Satanizm – geneza destrukcji – ks. dr Waldemar Kulbat Ostatnio w naszym kraju obserwujemy dziwne zjawisko: Dochodzi do profanacji świątyń, zakłóceń Mszy św. i nabożeństw. Czyjeś “niewidzialne” ręce niszczą lub bezczeszczą figury Pana Jezusa, Matki Bożej i świętych. Na murach kościołów, domów, w podziemnych przejściach pojawiają się antyreligijne, bluźniercze napisy. Socjologowie piszą rozprawy o fascynacji satanizmem w wielu środowiskach. Idee i motywy satanistyczne są widoczne w literaturze, filmach, grach komputerowych. Zagrożenie jakie niesie dla społeczeństwa istnienie zorganizowanych i utajnionych grup satanistów uzasadnia konieczność refleksji nad genezą kontekstem i uwarunkowaniami tego fenomenu. Nasuwa się konieczność ukazania aspektów historycznych jak również uwarunkowań psychologiczno-socjologicznych takich zjawisk jak satanizm i kult demonów. Jak twierdzą badacze, obecnie w społeczeństwach pluralistycznych można zauważyć przeciwstawne trendy: spadek liczby osób identyfikujących się z instytucjami religijnymi oraz zwrócenie się ku mitologii pogańskiej. Pierwszy trend jest opisywany jako sekularyzacja treści religijnych, drugi jako selektywne pomieszanie różnych form religii i wierzeń. Niektórzy widzą w zwrocie ku mistyce i ezoteryce w ich specyficznych formach cechę post-pozytywistycznego , postmaterialistycznego i postmodernistycznego sposobu myślenia i nastawienia do życia. Jako przykład może posłużyć New Age – ruch w ktorym łączy się astrologia z szamanistycznymi rytuałami uzdrowień, naukami tajemnymi, kultem czarownic i oddawaniem czci demonom. W naszym kraju satanizm pojawił się około 1981 roku i może być traktowany jako symptom społecznego lęku związanego z okresem gwałtownych przemian społecznych, politycznych i gospodarczych. Kontekst zjawiska prowadzi ku jego historycznej genezie. Według opinii Jeana Delumeau “Wyłanianiu się nowoczesności w naszej zachodniej Europie towarzyszył niewiarygodny strach przed diabłem”. Poczucie braku bezpieczeństwa wobec pokusy grzechu i wobec śmierci człowiek renesansu wyraził akcentując wizerunek wszechpotężnego szatana. W świadomości europejskich elit intelektualnych XI i XII wieku ukształtował się obraz Wroga, w którym zbiegły się cechy jakiejś kategorii istnień ludzkich powołanych do służby szatanowi. Istnialo wyobrażenie jakiejś sekty, która adoruje szatana na tajnych zgromadzeniach i w jego imieniu wiedzie nieprzejednaną walkę przeciw chrześcijaństwu. Jak twierdzi N.Cohn idea ta w Średniowieczu została skojarzona z określonymi sektami heretyckimi, natomiast kilka wieków później przeobraziła się w tradycyjną wiarę w istnienie świata czarownic. Według F.Braudela wielkie i gwałtowne epidemie “diabelskie” ogarniały starą ludność Europy, zwłaszcza w krainach górzystych, opóźnionych w rozwoju. Czarownicy, czary, pierwotna magia, czarne msze to przejawy dawnej podświadomości kulturowej, którą cywilizacja zachodnia nie zdołała się “podzielić”. Według Braudela kultura satanistyczna nie przystaje do norm kultury oficjalnej, tworzą ją irracjonalne treści kulturowe nie podzielane przez nową panującą świadomość. Według A. Mikołejko, przeniesienie idei satanistycznej ze sfery urojeń w sferę faktów nastąpiło w czasach przełomu między Oświeceniem a Romantyzmem. Na fali fascynacji spirytyzmem, messmeryzmem i okultyzmem inspirowanej przez wtajemniczenia masońskie i karbonarskie, rodzą się pierwsze rzeczywiste kulty i sekty satanistyczne. Ofiarnicze praktyki religii pogańskich stają się wzorem dla satanistycznych obrządków. Współczesny satanizm wywodzi się z młodzieżowego satanizmu Zachodu związanego z działalnością i publikacjami La Veya. Jego “Szatańska Biblia” została wydana w 1968 roku, a więc w okresie, w którym zostały zainicjowane gwałtowne przeobrażenia kultury Zachodu.Jak wytłumaczyć występowanie tych zjawisk w coraz bardziej racjonalistycznie ukierunkowanym świecie? Psycholog czy socjolog (pomijając w tym momencie aspekty pozaempiryczne tych zagadnień) zakłada, iż wszelkie zjawiska religijne wyrażają i reprezentują rzeczywiście przeżywane procesy emocjonalne i że odpowiadają one życiowym potrzebom jednostki. Dynamika emocjonalna zostaje wyrażona w sposób symboliczny. Konsekwentnie zdaniem badaczy (Haider-Grabner) można założyć, iż w tych rytach i doktrynach można rozpoznać, które procesy afektywne są znaczące i dominujące. W nowopowstałych grupach religijnych można zauważyć dominujące poczucie egzystencjalnego lęku, uczucie porzucenia i słabości. Równocześnie jawią się tam przejawy akceptacji życia, witalności i społecznej afirmacji. W aspekcie racjonalnym motywacja przynależności do danej grupy “nowego kultu”, opiera się na uświadomieniu sobie granic możliwości rozumu i techniki, rozczarowaniu co do możliwości przeobrażania świata, poznaniu ograniczeń pozytywistycznej i empirycystycznej interpretacji świata, nowej interpretacji materii jako procesu energetycznego. Tego rodzaju interpretacja dostarcza pomostu pomiędzy racjonalnością a interpretacją mityczną, jawi się poczucie komplementarności nauki i religii. Wielu wyprowadza stąd powtórne ożywienie archaicznych mitów, powtórne “zaczarowanie ” świata, wbrew oficjalnie przyjętemu paradygmatowi sekularyzacji. Jednak nie wszystkie nowopowstające ruchy ezoteryczne i nawiązujące do dawnych mitów okazują się pozytywne, niektóre okazują się wyraźnie destrukcyjne i społecznie niebezpieczne. Niekiedy elementy destrukcyjne są zamaskowane i nie ukazują swojej specyficznej dynamiki. Na czoło kultów destrukcyjnych wysuwa się kult demonów oraz kult szatana. W aspekcie historyczno-kulturowym złe demony to wrogie moce, “mana” i duchy, przed którymi ludzie chcą się bronić. Czynią to przez ryty obrony: wypędzania, oczyszczania i ofiary. W religiach monoteistycznych dobremu Bogu przeciwstawiają się złe demony i diabeł. Relacja między Bogiem i demonami zostaje pojęta jako sytuacja walki. Demony walczą przeciw jedynemu Bogu, są jednak słabsze niż On. Ludzie włączają się do tej kosmicznej walki między Dobrem i Złem.Kim są współcześni czciciele demonów i szatana? Zdaniem badaczy są to osoby z marginesu społecznego. W aspekcie psychologicznym są to osoby charakteryzujące się zanikiem związków emocjonalnych, o głęboko zranionej psychice. Ich udział w rytuałach satanistycznych stanowi protest przeciw Kościołowi i społeczeństwu. Ich rytuały i obrzędy mają charakter sado-masochistyczny. Dręczenie innych osób a także siebie sprawia im przyjemność. W niektórych obrzędach ofiara jest dokonywana jedynie na sposób symboliczny, natomiast w przypadkach krańcowych sataniści domagają się od współwyznawców samobójstwa lub morderstwa innej osoby. Jak sygnalizują to badacze często zdarza się, iż tego rodzaju grupy lub sekty werbują i wykorzystują młodzież. Mamy tutaj do czynienia z bardzo wysokim stopniem zagrożenia i destrukcyjności. Rysy wrogości wobec życia ulegają czasem pewnej symbolizacji, można ich występowanie interpretować jako uzewnętrznienie duchowych krzywd i deprawacji. Rysem dominującym jest jednak silny lęk życiowy i nieznośne poczucie winy. Spełniane przez grupę rytuały nie przynoszą jednak uleczenia duchowych ran lecz raczej umocnienie się w postawach destrukcyjnych. Badacze sygnalizują, iż tego rodzaju grupy tworzą pewien destrukcyjny potencjał w dynamice społecznej, który może zostać wykorzystany przez niebezpieczne ideologie polityczne. Społeczne uwarunkowania satanizmu i kultu demonów są wielopłaszczyznowe. Kult ten przyciąga w zasadzie dwie grupy ludzi. Przede wszystkim są to wyobcowane ze społeczeństwa grupy marginesowe, które biorąc udział w kulcie protestują przeciw swojej sytuacji i grupom dominującym, chcą “przestraszyć” innych nad którymi pragnęliby się zemścić za swoją sytuację życiową. Wiele z tych osób posiada w sposób jawny lub ukryty rysy destrukcyjne. Druga grupa to osoby duchowo i emocjonalnie zranione, zdeprawowane, o nie zaspokojonych głębokich potrzebach psychicznych, posiadające niski poziom poczucia własnej wartości i afirmacji własnego życia. Osoby te są ofiarami niewłaściwego wychowania. Często w latach dziecięcych byli ofiarami gwałtów, są dręczy ich egzystencjalny lęk, który nie zgadza się z ich samoobrazem. Często przeżywają oni bolesne poczucie winy, której nie akceptują i nie potrafią jej zintegrować, lecz przerzucają ją na inne osoby. Projekcja nieakceptowanych treści własnego życia kieruje się częściowo ku mocom demonicznym (szatan), częściowo ku innym ludziom (wrogowie). Łączność z szatanem rodzi motywację do walki z wrogami w sposób fanatyczny. Tego rodzaju dynamika emocjonalna jest ze społecznego punktu widzenia bardzo niebezpieczna. Uczestnicy kultów demonicznych to jednostki wrogo nastawione do społeczeństwa, które w doktrynie satanistycznej szukają legitymizacji (uzasadnienia), po to aby realizować swoje nastawienie podstawowe. Rodzi się pytanie: Jak należy postępować wobec osób czy grup będących członkami grup destrukcyjnych? Jedna z płaszczyzn to płaszczyzna ochrony prawnej wobec tego rodzaju grup. Jest to jednak niewystarczające, gdyż należy dążyć do zmiany podstawowych nastawień członków tych grup, zwłaszcza ze względu na okoliczność, iż są oni ofiarami szkodliwej socjalizacji. Kult szatana, sekty satanistyczne, oddawanie czci demonom są społecznie groźne ze względu na oferowanie możliwości okazywania nastawień destrukcyjnych, utrudnianie osobowych i społecznych procesów wychowawczych przez utwierdzanie się uczestników kultów destrukcyjnych w postawach społecznie szkodliwych. Młodzież, która trafi do tego rodzaju kręgu zostaje głęboko upośledzona w jej rozwoju osobowym. Co wobec jednostek i grup uwikłanych w ideologię kultu szatana może uczynić duszpasterz, czy Rodzice? Przede wszystkim należy dążyć do zrozumienia postępowania danej jednostki w świetle jej życiowej drogi i sytuacji społecznej. Otwarta rozmowa może stać się podstawą do stworzenia atmosfery zaufania i zrozumienia. Członkowie grup satanistycznych jako osoby emocjonalnie i duchowo zranione potrzebują tej atmosfery, aby móc się pozbyć szkodliwych nastawień wobec życia i innych ludzi. Duszpasterz może przyczynić się do uleczenia chorej osobowości, pomagając danej jednostce przezwyciężyć społeczną izolację i antyspołeczne nastawienie. Istnienie kultów destruktywnych może być potraktowane jako swoisty sygnał i wyzwanie. Przypominają one o brakach naszej wiary, moralności, niedoskonałości naszego życia, skierowują uwagę na konieczność dokonywania rachunku sumienia w każdej wspólnocie wiary. Istniejąca sytuacja, w której pojawiają się kulty satanistyczne pobudza chrześcijan do bardziej skutecznej pracy nad zmniejszeniem się liczby urazów psychicznych i deprawacji emocjonalnych i duchowych, aby wszyscy mogli się cieszyć posiadaniem pozytywnych nastawień życiowych. Natomiast patrząc na ten problem w świetle wiary należy odnieść się do przykładu Jezusa i Kościoła pierwszych wieków: tylko Jezus ma moc, której podlega królestwo szatana i demonów i tylko On może wyzwolić człowieka, który stał się narzędziem świata ciemności. Ks. dr Waldemar Kulbat
Przypisy:
Anton Grabner-Haider, Gesellschaftliche Grundlagen fur Hexenrituale und Damonenverehrung. Diakonia. Internationale Zeitschrift fur die Praxis der Kirche, 21/1990,330-335.
R. Inglehardt, Kultureller Umbruch.Wertewandel in der westlichen Welt, Frankfurt 1989.
W.E. Peuckert, Geheimkulte, Hildesheim 1984.
L. Schlegel, Die Transaktionale Analyse,Tubingen,1988.
G. Schmid, Im Dschungel der neuen Religiositat,Kreuz Verlag,Zurich 1992.
A. Mikołejko, Polski satanizm młodzieżowy. Przegląd Religioznawczy 1/163, 1992, 117-130.
Za: Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy (28 września 2011) (" Ks. dr Waldemar Kulbat: Satanizm- geneza destrukcji")
Ból serca Dokładnie przed dwoma laty na łamach „Opcji na Prawo” opublikowałem recenzję powieści H. Hartunga pt. „Gdy niebo zstąpiło pod ziemię”. Omawiany dziś tytuł to z kolei równie wstrząsająca publikacja oparta na licznych dokumentach i wspomnieniach, której autorem był Ernest Hornig (1894-1976), pastor „Kościoła Wyznającego”, ruchu łączącego protestanckich przeciwników narodowego socjalizmu. Był on również naocznym świadkiem wydarzeń, członkiem katolicko-ewangelickiej delegacji, której argumenty (w tym formułowane osobiście przez Horniga) skłoniły gen. Hermanna Niehoffa do podjęcia decyzji o kapitulacji Twierdzy Wrocław. Kolejne dzieło poświęcone zagładzie pięknego pruskiego Wrocławia nie przynosi może jakichś nowych informacyj, które mogłyby zmienić utrwalony obraz wydarzeń. Jego siła tkwi natomiast w tym, że obszerny zbiór zgromadzonych relacyj pozwala też na pewne uogólnienia odnośnie do natury tego, czego nienawidzą wszyscy uczciwi ludzie – socjalizmu. Starcie dwóch odmian socjalizmu (narodowej i bolszewickiej) obnażyło bowiem jego prawdziwą naturę z całą bezwzględnością, jaka możliwa jest tylko w warunkach wojny. Oblężenie Festung Breslau dowiodło, że gdy nadchodzi kryzys, w socjalizmie wszystko zaczyna się walić. Doskonałym przykładem socjalistycznego chaosu może być decyzja o ewakuacji mieszkańców Wrocławia: w środku mroźnej zimy, bez żadnego przygotowania do drogi czy zaplecza w jej trakcie, mieli opuścić miasto i po prostu uciekać przed siebie. Decyzja o ewakuacji nie była motywowana ochroną cywili, lecz chodziło o pozbycie się kłopotu. Nic dziwnego, że skończyło się to tragicznie dla kilkudziesięciu tysięcy Wrocławian, a ci, co przeżyli ten paroxyzm szaleństwa, woleli zawrócić i wbrew zakazom pozostać w mieście, z nadzieją, że przynajmniej ocalą godność i umrą we własnym domu, na własnej ulicy. Podobnie, choć to już nie chaos, lecz zbrodnia, należy oceniać eutanazję starców (ofiarą padli pacjenci wrocławskich szpitali), zmuszanie ludności cywilnej do bezsensownej, a okupionej tysiącami zabitych, budowy prowizorycznego lotniska w Śródmieściu, czy też wysiedlanie mieszkańców całych ciągów ulic, którzy oczywiście nie mieli szans na uratowanie dobytku i tylko z daleka widzieli swoje płonące domy, podpalone przez fanatyków narodowego socjalizmu. Dla wykonawców zbrodniczych rozkazów (wbrew „narodowej” konotacji ich idei) zwykli Niemcy byli taką samą ofiarą na ołtarzu „interesu partyjnego”, jak wcześniej ofiarą ich doktrynalnego obłędu padli Polacy, Żydzi i inni. Narodowi socjaliści nie działali w interesie Niemiec, lecz w imię zbrodniczej utopii. Za najjaskrawsze tego przykłady można uznać rozkazy i testament Adolfa Hitlera – miały podtrzymywać straceńczy opór za cenę kolejnych poległych i zamordowanych oraz niepowetowanych strat materialnych. Naród niemiecki był ważny tylko o tyle, o ile umożliwiał realizację założeń ideologicznych NSDAP. Nieprzydatny, mógł nawet przestać istnieć. Narodowi socjaliści byli zatem lustrzanym odbiciem komunistów, których przecież – analogicznie – najmniej obchodziło dobro narodów Związku Sowieckiego, nie szczędzili zatem cudzego życia oraz dóbr kultury, aby czerwony sztandar szatana zatryumfował w każdym zakątku globu.Na wrocławskim Rynku, który dziś kojarzyć się może ze wszystkim, tylko nie ze śmiercią, mordowano nie tylko ideowych przeciwników hitleryzmu, nie tylko urzędników oskarżonych o jakąkolwiek niesubordynację, lecz również tych, którzy po prostu narazili się swoim oprawcom. Zapewne nigdy już nie dowiemy się, ilu zabitych podczas oblężenia Festung Breslau zginęło z rąk Sowietów, a ilu padło ofiarą rodaków… Ogromna część zabytków i dzieł sztuki zgromadzonych we Wrocławiu została zniszczona nie przez Armię Czerwoną, ale na polecenie dowództwa twierdzy. Nawet, gdyby narodowi socjaliści ostatecznie wygrali to starcie totalitaryzmów, obroniono by tylko morze ruin. Można wręcz odnieść wrażenie, że gdyby nie ostateczna klęska Rzeszy Niemieckiej, „obrona” Twierdzy Wrocław byłaby za wszelką cenę kontynuowana do momentu, gdy z miasta nie zostałby kamień na kamieniu, poza stanowiskiem dowodzenia na Wyspie Piaskowej. W zamian za to Wrocław cieszy się wątpliwym prestiżowo statusem jedynej twierdzy hitlerowskiej, która nie została zdobyta, tylko sama skapitulowała dwa dni przed końcem wojny w Europie… (…) mniej więcej od połowy lutego obrona Breslau nie miała już większego wpływu na wydarzenia wojenne. (…) ofiary i moralnego wysiłku, jakie były niezbędne w walce o Breslau, „zażądano od wprowadzonego w błąd i oszukanego narodu, kiedy nic już nie można było zmienić w tragicznym losie niemieckim” (str. 211). Komuniści, co zresztą nie było dla nikogo zaskoczeniem, poczynali sobie wobec mieszkańców oblężonego miasta równie zbrodniczo. Wbrew propagandowym ulotkom, zrzucanym przez sowieckie lotnictwo nad Wrocławiem, ludność cywilna była nieustannie atakowana. Bolszewicka dzicz ostrzeliwała nawet kondukty pogrzebowe! Podobnie traktowano samoloty próbujące ewakuować rannych. Tragiczny był los strażaków, którzy próbowali gasić bombardowane obiekty – jeżeli ocalili życie, po kapitulacji twierdzy czekała ich deportacja na Wschód. Taka też była przyszłość tysięcy innych obrońców miasta (duża część z nich już nie zobaczyła Niemiec), gdyż Sowieci pogwałcili wszystkie ustalenia związane z kapitulacją (str. 203-205). Jakież to typowo bolszewickie! Za najbardziej ponury symbol komunistycznych zbrodni w trakcie oblężenia Wrocławia służyć może bombardowanie w czasie świąt Wielkiej Nocy Ostrowa Tumskiego, najstarszej części miasta i centrum katolickiego życia religijnego. „W Wielkanoc w Breslau zapanowało piekło” (str. 142). Paliło się w każdym miejscu, na Dominsel, w katedrze (…) (str. 143). Wojna z Niemcami miała się wkrótce skończyć, ale przecież komuniści pozostali (przede wszystkim!) w stanie wiecznej wojny z Bogiem i Jego Kościołem. Rozbestwiona komunistyczna swołocz również po zdobyciu Wrocławia wzniecała pożary. Te działania doprowadziły m.in. do zagłady znacznej części Pałacu Królewskiego (przy obecnej ul. Kazimierza Wielkiego). Takich przypadków na Dolnym Śląsku było zresztą więcej – najprymitywniejsze odruchy skierowane były przeciwko wszystkiemu, co wzniosłe i piękne. Po raz kolejny komunizm i narodowy socjalizm okazali się piekielnymi bliźniętami. Zdziczeniu obyczajów wojennych, swoistej inwolucji, jaka nastąpiła na przestrzeni lat 1914-1945, Ernest Hornig poświęcił interesujące rozważania, prezentując przykłady nieludzkiego terroru, przy pomocy którego utrzymywano pozory dyscypliny. Pretextem do wydania wyroku śmierci mogła być nawet próba ocalenia czegokolwiek z domu przeznaczonego do wysadzenia! Coś takiego nie wydarzyłoby w czasach monarchii. W konsekwencji odrzucano każdy ludzki odruch, usiłowano wprowadzać za wszelką cenę dyscyplinę i realizować, nieaktualne w ówczesnej sytuacji, zasady. W ten sposób formalnie obowiązujące prawo przeistaczało się w swoje przeciwieństwo, a mianowicie w bezprawie (str. 135). Na koniec kilka uwag odnoszących się do merytorycznego opracowania wydania polskiego. Przede wszystkim – dyskusyjna wydaje się przyjęta przez tłumacza metoda, by nazwy topograficzne terenów znajdujących się w dawnych granicach Rzeszy pozostawić bez tłumaczenia w oryginalnym brzmieniu niemieckim. O ile taki jednorazowy (w odniesieniu do danego miejsca) zabieg mógłby mieć merytoryczne uzasadnienie, ciągłe trzymanie się nie poddających się odmianie nazw niemieckich jest niezbyt szczęśliwe z powodów stylistycznych. Coś zgrzyta… Przypis 24 na str. 20 powinien, jak sądzę, odnosić się do miejscowości Stare Koźle. W przeciwnym razie z informacji podanej przez tłumacza wynikałoby, że na początku lutego 1945 r. Sowieci opanowali już okolice ul. Lotniczej we Wrocławiu. Z kolei w przypisie 30 Piastowie śląscy, linia senioralna (i najdłużej istniejąca) pierwszej polskiej dynastii, zostali błędnie określeni mianem „linii bocznej”. W następnym przypisie cesarzowej Marii Teresie, królowej Czech i Węgier, przypisano nieistniejący tytuł „cesarzowej niemieckiej”. Wątpliwości musi budzić nazywanie „Mszą” nabożeństw ewangelicko-augsburskich. Nigdy dość przypominania, szczególnie teraz, w epoce ekumenizmu, że tworząc swoją herezję, Marcin Luter odrzucił m.in. Mszę Świętą i sakrament kapłaństwa, więc nabożeństwo to nie Msza, a pastor to nie xiądz, lecz świecki przewodnik wspólnoty. W tym momencie aż muszę dać upust chęci przypomnienia anegdoty o człowieku, który słuchał wyłącznie płyt z nagraniami „mszy żydowskich”… A już bardziej poważnie: parę lat temu na okładce jednego z polskich czasopism protestanckich pojawił się bluźnierczy slogan Msza to oszustwo wszechczasów. Konsekwentnie zatem należy uważać za błędnie przetłumaczone zdanie ze str. 41: Jako duchowni ewangeliccy nie podlegaliśmy państwowym rozkazom, lecz tylko kościelnej odpowiedzialności wynikającej z naszej przysięgi składanej podczas wyświęcania na kapłana. Dzieło Ernesta Horniga czyta się niewątpliwie z bólem serca. Jest to kolejna z tych xiążek, przez które przedzierać trzeba się z zaciśniętymi zębami, aby nie płakać nad losem naszego wspaniałego miasta. Jednak trzeba ją przeczytać, szczególnie, gdy dorastają kolejne roczniki młodzieży nie pamiętającej już PRL, za to poddanej demoliberalnej tresurze w państwowych szkołach, więc nie rozumiejącej, na czym polegało zło socjalizmu, każdego socjalizmu. Kiedy mówiliśmy naszym słuchaczom (…) że nic nie może oddzielić nas od Boga i jego miłości, ani śmierć, ani życie, ani teraźniejszość z jej strachem, ani przyszłość z jej nadzieją, ani oblężenie, ani kapitulacja, wówczas stawialiśmy ich na twardym gruncie, którego nie mogła im dać, ani nim wstrząsnąć, żadna ideologia i żadna iluzja (str. 73).
Adrian Nikiel
Ernst Hornig, Breslau 1945. Wspomnienia z oblężonego miasta, tłum. Viktor Grotowicz, Wydawnictwo Via Nova, Wrocław 2009, ss. 240. www.vianova.com.pl
Pierwodruk (w innej wersji): „Opcja na Prawo” nr 9/117, wrzesień 2011 r.
Polska może być niezależna energetycznie Nie znam drugiej takiej geotermii jak toruńska, ani w Europie, ani poza nią Z profesorem Janem Szyszko, posłem Prawa i Sprawiedliwości, byłym ministrem środowiska, rozmawia Agnieszka Żurek Jaki jest potencjał Polski w zakresie odnawialnych źródeł energii? - Zgodnie z tezami stawianymi przez profesora Juliana Sokołowskiego polskie zasoby geotermalne – tylko do głębokości 3000 metrów – są ogromnie bogate i przewyższają około 150 razy nasze roczne potrzeby energetyczne w skali kraju. Jest to swoisty rekord w skali nie tylko polskiej, ale też światowej. Na terenie Polski, 2-3 kilometry pod powierzchnią ziemi, znajduje się ogromny zbiornik z gorącą wodą przypominający piec centralnego ogrzewania. Ma on powierzchnię około trzech Bałtyków. Zasoby geotermalne znajdują się po przekątnej Polski, w pasie od Szczecina po Przemyśl. Według badań prof. Juliana Sokołowskiego, aż 80 proc. obszaru naszego kraju – przeszło 220 tys. km2 – pokryte jest basenami sedymentacyjnymi Prowincji Centralnoeuropejskiej zawierającymi wody geotermalne w siedmiu basenach: kambryjskim, dewońsko-karbońskim, dolnopermskim, cechsztyńskim, triasowym, jurajskim i kredowym.
W czasie kiedy kierował Pan Ministerstwem Środowiska, wydał Pan Fundacji Lux Veritatis koncesję na prowadzenie prac związanych z pozyskiwaniem energii geotermalnej. - Po wejściu do Unii Europejskiej, wraz z podpisaniem traktatu akcesyjnego, zobowiązaliśmy się do tego, aby do roku 2010 w ogólnym bilansie energetycznym odnawialne źródła energii stanowiły 7,5 procent. Było to trudne zadanie. W Ministerstwie Środowiska postawiliśmy na wspieranie geotermii. Kilka podmiotów zwróciło się do nas z prośbą o wydanie im koncesji. O Fundacji Lux Veritatis dowiedziałem się z prasy, a szczególnie z… “Gazety Wyborczej”. Na jej łamach atakowano Fundację za to, że ubiega się ona o przyznanie koncesji badawczej. Jako minister zacząłem się zatem przyglądać jej działaniom. Zwróciłem się do urzędników z prośbą o sprawdzenie, czy prace w Toruniu przebiegają zgodnie z prawem. Uzyskałem odpowiedź pozytywną. Wydaliśmy zatem koncesję. W prasie decyzja ta została bardzo ostro skrytykowana. Jeszcze większy szum medialny powstał, kiedy Fundacja, zgodnie z prawem, zwróciła się do ministerstwa z wnioskiem o dofinansowanie prac. Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, po przejściu wszelkich niezbędnych procedur i uzyskaniu pozytywnych opinii naukowców, przyznał jej dofinansowanie. Kiedy tylko PiS straciło władzę, pierwszym ruchem nowego rządu było odebranie finansowania geotermii toruńskiej, mimo iż prace zostały już rozpoczęte. Fundacja Lux Veritatis została postawiona w bardzo trudnej sytuacji – wykonawca został już zatrudniony, natomiast odcięte zostało źródło dofinansowania. Prace wsparło wtedy polskie społeczeństwo.
Jakie możliwości daje Polsce toruńska geotermia? - Z tego otworu w ciągu godziny można eksploatować 700 m3 wody o temperaturze powyżej 65 st. C. Można sobie wyobrazić, ile energii trzeba by zużyć, żeby podgrzać taką ilość wody. Udało się wywiercić także otwór zatłaczający, do którego można bez specjalnego wspomagania wtłoczyć ponad 300 m3 wody. Jest to ogromny sukces na skalę światową. Nie znam drugiej takiej geotermii ani w Europie, ani poza nią. Według symulacji, geotermia ta może zapewnić ciepłą wodę w okresie letnim dla całej aglomeracji toruńskiej, czyli dla 200 tysięcy mieszkańców, a w okresie zimowym – ogrzewanie i ciepłą wodę dla 20 procent mieszkańców. Energia z geotermii będzie także tańsza niż ta pozyskiwana w drodze spalania takich surowców, jak węgiel brunatny, kamienny bądź olej opałowy. Wykorzystanie odnawialnych źródeł energii wiąże się również z możliwością uniknięcia emisji dwutlenku węgla.
Pozostawienie źródeł energii w polskich rękach jest u nas czymś, o co trzeba walczyć, tymczasem powinno to być raczej standardem? - Rząd powinien wspierać powstawanie źródeł geotermalnych. Mam nadzieję, że podmioty samorządowe będą udzielać koncesji na powstawanie geotermii. Wykorzystywanie własnych źródeł energii leży przecież w interesie każdego kraju. Obecny rząd wspiera niestety energetykę wiatrową. Jest ona bardzo korzystna, ale jedynie dla inwestorów. Uzyskują oni zwrot kapitału po czterech, pięciu latach. Za ten zwrot kapitału płaci jednak każdy z nas. Sytuacja Polski jest szczególna – posiadamy nie tylko źródła geotermalne, ale także największe w Europie złoża węgla kamiennego. Europa dąży zatem do zwalczania możliwości wykorzystywania tego źródła energii – ze względu na zbyt dużą emisję dwutlenku węgla. Francja postawiła z kolei na energetykę jądrową, od której stara się nas uzależnić – twierdząc, że węgiel jest szkodliwy, a geotermia nieopłacalna. Rosja stara się nas związać umową gazową. Polska ma natomiast tak bogate zasoby energetyczne – węgiel kamienny, węgiel brunatny czy gaz łupkowy, że to my możemy uzależniać inne państwa od naszych źródeł energii. W tej chwili natomiast zachowujemy się w taki sposób, jak byśmy chcieli stać się czyjąś kolonią. Niemcy mają dużo mniej bogate zasoby geotermalne, ich eksploatacja jest jednak mocno wspierana przez niemiecki rząd. Wspiera on geotermię z budżetu państwa i z budżetów landów. Jest to logiczne działanie. W Ministerstwie Środowiska za czasów naszych rządów istniał subfundusz geologiczny, z którego można było korzystać przy realizowaniu takich przedsięwzięć, jak choćby właśnie geotermia toruńska. Nasz rząd kupuje natomiast sprowadzane z zagranicy wiatraki, w dodatku na ogół stare.
