Metro automatique Będąc fanem sprawnej komunikacji miejskiej, a zwłaszcza metra, z zainteresowaniem, ale i z odrobiną zazdrości oglądałem ostatnio najnowsze rozwiązania świetnego metra w Paryżu W miarę jak pomalutku i z oporami konsorcjum AGH buduje nam środkowy odcinek drugiej linii metra w Warszawie, i gdzie, jak już wiadomo, prawie na pewno będzie spory poślizg w jego oddaniu, a firma nie wyrobi się na Euro 2012, warto przyjrzeć się i porównać, jak z budowaniem i modernizacją metra radzą sobie inni. Niestety, porównanie to wypada dla nas mniej więcej tak jak bolesna i odwieczna kwestia budowy autostrad. O ile jednak autostrady i w ogóle infrastruktura dla samochodów osobowych nigdy nie budziły we mnie entuzjazmu, a dalsze dogęszczanie prywatnej motoryzacji, uważam za ślepy zaułek w rozwoju cywilizacji, to rozwój transportu publicznego, w tym sprawnej komunikacji miejskiej uważam za sprawę dla przyszłości kluczową i akurat ten zastój mnie boli. Metro jest powszechnie uznawane za jeden z najlepszych systemów komunikacji miejskiej na świecie i bez wątpienia z wielu względów ma przed sobą wielką i pewną przyszłość. Na świecie funkcjonuje dziś 161 czynnych systemów metra, czyli miejskiej kolei podziemnej i kilka dalszych jest w budowie. Najstarsze jest metro londyńskie (od 1863 roku), najwięcej stacji ma metro nowojorskie (468), najdłuższe linie ma metro szanghajskie (434 km). Metro definiuje się jako system miejskiego elektrycznego transportu pasażerskiego o dużej pojemności, oraz dużej niezawodności i częstotliwości ruchu, które jest całkowicie oddzielone od wszystkich innych tras i systemów ruchu kołowego i pieszego, głównie poprzez schowanie go w wydzielonych tunelach pod ziemią. Widziałem w życiu kilkanaście systemów metra, uzbierałem o nich trochę ciekawych informacji i o kilku z nich z pewnością jeszcze tu od czasu do czasu napiszę. Ostatnio miałem znów okazję przyjrzeć się z bliska bardzo sprawnemu metru w Paryżu. W skali całej Francji jest już sześć miejskich systemów metra (Paryż, Marsylia, Lyon, Lille, Tuluza, i Rennes), ale oczywiście najstarszym, największym i najlepszym jest metro paryskie. Jest to także jedna z najstarszych i najlepszych sieci metra na świecie, a druga w Europie po Moskwie, jeśli chodzi o liczbę przewożonych pasażerów. Istnieje od 1900 roku, ma 14 linii głównych i 2 dodatkowe o łącznej długości 214 km i z 301 stacjami, z czego 64 umożliwia przesiadki i połączenia wewnątrz sieci. W listopadzie 2011 oddano tam do użytku całkowicie zmodernizowaną Linię 1, najważniejszą i najruchliwszą w mieście, która funkcjonuje już 110 lat i dziś łączy dzielnicę La Defense z Chateau de Vincennes przewożąc dziennie 725.000 pasażerów. Już sam widok nowej tapicerki w jadowicie różowo-pomarańczowe paski jest szokiem estetycznym, ale prawdziwą rewelacją jest zupełny brak maszynisty. Owszem, Paryż już od roku 1998 ma taką w pełni automatyczną, zresztą pierwszą na świecie linię No. 14, funkcjonującą na krótkiej trasie St.Lazare – Olympiades (9 stacji), ale jest to w całości konstrukcja zaprojektowana i zbudowana od zera. Tu natomiast, na linii 1, przerobiono linię już dawno istniejącą, funkcjonującą od 1900 roku na bardzo nowoczesną linię bezzałogową, z zupełnie nową elektroniką w tunelu i z przerobionymi peronami, a co najważniejsze zrobiono to przy bardzo trudnych rokowaniach ze związkami zawodowymi i ani na chwilę nie przerywając normalnej eksploatacji linii. Majstersztyk logistyki! Deklarowany główny cel tej zmiany to poprawa usług. Przemawiając na uroczystości otwarcia nowej-starej linii Nr 1 szef tego przedsięwzięcia Gerard Churchill (po francusku jest to ‘szyrszil’) podkreślił, że poprzez wyeliminowanie ryzyka błędu ludzkiego pociągi bezzałogowe są ‘incomparablement’ bardziej bezpieczne. Przez 13 lat eksploatowania wspomnianej bezzałogowej linii 14 nie zanotowano tam ani jednego wypadku! Pociągi mogą jeździć dużo ciaśniej i bliżej siebie, co w godzinach szczytu pozwala zagęścić obsługę pasażerów i sprawniej rozładować ruch. Churchill zapowiedział, że automatyzacja to przyszłość także dla innych linii paryskiego metra, które będą kolejno modernizowane. Czy przypadkiem nie chodzi tu o wyeliminowanie maszynistów po to, aby nie mogli zastrajkować, tak jak ostatnio w metro londyńskim? „Nie było to naszym celem, zarzeka się francuski Churchill (widać równie wredny, jak jego brytyjski wielki pierwowzór), ale dla wszystkich powinno być zrozumiałe, że w okresie związkowych lub społecznych niepokojów pociągi bezzałogowe są o wiele bardziej niezawodne”. We Francji takie rozwiązania mają szczególne znaczenie prawie we wszystkich dziedzinach usług. Bardzo ścisłe regulacje chroniące pracownika, wysokie świadczenia socjalne ze strony pracodawcy, narzuty i opodatkowania list płac, oraz chaotycznie wybuchające strajki w ramach prawa – wszystko to sprawia, że przedsiębiorcy bronią się uciekając w technologie eliminujące pracę ludzką. Np. supermarkety (a u nas też francuskich jest najwięcej) już powszechnie stosują kasy samoobsługowe, które pomagają rozładowywać kolejki i skracać czas oczekiwania w godzinach szczytu zapraszając wszystkich, którzy stoją z małymi koszykami o prostej zawartości. Kasy takie pozwalają też zaoszczędzić na kosztach zatrudniania kasjerek i sprawdzają się szczególnie dobrze w krajach, gdzie praca jest droga, a płace wysokie. W Europie Francja w ogóle celuje w nowatorskich usługach typu high-tech. Na stacjach benzynowych jest już regułą, że tankuje się na kartę kredytową bez udziału obsługi. W barach i kioskach z plastikowym żarłem już dwa lata temu McDonald’s zainicjował, właśnie we Francji, system ekranów dotykowych. Głodny leming przychodzi, palcem na ekranie dotyka wizerunku pseudo-potrawy, którą chce wchłonąć, płaci kartą w samoobsługowej kasie, a wtedy plastikowa szufla nasypuje mu na tekturową tackę trzeszczące chipsy, z plastikowej dziury wypada obtoczony w sztucznym curry i upalony w przemysłowym tłuszczu kawałek ptasiej padliny, automat sika mu kawopodobny napój do plastikowego kubka, a tubka w imadle cztyka mu do tacki porcję keczapu albo musztardy. Nie ma sprzedawców, kuchcików, kasjerów, czasem tylko jakiś ciemnoskóry sprzątacz przeleci tym samym mopem po stołach albo po podłodze. I w ten sposób także w ojczyźnie haute cuisine wszyscy są syci i szczęśliwi. Firma Elephant Bleu, ma już we Francji 472 automatyczne myjnie samoobsługowe, gdzie można się przecisnąć samochodem przez imponujące wałki szczot, rzygacze piany i ostre strumienie wodopodobnego płynu pod ciśnieniem, płacąc za wszystko samemu kartą, bez czego bramka z myjni nie wypuści. Ludzi nigdzie nie widać, są tylko kamery. Samochód po takim zabiegu błyszczy jak psu moszna na wiosnę, ale ogólny efekt jest spójny z higieną samych Francuzów i zgodny z perełką mistrza Sztaudyngera: „wziął prysznic i tyż nic”. No i teraz to metro bezzałogowe z ambitnymi planami Churchilla a la francaise na upowszechnienie tego systemu. I wszystko to dzieje się w kraju, gdzie kodeks pracy liczy 3300 stron bitym drukiem, gdzie średnie opodatkowanie listy płac po stronie pracodawcy wynosi 39% i gdzie bezrobocie od lat nie spada poniżej 10%. Czy ktoś dostrzega tu jakieś związki? Nie tylko o związki zawodowe pytam. Bogusław Jeznach
Czy niesuwerenność to w UE suwerenność? W 93 rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości nasz minister spraw zagranicznych na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie powiedział, że UE, powinna być federacją, tzn. państwem ponad państwami członkowskimi, Niemcy powinny przejąć zdecydowaną hegemonię w Unii, a za nasz “kompromis z suwerennością powinniśmy otrzymać uczciwą pozycję w silniejszej Europie”. I ta wypowiedź została natychmiast zaprawiona cyniczną drwiną z inaczej myślących Polaków, że “kto chce suwerenności [pełnej?], nie ma pojęcia o współczesnej polityce” (za M. Magierowskim).
Nierozum polityczny i logiczny Oświadczenie to zostało wypowiedziane z widocznym lękiem, czy jest prawomocne, bowiem zaraz zostało dodane zastrzeżenie, że jest to wypowiedź “autorska”, czyli że w imieniu prywatnym. Ale równie szybko wyjaśniono, że została ona uzgodniona z premierem, rządem PO i prezydentem, a na drugi dzień kanclerz Angela Merkel dała poznać, że i ona się jej spodziewała. Oczywiście, jej byłoby niezręcznie sugerować hegemonię Niemiec w UE. W tym kontekście przypomina się nam od razu, że w czasie przystępowania Polski do Unii, a następnie w czasie dyskusji nad ratyfikacją traktatu reformującego i w konsekwencji lizbońskiego, padały analogiczne głosy niefrasobliwych propagandystów, że nasze wejście do UE, jako superpaństwa europejskiego nie pozbawi nas tożsamości, wolności i suwerenności, lecz wprost przeciwnie: wszystkie te aspekty wzmocni. Dla ludzi o zdrowym rozsądku było to, oczywiście, niedorzeczne i nielogiczne. Można było powoływać się na określone korzyści gospodarcze i inne, ale nie na wzmocnienie suwerenności. Tracenie, bowiem suwerenności na rzecz innego podmiotu nie jest “pełniejszą suwerennością”. Twierdzić, że niesuwerenność wzmocni naszą suwerenność, może tylko zwolennik filozofii Hegla, który przyjmował, że sprzeczność (contradictio, Widerspruch) rodzi wyższy sens i wyższą rzeczywistość, ale przecież nasi politycy nie znają filozofii Hegla, może tylko tyle, co pozostało z niej w marksizmie, choć i marksizm wyrzekł się w końcu zasady twórczego charakteru sprzeczności na rzecz zasady przeciwieństw. Bo jeśli się powie, że “niesuwerenność jest suwerennością” lub “nietożsamość (narodowa) jest tożsamością” czy “niewolność jest wolnością”, to jest wtedy bełkot, nierozum i bezsens. Co to jest, zatem suwerenność? “Suwerenność” to termin wzięty z języka francuskiego: souverain, souveraineté, uformowany tam we wczesnym średniowieczu na podstawie terminu ówczesnej łaciny: “superanus” – wyższy. Suwerenność państwa oznacza, więc jego niezależność od wszelkiej władzy w stosunkach z innymi państwami i organizacjami międzypaństwowymi czy międzynarodowymi (suwerenność zewnętrzna) oraz pełną samodzielność w regulowaniu spraw wewnętrznych w państwie (suwerenność wewnętrzna). Jest to, zatem zwierzchność terytorialna, niepodległość i wolny od ingerencji ustrój polityczny, społeczny i ekonomiczny oraz możliwość wolnej współpracy i współżycia z innymi państwami czy narodami na zasadach równości i obopólnych korzyści (Gerard Labuda). Przy czym nie można według dzisiejszych ujęć za suwerena uznawać partii, władzy czy parlamentu, lecz tylko naród czy społeczeństwo państwa, dlatego w sprawach suwerenności musi być pytany sam naród. Jeśli tedy państwo poddaje się pod władzę drugiego państwa, jako zwierzchnią, nierównorzędną na zasadzie sojuszu, to nie jest to już żadna suwerenność, lecz podległość, choć może ona przynosić jakieś korzyści materialne, obronnościowe, gospodarcze czy kulturowe. Notabene na tego rodzaju korzyści, a nie na wzmocnienie suwerenności, liczyły wszystkie słabe ekonomicznie kraje, które weszły do UE, zwłaszcza z Europy Środkowej i Wschodniej. U nas, niestety, to błędne rozumienie suwerenności potwierdziła słaba intelektualnie dyskusja w Sejmie 15 grudnia 2011 r. nad wystąpieniami rządu na Zachodzie, nad polską prezydencją i nad wotum nieufności dla ministra spraw zagranicznych. I powstało wrażenie, że większość ludzi z PO, SLD, Ruchu Palikota traci już zmysł polski i państwowy. Dzieje się coś tragicznego. Często jest to jeden wielki bełkot, wściekłe zaślepienie i brak logiki. Czy już nie ma jakiegoś sposobu, żeby takie dyskusje sejmowe, no i medialne, na tak przecież wysokiej scenie państwowej, jakoś znormalizować i zhumanizować?
Prawo a rzeczywistość federacji Trzeba tu wszakże jasno powiedzieć, że znaczna część naszych polityków w sprawie charakteru Unii obudziła się poniewczasie. Wołają, że dopiero teraz zagrożona jest nasza suwerenność w UE. Tymczasem ogół Polaków od początku nie orientował się, o co chodzi z naszym wejściem do niej. Oto do roku 1991 mieliśmy Wspólnotę Europejską, czyli wspólnotę wolnych państw, narodów i kultur. Ale w tymże roku uchwalono na rok 1992 w Maastricht, że będzie to już Unia Europejska, a więc jeden podmiot państwowy, z jedną władzą naczelną (prezydentem, ministrem spraw zagranicznych i obrony, parlamentem), z jednym pieniądzem – euro, jedną gospodarką, z bankiem centralnym unijnym, jedną wspólną polityką zagraniczną i wewnętrzną, wreszcie z jedną ideologią liberalistyczną, “europejską”, laicką, czyli ateistyczną, choć ta ostatnia nie była formułowana wyraźnie, a jedynie przez zamilczenie wszelkiej religii. I oto ta zasadnicza zmiana koncepcji i charakteru nowej Europy uszła uwagi większości decydentów o wejściu do Wspólnoty. Konstruktorzy Unii tymczasem przygotowali dla niej konstytucję, która miała być nadrzędna nad konstytucjami państw członkowskich. I odpowiedni zespół pod kierunkiem wysokiego masona francuskiego Valéry´ego Giscarda d´Estainga przygotował Projekt Konstytucji dla Europy czy pełniej: Projekt Traktatu Ustanawiającego Konstytucję dla Europy, ukończony 16 grudnia 2004 roku. Trzeba pamiętać, że Polska przystąpiła do Unii (Wspólnoty) w maju 2004 r. przed ukończeniem konstytucji, z myślą większości, że przystępuje do wolnej wspólnoty. Projekt ten poddano pod referenda krajowe. Ale Holandia, a następnie Francja odrzuciły go, broniąc suwerenności. Wówczas przeredagowano go nieco, jako traktat reformujący Unię Europejską, kamuflując, ale nie przekreślając ducha federacji, eurolandu i superpaństwa. Jakoż ten sam, co przedtem główny autor nowej redakcji Valéry Giscard d´Estaing orzekł w roku 2007, że treść główna jest ta sama, a José Manuel Barroso, szef Komisji Europejskiej, stwierdził wyraźnie 10 lipca 2007 r., że według tego dokumentu “Europa stała się imperium”, czyli jednym państwem ponadnarodowym. Tym razem Angela Merkel nie zgodziła się, żeby stary-nowy traktat poddawać pod referenda, a jedynie do ratyfikacji przez parlamenty i rządy. Po zgodzie na to w Lizbonie został on nazwany traktatem lizbońskim. Jednak i tym razem ratyfikacja się opóźniała, bo według konstytucji irlandzkiej musiało być referendum. Pierwsze referendum tam przeprowadzone było negatywne, zastało, więc wymuszone przez władze Unii drugie – pozytywne. W całej Unii opóźniali tylko złożenie swych podpisów dwaj bardziej dalekowzroczni prezydenci, Czech i Polski, chcieli wywalczyć więcej autonomii. Nasz prezydent śp. Lech Kaczyński wywalczył jeszcze pewne przywileje, a przede wszystkim wolność od propagandowej i ideologicznej Karty Praw Podstawowych. W rezultacie traktat lizboński podpisał 13 grudnia 2008 r., choć pod olbrzymim i obrzydliwym naciskiem ze strony Francji i Niemiec, a także naszej lewicy, postmarksistów i liberałów nieczujących potrzeby suwerenności. Co więc dziś z tego wynika? Otóż ani minister spraw zagranicznych, ani rząd nie mogą być postawieni przed Trybunałem Stanu za popieranie federacji unijnej, bo po prostu działają zgodnie z duchem traktatu lizbońskiego, prawnie ratyfikowanego przez Polskę i tylko wyraźniej eksplikują to, co jest w nim głębiej zawarte. Problem w tym, że wszystkie owe projekty i traktaty unijne czytało w Polsce może tylko kilka osób. Zwłaszcza politycy nie lubią czytać “opasłych książek”, tak – po słowiańsku – wierzą tylko swojej intuicji, choćby błędnej. A ogół słabszych dziennikarzy był na fali utopijnego entuzjazmu dla nowego państwa – raju. Co gorsza, nawet bł. Jan Paweł II nie został poinformowany, że od roku 1992 nie jest to już Wspólnota, lecz linia jednopaństwowa, i dlatego w roku 2003 zachęcał Polaków do przystąpienia jeszcze do “Wspólnoty” na “równych i sprawiedliwych prawach”. Trzeba natomiast mocno krytykować cały nasz rząd i polityków za to, że w ogóle faktycznie prą w kierunku stworzenia ścisłego państwa unijnego za cenę nawet utraty niepodległości, że nie chcą weryfikować błędu ratyfikacyjnego, nie chcą utworzenia Unii bardziej wolnej, normalnej i rozumnej, popierają jej koncepcję utopijną, federacyjną, hegemonistyczną i w ogóle błędną w każdej niemal dziedzinie, zwłaszcza zaś, co do wyrzucenia z niej ducha, moralności, kultury i religii. I ten powiew ducha Grodna 1795 r. W tej sytuacji w obecnej Polsce dzieje się znowu coś tragicznego. Zachowanie się rządu i niektórych partii przypomina, jako żywo akt abdykacyjny ostatniego niegodnego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego, który 25 listopada 1795 r. w Grodnie, ściągnięty tam przez carycę Katarzynę II, uznał rozbiór Polski i oddał Ojczyznę z całą podłością i głupotą Niemce na tronie carskim: “Ten akt na ręce Najjaśniejszej Imperatorowej wszech Rosji składamy dobrowolnie [oszustwo!] i z rzetelnością (…), zaklinając Najjaśniejszą Imperatorową, ażeby macierzyńską swą dobroczynność na tych rozciągnęła, których królem byliśmy”. I, niestety, w tym haniebnym akcie miał król poparcie wielkiej liczby zdegenerowanej i zdradzieckiej szlachty i magnaterii, zarówno świeckiej, jak i duchownej. To też przypomina nasz czas. I teraz 8-9 grudnia 2011 r. w Brukseli trzeba było aż premiera Wielkiej Brytanii, żeby nie doszło do utworzenia ścisłej federacji europejskiej pod hegemonią Niemiec, gdzie Polska musiałaby abdykować z suwerenności i prawnie, i faktycznie. Ale i to nie skończyło się bez szkody dla nas. Oto nasz rząd przyjął skwapliwie pakt fiskalny, zgodnie, z którym UE ma prawo rządzić naszym budżetem, i choć nie jesteśmy w walącej się strefie euro, to jednak mamy przekazać MFW, co najmniej 7 mld euro na ratowanie budżetu UE, w tym szczególnie bankrutującym krajom euro: Grecji, Włochom, Hiszpanii, Belgii, Portugalii i Irlandii. I to jest przyrzeczone w czasie, gdy u nas ok. 17 proc. ludzi żyje w wielkim niedostatku, niektórzy cierpią głód, bo nasi gospodarze są nieudolni. Ponadto pakt fiskalny musi być u nas zatwierdzony przez Sejm, co prawnie wymagałoby 2/3 głosów, ale z góry można przewidzieć, że obchodząca trudne prawa PO opowie się za zwykłą większością głosów, żeby zrobić na złość PiS i patriotom. Tak! Ślepi ludzie wychwalają strefę euro, nasz rząd woła, żeby do niej natychmiast wchodzić, a UE stara się o pożyczki nie tylko w bogatych, marksistowskich Chinach, ale nawet i w Rosji, której gospodarkę zmarły Bronisław Geremek przyrównywał do holenderskiej. Koncepcja waluty euro jest w istocie swej błędna.
