca, gdzie Usta tworzyły Bezkresną Otchłań, otoczoną złotymi

zębami oraz do ślimakowatych talerzy Uszu, których prawdziwej

nazwy nie wyjawia się niewiernym. Biegnąc, kryjąc się lub podfru-

wając, przedostałem się przez ten kompleks i wreszcie dotarłem do

wysokiego, najeżonego kolcami ogrodzenia okalającego Las Wia-

rołomców. Przyczaiłem się w krzaczastej, złotej brwi i obserwowa-

łem okolicę.

W moim polu widzenia pokazał się Zębaty. Jego wątłe, nie-

bieskie ramiona przelewały gęsty czerwono-brązowy płyn z dasz-

ki do konewki. Postanowiłem zaryzykować i przyjrzeć się mu

z bliska - był sam i wyglądał na starego. Szponiaste stopy zosta-

wiły w połyskującym pyle dwie równoległe linie śladów. Miał na

sobie postrzępione dżinsowe szorty, znad których zwisał sflacza-

ły brzuch. Cienkie kosmyki białych włosów opadały na masyw-

ny, umięśniony kark ze szczątkową skorupą pokrytą lioletowymi

węzłami tatuaży. Zamiast paska przewlókł przez szlufki spodenek

splecione nerwy wzrokowe - znak Kultu Złamania Wielokrotnego.

Przy pasie miał duże koło breloka, tyle że zamiast kluczy wisiał na

nim pęk różnych palców. Były tam szczupłe palce kobiece, grube

knykcie żołnierzy i dziecięce paluszki z poogryzanymi paznokcia-

mi. Dostrzegłem też niebieskie szpony innego Zębatego i pęka-

te, włochate paluchy młójwników, wszystkie nadziane na obręcz.

I wszystkie się poruszały, zginały, stukały, strzelały... nadal żyły!

Kiedy Zębaty dźwignął zieloną konewkę, wyszedłem z ukrycia.

Unosząc ramiona i jeżąc się, bestia warknęła.

Odchrząknąłem.

- Przepraszam, może mógłby mi pan pomóc. Szukam Kezia-

ha Jaszczura. Jest szary, mniej więcej... tej wysokości, ma wydłu-

żony pysk z mnóstwem zębów. Czy widział go pan?

- Wrrr?

- Ostatni raz widziałem go przed czterema miesiącami, ale

myślę, że jeśli nadal żyje, to musi gdzieś tu być.

-WRRR!

- No cóż, skoro tak pan do tego podchodzi. W takim razie, ja

już pójdę...

244

Steph

Swainsto

n

- Jakim prawem przekraczasz granice Auraty! - Stwór aż się

zachłysnął furią. Postąpił krok w moim kierunku. Cofnąłem się.

- Jestem nieśmiertelny - powiedziałem, rzucając na stół jedy-

ną kartę, którą rozdał mi los. Zębaty ogrodnik był zbyt wściekły,

by mogło to na nim zrobić wrażenie. Suche wargi kleiły mu się do

ostrych kłów, kiedy warczał.

- Ile kosztowałaby mnie możliwość rozejrzenia się tam?

- Wskazałem bramę. Niebieskie, podobne do kamyków oczy wpa-

trzyły się w moją dłoń. - Ach tak... - Teatralnym gestem podnio-

słem do góry obie ręce. - Właśnie podziwiałem pańską... kolekcję

palców i zastanawiałem się, ile musiałbym zapłacić za odszukanie

mojego przyjaciela w waszym lesie...?

Szczeciniasty zwierz wyciągnął zza paska ostry jak brzytwa

nóż. Cofnąłem dłoń.

- Dopiero, gdy się rozejrzę - powiedziałem zaciskając zęby.

- Szukam Keziaha Jaszczura.

Ciężka głowa Zębatego skinęła.

- Wbili go.

- Jak? Na pal?

- Nie. W wiadro.

Kiedy ich zobaczyłem, poczułem mdłości. Zębaty popędzał

mnie, pilnując, bym nie zginął mu z oczu wśród rzędów śmierdzą-

cych ciał, w lesie półtrupów. W końcu przecież byłem mu winny

palec. Szedłem z wzrokiem wbitym w przesiąknięty limfą grunt,

trzęsąc się potwornie. Wokół ciągnęły się całe rzędy wbitych w zie-

mię kijów, tworzących nierówne linie na tle rozżarzonego nieba.

Całe rzędy tworów zatkniętych na te kije lub do nich przywiąza-

nych. Niektóre krzyczały. Te, które już nie dały rady krzyczeć, były

znacznie gorsze, bo tylko świszczały. Były też takie, co nie mogły

już nawet świszczeć, z mokrymi serpentynami jelit, z których,

niczym rozłogi, wyrastały nowe kończyny. Ogrodnik podlewał

wszystkie czerwono-brązowym płynem z konewki.

Przeszliśmy pod diabelskim młynem zbudowanym z kości.

Na karuzeli 1 kwity zabalsamowane prawdziwe istoty. Kręcąc się

w koło wołały do mnie przez zaszyte usta.

Weszliśmy jeszcze dalej, gdzie zapach zgnilizny miał lekki po-

smak soli i był nie do wytrzymania. Przetworzone istoty z oczami

na łodygach palców błagały, by ktoś zakończył ich męki. Niektó-

Rok naszej wojny

245

re wyglądały jak odarte ze skóry drzewa mięśni, zniekształcone

i guzowate; inne były jak szkielety drzew w zimie, z kremowymi

ramionami przydrutowanymi do rzeźbionych, drewnianych pali-

ków. Insekty zabijają wszystko, co napotkają na swojej drodze, Zę-

baci natomiast bawią się w twórcze okaleczanie. Ogrodnik popro-

wadził mnie wokół tężejącego krzaka organów trawiennych, żółto-

-zielonych i ciemnolioletowych, a potem przez ozdobną grządkę

arterii, w której pieniły się zagrzebane w ziemi organizmy.

- Keziahu? - zawołałem. Dlaczego to drzewo ma tyle szczęk?

- Keziahu! Keziahu!

- Potworny z ciebie kocur - usłyszałem wreszcie głos zmięk-

czony śmiertelnym bólem.

- Cholera, Keziahu, przykro mi. - Zatrzymałem się przed wy-

sokim, luskowatym drzewkiem.

- Po co tu wróciłeś, koleś? - zasyczało drzewko. - Mówiłeś, że

będziesz się trzymał z dala od prochów.

- Chciałem ciebie odszukać.

- Nieźle. Może przyłączysz się do zieleninki, łapiesz?

- Muszę wyjaśnić kilka spraw.

Obłażąca ze skóry (warz Keziaha mrugała do mnie z wyso-

kiego na trzy metry trejażu. Liny, druty i potworne rurki utrzymy-

wały jego kręgosłup na miejscu, a wszystko pokrywał zaschnięty

śluz. Wnętrzności tkwiły w wiadrze, które Zębaty solidnie podlał

ze swojej konewki, jaszczur sapnął gwałtownie; błoniasta powieka

zatrzepotała na jedynym bursztynowym oku, jakie mu zostało.

- Nigdy cię stąd nie wypuszczą, wiesz? Nawet za całe mięso

w Pangei. - Seplenił, bo jego dolną szczękę zastąpiono żuchwą ob-

cej istoty.

- Keziahu. Słyszałem, że jest tu jakiś królewski dwór? Wi-

działem taką blondynę, całą z robaków. Uratowała mnie, kiedy

ciebie...

- Rozdzierali na strzępy. Bolało jak cholera. - Jego górna war-

ga się skrzywiła.

- Kim ona jest?

- Nie mog-e-ę...

- Kim ona /es/?

- Złe wieści, koleś. To Clistoforma. Dowodzi Strażą... Pracuje

dla Króla.

Epsilon miał Króla? Dziwne.

246

Steph

Swainsto

n

- Kto to taki? Jeden z Zębatych?

Keziah ponownie sapnął, patrząc na Zębatego ogrodnika

z prośbą o więcej czerwonawej cieczy. Ogrodnik jak zaczarowany

wpatrywał się we mnie. Nawet nie drgnął.

- To ten, którego sam tu sprowadziłeś. Biegus.

- Biegus. Rachis? jakim cudem?

- Powiedział, że wszyscy powinniśmy się zjednoczyć... On

nienawidzi Insektów. No nie. Cholera. Oto i ona.

- Co... - Nie dokończyłem, bo grunt zaczął się trząść.

Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem drżące i podskakujące ka-

myki. |a też podskoczyłem. Po chwili zewsząd otoczyły mnie

robaki, pędząc ku jednemu punktowi. Wysuwały się z gleby,

poruszając otoczakami. Pojawiły się w promieniu pięciu me-

trów i wszystkie zmierzały ku środkowi koła, gdzie zaczynały

tworzyć wijącą się kupę. Skręcająca się kolumna glist strzeliła

w górę, wyżej ode mnie, zwarła się na moment, a potem przy-

brała postać pięknej dziewczyny. Panna zachwiała się, po czym

stanęła równo, (ej włosy żyły.

Ogrodnik uciekł.

- Och, na jurajskość. 'Ib juz koniec - jęknął Keziah.

- [ant - odezwała się Glistoforma głosem przypominającym

współbrzmiące struny harfy. - Uprzedzałyśmy cię, byś tu nie wra-

cał.

- Tak, wiem. To był przypadek - powiedziałem. - Pomyśla-

łem, że spróbuję ocalić przyjaciela, ale jak widzisz, niewiele z nie-

go. ..

- Powiedziałeś mu o jego Wysokości - oskarżyła Keziaha.

- Wcale nie. On...

- My jesteśmy wszędzie. Wiemy wszystko.

Wyciągnęła ręce, które zaczęły się wydłużać - robaki zsuwały

się z jej ramion i szyi w dół. Jej włosy skróciły się, a po chwili zu-

pełnie zniknęły. Głowa malała, topniała jak wosk świecy, w miarę,

jak opuszczały ją kolejne nitki które spieszyły przedłużyć ramiona.

Ręce przypominały teraz zwężające się ku końcom korzenie, [uż

nie miały dłoni, tylko macki, które pochwyciły Keziaha. jaszczur

ryknął z bólu. Zrobiłem krok do przodu, żeby mu pomóc, ale on

tylko pokręcił łuskowatym łbem z chytrym błyskiem w oku. Do-

czekał się końca długiej agonii. Patrzyłem na jego śmierć. Chcia-

łem uciec, ale nie mogłem zostawić go po raz drugi.

Rok naszej wojny

247

Postać dziewczyny stawała się cieńsza i niższa, w miarę, jak

robaki przechodziły po jej wijących się ramionach na Keziaha.

Szybko oblepiły go całego. Z Glistoformy została tylko cienka ko-

lumna, a potem nawet i ona się skurczyła, i były już tylko ramiona,

które także stopniowo znikały: ramię, łokieć, nadgarstek... Wresz-

cie wszystkie glisty oplotły się wokół Jaszczura.

Keziah nie mógł ich z siebie strząsnąć. Ruchoma sieć roba-

ków otoczyła jego pysk. Wdarły się do jego ust, między silne zęby

i w dół, do gardła. Wylazły dołem, z jego nierówno odciętej szyi,

czerwone i lśniące. Wpełzły w jego oczodół i wypchnęły gałkę

oczną. Wciskały się między kręgi i wpadały do wiadra.

Kiedy zobaczyłem ich strumienie pchające się w nozdrza,oczy

i uszy Keziaha, zasłoniłem dłonią usta, żeby nie krzyczeć. Jaszczur

przestał oddychać i błoniasta powieka po raz ostatni zatrzepota-

ła na jego oczodole. Może dość robali dotarło już do jego mózgu

zmieniając go w papkę. Wylały się przez otwarte usta Jaszczura

i jeszcze w powietrzu zaczęły się układać w piękną kobietę, kory-

gując trochę kształt, gdy jej stopy dotknęły ziemi. Czule podniosła

samotnego, zakrwawionego robaka z wiadra i wessała go w siebie.

- |uż nigdy nie wracaj do Przejścia, Jant - powiedziała.

- Nie, pani - odparłem.

Gdyby ruszyła ku mnie, zacząłbym uciekać. Patrzyłem na jej

robaki wijące się jak żywe srebro.

- W takim razie żegnaj. - Czerwie jej stóp zaczęły się rozpla-

tać.

- Fani! Zaczekaj! Chcę się raz jeszcze spotkać z Biegusem!

- Powiedział, że nie chce cię widzieć. Epsilon prowadzi wojnę.

- Dlaczego?

- Ty głupia kreaturo! Jeśli jeszcze raz cię zobaczę, zjem cię,

zaczynając od środka. - Glistolorma przegrabiła ręką pierś, wy-

ciągając z niej garść robaków. Ulepiła je jak kulę śnieżną. - Łap!

- zawołała i rzuciła nią. Robaki bryznęły mi w twarz. Zawyłem

i splunąłem, ścierając je z siebie. Zsunęły się fałdami z mojego

ubrania na ziemię. Kiedy znowu mogłem patrzeć, dziewczyny już

nie było i tylko nieznaczne drżenie złotej gleby wskazywało szlak

jej podziemnej ścieżki.

Poczułem reorientację i obudziłem się. Odzyskałem przytom-

ność w znanej mi komnacie i ze znanym mi uczuciem. Było jak

248

Steph

Swainsto

n

śmierć. Wcześniej zemdlałem z otwartymi oczami. Teraz były tak

wysuszone, że powieki się nie poruszyły, kiedy chciałem mrugnąć.

Jęknąłem na wspomnienie cierniowego bólu, metalu przeszywają-

cego ciało.

Pojawiła się przy mnie Mewa. Pocieszała mnie i trzymała za

rękę. Przechyliłem się przez krawędź łóżka i zwymiotowałem. Po-

tem zacząłem płakać.

- Co się stało? Co się stało? - spytała. To nic. Tylko reakcja

na narkotyk.

- Jestem głupim, bezużytecznym Rhydaninem - wyjaśniłem.

Mewa położyła się do łóżka obok mnie. Jej nogi były takie gładkie.

- Cii! fant, chyba już czas, żebyś z tym skończył.

- Nie mogę - powiedziałem, zanim zdążyłem się powstrzy-

mać. Nie dostrzegła ukrytego znaczenia w moich słowach. Zasłu-

chaliśmy się w ulewę bębniącą w okiennice. Mewa przez chwilę

gładziła moje skrzydła, ale przestała. Typowa kobieta - nie zamie-

rza się wysilać, jeśli sama nic z tego nie ma. Powędrowałem dłonią

w górę pod jej spódnicą i zagubiłem się gdzieś między krynoli-

nami, halkami i niezidentyfikowanymi koronkowymi wiązania-

mi. Utknąłem tam, zupełnie zaplątany, zdany na łaskę zbyt wielu

warstw odzieży. Powoli zapanowałem nad sobą i przestałem szlo-

chać. Mewa nie wierzy w Przejście; nikt w nie nie wierzy. Biedna

Mewa, nie może pojąć, dlaczego jej żałosny mąż się zabija. Przy-

tuliłem ją.

- Muszę jeszcze tylko raz Przejść, a potem z tym skończę

- powiedziałem.

- Dlaczego?

- Zerwę z tym już na zawsze, przysięgam.

- Wcześniej też. tak mówiłeś.

- Ale teraz mówię szczerze. Czuję ból, gdy się ruszam. Nie

chcę znowu tego przechodzić. - Przetarłem oczy, ale zdołałem tyl-

ko pogorszyć uczucie pieczenia.

- Dlaczego więc chcesz znowu to zrobić, do cholery?

- Muszę. Naprawdę, Mewo. Uwierz w to. Pomóż mi. Proszę?

Pokręciła głową, przyglądając mi się ze zdumieniem. Prze-

sunąłem dłonią po jej pończochach, wsunąłem palec pod jeden

z pasków i jego szlakiem powędrowałem aż do jej talii. Drugą ręką

pogładziłem Mewę po plecach i zacząłem rozpinać haftki. Mruk-

nęła zniecierpliwiona i uwolniła się z moich objęć.

Rok naszej wojny

249

- Traktujesz mnie jak swoją własność.

- Wcale nie. [a...

- Nie obchodzi cię to, że Insekty dotarły do Kutych! Zajmują

moją ziemię!

Wstała z łóżka i wybiegła z. pokoju. Rozpięty tył jej sukni ło-

potał odsłaniając sterczące niewielkie, czarne skrzydła i wąskie ło-

patki. )ej kroki brzmiały coraz ciszej na stopniach spiralnej klatki

schodowej.

Położyłem się z powrotem, nacisnąłem fioletowe powieki

i powiedziałem „kurwa" we wszystkich znanych mi językach. Nie-

gdyś podobał mi się egoizm Mewy i wierzyłem, że jako nieśmier-

telna z. czasem nauczy się cierpliwości. Znowu ją tracę - pomyśla-

łem. - leśli poskarży się na moje zachowanie Cesarzowi, to będzie

koniec dla nas obojga.

Zacząłem się trząść. Słuchałem deszczu i cichego wycia wia-

tru opływającego wieżę. W końcu podniosłem się i po kołyszącej

się podłodze dotarłem do toaletki, na której stały buteleczki z per-

fumami, przybory do makijażu, suszone kwiaty, nożyczki do piór,

ołówki i jedna, smukła, ozdobna strzykawka. Ścisnąłem ją w dłoni.

O krok od bezpiecznej przystani. Wstrzyknąłem sobie kotę i stra-

ciłem przytomność leżąc na niedźwiedziej skórze przed komin-

kiem. Znowu wybrałem się na poszukiwanie Biegusa.

W Przejściu czułem się o wiele zdrowszy, co tylko cłowodziło

tego, jak bardzo chory musiałem być w Czterech Krainach. Prze-

praszum cię, Mewo - pomyślałem. W chwili, gdy mój kraj mnie po-

trzebuje, kiedy Mewa mnie pragnie, ja leżę szarpany drgawkami

i umieram z przedawkowania, samotny w swojej zamkowej kom-

nacie. Wiedziałem, że zbliżam się do krawędzi śmierci, biorąc tak

duże dawki koty w niewielkim odstępie czasu. Starsi Eszaje pewnie

czuli, jak Krąg się napręża. Próbowali utrzymać mnie przy życiu.

Jak wielka dawka trucizny mogłaby rozerwać Krąg? Jak bar-

dzo wyniszczony i popiemiczony musiałbym być, by zrezygno-

wali z ratowania mnie? Co nastąpiłoby najpierw? Zahamowanie

funkcji oddechowych, ustanie pracy serca, trwałe Przeniesienie do

świata, w którym czekała na mnie robaczywa panna.

Pamiętając o Clistoformie, zacząłem poszukiwania (ego Wy-

sokości od miejsc, w których podłoże było twarde. Zakładałem, że

tam zdołam dostrzec ją z większej odległości i nie zaskoczą mnie

250

Steph

Swainsto

n

nagle sznury robaków oplatających mi nogi i wciągających mnie

W glebę.

Miałem wrażenie, że na rynku jest mniej Zębatych. Zasię-

gnąwszy ięzyka u bywalców barów i kafejek dowiedziałem się, że

Biegus zaproponował im dobre pozycje w swojej straży.

W pubie |aja Buhaja wzniosłem toast za Biegusa Rachisa

i wszyscy się przyłączyli. Albo byli mu lojalni, albo bali się wy-

różniać. Dowiedziałem się, że zajął Pałac Srebrzytrych i że zasta-

nę go tam, jeśli na wieży powiewa (laga. jeżeli nie, mógł być na

którymś z pól bitewnych, walcząc wraz z mieszkańcami Epsilonu

przeciwko Insektom. Klientela baru raz jeszcze wzniosła toast na

jego cześć. Istoty z Przejścia nigdy dotąd się nie jednoczyły; zwykle

burkliwie ignorowały się nawzajem albo nie chciały się opowiadać

po niczyjej stronie. Tylko Hippiczni wydawali się zdolni do walki,

ale dawniej woleli uprawiać sporty. Tymczasem teraz stali się tak

fanatycznymi i żądnymi krwi patriotami, że przypominali Awian.

Opuściłem bar zamierzając się udać do Srebrzy! rychu, ale

jeszcze na rynku moją uwagę przyciągnął kram z mapami. Kolejny

zdumiewający krok naprzód - wcześniej nie widziałem w Kpsilo-

nie map. Przejście zmienia się lak szybko, że zupełnie nie wiem, co

zastanę tu następnym razem. Podszedłem i ze zdziwieniem stwier-

dziłem, że każda z nich była ręcznie odrysowaną kopią mapy, któ-

rą dałem Biegusowi przed czterema miesiącami w pubie Keziaha.

Teraz wszyscy mogli je mieć! Gdy się pochyliłem, żeby obejrzeć je

z bliska, ktoś uszczypnął mnie w oba pośladki naraz. Wywinąłem

młynek, płynnie dobywając miecza - stałem twarzą w twarz z Fe-

licitią Aver-Falconetem.

Felicitia pisnął i zamarł, zasłaniając twarz obiema rękami.

Opuścił je niepewnie.

- Zrezygnuj z tlenionych włosów i białych dżinsów, mój uro-

jony chłopcze. Przez nie wyglądasz jak duch - powiedział.

- Felicitia! Właśnie ciebie potrzebuję!

- Och, mój spóźnialski przyjacielu! Tak długo czekałem na

te słowa.

- lesteś mi potrzebny, żeby pomóc mi dostać się do Srebrzy-

trychu... Boże, co ci się stało? - Rękę miał zabandażowaną od łok-

cia po ramię. Wisiała na temblaku z kremowej satyny. Pasował do

reszty jego obcisłego stroju, który nie pozostawiał nic wyobraźni,

wyraźnie podkreślając drobne, umięśnione ciało. Opierał się o ku-

Rok naszej wojny

251

lę podnoszącą jego drugie ramie aż do ucha, na którym brzęczały

markazytowe kolczyki, lego skóra błyszczała jak mydło, a naiw-

ne oczy przypominały atramentowe kleksy. Zakołysał się wsparty

o kule i okropnie się zaczerwienił.

-Ja...

- He), co ty wyprawiasz? Gadasz z turystami na rynku? - Sły-

sząc ten gniewny okrzyk ponownie chwyciłem rękojeść miecza, ale

Pełicitia klepnął mnie po dłoni.

- Możesz przestać? To medyplomatyczne. Tutaj, kochany

- zawołał i po chwili stanął przy nim dobrze umięśniony mężczy-

zna z długimi, rudymi włosami. Nowy był wysoki, opalony i zu-

pełnie nagi, jeśli nie liczyć futrzanej przepaski na głowie.

- To - powiedział Felicitia z dumą - jest Hippiczny strzelec.

Przypuszczam, że mógłby stanąć do walki nawet z Tornadem i wy-

grać.

Zignorowałem przyjaźnie wyciągniętą do mnie rękę, wręcz

napakowaną zdrowiem.

- Nie jestem turystą - powiedziałem.

- Leju, to jest Kometa fant Shira. Teraz ma mniej pigmentu od

spaghetti, ale nic lekceważ go. Potrafi przegonić konie wyścigowe,

jest Bezśmiertny...

- A wygląda na umarlaka - zauważył mięśniak z radosną

swobodą.

- Jant, to kapitan Lej Delamer z Kostusza, który pomaga nam

walczyć z Insektami.

- Do usług, nieśmiertelny.

W głowie brzęczał mi rój pytań. Nie mogłem uwierzyć, że Fe-

licitia - amator obozowiczów, a nie wojskowych obozów - w ogóle

chciał walczyć. Może należało to uznać za dowód charyzmy Biegu-

sa jako wodza. Nie wierzyłem też, że Koński Lud postanowił do-

łączyć do Biegusa. Gdyby ich Przejściowy kraj Kostusz znajdował

się w Czterech Krainach, rywalizacja między Awianami i Hippicz-

nymi byłaby bardziej zacięta niż wojna z Insektami.

- Miło mi cię poznać. Zamkowy Krąg jest do usług twoich

oraz całej krainy Kostusza. - Nic nie ryzykowałem tak mówiąc, bo

byłem jedynym liszajem, który miał kiedykolwiek odwiedzić ten

kraj. - Chętnie pomogę w walce przeciwko Insektom w każdym

świecie.

- On jest Posłańcem Zamku - wyjaśnił Felicitia.

252

Steph

Swainsto

n

Delamer uśmiechnął się poufale, na co zareagowałem chło-

dem.

- Muszę cię o coś spytać - powiedziałem. - Dlaczego Hip-

piczni są zawsze nadzy?

Delamer spojrzał na mnie ze zdumieniem i przesunął wielki-

mi dłońmi wzdłuż krocza i ud.

- Nie jestem nagi.

- Ale przecież widzę twoje...

- Noszę najprawdziwsze futro z otposów. To niewidzialne

torbacze. Trzeba było całych ton tych zwierzaków, żeby uszyć fu-

tro. - Podsunął mi muskularne ramię. Wyciągnąłem rękę, słysząc

chichot Felicitii i zatrzymałem się jakiś centymetr od skóry Dela-

mera. Moja dłoń zagłębiła się w niewidzialnym futrze.

- Niesamowite - wyszeptałem.

- Dzięki. Te dranie jest strasznie trudno upolować. Trzeba

chodzić w kółko, dopóki się o jakiegoś nie potkniesz.

Felicitia chwiał się oparty o kule, krzywiąc się z bólu. Spytał

czy od razu moglibyśmy się udać do Srebrzytrychu, bo złamana

noga potwornie mu dokuczała w tym upale i w tłoku panującym

na rynku.

- Ciężki przeciwnik z tych Insektów - przyznał.

Delamer wziął go pod pachę, gdzie Felicitia idealnie się mie-

ścił, po czym strzelił palcami na przejeżdżający powóz, który gwał-

townie zahamował tuż przy nas.

- Zabierzecie nas na dwór Srebrzytrychu? - zapytał.

- No nie wiem, kochaneczku - odparła pierwsza dziwklacz,

oblizując umalowany szminką pysk. - A dobrze zapłacisz?

- Mam pieniądze - powiedziałem, na co Felicitia znowu za-

chichotał.

- Boże miej nas w swojej opiece, bogaty Rhydanin; no to nic

się nie zmieniło, nie? lak tam, mój zamożny młodzieńcze?

Delamer podsadził Felicitię na otwarty powóz, gdzie ten za-

jął miejsce zanosząc się dziewczęcym śmiechem. Kapitan szepną!

pierwszej clziwklaczy kilka krótkich wskazówek w obcym języku;

zwierzę przestąpiło z nogi na nogę i zadarło łeb.

- Jak sobie życzysz, kochany - zarżała cicho. - Jeśli obiecasz

przekazać Riegusowi nasze pozdrowienia, ta jazda jest za darmo.

- Z tobą każda jazda jest za darmo - sarknęła dziwklacz za-

przężona jako druga.

Rok naszej wojny

253

- Och, tylko jej posłuchajcie, suka jedna!

- Chyba klacz!

Powóz ruszył w tempie cwału, roztrącając kupujących i Geo-

pardy, i przewracając kilka kramów. Przy Ratuszu skręciliśmy

w prawo. W miarę jak budynki miasta rzedły, nabieraliśmy pręd-

kości, aż w końcu pędziliśmy galopem wiejskimi drogami. Wszyst-

kie znaki wskazywały kierunek do Pałacu Biegusa.

Za każdym razem, gdy powóz zakręcał zygzakiem albo gdy

zaczynało trząść, Felicitię podrywało z bursztynowego, skórza-

nego siedzenia i rzucało na mnie, a mnie niewygodnie spychało

na futro Delamera. Najpierw minęliśmy Auratę. Na tle nieba zo-

baczyliśmy linię dwóch wielkich, złoconych kopuł Piersi. Potem

popędziliśmy przez wiejskie krajobrazy, wśród soczyście zielonych

równin /. pasącymi się na nich notylopami, które płoszyły się i od-

skakiwały od powozu, pokazując białe ogonki. Grupy żyrałiti wy-

ciągały długie szyje, by lepiej się nam przyjrzeć. Żółtą sierść ich

tułowi i nóg pokrywała sieć brązowych liter. W oddali pasło się

bydło. Powóz z daleka omijał prychające skurczybyki, które by

chronić swoje stada opuszczały głowy z gigantycznymi rogami

i szarżowały wprost na nas.

Mniej więcej po godzinie jazdy równina ustąpiła błękitnemu

jezioru pokrytemu liśćmi lilii wodnych. Ogniste stada różowych

płomingów przechadzały się po nim na cienkich jak zapałki no-

gach. Powietrze było krystalicznie czyste i słodkie jak woda z top-

niejących lodów. Włosy Delamera spływały w dół strumieniem

czerwonego jedwabiu.

W oddali dostrzegłem szarą linię przypominającą niski klif-

groźny jak chmura mgły. Mknęliśmy ku niej w drżącym od upału

powietrzu. Gdy znaleźliśmy się bliżej, poznałem co to było - Mur

Insektów. Miałem wrażenie, że wysysał barwy z kolorowych rów-

nin.

- Czy to stąd Insekty zaatakowały Epsilon? - zapytałem.

- Tak - odparł Felicitia. - Pamiętasz, kiedyś nazywaliśmy ich

ziemie Papyrią?

- W domu nadal tak na nie mówimy.

- Miasto Insektów jest teraz puste. Biegus i ja oczyściliśmy je.

Prawda, Lej?

- No.

254

Steph

Swainsto

n

- Właśnie dlatego złamałem rękę. Byłem w samym środku

walki! Zupełnie jak w Hacilith! No, może niezupełnie. Zapędzili-

śmy wszystkie Insekty za ten Mur. Było ich tyle, że właziły jedne na

drugie i biegały w kółko.

- To w Fpsilonie nie ma już Insektów?

- Zostało kilka ognisk, Jest ich jeszcze sporo za Murem w Ko-

stuszu. Biegus chce zaatakować w następnym tygodniu i zniszczyć

je wszystkie, mój ty słodki łachmaniarzu. Jesteśmy pewni zwycię-

stwa.

- W Czterech Krainach jest teraz zbyt wiele Insektów.

- Wy Fszaje zawsze tak mówicie. Mnie nie nabierzesz, mój

śliczny propagandysto.

- Mówię prawdę. Pełno ich w Rachis. I.owes pogrzebały pod

dziesięciometrową warstwą papyru i pokazały się już w posiadło-

ści Kute. Widziano je też w Mice.

- Nawet tam! Potrzebny wam Biegus. O, patrz, tam obozowa-

liśmy; Hippiczni świetnie się bawili.

- Aha. - Delamer się uśmiechnął. - Tylko wszystko toczy-

ło się trochę za wolno. Kapitan Gwardii kazał trzymać muszkiety

w gotowości i czekać na właściwy moment.

- Insektom się nie podobało, że je tak stłoczyliśmy, bo zbudo-

wały sobie most, żeby uciec, lest tam... Widzisz?

Widziałem. Polowa mostu sięgała w jasne niebo i kończyła

się niespodziewanie w samym zenicie luku. Był identyczny jak ten

w Lowes.

- Zbudowały też tunele - trajkotał Felicitia. - Potem wszyst-

kie pobiegły pod ziemię albo na most i znikły. Możesz, w to uwie-

rzyć? Biegus szalał z wściekłości. Wrzeszczał, że uciekają.

- Ta polowa - powiedziałem powoli - to ten sam most, co

u nas.

Felicitia nie zrozumiał.

- (esl wiele mostów.

- Nie wiesz, dokąd prowadzą?

- Mm, niestety nie, mój ekscentryczny przyjacielu. Czy

w ogóle muszą dokądś prowadzić? Biegus wspiął się na jeden,

wiesz? On jest naprawdę odważny. Zrzucał z końca różne rze-

czy, ale nie znikały tak, jak Insekty. Po prostu spadały na ziemię.

Prawda, I.ej?

- No.

Rok naszej wojny 255

Poczułem się dziwnie. Niewidzialne ręce ciągnęły mnie z po-

wrotem do mego ciała, na Zamek. Typowe. Cholera, cholera, chole-

ra. Mocno się zapierałem, przeciągałem linę, walczyłem z ciągiem.

Czułem jak miękki hak zaczepia się o moje wnętrzności. Mój naj-

dłuższy dotąd pobyt w Przejściu gwałtownie się kończył. Chwyci-

łem Felicitie, który uśmiechnął się do mnie kokieteryjnie.

- Pałac - krzyknąłem. - To bardzo ważne! Wrócę tu najszyb-

ciej jak będę mógł!

- Zaczekamy tam na ciebie - zapewnił mnie Felicitia.

- Powiedz Biegusowi, żeby się wstrzymał z atakiem na Insek-

ty! Przynajmniej do czasu, gdy z nim porozmawiam! 1... au...

- Ale dlaczego? - Ręka Felicitii przeszła przeze mnie i opadła

na pomarańczową skórę siedzenia. Jasna równina przygasała, na-

stępował szybki zmierzch w monochromatycznej szarości.

Spojrzałem błagalnie na Hippicznego, który przypominał te-

raz ducha.

- Ty wiesz, dokąd biegną te mosty, prawda? - spytał.

- Tak - zdążyłem odpowiedzieć. Potem zniknąłem.

ROZDZIAŁ 18

Dziwie się, że jeszcze żyję. Jestem przytomny i żyję! Kop, od

którego straciłem przytomność minął, ale nadal byłem na haju

i czułem się cudownie. Uśmiechnąłem się, odkleitem od chodni-

ka, podskokiem dopadłem do toaletki i wychyliłem duszkiem cały

dzbanek wody. Po wypalonych świecach zorientowałem się, że le-

żałem nieprzytomny przez cztery lub pięć godzin. Potarłem siniec

w zgięciu ręki.

- Nie rób lego więcej, [ant - powiedziałem do siebie. - Jeszcze

się uzależnisz.

Deszcz nadal siekł okiennice, a burzowe chmury sunęły sta-

dami po niebie. Krajobraz za oknem był mroczny i mokry. Zdją-

łem koszulę, bo ją zarzygałem, zawinąłem ją w chodnik i zostawi-

łem jedno i drugie w sypialni.

Właśnie schodziłem po schodach, kiedy usłyszałem pospiesz-

ne stukanie do drzwi. Ciągle jeszcze byłem naćpany, więc nawet

się nie zastanowiłem, kto mógłby mnie odwiedzać w środku nocy,

podczas szalejącej na zewnątrz burzy. Śmignąłem przez komnatę

i gwałtownie otworzyłem drzwi na oścież.

Ociekająca wodą postać spojrzała na mnie ze zgrozą.

- Posłańcze?

- Co? - zamrugałem powiekami. - Jesteś mokry.

- Tak. Pada deszcz.

- No tak. W takim razie, wejdź. - Wysoki mężczyzna przeci-

snął się obok mnie i dopiero wtedy go rozpoznałem. - Błotniak?

- Kometo, to straszne, [a...

- Co tu robisz, do jasnej cholery? Co ty masz na sobie?

- Strażnik Miki rozpiął przesiąknięty wodą płaszcz i wycisnął desz-

czowe krople z kucyka. Miał przy sobie potężny łuk, który wziąłem

258 Stcph Swainston

od niego i oparłem o ścianę. Uznałem, że jest zbyt zdenerwowany,

by trzymać broń. Posadziłem go w fotelu przed kominkiem.

- Kometo - powiedział bezbarwnie - jadę prosto z Awii.

Mieszkałem tam przez całe życie, ale już tam nie wrócę. To po-

tworne. - Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę załamać.

Po raz pierwszy od dwudziestu lat widziałem Błotniaka

w takim stanie. Zniknął elegancki stroi i wypolerowane buty; le-

śnik wyglądał tak, jak wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy.

Przyglądałem się mu, napełniając szklankę solidną porcją whi-

sky. |ego zielony płaszcz, z kapturem leżał w kałuży na podłodze.

Zatknięte za pas strzały z piórami pawia nie straciły barw ani

ostrości. Z drugiego boku wisiał wygodnie umieszczony sztylet.

Przerzucony na plecy róg na zielonym pasku i srebrny medalion

na piersi dopełniały jego strój. Błotniak wyglądał dokładnie tak

samo, gdy strzelał przeciwko Piorunowi w turnieju zorganizowa-

nym przed dwudziestu laty w Mice. Piorun wygrał bez trudu, ale

zręczność w posługiwaniu się łukiem i nienaganne zachowanie

Błotniaka zrobiły na nim tak wielkie wrażenie, że zaproponował

lojalnemu, młodemu mężczyźnie zarządzanie swoją posiadło-

ścią.

Łucznika długo trapiła tęsknota. W końcu - dzięki powie-

ściom, librettom, maskaradom i próbnym turniejom - Piorun

zdołał odtworzyć złoty wiek czasów swojej młodości, którego tak

zagorzale bronią współcześni Awianie. Błotniak i jego rodzina we-

szli w ten wymyślony świat i zatonęli w nim bez śladu.

- Nigdy lam nie wrócę - powtórzył Błotniak z przerażeniem.

- Zamknij się. - Podałem mu whisky; wychylił ją jednym

haustem, po czym wypluł większość na wymęczony dywan. Skrzy-

wił się jak ktoś, kto całe życie pił tylko drogie wina.

- Muszę się zobaczyć z Piorunem. Zamek jest jak grobowiec.

Ukrył twarz w dłoniach. Jego ramiona zadrżały. Nie, to nie

mogło czekać do rana. Tak, sprawa była pilna. Nie, nie mógł mi

powiedzieć. Tak, mógł wszystko wyjaśnić tylko Piorunowi. Tak,

był przerażony. Odetchnąłem głęboko.

- Wszyscy jesteśmy Eszujami! Mogę ci pomóc! Przestań się

mazać i powiedz, co się dzieje!

- lechalem tu bez odpoczynku. Konia zostawiłem na Wiel-

kim Dziedzińcu, półżywego. Przedwczorajszej nocy doszło w pała-

cu do walk. lak mi przykro. Pięćdziesięciu ludzi wyłamało bramę

Rok naszej wojny

259

od jeziora i dostało się do naszych ogrodów. Nawet dziecko pora-

dziłoby sobie z lak;) bramą. Było zupełnie ciemno. Padał ulewny

deszcz. Chmury sięgały do samei ziemi. W ogóle nie widzieliśmy

nic w ogrodach. Moja rodzina się ukryła. Strażnicy są bezużytecz-

ni - zrobił się straszny zamęt. 1 oni nazywają siebie strażą? Byli

tam chyba wyłącznie dla ozdoby! Spodziewaliśmy się, że Mika

zaatakują Insekty, ale nie ludzie! Wjechali prosto do holu. Byłem

na balkonie. Zacząłem do nich strzelać. Strzelałem do ludzi. Nadal

w to nie wierzę. Zdjąłem dziesięciu strzałami, które wisiały na ścia-

nach, ale miałem tylko dziesięć strzał. Piorun się załamie. Może

powinienem się zabić.

Blotniak wyglądał tak, jakby naprawdę zamierzał to zrobić.

Próbowałem go pocieszyć.

- Nie mogłem ich powstrzymać! Wszystko rozbili. Cały par-

ter poszedł w drzazgi. Ceramika, szkło. Serce mu pęknie. Potem

wbiegli na górę. Znali drogę. Zabrali... Zabrali Cyanę z jej sypialni

i wywieźli ją. lak mi przykro. Nie płakała; była tylko biała z prze-

rażenia.

- Porwali dziecko Aty?

- Tak. Jest mi lak ogromnie przykro. Próbowaliśmy ich

gonić, ale burza była zbyt gwałtowna. Zalało cały hol, bo strza-

skali drzwi. O świcie wysłałem ludzi na poszukiwania, ale mała

zniknęła bez śladu. Wszystkie drogi przeryte. I Insekty! Insek-

ty są wszędzie! Zżarły wszystko w ogrodach, także ogrodników.

Musiałem pokierować ludźmi z miasta. Powiedziałem im, żeby

jechali do Rachis,

- Wiesz kto zabrał dziewczynkę?

- Tak. Miał herb Zamku na tarczy na plecach. Miałem go na

odległość strzały, ale nie śmiałem strzelać. Nie chciałem trafić Cy-

any. Piorun dałby radę. Aleja nie mogłem celować do Eszaja.

- Mgła?

- Tak.

- Jest głupszy niż sądziłem!

- Myślę, że zabrali ją do Sokolni. Wczoraj tam pojechałem.