Sukces geotermii toruńskiej przetrze szlaki także innym tego typu przedsięwzięciom? - Wokół tego tematu urządzono taką medialną nagonkę, że zniechęciło to wiele osób do podejmowania działań związanych z pracami na rzecz powstawania geotermii. Prowadzenie działań dezinformacyjnych wynikało zapewne z prostego faktu, że zdawano sobie sprawę z tego, jak ogromne są to zasoby, i chciano, aby przejął nad nimi kontrolę kto inny. Firmy, które zainwestowały w ciepłownictwo, nie chcą teraz na tym stracić. Pomiędzy podmiotami gospodarczymi prowadzona jest bezwzględna walka o zachowanie wpływów. Najważniejsze jest jednak to, że geotermia toruńska pozostaje w polskich rękach. Sukces Torunia zachęcił także innych. Obecnie dużo jeżdżę po Polsce i wszędzie pytają mnie o geotermię. Prace prowadzone są w Geotermii Podhalańskiej, w Stargardzie Szczecińskim, Pyrzycach, w okolicach Gostynina, są planowane w okolicach Łodzi, w Tomaszowie Mazowieckim. Dziękuję za rozmowę.
Wielki sukces toruńskiej geotermii Wydajność odwiertu geotermalnego w Toruniu może przekroczyć 400 m³ na godzinę. To świetny wynik w skali Europy Wyniki zakończonego właśnie kolejnego etapu prac przy nowatorskim projekcie geotermalnym w Toruniu przeszły wszelkie oczekiwania. Przeprowadzone pompowanie eksploatacyjno-zatłaczające ujawniło niezwykłą wydajność złoża oraz pojemność otworu zatłaczającego. – To wielki sukces – w ten sposób eksperci, a także ojciec dr Tadeusz Rydzyk oceniają wyniki prac. W poniedziałek zakończono pompowanie eksploatacyjno-zatłaczające z otworu TG-1 do TG-2, podczas którego pobrane zostały próbki wody w celu przeprowadzenia badań fizykochemicznych i bakteriologicznych. “Podczas pompowania udokumentowano w pełni wydajność 320 metrów sześciennych na godzinę przy ciśnieniu 6,5 atmosfery, co uznać należy za wynik bardzo dobry” – ocenia w przesłanym “Naszemu Dziennikowi” komunikacie Fundacja Lux Veritatis, na której zlecenie firma Poszukiwania Nafty i Gazu Jasło Sp. z o.o. prowadzi odwierty. Jednocześnie rozpoczęły się przygotowania do następnego pompowania, które odbędzie się pod koniec tego tygodnia. – Tym razem zamierzamy osiągnąć i udokumentować jeszcze większą wydajność, tj. 430 m sześc. na godzinę – zapowiadają przedstawiciele Fundacji. Inżynier Henryk Biernat, dyrektor Przedsiębiorstwa Geologicznego Polgeol SA nadzorującego prace wiertnicze, tłumaczy, że aby potwierdzić ostateczną wydajność, trzeba jeszcze wykonać badania na trzecim stopniu wydajności po wymianie filtrów. Inżynier ujawnia też, że temperatura wody w złożu wyniosła 64 st. C, a po jej wydobyciu – 60-61 st. C. – Te wyniki mówią same za siebie. Są dobre, a nawet bardzo dobre. Z taką wydajnością złoża jeszcze nie mieliśmy do czynienia na Niżu Polskim – ocenia. Podkreśla też znaczenie faktu, iż na obecnym etapie udało się uzyskać aż 320 m sześc. przepływu w otworze zatłaczającym. – W innych odwiertach na Niżu Polskim wydajność eksploatacyjna wynosiła 200-300 m sześc. na godzinę, natomiast wydajności na zatłaczaniu zawsze były mniejsze – dodaje Biernat. Obecnie trwają przygotowania do badania na trzecim stopniu wydajności, a po zakończeniu wszystkich prac zostanie wykonana dokumentacja hydrogeologiczna. – To jest rewelacyjna wydajność! Wypada tylko życzyć, by Opatrzność nadal czuwała nad Toruniem – ocenia wyniki prac prof. Mariusz-Orion Jędrysek, były główny geolog kraju. To właśnie on wydał w 2006 r. koncesję na poszukiwanie źródeł geotermalnych w Toruniu, za co był ostro atakowany przez część mediów i wielu polityków koalicji PO – PSL. Dziś podkreśla, że dane z odwiertu w Toruniu pokazują, iż ta inwestycja była strzałem w dziesiątkę. Niektórzy krytycy potępiali ten projekt, choć wiedzieli, że w Toruniu są złoża geotermalne. – Takie metody są bardzo złe dla Polski – wskazuje prof. Jędrysek. - To znakomity wynik nie tylko w skali Polski, ale co najmniej Europy! – potwierdza rezultaty kolejnego etapu prac przy geotermii toruńskiej prof. Jan Szyszko, były minister środowiska. – W ten sposób udowodniliśmy, że w Polsce są ogromne zasoby geotermalne i można je spożytkować na rozwój gospodarczy naszego kraju – wskazuje. Wyniki prac w Toruniu są także bardzo ważne dla Polski ze względu na wymogi Unii Europejskiej, która zobowiązała wszystkie państwa członkowskie do zwiększenia udziału energii odnawialnej w ogólnym bilansie energetycznym. W naszym kraju niestety wciąż mamy problemy z ich wypełnieniem. – To właśnie rząd, w którym pełniłem funkcję ministra środowiska, popierał takie inwestycje, ponieważ wiedzieliśmy, że geotermia jest kolejną szansą na spełnienie przez Polskę tych zobowiązań – zaznacza profesor Szyszko. Dobre wyniki dotychczasowych prac skłaniają do postawienia pytań o dalsze etapy. Inżynier Biernat mówi krótko: po wykonaniu dokumentacji hydrogeologicznej można zacząć przygotowania do otrzymania koncesji eksploatacyjnej. – Po jej uzyskaniu można przystąpić do eksploatacji wód geotermalnych – wskazuje ekspert. Na zlecenie Fundacji Lux Veritatis spółka zajmująca się wierceniami zakończyła w 2008 r. pierwszy odwiert badawczo-eksploatacyjny o głębokości 2350 metrów. Rok później został wykonany otwór zatłaczający. Niedawno została zakończona budowa rurociągu łączącego oba odwierty. To właśnie tym rurociągiem wypompowana z pierwszego otworu gorąca woda, po odzyskaniu ciepła do celów grzewczych i balneologii, musi zostać zatłoczona do drugiego otworu, nazywanego zatłaczającym. Mariusz Bober
Stalin, Hitler - znane i nieznane fakty Jego ojciec był alkoholikiem, prawdopodobnie często go bił. Na skutek "metod wychowawczych" ojca, doznał urazu ręki (w łokciu) - pozostała już do końca życia krótsza. Stalin starał się to ukrywać - na zdjęciach pozował z jedną ręką (krótszą)
Józef Stalin Był synem szewca Wissariona (Bezo) Dżugaszwili i pochodzącej z chłopów pańszczyźnianych praczki Katarzyny (Jekatieriny) z domu Geładze. Jego ojciec był alkoholikiem, prawdopodobnie często go bił. Na skutek "metod wychowawczych" ojca, doznał urazu ręki (w łokciu) - pozostała już do końca życia krótsza. Stalin starał się to ukrywać - na zdjęciach pozował z jedną ręką (krótszą) schowaną "za pazuchę" lub za plecami. Od 1888 roku Stalin uczęszczał do szkoły parafialnej w Gori, a od 1894 roku kształcił się w seminarium duchownym. Szkołę ukończył z bardzo dobrymi wynikami. W młodości pisał wiersze. Siedem z nich zostało opublikowanych w czasopiśmie Iweria. Jego ulubionym aktorem był amerykański aktor Charlie Chaplin. Jego ulubionymi autorami byli Aleksiej Tołstoj, Fiodor Dostojewski i Bolesław Prus (z którego utworów bardzo cenił powieść Faraon). Jego ulubionymi postaciami historycznymi byli carowie Iwan Groźny i Piotr Wielki. Stalin miał 167 cm wzrostu co skrzętnie ukrywał poprzez zakładanie specjalnych butów i unikanie fotografowania się z wyższymi osobami. Był Człowiekiem Roku 1939 i 1942 według magazynu Time. Stalin był dwukrotnie nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla - w 1945 (za wkład w zakończenie II wojny światowej), oraz w roku 1948. W Księdze Rekordów Guinnessa Józef Stalin zajmuje pierwszą pozycję w kategorii "masowy morderca". W książce George Orwella pt. "Folwark zwierzęcy" występuje świnia o imieniu "Napoleon", której pierwowzorem była postać Stalina. Stalin był namiętnym palaczem fajki. Stalin miał jedną krótszą rękę. Żadna z fotografii tego nie zarejestrowała, ponieważ zawsze trzymał ją z tyłu na plecach lub maskował to w inny sposób.
Adolf Hitler Urodził się w federacji Austro-Węgierskiej, na terenie dzisiejszej Austrii w miejscowości Braunau am Inn, w rodzinie austriackiego urzędnika celnego. W edukacji nie odnosił sukcesów i nie przystąpił do matury. Pierwszą pasją stała się wówczas sztuka, zwłaszcza malarstwo, temat jaki najczęściej preferował to pejzaż górski, lub miejski, techniką jaką najczęściej się posługiwał była akwarela. Zaprojektował później np. symbole NSDAP, w tym flagę. 7 kwietnia 1925 Hitler zrzekł się austriackiego obywatelstwa, a dopiero w 1932 uzyskał niemieckie. Hitler wykorzystał luki w prawie do przejęcia pełnej władzy, na zasadzie specjalnych pełnomocnictw, które otrzymał w sposób legalny, decyzją Reichstagu. Hitler starannie planował wszystkie wystąpienia publiczne stosując metody inżynierii społecznej. W celu osiągnięcia pożądanych efektów godzinami ćwiczył przed lustrem gestykulację i mimikę, jednocześnie zlecając fotografom wykonywanie zdjęć podczas tych prób, które później bezustannie analizował pod kątem prawidłowości zastosowanych póz. Większość oratorskich gestów przejął od monachijskiego komika, Ferdla Weissa, a inne triki aktorskie m.in. od niemieckiego aktora Fritza Langa. Pierwowzorem wystąpień politycznych Hitlera stała się opera Ryszarda Wagnera, Parsifal. Hitler dorastał w rodzinie katolickiej, ale już jako chłopiec odrzucał niektóre aspekty tej religii. Po opuszczeniu domu rodzinnego nigdy nie uczęszczał na msze, ani też nie przyjmował katolickich sakramentów. Powtarzał, że "wiarę w Boga powinno się tracić tak jak pierwsze zęby. Hitler prezentował poglądy bliskie agnostycyzmowi. Jednym z mistrzów życia duchowego był dla Hitlera Schopenhauer. Ponadto Hitler wierzył w idee Arthura de Gobineau, mówiące o międzyrasowej walce o przetrwanie. 30 kwietnia 1945, podczas oblężenia Berlina, Hitler wraz z poślubioną dzień wcześniej Ewą Braun popełnił samobójstwo. wcześniej zarządzając w celu zbadania skuteczności trucizny, otrucie swojego psa – Blondi. Miał wtedy 56 lat.
Źródło:
http://www.ivrozbiorpolski.pl/index.php?page=ciekawostki
Pieronek (biskup) na spowiedzi u Stokrotki Biskup Pieronek, w trosce o wiarę katolicką, postanowił donieść na biskupa Wiesława Meringa, w trakcie swojej publicznej spowiedzi u Moniki Olejnik w Radiu ZET. W trakcie tej spowiedzi, biskup Pieronek wyznał więc wszystkie grzechy bp. Meringa , który miał czelność napisać do księdza Adama Bonieckiego list, w którym odniósł się do wypowiedzi księdza na temat satanisty Nergala, oraz publikacji na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Spowiadając się pani Monice, biskup Pieronek wyraził szczery żal za grzechy biskupa Wiesława Meringa, który w liście do ks. Bonieckiego wskazał, że na łamach kierowanego przez ks. Bonieckiego „Tygodnika Powszechnego” pojawiały się nazwiska takich „autorytetów” jak Magdalena Środa (córka prof. Ciupaka, marksisty i „religioznawcy: z czasów PRL). Jak wyznał biskup Pieronek, wyciąganie, kim byli rodzice "to nie tylko nie po bożemu, ale to jest po prostu brak kultury i nie wolno takich rzeczy mówić" a "pismo tego formatu co "Tygodnik Powszechny" nie może być laurką i gazetą, w której publikuje się tylko pochwały i modlitwy, a nie dopuszcza do głosu osób, które inaczej myślą". Jak już wcześniej pisałem, w odpolitycznionych mediach trwają właśnie prace dla zapewnienia pełnego pluralizmu wypowiedzi, poprzez równoczesne zapraszanie do dyskusji z księdzem – ateisty, a najlepiej satanisty – na wzór pisma tego formatu, co „Tygodnik Powszechny”. Wprawdzie jeszcze nie wprowadzono w Kościele obowiązku równoczesnego wygłaszania dwóch kazań: to znaczy najpierw kazania księdza, a potem kazania satanisty, ale – zgodnie z wyznanymi przez bp. Pieronka grzechami bp. Meringa i polskiego episkopatu – byłoby to zgodne z „miłością chrześcijańską”. Bo w trakcie spowiedzi Pieronka u „odpolitycznionej” Moniki Olejnik, biskup szczerze wyznał, że „sam się dziwi, skąd wzięła się miłość episkopatu do PiS”. Biskup Pieronek, który nigdy nie podważył miłości swojej i niektórych hierarchów Kościoła do Partii Miłości, przy okazji dzisiejszej spowiedzi u odpolitycznionej Moniki Olejnik, wyznał także grzechy PIS-u: „Mi niektóre poglądy tej partii się podobają, ale postępowanie jej przedstawicieli przeczy tym hasłom. Nie dostrzegam żadnej miłości chrześcijańskiej w tym, jak PiS prowadzi kampanię” – dodał Pieronek. Niestety, nie dowiedzieliśmy się, czy odpolityczniona Monika Olejnik rozgrzeszyła dzisiaj w Radiu ZET biskupa Wiesława Meringa oraz PIS, za popełnione przez nich grzechy, które szczerze wyznał biskup Pieronek... Jedno jest jednak pewne: biskup Pieronek zawsze może liczyć na zaproszenie do odpolitycznionych przez Partię Miłości mediów i wcale nie musi mu towarzyszyć satanista lub ateista. Bo biskup Pieronek jest biskupem tego formatu, że oprócz modlitwy także inaczej myśli (będąc „za” a nawet „przeciw”), stając się w ten sposób niedościgłym wzorem dla episkopatu, który z dziwnych dla Pieronka powodów – nie pokochał jeszcze Partii Miłości, Nergala i Magdaleny Środy. Kapitan Nemo
135 metod zamęczania Polaków przez UON-UPA (18+)
Wymienione poniżej metody tortur i okrucieństw stanowią tylko przykłady i nie obejmują pełnego zbioru, stosowanych przez terrorystów OUN-UPA metod pozbawiania życia - polskich dzieci, kobiet i mężczyzn w męczarniach. 135 tortur i okrucieństw stosowanych przez terrorystów OUN-UPA na ludności polskiej Kresów Wschodnich Wymienione poniżej metody tortur i okrucieństw stanowią tylko przykłady i nie obejmują pełnego zbioru, stosowanych przez terrorystów OUN-UPA metod pozbawiania życia - polskich dzieci, kobiet i mężczyzn w męczarniach. Pomysłowość tortur była nagradzana. Zbrodnia przeciw ludzkości popełniona przez ukraińskich terrorystów może być przedmiotem badań nie tylko historyków, prawników, socjologów, ekonomistów, ale także i psychiatrów.
001. Wbijanie dużego i grubego gwoździa do czaszki głowy.
002. Zdzieranie z głowy włosów ze skórą (skalpowanie).
003. Zadawanie ciosu obuchem siekiery w czaszkę głowy.
004. Zadawanie ciosu obuchem siekiery w czoło.
005. Wyrzynanie na czole "orła".
006. Wbijanie bagnetu w skroń głowy.
007. Wyłupywanie jednego oka.
008. Wybieranie dwoje oczu.
009. Obcinanie nosa.
010. Obcinanie jednego ucha.
011. Obrzynanie obydwu uszu.
012. Przebijanie kołami dzieci na wylot.
013. Przebijanie zaostrzonym grubym drutem ucha na wylot drugiego ucha.
014. Obrzynanie warg.
015. Obcinanie języka.
016. Podrzynanie gardła.
017. Podrzynanie gardła i wyciąganie przez otwór języka na zewnątrz.
018. Podrzynanie gardła i wkładanie do otworu szmaty.
019. Wybijanie zębów.
020. Łamanie szczęki.
021. Rozrywanie ust od ucha do ucha.
022. Kneblowanie ust pakułami przy transporcie jeszcze żywych ofiar.
023. Podcinanie szyi nożem lub sierpem.
024. Zadawanie ciosu siekierą w szyję.
025. Pionowe rozrąbywanie siekierą głowy.
026. Skręcanie głowy do tyłu.
027. Robienie miazgi z głowy przez wkładanie głowy w ściski zaciskane śrubą.
028. Obcinanie głowy sierpem.
029. Obcinanie głowy kosą.
030. Odrąbywanie głowy siekierą.
031. Zadawanie ciosu siekierą w szyję.
032. Zadawanie ran kłutych w głowie.
033. Cięcie i ściąganie wąskich pasów skóry z pleców.
034. Zadawanie innych ran ciętych na plecach.
035. Zadawanie ciosów bagnetem w plecy.
036. Łamanie kości żeber klatki piersiowej.
037. Zadawanie ciosu nożem lub bagnetem w serce lub okolice serca.
038. Zadawanie ran kłutych nożem lub bagnetem w pierś.
039. Obcinanie kobietom piersi sierpem.
040. Obcinanie kobietom piersi i posypywanie ran solą.
041. Obrzynanie sierpem genitalii ofiarom płci męskiej.
042. Przecinanie tułowia na wpół piłą ciesielską.
043. Zadawanie ran kłutych brzucha nożem lub bagnetem.
044. Przebijanie brzucha ciężarnej kobiecie bagnetem.
045. Rozcinanie brzucha i wyciąganie jelit na zewnątrz u dorosłych.
046. Rozcinanie brzucha kobiecie w zaawansowanej ciąży i w miejsce wyjętego płodu, wkładanie np. żywego kota i zaszywanie brzucha.
047. Rozcinanie brzucha i wlewanie do wnętrza wrzątku - kipiącej wody.
048. Rozcinanie brzucha i wkładanie do jego wnętrza kamieni oraz wrzucanie do rzeki.
049. Rozcinanie kobietom ciężarnym brzucha i wrzucanie do wnętrza potłuczonego szkła.
050. Wyrywanie żył od pachwiny, aż do stóp.
051. Wkładanie do pochwy - wagina rozżarzonego żelaza.
052. Wkładanie do waginy szyszek sosny od strony wierzchołka.
053. Wkładanie do waginy zaostrzonego kołka i przepychanie aż do gardła, na wylot.
054. Rozcinanie kobietom przodu tułowia ogrodniczym scyzorykiem, od waginy, aż po szyję i pozostawienie wnętrzności na zewnątrz.
055. Wieszanie ofiar za wnętrzności.
056. Wkładanie do waginy szklanej butelki i jej rozbicie.
057. Wkładanie do otworu analnego szklanej butelki i jej stłuczenie.
058. Rozcinanie brzucha i wsypywanie do wnętrza karmy dla zgłodniałych świń tzw. osypki, który to pokarm wyrywały razem z jelitami i innymi wnętrznościami.
059. Odrąbywanie siekierą jednej ręki.
060. Odrąbywanie siekierą obydwóch rąk.
061. Przebijanie dłoni nożem.
062. Obcinanie palców u ręki nożem.
063. Obcinanie dłoni.
064. Przypalanie wewnętrznej strony dłoni na gorącym blacie kuchni węglowej.
065. Odrąbywanie pięty.
066. Odrąbywanie stopy powyżej kości piętowej.
067. Łamanie kości rąk w kilku miejscach tępym narzędziem.
068. Łamanie kości nóg w kilku miejscach tępym narzędziem.
069. Przecinanie tułowia na wpół piłą ciesielską, obłożonego z dwóch stron deskami.
070. Przecinanie tułowia na wpół specjalną piłą drewnianą.
071. Obcinanie piłą obie nogi.
072. Posypywanie związanych nóg rozżarzonym węglem.
073. Przybijanie gwoździami rąk do stołu, a stóp do podłogi.
074. Przybijanie w kościele na krzyżu rąk i nóg gwoździami.
075. Zadawanie ciosów siekierą w tył głowy, ofiarom ułożonym uprzednio głową do podłogi.
076. Zadawanie ciosów siekierą na całym tułowiu.
077. Rąbanie siekierą całego tułowia na części.
078. Łamanie na żywo kości nóg i rąk w tzw. kieracie.
079. Przybijanie nożem do stołu języczka małego dziecka, które później wisiało na nim.
080. Krajanie dziecka nożem na kawałki i rozrzucanie ich wokół.
081. Rozpruwanie brzuszka dzieciom.
082. Przybijanie bagnetem małego dziecka do stołu.
083. Wieszanie dziecka płci męskiej za genitalia na klamce drzwi.
084. Łamanie stawów nóg dziecka.
085. Łamanie stawów rąk dziecka.
086. Zaduszenie dziecka przez narzucenie na niego różnych szmat.
087. Wrzucanie do głębinowych studni małych dzieci żywcem.
088. Wrzucanie dziecka w płomienie ognia palącego się budynku.
089. Rozbijanie główki niemowlęcia przez wzięcie go za nóżki i uderzenie o ścianę lub piec.
090. Powieszenie za nogi zakonnika pod amboną w kościele.
091. Wbijanie dziecka na pal.
092. Powieszenie na drzewie kobiety do góry nogami i znęcanie się nad nią przez odcięcie piersi i języka, rozcięcie brzucha i wybranie oczu oraz odcinanie nożami kawałków ciała.
093. Przybijanie gwoździami małego dziecka do drzwi.
094. Wieszanie na drzewie głową do góry.
095. Wieszanie na drzewie nogami do góry.
096. Wieszanie na drzewie nogami do góry i osmalanie głowy od dołu ogniem zapalonego pod głową ogniska.
097. Zrzucanie w dół ze skały.
098. Topienie w rzece.
099. Topienie przez wrzucenie do głębinowej studni.
100. Topienie w studni i narzucanie na ofiarę kamieni.
101. Zadźganie widłami, a potem pieczenie kawałków ciała na ognisku.
102. Wrzucenie dorosłego w płomienie ogniska na polanie leśnej, wokół którego ukraińskie dziewczęta śpiewały i tańczyły przy dźwiękach harmonii.
103. Wbijanie koła do brzucha na wylot i utwierdzanie go w ziemi.
104. Przywiązanie do drzewa człowieka i strzelanie do niego jak do tarczy strzelniczej.
105. Prowadzenie nago lub w bieliźnie na mrozie.
106. Duszenie przez skręcanie namydlonym sznurem zawieszonym na szyi, zwanym arkanem.
107. Wleczenie po ulicy tułowia przy pomocy sznura zaciśniętego na szyi.
108. Przywiązanie nóg kobiety do dwóch drzew oraz rąk ponad głową i rozcinanie brzucha od krocza do piersi.
109. Rozrywanie tułowia przy pomocy łańcuchów.
110. Wleczenie po ziemi przywiązanego do pojazdu konnego.
111. Wleczenie po ulicy matki z trojgiem dzieci, przywiązanych do wozu o zaprzęgu konnym w ten sposób, że jedną nogę matki przywiązano łańcuchem do wozu, a do drugiej nogi matki jedną nogę najstarszego dziecka, a do drugiej nogi najstarszego dziecka przywiązano nogę młodszego dziecka, a do drugiej nogi młodszego dziecka, przywiązano nogę dziecka najmłodszego.
112. Przebicie tułowia na wylot lufą karabinu.
113. Ściskanie ofiary drutem kolczastym.
114. Ściskanie razem dwie ofiary drutem kolczastym.
115. Ściskanie więcej ofiar razem drutem kolczastym.
116. Periodyczne zaciskanie tułowia drutem kolczastym i co kilka godzin polewanie ofiary zimną wodą w celu odzyskania przytomności i odczuwania bólu i cierpienia.
117. Zakopywanie ofiary do ziemi na stojąco po szyję i w takim stanie jej pozostawienie.
118. Zakopywanie żywcem do ziemi po szyję i ścinanie później głowy kosą.
119. Rozrywanie tułowia na wpół przez konie.
120. Rozrywanie tułowia na wpół przez przywiązanie ofiary do dwóch przygiętych drzew i następnie ich uwolnienie.
121. Wrzucanie dorosłych w płomienie ognia palącego się budynku.
122. Podpalanie ofiary oblanej uprzednio naftą.
123. Okładanie ofiary dookoła słomą-snopem i jej podpalenie, czyniąc w ten sposób pochodnię Nerona.
124. Wbijanie noża w plecy i pozostawienie go w ciele ofiary.
125. Wbijanie niemowlęcia na widły i wrzucanie go w płomienie ognia.
126. Wyrzynanie żyletkami skóry z twarzy.
127. Wbijanie dębowych kołków pomiędzy żebra.
128. Wieszanie na kolczastym drucie.
129. Zdzieranie z ciała skóry i zalewanie rany atramentem oraz oblewanie jej wrzącą wodą.
130. Przymocowanie tułowia do oparcia i rzucanie w nie nożami.
131. Wiązanie - skuwanie rąk drutem kolczastym.
132. Zadawanie śmiertelnych uderzeń łopatą.
133. Przybijanie rąk do progu mieszkania.
134. Wleczenie ciała po ziemi, za nogi związane sznurem.
135. Przybijanie małych dzieci dookoła grubego rosnącego drzewa przydrożnego, tworząc w ten sposób tzw. "wianuszki".
Źródło: Na Rubieży (Nr 35, 1999 r.)
Dr Aleksander Korman
http://www.ivrozbiorpolski.pl/index.php?page=135metod
leslaw ma leszka
Grecja a portfel Polaka Problem z bankructwem Grecji z punktu widzenia domowego budżetu nie leży w tym, że bogaci partnerzy polskiej gospodarki mogą mieć kłopoty. Sprawa jest dużo bardziej prozaiczna, bo w papiery dłużne Greków inwestowały banki komercyjne. Te same, które kredytowały nasze zakupy. A nie miejmy złudzeń – banki straty na jednym froncie z przyjemnością powetują sobie na innym – choćby właśnie na rynku wciąż niewiele znaczącej w unijnej gospodarce Polsce. Problem jest o tyle poważniejszy, że bankowcy, którzy w ostatniej dekadzie polubili działalność inwestycyjną na północy Morza Śródziemnego – oprócz Grecji również we Włoszech, Hiszpanii i Portugalii, niespecjalnie wiedzą, jak wybrnąć z inwestycji, jak pokazał czas, chybionych. Chodzi o to, czy bankowe aktywa ważone ryzykiem są adekwatne kapitałowo do możliwości instytucji finansowej w przypadku rzeczywistego i oficjalnego bankructwa któregokolwiek z krajów. Liczenie potrzeb kapitałowych na zabezpieczenie ryzyka operacji bankowych i bieżącej płynności liczone są w relacji struktury aktywów przemnożonych przez odpowiednią wagę ryzyka aktywu. W przypadku papierów dłużnych Grecji są to ryzyka o jednym z najwyższych dziś poziomów. To, że banki nie deklarują możliwych kłopotów w przypadku powiększenia się kryzysu w strefie euro, nie oznacza, że takich kłopotów nie będą miały. Bo w oficjalnych komunikatach raczej niechętnie mówią, czy posiadają wystarczające fundusze do zaabsorbowania strat na prowadzonej międzynarodowej działalności kredytowej i inwestycyjnej. Starają się również – w przypadku polskiego rynku – ograniczyć zbieranie pieniędzy z rynku. Czy pamiętacie jakąś dużą kampanię promocyjną lokat bankowych? No właśnie. Ostatnia była ponad rok temu. Brak oferty w lokatach oznacza dla klientów bankowych brak kolejnych akcji kredytowych, bo bankierzy niechętnie będą pożyczać pieniądze ze środków własnych banków. Coraz częściej w kuluarowych dyskusjach mówią o ostrzejszym potraktowaniu klientów mających problemy ze swoimi kredytami. Bo poziom złych kredytów nad Wisłą wciąż może niepokoić. W grę wchodzi jeszcze jedno – zmieniają się definicje ryzyk w świecie bankowców. Bo trudno już mówić o aktywach bez ryzyka w przypadku posiadania papierów dłużnych jakiegokolwiek państwa. Nawet Stany Zjednoczone nie są już takim gwarantem spłaty swojego zadłużenia, co skrupulatnie odnotowują agencje ratingowe obniżając Ameryce oceny. Co więcej – nie wiadomo dziś, jak liczyć dług krajów, w których relacja długu publicznego do PKB już dawno przekroczyła poziom uważany za krytyczny. Ani – tym bardziej, – w jaki sposób traktować bankowy dług krajów, których być albo nie być uzależnione jest od publicznej pomocy Unii Europejskiej. Bankowi analitycy coraz częściej przyznają, że w obecnej sytuacji polski rynek usług bankowych czeka nieznaczne spowolnienie. Lokaty? Te najbardziej atrakcyjne będzie można wykupić tylko pod warunkiem zainwestowania istotnych środków – istotnych, zwróćmy uwagę, z punktu widzenia banku, nie klienta. Kredyty świąteczne będą natomiast raczej nieosiągalne. Przynajmniej dla przeciętnego Kowalskiego, którego czekają raczej skromne święta Bożego Narodzenia. Dla polskiej gospodarki oznacza to jeszcze jedno – mniej pieniędzy na rynku to odczuwalny spadek konsumpcji. I idące za nim spowolnienie gospodarcze a więc zamrożenie płac i nieco większe bezrobocie. Za które trzeba będzie słono zapłacić z i tak obciążonego ponad miarę budżetu państwa. Czy oznacza to nadwiślański kryzys na miarę greckiego i niepokoje społeczne? Być może z tym właśnie będzie się musiał zmierzyć kolejny rząd. Paweł Pietkun
ISTNE CUDA Dziś na „jedynce”, GW cytuje słowa Olli Rehna, komisarza UE do spraw walutowych i gospodarczych, który w sobotę miał powiedzieć w: „Szukamy sposobu, by jedno euro z obecnego funduszu ratunkowego EFSF zamienić w pięć. Na razie jednak nie wiemy jak to zrobić”. W Necie nie znalazłem nigdzie takiego stwierdzenia, ale jeśli jest prawdziwe mam dla Komisarza i innych przywódców, którzy się w Waszyngtonie głowili nad tym problemem, proste rozwiązanie: „A wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo, połamał chleby i dawał uczniom, by kładli przed nimi; także dwie ryby rozdzielił między wszystkich. Jedli wszyscy do sytości (…) A tych, którzy jedli chleby, było pięć tysięcy mężczyzn” (Mk 1.6.41-44.) „Przywódcom” Eurolandu pozostało się już jeno modlić o cud. A jak wiadomo cuda zdarzają się rzadko i na pewno nie tym, którzy wierzą, że „rozmnażając” pieniądze można nakarmić lud. Uczniowie rzekli przecież Jezusowi, że mają dwieście dynarów, które nie wystarczą, żeby kupić chleb dla wszystkich zgromadzonych. Dlaczego więc Jezus nie rozmnożył dynarów, tylko chleb i ryby? A co by się stało, gdyby w okolicznych osadach nad Jeziorem Galilejskim pojawiło się nagle jednego wieczora kilkanaście tysięcy nowych denarów i „pięć tysięcy mężczyzn” chciało je wymienić na chleb i ryby? Ceny chleba i ryb niechybnie by wzrosły i wszyscy by się z pewnością nimi nie najedli. Nawet cuda trzeba robić z sensem. Gwiazdowski
Fikcyjny budżet na zakończenie rządów Tuska
1. Właśnie dzisiaj Rada Ministrów przyjmie projekt budżetu na 2012 rok, choć nie ma on za wiele wspólnego z tym, czego można się spodziewać w przyszłym roku w naszej gospodarce i finansach publicznych. Będzie to projekt, który wstępnie przyjęto już w maju tego roku i wysłano do konsultacji ze związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców, ale jedni i drudzy do tych konsultacji nie przystąpili. Wywołane to zostało postępowaniem ministra finansów, który per noga potraktował związki zawodowe i organizacje pracodawców zasiadające w Komisji Trójstronnej. Po prostu jednym i drugim nie przedstawiono do konsultacji zarówno wskaźników makroekonomicznych, na których oparty jest projekt budżetu na 2012 rok, a także planowanego wskaźnika wzrostu poziomu płacy minimalnej. Rząd przesłał natomiast do konsultacji partnerom z Komisji Trójstronnej gotowy już projekt budżetu i poprosił o przesłanie tej opinii możliwie jak najszybciej. Związki zawodowe uznały, że rząd w sposób rażący naruszył obowiązujące prawo i złożyły zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Prokuratura bada czy rząd rzeczywiście złamał przepisy ustawowe w tej sprawie. Ostatecznie ani związki zawodowe, ani przedstawiciele pracodawców nie przygotowali dla rządu opinii o projekcie budżetu i procedura jego wcześniejszego uchwalenia jak zamierzał Donald Tusk, zakończyła się z hukiem.
