Gombrowicz lecie


Przedwojenna proza Gombrowicza.

Pamiętnik z okresu dojrzewania (1933) - korzystam z opracowań Brodzkiej i Farona

Omówienie To debiut Gombrowicza, jego zbiór opowiadań dwóch rodzajów: opowiadania napisane na studiach warszawskich („Tancerz mecenasa Kraykowskiego”, „Krótki pamiętnik Jakuba Czarnieckiego”, „Dziwictwo”, „Zbrodnia z premedytacją”) i pisane już po powrocie z Francji („Biesiada u hrabiny Kotłubaj”, „Na pięć minut przed zaśnięciem”, „Zdarzenia na brygu Branbury”). Jego drugie wydanie wzbogacone o parę opowiadań ukazało się w 1957 pt. „Bakakaj” (tytuł od jednej z argentyńskich ulic). „Pamiętnik” wprowadził Gombrowicza w literaturę. Wszystkie opowiadania mają wspólny motyw: inicjację. Narrator znajduje się na zewnątrz jakiejś grupy społecznej związanej rzeczywistością wspólnego rytuału lub gry. Narrator jest „dziewiczy” rozdziera go stałe pożądanie zespolenia z grupą, przeniknięcia tajemnicy rytuału, połączone z lękliwością. Narrator jest niedojrzały - pozbawiony ustalonej roli i społecznej maski, a proces dojrzewania wiąże się z akcesem do określonej grupy społecznej. Bohater będąc na zewnątrz jakiejś formy odczuwa stale jej nacisk. Nie mogąc przeciwstawić się jej albo wpada w krańcową afirmację (np. w „Tancerzu…”) albo negację („Krótki pamiętnik Jakuba Czarnieckiego”, „Zbrodnia z premedytacją”), albo broni się niepewnie i w końcu ulega ze strachem i wstydliwą przyjemnością („Dziewictwo”, „Zdarzenia na brygu Branbury”).

W „Pamiętniku” wielokształt aluzji gatunkowych, wątków tematycznych i tonacji scala palinodia realizowana w parodii, poddana groteskowej grze. To palinodia osobliwa - w znaczeniu pierwotnym, antycznym palinodia to pieśń odwołująca sens innej pieśni tegoż autora, zaś palinodia w twórczości Gombrowicza jest nieporównywalnie bardziej perfidna - kompromituje jego własne manewry, wykonywane na sparodiowanych wzorcach. Ta gra, choć nie we wszystkich tekstach równie przemyślana i zwycięska, jest przecież - albo inspiruje, by stać się gwarantką dyskursów do wszelkich życiowych ról, do każdego z literackich wzorców. Zarówno do tych, co formułują psychospołeczną realność, śródludzką i uwewnętrznioną tak, jak i do tych, które w sztuce regulują naturę i stosowne relacje: gatunków, tematów i stylów. Wyróżnikiem pisarstwa Gombrowicza jest konsekwentna strategia powodująca autodemaskację sztuczności w tekstach i osobie autora. Autodemaskacje te - sztuki sztuką - nie prowadzą w świadomym założeniu do odsłonięcia nagiej subiektywności. „Ja” doznające siebie jako faktyczność dotkliwie antynomiczną, podminowaną zarazem instynktami i pragnieniem psychospołecznej formy, nie mogące się wyodrębnić i potwierdzić inaczej niż w międzyosobowych stosunkach, a przecież - w postulacie etycznym ustanawiające swą zasadniczość i pierwotność, ujawniać się chce w pisarstwie Gombrowicza jedynie jako sprawca mistyfikacji, w których projektuje siebie i koryguje przekornie, w przeświadczeniu, że samookreślenie definitywne jest samooszustwem albo śmiercią. Po latach doświadczeń autokreacyjnych Gombrowicz swój subiektywizm wypowie tak: „Bądź czujny, ostrożny, nigdy nie utożsamiaj się z tym, co z siebie robisz”. Właśnie to stwierdzenie wielokrotnie realizuje się w „Pamiętniku z okresu dojrzewania”. Pamiętniku, a nie dzienniku - podkreśla autor w przedmowie. Ale nawet przy istotnej różnicy na rzecz dystansu i konstrukcji nazwa książki w swojej jawności kontrastuje ze strategiami pisarza, który wypowiada się poprzez groteskowe substytuty.

Tytuł książki ujęty w innej perspektywie jako nazwa gatunkowa o długowiecznych tradycjach, naruszał oczekiwania czytelników przyzwyczajonych do opisanej naiwnie albo projektująco nadanej tożsamości osoby pamiętnikarza. Tymczasem „Pamiętnik” przekornie odwoływał się raczej do Montaigne'a, który własnego ja nie zamykał w gotowej formule, nie opisywał „istoty”, podmiotowość tropił w niestałości, rejestrował momentalne stany ich sprzeczności i zdumiewające przejścia. Jednak Gombrowicz nie poprzestaje na inspiracjach mistrza i wypracowuje swoje teorie również na przekór współczesnym kontynuatorom Montaige'a.

Instynktowna potrzeba samoobrony przed naporem wiar, ideologii, przed agresją nieuchwytnych nakazów osaczających i wdzierających się w osobowość w najpowszedniejszych stosunkach ludzkich, czyniących z niej jakby serię person manipulowanych przez protagonistów i sytuacje, a zarazem równie instynktowna trwoga przed nieznanym wyzierającym ze wszystkiego, co nieludzkie, nieoswojone w rytuałach: antynomiczność fascynacji i lęku przed zagadkami mikroświata jednostki pulsującego poniżej świadomości, podmiotującego ją anomalią i chaosem - to empiria psychospołeczna stanowiąca tworzywo zbioru. To empiria zawarta w doznaniach i refleksjach subiektywności, młodzieńczej w tym sensie, iż w nadmiarze wrażliwej na sygnały rzeczywistości, zarówno otaczającej jak wewnętrznej. Subiektywność ta nieustannie myli tropy, zmienia strategie, wymyka się identyfikacji, nie chce być wpisana w osobę autora - twórcy tekstów. Chce ujawnić się jedynie w reżyserii w groteskowej grze jaką uprawia uosobionymi narratorami opowiadań (tylko jedno jest narracją bezosobową) i realnościami, które powołują oni do istnienia. Niemal każdy z tych narratorów jest produktem międzysfer: środowiskowych lub etnicznych, niemal każdy osaczony jest anomalią, patologią biologiczną lub obsesją. Narratorzy ci jakby dzielą ze sobą psychospołeczne tworzywo zbioru, ich dziwactwa czy choroby są medium, przez które wypowiada się udręczona wrażliwość. Opowiadając o swoich biografiach, o rodowodzie, który zaciążył na ich psychice („Krótki pamiętnik Jakuba Czarnieckiego), o kulminacyjnych momentach życiorysu (Tancerz mecenasa Krajkowskiego), o zdarzeniach niby tylko towarzyskich (Biesiada u hrabiny Kotłubaj), o przygodach wyobrażanych egzotycznie (Na pięć minut przed zaśnięciem, Zdarzenia na brygu Branbury) komponują oni „faktyczność” utworów utkaną z opalizujących elementów i sugerują rozmaite jej interpretacje, migotliwe i aluzyjne jak w „Biesiadzie” lub przeciwnie - nieubłaganie i systematycznie, jak na przykład w „Zbrodni z premedytacją” (narratorem jest sędzia śledczy, jej wyobraźniowy inspirator). Są to zawsze interpretacje upozorowane, zbudowane z lękowo-życzeniowych odczytań. „faktów” spotęgowanie sztucznych i demaskujących swój groteskowy status. „Faktyczność” kreowana jest w tych narracjach jako całkowicie parodyjna i pasożytująca na wzorach powieści awanturniczej, kryminału, romansu trywialnego, gawędy, obrazka rodzajowego, analizy introspekcyjnej lub behawioralnej, jest splotem niby-prawdopodobnych, a z nagła podpadających w absurd scenerii, postaci sytuacji oraz - wyobraźniowych projekcji bardziej lub mniej fantazmatycznych - ale i te z kolei kompromituje wszechobecny żart. Nie sposób więc rozdzielić stref niby-mimetycznych i jawnie nierzeczywistych, nieustannie przenikają się wzajemnie.

Pamiętnik w wielu wariantach pokazał własną materię twórczości debiutującego pisarza, inwencję jego parodii językowej. Ujawnił różnorodne zastosowania reguł gry groteskowej: zdyscyplinowanej zwłaszcza w opowiadaniach, jakby zanurzonych w potoczności, a kwestionujących jej zwyczajność i wymierność, bardziej natomiast swobodnej w utworach parodiujących przepływ skojarzeń albo we wspomnieniach rozpiętych między codziennością, a egzotyką („Na pięć minut przed zaśnięciem”, „Zdarzenia na brygu Bandury”). W tej grze ośmieszone wizje grozy wnikają w obcowania potoczne, a szczegóły realności powszedniej w obsesyjnie uporczywych repetycjach w zmienne przestrzenie urojeń.

W chwili, gdy się pojawił, Pamiętnik był niełatwym zjawiskiem do oswojenia. Wbrew pozorom niewiele miał wspólnego z minioną fazą awangardyzmu, tak w swoich pomysłach konstrukcyjnych, jak też w swej ludyczności. Różnił się wszechogarniającą parodią sceptycznej powagi lub tragizmu wybitnych i niemal równoczesnych utworów rówieśników - Brezy Andrzejewskiego, Rudnickiego. Zasięgiem swej groteski, sposobami kompromitacji konwencji zarówno literackich jak życiowych wykraczał poza obszary pisarstwa Choromańskiego, Gałczyńskiego. Recenzenci tradycjonalni zepchnęli Pamiętnik w infantylizm, pisarscy rówieśnicy zareagowali zaciekawieniem i aprobatą dla jawnej odrębności debiutanta. „Pamiętnik” w perspektywie całej twórczości Gombrowicza ukazuje narodziny jej poetyki i podstawowych wątków, okazuje się ważnym jej ogniwem.

Biesiada u hrabiny Kotłubaj - streszczenie i opracowanie. Narrator to mieszczański syn, ale pragnący dostać się na arystokratyczne salony. Uzyskawszy już wstęp, próbuje za wszelką cenę stanąć na wysokości zadania. Pozornie nie odbija od grona bywalców piątkowych obiadów hrabiny, ale różnica jest zasadnicza: styl życia i poglądy, które dla wysoko urodzonych są tylko wspaniale dopracowaną formą zewnętrzną, adept przyjmuje za istotną treść swojej osobowości, utożsamia się z nimi. Dopiero dopuszczony do najściślejszego kółka przyjaciół hrabiny, przekonuje się, że sekret arystokracji leży w umiejętności gry ideami i formą, wyjścia ponad nie. Przerażony prostaczek w nagłej przemianie współbiesiadników dostrzega coś diabolicznego, a a atmosfera aluzji i niedomówień osacza go zewsząd, by wreszcie wydobyć spoza szczytnych, dobroczynnych ideałów hrabiny i jej gości, ukryty sadyzm i okrucieństwo. Narrator niby-scenek rodzajowych na biesiadzie u arystokratycznej damy, mieszczuch spragniony inicjacji w krąg otaczający potomkinię hetmanów jest postacią - wydawałoby się - oswojoną i zużytą w literaturze. Tymczasem już w pierwszych zdaniach autoprezentacji, zanim rozegra się szalona groteska, z arystokratów czyniąca kanibalów, którzy rzekomo pożarli jej chłopskie dziecko, narrator ten, przeznaczony raczej na postać naiwnie prostoduszną, okazuje się w wyniku strategii Reżysera wyrafinowaną kompromitacją stereotypu. Jego mowa jest tak dalece autoparodystyczna, w takim sprzężeniu zbudowana z cytatów stylu komicznie podniosłego z przerywnikami w kształcie aforyzmów i okolicznościowych wierszowanych żarcików, że niemal natychmiast unieważnia jego identyfikację, zmienia go w personę - w roli. Jednakże, zgodnie z regułą w jarskiej uczcie i w konwersacji ozdabianej kupletami rodem z trywialnej operetki popada w widzeniu obserwatora wymiar perwersyjnych bestii, pozostając niejako we własnej skórze. Aż do finału utworu rośnie ta niesamowita groza: każdy element realności nie jest tym, czym się zdaje.

Zbrodnia z premedytacją - utwór zaczyna się jak gawęda, a rozwija jak parodia kryminału. Tym razem jednak parodyjność nie objawia się w ostentacyjnych szaleństwach narratora i postaci. We wszystkim przeważa rzeczowość potoczna albo urzędowo-protokolarna - w końcu to śledztwo. Kompromituje się ją zwrotnie, czyni z niej groteskowy fantom, absurdalność logiki fabularnej wczepiającej urojenie w realność. Narrator sędzia śledczy przybywając do dworu w interesach, zamiast gospodarza zastaje jego rodzinę zastygłą w niezrozumiałym ceremoniale. Z opóźnieniem zostaje powiadomiony, że gospodarz zmarł na atak serca. Przybysz znajduje się w sytuacji współżałobnika - jest to jakby ofiara za bezwiedne sprofanowanie żałoby trywialnym obżarstwem i żarcikami. Jednakże w wybuchu buntu przeciw wymogom narzuconym mu przez sytuację, chce zdominować żałobników i trupa. Zgon naturalny przekształca w bezmyślne morderstwo, rodzinie zmarłego odbiera godność, niszczy rytuał żałobny. Owładnięty obsesyjnym pomysłem, zbrodnię konstruuje w różnych wersjach - w krąg swej obsesji wciąga otoczenie rzekomego denata. Wreszcie definitywnie wyznacza role zrodzone w urojonej dedukcji. Wykonawczą niespełnionej zbrodni czyni syna gospodarza. Utożsamiając się z rolą ojcobójcy, syn uzupełnia dowody rzeczowe. W furii, własnoręcznie dusi trupa pozostawiając odciski dziesięciu palców. Zbrodnia została zmaterializowana. Wahania ekspertów sądowych rozproszy wyznanie mordercy. Jest to jednak zarazem klęska narratora - scenariusz jaki zbudował z pozornych odczytań znaczeń tej faktyczności, w którą wtargnął i którą chce ugodzić swoją reżyserią, okazuje się zagrożeniem i dla niego. Mistyfikator wpada w sidła własnego pomysłu, sam staje się przedmiotem manipulacji przez swój własny eksperyment. To wszystko ujawnia relatywizm możliwości poznawczych jak i autokreacyjnych, wyzwala demonizm względności szalejący w interpretacjach zdarzeń zachowań cudzych i własnych.

Tancerz Mecenasa Kraykowskiego - bohater skarcony przez majestatycznego prawnika wybucha nagłą namiętnością do swego mentora i zaczyna zatruwać mu życie objawami czci i poddania (wykupuje mu ciasteczka w cukierni i wizyty w toalecie). Mecenas jest formą skończoną, pełną, bez żadnych rys i pęknięć, odmalowany z uwielbieniem portret mecenasa jest w istocie wyjątkowo złośliwą kreaturą. „Tancerz” obejmuje jedną ze wstydliwych cech Gombrowicza: bezwiedny podziw dla ludzi w pełni uformowanych, dobrze osadzonych w życiu, choćby ich dusze były tuzinkowe. Właściwie każdy z kolejnych narratorów Pamiętnika charakteryzuje się jakąś słabą stroną, wstydliwym zakamarkiem duszy, nie do oglądania - nie dlatego, że to ciemne złe i straszne, a dlatego, że głupie, przypadkowe i niedojrzałe. Każdy z narratorów odkrywa przed czytelnikiem taki zaułek - i wolno sądzić, że to wstydliwe cechy osobowości pisarza.

Pamiętnik Jakuba Czarnieckiego - bohater jest synem zubożałego arystokraty i bogatej Żydówki. Na skutek tego zmieszania ras żadna grupa społeczna nie przyznaje się do niego i nie chce go mieć w swym gronie, mimo iż chłopiec ma wiele dobrych chęci. Narrator jest doskonale naiwny: rozmaite mitologie społeczne i ich język są dla niego niezrozumiałe, może najwyżej obserwować z zewnątrz różne rytuały, ale nie będzie nigdy dopuszczony do konfidencji. Zewsząd otacza go język tajemnicy, bohater nic nie rozumie, ale oczy ma szeroko otwarte i siła demaskacji tego spojrzenia jest olbrzymia. Dlaczego matka Żydówka jest dla ojca wcieleniem ohydy, skoro posiada on takie same braki w wyglądzie? Dlaczego znęcanie się nad żabą jest świetną zabawą, a nad jaskółką zbrodnią? Czym udowodnić bezsensowny patriotyzm i grę miłosną? Czemu zawód żołnierza jest kraśny mimo nękania przez brud, choroby i śmierć? Arbitralność i konwencjonalizm mitologii społecznej, są dla narratora oczywiste. Buntując się tworzy własną mitologię i język tajemnicy z pozoru pozbawiony sensu. Ta kompromitacja form, narzuconych przez społeczeństwo kończy się nieoczekiwaną konkluzją. Okazuje się, że jakkolwiek mity mają sens pozorny, to bez pozorów człowiek żyć nie potrafi: każdy bezsens budzi zabobonny lęk. I narzeczona bohatera woli znieść ropuchę wrzuconą za bluzkę, niż powtórzyć za nim kilka niezrozumiałych sylab.

Dziewictwo - bohaterka nieświadoma brudów życia, odczuwa pragnienie przełamania muru tajemnicy wokół siebie. Życie autentyczne to w jej wyobrażeniach masochistyczna rozkosz bólu i poniżenia. Alicja wprawia w przerażenie swego narzeczonego, zwierzając mu się z kradzieży, a w końcu proponując wspólne ogryzienie kości, leżącej na śmietniku.

Na 5 minut przed zaśnięciem - tajemnicze wizje bohatera nachodzące go przed zaśnięciem z jednej strony prezentują pragnienie powrotu do dzieciństwa, dziewiczość, spokój i nieświadomość z drugiej wyraża się w nich agresja obcych, potężnych sił dybiących na niewinność narratora. Demoniczny Murzyn pragnie udręczyć bohatera, trędowaci z wysepki na Morzu Żółtym polują na niego, aby zniweczyć czystość jego skóry i odebrać mu dziewictwo. Narrator broni się, ale widać jego masochizm. Cierpienie napawa zgrozą, ale i pociąga.

Zdarzenia na Brygu Branbury - oparta na schemacie powieści marynistycznej (podobna do marnej powieści Forestera „Szczęśliwy powrót”). Narrator pan F. Zantman, człowiek skromny i stateczny wypływa w morze jako pasażer brygu udającego się do Ameryki. Załoga z początku korzy się przed władzą kapitana i pierwszego oficera, ale prędko pozorna normalność tej społeczności ulega wynaturzeniu. Ludzi zabija nuda, a każda myśl staje się obsesją, każda skłonność manią. Kapitan bezskutecznie usiłuje opanować terrorem sytuację - wybucha psychologiczny bunt załogi. Ludzie na lądzie ograniczają się wzajemnie w jakiejś normie. W momencie, gdy aktywność zostaje zahamowana, a mała grupka ludzi - izolowana na skrawku przestrzeni, rozmaite rzeczy wypływają na wierzch i stają się najważniejsze. Załoga brygu wpada w niedojrzałość, poddaje się kompromitującym marzeniom i skłonnościom. Wszystko to opisuje zabarykadowany w swej kabinie pan Zantman, zachowując wobec buntu postawę ambiwalentną - broni się przed niedojrzałością, ale czuje że i ona go osobiście dotyczy. Jednak koniec jest konkluzją całego pamiętnika: zwierzęcość jest zwierciadłem, w którym przegląda się wnętrze - a wejście na pokład tylko to uwidacznia.

