Wnioskuję o natychmiastowe zajęcie się sprawą Katastrofy Smoleńskiej przez Rzecznika Praw Obywatelskich Szanowna Pani Rzecznik, w dniu 1 sierpnia 2011 r. otrzymałem pismo dyrektora Zespołu Prawa Konstytucyjnego i Międzynarodowego, Pana Mirosława Wróblewskiego, skierowane do mnie z upoważnienia Pani Rzecznik informujące o podjęciu postępowania wyjaśniającego. Była to odpowiedź na moje pismo z dnia 18 lipca 2011 r. W imieniu moich Mocodawców dziękuję za podjęcie pierwszych kroków. Pani Rzecznik zauważyła na posiedzeniu Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka w dniu 28 lipca tego roku między innymi:
„(...) nie mogę powiedzieć, żeby sprawa katastrofy smoleńskiej w całości znalazła się w Biurze Rzecznika. Ona się nie znalazła. Ona jest w tej chwili w różnych innych organach państwa, ale z dużym prawdopodobieństwem mogę powiedzieć, że każdy aspekt tej sprawy będzie pewnie jeszcze zajmował nasze zespoły: prawa karnego, prawa administracyjnego i prawa cywilnego. (...)” (źródło: http://orka.sejm.gov.pl/Biuletyn.nsf/0/22D657E385DE8DBCC12578F4003AD9F4?OpenDocument).
Na tym samym posiedzeniu Komisji Pan Poseł Arkadiusz Mularczyk powiedział:
„Ja przepraszam za to sformułowanie, ale myślę, że jednak rzecznik powinien wykazać pewną inicjatywę w tej sprawie. Czekanie na to, aż wpłyną wnioski od rodzin, w mojej ocenie jest trochę zbyt pasywną postawą rzecznika. Przecież ta sprawa będzie trwała jeszcze wiele lat w różnych instancjach, w różnych organach administracji publicznej, w sądach i w prokuraturach. Myślę, że być może dobrze by było, gdyby służby pani rzecznik na bieżąco były informowane o tym, co się w tej sprawie dzieje, a nie dopiero za dwa lata zapoznawały się z setkami tomów akt i dokumentów. Tak to sobie wyobrażam, bo przecież fizycznie ktoś się tym będzie zajmował i dobrze by było, żeby był wdrożony w tę sprawę de facto od katastrofy, a nie dopiero za półtora roku, za dwa lata, gdy już będziemy mieli setki tomów i tysiące różnego rodzaju dokumentów i opinii.” Nawiązując do wypowiedzi Pana Posła Arkadiusz Mularczyka wnioskuję, jako pełnomocnik rodzin Anny Walentynowicz i Stefana Melaka o natychmiastowe i całościowe zajęcie się sprawą Katastrofy Smoleńskiej przez Rzecznika Praw Obywatelskich. Szczególnie pilne jest podjęcie działań przez zespół prawa karnego Rzecznika Praw Obywatelskich. Ze względu na naruszenie praw Pokrzywdzonych działania te powinny obejmować Prokuraturę Generalną, Naczelną Prokuraturę Wojskową i Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie.
Całościowe działanie Rzecznika Praw Obywatelskich jest tym bardziej wskazane ze względu na fakt, że pierwszy wątek Katastrofy Smoleńskiej (art. 129 k.k.) znalazł się już w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Wiele wskazuje na to, że dalsze sprawy związane z Katastrofą Smoleńska będą kierowane do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Nie wykluczone jest, że sprawy te będą rozpatrywane także przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu. Szanowna Pani Profesor, proszę o informację, kiedy mógłbym zapoznać się z dokumentami dotyczącymi Katastrofy Smoleńskiej znajdującymi się w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Liczę na Pani zrozumienie i zaangażowanie w tej sprawie. Z wyrazami szacunku Stefan Hambura
Rocznica wybuchu wojny w TVN – bohaterscy niemieccy piloci. "Do przeszłości wracać nie będziemy?"
"90 Minuten bis zum Absturz", czyli "90 minut do katastrofy" W 72 rocznicę agresji Niemiec na Polskę telewizja TVN wyemitowała w paśmie wieczornym niemiecki film katastroficzny z 2009 roku zatytułowany "90 Minuten bis zum Absturz", czyli "90 minut do katastrofy". W tym całkiem nieźle zrealizowanym obrazie samolot pasażerski ulega uszkodzeniu i zmierza ku nieuchronnej zagładzie bez możliwości manewrowania sterami wysokości. Jest miłość, zagrożenie, heroiczne postawy i szczęśliwe zakończenie. Wszystko, co powinno w takim filmie być. Zastanawiam się tylko, dlaczego akurat 1 września telewizja TVN decyduje się na emisję takiej produkcji? Czy to w ramach ocieplenia wizerunku Niemiec, dziwnie pojmowanej poprawności politycznej, chęci demonstracji, że "do przeszłości wracać nie będziemy?". A może przesadzam? To przecież stacja komercyjna. Skoro 11 listopada 2009 roku Polsat wyemitował "Dzień niepodległości", próbując zestawić nasze święto z amerykańskim odpowiednikiem, to czy świadczyło to o bezmyślności kierownika programowego tej stacji, czy może dokładnie przeciwnie? A rosyjski "Syndrom katyński" wyświetlony w kanale drugim telewizji publicznej sześć miesięcy po katastrofie samolotu rządowego pod Smoleńskiem? Niefrasobliwość, pogoń za oglądalnością, czy celowe, precyzyjne działanie? Pozostaje mieć nadzieję, że za kilkanaście lat nie odejdziemy sprzed telewizorów 17 września zachwyceni bohaterstwem rosyjskich geologów, górników, marynarzy lub pilotów. Tomasz Rakowski
Jarosław Marek Rymkiewicz mówi wPolityce.pl: "Znieważanie i lżenie Pisma Świętego to jest hańba" Znieważanie, lżenie Pisma Świętego to jest hańba. Nieważne, jakiej religii to dotyczy. Takie zachowanie wyklucza tych, którzy to robią z kultury europejskiej. Wyklucza ich także z kultury azjatyckiej. Wyklucza ich ze wszelkiej kultury. Stawia ich to poza naszą cywilizacją, wszelką, nie tylko rzymską, grecką czy judeochrześcijańską. Są poza. To wykluczenie dotyczy także tych, którzy tolerują lub promują takie zachowania. To też są ludzie, którym nie należy podawać ręki. Oni wszyscy są jak roślinki, które też przecież żyją. Ale - powtarzam - są poza cywilizacją.
Jarosław Marek Rymkiewicz
"Fakt": znany z publicznego niszczenia Pisma Świętego Darski zarobi w TVP 11 tys. zł. Za odcinek. W sumie - 165 tys. zł. Jak informuje "Fakt", znany z publicznego bezszczeszczenia Pisma Świętego i obrażania katolików Adam Darski - ps. "Nergal" - otrzyma sowite wynagrodzenie za udział w programie TVP2 "The Voice of Poland".
Za każdy odcinek programu - który wystartował wczoraj - Darski otrzyma, wg. "Faktu", 11 tys. złotych. Show potra 15 tygodni - co oznacza, że Darski zarobi w sumie 165 tys. złotych. 165 tys. złotych - a więc co najmniej dwa solidne filmy dokumentalne. W cytowanym przez nas wczoraj wywiadzie dla "Super Expressu" prezes TVP Juliusz Braun uciekł od odpowiedzialności za zatrudnienie Nergala:
Z formalnego punktu widzenia, on jest zatrudniony przez producenta, a nie TVP... Braun dodał:
W programie, który widzowie dopiero zobaczą, pan Darski reprezentuje wyłącznie pewien nurt muzyki. Jest postacią rozpoznawalną w europejskim środowisku muzycznym. W umowie z producentem wyraźnie podkreślono, że zajmuje się muzyką. (...) I zdaję sobie sprawę z ryzyka. Mam nadzieję, że ta ryzykowna decyzja nie przyniesie szkody. Oczywiście, nadzieje to próżne, ponieważ udzielenie przez TVP akceptacji człowiekowi, który publicznie darł Biblię, już jest dużą szkodą - oznacza akceptację dla antywartości i promowanie antyautorytetu. Oznacza też łamanie prawa, ponieważ - zgodnie z ustawą - telewizja publiczna respektuje chrześcijański system wartości. A potem - podczas kolejnej pielgrzymki papieskiej, podczas rocznicy śmierci bł. Jana Pawła II, podczas Dnia Papieskiego - wszyscy razem, się wzruszymy. Na antenie TVP oczywiście. A dziennikarze TVP zapytają ekspertów: dlaczego nie słuchamy Jana Pawła II? Dlaczego w Polsce wciąż tyle zła? Ano właśnie, dlaczego? Pat
Non possumus! Odezwa Biskupa Włocławskiego przeciwko promocji satanizmu w TVP. "Obywatelski protest niepłacenia za abonament" Odezwa do Braci Prezbiterów i Wiernych Świeckich diecezji włocławskiej w sprawie sprzeciwu wobec promocji satanizmu w Telewizji Polskiej Siostry i Bracia,
Oniemiałem ze zdumienia: publiczna telewizja, utrzymywana z pieniędzy podatników, mająca respektować to, co się nazywa wartościami uniwersalnymi, a więc: prawdę, dobro, sprawiedliwość; która powinna służyć wszechstronnemu rozwojowi człowieka, budowaniu społecznego pokoju, obiektywizmowi i ładowi moralnemu – planuje udział „Nergala” (Adama Darskiego) – niekryjącego swojego zaangażowania w satanizm i pogardy dla chrześcijaństwa – w programie The Voice of Poland od jesienie 2011 roku, w Programie Drugim Telewizji Polskiej! Bluźnierca, satanista, miłośnik wcielonego zła dostanie do dyspozycji ekran publicznej telewizji, by łatwiej mógł głosić swoje trucicielskie nauki. Non possumus! – powiedzieli kiedyś Polscy Biskupi Cezarowi moszczącemu sobie gniazdo na ołtarzu. Nie wolno udawać, że nic się nie stało, nawet, jeśli okrzyczą nas wstecznikami, nietolerancyjnymi katolikami, czy jakimiś tam „beretami”! Nie! Jako obywatele mamy prawo ujawniać i głosić swoje zdanie. Moich Diecezjan proszę o odwagę w obronie Bożych Praw; błagam i żarliwie zachęcam Młodzież i Dorosłych do:
- ujawniania swojej niezgody na obecność Nergala w publicznej TVP poprzez protesty kierowane do Dyrekcji Programu Drugiego TVP;
- składania podpisów na stronie internetowej Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy: www.ksd.media.pl;
- modlitwy, zwłaszcza do św. Michała Archanioła, by w Polsce Imię Boga nie było publicznie obrażane; tą modlitwą obejmijmy także wspomnianego bluźniercę, „który nie wie, co czyni”;
- aktywnego włączenia się duchownych w akty protestu, pokierowanie nimi; jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami naszego kraju i wolno nam ujawniać swoje poglądy;
- nagłośnienia tej sprawy w całej diecezji: z kulturą, ale równocześnie bardzo zdecydowanie;
- wykorzystania wszelkich publikatorów do akcji protestacyjnych, ambony, pism parafialnych, sal katechetycznych, lokalnych rozgłośni radiowych i telewizyjnych;
- uświadamiania wiernym, że mamy bardzo realne sposoby wpływu na to, co pojawia się na ekranach – choćby przez obywatelski protest niepłacenia za abonament, jeżeli prośby i apele pozostaną bez echa. Nie możemy milczeć, kiedy w drastyczny sposób narusza się przywiązanie wiernych do chrześcijaństwa. Niedawno Nergal został „rozgrzeszony” przez Sąd w Gdyni za publiczne poniżenie Pisma Świętego i słowa:
...żryjcie to gówno...!, a Kościół nazwał zbrodniczą sektą.
Nie możemy milczeć ani ze strachu, ani z woli przypodobania się osobistym wrogom Pana Boga, ani z motywów politycznej poprawności, czy obojętności! Nie obawiajmy się: „na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” – mówi nam Chrystus! (J16,33). Wszystkim zatroskanym o Bożą sprawę – najserdeczniej błogosławię.
+Wiesław MeringBISKUP WŁOCŁAWSKI
Wywiad szpiegowski a dziennikarski. "Oświetlić zakamarki duszy Passenta, do których jeszcze nikt nie znalazł drogi" Wywiad jest ciągle trudną sztuką. Nie tylko szpiegowski. Dziennikarski również. Obydwa wymagają nie tylko inteligencji, ale też kultury. Wywiad dziennikarski jest tych cech mieszanką, czy jak ktoś woli – stopem. Rzeczy wrodzonych i nabytych. Zwróciłem na to uwagę, przy okazji wywiadu, jaki przeprowadził niedawno ktoś z jednej z gazet z Danielem Passentem. To, co mnie zniechęca do rozmowy z panem, to fakt, że pyta pan mnie o rzeczy, których się najbardziej wstydzę, zamiast mnie na początek otworzyć - taką miej więcej myśl w tej rozmowie wypowiedział Passent. Doświadczenie dziennikarskie i życiowe wieloletniego dziennikarza „Polityki” uprawnia go do tego, aby „na żywo”, w sytuacji, kiedy sam jest bohaterem wywiadu, poradzić dziennikarzowi prowadzącemu z nim rozmowę, jaką winien wybrać drogę, aby uzyskać najlepszy rezultat. Tłumaczy mu więc życzliwie, aby w pierwszym fragmencie spotkania starał się skłonić rozmówcę do otwarcia się. Nie zaś odwrotnie, jak to miało miejsce w tej rozmowie. Rzekomo dociekliwymi pytaniami powodował zamknięcie się Passenta w skorupie, przez którą nie udało się już przebić do jego wnętrza. I spróbować rzeczy najatrakcyjniejszej - oświetlić te zakamarki duszy, do których jeszcze nikt nie znalazł drogi. Zawsze fascynujące jest poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, jak to się dzieje, co o tym decyduje, że wybitnie utalentowani ludzie, do których bez wątpienia zalicza się Passent, ludzie o ogromnej inteligencji, posiadający dar przenikliwego widzenia rzeczywistości, dali się uwieść obłędnej ideologii. I to nie w latach 50, ale w czasach stanu wojennego, kiedy już podstawowe patologie systemu sprawowania władzy widoczne były dla milionów przeciętnych obywateli. Nad tą kluczową dla zrozumienia Passenta i jego osobowości kwestią, jako jednego z najwybitniejszych powojennych felietonistów, prowadzący rozmowę ledwo się prześlizguje. Dziś sztampowe są dwie formy rozmowy. Żadna nie wnosi niczego interesującego. Obydwie są porażką dziennikarstwa. Jedna, to rozmowa na kolanach. Pilnowanie się, aby przypadkiem nie postawić rozmówcy w kłopotliwej sytuacji. Nie podważać jego wątpliwych opinii bądź informacji. Ten typ wywiadu jest formą promocji bohatera rozmowy. Udzielający wywiadu mówi, co jest dla niego samego bądź jego grupy interesu (np. politycznego) najbardziej korzystne, a dziennikarz biernie się temu przysłuchuje. I druga forma - przesłuchanie prokuratorskie. Taki charakter miał wywiad z Passentem. Jest oczywiste, że prowadzący wywiad nie może zrezygnować z ostrych, kłopotliwych pytań. Rzecz w tym, że zanim się przystąpi do trudnych pytań, rozmówcę należy rozluźnić, a najlepiej zdobyć jego sympatię. Wprowadzić atmosferę, w której będzie przekonany, że naprzeciwko niego siedzi człowiek mu życzliwy, który zjawił się tylko po to, aby pomóc mu w rozwikłaniu jego najważniejszych problemów. Przy czym nie chodzi o manipulację. O mistyfikację. O mydlenie oczu – jak to mają wpisane w metodę działania oficerowie wywiadu. Nie o podstęp chodzi, ani pułapkę. To musi być szczere. Prawdziwe. Wtedy jest szansa, że o bohaterze wywiadu dowiemy się czegoś nowego. I raz na sto rozmów – rewelacyjnego.
Jerzy Jachowicz
Z Andrzejem Stankiewiczem o inwigilacji dziennikarzy za czasów Ziobry, kampanii wyborczej i dziennikarzach w polityce rozmawia Marek Palczewski Andrzej Stankiewicz, studiował inżynierię komputerowa i japonistykę, a ukończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat wielu nagród w dziedzinie dziennikarstwa śledczego, w tym nagrody SDP (2003). Były dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Obecnie pracuje w polskiej edycji „Newsweeka”. Zbigniew Ziobro pozwał Pan za komentarz dla portalu Newsweeka dotyczący inwigilacji dziennikarzy. Powiedział Pan wtedy: "To jakiś matrix. Ziobro przygotował aferę gruntową, Ziobro doprowadził do przecieku w tej sprawie, a źródeł przecieku szukał w moim telefonie. To żałosne. Panie Ziobro, jeśli podniecają pana moje billingi, to chętnie je panu dam. Panie Zbyszku, pan się nie boi".
Czy dziś powtórzyłby Pan jeszcze raz te słowa? Oczywiście. Zbigniew Ziobro w czasach rządów PiS był upoważniony przez premiera Kaczyńskiego do nadzoru nad wszystkimi resortami siłowymi i służbami specjalnymi. Zatem to on ponosi polityczną odpowiedzialność za wszystko, co się wówczas działo - od afery gruntowej, poprzez przeciek z tej afery aż po inne sprawy, takie jak samobójstwo Barbary Blidy.
Pan stawia tezę, że Ziobro doprowadził do przecieku w sprawie afery gruntowej. Czy można to w ogóle udowodnić? Stawiam tezę, że ponosi za to polityczną odpowiedzialność. Jeżeli sąd uzna, że jest potrzeba przeprowadzenia dowodu w sprawie przecieku, to oczywiście to zrobię. Nie będę teraz odkrywał swojej strategii obrony. Powiem jedno: w wersji o przecieku, którą lansuje Zbigniew Ziobro brakuje jednego elementu. I na tym elemencie chciałbym się skupić w czasie procesu.
Jak Pan zareagował na pozew? Ziobro od dłuższego czasu na mnie poluje, więc spodziewałem się, że w pewnym momencie nie wytrzyma i mnie pozwie. Okazało się przy tym, że Zbigniew Ziobro jest słabym prawnikiem. Pozywa mnie za to, że „nie dochowałem należytej staranności” przygotowując tekst, bo nie zadzwoniłem do niego z prośbą o wypowiedź. Tylko jest jeden drobny problem. Dochowanie należytej staranności dotyczy autora tekstu, a ja nie jestem autorem tego tekstu, tylko się w nim wypowiadam.
Za co więc Pana pozywa? Naprawdę Zbigniew Ziobro pozywa mnie za opinię, którą mam o aferze gruntowej. A przecież żyjemy w kraju, w którym jest wolność słowa. Mam prawo mieć opinię o Ziobrze i jego działaniach, jako osoba, którą inwigilował. Pozywanie mnie w tej sprawie to walka z wolnością słowa. Dlatego mówiąc zupełnie szczerze: ja się cieszę z tego procesu. Ta sprawa po pierwsze będzie – mam nadzieję – okazją, żeby zająć się aferą gruntową i udziałem Zbigniewa Ziobro w tej sprawie. Po wtóre, będzie okazją, żeby odtajnić akta inwigilacji dziennikarzy z czasów, kiedy Zbigniew Ziobro był ministrem sprawiedliwości. I — po trzecie — da odpowiedź na pytanie, jaka jest wolność wyrażania opinii w Polsce. Zbigniew Ziobro bronił niedawno w czasie wystąpienia w Parlamencie Europejskim właśnie wolności słowa, tym bardziej jego pozew przeciwko mnie jest dowodem na to jak cynicznie traktuje te kwestie.
Ale występuje w obronie swojego naruszonego dobra osobistego… Zbigniew Ziobro jest zwolennikiem wolności słowa do momentu, kiedy ktoś ocenia jego działania. To mentalność z innego systemu.
Czyli chce Pan poniekąd wystąpić w roli oskarżyciela Ziobro? Bez przesady, przecież to ja jestem pozwany. Jakim mogę być oskarżycielem, kiedy muszę się bronić? On mnie inwigilował, sprawdzał moje bilingi, a kiedy ja to skomentowałem, to mnie pozwał do sądu. Przecież to jest kompletna nierównowaga stron. To moim zdaniem może być ważny proces, który nakreśli ramy wolności formułowania opinii w Polsce, wolności słowa i granic dla polityków w ich walce z wolnymi mediami.
Rozmawiamy o politykach - zaczęła się kampania wyborcza. W ostatnim numerze „Newsweeka” w artykule o sztabach wyborczych chwali Pan ludowców za świeży pomysł z piosenką w klipie wyborczym. Tymczasem Adam Hofman mówi, że chłopom kompletnie odbiło. Czy to niezręczność czy celowa prowokacja? Moim zdaniem ta wypowiedź jest przeceniana. Dla mnie ważniejsza była wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który zarzucił Donaldowi Tuskowi w czasie niedawnej konwencji PiS, że prowadzi politykę zagraniczną pod dyktando Putina. A wypowiedź Hofmana jest niefortunna, ale tak naprawdę bez wielkiego znaczenia. Ja jej w ogóle nie odnoszę do mieszkańców wsi — taką interpretację nadał tej wypowiedzi premier Donald Tusk. Według mnie jest ona adresowana do polityków PSL. A swoją drogą uważam, że PSL próbuje robić ciekawą kampanię. Nie taką jak zwykle — pod hasłem „nie rzucim ziemi skąd nasz ród” — tylko nowoczesną, która ma zmienić stereotyp PSL, jako partii agrarnej.
Ale czy wypowiedź Hofmana była wypadkiem przy pracy czy świadomą prowokacją? Hofman tą wypowiedzią wpisuje się w dość świadomą politykę PiS, które od pewnego czasu prowadzi walkę z PSL. To wynika z różnych powodów, głównie z tego, że PiS i PSL walczą o ten sam elektorat. A po drugie, w PiS dominuje takie przekonanie, że Platforma te wybory wygra, ale nie na tyle, żeby rządzić samodzielnie i że będzie potrzebowała do koalicji PSL. Więc ponieważ PiS-owi trudno jest osłabić Platformę, to atakuje i próbuje osłabić PSL, po to żeby Platformie wraz z PSL-em zabrakło głosów do wspólnych rządów.
A pańskim zdaniem, jaka będzie ta kampania? Czy dojdzie np. do debaty PiS z PO? Według moich nieoficjalnych informacji – tak. Dojdzie do debaty nie tyle Platformy z PiS, co Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Kaczyńskiego interesuje wyłącznie starcie z Donaldem Tuskiem, i nie jest zainteresowany jakąś debatą szerszą z Napieralskim, Pawlakiem, czy Palikotem. W jego interesie leży polaryzacja sceny politycznej i pokazanie, że oprócz PiS i PO tak naprawdę nie ma żadnego liczącego się ugrupowania. Myślę, ze dojdzie do takiej debaty w drugiej połowie września. Kaczyński chce uniknąć debaty w ostatnich dniach przed wyborami, bo nie odrobiłby już strat, gdyby ją przegrał. Pamięta debatę z Tuskiem i ma pewną traumę z tym związaną.
Przy okazji tych wyborów ujawniły się polityczne preferencje i ambicje dziennikarzy. Powinni kandydować w wyborach? Ja mam dość jasną ocenę tej sytuacji. Bez względu na to, którą partię wybierają dziennikarze, uważam, że powinni odejść z zawodu. To jest niestety tak, że oni kandydują, udając niezależnych publicystów. Ale jeżeli już ktoś się na to decyduje to powinien odejść z dziennikarstwa.
Głośno jest o kandydaturze Krzysztofa Czabańskiego. Rozumiem, że Krzysztof Czabański od dłuższego czasu, właściwie od wielu, wielu lat stoi po jednej stronie sceny politycznej, ale przypomnijmy sobie, że bywają też podróże odwrotne. Na przykład Mirosław Czech, jeden z głównych publicystów „Gazety Wyborczej” był sekretarzem generalnym Unii Wolności. Z polityka stał się dziennikarzem.
Dziennikarze często twierdzą, że mają prawo afiszować się ze swoimi poglądami, bo są politycznymi komentatorami i w tych komentarzach popierają tę czy inna partię. To jest pomylenie ról. W publicystyce mogą oczywiście wyrażać swoje poglądy, bo jest wolność słowa. Natomiast kandydując, wchodzą do polityki. A to znaczy, że stają się graczami politycznymi i wchodzą do pewnej partyjnej struktury, podporządkowanej celowi politycznemu. Nie będą już dziennikarzami, którzy mają niezależne poglądy, tylko działaczami partyjnymi.
Nie będąc w partii? Krzysztof Czabański nie należy przecież do PiS. To nie ma znaczenia. Jest wielu kandydatów z PiS czy Platformy, którzy nie są członkami tych partii. To jest formuła bardzo zręczna, ale fałszywa. Jeśli zdobędą mandaty, to będą należeć do klubu parlamentarnego partii, gdzie będą musieli się podporządkowywać dyscyplinie działania. Nie ma znaczenia, czy ktoś ma legitymację czy nie.
Gdyby Czabański powołał jednoosobowy Komitet w wyborach do Senatu, który by się nazywał „Krzysztof Czabański: wybierzcie mnie, bo tak będzie dobrze dla Polski”, to ok. Ale on kandyduje do Sejmu z listy z konkretnego ugrupowania. Dziennikarze, którzy wchodzą do polityki znajdują mnóstwo wytłumaczeń, żeby zracjonalizować nam to, że tak naprawdę przestają być dziennikarzami. Ale oni po prostu wchodzą do polityki i powinni to powiedzieć otwarcie.
Tomasz Sakiewicz wezwał na łamach Gazety Polskiej szefów mediów, żeby ujawnili, na kogo będą głosować w nadchodzących wyborach, jakie są ich preferencje polityczne i po której stronie się opowiadają. Powinni to zrobić? To jest oczywiście chwyt retoryczny. Wszyscy mniej więcej wiemy, jakie koalicje rządzą w mediach publicznych. Swego czasu rządził PiS z Samoobroną i LPR, potem rządził LPR po cichu wspierany przez Platformę, potem PiS z SLD, teraz rządzi Platforma z PSL i trochę z SLD. To jest dość oczywiste dla wszystkich, którzy obserwują scenę polityczną.
Tomek Sakiewicz wzywa do ekshibicjonizmu politycznego, ale szkoda, że nie robił tego, kiedy telewizją rządził na przykład Andrzej Urbański, który był wcześniej ministrem w kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Trochę konsekwencji. Ja mam taki komfort, że nie dostałem nigdy od nikogo żadnego programu w telewizji, bo nie należałem do żadnej ekipy. I dobrze mi z tym. Nieszczęściem mediów publicznych jest to, ze rządzą nimi na przemian politycy różnych opcji.
A w gazetach? Czy na przykład redaktor naczelny „Newsweeka” powinien składać deklaracje, że popiera takie czy inne ugrupowanie polityczne? Media prywatne kierują się innymi kryteriami. U nas kryterium jest to czy gazeta znajduje uznanie u czytelników, czy się dobrze sprzedaje i czy znajduje reklamodawców. I to jest to kryterium, którym kieruje się właściciel, a nie łatki polityczne. Bo jeżeli będzie redaktor naczelny, który ma sympatie polityczne, ale nie tworzy dobrego tygodnika, czy dziennika, to właściciel mu podziękuje.
Dlaczego ja, jako dziennikarz „Newsweeka” miałbym odpowiadać za to jakie sympatie polityczne ma mój redaktor naczelny? Mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że mi redaktor naczelny w teksty nie ingeruje. Biorę pełną odpowiedzialność za to, co podpisuję swoim nazwiskiem.
Ma Pan swoje preferencje polityczne? Mogę zupełnie szczerze powiedzieć, że mam w nosie polityków. Mam wrogów we wszystkich obozach politycznych. Rusza mój proces z Ziobrą, wcześniej miałem sprawy z ministrem SLD Mariuszem Łapińskim, a premier Tusk jest na mnie obrażony. Dla mnie priorytetem są czytelnicy, a nie politycy.
