O lojalności wobec nieistniejącego państwa Ruch Autonomii Śląska oraz inne krajowe formacje społeczno-polityczne dystansujące się od Polski i polskości są tematem gorących debat w środowiskach określających się, jako patriotyczne. W ramach tych dyskusyj nie rozważa się jednak kwestyj, które należałoby uznać za kluczowe dla rozpoznania źródeł problemu. Tendencje autonomiczne na Śląsku zaistniały w latach 90. XX wieku. Z perspektywy czasu można mówić o początku tamtej dekady, jako o swoistym „karnawale wolności”, kiedy wydawało się, że Polska będzie nie tylko niepodległa, lecz wkrótce stanie się państwem wolnych ludzi. Dziś oczywiście te nadzieje mogą zostać wyśmiane, jako wyraz politycznej naiwności, lecz nikt chyba nie podejrzewał, iż czas niepodległości będzie tylko okresem kilkunastoletniego interludium między faktyczną podległością Sowietom a już najzupełniej formalnym włączeniem Polski do struktur nowego państwa, czyli Unii Europejskiej. W latach dziewięćdziesiątych RAŚ, jak również inne ugrupowania mniejszościowe (w tym również mniejszości niemieckiej) nie cieszyły się taką popularnością, która pozwoliłaby im sięgnąć po władzę na szczeblu regionalnym czy tym bardziej ponadregionalnym. Sytuacja zaczęła się zmieniać, gdy ośrodek faktycznej władzy nad Polską zaczął przesuwać się z Warszawy do stolic Unii Europejskiej. Proces utraty niepodległości miał charakter wyjątkowy, gdyż odbywał się stopniowo, bez użycia przemocy, (co jednak jest pewnym ewenementem w dziejach świata) i z akceptacją znaczącej większości polskiej wspólnoty narodowej. Gdyby przyjąć jeszcze osiemnastowieczne kryteria myślenia o narodzie i państwie, charakterystyczne dla epoki rozbiorowej, należałoby uznać, że większość współcześnie żyjących Polaków dobrowolnie zrzekła się polskości, aktem wyborczym przekształcając się w polskojęzycznych Europejczyków. A zważywszy na charakter drastycznych zmian, jakie dokonały się w ciągu minionych siedmiu lat, analogie z dziejami Rzeczypospolitej w ostatnich dekadach XVIII wieku są nieuniknione… Dziś, w maju 2011 roku, trzeba stwierdzić jasno, że Polska, jako państwo już nie istnieje. Kto twierdzi inaczej, kto w wystąpieniach na wiecach politycznych i przy innych okazjach opowiada, iż będzie bronił niepodległości Polski, że stoi „na straży” niepodległości, że powinniśmy cieszyć się „odzyskaną wolnością”, żyje w matrixie i dowodzi swoimi słowami, iż jest głupcem, albo wręcz oszustem. Polska została zamknięta w trumnie historii i mówienie o jej rzekomo wciąż trwającej niepodległości vel suwerenności jest przywoływaniem zombie. Życiową rolą prezydenta Lecha Kaczyńskiego okazała się, zatem powtórka z króla Stanisława Augusta podpisującego traktat rozbiorowy. Tym razem nikt nawet nie próbował stawiać zbrojnego oporu – historia rzeczywiście powtórzyła się, jako farsa. Dlatego też – warto dodać na marginesie – jak przełamanie narodowego tabu potraktowano złożenie doczesnych szczątków prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu, gdzie przecież nie było miejsca dla króla Poniatowskiego. Nie można łudzić się, że niepodległa Polska cudownie zmartwychwstanie, gdy po kolejnych wyborach nastąpi zmiana na stołkach administratorów polskiej prowincji Unii Europejskiej. Zwolennicy niepodległości być może – i będzie to samo w sobie wydarzenie epokowe – przekroczą próg pięcioprocentowy, lecz bez względu na to, czy tak się stanie, czy tańczyć na grobie będzie „banda czworga”, pozostaną nieliczącym się marginesem lokalnego życia politycznego. Dziś, w wariancie najbardziej optymistycznym, może im przypaść rola swoistego wentylu bezpieczeństwa, który ma prawo delikatnie krytykować pewne realia Unii i stwarzać pozory wolności opinii. Zważywszy, że Polska nie istnieje, jako państwo, a wspólnota narodowa w coraz większym stopniu ulega wynarodowieniu, czy można dziwić się, iż rośnie grupa ludzi, którzy nie poczuwają się do lojalności wobec Polski? Owszem, o autonomistach śląskich jest głośno, ale przecież nie jest trudno dostrzec przejawy faktycznej, milczącej apostazji od polskości w skali całego kraju. Polska utraciła siłę przyciągania, polskość przestała być wartością. Żaden spośród składających uroczyste przysięgi oficerów nie strzelił sobie w skroń, by zaprotestować przeciwko Anschlussu. Słowa Baczyńskiego, że trzeba nam teraz umierać, / by Polska umiała znów żyć, trafiłyby w ontologiczną pustkę. Kiedyś mówiono o Polsce, jako kraju bez Quislingów, dziś można stwierdzić, że jest to również kraj bez Burianów. Dlatego też wszyscy, którzy szczerze przejmują się zaleceniem pana Stanisława Michalkiewicza, że dziś zadaniem Prawicy polskiej jest ocalenie i przekazanie kolejnym pokoleniom języka polskiego i rodzimej kultury, muszą również rozważyć, czy istnieją jakiekolwiek argumenty, którymi można by przekonać zwolenników ruchów autonomicznych, aby zechcieli pozostać w naszej wspólnocie narodowej. Jeżeli obecnie Polska jest tylko pojęciem geograficznym, jak przekonać tych ludzi, że powinni być lojalni wobec Warszawy (a tym bardziej: politycznej „Warszawki”!), a nie wobec Bruxeli, Strasburga czy właśnie Katowic (lub innego ośrodka regionalnego)? Obawiam się, że zaklęcia w rodzaju „kochaj Polskę, bo trzeba ją kochać” dziś już nie wystarczą. Oczywiście, można – na ile władze UE pozwolą – pójść szlakiem „delegalizacja – więzienie – deportacja – stryczek”, (choć pewnie tylko ten pierwszy punkt mógłby zostać wcielony w życie), ale jest to szlak wiodący ku przepaści. Dziś „polska siła” może być tylko siłą polskiej kultury, albo nie będzie jej wcale. Samozwańcze „elity”, czyli wspomniana wyżej „Warszawka” (rozmaitych orientacyj politycznych), owszem, wyrażają iście faryzejski niepokój ruchami odśrodkowymi, lecz w rzeczywistości decydująco przyczyniły się do wykreowania „narodu śląskiego”. W Warszawie, pomiędzy ul. Wiejską a Krakowskim Przedmieściem, stworzono cieplarniane warunki, w których „naród śląski” mógł się prężnie rozwijać.
1) Ordynacja wyborcza zmieniała się na przestrzeni minionych dwóch dekad, lecz zawsze konstruowano ją w taki sposób, by opłacało się nie być Polakiem. Z przynależności narodowej, pochodzenia etnicznego uczyniono pogląd polityczny. Już nie przynależność do „partii ładu” lub „partii rewolucji” miała określać wartość moralną człowieka, lecz narodowość wykreowana na zagadnienie polityczne. Przywileje przyznawano w zamian za deklarację, że nie jest się Polakiem.
2) Z roku na rok zwiększano obciążenia fiskalne, wyrabiając powszechne przekonanie, że państwo ze stolicą w Warszawie jest złodziejem, a wręcz instytucjonalnym wrogiem obywateli.
3) Pomimo fiskalnego zdzierstwa administratorzy polskiej prowincji UE nie są w stanie finansować podstawowych zadań wynikających z dobra wspólnego. Wszelkiego rodzaju inwestycje przedstawiane są, jako dzieło „łaskawej pani Unii Europejskiej”, która daje pieniądze na godne życie obywateli prowincji.
4) Narzucając powszechnie przymus szkolny reżim warszawski podejmował działania, których jedynym efektem mogło być ogłupienie przeważającej części młodego pokolenia. W tym sensie „Warszawka” zachowywała i zachowuje się nadal jak reżim okupacyjny. Młodzi ludzie, tresowani na bezmózgich „Europejczyków”, nie mają podstawowej wiedzy, która umożliwiłaby zachowanie pamięci historycznej i pomnażanie kapitału kulturowego. Dodatkowo, w procesie szczątkowej edukacji historycznej nacisk kładzie się na narodowe klęski i Polskę w roli ofiary.
5) W odniesieniu do Śląska można wskazać obejmującą około sześciuset lat lukę (dziedzictwo edukacji PRL-owskiej) – domena ostatnich Piastów znika z pola zainteresowania szkoły. Tylko najbardziej dociekliwi, czyli ci niedający się odmóżdzyć systemowej propagandzie, (jaką zawsze jest państwowe szkolnictwo), mają szansę zapoznać się z historią tego regionu. Owszem, od 1989 r. wydano wiele tytułów naukowych i popularnonaukowych na temat dziejów Śląska, lecz jakie były ich nakłady, jaka dostępność dla niespecjalisty (również mieszkającego na drugim końcu Polski)?
Przed paroma laty, podczas spotkania we Wrocławiu, pan redaktor Piotr Semka domagał się – w odniesieniu do Wrocławia – zdecydowanego odcięcia się od „pamięci murów”, a kultywowania „pamięci krwi”. Nerwowy śmiech pana redaktora, jaki rozbrzmiał przy wspomnieniu powieściowej postaci Eberharda Mocka, świadczy o tym, że przeszłość tej części Polski pozostaje tematem tabu, gdyż wciąż boimy się (a konkretniej – boi się „Warszawka”) powrotu Niemców – tak bardzo, że wyobrażamy sobie, iż samo czytanie o historii miasta i regionu musi skończyć się germanizacją i wkroczeniem Bundeswehry. Ciekawe, że taki strach nie ogarnia nas na myśl o Czechach… Panujących na Śląsku dłużej niż Prusacy… Tabuizacja przeszłości Śląska, Ziemi Lubuskiej i Pomorza jest otwartym przyznaniem się do strachu i słabości, kulturową kapitulacją. Jeżeli Eberharda Mocka postrzegamy, jako demona zagrażającego naszej tożsamości i przynależności narodowej, z góry stawiamy się na pozycji przegranych i ofiar (czekających z ponurym fatalizmem na kolejny łomot). Niestety, o ile nad bojącymi się można się litować, o tyle trudno do nich przystać, z nimi na trwałe związać swój los. Strach i tabu są dobre dla ludzi o mentalności niewolniczej. A przecież nie jesteśmy gorsi od Niemców! Nie mamy powodu do jakichkolwiek kompleksów! Jednostki myślące samodzielne mają świadomość, że autentyczna polska kultura nie była PRL-owską monokulturą, że jesteśmy zobowiązani dbać również o „pamięć murów”. Tę pamięć musimy sobie przyswoić, zintegrować z ogólnopolskim doświadczeniem historii. Musimy przestać się bać. Jeżeli zaprzeczymy temu obowiązkowi, odepchniemy od polskości kolejnych wartościowych ludzi.
6) Z punktu widzenia legitymisty – lojalnym można być wobec władz prawowitych, a nie tylko legalnych, (które są nimi jedynie dlatego, że stoi za nimi arytmetyczna większość). Lojalność należy się królowi, a gdy go nie ma, każdy sukno ciągnie do siebie – nieobecność władcy prawowitego jest synonimem chaosu. Jak pisałem już w odpowiedzi na ankietę pisma „Pressje”: grzechem pierworodnym III RP należy nazwać brak woli ustanowienia prawowitego ustroju. W drugiej dekadzie XXI wieku znajdujemy się, jako wspólnota narodowa, w sytuacji analogicznej do czasu zaborów, gdy polskość odrzucili Ukraińcy, Białorusini czy Litwini. Wobec nowych wyzwań, jakie stawia Ruch Autonomii Śląska, musimy o tym pamiętać. W świetle tych przesłanek, jak przekonać wątpiących o tym, że być Polakiem to zaszczyt i przywilej, a imię Polaka jest najszczytniejsze po tej stronie nieba? Adrian Nikiel
Kuria ostrzega przed kontrowersyjnym księdzem Krakowska kuria ostrzega wiernych przed działalnością ks. Piotra Natanka, który m.in. promuje pomysł uznania Chrystusa za Króla Polski. Komunikat w tej sprawie, podpisany przez metropolitę krakowskiego z biskupami pomocniczymi, ukazał się na stronie internetowej diecezji. To kolejne oświadczenie kurii w sprawie ks. Natanka. Już w marcu 2010 roku kuria informowała, że z powodu kontrowersyjnych wypowiedzi ks. Natanka i na podstawie negatywnej opinii komisji teologicznej, metropolita krakowski zawiesił ks. Natankowi zgodę na prowadzenie pracy naukowej na uczelniach, ograniczył działalność duszpasterską do parafii zamieszkania, nie zezwolił na publiczne wystąpienia, w tym rozprowadzanie nagrań audio i wideo. Polecił także zamknięcie stron internetowych, zażądał wyjaśnień i przeprosin oraz zakazał działalności duszpasterskiej w ośrodku "Pustelnia Niepokalanów" w Grzechyni. - Mimo wielokrotnych upomnień kierowanych przez przełożonych kościelnych do ks. Piotra Natanka, nadal rozpowszechnia on dziwne i nieprawdziwe teologicznie poglądy, tak w prowadzonym przez siebie ośrodku "Pustelnia Niepokalanów" w Grzechyni, jak i poprzez Internet oraz inne formy przekazu - napisano w opublikowanym w czwartek oświadczeniu, zamieszczonym na stronie internetowej diecezji krakowskiej i podpisanym przez metropolitę krakowskiego z biskupami pomocniczym. - Duchowny ten nie podporządkował się poleceniom zaprzestania swej działalności prowadzącej do niepokoju pośród wiernych. W związku z okazaną niesubordynacją oraz głoszonymi treściami, które wyrządzają szkodę Kościołowi i mogą stać się pretekstem do ośmieszania autentycznego przepowiadania Słowa Bożego, ks. Piotr Natanek został pozbawiony misji kanonicznej do nauczania w Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie - przypomniano. Jak stwierdzają biskupi, "działalność rozwijana przez ks. Piotra Natanka jest pozbawiona kościelnej aprobaty, a wiele głoszonych przez niego treści jest teologicznie błędnych. Zamiast głosić najważniejszą prawdę o zbawieniu w Jezusie Chrystusie oraz wiernie zachęcać do ufnego korzystania ze źródeł uświęcania, jakie są w Kościele, kapłan ten wyolbrzymia rozmaite zagrożenia, ucieka się do apokaliptycznych wizji, niepotwierdzonych prywatnych objawień, głosi fantazyjne i ocierające się o śmieszność tezy, które mają niewiele wspólnego z autentyczną wiarą katolicką i ze zdrową pobożnością. Kwestionuje przy tym autorytet Pasterzy Kościoła, którzy nie zgadzają się z jego indywidualną, zniekształconą wizją świata i zbawienia". - Biskupi krakowscy z niepokojem dostrzegają, że niektórzy spośród wiernych gromadzą się wokół tego kapłana, który skupia się na prywatnych objawieniach i nieaprobowanych przez Kościół poglądach teologicznych, zamiast prowadzić ludzi ku Chrystusowi w Kościele w jedności z Pasterzami - napisano w dokumencie. - W poczuciu odpowiedzialności za integralność nauczania w Kościele, a nade wszystko za wieczne zbawienie ludzi powierzonych nam przez Chrystusa, z zatroskaniem ostrzegamy tych, którzy aktywnie włączają się w działalność prowadzoną przez ks. Piotra Natanka, że znajdują się na niebezpiecznej drodze, która może prowadzić do rozbicia kościelnej jedności, a nawet do oderwania się od wspólnoty wierzących - piszą biskupi z metropolitą na czele. - Przestrzegając przed tym poważnym zagrożeniem, wzywamy katolików do ufnego zawierzenia Ewangelii przekazywanej w jedności wiary z Pasterzami i w poczuciu odpowiedzialności za Kościół - apelują. Ksiądz Natanek jest m.in. jednym z głównych propagatorów i opiekunów ruchu dążącego do intronizacji Chrystusa na Króla Polski. W lutym 2010 roku opublikował "List Otwarty do Biskupów Polskich, Prezydenta Rzeczypospolitej i Premiera Rządu Rzeczypospolitej", w którym wzywał do uroczystego uznania Jezusa za Króla Polski i uznania nadrzędności "Prawa Bożego" nad prawem publicznym. W Grzechyni założył ośrodek rekolekcyjny "Pustelnia Niepokalanów" i telewizję internetową, w której transmitowane są nabożeństwa oraz nagrania z rekolekcji i katechez.
Autor: NZ
Głosowanie Senatorowie przegłosowali dzisiaj poprawkę do ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej, pozbawiając homoseksualistów prawa do prowadzenia rodzinnych domów dziecka oraz tworzenia rodzin zastępczych. Poprawkę "chroniącą" dzieci przed "zgubnym" wpływem homoseksualistów zgłosił senator PiS Piotr Kaleta i przekonał do niej grupę wystarczającą liczną, aby poprawkę przepchnąć, wszyscy oni mogą sobie pogratulować współautorstwa jednego z głupszych przepisów jakie ostatnio widziałam. Przejrzałam projekt ustawy i przegłosowane poprawki, i jeśli nie zrobiłam jakiegoś błędu w ujednolicaniu sobie ich na użytek tego wpisu, to stosowny zapis będzie brzmiał: Rodzinę zastępczą lub rodzinny dom dziecka tworzą małżonkowie lub osoba niepozostająca w związku małżeńskim, u których umieszczono dziecko w celu sprawowania nad nim pieczy zastępczej (...) Pełnienie funkcji rodziny zastępczej oraz prowadzenie rodzinnego domu dziecka może być powierzone osobom, które: (...)
5) są zdolne do sprawowania właściwej opieki nad dzieckiem, co zostało potwierdzone zaświadczeniami o braku przeciwwskazań zdrowotnych do pełnienia funkcji rodziny zastępczej lub prowadzenia rodzinnego domu dziecka, wystawionymi przez lekarza podstawowej opieki zdrowotnej.
5a) nie są osobami o orientacji homoseksualnej. Ustawa dopuszcza, jak widać, tworzenie rodzin zastępczych czy prowadzenie rodzinnego domu dziecka osobom samotnym. Dzięki poprawce Kalety nie będą to mogły być osoby homoseksualne, nawet, jeśli się ze swoją orientacją nie obnoszą, czy wręcz nie ujawniają. Bo zakaz nie dotyczy zachowania czy stylu życia, ale orientacji właśnie. Jeśli potraktować ten zapis poważnie, trzeba będzie kandydata pytać o orientację seksualną, a być może nawet jakoś te jego deklaracje weryfikować, bo skoro ustawodawca uznał, że sama orientacja seksualna opiekuna może być dla dziecka niebezpieczna, to nie może przecież poprzestać na samym oświadczeniu kandydata. Może, więc będzie tak jak bodajże w Czechach, gdzie uchodźców starających się o azyl z powodu prześladowań ze względu na orientację seksualną poddaje się testowi sprawdzającemu czy rzeczywiście podniecają się oglądając pornografię gejowską. Że sprowadzam do absurdu? To nie ja, to Kaleta. Bo jeśli zakaz obejmuje samą orientację seksualną, to właśnie orientację trzeba będzie weryfikować. I tak oto, Kaleta z kolegami, przegłosowali przepis, dzięki któremu rodzinnego domu dziecka nie mógłby prowadzić Janusz Korczak, który podobno był homoseksualistą. Sensowne? Śmiem wątpić. Żeby było śmieszniej, choć nic w tym niestety śmiesznego, ustawa nie zabrania stworzenia rodziny zastępczej lub prowadzenia rodzinnego domu dziecka osobie o skłonnościach pedofilskich. Nie żartuję. Nie ma żadnego zakazu, na wzór tego dotyczącego homoseksualistów, same skłonności (skłonności, nie czyny) nie wykluczają, więc pedofila, ale homoseksualistę - owszem. Głupie i niesprawiedliwe. No i przy okazji niekonstytucyjne, niech się, więc Kaleta nacieszy sukcesem póki może, bo ustawa w takim kształcie nie ma szans. Widziałam z bliska jak wygląda dom dziecka i cieszę się, że ustawa wreszcie zmieni ten chory system (tu głęboki ukłon w stronę posłanki Iwony Guzowskiej z PO, która ma w tym ogromny udział, przy okazji udowadniając, że wbrew temu, co twierdzą niektórzy politycy, czasami celebryta w Sejmie może być dużo bardziej pożyteczny niż zawodowy polityk). Wyobraźni zabrakło jednak paru zaślepionym senatorom, którzy chyba nie do końca rozumieją, co przegłosowali, wprowadzając kryterium niemające samo w sobie żadnego znaczenia dla dobra dziecka, na dodatek praktycznie nie do zweryfikowania, i prawdopodobnie niezgodne z Konstytucją, dzięki czemu wejście w życie ustawy jeszcze się opóźni. Czyli kolejny przykład jak bezmyślnie tworzone jest nasze prawo. I piszę to z perspektywy osoby, która uważa, że związki jednopłciowe, jakkolwiek je nazywać, nie powinny mieć prawa do adopcji dzieci. Kataryna
Donald MA TOLE, Zubrzycki ma gaśnicę Ochroniarze z firmy „Zubrzycki” skonfiskowali w Zielonej Górze kibicom Unii Leszno transparent „Tola ma Donalda, Donald MA TOLE” oraz podarli płótno z napisem „Żaden hiPOkryta głosu kibiców nie zdusi. Nie damy zrobić z Polski drugiej Białorusi!”. Prezesem Falubazu Zielona Góra jest Robert Dowhan, radny PO, który odcina się od akcji „Zubrzyckiego”. – To nadgorliwość – mówi Niezależnej.pl. Jacek Bąbka, prezes Fundacji Badań na Prawem, nie ma wątpliwości: - To ewidentne naruszenie wolności słowa. Kibice z Leszna mają pełne prawo domagać wyciągnięcia konsekwencji wobec winnych i odpowiedniej rekompensaty. Niezależna.pl postanowiła ustalić, kto stał za bezprawną akcją ochroniarzy wymierzoną w satyryczny transparent. Bezprawną, bo – jak ustaliliśmy – w lidze żużlowej, zgodnie z jej regulaminem, kibice mogą wywieszać transparenty odnoszące się do życia publicznego, w tym polityki, oczywiście, jeśli nie naruszają one prawa.
Transparent o Białorusi usunięty w stylu... Łukaszenki- Donald to imię bohatera najpopularniejszej kreskówki. Czy transparent <<Ala ma kota>> też został by nam skonfiskowany? – pyta Paulina Bartkowiak, prezes Stowarzyszenia Sympatyków Klubu Unia Leszno. Transparent „Tola ma Donalda, Donald MA TOLE” jej kolegom zabrano przy wejściu do sektora dla gości w czasie meczu, który odbył się w ubiegły weekend. – Powiedziano im, że jego treść „śmierdzi polityką” – mówi Bartkowiak. W tej sytuacji kibice z Leszna zrezygnowali z wniesienia na sektor drugiego transparentów o treści „Żaden hiPOkryta głosu kibiców nie zdusi. Nie damy zrobić z Polski drugiej Białorusi!”. Wnieśli go im kibice Falubazu, którzy lepiej wiedzieli, jak uniknąć na bramce jego skonfiskowania. Transparent zawisł na płocie, jednak w czasie trwania meczu próbę jego kradzieży podjęli ochroniarze z „Zubrzyckiego”. Kilku z nich zaczęło szarpać transparent. Jeden z ochroniarzy uzbrojony był w gaśnicę. Kibice z Leszna nie pozwoli sobie wyrwać transparentu. W efekcie został on rozdarty na pół. Tymczasem w międzyczasie transparenty o identycznej treści wywiesili liczniejsi na własnym stadionie kibice Falubazu. Ich ochrona nie odważyła się jednak zaczepić.
Prezes z PO przeciwko wynajętej przez siebie ochronie Prezes Falubazu to Robert Dowhan, radny miejscowej Platformy Obywatelskiej. Czy to, dlatego wynajęta przez niego ochrona wystąpiła w obronie czci tej partii i jej szefa? W rozmowie z Niezależną.pl Dowhan stanowczo temu zaprzeczył. – To nadgorliwość ochrony – powiedział nam. - Spotkałem się z tłumaczeniami, że ochroniarze mogli mieć sygnały, że na płocie pojawią się transparenty o wulgarnych treściach. - Ale przecież ich treść była znakomicie widoczna? – pytamy. – Może ktoś coś źle przekazał przez krótkofalówkę. W każdym razie jestem przeciwny takim działaniom. Cieszę się, że na stadionach żużlowych jest spokojnie i nie mamy poważnych kłopotów, w rodzaju napaści na policjanta – mówi Dowhan. Także Kajetan Hozakowski, prezes Stowarzyszenia Kibiców „Tylko Falubaz”, które również wywiesiło wspomniane transparenty, jako winowajców bezprawnych działań wskazuje firmę Zubrzycki. – Dowódca ochrony mówił, że usuwanie takich transparentów mają przykazane z góry. – Ale „górą” dla ochroniarzy powinien być przecież wynajmujący ich klub? – pytam. – Ze strony klubu nie było takiej inicjatywy, to ochrona z „Zubrzyckiego” podjęła taką decyzję.
Krytyka rządu jak satanizm i terroryzm? Tomasza Zubrzyckiego z firmy Zubrzycki zapytaliśmy o podstawę prawną akcji jego pracowników. - Generalnie na obiektach sportowych nie powinno być transparentów o treściach politycznych. Nie są one mile widziane – stwierdził, nie potrafiąc nam wskazać odpowiedniego paragrafu. A co sądzi o tym, że właściciel obiektu uznał jego akcję za nadgorliwość? – Policja zachęcała nas, żebyśmy, jeśli się da, usunęli te transparenty – stwierdził Zubrzycki. Dlaczego w takim razie nie odebrano podobnych transparentów kibicom Falubazu? – Zrezygnowaliśmy, bo była z ich strony zbyt duża agresja – usłyszeliśmy. - Nie było żadnej agresji, bo nie było żadnej próby odebrania nam transparentów, można sprawdzić to na zapisie z monitoringu, Niewykluczone, że gdyby ktoś chciał nam bezprawnie zabrać transparent, przeciwstawilibyśmy się, ale nie było okazji – mówi Kajetan Hozakowski ze stowarzyszenia „Tylko Falubaz”.
Regulamin zezwala na polityczne transparenty Jak ustaliśmy, Zubrzycki nie potrafił nam wskazać podstawy prawnej swych działań, bo jej nie ma – były one bezprawne. Ryszard Kowalski, prezes Speedway Ekstraligi nie chciał w rozmowie z nami ustosunkować się do sytuacji w Zielonej Górze. – Nie znam szczegółów. Jedyne przepisy, jakie dotyczą treści transparentów w czasie rozgrywek, zawarte są w regulaminie dyscyplinarnym Polskiego Związku Motorowego. Dotyczą one treści, których wyrażania zabrania prawo – stwierdził. Jak sprawdziliśmy w regulaminie PMŻ, nie zabrania on kibicom wyrażania opinii o życiu społecznym czy politycznym. Zakazuje wyłącznie okrzyków i napisów „o treści rasistowskiej, faszystowskiej, antysemickiej, nacjonalistycznej, satanistycznej, obraźliwej, wulgarnej, rażąco nieetycznej, pochwalającej terroryzm, nawołujących, do waśni i nienawiści”. Marek Ast, szef PiS w Lubuskiem: - To bulwersująca akcja wymierzona w wolność słowa, która - jak widać - przyczyniła się do jedności kibiców.
Bajeczne kontrakty „Zubrzyckiego” z urzędnikami PO „Zubrzycki” to firma nie przypadkiem kojarzona z Platformą Obywatelską i nazywana przez niektórych jej bojówką. Dodajmy, że tak naprawdę istnieją dwie firmy z „Zubrzyckim” w nazwie, mieszczące się pod tym samym adresem. Tak się składa, że Zubrzycki cieszy się szczególnymi względami dwóch sił: postkomunistyczno-esbeckiego betonu z PZPN, który był organizatorem niedawnego finału Pucharu Polski, oraz Platformy Obywatelskiej, a w szczególności wywodzącej się z tej partii prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. W 2009 r. ochroniarze z Zubrzyckiego pacyfikowali kupców z warszawskiego KDT. W wyniku ataku „ochroniarzy”, który nie miał nic wspólnego z zakresem uprawnień przysługujących firmom ochroniarskim, rannych zostało 40 osób. Niektóre z nich mają zrujnowane zdrowie do dziś. Nawet MSWiA postanowiło wówczas zareagować – wystąpiło o odebranie Zubrzyckiemu koncesji. Ale wkrótce okazało się, że istnieją dwie firmy o tej nazwie, z których jedna twierdzi, że nie miała z pacyfikacją nic wspólnego. Po pacyfikacji KDT okazało się, że współpraca z warszawskim ratuszem stała się dla Zubrzyckiego bardzo opłacalna. W grudniu 2009 r. urzędnicy Gronkiewicz-Waltz wynajęli tę firmę do ochrony imprezy sylwestrowej na Placu Konstytucji, przelewając na jej konto 310 tys. zł. Po tragedii smoleńskiej Zubrzycki ustawiał i demontował płotki podczas żałobnych uroczystości, za co dostał 130 tys. zł. „Superexpress” pisał o zarobkach Zubrzyckiego za ochronę osób i mienia w placówkach Domu Kultury Włochy (115 tys. zł), ochronę Targowiska Banacha (530 tys. zł), ochronę i usługi portierskie w SP nr 342 im. Jana Marcina Szancera (72 tys. zł). Niezwykle intratny kontrakt jedna z firm „Zubrzyckim” w nazwie zawarła kilka miesięcy temu – w grudnia 2010 r. Za ochronę obiektów i pasażerów komunikacji miejskiej zarobi około 2,4 mln zł.