Ferdydurke

Powieść awangardowa - cechy: autotematyzm, walka z mitami sztuczny (nieprzeźroczysty) język, groteska jako zasada kompozycyjna i sposób interpretacji świata przedstawionego, odrzucenie realizmu, konstruowanie oryginalnego języka, intertekstualność, parodie stylów, synkretyzm rodzajowy. Pisanie staje się grą.

Ferdydurke - opracowanie

Zwraca się też uwagę, że w powieści Siclaira Lewisa „Babbitt” jeden z bohaterów nazywa się Fredry Durkee. Może to być też zniekształcona forma wyrażenia „thirty door key” - trzydzieści kluczy - przypomnijmy, że bohater w chwili rozpoczęcia powieści ma 30 lat. Sam Gombrowicz nigdy tego nie skomentował - tytuł może być rodzajem gry z czytelnikiem - być może czytelnik znowu wpada w formę szukając logicznego wyjaśnienia tytułu. Zresztą obok tytułu mamy inne niekonwencjonalne słowa: łydka, pupa, gęba na określenie egzystencji człowieka. Literaturoznawcy widzą w Ferdydurke nawiązanie do zmagań polskiego ucznia z systemem edukacyjnym (powieść ukazała się w 40 lat po „Syzyfowych pracach” Żeromskiego.

Bohaterowie powieści są niedookreśleni, słabo znamy ich przeszłość. Nawet główny bohater nie posiada pełnego rysu psychologicznego. To tylko nosiciele gęb. Uproszczenie to zabieg celowy. Narrator Józio Kowalski - 30letni pisarz, który nie potrafi poradzić sobie z problemami dorosłego człowieka, brakuje mu dojrzałości emocjonalnej. Usilnie próbuje wyzwolić się z formy, nie chce być traktowany jak dziecko, ani w szkole ani przez krewnych na wsi. Wpada również we własne sidła, zakochując się w pensjonarce Zucie i starając się zwrócić na siebie jej uwagę w mało dojrzały sposób. Na koniec jest już świadomy, że nie można uciec od formy. Wydostając się z jednej, wpada w kolejną. Innym bohaterem jest Miętaalski zwany Miętusem - wulgarny, owładnięty obsesją ucieczki od inteligencji. Jego bratanie się z parobkiem jest próbą nawiązania kontaktu z naturą, szczerością i bezpośredniością. Z kolei Syfon (Pylaszczykiewicz) to przedstawiciel rzetelnych i ułożonych chłopiąt - typowy prymus, zawsze podporządkowany formie. W końcu „zgwałcony przez uszy” nie potrafi normalnie egzystować i popełnia samobójstwo. Kolejny bohater to profesor Pimko, prowadzący grę z uczniami, która ma ich wpędzić w niewinność. Realizuje się w formie belfra, ale przyłapany w pokoju Zuty zostaje zdegradowany do biologizmu. Innym nauczycielem jest całkowicie podporządkowany formie Bladaczka - to ten, co każe powtarzać „Słowacki wielkim poetą był”. Przykładem fałszywej formy są Młodziakowie - niby nowocześni rodzice - on inżynier o prostackich manierach łazienkowych, ona działaczka społeczna w rzeczywistości są staroświeccy. Ich córka Zuta jest symbolem młodości, nowoczesności, witalności i seksu. Zwraca na siebie uwagę mężczyzn w różnym wieku. Reprezentacją warstwy szlacheckiej są Hurleccy - wyniośli mimo zbiednienia i pogardliwi dla parobków. Ich reprezentant Walek przełamuje formę pod wpływem Miętusa.
Ferdydurke posiada pewne słowa klucze - poprzez cielesność tłumaczy metaforę życia. Symbole:
pupa, upupienie - dziecinność, niewinność. Pupę przyprawia szkoła oraz nauczyciele i dorośli. Główny bohater, trzydziestoletni pisarz, znowu zostaje wpędzony w dzieciństwo, w formę chłopca, gimnazjalisty (wszystko przez Pimkę). Pobyt w szkole tylko utrzymuje w nim stan dziecinności. Metodą jest powtarzanie przez nauczycieli utartych sloganów i regułek. Utrzymaniu tego stanu sprzyjają matki, które z zachwytem obserwują swoje dzieci.
łydka - symbol witalizmu i młodości. Widać to u Młodziaków. Łydka to sfera nieuświadomionej biologii, stanowi podtekst do innych potrzeb duchowych. Inżynier wraz z rodziną deklarują nowoczesny stosunek do życia, zachęcają swoją nastoletnią córkę do swobodnego zachowania. Dlatego łydka nierozłącznie kojarzy się z postacią Zuty, która jest ucieleśnieniem atrakcyjności. Jest obiektem westchnień zarówno młodych jak i dojrzałych mężczyzn. Jej obojętność drażni Józia, który za wszelką cenę próbuje zdemaskować ją jako normalną dziewczynę.
gęba - to obraz stosunków międzyludzkich. Gębę można ją komuś przyprawić, ale nie sposób się od niej uwolnić. To rodzaj maski, która ujawnia się najbardziej u Hurleckich. Bohater obserwuje relacje między warstwami społecznymi. Reprezentanci poszczególnych warstw znają swoje miejsce w hierarchii i w zależności od tego legitymują się odpowiednią „gębą”. Hurleccy żyją ponad stan kosztem innych, z wyższością tratują parobków.

Groteskowość Ferdydurke wyraża się nie tylko w tych symbolach, ale również w groteskowych scenach (walka na miny), w absurdzie, alogiczności, karykaturalności, oniryzmie, dekonstrukcji świata rozlicznych grach językowych. To również międzywojenna powieść awangardowa, w której stapia się poetyka realistycznej z romantyczno-symboliczną. Z tej pierwszej pochodzi automatyzm zdarzeń i odruchów, immanentna logika łańcucha faktów, niepodległa wobec roszczeń działających osób, rodem z drugiej jest arbitralność zestawień (słów, zdarzeń, zajść), poprzez którą manifestuje się buntowniczy indywidualizm narratora.

Streszczenie: akcja toczy się w pierwszej połowie XX wieku. Józio budzi się we wtorkowy poranek z poczuciem, że nie istnieje w pełni. Przypomina sobie czasy wczesnego dzieciństwa, czasy szkolne. Nie czuje się dorosły. „Niedojrzałym” okrzyknęli go również krytycy jego dzieła „Pamiętnika z okresu dojrzewania”. Dostrzega, że człowiek nie może być sobą, że jest zamknięty w jakiejś formie, ustawiony względem innych ludzi. Przystępuje do pracy nad nowa książką, w której planuje się w pełni wyrazić. Nieoczekiwanie przychodzi do niego profesor Pimko, który traktuje go jak ucznia: odpytuje z zadanych lekcji, stwierdza zasadnicze braki w wiedzy. Zachowanie profesora wymusza na nim grzeczność i szacunek wobec nauczyciela. W celu uzupełnienia wiedzy, zostaje umieszczony w klasie szóstej, w szkole dyrektora Piórkowskiego. Józio nie może się pogodzić z tym, że mimo wieku został znowu umieszczony w szkole z małoletnimi uczniami. W czasie przerwy między lekcjami obserwuje swoich kolegów. Jest to młodzież w przedziale wiekowym od dziesięciu do dwudziestu lat. Za płotem stoją matki, obserwujące swoje pociechy. To jeszcze bardziej wzmaga w Józiu poczucie niewinności. Profesor Pimko, jest inspektorem, który próbuje narzucić uczniom formę, tzw. „pupę”. Chce nauczyć belfra, w jaki sposób skutecznie sterować młodzieżą. Belfer uważa, że chłopcy są niewinni, co wzbudza w niektórych z nich bunt i chęć pokazania, że jest inaczej. Inni uczniowie zgadzają się na taką formę. Klasa, do której trafia Józio jest podzielona na dwie grupy: jedną z nich to reprezentacja niegrzecznych chłopców z Miętusem na czele. Chłopcy ci używają wulgaryzmów, opowiadają sobie sprośne historyjki o kobietach. Drugą grupę stanowią grzeczni chłopcy, skrupulatnie wykonujący polecenia nauczyciela pod przywództwem Syfona Miętus usilnie przekonuje Syfona, że i tak zmusi go do przejścia na jego stronę. Na siłę opowiada mu sprośne historyjki, używając do tego wulgarnych wyrazów. Podczas lekcji polskiego znudzony nauczyciel Bladaczka, przekazuje uczniom utarte formuły dotyczące poezji Słowackiego, co budzi sprzeciw Gałkiewicza, który uważa, że Słowacki jest czytany na siłę i wcale nie wielbiony. W odpowiedzi Syfon zaczyna recytować poezję słowackiego, co ucisza bunt. Po lekcji kontynuuje się spór o niewinność. Józio próbował uratować Syfona od „gwałtu” na nim, ale niespodziewanie został wezwany do roli superarbitra w pojedynku na miny. Miętus wykrzywia twarz w najokropniejsze grymasy, zaś Syfon przybierał łagodne miny wyrażające zachwyt. Na lekcji łaciny, na której ujawnił się brak wiedzy uczniów Syfon znowu dał popis przekładu, a po lekcji rozpętała się bijatyka. Józio pozostał biernym obserwatorem bójki. Pimko prowadzi Józia do nowoczesnych Wiktora i Joanny Młodziaków, zrywających z konwenansami. Ich córka Zuta to wysportowana pensjonarka. Profesor chce, by Józio zakochał się w nowoczesnej szesnastolatce, prowokacyjnie opowiada o jej bulwersujących i frywolnych zachowaniach. Józio domyśla się, jakie są jego plany nie potrafi jednak zdobyć się na ucieczkę. Józio zakochuje się w Zycie, niestety dziewczyna nie zwraca na niego uwagi. Dowiaduje się, że jest nią również zainteresowany Kopyrda, kolega z klasy Józia. Tymczasem zgwałcony przez uszy Syfon nie może sobie poradzić z natłokiem sprośnych myśli i wiesza się na wieszaku.. Miętus marzy o nawiązaniu kontaktu z prawdziwym parobkiem. Zaczyna przychodzić do państwa Młodziaków, spotyka się tam z ich służącą (namiastka ludu). Zuta lekceważy zaloty Józia. Józio próbuje zdemaskować rodzinę Młodziaków, która jest nowoczesna tylko na pokaz, w rzeczywistości Młodziakowi są tradycjonalistami. Józio próbuje namówić Zutę by urodziła nieślubne dziecko. Przy obiedzie wrzuca do kompotu kawałki jedzenia i śmieci. Był to dla Młodziaków widok niezwykle bulwersujący. Józio podgląda Zutę. Czyta listy od wielbicieli, dowiaduje się, że interesowali się nią między innymi: prokurator, podoficer, obywatel ziemski, a także Pimko, który chce się spotkać aby uzupełnić wiedzę z Norwida. Józio znajduje też liścik od Kopyrdy, nakłaniający do intymnej schadzki. Postanawia podrobić pismo Zuty i umawia się w jej imieniu z Kopyrdą o północy, a z profesorem po północy. Potem podgląda Młodziaków w łazience, ma nadzieję, że zdradzą się tam z jakąś słabością. Pozostawia im informację, że ich podglądał, dorośli są zbulwersowania, ale nie Zuta. Ta wręcz przeczuwała, że jest podglądana, dlatego zachowywała się jak przystało. Kiedy w nocy przyszli do Zuty dwaj nocni goście, Józio wszczął alarm, że w domu są złodzieje. Józio pokazał Kopyrdę, który ukrywał się w szafie. Młodziakowie uznają, że to bardzo nowoczesne, by do ich córki przychodził w nocy mężczyzna. Kiedy Józio pokazał im starego Pimkę, byli oburzeni. Wywiązała się awantura i bijatyka - gombrowiczowska kupa. Józio korzysta z zamieszania i postanawia wyjechać na wieś. Po drodze zabiera Miętusa, który po zgwałceniu służącej doszedł do wniosku, że to nie to samo, co poznanie parobka. Chłopcy poszukują parobka, niestety żaden z chłopów pobierających nauki w mieście nie spełnia oczekiwań Miętusa, ponieważ mają sztuczne „gęby”. W jednej ze wsi znajdują ludzi wściekłych jak psy, którzy próbują się na nich rzucić. Z opresji ratuje ich ciotka Hurlecka, z domu Lin, która pamięta Józia z dzieciństwa. Zabiera ich do swojej posiadłości, opowiada o dzieciństwie Józia, który według jej wyliczeń powinien mieć trzydzieści lat. Miętus jest tym faktem bardzo zaskoczony, Józio pod wpływem opowieści o swoim dzieciństwie jeszcze bardziej wpędza się w dzieciństwo. Na miejscu poznaje swoją rodzinę: wuja Konstantego, kuzyna Zygmunta i młodziutką Zosię. Miętus dostrzega parobka Walka, próbuje się z nim zbratać, co psuje Józio policzkując parobka. W nocy Miętus udaje się do kuchni, gdzie udaje się mu nakłonić parobka, by ten uderzył go w twarz - w celu zbratania. Tymczasem Konstanty podejrzewa skłonności homoseksualne u Miętusa. Jozio próbuje bezskutecznie tłumaczyć, że chodzi o zbratanie się z chłopcem w podobnym wieku. Rozochocona służba rozpowiada plotki o mieszkańcach dworu: że panicz Zygmunt ma Starkę, tzn. wdowę, z która spotyka się w krzakach, że pani dziedziczka boi się krowy. O zajściu pana domu informuje lokaj. Miętus zaczyna mówić gwarą, czas spędza w towarzystwie służby, zarzuca Józiowi, że uległ formie. Domownicy postanawiają, że chłopcy wrócą do Warszawy. Miętus chce zabrać ze sobą parobka. Niestety w nocy budzą się wszyscy domownicy, a widząc zachowanie Miętusa postanawiają dać mu w pupę. Walek staje w obronie Miętusa i wymierza Konstantemu policzek. Józio ucieka z dworu zabierając ze sobą Zosię. Po drodze całuje ją w usta; Okazuje się, ze można uciec od formy, ale tylko w inną formę, zaś przed człowiekiem tylko w ramiona innego człowieka. Dopisek: „Koniec i bomba. A kto czytał, ten trąba! W.G.”.

Akcję przerywają dwie opowieści - o Fildorze dzieckiem podszytym (rozdział IV-V) i o Filbercie dzieckiem podszytym (XI-XII). W przedmowie do Fildora autor mówi o konstrukcji dzieła, rozterkach pisarza, którego dzieło nie jest należycie czytane i poprawnie rozumiane przez czytelnika. Zastanawia się również nad zagadnieniem formy, nad tym czy stwarza ją człowiek czy ona stwarza człowieka. Wyraża swój bunt przeciwko uleganiu koncepcjom artystycznym a sam podział na artystów i zwykłych ludzi uważa za bzdurę. Autor wygłasza hasła głoszące przeciwstawianie się formie. Opowiadanie Profesor Syntetologii, Filidor, zmierzył się z analitykiem, profesorem Momsenem, który zawsze wszystko rozkładał na części. Jego ofiarą padła żona Filidora, którą najpierw rozebrał wzrokiem, by potem zrobić błyskawiczną analizę moczu. Skompromitowana kobieta w stanie rozkładu znalazła się w szpitalu. Zaś syntetyk wraz z asystentami próbowali jej pomóc. Profesor sprzedał cały swój dobytek by „złożyć” partnerkę, Florę Gente. Po długim dokładaniu złotówek na kupę Flora poczuła się znużona, „stawała się sumą”. Pokonany anty-Filidor uderzył w twarz przeciwnika, doprowadzając w ten sposób do syntezy. Tymczasem żona Filidora ozdrowiała, tzn. zjednoczyła się. Doszło do pojedynku, który się odbył na zasadzie symetrii, tzn. ruchom jednego przeciwnika odpowiadał taki sam ruch drugiego przeciwnika. Obaj odstrzeliwali kolejne części ciała kobiety rywala. Po latach Filidor wspomina to z rozrzewieniem i twierdzi, że wszystko podszyte jest dzieckiem. W przedmowie do Filberta autor mówi o oczekiwaniach względem literatury, wymienia powody cierpienia twórcy i różne genezy dzieła. Filbert to historia mistrza gry w tenisa. Nagle zabrakło piłki rozbitej strzałem pewnego pułkownika, co doprowadziło do agresji zawodników wobec siebie. Kula ugodziła armatora w szyję. Żona nie mogąc nic zrobić w tłumie wyładowała swoje emocje na policzku sąsiada. Okazał się on epileptykiem i wpadł w szał. Mężczyźni dosiadali kobiety jak konie. Nieoczekiwanie na środek placu wyszedł markiz Filiberthe i zapytał tłumu, czy ktoś ma ochotę obrazić jego żonę. Zapadła cisza. Zbliżyło się do niego trzydziestu sześciu mężczyzn dosiadających kobiety. Pod wpływem obelg kobieta poroniła, zaś Filibert podszyty dzieckiem odszedł zawstydzony wśród burzy oklasków.

Opracowanie dodatkowe: Jan Błoński „Rozbieranie Józia

W Polsce Ferdydurke najpopularniejszą powieścią Gombrowicza (na Zachodzie wyżej ceni się Pornografię). Popularność dzieła - być może za sprawą szaleńczo wesołej tonacji, mamy wrażenie, że autor bawi się równie dobrze jak my. Polski czytelnie lepiej orientuje się w realiach lektury (zna odnośniki, rozpoznaje miejsca, sytuacje), słowne „rozhasanie” Gombrowicza dociera doń bezpośrednio. Przed wojną (1937 wydanie) była czytana jako satyryczna powieść obyczajowa. Drugie wydanie dzieła - 1957 - interpretacje z l. 50-60 także podkreślają ideowo-społeczny aspekt utworu. To nowe wesele, złośliwa panoramę polskiej kulturalnej niemocy (Polak tradycyjny - okopany we dworze, szkole walczy tutaj z karykaturalnie ukazanym inżyniersko-scjentystycznym postępem). Największym urokiem dzieła jest jego nieprzewidywalność. Utwór roi się od niespodzianek - nieobliczalny jest świat w którym poruszają się postaci (chłopi zamieniają się w psy:), nieobliczalny jest główny bohater. Józio - niby- występuje w powieści w dwu wiekach - dojrzałym i niedojrzałym. Józio odmłodzony i upupiony nie stracił pamięci swego wieku, ale całe otoczenie traktuje go jak uczniaka. A skoro oni go tak traktują - on zaczyna tak postępować, a nawet myśleć. Jego historia to także powieść edukacyjna.
FORMA - porządkując sobie świat sięgamy stale po ujęcia i sposoby, które przed nami pomyśleli inni. Wszystko czego się tkniemy jest już jakoś zobaczone, ukształcone, uczłowieczone... W nasze myśli i czyny wkradają się z konieczności starania i działania innych ludzi, mądre czy głupie, ale nieuchronnie obecne. [...] Gombrowicz odkrył, że każda forma jest zaopatrzona w wektor ciążący/lub odpychający ku/od jakiemuś człowiekowi czy społeczności. Człowiek żyje w niewoli form; tylko dzięki formom jest w stanie zrozumieć i ogarnąć świat. Tylko za sprawą form człowiek może się komunikować z innymi; ale jeśli tak jest to znajduje się stale pod naciskiem innych. Form niewolą człowieka, ale jednocześnie są niezbędne, im więcej form tym wyższa cywilizacja, bo tym szybsza komunikacja między ludźmi. Dlatego człowiek pozwala się uciskać i ugniatać, czuje, że nie może istnieć samotnie, bo, bo mało co samotnie zrozumie i odczytuje. Formą jest to co w jednostce nie jest indywidualne.