2. Projekt przyjmowany przez rząd jest kontestowany przez większość ekonomistów, nawet tych przychylnych rządowi. Teraz już wiemy prawie na pewno, że wzrost gospodarczy w 2012 roku, nie wyniesie 4% PKB jak przyjęto w budżecie, a raczej będzie się mieścił w przedziale 2-3% PKB. Oznacza to ni mniej ni więcej tylko zawyżenie dochodów podatkowych według ostrożnych szacunków o około 20 mld zł. Ba w tym projekcie minister Rostowski przewiduje wzrost wpływów podatkowych aż o 9% w stosunku do roku 2011. Jeżeli weźmiemy pod uwagę wpływy podatkowe w latach 2008-2010 to w każdym roku były one mniejsze od tych planowanych choć mieliśmy do czynienia ze wzrostem gospodarczym i wyższą niż planowana inflacją ,a nawet podwyżką stawek podatku VAT to optymizm w szacowaniu wpływów podatkowych na rok 2012, to wygląda szczególnie nierealistycznie.
3. Ale tych wielkości nierealistycznych w projekcie budżetu jest znacznie więcej. Wskaźnik bezrobocia ma wynieść na koniec grudnia 2012 roku 10%, bo zdaniem Rostowskiego bezrobocie na koniec tego roku będzie wynosiło 10,9% choć na koniec sierpnia wynosiło 11,6%, a w ostatnim kwartale tego roku będzie już tylko rosło. Kompletnie nierealistyczne są średnioroczne kursy złotego w stosunku do euro i dolara wynoszące odpowiednio 3,87 zł i 2,85 zł. W sytuacji ucieczki inwestorów zarówno z rynku giełdowego jak i walutowego trudno sobie wręcz wyobrazić osiągnięcie przez złotego takich poziomów kursów. Konsekwencją tego jest wyższy poziom tej części długu publicznego, która jest wyrażona w w walutach obcych. Dewaluacja złotego o 10% jak to się stało w ciągu ostatniego tygodnia to przyrost wartości tej części długu aż o 20 mld zł a więc blisko 1,5% PKB, a to z kolei może powodować gwałtowne przekroczenie przez dług publiczny tzw. progów ostrożnościowych, czyli 55% PKB i 60% PKB.
4. Jeżeli dołożymy do tego nierealistyczny poziom deficytu budżetowego (35 mld zł) a w konsekwencji zakładanego długu publicznego, który na koniec 2012 roku ma wynieść 836 mld zł, podczas gdy już w połowie tego roku wynosił 812 mld zł, a do końca roku prawdopodobnie przekroczy poziom przewidywany przez ministra finansów dopiero za rok, to pokazuje to tylko, że rząd Tuska chce tylko wypełnić obowiązek ustawowy i przesłać jakikolwiek projekt budżetu do 30 września. Jeżeli Platforma wygra wybory przyniesie do Sejmu inny projekt budżetu i ten projekt zaboli nas wszystkich bardzo mocno, a znając zamierzenia tej partii, tych mniej zamożnych zaboli najmocniej. Zróbmy, więc wszystko, żeby tych wyborów nie wygrała. Zbigniew Kuźmiuk
Obiecanki-cacanki... a głupiemu radość – mówi stare przysłowie. I jest to myśl absolutnie słuszna. W krajach, w których rządzi Najgłupszy Ustrój Świata, czyli d***kracja, politycy zmuszeni są ubiegać się o głosy tzw. „elektoratu”. A, niestety, temu „elektoratowi” trzeba sprawić radość, – bo wtedy zagłosuje na tego, kto go rozradował. Więc obiecują. Niemal natychmiast po wyborach zaczyna się wykręcanie od złożonych obietnic. Nawet teraz, przed wyborami, przypomina się politykom, że nie zrealizowali obietnic złożonych w poprzednich, albo i i jeszcze wcześniejszych wyborach. Nikt tylko nie mówi, że gdyby je zrealizowali, to by było znacznie, znacznie gorzej. To tak, jakby dziecko rozwodzących się rodziców tłumaczyło mamie: „Pamiętasz, obiecałaś mi kilo cukierków dziennie – i nie dotrzymałaś; to ja teraz powiem w sądzie, że chcę do Taty”. I co ma robić biedna kobieta, święcie wierzącą, że dziecku u niej będzie znacznie lepiej? Cóż: obiecuje dwa kilo cukierków. Po rozprawie stara się, jak może, wykręcić od obietnicy... Ale dziecko jest już zdemoralizowane. Dokładnie tak samo jak „elektorat”. Ciekawe, że gdy partie obiecują, jak głupie, coś dać – a nie dały – to im się to wypomina. Gdy natomiast PO obiecała nie zabierać – a zabiera – to jakoś ludzie przechodzą nad tym do porządku dziennego. Poza mądrymi, – ale ilu jest mądrych? W tej chwili PiS obiecała, że zrobi nam ku-ku – a to mianowicie zabroni jednemu farmaceucie posiadania kilku aptek. Podejrzewam, że mamy dziś w Polsce znacznie więcej aptek, niż farmaceutów – ten pomysł oznaczałby, więc zamkniecie części aptek. Jest to kompletny kretynizm, zmierzający, co najmniej do podniesienia cen w aptekach. Tym, niemniej Wczc. Jarosław Kaczyński z poważną miną ludziom to obiecuje... Jest to nieprawdopodobne: by zyskać głosy kilkunastu tysięcy ludzi, obiecuje WSZYSTKIM, że pogorszy im życie. I jest przekonany, że dzięki temu kretynizmowi zyska głosy, a nie straci!!! W normalnym kraju, po złożeniu takiej obietnicy polityk dostałby być może głosy tych kilkunastu tysięcy aptekarzy... i ani jednego więcej. Tymczasem PiS liczy na wygranie wyborów! D***kracja to naprawdę Najgłupszy Ustrój Świata… JKM
Jeden szewc - jeden sklep! Od 50 lat piszę, że ONI oszukują ludzi w prosty sposób. Wmawiają im, że należą do jakiejś "grupy". Po czym stosują zasadę "Dziel i rządź". Dają każdej grupie przywileje. I każda grupa ich broni. To, że członkowie grupy tracą, kierownictwa "grupy" nie obchodzi. Tracą, bo inne "grupy" mają przywileje. Ale szefowie "grupy" dostają pensję za obronę interesów "grupy", a nie, by jej członkom żyło się dobrze! Mamy w Polsce trochę bezrobocia. Wszystkie lewicowe partie: PO, PiS,... Typowy jest numer na "Ludzia Pracy". Ludziowi Pracy należą się przywileje. W Związku Sowieckim i Bułgarii kucharze i kelnerzy mieli np. godzinną przerwę obiadową. Człowiekom Pracy było dobrze - a to, że tabuny wściekłych ludzi czekały w kolejce, to już nikogo nie obchodziło. A potem taki kucharz szedł coś załatwiać w urzędzie - i czekał w kolejce, bo urzędnik poszedł na herbatkę. Szedł coś kupić do sklepu - a tam kartka: "Wyszłam na pół godziny". W sumie stracił znacznie więcej, niż zyskał na przerwie obiadowej. Ale jego związek zawodowy był dumny, że wywalczył taki przywilej: nigdzie na świecie kucharze i kelnerzy nie mieli tak dobrze! A związki zawodowe urzędników i ekspedientek też były z siebie zadowolone. Teraz Jarosław Kaczyński wziął się za odbudowę PRL-u. Pamiętacie Państwo, jakie były kolejki do aptek? A teraz mamy apteki na każdym rogu ulicy. I kompletnie nas nie interesuje, czy jest to apteka rodzinna, czy "sieciowa". Wierzymy, że konkurencja wymusza, by sprzedawały możliwie tanio. Co prawda: leki są i tak sześć razy za drogie - ale to już wina Ministerstwa Zdrowia. I teraz poseł Kaczyński zażądał likwidacji wszystkich aptek "sieciowych". Ma być "Jeden farmaceuta - jedna apteka"! To ja proponuję: "Jeden szewc - jeden sklep z obuwiem"! Jest to kompletny - ale to kompletny - kretynizm. Jarosław Kaczyński uważa chyba ludzi za debilów, którzy zgodzą się, by zmniejszono na tym rynku konkurencję. Być może niektórzy farmaceuci jakoś z tego powodu zagłosują na PiS (bo jako Człowieki Pracy marzą o pozbyciu się konkurencji z sąsiedniej ulicy). Ale przecież cała reszta ludzi na tym by straciła. Nie wiem: śmiać się - czy płakać. Jeśli po 50 latach tłumaczenia w Polsce rzeczy OCZYWISTYCH ktoś jeszcze uważa, że takimi bzdurnymi hasełkami można kupić ludzi... Ciekawe:, gdy Mu wytknięto, że będąc premierem tego nie zrobił, zamiast z dumą oświadczyć, że powstrzymał się od głupstwa, jeszcze się z tego mętnie tłumaczy! Dlaczego prezes PiS nie wpadł na pomysł, by zlikwidować przy okazji wszystkie sieci telefonów komórkowych? Przecież wiadomości można by przesyłać posłańcem. W czerwonej czapeczce, jak drzewiej bywało. Nosiłby SMS-y w torbie. Ile miejsc pracy by przybyło! I wszystkie dla Polaków, a nie dla tych zagranicznych ohydnych kapitalistów z wrednej niemieckiej T-Mobile i innych sieci! JKM
Ale o tym sza - trallalallala! Ach, jakże nie do poznania zmieniłby się nasz nieszczęśliwy kraj, gdyby wybory odbywały się, co miesiąc, a przynajmniej - co kwartał! Lepiej może, co kwartał, bo gdyby odbywały się, co miesiąc, to moglibyśmy nie wytrzymać tej powodzi dobra i roztopić się bez reszty w miodopłynnej szczęśliwości, co z jednej strony może byłoby i dobre, ale z drugiej - oznaczałoby przecież finis Poloniae! Zatem pamiętając o tym, iż lepsze jest wrogiem dobrego, lepiej, gdyby, co kwartał. Nawiasem mówiąc, zasada, iż lepsze jest wrogiem dobrego funkcjonuje na amerykańskich autostradach, jeśli nawet nie w całej Ameryce, to w każdym razie - w Kalifornii. Są tam, ma się rozumieć, jak wszędzie - limity dopuszczalnej szybkości, ale nadrzędna nad tymi limitami zasada głosi, że kierowca powinien poruszać się po autostradzie z taką samą szybkością „jak wszyscy”. I słusznie, bo gdyby tak dajmy na to, wszyscy poruszali się z szybkością o 20 mil większą od dopuszczalnej, a jeden, czy dwóch, a już nie daj Boże - trzech i to każdy na innym pasie - z szybkością dopuszczalną, to nieszczęście murowane. Jeśli zatem Polska - obecnie w likwida... to jest pardon - oczywiście chciałem powiedzieć - obecnie „w budowie” - będzie wreszcie miała autostrady, to warto o tym pomyśleć. Warto - ale oczywiście nikt o tym nie pomyśli po pierwsze, dlatego, że Polska jest „demokratycznym państwem prawnym”, w którym jedyną obowiązującą zasadą jest „my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych”, a nie - że lepsze jest wrogiem dobrego, a po drugie - że dopuszczalne limity prędkości nie służą bezpieczeństwu ruchu drogowego, tylko temu, by policja - a za jej pośrednictwem - nasi Umiłowani Przywódcy mogli łupić obywateli, którzy już nie mogli wytrzymać, by nie zadośćuczynić pragnieniu okazania prestiżu i kupili sobie samochody. W Kanadzie jest jeszcze inaczej; znajoma Pani opowiedziała mi, że pewnego razu jechała autostradą, ale poniżej dopuszczalnego limitu prędkości. Kiedy zatrzymał ją policjant, nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Zapytał ją, czy wie, że jechała z prędkością poniżej dopuszczalnej. Kiedy potwierdziła, zawyrokował: zatem musi pani być pijana - i zażądał dmuchania w balonik. Okazuje się, że w państwie praworządnym, które nie stosuje zbawiennej zasady, że lepsze jest wrogiem dobrego - i tak źle i tak niedobrze, a obywatel zawsze będzie zapędzony w kozi róg. Ale mniejsza z tym, bo tu idzie o wybory - żeby odbywały się, co kwartał. Kiedy tak wysłuchujemy potoku zbawiennych pomysłów, jakimi wytryskują nasi Umiłowani Przywódcy, niepodobna nie żałować, że z podobnymi wytryskami mamy do czynienia zaledwie raz na cztery lata, a nie, co kwartał - żeby nie wspominać już o miesiącu. Jestem pewien, że materiału do tych wytrysków naszym Umiłowanym wystarczyłoby nawet na wybory codzienne, bo niegrzecznie byłoby przypuszczać, że ciułają je skrzętnie przez całe cztery lata na tego jednego, jedynego wyborczego sztosa. Jednak znacznie ważniejsze od tego, co nasi Umiłowani mówią - bo przecież mówią, co im tylko ślina na język przyniesie - jest to, czego nie mówią. Jeśli bowiem nawet my wiemy, że coś wisi w powietrzu, a tymczasem nasi Umiłowani, jeden przez drugiego, pilnują się, żeby na ten temat nie pisnąć ani słówka - to dla nas jest to ważna informacja, że szykuje się coś, o czym nasi Umiłowani na razie mają zakazane mówić. Dla przykładu; wiadomo od początku roku, że bezcenny Izrael do spółki z Agencją Żydowską uruchomił program „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej” i nawet powołał specjalny zespół pierwszorzędnych fachowców, co to potrafią wycisnąć szmalec nie tylko z Żyda, ale nawet z kamienia i że ten program jest właśnie w pełnym natarciu - a nasi Umiłowani nawet się na ten temat nie zająkną - to znaczy, że wszyscy truchcikiem przeszli już na tamtą stronę i tylko wyczekują momentu, kiedy będą mogli izraelskie żądanie spełnić bez uczynienia sobie szkody. Potwierdza to obawy, że Władysław Bartoszewski, wspominając po lutowej wizycie rządu premiera Tuska ad limina w Izraelu, iż wszystkie ugrupowania parlamentarne są niezmiennie przyjaźnie usposobione do tego państwa, zapewnił izraelskie władze, iż bez względu na wynik wyborów i rodzaj rządowej koalicji, plan rabunku Polski nie jest zagrożony. Kropkę nad „i” postawił zaś niedawno kol. Rafał Ziemkiewicz, pisząc w wiernopoddańczej inwokacji do Szewacha Weissa, że między Polską a Izraelem nie ma konfliktu interesów. Jakże „nie ma”, kiedy bezcenny Izrael właśnie zamierza wycyckać Polskę na 65 miliardów dolarów? Od kiedy to w interesie Polski jest poddawanie się takim rabunkom? I jakich to Izrael i Polska ma „wspólnych wrogów”? Wrogiem Polski jest np. Izrael Singer, który w 1996 roku groził Polsce, że jeśli nie pozwoli się obrabować, to „będzie upokarzana na arenie międzynarodowej”. Wrogiem Polski jest były ambasador Izraela w Warszawie Szewach Weiss, który dostarcza pozorów moralnych uzasadnień dla tego rabunku. Wrogami Polski są wreszcie ci, którzy dla tego rabunku stworzą po wyborach pozory legalności - ale to wszystko są albo rzecznicy, albo przyjaciele Izraela! Co się Panu stało, Panie Rafale, że zrobił się Pan jakiś taki mało spostrzegawczy? Bo nie dopuszczam myśli, że i Pan truchcikiem... SM
Żydowscy bojówkarze z Europy z misją w Izraelu Dwa tygodnie temu na francuskiej stronie internetowej pojawiło się ogłoszenie wzywające „bojowników z doświadczeniem wojskowym” do uczestnictwa w solidarnościowej wycieczce do Izraela w dniach 19-25 września. „Celem naszej ekspedycji jest przyjście z pomocą doświadczających agresji ze strony palestyńskich okupantów, oraz pomoc w zwiększeniu bezpieczeństwa w żydowskich miastach – Judei i Samarii” – pisali ogłoszeniodawcy. Data ekspedycji zbiegła się z ONZ-wskim głosowaniem nad przyszłością państwa palestyńskiego. Na apel odpowiedziało 55 żydowskich bojowników z Francji. Podzieleni na 5 grup po 11 osób zostali zakwaterowani w nielegalnych żydowskich osiedlach na Zachodnim Brzegu. Ich zadaniem jest „ochrona osiedli przed jakimkolwiek atakiem ze strony Palestyńczyków” oraz pomoc miejscowym w osiedlach, w których odczuwają oni brak izraelskiego personelu wojskowego i policji. Strona, na której zamieszczone zostało ogłoszenie należy do francuskiego oddziału Żydowskiej Ligi Obrony (JDL), skrajnej, syjonistycznej organizacji, założonej rabina przez Meir Kahane w Stanach Zjednoczonych w 1968 roku. W ocenie FBI organizacja skupia ekstremistów używających przemocy.
JDL we Francji „We Francji JDL jest organizacją złożoną z obywateli francuskich, którzy bronią społeczności żydowskiej w obliczu agresji, a także w ogólny sposób wspierają Izrael” – mówi Ammon Cohen, rzecznik organizacji we Francji. „W kwestii ideologicznej jesteśmy syjonistami, wpieramy działania Izraela. Nasza ideologia podoba jest do ideologii partii Ichud Leumi (Unia Narodowa) z Izraela.” – dodaje. Unia opowiada się za rozszerzaniem osadnictwa na całym terytorium okupowanego Zachodniego Brzegu, wobec których używa biblijnych nazw Judei i Samarii. „Ludzie uważają nas za ekstremistów, ponieważ wierzymy w Judeę i Samarię oraz w to, że należą one do Izraelitów, Żydów. Ja nie postrzegam tego, jako ekstremizmu” – powiedział Cohen w wywiadzie dla telewizji Al Jazeera. Cohen zwraca również uwagę, że wbrew doniesieniom niektórych mediów JDL nie została zdelegalizowana w Izraelu ani w USA i posiada wiele aktywnych oddziałów na całym świecie, m.in. we Francji, USA, Kanadzie czy Wielkiej Brytanii. „Jesteśmy aktywni, władze wiedzą o naszej działalności. Mamy z nimi dobre kontakty” – powiedział Cohen. JDL ma na swoim koncie wiele ataków na propalestyńskie organizacje czy demonstracje we Francji. Jedną z ofiar ataków żydowskich ekstremistów był menedżer księgarni w Paryżu, Nicolas Shahshahani. Pierwszy atak na jego księgarnię miał miejsce zaraz po jej otwarciu w 2006 roku. Shahshahani poprosił o wygłoszenie przemówień dwójkę żydowskich autorów odnoszących się krytycznie do polityki Izraela na terytoriach okupowanych. Autorami tymi byli Tanya Reinhart oraz Aharon Shabtai. W połowie imprezy księgarnię wypełnił gaz łzawiący, a zamaskowani i uzbrojeni w metalowe pręty członkowie JDL zdemolowali lokal. Sprawa została zgłoszona policji, lecz ta nie podjęła śledztwa. W 2009 roku pięciu członków JDL po raz kolejny zaatakowało księgarnię niszcząc książki poprzez oblewanie ich olejem. Tym razem jednak ujęto i skazano sprawców, którzy oprócz zasądzonej odsiadki musieli pokryć również straty właściciela. Kolejnym przykładem ataku żydowskich ekstremistów jest pobicie, jakiego dopuścili się oni wobec czterech studentów Uniwersytetu Nanterre. Około 20-osobowa grupa żydowskich bojówkarzy zaatakowała studentów w budynkach paryskiego Sądu Administracyjnego. Jeden z nich odniósł poważne obrażenia twarzy, w tym złamane kości. W związku z tym atakiem oskarżone zaledwie jedna osobę – Anthony’ego Attal, postrzeganego, jako przywódcę grupy. Ofiarami ataków JDL padają głównie aktywiści ruchów propalestyńskich, a także prawnicy występujący w sądach przeciwko nim. Jedną z metod stosowaną przez żydowskich bojówkarzy jest, oprócz pobić i zniszczeń, również zastraszanie. Cohen przekonuje, że powiązania sprawców ataków z JDL nie mogą zostać udowodnione. Rzeczywiście próby udowodnienia takich powiązań z daną organizacją jest trudne ze względu na prawo dotyczące organizacji we Francji. Rejestracja wymaga od organizacji publikacji manifestu oraz podania imiennego składu zarządu. Jednak rejestracja nie jest obowiązkowa, a JDL nie jest oficjalnie zarejestrowaną grupą, wobec czego członkostwo w niej nie musi być nigdzie odnotowane. Cohen przyznaje, że grupa nie została zarejestrowana pod nazwą JDL, ale kilkoma innymi, „o których nie ma potrzeby mówić”. Przeciwnicy żydowskich bojówkarzy, zwłaszcza ofiary ich ataków, mówią o ignorowaniu ich kryminalnej działalności przez policję. Cohen twierdzi, że współpraca z policją układa im się dobrze, jak mówi: „policjanci wiedzą, że chronimy naszą społeczność”. JDL zachęca swoich członków do szkolenia wojskowego, odbywania służby wojskowej a także do nauki izraelskiej sztuki walki Krav Maga, używanej przez izraelską armię. Przedstawiciele JDL twierdzą, że ma to na celu umożliwienie samoobrony członkom żydowskiej społeczności. Innego zdania są aktywiści studenckiego propalestyńskiego ruchu AGEN, którzy twierdzą, że zdobyte umiejętności wykorzystują oni do atakowania demonstracji. O delegalizację JDL stara się ponad 30 różnych stowarzyszeń argumentując to tym, że JDL jest niczym innym jak zbrojną bojówką, a tego typu formacje są zabronione przez francuskie prawo. Petycja w tej sprawie czeka na rozpatrzenie przez władze. Wpływowe organizacje żydowskie we Francji oficjalnie dystansują się od JDL. Richard Perrasqui, przewodniczący prominentnego żydowskiego lobby Rady Żydowskich Instytucji we Francji (CRIF), twierdzi, że agresywna grupa młodzieży, jaką jest JDL nie reprezentuje interesów żydowskiej społeczności. „-Nie ma żadnych powiązań pomiędzy CRIF i JDL i nie chcę mieć z nimi nic wspólnego” – powiedział Perrasqui. Jednak ofiary napaści JDL są innego zdania. „-Przez lata podejmowane były starania o delegalizację JDL. Nie udało się to ze względy na CRIF. Gdy CRIF organizuje publiczne wystąpienia JDL we współpracy z francuska policją zapewnia im ochronę”. Jego słowa potwierdza rzecznik JDL Cohen: -„-Oficjalnie CRIF odcina się od nas, ale jest to tylko stanowisko oficjalne. Rzeczywistość jest inna. Gdy coś się dzieje wzywają nas”.
Poważny gest solidarności Odnośnie obecnej „misji” w Izraelu i na Zachodnim Brzegu, wezwanie do solidarności jest traktowane przez JDL bardzo poważnie. Cohen odmówił podania jakichkolwiek danych odnośnie uczestników wyprawy. „-To nie jest jakiś show tylko poważny gest solidarności. To poważna wyprawa, na którą wysłaliśmy ludzi z doświadczeniem, w granicach 24-35 lat, w tym trzy kobiety” – powiedział Cohen. „-Wiemy, że IDF [Israeli Defence Forces – przyp. red.] nas nie potrzebują, ale zamierzamy pokazać naszą solidarność i upewnić się, że wszystkie żydowskie osady są dobrze chronione” – dodał. Propalestyńscy aktywiści, tacy jak Shahshahani mówią, że te wezwania JDF powinny być potraktowane poważnie. „-Oni publicznie rekrutują ludzi z doświadczeniem wojskowym, obywateli francuskich, by służyli z bronią w ręku w obcym kraju. Jak to nazwać? Wszyscy znamy ludzi, w tym obywateli Francji, którzy z powodu podobnych akcji zostali osadzeni w Guantanamo. Co z tymi, którzy z bronią zamierzają pomagać izraelskiej armii? – pyta Shahshahani.
Wielki sukces toruńskiej geotermii [... uzyskany mimo aktywnego BLOKOWANIA przez „władze”.. Md]
Wydajność odwiertu geotermalnego w Toruniu może przekroczyć 400 m³ na godzinę. To świetny wynik w skali Europy. Wyniki zakończonego właśnie kolejnego etapu prac przy nowatorskim projekcie geotermalnym w Toruniu przeszły wszelkie oczekiwania. Przeprowadzone pompowanie eksploatacyjno-zatłaczające ujawniło niezwykłą wydajność złoża oraz pojemność otworu zatłaczającego. - To wielki sukces - w ten sposób eksperci, a także ojciec dr Tadeusz Rydzyk oceniają wyniki prac. W poniedziałek zakończono pompowanie eksploatacyjno-zatłaczające z otworu TG-1 do TG-2, podczas którego pobrane zostały próbki wody w celu przeprowadzenia badań fizykochemicznych i bakteriologicznych. "Podczas pompowania udokumentowano w pełni wydajność 320 m³ na godzinę przy ciśnieniu 6,5 atmosfery, co uznać należy za wynik bardzo dobry" - ocenia w przesłanym "Naszemu Dziennikowi" komunikacie Fundacja Lux Veritatis, na której zlecenie firma Poszukiwania Nafty i Gazu Jasło Sp. z o.o. prowadzi odwierty. Jednocześnie rozpoczęły się przygotowania do następnego pompowania, które odbędzie się pod koniec tego tygodnia. - Tym razem zamierzamy osiągnąć i udokumentować jeszcze większą wydajność, tj. 430 m³ na godzinę - zapowiadają przedstawiciele Fundacji. Inżynier Henryk Biernat, dyrektor Przedsiębiorstwa Geologicznego Polgeol SA nadzorującego prace wiertnicze, tłumaczy, że aby potwierdzić ostateczną wydajność, trzeba jeszcze wykonać badania na trzecim stopniu wydajności po wymianie filtrów. Inżynier ujawnia też, że temperatura wody w złożu wyniosła 64ºC, a po jej wydobyciu - 60-61oC. - Te wyniki mówią same za siebie. Są dobre, a nawet bardzo dobre. Z taką wydajnością złoża jeszcze nie mieliśmy do czynienia na Niżu Polskim - ocenia. Podkreśla też znaczenie faktu, iż na obecnym etapie udało się uzyskać aż 320 m³ przepływu w otworze zatłaczającym. - W innych odwiertach na Niżu Polskim wydajność eksploatacyjna wynosiła 200-300 m³ na godzinę, natomiast wydajności na zatłaczaniu zawsze były mniejsze - dodaje Biernat. Obecnie trwają przygotowania do badania na trzecim stopniu wydajności, a po zakończeniu wszystkich prac zostanie wykonana dokumentacja hydrogeologiczna. - To jest rewelacyjna wydajność! Wypada tylko życzyć, by Opatrzność nadal czuwała nad Toruniem - ocenia wyniki prac prof. Mariusz-Orion Jędrysek, były główny geolog kraju. To właśnie on wydał w 2006 r. koncesję na poszukiwanie źródeł geotermalnych w Toruniu, za co był ostro atakowany przez część mediów i wielu polityków koalicji PO - PSL. Dziś podkreśla, że dane z odwiertu w Toruniu pokazują, iż ta inwestycja była strzałem w dziesiątkę. Niektórzy krytycy potępiali ten projekt, choć wiedzieli, że w Toruniu są złoża geotermalne. - Takie metody są bardzo złe dla Polski - wskazuje prof. Jędrysek. - To znakomity wynik nie tylko w skali Polski, ale co najmniej Europy! - potwierdza rezultaty kolejnego etapu prac przy geotermii toruńskiej prof. Jan Szyszko, były minister środowiska. - W ten sposób udowodniliśmy, że w Polsce są ogromne zasoby geotermalne i można je spożytkować na rozwój gospodarczy naszego kraju - wskazuje. Wyniki prac w Toruniu są także bardzo ważne dla Polski ze względu na wymogi Unii Europejskiej, która zobowiązała wszystkie państwa członkowskie do zwiększenia udziału energii odnawialnej w ogólnym bilansie energetycznym. W naszym kraju niestety wciąż mamy problemy z ich wypełnieniem. - To właśnie rząd, w którym pełniłem funkcję ministra środowiska, popierał takie inwestycje, ponieważ wiedzieliśmy, że geotermia jest kolejną szansą na spełnienie przez Polskę tych zobowiązań - zaznacza profesor Szyszko. Dobre wyniki dotychczasowych prac skłaniają do postawienia pytań o dalsze etapy. Inżynier Biernat mówi krótko: po wykonaniu dokumentacji hydrogeologicznej można zacząć przygotowania do otrzymania koncesji eksploatacyjnej. - Po jej uzyskaniu można przystąpić do eksploatacji wód geotermalnych - wskazuje ekspert. Na zlecenie Fundacji Lux Veritatis spółka zajmująca się wierceniami zakończyła w 2008 r. pierwszy odwiert badawczo-eksploatacyjny o głębokości 2350 metrów. Rok później został wykonany otwór zatłaczający. Niedawno została zakończona budowa rurociągu łączącego oba odwierty. To właśnie tym rurociągiem wypompowana z pierwszego otworu gorąca woda, po odzyskaniu ciepła do celów grzewczych i balneologii, musi zostać zatłoczona do drugiego otworu, nazywanego zatłaczającym. Mariusz Bober
Plany wydobycia gazu łupkowego szokują Największe koncerny mające koncesje na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce przedstawiły właśnie w Ministerstwie Gospodarki wstępne plany związane z wydobyciem tego surowca. Wrażenie jest piorunujące: kilka spółek już zadeklarowało, że chce pozyskiwać ponad dziesięciokrotnie więcej gazu, niż w tej chwili wydobywa się w naszym kraju Wszystkich firm poszukujących gaz łupkowy jest ponad dwadzieścia. Większość nie przedstawiła jeszcze ministerstwu swoich planów. – Jeden z koncernów, z którymi rozmawialiśmy, chce wydobywać 15 mld m³, a drugi 10 mld m³ gazu łupkowego rocznie. W sumie kilka firm byłoby w stanie wydobywać nawet 40 - 50 mld m³ rocznie – mówi prof. Maciej Kaliski, wiceminister gospodarki. Liczby są gigantyczne. Z krajowych złóż pozyskujemy dziś 4,3 mld m³. gazu konwencjonalnego rocznie, a całkowite zapotrzebowanie na ten surowiec nie przekracza 14,5 mld m³. Według ekspertów w 2015 r., gdy ruszy wydobycie gazu łupkowego, Polska będzie zużywać 18 mld m³. Co zrobimy z nadmiarem surowca? – Bez inwestycji będziemy w stanie zagospodarować dodatkowe 5 mld m sześc. gazu rocznie. Po rozbudowie energetyki i sieci dystrybucyjnej przyjmiemy kolejne 10 mld m3 – mówi Kaliski. Do zagospodarowania pozostanie nawet 25 – 35 mld m³ – Tego nie jesteśmy w stanie wykorzystać w kraju. Będzie trzeba eksportować – twierdzi Kaliski. To, dlatego Gaz-System rozpoczął rozbudowę infrastruktury gazowej: powiększył moce przesyłowe inter-konektora zachodniego w Lasowie, uruchomił nowy łącznik z Czechami. W 2014 r. ruszy terminal LNG, który ma być także przystosowany do eksportu. W sumie do tego czasu spółka wybuduje 1000 km gazociągów. W latach 2014 – 2017 sieć ma zostać rozbudowana o kolejne 800 km, w tym m.in. o łącznik ze Słowacją. W tym czasie nastąpi pełne otwarcie polskiej sieci gazowej na europejską. W kolejnych latach Gaz-System planuje uruchomienie 1000 km gazociągów, m.in. prowadzących na Litwę. Mirosław Barszcz, ekspert Instytutu Sobieskiego, chwali plany Gaz-Systemu, bo jeśli wydobycie gazu łupkowego ruszy, zmieni to diametralnie rynek w kraju.