Posiadłość wygląda jak baza wojenna. Jest tam z tysiąc żołnierzy.

Noszą odznaki Wyspy Traw, ale wyglądają nędznie. Kazali mi się

odpierdolić - powiedział urażonym tonem.

Skąd Mgła wziął tysiąc żołnierzy? Och nie! Tym razem to ja

byłem gotów się zabić. Myślałem, że zadbałem o wszystkie szcze-

260

Steph

Swainsto

n

goły. Cholera, już lepiej, żeby świat połknął mnie w całości. Cesarz

i tucznik będą na mnie wściekli. Zakląłem strasznie po rumosku.

Blotniak przyjrzał mi się uważnie.

- Nie wiedziałeś nic o tym?

- Oczywiście, że wiedziałem. Jestem Eszajem. Wiem wszystko

- odparłem. Nieśmiertelna odpowiedź. Niech no tylko inni uznają,

że tracisz kontrolę, a zaraz zewsząd jak Glistoforma wyłażą kan-

dydaci do tytułu i rzucają ci Wyzwania. Nie mogłem powiedzieć

Blotniakowi, że przeniosłem Fyrdów Aty do guberni Ondyn, żeby

usunąć żołnierzy z drogi.

Nikt nigdy nie może się dowiedzieć, że doręczyłem potem

list Burzyka do Ondyn. A Ondyn leżało niedaleko Sokolni. Ten list

musiał wezwać wojska z powrotem - Mgła użył wojsk Aty, żeby

porwać jej dziecko.

- Łby im porozwalam - mruknąłem.

- Chyba powinniśmy to zostawić Piorunowi - powiedział

Błotniak. - Kometo, czegoś tu nie rozumiem. Dlaczego Żeglarz

porwał własne dziecko? Chce za dziewczynkę okupu? Czy Acie

tak bardzo zależy na małej? - Wprawdzie Ata urodziła przez te

wszystkie stulecia wiele dzieci, ale opiekowała się każdym z nich

i chroniła je z takim samym poświęceniem. - Może on chce użyć

małej, żeby zmusić żonę do odstąpienia od Wyzwania i próby za-

jęcia jego miejsca w Kręgu. Nie patrz tak na mnie. Wszyscy na wy-

brzeżu już. o tym wiedzą.

- leśli taki jest jego cel, to i tak utraci swój tytuł, bo wymusza-

nie jest wbrew prawu.

Blotniak już prawie wysechł i rozgrzał się nieznanym mu

trunkiem. Zaczął przygładzać kasztanowe włosy, jednocześnie

rozglądając się po moim ekscentrycznym mieszkaniu z wyraźnym

obrzydzeniem.

- Chodźmy z tym do Łucznika - powiedziałem. - Nie jest

w najlepszym humorze. Dręczy go poczucie winy. Musiał wyja-

śniać Cesarzowi, dlaczego pożyczył Fyrdów z Miki Acie. Wpraw-

dzie nie złamał zasad, ale mocno je nagiął.

- Niewiasta zasługuje na to, by ją chronić. Tak wiele wycier-

piała!

ja byłem zdania, że niewiastę należało raczej związać, zakne-

blować i wrzucić do głębokiego, błękitnego oceanu.

Rok naszej wojny

261

Poprowadziłem Błolniaka w dół spiralną klatką schodową,

której ściany zdobiły malowidła, a potem szerokimi korytarza-

mi, które łączą grube zewnętrzne mury Zaniku z wewnętrznym

Pałacem. Pędził obok mnie jedną dłoń trzymając na rękojeści

miecza i nisko pochylając głowę, jakby nadal biegł przez bu-

rzę. Na jego bladej skórze lśniły krople, których nie zostawił tam

deszcz. Wyglądał jak umierający człowiek, bardziej poszarzały

niż blady; światła błyskawic wpadające przez okna bez szyb nie-

równo oświetlały jego twarz, jasnoszarym blaskiem po prawej

i ciemnoszarym po lewej stronie - wieczna kamienna szarość

Zamku.

- Trzymaj się! - zawołałem, przekrzykując huk burzy.

- Wolniej! - wysapał.

- Nie umieraj mi tutaj Błotniak - powiedziałem zdenerwo-

wany. Nigdy nie potrafiłem ocenić, ile bólu potrafili znieść Zaskaje.

Potknął się przy skręcie w lewo, gdy zmieniając kierunek weszli-

śmy wprost do pałacowych korytarzy.

- leszcze nie teraz, Kometo - mruknął.

Moją wieżę w drugim krańcu Zamku dzieli od komnat Pio-

runa spory dystans. Przystanęliśmy w nieoświetlonym przejściu.

Rzeźbiony portal prowadził na niewielki brukowany dziedziniec,

zalany sześciocentymetrową warstwą wody. Strugi deszczu spły-

wały z dachu i spadały na ziemię, tworząc przed nami przezroczy-

stą ścianę. Pchnąłem Błotniaka przez nią, po czym sam pomkną-

łem za nim z pochyłom) głową, brodząc w chwilowym jeziorze

do bramy po przeciwnej stronie. Błotniak wstrzymał oddech, gdy

zimna woda wlała mu się za kołnierz. Koszula przykleiła mu się do

pleców między wypukłościami skrzydeł.

Zostawialiśmy mokre ślady na gołębioszarym dywanie. Nie-

bieskie szklane lampy wypaliły się już wiele godzin temu i wąski

korytarz przepełniał ciepły zapach dymu. Granatowa, haftowana

tkanina zasłaniała fragment ściany. Na niej chude białe charty, ni-

czym gromada księżycowych sierpów, goniły siarkowożółtego je-

lenia z koroną wokół szyi. Szarpnąłem materię, przesuwając ją na

mosiężnej szynie i odsłoniłem podwójne drzwi.

- Ty zastukasz, czy ja mam to zrobić? - spytałem. Błotniak

próbował się schować za mną. Westchnąłem i zabębniłem w nie-

bieskie drzwi. Nic. Zapukałem raz jeszcze. Wciąż nic.

262

Sleph

Swainstor

i

- Chodźmy stąd. - Błotniak trząsł się. Ledwo mógł mówić

Z doświadczenia wiedziałem, że to może chwilę potrwać.

W końcu Piorun, niezwyczajnie wymięty i kiepsko wygląda-

jący, otworzył drzwi i przytrzymał je stopą, opierając się o framu-

gę. W wąskiej szczelinie pojawiła się tylko jego twarz.

- Co znowu zrobiły Insekty? - zapytał.

- Nie chodzi o Insekty.

- W takim razie odejdź, proszę.

- To ważne!

- Kometo, czy wiesz, która jest godzina?

-Tak. fest... '

- Nic nie obchodzi mnie czy jesteś znowu na haju, czy też

musisz na coś ponarzekać. Zostawmy to do rana, kiedy zbiorę

dość energii, żeby kopnąć cię tak, byś doleciał do Rumosza za to,

że mnie obudziłeś!

Błotniak wysunął się przede mnie i uśmiechnął się do swo-

jego pana jak duch. Postawa Pioruna zmieniła się diametralnie.

Przeczesał dłonią zmierzwione włosy.

- O co chodzi? - spytał. - Nie. Zaczekaj, nie mów. Wejdźcie

do środka.

CofnaJ się i zaczął pospiesznie zapalać świeczki w kandelabrach

na niskim stole z drewna orzechowego. Męczył się z hubką i krzesi-

wem, dopóki nie rzuciłem mu pudełka zapałek. Błotniak wkroczył

do komnaty jak do obcego państwa, uważnie rozglądając się dookoła.

Wypolerowane deski podłogi odbijały światło świec przy ścianach po-

mieszczenia, wyłaniając się spod dywanu fioletem jodyny i gliniastą

szarością. Skóra niedźwiedzia albinosa leżała przed zimnym komin-

kiem. Niewidzialny deszcz tłukł w pionowo otwierane okna.

Zamknąłem za sobą wysokie, podwójne'drzwi z mosiężny-

mi klamkami zdobionymi szkliwem w kolorze miedzi i błękitu,

po czym stanąłem jak strażnik, wpatrując się w unieśmiertelnione

krople lśniące w żyrandolu pod stiukowym sufitem.

Błotniak ukląkł na skraju dywanu. Złapałem się na tym, że

gapię się na czubek jego głowy.

- Nie musisz tego robić - powiedziałem zmieszany. Nie zwró-

cił na mnie uwagi.

Piorun wziął łuk, który stał oparty o regał z książkami. Posta-

wił go na nagiej stopie i nałożył wprawnie cięciwę, po czym opadł

na pokryty szarym aksamitem szezlong, kładąc broń w poprzek

Rok naszej wojny

263

kolan. Pewnie myślał, że nikt mu nic nie zrobi, dopóki trzyma tę

broń. Rozsznurowana biała koszula zsuwała mu się z ramienia;

zdążył wciągnąć czarne spodnie od odświętnego stroju - pierwsze,

co wpadło mu w ręce.

- Kometo. Zwiastunie klęsk. O co chodzi?

Gestem wskazałem Blotniaka, pozwalając, by to on przekazał

wiadomość. Zrobił to, przepraszając co drugie słowo. Kiedy skoń-

czył, powinna zapanować cisza, ale zakłóciła ją burza szalejąca na

zewnątrz. Fale ulewy uderzały w okna, podmuchy wichru z. wy-

ciem okrążały róg budynku. Łucznik zapatrzy! się w swój własny

świat, oddalony o metr od jego twarzy.

- Rozumiem - powiedział cicho. - Nie wierzę ci.

- Mój panie. - Leśnik zwiesił głowę, poskromiony przez wstyd.

- To... nie mogło się przydarzyć mnie. Pałacowi. Mojemu do-

mowi. Co mam teraz zrobić?

- Spokojnie, Rarogu - wtrąciłem.

- Co mam zrobić? Muszę go zabić. Zabiję go! - Mięśnie obu

ramion naprężyły się, gdy zacisnął pięści. - Wyjeżdżamy natych-

miast. - Zaczerpnął wielki haust powietrza.

- Spokojnie!

- Nikt. Nigdy. Nie podniósł ręki na Mikę. Przez piętnaście stu-

leci. Tysiąc pięćset lat... Co mam robić? Co z Cyaną? Jest ranna?

Może martwa? - Piorun rozejrzał się wokół dziko szukając czegoś,

co mógłby potłuc. Błotniak tak bardzo skulił się w sobie, że w ogó-

le nie zajmował miejsca w komnacie. Nic nie mówił.

- Muszę coś zrobić - powiedział Łucznik. - )ak zareaguje Ce-

sarz?

- Rarogu, usiądź i uspokój się. Ola Sana to tylko jedna z gu-

berni - powiedziałem w języku, jakim Awianie posługiwali się

w szóstym wieku i Piorun zamilkł zakłopotany. Dużą dłonią prze-

słonił oczy jak przyłbicą.

- Proszę, tylko nie to.

- Nie możesz zachowywać się w ten sposób - ciągnąłem.

- Czy twój ojciec tak by postępował? A Sokół?

Zmagał się chwile z myślami.

- Niewykluczone - odparł.

- Czy tego cię nauczyli? Chcesz zdradzić Awię postępując jak

mieszkaniec Niziemia? Co powiedziałaby Krakwa Mika, gdyby

mogła cię teraz widzieć?

264

Steph

Swainsto

n

Mój sposób chyba podziałał. Piorun odłożył luk na fotel

i podniósł Blotniaka z klęczek, biorąc go za rękę. Spopielały sługa

wstał oszołomiony tym, że nagle zaczęliśmy rozmawiać w mar-

twym języku.

- Tak bardzo mi przykro - powtarzał wciąż. - Tak mi przykro,

panie.

- Nic. Nie, Blotniak, dobrze się spisałeś. Twoje imię zostanie

zapamiętane, a twoja rodzina wynagrodzona za służbę. Chciał-

bym, abyś pozostał zarządcą pałacu, jeśli tylko możesz.

- Byłby to dla mnie zaszczyt, lordzie gubernatorze, ale nie

jestem lego wart.

- Przeciwnie; jesteś najbardziej lojalnym ze sług, jakich mia-

łem. I bardzo utalentowanym łucznikiem.

Zakaszlałem.

- Czy muszę tego wysłuchiwać?

Łucznik zwrócił się do mnie.

- Jak wiele czasu potrzebujemy by dotrzeć na wybrzeże?

- Przy takiej pogodzie? Dyliżans jechałby dwie doby; ja mógł-

bym tam dolecieć w dziesięć godzin, jeśli nie będzie powodzi. Ale

nie wybiorę się teraz do Sokolni. Żaden z nas tam nie pojedzie.

- Wyciągnąłem nóż, który zawsze nosiłem przy sobie, jak wszy-

scy w Hacilith: w bucie. Czułem lekkie drżenie, które zawsze się

pojawiało, gdy kota przestawała działać. - Powinniśmy zostawić

Mgle i Alę, by sarni stoczyli tę bitwę między sobą. Takie jest słowo

Cesarza. Ty musisz powstrzymać Insekty w Awii.

- Insekty! A co z Cyaną?

- Słowo Sana!

- Nie dbam o... - Dlaczego chciał ratować dziewczynkę,ofia-

rę Wyzwania Aty, której los wcale nie powinien go obchodzić?

- Och, na litość boską, zapomnij o niej. )ak teraz możemy po-

móc dzieciakowi?

Piorun patrzył jak wymachuję nożem.

- Ja jadę na wybrzeże - oznajmił chłodno. - Nie zdołasz mnie

powstrzymać.

- To prawda, nie mogę cię powstrzymać - przyznałem mu

rację - ale mogę spowolnić twoją podróż. - Przycisnąłem plecy do

drzwi, czując jak wypukłe panele wciskają mi się między łopatki.

Patrzyliśmy na siebie, zwierzęta różnych ras zamknięte w jednej

klatce. - Robię to tylko dla twojego dobra! Co powie San?

Rok naszej wojny

265

Piorun wzruszył ramionami i wycofał się na kilka minut do

sypialni, zostawiając mnie samego z Błotniakem. Leśnik był zbyt

wyczerpany, by stać, ale zbyt wielkim szacunkiem darzył swe-

go pana, by dotknąć jakiegokolwiek mebla bez jego pozwolenia.

Czerpał siłę z faktu, że Piorun był z niego zadowolony. Zaciskając

zęby trwał w przygarbionej pozie.

- Księżyc miał wczoraj złotą otoczkę; dziś wcale go nie widać

- powiedziałem. - Nadchodzi potworna burza. Mieszkałem i lata-

łem w Górach Posępnych, więc wiem.

- Gorsza niż ta?

- Tak.

Piorun wróci! w zasznurowanej koszuli schowanej w spodnie,

w czerwonej, haftowanej kurtce do jazdy konnej, wysokich butach,

z tarczą przewieszoną przez lewe ramię i ze strzałą założoną na

cięciwę długiego łuku.

- [ant, schowaj nóż. Dziękuję ci. Proszę, napisz list do Cesarza.

Przekaż mu, że wyruszyłem na poszukiwania Burzyka...

- Oszczędź, mi bzdur, Jaśnie Panie. Cesarz wykluczy cię z Krę-

gu-

- Każ przygotować mój powóz. Wiem, że mnie ,nie rozu-

miesz... Nie możesz mnie zrozumieć... Ale muszę tak postąpić.

Udałem się do kwater służby i obudziłem wszystkich. Było

wpół do trzeciej rano. Wybrałem najlepszego sługę, aby powoził

przez pierwszą część podróży i posłałem jeźdźców z wieściami na-

przód. Zostawiłem leż list do Sana, w którym wszystko wyjaśnia-

łem, a potem wyszedłem na dziedziniec.

Deszcz padał przez strumienie świateł pochodni. Sześć koni

krzesało kopytami iskry na mokrym bruku, niespokojnie przestę-

pując z nogi na nogę. Woda spływała po ich szerokich karkach.

Powóz miał lśniące listwy i złoto-czerwone słońce Zamku z tyłu.

Herb Miki widniał na drzwiach z obu stron, a w miniaturze także

na mosiężnych częściach końskich uzd i na piastach kół.

Wiadomość

Do: Kici

Ode mnie

Mewo, kochanie, przykro mi, że się minęliśmy. Muszę jechać

do Sokolni. Ktoś powinien pilnować Pioruna. Może jest najlepszym

266 Stepli Swainston

łucznikiem wszech czasów, ale też i cholernym idiotą. Kocham cię,

Jant

jechaliśmy przez resztę nocy i cały następny dzień. Ko-

nie zmienialiśmy w Eske, w gospodzie Pod Łabędziem w kniei

i w Domu Złotokapów na skarpie. W Klinglu nie paliły się żadne

światła; miasto opanowały Insekty. Inowrol był pusty, a mieszkań-

cy Szachlaru dawno się wynieśli. Pędziliśmy przez ulewny deszcz.

Przynajmniej on spowalniał Insekty. Znowu zmieniliśmy konie

w Stajniach Solniarza. O zmierzchu przeprawiliśmy się przez zala-

ne tereny w miejscu, gdzie rzeka Iclec wystąpiła z brzegów i wresz-

cie znaleźliśmy się na trakcie biegnącym wzdłuż wybrzeża.

leszcze przed pierwszym przystankiem nasz woźnica dostał

łiipotermii i chyba nietrudno zgadnąć, kto musiał powozić przez

resztę podróży? Po zmroku dotarliśmy do Ondyn-nade-Brze-

giem; koła kręciły się wolniej po piaszczystej drodze. Zatrzymałem

powóz przed niewielką stajnią - krytym slrzechą budynkiem do

połowy murowanym, a od połowy drewnianym.

Cały dwór wyglądał tak, jakby jego budowle wzniesiono jed-

ną przy drugiej dla wygody. Mokry bluszcz próbował się wdrapać

na dwa wysokie kominy, ciemnoczerwone i lśniące. Rozdzielały ja

strugi deszczu. Żółta poświata dobywała się zza ołowiowych szyb,

skupionych w grupach po cztery i osiem, i upstrzonych kroplami.

Nad niewielkim łukiem wejścia widniał herb Ondyn. Zapalona że-

lazna klatka latarni świeciła zapraszająco.

Rok naszej wojny

267

ROZDZIAŁ 19

Wymięci i obolali, Błotniak, Piorun i ja weszliśmy w łuk bra-

my tak szybko, jakby wepchnął nas tam sztorm. Ich ubrania zwil-

gotniały od szybkiego biegu z powozu na ganek, ja przemokłem do

suchej nitki. Wiekowy sługa laskółki kazał nam zaczekać w holu wy-

łożonym dębową boazerią. Piorun spojrzał na mnie z niepokojem.

Nadal kipiał złością, lego potęga była tak wielka, jak moje mdłości.

Nie miałem czasu przejmować się własnym samopoczuciem,

nie przychodziło mi do głowy żadne usprawiedliwienie ani wy-

mówka.

- Dlaczego nas tu trzyma? - spytał rozdrażniony Łucznik.

- Pewnie nie spodziewała się towarzystwa.

- łaskotka nigdy dotąd nie stroiła się dla gości.

W końcu sługa wrócił i wprowadził nas cło niewielkiej sali.

łaskotka grała tam na skrzypcach.

Miała na sobie zieloną, jedwabną suknię. Głowę przechylała

w stronę okien, a pod jej brodą czaił się cień; schudła od czasu, gdy

widziałem ią po raz ostatni. Opuściła instrument i uśmiechnęła się.

- 'Ib naprawdę wy! Nareszcie! Myślałam, że Siwerniak popił

sobie brandy. Otrzymaliście mój list? Przybyliście powstrzymać

Insekty?

Piorun tylko się na nią gapił, ale ja, na szczęście, miałem bar-

dziej przytomny umysł. Ukłoniłem się.

- Pani gubernator Ondyn, przykro mi, ale nie... przynajmniej

jeszcze nie teraz, lesteśmy w drodze do Sokolni i musimy zmienić

konie. - Wyjaśniłem jej wszystko, podczas gdy Piorun zaciskał pię-

ści i ze złości wbijał paznokcie we wnętrze dłoni. Błotniak trzymał

się z tylu. Kiepsko wyglądał.

- Widzieliście moje miasto? - spytała.

268

Steph

Swainsto

n

- Przyjechaliśmy wzdłuż wybrzeża.

- Bardzo nierozsądnie, {ant. Dziś w nocy fale przekroczą wał

brzegowy i zaleją główny trakt. Zamknęłam ten szlak ze względu

na Insekty. Widzieliście światła miasta? Nie? To dlatego, że musia-

łam ie ewakuować! Obrzydliwe Insekty pożarły wszystko w ma-

gazynach i sklepach wzdłuż nabrzeża. Mieszkańców portu uloko-

wałam w domach ich przyjaciół na szczycie klifów. Dzięki bogu

za te domy - tylko one mi zostały! Ci ludzie narażali własne życie

broniąc przystani i kanału przed Alą. To zdrajczyni, fant; mam na-

dzieję, że jej córka utonie.

- Nie mów tak, Jaskółko...

Dziewczyna wzięła laskę opartą o muzyczny pulpit i wspie-

rając się na niej przykuśtykała do mnie. Suknia miękko opływała

jej figurę.

- Pomogę ci, Eszaju - powiedziała - bo jestem twoją ty-

siąckrotną dłużniczką, a także ze względu na tego głupca (utaj.

- Wspięła się na palce i lekko pocałowała Pioruna w policzek.

Piorun poprosił o pozwolenie, po czym chwyci! jej zwinne

dłonie i zasypał je pocałunkami.

- Możecie wziąć moje żaglowce - powiedziała. - Ludzi z On-

dyn dać wam nie mogę. Zgodzę się na współpracę tylko pod jed-

nym warunkiem. O swoich planach zdecydujecie tutaj, na lej sali.

Ondyn jest najsilniejszą gubernią na wybrzeżu, jeśli się obroni. Te-

raz już tylko Ondyn i Morena mają niezniszczone porty.

- Tak - odezwał się Piorun cicho.

Błotniak wydał z siebie głębokie westchnienie, łaskotka spoj-

rzała na niego przenikliwie.

- Musicie coś zjeść. Siwerniak! Daj nam brandy! Przynieś

chleb i łososia, i roznieć tu ogień.

Znalazłszy się pod dachem, Piorun zupełnie zapomniał

o sztormie. Nasze kurtki rozłożono na kafelkach okalających cen-

tralne palenisko i tam powoli schły, parując. Jedliśmy przy ławie

w ciepłej, mrocznej sali, Błotniak z Siwerniakiem przy tym samym

stole, sięgali do tych samych talerzy z prażonymi kasztanami i pie-

czonymi ziemniakami, la nie mogłem się uspokoić; przerażała

mnie potęga oceanu. Próbowałem ze wszystkich sił ukryć strach,

ale nienawidziłem słonego wichru wyjącego w kominie i wdzie-

rającego się pod strzechę stajni. Grzmoty odzywały się raz po raz,

wtórując falom bijącym w długi brzeg plaży.

Rok naszej wojny

269

Przytulna komnata tłumiła większość hałasów; na zewnątrz

ogłuszyłby nas ryk olbrzymich grzywaczy walących w mur przy-

stani i cofających się z sykiem oraz szum deszczu siekącego oce-

an i zamazującego granicę między powierzchnią wody a niebem.

Wzdrygałem się z każdym uderzeniem fali, wyobrażając sobie, jak

ocean wżera się coraz bliżej, przez wydmy, ku temu domowi. Wi-

działem już jak wody się piętrzą i walą z hukiem na dach, niczym

ściana czarnej cieczy. Jak ten dwór miał wytrzymać pod naporem

takiej masy? W każdej chwili mogło nas zmyć w głębinę!

- Dobra brandy - pochwalił Piorun.

- |anl? - łaskotka zwróciła się do mnie. - Jant, dobrze się czu-

jesz? Proponuję ci trunek już. od dziesięciu minul i...

-On...

- Nie lubię morza - wyjaśniłem.

jaskółka wypróbowała inną wersję uśmiechu, którym nas po-

witała.

- Jeśli chcesz iść na górę, proszę bardzo. Musicie -się" posi-

lić i porządnie odpocząć; sztorm bardzo utrudni wam jutrzejszą

przeprawę do Sokolni.

Jaskółka wiedziała tylko o polowie problemu. Potrzebowałem

odpoczynku i koty. Musiałem się dowiedzieć więcej o Biegusie.

Poza tym, nie wiedziałem co myśleć o samej gospodyni. O co

jej chodziło? Skąd się u niej nagle wzięła ta kobiecość? Dlaczego

zachowywała się jak piękna panna, a nie jak zepsuta smarkata?

Piorunowi wyraźnie się to podobało. Gdy była ranna nie potrafił

znaleźć z nią wspólnego języka, ale spokojna Jaskółka zarządzająca

swoją gubernią bardziej mu odpowiadała, a i ona chyba odwza-

jemniała jego sympatię. Odzyskiwała dawnego ducha, czy też po

prostu zrozumiała, jak bardzo się pomyliła odrzucając propozycję

Łucznika?

- Zamierzasz ponowić swoją prośbę o miejsce w Kręgu? - za-

pytałem.

- Może - odparła. - Codziennie rano jeżdżę do grodu. Usu-

wamy stamtąd trupy Insektów, rozbijamy ich mury i poświęcamy

wszystkie godziny dnia zabijając jak najwięcej tych potworów.

Mimo to wciąż musimy się wycofywać! Nie zamierzam oddać im

mojego miasta!

Piorun przytaknął jej gorliwie. Zostawiłem ich samych. Błot-

niak poszedł za moim przykładem i cicho oddalił się na górę, do

270 Steph Swainston

jednej z komnat o ścianach pokrytycii lnianą materią, ozdobioną

awiańskimi gobelinami i porożami.

Zatrzymałem się u podnóża schodów, którymi hulał prze-

ciąg, przy niewielkim okienku z szybami w kształcie rombów. Wy-

chodziło na morze. Zobaczyłem za nim tylko czerń, ale wyczułem

wzburzenie i ruch. Fale przyboju ryczały, a na tle chmur sięgają-

cych daleko w ocean pojawiła się iskra błyskawicy. Fioletowe bły-

ski wyławiały z mroku plażę. Przez chwilę widziałem trupy Insek-

tów ułożone w stertę powyżej linii przypływu, najeżone kolcami

i kanciaste.

Drzwi tuż obok schodów prowadziły do kaplicy. Wiedziałem,

że to spokojne i bezpieczne miejsce, gdzie mogę się zastanowić

i odzyskać panowanie nad sobą. Pomieszczenie miało mniej niż

trzy na trzy metry i było surowo urządzone. Wszystkie kaplice

w Czterech Krainach wyglądały podobnie.

Strzała błyskawicy oświetliła stolik ustawiony przy przeciwle-

głej ścianie, jedyny mebel. Przykryto go serwetą z wyhaftowanym

napisem: Dlaczego czekamy?

Takie pomieszczenia mają nam przypominać o nieobecności

boga. Każą pamiętać, że Zamek powstał, aby chronić Cztery Kra-

iny w czasie, gdy bóg przebywa z dala od swojego dzieła stworze-

nia i że kiedyś, w przyszłości, bóg powróci. Eszajc i Zaskaje jedna-

kowo czekają tej chwili, a długie oczekiwanie jest jeszcze jednym

powodem pragnienia, by zostać członkiem Kręgu. Ludziom przy-

pomnienie o boskim powrocie przynosi spokój, dlatego urządzają

kaplice nawet jeśli mają niewiele miejsca. Dzięki temu czują, że

wypełniają obowiązek wobec nieobecnego boga i nie muszą wię-

cej o tym rozmyślać.

Usiadłem na stole i zacząłem myśleć o Biegusie. Insekty prze-

dostawały się do Czterech Krain z Przejścia - ze świata, do którego

mogłem dotrzeć dzięki narkotykom - świata, który tylko ja zna-

lem i w który tylko ja jeden wierzyłem.

lak mogłem dowieść jego istnienia? Z twarzą zanurzoną w dło-

niach, pogrążony w rozpaczy, przeczesywałem myśli, próbując zna-

leźć sposób wyjaśnienia tego Cesarzowi: „Mój panie, nieżyjący brat

Pustuła wypędza chmary Insektów do Awii z krainy, w której nie-

bieskie potwory czczą trzewia". Zamknęliby mnie na zawsze.

Może naprawdę jestem szalony. Nawał rozkazów Cesarza

i ogromne ilości Scolopendrium rozpruły mi umysł, a ja nic nie

Rok naszej wojny

271

zauważyłem. A jeśli Cesarz wszystko sobie zaplanował i chce wy-

kluczyć mnie z Kręgu jako szaleńca?

Z mieszkańców Czterech Krain w Przejściu spotkałem

jedynie Biegusa i Felicitię, a ich znałem wcześniej w rzeczywi-

stym świecie, więc nawet sam sobie nie mogę udowodnić, że

Przejście naprawdę istnieje. Kiedy pierwszy raz tam trafiłem,

a potem podekscytowany opisałem Piorunowi moje doświad-

czenia, po jego poważnej minie poznałem, że posunąłem się za

daleko.

- To tylko halucynacje ćpuna - powiedział mi wledy. - Nie

marnuj mojego czasu.

To tylko halucynacje. Czyżby Insekty wydostawały się z mo-

ich urojeń i zatruwały świat?

Posłaniec powinien myśleć trzeźwo. Skoro nie potrafiłem do-

wieść istnienia Przejścia, mogłem jedynie zaufać własnej intuicji.

Może za bardzo się balem zaryzykować, by uratować Cztery Kra-

iny? Nie! Zamierzałem wrócić do Przejścia... nawet gdyby miało

mnie to zabić.

Śmierć w wyniku przedawkowania uważano za wielce ha-

niebną. Co mówiłyby o mnie opowieści za pięćset lat?

Dostrzegłem smugę światła, która stopniowo się rozszerzała,

aż objęła całą moją twarz. Drzwi otworzyły się i do niewielkiego

pomieszczenia weszła Jaskółka.

- [ant? Szłam za tobą. Muszę cię o coś zapytać.

Nie teraz, łaskotko, proszę.

- O co?

- (idzie znalazłeś mój pierścionek? Czy mogę prosić o jego

zwrot?

- (aki pierścionek? Ach. Ten? - Zsunąłem miedziany pierścio-

nek Cyany z palca. Jaskółka wyciągnęła po niego dłoń.

- 'lak - powiedziała. - Należy do mnie.

- To raczej niemożliwe.

- Delfin jest moim znakiem, sam przecież wiesz. Gdzie go

znalazłeś?

-|a...

- Dałam go Łucznikowi w zeszłym roku, bo prosił mnie o ja-

kąś pamiątkę.

- No tak. To wiele wyjaśnia. Hm, znalazłem go w zamkowych

stajniach; leżał na posadzce. Spodobał mi się.

272

Steph

Swainsto

n

- Pewnie Piorun go tam zgubił. Skoro to miała być pamiątka,

powinien bardziej na nią uważać.

Piorun? Nie. To niemożliwe. On ojcem Cyany...? Nie mógł-

by...

- Hm... No tak. Zastanawiałem się, czy nie dać go Cyanie.

- Podałem pierścionek Jaskółce.

- Kim jest Cyana?

- Córką Aty, nie pamiętasz?

Dzięki ci, Cyano. Teraz już wiem. Dlaczego tak mnie mdliło?

Nic nie rozumiałem. Cały świat tonął w nieczystościach, stawał się

ciężki od rozczarowań. Wiedziałem, że gniew nadejdzie później,

a na razie czułem ciepło przepełniającego mnie lęku.

- Przysięgam, że już nigdy nikomu nie zaufam!

- lant?

Dlaczego łaskotka znowu się zmieniała, dlaczego stawała się

wytworna i przekonująca? Może to przez jej dramatyczne przeży-

cia? Kiedyś znałem lorda, którego raniły Insekty. Przez resztę życia

wierzył, że zmienia się w jednego z nich i że z nóg wyrastają mu

czarne kolce.

Wprawdzie jaskółka wygląda na zdrową, ale ciało zdrowieje

szybciej niż umysł, a zdarza się, że umysłu w ogóle nie da się wyle-

czyć. W nas wszystkich brzmią echa pól bitewnych.

Śmiertelnicy ogromnie się zmieniają przez całe swoje życie,

ale rzadko takie zmiany następują w kilka miesięcy. Kobiety potra-

fią w niezrozumiały sposób przeistaczać się z dnia na dzień, lecz

to jest zawsze ta sama śpiewka. Ani śmiertelność, ani bycie kobietą

nie mogły wyjaśnić tego, co działo się z Jaskółką.

- W co ty grasz, Ondyn? W co ty, do cholery, pogrywasz?

- Cofnęła się. Pewnie ona też miała o mnie inne/.danie. Czy mogła

postrzegać mnie wciąż w tym samym świetle, wiedząc, że widziałem

każdą jej cząstkę, w środku i na zewnątrz, szwy i w ogóle?

Wyszedłem za nią z mrocznej kaplicy.

- Najpierw jesteś niecierpliwą i ambitną suką, potem docho-

dzisz do wniosku, że zadowala cię życie Zaskaja, a teraz stajesz się

przebiegła jak Mewa, nosisz suknie i rozdajesz pocałunki. Przykro

mi, ale nie wiem już, co mam, kurwa, o tym myśleć.

laskółka zastukała laską w deski podłogi.

- Później ci wyjaśnię.

- Wyjaśnij teraz.

Rok naszej wojny

273

- Teraz Ondyn musi się bronić! Mój dom, przystań, w któ-

rej dorastałam! Potrzebuję miejsca w Kręgu! Tak się boję, że nie

zdołam ocalić Ondyn. Mając nieśmiertelność i pomoc Pioruna,

może je odzyskam. Wracając do zdrowia miałam czas wszystko

sobie przemyśleć. Coś we mnie wciąż popycha mnie do przodu,

ale od czasu tamtej bitwy czuję się zmęczona. Brak mi sił, by starać

się o przyjęcie na Zamek, tak jak wcześniej. Teraz muszę walczyć,

a nie mogę, bo jestem kulawa. Wiem, że Krąg nie da mi więcej siły,

niż mam teraz, a moje kalectwo nigdy nie zostanie uleczone, ale

Piorun mi pomoże. Dostałam list od Mgły. Sam go doręczyłeś.

- Tak.

- Wyjaśnia w nim, dlaczego Piorun mnie kocha. Wcześniej

nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Według Żeglarza jestem po-

dobna do kuzynki, którą Łucznik kochał wiele wieków temu, gdy

jego ród rządził Awią. Nigdy jej nie zapomniał, a tak się składa, że

wyglądam jak ona! Nazywała się Martyn Mika; podobno świetnie

polowała i była odważna w boju. I miała rude włosy. Uważał ją za

doskonałość. - faskółka spojrzała na fałdy zielonej sukni, opadają-

ce na podłogę. - I nosiła jedwab - dodała.

- Odrzuciłaś Raroga, a teraz próbujesz znowu go usidlić.

- Tak, chyba masz rację.

- Cholera, Jaskółko, nie pomyślałaś, że mamy na głowie po-

ważniejsze zmartwienia? Wireo i Płowy tkwią w Lowes jak rozbit-

kowie! Pustul nic nie potrali zdziałać! Eske postawiono w stan go-

towości! Ty sama codziennie odpierasz ataki Insektów! Nie przy-

szło ci do głowy, że Ondyn to ostatnia gubernia przed Hacilith? Co

będzie, jeśli Insekty dotrą do miasta? A ty co? Stroisz się w piórka

jak samolubny babsztyl...

- Nie mów tak do niej - przerwał mi Piorun, opierając się

o framugę drzwi komnaty gościnnej i kładąc dłoń na rękojeści

miecza.

Zostałem zdradzony, jak skopany kundel. Żaden z Eszajów

nie był nic wart; mój powiernik, nauczyciel i wierzyciel miał tyle

wad, co ja. Jakim cudem utrzymujemy nieskazitelny wizerunek

Kręgu, o którym marzą Zaskaje? Jeszcze nigdy nie czułem się tak

samotny, nawet w ponurych górach.

Wycelowałem w niego palcem.

- Właśnie odkryłem, że to wszystko twoja wina! Jak mogłeś

pójść do łóżka z Atą?

274 Steph Swainston

-Co? Nie! |a...

- Żadnych usprawiedliwień! - Pobiegłem schodami na górę

i zamknąłem się na klucz w gościnnej komnacie.

Usiadłem na prostym łożu i zdarłem z siebie koszule. Spoj-

rzałem na naznaczoną bliznami skórę. Kiedy świat wokół mnie

rozpada się na kawałki, a ja stoję bezsilny w obliczu katastrofy,

wciąż mam pełną kontrolę nad jednym - nad moim ciałem. Oto

rozwiązanie wszystkich moich problemów: zacząłem przygotowy-

wać działkę koty.

Spokojnie obejrzałem ramiona i uznałem, że nie ma sensu się

w nie wkłuwać. Kiedyś, błądząc igłą naprawdę głęboko, trafiłem

w arterię. Tego doświadczenia nie chciałbym powtórzyć.

jaskółka zastukała w drzwi i cicho zawołała moje imię. Ka-

załem jej spadać. Położyłem się na białej pościeli i rozpostarłem

skrzydło. Poczułem, jak silne mięśnie się rozluźniają. Miejsce,

w którym łączą się z moimi plecami ma szerokość uda.

Piorun mnie zawiódł.

Namacałem odpowiedni punkt po wewnętrznej stronie, mię-

dzy czarnymi szczeciniastymi piórami, sztywnymi i niewielkimi

jak paznokieć kciuka. Rozgarnąwszy je zobaczyłem delikatną, bladą

skórę, obciągającą włókna potężnych mięśni, pneumatyczne kości

i zdrowe żyły. Jani - pomyślałem - jeśli to zrobisz, prawdopodo-

bieństwo, że już nigdy nie polecisz jest ogromne, a wtedy będziesz

już tylko zwykłym śmiertelnikiem, którego los jest przesądzony.

O ile, oczywiście, nie zabije cię za duża dawka narkotyku.

|ak on mógł?

Honor nie istnieje. Rycerskość nie jest prawdziwa. Mury się

kruszą.

Nie miałem nic, co mógłbym zapisać w testamencie. Rezy-

dencja w Kutych należy do Mewy, Slota może wziąć moje książ-

ki, a Lascann zatrzymać Gospodę pod Karlhn Pająkiem. Żegnaj

Mewo. Zacząłem od niczego i wkrótce znowu stanę się niczym, ale

teraz jestem Cesarskim Posłańcem - to moje największe osiągnię-

cie - i wiem, że dla Czterech Krain warto zaryzykować.

Na czym to stanęliśmy?

Przez chwilę siedziałem trzymając igłę w powietrzu, niena-

widząc scolopendrium, nienawidząc siebie. Potem powoli wbiłem

ją w ciało. Skóra w tym miejscu była wrażliwa. Bolało tak bardzo,

Rok naszej wojny

275

że musiałem się zatrzymać, mrugając załzawionymi oczami, ale

już po chwili znalazłem żyłę. W cylindrze strzykawki pojawiła się

krew,

Nie chcę umrzeć. Nie chcę tego robić. Mewo, przybądź tu ze

swoim kakaowym głosem i zanuć mi coś do snu.

Wcisnąłem llok i od razu poczułem działanie narkotyku. Le-

dwo zdążyłem wyciągnąć igłę - smuga mojej krwi została na szkle

cylindra - strzykawka wypadła mi z ręki. Zupełnie straciłem koor-

dynację ruchową. Fala gorąca oblała mi plecy, gwałtownie objęła

nogi i stopy, i wpadła do mojej głowy czarną eksplozją. Położyłem

się na rozpostartych skrzydłach, z trudem łapiąc oddech. Zamkną-

łem oczy i zacząłem spadać bez końca, w ciemność, w siebie.

Coś się poruszyło. Dźwięk. Dźwięk poruszał się w tańcu, bla-

doniebieskie zawijasy na tle oślepiająco białej ciszy. Próbowałem

coś powiedzieć i wyjęczalem szereg szarych kropek. Błękitna smu-

ga rozszerzyła się i pociemniała. Przypominała pas materiału. Wy-

pełniła całe pole dźwięku i szybko zmieniła barwę z błękitnej jak

niebo do niemal czarnej.

- Mmm - zgodziłem się wyraźnym różowym odcieniem.

