Rozdział 8.2
Dla Harry'ego zaczął się koszmar jego życia. Gorszy nawet od wizyt u Voldemorta. Początkowo było jeszcze normalnie. Nikt go nie dotykał po pierwszym pokazie. Wręczono mu świstoklik i po niemiłym lądowaniu na kolanach znalazł się w zimnym pomieszczeniu bez okien, otoczony przez kolejną grupę aurorów. Znowu musiał tłumaczyć swoją reakcję na dotyk i tak samo jak poprzednio musiało dojść do pokazu, żeby mu uwierzono. Przynajmniej zaleczyli mu rany, by się nie wykrwawił. Potem kazali mu się rozebrać i oddać wszystkie rzeczy, jakie miał przy sobie. Rzucono kilka zaklęć wykrywających, czy czegoś jednak nie ukrył, później dostał szarą szatę, w którą miał się ubrać. Dosyć długo badano jego ramię ze Znakiem, ale o nic nie pytano. Wszystkie rozmowy aurorów odbywały się za barierą zaklęcia wyciszającego, aby ich nie słyszał.
Harry'emu było zimno i był głodny. Nie zdążył zjeść śniadania.
— Gdzie jest twoja różdżka? — odezwał się wysoki stróż prawa, który dotychczas stał tylko pod ścianą i notował.
— Zabraliście mi ją na samym początku.
— Twoja prawdziwa różdżka, nie zastępcza.
Harry milczał. Auror coś zanotował i znów zapytał:
— Gdzie byłeś i jak długo po zabraniu cię przez Sam-Wiesz-Kogo?
— Voldemort. To imię nie gryzie — warknął Harry, trochę podenerwowany sytuacją, w której się znalazł. — VOLDEMORT! Morderca, psychol i sadysta! Voldemort!
— Uspokój się, mały.
— Przynajmniej nie boję się go nazwać po imieniu — odparł z gniewem. — Chcę tylko wrócić do szkoły i żeby to wszystko już się skończyło.
Mężczyzna znów coś zapisał.
— Niestety dla ciebie, wszystkie dowody świadczą przeciwko tobie. Widziano cię w Dziale Tajemnic podczas ataku śmierciożerców.
— Ktoś mógł się we mnie wielosokować. — Nie wiedział czemu kłamie. Po prostu czuł, jak słowa same wychodzą z jego ust. — Byłem wtedy w szkole.
— Są też inne dowody...
— Jakie? — dopytywał się uparcie.
— Nie muszę ci ich przedstawiać, mały. Jesteś śmierciożercą i tyle. I nic nie da ci ten kolorowy kamuflaż, by wyglądał jak złośliwy tatuaż. — Auror wskazał na jego ramię. — To samo tyczy się twojej sławy. Jest nic nie warta w tych murach.
— Nigdy nie chciałem tej sławy. — Harry usiadł na podłodze, krzyżując nogi i patrząc mężczyźnie prosto w oczy. — Tylko przysparza kłopotu.
Skoro mieli zamiar tak go traktować, to trudno. Swoje zrobił. Teraz musi poczekać. Miejsce niestety najgorsze z możliwych, ale cóż, należało mu się. Zbyt dużo istnień miał na sumieniu.
— Nie pozwoliłem ci usiąść — zauważył chłodno mężczyzna.
— Wisieć też nie, więc jednak posiedzę — burknął Harry, odwracając głowę i zachowując się, jakby miał za nic stojącego nad nim urzędnika.
Chyba zaczynało mu się udzielać usposobienie Snape'a i Malfoya. Na razie traktują go tutaj jak dzieciaka. Miał tylko nadzieję, że tego nie zmienią. Drażnić ich zbytnio nie miał zamiaru, ale ten auror zaczynał go denerwować. Ciągle coś pisał, obserwując go znad pergaminu.
— Dlaczego Severus Snape cię adoptował?
— Nie pański interes.
Skrobanie pióra stało się szybsze, lekko nerwowe.
— Wiesz, że mogę ci podać eliksir prawdy i sam wszystko powiesz?
— To groźba, ostrzeżenie czy stwierdzenie faktu? Może mam tylko piętnaście lat, ale nie jestem aż tak dziecinny. I tak zrobicie, co chcecie — odparł buńczucznie.
Auror patrzył więcej niż dziwnie. W końcu skierował się do drzwi i w nie zapukał. Inny stróż wszedł i zaczęli cicho rozmawiać. Harry'ego nie interesowało o czym. Miał coraz gorsze podejrzenia, w którym oddziale Azkabanu go umieszczą. Zaczął się bać. Wiedział, jak reaguje na chociaż jednego dementora, a tu było ich przecież o wiele więcej.
— Wstawaj! Do czasu rozprawy zostajesz tutaj — powiedział nowoprzybyły, otwierając drzwi i wskazując korytarz za nimi. — Wychodź.
Chłopak podniósł się powoli i wyszedł z pomieszczenia. W tej części więzienia chyba nie wolno było przebywać dementorom, bo na razie ich nie wyczuwał. Zmieniło się to jednak po wspięciu się na wyższe kondygnacje. Chłód i niepokój docierały do Harry'ego coraz intensywniej. Auror i jego towarzysz obserwowali go lekko zaniepokojeni, gdy tulił się do własnych ramion.