Jak kibice doprowadzili do usunięcia esbeka Zarówno spacyfikowani przez „Zubrzyckiego” kibice Unii, jak i kibice Falubazu, znani są z działalności patriotycznej. Ci ostatni doprowadzili do odejścia z klubu trenera Piotra Żyto, gdy okazało się, że był on funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Gdy w październiku 2010 r. fakt ten wyszedł na jaw, kibice Falubazu wydali oświadczenie, w którym napisali: „Wstrząśnięci informacjami sprzed kilku dni mówiącymi o dobrowolnej pracy trenera Falubazu w komunistycznym aparacie przemocy, chcemy się odnieść do zaistniałej sytuacji. W latach 80 również w Zielonej Górze, stadion był jednym z miejsc wolności i wyrażania sprzeciwu, we wspólnocie kibiców, razem. Okazją do spotkań ludzi niepokornych i dzielnych, chcących coś zmienić na lepsze, a prześladowanych przez ówczesnych bossów Piotra Żyto”. Swoje postulaty sformułowali następująco: „Zażenowani samym faktem zaistnienia takiej sytuacji, zwracamy się z prośbą o jego rezygnację z funkcji trenera Naszej drużyny i zakończenie farsy, która może wpłynąć niekorzystnie na wizerunek Falubazu oraz spadek jego atrakcyjności dla wszystkich uczestników zabawy, która jest dla wielu z nich pasją”. Wyrazili też nadzieję: „Nie chcąc być świadkami smutnej kompromitacji tego, co dla nas radosne i ważne, wierzymy, że żenujący sam w sobie fakt kandydowania na radnego naszego miasta oraz związane z tym nieprzyjemności rozwiązane zostaną przez szybkie usunięcie się Piotra Żyto z życia naszego Falubazu i naszego miasta”. Ich postulat został spełniony w grudniu 2010 r., gdy klub zwolnił trenera Żyto. „Była to jedna z najtrudniejszych decyzji w mojej karierze” – ogłosił prezes Dowhan. Obecnie Żyto pracuje w II-ligowym Kolejarzu Rawicz. Piotr Lisiewicz
Sławomir Cenckiewicz o TW “Filozof” dla NCZ!: “To nie mogła być incydentalna historia kontaktów”
W kontekście krytycznej (i ostrej w formie) wypowiedzi Grzegorza Brauna na temat ŚP Abp. Józefa Życińskiego oraz związanej z nią antylustracyjnej nagonki przypominamy wywiad dot. lubelskiego Metropolity. Rozmowa Roberta Wit Wyrostkiewicza z dr Sławomirem Cenckiewiczem ukazała się w numerze 47/2008 „Najwyższego CZAS!-u”. “Arcybiskup przez 13 lat był zarejestrowany, jako TW „Filozof”, więc to nie mogła być incydentalna historia kontaktów sprowadzonych do kwestii kieliszków albo paszportu – jak o tym mówi sam Życiński” Ujawnił Pan dokumenty świadczące o wieloletniej współpracy abp. Józefa Życińskiego ze Służbą Bezpieczeństwa. Czy te materiały znajdują się w IPN wyłącznie w dziale akt zastrzeżonych? - Dokumenty dotyczące abp. Życińskiego pochodzą ze zbioru jawnego, ogólnego. Można je podzielić na dwie części. Są to różnego rodzaju materiały o charakterze ewidencyjnym, czyli karty rejestracyjne, zapisy komputerowe. Do pseudonimu „Filozof” przypisane jest tam nazwisko Józefa Życińskiego. Z tych materiałów wynika jednoznacznie, że wydział IV Służby Bezpieczeństwa w Częstochowie w latach 1977-1990 miał „na swoim kontakcie” – jak mawiano w służbach – Józefa Życińskiego zarejestrowanego, jako tajny współpracownik o pseudonimie „Filozof”. W styczniu 1990 roku teczka pracy i teczka personalna TW „Filozofa” zostały zniszczone. Druga część tych materiałów to teczka lokalu kontaktowego, do którego był wprowadzony TW „Filozof”. Chodzi o lokal obsługiwany przez IV wydział SB w Częstochowie, ale – co jest ciekawostką – lokal ten fizycznie mieścił się w Krakowie przy ulicy Józefitów. Istnieje informacja, że do tego lokalu został wprowadzony TW „Filozof”.
Co dokładnie wynika z dostępnych materiałów? - Tak jak powiedziałem, teczki pracy i teczki personalnej nie ma. Została zniszczona – jak wiele innych w 1990 roku. Trudno, więc dzisiaj podsumować charakter współpracy abp. Życińskiego z SB. Jedno jest pewne: abp Życiński przez 13 lat był zarejestrowany, jako TW „Filozof”, więc to nie mogła być incydentalna historia kontaktów sprowadzonych do kwestii kieliszków albo paszportu – jak o tym mówi sam Życiński.
Co zatem miało z tej współpracy SB i arcybiskup? – Zniszczono teczkę. Pozostałe dokumenty nie mówią o gratyfikacjach i konkretnych działaniach. Jednak musiała istnieć dla SB jakaś solidna podstawa skoro tak traktowano Życińskiego przez 13 lat. Trzeba pamiętać, że nie ma współpracy bez szkodzenia komukolwiek. W zasadzie nie można było współpracować, nie donosząc na kogokolwiek.
Co jeszcze udało się Panu ustalić? Udało się ustalić trzech oficerów prowadzących „Filozofa” (ppłk Alojzy Peliceusz, kpt. Stanisław Boczek i por. Zbigniew Kalota). Peliceusz był tym oficerem, który zwerbował „Filozofa”. W 1978 roku wyjechał z Częstochowy do Piotrkowa, gdzie był naczelnikiem wydziału IV – i tam piął się w esbeckiej karierze.
Przecieki o tym, że abp Życiński był „tewiakiem”, trwają już dwa lata… – Tak, to prawda. To jest związane z tym, że komisje kościelne – zarówno lubelska, jak i komisja episkopatu, czyli komisja historyczna ds. badania Służby Bezpieczeństwa w kontekście Kościoła – moim zdaniem, posiadają w szczegółach te wszystkie informacje, o których ja, jako historyk, jako pierwszy napisałem w swojej książce.
Jak trafił Pan na trop współpracy „Filozofa” z bezpieką? – Generalnie nie prowadzę badań związanych z Kościołem. Co prawda razem z moją koleżanką, Marzeną Kruk, wydałem książkę dotyczącą wizyty Jana Pawła II w Trójmieście w 1987 roku, gdzie ujawniliśmy nazwiska kilkudziesięciu księży – agentów SB. Poza tym trójmiejskim wyjątkiem nie zajmowałem się i raczej nie zamierzam się zajmować badaniami dotyczącymi Kościoła w okresie PRL. Życińskim zainteresowałem się, ponieważ już przed publikacją mojej książki bardzo brutalnie mnie atakował. Do tego stopnia, że w trakcie procesji Bożego Ciała, podczas uroczystości, abp Życiński zamiast o Eucharystii mówił o historykach, którzy próbują zniszczyć Wałęsę. W innym miejscu powiedział coś nieprawdopodobnego, czyli to, że dzieci i wnuki Gontarczyka i Cenckiewicza będą wstydziły się swoich nazwisk. Zastanawiałem się, jak duszpasterz i biskup może mówić takie słowa. Zaintrygowało mnie to, że arcybiskup zaczął coraz dobitniej podkreślać, że istnieli fikcyjni agenci, że zapiski SB nic nie znaczą. Pomyślałem wtedy: czy on przypadkiem nie mówi o sobie. No i tak się po prostu stało.
Dziękuję za rozmowę Robert Wit Wyrostkiewicz
Węgrzy dają nam przykład
1. To, co się dzieje na Węgrzech, dziwnym zbiegiem okoliczności, nie jest zbyt często omawiane w mediach w Polsce. Węgry po zdecydowanym zwycięstwie wyborczym Fideszu Viktora Orbana w kwietniu 2010 roku, stały się nagle passe, mimo tego, że teraz kierują pracami Unii Europejskiej i od tego kraju będziemy przejmowali przewodnictwo. Orban tak jak obiecał Węgrom w kampanii wyborczej, konsekwentnie realizuje narodowe interesy i to mimo tego, że po 8 latach rządów lewicowych, przejął kraj z ujemnym wzrostem PKB, ogromnym deficytem sektora finansów publicznych i programem drastycznego ograniczania wydatków, które zaordynował temu krajowi Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Zdecydował się wbrew podpowiedziom MFW i Komisji Europejskiej na wprowadzenie reform, o których „niezależne media” w Polsce nawet nie chcą wspominać.
2. Zaproponował Węgrom wybór w zakresie ubezpieczeń społecznych albo zostają w II filarze (nasze OFE) i jednocześnie rezygnują z emerytury państwowej albo przenoszą zgromadzone tam kapitały i przenoszą je do specjalnego państwowego funduszu, który będzie nimi zarządzał. Większość Węgrów wybrała to pierwsze rozwiązanie i w związku z tym wyraźnie zmalały wydatki budżetowe na dofinansowanie systemu emerytalnego. Wprowadził dodatkowe kryzysowe opodatkowanie banków na okres 3 lat od 2010 do 2012 roku w wysokości od 015do 0,5% ich sumy bilansowej. Podobnie na 3 lata podatkiem kryzysowym od przychodów, (czyli swoistym podatkiem obrotowym) zostały opodatkowane: handel wielkopowierzchniowy od 0,1 do 2,5%, telekomunikacja od 2,5 do 6,5% i energetyka 1,05%. Jednocześnie od 2013 roku stawka podatku dochodowego od firm będzie wynosiła tylko 10% (najniższa w UE, podobną ma tylko Cypr), a w podatku dochodowym od osób fizycznych, którego stawka wynosi 16% wprowadził ulgę prorodzinną, która pozwala rodzinie z trojgiem dzieci, odliczyć od podatku około 17 tys. zł rocznie (dla porównania ulga na troje dzieci w Polsce wynosi około 3400 zł), co oznacza, że otrzymujący średnie wynagrodzenia rodzice na Węgrzech nie płacą wcale podatku dochodowego od osób fizycznych. Oczywiście były i decyzje mniej popularne, wydłużenie wieku emerytalnego z 62 do 65 lat czy ograniczenia niektórych wydatków na politykę społeczną, nie uległa również obniżeniu podstawowa stawka podatku VAT, którą do 25% podniósł rok wcześniej rząd lewicowy.
3. Wszystkie te posunięcia zostały ostro skrytykowane i zarówno przez MFW, KE i wielkie korporacje zarówno te finansowe, telekomunikacyjne jak i handlowe (te ostanie złożyły nawet skargę w KE), ale Orban się nie złamał. W rezultacie MFW wycofało się z pomocy finansowej dla Węgier nie przekazując drugiej transzy pomocy finansowej w wysokości 10 mld euro, a agencje ratingowe obniżyły poziom ratingu papierów węgierskich do śmieciowego, co spowodowało spadki na węgierskiej giełdzie i spadek wartości forinta. Po upływie jednak kilku miesięcy, wtedy, kiedy rynki zaobserwowały wyraźną poprawę w węgierskiej gospodarce i finansach publicznych, na giełdę wrócił spokój, forint z powrotem zaczął się umacniać, a deficyt sektora finansów publicznych na koniec 2010 roku został zmniejszony do 3,8%PKB ( w Polsce wzrósł do 7,9% PKB). W tym roku zmieniono konstytucję (zawarto w niej odwołanie do Boga) wprowadzono nową ustawę o obywatelstwie (w wyniku, której w ambasadach węgierskich głównie w Europie czeka 2,5 mln kandydatów na nowych obywateli Węgier), a także rozpoczęły się procesy karne ludzi poprzedniego układu władzy, którzy doprowadzili Węgry do tak głębokiego kryzysu.
4. To wszystko udało się przeprowadzić w niecały rok od objęcia rządów przez Orbana, mimo ogromnych przeciwności zarówno w UE jak i na rynkach finansowych. W ostatnich dniach rząd węgierski odkupił po blisko roku twardych negocjacji od Rosjan ponad 20% akcji koncernu naftowego MOL za blisko 2 mld euro i w ten sposób udało się ich wypchnąć z tego narodowego koncernu energetycznego. Okazuje się, że nawet będąc członkiem UE, która zdaniem naszych „europejczyków” na nic nie pozwala, można realizować narodowe interesy i to w takim tempie, o jakim nam się nie śniło. Węgry za miesiąc kończą przewodnictwo w UE, na które wydali 1/10 tego, co zamierza wydać Polska, nie wybudowali też „inteligentnego budynku” na siedzibę swojego przedstawicielstwa w Brukseli za 100 mln zł, gościom z UE, którzy ich odwiedzali w związku z przewodnictwem, wręczali butelkę węgierskiego wina i odpowiednio albo krawat albo apaszkę, a nie biżuterię oprawianą w srebro, skórzane teczki i bączki. Dzięki temu w procedurze budżetowej na lata 2014-2020 jako niezamożny kraj, będą mogli się ubiegać o większe niż do tej pory pieniądze na politykę wyrównywania poziomu rozwoju niż taki kraj jak Polska, który jest równie niezamożny, ale szasta pieniędzmi, jakby był arabskim szejkanatem. Zbigniew Kuźmiuk
Gęgacze – naganiacze Aktualne polskie dyskusje są dobrym materiałem do analizy takich wydarzeń historycznych, które, zdawałoby się, nie mają już nic wspólnego ze współczesnością. Uderzające jest na przykład podobieństwo obecnej propagandy rządowej z propagandą komunistyczną wokół Marca`68. Wydaje się, że tacy intelektualiści z czołówki nowoczesnego agit-propu, jak Kuczyński i Krzemiński, są aktywistami zupełnie innego rodzaju niż sowieckie matoły sportretowane przez Janusza Szpotańskiego w poemacie „Ballada o Łupaszce”. A jednak, gdy słyszymy, jak Waldemar Kuczyński krzyczy: „Lać, pałować i gazować!”, czy nie rozpoznajemy głosu Moczara, – „Gdy rzucił do walki te pałki i rury, to pierze z syjonistów leciało i wióry.”? Czy to nie towarzysz Szmaciak pisze piórem Ireneusza Krzemińskiego o „Zwierzęcej nienawiści oszalałych paranoików”? Niby wszystko dzisiaj wygląda inaczej, ale, gdy na Krakowskim Przedmieściu znowu plenią się „rzekomi patrioci”, w duszach postkomunistycznych „koneserów i estetów” odzywa się prymarny instynkt mentalnego sowieciarza – bić, poniżać, zakazywać! Tyle, że zamiast rozkazu: „Weźcie gazrurkę i przepędźcie tego Żyda”, wzywa się do „dorżnięcia watah”. W 1968 r. „rozwydrzoną młodzież” umieszczano „na pasku zachodnioniemieckich pogrobowców nazizmu”, a dzisiejsi manifestanci to spadkobiercy Hitlera i Stalina jednocześnie. Najdziwniejsze, że Kuczyński, Krzemiński, Bratkowski, Michnik i im podobni, reklamują się, jako demokraci. Krzemiński – jak wierzę – zupełnie szczerze dziwi się: „Do dziś otwarte pozostaje pytanie, dlaczego kilkadziesiąt lat temu tak wielu intelektualistów skusił komunizm w wydaniu stalinowskim.” Odpowiedź jest w życiorysach patronów ich formacji – Brystigerowej, Brusa, Mazowieckiego, Geremka, Kuronia. Poparcie dla stalinizmu w latach 1944 – 1954 było dyktowane tym samym interesem, który po sukcesie stalinizacji Polski doprowadził do powstania rewizjonizmu. Ci sami ludzie realizowali ten sam interes najpierw, jako stalinowcy, a następnie antystalinowcy. Terror stalinowski był potrzebny do uformowania się nowej elity władzy, ale kiedy okazało się, że władza przechodzi w ręce towarzyszy Szmaciaków, zażądano „demokratyzacji”, czyli przekazania władzy prawdziwym twórcom ustroju, jako prawowitych wyznawców i strażników sowietyzmu. Cała ta postpeerelowska elita jest fundamentalnie i nierozerwalnie związana z opresją sowietyzmu, razem z jej stalinowskim korzeniem. Istotą tej orientacji mentalno-politycznej jest antydemokratyzm – pogarda i nienawiść dla demokratycznego mechanizmu, ponieważ może on doprowadzić do przejęcia władzy przez obóz patriotyczny. Okrągły stół nie był wymuszonym na Mazowieckim, Michniku, Kuczyńskim i Bratkowskim kompromisem, a sojuszem koniecznym dla ich przetrwania, jako elity przywódczej. A że trzeba było bratać się i ściskać się ze Szmaciakiem, Bagnem, Maczugą, Bucem i Rurką? Leninizm-stalinizm uczył, że dla dobra partii trzeba umieć uznać, że Jaruzelski nadaje się na doradcę prezydenta, a Kiszczak „nie był złym człowiekiem”. System „realnego socjalizmu” był zły nie dlatego, że był antypolski, a dlatego, że moczarowcy nie chcieli podzielić się z nimi władzą. Od 1989 r. ci sami moczarowcy są już partnerami w polityce i biznesie, w mediach i kulturze, a ponad wszystko – w walce z aspiracjami Polaków do wolności. Dlaczego „tak wielu intelektualistów skusił komunizm”? A dlaczego Michnik jeździł do Moskwy i biegał do Millera? Dlaczego Smolar nawołuje do sojuszu PO z SLD? Dlaczego Jarosław Kurski pisze jak Arski, a Stasiński jak Zalewski? Dlaczego Urban i Passent są gośćmi TVN? Dlaczego Kublik ma styl Jakubowskiej, Wielowieyska Barańskiego, Czuchnowski wie jak Kur, a Rogalski jak Bardonowa? Dlaczego tylu młodych ludzi najmuje się za cyngle jak te spuszczane z łańcucha przez Wydział Propagandy PZPR i SB? Macie, czego pragnęliście, ale pamiętajcie, że ten gęgacko-szmaciakowski „kompromis historyczny” jest tylko targowickim szmondactwem, bo jego „aktywa” kontroluje KGB. Dlatego, gdy przestaniecie być potrzebni, skończycie tak, jak chłop w „Szmaciaku” Szpotańskiego: „mój cham wałęsa się po łące! Tak zdenerwował mnie chamisko, że mi zwierzyny nie nagania, żem doń wygarnął – ot i wszystko”. Krzysztof Wyszkowski
Kobieta, która miała otruć Annę Walentynowicz Od kilku lat prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej prowadzą śledztwo w sprawie istnienia i działania związku przestępczego w ramach struktur dawnej Służby Bezpieczeństwa.
Ewa Soból ps. TW „Karol” – na zdjęciu w towarzystwie redaktora naczelnego GazWyb-u. Niepublikowane do tej pory zdjęcia!!! Od kilku lat prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej prowadzą śledztwo w sprawie istnienia i działania związku przestępczego w ramach struktur dawnej Służby Bezpieczeństwa. Jeden z wątków dotyczył próby otrucia Anny Walentynowicz w październiku 1981 roku, podczas jej wizyty w Radomiu. Sprawę wyłączono z całego śledztwa, a efektem tego jest akt oskarżenia przeciwko trzem byłym „esbekom”: Wiesławowi Sz., Tadeuszowi G. i Markowi K.
23 sierpnia 2010 r. prokurator Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie skierował do Sądu Okręgowego w Radomiu akt oskarżenia przeciwko w/w funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa.
Esbecy oskarżeni są o udział w opracowaniu i wdrożeniu kombinacji operacyjnej zmierzającej bezpośrednio do podstępnego podania działaczce NSZZ „Solidarność”, Annie Walentynowicz środka farmakologicznego o nazwie „Furosemidum” za pośrednictwem tajnego współpracownika posługującego się pseudonimem „Karol” w celu co najmniej ograniczenia możliwości poruszania się przez wymienioną i uniemożliwienia jej odbywania spotkań z załogami zakładów pracy. W materiałach, które dostała Walentynowicz z IPN, znalazł się mikrofilm, w którym SB instruowała TW „Karol”, w jaki sposób ma otruć Walentynowicz. Działo się to w październiku 1981 roku, kiedy Anna Walentynowicz przebywała na spotkaniu z robotnikami w Radomiu. - Do tej pory nie mieliśmy dowodu, że SB rzeczywiście chciała otruć panią Anię, a ten mikrofilm to teraz koronny dowód, że tak było – mówi Edmund Krassowski, dyrektor gdańskiego IPN. Prokurator IPN twierdzi, że oskarżeni działali na szkodę interesu prywatnego Anny Walentynowicz usiłując tym samym narazić ją na bezpośrednie niebezpieczeństwo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu albo utraty życia, albowiem jednorazowe podanie 160-200 mg „Furosemidum” mogło spowodować objawy zatrucia wywołane odwodnieniem i zaburzeniami elektrolitowymi przejawiające się spadkiem ciśnienia krwi prowadzącym do zapaści oraz zaburzenia rytmu serca i osłabienie mięśni, zaś większej dawki nawet śmierć, którego to zamiaru nie osiągnęli z uwagi na wcześniejszy od zakładanego wyjazd Anny Walentynowicz z Radomia. - Funkcjonariusze i agenci mieli wtedy spowodować, abym po spotkaniu przenocowała u TW „Karol”, gdzie miałam być otruta – mówi Walentynowicz. – Już w trakcie tego spotkania robili wszystko, żeby mnie ośmieszyć. Jeden z agentów miał za zadanie tupać i gwizdać, drugi zadawać mi niewygodne pytania. Atmosfera spotkania była okropna i postanowiłam, że nie będę nocować, tylko wrócę pociągiem do Gdańska. W ten sposób plan z otruciem się nie udał.
Co na to Ewa Soból? - Nie byłam tajnym współpracownikiem i nikogo nie próbowałam otruć – mówi Ewa Soból. – Nie mam już siły wciąż zaprzeczać. Nie wiem, dlaczego Ania mnie pomawia. Przyjaźniłyśmy się przed laty, była gościem na komunii mojej córki – mówi roztrzęsiona Ewa Soból, znana przed laty działaczka opozycji. Była przedstawicielką Komitetu Obrony Robotników na Radom, pracowała w zarządzie regionu radomskiej „Solidarności”, działała w utworzonej przez „S” Komisji Rehabilitacji „Czerwiec ’76″. Niestety, od maja 1977 r. aż do 1990 r. traktowana była przez SB, jako tajny współpracownik o pseudonimach „Cesarz”, „Andrzej”, „Zbyszek”, „Karol”, „Motyl”. - Ogromnym szokiem dla mnie były nazwiska członków zarządu regionu: Ewy Soból pseudonim „Karol”, Leopolda Gierka „Radomiaka” oraz działacza Komitetu Obrony Robotników Zbigniewa Makucha „Marka”. Co więcej, i Ewa Soból, i Leopold Gierek byli współorganizatorami spotkania, podczas którego zawiązała się radomska Solidarność. Na to, aby znalazły się w kierownictwie związku naciskał Jacek Kuroń, który zapewne w pełni im ufał. Ich nazwiska, jako agentów świadczą tylko o tym, jak bardzo środowisko Komitetu Obrony Robotników było inwigilowane – mówi Andrzej Sobieraj, szef pierwszego zarządu radomskiej Solidarności. Anna Walentynowicz zaapelowała do mediów o publikację ich personaliów. – Ja bym chciała się dowiedzieć, czym oni się dzisiaj zajmują – powiedziała. – Chciałabym im spojrzeć w oczy i zapytać, czy mają wyrzuty sumienia. Ewa Soból (TW „Karol”) obecnie nie udziela się publicznie, z dziennikarzami nie chce rozmawiać. Do zeszłego roku pracowała w sklepie z artykułami malarskimi w Radomiu na ul. Niedziałkowskiego. Nie wiem jednak, czy była właścicielką sklepu, czy jedynie pracownikiem. Niedoszła historia podtruwania Anny Walentynowicz w dobitny sposób ukazuje przestępczy charakter komunizmu i służb specjalnych PRL. Ale nawet opisane powyżej operacje specjalne SB wobec Walentynowicz nie doczekały się sprawiedliwego osądu Temidy. Truciciele z MSW cieszą się wolnością, a bohaterowie walki o niepodległość czekają na sprawiedliwość. Pani Anna Walentynowicz, niestety, nie doczekała tej chwili. Taka jest właśnie ta nasza III Rzeczypospolita… lukas.nowyekran.pl
"Plotka głosi, że z zamkniętego pokazu tego filmu Adam Michnik wyszedł zniesmaczony". Łukasz Warzecha o „Uwikłaniu" Jacka Bromskiego Plotka głosi, że z zamkniętego pokazu tego filmu Adam Michnik wyszedł zniesmaczony. Nic dziwnego, (jeżeli to prawda) – jak miał zareagować naczelny „Gazety Wyborczej", dziennika sprzeciwiającego się na wszelkie sposoby ujawnianiu zawartości archiwów SB, na film, który w popularnej formie pokazuje, czym może być ów wykpiwany i wyśmiewany „układ"? Mowa o „Uwikłaniu" Jacka Bromskiego na podstawie powieści Zygmunta Miłoszewskiego, które wkrótce wejdzie do kin. „Uwikłanie" to nie kolejny teatr telewizji z serii „Sceny faktu". To warsztatowo niemal bezbłędnie zrobiony kryminał – nic dziwnego, skoro scenariusz napisali wspólnie Bromski i Juliusz Machulski, – którego akcja dzieje się we współczesnej Polsce. Sprawa pozornie jest – no, może nie banalna, bo gdy ktoś kończy życie z rożnem wbitym w oczodół, nie jest to banalne, – ale jednak jest to jedna z wielu spraw kryminalnych. Do momentu, gdy zacznie pokazywać swoje drugie, mroczne dno, sięgające końca lat 70. Dla głównej bohaterki, prokurator Agaty Szackiej (Maja Ostaszewska), która w 1989 r. miała 15 lat, tamten świat jest obcy. Początkowo nie umie go nawet rozpoznać. „Uwikłanie" pokazuje to, co wielu Polaków wyśmiewa, jako „teorię spiskową", w sposób nienatarczywy. Wątek ubeckiego układu, do dziś mającego potężne możliwości, nie jest natarczywy i został dobrze wpleciony w kryminalną intrygę. „Uwikłanie" nie mieści się w kursie specyficznie pojmowanej „politycznej poprawności", obowiązującej w salonie i w większości środowiska artystycznego, ponieważ tutaj „oszołomy" mają rację. To oni – pracownik krakowskiego oddziału IPN albo nieco tajemniczy znawca meandrów peerelowskich służb specjalnych – dobrze odczytują sytuację. Gdy prokurator Szacka mówi historykowi z IPN, zresztą swojemu dawnemu koledze ze studiów: „Czasem cena poznania prawdy jest zbyt wysoka", ten reaguje oburzeniem: „Nie mogę uwierzyć: i to mówi prokurator Rzeczpospolitej?!". W większości politycznie zaangażowanych – po jedynie słusznej stronie – obrazów ipeenowski historyk byłby pokazany, jako nierozumiejący realiów oraz złożonej rzeczywistości inkwizytor. Nie w „Uwikłaniu". Tu jego słowa zawisają nad widzami bez wskazania, kto ma rację w tym sporze. Tyle, że cena ujawnienia prawdy dla głównej bohaterki okaże się naprawdę ogromna – paradoksalnie potwierdzając oburzenie historyka z IPN. Cena ta będzie tak znaczna, że pod koniec determinacja bohaterki, aby prawdę ujawniać, wyczerpie się. I to nie, dlatego, że Szacka zrozumie, iż świat uwikłań był „bardziej skomplikowany, niż się to wydaje ipeenowskim moralistom" (jak tłumaczą nam różne współczesne wcielenia orwellowskiego O'Briena), lecz dlatego, że ulegnie brutalnej sile i naciskowi, wywieranemu przez bezkarny zdawałoby się układ, którego korzeni nie sposób nawet znaleźć w archiwach IPN. „W nich jest tylko to, co my chcemy, żeby było" – oznajmia jej w jednej z rozmów naczelny przedstawiciel owego układu (Andrzej Seweryn). Bromskiemu należy pogratulować odwagi, bo z pewnością jego kryminał będzie atakowany za „wspieranie teorii spiskowych" i za „jednostronność". Istotnie – nie poznajemy w nim dylematów moralnych ubeków. Byli pracownicy grupy „D" departamentu IV MSW są pokazani bez wyjątku, jako cyniczne, – choć momentami uprzejme – szuje. A przy tym „Uwikłanie" to po prostu dobry film, dobrze zagrany i wciągający. Taka kombinacja jest dla zwolenników dzielenia esbeckiego włosa na czworo najniebezpieczniejsza, bo grozi, że widzowie po wyjściu z kina pomyślą, iż pokazana w filmie rzeczywistość może wcale nie być domeną „oszołomów" i zwolenników „spiskowej teorii dziejów", ale może istnieć gdzieś niedaleko nas. I oby tak pomyśleli. „Uwikłanie", reż. Jacek Bromski, występują: Maja Ostaszewska, Marek Bukowski, Olgierd Łukaszewicz, Krzysztof Globisz, Piotr Adamczyk, Andrzej Seweryn, Krzysztof Pieczyński Łukasz Warzecha