- Chyba nie muszę krzyczeć, co? - lasnoniebieski, czarny, ja-

snoniebieski, czarny. Ciłos Felicitii. Obudziłem się, leżąc na czymś

zielonym, wsparty o twardą, czarną powierzchnię. Nad sobą mia-

łem oślepiająco jasne niebo.

- Udało mu się - powiedział Felicitia błękitnie.

- No.

- To ciężka przeprawa. Możesz mi wierzyć - dodał Aver-Fal-

conet.

Silna ręka postawiła mnie na nogi. Zachwiałem się i upadłem.

Podniosłem się o własnych siłach, przetarłem oczy i rozejrzałem

się wokoło. Znajdowaliśmy się na pasie trawy długim na sto me-

trów, między dwoma ogromnymi, ale nie przytłaczającymi mura-

mi z obsydianu, które, nieskazitelne, pięły się ku niebu. Nie miały

okien ani żadnych ozdób, a na zewnątrz nie widać było żadnych

schodów. Biegły łukiem i w odległym krańcu puchły, przyjmując

kształt okrągłych wież z wysokimi iglicami kłującymi powietrze.

Nawet Genya nie wspięłaby się po lak gładkich ścianach. Pinakle

były tak smukłe, że w Czterech Krainach nie mogłyby istnieć. Roz-

poznałem Pałac Srebrzytrych.

276 Steph Swainston

Ruszyliśmy przez trawnik. Felicitia wspierał mnie z jednej,

a Delamer z drugiej strony, dopóki nie przypomniałem sobie, jak

należy używać nóg.

- )est tu Biegus? - spytałem.

- Przekonamy się, mój uparciuchu.

- A Glistoforma?

- Kapitan Straży? Są gdzieś w okolicy. Masz miecz?

Sprawdziłem broń, ale nie miałem wielkiej nadziei, by wy-

starczyła przeciwko milionowi drapieżnych robali. Skręciliśmy za

róg budowli, na jeszcze bujniejsze trawniki, zapełnione lśniącymi

Insektami, brązowymi i ciemnołioletowymi z mosiężnym poły-

skiem. Figury Insektów stały nieruchomo na trawie lub zamrożo-

ne w owadzim tłumie gnały falą na strażnicę. Wstrzymałem od-

dech i gwałtownie chwyciłem za miecz. Felicitia zachichotał, a ja

zorientowałem się, że prawdziwe Insekty nie mogłyby tak długo

stać bez ruchu.

- Zębaci ściągnęli je z pól bitewnych - wyjaśnił Felicitia - i zro-

bili z nich rzeźby, widzisz? Przy pomocy owadzich pancerzy odtwa-

rzają przebieg bitew, żeby Epsilon zapamiętał je na zawsze.

Zbliżyliśmy się do wspaniałego wejścia, czarnego łuku w we-

wnętrznym murze i weszliśmy po kamiennych stopniach prowa-

dzących do środka. Na samym szczycie schodów leżało pasiaste

futro. Najpierw myślałem, że to skóra, być może kolejne z trofeów

Zębatych, ale kiedy podeszliśmy bliżej zobaczyłem potężne tylne

łapy i łopatki. Gęsta pomarańczowo-czarna sierść unosiła się wraz

z oddechem wielkiego tygrysa. Płynne ślepia miał zamknięte, jed-

na z łap zwisała ze stopnia, a ogon krył się pod potężnym ciel-

skiem.

- Przejdź nad nim - szepnął Felicitia. Ledwo zdążyłem pod-

nieść nogę, a wielka bestia skoczyła na równe nogi i zaryczała, po-

kazując różowy jęzor i frędzle długich, białych zębów ze sznurka.

Tygrys byt wyższy ode mnie; siedząc na tylnych łapach mógł pa-

trzeć Dela merowi prosto w oczy.

- Kfo Ib? - warknął zwierz mrugając żółtymi ślepiami. - Kfo

fblifafiędoPałafu?

- Wyświadcz nam tę łaskę i powiadom Jego Wysokość, że

Aver-Falconet przyprowadził z Epsilonu gościa, który pragnie

z nim pomówić - powiedział Felicitia.

Tygrys obejrzał mnie dokładnie. Jego wąsy zadrgały.

Rok naszej wojny

277

- Frobię jak płofisz. Safekajcie tu af fłócę. - Strzelił ogonem

i bezgłośnie oddalił się na miękkich łapach, wielkich jak kopyta

konia pociągowego.

- Co to było? - spytał Lej.

- Tygrys sznurozęby. Nie może cię ugryźć, bo ma zęby jak

puch, ale widziałem jak jednym skokiem pokonał całą długość pa-

łacowej sali.

Czekałem niespokojnie, zastanawiając się, co mam powie-

dzieć Biegusowi. W końcu tygrys przypląsał z powrotem i zatrzy-

mał się przed nami z poślizgiem.

- Fchoćcie! Fchoćcie! Fczęściafe, faforyci Jego Fyfokości.

Ruszyliśmy za tygrysem, który miękko kroczył między ob-

sydianowymi kolumnami. )ego grzbiet kołysał się na wysokości

mojej klatki piersiowej, a wielka głowa kiwała się z boku na bok.

Oglądałem ściany sprawdzając czy Biegus ozdobił je herbami,

ale nadal były tylko czystym, nieskazitelnym kamieniem, który

lśnił jak mokry. Korytarz był tak ogromny, że nie widziałem

jego krańców; wyglądał jak wielka sala wykuta w czarnym lo-

dzie z podłogą tak wypolerowaną, że mogliśmy oglądać w niej

swoje odbicia. Obraz tygrysa poruszał się jak pomarańczowa

chmura. Bose stopy Hippicznego lepiej się trzymały zimnej po-

sadzki niż moje buty, ale Lej nie ufał tygrysowi i trzymał się za

Felicitia.

W końcu sznurozęby dotarł do następnego łukowatego przej-

ścia i usiadł przed nim. Felicitia zagłębił rękę w bujnych kłębach

jego futra. Bestia otrząsnęła się.

- Mofecie plejść.

Z drugiej strony dobiegały nas odgłosy ożywionych rozmów

i wybuchy śmiechu. Podziękowałem tygrysowi i wszedłem na

dwór Biegusa jako pierwszy. Felicitia i Delamer kroczyli za mną.

Setki stworzeń podniosły głowy, gdy przekroczyliśmy próg.

Tygrysy i Geopardy wylegiwały się na ozdobionych frędzlami po-

duchach przy ścianie. Niektóre nosiły aksamitne obroże. Kiedy

je mijałem, wodziły za mną wzrokiem, zafascynowane pięknymi

piórami w moim kucyku. Chciały, jak małe kociaki, pochwycić je

swoimi potężnymi łapami. Długowłosi, hojnie obdarzeni przez

naturę Hippiczni stali w grupie; skłonili się prężnie Delamerowi.

Stroje mieli skąpe: peleryny z otposów obszyte plafynumpusem.

Z dumą dźwigali rury swojej broni na ramionach.

278

Steph

Swainsto

n

Zębaci o lśniących skorupach stali w kącie sali. Mieli ostre jak

brzytwy bułaty, których rękojeści oplatały ścięgna. Były tam także

nieznane mi kobiety z pomalowanymi w wojenne barwy twarza-

mi i w zbrojach ze stwardniałej niebieskiej żywicy.

Oparci o kolumny lub skupieni wokół kamiennego stołu stali

Ludzcy żołnierze ubrani w zielone i brązowe szaty. Gdy zbliżyli-

śmy się do nich, przerwali rozmowy. Czułem, że wielu ze zdumie-

niem przypatrywało się moim skrzydłom. Dziewczyna o srebrzy-

stej, węgorzowatej skórze i z grzebieniem płetw na końcu ogona

nachyliła się ku przyjaciółce i powiedziała coś szeptem; obie wy-

buchły musującym śmiechem. Przerwa w tłumie oznaczała obec-

ność niewidzialnego stworzenia, Kanczyla. Był też przedstawiciel

Rekinów, grupy podłych rozrzutników i awanturników /. Upełni

oraz ośmiu czy dziewięciu Analityków Rynku z Korporacji Try-

konce.

Po drugiej stronie sali stały Polipy i Nasnasy - obrzydliwe

istoty, które wyglądały jak człowiek przecięty wzdłuż. Był też Cho-

wany, którego nie mogę opisać (z oczywistych przyczyn).

Hebanowoskóra Owocodajna z Chlorylli miała na sobie suk-

nię balową z żywych liści. Kiedy ją mijaliśmy, dygnęła z szelestem

spódnicy, spod której przezierała bielizna ze świeżych kwiatów.

Przedstawiciel Hippicznych puści! do niej oko.

Latające zwierzęta dryfowały lub śmigały pod sklepieniem.

Nieruchoma istota o sztywnych, metalowych skrzydłach przyglą-

dała się nam wypukłym, szklanym okiem. Sterówce skupiały się

w grupy jak balony zabawki. Do przerośniętych nóg miały przy-

wiązane kartki z wiadomościami. Problemingi odbijały się od su-

fitu i zderzały ze sobą. Czarne paciorki ich oczu patrzyły w dół. Te

gryzonie były lżejsze od powietrza - zbierały się w stada, skakały

z krawędzi klifów i unosiły się ku niebu.

Czułem na sobie spojrzenia ciekawego tłumu, gromadzące-

go się tuż za moimi plecami. Ogolone kobiety w pogryzionych

przez Insekty, lakierowanych zbrojach ustąpiły nam z drogi jako

ostatnie. Kiedy zasalutowały i odsunęły się na bok, zobaczyłem na

blacie moją mapę sporządzoną szmaragdowym atramentem. Za

stołem, na obsydianowym Ironie siedział Biegus. Ukłoniłem się.

Delamere także się ukłonił. Felicitia dygnął.

- Rhydaninie - zwróci! się do mnie Biegus. - Wiesz, że nie ży-

czę sobie rozmawiać z tobą. - Siedział z brodą opartą o dłoń. I-aldy

Rok naszej wojny 279

płaszcza miał spięte na ramieniu, a postawą przypominał Cesarza.

Różniła ich kolczuga i obwód ramion. Hełm z herbem tkwił na

oparciu tronu; materia z lazurowym symbolem Biegusa także tam

wisiała, skrzydło orła załamywało się na poręczy.

- Przebyłem długą drogę, by przekazać ci ważne wieści - po-

wiedziałem.

- Z Czterech Krain? Czy rzeczywiście jest stamtąd tak dale-

ko? A może dzieli nas od nich tylko jeden oddech konającego?

- Przepraszam, Wasza Królewska Mość, ale...

- (ant, trudno mi rozmawiać z kimś, przez kogo tutaj się zna-

lazłem. Choć muszę przyznać, że życie w Srebrzytrychu podoba

mi się. Podniósł glos, by tłum go usłyszał. Zebrani odpowiedzieli

pomrukiem zadowolenia.

- Dobrze się urządziłeś - przyznałem. Kiedy ostatnim razem

opuszczałem Srebrzytryeh, pałac by! tylko pustym gmachem. Te-

raz dwór Biegusa mieścił się w salach, w których dawniej dni upły-

wały mi na tańcach i rozpuście.

- Przyjrzyj się nam uważnie, fant. Nie skopiowałem Kręgu

ani nie wprowadziłem nigdzie zasad równie niepodważalnych, jak

w Awii. Poprosiłem tylko te istoty o pomoc, a one zrozumiały, że

działając razem, więcej osiągną w walce przeciwko Insektom. Oca-

liliśmy miasto Hpsilon! - powiedział z ożywieniem. Tłum zgodnie

mu zawtórował, a gorliwi Hippiczni zaczęli wiwatować. - Aver-Fal-

conet, nie obciążaj tej złamanej nogi. Chodź tutaj i usiądź. - Biegus

wskazał onyksowe krzesło po swojej lewicy, które Felicitia zajął,

uśmiechając się szeroko. Krzesło po prawej ręce Biegusa pozosta-

ło wolne. - Przekaż nam wieści, z którymi przybywasz, Kometo,

a potem nas zostaw.

- Mam raport z Czterech Krain - powiedziałem, myśląc szyb-

ko. - Wasza Wysokość, być może myślisz o nich, jak o ziemi, którą

opuściłeś, ale Insekty przemieszczają się z Przejścia do Czterech

Krain, a być może także między innymi światami!

- lak?

- Nie jestem pewien, Wasza Wysokość. Instynktownie. Po-

dobnie jak ja, kiedy latam, mogę wybrać dowolny kierunek w po-

wietrzu, lak samo Insekty przemieszczają się między światami nie

skrępowane ich granicami. Nie widzą między nimi różnicy. Dla

Insektów wszystkie światy są jednym.

- Używają do tego mostów? - spyta! Biegus.

280 Steph Swainston

ledna z kobiet w żywicowej zbroi stuknęła ohydną włócznią

w posadzkę.

- Możesz mówić, kiedy zechcesz, Mimozo - powiedział jej

Biegus. - Nie musisz prosić mnie o pozwolenie.

- Panie. Widziałam taki most w Vista Marchan, zanim moje

miasto zostało podbite.

- A zatem Insekty, które przepędzam z Epsilonu po prostu

uciekają gdzie indziej. Na przykład do Czterech Krain, czy tak?

I rozumiem, ze Zamek odpowiednio się nimi zajmuje?

- On mówił, że Krąg nie daje rady - wtrącił Felicitia.

- To nie przesada. Wkrótce Imperium spotka zagłada. Stanie-

my się kolejną częścią Papyrii. Tysiące już poniosły śmierć. Lowes

jest skończone. Twoi ludzie w Awii i w guberniach Niziemia wciąż

walczą, ale są skazani na przegraną. Zamek jesl podzielony, a In-

sekty bez przeszkód docierają na południe aż do Hacilith. Dlatego

przybyłem prosić cię o pomoc.

- Kio cię przysłał? - spytał Biegus.

- lestem tu z własnej inicjatywy.

- Tak myślałem. - Zamknął oczy, zastanawiając się nad wia-

domością o jego ojczyźnie, do której cierpienia i klęsk on sam się

przyczyniał. Próbował nie okazywać po sobie emocji, ale przez se-

kundę widziałem na jego twarzy rozpacz, którą szybko ukrył. - )ak

mógłbym wam pomóc? Nie ma na to sposobu!

- Proszę cię, byś ulżył Czterem Krainom, pozwalając Insek-

tom powrócić do Epsilonu.

W tłumie dały się słyszeć sapnięcia i syki.

- Myślę, że mówię to w imieniu wszystkich tu obecnych. Przez

ostatnie miesiące toczyliśmy ciężkie walki, aby oczyścić miasto i sa-

wannę. Obywatele Epsilonu nie życzą sobie powrotu Insektów. Tutej-

sza ludność nie zna Czterech Krain i nie przejmuje się ich losem, Rhy-

daninie; w ich oczach świat, z którego pochodzimy nie jest ważny.

- Pamiętasz Rachis?

- Oczywiście, że pamiętam Pałac.

- Ogrody zmieniły się teraz w okopy. Cubernator Ondyn nie-

mal tam zginęła.

- Ta pieśniarka? A co ją pchnęło do walki? - Biegus zamilkł,

zdając sobie sprawę, że jego dwór mógł poczytać umiłowanie oj-

czystej ziemi za słabość, która narażałaby na niebezpieczeństwo

tutejsze istoty.

Rok naszej wojny

281

- Jeśli wpuścisz Insekty z powrotem na sawannę i będziesz

tam na nie czekał, możesz je zniszczyć, zanim zaczną wam zagra-

żać. - Milczenie. - Biegusie, uratowałem cię z pola bitwy. Dałem ci

to miejsce. Musisz nam pomóc.

- Mój brat jest teraz Królem Awii? - spytał tonem, który

świadczył, że spodziewa się najgorszego.

- Tak, ale Pustuł jest otoczony i bezsilny w Rachis, tak samo,

jak Tornado w Lowes. Linia frontu przebiega przez miasto i wzdłuż

granicy z F.ske, a nasze wojska są rozstawione wzdłuż niej zbyt

rzadko. Pustuła powszechnie uważa się za „słabeusza".

- Sir. Czas jest cenny - odezwała się Mimoza. - Mamy inne

sprawy do omówienia.

Biegus podniósł dłoń, aby ją uspokoić.

- Proszę słuchaj, tak jak mamy w zwyczaju na tym dworze,

w przeciwnym razie Vista będzie walczyła sama. Ja wysłuchałem

waszych zaklęć, które nic nie zadziałały, teraz więc skupmy się

przez moment na prośbie tego oto Posłańca. Jant, powiedz mi jak

radzi sobie moja rezydencja i czy mój brat jest zdrów.

Opowiedziałem mu o ucieczce mieszkańców Tanager do

miasta Rachis i o zniszczeniu Miki. Na koniec stwierdziłem:

- Tak czy inaczej, Pustuł długo się nie utrzyma. Awii zostały

najwyżej dni.

- Hm - Biegus się zamyślił. - Tylko jak się o tym dowiem?

Regularne kontakty między Czterema Krainami i Srebrzytrychem

są zbyt niebezpieczne... Ludzie ryzykują śmiercią za każdym ra-

zem, kiedy dostają się do Przejścia. Tak się stało ze mną... |ant,

gdzie teraz jestem w Czterech Krainach?

- Jesteś już bohaterem legend - odparłem gładko.

- Ale przewieźliście moje ciało do Rachis? Złożyliście je

w mauzoleum nad jeziorem, tam gdzie spoczywają inni członko-

wie mojego rodu i gdzie pewnego dnia dołączy do nas Pustuł? Mój

brat zamówił kwiaty i draperie do ozdoby mojego grobowca?

- W czasach wojny konieczne są pewne poświęcenia - po-

wiedziałem.

Biegus zerwał się na równe nogi.

- Opuszczamy dwór na pół godziny! Proszę omówcie pety-

cje między sobą. Obiecuję, że wszystkie zostaną wysłuchane, kiedy

wznowimy obrady. Aver-Falconet, pójdziesz z nami! - Chwycił

brzeg mojego skrzydła lak mocno, że byłem zmuszony iść za nim

282 Steph Swainston

w bardzo niegodny sposób. Felicitia pokuśtyka) za mną z powro-

tem przez tłum mieszkańców Przejścia i dziwnie przystrojonych

Ludzi na trawnik wewnętrznego dziedzińca, wprost pod wysokie

i czyste niebo.

Biegus przysiadł na lśniących jak szkło stopniach w miejscu,

gdzie wcześniej wylegiwał się tygrys.

- Tutaj w ogóle nie ma pór roku - powiedział. - Najdziwniej-

sze jest to, że najbardziej brak mi zimy.

- Wasza Wysokość.

- Nie musisz mnie tak tytułować, )ant. Zębaci czują respekt

przed „Bezśmiertnymi" i zaczynam ich rozumieć. Powiedz mi,

dlaczego nie spocząłem w moim własnym... w królestwie Pusłu-

la.

Opowiedziałem mu o ucieczce Pustuła z konduktu pogrze-

bowego. Wyjaśniłem, że wiedzieliśmy, gdzie znajdowała się trum-

na, ale nie mogliśmy do niej dotrzeć, ponieważ w lowes zaroiło się

od Insektów. Zasępiony Biegus słuchał wszystkich wieści z uwagą,

jaką pamiętałem z czasów, kiedy krążyłem z wiadomościami mię-

dzy nim i Cesarzem.

Przez jakiś czas milczał, a potem zapytał:

- Gdyby było mniej Insektów czy bylibyście gotowi odna-

leźć tę trumnę...? Tę...Przepraszam, (ant, mam większe trudności

z przystosowaniem się niż ty, a tu chodzi o wyjątkowa sytuację.

- W porządku, rozumiem.

- Pozwól, że jednak to powiem: trumnę ze szczątkami Bie-

gusa Rachisa. I czy przewieziecie ja do stolicy Awii, aby spoczęła

w grobowcu, tak jak powinna?

- Będzie to pierwsze zadanie, którym zajmie się twój biedny

brat - zapewniłem go.

- Dopilnuj, by Pustuł miał dobrego doradcę - powiedział

roztropnie. - Jeśli chcecie pokonać Insekty, musi mieć utalentowa-

nych i mądrych ludzi wokół siebie.

- W tej chwili ważniejsza jest sama siła.

- Właśnie miałem o tym mówić. Zgadzam się z tym, co po-

wiedziałeś. Czas i Insekty to jedyne, co łączy Przejście i Cztery

Krainy. A zatem, oto moja odpowiedź: zatrzymam kampanię tutaj

na cztery tygodnie. W tym czasie twoim zadaniem będzie przygo-

towanie wojowników w Czterech Krainach i użycie ich siły prze-

ciwko Insektom. Jeśli wypchniecie ie z powrotem, będę na nie tutaj

Rok naszej wojny

283

czekał. Zniszczymy je, jeśli zdołamy, a jak nie, to pozwolę im zostać

na sawannie tylko przez cztery tygodnie pilnując, by nie wchodzi-

ły na tutejszy most i nie budowały nowych! Powiem Bachantkom

Mimozy, że potrzebujemy czasu na połączenie naszych sił, ale wąt-

pię, bym zdołał powstrzymać żywiołowość Hippicznych dłużej niż

przez miesiąc.

- Potrzebujemy więcej czasu - powiedziałem.

- Nie, |anl. Jeden miesiąc, (eśli wszystko co mi powiedziałeś

jest prawdą, czeka cię najtrudniejsze zadanie w całym długim ży-

ciu, jakie cię jeszcze czeka.

Biegus wsiał, [.śniące płyty zbroi na jego nogach nasunęły się

na siebie bezgłośnie. Podrapał się w głowę.

- Pamiętaj, godzę się na to odroczenie jedynie po to, by

Pusluł mógł odzyskać moją trumnę. Byłbym wdzięczny, gdybyś

mógł mnie powiadomić czy szczątki Biegusa spoczęły bezpiecz-

nie w mauzoleum. Kiedy znowu powrócisz do Przejścia, Posłańcze

- wprawdzie wolałbym, byś tego nie robił ze względu na dobro

Imperium, ale znam cię i wiem, że nie można ci ufać - wtedy od-

wiedź, mnie i opowiedz mi legendę o Królu Rachisie. Zawsze bę-

dziesz mile widzianym gościem w moim pałacu.

- Niegdyś ów pałac należał do mnie. - Nie mogłem się po-

wstrzymać, by mu o tym nie przypomnieć.

W jego oczach pojawił się błysk.

- Tak. Nigdy nie ufaj bogatemu Rhydaninowi, chudym ku-

charzom i grubym żołnierzom. Czy nie tak mawiałeś w Hacilith?

Felicitia uśmiechnął się szeroko i przytaknął.

- Jant tworzy legendy - powiedział.

- Dopilnuję, by zapamiętano cię jako najwspanialszego zwy-

cięzcę - obiecałem.

- W takim razie, nasza umowa obowiązuje. - Uścisnął mnie

krótko, lecz mocno. Poczułem, jak jego stalowe naramienniki wbi-

jają się w moje bicepsy. - Bywaj.

- Żegnaj, Rachis.

Biegus wrócił na salę. Chwilę po tym, jak znikł mi z oczu,

usłyszałem stukanie jego ostróg o kamienną posadzkę. Westchną-

łem.

- No i?

- Trzymaj się, Felicitia.

Aver-Falconet wbił wąski obcas buta w trawę.

2«4

Steph

Swainsto

n

- Typowe! Czekam na ciebie dwieście lat! Pomagam ci, zabie-

ram cię do pałacu i co z tego mam? Ty mnie ciągle ignorujesz!

Za bardzo koncentrowałem się na sobie, próbując wyczuć

siłę, która przeciągnie mnie z powrotem do Czterech Krain. )uż się

pojawiła, powoli narastała.

- jesteś zazdrosny - powiedziałem mu.

- Może i jestem, rozwiązły młodziku.

- Felicitia, nigdy nie wybaczę ci lego, jak mnie traktowałeś

w Hacililh, kiedy jeszcze miałem za mało pewności siebie, by

uciec. Dlatego porzuć nadzieję; między innymi przez ciebie zaczą-

łem brać kotę.

- Gdybym nie zmarł w wyniku cholernego przedawkowania,

jeszcze bym cię zdobył, mój gibki chłopcze. Wiem, że bym mógł.

W przeciwnym razie kazałbym cię zastrzelić. - Felicitia zacisnął

wargi, a potem splunął. - Cholera. Kapitan Straży.

Robaki spływały ze schodów grubą, cielistą masą, przyjmu-

jąc kształt stopni, z których się ześlizgiwały. Kiedy znalazły się na

trawie, połączyły się. Nogi, tułów, ramiona, głowa; i jeszcze raz

od początku, układając się nie w jedną Clislotbrmę, lecz w dwie,

ale o połowę mniejsze. Do pięknej kobiety dołączyła postać męż-

czyzny. Przez sekundę jego forma była kopią mnie, potem Heli-

citii, aż w końcu stała się neutralna. W obu postaciach od czasu

do czasu pojawiały się szczeliny, które otwierały się i wypełnia-

ły, wraz z płynnym ruchem robaków. Przemówiły jednocześnie

w idealnym współbrzmieniu, ale tonem zupełnie pozbawionym

emocji:

- Widzimy, że wreszcie dostałeś się na dwór.

- Pomimo zastraszania!

- Zasiadamy po prawej stronie Biegusa. Wiemy, że ci nie ula

- zabrzmiała zabójczym chórem istota. - Dziś dowiedzieliśmy się,

jaki jesteś ważny. Jaki możesz być pożyteczny.

- Przecież nie było was na dworze - powiedziałem. W odpo-

wiedzi, żeńska postać Glistoformy zatopiła dłoń w szyi po nadgar-

stek, chwilę tam pogrzebała, po czym wyciągnęła małego robaka,

niczym nie różniącego się od reszty. Dyndał w jej ruchliwych pal-

cach.

- Rozumiem. Wystarczy jeden robak.

- Właśnie dlatego są takim doskonałym szpiegiem - zauwa-

żył Felicitia z obrzydzeniem.

Rok naszej wojny

285

Żeńska i męska forma wzięły się za ręce, a robaki zaczęły

przełazić z jednej na drugą, wzdłuż ich ramion. Ich włosy wiły się

i falowały.

- lani - odezwała się męska połowa - nasz świat jest jednym

z miejsc, w których Insekty się rozmnażają...

- Wydaje ci się, że Cztery Krainy mają problem? - dodała

żeńska połowa milionem głosów.

- Powinieneś zobaczyć jak się roją...

- W lotach godowych..

- Nad naszym umierającym somatopolis..

- Ich jaja są...

- Głodne. A larwy...

- Pochłaniają wszystko...

- Nie mogliśmy nic zdziałać...

- Dlatego przybyliśmy do Kpsilonu - dokończyła Glistofor-

ma o postaci kobiety. Miałem wrażenie, że powinienem coś po-

wiedzieć, więc podziękowałem im za informacje.

- Musicie pokonać Insekty - powiedziała męska postać Gli-

stoformy.

- Powodzenia - dołączyła się postać żeńska. Zadrżałem.

- Działajcie z myślą o światach jeszcze nie zaatakowanych. In-

sekty z Czterech Krain dotrą do innych miejsc, jeśli wasz świat...

- Zostanie opanowany...

- Nie chcemy, by tak się stało...

- Dlatego nie wracaj do Przejścia - powiedziały obie postaci

razem. Kobieca podniosła rękę. - (esteś potrzebny w Ondyn. - Ich

formy zlały się w jedną.

Obaj z Felicitią patrzyliśmy, jak się rozplatają i zwojami spływa-

ją na trawę. Wnikały w glebę z taką samą łatwością, jak siki w śnieg.

Ich twarze połączyły się jako ostatnie. Robaki z tyłu głów zsunęły się

na ziemię pierwsze, za nimi powędrowały włosy, a dopiero potem

twarze. Po chwili na trawie nie został po nich nawet ślad.

- Nienawidzę tej stwory. - Felicitią przygryzł wargę i pod-

niósł wzrok do góry. - Och, )ant, ty też już mnie opuszczasz?

Poczułem, że ciągnie mnie coraz silniej. Czarne ściany Sre-

brzytrychu zaczęły blaknąć, najpierw leciutko, a potem coraz szyb-

ciej traciły kontury. Purpurowa satyna stroju Felicitii i oślepiające

niebo traciły jasność. Oklapłem z ulgi. Nie było mi pisane umrzeć.

Nie musiałem zostać w Przejściu. Wracałem do domu.

286

Steph

Swainsto

n

- Nie! Nie zostawiaj mnie! - Felicitia podbiegł do mnie, a ja

poszedłem za siłą.

- Przepraszam.

- Przekaż Cesarzowi wyrazy miłości ode mnie! - Pospiesznie

posłał mi całusa.

- Żegnaj.

- Żegnaj.

- Żegnaj? Co takiego, |ant? Słyszałeś go, Rarogu, powiedział:

„Żegnaj".

- To dobrze.

Nieśmiertelni bliscy śmierci wpadają w panikę - nie mogę

teraz umrzeć! Nie mogę utracić wieczności! Rozpaczliwie próbo-

wałem się wydostać z ciepłych głębin, ale odzyskałem przytomność

w pełni, dopiero gdy Jaskółka mnie spoliczkowała. Usiadłem w po-

plątanej pościeli, próbowałem złożyć skrzydła, ale zbył rozluźnione

mięśnie nie chciały mnie słuchać. Piorun stał przy wielodzietnym

oknie, wyglądając na zewnątrz. Ręce trzymał w głębokich kiesze-

niach. Domyśliłem się, że tam zniknęły moja strzykawka i krępulec.

Niech mu będzie; może je sobie zatrzymać. lęknąlem i Jaskół-

ka potrząsnęła mną. Kota rozmyła to w cholernie nieprzyjemne

wrażenie.

- janl? Przestałeś oddychać! Jesteś już przytomny?

- 'lak... Za kilka godzin.

- Wyruszamy natychmiast - powiedział Piorun ponuro. Wy-

jęczałem, żeby zostawili mnie w spokoju, ale ł.ucznik, oburzony,

najwyraźniej uznał, że odpowiednią karą dla mnie będzie wycią-

gnięcie mnie na szalejącą burzę. - Już. prawie świta. Światła jest

dość, żeby widzieć, co jest dookoła.

Gonił jak chart, który czuje, że ofiara jest już. blisko. Zamierzał

jak najszybciej dotrzeć do Sokolni. Z doświadczenia wiedziałem,

że jego gniew szybko nie minie.

Jaskółka miała na sobie kolczugę i filcowy szal w kolorze zie-

leni liści, owiązany wokół szyi. Razem z Piorunem zaprowadzili

mnie do stajni na tyłach domu, gdzie Błotniak czekał już z końmi

z Ondyn.

Posadzili mnie w siodle z wysokim tylnym łękiem, a skrzydła

wepchnęli mi za pasek, bo ciągle się rozkładały i ciągnęły po ziemi.

Rok naszej wojny

287

Piorun założył mi na plecy moją tarczę ze słonecznym herbem.

Przez cienki materiał koszuli poczułem chłód metalu. Owinąłem

lejce wokół bezwładnej reki, zaniepokojony własną słabością. Mój

koń szedł za wierzchowcem Błotniaka na wodzy. Sługa Pioruna

nie ocie/.wal się ani słowem.

Mój pałasz wydawał się cięższy niż zwykle. Żałowałem, że nie

mam czekana.

Piorun odpiął kołczan z owadziego odnóża z pleców i przytro-

czył go do siodła, by mieć strzały pod ręką. Jaskółka podniosła ku nie-

mu twarz; pochylił się z końskiego grzbietu i pocałował ją lekko.

Od strony oceanu wiat potworny wiatr, pchając słone kro-

ple i świszczący deszcz ze śniegiem z szybkością strzał. Marznąca

mżawka przywierała do naszych prawych boków i paliła w skórę.

Jechaliśmy na północ wzdłuż wybrzeża. Konie ślizgały się w błocie

i zbaczały w głąb lądu, ale Błotniak twardo trzymał się drogi, cią-

gnąc za sobą mojego wierzchowca.

Morskie grzywacze sięgały polowy wysokości klifów. Nie-

siona przez wiatr piana przywierała do traw, które także falowały

z silnymi podmuchami. Słona woda chciała się wedrzeć na ląd i za

każdym razem, gdy kolejnej fali nie udawało się nas pochłonąć,

wyła z siłą dorównującą rykowi całej Fyrdy.

Od strony morza wyglądaliśmy jak niewielkie figurki. Piorun

trzymał w jednej ręce swój idealny długi łuk, Błotniak owiązał uszy

szalem, a o kolana oparł gotową dci strzału kuszę samodziełkę. fa,

z ramionami przygarbionymi od ciężaru tarczy, miałem ochotę

zwymiotować i wreszcie się pozbyć uczucia mdłości. Mój koń pło-

szył się za każdym razem, gdy przed nami pojawiały się Insekty,

grupami wydostające się z ruin Szachlaru. Piorun i Zaskaj strzelali

do nich prawie do wyczerpania całego zapasu strzał. Potem jechali

zdobytymi mieczami.

Nienawidziłem morskiego powietrza, ale szary, sztormowy

poranek dobrze mi zrobił. Rześki wiatr ożywiał mnie; mroźny wi-

cher wycinał w mojej twarzy uśmiech.

Minęliśmy kamień kilometrowy: Ondyn 19 km. Awia, Sokol-

nia ll,5km. Od tego miejsca ścieżka opadała w dół, razem z co-

raz niższymi klifami. Usłyszałem łoskot fal na kamienistej plaży.

Trzymając się drogi zjeżdżaliśmy zboczem, a potem wjechaliśmy

w las. Wiatr nie mógł nas tu dosięgnąć, ale wciąż czułem cierpki

posmak soli.

288

Steph

Swainsto

n

Konie stąpały teraz uważniej. Miękka czarna ścieżka zasłana

byta ukręconymi przez wiatr gałęziami i zwierzęta posuwały się

naprzód mniej pewnie.

Piorun zaczekał, aż mój wierzchowiec go dogoni. Wskazał

szlak.

- Co o tym myślisz?

- Mm?

- Nieważne.

Kiedy wkraczaliśmy do lasów otaczających Sokolnię zaczyna-

łem przejawiać zainteresowanie otoczeniem.

Gdy przekraczaliśmy granicę posiadłości Żeglarza, ukrytej

wśród nieuporządkowanego listowia, już pamiętałem kim jestem,

gdzie się znajduję i dlaczego tu przyjechaliśmy. Stopniowo przesta-

łem się kiwać, a w końcu usiadłem w siodle prosto.

Ścieżkę poszerzył wcześniej przemarsz jakiejś setki ludzi.

W opadłych liściach został bałagan odcisków stóp. Ludzie przeszli

w przeciwnym do nas kierunku jakiś czas temu, bo torfowa woń

nadal unosiła się z powgniatanej ziemi. Za piechurami podążało

kilkanaście jucznych koni, które musiały dźwigać spore ciężary;

ich kopyta pozostawiły głębokie ślady.

- Powinniśmy mieć latarnie - mruknął Błotniak. Był dopiero

wczesny wieczór, ale krótkie zimowe dni to świt, zmierzch i nic

pomiędzy.

- Czy na klifach natknęliśmy się na jakieś Insekty? - zapyta-

łem.

- lak - odparł Błotniak szorstko.

Przetarłem oczy.

- Przepraszam was, panowie.

- fant przesypia sobie beztrosko atak Insektów i cholerną bu-

rzę śnieżną, a teraz przeprasza! - poinformował Piorun otaczające

nas drzewa.

- Przepraszam, Rarogu. Ale gdybyś tylko wiedział...

- Wyobraź sobie, że wiem. Wiem kim jesteś.

Wjechaliśmy na brukowaną drogę, minęliśmy żelazną bramę,

z której odłaziła czarna farba i płatki rdzy, i znaleźliśmy się w cie-

niu kremowo-białej rezydencji.

Piorun zsiadł z konia, oddał wodze Błotniakowi i podszedł

do drzwi. Zastukał.

- Nikogo tam nie ma.

Rok naszej wojny 289

- Na boski odpoczynek, Błotniste, ty to potrafisz mówić oczy-

wiste rzeczy.

- Przepraszam, panie.

Z białej wieżyczki poderwał się ptak. Wystraszył nas. Ręka

Pioruna zadrżała, jakby chciał go zestrzelić. Odwrócił się z powro-

tem do nabijanych kołkami drzwi i ponownie w nie zabębnił.

- fest tam kto? - Cisza. - fest tam kto?

- Nie ma - powiedziałem. Nieelegancko zsunąłem się z konia.

Nogi miałem zdrętwiałe od narkotyku, wielogodzinnego kołysania

się na końskim grzbiecie i mokrej pogody. Puściłem zaniepokojo-

ne zwierzę, aby pasło się w długiej trawie i paprociach w ogrodzie,

do którego wdzierał się las.

Łucznik cofnął się i podniósł głowę patrząc na pojedyncze

duże okno ponad lukiem wejścia. Ciężka płyta z białego marmu-

ru pełniła rolę parapetu; balkon był opuszczony, a brudne okna

puste.

- Gdzie się wszyscy podziali? - spyta! zdumiony.

- Panie, tu był z tysiąc ludzi - zawołał Błolniak. Na to wskazy-

wał wygląd błotnistych i porytych śladami ścieżek, śmiecie i zdep-

tana trawa; ale teraz rezydencja Sokolni była tylko pustą skorupą.

Piorun wetknął ręce w kieszenie surduta i obszedł portyk dooko-

ła, szukając wejścia i narzekając pod nosem, jaka to hańba, że nie

może się dostać do własnego domu.

- Wszystko jest jakieś dziwne.

- Pozwól, że ja się tym zajmę - powiedziałem. Cofnął się,

przypominając sobie moją biegłość w otwieraniu zamków. Ale

ja zamiast wytrycha wyciągnąłem klucz, wsunąłem go w zamek

i z łatwością przekręciłem, po czym pchnąłem drzwi. Otworzyły

się na szeroki hol. Oddałem klucz Piorunowi. - Z komnat Mgły na

Zamku - wyjaśniłem.

Zatrzymał się na progu.

- Nie byłem w środku od siedmiuset lat.

- Mogę?

- Proszę bardzo.

Blotniak wszedł za nami; nasze kroki odbijały się echem po

niedawno ogołoconych salach. Z Marmurowych bloków zniknęły

wazony i rzeźby, wypolerowane półki oczyszczono ze sreber, a na

ścianach, tam gdzie dawniej wisiały obrazy, widoczne były jaśniej-

sze prostokąty. Przeszliśmy do głównej sali, urządzonej w chłodzie

290

Stcph

Swainsto

n

czerni i bieli. W przeciwległym jej końcu łączyły się dwie klatki

schodowe. Między nimi podczepiona na linach do sufitu wisiała

niebieska flaga. Potężny stół stał pośrodku na niebieskim dywanie

z tym samym motywem karaweli pod pełnymi żaglami.

Mgła i jego mała zgraja znikli, tyle było wiadomo. Widać też

było, że nie zamierzali tu wrócić. Piorun przemierzał zimną kom-

natę tam i z powrotem, jakby ją mierzył, oglądając miejsca, gdzie

dawniej stały cenne przedmioty. Patrzył w głąb siebie, wspominał

obrazy dawnych dni, kiedy Sokolnia była jasna, nowa, pełna ludzi

i muzyki. Przywoływał duchy, wizerunki przyjaciół odpoczywają-

cych po łowach i opowiadających ciekawe historie podczas wiel-

kich uczt. Przypominał sobie dawną świetność dworu. Nie wiem,

czy zapamiętał go jako większy, czy mniejszy. W rzeczywistości

niewiele się zmienił od czasów, gdy należał do jego rodu - tyle że

powoli popadał w ruinę. Mgła wolał budować okręty, a nie pała-

ce.

Kiedy Łucznik krokami mierzył salę i wędrował schodami do

pustych komnat na górze, ja i Błotniak odszukaliśmy pomieszcze-

nia kuchenne. Wyglądały tak, jakby opuszczono je przed sekundą;

zabrano tylko to co cenne, zostawiając mnóstwo jedzenia, które

mogło zwabić Insekty. Zapaliliśmy latarnie i przenieśliśmy je na

stół w głównej sali.

Piorun wyrwał się z transu i walnął pięścią w mocny blat.

- Nie, nie - wykrzyknął. - To nie powinno tu stać!