— Już ich wyczuwasz? — nie wytrzymał jeden ze strażników.
— Odkąd weszliśmy na to piętro — odparł cicho Harry, obejmując się ramionami.
Mężczyźni zerknęli na siebie, ale nic nie powiedzieli. Kilka minut później dotarli na miejsce i otworzyli drzwi jednej z cel. Harry chwilę oglądał ją z zewnątrz, zanim wszedł, a minutę później drzwi zamknęły się za nim z cichym zgrzytem klucza w zamku. Toaleta w kącie z małym zlewem, niewielki stolik oraz krzesło, no i łóżko z wytartym materacem przykrytym kocem. Nic poza tym nie znajdowało się w celi.
— To jeszcze dziecko! — usłyszał przytłumioną rozmowę z zewnątrz. — Dementorzy są dwa piętra wyżej, a on je wyczuł. Nikt nie wyczuwa ich z takiej odległości. Musi być bardzo wrażliwy, skoro tak jest. To go zabije.
— Takie są rozkazy. — Głos drugiego brzmiał zbyt przekonywująco.
— Knota?! Tego debila na wysokim stołku. Co on...
— Spokój! To nie nasza decyzja. Chłopak jest śmierciożercą. — Drugi auror nadal był spokojny, gdy tłumaczył zdenerwowanemu koledze, jak wykonuje się rozkazy.
— To Harry Potter. Już raz pokonał Sam-Wiesz-Kogo. Dlaczego miałby do niego dołączyć?
— Wystarczy! Zdejmij ograniczenie! — rozkazał drugi, najwyraźniej tracąc cierpliwość.
— Zwariowałeś?! Dzieciak oszaleje w ciągu doby, jeśli nie szybciej!
— W takim razie módl się do samego Merlina, żeby nie. Rozprawa w przyszłym tygodniu.
Głosy zaczęły się oddalać, a wraz z nimi odchodziło całe ciepło. Harry skulił się na brzegu łóżka, słysząc pierwsze krzyki mamy. W niedługim czasie do głosów dołączyły obrazy. Chłopiec, zagryzając wargi, trząsł się tylko, połykając łzy. A dla niego to był dopiero początek. Każda jego ofiara przybyła, by go dręczyć. Każdy najsmutniejszy dzień życia zdecydował, by o sobie przypomnieć. Nie miał wytchnienia, jakby dementorzy wyczuli nową ofiarę i chcieli się nią jak najszybciej pożywić. Nie było tu Lupina z czekoladą ani Hermiony przytulającej go bez powodu w pocieszającym uścisku. Nie było nikogo. Był sam z najgorszymi koszmarami.
**
Co kilka godzin Harry budził się z horroru, gdy dostarczano posiłki i przez pewien czas pozwalano więźniom odetchnąć. Z początku jadł z przymusu. Nie miał najmniejszej ochoty, ale się zmuszał, choć sam nie wiedział dlaczego. Po kilkudziesięciu minutach zimno znów zaczęło się zakradać do umysłu, serca, ciała.
— Nie. Nie. Już nie chcę. — Zakrył uszy rękoma, ale nie pomogło to ani odrobinę. — Już dosyć.
W ciągu doby popadł w takie odrętwienie, że posiłek podsunięty przez klapkę w drzwiach wrócił nienaruszony.
Kolejny także. Zainterweniowano dopiero, gdy czwarta z kolei taca została zabrana nietknięta.
— Mały, musisz jeść, jeśli chcesz mieć szansę stąd wyjść. — Czyjś głos przebił się przez otumaniony umysł chłopaka.
Pochylał się nad nim strażnik z tacą. W drzwiach stał drugi.
— Nie mam ochoty — wychrypiał nieużywanym od dłuższego czasu głosem. — Chcę spać.
— Najpierw coś zjedz. Jeszcze trochę i się odwodnisz. Kiedy ostatnio piłeś? — Strażnik zerknął w stronę toalety i małego zlewu, ale szklanka obok wyglądała na nieruszaną od początku pobytu. — Jeszcze dwa dni, mały.
— A potem i tak tu wrócę. Chcecie mnie tu zamknąć, bo się mnie boicie. — Uniósł twarz i mężczyzna mógł zobaczyć mocno pobladłe policzki, podkrążone od niewyspania oczy i potargane włosy. — Lękacie się, że będę drugim Voldemortem. A ja chcę tylko spokoju.
Znów ukrył głowę w ramionach i nie reagował na prośby strażnika. Zostawili go wreszcie samego, tylko po to, by dementorzy mogli zająć ich miejsce. Śmierć mamy, Cedrika, mugoli. Złośliwe zabawy Dudleya, wrzaski Dursleyów. Tortury Voldemorta, cierpienie i ból.
Stworzenia te wydobywały wszystkie niechciane, bolesne wspomnienia.
Bujanie się w przód i w tył niewiele pomagało, ale przy zetknięciu ciała z lodowatą ścianą przynajmniej ciągle czuł, że tu jest. Nie w koszmarze, lecz tu, wśród setek innych nieszczęśników.
Znów zaczął popadać w otępienie, wsłuchując się w jęki. Jęki, które także sam wydawał.
**