Starsi i mądrzejsi instruują Drogiego Gościa Nie ma Baracka dla warszawiaka” – ubolewa w „Gazecie Wyborczej” red. Seweryn Blumsztajn „– bo rzeczywiście – tego całego prezydenta Obamy bardziej pilnują, niż Czyngis-Chana i nawet rodziny smoleńskie zostały doń dopuszczone po przeprowadzeniu starannej selekcji. Jakie były kryteria tej selekcji – trudno zgadnąć, ale nie wykluczone, że dokonano jej kierując się intencją, by prezydenta Obamy specjalnie nie molestowały żadnymi spiskowymi teoriami. Zatem żaden z warszawiaków nie dostąpi zaszczytu oglądania prezydenta Obamy twarzą w twarz (a przecież taki przywilej przewidział dla zbawionych nawet sam Pan Bóg; od razu widać, że z Panem Bogiem łatwiej niż z ludźmi, przynajmniej niektórymi) – a takiemu prezydentowi Ryszardowi Nixonowi stojący bliżej mogli nawet uścisnąć rękę. Ryszard Nixon przyjechał do Warszawy w 1972 roku i wprawdzie na cały czas wizyty anektowały go komuchy, ale po złożeniu wieńca przed Grobem Nieznanego Żołnierza nie wsiadł on od razu do limuzyny, tylko podszedł do zgromadzonego na Placu Zwycięstwa (dzisiaj Piłsudskiego) tłumu i zaczął się z nim nieśmiało integrować. Tłum początkowo zamarł w ciszy, aż jakiś przytomny człowiek zaczął skandować: Nixon, Nixon! – co blisko dziesięciotysięczny tłum z radością podchwycił. Kiedy już Nixon odjechał, a tłum powoli się rozchodził, usłyszałem fragment rozmowy dwóch idących przede mną starszych pań:, „czemu się dziwisz? - perswadowała jedna drugiej – naród się stęsknił!” Obamie na takie zbytki tajniacy by pod żadnym pozorem nie pozwolili, toteż, zamiast z normalnymi ludźmi, będzie musiał rozmawiać m.in. z panem Tadeuszem Mazowieckim. To tortura gorsza od śmierci, chyba, że pan Tadeusz również wobec prezydenta Obamy zaprezentuje „postawę służebną”, z której zasłynął jeszcze za pierwszej komuny. Mizerna to dystrakcja, ale trudno – wedle stawu grobla. Ale red. Blumsztaj, chociaż, ma się rozumieć, chce dobrze, to nie powinien się martwić aż tak bardzo, ponieważ o jego interesy zatroszczyli się starsi i mądrzejsi. Oto Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego wezwała prezydenta Obamę, by podczas wizyty w Warszawie „wywarł presję” na tubylczy rząd w kierunku załatwienia sprawy „rekompensat” za mienie pozostałe w Polsce po Żydach wymordowanych w czasie II wojny. Były ambasador Izraela w Warszawie, pan Dawid Peleng, „wezwał” z kolei premiera Tusk do „wznowienia procesu legislacyjnego na rzecz restytucji”, wstrzymanego ze względu na „trudną sytuację budżetową państwa”, – ale nieodwołaną. Niezależnie od tego kongresmen Smith i senator Chardin – współprzewodniczący Komisji Helsińskiej przy Kongresie USA zaapelowali do prezydenta Obamy, by „wywarł presję”, dając zarazem do zrozumienia, że niezałatwienie sprawy żydowskich roszczeń „osłabia nasze ważne dwustronne stosunki”. Trudno temu zaprzeczyć już choćby z uwagi na to, że obecna administracja Stanów Zjednoczonych traktuje Polskę już tylko, jako skarbonkę, z której Żydzi mogliby się zasilać, ilekroć tylko poczują taką potrzebę. Zatem jest wysoce prawdopodobne, że prezydent Obama nie da sobie dwa razy takich zachęt powtarzać. Jak na tę „presję” zareagują nasi Umiłowani Przywódcy – vederemo. W oczekiwaniu na upragniony komunikat warto przypomnieć historię zmagań o te „rekompensaty”, potwierdzających trafność francuskiego przysłowia, że l`appetit vient en mangeant, – co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. W 1994 roku, kiedy Polska - podobnie jak inne kraje Europy Środkowej – ogłosiła, jako jeden ze swoich politycznych priorytetów przystąpienia do NATO – ośmiu wpływowych polityków amerykańskich z obydwu partii napisało do ówczesnego sekretarza stanu Warrena Christophera list, zalecając by Departament Stanu ostrzegł rządy państw Europy Środkowej, że jeśli nie zadośćuczynią one żydowskim roszczeniom, to stosunki USA z tymi państwami się „pogorszą”, – co nietrudno było zrozumieć, jako zablokowanie akcesji do NATO. List taki, o ile wiem, nie został wysłany, ale za to nastąpił kontrolowany przeciek owego „listu ośmiu” do amerykańskiej prasy. Polski rząd aluzję poniał i skierował do Sejmu projekt ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich, przewidujący transfer mienia w postaci nieruchomości nie tylko dla 9 istniejących podówczas w Polsce gmin żydowskich, ale również – dla nowojorskiej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego, która własnie wzywa prezydenta Obamę do wywarcia „presji”. Szacunkowa wartość tego mienia opiwała na ok. 10 mld dolarów, a chociaż –quorum pars parva fui – udało się tę kwotę zredukować o jakieś 3 mld dolarów poprzez wyłączenie z transferu nieruchomości niezabudowanych – to jednak łapówka za przystąpienie do NATO musiała zostać Żydom zapłacona. Nawiasem mówiąc, doprowadziło to do humorystycznych sytuacji; mnóstwo słowiańskich tubylców zaczęło udawać Żydów, czemu się trudno dziwić, skoro pojawiło się tyle forsy do rozdrapania, a poza tym powstały konkurujące ze sobą gminy żydowskie, które oskarżają się wzajemnie o podszywanie się. Tak czy owak proces przekazywania nieruchomości na podstawie tej ustawy ruszył i trwa nadal. Ponieważ byłem chyba jedynym publicystą w Polsce, który odważył się publicznie przeciwko tej ustawie oponować, przypomnę argumenty, jakie podówczas podnosiłem, a które nie straciły i dzisiaj aktualności. Po pierwsze – transfer dotyczył gmin żydowskich, które w myśl przedwojennego prawa polskiego „miały prawa korporacyjne”, – co oznacza, że były osobami prawnymi o typie korporacji. W korporacjach zaś – w odróżnieniu od fundacji – czynnikiem decydującym o trwaniu osobowości prawnej są tworzący je ludzie. Jeśli zatem ludzie tworzący gminy żydowskie zostali wymordowani, to ustało również ich trwanie, jako osób prawnych. Zatem istniejące obecnie w Polsce gminy żydowskie w liczbie 9 nie są żadnymi kontynuatorkami żydowskich gmin przedwojennych, – ponieważ między osobami prawnymi nie ma dziedziczenia, jak między osobami fizycznymi. Dlatego też sprzeciwiałem się użyciu w ustawie określenia „zwrot mienia”, jak się okazało – trafnie obawiając się, że przyjęcie takiego stanowiska może w przyszłości obrócić się przeciwko polskim interesom. Zatem – po drugie – sytuacja prawna powojennych gmin żydowskich w Polsce była taka sama, jak parafii i diecezji Kościoła Rzymskokatolickiego na Ziemiach Zachodnich i Północnych. Ponieważ one też są korporacjami, zatem nie mogły dziedziczyć mienia po niemieckich parafiach ewangelickich, a nawet – rzymskokatolickich na tych terenach. Dlatego też, kiedy w 1972 roku PRL, w ramach normalizacji stosunków ze Stolicą Apostolską, postanowiła uregulować własność parafii i diecezji Kościoła katolickiego na Ziemiach Zachodnich – nie „zwróciła” im mienia po dawnych parafiach niemieckich, tylko NADAŁA własność w takich rozmiarach, jak to zostało uzgodnione.. Dlatego też uważałem, że identyczną formułę należało zastosować wobec gmin żydowskich, – ale zajmujący się tą ustawą poseł SLD poinformował mnie, że z uwagi na jakieś obietnice, które prezydent Kwaśniewski swoim zwyczajem lekkomyślnie złożył Żydom w Nowym Jorku, odstąpienie od formuły „zwrotu” nie byłoby możliwe. Na skutki nie trzeba było długo czekać; już w kwietniu 1996 roku ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów Izrael Singer zagroził, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom dotyczącym zwrotu prywatnego „mienia żydowskiego”, to „będzie upokarzana na arenie międzynarodowej”. I rzeczywiście – nastąpiła eskalacja oskarżeń przeciwko narodowi polskiemu. Już nie tylko zachował się „biernie” w obliczu holokaustu, ale – co usiłowano pokazać na przykładzie Jedwabnego – „współdziałał” z Niemcami w masakrowaniu Żydów. W obliczu tej wojny wypowiedzianej Polsce mnóstwo osobistości albo tchórzliwie podkuliło pod siebie ogony, albo nawet przeszło na stronę wroga. Wśród tych ostatnich znalazł się prezydent Aleksander Kwaśniewski – to prawdziwe nieszczęście naszego kraju, – który dążąc do podlizania się światowej diasporze – „przeprosił” za Jedwabne, potwierdzając tym samym autorytetem państwa polskiego, na czele, którego wówczas stał – najgorsze oskarżenia pod adresem naszego narodu. Warto zwrócić uwagę nie tylko na treść, ale i na moment tej eskalacji. Nastąpiła ona, bowiem w tym samym czasie, gdy niemiecki kanclerz Gerard Schroeder oświadczył, że „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”. W tej sytuacji, kiedy trzeba było rozpocząć delikatną operację zdejmowania winy z państwa i narodu niemieckiego za zbrodnie II wojny, trzeba było jednocześnie rozpocząć przerzucanie tej odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, bo w przeciwnym razie świat mógłby odnieść wrażenie, że te wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, co z kolei pozbawiałoby Izrael niezwykle lukratywnego statusu ofiary. Polska znakomicie nadaje się na winowajcę zastępczego, zatem obydwie operacje: szlamowania finansowego i przerzucania odpowiedzialności zostały połączone i są kontynuowane i koordynowane przez pierwszorzędnych fachowców. Ci fachowcy korzystają z pomocy piątej kolumny w naszym nieszczęśliwym kraju, o której istnieniu i wpływach mogłem przekonać się na własnej skórze w marcu 2006 roku, kiedy to na antenie Radia Maryja ujawniłem, iż premier Marcinkiewicz obiecał był dyrektorowi Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego Dawidowi Harrisowi załatwienie sprawy roszczeń żydowskich zgodne z żądaniami organizacji wiadomego przemysłu do końca roku 2006. Wprawdzie oskarżenia o dwa przestępstwa nie zostały podjęte przez prokuraturę, ale większość tzw. „niezależnych mediów” uznała mnie za zbrodniarza. Mniejsza zresztą o to, bo znacznie ważniejsza była nie tylko pobłażliwość, ale nawet nadskakiwanie organizacjom żydowskim przez czołowe osobistości państwa. Oto prezydent Lech Kaczyński w lutym 2007 r. przyjął delegację pod przewodnictwem Izraela Singera – tego samego, który przed 10 laty nie tylko groził Polsce swego rodzaju wojną, – ale również wojnę tę przeciwko reputacji naszego narodu prowadził. Żeby było śmieszniej, wkrótce potem Izrael Singer został z hukiem wyrzucony ze stanowiska przewodniczącego Światowego Kongresu Żydów pod zarzutem malwersacji finansowych. Innym przykładem takiego nadskakiwania był list, jaki minister stanu Juńczyk-Ziomecka odczytała w imieniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego podczas zebrania inaugurującego reaktywację polskiej loży Bnai Brith, mimo, że w ogłoszonym tego dnia programie działania loża ta postawiła sobie dwa cele: zrealizowanie żydowskich roszczeń majątkowych kosztem Polski i pacyfikacje Radia Maryja. Obecnie strategia organizacji przemysłu holokaustu, z którym od początku tego roku oficjalnie współpracuje rząd Izraela, polega na zmuszeniu rządu polskiego do stworzenia podstawy prawnej dla realizacji żydowskich roszczeń majątkowych. Takiej podstawy prawnej, bowiem nie ma, zaś organizacje te nie są pełnomocnikami dawnych właścicieli, podobnie jak państwo Izrael, które tym bardziej nie ma żadnego tytułu do partycypowania w tym mieniu, ponieważ w tamtym okresie w ogóle jeszcze nie istniało, więc żadna z ofiar dokonanej przez Niemcy masakry nie była obywatelem tego państwa. Żeby stworzyć dla swych roszczeń pozory legalności, organizacje te oraz Izrael próbują wszelkimi sposobami wywierać „presję” na rządy państw wytypowanych do wyszlamowania. Jednym ze sposobów stwarzania pozorów legalności dla wspomnianej presji była konferencja „Mienie ery holokaustu”, jaka w czerwcu 2009 roku odbyła się w Pradze, z udziałem rozmaitych samozwańców z tzw. „organizacji pozarządowych” i Władysława Bartoszewskiego z Polski. Wśród tzw. „niewiążących zaleceń” jej uczestnicy przedstawili m.in. i to, że „jeśli skonfiskowana własność nie może być zwrócona, kraje powinny zapewnić alternatywną własność tej samej wartości, albo zapewnić godziwe odszkodowanie”. Ponieważ we wspomnianej konferencji w delegacji ze Stanów Zjednoczonych uczestniczył kongresmen Robert Weksler, to nie jest wykluczone, że i prezydent Obama będzie wywierał na naszych Umiłowanych Przywódców „presję” w tym właśnie kierunku. Zatem – chociaż panu redaktorowi Sewerynowi Blumsztajnowi nie będzie dane oglądać prezydenta Baracka Obamy twarzą w twarz – to przecież nic nie szkodzi, bo starsi i mądrzejsi o wszystkim zawczasu pomyśleli. SM
Sprawa Romana Polańskiego? Jako felietonista i moralista wypowiadam się na różne tematy – z tych, na jakich się znam. Natomiast, jako polityk – ogromną większością z nich zajmować się na pewno nie będę. Zawołano mnie do odbiornika – a bo p. Marek Jurek, którego bardzo lubię, dyskutował, (jako szef Prawicy RP) z jakimś prezenterem. I właśnie trafiłem na moment, gdy Panowie szeroko omawiali "sprawę Romana Polańskiego”. Ja się tym, co zrobił p. Polański zwyczajnie brzydzę, – ale to było chyba ze 40 lat temu… I pewno Państwo myślicie, że odpowiedziałbym: "Polityk w Polsce ma ważniejsze sprawy…”? Mylicie się Państwo. Dla polskiego polityka "sprawy Polańskiego” w ogóle nie ma! Co polskiego polityka obchodzi wyrok sądu w Kalifornii? …że sąd w Kalifornii może się zwrócić o ekstradycję p. Polańskiego? Może. Ale decyzję będzie wtedy podejmował polski sąd. A sąd ma być od polityków niezależny. Więc CO miałby w tej Sprawie robić polityk? Odpowiedź brzmi: NIC! I nic o tym nie gadać, – bo, po co? JKM
Kto, z kogo robi łupka? Szeptanka, czyli tzw. szeptana propaganda – np., że będzie wymiana pieniędzy, albo, że będą wprowadzone kartki na mięso – była w latach stalinowskich przestępstwem. W demokracjach można mówić, co komu ślina na język przyniesie. I rzeczywiście mówi się, czasem z głupoty, a czasem celowo. Z góry stwierdzam, iż nie wierzę, by szeptanka na temat szkodliwych następstw gazu łupkowego, prowadzona były z czystej głupoty. Po pierwsze, tę medialną i poza medialną szeptankę uprawiają ekolodzy, a to już z definicji czyni podejrzanymi opinie przez nich wyrażane. Ekolodzy mają swoje obsesje, z których jedną jest zielona energia, czyli wszystko to, co jest kosztowne i może w efekcie doprowadzić do ruiny wysoce efektywną kapitalistyczną gospodarkę rynkową. Ciągle słyszymy od ekologów, że to na razie, że tanie technologie biopaliwowe, wiatrowe, słoneczne, itd., są tuż za rogiem. Tyle, że ci, którzy – jak ja – obserwują tendencje w zakresie energii od lat 70 ubiegłego wieku, słyszą tę śpiewkę już od czterdziestu lat. Coś, co czeka na nas za rogiem tyle czasu, albo będzie tak czekać do końca świata, albo po prostu n i e i s t n i e j e. Opinie dotyczące ubocznych skutków stosowania nowych technologii wydobywania gazu łupkowego nie mają na celu – jak inne zresztą – nas przestrzec, lecz p r z e s t r a s z y ć. Jest to taktyka uprawiana przez ekologów od początku istnienia tego ruchu. I, niestety, skutecznie. Wielu ludzi łatwiej uwierzy w katastroficzne wizje ekopropagandy niż w to, o czym przekonuje nas nauka.
Obama w Polsce. "Pobłogosławi" gaz łupkowy? Straszenie, że wydobycie gazu łupkowego spowoduje zanieczyszczenie zbiorników wodnych jest taką samą prawdą, jak straszenie nas innymi strasznymi konsekwencjami np. modyfikowanych genetycznie zbóż, soi, czy kukurydzy. Przy okazji: modyfikujemy genetycznie od pojawienia się rolnictwa, czyli od 8-10 tys. lat. Gaz łupkowy wydobywa się w USA (i u nas będzie podobnie, bo to ta sama technologia) na poziomie kilku tysięcy metrów. Wydobywa się wprawdzie wpuszczając mieszankę wody, chemikaliów i piasku, ale i wtrysk pod ziemię i późniejsze wydobycie odbywa się rurami. A mieszanka, cięższa od wody, sama nie zrobi sobie spacerku pod górę, bo tylko w ten sposób mogłaby dostać się do znajdujących się t y s i ą c e m e t r ó w w y ż e j zbiorników wodnych. Ale ludzi chodzących do kin na horrory i filmy gatunku fantasy być może da się przestraszyć. Rzymska zasada postępowania karnego, która mówi, że podejrzany jest ten, kto mógł skorzystać z przestępstwa, każe badać nie tylko interes w szeptance tych, których obsesje zostają zagrożone, ale też i tych, których bardziej realne, bo ekonomiczne, interesy są zagrożone pojawieniem się dużej ilości taniego paliwa kopalnego. I tutaj mamy też listę podejrzanych. A więc, Gazprom i Rosjanie, którym w perspektywie dekady grozi eliminacja, bądź skurczenie dochodów z eksportu gazu do Europy, mogą podpuszczać ekologów. Jest też, co widać, Francja, której parlament, nie czekając na zamówioną ekspertyzę (najwyraźniej nie byli pewni, że dostaną, co chcieli!), zakazał prób z wydobywaniem gazu łupkowego. Dlaczego? Odpowiedzi są dwie. Po pierwsze, Francja produkuje energię elektryczną z elektrowni atomowych relatywnie taniej i jej przewaga nad konkurentami mogłaby rosnąć, gdy wzrastać będą wysokie podatki od konwencjonalnych źródeł energii w związku z szaleństwami ociepleniowymi. A nowe źródło energii mogłoby tę przewagę kosztową zniwelować. Drugim, dodatkowym, argumentem mogłyby być zagrożenia dla francuskich interesów budowania elektrowni atomowych za granicą (Francja, to jeden z głównych graczy na tym rynku). Być może w ślad za tym pójdą próby wprowadzenia ogólnounijnego zakazu, który uderzyłby w Polskę i wiele innych krajów UE. Trzeba pilnie monitorować i uważać na to, kto, z kogo robi łupka. Stawki w tej grze są dość wysokie. Jan Winiecki
Bezużyteczny autorytet Wałęsy Znam wiele takich osób, które uważają Lecha Wałęsę za jeden z największych autorytetów, osobę obdarzoną jakimiś nadludzkimi mocami, przed którym, ze względu na jego dokonania, każdy powinien klękać na samą myśl o nim. Aż dziw bierze, że nie wymyślono jeszcze dla niego jakiegoś specjalnego przykazania, np. “nie będziesz miał innych autorytetów poza Wałęsą”. Takich osób jest trochę, ale nie jest ich znowu aż tak dużo, jakby oni tego chcieli. Bo jest też druga grupa osób, dość liczna, dla których Wałęsa to warchoł, zdrajca, były agent, esbecka wtyczka, poza tym faryzeusz i człowiek, któremu w głowie się już dawno pomieszało. Dzisiaj jednak nie będę się zajmował ani pierwszą grupą bałwochwalczych piewców jego geniuszu ani drugą grupą jego zaciekłych przeciwników. Pomyślałem sobie po prostu, że na chwilę jestem gotów przyjąć za słuszny ten aksjomat, iż Wałęsa to jest jednak jakiś tam autorytet. Do końca nie wiem, jaki, bo ani moralnie mi on nie pasuje ani emocjonalnie specjalnie nie błyszczy, intelektualnie także wielkim sokołem nie jest. Więc jakim on jest autorytetem? Historycznym? OK. Jestem gotów przychylić się do tej wersji, jednak pod jednym warunkiem. Mianowicie, że ktoś udowodni mi jego użyteczność. Dla mnie autorytet, tak ja to widzę, to człowiek o ogromnym znaczeniu krajowym oraz międzynarodowym, którego charyzma okazuje się przydatna do załatwiania spraw państwa, z którego ten autorytet pochodzi. Np. taki Dalaj Lama to autorytet, jeździ po świecie i dzięki niemu wielu stwarza jeszcze jakieś pozory, że wie o istnieniu Tybetu. Oczywiście pozory niezbyt wielkie, by nie narazić się wielkim Chinom. Zastanawiam się, zatem co takiego w ostatnich latach Lech Wałęsa gdziekolwiek i z kimkolwiek załatwił dla dobra Polski? Tutaj niestety lista jest pusta. Owszem, są sprawy, które Lech Wałęsa załatwił, są to jednak rzeczy związane jedynie z procesem zarobkowym. Wykłady i prelekcje, to rzeczy, które napychają kabzę Wałęsie, ale co takiego namacalnego dają krajowi? Polsce, jako państwu nie dają nic. Cóż nam, zatem z takiego bezużytecznego autorytetu? A przecież okazji nie brakuje, by Wałęsa krajowi mógł się przysłużyć. Choćby dziś, gdy w Polsce pojawi się Prezydent USA. Udział w rozmowach z Obamą takiej postaci, autorytetu ponoć tak wielkiego kalibru, dawałaby Polsce przewagę, jakąś siłę przebicia, bo przecież po to są autorytety. Niestety, gdy autorytet jest potrzebny, to autorytetu nie ma, autorytet się zwija i mówi, że mu “nie pasuje”. A taki autorytet ile mógłby pomóc w przekonywaniu Obamy, że my jesteśmy nadal dobrym i wiernym (naiwnym także) sojusznikiem, który tyle już się na walczył obok armii amerykańskiej a wdzięczności nadal nie ma. Jak wizy były, tak wizy zostały. Kokosów na żadnej misji nie zarobiliśmy, choć inni się obłowili kontraktami. Jedynie raz na jakiś czas Prezydent USA przyleci do Polski, poklepie po plecach i powie, jaki to my wspaniały naród jesteśmy. Niestety, nie na tyle wspaniały, by dostąpić zaszczytu odwiedzania USA w ruchu bezwizowym. Ale cóż innego można się spodziewać, skoro nasz autorytet narodowy jest całkowicie bezużyteczny? A może ten autorytet nie taki znowu wielki? Może, dlatego unika konkretnych działań, by się nie okazało, że to nie jest żaden autorytet, że to jedynie balon nadmuchany, który łatwo przebić i pozbawić znaczenia. Dla mnie wiarygodną oceną znaczenia danej postaci, jest jego przydatność dla kraju i społeczeństwa. Niestety, idąc tym systemem oceniania, Wałęsa otrzymuje ocenę niedostateczną. Ale nic sobie z tego i tak nie robi, bo przecież w innym systemie oceniania, tym finansowym, otrzymuje ocenę celującą. Tylko, co to za autorytet, który ma swoją cenę i nic poza tym? To już nie autorytet, to już po prostu tylko towar, w dodatku mocno zużyty i przeceniony. Piotr Cybulski
Kopacz zostaje
1. Rządząca koalicja po raz kolejny już w tej kadencji Sejmu, obroniła jednego ze swoich najgorszych ministrów (tak wynika z regularnych badan opinii publicznej na ten temat), czyli Minister Zdrowia Ewę Kopacz. Mijają już blisko 4 lata jej kierowania resortem zdrowia, a żaden z fundamentalnych problemów polskiej ochrony zdrowia nie został rozwiązany, a wprowadzane przez Panią Minister kolejne zmiany ustawowe, tylko pogłębiają chaos w tej dziedzinie. Ostatnim posunięciem, które ma naprawić wszystkie bolączki w ochronie zdrowia ma być masowa komercjalizacja Samodzielnych Publicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej, która jak to ocenia większość specjalistów z tej dziedziny jest otwarciem szerokiej bramy do ich prywatyzacji
2. Ustawa ta wymusza na organach założycielskich SP ZOZ (głównie samorządach) ich przekształcenie w spółki prawa handlowego. Te, które tego nie zrobią będą musiały pokryć ich ujemny wynik finansowy w ciągu 3 miesięcy od zatwierdzenia sprawozdania finansowego, (czyli najdalej w połowie następnego roku po zakończeniu roku gospodarczego). Powoływanie spółek prawa handlowego w miejsce SPZOZ oznacza zmianę filozofii funkcjonowania ochrony zdrowia w Polsce. Z ochrony zdrowia zorientowanej na pacjenta (mimo wszystkich ułomności dotychczasowego systemu), mamy wprowadzenie do ochrony zdrowia wszystkich reguł systemu rynkowego z jego podstawową kategorią zyskiem. Organy spółki prawa handlowego (zarząd, rada nadzorcza), bowiem zgodnie z kodeksem spółek muszą być oceniane przez właściciela przez pryzmat osiąganego wyniku finansowego. Co więcej zarząd, który doprowadzi do powstania w spółce strat, które w konsekwencji będą powodowały konieczność uszczuplenia jej majątku, odpowiada za tę sytuację pod rygorami kodeksu karnego. Aby tak się nie stało zarząd musi pilnować, aby corocznie spółka przynosiła zysk, a przynajmniej nie osiągała ujemnego wyniku finansowego. Nieuchronnie będzie to prowadziło do poszukiwania „pacjentów zyskownych”, czyli takich, których leczenie będzie dawało zysk i unikania „pacjentów deficytowych”, których leczenie przyniesie straty. Takie postępowanie na oddziałach szpitalnych już teraz występuje tyle, że sporadycznie. W szpitalnych spółkach prawa handlowego, będzie jedynym możliwym do przyjęcia.
3. Ale nie tylko wprowadzenie kategorii zysku do publicznych placówek ochrony zdrowia jest poważnym zarzutem pod adresem szefowej resoru. Niezrzeszony poseł Ludwik Dorn zwrócił uwagę na gigantyczny ukłon, jaki ministerstwo uczyniło wobec tzw. Porozumienia Zielonogórskiego, w którym zrzeszeni są lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Otóż porozumienie to zobowiązało się, że jego lekarze (a także w domyśle ich pacjenci) poprą w wyborach 2007 roku Platformę a w zamian za to, otrzymają kontrakty z NFZ na specjalnych zasadach. I tak się stało, co więcej, rozporządzeniami resortu, lekarze podstawowej opieki zdrowotnej, (którzy otrzymują kontrakty na głowę zarejestrowanych w ich przychodniach pacjentów) zostali zwolnieni z prowadzenia statystyk, z których wynikałoby ilu pacjentom tej pomocy udzielili. A więc pacjentów się zarejestruje i co roku otrzymuje się na nich pieniądze, nawet bez wykazywania ilu z nich się leczyło w ciągu roku.
4. Broniący Pani Minister Premier Tusk, nie mówił o jej osiągnięciach, ale jak to ma w zwyczaju atakował opozycję i ja obciążał za wszystko, co złe w ochronie zdrowia (brak pieniędzy, kolejki do lekarzy i szpitali) jakby zapomniał, że to on i jego ekipa rządzą już 4 lata. Podobnie Pani Minister atakowała poprzedników, a więc ś. p. profesora Zbigniewa Religę, choć powinna chyba sobie zdawać sprawę, że merytorycznie i w sprawach medycznych i zarządzania ochroną zdrowia w Polsce, nie dorasta mu nawet do pięt. Ale ta ekipa rządowa utraciła już wszelki umiar w uciekaniu od odpowiedzialności za efekty swojego rządzenia, a zwalanie wszystkiego, co złe na poprzedników, po 4 latach rządzenia w stabilnej koalicji, staje się coraz bardziej kuriozalne. Zbigniew Kuźmiuk
Cyrk z Obamą, czyli przypadkowy bohater Paganini to on nie jest! - rzekł dyrektor cyrku do gościa, który przyszedł do niego z małpą. I powiedział, że ten szympans jeździ na jednokołowym rowerku na linie rozpiętej nad areną i do tego równocześnie gra na skrzypcach. No, więc zrobiono próbę, małpa w snopie różnokolorowych świateł jeździ tam i z powrotem na linie, gra na skrzypcach, ale dyrektor jak w rzeczonym już wstępie: - Paganini to on nie jest! No więc ten wstęp o cyrku i o wybrzydzaniu potrzebny jest mi do tego, by powitać inna małpkę, mianowicie prezydenta Stanów Zjednoczonych (skoro polskich prezydentów można obrażać, albo kazachskich i białoruskich, to i amerykańskich chyba - why not?). Otóż jak widzę i słyszę te zachwyty, że mąż tak dostojny i ważny nas nawiedził, że sukces to niebywały... Szczerze? Ja bym mu jutro sprawdził, czy ma wizę, a jak nie, to niech kupi - jak ja nie tak dawno - za 500 zł, bez gwarancji jej otrzymania i z możliwością deportacji wprost z lotniska, bez podania przyczyn, do domu, Białego Domu. Może by coś zrozumiał z nierównoprawnych relacji naszych niby suwerennych państw? Każdy w życiu przechodzi etap fascynacji Stanami, zazwyczaj do wtedy, aż tam nie pojedzie (ładnie opisywał to Tyrmand, swoje zdradzone w Jałcie pokolenie, które mimo to gotowe było nawet za USA umierać). No, więc i ja machałem Nixonowi (zobaczyłem wtedy pierwszego cadillaca i lincolna), a gdy pojawił się Carter (ten hodowca orzeszków z Georgii) i mówił o prawach człowieka (jakimś cudem niewytłumaczalnym wydrukowało zapis jego konferencji "Życie Warszawy") - ukradzioną z trasy przejazdu flagę z pięćdziesięcioma gwiazdami zawiesiłem sobie nad biurkiem w redakcji "Piłki Nożnej" przy... alei Stanów Zjednoczonych. Ciekawa to firma była, tam zaczynał m.in. Wołek, tam sprzedano nas już w wolnej Polsce jakiemuś właścicielowi ciężarówek spod Konina, a w Komisji Likwidacyjnej, która tego dokonała - zamiast przekazać nieduży w końcu majątek pracownikom - zasiadał, no, nie uwierzycie, czyżby zbieżność nazwisk - Donald Tusk! No i ta komisja wyznaczyła ludzkie losy - na przykład "Politykę" oddała na własność dziennikarzom i Jerzy Baczyński do dziś może uchodzić za przedsiębiorcę ze sporym talentem i kontem, gdy my, totalnie skrzywdzeni, zawsze na cudzej służbie, za grosze. Wyrolowani nie w komunie, a w wolnej Polsce, cóż za kpina... Ale do Obamy wrócę. Nie będę odkrywał Ameryki, jeśli napiszę, że ani to mąż stanu, ani noblista, ani nawet posiadacz atomowej walizki - byłem w wojsku i wiem, co to za pic, odpalaliśmy rakiety bez niczyjej zgody. Obama jest trochę aktorem, świetnie przemawia (to znaczy mówi to, co każdy jest w stanie zaakceptować, do tego silnym, lecz melodyjnym głosem, nie krzyczy, ale przemawia - lubię go za tę umiejętność). Ale jego realna siła jest żadna - nie może znieść wiz, zacząć lub zakończyć jakąś wojnę, dać biedniejszemu jakieś technologie, by się dźwignął. Obama jest figurantem wystawionym na czele państwa o hasłach równości, by ludzie w tę równość uwierzyli. Biedny dzieciak, czarny, syn pasterza z Kenii, któremu amerykańska ziemia dała szansę skończenia studiów, założenia rodziny, zbudowania domu, no i skutecznego ubiegania się o tytularnie najwyższy urząd w kraju. Piękna bajka, na milę pachnąca Waltem Disneyem (on też w świecie bajek wciąż żyje - zahibernowany ma się przecież kiedyś jeszcze obudzić). No, więc ta amerykańska równość wszystkich ludzi w chwili narodzin... Wymyślił ją, a właściwie splagiatował po Jeanie-Jacques'u Rousseau pewien pan, który nazywał się Thomas Jefferson. Ojciec założyciel USA i autor deklaracji niepodległości, najważniejszego aktu w dziejach kraju dolara i Statui Wolności. No i już od zarania była to fikcja, bowiem Jefferson - nawet prezydent, jak i Obama - był oczywiście za równością, a jakże, ale na swojej gigantycznej plantacji w Wirginii trzymał setki niewolników i pasożytował na ich pracy (może to i tam stała chata wuja Toma albo kręcili Kunta Kinte - są to przykłady z różnych epok przeraźliwego wykorzystywania słabszych, tego, że w kraju równości byli równi i równiejsi od zawsze - jak w Orwellowskiej opowiastce o świniach). No, więc Jefferson był do tego dość jurnym wdowcem, więc nieprzypadkowo prasa nazywała go ojcem wielu Murzynów (poza tym pijakiem i ateistą). Jefferson był do tego stopnia zakłamany, że złożył projekt zniesienia niewolnictwa, który przepadł - ale choć mógł je znieść dla przykładu u siebie, a był zamożnym człowiekiem, tego nie uczynił. Hasła, hasła, hasła, to nieodrodne cechy Ameryki, pustosłowie, pozory, miraże - a w realu, czyli życiu prawdziwym: zbrodnie i gwałty, także na niewolnicach (piękną Sally mr president woził nawet ze sobą i dał jej wiele dzieci, ich potomkowie niedawno to potwierdzili badaniami genetycznymi). No, więc mniej więcej takich szefów mieli Amerykanie (a będą mieli i Leppera w spódnicy, mianowicie Sarah Palin, tę niezbyt lotną babkę z Alaski), a pożytek z nich niewielki, (choć Jefferson wspomniany na przykład wymyślił jakoś w biegu pomiędzy randkami z niewolnicami krzesło obrotowe - na pewno lubicie, aha, a Clinton wymyślił pudełko na cygara). Po Obamie nic nie zostanie poza wojnami i nic nieznaczącymi obietnicami i hasłami, przemówieniami, uściskami, a z czasem - skandalami. Jak skończy mu się kasa, co czeka każdego (Jefferson też splajtował, zbyt kosztownie żył i zbyt gościnny był), będziecie go mogli zaprosić na odczyt albo na imieniny. Udowodnił tę chciwość emerytowany prezydent Clinton, którego za sto tysięcy dolarów zaprosił do Warszawy mój dawny kolega Waldek Tevnell, założyciel "Pulsu Biznesu". Otóż zorganizował odczyt dla stu przedsiębiorców w Sobieskim, od każdego wziął tysiąc dolców za bilet i wyszło na to, że miał Billa za darmo. Prezio pogadał, po czym - jak znam Waldka - pewnie poszli na cygara. Z Obamą też wyszłoby taniej, gdyby chwilę zaczekać, do wyborów. Wiecie, ile kosztuje nas ten cyrk, ile jedna godzina pobytu Szanownego Gościa? Niejedną fabrykę albo szpital dałoby się uratować! Ale władza nasza pragnie fasady, popisu, znaczenia - rzecz jasna za moją kasę. Nie liczcie na oklaski albo na to, że warszawski ludek ustawi się w szpalerze. My witaliśmy tylko Ojca Świętego i piłkarzy Górskiego. Amerykanie nie są najszczęśliwszym narodem pod słońcem i nie są to moje opinie lub oceny po kilku wojażach, lecz... Amerykanina Chrisa z San Francisco. Dyrektoruje on w jednym tamtejszych banków (i też pies na baby, jak Strauss, bo bankierzy uwielbiają seks w godzinach pracy - wieczory przecież dla rodziny!). No, więc poprosiłem go o ankietę wśród pracowników, co im się we własnym kraju nie podoba, a oto efekt.