Ruina źle pomyślanej Unii Któżby nie chciał zjednoczonej Europy, o której marzyli myśliciele i politycy, głównie chrześcijanie, a w której byłaby demokratyczna współpraca państw i wolnych narodów, wspierających się nawzajem, emulujących szlachetnie w dobrym, tworzących nową, jakość życia i doskonalących swój kontynent i świat. Europa była, bowiem największym pionierem najwyższej kultury świata. Tymczasem UE, jak się teraz jawnie okazuje, została źle pomyślana i skonstruowana, głównie w roku 1991, kiedy to postanowiono przekształcić ją w imperium sine Deo i contra traditionem. Największym złem stała się właśnie owa błędna i nienawistna filozofia nowej Europy, która nie potrafiła zharmonizować odpowiednio dwu podstawowych kategorii: jedności i wielości oraz przeszłości i przyszłości, przy czym jedność nie niwelowałaby wielości, a wielość nie rozbijałaby jedności. Do tej harmonizacji były konieczne dwa fundamenty, a mianowicie religia chrześcijańska, “rodzima”, która rozwiązuje doskonale antynomie jedności w wielości i wielości w jedności, oraz etyka ogólnoludzka, dziedziczona przez chrześcijaństwo, a głównie przez Kościół katolicki. Tymczasem współcześni rewolucjoniści, neolewica i liberałowie w szale niszczenia tradycji i przeszłości odrzucili i religię, i moralność, a co jeszcze pozostało, to tylko przez trudniej zniszczalne resztki dawności. Zamiast fundamentów duchowych konstruktorzy UE przyjęli doktryny dwóch kierunków pustych duchowo: neolewicy, jak np. szkoły frankfurckiej w Niemczech, Francji, Włoszech i USA (M. Horkheimer, T. Adorno, H. Marcuse, J. Habermas, J. Derrida i młodsi), oraz masońskich ideologów Unii (R. Coudenhove-Kalergi, J. Monnet, W. Hallstein, zwolennik pangermanizmu H. Ch. Seebolm, V. Giscard d´Estaing i młodsi), łącznie z obecnymi masonami piastującymi często najwyższe stanowiska w UE, jak np. przewodniczący KE. Główni konstruktorzy Unii nie dostrzegli, że grozi jej rozkład nie tylko ze strony utopijnych koncepcji gospodarczych i administracyjnych, na skutek, których dziś UE jest m.in. zadłużona na 10 bln euro i samych odsetek płaci rocznie 300 mld euro, ale przede wszystkim ze strony nihilizmu, ateizmu i amoralizmu. I oto te dwa błędy zrujnowały już w znacznym stopniu osobowości ludzkie unionistów, poczucie wielkości i godności człowieka, etos pracy, dyscyplinę, solidność, uczciwość, zmysł wyższych wartości, odpowiedzialność, obowiązkowość, ducha społecznego, solidarność w dobrym, ofiarność na rzecz dobra wspólnego, podstawowe instytucje życia społecznego, jak małżeństwo, rodzina, stowarzyszenia, a wreszcie całą wyższą kulturę duchową. Kultura – częściowo także już i w Polsce – staje się śmietnikiem, rumowiskiem, a nawet niekiedy śmierdzącą kloaką. I tak to nihilizm, ateizm i amoralizm okazują się nie motorami postępu i życia, lecz raczej ciężkimi chorobami, nie tylko duchowymi, lecz także fizycznymi, po prostu jakimiś zbiorowymi opętaniami.
Cień nowego stanu wojennego “Kolistą drogą – mówi Pismo – wieje wiatr i znowu wraca na drogę swego krążenia” (Koh 1, 6). Wiatr historii wieje często drogą kolistą, cykliczną. Kiedy obchodzimy 30 rocznicę stanu wojennego, to odnosimy wrażenie, że coś takiego znowu się dzieje. Wrażenie to wywołały nawet same czynniki oficjalne, które skwapliwie podkreślały, że wówczas było “dużo gorzej”. Jednak, niestety, po wyborach szczególnie, społeczeństwo katolickie i wyraźnie patriotyczne poczuło się jakoś znowu napadnięte przez ugrupowanie nieodpowiedzialne i wrogie, zwłaszcza przez Ruch Palikota, przez SLD i niektóre media, ze zdwojoną siłą, a także przez niektórych członków rządu. Inspirują to: neomarksizm, powracająca PRL – nie bez udziału prezydenta – zła wersja liberalizmu i jacyś bardziej rozzuchwaleni bojownicy ateizmu. Tym razem chodzi o wyrzucenie ze sceny państwowej, czyli internowanie katolików i szczerych patriotów: tworzenie złośliwej i wrogiej atmosfery na najwyższej scenie państwowej, niekaralne bluźnierstwa przeciwko Bogu, Kościołowi, Matce Bożej i Biblii, napadanie Antify na Marsz Niepodległości, zakazy dochodzenia prawdziwych przyczyn katastrofy smoleńskiej, usuwanie Pomnika Katyńskiego w Warszawie, przyjmowanie różnych kalumnii ze strony niektórych Żydów, szerzenie poczucia niższości wobec ateizującej ideologii zachodniej… Zagrożone są jeszcze bardziej Radio Maryja, Telewizji Trwam i inne dzieła Ojców Redemptorystów tylko dlatego, że są niezależne, patriotyczne i wiernie katolickie. W ogóle media katolickie są “internowane”, jako rzekomo zbyt radykalne, choć jednocześnie dopuszczane są jakąś drogą do głosu takie pisma, jak “Fakty i Mity” lub “Nie”. Na ogół nie dopuszcza się do TVP dziennikarzy katolickich, a jeśli już, to w takich przypadkach i układach, żeby wypadli negatywnie. Codziennie natomiast występują raczej ateizujący i patriotyczni “inaczej”. Prowadzi się umyślnie do wyprania mózgów z wiary i patriotyzmu i, niestety, odnosi się znaczące skutki. Nawet sam były prezydent Lech Wałęsa wypowiedział się ostatnio w programie “Gen wolności”, że “nasze pokolenie zamknęło epokę wychowywania, dbania i bronienia patriotyzmu”.
Jacyś dziwnie uprzywilejowani politycy i inni propagandyści rodem z PRL grożą bezkarnie, że musi być zmieniona Konstytucja w duchu zarówno wasalskim wobec UE, jak i ateistycznym. Domagają się rewizji lub nawet odrzucenia konkordatu, rozwiązania Komisji Wspólnej Rządu i Kościoła, usunięcia krzyży ze wszystkich miejsc publicznych, wyrzucenia katechetów – tylko katolickich! – ze wszystkich szkół i placówek oświatowych, a także kapelanów wszelkich ośrodków, nawet ze szpitali, więzień i wojska, i w związku z tym także likwidacji Ordynariatu Polowego WP, parafii i kościołów garnizonowych. Jednocześnie powracają bolszewickie zakusy, żeby zabić doczesną działalność Kościoła przez podniesienie podatków, już przecież płaconych przez duchowieństwo i instytucje kościelne, przez nałożenie podatków na tace, na ofiary charytatywne, na pielgrzymki do Częstochowy, na wszelkie dobrowolne zbiórki na potrzeby Kościoła realizowane przeważnie wśród ubogich katolików. A nawet jedno z takich “wojennych” ugrupowań domaga się, żeby Kościołowi odebrać na nowo całe mienie zrabowane mu kiedyś – nielegalnie nawet według prawa bolszewickiego, a także by ciąć wszelkie pomoce dla katolickich instytucji socjalnych i charytatywnych, prowadzonych przez katolików, bo instytucje te mają także charakter religijny i katolicki. Przecież jest to zomowski rozbój. Z ich rozumowania, że państwo laickie nie powinno wspierać katolików z budżetu państwowego, wynika przecież, że i odwrotnie: jeśli 90 proc. katolików nie ma prawa do budżetu, na który się składają w takim procencie, to tym bardziej nie mają do niego prawa niekatolicy i antykatolicy. Niech tamci mają swój budżet i niech się tylko z niego utrzymują. Tymczasem katolicy opłacają instytucje antykatolickie i gaże działaczy antypolskich, jak to się dzieje coraz częściej w wielkich miastach, np. w Warszawie. Jeszcze raz: najbardziej jest bolesne, że wznawia się jakiś stan wojenny przeciwko naszej katolickiej młodzieży, zakłada się, że wychowanie i nauczanie religijne jest bezużyteczne społecznie, a powinno być zastąpione ateizmem i amoralnością. Dzieciom i młodzieży sączy się coraz butniej, że należy się wstydzić wiary w Boga i polskości, wyśmiewa się krzyż i inne wartości religijne, zwłaszcza etyczne, sugeruje się normy i zachowania grzeszne, jak seks i narkotyki, a także, choćby implicite, szczepi się poczucie małowartościowości wobec ateistów i nie-Polaków. Młodzież ma się wstydzić godła polskiego i flagi polskiej, a tym bardziej historii, tradycji i kultury polskiej. Kto nami, zatem rządzi? Prawda, że każda postawa, także religijna i moralna, winna się unowocześniać, doskonalić i rozwijać, ale nie może rujnować swoich fundamentów, jak chcą “rewolucjoniści”. Niestety, dzisiejszy “stan wojenny” objął dużo więcej dziedzin naszego życia niż w 1981 roku. Dlatego katolicy i patrioci muszą się wreszcie obudzić, zorganizować i zjednoczyć, by czynnie i skutecznie poskromić szalonych opresorów. Bo przyszły na nas znowu jakieś naprawdę ciężkie czasy. Nie chcę być Jeremiaszem, który sprzeciwiał się politycznemu i duchowemu sojuszowi Królestwa Judy z zachodnim Egiptem, ale przypominam, że w takich sytuacjach, głęboko niesprawiedliwych i niemoralnych, musimy się bać wyroczni Bożej:
“Wyciągnę rękę przeciwko mieszkańcom tego kraju – Wyrocznia Pana. Bo wszyscy gonią za zyskiem, tak mały, jak i wielki. Również prorok i kapłan, popełniają oszustwa. Próbują zaleczyć klęskę mojego ludu, mówiąc nieodpowiedzialnie o pokoju. Ale pokoju nie będzie! Powinni się zawstydzić z powodu haniebnych czynów, lecz oni wcale się nie wstydzą, Nie znają zawstydzenia. Dlatego padną, jak padli już inni, w czasie, gdy ich będę karał - mówi Pan (…). Wybierzcie drogę, która jest najlepsza! (…). Lecz oni powiedzieli: “Nie pójdziemy nią!” (…). Dlatego słuchajcie narody: “Oto Ja sprowadzę na ten lud nieszczęście, jako owoc ich knowań, bo nie uważali na moje słowa i moim prawem wzgardzili”" (Jr 6, 12-19). Ks. prof. Czesław S. Bartnik
KOMENTARZ BIBUŁY: Może i całkiem logiczny wywód, jednak z tym twierdzeniem jakoby to “nawet bł. Jan Paweł II nie został poinformowany, że od roku 1992 nie jest to już Wspólnota, lecz linia jednopaństwowa, i dlatego w roku 2003 zachęcał Polaków do przystąpienia jeszcze do “Wspólnoty” na “równych i sprawiedliwych prawach“, to ks. profesor albo infantylnie przesadził, albo… Albo pośrednio rzucił oskarżenie na nijakiego “drogiego Stasia”, który nie dopuścił do Papieża informacji o zachodzących we Wspólnocie zmianach. To drugie jest całkiem możliwe, bowiem naprawdę chcielibyśmy poznać ile Papież wiedział, czy też: ile informacji dostarczano Mu, w wielu kluczowych sprawach Kościoła i świata. Na przykład w sprawie bulwersującego skandalu założyciela zgromadzenia Legioniści Chrystusa, ojca Marcial Maciel Degollado (zob. więcej w KOMENTARZU tutaj). Jeśli bowiem rzeczywiście wiedział niewiele – pomimo stosu korespondencji przesyłanej w sprawie o. Maciela przez wiele lat do Watykanu – to ta zasluga Jego doradców i sekretarzy mogłaby się rozciągać i na inne sprawy. W sprawie Wspólnoty, a później Unii Europejskiej sprawa wydaje się być jednak bardziej klarowna, wszak Papież nawoływał Polaków do wstąpienia do Unii – już wtedy z wyraźnymi cechami Eurokołchozu – w 2003 roku. A w tym czasie stawianie na Polskę w Unii, było już grą w ruletkę polityczną. Bardziej prawdopdobne, że Papież dość życzeniowo potraktował włączenie Polski do Unii, jako rzekomego katalizatora mających tam nastąpić zmian, po zauroczeniu się wiwatującymi na Jego cześć tłumami. Z tym, że nie wziął pod uwagę, że po latach komunistycznej izolacji, posoborowe zmiany właśnie lawinowo nadciągnęły nad Polskę zostawiając tam jedynie powierzchowną warstwę katolicyzmu. Być może nie zauważył też, albo nie chciał zauważyć smutnej konstatacji, że społeczeństwo głosujące na Kwaśniewskiego nie będzie zdolne do moralnej przemiany Zachodu.
Skandaliczne zachowanie gen. Parulskiego Naczelny Prokurator Wojskowy Krzysztof Parulski próbował pogrążyć prokuratora Marka Pasionka, twierdząc, że ten stał pijany na jego klatce schodowej i mówił, że ma przy sobie akta śledztwa smoleńskiego. Wersji Parulskiego nie potwierdził żaden ze świadków. Przypomnijmy, że przez ostatnie miesiące trwała nagonka na prokuratora Pasionka - śledczego, który chciał rzetelnego wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej i starał się uzyskać w tej sprawie pomoc Amerykanów. Wkrótce oskarżono go jednak o... informowanie o przebiegu postępowania agentów służb innych państw, m.in. FBI. Za nagonkę przeciw prokuratorowi Pasionkowi odpowiada jego przełożony, czyli szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski. Jak informuje TVN24, Parulski - próbując obciążyć Pasionka (prywatnie swojego sąsiada) - opowiedział prokuratorom następującą historię:
(Idąc do mieszkania), minąłem mężczyznę w ciemnych okularach, który powiedział do mnie coś mało wyraźnie, z czego zrozumiałem jedynie słowo "pułkowniku" (Parulski był jeszcze wtedy w randze pułkownika - red.). Na tego mężczyznę czekał przed bramką na ulicy inny, który powiedział do niego "żyjesz?". Następnie Parulski miał wejść do swojego mieszkania. Gdy z niego wyszedł, by wyrzucić śmieci, miał znów zobaczyć opisywanego mężczyznę. Okazał się nim jakoby Pasionek. Manipulował przy telefonie komórkowym. Obok niego stała turystyczna torba. Prokurator Pasionek miał postawiony kołnierz od marynarki, twarz była czerwona. Odniosłem wrażenie, że jest pod wyraźnym wpływem alkoholu. Gdy mnie zobaczył, speszył się i zaczął mnie zapraszać na piwo. Wtedy Pasionek miał powiedzieć, że w torbie ma akta śledztwa smoleńskiego i że nawiązał kontakt z FBI, a Amerykanie mają wszystkie istotne dowody ze śledztwa smoleńskiego. Z akt wynika, że Parulski natychmiast powiadomił o rzekomym zachowaniu prokuratora Marka Pasionka szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, domagając się ochrony kontrwywiadowczej. Niewykluczone, więc, że w wyniku donosu Parulskiego prokurator Pasionek był inwigilowany przez wojskowy kontrwywiad. Jak czytamy na portalu tvn24.pl - zeznania Parulskiego "miały pogrążyć skonfliktowanego z szefem NPW prokuratora. Nie pogrążyły, bo pozostali świadkowie zapewniali, że do spotkania doszło w zupełnie innych okolicznościach. Pasionek nie usłyszał żadnego zarzutu". Niezalezna
Kryzys Polska jest jednym z najbiedniejszych państw Unii Europejskiej: polski PKB na głowę jednego mieszkańca wynosi zalewie 63 proc. średniej wszystkich państw UE! To, że jesteśmy mniej zamożni od innych państw, nie jest winą Polaków. Nie jesteśmy głupsi ani mniej pracowici, ani rozrzutni. Polska bieda wynika z historii ostatnich 200 lat, kiedy zaborcy i okupanci nie tylko pozbawili nas niepodległości i suwerenności, ale zarazem eksploatowali nas gospodarczo i rabowali bez litości. Konsekwencje tego Polacy odczuwają do dzisiaj, dlatego też kryzys w Polsce ma inne podłoże i często wynika z innych przyczyn niż w sytych, zasobnych, konsumpcyjnych społeczeństwach starej UE. Słowo "kryzys" jest pochodzenia greckiego. Oznacza punkt zwrotny, moment przełomowy. Przez ostatni rok słowo "kryzys" powtarzali nieustannie wszyscy politycy UE, jakby za tym pojęciem chcieli ukryć własną nieudolność, brak odpowiedzialności, a także brak wizji. Na czele UE nadal stoją ci sami politycy, którzy nie przewidzieli kryzysu, a teraz nie potrafią dać trafnej diagnozy jego przyczyn, a tym bardziej prognozy wyjścia z kryzysu. Przywódcy UE, zawsze z przyklejonym do twarzy sztucznie optymistycznym uśmiechem, ze swych gabinetów w Brukseli nie chcą dostrzec strukturalnych przyczyn kryzysu, ograniczają się jedynie do jego finansowych aspektów, mylą skutki z przyczynami. Tymczasem amerykański politolog George Friedman dokonał ostatnio jednej z najbardziej wnikliwych analiz kryzysu Unii Europejskiej. "Europejczycy nie do końca zdają sobie sprawę, że już nigdy nie będzie tak jak w 2005 roku. W porównaniu z tym, jaką pozycję miała Unia jeszcze kilka lat temu, widzimy ogromny spadek jej siły politycznej. Gdyby pięć lat temu ktoś zasugerował upadek euro, byłby uznany za wariata (...). Dysharmonia UE nie jest problemem tylko politycznym, ale też strukturalnym. Kryzys zadłużenia nie powstał, dlatego, że ktoś okłamał niemieckich bankierów, ale dlatego że Europa skonstruowana jest na wielkiej nierównowadze handlowej. Problem Unii jest prosty. UE to strefa wolnego handlu, w której jedno państwo - Niemcy - jest drugim największym eksporterem na świecie, przez co zalewa pozostałe kraje swoimi produktami. To oznacza, że państwa wokół Niemiec nie mogą rozwijać się normalnie, bo zawsze będą miały negatywny bilans handlowy z nimi. Ta współzależność jest niemożliwa do powstrzymania. Strategią Niemców przez ostatnie dekady było zalanie Europy kredytem i pożyczkami, aby inne kraje mogły kupować niemieckie dobra. (...) Niektóre państwa są kredytodawcami, inne dłużnikami, ale wszystkie mają tę samą walutę. Powstaje, więc problem polityczny, bo elity polityczne, mocno przywiązane do idei euro, desperacko poszukują rozwiązania, które umożliwiłoby uratowanie szlachetnego projektu. Ale cena, jaką trzeba by zapłacić za utrzymanie wspólnej waluty, jest nie do przyjęcia przez społeczeństwa". George Friedman, który jest prezesem amerykańskiego Instytutu Badań Strategicznych "Stratfor", w swej analizie pisze też o Polsce i dostrzega to, co potencjalnie może być dla nas największym zagrożeniem w okresie kryzysu europejskiego: "Od kilku lat obserwuję zacieśnianie się współpracy między Niemcami a Rosją. To historyczny koszmar dla Polski. Rolą Polski jest być przeciwwagą dla tego układu". Marna to dla mnie satysfakcja, że ja sam również od lat obserwuję i opisuję to samo niebezpieczeństwo osi Moskwa - Berlin, niebezpieczeństwo zgubne dla całej Europy, ale dla Polski w pierwszej kolejności. Józef Szaniawski
04 stycznia 2012 Czy władza jeszcze zwraca uwagę, że w Polsce żyją jeszcze Polacy? - chciałoby się zapytać- obserwując to, co dzieje się, na co dzień - na szczytach władzy. Można odnieść wrażenie, że ci na górze żyją własnym życiem, potrzebują jedynie naszych pieniędzy, żeby funkcjonować i co jakiś czas potrzebują, żeby otumaniony lud – potwierdził, że podoba mu się jak sprawuje się władza przez niego wybrana. Co jakiś przedstawiciel władzy z Platformy Obywatelskiej dorwie się do wizji lub fonii - opowiada jakieś dyrdymały, które- dla człowieka średnio inteligentnego- nie trzymają się żadnej kupy… I potrafi uzasadnić, że czarne jest białe i - na odwrót.. Czy to mówi pani Julia Pitera, czy pani Kidawa- Błońska, czy pan Szejnfeld, czy pan Olszewski- wszystko jest cacy i w najlepszym porządku. To jest naprawdę wielka sztuka kłamstwa, tego nie potrafi byle, kto.. Żeby ze spokojem zakłamywać i opowiadać rzeczywistość wyimaginowaną, taką – która nie istnieje, a którą wbijają do głów oglądającym i słuchającym mistrzowie kłamstwa.. Dr Józef Goebbels- to jest zupełnie inna szkoła kłamstwa. To jest przy nich- nikt! To jest partacz - przepraszam wszystkich nienależących do cechu.. Demokraci z kłamstwa uczynili normę.. Proszę posłuchać pierwszej lepszej rozmowy pani Julii Pitery z Platformy Obywatelskiej, kiedyś z Unii Polityki Realnej, a wcześniej z Partii Republikańskiej - z kimkolwiek na jakikolwiek temat, na przykład ustawy refundacyjnej. Jak się jej słucha, człowiek odnosi wrażenie - bo chodzi o wrażenie, że jest to najlepsza ustawa na świecie, ustawa, która poprawi los pacjentów, trochę nie podoba się lekarzom, bo mają więcej pracy, jest to jednak krok w kierunku „reform”, pani Julia cytuje jakieś paragrafy ustawy, których nikt nie czyta i nikt nigdy nie przeczyta, oprócz tych, którzy ten bałagan zapisali przy pomocy paragrafów. Chodzi o stworzenie wrażenia, że prawda jest po stronie mówiącej i wywołującej pozytywne wrażenie.. Mniejsza o zgodność z rzeczywistością, na której opiera się prawda. Prawda wcale nie musi być zgodnością z rzeczywistością.. Prawda sobie, a mówienie o niej - sobie.. Ważne, żeby widz odniósł pozytywne wrażenie.. I chyba odnosi, skoro na coś tak zakłamanego głosuje.. Taki pan prezes Juliusz Braun, z dawnej Unii Wolności, prezes TVP, poinformował jeszcze w ubiegłym roku, że państwowa i publiczna TVP zamknęła 11 miesięcy poprzedniego roku zyskiem w wysokości 15 milionów złotych netto. Przyszłoroczny wynik spółki obciążają jednak między innymi koszty związane z EURO 2012- na transmisji meczów TVP straci około 50 milionów złotych. Nic nie wiadomo jeszcze, jaki dokładnie będzie wynik finansowy spółki na koniec roku, gdyż związki zawodowe nie zgadzają się na zmianę zasad obliczania rezerw finansowych spółki, przeznaczanych m.in. na nagrody jubileuszowe. Chodzi o kwotę rządu 20-30 milionów. Ostateczny wynik spółki zależy między innymi od wyceny stanu zapasów spółki. Pytanie do Państwa w związku z informacją pana Juliusza Brauna? Czy Telewizja państwowa ponosi straty, czy też przynosi zyski? Moim zdaniem przynosi straty, wszystko podane jest tak, jakby przynosiła zyski.. To jest naprawdę sztuka.. Na początku wypowiedzi zysk 15 milionów złotych, potem informacja o transmisjach, na których są starty, ale nie do końca nie wiadomo, o co chodzi, a na koniec mglista informacja o rezerwach finansowych, w których policzeniu przeszkadzają związki zawodowe, bo chodzi o jakieś nagrody jubileuszowe.. To, co, nie ma prezes informacji, jakie ma zasoby finansowe w firmie? I jaka to wycena stanu zapasów spółki? To zapasy spółki można wyceniać różnie? I na jakiej to zasadzie wycenia się zapasy spółki w telewizji” publicznej”? Wygląda na to, że transmisja meczów będzie za darmo”, za pomocą umiejętnie księgowanej stracie - wyjdzie – zysk! Tak jak w PRL-u.. Wszystko kwitło księgowo i propagandowo - aż się nagle