Jarosław Wałęsa omijał TIR-a Po obejrzeniu poniższego filmu można łatwo wywnioskować, co się tam działo. Na materiale dość łatwo dojrzeć, że drogowskaz wskazuje 18 km do Sierpca a 165 do Bydgoszczy. To oznacza, że TIR stoi w kierunku Warszawy. Z doniesień wiemy też że Jarosław Wałęsa także jechał w kierunku Warszawy. Mamy, zatem 100% pewności, że Jarosław Wałęsa wykonywał manewr omijania TIR-a. Zastawiać także może, jak to się stało, że Toyota Rav4 ma obity lewy przód. Wygląda na to, że Toyota RAV4 także stała w kierunku Warszawy zanim zaczęła wykonywać manewr zawracania. (Tyle tylko, że przed TIRem.) Prawdopodobnie nieszczęśliwie oba te manewry były wykonywane w tym samym czasie. Nie będę tu rozpisywać, jakie obowiązki w kodeksie ruchu drogowego spoczywają na kierowcy omijającym pojazd oraz zawracającym.
www.scigacz.pl/Wymijanie,omijanie,i,cofanie,Ruch,pojazdow,Ruch,Drogowy,6589.html
Z niecierpliwością natomiast czekam na zeznania kierowcy RAV4. A już dziś możemy śmiać się z pierwszych doniesień, które niewiele mają wspólnego z prawdą. Chociaż czy to do śmiechu się nadaje? Pomidorowa
Euro sobie upada i upadnie na pewno Jeszcze pół roku temu teza o nieuchronnym końcu strefy euro wywoływała burzliwą dyskusję. Zwolennicy wspólnej waluty w obrębie Unii Europejskiej, przekonani, że to oni czują ducha czasu i postępu, byli gotowi bronić sensu istnienia euro 'aż do ostatniego tchu'. Trzy i pół roku temu, gdy już widoczne były oznaki nadchodzącego kryzysu, premier Tusk wystąpił z propozycją wprowadzenia euro w 2011 roku. Tak, tak - to był pierwszy projekt, nieoczekiwany, przesuwany potem przez ministra finansów na późniejsze lata, czyli praktycznie na czas, gdy waluty euro już nie będzie. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w tej strefie i wspomagamy dzisiaj Grecję, Irlandię, Portugalię, a jutro Hiszpanię, Włochy i może Belgię. Horror! Na szczęście zapowiedź Donalda Tuska nie została zrealizowana. Już w momencie powstawania strefy wspólnej waluty europejskiej było wielu znamienitych ekonomistów amerykańskich i europejskich, którzy przestrzegali przed skutkami mieszania polityki z gospodarką finansową. Nie posłuchano ich. Dzisiaj Merkel i Sarkozy robią dobrą minę do złej gry. Potrzeby pożyczkowe wyżej wymienionych sześciu krajów wynoszą - według analityków z USA - 2,4 bln euro.Tego nie przełknie europejska, w tym niemiecka, gospodarka. Hans Joachim Voth, historyk myśli ekonomicznej, mówi w spiegel.de, że w dzisiejszej formie euro może przetrwać najwyżej pięć lat. "Musimy zacząć brać na poważnie różnice kulturowe istniejące w Unii Europejskiej - twierdzi Voth. - Hiszpanie nie są Holendrami, a Grecy to nie Niemcy". Wspólna waluta pozbawia Grecję czy Hiszpanię możliwości dewaluacji swego pieniądza w chwili kłopotów gospodarczych. W odzyskaniu konkurencyjności pomógłby wtedy zasadniczo sam rynek. Co praktycznie znaczy ewentualny upadek wspólnej waluty? - Hans Joachim Voth odpowiada: "Uważam, że obawy o konsekwencje wynikające z upadku euro są przesadzone. Nie każda bezmyślna koncepcja musi być za wszelką cenę broniona". Zygmunt Białas
Jedwabne: twarz mordercy Tak, to on. Znamy jego imię i nazwisko, datę urodzenia, stopień służbowy: Hermann Schaper, członek elitarnej jednostki SS (nr 3484). To jest sadysta z Jedwabnego. Ale to polskim mieszkańcom miasta przypisał Gross autorstwo ohydnego mordu. Akcją w Jedwabnem ( i w innych miejscach kaźni) kierował komisarz kryminalny Haupsturmführer Hermann Schaper, ur. 12 sierpnia 1911 roku w Strassburgu, w Alzacji.To jego, a nie bezimiennych Polaków, rozpoznali Chaja Finkelstein z Radziłowa i Izchak Feler zTykocina. Haupsturmführer złożył czytelnypodpis pod swymi zbrodniamiw Wiznej, Wąsoszy, Radziłowie, Jedwabnym, Łomży, Tykocinie, Rutkach, Piątnicy, Zambrowie i gdzie indziej. Niepowtarzalny jak odcisk palca. Schemat ten SS powielało na krwawym szlaku od Bałtyku po Morze Czarne. Dlaczego postmoderniści i Nowe Oświecenie obarczają za tę zbrodnię Polaków? Nie, to nie tyle polakożerstwo (mieszkańcy Jedwabnego to w sporej części szlachta zagrodowa, patriotyczna, o ugrutowanym światopoglądzie narodowym, ofiara sowieckiej okupacji) coprzygotowanie pola pod przyszłe żądania odszkodowawcze. Post scriptum:czy nie należałoby zbierać (dających się zweryfikować) informacji zarówno o ratowaniu Zydów przez Polaków, co i ratowaniu Polaków przez Zydów w Polsce pod 1. okupacją rosyjską (1939-1941)? Nie, nie jest to prowokacyjne pytanie... Hasła Hermann Schaper brak w polskiej wikipedii, z której, jak wiemy, tak chętnie korzysta p. prezydent Komorowski. Może, dlatego elita IIIRP nic o nim nie wie?
http://www.youtube.com/watch?v=K5fQF9bFnyQ&feature=related
http://archiwum.rp.pl/artykul/381841_Swiadek_Hermann_Schaper.html
http://en.wikipedia.org/wiki/Hermann_Schaper
Jan Bogatko
Burmistrz Nowego Jorku krytykowany za decyzję o wykluczeniu przywódców religijnych z obchodów 10. rocznicy 9/11 Organizacje chrześcijańskie krytykują decyzję burmistrza Nowego Jorku Michaela Bloomberga niedopuszczającą duchownych do uroczystości 10 rocznicy ataków terrorystycznych w Strefie Zero. Zebrano 50 tysięcy podpisów pod petycją domagającą się, by zmienił stanowisko. Urząd burmistrza twierdzi, że coroczne obchody przeznaczone są dla krewnych ofiar zamachów w Strefie Zero i nie można tam pomieścić wszystkich. Dotąd uroczystości nie obejmowały modlitw za zmarłych. Obecnie zaproszono tylko kapelanów policji i straży pożarnej, którzy przynoszą posługę religijną rodzinom ofiar. Jak podkreśliła rzeczniczka Bloomberga, Evelyn Erskine, program uroczystości został przygotowany we współpracy z rodzinami zabitych. "Zamiast sporów na temat, którzy przywódcy religijni powinni uczestniczyć, chcieliśmy skoncentrować się na członkach rodzin tych, którzy zginęli" - przekonywała Erskine. Media amerykańskie obiegły opinie, że Bloomberg nie chce zaprosić duchownych, ponieważ nie mógłby pominąć także muzułmańskich. W minionym roku, wybuchły protesty w odpowiedzi na plany budowy ośrodka muzułmańskiej społeczności i meczetu w pobliżu strefy zero. Kontrowersje wywołała także sprawa krzyża z belek stalowych wydobytych z gruzów, który został przeniesiony na tereny Pomnika Pamięci i Muzeum 9/11. Ugrupowanie ateistów z New Jersey zaskarżyło tę decyzję do sądu. Krytycy Bloomberga traktują jego decyzję za zniewagę. Liga Katolicka i konserwatywne ugrupowanie lobbystyczne Family Research Council, twierdzą, że program uroczystości odzwierciedla uprzedzenia wobec religii i ignoruje rolę stowarzyszeń religijnych w mieście. "Nikt nie stawiał przywódców religijnych z dala od sceny 10 lat temu. Dlaczego teraz objęci są zakazem na uroczystości 10-lecia?" - pytał ks Richard Land z największego w USA ugrupowania protestanckiego, Southern Baptist Convention. Zdaniem Marca Sterna, głównego doradcy prawnego American Jewish Committee, jeszcze niedawno każdy nowy burmistrz Nowego Jorku, który odsunąłby duchownych od publicznego świętowania tak znaczącej uroczystości zapłaciłby za to dużą cenę polityczną. Bloomberg uniknął jednak do tej pory takiej kary. "Myślę, że wskazuje to na miejsce religii w kulturze, która staje się coraz bardziej świecka" - ocenił Stern. Jak argumentował Bill Donohue, przewodniczący nowojorskiej Katolickiej Ligi Przeciwko Zniesławieniu, administracja Bloomberga wydaje się twierdzić, że duchowni będą odwracać uwagę ceremonii. W Waszyngtonie Family Research Council sporządziła petycję domagającą się, aby burmistrz uchylił swą decyzje. Według sieci telewizyjnej CBS, do piątku podpisało się pod nią ponad 50 tysięcy osób. PAP/Sil
"Zapraszam premiera Tuska na pojedynek. Jesteśmy silni" - Challenger wyzywa na debaty championa, więc zapraszam pana Tuska na merytoryczny pojedynek. W Polsce zdarzyła się rzecz odwrotna - premier Polski zaproponował debatę największej partii opozycyjnej, PiS-owi. Propozycja Tuska była propozycją marketingową, a nie rzeczywistą. Chcemy z premierem i jego ministrami porozmawiać naprawdę. Jesteśmy bardzo silni. We Wrocławiu silniejsi od PO. Centrami rozwoju cywilizacyjnego wszędzie na świecie są duże miasta. Jeśli ktoś chce widzieć Polskę w nowoczesnej Europie i świecie, to nie może ignorować metropolii. Rozmowy premiera i ministrów rządu z prezydentami dużych miast, są jak najbardziej na miejscu i są Polsce potrzebne – powiedział w pierwszej części wywiadu dla Onet.pl Rafał Dutkiewicz, lider Unii Prezydentów "Obywatele do Senatu". Z Rafałem Dutkiewiczem - prezydentem Wrocławia, liderem Unii Prezydentów Miast – "Obywatele do Senatu" – rozmawia Jacek Nizinkiewicz
Jacek Nizinkiewicz: Platforma Obywatelska wciąż jest z panem w stanie wojny? Rafał Dutkiewicz: Myślę, że już nie. PO we wrocławskiej radzie miejskiej pozostaje w opozycji w stosunku do mnie. Ale sposób artykułowania myśli ze strony PO uległ wyraźniej zmianie i poprawie. Ostatnia wizyta Donalda Tuska we Wrocławiu przebiegała bardzo poprawnie.
- To pan grzał się w blasku Donalda Tuska czy to premier będąc we Wrocławiu grzał się blasku Rafała Dutkiewicza? - Nie wypada mi odpowiedzieć na to pytanie (śmiech).
- Rozegrał pan z premierem mini mecz na wrocławskim stadionie? Kto kogo wykiwał? - Podaliśmy sobie piłkę, podpisaliśmy ją. I tyle.
- Zapytał pan Donalda Tuska, czy stawi się, wraz ze swoimi ministrami na debatę z panem i przedstawicielami "Obywateli do Senatu"? - Żartowaliśmy, że ta rozmowa to może jest początek naszej debaty. Mam wrażenie, że w temacie debat premier i jego otoczenie uruchomili coś wirtualnego, a nie rzeczywistego. Polska nie może debatować o tym, czy debaty powinny się odbywać czy nie. Rozmawiać trzeba. Poziom oderwania krajowej polityki od rzeczywistości jest zatrważający.
- Premier znajdzie 150 powodów, żeby nie debatować z "Obywatelami do Senatu" - napisał pan w liście do premiera. - Jako człowiek dobrze wychowany, zapraszam premiera i jego ministrów do debaty czekając cierpliwie na odpowiedź. Premier nie odpowiedział jeszcze na zaproszenie. Unia Prezydentów "Obywatele do Senatu" dysponuje wysokiej klasy fachowcami, którzy mogą spowodować, że rozmowa z ministrami rządu, czy moja z premierem Tuskiem, będzie bardzo ciekawa dla opinii publicznej.
- Dlaczego nie biorący udziału w wyborach parlamentarnych prezydent Wrocławia chce debatować z premierem Polski? - Jestem liderem ruchu, który stworzyliśmy i jednym z liderów życia samorządowego. Pewną emanacją życia samorządowego jest ten sposób uprawiania polityki, który artykułujemy w Unii Prezydentów Miast "Obywatele do Senatu". Samorządy są znaczącą częścią państwa polskiego, jedną z niewielu dobrze działających. Czy to nie są wystarczające powody by z nami otwarcie rozmawiać?
Diagnoza Ewy Kopacz »
- "Obywatele do Senatu" nie są partią, ani nie zasiadają w parlamencie. Również notowania "OdS" w skali kraju nie stawiają Unii Prezydentów wśród liderów sondaży. Pańska inicjatywa nie jest zbyt butna wyzywając premiera i jego ministrów do debat? - Challenger wyzywa na debaty championa, więc zapraszam pana Tuska na merytoryczny pojedynek. W Polsce zdarzyła się rzecz odwrotna, bo premier Polski zaproponował debatę największej partii opozycyjnej – PiS-owi. Moim zdaniem propozycja Tuska była propozycją marketingową, a nie rzeczywistą. My chcemy z premierem i jego ministrami porozmawiać naprawdę. Jesteśmy bardzo silni: w niektórych miejscach lokalnie, w innych regionalnie, np. we Wrocławiu silniejsi od PO. Przełamujemy paradygmat myślenia o polityce jako tej "wielkiej" uprawianej w Warszawie i "małej" uprawianej w samorządach. Centrami rozwoju cywilizacyjnego wszędzie na świecie są duże miasta. Jeśli ktoś chce widzieć Polskę w nowoczesnej Europie i świecie, to nie może ignorować metropolii. W związku z tym rozmowy premiera i ministrów rządu z prezydentami dużych miast są jak najbardziej na miejscu i są Polsce potrzebne. Zagraniczne demokracje już dorobiły się takiego modelu w którym np. liderką socjalistów francuskich jest burmistrz Lille. W Niemczech burmistrzowie są również obecni na bardzo wysokim poziomie debaty politycznej. Nie chcę zaczepiać pana premiera, ale z całą pewnością swoją obecnością we Wrocławiu Donald Tusk przyznał, że Wrocław jest tym miejscem w Polsce, w którym dzieje się wiele dobrego. Czyż nie warto korzystać z doświadczeń najlepszych?
-Jarosław Kaczyński właśnie we Wrocławiu ogłosił, że "Polacy zasługują na więcej". Z prezesem PiS nie chce pan debatować? - Nie widziałem się z Jarosławem Kaczyńskim. Jeśli prezes PiS zaprosi mnie do debaty, to przyjmę zaproszenie.
- O czym prezydent Krakowa Jacek Majchrowski miałby debatować z szefem MSWiA? - MSWiA jest, powinno być, z mocy prawa, partnerem rządowym dla samorządów.
- Zestawienie propozycji debat, którą wysunęliście do rządu wygląda bardzo interesująco - prof. Stanisław Gomułka i prof. Krzysztof Rybiński kontra Jacek Rostowski i Michał Boni; temat: Prawdziwy stan finansów publicznych Polski; Anna Kalata kontra Jolanta Fedak; temat: Sprawy społeczne i rynek pracy; Marek Goliszewski i prof. Krzysztof Rybiński kontra Waldemar Pawlak i Adam Szejnfeld, temat: Gospodarka – jej innowacyjność i wolność; Prof. Marian Filar i prof. Jerzy Makarczyk kontra Krzysztof Kwiatkowski i Michał Boni; temat: Jakość stanowienia prawa w Polsce; Rafał Dutkiewicz i Jacek Majchrowski kontra Donald Tusk i Jerzy Miller; temat: Polska w budowie, czyja to zasługa? - ale czy naprawdę wierzy pan, że dojdzie do tych wyborczych pojedynków? - Debaty i składy, które proponujemy są gwarancją, że byłyby to rozmowy merytoryczne i bardzo interesujące dla społeczeństwa. To nie jest propozycja show, ale rzeczywistego i krytycznego dialogu.
- Zaprosił pan premiera Tuska na debatę pt. "Polska w budowie - czyja to zasługa?" Wie pan czyja to wina, że mamy rozkopaną Polskę? - Awans cywilizacyjny Polski jest największą zasługą polskiej samorządności. Zmiany, które obserwujemy wokół nas są przede wszystkim wynikiem działań samorządów. Jednak pragnę podkreślić, że nigdy nie mówiłem i nie mówię, że buduje się u nas tylko za pieniądze miejskie. Inwestycje z którymi mamy do czynienia we Wrocławiu są inwestycjami komunalnymi, regionalnymi i rządowymi. Ciekawym przykładem jest obwodnica Wrocławia - inwestycja rządowa. Cieszę się ogromnie, że ona powstała i dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Trzeba jednak skonstatować, że obwodnicę tę otwieramy 17 lat po tym jak ją wymyślono i 21 lat po tym jak zaczęła się wolna Polska. Infrastrukturalnie - mówię o kraju - wciąż nie nabraliśmy rozpędu i kluczowych inwestycji jest za mało. Podział kompetencji stoi też niekiedy na głowie. Uważam, że "Orliki" są super projektem, ale sytuacja w której rząd buduje "Orliki" za dwa miliony złotych, a samorządy stadiony za osiemset milionów złotych jest odwróceniem poprawnego myślenia. Stadiony powinien budować rząd, a budową boisk powinny zająć się gminy. Czyż nie tak podpowiada rozsądek? Skoro jest jednak inaczej, to niechże samorządy będą dopuszczone do dialogu o Polsce.
- Wrocławski stadion będzie gotowy do oddania na walkę Adamka z Kliczką? - Tak. Odbiór budowlany zostanie dokonany w przyszłym tygodniu, a następnie przygotujemy się do tej dużej imprezy i 10 września walka się odbędzie.
- I pewnie pan zasiądzie w pierwszym rzędzie obserwując krwawe widowisko. - Lubię oglądać boks. Być może mecze oglądane w telewizji są mniej "naturalistyczne" niż na żywo. 10 września będę gospodarzem tej sportowej imprezy o światowym znaczeniu i oczywiście będę na gali. Zresztą Kliczko i Adamek oprócz tego że są bokserami wielkiego formatu, są również interesującymi ludźmi.
- Stadion będzie dotowany przez miasto, czy zarobi na siebie? - W sensie bieżącym stadion będzie zarabiał na siebie. Koszty utrzymania i obsługa odsetek związanych z kredytem jest po stronie stadionu. Raty kapitałowe gotowe jest pokryć miasto. Mówiąc inaczej miasto buduje stadion, a on sam będzie już się utrzymywał.
- Unii Prezydentów "Obywatele do Senatu" udało się zarejestrować wszystkich kandydatów? - Znakomitą większość. Czterdziestu kilku na czterdziestu dziewięciu kandydatów. Faktem jest, że pierwszy raz po 1989 r. politycy - wszystkich formacji - mieli problemy z zebraniem podpisów. Polacy coraz bardziej nie lubią polityki, bo została im ona zohydzona przez partyjnych działaczy.
- Czy "Obywatele do Senatu" znają remedium na to zohydzenie? - Pochodzimy ze świata konkretów. Chcemy pokazać kandydatów, których popieramy, a bez których np. Wrocław nie byłby taki jaki jest. Stawiamy na ludzi sukcesu, którzy sprawdzili się na niwie samorządowej. To nie są ludzie wzięci z kapelusza, ani z partyjnej nominacji. To ludzie za którymi stoją realne dokonania i zasługi. Umiejętności wynikają z doświadczeń. Polsce zaś potrzebni są profesjonaliści.
- Kampanię będziecie współfinansować z budżetu miast, którymi zarządzacie? - Boże broń! To zakazane. Zgromadzenie pieniędzy jest po stronie kandydatów. Nigdy w życiu na sprawy związane z uprawianiem polityki nie wydawałem pieniędzy miejskich. Byłoby miło gdyby ten standard objął całą polską politykę.
- Wprowadzenie ilu kandydatów do Senatu nazwie sukcesem? - Sukcesem dla każdego z kandydatów będzie wejście do Senatu. Klub tworzy siedmiu senatorów, a inicjatywę ustawodawczą wnosi 10. Jeśli będziemy dysponować jednym z tych "elementów", to będę bardzo szczęśliwy.
- Dlaczego Senat, a nie Sejm? Partia rządząca chce likwidacji Senatu, co może wkrótce nastąpić. - I to jest odpowiedź na pańskie pytanie. Nie chcemy likwidacji Senatu, ale przekształcenia go w izbę samorządową. System dwuizbowy jest dobrym systemem, bo Senat jest instytucją kontrolną względem Sejmu. Problem w tym, że ta instytucja kontrolna nie powinna być partyjnym klonem Sejmu. Albo Senat będzie inaczej wymyślony, albo sposób jego powołania powinien być inny. O tych sprawach rozmawiamy ze społeczeństwem. W Senacie powinni znaleźć się przedstawiciele nie tylko z rekomendacji partyjnych. Unia Prezydentów "Obywatele do Senatu" chce rozpocząć proces odpartyjnienia Senatu.
- Czym ma się różnić izba samorządowa od Senatu w obecnym kształcie? - Państwo polskie składa się z różnych instytucji. Dwie najwyraźniej zauważalne, to: instytucje samorządowe i instrukcje rządowe. W procesie pisania prawa w Polsce uczestniczą instytucje rządowe, a samorządy przez które przepływa 1/3 pieniądza publicznego, które załatwiają około 90 proc. spraw wszystkich obywateli i które inwestują ponad 20 proc. swoich pieniędzy w rozwój, nie mają żadnego wpływu na sposób kształtowania prawa, także tego, które dotyczy ich funkcjonowania. A przecież powinny mieć. Stąd nasz postulat Izby Samorządowej.
- Jakie inicjatywy ustawodawcze "Obywatele do Senatu" zgłoszą w pierwszej kolejności? - Jest bardzo dużo do zrobienia. Chcemy likwidacji lub zmiany przepisów krępujących rozwój tak samorządów, jak i gospodarki. Musimy ograniczyć biurokrację i zlikwidować wewnętrzne sprzeczności i absurdy ustaw. Bardzo interesuje nas prawdziwe upowszechnienie szerokopasmowego Internetu. Dostęp do niego to jeden z kluczy cywilizacyjnego skoku. W tym kontekście interesuje nas też wprowadzenie głosowania przez sieć. Potrzebujemy wielkiej reformy funkcjonowania państwa, na miarę reform Balcerowicza. Mamy potencjał i mamy społeczeństwo, które zasługuje na grę w pierwszej lidze Europy i świata.
- Dlaczego nie powie pan wprost, że przymierza się do zakłożenia partii politycznej? - Ponieważ nie mam takich planów. Chcę, żeby najpierw społeczeństwo nas "przetestowało" i zobaczymy co będzie później. Póki co jako prezydenci miast przeszliśmy pozytywne testy. Jeśli dostaniemy równie pozytywne noty w Senacie, to poszerzymy nasz ruch społeczny, ale nie będzie on partią.
- PO na początku też nie była partią. - Nie wydusi pan ze mnie żadnych deklaracji, bo nie wiem, czy "Obywatele do Senatu" zyskają powszechną akceptację. Jeśli zyskają, to wtedy będziemy się zastanawiać co dalej.
- A wyduszę od pana jak zmniejszyć bezrobocie, obniżyć deficyt budżetowy, zreformować służbę zdrowia, wprowadzić zmiany podatkowe, zapewnić bezpieczeństwo w kraju? - Nie usłyszy pan ode mnie błyskotliwych recept we wszystkich tematach, bo nie jestem człowiekiem który będzie się wypowiadał we wszystkich kwestiach nawet w tych, na których się nie zna. Między innymi to różni mnie od "warszawskich" polityków. Wiele spraw jednak znam i rozumiem znacznie lepiej od ministerialnych graczy. O bezrobociu, gospodarce i finansach możemy dyskutować natychmiast – tu wprost można zastosować recepty, które uczyniły Wrocław jednym z najszybciej rozwijających się miast.
- Myślałem, że jako osoba aspirująca do miana przyszłego prezydenta Polski musi pan wiedzieć co najmniej - coś o wszystkim i wszystko o czymś. - Nigdy nie deklarowałem takich zamiarów, media czyniły to za mnie.
- I zawiódł pan Aleksandra Kwaśniewskiego, który typował pana jako przyszłego prezydenta. Były prezydent poprze "Obywateli do Senatu"? - To zależy od Aleksandra Kwaśniewskiego
- Wracając do pańskich pomysłów na Polskę… - Irytują mnie politycy, którzy udają , że się znają na wielu ważnych obszarach, a mają o nich zerowe pojęcie, politycy którzy wygłaszają puste slogany. W Unii Prezydentów "Obywatele do Senatu" są osoby, które znające się na służbie zdrowia, finansach publicznych, edukacji, w tym akademickiej, i one mogłyby zabrać głos w tych temacie. Ja umiem skutecznie zarządzać, co udowodniłem we Wrocławiu. Wiem jak stymulować rozwój gospodarczy. We Wrocławiu nam się doskonale udało. Po wejściu do UE w naszej aglomeracji powstało 150 tys. nowych miejsc pracy. Wiem jak walczyć z bezrobociem. Kiedy zaczynałem pracę jako prezydent miasta bezrobocie wynosiło 13 proc. w mieście, później zjechało do 3,5 proc. a obecnie wynosi 5 proc. Inwestycje, innowacyjność, infrastruktura, społeczeństwo obywatelskie to moja domena. Proszę też pamiętać, Wrocław będzie w 2016 roku Europejska Stolica Kultury. Nie zapominajmy, ze wśród brandów publicznych najwyżej cenionymi przez Polaków są Kraków i Wrocław.
- Tego samego chce PO, więc dlaczego wyborca ma głosować na pańską niesprawdzoną na skalę krajową inicjatywę? - Skoro PO nie zrobiła tego przez ostatnie cztery lata, to nie sądzę, żeby była bardziej przekonująca od nas. Jak na boisku grają w pierwszej połowie zawodnicy, którzy się nie sprawdzają, to w drugiej trener powinien ich zmienić. Nieprawda?
"PiS nie jest rozwiązaniem. Na tym polega dramat Polski"
Jacek Nizinkiewicz: Jest pan za podniesieniem podatków dla najbogatszych? Rafał Dutkiewicz: Nie, generalnie jestem za uproszczeniem podatków i ich obniżeniem. Podatki - co do zasady - powinny być niskie, dobrze egzekwowane i raczej pozbawione rozbudowanych systemów ulg. Jestem też przeciwnikiem podatku progresywnego. Bywają jednak okresy, gdy można poczynić odstępstwa od tych reguł. Margaret Thatcher, która mimo że była konserwatystką o liberalnych poglądach gospodarczych, w obliczu kryzysu podniosła podatki. W sytuacji kryzysowej dopuszczam podniesienie podatków. Nie mam danych makroekonomicznych dotyczących Polski, które są agregowane na poziomie ministerstwa finansów i nie wiem, czy ten moment kryzysu już nadchodzi, nadejdzie wkrótce, czy też nas ominie. Mam nadzieję, że rząd to wie i nas nie oszukuje. Dokonywałbym cięć w budżecie, ale nie po stronie inwestycyjnej tylko po stronie rozdawnictwa pieniędzy.
- A jest pan za podniesieniem podatku dochodowego, oraz podniesieniem VAT-u i akcyzy oraz za likwidacją ulg prorodzinnych i ulg na internet? - Nie podobają mi się systemy ulg. Polski system jest zbyt skomplikowany. Dążyłbym do maksymalnych uproszczeń w tej dziedzinie. Dziś jednak nie likwidowałbym tych ulg. Dyskusje na temat pieniędzy publicznych trzeba prowadzić w oparciu o równoważenie budżetu. Po to ściąga się podatki, żeby mieć zrównoważony budżet. Jeśli symptomy kryzysu na świecie nie ustąpią, to być może będzie trzeba w Polsce podnieść podatki równocześnie obniżając wydatki, ale nie w obszarze inwestycyjnym.
- Jest pan zadowolony z pracy ministra finansów Jacka Rostowskiego? - Jestem bardzo niezadowolony z pracy ministra finansów, który powinien w pierwszym roku swojego funkcjonowania dokonać wielu ważnych reform.
- Proszę o przykłady? - Likwidacja KRUS. Nie dokonano deregulacji. Mamy za dużo państwa w państwie. Dlaczego nie ma debaty nad unifikacją urzędów skarbowych i ZUS-ów? Również obronność naszego państwa, sprawność naszych instytucji jest na bardzo niskim poziomie, co pokazał chociażby Smoleńsk. Z osobistych powodów cenię ministra Cezarego Grabarczyka, ale kiedy patrzę na zaniedbania na kolei, to widzę, że kolej jest instytucją umierającą.
- Minister Grabarczyk stracił swoją szansę na reformę kolei? - Zdecydowanie tak. Kolej to prawdziwy i wielki dramat. Polacy są naprawdę wielce cierpliwi nie ogłaszając buntu wobec degrengolady krajowego kolejowego transportu osobowego. Również budowa dróg w ostatnim roku działalności rządu jest źle zorganizowana. Budujemy połączenia tranzytowe o znaczeniu ponad krajowym, a nie budujemy sieciowych połączeń pomiędzy nimi (czyli pomiędzy polskimi centrami rozwoju - vide Poznań-Wrocław). Źle zorganizowane remonty sparaliżowały część kraju, a ciężarówki przegoniono na drogi lokalne, które już są w opłakanym stanie. Po wybudowaniu dróg szybkiego ruchu, autostrad i dwupasmówek oraz dróg expressowych, będzie trzeba kłaść nowe szosy i drogi lokalne. Rząd Tuska nie zawsze dobrze sobie radzi z "Polską w budowie". Mówię o koncepcjach i organizacji (a właściwie jej braku).
- A obwodnice miast powinny być bezpłatne? - Oczywiście. Nigdzie na świecie w państwach, w których są płatne autostrady nie widziałem płatnych obwodnic. To wbrew logice.
- W dalszym ciągu uważa pan, że Platforma po wygranych wyborach parlamentarnych zacznie dołować w sondażach i powoli schodzić z politycznej sceny? - Powiedziałbym, że PO wymaga wzmocnienia. Wewnętrznego albo zewnętrznego. Rok 2012 może być dla Polski bardzo trudny, dlatego że europejski (światowy) kryzys może zapukać do naszych drzwi. Obecny rząd nas do tego nie przygotował, albo przygotował w zbyt małym zakresie . Nie życzę Polsce kryzysu, kryzys może nas jednak dosięgnąć. My tymczasem (Polska - red.) nie "nakręciliśmy" odpowiednio rozwoju gospodarki błędnie przycinając inwestycje na poziomie rządowym, ani też nie przeprowadziliśmy odpowiednich reform.
- Czy rząd dobrze wykorzystuje prezydencję Polski? - Prezydencja to raczej dekoracyjna instytucja. Rząd PO nie znalazł żadnego innowacyjnego pomysłu na przeprowadzenie naszej prezydencji. Jak dotąd nie wykorzystaliśmy też swojej szansy i potencjału, jeśli chodzi o politykę wschodnią. Jednakże czas na ocenę polskiej prezydencji przyjdzie w grudniu.
- Powiedział pan, że lubi się boksować. Wciąż boksuje się pan z Grzegorzem Schetyną? - Widzieliśmy się ostatnio na oględzinach stadionu. Było to czysto kurtuazyjne spotkanie. Zresztą bardzo krótkie.
- Chodzą słuchy, że panowie znaleźli porozumienie i wspólnie "po cichu" budują nową frakcję w parlamencie. Pan w Senacie, a marszałek Schetyna w Sejmie. - Nie mamy żadnego wspólnego projektu. Ucinam wszelkie spekulacje.
- Ale wciąż chce pan wymieść obecną klasę polityczną? - Jeśli wszyscy jesteśmy z niej niezadowoleni, to należy ją zmienić. Zmienić, albo przynajmniej zmieniać.
- PO dokona obiecanych reform po wyborach? - Powinna, ale tego nie zrobi. PO wielokrotnie obiecywała gruszki na wierzbie i nie spełniła swych obietnic. Chciałbym troszkę "rozmagnesować" dwubiegunową scenę polityczną, bo wiem że PiS też nie jest rozwiązaniem dla kraju. Na tym polega dramat Polski. Z jednej strony mamy partię nowoczesną, która niewiele robi, ale ideowo jest mi bliska, to jest PO. Z drugiej strony mamy PiS, który jest partią archaiczną i antyeuropejską.
- Dla pana sprawa wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej jest już zamknięta? - Sprawa tragedii smoleńskiej pokazuje, że nasze państwo jest nieudolne. Lot do Smoleńska powinien zostać zawrócony, kiedy dowiedziano się o fatalnych warunkach pogodowych.
- Kto powinien był go zawrócić? - Nie chcę obwiniać osób, które nie mogą się już bronić.
- Zaniepokoiły mnie słowa Jacka Majchrowskiego, z którego wypowiedzi wynika, że in vitro, czy związki partnerskie nie są istotnymi tematami w debacie publicznej. - To są bardzo istotne tematy, ale one nie mogę zdominować debaty publicznej. Jestem przeciwko "wrzutkom" partyjnym po to, żeby w mediach przykryć kilkoma chodliwymi tematami sprawy ważne. "Obywatele do Senatu" nie muszą mieć jednolitego zdania w każdej kwestii o charakterze ideologicznym. Te tematy są tematami, w których każdy powinien opowiedzieć się zgodnie z własnym sumieniem, a nie kluczem politycznym. Wiele spraw można też pozostawić roztropności Polaków.
- Różnice poglądów nie są między wami zbyt duże? Co łączy prawicowca Dutkiewicza z lewicowcem Majchrowskim? - Różnice nas stymulują, a nie dzielą. Przy budowaniu mostów, w czasie dyskusji o sposobie tworzenia prawa, czy kiedy "generuje się" miejsca pracy światopogląd nie ma aż tak wielkiego znaczenia.