Znalazłem jeszcze autokomentarz do „Ferdydurke” z Dzienników:
Nie ze wszystkim mnie zrozumieli (mowa o artykułach, które ukazują się w kraju na temat Ferdydurki) lub raczej wyciągnęli ze mnie to tylko, co jest "na czasie", odpowiadające ich obecnej historii, ich sytuacji. Jestem zrezygnowany: takie fragmentaryczne - egoistyczne, powiedziałbym - odczytywanie, zawsze pod kątem bieżącej potrzeby, jest nieuniknione. Przed wojną Ferdydurke uchodziła za bełkot szaleństwa, gdyż w dobie radosnej twórczości i mocarstwowego zrywu zanadto psuła paradę. Dziś, gdy Gęba i Pupa dotkliwie dały się we znaki narodowi, została podniesiona do rangi satyry i krytyki całą gębą, a jakże, niczym Wolter! Teraz mówi się, że książka rozumna (ba! nawet klarowna i precyzyjna!), dzieło trzeźwego racjonalisty, który z premedytacją osądza i karci, dzieło nieomal klasyczne i jak najściślej odważone! Z wariata wyskoczyć na racjonalistę - czy to awans dla artysty? Ale ten racjonalizm ferdydurkowaty nawala w pewnej chwili krytykom i artykuły kończą się zazwyczaj zakłopotanym twierdzeniem, że chyba "Gombrowicz nie przemyślał swoich poglądów do końca", bo jednak utwór nie chce im wleźć bez reszty w "koncepcję", którą pracowicie wydedukowali. A może nie chce wleźć, bo koncepcja za ciasna? Spróbuję w skrócie określić moje najgrubsze z nimi nieporozumienia. Ferdydurke dlatego jest niełatwa do odczytania, że zawiera się w niej pewne specjalne widzenie człowieka. Jakże oni widzą tego mojego człowieka? A jak ja go widzę? Oni mówią - i słusznie - że w Ferdydurce człowiek jest stwarzany przez ludzi. Ale rozumieją to przede wszystkim jako uzależnienie człowieka od grupy społecznej, która narzuca mu obyczaj, konwenans, styl... I nawet zdarza się im w tym punkcie nadmienić, iż jest to prawda zgoła banalna, truizm i wywalanie otwartych drzwi. Jednego wszakże nie dostrzegli. Mianowicie, iż ten proces urabiania człowieka przez ludzi jest w Ferdydurke pojęty nieskończenie szerzej. Nie przeczę, że istnieje zależność jednostki od środowiska - ale dla mnie o wiele ważniejsze, artystycznie bardziej twórcze, psychologicznie bardziej przepaściste, filozoficznie bardziej niepokojące jest to, że człowiek jest stwarzany także przez pojedynczego człowieka, przez inną osobę. W przypadkowym zetknięciu. W każdej chwili. Mocą tego, że ja jestem zawsze "dla niego", obliczony na cudze widzenie, mogący istnieć w sposób określony tylko dla kogoś i przez kogoś, egzystujący - jako forma - poprzez innego. A więc nie idzie o to, że mnie środowisko narzuca konwenans lub, mówiąc za Marksem, że człowiek jest produktem swojej klasy socjalnej, a o zobrazowanie zetknięcia człowieka z człowiekiem w całej jego przypadkowości, bezpośredniości, dzikości, o wykazanie, jak z tych przypadkowych związków rodzi się Forma - i często najbardziej nieprzewidziana, absurdalna. Gdyż ja sam dla siebie nie potrzebuję formy, ona mi jest potrzebna po to tylko, aby ten drugi mógł mnie zobaczyć, odczuć, doznać. Czyż nie widzicie, że taka forma to coś o wiele potężniejszego niż zwykły konwenans społeczny? I że to żywioł nie do opanowania? Póki rozumiecie Ferdydurke jako walkę z konwenansem, ona spokojnie będzie kłusowała po utartej ścieżce; ale gdy pojmiecie, że tu człowiek stwarza się z drugim człowiekiem w sensie najdzikszego bodaj wyuzdania, ona zarży i da susa, jak spięta ostrogą, ponosząc was w dziedzinę Nieobliczalnego. Ferdydurke to o wiele bardziej forma-żywioł niż forma-konwenans. Oni mówią dalej, że w Ferdydurke (i w innych utworach) walczę z fałszem, z zakłamaniem... Zapewne. Ale czyż nie jest to znowu uproszczenie mego człowieka i moich intencji? Przecież mój człowiek jest stwarzany od zewnątrz, czyli z istoty swojej nieautentyczny - będący zawsze nie sobą, gdyż określa go forma, która rodzi się między ludźmi. Jego "ja" jest mu zatem wyznaczone w owej "międzyludzkości". Wieczysty aktor, ale aktor naturalny, ponieważ sztuczność jest mu wrodzona, ona stanowi cechę jego człowieczeństwa - być człowiekiem, to znaczy być aktorem - być człowiekiem, to znaczy udawać człowieka - być człowiekiem, to "zachowywać się" jak człowiek, nie będąc nim w samej głębi - być człowiekiem, to recytować człowieczeństwo. Więc w tych warunkach jakże rozumieć walkę z gębą, z miną, w Ferdydurke! Przecież nie tak, że człowiek ma się pozbyć swojej maski - gdy poza nią nie ma żadnej twarzy - tu tylko można żądać, aby uprzytomnił sobie swoją sztuczność i ją wyznał. Jeśli skazany jestem na fałsz, jedyna szczerość mi dostępna polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna. Jeśli nigdy nie mogę być całkowicie sobą, jedyne, co mi pozwala uratować od zagłady moją osobowość, to sama wola autentyczności, owo uparte wbrew wszystkiemu "ja chcę być sobą", które jest niczym więcej jak tylko buntem tragicznym i beznadziejnym przeciw deformacji. Nie mogę być sobą, a jednak chcę być sobą i muszę być sobą - oto antynomia, z tych nie dających się uładzić... i nie oczekujcie ode mnie lekarstw na nieuleczalne choroby. Ferdydurke stwierdza jedynie to wewnętrzne rozdarcie człowieka - nic więcej. A degradacja? Dlaczegóż pominęli prawie zupełnie degradację, która tak silnie gra w moich utworach, która dopiero tej formie mojej nadaje właściwy smak? Skupili się na tym problemie deformacji - zapomnieli, że Ferdydurke jest także książką o niedojrzałości... Człowiek nie może wyrazić siebie na zewnątrz nie tylko dlatego, że inni go paczą - nie może wyrazić siebie przede wszystkim dlatego, że tylko to, co w nas jest już uładzone, dojrzałe, nadaje się do wypowiedzi, a cała reszta, czyli właśnie niedojrzałość nasza, jest milczeniem. Wobec czego forma będzie zawsze czymś dla nas kompromitującym - jesteśmy poniżeni formą. I nietrudno dostrzec, jak, na przykład, cały nasz dorobek kulturalny, powstały dzięki temu skrywaniu niedojrzałości, będący dziełem ludzi podciągających się do poziomu, którzy są tylko na zewnątrz swoją mądrością, powagą, głębią, odpowiedzialnością (przemilczając odwrotną stronę medalu, nie mogąc jej ujawnić) - jak te wszystkie nasze sztuki, filozofie, moralności kompromitują nas, albowiem nas przerastają i, dojrzalsze od nas, wtrącają nas w jakieś wtórne zdziecinnienie. My kulturze naszej nie możemy wewnętrznie sprostać - to fakt, który dotąd nie został należycie uwzględniony, a który decyduje o tonacji naszego "życia kulturalnego". W głębi jesteśmy wieczystymi chłystkami. Jednakże degradacja człowieka przez formę odbywa się także na innych drogach. Jeśli forma moja urabia się z innymi, to mogą to być ludzie wyżsi ode mnie lub niżsi. Urabiając ją sobie z istotami stojącymi na niższym szczeblu rozwoju, ja uzyskuję formę niższą, bardziej niedojrzałą, niżby mi się należało. Polecam uwadze panów krytyków wszystkie miejsca mojej sztuki, gdzie Niższy, Młodszy stwarza na swój sposób wyższego, ponieważ tam zawiera się najintensywniejsza poezja, na jaką mnie stać. Ale nie zapominajmy także, że człowiek nie lubi dojrzałości - ponieważ woli młodość swoją. Dlatego też Ferdydurke zawiera w sobie oba te dążenia - jest ona, jak już zaznaczyłem w tym dzienniku "obrazem walki o własną dojrzałość kogoś zakochanego w swej niedojrzałości". Tu więc znowu forma staje się degradująca .I na koniec, czyż człowiek będący zawsze poniżej wartości, zawsze skompromitowany (tak dalece, iż być człowiekiem to znaczy być "gorszym", gorszym od tego, co on wytwarza), nie poszuka wyładowania swego życia psychicznego w sferze jemu właściwej, to jest w sferze tandety? Dojrzał to Bruno Schulz w swoim studium o Ferdydurke, drukowanym w przedwojennym "Skamandrze". Nazywa on to "strefą treści podkulturalnych, niedokształconych i rudymentarnych", gdzie wyżywa się niedojrzałość ludzka. "Nasza niedojrzałość - pisze dalej - (a może w gruncie rzeczy nasza żywotność) związana jest tysiącznymi węzłami, spleciona tysiącznymi atawizmami z tym drugorzędnym garniturem form, z tą kulturą drugiej klasy. Podczas gdy pod powłoką oficjalnych form oddajemy cześć wyższym, wysublimowanym wartościom, nasze istotne życie odbywa się pokątnie i bez wyższych sankcji w tej brudnej sferze, a ulokowane w niej energie emocjonalne są stokroć potężniejsze niż te, którymi rozporządza chuda warstewka oficjalności." Od siebie dodam: kto nie wyłowi, nie odczuje tej "degradacji" w Ferdydurke, w Ślubie, w innych moich rzeczach, ten nie dotarł do najistotniejszej we mnie sprawy.

(na odstawie: J. Kwiatkowski Literatura dwudziestolecia oraz E.M. Thompson: Witold Gombrowicz )

Prozaik, dramaturg, eseista

1904-1969

(ważniejsze daty z życia pomijam, gdyż - jak ktoś zwrócił mi uwagę - to można sprawdzić w Wikipedii ;) )

Witold Gombrowicz zadebiutował książką stylizatorsko-nowatorską - zbiorem opowiadań pt. Pamiętnik z okresu dojrzewania. Utwór ten igra z takimi - na ogół XIX-wiecznymi - konwencjami jak fantastyka podróżnicza w stylu Poe, dziennik morskiej żeglugi, nowela detektywistyczna, autobiograficzna legenda o latach młodości czy autokompromitacjonistyczny psychologizm rodem z Dostojewskiego.

Gombrowicz parodiował powyższe konwencje, jednak przede wszystkim przekształcał je w nowe jakości. Czynił to zderzając je i podporządkowując własnej problematyce.

Centralnym pojęciem problematyki Gombrowicza jest -szeroko rozumiana, nawiązująca do rozróżnień Arystotelesowskich - „Forma”.

„Forma” to kategoria, poprzez którą człowiek styka się z ludźmi, poznaje świat, nadaje mu sens, tworzy kulturę. Zarazem jednak jest kategorią, która z jednej strony fałszuje go, z drugiej - ogranicza, krępuje, jest dla niego więzieniem. Wynika z tego -u Gombrowicza - postawa dialektyczna, oscylująca między aprobatą Formy a jej demaskacją i destrukcją, między jej poszukiwaniem a ucieczką przed nią.

„Gombrowiczowskość” nie jest abstrakcyjnym systemem filozoficznym, to filozoficzna postawa, u której podłoża leżą zarówno pewne odkrycia psychologiczne jak i inklinacje psychologiczne.

U Gombrowicza „przedwojennego” spotykamy się z 2 tonacjami:

Pamiętnik z okresu dojrzewania

Ferdydurke

Przewaga narratora-bohatera duchowo nieukształtowanego, poszukującego i potykającego się o formy, które by pozwoliły mu określić samego siebie i otaczający go świat. Jest to jednak outsider, człowiek lękliwy, obdarzony kompleksem niższości, zatem jego przygody z formą zazwyczaj kończą się źle (społeczne odrzucenie, upokorzenie towarzyskie, popadnięcie w sytuację prześladowanej ofiary, obłęd). Ze schematem outsidera łączy się inny, przeciwstawny dla bohatera - polega na kompromitowaniu niedostępnych dla bohatera wartości. Gombrowicz wykazuje, iż są one nieprawdziwe, miałkie, oparte na społecznym samowmówieniu.

Narrator-bohater powieści wypowiada wojnę formie; to samo co Józio w Ferdydurke Gombrowicz czyni we współczesnej sobie literaturze: rozsadza i kompromituje powagę powieściowej formy za pomocą parodii i błazenady. Józio to zwycięski odpowiednik outsiderów z Pamiętnika... -to niby Gombrowicz który na początku powieści rozmyśla o narzuconej mu przez krytyków Pamiętnika... gębie „niedojrzałego” pragnie się od tej gęby uwolnić.

Utwór sięgał do sfery sadomasochizmu, ukazywał dziwaczne wynaturzenia popędu seksualnego, badał duchowe okolice zbrodni.

Poszuiwanie najwłaściwszej dla siebie poetyki

Odnalezienie najwłaściwszej dla siebie poetyki

Większość opowiadań aseptyczna społecznie

Wielka satyra społeczno-kulturowa

Utwór wykładał psychologię indywidualną Gombrowicza

Utwór wykładał psychologię społeczną Gombrowicza

Ferdydurke wyśmiewa zacofany system edukacji, naiwne postępowanie obyczajowe sfer inteligenckich, zaskorupiałą anachroniczność polskiego dworku i idee sentymentalnego bratania się z ludem.

Psychologia społeczna Gombrowicza polega na wzajemnym narzucaniu sobie formy przez poszczególnych ludzi lub warstwy społeczne (np. świat dorosłych narzuca młodzieży formę infantylizującą - upupianie)

Ferdydurke otwiera następny etap w rozwoju Gombrowiczowskiej problematyki formy. Pojawiają się podstawowe antynomie Gombrowiczowskie:

Wyższości- Niższości

Forma- Chaos.

Książka stała się niezwykle popularna po wojnie i była pierwszym dziełem Gombrowicza przełożonym na języki obce: francuski, niemiecki, angielski, włoski, holenderski, hiszpański, duński, szwedzki i norweski.

1939- Opętani, powieść podpisana pseudonimem Z. Niewieski, zamknięcie przedwojennej twórczości Gombrowicza.

Język Gombrowicza ma charakter neobarokowy (autor uważał, że korzenie dobrej prozy polskiej sięgają głęboko w XVII i XVIII wiek): czasem język ten jest szorstki, odznaczający się bogactwem przymiotników i wyrażeń wykrzyknikowych, barwny; narracja wydaje się nagle zmieniać temat. W język znajdujemy gwarę i dialekt, odmianę ogólną języka polskiego, makaronizmy i neologizmy.

Tancerz mecenasa Kraykowskiego

1928

(w zbiorze Bakakaj )

Bohaterem opowiadania jest samotny epileptyk, który wiedzie nieinteresujące życie. Boi się ludźmi i pogardza nimi. Wszędzie chodzi za mecenasem Kraykowskim, wie o nim wszystko, śledzi go, naśladuje - praktycznie żyje jego życiem. Podaje on w wątpliwość pewność siebie i opanowanie Kraykowskiego zmuszając go do reakcji na niedojrzałość Tancerza. Nawet, gdy tytułowy Tancerz zostaje pobity, postanawia dalej śledzić mecenasa i życzy sobie, by w przypadku swej śmierci zwłoki przesłać pod adres Kraykowskiego.

Krytycy często wskazują na podobieństwo między Kraykowskim a ojcem Gombrowicza. Podobieństwo to dodaje opowiadaniu wymiary freudowskiego.

Zbrodnia z premedytacją

1928

(w zbiorze Bakakaj)

Zbrodnia... wygląda na opowiadanie kryminalne o odwróconym porządku. Sędzia śledczy odwiedza dwór i dowiaduje się, że pan zmarł na atak serca. By zemścić się za upokorzenia, jakich doznał od rodziny, zaczyna „przesłuchiwać” krewnych zmarłego. W końcu wymusza na Henryku - synu nieboszczyka - przyznanie się do zabójstwa. (Mimo, że do morderstwa nie doszło).

Iwona, księżniczka Burgunda

Dramat

W 1935 r opublikowane w miesięczniku „Skamander”, wydarzenie to przeszło niemal niezauważone. Dopiero w latach 50. i 60. Iwonę... wielokrotnie przedstawiano w Polsce i Europie. Iwona jest zwykłą, nieśmiałą dziewczyną, pełni jednak funkcję moralizatorską - uświadamia innym bohaterom ich własne niedostatki. Stanowi ona przyczynę skrępowania dworzan, gdyż nie bierze udziału w ich oraz rodziny królewskiej grze towarzyskiej. Dworzanie postrzegają zachowanie Iwony jako aluzję do ich własnych wad, które skrzętnie chowają. Zachowanie Iwony jest tak krępujące, że musi ona zostać usunięta. Wszyscy snują plany, jak się jej pobyć. Morderstwo zostaje dokonane wg planu szambelana, który proponuje by na bankiecie podać Iwonie szczupaka, gdyż wtedy Iwona udławi się ością.

Akt I. Książę Filip zaręcza się z nieapetyczną Iwoną, ponieważ godność jego jest obrażona jej nieszczęśliwym wyglądem i nie chce, jako wolny duch, poddać się naturalnej niechęci, jaką wzbudza ta przykra panienka. Król i królowa przyjmują do wiadomości zaręczyny syna, aby nie wywoływać skandalu.
Akt II. Jednakże okazuje się, że Iwona zakochała się w księciu. Książę zaskoczony jej miłością czuje się zobowiązany do uczuciowego rewanżu - jako człowiek i jako mężczyzna. Chce ją pokochać.
Akt III. Tymczasem obecność Iwony na dworze królewskim wywołuje dziwne komplikacje. Sam fakt zaręczyn księcia jest przyczyną śmieszków i komentarzy. Milczenie, dzikość, nieśmiałość, nieporadność Iwony stawia rodzinę królewską w trudnym położeniu. Jej biologiczna dekompozycja rodzi niebezpieczne skojarzenia, nasuwa każdemu na myśl własne lub cudze braki i defekty. Strachliwość jej prowokuje do gwałtu.
Dwór popada w niezdrowe, szydercze chichoty. Król przypomina sobie swoje zadawnione grzechy. Królowa, która w tajemnicy hołduje grafomaństwu i w głębi ducha czuje potworność swych wierszy, zaczyna widzieć jakieś podobieństwo między Iwoną a jej poezją. Powstają bezsensowne podejrzenia, piętrzy się głupstwo i niedorzeczność, z której wszyscy właściwie zdają sobie sprawę. Książę, który także to widzi, nie może się przeciwstawić, gdyż nie czuje się niedorzeczny wobec Iwony (nie może pokochać jej), i to odbiega mu zdolność oporu. Dopiero kiedy w zupełnej dowolności całuje Izę, damę dworu - naraz wraca do poprzedniej swojej, normalnej rzeczywistości, zrywa z Iwoną i zaręcza się z Izą. Jednakże zupełnie zerwać z Iwoną jest już niemożliwe - książę wie, że ona zawsze będzie myślała o nim i wyobrażała sobie po swojemu jego szczęście z Izą. Postanawia zabić Iwonę.

Akt IV. Król, szambelan, królowa i książę - każde na własną rękę - usiłują zabić Iwonę. Nie mogą jednakże uczynić tego wprost - rzecz wydaje się zbyt głupia, zbyt niedorzeczna, brak po temu formalnych podstaw, konwenans nie pozwala. Rozbestwienie, dzikość, głupota, nonsens wzrastają. Dopiero gdy za radą szambelana organizują morderstwo przy zachowaniu wszelkich pozorów majestatu, świetności, elegancji, wyższości, morderstwo „z góry”, nie „z dołu” - zabieg udaje się i rodzina królewska wraca do normy.