zawaliło i trzeba było na gwałt dodrukowywać pieniędzy.. Ale tu wchodzimy w Plan, pana profesora Leszka Balcerowicza.. A to nie jest dzisiejszy temat.. W każdym razie w rok 2010 roku upłynął nam w zaległościach przedsiębiorców we wpłatach świadczeń należnych sektorowi finansów publicznych na poziomie 61 miliardów złotych. Pytanie, czy przedsiębiorcy nie chcą płacić tych 61 miliardów złotych - czy też nie mogą wygenerować ze swojej działalności takiej sumy..? Jeśli nie mogą- ja tak sądzę- to oznacza kolejne bankructwa kolejnych firm.. Bo dojenie krów, a także przedsiębiorstw ma swój kres.. Nie można doić w nieskończoność, nawet, gdy wymiona wysychają.. Jak już wydoją, to wydojone pieniądze przeznaczają na fanaberie, tak jak na Dolnym Śląsku, gdzie jakiś facet przeznaczył dwa miliony złotych wydojonych z Unii, która wcześniej wydoiła je z nas - na postawienie „Hotelu dla roślin”(???) Ja nie mam nic przeciwko organizowaniu hoteli dla roślin, dla zwierząt, dla szczurów, dla myszy oddzielnie, czy dla żółwi oddzielnie, nawet dla antylop i żyraf, ale żeby ten hotel funkcjonował za pieniądze pomysłodawcy.. I pieniądze tych, którzy chcą tam przechowywać te przemiłe zwierzątka.. Nie znam szczegółów, czy wolno człowiekowi używać nazwy” hotel” dla roślin, bo dla ludzi nazwa ta jest obwarowana różnymi biurokratycznymi wymysłami i przedsiębiorcy – żeby nadal prowadzić działalność hotelową- usuwają z nazwy literkę” h”- bo to najprościej, żeby biurokratyczne gremia kontrolne nie mogły się przyczepić.. W takim „hotelu” można zostawić roślinkę, którą się kocha i się ma w domu i wyjeżdżając na jakiś czas, można ją zostawić pod troskliwą opieką właściciela” hotelu”. Wszystko dobrze i wspaniale, ale dlaczego to wszystko odbywa się pieniędzmi w układzie nierynkowym, sponsorowanym przez biurokrację naszymi pieniędzmi.. Bo na rynku prawdopodobnie ów „pomysł” by się nie przyjął, dlatego niezbędne są pieniądze zabrane nam pod przymusem i przetransferowane w ręce biurokracji europejskiej, która już wie - co z nimi ma zrobić.. Przy okazji zarobią na wszystkim wydrwigrosze, którzy zawsze zwietrzą, gdzie można urwać parę groszy przy dojeniu i odpowiednio spreparowanym, pardon - napisanym wniosku europejskim.. Bo na przykład delikwentowi, który wymyślił, żeby produkować „bułki dla niepełnosprawnych” się na razie nie udało. Nie dostał oczekiwanych pieniędzy, może za słabo się starał i kiepsko umotywował swój chwalebny pomysł.. Może jakby lepiej umotywował, że niepełnosprawni inwalidzi jakoś inaczej jedzą bułki z masłem niż ludzie pełnosprawni ruchowo, ale można pojechać na żuchwach.. Znaleźć niepełnosprawnego, który ma kłopot ze zgryzem, wykorzystać go, jako argument, niech przedstawi wysokiej komisji jak jedzenie bułek sprawia mu kłopot - być może komisja wzruszona i przekonana - da dotacje na produkcję” bułek dla niepełnosprawnych”.. Ja na starość, mam coraz gorszy zgryz.. Nie tylko zgryz z ustrojem, w którym żyję.. Żeby mi się nie pokrywają.. Gdybym był młodszy spróbowałbym starać się o dotacje na budowę lodowiska dla niepełnosprawnych bez nóg.. Myślę, że potrafiłbym uzasadnić mój pomysł, przekonać komisję i zaprezentować pożytki płynące z lodowiska dla niepełnosprawnych bez nóg.. No chyba, że komisja byłaby niepełnosprawna umysłowo… Wtedy przekazałaby dotacje na budowę lodowiska dla niepełnosprawnych umysłowo.. To też byłaby dobra okazja do wyciagnięcia paru groszy.. Chyba, żeby nie było zimy – jak w tym roku.. W takim przypadku, można byłoby pokusić się o lodowisko kryte.. Bo w końcu chodzi o pieniądze! W tym gronie możemy sobie powiedzieć prawdę.. WJR
Prezydenci III RP W latach 1947-1952 oraz od 1990 roku Polska miała następujących prezydentów:
Bolesława Bieruta
Wojciecha Jaruzelskiego
Lecha Wałęsę
Aleksandra Kwaśniewskiego
Lecha Kaczyńskiego
Bronisław Komorowski
Dokonując oceny ich dokonań uwzględniłem jedynie okres piastowania najwyższego urzędu Rzeczypospolitej. Wybór najgorszego – Bieruta, oraz najlepszego – Kaczyńskiego jest raczej oczywisty. Bierut to zbrodniarz, odpowiedzialny za tzw. polski stalinizm, typowy sowiecki namiestnik nad Wisłą. W przypadku Lecha Kaczyńskiego doceniam jego osiągnięcia w polityce zagranicznej (poza przedwczesnym podpisaniem traktatu lizbońskiego), polityce historycznej. Jego wielką zasługą w polityce wewnętrznej była determinacja w doprowadzeniu do likwidacji WSI, dużym minusem nieszczęśliwa nowelizacji tzw. ustawy lustracyjnej (uchwalonej wcześniej dzięki lojalnej współpracy (ostatniej takiej) posłów Prawa i Sprawiedliwości oraz PO). Umieszczenie na innych miejscach pozostałych kandydatów nie jest już takie oczywiste. Niektórzy (Jaruzelski) piastowali ten urząd bardzo krótko, inni nadal go sprawują (Komorowski). Tym niemniej mój ranking wygląda następująco, począwszy od najlepszego prezydenta po najgorszego:
Lecha Kaczyński
Aleksander Kwaśniewski
Wojciech Jaruzelski
Bronisław Komorowski
Lech Wałęsa
Bolesław Bierut
W przypadku Kwaśniewskiego stosunkowo wysoko oceniam jego posunięcia w polityce zagranicznej (wsparcie „pomarańczowej” rewolucji, opowiedzenie się za sojuszem z USA), nie widząc sukcesów w polityce wewnętrznej, poza petryfikacją systemu z Magdalenki. Jaruzelski, jako prezydent zachowywał się dosyć biernie, niewątpliwie pilnując przestrzegania ustaleń z Magdalenki oraz zabezpieczając sobie bezkarność po opuszczeniu Belwederu. Komorowski zasłynął z olbrzymiej liczby gaf, obrony swych przyjaciół z WSI, ale jednocześnie jest w dużej mierze zakładnikiem Tuska. Natomiast Wałęsa przez niemal cały czas pełnienia urzędu prezydenta wspierał „lewą” nogę, chronił komunistyczny system w wojsku i służbach specjalnych, tolerował działalność specjalistów od „odkręcania śrub” , wysuwał paranoiczne koncepcje NATO-bis, RWPG-bis, nie mówiąc już o zniszczeniu dokumentów dotyczących jego ciemnych kart w życiorysie. Godziemba's blog
My, wydymani…! Hojność Tuska i jego kamaryli:
Dochody tych, którym pomożemy(w przeliczeniu na złotowki wg obecnego kursu euro), sami żyjąc w nędzy:
Grecja Pensja minimum – 3,9 tys. zł Minimalna emerytura – 2,2 tys. zł Renta minimalna – 2,2 tys. zł (wypłacana 14 razy w roku) Becikowe – 4,4 tys. zł Dodatek za urodzenie dziecka – 50% dochodów matki przez 56 dni przed urodzeniem i 63 dni po narodzinach Minimalny zasiłek dla sieroty – 2 tys. zł Dodatek socjalny dla osób o niskich dochodach – 900 zł Wiek emerytalny – 65 lat mężczyźni i 60 lat kobiety Wypłata na chorobowym – 72-130 zł dziennie, w zależności od liczby dni choroby Zasiłek dla bezrobotnych – 2,1 tys. złotych i jest powiększany o 10 proc. na każdego członka rodziny, wypłacany do 12 miesięcy
Włochy Pensja minimum – 2,7 tys. zł Minimalna emerytura – 2,6 tys. zł Renta minimalna – 2,1 tys. zł (w grudniu renciści dostają trzynastkę) Becikowe – 4,5 tys. euro (za drugie i kolejne dziecko) Dodatek za urodzenie dziecka – pracodawca musi wysłać rodzica na 6-miesięczny urlop do momentu ukończenia przez dziecko 3. roku życia. Na urlopie rodzic otrzymuje ekstra 30 procent swoich zarobków. Minimalny zasiłek dla sieroty – 1,1 tys. zł dla półsieroty i 2,2 tys. zł dla pełnej sieroty Dodatek socjalny dla osób o niskich dochodach – Jeżeli firma zabrała godziny pracy to państwo płaci 80% wypłaty, którą dostaliby za te godziny, pracując w pełnym wymiarze godzin Wiek emerytalny – 65 lat mężczyźni i 60 lat kobiety Wypłata na chorobowym – 60% dochodów, jeżeli chorujemy do 90 dni i 75%, jeżeli chorujemy powyżej 90 dni Zasiłek dla bezrobotnych: 4 tys. zł wypłacany przez 8 miesięcy lub w przypadku osób 50+ przez 12 miesięcy
Polska Pensja minimum – 1,4 tys. zł Minimalna emerytura – 730 zł Renta minimalna – 730 zł Becikowe – 1 tys. zł Dodatek za urodzenie dziecka – pełnopłatny urlop macierzyński przez 5 miesięcy Minimalny zasiłek dla sieroty – 350 zł Dodatek socjalny dla osób o niskich dochodach – 500 zł Wiek emerytalny – 65 lat mężczyźni i 60 lat kobiety (będzie zwiększony do 67 lat dla wszystkich) Wypłata na chorobowym – Zasiłek wynosi 80 proc. wynagrodzenia, jeżeli przyczyną choroby jest wypadek w pracy, to zasiłek wynosi 100 proc. wynagrodzenia Zasiłek dla bezrobotnych – 742 zł przez pierwsze trzy miesiące, potem wysokość zasiłku spada do 582 złotych
Źródła: dane ZUS i U.S. Social Security Administration
http://iskry.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=12726&Itemid=3
Orban likwiduje państwo oligarchiczne, ochlokratyczne ”Orban zarzuca bankowi centralnemu, że hamuje wzrost gospodarczy i prowadzi błędną politykę, podnosząc stopy procentowe....co jednak odbija się niekorzystnie na PKB. Węgry znajdują się w stanie stagnacji gospodarczej. W Europie demokracja, czyli kontrola społeczeństwa nad władzą ustawodawcza, wykonawczą i sadowniczą nie istnieje. Nie istnieją również nowoczesne narzędzia kontroli nad partiami politycznymi w postaci prawyborów, czy nad samorządami, rządem i parlamentami w postaci referendum. Zdegenerowane państwo oligarchiczne, państwo demokracji fasadowej wyrosło, czy raczej wykorzystuje dla rozkładu demokracji koncepcję policentryzmu, czyli rozproszeniu władzy i budowy jej ośrodków. W rozwiniętej demokracji policentryzm wykorzystany jest do kontroli społeczeństwa nad władzą i państwem. Fundament nowoczesnego państwa, czyli monteskiuszowska zasad trójpodziału władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą jest tego najlepszym dowodem. Różnica pomiędzy policentryzmem demokratycznym, a oligarchicznym jest taka, że w demokracji przedstawiciele ośrodków władzy, instytucje polityczne i partie polityczne są wybierane i kontrolowane prze obywateli, a w wersji oligarchicznej przez niejasne procedury i niejasne układy personalne. Oligarchia blokując rozwój demokracji w Europie wykorzystała koncepcję policentryzmu do przejmowania krok po kroku kontroli nad państwem i jego strukturami. Wszystkie instytucje, które wyjmowano spod kompetencji wybieranych władz tylko pozornie są niezależne. Trybunały konstytucyjne, banki centralne, prokuratury, korporacje zawodowe, izby kontroli, instytucje kontrolujące media. Wszystkie te i wiele innych instytucji stały się niezależne od ….obywateli, wyborców, od społeczeństwa. Oligarchia, w swej ochlokratycznej formie ubezwłasnowolniła społeczeństwo. Oczywiście państwa europejskie można podzielić na dwie grupy. Te, które wytworzyły suwerenne, oligarchiczne ośrodki władzy jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania i te, które mają ośrodki niesuwerenne. Najlepszym przykładem są Włochy, którego premiera podmieniono w jednej chwili. W państwach o ośrodkach suwerennych oligarchia realizuje swoje cele, często zbieżne z interesem społeczeństwa, które kontroluje, w niesuwerennych policentryzm służy interesom oligarchii z ośrodków suwerennych. Najlepszym przykładem jest polityka banków centralnych. W Europie wszędzie stopy procentowe są bardzo niskie, pomimo sporej inflacji. Na Węgrzech Bank Centralny uderzyłby w rząd podnosząc stopy procentowe. Co ciekawe najlepszym sposobem na stabilne finanse i rozwój gospodarczy jest zakaz zadłużania państwa? Co zresztą zrobiły Niemcy, których rząd od 2014 roku ma zakaz tworzenia deficytu budżetowego? Ten ruch ma służyć budowie Niemiec, jako centrum nie tylko gospodarczego, ale cywilizacyjnego Europy. Lichwiarstwo, które jest jedną z najistotniejszych części suwerennych ośrodków władzy wykorzystuje zadłużanie i lichwiarskie odsetki, jako narzędzie kolonialnej eksploatacji ekonomicznej społeczeństw o oligarchicznych ośrodkach niesuwerennychi pozbawiania ich suwerenności politycznej. Policentryczne ośrodki władzy, takie jak pseudo niezależne banki centralne są wykorzystywane, dzięki obsadzaniu ich ludźmi wskazanymi i powiązanymi z lichwiarstwem do dodatkowej kontroli nad krajem. Jedroszczyk tak pisze o działaniach Orbana „ Węgierski rząd chce uczynić z banku centralnego narzędzie swojej polityki gospodarczej „.....”Kłóci się to z systemem obowiązującym w państwach UE. Jak zapewnia jednak szef rządu węgierskiego, święta zasada niezależności banku centralnego nie zostanie naruszona, gdyż EBC jest zawsze dokładnie informowany o wszelkich działaniach banków narodowych? „....”Orban zarzuca bankowi centralnemu, że hamuje wzrost gospodarczy i prowadzi błędną politykę, podnosząc stopy procentowe. Czyni tak, starając się ograniczyć inflację, co jednak odbija się niekorzystnie na PKB. Węgry znajdują się w stanie stagnacji gospodarczej i nic nie wskazuje na to, by okres ten miał się szybko skończyć. OECD przewiduje spadek węgierskiego PKB o 0,6 proc., „.....”Do czego potrzebna jest Orbanowi kontrola nad bankiem centralnym? – Są dwie przyczyny. Po pierwsze, rząd Orbana postępuje według zasady, że nie pozwoli sobie niczego narzucać w sprawach gospodarczych, a po drugie, chce mieć do dyspozycji wszelkie narzędzia w prowadzeniu niezależnej polityki gospodarczej – tłumaczy Kai-Olaf Lang z niemieckiej fundacji Nauka i Polityka. Jego zdaniem ocena działań gospodarczych rządu Orbana nie może być jednoznacznie negatywna. Przeprowadził udaną reformę rynku pracy, wprowadził liniowy podatek na poziomie16 proc., dokonuje konsolidacji budżetu i stara się naprawić system funduszy emerytalnych. Jednocześnie głosi hasła niezależności gospodarczej Węgier,”... (źródło) Wcześniej czy później oligarchiczna policentryczność doprowadzi do powrotu Europy do rządów autorytarnych, jeśli nie totalitarnych Marek Mojsiewicz
Ci głupi endecy klepiący biedę Rafał Ziemkiewicz od kilku lat kreuje się na wielkiego zwolennika Romana Dmowskiego i myśli narodowej, jednak – nie znając w sposób dostateczny historii tego ruchu – co jakiś odkrywa, że jego wyobrażenia na ten temat są jakże odległe od oczekiwań. Tym razem pan Rafał „przejechał” się po „Myśli Polskiej” za to, że przypomniała, jakie stanowisko wobec stanu wojennego zajęło Stronnictwo narodowe w Londynie (Maciej Motas, „Uniknąć tragedii narodowej − Stronnictwo Narodowe wobec stanu wojennego”, MP, nr 51-52/2011). Na swoim blogu pisze tak:
W tygodniku „Myśl Polska” ukazał się oto historyczny Dokumentuje on to, co uważam za najbardziej dziś skretyniałą i wstydliwą część tradycji endeckiej, a zarazem stanowi poglądowy przykład, w jaki sposób zdrowy rozsądek i realizm w polskiej tradycji zwykły się wyradzać. Mówiąc najkrócej, w chwili, gdy naród polski przeżywał czas wielkiego odrodzenia i uniesienia, jakim był ruch „Solidarności”, znaczna liczba wychowanków tradycji narodowej znalazła się w opozycji do tego ruchu − z czasem przybierającej formy coraz bardziej namiętne i obsesyjne. Że tak się stało z działającym w kraju stowarzyszeniem „Pax”, dałoby się od biedy wyjaśnić jedynie kolaboracją, konformizmem i infiltracją tej organizacji przez agenturę SB. Ale wypowiedzi narodowców klepiących biedę na emigracji, najusilniej wszak zwalczanych przez komunizm, a mimo to z odległego Londynu w imię „politycznego realizmu” usprawiedliwiających Jaruzelskiego, gromiących „Solidarność” i nawołujących Polaków w kraju do posłuszeństwa Sowietom, w żadnym wypadku w ten sposób wytłumaczyć nie można. Im po prostu masowy ruch społeczny kompletnie nie pasował do wyznawanej wizji polityki, jako dziedziny bardzo elitarnych gier i spisków. Autor mógłby sobie darować używanie takich terminów, jak „skretyniały”, „obsesyjne”, „kolaboracja”, „konformizm” przy opisywaniu postaw ludzi, którzy przeszli znacznie więcej niż on. Ja rozumiem, że dla pana redaktora było przykrym odkryciem, że narodowcy w Londynie myśleli tak samo jak ci w kraju, których uznaje za „kolaborantów” czy wręcz kukiełki na usługach SB. A tu taka niespodzianka, także ci „klepiący biedę” w Londynie myślą tak samo! Co za pech! Dla mnie nie, bo tych ludzi „klepiących biedę” znałem i wiem, jaki był tok ich myślenia. Dlatego szydzenie z nich i rzucanie obelg uznaję za przejaw pychy i ignorancji, jaką – niestety – nie raz pan redaktor prezentuje. Niby, co – „Myśl Polska” miała teraz tych ludzi i ich polityczne wybory potępić? I to w imię, czego? Dobrego samopoczucia pana redaktora i jego ideowych kolegów z „Gazety Polskiej”, która jest jawną dywersją na prawicy i sieje zamęt od wielu lat? Toż to jest, panie redaktorze, czyste wariactwo, które pan niby zwalcza. Przywołuje pan opinie Wojciecha Wasiutyńskiego, który jako jedyny miał inne zdanie w sprawie stanu wojennego. Ale przytoczył pan tylko jedną jego wypowiedź, ja przytoczę inną: „Najgorszym wyjściem byłby, z punktu widzenia polskiego, wielki najazd sowiecki i bezpośrednie rządy KGB. Polałaby się szeroko rzeka krwi polskiej i rozwalone zostały te bardzo niedoskonałe podstawy, z których można próbować odbudowy niepodległości w przyszłości. Lepiej, że nie było konfrontacji z najliczniejszą armią współczesną. Lepiej mieć kociokwik po święcie solidarności niż głowę rozłupaną toporem. W tym punkcie, paradoksalnie, ale logicznie, zbiegły się interesy polskie i rosyjskie: żeby uniknąć bezpośredniej konfrontacji”. I co? Nawet Wasiutyński miał ocenę bardzo zbliżoną do tych „klepiących biedę w Londynie”. Powołuje się pan na naród. A ja pytam – gdzie był naród w końcu 1981 roku? Dlaczego opór był tak słaby, dlaczego wojsko się nie zbuntowało, dlaczego Kościół nawoływał do zachowania spokoju? Nawet prof. Jerzy Eisler z IPN-u pisze, że w sprawie stanu wojennego tak naprawdę nie można się wypowiadać autorytatywnie: „Przecież nie mogło być tak, że równocześnie była groźba radzieckiej interwencji zbrojnej i jej nie było. Możliwe zresztą, że i w tym wypadku (jak w wielu innych) nie poznamy całej prawdy nigdy. Tym bardziej, że o ile łatwo wyobrazić sobie dokumenty poświadczające taką groźbę (np. radzieckie plany, mapy, rozkazy dotyczące dyslokacji wojsk Układu Warszawskiego przed i po ewentualnej inwazji), o tyle już znacznie trudniej wyobrazić sobie jakiekolwiek dokumenty, które miałyby taką groźbę zupełnie wykluczyć. Czyż, bowiem np. ewentualna uchwała Biura Politycznego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego o definitywnym wyrzeczeniu się myśli o zbrojnej interwencji w Polsce byłaby dostatecznym dowodem na brak takiego zagrożenia? Czy dokument informujący o czymś takim zasługiwałby na zaufanie tylko, dlatego, że znaleziono go w tajnych moskiewskich archiwach? Poza tym, nawet, jeżeli coś jest wykluczone dzisiaj, nie musi być równie niemożliwe jutro. Sytuacja zmieniała się wszak z dnia na dzień. Nie ulega, więc wątpliwości, że gdyby w Polsce doszło wtedy do wybuchu wojny domowej (nie rozstrzygając w tym miejscu, czy i ewentualnie na ile była ona wówczas realna), to przecież Sowieci nie przyglądaliby się temu bezczynnie, lecz pomyśleliby o zabezpieczeniu swoich interesów i nie pozwoliliby na odcięcie od ojczyzny ponad 450 tys. swoich żołnierzy przebywających w NRD” (J. Eisler, „Bohater pozytywny czy negatywny?” [w:] „Stan wojenny – odtajnione archiwa IPN”, dodatek do tygodnika „Newsweek”, nr 01/2011). Czy on także „skretyniał”, jak ci biedacy w Londynie? Pan redaktor pozwolił sobie także na filipikę pod adresem „Myśli Polskiej”: „Jego późni epigoni [źle pojętego realizmu] z przekonania o rozstrzygającej roli siły wyciągali już wniosek dramatycznie odmienny: że skoro o wszystkim decyduje siła, to Polska powinna skłonić się przed silnymi, i że właśnie na podporządkowywaniu się sile − z jednoczesnym odrzuceniem wartości moralnych i tradycyjnych polskich tęsknot jako „głupoty” – polega polityczny realizm. Skamieliną tego sposobu myślenia, anachroniczną, a przez to groteskową, pozostaje dziś publicystyka wspomnianej „Myśli Polskiej”, pełna pouczeń, że mądre i realne jest sławić Łukaszenkę i Putina, kochać Rosję, bać się Zachodu, potępiać głupie „smoleńskie” histerie oraz bronić, jako wielkiego Polaka Jaruzelskiego”. Pomijam to, że pan redaktor nie rozumie tekstów, jakie się u nas ukazują i dotyczą Rosji i Białorusi i woli to sprawdzić do absurdu. Rozumiem, że histerie smoleńskie nie są dla niego głupie, nie są anachroniczne i groteskowe, tylko są esencją rozumnego, polskiego patriotyzmu, nie wariackiego, ale głębokiego i nowoczesnego? Rozumiem, że jego poczucie patriotyzmu i realizmu skłania go do konstatacji, że w 1981 roku nic nam nie groziło, nie było Kuronia i Modzelewskiego z ich obsesyjną koncepcją trockistowskiej rewolucji („Bój to wasz będzie ostatni”, „drugi Budapeszt”), nie było insurekcyjnego amoku i przekonania, że władza leży na ulicy, nie było zwyczajnej głupoty i prowokacji? Tak pewnie pan myśli. Dlatego pytam – na czym właściwie polega lansowany przez pana redaktora „patriotyzm niewariacki”? I co to ma wspólnego z myślą Romana Dmowskiego? Niestety, przypomina pan Adama Michnika, który w 1983 roku opublikował swój esej na temat endecji pt. „Rozmowa w Cytadeli”. Dał on tam swoją wykładnię dziejów ruchu narodowego, pisząc, co w jego tradycji jest dobre, a co jest „anachronizmem” i – jakby pan to ujął – „skretynieniem”. Mimo różnic, jakie panów dzielą – wiele was też w tej akurat sprawie łączy.