- Ostatnio spotkaliśmy się w trakcie kampanii samorządowej. Teraz rozmawiamy na kilka tygodni przed wyborami parlamentarnymi, a następną okazją do rozmowy z panem będzie pański start w wyborach na prezydenta Polski? - Pan znowu swoje (śmiech). Serdecznie pana zapraszam na rozmowę. Zawsze mi się z panem przyjemnie i interesująco rozmawia. - Zatem do zobaczenia i dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz
Komedia dell’arte Przełom sierpnia i września jest w Polsce czasem uroczystych obchodów - bo 31 sierpnia przypada rocznica sierpniowych strajków, które w 1980 roku doprowadziły do powstania Solidarności, a dzień później, 1 września - rocznica wybuchu II wojny światowej. Tym razem jednak obydwie rocznice znalazły się w cieniu innego wydarzenia, w postaci zakończenia rejestracji list przez komitety wyborcze, które w tym celu musiały zebrać po 5000 podpisów, co najmniej w 21 okręgach wyborczych. Wtedy w pozostałych okręgach mogły już rejestrować swoje listy bez podpisów. Nie wszystkim się to udało; Państwowa Komisja Wyborcza zarejestrowała listy wystawione przez Platformę Obywatelską, Prawo i Sprawiedliwość, Sojusz Lewicy Demokratycznej, Polskie Stronnictwo Ludowe, Polska Jest Najważniejsza, Ruch Poparcia Palikota i Polską Partię Pracy. PKW odmówiła rejestracji Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikke oraz Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka. Osobliwy precedens wystąpił w przypadku Komitetu Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu, który złożył na PKW skargę do Sądu Najwyższego. Sąd Najwyższy skargę uwzględnił i w rezultacie komitetowi temu PKW przedłużyła termin rejestracji do 7 września. Zarejestrowali się również Obywatele Do Senatu - komitet skupiający m.in. znanych prezydentów miast. Już z tego widać, że scena polityczna jest w Polsce raczej dobrze uszczelniona i prawdopodobieństwo pojawienia się na niej jakiegoś nowego podmiotu jest bardzo niewielkie. Rzutuje to oczywiście na kampanię wyborczą, przypominającą coraz bardziej komedię dell’arte, którą znudzeni są nawet sami aktorzy, nie mówiąc już o publiczności. Ponieważ, jak wiadomo, zakres samodzielności naszych Umiłowanych Przywódców gwałtownie się kurczy, do niedawna toczyła się debata o debatach; kto z kim ma debatować, no i przede wszystkim - gdzie. Prawo i Sprawiedliwość zachowało się nietypowo, bo wprawdzie pragnie odbyć debaty na wszystkie możliwe tematy interesujące Polaków - ale tylko w swojej siedzibie, która została do tego celu specjalnie przygotowana. Inne komitety wyborcze ze względów prestiżowych nie mogą się oczywiście na to zgodzić, więc zgrzytając zębami z irytacji, nie tylko zarzucają PiS-owi niesportowe zachowanie, ale również - przekroczenie granic wstydliwości poprzez umieszczenie na swoich listach wyborczych prokuratorów w stanie spoczynku oraz Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA oraz sławnego agenta Tomka, który rozkochał w sobie a potem wystawił na prowokację posłankę Platformy Obywatelskiej Beatę Sawicką. Upust swej irytacji dał zwłaszcza poseł Ryszard Kalisz, któremu nie udało się zdobyć wystarczającego poparcia dla wniosku SLD o postawienie przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry w związku z samobójczą śmiercią Barbary Blidy. A poparcia zabrakło bo Platforma Obywatelska podjęła decyzję, że wniosek o Trybunał Stanu może być rozpatrywany dopiero po wyborach. Na podobnie pragmatycznym stanowisku stanęło Polskie Stronnictwo Ludowe, dbające o swoją, już legendarną, stuprocentową zdolność koalicyjną, zaś wicepremier Pawlak uściślił je dodatkowo uwagą, że o ile prokuratora generalnego, czyli Zbigniewa Ziobrę można by ewentualnie przed Trybunałem Stanu postawić, o tyle ciąganie tam byłego premiera byłoby już grubą przesadą, przekraczającą granice przyzwoitości. Niezależnie od nieprzejednanego jak dotąd stanowiska PiS, które w ogóle coraz bardziej skłania się ku poglądowi, że lepiej debatować z obywatelami, niż przekrzykiwać się w telewizji pod dyrekcją pani red. Kolendy-Zaleskiej, czy jakiejś innej gwiazdy siedmiu wieczorów - debaty jednak będą się odbywały, dzięki czemu będzie u nas tak samo, jak w Ameryce i Europie, gdzie, jak wiadomo, debatują i debatują. Omówione mają być wszystkie sprawy krajowe, a zwłaszcza te, które najbardziej interesują Polaków, jak np. - ochrona zdrowia. „Minister co przetrzymał dwieście mów w Genewie, ugryzł w nogę sąsiada i sam o tym nie wie” - powiada poeta, więc ciekawe, czym to się skończy. Na szczęście wszyscy uczestnicy w pewnością będą starali się przestrzegać higieny psychicznej, więc jeśli nawet podczas tych debat pojawi się mnóstwo zbawiennych pomysłów, to następnego dnia, a już na pewno - najdalej po wyborach, wszyscy starannie o nich zapomną. Nastąpi bowiem bolesny powrót do rzeczywistości, to znaczy - do mozolnego tłumaczenia własnymi słowami dyrektyw Komisji Europejskiej. Tymczasem trochę więcej kryzysu i zaraz się wyjaśniło, na czym ma polegać wspólna Europa. Nasza Złota Pani Aniela coraz wyraźniej daje do zrozumienia, że jeśli Niemcy mają uczestniczyć w tak zwanym ratowaniu krajów strefy euro, które popadły w finansowe tarapaty, to muszą mieć wpływ na ich politykę, zwłaszcza gospodarczą. Ciekawe o ile tańsze z punktu widzenia Niemiec było finansowanie dotychczasowej zabawy w jedność europejską i obecne ratowanie - od wydatków wojennych, poniesionych przez nie w latach 40-tych ubiegłego wieku, kiedy to, jak pamiętamy, wybitnemu przywódcy socjalistycznemu Adolfowi Hitlerowi też udało się Europę zjednoczyć, co prawda niezupełnie no i na bardzo krótko. Jestem pewien, że pokojowe metody są znacznie tańsze, a poza tym - bardziej humanitarne, co też nie jest bez znaczenia. Oczywiście nie wszędzie się to udaje i na przykład w przypadku Libii strzelaniny i bombardowań nie udało się uniknąć, ale jak to mówią - wszystko dobre, co się dobrze kończy. Właśnie w Paryżu odbyła się konferencja poświęcona odbudowie Libii, to znaczy - ustaleniu, kto i w jakiej części będzie teraz eksploatował bogactwa tego kraju, a kto będzie musiał zapłacić frycowe w ramach walki „o wolność naszą i waszą”. Polska zaoferowała pomoc wartości miliona złotych polegającą przede wszystkim na szkoleniu wojska i policji, a także - edukowaniu Libijczyków do demokracji. Pierwsi adepci mają przybyć już we wrześniu i na pewno będą zachwyceni telewizyjnymi debatami, zwłaszcza, jeśli nie wiele będą z nich rozumieć. Dzięki temu również i my zyskamy świadomość sukcesu z braku lepszych, a w każdym razie - bardziej konkretnych dowodów. A swoją drogą ten cały Kaddafi to bardzo niegrzeczny chłopczyk. Okazało się, że razem z synami gwałcił kobiety ze swojej przybocznej ochrony, a ponadto - co przechodzi ludzkie pojęcie - podobno wymyślił sobie adoptowaną córkę, która rzekomo miała zginąć podczas nalotu. Czuję, że już wkrótce pojawią się następne rewelacje, bo fama crescit eundo, co się wykłada, że wieści rosną po drodze, a poza tym - jak oskarżać, to oskarżać! Wybory - wyborami, podobnie jak wielka polityka, a tymczasem przy okazji wspomnianych rocznic można zauważyć, jak coraz bardziej utrwala się w Polsce rodzaj ceremonialnego apartheidu. Na przykład 31 sierpnia wytworzyła się już nowa świecka tradycja, że najpierw pod pomnik poległych stoczniowców w Gdańsku przychodzi były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa i - wymownie milczy. Potem następują uroczystości oficjalne z udziałem prezydenta, premiera i marszałka Borusewicza, którzy tym razem w charakterze naturszczyka dobrali sobie pana Józefa Przybylskiego, który tego dnia 1980 roku akurat był w sali BHP i nawet podpisał porozumienie. Potem byli związkowcy z Solidarności z przewodniczącym Piotrem Dudą na czele, ale jego przemówienie inni uczestnicy przerywali okrzykami „precz z PO!” i podobnymi. Wczesnym rankiem 1 września premier Donald Tusk na Westerplatte odgrażał się, że nie oddamy ani guzika, a kilka godzin później, w historycznej sali BHP Stoczni Gdańskiej prezes Jarosław Kaczyński spotkał się ze związkowcami, opowiedział po stronie wykluczonych, a potem pojechał również i na Westerplatte. Kiedy tak pod gdańskimi pomnikami, niekiedy w atmosferze przepychanek, składane były kwiaty, w Jedwabnem nieznani sprawcy namalowali na tamtejszym pomniku zieloną farbą napis, że „nie przepraszają” za Jedwabne i że „byli łatwopalni”. Czyn nieznanych sprawców spotkał się z powszechnym potępieniem, zaś policja obiecuje, że nieznanych sprawców schwyta żeby zostali przykładnie ukarani. Czy ich schwyta, to zobaczymy, natomiast jest bardzo prawdopodobne, że ten incydent może przyczynić się do zaostrzenia kursu wobec podejrzanych o ksenofobię i antysemityzm. Najwyższy czas, bo pewnie zaraz po wyborach utworzony przez Izrael zespół HEART przystąpi do decydującej fazy „odzyskiwania mienia żydowskiego” i żadne hałasy nie będą nikomu potrzebne. Z tego punktu widzenia nieznani sprawcy dokonali swojego czynu w samą porę, jakby na zamówienie, chociaż, ma się rozumieć, o żadnym zamówieniu mowy być nie może. SM
Paradoks Żółtka Rozwijając twórczo myśl kol. Stanisława Żółtka doszedłem do bardzo prostych przecież wniosków, – do których dawniej doszedłbym w ułamku sekundy. Chyba się starzeję... Otóż wyobraźmy sobie, że uzyskujemy prawo startu w każdym Okręgu – i uzyskujemy wszędzie 6%. Próg przekroczony, – ale w żadnym okręgu nie uzyskujemy żadnego mandatu. Jest to uproszczenie: w zależności od rozkładu głosów między inne partie można nie uzyskać mandatu mając 9% - a można mając i 5% - ale przyjmijmy tak dla uproszczenia. A teraz przyjmijmy, że zarejestrują nas tylko w połowie Okręgów – a nasi wyborcy wykażą niesłychane zdyscyplinowanie i ofiarność: wezmą kartki do głosowania w sąsiednich okręgach i na nas zagłosują. Uzyskamy w tych okręgach 11%... co oznacza, że we wszystkich uzyskamy mandaty – a w większości nawet dwa! Niezarejestrowanie mogłoby, więc wyjść nam na korzyść! I to, jaką! Przyczyną jest, oczywiście, to, że system wyborczy – wbrew Konstytucji – NIE jest proporcjonalny. Przypominam, że w wyniku naszej skargi Sąd Najwyższy 20 lat temu stwierdził, że „Wedle zasad logiki system wyborczy jest sprzeczny z Konstytucją, – ale biorąc pod uwagę zwyczaje europejskie należy uznać, że nie jest z nią sprzeczny”. Za Stalina mieliśmy biologię socjalistyczną, psychologię socjalistyczną i ekonomię socjalistyczną. Obecnie króluje logika europejska. Która czymś musi się przecież różnić od klasycznej.PS. Zanim Państwo będziecie się jednak przerejestrowywać, by w dniu wyborów odwiedzić rodzinę w sąsiednim okręgu, przy okazji zagłosować, i jeszcze pociągnąć za sobą tę rodzinę – poczekajcie proszę. Prawdopodobnie jednak wywalczymy prawo startu we wszystkich okręgach. JKM
Ile nas? Raz? Podobno – takie mam wyciągi z przeglądów mediów – wszyscy się troszczą, „komu Korwin-Mikke przekaże swoje poparcie” - jak gdyby nasi wyborcy byli bezwolnym tłumem ludzi, którym można coś kazać. A przecież akurat nasi wyborcy są najbardziej niezależnymi i najinteligentniejszymi w Polsce! Po drugie: KNP zarejestrował już 20 Okręgów, niedługo rejestruje następne, i najprawdopodobniej, bo w PKW siedzą ludzie rozsądni, uzyska prawo startu we wszystkich 41. Tak czy owak: startuje w wyborach i niczego nie ma zamiaru przekazywać – chyba, że będzie taka potrzeba. A po trzecie: skoro sondaże reżymowych biur manipulacji opinią publiczną wskazywały, że na Nową Prawicę chce głosować 1%-2% obywateli – to, o co cały ten zgiełk? Czemu jedni twierdzą, że poprzemy PO, inni, ze PiS, jeszcze inni, że Ruch p. Palikota? Tajemnica wyjaśnia się po rzucie okiem na pierwszą stronę tygodnika „NIE”. Okazuje się, że nawet wśród czytelników tego lewicującego, programowo antyreligijnego, tygodnika Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego ma 8,4% poparcia. To ile – pytamy sondażownie - mamy poparcia wśród czytelników „Rzeczypospolitej”, „Gazety Wyborczej”, „Nowego Dziennika”, „WPROST” - a zwłaszcza wśród czytających „WPROST przeciwnie”? Hmmmm... Być może 90% wyborców ogląda tylko telewizję – i nie czyta NIC? JKM
Piłka w grze - a może ktoś się wycofuje? Nowa Prawica odniosła ogromny tryumf: nieustannie mówi o nas TVN. Mówi, w tonie tryumfalnym:, że się nie zarejestrowaliśmy. W Polsce trzeba ponieść klęskę, by o człowieku mówiono... Ale TW „Stokrotka” i Jej kumple cieszą się za wcześnie: będziemy zarejestrowani, w co najmniej 22 Okręgach, – więc nie wiadomo, jak PKW będzie to interpretować. A ponadto: nawet w przypadku negatywnej opinii właściwych organów będziemy przecież brali udział w wyborach – na ponad połowie Polski. I na pewno osiągniemy przyzwoity rezultat. Zwłaszcza po tak dobrej reklamie. Ale co najważniejsze:, jeśli Nowa Prawica nie będzie rządzić, to najdalej za rok to wszystko się posypie. To znaczy: zacznie bankrutować. A wtedy TVN się przekona, co to znaczy prawdziwy kryzys,. A nie to coś, o czym w tej chwili gęgają dziennikarze – zachwyceni, że jest, o czym pisać. I nikomu nie będzie do śmiechu. Ja to napisałem, zostało to wydrukowane - a ja teraz sobie myślę: a może się mylę? A może ITI świetnie to wie? Przecież właśnie sprzedaje TVN!! Zgarną forsę - i wyjadą sobie hen, na Bermudy... JKM
ŻADNYCH DEBAT, CZYLI O „DZIENNIKARSKOŚCI” Jarosław Kaczyński musiałby mieć wyjątkowo krótką pamięć, gdyby wyraził zgodę na propozycję zorganizowania debaty przez Igora Janke według scenariusza napisanego przez Wojciecha Sadurskiego. Prezes PiS miał już okazję poznać, jak kończą się rozmowy moderowane przez ten tandem, gdy w kwietniu br. zgodził się na prezentację „Raportu o stanie Rzeczpospolitej”. Zaproponowana wówczas przez Igora Janke formuła rozmowy z góry wykluczyła poważne traktowanie ponad stustronicowego dokumentu, a nazwanie go na forum S24 „manifestem politycznym” skutecznie zwekslowało wagę raportu do miary wyznaczonej nomenklaturą „Gazety Wyborczej”. Pisałem o tym w obszernie w tekście JAK "SYPNĄĆ" RAPORT. Przypomnę jedynie, że cała dyskusja nad niezwykle ważnym dokumentem PiS-u została sprowadzona na marginalną kwestię „śląskości” i rzekomego nacjonalizmu partii opozycyjnej, wykorzystaną następnie do rozpętania kabotyńskiej histerii w rządowych mediach.
Kierunek propagandowej rozgrywki został wytyczony już w momencie dyskusji na Salon24live i wynikał wprost z pytania zadanego przez Wojciecha Sadurskiego: „czy można odmawiać patriotycznej postawy politycznym oponentom, czy można łączyć patriotyzm narodowy z regionalnym? Do tej samej narracji powrócił Igor Janke, zadając wkrótce pytanie „czy uważa Pan, że Donald Tusk nie jest patriotą?” Wprawdzie nie ma „złych” pytań, są jednak pytania głupie i w odpowiedzi udzielonej przez Kaczyńskiego taka sugestia pojawiła się wyraźnie: „Pan popada tu w taką dziennikarskość, ale tę, proszę wybaczyć, nie najlepszą, rozmawiamy na wyższym poziomie, mam nadzieję, że już takich pytań nie usłyszę”. PiS i Jarosław Kaczyński nie odnieśli wówczas żadnej korzyści z prezentacji dokumentu na forum Igora Janke. Podstawowe pytanie zawarte w raporcie: Dlaczego III Rzeczpospolita wymaga wielkiej naprawy? – zostało pominięte milczeniem, a na pierwszy plan wysunięto kwestie użyteczne dla propagandowych rozgrywek. Propozycja zorganizowania debaty politycznej wiąże się z podobnym zagrożeniem, ale też wykracza poza obawy o medialne zdewaluowanie przekazu Jarosława Kaczyńskiego. Wbrew twierdzeniu pana Janke, iż gwarantuje on „obu stronom identyczne, wynegocjowane warunki, wysoki poziom merytoryczny debat oraz całkowitą bezstronność, za która odpowiadam własną reputacją” twierdzę, że „dziennikarskość” publicysty „Rzeczpospolitej” gwarantuje nam raczej nudnawy i boleśnie przewidywalny spektakl medialny, z wyraźnym wskazaniem na wygraną polityków Platformy. Stanie się tak, ponieważ Igor Janke nie należy do dziennikarzy zdolnych zadawać trudne pytania ludziom z grupy rządzącej, a jego sposób rozumienia powinności dziennikarskich jest daleki od rzeczywistych potrzeb kampanii wyborczej i oczekiwań wyborców. W bezpośrednim starciu z politykami PO dziennikarz wykazuje raczej postawę kapitulancką i uległą, niż nacechowaną dociekliwością i odwagą. Jego publicystyczne analizy sceny politycznej są równie „poprawne” politycznie, jak miałkie i pozbawione rzeczowych konkluzji, a metoda argumentacji w stylu „panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek” czyni z nich materiał pozbawiony dziennikarskiej wyrazistości. Igorowi Janke nie brakuje jednak odwagi, by dywagować o „narodzie Kaczyńskiego” lub rzucić w twarz prezesowi PiS, że uprawia „marną politykierkę, i to nie najlepszą”. To, co Igor Janke nazywa „bezstronnością” jest, zatem w najlepszym wypadku oznaką powierzchowności ocen i kuglarskiej neutralności, w najgorszym zaś - dziennikarskim koniunkturalizmem, zabójczym dla czytelników i cherlawej demokracji III RP. Chociaż Igor Janke wycofał się z propozycji zorganizowania debaty, inicjatywę przejęła jego redakcja i telewizja Polsat. Obawiam się, że większość zatrudnionych w tych mediach dziennikarzy nie tylko nie wie, czym jest autentyczna bezstronność, ale uczyniła z tego określenia wygodną zbroję, mającą osłonić pospolity serwilizm.
Taki rodzaj „dziennikarskości” odpowiada z pewnością oczekiwaniom polityków PO, którzy z tzw. wiodących mediów uczynili rządową tubę propagandową i oparli swoje rządy na fałszywych „atrybutach wizerunkowych”. Jestem przekonany, że odpowiedzi na pytania, jakich można się spodziewać ze strony prowadzącego, nie sprawią Tuskowi większych problemów, ale też nie przybliżą nas do wiedzy o stanie państwa. Wątpię jednak, by ten styl „bezstronności” okazał się potrzebny politykom partii opozycyjnej, których obowiązkiem jest twarde rozliczenie rządzących z kilkuletniego okresu niszczenia Polski. Dziennikarz, który w trakcie debaty ma przede wszystkim reprezentować interesy społeczeństwa, winien mieć dość odwagi, by uczciwie obnażyć polską rzeczywistość. Igor Janke podobnie jak wielu z jego kolegów z „Rzeczpospolitej” czy Polsatu - nie dają nam takiej gwarancji. Warto również pamiętać, że jeden z podstawowych problemów dotyczących debaty Tusk-Kaczyński wiąże się z istnieniem nieprzekraczalnej differentia specifica, dostrzegalnej dla każdego, kto posiada zdolność samodzielnej oceny rzeczywistości. Obejmuje ona nie tylko różnice intelektualne rozmówców, ale przede wszystkim objawia się w odrębności formacji kulturowej i obyczajowej. Mogliśmy je dostrzec w poszczególnych wypowiedziach i zachowaniach obu polityków na przestrzeni kilkunastu lat oraz w stylu, w jakim sprawowali swoje urzędy. Najmocniej jednak zostały uwypuklone w niedawnej prasowej polemice, gdy Jarosław Kaczyński tekstem „Samochwały droga przez mękę” odpowiedział na artykuł Donalda Tuska z „Gazety Wyborczej”. Był to w istocie genialny i może najważniejszy w ostatnim dwudziestoleciu moment dekonspiracji całej samozwańczej „elity” reprezentowanej dziś przez środowisko Platformy Obywatelskiej. Odpowiedź Kaczyńskiego stanowiła również godny naśladowania wzór, jak należy rozmawiać z kimś pokroju Donalda Tuska i jak traktować przekaz formułowany przez jego środowisko. „Ironia – napisał Kaczyński – jest najlepszą metodą – jak to się teraz mówi – dekonstrukcji napuszonego, autoreklamiarskiego, płytkiego, nielogicznego, niespójnego i często pretensjonalnego dziełka Donalda Tuska. Czegoś takiego nie mogłem potraktować zbyt serio.” Sposób, w jaki polityk opozycji obnażył wówczas prawdziwy wymiar tuskowego elaboratu i kondycję intelektualną autora, odwołując się przy tym do postaci i dzieł literackich, nie stroniąc od faktów i rzeczowych argumentów – stawiał tę polemikę w rzędzie autentycznych pereł publicystyki politycznej. Jarosław Kaczyński i jego sztab wyborczy muszą mieć świadomość, że ewentualna debata prezesa PiS-u z szefem PO powinna odbywać się w okolicznościach, które zagwarantują sposobność wykazania tej elementarnej odrębności. Jest to konieczne dla podkreślenia rzeczywistych, nie tylko politycznych różnic i wynika z prawa wyborców do posiadania rzetelnej wiedzy na temat osób reprezentujących największe formacje polityczne. W moim przekonaniu – debata zorganizowana przez „Rzeczpospolitą” czy Polsat, nie stwarzałaby takiej sposobności, a poprzez przewidywalną formę i miałką treść, już na starcie dawała większe szanse politykowi z grupy rządzącej. Nic, bowiem tak nie uziemia solidnego umysłu i nie przeszkadza prezentacji wizji politycznej, jak uczestnictwo w anemicznych, propagandowych spektaklach. Podtrzymuję wszystkie argumenty przedstawione w tekście NIE ROZMAWIAĆ. Jarosław Kaczyński popełni największy błąd w trakcie kampanii wyborczej, jeśli zdecyduje się na debatę z Donaldem Tuskiem. Będzie to błąd na tyle istotny, że może zaważyć na końcowym wyniku wyborczym. Ludzie, którzy doradzają prezesowi PiS taką debatę lub powstrzymują go przed definitywnym zakończeniem dywagacji na ten temat – pełnią w partii opozycyjnej (w najlepszym wypadku) rolę użytecznych idiotów niezdolnych do racjonalnej analizy sytuacji. Pomysł z powierzeniem organizacji takiej debaty „zewnętrznej firmie producenckiej” stanowi w istocie próbę obejścia moralnych i politycznych przesłanek, które już dawno powinny zdecydować o kategorycznym odrzuceniu propozycji rozmów z Tuskiem. W tym zakresie nie wolno brać pod uwagę sofistycznej gadaniny polityków PO i ich dziennikarskich akolitów, którzy deliberując nad „uchylaniem się” Kaczyńskiego udają, że czteroletni okres aroganckiej propagandy i niszczenia praw opozycji w ogóle nie miał miejsca. Są to „argumenty” z arsenału medialnych terrorystów, próbujących niezbornym jazgotem narzucić swoją wolę opozycji i zmusić ją do zgubnych i haniebny rozmów. Aleksander Ścios
Niepodległość, jako pole dyskusji Czy postawa niepodległościowa jest anachronizmem? Czy takie nastawienie jest reakcją obronną wobec świata, którego się nie pojmuje i tym samym obawia? Być może „niepodległościowość” jest tylko pustym frazesem, generowanym przez tych, którzy posługują się jedynie powierzchownym sztafażem pojęć i apelują do najprostszych emocji? Może żądanie stawiania na niepodległościowość jest jedynie obciachem i starą kurtyną zasłaniającą pustą scenę? Dlaczego zajmuje się akurat postawą niepodległościową? Uważam, bowiem, że termin „nastawienie niepodległościowe” najbardziej uniwersalnie opisuje spoiwo wiążące środowiska od tradycyjnej katolickiej bazy (utożsamianej, niesłusznie, jedynie ze środowiskami Radia Maryja), poprzez republikanów, na sekularnie usposobionych konserwatystach kończąc. Najbardziej zajadły polski spór toczy się pomiędzy zwolennikami populistycznej, mocno zwulgaryzowanej, myśli globalistycznej i modernistycznej, a upraszczaną i często jedynie deklaratywną, postawą tradycyjnie pojmowanej identyfikacji Polaków, jako wyraźnie wyodrębnionej wspólnoty. Bieda z tak definiowanym sporem polega jednak na tym, że łatwo można z tak ogólnej konstatacji wyprowadzać stare kalki w postaci sporu: pomiędzy nowym i starym, opozycji pomiędzy modernizacją i stagnacją, walki między moralistami i libertynami, czy wreszcie ciągnącego się od trzech stuleci sporu między patriotami i kosmopolitami. Jeśli uwzględnimy doświadczenia polskiego społeczeństwa z caratem, narodowym socjalizmem i rusokomunizmem opis zaczyna się gmatwać i uciekać w pozaracjonalne sfery. Zacznę, więc od początku: Czy niepodległościowość jest dziś anachronizmem? Owszem, jeśli uwierzymy w redukcyjny opis, jakim operują dzisiejsze media głównego nurtu w Polsce. Jest to jednak opis niebezpiecznie zideologizowany i pozbawiony uczciwości. Bycie niepodległościowcem nie neguje przecież postawy otwarcia na nową rzeczywistość społeczną i technologiczną. Można być konstruktorem rakiet kosmicznych i jednocześnie szanować własną tożsamość i tradycję swojego narodu. Niepodległościowiec jasno definiuje swoją postawę wobec państwa. Obok tradycyjnie konserwatywnych funkcji państwa, jako „nocnego stróża” i „strażnika wolności” niepodległościowiec wymaga od swego państwa zabezpieczenia wartości i tradycji, na których konstytuuje się pojęcie jego korzeni, historii i wspólnoty. Niepodległościowiec wymaga także klarownego rozliczania się państwa z funkcji „strażnika godności i honoru polskości” na arenie międzynarodowej. Takie rozumienie niepodległościowości nie hamuje tendencji modernizacyjnych, a nawet dodaje im nowej energii. Wspólna idea wyzwala pozaekonomiczną witalność, wspólnota działa lepiej niż globalna wzmocnienia. Czy niepodległościowość jest reakcją obronną tych, którzy nie zdążyli na pociąg? Teraz mamrotają pustą litanię „Bóg, Honor, Ojczyzna”, aby egzorcyzmować świat, którego nie pojmują i w którym czują się coraz bardziej wyobcowani. Czy ktoś jednak uznał, że Polskość jest z definicji zacofana? Czy bycie Polakiem i dbanie o polskie interesy wyklucza uczestnictwo w ekonomicznym i cywilizacyjnym sukcesie? Czy postęp dokonuje się jedynie poprzez proporcjonalną rezygnację z afirmowania własnej tradycji i historii, obyczaju, języka? Czy w końcu Polskość jest dziś balastem i obciachem? Polskość i jej afirmowanie wynika przecież bardziej z radosnego przeżywania wspólnoty, z dojrzałej samoidentyfikacji i z poczucia własnej wartości, które są najlepszymi przesłankami powodzenia i efektywności. Polak nie musi się niczego bać, Polak może być konsekwentny i skuteczny w prezentowaniu wartości swojej wspólnoty. „Polak – niepolak”, ktoś bez korzeni, albo, co gorsza z postsowieckimi korzeniami, to modelowe wcielenie lęków, kompleksów i agresji. „Polak – niepolak” to dopiero istota zagubiona, chwiejna i podatna na najbardziej szalone nowinki. Bycie „Polakiem – niepolakiem” jest postawą krańcowo rezygnacyjną, podległą i w konsekwencji prowadzącą do klęski. Stawianie siebie z definicji w rzędzie tych z drugiego planu jest w istocie smutnym dziedzictwem rusokomunistycznej przemocy mentalnej. Ludzie bez korzeni nigdy nie stworzą dojrzałego społeczeństwa z jego bogatą tkanką obywatelską i enterprenerską. Ludzie mediów z natury alienują się ze swoich środowisk i bardziej są podatni na przelotne mody pseudointelektualnego salonu, stąd też złudne wrażenie, że większość opinii w publicznym dyskursie odrzuca a priori (per fas et nefas) wartość patriotyzmu, szacunku dla tradycji i narodowych symboli. Czy „niepodległościowość” jest pustym frazesem, populistycznych wytrychem ukrywającym pustkę realnego programu funkcjonowania nowoczesnego państwa Polaków? Tu niestety odpowiedź nie może być tak oczywista i jasna jak w poprzednich wypadkach. Istnieje spora kasta ludzi uprawiających politykę, których logika i konsekwencja ogranicza się jedynie do populistycznego głoszenia mocno brzmiących haseł. Zważywszy na dotychczasowe doświadczenia z tymi postaciami można wątpić, czy za fasadą haseł stoi precyzyjny i realny program działań. Narodowy i antynarodowy – dwa populizmy żywiące się własną płycizną. Odpowiedzialny patriotyzm wiedzie tylko i wyłącznie ku tytanicznej pracy nad modernizacją organizacji i gospodarki państwa Polaków. Każde inne polityczne wykorzystanie patriotycznego sztafażu – symboliki i języka – jest jedynie próbą żerowania na naszych emocjach. Jak te rozważania przekładają się na dzisiejszą polską politykę i ewentualne wybory w październiku? Nie odpowiem – ktoś, kto potrafi dokończyć ten luźny ciąg rozważań i znajdzie logiczną jego destylację, jest w stanie samodzielnie ocenić konkretnych kandydatów i podjąć decyzję. Nigdy nie byłem dobrym suflerem, a w tej szczególnej sytuacji bardziej interesuje mnie pole dyskusji niż miałka agitacja, której efekty i tak nie byłyby trwałe. Najwyższy czas, aby dyskusja, zamiast Pijarowskich humbuków, zaczęła opisywać realny kształt Polskiej Niepodległości. Witold Gadowski
Michalkiewicz o Polsce w UE, PO, PiS, żydach i III RP Wydawca tygodnika „Najwyższy Czas” wydawnictwo 3S Media opublikowało kolejny tom wywiadu rzeki jaki przeprowadził redaktor tygodnika Tomasz Sommer z znanym prawicowym publicystą Stanisławem Michalkiewiczem. Michalkiewicz i tym razem nie zawiódł swoich miłośników łamiąc wielokrotnie tabu politycznej poprawności, celnie wskazując związki przyczynowo skutkowe w współczesnej Polityce.
P Stanisław Michalkiewicz w wywiadzie dla Sommera stwierdził, że PO w nieprzyzwoity sposób manifestuje swoje oddania Rosji i postkomunistom. A premier Tusk i prezydent Komorowski to figuranci postkomunistycznych służb specjalnych. Tuska, publicysta oskarżył o zadłużenie Polskę już na ponad 400 miliardów złotych.