Błotniak i ja spojrzeliśmy po sobie. Piorun zrzucił surdut

i z ogromnym wysiłkiem zaczął pchać stół, ale pomimo całej siły,

nie mógł ruszyć mebla nawet o centymetr.

- Zabiję Burzyka!

- Dobrze, jeśli go złapiemy - powiedziałem. Odkąd opuściliśmy

Zamek, spodziewałem się, że tutaj, w Sokolni, dojdzie do pojedynku,

tymczasem ptaszek się ulotnił. Piorun odzyskał rezydencję nie do-

świadczywszy satysfakcji zabicia przeciwnika i wiedziałem, że nie

zamierzał rezygnować z pościgu. Irytowała mnie cześć, jaką Łucznik

otaczał swój ród; idiotyczna strata czasu. Tylko ja jeden wiedziałem,

że mamy zaledwie miesiąc na przepędzenie Insektów z powrotem

do Przejścia. - Insekty stale się przesuwają na południe, Rarogu. Zo-

stawmy Żeglarza w spokoju; mamy za mało czasu.

- Czas... Ha! Nie mów... mi o czasie - Łucznik zadyszał się

lekko.

Rok naszej wojny

291

Btotniak zrozumiał, że nigdzie się nie ruszymy, dopóki Pio-

run nie skończy tego, co zaczął, więc postanowił mu pomóc.

- Obaj zwariowaliście!

- Zamknij się, lant i pomóż nam.

We trzech popychaliśmy i szarpaliśmy stół, aż wreszcie prze-

sunęliśmy go na kamienną podłogę. Piorun padł na kolana i zwinął

chodnik. Dywan był brudny, ale tucznik nie przejmując się tym

odciągnął go na bok. Pod spodem widniała zabrudzona kamienna

płyta. Przetarł ją bokiem dłoni, a potem rękawem koszuli, ale to

nie wystarczyło, więc zwinął swoją ozdobną pelerynę i oczyścił nią

kamień. Btotniak nachylił się bliżej z latarnią i w żółtej poświacie

ukazała się tablica grobowca.

Była to kamienna płyta, długa na trzy metry. Widniał na niej

głęboko ryty wizerunek mniej więcej pięćdziesięcioletniego męż-

czyzny o kanciastej twarzy i szerokich barkach, trzymającego stopę

na czujnym charcie. Przedstawiono go w pełnej zbroi pradawnego

wzoru, z poprzecznymi pasami kirysu i z hełmem ozdobionym pió-

ropuszem końskiego włosia. Trzymał okrągłą tarczę. Rozpoznałem

styl sprzed dwóch tysięcy lat, zanim Awianie zaczęli używać zbroi

łuskowej i zanim Morencjanie wymyślili zbroję płytową. Inskrypcja

z szóstego wieku okalała tablicę, ozdobiona czworolistami:

Tu spoczywa Sokół z królewskiej dynastii Mika, Król Awii 529-

-587. Te mury, które wzniósł, będą go zawsze pamiętały. Ludzie,

których kochał i strzegł nigdy nie zapomną. Płyta powstała na ży-

czenie Pioruna Raroga.

Czekaliśmy z szacunkiem. Cisza się przedłużała, a Piorun

wciąż klęczał, opierając dłonie na najgłębszych rytach, w których

zachowały się fragmenty złoceń.

Btotniak odciągnął mnie na bok, z niepokojem oglądając się

przez ramie.

- Co mamy teraz robić? - wyszeptał.

- Chyba powinniśmy zostawić go samego.

- Jak mu pomóc?

- Nic tu nie zdziałamy. Chodźmy.

Według mnie, wyglądało to na kryzys wieku średniego. Wzią-

łem jedną z latarni i zostawiłem Pioruna klęczącego przy grobie

jego brata.

292

Stcph

Swainsto

n

W obszernej kuchni Błotniak postawił przed nami kubki ze

smołowanej skóry napełnione winem i chleb na porysowanych

tacach, jedliśmy w milczeniu. Próbowałem trochę rozruszać leśni-

ka - gdyby znał prawdę, wiedziałby, że raczej nie jestem godzien

tego, by zwracać się do mnie z czcią. Nie potrafił jednak wyzbyć się

głęboko zakorzenionego szacunku i nowo nabytego zadziwienia.

Powtarzał tylko: „Cieszę się, że nie jestem Kszajem".

- Powinniśmy poszukać Mgły na wybrzeżu - powiedziałem.

W tamtą stronę prowadzą ślady.

- Bardzo chciałbym odnaleźć moją rodzinę w Hacilith - zwie-

rzy! się Błotniak. - Moja żona i syn są teraz uchodźcami. Aż boję

się myśleć, co Insekty uczyniły z pałacem.

Zastanawiałem się, czy Błotniak byłby dobrym Kszajem; jego

otwarta, szczera twarz świadczyła wyraźnie, że miał łagodną natu-

rę, lakże innym byłby Łucznikiem, gdyby zdołał pokonać Pioru-

na. Nakłoniłem go do zwierzeń, pytając o rodzinę. Zaczął mówić

swobodniej. Podzieliłem między nas znalezione w kuchni jabłka

i marcepan, które popiliśmy winem. Narkotyk w mojej krwi przy-

jemnie powitał jedzenie, uwolnił całą swoją siłę i zgotował mi jesz-

cze jeden szczyt. Dopiero gdy zauważyłem dziwne spojrzenie Rłot-

niaka, postanowiłem trochę przyhamować mój entuzjazm. Chyba

mówiłem za szybko.

Właśnie dlatego, kiedy przyszedł ten moment, myślałem, że

to skutki działania narkotyków. Podnosiłem kubek, kiedy poczu-

łem uderzenie. Prawie wywaliło mnie z krzesła. Potworne uczucie;

zupełna dezorientacja. Miliony okien otwierających się na oścież

i lodowały wicher wdzierający się we mnie. Chwyciłem się krawę-

dzi stołu. Zawyłem.

Błotniak szeroko otworzył oczy.

- Co się stało?

Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Kota nigdy przedtem nie wy-

wołała takiej reakcji. Przejście też. odczuwam inaczej. Przez sekun-

dę czułem, że coś mnie rozrywa i wylewa się ze mnie powodzią na

zewnątrz. Miałem przed sobą płaszczyznę całego świata i mogłem

wszystko widzieć, 'lak jakbym za długo patrzył w pola między

gwiazdami, pędząc coraz szybciej i szybciej ku nim, w górę. Szalo-

ne wrażenie przestrzeni rozciągającej mnie we wszystkich kierun-

kach, aż. stałem się cienki jak papier, zupełnie przejrzysty.

Nagle szczelina zamknęła się z trzaskiem.

Rok naszej wojny

293

Znikła.

Siedziałem na krześle, mrugając powiekami, zdumiony,

że wciąż wyglądam zupełnie normalnie. W kącie płonął ogień,

w ustach czułem smak marcepana.

- Co się stało? Kometo? - W glosie Błotniaka dźwięczał

strach. Zauważyłem, że upuściłem kubek. Wino rozlewało się po

stole. Wrażenie nieskończoności trwało sekundę.

- Cholera... - powiedziałem. - Rany... To potęga.

W drzwiach pojawił się Piorun z potworną paniką na twarzy.

- lani! Jesteś tu!

- Ty też to czułeś? - spytałem.

Przytaknął.

- Naturalnie.

- Czułeś, co? - chciał wiedzieć Błolniak.

- Krąg się przerwał - wyjaśnił Piorun. - Jeden z nas odszedł.

To znaczy umarł. )eden z Kszajów. Przez sekundę myślałem, że

to... Myślałem, że to ty. Powinienem był wiedzieć. - Przetarł oczy,

rozcierając brud po całej twarzy. Był szary i wyglądał na chorego.

Miał więcej doświadczenia niż ja. Czuł to już wcześniej.

- Mewa? - zerwałem się na nogi. Cholera, nigdy nie powinie-

nem jej opuszczać. Powinienem być przy niej przez cały czas.

Piorun przez chwilę miał nieobecną minę, wyczuwał pozosta-

łych członków Kręgu. Szukał obecności innych Bszajów i wspólne-

go czasu, który trzymał nas przy życiu. Ja nie mam takich umiejęt-

ności, wymagają wieków praktyki.

- To nie Mewa. Dlaczego sądzisz, że to ona? - powiedział

wolno. - Chodź Błotniak. Ruszajmy! - Wziął jabłko ze stołu i wy-

szedł.

Wyobraziłem sobie Tornado walczącego ostatkiem sił

w mrocznej twierdzy I.owes, pokonanego przez Insekty. Myślałem

jak opuszczony przez tysiące, dawno utraciwszy ostatnich żołnie-

rzy, szarpany, a wreszcie powalony, jeszcze ostatnim tchem ryczy,

że nigdy się nie podda.

Wrażenie to sparaliżowało mnie, ale Pioruna pchnęło do

działania.

- (ant, ty rhydańska beznadziejo. Teraz twoja pomoc jest nam

najbardziej pot rzebna.

- Tak, lak - odparłem cierpko, nie mogąc się pozbyć uczucia,

że część mnie umarła. Byłem samotny, zagubiony. Znowu czułem

294

Steph

Swainsto

n

się śmiertelny. Teraz już wiedziałem jakie to wrażenie, kiedy Krąg

mnie opuszcza.

- Wszystko tu się zmieni! - obiecał Piorun rezydencji, prze-

lotnie zerkając na sarkofag Sokoła. - Muszę usunąć flagę Mgły.

- Wyciągnął z kołczanu jedną z długich strzał, założył ją na cięciwę

i rozsunął obie ręce, napinając łuk. Spojrzał na flagę instynktownie

mierząc do celu i wystrzelił. Strzała wbiła się w ścianę. Flaga powo-

li się zakołysała i zafalowała. Wisiała teraz jak szmata na jedynym

całym sznurze. Piorun wybrał kolejną strzałę i przestrzeli! także

ten sznur. Bandera z łopotem sfrunęła na podłogę,okrywając część

podwójnych schodów ciemnoniebieskimi i złotymi fałdami.

- Teraz Sokolnia należy do mnie - powiedział weselej, przy-

pinając prawie pusty kołczan do biodra. - Mam nadzieję, że w dro-

dze na wybrzeże nie natkniemy się na Insekty.

Brzeg był ostatnim miejscem, gdzie pragnąłem się znaleźć,

'lak blisko potężnych fal. Nadal uważałem ocean za gigantyczną

bestię o szaro-zielonym tułowiu i wściekłej mordzie pokrytej bia-

łą pianą. Woda nie była posłuszna nikomu, stale się zmieniała, cza-

sem czekała nisko, ale w każdej chwili gotowa była skoczyć. Wie-

działem, jakie zasady rządziły powietrzem i znałem jego nastroje,

ale nie potrafiłem przewidzieć knowań oceanu. W wodzie moje

akrobatyczne umiejętności na nic by się nie zdały, z nasiąkniętymi

piórami jak nic poszedłbym na dno. Wiatr był zbyt silny, ocean

zbyt obcy. Nie pałałem wielką sympatią do koni, brakowało mi

mojego czekana i pragnąłem się wzbić w powietrze. Tutaj nie mia-

łem szans użyć moich talentów i musiałem się pogodzić z tym, że

Raróg ciągnie mnie za sobą jak lokaja, a nie jak Eszaja. To nienaj-

lepsza misja dla cesarskiego Posłańca - prawdopodobnie jedynej

istoty w Czterech Krainach, która znała prawdę o Insektach.

Posępnie jechałem za Piorunem. Końskie kopyta stukały

o kamienie i przebijały szyby lodu tworzącego się na śladach od-

ciśniętych w błocie. Szukałem sposobu, by przerwać ten głupi po-

ścig, ale nic mi nie przychodziło do głowy; przynajmniej na razie,

póki on wciąż miał strzały. Postanowiłem zostać przy nim, by się

przekonać, jaki będzie jego następny ruch. Potem mogłem powia-

domić o wszystkim Cesarza. Zamierzałem odprowadzić Pioruna

i Błotniaka nad brzeg, po czym zostawić ich tam - sami mogli so-

bie szukać drogi ucieczki z przeklętych szponów oceanu.

Rok naszej wojny

295

Kiedy wychodziliśmy z lasu, wiatr już na nas czekał, tak samo

silny, jak przedtem. Pchał ku nam dysonans wrzasków mew oraz

niezmordowany huk i ssanie fal przyboju na kamienistej plaży. Na

linii, do której sięgała woda, bezustannie obracały się skorupy In-

sektów. Były tam też. kawałki potrzaskanego drewna i śmierdzące

kępy wodorostów. Przy ścieżce stało kilka koni bez uprzęży. Pod-

jechaliśmy na przystań, ale nikogo tam nie zastaliśmy. Hangary

z bali, magazyny i biura były puste.

- Wszystkie tendery wypłynęły - zauważył Piorun.

Popędził konia w górę, wzdłuż muru otaczającego port,

wprost na główne molo, nakazując Błotniakowi i mnie jechać za

sobą. Niemożliwe. Deski ociekały wodą, oblewane falami, liżącymi

pomost od spodu i moczącymi końskie kopyta. Brunatnieć i cza-

reczki oblepiały drewniane filary; wiatr karbował wodę w nieprze-

zroczystą powierzchnię drobnych zmarszczek. Wlepiałem wzrok

w grzywę mojej klaczy, pozwalając, by sama szukała odpowiednie-

go oparcia dla nóg. Miałem wrażenie, że dotarcie na koniec pomo-

stu zabrało nam całe wieki.

- lant, podnieś głowę.

- Raróg, ty draniu!

- Nic przy Błotniaku. - Uśmiechnął się. W jego głosie usły-

szałem lekkość triumfu. - Morze należy do Sokolni!

Ze zdziwieniem spojrzałem na szary horyzont i oczom moim

ukazał się niezwykły widok: wrak, sparaliżowany od dziobu po

rufę, tkwi) na skałach Wyspy Traw.

ROZDZIAŁ 20

- Trzmielojad. - Pamiętałem jego zielony, miedziowany kadłub.

Z okien na rufie zostały strzaskane dziury, aflaston był odwrócony

do nas tyłem - okręt zniosło bokiem na grupę skał. Pale obijały o le-

wą burtę bezład połamanych drzewców i poplątanego takielunku.

Rafa Wyspy Traw mocno trzymała kil statku przez rozdarcie w pra-

wej burcie. Pokład przechylał się w stronę wyspy. Zostały tylko dwa

z trzech masztów, pierwszy się złamał ciągnąc za sobą olinowanie

i zostawiając w pokładzie tylko rozszczepiony kikut.

Karawela uwięzia z linią zanurzenia wysoko ponad wodą.

Wydawała się wielka jak dwór. 1 cicha jak grobowiec. Przez cie-

śninę wiatr przywiewal ku nam ogłuszający ryk fal, które, jedna

za drugą, rozbijały się o brzeg Wyspy Traw. Poza zaciszną zatoką

szalały dzikie żywioły.

- Dziewczynka - powiedział Łucznik niepewnie. - Cyana.

Cyana Dei. Na pewno jest na statku. - Triumf w jednej sekundzie

zmienił się w przerażenie.

- Przykro mi, Piorunie.

- Cyana...

- Na tym wraku nikt nie mógł przeżyć. Poczuliśmy pęknięcie

Kręgu. Mgła nie żyje. Na pewno się domyślałeś...

- Czułem, że to mógł być on. Przypuszczałem, że spróbuje

uciec. Przy takim silnym wietrze. Nie mógł... Pewnie i tak by nie

zdołał okrążyć przylądka. Z latarnią morską czy bez. Ale fant, oni

tkwią tam od wielu godzin. Spójrz tylko na zniszczenia? A jej już.

nie ma... Myślałem, że ją odnajdę.

- Muszę poinformować o tym Cesarza.

- Nie. Trzymamy się mojego planu. Poleć nad wrak i sprawdź

czy jest tam Cyana. Zobacz, czy ktoś przeżył.

298 Steph Swainston

Ta myśl wydała mi się niedorzeczna. Piorun odczytał niena-

wiść w moim spojrzeniu. Widział, jak biorę głębszy wdech i wyko-

nał gest w stronę Błotniaka. Sługa zawrócił konia i odjechał w głąb

lądu na tyle, by nas nie słyszeć.

- Traktujesz go jak własność - powiedziałem. - Ale ja nie

jestem twoim służącym, Rarogu.

- Poleć na okręt - poprosił Piorun cicho.

- jak mogłeś zdradzić? Jak to się stało, że masz córkę? Zata-

iłeś takt, że miałeś romans z Atą, ale Cyana sama znalazła sposób,

by mi o tym powiedzieć, a teraz, jesteś gotów ryzykować dla niej

bezpieczeństwo całych Czterech Krain, nie mówiąc już o moim

cholernym życiu, bo nawet nie przeszło ci przez myśl, że boję się

utonąć, a najgorsze jest to, że byłeś dla mnie wzorem, ale teraz cię

nienawidzę, bo wydawałeś się tak bardzo zakochany w Jaskółce,

a wychodzi na jaw, że tylko udawałeś!

- Nie. Nie udawałem. Kocham ją. Zawsze będę ją kochał. Po-

leć na okręt.

- Rzadko rozmawiasz z Atą. Nigdy nie przyznałeś, że dziew-

czynka jest twoją córką. Pieprzę to, nie zamierzam ryzykować ży-

cia dla nieślubnego bachora.

- Musiałem trzymać to w tajemnicy. Przez cały czas patrzy-

łem jak Cyana rośnie. Poleć na okręt.

- Chcę poznać twoją tajemnicę. Uważałem, że miałeś nieska-

zitelną przeszłość. Dając Acie powód do szantażu postąpiłeś jak

zupełny iciiota.

- )ant, proszę cię. Później ci o wszystkim opowiem.

- Uwiodła cię, co?

- Przestań, do cholery. Co w ciebie wstąpiło? Jest mi naprawdę

ciężko. - Jego głos załamał nagły przypływ wyrzutów sumienia, bar-

wiąc słowa gorzką nutą. Patrzyliśmy, jak żaglowiec powoli się rozpada,

ulegając sile fal. - Owszem, skoro chcesz tak to nazywać, rzeczywiście

zostałem uwiedziony. Spędziliśmy razem tylko jedną noc...

- Statkiem w piękny rejs.

- Dość tego! Proszę. Powiedziała, że nic się nie stanie. Teraz

tego żałuję. Nie masz pojęcia jak bardzo! Osiem lat to przecież

okamgnienie. Nigdy nie sądziłem, że nasz sekret wyjdzie na jaw

tak szybko. Ata jest piękna, ale to suka. Nie wiem, jak mam z nią

postępować. Muszę wiedzieć, co jest na tym wraku. Jant, proszę

cię, pomóż mi. Poleć tam.

Rok naszej wojny

299

- Przysięgnij, że zrezygnujesz z Jaskółki, Aty i innych kobiet

na rok, dopóki nie odmienimy losu i nie pokonamy Insektów.

- Przysięgam! - oświadczy! Łucznik.

- W porządku. - Zsunąłem się z konia. Gdy słona woda do-

sięgła moich butów, zwalczyłem ogarniającą mnie falę histerii.

Rozpostarłem skrzydła. - Zrób mi miejsce.

- Dziękuję ci, (ant. - Usłyszałem stukot kopyt cofającego się

konia. Ślad po ukłuciu igły zapiekł w odrętwiałym lewym skrzydle.

|uż nigdy nie wezmę koty.

Wicher był tak silny, że wystarczyło, bym ustawił się pod wiatr

z rozpostartymi skrzydłami. Poczułem, że moje stopy tylko lekko

dotykają ziemi. Odepchnąłem się i zatoka otworzyła się przede

mną, a molo błyskawicznie zmalało. Potworna szybkość wzlotu.

Pochyliłem się, prąc całą masą do przodu, aby wietrzysko nie spy-

chało mnie w stronę lądu.

Brzeg szybko został w tyle. Znalazłem się nad wodą. Starałem

się uważać na układ powietrza, ale przez cały czas spoglądałem

w dół, oceniając odległość od powierzchni oceanu. Nie chciałem,

by jakiś nagły podmuch wrzucił mnie w wodę. Szybki ruch do

przodu oznaczał, że równie szybko traciłem wysokość. Za każdym

razem, gdy dostawałem się w strefę zasięgu grzywaczy, tak usta-

wiałem skrzydła, by strzelić prosto w górę. Musiałem się zmagać

z przeciwnymi prądami, które unosiły mnie, to znów wciągały

między siebie, zupełnie jak fale.

Z góry ocean wydawał się płaski i ciemnoszary, poprzekreśla-

ny pasami piany. Dopiero gdy opuściłem się niżej, zobaczyłem jak

bardzo nierówna była jego powierzchnia.

Skrzydła cięły powietrze, ale moje ciało ciążyło, wywołując

ból sterczących kości nadgarstków. Z trudem utrzymywałem czte-

ry długie palce każdego ze skrzydeł otwarte na tak nieprzewidy-

walnym wietrze. Nawet w śnieżnych zboczach Gór Posępnych

znajdowałem schronienia, tymczasem na morzu wszędzie groziła

mi śmierć. Gdy fale wydłużyły się w wielkie szczyty i zaczęły wy-

ciągać ku mnie pieniste szpony, desperacko wspiąłem się wyżej.

Leciałem szamocząc się w panice, tak jak pływak, który tonie.

Uznałem, że najlepiej będzie zbliżyć się do przechylonego ka-

dłuba na małej wysokości. Wiedziałem, że jeśli źle wyceluję, będę

musiał zawrócić mając szkwały za plecami i ryzykując niestabil-

ność lotu. Pchałem powietrze pod siebie palcami, nadgarstkami,

% .

300

Steph

Swainsto

n

łokciami; całą sześciometrową rozpiętością skrzydeł. Sterując no-

gami zręcznie zbliżyłem się do relingów Trzmielojada.

Seria energicznych uderzeń przeniosła mnie ponad nimi

i wylądowałem. 'Ib miało być piękne lądowanie.

Nogi ślizgiem wyjechały spode mnie, rąbnąłem na tyłek

i przejechałem dziesięć metrów po pokładzie, wpadając na relingi

drugiej burty. Zapierając się o nie, wbiłem paznokcie w drewno,

wstałem i rozejrzałem się wokół. Stałem na warstwie lodowego

szronu, przypominającego sproszkowane szkło. Pokład nachylał

się pod kątem trzydziestu stopni.

Fały ze strzaskanego masztu wisiały na wysokości mojej gło-

wy, a wanly i drewniane zawleczki kołysały się i uderzały w fale od

strony morza. Burta od brzegu znajdowała się niżej. Między po-

tężnymi skałami kotłowały się wiry wodne. Wychyliłem się i zoba-

czyłem zaśmiecone drzazgami desek, ostre, czarne głazy głęboko

wbite w kadłub długi na dwadzieścia i wysoki na dziesięć metrów.

Woda huczała,krążąc wewnątrz statku. Patrząc na linię przypływu

na klifach Wyspy Traw, uświadomiłem sobie, że żaglowiec utknął

nisko na skalach. Przypływ miał wszystko zmienić. Za mało wie-

działem, aby ocenić czy Trzmielojad zostanie wypchnięty w górę,

czy zupełnie zatonie.

fedna z want napięła się i trzasnęła. Drewno skrzypieniem

odpowiadało falom, które wciskały wrak coraz głębiej na ska-

ły. Szybko ruszyłem w stronę rufy, jedną ręką trzymając się

relingów i zerkając ku lewej burcie. Morze zmyło z pokładu

wszystko, co nie było do niego przymocowane. Przypuszcza-

łem, że ludzi spotkał ten sam los. Rozejrzałem się po okolicz-

nych brzegach szukając rozbitków, ale nie zauważyłem nikogo,

żadnego ruchu, żadnych oznak życia. Z całej dwustuosobowej

załogi Mgły został tylko jeden trup, pływający twarzą do dołu

we wnętrzu kadłuba. Byl Awianinem, jego mokra kurtka uwię-

ziła pęcherz powietrza, które utrzymywało ciało na powierzch-

ni. Miał podwinięte rękawy i bladą, poobcieraną skórę. Długie

włosy i ciemnobrązowe skrzydła unosiły się rozpostarte na po-

wierzchni wody. Rozejrzałem się w poszukiwaniu innych i do-

strzegłem poszarpaną szmatę zaczepioną o skały. Może to było

ciało, a może tylko ładunek.

Wszystko, co Mgła zabrał z Sokolni przepadło. Wokół widzia-

łem jedynie pianę i grzebienie lal rozpryskujących się o cypel.

Rok naszej wojny

301

- Dokąd chciałeś płynąć? - powiedziałem na głos. I wtedy go

zobaczyłem. Na moment zabrakło mi tchu.

Stał oparty o ster, przytrzymywany liną, która oplatała go pod

pachami i w pasie. Jego głowa spoczywała na szybie kompasu. Dłu-

gie szare i białe kosmyki włosów zamarzły na szkle i przywarły do

niego, połyskując lodem i kryształami soli. Ślizgając się po pochyłym

pokładzie podszedłem bliżej. Kompas zamarzł, wskazując wschód-

-południowy wschód tam, gdzie powinna znajdować się północ.

Potężne ciało Burzyka Mgły zwisało na linach. Ręce miał

opuszczone wzdłuż boków. Skóra na dłoniach była pokryta biały-

mi pęcherzami i popękana. Oczy miał otwarte i szkliste; całą jego

postać zmroził lód.

Stwardniała, sinoszara skóra pod paznokciami przechodziła

w ciemny fiolet. Fałdy odzieży zamarzły na sztywno. Włosy na rę-

kach były białe ocł szronu. Bandaże wciąż ciasno owijały jego że-

bra i skrzydła. Pod jedną z pach na czerwonej lince wisiał sztylet.

Koszula w kolorze kości słoniowej opinała zamarznięte mięśnie

klatki piersiowej jak druga skóra.

Nie mylił się ten, kto sądził, że nie było Awianina odważniej-

szego niż Mgła. Ale dlaczego wybrał się w morze podczas sztormu,

ubrany tylko w cienką koszulę i dżinsowe spodnie? Rozejrzałem

się uważniej po pokładzie i zobaczyłem jego pelerynę u podnóża

grotmasztu.

W dziwacznej ciszy spowijającej ten mały, martwy świat, spo-

kojnie zaczął padać śnieg. Płatki z sykiem znikały w zetknięciu

z morskimi falami.

Burzyk zawinął swoją pelerynę i przywiązał ją do masztu.

Dlaczego? Podszedłem bliżej. Wyglądała z niej twarz Cyany. Przy-

kucnąłem i przycisnąłem dłoń do sinoniebieskich warg dziew-

czynki. Odrobina ciepła - wciąż oddychała.

- Cyano? Cyano, kochanie. Przypominasz mnie sobie? Sły-

szysz mnie? - Położyłem obie dłonie na jej policzkach, by ją ogrzać,

ale bezskutecznie, bo moja skóra była teraz chyba tak samo zimna,

jak Mgły. Nie przestawałem przemawiać do niej ciepło, jednocze-

śnie piłując poskręcane liny moim mieczem.

- Moja maleńka, wszystko będzie dobrze. Wytrzymaj jeszcze

trochę. Zaraz zabiorę cię na ląd. - Zanim jednak mogliśmy tam

dotrzeć, czekała nas krótka powietrzna przeprawa. Podniosłem

dziewczynkę; była o wiele za ciężka.

302

Steph

Swainsto

n

Usiadłem ze skrzyżowanymi nogami na oblodzonym pokła-

dzie i przystąpiłem do odwijania Cyany. Mgła szczelnie opatulił ją

swoją żeglarską peleryną, pod którą znalazłem podarty żagiel, a na

koniec, własny płaszczyk małej. Dziewczynka była ubrana w cha-

brową sukienkę. Spięła ją paskiem z frędzlami z pawich piór. Stopy

miała bose i brudne.

Odpiąłem miecz, aby pasem przypiąć dziecko do mojej klatki

piersiowej. Trzymał ją mocno. Dodatkowo owinąłem wokół nas jej

ozdobny pasek. Miecz wsunąłem pod pasy na plecach.

Nigdy dotąd nie przenosiłem ciężaru tak wielkiego, jak ta

ośmiolatka. Przeważnie miałem przy sobie tylko pliki listów. To

beznadziejne. Nie, nie wolno wpadać w panikę. Może mnie po-

twornie ciągnąć w dół. Jeśli będę próbował się wznieść, szybko

stracę siły. Lepiej polecę długimi, mocnymi pociągnięciami skrzy-

deł. Zapomnę o bólu i będę leciał prostym torem. Nie zamierzam

lądować na tym pieprzonym molo. Lepiej doniosę ją do wioski.

Miałem wrażenie, że port Sokolni leży o całe życie nieśmiertelne-

go od nas.

- Wracamy do domu. Zobaczysz swoich rodziców i napijesz

się czegoś gorącego. Możesz otworzyć oczy? - Poruszyła się i jęk-

nęła. Dobrze. - Wiem, że jest ci zimno - powiedziałem, dziwiąc się,

że ją rozumiem. - Wkrótce bętłziesz bezpieczna w jakimś ciepłym

miejscu. Ale zanim to nastąpi, zrobi się o wiele zimniej. Chcę, że-

byś wytrzymała. Nie możesz zasnąć. Śpiewaj, jeśli potrafisz. Śpie-

waj sobie.

Wspiąłem się na najwyższy punkt rufy i stanąłem twarzą

ku Wyspie Traw. Ocean kipiał i miotał się. Drętwiałem na myśl

o chwili, kiedy ja i Cyana, wpadniemy w jego fale. Lodowata woda

przemoczy mi włosy i wpędzi mi do gardła piekącą sól. Nie dawaj

sobie czasu na myślenie, Jant. Leć.

- Cyano, nie ruszaj się. Musisz wisieć nieruchomo. - Puściłem

się pędem poci wiatr. Po chwili moje stopy oderwały się od pokła-

du. Zawróciłem w stronę brzegu.

Walczyłem zaciekle, nie wiedząc co mam robić - leciałem

prosto w dół! Co za ciężar! Wyciągnąłem skrzydła i zacząłem

uderzać nimi dwukrotnie szybciej. Leciałem nierówno, mniej

więcej metr od próbujących mnie zahaczyć fal, a potem powoli,

bardzo powoli, zacząłem się wznosić, czując rwący ból w mię-

śniach. Rękoma przez cały czas obejmowałem Cyanę, ale jej cię-

Rok naszej wojny

303

żar na mojej piersi uniemożliwiał mi oddychanie. Ściągała mnie

głową w dół.

Ten ból jest nie do zniesienia; mogę ją po prostu zrzucić. Wle-

piłem wzrok w brzeg, siłą woli przyciągając go coraz bliżej i bliżej,

bardziej i bardziej. Wicher spychał mnie na północ, dlatego kiedy

wreszcie znalazłem się na wysokości dachów, byłem na samym

końcu wsi.

Obniżyłem lot i zawróciłem pod wiatr, żeby wylądować, ale

z powrotem wypchnęło mnie w górę. W desperacji przyciągnąłem

skrzydła do ciała i gruchnąłem w ziemię. Upadek szarpnął każdą

kością w moim ciele.

Piorun i Błotniak nadjechali od portu. Nie mogąc złapać

tchu gestem pokazałem Błotniakowi, żeby przeciął krępujące nas

pasy. Leżałem w rozczapierzonych piórach, tuląc Cyanę w obję-

ciach.

Dziewczynka wciąż miała zamknięte oczy i sinoniebieskie

usta. Policzki zaczerwieniły się jej od wiatru. Błotniak pochylił się

nad nią i delikatnie odgarnął jasne włosy z jej czoła.

- Świetnie się spisałeś - powiedział. Mój wyczyn zrobił na

nim takie wrażenie, że na chwilę zapomniał, iż byłem Eszajem.

- O mój boże - wyświszczałem. - Moje plecy.

- Nie żyje?

- Nie. Mgła ją uratował. Sam zobacz.

Błotniak przytknął dłoń do warg dziewczynki tak samo, jak

ja wcześniej i uśmiechnął się z ulgą. Ale Cyana nadal nie była bez-

pieczna. Śmiertelnicy nigdy nie dopuszczają do siebie myśli, jak

bardzo oni lub ich przyjaciele zbliżają się do nicości. Błotniak nie

był wyjątkiem.

- Cyana jest bardzo wychłodzona - powiedziałem. - Byłem

świadkiem tego, jak w górach ludzie ginęli od zimna. Stawali się

bladzi, jak ona.

Piorun stał w pewnej odległości od nas, z kamienną miną

i dłońmi złączonymi za plecami.

- Co z Burzykiem? - spytał.

- Widziałem go zamarzniętego na wraku. - Opisałem wszyst-

ko, co tam zobaczyłem, zlodowaciałego Żeglarza, statek-widmo

i spowijający go całun szronu.

- Zatroszczył się o Cyanę - powiedział Piorun. - Jakim kosz-

tem, tego jeszcze nie wiem. Musimy ściągnąć go tutaj.

304

Steph

Swainsło

n

Jak każdy Rhydanin byłem odporny na wszelki chłód prócz

najsroższego mrozu, dlatego nie mogłem ogrzać dziewczynki, jej

skóra zaczynała przybierać barwy tęczy od zimna i sińców. Poda-

łem jej bezwładne ciało Błotniakowi.

- Przytul ją, żeby było jej ciepło. Są rzeczy, których ja nie po-

trafię.

Piorun ruszył ku nam.

- Nie, daj ją mnie. - Wziął córkę z moich objęć i trzymając ją

blisko siebie, twarz przy twarzy, otulił ją podszytą futrem kurtą, tak

że zupełnie schowała się w ozdobnie tłoczonej materii z podszew-

ką w szarą kratę i miękkim futerkiem.

Błotniak nadal sądził, że była córką Mgły, ale po chwili do-

myślił się prawdy. Patrzyłem, jak powoli wszystko sobie uzmy-

sławia.

- Czego się tak szczerzysz? - spytał go Piorun.

- Cieszę się, że Cyana żyje.

- To moja córka - wyjaśnił Łucznik, a potem powtórzył to

samo z większym przekonaniem. Pocałował ją w czoło. - Moja

ulubienica.

- Proszę przyjąć ode mnie gratulacje, Lordzie Mika - powie-

dział Błotniak zdumiewająco spokojnie.

Rozpostarłem skrzydła, żeby nie zesztywniały mi mięśnie.

- Muszę złożyć raport Cesarzowi. - Przepiąłem miecz, wy-

grzebałem z kieszeni żałosne okruchy marcepanowego bloku

i wcisnąłem je w usta, żeby dodać sobie trochę sił. Błotniak po-

dał mi butelkę z zabarwioną na brązowo wodą. - San musi się

o wszystkim dowiedzieć.

Piorun przerwał mruczenie do budzącej się dziewczynki.

- Masz rację, Jant. Błotniak i ja ruszamy do Ondyn. To naj-

bliższe schronienie dla Cyany, a poza tym Jaskółka nas potrzebuje.

Mam nadzieję, że ją tam zastaniemy. Zostało jej tylko pięciuset lu-

dzi, a wkoło aż roi się od Insektów.

- Wkrótce się ściemni - powiedział Błotniak. Kiedyś słyszał,

jak bardzo narzekałem, że w nocy trudno się lata.

- Przy takim wietrze mogę pomknąć sto dwadzieścia na go-

dzinę - uspokoiłem go, gramoląc się z ziemi, rozciągając długie

nogi ciasno opięte skórzanymi spodniami, rozprostowując skrzy-

dła i wyginając grzbiet jak kot. Zaczynałem się przyzwyczajać do

lodowatego wichru; przypominał mi górskie wiatry.

Rok naszej wojny

305

Piorun posłał Błotniaka po konie i dopiero potem powie-

dział:

- Przeproś Cesarza w moim imieniu. Błagaj go o przebacze-

nie. Mam nadzieje, że jeszcze nie jest za późno... Strzeż się Aty;

jest niebezpieczna, zwłaszcza teraz, gdy czas znowu płynie dla niej

zwykłym rytmem. Jeśli będziesz musiał z nią pertraktować, uważaj

na każde słowo; znam tę kobietę dłużej niż ty.

- Ja wcale jej nie znam - zauważyłem mimochodem.

- Oszczędź sobie tych uszczypliwości, Posłańcze; są ciebie

niegodne. Ja od setki lat patrzę na twoje szczęśliwe małżeństwo

z Mewą, nie okazując ci ani krzyny zazdrości, którą czuję.

-Ale...

- l.eć ostrożnie. 1 szybko. - Wspiął się na proste siodło więk-

szego konia i przez chwilę się wiercił, niewprawnie mocując Cy-

anę przed sobą tak, aby nie przeszkadzała mu napinać łuku.

- Możesz włożyć ją do sakwy - zasugerowałem. Kiedy byłem

dzieckiem, Kileana nosiła mnie w nosidełku na plecach. Łucznik

spojrzał na mnie ze zgorszeniem.

- Zamierzam ją wieźć przed sobą - powiedział z dumą. - Jeśli

natkniemy się na Insekty, Błotniak będzie musiał walczyć za nas

dwóch.

Odprowadziłem ich wzrokiem, po czym pobiegłem z po-

wrotem na brzeg. Musiałem się wydostać spomiędzy hangarów

zakłócających prądy powietrza, bo w ich zasłonie powstawały nie-

spodziewane prądy zstępujące. Potem zacząłem biec szybciej i po-

nownie skoczyłem w powietrze.

Cieszyłem się własną lekkością; w porównaniu z poprzednim

lotem, miałem teraz, ogromną zwinność i zwrotność. Ocean był da-

leko pode mną i nie mógł mnie dosięgnąć. Walczyłem z gwałtow-

niejszymi podmuchami, wyciągając skrzydła na całą rozpiętość.

Lot nad wodą ma swoje zalety. Przede wszystkim, w dole nie

ma ludzi i można się spokojnie wysikać z wysokości, jeśli pęcherz

już dłużej nie wytrzymuje, a z moim tak właśnie było.

ROZDZIAŁ 21

Światła wiosek Niziemia, według których dawniej nawigowa-

łem - jak według gwiazd na ziemi - zgasły. Mieszkańcy wsi Diw

wynieśli się, a w mieście Eske obowiązywało zaciemnienie, ponie-

waż światło przyciągało Insekty.

Leciałem dokładnie na zachód według konstelacji popularnie

zwanej Pomiotem Wściekłej Lochy. Trzymałem się tuż nad kopułą

lasu. Przez całą noc nie zatrzymywałem się i szarym świtem dotar-

łem na Zamek. Kilkoma susami pokonałem wydeptane, kamien-

ne schody i wbiegłem przez żelazną bramę, rozpaczliwie próbując

uporządkować myśli.

Na ławach w Sali Tronowej siedziały setki Zaskajów. Śmier-

telnicy, gubernatorzy, dowódcy Fyrdów i mieszczanie. Zasłony

odsunięto na boki, tak że podium ze złotą tarczą słońca - sym-

bolem Cesarza - było widoczne ze wszystkich miejsc na sali. Nie

wiedziałem, że przesłona jest ruchoma, no i nigdy nie widziałem

tu takiego tłumu śmiertelnych.

Przeszedłem korytarzem między ławkami i ukląkłem przed

Cesarzem, kładąc obie dłonie na najniższym stopniu prowadzą-

cym na podium. Czułem napięcie w słonych skrzydłach, jeszcze

chłodnych od pędu powietrza.

Cesarz przyjrzał mi się uważnie.

- Czekaliśmy na ciebie.

Miał zmarszczone czoło i napiętą skórę na policzkach - nie-

wielkie zmiany, u innych niezauważalne, u Cesarza były znaczą-

ce, bo z doświadczenia wiedziałem, że zawsze wyglądał tak sarno.

7. niepokojem rozpoznałem w nich oznaki stresu, którego San, po-

mimo potężnej siły woli, nie potrafił ukryć.

308

Steph

Swainsto

n

- Po pierwsze, powinieneś wiedzieć, że Pustuł Rachis nie jest

już królem Awii - zaczął Cesarz.

- Mój panie! Jak to? Czy król został zabity?

San uśmiechnął się spokojnie, a ja pomyślałem, że wygląda na

zmęczonego.