Streszczenie Ferdydurke

Rozdział I - PORWANIE

Po przebudzeniu we wtorkowy poranek główny bohater - trzydziestoletni początkujący pisarz Józio - ma poczucie niesmaku i „lęku nieistnienia”. Przypomina sobie okres, gdy był nastolatkiem. Obecnie nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie: kim naprawdę jest. Odwiedza go nieoczekiwanie profesor Pimko, który traktuje bohatera jak ucznia, a po stwierdzeniu dużych braków w wiedzy- zabiera go do szkoły dyrektora Piórkowskiego. Tam, w szóstej klasie, ma uzupełniać zasób wiadomości.


We wtorek, po przebudzeniu bohaterowi zdawało się, że jedzie taksówką na dworzec. Dopiero, gdy zupełnie się rozbudził, powrócił do rzeczywistości. Miał poczucie niesmaku i
„lęku nieistnienia”. Przypominał sobie sen, w którym przeniósł się w czasy młodości, gdy miał szesnaście lat i stał nad rzeką, na kamieniu koło młyna. Obecnie miał trzydzieści lat, grał w brydża, chodził po kawiarniach i barach. Jego koledzy - rówieśnicy już dawno założyli rodziny. Tylko on pozostawał samotny, choć ciotki chciały na niego wpłynąć, aby się ustatkował, przystosował się do otoczenia. Podczas rozmyślań ujawniły się jego poglądy - nienawidził grup „półinteligentów”, opierał się elicie i arystokracji. Bohater wspominał napisaną debiutancką książkę pod tytułem „Pamiętnik z okresu dojrzewania”, którą traktował jako życiowe osiągnięcie, choć spotkała się z krytyką.
Gdy rozmyślał nad swoim życiem, spostrzegł nagle, że ktoś stał w kącie przy piecu w jego pokoju. Był pewien, że drzwi były zamknięte. Jak się okazało, nie był to sen, lecz duch - zjawa, jego sobowtór. Gdy uświadomił to sobie, ukradkiem spod kołdry popatrzył na siebie (sobowtóra, który miał uczesane włosy, jego oczy i nos). Klon stał zawstydzony, a bohater nie wiedział, co się dzieje.

Nastał świt. Józio wstał, a służąca przyniosła świeże bułeczki i poranną kawę. Mężczyzna wyciągnął brulion i zaczął coś pisać. W pewnym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. W progu stanął: „T. Pimko, doktor i profesor, a właściwie nauczyciel, kulturalny filolog z Krakowa, drobny, mały, chuderlawy, łysy, i w binoklach, w spodniach sztuczkowych, w żakiecie, z paznokciami wydatnymi i żółtymi, w bucikach giemzowych, żółtych”. Złożył bohaterowi kondolencje z powodu śmierci jednej z ciotek, która umarła jakiś czas temu, po czym wyliczył wady i zalety nieżyjącej. Gdy ujrzał brulion leżący na stole, nałożył binokle i zaczął czytać zapiski. Zapytał, czy zna „duchy języków”, dziejów, cywilizacji. Przepytywał go ze znajomości przysłówków. Gdy bohater chciał krzyczeć, że nie jest już uczniem i chciał uciekać, apodyktyczny belfer złapał go za kark i posadził ponownie, po czym zaczął znowu odpytywać. Gdy Józio podniósł dwa palce do odpowiedzi, Pimko rzekł: „-Niech Kowalski siedzi. Znowu do klozetu?”. Potem powiedział, że pójdą teraz do szkoły dyrektora Piórkowskiego, ponieważ były dwa wolne miejsca w szóstej klasie, w której Józio miał nadrobić braki w edukacji.

Gdy profesor już wszystko ustalił (nie pytając gospodarza o zdanie), zawołał służącą, której kazał przynieść palto pana. Zdziwiona dziewczyna zaczęła lamentować, ponieważ nie rozumiała, czemu obcy człowiek zabierał jej pracodawcę. Po wyjściu z mieszkania mijali ludzi, domy, które stały na swym starym miejscu. W pewnym momencie podbiegł pies, który chwycił Pimkę za nogawkę spodni, rozdzierając materiał. Zwierzę cały czas głośno szczekało. Bohaterowie poszli dalej.

Rozdział II UWIĘZIENIE I DALSZE ZDRABNIANIE

Bohater przybywa do szkoły i poznaje rządzące nią prawa. Jego klasa dzieli się na dwie grupy: zbuntowanych chłopaków na czele z Miętusem i grzecznych chłopiąt pod wodzą Syfona. Józio uczestniczy także w lekcji języka polskiego, którą prowadzi profesor Bladaczka.


Bohaterowie stanęli przed gmachem szkoły, po czym Pimko wepchnął Józia za furtkę, mimo iż ten płakał. Była akurat duża przerwa. Na placu spacerowali młodzi ludzie, mający od dziesięciu do dwudziestu lat. Jedli kanapki, a przez szpary w płocie obserwowały ich matki (pilnując jak niemowląt).

Do Pimki i piętnastolatka (Józio stał się gimnazjalistą) podszedł kulawy nauczyciel, któremu profesor (sprawował obowiązki wizytatora) powiedział, że chce zapisać młodzieńca do szóstej klasy. Zapytał nauczyciela o zachowanie młodzieży, po czym usłyszał, że wszyscy sprawowali się dobrze. Nie można było z młodzieży wydobyć jedynie „świeżości” i „naiwności”, ponieważ byli tym wartościom niechętni i oporni. Pimko, srogo spojrzawszy na rozmówcę oświadczył, że za pół godziny będzie „podwójna dawka naiwności”, którą zobowiązał się wykrzesać z uczniów. Potem schował się za pień dużego drzewa, by z ukrycia obserwować młodzież.

Kulejący pedagog zaprowadził Józia do grupy uczniów stojących na placu i odszedł kawałek dalej. Chłopcy czytali książki. Bohater podszedł do jednego, chcąc przerwać tę „farsę” (nie był uczniem, miał przecież trzydzieści lat). Powiedział: „- Kolega pozwoli - zacząłem - jak kolega widzi, nie jestem… Lecz ten krzyknął - Patrzcie Novus Kolegus, obskoczyli mnie”.

Mówili w bardzo dziwny sposób, na przykład: „białogłowa, niewiasta, podwika, balwierz, Febus, miłosne zapały, skrzat, profesorus, lekcjus polskus, ideałus, chutnie”. Słowa były zakończone łacińskimi końcówkami. Chłopcy mieli niezdarne ruchy, twarze dziwne („szpikowate”), ciągle mówili o organach płciowych. Patrzyli albo na nauczyciela, albo na stojące za płotem szkoły matki. W końcu dostrzegli schowanego za drzewem wizytatora Pimkę. Zaczęli szeptać, prorokując powody przybycia, po czym podeszli do skulonego profesora. Pimko rzucił im napisaną pospiesznie kartkę: „«Na zasadzie moich obserwacji, przeprowadzonych w szkole X podczas wielkiej pauzy, stwierdzam, że młodzież męska niewinna jest! Takie jest moje najgłębsze przekonanie. Dowodem tego - wygląd uczniów oraz ich niewinne rozmowy tudzież ich niewinne i przemiłe pupy. T. Pimko 29. IX. 193... Warszawa». Kiedy ta notatka doszła do wiadomości uczniów, zaroiło się w szkolnym mrowisku. - My niewinni? My, młodzież dzisiejsza? My, którzy już chodzimy na kobiety? (…)Niewinni z kobietą w ramionach! Niewinni w walce i w biciu. Niewinni, gdy recytowali wiersze, i niewinni, gdy grali w bilard. Niewinni, gdy jedli i spali. Niewinni, gdy zachowywali się niewinnie. Zagrożeni bez przerwy świętą naiwnością, nawet gdy krew rozlewali, torturowali, gwałcili albo przeklinali - wszystko, aby nie popaść w niewinność!”.
Czytając i przyglądając się temu wszystkiemu, Józio wciąż miał nadzieję, że śni. Zapytawszy jednego z uczniów, dlaczego używa tak brzydkich słów, usłyszał, że ma się „zamknąć”:
„I gorączkowo, szybko, po kryjomu wymieniali brutalne przekleństwa, wyzwiska i inne plugastwa, a niektórzy rysowali je kredą na płocie w kształcie geometrycznych figur (…)To jedyna nasza obrona przed pupą! Nie widzisz, że wizytator jest za dębem i pupę nam robi? Ty, zdechlaku, francuski piesku, jeżeli zaraz nie powiesz największych świństw, zrobię ci korkociąg. Hej, Myzdral, chodź no, przypilnuj, żeby ten nowy zachował się przyzwoicie. A ty, Hopek, puść w kurs jaki pieprzny kawał. Panowie, ostro, bo pupę nam zrobi!”.

Jeden spośród chłopców, zwany Miętusem („ordynarny łobuz”) wyrył w drzewie (za którym stał Pimko) czteroliterowy napis, czym spowodował ogólny śmiech. Józio natychmiast zrelacjonował ten wybryk profesorowi, który, stojąc po drugiej stronie drzewa, nie widział napisu. Wówczas belfer wyszedł zza drzewa, stanął na środku placu i głośno powiedział, że uczniowie pewnie i tak nie wiedzą, co oznacza to brzydkie słowo, które zapewnie usłyszeli z ust służącej, a teraz chcą się popisać przed kolegami, ponieważ tak naprawdę byli niewinni. Gdy skończył przemowę, poszedł do kancelarii, w której urzędował dyrektor. Matki stojące za płotem mówiły: „- Cóż za wytrawny pedagog! Pupcię, pupcię, Pupcię mają maleństwa nasze!”.

Po odejściu Pimki Miętus zdenerwował się, że profesor uznał ich za „niewinnych” (nie znosił tego słowa). Pylaszcziwicz, zwany Syfonem, który był tęgim, wysokim młodzieńcem, rzekł w odpowiedzi, że niewinność to zaleta. Oświadczył, że nie wstydzi się swego nieuświadomienia, po czym nazwał Miętusa „zdrajcą ideałów młodzieńczych”. Koledzy szkalowanego przywódcy buntowników uznali, że Syfon powinien dać się „uświadomić”, nazywali go lizusem i oskarżali, ze przynosi im wstyd swymi poglądami. Rozpoczęła się kłótnia. Młodzież stojąca na dziedzińcu podzieliła się na dwie grupy. Jedna poparła Miętusa, uznając i broniąc jego poglądów. Druga stanęła przy Syfonie, wierząc w jego ideały. Tylko jeden uczeń stał z boku, nie przystąpił w szeregi żadnej z grup, lekceważąc obie. Nazywał się Kopyrda, miał na sobie siatkową koszulkę, flanelowe spodnie z łańcuszkiem zawieszonym na lewej ręce.

Doszło do starcia i bójki. W pewnym momencie walki Syfon zaczął śpiewać: „Hej, bracia chłopięta, dodajcie mu sił, by ocknął się z martwych, by powstał, by żył!”. Grupa Miętusa wycofała się z bójki, a jej przywódca odszedł w głąb podwórza szkolnego, w towarzystwie Myzdrala i Hopka. Trójka uzgodniła między sobą, że będą częściej i dobitniej używać wulgarnych słów. W pewnym momencie Myzdral wepchnął kawałek drutu w ogrodzenie, za którym stały matki. Jednej z nich uszkodził oko: „Myzdral ze zdenerwowania wziął kawałek drutu, machinalnie wepchnął w dziurę w płocie i uszkodził jednej z matek oko. Zaraz jednak rzucił drut. Matka jęknęła za płotem”.

Józio, który podsłuchiwał chłopców, usłyszał, że zamierzali uświadomić Syfona „na siłę”. Planowali porwanie, związanie. Zaczęli już przygotowywać sznury. Obserwację ich zachowania i słuchanie dalszej części rozmów przerwał Pimko, który zawołał bohatera do szkoły. Szli długim korytarzem, na końcu którego znajdował się duży gabinet dyrektora. Piórkowski był człowiekiem dobrze zbudowanym. Uszczypał Józia w policzek, a do Pimki rzekł: „- Pupa, pupa, pupa! Dziękuję za pamięć, drogi profesorze! Bóg zapłać, panie kolego, za nowego ucznia! Gdyby wszyscy umieli tak zdrabniać, bylibyśmy jeszcze dwakroć więksi, niż jesteśmy! Pupa, pupa, pupa. Nie uwierzy pan, że dorośli, sztucznie przez nas zdziecinnieni i zdrobnieni, stanowią jeszcze lepszy element niż dzieci w stanie naturalnym? Pupa, pupa, bez uczniów nie byłoby szkoły, a bez szkoły życia by nie było! Polecam się pamięci i nadal, zakład mój bez wątpienia zasługuje na poparcie, metody nasze wyrabiania pupy nie mają sobie równych, a ciało nauczycielskie pod tym względem dobrane jest jak najstaranniej. Czy chciałby pan zobaczyć ciało?”. Potem uchylił drzwi do kancelarii, w której ujrzeli taki oto widok: siedzieli tam starzy, przypominający raczej manekiny niż ludzi, nauczyciele, którzy jedli śniadanie. Józio i Pimko dowiedzieli się od dyrektora o osobowości pedagogów. Nauczyciel od historii miał zeza, ale był „znośny”, profesorka od francuskiego jąkała się i „łzawiła”, lecz była sympatyczna. Piórkowski nazwał ich niedołęgami, lecz podkreślił jednocześnie, że mieli „najtęższe głowy w okolicy”, nauczali tylko tego, co było w programie: „- Trzymam ich na diecie - szepnął Piórkowski dyrektor - gdyż tylko wtedy są dostatecznie anemiczni. Tylko na pożywce anemii zakwitają w pełni krosty "age ingrat", wieku niewdzięcznego”.

Po zamknięciu drzwi przed dyrektora, na pożegnanie z bohaterem Pimko ucałował Józia i kazał mu udać się do klasy na lekcję. Obiecał, że poszuka dla niego stancji i przyjdzie po lekcjach odprowadzić go do nowego domu. Bohater udał się do klasy. Uczniowie zajmowali miejsca w ławkach, ponieważ właśnie skończyła się przerwa. Pojawił się nauczyciel o ziemistej cerze, zwany pospolicie Bladaczką. Po podejściu do katedry usiadł na krześle. Pomimo, iż otworzył dziennik, w klasie nadal panował straszny hałas. Uczniowie nie zwracali na niego uwagi, krzyczeli, a gdy rozpoczął lekcję - wszyscy nagle wyrazili konieczność pójścia do ubikacji. Nie otrzymawszy pozwolenia, nie zajęli się lekcją (prócz Syfona, który jako jedyny wyjął podręczniki i zeszyty). Siedmiu uczniów pokazało Bladaczce zaświadczenia, na których były wypisane powody, z jakich nie przygotowali się do zajęć. Jeden cierpiał na drgawki, drugi konwulsję, kolejni na wysypkę… Profesor kazał im usiąść w ławkach i prosił o spokój i przygotowanie do zajęć, tłumacząc, że nie uwzględni sfałszowanych świadectw. Ostrzegał, iż będzie miał nieprzyjemności, gdy pojawi się wizytator Pimko.

Lekcja miała dotyczyć Słowackiego. „Bladaczka, (...) rozpoczął recytację. - Hm... hm... A zatem dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlaczego płaczemy z poetą czytając ten cudny, harfowy poemat "W Szwajcarii"? Dlaczego, gdy słuchamy heroicznych, śpiżowych strof "Króla Ducha", wzbiera w nas poryw? I dlaczego nie możemy oderwać się od cudów i czarów "Balladyny", a kiedy znowu skargi "Lilli Wenedy" zadźwięczą, serce rozdziera się nam na kawały? I gotowiśmy lecieć, pędzić na ratunek nieszczęsnemu królowi?
Hm... dlaczego? Dlatego, panowie, że
Słowacki wielkim poetą był!. Uczniowie

nie słuchali, wycinali scyzorykiem znaki na ławkach lub rzucali kuleczkami z papieru.
Gałkiewicz oznajmił, że nie zachwyca się poezją Słowackiego, ponieważ nie może jej zrozumieć. Te słowa spowodowały, że blady nauczyciel stwierdził, że uczeń chce go zgubić, a on ma przecież żonę i dziecko. Twierdził również, że poezja musi zachwycać Gałkiewicza. Bladaczka wezwał po tym Pylaszczkiewicza (najlepszego ucznia), by recytował Słowackiego. Uczeń robił to pięknie, tajemniczo i „pobożnie”, lecz nie wzbudził zainteresowania klasy, oddanej marzeniom. Myzdral wiercił się, a inni obrywali sobie z nudów guziki od marynarek. Józio zrozumiał wówczas, że musi uciekać, lecz nie potrafił się ruszyć. Nie miał silnej woli i nadal nie był pewien, czy to wszystko nie było snem. Spojrzał na uśmiechającego się z wyższością i siedzącego z lekceważącą miną Kopyrdę. On jeden wyglądał normalnie, a bohater pomyślał: „Czyżby nareszcie zwykły chłopiec?”.

Rozdział III PRZYŁAPANIE I DALSZE MIĘTOSZENIE

Dochodzi do pojedynku na miny miedzy Miętalskim i Pylaszczkiewiczem, w wyniku którego ten drugi zostaje boleśnie uświadomiony („zgwałcony przez uszy”). Józio, choć został superarbitrem Miętusa, na koniec bójki nie mógł ruszyć się z miejsca, był bierny.


Bladaczka ukradkiem spoglądał na zegarek, w czym wtórowali mu uczniowie. Wszyscy czekali na
„zbawienny” dzwonek, ogłaszający koniec lekcji. Gdy profesor wyszedł z klasy, Miętus ze swym kompanem Myzdralem po kryjomu przygotowywali sznurki, by związać Syfona. Józio podszedł wówczas do Kopyrdy ze słowami: „- Oni chcą zgwałcić Syfona”, lecz ten nic nie odpowiedział. Zdanie to doszło do uszu Miętusa, który zdenerwował się na bohatera. Kopnął go ze złością, a jego oczy „zaszły mgłą”. Zaczął bluzgać i ostrzegł, by Józio się nie wtrącał, na co bohater odpowiedział: „- Uciekajmy! Uciekajmy stąd! (…)- Uciec! Na swobodę! Miętus, do parobków! Znając jego tęsknotę do prawdziwego życia czeladników myślałem, że da się schwytać na wędkę parobka. Ach, wszystko jedno mi było, co mówię, szło już tylko o to, żeby go utrzymać z dala od groteski, żeby się nagle nie wykrzywił. (...). - Hej, hej - powiedział śpiewnie, cicho. - Hej, z parobkami razem jeść chleb czarny, na koniach oklep kłusować po łące...”. Rozmowę tę podsłuchał Syfon, który powiedział do Miętusa: „- Winszuję, Miętalski! Nareszcie wiemy, co w was siedzi! Przyłapaliśmy kolegę! O parobku kolega marzy! Po łące chciałby kłusować z parobkiem! Udajecie życiowego realistę, brutala, zwalczacie cudzy idealizm, a w głębi jesteście sentymentalni. Sentymentalista parobczański!”. Rozpoczęła się kolejna kłótnia chłopców. Miętus wyzwał Syfona na pojedynek „na miny”. Chłopcy uzgodnili, że odbędzie się w klasie po zakończonych lekcjach. Miętalski wyznaczył swych arbitrów - Myzdrala i Hopka, a na superarbitra Józia. W tej chwili rozległ się dzwonek i rozpoczęła się kolejna lekcja.

Do klasy wszedł siwy staruszek. Usiadł i otworzył dziennik, a uczniowie „umierali” ze strachu, ponieważ prócz Syfona nikt nie był przygotowany do lekcji łaciny. Profesor wywołał do odpowiedzi kliku uczniów, po czym postawił dziesięć jedynek. Każdy czekał na swą kolej na otrzymanie negatywnej oceny. Profesor był zły, ponieważ uważał, że język wzbogaca, w ubiegłym roku przerobił z tą klasą aż siedemdziesiąt trzy wiersze Cezara, a oni nadal nie pojmują „mistycznych bogactw antycznego świata”, nie potrafią jasno myśleć, wysławiać się. W końcu wezwał do odpowiedzi Pylaszczkiewicza, który kwieciście zaczął mówić o Cezarze. Wtedy reszta klasy poczuła się ocalona. Zadźwięczał dzwonek i staruszek wyszedł z klasy.