PiS Równie krytyczny był Michalkiewicz wobec PIS. Jednak za chwalenie Gierka przez Kaczyńskiego obwinił działaczy PJN [tym samym ignorując skandaliczną treść samej wypowiedzi, oraz to, że Kaczyński jest dorosłym odpowiedzialnym człowiekiem – JB]. Według publicysty Kaczyński bez żadnych korzyści dla Polski realizował politykę USA (politykę wszczynania konfliktu UE z Rosją), za co był zwalczany przez agenturę niemiecką i rosyjską. Celem Jarosława Kaczyńskiego nie była i nie jest władza (możliwość dokonania zmian w Polsce), ale korzyści z bycia w opozycji. PIS nie miał pomysłu na Polskę, i jest partią ludzi niezbyt intelektualnie zaradnych. Według publicysty, PIS tylko gra role obrońcy Polski. W rzeczywistości PIS zawsze popierał politykę UE. Patriotyczna retoryka PIS jest „obliczona na uwiedzenie „patriotycznie nastawionych naiwniaków”. Zdaniem Michalkiewicza Jarosław Kaczyński manipuluje emocjami swoich wyborców, medialnie walczy z PO, nie dla dobra Polski, ale by dorwać się do profitów płynących z obecności na scenie politycznej. Jarosław Kaczyński podzielił Polskę na swoich zwolenników i przeciwników. Taki podział jest wygodny dla rzeczywistych (obcych i antypolskich) władz ziem polskich, bo angażuje siły Polaków w bezsensowne kłótnie, a nie w rozwiązywanie rzeczywistych problemów.
Traktat Lizboński, UE Według Stanisława Michalkiewicza, Traktat Lizboński zlikwidował niepodległość i suwerenność Polski. W swoich rozważaniach o UE publicysta przytoczył czytelnikom całą historie rozbiorów w Polsce, polityki państw zaborczych, upadku Polski. Historie bieżną z sytuacją współczesnej Polski. Zdaniem publicysty w wyniku integracji z UE Polska zrzekła się swojej suwerenności na rzecz UE. Było to w interesie Niemiec i Rosji, bo niepodległość Polski jest sprzeczna z interesami Berlina i Moskwy. UE Michalkiewicz uznał za instrument „niemieckiej hegemoni w Europie”. Końcem UE będzie, zdaniem publicysty, dzień, w którym Berlin uzna, że UE nie służy interesom niemieckim. PO, PIS, SLD i PSL poparły integracje z UE w 2003 roku, a w 2008 Traktat Lizboński (stosunki dyplomatyczne z Wspólnotami Europejskimi nawiązał w 1988 PRL). Współcześnie polski parlament służy tylko do wdrażania szkodliwych dla Polski euro przepisów. UE zyskała na integracji rezerwuar taniej siły roboczej zbieżnej kulturowo. Polska by skorzystać z euro funduszy zadłuża się na niewyobrażalną skalę. Zdaniem publicysty UE wprowadza coraz większa cenzurę, pacyfikując prawicowe wypowiedzi, tworząc aparat terroru z lokalnych sił bezpieczeństwa. Jednym z instrumentów tresury są oskarżenia o homofobie, mające na celu wychowanie Europejczyków tak by nie wpadli na pomysł sprzeciwienia się władzy. Dodatkowo wynarodowieni Europejczycy nie tworzą wspólnoty. Ustrój UE zainspirował po 1968 roku komunizm sowiecki (w swym wywiadzie Michalkiewicz dokładnie opisał przebieg i konsekwencje rewolucji 1968). Publicysta ubolewał na tym że Polska została pozbawiona realnej możliwości secesji z UE. By odzyskać niepodległość Polska musiała by uzyskać zgodę wszystkich państwa UE na secesje (państwa te nie musiałyby dać takiej zgody). Po czym, Polska musiała by uzyskać zgodę Rady Europejskiej i Parlamentu Europejskiego na secesje (ani Rada, ani Parlament nie musiał by dać takiej zgody). Przez dwa lata czekać na uprawomocnienie się zgody by udowodnić, że zachowana została w Polsce demokracja (UE mogłaby uznać, że zmiany polityczne w Polsce i wola Polaków nie są zgodne z tym, co UE uznaje za demokracje). Dodatkowo każdy członek UE musi powstrzymywać się od działań sprzecznych z celami UE, (czyli z pomysłami różnych lewaków). Według Michalkiewicza polska próba secesji zakończyłaby się zajęciem Polski przez armie UE i okupacją.
Smoleńsk Stanisław Michalkiewicz dopuścił możliwość przeprowadzenia zamachu w Smoleńsku. Dostrzegł skandaliczne zaniedbania PO, które miały na celu przeszkodzenie w wizycie Kaczyńskiego. Jako klasyk politycznej niepoprawności uznał niektórym z ofiar, „jako wybitnym szkodnikom, słusznie się” śmierć należała. Według publicysty Rosja nie miała powodów by zabijać Kaczyńskiego. Taki powód miało środowisko WSI (Kaczyński ukrywał wiedzę na temat tego środowiska, akta, które po zamachu przejął Komorowski).
III RP W swym wywiadzie dla Sommera, Michalkiewicz stwierdził, że problemem Polski „jest to, że ci, którzy tutaj rządzą, nie mają na celu dobra tego państwa, tylko zachowują się wobec niego jak okupanci i to w dodatku tacy, którzy nie są pewni trwałości okupacji. Dlatego prowadzą gospodarkę rabunkową, wysługując się państwom ościennym”.
Według publicysty o losie III RP decydują obce siły, Polakami manipulują agenci. Na przykład „obrońcami krzyża” manipulowało środowisko WSI, które chciało wywołać konflikt PIS z episkopatem. Podobnie „przeciwników” organizowało środowisko WSI. Zdaniem Michalkiewicza Niemcy i Rosja chcą by Polska była buforem między nimi. By była zarządzana w ich interesie przez żydów. Dlatego też aspiracje niepodległościowe Polaków przedstawia się, jako antysemityzm. By społeczność międzynarodowa kupiła taką propagandę prowadzona jest globalna antypolska kampania. Zdaniem publicysty o tym, kto rządzi w Polsce decyduje UE, czyli Niemcy.
Gospodarka Według publicysty system gospodarczy III RP to kapitalizm kompradorski. System, który „dławi nasz naród, bezpowrotnie marnując jego siły życiowe”. W celu uzdrowienia sytuacji gospodarczej należy przywrócić Polakom „władzę nad bogactwem, jakie wytwarzają i przestać blokować narodowy potencjał gospodarczy”. Energie Polaków blokuje postkomunistyczna bezpieka czerpiąca zyski z patologicznego systemu.
Żydzi Zdaniem Stanisława Michalkiewicza, to co jest nazywane antysemityzmem, jest w rzeczywistości rozpoznaniem interesu polskiego. Interesu odmiennego od celów żydowskich. Po odebraniu terenów niemieckich przez Niemcy, kadłubowymi ziemiami polskimi będą rządzić żydzi w interesie niemieckim. Żydzi swoją dominacje w Polsce oprą na migrantach żydowskich z Izraela. Ten plan miał być zrealizowany na ziemiach polskich podczas I wojny światowej w postaci Judeopolonii. Już dziś niewielka społeczność żydowska skutecznie tresuje Polaków. Po 20 latach ta tresura skutecznie wyuczyła Polaków do posłuszeństwa żydom. W tresowaniu Polaków swoją role odegrała „firmowana przez Adama Michnika żydowska gazeta dla Polaków”. Dzięki treningowi Polacy akceptują wszelkie oskarżenia o antysemityzm. Po przybyciu migrantów z Izraela i przejęciu przez nich polskiego majątku wartego 65 miliardów dolarów (tak jak to planują organizacje żydowskie) społeczność żydowska będzie miała pełnie władzy w Polsce. Wszelkie odruchy narodowowyzwoleńcze Polaków będą skutecznie łamane przez (przy akceptacji społeczności międzynarodowej) pod hasłami walki z antysemityzmem. Polacy w tej konfrontacji zostali osamotnieni, zdaniem Michalkiewicza, przez elity i kościół. Niemcy, Rosja i żydzi dla swych planów kondominium polskiego znajdą poparcie polskojęzycznych karierowiczów chcących zawsze być przy władzy, polityków parlamentarnych partii liczących na kasę. Michalkiewicz w swym wywiadzie uznał, że „Europa przestała być chrześcijańska, (…) bo została zarażona socjalizmem, który jest żydowską antyreligią”. Żydzi w socjalizmie są zorganizowani na fundamencie nacjonalizmu, podczas gdy Europejczykom odebrano prawo do takiej organizacji. Dlatego też żydzi stanowią „w socjalistycznych społecznościach jedyną naprawdę zorganizowaną grupę, rodzaj partii wewnętrznej. Stąd taka przewaga, takie znaczenie Żydów w społecznościach zainfekowanych socjalizmem”. Destrukcyjna rola żydów objawia się też, zdaniem publicysty, w laicyzowaniu przez żydów narodów, podczas gdy religia jest podstawą cywilizacji”.
Patrioci Michalkiewicz nie miał też w swej wypowiedzi złudzeń, co do ludzi medialnie kreowanych na przeciwników UE. Kazimierza Świtonia, Michalkiewicz, uznał za mitomana manipulowanego przez bezpiekę. Za podobnie zinfiltrowane przez bezpiekę, publicysta uznał i środowisko Kobylańskiego. Za przykład patologii politycznej dał osoby promujących Albina Siwaka. Zdaniem Michalkiewicza bezpieka sprawnie robi z narodowców błaznów. W Polsce nie ma prawdziwych narodowców, jedni są lojalni wobec Moskwy a drudzy wobec Watykanu [ta konstatacja Michalkiewicza była jedną z niewielu bardzo głupich opinii publicysty– JB]. Zdaniem publicysty zwolennicy niepodległości i suwerenności, choć istnieją, nie mają znaczenia w polityce, bo żadne imperium nie ma interesu w niepodległości Polski.
Jan Bodakowski
Aż do końca 1938 r. II Rzeczpospolita spodziewała się agresji… Władze II RP bagatelizowały zagrożenie wojenne. Duży wpływ na to miały konflikty w obozie sanacji. I tak np. szef sztabu, gen. Wacław Stachiewicz, nie był zapraszany na konferencje, które odbywały się na Zamku, z udziałem prezydenta Ignacego Mościckiego i marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. W październiku 1938 r. Niemcy po raz pierwszy żądały od Polski zwrotu Gdańska, budowy autostrady eksterytorialnej i linii kolejowej przez Pomorze. Stachiewicz dowiedział się o tym dopiero w 1939 r. Rozgrywki na szczytach władzy powodowały ciągłe rotacje w kierownictwie Oddziału II Sztabu Głównego (jedyna ogólnopaństwowa służba wywiadu i kontrwywiadu). Po maju 1926 r. mieliśmy kilku szefów Dwójki, podczas gdy np. w Niemczech oficerowie pełnili swoje obowiązki średnio ok. 20 lat. Trudno, zatem mówić o rozsądnej polityce kadrowej w polskich służbach wywiadowczych.
„Niemcy będą prędzej niebezpieczne” Były oczywiście jeszcze inne powody naszej słabości. Trudno odmówić racji śp. profesorowi Pawłowi Wieczorkiewiczowi, który twierdził, że największe błędy polskiego wywiadu polegały nie na złej pracy, lecz na tym, że nie potrafił przekazać zdobytych materiałów swojemu kierownictwu. Z kolei politycy i wojskowi nie umieli wykorzystać informacji o planowanym ataku na Polskę. Historyk Andrzej Pepłoński pisze: „Centrala Oddziału II Sztabu Głównego zachowywała się pasywnie wobec ponaglających depesz kierowników placówek wywiadowczych za granicą, a zwłaszcza z terenu Niemiec, domagających się ustalenia zasad nawiązania łączności z agenturą na wypadek zagrożenia”. Centrala była mocno zbiurokratyzowana i nie została przygotowana do przestawienia się z torów pokojowych na wojenne. Aż do 1939 r. Polska dążyła do utrzymania równorzędnych stosunków z Niemcami i ZSRS. Pod koniec życia Józef Piłsudski wypowiedział słynne słowa, że „Polska siedzi teraz na dwóch stołkach”, ale zaraz dodał, że „to nie może trwać długo. Musimy wiedzieć, z którego naprzód spadniemy i kiedy”. Czy Marszałek był aż tak przewidujący, czy miał po prostu wgląd w materiały polskiego wywiadu? Już wiosną 1934 r. Piłsudski utworzył specjalną komórkę do oceny zagrożenia ze strony III Rzeszy, niezależną od szefa Sztabu i Oddziału II. Podczas jednej z konferencji miał zlecić zbadanie możliwości ataku nie tylko ze strony ZSRS, ale także Niemiec. Pod koniec listopada 1934 r. komórka stwierdziła: „Aczkolwiek Rosja jest nadal silniejsza i teoretycznie niebezpieczna, Niemcy w praktyce będą prędzej niebezpieczne i to w ciągu 5 do 10 lat”. Już wówczas Dwójka wskazywała na wzrastające niebezpieczeństwo ze strony Niemiec.
Szpieg za dwa miliony Nie sposób nie wspomnieć tu majora Oddziału II Sztabu Głównego, Jerzego Sosnowskiego, który aż przez osiem lat (1926–1934) był najlepszym, a zarazem najdroższym (w sumie jego działalność pochłonęła 2 mln zł) polskim informatorem w Niemczech. Podając się za niechętnego polityce Piłsudskiego polskiego barona, zwolennika współpracy z Niemcami i członka ponadnarodowej organizacji do walki z bolszewizmem, prowadził w Berlinie placówkę wywiadu głębokiego „In-3”. Przez arystokrację niemiecką był znany pod nazwiskiem Georg von Nalecz-Sosnowski lub Ritter von Nalecz. Szpiegów werbował w kręgach dowódczych – w najlepszym okresie jego siatka liczyła kilka osób, głównie kobiet. Sosnowski zdobywał tajne informacje o stałej rozbudowie niemieckiego przemysłu zbrojeniowego, mimo że zabraniał tego traktat wersalski. Dzięki niemu Dwójka znała dyslokację jednostek Reichswehry. W 1930 r. przejął strategiczny plan niemieckiego naczelnego dowództwa o kryptonimie „Organisation Kriegsspiel”, zakładający atak na Polskę. Przez cały czas Warszawa miała jednak wątpliwości, czy informacje przekazywane przez Sosnowskiego są wiarygodne. Oddział II podejrzewał, że dokumenty są fałszywkami, a nawet, że cała praca to prowokacja. Dlatego polski superszpieg nawiązał kontakt z wywiadem francuskim i angielskim, który kupił zdobyte przez niego dokumenty, uznając je za autentyczne i bardzo cenne. Sosnowski wpadł w 1934 r. Część jego agentów została skazana na karę śmierci i ścięta toporem. Polak otrzymał wyrok dożywotniego więzienia. W kwietniu 1936 r., po długich negocjacjach, wymieniono go na siedmiu agentów Abwehry.
W marcu 1938 r. stanął przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie oskarżony o zdradę i działalność na rzecz niemieckiego wywiadu. Wyrok brzmiał: 15 lat pozbawienia wolności. Według najnowszych badań zarzuty były nieprawdziwe. Dalsze losy Sosnowskiego nie są do końca jasne. Jedna z wersji głosi, że został rozstrzelany przez polskich żandarmów we wrześniu 1939 r., inna, że tylko postrzelony, i udało mu się uciec. Aresztowany przez Sowietów, zginął w kazamatach NKWD lub został współpracownikiem sowieckiego wywiadu. Według jeszcze jednej wersji, uciekł do jakiegoś odległego kraju, gdzie pędził spokojny żywot do końca swoich dni.
Zgilotynowany za wywiad I jeszcze jeden bohater polskiego wywiadu wymierzonego przeciwko Niemcom – Antoni Kasztelan. W 1931 r. przydzielono go do powstałego właśnie pierwszego polskiego oddziału obrony Wybrzeża – Batalionu Morskiego w Wejherowie. W połowie 1934 r. został przeniesiony do Dowództwa Floty w Gdyni i zatrudniony w sztabie Samodzielnego Referatu Informacyjnego (kontrwywiad). Wkrótce po awansie do stopnia kapitana objął kierownictwo referatu. Wyróżnił się rozpracowaniem kilku niemieckich grup szpiegowskich na terenie Wybrzeża. Nic, zatem dziwnego, że po wybuchu wojny jego los został przypieczętowany. Ale po kolei. W załączonym do aktu kapitulacji Helu raporcie znalazło się stwierdzenie, że dowódca obrony, kontradmirał Józef Unrug, dał słowo honoru, że jego oficerowie nie będą uciekali, zanim nie trafią do niemieckiej niewoli. Jednym z tych, którzy dotrzymali słowa, był właśnie kpt. Kasztelan. Po 1 października 1939 r., jako jeniec honorowy admirała Huberta Schmundta, trafił do obozu jenieckiego. W maju 1940 r. niespodziewanie przewieziono go do stalagu na Biskupiej Górce w Gdańsku, a trzy miesiące później zwolniono i… oddano w ręce gestapo. Do rodziny pisał: „Byłem w gestapo w Gdańsku bity gumową pałką, godzinami, bez przerwy, przez okres 2 miesięcy, aż do utraty przytomności. Ciało, twarz, oczy zupełnie granatowe i czarne od bicia”. W piśmie do Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych (Oberkomando der Wehrmacht) w Berlinie kpt. Kasztelan kategorycznie protestował przeciwko bezprawnemu zwolnieniu go z niewoli, aresztowaniu i traktowaniu, jako zwykłego więźnia, zaznaczając, że poszedł do niewoli na szczególnych warunkach. Pisał również o bestialskich metodach śledztwa oraz bezprawnej degradacji i żądał przywrócenia mu wszelkich uprawnień jenieckich, wynikających z konwencji genewskich. Protest pozostał bez odpowiedzi. Antoni Kasztelan został skazany na czterokrotną karę śmierci przez niemiecki sąd specjalny w Gdańsku (13 stycznia 1942 r.) i prawie rok później (14 grudnia 1942 r.) zgilotynowany w więzieniu w Królewcu. Miał 46 lat. W rozporządzeniu o wykonaniu kary śmierci czytamy: „Przy przekazywaniu zwłok proszę wziąć pod uwagę Instytut Anatomii Uniwersytetu w Koenigsbergu”. Szczątki kapitana posłużyły, jako źródło preparatów. Z odnalezionych akt wynika, że na Antonim Kasztelanie Niemcy dokonali mordu sądowego – na wątpliwe podstawy wyroku zwracał uwagę nawet jeden z sędziów katów.
Wróg jest na wschodzie Po śmierci Józefa Piłsudskiego stworzona przez niego komórka wywiadowcza, która infiltrowała Niemcy, została praktycznie rozwiązana przez… marszałka Rydza-Śmigłego. Przyczyny tej decyzji nie są bliżej znane. Mało przekonująco brzmią dziś słowa marszałka Śmigłego, który pisał (już po klęsce wrześniowej), że traktat w Locarno z 1925 r., w którym Niemcy nie potwierdziły nienaruszalności polskich granic, „był dla Polski bardzo ważkim ostrzeżeniem. (…) Reichswehra przygotowuje się do rewanżu za klęskę w 1918 r., nawiązuje kontakty z Sowietami, nawracając do tradycyjnej polityki pruskiej i bismarckowskiej. (…) Polska zdawała sobie sprawę, że nikomu w Niemczech nie przyszło do głowy, aby zrzec się na stałe pretensji do zachodnich dzielnic Polski”. Do końca 1938 r. polski wywiad był nastawiony na Rosję. Tam szło 90 proc. pieniędzy. Wynikało to z przekonania polskich władz, że wróg jest na wschodzie. Gromadzono tony materiałów o Rosji, a gdy politycy zaczęli się orientować, że zagrożenie przyjdzie z zachodu, stały się one bezużyteczne. Niemcy, a potem Rosjanie przejęli te dokumenty i… mieli naszych oficerów w ręku. „Przebieg wojny polsko-sowieckiej i późniejszy rozwój stosunków ze wschodnim sąsiadem wskazywał na potrzebę ciągłego śledzenia sytuacji polityczno-wojskowej szczególnie w Rosji Sowieckiej. (…) W pracach bieżących i mobilizacyjnych Oddziału II przez wiele lat więcej uwagi poświęcano wschodniemu sąsiadowi” – pisał Andrzej Pepłoński i dodawał, że wynikało to w dużej mierze z wrogiej działalności ZSRS na terenie Polski. Tę tezę potwierdził oficer II Korpusu ppłk Władysław Michniewicz, który ujawniał, że wywiad II RP łatwo dawał się wmanewrowywać w różnego rodzaju prowokacje obcych państw, w warszawskiej centrali Oddziału II działało np. kilku agentów GRU. Zanim zostali zdekonspirowani, minęło sporo czasu.
„Zobaczycie czwarty rozbiór!” Koncepcja dwóch wrogów, choć uwarunkowana historycznie i geopolitycznie, po raz kolejny się nie sprawdziła, zakładała, bowiem, że jeden z wrogów jest groźniejszy. Autorzy tych teorii zapomnieli najwyraźniej o tym, że sąsiedzi Polski, pozornie skłóceni, mogą mieć wobec Polski podobne plany. Współpraca między Niemcami i Rosją Sowiecką rozwinęła się już w latach 20. W styczniu 1920 r. dowódca Reichswehry gen. Hans von Seeckt mówiąc o konieczności współpracy z bolszewikami, oświadczył: „Odrzucam pomoc dla Polski, nawet wobec niebezpieczeństwa, że może zostać pochłonięta. Przeciwnie – liczę na to”. Podobnie wypowiadał się Lenin 21 grudnia 1920 r. na VIII Wszechzwiązkowym Zjeździe Rad: „Niemcy, rzecz naturalna, dążą do sojuszu z Rosją. (…) I to jest zrozumiałe, gdyż wypływa to z przyczyn ekonomicznych, stanowi podstawę naszej polityki zagranicznej”. Już w kwietniu 1922 r. w Rapallo Rzesza Niemiecka i Rosyjska Socjalistyczna Republika Rad zawarły traktat przywracający stosunki dyplomatyczne. W lipcu na podstawie tajnej umowy Reichswehra zaczęła zaopatrywać Armię Czerwoną w broń i amunicję i dostarczać specjalistów do rozbudowy przemysłu zbrojeniowego w Rosji. Na radzieckich poligonach Niemcy ćwiczyli swoją broń pancerną, lotniczą i gazową. Po dojściu Hitlera do władzy w 1933 r. współpraca między Niemcami i Rosją – wbrew obiegowym opiniom – nie uległa zasadniczym zmianom. Obie strony przygotowywały się do nowego podboju Polski, nie mogąc pogodzić się z postanowieniami traktatu wersalskiego. 6 maja, dzień po słynnym przemówieniu ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, w którym mówił, że Polska nie ulegnie niemieckim żądaniom dotyczącym korytarza, głos zabrał gen. Bodenschatz, bliski współpracownik Hermana Goeringa: „Polacy czują się pewni siebie, bo liczą na poparcie Francji i Anglii i na pomoc materiałową Rosji, ale mylą się. (…) Hitler nie myśli dziś o tym, by załatwić spór polsko-niemiecki bez Rosji. Były już trzy rozbiory Polski; zobaczycie czwarty!”. 23 sierpnia 1939 r. w Moskwie podpisano słynny pakt Ribbentrop–Mołotow, rozdzielający strefy wpływów w Polsce. Potwierdziła to „umowa w sprawie granic i przyjaźni między ZSRR i Niemcami” z 28 września 1939 r.
Klęska nieunikniona Andrzej Pepłoński pisze: „wywiad wojskowy sygnalizował zagrożenie wojenne narastające już od połowy lat trzydziestych zarówno ze wschodu, jak i z zachodu, jednak nie zdołał ujawnić tajnego porozumienia niemiecko-sowieckiego”. Jednym z powodów małej skuteczności były… pieniądze. Informacje o pakcie Ribbentrop–Mołotow posiadały dwa wywiady – francuski i brytyjski, ale nie przekazały ich Oddziałowi II, mimo że Polacy miesiąc wcześniej udostępnili szczegóły złamanego przez siebie niemieckiego systemu szyfrowego Enigma. Zdaniem profesora Ryszarda Świętka, dopiero na przełomie 1938 i 1939 r. zmieniono zadania Oddziału II. 15 marca 1939 r. polskie ośrodki wywiadu wojskowego na terenie Niemiec zostały wzmocnione. Utworzono trzy nowe placówki w Protektoracie Czech i Moraw. Stworzony miesiąc później Samodzielny Referat Sytuacyjny „Niemcy” na bieżąco informował o przygotowaniach III Rzeszy do wojny. Miał kontakty w niemieckim przemyśle wojennym, organizacjach paramilitarnych i ośrodkach zbliżonych do NSDAP. W czerwcu, kiedy przygotowania Niemiec do wojny nabrały rozmachu, oficerowie referatu alarmowali, że atak na Polskę może nastąpić w każdej chwili, i to bez wypowiedzenia wojny. Podejmowano też ryzykowne akcje, jak wysyłanie wyższych oficerów wywiadu w miejsca koncentracji niemieckich wojsk. W sierpniu polski wywiad wojskowy zidentyfikował około 85 proc. wszystkich niemieckich wojsk skoncentrowanych przy granicach z Polską. Pozwoliło to na określenie głównych kierunków ataku wroga. Polskie władze nie powinny być, zatem zaskoczone dalszym przebiegiem wydarzeń. „Rozpoznanie sił wojsk niemieckich, którym dysponował Odział II, nawet gdyby zostało w całości uwzględnione przez naczelnego wodza, mogło przyczynić się jedynie do bardziej racjonalnego kierowania znacznie mniejszymi siłami polskimi. Uchybienia występujące wewnątrz Oddziału II były mniej istotne niż niedomagania wynikające z całokształtu polskich przygotowań do wojny” – konkluduje Andrzej Pepłoński.
Tadeusz M. Płużański
10 lat w Bolszewii Nakładem Ośrodka “Wołanie z Wołynia” ukazała się niezwykła książka. Są to wspomnienia Ks. Zygmunta Chmielnickiego zatytułowane “Kartki wspomnień”, opracowane przez Marię Dębowską. Niezwykłość tej publikacji polega na tym, ze są to wspomnienia kapłana pracującego w „Bolszewii” – jak przed II wojna światową w Polsce określano Związek Radziecki. Ks. Zygmunt Chmielnicki nie porzucił Żytomierszczyzny, jak inni kapłani, gdy w wyniku Traktatu Ryskiego została ona włączona do sowieckiej Ukrainy i kontynuował swoja posługę duszpasterską wśród Polaków aż do momentu, gdy został aresztowany i zesłany na Sołowki. Urodził się on w 1891r. w Nieświczu na Wołyniu. Gimnazjum ukończył w Łucku. W 1911r. zapisał się na wydział prawa w Uniwersytecie św. Włodzimierza w Kijowie. Studia prawnicze porzucił w 1914r., by wstąpić do seminarium duchownego diecezji łubko-żytomierskiej w Żytomierzu. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1918 r. Pierwszą jego placówką duszpasterską były Horoszki, filia parafii Toporzyszcze w dekanacie owruckim diecezji żytomierskiej. W tym momencie zaczynają się „Kartki wspomnień”. Zaczyna je obrazek zatytułowany „Pierwsze zetknięcie z bolszewikami”. Wcześniej jednak autor napisał wstęp, w którym przedstawia swoje intencje. Czytamy w nim m.in.: „Jeżeli się ma poza sobą blisko 10 lat życia kapłańskiego w Bolszewii, jeżeli się zwiedziło kilkanaście więzień i obóz koncentracyjny sołowiecki, to w pewnym stopniu posiada się warunki do napisania wcale zajmujących pamiętników. Ponieważ jednak niełatwo dałoby się to osiągnąć przy rozmaitych zajęciach kapłańskich, poprzestać trzeba na luźnych obrazkach, nie zawsze nawet związanych w całość chronologiczną. Dla czasopisma to ujdzie. Piszę je spokojnie, wiele zapomniawszy, a wszystko przebaczywszy, bez żółci i jadu. Niech Bóg błądzącym daje upamiętanie, a cierpiącym ratunek. Odtwarzam wiernie, jak mi to w tej chwili pamięć przedstawia. Nie trzeba nic dodawać ani upiększać – życie stwarza fakty i anegdoty, jakich najbujniejsza fantazja nie wymyśli.”
Z kolejnych „kartek” wspomnień poznajemy pierwsze miesiące władzy bolszewików na Ukrainie, kiedy to nie czuli się jeszcze pewnie i cofali się na Wschód, przepędzani przez „białych” i Polaków. Opisuje wkroczenie wojsk polskich na Żytomierszczyznę podczas ofensywy na Kijów w 1920 r. Ich odwrót i ponowne wkroczenie bolszewików. Pisze o oczekiwaniach Polaków z okolicy, w której pracował, naiwnie wierzących, że podczas rokowań pokojowych Polska o nich nie zapomni. – „Panuje ogólne przekonanie, że Polska weźmie po Dniepr, a przynajmniej po Teterew. Granice 1772 r. – oto powszechna u nas opinia. Jesteśmy spokojni, że w takim razie nastąpi z wszelką pewnością włączenie naszego rejonu do granic Rzeczypospolitej. Pewnego dnia jesiennego, potrzebując spowiedzi św., a mając kapłana o 20 km we wsi Buczkach, w osobie śp. Ks. Wincentego Pruszyńskiego, udałem się tam pieszo, bo o konie z powodu względnej bliskości frontu było trudno. Sąsiad powitał mnie wiadomością:
- Wie już ksiądz, którędy przejdzie granica? - Nie. Albo już wiadomo? - Proszę gazetę.