"Amerykanom najbardziej nie podoba się w Ameryce:
1. Rola USA, jako światowego policjanta, który musi wszędzie posyłać swoje wojska lub sojuszników, czy trzeba, czy nie. Tymczasem nie zawsze uda się pozałatwiać sprawy jak należy u siebie w domu, vide huragan "Katrina" i właśni obywatele wrzeszczący o pomoc, stojący na dachach swoich domów, a w tym samym czasie nasza armia w Iraku, Afganistanie i Korei.
2. Rola mediów i wpływu mediów na świadomość ludzi, którzy coraz częściej czują się wodzeni za nos przez newsy z telewizora czy internetu.
3. Ogrom Ameryki, to 300-milionowy kolos, i nie zawsze w tak wielkim organizmie noga wie,
co robi głowa, i odwrotnie. Dla przeciętnego Amerykanina ogarnięcie tego, co się dzieje w jego kraju, jest niemożliwe. Na przykład nowojorczyk nie ma pojęcia, jak jest np. w Kalifornii czy Arizonie, a to trzy zupełnie inne style życia. Tak samo jak ktoś z Utah czy Colorado nie zawsze ma pojęcie, co się dzieje na Florydzie czy Hawajach (przyleć zimą, Paweł, polecimy na Hawaje!).
4. Podatki i brak odpowiedzialności indywidualnej za społeczne pieniądze.
5. Nadużywanie równouprawnienia przez gejów, którzy walczą o małżeństwa i prawa adopcyjne.
To takie najbardziej wyraźne opinie, które udało mi się wydobyć".
Tyle napisał Chris, dodając słowo - wyraziste. Czyli opinie, jakich nie znajdziecie w mediach, a tym bardziej w przemówieniach najważniejszego z Amerykanów chwili obecnej, czyli Obamy. Leżcie przed nim plackiem, jak leżeliście przed Breżniewem, tyle samo wam pomoże. Najlepiej gdyby w ogóle nie przyjeżdżał. Ale tu, w Polsce, nikt nie wie, że USA cenią tylko tych, którzy z nimi wojują, obrażają ich, palą flagi - tak uznanie Ameryki zdobyły Francja (wypinając się na atomowy parasol), Rosja (lecąc w kosmos), Niemcy (demonstracje studentów). Nastroje proamerykańskie nasz sojusznik ordynarnie wykorzystuje, wszędzie i zawsze. I ładuje nas w takie klimaty, że mamy teraz konflikt z Serbią o Kosowo, czyli wspieramy muzułmanów przeciw chrześcijanom. I wojnę z terrorystami - którzy nie wysadzili u nas jeszcze niczego. Świetne zaiste pomysły na przyszłość... A zaraz konflikt z Rosją, bo z Białorusią już jest. Można szanować urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, nawet trzeba, zwłaszcza, gdy jest u nas w gościnie. Ale pamiętajcie - osoby go piastujące są przypadkowe i odgrywają tylko aktorskie role, czasem nawet dosłownie jak Ronald Reagan. Są pionkami. A zaświadczy niech o tym niewinny żarcik. Prezydent Bill Clinton wraz z żoną Hillary jadą w swoim rodzinnym Arkansas autem i zatrzymują się na stacji benzynowej. Patrzą, a tu benzynę nalewa ich wspólny kumpel ze studiów, który zresztą podkochiwał się w Hillary... - Widzisz - mówi Bill - gdybyś wybrała jego, to byś teraz miała męża pracującego na stacji benzynowej, a nie w Białym Domu. - Mylisz się - odpowiada Hillary - bo gdybym wybrała jego, to właśnie on byłby teraz prezydentem. Paweł Zarzeczny
Plusy i minusy tygodnia (22-27 maja 2011) Wiem, wiem – należy się cieszyć z wizyty Baracka Obamy nad Wisłą. Bo właśnie do Warszawy zwołano liderów regionu. Tak to Polska obok Wielkiej Brytanii i Francji stanowi jeden z trzech etapów jego europejskiej podróży. Niemcy na przykład tym razem musieli obejść się smakiem. Może wreszcie doczekamy się jakiejś bazy amerykańskiej, może czegoś się dowiemy o perspektywach wydobycia gazu łupkowego. Tyle rozum. A co mówi serce? Przy okazji wizyt prezydentów USA w Polsce mogę wyobrazić sobie, jak czuli się ateiści w dniach papieskich wizyt. Tak, macie rację: gdy wizyta drażni, dziesięćkroć bardziej irytuje drogowy paraliż miasta. A polską specjalnością jest medialna psychoza, jaka ogarnia wszystkie stacje telewizyjne. Zaczyna się od napuszonych komunikatów, że agenci Secret Service myszkują już w każdym zakątku Marriotta. Albo, że na Okęcie przyleciały transportowce. „Globemaster” z limuzynami Baracka Obamy. Wszystko takim tonem, jakby zaczęła się jakaś świecka wielka nowenna. Kiedyś najbardziej wyrazistym symbolem świątecznych, prezydenckich dni była nadaktywność Tomasza Lisa, który za każdym razem wcześniej szaleje, aby zdobyć wywiad z kolejnym prezydentem USA. Dziś Tomasz Lis poza wszechwładną maszynerią TVN to Lisa pół, – więc i jego medialne wygibasy mniej mi działają na nerwy. Innym dziedzictwem III RP jest w takich dniach nadpobudliwość postkomunistów od Aleksandra Kwaśniewskiego po Marka Siwca, którzy przejęci jak proboszczowie przed wizytacją biskupa udzielają na prawo i lewo wywiadów. Jest jeszcze jeden gatunek aktorów tego spektaklu – to dyplomaci amerykańscy. Jeśli można kogoś rozdrażnić protekcjonalnym lub arbitralnym zachowaniem, panowie z ambasady w Alejach Ujazdowskich wykonają to z perfekcją. Tym razem postanowili podzielić rodziny smoleńskie na lepsze – nadające się do shake-handu Obamy – i gorsze, niegodne tego zaszczytu. Obrazu całości dopełniają nasi reporterzy, którzy stają na głowie, szukając jakiegokolwiek kontaktu z otoczonym chmarą ochroniarzy prezydentem. Tu historyczny rekord komunikatywności przypada reporterowi TVP Wojciechowi Nomejce. Ów telewizyjny as zaskoczył niegdyś Billa Clintona pytaniem: „Mister president, Poland OK?”. „OK, OK!” – odpowiedział uprzejmy gość z Waszyngtonu. A za to, że Obama nie odwiedził grobu na Wawelu, ma u wielu amerykańskich Polaków (i nie tylko) krechę. Błysk inwencji wykazali kibice z Płocka, wywieszając transparent: „Tola ma Donalda – Donald ma Tole”. Policja na subtelnościach polszczyzny się nie poznała i transparent zwinęła. Może czas na nowy dowcip: Panie premierze! Co? Pan już wie, co… Andrzej Chyra jest obok Borysa Szyca, Jacka Braciaka i Roberta Więckiewicza wśród aktorów typowanych do głównej roli w szykowanym filmie Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie. Mało, kto pamięta, że Chyra już raz doskonale zagrał tę postać w niesłusznie zapomnianym filmie Voelkera Schloendorffa o Annie Walentynowicz. Jednak ta rola nie zachwyciłaby piewców „geniusza polanek”. Wałęsa we wcieleniu Chyry to bezwzględny gracz, który chce za wszelką cenę wypchnąć Walentynowicz na margines strajku. Węgrzy, głosując za Orbanem – głosowali przeciw demokracji – ogłosił podczas panelu w GW jeden z węgierskich liberałów. Zapamiętajmy tę zgrabną formułkę. Może ona uzasadniać kwestionowanie wszystkich wyborów, w jakich nie wygrywa lewica albo liberałowie. Bo jak wiadomo, tylko ich rządy gwarantują demokrację. Jakie to proste. Po co XIX-wieczni teoretycy wymyślali jakieś skomplikowane teorie demokracji?! Jan Filip Libicki pyta na Salonie24, czy nuncjusz monitoruje twórczość Rymkiewicza, i chwali teksty Michalskiego ostrzegające, że wierni spod krzyża zaczynają przypominać sektę Towiańskiego. Ideowa epopeja polityka PJN rozwija się w ciekawym kierunku. Kiedy nadejdzie czas na alians z Manuelą Gretkowską? Trzydzieści lat temu zmarł prymas Stefan Wyszyński. Pamiętam jeszcze relacje z jego pogrzebu, które splotły się z szokiem po zamachu na Jana Pawła II. Była w tym doniosłość wielkiego pogrzebu, jaki wskrzesił na chwilę atmosferę papieskiej mszy z 1979 r., ale w tłumie było czuć niepokój. „Solidarność” z wolna wytracała swój dynamizm, władze PRL stawały się coraz bardziej agresywne, a tu odchodził wielki opiekun duchowy Polaków. Semka
Tola, Tola, Tola! Organa ścigania po raz kolejny wykazały czujność. W Płocku policja aresztowała po meczu czterech kibiców, którzy rozpięli na płocie transparent "TOLA MA DONALDA, DONALD MA TOLE". W chwili, gdy piszę te słowa nadal przebywają oni w "policyjnej izbie zatrzymań", jak eufemistycznie nazywa się ostatnio na użytek prasowych komunikatów to, co za moich czasów było "dołkiem". Z formalnymi zarzutami o "bandytyzm stadionowy", zagrożonymi więzieniem i zakazem stadionowym. Trzeba je dodać do tych 23 śledztw, które za znieważenie najwyższego organu konstytucyjnego prowadzi przeciwko kibicom prokuratura w Białymstoku. Osobna sprawa, wyższej znacznie rangi, to oczywiście śledztwo prokuratury i ABW przeciwko blogerowi, który ośmielił się ośmieszać pana prezydenta. To już przecież zbrodnia stanu. Pan prezydent zwykł ośmieszać się sam, przy każdej okazji, i nie wolno mu robić konkurencji. Miło patrzeć, jak organa prężą się ku satysfakcji władzy. Mandat do mandatu, areszt do... znaczy, do izby zatrzymań, aż stadionowi bandyci wreszcie zrozumieją, że żyją na zielonej wyspie sukcesu. I że jeśli otwarcie stadionu gdańskiego odbywa się w Warszawie, bo otwierany stadion jeszcze nie gotowy, to to jest właśnie sukces, i to podwójny. Podobnie jak sukcesem jest niedawna wiadomość, że Stadion Narodowy, dzięki szczególnej pieczy rządu, będzie wykańczany znacznie staranniej i dokładniej, niż to pierwotnie planowano. I tylko nikczemne pisowskie pachołki udają, że nie rozumieją, że to wymaga nieco więcej czasu, bo budowa stadionów, podobnie jak śledztwa lotnicze, musi przecież potrwać. I nie ma, co się niecierpliwić. A, jeszcze stawianie pomników - tego też nie wolno robić pochopnie. Jak popisała się ostatnio erudycją godną samego prezydenta Komorowskiego jego partyjna koleżanka, Hanna Gronkiewicz Waltz, Kościuszko musiał czekać na pomnik 300 lat (intelektualistów popierających PO informuję, że Kościuszko umarł w roku 1817; i nie mogą zaprzeczyć, bo tak podaje wikipedia). Kto tego nie rozumie, że z Toli, to jest, przepraszam, z Donalda i jego sukcesów kpić nie wolno, tego spotka los kupców z warszawskich KDT, które wspomniana tu specjalistka o Kościuszki i niestawienia pomników zburzyła siłami prywatnie wynajętych zbirów, tłumacząc wtedy - przypomnę - że po pierwsze, nie może szpecić centrum miasta blaszany barak, a po drugie, trzeba pilnie oczyścić plac pod budowę Muzeum Sztuki Współczesnej? Po dwóch latach o Muzeum oficjalnie nikt nie mówi, nieoficjalnie wiadomo, że go nie będzie, bo nie ma kasy, więc żeby jakoś zagospodarować pobojowisko, pani Hania postawiła tam... blaszany barak, a jakże. Żeby usadzić w nim biura "zaplecza budowy metra". To znaczy, nie postawiła, tylko stawia, bo nawet budowy tego baraczku faworytka warszawskich wykształciuchów nie może od pół roku ukończyć. Ale grunt, że nikt już nie robi konkurencji okolicznym galeriom handlowym, sprzedając towar taki sam albo i lepszy za o połowę mniejsze ceny. Myślę, że wizyta Baracka Obamy może upłynąć owocnie, pod warunkiem, że nasi włodarze nie będą mu zawracali głowy łupkami, grafenem, wizami czy zwłaszcza już broń Boże prośbami o pokazanie jak katastrofa w Smoleńsku wyglądała na zdjęciach zrobionych przez amerykańskie satelity. Tym, o co powinny pytać nasze tuzy, jest amerykańskie doświadczenie w walce z bandytyzmem w internecie. Bo przecież jak w Ameryce ktoś by się odważył zawiesić na stronce grę komputerową, w której się, na przykład, rzuca w prezydenta Obamę bananami, to tam by do niego wpadli nie o szóstej, tylko o piątej rano, i nie FBI, tylko od razu Navy Seals. Nie wierzycie? Spytajcie redaktor Paradowską. Jeśli jeszcze o tym nie zapewniła, to jak nic użyje takiego argumentu w najbliższym numerze. Chyba, że w najbliższym numerze, i w ogóle mówiąc szerzej, w mediach przeżywających od trzech lat spazm nieustannego zachwytu rządami Donalda i nieustannego oburzenia na Tolę, przyjęta zostanie inna linia: premier za to nie odpowiada! On sam zresztą zdaje się ustawiać wajchę na takie właśnie położenie: to wszystko nadgorliwość! (O ile zakład, że Stefanowi Bratkowskiemu nie skojarzy się to ze sławnym "gdyby tylko fuhrer o tym wiedział"?) Wczoraj - jeszcze przed aresztowaniem płockich fanów Toli - podczas jego wystąpienia w Sejmie wręcz można było sądzić, że następnym po pedofilach, handlarzach dopalaczy i kibicach obiektem okazywania przez premiera srogości staną się właśnie "nadgorliwi policjanci". A jak, jeśli to się powtórzy (właśnie się powtórzyło, panie Donku) to on wezwie komendantów i z nimi porozmawia! I ciekawe, co im teraz zrobi. Może pozabiera im te ostatnie grzałki, które jeszcze pozostały na komisariatach po oszczędnościach budżetowych? Bo chyba nie wyrzuci z pracy. Już raz zapowiadał, że zwolni 10 procent urzędników, i zatrudnienie w urzędach po tej zapowiedzi wzrosło o 17 procent. A teraz zdaje się znowu zapowiadał "cięcia w administracji", więc lepiej niech się podatnicy trzymają za portfele. Ale to osobna historia. A może - podpisze przeciwko nadgorliwości list protestacyjny? Nie wiem, dlaczego to się nie stało wielkim newsem wszystkich czołówek prasowych, choć przecież rzecz podała, i to na pierwszej stronie, najsłuszniejsza z wychodzących w Polsce gazet. Gazeta owa, przypomnę, uruchomiła akcję przeciwko decyzji rządu o postawieniu w stan upadłości PIW - no, bo przecież Państwowy Instytut Wydawniczy to nie jakaś tam stocznia - i odnotowała, ze śmiertelną powagą, jako sukces, że pod listem protestacyjnym przeciwko likwidacji zasłużonego wydawnictwa podpisali się Minister Kultury i sam Premier. Dlaczego nikt nie zauważa, że to przecież zupełnie nowa, jakość demokracji, odkrycie na miarę Europy, i więcej powiem, świata. Czy ktoś słyszał o premierze, który podpisuje listy protestacyjne przeciwko decyzji własnego rządu? Nikt nie słyszał, idę o zakład. A nasz - podpisuje! I ja bym poszedł jeszcze dalej - niech nie tylko podpisuje. Niech sam takie protesty inicjuje. Niech podpis "Donald Tusk" widnieje na listach na pierwszym miejscu, przed sygnaturami wszystkich krakowskich intelektualistów. Nadgorliwość policji? Premier protestuje! Deficyt budżetowy, skok na OFE, rozrzutna polityka rządu? Premier dołącza do protestu ekonomistów i staje na jego czele! Opóźnienia w budowie stadionów, autostrad, kolei i wszystkiego, nieprawidłowości w służbie zdrowia, nieprzygotowanie szkół do przyjęcia sześciolatków i tak dalej - sruu, na każdą sprawę odpowiedni list protestacyjny albo apel, i żaden pisowski lizus nie będzie już mógł powiedzieć, że premier się nie troszczy, że nie trzyma ręki na pulsie! Panie Igorze, pan to notuje? Oto plan na kolejną, zwycięską kampanię Donalda. Jak to krzyczeli ogarnięci bojowym szałem samuraje: Tola, Tola, Tola!
Rafał Ziemkiewicz
Starsi i mądrzejsi instruują Drogiego Gościa „Nie ma Baracka dla warszawiaka” - ubolewa w „Gazecie Wyborczej” red. Seweryn Blumsztajn - bo rzeczywiście - tego całego prezydenta Obamy bardziej pilnują, niż Czyngis-Chana i nawet rodziny smoleńskie zostały doń dopuszczone po przeprowadzeniu starannej selekcji. Jakie były kryteria tej selekcji - trudno zgadnąć, ale niewykluczone, że dokonano jej kierując się intencją, by prezydenta Obamy specjalnie nie molestowały żadnymi spiskowymi teoriami? Zatem żaden z warszawiaków nie dostąpi zaszczytu oglądania prezydenta Obamy twarzą w twarz (a przecież taki przywilej przewidział dla zbawionych nawet sam Pan Bóg; od razu widać, że z Panem Bogiem łatwiej niż z ludźmi, przynajmniej niektórymi) - a takiemu prezydentowi Ryszardowi Nixonowi stojący bliżej mogli nawet uścisnąć rękę. Ryszard Nixon przyjechał do Warszawy w 1972 roku i wprawdzie na cały czas wizyty anektowały go komuchy, ale po złożeniu wieńca przed Grobem Nieznanego Żołnierza nie wsiadł on od razu do limuzyny, tylko podszedł do zgromadzonego na Placu Zwycięstwa (dzisiaj Piłsudskiego) tłumu i zaczął się z nim nieśmiało integrować. Tłum początkowo zamarł w ciszy, aż jakiś przytomny człowiek zaczął skandować : Ni-xon, Ni-xon! - co blisko dziesięciotysięczny tłum z radością podchwycił. Kiedy już Nixon odjechał, a tłum powoli się rozchodził, usłyszałem fragment rozmowy dwóch idących przede mną starszych pań: „czemu się dziwisz? - perswadowała jedna drugiej - naród się stęsknił!” Obamie na takie zbytki tajniacy by pod żadnym pozorem nie pozwolili, toteż, zamiast z normalnymi ludźmi, będzie musiał rozmawiać m.in. z panem Tadeuszem Mazowieckim. To tortura gorsza od śmierci, chyba, że pan Tadeusz również wobec prezydenta Obamy zaprezentuje „postawę służebną”, z której zasłynął jeszcze za pierwszej komuny. Mizerna to dystrakcja, ale trudno - wedle stawu grobla. Ale red. Blumsztajn, chociaż, ma się rozumieć, chce dobrze, to nie powinien się martwić aż tak bardzo, ponieważ o jego interesy zatroszczyli się starsi i mądrzejsi. Oto Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego wezwała prezydenta Obame, by podczas wizyty w Warszawie „wywarł presję” na tubylczy rząd w kierunku załatwienia sprawy „rekompensat” za mienie pozostałe w Polsce po Żydach wymordowanych w czasie II wojny. Były ambasador Izraela w Warszawie, pan Dawid Peleng, „wezwał” z kolei premiera Tusk do „wznowienia procesu legislacyjnego na rzecz restytucji”, wstrzymanego ze względu na „trudną sytuację budżetową państwa” - ale nieodwołaną. Niezależnie od tego kongresman Smith i senator Chardin - współprzewodniczący Komisji Helsińskiej przy Kongresie USA zaapelowali do prezydenta Obamy, by „wywarł presję”, dając zarazem do zrozumienia, że niezałatwienie sprawy żydowskich roszczeń „osłabia nasze ważne dwustronne stosunki”. Trudno temu zaprzeczyć już choćby z uwagi na to, że obecna administracja Stanów Zjednoczonych traktuje Polskę już tylko jako skarbonkę, z której Żydzi mogliby się zasilać, ilekroć tylko poczują taką potrzebę. Zatem jest wysoce prawdopodobne, że prezydent Obama nie da sobie dwa razy takich zachęt powtarzać. Jak na tę „presję” zareagują nasi Umiłowani Przywódcy - vederemo. W oczekiwaniu na upragniony komunikat warto przypomnieć historię zmagań o te „rekompensaty”, potwierdzających trafność francuskiego przysłowia, że l’appetit vient en mangeant - co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. W 1994 roku, kiedy Polska - podobnie jak inne kraje Europy Środkowej - ogłosiła jako jeden ze swoich politycznych priorytetów przystąpienia do NATO - ośmiu wpływowych polityków amerykańskich z obydwu partii napisało do ówczesnego sekretarza stanu Warrena Christophera list, zalecając by Departament Stanu ostrzegł rządy państw Europy Środkowej, że jeśli nie zadośćuczynią one żydowskim roszczeniom, to stosunki USA z tymi państwami się „pogorszą” - co nietrudno było zrozumieć, jako zablokowanie akcesji do NATO. List taki, o ile wiem, nie został wysłany, ale za to nastąpił kontrolowany przeciek owego „listu ośmiu” do amerykańskiej prasy. Polski rząd aluzję poniał i skierował do Sejmu projekt ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich, przewidujący transfer mienia w postaci nieruchomości nie tylko dla 9 istniejących podówczas w Polsce gmin żydowskich, ale również - dla nowojorskiej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego, która właśnie wzywa prezydenta Obamę do wywarcia „presji”. Szacunkowa wartość tego mienia opiewała na ok. 10 mld dolarów, a chociaż -quorum pars parva fui - udało się tę kwotę zredukować o jakieś 3 mld dolarów poprzez wyłączenie z transferu nieruchomości niezabudowanych - to jednak łapówka za przystąpienie do NATO musiała zostać Żydom zapłacona. Nawiasem mówiąc, doprowadziło to do humorystycznych sytuacji; mnóstwo słowiańskich tubylców zaczęło udawać Żydów, czemu się trudno dziwić, skoro pojawiło się tyle forsy do rozdrapania, a poza tym powstały konkurujące ze sobą gminy żydowskie, które oskarżają się wzajemnie o podszywanie się. Tak czy owak proces przekazywania nieruchomości na podstawie tej ustawy ruszył i trwa nadal. Ponieważ byłem chyba jedynym publicystą w Polsce, który odważył się publicznie przeciwko tej ustawie oponować, przypomnę argumenty, jakie podówczas podnosiłem, a które nie straciły i dzisiaj aktualności. Po pierwsze - transfer dotyczył gmin żydowskich, które w myśl przedwojennego prawa polskiego „miały prawa korporacyjne” - co oznacza, że były osobami prawnymi o typie korporacji. W korporacjach zaś - w odróżnieniu od fundacji - czynnikiem decydującym o trwaniu osobowości prawnej są tworzący je ludzie. Jeśli zatem ludzie tworzący gminy żydowskie zostali wymordowani, to ustało również ich trwanie, jako osób prawnych. Zatem istniejące obecnie w Polsce gminy żydowskie w liczbie 9 nie są żadnymi kontynuatorkami żydowskich gmin przedwojennych - ponieważ między osobami prawnymi nie ma dziedziczenia, jak między osobami fizycznymi. Dlatego też sprzeciwiałem się użyciu w ustawie określenia „zwrot mienia”, jak się okazało - trafnie obawiając się, że przyjęcie takiego stanowiska może w przyszłości obrócić się przeciwko polskim interesom. Zatem - po drugie - sytuacja prawna powojennych gmin żydowskich w Polsce była taka sama, jak parafii i diecezji Kościoła Rzymskokatolickiego na Ziemiach Zachodnich i Północnych. Ponieważ one też są korporacjami, zatem nie mogły dziedziczyć mienia po niemieckich parafiach ewangelickich, a nawet - rzymskokatolickich na tych terenach. Dlatego też, kiedy w 1972 roku PRL, w ramach normalizacji stosunków ze Stolicą Apostolską, postanowiła uregulować własność parafii i diecezji Kościoła katolickiego na Ziemiach Zachodnich - nie „zwróciła” im mienia po dawnych parafiach niemieckich, tylko NADAŁA własność w takich rozmiarach, jak to zostało uzgodnione. Dlatego też uważałem, że identyczną formułę należało zastosować wobec gmin żydowskich - ale zajmujący się tą ustawą poseł SLD poinformował mnie, że z uwagi na jakieś obietnice, które prezydent Kwaśniewski swoim zwyczajem lekkomyślnie złożył Żydom w Nowym Jorku, odstąpienie od formuły „zwrotu” nie byłoby możliwe. Na skutki nie trzeba było długo czekać; już w kwietniu 1996 roku ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów Izrael Singer zagroził, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom dotyczącym zwrotu prywatnego „mienia żydowskiego”, to „będzie upokarzana na arenie międzynarodowej”. I rzeczywiście - nastąpiła eskalacja oskarżeń przeciwko narodowi polskiemu. Już nie tylko zachował się „biernie” w obliczu holokaustu, ale - co usiłowano pokazać na przykładzie Jedwabnego - „współdziałał” z Niemcami w masakrowaniu Żydów. W obliczu tej wojny wypowiedzianej Polsce mnóstwo osobistości albo tchórzliwie podkuliło pod siebie ogony, albo nawet przeszło na stronę wroga. Wśród tych ostatnich znalazł się prezydent Aleksander Kwaśniewski - to prawdziwe nieszczęście naszego kraju - który dążąc do podlizania się światowej diasporze - „przeprosił” za Jedwabne, potwierdzając tym samym autorytetem państwa polskiego, na czele, którego wówczas stał - najgorsze oskarżenia pod adresem naszego narodu. Warto zwrócić uwagę nie tylko na treść, ale i na moment tej eskalacji. Nastąpiła ona, bowiem w tym samym czasie, gdy niemiecki kanclerz Gerard Schroeder oświadczył, że „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”. W tej sytuacji, kiedy trzeba było rozpocząć delikatną operację zdejmowania winy z państwa i narodu niemieckiego za zbrodnie II wojny, trzeba było jednocześnie rozpocząć przerzucanie tej odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, bo w przeciwnym razie świat mógłby odnieść wrażenie, że te wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, co z kolei pozbawiałoby Izrael niezwykle lukratywnego statusu ofiary. Polska znakomicie nadaje się na winowajcę zastępczego, zatem obydwie operacje: szlamowania finansowego i przerzucania odpowiedzialności zostały połączone i są kontynuowane i koordynowane przez pierwszorzędnych fachowców. Ci fachowcy korzystają z pomocy piątej kolumny w naszym nieszczęśliwym kraju, o której istnieniu i wpływach mogłem przekonać się na własnej skórze w marcu 2006 roku, kiedy to na antenie Radia Maryja ujawniłem, iż premier Marcinkiewicz obiecał był dyrektorowi Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego Dawidowi Harrisowi załatwienie sprawy roszczeń żydowskich zgodne z żądaniami organizacji wiadomego przemysłu do końca roku 2006. Wprawdzie oskarżenia o dwa przestępstwa nie zostały podjęte przez prokuraturę, ale większość tzw. „niezależnych mediów” uznała mnie za zbrodniarza. Mniejsza zresztą o to, bo znacznie ważniejsza była nie tylko pobłażliwość, ale nawet nadskakiwanie organizacjom żydowskim przez czołowe osobistości państwa. Oto prezydent Lech Kaczyński w lutym 2007 r. przyjął delegację pod przewodnictwem Izraela Singera - tego samego, który przed 10 laty nie tylko groził Polsce swego rodzaju wojną - ale również wojnę tę przeciwko reputacji naszego narodu prowadził. Żeby było śmieszniej, wkrótce potem Izrael Singer został z hukiem wyrzucony ze stanowiska przewodniczącego Światowego Kongresu Żydów pod zarzutem malwersacji finansowych. Innym przykładem takiego nadskakiwania był list, jaki minister stanu Juńczyk-Ziomecka odczytała w imieniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego podczas zebrania inaugurującego reaktywację polskiej loży B’nai B’rith, mimo, że w ogłoszonym tego dnia programie działania loża ta postawiła sobie dwa cele: zrealizowanie żydowskich roszczeń majątkowych kosztem Polski i pacyfikacje Radia Maryja. Obecnie strategia organizacji przemysłu holokaustu, z którym od początku tego roku oficjalnie współpracuje rząd Izraela, polega na zmuszeniu rządu polskiego do stworzenia podstawy prawnej dla realizacji żydowskich roszczeń majątkowych. Takiej podstawy prawnej, bowiem nie ma, zaś organizacje te nie są pełnomocnikami dawnych właścicieli, podobnie jak państwo Izrael, które tym bardziej nie ma żadnego tytułu do partycypowania w tym mieniu, ponieważ w tamtym okresie w ogóle jeszcze nie istniało, więc żadna z ofiar dokonanej przez Niemcy masakry nie była obywatelem tego państwa. Żeby stworzyć dla swych roszczeń pozory legalności, organizacje te oraz Izrael próbują wszelkimi sposobami wywierać „presję” na rządy państw wytypowanych do wyszlamowania. Jednym ze sposobów stwarzania pozorów legalności dla wspomnianej presji była konferencja „Mienie ery holokaustu”, jaka w czerwcu 2009 roku odbyła się w Pradze, z udziałem rozmaitych samozwańców z tzw. „organizacji pozarządowych” i Władysława Bartoszewskiego z Polski. Wśród tzw. „niewiążących zaleceń” jej uczestnicy przedstawili m.in. i to, że „jeśli skonfiskowana własność nie może być zwrócona, kraje powinny zapewnić alternatywną własność tej samej wartości, albo zapewnić godziwe odszkodowanie”. Ponieważ we wspomnianej konferencji w delegacji ze Stanów Zjednoczonych uczestniczył kongresman Robert Weksler, to nie jest wykluczone, że i prezydent Obama będzie wywierał na naszych Umiłowanych Przywódców „presję” w tym właśnie kierunku. Zatem - chociaż panu redaktorowi Sewerynowi Blumsztajnowi nie będzie dane oglądać prezydenta Baracka Obamy twarzą w twarz - to przecież nic nie szkodzi, bo starsi i mądrzejsi o wszystkim zawczasu pomyśleli. SM