Jan Engelgard
http://sol.myslpolska.pl/
Sposób dyskutowania R.A. Ziemkiewicza – a więc sprowadzanie do absurdu poglądów ludzi, którzy nie śpiewają w chórze wujów potępiających Rosję, nie wykazują oznak obłędu smoleńskiego i szukają dróg porozumienia ze wschodnimi sąsiadami – znamy doskonale również z tego forum. Nie ma dla nich nic, oprócz albo totalnego potępiania Rosji, albo totalnego liżydupstwa. Żadne stany pośrednie nie istnieją. Z powodu swych fobii gotowi by byli poświęcić najżywotniejsze interesy narodu. – admin.
Koalicja ortodoksyjnych Żydów i lekarzy psychiatrów wydała ostry dokument potępiający homoseksualizm Koalicja środowisk żydowskich, skupiająca ortodoksyjnych Żydów, przedstawicieli wielu żydowskich organizacji oraz naukowców i lekarzy specjalizujących się w chorobach zdrowia psychicznego, wydała najostrzejsze jak dotąd i najbardziej klarowne ze strony żydowskiej, oświadczenie na temat homoseksualizmu. Ponad 150 Żydów ze Stanów Zjednoczonych oraz z wielu innych państw, wydało dokument zatytułowany “Deklaracja na temat stanowiska Tory w sprawie homoseksualizmu”, który wyjaśnia teologiczne zrozumienie biblijnego zakazu homoseksualizmu. W dokumencie padają słowa mówiące, że “nikt nie rodzi się homoseksualistą, a pociąg do osób tej samej płci może być zmieniony i leczony”. Dokument wydany został w 6. dniu okresu żydowskich świąt Chanuki, co posiada w środowiskach żydowskich symboliczne znaczenie, gdyż święta te wyjaśnianie są jako opór przeciwko narzucanej hellenizacji, która niosła ze sobą homoseksualizm, będący jedną z norm ówczesnego okresu, wraz z innymi formami dekadencji. Wydanie dokumentu jest ponadto wyzwaniem i odpowiedzią dla środowisk żydów reformowanych i innych odłamów tzw. judaizmu postępowego, którego wyznawcy aprobują homoseksualizm i związki jednopłciowe. Przedstawiciele środowisk lekarskich i naukowych, jako współsygnatariusze dokumentu, potwierdzają niepopularną i politycznie niepoprawną w dzisiejszym świecie prawdę, że homoseksualizm nie jest wrodzonym stanem i podkreślają, że nie tylko jest to stan nabyty pod wpływem środowiska, lecz także że możliwa jest zmiana tego zboczenia poprzez jego leczenie. Żydowscy naukowcy wraz z rabinami uważają, że jedyną drogą do zmiany i terapii jest kierowanie się wskazaniami Tory w zakresie homoseksualizmu oraz żal za grzechy, czyli skrucha określana w judaistycznej duchowości, jako Teshuva.
Deklaracja ‘Declaration On The Torah Approach To Homosexuality’
Lista sygnatariuszy
Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – www.bibula.com – na podstawie MassResistance (Dec 28, 2011)
Zobacz też:
Kolorado: 8-letni chłopczyk powróci do szkoły, jako… dziewczynka. Dla przerażonych nauczycieli i rodziców przygotowano „opiekę lekarzy psychiatrów”
Przykładowe Dni Judaizmu w Kościele: Modlitwy się za żydów wiarołomnych
“Homoseksualizm jest ciężką chorobą”
Czy wolno jeszcze nawracać żydów? – Hugon Hajducki
Co jest niebo żydów?
Homoseksualizm jak nałóg – rozmowa z Joanną Najfeld.
Kard. Estévez: Homoseksualizm to wada, ale aktywny homoseksualizm to niemoralność
Brooklyn: Kolejny skandal molestowania seksualnego w środowisku ortodoksyjnych Żydów
Izrael: Aresztowano ortodoksyjnych Żydów za przemyt narkotyków
Turcy nie chcą mieć za sąsiadów ateistów, żydów i chrześcijan
Amsterdam: Policjanci będą przebierać się za ortodoksyjnych Żydów celem prowokowania i “walki z antysemityzmem”
Zdrowa postawa amerykańskiego biskupa: Odmowa udzielenia Komunii św. dla popierających homoseksualizm
Władze Kamerunu potępiły UE za wspieranie organizacji pro-homoseksualnych
Ukrzyżowany zgorszeniem dla żydów. Czy dialog katolicko-żydowski ma sens? –Wykład ks. Jana Jenkinsa, FSSPX
Homoseksualizm niszczy Zachód – wywiad z dr. Paulem Cameronem
Moje żale do generała Wojciech Jaruzelski, tłumacząc się żołnierskim obowiązkiem, całe życie wykonywał rozkazy z Moskwy. Dla mnie akurat nie jest ważne, że chodziło o Moskwę. Mógł to być Waszyngton, Pekin, Berlin, Bruksela - jakakolwiek stolica. Mam jeden zasadniczy żal do generała Wojciecha Jaruzelskiego. Że zawsze z rękami „po szwam” słuchał Moskwy. Ucichł jazgot związany z rocznicą 13 grudnia. Główny protagonista tamtych wydarzeń jest stary i umierający. Na pewno jednak zdaje sobie sprawę, iż u kresu jego dni w przestrzeni społecznej historyczny opis jego życia będzie obecny. Nieraz już słuchał złych słów, a nawet fizycznie cierpiał. Nie chcę tu wypominać generałowi efektów doktryny „mniejszego zła”. Poszkodowani i bliscy ofiar pacyfikacji nie przyjmą do wiadomości, że byli tylko mierzwą dziejów. Refleksję na ten temat generał już nieraz musiał podejmować i nie o to mi chodzi. Z pewnością wszakże, kiedy już w nowym systemie cieszył się nietykalnością, mógł wspomóc w dowolny sposób ludzi poszkodowanych w wyniku jego decyzji. Wierzę zresztą, że miał dość sumienia, by to wielkie zadanie podjąć. Bo usprawiedliwiać się można publicznie. A pokutować prywatnie też można. Historyk nie powinien mieć do nikogo pretensji, bo jego zadaniem jest badanie historii, a nie przeżywanie jej. I cóż z tego? 1 maja 1982 roku widziałem bezwładne ciało dziewczyny pakowane do milicyjnego wozu na Krakowskim Przedmieściu… Czy to była Jola Lenartowicz? Widziałem też drastyczne sytuacje po 1989 roku, więc nie mam skłonności do wyróżniania stanu wojennego, jako wyjątkowego okresu w dziejach. Przemoc powraca niezależnie od ustroju. Odrażająca głupota doraźnej przemocy domaga się od nas wszystkich równie szybkiej reakcji. Mordowanie rozpalonych patriotyzmem dziewczyn nikomu nie jest potrzebne, a na sprawców ściąga straszliwą odpowiedzialność. Niestety generał, jako bezrefleksyjny wojskowy godził się na tę głupotę. Godził się także na bezosobową przemoc, na salwę „po wsiem” zarządzoną przez generała z Katowic, który postanowił przy pacyfikacji „Wujka” zastraszyć całą Polskę. Mam, więc żal do generała. Mam żal o wybór życiowy. O tę jego opcję fundamentalną, która tak wiele kosztowała innych ludzi. O to, że nigdy nie zapragnął być wolnym człowiekiem. Ale – póki jeszcze żyje – może o tę swoją wolność zawalczyć. Póki żyje, ma szansę. Wojciech Jaruzelski, tłumacząc się żołnierskim obowiązkiem, całe życie wykonywał rozkazy z Moskwy. Dla mnie akurat nie jest ważne, że chodziło o Moskwę. Mógł to być Waszyngton, Pekin, Berlin, Bruksela - jakakolwiek stolica. Trafiło się, że podlegał akurat Moskwie. I dlatego właśnie wojsko, Wojsko Polskie, stało się – co nietypowe w obozie sowieckim – głównym promotorem zmian i – być może – przez krótki czas głównym ich beneficjentem. Generał wykonywał rozkazy w latach 60-tych. W roku 1970 utorował drogę do władzy Edwardowi Gierkowi, a już niespełna sześć lat później uczestniczył w prowokacyjnej rewolcie przeciw niemu. Narażę się wielu znajomym, ale muszę zauważyć, że Gierek w warunkach niemal kolonialnych zrobił dla Polski więcej niż Donald Tusk w pozornie niepodległej Polsce. Generale! Pewni ludzie w grudniu 1981 roku chcieli stworzyć alternatywny rząd. Dostałeś rozkaz i sprzeciwiłeś się im. Ale niebawem sytuacja zmieniła się diametralnie. W 1985 roku w Moskwie doszedł do władzy człowiek z tej właśnie grupy. Michaił Gorbaczow kazał Ci stawić się na dywaniku u Davida Rockefellera i Zbigniewa Brzezińskiego (w roli tłumacza). Natychmiast wykonałeś zadanie ku zgorszeniu własnych towarzyszy. W miejsce kryzysu zadłużeniowego dostaliśmy plan Balcerowicza. W miejsce rannego niedźwiedzia po Polskę sięgnęły nowe mocarstwa kolonialne. W miejsce PRON-u przyszli dawni rewizjoniści. Zawsze można powiedzieć: „Gdybym ja tego nie zrobił, zrobiłby to ktoś inny”. Ale debatę na temat tego usprawiedliwienia ludzkość już ma za sobą. Generale, Polacy czekają na słowa prawdy od człowieka, który próbuje u schyłku życia trafić na ścieżkę do swojego niebieskiego Ojca. Od prywatnego człowieka nie wymaga się publicznych wyjaśnień. Szefowie (by nie rzec: „ojcowie”) narodów muszą się liczyć z publiczną odpowiedzialnością. Marcin Masny
Przeciw Gierkowi Na jednym z uważających się za konserwatywne portali, ukazał się ostatnimi czasy niezwykle interesujący artykuł p. dr. Marcina Masnego, zatytułowany Moje żale do generała. Pan Doktor dzieli się w nim pretensjami, jakie ma do p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego za jego życiowe wybory, które najpierw uczyniły go trybem w machinie ucisku własnego Narodu, a w końcu przywiodły do posłania czołgów na tenże Naród pamiętnej nocy grudniowej – w interesie obcego mocarstwa. Jakkolwiek sam artykuł jest bardzo ciekawy, i z większością tez jego można się zgodzić, o tyle sprzeciw budzi jedno z zawartych w nim stwierdzeń, (co, z niejaką przewrotnością, przewidział sam Autor):
Narażę się wielu znajomym, ale muszę zauważyć, że Edward Gierek w warunkach niemal kolonialnych zrobił dla Polski więcej, niż Donald Tusk w pozornie niepodległej Polsce. Trzeba jasno zaznaczyć, iż zdanie to w swej osnowie jest jak najbardziej prawdziwe (zarówno w ocenie „dokonań” rządu p. Tuska, jak i w zwróceniu uwagę na ułomność naszej obecnej domniemanej „niepodległości”), atoli z punktu widzenia człowieka Tradycji, myślącego kategoriami Bożego Prawa i dobra swojej ojczyzny, co najmniej niesmacznymi wydają się pochwały śp. Edwarda Gierka i jego „osiągnięć”, które przecież implikują sugestię, iż wyróżniał się on czymś pozytywnym na tle innych namiestników Polski Ludowej. Spróbujmy w kilku zdaniach okreśić, zatem, czym była gierkowska dekada. Wartościowanie rządów różnych komunistycznych, demokratycznych, faszystowskich czy nazistowskich kacyków dla nas, wrogów Postępu, siłą rzeczy musi być wysoce niezręczne - wydaje się wszelako, iż wypada oddać Cezarowi, co cesarskie, i uchronić pozostałych przywódców „socjalistycznej ojczyzny” przed porównywaniem ich (na ich niekorzyść) z „pierwszym gospodarzem Polski Ludowej”. In genere, zarzuty wobec tego I sekretarza przedstawiają się w sposób następujący:
Powrót do bierutowskiej polityki skrajnego serwilizmu względem sowieckich mocodawców – stanowiło to radykalne zerwanie z praktyką śp. Władysława Gomułki, który starał się maksymalnie wyzyskiwać kontekst dziejowy dla zapewnienia PRL możliwie najszerszej niezależności w obrębie bloku wschodniego;
Powyższemu służyły m.in. uwłaczające godności nie tylko Narodu, ale i ówczesnego „państwa polskiego” zmiany w konstytucji 1976 roku;
Ponowna rozbudowa aparatu bezpieczeństwa, skrytobójstwa, ciężkie pobicia opozycjonistów przez „nieznanych sprawców” – wyrzeczenie się jawnych procesów politycznych było konieczne, by móc być poklepywanym po plecach na zachodnich salonach;
Sterroryzowanie strajkujących robotników Radomia i Ursusa w Czerwcu '76;
Totalizacja życia wspólnotowego przez zaganianie Polaków do partii i poddawanie ich propagandowemu „praniu mózgu”;
Nie mająca precedensu we wcześniejszej historii eskalacja korupcji i złodziejstwa w życiu publicznym (i to w dwóch aspektach: primo – jako przyzwolenie na szabrowanie państwowych zakładów przez ich pracowników, a secundo – jako żerowanie na przyszłych pokoleniach przez horrendalne zadłużenie państwa);
Niespotykane dotąd marnotrawstwo zasobów ludzkich, ziemi i kapitału przez niepotrzebne, nieprzemyślane i nieprzygotowane inwestycje;
Wszystkie powyższe czynniki, sankcjonowane poniekąd w obywatelskiej świadomości przez ordynarną propagandę p. Macieja Szczepańskiego, wyrządziły niepowetowane szkody moralności Narodu (zwłaszcza wykorzenionej Jego części, np. ludności PGR-ów), i to na kilka pokoleń do przodu;
Do tego dochodzi prawdopodobny udział w antygomułkowskich prowokacjach '68 i '70 roku, które spowodowały straty w ówczesnym życiu kulturalnym (w pierwszym) i wiele ofiar śmiertelnych (w drugim przypadku). Reasumując, rządy Edwarda Gierka były dla naszego Narodu katastrofą – pozorne luzowanie śruby nauczyło Polaków, że kłamstwo, cwaniactwo, kombinatorstwo, uległość obcym i życie na kredyt jest najlepszą poręką budowania dobrobytu („tu i teraz” rzecz jasna, bez nawet cienia refleksji nad bytem przyszłych pokoleń). Zdezawuowały pojęcia solidarności pokoleń, gospodarności, odpowiedzialności, trudu i poświęcenia, przez co nasz I sekretarz stał się prekursorem (i faktycznym wychowawcą) tuskowszczyzny i przyczynił się do recydywy demokracji w jej najbardziej dekadenckiej, tumiwisistycznej formie. Mirosław W.W. Grębski
Kto zarobił na bałaganie w lekach Tysiące pacjentów błąkają się po aptekach, by zrealizować recepty, płacą więcej za refundowane leki, a prawdziwe pieniądze zarabia milioner z matecznika Platformy Obywatelskiej, oligarcha Ryszard Krauze. Dzień przed publikacją nowej listy refundacyjnej wykupił blisko 120 mln akcji firmy farmaceutycznej Bioton. Kurs akcji przedsiębiorstwa produkującego refundowaną insulinę wzrósł w ciągu ostatniego tygodnia o ponad 16,5 proc. W komunikacie giełdowym z 22 grudnia 2011 r. Bioton poinformował, że Ryszard Krauze kupił akcje po 7 gr, czyli za blisko 8,4 mln zł. Miała to być długoterminowa inwestycja w spółkę. Wraz z zależnym od niego Prokom Investments gdański biznesmen zwiększył swój faktyczny udział w firmie do blisko 27 proc. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że następnego dnia po transakcji okazało się, że opublikowana właśnie przez Ministerstwo Zdrowia nowa lista refundacyjna leków jest korzystna dla Biotonu. Jest na niej insulina ludzka produkowana przez Bioton, a nie ma tzw. insuliny analogowej. Chociaż jest ona droższa, działa szybciej i dłużej niż tańsza insulina produkowana przez Bioton. Chory po prostu nie musi robić sobie zastrzyków kilka razy dziennie. Jednak dla chorego wybór jest prosty – sięgnie po refundowaną insulinę ludzką, która jest wielokrotnie tańsza od analogowej. Ministerstwo Zdrowia zignorowało tym samym apele lekarzy oraz osób chorych na cukrzycę, którzy domagali się refundacji insuliny analogowej. Od kilku lat stara się o to m.in. Polskie Stowarzyszenie Diabetyków. Oficjalnie resort zdrowia tłumaczy, że insulina analogowa może zwiększać zachorowalność na nowotwory. Jednak nie ma jednoznacznych badań potwierdzających te argumenty. Przyznał to nawet przed sejmową komisją zdrowia minister Bartosz Arłukowicz. Firma kontrolowana przez Krauzego otrzymuje 1/6 całej kwoty, jaką Narodowy Fundusz Zdrowia przeznacza na refundację insuliny. Jest to ok. 500–600 mln zł rocznie. Dodatkowo biznesmen zarobił na zwyżce kursów akcji Biotonu. Wczoraj osiągnęły one najwyższą od sześciu tygodni wartość. Od dnia ogłoszenia listy refundacyjnej ich kurs wzrósł o 16,67 proc. Obecna wartość Biotonu na Giełdzie Papierów Wartościowych jest szacowana na ponad 4,6 mld zł. Niezalezna
Benjamin Fulford – uzupełnienie Należy się kilka słów uzupełnienia do streszczenia wywiadu z Benjaminem Fulfordem z dn. 29 grudnia, który niedawno zamieściłem na blogu. W artykule z dn. 26 grudnia 2011 Fulford podał, że:
- Seria aresztowań a Japonii to dopiero początek zmian. Aresztowanym zarzuca się wykorzystywanie Banku Japonii dla finansowania prywatnych inicjatyw. Jednym z aresztowanych jest były Minister Finansów i Ekonomii Heizo Takenaka, który jest przesłuchiwany za zamkniętymi drzwiami i podobno „śpiewa jak kanarek”. Jedną z najważnieszych kwestii jest wyjaśnienie, dlaczego przekazał kontrolę nad bankiem centralnym Japonii zagranicznym oligarchom, wliczając w to klany Rockefellera i Busha [komentarz monitorpolski: jeśli sprawy pójdą dobrze, a na to się zapowiada, podobne kwestie będą musieli wyjaśnić ministrowie innych krajów, którzy w podobny sposób dokonali zdrady swoich państw. Niewykluczone, że i do tego dojdzie w Polsce, wg. moich źródeł NBP prawdopodobnie zatrudnia tylko pracowników z pewnej grupy etnicznej i aby tam dostać pracę potrzebne jest odpowiednie poręczenie]. Stara ekipa z b. premierem Yasuhiro Nakasone próbuje utrzymać sowją silną pozycję mimo serii aresztowań. Kim Jong Il został zabity przez szwedzką prostytutkę dwa lata temu, która podała mu truciznę wywołującą atak serca. Od tamtej pory w Korei Północnej zastąpiło do dwóch sobowtórów – obaj zostali sprzątnięci. Informacje te pochodzą z prawicowych źródeł japońskich oraz od północnokoreańskiego agenta w Japonii. Kim Jong Un jest synem Japonki Megumi Yokota, która była porwana w wieku lat 13 i przewieziona do Korei Północnej. Yokota, jako agent Korei Północnej towarzyszyła Kimowi podczas jego studiów w Szwajcarii. Obecnie chce powrócić do Japonii. Źródła pochodzące z rodziny Rotszyldów doniosły Fulfordowi, że Korea się niedługo zjednoczy pod przewodnictwem b. Korei Północnej, powołany zostanie tam bank centralny – co ma się przyczynićdo gwałtownego rozwoju tego nowego kraju. 1 milion uchodźców wróci do Korei z USA. Amerykańskie wojska opuszczą półwysep. Ustalono, że pomiędzy Chinami i Japonią handel będzie rozliczany bezpośrednio w walutach tych krajów. Jak dotąd 60% transakcji było rozliczanych w dolarach. Zmiany w Azji będą miały silne reperkusje w Europie i Stanach Zjednoczonych już w tym roku. Pod koniec stycznia zaczną się poważne problemy, gdy wielkie instytucje podsumują swoje rozliczenia. Wg. informacji z CIA, mogą paść takie banki jak Citibank, Deutschebank, Bank of America, Goldman Sachs i J.P. Morgan. Goldman Sachs jest kontrolowany przez Rockefellerów. Pewne jest, że wewnątrz rodzin, w których posiadaniu znajdują się wielkie banki, w tym FED, nastąpił wyraźny podział. Niektóre z nich są na tyle aroganccy, że nie chcą ustąpić po cichu. Jednakże z pozycji lidera usunięto Geroge’a Busha Seniora, a nowe przywództwo zgodziło się już na plany Bractwa Białego Smoka na proponowane zmiany – zakończenie ubóstwa i powstrzymania niszczenia planety. Jest też przeciwne rządom dynastii rodzin królewskich i zapowiada zorganizowanie rozruchów w Ameryce Północnej i Europie w lecie, kiedy ciepła pogoda będzie sprzyjać wielkim demonstracjom. Ludzkość zostanie uwolniona z kryminalnych elit, jednak kolektywnie musi być zdecydowana to zrobić. Wtedy można pod koniec roku urządzić wielką zabawę. Monitorpolski's Blog
Brak konkurencji cenowej na rynku leków uderza w pacjentów Leki są drogie, ponieważ nie podlegają konkurencji cenowej. Sztywne ceny leków i brak konkurencji cenowej są niekorzystne dla pacjentów – uważa Instytut Globalizacji. Instytut Globalizacji uważa, że regulowanie cen leków przez państwo, powodujące brak konkurencji cenowej na rynku jest wybitnie niekorzystne dla pacjentów. – Pacjenci nie mogą wybrać tańszej oferty i są zmuszani do zakupu leków po zawyżonych cenach ustalonych przez urzędników i koncerny farmaceutyczne – tłumaczy dr Tomasz Teluk, prezes Instytutu Globalizacji. – Gdyby istniała konkurencja, firmy konkurowałyby sobą także obniżkami cen leków – dodaje. W opinii Instytutu Globalizacji krok zmierzający do usztywnienia cen leków to ukłon w stronę lobby aptekarskiego i koncernów farmaceutycznych. Lobby aptekarskie od wielu lat domagało się ustalenia sztywnych cen na leki, bowiem zwiększa to zyski aptek. Zgodnie z zasadami ekonomii leki będą coraz droższe, bowiem urzędnik ustala z koncernami farmaceutycznymi ceny leków i zasady refundacji. Koncernom nie zależy, więc na obniżaniu cen leków, przez co tracą pacjenci, zmuszeni do kupowania leków po zawyżonych cenach. De facto system refundacji do dotowanie koncernów farmaceutycznych przez podatników, także tych, którzy nie kupują medykamentów. Produkty refundowane, a więc dotowane przez państwo, są znacznie droższe od produktów, które podlegają konkurencji rynkowej.