Skala wyzwań jest tak duża, że wkrótce ma zostać powołany specjalny pełnomocnik rządu ds. łupków. Maciej Kaliski poinformował, że zabiega o budowę całego departamentu w Ministerstwie Gospodarki, który zajmie się wyłącznie tą tematyką. – Obecny departament ropy i gazu w MG nie jest w stanie poradzić sobie z tak dużym projektem – twierdzi.
dziennik.pl
SKANDAL SĄDOWY i cywilizacyjny:
Wyrok w sprawie Antoniego Klusika 27 września 2011 odczytano w Sądzie Okręgowym w Opolu wyrok w sprawie z powództwa AGORA S.A. przeciwko Antoniemu Klusikowi o naruszenie dóbr osobistych. Tak jak się spodziewaliśmy Sąd nakazał, aby wydawca gazety wyborczej został przeproszony za nazwanie jej "organizacją przestępczą i wrogą naszej cywilizacji". Przeprosiny należy zamieścić nie tylko na jej łamach (na drugiej stronie), ale i na falach eteru. Antoni ma wykupić fragment audycji Radia Opole, "Loża radiowa”, aby i tam opublikować świadectwo swojej omylności, a wielkiej uczciwości gazety. Dodatkowo Sąd nakazał mu zapłatę Agorze kwoty 600 zł tytułem zwrotu opłaty sądowej, oraz 360 zł tytułem zwrotu kosztów zastępstwa procesowego. W uzasadnieniu wyroku usłyszeliśmy, że pozwany nie wskazał, ani nie udowodnił przestępczej działalności powódki oraz jej wrogości w stosunku do naszej cywilizacji. Nie dziwi to wziąwszy pod uwagę ilość dowodów przedstawionych przez Antoniego i jego obrońcę, a odrzuconych przez Sąd.
Czy w tego rodzaju sprawie Sądowi powinno przysługiwać takie prawo? Poruszając kwestie cywilizacyjne wchodzimy w sferę światopoglądową. Na terenie naszego kraju, tak jak w całej Europie, spotykają się ze sobą różne cywilizacje i z ich definicji wynika wzajemna wrogość. Wyznawca jednego światopoglądu musi automatycznie być przeciwnikiem innych, chyba, że światopoglądu nie wyznaje szczerze w swym sercu, a tylko "dał się zapisać". Tak rozumiana "obowiązkowa wrogość" przedstawicieli innych cywilizacji wobec cywilizacji łacińskiej, w jakiej wyrośliśmy nie jest oceną pejoratywną, a tylko prostym stwierdzeniem faktu. Nie wymaga przeprosin. Dowody były odrzucane najprawdopodobniej z tego powodu, że nie uznano ich za dowody popełnienia przestępstw w rozumieniu Kodeksu Karnego. Lecz jeśli Sąd nie oddalił tego powództwa AGORY, powództwa, jako się rzekło zahaczającego o problematykę światopoglądową, to powinien wziąć pod uwagę, że oprócz przestępstw tam opisanych są jeszcze inne, opisane w Dekalogu czy w kodeksach niespisanych, a przecież znane nam dobrze. Podobnie jak oprócz przestępstw, za które wydano już prawomocne wyroki, istnieją i takie, które dopiero powinny się stać przedmiotem zainteresowania prokuratury. Czy pozwany nie powinien mieć okazji wyjaśnienia Sądowi i publiczności, na jakiej podstawie doszedł do przekonania, za wypowiedzenie, którego jest sądzony? Czy naprawdę Sądu nie interesuje odpowiedź na zasadnicze pytanie:, „Dlaczego on to zrobił?" Jeśli nie, to, na jakiej podstawie ocenia działania pozwanego i wyrokuje? Jacek Bezeg
Tupolewa zestrzelono? To kompletna bzdura! Według tego raportu, to nie mgła, błędy pilotów, czy kontrolerów doprowadziły do katastrofy. Eksperci, których dzieło publikuje "Gazeta Polska Codziennie" stawiają sprawę jasno: Tu-154 został zestrzelony. "Przyczyną katastrofy był wybuch nad samolotem głowicy konwencjonalnej rakiety z ładunkiem termobarycznym" - wynika z raportu ekspertów, o którym pisze "Gazeta Polska Codziennie".Zdaniem dziennikarzy, publikacja "Zbrodnia Smoleńska. Anatomia Zamachu" pokazuje błędy w oficjalnych badaniach i całkowicie zaprzecza rosyjskim i polskim raportom. Jak pisze gazeta Tomasza Sakiewicza, autorzy raportu stworzyli swą tezę na podstawie relacji świadków, analizie szczątków maszyny, czy badaniach ciał. Wstęp do tekstu napisali Wiktor Suworow i Eugene Poteat, szef Stowarzyszenia Byłych Oficerów Wywiadu USA. Proponuję leczyć w oddziale zamkniętym tych wszystkich, którzy wymyślili podobne bzdury! ZeZeM
Zapomniany Polak, który ocalił 5 tysięcy Żydów Henryk Sławik był bohaterem trzech narodów - polskiego, żydowskiego i węgierskiego. Nazywano go nawet polskim Wallenbergiem, bo uratował ok. 30 tys. uchodźców, w tym, co najmniej 5 tysięcy Żydów. W czasach komunizmu został skazany na zapomnienie, do niedawna nie był znany nawet w rodzinnych stronach na Górnym Śląsku. Henryk Sławik urodził się 16 lipca 1894 r. we wsi Szeroka (obecnie dzielnica Jastrzębia - Zdroju), jako dziewiąte dziecko chłopskiej, niezamożnej rodziny śląskiej. Odebrał typowe dla tamtych czasów wykształcenie, jakie zapewniało swym obywatelom państwo pruskie. Szkoła ludowa wyposażyła go w podstawowy zasób informacji, ale przede wszystkim przyczyniła się do tego, że doskonale opanował język niemiecki; umiejętność ta szczególnie przydała mu się podczas II wojny światowej. Na tym etapie zakończył formalne kształcenie. Dalszą, rozległą wiedzę, pozwalającą mu na piastowanie wielu odpowiedzialnych stanowisk, zdobył samodzielną pracą. Po ukończeniu szkoły wyjechał do Pszczyny. O tym okresie, podobnie jak o jego losach w czasie I wojny światowej, zachowało się niewiele informacji. Być może młody Henryk, – co sugerują niektórzy autorzy – już wówczas zetknął się z ruchem socjalistycznym. Wiadomo, że został wcielony do wojska i dostał się do niewoli, z której powrócił wiosną 1918 r. po podpisaniu traktatu brzeskiego między cesarskimi Niemcami i Austro - Węgrami a Rosją Sowiecką.
Społecznik i polityk Po powrocie z wojennej tułaczki Sławik wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej Górnego Śląska i włączył się w działania na rzecz przyłączenia tego regionu do Polski. Prawdopodobnie brał aktywny udział w powstaniach śląskich, jednak na obecnym etapie badań brakuje precyzyjnych informacji na ten temat. Nieco więcej wiemy natomiast o jego udziale w kampanii propagandowej przed plebiscytem, który miał zdecydować o przynależności państwowej Górnego Śląska. W PPS brakowało wówczas sprawnych agitatorów i Sławik znalazł się w grupie młodych działaczy, którzy przeszli szkolenie w centrali partyjnej w Warszawie (był słuchaczem Szkoły Plebiscytowej PPS), a następnie organizowali oraz prowadzili wiece nawołujące do głosowania za Polską. Partia, w obliczu braków kadrowych, potrzebowała młodych i zdolnych działaczy, takich właśnie jak dwudziestokilkuletni Henryk Sławik. Po przyłączeniu części Górnego Śląska do Polski w 1922 r. Sławik rzucił się w wir działalności politycznej i społeczno-kulturalnej. Szybko stał się jedną z ważniejszych postaci regionalnego ruchu socjalistycznego. Bardzo aktywnie działał przede wszystkim wśród młodych robotników. W 1922 r. został prezesem Zarządu Okręgowego Stowarzyszenia Kulturalno - Oświatowego Młodzieży Robotniczej „Siła” i funkcję tę pełnił przez kilka kolejnych lat, w następnym roku zaś wszedł w skład jej Zarządu Głównego. Przyczynił się do integracji struktur organizacji z Górnego Śląska i Śląska Cieszyńskiego. Tworzył też Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych. W 1927 r. został wybrany na wiceprezesa Rady Sportowej Robotniczych Klubów Sportowych w województwie śląskim. Jednocześnie dał się poznać, jako obrońca najbardziej pokrzywdzonych grup społecznych. Wspomagał m.in. górników w Giszowcu (obecnie dzielnica Katowic) strajkujących pod hasłami konieczności poprawy ich ciężkiego położenia. Jego wystąpienia były stanowcze („Sławik to nie słowik, więc miękko nie śpiewa” – pisał jeden z miejscowych satyryków), co oczywiście przysparzało mu licznych przeciwników. Działał również w samorządzie. Z ramienia PPS wszedł w 1929 r. na ponad rok do Rady Miejskiej Katowic. Wraz z rodziną – w 1928 r. poślubił warszawiankę Jadwigę Purzycką, dwa lata później urodziła im się córka Krysia – mieszkał w centrum miasta. Kolejną, bardzo istotną sferą jego działalności było dziennikarstwo. Sławik na wiele lat związał się z prasowym organem PPS na Górnym Śląsku – „Gazetą Robotniczą”. W okresie walki przedplebiscytowej został jej współpracownikiem, a od 1923 r. redaktorem odpowiedzialnym. Drukował artykuły o tematyce społeczno-gospodarczej, kulturalnej i sportowej. Prasa odgrywała w ówczesnej walce politycznej rolę pierwszorzędną. „Polityka i gazety – pisał Wojciech Korfanty – są dla mnie jednym i tym samym”. Temperatura sporów była wysoka, „Gazeta Robotnicza” zaś w okresie rządów przedmajowych należała do bardziej prześladowanych pism spośród organów legalnych stronnictw politycznych, o czym świadczy chociażby to, że Sławik, – jako redaktor odpowiedzialny – w 1926 r. doczekał się pięćdziesiątego (!) procesu sądowego. Po przewrocie majowym w górnośląskiej PPS zarysował się podział na grupę pro piłsudczykowską oraz frakcję, najpierw dość neutralną, a z biegiem czasu coraz bardziej antysanacyjną. Doprowadziło to w 1928 r. do rozłamu i ostrej walki w łonie górnośląskiego ruchu socjalistycznego. Dotychczasowy lider regionalnej PPS i wydawca „Gazety Robotniczej” Jozef Biniszkiewicz skupił wokół siebie prosanacyjną grupę i powołał odrębną Śląską Partię Socjalistyczną. Sławik został w grupie opozycyjnej wobec rządów Piłsudskiego i dlatego krajowe kierownictwo partii mianowało go redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”. Kierowane przez niego pismo, będące w opozycji do coraz bardziej autorytarnych rządów sanacji, wielokrotnie przeżywało trudne momenty. Gazeta miała kłopoty finansowe i techniczne; dziennikarze nie zawsze otrzymywali wynagrodzenie. W obliczu zaostrzenia sytuacji przed wyborami parlamentarnymi w 1930 r., tzw. wyborami brzeskimi, redakcja i wydawcy musieli natychmiast spłacić długi, bez możliwości rozłożenia ich na raty. W rezultacie pismo bywało nawet zawieszane lub wydawane, jako mutacja np. krakowskiego „Naprzodu”. Sam Sławik padał ofiarą wielu, czasami bezpardonowych ataków prasowych, ponieważ jego gazeta broniła, często w bezkompromisowy sposób, praw robotników i innych grup społecznych, znajdujących się w ciężkim położeniu. W 1923 r. Sławik zaangażował się w działalność Syndykatu Dziennikarzy Polskich Śląska i Zagłębia; w roku 1930 i od 1934 r. do wybuchu wojny był jego prezesem. Syndykat, zrzeszający kilkudziesięciu członków, wspierał znajdujących się w trudnej sytuacji kolegów po piórze – wypłacał zapomogi, pomagał w poszukiwaniu pracy, organizował imprezy charytatywne. Za zdecydowane opowiedzenie się za Polską, działalność w okresie powstań śląskich i plebiscytu, aktywność w ruchu socjalistycznym Sławik nie mógł liczyć – z czego doskonale sobie zdawał sprawę – na litość nazistowskiego aparatu represji. Jego nazwisko znalazło się w przygotowanej przez hitlerowców Sonderfahndungsbuch Polen, czyli Specjalnej Księdze Gończej zawierającej listę osób, które z rożnych powodów – przede wszystkim ze względu na swą działalność o charakterze społecznym, politycznym lub też określoną postawę – wzbudziły zainteresowanie niemieckich służb policyjnych. Sławik wziął aktywny udział w przygotowaniach do obrony, jednak z powodu błyskawicznego postępu wojsk niemieckich w pierwszych dniach września opuścił Górny Śląsk, a następnie w drugiej połowie miesiąca przekroczył – jak się okazało, już na zawsze – granicę kraju. Podobnie jak tysiące polskich uchodźców, po kilkunastu dniach tułaczki znalazł schronienie na Węgrzech. Polacy zostali gościnnie przyjęci zarówno na prowincji, jak i w Budapeszcie, gdzie od pierwszych tygodni zaczęły działać rożne grupy organizujące dla nich pomoc, z Węgiersko - Polskim Komitetem Opieki nad Uchodźcami, powołanym przez przedstawicielki najznakomitszych rodów, na czele. Sławik początkowo trafi ł do miejscowości Bekecs koło miasta Szerencs, a następnie do obozu dla ludności cywilnej w Helembie pod Miszkolcem. Pobyt na Węgrzech miał być dla niego jedynie krótkim przystankiem w drodze do Francji, gdzie zamierzał wstąpić do tworzących się tam Polskich Sił Zbrojnych. Stało się jednak inaczej. Przypadek zrządził, że losy Sławika skrzyżowały się wówczas z drogami Józefa Antalla. Ten doświadczony urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (Wydziału IX), przed wojną jeden z autorów gruntownej reformy systemu opieki społecznej, tzw. Normy Egerskiej, w 1939 r. został oddelegowany przez rząd Królestwa Węgier do opieki nad rzeszą polskich uciekinierów. Musiał działać rozważnie i ostrożnie, ponieważ Węgry znalazły się wówczas w bardzo skomplikowanej sytuacji międzynarodowej i wewnętrznej. Były, bowiem sojusznikiem III Rzeszy, a jednocześnie nieoficjalnie utrzymywały poprawne stosunki z aliantami i starały się możliwie długo powstrzymywać od czynnego udziału w wojnie. Silnie podzielone były elity kraju. Regent Miklós Horthy i znaczna część polityków oraz intelektualistów z dużą rezerwą podchodzili do Hitlera i udziału w wojnie. Nie brakowało wśród Węgrów również zdecydowanych przeciwników nazizmu. Ku III Rzeszy i uczestnictwie w konflikcie skłaniała się natomiast większość korpusu oficerskiego, generalicji i część młodzieży. Pomoc dla Polaków wymagała, więc dużej zręczności i doskonałej znajomości sceny politycznej. Zarówno tego, jak i dobrej intuicji Antallowi – nazywanemu zresztą przez wdzięcznych uchodźców „ojczulkiem Polaków” – nie brakowało. Podczas wizyty w obozie pod Miszkolcem na początku października 1939 r. jego uwagę od razu zwrócił Sławik, który śmiało wystąpił w imieniu uchodźców, podkreślając, że konieczne jest stworzenie im takich warunków, aby mogli pracować i uczyć się. „Zaskoczyło mnie – wspominał Węgier, – że w takiej sytuacji znalazł się człowiek, który miał odwagę powiedzieć mnie, węgierskiemu szefowi, że z naszej strony nie wszystko jest w porządku, że nasi chłopi w swej gościnności, po prostu, rozpijają Polaków, że tuczą ich jak indyki! Sławik dobitnie oświadczył, że Polakom trzeba dać pracę, że trzeba im zorganizować nauczanie, szkoły, aby w przyszłej Polsce byli przydatni. Twardo dodał jeszcze, że uchodźcom należy zapewnić takie warunki życia, które umożliwią im godne przetrwanie tragedii, jakiej doświadczyli i w dalszym ciągu ją przeżywają”[1]. Po krótkiej rozmowie Antall zaproponował Sławikowi współpracę. Szybko przerodziła się ona w przyjaźń, która przetrwała najpoważniejszą próbę. Już w listopadzie 1939 r. – dzięki wsparciu Antalla – Sławik zaczął organizować polską strukturę uchodźczą. Na początku następnego roku został oficjalnym delegatem Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej emigracyjnego rządu RP (szefa resortu, członka PPS Jana Stańczyka, znał osobiście) oraz prezesem Komitetu Obywatelskiego do spraw Opieki nad Polskimi Uchodźcami na Węgrzech. W skład kierowanego przez Sławika gremium weszli reprezentanci najważniejszych partii działających w Polsce przed 1939 r. Do jego podstawowych zadań należało koordynowanie opieki nad uchodźcami oraz inicjowanie i podtrzymywanie działalności polskich organizacji społecznych, kulturalnych i gospodarczych. Fundusze na działalność komitetu pochodziły zarówno od władz polskich, jak i węgierskich; Węgrzy przeznaczali też dodatkowe kwoty na cele proponowane przez Polaków. Komitet troszczył się o dobre warunki przebywania uchodźców w rożnych miejscach na terenie Węgier, organizował opiekę socjalną i medyczną, pomagał w znalezieniu pracy, inspirował spotkania. Pod jego auspicjami wychodziła prasa, m.in. „Wieści Polskie” i „Tygodnik Polski”, prowadzone były świetlice, będące swoistymi centrami pracy kulturalno-oświatowej. Odbywały się w nich rożne spotkania, występy, wystawy. Szczególnie istotny rozdział życia uchodźstwa stanowiło szkolnictwo. Jedna z pierwszych szkół powstała w Balatonzámárdi (listopad 1939 r. – czerwiec 1940 r.), przeniesiona następnie do Balatonboglár. Aż do chwili okupacji hitlerowskiej w marcu 1944 r. był to największy polski ośrodek szkolny na Węgrzech (uczyło się tam kilkaset dzieci i młodzieży). Po zamknięciu Poselstwa RP w styczniu 1941 r. strona węgierska uznała Komitet Obywatelski za oficjalne przedstawicielstwo Polaków przebywających na Węgrzech. Tablica na budynku, w którym mieściła się siedziba Komitetu Obywatelskiego.Tablica na budynku, w którym mieściła się siedziba Komitetu Obywatelskiego.
Oprócz Antalla Polacy mieli jeszcze innego wielkiego sprzymierzeńca. Był to płk Zoltán Baló, szef XXI Departamentu Ministerstwa Honwedów, który sprawował nadzór nad Przedstawicielstwem Polskich Żołnierzy Internowanych w Królestwie Węgier. Niemal równocześnie z oficjalnymi strukturami polskiego uchodźstwa zaczęły powstawać tajne struktury wojskowe, które na początku zajmowały się przede wszystkim przerzucaniem żołnierzy do tworzącego się we Francji polskiego wojska, przy nieoficjalnym przyzwoleniu części władz węgierskich. W ten sposób do połowy 1940 r. Węgry opuściło ponad sto tysięcy Polaków. W następnych miesiącach – już na mniejszą skalę – kontynuowano akcję przerzutu żołnierzy m.in. na Bliski Wschód. W działania te angażował się również Komitet Obywatelski. Zdawały sobie z tego sprawę operujące nad Dunajem służby niemieckie. Wiedziała też o tym prohitlerowska część elity węgierskiej. Szukano pretekstu do ograniczenia działalności komitetu. Okazja nadarzyła się w marcu 1941 r., kiedy to podczas jednej z akcji przerzutowych doszło do poważniejszej wpadki, w efekcie, czego Sławik – jako jeden z jej organizatorów – został aresztowany. Dzięki szeroko zakrojonym działaniom Antalla i innych węgierskich sprzymierzeńców Polaków po jakimś czasie został internowany, a następnie przeniesiony do obozu w Balatonboglár, skąd nieoficjalnie, ale z pewną swobodą, mógł nadal kierować komitetem. Formalnie na stanowisko prezesa Sławik powrócił wiosną 1943 r. Jednym z najtrudniejszych zadań, któremu musiał podołać komitet i jego prezes, było zapewnienie bezpieczeństwa polskim Żydom. Organizacja pomocy wymagała dużej ostrożności i musiała opierać się na absolutnej lojalności polskiej i węgierskiej strony. Antall już pod koniec września 1939 r. polecił przyjmującym uchodźców organom administracji z okręgów nadgranicznych, aby wszystkich Żydów zaopatrywać w chrześcijańskie dokumenty (oczywiście, jeżeli się na to zgadzali i nie obstawali przy tym, aby w ewidencji odnotować ich faktyczne wyznanie). Podobnie postępował Komitet Obywatelski. Jak wspomina Antall, o wielu najbardziej tajnych przedsięwzięciach ze względów bezpieczeństwa wiedział tylko on i jego polski przyjaciel. Po pierwszej, powrześniowej fali uchodźców, wśród których było około 10 tys. Żydów, kolejna duża grupa – 5 tys. osób – dotarła na Węgry w drugiej połowie 1943 r., kiedy to hitlerowcy przystąpili do likwidacji gett na południu Polski. Wśród tych uciekinierów znalazł się Henryk Zvi Zimmermann, prawnik, który stał się bliskim współpracownikiem Sławika, będąc formalnie (pod fałszywym nazwiskiem) jednym z pracowników komitetu, a faktycznie łącznikiem między prezesem a rożnymi grupami ukrywających się nad Dunajem polskich Żydów. Akcja pomocy polegała przede wszystkim na zaopatrywaniu ich w fałszywe dokumenty, potwierdzające narodowość polską i rzymskokatolickie wyznanie. Wyjątkowym przedsięwzięciem okazało się prowadzenie sierocińca (otwartego w lipcu 1943 r.) w położonym ponad 30 km na północ od Budapesztu Vacu. Oficjalnie był to Dom Sierot Polskich Oficerów. W rzeczywistości przebywało w nim, wraz z polskimi i żydowskimi opiekunami, około stu żydowskich dzieci ze zmienionymi nazwiskami, zaopatrzonych w „aryjskie” papiery. Funkcjonowało przedszkole i szkoła powszechna, w której realizowano polski program nauczania. Jednocześnie jednak nie pozbawiano dzieci ich tożsamości – po „oficjalnym” udziale we Mszy św. potajemnie uczono je hebrajskiego i objaśniano Stary Testament. W kamuflaż włączył się też Kościół katolicki. Dla zwiększenia bezpieczeństwa dzieci, dzięki pomocy hrabiny Erzsébet Szapáry, wielkiej przyjaciółki Polaków i wiceprezes Węgiersko-Polskiego Komitetu Pomocy Uchodźcom, sierociniec odwiedził nuncjusz apostolski na Węgrzech abp Angelo Rotta. Dzięki tym i wielu innym zabiegom dzieci udało się ocalić. W maju 1944 r., kilka tygodni po zajęciu Węgier przez Niemcy, zostały one potajemnie przewiezione do Budapesztu i tam, ukryte w kilku miejscach, dotrwały do końca wojny. Według ostrożnych szacunków kierowany przez Sławika Komitet Obywatelski, wspierany przez Antalla, przyczynił się do uratowania, co najmniej 5 tys. Żydów, co stawia Polaka i Węgra w szeregu największych „Sprawiedliwych”. Dzięki pomocy węgierskich przyjaciół w grudniu 1943 r. na fałszywych papierach do Budapesztu dotarły żona i córka Sławika. Po kilkutygodniowym pobycie w stolicy obie wyjechały nad Balaton, gdzie Krysia rozpoczęła naukę w szkole w Balatonboglár. W tym czasie cała rodzina miała możliwość wyjazdu do Szwajcarii, jednak Sławik odrzucił tę propozycję, stwierdzając, że nie może zostawić ludzi powierzonych jego opiece. Niestety, czasy, kiedy Węgrzy mogli zapewnić Polakom względne bezpieczeństwo, dobiegły końca. Wojska niemieckie wkroczyły nad Dunaj i Cisę 19 marca 1944 r. Rozpoczęły się prześladowania polskich uchodźców. Od razu zostało rozstrzelanych kilku pracowników i współpracowników Komitetu Obywatelskiego, m.in. gen. Jan Kołłątaj-Srzednicki, szef Polskiej Służby Medycznej; inni trafi li do aresztów. Sławik zdołał się ukryć i jeszcze przez kilkanaście tygodni w warunkach konspiracyjnych kierował pracami komitetu. Niestety, w czerwcu aresztowano jego żonę Jadwigę. Trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck. Czternastoletnia Krysia początkowo została ukryta u znanego polityka i polonofila ks. Beli Vargi. Zdołała się jeszcze zobaczyć z ojcem. W połowie lipca 1944 r. gestapo aresztowało Henryka Sławika, prawdopodobnie zdradzonego przez jednego z uczniów z liceum w Balatonboglár. Aresztowano również Antalla. Obaj trafi li do budapeszteńskiej siedziby gestapo. Prezes komitetu został poddany brutalnemu śledztwu. Hitlerowcy chcieli zdobyć przede wszystkim informacje o udziale Antalla w akcji przerzucania Polaków do wojska na Zachodzie oraz jego roli w ratowaniu Żydów. Ujawnienie zaangażowania Węgra w te przedsięwzięcia równałoby się wydaniu na niego wyroku śmierci. Sławik wszystko wziął na siebie. Antall wielokrotnie wspominał ich ostatnie spotkanie w gestapo: „Generalny «sąd» był w komplecie. Przed nim stał storturowany i spoliczkowany, ale śmiały i odważny z pełną nieugiętością duszy Henryk Sławik. Postawili nas wprost przed sobą i przeczytali oskarżenie przeciwko mnie. Potem zadawali pytania, na które odpowiadałem. Henryk kolejno obalał te zarzuty, świadcząc tym samym, że ja nie miałem o nich pojęcia. Obiecali mu, że jak powie prawdę, to go natychmiast zwolnią. Ale on był niezłomny. Przerwali rozprawę. Odprowadzili mnie do sąsiedniego pokoju. Po jakimś czasie przesłuchanie zaczęło się znowu. Obraz był ten sam, tylko Sławik się zmienił. Jego twarz i głowa były pokrwawione od bicia. Ale z oczu biło zdecydowanie. Popatrzył na mnie z przyjacielskim oddaniem, wyprostował się i powiedział: «Sprzeciwiam się – w imieniu prawa międzynarodowego, moralności i sprawiedliwości. Nie oskarżajcie Go!» [...] zabrano nas z powrotem do więzienia. W czasie jazdy siedzieliśmy obok siebie w ciemnym czarnym samochodzie. Poszukałem jego ręki, by mu podziękować za uratowanie mi życia. Z uściskiem dłoni tak mi szepnął: «Tak płaci Polska»”[2]. Po śledztwie Sławik trafi ł do obozu w Mauthausen i tam prawdopodobnie 25 lub 26 sierpnia 1944 r. został rozstrzelany. Antalla wypuszczono, ale już do końca wojny ukrywał się, niepewny swego losu. Krysia przebywała u rożnych ludzi w okolicach Balatonu. Zaraz po zakończeniu wojny odnalazł ją węgierski przyjaciel ojca, który przez krotki czas – zanim komuniści zdobyli pełnię władzy – pełnił funkcję ministra odpowiedzialnego za odbudowę kraju. Wkrótce okazało się, że ocalała również żona Sławika. W lipcu 1945 r. Antallowie zorganizowali podroż Krysi do Katowic. W ten sposób zakończyły się tragiczne wojenne losy rodziny. József, po odsunięciu od oficjalnych funkcji (do 1950 r. był jeszcze prezesem Węgierskiego Czerwonego Krzyża), żył w odosobnieniu aż do śmierci w 1974 r. Bezpośrednio po zakończeniu wojny w Katowicach pamięć o Sławiku była wciąż żywa, dlatego nie dziwi, że w 1946 r. ówczesna Rada Miasta nadała jednej z ulic jego imię. Nazwa przetrwała jednak tylko trzy dni i – niezaakceptowana przez komunistów – została anulowana. Sławik był niezależnym socjalistą i pamięć o nim, podobnie jak o wielu innych wybitnych postaciach tego przedwojennego nurtu politycznego, miała zostać wymazana. Nie pomogło nawet to, że prezes Komitetu Obywatelskiego nie dożył zainstalowania władzy „ludowej” w Polsce, ponieważ zbyt mocno odstawał od niechlubnych wzorców, do których odwoływali się towarzysze z PPR, a następnie PZPR. Dość niespodziewanie, na krotko, nazwisko Sławika pojawiło się w czasie rozpoczętej po marcu 1968 r. kampanii antysemickiej. W związkowym „Głosie Pracy” ukazał się artykuł, w którym opisano jego rolę w zorganizowaniu sierocińca w Vacu. Na Węgry udała się ekipa telewizyjna, która nakręciła film dokumentalny o Sławiku, m.in. z udziałem Antalla. Na budynku szkoły w Balatonboglár w 1969 r. pojawiła się tablica informująca o współpracy polsko-węgierskiej w czasie wojny. Zabiegi te wpisywały się w kampanię antysemicką i miały niedwuznacznie wskazywać na rzekomą niewdzięczność Żydów wobec Polaków, wśród których wielu oddało życie, niosąc im pomoc. Po tym niechlubnym epizodzie pamięć o wybitnym katowiczaninie na wiele lat została prawie całkowicie wymazana ze świadomości zbiorowej Górnego Śląska. Przywrócenie postaci Henryka Sławika zawdzięczamy determinacji Henryka Zvi Zimmermanna. Ten były polityk i dyplomata (pełnił m.in. funkcję wiceprzewodniczącego Knesetu i ambasadora Izraela w Nowej Zelandii) w listopadzie 1988 r. zamieścił w „Przekroju” ogłoszenie, że poszukuje „pana Sławika”, który „dopomógł w ocaleniu wielu Polaków i Żydów”. Nie wiedział, że prezes Komitetu Obywatelskiego nie żyje już od ponad czterech dekad, ale dzięki prasowemu ogłoszeniu Zimmermann dotarł do żony Jadwigi i córki Krystyny. Na jego wniosek Yad Vashem wszczął odpowiednie procedury. W 1990 r. Sławikowi przyznano pośmiertnie Medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Uroczystość w Jerozolimie, w której uczestniczyła jego córka, odbyła się jesienią. W następnym roku tym samym medalem odznaczony został József Antall. Odznaczenie odebrał jego syn József Antall junior, po obaleniu komunizmu pierwszy premier wolnych Węgier. W 1997 r. Zimmermann opublikował książkę Przeżyłem, pamiętam, świadczę, w której jeden rozdział poświęcił Sławikowi. Na tym jednak nie poprzestał – podczas spotkań upowszechniał wiedzę o tym niezwykłym człowieku, podkreślając wielokrotnie, że czyny Sławika są godne filmu, który miałby medialną wymowę porównywalną z Listą Schindlera. W jednym z takich spotkań uczestniczył Grzegorz Łubczyk, który właśnie zakończył misję ambasadora RP na Węgrzech, a będąc pod wrażeniem przedstawionego przez Zimmermanna ogromu dzieła Sławika, podjął, wieloletnie już obecnie, starania na rzecz przywrócenia jego pamięci. Efektem tych działań są dwie książki – reportaże historyczne[3]. Popularyzacją postaci zajęła się także Elżbieta Isakiewicz, która w przystępnej i atrakcyjnej formie opublikowała, opartą na dokumentach, fabularyzowaną opowieść o Sławiku[4]. Od połowy ostatniej dekady działania na rzecz upowszechnienia wiedzy o życiu i działalności tego wybitnego Polaka i Ślązaka podjęło środowisko katowickie. W 2008 r. powstało stowarzyszenie „Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło”. Pojawiły się tablice, kilka szkół otrzymało jego imię. Ważnym wydarzeniem było pośmiertne odznaczenie Sławika Orderem Orła Białego. Uroczystość z udziałem prezydentów Polski i Węgier – Lecha Kaczyńskiego i László Solyoma – odbyła się 25 lutego 2010 r. w Katowicach. Rodzina Józsefa Antalla odebrała wówczas przyznane mu pośmiertnie najwyższe polskie odznaczenie dla cudzoziemców – Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski. Węgierski przyjaciel Sławika do końca życia pozostał wiernym przyjacielem Polaków – na jego budapeszteńskim nagrobku widnieje napis POLONIA SEMPER FIDELIS. Chociaż na skutek trwającego dziesiątki lat krzywdzącego przemilczania dzieło Henryka Sławika nadal jest mało znane nie tylko w kraju, ale i na Górnym Śląsku, to wartości, których był niezłomnym wyrazicielem – pracowitość, sprawiedliwość, wielki patriotyzm połączony z solidarnością i otwartością na inne narody – są uniwersalne i ponadczasowe. Dokonania Sławika były najwyższej próby. „Nikt nie wymaga od nas żadnych wyczynów bohaterskich – pisał na łamach „Wieści Polskich” prezes Komitetu Obywatelskiego we wrześniu 1943 r. – Wcale nie! Wymaga od nas godnego zachowania się, zwartości i solidarności narodowej, pracy nad sobą i stałej pamięci o tym, że będzie to dorobek emigracji polskiej na Węgrzech. Wstyd byłoby wrócić do domu z pustymi rękoma, jeszcze większy wstyd byłby, gdybyśmy wrócili rozbici, rozwarcholeni, podzieleni na zwalczające się grupki polityczne, wyznaniowe, podzieleni na kliki i kliczki. Przyjęto by nas wtedy tak, jak zasługiwalibyśmy na to. A sąd opinii Polski byłby bardzo surowy”[5].