Czytam i oczom nie wierzę. Wyliczony szereg miejscowości, wśród których obchodzą mnie najbardziej leżące bliżej nas. Aż poza Zwiahlem, koło Korca… Gdzież te ustupki? Wszak o tej granicy mówili bolszewicy jeszcze zimą, przed wojną, owszem, nawet o oddaniu Zwiahla. Było to dla nas całkiem niezrozumiałe. Cośmy jednak mogli o tym sądzić? Nie wiedzieliśmy przecie ani o rzeczywistym przebiegu bojów ani o ówczesnej racji politycznej. Bolszewicy pisali, że żądana przez Polskę linia graniczna ma charakter wybitnie strategiczny. Siedzieliśmy smutni, przygnębieni. W mózgu tętniło jedno zdanie, pożyczone ze smutnego zakończenia Trylogii sienkiewiczowskiej:
Na Lenina po wieki wieków… Na Lenina po wieki wieków…” Na kolejnych „kartkach” ks. Chmielnicki pisze o próbach ułożenia współżycia z bolszewikami, których wraz z wiernymi traktował jako karę za grzechy, a także życie religijne powierzonej im trzódki. O wszystkich najtrudniejszych dla siebie chwilach pisze z humorem i bez nienawiści do kogokolwiek, a zwłaszcza do swoich prześladowców. O pierwszym aresztowaniu przez bolszewików pisze: „pierwszy raz w kozie”. Swoją duszpasterską posługę zakończył ks. Chmielnicki jako proboszcz parafii św. Barbary w Berdyczowie. W tej parafii pracował tylko kilkanaście miesięcy i został aresztowany. 15 maja 1926 r. osadzono go w więzieniu w Berdyczowie. Wkrótce z trzyletnim wyrokiem znalazł się w łagrze na Wyspach Sołowieckich. W 1928 r. wyszedł na wolność w ramach wymiany więźniów politycznych. Osiadł na Wołyniu. Był m.in. ojcem duchownym alumnów w seminarium duchownym w Łucku, a także redaktorem tygodnika „Życie Katolickie”. W nim zamieszczał kolejne odcinki swoich wspomnień z Bolszewii. W 1939 r. pozostał na Wołyniu. Sowieci nie aresztowali go, traktując nawet z pewna rewerencją. Znali doskonale jego wspomnienia i potrafili docenić księdza, który pisał o nich bez nienawiści. Był jednym z dwóch wikariuszy generalnych bpa Adolfa Piotra Szelążka, dziekanem dekanatu łuckiego, duszpasterzem parafii katedralnej. Współpracował ze strukturami cywilnymi Polskiego Państwa Podziemnego. Aresztowany przez Niemców w 1944r. zginął w obozie koncentracyjnym. Jego wspomnienia są bardzo ciekawe i stanowią obowiązkową lekturę dla wszystkich pasjonatów Wołynia i badaczy dziejów Kościoła katolickiego na Wschodzie. Marek A. Koprowski
Nacjonaliści ukraińscy przeciwko uroczystościom na Wołyniu Wołyń – to matnia dla Janukowycza? Znany z antypolskich tekstów dodatek do agencji informacyjnej „Ukraińska Prawda” – „Historyczna Prawda” opublikował 31 sierpnia 2011 roku artykuł Ostapa Kozaka ze Lwowa „Wołyńska tragedia: Janukowycz i matnia dla historycznej pamięci”. Autor komentuje przyszłe pojednania ukraińsko-polskie w Ostrówkach na Ukrainie i Sahryniu w Polsce z udziałem prezydentów Wiktora Janukowycza i Bronisława Komorowskiego, które ma się odbyć na początku października 2011 roku. Zdaniem autora tą akcją prezydent Janukowycz chce zademonstrować swoim wyborcom na Zachodniej Ukrainie, iż dba o sprawiedliwość historyczną i chce być podobnym do b. prezydenta Wiktora Juszczenkę, który gloryfikował bojówkarzy OUN-UPA. Ze swojej strony prezydent Komorowski w przededniu październikowych wyborów do Sejmu RP chce odebrać u Jarosława Kaczyńskiego głosy skrajnej prawicy, tzw. Kresowian, którzy walczą o przyłączenie zachodnich regionów Litwy, Białorusi i Ukrainy do Polski i często pokazują Ukraińców jako rezunów-hajdamaków – zaznacza Kozak. Obecna sytuacja niesie zagrożenie, iż prezydent Janukowycz może wpaść w matnię, umiejętnie przygotowanej dla niego przez zaprzyjaźnioną polską stronę. Przecież do podobnej polskiej matni wpadł poprzedni prezydent Juszczenko w Pawłokomie i Hucie Pieniackiej – stwierdza autor paszkwilu w ukraińskiej „Historycznej Prawdzie”.
Polacy i napisy na pomnikach W podtytule artykułu „Wojownikom UPA” czy „powstańcom”? Jak Polacy reagują na napisy na pomnikach” Kozak oświadcza, iż Polacy są zombowani i nawiedzeni na „rzeziach wołyńskich”. U Polaków nie ma żadnych wątpliwości, iż w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej to UPA zamordowała mieszkańców i spaliła te wsie. Ale nikt w Polsce nie mówi o tym, iż takie rzezie były z dwóch stron, bo na Wołyniu, zdaniem Kozaka, wybuchło chłopskie powstanie, które przerosło w ukraińsko-polski zbrojny konflikt. Antypolski publicysta ze Lwowa obarcza także winą archeologa z Lublina dr Leona Popka, który od lat prowadzi ekshumację poskich ofiar rzezi banderowskich w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, iż ten specjalnie zawyża ilość zamordowanych Polaków. Przy tym Kozak ani słowem nie wspomina, że odnalezione ostatnio szczątki są szczątkami dzieci i kobiet, zamordowanych bestialsko przez UPA. Także napisy, które na swoich pomnikach pozostawiają Polacy, iż tu leżą ofiary nacjonalistów ukraińskich nie odpowiadają prawdzie – stwierdza autor.
To była wojna a nie rzeź Zdaniem Kozaka to polscy historycy manipulują faktami historycznymi i wynikami ekshumacji na Wołyniu. Manipuluje faktami historycznymi polski IPN, twierdząc, iz w Sahryniu mordowano tylko banderowców a nie niewinnych Ukraińców. Autor artykułu uważa, iż napis na pomniku w Pawłokomie: „Pamięci Polaków mieszkańców wsi Pawłokoma, którzy ponieśli śmierć z rąk ukraińskich nacjonalistów oraz zmarli na „nieludzkiej ziemi” nie odpowiada rzeczywistości. Kozak stwierdza, iż żadnej rzezi na Wołyniu nie było, bo to była wojna narodu ukraińskiego o własną niepodległość. Autor antypolskiego artykułu „Wołyńska tragedia: Janukowycz i matnia historycznej pamięci” dochodzi do wniosku, iż skandaliczna sytuacja z ukraińsko-polskim pojednaniem już wychodzi na powierzchnię i nie spostrzegać tego nie mogą nawet w Kijowie. „W jaki sposób będzie reagować na to ukraińska strona i czy będzie w ogóle reagować teraz trudno powiedzieć. A może obecne władze liczą na to, iż wszystko będzie jak przedtem. Oficjalna informacja dla ukraińskich mediów będzie kardynalnie się różniła od informacji dla polskich mediów. I wszyscy będą z tego zadowoleni. I wszystko w sumie będzie nawet przypominać „ukraińsko-polskie pojednanie” – konkluduje Kozak. Ten artykuł nie jest pojedynczym przykładem antypolonizmu na Ukrainie. W państwie, gdzie opłacane przez oligarchów media w swojej większości zatrudniają dziennikarzy o poglądach ideologów OUN-UPA trudno mówić o obiektywnym a nie ideologicznym traktowaniu historii. I chociaż polska strona jest w trudnych kwestiach historycznych z Ukrainą politycznie poprawna (wstydliwie niekiedy mówiąc o polskich ofiarach rzezi banderowskich), ale to w sumie nie daje pozytywnych rezultatów, bo integralny nacjonalizm ukraiński jest wskroś pobudowany na nienawiści do Polski i Polaków. A tego nie da się w żadny sposób zmienić, bo wodzami ukraińskich nacjonalistów są nadal Bandera i Szuchewycz. Eugeniusz Tuzow-Lubański
Władze niemieckie ślepe na krzywdę niewidomych-poszkodowanych w wyniku II wojny światowej
O wiele trudniej jest dochodzić praw poszkodowanych cywilnych ofiar wojny w sytuacji, gdy władze państwowe odwracają się do nich plecami. Polacy pokrzywdzeni w wyniku II wojny światowej mają już dość wykrętów władz Niemiec. Pozostawieni sami sobie przez obecny rząd Polski decydują się brać sprawy we własne ręce. Stowarzyszenie Niewidomych Cywilnych Ofiar Wojny zaczęło niedawno swą batalię w Berlinie, ale jest gotowe na zakończenie jej nawet w Strasburgu, jeśli Niemcy będą nadal obojętni na krzywdę polskich poszkodowanych. W miniony czwartek, w 72 rocznicę wybuchu II wojny światowej, Stowarzyszenie Niewidomych Cywilnych Ofiar Wojny zorganizowało w Berlinie manifestację, domagając się zadośćuczynienia za cierpienia i utracony wzrok w wyniku rozpętanej przez Niemców wojny. – Demonstracja była ostatnim desperackim krokiem, by zauważono tę grupę ofiar wojny. Liczy ona w Polsce 250 osób. Te krzywdy do tej pory nie zostały wynagrodzone przez Niemców – podkreśla przewodniczący stowarzyszenia Ryszard Rutka.
Wtrąceni w ciemności na całe życie Większość członków stowarzyszenia została poszkodowana jeszcze, jako dzieci. – Członkowie stowarzyszenia doznali utraty wzroku zwykle w wyniku bombardowań samolotów niemieckich czy też, dlatego, że w okresie wojny, jako dzieci zetknęli się z niezabezpieczonymi minami i niewypałami, lub z innych powodów – opowiada przewodniczący SNCOW. W podobny sposób sam pan Ryszard stracił wzrok. – W grudniu 1944 r. jako 5-letni chłopiec bawiłem się z innymi dziećmi niedaleko kościoła parafialnego w jednej z podradomskich miejscowości, gdy doszło do eksplozji zrzuconego przez niemiecki samolot niewybuchu. Zginęły wtedy trzy osoby, a troje dzieci zostało rannych, wśród nich ja. Straciłem wzrok… – opowiada. Tragedia zmieniła całe jego życie, pogrążając je na zawsze w ciemnościach… – Żadna rehabilitacja nie przywróci mi wzroku – zaznacza pan Ryszard. Dodaje, że niektórzy poszkodowani w wyniku eksplozji lub innych działań wojennych tracili niekiedy także ręce, nogi lub doznawali obrażeń wewnętrznych. Leczenie rannych dzieci w trudnych warunkach wojennych spadało wyłącznie na rodziny. Sprawca – armia niemiecka – nie poniósł za to żadnej odpowiedzialności… do dziś. Czy jest szansa, by to zmienić?
Szansa na zadośćuczynienie Mecenas Stefan Hambura z Berlina, który reprezentuje SNCOW, uważa, że tak. W jaki sposób można skłonić głuche przez całe lata władze RFN do zadośćuczynienia za krzywdy wyrządzone przedstawicielom stowarzyszenia? Zdaniem prawnika, najpierw należy złożyć wnioski w tej sprawie w urzędzie kanclerskim reprezentującym władze RFN, które są następcą prawnym III Rzeszy. Jakich argumentów można użyć? Przewodniczący Rutka zauważa, że Niemcy przyznają świadczenia osobom, które doznały uszczerbku na zdrowiu w wyniku działań wojennych na terenach należących przed wojną do III Rzeszy, a nie wypłacają takich świadczeń osobom, które mieszkały na terenie II Rzeczypospolitej. – A przecież wojna i okupacja niemiecka obejmowała całe terytorium Polski. Czemu więc Polacy skrzywdzeni przez niemieckie bomby mają przez tyle lat cierpieć bez jakiegokolwiek zadośćuczynienia? – pyta Ryszard Rutka. Mecenas Stefan Hambura wskazuje, że po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej takie różnicowanie wypłacanych świadczeń ze względu na narodowość osób poszkodowanych nie jest zgodne z unijnym prawem. – Traktat o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej w art. 18 mówi, że zakazana jest wszelka dyskryminacja ze względu na przynależność państwową – podkreśla. Z kolei przewodniczący Rutka zauważa, że poszkodowani, których prawa do świadczeń władze niemieckie uznały, otrzymują 800 euro miesięcznie dodatku do emerytury, a raz w roku mogą bezpłatnie pojechać na miesiąc do sanatorium. Przedstawiciele SNCOW domagają się podobnej pomocy oraz jednorazowych świadczeń w wysokości 80 tys. euro na osobę.
Tysiące zapomnianych ofiar Osoby, które utraciły wzrok w wyniku działań wojennych, to niestety nie jedyna grupa Polaków, którzy prawie 70 lat po zakończeniu II wojny światowej nie doczekali się żadnych świadczeń. Jerzy Sowa, przewodniczący Zarządu Głównego Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę, szacuje, że są jeszcze tysiące ofiar cywilnych, które w taki lub inny sposób zostały poszkodowane w wyniku działań wojennych, a nie otrzymały dotąd zadośćuczynienia z tego tytułu. Dlaczego? – Wynikało to z różnych przyczyn, m.in. rygorystycznych zapisów wymagających udowodnienia, że odniesiony uszczerbek na zdrowiu poniosło się wskutek działań wojennych – wskazuje. Jak tymczasem udowodnić taką szkodę, gdy np. zrzucona z samolotu bomba spowodowała trwały uszczerbek na zdrowiu dziecka podczas okupacji niemieckiej? Kto miał wtedy wydać zaświadczenie w tej sprawie? – Te rygorystyczne warunki były korzystne dla Niemców, nie dla Polaków – podkreśla. Mecenas Roman Nowosielski z kancelarii prawnej Nowosielski Gotkowicz i Partnerzy podpowiada jednak, że można starać się o pomoc ze strony Instytutu Pamięci Narodowej. – Wystarczy złożyć do niego doniesienie o popełnionej zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu – tłumaczy. Wówczas IPN rozpoczyna postępowanie w tej sprawie, a uzyskane w ten sposób materiały można wykorzystać także przed sądem. W taki właśnie sposób udało się pozyskać dodatkowe materiały w głośnej sprawie Winicjusza Natoniewskiego, który został, jako dziecko poważnie poparzony podczas pacyfikacji przez Niemców jednej z wsi na Zamojszczyźnie. To właśnie kancelaria Nowosielski Gotkowicz i Partnerzy prowadzi tę sprawę.
Ostatecznie Strasburg Mecenas Nowosielski wskazuje, że specyfika szkód na osobie, jak kwalifikują prawnicy trwały uszczerbek na zdrowiu doznany podczas wojny, polega na tym, że takie szkody nie ulegają przedawnieniu, co jest ważne po tylu latach. Jakich konkretnie szkód można dochodzić? – Chodzi o krzywdy fizyczne, a więc jakiś uszczerbek na zdrowiu, za który nie zostało wypłacone zadośćuczynienie, jak i psychiczne, w postaci np. traumy wynikającej z wypędzenia z domu, która przenosi się również na dzieci, a więc mówimy o tzw. syndromie drugiego pokolenia. One również mogłyby domagać się odszkodowań – zaznacza mec. Nowosielski. Jednak sami poszkodowani przyznają, że wielokrotnie zwracali się do władz niemieckich o takie wsparcie, i niestety zawsze bez efektów. Mecenas Nowosielski zwraca jednak uwagę, że ważny jest sam fakt przesłania takiego wniosku za tzw. dowodem doręczenia. – To sprawia, że nawet, jeśli państwo niemieckie odrzuci roszczenia danej osoby poszkodowanej, wówczas traktuje się to tak, że z prawnego punktu widzenia władze zostały skutecznie powiadomione o żądaniu zadośćuczynienia i musiały wobec niego zająć jakieś stanowisko. Wówczas sąd polski potraktuje to, jako tzw. wezwanie przedsądowe, przeprowadzone skutecznie – wskazuje. Dodaje, że wówczas można złożyć wniosek o zadośćuczynienie do sądu właściwego ze względu na miejsce zamieszkania poszkodowanego, ponieważ to właśnie tam poniesiona krzywda trwa, bo osoba poszkodowana nadal cierpi. Prawnik dodaje, że nawet, jeśli poszkodowani nie uzyskają satysfakcjonujących rozstrzygnięć w polskich sądach, to w ten sposób wyczerpią drogę dochodzenia na polskim gruncie. W ten sposób spełnią konieczny wymóg, by skierować sprawę do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Trafiła tam również sprawa wspomnianego Winicjusza Natoniewskiego. Jakie ma szanse na wygraną? – Według mnie, zmiany, jakie następują w prawie międzynarodowym, dotyczące poszerzania zakresu ochrony osób pokrzywdzonych, sprawiają, iż szanse wygrania sprawy w Strasburgu rosną – odpowiada mecenas Nowosielski.
Bez wsparcia władz Polski Zarówno prawnicy, jak i sami poszkodowani wskazują, że o wiele trudniej jest dochodzić praw poszkodowanych cywilnych ofiar wojny w sytuacji, gdy władze państwowe odwracają się do nich plecami. – Nie otrzymaliśmy wsparcia ani ze strony premiera, ani Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ani nawet od Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie – żali się pan Ryszard. Wsparcia starań stowarzyszenia odmówił także Władysław Bartoszewski, pełnomocnik premiera Donalda Tuska ds. dialogu międzynarodowego. – Jedynie śp. prezydent Lech Kaczyński zgodził się spotkać z nami, ale niestety nie zdążył… Mieliśmy się spotkać w maju ub.r. – dodaje przewodniczący Rutka. Przedstawiciele rządu Donalda Tuska przyznają z rozbrajającą szczerością, że nie będą wspierać środowisk Polaków poszkodowanych przez III Rzeszę, bo rząd “na podstawie ww. porozumienia polsko-niemieckiego z 1991 r. zobowiązał się wobec rządu RFN, że ‘nie będzie dochodził dalszych roszczeń obywateli polskich, które mogłyby wynikać w związku z prześladowaniem nazistowskim’”. Taką odpowiedź przesłał przedstawicielom SNCOW Piotr Paszkowski, dyrektor gabinetu politycznego szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Oburzenia takim zachowaniem nie kryje przewodniczący Rutka. - Skoro wyjeżdżamy do sąsiedniego kraju, by dochodzić naszych słusznych praw, to wypadałoby, żeby przedstawiciele mojego państwa, choć zainteresowali się nami – dodaje. Tymczasem przedstawiciele polskiego konsulatu w Berlinie odmówili jakiegokolwiek wsparcia i udziału w inicjatywie polskich poszkodowanych. – Dlatego tym bardziej drażnią nas deklaracje przedstawicieli polskich władz o tym, jak to wspaniale pojednały się z Niemcami, jakie to serdeczne relacje utrzymują z nimi, a minister Bartoszewski nadstawia pierś do niemieckich odznaczeń – mówi wprost Ryszard Rutka. – My będziemy mieli poczucie, że do jakiegoś pojednania z Niemcami może dojść, gdy zadośćuczynią za krzywdy, wyrządzone nam i niezadośćuczynione od 70 lat – dodaje. L Mariusz Bober
USA, Izrael i cywilizacja chrześcijańska W związku z poruszeniem, jakie wywołali swoimi „judeochrześcijańskimi” i proizraelskimi deklaracjami publicyści Frondy: pp. dr Tomasz P. Terlikowski i Łukasz Adamski, warto rozważyć również wątek pojawiający się nierzadko w innych także wypowiedziach, a mianowicie twierdzenie, iż strategiczny sojusz (Polski, katolików, konserwatystów – w zależności od stawianego akcentu) ze Stanami Zjednoczonymi oraz Izraelem ma istotne – pozytywne – znaczenie dla sprawy cywilizacji chrześcijańskiej, albowiem, w myśl tego założenia, USA mają być dziś cywilizacji tej opoką i bastionem, Izrael zaś – jej bliskowschodnim przyczółkiem. To rzecz pewna, że oba te kraje reprezentują jakąś cywilizację, bo – parafrazując dzielnego wojaka Szwejka – jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakiejś cywilizacji nie było. Problem jednak w tym, jaka to cywilizacja i jakie są podstawy, aby wspomniane kraje wiązać akurat z cywilizacją chrześcijańską, tym bardziej zaś przypisywać im tak szczególne z tego punktu widzenia znaczenie. Przede wszystkim, na początek, pragnę odsunąć na bok terminologiczno-semantyczne spory o to, jak „prawidłowo” nazywać tę cywilizację: chrześcijańską, zachodnią, europejską czy zwłaszcza łacińską – jak chcą „ortodoksi” Konecznianizmu, twierdzący, że cywilizacja nie może być chrześcijańska, bo nie jest – w rozumieniu tego autora – „sakralna”. Spory te, choć na swój sposób interesujące, wydają mi się dosyć jałowe, a na pewno niekonkluzywne. Ja, na określenie „tego, co [tu] domniemane”, tj. owej cywilizacji, przyjmę określenie najprostsze, a zarazem o jasnej i jednoznacznie określonej treści: Christianitas. Nie sądzę, aby jakiekolwiek kontrowersje wzbudziła taka oczywistość, jak to, że Christianitas zbudował Kościół Rzymski na „materiale ludzkim” ochrzczonych i ucywilizowanych przez Niego ludów „barbarzyńskich”: celtyckich, gockich, germańskich, słowiańskich, a nawet (Węgrzy!) turańskich, przekazując im – prócz światła Wiary, oczywiście – harmonijnie splecione ze sobą potrójne dziedzictwo kulturowe: biblijne, greckie i rzymskie. Duchowym szczytem tej Christianitas było Papiestwo – najwyższy urząd Zastępcy Chrystusa na ziemi i Następcy Księcia Apostołów; jej sercem – benedyktyńskie, cysterskie i inne opactwa, od Monte Cassino po Cluny, oraz pielgrzymkowe sanktuaria na czele z Santiago de Compostella, gdzie spotykała się i prawdziwie jednoczyła cała Europa; jej mózgiem – Uniwersytet, z Paryskim, jako primus inter pares. Bezpośrednią transmisję skarbów zniszczonego najazdami świata starożytnego (w tym antycznego chrześcijaństwa) zapewnili iro-szkoccy mnisi z Zielonej Wyspy św. Patryka; najstarszą, najbogatszą w dobra materialnej i duchowej kultury i przez wieki najpobożniejszą, najbardziej obfitującą w świętych, córą Kościoła było francuskie Królestwo Lilii, Królestwo św. Ludwika; swoje apogeum osiągnęła Christianitas w wieku XIII, wydając najwyższe arcydzieła ludzkiego ducha: gotyckie katedry, Sumy Teologiczne na czele z tą Tomaszową, Boską komedię Dantego i Siete Partidas Alfonsa X Mądrego. Jej największa „duchowa przygoda” – Krucjaty – wydała także wzniosły fenomen zakonów rycerskich. Na jej wschodnich rubieżach jej heroicznym przedmurzem, stawiającym czoła otomańskiej nawałnicy, były Węgry i Polska, (która także schrystianizowała pokojowo ostatni pogański lud w Europie – Litwę); na zachodnich – narody Hiszpanii i Portugalii, które też, po dokończeniu rekonkwisty, podjęły wspaniałe, niemające sobie równych w historii, dzieło konkwisty Nowego Świata, ocalając z niewoli pogaństwa i jednocześnie okrutnej, barbarzyńskiej tyranii, miliony ludzkich dusz, wszczepiając je na wieki w Mistyczne Ciało Chrystusa. Polityczną formą Christianitas było Ekumeniczne Święte Cesarstwo, wskrzeszone (jako pars occidentalis) przez „nowego Dawida” i „nowego Konstantyna” – króla Franków Karola Wielkiego: imperium karolińskie ustaliło raz na zawsze znaczenie pojęcia „cywilizacji chrześcijańskiej” jako przesycania wspólnoty doczesnej pierwiastkami duchowości (civitas terrena spiritualisata), tak, aby – na ile to możliwe na tym padole łez – mogła się ona przybliżyć do Civitas Dei, które, jak uczył św. Augustyn, zaistnieje w pełni dopiero w Niebie; można ten sens ująć jako równanie: „Europa = Zachód = Rzym = Katolicyzm”. Sacrum Imperium, jako polityczny analogon Santa Ecclesia, w oparciu o trynitarną ideę jedności Ojca (papieża) i Syna (cesarza) w Duchu Świętym, przenikającym Res Publica Christiana, trwało następnie pod berłami niemieckich dynastii Ludolfingów, Hohenstaufów i wreszcie Habsburgów, dopóki nie doznało śmiertelnego pchnięcia w Traktacie Westfalskim (1648) – tym triumfie narodowych egoizmów i wyznaniowego partykularyzmu, i nie padło ostatecznie pod ciosami cezara rewolucyjnego w 1806 roku. Zanim to jednak nastąpiło, i Cesarstwo, i wszystkie inne królestwa i księstwa należące do Res Publica Christiana, zdołały przekazać nam święty depozyt Monarchii Katolickiej, taki, o jakim mówi na przykład napis na mozaice w weneckiej Bazylice św. Marka: „Biskup, jako głowa władzy duchowej; Król w Radach, jako głowa władzy doczesnej oraz Naród [zgromadzony] wokół ołtarza, jako źródło prawdziwego pokoju i pełni człowieczeństwa”. Monarchii katolickiej, to znaczy także misyjnej, której misja – jak pisał Ramiro de Maeztu – „polega na pouczeniu wszystkich ludzi na ziemi, że jeśli pragną, mogą być zbawieni, i że osiągnięcie tego zależy tylko od ich wiary i woli”. Oto, zatem „cywilizacja chrześcijańska” – „pokój Chrystusa pod panowaniem Chrystusa (…); cywilizacja (…), surowa i hierarchiczna, sakralna od podstaw, antyegalitarna i antyliberalna” (Plinio Correa de Oliveira). Innej nie było, nie ma i być nie może. Nieszczęściem jest to, że w rzeczywistości politycznej tej cywilizacji już nie ma; Christianitas jest już od dawna, by tak rzec, bezdomna, bez dachu nad głową. Żyje i będzie żyć dopóki żyją i karmią się nią ludzie, rodziny, środowiska oddychające jej dziedzictwem i przekazujące je swoim dzieciom lub uczniom, ale – odkąd upadły Portugalia Salazara i Hiszpania Franco, Irlandia się zlaicyzowała, a Włochy i kraje Ameryki Romańskiej na żądanie watykańskich modernistów zsekularyzowały swoje konstytucje – nie ma już żadnego państwa, które by chroniło i wspierało Christianitas. Może jedynie współczesna Kolumbia, w zachodniej hemisferze, i Węgry blisko nas, są płomykami nadziei na jej odrodzenie, ale nawet, jeśli ten optymizm nie jest przedwczesny, to i tak przecież są to jedynie małe wysepki w morzu laicyzmu. Christianitas broniła się dzielnie, czasami nawet (Kontrreformacja, Wandea, Hiszpania, meksykańscy cristeros) kontratakowała, ale ostatecznie została zdruzgotana przez wszystkie rewolucje religijne, polityczne, społeczne i kulturalne, począwszy od rewolucji protestanckiej, a w sensie intelektualnym podkopała ją rewolucja nominalistyczna u schyłku średniowiecza. Na jej miejscu rozparła się inna cywilizacja, geograficznie też europejska, której zasady są kontr-zasadami ładu Christianitas, a całe tragiczno-groteskowe nieporozumienie, (którego już to sprawcami, już to ofiarami jego iluzji są właśnie „judeochrześcijanie”) polega na tym, że czasami próbuje się ona podszywać pod cywilizację chrześcijańską, albo tak jest przez nieświadomych rzeczy postrzegana (do tych ostatnich należą na przykład ci wyznawcy Allacha, którzy w „przynoszących im demokrację” amerykańskich marines widzą „krzyżowców”). Kontradyktoryjny charakter Christianitas (hiszp. Cristiandad) i cywilizacji nowoczesnej, określanej tu, jako „Europa”, gdzie pierwsza jest tradycją, druga zaś rewolucją, wypunktował dokładnie karlistowski myśliciel Francisco Elías de Tejada:
Europa jest mechanizmem; to neutralizacja władz; formalna koegzystencja wyznań; moralność pogańska; absolutyzmy; demokracje; liberalizmy; domowe wojny nacjonalistyczne; abstrakcyjna koncepcja człowieka; państwa narodowe i organizacje międzynarodowe; parlamentaryzm; konstytucjonalizm; zburżuazyjnienie; socjalizm; protestantyzm, republikanizm; suwerenność; królowie, którzy nie rządzą; indyferentyzm, ateizm i antyteizm: w sumie rewolucja. Cristiandad, przeciwnie, jest organizmem społecznym; to chrześcijańska wizja władzy; jedność wiary katolickiej; władza ograniczona; krucjaty misyjne; koncepcja człowieka, jako bytu konkretnego; Kortezy autentycznie reprezentujące rzeczywistość społeczną, rozumianą, jako ciało mistyczne; systemy wolności konkretnych; kontynuacja historyczna przez wierność przodkom: w sumie tradycja. Jeżeli to wszystko stało się w Europie i z Europą, to cóż dopiero powiedzieć o anglosaskiej Ameryce Septentrionalnej, zbudowanej przez religijnych wyrzutków, którzy nawet dla twórców i szerokich rzesz wyznawców głównych nurtów reformacji: luteranizmu, kalwinizmu i anglikanizmu byli zbyt skrajni? Rzecz jasna, nie wszyscy koloniści północnoamerykańscy byli religijno-politycznymi wywrotowcami („dysydentami”): Wirginię czy obie Karoliny zasiedlili przecież anglikańscy (a po części nawet „anglokatoliccy”) rojaliści; jednak najmocniejsze piętno na ustroju i charakterze kolonii amerykańskich, w konsekwencji, zatem i niepodległych Stanów Zjednoczonych, wywarli nowoangielscy purytanie – nurt ekstremistyczny pod każdym względem, czego dowiodło także śmiercionośne spustoszenie, jakie poczynili podczas wojny domowej i rewolucji z lat 1640 – 1660 ich pobratymcy w metropolii; jak dowiódł Eric Voegelin, purytańska rewolucja była pod wieloma względami prefiguracją rewolucji bolszewickiej, a na pewno „czasem osiowym” przejścia od religijnej do świeckiej wersji gnostycyzmu. Ten sam ewolucyjny proces sekularyzacji przeszła i Ameryka: już twór „Ojców Założycieli” był (mimo szlachetnych wysiłków niektórych amerykańskich konserwatystów, aby dowieść ich szczerze chrześcijańskiej inspiracji) eklektyczną miksturą purytańskiej „teologii przymierza”, wigowskiego kultu pisanej konstytucji, Locke’owskiego kontraktualizmu, oświeceniowego deizmu, ideologii kupieckiej i wolnomularskiego okultyzmu: jego ostatecznym rezultatem jest to, co w samej jurysprudencji amerykańskiej nazywa się „ceremonialnym deizmem” albo „uogólnionym” (na bazie różnych odłamów protestantyzmu i bez żadnej treści dogmatycznej) i akonfesyjnym chrześcijaństwem. Jak słusznie zauważa Nina Gładziuk, „Gdy widzimy zaprzysiężenie amerykańskiego prezydenta, to trudno je sobie wyobrazić bez Księgi Biblii. Ale nie jest to zbiór pism religii objawionej, ale nade wszystko Księga Prawa: paktu, przymierza, umowy i testamentu. Jeżeli odsyła do jakiejś teologii, to jest teologia federalistyczna”. Nadto, gdy przywołamy symbol piramidy na amerykańskim banknocie dolarowym, to napis na zwoju u stóp zdobiącej go piramidy, obwieszczający Novus Ordo Seclorum, „standardowo tłumaczy się, jako «nowy porządek wieków», ale możemy też uwolnić masoński sens tej formuły, a wówczas otrzymamy: «nowy świecki zakon»” (Druga Babel. Antynomie siedemnastowiecznej angielskiej myśli politycznej, Warszawa 2005, s. 30-31). Zsekularyzowane później, ale źródłowo purytańskie dziedzictwo republiki amerykańskiej zawierało już in nuce dwie najbardziej zgubne idee: egalitaryzmu i kontraktualizmu – można by rzec „idee – matki” wszystkich błędów politycznych, zawleczonych z Nowego do Starego Świata, niszczących właśnie cywilizację chrześcijańską, a dzisiaj także inne cywilizacje tradycyjne. To, dlatego deistyczny „Stwórca” kanonicznych tekstów demokracji amerykańskiej, od Deklaracji Niepodległości poprzez Mowę Gettysburską po Rooseveltowskie Cztery Wolności, „Stwórca”, który jakoby stworzył ludzi równymi sobie, dał im „prawo” do „poszukiwania szczęścia” i obalania wedle swego widzimisię rządu oraz zalecił „rządy ludu, dla ludu i przez lud”, nie ma nic wspólnego z Bogiem chrześcijańskim, z Chrystusem – Pantokratorem, od którego pochodzi wszelka władza, płynąca zawsze „z góry” i przelewana od wyższego ku niższemu („nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci nie była dana z góry”). Pojmowanie każdej sfery życia: politycznego, prawnego, społecznego, a nawet religijnego, jako serii niekończących się kontraktów, zawieranych przez pierwotnie „wolne i równe” jednostki, niszczy każdą instytucję i każdy autorytet. Nadaje im też nieuchronnie charakter „biznesowy”: purytanie nawet swoje osobiste kontakty z Bogiem nawiązywali i artykułowali w języku kupców i lichwiarzy z City („weksel”, „list zastawny” etc.) – co skądinąd stało w jaskrawej sprzeczności z ich oficjalnie wyznawaną teologią kalwińską, według której „Bóg nam nic nie jest dłużny”. Amerykańscy politycy zawierają tedy „kontrakty” z Ameryką, a zaraza ta rozprzestrzenia się wszędzie i błyskawicznie. Całe życie polityczne kręci się wokół ekonomii („gospodarka, głupku!”) i nawet oś podziału „prawica – lewica” dzieli jedynie wyznawców mistyki „wolnego rynku” i utopii „państwo dobrobytu”, a zatem tak czy inaczej uprawiających kult Mamony – u pierwszych własnej, u drugich cudzej (do przejęcia). Jak destrukcyjny jest wpływ kontraktualizmu na przykład na system prawa, niechcąco pokazują – intencjonalnie przecież propagandowe – niezliczone filmy hollywoodzkie o tematyce sądowniczej (w mojej „prywatnej” genologii nazywam je filmami z gatunku objection), gdzie orzecznictwo oparte jest nie na dociekliwym poszukiwaniu prawdy materialnej, aby móc wydać wyrok adekwatny do winy i możliwie najbliższy moralnemu poczuciu naturalnej sprawiedliwości, lecz na skomplikowanej sieci ugód, wedle zasady „coś za coś”, zawieranych przez szczwanych i znających wszystkie formalne kruczki prawników. Powszechnie zwraca się uwagę na „prekursorski” wobec świeckich demokracji charakter umów zawieranych przez purytańskich dysydentów, takich jak Mayflower compact czy Fundamental Orders kolonii Connecticut. Mniej zauważany jest fakt politycznego „archeologizmu” purytanów, których nienawiść do „papizmu” i monarchizmu prowadziła do wskrzeszania najbardziej archaicznej formy politycznej starożytnego Izraela, stosownej do luźnego związku półkoczowniczych jeszcze plemion, jaką był „ustrój sędziowski” – dziś kulminujący w tyranii Sądu Najwyższego. Trudno o bardziej wymowny dowód odrzucenia idei rozwoju i kumulacji tradycji, a więc tego, dzięki czemu wzrastała i bogaciła się przez wieki Christianitas. Dla purytanów papiestwo i monarchia były zresztą słabo zakamuflowanym „pogaństwem” – wystarczy przeczytać dzieła Miltona, zarówno polityczne (Obrona narodu angielskiego), religijne (Racja istnienia rządu kościelnego), jak poetyckie (Samson walczący). Nawiasem mówiąc, ten polityczny „archeologizm” purytanów uderzająco przypomina równie barbarzyński „archeologizm” liturgiczny współczesnych modernistycznych destruktorów mszy katolickiej. W świetle powyższego wzajemna sympatia i przyciąganie się – wedle tajemnej zasady duchowych powinowactw – pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Izraelem jest czymś naturalnym i zrozumiałym. Wszakże protestantyzm w ogóle jest rejudaizacją chrześcijaństwa, a purytanizm jest nią w takim stopniu, że można wątpić czy jest jeszcze chrześcijański; w każdym razie cywilizacyjnie należy do cywilizacji żydowskiej. Już w epoce Szekspira trzymających się całkowicie sformalizowanej i bezdusznej etyki, „skrupulatnych” (precise) purytanów nazywano „Żydami Nowego Testamentu”. Meksykański myśliciel katolicki i przywódca synarchizmu – Salvador Abascal nazywał Stany Zjednoczone krajem „żydowsko-jankeskim” (judío-yankee). Żyd – ateista, poeta Heine, wyrażał to dosadniej, a nawet cynicznie, lecz nie bez racji, mówiąc, że anglosaski protestantyzm to „żydostwo, które żre wieprzowinę”. Oś „Waszyngton – Tel-Awiw” ma, zatem – niezależnie od niepokoju, jaki wzbudza to u prawdziwych amerykańskich patriotów, a zarazem katolików, takich jak Patrick J. Buchanan, przerażonych ideologiczno-politycznym szaleństwem „amerykańskich likudników” – głębokie podstawy cywilizacyjne. Tylko, co to ma wspólnego z „cywilizacją chrześcijańską”? I z powołaniem Polski, jako antemurale christianitatis – nie mówiąc już, bardziej „przyziemnie”, o jej interesach? prof. Jacek Bartyzel
„Judaizującym” frondystom pod rozwagę Niedawny incydent z obeliskiem w Jedwabnem, – którego prowokacyjny charakter czuć na kilometr – dał publicystom Frondy: drowi Tomaszowi P. Terlikowskiemu oraz p. Łukaszowi Adamskiemu asumpt do wypowiedzi tyleż chaotycznie wielowątkowych, co zdumiewających. Choć pierwszy z autorów raczej się wstydzi i kaja (ostatecznie, wolno mu, wszakże poczucie wstydu to sprawa sumienia, byleby tylko pamiętał, że spowiadać się należy zawsze jedynie we własnym imieniu), drugi zaś raczej gromi („antysemitów”), to wspólnym mianownikiem ich wypowiedzi jest nieprawdopodobne pomieszanie płaszczyzn, od najbardziej doraźnie politycznych po teologiczne, w sosie mętnego i egzaltowanego filosemityzmu. Jeśli naraz, li tylko w celu dania jednocześnie świadectwa swojej własnej poprawności i napiętnowania poglądów „niesłusznych”, przywoływani są, – jako reprezentanci tej samej sprawy – patriarcha Abraham i Szewach Weiss, prawosławny teolog Sergiusz Bułgakow i żydowski publicysta Konstanty Gebert – to z takiego pomieszania „grochu z kapustą” musi wyjść bełkot, a nawet coś znacznie gorszego, bo ewidentna, (co zaraz pokażemy) herezja. Obaj autorzy całkowicie bezkrytycznie przyjmują tę osobliwą – a jest to jedynie najłagodniejszy z możliwych eufemizm – wizję historii, którą z wielkim niestety powodzeniem wtłacza się od dziesięcioleci w mózgi pokoleń, wciąż jeszcze przecież przynajmniej formalnie chrześcijan, żyjących po II wojnie światowej, a która to wizja sprowadza się do obrazu irracjonalnej („swoista schizofrenia”, jak pisze p. Adamski) i wielowiekowej nienawiści chrześcijańskich Europejczyków do Żydów. Jako że ten obraz historii, w którym – jakkolwiek rozumiane, ale przede wszystkim w sensie rasistowskim – zjawisko antysemityzmu politycznego, należące bez wątpienia do świata zlaicyzowanej moderny, jest również ekstrapolowane na stosunki pomiędzy chrześcijanami a żydami (w sensie religijnym) w epoce Christianitas i na płaszczyźnie stricte teologicznej, takie oskarżenie z konieczności uderza właśnie po prostu w chrześcijaństwo – i autorzy tego ataku nawet tego nie ukrywają. W tej totalnie zafałszowanej wizji historii nie ma miejsca na wielowiekową nienawiść, którą wyznawców Chrystusa ścigali spadkobiercy Sanhedrynu, który Jego samego skazał na śmierć. Jak przypomina wielki historyk – tak pełen szacunku dla religii Starego Testamentu – Warren H. Carroll, przez pierwszych kilka dziesięcioleci istnienia Kościoła (aż do 64 roku), wszystkie prześladowania, jakie cierpieli chrześcijanie, były skutkiem wrogości, jaką żywili do nich żydzi. Również i w późniejszych wiekach starali się oni szkodzić chrześcijaństwu wszystkimi możliwymi sposobami, przede wszystkim sprzymierzając się z jego wrogami zewnętrznymi, a niekiedy nawet inspirując ich najazdy. Zaprawdę, „znielubienie” ich przez chrześcijan miało mocne podstawy i uzasadnienie. A cóż dopiero powiedzieć o roli już zeświecczonych Żydów, jako czynnych uczestników, a w dużej mierze inspiratorów i promotorów, wszystkich nowożytnych i współczesnych rewolucji religijnych, społecznych, politycznych i kulturalnych? Judeomasoneria i żydokomuna nie są urojeniami „irracjonalnych” antysemitów, lecz twardymi faktami empirycznymi. Od Francji po Meksyk w jedną, a po Rosję w drugą stronę, wszędzie spotkamy też „Judejczyków”, jako autorów ustaw i represji antykościelnych, separacji Kościoła od państwa, laicyzatorów prawa małżeńskiego i edukacji, promotorów prawa aborcyjnego, eutanazji, „małżeństw” jednopłciowych etc. Publicyści Frondy często dzielnie walczą ze skutkami tych działań, ale nie chcą widzieć ich sprawców. Wiem, powiedzą na to, że przecież „nie wszyscy Żydzi”, pokażą zaraz jakiegoś rabina – tradycjonalistę; zgoda, ale nie zmienia to faktu, że po przeciwnej stronie zawsze jest wyjątkowa „nadreprezentacja”.