- Nie. Stał się więźniem we własnym pałacu. Wczorajszej nocy

Lady Eleonora Tanager przejęła dowodzenie. Ma osiemnaście ty-

sięcy ludzi. Także lansjerzy Rachisa przeszli na jej stronę i przyłą-

czyli się do zamachu stanu.

- Wiedziałem tylko, że opuściła swoją gubernię.

Proszę, proszę. Szybko zajęła stolicę. Eleonora cieszyła się po-

tworną sławą; spotkałem ją kiedyś podczas koktajlowego przyję-

cia. Okazała się równie doskonałą łowczynią na sali bankietowej,

co podczas polowania w lesie.

- Czekam, panie, na twoje rozkazy - powiedziałem. Król Pu-

stuł jako więzień w Rachis? No cóż, może właśnie tego zawsze pra-

gnął: chciał być bezpieczny.

Cesarz machnął ręką, tak jakby pucz Eleonory uważał za zu-

pełnie naturalną kolej rzeczy.

- Księżna broni Awii. Jej ludzie jednoczą się w poparciu dla

niej. Wysłałem jej Eyrdów Niziemia. Posłałem też kilku nieśmier-

telnych i obiecałem pomoc pozostałych. Pytania dlaczego i po co

zostawmy na później. Odpowiemy na nie, gdy wygramy wojnę...

- Spojrzał po zgromadzonych na sali i nie dokończył: „jeśli jacyś

Awianie pozostaną przy życiu".

Nieznacznie odwróciłem się od podium, przyglądając się rzę-

dom zaskajskich wojowników i cywili. San zastukał poplamiony-

mi wiekiem palcami w poręcz tronu.

- Wprowadziłem zmiany. Potrzebne mi są raporty; w zamian

daję mieszkańcom bezpieczeństwo i nadzieję.

- Nie ma wśród nich nikogo z nieśmiertelnych - zauważy-

łem.

- Wszyscy są poza Zamkiem. Grad i Szron są z Artylerzystą;

Słota razem z Fyrdami z Karnis pomaga Eleonorze bronić Rachis.

Fechmistrz wraz z trzydziestoma innymi nieśmiertelnymi broni

linii frontu przebiegającej tuż przy murach miasta Hacilith. Ar-

chitekt, Skarbnik, OszczepMistrz i jeszcze dziesięciu, obmyślają

sposoby obrony Niziemia. Wczoraj stracili łnowrot, a przedwczo-

raj Złotokap.

Rok naszej wojny

309

Miałem wrażenie, że Cesarzowi udziela się moje zmęczenie.

Kolejne spojrzenie uświadomiło mi, że próżno się łudziłem.

- Proponuję byś najpierw przekazał mi wieści, a dopiero po-

tem przedstawił obawy - powiedział San.

Wziąłem głęboki wdech i opowiedziałem mu o śmierci Że-

glarza. Siedzący za mną śmiertelnicy przysunęli się bliżej, żeby le-

piej słyszeć, ale po dwóch minutach San mi przerwał:

- Wiem o tym wszystkim! To ja scaliłem Krąg! Co nowego

możesz dodać? O Insektach! Jak bardzo się zbliżyły? Gubernia Ko-

balt się trzyma?

Pochyliłem głowę.

- Nie. W Kobalcie zostały tylko trupy. Diw jest puste. Piołu-

nowa Dolina ewakuowała się na Wyspę Traw.

- A żalem kolej na Ondyn. Piorun siedzi w Ondyn, kiedy

mnie jest potrzebny w Rachis, gdzie znajduje się ledwie połowa

jego łuczników, bo druga połowa jest na wyspie! Odpowie mi za

to!

- Prosił, bym w jego imieniu błagał o wybaczenie.

- Kometo, co ty byś zrobił z dworem w Sokolni? Nie, nie

mów. Pewnie byś go oddał Piorunowi, który uważa siebie za pra-

wowitego właściciela. 'Ib by oznaczało, że Łucznik zatrzymałby na

Zawsze dwie spośród sześciu guberni Awii. Łamie podstawową za-

sadę Kręgu!

Rozumiałem, o co mu chodziło. Gdyby Eszaje gromadzili

ziemie i mogli zwoływać własne Fyrdy, byliby w stanie prowadzić

spory ze śmiertelnymi gubernatorami i królami. A z czasem mo-

gliby nawet zagrozić władzy Cesarza...

- Pozwoliłem Piorunowi zatrzymać dwór Mika należny mu

z urodzenia. Ale nie było mowy o nowych ziemiach. Sądzę, że i on,

i Ata wybiorą raczej nieśmiertelność niż majątek.

- W takim razie, kto odziedziczy Sokolnię, panie?

- Cyana Dei.

- Cyana? Toż to jeszcze dziecko!

Cesarz skinął głową. Białe włosy musnęły jego szczupłe ra-

miona.

- To prawda, Cyana Dei ma teraz osiem lat. Dlatego powiedz

gubernator laskólce Ondyn, aby opiekowała się dziewczynką i jej

gubernią, do czasu, aż mała osiągnie pełnoletność, fako guber-

nator-regenl. laskółka ma dziesięć lat na lo, by Sokolnia znowu

310 Steph Swainston

zaczęła przynosić odpowiednie zyski. Jednocześnie ma należycie

uczyć Cyanę zasad życia w Imperium. Powiedz Piorunowi, by oca-

li! gubernię Sokolni dla Cyany. 1 każ mu słuchać dziewczynki.

Zamknąłem usta, bo czułem, że opada mi szczęka. Za jednym

zamachem Cesarz połączył Pioruna i laskółkę. Obciążył laskółkę

tyloma obowiązkami, że nie byłaby w stanie starać się jednocze-

śnie o nieśmiertelność we własnym imieniu. A gdyby gubernia

Sokolni z czasem mogła zebrać ponad dwudziestotysieczną Fyrdę,

Cyana zyskałaby tytuł Lady Gubernator.

- Sokolnia pozostanie w rodzie Pioruna, a właśnie na tym mu

zależało. Cyana jest najmłodszym dzieckiem dawno wygasłej dy-

nastii. Łucznikowi ten pomysł się spodoba.

- A Ata? Będzie wściekła.

- Powiedz jej, żeby skierowała swoją furię przeciwko Insek-

tom! - Wzdrygnąłem się, ale Cesarz mówił dalej: - Potrzeba pie-

niędzy na utrzymanie floty. Powiedz Acie, że jeśli jej się powiedzie,

podaruję osiemset tysięcy tuntów z zamkowego skarbca na ten

cel.

- Tak jest, Wasza Cesarska Mość - powiedziałem oszołomio-

ny.

- Musimy uwolnić Tornada, bo w przeciwnym razie żaden

z tych planów nie będzie możliwy... - San pogrążył się w my-

ślach; czekałem. Za mną rzędy kombatantów milczały. Ciszy nie

mącił żaden ruch ani dźwięk, choć jeden z żołnierzy z Szachlaru

płakał bezgłośnie, mnąc w dłoniach kapelusz z szerokim ron-

dem.

Dym z kadzideł unosił się cienkimi serpentynami ku mo-

zaikom sklepienia. Filary za tronem lśniły. Promienie porannego

słońca wpuszczane przez wysokie okna, zalewały salę, oświetlając

pradawne freski przedstawiające bitwy z Insektami i sceny z bu-

dowy Zamku.

- Fyrdowie potrzebują Tornada - powiedział San w końcu.

- Jest symbolem potęgi Imperium.

Rozumiałem. Tornado był najpotężniejszym wojownikiem,

trzecim z Eszajów pod względem wieku, najsilniejszym mężczyzną

na świecie na przestrzeni całego tysiąclecia. Żołnierze szli za nim

jak w dym, także dlatego, że za jego zasłoną było bezpieczniej.

- Kometo, ty i Ata musicie uwolnić Tornada z Fortecy l.owes.

Jaki masz wywiad o Lowes?

Rok naszej wojny

311

Przyszedł czas, by powiedzieć mu o wszystkim. Bez wzglę-

du na to, jak zareaguje i co się stanie ze mną. Szykowałem się na

wstrząs, jakim byłoby dla mnie wyrzucenie z Kręgu. Zaskoczony

brzmieniem własnego głosu, powiedziałem:

- Chodzi o most...

San spojrzał na mnie przenikliwie.

- Właśnie stamtąd nadchodzą Insekty.

Podniósł się gwałtownie.

- Zasunąć zasłonę! - zawołał. Zaczekaliśmy aż ozdobne prze-

pierzenie trafi z powrotem na miejsce. Teraz zebrani nie mogli nas

słyszeć; kształt kopuły ponad podium tłumił nasze głosy.

- Mów - zażądał Cesarz.

Zgarbiłem się u stóp stopni.

- Rezygnuję z tytułu.

Proszę, uczyń mnie znowu śmiertelnym, bylebym tylko nie

musiał wyjaśniać, jak zniszczyłem świat i nie umiem poskładać

kawałków w całość. Czułem się tak, jak w trakcie spowiedzi przed

Sanem i liszajami podczas uroczystego przyjęcia mnie do Kręgu

- łatwiej umrzeć, niż wyciągać na jaw szczegóły mojej przeszłości.

Co się ze mną działo, jak mogłem ukrywać prawdę przed boskim

strażnikiem?

- Kometo, to zbyt łatwe wyjście. Mów. Powiedz to raz mnie,

a potem już nigdy nikomu, ani żywemu, ani... umarłemu. Rozu-

miesz?

- T-tak. Tak, rozumiem... Wasza Cesarska Mość, istnieje wiele

innych światów - łączy je świat Przejścia. Byłem tam. Insekty prze-

mieszczają się między wszystkimi światami dzięki mostom i sieją

spustoszenie. Mogą też podróżować tunelami. Przypuszczam, że

w taki właśnie sposób po raz pierwszy się pojawiły w Imperium.

Insekty wyczuwają miejsca, w których granica między światami

jest cienka. Budują most albo tunel, aby tam dotrzeć. One widzą

przejście, podczas gdy innym wydaje się, że most kończy się w po-

lowie. W niektórych światach się rozmnażają; w innych szukają

pokarmu, a Imperium jest na samym skraju...

- Mów dalej.

- Biegus Rachis, ostatni król Awii, wciąż żyje... w Przejściu.

Cesarz podniósł dłoń, zamierzając zapytać, jak to możliwe.

Przyjrzał mi się wnikliwie i domyślił się odpowiedzi.

- Rozumiem - powiedział. - Mów dalej.

312

Steph

Swainsto

n

- Biegus walczy tam z Insektami. Uciekły mostem prosto do

Lowes... Ale odszukałem go! Zgodził się powstrzymać wielką ar-

mię miasta Kpsilon na jeden miesiąc. Jeśli teraz ruszymy do ataku,

zdołamy wypchnąć Insekty z powrotem.

Kiedy powiedziałem o tym Cesarzowi, poczułem się lekki

i pusty. Dobrze, że San poznał prawdę; on na pewno wiedział, co

robić!

Twarz Cesarza pozostała nieprzenikniona. Czyżby mi nie

wierzył? Uważał, że to tylko bełkot szaleńca? Przycisnąłem skrzy-

dła ciasno do pleców.

- Gdybyśmy tylko mieli siłę zaatakować - odezwał się w koń-

cu. - Posłuchaj mnie, Posłańcze. Leć do Wież Cór i przekaż in-

strukcje Acie. Jeśli uda się jej oczyścić Lowes z Insektów, może

przybyć na Zamek i przyłączyć się do Kręgu. Otrzyma tytuł Mgły,

kiedy pomyślnie zakończy swoją kampanię, ale nie wcześniej. A te-

raz daj mi papier listowy.

Chciałem spytać Cesarza, jak wyglądało życie, kiedy bóg cho-

dził po ziemi. Jak naprawdę wyglądał? Jakim głosem mówił? Jak

to było żyć w czasach, gdy wszyscy wiedzieli wszystko? San pisał,

skrzypiąc piórem po papierze, a ja próbowałem sobie wyobrazić

egzystencję w bliskości boga, cieszącego się d/.iełem własnego

stworzenia, w świecie bez Insektów, bez Zamku - tej mającej dwa

millenia kamiennej twierdzy - za to w otoczeniu bujnej zieleni.

Cztery Krainy nie należą do nas - to boski plac zabaw; bóg uczynił

nas odpowiedzialnymi za to, co stworzył, a czego my nie potrafi-

liśmy obronić.

San, jak zawsze, odczytał moje myśli.

- Niegdyś panował tu pokój - powiedział niemal niedosły-

szalnie.

Złożyłem list, stopiłem lak do pieczęci i odcisnąłem w nim

słoneczną tarczę Zamku.

- Zapamiętaj moje polecenia. Leć już.

Wstałem i ukłoniłem się, opuszczone skrzydła otoczyły mnie

wachlarzem opalizujących piór. Opuszczałem Salę Tronową ob-

serwowany przez stojących na balkonie łuczników. Kiedy mijałem

zasłonę, zaczęto ją powoli odsuwać, a Cesarz po kolei wzywał róż-

ne osoby, aby wysłuchać ich sprawozdań.

Rok naszej wojny

313

Wyszedłem na zewnątrz i chwyciłem strażnika za ramię.

- Synu Lannera?

- Tak, Posłańcze.

Wskazałem przez łuk pasażu na czarne, skręcone piaskowco-

we kopuły Północno-zachodniej Wieży.

- Widzisz mój sztandar? Tam mieszka lady Mewa z Kutych

- powiedziałem. - Odszukaj ją i powiedz... Powiedz jej, że ją ko-

cham. Powiedz, by nie podróżowała poza Zamek. Ma nie opusz-

czać Zamku bez względu na to, co usłyszy. I co poczuje.

- Powtórzę jej to, Kometo - powiedział, zdumiony moją

szczerością. - A ty nie wrócisz?

Ukryłem strach pod zuchwałym uśmiechem, po czym poło-

żyłem palec na ustach i pokręciłem głową.

- Ze względu na nią spróbuję nie dać się zabić. - Rozpaczliwie

pragnąłem Mewy, ośrodka mojej wieczności. Gdybym zobaczył ją

w tej chwili, nic już nigdy nie zdołałoby mnie nakłonić, bym ją

znowu opuścił. Zdusiłem tę myśl; musiałem jechać. Rozpostarłem

skrzydła i przeskoczyłem przez balustradę balkonu, spadłem dwa

piętra w dół, poprawiłem pozycję, przyspieszyłem i pomknąłem

ponad zamkowymi dachami.

Lecąc poziomo w powietrzu, znalazłem odpowiednie tempo

na pięćsetkilometrowy przelot. Przy każdym, pełnym uderzeniu

skrzydeł ich końce stykały się w górze i w dole; słońce z błyskiem

chowało się za łagodne wzgórza okalające awiańskie niziny. Na

drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża pojawiła się grupa uchodźców.

Sznur pięćdziesięciu krytych wozów i obładowanych srokatych

kuców wolno wędrował na południe, od Kutych w stronę Hacilith.

Minąłem klify Sokolni, ląd został w tyle, a ja poszybowałem nad

linią wybrzeża.

Przeleciałem nad wrakiem Trzmielojada spowitego we wszel-

kie odcienie szarości i bieli. Po lewej stronie dostrzegłem znisz-

czoną figurę dziobową, morską kobietę z rozwianym włosem, wy-

stającą spomiędzy oślizłych skał, o które zaczepiły się podrapane

i popękane fałdy jej kremowej, drewnianej sukni. Wzdrygnąłem

się na wspomnienie postaci sternika. Potężna i realna figura Mgły

była straszniejsza od ducha.

Zawróciłem wzdłuż wybrzeża ku Wieżom Cór. Na ich zwień-

czonych blankami murach stali mężczyźni, obserwując okolicę.

314

Steph

Swainsto

n

Wieże wydawały się nierzeczywiste, iluzoryczne. Oszroniony, żółty

piaskowiec podświetlało zimowe słońce świecące spod krawędzi

chmur.

Dotarłem do nierównej granicy rafy, wokół której kotłowało

się morze. Na jej krańcu znajdowała się latarnia morska - okrągła

wieża z kamienia, wybudowana w ten sam sposób, co wieże Aty,

ale zakończona kamienną platformą i metalowym dachem.

Co noc, od kiedy sięgałem pamięcią, na platformie, w żelaznej

klatce rozniecano wielki ogień, aby ostrzegał statki przed skałami

rafy. Co rano pozwalano płomieniom wygasnąć i sprzątano po-

piół. Latarnia była wynalazkiem Burzyka, a jej obsługa dawała za-

trudnienie kilku rodzinom wyspiarzy.

Była ogromnie pożyteczna. Sam nawigowałem wedle jej bla-

sku w nocy, a za dnia gromady mew wywijały kozły we wznoszą-

cym się ponad nią prądzie powietrznym. Zwykle nawet pod wie-

czór dało się jeszcze poczuć przyjemny ciąg w górę. Przeleciałem

nad czarnym dachem, lekko skręcając, aby znaleźć się w samym

środku prądu termicznego. Nic się nie stało. Dziwne, pomyślałem

i spróbowałem raz jeszcze. Znowu nic. Obniżyłem lot i spróbowa-

łem trzeciego podejścia, ale latarnia była zimna. Nagle wszystkie

brakujące elementy układanki trafiły na swoje miejsce. Oczywi-

ście! Wykonałem salto w powietrzu i pospieszyłem w głąb wyspy.

Tylko na Wieży Sierpnia wisiała flaga. Chorągiew była biała

i poszarpana przez wiatr, bez żadnych insygniów na znak nieza-

leżności i samowystarczalności Aty. Strażnicy z blanek popędzili

w dół, gdy znalazłem się bliżej. Niektórzy mieli przytroczone do

pasków niewielkie bodhrany i flażolety, na jakich Morencjanie

grywają podczas służby wartowniczej.

Wieże Cór nie miały wejść na poziomie gruntu. Drewniane

bramy do nich znajdowały się w połowie ich wysokości. Zakrad-

nięcie się tam niepostrzeżenie nie wchodziło w grę, a siłą niewiele

bym wskórał. Ata mnie przerażała. Spowodowała śmierć Żeglarza

i pewnie nie miałaby skrupułów przed zabiciem mnie jeszcze za-

nim zdążyłbym wyjawić cel mojej misji? Cholera. Wieże przypo-

minały pajęczą sieć, w której pajęczyca Ata czekała na muchę.

Błyskawicznie zatoczyłem koło, zlokalizowałem najwyżej po-

łożone okno - prostokąt bez szyb i okiennic. Zacząłem hamować

ze wszystkich sił, jakie mi jeszcze zostały; mimo to i tak potrzebo-

Rok. naszej wojny

315

wałem dwóch okrążeń, aby zwolnić. Przeciążenie niemal wyrwa-

ło mi skrzydła z pleców. Okno nie miało parapetu. Zamknąłem

skrzydła, podciągnąłem nogi i wpadłem do środka, nawet nie do-

tykając framugi, opadłem na podłogę i przebiegłem jeszcze kilka

kroków, zanim się zatrzymałem.

W okrągłej komnacie wzdłuż ścian stali ludzie - jakieś pięć-

dziesiąt par oczu. Trzask. Trzask. Trzask. Trzask. Co to? Zobaczy-

łem cztery wycelowane we mnie kusze w muskularnych rękach

czujnych mężczyzn. Cięciwy były napięte, dźwignie spustowe

w gotowości. Rozłożyłem ręce, pokazując, że nie zamierzam do-

bywać miecza.

- Chwała Imperium. - Ata mogła zrzucić moje ciało z pomo-

stu Wieży Września i tłumaczyć potem, nie bez racji, że pokona-

ło mnie morze. Ostre bełty kusz wciąż we mnie celowały. Pewnie

nawet nie poczułbym trafienia; w mgnieniu oka przedarłyby się

przeze mnie. Jak głupi Rhydanin wpadłem prosto tu, gdzie Ata

niepodzielnie panowała na swojej wyspie, silniejsza niż przypusz-

czałem.

Ata Dei stała w odległej części pierścienia strażników, za pro-

stym stołem. Miała niemal przezroczystą suknię, która pasowała

do jej długich, białych włosów. Zupełnie nie przypominała wojow-

niczki. Uśmiechała się szeroko, przez co wydawała mi się jeszcze

bardziej przerażająca.

Za nią stanęła poważna kobieta, podobnego wieku i budowy,

ze związanym z tylu szarym końskim ogonem i ostrym nosem.

Miała na sobie żołnierską kurtę, narzuconą na czerwoną brygan-

tynę. Przed sobą trzymała kuszę, a przy jej pasie wisiał hak. Sądząc

po jej pewnej postawie, na pewno umiała się nim doskonale po-

sługiwać.

- Witaj - powiedziała Ata. Ton był życzliwy, ale nie ufałem

jej. Nie cierpiałem tego, jak przyglądali mi się obecni w komnacie

mężczyźni, z podziwem, nad którym jednak górowała lojalność

wobec przywódczyni. W żadnym razie nie zdołałbym dotrzeć do

okna, gdyby wzięli mnie na cel. - Proszę, wybacz nam takie przyję-

cie - dodała - ale nie znamy jeszcze przyczyny twojej wizyty.

- Oto list od naszego najjaśniejszego Cesarza. - Starałem się

mówić cicho. - Jako bezstronny Posłaniec jestem na twoje rozka-

zy.

- Daj mi swój miecz.

316 Steph Swainston

Odpiąłem pas i położyłem go na nagich deskach podłogi ra-

zem z mieczem i mizerykordią, potem wyjąłem z buta nóż i także

go odłożyłem. Teraz za broń miałem jedynie zręczne słowa. Jeden

ze strażników podniósł broń i zaniósł ją na stół Aty.

- Chyba czas, byśmy przestali grozić cesarskiemu Posłańcowi

- powiedziała po morencjańsku. Mężczyźni wyjęli bełty i opuścili

kusze. - Możecie nas już zostawić, ale zaczekajcie w komnacie pod

nami i przybądźcie natychmiast na moje zawołanie. Mam z Kome-

tą wiele do omówienia, więc niech nikt mi nie przeszkadza.

Żołnierze wyszli, skrzypiąc deskami i rzucając mi zacieka-

wione spojrzenia. Pewnie wydawałem im się dziwny. Wprawdzie

odznaczałem się wyjątkową urodą, ale teraz byłem nieogolony,

miałem wilgotne, splątane podczas lotu włosy i kocie oczy. Ludzie

z Hacilith nie nosili w .środku zimy jedwabnych koszul. Urodzili się

o dwieście lat za późno, aby rozpoznać moją cynową broszę Koła.

To, co dawniej było znakiem gangu, uważali za symbol Komety.

Nawet krucza kobieta za Alą spoglądała na mnie zaniepokojona,

jakby uważała, że po kimś, kto potrafi latać, można się spodziewać

wszystkiego. Ukłoniłem się jej.

- Powinnam was przedstawić - powiedziała Ata. - Oto Kar-

mina Dei, kapitan portu Hacilith i Moreny, moja córka. Przed

burzą, przeprowadziła na wyspę statki, żołnierzy, których wysłał

jej San i kilkuset Ludzi zwerbowanych w mieście. Gubernator

nawet się nie zorientował, że z ulic znikło mu sporo zbirów. )ak

sam się domyślasz, nasi Fyrdowie nie są tak znakomicie wyszko-

leni, jak Awianie, ale wiedzą, którym końcem kuszy celować od

siebie.

- Widzę, że mam przed sobą prawdziwą przywódczynię - po-

wiedziałem.

- Owszem. Karmino, na pewno słyszałaś o lancie Shirze: jest

szalony, zły i dokuczliwy jak zadra w tyłku.

- Milo mi poznać - powiedziała kobieta, opierając ciężką ku-

szę o biodro. Miałem pewność, że nic nie zmniejszyłoby jej po-

parcia dla Aty, zastanawiałem się tylko, czy jej lojalność nic nie

kosztowała.

Ata odsunęła krzesło od ściany, abym mógł na nim spocząć.

Sama także usiadła, a jej flegmatyczna córka odcięła mi drogę do

okna. Lekko się odwróciłem, tak by ją widzieć; nie wiem dlacze-

go sądziłem, że gorzej jest dostać znienacka w plecy. Ata zapaliła

Rok naszej wojny

317

dwie lampy naftowe stojące na stole. Zapłonęły miękkim, żółtym

blaskiem.

- Usłyszeliśmy jak lecisz - powiedziała. - Twoje skrzydła

okropnie hałasują.

- Myślałem, że jest za ciemno, by mnie słyszeć - mrukną-

łem.

- Zacznij od początku - zaproponowała.

- Jesteś teraz śmiertelna, Ato l)ei.

- Zacznij od początku i powiedz mi coś, czego nie wiem!

- San oświadczył, że jako następna otrzymasz tytuł Żeglarza.

Włączy cię do Kręgu, kiedy zakończysz swoją kampanię. - Poda-

łem jej list. Przecięła lakową pieczęć i przeczytała go.

- Nic. To jakaś pomyłka... fant, Cesarz chce mnie uśmiercić!

Powinnam najpierw zostać Kszajem.

- Nie zdołasz dotrzeć do Zamku! Drogę odcinają ci tysiące

Insektów!

Sfrustrowana Ata ponownie przestudiowała korespondencję.

- To praktycznie wyrok śmierci. Mam walczyć z Insektami

jako Zaskaj? Nie będę miała wsparcia Zamku, jeśli zostanę ranna?

Mam umrzeć od niewielkich ran i siniaków, kiedy stawka jest tak

wielka?

Oto byłem świadkiem jak ta kobieta, zdrajczyni, cudzołożnica

i morderczyni, drży o własne życie. Przyszło mi do głowy, że San

pragnął, by Ata stanęła do walki z Insektami na równi ze śmiertel-

nikami, których życiem bawiła się z taką obojętnością.

- fant, ty nie stanąłbyś w pierwszej linii, gdybyś był Zaskajem.

Od razu byś uciekł!

- Insekty gryzą także ciała nieśmiertelnych. - Wzruszeniem

ramion zamaskowałem niechęć. - Pamiętasz, że poprzedni Grad

został rozdarty na kawałki pod Wodopojnym? Krąg mu wtedy

nie pomógł! Jeśli chcesz nieśmiertelności, musisz przyjąć warunki

Sana.

Ata opadła na krzesło.

- I mam walczyć w jego imieniu. Tak muszę... Zrobię to. Za-

ryzykuję śmierć, by zyskać nieśmiertelność... Wieczność jest tego

warta. Gzy masz dla mnie jeszcze jakieś wieści?

Opisałem jej wrak statku Hagowego z trupem jej męża uwię-

zionym u steru i z salingami lśniącymi od lodowych sopli.

Czoło Aty przecięły zmarszczki zdumienia.

318

Steph

Swainsto

n

- Wiedziałam, że Trzmielojad roztrzaskał się o skały - wy-

krzyknęła. - Dopiero wysłałam ludzi z Diw, żeby ściągnęli tu

wszystko, co ocalało! Na pewno przywiozą także jego... Burzyk

pochodził tak naprawdę z Diw, nie z Sokolni.

W komnacie królował teraz półmrok, widok oceanu za

oknem spowijała nieprzenikniona czerń. Wiedziałem, że Ata była

bezduszna, więc nie zdziwiło mnie, że nie okazała żalu. Poczułem

do niej nienawiść. W chwili, gdy inne znane mi kobiety załama-

łyby się i wybuchły płaczem, ona pozostała spokojna i stalowo

chłodna, kodowe oczy dały mi sygnał, bym mówił dalej. Silne ra-

miona splotła na obszernej piersi. Nie zauważyłem u niej żadnych

oznak radości, kiedy usłyszała o Cyanie. Pilnowała swojej miny

także, gdy mówiłem o Piorunie. W jej oczach nie widziałem emo-

cji, choć gdzieś głęboko w nich kryło się jakieś silne uczucie, tylko

nie wiedziałem jakie.

- Czułam jak Krąg się napręża, próbując utrzymać Burzy-

ka przy życiu - powiedziała. - Potem czułam, jak pęka i jak on

umiera. Byłam wtedy tutaj, w tej wieży. Wiedziałam, czego jestem

świadkiem. Było dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy umierał

Grad Eske, tylko że tym razem odczułam to jako przyjemność. Te-

raz zegar znowu dla mnie tyka. )estem Zaskajem, ale nie na długo,

bo albo wkrótce zginę, albo będziesz mnie tytułował Mgłą. Nie

podoba mi się ciężar czasu, Posłańcze; może ty sam też kiedyś do-

świadczysz tego wstrętnego uczucia.

- Chcę wiedzieć, co naprawdę przytrafiło się Mgle. - W wy-

obraźni szykowałem się na rozdzierający ból wbijającego się w cia-

ło bełta. Nic takiego nie nastąpiło, ale Karmina Dei trzymała kuszę

w pogotowiu.

Ata nadal nie zdradzała żadnych emocji. lej uśmiech i wes-

tchnienie były nieszczere.

- Mówiłeś, że jesteś bezstronny, fant.

- Bo tak jest, ale znam prawdę i nie wolno mi jej nikomu wy-

jawić, jeśli pokonamy Insekty.

- Tracisz grunt pod nogami, powiedział konik morski do

jeźdźca. - Uśmiechnęła się. - Jakież to masz wobec mnie zarzuty?

Zacząłem krążyć po komnacie. Ruch miał mi pomóc w roz-

plataniu pogmatwanych myśli. Sprawił też, że zapomniałem o ku-

szy Karminy, a także - na co liczyłem - utrudniał jej celowanie we

mnie.

Rok naszej wojny 319

Poza tym, poziom koty w mojej krwi gwałtownie spadał

i zaczynało mi brakować narkotyku. Nie od razu czuję głód, ale

cisza przed burzą zawsze przypomina paranoję niepewności: cze-

goś brakuje, coś jest nie tak, pojawia się przeświadczenie, że stanie

się coś strasznego. I rzeczywiście się stanie, jeśli zaraz nie wezmę

działki. W odrętwieniu, jakie towarzyszy pierwszym sygnałom

dolegliwości, nie potrafię jasno myśleć. Próbowałem się skupić,

wciąż przełykając ślinę, żeby lepiej słyszeć. Ata wiedziała, że gdy-

by spór ze mną stał się za trudny, wystarczyłoby grać na zwłokę,

a sam zmieniłbym się w cierpiącą ruinę, która chętnie przystanie

na wszystko, byle tylko się stąd wydostać.

- Mgła nie chciał żeglować do Lowes - powiedziałem. - Od

tego wszystko się zaczęło. Nic nie usprawiedliwia jego gwałtow-

nego zachowania, ale zakładaliśmy, że ty jesteś zupełnie niewinna.

Nikt się nie zastanawiał, dlaczego on cię bił. Myślę, że powiedziałaś

mu o romansie z Piorunem i o tym, kto naprawdę jest ojcem Cy-

any. Mężczyzna taki jak Mgła nie wiedział, jak ma postąpić. Może

czuł, że przemocą sprawi, iż problem po prostu zniknie. Tymcza-

sem ty zwróciłaś się do Pioruna po pomoc. Zgodził się, bo osiem

lat wcześniej zastawiłaś na niego sidła i uwiodłaś go. Teraz ma wy-

rzuty sumienia i beznadziejnie cię podziwia - bo to nie jest miłość,

łucznik odchodzi od zmysłów w chwili,gdy Imperium najbardziej

go potrzebuje. Mam rację?

Ata wzruszyła ramionami. Blask lamp zabarwiał jej białe

włosy i suknię na lekko żółty kolor, i podkreślał miłą okrągłość

jej twarzy. Kiedy pokręciła głową, w jednej sekundzie zmieniła się

z młodej panny w dojrzałą kobietę. Wykonała gest w stronę Kar-

miny.

- Kochanie, odłóż tę kuszę, przez nią (ant cały się trzęsie.

- Karmina usłuchała, a ja z ulgą mogłem kontynuować. Reakcja

Aty przekonała mnie, że się nie myliłem. Pociągnąłem nosem.

- Posłałaś Cyanę do Miki, wiedząc, że Mgła będzie próbował

ją porwać, ponieważ mógł użyć małej przeciwko tobie. Postępu-

jąc w ten sposób, wciągnęłaś Pioruna jeszcze głębiej w wasz spór.

A niech go cholera. Jest taki przewidywalny...

- Tak jak i ty.

- Zabijając mnie nie ukryjesz swojej tajemnicy, dopóki żyje

Piorun. Może nie planowałaś tego, że Mgła ucieknie w tak strasz-

liwą burzę, ale i tym razem postąpił tak, jak byś tego chciała. Żeby

320 Steph Swainston

uciec z Sokolni, musiał pożeglować przez cieśninę. A Wyspę Traw

otaczają z tej strony skały... Wykazał odwagę, decydując się na taki

ruch i nie zasłużył sobie na to, co go spotkało.

- Statek Burzyka zboczył z kursu i tyle. Wiele żaglowców spo-

tyka podobny los u tych wybrzeży. Wyspiarze od niepamiętnych

czasów zbierają na nich deski i różne przedmioty.

- Właśnie. 1 dlatego Mgła kazał zbudować latarnię, która oca-

liła wiele istnień. Ale tym razem nie rozpalono ognia, a tylko ty

mogłaś wydać rozkaz, by tego zaprzestano. Wiem to, bo przelecia-

łem nad latarnią. Była zimna.

- Mieliśmy mroźny dzień.

- W takie mroczne poranki zawsze podsycano ogień; nigdy

go nie wygaszano.

- Och, (ant - powiedziała bez żadnych emocji. Światło lam-

py zmieniało jej postać w ciemny kształt obleczony przezroczystą

suknią. Z wysiłkiem odwróciłem wzrok od wypukłości jej piersi,

laki ten świat jest pochrzaniony, skoro morderczynie mają piękne

piersi?

- A zatem to ty spowodowałaś śmierć Mgły. Wygasiłaś la-

tarnię i przez to wpadł na rafę. Wstrętem i przerażeniem napawa

mnie sposób, w jaki potraktowałaś Cyanę. lak mogłaś uknuć spisek

z ośmioletnim wyprzedzeniem? Zaplanowałaś jej całe życie! Uro-

dziła się po to, byś mogła wykorzystać Pioruna w walce przeciwko

Mgle. Pewnie pozwoliłaś Łucznikowi patrzeć, jak dziewczynka ro-

śnie, żeby mieć pewność, że ją pokocha. Teraz, skoro już wypełniła

swoje zadanie i nie jest ci potrzebna, co zamierzasz zrobić? - Po-

patrzyłem Acie prosto w oczy i wytrzymałem jej spojrzenie, nie

odwracając wzroku. - Czy każde z twoich dzieci zostało spłodzone

w jakimś celu?

- Fant...

- Nie mieszaj mnie więcej w swoje knowania! Ja chciałem tyl-

ko latać z wieściami i walczyć z Insektami!

- Czyżbyś postanowił zerwać ze swą zwykłą anomią? - Ata

uśmiechnęła się. - Jeśli rozgłosisz taką infamię na Zamku, będzie-

my mieli okazję się przekonać czyje słowo ma większą siłę, twoje

czy moje? Myślisz, że San uwierzy ćpunowi?

Odwróciłem oczy.

- Nie mów tak. San wierzy w raporty, które mu przedstawiam

co dnia.

Rok naszej wojny

321

- Bo to fakty, tymczasem tu mówimy o twoich przypuszcze-

niach, na które nie masz dowodów. Przecież większość członków

Kręgu wie, że ćpasz. Pomyśl tylko, jak taka sensacja prezentowała-

by się na pierwszej stronie Kuriera Kutych. Codziennie, przez całe

lata, musiałbyś się mierzyć ze śmiałkami rzucającymi ci Wyzwa-

nia! Zdumiewa mnie twoja umiejętność ukrywania prawdy przed

śmiertelnikami. Poza Karminą, którajuż wie o wszystkim. Przykro

mi.

Zaryzykowałem i spojrzałem na wiedźmę stojącą przy oknie

ze zjadliwym uśmieszkiem na twarzy. Jako świetny kapitan portu,

na pewno wiedziała o wszystkich przerzutach, jakie miały miejsce

w dokach Moreny. Poczułem, jak skręca mnie poczucie winy, choć

już nie zajmowałem się handlem tym towarem. Czułem, że zaczy-

nają mi puszczać nerwy.

- Chcesz wziąć działkę, prawda? - spytała wprost.

- Nie. Czuję się świetnie. - W ten sposób niczego nie osią-

gniesz, Ato. Zastukałem stopą w podłogę w bezsensownej próbie

ulżenia rosnącemu napięciu. Miałem wrażenie, że wszystkie moje

mięśnie ściskają się jak sprężyny.

- Idź wbij w siebie tę igłę. Przecież widzę, że chcesz. Jakie to

uczucie?

To odpowiedź na wszystko, Ato. Droga do Przejścia, skąd prze-

chodzą do nas Insekty.

Oczywiście nie powiedziałem jej tego.

- Dlaczego mi to robisz? - spytałem błagalnie.

Ata spojrzała znacząco na Karminę i przeszła na język awiań-

ski.

- Bo to pierwszy powód, dla którego nie powiesz nikomu

o swoich dziwnych przypuszczeniach, iż to ja spowodowałam

śmierć Mgły.

- A jaki jest drugi?

- Genya Dara.

- Co o niej wiesz?

- Wiem, co jej zrobiłeś. Zgwałciłeś ją.

Skrzyżowałem ręce, skrzydła i nogi, i przysiadłem na krześle,

wpatrując się w moją podrygującą stopę. Kurwa, kurwa. Byłem

taki głupi! Co mnie opętało? Nie rozumiałem tylko, dlaczego aku-

rat teraz mówiliśmy o dziewczynie z gór. Ona nie miała nic wspól-

nego z tą sprawą.

322 Stcph Swainston

- Nie jestem taki, jak mój ojciec - powiedziałem przygnębio-

ny. - Nie jestem. Naprawdę ją kocham.

Ata spojrzała na mnie zaintrygowana.

- To nie był gwałt. Rhydański seks może w pojęciu miesz-

kańców równin przypominać gwałt. 'Ib była tylko krótka gonitwa.

Oboje ponosimy winę za tamten romans. W Rumoszu ws/.ystko

wygląda inaczej - dodałem.

- To nie będzie miało znaczenia, jeśli Awia się dowie. Mnie

nic nie obchodzi czy wy, dziwni Rhydanie, codziennie jak jelenie

uganiacie się za dziewczynami. Ale tutejsi ludzie nie będą aż tak

wyrozumiali. A może powiem tylko Piorunowi, sam wiesz, z ja-

ką czcią traktuje kobiety. I jeszcze szepnę słowo twojej zazdrosnej

żonie; tylko pomysł, jak zareaguje. Jeśli na następne dwieście lat

zamkną się przed tobą bramy Miki i Kutych, twoje życie stanie

się bardzo żałosne. Spróbuj zbrukać moje imię i przeszkodzić mi

w przyłączeniu się do Kręgu, a ty także pójdziesz na dno. W ta-

kiej sytuacji Cesarz wyrzuciłby nas oboje, robiąc z nas przykład

dla reszty.

- )ak się dowiedziałaś... o Genyi?

- Spytałam ją. Mężczyźni są tacy ślepi. Jeśli jakoś wyjdziemy

z tej zawieruchy, powinieneś ją odszukać i odpowiednio potrakto-

wać, bo na to zasługuje; sam się przekonasz, że przyleci do ciebie

tak szybko, jak wytrenowany sokół.

- Tak, Ato.

- Czy to nie dziwne, że wkrótce Rhydanie będą jedyną rasą,

jaka pozostanie w Czterech Krainach, pomimo iż nigdy nie włą-

czyli się w walkę z Insektami? Twoi bracia zobaczą Insekty wspi-

nające się na skalne masywy w Górach Posępnych dopiero kiedy

Awianie zginą, a ostatni Ludzie w Hacilith dostaną się w szczęki

Insektów.

- Tak, Ato - powiedziałem świadomy tego, że nikt nie mógłby

zmusić Rhydan do zjednoczenia się w walce. Wiedziałem, że pozo-

stało mi tylko jedno, jedyne wyjście - zostać jej wspólnikiem.

Ata wyciągnęła do mnie bezwzględną rękę i oboje obiecali-

śmy milczeć. Musiałem przez wieczność żyć obok tej kobiety i nie

miałem pewności, jak długo nasze sekrety pozostaną sekretami.