Zaczął się zaplanowany pojedynek na miny. Dwóch uczestników zostało otoczonych przez członków grup, którym przewodzili. Tylko Kopyrda nie przystąpił do żadnej - wziął swój zeszyt i wyszedł. Arbitrami Syfona zostali Pyzo i Guzek. Miętus nakazał, by wszyscy gapie wyszli. W klasie zostało siedmiu chłopców. Pyzo odczytał z kartki warunki spotkania: „Przeciwnicy staną naprzeciwko siebie i oddadzą serię min kolejnych, przy czym na każdą budującą i piękną minę Pylaszczkiewicza Miętalski odpowie burzącą i szpetną kontrminą. Miny - jak najbardziej osobiste, swoiste i wsobne, jak najbardziej raniące i miażdżące - stosowane być mają bez tłumika aż do skutku”. Syfon z Miętusem najpierw robili przeróżne miny, potem odgrywali pantominę, pluli sobie na palce, gryźli, dłubali w zębach, wywoływali u siebie płacz. Zwycięstwo zależało od tego, kto wymyśli lepszą minę.

W końcu Miętus uderzył Syfona w twarz i rozpoczęła się bójka. Arbitrzy Miętusa: Myzdral i Hopek - związali arbitrów Syfona (Pyzę i Guzka) szelkami, a ich dowódca powalił przeciwnika na podłogę, usiadł Syfonowi okrakiem na piersiach, przydusił. Szeptał mu do ucha uświadamiające słowa, a zzieleniały ze strachu Syfon cały czas się bronił, usiłował wyrwać. W pewnej chwili Miętalski krzyknął do Józia, by wsadził Pylaszczkiewiczowi knebel z chusteczki w usta, lecz on nie chciał tego uczynić. Właśnie wtedy w drzwiach stanął profesor Pimko.

Rozdział IV - PRZEDMOWA DO FILIDORA DZIECKIEM PODSZYTEGO

W Przedmowie narrator informuje o mającym się odbyć pojedynku („ujrzycie inną rzeczywistość”) na śmierć i życie między profesorem G. L. Filidorem z Leydy a Mom-senem z Colombo (właścicielem szlacheckiego przydomku „anty-Filidor”). Snuje też rozważania na temat konstrukcji dzieła, męki pisarza, który poświęca swe życie i siły w akcie tworzenia dzieła, a czytelnicy rozumieją je potem tylko w znikomej części.



W tej części Gombrowicz zamieszcza przedmowę -
„tytułem dygresji” - do opowiadania (określa je też mianem noweli czy felietonu) zatytułowanego „Filidor dzieckiem podszyty” (zamieszczone w następnym rozdziale).

Narrator informuje o mającym się odbyć pojedynku („ujrzycie inną rzeczywistość”) na śmierć i życie między profesorem G. L. Filidorem z Leydy a Mom-senem z Colombo (właściciela szlacheckiego przydomku „anty-Filido-r”). Podkreśla jednocześnie, by czytelnicy nie doszukiwali się ścisłego związku między historią Józia a Filidora: „(…)i ten, kto by mniemał, że włączając w me dzieło opowiadanie Filidor dzieckiem podszyty nie miałem na celu jedynie pewnego zapełnienia 67 miejsca na papierze, nieznacznego zmniejszenia ogromu białych kart przed sobą, byłby w błędzie”. Filidor jest „nawrotem konstrukcyjnym, pasażem albo ściślej mówiąc — codą, jest to tryl, a raczej skręt, skręt kiszek, bez którego nigdy bym nie dostał się do lewej łydki”.

Narrator dzieli się z czytelnikiem swym spostrzeżeniami na temat konstrukcji dzieła, i męki pisarza, który poświęca swe życie i siły w akcie tworzenia. Zwraca uwagę, że czytelnicy odbierają potem utwór tylko w znikomej części:
„Cicho, cyt, misterium, oto pięćdziesięcioletni twórca tworzy klęcząc przed ołtarzem sztuki z myślą o arcydziele, harmonii, precyzji, pięknie, duchu i przezwyciężeniu, oto znawca zna się pogłębiając tworzywo twórcy w pogłębionym studium, po czym dzieło idzie w świat do czytelnika — i to, co zostało poczęte z męką całkowitą i zupełną, przyjęte zostaje nad wyraz cząstkowo, pomiędzy telefonem i kotletem”.
W pewnym momencie opowiadania pisarz zadaje sobie pytanie, czy to człowiek stwarza formę, czy może odwrotnie: człowiek jest jej produktem. Dalej buntuje się przeciw twórcom sztuki, którzy nie są odporni na koncepcje artystyczne, ulegają im, ponieważ komentują je, zwracają na nie uwagę. Narrator określa takich artystów mianem fałszywych, pretensjonalnych naśladowców mistrzów.

Podmiot mówiący nie zgadza się z podziałem ludzi na artystów i „resztę”. Uważa to za niemożliwe do zrealizowania, za „bzdurę”. Artyści powinni przestać postrzegać siebie jak istoty wyższe. Sztuka polega na tworzeniu formy, a nie na pisaniu dzieł doskonałych formalnie. Narrator nawołuje do przezwyciężenia formy, do wyzwolenia się spod jej nacisku, podkreślając jednocześnie jej ogromną siłę i potęgę: „O, potęga Formy! Przez nią umierają narody. Ona wywołuje wojny. Ona sprawia, że powstaje w nas coś, co nie jest z nas. Lekceważąc ją nie zdołacie nigdy pojąć głupoty, zła, zbrodni. Ona rządzi naszymi najdrobniejszymi odruchami. Ona jest u podstawy życia zbiorowego”. Siebie określa jako część ludzkości („(…)ponieważ wiem że stanowicie część Ludzkości, której ja także jestem częścią (…)”) oraz zauważa podział świata na części: „(…)że częściowo uczestniczycie w części części czegoś, co także jest częścią i czego również jestem częścią w części, wraz ze wszystkimi cząstkami i częściami części, części części części części części części części części części części... Ratunku! O, przeklęte części! O, krwiożercze, przeraźliwe części, a więc znowu mnie ucapiłyście, czyż nie ma ucieczki przed wami, ha, gdzież się schronię, co pocznę, o, dość; dość, dość, skończmy tę część książki, przejdźmy co żywiej do innej części, i przysięgam, że w następnym rozdziale już nie będzie cząstek, bo otrząsnę się z nich i zrzucę je, i wyrzucę je na zewnątrz, pozostając na wewnątrz (częściowo przynajmniej) bez części”.

Rozdział V - FILIDOR DZIECKIEM PODSZYTY

Opis konfliktu i pojedynków między profesorem Syntetologii - Filidorem, a Analitykiem Momsenem, przerywany spostrzeżeniami na temat syntezy i analizy, symetrii.



Rozdział rozpoczyna się przedstawieniem postaci
profesora Syntetologii - Filidora: „Księciem najchlubniej znanych wszystkimi czasy syntetyków był bez wątpienia dr prof. Syntetologii uniwersytetu w Leydzie, wyższy synteta Filidor, rodem z południowych okolic Annami. Działał on w „patetycznym duchu” Wyższej Syntezy głównie za pomocą dodawania + nieskończoność, w wypadkach nagłych także za pomocą mnożenia przez 4- nieskończoność”. Był mężczyzną wysokim, dobrze zbudowanym, z rozwianą brodą i twarzą „proroka” w okularach.
Wkrótce pojawił się równie
znakomity uczony - Analityk. Urodził się w Colombo i na uniwersytecie Columbia uzyskał doktorat, a wkrótce profesurę Wyższej Analizy. Szybko wspiął się na najwyższe szczeble kariery naukowej. On z kolei był mężczyzną „suchym”, drobnym, gładko wygolonym, „z twarzą sceptyka w okularach i z jedyną misją wewnętrzną ścigania i pognębienia znakomitego Filidora”. Momsen z Colombo - bo tak się nazywał - działał rozkładowo, specjalizując się w rozkładzie osoby na części „za pomocą rachowania, w szczególności za pomocą prztyczków. I tak za pomocą prztyczka w nos pobudzał nos do samoistnego bytu, przy czym nos ruszał się spontanicznie na wszystkie strony ku przerażeniu właściciela. Sztukę tę często stosował w tramwaju, jeżeli było nudno”. Momsen uzyskał szlachecki przydomek anty-Filidora, z którego był szalenie dumny, i zaczął ścigać profesora z Leydy. Gdy Filidor dowiedział się o pościgu: „(…) również puścił się w pogoń i dłuższy czas obaj uczeni ścigali się bez rezultatu, duma bowiem nie pozwalała żadnemu z nich przyjąć, iż jest nie tylko ścigającym, lecz także ściganym”. Goszcząc akurat w Bremie, sprawiał, że anty-Filidor pędził z Hagi do Bremy.

Do spotkania, którego świadkiem był narrator, doszło zupełnie przypadkowo w lokalu pierwszorzędnej restauracji hotelu ,,Bristol” w Warszawie. Filidor, w towarzystwie profesorowej Filidor, badał właśnie najlepsze połączenia z rozkładem jazdy w ręku, gdy prosto z pociągu wpadł zdyszany anty-Filidor: „pod rękę ze swoją analityczną towarzyszką podróży, Florą Gente z Mesyny”. Podszedł do stolika i w milczeniu „zaatakował wzrokiem” profesora, który wstał. Zaczęła się duchowa przepychanka, czyli pojedynek na spojrzenia: „Analityk parł chłodno, z dołu, Syntetyk odpowiadał z góry, wejrzeniem pełnym odpornej godności”. Gdy starcie nie dało jednoznacznych wyników, dwaj wrogowie rozpoczęli pojedynek na słowa, a później nastąpiła katastrofa: Momsen zaczął rozbierać wzrokiem panią Profesorową Filidor, kobietę tłustą i dosyć majestatyczną: „Prof. dr anty-Filidor ustawił się naprzeciwko profesorowej ze swym obiektywem mózgowym i zaczął jej się przyglądać wzrokiem, który rozbierał ją do cna. Pani Filidor zatrzęsła się z zimna i ze wstydu. Dr prof. Filidor w milczeniu okrył ją podróżnym pledem i spiorunował aroganta wzrokiem pełnym bezmiernej pogardy. Okazał jednak przy tym ślady niepokoju”. Następnie zaczął wskazywać części jej ciała, by ostatecznie dokonać szczegółowej analizy moczu: „H20C4, TPS, trochę leukocytów i białka!”.
Zdruzgotana i ośmieszona kobieta trafiła do szpitala. Jej ciało i osobowość były w stanie rozkładu, który
„posuwał się nader konsekwentnie”. Choć Filidor i jego asystenci (należał do nich podmiot mówiący historii) usilnie próbowali szukać ratunku, nic nie mogli zdziałać. Doszli wówczas do wniosku, że tylko gwałtownymi, syntetycznymi naukowymi metodami mogą uratować kobiecie życie. Profesor wpadł na pomysł spoliczkowania anty-Filidora: „-Policzek! Policzek, i to siarczysty, jedynie pośród wszystkich części dała zdolny jest przywrócić cześć mojej żonie i zsynretyzować rozpierzchłe elementy w pewien wyższy sens honorowy klaśnięcia i plaśnięcia”. Być może rozwiązanie to załatwiłoby kłopot, lecz odnalezienie światowej sławy Analityka nie było łatwe. Udało się to dopiero wieczorem, w barze: „W stanie trzeźwego pijaństwa wychylał butelkę za butelką, im zaś więcej pił, tym bardziej trzeźwiał, a jego analityczna kochanka tak samo. Właściwie trzeźwością bardziej upijali się niż alkoholem”. Gdy profesor Syntetologii i jego asystenci weszli do lokalu: „(…)kelnerzy, bladzi jak płótno, tchórzliwie kryli się za ladą”. Tymczasem para oddawała się „(…) jakimś bliżej nieokreślonym orgiom zimnej krwi”. Plan ułożony przez przybyłych nie powiódł się, ponieważ Momsen wytatuował sobie na policzkach „po dwie różyczki z każdej strony i coś w rodzaju winiety z gołąbków!”. Gdyby Filidor wymierzył policzek, nie dałoby to żadnego rezultatu, ponieważ: „(…)policzek dany różom i gołąbkom nie był policzkiem — był raczej czymś w rodzaju uderzenia w tapetę. Nie mogąc dopuścić, by ogólnie szanowany pedagog i wychowawca młodzieży ośmieszał się waleniem w tapetę dlatego, że żona chora, odradziliśmy mu stanowczo czynów, których by potem żałował”. Panowie zaczęli się wyzywać, obrzucając wyzwiskami: „Ty psie!”, „Ty kupo!”.

Filidor sprzedał swój dobytek i rozmienił gotówkę na złotówki („Zlikwidował dwie kamienice i willę pod miastem, a uzyskaną sumę 850 000 złotych zmienił na złotówki”), które postanowił wykorzystać do „składu” kochanki wroga - Flory Gente. Wysłał ironiczne zaproszenie do anty-Filidora, który, „odpowiadając ironią na ironię”, stawił się punktualnie o wpół do dziesiątej w gabinecie restauracji „Alkazar”, gdzie miał się odbyć decydujący eksperyment. Uczeni nie podali sobie ręki. Mistrz Analizy zaśmiał się sucho i złośliwie, zachęcając, by Filidor „używał sobie”, ponieważ jego dziewczyna nie była tak pochopna do składu, jak małżonka rozmówcy. Panowie i zebrani asystenci stopniowo popadli w „stan hipomaniakalny”. Rozpoczął się „eksperyment”. Prof. Filidor położył na stół jedną złotówkę, lecz Gente nie zareagowała. Gdy położył drugą - także nie wykazała zainteresowania. Na widok czterech złotych rzekła: „- Oho, cztery złote. Przy pięciu ziewnęła, a przy sześciu rzekła obojętnie: -Co tam, staruszku, znowu uwzniaś lanie?”. Dopiero przy dziewięćdziesięciu siedmiu asystenci (w tym narrator) zanotowali pierwsze objawy zdziwienia, a przy stu piętnastu wzrok - dotąd rozbiegany - „jął się syntetyzować nieco na pieniądzach”.

Przy stu tysiącach Filidor ciężko dyszał, anty-Filidor zaczął się trochę niepokoić, a „heterogeniczna dotąd kurtyzana uzyskała niejaką koncentrację”. Po długim dokładaniu bilonu, kobieta coraz mocniej skupiała wzrok w jednym punkcie: „Suma przestawała być sumą, stawała się czymś nieobjętym, czymś niepojętym, czymś wyższym od sumy, rozsadzała mózg swoim ogromem, równym ogromowi Niebios”. Gente jęczała głucho, a gdy Analityk rzucił się jej na ratunek - obecni doktorzy przytrzymali go całą siłą. Na próżno radził jej szeptem, by rozbiła całość na setki albo na pięćsetki: „całość nie dawała się rozbić”. W końcu pokonany anty-Filodor nie wytrzymał napięcia i uderzył przeciwnika w twarz: „Ten wystrzał był piorunem — był błyskawicą syntezy wydartą analitycznym trzewiom, prysły ciemne mroki”. Analityk doprowadził tym samym do… syntezy.

Sprawa konfliktu miedzy profesorami, dotąd uważana za niezbyt honorową: „weszła na zwykłe tory honorowe”. Ustalono termin pojedynku. Sekundantami Filidora z Leydy zostali docent Łopatki i narrator, a Momsena - jego asystenci. Szala zwycięstwa przechylała się na stronę Filidora: „A za każdym z tych kroków honorowych wzrastała synteza”. Dzięki tym wydarzeniom pozostająca w szpitalu żona Filidora zaczęła powracać do zdrowia: „zaczęła jednoczyć części, ledwie dosłyszalnym głosem zażądała mleka i otucha -wstąpiła w lekarzy”.

Ostateczna walka rozegrała się we wtorek o siódmej rano, w myśl zasad symetrii. Przeciwnicy obserwowali swoje gesty tak, by ruchom jednego odpowiadały ruchy drugiego. Oto relacja narratora z tego wydarzenia: „Filidor ukłonił się anty-Filidoro-wi, anty-Filidor zaś ukłonił się Filidorowi. I wtedy pojąłem, czego się obawiam. To była symetria — sytuacja była symetryczna i w tym się zawierała jej moc, lecz także jej słabość.Gdyż sytuacja miała tę właściwość, że każdemu ruchowi Filidora musiał odpowiadać analogiczny ruch anty-Filidora, a Filidor miał inicjatywę. Jeżeli Filidor się kłaniał, to musiał też ukłonić się anty-Filidor. Jeżeli Filidor strzelał, to musiał też wystrzelić i anty-Filidor. A wszystko, podkreślam, musiało się odbywać po osi przeprowadzonej przez obu walczących, osi, która była osią sytuacji. Ba! Lecz co będzie, jeśli tamten w bok wyłamie? Jeżeli uskoczy? Jeśli figla spłata i umknie jakoś żelaznym prawom symetrii oraz analogii?”. Finał pojedynku był tragiczny: mężczyźni zaczęli odstrzeliwać części ciała wybranki rywala. Gdy w końcu otrzeźwieli: „Obaj spojrzeli na siebie i obaj nie wiedzieli tak bardzo - co? Co właściwie? Nabojów już nie było. A zresztą trupy już leżały na ziemi. Nie było właściwie co robić. Dochodziła dziesiąta. Analiza właściwie zwyciężyła, ale cóż z tego? Zupełnie nic. Mogła równie dobrze zwyciężyć Synteza i też by z tego nic nie było”.
Uczeni zeszli ze stanowisk i ruszyli - każdy w swoją stronę. Wieczorem anty-Filidor był w Jeziornie, a Filidor w Wawrze, szukając celów strzału:
„Jeden pod stertą polował na wrony, a drugi wypatrzył sobie jakąś ustronną latarnię i w nią celował na dystans pięćdziesięciu kroków. I tak wędrowali po świecie celując, czym się dało, w co się dało”. Bardzo się zmienili, nie przypominając w niczym statecznych pedagogów sprzed lat. Śpiewali piosenki, a najwięcej radości sprawiało im rozbijanie szyb. Lubili też spluwać przechodniom na kapelusze z balkonów… Gdy ktoś ze świata naukowego wspominał dawną sławną przeszłość: „boje z ducha. Analizę, Syntezę i całą bezpowrotnie utraconą glorię”, odpowiadali z rozmarzeniem, że... „dobrze się pukało!”. Filidor (zdziecinniały starzec), karcony za te słowa opinią, iż mówi jak dziecko, ripostował: „Wszystko podszyte jest dzieckiem”.

Rozdział VI - UWIĘZIENIE I DALSZE ZAPĘDZANIE W MŁODOŚĆ

Józio relacjonuje następny etap swych losów. Poznaje „nowoczesną” rodzinę Młodziaków, u której, za pośrednictwem Pimki, wynajmuje stancję. Choć bohater domyśla się planów belfra (chciał, by ten zakochał się w nastoletniej córce Młodziaków - Zucie), nie może się zdobyć na ucieczkę.


Właśnie w chwili gwałtu, którego Miętus dopuścił się na Syfonie, pojawił się Pimko. Poinformował Józia, że zabierze go na stancję, gdzie będzie mieszkał.
Pokój znajdował się w willi państwa Młodziaków.

Gospodarz
domu był inżynierem, konstruktorem, a jego żona była członkinią „komitetu dla ratowania niemowląt lub zwalczania żebraniny dziecięcej w stolicy”. Mieli córkę Zutkę, o usposobieniu pensjonarki. Józio zrozumiał wówczas, że profesor chciał go na zawsze uwięzić w młodości. Podejrzewał go o plan zeswatania z córką Młodziaków (by odechciało mu się bycia dorosłym).

