Dola ateisty
Wielu czytelników naszego portalu zapewne uważa życie ateistów za dosyć marne. Co prawda perspektywicznie czasami przewidujemy nawrócenie tego czy innego ateisty, ale życie ateisty jako ateisty a nie potencjalnego konwertyty traktujemy raczej ze współczuciem.
Pierwsze co się nasuwa się na myśl podczas rozważania postawy ateistycznej jest rezygnacja ateisty z życia wiecznego i z obcowania z Bogiem, a więc rezygnacja z czegoś nieskończonego na rzecz czegoś skończonego. Rzecz jasna nie świadoma, ateiści nie wierzą przecież w takie rzeczy jak życie wieczne czy Bóg. Nie chodzi mi tu też o przeznaczony dla agnostyków zakład Pascala, który posiada pewne ukryte założenia, za sprawą których odstaje on od realnych wyborów z jakimi mają do czynienia agnostycy: mianowicie założenie, że to za wiarę w siebie Bóg nagradza (albo inaczej, że obcować z Bogiem może tylko ktoś, kto do uznaje. Chodzi mi tu natomiast to fakt, że wielu Chrześcijan postrzega ateistów jako osoby, które nie mają w perspektywie żadnych wzniosłych celów, a jedynie przyziemne pragnienia, które nikogo na dłuższą metę nie mogą ucieszyć, i niczyjego życia nie uczynią cennym dla jego posiadacza.
Takie postrzeganie ateistów ma dwa wymiary. Po pierwsze uważa się ich za hedonistów, co nie do końca jest prawdą. Być może znalazłoby się na dowód tej tezy jakąś korelację, ale na pewno nic nie czyni ateistów hedonistami z definicji. Również ateiści angażują się w sztukę i muzykę, a niektórych dziedzinach, takich jak nauka, wręcz dominują. Ateiści tak jak i chrześcijanie czy buddyści zakochują się i wychowują dzieci, choć może wprowadzają oni do tych dwóch dziedzin życia więcej seksu i pobłażliwości odpowiednio.
Po drugie uważa się, że ateiści rezygnują z dążeń nieskończonych na rzecz celów skończonych i wręcz śmiesznie małych. Zamiast w wieczną nieśmiertelną duszę, wierzą w śmiertelne kilkudziesięcioletnie ciało. Wierzą w jedzenie, picie i seks, oraz śmiech, wiedzę, zachwyt a nawet rodzinę ale zastępują tym wiarę w nieskończonego Boga.
Otóż nie jest to prawdą. Bycie ateistą nie oznacza bycia minimalistą ani rezygnacji z absolutnych dążeń. Ateiści, czasem nawet Ci bardziej radykalni, dążą do prawdy, piękna i godności, i ustawiają je w hierarchii swoich celów na poziomach niedostępnych dla prostszych i niższych hedonistycznych dążeń, nawet takich jak szczęście.
Co więcej, skończoność życia a co za tym idzie czasu na realizację tych dążeń też nie jest problemem. Popatrzmy na czas jak na matematyczną oś współrzędnych. Zaznaczmy teraz na niej jakiś odcinek a obok niego narysujmy linię zaczynającą się w tym samym punkcie ale ciągnącą się w nieskończoność. To są dwie linie życia w dwóch hipotetycznych sytuacjach: ateistycznej i teistycznej odpowiednio. Patrząc na realne życie, wydaje nam się, że życie człowieka już minione jest stracone. Dzieje się tak, ponieważ patrzymy na nie z punktu który znajduje się na osi czasu dalej niż to życie. Z perspektywy tego punktu życie nieskończone jest nieporównywalnie lepsze od każdego życia skończonego, gdyż nieskończone w tym punkcie trawa a skończonego nie ma tam wcale. Są to jednak tylko pozory. Spójrzmy teraz na naszą oś z boku. Są tam oba życia, i o ile pojawiły się kiedykolwiek i trwały przez jakiś czas, to nikt ich już z historii nie wymaże.