- Zostanę Mgłą Atą Dei. Znowu będę nieśmiertelna, na za-

wsze. - Wstała energicznie. Kichnąłem trzykrotnie raz po razie.

Ścięgna dłoni paliły mnie niemiłosiernie.

Rok naszej wojny

323

- Zakończmy na tym naszą rozmowę - powiedziała Ata, zno-

wu przechodząc na język morencjański. - )est późno i widzę, że

nienajlepiej się czujesz.

- Nic mi nie jest.

- Jant, kłamstwa przychodzą ci bardziej gładko niż prawda!

Posłuchaj, mam tu osiemdziesiąt jednostek i jedenaście tysięcy lu-

dzi. Ryłeś na pokładzie Trzmielojada, kiedy Rurzyk przepchnął się

przez moją zasadzkę, więc widziałeś to samo, co ja. Zmienił swój

statek w twierdzę. Na relingach utworzył barykady i zablokował

moje strzały. Porażka bolała, ale czegoś się z niej nauczyłam. Statki

z żołnierzami na pokładzie mogą się zmienić w pływające fortece.

Och, tylko spójrz na siebie! Dalsza rozmowa nie ma sensu.

Przetarłem załzawione oczy rękawem. Miałem kłopoty z kon-

centracją; myśli cały czas przerywało mi zdanie muszę wziąć dział-

kę. Pochyliłem się do przodu i potarłem dłońmi uda i golenie, pró-

bując ulżyć bólowi, ale od napięcia stały się twarde jak kamień.

- A co z jaskółką? - Jaskółka miała dziesięć dobrze strzeżo-

nych karawel i jej Fyrdowie potrafili nimi żeglować. Jej także przy-

padła opieka nad Cyaną. Musiałem wiedzieć, co Ata o tym myśli.

- Jej muzyka zapiera dech w piersiach. Co jeszcze chcesz usły-

szeć? - Zagadkowy ton Aty powiedział mi, że nawet gdyby miała

jakieś plany w stosunku do Jaskółki, nie zamierzała o nich rozma-

wiać ze mną.

- Dowiodła swoich umiejętności w bitwie... jak sądzę... i bę-

dzie próbowała zdobyć miejsce w Kręgu. Wiem, że nigdy się nie

pocida.

- (ant, brakuje ci doświadczenia. Za sześćdziesiąt lat nie będę

musiała zawracać sobie głowy tą śmiertelniczką. Jest genialna tyl-

ko w sferze muzyki...

- Przynależność do Kręgu zależy od zasług! - Bo czymże je-

stem ja, na litość boską, jeśli nie profesjonalistą w swojej dziedzi-

nie?

- Teoretycznie - odparła Ata cierpko. - Piorun, wieczny ka-

waler, pewnego dnia zrozumie, że to czego szuka u tych wszyst-

kich młodych i szalonych rudowłosych dziewcząt, powinien raczej

znaleźć w sobie. Próbuje poślubić wolność, zamiast nauczyć się, jak

być wolnym. Musi wreszcie sobie uświadomić, że nie potrzebuje

ich dziewczęcej beztroski, aby zastąpić to, o czym dawno zapo-

mniał, a co powinien na nowo odkryć.

324

Steph

Swainsto

n

- A Awia?

- Flagi i granice nic dla mnie nie znaczą; jeśli przeżyjemy,

pomogę temu upadającemu królestwu. Ale może uda się nam

wreszcie zaprowadzić równowagę, na czym choć raz skorzystałaby

Morencja. - Karmina Dei zaczęła się uśmiechać.

- Widzę fant, że czujesz się teraz gorzej niż kiedy zaczynali-

śmy. Jesteś zupełnie przykurczony. Pokażę ci, gdzie będziesz, spał

i zobaczymy się rano. - W jej głos wkradło się niezamierzone cie-

pło, przypominając mi po raz kolejny, że była matką setki dzieci.

Czułem potworne zmęczenie i tęsknotę. Tęsknotę za odpoczyn-

kiem. Mimo to, nie przyjąłem jej propozycji. Wolałem nie dawać

jej okazji do poderżnięcia mi gardła. Oznajmiłem, że pragnę zostać

w komnacie na wieży, blisko okna, sam.

Ata przyjrzała mi się zza biurka, zaintrygowana, ale jej zacho-

wanie wciąż wydawało się życzliwe. Potem zawołała córkę i obie

wyszły. Dźwięk fal znowu wśliznął się w moją świadomość. Mia-

łem nadzieję, że wkrótce zatrze ból moich nerwów.

Leżałem przy oknie, na deskach pokładu Trzmielojada i otula-

łem się żołnierską kurtą. Zacząłem się potężnie trząść, ale nie miało

to nic wspólnego z zimnem. Całą noc nie spałem, a przed moimi

piekącymi oczami przesuwały się wizje igły, Insektów i lodu.

Rok naszej wojny

325

ROZDZIAŁ 22

Raz jeszcze przeżywałem moje pierwsze spotkanie z dziew-

czyną z samego wierzchołka świata. Zimą domy pueblo w Rumo-

szu tkwią aż po dachy w śniegu, a niewielkie, rozjaśnione blaskiem

ognia okienka znajdują się na samym skraju stromych gardzieli

wąwozów. Znalazłem przesmyk i poszybowałem jak błyskawica

ponad wąskim pasmem górskim, równolegle do stromo opada-

jącej, skalistej skarpy. Góry śmigały pode mną zbyt szybko, bym

mógł normalnie oddychać. Leciałem poniżej linii szczytów, któ-

rych szerokie czarne drzazgi wrzynały się w czyste, usiane gwiaz-

dami niebo. Nawigowałem według Polaris i zapachu dymu z tor-

fowego ognia. Wracałem do domu, do Posępnych, aby przez kilka

dni odpocząć w Karl im Pająku.

Srogi, potwornie zimny wiatr schodził z wysokich wierzchoł-

ków Mhadaidh i Bhachnadich, prosto z lodowców. Wysuszał moją

skórę sprawiając, że ciasno opinała kości twarzy. Żeglowałem na

jego podmuchach, czując jak przednie krawędzie moich skrzydeł

obrastają lodem. Wylądowałem, zagłębiając się po kolana w mięk-

kiej, śniegowej pokrywie niskiego dachu pueblo, ześliznąłem się

z niego wraz z niewielką lawiną i zabębniłem w drzwi pubu Pa-

jąka.

Lascann otworzył ich górną połowę i uśmiechnął się szero-

ko.

- Spóźniłeś się.

- [a się nigdy nie spóźniam.

- Hm... no cóż, w takim razie, zaczęliśmy bez ciebie.

- Darmowe drinki? - Poczułem zapach ciepłej whisky.

- Na twoją cześć, Jant.

Boże, jak dobrze było tu wrócić.

326

Steph

Swainsto

n

W niewielkim pubie tłoczyła się jakaś dwudziestka miej-

scowych, dość pijanych i w humorach, jakby im kto poskręcał

wnętrzności. Siedzieli w blasku migotliwych płomieni i posilali

się chlebem z wędzonym kozim mięsem. Mgła kupiła mi Pająka

w ślubnym prezencie, bo stale jej powtarzałem, że urodziłem się

w rumoskim barze - jedynym miejscu, gdzie Rhydanie byli skłon-

ni współdziałać.

W przeciwieństwie do pubów Ludzi czy Awian, w naszych

niewiele się rozmawia i w ogóle nie ma muzyki. Społeczeństwo

Rhydan jest zaprzeczeniem definicji lego słowa. Nie należą oni do

istot towarzyskich, są przyzwyczajeni do samotnej, niezależnej eg-

zystencji. Nawet w barze zachowują się powściągliwie, trzymają się

z dala od siebie i skupiają na piciu. Z rzadka opowiadałem historie

- najwyżej pięciominutowe, bo pięć minut to poważne wyzwanie

dla rhydańskiej zdolności koncentracji.

Przez cały drugi dzień uparcie szalała zamieć. Niewiele osób

zajrzało do Pająka. Chyba wziąłem za dużo koty, bo nie spałem

całą noc i tryskałem energią. Sprawdziłem księgi, których od bar-

dzo dawna nie uzupełniano. Lascann nie umiał pisać; wszystkie

liczby miał w głowie. Nikt nie mógł go oszukać, doskonale pamię-

tał, kto jest mu winien kozę za dzban whisky.

Był wysoki i chudy jak patyk, o zapadniętych policzkach

i bardzo krótko przyciętych włosach, uczesanych w szpice. Spod

fryzury widać było kości jego czaszki, guzowate i asymetryczne.

Jego długie palce układały się w bardzo oszczędne gesty. Lascann

potwornie się mnie bał.

We wczesnych godzinach rannych wciąż obsługiwał klien-

tów Pająka, w leniwej, swobodnej atmosferze, z dala od siekącego

śniegu. Torfowy ogień wypalił się do pęczków białego popiołu,

z którego wciąż wykradały się pomarańczowe iskry. Zasłana kili-

mem podłoga była ciepła, a w pomieszczeniu unosił się sosnowy

zapach.

Zorientowałem się, że coraz częściej spoglądam na postać sie-

dzącą przy stole na surowej drewnianej ławie, nieopodal drzwi.

Dziwiło mnie, że zajęła miejsce tak daleko, bo wszyscy woleli ra-

czej być bliżej paleniska. Samica - choć z trudem dało się to po-

znać - siedziała plecami do mnie i bez przerwy piła wódkę, usta-

wiając opróżnione gliniane pucharki w piramidę. Naliczyłem ich

Rok naszej wojny

327

trzynaście. |ej piękne, czarne włosy spływały z ramion aż do pasa.

Nie widziałem jej twarzy. Przyglądając się jej stwierdziłem, że nikt

inny nie zauważał jej obecności. Zostawili ją samą sobie.

Tak jak ja, miała bladą skórę i rhydańskie oczy z pionowy-

mi, owalnymi źrenicami, które nie wpuszczały blasku odbitego od

śniegu. Błyskawiczna akomodacja oka pozwala nam na szybsze re-

akcje, które mieszkańcom równin wydają się przesadne. Szczupłe

ramiona i nogi dziewczyny były wspaniałymi kolekcjami długich

mięśni. Strój? Czarna kamizela, luźna i wyblakła po tysiącu prań

na kamieniach, wypychana przez jej małe, spiczaste piersi i - mu-

siałem wyciągnąć szyję, żeby to zobaczyć - krótka spódnica, nie...,

bardzo krótka spódnica z tej samej, drogiej, czarnej bawełny przy-

wiezionej z Awii. Na nogach miała skórzane kierpce z rzemienny-

mi wiązaniami i to wszystko. Kiedy przyglądałem się jej zupełnie

otwarcie, ona zalewała się najlepszą wódką w pubie.

- Lascann - zawołałem. - Chodź tu na chwilę. - Podszedł,

wycierając ścierką rogowy puchar.

Wskazałem chudą dziewczynę.

- Kto to?

Wzruszył ramionami i odwrócił się, ale przechyliłem się przez

bar i chwyciłem go za łokieć.

- No co... to jakaś suka - odparł.

- |ak ma na imię ta suka?

- Jant, trzymaj się od niej z dala. Ona nie jest całkiem... No,

jest trochę dziwna. - Jego cienkie wargi uśmiechnęły się nerwo-

wo.

- Ty sam jesteś cholernie dziwny, Lascann. Nikt cię nie pytał

o radę. Jak mi nie powiesz, to się zezłoszczę. Trzy... Dwa...

- Genya Dara!

Puściłem go. Potarł kościsty łokieć.

- Ona jest Dara... - zaznaczył raz jeszcze. - To córka l.abhry,

więc jest... moją przyrodnią siostrą.

- Nie wiedziałem, że Labhra miał córkę!

- On nie chciał, żebyś o niej wiedział, fant.

Ciekawość na moment odwróciła moją uwagę od dziewczyny

o wąskich plecach.

- A co się w końcu stało z Labhrą? - spytałem.

Lascann wzruszył ramionami, wydawał się wprost idealnie

zbudowany do lego gestu.

328

Steph

Swainsto

n

- No... żona go zabiła - powiedział.

Nalałem sobie whisky do kufla z dwoma uchami i z powro-

tem opadłem na barowy stołek. Poczułem się tak, jakbym chodził

na krawędziach piór. Kiedy los rzuca tak smakowity kąsek, trud-

no mi uwierzyć, że nie zbłądziłem przypadkiem w cudze życie.

Rar wydawał się lekko nierzeczywisty. Czułem dreszcz zachwytu.

Lascann widział, jak po kilku chwilach zastanowienia w moich

oczach pojawia się twarde postai owienie.

- O nie, co to to nie - powiedział cicho z melodyjnym akcen-

tem Gór Posępnych, za którym tak często tęsknię.

- Dlaczego wcześniej jej nie widziałem?

- fant,ja... No... Ona rzadko tu przychodzi... Odwiedza nas

tylko wtedy, gdy w wyższych partiach gór pogoda za bardzo daje

się we znaki. Resztę czasu spędza na Chir albo na Greaderich.

- Naprawdę? A co ona tam robi? - Cienki lód cierpliwości

Lascanna pękł i usłyszałem, że może powinienem sam ją o to za-

pytać. - Wiem tylko tyle, że to samotna wilczyca - powiedział

z goryczą. Widział jak bardzo jej pragnąłem, zawładnęło mną po-

żądanie. Myślałem, że już nigdy nie przydarzy mi się druga okazja

po tym, jak odtrąciła mnie Dellin. Tymczasem, proszę bardzo, oto

moja kolejna szansa. Moja ostatnia szansa. Musiałem ją mieć.

- fest wyższa od Dellin - mruknąłem, myśląc na glos. Barman

usłyszał to i się uśmiechnął.

- lak - powiedział. - Wiem, co się wtedy siało.

- Śmiertelni nie mogą tego pamiętać!

- fant, twoja kompletna porażka z Shirą Dellin jest tutaj le-

gendą.

Tamto wydarzyło się sto lat temu. To dzieje się tu i teraz.

- (akich mężczyzn ona lubi? - spytałem, celując palcem

w chudą postać Genyi Dary.

Do goryczy w głosie Lascanna dołączyła nuta żalu.

- Nie wiem - przyznał. - Mnie do siebie nie dopuszcza.

Przez cały następny dzień i całą noc starałem się jak mogłem.

Wszystkie moje wysiłki szły na marne; Genya nie zamierzała mnie

zauważyć. W końcu nie wiedziałem już czy żyła w świecie, który

zupełnie nie dawał się przełożyć nawet na moje doświadczenia,

czy też była zbyt zawzięta, związana z kimś lub po prostu głupia.

Wiedziałem jedynie, że uroda dziewczyny dorównywała jej uporo-

wi i że Rhydanka była twardogłową alkoholiczką.

Rok naszej wojny

329

Kiedy otumaniony narkotykiem omyłkowo powiedziałem do

niej Dellin, tylko się uśmiechnęła, pokazując białe jak śnieg zęby.

Stawiałem jej whisky, a ona wypijała ją (tak szybko, jak szybko

przynosiłem szklanki), ale ani razu mi nie podziękowała. Przećwi-

czyłem cały mój repertuar - bezskutecznie. Tylko moje pożądanie

wciąż rosło. Nie chciała ze mną tańczyć. Karty? Nic umiała w nie

grać. Opowieści o obcych krajach? W ogóle jej nie interesowały.

Czy chciałaby, bym ją odprowadził do domu? To pytanie wywo-

łało lawinę lodowatego śmiechu, który niewielką zaspą wylądował

mi u stóp.

Miała męską twarz, ale zmiękczały ją wysoko zarysowane ko-

ści policzkowe i ładny kształt szczęki. Zawsze nosiła ten sam strój,

cienką kamizelkę. Nie przypominała drobnej Dellin. Miała za dłu-

gie nogi, była za chuda i zbyt umięśniona, ale i tak przeniosłem

na nią całą złość, jaką przez te wszystkie lata czułem do tamtej

Rhydanki.

Gdy wszyscy domownicy zapadali w sen, a ja nie mogłem za-

snąć, wyobrażałem ją sobie. Myśli o niej pożerały mnie żywcem.

Próbowałem się ratować Scolopendrium, ale pożądanie zbierało

się we mnie jak woda z topniejącego śniegu. Cały jego bezmiar.

Musiałem ją mieć. Na awiańskim dworze wystarczyłby gram kan-

tarydyny, ale tu, gdzie wiecznie leżały śniegi, nic nie było afrody-

zjakiem.

Chciałem ją zerżnąć. Cóż to by była za gonitwa! Złapałbym ją

i przycisnął do ziemi pośród lodowych figur.

Albo pieprzyłbym ją w ciepłym łóżku, a za oknem padałyby

śnieżne pióra. Chciałem, by mnie dosiadła. Patrzyłbym wtedy jak

mięśnie jej długich nóg napinają się i rozluźniają. Znowu mia-

łem wzwód. Byłem tak twardy, że czułem tępe pulsowanie tętna

w kroczu. Wszystko przez Genyę. To ona za to odpowiada. Leżę

na pryczy, jedną ręką obejmuję i głaszczę moje jądra, pocieram

stwardniały członek. Mój kutas jest wąski, ale ma przeciętną dłu-

gość i gładką żołądź. Te pomalowane paznokcie są jej. Palce wokół

mojego prącia są jej, zaciskają się, wędrując w górę. Teraz mam

pod sobą jej wyciągnięte ciało. Małe cycki, kredowobiałe z zimna.

Kocie oczy, lśniące podnieceniem. Kiedy szczytuję, tryskam sper-

mą w jej usta. Wzdycham. To tylko zwykła żądza, Shira. Nigdy nie

wyznawałem zasady „pokochaj i porzuć", pozostałem wierny in-

nej: „zerżnij i zwiewaj".

330

Steph

Swainsto

n

Ostatniego wieczoru odchodziłem od zmysłów. Następnego

dnia miałem się stawić na Zamku. Czekał mnie długi i nieprzy-

jemny lot. Moje uzależnienie stawało się poważne. Skończyły mi

się pieniądze i nie dopisało mi szczęście z Genyą.

- Pokpiłeś sprawę, Kometo - stwierdził Lascann z zadowo-

leniem.

- leszcze nie, ciemnoto. Jeszcze nie, do ch.olery.

- Ha! Spróbuj znowu za sto lat. Po co ci ta ponura zdzira?

Bo jest częścią gór, potencjalnym wspomnieniem. Bo jest

Rhydanką, szybką i dziką. Bo wygląda tak jak ja, Lascann; jest jed-

ną z nas. Jestem dzieckiem urodzonym z gwałtu, tak samo jak La-

scann Shira. Żal mi jego matki, dobrał się do niej Labhra. Ludzie

gór uważali nieślubne pochodzenie za klątwę - klątwę, którą się

dziedziczy.

Bez przerwy okupowałem bar. Czułem się słabo, moje ruchy

stały się ociężałe. Nie pamiętałem o Genyi, dopóki nie przepchnę-

ła się obok mnie. Zazwyczaj unikała kontaktu, ale teraz chciała

się dowiedzieć, dlaczego przestałem przysyłać jej drinki. Przyszła

z podwórza. Klienci chodzili za budynek, żeby się odlać w śnieg.

Jej skóra była zimna, choć dziewczyna miała zaróżowione policz-

ki. Wyglądała na bliską histerii. Zauważyłem, jak pociera dłonią

przód spódnicy.

- Pozwól, że ja to zrobię? - zaproponowałem. Milczała. - Słod-

ka lisiczko. Pewnie już nigdy cię nie zobaczę.

Dara zbliżyła się na tyle, bym mógł ją objąć w talii. Była tak

szczupła, że otoczyłem ją jedną ręką. Nie cofnęła się.

- Pragnę cię - powiedziałem jej szczerze.

- To mnie dogoń! - odparła i rzuciła się do ucieczki.

Przeskoczyła ławę, przesadziła susem stos nart i wypadła na

zewnątrz jeszcze zanim zdążyłem znowu zaczerpnąć tchu. Stojący

za mną Lascann jęknął. Wyglądał tak, jakby sam zamierzał śmi-

gnąć ponad barem i pognać za nią. Odpiąłem pas z mieczem i rzu-

ciłem go barmanowi.

- Zostań! - nakazałem. I już mnie nie było. Pędziłem.

Mroźne, nocne powietrze paliło moje płuca. Dzieliłem od-

dech na niewielkie łyki, czując jak w gardle zbiera mi się ślina.

Droga była zaśnieżona; ślady Genyi prowadziły w górę po niewiel-

kim wzniesieniu. Podążyłem tym tropem, wydłużyłem krok. Tra-

Rok naszej wojny

331

tlałem w odciski jej stóp, płytkie, bo zostawione w szybkim biegu.

Nigdzie jej nie było. Znikła zupełnie. Boże, ale jest szybka. Pozba-

wiona ciężaru skrzydeł, dorównywała mi. Miałem tylko nadzieję,

że szybko się zmęczy.

Wbiegłem po zboczu na wąski płaskowyż ponad Rumoszem.

Trzymała się blisko skalnego nawisu. Wymazałem z myśli wszelkie

wątpliwości, skupiłem się na biegu. Szybko. Najpierw jedna stopa,

potem druga, przez całe godziny. Serce dudniące od koty i whisky.

Genya umykająca przede mną, niczym czarny duch. Przyglądam

się moim chudym nogom. Pożądanie drażni jak lodowa drzazga

w mózgu. Wrzecionowate cienie kładą się na śniegu - to poskrę-

cane mrozem drzewa. Dziewczyna poprowadziła mnie między nie

z nadzieją, że się zatrzymam. Nie zamierzała się poddać. Szukała

lepszego miejsca. Chciałem się w nią wgryźć, szybko i mocno.

Wspinaliśmy się kamienną zsypnią między ostrymi filarami

skal. Kwarc jest jak skalisty śnieg, jak piana na granicie. Pędziliśmy

dalej, ona myśląc o ucieczce, ja o pieprzeniu. Dotarliśmy na skraj

lodowca Klannich, stromej białej ściany. Lód zatrzeszczał, gdy

przeskoczyła zamarznięty strumień.

Mój kutas był tak twardy, że ledwo mogłem biec. Widziałem

ją w oddali. Zaczynała się wspinać na potężną grań. Dystans mię-

dzy nami zmniejszał się, w miarę, jak pięła się coraz wyżej. U stóp

ściany spojrzałem w górę. Była wysoko przede mną. Położyłem

dłoń na potrzaskaną mrozem skałę. Zimna. Załamania zaznaczone

szarością. Widzisz - to nie sen. Naprawdę zerżnę tę sukę, pomyśla-

łem zatrzymując się, aby złapać oddech. Pochyliłem się do przodu,

kaszląc i plując.

Genya popełniła błąd. Pokonaliśmy całą długość zsypni i zna-

leźliśmy się w sercu gór. Miała nade mną przewagę, ale poprowa-

dziła nas do stromej ściany, którą kończył się górski wąwóz. Ścianę

wieńczyła ostra jak brzytwa grań. Dziewczyna wspinała się szybko,

pewnie i lekko, wbijając twarde paznokcie długich palców w każdą

szczelinę. Ale nie miała skrzydeł, więc musiała bardziej uważać, la

się nie bałem upadku. Nie zważając na nic zacząłem piąć się w górę

jeszcze szybciej niż ona. Słabe podpory same podsuwały się pod

palce. Holowałem własny ciężar od jednej do drugiej, coraz wyżej.

Szybko. Przegoniłem ją w połowie wysokości ściany, pierwszy do-

tarłem na skalną półkę i podałem dziewczynie rękę, pomagając jej

wejść na występ.

332 Steph Swainston

Przestrzeń czystego nieba. Widok przyprawiający o zawroty

głowy - szczyty połączone w łańcuchy, maszerujące przez całe ki-

lometry. Góry były nagie, upstrzone lodowymi czapami, z jodło-

wymi szeregami i z czarnymi cieniami na zboczach.

Chwyciłem jej nadgarstek z taką siłą, że zostawiłem na nim

siniec. Przeciągnąłem dziewczynę ponad krawędzią. Na tle wiel-

kiego, pustego nieba, dotknąłem jej.

Zamierzyła się na mnie wolną ręką. Wykręciłem jej ramię do

tyłu, zmuszając, by uklękła. Chciałem wziąć ją tak, na kolanach,

sięgając ku jej płaskim piersiom. Kopnęła mnie. Nie uderzyłem jej;

przewróciłem ją na plecy. Pachniała skałami, drżała.

Tak nie powinno być. Nie powinna drżeć. Nie jesl aż lak zim-

no. Przygniotłem ją swoim ciężarem i przedramionami naciska-

jąc jej barki zmusiłem ją, by się położyła. Próbowała się wywinąć.

Przez, moment mocowałem się z zimnym guzikiem. Ściągnąłem

w dół spodnie ze skóry kozła. Mój kutas był boleśnie twardy. Po-

tarłem go dłonią, w zimnym powietrzu. Kładąc się między jej nogi

przycisnąłem ją biodrami. Poczułem jak szeleszczą mi pióra. Język

miałem suchy od haustów zimnego powietrza, ale i tak polizałem

jej szyję. Dłonią przytrzymałem jej ciemne włosy, żeby przestała

mnie gryźć i żebym mógł spojrzeć jej w oczy. Rozpaczliwie pra-

gnąłem orgazmu. Zdarłem z niej cienkie majtki, chwyciła moją

dłoń i przesunęła po niej językiem.

- Odpowiada ci? - spytałem.

- Deyn.

- )ak to, nie wiesz?

Była za sucha. Dziwne. Dopiero po chwili zrozumiałem dla-

czego. Pojąłem też dlaczego drżała. Nie z zimna, tylko ze strachu.

Nigdy wcześniej tego nie robiła. Ogarnięty nagłą odrazą, przysia-

dłem na pośladkach, ze sterczącym kutasem, większym niż kiedy-

kolwiek przedtem. Skupiła na nim wzrok, przestraszona.

Potarłem ją czubkiem kciuka i powoli wsunąłem w nią dwa

palce. Poczułem jak błona rozdziera się lepko. Dziewczyna prze-

stała się szarpać i tylko jęczała cicho. Zrobiła się śliska od krwi.

Przesunąłem zakrwawionym palcem po jej bladych wargach.

Splunęła.

Czułem jej gorąco. Kręciło mi się od niego w głowie.

Drżąc z niecierpliwości, przytrzymałem członek i spróbowa-

łem wprowadzić go w nią. Koścista suka. Poruszyłem biodra-

Rok naszej wojny

333

mi. Wszedłem w nią odrobinę. Miękka i ciepła. W twardym

i zimnym świecie. Jedno silne pchnięcie i znalazłem się naj-

głębiej jak mogłem, jęknąłem z rozkoszy, ona krzyknęła. Żądza

wzięła górę nad moim rozdrażnieniem i zacząłem rżnąć ją jak

najmocniej.

Oparty na sztywno wyprostowanych rękach patrzyłem na jej

twarz o ostrych rysach. Używałem jej ciała do pocierania moje-

go fiuta. Popychałem ją po skalistym podłożu. Była barcłzo ciasna

i bardzo gorąca, zwilżona własną krwią. Miała małe i spiczaste sut-

ki, między którymi wyblakły materiał układał się jak grań. Było mi

z nią lepiej, niż sobie wyobrażałem. Wpadłem w euforię, wreszcie

zdobyłem kociooką dziewczynę. Seks z kobietami z równin jest

nijaki.

Rozpostarłem skrzydła, by ustawić biodra pod lepszym ką-

tem, ale Genya nie zamierzała przeczesać palcami namiotu piór,

który ją okrył, ledną dłonią chwyciła mój pośladek, żeby dopchnąć

mnie jeszcze głębiej.

Wbijałem się w nią, pracując biodrami. U nasady członka po-

czułem gorąco. Nagle zabrakło mi tchu. Próbowała mnie zrzucić.

'Ib tylko zwiększyło moje podniecenie. Chciałem się wycofać, ale

była zbyt pyszna. Spuściłem się w nią. Szybko. Jeszcze kilka śliskich

pchnięć, (ej ciało opadło bezwładnie.

Opętańcza żądza wypuściła mnie z objęć. Wysunąłem się

z dziewczyny i wstałem. Od razu dopadły mnie wyrzuty sumienia.

Mięśnie bolały mnie od szaleńczego pościgu. Wcisnąłem wilgotny

członek w nogawkę i zapiąłem spodnie.

Genya także wstała powoli, blada. Spojrzała poza skalną kra-

wędź.

- Teraz odejdziesz, tak? - spytała.

- Tak.

Taki jest rhydański seks.

Genya z wielkim niepokojem patrzyła, jak odrywam końce

skrzydeł od ziemi. Na jej udzie dostrzegłem ślad mojej spermy po-

mieszanej z jej krwią.

Zorientowałem się w naszym położeniu; znajdowaliśmy się

na zboczu góry Stravaig. Za jej białym szczytem ledwie widocz-

ny był potrójny wierzchołek Mhor. Nie widziałem tego od stu lat.

Przestałem się interesować Darą. Wróciłem wspomnieniami do

dawnego życia w dolinie Posępnej.

334

Steph

Swainsto

n

Genya puściła się sprintem w poprzek zbocza - boczna grań

tworzyła szlak wiodący do chat na górze Basteir. Dziewczyna

wbiegła w plamę śniegu. Pośliznęła się niebezpiecznie, ale szyb-

ko odzyskała równowagę i jeszcze bardziej przyspieszyła. Niemal

frunęła, pędząc ponad nicością. Ja spokojnym ślizgiem poleciałem

z powrotem do Rumosza.

Teraz, w Wieży Sierpnia, dręczony coraz silniejszymi objawa-

mi choroby, spędziłem całą noc na rozmyślaniach o moich złych

stronach. I o Genyi.

Rok naszej wojny

335

ROZDZIAŁ 23

Ala wróciła godzinę przed świtem, otulona ciężkim wełnia-

nym szalem. Do pasa przypięła broń swego męża - Miecz 1851,

który uważał za wielki skarb. Lakierowana pochwa wyginała się

łukiem przy jej boku; rękojeść ozdobiono kością słoniową, obcią-

gniętą skórą raji z akcentami czarnego jedwabiu. Klingę wykuto

ze stalowej blachy hartowanej na węglu drzewnym i złożonej z ty-

siąca i jednej warstwy; była idealnie wyważona. Stal z Kutych jest

najlepsza na świecie. Miecza nigdy nie używano, był tak doskonały,

jak w dniu, gdy go naostrzono, mógł przeciąć Insekta na pół, nie

tracąc siły uderzenia. Pragnąłem go zdobyć. Stałby się doskonałym

dopełnieniem wszystkich pchnięć, jakie znałem; wystarczyło go

tylko nosić, by wszyscy czuli przede mną respekt, a awanturnicy

trzymali się z daleka. Był to najwspanialszy przykład awiańskiego

rzemiosła, wykonany specjalnie na Wielką Wystawę, a następnie

sprezentowany przez króla dworowi w Sokolni, gdzie od tamtej

pory wisiał na honorowym miejscu. Mgła trzymał Miecz 1851

w szklanej gablocie. Ata zbiła szybę i przypięła broń do pasa.

Usiadła nad mapą Fortecy Lowes i zabrała się za pomiary.

Z okna widziałem zwężający się język lądu, który wyglądał tak, jak-

by wisiał w powietrzu; niebo i morze miały ten sam bladoniebieski

kolor i nie mogłem ich od siebie oddzielić. Wiatr osłabł i teraz wiał

od lądu. Tam, gdzie wczoraj pędziły zwieńczone pianą grzywacze,

teraz woda marszczyła się srebrem, jak powierzchnia rozlanej rtę-

ci. Wpatrywałem się w ląd, czekając aż wstanie słońce.

Zamiast niego pojawiła się gwiazda na kontynencie. Zabłysła

nad samą wodą. Widziałem jej odbicie w morzu; blady, migoczący

punkt światła. Zmrużyłem oczy wysilając wzrok, ale i tak nie mo-

głem dojrzeć, co to było, a wysiłek spotęgował tylko ból głowy.

336

Steph

Swainsto

n

- Śmiertelniczko! - zawołałem. - Chodź i spójrz na to.

- Aa, to-to mówi - odparowała Ata. - Myślałam że to-to tyl-

ko się boczy i trzęsie. - Zebrała fałdy grubego szala i podeszła do

okna. Wskazałem jasne, migotliwe światło.

- Wiesz, co to może być?

- Oczywiście. To latarnia w Ondyn.

- Widać aż tak daleko? - Ondyn znajdowało się trzydzieści

kilometrów w linii prostej od wyspy. Sztorm oczyścił powietrze.

- Aha. Jest na końcu portowego muru. To dziwne, że (askółka

rozpala ogień za dnia, szalona dziewczyna.

- Wcale nie. To sygnał! Piorunie, jesteś geniuszem!

- Może i tak, ale to niedobry znak. Światło pali się nieprze-

rwanie. Myślę, że mają kłopoty; musimy ruszać natychmiast, (ant,

możesz walczyć?

- Walczyć? Ledwo trzymam się na nogach.

Ata wybiegła na schody i zawołała:

- Karmino, co jest gotowe?

Chłopczyca o szczupłej twarzy pojawiła się w drzwiach.

- Wszystko. Fyrdowie z Hacilith ładują się na dwadzieścia

wielkich żaglowców. Konie i wozy są na Ortolanie; pinasy i słabsze

jednostki mają transportować zapasy. Tragopan nadal się ładuje,

ale i tak nie wyjdziemy wszyscy za jednym pływem.

- W takim razie weźmiemy Nawalnika Burzowego.

Karmina skinęła głową.

- Ty przejmiesz dowodzenie na Tragopanie i przypilnujesz

pozostałych siedemdziesięciu. Spotkamy się dziś o szóstej, dziesięć

stopni na północ od Przylądka Szachlar.

Karmina przytaknęła i z powrotem zeszła po schodach.

Ata wcisnęła mi w garść mój miecz.

- Jant, na pewno stać cię na więcej!

Z trudem wstałem.

- Masz tu kotę?

- Kotę? Chodzi ci o Scolopendrium? Nie i wątpię, by jeszcze

było to do zdobycia gdzieś na świecie.

- Zostało mi tylko kilka godzin, nie chcę płynąć...

Kiwnęła na mnie surowo ręką i ruszyłem za nią spiralnymi

kamiennymi schodami do drewnianej bramy i w dół, na płaskie

skały zatoki portowej przy Wieży Września. Mrużyłem oczy przed

blaskiem słońca. Moje źrenice były tak rozszerzone, że wszystko

Rok naszej wojny

337

było rażącą bielą lub głębokim,'czarnym cieniem. Ocean przypo-

minał wielką, boleśnie jasną dziurę. Białe spodnie Aty i jej lniane

włosy lśniły w świetle.

Brukowane nabrzeże roiło się od tysięcy ludzi. Wszyscy roz-

mawiali głośno. Ścisk był straszny; na nabrzeżu tłoczyli się hala-

bardnicy i włócznicy, grupy kuszników z herbem Czerwonej Pięści

Hacilith na kurtkach z bawolej skóry i co najmniej dwie dywizje

zmęczonych i brudnych łuczników awiańskiej Fyrdy Doborowej.

Pokerzy ładowali właśnie Tragopan przy pomocy trzech

podnośników z przeciwwagą, lacyś mężczyźni popychali portowe

wózki po żelaznych szynach. Były pełne beczek, baryłek ze smołą

i pęków strzał. Ustawieni w szeregi ludzie przekazywali sobie z rąk

do rąk zaostrzone drągi, worki z solą przeciwko Insektom i kosze

z żywnością - a wszystko to znikało pod pokładem, dopóki jaskra-

wo pomalowana karawela nie osiadła nisko w wodzie.

Mur portowy obejmował wszystkie statki kanciastym ramie-

niem. Jego beton połyskiwał szlamem. Maszty żaglowców znaj-

dowały się tak blisko siebie, że wyglądały jak poplątane; uderzały

w nie szarpane wiatrem fały,

Ludzie z Hacilith dostrzegli Atę i mnie z pokładu Nawałni-

ka Burzowego. Zaczęli pokrzykiwać do towarzyszy: „Patrzcie!"

i z podnieceniem pokazywać palcami nabrzeże. Ata pomachała im

skromnie, a oni odpowiedzieli jej wiwatem. Zastanawiałem się, czy

któryś z nich jeszcze zobaczy rodzinne miasto.

Ata poszturchując mnie co chwila, przepchnęła mnie po wą-

skiej desce przerzuconej między nabrzeżem portu Wieży Września,

a pokładem Nawałnika. Chwyciłem się relingów w chwili, gdy roz-

legł się gwizd oznaczający gotowość załogi do odejścia i Ata dała

sygnał do stawiania żagli.

Nawainik Burzowy elegancko odsunął się od nabrzeża. Pa-

trzyłem jak mur portowy przesuwa się wzdłuż burty.

- Jesteś jeszcze przytomny, degeneracki Rhydaninie?

- Muszę...

- Nic nie mów! Nie gadaj o narkotykach... Nie podoba mi

się to!

- Mnie też nie.

- W Awii giną tysiące ludzi, a my położymy temu kres.

Nawainik Burzowy szybko pokonywał z wiatrem trzydziesto-

kilometrowa szerokość cieśniny do plaż Ondyn. Prostokątne żagle

338 Steph Swainston

w kolorze bordo wybrzuszały się jak chmury. Czułem wiatr ześli-

zgujący się z łacińskiego żagla trzeciego masztu; mierzwił pióra

moich skrzydeł i sprawiał, że się krztusiłem. Morze zdecydowanie

ma swoje dobre strony. Można w nie narzygać, jeśli poczujesz się

bardzo źle, a tak było ze mną. Przewieszony przez burtę wymioto-

wałem przez cale godziny, dopóki nie została we mnie tylko żółć;

smakowała jak krew Insektów.

Stojąca u steru Ata przez cały czas mruczała do swojego ża-

glowca:

- Szybciej, ty draniu. - Klinga w czarnej, lśniącej pochwie wi-

siała luźno przy jej udzie.

Port Ondyn wyglądał na opustoszały. Z latarni morskiej uno-

siły się smugi bladoszarego dymu. Nikogo na niej nie dostrzegli-

śmy. Za to na siedmiokilometrowym pasie piaszczystej plaży ko-

tłowały się niewielkie postacie.

Mniej więcej pięciuset żołnierzy w awndyńskiej zieleni wal-

czyło w stopniowo zacieśniającym się pierścieniu Insektów.

Insekty nadbiegały od strony miasta. Śmigały po murze por-

towym, zbiegały po kamiennych stopniach oblepionych morski-

mi wodorostami i wydostawały się z płytkiego koryta rzecznego.

Stwory wielkości kuców pędziły między kępami trawy skacząc

wprost na piasek. Sprawnie omijały kamienie nagrobne awndyń-

skiego cmentarza i sunęły między żółtymi wydmami.

Dalej, w głębi lądu, chłeptały kałuże krwi wśród traw pia-

skownicy zwyczajnej. Podążając za zapachem, ściągały na plażę.

Na ich pancerzach widziałem plamy piasku, który przywarł do

spryskanej posoką chityny.

Niektóre stawały na tylnych odnóżach, przypominających

zębate piły i zbliżały się z drgającymi czułkami. Awndyńczycy

ścieśniali się coraz bardziej, ustępując przed wrogiem. Cofali się

w stronę oceanu. Przestrzeń między nimi a Insektami stale się

zmniejszała.

Poczułem przypływ adrenaliny.

- Została zaledwie dywizja! - zawołałem.

- Miałam nadzieję, że więcej - powiedziała Ata.

- Widzę Łucznika!

Nie dało się go nie zauważyć. Jego złota zbroja płytowa lśni-

ła w porannym słońcu. Z gołą głową i rozwiązującymi się moco-

Rok naszej wojny

339

waniami nagolenic, nawoływał, by żołnierze trzymali się w kręgu,

a jednocześnie wolną ręką popychał kogoś za sobą.

Jaskółka. To była Jaskółka Ondyn, wsparta o włócznię i zasła-

niająca ramieniem Cyanę.

Błotniak stał ramię w ramię z Piorunem; na moment stracił

równowagę na mokrym piasku, ale po chwili już znowu napiął

łuk.

Nisko zawieszone, poranne słońce wydobywało poplątane

szlaki śladów niebieskim cieniem na żółtym piasku. Powietrze

było wyjątkowo przejrzyste. Słabe krzyki niosły się aż do nas. Pio-

run próbował pilnować szyku, ale żołnierze stale się z niego wyła-

mywali, ryzykując bieg do wody.