P. Łukasz Adamski przy okazji postanowił zredefiniować w świetle owej Judeo centrycznej i judofilskiej historiozofii pojęcie konserwatyzmu, orzekając kategorycznie, że „prawdziwy konserwatysta nie może być antysemitą”. Obawiam się, że przeprowadzona w świetle tak rozciągliwego rozumienia „antysemityzmu”, jakie prezentują obaj autorzy Frondy, „lustracja” konserwatystów w całej historii konserwatyzmu okazałaby się prawdziwym „holocaustem” intelektualno-politycznym. Być może po tej epuracji okazałoby się nawet, że jedynymi „prawdziwymi konserwatystami” są tzw. neokonserwatyści żydowsko-amerykańscy, którzy z filozofią polityczną konserwatyzmu mają tyle wspólnego, co byk pasący się na łące z gwiazdozbiorem Byka. Taki obraz rzeczy, w którym „prawdziwym” konserwatystą jest Norman Podhoretz, a „nieprawdziwym” na przykład Charles Maurras, jest tyleż ekstrawagancki, co absurdalny. Dobrze jednak komponuje się ze stachanowskimi normami poparcia dla Izraela (określenie Pata Buchanana), które proponuje publicysta Frondy, bo to przecież standard polityki „neokoni” – szaleńców, którzy w interesie Wielkiego Izraela gotowi byliby zbombardować cały świat, a ich intelektualna sprawność wyczerpuje się w bredzeniu o „islamofaszyzmie”. Wyraźnie nimi zainspirowany, nasz autor orzeka, że „konserwatysta nie może być wrogiem Izraela”. Nie twierdzę, że „musi”, ale dlaczego właściwie „nie może”: czyżby obowiązywał jakiś zakaz? Często broniąc jakiegoś stanowiska można je wystawić na szwank, bo na przykład, jeśli śp. prezydent Lech Kaczyński naprawdę „inspirował się” dokonaniami takiego rzeźnika, jak Ariel Szaron, to ja na miejscu członków jego (Lecha Kaczyńskiego) „fanklubu” starałbym się raczej ten kompromitujący fakt ukryć, aniżeli się nim chlubić. Wszystko to jednak „furda” w porównaniu z teologicznymi błędami obu autorów. Dr Terlikowski twierdzi, iż nas („konserwatywną prawicę”) „jednoczy tradycja judeochrześcijańska”. Konserwatywną prawicę, Panie Doktorze, jednoczy wiara w Chrystusa, jako Syna Bożego, i w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół, poza którym nie ma zbawienia. „Judeochrześcijaństwo” zaś zostało odrzucone doktrynalnie już na pierwszym Soborze Jerozolimskim około 49 roku, kiedy to oddalono żądanie, aby narzucać nawróconym poganom przepisy prawa Mojżeszowego; praktycznie, – gdy św. Paweł (żyd z „krwi i kości”) „stanął do oczu” samemu św. Piotrowi, ulegającemu w chwili słabości naciskom „judaizujących”, aby nie spożywać posiłków z gojami. To Kościół jest Nowym Izraelem, do którego przeszło wszystko, co dobre i prawe ze Starego Izraela, a co nie przeszło, jest uschniętym figowcem. Dopiero w czasach ostatecznych możemy spodziewać się masowych nawróceń krnąbrnych potomków plemienia, którego znakomita większość sprzeniewierzyła się swojemu wybraństwu. Już w II wieku po Chr. pisał o tym mocno i pięknie biskup Meliton z Sardes:
Tak, więc Prawo nie odgrywa już żadnej roli, odkąd zaświtała Ewangelia, lud wybrany zeszedł już z widowni, odkąd zjawił się na niej Kościół. Rzeczy niegdyś czcigodne dziś już na cześć nie zasługują, jako że ich miejsce zajęła rzeczywistość naprawdę godna szacunku. Czcigodna była niegdyś ofiara z baranka, ale teraz, wobec żywego Pana, nie jest już taka; czcigodna była niegdyś śmierć baranka, ale teraz, wobec dzieła odkupienia Pańskiego, nie ma już wartości; czcigodny był niegdyś baranek bez zmazy, ale teraz, wobec niepokalanego Syna Bożego, nie jest już taki: czcigodna była niegdyś ziemska świątynia, ale teraz, wobec królującego w niebie Chrystusa, nie jest już czcigodna; czcigodne było niegdyś ziemskie Jeruzalem, ale teraz, wobec Jeruzalem niebiańskiego, nie ma już znaczenia; czcigodna była niegdyś przynależność do ludu posiadającego obietnice Boże, ale teraz, wobec rozległości łaski, nie jest już czcigodna. Teraz już bowiem nie w jednym tylko miejscu, ani w jednej tylko określonej formie, wznosi się chwała Boża, ale łaska Boża rozlewa się aż po krańce ziemi i wszędzie tam, gdzie jest Jezus Chrystus, mieszka Bóg wszechmogący, któremu chwała na wieki. Doktora Terlikowskiego „przelicytował” jednak jeszcze p. Adamski pisząc te niesłychane słowa: „Czekamy zresztą na odbudowę Świątyni jerozolimskiej, by wypełniło się proroctwo. A to może zapewnić tylko istnienie państwa Izrael”. Czy autor naprawdę nigdy nie słyszał, że proroctwo o odbudowaniu Świątyni już dawno się spełniło – trzeciego dnia po Ukrzyżowaniu, wraz ze Zmartwychwstaniem? To Jezus Chrystus jest Świątynią, a w Nim i z Nim Jego Ciało Mistyczne – Kościół, i innej świątyni już ani nigdy nie będzie, ani być nie może. Rojenia, a nawet konkretne przymiarki, współczesnych wyznawców judaizmu, jak również tzw. chrześcijańskich syjonistów – obłąkanej sekty (skądinąd antysemickiej) protestanckiej, szykującej się do Armagedonu, o odbudowaniu w Jerozolimie materialnej świątyni na miejscu obu poprzednich, są jednoznacznie wymierzone w Kościół, w chrześcijaństwo, w Chrystusa – prawdziwą Świątynię. Kto powiada, iż na tę odbudowę „czeka”, ten jednoznacznie deklaruje też apostazję od Kościoła, odstąpienie od Chrystusa; wyznaje, że nie wierzy, iż to Jezus jest Mesjaszem, oraz „czeka” na innego „mesjasza”, uwarunkowanego istnieniem państwa Izrael. Taka jest logika słów, i pozostaje tylko mieć nadzieję, że p. Adamski napisał to zdanie nie wiedząc, co mówi, bo tylko tak mogłoby to być mu odpuszczone. Dodam jeszcze, że kreśliłem powyższe uwagi z prawdziwą przykrością. Mimo różnych ekscentryczności, ceniłem Frondę, jako żywy ośrodek myśli, a jej autorów, jako bojowników spraw mi bliskich i – jak zawsze sądziłem – katolickich. Jednak obecny kierunek tego pisma i środowiska budzi najwyższy niepokój. Stoicie na rozdrożu, Panowie, a taka sytuacja nie może trwać à la longue: nie można być jedną nogą z konserwatystami w obozie katolickiej Kontrrewolucji, a drugą z „neokonserwatystami” w „tradycji judeochrześcijańskiej”. Albo Kościół, albo synagoga: trzeba wybierać. Jacek Bartyzel
Judeochrześcijaństwo i konserwatyzm Teksty portalu Fronda.pl przeciw profanowaniu przez antysemickie i faszystowskie napisy pomników pamięci wywołały ostrą polemikę w środowiskach konserwatywnych. Opiera się ona częściowo na niezrozumieniu naszego stanowiska, ale pokazuje również, w jakich sprawach się różnimy. Ostro, momentami głupio, zaatakował nas profesor Adam Wielomski z portalu konserwatyzm.pl. Z nim w zasadzie polemika jest niemożliwa. I to nie, dlatego, że czujemy się obrażeni, bo tak nie jest. Jesteśmy portalem poświęconym, tworzonym przez katolików, ale gdybyśmy byli żydowskim, to też bylibyśmy z tego dumni, i nie potrzebowalibyśmy śledztwa profesora, żeby o tym poinformować. Dlatego polemikę czy rozmowę z wielbiącym Jaruzelskiego czy Łukaszenkę profesorem ograniczę do dwóch zdań. Otóż – po pierwsze – po profanacji grobów żołnierzy rosyjskich też bym protestował. W naszej kulturze grobów się, bowiem nie profanuje. I po drugie: tak, czekam - podobnie jak Łukasz Adamski, na przyjście Mesjasza. Powtórne! Inaczej rzecz się ma z polemiką (a w zasadzie polemikami) profesora Jacka Bartyzela. One także są ostre, momentami ocierają się o formę paszkwilu, ale warto się nad nimi zatrzymać. Po pierwsze, dlatego, że profesor zarzuca nam herezję, ale po drugie, dlatego, że pozwala to lepiej wyjaśnić frondowe stanowisko. A może ostrożniej – pomaga to lepiej wyjaśnić moje stanowisko, bo w tej sprawie prezentuje opinie swoje, a nie całego środowiska, które w wielu kwestiach mówi różnymi głosami (widać to także w dwugłosie moim i Łukasza Adamskiego, ja bym się pod pewnymi jego sformułowaniami nie podpisał). Osobisty charakter tej odpowiedzi oznacza, że nie będę odnosił się do ogólnych zarzutów profesora, czy jego polemiki z Łukaszem Adamskim, a jedynie do tego, co wprost zarzuca On mnie.
Judeochrześcijaństwo i tradycja judeochrześcijańska Głównym problemem, jaki mam z tekstami profesora Bartyzela jest to, że wydaje się on nie rozumieć języka, jakim się posługuje. Jest oczywiste, że Judeochrześcijaństwo nie istnieje. Może nie od czasów Soboru Jerozolimskiego (to akurat historyczny fałsz), ale gdzieś od IV wieku rzeczywiście nie ma wspólnot chrześcijańskich zachowujących tradycje żydowskie. Sam Sobór, wbrew temu, co napisał profesor nie wykluczył ich istnienia. Zwolnieni z zachowywania Prawa zostali nawróceni poganie, ale Żydzi nadal często je zachowywali. I tak aż do początków IV wieku. W II zaś, zdaniem części historyków, choćby Arthura Marmonsteina, uczestniczyli w pełni w życiu wspólnoty żydowskiej i posiadali akceptację części przedstawicieli rodzącego się judaizmu rabinicznego. W sposób oczywisty termin tradycja judeochrześcijańska nie odnosi się jednak do tych wspólnot. Ale pewnej wspólnoty ideowej, przed teologicznej, którą łączy judaizm i chrześcijaństwo. Określić ją można odwołaniem się do tej samej matrycy antropologicznej pochodzącej z księgi Rodzaju. Jej istotą jest przekonanie, że to Bóg stworzył świat i nadał mu Prawo, któremu ów świat podlega, że człowiek stworzony jest na obraz i podobieństwo Boże, i wreszcie, że źródłem zła na świecie jest grzech pierwszych rodziców, (choć tu widać już wyraźne różnice teologiczne w rozumieniu tego terminu). Obie te religie przyjmują także, że wzorem wiary jest postawa Abrahama, czyli zaufanie, zawierzenie Bogu. I właśnie ta matryca stanowi fundament naszej cywilizacji, która jest judeochrześcijańska.
Takie postawienie sprawy nie oznacza rozmywania różnic. Judaizm i chrześcijaństwo różnią się. Inaczej interpretują wiele kluczowych tekstów, inaczej się rozwijały. Ten pierwszy jest bardziej religią prawa, to drugie raczej ontologii czy metafizyki. Ale wszystkie te różnice, wielowiekowa nienawiść (z obu stron, tego też nikt nie ukrywa) nie mogą przykryć nie tylko wspólnych korzeni, ale też wspomnianej matrycy antropologicznej, która sprawia, że ortodoksyjnie wierzący wyznawcy obu tych tradycji są na kontrze do dominującej obecnie postoświeceniowej cywilizacji, która za jedyne źródło Prawa uznaje naszą wolę, a Boga uznaje za stworzonego na obraz i podobieństwo Boże. Wśród twórców zaś tej wizji antropologicznej są oczywiście Żydzi (z pochodzenia), ale nie brak wśród nich także chrześcijan, także katolików (z pochodzenia). I jedni i drudzy tworząc oświeceniową ideologię odrzucili jednak własne tradycje religijne.
Co funduje konserwatyzm? Drugi zarzut, który formułuje profesor Bartyzel nie jest już tylko kwestią nieporozumienia terminologicznego, ale pytaniem o to, co funduje konserwatyzm. I tu niewątpliwie się różnimy. Profesor uznaje, że fundamentem postawy konserwatywnej jest przyjęcie tradycjonalistycznej interpretacji katolicyzmu. Ja się z taką tezą nie zgadzam. Dla mnie, (ale mam świadomość, że można takiego widzenia konserwatyzmu nie podzielać, tak z pozycji bardziej integralnych, jak i liberalnych) bycie konserwatystą to właśnie przyjęcie – w wersji zlaicyzowanej czy wprost religijnej – owej matrycy antropologicznej księgi Rodzaju, czyli antropologicznej tradycji judeochrześcijańskiej. Konserwatysta to, zatem, dla mnie ktoś, kto uznaje, że to nie człowiek tworzy moralność, ale że on ją ma jedynie odczytywać, uznaje, że jest coś wyższego niż on sam, dostrzega też w człowieczeństwie obraz i podobieństwo Boga, (czyli coś, co jest źródłem heroizmu), a także skłonność do upadku. Takie myślenie oczywiście zazwyczaj związane jest z religijnością, ale wcale tak być nie musi. Są przecież ludzie myślący podobnie, którzy nie wiążą się z żadną religią, choć niewątpliwie bliska im jest tradycja judeochrześcijańska. Przykładem człowieka, który niewątpliwie myśli w ten sposób jest Bronisław Wildstein. To, co napisałem jednoznacznie pokazuje, że nie uważam, iż konserwatystą może być tylko tradycyjnie wierzący katolik. Wierzę, i mam na to dowody empiryczne, że w sprawach najważniejszych mogą współpracować ze sobą Żydzi i chrześcijanie, a wśród chrześcijan – protestanci z katolikami i prawosławnymi. Nie wszyscy ze wszystkimi, ale ci, którym bliska jest wspomniana już matryca. Współpraca nie oznacza lekceważenia istniejących realnie różnic, ale zakłada, że są także kwestie, w których możemy i powinniśmy mówić jednym głosem, który dzięki temu zostanie wzmocniony. Tak jest choćby ze współpracą w walce o życie ewangelikalnych chrześcijan i katolików, a nawet części Żydów w Stanach Zjednoczonych.
Jakie cele? To, co już napisałem jednoznacznie pokazuje, że cele, jakie przed sobą, a poniekąd na ile mogę je stawiać przed portalem to również przed nim są bardziej ograniczone, niż katolicka kontrrewolucja. Nie bawi mnie rozpamiętywanie przeszłości, nie sądzę, by można było cofnąć czas i nie zamierzam się skupiać na powolnym umieraniu. Nie jestem zachwycony obecną wizją liberalnej demokracji, ale nie zmienia to faktu, że jest ona ustrojem, w którym żyjemy, i nic nie wskazuje na to, by się to miało zmienić. Zamiast więc budować piękne teorie dotyczące wymarzonego ustroju dla prawdziwego konserwatysty, wolę zająć się walką o to, o co walczyć można. A jest to prawo do życia dla każdego, wolności sumienia, a także obrona małżeństwa i rodziny. I jest mi w gruncie rzeczy obojętne, czy cele owe zrealizowane zostaną w państwie demokratycznym czy w monarchii. W walce o życie i rodzinę uznaję też potrzebę szukania sprzymierzeńców jak najszerzej. Są nimi, zatem zarówno neokonserwatyści, (do których w pewnych kwestiach jest mi blisko), jak i komunitarianie, jeśli tylko chcą walczyć o te same sprawy. Oświecenie też nie jest dla mnie tylko jednym wrogim obozem. Inaczej oceniam amerykańskie, inaczej francuskie, a jeszcze inaczej niemieckie. I nie chodzi o to, że któreś z nich jest mi szczególnie bliskie, ale o to, że w pewnych kwestiach można posługując się ich argumentami walczyć o rzeczy, które są mi bliskie. Wydaje mi się to bardziej owocne, niż wskrzeszanie nieżyjących już, choć niewątpliwie pięknych, doktryn sprzed wieków.
Wybranie Boże jest wieczne! I na koniec jeszcze słów kilka o wybraństwie. Prof. Bartyzel jasno stwierdza, że „Kościół jest Nowym Izraelem, do którego przeszło wszystko, co dobre i prawe ze Starego Izraela, a co nie przeszło, jest uschniętym figowcem. Dopiero w czasach ostatecznych możemy spodziewać się masowych nawróceń krnąbrnych potomków plemienia, którego znakomita większość sprzeniewierzyła się swojemu wybraństwu”. I nie polemizując ze stwierdzeniem, że Kościół jest nowym Izraelem nie sposób zgodzić się z tezą, że w związku z tym judaizm jest już tylko uschniętym figowcem. „Chociaż Kościół jest nowym Ludem Bożym, nie należy przedstawiać Żydów, jako odrzuconych, ani jako przeklętych przez Boga, rzekomo na podstawie Pisma Świętego” - przypomina Sobór Watykański II (Deklaracja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich Nostra aetate, par. 4). Izrael „pozostaje narodem wybranym, dobrą oliwką, w którą wszczepione zostały gałązki dziczki oliwnej narodów” - można przeczytać w dokumencie Komisji Stolicy Apostolskiej do Spraw Stosunków Religijnych z Judaizmem. A Jan Paweł II uzupełnia już zupełnie wprost: „wiara i życie religijne narodu żydowskiego, tak jak są one przeżywane i wyznawane współcześnie, mogą pomóc w lepszym zrozumieniu niektórych aspektów życia Kościoła” (przemówienie z dnia 6 marca 1982 roku). Martwa oliwka nie może zaś wydawać z siebie dobrych owoców. Tomasz P. Terlikowski
Genetycznie zmodyfikowany Pawlak, zapylone PSL Wieści z"Wikileaks" wskazują, że Pawlak został genetycznie zmodyfikowany. Gen troski o Polskę zamieniono mu genem troski o koncerny GMO
1. Kiedy z coraz większym zdumieniem obserwowałem, jak od początku obecnej koalicji PSL w głosowaniach sejmowych zawsze popiera interesy wielkich koncernów GMO - podejrzewałem, że stoi za tym genetycznie zmodyfikowany minister Sawicki. Ostatnie wiadomości z portalu "Wikileaks" wskazują jednak, że modyfikacja nastąpiła wyżej. Genetycznie zmodyfikowany został osobiście sam Waldemar Pawlak, do którego międzynarodowe koncerny dotarły ze skutecznym lobbingiem. Dopiero potem zmodyfikowany genetycznie Pawlak zapylił Sawickiego i resztę posłów PSL.
2. Ingerencja w genotyp Pawlaka polegała na tym, ze gen odpowiedzialności za dobro Polski i polskiej wsi, niegdyś obecny w jego chromosomach, został usunięty i zastąpiony genem troski o międzynarodowe koncerny, które za pomocą GMO próbują przejąć kontrolę nad produkcją żywności na świecie. Koncerny GMO już opanowały Amerykę, teraz próbują podbić Europę. Ale idzie im opornie, bo już kilka krajów, w tym Francuzi i Niemcy, opamiętali się w porę i pogonili ich precz, zakazując upraw GMO. Koncerny próbują, więc dobrać się do Polski. Ekspansję GMO koncerny zaczęły od Pawlaka i miały rację, bo prezes PSL modyfikacji się nie opierał, a sprzeciw wobec GMO, wyrażany przez zdecydowana większość Polaków, nazwał reliktem z czasów terroru PiS-u, tak w każdym razie wynika z dokumentów "Wikileaks". Potem, w kolejnych głosowania, czy to ustawy o nasiennictwie, czy o paszach, czy w sprawie zakazu upraw GMO, zapyleni przez Pawlaka posłowie PSL zawsze głosowało tak, jak im dyktował gen troski o wielkie koncerny.
3. Mój kolega z Europarlamentu francuski poseł Jose Bove, wielki przeciwnik GMO, demonstracyjnie kosił we Francji pola genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy. W Polsce według oficjalnych danych plantacji GMO jeszcze nie ma, ale są zmodyfikowani genetycznie politycy, którzy popierają GMO, ryzykując zdrowiem Polaków i stwarzając zagrożenie dla przyszłości polskiej wsi. Jeśli chcemy obronić Polskę przed GMO, to trzeba niestety skosić tych polityków, którzy są genetycznie zmodyfikowani. Kosy w dłoń 9 października! Janusz Wojciechowski
Że też Matka Boska nie zeszła z Obrazu przegnać hipokrytę Minister Sawicki z PSL będzie walczył przeciw GMO! Przywykłem już do cynizmu Sawickiego, ale żeby okłamywać ludzi i Matkę Boską na Jasnej Górze?
1. Przez całe 4 lata w rządzie minister Sawicki popierał GMO. W styczniu 2008 roku mówił, że postępu nie da się zatrzymać i że on barykady przeciw GMO bronił nie będzie. We wszystkich głosowaniach dotyczących GMO, partia Sawickiego PSL popierała GMO. Tak było w ustawie o paszach, kiedy osuwano w czasie zakaz sprowadzania pasz genetycznie zmodyfikowanych, tak było przy ustawie o nasiennictwie, kiedy to posłowie PSL głosowali za możliwością wpisywania nasion GMO do oficjalnego rejestru oraz sprzeciwiali się delegalizacji sprowadzania GMO zza granicy.
2. Przez długie 4 lata rząd PO-PSL wzbraniał się przed jakąkolwiek myślą wprowadzenia zakazu upraw GMO w Polsce, choć siedem krajów Unii, w tym Francja i Niemcy, zakazy takie wprowadzili, nie czekając na pozwolenie Brukseli. W Parlamencie Europejskim, gdy 5 lipca br., po latach ciężkiej walki politycznej uchwalono wreszcie prawną możliwość zgodnego z prawem europejskim zakazu upraw GMO w poszczególnych krajach członkowskich - europosłowie PiS byli oczywiście za uchwaleniem tej możliwości, a europosłowie PO i PSL byli przeciw. 3. A dziś, na Jasnej Górze, pod tym Świętym Obrazem, Sawicki ma czelność mówić, że on będzie teraz walczył już nie o Polskę, ale od Europę wolną od GMO! Mało tego, on stanie na czele tej walki! Zdrowaś Mario i naprawdę łaskiś pełna, że nie zeszłaś z Obrazu, żeby przegonić hipokrytę. Janusz Wojciechowski
Pomroczność Jasna Klanu Wałęsów Czym jest „pomroczność jasna”? Pomroczność – choroba psychiczna, która występuje jedynie w Polsce i charakteryzuje się:
jazdą samochodem po pijanemu;
posiadaniem ojca-prezydenta;
uniewinnieniem w sądzie w razie wypadku.
przekonaniem o nadprzyrodzonych zdolnościach
Przemysław Wałęsa skazany – 14.04.1995 W dniu swoich imienin Przemysław Wałęsa, 21-letni syn prezydenta RP, został przez Sąd Rejonowy w Gdańsku skazany na dwa lata pozbawienia wolności. Prokuratura występowała o wyrok w zawieszeniu. Jesienią 1993 r. spowodował, będąc pod wpływem alkoholu, wypadek samochodowy, popełniając następnie osiem innych przestępstw.