– Widać to na każdym z rynków. Wmawianie opinii publicznej, że rynek farmaceutyków jest jakiś wyjątkowy, bo chodzi o zdrowie to hipokryzja. Rynek chleba jest ważniejszy dla obywateli, a mimo to nie ma na nim urzędowych cen. Gdyby państwo ustalało sztywne ceny chleba, zapewne byłby on dwa razy droższy – uważa Tomasz Teluk.
Instytut Globalizacji uważa, że system refundacji jest nieprzejrzysty i korupcjogenny. Ponieważ nie istnieje konkurencja cenowa, pacjenci swoimi zakupami nie decydują, który produkt najbardziej im odpowiada, cała rywalizacja koncernów farmaceutycznych sprowadza się do zawarcia najkorzystniejszej umowy z urzędnikami. System ten nie podlega żadnej kontroli ze strony opinii publicznej. Centralnie planowanie, ustalanie cen urzędowych i monopolistycznych, brak konkurencji może oznaczać tylko złe funkcjonowanie systemu, patologie oraz wyższe ceny dla pacjentów. W opinii ekspertów Instytutu Globalizacji wielu pacjentów nie będzie stać na zakup leków, gdyż będą one coraz droższe. Zwiększą się za to zyski aptek i koncernów farmaceutycznych. Będzie rozwijała się także szara strefa związana z nielegalnym obrotem farmaceutykami i parafarmaceutykami. Gdy polska złotówka będzie się znowu umacniać, pacjenci zaczną zaopatrywać się w lekarstwa zagranicą np. w Czechach lub za pomocą aptek internetowych, gdzie można znaleźć tańsze preparaty. Instytut Globalizacji
Instytut Goldwatera. Miejsce gdzie Wolność wygrywa. Pracownikom Instytutu Goldwatera w Phoenix w Arizonie udaje się nie tylko propagować wolnościowe rozwiązania, ale nawet w znacznym zakresie wprowadzać je w życie na poziomie stanowym. Z tego powodu Arizona jest jakby inkubatorem wolności, bo wiele rozwiązań jest potem implementowanych do prawa federalnego. Misją instytutu założonego w 1988 roku ku czci Barry’ego Goldwatera (1909-1998), pięciokrotnego republikańskiego charyzmatycznego senatora żydowskiego pochodzenia ze stanu Arizona, jest szerzenie wolności i ochrona amerykańskiej konstytucji. Instytut Goldwatera może się pochwalić zwycięstwem w wielu bataliach prawnych. Dzięki niemu rozwinęły się niezależne tzw. szkoły statutowe, czyli szkoły prowadzone przez grupy społeczne lub prywatne organizacje non-profit, które same ustalają metody nauczania, decydują o programie nauczania, o liczbie lekcji i o długości roku szkolnego oraz o zasadach wynagradzania nauczycieli. Instytut obronił Arizonę przed reformą służby zdrowia prezydenta Baracka Obamy: stanowa ustawa o wolności służby zdrowia wprowadziła prawo do wolnego wyboru lekarza. Obronił też międzystanowe prawo, które umożliwia, by głos pracowników w związkowych wyborach pozostał tajny. Dzięki Instytutowi zachowano prawo do wolnych wypowiedzi politycznych podczas kampanii wyborczych. Ponadto Instytut zmusił instytucje publiczne do zmniejszenia marnotrawstwa pieniędzy podatników poprzez upublicznianie danych finansowych na stronach internetowych. Wygrał też sprawę w Sądzie Najwyższym Arizony, co uniemożliwia dotacje dla firm z pieniędzy podatników, a także dał stanowym samorządom narzędzia do walki z federalnymi regulacjami. To tylko przykładowe osiągnięcia tej wolnorynkowej organizacji. Instytut Goldwatera, który nie przyjmuje państwowych dotacji, a jedynie pieniądze od prywatnych darczyńców, na drodze sądowej wygrywa kolejne sprawy na rzecz wolności, zmniejszenia podatków i wydatków publicznych oraz ochrony konserwatywnych wartości. Duża w tym zasługa Darcy Olsen, piastującej funkcję prezydenta Instytutu Goldwatera.
– Darcy została wybrana na prezydenta organizacji dokładnie 10 lat temu, kiedy organizacja była pogrążona w marazmie: pracowało w niej pięć osób, publikowała bardzo niewiele, jej niski budżet oparty był na wpłatach zaledwie 50 drobnych sponsorów – mówi „Najwyższemu CZASOWI!” Jacek Spendel z Instytutu Globalizacji, były prezes Stowarzyszenia KoLiber, który odbył w Instytucie Goldwatera trzymiesięczny staż. – Jednak ryzykowna decyzja o przyjęciu trzydziestolatki z niewielkim stażem w waszyngtońskim Instytucie Katona opłaciła się. Darcy miała spójną wizję zmian w organizacji, począwszy od radykalnej restrukturyzacji rady nadzorczej (z przerośniętego ciała o znikomym znaczeniu do niewielkiej grupy zaangażowanych fachowców), przez powołanie nowych pionów: reformy edukacji, prawnego (który stał się prawdziwym motorem sukcesów) oraz śledczego (tropiącego nadużycia ze strony rządu lokalnego), aż po radykalną zmianę podejścia do fundraisingu – opowiada Spendel.
– I tak po 10 latach Instytut Goldwatera pomnożył swój budżet co najmniej dziesięciokrotnie, zatrudnia pięć razy więcej pracowników, a liczba sponsorów oscyluje w granicach 5 tysięcy i co ciekawe, pochodzą oni ze wszystkich 50 amerykańskich stanów. Największym atutem Instytutu Goldwatera pod kierownictwem Darcy stało się to, że dziś ta instytucja znana jest przede wszystkim ze skuteczności w egzekwowaniu wolnościowych idei w praktyce. Instytut Goldwatera ma pod swoją nazwą napis Where Freedom wins (ang. „Gdzie Wolność wygrywa”) i faktycznie wiele doprowadzonych do końca spraw przemawia za tym – dodaje. George Will, wielki amerykański dziennikarz polityczny i sportowy, laureat nagrody Pulitzera, powiedział niedawno, że Instytut Goldwatera jest najlepszym amerykańskim think tankiem, gdyż broni wartości konstytucyjnych w sposób nad wyraz skuteczny. Warto dodać, że inne konserwatywne think tanki – ze stanu Michigan czy Ohio – podążyły drogą Instytutu Goldwatera i nie tylko propagują konserwatywne wartości, ale także walczą w sądach ze stanowymi władzami o poszerzenie wolności przeciwko coraz to nowszym regulacjom. W 2012 roku instytut z Phoenix po raz pierwszy rozszerzy swoją działalność poza granice Stanów Zjednoczonych, współorganizuje, bowiem z Polsko-Amerykańską Akademię Liderów. Najlepsi jej absolwenci mogą liczyć na płatne staże w Instytucie Goldwatera. Nam pozostaje mieć nadzieję, że stażyści z Polski przekopiują udane wzorce na polski grunt i zmienią oblicze naszego kraju – ku wolności… Tomasz Cukiernik
Tusk okazuje się być czasami eurosceptykiem
1. Sylwestrowa zaimprowizowana konferencja prasowa Premiera Tuska, a jakże po meczu piłkarskim, w którym strzelił nawet bramkę, mogła wprawić w osłupienie nie jednego zwolennika Platformy Obywatelskiej i samego Premiera Tuska. Na pytanie dziennikarza o przyszłość Unii Europejskiej, Premier Tusk wypalił „ja nie jestem euroentuzjastą w rodzaju tych, którzy zapatrzeni w żółte gwiazdki na niebieskim tle, zapominają o biało-czerwonej. Czasami mam wrażenie, że jestem takim zdroworozsądkowym eurosceptykiem, bez jakiś niezdrowych fascynacji, ale jak obliczam na wszelkie możliwe sposoby interes i bezpieczeństwo Polaków w wymiarze strategicznym i też doraźnym, to trzeba robić wszystko, żeby się Unia Europejska nie rozpadła, a jeśli takie będą wyroki boskie, to żeby stało się to jak najpóźniej”. Prawda, że mocne, takiej wypowiedzi nie powstydziłby się żaden poważny eurosceptyk.
2. A przecież jeszcze pół roku temu 6 lipca, kiedy rozpoczynało się polskie przewodnictwo w Radzie UE, Premier Tusk z trybuny Parlamentu Europejskiego w Strasburgu mówił „Unia Europejska to najlepsze miejsce na ziemi. Nikt niczego lepszego nie wymyślił. Nie może być tak, że tu wewnątrz Unii, narasta zwątpienie w jej sens, a na zewnątrz wszyscy tęsknią, by żyć w takich warunkach, w jakich my żyjemy”. I dalej „odpowiedzią na kryzys, jest więcej Europy i więcej integracji”. Ale ktoś może powiedzieć, to było pół roku temu, tyle się w Unii zmieniło, może Tusk zwątpił w skuteczność ratowania strefy euro, a w konsekwencji i samej UE. Gdzie tam na zakończenie naszej prezydencji w tym samym Strasburgu w dniu 14 grudnia mówił tak „my dzisiaj musimy powiedzieć sobie bardzo wyraźnie - ci, którzy są zwolennikami naprawdę zintegrowanej wspólnotowej Europy - że potrzebujemy więcej determinacji na rzecz ochrony fundamentów europejskich, a nie nieustannej dyskusji nad rewizją tych fundamentów”. A więc 14 grudnia Tusk chciał jeszcze wzmacniać fundamenty UE, a już 2 tygodnie później, mimo tego, że był to okres świąteczny i instytucje europejskie pracowały na zwolnionych obrotach, a więc nic specjalnego w Unii się nie wydarzyło, wątpi już w jej przyszłość i publicznie dywaguje, że może się ona rozpaść.
3. Co takiego się mogło wydarzyć, że Tusk zdecydował się zaprezentować takie eurosceptyczne poglądy. Najprawdopodobniej PR-owcy dostarczyli ostatnie badania opinii publicznej, z których wynika, że takie są obecnie nastroje w Polsce. Ponieważ rzeczywistość rządzenia jest coraz trudniejsza, a Polacy są coraz bardziej niezadowoleni z Tuska i jego ekipy, a ponadto sprawa refundacji leków rozlewa się po Polsce i znacząco zaczyna psuć wizerunek „kryształowego rządu”, to może warto zdobyć parę punktów poparcia, będąc, chociaż na trochę eurosceptykiem. Jak zwykle, życzliwe Premierowi Tuskowi mainstreamowe media, skrzętnie przemilczały tę wypowiedź szefa rządu. Informacje na ten temat ukazały się tylko na niektórych portalach internetowych (np. wpolityce.pl). A rzeczywiście jest się, nad czym zastanawiać. Jeżeli Premier prawie 40- sto milionowego kraju, raz chce walczyć o głębszą integrację europejską, wręcz do ostatniej kropli krwi, ryzykując użycie do tego ratowania ponad 6 miliardów euro naszych rezerw walutowych zgromadzonych w NBP na tzw. czarną godzinę, a za kilkanaście dni wątpi w przyszłość organizmu, który chce ratować, to chyba jego emocjami rządzi coś więcej niż chęć wykorzystywania w rządzeniu, wyników badań opinii publicznej. Stan psychiczny Premiera Tuska musi być bardzo kiepski, skoro ze swoimi poglądami na tak ważną sprawę jak przyszłość UE, potrafi wędrować od jednej ściany do drugiej. I pomyśleć, że prawie każdą ważniejszą wypowiedź lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego, media potrafią rozbierać na czynniki pierwsze i analizować, analizować wręcz bez końca. Już sobie wyobrażam, jaka byłaby reakcja mainstreamowych mediów, gdyby takie słowa na koniec prezydencji naszego kraju, wypowiedział Premier Jarosław Kaczyński. Zbigniew Kuźmiuk
Sensacyjne wieści w sprawie polskich łupków Na niekonwencjonalnym paliwie mieszkańcy zaoszczędzą, co najmniej kilkaset złotych rocznie. Już pod koniec tego roku 3,5 tys. mieszkańców pomorskich gmin w okolicach Pucka i Władysławowa będzie korzystać z gazu łupkowego. Ich rachunki za ogrzewanie spadną. Choć produkcja gazu łupkowego na przemysłową skalę w Polsce ma ruszyć dopiero w 2014 r., pierwsze ilości niekonwencjonalnego surowca trafią do odbiorców za kilka miesięcy. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo w drugiej połowie tego roku zamierza, bowiem rozpocząć testy produkcyjne na odwiercie w Lubocinie na Pomorzu. Jak ustaliliśmy, do koncernu zgłosiła się niemiecka firma G.EN., która chce odkupić gaz wydobyty przy okazji testów. G.EN., spółka zależna koncernu VNG, która jest właścicielem sieci gazociągów w kilku pomorskich gminach, będzie dostarczać to paliwo do odbiorców m.in. w Parszczycach, Połchówku, Jeldzinie, Białogórze, Brzynie, Prusewiu, Karlikowie, Lisewie oraz Sobieńczycach i Odargowie. W sumie surowiec może trafić do 3,5 tys. klientów G.EN. Choć negocjacje między spółkami trwają, to – jak tłumaczy nam przedstawiciel PGNiG znający szczegóły rozmów – współpraca obu firm jest przesądzona. – Jeśli chcemy sprzedać gaz z Lubocina, musimy skorzystać z istniejącej sieci, która należy do G.EN., lub wybudować własny rurociąg. Na obecnym etapie poszukiwań, gdy jeszcze nie wiemy, czy znajdziemy tam wystarczająco dużo gazu, by jego wydobycie było opłacalne, budowa gazociągu nie ma sensu – podkreśla nasz rozmówca. Na razie nie wiadomo, ile gazu łupkowego kupi G.EN. – Nie będą to na pewno duże ilości, ponieważ nasze zdolności odbioru są ograniczone, ale i tak umowa będzie korzystna dla odbiorców – tłumaczy Jaromir Lipiec, członek zarządu G.EN. Według niego dzięki dostawom surowca z Lubocina rachunki za gaz będą, bowiem niższe. – Co prawda na razie nie wiemy, czy podpiszemy umowę na kilka miesięcy, czy dłuższą, ale wszystko wskazuje na to, że klienci odczują różnicę. Ponieważ surowiec pochodzi ze złóż lokalnych i dostarczany będzie naszą siecią, odbiorcy zaoszczędzą na opłatach przesyłowych – tłumaczy Jaromir Lipiec. Według prognoz zużywający gaz do gotowania i ogrzewania mogą zapłacić 100 – 200 zł mniej w skali roku. Eksperci podkreślają, że faktyczne oszczędności mogą być jednak nawet kilka razy większe. Gaz łupkowy powinien być, bowiem tańszy od gazu konwencjonalnego. Szacuje się, że pozyskanie gazu łupkowego będzie o 20 proc. tańsze od importu surowca z Rosji. Ostatecznie o cenie gazu w sieci zdecyduje Urząd Regulacji Energetyki, który zatwierdza taryfy. To jednak wkrótce się zmieni. W 2013 r. ma nastąpić liberalizacja rynku dla odbiorców hurtowych, a rok później, gdy ruszy wydobycie gazu łupkowego na skalę przemysłową, uwolnione zostaną ceny dla odbiorców indywidualnych. Michał Duszczyk
Co nas czeka w 2012 roku?
Euro 2012 Na to wielkie sportowe wydarzenie czekamy od ponad czterech lat. 8 czerwca w Warszawie rozegrany zostanie mecz inauguracyjny Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Euro, które Polska organizuje wspólnie z Ukrainą, potrwa do 1 lipca. Jeszcze przez niecałe pół roku będziemy świadkami realizowania w Polsce swoistego planu pięcioletniego: budowy stadionów, dróg, modernizowania kolei. Wszystko po to, żeby nie wstydzić się przed zagranicznymi gośćmi. To, czego nie zdąży się zmodernizować, zakryje się banerem i jakoś to będzie. Organizacja imprezy będzie kosztowała nasze państwo, co najmniej 80 mld zł. Według szacunków ekonomistów nie zwróci się, dopłacimy do niej ponad 50 mld zł. Ale co wyremontujemy i wybudujemy, to nasze. TVP zapowiedziała nawet, że w 2012 roku nie wystawi żadnej kandydatury do konkursu Eurowizji, bo wszystkie siły (także finansowe) skupione będą na transmisji Euro i Olimpiady w Londynie.