„Pierścień tolerancji” się zaciska Kiedy ten felieton znajdzie się w druku, będziemy już wiedzieli, czy koniec świata nastąpił, czy nie. To znaczy - jeśli nastąpi, to felieton w druku się nie znajdzie, bo jaki tam znowu druk i na czym, kiedy nie tylko nie będzie papieru, drukarni i kiosków, ale w ogóle nie będzie już świata? Przestanie też wychodzić „Najwyższy Czas” - co wydaje się stratą niepowetowaną - ale za to nigdy nie usłyszymy już wicemarszałka Niesiołowskiego, Krzysztof Wyszkowski nie będzie musiał składać kosztownych przeprosin Lechowi Wałęsie, którego zresztą też już nie będzie - a spółce „Agora”, ani prezesowi Dworakowi, ani panu Strzemboszowi nic nie przyjdzie z miejsc na platformie cyfrowej, które właśnie przydzieliła im - jak twierdzi Krzysztof Czabański - „za friko” Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Co tu dużo gadać - koniec świata ma też swoje dobre strony i kto wie, czy nawet nie więcej dobrych niż złych - ale czy aby na pewno nastąpi? Oczywiście tak, jakże by inaczej - nastąpi niezawodnie, tyle, że nie wiadomo, kiedy. Jeśli nie teraz - to kiedy, jeśli nie my, to kto - pytał retorycznie Michał Gorbaczow, zanim puczyści go nie zdetronizowali, a Borys Jelcyn nie zlikwidował mu Związku Radzieckiego. Gdyby koniec świata nastąpił zgodnie z amerykańskimi przewidywaniami, to ogarniająca naszych Umiłowanych Przywódców epidemia przedwyborczej wścieklizny okazałaby się zupełnie niepotrzebna. W obliczu końca świata nie ma, bowiem żadnej różnicy, czy posłanka Mucha znajdzie się na pierwszym, czy na czwartym miejscu listy wyborczej Platformy Obywatelskiej w Lublinie, ani też nie będzie miała najmniejszego znaczenia okoliczność, czy pan Jan Filip Libicki pod pretekstem zwalczania zapłodnień pozaustrojowych zostanie dopuszczony na antenę Radia Maryja, czy też wciśnie się tam na podstawie specjalnej ustawy w towarzystwie Janusza Palikota, przewodniczącego Napieralskiego, no i oczywiście - przywódcy tubylczych sodomitów Roberta Biedronia - o ile oczywiście również i on wkroczyłby kroczem do polityki. Nawiasem mówiąc, zabiegi posła Libickiego dlaczegoś szalenie ekscytują tubylczych „konserwatystów”. Jeden z nich zaproponował mi nawet publiczną dyskusję w tej sprawie, ale oczywiście odmówiłem, bo ja zapładniam wyłącznie ustrojowo, a nie sądzę, by którykolwiek z konserwatystów zechciał poddać się takiemu eksperymentowi. Zresztą ja też nie, bo ci „konserwatyści” to - po pierwsze - reprezentanci płci męskiej, a po drugie - co to za przyjemność eksperymentować z „konserwatystami”? Na szczęście w tej sprawie nie ma jeszcze przymusu, chociaż sytuacja ta może się wkrótce zmienić, z uwagi na zaciskający się wokół Polski „pierścień tolerancji”. Taki pierścień to nie żarty; gdyby tak zacisnął się bardziej, to kto wie - może w ramach jakichś obowiązkowych „warsztatów” zostalibyśmy zmuszeni do bliskich spotkań III stopnia z „konserwatystami”? Na myśl o takiej ewentualności człowiek zaczyna wprost tęsknić za końcem świata. Dlatego z wielkim zainteresowaniem śledziłem poruszenie, jakie zapanowało na KUL po tym, jak „Gazeta Wyborcza” dała sygnał do nagonki na Grzegorza Brauna. Postępy tresury sprawiły, że nagonka ruszyła z wielkim ujadaniem. Najwyraźniej zostały też poruszone Moce, bo czyż w przeciwnym razie Jego Magnificencja zarządziłby ekspiacyjne nabożeństwo? To właśnie mógłby być jeden ze „znaków” zapowiadających wiadomy koniec. Wszystko jest możliwe zwłaszcza, że do nagonki doszlusował też zarząd warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, kierowany przez panią Joannę Święcicką, prywatnie córkę odwiecznego PRL-owskiego wicepremiera Eugeniusza Szyra, w swoim czasie „dąbrowszczaka”, wysłanego przez Ojca Narodów do Hiszpanii w celu pokazania ruskiego miesiąca tamtejszemu reakcyjnemu klerowi. To może być nawet wymowniejszy znak od tego lubelskiego, bo przecież powiedziane jest, że przed końcem świata nastanie „jedna owczarnia i jeden pasterz” - a cóż może lepiej zapowiadać nadejście takiej jedności, niż poddanie katolickiej inteligencji właściwemu kierownictwu? I proszę - wszystko się zazębia, bo koniec świata - swoją drogą, a przyjazd do naszego nieszczęśliwego kraju prezydenta Obamy - swoją. Prezydent Obama zabawi w naszym nieszczęśliwym kraju zaledwie kilka godzin, ale program jest bardzo intensywny, bo przewiduje nawet możliwość spotkania z Lechem Wałęsą. Trudno się temu dziwić; prezydent Obama ma ostatnio tyle zgryzot, tyle traumatycznych przeżyć, że jakaś dystrakcja mu się należy, a każdy, kto zetknął się bliżej z byłym prezydentem naszego nieszczęśliwego kraju wie, ile spontanicznej, odprężającej radości może takie spotkanie dostarczyć. W ogóle zapowiada się wesoło, bo przedmiotem rozmów ma być rozlokowanie na polskim terytorium etnograficznym pododdziału amerykańskiego wojska, który ma towarzyszyć samolotom F-16 - oczywiście nie uzbrojonym, więc wygląda na to, że i wojsko w razie czego będzie strzelać bez prochu. I słusznie - bo jakże inaczej budować i umacniać zaufanie? Poza tym mają odbyć się rozmowy na temat gazu łupkowego. Czy prezydent Obama zaproponuje oddanie złóż tego gazu w arendę bezcennemu Izraelowi w ramach bezgotówkowej obsługi roszczeń, nad którymi pracuje powołany 1 maja izraelski Zespół Zadaniowy, czy też zostaniemy wydymani w jakiś inny sposób - to się okaże z komunikatu końcowego, bo pewnie jakiś komunikat będzie? Kolejnym tematem rozmów naszych Umiłowanych Przywódców z prezydentem Obamą będzie „promowanie demokracji” nie tylko na Białorusi, ale i Afryce Północnej. Taki rozkaz dał 11dni temu „drogi Bronisław”, powołując wraz z panią Magdaleną Albright, która - na podobieństwo filmowego Zeliga, któremu wśród kobiet w ciąży rośnie brzuch, a wśród Murzynów czernieje skóra - w zależności od potrzeb raz była Serbką, a innym znowu razem znów Czeszką - Wspólnotę Demokracji. Nietrudno się domyślić, że Wspólnota owa jest narzędziem służącym zaciskaniu wokół wybranych krajów „pierścienia tolerancji”. Skoro tak, to właściwie nie ma specjalnej różnicy, czy koniec świata nastąpi teraz, czy kiedy indziej - bo przecież odliczanie najwyraźniej zostało już rozpoczęte. SM
Klub trzeciego miejsca się nadyma Nigdy bym nie przypuszczał, że rozmowa z posłem może przynieść telewidzowi tyle radości. Tymczasem rozmowa z panem posłem Andrzejem Halickim z Platformy Obywatelskiej okazała się bardziej zabawna, niż występy kabareciarzy, którzy - mówiąc nawiasem - brak poczucia humoru nadrabiają wulgarnością. Pan poseł Halicki zauważył, że Polska jest dla USA „strategicznym partnerem” - i to w kilka chwil po tym informacji, że prezydent Obama przyjedzie do Polski na spotkanie z prezydentami państw Europy Środkowej po spotkaniu na szczycie G-8. Czyżby pan poseł Halicki nie zdawał sobie sprawy, że ci wszyscy prezydenci, którzy zjawią się w Warszawie, to „klub trzeciego miejsca” - i o żadnym strategicznym partnerstwie mowy być nie może? Partnerstwo Stanów Zjednoczonych z Polską, nawet zanim nasz nieszczęśliwy kraj, ratyfikując traktat lizboński, pozbawił się politycznej samodzielności, ma wszelkie znamiona sojuszu egzotycznego, który polega na tym, że jeśli jeden sojusznik utraci niepodległość, to drugi może tego nawet nie zauważyć. Na tę egzotykę Polska w zasadzie nie ma większego wpływu; nie może jej wyeliminować, a tylko nieznacznie zmniejszać. W jaki sposób? Po pierwsze - tak konstruować polski interes państwowy, by nie był on sprzeczny z interesem amerykańskim, a po drugie - z uwagi na zmienność amerykańskiej polityki, by polskie korzyści maksymalnie uniezależnić od powodzenia amerykańskich przedsięwzięć. Mówiąc wprost - za każdą przysługę brać wynagrodzenie z góry, bo „dołu” może już nie być. Tak właśnie robi Turcja i w odróżnieniu od naszego nieszczęśliwego kraju, nieźle na tym wychodzi. Ale dla naszych Umiłowanych Przywódców wizyta prezydenta Obamy to przede wszystkim okazja do zademonstrowania własnej ważności. Jestem tedy przekonany, że nic tak pana posła Andrzeja Halickiego nie udelektuje, jak informacja, że prezydent Obama, kiedy tylko usłyszy jego nazwisko, to natychmiast przez uszanowanie wstaje. SM
Wyjaśnianie przez zaciemnianie Kiedy ten felieton ukaże się w druku, będziemy ekscytować się wizytą amerykańskiego prezydenta Baracka Husejna Obamy w Warszawie - o ile oczywiście złowrogi wulkan, który już raz nie pozwolił mu na przybycie do naszego nieszczęśliwego kraju, tym razem okaże się łaskawszy. Takiej wizycie towarzyszą oczywiście ogromne emocje - z kim Dostojny Gość się spotka, kogo zaszczyci rozmową, kogo tylko uściskiem dłoni lub zaledwie skinieniem głowy, a komu nie okaże nawet takiej łaskawości. Wszystko to później stanie się oczywiście przedmiotem drobiazgowych analiz mediów głównego nurtu, które - jak to przy okazji opisywania Gwatemali określił nieboszczyk Ryszard Kapuściński - "pracują w służbie ciszy". Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że z tych fusów wywróżą, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej - co przecież i tak wiemy z góry - i tym też będziemy musieli się zadowolić, jako że po takich wizytach coraz rzadziej ukazują się komunikaty, co właściwie tam uradzono. Inna rzecz, że jeśli nie uradzono nic dobrego, to, „po co babcię denerwować"? I tak w stosownym czasie pozna wszystko po owocach, a jeśli nawet nie pozna - to jeszcze lepiej, bo czego oczy nie widzą, o to serce nie boli. A jeśli obywatela serce nie boli, to znaczy, że obywatel jest szczęśliwy. Czegóż tedy chcieć więcej? Czyż nie wystarczy, że o naszą przyszłość troszczą się tacy tędzy statyści, jak sam minister Radosław Sikorski, którego zazdrości nam cała Europa, a może nawet - kto wie? - Cały świat! Zatem i rezultaty wizyty Drogiego Gościa też zostaną nam zapewne w stosownym czasie objawione, być może nawet w postaci tak zwanych faktów konkludentnych - ale czyż współczesna demokracja nie polega właśnie na zaufaniu? Jeszcze Włodzimierz Lenin radził, żeby oczywiście ufać, jakżeby inaczej, ale i kontrolować. Na szczęście te przesądy zostały szczęśliwie przezwyciężone i dzisiaj po prostu ufamy, jak to się mówi - w ciemno, bo jak ciemno - to przyjemno. Wszystkie te rozkosze zostawiamy sobie, zatem na deser, a tymczasem warto przyjrzeć się działaniom podejmowanym przez naszych Umiłowanych Przywódców, którzy wprawdzie za pośrednictwem niezależnych mediów każdego dnia zapewniają nas, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej - ale skądinąd wiemy, że kończą im się albo nawet już im się skończyły pieniądze. Ponieważ pieniądze kończą się nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, ale również na innych "zielonych wyspach", to już wkrótce nie będzie innego wyjścia, jak tylko jednostronnie zredukować zobowiązania państwa wobec obywateli, bo w przeciwnym razie nasi Umiłowani Przywódcy nie będą mogli zapłacić daniny lichwiarskiej międzynarodówce - a to, jak wiadomo, gorsze jest od śmierci. Jednak taka jednostronna redukcja zobowiązań państwa wywołuje wśród obywateli niezadowolenie; wychodzą koczować jak nie na Majdany Niepodległości, to na Puerta del Sol, a podczas tego koczowania dają wyraz braku szacunku dla Umiłowanych Przywódców. Nic dobrego z tego, ma się rozumieć, wyniknąć nie może, więc rządzące naszym nieszczęśliwym krajem Siły Wyższe nakazały naszym Umiłowanym Przywódcom podjęcie działań prewencyjnych, które nie tylko sprzyjają przypomnieniu każdemu kandydatowi na buntownika, skąd wyrastają mu nogi, ale również pozwalają rozładować potencjalne niebezpieczeństwa w zarodku. Pamiętamy przecież, jak generał Jaruzelski, którego proces, z powodu taktownej śmierci jednego z ławników, właśnie ponownie się rozpoczyna, czekał, aż wyrośnie mu wielka piącha, a tymczasem wysyłał w teren grupy operacyjne, żeby przygotowały mu nie tylko listy do internowania, ale również, a może nawet przede wszystkim - zrobiły rozeznanie, co w tym terenie nadaje się do sprywatyzowania. I dopiero, kiedy wszystko było gotowe, Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego wprowadziła surowe prawa stanu wojennego, pod osłoną których przeprowadzone zostało uwłaszczenie nomenklatury, która w ten sposób przygotowała się do zajęcia odpowiedniej pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych. Przewidział to poeta, pisząc w natchnieniu: "Nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje. (...) Aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!". Więc kiedy dzisiaj bezpieczniacy z ABW z mocą wielką i majestatem wkraczają o poranku do mieszkania internauty, który wymyślił komputerową grę w zabijanie prezydenta, to jużci - zbrodnia to niesłychana, wobec której bledną okoliczności prawdziwej śmierci prezydenta, mozolnie wyjaśniane poprzez zaciemnianie. Kiedy kibice rozwijają transparent z napisem: "Donald matole", to policmajster na widok takiej obrazy majestatu soli im mandaty w nadziei skutecznego zniechęcenia do wszelkiej - a zwłaszcza niezatwierdzonej - politycznej aktywności. Zatwierdzone będą wyłącznie parady sodomitów, którym nasi Umiłowani Przywódcy pozwolą wreszcie wyszaleć się na ruinach państwa i zgliszczach cywilizacji. SM
Coś o rejestracji. Aha: - i uprzedzałem Państwa: gdy na horyzoncie wybory, muszę bardziej poświęcać się występom publicznym i pracy organizacyjnej - niż publikacjom na portalu. Proszę na blogu na ONET.pl zobaczyć - ile się w ostatnich dniach nagadałem. I wybaczyć brak wpisów, Na przeprosiny zamieszczę za chwilę jeden kawałek...
Dobrobyt rejestrowany Do tego, że w Europie panuje komunizm już żeśmy się przyzwyczaili. Ostatecznie: dla Polaków to nic nowego. Dziwne natomiast, że i w takiej Francji czy Belgii wprowadzenie komunizmu odbyło się bez większych protestów ludności. To znaczy: protesty były. Przypomnijmy, że we wszystkich krajach Wspólnoty Europejskiej, w które przeprowadzono referenda w/s utworzenia Unii Europejskiej (poprzez ratyfikację „Traktatu Lizbońskiego”) wynik był negatywny. W Irlandii referendum powtórzono, we Francji i w Holandii nie powtarzano a w innych krajach WE w ogóle go nie przeprowadzono, – bo ONI wiedzieli, że wynik będzie negatywny. Zresztą bolszewicy tez nie robili w krajach Związku Sowieckiego referendów. Dopiero staliniści, gdy już wszystko mieli opanowane. Tak, więc każdy góral z Podhala, Pirenejów i Alp wie, że oscypki wolno sprzedawać wyłącznie po otrzymaniu licencji od urzędnika Unii Europejskiej – i ludność, zamiast pogonić tych urzędników ciupagami, pokornie o te licencje występuje. Ale w Ameryce? Jak donosi mój portal: „Małżeństwo Dollarhite z Nixo (Missouri) od kilku lat sprzedawało królicze mięso, jak i same króliki sąsiadom i przyjaciołom. Machina państwowa zainteresowała się nimi, gdy sprzedali króliki do lokalnego sklepu ze zwierzętami, co - jak się później okazało - jest niedopuszczalne bez posiadania odpowiedniej licencji, jeśli króliki są warte więcej niż $500. W efekcie pp. Dollarhite popełnili formalne wykroczenie przeciwko ustawie chroniącej zwierzęta z 1966 r. Kara ($90.000!!) nałożona na państwo Dollarhite ma być wg władz przestrogą dla innych sprzedawców w USA, którzy nie rejestrują swojego businessu”. Tempo rozwoju UE wynosi ok. 1%, USA ok. 2% Malezji ok.13%., Dlaczego? Zapewne, dlatego, że Malajowie są niepiśmienni, więc z konieczności obywają się bez rejestracji. Co znakomicie sprzyja rozwojowi gospodarczemu. Wbrew temu, czego dziś uczy się w reżymowych szkołach i serwuje w koncesjonowanych przez reżym telewizjach, dobrobyt powstaje nie dzięki umiejętności wypełnienie tysiąca formularzy unijnych długopisem o właściwym kolorze tuszu, nie wskutek znajomości z właściwym urzędnikiem, – lecz wskutek umiejętności wyhodowania tanio tłustego królika i szybkiego odarcia go ze skóry, sprawnego podzielenia tuszy, wyprawienia króliczej skóry itp., Do czego niepotrzebne jest ukończenie uniwersytetu, liceum, gimnazjum, szkoły podstawowej ani nawet przedszkola. Dobrobyt nie powstaje wskutek nauki na uczelniach – tylko wskutek pracy. Tak, oczywiście – również wskutek pracy odkrywców i wynalazców. Ale to jest parę procent studentów. Reszta marnuje czas i pieniądze pochłaniając „wiedzę”, czym różni się Rada Europy od Rady Europejskiej. Zamiast żebrać o stypendium mogliby nauczyć się czegoś pożytecznego - i mając 17 lat już robić prawdziwe, spore pieniądze. Powiedzmy jasno: starzy pracownicy (ze związkowcami na czele!) trzymają ich pod przymusem w szkołach i pod moralnym przymusem na uczelniach - by nie robili im konkurencji na rynku pracy! JKM
„Kobieta ma tyle lat, na ile wygląda”... Jeszcze słów parę o „sprawie Polańskiego”. Obawiam się, bowiem, że z uwagi na zwięzłość wypowiedzi, mogłem zostać fałszywie zrozumiany. Pisząc wczoraj „Ja się tym, co zrobił p. Polański zwyczajnie brzydzę, – ale to było chyba ze 40 lat temu…” - nie miałem na myśli tego, że p. Polański wziął sobie do łóżka 13-latkę, – bo wyglądała na zupełnie dojrzałą. Tym się nie brzydzę – ludzka rzecz. Owszem: złamał prawo stanu Kalifornia, – ale w mojej opinii (ostatecznie nie jestem obywatelem Kalifornii) nie ma w tym nic złego. Moje obrzydzenie budzi to, CO On robił z tą dziewczyną. Może dziewicą nie była - ale była bardzo młoda. Taka dziewczyna powinna najpierw nauczyć się współżyć normalnie – a dopiero potem może być wprowadzana w (znane większości z relacji prasowych) praktyki. I tylko tyle. JKM
INDEKS TEKSTÓW NIENAPISANYCH Historia literatury zna indeksy ksiąg nienapisanych, powstałe dla upamiętnienia niespełnionych obietnic i próżnych deklaracji twórców. Przypominały nie tylko o niezrealizowanych pomysłach literackich, ale stanowiły świadectwo ludzkich zaniechań i odrzuconych powinności. Jestem przekonany, że historycy okresu III RP sporządzą w przyszłości ogromny indeks tekstów nienapisanych – jako dowód hańby dzisiejszych czasów i przestrogę dla przyszłych pokoleń. Być może, ten właśnie tekst otworzy ów indeks. Z oświadczenia Prezydium Konferencji Episkopatu Polski. Trwamy w dziękczynieniu za wyniesienie na ołtarze błogosławionego Jana Pawła II. Przyjmujemy jego wezwanie do otwierania Chrystusowi wszystkich obszarów naszego życia osobistego, społecznego i narodowego. Przypominamy jego naukę o wolności, która jest darem i zadaniem, zobowiązującym nas do wybierania większego dobra i do szacunku wobec każdego człowieka; także tego, który inaczej rozumie dobro Ojczyzny i Kościoła. W tym kontekście z wielkim bólem przyjęliśmy bezprzykładne ataki na pamięć i osobę śp. Prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Kaczyńskiego, jakie miały miejsce za Jego życia i po śmierci. W sposobie oceny postawy państwowej i społecznej zmarłego Prezydenta zostały nie tylko podeptane normy chrześcijańskiej miłości, ale i ludzkiej uczciwości oraz obowiązującego każdego człowieka szacunku wobec tych, którzy odeszli. Posunięto się do oszczerstwa, które obciąża przede wszystkim sumienia mówiących, ale także tych, którzy zgadzają się na tego typu wypowiedzi, a nawet je nagłaśniają. W tym kontekście zwracamy uwagę na moralną odpowiedzialność środków społecznego przekazu, zwłaszcza tych, które uważają się za katolickie. Wolno dyskutować z poglądami bliźnich i nie zgadzać się z nimi, także z poglądami tych, którzy odeszli, ale to, co się stało w Polsce po tragicznym dniu 10 kwietnia 2010 roku jest radykalnym przekroczeniem zasad kultury i prawdy. Jeszcze raz apelujemy do wszystkich o odpowiedzialność za słowo, które powinno argumentować, przekonywać, ale nigdy nie może ranić i niszczyć. Warszawa, 23 maja 2011 r.
http://episkopat.pl/?a=dokumentyKEP&doc=2011523_0
Aleksander Ścios
POLSKA NA PODSŁUCHU Gdybyśmy serio potraktowali oświadczenie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, że jej „podstawowym zadaniem jest wiedzieć - możliwie wcześnie i możliwie dużo - aby skutecznie neutralizować zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa”, powinniśmy już dziś żyć w najbezpieczniejszym państwie Europy i nie odczuwać jakichkolwiek zagrożeń. Z opublikowanego niedawno raportu Komisji Europejskiej wynika, bowiem, że Polacy są najbardziej podsłuchiwanym i inwigilowanym narodem w Unii, a w ilości stosowanych podsłuchów zajmujemy zaszczytne, pierwsze miejsce wśród wszystkich państw wspólnoty. Raport KE podaje, że w 2010 roku policja i służby specjalne sięgnęły po 1,3 mln naszych billingów telefonicznych i odbyło się to bez żadnej kontroli sądowej czy prokuratorskiej, a także bez wiedzy osób, których to dotyczyło. Organy ścigania w Czechach, we Francji czy w Wielkiej Brytanii zaglądały do takich danych trzy, a w Niemczech 35 razy rzadziej, niż dzieje się to w Polsce. Polacy – przestrzega raport - żyją pod stałym i czujnym okiem policji i służb specjalnych. Już z danych ujawnionych w ub. r. przez Fundację Panoptykon można było się dowiedzieć, że służby III RP ponad milion razy sięgały po billingi naszych rozmów telefonicznych i gromadziły wiedzę na temat aktywności Polaków w internecie. Ponieważ dane te dotyczyły tylko działań w ramach kontroli sądowej, trzeba uznać, że co najmniej drugie tyle podsłuchów zostało założone bez wiedzy sądu. Trudno o bardziej twardy dowód, że rząd PO-PSL, stosując na ogromną skalę inwigilację własnych obywateli zmierza wprost do miana państwa policyjnego. Jest to wniosek uprawniony, ponieważ ilość danych gromadzonych przez służby nie ma żadnego związku z poprawą stanu bezpieczeństwa Polaków bądź z bezpieczeństwem państwa i - jak się okazuje - służy przede wszystkim zabezpieczeniu interesów obecnej władzy Przyczyna tego stanu tkwi m.in. w obowiązujących przepisach, skonstruowanych tak, by zapewniały rządzącym kontynuację praktyk PRL-u. W państwie policyjnym, nikt, bowiem nie kontrolował zasadności stosowania inwigilacji, a zebrana w sposób tajny wiedza służyła do nadzoru nad społeczeństwem i wymuszania posłuszeństwa wobec władzy oraz była wykorzystywana przeciwko przeciwnikom politycznym. W państwie prawa środki techniki operacyjnej pozostają pod ścisłą kontrolą, a informacje uzyskane z podsłuchów służą przede wszystkim potrzebom procesowym. Jeżeli nie mają znaczenia dowodowego, są komisyjnie niszczone, a w niektórych krajach osoby podsłuchiwane są powiadamiane o takich sytuacjach. Obowiązująca w PRL-u zasada rozdzielenia czynności operacyjnych od procesowych, umożliwiała gromadzenie teczek na każdego, bez żadnej weryfikacji sądowej. Ten podział zachowano po 1989 r. i do dzisiaj policja bądź ABW może zbierać informacje operacyjne o obywatelach bez planu wykorzystania ich w sądzie, a nawet bez potrzeby wskazywania przyczyn gromadzenia danych. Kontrola sądowa nad tym procederem jest fikcyjna, choć formalnie zgodę na zastosowanie podsłuchu musi wydać sąd. Decyzję podejmuje jednak jeden sędzia, opierając się wyłącznie na materiałach przekazanych przez służby. Jednak i wówczas mogą one korzystać z furtki w przepisach, pozwalającej w sprawach nagłych (w zależności od uznania służb) na stosowanie przez kilka dni podsłuchu bez zgody sądu. Jeszcze gorzej wygląda sprawa z kontrolą billingów telefonicznych, z których wiedza, (kto, z kim i kiedy rozmawiał) bywa najczęściej gromadzona. Zasad uzyskania bilingów nie normują, bowiem żadne przepisy. Wystarczy indywidualne uzgodnienie z operatorem. Służby III RP mogą, zatem podsłuchać każdego – za zgodą prokuratora i sądu lub bez ich zgody. Celowość stosowania środków zależy wyłącznie od uznaniowości szefów służb oraz od bieżących potrzeb władzy. Jakiekolwiek próby ograniczenia tego procederu, są odrzucane przez rządzących, a uchwalane w czasie rządów PO-PSL ustawy przyczyniły się do zwiększenia (i tak już niebotycznych) uprawnień w tym zakresie. Za sprawą Rzecznika Praw Obywatelskich i kilku odważnych dziennikarzy stosowanie podsłuchów przez obecną ekipę staje się tematem poruszanym, co kilka miesięcy i za każdym razem stwarza okazję do kolejnego, propagandowego wystąpienia Donalda Tuska. Gdy w październiku 2009 roku ujawniono, że ABW podsłuchiwała rozmowy Cezarego Gmyza i Bogdana Rymanowskiego, prowadzone z telefonu Wojciecha Sumlińskiego, Donald Tusk natychmiast zapowiedział przeprowadzenie kontroli i złożył deklarację zmiany przepisów dotyczących zakładania podsłuchów. Jako urzędnik odpowiedzialny osobiście za wszystkie służby specjalne, wykazał się przy tym kompletną ignorancją przyznając, że nie ma żadnej wiedzy na temat liczby stosowanych podsłuchów, ponieważ się tym nie interesował. Wkrótce mogliśmy się dowiedzieć, jak premier rządu traktuje własne deklaracje i ile znaczy słowo polityka PO. O zmianę przepisów dotyczących podsłuchów zwracał się wówczas do premiera Rzecznik Praw Obywatelskich Janusz Kochanowski, alarmując, iż „stosowania tzw. podsłuchów pozaprocesowych nie gwarantują konstytucyjnego prawa obywateli do prywatności, wolności i ochrony tajemnicy komunikowania się”. Kilka miesięcy później, pięcioosobowy skład Trybunału Konstytucyjnego wydał postanowienie sygnalizacyjne w sprawie przepisów regulujących stosowanie podsłuchów przez ABW. Trybunał sugerował Sejmowi podjęcie prac nad doprecyzowaniem zapisu ustawy, który stanowi, iż do zadań ABW należy rozpoznawanie, wykrywanie i zapobieganie przestępstwom "godzącym w podstawy ekonomiczne państwa". Zdaniem TK zapis ten "narusza standardy demokratycznego państwa prawnego, wynikające z konstytucji i orzecznictwa TK”, bowiem przy wystąpieniu ABW do sądu o zarządzenie kontroli operacyjnej, czyli np. podsłuchu telefonicznego lub tajnego podglądu, nie wymaga sprecyzowania rodzaju przestępstwa, a tym samym "uniemożliwia identyfikację typów przestępstw określonych przez ustawę karną". Również nowa RPO Irena Lipowicz, przekazała Tuskowi na początku stycznia br. analizę prawną, z której wynikało, że przepisy o pobieraniu danych telekomunikacyjnych są sprzeczne z konstytucją. Postulowała, zatem wprowadzenie wielu ograniczeń i zmianę prawa. W marcu br. mogliśmy się dowiedzieć, że Jacek Cichocki, sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych przy premierze, odrzucił większość tych postulatów, a stan prawny w kwestii podsłuchów nie ulegnie poprawie. Przeciwnie – obecna władza planuje poszerzenie zakresu inwigilacji obywateli, najwyraźniej dążąc do osiągnięcia standardów białoruskich i rosyjskich Projekt ustawy wprowadzającej zmiany w kompetencjach dziewięciu służb specjalnych przewiduje np. dodatkowe przywileje dla wywiadu skarbowego, będącego de facto „przybudówką” ABW i zakłada wyłączenie tej służby spod nadzoru parlamentarnego. W przypadku służb skarbowych dopisany został do ustawy o kontroli skarbowej nowy punkt - art. 36, który dopuszcza wykorzystanie informacji z podsłuchów telefonicznych w „innych postępowaniach kontrolnych". W praktyce oznacza to, że jeśli podsłuchiwana osoba ujawni w trakcie rozmowy telefonicznej podejrzane interesy osoby trzeciej, wywiad skarbowy będzie mógł tę informację wykorzystać i na jej podstawie wszcząć postępowanie wobec tej osoby oraz zastosować wobec niej środki kontroli operacyjnej, w tym podsłuch. Takiego prawa nie posiada dziś żadna inna służba. Do najnowszych projektów służących zwiększeniu możliwości inwigilacji obywateli należy też zaliczyć projekt ustawy o zapewnieniu bezpieczeństwa w związku z organizacją Turnieju Euro 2012, w którym znalazł się zapis pozwalający Policji na „pobieranie, uzyskiwanie, gromadzenie, przetwarzanie, sprawdzanie i wykorzystywanie informacji w tym danych osobowych o osobach mogących stwarzać lub stwarzających zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Choć ustawa powstała w związku z turniejem Euro i dane zgromadzone przez służby winny zostać zniszczone po jego zakończeniu, przewiduje się możliwość ich dalszego wykorzystania, „jeśli okażą się przydatne dla Policji”. Tworzy się, zatem kolejny przepis, na podstawie, którego służby Donalda Tuska będą mogły bez żadnych ograniczeń gromadzić wiedzę o obywatelach.