Sławomir Wałęsa prawomocnie skazany – 24.04.1997 Sąd Wojewódzki w Warszawie oddalił wczoraj apelację obrońcy i utrzymał w mocy wyrok skazujący 24-letniego Sławomira Wałęsę za spowodowanie wypadku drogowego na dwa lata więzienia…
Źródło: http://archiwum.rp.pl
Czy któryś z nich odsiedział swoją karę? Odpowiedzcie sobie na to pytanie sami…
Jarosław Wałęsa Policja i media wydają wyrok na kierowcę Toyoty nic nie mówiąc o prędkości, z jaką poruszał się Jarosław Wałęsa na swoim motocyklu. Policja nie ma też żadnego naocznego świadka. Na miejscu nie było właściwie żadnego naocznego świadka, który widział całą sytuację. Jedyny świadek zdarzenia -kierowca ciężarówki nie widział, tylko słyszał. Nie potrafił podać szczegółów – powiedziała rzeczniczka płockiej prokuratury okręgowej Iwona Śmigielska-Kowalska. Kierowca terenowej Toyoty odmówił składania zeznań a na miejscu nie ma wyraźnych śladów hamowania. Kluczowa dla sprawy będzie opinia biegłego z zakresu ruchu drogowego, który na podstawie zabezpieczonych pojazdów i dowodów zabezpieczonych podczas oględzin wypowie się, kto spowodował wypadek.
Źródło: niezalezna.pl
Z jaką prędkością jechał Wałęsa? Wałęsę znaleziono 30 metrów, od miejsca wypadku, to świadczy, że musiał jechać z prędkością ok. 200km/h. Wystarczy dokonać obliczeń dla rzutu poziomego (zakres szkoły średniej z fizyki)
Przyjmując następujące parametry
- środek ciężkości kierowcy motocykla na wysokości 1 metra
- długość lotu ok. 25 metrów (pozostałe 5 metrów ciało mogło koziołkować po jezdni)
Z obliczeń wychodzi:
czas lotu t= pierwiastek(2*h/g) = pierwiastek (2*1 m/9,81 m/sek2)=0,45 sekundy
Prędkość: v=25 m/0,45 s = 55,5 m/s = 199,8 km/h
Przy takiej prędkości przejechanie 200 metrów zajmuje niespełna 4 sekundy. Ciekawe jak kierowca toyoty mógł zauważyć Wałęsę. Gdy rozpoczynał on manewr to motocykla jeszcze tam nie było.
więcej na: http://czerwonykiel.blogspot.com/2011/09/pomrocz…
PS. 1 Autorze "Łapał wiatr" jak on sam ten bezkarny pyszałek to mówił, czyli na polski to nie zdążył złapać kierownicy i??? buuuummmm. O czym poniżej zacytuję: Wypadek Wałęsy. Reporter: On jeździł 170 km/h! Wypadek Wałęsy. Reporter: On jeździł 170 km/h! 04.09.2011, 10:52 Znany reporter telewizyjny Tomasz Machała twierdzi, że słyszał o motocyklowej brawurze, którą nie raz popisywał się Jarosław Wałęsa. Reporter Polsatu napisał w swoim autorskim serwisie internetowym kampanianazywo.pl, że nawet biuro poselskie Wałęsy opowiadało o tych wyczynach. Gdy się to czyta, włos się na głowie jeży! - Jego biuro poselskie poinformowało, że często pokonywał trasę Warszawa – Gdańsk. Często. I znajomym mówił, że jego rekord na niej to 2 godziny i sześć minut. To oznacza, że średnia prędkość to 160- 170 km na godzinę. Google Maps wylicza tę podróż na prawie sześć godzin po polskich drogach. Bez komentarza - napisał Machała.
PS. 2 Trochę dziwna jest ta "informacja policji" Gość Jacek zamieścił bardzo dobry film, dzięki któremu można sobie wyobrazić miejsce wypadku Jarosława Wałęsy: http://www.youtube.com/watch?v... Warto zwrócić uwagę w tym filmie na kilka uchwyconych istotnych informacji. Film w pierwszych sekundach pokazuje dojazd do miejsca wypadku. Widać tył białej paki ciężarówki (widoczna jest także od przodu np. w 1.14 sek filmu). Doga jest prosta, ale idę o zakład, że na tym odcinku dozwolona szybkość była ograniczona znakiem i wynosić mogła 60-40 km/g, bowiem kilkadziesiąt metrów dalej (0,10 sek. filmu) jest malowana wysepka zwalniająca, za którą jest rozjazd wg niebieskiej tablicy informacyjnej w lewo i w prawo. Tu też na filmie stoi wóz staży pożarnej. W 0,37 sek. filmu jest widoczny TIR w naprawie na poboczu i RAV4. Nie ma wątpliwości, że w tym miejscu doszło do najechania przez motocykl na jadącą RAV4, albo RAV4 na motocykl, bo za jej tyłem nie ma szczątków motocykla. A więc RAV4 i motocykl poruszały się w tym samym kierunku. Zdarzenie miało miejsce na kilkadziesiąt metrów przed wysepkami spowalniającymi ruch. Motocyklista walnął w lewy przedni błotnik RAV4 i zdarł przedni pas ochronny RAV4. Kierowca RAV4 nie mógł włączać się do ruchu, bo niby skąd miałby to robić. Mogło być tylko tak, że kierowca RAV4 z dużym zapasem odległości (z przodu nic nie jechało) omijał TIRa stojącego na poboczu, a "na trzeciego" pędząc motocyklem, wyprzedzał "na kartkę papieru" motocyklista. Zawadził o błotnik RAV4 i "poleciał". O tym, że kierowca RAV4 omijał stojącego TIRa świadczy odległość RAV4 od TIRa (0,37 sek. filmu). Natomiast celowe zajechanie drogi motocykliście byłoby zbrodnią. Jest to mało prawdopodobne, ale wykluczyć tego nie można. Kim jest kierowca?!A co stało się z pasażerką? Tą samą trasą jechał rzecznik PO Paweł Olszowski i jak twierdzi, Wałęsa jechał z dziewczyną (mijał ich). Podaje to Fakt, a także ponoć w TVP to mówili, czy ktoś coś wie? Czyżby coś jak z Geremkiem? pasażerka znika? Jeśli to prawda to ewidentnie pasażerka zginęła na miejscu a POlszewickie media tuszują to aby minimalizować negatywny wydźwięk dla młodego Wałęsy oraz agenta Bolka jak i całego agenturalnego klanu POlszewi. LUDZIE DATY: 02.09.2010 oraz 02.09.2011 przeczytaj może zrozumiesz
02.09.2010 Wałęsa: Zginął - oto osiągnięcie Lecha Kaczyńskiego
02.09.2011 Wypadek SYNA Lecha Wałęsy na przeciw kapliczki. Takie zbiegi okoliczności, to jedynie na filmach są. Już mu niosą trumnę z welonem ,koń do taktu zamiata ogonem, mendelsonem stukają diabelskie kopyta. Wiadomość ostatnio podana, to taka, że nie ma świadków, kierowca ciężarówki nagle ogłuchł i oślepł( pewnie chce żyć i ma rodzinę)to samo "sprawca" z Toyoty. Strażakom, policjantom także buzię zasznurowano, chcą żyć, mają rodziny. Pytam, więc co z pasażerką? czyżby zginęła? kto nią był? Kasowanie, usuwanie filmu świadczy o tuszowaniu, matactwie. Znowu POmroczność jasna.
http://www.fakt.pl/Jaroslaw-Walesa-mial-wypadek-Jest-w-ciezkim-stanie,artykuly,113651,1.html
cytat: Tą samą drogą jechał w tym czasie samochodem rzecznik klubu PO Paweł Olszewski (32 l.). – Wyprzedzałem ich nawet po drodze, jechał z jakąś dziewczyną, niezbyt szybko – opowiada polityk. Nie wiedział, że motorem jedzie Wałęsa. – Potem był korek i samochody stały, motor się przecisnął. Gdy dojechałem do Strapkowa, motor już leżał na drodze – mówi nam Olszewski. - Teraz Olszewski będzie miał kłopoty :) bo o dziewczynie nigdzie nie ma ani słowa, rozpłynęła się gdzieś we "mgle" kłamstw, jak ta od Lewartowa Geremka. Nawet w TVP mówili, że Wałęsa jechał z dziewczyną. czy ta dziewczyna nie żyje???co chcą ukryć? czyżby śmierć tej dziewczyny? Teraz rozumiem milczenie kierowcy Toyoty. Pamiętam inną sprawę syna Wałęsy. Złapany na rondzie w centrum. Warszawy po spowodowaniu wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym jednak umknął karze. Młody Wałęsa miał wtedy wyrok w zawieszeniu za podobną sprawę.Całą historię zamieciono pod dywan. Dobre wzorce w życiu są najważniejsze i biada, kiedy ich brak. Gdyby go potraktowano poważnie wtedy nie było by tego wypadku. Postawa ojca rozzuchwaliła młodego. Ojciec jest za to odpowiedzialny. Jarosław Wałęsa rozpoczynał swoją edukację na Wojskowej Akademii Technicznej. Przychodził bardzo często na wykłady w stanie pomroczności jasnej, czyli? nachlany. Na pierwszym semestrze miał 11 przedmiotów do zaliczenia i ... 11 oblał. Tak skoczyła się jego błyskotliwa kariera na WAT. Zastał wysłany do USA i skończył katolicką uczelnię, odpowiednik naszego licencjata, czyli mgr. nie jest POnieważ jest za tępy, zresztą jak jego stary, te same geny. A czego można się spodziewać PO POmiocie chama szczającego do kropielnicy w kościele ? Bolesław Wałęsa nawet na pogrzebie swojego pierworodnego syna nie był gdy tan się POnoć "utopił". Esbecki prostak i cham z niego. Jeżeli w wypowiedziach Wałęsy juniora, iloraz "jentelegjencji" jest na tak niskim poziomie, to prawdopodobnie takim samym wskaźnikiem legitymuje się kierując motocykl. Zastanówcie się. Nie po to te pierwotniaki z dwoma zwojami (jeden do oddychania, a drugi do ruszania gałkami ocznymi) kupują sobie wiertarki o mocy 200KM, zdolne przyśpieszać od 0 - 100 km/h w 2 - 3 sekundy i osiągać 300 km/h, żeby jeździć 50, czy 90 poza zabudowanym Przecież to są "miszczowie" jazdy wyłącznie po prostej i pustej drodze.
PS. 3 Autorze czy to jeszcze pamiętasz? Dwa lata walczy o odszkodowanie po wypadku z Berele Lewartowem vel Geremkiem. 490 zł renty, niesprawna noga i proces w sądzie o odszkodowanie, tak dzisiaj wygląda życie Edwarda Paterka, poszkodowanego w wypadku, w którym zginął "profesor" Berele Lewartow vel Bronisław Geremek. Teraz chce wywalczyć 100 tys. zł odszkodowania. [To i tak wręcz żałosna suma za zmarnowane życie przez pijanego żyda a za razem kurwiarza]. Anonimowa pracownica ZUS poinformowała, że syn Geremka dostał 6,5 miliona zł. Chwili, w której mercedes byłego europarlamentarzysty wbił się w prowadzonego przez Paterka fiata ducato, kierowca nie potrafi sobie przypomnieć. Za to do końca życia zapamięta walkę, którą musi toczyć z ubezpieczycielem o odszkodowanie. Nie mogę zginać lewej nogi w kolanie opowiada Głosowi Wielkopolskiemu Edward Paterek. Kilka stopni i koniec. Nawet w nocy przewracając się z boku na bok muszę się przebudzić, żeby przenieść nogę rękami na druga stronę, bo to jest tak silny ból tak mężczyzna opisuje skutki wypadku, z jakimi do dziś musi się zmagać. Na głowie mam ślady po uderzeniu, a na klatce piersiowej przy złamanych żebrach bliznę, jakby ktoś mnie postrzelił, dodaje. Edward Paterek zaraz po tragedii, do której doszło 13 lipca 2008 roku, trafił do szpitala. Tam spędził sześć tygodni. Kolejne przeleżał w domu w gipsie. Później przyszedł stres związany z prokuratorskimi przesłuchaniami w sprawie wypadku, gdyż za sprawcę zderzenia dopiero w grudniu 2008 roku uznano prof. Geremka. Od tamtego czasu poszkodowany kierowca nie pracuje. Chciałby wrócić do aktywności zawodowej, ale nie ma takiej możliwości, bo nie może przenosić ciężaru ciała na chorą nogę. Jego dochody to 490 zł renty przyznanej przez ZUS. Po wypadku ubezpieczyciel wypłacił mi 50 tys. zł. Później zaproponowali dodatkowe 20 tys. zł i na tym chcieli zakończyć sprawę, wyjaśnia Edward Paterek. Nie zgodziłem się na taką kwotę. Jest za niska w sytuacji, gdy nie mogę pracować, podkreśla pokrzywdzony. Ubezpieczyciel nie chciał się zgodzić na warunki poszkodowanego i sprawa trafiła do sądu. Obecnie zajmuje się nią biegły sądowy, którego opinia może być rozstrzygająca dla sprawy. Kiedy można spodziewać się prawomocnego orzeczenia? Tego na razie nie wiadomo. Chcę, żeby ubezpieczyciel wypłacił mi 100 tys. zł, to by wystarczyło, żebym mógł jakoś ułożyć życie po wypadku. ZUS przyznał mi rentę na osiem lat z możliwością dożywotniego przedłużenia, więc nie wiem, dlaczego ubezpieczyciel nie chce uznać, że nie tylko złamałem sobie nogę, ale mam poważniejsze obrażenia, podkreśla Paterek. Wątpliwości po wypadku. Do tragicznego wypadku, w którym zginął "prof" Berele Lewartow vel Bronisław Geremek, doszło w lipcu 2008 roku w okolicach Miedzichowa. Auto polityka z "nieznanych" przyczyn uderzyło w jadącego prawidłowo fiata ducato, kierowanego przez Edwarda Paterka. Mężczyzna doznał licznych obrażeń, podobnie jak jego zięć, który także podróżował fiatem. Śledztwo przez wiele miesięcy nie potrafiło odpowiedzieć, co było przyczyną wypadku. Na łamach Głosu informowaliśmy o wątpliwościach związanych z toczącym się postępowaniem. Ostatecznie uznano, że winnym był "profesor", który mógł zasnąć za kierownicą, a prawda wyglądała całkiem inaczej, co było widać na filmie pt. "profesor z ptokiem na wierzchu" szybko zdjętym z You Tube. Było przygryzienie ptoka pijanego "profesora", na nierówności, skręt w lewo i buuuummmm, a pasażerka ssawka znika bez śladu, "prof" z ptokiem na wierzchu jest filmowany.
PS.4 Tradycje rodzinne? Syn Wałęsy stanie przed sądem za jazdę po pijanemu samochodem. Nawet dwa lata więzienia za jazdę po pijanemu grożą Przemysławowi W., synowi byłego prezydenta Lecha Wałęsy. Akt oskarżenia w tej sprawie sporządziła policja. "Prokurator zatwierdził akt oskarżenia sporządzony przez policję i wniesie go do wydziału grodzkiego sądu rejonowego" - powiedział w poniedziałek szef Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Południe, Krzysztof Skierski. Taki tryb przewiduje obowiązujący od 1 lipca nowy kodeks postępowania karnego.
http://wyborcza.pl/1,76842,157...
Syn Wałęsy znów jechał po pijanemu Prawie dwa promile alkoholu w wydychanym powietrzu miał zatrzymany w niedzielę podczas jazdy samochodem syn byłego prezydenta Lecha Wałęsy - Przemysław. Grożą mu dwa lata więzienia. - W niedzielę o godz. 10.20 policjanci zatrzymali do kontroli samochód marki nissan micra, którym kierował Przemysław W. Funkcjonariusze wyczuli od kierowcy woń alkoholu. Alkomat wykazał 1,99 promila - poinformowała wczoraj rzeczniczka gdańskiej policji. Przemysław W. za jazdę po pijanemu stanie przed sądem. W listopadzie 1993 roku Przemysław W. w stanie nietrzeźwym spowodował wypadek samochodowy, w którym kierowca innego samochodu odniósł poważne obrażenia. Uciekł wówczas z miejsca wypadku, a złapany przez policję lżył funkcjonariuszy.
http://www.nowiny24.pl/apps/pb...
Cytat: Sławomir (33 l.) i Przemysław (31 l.) Wałęsowie Synowie byłego prezydenta stawali przed sądem za zbyt szybką jazdę i prowadzenie samochodu po pijanemu. Sławomir dwa razy (w 1992 i 1994 r.) został przyłapany na szarżowaniu na drodze. Konsekwencją były dwa wyroki w zawieszeniu. Ma też kłopoty z pracą. Ostatnio jest bezrobotny Więcej... http://wyborcza.pl/1,76842,305... Za jazdę po alkoholu syn Wałęsy dostał dwa wyroki więzienia w zawieszeniu.
Cytat: Karę upomnienia wymierzył w poniedziałek gdańskiemu adwokatowi Włodzimierzowi W. Sąd Dyscyplinarny Izby Adwokackiej w Bydgoszczy. Mecenasa w czerwcu 2003 r. zatrzymała policja, gdy jechał po pijanemu (miał 2,1 promila alkoholu). Upomnienie to najłagodniejsza z kar. Prezes sądu dyscyplinarnego uzasadniał, że społeczna szkodliwość czynu nie była znaczna, a za okoliczność łagodzącą uznał zaangażowanie mecenasa na rzecz... na rzecz....otóż ów pan prokurator Włodzimierz W. bronił w latach 90. syna prezydenta Lecha Wałęsy, który po pijanemu spowodował wypadek.
http://wiadomosci.gazeta.pl/kr...
W świetle powyższego chyba nikogo nie dziwi że:
Cytat: W grudniu 1995 r. Sąd Wojewódzki w Gdańsku złagodził karę Przemysławowi W. z dwóch lat bezwzględnego pozbawienia wolności do roku i dziewięciu miesięcy i zawiesił jej wykonanie na cztery lata. Oj Wałęsowie NIEBEZPIECZNI LUDZIE!! leslaw ma leszka
05 września, 2011 „Kiedy bowiem będą mówić: pokój i bezpieczeństwo - tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada”- pisał Św. Paweł w Liście do Tesaloniczan. I przyjdzie - za to, co wyprawiają z Polską codziennie.. Za ten chaos, za te miliony Polaków, którzy opuścili Polskę w poszukiwaniu chleba, dla siebie i swoich rodzin, za to, że zadłużyli nas na amen, za te 633 000 urzędników paraliżujących nasze życie, za te tony przepisów codziennie wtłaczanych w nasze życie, za te absurdalne sądy, w których zwykły spór wymaga przejścia przez 38 procedur – średnio - 830 dni, za absurdalne budowanie domów - 32 procedury - 311 dni, za upierdliwe i urzędnicze rejestrowanie firm - 6 procedur i 152 dni.. Za sabotaż wobec państwa polskiego.. I za wiele innych rzeczy.. Za tworzenie państwa, w którym ciężko jest żyć.. Naszego państwa, naszej Polski - a nie ich - tzw. elit.. Za tworzenie codziennego bajora zrelatywizowanego i pełnego braku odpowiedzialności.. Za to wszystko! Na razie warszawska prokuratura postawiła zarzut panu Andrzejowi Rosiewiczowi. No i pan Andrzej się doczekał za to, co wyśpiewuje w swoich przepięknych piosenkach.. Ale wśród zarzutów oskarżenia znajdują się m.in., wielokrotne, publiczne i uporczywe sławienie komunistycznego reżimu (???). Jako dowód rzecznik prokuratury przedstawił popularną w drugiej połowie lat 80, poprzedniego wieku piosenkę: „Wieje wiosna od wschodu”. Mam tę piosenkę na jednej z dwunastu płyt pana Andrzeja.. Chyba będą musiał gdzieś ją zamelinować, jak zaczną się policyjne naloty i rewizje na tę piosenkę.. Nie sądziłem, że tak szybko będę musiał ukrywać piosenki i książki.. W ramach praw człowieka i wolności słowa.. W Polsce demokratycznej i prawnej. Ale, żeby wygrzebać taką sprzed trzydziestu lat? Gdy tymczasem w Polsce działa legalnie Komunistyczna Partia Polski i nikt jej się nie czepia, chociaż Konstytucja zakazuje propagowania treści komunistycznych i nazistowskich...Prokuraturze nie podoba się tekst: „Michał, Michał eta piesnia dla Tiebia (…) Michał, Michał, Ty postroił nowyj mir, Nie angielskij, nie francuskij, No Ty ruskij bohater” i dalej” Matuszka Rosija, rodina maja, Łoj, łoj Mama, Chwatit, chwatit sił. W nowoj rewolucji, Pabiedit Michał(…) Michał, Michał, Natajaszczij Ty gieroj”. Tak - to jest chwalenie komunizmu, podczas, gdy rządzące Polską ekipy właśnie komunizm budują.. I się tym chwalą, co budują.. Tylko nie mówią, że to komunizm.. Ale pan Andrzej chwali komunizm, chociaż z treści piosenki wcale to nie wynika. Tak jak z poglądów pana Andrzeja... Pan Andrzej ma poglądy narodowe.. Zresztą nikomu przez trzydzieści lat nic takiego do głowy nie przyszło? Nawet w poprzedniej komunie.. Najprawdopodobniej chodzi o inne piosenki pana Andrzeja, niepoprawne politycznie, polityczne, przeciw okrągłostołowe, takie jak: „Mamo, ja chcę do Iraku”, „Murzynek Bambo”, „Żółty mercedes Millera”, „ Fajna Ferajna (z listy Wildsteina”), „Do żłobu, do żłobu”, ”Kameleoni”, ”Wystarczy cztery Ziobra”, ”Pan redektor” (o Adamie Michniku), ”Bal w Kabulu”, „Sachary na Sacharze”, ”Tropikalny Olek”, „Tusk w Pułtusku”, „Czapka Leninówka”,’ Bella Nella”, ”W Lubartowie”,”Metoda Urbana”, ”Miller wam da” i wiele innych.. Nie dość, że go zamilczeli na amen, wykreślili go z życia publicznego, jako gwiazdę - to teraz jeszcze będą ciągać po niezawisłych sądach. Piosenkarskiego satyryka będą karać (????). Jak już satyryków karzą…??? Musi być z demokratycznym państwem prawa - bardzo źle. Jak wszystko się wali, państwo tonie - to do odpowiedzialności najlepiej pociągnąć satyryka.. To on jest winien!. Bo jest winny, kto inny.. I jeszcze ciekawostka: w piosence „Chłopcy radarowcy” oskarżyciel doszukuje się elementów apoteozy zorganizowanych związków przestępczych, znanych szerzej, jako Milicja Obywatelska oraz ORMO, siejących komunistyczny terror na polskich drogach..(???). Czy to jest do uwierzenia? Jest! W końcu represje będą narastały, jak to w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. Represyjność państwa narasta - będzie narastał też terror.. A potem będzie reakcja! Mojego kolegę, pana Mieczysława Burcherta, wiceprezesa Kongresu Nowej Prawicy, niezawisły sąd - za spalenie flagi nieistniejącej jeszcze wtedy Unii Europejskiej, bo było to 30 września 2009 roku przed Uniwersytetem Warszawskim, nie skazał za spalenie flagi - skazał za stwarzanie zagrożenia przeciwpożarowego.. (????). Na Krakowskim Przedmieściu, gdzie wszystko wybetonowane.. Chyba, że od spalonej flagi nieistniejącego jeszcze wtedy państwa, mógł zapalić się beton.. Zresztą beton jest łatwopalny.. Nie kijem go - to pałą.. Podobnie z panem Andrzejem.. Za dwadzieścia lat wyśpiewywania piosenek przeciw państwu i władzy - dostanie wyrok za ”Chłopców radarowców” i „Wiosnę, która wieje ze wschodu.”.. Dobrze, że nie mamy tak dobrych stosunków z Rosją jak kiedyś, dzięki panu Kaczyńskiemu - bo Syberia wtedy dla wszystkich stała otworem.. Można byłoby zajść go od strony finansowej.. Nasłać urząd skarbowy i niech bada, skąd pan Andrzej ma na wydawanie płyt, czy wszystko jest legalne, za co kupił sprzęt, i co za diabeł podpowiada mu, jakie piosenki ma komponować i jakie teksty pisać.. To wszystko jest bardzo podejrzane, tak jak podejrzany jest każdy z nas.. Wystarczy znaleźć odpowiedni paragraf, albo dokładniej przesłuchać.. Najlepszy jest paragraf 22. Bo w demokratycznym państwie prawa i w państwie praw człowieka każdy jest podejrzany, i będzie musiał udowadniać swoją niewinność.. Ma się rozumieć przed niezawisłym sądem. Bo co, jak co - ale sądy mamy w Polsce niezawisłe.. Tylko wyroki jakieś dziwne.. „Kiedy bowiem będą mówić pokój i bezpieczeństwo- tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada”- co być może, ale jeszcze nie teraz - niekoniecznie.. A mnie bardzo podoba się „Dama bursztynowa” i „Wdowa po Wielkim Bracie”, „Pytasz mnie” ( O Polskę!),”Co bez miłości wart jest świat”, ”A ja wolę moją mamę”, „Biało czerwona”, „Gołąb gra, śpiewam ja”, „ Taki piękny letni dzień”, „ Maryś - come back” czy „Greenpoint”.. Pan Andrzej nie ma jeszcze w swoim repertuarze piosenek więziennych.. Jak właściwy będzie wyrok sądu- to będzie miał.. Znowu wyda płytę, którą ja zakupię do swojej kolekcji. Bo bardzo lubię piosenki i teksy pana Andrzeja, które prawie nikomu nie są znane...Chyba, że do tego czasu wpadnie do mnie ABW, CBA - w liczbie, co najmniej ośmiu agentów z bronią maszynową i odbierze mi moje ulubione płyty.. Żarty? Żarty się powoli kończą- zaczynają się schody.. Niektórzy na nich nieźle się poturbują.. Zależy jak spadną i kto ich popchnie.. Na razie nie ma jeszcze strachu, choć strach jest nieodłączną cechą socjalizmu.. Przynajmniej był.. Co ma zrobić teraz pan Andrzej? Przestać śpiewać? Przestać pisać? Przestać tego, czym żyje od lat.. W końcu jest wybitnym artystą.. WJR
Wczoraj Lepper, kto jutro? W polskim świecie politycznym obserwujemy zjawisko partyjnej kostuchy, z reguły szerokim łukiem omijającej polityków koalicji rządzącej (czy to jakiś nowy sojusz „ołtarza” z tronem?). Stryczek, na którym zawisnął Andrzej Lepper stoi zadrą, znakiem zapytania w młodym zagajniku polskiej demokracji. Ten charyzmatyczny pełen tupetu, autentyczny przywódca chłopski wyrosły z postkomunistycznego prywatyzacyjnego bałaganu polskiej gospodarki, został scięty tajemniczą siłą z areny politycznej w tradycyjnym okresie żniw. Postrzegany w odbiorze społecznym, jako temperamentny watażka, buntownik, cwany, bogaty i chytry chłop, wojownik i komuch, przyjaciel Łukaszenki, antysemita, zawzięty i uparty, pełen tupetu, bezczelny chłopek roztropek, który ze słomą wychodzącą z gumowców pcha się na pańskie salony, na których zawsze postrzegany był zgodnie ze swoim nazwiskiem, jako trędowaty… Był symbolem protestu przeciwko gospodarczym zmianom mogącym ugodzić w kondycję polskiego chłopa, której dzielnie bronił (słynne „Balcerowicz musi odejść!”). Balcerowicz, były lektor PZPR, ma się dobrze, z desek polityki polskiej, tej cuchnącej korupcją stajni Augiasza, przed zapowiedzianą kolejną rundą wyborczą, zniesiono byłego krewkiego boksera, trybuna chłopskiego Andrzeja Leppera. W żadnym „cywilizowanym” kraju nie ma tyle samobójstw w świecie polityki, co w naszej skorumpowanej, przefarbowanej, postkomunistycznej Polsce. Nie licząc już całej tragedii Tu – 154, w której część „opiniotwórstwa” oskarżała o skłonności samobójcze pilotów i samego Prezydenta, czy biedną B. Blidę (tę potraktowano naprawdę okrutnie, nie dając nawet szansy zorganizowania sznura od snopowiązałki!). Rozdygotany G. Michniewicz, nie mając dostępu do tego deficytowego towaru, musiał zepsuć odkurzacz, aby się powiesić, nie mówiąc już nic o desperackim i twórczym żyrandolowaniu się w więziennych celach zabójców K. Olewnika. Biedny I. Sekuła wiedząc o lichym zaopatrzeniu w sznurek, przeczuwając może najgorsze, wygarnął do siebie z grubej rury, tak pewnie dla pewności, kilka razy. Po prostu przestał się tolerować, zbrzydło mu lustro. Natura jest wredna i nie wszystkie egzekucje / samobójstwa się udają, gorzej np. było z moim kolegą z celi łowickiej, marszałkiem Sejmu A. Kernem. Twardy i sympatyczny facet, więc ograniczono się tylko do wyegzekwowania śmierci publicznej. Powoli organizatorzy samobójstw eliminują sposoby niepewne, które czasem zawodzą, jak otrucia (A. Walentynowicz), czy rozliczne wypadki samochodowe. Mając chorego syna, upartą i wojowniczą naturę, będąc typem człowieka nakręcanego przez przeciwności i zdrowy chłopski rozum, Lepper nie doleciałby pod ten sufit w łazience na przysłowiowych drzwiach od stodoły, więc jakie okoliczności go tam wyniosły? Lepper ostatnio zaczął wierzgać, rozważał poparcie w wyborach PiS, jeśli nie zdołałby wystawić swojej, bądź połączonej listy. Dawał też do zrozumienia, że ujawni autora przecieku w słynnej aferze gruntowej. Może, jako człowiek wierzący, tym bardziej doświadczony poważną chorobą syna, chciał zerwać z niejasną przeszłością, oczyścić się, uniezależnić się od dotychczasowych układów. Innymi słowy zawisł, bo chciał się odwiesić, stać się niezawisły. Sugeruje się, że w Polsce występuje swoista więź między finansowymi przekrętami, a pętlą samobójców. Rozpowszechniano, że Lepper miał kłopoty finansowe, (ale tylko 4 tys. długu!) i sądowe (seksafera + afera gruntowa) dając do zrozumienia, że to nie wzrastające gwałtownie słupki społecznego poparcia pchnęły go aż pod sufit… Były bokser, który nie raz wszczynał polityczne awantury, zadając ciosy licznym przeciwnikom, zwisał znokautowany z symbolicznego worka bokserskiego i nie dane mu będzie pokazać nowych sztuczek w następnej wyborczej rundzie. Jak łatwo jest upaść ze szczytów władzy i powrócić zawieszony nagłówkami na pierwszych stronach z sensacją o żyrandolowym odejściu. Czy szef Samoobrony za dużo wiedział i niebezpiecznie dla układu zamierzał urwać się ze sznura opiekunów? Czy wyeliminowano go w związku z nadchodzącymi wyborami i aby nie dopuścić do rozwiązania się języka Leppera, zawiązano mu pętlę na szyję? Bardzo logicznie postąpił Tusk, który na pogrzeb byłego wice – premiera wysłał ministra do spraw odrzuconych Bartosza Arłukowicza. Przew. Samoobrony sam się nie obronił, a na pogrzebie pogodę miał zaiste wisielczą, lało jak z cebra. Taka była refleksja niebios nad stanem polityki i państwa. Nikt z bliższego otoczenia Leppera nie mógł pogodzić się z tezą o samobójstwie. Podejrzane są słowa prokuratora, który stwierdził, że Lepper zawisł na sznurku do snopowiązałki. Skąd wziął się ten (tak deficytowy w czasach Gierka) trudny do zdobycia w Warszawie sznurek? Czy policja znalazła go więcej w biurku czy aucie Leppera? Skąd ten znany ze swoich słabości (ciągle się rwący) sznurek potrafiłby utrzymać nie lekkiej wagi b. boksera? Przewodniczący Samoobrony był stałym bywalcem wróżek i jasnowidza. Po jednym takim seansie zwierzał się dziennikarzom, że już wie jak skończy. Jasnowidz z Człuchowa, Krzysztof Jackowski słysząc o śmierci Leppera, w wizji widział mur budynku i rodzaj drabiny, jako klucz do śmierci swojego klienta. Podobno prawdziwi samobójcy żegnają się z życiem w nocy, tacy ludzie są zwykle w depresji i na wyciszeniu. Dla Leppera był to środek dnia wypełniony spotkaniami i przygotowaniami do wyborów, planowanym grillem i późniejszym planowanym spotkaniu z kimś ważnym i tajemniczym. Podejrzewam, że nie chodziło tu o św. Piotra. Zastanawiające jest brak pożegnalnego listu, jeśliby zdecydował się na śmierć. Chciałby pociągnąć na dno swoich prześladowców. Czyli śmierć przez zaskoczenie. Dodajmy, że Lepper posiadał zezwolenie na broń i miał rewolwer. Gdybym był prokuratorem przesłuchałbym maksymalnie J. Maksymiuka, on może mieć klucz do windy, którą wysłano Andrzeja Leppera do św. Piotra. Przypadek Andrzeja Leppera ukazał nam jak i na czym umocowana jest polska demokracja, na sznurku od snopowiązałki, czas pokaże jak i na czym umocowany jest system sprawiedliwości w Polsce. Jacek K.M.