TOMASZ KURPIERZ, IPN KATOWICE, MICHAŁ LUTY
Palikot szturmuje sondaże. Jednak mesjasz lewicy? Kilkanaście dni temu pisałem, że po wyborach czeka nas lewicowo- populistyczna koalicja z Palikotem jako medialną zabawką Tuska. Ostatnie sondaże pokazują jednak, że Palikot może mieć większy wpływ w przyszłej koalicji niż się wszystkim wydaje. Już niemal zrównał się poparciem z SLD, czym wywołał popłoch wśród postkomunistów. A to oznacza, że jego szalone pomysły rewolucji obyczajowej mogą mieć znaczący rezonans wśród bezideowców z PO. Janusz Palikot z tygodnia na tydzień ma coraz większe poparcie. Wczoraj aż dwa sondaże (Estymator dla Newsweek.pl i SMG/KRC dla gazety.pl) pokazały, że Palikot może liczyć na 7-8 proc. poparcia. Partia Palikota sukcesywnie wznosi się w sondażach, więc nie można mówić o „pierwszym wrażeniu”, które często na początku po powstaniu nowego ugrupowania powoduje poparcie dla niego ( widzieliśmy to w przypadku PJN czy Demokratów.pl). W przypadku Ruchu Poparcia jest to trwały trend. Palikot po miesiącach „dołowania” nagle zaczął przejmować, znużony bezpłciowym Napieralskim, lewicowy elektorat. Okazuje się, że pokłady tępego antyklerykalizmu w naszym kraju są jednak mocno obecne i teraz mają szansę wyjść „ z szafy”. Jednak nie tylko to powoduje sukces byłego polityka PO. Podtrzymuję swoją tezę, że wyborcy Palikota to główne ludzie prości, sfrustrowani, pełni nienawiści do bliźniego oraz infantylna i niedorozwinięta emocjonalnie młodzież. Wśród nich jest również jakaś grupa naiwniaków, która martwi się, „co o nas powiedzą w Paryżu” i na siłę chce być postępowa, nie wiedząc, że „tolerancjonizm” pożera swoje dzieci równie szybko co jakobinizm. Tych ludzi widzieliśmy na Krakowskim Przedmieściu. Tych ludzi widzimy w lewicowych klubo-bibliotekach, paradach równości, manifach czy na spotkaniach organizowanych przez liczne lewicowe środowiska. To środowisko zawsze było głośne i widoczne. Niewielu jednak sądziło, że jest ono w stanie wprowadzić swoją reprezentację do Sejmu, szczególnie, że takie inicjatywy jak Zieloni 2004, Młodzi Socjaliści czy Racja Polskiej Lewicy mają śladowe poparcie. Elektorat ten musiał do tej pory głosować na pragmatyków z SLD, którzy nie wywoływali wojny z klerem, potrzebując go do poparcia naszej akcesji do Unii Europejskiej oraz nie chcąc tracić czasu na niepotrzebne wojny, które przeszkadzałyby im budowaniu oligarchicznego państwa. Po wybuchu antyklerykalnej nienawiści na Krakowskim Przedmieściu wielu komentatorów uważało, że mamy do czynienia z narodzinami nowej lewicy. Przeczyło temu późniejsze słabe poparcie dla Palikota w sondażach. Jednak w moim przekonaniu cała akcja z Nergalem, który został wzięty w obronę przez "autorytety moralne", maistreamową prasę i nawet prominentnych polityków rządzącej partii, którzy go nazwali ziomalem, zachęciła ludzi, którzy do tej poru wstydzili się przyznać przed ankieterem, że głosują na speca od świńskiego ryja i wibratora. Jednak, gdy autorytety uświęcają kogoś, kto drze Biblie, nazywa ją „gównem” oraz wychwala szatana, trudno się dziwić, że niektórzy uznali to za sygnał do rewolucji w naszym kraju. Zbyt długo skrywano i pielęgnowano nienawiść do Kościoła. Musiała ona w końcu wyjść z cienia. Tak jak prof. Bauman wprowadził swoim haniebnym wywiadem dla Polityki lewicowy antysemityzm na salony, tak Nergal i Palikot wprowadzili antyklerykalizm do maistreamowego dyskursu publicznego. Teraz, więc frustracja ludzi, którzy wierzą w szarlatańskie i antynaukowe przesądy o początku życia ludzkiego i wyznają oszołomskie teorie o homoseksualizmie, ma teraz gdzie znaleźć ujście. Oczywiście, jeżeli Palikot wejdzie do Sejmu, stanie się reprezentantem ( świadomym bądź nie) ogromnego lobby aborcyjno- antykoncepcyjnego, które za pomocą jego partii będzie chciało znaleźć sobie rynek zbytu w postaci młodzieży w szkołach czy urabianych kobiet, które będą przez Internet kupować „antykoncepcje po”. A to oznacza jeszcze większą siłę nowej lewicy, która umocuje się w strukturach zamożnej tęczowej międzynarodówki. Jednak nawet, jeżeli Palikot nie dostanie się na Wiejską, ale przekroczy magiczną granicę 3 punktów procentowych poparcia ( co da mu dofinansowanie państwowe), to i tak jego „spacerek przez instytucję” zmiecie z politycznej powierzchni ziemi lidera SLD, Grzegorza Napieralskiego, który już może pakować walizki i wracać do drugiego szeregu swojej partii. Nie jest tajemnicą, że Napieralski ma dziś w Sojuszu więcej wrogów niż przyjaciół. Wielu polityków tylko czeka na jego potknięcie i gorszy wynik SLD niż ten, jaki partia osiągnęła 4 lata temu. Ostatnie słowa Jolanty Kwaśniewskiej, która wprost stwierdziła, że Ryszard Kalisz byłby lepszym szefem partii, były tego najlepszym dowodem. Nie jest tajemnicą również, że Kalisz nie należy do skrzydła Napieralskiego. Na dodatek nieudacznictwo przewodniczącego SLD doprowadziło do sojuszu Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego, którzy do tej pory byli znani z „szorstkiej przyjaźni”. Nie pomogło Napieralskiemu nawet to, że ponownie przyjął w szeregi partii byłego „kanclerza”, który przecież został wysłany do Gdyni ze swojego łódzkiego matecznika. Zresztą właśnie zupełnie nieumiejętne "zabijanie" oponentów w partii doprowadziło Napieralskiego do fatalnej sytuacji, która pokazuje, że przewodniczący SLD jest politykiem z innej ligi niż makiawieliczny Tusk i brutalny Kaczyński. Napieralski nie ma nawet przyjaciół w środowisku „Krytyki Politycznej”, którą zresztą kilka miesięcy temu oskarżył o sprzedawanie w swoich lokalach drogiej kawy dla biednych studentów. Znana jest też niechęć do niego Sławomira Sierakowskiego, który na każdym kroku podkreśla swoją dezaprobatę wobec obecnego SLD. Bezpłciowy lider Sojuszu utrzymuje się wciąż na stanowisku szefa SLD tylko z powodu niespodziewanego sukcesu w poprzednich wyborach prezydenckich. Teraz jednak zanosi się na to, że nawet on sam zostanie zmieciony w szczecińskim pojedynku z Bartoszem Arłukowiczem, którego sam wypchnął z SLD w objęcia Tuska. Napieralski popełnił również w polityce gorszą rzecz niż zbrodnię, czyli błąd, pozbywając się z list Roberta Biedronia i nie przyciągając do siebie żadnych celebrytów, którzy działają na młodzież jak lep na muchy. Biedroń jest bardziej medialnym gejem niż SLD-owski homoseksualista Lagierski i może w lepszy sposób powalczyć o głowy „postępowców”. Ostatnie sondaże Palikota wprawiły zresztą w prawdziwy popłoch sztabowców SLD, którzy chyba definitywnie zdali sobie sprawę ze swoich błędów. Wiedzą chyba, że 9 października uderzą w ścianę i tej kraksy mogą nie przeżyć. Mnie oczywiście taka sytuacja nie cieszy nawet w małym stopniu. Janusz Palikot jest niezwykle cynicznym i bardzo inteligentnym człowiekiem, który potrafi manipulować młodymi umysłami. Dużo łatwiej byłoby mieć, jako głównego wroga bezpłciowego Napieralskiego czy Wojciecha Olejniczaka, czyli klon Aleksandra Kwaśniewskiego. Palikot z dostępem do mediów, mównicy sejmowej i możliwością szantażowania osłabionej partii Tuska to poważne zagrożenie i realny problem dla wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski, która powinna szykować się na rechrystianizację Europy a nie na moralny upadek wraz razem z nią. Prof. Antoni Dudek napisał, że ma nadzieję, iż: „polska demokracja wytrzyma ofensywę palikotowców, tak jak przetrzymała lepperowców”. Ja się obawiam, że analogia między „obciachowym” Lepperem a „nowoczesnym” Palikotem jest zbyt jednowymiarowa. Oczywiście można te partie ze sobą porównywać. Obie trafiają do prostszych ludzi ( nie ważne jest formalne wyższe wykształcenie) i bazują na negatywnych emocjach. Jednak Palikot ma wsparcie idoli młodzieży i jest pupilkiem lewicowo-liberalnych mediów, o czym śp. Lepper mógł tylko pomarzyć. Nie można zapominać, że Zapatero też przez długi czas był mało znaczącym politykiem, którego do władzy wyniosły emocje Hiszpanów, a nie ich rozum oraz potężna propaganda mediów. Marek Belka żegnając się ze stanowiskiem premiera w 2005 roku powiedział: „ Jeszcze za nami zatęsknicie”. Patrząc na rządy PO i nową twarz palikotowej lewicy już zaczynam tęsknic za lewicą w wydaniu liberalnych pragmatyków z SLD, którzy woleli robić biznes niż walczyć z Kościołem i chrześcijaństwem. Teraz ideologia wraca na lewicę. A to zawsze źle się kończyło. Łukasz Adamski
Farsa “oględzin” wraku Tupolewa Polscy prokuratorzy i biegli pracujący w Smoleńsku prawdopodobnie zakończą swoją misję jeszcze w tym tygodniu. Jak powiedział “Naszemu Dziennikowi” ppłk Karol Kopczyk, trudno dokładnie przewidzieć, kiedy zakończą się badania. Wszystko zależy od biegłych. – Czasami natrafiają na coś ciekawego i jeden mały element badamy trzy godziny. Ale wygląda na to, że już w czwartek zrobimy wszystko, co zaplanowaliśmy – relacjonuje. Prokurator jest zadowolony ze współpracy z Rosjanami, którzy nie przeszkadzają polskiej ekipie. – Po prostu robimy to, co chcemy, co zaplanowaliśmy i zapisaliśmy we wnioskach o pomoc prawną – dodaje. Biegli przywieźli dużo specjalistycznego sprzętu. Brakowało tylko wysięgnika umożliwiającego “zaglądanie” do części kadłuba bez jego naruszania. Na szczęście udało się go wypożyczyć od rosyjskich śledczych. Dwóch prokuratorów wojskowych, pięciu ekspertów z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych oraz dwóch techników Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego prowadzi oględziny wraku samolotu Tu-154M, znajdującego się na terenie lotniska Siewiernyj w Smoleńsku. Jak nam powiedział kierujący ekipą ppłk Karol Kopczyk z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wszystko wskazuje na to, że zakończenie badań zostanie przyspieszone i Polacy wyjadą ze Smoleńska w czwartek wieczorem. Zależy to jednak nie tylko od postępu czynności na miejscu, ale również od uzgodnień międzynarodowych. Cała grupa ma wizy rosyjskie kończące się 2 października. Ponieważ nie posiadają wiz tranzytowych białoruskich, będą musieli jechać przez Łotwę i Litwę. Do rosyjsko-łotewskiego przejścia granicznego w pobliżu miasta Siebież jest 350 km, które autobus z Polski będzie musiał pokonać po bocznych rosyjskich drogach. Ponieważ zapewne prokuratorom zależy na tym, żeby nie narazić się mało przyjaznym dla obcokrajowców służbom migracyjnym Federacji Rosyjskiej i nie przedłużyć pobytu, ostatnim dniem pracy przy wraku może być praktycznie najbliższa sobota. Wcześniej informowano, że “czynności w Smoleńsku potrwają do końca września, o ile nie zajdą okoliczności, które spowodują ich przedłużenie”. Okazuje się, że jeżeli eksperci nie zakończą pracy do 1 października, konieczny będzie następny wyjazd. Czasem Rosjanie zgadzają się na przedłużenie wiz. Tak było, gdy rozszerzono plan badań akustycznych rejestratorów pokładowych tupololewa. Z ekspertami w dziedzinie fonoskopii był wtedy ppłk Tomasz Mackiewicz. Z drugiej strony badania mogą zakończyć się wcześniej, podobnie jak praca pierwszej grupy, która wyjechała 18 października do Moskwy. Dwóch prokuratorów płk Anatol Sawa i mjr Jarosław Sej wraz z dwoma biegłymi z zakresu pracy automatyki lotniczej, osprzętu lotniczego i badania wypadków lotniczych prowadzili oględziny elementów osprzętu i radioelektroniki, które zostały zabrane ze Smoleńska i zdeponowane w siedzibie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK). Mieli pracować w stolicy Rosji przez cały tydzień, a wykonali swoje zadanie po czterech dniach. Ponad rok wcześniej w badaniach tych przyrządów prowadzonych w 13. Państwowym Instytucie Naukowo-Badawczym Ministerstwa Obrony Federacji Rosyjskiej w Lubiercach pod Moskwą uczestniczyło trzech doradców polskiego akredytowanego. Wrak polskiego samolotu leży na placu wchodzącym w skład jednostki wojskowej zabezpieczającej lotnisko od kwietnia 2010 roku. Od tego czasu żaden polski specjalista nie miał do niego dostępu. Oprócz części kadłuba, silników i usterzenia ułożonych na ziemi i prowizorycznie zabezpieczonych w baraku obok złożono część wyposażenia pokładowego, w tym fotele. Piotr Falkowski
KOMENTARZ BIBUŁY: “Brakowało tylko wysięgnika umożliwiającego “zaglądanie” do części kadłuba bez jego naruszania” – Podziw budzi ostrożność polskich śledczych, którzy nie chcą “naruszyć” kadłuba samolotu, podczas gdy zdjęcia i filmy pokazują z jaką to elegancją był on traktowany przez Rosjan: wybijanie szyb, przecinanie “zbyt dużych do transportu” części, przemieszczanie z miejsca na miejsce bez żadnej dokumentacji… “W baraku obok złożono część wyposażenia pokładowego, w tym fotele” – o jakich fotelach mowa?! Przecież na zdjęciach, filmach i relacjach po katastrofie, brak foteli pasażerskich! Prawdopodobnie pod wpływem siły “100g” wyparowały, a tu nagle pojawiły się z powrotem. Farsa dochodzenia, badań, oględzin. Wszak od kwietnia 2010 “żaden polski specjalista nie miał do niego dostępu”. Po co więc ta szopka?
Okładkowe “łajdactwo” Ostatnie tygodnie pokazały nam, jak infantylne, tendencyjne i żenująco śmieszne potrafią być środowiska opiniotwórcze wydające swoje tygodniki z mocno prowokującymi okładkami. Rozumiem prawa rynku, idee walki o czytelnika, próbę podniesienia ilości sprzedawanych czasopism. Niestety, zaczynam też rozumieć (z bólem rzecz jasna), że fakt pojawienia się na rynku trzech tygodników opinii (w tym samym czasie) z antychrześcijańskimi okładkami, to nie przypadek. Więcej, to kolejny dowód na skrajną i mało smaczną tabloidyzację mediów, wpisującą się w pejzaż wojny polsko-polskiej o duszę Rzeczpospolitej… Ktoś powie: „niech ksiądz nie przesadza, to tylko okładki”. Zgoda. Ale ksiądz próbuje na to wszystko spojrzeć szerzej i głębiej. I na szczęście nie jest w tym spojrzeniu osamotniony. Okładkowe „łajdactwo” kryje w sobie to wszystko, co rozgrywa się na polskich salonach, polskich podwórkach, polskich medialnych areopagach – wreszcie w polskich domach. Wszędzie tam rozgrywa się poważna wojna o duszę człowieka, o jego światopogląd. Nie porywają mnie statystyki, tabelki i cyfry o stanie polskiego Kościoła. Nie rajcuje mnie cyfra, że ponad 90 % Polaków to katolicy. Mógłbym nimi nabić sobie głowę i spać spokojnie. Nie potrafię. Porywają mnie natomiast historie z podwórka, ludzie, z którymi się spotykam, których spowiadam, z którymi rozmawiam. Młodzież, zagubiona totalnie i poraniona jak nigdy, która jest pierwszą i najbardziej zmasakrowaną ofiarą medialnej tabloidyzacji. I dlatego, gdy widzę te wszystkie okładki oraz gdy czytam artykuły, do których odsyłają, drżę cały i jestem porządnie wkurzony. A potem pojawia się we mnie tęsknota za polską inteligencją… Silną, mądrą i obiektywnie problem ujmującą – polską inteligencją, z której młodzi i my wszyscy moglibyśmy czerpać całymi garściami…
Tymczasem pozostaje nam, na początku każdego tygodnia, gdy przeglądamy prasę – porządnie się zniesmaczyć. Nawet kawa poranna traci smak, gdy się w łapie newsweekowe, wprostowe i przekrojowe „łajdactwo” trzyma. Wszystko traci smak, gdy się czyta te wszystkie wypociny tzw. „inteligencji”, która się „łajdaczy” (przy minimalnym użyciu mózgu) wypuszczając na rynek okładki i teksty z kategorii „infantylizm w zenicie”. Newsweekowa żenada z półnagim Palikotem, jako Jezusem, ogłaszającym się mesjaszem lewicy. „Wprost” informujący o pogromcach szatana. Cejrowski, Terlikowski, abp Głódź i Szczypińska (chyba po to by dowalić pisiorom) z groźnymi minami ajatollahów pokazują jak kołtuńska jest Polska (wcześniej porażający fotką Nergala ubranego w papieską sutannę). „Przekrój” z ikoną Świętej Rodziny, przerobioną na obrazek dwóch gejów a w miejscu Jezusa czarna kicia. Dowalić katolom, sprofanować chrześcijańskie świętości. To już nie profanacja, ale zwykłe „ łajdactwo”. Wesoła kompania T. Lisa (naczelnego „Wprostu”) przegina w każdym calu. Podobnie kompanijki „Newsweeka” i „Przekroju”. Kolejny dowód na to, jak bardzo redakcje wymienionych pism marzą o rewolucjach obyczajowych, które zmiotłyby z przestrzeni publicznej i naszego życia symbole chrześcijańskie i ethos Ewangelii, do której trzeba dorosnąć, by ją w pełni pojąć i w życie wcielić. Zgadzam się w pełni z redaktorem Tomaszem P. Terlikowskim, że to już otwarta wojna. Duchowa, polsko-polska, wojna o duszę człowieka, o naszą przyszłość. Zgadzam się w pełni z Łukaszem Adamskim, który trafnie zauważa, „że łatwiej jest pokazać parodiującego skandalistę upozowanego na Jezusa, niż zrobić wywiad z liberalnym intelektualistą, który opowie o tym, jak daleko powinna sięgnąć wolność słowa. Łatwiej jest ubrać w szaty wariatów z taniego horroru wszystkich krytyków satanizmu, niż zaprosić do debaty psychiatrę i egzorcystę, którzy porozmawiają o tym, czy istnieje coś takiego jak opętanie”. Łatwiej, prościej, choć też z góry określonym założeniem i celem. Podważyć chrześcijaństwo, osłabić je maksymalnie, ośmieszyć. Nabrać sporą grupę (szczególnie młodych) Polaków i wmówić im, że Kościół jest reliktem przeszłości, wiara praktykowana we wspólnocie wierzących – obciachem i że „z Polski na zachodzie się śmieją” (ulubiony argument p. Magdaleny Środy), bo wciąż Polska za bardzo katolicka. Na szczęście nie wszyscy dają się nabrać. Na szczęście niesmak ma to do siebie, że mija. Na szczęście wychodzę z plebanii, idę do kościoła, idę do szkoły, idę na miasto… i spotykam ludzi (setki młodych), którzy potrafią myśleć i którzy wierzą. Nie tylko w Boga, ale i Bogu. Którzy odnajdują się w Kościele i którzy walczą o duszę Polski, Europy i świata. W niemieckim Fryburgu Benedykt XVI mówił do młodych, że „Kościołowi nie szkodzą jego wrogowie, ale letni chrześcijanie”. Domyślam się, że okładkowe „łajdactwo” ma za zadanie zabić w Polakach ich gorliwość wiary, zepchnąć do kąta, zamknąć przysłowiowe „gęby”. Gdy będziemy letni i przestraszeni, uda się wreszcie Polskę zrobić bardziej lewicową, gejowską, laicką. Polskę, w której „autorytetami” będą Nergal, Wojewódzki, Lis, Środa, Biedroń i inni piewcy „dzikiej wolności”, dzięki której będzie można spokojnie flagę biało-czerwoną wkładać do psich odchodów (pomysł autorstwa Wojewódzkiego i Figurskiego), genitaliami przystroić krzyż, babci zabrać dowód w czasie wyborów, z puszek po Lechu zrobić krzyże, podrzeć na scenie Pismo Święte i nazwać je „gów……”. Takiej opiniotwórczej „inteligencji” – dziękuję. Przed podobną „inteligencją” młodych trzeba bronić. I spokojnie tłumaczyć, gdzie leży prawda i kto ją łajdaczy, posługując się chamskimi, żenującymi i infantylnymi metodami. Ks. Rafał J. Sorkowicz SChr
40 LAT TEMU POD SZCZYTEM POLICY… Jest jeszcze jedna zagadka związana z głośną, niedawną katastrofą słowackiego samolotu An-24, i wiąże się z wypadkiem lotniczym, który miał miejsce w dniu 2 kwietnia 1969 roku, w Polsce. W dniu 2 kwietnia minęła niezauważona 40 rocznica jednej z największych katastrof lotniczych w PRL-u - katastrofy nad Zawoją, która wydarzyła się w dniu 2 kwietnia 1969 roku. W „Gazecie Krakowskiej" pojawił się trzyodcinkowy cykl reportaży o tej katastrofie - niestety niewnoszący niczego nowego, poza znanymi już faktami. A zatem pytanie zadane poniżej jest wciąż aktualne...
Lot LO-165: wypadek czy zbrodnia? Jest jeszcze jedna zagadka związana z głośną, niedawną katastrofą słowackiego samolotu An-24, i wiąże się z wypadkiem lotniczym, który miał miejsce w dniu 2 kwietnia 1969 roku, w Polsce. Chodzi mi tutaj o katastrofę samolotu AN-24 należącego do PLL LOT, który nosił oznaczenia SP-LTF i przepadł bez wieści w locie krajowym nr LO-165 w okolicznościach dziwnie przypominających katastrofę słowackiego samolotu wojskowego... Wrak LO-165 został odnaleziony w Beskidach – kilkaset metrów w dół od szczytu Policy (1.369 m n.p.m.) w Paśmie Babiogórskim. Tej katastrofy nie przeżył nikt. Dziś jest tam Rezerwat Przyrody im. Prof. Zenona Klemensiewicza... I jak w przypadku katastrofy na Węgrzech, znajdował się on w odległości około 10 km nad granicy... Także i ta katastrofa jest osłonięta gęstym woalem tajemnicy. Badający tą sprawę dziennikarz „Gazety Krakowskiej” red. Jerzy Pałosz sądził, że po upadku komunizmu w Polsce uda mu się dotrzeć bez przeszkód do świadków i dokumentów. Rychło okazało się, że świadkowie mówią niewiele, a i gros dokumentów spoczywa nadal w safesach MSWiA, MON i IPN, bez szans na ich rychłe odtajnienie. Sprawa ta przypomina angletonowską „Dżunglę luster”, tropy przecinają się nawzajem i czasem wykluczają, zaś odbicia oślepiają i dezorientują... (=> J. Pałosz – „Tragedia pod Zawoją” w „Gazeta Krakowska” z dn. 10 kwietnia 1994, ss. 6 i 7 oraz z dn. 11-12 kwietnia 1994, s. 3) Jedno jest pewne, że ówczesne władze PRL zrobiły wszystko, co w ich mocy, by sprawę tej katastrofy wyciszyć i ukręcić temu łeb. Prawda była zbyt niewygodna... Przypominam sobie, że w akcji poszukiwawczo ratowniczej brali udział także członkowie naszej, jordanowskiej jednostki OSP, którzy być może pamiętają jeszcze jakieś szczegóły związane z tą katastrofą. Dobrze byłoby, gdyby podzielili się swymi wspomnieniami z Czytelnikami „Echa Jordanowa”! Lata leczą, czas i niepamięć zaciera szczegóły i fakty, co daje pole dla niesprawdzonych spekulacji i legend, które bardzo szybko zaczynają żyć i funkcjonować własnym życiem… Hipotezy, hipotezy… Istnieje kilka hipotez, co do przyczyn tragedii pod Zawoją:
1.Porwanie samolotu i ucieczka do Austrii;
2.Zestrzelenie samolotu przez czechosłowackie WOPK;
3.Błąd pilotów, którzy po przeleceniu Krakowa usiłowali zawrócić samolot i wskutek błędu nawigacyjnego uderzyli w stok Policy;
4.Błąd obsługi naziemnej lotniska Kraków – Balice, która obserwowała samolot Li-2 (lecący przed SP-LTF) i podawała dane, na których oparli się piloci AN-24;
5. Działanie innych czynników niezależnych od ludzi, fatalnych warunków pogodowych, błędów technicznych, awarii systemów nawigacyjnych, itd.
Tak czy inaczej, każda z tych przyczyn doprowadziła do tego, że w dniu 2 kwietnia 1969 roku, o godzinie 16:07 samolot AN-24 rozbił się na stoku Policy. W katastrofie zginęły 53 osoby. Nie przeżył nikt. Red. Pałosz stawia w swym artykule kluczowe dla sprawy pytanie: co zaabsorbowało uwagę załogi LO-165 w rejonie Jędrzejowa, że przegapiła ona tamtejszy marker i wzięła zań następny marker lotniska w Krakowie – Balicach? Na to pytanie nie odpowiedział nikt.
Hipoteza ufologiczna, która wysunąłem ongi zakłada, że w dniu 2 kwietnia 1969 roku samolot rejsowy PLL LOT An-24, nr lotu LO-165, który po prostu rozbił się wskutek pomyłki nawigacyjnej popełnionej przez operatora radiolokatora z lotniska Kraków-Balice, zmylonego widocznym na ekranie radiolokatora echem jakiegoś samolotu lecącego właśnie nad ... Skawiną! Mogło to być oczywiście UFO, ale… Kontroler lotu wydawał polecenia właśnie dla tego obiektu, zaś załoga lecącego o 40 km dalej na południe LO-165 wykonywała je. Efekt tego przy panującej wtedy ohydnej, kwietniowej pogodzie mógł być tylko jeden - samolot werżnął się kilkadziesiąt metrów poniżej głównego szczytu Policy... W tym kontekście przypomina mi się inna katastrofa, która miała miejsce w latach 50. i było to tzw. „zderzenie radarowe” dwóch statków: pasażerskiego liniowca s/s Andrea Doria i szwedzkiego pasażera m/s Stockholm. Operatorzy radarów na obu jednostkach widzieli nawzajem echa statków odległe – według aparatury – o jakieś 10 mil morskich, czyli około 18,5 km, a naprawdę oba statki znajdowały się obok siebie i szły mając na siebie kontrkursie w bezpośredniej bliskości! To cud, że w tej kolizji zginęły tylko 4 osoby! Ciekawą hipotezę wysunął jeden z ekspertów do spraw katastrof lotniczych Mariusz R.Fryckowski, który wysunął hipotezę, że samolot mógł mieć bombę (lub podobnie działające urządzenie) na pokładzie i jego działanie spowodowało jego zgubę, albo został on zestrzelony przy pomocy karabinu (rusznicy) przeciwpancernej. Pomysł jest o tyle ciekawy, że nikt jego nie wziął pod uwagę i nikt nie szukał śladów działania takiej broni, która mogła miotać pociski o kalibrze 7,92 mm (polski kppanc.. wz. 35 UR, „Urugwaj” o zasięgu rażenia 300 – 500 m) lub 14,5 mm (radziecki PTRD lub PTRS na odległość 500-800 m), które jednak zostały wycofane z uzbrojenia LWP i raczej nie mogły być użyte przeciwko temu samolotowi. Karabiny te przeżywają jednak pewien renesans. Od lat 80. w wielu armiach świata wprowadza się tzw. „wielkokalibrowe karabiny wyborowe” (ang. AMR (Anti Materiel Rifle) - karabin do niszczenia sprzętu technicznego), których koncepcja częściowo wywodzi się z karabinów przeciwpancernych - służą one do precyzyjnego niszczenia lekkiego sprzętu z dużych odległości.