Raport Komisji Europejskiej wyraźnie wskazuje, że obecny rząd stosuje podsłuchy na skalę niespotykaną w innych krajach UE. Tymczasem, gdybyśmy chcieli oceniać to zjawisko po ilości przypadków ujawnionych przez rządowe media, niewielu Polaków miałoby świadomość rozmiaru zagrożeń. Przed opinią publiczną przemilczano nawet działania inwigilacyjne stosowane przez ABW wobec prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki, – choć w każdej demokracji ta sprawa byłaby niewyobrażalną aferą wywołała polityczne trzęsienie ziemi. Masowy proceder podsłuchów i związana z nim samowola służb, korzystają, zatem z propagandowej osłony medialnej, a ośrodki prasowe i telewizyjne są częścią systemu dezinformującego społeczeństwo. Z tego, co zostało już ujawnione, jasno wynika, że obecna władza stosuje podsłuch przede wszystkim w obronie własnych interesów, a sięgając bez kontroli sądowej po nasze bilingi narusza prawo do swobody komunikowania oraz tajemnic zawodowych – adwokackich czy dziennikarskich. Taka teza znalazła się m.in. w raporcie Naczelnej Rady Adwokackiej zatytułowanym "Retencja danych: troska o bezpieczeństwo czy inwigilacja obywateli" zaprezentowanym przed kilkoma dniami. Znajduje ona potwierdzenie w ujawnionych przypadkach podsłuchiwania dziennikarzy, krytycznie opisujących działania władzy, gdzie informacje zdobyte metodami operacyjnymi, w tym podsłuchy rozmów z adwokatami, zostały następnie wykorzystane w prywatnym procesie wiceszefa ABW. Zdaniem wielu prawników, najbardziej bulwersujące było w tej sprawie naruszenie przez prokuraturę tajemnicy dziennikarskiej, bowiem podsłuchy były gromadzone również w celu ustalenia informatorów dziennikarzy. Każda wiedza uzyskana tą drogą, w tym dotycząca życia prywatnego dziennikarzy, ich wzajemnych relacji czy spraw rodzinnych ma istotne znaczenie, może, bowiem zostać wykorzystana do zastraszenia, szantażu lub wywarcia presji. Tego rodzaju „rozpoznanie środowiska prowadzącego wrogą działalność” było cechą policji politycznej PRL, dlatego należy mówić o oczywistej analogii i swoistej kontynuacji przez służbę Krzysztofa Bondaryka tej bezpieczniackiej „tradycji”. Nie ma wątpliwości, że raport KE, wystąpienie NRA czy inne apele w kwestii stosowania podsłuchów, nie będą miały wpływu na praktyki obecnego rządu i jego służb. Nie będą, ponieważ inwigilacja społeczeństwa, w tym przeciwników politycznych stanowi kumulatywną cechę każdej antydemokratycznej władzy, usiłującej zachować swoje wpływy metodami policji politycznej. Rezygnacja z tych metod – szczególnie w okresie przedwyborczym, mogłaby pozbawić rządzących instrumentów, bez których ta władza zostałaby skazana na upadek. Ponieważ obserwujemy nieskrywaną i gwałtownie postępującą recydywę państwa policyjnego, również stosowanie podsłuchów i elektronicznej inwigilacji stanie się jeszcze bardziej powszechne i wyjęte spod kontroli. Tuż pod dojściu do władzy PO-PSL, gdy rozkręcano spiralę antypisowskiej histerii, najgorętszy zwolennik obecnego rządu Lech Wałęsa grzmiał: „Przede wszystkim trzeba PiS dokładnie rozliczyć za ostatnie dwa lata. Nikt przecież wtedy nie myślał, że [...] do władzy dojdą ludzie, którzy będą wykorzystywać podsłuchy i służby do celów politycznych, i którzy, mając większość w Sejmie, zaczną rozwiązywać wszystko, co zechcą. Dlatego teraz trzeba wypunktować wszystkie te błędy, pokazać wyraźnie ludziom, do czego PiS doprowadziło swoimi rządami, i nie dopuścić, by coś takiego się powtórzyło.” Takiej oceny grupy rządzącej nie powtórzy dziś żaden z tchórzliwych „autorytetów” III RP. Trzeba, więc, żebyśmy sami rozliczyli ich za życie na podsłuchu. Aleksander Ścios
Transfer danych do ABW zakończony Rząd tylnymi drzwiami wprowadza rozwiązania zwiększające władztwo Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Chodzi o projekt ustawy o dowodach osobistych, który w trybie pilnym trafił do Sejmu. Znalazł się w nim zapis umożliwiający transfer danych z rejestrów publicznych do systemów teleinformatycznych Agencji. Zakres uprawnień ABW na etapie prac sejmowej podkomisji nadzwyczajnej udało się jedynie ograniczyć. Dlatego posłowie opozycji ponowią próbę jego usunięcia w trakcie drugiego czytania projektu, za dwa tygodnie. Przyjęty wczoraj kształt ustawy przede wszystkim odsuwa termin wprowadzenia nowych dowodów osobistych o półtora roku oraz zakłada rezygnację m.in. z funkcji ograniczonej identyfikacji posiadacza dowodu osobistego - do niedawna sztandarowego hasła rządowego projektu. Z niewielkimi zmianami sejmowa podkomisja nadzwyczajna przyjęła w czwartek w trybie pilnym rządowy projekt ustawy o dowodach osobistych, a wczoraj sprawozdanie zaakceptowała Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych. Poprawki zgłaszane przez PiS, dotyczące usunięcia z ustawy zapisów o ABW i urealniające termin wejścia w życie niektórych zapisów ustawy, zostały odrzucone. W opinii opozycyjnych posłów z podkomisji nadzwyczajnej, zajmującej się projektem, przedstawiona regulacja jest przykładem kolejnej ustawy, w której "tylnymi drzwiami" wprowadza się rozwiązania zwiększające władztwo ABW. Chodzi o zaproponowany w projekcie zapis dający ABW niejasne uprawnienia wynikające z art. 35 ustawy o ABW i AW. Zapis od początku wzbudzał wątpliwości posłów, bo o tej zmianie nie wspomniano nawet słowem w uzasadnieniu do projektu. Nie było też projektu rozporządzenia, które miało precyzować te kwestie. Na pytania, na czyj wniosek i kiedy zmiana została wprowadzona, wiceminister Piotr Kołodziejczyk najpierw uchylił się od odpowiedzi, ale później przyznał, że projektu rozporządzenia nie ma, gdyż ABW w ostatniej chwili, tuż przed posiedzeniem Komitetu Stałego Rady Ministrów, zgłosiła poprawkę i Ministerstwo Administracji i Spraw Wewnętrznych nie zdążyło przygotować projektu aktu wykonawczego. "Wrzucony" do projektu ogólny zapis dawał ABW szerokie możliwości interpretacyjne, a to otwierało Agencji drogę do nadużywania nadawanych jej uprawnień. Także w opinii eksperta dr. Grzegorza Sibigi, różnie można rozumieć konsekwencje art. 35 ustawy o ABW i AW dla treści wydawanych rozporządzeń. "Może to oznaczać uwzględnienie w rejestrach publicznych potrzeby niejawnego rejestrowania faktu wydania dowodu osobistego funkcjonariuszowi, ale również może prowadzić do zapewnienia rozporządzeniem transferu danych z rejestrów publicznych do systemów teleinformatycznych Agencji w celu realizacji jej kompetencji" - czytamy w ekspertyzie dr. Sibigi. Podobnego zdania był legislator, który stwierdził, że w tej zmianie "brakuje przepisu normatywnego". Gdyby szerzej interpretować zapis znajdujący się w projekcie ustawy, groziłoby to możliwością inwigilacji obywateli. W toku prac podkomisja zgodziła się, by ograniczyć art. 35 do ust. 4. Na etapie prac komisji nie udało się całkowicie wyeliminować zapisu dotyczącego ABW. Poprawka zostanie złożona podczas dalszych prac legislacyjnych, w drugim czytaniu projektu. W opinii posłów, nawet ograniczony przez komisję zapis nie jest integralny z całym projektem, budzi spore kontrowersje, a nawet wątpliwości konstytucyjne. Kompetencje ABW są określone w ustawie i nie ma potrzeby wpisywania ich do kolejnych regulacji prawnych, z czym ostatnio spotykamy się coraz częściej.
Nie poślizg, a katastrofa Przyjęta w 2010 roku ustawa o dowodach osobistych zakładała, że nowe dowody z tzw. warstwą elektroniczną wejdą w życie 1 lipca 2011 roku. Nowela proponuje przesunięcie tego terminu na 1 stycznia 2013 roku. Jak czytamy w uzasadnieniu, jest to spowodowane "przesłankami natury funkcjonalnej, prawnej i technicznej". W rzeczywistości chodzi o to, że nie udało się przeprowadzić postępowania przetargowego, gdyż okazało się, że nie ma na rynku firmy, która spełnia wymogi techniczne. Jeszcze na etapie ubiegłorocznych prac w Sejmie posłowie zwracali uwagę, że ze względu na zakres przedsięwzięcia proponowana data wejścia w życie ustawy jest nierealistyczna. Teraz rząd chce odsunąć wejście ustawy o półtorej roku, ale nie ma gwarancji, że i ten termin zostanie dotrzymany. Taka ocena ma uzasadnienie w opinii przedstawicieli rządu, którzy podczas posiedzenia podkomisji poinformowali posłów, że ta kwestia rozstrzygnie się dopiero na jesieni. Dlatego posłowie opozycji zaproponowali, by dla bezpieczeństwa komisja dodatkowo przesunęła termin wejścia ustawy na połowę 2013 roku. Poprawka została jednak odrzucona. Według założeń rządowych, nowy dowód osobisty wzbogacony o elektroniczny nośnik danych ma umożliwić składanie podpisu elektronicznego oraz dać w przyszłości dostęp m.in. do rejestru usług medycznych, prowadzonego przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Tak zwany chip ma również zabezpieczać dokument przed fałszerstwem. Dowód ma być dokumentem potwierdzającym tożsamość i obywatelstwo polskie na terenie Polski oraz m.in. państw strefy Schengen. Dokument będzie wydawany bezpłatnie i będzie ważny przez 10 lat (dokumenty dla dzieci poniżej 5 lat będą ważne 5 lat). Rząd poniósł porażkę, jeśli chodzi o przygotowanie nowych dowodów osobistych z rozwiniętą warstwą elektroniczną i teraz rękami posłów chce ratować sytuację przed totalną katastrofą. Posłowie będą domagać się od ministra spraw wewnętrznych i administracji wyjaśnienia, dlaczego nie nadzoruje właściwie swojego resortu i dopuścił do sytuacji, w której zaistniała groźba, że z dniem 1 lipca nie będą wydawane obywatelom dowody osobiste.
Marcin Austyn
Kaczyński przekazał Obamie memoriał Prezydent USA Barack Obama na zakończenie swojej wizyty w Warszawie spotkał się w Katedrze Polowej Wojska Polskiego z bliskimi ofiar katastrofy smoleńskiej, m.in. Jarosławem Kaczyńskim oraz córką tragicznie zmarłej pary prezydenckiej Martą Kaczyńską. Prezes PiS potwierdził, że przekazał prezydentowi USA "bardzo króciutki memoriał, resume tego wszystkiego, co poza jakąkolwiek wątpliwością ustalono" w sprawie katastrofy smoleńskiej. Obama przed spotkaniem z rodzinami w kaplicy katyńskiej zapalił świece i oddał hołd przed tablicą upamiętniająca ofiary mordu katyńskiego. Prezydent, wychodząc z kaplicy, został skierowany przez biskupa polowego Wojska Polskiego Józefa Guzdka pod tablicę smoleńską, gdzie po chwili ciszy skłonił głowę, oddając hołd 96 ofiarom katastrofy samolotu z 10 kwietnia 2010 r. Wizyta Obamy w Katedrze Polowej trwała ok. 15 minut. Rozmowa prezydenta Stanów Zjednoczonych z rodzinami ofiar odbyła się w nawie głównej katedry i trwała około 5 min., miała charakter wyłącznie prywatny, bez udziału mediów. Na spotkanie z Barackiem Obamą zaproszeni zostali tylko bliscy wojskowych ofiar katastrofy. Uczestniczyli w nim, oprócz rodziny Lecha Kaczyńskiego, m.in: Ewa Komorowska, wdowa po wiceministrze obrony narodowej Stanisławie Komorowskim, Joanna Błasik córka dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika, Krystyna Kwiatkowska - wdowa po dowódcy operacyjnym Sił Zbrojnych gen. Bronisławie Kwiatkowskim, Lucyna Gągor - wdowa po szefie sztabu generalnego gen. Franciszku Gągorze i Mariola Karweta - wdowa po dowódcy Marynarki Wojennej gen. Andrzeju Karwecie. "Dobrze, że prezydent Stanów Zjednoczonych tu był, bo to oznacza, że także w skali międzynarodowej, na tym najwyższym szczeblu, sprawa smoleńska istnieje" - ocenił po spotkaniu prezes PiS. Według niego rozmowy z Obamą były krótkie. "Ale mogłem powiedzieć panu prezydentowi, że jeżeli po wyborach zmieni się sytuacja - a mam nadzieję, że się zmieni - wystąpimy także do NATO o współdziałanie w dojściu do prawdy, bo ta prawda jest w tej chwili po prostu nieznana" - dodał J. Kaczyński. Jak zaznaczył, "jeśli będą procedury natowskie to różnego rodzaju zasoby, które do tej pory są zamknięte, zostaną otwarte?. Dodał, że nie potrafi powiedzieć konkretnie, co może znajdować się w tych zasobach. "Świat jest bardzo dokładnie obserwowany, nie jest wykluczone, że tam z góry fotografują nasze spotkanie, i to jest dzisiaj zupełnie możliwe, także i w Polsce" - podkreślił. Kaczyński potwierdził, że przekazał prezydentowi USA "bardzo króciutki memoriał, resume tego wszystkiego, co poza jakąkolwiek wątpliwością ustalono" w sprawie katastrofy smoleńskiej. Jak mówił, dokument jest podsumowaniem "tego, co wiemy na pewno". Przy czym, dodał, "nie zajmowaliśmy się sprawami wewnątrz polskimi - bo mamy zasadę, żeby nasze brudy prać we własnym domu - tylko tym, co jest związane z lotem już po przekroczeniu granicy RP". Według Kaczyńskiego, w kolejnych punktach, jest to co było uczynione i czego nie uczyniono, chociaż się powinno. Wśród tych punktów wymienił fakt, że nie zakazano lądowania TU154M chociaż - jak zwrócił uwagę - w świetle rosyjskiego prawa było to bezwzględnie obowiązkowe. "Gdy mu powiedziałem o ewentualnym zwróceniu się do NATO i podkreśliłem przy tym zwrócenie się do Stanów Zjednoczonych, jako do głównego sojusznika, to powiedział, że są otwarci" - poinformował lider PiS. Dodał, że Obama "na temat swojej wiedzy (o katastrofie) nie mówił absolutnie nic".
Marta Kaczyńska powiedziała dziennikarzom, że prezydent USA złożył im kondolencje. Dodała, że jej celem było przekazanie prezydentowi Obamie informacji, "mojej nadziei na to, że po operacji z NATO łatwiej uda się ustalić prawdę na temat katastrofy w Smoleńsku, i że bardzo na to liczę". Według niej to, że takie spotkanie miało miejsce, świadczy o tym, iż sprawa katastrofy smoleńskiej cały czas istnieje i jest ważna także na arenie międzynarodowej. Z kolei Lucyna Gągor relacjonowała, że prezydent przywitał się z każdą osobą, złożył każdej osobno kondolencję i porozmawiał z chwilę. "Wizyta była bardzo krótka, ale było bardzo sympatycznie i miło" - powiedziała dziennikarzom. Dopytywana, czy pojawiły się jakieś prośby do Obamy ze strony rodzin, odparła: "z mojej strony nie". "Przedstawiono nas prezydentowi. W moim przypadku powiedziałam, że mój mąż był trzykrotnie w Iraku, bo Stany Zjednoczone osobiście go poprosiły, żeby był szefem szkolenia armii w Iraku" - relacjonowała Krystyna Kwiatkowska. Jak mówiła, Obama w odpowiedzi podziękował i ocenił, że polscy żołnierze byli wspaniali. Kwiatkowska zaznaczyła, że spotkanie trwało krótko i miało charakter kurtuazyjny. "Oczywiście, że mielibyśmy dużo pytań, ale to chyba nie w tym miejscu" - oceniła. Jej zdaniem, "trudno też od prezydenta Obamy wymagać pewnych rzeczy". "Polska weszła do NATO i do UE i to Polska musi dbać o swoich obywateli, nie można mieć pretensji do innych krajów" - dodała. Jak zaznaczyła, jest bardzo wdzięczna prezydentowi Obamie za to, że znalazł czas na spotkanie. Mariola Karweta podkreśliła, że spotkanie było oddaniem szacunku ofiarom, ludziom, którzy zginęli. "Zwłaszcza, że wojskowi, większość tych ludzi służyła w NATO. Mój mąż był w Norfolk w Stanach Zjednoczonych w największej bazie natowskiej, więc każdy z nich służył za granicą przez jakiś czas, miał kontakty często z ludźmi ze Stanów Zjednoczonych, z wojskowymi. Myślę, że też, dlatego w tym spotkaniu właśnie my wzięłyśmy udział, właśnie z nami chciał się spotkać" - dodała. Kaczyński też podkreślił, że rozmowy z Obamą miały bardzo kurtuazyjny charakter oraz że prezydent USA był bardzo uprzejmy. "Moją bratanicę niezwykle wręcz wysoko potraktował, bo zapytał, czy chodzi do szkoły. Dla kobiety to jest..." - mówił. "Dla kobiety to jest komplement, czuję się bardzo miło" - zakończyła za niego Marta Kaczyńska. Dodała, że Obama sprawia wrażenie sympatycznej i bezpośredniej osoby. Na pytanie, czy jej zdaniem jest przystojny, odparła z uśmiechem: "tak, jest przystojnym mężczyzną". "Co do jego urody nie będę się wypowiadać, natomiast, jeżeli chodzi o to, że jest człowiekiem na pierwszy rzut oka sympatycznym, całkowicie się zgadza" - mówił z kolei Kaczyński. Marek Nowicki
Katastrofa smoleńska: grobowa pomyłka Rosjanie potwierdzili nasze najczarniejsze obawy, że w części grobów smoleńskich ofiar mogą być pochowane inne osoby. Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej podał, że dokonane w kwietniu 2010 r. przez polskich przedstawicieli rozpoznanie ciał trzech ofiar katastrofy Tu-154M „stoi w sprzeczności z wynikami ekspertyzy molekularno-genetycznej dokonanej przez rosyjskich ekspertów”. Rzecznik Komitetu Władimir Markin dopowiedział, że „zmarli zostali pochowani pod obcymi nazwiskami”. Nie wiadomo, kogo dotyczyła ta przerażająca pomyłka, wiadomo jednak, kto – zdaniem Rosjan – za nią odpowiada. Prokurator generalny Andrzej Seremet udał się do Moskwy 13 miesięcy po katastrofie, aby uzyskać dostęp dla polskich śledczych do podstawowych dowodów w sprawie, tj. czarnych skrzynek i wraku Tu-154M. W czasie rozmów z przewodniczącym Komitetu Śledczego Aleksandrem Bastrykinem prokurator usłyszał, że podczas badań ofiar katastrofy w trzech przypadkach członkowie rodzin albo osoby do tego upoważnione rozpoznały zmarłych, ale badania genetyczne wykazały, że te rozpoznania były błędne. Prokurator Seremet przyjął to do wiadomości, ale uznał, że nie widzi powodu, aby cokolwiek zmieniać. Przekonywał też, iż kwestia identyfikacji nie ma żadnego znaczenia dla śledztwa. Zapewniał, że chodzi o sprawę wyjaśnioną i naprawioną już w kwietniu 2010 r., jeszcze przed pogrzebami. Pytany, dlaczego ta sprawa została poruszona właśnie podczas jego rozmów w Moskwie, Seremet odpowiedział, że nie ma zielonego pojęcia i wydaje mu się, że „to nie służy nikomu ani niczemu”. Prokuratura wezwała, aby nie wywoływać popłochu wśród rodzin ofiar i nie doszukiwać się w tym sensacji.
Bez popłochu i sensacji Krótko mówiąc, prokuratura stara się nas przekonać, że pilna depesza nadana w dwóch najważniejszych rosyjskich agencjach prasowych to niemająca żadnego znaczenia dezinformacja sprzed roku, wypuszczona w przypadkowym momencie, nie wiadomo, z jakiego powodu i po co. I można by to tłumaczenie przyjąć za dobrą monetę, gdyby nie doświadczenia z ostatnich kilkunastu miesięcy, kiedy Rosjanie wygrywali po kolei z polskimi władzami i prokuraturą wszystko, co się da. W świetle dotychczasowych efektów dochodzenia smoleńskiego należy raczej zakładać, że Rosjanie wiedzą, co i kiedy mówią. Dlaczego więc poinformowali o błędnej identyfikacji ofiar smoleńskich? Odpowiedź jest prosta. Chcieli nas uprzedzić, że w części grobów smoleńskich mogą być pochowane ciała innych osób. O wątpliwościach dotyczących identyfikacji ofiar „Gazeta Polska” pisała już niejednokrotnie. Wynikają one zarówno z faktu, że polscy lekarze sądowi nie zostali w ogóle dopuszczeni do sekcji zwłok wykonywanych w Rosji, jak i ze sprzeczności między dokumentacją rosyjską a wiedzą rodzin o wyglądzie i stanie zdrowia ich bliskich. Po powrocie zalutowanych trumien do kraju nikt nie sprawdził, kto się w nich znajduje. Prokuratura nie wykonała z urzędu nawet najbardziej podstawowych czynności, takich jak pobranie materiału do badań. Nie odpowiedziała też dotychczas na wnioski rodzin o ekshumację. Polski aparat ścigania sprawia wrażenie, jakby w kwestii smoleńskiej nie dotyczył go elementarny obowiązek zebrania dowodów i ustalenia stanu faktycznego.
Uprzedzić wstrząs Wątpliwości dotyczące tego, kto jest pochowany w rodzinnych grobach, pojawiły się już w ubiegłym roku i wynikały z rażących błędów w rosyjskich dokumentach. Prokuratura nie reagowała jednak na te sygnały. Teraz komunikat Komitetu Śledczego obala jedyny filar, na którym opierało się to zaufanie do rosyjskich dokumentów. Moskwa nie tylko zakwestionowała wiarygodność identyfikacji z kwietnia ub. roku, ale też stwierdziła, wprost, że były w niej błędy. Rosjanie musieli sobie zdawać sprawę ze wstrząsu, jaki wywoła taki komunikat w Polsce i że będzie to okrutny cios dla rodzin ofiar. Po rosyjskiej informacji nie można już mieć pewności, czyje szczątki spoczywają w grobach. A przecież ustalenie tego podstawowego faktu możliwe było ponad wszelką wątpliwość już ponad rok temu, gdy trumny wróciły do kraju. Identyfikacja tożsamości poprzez badania DNA jest standardową i powszechnie stosowaną dziś procedurą. Mimo to polska prokuratura nie pobrała nawet materiału do badań, a jedyny, jaki posiada, otrzymała od Rosjan. Tak rażące zaniechania trudno zrozumieć. Początkowo polskie władze i prokuratura mogły – w naiwności swojej – wierzyć w dobrą wolę Rosjan, chociaż od pierwszych dni blokowali nam oni dostęp do czynności badania i dowodów. Jednak po kilkunastu miesiącach współpracy i upokorzeń mówienie o zaufaniu do Moskwy może być tylko przejawem serwilizmu. Rosyjski komunikat o błędnej identyfikacji jest do bólu precyzyjny i nie sprawia wrażenia informacji sprzed roku. Reakcja polskiej prokuratury budzi za to wiele wątpliwości. Jeśli w kwietniu ub.r. po identyfikacji ciał przez rodziny Rosjanie przeprowadzili badania DNA i stwierdzili błędy, czy to znaczy, że wymienili rozpoznane ciała na inne? Skąd pewność, że w trakcie robionych w pośpiechu i natłoku badań genetycznych nie popełniono błędu? Jeśli badania DNA uznano za pewne, a identyfikację przez najbliższych za zawodną, to po co w ogóle sprowadzano krewnych do Moskwy? Tadeusz Święchowicz
Agent Tomek bez prawa do obrony Pozbawianie prawa do posiadania broni byłego agenta CBA i policji zwalczającego w przeszłości przestępczość zorganizowaną ułatwia odwet na nim ze strony świata przestępczego. W tej sytuacji ma znaleźć się wkrótce Tomasz Kaczmarek znany, jako agent Tomek. We wrocławskiej komendzie wojewódzkiej policji toczy się postępowanie zmierzające do odebrania pozwolenia na broń byłemu funkcjonariuszowi CBA i policji Tomaszowi Kaczmarkowi, który w czasie swej służby ścigał handlarzy bronią, narkotyków i żywym towarem. Od momentu, gdy media ujawniły jego wizerunek, jest szczególnie narażony na odwet ze strony bandytów, których ścigał. Jego przypadek jest odosobniony, gdyż podobni mu funkcjonariusze pracujący „pod przykryciem” zachowują po zakończeniu służby prawo do posiadania broni dla ochrony własnego życia i zdrowia. Ponieważ praca tego typu polega na przenikaniu do struktur przestępczych w celu późniejszego ich rozbicia, groźba odwetu ze strony przestępców nie znika przez wiele lat. Dodatkowo zwykle – inaczej niż w przypadku agenta Tomka – dane osobowe funkcjonariuszy pozostają tajne. W takiej sytuacji zagrożenie zamachem na życie występuje dla niego już nie tylko ze strony wrogów, których funkcjonariusz zyskał sobie z racji swojej służby. Działania zmierzające do odebrania pozwolenia na broń Kaczmarkowi podjął Komendant Wojewódzki wrocławskiej policji, choć wcześniej to on je wydał. Wówczas uznano, że posiadanie broni jest niezbędne dla ochrony własnej byłego funkcjonariusza policji i CBA. Nie wiadomo, jakie nowe okoliczności mogły wpłynąć na zmianę nastawienia władz wrocławskiej policji. Trudno jednak je wskazać na podstawie toczącego się postępowania o cofnięcie pozwolenia na broń. Wiadomo jedynie tyle, że obecne władze CBA nie potrafiły przedstawić informacji na temat zagrożenia życia swojego byłego pracownika. Nie może to jednak wykluczać istnienia takiego zagrożenia. Ma ono w tym wypadku szerszy niż zwykle zakres, gdyż szkalowaniu agenta Tomka w mediach towarzyszył wyraźny kontekst polityczny. O realności zagrożenia płynącego z podsycania atmosfery wrogiej dla jednej ze stron politycznego sporu świadczyć może choćby mord dokonany przez członka PO w łódzkim biurze PiS.