Olimpiada A właśnie, olimpiada. 17 medali. Tyle, według prognoz, mają zdobyć Polacy podczas igrzysk olimpijskich, które odbędą się w lipcu w Londynie. Jak podaje dziennik „USA Today”, do wyliczenia szans wszystkich sportowców opracowano specjalny algorytm, który uwzględnia wyniki poszczególnych zawodników osiągane na imprezach wysokiej rangi (mistrzostwa świata, mistrzostwa kontynentów, Puchar Świata). Biało-czerwoni jak na razie zajmują w klasyfikacji medalowej 15. miejsce. Krążki z najcenniejszego kruszcu mają wywalczyć Marcin Dołęga (podnoszenie ciężarów), Anita Włodarczyk (rzut młotem) i Piotr Małachowski (rzut dyskiem). W gronie kandydatów do srebra wymienia się m.in. Annę Rogowską (skok o tyczce) i Maję Włoszczowską (kolarstwo górskie). Brąz mają zdobyć m.in. Piotr Siemionowski w kajakarstwie i Paweł Korzeniowski w pływaniu. Lato dla kibiców na pewno będzie emocjonujące.
System zdrowia Środowisko lekarzy twierdzi, że w 2012 roku chorzy do lekarza dostaną się tradycyjnie, czyli po odstaniu dłuższej lub krótszej kolejki. Mogą mieć problem z otrzymaniem recepty uprawniającej do leków ze zniżką. Różnica w cenach leków jest spora, kilka- a niejednokrotnie dziesięciokrotna. Dla cukrzyków nie będzie refundowania analogów insuliny, umożliwiających podawanie leku raz dziennie. Złe wiadomości są także dla tych, którzy czekają na operację zaćmy czy jaskry. Nie mają gwarancji, że wkrótce zostaną poddani zabiegowi, ponieważ placówka może nie otrzymać pieniędzy z NFZ na wykonywanie świadczenia. Aby je uzyskać, musi mieć zatrudnioną pielęgniarkę operacyjną, a nie instrumentariuszkę – koszty podniesienia kwalifikacji, które trwa 2–3 lata, musi pokryć pracodawca.
Z dostępem do lekarza mogą mieć problem pacjenci oczekujący na zabieg w tzw. szpitalu jednego dnia. Liczba tych placówek – według prognoz – zacznie spadać. Według nowych przepisów kontrakty z NFZ podpiszą tylko te, które spełniają nowe standardy, wyższe niż w szpitalach publicznych.
Mieszkania nie kupisz Podwyżki nie ominą branży mieszkaniowej. Tu jednak sytuacja jest bardziej skomplikowana. W kwietniu wchodzi w życie tzw. ustawa deweloperska. Regulacja nakłada na dewelopera stosowanie zabezpieczeń w postaci rachunku powierniczego wspartego polisą lub gwarancją bankową. Ma to chronić kupującego i wpłacone przez niego pieniądze. Dodatkowo ustawa nakazuje inwestorowi opracowywanie prospektów informacyjnych, które zawierać będą bardzo szczegółowe informacje na temat realizowanego projektu. Eksperci przewidują, że wprowadzenie ustawy może podnieść koszty inwestycji nawet o 5 proc. Na początku stycznia 2012 roku wchodzi z kolei w życie rekomendacja S III. Na jej podstawie zdolność kredytowa będzie teraz obliczana na okres maksymalnie 25 lat, nawet, jeśli kredyt będzie zaciągany na lat 30. Oznacza to wyższe raty. Banki będą również zobowiązane promować kredyty w złotówkach. Ci, którzy zdecydują się zadłużyć w walucie obcej, będą musieli wykazać się wyższymi zarobkami. Wszystko to sprawi, że statystycznemu Polakowi o kredyt będzie znacznie trudniej. Do tego zmiany wprowadzone w programie „Rodzina na swoim” i to, że praktycznie skończył się on już w wielu województwach, sprawią, że o wiele trudniej będzie kupić mieszkanie w 2012 roku.
Solidarność w natarciu W tych trudnych warunkach przed Solidarnością ważne zadania. W sejmie leży już obywatelski projekt ustawy o płacy minimalnej. W ubiegłym roku „S” zebrała 300 tys. podpisów pod projektem. Teraz związkowcy będą dążyć do tego, aby sejm przyjął tę ustawę zakładającą, że płaca minimalna ma rosnąć wraz ze wzrostem PKB, dochodząc do 50 proc. przeciętnego krajowego wynagrodzenia. Przyszły rok będzie, więc czasem walki o prawa najmniej zarabiających pracowników. Wiadomo też, że minimalne wynagrodzenie za pracę w 2012 r. wzrośnie o 8,2 proc. i będzie wynosić 1500 zł (obecnie wynosi 1386 zł). Przyszły rok to także czas walki o pozostawienie na obecnym poziomie wieku przechodzenia na emeryturę. Solidarność zaczęła już zbierać podpisy pod projektem referendum, które, mamy nadzieję, dojdzie do skutku w przyszłym roku. Przypomnijmy, pomysł stopniowego podniesienia wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67 lat ogłosił premier Donald Tusk w swoim listopadowym exposé.
Drożyzna Już wiemy, o co najmniej dwóch podwyżkach, które weszły w życie 1 stycznia 2012 roku. Pierwsza to podwyżka akcyzy na olej napędowy. W praktyce oznacza ona wzrost cen tego paliwa, co najmniej o 18 groszy za każdy litr. Do tego zaostrzyły się stosunki Iranu z krajami Europy Zachodniej i USA. Jeśli Iran zrealizuje swoje groźby podniesienia cen ropy, paliwo może być jeszcze droższe. Ekonomiści ostrzegają też, że jeśli rząd nie zainterweniuje, już w ciągu kilku najbliższych miesięcy za paliwo będziemy musieli zapłacić nawet ponad 6 zł. W nowym roku więcej zapłacimy także za wyroby tytoniowe – akcyza na papierosy rośnie o 4 proc., a na tytoń do palenia o 6,6 proc. Przełoży się to na średni wzrost ceny paczki papierosów o około 85 groszy. Obie podwyżki to efekt wejścia w życie ustawy okołobudżetowej, która zmienia m.in. ustawę o podatku akcyzowym. Dzięki tym podwyżkom do budżetu państwa trafi dodatkowo 245 mln zł z akcyzy za tytoń i jego wyroby, a także 2,2 mld zł z akcyzy za olej napędowy. Ale to na pewno nie będzie koniec podwyżek. Niemal na pewno podwyżka benzyny spowoduje podwyższenie cen innych produktów, m.in. żywności. – Przewiduję, że w przyszłym roku żywność zdrożeje o ok. 5 proc. – powiedział niedawno dziennikarzom minister rolnictwa Marek Sawicki. Podobne wyliczenia przedstawiła „Rzeczpospolita”. Według jej informacji w czerwcu 2012 roku żywność będzie o niemal 4 proc. droższa niż na koniec 2011 roku. To dotknie wszystkich. Przede wszystkim jednak, jak zwykle, najbardziej ucierpią osoby zarabiające najmniej. Monika Kurtek, główny ekonomista Banku Pocztowego, zwraca uwagę, że kluczowe znaczenie dla wzrostu cen w pierwszej połowie 2012 r. może mieć też kurs złotego. Od stycznia 2012 r. wzrośnie także stawka VAT na ubranka dla niemowląt oraz obuwie dla dzieci. Wzrost będzie znaczny, bo z obniżonej 8-proc. stawki do podstawowej, wynoszącej 23 proc. Na początku 2012 może się także okazać, że zapłacimy więcej za gaz. Główny dostawca tego surowca w Polsce – Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo (PGNiG) ubiega się w Urzędzie Regulacji Energetyki (URE) o 20-proc. podwyżkę ceny tego surowca od nowego roku (byłaby to najwyższa jednorazowa podwyżka gazu w historii tej instytucji). Możemy także spodziewać się podwyżki energii elektrycznej. Cóż, wydaliśmy miliardy na Euro i te wydatki raczej się rządowi nie zwrócą, trzeba, więc odbić je sobie w inny sposób.
Znów nadchodzi kryzys Tymczasem do naszego kraju nadchodzi druga fala kryzysu. W 2011 roku inflacja wyniosła 4,0 procent, w 2012 roku zwolni do 3,1 procent, a w 2013 do 2,8 procent, głosi Narodowy Bank Polski (NBP) w listopadowym „Raporcie o inflacji”. „Nadal oczekujemy, więc istotnego obniżenia tempa wzrostu PKB w latach 2012–2013 (o około jeden punkt procentowy). Jednocześnie, ze względu na słabszy kurs złotego, bieżąca projekcja przewiduje wydłużenie czasu powrotu inflacji do celu” – głosi raport.
– Według założeń projektu budżetu bezrobocie na koniec 2012 r. wyniesie 12,3 proc. – mówił z kolei w trakcie prezentacji budżetu państwa szef resortu finansów Jacek Rostowski. Oznacza to, że w porównaniu z obecnym poziomem bezrobocia wzrośnie ono o ok. 0,5 proc. Niektórzy ekonomiści są zdania, że bezrobocie sięgnie w przyszłym roku aż 16 proc. Były wiceprezes NBP dr hab. Krzysztof Rybiński przewiduje, że w 2012 roku złoty osłabnie. Dolar i euro będą kosztowały ponad 5 złotych, frank ponad 4 złote. Według statystyk unijnych polski dług publiczny zbliży się do 60 procent PKB, rząd nasili proceder kreatywnego chowania długu. Deficyt sektora finansów publicznych wzrośnie w porównaniu z 2011 rokiem (po uwzględnieniu schowanego deficytu). Niestabilnie ma być też na giełdzie. Nadal istnieje niebezpieczeństwo kryzysu euro. Jakie to będzie miało konsekwencje dla Polski? Z symulacji skutków rozpadu strefy euro, przygotowanej przez ekonomistów banku ING wynika, że całkowity rozpad strefy euro spowodowałby w 2012 roku spadek PKB Polski o 6,6 procent. W krajach strefy recesja sięgnęłaby 8,9 procent. Wprowadzone na nowo waluty narodowe byłyby bardzo słabe, a inflacja dochodziłaby w przyszłym roku do dwucyfrowych poziomów.
Zmiana koalicji? Wybory wygrane, ministrowie zaprzysiężeni, plan działań wytyczony. Ale wygląda na to, że za plecami PSL wciąż spiskuje się o potencjalnej zmianie koalicji. Czy w przyszłym roku czekają nas zmiany w rządzie? Tomasz Kalita, rzecznik SLD przyznał w listopadzie, że Leszek Miller, jako szef SLD może zwiększyć szansę partii na koalicję z PO. Miller jak wiadomo, szefem SLD został. Jest jeszcze Ruch Palikota, który na pewno chętnie widziałby się, jako partia rządząca. Donald Tusk pod koniec ubiegłego roku dał do zrozumienia, że PSL nie jest jedyną partią, z którą może zbudować koalicję. Od razu rozgorzała w mediach dyskusja o konflikcie pomiędzy PO i PSL w sprawie wyrównania i podniesienia wieku emerytalnego. Wiadomo, że PSL nie popiera tego projektu w formie przedstawionej przez premiera. Grzegorz Schetyna przekonuje, co prawda, że PO nie zamierza zmieniać koalicjanta. Ale kto wie, co się zdarzy w rządzie przez następne 12 miesięcy?
Jest nas coraz mniej Po 2004 roku Polska straciła ok. miliona obywateli, którzy wyjechali do pracy za granicę. Według GUS około 75 proc. Polaków przebywających za granicą jest tam ponad rok. Z tego też powodu, zgodnie z definicją ustaloną przez ONZ, powinni być wliczani do ludności kraju przebywania. Według ekspertów ludność Polski liczy, więc obecnie nie 38,2 mln, ale 36,8 mln, a może nawet mniej. A, jak wiadomo, przyrost naturalny w Polsce jest niski i rząd niespecjalnie się tym przejmuje, chcąc podnieść wiek emerytalny zamiast wprowadzić zachęty dla małżeństw do posiadania większej liczby potomstwa. Czy Polacy wyginą całkiem? Na pewno jeszcze nie w tym roku. Ale później, kto wie...
Koniec świata? Ma nastąpić dokładnie 21 grudnia 2012 roku. Tak przynajmniej twierdzą badacze kalendarza Majów. Co dokładnie będzie się wówczas działo? W związku z hiperaktywnością Słońca nastąpi przebiegunowanie Ziemi, co spowoduje przesunięcie kontynentów w strefę podbiegunową. Towarzyszyć temu będą niespotykane powodzie, wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi. Istnieje jednak również teoria, że Majowie tak naprawdę przewidzieli koniec tzw. czwartego świata (poprzednie trzy także zakończyły się kataklizmami). Po 21 grudnia 2012 czeka nas jednak jeszcze, co najmniej jeden, piąty świat. Szczęście w nieszczęściu, że koniec świata nastąpi dopiero po Euro. Inaczej całe przygotowania poszłyby na marne. Barbara Michałowska
Banki wydały ponad miliard złotych na reklamę. Z pieniędzy depozytariuszy, płacących przez to więcej za usługi Od stycznia do listopada ubiegłego roku banki wydały na spoty w telewizji, radiu, prasie, w kinie i plakaty na billboardach 1,2 mld zł – wynika z badań firmy Kantar Media monitorującej rynek bankowy, które przytacza „Puls Biznesu”. To znacznie więcej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego, kiedy było to 860 mln zł. Największym reklamodawcą był bank PKO BP, który wydał na ten cel 132 mln zł, czyli 2,5 razy więcej niż rok wcześniej. BZ WBK z budżetem 91 mln zł zajmuje w tym rankingu drugie miejsce (55 mln zł w 2010 r.). Trzeci Noble Getin wydał na reklamę 71 mln zł (nie był w rankingu w 2010 r.), czwarty ING Bank Śląski – 64 mln zł (podobnie jak rok wcześniej), a piąty Millenium – 61 mln zł (78 mln zł w 2010 r.). Najgłośniejsze były kampanie rachunków, ale najwięcej pieniędzy poszło na promocje kredytów. Zdaniem cytowanych przez gazetę ekspertów, w tym roku promowane będą pożyczki i depozyty. PAP
Szykują się brunatne igrzyska Po felietonie pt. “Prawo Kalego we Lwowie”, który opublikowałem kilka tygodni temu w “GP”, dostałem obfitą korespondencję, w tym od Polaków mieszkających za Bugiem. Dlatego wracam do tej tematyki, opisując kolejne sprawy. Wierni rzymskokatolickiej archidiecezji lwowskiej spodziewali się, że przy okazji przygotowań do zbliżających się mistrzostw piłkarskich włodarze miasta nad Pełtwią rozwiążą nabrzmiałe od lat problemy narodowościowe i religijne. Niestety, stało się dokładnie odwrotnie. Przykładem tego jest kolejny spór, tym razem o klasztor franciszkanów konwentualnych, przylegający do kościoła św. Antoniego we lwowskiej dzielnicy Łyczaków. Kościół ten, miejsce chrztu poety Zbigniewa Herberta, nawet w czasach komunistycznych był czynny, stając się oazą wolności dla polskich katolików. Jednak sam klasztor, który ze świątynią tworzy nierozerwalną całość, został zarekwirowany na potrzeby świeckiej administracji. Po ogłoszeniu niepodległości Ukrainy, zgodnie z obowiązującym prawem, powinien on powrócić do prawowitych właścicieli. Na przeszkodzie stanęła jednak negatywna postawa samorządu miasta, który wykorzystując przeróżne kruczki prawne blokuje ustawicznie zwrot. Franciszkanie wciąż muszą gnieździć się w ciasnych, prowizorycznych pomieszczeniach. Warto w tym miejscu wspomnieć, że we Lwowie prowadzą oni bardzo wszechstronną działalność, gdyż są duszpasterzami aż czterech wspólnot katolickich: polskiej, rosyjskiej, ukraińskiej i litewskiej. W tych czterech językach odprawiają msze, katechizują i przygotowują do przyjęcia sakramentów. Zajmują się także działalnością charytatywną, co wobec wszechobecnej biedy, z którą nie daje sobie rady ani rząd, ani samorząd, ma duże znaczenie społeczne. Co do wspomnianych w poprzednich felietonach kościołów św. Marii Magdaleny oraz św. św. Piotra i Pawła, znalazły się w obcych rękach. Wbrew protestom wiernych pierwszy stał się filharmonią, drugi cerkwią garnizonową. Osobną sprawą jest pozbawienie lwowskich Polaków prawa do posiadania własnego Domu Narodowego. A dzieje się to przy milczeniu ekipy Donalda Tuska, która oddała ukraińskiej wspólnocie Dom Narodowy w Przemyślu, nie zadbawszy przy tym, aby na zasadzie symetrii nasi rodacy zza wschodniej granicy otrzymali podobny obiekt. Wobec takiej beznadziejnej polityki, nawet Jerzy Giedroyć znany ze swych ustępstw przewraca się chyba w grobie. To postępowanie rządu polskiego zachęca nacjonalistów ukraińskich do kolejnych działań. Gdy piszę te słowa, trwają we Lwowie ostatnie przygotowania do hucznego odsłonięcia w Nowy Rok 2012 pomnika Stepana Bandery, wzniesionego przy dawnym kościele św. Elżbiety (też niezwróconego właścicielom). Pomnik ten był już poświęcony przez greckokatolickich hierarchów w 2007 r., w 65 rocznicę powstania UPA, ale teraz ma odbyć się kolejna feta. Nawiasem mówiąc, samorząd, który skąpi pieniędzy na zapewnienie mieszkańcom odpowiedniej opieki zdrowotnej, wydał na dokończenie pomnika ogromne kwoty. Inna sprawa, że od strony artystycznej pomnik ten jest szpetny, a Bandera na cokole żywcem przypomina Lenina. Ta sama poza, ta sama “zamyślona” twarz. Widocznie jednego i drugiego odlewano z tej samej formy. Odsłonięcie monumentu ma być prologiem do wydarzeń związanych z piłkarskimi igrzyskami. Jednak zamiast promocji uniwersalnych wartości europejskich, będzie gloryfikacja ideologii faszystowskiej, o silnym zabarwieniu antypolskim i antysemickim. Jeden z Ukraińców napisał do mnie: “Szykują się brunatne igrzyska, podobne do tych w Berlinie w 1936 r. Stawianie pomników zbrodniarzom oraz organizowanie nocnych marszy z pochodniami zniechęci turystów i kibiców do odwiedzenia naszego miasta”. Wszystko to postawi w trudnej sytuacji także fanów piłki nożnej z Polski. Z jednej strony, chcieliby oni zobaczyć kolebkę polskiego piłkarstwa, bo przecież we Lwowie powstały trzy pierwsze kluby (Lechia, Pogoń i Czarni). Tutaj też urodził się Kazimierz Górski. Z drugiej zaś strony, mogą się oni lękać nacjonalistycznych ekscesów. Na koniec, bardzo serdecznie dziękuję Marianowi Grochowskiemu, prezesowi stowarzyszenia Liberatis oraz Galerii Kreska, gimnazjum nr 1 i parafii garnizonowej w Skierniewicach za zorganizowanie Dni Narodów Europy i Świata, połączonych z konkursem dla dzieci i młodzieży, który odbywał się pod hasłem “1710 lat chrześcijańskiej historii i kultury Armenii”. Nadeszły przepiękne prace malowane przez uczniów. Cała impreza była przykładem, jak można wychowywać w duchu szacunku dla obcych kultur. Zapachniało, więc w Skierniewicach tak Orientem, jak i Lwowem, ale tym sprzed 1939 r., kiedy to wielonarodowościowy gród Lwa był autentyczną europejską metropolią. Dałby Bóg, aby obecni włodarze tego grodu wreszcie to zrozumieli. Skoro jesteśmy już przy sprawach ormiańskich, to z satysfakcją należy odnotować decyzję francuskiego Zgromadzenia Narodowego, które tuż przed Bożym Narodzeniem uchwaliło dotkliwe kary dla tych, którzy będą kłamać w sprawie ludobójstwa dokonanego na chrześcijańskich Ormianach przez rząd turecki w latach 1915-1917. Przydałoby się, aby podobne stanowisko przyjął polski Sejm w stosunku do tych, którzy ustawicznie kłamią w sprawie ludobójstw dokonanych w czasie wojny w Katyniu i na Wołyniu. A wszystkim prawosławnym i katolikom obrządków wschodnich, którzy w tym tygodniu będą obchodzić swoje święta, życzę: Chrystus objawił się nam i wam! Błogosławionych Świąt!
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
POLSKA PRZEGRAŁA WOJNĘ W AFGANISTANIE Przegraliśmy wojnę tym razem nie światową i nie na przedpolach Warszawy jak w 1939 roku… Przegraliśmy na własne życzenie. Nie zdradzili nas sojusznicy. Nie było żadnej Jałty czy Poczdamu… Przegraliśmy haniebnie, bo to wojna niesprawiedliwa, ani w obronie naszych granic, ani w interesie wolnych ludzi. Przegraliśmy, jako okupant. Przegraliśmy sami. Zabrakło nam środków, wyszkolonych żołnierzy, sprzętu… Zabrakło wodza. Przegraliśmy jeszcze zanim – co nieuniknione – klęskę poniesie cała koalicja. Polska armia to fikcja. Wiedzą to Amerykanie i wszyscy pozostali członkowie ISAF - afgańskiej koalicji państw NATO.