Inne babiogórskie tragedie Mówiąc o beskidzkich tragediach należy wspomnieć także i te, o których poniżej. Niedawno dwie 17-latki z Częstochowy: Anna S. i Olga K. wybrały się na Babią Górę wczesnym rankiem, dnia 30 stycznia 1999 roku. Pomimo niesprzyjającej pogody, zimnego wiatru z północnego-zachodu i temperatury dochodzącej do -20 st. C, obie dziewczyny w swej głupocie uparły się i podeszły z Markowych Szczawin na Przełęcz Bronę, skąd wspięły się na Diablaka. Dziewczyny osiągnęły, co chciały, ale zejście już zaczęło sprawiać kłopoty. Zamiast wejść na oznakowany czerwono Główny Szlak Beskidzki, który sprowadziłby je na Krowiarki - czyli w kierunku wschodnim - Anna i Olga poszły na południe, na stronę słowacką - gdzie znaleziono je w dniu 31 stycznia. Były zmarznięte, załamane psychicznie, ale żywe!!!... I znowu - gdyby nie ich ośli upór i wręcz niebotyczna głupota, która gnała je na szczyt Babiej - oszczędziłyby one sobie cierpień i wstydu, zaś ratownikom Beskidzkiej Grupy GOPR oraz funkcjonariuszom polskiej i słowackiej Straży Granicznej wielogodzinnych poszukiwań. W kontekście górskich wypadków Babia Góra też zapisuje się ponuro w kronice górskich tragedii, od jesieni 1918 roku, kiedy to pod Diablakiem zamarza na śmierć Jakub Sobieńko.
3 sierpnia 1925 roku wskutek załamania pogody zmarli pasterze wołów: Wincenty Żywczak, Karol Lach, Emeryk Szklarczyk i Jan (???) Surowczyk. I znów – tragedia ma miejsce pod Diablakiem.
W październiku 1931 roku zamarza na śmierć w śnieżycy Anna Frantowa (lat 47) w rejonie Przełęczy Lipnickiej.
W lutym 1935 roku miała miejsce najbardziej znana tragedia zespołu Frysiów. Na Babiej Górze zamarzli na śmierć: Kazimierz Fryś (lat 33), Janina Fryś (lat 32), Stanisław Olejczyk (lat 30) i Helena Bałachowska (lat 19). Wszyscy wymienieni zginęli na szczytowej kopule Diablaka w potężnej kurniawie.
Rok 1942, w zimie, w niewyjaśnionych okolicznościach na szczycie Babiej Góry rozbija się samolot Luftwaffe. Pilot zginął, a dwóch jego kolegów odniosło ciężkie rany.
Kwiecień 1951 roku. w okolicach ruin schroniska umiera z wyczerpania 33-letni Aleksander Starzeński.
28 sierpnia 1955 roku – na szczytowej kopule Diablaka od uderzenia pioruna ginie żołnierz WOP i jest rannych kilku turystów.
11 listopada 1979 roku – jedna osoba zamarza na śmierć, a pięć innych doznaje silnych odmrożeń z powodu załamania się pogody i silnej kurniawy. Wszystkie te fakty podaje Aleksy Siemionow w swej książce „Studia Beskidzko – Tatrzańskie”, Kalwaria Zebrzydowska 1992.
Wracając do wypadku Olgi i Anny, to czy tylko winien był ich upór? Oczywiście był on składową tego wypadku, ale być może, że poza paskudną pogodą i nikłą wiedzą o górach oraz rządzących w nich prawach, a także ignorancją Anny i Olgi być może wzięły tu udział także i inne czynniki - czy nie aby diabły z Diablaka? Babia Góra pod tym względem jest „uprzywilejowana”, a otaczające jej główny szczyt - nomen-omen Diablak - cieszy się paskudną sławą. Przekładając teraz ten przypadek na to, co się przydarzyło Annie S. i Oldze K. można powiedzieć, że skoro doświadczeni piloci mieli kłopoty, to co dopiero dwie młode i głupiutkie dziewczyny?... Uratowało je chyba tylko to, że będąc z Częstochowy były pod szczególną opieką Czarnej Madonny! Wszystko skończyło się happy endem, a przecież gdyby nie zeszły one niżej pod osłonę lasu i gdyby nie znalazły tej sławojki - w której się ukryły - to dwa trupy leżałyby do wiosny w śniegach Babiej Góry! Tragedia lotu LO-165 nie znalazła żadnego racjonalnego i irracjonalnego wyjaśnienia. Ostatnio „Gazeta Krakowska” piórem red. Marka Bartosika wydrukowała trzyczęściowy reportaż pt. „Tajemnica katastrofy pod Zawoją” (=> „Gazeta Krakowska” z dnia 3, 4-5 i 7 kwietnia 2009 r.) w którym podsumowuje on znane fakty na temat tego wydarzenia i… - nie podaje żadnego wyjaśnienia. Niestety! I obawiam się, że prawdy nie dowiemy się nigdy, bo albo spoczywa ona na dnie pancernych sejfów krakowskiego IPN, albo – co jest najbardziej prawdopodobne – jej w ogóle nie ma. RKL ZeZeM
Gazem, CO² w polski przemysł! W Polsce po okresie transformacji pozostalo sporo energochlonnych przedsiębiorstw, dla których energia jest znacząca pozycja w kosztach. Przemysł hutniczy, cementowy, chemiczny, papirrniczy z niepokojem patrzą na Bruksele. Możliwości inwestycji obniżających energochlonnosc są z racji specyfiki branż ograniczone.Taniej energii na terenie unii nie będzie. Czy zatem w wyniku decyzji administracyjnych dojdzie do ucieczki z Polski kolejnych sektorów przemysłu? Przypomnijmy: W wyniku silnej konkurencji z Azji, nieprzygotowania kadr managerskich do skutecznej obrony rynku w warunkach gospodarki rynkowej działań protekcjonistycznych niektórych państw i słabości kapitałowo-organizacyjnej zniknęły w Polsce: – przemysł elektroniczny, produkcji polprzewodnikow,-tekstylny -czesc maszynowego ( obrabiarki, budowlane, maszyny rolnicze, itp ) -stoczniowy. Jestem daleki od proponowaniu kuracji za pomocą bezpośredniej pomocy państwa, ale państwo powinno zadbać by decyzje polityczne, nie zaburzaly konkurencyjności polskich przedsiębiorstw. Prawa rynku już stanowią duże i wystarczające wyzwanie dla gospodarki. Dyskusja o nowych źródłach energii powinna być jednak prowadzona. Węgiel nie jest ekologicznym surowcam. Produktem ubocznym spalania węgla jest nie tylko słynne CO², ale rownież dużo innych szkodliwych dla środowiska i naszego zdrowia substancji. Dyskusja taka powinna mieć także wymiar ekonomiczny. Energia jądrowa ta z elektrowni dużych mocy, ale i ta z małych reaktorow, dużo tańszych i bezpieczniejszych pownna być poważnej analizy. Programy ograniczające zużycie energii, inwestycje w nowoczesna infrastrukturę przesyłowa, energia wodna, działania polegające na zwiększeniu arealu leśnego, z jednej strony ogranicza produkcje CO² i innych substancji, z drugiej strony zwiększy zdolność do absorbcji wydziałach CO² w naszym kraju. Polska powinna wypracować alternatywę polityki klimatycznej pozwalająca na utrzymanie naszego wzrostu gospodarczego, a jednocześnie pozwalająca na osiągnięcie zakładanych przez KE celów ekologicznych. Polska i kraje europy środkowo- wschodniej powinna głośno podnosić argument o potrzebie głębokiej redukcji CO² w krajach które maja emisje CO2 najwyższa w przeliczeniu na mieszkańca. Sprawiedliwy byłby tu model progresywnej redukcji – kraje o największej emisji netto CO² byłyby zobligowane do większej procentowo redukcji. Kraje o niższej emisji na mieszkańca do niższej procentowo redukcji. Kraje o duzym przyroscie arealu leśnego byłyby w ten sposob nagradzane. Mariusz Patey
Co dalej z OFE? Ostatnio OFE nie mają szczęścia. Wciąż nie ma ustawy o dożywotnich emeryturach kapitałowych, rząd obciął im otrzymywaną składkę z 7,3% do 2,3% jednocześnie podnosząc dopuszczalny dla nich poziom ryzyka. Na giełdach duża zmienność i niepewność, gdy piszę te słowa – indeksy znowu lecą w dół. Minister Pracy i Polityki Społecznej, J.Fedak zapowiada, że po wyborach w ramach zapowiadanego przeglądu reformy emerytalnej możliwe są dalsze zmiany systemowe i sugeruje, że Państwo mogłoby lepiej wykorzystać środki zgromadzone w OFE… Okazuje się jednak, że to nie koniec czarnych chmur gromadzących się nad OFE. W ramach zmian strukturalnych na poziome UE w reakcji na kryzys powołano nowe europejskie organy nadzoru finansowego. Jednym z nich jest Europejski Urząd Nadzoru Ubezpieczeń i Pracowniczych Programów Emerytalnych (EIOPA). Nowe organy otrzymały na razie ograniczone kompetencje nadzorcze, jednak wyraźnie widać dążenie do ich poszerzenia, tak jak w przypadku przeniesienia kompetencji nadzorczych nad agencjami ratingowymi na szczebel europejski i powierzeni a go Europejskiemu Urzędowi Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych. W połowie sierpnia upłynął termin konsultacji stanowiska EIOPA w sprawie odpowiedzi dla Komisji Europejskiej na pytanie dotyczące ewentualnych zmian w dyrektywie dotyczącej pracowniczych funduszy emerytalnych z 2003 r. Jest to ta dyrektywa, przy okazji implementacji, której Komisja Europejska wymusiła na Polsce wprowadzenie możliwości inwestowania w ramach polskich pracowniczych funduszy emerytalnych środków pochodzących z pracowniczych programów emerytalnych prowadzonej w innej formie niż czysta zdefiniowana składka, mimo że obowiązek taki w żaden sposób nie dawał się wywieść z treści tej dyrektywy. W swoich propozycjach EIOPA na poważnie rozważa różne warianty rozszerzenia zakresu podmiotowego tej dyrektywy także na otwarte fundusze emerytalne, mimo, że mają one zupełnie inny charakter niż objęte nią pracownicze fundusze emerytalne: nie ma żadnej relacji między pracodawcą a otwartym funduszem emerytalnym, pracodawca nie jest ani sponsorem OFE, ani nie finansuje odprowadzanej do OFE składki. W toku konsultacji przeciwko tej propozycji rozsądnie wystąpiła polska Izba Gospodarcza Towarzystw Emerytalnych, jak i podobne organizacje z innych nowych krajów UE. Czy to jednak wystarczy? Wszak objęcie OFE regulacją dyrektywy dotyczącej pracowniczych funduszy emerytalnych rozszerzy zakres kompetencji EIOPA, istnieje, więc duże ryzyko, że EIOPA pozostanie głucha na argumenty zarządzających funduszami emerytalnymi, tak jak Komisja Europejska była głucha na argumenty polskiego rządu, gdy wymuszała na Polsce zmianę przepisów o pracowniczych funduszach emerytalnych pod pozorem implementacji dyrektywy.
Jakie byłyby skutki objęcia dyrektywą o pracowniczych funduszach emerytalnych także OFE? Sądząc po dotychczasowych doświadczeniach związanych z implementacją tej dyrektywy, Komisja Europejska wymusiłaby zniesienie jakichkolwiek limitów inwestycji zagranicznych, dopuszczenie inwestowania składek polskich ubezpieczonych także w zagranicznych funduszach emerytalnych, zakwestionowaniu mogłaby ulec sama zasada zdefiniowanej składki, jak i nadzór przez polską Komisję Nadzoru Finansowego, a być może w ogóle przeniesienie nadzoru na szczeble EIOPA. Naturalną reakcją polskiego rządu na tego rozwiązania byłoby przećwiczenie jakiejś wersji wariantu węgierskiego, czyli faktyczna likwidacja OFE, z wykorzystaniem argumentów już dziś podnoszonych przez Minister Fedak, wskazujących na potrzebę wykorzystania środków OFE na cele inwestycji infrastrukturalnych, zwłaszcza, że po objęciu OFE dyrektywą dotyczącą pracowniczych funduszy emerytalnych trudne byłoby uchwalenie ustawy o dożywotnich emeryturach kapitałowych, która nie zostałaby zakwestionowana przez Komisję Europejską pod kątem bądź zgodności z tą dyrektywą, bądź z dyrektywami dotyczącymi działalności ubezpieczeniowej. To oczywiście tylko czarny scenariusz, który wcale nie musi się ziścić. Teoretycznie można sobie wyobrazić, że EIOPA powstrzyma się od prób zwiększenia zakresu swoich kompetencji lub nie poprze ich Komisja Europejska, że po wyborach uda się uchwalić ustawę o dożywotnich emeryturach kapitałowych, a nawet przywrócić dotychczasową wysokość składki trafiającej do OFE… Tylko jak często mamy do czynienia z happy endem? Paweł Pelc
Osaczony. Nowe fakty ws. aresztowanego policjanta Sławomir Opala – charyzmatyczny „pies” o którym powstają filmy, a obecnie Sławomir O., przebywający w areszcie. Znajomi wierzą w jego niewinność, a mimo to oskarżenia są coraz poważniejsze. Ostatnio mówi się o jego udziale w zabójstwie Marka Papały. Kulisy sprawy wyjaśnia specjalnie dla portalu Fronda.pl adwokat Opali, Maciej Morawiec – pisze Aleksander Majewski. Chyba każdy miłośnik filmów sensacyjnych obejrzał „Pitbulla” Patryka Vegi. Realistyczny obraz, przedstawiający pracę i życie policjantów z Komendy Stołecznej stał się klasykiem gatunku. Do dziś na portalu YouTube można znaleźć kolejne „smaczki” wyciągnięte z filmu bądź jego serialowej wersji, których popularność można tylko porównać z wypowiedziami bohaterów „Psów” Pasikowskiego. Realizm i szorstkie dialogi sprawiły, że widzowie pokochali charyzmatycznego „Despera”, nieustępliwego „Gebelsa”, wiecznie pijanego poczciwca „Metyla” czy niedoświadczonego, zakompleksionego „Nielata”, który na oczach widza z niedojdy staje się świetnym gliną. Swoje robił też klimat „fabryki”, czyli Pałacu Mostowskich, w którym toczyła się akcja filmu – miejsca starć charakternych gliniarzy z przełożonymi o biurokratycznych skłonnościach à la naczelnik Barszczyk. Polscy widzowie mieli już dość polukrowanego wizerunku gliniarza, jako jedynego sprawiedliwego, człowieka bez skazy, którego jedynym problemem jest otaczający go – zupełnie mu obcy - światek przestępczy. I tak w „Pitbullu” mieliśmy do czynienia z szokującymi spotkaniami gliniarzy z gangsterami, często przy wódce i zakąsce (w myśl zasady – „lepiej czerpać informacje o zabójstwach od bandziorów, niż przedszkolanek”).
Atrakcyjności „Pitbullowi” dodawał fakt, że film był oparty na prawdziwych historiach, a reżyser – Patryk Vegeta zasłynął wcześniej filmem dokumentalnym „Prawdziwe Psy”, który opowiadał o pracy funkcjonariuszy. Jednym z bohaterów był komisarz Sławomir Opala i to właśnie on był pierwowzorem postaci Sławka Desperskiego „Despero”. Oryginał – tak najczęściej Opalę opisują jego dawni współpracownicy. Twardy, nieugięty, dążący do załatwienia każdej sprawy do końca. „Poświęcamy nasze życie prywatne. Po to, żeby taki bandzior jeden z drugim, wiedział, że nie robi pewnych rzeczy bezkarnie. O szóstej rano ktoś może zapukać do drzwi, a jeżeli na pukaniu się nie zakończy, to te drzwi wyp***ć. Krótko i na temat” – mówił w dokumencie „Prawdziwe psy”. Dla osób, nieznających Opali, takie stwierdzenia przed telewizyjną kamerą mogą wydać się pozerstwem, zgrywaniem macho rodem z amerykańskich filmów. Tyle, że wszyscy, których los postawił na drodze Sławka, mówią, że jego wypowiedzi dobrze korespondują z charakterem.
- Był niezłym modelem, ale chyba mu nie ustępowałem, więc szybko zakumulowaliśmy się ze sobą. Nawet zdawaliśmy za siebie egzaminy – mówi portalowi Fronda.pl Dariusz Loranty, nadkomisarz w stanie spoczynku. - Wspólnie zaczęliśmy pracować w stołecznej od 1999 r. Był szalony, ale też szaleńczo zaangażowany w to, co robił. Komenda była mu więcej niż domem. Domu i rodziny nie potrzebował - miał pracę. Nie on jeden, ale na pewno należał to tych, którym nigdzie nie spieszyło się tak, jak do roboty. (…) W końcu Sławek wykręcił numer życia i musiał odejść z policji, poszli mu na rękę wszyscy, więc wątłej granicy oficjalnie nie przekroczył – opowiada Loranty. W maju tego roku media podały informację, że słynny były glina, a dzisiaj właściwie Sławomir O., został zatrzymany i aresztowany na wniosek katowickiej prokuratury w związku ze śledztwem w sprawie działalności gangów związanych z tzw. starym Pruszkowem. Pierwowzór „Despera” został zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne w Warszawie, a następnie przewieziony do Katowic, gdzie po przesłuchaniu, tamtejsza prokuratura apelacyjna postawiła mu zarzuty. Potem Opala trafił do aresztu, w którym pozostaje do dziś. Katowiccy prokuratorzy z wydziału przestępczości zorganizowanej zarzucili Opali m.in. udział w tzw. grupie pruszkowskiej, przekroczenie uprawnień służbowych i związane z tym przyjmowanie łapówek, a także nielegalne posiadanie broni palnej. Treść zarzutów wywołała oburzenie wśród ludzi, którzy znali byłego policjanta.- Dla mnie była to wstrząsająca wiadomość, nie wiem nic o meritum sprawy, ale ja znałem Sławka jako charakternego i uczciwego. Na flaszkę się dorzucał równo, kurtkę miał jedną i spodnie chyba też. Groszem nie śmierdział, po restauracjach nie chodził. W pierwszej chwili pomyślałem, że to sprawa zawistnych kolegów, bo to środowisko jest pewnie tak samo zawistne, jak każde inne, ale możliwości zrobienia komuś na złość nieporównywalnie większe! Zawiść o medialną sławę nakręcała wrogów, którym nigdy nic nie uczynił. Ba, przypisywano mu słowa, których nigdy nie powiedział, czyny, których nigdy nie zrobił, czy też sprawy, których nie wykrył! Taki koszt dodatkowy, gdy wiodło się atrakcyjne życie. Wiem po sobie, że miarą sukcesu jest wściekłość wrogów o istnieniu, których nigdy wcześniej się nie wiedziało – mówi wieloletni współpracownik Opali z czasów służby w Komendzie Stołecznej. Jak napisała Teresa Semik, „Ze świadkiem koronnym jest w Polsce jak z Dziewicą Orleańską, wierzy się mu bezgranicznie i na słowo. A on mówi: - Załatwię cię, glino! No i załatwił Sławomira O. - najlepszego policjanta w kraju” . W przypadku Opali powodem zatrzymania są zeznania gangstera „Brody”, jak wynika z relacji moich informatorów, „trzeciorzędnego bandziorka” i kierowcy grupy, który zdecydował się zeznawać, jako świadek koronny. Sprawa bohatera „Prawdziwych psów” wywołała szereg dyskusji dotyczących tej instytucji. Tym bardziej, że nie raz dochodziło do pomówienia uczciwych policjantów przez tzw. skruszonych gangsterów. Jak mówi mój rozmówca, nie raz gliniarze nie mogli liczyć na pomocną dłoń. - Nikt im nie pomógł, ani nie nagłośnił sprawy. W tym przypadku udało się zrobić małą burzę. Napisałem jako pierwszy na portalu społecznościowym notkę, zainteresowali się dziennikarze, bo to był pierwowzór Despera z „Pitbulla” i już osoba znana! Obdzwoniłem kogo mogłem, zepchnąłem kulę śnieżną ze stoku, która nabrała trochę rozpędu i zaczęła się powiększać. – opowiada Dariusz Loranty. Wiele osób, które wierzą w niewinność Sławka powołują się na przypadek gangstera „Masy”, który pomówił funkcjonariusza Centralnego Biura Śledczego, tłumacząc potem, że zrobił to „ze złości”. - Świadek mówi czasami, co mu ślina na język przyniesie, a niekiedy się go podpuszcza. Proszę mi wierzyć, można weryfikować jego zeznania – mówi były pracownik Komendy Stołecznej. Emerytowany pracownik operacyjny policji nie uważa jednak, żeby kazus Opali miał jakikolwiek wpływ na instytucję świadka koronnego. Jego zdaniem większe znaczenie dla niej będą miały sprawy o wymiarze politycznym. - Proszę zwrócić uwagę, że sprawą Sławka często się posługuje, by osłabić całość zeznań tego konkretnego świadka. Bo jego zeznania mogą dotknąć kogoś ważnego. Rządzący przegłosują, że nie ma ustawy, to i instytucji świadka nie będzie – mówi Loranty. Na moje pytanie, kogo konkretnie, mogą dotknąć zeznania, były policjant tajemniczo się uśmiecha i odpowiada, że nie wie. Tajemnicą poliszynela jest jednak, że chodzi o niejakiego „Mira”, znanego polityka związanego z Platformą Obywatelską… Tak dwuznaczne okoliczności miały duży wpływ na reakcje znajomych „prawdziwego psa”. Na Facebooku powstała specjalna strona „Pomagamy Sławkowi Opali”, na której można znaleźć bieżące informacje z pierwszej ręki, dotyczące sytuacji zatrzymanego policjanta. Na stronie wypowiadają się osoby zajmujące się jego sprawą, przyjaciele, a nawet córka byłego gliniarza. Wyrazów solidarności nie skąpią również ludzie, którzy poznali Opalę z filmów dokumentalnych. Nic dziwnego, że witrynę „polubiło” już prawie 800 osób! Rozmach działań obrońców pierwowzoru „Despera” jest bardzo szeroki – wystarczy wspomnieć choćby specjalnie stworzoną audycję radiową z ulubionymi piosenkami Sławka czy robiącą furorę na YouTube „Balladę o Sławku Opali”, która opowiada historię zatrzymania byłego oficera. Na działaniach internetowych się nie kończy. Byli współpracownicy, znajomi czy twórcy filmu „Pitbull” zdecydowali się nawet poręczyć przed sądem za Opalę w zakresie jego stawiennictwa przed sądem i nie mataczenia w sprawie! W tym gronie znaleźli się m.in. Krzysztof Lang, Patryk Vega, Marcin Dorociński (filmowy „Despero”), Paweł Królikowski (odtwórca roli „Igora”) czy wspomniany wcześniej Dariusz Loranty. Mimo świadectwa tak szacownego grona, sąd nie daje wiary dobrym zamiarom Opali. W efekcie „prawdziwy pies” dalej znajduje się po drugiej stronie krat, a jego pobyt się przedłuża. „Jeżeli pies trafi za kraty, wtedy jest wolna amerykanka. Duża zdrówka mu życzę” – opowiadał w filmie „Prawdziwe psy”. Na jego szczęście, a może dzięki mocnemu charakterowi, nie ma problemów w celi. - Mój ojciec to twardy facet a nie dziecko, nad którym trzeba się użalać – przekonuje Martyna Opala, córka byłego policjanta. To samo potwierdzają jego znajomi. Jak wynika z relacji Macieja Morawca, Opala ma się dobrze, nie załamuje się i czeka na kolejne decyzje w jego sprawie. Wygląda na to, że słowa piosenki o „wiernym psie” („Trzymaj się Sławek, wiemy, że Ty wiesz gdzie przebiega granica!”) dodały mu otuchy, choć sytuacja się komplikuje…
Opala i zabójstwo Papały Wg zeznań „Brody”, 13 lat temu Opala pomagał mu opiekować się dwoma Rosjanami – Siergiejem i Aleksandrem, zwanym Saszą. Według "Brody", temu drugiemu słynny policjant użyczał mieszkania, będącego lokalem operacyjnym Komendy Stołecznej, przy ul. Puławskiej, niedaleko od miejsca zamieszkania gen. Marka Papały. 25 czerwca 1998 r. wieczorem jeden z gości miał wyjść z mieszkania, a następnie zabić byłego szefa policji pod jego blokiem przy ul. Rzymowskiego. Jak udało się ustalić reporterom TVN24, Opala nie miał świadomości, iż zajmując się Rosjanami, może pomagać w zabójstwie Papały. Ich ustalenia potwierdził zresztą "Broda", zeznając w warszawskim Sądzie Okręgowym na procesie gangsterów Andrzeja Z. i Ryszarda Boguckiego, którzy byli wcześniej oskarżeni o współudział w zabójstwie. „Skruszony gangster” utrzymuje również, że kilka godzin po zabójstwie szefa policji, Opala skontaktował się z nim. Podczas umówionego spotkania w Parku Saskim, policjant miał zarzucać „Brodzie”, że wrobił go w zabójstwo Papały. Pozostaje jednak pytanie, skąd Opala mógł wiedzieć o tym, że Rosjanin zabił Papałę? Przed sądem „Broda” nie udzielił precyzyjnej informacji. Natomiast wymieniał przesłanki na podstawie których były policjant mógł dowiedzieć się, co zrobił jego gość z Rosji : „z uwagi na zachowanie Rosjanina”, „z podsłuchanej rozmowy” czy wreszcie z faktu, że „zajrzał do plecaka, w którym była broń, na środki łączności, którymi posługiwał się Rosjanin”. - „Kapusta” vel „Broda” jest konfabulantem, który za wszelka cenę chce "zaistnieć". Taki był w czasach, gdy donosił na swoich kolegów Sławkowi, będąc jego informatorem i takim pozostał. Jego informacje były, jak opowiadał Sławek, zawsze chwytliwe i błyskotliwie przygotowane, zawsze były to tematy najcięższego kalibru, zawsze tez nic z nich nie wychodziło, a po weryfikacji okazywało się, że były całkowitym wymysłem. Nigdy kapusta nie udzielił informacji, która przełożyłaby sie na wiedzę operacyjna, nie mówiąc już o procesie... To najlepiej świadczy o jego "wartości", dlatego też po kilku "wtopach" Sławek zerwał z nim współpracę – mówi mi Maciej Morawiec, adwokat i wieloletni przyjaciel Opali. A co z zabójstwem byłego szefa policji? - Temat z zabójstwem gen. Papały został podrzucony przez „Kapustę”/”Brodę”, gdy zorientował się, że trafił na prokuratora, który mu wierzy... Zarówno dla „Kapusty”, jak i dla Sławka to starcie, to walka o życie. „Kapusta” walczy o przyszłość w bezpieczeństwie i komforcie, także wśród fleszy, a o to mu chyba najbardziej chodzi. Sławek walczy o wszystko... – tłumaczy mi Morawiec. Mimo to, nie traci nadziei w walce o swojego klienta i kolegę. - Uważam ze właśnie na sprawie zabójstwa gen. Papały najłatwiej złapiemy „Kapustę” na kłamstwie, juz mam kilka ciekawych kwestii dowodowych, ale nie mogę w tej chwili o nich opowiedzieć. Uważam, że w sprawie Papały „Kapusta” po prostu za bardzo chciał. Poza tym sprawę prowadzi prokuratura z Łodzi i coś mi sie wydaje, że nie są tak łatwowierni, jak ci w Katowicach. Co istotne, mają do czynienia z grupami warszawskimi i wiedzą, gdzie kończy sie prawda, a zaczyna ściema – przekonuje obrońca Opali.