Czy ks. Popiełuszko mówiąc o wyborach byłby dziś prześladowany? W swoich „Zapiskach” na pięć miesięcy przed śmiercią ks. Jerzy Popiełuszko powiedział, wprost, kogo powinien wybierać polski katolik. Ta odważna deklaracja rozwścieczyła komunistów i chyba w jakiejś mierze przyczyniła się do jego śmierci. W wydanych 1985 r. przez Editions Spotkania „Zapiskach” ks. Jerzego Popiełuszki w Czarnym zeszycie w notatce z dnia 8 czerwca 1984 r. można przeczytać następujące słowa: „Na Mszy św. za Ojczyznę odczytałem 7 punktów „Polak katolik wobec władzy i wyborów”. Poszło w świat i chyba przynosi pozytywne efekty. Musiało to ich zaboleć, bo w tym tygodniu ukazał się artykuł we wszystkich dziennikach całego kraju i [podawano], jako wiadomość dziennika radiowego przez cały dzień, że „poglądy ks. Popiełuszki są jego prywatnymi poglądami.” Dwa razy nie byłem na przesłuchaniu. Raz ze względu na stan zdrowia, drugi raz z powodu wyjazdu do Częstochowy. Na 12.VI. Mam piętnaste z kolei wezwanie. Zastanawiam się, czy pójść, czy znowu zrobić unik. Jest, bowiem niebezpieczeństwo zamknięcia mnie przed wyborami.” W notatce napisanej 26 czerwca 1984 r. ks Jerzy opisał swoje przesłuchanie. Jeden z jego fragmentów dotyczył podjęcia tematu wyborów. „Na pytanie o kazania z 27 maja br. i punkty „Polak katolik wobec państwa i wyborów”, odpowiedziałem, że to wybiega czasowo poza przedstawione mi 12/13.XII.83 zarzuty.” Ks. Jerzy niewiele powiedział. Jednym z jego przesłuchujących był płk Wolski, początkowo zatrzymany z mordercami księdza, potem jeden ze świadków w procesie toruńskim. Jakież to słowa kapłana tak mogły rozzłościć komunistyczną władzę? Ks. Jerzy wypowiedział je nie podczas homilii na majowej Mszy za Ojczyznę, ale przed końcowym błogosławieństwem: „Na napływające bardzo liczne pytania odnośnie pewnych spraw, chcieliśmy odpowiedzieć na podstawie orędzia Episkopatu Polski z dnia 10 września 1946 roku: „Polak katolik wobec państwa i wyborów”.
1. Kościół ma prawo i obowiązek pouczania wiernych o ich prawach i obowiązkach wobec państwa.
2. Katolicy, jako członkowie społeczności państwowej mają prawo wypowiadania swych przekonań politycznych.
3. Katolicy nie mogą należeć do organizacji ani do partii, których zasady są sprzeczne z nauką chrześcijańską lub których czyny i działalność zmierzają do podważenia etyki chrześcijańskiej.
4. Po władzę mogą sięgnąć tylko ludzie moralni, tzn. tacy, którzy rozumieją istotę dobra wspólnego obywateli.
5. Kościół nie wdaje się w partyjno-polityczne dyskusje, tylko podaje zasady moralno-religijne, według których katolicy powinni sami wyrobić swoje sumienie wyborcze.
6. Katolicy mogą głosować tylko na takie osoby, listy i programy wyborcze, które nie sprzeciwiają się katolickiej nauce i moralności.
7. Katolicy nie mogą oddawać swoich głosów na kandydatów takich list, których programy albo metody rządzenia są wrogie zdrowemu rozsądkowi, dobru narodu i państwa, moralności chrześcijańskiej i światopoglądowi katolickiemu.
8. Katolicy głosując muszą być pewni, że zachowana będzie wolność religijna, że nauczyciele, młodzież i dzieci nie będą szykanowane za swoje przekonania religijne, że więźniowie polityczni będą zwolnieni, a wszyscy inni będą traktowani po ludzku, że szanowana będzie wolność osobista, a urząd kontroli prasy nie będzie ograniczał praw autorskich, że telewizja nie będzie nadawać programów niemoralnych i gorszących.
9. Katolicy oraz wszyscy, którzy wierzą w Boga, nie powinni się dać niczym zastraszyć i powinni zdać sobie sprawę ze swojej siły duchowej. „Wybory do rad narodowych, do których odnosił się ks. Jerzy, były przeprowadzone 17 czerwca 1984 r. Tymczasowa Komisja Koordynacyjna NSZZ „Solidarność” stwierdziła, że będą one „służyć zniewoleniu społeczeństwa” i wezwała do ich bojkotu. Po niezależnym zbadaniu frekwencji TKK stwierdziła, że władze PRL sfałszowały wyniki, zawyżając je o 14-20%. Zaskakujące, jak bardzo mimo upływu czasu słowa męczennika, zabitego przez oficerów SB, są aktualne. Czy jeśli zostałyby wypowiedziane dzisiaj przed wyborami, głośno z ołtarza to spotkałby się z krytyką? Czy partyjni oficerowie wzięli by „na dywanik” takiego duchownego, a usłużni dziennikarze poddali ostrej krytyce? Czy byłby dziś za swoje słowa prześladowany? Za które z przeczytanych 9 zasad musiałby się kajać?
Jarosław Wróblewski
III RP, czyli na bałkańską nutę W polskiej odmianie demokracji pierwszą jaskółką zapowiadającą, że kampania wyborcza rozpoczęła się na dobre, nie jest ogłoszenie przez prezydenta daty wyborów. Wbrew logice nie jest też nią moment rejestracji komitetów wyborczych w PKW. W III RP takim sygnałem, że walka zaczęła się na całego jest przystąpienie do kampanii „niezawisłych sądów” i „niezależnej” prokuratury. Można powiedzieć, że mamy to już za sobą. Właśnie sąd wpisał się w prowadzoną przez Tuska i ferajnę propagandę sukcesu, zabraniając krytyki władzy i od tego momentu negowanie wyborczego hasła „Polska w budowie” jest karalne. Prokuratura oczywiście nie mogła pozostać w tyle i wzięła się za parlamentarzystów z zespołu Antoniego Macierewicza podejrzewając, że popełnili przestępstwo. I w ten oto sposób organ, który powinien wyjaśnić przyczyny smoleńskiej tragedii i wskazać winnych, dobiera się do tych niepokornych, którzy postanowili tę tajemnicę sami rozwikłać. Myślę, że napięcie będzie stale rosło, jak u Alfreda Hitchcocka, a w finale do akcji przystąpią nadzorowane osobiście przez Donalda Tuska, służby specjalne, pozostające w gestii jego partyjnego kolegi Bondaryka, który swego czasu zasiadał w radzie krajowej PO. Z tym nadzorowaniem oczywiście sporo przesadziłem gdyż jak to w niepoważnym państwie bywa to ogon kręci psem i nie przypadkiem akuszerami przy narodzinach Platformy Obywatelskiej byli Andrzej Olechowski, TW o pseudonimie „Must” oraz jego oficer prowadzący, Gromosław Czempiński-generał. Póki, co tajemnicą pozostaje, jak ta akcja służb będzie wyglądała, ale mając w pamięci sprawę Jaruckiej i pamiętne odesłanie Cimoszewicza z powrotem do puszczy, chłopcom Tuska nie zabraknie świetnych pomysłów. Pewne jest jedno. Jak nigdy obowiązuje hasło, że „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”, a do czego jest zdolny establishment III RP przekonujemy się stale od 2005 roku. Wtedy to właśnie w celu odzyskania, a później utrzymania władzy postanowiono kosztem niszczenia państwa rozpocząć polską wersję bałkanizacji kraju. Z premedytacją zaczęto tworzyć podziały zwiększające niebezpieczeństwo konfliktów politycznych, gospodarczych i światopoglądowych w myśl zasady „po nas choćby potop”. Bliskość ideowa III RP z PRL jeszcze nigdy nie była tak widoczna i namacalna, a Tusk już bez żadnych hamulców i oporów próbuje zbudować jedyną słuszną partię sięgając bez skrupułów do ludzi żywcem wziętych z tamtej epoki. Oczywiście tak jak PZPR miał swój satelicki ZSL, tak i PO dysponuje dzisiaj satelickim PSL-em. Duet doskonale sprawdzony jeszcze w 1992 roku podczas „nocnej zmiany”. Właśnie niedawno mogliśmy obejrzeć inaugurację teledysku ludowców z ich piosenką wyborczą. Chyba nieprzypadkowo jest ona skomponowana na bałkańską nutę, a komizmu dodaje udział w tym artystycznym przedsięwzięciu podrygującego rytmicznie Stanisława Żelichowskiego. Młodszym czytelnikom przypomnę, że jeżeli dobrze pójdzie i ten ludowy dinozaur dostanie się ponownie do sejmu to w 2005 roku będzie świętował perłową rocznicę, czyli 30 lat nieprzerwanego zasiadania w parlamencie. Po raz pierwszy udało mu się to bez poniżających pląsów, gdyż za komuny wystarczyło służyć wiernie towarzyszom i mieć u nich zaufanie, a zasiadł w ławach poselskich obok takich „mężów stanu” jak: Józef Ozga-Michalski, Roman Malinowski, Florian Siwicki, Czesław Kiszczak, Wojciech Jaruzelski, Jerzy Jaskiernia, Henryk Jabłoński, Mieczysław Rakowski, Józef Baryła, Kazimierz Barcikowski. Gdyby tak odsunąć w tło Pawlaka, Kłopotka czy Piechocińskiego to wyborcy ujrzeliby więcej takich leśnych, PSL-owskich dziadków wyjętych jakby z innej epoki. Ludzi o podobnej charakterystycznej fizjonomii rodem z PRL możemy równie łatwo odnaleźć wśród wieloletnich działaczy PZPN. Kolejnym przykładem procesu bałkanizacji Polski i to już w sensie niemal dosłownym jest flirt Platformy Obywatelskiej z Ruchem Autonomii Śląska. Jest to dla wszystkich ludzi myślących, proces niebezpieczny i groźny. I tu uaktywnił nam się kolejny „leśny dziadek” z minionej epoki, Kazimierz Kutz. Warto przypomnieć, że po przybyciu ze Śląska do Warszawy zamieszkał u Stanisława Dygata, który mu udzielił gościny. Nie ma, więc wątpliwości, że Dygat poznał Kutza doskonale i jego o nim opinia zachowana w aktach IPN mówiąca, że jest zwykłym cwaniakiem i karierowiczem musiała się opierać na dogłębnym poznaniu sublokatora. Jeżeli dzisiaj widzimy Kutza pod żółto-niebieskim sztandarem RAŚ, to owe cwaniactwo i karierowiczostwo mamy jak na dłoni. W PRL-u Niemcy to był ideologiczny wróg i wówczas należało podkreślać polskość Śląska. Warto przypomnieć sobie na przykład film Kutza „Paciorki jednego różańca”, który to Kutz nie tylko reżyserował, ale był też autorem scenariusza. Jest tam wzruszająca scena, jak stare śląskie małżeństwo Habryków z powagą i w patriotycznym uniesieniu prasuje polską flagę zanim wywiesi ją przed domem. Roi się tam od dialogów, w których stary Habryk czasy, kiedy Śląsk należał do Niemiec określa ze łzami w oczach; „za nieboszczki Polski”, a młodnieje na samo wspomnienie generała Stanisława Szeptyckiego przekraczającego w 1922 roku most na Brynicy. Warto wracać do tych scen, kiedy ponownie ujrzymy „cwaniaka i karierowicza”, Kazimierza Kutza w pochodzie RAŚ, wśród lasu odprasowanych żółto-niebieskich sztandarów. Trzeba się go wtedy zapytać, co się stało z polską flagą Habryków? Nie da się zakłamywać rzeczywistości i nie dostrzegać szkodliwych ludzi i procesów niszczących Polskę na naszych oczach. Nie da się też uniknąć prawdy o tym, że nawet wyborcze zwycięstwo opcji patriotycznej nic radykalnie nie zmieni. Dla ratowania Polski niezbędne jest posiadanie 3/5 głosów w sejmie, aby można było odrzucać prezydenckie veta. W tym może nam pomóc już tylko Krucjata Różańcowa. A nawet gdyby to jakimś cudem się nam udało to należy być ostrożnym, gdyż do kraju tajemniczych samobójstw i „swojego człowieka w Warszawie” Putin może przysłać wypróbowanych fachowców z dożynkową pieśnią na ustach dedykowaną do niedorżniętych watah:
„Polon niesiemy, Polon W gospodarza Tuska dom, Żeby dobrze polonowało, Po sto bekereli z kopy dało, Polon niesiemy, Polon, W gospodarza Tuska dom.” kokos26
Rudy Kaszub Mecze piłkarskie to nie tylko ciekawe widowisko sportowe, ale także arena walki o wolność słowa. Trzeci mecz bydgoskiego Zawiszy na własnym stadionie i trzecia odsłona starcia między cenzorami Tuska, a publicznością. Poprzednie wydarzenia opisywałem już w artykule „PO kończy jak PZPR”. Co się tym razem wydarzyło? Jak nie trudno się domyśleć, na stadionie zawisł kolejny zakazany transparent. Tym razem niewybrednymi słowami krytykował „Rudego Kaszuba”. Wraz z zakończeniem pierwszej części meczu transparent znikł, a wysłannik PZPN, nie miał pretekstu do wstrzymania rozpoczęcia drugiej połowy, jak to czynił w czasie poprzednich spotkań. Wraz z gwizdkiem rozpoczynającym ostatnią część meczu, napis powrócił. W 60 minucie widowisko przerwano, grożąc wygrywającemu Zawiszy walkowerem. I się zaczęło! Był mój ulubiony okrzyk „Precz z Komuną”, a także Wolność słowa, i piosenka o Donaldzie, co to ma Tolę, a także kilka niecenzuralnych okrzyków pod adresem Pana Premiera. Zakazany napis zdjęto, wznowiono mecz, a wraz z nim transparent powrócił na trybuny, tym razem, przechodził z rąk do rąk. Wysłannik PZPN był bezradny, prawo zabrania, bowiem wywieszania sloganów, niezwiązanych z meczem, ale nie zakazuje ich trzymania. Jednym słowem w starciu kibice kontra Tusk, jest już 3 : 0 dla tych pierwszych. Gratulacje!
Krystian Frelichowski
Polonijna brygada ITI Rezim generalow PRL okreslil brygady polonijne ustawa z dnia 6 lipca 1982, o zasadach prowadzenia na terytorium strefy wojskowej PRL dzialalnosci gospodarczej przez zagraniczne osoby prawne i fizyczne. Zagraniczne osoby byly juz gotowe do sluzby. Wszyscy pamietamy afere Colloseum. Juz pod koniec lat 90-tych owczesny Urzad Ochrony Panstwa wykryl ze obok polskiej spolki Colloseum, istnieje na Cyprze spolka o takiej samej nazwie, ktora moze byc "matka" polskiego Colloseum, a od tego jest juz blisko do prania pieniedzy przez "corke". W maju tego roku Sad Okregowy w Katowicach skazal bylego "wlasciciela" spolki Colloseum, Jozefa Jedrucha, na kare 8 lat wiezienia i 720 tys PLN grzywny. Ale Jedruch i jego dysponenci nie wymyslili nic nowego jezeli chodzi o przeplywy pomiedzy spolka "matka" offshore i spolka "corka" w Polsce. Wrocmy do poczatku lat 80-tych. Oto sekwencja zonglerki spolkami ITI:
W okresie trwania stanu wojennego junta wojskowa produkuje ustawe o firmach polonijnych (z dnia 6 lipca 1982). Firmy polonijne dzialaly od 1976 roku, co wiec takiego waznego pchalo generalow do zajecia sie ponownie akurat tymi strukturami, do tego tylko szesc miesiecy po pacyfikacji spoleczenstwa czolgami ? Stan wojenny zostaje zawieszony 31 grudnia 1982 i nastepnie zniesiony 22 lipca 1983. Nastepnie Bank Handlowy wysyla Grzegorza Zemka do Luksemburga. Spolka ITI Panama powstaje 5 grudnia 1983. Spolka polonijna ITI rodzi sie w 1984 roku - z kapitalem "4.000 marek niemieckich" (2.000 $). ITI Luxembourg rodzi sie 29 grudnia 1988 roku, na bazie aktywow ITI Panama (okragle 800.000 $). W 1991 roku spolka polonijna ITI przeradza sie w spolke prawa polskiego ITI Polska Sp z.o.o. Jako filiala ITI Luxembourg, zarzadzana przez ITI Management AG, Zurich. W 1992 roku spolka "matka" ITI Panama znika z radarow, sprzedana blizej nieokreslonym udzialowcom ITI. Czyli spolka polonijna ITI utworzona w 1984 "z kapitalem 4.000 marek niemieckich" dzialala w orbicie najpierw ITI Panama a nastepnie ITI Luxembourg. 4.000 marek niemieckich w Polsce, miliony dolarow offshore. Wystarczy porownac kapital zakladowy z 1984 roku spolki polonijnej ITI (2.000 $) z aktywami, ktore zainkasowala "matka" ITI Panama jeszcze przed FOZZ, do konca roku 1988, czyli 800.000 $. Piekna operacja cudownego pomnozenia w cztery lata, w mrocznym okresie PRLu gdzie 100 $ bylo fortuna. Gratulowac talentu sztabowcom II Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego. Stanislas Balcerac
Dzień przed decyzją, czyli jaki jest rzeczy stan
Najprawdopodobniej już jutro, czyli w poniedziałek dowiemy się jaka jest ostatecznie pozycja wyborcza Nowej Prawicy. Z tego, co udało mi się ustalić i zrozumieć z ordynacji wyborczej możliwości są następujące:
1. PKW zarejestruje tylko te listy okręgowe, które już teraz są zarejestrowane – czyli będzie ich tylko 20 – o jedną mniej niż ustawowa połowa uprawniająca do rejestracji reszty kraju. Nie wystartuje wtedy JKM, który jest wpisany na jedynkę w Warszawie. Wariant ten musiałby wyniknąć z odrzucenia list z 5 okręgów, co wydaje się mało prawdopodobne i co spowodowałby lawinę odwołań.
2.PKW zarejestruje jutro jeszcze jedną albo więcej list okręgowych Nowej Prawicy. W ten sposób NP będzie miała więcej niż ustawową połowę list w całym kraju, jednak jednocześnie PKW stwierdzi, że NP nie może już składać pozostałych list z powodu upłynięcia terminów. W tej sytuacji rozpocznie się walka o przywrócenie terminów zwłaszcza, że nie są one w ordynacji jasno określone. Ten wariant jest najbardziej prawdopodobny.
3.PKW, jak w wariancie 2, zarejestruje jeden albo więcej okręgów, po czym na zasadzie wyjątku wynikającego z własnej opieszałości umożliwi przysługującą w tej sytuacji NP rejestrację list w całym kraju. Oczywiście najlepszy dla NP byłby wariant trzeci. Jednak jak już wspomniałem, najbardziej prawdopodobny jest wariant drugi. Uderza on jednak swoistą nielogicznością – na wyborczym rynku zaistnieje, bowiem komitet, który podpisy zebrał, dostarczył je w terminie, w terminie wystąpił także o wydanie zaświadczenia o zarejestrowaniu list w ponad połowie okręgów, jednak możliwości startu w całym kraju, z powodów proceduralnych, nie uzyskał. W oczywisty sposób naruszona by wtedy została równość podmiotów politycznych wobec prawa. I wyborcy, którzy w wielkiej masie poparli naszą organizację, z powodów biurokratycznych nie będą mieli, na kogo zagłosować. Innymi słowy wszelkie możliwe zasady demokracji zostałyby ośmieszone. Jest faktem, że być może całego zamieszania udałoby się uniknąć, gdyby podpisy zostały złożone wiele dni przed terminem. Z drugiej jednak strony przekroczenie terminów ze strony NP nie nastąpiło i cały problem wyniknął z powodu powolnej pracy komisji. I już zupełnie na marginesie: listy podpisów są weryfikowane na podstawie numerów PESEL. Tymczasem, jak podpowiedział mi jeden prawnik, taka procedura jest bezprawna, bo prowadzi do nierówności podmiotów. Przecież osoby zbierające podpisy dostępu do baz danych z PESEL-ami nie mają, więc nie są w stanie zweryfikować ich prawdziwości. Skoro tak, to trzeba zakładać, że podpisy są zebrane w dobrej wierze i nawet, jeśli nie są prawidłowe, nie można ich kwestionować. A PESELE można by zasadnie sprawdzać dopiero po zaopatrzeniu komitetów wyborczych w dostęp do odpowiednich baz danych. Czy znaczy to, że większość podjętych przez ostatnie lata decyzji o odrzuceniu podpisów przez OKW była bezprawna? Tomasz Sommer
Tusk nic nie osiągnął na Litwie Wczorajsza wizyta Donalda Tuska na Litwie została w Polsce określona niemalże, jako przełomowa. Tymczasem dzisiaj media litewskie podkreślają, że będąca powodem konfliktu ustawa o oświacie nie zostanie zmieniona. - Nie planujemy zmieniać ustawy i nie widzę ku temu żadnych powodów - cytuje premiera Andrusa Kubiliusa dziennik "Lietuvos Rytas". Premierzy obu krajów wczoraj ponad godzinę rozmawiali głównie o szkolnictwie polskim na Litwie i protestach społeczności polskiej przeciwko przyjętej w marcu ustawie o oświacie, która pogarsza sytuację szkoły polskiej na Litwie. Postanowiono powołać zespół do spraw edukacji, w skład, którego wejdą wiceministrowie z obu krajów, eksperci, a także przedstawiciele mniejszości polskiej i litewskiej. Pierwsze spotkanie ma odbyć się za tydzień w Wilnie. W poniedziałek w szkołach polskich na Litwie na dwa tygodnie został zawieszony strajk, ogłoszony w piątek. Decyzja o jego odwołaniu będzie zależała od działań władz Litwy w kwestii oświaty mniejszości narodowych. Polacy na Litwie żądają zmiany ustawy o oświacie. Zgodnie z jej założeniami od 2013 r. w szkołach litewskich i szkołach mniejszości narodowych egzamin maturalny z języka litewskiego zostanie ujednolicony. Tymczasem program nauczania litewskiego w szkołach litewskich i nielitewskich różni się; w szkołach litewskich zakres literatury litewskiej jest szerszy. Przyjęta ustawa o oświacie zakłada też, że od 1 września w szkołach mniejszości narodowych lekcje historii i geografii Litwy oraz wiedzy o świecie w części dotyczącej Litwy mają być prowadzone w języku litewskim. W całości po litewsku będzie wykładany przedmiot o nazwie "podstawy wychowania patriotycznego" PAP
Antysemityzm bezczelny Zygmunt Bauman ogłosił, że mur, którym oddzielił się Izrael od Autonomii Palestyńskiej, jest tym samym, co mur, którym hitlerowcy otoczyli warszawskie getto. No pewnie. Wiadomo, że mur wokół getta miał powstrzymać żydowskich terrorystów, którzy podkładali w Niemczech bomby i ostrzeliwali osiedla, mordując dzieci i kobiety. Takie bzdury pisze nie któryś z tępych osiłków z „antify”, lecz okadzany profesor, guru nowej lewicy. Ale też nie jest od dawna dla nikogo, kto chce to widzieć, zaskoczeniem, że jednym z zasadniczych składników tożsamości tej nowej lewicy stał się zajadły antysemityzm kryjący się, tak samo jak w wypadku towarzysza Moczara, za zapewnieniem: „ależ nie jesteśmy wcale antysemitami, my tylko krytykujemy izraelski imperializm”. Na Zachodzie moda na lewicowy antysemityzm płynie z tchórzostwa dekadenckich elit przed radykalizmem islamskim, u nas z bezmyślnej skłonności salonów do małpowania według zasady: co Francuz wymyśli, to Polak polubi. Jako najnowszy intelektualny „trynd” przyjęło się, więc zrównywanie Izraela z III Rzeszą w środowiskach kolonizujących w coraz większym stopniu „Gazetę Wyborczą”. Tę samą, która profanację pomnika w Jedwabnem przyjęła, jako gratkę i okazję do oplucia rywali do tego stopnia, że aż trzech jej publicystów, przekraczając wszelkie granice nikczemności, opublikowało komentarze w duchu: „czekam, jakich intelektualnych wygibasów dokonają Piotr Zaremba, Rafał Ziemkiewicz czy Bronisław Wildstein, by wytłumaczyć swoim czytelnikom profanację pomnika”. Zamiast czekać na to, czego wiadomo, że nie będzie, ciekawiej zobaczyć, jakich intelektualnych wygibasów dokonują od dawna Wojciech Czuchnowski, Paweł Wroński czy Grzegorz Sroczyński i ich koledzy, by nie zauważać antysemityzmu w środowiskach i ideologiach, które uporczywie promują. RAZ
Darski ps. "Nergal" swoje sądowe zwycięstwo uczcił komunikatem „szatan zwyciężył”. Teraz bryluje w TVP... Koncert czy satanistyczna "celebra"? Publicysta "Rzeczpospolitej" Piotr Skwieciński komentuje na łamach tego dziennika skandaliczną sprawę promowania na antenie TVP Adama Darskiego ps. "Nergal". Przypomnijmy, został on zatrudniony przez telewizję publiczną w roli jednego z "jurorów" programu "The Voice of Poland", z gażą - jak podaje "Fakt" - 11 tys. złotych za odcinek (razem 165 tys.). TVP nie przeszkadza fakt, że Nergal porwał publicznie Biblię, obrażał katolików, a w swoich "piosenkach" głosi: "Chwała Mordercom Wojciecha", "Chrześcijanie do lwów", "Stałem się mieczem Szatana", a także deklaruje: "Celebrujmy antytezy eucharystii /Witajcie nas kapłańskim gestem/W waszych ogłupionych progach." Skwieciński komentuje kuriozalny komentarz Katarzyny Wiśniewskiej z "Gazety Wyborczej", która oczywiście Nergala broni i nie czuje się urażona. Co jednak istotne, Skwieciński ujawnia nieznany dotąd fakt dotyczący Nergala - związany z szokującym wyrokiem sadu, który niszczenia Bibli nie uznała za obrazę uczuć religijnych:
Jeśli więc teraz ktoś takich działań, jak gentelmana o ksywie Nergal, (który skądinąd swoje sądowe zwycięstwo uczcił komunikatem „szatan zwyciężył”, czego entuzjazmujące się jego „działalnością artystyczną” media zdecydowały się inteligentnie nie zauważyć) broni, to znaczy że broni prawa do poniżania chrześcijaństwa. A więc promowany przez TVP artysta uznał, że w sądzie wygrał nie on, ale "szatan". I można domniemywać - podpisując kontrakt z TVP też sobie mruknął coś o wielkości Złego. Jeszcze raz przypominamy apel biskupa wrocławskiego Wiesława Meringa w tej sprawie. I UWAGA CZYTELNIKU! To apel do Ciebie - jeśli uważasz się za katolika. NIE MOŻESZ MILCZEĆ - to jest NON POSSUMUS. Bluźnierca, satanista, miłośnik wcielonego zła dostanie do dyspozycji ekran publicznej telewizji, by łatwiej mógł głosić swoje trucicielskie nauki. Non possumus! – powiedzieli kiedyś Polscy Biskupi Cezarowi moszczącemu sobie gniazdo na ołtarzu. Nie wolno udawać, że nic się nie stało, nawet, jeśli okrzyczą nas wstecznikami, nietolerancyjnymi katolikami, czy jakimiś tam „beretami”! Nie! Jako obywatele mamy prawo ujawniać i głosić swoje zdanie. Moich Diecezjan proszę o odwagę w obronie Bożych Praw; błagam i żarliwie zachęcam Młodzież i Dorosłych do:
- ujawniania swojej niezgody na obecność Nergala w publicznej TVP poprzez protesty kierowane do Dyrekcji Programu Drugiego TVP;
- składania podpisów na stronie internetowej Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy: www.ksd.media.pl;
- modlitwy, zwłaszcza do św. Michała Archanioła, by w Polsce Imię Boga nie było publicznie obrażane; tą modlitwą obejmijmy także wspomnianego bluźniercę, „który nie wie, co czyni”;
- aktywnego włączenia się duchownych w akty protestu, pokierowanie nimi; jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami naszego kraju i wolno nam ujawniać swoje poglądy;
- nagłośnienia tej sprawy w całej diecezji: z kulturą, ale równocześnie bardzo zdecydowanie;
- wykorzystania wszelkich publikatorów do akcji protestacyjnych, ambony, pism parafialnych, sal katechetycznych, lokalnych rozgłośni radiowych i telewizyjnych;
- uświadamiania wiernym, że mamy bardzo realne sposoby wpływu na to, co pojawia się na ekranach – choćby przez obywatelski protest niepłacenia za abonament, jeżeli prośby i apele pozostaną bez echa. Nie możemy milczeć, kiedy w drastyczny sposób narusza się przywiązanie wiernych do chrześcijaństwa. Niedawno Nergal został „rozgrzeszony” przez Sąd w Gdyni za publiczne poniżenie Pisma Świętego i słowa:
...żryjcie to gówno...! a Kościół nazwał zbrodniczą sektą. Nie możemy milczeć ani ze strachu, ani z woli przypodobania się osobistym wrogom Pana Boga, ani z motywów politycznej poprawności, czy obojętności! Nie obawiajmy się: „na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” – mówi nam Chrystus! (J16,33).
Pat