GHAZNI - PROWINCJA POLSKA, ALE TYLKO Z NAZWY Każda data nie byłaby tu dobra. Drugi dzień nowego roku też był zły. Nie minął przecież jeszcze sylwestrowy kac i nie wygasły płonne - jak co roku - nadzieje, że będzie lepiej. 2 stycznia 2012 dowódca koalicji ISAF w Afganistanie, czterogwiazdkowy amerykański generał John R. Allen ogłosił, że Polacy mają wycofać się z południowych dystryktów tzw. polskiej strefy Ghazni. To rozkaz. Za dwa miesiące do polskich tzw. Fire Bases : Worior, Karabach i innych wprowadzi się ponad 1,5 tysiąca żołnierzy US Army.
http://tvp.info/informacje/polska/odsiecz-usa-w-polskiej-strefie-w-afganistanie/6097693
Gdy rząd, MON przeforsowały ryzykowną decyzję przejęcia pod polską kontrolę w Ghazni minister obrony narodowej Bogdan Klich z dumą przekonywał: „Pozycja naszego kraju na liście rankingowej krajów członkowskich NATO, które uczestniczą w operacji ISAF rośnie; innymi słowy – nasze akcje na giełdzie międzynarodowej, jaką jest Sojusz Północnoatlantycki idą w górę - z pozycji 9. przesuwamy się na pozycję 7 – podkreślił minister obrony.”
http://www.kasastefczyka.pl/fakty_biznes_wydarzenia/61_swiat/440_polacy_w_ghazni.html
Co prawda awans w prawdziwych zawodach o dwa oczka, z miejsca 9 na 7 nie czyni różnicy, ale choćby w kontekście tamtych słów gdzie znaleźliśmy się dzisiaj? A to przeceiż stało się wczoraj... Mało, kto pamięta, że już ponad rok temu (październik 2010’) przerażeni polską indolencją Amerykanie zmusili polskie wojsko do wycofania się ze wschodnich dystryktów prowincji Ghazni. Odebranie nam dzisiaj kolejnych trudnych południowych dystryktów nie tylko chwały Polsce nie przynosi, ale oznacza również, że z dawnej „polskiej prowincji” Ghazni pozostanie już tylko nazwa. W polskiej prowincji już w marcu będzie znaczniej więcej żołnierzy zza oceanu niż tych, z nad Wisły. Amerykanie pozostawią Polakom jedynie stolicę prowincji Ghazni, tylko pozornie przypominająca miasto i północne, bezludne rejony regionu. Polacy będą, więc działać dokładnie tam gdzie sięga władza gubernatora Ghazni, afgańskiego wojska i policji.
SCENARIUSZ POLITRUKA „To nie jest wyraz nieufności … (…)Rozwiążemy siły na południu i teraz przenosimy się na wschód Afganistanu i teraz to jest realizowane…” błyskotliwie skomentował dziennikarzowi Wiadomości sytuację w polskiej strefie Pełnomocnik ministra obrony narodowej ds. Afganistanu płk Piotr Łukasiewicz. Przenosiny na wschód? Przecież stamtąd Amerykanie już nas wyrzucili ponad rok temu. Wyjścia są dwa: Albo Amerykanie zrobili już „porządek” we wschodnich prowincjach, o czym pełnomocnik rządu nigdy nie informował a teraz robią miejsce naszym iprzenoszą się do południowych by tam ratować sytuację. Albo - mówiąc wprost – płk Wojska Polskiego Łukasiewicz Piotr ma problemy z znajomością kierunków na mapie. Myli północ ze wschodem.
http://tvp.info/informacje/swiat/amerykanie-ponownie-przejmuja-ghazni/2980493
Jeszcze ciekawiej tłumaczy „przenosiny” wykształcony w Moskwie , szef BBN gen. Stanisław Koziej: Dla polskiego kontyngentu daje to większą swobodę w realizowaniu własnej strategii afgańskiej zakładającej sukcesywne przekazywanie odpowiedzialności Afgańczykom”. To bełkot, wyuczona w Moskwie, w kuźni kadr LWP nowomowa. Ciekawe jednak, ż Koziej mówi o tym, co już się dokonało. Północ prowincji już dawno została spacyfikowana, kontroluje ją afgański gubernator. Ale kto w Polsce o tym wie? Dlatego już dzisiaj Koziej jest pewny nadchodzących sukcesów polskiego kontyngentu. SPRYTNE. MA SUKCESY NA ZAPAS. ARMIA BĘDZIE UDAWAĆ, ŻE ROBI SUKCESYWNIE - posługując się słowem kluczem Kozieja - TO, CO JUŻ DAWNO OSIĄGNĘŁA DZIĘKI M.IN. ZAANGAŻOWANIU SAMYCH AFGAŃCZYKÓW. A media? Wiadomo. Słowa „sukcesywny” czy „sukces” posłuszni dziennikarze będą powtarzać za kolejnymi rzecznikami kontyngentów. Będą odmieniać jak mantrę przez wszystkie przypadki. Nie podskoczą. Politrucy wiedzą, że wielu z nich marzy o kolejnej, za pieniądze MON, afgańskiej przygodzie i stałej kasie za kilka tygodni spędzonych w wojennej kantynie bazy w Ghazni.
9 KILOMETRÓW… 9 milimetrów… SPRYTNE, o ile rzeczywiście mniejszy obszar działania, bezpieczniejszy rewir przełoży się na lepsze statystyki, przede wszystkim, na mniejszą liczbę ofiar… A mniej pogrzebów to mniej kłopotliwych pytań i mniej rozgłosu… Tylko, aby SUKCES był pewnyfilozofię politrukówmuszą jeszcze zrozumieć i zaakceptować sami Talibowie. To jednak ani im w głowie… Tuż przed minionymi świętami, zaledwie 9 kilometrów od największej, głównej polskiej bazy w Ghazni doszło do największej tragedii w krótkich dziejach polskich kontyngentów w Iraku i Afganistanie. Pięciu naszych żołnierzy, cała załoga samochodu pancernego zginęła w samym sercu polskiej strefy – tam, gdzie Amerykanie nas jeszcze tolerują. Zaledwie 9 kilometrów… Brzmi jak 9 mm. Groźnie… Tyle ma pocisk, który zabija. Powszechny i popularny na całym świecie, także w Afganistanie. Ta liczba wracawciążdo mnie. Wraca, gdy giną w Afganistanie polscy żołnierze. „Współwinny”za to jest mój lekko skośnooki przyjaciel z Kabulu. Dwa lata temu chciał pomóc Polsce i trochę zarobić. Wręczył mi pisma do polskich władz. Napisał w nich, że on i jego ludzie są w stanie zapewnić całkowity spokój w promieniu do 6-9 km wokół polskich baz w prowincji Ghazni. Znałem go i wiedziałem, że nie rzuca słów na wiatr. Po powrocie do Polski poinformowałem o tym ministra Klicha i ludzi z jego gabinetu. Zero reakcji. Jakiejkolwiek. A przecież,
GURKHOWIE MOGLIBY NAS OCALIĆ W 2008 roku, podczas jednej z moich podróży do Afganistanu przypadkiem, a może nie przypadkiem trafiłem w ręce Gurkhów. Gurkhowie to lud zamieszkujący himalajskie doliny w Nepalu. Choć są małego wzrostu, niepozorni, z pozoru łagodnego charakteru to jednak uchodzą za najlepszych żołnierzy, duchem walki przewyższających wiele elitarnych formacji wojskowych na całym świecie. Podobno zwykła śmierć w łóżku z powodu choroby czy starości, to hańba dla całej rodziny. „Kafar hunnu bhanda marnu ramro”, czyli Lepiej umrzeć niż żyć, jako tchórz to motto Gurkhów. Gurkha MUSI zginąć w walce, najlepiej z dłonią zaciśniętą na swoim kukri (nożu) a kukri jest takim symbolem Nepalu, co w Japonii samurajski miecz..
http://dpm-soldier.pl/british_army/brigade_of_gurkhas.html
Przypomnieć wypada, że Gurkhowie walczyli ramię w ramię z naszymi chłopcami pod Monte Cassino w 1944 roku a w ciągu ostatnich trzydziestu lat m.in. wzięli udział w Wojnie Falklandzkiej (1 batalion z 7 regimentu), w czasie I Wojny w Zatoce, w Iraku, Afganistanie a także brali udział w operacjach w Kosowie, Bośni, Sierra Leone oraz Wschodnim Timorze. Wystarczy? Dla polskiego rządu, generałów być może to wciąż zbyt mało. W Kabulu mieszka ich prawie 25 tysięcy. Skąd tak wielu? To proste. Gurkhowie migrują tam gdzie toczy się wojna. Wojna daje im pracę, daje chleb. Do Kabulu przybyli z rekomendacjami od arabskich szejków, rządu Jego Królewskiej Mości, władz Singapuru, firm z Hongkongu. Wiedzieli, że w Ghazni nie dajemy rady i że mogą się nam przydać. Pamiętam jak ich lider i mój cichy przyjaciel, przywódca jednego z głównych nepalskich rodów Gurung przekonywał mnie, że z pewnością ich suport dla Polski to pestka w porównaniu do ceny nowych wozów bojowych albo śmigłowców. I jeszcze coś, pewnie znacznie ważniejsze. Mój Gurkha nie miał wątpliwości, że jego ludzie będą skuteczniejsi niż nasze rosomaki, humwee, czy Mi – 24. Mówił prawdę. W Afganistanie Gurkhowie nie tylko walczą z Talibami. Utrzymują z nimi całkiem dobre kontakty. Rozmawiają ze sobą. Szanują się wzajemnie za waleczność, za wiarę. I najważniejsze. Gurkhowie nie są biali, a przez to, choć są obcy dla Afgańczyków to przecież nie aż tak – jak, my albo Amerykanie, czy Brytyjczycy. Talibowie nie muszą uczyć się geografii by wiedzieć że do Nepalu jest bliżej niż Nowego Jorku, Londynu czy Warszawy.
W IRAKU CHCIELI POMÓC SZYICI Nie wiem czy ministrowie Klich, Siemoniak zdaje sobie sprawę, kim byli i kim do dzisiaj są Gurkhowie. Wystarczy zajrzeć, co prawda do wikipedii. Banalne? Tak. Jak to, że już kiedyś próbowałem naiwnie na miarę swoich skromnych sił pomóc polskiej armii, pomóc Polsce? Był 2003 rok, tuż po interwencji amerykańskiej. W Iraku panował chaos. Amerykanie rozwiązali iracką armię, policję… Zaczęło dochodzić do pierwszych zamachów. I nagle gruchnęła wieść, że Polacy trafią na szyickie południe Iraku. Byłem tam wtedy. Któregoś dnia poprosili mnie szejkowie z bagien okolic Divaniji na południu kraju, bym sprawił żeby polski prezydent, premier zaprosili ich delegacje do Warszawy. Chcieli pogadać o przyszłości Szyitów w Iraku. Chcieli się dogadać. Ich lider właśnie wrócił do Iraku z emigracji, z Kanady. Chciał odbudować swoje feudalne imperium, położone na południe od Bagdadu. Trafiłem akurat na jego przyjazd do rodzinnej wioski. Starszyzna biła przed nim czołem. Na jego cześć zabito kilkanaście baranów. W czasie uczty w wielkim zbudowanym z trzciny namiocie Szejk mówił, że plemię, którego jest przywódcą liczy około 450 tysięcy ludzi, że kilkadziesiąt tysięcy z nich może mieć pod bronią. Choćby jutro. Wiem, że Polacy nas potrzebują a my potrzebujemy was - mówił. Skarżył się, że Amerykanie nie rozumieją specyfiki Iraku. Pozwolili mu wrócić z emigracji, dali satelitarny telefon i pozostawili samemu sobie. Mieli nadzieję, że Polska… Sam też się łudziłem. W tamtym czasie premierem był Leszek Miller a prezydentem Kwaśniewski. Trudno – pomyślałem - w końcu to mój kraj i „uderzyłem” do ówczesnego szefa BBN Marka Siwca. Dzwoniłem. Pisałem. Prosiłem. Reakcji żadnej. Wiele miesięcy później Polska wysłała żołnierzy do Iraku. Na tarpanach, odkrytych, rolniczych samochodach mieli pacyfikować Irak. Zakończyli misję po 5 latach w 2008 roku tylko, dlatego, że obiecał to w kampanii wyborczej szef zwycięskiej partii Donald Tusk. Zginęło 22 żołnierzy. Platforma zapowiada a 2014 rok wycofanie wszystkich wojsk polskich z Afganistanu. Na kolejne wybory w 2015 roku – jak znalazł.
MEDIA WYTŁUMACZĄ RZĄD ZE WSZYSTKIEGO My jesteśmy dziennikarzami obiektywnymi, my przedstawiamy to, co widzimy na własne oczy mówił kiedyś, na spotkaniu z uczniami w Zespole Szkół nr 4 w Jaśle reporter Wiadomości Dariusz Bohatkiewicz. Dla uczniów z Jasła i Wojciecha Piękosia, naczelnika Wydziału Edukacji i Spraw Społecznych w Starostwie Powiatowym w Jaśle reporter Wiadomości to prawdziwy bohater, obiekt westchnień i szczerej zazdrości. Nawet nie, dlatego, że korespondent wojenny i trochę świata widział. Ważne, że on, chłopak z Gorlic przebił się. Udowodnił, że osoby z prowincji mają w sobie wolę walki, tę zadziorność, chęć osiągnięcia sukcesu. Może, dlatego Bohatkiewicz sam przyznaje, że najbardziej mu zależy, żeby ktoś kiedyś powiedział „fajne rzeczy pan robi”. Czy od politruków z MON często to słyszy?
http://www.jaslo4u.pl/news/pokaz/5172/
Dziennikarz „Wiadomości” dając twarz i podpisując się pod newsem o wycofaniu wojsk z południa strefy Ghazni musi znać prawdę. Doświadczył jej w Iraku i Afganistanie, gdzie w polskich bazach spędził wiele dni. Mimo to nazywa „spekulacjami głosy”, że powodem „przenosin” - jak chce płk Piotr Łukasiewicz - był „brak naszych sukcesów w Afganistanie”.Jego zdaniem to sami talibowie wymusili na Amerykanach taką decyzję. Rebelianci zimą rozpraszają się i przenoszą w głąb kraju z pogranicznych rejonów a w pościguza nimi do Ghazni zapuścili się Amerykanie, sugeruje reporter Wiadomości. Na dowód tego pokazuje mapkę Afganistanu z zaznaczonymi na czerwonym kolorem prowincjami gdzie właśnie teraz – zimą, dochodzi do ponad 200 ataków talibów tygodniowo. Tylko, że wbrew temu, co mówi na mapie, którą sam prezentuje najbardziej czerwono - czyli najgorzej - jest nie tylko w Ghazni, ale właśnie w prowincjach PRZYGRANICZNYCH: Kandaharze, Helmandzie, Nimrozie... Czym się, zatem różni Ghazni od pozostałych prowincji niegraniczących z Pakistanem i niezaznaczonych na mapie na czerwono? Odpowiedź jest banalnie prosta. Różnica jest tylko jedna. W Ghazni odpowiedzialność za bezpieczeństwo spoczywa na barkach polskich żołnierzy. Bohatkiewicz jednak to przeoczył. Mapka znika. Pojawia się mjr WP Sławomir Kaczor, który służył już na czterech zmianach w Afganistanie. Major mówi to, co jest wiadome od lat, że nocą rządzą w Afganistanie talibowie, a w dzień koalicja NATO, i że zwykli mieszkańcy nie chcą pomagać okupantowi bojąc się odwetu ze strony partyzantów. Pierwsze słowa prawdy w materiale… Lepiej późno niż wcale, ktoś powie… Ale jest już za późno. Ułamek prawdy tym razem służy propagandzie. Tutaj wypowiedź dzielnego polskiego oficera znaczy tyle: Jeśli w tak trudnym i nieprzyjaznym miejscu przyszło walczyć Polakom to dobrze że przyszli z odsieczą Amerykanie. Pointa taka, użyta przez reportera pod koniec newsa, odwraca uwagę od głównego problemu: odpowiedzialności wojska polskiego za stan bezpieczeństwa w prowincji.
KTO RZĄDZI PROWINCJĄ GHAZNI? Gdybym starał się zrozumieć, dlaczego minister Bogdan Klich nie zainteresował się ewentualną pomocą Gurhów w utrzymaniu spokoju w polskiej prowincji w Afganistanie, gdybym próbował bronić go, powiedziałbym tak: Klich nie mógł wynająć „tanich” Gurków na ochroniarzy polskiego kontyngentu, bo w Afganistanie trwa wojna a na wojnie przede wszystkim się walczy a nie chroni własny tyłek. Walczymy więc z okrutnym, przebiegłym i silnym przeciwnikiem. Brzmi nieźle, prawda? Tyle, że taka teza nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Polacy od dawna są krytykowani przez sojuszników, że unikają walki i oddają pole talibom. Jednym z kluczowych zadań polskiego kontyngentu w Ghazni od samego początku była ochrona biegnącego na odcinku ok. 250-300 km przez prowincję fragmentu jednego z głównych szlaków komunikacyjnych Afganistanu – drogi z Kabulu do Kandaharu.
http://www.rmf24.pl/fakty/swiat/news-afganistan-polacy-przejeli-odpowiedzialnosc-za-prowincje,nId,229941
Rok, a może dwa lata temu znalazłem przypadkiem na jakimś forum dyskusyjnym link do filmu propagandowego nakręconego przez talibów. Niestety link gdzieś mi się zapodział i mimo wielu prób nigdy nie udało mi się ponownie go zlokalizować. Film nosił w sieci tytuł: „Kto rządzi w prowincji Ghazni”. Składał się z dwóch scen:
SCENA I. Kamera filmuje z ukrycia, na długim obiektywie jadącą kolumnę wozów pancernych.. Jadą bardzo szybko. Tak jakby uciekały… To cuda naszej techniki wojennej; wozy opancerzone, rosomaki. Widać przypięte do anten małe polskie flagi. Ostatnie ujęcie: talib, w turbanie, z kałasznikowem na pierwszym planie. Na drugim, znikająca w pyle kolumna. Widać teraz, że Talibowie są naprawdę bardzo blisko, w zasięgu strzału…
SCENA II. Talibowie zatrzymują samochody na drodze Kabul - Kandahar, którą pilnować mają Polacy. Sprawdzają kierowców, pasażerów. Robią to metodycznie, dokładnie. Nie spieszą się. Zatrzymują autobus… Są przyjaźni dla pasażerów, ale stanowczy i pewni siebie. Wiadomo. Oni tu rządzą. Okupanci zniknęli… Wrócili do swoich baz otoczonych zasiekami z drutów kolczastych, murem z betonu, koszów hesko, polami minowymi.
JAK WIDZĄ NAS AMERYKANIE Polacy w Afganistanie unikają walki ujawnił rok temu prestiżowy amerykanski Tygodnik Time. Efekty? Tereny, które wojsko USA spacyfikowało przed przekazaniem Polakom kontroli w 2008 roku, ponownie przejęli talibowie. Najspokojniejsza kiedyś, na południe od Kabulu prowincja, stała się jedną z najbardziej niebezpiecznych w całym Afganistanie. Praktycznie trzeba tu zaczynać od początku - mówi gazecie anonimowy amerykański wojskowy. Według Time’a to, co sześciuset Amerykanów zdobyło w ciągu ośmiu miesięcy ciężkich walk, dwa tysiące sześciuset Polaków straciło w niecałe dwa lata… Polacy nic dla nas nie zrobili – potwierdza wersję amerykańskiego oficera Faiz Muhammad szef policji w dystrykcie Deh Yak, na północy Ghazni. - Z każdym dniem było coraz gorzej, aż do momentu jak wrócili Amerykanie -dodaje Afgańczyk. Według Amerykańskich fachowców Polacy muszą zmienić anachroniczny sposób prowadzenia wojny nieprzystający do działań antypartyzanckich. Oficerowie średniego i niskiego szczebla muszą potrafić wykazać inicjatywę na polu walki. Niedostateczna liczba patroli powoduje, że drogi w prowincji są usiane pułapkami a polscy żołnierze za dużo czasu spędzają w ufortyfikowanych bazach. Polacy za mało walczą - twierdzą rozmówcy "Time'a"... Boją się strzelać, bo boją się kar i procesów w kraju, po powrocie z misji.
http://www.time.com/time/world/article/0,8599,2035859,00.html
Polski żołnierz, w przeciwieństwie do amerykańskiego, z reguły nie wysiada z opancerzonego pojazdu i nie patroluje pieszo wioski. To zbyt ryzykowne. Jest wtedy zdecydowanie bardziej narażony na kule przeciwnika. Kiedy dochodzi do ataku Polacy wycofują się i wzywają patrol szybkiego reagowania, najczęściej z transporterami opancerzonymi i śmigłowcami. Amerykanie od razu podejmują walkę. Tę "polską" taktykę też skrytykował także Egon Ramms, szef Dowództwa Połączonych Sił NATO i jedyny niemiecki generał trzygwiazdkowy, który mimo niebezpieczeństwa sam szedł niejednokrotnie razem z patrolem, pieszo przez wioskę.
http://wyborcza.pl/1,7547..._przetrwac.html
Rzecznik kontyngentu odrzucił zarzuty sojuszników a minister interweniował politycznie, na tzw. górze i Amerykanie przeprosili. Wszystko wróciło do normy.