Drzwi otworzyła im Zuta („Nowoczesna. Lat szesnaście, sveater, spódnica, gumiane sportowe półbuciki, wysportowana, swobodna, gładka, gibka, giętka i bezczelna!”), której rodziców akurat nie było w domu. Wprowadziła więc gości do nowoczesnego „hallu”: „Ściany pomalowane były na jasnoniebiesko, firanki kremowe, na półeczce - radio, mebelki nowoczesne, konsekwentne, czyste, gładkie, proste, dwie szafy wpuszczone w ścianę i stoliczek”. Posadziwszy przybyłych na tapczanie, zaczęła milcząco wpatrywać się w okno. Józio był osłabiony po wcześniejszych przejściach, a Pimko szeptał mu do ucha, by nie ulegał wpływom rozwydrzonej Zuty, jej nowoczesnemu stylowi życia, brakowi kultury i szacunku dla starszych. Bohater zrozumiał sens słów - profesor chciał, by zakochał się w pensjonarce, w młodości, nowoczesności, specjalnie podkreślając jej wady.

Po jakimś czasie przyszła Młodziakowa - kobieta otyła, inteligentna, z bystrym wyrazem twarzy. Profesor przywitał ją mówiąc, że przyprowadził Józia, by się nim troskliwie zaopiekowała. Gdy zapytała o wiek bohatera, belfer oznajmił, że młodzieniec ma siedemnaście lat. Podszedł potem z inżynierową do Zuty i cała trójka zaczęła poufną rozmowę o Józiu. Gospodyni mówiła, że jest zmanierowany, przybiera pozy, a jej córka - że podsłuchuje. Choć bohater chciał zaprzeczyć - nie mógł, ponieważ rzeczywiście nasłuchiwał. Rozmawiali jeszcze o epoce i rewolucji obyczajowej. Młodziakowa twierdziła, że w ojczyźnie należy zburzyć stare miejsca, takie jak Kraków i iść z duchem „nowoczesności”. Nagle Zuta kopnęła Józia w nogę, co nie umknęło uwadze Pimki i stwierdzeniu inżynierowej: „- Zuta, spokojnie z nogami! A profesor niech się nie przejmuje. Nic wielkiego - roześmiała się. - Nic się nie stanie pańskiemu Józiowi. (…)”. Później dodała: „- Zuta, przeproś pana - rzekła z akcentem inżynierowa. - Pan obraził się na ciebie, ależ niechże kawaler nie gniewa się na moją córkę, nie należy być drażliwym. Zuta przeprosi, naturalnie, ale swoją drogą, że troszeczkę pozujemy, święta prawda. Więcej naturalności, więcej życia, proszę spojrzeć na mnie i na Zutę - no, ale oduczymy młodego człowieka, niech pan będzie spokojny, profesorze. Damy mu szkołę”.
Na pożegnanie Pimko omówił warunki finansowe, ucałował Józia w czoło z zapewnieniem coniedzielnych odwiedzin, po czym odszedł. Po wyjściu profesora: „Młodziakowa zaprowadziła Józia do małej, nowoczesnej, nieprzytulnej ciupki tuż obok hallu, który był zarazem
pokojem Młodziakówny. Bohater został sam.

Rozdział VII - MIŁOŚĆ

Józio zakochuje się w pensjonarce, która jednak jest obojętna na jego zaloty (woli nowoczesnego Kopyrdę - ucznia

tej samej klasy, co bohater).


Służąca na polecenie Pimki przyniosła do Młodziaków rzeczy Józia. Gdy inżynierowa poszła na sesję komitetu, bohater został w domu z jej córką. Usłyszawszy
telefon, podszedł do drzwi, uchylił je i podsłuchiwał rozmowę Zuty z przyjaciółką. Dziewczęta miały się spotkać o dziewiętnastej w cukierni. Gdy skończyły rozmawiać, Józio wyszedł z pokoju, przygładził włosy, oparł się o framugę drzwi, a pensjonarka zapytała towarzyskim tonem, czy chce skorzystać z telefonu. Odparł, że nie, a wtedy Zuta poszła do swego pokoju (którym był hall).
Józio również wrócił do siebie. Zapadał już zmrok, co zwiększyło nękające go poczucie samotności i sprawiło, że ponownie wyszedł. Zastał Zutę czyszczącą swe obuwie. Gdy stanął bardzo blisko niej, usiadła na stole, pochyliła głowę, wydęła usteczka i kapryśnie spytała:
„Czym mogę służyć?”. Onieśmielony młodzieniec ponownie zaszył się w swym pokoju. Układał po ciemku bieliznę w szufladach, a gdy znowu zapragnął ujrzeć Zuzę i trzeci raz wyszedł na spotkanie pensjonarki. Zaniepokojona tym, że idzie prosto „na nią”, zapytała, czego chce. Józio poczuł, że jest zakochany.

W przedpokoju usłyszał Miętusa, który przyszedł odwiedzić kolegę. Gdy służąca nie chciała go wpuścić - kopnął ją w brzuch: „Ujrzawszy służącą nie omieszkał być wobec niej najbardziej ordynarny i brutalny, jak tylko mógł. Służąca podniosła wrzask. Miętus dał jej kopniaka w brzuch i wszedł do pokoju z półbutelką czystej monopolowej pod pachą”.

Bohater powiedział do gościa: „- Zakochałem się, Miętus, zakochałem się…”. Miętalski przywitał się z Zutą i chłopcy poszli do pokoju Józia, który wyznał, że chce się wyzwolić z miłości do pensjonarki. Przyznał, że ma trzydzieści lat, na co rozmówca wybuchnął śmiechem, po czym napił się wódki z butelki. Poinformował Józia, że zna Zutę „z widzenia”. Była koleżanką Kopyrdy, z którym starali się być jak najbardziej „nowocześni”. Bohater zaczął być zazdrosny. Gdy butelka była już opróżniona, Miętus wyszedł kuchennym wyjściem, by nie natchnąć się na inżynierową.

Rozdział VIII - KOMPOT

Syfon, nie mogąc sobie poradzić po gwałcie, wiesza się na wieszaku i umiera. Miętus wyznaje bohaterowi, że pragnie poznać prawdziwego, naturalnego parobka, a tymczasem nawiązuje romans ze służącą Młodziaków. Józio układa plan zdemaskowania pozornej „nowoczesności” poznanej rodziny. Na początek próbuje obnażyć tradycjonalizm Młodziaków - siorbiąc kompot, wypełniony kawałkami jedzenia i śmieci.


Przez następne dni życie bohatera koncentrowało się wokół dwóch miejsc: szkoły i domu. Józio, choć nudził się ogromnie i tak naprawdę miał trzydzieści lat, już nie chciał uciekać.
Nauczyciele polubili go, Piórkowski klepał po „pupie”. Nowy uczeń w czasie dyskusji na lekcjach dostawał wypieków i krzyczał „nowoczesność”. Kilka razy próbował porozmawiać z Kopyrdą, lecz ten zawsze go zbywał. „Syfon umarł. Zgwałcony przez uszy, nie mógł przyjść do siebie, nie mógł żadną miarą pozbyć się pierwiastków złowrogich, które mu zaszczepione zostały przez uszy. Nadaremnie męczył się, godzinami całymi próbował zapomnieć słów uświadamiających, które chcąc nie chcąc usłyszał. Powziął awersję do swego skażonego typu i chodził z wewnętrznym niesmakiem, coraz bledszy, ciągle mu się odbijało, spluwał, krztusił się, charczał, kaszlał, ale nie mógł, aż na koniec, czując się niegodnym, powiesił się pewnego popołudnia na wieszaku. Co wywołało ogromną sensację, nawet w prasie pojawiły się notatki”.

Twarz Miętusa stała się „antypatyczna” po pojedynku na miny, a jego ówcześni przyjaciele - arbitrzy Hopek i Mizdral - zaczęli go unikać. Wyznał Józiowi, że wieczorem, gdy Młodziakowej nie ma w domu - spotyka się z ich służącą. Inżynierowa odkryła, że bohater zakochał się w jej córce: „I z wyrafinowaniem inteligentnej inżynierowej nowoczesnej, jaką była, znęcała się nade mną swoją przedsiębiorczością życiową i swoim doświadczeniem życiowym, i tym, że zna życie, i tym, że jako sanitariuszkę skopano ją w okopach podczas Wielkiej Wojny, i swoim zapałem, i horyzontami swymi, i liberalizmem swoim kobiety Postępowej, Czynnej, Śmiałej tudzież obyczajem swoim nowoczesnym, codzienną kąpielą i jawnym chodzeniem do pewnej, dotąd zakonspirowanej, ubikacji”. Profesor Pimko odwiedzał swego ucznia, lecz coraz częściej - przychodząc - spędzał czas z pensjonarką. Przyjmował wówczas rolę pedagoga dawnych zasad i poglądów, uczył ją o Norwidzie, w rzeczywistości zalecając się do Zutki. Józio podziwiał mądrość i spryt belfra, a zarazem czuł zazdrość, że starzec uwodził jego ukochaną, która w dalszym ciągu go ignorowała.

Pewnego popołudnia, gdy wszyscy siedzieli przy obiedzie, inżynierowa zapytała córkę o imię chłopca, z którym ją widziała, lecz Zuta odparła, że go nie zna. Na to matka oświadczyła, że latorośl - jeśli chce - może wybrać się ze swym ukochanym na
„week-end”, nie wracać na noc (ofiarowała jej nawet pieniądze na wydatki). Młodziak na to zawołał: „- Pewnie, nic w tym złego! Zuta, jeżeli chcesz mieć dziecko nieślubne, bardzo proszę! A cóż w tym złego! Kult dziewictwa ustał! My, inżynierowie konstruktorzy nowej rzeczywistości społecznej, nie uznajemy kultu dziewictwa dawnych hreczkosiejów!”. Józio domyślił się, że owym chłopcem Zuty był Kopyrda. Nie wiedząc dlaczego, zwrócił się do Młodziakowej, rozprawiającej o liberalizmie, słowem „Mamusia”. Spowodowało to śmiech inżyniera, strach pensjonarki, a Józio poczuł, że od tej chwili coś się zmieni. Zaczął wrzucać do kompotu okruszki chleba, by potem je zjeść. Inżynierowa, obserwując jego wybryki, zaczęła krzyczeć. Dla niej widok wielbiciela córki „babrzącego się” w kompocie był nie do zniesienia. Mamrotała: „Proszę nie jeść (…) nie pozwalam!”, po czym wstała od stołu i wyszła, a za nią córka i rozchichotany inżynier. Rodzina uciekła, a Józio rozmyślał: „Bali się, żebym im mózgowo dziewczyny, jak kompotu nie przyrządził. Ha, teraz już wiedziałem, jak się zabrać do jej stylu! I mogłem w sobie mózgowo, mentalnie nadziewać ją wszystkim, co popadnie, bełtać, drobić, mieszać, nie przebierając w środkach! (…)Kompot wyjaśnił mi wszystko. Tak samo, jak zbabrałem kompot zamieniając go w rozwiązłą papkę, tak też mogłem zniszczyć nowoczesność pensjonarki doprowadzając do niej pierwiastki obce, heterogeniczne, mieszając, co wlezie”.

Rozdział IX - PODGLĄDANIE I DALSZE ZAPUSZCZANIE SIĘ W NOWOCZESNOŚĆ

Józio odnajduje w szufladach pokoju Zuty listy, które pisali do niej dojrzali mężczyźni (wśród nich kartkę od Pimki i Kopyrdy). Bohater podrabia pismo dziewczyny i wysyła do jej dwóch adoratorów liściki z zaproszeniem na nocne spotkanie w jej pokoju.


Józio, po sukcesie odniesionym przy obiedzie wobec rodziców Zuty, poszedł do pokoju i spojrzał przez okno. Dzień był jesienny. Zobaczył Miętusa skradającego się do kuchennego wejścia, do służącej.
Bohater wyszedł na ulicę, na której ujrzał żebraka:
„- Dziadku - rzekłem - macie tu pięćdziesiąt groszy. Dostaniecie na wieczór złotówkę, ale musicie wsadzić sobie tę gałązkę w usta i trzymać ją przez cały czas do nocy”. Wrócił potem do mieszkania, by przez dziurkę od klucza podglądać Zutę (robił to aż cztery godziny!). Widział, jak przekładała coś w szufladach, uczyła się. W pewnym momencie do jej pokoju weszła inżynierowa informując, by wieczorem poszła na dancing, lecz córka wolała uczyć się niemieckiego. Józio zaczął głośno przełykać ślinę, by Zutka domyśliła się, że stoi pod drzwiami. W odwecie panna pociągała nosem tak, jakby miała katar. Nagle niespodziewanie do jego pokoju weszła inżynierowa i, udając zdziwienie zapytała, czemu stoi pod drzwiami, zamiast odrabiać lekcje. Następnie poruszyła kwestię żebraka, trzymającego w zębach gałązkę (była ciekawa, czemu to robi). Na koniec popatrzyła na lokatora z nieufnością i wyszła. Józio podszedł do drzwi i odkrył, że pensjonarki nie było już w pokoju. Podejrzewał, że słyszała rozmowę i, korzystając z okazji, wymknęła się swemu „prześladowcy”.

Gdy zapadł zmrok, inżynierowa poszła na spotkanie sesji komitetu, a Józio postanowił przeszukać mieszkanie. W sypialni Młodziaków było czysto i pachniało mydłem, a w szufladzie w pokoju Zuty (czyli hallu) młodzieniec odnalazł listy od uczniów ze szkoły. Niektóre nieśmiałe i zawstydzające: „jakich nigdy jeszcze nie oglądała historia - ani starożytna, ani średniowieczna”. Były również listy od adwokatów, sędziów, prokuratorów, aptekarzy. Oto fragment jednego z nich: „Prokurator: „Wprawdzie występuję w todze, lecz jestem właściwie chłopcem do posługi. Jestem karny. Robię, co mi każą. Nie mam własnego zdania. Prezes może mnie zbesztać. Ostatnio fają mnie nazwał". Polityk zapewniał: „Jam chłopak, jam tylko chłopak polityczny, chłopak historyczny". Jakiś podoficer o wyjątkowo zmysłowej i lirycznej duszy pisał co następuje: „Ślepa karność mnie obowiązuje. Na rozkaz muszę oddać życie. Jestem niewolnikiem. Wszak wodzowie zawsze mówią do nas - chłopcy, bez względu na lata. Nie wierz mej metryce, to szczegół czysto zewnętrzny, żona i dzieci to dodatek tylko, jam nie żaden rycerz, lecz chłopak wojskowy, z chłopięcą, wierną, ślepą duszą, a w koszarach jestem pies, pies jestem!" Obywatel ziemski: „Już zbankrutowałem, żona idzie na młodszą, dzieci na psy, a ja - nie żaden obywatel, lecz chłopak wygnany. Czuję tajemną rozkosz". Leżały także stosy tomików wierszy, wśród których spoczywał suchy list profesora Pimki: „Nie będę nadal - pisał Pimko - tolerował lekceważenia i skandalicznej ignorancji w zakresie objętym programem szkolnym. Wzywam do stawienia się w moim gabinecie - w kuratorium, pojutrze, w piątek o 4.30 celem wytłumaczenia, wyłożenia i nauczenia Norwida oraz uzupełnienia luki w wykształceniu. Zwracam uwagę, że wzywam legalnie, formalnie, oficjalnie i kulturalnie, jako profesor i wychowawca, a w razie oporu napiszę list do dyrektorki z wnioskiem o usunięcie ze szkoły. Zaznaczam, że nie mogę dłużej znieść luki, a jako profesor mam prawo nie znosić. Proszę zastosować się. T. Pimko dr fil. i prof. honoris causa. Warszawa...”. Józio odnalazł nawet kartkę od Kopyrdy: „Zapomniałem ci podać adresu (tu następował adres Kopyrdy). Jakbyś chciała ze mną, to i ja chcę. Daj znać. H. K..”

Był wstrząśnięty i zdruzgotany odkryciami. Profesor zapewne liczył na to, że pensjonarka zlęknie się jego pogróżek i stawi na wezwanie. Kopyrdę podejrzewał o to zaś, że poczuł „pociąg płciowy”. Józio uknuł plan. Na kartce wyrwanej z zeszytu, napisał podrobionym charakterem pisma Zuty dwa identyczne listy o tej samej treści: „Jutro w czwartek, po 12-tej w nocy zastukaj do okna z werandy, wpuszczę. Z.”, po czym włożył je do oddzielnych kopert i zaadresował: jeden do Pimki, drugi do Kopyrdy. Przewidywał, że belfer pomyśli, że Zuta wzywa go na randkę sensu stricte. To samo miał myśleć szkolny kolega. W momencie spotkania Józio miał „narobić krzyku” i ich ośmieszyć.

Rozdział X - HULAJNOGA I NOWE PRZYŁAPANIE

Bohater podgląda rodzinę Młodziaków podczas porannej toalety, a następnie zostawia wiadomość, że ich widział, co wytrąca z równowagi małżeństwo. Dochodzi do nocnej schadzki, w wyniku której Młodziakowie zdejmują maskę pozornej „nowoczesności”.


Po źle przespanej nocy Józio postanowił, że nie pójdzie do szkoły. Rankiem ukrył się w sionce (oddzielającej kuchnię od łazienki) za wieszakami. Obserwował mieszkanie z ukrycia. Pierwsza do toalety, z celebracyjną miną, poszła Młodziakowa. Po paru minutach przybiegł jej mąż z gazetą w ręku i, stojąc pod drzwiami, prosił o zwolnienie pomieszczenia, bo spóźni się do biura. Nie doczekawszy się otwarcia drzwi - odszedł.
„Przez rysę w matowej szybie zajrzałem ostrożnie do łazienki. Inżynierowa, goła, wycierała udo prześcieradłem kąpielowym, a twarz jej, ciemniejsza w karnacji, mądra, zaostrzona, zwisała nad tłustobiałą, cielęco niewinną, beznadziejną łydką, jak sęp nad cielakiem. I była w tym straszliwa antyteza, zdawało się, że orzeł krąży bezsilnie nie mogąc porwać cielaka, który beczy wniebogłosy, a to inżynierowa Młodziakowa przypatrywała się higienicznie i inteligentnie swojej babskiej, klępowatej nodze. Podskoczyła. Stanęła w pozycji, rękami ujęła się pod boki i dokonała półobrotu tułowiem z prawa w lewo z wdechem i wydechem. Z lewa w prawo z wydechem i wdechem! Wyrzuciła do góry nogę, a stopę miała drobną i różową. Potem drugą nogę z drugą stopą! Puściła się w przysiady! Dwanaście przysiadów odwaliła przed lustrem, oddychając przez nos - raz, dwa, trzy, cztery - aż biusty klaskały(...)”. Potem do łazienki weszła Zuta, wzięła zimny prysznic, a gdy wyszła, Józio napisał w ścianie: „Veni, vidi, vici”, myśląc: „Niech przynajmniej wiedzą, że widziałem, niech poczują się zobaczonymi!”. Bohater jednak poszedł do szkoły. Miętus powiedział mu, że źle wygląda.

W domu, podczas obiadu, Młodziakowa z córką bały się lokatora. Rozważały przed wypowiedzeniem każde słowo. Po posiłku Józio zajął się swym codziennym zajęciem

- podglądaniem. Nie było to jednak łatwe, ponieważ inżynierowa kilkakrotnie wchodziła do jego pokoju. Chciała mu dać pieniądze na bilet do kina, lecz młodzieniec nie skorzystał z propozycji wiedząc, że zamierzano pozbyć się go z domu.