Ata zmieniła kurs prawo na burt, aby podejść do nich jak

najbliżej. Nawahiik Burzowy przechylił się i ustawił równolegle do

brzegu Ondyn, niemal prostopadle do wiejącego wiatru. Wytracał

szybkość, aż w końcu stanął na wysokości kotłujących się Insek-

tów i pierścienia walczących ludzi.

- Ta krypa jest strasznie oporna - stwierdziła Ata. - Jeśli po-

dejdę bliżej, może nas zupełnie znieść na płyciznę.

Insekty się zbliżały. Piorun strzelał prosto w nie. Jeszcze nigdy

nie widziałem, by tak szybko tracił strzały. Kołczan na jego prawym

biodrze był już pusty, teraz sięgał do drugiego, na plecach. Insekty

pędziły wprost na niego; a on zdejmował jednego po drugim. Utrzy-

mywał je na odległość trzydziestu metrów, dwudziestu, dziesięciu.

Usłyszałem płacz Cyany.

- Mamy zaledwie minutę! - powiedziałem.

Ata zeszła na niższy pokład.

- Będziemy musieli ich zgarnąć z wody.

Krzyknęła coś do ludzi na przedzie i rozległ się dźwięk grube-

go łańcucha kotwicy wysuwającego się z dziobu. Nawałnik Burzo-

wy zatoczył w drylie pełne koło, zanim kotwica chwyciła i rzucono

drugą z ruly. Załoga Aty zaczęła opuszczać na linach łodzie. Trzy

z każdej burty.

Jednocześnie plasnęły o powierzchnię wody. Do każdej, po

równych sznurowych drabinkach zeszło po sześciu marynarzy.

Podnieśli wiosła.

Ata odwróciła się do mnie.

- Zaczekaj tu, Posłańcze. - Chwyciła jedną z drabinek i znikła

za burtą.

340

Steph

Swainsto

n

Przy potężnych burtach Nawalnika szalupy wydawały się mi-

niaturowe. Patrzyłem jak kołysały się i szarpały na falach. Wiosła,

podobne odnóżom Insektów, zostawiały na wodzie białe ślady.

Większość awndyńskich Fyrdów znajdowała się już po pas

w wodzie. Około pięćdziesięciu łuczników stało w oceanie. Każ-

dy jedną ręką trzymał nad głową łuk, a w drugiej dzierżył miecz.

Insekty szły za nimi po płyciźnie, trzymając odwłoki jak najwyżej

i zgrzytając żuwaczkami.

Ata stała niewzruszenie na dziobie jednej z łodzi, która to

opadała, to podnosiła się na wodzie. Wioślarze zmagali się z fala-

mi. Sześć szalup zbliżyło się do grupy łuczników. Żołnierze chwy-

tając się burt, aby jak najszybciej znaleźć się w łodziach, o mało ich

nie przewrócili.

Miotając się i bełkocząc, nie zważali na Atę, która wołała, by

zachowali spokój. Rzucali się przed siebie, niemal tracąc grunt

pod nogami i wypuszczając z rąk łuki. Wioślarze wyciągali ku nim

ręce, chwytali żołnierzy za pasy, skrzydła lub pod pachy i wciągali

przez nadburcia.

Podpływając coraz bliżej brzegu, marynarze Aty dotarli do

tych, którzy stali po pas w wodzie i z pomocą bosaków wciągnęli

ich tyłkami do góry na łodzie. Dna obciążonych szalup zaszoro-

wały po piasku.

Piorun powiedział coś do Jaskółki. Dziewczyna zrzuciła czę-

ści zbroi osłaniające nogi i ruszyła wpław, mądrze wybierając łódź,

którą nie płynęła Ata. Błotniak niósł Cyanę. Piorun zdjął jedwabną

cięciwę ze swego wielkiego łuku, podniósł go do góry i wszedł do

wody. Po chwili w jego ślady poszli ostatni z awndyńskich żołnie-

rzy.

Na sześciu szalupach panował taki ścisk, że wszyscy musieli

stać. Każda niosła mniej więcej siedemdziesięciu ludzi. Wioślarze

wyjęli wiosła z dulek i wiosłowali po ghallaińsku. Z trudem za-

wrócili łodzie dziobami do fal i zaczęli płynąć ku mnie.

Brzeg pozostawiono Insektom.

Podróż powrotna szalup trwała całe wieki. Patrzyłem jak In-

sekty przewalają ciała pozostawione na piasku. |eden wsunął łeb

pod trupa i przewrócił go. Dwa inne chwyciły każdy za ramię i co-

fając się, rozdarły nieżywego żołnierza.

Rok naszej wojny

341

Szarpały mną dreszcze.

Może Piorun odda mi moją strzykawkę? Któryś z żołnierzy

pewnie ma trochę leku, to znaczy koty, żeby mój stan przestał się

pogarszać.

- Jant, przestań się do cholery wygłupiać - powiedziałem so-

bie. Już nie próbowałem zapanować nad drżeniem, rozluźniłem się

i zupełnie poddałem się dreszczom.

jaskółka dysząc wspięła się na ostatnie szczeble sznurowej

drabinki. Pomogłem jej wejść na pokład. Wokół szyi miała zapiętą

opończę w kolorze zieleni liści, a za koronkowy stanik sukni za-

tknęła sztylet.

Objąłem ją.

- Co się stało z dworem Ondyn? - spytałem.

- Ondyn! - Wybuchła płaczem. - Roi się od Insektów! Na

boskie pióra! Insekty opanowały całe Imperium. Będziemy musieli

na zawsze zostać na oceanie, żeby od nich uciec!

- Rachis, Hacilith i Niziem wciąż się trzymają - powiedzia-

łem. - Nie traćmy nadziei. - Obejmując ją ramieniem próbowałem

ją pocieszyć, wyjaśniając polecenia Cesarza, podczas gdy na po-

kład po sznurkowej drabince wspinali się ociekając wodą żołnierz

za żołnierzem.

Piorun przechylał się przez dziób i mierzył do Insektów na

plaży, których inni łucznicy nie mogli już dosięgnąć. Przestał wy-

puszczać strzały dopiero, gdy Ata nakazała postawić wszystkie ża-

gle i rojący się od Insektów brzeg zosta! daleko w tyle.

- Podpłyń bliżej - nakazał Łucznik, odwracając się do niej.

Ata, która właśnie klnąc rąbnęła pięścią w obudowę kompasu,

obrzuciła Pioruna spojrzeniem.

- Lepiej oszczędzaj strzały.

- Jeśli nie możesz dotrzeć do Miki, umrę tutaj, na tym brze-

gu!

- Och, zamknij się. Będziesz miał na to okazję, kiedy dotrze-

my do Lowes.

- Lowes? Ale Ato...

- Chcę otrzymać tytuł Mgły. Osiemdziesiąt statków ma cze-

kać dziś wieczorem w umówionym miejscu. Są pełne wojowni-

ków, którzy pragną, by ich szeregi wzmocnił Tornado, zamkowy

mistrz.

Piorun wskazał hałastrę za sobą.

342

Steph

Swainsto

n

- To trzynasta dywizja awndyńskich Fyrdów. Wszyscy należą

do Doborowej piechoty, choć w tej chwili trudno w to uwierzyć.

Masz łuczników z Miki, których ci posłałem? Jest ich dość, by za-

stąpili ludzi z Hacilith? Ich kusze słabo niosą.

- lak. Mam też dziesięć tysięcy żołnierzy zwerbowanych

w Morencji, jeśli liczyć razem wszystkich z wyspy i wybrzeża. My-

śleli, że u mnie znajdą oazę spokoju, ale się pomylili.

- Rozumiem...

- Piorunie Rarogu, jesteś moim dłużnikiem.

Spojrzał na nią z nieukrywanym wstrętem, potem się opano-

wał i ukłonił się sztywno.

- Tak - powiedział ponuro. - To prawda.

Cyana ani na chwilę nie puszczała Jaskółki; zmarznięta i prze-

rażona trzymała się zdrowej nogi opiekunki i nie odzywała się ani

słowem. Jaskółka ukucnęła przy mnie, ocierając łzy z oczu i wycie-

rając nos w kasztanowe skrzydła. Pogłaskała moją dłoń. Zmusiłem

się do uśmiechu i ścisnąłem jej rękę.

- Co ci jest? - spytała. Przyzwyczaiła się już do tego, że wyglą-

dam chudo, ale jeszcze nie widziała mnie tak przygnębionego.

- fest chory - wyjaśniła Ata. - Czy wszyscy dranie w zbrojach

mogliby się odsunąć od tego kompasu?

- Zostałeś ukąszony?

- Nie ugryzło go nic, co znasz, moja damo.

Odwróciłem głowę. Gdybym nie był tak cholernie słaby,

pewnie wdałbym się w kłótnię. Krąg nie przerwał się więcej,

więc pozostali Eszaje wciąż żyli. Fechmistrz nadal bronił Haci-

lith. Przypomniałem sobie Aleję Ostróg. Park Iglasty i Doki na

Wschodnim Brzegu, wszystkie miejsca, gdzie można kupić ideal-

nie czyste Scolopendrium i gdzie kumple rozprowadzają między

sobą pośledniej jakości kotę w foliowych woreczkach. Ciche gło-

sy Zaskajów, sylwetki na rogach ulic i łatwy do otworzenia zamek

pełnej fiolek skrzyni szpitala polowego. Wszystko byle złagodzić

ten ból.

- Podrapała go kota - powiedziała Ata.

Łucznik obejrzał się na ląd.

Ata spojrzała na mnie tak, jakbym nie był nawet godzien po-

tępienia - choć już przekroczyłem granicę kpin. Należała mi się

tylko pogarda.

Rok naszej wojny

343

- Myślałam, że najgorszym złem jest śmierć, bo gdyby była

dobra, to nawet liszaje chętnie by umierali. Nie sądziłam, że nie-

którzy z nich wybierają, śmierć za życia.

Jej słowa zbyt mocno ubodły moją dumę. Co ona mogła

wiedzieć? Chciałem wstać, ale zdołałem jedynie uklęknąć. Ode-

tchnąłem głęboko, ocean mnie dusił. Ze wszystkich sił starałem się

utrzymać na powierzchni.

- Posłaniec zupełnie się rozsypał, Piorunie - powiedziała Ata.

- Mam nadzieję, że ty nie dasz się tak łatwo złamać.

Pochłonęła mnie głębia.

Leżałem na koi wstrząsany dreszczami i konwulsjami. Przy

każdym spazmie moje długie palce zamiatały deski podłogi. Nie

byłem łatwym pacjentem Jaskółki; wrzeszczałem na nią w dziesię-

ciu językach:

- Nie mogę przejść przez to gówno! Mamy za mało czasu!

- Cicho, Jant.

- Zostały nam tylko trzy tygodnie!

- Majaczysz... On i Mgła byli sobie bliscy, czy tak?

- Tak - głos Pioruna. - Poza tym przeżył wielki szok, gdy się

okazało, że Eszaje też umierają.

- Nie mogę zrozumieć ani słowa z tego, co mówi.

Obudziłem się w chwili ciszy; w kabinie było ciemno. Ściska-

łem dłonie między kolanami, leżałem z jednym skrzydłem otwar-

tym, zesztywniały od napięcia, trzęsąc się wraz z przyspieszającym

rytmem serca.

Poczułem jak ocean wrze niczym smoła. )ego powierzchnia

była wybrukowana tysiącami twarzy. Rząd niebieskoszarych sło-

ni na nogach komarnic przemknął po mojej poduszce. Zdjąłem

jednego z linii perspektywy, a on przeszedł sztywno jak owad po

mojej dłoni.

- Trudno mi uwierzyć w to, że słońce znowu wzejdzie - ode-

zwał się jakiś głos.

Przekręciłem się, by zobaczyć kto to i poczułem zaschniętą sko-

rupę wokół ust, które otarto mi z wymiocin. Na podłodze siedział ze

skrzyżowanymi nogami jakiś awiański żołnierz, którego nie rozpo-

znawałem. Jego twarz rzeźbiły cienie. Błotniak w długim, ciemno-

niebieskim płaszczu stał i jak lunatyk wyglądał przez iluminator.

344 Steph Swainston

Żołnierz mocował gęsie pióra do drzewców, okręcając je spi-

ralnie. Jego strzały miały groty ostre jak zecerskie sztylety i mogły

przebijać pancerze Insektów. Sztywne zadziory wzdłuż całej dłu-

gości drzewców rozłupywały chitynowe skorupy.

Deski kabiny zatrzeszczały. Lampa wisząca na łańcuchu z ni-

skiego sufitu zakołysała się wraz z wzorem cieni. lej światło zlewa-

ło się z potwornym, halucynaeyjnym, czerwonym blaskiem dosta-

jącym się przez okno.

- Kiedy bóg powróci tu po przerwie, czeka go niemały szok

- powiedział Błotniak. Ponury humor wypaczył jego głos.

- Jeśli zjawi się jutro, może zdoła nas ocalić.

- Może i tak. Może i tak. Gadają, że zależy mu na Czterech

Krainach, nawet kiedy robi sobie wakacje. Może będzie to Powrót,

na który czekają nieśmiertelni.

- Bóg ma przynieść ostateczny spokój i dobrobyt. Jak na razie

nie czuję żadnego cholernego spokoju.

Pragnęli powrotu boga, więc nie ufali Zamkowi. Z agonii

i wściekłości zmiąłem w garści koc. Przez całe tysiąclecia Zamek

nie pozwalał Insektom się rozprzestrzeniać, utrzymywał sytuację

patową, aby uzasadnić konieczność istnienia Kręgu. Teraz szale

wagi zmieniły położenie, Insekty wdzierały się wszędzie i to ja by-

łem temu winien.

- Wątpię, czy nawet Cesarz wie, co robić. Może nas opuści?

- Chrzanisz, Mag! Słyszałeś, jak pani kapitan Dei i mój pan

mówili, że Krąg jest silny.

Żołnierz zerknął na mnie. Udałem, że jestem w śpiączce, co

nie było trudne. Spojrzał na Błotniaka jakby chciał powiedzieć,

że jeśli tak wygląda siła Eszajów, to świat jest skazany na zagła-

dę.

- Czy Piorun miał jakieś objawienia?

Błotniak zagryzł wargę.

- Okaż trochę szacunku.

- Och, mam go całe mnóstwo. Piorun byt obecny przy two-

rzeniu świata...

- Kręgu.

- No tak. Kręgu. Może więc ma jakieś pojęcie, jak to się skoń-

czy.

Błotniak zaczął wsuwać dokończone strzały w oddzielne

przegródki skórzanego kołczanu.

Rok naszej wojny

345

- Mój pan nie zwierza się mi - powiedział. - Nie podsłuchu-

ję, kiedy rozmawiają o tajemnicach Kręgu. Odkąd powstał Krąg,

Insekty nigdy nie spowodowały takiego spustoszenia na południe

od Lowes. Kariama Kske powiadomiła, że zbliżają się do jej dwo-

ru. Jeśli nieśmiertelni nie zdołają powstrzymać Insektów w Eske

i Klinglu, sam Zamek będzie zagrożony.

- Czy wtedy San wezwie Eszajów z powrotem do siebie?

- Cesarz San nie jest taki jak Pustuł Rachis, do cholery!

- Szczerze zdenerwowany Błotniak uszczypnął grzbiet swego nosa

i pokręcił głową.

Strzałomistrz o imieniu Mag, nie zważając na jego słowa, cią-

gnął:

- To Cesarz utworzył Krąg i podzielił się nieśmiertelnością

otrzymaną od boga, bo Insekty wygrywały z jego legionami śmier-

telników, jeśli Krąg zostanie pokonany, ciekawe, co powstanie po

nim?

- Wymyślaj sobie, ile chcesz.

- Spytaj Pioruna.

- Nie zamierzam o nic pytać mojego pana!

Podciągnąłem się na koi i oparłem o ścianę.

- Spytaj mnie - powiedziałem.

- Och... na boga! Proszę o wybaczenie!

Mag miał oczy jak spodki; był przerażony.

- Zapracowuję się na śmierć dla Imperium, próbując ocalić

wasze życie, a was stać tylko na plotki. Jestem chory z wyczerpa-

nia, a od was słyszę same bluźnierstwa.

- Wybacz!

- Cesarz jest na Zamku i wszystko będzie dobrze. San powta-

rza, że nikt nie wie, kiedy bóg powróci, ale zapewniam was, iż nie

tak należy się do tego przygotowywać.

- My nie mieliśmy na myśli nic złego, Posłańcze!

Spojrzałem surowo na żołnierza.

- Mam nadzieję zobaczyć cię w szeregach łuczników.

- Oczywiście!

- To dobrze. Teraz nalej mi wody i wynoś się stąd!

Kabina ostro śmierdziała wymiocinami. Byłem ubrany; czar-

na, poplamiona koszula, rozpięta na bezwłosej piersi, dżinsy i bose

stopy. Z chrzęstem kości złożyłem skrzydła tak, by zmieściły się na

koi i wytarłem krople potu z blizny Koła na moim ramieniu.

346 Steph Swainston

Potworne cienie pokrywały cętkami twarz i płaszcz Błot-

niaka; wyglądały jak sińce, ale kiedy się poruszył, siniaki pozo-

stały nieruchome. Były to cienie rzucane przez ohydną, czer-

wonawą poświatę, załamywaną na szybie okna przez krople

wody.

Moje ciało zadrżało. Ból zacisnął kleszcze; jęknąłem. Palił

mnie każdy mięsień. Czyżby już nadchodziła kolejna fala? Potrze-

bowałem odpoczynku!

- Piorun wyjawił mi prawdziwy powód twojego stanu - przy-

znał Błotniak.

- Czyli zbyt raptowne pożegnanie się z przyjemnością.

- Możesz mieć pewność, że dochowam tajemnicy.

- Miałeś okazję poznać Krąg od środka. Teraz jestem już pra-

wie zdrowy.

- Rzeczywiście, dla odmiany mówisz z sensem.

Drżącą ręką wzniosłem na jego cześć toast rogowym kubkiem

z wodą. Siorbałem powoli, czując jak moje wnętrzności wahają się

czy przyjąć płyn, czy nie. Ociekałem potem, włosy przykleiły mi

się do pleców. Wyplątałem kosmyki z kolczyków.

- Zdążyliśmy na umówione spotkanie z flotą?

- Tak. Cztery dni temu. Kometo, chcę cię przeprosić w imie-

niu strzałomistrza. Musisz jednak wiedzieć, że wśród awiańskich

żołnierzy rodzi się sprzeciw. Wiedzą, że Eleonora Tanager jest teraz

naszą królową i chcą się do niej przyłączyć. - Błotniak się uśmiech-

nął; domyśliłem się, że on także popierał Eleonorę.

- Nikt nie dopuścił się zdrady?

- Eleonora nie jest uzurpatorką. Nazywają ją przyjaciółką

Cesarza... Nic nie wiem o Pustule. Między statkami krążą wieści,

których nie potrafię zrozumieć. Ata powiedziała nam: „Zaczekaj-

cie, aż będziecie mogli posłać do Rachis Tornado, siłacza Kręgu,

razem z czterema tysiącami wojowników z I.owes". To dało im do

myślenia.

- Nie wątpię. Co to za czerwone światło? - Błotniak się za-

wahał, wyjrzał jeszcze raz przez okno i stracił szansę udzielenia

odpowiedzi, bo przez niskie drzwi do kabiny weszła Ata.

- Aa, widzę, że fizyczny wrak wraca do zdrowia - powiedzia-

ła. Podała mi drewnianą misę pełną rozgotowanego makaronu.

Zacząłem pakować sobie do ust całe garście. Byłem potwornie

głodny.

Rok naszej wojny

347

- Gdyby San kiedyś zechciał zrobić Eszajem najlepszego w go-

rączkowaniu i rzyganiu, wybrałby ciebie. Jak można leżeć w kałuży

własnych wymiocin...

No cóż, lepiej tak, niż leżeć w kałuży cudzych rzygów. Za-

czynało mnie ogarniać niesamowite uczucie sukcesu. Wygrywam

z tym. Naprawdę. Będę wreszcie prawdziwie wolny.

- Majacząc opowiadasz naprawdę interesujące rzeczy, lancie

Shiro.

- Co to za czerwone światło? - spytałem z pełnymi ustami.

- Płyniemy wzdłuż wybrzeży Kutych.

- Kutych? Och nie... Insekty?

- Chyba powinieneś wyjść na pokład i zobaczyć to na własne

oczy.

Zjadłem, umvlem się i wyszedłem za Atą na pokład zalany

potworną poświatą. Dołączyłem do Pioruna i Błotniaka stojących

na rufie. Ceglasta łuna zajmowała pas nieba na zachodzie. Wisiała

gigantycznym lukiem, jedna wielka masa unoszącego się powie-

trza, niczym czerwona bańka.

Miasto Kute, gotycki dwór Mewy i siedziba Towarzystwa

Zbrojmistrzów kryły się za horyzontem, poza zasięgiem naszego

wzroku. Widziałem jedynie czarną masę lądu. Przetarłem suche

oczy i zdołałem dostrzec dwa ciemne słupy pośrodku łuny. Płonę-

ła huta żelaza.

Jeden z olbrzymich magazynów węgla eksplodował od zbyt

wysokiej temperatury. Instynktownie się pochyliliśmy, gdy przy-

tłumiony grzmot rozległ się nad trzęsawiskami.

W opuszczonej hucie wystarczyła jedna iskra - albo ogień

w jednym z pieców, pozostawiony przez robotników uciekających

przed Insektami - teraz już nie dało się tego opanować. Żaden

budynek nie mógł przetrwać takiego piekła.

Wokół wściekłej łuny niebo lśniło granatem. Dalej była już

tylko czerń. Ciemnoniebieski, czerwony i czarny, barwy Ku-

tych.

- Co zrobimy bez zbrojowni? - spytał Błotniak.

- Będziemy musieli polegać na tych w Morencji.

Jęknąłem. Scolopendrium już nie mogło mnie ukoić. Myśla-

łem tylko o Mewie. Na tym dworze znajdowało się wszystko, co

posiadała. Musiała pozostać bezpieczna za murami Zamku. Nie

348

Steph

Swainsto

n

chciałem, by to widziała; to dla niej zbyt wielki cios, zmieniłby ją

na zawsze, a jej głos straciłby aksamitną miękkość.

Piorun raz po raz dotykał swojej blizny.

- Widziałem, jak to miasto powstawało. Byłem świadkiem

sukcesów Awii przez ostatnie tysiąc pięćset lat. To nie może się tak

skończyć... Insekty wyżerają sobie drogę do serca mojego kraju i,

na boga, wybiję je co do ostatniego.

Patrzyłem na dwór Mewy. Odpowiedzialność zań spoczywała

na mnie. Tak dobrze znałem to miasto.

- Diament Władczyni. Korona Ksmerilliona...

Wszyscy ludzie. Wszystkie ludzkie domy.

- Szklana rzeźba autorstwa Wydrzyka...

Mam nadzieję, że nasz steward bezpiecznie dotarł do Rachis.

- Poezje Conura. Katany ... - usłyszałem echo głosu złotego

wieku.

Przynajmniej dzieci ewakuowano.

- Wina z Donais. Wieże Piątnice. Most w Mice...

- Rarogu? Rarogu! Opanuj się - powiedziała Ata.

Przejęła ster i poprawiła ustawienie lusterka sekslansu; wyda-

wała się niewzruszona i eteryczna. Długie, brązowe włosy Błotnia-

ka były splątane. Miał podkrążone oczy. A ja? Niewyraźna blada

plama. Na każdym ze statków szeregi twarzy ustawiały się wzdłuż

lewych burt. Nigdy nie sądziłem, że jedenaście tysięcy ludzi potrafi

być tak cicho. Nikt się nie odzywał. Nikt nie spał. Wszyscy stali

i patrzyli na płonące Kute.

Rok naszej wojny

349

ROZDZIAŁ 24

Flota wpłynęła w szyku półksiężyca do zatoki Latodzionu.

Tam wielkie karawele i małe szalupy weszły w ujście rzeki Wilgi.

Niemal natychmiast grupa sześciu pinasów utknęła na piasz-

czystej łasze. Ata w żaden sposób nie mogła ich z niej ściągnąć;

rozładowaliśmy żołnierzy i zapasy, a statki zostawiliśmy.

Wciąż, działający zegar na wieży w mieście Latodzion obwie-

ścił piątą rano. Płynęliśmy wśród ruin. Patrzyłem na spalone strze-

chy nad ratuszem. Z pękniętej kalenicy zsuwały się kamienne gon-

ty, poluzowany wiatrowskaz chwiał się na nadpalonej drewnianej

konstrukcji. Nad ruinami sklepów biły skrzydłami kruki.

Pół godziny później inny zegar wybił piątą. Oddziały za-

grzmiały falą gorzkiego śmiechu. Żołnierze z Hacilith nosili luźne

spodnie wsadzone w wysokie do kolan buty, sztylety na łańcu-

chach zapinali wokół bioder, a włosy mieli krótko obcięte. Więk-

szość wyglądała jeszcze młodziej niż ja, na piętnaście, dwadzieścia

lat, choć kilku spośród nich miało za sobą ponure doświadczenia.

Ich drzewcowa broń i zbroje pochodziły z masowej produkcji, ale

były pomalowane i usmarowane różnymi hasłami - aby nadać im

wyjątkowy charakter - stąd też Fyrdowie z miasta przedstawiali

sobą ciekawszy widok niż Awianie z całą ich pierzastą pompą.

Szarozielona woda w ujściu rzeki stawała się coraz bardziej

przejrzysta w miarę żeglugi w górę strumienia. Przez całe Midels,

upstrzona wirami rzeka płynęła szerokim korytem, poruszaliśmy

się wraz z przypływem i szybko posuwaliśmy się do przodu.

Z każdej karaweli grupa marynarzy rzucała obciążone liny,

mierząc głębokość.

- Piętnaście metrów. Dwanaście metrów. Siedem. Pięć me-

trów.

350 Steph Swainston

- Łacha! - powiedziała Ata i mocno naparła na koło stero-

we. Kil przedarł się przez muł. Wstrzymałem oddech, Ata znalazła

głębszy kanał i pożeglowaliśmy dalej.

- Od tego miejsca pływy nie mają wpływu na poziom wód

w rzece, koryto za bardzo się zwęża. Jeśli jeden statek siądzie na

dnie, żaden z płynących za nim nie zdoła go minąć. Będziemy

musieli je zostawić, zostanie nam tylko połowa wojsk i nigdy nie

uciekniemy.

- W drodze powrotnej będziemy mieli przeciwny wiatr - za-

uważył Błotniak.

- Nocą wieje od lądu - powiedziałem.

- Z powrotem możemy dryfować z prądem - wyjaśniła Ata.

- Na litość boską, miejcie do mnie trochę zaufania.

Nasze statki wpłynęły w rejon Papyrii.

- Tak tu cicho - powiedziała Jaskółka.

Białe budowle zajmowały całą przestrzeń, tak daleko, jak się-

gałem wzrokiem, od brzegów rzeki, po szczyty wzgórz okalających

dolinę. Wszędzie nic tylko łuki tuneli, łuskowate przejścia i dachy

owadzich komórek. Nie został ani jeden skrawek zielonego pola,

ani jedno drzewo. Błoto na brzegu było ciemne od rozkładającej

'się materii organicznej; smród zgnilizny unosił się nad statkami.

Wyobrażałem sobie godowe loty Insektów wirujących ponad

granią Fortecy. W myślach widziałem grube, blade larwy wielko-

ści człowieka, z miękkimi odwłokami i krótkimi odnóżami, leżące

w wilgotnych, lśniących zgnilizną norach i chemicznymi beknię-

ciami domagające się jedzenia. Wzdrygnąłem się; mojego ojca

obarczam winą za to, że posiadam awiańską wyobraźnię.

Mój instynkt Rhydanina podpowiadał mi za to, żeby zrezy-

gnować i iść się upić.

- Boże, wszystko tu zniszczone.

- To już inny świat - wyszeptała Jaskółka, nieświadoma tego,

jak bliska była prawdy.

Przed nami zamajaczył most.

- Rzeka wije się między jego podporami - zauważyła Ata.

- Przepłyniemy pod nim?

- Aha. I to już niedługo - odparła krótko. Sterowanie spra-

wiało jej coraz więcej trudności.

Tragopan źle ocenił zakręt i wylądował w mule.

Rok naszej wojny

351

- Skup się Karmino! - wrzasnęła Ata.

Karawela otarła się o brzeg i zawróciła ku środkowi koryta

z burtą usmarowaną błotem aż po relingi.

Insekt pił wodę z rzeki. Jego podbrzusze pulsowało; stał na

czubkach pazurów, otwierając i zamykając żuwaczki pod wodą.

Dołączył do niego drugi, ze złotobrązowym pancerzem z ciem-

niejszymi pasami na grzbiecie. Wyciągnął się; ich czułki zetknęły

się; cztery przednie odnóża zgrzytnęły o tułowia. Po chwili oba

opuściły głowy ku wodzie.

Cyana pokazała je palcem.

- Patrzcie! Nawet się nie przejmują tym, że tu jesteśmy!

- To teraz ich ziemie - odparła Jaskółka.

- Nie boję się - powiedziała Cyana. - Niebojęsięniebojęsię-

niebojęsię...

Jaskółka otoczyła dziewczynkę swoim skrzydłem.

Rzeka Wilga zakręciła i powiodła nas między białymi podpo-

rami mostu. Patykowata, nierealna konstrukcja wznosiła się wyżej

niż warownia. Wspinała się ku niebu, niczym zamarznięty stru-

mień fontanny; wiodła w górę i urywała się bez śladu w najwyż-

szym punkcie. Długi cień, jaki rzucała na Papyrię także wyglądał

jak ucięty.

- Jest ogromny!

- Patrzcie do góry! - powiedziałem. Cień mostu padł na nas.

Wielkie statki Aty znalazły się pod nim - maleńkie jak łupinki

orzecha,.

Atą wstrząsnął dreszcz.

- Jakim cudem te cholerne bezmózgie Insekty mogą zbudo-

wać coś takiego?

- Zaczynają od góry i stopniowo schodzą coraz niżej.

Ata skrzywiła się, kiedy zrozumiała, że mówię poważnie.

Może te owady nie były aż tak bezmyślne; Wireo zauważyła,

że są zorganizowane, porozumiewały się przy pomocy gestów lub

wydzielanych woni. Ze złością pomyślałem, że mówią językiem,

którego nie znam i używają środków wyrazu, których nawet nie

zauważam. Poczułem, że moje dwa wieki ciążą mi jeszcze dotkli-

wiej. Wiedziałem, że bez względu na to, jak długo będę badał In-

sekty, ich sposób komunikowania się i postrzegania świata są zbyt

obce, bym zdołał je pojąć.

352 /Steph Swainston

Żołnierze pokazywali sobie most palcami, mruczeli coś i za-

dzierali głowy. Rozcierali bolące karki i z rozdziawionymi ustami

przyglądali się od spodu konstrukcji wiszącej jakieś sto metrów

nad najwyższym z naszych statków. Jakim cudem podpory mostu

wytrzymywały taki ciężar? Były nie grubsze od naszych masztów.

Z bliska dało się zauważyć bladoszare warstwy na powierzchni.

Przypominały prążkowane wnętrza gniazda os, delikatne, ale nie-

zwykle wytrzymałe. Pomost był szerszy niż plac. Zwieszał się na

prętach z zastygłej owadziej wydzieliny. Niektóre cieńsze liny po-

ruszały się z wiatrem.

Mógłbym polecieć w górę, okrążyć konstrukcję, przelecieć

między rozporami, zbadać strukturę w trzech wymiarach, poznać

jej głębokość...

- Na moście nie ma Insektów - zauważył Piorun.

- Pewnie już wszystkie przeszły na tę stronę - odparłem bez

zastanowienia.

- Co?

- Musimy go zniszczyć.

- Nie mamy takich możliwości - stwierdził Łucznik.

- Musimy!

- )ant, wstrzyknij sobie trochę koty i spójrz na to ze swego

zwykłego poziomu świadomości - wtrąciła się Ata. - Kiedy ty so-

bie w najlepsze chorowałeś, Piorun i ja opracowaliśmy plan ataku.

Zagrzewałam ludzi do walki tak długo, aż zabrakło mi słów.

- Most jest kluczem! Nieważne co zrobimy, jeśli zostawimy

most, Insekty nadal będą przybywały tu chmarami! Co się dobrze

pali? Co możemy poświęcić? - zapytałem.

Ata wskazała flotyllę za nami.

- Mamy wozy, Beczki ze smołą przeznaczone do niszczenia

murów Insektów.

- W takim razie zabierajmy się do dzieła!

Na dwudziestu szalupach mężczyźni cięli na pasy zapasowe

żagle i owiązywali baryłki ze smołą wszystkimi ubraniami, jakie

tylko mogli znaleźć, podając je na Ortolana i porządnie przywią-

zując do wozów linami.

Przyciąłem krócej najbliższe ciału pióra konturowe; rzeźbiąc

skrzydła tak, bym mógł manewrować jak sokół. Wiedziałem, że

trudno mi będzie szybko wznieść się w górę, ale za to mogłem le-

piej kontrolować lot i osiągać w ieksze prędkości. Przypiąłem miecz

Rok naszej wojny

353

na plecach, a długie osłony bioder i nagolenice przymocowałem

gdzie trzeba. Były odpowiednio wygięte i dopasowane kształtem

- tylko taką zbroję nosiłem.

Żeglując, ściągaliśmy Insekty z różnych części doliny nad

brzeg rzeki. Biegły równolegle do nas po błocie lub w płytkiej wo-

dzie.

Pięć z nich odgryzło konary powalonego drzewa i przycią-

gnęło je do miejsca, w którym inne już zaczęły budować przejście.

Przeżutą pulpę przytwierdzały do wyjścia tunelu. Statki sunęły

wzdłuż brzegów, a ja patrzyłem jak Insekty plądrują ruiny wiosek.

Widziałem jak wali się ściana spalonej chaty. Pod gruzem miotały

się rdzawe odnóża.

W polu widzenia pojawiła się grań wzgórza. Stwardniała

owadzia plwocina przesłaniała szare, kamienne ściany fortecy,

której wieże wyłaniały się zza pierścieni białych murów. Przyglą-

dając się koncentrycznym zagrodom, mogłem odtworzyć prze-

bieg walk Płowego i Wireo. Widziałem miejsca, gdzie stawiali za-

ciekły opór i gdzie się cofali, dopóki Insekty zupełnie nie ocłcięły

ich od świata. Białe konstrukcje wyrastały poza zewnętrznymi

murami obronnymi, ale wewnętrzny dziedziniec był chyba od

nich wolny.

- Nasi wciąż tam są.

- To przypomina labirynt - powiedział Piorun

Rozpostarłem skrzydła.

- Mogę wami pokierować.

Z głośnych przekleństw i okrzyków żeglarzy jasno można

było wywnioskować, że nie podobała im się pagórkowata okolica.

Ludzie wolą mieszkać na kupie w zatłoczonej stolicy swojego pła-

skiego kraju. Pusta Papyria przerażała ich - próbowali wypełnić ją

hałasem. Wśród krzykliwych przestróg, przechwałek i słów zachę-

ty, dowódcy ustawiali Fyrdów na głównych pokładach. Piorun ka-

zał raz po raz sprawdzać ekwipunek, aby mieli ciągle jakieś zajęcie

i nie myśleli o strachu.

Krąg pękł. Szybciej niż wtedy, gdy umierał Mgła. Przez uła-

mek sekundy czułem nieskończoność, spadałem w nicość. Po

chwili zwarł się ponownie.

- Nie! - zawołał Piorun.

Podniosłem się z pokładu.

354

Steph

Swainsto

n

- Kto zginął? Kogo zabili?

Piorun zastygł na moment w bezruchu. Szarymi oczami wpa-

trywał się w powierzchnię wody, ale nie widział jej, skupiając się

na najsłabszych zewnętrznych sygnałach.

- Chyba Kowal. Tak mi się wydaje.

- W Rachis! Co tam się, kurwa dzieje?

- Dwóch Eszajów nie żyje, zostało czterdziestu ośmiu. - Pio-

run się odwrócił.

Może to i dobrze, że mam za mało doświadczenia, aby wy-

czuć Krąg. Wolę nie wiedzieć w jakim stopniu nadwerężało go

moje nadużywanie narkotyków.

Żaglowce zwalniały, a do Insektów zgromadzonych na brzegu

dołączyła kolejna setka, ciasno otaczając statki. Były głodne i roz-

paczliwie próbowały się do nas dostać.

- Przygotować się - zawołała Ata. - Zaczynamy.

Sondujący głębokość na dziobie wykrzykiwali:

- Dziesięć metrów! Osiem metrów! Pięć! Trzy!

Nawalnik Burzowy zatrząsł się na całej długości siadając na

dnie. Płynąca za nami karawela niemal wjechała nam w rufę.

- Tragopanl Spokojnie! Powoli... Musicie się odsunąć. - Tra-

gopan rzuci) kotwicę i odpłynął kawałek z prądem. Słyszałem szum

rzeki przelewającej się wzdłuż kadłuba. Wzbierała, bo jej bieg za-

blokowało tak wiele statków.

Krajobraz wokół ożył. Insekty waliły od strony fortecy od-

ległej o dwa kilometry. Patrząc na nie zacząłem wątpić, czy mam

dość sił, aby nad nimi polecieć. Oczyma wyobraźni widziałem jak

spadam na tysiąc ostrych jak brzytwy szczęk. Walę w ziemię i ła-

mię nogi. Mozaikowe ślepia cisną się ku mojej twarzy, czułki wiru-

ją w powietrzu jak bicze.

Piorun podszedł do Jaskółki. Przystanął na moment, żeby nad

sobą zapanować.

- Zostań tu, na statku. Niektórzy z nas powrócą Ja... Jeśli ja

nie.. .e... zaopiekujesz się Cyaną, prawda?

- Tak - odparła Jaskółka. Cyana bawiła się strzałą. Na brzegu

kłębiły się Insekty.

- Jeśli przeżyję, czy dołączysz do mnie w Kręgu?

- Powtarzasz to do znudzenia - mruknęła.

Rok naszej wojny

355

- Nadal mogę ci zaoferować nieśmiertelność. Wyjdziesz za

mnie?

Była zmęczona, okulała, do głębi poruszona i właśnie poczu-

ła, jak jej wspaniałe ambicje usuwają się w cień.

- 'lak - powiedziała.

Piorun ukłonił się jej elegancko, rozpościerając jasnozłote

skrzydła. Ujął dłoń Jaskółki i przytknął do niej wargi.

- Pocałujesz mnie? - spytał z nadzieją.

- Nie. Sądzę, że zważywszy na okoliczności...

Insekty brodziły brzegiem rzeki i drapały szczękami w burty.

- Zważywszy na okoliczności, pocałunek sprawiłby, że po-

czułbym się znacznie lepiej.

Jaskółka objęła go i przywarła ustami do jego warg, w głębo-

kim, długim pocałunku, który trwał bez końca. Piorun odwzajem-

nił go, zanurzając silne dłonie w rudych włosach dziewczyny.

- Im dłużej się czeka, tym więcej się dostaje - powiedziała

Ala, dobywając miecza - dzieła płatnerzy z Kutych.

- Na brzegu są setki tysięcy Insektów! - krzyknąłem.

- Pospieszcie się!

Wszystkie statki spuściły już trapy, których końce z pluskiem

opadły w płytką wodę. Przez sekundę każdy z dowódców czekał,

aż inny ruszy jako pierwszy. Łucznicy, pikinierzy i ludzie prowa-

dzący konie, wszyscy czekali.

- Ruszamy/

- Alo, wciągnij Hagi, żeby dać im znak, że zastrzelę każde-

go, który odmówi zejścia z pokładu - powiedział Łucznik. Zało-

żył strzałę na cięciwę i stanął na stopniach, skąd miał widok na

wszystkich.

Ata przytaknęła.

- Kometo, postaraj się zrobić coś pożytecznego! Poleć do for-

tecy i pomów z Tornadem. leśli może, niech zacznie się przebijać.