Komenda Wojewódzka we Wrocławiu posiłkuje się argumentacją, iż Kaczmarek sam przyczynił się do upublicznienia swojego wizerunku swoim pojawieniem się w mediach. Pomija przy tym fakt, iż ujawnienie jego wizerunku nastąpiło na długo przedtem – w październiku 2009 r. za sprawą artykułów „Gazety Wyborczej” i „Faktu”. Obok zdjęć publikacje te zawierały opis wyglądu zewnętrznego i przebieg służby ułatwiające identyfikacje. Główne media huczały wówczas na temat agenta Tomka. Jednym z efektów medialnej burzy, jaką wywołały publikacje „Gazety Wyborczej” i „Faktu” były pojawiające się w Internecie wpisy mające charakter gróźb pod adresem bohatera artykułów. W uznaniu, iż publikacje spowodowały ujawnienie tajemnicy państwowej, zawiadomienie o przestępstwie złożył w prokuraturze ówczesny szef Biura Mariusz Kamiński. Był to czas, gdy w kraju oczekiwano na reakcję premiera Donalda Tuska na pierwsze publikacje prasowe ujawniające aferę hazardową. Cztery dni później premier zareagował – odwołaniem Kamińskiego z funkcji. Krótko po tym prokuratura wydała odmowę wszczęcia śledztwa w sprawie doniesienia złożonego przez Kamińskiego. Śledczy szybko uznali, że nie warto badać choćby wątku przekazywania dziennikarzom „Faktu” informacji mogących stanowić tajemnicę państwową przez czynnego policjanta, – co wynikało z artykułu dziennika. Dodatkowo, z decyzją śledczych zapoznano Tomasza Kaczmarka na trzy dni przed wigilią Bożego Narodzenia, co skracało gwarantowany ustawą termin siedmiu dni na odwołanie się. Ponieważ Kaczmarek był jeszcze wówczas formalnie funkcjonariuszem CBA, sam nie mógł odwołać się od decyzji śledczych. Osobą właściwą do tego był wstępujący szef Biura Paweł Wojtunik. Ten nominat premiera Tuska przyjął jednak odmowę prokuratury z uznaniem. Nowemu szefostwu Biura sytuacja ujawnienia przez „Gazetę Wyborczą” i „Fakt” wizerunku funkcjonariusza CBA wydała się jednak na tyle poważna, iż przydzieliło mu ochronę. W tym czasie Kaczmarek starał się o pozwolenie na broń. Gdy je uzyskał, CBA natychmiast odstąpiło od udzielania ochrony swemu funkcjonariuszowi. Od tego czasu komenda wojewódzka we Wrocławiu wysyłała jednak regularnie pisma do Kaczmarka wzywające go do wykazywania zasadności wydanego pozwolenia. Ostatecznie wszczęła postępowanie o cofnięcie pozwolenia na broń. Decyzję o tym podejmie na początku czerwca. Maciej Marosz
List córki Ś.P. Wojciecha Seweryna do Prezydenta USA. "Wierzę, że również Pan, Panie Prezydencie pragnie wyjaśnienia tej tragedii" Witam, jako Polka i obywatelka Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ale przede wszystkim witam Pana jako córka Wojciecha Seweryna, obywatela USA poległego wraz z Prezydentem RP i 94 innymi wybitnymi Polakami w katastrofie polskiego Air Force One nad Smoleńskiem w dniu 10 kwietnia 2010 r. Szanowny Panie Prezydencie, Witam Pana na polskiej ziemi z radością i nadzieją, Witam, jako Polka i obywatelka Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ale przede wszystkim witam Pana, jako córka Wojciecha Seweryna, obywatela USA poległego wraz z Prezydentem RP i 94 innymi wybitnymi Polakami w katastrofie polskiego Air Force One nad Smoleńskiem w dniu 10 kwietnia 2010 r. Mój ojciec był rzeźbiarzem. Na krótko przed tragicznym lotem do Smoleńska pomnik jego autorstwa upamiętniający zbrodnię katyńską stanął na największym cmentarzu w Chicago. Kopię tego pomnika wiózł z sobą 10 kwietnia. Przede wszystkim jednak wiózł myśli i uczucia milionów Amerykanów pochodzenia polskiego, dzięki wysiłkowi, których Komisja Kongresu USA w 1954 r. udowodniła sowiecką odpowiedzialność za ludobójstwo katyńskie. W 70. rocznicę tej zbrodni mojego ojca i całą delegację spotkała śmierć równie okrutna i niesprawiedliwa. Panie Prezydencie, ponieważ jak mnie poinformowano nie będziemy mogli spotkać się osobiście, więc proszę by wysłuchał Pan mojego głosu, obywatelki Stanów Zjednoczonych, która wraz z całą rodziną głosowała na Pana w ostatnich wyborach prezydenckich. Od katastrofy minął ponad rok, a w dalszym ciągu nie opublikowano bezstronnego raportu wyjaśniającego tragedię smoleńską. Niektóre rodziny nie mogą nawet być pewne czy pochowały swoich bliskich. Mamy prawo przypuszczać, że rosyjska dokumentacja została sfałszowana. Przy sekcjach zwłok nie było polskich prokuratorów ani polskich lekarzy. Wszystkie kluczowe dowody przetrzymywane są w Rosji i polscy specjaliści nie mogli ich zbadać, a przekazywane im kopie czarnych skrzynek były przez Rosjan fałszowane. Rosjanie dyktują Polsce i światu swoją, fałszywą wersję wydarzeń. Dzięki pracy niezależnego Zespołu Parlamentarnego, części rodzin, mediów i niektórych pełnomocników, mamy prawo podejrzewać, że piloci do ostatnich chwil byli wprowadzani w błąd przez rosyjskich kontrolerów lotu z wieży w Smoleńsku. Wiemy też, że gdy na wysokości 100 m nad ziemią uświadomili sobie, że są w pułapce próbowali z niej uciec. Lecz przyrządy zostały zablokowane i na wysokości 15 metrów nad ziemią nastąpiła ostateczna katastrofa. Dokładne dane na ten temat odczytali z twardego dysku komputera pokładowego specjaliści Uniwersal Avionics Systems Corporation z Redmond w USA. Ich raport znajduje się w National Transportation Safety Board. Ale tych danych nie uwzględniono w rosyjskim stanowisku, jedynym, jakie zna opinia międzynarodowa. Dlatego wraz z innymi rodzinami poległych zwróciliśmy się o powołanie przez Kongres USA niezależnej Komisji wyjaśniającej przyczyny smoleńskiej tragedii. 350 tysięcy podpisów popierających nasze stanowisko, w tym 50 tysięcy podpisów obywateli USA złożyli na ręce obecnej Przewodniczącej Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów Pani Ileany Ros-Lehtinen była Minister Spraw Zagranicznych RP Anna Fotyga, były Wiceminister Obrony Narodowej i przewodniczący Zespołu Parlamentarnego Antoni Macierewicz oraz Paweł Kurtyka, syn poległego w Smoleńsku Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej. Wierzę, że również Pan, Panie Prezydencie pragnie wyjaśnienia tej tragedii. Wierzę, więc, że taka Komisja powstanie, bowiem wie Pan dobrze, że jest to jedyna szansa na wyjaśnienie tego co się stało! Niech Bóg Pana błogosławi. Niech Bóg błogosławi Amerykę i Polskę. Anna Wójtowicz
Wizyta i po wizycie. "Prezydent ciągle wiodącego pod każdym względem kraju na świecie"
1. Przez ostatnie dni przewaliła przez media fala komentarzy dotyczących wizyty Prezydenta USA Baraka Obamy w Polsce. Trudno się temu zresztą dziwić, odwiedził nas wprawdzie tylko na 22 godziny, prezydent ciągle wiodącego pod każdym względem kraju na świecie. Reakcje są różne od tych wręcz pełnych zachwytu w wykonaniu zwolenników tej ekipy rządowej po bardzo krytyczne i pesymistyczne zwracające uwagę, że zostaliśmy potraktowani po raz kolejny przedmiotowo przez pryzmat toczącej się już w USA prezydenckiej kampanii wyborczej. Prawda jak zwykle pewnie leży gdzieś pośrodku, nie ma powodów do zachwytów, ale nie ma co obrażać się na Amerykę bo tam też są wybory i ich polityka wobec Europy w tym także tej środkowo - wschodniej po raz kolejny może się zmienić.
2. W wypowiedziach Obamy pod adresem Polski było sporo ciepłych słów i kurtuazji i było łatwo prezydentowi USA je wypowiadać, bo one nic nie kosztują. Stąd stwierdzenia o wiodącej roli Polski wśród krajów Europy Środkowowschodniej, jako żywo mającej niestety niewiele wspólnego z rzeczywistością. Taką pozycję naszego kraju próbował budować śp. Prezydent Lech Kaczyński, czego najbardziej wymownym przykładem była wspólna wizyta kilku prezydentów tych krajów w Tbilisi podczas najazdu Rosji na Gruzję. Od ponad roku tego rodzaju działania zostały kompletnie zarzucone, bo budziły one niechęć, a nawet niezadowolenie Rosji, a to z nią jednamy się tak intensywnie, że zrezygnowaliśmy z forsowania swoich interesów. Z kolei podrzucona nam przez Amerykanów i natychmiast skwapliwie wykorzystywana przez naszych polityków, idea promowania naszych wzorców przemian, które miały miejsce w Polsce na przełomie lat 80-tych i 90-tych, do stosowania w krajach Afryki Północnej, jest tak kuriozalna, że aż nie wypada o tym pisać.
3. Amerykanie w sytuacji, kiedy budują strategiczne porozumienie z Rosją w sprawie rozbrojenia, walki ze światowym terroryzmem i zastopowania nuklearnych ambicji Iranu, nie mogą deptać po odciskach tego kraju i dlatego spolegliwa wobec Rosji Polska jest im wyjątkowo wygodna. Stąd propozycje amerykańskiej obecności militarnej w Polsce mają dawać nam jakieś nadzieje, ale jednocześnie nie drażnić Rosji. Dlatego propozycja nowej tarczy rakietowej do realizowania w tak odległym czasie, że niedługo pewnie o niej zapomnimy, a stacjonowanie w Polsce raz na kwartał 5 amerykańskich samolotów i 20 osobowy pododdział amerykańskich mechaników, to nawet dla Rosji jest chyba do przyjęcia. Tym bardziej śmiesznie brzmią wypowiedzi przedstawicieli rządu (np. ministra Sikorskiego, ministra Klicha), którzy mówią o tym stacjonowaniu jakby była to co najmniej kilka eskadr samolotów i dywizja amerykańskiego wojska.
4. Należy tylko wyrazić nadzieję, że znacznie korzystniejsze rozmowy dla Polski były rozmowy dotyczące poszukiwań, a później wydobycia gazu łupkowego przez amerykańskie firmy. Bez technologii amerykańskich firm energetycznych, ich zaangażowania finansowego, a być może i bez wsparcia Ameryki wobec oporu brukselskiej biurokracji w tej sprawie, na pewno wydobycie to nie będzie możliwe. Miejmy nadzieje, że do tego czasu uporządkujemy na tyle nasze przepisy prawne, że profity z tego wydobycia będą dzielone wg europejskich standardów (70% dla kraju posiadacza gazu, 30% dla firm wydobywczych), bo na razie zapowiada się, ze niestety może być odwrotnie, co oznaczało by, że zostaliśmy potraktowani jak nie przymierzając jakaś republika bananowa.
5. Na koniec jeszcze jedna refleksja w związku z obrazami zabezpieczenia tej wizyty przez Amerykanów, które aż biły po oczach. Media pokazując te działania amerykańskich służ jak ognia unikały jakichkolwiek analogii do tego, co się stało z polskim prezydentem ponad rok temu. Zachowując wszelkie proporcje, gdyby polskie służby, choć w części takie środki bezpieczeństwa jak Amerykanie do tragedii pod Smoleńskiem na pewno by nie doszło. Szef BOR bez zmrużenia oka do kamer opowiadał o zakrojonych na szeroką skalę działaniach zabezpieczających amerykańskich służb i nawet mu chyba do głowy nie przeszło, że mówi jednocześnie o swoim braku profesjonalizmu sprzed ponad roku. Zbigniew Kuźmiuk
Prof. Nowak: Rosja Putina chce robić interesy z tzw. prawdziwą Europą – Niemcami, Francją, Włochami. Polska im w tym tylko przeszkadza W wywiadzie dla "Gościa Niedzielnego" prof. Andrzej Nowak wyjaśnia m.in, dlaczego wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej jest tak ważne. Wydawałoby się rzecz oczywista, ale trzeba to powtarzać bez końca. Ta oczywistość jest jeszcze bardziej uderzająca po wizycie amerykańskiego prezydenta w Polsce, która była pokazem siły i prestiżu Stanów Zjednoczonych, która tak kontrastuje z naszym podejściem do państwa: Ta katastrofa ma charakter bezprecedensowy i dotyczy osoby najważniejszej, gdyż symbolicznej dla państwa polskiego. Taką właśnie pozycję w konstytucji ma prezydent. Bez względu na to, kto nim jest i czy się go lubi, czy też nie, jest on konstytucyjnym symbolem Rzeczypospolitej. (...) Sposób wyjaśnienia tej tragedii powinien, więc być adekwatny do jej wymiaru, a tak niestety nie jest. Państwo polskie powinno zrobić wszystko, aby maksymalnie uczciwie i do końca wyjaśnić jej przyczyny. Niestety, jak wiemy, polskie władze nie stanęły na wysokości zadania, pomimo powtarzanych zaklęć o "zdanym egzaminie". Prof. Nowak daleki jest jednak od stawiania popularnej gdzieniegdzie tezy o tajnym porozumieniu między premierem Tuskiem i premierem Putinem: Ja stwierdzam fakt: reprezentacja państwa polskiego, z premierem Donaldem Tuskiem na czele i towarzyszącym mu wówczas pełniącym obowiązki prezydenta Bronisławem Komorowskim, w momencie próby radykalnie nie stanęła na wysokości zadania. Mam wrażenie, jakby Polska bez walki oddała najważniejsze możliwości dochodzenia prawdy o tej katastrofie w ręce strony rosyjskiej, która niestety nie może być traktowana, jako wiarygodny partner w sprawie. Warto wsłuchać się w słowa jednego z najwybitniejszych światowych specjalistów od spraw Rosji, który od samego początku przestrzegał przed zbytnim zaufaniem wobec prokuratury FR: MAK jest ostatnią instytucją, której powinniśmy powierzyć wyjaśnianie tej sprawy. Wystarczyło tylko zapytać kogoś, mającego w tej sprawie głębszą wiedzę, jak chociażby prof. Włodzimierza Marciniaka, który szczegółowo omawia genezę i rolę MAK w ostatnim numerze „Arcanów", aby nie mieć wątpliwości, co do wiarygodności tej instytucji. Z góry można było przewidzieć, że MAK zrobi wszystko, aby odrzucić wszelkie podejrzenia kierowane wobec strony rosyjskiej, – co, do jakości sprzętu, roli naprowadzającego personelu, czy jakiejkolwiek innej przyczyny. Wiadomo było z góry, że werdykt będzie jeden, oskarżający pilotów, gdyż tak było zawsze w przypadku badanych przez MAK katastrof lotniczych. Powierzyliśmy następnie wszystkie dokumenty i procedury Prokuraturze Generalnej FR z Jurijem Czajką na czele – w sytuacji, gdy w oczach międzynarodowej opinii publicznej jest to osoba absolutnie niewiarygodna i skompromitowana przez systematyczne używanie wymiaru sprawiedliwości do rozpraw politycznych: w sprawach Michaiła Chodorkowskiego, śmierci Litwinienki czy Anny Politkowskiej. Zgodziliśmy się, aby człowiek, który jest zaprzeczeniem praworządności, został formalnie upełnomocniony do podejmowania wszystkich decyzji w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Wszystko we mnie się burzy przeciwko uznawaniu tego za stan zadowalający. Red. naczelny Arcanów bardzo krytycznie wypowiada się również na temat raportu komisji Millera, którego publikacja spodziewana jest niebawem: Komisja min. Millera nie dysponuje żadnym z najważniejszych dowodów w tej sprawie. Nie mówię o złej woli. Mówię o braku jakiejkolwiek możliwości sporządzenia raportu rzetelnie wyjaśniającego katastrofę w sytuacji, gdy żaden z członków tej komisji nie miał dostępu do wraku samolotu, do oryginałów czarnych skrzynek i do szczątków ofiar. To są trzy elementy, które w przypadku każdej katastrofy lotniczej są najważniejsze. Po stronie rosyjskiej to premier Putin stanął na czele komisji badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej. U nas, jak mówi prof. Nowak "premier Tusk chowa się tchórzliwie za plecami swojego ministra". Prof. Nowak stawia sprawę jasno. Rosji zależy na wzmacnianiu stanu zimnej wojny domowej w Polsce i to pomimo wysiłków rządzących, aby relacje polsko-rosyjskie były jak najlepsze: Państwo rosyjskie, kierowane przez premiera Putina i ludzi ze służb specjalnych, wykorzystuje katastrofę smoleńską zgodnie z logiką tych właśnie sowieckich i postsowieckich służb, z których się wywodzą, do poniżania i wewnętrznego rozbijania państwa polskiego oraz jego reprezentacji politycznej, pomimo jej ugodowego nastawienia. Rosji Putina w gruncie rzeczy nie zależy na żadnym partnerze w Polsce. Im chodzi o skompromitowanie państwa polskiego, poderwanie jego autorytetu w oczach międzynarodowej opinii publicznej i, co nie mniej ważne, w oczach samych Polaków. Rosja Putina chce robić interesy z tzw. prawdziwą Europą – Niemcami, Francją, Włochami. Polska im w tym nie pomaga, wręcz przeszkadza, dlatego Putin i jego podwładni ją osłabiają. Nie zależy im na uwiarygodnieniu jakichkolwiek partnerów w Polsce, nawet tych, którzy chcą z nią robić interesy. Nie pomaga nam, wbrew wszelkim zapewnieniom, zakorzenienie w strukturach unijnych i pakcie północnoatlantyckim:, Jeśli uwzględnimy, jakie możliwości kształtowania polityki Unii mają potężne podmioty gospodarcze, które robią wielkie interesy z Rosją (jak Ruhrgas w Niemczech, ENI we Włoszech czy Gaz de France), zobaczymy, że samo członkostwo w NATO czy Unii samo przez się nie rozwiązuje wielu naszych podstawowych problemów. Brak spójnej polityki oraz zgody co do wspólnego stanowiska wobec tych zagrożeń to główna przyczyna naszej słabości: Moim zdaniem, [zgoda- przyp.red.] została naruszona w czasie, kiedy Platforma Obywatelska wypowiedziała wojnę legalnie wybranemu rządowi i prezydentowi Rzeczypospolitej. Później przekładało się to na szereg konkretnych działań, m.in. w obszarze polityki wschodniej, w której zrezygnowaliśmy z kanonów działania, którym wierny był przecież nawet prezydent Kwaśniewski. Zapoczątkowała to wizyta min. Sikorskiego w styczniu 2008 r. w Moskwie, która nastąpiła tuż przed rozmowami premiera Putina z premier Ukrainy Julią Tymoszenko na temat cen gazu. Pierwsza wizyta min. Sikorskiego w Moskwie, a nie w Kijowie, kiedy Ukraina stała wobec rosyjskiego szantażu gazowego, była nie tylko przejawem braku solidarności z naszym ukraińskim partnerem, ale także wyraźnym opowiedzeniem się, że rząd polski jest gotów zyskiwać punkty w propagandowej wojnie przeciwko polskiemu prezydentowi, nawet kosztem najbardziej podstawowych kanonów bezpieczeństwa i polityki zagranicznej naszego państwa. To wtedy zaczęło się praktyczne zamrożenie stosunków polsko-ukraińskich ze wszystkimi negatywnymi tego następstwami. Mamy prawo i musimy poddawać krytyce rządzących, ale - jak podkreśla prof. Nowak - nie wolno podważać sensu naszej państwowości i mylić krytyki z anarchią: Trzeba też różnicować krytykę rządu i prezydenta. Prezydent jest symbolem spajającym państwo. Premier zaś jest tylko urzędnikiem, którego nie tylko wolno, ale nawet należy krytykować najsurowiej, jeśli źle pełni swą funkcję. Prezydent jest konstytucyjną głową państwa, jest jego symbolem. Sposób traktowania prezydenta jest, w pewnym sensie, sprawdzianem naszego stosunku do państwa. Może mi się strasznie nie podobać, jak obecny prezydent reprezentuje moje państwo, ale nie zmienię go, gdyż został legalnie wybrany. Niewątpliwie szczególnie ważnym zadaniem polskiej polityki jest odbudowa tkanki owego porozumienia, minimum zgody wokół rdzenia wspólnej tożsamości obywatelskiej. Jeśli nie zbudujemy tego wobec urzędu prezydenta, powtarzam: urzędu, a nie osoby, jeśli nie spróbujemy ograniczyć języka nienawiści (nawet jeśli będziemy pamiętać, że obecny prezydent miał walny udział we wprowadzeniu tego fatalnego języka wobec swego śp. poprzednika) – będzie źle. Bardzo źle. Musimy przerwać zaklęty krąg oskarżeń, aby osiągnąć minimum zgody potrzebnej do obrony naszej suwerenności: Dodam, że tak jak istotną częścią tej suwerenności jest nasze bezpieczeństwo energetyczne, tak w warstwie symbolicznej kwestię naszej suwerenności wyraża uczciwe, z pełną energią i determinacją podejmowane przez państwo dochodzenie prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej. Tego musimy się od państwa domagać. Andrzej Nowak prof. zwyczajny w Instytucie Historii PAN, kierownik Zakładu Historii Europy Wschodniej na Uniwersytecie Jagiellońskim; redaktor naczelny kwartalnika „Arcana"; autor 15 książek z zakresu historii Europy Wschodniej; wyróżniony ostatnio przyznawanym przez Instytut Piłsudskiego w Nowym Jorku „Wacław Jędrzejewicz History Medal". Bar, źródło: goscniedzielny.pl
USA: odkryto nowe dokumenty o Piusie XII i Żydach Również Radio Watykańskie stawało podczas wojny w obronie prześladowanych Żydów. Potwierdzają to dokumenty odkryte niedawno przez mającą siedzibę w Nowym Jorku fundację Pave the Way. Założona i kierowana przez amerykańskiego żyda Gary Kruppa ma ona, zgodnie ze swą nazwą, „torować drogę” dialogowi międzyreligijnemu. Jak informowała w depeszy z 28 czerwca 1943 r. Żydowska Agencja Telegraficzna JTA (Jewish Telegraph Agency), Radio Watykańskie donosiło o cierpieniach doznawanych przez Żydów we Francji. Wiadomość tę znalazł współpracujący z fundacją Pave the Way dziennikarz Dimitri Cavalli. Również z żydowskich źródeł pochodzi informacja z 5 lutego 1943 r. o potępieniu teorii rasistowskich przez kard. Jusztiniána Györga Serédiego OSB, ówczesnego prymasa Węgier. W cytowanym artykule czytamy, że jego słowa znalazły echo w Radiu Watykańskim. Purpurat domagał się, by Węgry chroniły wszystkich prześladowanych za przekonania czy rasę. Fundacja Pave the Way znalazła też w amerykańskich źródłach dokumenty z 1944 r. świadczące, że dyplomacja USA i Wielkiej Brytanii usiłowała skłonić Piusa XII do milczenia o hitlerowskich zbrodniach w przekonaniu, że nie należy zaostrzać sytuacji. Z odnalezionej korespondencji przedstawicieli obu tych państw przy Watykanie wynika, że obawiali się oni możliwości radiowego wystąpienia Piusa XII w obronie Żydów węgierskich. Wspomniane dokumenty to tylko cząstka z 46 tys. stron dotyczących Piusa XII i Żydów, jakie zebrała dotychczas Fundacja Pave the Way – powiedział jej założyciel Gary Krupp do rzymskiej agencji ZENIT. Zwrócił on też uwagę, że byłoby jeszcze o wiele więcej takich materiałów, ale dużą część z nich niszczono od razu po przeczytaniu i wykorzystaniu, by nie wpadły w niewłaściwe ręce. ak/ zenit, agi
KOMENTARZ BIBUŁY: Wobec powyższego, warto przypomnieć fragment z opracowania FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji
Pius XII wobec totalitaryzmów Silny pontyfikat Piusa XII, który zaczął się w najtrudniejszych momentach XX wieku, musiał sprostać wielu, często wykluczającym się elementom zależności międzynarodowych. Wielkim wyzwaniem stało się zajęcie stanowiska wobec ataku Hitlera na Związek Sowiecki. Niemieckie i rosyjskie siły zła, które wspólnie niszczyły kontynent europejski, poróżnione stanęły w 1941 roku naprzeciw siebie i dotychczas dość jasny obraz dwóch współdziałających ze sobą systemów antyludzkich, zatarł się. Wobec tak trudnej sytuacji Pius XII skierował swą politykę ku umiarkowanej sympatii do nowej ofiary Niemiec, i chociaż nie powinno dopatrywać się w tym odwrócenia pozycji Watykanu przeciwko komunizmowi, to jednak nie słychać było już gromkich słów pod adresem systemu, który “jest zły w samej swej istocie”. Brnąc obranym kierunkiem politycznego poparcia ofiary Niemiec i wciągnięty w diaboliczną grę “zachodnich demokracji”, Pius XII dał ciche przyzwolenie biskupom amerykańskim na “rozwodnienie” ostrych słów swego poprzednika zawartych w Encyklice Divini Redemptoris, co spowodowało wycofanie sprzeciwu – wpływowych wtedy – katolików amerykańskich i zgodę Kongresu na udzielenie przez USA pomocy Rosji. O swej polityce Papież sam stwierdził pisząc w liście do amerykańskiego ambasadora Myron Tylor: “Na prośbę Prezydenta Roosvelta, Watykan odstąpił od wszelkich polemik przeciwko reżimowi komunistycznemu, ale ta cisza zaważająca na naszych sumieniach nie została zrozumiana przez liderów sowieckich, którzy kontynuują prześladowania Kościoła i wiernych w ZSSR i w krajach okupowanych przez wojska Armii Czerwonej. Niech Bóg sprawi, by pewnego dnia Wolny Świat nie żałował mego milczenia.”[7] Skutki polityki wycofującej krytykę komunizmu, a w ten sposób i – czy to cichego czy też bardziej jawnego – poparcia jednej strony, okazały się w sumie smutne. Rosja nie tylko zwyciężyła wojnę, ale rozszerzyła swe wpływy rozlewając błędy na kraje Europy środkowo-wschodniej, które na lata oddane zostały we władanie komunistycznej tyranii. Obawy Papieża spełniły się i tzw. Wolny Świat ma prawo żałować milczenia Piusa XII wobec komunizmu.[8] Mimo zatem wielkich osiągnięć pontyfikatu Piusa XII, zrezygnowanie z pryncypiów i włączenie się w wątpliwe geopolityczne rozgrywki, można uznać za Jego słabość. Choć zabrzmi to niepoprawnie dla wielu uszu, ale czyż postawa Piusa XII, w sumie kolaborującego z Aliantami – którzy niszcząc zło nazimu popierali inne, jeszcze większe zło: komunizm – oraz kooperującą z nimi Rosją, nie jest odejściem od jednoznacznych słów Piusa XI ostrzegającego, że cywilizacja chrześcijańska nie może być ocalona przy kolaboracji z komunizmem? Z pewnością trudno jest jednoznacznie ocenić pontyfikat Piusa XII, ale wypadkowa Jego działań na politycznej scenie okresu wojny w odniesieniu do problemu komunizmu, może być uznana za porażkę. To odejście od nazywania rzeczy po imieniu było nie tylko wynikiem obrania przez pontyfikat Piusa XII określonego kierunku w wielce skomplikowanej sytuacji międzynarodowej, ale i efektem bardzo konkretnych działań pewnej wpływowej osoby z najbliższego otoczenia popieskiego w Watykanie, jednego z najbardziej zaufanych współpracowników, który zwyczajnie zdradził swego przełożonego. Chodzi oczywiście o podsekretarza papieża Piusa XII, Monsignore Giovanni Battista Montini, czyli przyszłego papieża Pawła VI, którego destrukcyjne działania nie omieszkamy przypomnieć za chwilę. Jak wiemy, II Wojna Światowa zakończyła się klęską jednego z rozpoczynających tę wojnę totalitaryzmów i zwycięstwem drugiego. Powojenny “Nowy porządek światowy” miał być zbudowany na podstawie systemów demokratycznych, których wewnętrzna i systemowa słabość znana jest od czasów starożytnych filozofów. Mimo tego, papież Pius XII przyłączył się do umacniania demokracji na świecie i razem z innymi przywódcami (Churchillem, Rooseveltem, ale i Stalinem, który również głosił demokrację, choć w innym wydaniu), w pewnym stopniu przyczynił się do powszechnego wprowadzenia systemu będącego łatwiejszym łupem błędnych ideologii. A błędne ideologie rozwijały się bez umiaru. W powojennej Rosji zintensyfikowały się prześladowania resztki katolików – co czynione było, warto o tym pamiętać i przypominać – przy pomocy i często rękami przywódców ‘kościoła’ prawosławnego, którego patriarchowie byli zwykłymi i podłymi agentami KGB. W innych oddanych we władanie komunizmu krajach, rozpoczęły się zarówno powszechne prześladowania społeczeństwa, jak i brutalne akcje skierowane przeciwko duchownym katolickim. Władze na Węgrzech aresztowały i torturowały kardynała Mindszenty’ego. Podobnym represjom – zakończonym śmiercią w więzieniu – poddany zostaje arcybiskup Stepanic w Chorwacji. Odbiegając w tym momencie nieco do głównego tematu, zahaczę jeszcze o sytuację w Polsce w powojennym okresie pontyfikatu Piusa XII. W Kraju zaistniała bowiem nieco dziwna sytuacja, gdyż kardynał Stefan Wyszyński wszedł w robocze porozumienie z władzami komunistycznymi, w wyniku czego prześladowania katolików i przywódców Kościoła w Polsce były bardziej umiarkowane niż w innych krajach okupowanych przez rządy komunistyczne. I można by wykrzyknąć: Dzięki Bogu stopień nękania był mniejszy!. Ale… Ale fakt pozostaje faktem, że prowadząc rozmowy uczyniono to wbrew intencjom Piusa XII i poprzednich papieży. Zaledwie kilkanaście lat wcześniej papież Pius XI wołał: “Komunizm jest zły w samej swej istocie i w żadnej dziedzinie nie może z nim współpracować ten, kto pragnie ocalić cywilizację chrześcijańską”, a tutaj, na oczach Piusa XII następowała w Polsce jakaś umowa pomiędzy komunistami a Kościołem, zamazująca różnice i wprowadzająca relatywizm w odbiorze rzeczywistości. Umowa ta wpłynęła na kształtowanie się całych pokoleń Polaków w Kraju – aż po dziś dzień – i właśnie w takiej atmosferze wzrastała świadomość katolików, którym dane było skupiać się jedynie wokół takich tworów neokatolicyzmu jak Znak, Pax, Tygodnik Powszechny czy koła KiKu. A twory te nadawały ton całemu Kościołowi w Polsce, razem ze wzrastającymi na znaczeniu modernistycznymi nurtami reprezentowanymi przez biskupa, a później kardynała Karola Wojtyłę, który właśnie te i tylko te instytucje wspierał. Być może wyciągając wnioski ze swego stanowiska z lat wojny, a także widząc poczynania niektórych biskupów polskich, Papież Pius XII już po wojnie nawoływał, aby nie zadawać się z komunizmem nawet “z samego szacunku dla nazwy Chrześcijaństwa”, a dialogi z komunizmem i “[takie] taktyki powinny zostać zaprzestane, ponieważ – tak jak ostrzegali Apostołowie – jest rzeczą niedorzeczną aby przy jednym stole zasiadał Bóg i Jego wrogowie.” Mimo tego, kardynał Wyszyński, a później w jeszcze większym stopniu kardynał Wojtyła, współpracowali z twórcami i realizatorami reżimu. Dokładnie dlatego Watykan spoglądał w tamtych latach na poczynania przywódców Kościoła w Polsce z zakłopotaniem i podejrzliwością. Wkrótce miało się to jednak zmienić: podejrzane działania stały się wzorem do naśladowania, słabości stały się cnotami, gdy zainicjowane przez papieża Jana XXIII przemiany nadały nurtom neomodernistycznym w Kościele decydujące znaczenie. [...]