Czuć było rosnący niepokój gospodarzy stancji Józia. Denerwowali się, że nie mogą się pozbyć niewygodnego lokatora: „Nie mogli sobie znaleźć miejsca ani formy, nie mogli usiedzieć, siadali i zrywali się jak przypiekani i chodzili tam i sam jak podminowani, jakby ścigani od tyłu. Rzeczywistość, wytrącona z łożyska pod wpływem silnych impulsów mej akcji, przelewała się i bełtała, wyła i jęczała głucho, a ciemny, śmieszny żywioł brzydoty, ohydy, plugastwa otaczał ich coraz namacalniej i wzrastał na ich wzrastającym zaniepokojeniu jak na drożdżach. Przy kolacji inżynierowa zaledwie siedziała, cała skoncentrowana w twarzy i górnych rejonach postaci, lecz Młodziak, przeciwnie, przyszedł do stołu w kamizelce, serwetę podwiązał pod brodę i smarując masłem grube, nadgryzione pajdy opowiadał inteligenckie kawały i chichotał. Świadomość, iż był przeze mnie podpatrzony, degrengolowała go w ordynarny infantylizm, cały dostroił się do tego, com ujrzał, i stawał się drobnym, kokietliwym, rozśmieszonym inżynierkiem, pieszczotliwym, rozkapryszonym i figlarnym?”.

Tego wieczora Miętus ponownie zakradł się do służącej.

Józio zrobił w drzwiach pensjonarki ukośną szparę (dłutem), by mieć lepszy widok. Około jedenastej w nocy Zuta rozebrała się i położyła do łóżka. Czytała angielski romans kryminalny. Z sypialni inżynierostwa dobiegały podniesione głosy. Młodziak opowiadał żonie anegdoty, używając zdrabniających, „sprośnych” słów. Ona jednak nie chciała tego słuchać. Lokator ponownie zainteresował się podglądaniem Zuty: „dziewczyna, zagrożona pokątną szpetotą, rozszalała się na dobre. Wyskoczyła z łóżka. Zrzuciła koszulę. Puściła się w pląs po pokoju. Już nie zważała, że podglądam, owszem, sama niejako wyzywała mię do walki. Nogi lekko, zwinnie unosiły jej ciało, ręce trzepotały się w powietrzu. Wtulała główkę gdzie bądź. Ramionami okalała głowę. Trzęsła lokami. Kładła się na podłodze i wstawała. Łkała, to znowu śmiała się lub śpiewała cicho. Wskoczyła na stół, ze stołu na tapczan. Zdawało się, że lęka się zatrzymać chociażby na chwilę, jakby szczury i myszy ją ścigały, że lotnością ruchu pragnie unieść się ponad okropność. Nie wiedziała już, czego się imać. Wreszcie złapała pasek i jęła chłostać się po plecach z całej siły, byle cierpieć młodzieńczo, boleśnie...”.
W końcu wybiła godzina dwunasta i… rozległo się trzykrotne pukanie do okna. Pensjonarka, po nałożeniu koszuli, otworzyła je i ujrzała Kopyrdę. Chłopak prosił, by go wpuściła. Był podniecony. Powiedział:
„Przecież sama chcesz!”. Zuta wpuściła zalotnika, ściskając się z nim już po chwili na tapczanie. Józio wiedział, że zdawała sobie sprawę z jego milczącej obecności. Gdy do okna znowu rozległo się pukanie, dziewczyna podbiegła i otworzyła. Pimko wszedł, mówiąc: „Mów mi "ty"! Na "ty", na "ty"! Powiedz, co ci się we mnie spodobało?”. Wyczuł, mimo zgaszonego światła, że ktoś jeszcze był w pokoju.

Wówczas Józio zaczął krzyczeć: „Złodzieje! Złodzieje!”, powodując, że nocni goście schowali się do szaf - każdy do jednej. Bohater wtargnął do pokoju dziewczyny (przed Młodziakami) i zapalił światło, Zuta leżała po kołdrą i udawała, że śpi. Pomysłodawca intrygi otworzył szafę, w której stał Kopyrda. Inżynierostwo, które przybiegło po chwili, widząc młodzieńca, zaczęło się śmiać i cieszyć. Zachowali się inaczej, gdy Józio otworzył drugą szafę - „śmiech zamarł im na ustach”. Zdezorientowany Pimko zaczął coś tłumaczyć o liście, lecz Młodziak krzyknął: „- Ja się pytam, co pan tu robi o tej porze? To z kolei Pimce podyktowało ton. Na moment odzyskał formę. - Proszę nie podnosić głosu. Młodziak zapytał. - Co? Co? Pan sobie pozwala robić mi uwagi w moim domu?”. Nagle inżynierowa zobaczyła przez okno żebraka z gałązką w ustach, stojącego za ogrodzeniem (dziś Józio również kazał mu tam stać). Poleciła, by dać mu jakieś pieniądze i odprawić. Inżynier i Pimko zaczęli szukać drobnych w kieszeniach, a Kopyrda, korzystając z chwili nieuwagi gospodarzy, chciał się wymknąć z pokoju. Profesor, zauważywszy to, również skierował się w stronę drzwi. Wówczas Młodziak krzyknął: „-Przepraszam! (…) Tak gładko nie pójdzie!”. Nie słuchał próśb córki i żony ani wyjaśnień Pimki, który bał się policji: „- Tak, właśnie tak, przycisnęło mnie, zaszedłem do ogródka, zapomniałem, że państwo tu mieszkają - a panna Zuta akurat wyjrzała oknem, więc symulowałem, he, he, he, symulowałem, że jestem z wizytą... Państwo rozumieją... w tak drastycznym położeniu... Qui pro quo, qui pro quo - powtarzał”. Uderzył belfra w twarz, na co ten, zbulwersowany rzekł, że zapłaci mu za to. Potem skierował się ponownie do drzwi. Ojciec Zuty chciał uderzyć także Kopyrdę, lecz w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że nie może bić „smarkacza” po twarzy. Opadając ręka zatrzymała się na podbródku ucznia. W tym momencie rozwścieczony adorator Zuty doskoczył do Młodziaka i rozpętała się bójka. Inżynierowa rzuciła się mężowi na ratunek.
Po chwili na podłodze było
„kłębowisko”. Do bijących i gryzących się dołączył także Pimko i Zuta. Józio uznał, że to dobry moment na ucieczkę. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy do małej walizki, na głowę wcisnął kapelusz, zawiązał krawat. Czytamy: „Odchodziłem lekki. Słodko, słodko otrząsnąć pył z obuwia i odchodzić nie pozostawiając nic za sobą, nie, nie odchodzić, ale iść... Czy było to, że Pimko, belfer klasyczny, mnie upupił, żem był uczniem w szkole, nowoczesnym z nowoczesną, że byłem tańczącym w sypialni, musze obrywającym skrzydła, podglądającym w łazience, tra, la, la... Że byłem z pupą, z gębą, z łydką, tra, la, la... Nie, zniknęło, ani młody, ani stary, ani nowoczesny, ani staromodny, ani uczeń, ani chłopiec, ani dojrzały, ani niedojrzały, byłem nijaki, byłem żaden... Odchodzić idąc, iść odchodząc i nie czuć nawet wspomnienia. Zobojętnienie błogie! Bez wspomnienia! Kiedy umiera w tobie wszystko, a nikt jeszcze nie zdążył urodzić cię na nowo. O, warto żyć dla śmierci, by wiedzieć, że w nas umarło, że już nie ma, pusto i czczo, cicho i czysto - i gdy odchodziłem, zdawało mi się, że nie sam idę, ale z sobą - tuż przy mnie, a może we mnie, lub naokoło mnie szedł ktoś identyczny i tożsamy, mój - we mnie, mój - ze mną i nie było między nami miłości, nienawiści, żądzy, wstrętu, brzydoty piękna, śmiechu, części ciała, żadnego uczucia ani żadnego mechanizmu, nic, nic, nic...”.
Wychodząc przez kuchnię, zastał tam ubierającego się Miętusa, siedzącego na dyszącej służącej. Ten, ujrzawszy kolegę, oznajmił mu, żeby na niego poczekał. Gdy wyszli na ulicę, świtało. Miętus powiedział, że zgwałcił pracownicę Młodziaków i chętnie ucieknie z Józiem. Zamierzali iść na wieś, do parobków, co niewymownie cieszyło przywódcę szkolnej grupy.

Rozdział XI - PRZEDMOWA DO FILIBERTA DZIECKIEM

PODSZYTEGO

Narrator wypowiada się o oczekiwaniach pokładanych w literaturze, do spełnienia których dąży każdy autor. Zakres jego działań obejmuje na przykład przybliżenie interpretacji, systemu ważności wartości.


Przed przeniesieniem akcji na wieś Gombrowicz wplótł do powieści dwa fragmenty, traktujące o Filibercie (również
„dzieckiem podszytym”). Narrator wypowiada się na temat swych oczekiwań pokładanych w literaturze. Zakres jego działań obejmuje na przykład przybliżeniem interpretacji, systemu ważności wartości.

Według niego najbardziej szkodliwa jest „męka złej formy”. Autor wylicza w słupku powody cierpienia twórcy, by potem przejść do wymienienia licznych możliwości przyczyn i okoliczności powstania dzieła (wobec kogo powstało i z czego wynikło):
„(…)nad możność i wynikająca stąd męczarnia niemożności ogólnej i szczególnej

udręka wywyższania się i podbijania bębenka

cierpienie poniżania

męka poezji wyższej i niższej

albo męczarnia głucha impasu psychicznego

opaczna męczarnia pokrętności, wykrętności, chwytu niedozwolonego

albo raczej męczarnia wieku w sensie szczególnym i ogólnym

męka staroświeckości

męka nowoczesności

cierpienie wskutek powstawania nowych warstw społecznych

męka półinteligentów

męka nieinteligentów

męczarnia inteligentów

a może po prostu męka nieprzyzwoitości drobnointeli-genckiej

ból głupoty

mądrości

szpetoty

kras, uroków, wdzięków

albo może męczarnia zabójczej logiki i konsekwencji w głupstwie

udręka recytowania

rozpacz naśladowania

nudna męczarnia nudy i powtarzania w kółko

lub być może hipomaniakalna męka hipomaniakalna

niewysłowiona męczarnia niewysłowienia

boleść niewysublimowania

ból palca

paznokcia

zęba
ucha
męczarnia przeraźliwej współrzę
dności, zależności, wzajemnego

przenikania się, uzależniania wszystkich mąk i wszystkich 180 części oraz

męka stu pięćdziesięciu sześciu tysięcy trzystu (…)”.

Gombrowicz (narrator-autor) wspiera swe ironiczne rozważania o literaturze różnymi rodzajami męki, będącymi powodem twórczości, a leżącymi u podstawy księgi („A może u podstawy księgi leży kapitalna i zabójcza męka(…)”).

Rozdział XII - FILIBERT DZIECKIEM PODSZYTY

Opis meczu tenisowego, zakłóconego nagłym wybrykiem pewnego pułkownika, który strzelił do piłki, przebijając ją. Dalsze wydarzenia ujawniły formy, przyjmowane przez ludzi.


Narrator w drwiący sposób opowiada o potomku pewnego wieśniaka z Paryża, który
„jako champion świata grało mecz tenisowy na korcie (…)”. Champion świata grał mecz wśród żywiołowych oklasków. W pewnym momencie brawa umilkły, ponieważ zabrakło piłki, którą rozbił strzałem pewien pułkownik. Zawodnicy zaczęli być w stosunku do siebie agresywni: „(…)championi zaś, pozbawieni znienacka obiektu, próbowali jeszcze czas jakiś machać rakietami w próżni, lecz widząc niedorzeczność swych ruchów bez piłki, rzucili się na siebie z pazurami”, kula zaś ugodziła pewnego przemysłowca-armatora w szyję tak, że: „Krew trysnęła z przebitej arterii”. Żona, nie mogąc nic zrobić w tłumie, wyładowała emocje na policzku sąsiada, który okazał się być epileptykiem i chwilę potem miał atak szału: „wybuchnął jak gejzer, w drgawkach i konwulsjach”.

Te zdarzenia wywołały kolejne o podobnym znaczeniu i charakterze, a każde było nagradzane gromkimi oklaskami tłumu (
„Grzmot oklasków rozległ się wśród widzów. A wtedy jakiś pan, siedzący obok, w szalonym popłochu skoczył na głowę damie, siedzącej poniżej, ta zaś poniosła i wyskoczyła na plac, unosząc go na sobie całym pędem. Grzmot oklasków rozległ się wśród widzów. I na tym zapewne byłoby się skończyło. Ale zaszła jeszcze taka okoliczność (jakże wszystko zawsze trzeba przewidywać!), że nie' opodal siedział pewien skromny, utajony marzyciel-emeryt w stanie spoczynku z Tuluzy, który z dawien dawna na wszelkich publicznych widowiskach marzył o skakaniu na głowy osobom siedzącym niżej i tylko siłą dotąd się od tego powstrzymywał.”). Do bijatyki dołączyli przedstawiciele obcych państw. Mężczyźni dosiadali kobiety, jakby były końmi.

W pewnym momencie na środku placu pojawił się markiz de Fliberthe w letnim, jasnym garniturze, „blady, ale stanowczy” i chłodno zapytał, czy ktoś chce obrazić jego małżonkę, po czym cisnął w tłum garść biletów wizytowych z napisem: Philippe Hertal de Filiberthe. Zaraz po wypowiedzeniu tych słów zapanowała powszechna cisza. Do jej prowodyra „podjechało” trzydziestu sześciu mężczyzn na swych partnerkach, ponieważ im również udzielił się powiew dżentelmeństwa, przyniesiony przez markiza. Obrazili żonę Filiberta, która w chwilę po tym ze strachu poroniła, on zaś „Podszyty dzieckiem (…) i uzupełniony dzieckiem” odszedł zawstydzony do domu. Cały czas było słychać oklaski.

Rozdział XIII - PAROBEK, CZYLI NOWE PRZYCHWYCENIE

Józio udaje się z Miętusem na poszukiwanie parobka. W końcu trafiają do majątku rodziny Hurleckich (ciotka bohatera), w której stykają się z tradycyjnymi, ziemiańskim zasadami i poznają parobka Walka.


Świtało, nastał ranek, a koledzy nadal szli. Józio niósł w ręku walizkę, a Miętus kij. Mijali budynki, nocnych stróżów, zmierzających do
pracy urzędników z teczkami pod pachą. Na placu Narutowicza, przy domu akademickim minęli także studentów. W końcu wyszli za teren miasta, na peryferie. Miętus krzyczał: „Naprzód!”, choć bohater nie chciał opuszczać Warszawy. Mijali lasy, wioski: „ale były jak wymarłe - chaty, zabite gwoździami, szczerzyły puste oczodoły. Ruch na szosie ustał zupełnie.”. W następnej wsi, gdy stukali do chat, odpowiadało im jedynie ujadanie wściekłych psów. Z dołu po kartoflach wynurzył się w pewnej chwili chłop: „Okrążyliśmy dół z obu stron (a tymczasem z chat rozlegały się formalne wycia) i wykurzyliśmy chłopa oraz babę z czworaczkami, które karmiła jedną wyschłą piersią (druga bowiem od dawna była już nie do użytku), szczekających rozpaczliwie i zajadle. Rzucili się do ucieczki, lecz Miętus poskoczył i złapał chłopa. Ten tak był wynędzniały i chudy, że padł na ziemię i zajęczał: - Panoczku, panoczku, adyć zlitujcie się, adyć zaniechajcie, adyć ostawcie, panie! - Człowieku - rzekł Miętus - o co wam idzie? Dlaczego chowacie się przed nami? - Na dźwięk słowa "człowiek" ujadanie w chatach i za opłotkami rozpoczęło się z podwójną siłą, a chłopina pobladł jak chusta. - A zlitujcie się, panie, ady jo nie człowiek, ostawcie! - Obywatelu - rzekł wówczas polubownie Miętus - czyście oszaleli? Dlaczego szczekacie, wy i wasza żona? Mamy jak najlepsze intencje. - Na dźwięk tego wyrażenia "obywatel" szczekanie ozwało się z potrójną siłą, a wieśniaczka zaniosła się płaczem: - Ady zmiłujcie się, panie, on nie obywatel!

Jaki ta obywatel z niego! O rety, rety, oj dola nasza, dola nieszczęśliwa! Znowuj nam Intencyje zesłało, o, zebyk to! - Przyjacielu - rzekł Miętus - o co chodzi! Nie chcemy wyrządzić wam szkody. Pragniemy waszego dobra. - Przyjaciel! - krzyknął wieśniak przerażony. - Dobra pragnie! - wrzasnęła wieśniaczka. - Ady my nie ludzie, ady my psy, psy, jesteśmy! Hau! Hau! - Nagle dziecko przy piersi - szczeknęło, chłopka zaś, rozejrzawszy się, że nas jest tylko dwóch, zawarczała i ugryzła mnie w brzuch. Wyrwałem babie brzuch z zębów! Ale już z opłotków wynurzała się cała wieś szczekając i warcząc: - Bierzta go, kumie! Nie bujta się! Gryźta! Huź! huź! psssa go! Bierzta Intencyje! Bierzta Inteligencje! Huź, huzia, psssa, kota, kota! Ksss... Ksss... - Tak szczując się i podszczuwając zbliżali się powoli - co gorzej, dla niepoznaki czy może dla zachęty wiedli na powrozach prawdziwe psy, które wspinając się, skacząc roniły śliny z pysków i ujadały wściekle. Położenie stawało się krytyczne, bardziej jeszcze pod względem psychicznym niż fizycznym. Godzina szósta po południu, ściemnia się, słońce za chmurami, poczyna mżyć, a my - w nieznanej okolicy, pod drobnym, zimnym deszczykiem wobec ogromnej ilości chłopów udających własne psy, byle uniknąć wszechobejmującej aktywności czynników inteligencji miejskiej. Dzieci ich już wcale nie umiały mówić i na czworakach szczekały, a rodzice jeszcze zachęcali: - Scekaj, scekaj, synusiu_Burecku, to cie ostawiom w spokoju, scekaj, scekaj, Burecku. - Pierwszy to raz oglądałem całą gromadę ludzką pośpiesznie przekształcającą się w psa na mocy prawa mimikry i ze strachu przed uczłowieczeniem, zbyt intensywnie stosowanym. Lecz obrona jest niemożliwością, o ile bowiem wiadomo, jak bronić się przed psem i chłopem z osobna, o tyle nie wiadomo, co począć z chłopstwem, które warczy, wyje, szczeka i kąsać chce”.
Nagle Miętus z bohaterem usłyszeli warkot samochodu, który po chwili wjechał prosto w tłum. Siedział w nim szofer z ciotką Józia - panią Hurlecką (z
domu Lin). Kobieta wołała: „Józiu, dziecko!”, wysiadła i przywitała się (również z Miętusem). Józio poinformował ciotkę, że idą na wycieczkę, na co ona odparła, by zatrzymali się u niej, w Bolimowie. Szofer Feliks ruszył, a kobieta w trakcie drogi pytała: „A jak nauki - dobrze? Musisz mieć zdolności do historii, bo matka twoja nieboszczka miała zadziwiające zdolności do historii. Po matce to odziedziczyłeś. Oczy niebieskie po matce, nos ojca, chociaż podbródek typowy po Pifczyckich. A pamiętasz, jak się rozpłakałeś, kiedy ci odebrali ogryzek, a ty paluszek wsadziłeś w buzię i krzyczałeś: "Tia, tia, tia, tuli, bluśko, bluśko, tu!" (Przeklęta ciotka!) Zaraz, zaraz, ile to lat temu - dwadzieścia, dwadzieścia osiem, tak, tysiąc dziewięćset... naturalnie, jeździłam wtedy do Vichy i kupiłam zielony kuferek, tak, tak, to miałbyś dzisiaj trzydzieści... Trzydzieści... Tak, naturalnie - trzydzieści równo.”