Dzięki temu oszczędzimy czas, gdy już do nich dotrzemy. - Wska-

zała grań z fortecą.

Zawahałem się. Piorun wycelował łuk we mnie. W porządku!

Za Kute. Dla Mewy.

W trzy uderzenia osiągnąłem maksymalną prędkość. Skoczy-

łem z pokładu i opadałem chwilę, zanim nie złapałem szybkości

wiatru. Przemknąłem nisko nad głowami Insektów.

Zaczęły podskakiwać, zwierając z trzaskiem szczęki.

356

Steph

Swainsto

n

Nie złapiecie mnie!

Wyłaziły Z każdej szczeliny, wylewając się w bezbarwną doli-

nę. Ich rudo-brązowe tułowia zbijały się wielką masą wokół stat-

ków.

Nierówne, martwe powietrze w ogóle mnie nie niosło. Szybko

tłukłem skrzydłami, utrzymując się tuż powyżej rosnącego roju.

Mozolnie wspinałem się wraz ze zboczem wzniesienia, aż na

szczyt. Forteca Lowes z góry wyglądała jak kartonowy model. Ślad

zieleni - na zewnętrznym dziedzińcu zostało jeszcze trochę trawy.

Zatoczyłem krąg nisko nad szczytem wieży. Skupiłem się na lo-

cie. Moja zwinność innie zdumiewała. Wyciągnąłem się, poczułem

większą śmiałość. Szybowałem, trzymając skrzydła poniżej ciała.

Przechyliłem się w prawo, linia horyzontu stanęła pod szalonym

kątem. Opadłem prosto na fortecę.

Z otworów strzelniczych w murach szarego bastionu spoglą-

dały na mnie twarze. Było tam więcej ludzi niż sądziłem, wszędzie

wokół widziałem ich grupy. Brudni żołnierze posępnie siedzieli

na wygiętych łukowato prostokątach tarcz. Zauważyłem Tornada.

Spoglądał w górę ze zdziwieniem.

Rozłożyłem szeroko skrzydła, uderzyłem w trawę, opadłem

na osłonięte zbroją kolana i po krótkim ślizgu zatrzymałem się;

strzepnięciem złożyłem sierpy skrzydeł.

Tornado chwycił mnie za kurtkę i potrząsnął mną.

- Powinieneś przybyć wcześniej! - ryknął.

Z trudem złapałem oddech.

- Mieliśmy duże kłopoty na wybrzeżu.

Niegdyś ogoloną głowę Tornada porastała teraz szczecina.

Śmierdział kwaśnym potem; na całym ciele miał rany, płócienne

spodnie były rozcięte. Kawałki kolczugi, zaczepione za jego pas,

wisiały, osłaniając jego lędźwie i pośladki. Włosy pod pachami

sterczały mu spod za dużej skórzanej kamizeli krzyżowo zszytej

po bokach rzemieniami.

- Macie zacząć się przebijać - powiedziałem. - Stąd... dotąd.

- Wskazałem miejsce, gdzie obronne fortyfikacje Insektów miały

grubość tylko jednego muru.

Płowy podniósł ręce i pięciuset Fyrdów z hałasem podniosło

się z ziemi. Owiązali twarze chustami dla ochrony przed odłam-

kami. Chwycili za piki, kilofy i łopaty do kopania rowów, i zaczęli

Rok naszej wojny

357

walić w mur. (ego powierzchnią kruszyła się jak porcelana; spoiwo

odłamywało się kawałami od uwięzionych w zastygłej pulpie rze-

czy. Odsłaniano i odłupywano wszystko: kości, skamieniałe konary

i wgięte elementy zbroi. Żołnierze z Lowes siekli mur wytrwale.

- Przetrwało was tu więcej niż myślałem...

- Jest nas dziewięć tysięcy sześciuset - odparł Tornado.

- Schronili się tu chyba wojownicy z wszystkich miast na północ

od Awii.

- Trzeba ich uzbroić. Są tu Raróg i Ata; przywieźliśmy żyw-

ność. Mamy statki. Jest też jedenaście tysięcy Fyrdów, ale nie wiem,

jak wielu z nich dotrze na szczyt wzgórza.

- W takim razie, kto zginął?

Uświadomiłem sobie, że Tornado też poczuł jak Krąg pęka.

Jakie to musiało być dla niego okropne. Tkwił tu pozbawiony kon-

taktu ze światem.

- Szron Kowal. 1 Burzyk Mgła... podczas sztormu.

- To był wypadek?

Przytaknąłem.

- F.szaje nie giną w wypadkach - stwierdził wprost. - Mgła

był z Niziemia i potrafił o siebie zadbać. Jant, ja przez cały czas

próbowałem się stąd wyrwać. Wokół mnie ciągle ginęli ludzie. Wi-

reo mówiła, że lepiej zaczekać czy nie pojawi się szansa, aby ich

wszystkich uratować.

- Czy działa któraś z wielkich katapult?

- Już dawno temu skończyła nam się amunicja. Mniej więcej

w tym samym czasie, kiedy zjedliśmy ostatniego konia. - Podniósł

głos. - Wireo! Wireo! Wszyscy niech się szykują do walki!

Wireo nadbiegła ze strażnicy. Jej zbroja została tak wykuta, by

przypominała Insekta - wielkie wypukłości oczu na hełmie, na-

pierśnik imitujący płyty owadziego tułowia. Na metrowej długości

drągu niosła najeżony kolcami młot bojowy.

- Czy to już? - spytała. - A my przestaliśmy w ciebie wierzyć,

Kometo!

- A co ci mówiłem? - zgromił ją Płowy. Ze zdziwieniem pa-

trzyłem, jak ten umięśniony szaleniec szczerze się uśmiecha. Był

naprawdę ogromny, żywy dowód tego, że Niziemianie pieprzą się

z bydłem.

Zastanawiając się, jakim cudem Płowy miał jeszcze ludzi

zdolnych do walki rozejrzałem się wkoło i zauważyłem wielką

358 Steph Swainston

kupę spalonych pancerzy przy stajniach. Skorupy były strzaska-

ne, poczerwieniałe z zewnątrz i blade od środka. Wyglądało to jak

resztki wielkiej uczty, na której podano owoce morza.

- Jedliście Insekty?

- Maleńki, wolałbym o tym nie mówić.

- Ale one żrą ludzi! Nie są trujące?

- Powiedziałem, że nie chcę o tym rozmawiać!

W tym czasie, na karawelach łucznicy wypuszczali w stronę

Insektów strzałę za strzałą, niemal zwartym łukiem, a oszczepnicy

ciskali drzewcami. Pod tą osłoną, dywizje Fyrdów, w zwartym szy-

ku, jednocześnie opuściły pokłady schodząc po trapach na brzeg,

gdzie każda połączyła szeregi z żołnierzami z jednostek po prawej

i lewej stronie.

Jako pierwsi szli wlócznicy, za którymi pomocnicy nieśli pęki

zapasowych drzewców i pikinierzy, trzymający przy boku czworo-

kątne tarcze. Dzięki stałemu atakowi ze statków, wywalczyli sobie

miejsce na brzegu.

Włócznie z nadzianymi na nie Insektami i spływającą po nich

żółtą posoką odrzucano na bok, a włócznikom podawano nowe.

Dalej szli nieszkoleni halabardnicy z toporami, tasakami przymo-

cowanymi do drągów i z gizarmami. Mieli hełmy z zasłonami na

usta i zbroje z walcowanej na gorąco blachy, nałożone na wywa-

towane koszule. Kusznicy zrezygnowali ze swoich brygantyn na

rzecz kirysów, a Awianie do płytowej zbroi dodali osłony na nogi.

Wszyscy znajdowali się za solidną ścianą prostokątnych tarcz, na-

jeżoną włóczniami jak jeżozwierz.

Ata zjechała z trapu na rumaku w ochronnym stalowym pan-

cerzu. Świadoma tego, że jest teraz śmiertelna, ustawiła przed sobą

trzy szeregi żołnierzy uzbrojonych w topory, a w mężczyznach

trzymających się po obu stronach jej kasztanka rozpoznałem jej

synów. Od stóp do głów była osłonięta wypolerowaną zbroją bez

żadnego herbu, ale wyróżniało ją lśnienie metalu. Wywijała feno-

menalną klingą miecza z Kutych.

Biorąc pod uwagę wszystko, co o mnie wie, mam nadzieję,

że nie przeżyje. Podczas bitwy mogą się wydarzyć różne wypadki

i niech tylko dostanę do ręki kuszę. Ale ona w pełni zdawała sobie

sprawę do czego jestem zdolny i podejrzewałem, że synowie mieli

ją chronić nie przed Insektami, ale przede mną.

Rok naszej wojny

359

Dobyłem miecza, wyszukałem miejsce w obronnej falandze

i wylądowałem blisko Aty.

- Słyszysz jak Tornado przebija się .przez mur? - krzykną-

łem.

Podziękowała mi oszczędnym gestem.

- Ile jest Insektów?

- Nie mogę zliczyć! Tysiące!

Ata nie widziała tego, co ja. Miałem wrażenie, że znajdujemy

się w mrowisku. Insekty wylewały się z każdej dziury i szczeliny

w dolinie, biegnąc ku nam. Pędziły stokami i wyskakiwały z tune-

li. Ludzie Aty przypominali kolorowy węzeł otoczony szeroką na

ćwierć kilometra rudo-brązową falą Insektów.

- Ciężko będzie przedostać się przez mury; pokieruję wami

- powiedziałem.

Ciemnobordowy Insekt zamachnął się szponem w moją

twarz. Odciąłem mu koniec odnóża.

Hacilithanie rzucili się z wyciem do natarcia i dzięki impeto-

wi zepchnęli Insekty o dwadzieścia metrów dalej; Ata znakomicie

to wykorzystała i skierowała tam łuczników z karawel.

Wzbiłem się w górę i zobaczyłem dywizję Blotniaka po lewej

stronie i Pioruna daleko po prawej. Piorun siedział na osłoniętym

zbroją białym rumaku. Tylko on i Ata mieli wierzchowce. Patrzył

przed siebie. Na policzku, do którego przyciskał dłoń naciągając

cięciwę, widniało wgłębienie. Łucznicy wypuszczali dwanaście

strzał na minutę. Jak długo mogli wytrzymać takie tempo? Insek-

tów było więcej niż mieliśmy strzał!

Padały cięte na pół, pierzchały w panice ze sterczącymi z pan-

cerzy strzałami, ale w ich miejsce pojawiało się jeszcze więcej.

Pod osłoną strzał łuczników Fyrdowie parli naprzód i odsu-

wali się od brzegu rzeki. Godzinę trwało dotarcie do stóp wzgó-

rza.

Ata ustawiła swoich ludzi w jedną, szeroką kolumnę, otoczo-

ną dwoma przesuwającymi się szeregami tarczowych. Dalej szli

halabardnicy siekąc te Insekty, które przedostały się przez zasło-

nę. Włócznie już się skończyły. Łucznicy strzelali z samego środka

kolumny, a oddziały Błotniaka i Pioruna oczyszczały przestrzeń

z przodu. Kusznicy strzelali w tyl. Wszyscy żołnierze zaatakowali

zbocze pełni energii, ale już po kilkuset metrach zabrakło im tchu.

360 Steph Swainston

Dyszeli ciężko i coraz rzadziej pokrzykiwali w miarę, jak stok piął

się coraz bardziej stromo w górę. Uparcie brnęli naprzód, siekąc

Insekty.

Rzeka stworów spływała z grani falując czółkami. Łucznicy

Pioruna wypuścili serię strzał. Sto Insektów padło, a reszta dalej

pędziła ku nam. Gwałtownie obniżyłem lot z myślą, że powinie-

nem pomóc Zaskajom.

Wylądowałem przy żołnierzu z Hacilith, który pod hełmem

miał zawiązaną czarną bandanę. W jego okrągłej tarczy utkwiła

para urwanych żuwaczek. Wymachiwał toporem na długość ra-

mienia, trzymając na dystans dwa Insekty. Mniejszy rzucił mu się

do gardła; topór śmignął i uciął jeden z czułków. Białe włókno

nerwowe biegnące wewnątrz czułka wypadło na oko. Insekt zato-

czył się i ze zgrzytem drapnął zbroję żołnierza. Drugi wbił szczęki

pod napierśnik, między żebra, zaparł się na sześciu odnóżach i po-

ciągnął człowieka ku sobie.

Dopadłem do stwora, kiedy próbował otworzyć szczęki

w piersi ofiary. Wbiłem miecz w kulisty staw środkowego odnó-

ża, miażdżąc go. Kiedy Insekt przeniósł ciężar ciała na pozostałe

pięć nóg, odchyliłem się i jednym, długim cięciem odrąbałem mu

głowę.

Żołnierz wpadł w panikę, kiedy mnie rozpoznał. Wziąłem go

za rękę; zakaszlał i próbował mnie odepchnąć. Poszarpane brze-

gi rany w jego klatce piersiowej poruszyły się, gdy wciągnął po-

wietrze, potem pękła tętnica. Krew trysnęła wodospadem z jego

ust, zalewając napierśnik, martwe Insekty i ziemię wokół. Krwawa

piana dobywała się z jego nosa. Z przerażeniem w oczach poru-

szył wargami, ale wyszły z nich jedynie jasnoczerwone bańki krwi.

Padł na ziemię i skonał - wykrwawił się na śmierć w dziesięć se-

kund, krew wypełniła mu płuca.

Dwadzieścia Insektów wyczuło posokę i zgromadziło się wo-

kół trupa, kiwając głowami i poruszając szczękami. Rozpostarłem

skrzydła i wydostałem się stamtąd. Postanowiłem, że już nigdy nie

wezmę halucynogenów.

Nasze wojska rozciągnęły się w obie strony, obejmując wzgó-

rze. Przednia straż zmieniła się w tłum walczących i ginących lu-

dzi. Tylna straż zbijała się w gromadę odchodząc od rzeki. Kolum-

Rok naszej wojny

361

na nadal posuwała się do przodu, pozostawiając za sobą szeroki

pas martwych Insektów i urwanych ludzkich kończyn. Insekty

wysypywały się z każdej kryjówki w okolicy, pędząc na żer.

- Ata! - zawołałem. - Kieruj się w lewo, wokół tego muru.

Obejdź go. Potem w prawo. Wspinaj się do miejsca, gdzie zauwa-

żysz lukę.

Ata spięła konia.

- Na litość boską - krzyknąłem - nie pozwól im rozciągać

szyku. Korytarz między murami jest bardzo wąski.

Patrzyłem jak szeregi kluczą między niskimi, popękanymi

ścianami wzniesionymi przez Insekty. Z tyłu żołnierze wtykali

w ziemię zaostrzone drągi, tak że każdy z wyłomów jeżył się od

dzid. Pierwsze szarżujące Insekty nadziewały się na nie, a te które

biegły za nimi, musiały zwolnić, aby przedostać się na drugą stronę

między trupami towarzyszy.

Łucznicy Błotniaka z lewej flanki zmniejszyli tempo strzela-

nia do dziesięciu strzał na minutę, potem do sześciu. Insekty coraz

bardziej się do nich zbliżały i zaczynały szarpać ich szeregi.

- Zobacz co u Błotniaka! - zawołała do mnie Ata.

- Chcesz, żebym był wszędzie!

- Tak! Bądź wszędzie.'

Serie strzał szybowały w górę, w zenicie kreślonego luku za-

łamywały lot i spadały deszczem na Insekty. Kolejna chmura strzał

świsnęła pode mną. I jeszcze jedna.

Błotniak podniósł w górę dłoń rozcapierzając palce.

- Kometo! Pięć minut! Zostało mi strzał na pięć minut! To

wszystko! Pomóż mi!

Zawróciłem, odszukałem dowódcę kuszników z Hacilith na

tyłach kolumny i skierowałem cały oddział przez szeregi łuczni-

ków Błotniaka, aby zajęli pozycje przed nimi.

- Z drogi! Odsunąć się! Przepuścić ich!

- Koniec strzał!

- Koniec strzał! - głos Błotniaka.

Pięciuset żołnierzy Błotniaka jednocześnie opuściło łuki i do-

było mieczy.

Wpadły na nich rozpędzone Insekty. Zwarta linia łuczników

ugięła się i po chwili wróg wniknął w ich Hanki jak między drzewa

w lesie. Szyk się rozsypał. Insekty przedzierały się przez szeregi lub

362

Steph

Swainsto

n

ponad nimi, spychając żołnierzy ku sobie. Zwarta obrona rozsy-

pała się. Fyrdowie walczyli przeciw Insektom w pojedynkę. Coraz

więcej łuczników cofało się i znikało. Zastępowali ich kusznicy.

Usłyszałem trzaski kości. Awianie mają mocne pneumatyczne

kości kończyn, które pękając rozszczepiają się na drzazgi w rękach,

nogach i skrzydłach i wydają wyższy dźwięk, niż łamane kości Lu-

dzi.

(eden z Insektów wyciągnął mężczyznę walczącego obok

Błotniaka z szeregu, rozdzierając mu policzek, odsłaniając kości

i zęby. Uniósł ostro zakończone odnóże i rozpruł brzuch żołnie-

rza od biodra po pierś. Łucznik zawył, otoczył się rękami w pasie.

Jego długi płaszcz przesiąkł krwią. Błotniak siekł Insekta na odlew,

przez podbrzusze, zmieniając je w kleistą żółtą breję; Insekt rzucił

się ku niemu, zadrgał i upadł.

Kusznicy wreszcie zaczęli zorganizowany atak. Pierwszy sze-

reg wystrzelił, cofnął się, żołnierze wsunęli stopy w strzemiona

kusz i ponownie naciągnęli broń. Dwa kolejne szeregi wysunęły

się do przodu i oddały salwę, posyłając grad bełtów prosto w owa-

dzi rój.

Błotniak spojrzał zdumiony na poległych, potem na ocalałych

łuczników, a wreszcie w górę, na mnie.

- Dziękuję ci - powiedział.

Awndyńscy Fyrdowie na tyłach musieli odpierać ataki Insek-

tów wspinających się na wzgórze za nimi. Nie mogli wytrzymać

długo takiego naporu. Wiedziałem, co oznaczają ich twarze bez

wyrazu. Nagle Insekty stają się wielkie jak bóg. Mają też boską siłę.

Walka z nimi wydaje się niemożliwa.

- Możecie je pokonać! - krzyknąłem rozpaczliwie. - Nie

uciekajcie!

Zapikowałem, a żołnierze puścili się biegiem prosto pode

mną. Niewielka garstka dotarła do brzegu rzeki i wpadła prosto

w wykopany przez wieśniaków wilczy dół, który był już pełen In-

sektów.

- Cholera.

Dotarłem do Aty.

- Straciliśmy dywizję z Ondyn!

- Odciągną od nas Insekty. Odwołaj kuszników; nie chcę,

żeby obrona z tyłu się rozpadła. Idziemy dalej w górę! - Ala nawo-

Rok naszej wojny

363

ływała oddziały, aby trzymały się razem. Weszli na bardziej skalistą

część wzniesienia. Łucznicy Wireo z warowni strzelali z szerokich

okien wieży, wysoko ponad naszymi głowami, przerzedzając tłu-

my Insektów za nami.

Poprowadziłem kolumnę na siodło wzniesienia. Zwęziła się,

gdy żołnierze weszli między dwa niskie mury, które biegły szero-

kim lukiem. Z zewnętrznego została tylko ruina, powierzchnia

wewnętrznego nadal była gładka i nienaruszona. Ludzie Płowego

wyrąbywali otwór po drugiej stronie.

Zatoczyłem krąg, wściekle bijąc skrzydłami.

- Przebijajcie się tutaj.

Front kolumny zakotłował się, wołając do ludzi po drugiej

stronie muru. Tamci odpowiedzieli okrzykami.

- Hej lam!

- Hej!

- Już prawie się przebiliśmy!

- Chyba nas nie słyszą.

- Halo! Halo, halo, halo!

- Jesteście z Rachis?

- Z Hacilith! Ilu was jest?

- Całe pieprzone Lowes, kolego.

- Z nami jest Piorun. Towarzyszą nam Eszaje.

- Uważajcie na Insekty, wyłażą z rowów!

- Wracać na miejsca! - wrzasnęła Ata. - Pilnować zasłony

tarcz!

Piorun nakazał swoim łucznikom zająć pozycje na obrzeżach

grupy przebijającej się przez mur. Kusznicy Aty otoczyli pracują-

cych pólokręgiem szerokim na dwieście metrów, stając twarzami

do zewnątrz, a plecami do muru. Wspiąłem się spiralnie w górę

nad nimi.

Rozległ się potężny łoskot - rębacze przebili się na wylot

- mur zaczął się walić. Ludzie pokrzykiwali - po drugiej stronie

pojawiły się czyjeś ręce. Corączkowo pochwyciły dłonie Aty. Za-

częto poszerzać wyłom.

Ata zsiadła z konia i wetknęła głowę przez otwór.

- Zróbcie miejsce! Przechodźcie tędy! Rozstawcie się w po-

przek wzgórza! Dołączajcie do szyku za nami; natychmiast rusza-

my z powrotem na statki.

W wyłomie widać było fragment sylwetki Tornada.

364 Steph Swainston

- Nie - powiedział. - Jeszcze nie.

- Jak to? Przybyliśmy, by was stąd wyciągnąć!

Wylądowałem przy nim.

- Co planujesz?

Jego Fyrdowie pojawiali się długim i zwartym szeregiem, wy-

nosząc przez wyłom pęki strzał. Ci, którzy jeszcze byli wewnątrz,

rzucali je ponad murem, aby rozdano je między łuczników Pioru-

na. Tornado i Wireo przecisnęli się przez wyrwę i z enluzjazmem

przyjrzeli się oddziałom Aty, podczas gdy Fyrdowie z fortecy prze-

pychali się przez mur za nimi, aby dołączyć do swoich przywód-

ców.

- Tylko popatrz na tych wszystkich wojowników! Pomyśl, ile

można zdziałać z taką siłą, Wireo!

- Kto dowodzi? - spytała Wireo.

- Ja - odparła Ata.

Wireo spojrzała na nią, jak na równą sobie śmiertelniczkę.

- Nie zapomnimy o twojej odwadze, ale teraz dowodzenie

przejmuje Tornado.

- Nie możecie tego zrobić! - zaoponowała Ata, ale widząc, że

Płowy i ja zgadzamy się z tym, bez słowa pozwoliła olbrzymowi

przejąć dowództwo.

Zmęczeni i przygarbieni Fyrdowie usłyszeli ryk Płowego: -

Teraz się przekonacie, co to znaczy mieć prawdziwego dowódcę!

Żołnierze spojrzeli po sobie i stanęli trochę dumniej.

- Mój boże - zdziwiłem się.

- Zostało nam jeszcze kilka minut na odpoczynek - ogłosił

Tornado. - Jeśli zaczekamy dłużej, Insekty zaczną budować swoje

mury. Nie chcemy, aby odgrodziły nas w od statków! Dzisiaj wie-

czorem musicie się zdobyć jeszcze na kilka godzin wysiłku. Napij-

cie się wody ze studni. Niech Kometa opatrzy rannych; ci, którzy

są zbyt ciężko ranni by walczyć, mogą tu zostać.

Wireo zwróciła się do mnie.

- Mamy tu takich, którzy za bardzo osłabli z głodu... tych,

którzy nie chcieli jeść Homara z Lowes. Każ im przejść na dziedzi-

niec i poinstruuj dowódcę, aby się nimi zaopiekował. Tymczasem

Płowy zajmie się przegrupowaniem oddziałów. Zostawimy im do

obrony część łuczników.

Zmierzch nadchodził szybko, popołudnie zmieniało się

w wieczór. Traciłem siły od długiego lotu, który wymagał ciągłe-

Rok naszej wojny

365

go machania skrzydłami, ale mimo to zająłem się okaleczonymi,

przerażonymi i głodującymi. Mieliśmy mniej ciężko rannych niż

się spodziewałem. Większość została na polu, a takich Insekty nie

oszczędzają. Wykonywałem swoje zadania w warowni, podczas

gdy Tornado dyrygował oddziałami za ścianą z tarcz, przygotowu-

jąc wszystkich do jednoczesnego wymarszu.

- Ilu straciliśmy? - spytał mnie.

- W sumie chyba ponad tysiąc pięciuset - odparłem.

- W takim razie zyskaliśmy osiem tysięcy - powiedziała Ata.

- Są wykończeni, co wyście tu z nimi robili? Hm, no cóż, bar-

dziej gotowi do walki nie będą.

Wireo podniosła swój młot.

- Płowy, jesteś najlepszą bronią, jaką ma Cesarz!

- Kocham cię!

- Za Lowes! - zawyła. Morencjanie i Fyrdowie z Lowes oto-

czyli ją pierścieniem.

Ata podniosła swój zakrzywiony miecz.

- Za Imperium! - zawołała. - Za Wieże Cór! Do mnie, wy-

spiarze!

- Za coś tam! - wrzasnął Płowy, mijając mnie ciężkim kro-

kiem.

- Za przetrwanie - zaproponowałem. Przegoniłem go i wy-

startowałem.

Żołnierze z Hacilith rozpoczęli szarżę w dół wzgórza, Fyrdo-

wie z fortecy ruszyli za nimi. Dwuręczny topór Tornada z każdym

cięciem dziesiątkował Insekty.

Piorun nawet na chwilę nie wszedł na dziedziniec fortecy.

Rozstawił swoich łuczników wzdłuż grani, poza połączonymi pa-

wężami wyniesionymi z warowni. Dwie dywizje. Każda znoiła się

przez trzydzieści minut, strzelając bez przerwy, posyłając w dolinę

dziesięć tysięcy strzał na minutę. Nigdy dotąd nie byłem świad-

kiem tak rozpaczliwego wysiłku; Piorun wyciskał z nich wszystko,

na co było ich stać. Sam miał włosy mokre od potu, był nagi do

pasa i tylko na lewym ramieniu miał karwasz. Biały kark jego ko-

nia upstrzony był krwawymi odciskami, bo nawet na zgrubiałej

skórze Łucznika pojawiły się pęcherze. Kiedy Ata go mijała, prze-

rwał strzelanie, po czym spiął konia ostrogami i pogonił za nią

protestując zawzięcie:

- Mówiłem, że mamy tylko trzysta metrów zasięgu!

366

Sleph

Swainsto

n

- Płowy nie oddali się na większą odległość. Patrz! Zamierza-

ją przejść łukiem wokół wzgórza.

- To szaleństwo! Wkrótce będzie za ciemno, zęby widzieć tak

daleko!

- )a jadę za nimi! - Ata pognała konia po skalistej ścieżce. Jej

ludzie podążali za nią długim, bezładnym rzędem.

Zatoczyłem koło nad łucznikami.

- Spójrzcie, Insekty przechodzą z powrotem przez most!

Najpierw grupki, a potem cała horda Insektów zaczęła

uciekać przed Tornadem. Inne, drgającymi czułkami wyczuwa-

ły panikę i dołączały do uciekających. Kąsały mijanych w biegu

żołnierzy, a w zamian dostawały ciosy halabardami. Na moście

zaroiło się od Insektów umykających przed koszącym atakiem

Tornada.

- Trzymać szyk - krzyknąłem, ale zmęczone oddziały ogar-

nęła cicha euforia. Dali się jej ponieść, zaczęli gonić Insekty aż na

most. Płowy i Wireo szli przed ścianą tarcz.

Insekty już nawet nie zatrzymywały się, by kąsać. Pędziły ku

najwyższemu punktowi mostu i tam rozpływały się w powietrzu.

Uciekały całą powodzią. Wracały do Przejścia; szły po linii naj-

mniejszego oporu - umykały tam, gdzie było bezpieczniej. Tak im

się wydawało, bo Biegus Rachis już czekał na nie całe światy dalej,

po drugiej stronie.

- Uciekają! - zawołałem.

Wireo trzasnęła w grzbiet Insekta przed sobą. Tornado szedł

po jej lewej stronie, górując nad mężczyznami normalnego wzro-

stu. Za nimi walczyło dziewiętnaście tysięcy wojowników. Wireo

postawiła stopę na białym moście i zaczęła piąć się w górę.

Gigantyczny czarny Insekt w strumieniu innych odwrócił się

przodem do niej. Pozostałe mijały go po obu stronach. Pochyla-

jąc głowę i rozwierając szczęki ruszył do ataku. Wbiła swój młot

między jego mozaikowe oczy. Ostatnim wysiłkiem zamachnął się

ostrym pazurem odnóża w stronę jej nóg i powalił ją na ziemię.

Uderzyła głową w krawędź mostu i leżała nieruchomo, twarzą do

dołu.

Przemknąłem nad nią. Wireo była nieprzytomna.

- Płowy!

Wielki Insekt pochylił się i przesunął czułkami po ozdobio-

nym złożonymi oczami hełmie Wireo i pokrytych zbroją ramio-

Rok naszej wojny

367

nach próbując wyczuć, czym była. Potem podniósł ostro zakoń-

czone odnóże i dziabnął ją prosto w kark.

- Płowy! - wrzasnąłem. - Tutaj! Nie widzisz?

Tornado pojął, co się dzieje, widząc, jak Insekt zaczyna roz-

dzierać zbroję Wireo. Zaryczał straszliwie. Podbiegł do niej, pod-

niósł czarnego Insekta gołymi rękami i cisnął nim przed siebie.

Owad wierzgając odnóżami trzasnął w rój, wpadł między pance-

rze i znikł zdeptany pazurami.

Płowy potrząsnął delikatnie Wireo. Na jej twarzy malował się

spokój; na szorstkiej, zastygłej pulpie rosła kałuża krwi. Tornado

wziął ukochaną na ramię i zaczął schodzić z mostu, siekąc Insekty

wolną ręką i odrzucając ich trupy na bok. U podnóża mostu tarcze

się rozsunęły, aby go wpuścić. Poza tarczową zasłoną trwał maso-

wy pęd. Morze Insektów zmieniło się w rzekę, potem w strumyk,

aż wreszcie, po godzinie, zapadła zupełna cisza.

Wylądowałem ciężko na zrytej ziemi za Tornadem.

- Ona nie żyje, Płowy.

- Nie... Tylko muszę ją zabrać do Słoty.

- Ona nie żyje!

Tornado zerwał się na nogi i postąpi) groźnie w moją stronę.

W pośpiechu rozpostarłem skrzydła.

- Nie zostawię jej! - Podniósł ciało Wireo na ramiona. - Słota

ją ocali!

Zatętniły kopyta klaczy Aty, w jej zbroi odbijała się ciemność

i szeroka, pusta dolina.

- Tornado, proszę cię, daj rozkaz Fyrdom, by wracali na statki

- powiedziała cicho, z szacunkiem. - Słońce już zachodzi, zaczyna

się odpływ, a po zmroku nikt nie powinien zostawać w Papyrii.

Statki ruszyły w drogę wraz z zapadnięciem nocy. Fyrdowie

załadowali się na karawele i pinasy. Musieliśmy zostawić Nawałni-

ka Burzowego; utknął kilem w żwirowym dnie rzeki. Ata przejęła

dowództwo na Ortolanie. Tornado stał na rufie i ani na chwilę nie

wypuszczał z ramion ciała Wireo; nikt nie śmiał się do niego zbli-

żyć.

Jaskółka i Błotniak pomogli mi opatrzyć rannych. Żołnierze

siedzieli na stopniach między pokładami, hamaki zawieszono na-

wet w ładowniach, które wcześniej zajmowały zapasy strzał. Kabi-

368

Steph

Swainsto

n

ny śmierdziały potem, mulistą rzeczną wodą i mokrymi piórami.

Z rąk do rąk podawano sobie jedzenie: chleb, wędzonego dorsza,

wywar z solirodka, czarną kawę i butelki z wodą. Mężczyźni i ko-

biety rozłożyli swoje tobołki na pokładach i tam spali.

Zaniosłem miskę frytek na rufę, ale Płowy kazał mi spadać.

- Na Insektach nie da się zemścić - powiedział. Krew Wireo

zaschła na jego plecach. Jej włosy zwisały i oplątywały się wokół

stosin piór.

- Pomóż mi zbudować dla niej stos pogrzebowy - poprosi-

łem. Wireo była z'łfc>we$. Znałem ich zwyczaje. W przeciwieństwie

do Awian, praktyczni mieszkańcy Niziemia nie chcieli przez wieki

zajmować wspaniałych grobowców. - Płowy, poproszę Cesarza,

aby wzniósł jej pomnik w miejscu, gdzie był most.

- )ak to, gdzie byl most?

- Właśnie o to chodzi.

Kiedy rząd statków przepływał w ciemnościach pod mostem,

zacząłem sortować i układać na rufowym pokładzie Ortolana

elementy stalowego rusztowania, elastyczne pasy oraz stosy śrub

i nakrętek, aby złożyć jedną z katapult z Lowes.

- To ustrojstwo jest zbyt niebezpieczne - zaprotestowała Ata.

- Nie pozwolę wam bawić- się nim na moim statku.

- Piorunie, zostaw Jaskółkę w spokoju! Pamiętaj o obietnicy.

Pomożesz mi z trebuszem?

- Myślę, że Jant ma rację. - Piorun podszedł do nas kryjąc

zmęczenie siłą woli, czystym głosem i prostą postawą. - Możemy

bezpiecznie strzelać z rufy.

- Jant bardziej mi się podobał, kiedy serwował sobie koktajle

narkotykowe - stwierdziła Ata.

Stojący na oku uważali, czy w naszym sąsiedztwie nie po-

jawiają się Insekty, podczas gdy ja i Tornado urządziliśmy sobie

zbrojną wyprawę na brzeg. Konie ciągnęły wozy pełne beczek ze

smołą. Ułożyliśmy pięćdziesiąt baryłek w piramidy wokół każdej

z czterech najbliższych podpór mostu.

Przykucnąłem i przytknąłem zapałkę do pasa żaglowego

płótna wetkniętego w jeden ze stosów, jednocześnie wołając do

pozostałych, aby zrobili to samo. Cofnęliśmy się i patrzyliśmy, jak

beczki się zapalają. Ogień szybko się rozprzestrzeniał. Baryłki pę-

kały, rozlewając zawartość.

Rok naszej wojny

369

Płowy podszedł do stosu, zdjął ciało Wireo z ramion i położył

- Żegnaj, ukochana - powiedział.

Płomienie objęły ją i po chwili gęsty dym przesłonił jej po-

stać. Buchające gorąco sprawiało, że cofaliśmy się coraz dalej. Pod-

pory mostu stanęły w ogniu.

- Idziemy - powiedziałem. Wróciliśmy wzdłuż brzegu rzeki,

wśród obcego krajobrazu. Wciąż się obawiałem Insektów, a jedno-

cześnie silnie odczuwałem ich nieobecność - zniknęły tak szybko

jak zdmuchnięty płomień świecy. Uciekły, a my szliśmy niezagro-

żeni przez ich bezdźwięczną krainę.

- Już nigdy nie spotkam takiej jak ona - powiedział ponuro

Płowy, kiedy dotarliśmy na Ortolana.

- W całej twojej nieśmiertelności może znajdzie się druga.

- Wireo, Wireo... Powinienem był uczynić ją Eszajem. Bóg

jeden wie, dlaczego zawsze zwlekam, aż robi się za późno.

Usłyszeliśmy czysty głos Pioruna instruującego drużynę ob-

sługującą katapultę. Mówił władczo. Nauczył się tego w młodym

wieku. Katapulta wystrzeliła. Płonąca beczka smoły zakreśliła łuk

wysoko nad naszymi głowami i uderzyła w most, skapując kro-

plami ognia. Tylko Piorun potrafił za pierwszym razem idealnie

ustawić trajektorię. Poleciały dwie kolejne beczki, rozpryskując się

o konstrukcję, która zapłonęła na całej długości.

Ludzie na wszystkich statkach, od pierwszego po ostatni, za-

częli wiwatować. Machali mieczami i wyrzucali w powietrze heł-

my i kubki. Ryk przybrał na sile, gdy płonący most rozjaśnił noc.

Głos Jaskółki wybijał się wśród innych. Wiwatowano tak długo, aż

ludziom zabrakło oddechu.

Most zakwit! jasną żółcią. Najbliższe nam podpory pękły od

ziemi ku niebu. Rozwijały się wzdłuż całej długości płachtami

ognia i cała konstrukcja zaczęła się sypać. Sztywne liny trzasnę-

ły, pomost się załamał. Całość runęła powoli, falistym ruchem; na

ziemię spadł deszcz szczątków, drobiny popiołu unosiły się w po-

wietrzu.

Myślałem o mieszkańcach oblężonego miasta Rachis i o sto-

pionym szkle, które już twardniało w stygnących ruinach Kutych.

- To im da nauczkę - powiedziałem do siebie.

Patrzyłem jak Papyria zapala się migotliwym bursztynem

i czernią, jak ogień rozprzestrzenia się na puste pola i wędruje aż

370 Steph Swainston

do murów miasta Latodzion. Gdzieś w tym chaosie tkwiła trum-

na Riegusa; czy zdołam ją kiedyś odnaleźć? Zamierzałem wysłać

zwiady jak tylko żołnierze zaczną rozbijać papyrowe budowle, Za-

sypywać tunele i odbudowywać miasta. Pustuł wiedział dokładnie,

gdzie się znajdowała; zamierzałem go tu przyciągnąć, żeby wskazał

nam to miejsce i przeszukał każdy centymetr ziemi. Postanowiłem

też znaleźć sposób, by Biegus dowiedział się prawdy, tak jak mu

to obiecałem. Teraz jestem czysty, więzienie uzależnienia wydaje

się odległe i dziwnie się czuję myśląc, że Przejście nadal istnieje,

a Biegus żyje.

- Muszę odszukać Biegusa. - Odwróciłem się do Pioruna.

- Trzeba odnaleźć trumnę króla.

Piorun skinął głową, jakby myślał dokładnie o tym samym.

- Zostanie wmurowana w ścianę. Kiedy zniszczymy Insekty,

odnajdziemy ją.

- Nawet bez zagrożenia z ich strony, uporanie się z Papyrią

zabierze całe miesiące - powiedziała jaskółka. Cyana siedziała ci-

cho przy niej; wciąż jeszcze nie chciała się zbliżyć do Pioruna.

- Tak, ale to wykonalne - odparł Łucznik.

Tornado milczał. Smutek marszczył jego twarz. Nie chciałem,

aby miał czas rozpamiętywać to, co się stało.

- Płowy - powiedziałem - jesteś nam potrzebny w Rachis.

Wciąż są tam Insekty, z którymi trzeba się rozprawić. Eleonora Ta-

nager potrzebuje pomocy.

- Rewolucja Eleonory - stwierdziła Ata opierając się o koło

sterowe.

- I jej koronacja - dodał Piorun dwornie.

Westchnąłem.

- To się nigdy nie kończy, co?

- Właśnie z tego względu powinieneś się uważać za szczęścia-

rza, Posłańcze.

Piorun mnie zrozumiał. Klepnął mnie w ramię. Twarz miał

uśmiechniętą.

- Nie martw się, Jant - powiedział. - Czas będzie płynął, a my

będziemy żyli. Będziemy żyli tak_długo, że wszystkie próby, przez

jakie przechodzimy, zmienią^ tónienia i najwspanialsze

opowieści.

Kon



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Swainston Steph Rok naszej wojny
Steph Swainston The Year of Our War
wojny religijne, religioznawstwo, II rok, chrześcijaństwo nowożytne
Polska, jako strażniczka cywilizacji zachodniej, i cele naszej obecnej wojny z bolszewikami(1)
Odczytane proroctwo, że rok 2012 będzie początkiem końca naszej cywilizacji
Adolf Warski – Rewolucja i wojny rewolucyjne (1921 rok)
Stanisław Cat Mackiewicz Ostatni rok wojny
Lekcja kliniczna 2 VI rok WL
Inwolucja połogowa i opieka poporodowa studenci V rok wam 5
download Prawo PrawoAW Prawo A W sem I rok akadem 2008 2009 Prezentacja prawo europejskie, A W ppt
7 Mikro i makro elementy naszej diety
download Finanse międzynarodowe FINANSE MIĘDZYNARODOWE WSZiM ROK III SPEC ZF
V rok seminariumt ppt
w 13 III rok VI sem

więcej podobnych podstron