Ktoś mógłby teraz rzec, że mimo iż życie skończone nie znika całkowicie, to życie nieskończone jest od niego fajniejsze, gdyż jest od niego nieskończenie dłuższe. Tutaj posłużę się jednak — paradoksalnie — myślą Pascala. Otóż średnie wielkości, znajdujące się między wielkościami nieskończenie wielkimi a nieskończenie małymi są wobec tych ostatnich tak samo nieskończone jak wobec nich samych nieskończone są rzeczy nieskończenie wielkie. Zatem nawet skończone życie składa się z nieskończonej ilości chwil, których jeśli się w ogóle pojawiły, nikt i nic nie jest już w stanie wymazać. Co więcej, jestem gotów twierdzić, że chwile te spędzone godnie są nieskończenie cenniejsze od nieskończonego życia spędzonego podle lub nawet tylko gnuśnie. Wolałbym perspektywę skończonego życia ale absolutnie dobrego, niż perspektywę życia nieskończonego ale spędzonego bezczynnie.
Dla ateistycznych dążeń widzę inny problem. Otóż ateizm często łączy się z pozytywizmem, zatem z antymetafizycznością, a w tym nihilizmem moralnym czy szerzej aksjologicznym. Dla nihilisty wszelkie cele są bezwartościowe, skoro wartości nie istnieją, a dążenie do nich jest tylko faktem fizycznym, nie różniącym się niczym od zjawisk przyrodniczych. Nie dąży się do żadnych celów, dlatego, że są one coś warte, ale po prostu dlatego, że posiada się tak ukonstytuowaną sieć — czasem bardzo skomplikowanych — instynktów, że determinują dążenie do danych celów.
W takim wypadku dla każdego powinno być obojętne, jak wzniosłe posiada cele i czy je w ogóle osiągnie. Oczywiście to, że powinno być obojętne, nie znaczy, że będzie obojętne. Człowiek posiada przecież mnóstwo wrodzonych reakcji, które czynią go nieobojętnym na sukcesy i porażki. Dla nihilisty jednak te wrodzone reakcje są tak samo naturalnymi zjawiskami fizycznym co działanie omówionych wyżej instynktów.
I w takiej nihilistycznej postawie widzę właśnie szczególną tragedię. Jest to postawa człowieka, który akceptuje brak różnicy między różnymi wydarzeniami które mogą się stać. Dla niego w ogóle nic mogło by się nie stać i uważałby on ten fakt (czy raczej brak faktu) za obojętny.
Ja jednak się pytam, czy nawet zakładając, że dla nihilizmu istniałyby silne przesłanki, nie lepiej byłoby kurczowo się uczepić perspektywy fałszywości tej filozofii. Gdyby istniała jedna szansa na nieskończoność, że jakieś działanie jest cośkolwiek (choćby odrobinę) warte, czy nie lepiej byłoby pójść w to działanie zamiast w niczym nie różniące się od siebie działania, o których wierzy się, że nic warte nie są i nic warte być nie mogą?
Odpowiedź na to pytanie jest dla mnie oczywista. Jednak jeszcze bardziej oczywistym jest dla mnie istnienie wartości. Jeżeli człowiek jest tylko maszyną, jeżeli myśli-impulsy wiążą się ze sobą w taki sam sposób, w jaki wiążą się ze sobą kolejne bazujące na prądzie elektrycznym operacje komputera, czemu moja świadomość nie składa się jedynie z ciągu wzajemnie się determinujących postrzeżeń? Czemu z tymi niezelżonymi ode mnie postrzeżeniami wiąże się cierpienie lub radość? Przecież i bez mojej radości lub cierpienia mogłyby się one wzajemnie determinować, a ja, będąc maszyną składającą się z tych myśli, musiałbym co prawda być świadomy ich istnienia ale nie ich wartości, której przecież by nie posiadały.
Jest to dla mnie koronny dowód, że z naszym umysłem, niezależnie od tego jaki by nie był (materialny czy niematerialny) łączą się pewne pragnienia i pewne wartości. Wartości te są tym co tak naprawdę jest ważne w tym wszechświecie. Dlatego zwracanie uwagi na rzeczy nawet najwspanialsze, o ile miałoby się ono wiązać z lekceważeniem aksjologicznego podłoża uniwersum, uważam za tak szkodliwe, jak tylko może być.