Happy end? Trudno powiedzieć jak długo potrwa ta patowa sytuacja. Adwokat Opali narzeka na współpracę z prokuraturą, której praktycznie nie ma - nadal nie otrzymał dostępu do akt. - Byłem zmuszony zwrócić się do Rzecznika Praw Obywatelskich o pomoc... Czekam. Opieram się tylko na uzasadnieniu postanowienia o przedstawieniu zarzutów i na wniosku prokuratora o przedłużenie tymczasowego aresztu – mówi Maciej Morawiec. - Nie wiem, co dokładnie zeznał „Kapusta”, nie wiem, kto potwierdza jego zeznania, ale jeśli ktokolwiek je potwierdza, to z pewnością ktoś z otoczenia „Kapusty”. Być może jego dziewczyna, była prostytutka z Sofii... W tej sprawie nagminne jest łamanie prawo do obrony, zresztą jak można się bronić, nie zapoznając się z dokładnymi zeznaniami pomawiającego? To jest stuprocentowa Białoruś – komentuje obrońca byłego policjanta. Morawiec nie traci jednak nadziei i, mówiąc o rokowaniach na przyszłość oraz procesie, dostrzega pozytywy. - Mamy kilkunastu świadków, których powołam, a którzy to rozjadą „Kapustę”. Pozostaje tylko problem jego statusu. Już jest świętą krową, która zeznaje "wyłącznie prawdę”, ale myślę, że damy sobie radę. Nawet już nie mówię, że nie wierzę w to, co zeznaje „Kapusta”, bo to jest oczywiste. Za Sławkiem przemawia jego życie i służba nagrodzona Brązowym Krzyżem Zasługi. Jako cel pomówień był idealnym kandydatem, a to, że miał problemy z dyscypliną czy alkoholem nie oznacza, że sprzedał się grupie pruszkowskiej, tym bardziej, że podczas służby nigdy nie był objęty postępowaniem służb wewnętrznych policji, jako podejrzany o korupcję. – wylicza adwokat. Na słowach nie poprzestaje i już złożył wniosek dowodowy o przesłuchanie szefa grupy CBŚ, działającej pod kryptonimem "Enigma", która rozpracowywała skorumpowanych policjantów Komendy Stołecznej Policji w czasach, gdy Opala rzekomo działał na zlecenie Pruszkowa. - Niestety prokurator odrzucił ten wniosek. Chyba wiem, dlaczego… Podobnie wiem, dlaczego z takim uporem odmawia mi wglądu w akta, bo tam nic nie ma. Nic prócz pomówień zawodowego konfabulanta – mówi stanowczo Morawiec. Przyjaciela Sławka zapytałem również o warunki we więzieniu. Przecież pobyt „psa” w takim miejscu nie przypomina wczasów wypoczynkowych. Jednak na ten temat adwokat nie chce się wypowiadać. – Gdy Sławek wyjdzie, opowie o wszystkim, co przeżył – ucina. „Gdy Sławek wyjdzie”… Przekonanie znajomych o niewinności Opali i pewność, co do triumfu sprawiedliwości, budzą respekt. W końcu, jak mówią słowa piosenki, „zna i szanuje prawdziwe psy, każda warszawska ulica”. Aleksander Majewski
28 września 2011 "Dzisiejsza polityka polska to jest z jednej strony kondominium kretynów z Prawa i Sprawiedliwości i kondominium tchórzy z Platformy Obywatelskiej”- powiedział szef Ruchu Palikota, pan Janusz Palikot. No dobrze, a Sojusz Lewicy Demokratycznej i Polskie Stronnictwo Ludowe? I Ruch Palikota czy Polska Jest Najważniejsza? Która to Polska, która Jest Najważniejsza będzie rozdawać po 400 złotych na dziecko, rabując innych, którzy dzieci już mają odchowane albo tych, którzy dzieci nie mają. Wczoraj – w ramach kampanii wyborczej, a jakże demokratycznej- reklamowali jakąś markę lodówki, bo ustawili ją na ulicy, a w jej wnętrzu poukładali różne produkty, którymi na co dzień człowiek ją wyposaża. Czy chodziło o to, że ma do niej wejść jak najwięcej produktów, czy może o pojemność lodówki? Ale żeby reklamować typ lodówki podczas kampanii wyborczej i demokratycznej? Do końca reklamówki nie podali ceny i nie wiadomo, czy VAT będzie zero, czy będzie tańsza od innej lodówki. Czy chociaż bielsza od innej- także białej.. „Turystka łączy kultury”- to nowe hasło lansowane przez wszystkich tych, którzy wszystkie kultury i cywilizacje chcą wymieszać, oddzielić od swojego podłoża, skonstruować jedną magmę „ cywilizacyjną ” sterowaną od góry i żeby zasiąść na jej tronie i przyglądać się jak wszystko wrze, miesza się, kłębi i narasta sytuacja wybuchowa. Z mieszania cywilizacji- jak twierdził profesor Koneczny - nic dobrego nie będzie. Polecam przemówienie Janusza Korwin-Mikke z 22 września 2011 roku z Wrocławia. Jest świetne.. Gratulacje panie Januszu.. To jest przemówienie prawdziwego człowieka prawicy.. Przecież mój przyjaciel Janusz Korwin-Mikke nic innego nie mówi, jak tylko to, że dwa razy dwa jest cztery. No i dwa plus dwa też jest cztery. I to budzi tyle złości i nienawiści pośród burzycieli cywilizacji.. Jak ONI się irytują! Prawda, nie dość, że jest ciekawa, to jeszcze irytująca.. Szczególnie jak każą nam się wstydzić za naszą Białą Cywilizację, cywilizację Białego Człowieka.. A my się za nią nie wstydzimy.. Ale Lewica wszelaka nie mówi, że dwa minus dwa jest zero, a dwa podzielić przez dwa- jest jeden.. Z dzielenia i odejmowania nic nie wynika oprócz wstecznictwa, ubóstwa, dziadostwa i nędzy.. Jak można milionom ludzi wmawiać, że jak dostaną wcześniejsze emerytury i tłuste zasiłki, jak ZUS zapłaci im emeryturę- to będzie lepiej. Wszystkim! A jest? Oczywiście jest coraz gorzej, bo musi być coraz gorzej w tym systemie, systemie dzielenia, marnotrawstwa i złodziejstwa.. Na sam system drogowych bramek wydali- uwaga!- 5 miliardów złotych(???) Socjalna igła tępa jak drut.. Jak powiedział słusznie pan Janusz, kiedyś Biały Człowiek kolonizował świat, teraz Białego Człowieka kolonizują? A on się temu przygląda.. Muzułmanie płodzą się jak króliki, to tylko kwestia czasu, co stanie się z Europą.. Wielki Jan Sobieski już nie żyje.. Kto przyjdzie z wiedeńską odsieczą? Chińczycy? Ale jest zła wiadomość.. Według Głównego Urzędu Statystycznego maleje pogłowie trzody chlewnej. Z końcem lipca świniaków było 13,5 miliona sztuk, o 9,1% mniej niż przed rokiem. Krajowa produkcja zaspokajała 80% zapotrzebowania, więc Polska ratuje się importem z Niemiec. Importujemy także węgiel - od ubiegłego roku. Czy świnie jeszcze można chować, czy tylko produkować?. Bo za okupacji niemieckiej rolnicy hodowali i chowali świnie przed niemieckim okupantem.. Za samowolny ubój- kara śmierci. Własnej świni! Ale popatrzcie państwo, jak człowiek może się pomylić w ocenie pogłowia trzody chlewnej. .Jeżdżąc po Polsce i obserwując demokratyczna kampanię wyborczą i czytając wyborcze plakaty-wydawało mi się, że pogłowie świń rośnie.. A tu jest wprost przeciwnie.. Maleje! Jak to trzeba się wsłuchiwać w głos nauki.. A nie opierać się na emocjach, na których decydenci i kręcący kołem demokracji próbują oprzeć wybór władz.. Liczba świń z pewnością rośnie! GUS się pomylił… Nie pomylił się natomiast pan prezydent Bronisław Komorowski, dawniej z Platformy Obywatelskiej, Unii Wolności, Unii Demokratycznej, Stronnictwa…. który podpisał ustawę o imprezach masowych, co między innymi oznacza, że na stadionach i podczas koncertów spożywanie piwa będzie legalne. Konkretnie piwa o zawartości alkoholu do 3,5 % alkoholu…… nieprodukowanego w Polsce (????). Nie przeszkadza panu prezydentowi ustawa o wychowaniu w trzeźwości, której konstrukcję zapoczątkował jeszcze towarzysz generał Jaruzelski w roku 1982. I to wszystko przed igrzyskami EURO 2012- popatrzcie państwo jak się spieszył. Ciekawe, jakie firmy będą sprzedawały to piwo o zawartości do 3,5 % alkoholu? Ustawa o wychowaniu w trzeźwości zabrania w swej treści spożywania alkoholu na stadionach i koncertach.. Sami uchwalają prawne bzdety, a potem nawet tych bzdetów nie szanują.. Tak jak z Komitetem Nowej prawicy.. 21 Zarejestrowanych okręgów daje teoretycznie prawo do rejestracji pozostałych okręgów, ale nie wszystkim.. Tylko tym, którym daje.. Jak można w ogóle uchwalać ustawę zabraniającą robienia czegokolwiek w miejscu gdzie rządzi ktoś inny.. Mam prywatny sklep, prywaty stadion, prywatną halę- i chcę zrobić w niej imprezę.. To ja powinienem decydować, co będzie robione tam, gdzie rządzę ja. Ale tak naprawdę nie rządzę ja. Rządzą inni. To ONI decydują o tym, co mam robić ja. ONI uchwalą, ONI regulują, ONI decydują.. I nawet jak uchwalą- to nie jest to ważne, bo zawsze można iść na skróty.. Raz prawo jest burżuazyjne, a raz – jest ”przeżytkiem burżuazyjnym”.. Jak twierdził Lenin.. To, po co leninowcy - uchwalają prawo? Chyba dla jaj! Żeby było śmieszniej.. A jak już jesteśmy przy Leninie, to on właśnie sformułował zbitkę” pożyteczny idiota”. Między innymi miał na myśli Maksyma Gorkiego, który służył komunizmowi w dobrej wierze.. Myślał, że to dobro. To właśnie jest” pożyteczny idiota”. Ma przełożenie na tłum- i władza wystawia go do własnych celów.. Do celów propagandowych. Właśnie władza wykorzystuje znanych ludzi do realizacji swoich celów.. Agitują za pójściem do demokratycznych wyborów.. Bo władza chce mieć jak największą i najszerszą legitymację. Żeby zawsze mogła powiedzieć: lud nas wybrał! Kilka dni temu namawiali do pójścia do urn: Monika Brodka, Maciej Stuhr i Jurek Owsiak. Przecież nie pójście do wyborów- też jest wyborem. Ale dlaczego wszyscy mają pójść? I głosować na tych samych od dwudziestu lat, którzy robią to samo, nawet gorzej z wyborów na wybory.. Jak władzy zależy na tym, żeby lud chodził i na nich głosował, to najlepiej zrobić przymus wyborczy, tak jak w Grecji- i jak to się skończyło? Grecja bankrutuje.. Jak ktoś nie widzi wyboru dla siebie- to po prostu na wybory nie idzie.. Może wyznaje zasadę, że” gdyby wybory miały coś zmienić, władza zakazałaby wyborów”. I nie chodzi. Ma do tego prawo! Ale, żeby angażować znane blade twarze, do zapędzania Irokezów do wyborów? W żadnym indiańskim plemieniu nie było żadnych wyborów demokratycznych i do tego większością.. Na żadnym westernie nie widziałem nigdy urn dla Indian.. Chociaż… Najwyższy czas nakręcić western, w którym Indianie idą tłumnie do urn wyborczych i wybierają sobie wodza.. Żeby prowadził ich do walki z Bladymi Twarzami.. Blade Twarze, tak jak wcześniej - rozdają Indianom „ wodę ognistą”, łamiąc ustawę o wychowaniu w trzeźwości, którą wcześniej podpisał pan prezydent Komorowski.. Czy to nie jest dobry - co prawda wstępny - scenariusz na dobry film? Pan Pasikowaki powinien się tym zainteresować.. Zamiast kręcić kolejną propagandówkę o Jedwabnem.. Wcześniej nakręcił dobry film o dobrych ubekach.. Psia - mać! WJR
Dróg nie ma, ale będzie za to obowiązkowy system ratunkowy „e-call”, 30km/h w mieście. Jak donosi ONET urzędnicy z Komisji Europejskiej mają nową zachciankę, która spowoduje wzrost kosztów zakupu nowych aut oraz możliwość śledzenia w czasie rzeczywistym ruchów aut. Pod pretekstem podniesienia bezpieczeństwa podróżowania autami KE chce zmusić producentów samochodów do instalacji od roku 2016 w nowych autach systemu alarmowego „e-call”. Ma to zdaniem urzędników przyspieszyć dojazd zespołów ratunkowych do ofiar wypadków i zwiększyć dzięki temu szanse na przeżycie poszkodowanych. W autach mają zostać zainstalowane nadajniki GSM, które będą informowały poprzez sieć operatorów telefonii komórkowej centrum zarządzania dostępne pod numerem 112 o lokalizacji pojazdu i wypadku. System ma wysyłać sygnał alarmowy w przypadku wypadku nawet wówczas, gdy kierowca jak i pasażerowie będą nie przytomni i nie zdolni go użyć. Oczywiście zachodzi zrozumiała obawa, że system zostanie użyty do śledzenia on-line poruszających się pojazdów bez wiedzy właścicieli aut w taki sam sposób, w jaki śledzeni są dzisiaj posiadacze telefonów GSM (w większości niemający nawet świadomości tego faktu), których położenie w mieście można zlokalizować z dokładnością do 3m. Unijni urzędnicy zapewniają oczywiście, że system będzie „uśpiony” i włączy się tylko w czasie wypadku (ręcznie lub automatycznie) tak samo jak włączają się poduszki powietrzne. Oczywiście nikt nie da nam żadnej gwarancji, że te zapewnienia mają jakiekolwiek podstawy i będą respektowane, gdy auta wyposażone w ten „system” wyjada na drogi. Wysoce prawdopodobne wydaje się, że na skutek „błędu oprogramowania ” lub „błędu człowieka” system będzie przesyłał powiadomienia do centrów monitoringu, dzięki czemu pozycja pojazdu będzie natychmiast do zlokalizowania przez centrum operacyjne. Gdyby tak jeszcze wyposażyć go w funkcje transmisji głosu można by podsłuchiwać (oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”) treści rozmów prowadzonych w pojeździe przez nie świadomych pasażerów. Już dziś w podobny sposób śledzona jest każda transakcja kartą płatniczą, co pozwala z grubsza prześledzić trasę poruszania się jej właściciela (kłania się słynny pobyt karty kredytowej Aleksandra Kwaśniewskiego na Teneryfie (niektórzy twierdzili, że w Irlandii) zamiast na spotkaniu w Cetniewie z Wołodią Auganowem w wyniku, czego redakcja nie istniejącego już „Życia” musiała odszczekać swoje dywagacje). W podobny sposób monitorowany jest od lata tego roku (2011) ruch samochodów ciężarowych na płatnych odcinkach dróg krajowych i autostrad, o czym sygnalizowano we wpisie Horror na drogach, – czyli podwyżka PO-datków w ramach „e-myta”. Obecnie monitorowane mają być nasze pojazdy osobowe a w docelowej perspektywie my sami zwłaszcza, jeśli wyposażymy się w rekomendowany już w niektórych krajach do wszczepienia bio-chipy. Oczywiście za potrzebę niesienia nam sprawnie pomocy przez unijnych urzędników oraz naszą inwigilacje zapłacimy my sami. Wspomniane nakazy ze strony urzędników KE spowodują, bowiem podwyżkę ceny nowego auta (niby skromne 100euro), którą producent przerzuci na klienta. Podobnie operatorzy sieci komórkowych obciążą kosztami działania nowego systemu wszystkich swoich abonentów. Patrząc z szerszej, „europejskiej” perspektywy nasi tubylczy „geniusze” z GDDKiA mają jednak wyjątkowo skromne pomysły sprowadzające się do wyrzucenia zaledwie 500 milionów złotych na projekt „Inteligentnego systemu zarządzania ruchem”. Jak by mało było tych dzikich pomysłów ze strony towarzyszy z Komisji Europejskiej swoje 3 grosze w temacie „bezpieczeństwa” musiał dorzucić Euro Parlament ( LINK). W ramach szykowanej do przegłosowania kretyńskiej rezolucji postuluje się między innymi ograniczenie prędkości w obszarze zabudowanym do max. 30 km/h (chodzi chyba o sparaliżowanie ruchu miejskiego i porzucenie samochodów przez kierowców na rzecz komunikacji zbiorowej). Kolejnym pomysłem jest przymusowe instalowanie blokad alkoholowych w nowych samochodach, które uniemożliwiłyby uruchomienie samochodu nie trzeźwemu kierowcy (powstanie chyba nowa usługa dla pijanych kierowców dmuchanie na „odpał”`). Dodatkowo euro posłowie chcą zakazać używania wykrywaczy radarów i „anty radarów”, czyli urządzeń zakłócających radary. Nawet drogowy GPS z informacjami o rozmieszczeniu radarów będzie zakazany do użycia. Zasadniczo idąc świetlistą ścieżką wytyczoną nam przez towarzyszy z KE i PE niedługo by poruszać się własnym autem trzeba będzie zapewnić przed nim młodziana idącego z czerwoną flagą w ramach ostrzeżenia a o zbliżaniu się pojazdu. Sam zaś pojazd będzie niesiony na barkach przez grupę tragarzy posiadających stosowne kwalifikacje potwierdzone unijnymi certyfikatami 2-AM – blog
Nietykalny przeciwnik lustracji Wojciech Sadurski był traktowany przez SB „w białych rękawiczkach”. Esbecy bali się zastosowania agresywnych metod werbunku i represji wobec syna członka nomenklatury PRL. Wojciech Sadurski, profesor prawa i publicysta, nigdy nie krył niechęci do lustracji i PiS. Wielokrotnie dawał temu wyraz w artykułach i na blogu.
„Akta esbecji będą dostępne” Tak o lustracji pisał w marcu 2007 r.: „Oto państwo polskie zafundowało swym obywatelom igrzyska lustracyjne, ku uciesze gawiedzi i zażenowaniu grup nimi objętych. Oficjalne uzasadnienie, że chodzi o obronę bezpieczeństwa państwa, jest już zbyt kłamliwe i zbyt absurdalne, więc coraz rzadziej – zauważcie to Państwo – występuje w oficjalnej propagandzie. No, bo jak uznać, że każdy dzisiejszy radca prawny, notariusz, docent geologii, komornik albo biegły rewident, który przed dwudziestu lub więcej laty splamił się nawet donosicielstwem (dodajmy: wstrętnym i moralnie hańbiącym), może być zagrożeniem dla demokratycznej Polski. (…) Chociaż akta esbecji i tak będą dostępne, to zadajmy tym wszystkim intelektualistom jeszcze jeden test: a może pomieszają się w zeznaniach? Chodzi, więc o to, by pewnych ludzi złamać, upokorzyć i upodlić.W tym celu powołane zostało państwo w państwie, pod nazwą IPN, które teraz będzie miało władzę nad reputacją i losem setek tysięcy ludzi (…). A nie da się ukryć, że IPN ma marną reputację: jak podaje »Życie Warszawy« za Pentorem, tylko 37,6 procent uważa, że sposób, w jaki IPN weryfikuje informacje o agentach SB, jest rzetelny i obiektywny; 42,6 procent uważa, że nie, a 19,8 procent nie wie. I to właśnie te chłopaki, pod wodzą Kurtyki i Żaryna, będą decydowały, czy pani profesor Hanna Świda-Ziemba, aby nie jest kłamcą lustracyjnym…” (Salon24.pl, „Kochany Panie Ionesco, czyli rzecz o lustracji”). Sadurski dezawuując lustrację, nigdy nie wyjawił swoim studentom i czytelnikom, że zapewne tylko dzięki pozycji ojca nie spotkały go kłopoty za odmowę współpracy z PRL-owskim wywiadem. Tylko syn prominenta w PRL mógł sobie w latach 70 pozwolić bez konsekwencji na „olanie” nagabującego go esbeka. Mimo takiego zachowania młody naukowiec Uniwersytetu Warszawskiego bez problemu dostał paszport i wyjechał na kilkumiesięczne stypendium do Francji w 1975 r. Tak jak pisał Sadurski, „akta esbecji będą dostępne”. Oto i one.
Sprawdzony ideologicznie Funkcjonariusze Wydziału VI Departamentu I MSW, czyli wywiadu, zainteresowali się młodym asystentem na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego Wojciechem Sadurskim po uzyskaniu informacji, że ma zamiar późną jesienią 1975 r. wyjechać do Francji na 10-miesięczne stypendium naukowe tamtejszego rządu do Instytutu Nauk Politycznych. Wybierał się tam razem z żoną. 10 września 1975 r. powstał „Raport o zezwolenie na przeprowadzenie rozmowy sondażowej – werbunkowej” napisany przez ppor. Leszka Sokulskiego, młodszego inspektora Wydziału VI Departamentu I MSW (wydział ten prowadził działania wywiadowcze we Francji, Włoszech z Watykanem i w Belgii). „W związku z jego wyjazdem do Paryża widzę potrzebę dokonania pozyskania S.W. do współpracy dla naszych celów operacyjnych. Z posiadanych przez nas informacji wynika, że figurant jest człowiekiem dobrze orientującym się w problemach polityki międzynarodowej, rzutkim i energicznym. Z ramienia UW i organizacji międzynarodowych (SSP ONZ) [Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ – przyp. aut.] wielokrotnie przybywał za granicą, uczestnicząc w międzynarodowych konferencjach i imprezach, np. Konferencji Sił Społecznych Państw Nadbałtyckich, „Pembroke Conference” i innych. Przebywał w wielu krajach Europy Zachodniej oraz w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej (jeszcze podczas szkoły średniej)” – tak ppor. Sokulski uzasadniał cel werbunku Sadurskiego jako kontaktu operacyjnego (KO). Za takim wyborem naukowca jako współpracownika wywiadu przemawiał też fakt, iż Sadurski był „sprawdzony ideologicznie” – podczas studiów na UW aktywnie działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich (trzykrotnie został wybrany na członka Plenum Rady Wydziałowej ZSP). Mimo to wywiadowca podchodził do Sadurskiego ostrożnie. „W rozmowie będę bazował na argumentach natury patriotycznej i powinnościach obywatelskich Ze względu na pozycję ojca będę unikał jakichkolwiek sytuacji mogących spowodować u S.W. wrażenie, że próbuję go pozyskać do współpracy w drodze nacisku.(…) W razie odmowy współpracy zakończę spotkanie zobowiązaniem S. W. do rozmowy po powrocie do kraju, zrelacjonowaniem pobytu oraz zażądam podpisania oświadczenia o zachowaniu w tajemnicy faktu i treści rozmowy z pracownikiem MSW” – relacjonował ppor. Sokulski.
Pod presją życiorysu Ostrożność oficera wywiadu nie powinna dziwić. Już w momencie „opracowywania” przez wywiad Wojciecha Sadurskiego życiorys ojca – Franciszka Sadurskiego – mógł bardziej wrażliwego esbeka przyprawić o palpitację serca: „W 1939 r. zaangażował się w działalność niepodległościową. Współtworzył Chłopską Organizację Wolności Racławice. W połowie 1940 r. wstąpił do Batalionów Chłopskich. Działał na terenie powiatu puławskiego. Został mianowany komendantem obwodu Lublin Okręgu Lublin. Brał udział w licznych akcjach zbrojnych, m.in. w akcji na pociąg amunicyjny pod Gołębiem, walkach o wieś Barłogi i starciach z wycofującymi się Niemcami w Kurowie.
Był redaktorem naczelnym podziemnej gazetki »Orle Ciosy«. Po II wojnie światowej przez szereg kadencji wykonywał mandat posła na Sejm PRL z rekomendacji ZSL. W IV kadencji (1965–1969) zasiadał w Komisjach Mandatowo-Regulaminowej i Wymiaru Sprawiedliwości, zaś w V (1969–1972) w Komisjach Mandatowo-Regulaminowej, Spraw Zagranicznych i Wymiaru Sprawiedliwości. W VII kadencji (1976–1980) był z kolei członkiem Komisji Prac Ustawodawczych oraz Spraw Wewnętrznych i Wymiaru Sprawiedliwości, a w VIII (1980–1985) Komisji Prac Ustawodawczych, Spraw Zagranicznych, Odpowiedzialności Konstytucyjnej oraz Nadzwyczajnej do rozpatrzenia projektu ustawy o Trybunale Konstytucyjnym” (za Wikipedią).
Odmowa bez konsekwencji Do spotkania ppor. Sokulskiego z mgr. Sadurskim doszło 11 września 1975 r. o godz. 10 w kawiarni „Mazowia” przy ul. Ordynackiej. Sokulski na początku spotkania przy kawie ujawnił, że jest oficerem wywiadu. Sadurski jednak niezbyt chętnie z nim rozmawiał. „O wyjeździe do Francji na staż naukowy z żoną, – jako osobą towarzyszącą – nie wspomniał ani słowem. (…) Chcąc pozyskać go dla naszej sprawy, zacząłem łechtać jego próżność i ambicję, tzn. mówić o jego pozycji na uczelni i w organizacjach w sposób pozytywny. Sugerując mu z początku, wreszcie oświadczając expressis verbis, że decyzja zwrócenia się do niego z prośbą o współpracę z nim jest właśnie wynikiem analizy jego postawy ideowej i zaangażowania. Stwierdziłem, że wyjazd do Instytutu Nauk Politycznych pomógłby nam w rozeznaniu tej uczelni od strony ludzi tam pracujących i studiujących, ich idei i przekonań, a także organizacji tego Instytutu. To właśnie te argumenty zmieniły nieco tok rozmowy. S.W. zgodził się na udzielenie nam doraźnej – jak to oświadczył – pomocy, zastrzegając, że nie może to kolidować z jego oficjalnymi zajęciami”. Podczas spotkania pracownik MSW krótko poinstruował Sadurskiego o zagrożeniach, na jakie może być narażony ze strony kontrwywiadu francuskiego. Na zakończenie naukowiec podpisał zobowiązanie do zachowania w tajemnicy „faktu i treści rozmowy z dnia 11 września 1975 roku z pracownikiem Służby Bezpieczeństwa”. Termin następnego spotkania, podczas którego Wojciech Sadurski miał przekazać relację z pobytu na stypendium w Paryżu, ustalono po powrocie na lato 1976 r. Sadurski jednak nie spotkał się z SB. „Kiedy do niego po kilku tygodniach dodzwoniłem się, powiedział mi, że nie ma nic do przekazania i nie widzi potrzeby rozmowy. W związku z taką postawą nie naciskałem i zrezygnowałem ze spotkania” – podsumował oficer wywiadu. Sadurskiego nie spotkały żadne konsekwencje. W latach 80 wyjechał z Polski. Sprawa kontaktu operacyjnego S.W. została w styczniu 1977 roku przekazana do archiwum z powodu „niechęci do współpracy”. Andrzej Borzym
Prezydent podpisał ustawę o dostępie do informacji Prezydent Bronisław Komorowski podpisał nowelizację ustawy o dostępie do informacji publicznej - poinformowała kancelaria prezydenta. Przeciwko ustawie protestowały organizacje pozarządowe, które alarmowały, że ograniczy ona dostęp obywateli do informacji publicznej. Jak zaznacza Kancelaria Prezydenta, Komorowski po ogłoszeniu tej ustawy w Dzienniku Ustaw wystąpi do Trybunału Konstytucyjnego, w trybie kontroli następczej, o zbadanie zgodności z konstytucją trybu jej uchwalenia w zakresie dotyczącym poprawki Senatu wprowadzającej ograniczenie prawa do informacji publicznej. W piątek 16 września, na ostatnim posiedzeniu Sejmu w mijającej kadencji, posłowie przyjęli senacką poprawkę do nowelizacji ustawy o dostępie do informacji publicznej. W myśl poprawki wniesionej przez senatora Marka Rockiego (PO), możliwe będzie ograniczenie prawa do informacji publicznej ze względu na "ochronę ważnego interesu gospodarczego państwa" w dwóch przypadkach - gdy osłabiałoby to pozycję państwa w negocjacjach np. umów międzynarodowych lub w ramach Unii Europejskiej oraz by chronić interesy majątkowe państwa w postępowaniach przed sądami czy trybunałami. Przeciwko tej poprawce protestowały organizacje pozarządowe, w tym m.in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka. O zawetowanie ustawy apelował do prezydenta PiS, PJN i SLD. - Rozumiem, że organizacje pozarządowe mają szczególną wrażliwość, co do kwestii poruszonych w ustawie, ale aktywność polityków, którzy są zaangażowani w trwającą obecnie kampanię, rodzi podejrzenie, że przynajmniej część z nich ma na celu wyłącznie własny polityczny interes - mówił we wtorek prezydent. Komorowski zapowiadał, że ma zastrzeżenia, co do trybu prac nad tą ustawą. - Jako prezydent, muszę podjąć decyzję, ważąc między ryzykiem, że Polska zapłaci gigantyczną karę finansową, a chęcią utrzymania czystych zasad procedowania tego rodzaju trudnych ustaw w Sejmie - oświadczył. Prezydent podkreślał, iż nie może zlekceważyć argumentu, że ustawa ma na celu implementację przepisów unijnej dyrektywy, która powinna być - jak mówił - wprowadzona już sześć lat temu. - A o to, dlaczego tak się nie stało, należałoby pytać wszystkie poprzednie rządy sprawujące władzę w tym czasie - oświadczył Komorowski. Prezydent zauważył, że jeśli nie zastosujemy się do tej dyrektywy, to Polsce będzie groził proces i wyrok skazujący na zapłacenie bardzo poważnej kary finansowej. - Dostrzegam natomiast, że w dotychczasowej debacie nie pojawiły się dotąd żadne opinie znanych konstytucjonalistów, które kwestionowałyby konstytucyjność rozwiązań zawartych w ustawie. Dostrzegam jednak i podzielam pewne zastrzeżenia związane z trybem pracy nad nią. Przypomina to trochę kłopoty związane z ustawą o nasiennictwie, gdzie tryb pracy zaowocował - w moim przekonaniu - niedobrymi rozwiązaniami - podkreślał Komorowski. Według prezydenta, "Senat nie powinien występować w roli inicjatora zmiany na tym etapie prac legislacyjnych". - Ja tu widzę poważny problem i zastanawiam się, jak przeciwdziałać takiej praktyce - zaznaczył prezydent. W ocenie Komorowskiego, szkoda, że debata nad takimi ustawami nie odbywa się jednak na Wiejskiej, a w Pałacu Prezydenckim. Zgodnie z konstytucją, w trybie kontroli następczej z wnioskiem o zbadanie zgodności ustawy z konstytucją może wystąpić m.in. prezydent, marszałek Sejmu, marszałek Senatu, premier, 50 posłów, 30 senatorów, Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego, Prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego, Prokurator Generalny, Prezes Najwyższej Izby Kontroli i Rzecznik Praw Obywatelskich. (tbe, jpo, mj)
Wojewódzki i Figurski uniewinnieni Sąd Rejonowy dla Warszawy Pragi Północ uniewinnił we wtorek Kubę Wojewódzkiego i Grzegorza Figurskiego z zarzutu szydzenie z krzyża, które miało miejsce w ubiegłym roku na antenie radia „Eska Rock – poinformowała agencja ekai. Zdaniem sądu nie doszło do profanacji a jedynie do „kreacji artystycznej”.
Przypomnijmy, że obaj dziennikarze podczas programu „Eska Rock” 20 września 2010 r. przeprowadzili ośmieszający „wywiad” z krzyżem, „bawili się” też w „żywy krzyż”. Kuba Wojewódzki, udając belkę poprzeczną, położył się na plecach Michała Figurskiego, który z kolei wykrzykiwał słowa: „…znalazł się nasz, polsko-żydowski krzyż”. Potem wspólnie dziennikarze wykrzykiwali do płynącej w tle Roty słowa: „tak nam dopomóż Bóg”. Namawiali przy tym pracowników Radia „Eska Rock” do „tworzenia” żywych krzyży. Jak przypomina agencja ekai, w październiku zeszłego roku Ryszard Nowak, przewodniczący Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami, złożył doniesienie do Prokuratora Generalnego o obrazie krzyża. Prokuratura odmówiła wszczęcia dochodzenia. Ryszard Nowak odwołał się od tej decyzji do Sądu, który stwierdził, że dziennikarze mieli prawo szydzić z krzyża, gdyż jest to objaw sztuki i ekspresji artystycznej.