Zaczął padać deszcz. Samochód jechał przez ciemny bór, potem boczną drogą, aż w końcu dojechali do wsi, by w chwilę potem zatrzymać się przed budynkiem. Nocny stróż odciągał psy - brytany, które właśnie nadbiegły, a sługa zabrał walizki. Józio poznał duży wiejski dwór, w którym spędził pierwsze dziesięć lat życia. Ciotka przedstawiła gości swej rodzinie, mówiąc, iż bohater jest synem nieboszczki Heli. Wśród mieszkańców był wuj Konstanty (Kociu), kuzyn Zygmuś i wychowanica wujostwa - Zosia. Wszyscy się przywitali pocałunkami w policzek i ściskaniem rąk. Józio zapytał o zdrowie (bo tak „wypadało”) i rozpoczęła się rozmowa o chorobach. Od ciotki dowiedział się, że jest chora na serce, wujowi doskwierał reumatyzm, a Zosia cierpiała na anemię. Zygmuś z kolei miał „zawiane ucho”.

Pojawiła się pokojówka, która przyniosła zapaloną lampę. Miętus był zadowolony „obfitością sług”. Stary kamerdyner Franciszek zaprosił na kolację i wówczas, podczas posiłku, Miętus zobaczył prawdziwego parobka: „Parobek był w pokoju! Lokajczyk! Lokajczyk był parobkiem! Nie miałem wątpliwości - lokajczyk, który podawał groszek do szynki, parobkiem był wymarzonym. Parobek! W wieku Miętusa, nie więcej niż osiemnaście, duży ni mały, nie brzydki i nie przystojny - włosy miał jasne, ale blondynem nie był. Uwijał się i obsługiwał boso, z serwetką przewieszoną przez lewe ramię, bez kołnierzyka, z koszulą zapiętą na spinkę, w zwykłym niedzielnym ubraniu parobków wiejskich. Gębę miał - ale gęba jego nie była w niczym pokrewna fatalnej gębie Miętusa, nie była to gęba wytworzona, lecz naturalna, ludowa, grubo ciosana i zwykła. Nie twarz, która gębą się stała, lecz gęba, która przenigdy nie zyskała godności twarzy - była to gęba jak noga! Nie godzien honorowej twarzy, tak jak nie godzien blondyna i przystojnego - lokajczyk nie godzien lokaja! Bez rękawiczek i boso zmieniał talerze państwu, a nikt się temu nie dziwił - chłopak nie godzien tużurka.”

Po kolacji wszyscy przeszli do salonu, a Zygmunt zaproponował grę w brydża. Nie doszło jednak do tego, ponieważ kolega Józia nie umiał grać. Każdy siedział znudzony, a po jakimś czasie pokojówka zaprowadziła gości po krętych schodach na górę do pokoju. Gdy siedzieli u siebie, Miętalski nacisnął dzwonek i po chwili pojawił się lokaj (parobek), stojący dotychczas pod drzwiami i czekający na rozkazy. Panicz najpierw kazał mu nalać mu wody do miednicy, potem otworzyć lufcik w oknie. Na koniec zapytał go o imię, a ten odparł, że nazywa się Walek. Służył u państwa od miesiąca. Przedtem opiekował się końmi. Miętus kazał mu przynieść ciepłej wody. „Gdy wyszedł, Miętusowi łzy zakręciły się w oczach. Płakał jak bóbr. Krople ściekały po twarzy umęczonej. - Słyszałeś? Słyszałeś? Walek! Nazwiska nawet nie ma! Jak to wszystko nadaje się do niego! Widziałeś jego gębę? Gęba bez miny, gęba zwykła! Józio, jeżeli on się ze mną nie po... brata, nie wiem, co zrobię! - Wpadał w złość, czynił mi wyrzuty, że kazałem gorącej wody przynieść, nie mógł sobie darować, że z braku innych rozkazów kazał wyjąć ukryte w szafie butelki z gorącą wodą. - On pewnie nigdy nie używa gorącej wody, a cóż dopiero wody w butelkach do łóżka. On pewnie wcale się nie myje. A nie jest brudny. Józio, czyś zauważył, nie myje się, a nie jest brudny - brud w nim jest jakiś nieszkodliwy, nie mierzi! Hej, hej, a nasze brudy, nasze brudy...”. Gdy lokajczyk wrócił Miętus zapytał go o wiek, lecz ten nie potrafił odpowiedzieć. Czytać i pisać także nie potrafił. Jego jedyną rodziną była siostra pracująca „przy krowach”. Gdy Miętus poprosił, by Walek zawiązał mu buciki, Józio wykorzystał okazję i zapytał lokaja, czy dziedzic go bije. Chłopcy otrzymali twierdzącą odpowiedź. Wówczas główny bohater uderzył go w lewy policzek i krzyknął: „Won!”, co spotkało się z głośnym protestem zachwyconego prostotą Walka Miętalskiego: „— Co najlepszego zrobiłeś! (...) Ja chciałem mu podać rękę! Chciałem wziąć ręką za rękę! Wtedy i gęby nasze byłyby równe, i wszystko. Lecz tyś ręką uderzył go w gębę! A ja nogę wystawiłem jego rękom! Bucik mi rozsznurowywał — biadał — bucik! Dlaczego to zrobiłeś?!”. Rozległo się pukanie do drzwi, w których po chwili stanął kuzyn Zygmunt. Gdy Józio powiedział mu, co zrobił Walkowi, został pochwalony. Miętus, który nie mógł znieść takiego postępowania - wyszedł.

Zygmunt opowiedział bohaterowi, jak cała rodzina biła po „gębach” ludzi różnej profesji: kontrolerów, portierów, fryzjerów, bileterów. Pożegnał się w końcu, ponieważ dochodziła już dwunasta. Drugi lokator wrócił do pokoju o pierwszej w nocy i powiedział, że „pobratał” się z parobkiem. Lokajczyk „dał mu w gębę”. Opowiedział Józiowi, że odnalazł parobka w kredensie, jak czyścił buciki. Gdy poprosił, by uderzył go w twarz, wystraszony Walek nie chciał tego uczynić. W końcu jednak wymierzył cios, ponieważ Miętus nie ustępował. „Daj, psiakrew, kiedy ci karzą!. Co jest, do cholery ciężkiej!”. Lokajczyk kilkakrotnie uderzył panicza, a potem nim „pomiatał”. Tak zastała ich dziewka kuchenna - Marcyśka - i bardzo się zdziwiła niecodziennym widokiem. We trójkę zaczęli wyśmiewać pański dom, mówiąc: „Państwo bardzo som pażerne i łakome - do góry brzuchem leżom i choroby majom od tego (…)— O Jezus! O wciornaści! Cichaj, bo me kolka spar-la! — Marcyśka złapała się za boki. — A panienka to tak se chodzi i poglonda — na spacer chodzi. Państwo to tak se chodzom i poglondajom. Pon Zygmunt to ta na mnie poglonda, ino, że mu nie honor — to raz mnie zacypioł, ale gdzieta! Oglondał się i oglondal, czy kto nie spoglonda, aźe me kolka sparła od śmiechu, to uciekłam! To potem dał mi złotówkę i przykazywał, żebym nikomu a nikomu nie mówiła, że pijany beł! Hale, pijany! — zagadoł parobczak. — Inne dziewuchy tyż z nim nie chcom, bo ino cięgiem się oglonda. To ma tam jednom starom Józefkę na wsi, -gdowę, i z niom się spotyka w krzakach kole stawu, ale ji kazał przysięgać, że nikomu, a nikomu nie piśnie — akuratnie!”.

Marcyśka opowiadała, jak Zosia chodziła i podglądała, a dziedziczka bała się nawet krowy. W tym momencie do kuchni wszedł kamerdyner Franciszek, zwymyślał Marcyśkę i lokajczyka, wyganiając do roboty. Po tym, co Miętus opowiedział, Józio był pewny, że kamerdyner doniesie o wszystkim wujostwu i zaczną się kłopoty. Bohater myślał: „Pojąłem owej strasznej nocy, leżąc bezsennie na łóżku, tajemnicę dworu wiejskiego, ziemiaństwa i obywatelstwa, tajemnicę, której wielorakie i mętne symptomy od pierwszej chwili napawały mię przeczuciem trwogi pogębnej i gęby! Służba była tą tajemnicą. Chamstwo było tajemnicą państwa (…)I wuj, ciocia na pewno wiedzieli, co o nich mówią w kredensie — jak widzą ich ślepia chamidłów. Wiedzieli — lecz nie pozwalali tej wiedzy rozpanoszyć się, tłumili, dusili, spychali ją do piwnic mózgu”.

Rozdział XIV - HULAJGĘBA I NOWE PRZYŁAPANIE

Próby „bratania” się Miętusa z Walkiem kończą się ogólną awanturą służby z dworem i ucieczką Józia, który „porywa” Zosię (wychowanicę Hurleckich). Ostatni rozdział potwierdza główną myśl utworu, że przed formą można uciec tylko w inną formę.


Następnego dnia ciotka wiedziała już, co się wydarzyło w kredensie. Powiedziała Józiowi, że jego kolega zbratał się ze służbą, a ten udał zdziwionego. Popołudnie upłynęło na wspólnej grze w
karty, a po obiedzie wuj oznajmił bohaterowi, że jego kolega „zabiera się” do Walka (podejrzewał Miętusa o homoseksualizm), na co Józio odparł, że Miętus bratał się parobkiem jak chłopiec z chłopcem. Wuj wówczas krzyknął: „Więc jednak zboczeniec!”. Mimo tłumaczeń, Konstanty nie chciał dalej słuchać. Przywołał parobka, by go uderzyć. Opanował się jednak, krzycząc jedynie: „Won!”. Józio powiedział: „— To nic nie pomoże (…) Przeciwnie, mordobicie tylko powiększy zbratanie. On lubi mordobitych”. Do pokoju wszedł Franciszek, który zdradził gospodarzowi plotki rozpowszechniane wśród ludzi: „— To, chciałem tylko zaznaczyć, dobrze się stało, że wielmożny pan z niem się rozmówił. Wielmożny panie, ja bym go i minuty nie trzymał! Wyrzuciłbym na zbity łeb. Za bardzo się spodufalił z państwem! Wielmożny panie, już ludzie gadają! (…)— Gadają na państwa — mówił. — Walek się spodufalił z tem młodem panem, co przyjechał, to tera, za przeproszeniem, gadają na państwa bez nijakiego szacunku. Głównie Walek i dziewuchy z kuchni. Przecie sam słyszałem, jak wczoraj gadały z tem panem do późny nocy, wszystko, a wszystko wygadały”.

Józio martwił się o los Miętusa, który gdzieś zniknął. Zaczęło się poszukiwanie młodzieńca. Bohater, wraz z ciotką i kuzynem poszli na podwórze, a wuj z ogrodnikiem w okolice spichlerza. Wszyscy byli ciekawi, gdzie podział się kolega ich krewnego. Nagle z lasu wyłonił się poszukiwany, w towarzystwie lokajczyka. Byli tak zajęci sobą, że nikogo nie dostrzegali. Chwytali się za ręce, a Miętus wyciągał z kieszeni złotówki i oddawał nowemu koledze. Ciotka szepnęła, że pewnie są pijani, lecz była to nieprawda. Zygmuś zawołał parobka po imieniu. W tej chwili nakryci ocknęli się ze swego „zauroczenia”. Lokajczyk uciekł z powrotem do lasu, pozostawiając stojących na środku pola: wuja, Zygmusia, ciotkę i Józia. Konstanty zdecydował, że wszyscy pójdą do boru porozmawiać z Miętusem, by ludzie pracujący w pobliżu ich nie widzieli. Dziedzic zapytał kolegę Józia, czy „brata się” z Walkiem, na co ten przytaknął. Zygmuś powiedział wtedy, że wyrzucą Walka z pracy, ponieważ nie będą tolerować zdemoralizowanej służby.

Nagle Miętus zaczął uciekać, a za nim Józio. Pierwszy biegł jak oszalały, wprost na zbierającą w lesie grzyby Zosię, która ze strachu też zaczęła biec. Gdy Mięstus się potknął i upadł, wówczas Józio go dogonił i usłyszał, jak szkolny kolega mówi językiem parobka: „— Jaśnie pon! Państwo, cholera! Nie dadzom! Draństwo! O Jezu! I ciebie tyż przekabacili!”.

Z wielkim trudem bohater namówił Miętusa na powrót do dworu. Dowiedział się od Zygmunta, że Zosia przybiegła do domu „ledwie żywa”, wystraszona widokiem Miętusa tak bardzo, iż nabawiła się gorączki. Pojawił się również i Walek. Siedział w kuchni, mając zakaz wstępu „na pokoje”. Kuzyn bohatera zamierzał nazajutrz wyrzucić lokajczyka z pracy. Bolimowo mieli również opuścić nowi goście (poinformował ich o tym Zygmuś). Furman miał odwieść ich na stację, na poranny pociąg do Warszawy. Do salonu wszedł Konstanty: „— Widzę, że prądy bolszewickie panują śród młodzieży szkolnej — mówił, jak gdyby Miętus był żakiem-rewolucjonistą, nie zaś kochankiem rasowym. — Po pupie! — śmiał się. — Po pupie! I nagle przez uchylony lufcik wdarły się szurgoty i piski, dolatujące z krzaków w pobliżu kuchni. Wieczór był ciepły, sobota... Parobki z folwarku przyszły do dziewek kuchennych i gziły się... Konstanty wychylił głowę przez lufcik.— Kto tam? — zawołał. — Nie wolno!”.

Józio wrócił do pokoju, gdzie na podłodze siedział płaczący Miętus. Gdy dowiedział się, że jutro muszą wyjechać, oznajmił, że bez Walka nie opuści Bolimowa: „—Nie wyjode, powiedom, nie wyjode, jescebyk! Niech ta se sami wyjeżdzajom, jak kcom! Tu Walek, tu i jo będę. Z Walkiem! Z Walkiem mojem jodynom, oj, dana, dana, z parobcokiem!”. Koledzy uzgodnili, że poczekają, aż wszyscy w nocy zasną. Józio miał pójść po Walka i we trójkę mieli uciec do miasta. Psy znały lokajczyka, więc bez przeszkód mogli opuścić majątek. Spakowali swoje rzeczy. Gdy wybiła północ, Miętus został w pokoju, a bohater - na bosaka, by nikogo nie zbudzić - poszedł do kredensu. Zastał tam znajomego parobka czyszczącego buciki i zaczął go namawiać na wspólną ucieczkę, obiecując opiekę. Lokajczyk najpierw się opierał, lecz gdy dostał w „gębę”, posłuchał. Wyszli do ciemnej sionki, gdy nagle skrzypnęły drzwi. Ze strachu uciekli do pokoju stołowego, ukrywając się za otwartymi drzwiami. Zaraz wszedł za nimi wuj, pytając: „Kto tam?”. Oni jednak stali cichutko, więc z powodu panującej ciemności nie mógł ich dojrzeć.

W sionce pojawił się Zygmuś, także pytając na progu, czy ktoś tam jest. Zaraz nadszedł również Franciszek, z lampką w ręku. Józio schował się za kotarę, ponieważ nadarzyła się ku temu okazja, a kamerdyner zapytał stękliwym głosem: „— Chodzi kto? (…)ale zapytał poniewczasie, tylko dlatego, by uzasadnić nadejście. Widział ich przecie jak na dłoni. Konstanty poruszył się. Co pomyślał Franciszek widząc go tuż przy lokajczyku? Dlaczego stali przy sobie? Nie mógł od razu się cofnąć, lecz poruszeniem odstrychnął się od Walka; po czym dał kroka w bok”.

Zmieszany Zygmunt zapytał Walka, co robił w pokoju stołowym. Franciszek odpowiedział za niego, sugerując chęć ukradzenia srebra z szuflady. W tym momencie Konstanty zaczął bić parobka po twarzy, a z nim Zygmuś. Walek zaprzeczał, że nie kradł, a oni wciąż go bili. Zmęczeni przerwali. Kazali Walkowi nakryć stół: „— Kieliszki! Serwety! Chleb, bułki! Zakąski ! Szynkę! Nakryj! Podaj! — parobek biegał i uwijał się, jak w ukropie. — I zaczęli jeść przed nim, smakować, popijać i zagryzać — forsowali jedzenie, forsowali jedzenie

pańskie. — Państwo pijom! — zawołał Konstanty wychylając kieliszek starki. — Państwo jędzom! — wtórował Zygmunt. — Moje jem! Moje piję! Ja piję moje! Jem swoje! Moje, nie twoje! Moje! Znaj pana! — krzyczeli i podsuwali mu pod nos siebie samych, forsowali wszystkie właściwości swoje, żeby nie śmiał do końca życia krytykować i kwestionować, cudować ani wydziwiać, żeby przyjąć jako rzecz samą w sobie”.

Józio nadal boso stał za kotarą. Nie wiedział, co robić. Nagle w drzwiach stanął Miętus, po czym rzucił się na Konstantego. Za nie zasłoniętymi oknami stali parobkowie, dziewki, chłopi, służba folwarczna, których obudziły krzyki. Patrzyli z zaciekawieniem, jak państwo „tresują” Walka. Wuj rzucił się na gościa, a parobek - odzyskawszy śmiałość i odwagę - stanął w jego obronie:
„Brzęk stłuczonej szyby. Ciemność. Kamień, frygnięty celnie, stłukł lampę. Puściły okna — lud sforsował i zaczął włazić powoli, zaludniło się w ciemnościach chłopskimi częściami ciała. Duszno jak w kancelarii u rządcy. Łapy i stopy — nie, gmin nie ma stóp — łapy i nogi, ogromna ilość łap i nóg, masywnych, ciężkich. Lud zachęcony wyjątkową niedojrzałością sceny, stracił szacunek i także zapragnął bratać się”. Wtedy Józio wyskoczył zza kotary, popędził przez pokoje, obudził ciotkę i na siłę zaciągnął do pokoju stołowego. Wepchnął ją w bratający się tłum, po czym wybiegł na dwór. Spotkał tam Zosię, która zapytała: „-Co się tam stało? (…) Chłopi napadli rodziców?”. Młodzieniec postanowił ją porwać i chwycił dziewczynę za rękę. Uciekali przez pola, zatrzymując się dopiero na małej łączce. Bohater przeliczył pieniądze i postanowił, że pojadą do Warszawy. Przeprosił za porwanie, wyznając, że zakochał się od pierwszej chwili. Zosia była szczęśliwa. Tuliła ręce ukochanego.
Szli przez łąki, bocznymi drogami, przemykając w kierunku stacji z daleka od ludzkich osiedli. Gdy Józio zapytał, w jakiej okolicy przebywali, odparła:
„-To moja okolica”. Wystraszony tymi słowami i senny, z ciążącą głową chciał, by zjawił się jakiś trzeci człowieka i wyzwolił go od Zosi, która rzekła: „— Dlaczego wołasz i krzyczysz? Jesteśmy sami... I podała mi gębę swoją. A mnie zbrakło sił, sen napadł jawę i nie mogłem — musiałem ucałować swoją gębą jej gębę, gdyż ona swoją gębą moją ucałowała gębę”.

31



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andragogika 20-lecie, moje, andragogika
Gombrowicz?rdydurke
K Kałużna, Pan Cogito spotyka Gombrowicza
Język polski XX lecie międzywojenne
12., LEKTURY, ZAGADNIENIA 20 - lecie międzywojenne
XX Lecie Międzywojenne, NAUKA
10., LEKTURY, ZAGADNIENIA 20 - lecie międzywojenne
Gombrowicz, POLONISTYKA, rok III
Gombrowicz pornografia ogólne streszczenie
XX lecie
Gombrowiczowska wizja historii w Operetce
xx lecie 2 sciaga
XX lecie ś
XX lecie międzywojenne
XX LECIE MIĘDZYWOJENNE
K Korzeniowski, Badaczem społecznym Gombrowicz jest
slub gombroicz

więcej podobnych podstron