KOMENTARZ #2 BIBUŁY: Tzw. kontrowersje i burza medialna wokół heroicznej postawy Ojca Świętego Piusa XII, są jednym ze sposobów na: 1) Zniszczenie wizerunku Kościoła katolickiego i wytworzenie wobec zarówno tego wielkiego Papieża jak i Kościoła, postawy wrogości ; 2) Wywieranie stałej presji na Watykan, a w ślad za tym na cały Kościół celem dalszego kontynuowania reform posoborowych, sprzyjających wizjom masonerii i żydostwa; 3) Dalszego konsekwentnego wprowadzania jedynie-obowiązującej wersji wydarzeń II Wojny Światowej, która ma się niemal jedynie kojarzyć z cierpieniem Żydów i tzw. Holokaustem. Należy zatem stale przypominać, że łatwość działania oszczerców żydowskich i wszelkich innych antykatolickich, rzucających bezpodstawne kalumnie na papieża Piusa XII, wynikają z tego, że: 1) Działał On w wielkiej dyskrecji nie pozostawiając za sobą wiele dokumentów, gdyż większość poleceń aby chronić Żydów, wydawał On ustnie; 2) Jak wynika z przebogatych a dotychczas znanych nam zasobów archiwum watykańskiego, nie ma właściwie dokumentów, które świadczyłyby w sposób “czarno-na-białym” o tym, że Pius XII działał celem ocalenia Żydów, gdyż oczywiste wywózki Żydów nie były jednoznacznie kojarzone z ich unicestwieniem fizycznym. Innymi słowy: tzw. Holokaust, jako termin ukuty-i-uknuty po wojnie, nie istniał nie tylko w znaczeniu semantycznym, ale i w znaczeniu fizycznej zagłady Żydów. Jeszcze innymi słowy: papież Pius XII “nie protestował przeciwko Holokaustowi”, jak to próbuje narzucić w dyskursie na tematy II Wojny Światowej strona syjonistyczna, z tej prostej przyczyny, że nie była Mu znana jakakolwiek “zagłada” tego narodu. Morderstwa, getta, łapanki, obozy koncentracyjne z nieludzkimi warunkami, rozstrzeliwania, liczne ofiary komand SS i współpracujących z nimi oddziałów innych narodowości (np. Ukraińców czy Litwinów), wszelkie inne okropności totalnej wojny dwóch poróżnionych ze sobą systemów socjalistycznych – nie były i nie mogły świadczyć automatycznie o istnieniu programu likwidacji Żydów. Aby obciążyć Piusa XII, trzeba zatem, albo: 1) Nienawidzić Kościoła i działać wbrew oczywistym faktom celem Jego pogrążenia; albo 2) Uwierzyć, że zwykła konferencja jakich przeprowadzano w III Rzeszy tysiące – a mowa o konferencji w Wannsee – miała być takim punktem zwrotnym w planowaniu “zagłady Żydów”. Tak, trzeba uwierzyć, bo tylko religijne podejście do tego typu dokumentu, który nic w sobie nie zawiera (ze względu na zastosowanie w nim “języka maskującego”), może zaowocować nagonką na tego Wielkiego Papieża. Tylko, że wtedy niewiele ma to wszystko wspólnego z dochodzeniem do prawdy historycznej, natomiast wszystko z antykatolicką ideologią. W ramach rozwinięcia tematu, polecamy analizę: Holokaust czy “99-procentowy” mit? Za: Radio Watykańskie (29/05/2011)
http://www.bibula.com/?p=38630
Kommiersant już wie Właśnie wczoraj rosyjski dziennik Kommiersant poinformował, że rosyjsko-brytyjski koncern naftowy TNK-BP złożył wstępną ofertę na zakup 53% akcji gdańskiej firmy Lotos S.A. 30 października 2010 roku ogłoszony został zamiar sprzedaży większościowego pakietu akcji należących do Skarbu Państwa koncernu Lotos S.A i do końca kwietnia zainteresowane firmy mogły składać oferty na ich zakup. O sprzedaży tej firmy zdecydowano, mimo, że ciągle obowiązuje rozporządzenie Rady Ministrów z 2008 roku o zachowaniu pakietów większościowych Skarbu Państwa w spółkach paliwowych. Mimo pytań ze strony parlamentarzystów PiS Minister Skarbu nie udzielił do tej pory, żadnej odpowiedzi, jakie firmy złożyły oferty zakupu Lotos S.A . Co więcej lista tych potencjalnych inwestorów ma być opublikowana dopiero na przełomie 2011 i 2012 roku, co wyraźnie pokazuje, że rząd Tuska boi się upublicznienia tych informacji przed jesiennymi wyborami. Rosyjskie media już teraz jednak to wiedzą, zresztą że Lotosem zainteresują się naftowe firmy rosyjskie było wiadomo od początku , bo już w 2002 roku tą firmą interesował się Łukoil ale nawet rząd Millera nie był gotowy, żeby taką transakcję przeprowadzić. Obecny Premier Donald Tusk nie widzi specjalnych przeszkód aby inwestorem w Lotosie mogli być Rosjanie. Niedawno na uroczystości oddania nowych instalacji do przerobu ropy w Lotosie nie omieszkał odnieść się do tej prywatyzacji i zrobił to w sposób następujący „nie ma ideologicznych przesłanek by mówić „nie” inwestorom z jakiegokolwiek kraju, ale ze względu na pozycję surowcową Rosji i nasze uzależnienie od dostaw ropy wskazana jest ostrożność i powściągliwość”. Sprzedaż Lotos S.A Rosjanom to oddanie im nie tylko firmy mającej w tej chwili 30% krajowego rynku paliw, ale także śmiertelne zagrożenie dla Orlenu Na czym miałaby polegać ta ostrożność i powściągliwość w stosunku do przedsiębiorstw rosyjskich skoro jak widać to przede wszystkim one są zainteresowane kupnem Lotosu, a minister finansów potrzebuje 3 mld zł przychodów z tej transakcji wręcz jak powietrza, Premier nie wyjaśnił. Swoją drogą oczekiwanie uzyskania z transakcji tylko 3 mld wpływów za 53% akcji w sytuacji, kiedy właśnie zakończone inwestycje w Lotosie kosztowały przynajmniej 6 mld zł i pozwoliły prawie na podwojenie zdolności produkcyjnych firmy, jest, co najmniej zastanawiające. Ta przychylność rządu Tuska dla Rosjan jest w najwyższym stopniu zastanawiająca, szczególnie w sytuacji, kiedy wiodąca polska firma petrochemiczna Orlen, będąca właścicielem rafinerii w Możejkach na Litwie jest wręcz szykanowana przez Rosjan i to od kilku lat. Jak doniósł jakiś czas temu słynny portal Wikileaks wicepremier także obecnego rosyjskiego rządu Igor Sieczyn, zakazał jednej z rosyjskich firm naftowych, dostarczania ropy naftowej ropociągiem do rafinerii w Możejkach.
Możejki i tak kupują rosyjska ropę, która jest dostarczana najpierw statkami, a później dowożona koleją, ale to tak podraża koszty rafinerii, że już kolejny rok swojej działalności kończy ona stratą. Orlen parę lat temu wydał na zakup tej rafinerii i jej modernizację blisko 3,5 mld USD i wszystko wskazuje na to, że zabiegi o charakterze politycznym wykonywane przez rosyjski rząd, zmuszą tę firmę do wycofania się z tej inwestycji ze sporymi stratami. Rząd Tuska w sprawie Możejek nie interweniował ani w Moskwie ani w Brukseli nawet wtedy, kiedy informacje na portalu Wikileaks, pochodzące z depesz z amerykańskiej ambasady w Moskwie, stały się publiczną tajemnicą. Jeżeli to, co się dzieje w Polsce szczególnie w zakresie wyprzedaży przez rząd Tuska (bo przecież nie prywatyzacji) strategicznych spółek szeroko rozumianego sektora energetycznego, zestawimy z tym co robi rząd Wiktora Orbana na Węgrzech (właśnie po prawie rocznych negocjacjach wypchnął Rosjan za blisko 2 mld euro z koncernu naftowego MOL), to gołym okiem widać, że te działania wręcz graniczą z nieodpowiedzialnością. Sprzedaż Lotos S.A Rosjanom to oddanie im nie tylko firmy mającej w tej chwili 30% krajowego rynku paliw, infrastruktury przeładunku ropy w porcie w Gdańsku ale także śmiertelne zagrożenie dla Orlenu. Bo Rosjanie mając własną ropę mogą przez jakiś czas prowadzić taką agresywną politykę cenową, której Orlen nie będzie w stanie sprostać. PiS zdecydował się zbierać podpisy pod akcją zorganizowania referendum w sprawie sprzedaży strategicznych spółek Skarbu Państwa i chce doprowadzić do tego, żeby odbyło się ono razem z jesiennymi wyborami parlamentarnymi. Trzeba tę prywatyzacyjną hucpę bezwzględnie zastopować. Zbigniew Kuźmiuk
Ks. Isakowicz-Zaleski: Pochówek abp Teodorowicza to wielkie wydarzenie 7 czerwca br. odbędzie się ponowny pochówek abp Józefa Teodorowicza na Cmentarzu Orląt we Lwowie. Choć to wyjątkowe wydarzenie, Rada Pamięci Walk i Męczeństwa nie poinformowała o nim środowisk kresowych i dziennikarzy. – Nieoficjalnie mówi się, że chodzi o „nie rozdrażnianie” Ukraińców – twierdzi ks. Tadeusz Isakowicz–Zaleski w rozmowie z Aleksandrem Majewskim. Fronda.pl: Niebawem odbędzie się ponowny pochówek abp Teodorowicza. Proszę opowiedzieć o działalności tego hierarchy… Abp Józef Teodorowicz nie tylko był ordynariuszem diecezji, ale również angażował się w działalność społeczną i polityczną. Od 1902 zasiadał w Izbie Panów we Wiedniu i tam zetknął się z polityką Romana Dmowskiego, która była antyniemiecka i antyaustriacka, w przeciwieństwie do polityki Józefa Piłsudskiego. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 r., arcybiskup wszedł do Sejmu Konstytucyjnego. Był wiceprzewodniczącym koła poselskiego Związku Ludowo-Narodowego. Został również senatorem, jednak w 1923 r. na życzenie Stolicy Apostolskiej złożył mandat.
Jak postrzegana jest współpraca abp Teodorowicza z endecją? Teodorowicz już za życia był krytykowany za swoje związki z endecją, ale pochowano go z honorami na Cmentarzu Orląt Lwowskich (na jego własne życzenie). Po wojnie nastąpiła zmowa milczenia na temat tej wybitnej postaci. Niestety taka zmowa była kontynuowana po 1989 r. Działalność hierarchy była przemilczana, a „Gazeta Wyborcza” posunęła się nawet do krytyki jego pracy społeczno-politycznej. Gazeta nazywała go nawet „wrogiem Ukraińców” i „nacjonalistą”. Gdy w 2005 r. odnowiono Cmentarz Orląt Lwowskich, jedyną postacią, która nie spoczęła na nim ponownie, był właśnie abp Józef Teodorowicz. Cały czas mówiono, że jest to postać kontrowersyjna, o radykalnych poglądach. W sprawie pochówku hierarchy interpelowali posłowie Jan M. Rokita i Artur Zawisza, ale ówczesny minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz zasłaniał się tym, że pochówkowi sprzeciwiają się władze ukraińskie.
Czy coś zmieniło się w tej kwestii? Jeśli chodzi o Radę Pamięci Walk i Męczeństwa, to za czasów Andrzeja Przewoźnika zrobiła niewiele w tej sprawie. Obecne kierownictwo, co prawda, doprowadziło do pochówku, (który odbędzie się 7 czerwca br.), ale nie poinformowało o tym wielu osób, zainteresowanych sprawą. Pominięte zostały m.in. stowarzyszenia kresowe, Związek Ormian im. Ks. Abp Józefa Teodorowicza z siedzibą w Gliwicach, a także media. Nieoficjalnie mówi się, że chodzi o „nie rozdrażnianie” Ukraińców.
Czyli cały czas ta sama polityka wobec Ukraińców… To błędna polityka. Nasi wschodni sąsiedzi otrzymują, co tylko zapragną. Przykładem jest choćby Dom Ludowy w Przemyślu, który wrócił niedawno do rąk Ukraińców. Polacy nie mają takiego miejsca na Ukrainie. Ta asymetryczna sytuacja nie jest korzystna. Dziwne, że taka polityka względem Ukrainy jest nadal prowadzona, tym bardziej, że kraj ma innego prezydenta – Wiktora Janukowycza. Zachowywanie takiej postawy nie wróży niczego dobrego. A przecież trzeba pamiętać, że pochówek abp Teodorowicza to wielkie wydarzenie, nie tylko dla Ormian czy środowisk kresowych, ale dla całej Polski! Rozmawiał Aleksander Majewski
Ks. Isakowicz-Zaleski: naprawić krzywdę wyrządzoną abp. Teodorowiczowi Dla KAI o problemach z pochówkiem Teodorowicza W poniedziałkowym wieczorny serwisie Katolickiej Agencji Informacyjnej znalazło się poniższe straszczenie mojego wywiadu. Z kolei w najnowszym wydaniu “Gazety Polskiej” na ten sam temat ukaże się mój felieton pt. “Syn dwóch ojczyzn”. Ks. Isakowicz-Zaleski: naprawić krzywdę wyrządzoną abp. Teodorowiczowi Po 40 latach trumna ze szczątkami arcybiskupa Józefa Teofila Teodorowicza powróci na Cmentarz Orląt Lwowskich. Jak przyznał w rozmowie z KAI ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, decyzja o powtórnym pochówku arcybiskupa lwowskiego obrządku ormiańskiego to owoc uciążliwych starań bardzo wielu osób. Ks. Isakowicz-Zaleski przypomniał, że abp Teodorowicz po śmierci w 1938 roku został pochowany, zgodnie ze swoją wolą nie jak jego poprzednicy w podziemiach katedry czy we wspaniałym grobowcu, ale w zwykłym żołnierskim grobie na Cmentarzu Obrońców Lwowa. W 1971 roku, kiedy władze radzieckie niszczyły cmentarz, wychowankowie i przyjaciele arcybiskupa, chcąc uratować ciało arcybiskupa przed profanacją, przenieśli je do grobowca rodziny Kłosowskich, w którym pochowano także kilku innych duchownych. – Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i po powstaniu niepodległej Ukrainy, przez prawie 20 lat środowiska ormiańskie i kresowe starały się o naprawienie tej krzywdy – powiedział ks. Isakowicz-Zaleski. Duchowny katolicki obrządków ormiańskiego i łacińskiego przyznał, że problem z ponownym pochówkiem abp. Teodorowicza wynikał głównie z tego, że nacjonaliści ukraińscy, którzy obecnie mają większość w radzie Lwowa, występowali przeciwko jego pamięci. „Teodorowicz był symbolem polskości. Wyraźnie opowiadał się po stronie polskiej i w jakiś sposób nie chciano mu tego darować” – przypomniał ks. Isakowicz-Zaleski. Rozmówca KAI dodał, że sprawy nie ułatwiała również chwiejna dyplomacja ze strony polskiej. – W końcu, po kilkunastu latach uciążliwych starań bardzo wielu osób, Komisja Mieszana Rządu i Mniejszości Narodowościowych poinformowała, że Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa zdecydowała się na dokonanie powtórnego pochówku tego wybitnego hierarchy – przyznał ks. Isakowicz-Zaleski. Duchowny ubolewa jednak, że zgoda na uroczystość pochówku abp. Teodorowicza nie wszystkim się spodobała. Niektóre organizacje już zapowiedziały protesty na ten dzień. Zdaniem ks. Isakowicza-Zaleskiego niechęć do tego „najwybitniejszego hierarchy w historii Ormian Polskich” wynika właśnie z jego polskości. – Do historii przeszedł nie tylko jako wielki duchowny, ale przede wszystkim jako działacz społeczny i polityczny. Przez ponad 20 lat był posłem najpierw w parlamencie we Wiedniu, a po odzyskaniu Niepodległości w Warszawie. Był także senatorem z ramienia Narodowej Demokracji. Bardzo mocno angażował się w odzyskanie Lwowa oraz w przyłączenie Górnego Śląska do macierzy. Stawał też w obronie Polaków na Wielkopolsce. Z arcybiskupa Teodorowicza, symbolu polskości – niektóre środowiska strony ukraińskiej chcą zrobić nacjonalistę. Dla nich „płachtą na byka” jest Narodowa Demokracja, z ramienia której działał hierarcha. “Niechęć do niego jest do dnia dzisiejszego, ale mam nadzieję, że ustalenia między stronami polską i ukraińską na najwyższym szczeblu zostaną dotrzymane – przyznał ks. Isakowicz-Zaleski. “Ta uroczystość jest tak ważna dla zgody polsko-ukraińskiej, że nie wyobrażam sobie protestów podczas pogrzebu” – dodał. Powtórny pochówek arcybiskupa lwowskiego obrządku ormiańskiego odbędzie się 7 czerwca na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Uroczystości będzie przewodniczył kard. Kazimierz Nycz, który jest ordynariuszem dla katolików obrządku ormiańskiego w Polsce. Homilię wygłosi metropolita lwowski abp Mieczysław Mokrzycki.
Za: Blog ks. Tadeusza Iskowicza-Zaleskiego (2011-05-24)
Teraz już możemy się częściowo domyślić, dlaczego ukrywano Krasnokutskiego przed polskimi prokuratorami Komendant iwanowskiej bazy lotniczej płk Nikołaj Krasnokutski: Z nikim z zagranicy nie będę rozmawiał, nawet z waszymi prokuratorami Dwieście pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Moskwy w bazie lotniczej w Iwanowie reporter “Naszego Dziennika” rozmawia z płk. Nikołajem Krasnokutskim, dowodzącym grupą kierującą lotami na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku. Oficer nie chce wracać do katastrofy i roli, jaką odegrał tego tragicznego dnia. Znamienne, że jest absolutnie przekonany, iż nie będzie zeznawał przy udziale polskiego prokuratora. – Zeznawałem przed rosyjskimi śledczymi i wszystko im powiedziałem. A z Rosji nigdzie się nie wybieram i z nikim z zagranicy nie będę rozmawiał – odpowiada pytany o przesłuchania. I choć w iwanowskiej bazie o wydarzeniach z kwietnia ubiegłego roku nikt nie chce rozmawiać, to wszyscy wiedzą, że komendant ma “coś wspólnego” z tą – jak mówią – straszną sprawą. Pułkownik Nikołaj Krasnokutski nie chce już wracać do smoleńskiej katastrofy. Być może sądzi, że jest to wydarzenie, od którego można po prostu uciec, zapomnieć o nim i zająć się czymś innym, a cała sprawa wkrótce przestanie kogokolwiek interesować. Próbowałem wytłumaczyć pułkownikowi, że to niemożliwe, że w Polsce jego nazwisko jest znane, że każdy szczegół, każde słowo z zapisów rozmów na wieży (podobnie jak rozmów załogi samolotu) jest drobiazgowo analizowane i komentowane, a na temat jego obecności na “Korsarzu” pada szereg sprzecznych opinii. - To wszystko, co się mówi w Polsce, to tylko domysły, nic więcej – odpowiada Krasnokutski. Nie chce polskiej opinii publicznej niczego wyjaśnić ani przedstawić swojego punktu widzenia, zasłania się zasadami współpracy wojska z mediami, określonymi przez rosyjskie ministerstwo obrony. Ale z drugiej strony wcale nie unika mediów, w resortowych periodykach ukazał się wywiad z pułkownikiem, wystąpił także w audycji wojskowej, produkowanej przez ministerstwo i nadawanej w różnych stacjach radiowych, między innymi Echu Moskwy, znają go także lokalne gazety obwodu iwanowskiego. Miasto Iwanowo leży około 250 kilometrów na północny wschód od Moskwy i liczy 420 tys. mieszkańców. I chociaż należy do naturalnego zaplecza stołecznego regionu, to nie jest szeroko znane. Nie ma tu tradycji historycznych, w XIX wieku Iwanowo było jeszcze wsią, a i obecnie pozostaje z boku głównych szlaków drogowych i kolejowych. Tak jak w Smoleńsku są tu dwa lotniska, o identycznych nazwach: cywilne Jużnyj i wojskowe Siewiernyj. Na tym drugim uczą się latać na samolotach Ił-76 przyszli piloci rosyjskiego lotnictwa transportowego. Wiadomo o przynajmniej trzech katastrofach na tym lotnisku, dwóch z czasów sowieckich (1970 r. i 1982 r. – zginęły dwie załogi) oraz ostatniej, do której doszło 30 marca 2010 roku, kiedy to z powodu awarii jednego z silników An-72 rozbił się podczas startu (zginęły 2 osoby). Wkrótce po tym wydarzeniu 610. centrum wdrożenia bojowego i wyszkolenia załóg wojskowego lotnictwa transportowego dostało nowego komendanta. Z Tweru przyjechał płk Nikołaj Krasnokutski, wcześniej zastępca tamtejszej bazy 61. armii powietrznej lotnictwa transportowego (obecnie baza nr 6955). Lotnisko i jednostka wojskowa w Iwanowie w porównaniu z zapuszczonym Smoleńskiem pracują na pełnych obrotach. Przez bramę cały czas ktoś wchodzi i wychodzi, widać młodych oficerów kształcących się w centrum, na lotnisku manewrują ciężkie maszyny. Wielu starszych oficerów ma wspomnienia związane z Polską z czasu stacjonowania na naszym terytorium Armii Czerwonej. Zagadywani przez reporterów “Naszego Dziennika” próbują nawet odpowiadać po polsku. Tak samo jest w okolicznych blokach, gdzie mieszkają głównie rodziny wojskowych.
Ale o wydarzeniu z kwietnia ubiegłego roku nikt nie chce rozmawiać. Wszyscy wiedzą, że komendant ma coś wspólnego z tą straszną sprawą. Chociaż zaraz po katastrofie nie było to jasne, gdyż Rosjanie nie wymieniali go oficjalnie jako członka zespołu kierującego lotami. Poniekąd słusznie, gdyż rola Krasnokutskiego pozostaje niejasna. Z pewnością nie zajmował żadnego ze stanowisk typowych dla praktyki kontroli lotów, nie miał zresztą żadnych uprawnień z tym związanych. Może więcej dowiedzielibyśmy się na ten temat, gdyby Rosjanie udostępnili instrukcje i regulaminy pracy lotniska. Tak czy inaczej pułkownik w rzeczywistości kierował działaniami ppłk. Pawła Plusnina i mjr. Wiktora Ryżenki, czuł się odpowiedzialny za przebieg operacji lotniczych i przynajmniej na początku starał się pomóc swoim podwładnym, przejmując na siebie kontakty z wyższym dowództwem. Po katastrofie jednak znikł z pola widzenia mediów i śledczych. O tym, że był na wieży, dowiedzieliśmy się dopiero pod koniec lipca ubiegłego roku i od początku jego obecność wywoływała niepokojące wątpliwości. Teraz już możemy się częściowo domyślić, dlaczego ukrywano Krasnokutskiego przed Polakami. Otóż jego zeznania mogłyby doprowadzić do wyższego dowództwa rosyjskiej armii, a może nawet czynników politycznych Federacji Rosyjskiej, które były zaangażowane w podejmowanie decyzji o lądowaniu 10 kwietnia, do tajemniczego “towarzysza generała” i “międzynarodowego numer jeden”… Komendant iwanowskiej uczelni sam nie chce niczego wyjaśniać. Ani dziennikarzom, ani polskim prokuratorom. A pytań do pułkownika jest wiele. Może upór i obstrukcję Rosjan uda się przełamać i latem nasi prokuratorzy, którzy według podanej przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta informacji być może udadzą się znowu do Moskwy, tym razem spotkają się także z Nikołajem Krasnokutskim. Piotr Falkowski, Iwanowo
Pytania do Krasnokutskiego:
Okoliczności sprzed katastrofy
- Jakie stanowisko zajmował przed katastrofą i jakie obowiązki do niego należały?
- Czy był kiedykolwiek zatrudniony w charakterze kierownika (lub kontrolera) lotów, w tym na lotnisku Siewiernyj? Jakie ma uprawnienia związane z kierowaniem lotami? Jaką ma wiedzę i umiejętności w tym zakresie? Czy wcześniej wykonywał zadanie nadzorcy kontrolerów lotów?
- Czy w przeszłości doszło do zaistnienia jakiegoś wypadku lotniczego na lotnisku Siewiernyj?
- Czy istnieje dokumentacja i kopia nagrań z wieży kontroli lotów z 7 kwietnia 2010 roku? Czy był wtedy również obecny w wieży kontroli lotów i czy pełnił identyczne obowiązki?
Przygotowanie do lądowania
- W oparciu o jakie przepisy lotnicze sprowadzano Tu-154M na Siewiernym?
- Czy kierownik lotów może odmówić przyjęcia samolotu z uwagi na złą pogodę? Kto podejmuje decyzję w tej sprawie?
- Czy zatrudnieni przy kierowaniu lotami w ruchu międzynarodowym powinni znać język angielski? Jak tę kwestię regulują przepisy?
- Czy strona polska wystąpiła o możliwość obecności własnego obserwatora na wieży kontroli lotów, np. oficera BOR? Czy przedstawiciele Polski zwrócili się o możliwość współpracy w zabezpieczeniu pirotechniczno-radiologicznym i innych działań ochronnych lotniska?
- Czy na lotnisku wprowadzono dodatkowe środki wspomagające lądowanie samolotu rządowego i jakie?
- Czy dowództwo wojskowe usiłowało spowodować uporządkowanie i przygotowanie terenów lesistych będących w osi pasa w celu zwiększenia bezpieczeństwa lotów?
- W jaki sposób lotnisko Siewiernyj jest zabezpieczone na odparcie ewentualnych zamachów terrorystycznych na jego obiekty?
- Czy i jak sprawdzano rejestratory audio-video na wieży? Czy zostało to odnotowane i gdzie?
- Czy miał jakieś zastrzeżenia do pracy urządzeń na lotnisku?
Przebieg służby 10 kwietnia 2010 r.
- Kto i kiedy przebywał 10 kwietnia 2010 r. rano na wieży lotniska Siewiernyj? Jakie osoby wchodziły i wychodziły z pomieszczenia, w którym pracowali kierujący lotami? Kiedy i po co był tam funkcjonariusz FSB?
- Czy przed podjęciem służby był w jakiś sposób kontrolowany i jakie były tego wyniki?
- Jakie obowiązki pełnił na wieży i na podstawie jakich przepisów? Czy ktoś wydał mu rozkaz w tej sprawie i jaki? Pisemny czy ustny?
- Które z decyzji podejmowane były na wieży samodzielnie, a które za aprobatą przełożonych?
- Jakie miał priorytety podczas pracy na wieży i jak je realizował?
- Z kim spoza wieży kontaktował się podczas służby i w jakiej sprawie? Czy i dlaczego opuszczał wieżę?
- Według jakich reguł odbywają się konsultacje takie jak z “Logiką”? Czy były przestrzegane?
- Z kim z centrum “Logika” nawiązywał kontakt? Jakie otrzymał stamtąd polecenia i od kogo? Jaką miały one rangę? Czy wydający polecenia powoływał się na jeszcze jakąś zwierzchność?
- Do kogo należała ostateczna decyzja o zezwoleniu na lądowanie?
- Czy grupa kierująca lotami miała wiedzę o lotniskach zapasowych i jaką? Czy strona polska wiedziała o ich wyznaczeniu i jak wcześnie? Gdyby nie doszło do katastrofy i samolot odleciałby na lotnisko zapasowe, to kto i jak powiadomiłby o tym fakcie ochronę i służby porządkowe w tym polskie?
Lądowanie Tu-154M
- Czy osobiście prowadził korespondencję radiową z załogą samolotu? Jakie informacje od nich otrzymywał lub im przekazywał? Czy miał do tego uprawnienia i jakie?
- Dlaczego lotnisko nie zostało zamknięte z powodu warunków pogodowych?
- Z czego wynikają rozbieżności pomiędzy faktycznym położeniem samolotu a informacjami podawanymi z wieży kontroli lotów? Czy mogło to wynikać z niesprawności aparatury nawigacyjnej? Czy możliwe byłoby oddziaływanie na te urządzenia innych urządzeń, które zaburzyłyby normalne funkcjonowanie? Czy wie o systemach walki elektronicznej, które mogłyby wywołać podobne zjawiska? Czy strona rosyjska, wojsko, posiada możliwości zapobiegania takim działaniom, które mogłyby mieć charakter aktu terroru?
- Czy na błędne komunikaty przekazywane załodze samolotu mógł mieć wpływ chaos decyzyjny oraz zdenerwowanie kontrolerów związane z obecnością przełożonych?
Wydarzenia po katastrofie
- Kto dowodził akcją ratunkową i ją koordynował po katastrofie? Jakie było zabezpieczenie lotniska pod tym względem i jak zostało ono wykorzystane?
- Kogo pierwszego powiadomił o utracie kontaktu z prezydenckim samolotem i kogo w dalszej kolejności?
- Kto i jak zabezpieczył nagrania z pracy wieży “Korsarz”?
- Co zrobił bezpośrednio po wyjściu z wieży? Czy otrzymał rozkazy związane z dalszym postępowaniem?
- Czy odsłuchał zarejestrowane nagrania z wieży kontrolnej? Czy zapoznał się z ich zapisem (transkrypcją) i czy ma jakieś uwagi?
- Czy i ile razy był przesłuchiwany na okoliczność pracy wieży w dniu 10 kwietnia 2010 r. i przez kogo?
- Jakie obecnie pełni obowiązki w wojsku?
- Czy miał przed i po 10 kwietnia 2010 r. jakieś kontakty z rosyjskimi służbami specjalnymi w związku z lądowaniem prezydenckiego samolotu? Czy sam był lub jest funkcjonariuszem lub współpracownikiem służb specjalnych?
oprac. PF
Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 30 maja 2011, Nr 124 (4055) (" Krasnokutski: Macie w ręku tylko domysły")
Hak Wam w smak. My i tak wygramy – Tomasz P. Terlikowski Gdyby na ulice Warszawy wyszło tysiąc homoseksualistów media zachłystywałyby się. Telewizje transmitowałyby owo wydarzenie na żywo, a na portalach internetowych relacje z homo-parady zajmowałyby najważniejsze miejsce. Ale gdy na ulice wychodzi w obronie życia dwadzieścia tysięcy normalnych ludzi w mediach zapada głucha cisza. Do podniecenia dziennikarzy nie trzeba zresztą tysiąca homoseksualistów. Wystarczy kilkuset zwolenników palenia trawy czy kilku transseksualistów. To wszystko byłoby omawiane, komentowane. Poważni profesorowie pochylaliby się nad postulatami i rozważali czy nie należy ich natychmiast spełnić. Ale jako że na ulice wyszli ludzie z dziećmi i domagający się nie adopcji dla homoseksualistów, a prawa do życia – to dziennikarze zgodnie zamilkli. Przez kilka godzin szukałem na głównych portalach informacji o marszu. I poza natką na portalu TVN Warszawa i przedruku z IAR na Gazecie.pl nic nie znalazłem (jeśli kogoś pominąłem z góry przepraszam). Dwadzieścia tysięcy osób w Warszawie i jeszcze więcej w innych miastach, a tu milczenie. Jakby nic się nie stało, jakby ludzie nie wyszli na ulice, jakby nie zaapelowali do posłów, by walczyli o życie. Nic, cisza. Zero komentarzy, zero zastanawiania się, czy postulatów rodzin nie należy spełnić. Zamilczenie całkowite, jakby ci ludzie nie istnieli. Jakby nasze (ja akurat nie byłem na marszu, bo brałem udział w pikniku rodzinnym błogosławionego Honorata w Nowym Mieście nad Pilicą, ale z postulatami i ideą marszu całkowicie się utożsamiam) postulaty się nie liczyły, jakby nasza obecność miała zostać zniszczona. Skąd taka reakcja? Otóż media nie mogły przedstawić tych ludzi, jako zagrożenia. Pochód z dziećmi, balonikami, szczudlarzami i orkiestrą nikogo nie nastraszy. Nawet specjaliści od propagandy telewizyjnej nie przekonają nikogo, że to faszyzm. Nie dało się zrobić z nas jednorodnej grupy wielbicieli PiS, a zatem nie można było mówić, że marsz występuje przeciwko kochanej władzy. Trzeba było pokazać, że wielkie rodziny są zwyczajnie fajne, i że dzieci to radość, a nie zagrożenie. A do tego zapoznać opinię publiczną z postulatem, by w Polsce przestano mordować chorych i niepełnosprawnych. I żeby tego nie zrobić, zwyczajnie przemilczano marsz. Ale coś Wam powiem drodzy pseudodziennikarze (nie sposób inaczej nazwać ludzi, którzy nie informują o jednym z ważniejszych wydarzeń danego dnia, tylko dlatego, że to nie po linii). Wasze milczenie w niczym Wam nie pomoże. Możecie nie mówić o tym, co ważne, możecie udawać, że najważniejsze są marsze wyzwolenia konopii czy homo-parady, ale przyszłość naszego kraju wykuwa się na marszach dla życia i rodziny. Jeśli bowiem nasze państwa ma mieć jakąś przyszłość, to oprzeć się musi na rodzinie. Jeśli ktoś zapracuje na Wasze emerytury czy renty (konopie psują mózg i zdrowie), to będą to dzieci uczestników marszu. I tych, których postulaty lekceważycie. Tak więc to do nas należy przyszłość. A wam… powiem delikatnie – hak w smak. PS. Ops, właśnie na portalu Wyborcza.pl pojawiła się relacja z Rzeszowa. Ale głównym problemem w nim jest to, że transparenty ze zdjęciami zamordowanych przez aborcjonistów dzieci niosły kilkuletnie dzieci. Poza tym dziennikarz szczegółowo opisuje posłów PiS i zwolenników Radia Maryja. Słowem typowa gazetowyborcza manipulka, zamiast relacji. Tomasz P. Terlikowski
Amerykańska inwazja na Polskę