Tadeusz Rozłucki
Sfałszowana notatka agencji wywiadu o strzałach w Smoleńsku, Przez kogo? Nie dowiemy się. ABW właśnie umorzyła śledztwo O sprawie poinformował serwis internetowy „Rzeczpospolitej”. Śledztwo toczyło się z zawiadomienia szefa Agencji Wywiadu gen. Macieja Huni. We wrześniu ubiegłego roku powiadomił on prokuraturę o sfałszowaniu opatrzonej klauzulą „ściśle tajne” notatki dotyczącej rzekomej rozmowy oficera wywiadu z Andriejem Mendierejem, świadkiem katastrofy Tu-154M. Rosjanin miał powiedzieć, że widział, jak rosyjscy żołnierze tuż po katastrofie biegali wokół wraku polskiego samolotu i oddawali strzały z broni maszynowej. I że wyglądało to, jakby „dobijali rannych”. O wątpliwościach, co do autentyczności tego dokumentu „Rz” pisała w listopadzie 2010 r.Śledztwo przejęte przez ABW od Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów potwierdziło, że wśród polityków i dziennikarzy krążyły w sumie trzy notatki dotyczące katastrofy opatrzone logo AW. Oprócz tej dotyczącej Mendiereja był też dokument opisujący m.in. możliwość udostępnienia polskiej prokuraturze badającej okoliczności tragedii nagrania toru lotu Tu-154M pochodzącego z amerykańskiego satelity. „Rzeczpospolita” dotarła do pięciostronicowego uzasadnienia o umorzeniu śledztwa sporządzonego 28 czerwca 2011 r. przez szeregowego Michała Z., inspektora Wydziału I Departamentu Przygotowań Karnych ABW. Wynika z niego, że w sprawie przesłuchano trzech dziennikarzy dysponujących rzekomymi notatkami wywiadu. Według ABW nie było konieczne sporządzenie analizy biegłego, który zbadałby je pod względem autentyczności. Umarzając śledztwo, funkcjonariusz Agencji oparł się na zeznaniach gen. Huni i jego zastępcy Piotra Juszczaka. Obaj stwierdzili, że notatka dotycząca rzekomej rozmowy z Mendierejem jest nieprawdziwa. Według Z. należy, więc przypuszczać, że także pozostałe zostały sfałszowane. Wątku dotyczącego motywów sfałszowania notatki nie sprawdzono. Nieco dziwi niewielkie zaangażowanie śledczych i tempo prac prokuratury oraz ABW. Przesłuchanych jedynie kilku świadków w ponad pół roku nie robi wielkiego wrażenia. Najgorsze, że nie dowiemy się, kto zorganizował prowokację z sensacyjnymi zeznaniami Rosjanina. znp, rp.pl, wpolityce.pl
Metody godne Łukaszenki Artykuł 212 kodeksu karnego jest bardzo wygodny dla Tuska i PO, bo służy – podobnie jak na Białorusi – tłumieniu wolności słowa i represjonowaniu dziennikarzy. W ubiegły poniedziałek rano do moich drzwi zapukał funkcjonariusz policji, który wręczył mi wezwanie do sądu w Warszawie. Zostałem pozwany przez podpułkownika Edwarda Kotowskiego z Białostockiego, b. funkcjonariusza SB, ps. „Pietro”, który w latach 1979-1983 był etatowym pracownikiem wywiadu w Rzymie. Zajmował się tam polskimi duchownymi w Watykanie. Po powrocie do Polski pracował na niejawnym etacie SB. Jest jednym z bohaterów mojej książki pt. „Księża wobec bezpieki”. Skarży mnie jednak nie za książkę, ale za jeden z wywiadów prasowych. O sprawie pisałem w grudniu 2009 r. w „GP” w felietonie „Wilki i pasterze”. Proces ma się odbywać z zastosowaniem prawa karnego. Podstawą oskarżenia jest osławiony artykuł 212, który od czasów stanu wojennego służy do kneblowania wolności słowa, gdyż przewiduje dla publicystów i dziennikarzy karę nawet 2 lat więzienia. W tym wypadku powód domaga się dodatkowo, bagatela, 50 tys. zł. Pecunia non olet. Przeciwko temu artykułowi od kilku lat protestują środowiska dziennikarskie oraz Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Izba Wydawców Prasy i Stowarzyszenie Gazet Lokalnych. Za jego zniesieniem opowiadał się także minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Jednak ekipa Donalda Tuska nic w tej sprawie nie uczyniła. Dlatego też w ostatnim czasie byli funkcjonariusze SB doprowadzili do skazania znanych dziennikarzy, w tym Doroty Kani i Jerzego Jachowicza. Odbyło się już pierwsze posiedzenie sądu, tzw. pojednawcze. Do zawarcia ugody jednak nie doszło, gdyż warunki postawione przez powoda były nie do przyjęcia. Kolejna rozprawa wyznaczona została na 1 grudnia. Przebieg jej i następnych będę komentować na blogu i w „Gazecie Polskiej”. Całą sytuację uważam za kuriozum, rodem z „Procesu” Franza Kafki, gdyż, jako kapelan podziemnej Solidarności i działacz opozycji demokratycznej, a zarazem ofiara represji Służby Bezpieczeństwa, będę sądzony z powództwa b. funkcjonariusza instytucji, która przez dziesiątki lat czynnie zwalczała Kościół katolicki. Poza tym, sam proces kompromituje zarówno układ Okrągłego Stołu, jak i obecną władzę, która przymyka oczy na stosowanie takich bolszewickich metod. Warto to wziąć pod uwagę w chwili, gdy trwa kampania wyborcza, w ramach, której PO mizdrzy się do społeczeństwa obywatelskiego. Nie poddam się. Tak najkrócej mogę odpowiedzieć wszystkim osobom, które w związku ze wspomnianym procesem napisały do mnie listy. Nie skapitulowałem ani w 1985 r., gdy tzw. nieznani sprawcy chcieli mnie uciszyć, ani w 2006 r., gdy antylustracyjne lobby próbowało tego samego, choć trochę innymi metodami. Obiecuję także, że niezależnie od wyniku procesu zaangażuję się w sprawę kasacji owego haniebnego przepisu prawnego. Już dzisiaj wspieram koleżankę redakcyjną Dorotę Kanię, która wysłała swój pozew do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, oskarżając III RP o naruszenie art. 10 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, czyli prawa do swobody wypowiedzi. Podobną skargę wniósł także red. Jerzy Jachowicz. Przejdę do innych spraw. Katolicka Agencja Informacyjna w codziennym przeglądzie prasy ocenzurowała cały mój ostatni felieton pt. „Niezabliźnione rany”, w którym pisałem o trudnych relacjach polsko-ukraińskich i poświęceniu pomnika ku czci ofiar UPA w Chełmie. Nie jest to pierwszy przypadek, gdy pod nóż idą moje felietony, w których wyrażam swoją opinię o postępowaniu np. Cerkwi greckokatolickiej czy Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Szkoda, bo jeżeli Internetowy Dziennik Katolicki ma być wiarygodny dla tych, co go kupują, to powinien omawiać wszystkie teksty, nawet te, które są niewygodne dla niektórych instytucji kościelnych. Można zrozumieć, że za czasów rządów abp. Józefa Życińskiego takie praktyki były dozwolone, ale obecnie, gdy przewodniczącym rady programowej KAI jest bp Stanisław Budzik, powinno to ulec zmianie. Poza tym dziwi fakt, że „Tygodnik Powszechny” jest omawiany w dziale „tygodniki katolickie”. Otóż pismo to ani nie posiada asystenta kościelnego, ani nie jest wydawane przez podmiot kościelny. Uczciwsze byłoby, więc umieszczenie tego pisma w działach, w których omawiane są produkty koncernów medialnych Agora i ITI. Inną sprawą jest list kilku księży z diecezji tarnowskiej, przesłany mi w związku z felietonem pt.”Spór o prawdę ciągle trwa”, w którym piszą m.in. o bp. Wiktorze Skworcu (KAI też to w swoim przeglądzie prasy ocenzurowała). W liście tym poruszają sprawę serii samobójstw księży z owej diecezji. Autorzy listu są za powołaniem komisji watykańskiej, gdyż nie wierzą w wyjaśnienia kurii tarnowskiej. Samobójstwo każdego człowieka jest wielką tragedią, tym bardziej, jeżeli czynu tego dokonuje duchowny. I na dodatek dotyczy to kilku kapłanów w tak krótkim odstępie czasu. Nie chcę na razie pisać o wnioskach, jakie z tych wydarzeń wyciągają autorzy listu, ale zaznaczam jedynie, że taki problem istnieje. Dobrze byłoby, więc, aby zajął się tym nuncjusz papieski w Warszawie, bo w końcu jest to jego obowiązkiem tak prawnym, jak i moralnym. Oby jednak nie postąpił z tym tak jak swojego czasu nuncjusz (obecny prymas) abp. Józef Kowalczyk ze skargami napływającymi w sprawie abp. Juliusza Paetza. Problem, bowiem jest zbyt poważny, aby dało się go zamieść pod dywan. Do sprawy jeszcze powrócę.
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
BUSINESS CLIMATE W AMERYCE Dopiero co Gary Locke, nowy ambassador Stanów Zjednoczonych w Pekinie, krytykował rząd Chiński za „undervaluing currency” I „not sufficiently cracking down on intellectual property theft”, i twierdził, że to powoduje, iż „business climate was causing growing frustration”.
http://www.bloomberg.com/news/2011-09-20/china-business-climate-causing-growing-frustrations-locke.html
A tu tymczasem Prezes Coca Coli – Muhtar Kent – w rozmowie z FT twierdzi, że „US becoming a less friendly business environment than China”.
http://www.ft.com/intl/cms/s/0/071f902c-e636-11e0-960c-00144feabdc0.html#axzz1ZERWan64
Nie jest to do końca prawda, bo rząd Stanów Zjednoczonych robi co może, żeby wesprzeć amerykański biznes. Przekazał między innymi w 2009 roku z podatków ściągniętych od obywateli, które ma zamiar podwyższyć, 527 mln USD na kredyt dla Solyndra LLC produkującej panele słoneczne „to support innovation” w ramach wspierania szeroko reklamowanego w poprzedniej kampanii wyborczej programu wspierania rozwoju „czystej energii”. Z „roboczą wizytą” we Fremont w Kalifornii - siedzibie Solyndra – był nawet sam Pan Prezydent Obama, który powiedział robotnikom że „the promise of clean energy isn’t just an article of faith”.
http://www.bloomberg.com/news/2011-09-13/solyndra-failure-is-seen-blunting-obama-drive-to-aid-clean-energy-startups.html
Solyndra właśnie zbankrutowała. Pewnie, dlatego, że dostała za mało. Gdyby tak dostała nie 527 mln USD, tylko 5,27 mld USD to nadal świeciłaby przykładem dla innych – jak twierdzili urzędnicy z Departamentu Energii wypłacając kredyt. Może też nie było „dostatecznego nadzoru” – podobnie jak nad „instytucjami finansowymi”? Co prawda audytor – PWC – w sprawozdaniu za 2009 rok opublikowanym w marcu 2010 roku wyraził wątpliwości, czy Solyndra jest w stanie nadal prowadzić działalność, ale w memencie udzielania kredytu, ale widocznie urzędnicy nie mogli zgłębić prawdziwego stanu finansów kredytobiorcy. Trzeba, więc „wzmocnić” nadzór. Nie wszyscy oczywiście stracili tyle samo. Otóż w lutym 2011 roku nastąpiła zmiana przepisów o spłacie kredytów na "czystą energię ", które przewidują, że w razie bankructwa beneficjentów programu najpierw będą zaspokajane roszczenia inwestorów (wielu sponsorów poprzedniej kampanii Obamy), a dopiero potem podatników. Ci sponsorzy chyba nie podzielają poglądów Prezesa Kenta, że otoczenie biznesu w Ameryce jest nieprzyjazne. Gwiazdowski
Służby stawiają na Palikota Scenariusz do złudzenia przypomina wydarzenia sprzed roku z kampanii prezydenckiej. Ignorowany przez prorządowe media skandalista Janusz Palikot przez pewien czas pozostawał w ukryciu, a tuż przed końcem kampanii ze zdwojoną siłą pojawił się w mediach, które lansowały go na wszystkie możliwe sposoby.
Gra toczy się o najwyższą stawkę. Wejście partii Palikota do Sejmu oznacza koalicję z PO i uratowanie jej życia. Publikacja książki Palikota, nagłaśnianie jego najbardziej bzdurnych akcji czy uruchomienie dziesięć dni przed wyborami tygodnika „Wprost przeciwnie”, gdzie jednym z najważniejszych autorów jest Robert Leszczyński startujący w wyborach z listy Palikota, to elementy kampanii, która ma zaprowadzić do Sejmu czarnego konia, czyli partię skandalisty PO. Tak jak cztery lata temu służby reprezentowane przez funkcjonariuszy PRL postawiły na PO, teraz ich sympatia zwróciła się ku ruchowi Palikota, by pomóc Platformie w zachowaniu większości rządowej.
„Nie” podaje rękę Po złożeniu przez Janusza Palikota mandatu Platformy Obywatelskiej wydawało się, że jest on skazany jedynie na nic nieznaczące happeningi i polityczny niebyt. Uruchomienie skrajnie antyklerykalnych wyborców nastąpiło po wywiadzie Palikota dla Jerzego Urbana w brukowym tygodniku „Nie”. Były polityk PO manifestował swoją nienawiść do chrześcijaństwa i tradycyjnie obrażał w nim śp. prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego, który zginął w smoleńskiej katastrofie. Promowanie Palikota przez „Nie” nie powinno być żadnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę to, że wydawcą tygodnika jest Hipolit Starszak, jeden z najważniejszych funkcjonariuszy peerelowskiej bezpieki. Nazwisko Hipolita Starszaka pojawia się w najgłośniejszych sprawach politycznych dotyczących środowiska związanego z Adamem Michnikiem. W 1982 r. razem z prokuratorem Bolesławem Klisiem w gmachu Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie przeprowadził rozmowę z Lechem Wałęsą. W jej trakcie internowanemu przewodniczącemu Solidarności przedstawiono do podpisania oświadczenie, z którego wynikało, iż został zapoznany z obowiązującym stanem prawnym i ewentualnymi konsekwencjami wynikającymi z jego naruszenia. Wałęsa odmówił jego podpisania, twierdząc, że „od czterech lat niczego nie podpisuje”. Jednocześnie zapewnił, że „będzie się starał” nie wchodzić w kolizję z przepisami prawa, a zakazów, o których mowa w oświadczeniu, świadomie nie naruszy – pisali w artykule zamieszczonym w miesięczniku „Arcana” pt. „Chcemy panu pomóc” Sławomir Cenckiewicz i Grzegorz Majchrzak, przytaczając stenogram z rozmowy Klisia, Starszaka i Wałęsy. To pod jego nadzorem toczyło się śledztwo w sprawie zamordowanego przez funkcjonariuszy SB ks. Jerzego Popiełuszki. Mocodawcy esbeków nigdy nie znaleźli się na ławie oskarżonych. To za kadencji zastępcy prokuratora generalnego Hipolita Starszaka nie wyjaśniono, kto przyczynił się do śmierci walczących o wolność i wiarę księży: Stefana Niedzielaka, Sylwestra Zycha, Stanisława Suchowolca. Ich zabójców nigdy nie znaleziono, a śledztwa – jak głosi powszechna opinia – tuszowały sprawę. Janusz Palikot odwołuje się nie tylko do czytelników „Nie” – jego zwolennikami są w dużej mierze także ludzie skupieni wokół skrajnie antychrześcijańskiego tygodnika „Fakty i Mity”. Z tygodnikiem współpracował Grzegorz Piotrowski, jeden z zabójców księdza Jerzego Popiełuszki. Na listach partii Palikota znalazł się były ksiądz – Roman Kotliński, założyciel „Faktów i Mitów”, w których zatrudniał Piotrowskiego – w tygodniku ukazał się cykl wywiadów z byłym esbekiem pt. „Nie zabiłem księdza Popiełuszki”.
Z listy Ruchu Palikota kandyduje także zastępca redaktora naczelnego „Nie” Andrzej Rozenek. Jako dziennikarz tygodnika Urbana napisał cykl tekstów o rzekomej łapówce, którą miał dostać od barona paliwowego prokurator Wełna, prowadzący śledztwo w sprawie mafii. Według mediów w próbie kompromitacji Wełny miały uczestniczyć Wojskowe Służby Informacyjne, stojące za częścią spółek paliwowych. W styczniu 2007 r. warszawska prokuratura postawiła dziennikarzowi „Nie” zarzut pomówienia w mediach osoby o postępowanie, które może narazić ją na utratę zaufania potrzebnego do wykonywania danego zawodu. Po dojściu do władzy Platformy Obywatelskiej sprawa została umorzona. Teraz Rozenek jest liderem listy Palikota – kandyduje z pierwszego miejsca w Katowicach. „W 2010 roku uczestniczył, jako jeden z trzech pierwszych Polaków (obok L. Millera i A. Michnika) w Klubie Wałdajskim, dorocznej międzynarodowej konferencji pod auspicjami premiera Rosji Władimira Putina i ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa” – czytamy w biogramie Andrzeja Rozenka na stronie internetowej Ruchu Palikota.
Służby z Palikotem Byli funkcjonariusze służb specjalnych PRL i aparatu partyjnego otaczali Palikota od początku jego kariery biznesowej. W „Kramie” – jednej z pierwszych spółek Palikota – wiceprezesem ds. handlowych, a później wieloletnim współpracownikiem polityka był Michał Zubrzycki, były dyrektor i szef POP w Energopolu. Co ciekawe, w tym czasie księgowym w Energopolu był Tadeusz Olejnik, były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, ojciec publicystki Moniki Olejnik. Z dokumentów znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej wynika, że Tadeusz Olejnik i Michał Zubrzycki służbowo wyjeżdżali do ZSRR. Kolejnym byłym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa w otoczeniu Palikota jest Artur Bara. Po 1990 r. został on współwłaścicielem agencji ochrony Bako. Palikot wspiera Biłgorajskie Stowarzyszenie Kulturalne im. I.B. Singera, którego prezesem jest prof. Paweł Śpiewak, zastępcą Henryk Wujec, a skarbnikiem wspomniany Artur Bara, który od lat działa też w samorządzie – należy do Klubu Radnych Lewicy. W gronie współpracowników skandalisty do niedawna był Tadeusz Zielniewicz, aktywny członek najpierw SZSP, a następnie ZSMP, gdzie pełnił funkcję sekretarza komisji kultury w zarządzie wojewódzkim ZSMP. W 1980 r. powołano go do pracy w komitecie wojewódzkim PZPR, a na początku 1982 r. został wojewódzkim konserwatorem zabytków. W ubiegłym roku minister kultury Bogdan Zdrojewski powołał Tadeusza Zielniewicza na stanowisko dyrektora Łazienek Królewskich. Dorota Kania, Wojciech Mucha
Podwójna ściema w sprawie 300 mld zł Sugerowanie, że przy pomocy kwoty 300 mld zł można pokryć większość potrzeb inwestycyjnych w naszym kraju w ciągu najbliższych 7 lat jest naigrawaniem się z inteligencji Polaków.
1. Platforma jak wynika z kolejnych jej spotów wyborczych oparła ostatnie tygodnie kampanii na tych poświęconych już nie tylko „załatwieniu” 300 mld zł pochodzących z nowego budżetu UE na lata 2014-2020 ale także na tym, na co będzie je wydawała żeby jak to obiecywano 4 lata temu „ Polakom żyło się lepiej- wszystkim”.W pierwszym spocie z tej serii Przewodniczący PE Jerzy Buzek, komisarz ds. budżetu Januszem Lewandowskim, szef MSZ Radek Sikorski i sam Premier Donald Tusk zapewniają, że oni i tylko oni gwarantują „załatwienie” takich pieniędzy. W kolejnych minister Arłukowicz chce wydawać te pieniądze na mieszkania dla młodych, minister Kopacz na wyposażenie szpitali w specjalistyczny sprzęt, minister Kwiatkowski na skrócenie kolejek w sądach, a Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, chce budować drogi, żeby pracownicy i uczniowie nie spóźniali się do pracy i do szkół (szczególnie to ostatnie zamierzenie jest wiarygodne, gdy się popatrzy jak budowane są drogi w Warszawie).
2.Pierwsza ściema Platformy wynika z tego, że budżet UE na lata 2014-2020 będzie prawdopodobnie uchwalony dopiero na początku 2014 roku i konia z rzędem temu, kto już w tej chwili jest w stanie powiedzieć jak duży on będzie, a już określenie ile pieniędzy przypadnie poszczególnym krajom członkowskim, to wręcz działalność wróżbiarska. Wynika to głównie z coraz trudniejszej sytuacji gospodarczej i finansowej w wiodących krajach UE. Stąd właśnie list do Komisji Europejskiej podpisany przez przywódców aż 11 państw członkowskich ( w tym Niemiec i Francji), które chcą zmniejszenia projektu budżetu UE aż o 120 mld euro do około 900 mld euro, czyli zdecydowanie poniżej 1% PNB Unii Europejskiej. To źle rokuje dla krajów takich jak Polska. Ale jak widać Platforma na tym swoistym „wróżeniu z fusów” oparła nie tylko wystąpienie programowe Tuska na ostatniej konwencji wyborczej, ale także ostatnie tygodnie swojej kampanii wyborczej, skoro temu zagadnieniu poświęca spoty i billboardy, w których obiecuje i obiecuje bez końca. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale już w tej chwili sporo wskazuje na to, że batalia o „duży” budżet została przegrana w momencie, w którym się zaczęła i stało się to podczas polskiej prezydencji. Ten swoisty „prezent” przygotowała Premierowi Tuskowi jego przyjaciółka Pani Kanclerz Angela Merkel, bo to inicjatywa Niemiec była głównym motorem napędowym tzw. listu 11-stu.
3. Druga gigantyczna ściema w sprawie 300 mld zł to sugerowanie Polakom, że ta kwota przez 7 lat będzie podstawą wszystkich przedsięwzięć rozwojowych, jakie będzie podejmował rząd. W tej sytuacji wypada przypomnieć, że wydatki inwestycyjne w Polsce (stopa inwestycji, czyli relacja nakładów na środki trwałe brutto do PKB) wynoszą średnio ponad 20% PKB, a w roku 2010 sięgnęły nawet 25% PKB, czyli ich wartość przekroczyła 375 mld zł. Jeżeli optymistycznie przyjąć, że Polska w nowej perspektywie finansowej UE te 300 mld zł otrzyma, to rocznie będzie to kwota 40 mld zł i jeżeli nawet w całości zostanie przeznaczona na inwestycje, (choć środki europejskie tak wydatkowane nie są) to będzie stanowiła zaledwie 10% całości wydatków inwestycyjnych. Sugerowanie, więc, że przy pomocy kwoty 300 mld zł można pokryć większość potrzeb inwestycyjnych w naszym kraju w ciągu najbliższych 7 lat jest naigrawaniem się z inteligencji Polaków.
4. Choćby te dwa fakty pokazują, pod jakim parasolem ochrony medialnej jest Platforma. Gdyby na przykład PiS nakręcił tak „głupawe” spoty to rozebrane zostałyby one na czynniki pierwsze i wręcz wyszydzone. W przypadku Platformy żaden z dziennikarzy nie zapyta ani o to, w jaki sposób na blisko 3 lata przed uchwaleniem unijnego budżetu można i wiedzieć, jaka kwotę otrzyma jeden z 27 krajów członkowskich albo, dlaczego pieniądze unijne maja być wręcz jedyną podstawą naszego rozwoju w sytuacji, kiedy prawdopodobnie będą stanowiły tylko 10% całości naszych wydatków inwestycyjnych. Ale w warunkach pełnej demokracji i równowagi politycznej w mediach to wcale nie jest aż takie dziwne. blog Zbigniewa Kuźmiuka
Wygraliśmy pierwszą potyczkę w sprawie gazu łupkowego w PE! "Przed nami dużo poważniejsze starcie" Mniej niż 10% posłów do Parlamentu Europejskiego podpisało deklarację wzywającą do unijnego zakazu wydobycia gazu niekonwencjonalnego. 6 października mija ostateczny termin zbierania podpisów pod dokumentem zaproponowanym głównie przez francuskich posłów prawicy i lewicy. By dokument stał się zaleceniem Parlamentu Europejskiego potrzebnych jest 369 podpisów - więcej niż połowa z 736 posłów zasiadających w tej kadencji PE. Poseł PiS do PE Konrad Szymański od początku zarejestrowania tego dokumentu prowadził kampanię podważającą jej podstawy merytoryczne oraz polityczny sens. Poniżej znajdą Państwo memorandum, które wielokrotnie trafiło do wszystkich posłów do PE w ciągu ostatnich 4 miesięcy. "Wygraliśmy istotną potyczkę z oponentami gazu łupkowego w Parlamencie. Najbardziej radykalny postulat wprowadzenia europejskiego moratorium na badania i wydobycie gazu niekonwencjonalnego padł. - mówi Konrad Szymański. Przed nami dużo poważniejsze starcie, które będzie się koncentrowało wokół regulacji unijnych, które są decydujące dla opłacalności wydobycia tego gazu. Komercjalizacja tego gazu może być utrudniona np. przez zawyżenie europejskich standardów w zakresie ochrony środowiska, wód gruntowych, ochrony, jakości gleby, czy zasad uzyskiwania pozwoleń administracyjnych na inwestycje w gaz niekonwencjonalny. W każdym z tych aspektów Unia może uderzyć w ekonomiczny sens wydobycia tego gazu. Efektem może być sytuacja, w której nikt niczego nie zabrania, wprost, ale gaz niekonwencjonalny przestaje być konkurencyjny wobec dotychczasowych dostaw." Jesień będzie czasem intensywnych debat o gazie niekonwencjonalnym w Parlamencie Europejskim. 3 października br. na forum Komisji Ochrony Środowiska PE (ENVI) będzie przedstawiona bardzo krytyczna ekspertyza nt. ekonomicznych i środowiskowych aspektów wydobycia gazu niekonwencjonalnego. 5 października br. na forum Komisji Przemysłu (ITRE) wystąpią eksperci i przedstawiciele przemysłu, by przedstawić swoje opinie w sprawie gazu niekonwencjonalnego (z Polski głos zabierze Marek Karabuła, Wiceprezes PGNiG S.A.) 13 października br. w PE odbędzie się konferencja EKR nt. znaczenia gazu niekonwencjonalnego dla środowiska, polityki klimatycznej i bezpieczeństwa energetycznego UE. W listopadzie odbędzie się także seminarium nt. ukraińskich planów wykorzystania gazu niekonwencjonalnego. Obie imprezy organizowane są przez Posła PiS do PE Konrada Szymańskiego i Grupę EKR.
źródło: EKR
Polscy naukowcy komentują ujawnione oszustwo noblisty sprzed lat Hipoteza noblisty Hermanna J. Mullera dotycząca promieniowania jonizującego, a podważona niedawno w międzynarodowych publikacjach, jest jednym z powodów panującej dziś radiofonii – uważają polscy naukowcy z Narodowego Centrum Badań Jądrowych w Świerku.
Z publikacji we wrześniowym numerze „Archives of Toxycology” wynika, że laureat Nagrody Nobla z 1946 r., Hermann J. Muller, zataił wiedzę podważającą wnioski, które wcześniej wyciągnął z własnych doświadczeń - poinformował w przesłanym PAP komunikacie rzecznik NCBJ, dr Marek Pawłowski. Muller, amerykański profesor zoologii, jest twórcą hipotezy LNT (od ang. Linear No-Threshold Theory) mówiącej, że każda, nawet najmniejsza dawka promieniowania jonizującego jest statystycznie szkodliwa dla organizmów żywych. Polscy eksperci z NCBJ zauważają, że praca Mullera stała się podstawą restrykcyjnych i kosztownych zaleceń Międzynarodowej Komisji Ochrony Radiologicznej i jest jednym z powodów panującej do dziś radiofobii. Swoją hipotezę Muller wysunął na podstawie badań prowadzonych w latach dwudziestych XX w. nad populacją muszek owocówek. Wynika z niej, że nawet najmniejsze dawki promieniowania jonizującego wywierają negatywny wpływ na populację organizmów żywych. „Hipoteza ta jest sprzeczna ze znanym od wieków zjawiskiem hormezy – pozytywnego wpływu na organizmy małych dawek niektórych czynników, które stają się szkodliwe, gdy ich dawka staje się duża” – podkreślił dr Pawłowski. Mimo to hipoteza LNT przez lata była dogmatem w medycynie i w świadomości społecznej, a jej twórca otrzymał za swoje badania w 1946 r. Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny. Tymczasem z korespondencji, ujawnionej ostatnio przez profesora Edwarda Calabrese’go w czasopiśmie „Archives of Toxycology” wynika, iż Muller w chwili odbierania Nobla w 1946 r. znał wyniki badań amerykańskiego genetyka, Curta Sterna, zaprzeczające jego własnej teorii. Mimo to nawet się do nich nie odniósł w trakcie swego noblowskiego wykładu. „Jedynymi cytowanymi przez Mullera pracami zostały te, które potwierdzały jego własną tezę, a więc mieliśmy do czynienia z klasycznym zatajeniem prawdy – skomentował prof. Ludwik Dobrzyński z NCBJ. - Muller prowadził swoje badania w obszarze dużych dawek, tysiące razy wyższych niż poziom promieniowania naturalnego, i nie miał podstaw do ekstrapolowania rezultatów do obszaru małych dawek, który przebadał Stern”. Według ekspertów NCBJ, współczesne badania pokazują, iż nie ma podstaw, by teorię Mullera traktować poważnie. „Ani w Hiroszimie i Nagasaki, ani w okolicach Czarnobyla nie ma wzrostu uszkodzeń dziedzicznych powodowanych przez promieniowanie – zaznaczył przewodniczący Komisji Bezpieczeństwa Jądrowego NCBJ, prof. Andrzej Strupczewski. - Nie było także takiego wzrostu wśród milionów muszek napromieniowywanych małymi dawkami promieniowania”. Hipotezę LNT – przypomniano w komunikacie - przyjęła przed laty Międzynarodowa Komisja Ochrony Radiologicznej. Do dziś, zdaniem prof. Dobrzyńskiego, funkcjonuje ona, jako dogmat w świadomości społecznej. Stała się np. źródłem norm ochronnych - zdaniem specjalistów NCBJ bardzo wyśrubowanych i kosztownych do spełnienia - w medycynie nuklearnej i w innych obszarach zastosowania technologii jądrowych, m.in. w energetyce. Wyniki Mullera wpłynęły także na poziom obaw społecznych wobec promieniowania, które – niezależnie od działań człowieka – jest naturalnym składnikiem środowiska, w którym żyjemy na Ziemi – zaznaczył rzecznik NCBJ.(PAP) zan/ agt/
Nowa Prawica w całym kraju? Ugrupowanie Janusza Korwin-Mikkego (69 l.) ma jeszcze szansę wystartować w najbliższych wyborach w całej Polsce! Nowa Prawica złożyła skargę do sądu administracyjnego, w której zarzuca Państwowej Komisji Wyborczej bezprawną odmowę rejestracji list wyborczych w całym kraju. Sąd administracyjny może nakazać PKW zmianę decyzji. JKM
Z czym do klienta? „Przysłowia są mądrością narodów” - problem w tym, że pod wpływem telewizji i państwowej przymusowej „oświaty” narody głupieją i nie korzystają z tej skarbnicy mądrości. Kto, na przykład, ośmieliłby w okresie wyborczym powiedzieć, że „Lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć!”? Przecież głupich jest znacznie, znacznie więcej, niż mądrych... Inne przysłowie mówi: „Obiecanki-cacanki - a głupiemu radość”. I jest to myśl absolutnie słuszna. Jednakże w krajach, w których rządzi Najgłupszy Ustrój Świata, politycy zmuszeni są ubiegać się o głosy tzw. „elektoratu”. A, niestety, temu „elektoratowi” trzeba sprawić radość, – bo wtedy zagłosuje na tego, kto go rozradował.
Więc obiecują. Niemal natychmiast po wyborach zaczyna się wykręcanie od złożonych obietnic. Nawet teraz, przed wyborami, przypomina się politykom, że nie zrealizowali obietnic złożonych w poprzednich, albo i jeszcze wcześniejszych wyborach. Nikt tylko nie mówi, że gdyby je zrealizowali, to by było znacznie, znacznie gorzej. To tak, jakby dziecko rozwodzących się rodziców tłumaczyło mamie: „Pamiętasz, obiecałaś mi kilo cukierków dziennie i nie dotrzymałaś; to ja teraz powiem w sądzie, że chcę do taty”. I co ma robić biedna kobieta, święcie wierzącą, że dziecku u niej będzie znacznie lepiej? Cóż: obiecuje dwa kilo cukierków. A po rozprawie stara się, jak może, wykręcić od obietnicy... Ale dziecko jest już zdemoralizowane. Dokładnie tak samo, jak „elektorat”. Ciekawe, że gdy partie obiecują, jak głupie, coś dać – a nie dały – to im się to wypomina. Gdy natomiast PO obiecała nie zabierać – a zabiera - to jakoś ludzie przechodzą nad tym do porządku dziennego. Poza mądrymi, – ale ilu jest mądrych…? W tej chwili PiS obiecało, że zrobi nam ku-ku – a mianowicie zabroni jednemu farmaceucie posiadania kilku aptek. Jeśli ktoś potrzebuje dowodu, że PiS to partia komunistyczna – to właśnie go otrzymał. Ale, oczywiście, można mieć nadzieję, że PiS tej obietnicy nie zrealizuje. Bo już miało taki postulat w programie, już rządziło – i go nie zrealizowało. Na nasze szczęście. Podejrzewam, że mamy dziś w Polsce znacznie więcej aptek, niż farmaceutów – ten pomysł oznaczałby więc zamknięcie części aptek. Jest to kompletny kretynizm, zmierzający, co najmniej do podniesienia cen w aptekach. Bo przecież, gdy zmniejszy się liczba aptek i spadnie konkurencja... Tym niemniej WCzc. Jarosław Kaczyński ponownie z poważną miną ludziom to obiecuje! Jest to nieprawdopodobne: by zyskać głosy kilkunastu tysięcy ludzi, obiecuje WSZYSTKIM, że pogorszy im życie. I jest przekonany, że dzięki temu kretynizmowi zyska głosy, a nie straci!!! W normalnym kraju po złożeniu takiej obietnicy polityk dostałby być może głosy tych kilkunastu tysięcy aptekarzy i… ani jednego więcej. Tymczasem PiS liczy na wygranie wyborów! Partie Lewicy tym różnią się od partyj Prawicy, że dbają o „Człowieków Pracy”. Tu konkretnie o farmaceutów. Natomiast dobro Konsumentów jest im całkowicie obojętne. Partie Prawicy odwrotnie: uważają, że „Ludź Pracy” ma harować jak głupi, być wyzyskiwany – po to, by Konsumenci, (czyli, między innymi, ci sami „Człecy Pracy”!) mieli dobre i tanie towary. Ostatecznym rezultatem działań Lewicy jest ustrój jak w PRL, że „Ludź Pracy” leżał brzuchem do góry powtarzając hasełko: „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy!” - a Konsumenci wystawali w tasiemcowych kolejkach po tandetne towary. Mimo tego doświadczenia w dalszym ciągu hasła „obrony interesów Człowieków Pracy” są bardzo popularne – i przyciągają tzw. „elektorat”. A przyciągają, ponieważ przeciętny człowiek widzi siebie, jako Inżyniera, Tokarza, Ekspedientkę, Urzędnika – a nie patrzy na siebie, jako na Nabywcę czy Petenta. Czerwonej Zarazie, która opanowała media i szkoły, udało się wmówić ludziom, że celem gospodarki jest produkcja, a nie konsumpcja!!! Że fabryka butów jest po to, by kapitalista miał zysk, państwo podatki, a szewc pracę – a nie po to, byśmy mieli dobre i tanie buty!!! I teraz partie podlizują się „Człowiekom Pracy” – a nie Konsumentom! JKM