CO ZOBACZYŁEM SAM Po raz pierwszy spotkałem naszych żołnierzy w Afganistanie jeszcze zanim dostaliśmy tzw. swoją prowincję. Zobaczyłem ich w górach, na przełęczy, odległej o kilka kilometrów od Gardez - stolicy prowincji Paktia. Nieźle wyglądali. Jak Amerykanie… Rozstawieni, skupieni, profesjonalni ukryci wśród głazów wokół dwóch opancerzonych humwee.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Humvee
Czekali na nas… W pobliżu Gardez na liczącym ok. 2000 metrów n.p.m kamienistym płaskowyżu jest Amerykanie wybudowali dużą bazę. Polaków było tam nie wielu. Mniej niż stu. Może 60- 80 żołnierzy. Ich zadaniem było szkolenie afgańskich rekrutów. Kilkunastu pozostałych stacjonowało w o oddalonym o 20-30 kilometrów od Gardez -Zermat - małej bazie ogniowej. Całym oddziałem dowodził pułkownik. Inteligentny, wykształcony, przystojny. W drewnianym kontenerze nad jego łóżkiem orzeł w koronie i portret marszałka Piłsudskiego. Swój chłop. Pomocny, uczynny. Na powitanie otworzył kluczykiem szafę w swojej kwaterze. Na półkach równiutko poukładane butelki 0,33 litra. Z wodą mineralną? Ależ nie. To spirytus. Owoc zakazany w amerykańskiej bazie wojennej. Pomyślałem: ma chłop jaja i od razu go polubiłem. Być może nigdy bym o tym nie napisał gdyby nie podwładni pułkownika. To świetni polscy oficerowie: porucznicy, kapitanowie, majorzy z prawdziwie ułańską fantazją. Rwali się do walki. Czekali na dzień, w którym pokażą Amerykanom, Afgańczykom, całemu światu, co potrafią. Wieczorami w bojowych tunelach – schronach z betonu odpaliali nerwowo papieros od papierosa i niemal płakali mi w ramię, bo już stracili nadzieję… Pułkownik bowiem bardziej pilnuje swoich spraw gwiazdek na pagonach przez telefon,w Warszawie i niż rzeczywiście dowodzi. Jak ma dowodzić skoro codziennie pije – skarżyli się… Wszyscy zarzekali się, że po powrocie do Polski odejdą z wojska. Nie miałem zamiaru siedzieć dłużej w bazie Gardez. Raz, że nuda. Dwa, że było mi zwyczajnie głupio, słuchać ciężkich oskrżeń podwładnych na swego dowódcę. Wydawało mi się, że tak nie można, że lojalność, że przysięga… Z drugiej strony - po ludzku - doskonale to rozumiałem popijając wieczorami czysty spirytus z ich dowódcą… Wkrótce wyjechałem z bazy w stronę miasta Khost położonego blisko granicy z Pakistanem. W bezludnych usianych pojedynczymi drzewami górach (Ponoć tam Rosjanie kręcili zdjęcia do słynnego filmu "9 kompania"), na murze jedynego w okolicy i zrujnowanego budynku znalazłem napis nabazgrany sprayem: Tu zginął 14 sierpnia 2007 śp. porucznik Łukasz Kurowski… Zapaliłem świeczkę. To była pierwsza polska ofiara wojny w Afganistanie… Dzisiaj, Polacy w te rejony już się nie zapuszczają…
http://pl.wikipedia.org/wiki/Łukasz_Kurowski
Przyjaciół z Gardez spotkałem jakieś dwa lata później. Pułkownik – jak zwykle zadowolony z siebie dostał przydział do sennej, głównej polskiej bazy w Ghazni. Na dwóch jego podwładnych natknąłem się jakiś czas potem, na lotnisku pod Biszkekiem w Kirgistanie. Jednak nie odeszli z wojska. Z czegoś żyć trzeba – tłumaczyli. Trwała właśnie tzw. operacja rotacji kontyngentu. Najpierw żołnierze nie mogli się doczekać aż Amerykanie (Polska nie ma lotnictwa) łaskawie ich przerzucą z Bagram w Afganistanie do Biszkeku. Potem przez długie godziny w letnich mundurach czekali na zmrożonej płycie kirgiskiego lotniska na kolejny amerykański samolot – tym razem do Polski. W tym samym czasie jankesi w ciepłych hangarach oglądali na telebimach hity z Holywood… Chłopców z Gardez zobaczyłem nagle podczas przeładunku bagaży… Zrobił się wtedy totalny chaos. Nikt nie wiedział gdzie i na jaką ciężarówkę załadować swój dobytek. Nikt, nad niczym nie panował. Dostrzegli to natychmiast Amerykanie. Kto tu dowodzi? – dopytywali, ale nie dostali żadnej odpowiedzi. Zareagowali tylko moi przyjaciele krzycząc na pozostałych:, Kto jest najwyższy stopniem niech wystąpi. Nikt się nie zgłosił. Wyszło na to, że jeden z nich będzie musiał… Błyskawicznie opanowali sytuację.
DOWÓDCA SIĘ NIE ODNALAZŁ. A MOŻE NIGDY GO NIE BYŁO… TAK JAK NIE MA GO W AFGANISTANIE I CHYBA W CAŁEJ NASZEJ POLSCE… A gdy jest klęska to płakać się... Myszka and Miki
GROSS PRZEGŁOSOWANY Trwa antypolska kampania Grossa, autora skrajnie nieuczciwych książek o czasach Holokaustu na terenach polskich, będących pod władzą niemiecką. Fakt, że byliśmy pod hitlerowską okupacją i że to Niemcy decydowali o planach zagłady ( a nie tylko Żydów!) jest zupełnie pomijany przez autora „Sąsiadów”, „Strachu” czy „Złotych żniw”. Gross był nawet w Australii, zaproszony tu w 2011 r. przez antypolskie lobby, i prezentował swoje łgarstwa w środowisku anglosaskim, a to odsłania jego intencje oczerniania Polski i Polaków w kontekście światowym. Ta antypolska wojna Grossa trwa od lat, a nie stoi za nią wyłącznie jakaś osobista nienawiść do naszego kraju. Tę kanonadę kalumnii, uderzających w polski naród, Kościół czy chłopów, rzekomo szczególnie dotkniętych antysemityzmem, popiera specyficzne lobby. Stek tych piramidalnych bzdur jest jakby wytworem umysłu chorego, bo odrzucającego obiektywne okoliczności okupacji niemieckiej, liczne dowody polskiej pomocy dla Żydów ( potwierdzone przez uratowanych!) albo to, że Polacy byli również ofiarą hitlerowskich łapanek. Do Oświęcimia początkowo wysyłano przecież Polaków. A ofiarność Polaków uznano nawet w Yad Vashem. Najlepiej oddajmy głos ocalonym, a także historykom dbającym o prawdę, opierającym się na obiektywnych źródłach. Bardzo dużo na tym polu zawdzięczamy prof. Jerzemu Robertowi Nowakowi, autorowi kapitalnych książek jak „100 kłamstw J.T.Grossa o żydowskich sąsiadach i Jedwabnem” oraz „Fałsze i przemilczenia Grossa”. W tych rzetelnych opracowaniach znajdujemy ponadto ważne wypowiedzi jak np. prof. Tomasza Szaroty: „Gross nie ma fachowego przygotowania do napisania pracy historycznej, spełniającej wymagania warsztatowe tej dyscypliny. On jest socjologiem, nigdy nie nauczył się warsztatu historyka: poszukiwania źródeł, ich oceny” ( Tygodnik Powszechny, 28.4.2002). Na marginesie można zauważyć, że panu Grossowi wcale nie zależy na dotarciu do źródeł, wybiera tylko to, co pasuje jego tendencyjnym tezom. Podsumował to też ks.prof.Waldemar Chrostowski: „Używanie słowa prawda w kontekście nawiązywania do Grossa jest obraźliwe dla pojęcia prawdy” Prof. J.R.Nowak cytuje też ważne słowa prof. Michała Głowińskiego ( ocalonego przez Polaków!), który stanowczo odrzuca obłąkaną tezę Grossa o współuczestnictwie polskiego Kościoła w Holokauście: „Nigdy bym się na to nie zgodził (…) Była piękna karta polskiego Kościoła, zwłaszcza sióstr z zakonów żeńskich, którego decydowały się na akty humanitarne z narażeniem wszystkiego. Irena Sendlerowa, którą bardzo dobrze znałem, mówiła bardzo często o swojej doskonałej współpracy ze sporą liczbą osób duchownych”. Aż 769 kapłanów ryzykowało życie przy ratowaniu Żydów, a wielu przez to poniosło śmierć. Słynny brytyjski znawca Polski, Stewart Steven, w książce „The Poles” ( New York.1982) stwierdził: „Kościół zachowywał się z nadzwyczajną odwagą(…), ustalono, że każdy klasztor w Polsce zajmował się Żydami w swej okolicy, ukrywając tysiące osób…” O pomocy Kościoła dla Żydów pisał nawet Władysław Bartoszewski w książce „Ten jest z Ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom” ( Kraków, 1966). Prof.J.R. Nowak wspomina kardynała Sapiehę, organizatora pomocy Żydom ( a dziś oczernianego przez Grossa!), przytacza też nazwiska biskupów, którzy zalecali proboszczom wystawianie fałszywych metryk chrztu. Podaje fakty świadczące o wydatnej pomocy Kościoła dla Żydów, a czyni to w oparciu o materiały Żydowskiego Instytutu Historycznego! Pan Gross je ignoruje, pomija również wspomnienia ocalonych z Holokaustu, bo świadczą one pozytywnie o roli Polaków w ratowaniu Żydów jak np. książka Stefana Chaskielewicza, wybitnego matematyka: „Ukrywając się zrozumiałem jak głęboko humanitarna jest rola religii, jak bardzo nauki Kościoła katolickiego wpływają na kształtowanie się tego, co najpiękniejsze i najszlachetniejsze u ludzi wierzących”. Grossa nie interesują też relacje najsłynniejszego kronikarza warszawskiego getta Emanuela Ringelbluma, ( który sporo pisze o haniebnej roli żydowskiej policji), albowiem wszystko nagina on do swojej maniakalnej tezy o jakimś ogólnym antysemityzmie Polaków. W tych urojeniach Grossa nie ma oczywiście ani krzty obiektywizmu, a odosobnione przypadki tzw.szmalcowników próbuje przedstawić, jako powszechne zjawiska. Słusznie zauważył, więc prof Jan Żaryn ( wywiad dla KAI, 14 czerwca br), że Gross usiłuje zniszczyć wizerunek Polaków na świecie. Jednak z braku rzetelnego udokumentowania swoich tez pan Gross swoje książki adresuje cynicznie – jak dodał prof. Żaryn – do ignorantów, aby ich w tej ignorancji utrwalić. Niestety, na Zachodzie nie jest to rzeczą trudną, gdyż znajomość dziejów Europy wschodniej jest tam na miernym poziomie. I dlatego w wydaniach anglojęzycznych Gross mógł sobie pozwolić na bardzo daleko idące antypolskie i antykatolickie banialuki, które usuwał w wydaniach przeznaczonych dla Polaków, ponieważ ich znajomość historii nie pozwala mu na epatowanie czytelnika jawnymi kłamstwami. Jak wielkie były to manipulacje mówi fakt, że polski przekład „Strachu” różnił się od wersji angielskiej aż na stu stronach? I właśnie te manipulacje już sugerują niewiarygodność konstatacji Grossa, choć jego androny znajdują poklask np. w środowisku „Gazety Wyborczej” czy w pokrewnych sferach, a na antypodach zapraszany był przez lobby niewątpliwie mu bliskie, lecz mało dbające o historyczną prawdę. Dodajmy, że podczas spotkań z Grossem na uniwersytetach w Melbourne i Sydney organizatorzy utrudniali z nim polemikę, przerywali kłopotliwe dlań pytania. Warto zauważyć, że pierwszym krytykiem niedorzeczności Grossa był Stefan Korboński ( niegdyś jeden z przywódców Polskiego Państwa Podziemnego), wyróżniony przez Yad Vashem w r.1980 odznaczeniem Sprawiedliwy Wśród Narodów. Korboński na łamach paryskich „Zeszytów Historycznych” ( nr. 59/1981) ostro napiętnował kłamstwa Grossa w jego pracy „Polish Society under German Occupation”, a potem skrytykował „pisarstwo” Grossa w wydanej w Nowym Jorku książce „The Jews and Poles in WW II” ( 1989). Te i inne teksty Grossa ( np. z „Aneksu”, 1986) ostro ocenił też historyk z Oxfordu W.T.Bartoszewski, syn Władysława Bartoszewskiego, który zarzucił Grossowi świadome zniekształcanie tekstów, by oczernić Polaków, jako antysemitów. O mało chwalebnych tekstach Grossa pisali później Piotr Gontarczyk czy prof.Marek J.Chodakiewicz, który wykazał niezbicie, iż Polacy zmuszeni w Jedwabnem do udziału w eksterminacji ratowali Żydów, gdy tylko zelżała czujność Niemców ( vide „The Masacre in Jedwabne”, fragment w polskim tłumaczeniu w nr.48/2002 „Arcana”). I wreszcie, by znowu powrócić do opinii samych Żydów zacytujmy Bolesława Szenicera: „Nie mam żadnych wątpliwości, że pan Gross ma tylko jeden cel pisząc te pseudonaukowe rewelacje o polskim antysemityzmie – wywołać głośny skandal i utorować drogę do rewindykacji mienia pożydowskiego w Polsce, a przy okazji sprzedać jak najwięcej egzemplarzy paszkwilanckiej książki, by zbić forsę” ( koniec cytatu, Gazeta Polska, 30.1.2008). Osobiście obawiam się, że Gross tymi kalumniami poróżni oba narody, zupełnie niepotrzebnie. I to byłby jeszcze jeden smutny rezultat jego perfidnej lub bezmyślnej wojny. Na zakończenie przytoczmy tylko niektóre świadectwa Żydów ocalonych przez Polaków, pomijane przez Grossa a umieszczone w nowej książce prof. J.R. Nowaka pt. „Fałsze i przemilczenia Grossa”( W-wa,2011). I tak Arnold Mostowicz, prezes Stowarzyszenia Kombatantów Żydowskich oświadczył: „Żaden naród nie złożył na ołtarzu pomocy Żydom takiej hekatomby ofiar jak Polacy, chociaż w wielu krajach okupowanych pomoc ta nie niosła za sobą takiego ryzyka” ( „Życie”,25.2 1998). Oto Klara Mirska we wspomnieniach „W cieniu wielkiego strachu” ( Paryż, 1980) napisała: „…Polacy są dziwni. Potrafią być zapalczywi i niesprawiedliwi. Ale nie wiem czy w jakimkolwiek innym narodzie znalazłoby się tylu romantyków, tylu ludzi szlachetnych, tylu ludzi bez skazy, tylu aniołów, którzy by z takim poświęceniem, z takim lekceważeniem własnego życia, tak ratowali obcych”. A oto słowa Janiny Altman: „Nie wiem czy my Żydzi, wobec tragedii innego narodu, zdolni bylibyśmy do takiego poświęcenia”… Ojciec Daniel, karmelita, a w czasie wojny jeden z najodważniejszych żydowskich partyzantów ( Oswald Rufeisen) powiedział: „Nigdy nie mówię o polskim antysemityzmie i gdzie tylko mogę, walczę z tym, bo to jest przesąd, to jest zabobon…” W obronie dobrego imienia Polski wystąpili Tyrmand, Elsner ( autor książki „The Survival”), pisarz Dawid Klin ( za okupacji oficer łącznikowy między AK a „Żegotą”), Frank Morgens, Stanley Stein ( „Żydzi znaleźli śmierć nie w Polsce, lecz w okupowanej Polsce”!) czy słynny pianista Władysław Szpilman: „…od trzystu do czterystu tysięcy Polaków zaryzykowało życie, by ratować Żydów. Z szesnastu tysięcy Aryjczyków uczczonych drzewkiem sprawiedliwych Yad Vashem jedną trzecią stanowili Polacy…” A tropiciel nazistów Rosenbaum podczas swych misji odkrył, że niezliczeni polscy chłopi ryzykowali swoje życie po to, by ukrywać Żydów! Wiemy też o pomocy udzielanej Żydom w okolicach np. Cegłowa albo Treblinki, za co Niemcy rozstrzelali 310 osób ( w tym 18 księży). O innych faktach pomocy mówi ważna książka prof dr Wacława Zajączkowskiego pt. „Martyrs of Charity” ( Waszyngton, 1988). Te źródła ukazują prawdę, zdarzenia zupełnie przeciwstawne do bajań Grossa, a wobec przygniatającej ilości tychże świadectw możemy uznać, że pan Gross został demokratycznie przegłosowany i powinien przeprosić Polaków za swoje kalumnie. Nec Hercules contra plures! Marek Baterowicz
Kpiny Seremeta ze śledztwa smoleńskiego, luz Olejnik. Na tej sprawie można już postawić krzyżyk Rozmowa Moniki Olejnik z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem warta jest odnotowania. Można odnieść wrażenie, że w wątku smoleńskim państwo rozmawiają w zupełnie alternatywnej rzeczywistości. Oto próbka ich możliwości:
Monika Olejnik: - Jak pan wie, szef komisji badającej katastrofę smoleńską, czyli Antoni Macierewicz twierdzi, że katastrofa smoleńska to był zamach, nie wyklucza udziału osób trzecich i mówi, że samolot rozpadł się w powietrze, czy w świetle ustaleń prokuratury to się zgadza. Andrzej Seremet: - Nic nie wskazuje na to żeby tego rodzaju teza miała jakiekolwiek uzasadnienie w materiałach śledztwa.
MO: - Dotyczące tego żeby nastąpiło, rozpad samolotu nastąpił w powietrzu, tak. AS: - Tak jest.
MO: - I żeby to był zamach. AS: - Tak jest, nic dotąd na to nie wskazuje.
MO: - Czyli prokuratura nie bada takiego wątku. AS: - Tak jak już powiedziałem nie bada go w tym sensie, że nie poszukuje możliwości dowodowych, bo one zostały właściwie wyczerpane, co nie oznacza, że jeżeli by się w jakimś momencie pojawił taki dowód, czego do końca nie można wykluczyć, to nie będzie badane, będzie. Ale jak dotąd nie ma możliwości poszukiwania w sferze powiedziałbym realnej, rzeczywistej, obiektywnej takich możliwości dowodowych, które mogłyby tą tezę weryfikować, bo...
MO: - Bo? AS: - Te możliwości już się skończyły po prostu.
Jakby powiedział klasyczny bohater grany u Kondratiuka przez Romana Kłosowskiego - to genialne w swojej prostocie! Polski prokurator generalny przyznał właśnie, że jego podwładni nie badają jednej z najbardziej oczywistych hipotez narzucających się przy zagadkowej śmierci prezydenta państwa, bo nie mają takich możliwości. Godzi się z tym, przechodzi nad tym do porządku dziennego. Rozumiemy, że nasi śledczy już się poddali i wobec obstrukcji Rosjan nie zamierzają już tego śledztwa traktować poważnie, ale prokurator generalny, który w tak swobodny sposób traktuje najważniejsze postępowanie w Polsce (a za takie uznał je jego zastępca Krzysztof Parulski), nie zasługuje na nic więcej niż na dymisję! Ciąg asocjacyjny zaproponowany przez Andrzeja Seremeta jest kpiną z rzetelnego śledztwa: nie mamy, jak tego zbadać, ale nic nie wskazuje na zamach. I druga odsłona smoleńskiego wątku pogawędki pani redaktor z panem prokuratorem. Olejnik realizuje nową strategię – zaczyna się domagać zakończenia tego bezsensownego postępowania:
MO: - I na koniec, panie prokuratorze, bo śledztwo w sprawie Smoleńska trwa i trwa, czy to jest, jaki jest jeszcze sens tego śledztwa, czy zostało wszystko ustalone czy nie. AS: - Jest jak najbardziej głęboki, dlatego że nadal istnieją obszary, w których prokuratura nie dysponuje materiałem dowodowym i między innymi w związku z tym nadal domagamy się materiałów od strony rosyjskiej. Mam nadzieję, że moja kolejna wizyta w Rosji, która nastąpi 11 stycznia i będzie między innymi temu poświęcona, przyniesie jakiś plon w postaci przełamania owego impasu, ponieważ prokuratorzy chcieliby nie tylko otrzymać te materiały, ale w razie, jeżeli strona rosyjska uzna, że z jakiś powodów, ważnych i zrozumiałych dla strony polskiej, takie materiały nie mogą być dostarczone to chcielibyśmy mieć takie stanowisko wyrażone w sposób jednoznaczny, natomiast trwanie w pewnego rodzaju stanie zawieszenia w tym aspekcie uniemożliwia zakończenie polskiego śledztwa, a także mamy wrażenie śledztwa rosyjskiego, jeżeli ono ma być kompletne i rzetelne. To niesłychane. Z jednej strony prokurator generalny niezrażony licznymi policzkami, jakie przez blisko dwa lata otrzymał od swoich rosyjskich przyjaciół, opowiada o nadziejach na przełamanie impasu, a z drugiej już zapowiada zrozumienie sabotowania śledztwa przez Rosjan, byle tylko raz jeszcze jednoznacznie powiedzieli, że mają nas gdzieś. W kolejnej wypowiedzi Seremeta i jego przejęzyczeniu widać, że 20 miesięcy plucia nam w twarz przez Rosjan przetrzymujących polską własność zrobiło swoje. Zapytany, czy dostaniemy wrak, prokurator odpowiada: Wrak cały czas należy, czy jest w dyspozycji komitetu śledczego, a więc prokuratorów rosyjskich prowadzących postępowanie i jak mi to już wielokrotnie powiedziano, wrak nie zostanie wydany do czasu zakończenia tego śledztwa. Dlatego też w interesie polskim leży zakończenia śledztwa rosyjskiego. I na to będę nalegał, o tym będę rozmawiał z szefem komitetu śledczego w czasie tej wizyty, o której mówiłem. Zastanawiamy się, jaki jest sens zadawać jakiekolwiek pytania prokuratorowi generalnemu w sprawie Smoleńska, bo jego odpowiedzi trudno traktować poważnie, a przynajmniej z powagą adekwatną do zwierzchnika wszystkich prokuratorów Rzeczypospolitej. znp, radiozet.pl
Przeciek, czy zbieg okoliczności? Oligarcha kupił akcje spółki produkującej jedyną refundowaną insulinę Ryszard Krauze dzień przed opublikowaniem nowej listy leków refundowanych wydał 120 milionów na akcje Biotonu.Kupił je po 7 groszy za sztukę. Już dzień później mógł cieszyć się ze swojego zakupu. „Następnego dnia po transakcji okazało się, że opublikowana właśnie przez Ministerstwo Zdrowia nowa lista refundacyjna leków jest korzystna dla Biotonu. Jest na niej insulina ludzka produkowana przez Bioton, a nie ma tzw. insuliny analogowej” – pisze „Gazeta Polska Codziennie”. Krauze na transakcji zarobi podwójnie. Kupione przez niego akcje w przeciągu kilku dni zyskały kilkanaście procent wartości. A dodatkowo NFZ będzie jego spółce wypłacał gigantyczne sumy za refundowaną insulinę. „Firma kontrolowana obecnie przez Krauzego otrzymuje 1/6 całej kwoty, jaką Narodowy Fundusz Zdrowia przeznacza na refundację insuliny. Jest to ok. 500–600 mln zł rocznie” – wskazuje gazeta. Gazeta Polska Codziennie
Media głównego nurtu fundują nam „używanie sobie” na Węgrzech w stylu najgorszych PRL-owskich nagonek propagandowych W niedawnym wywiadzie dla litewskiego czasopisma „IQ”, Vytautas Landsbergis komentując napięcia w relacjach polsko-litewskich powiedział, że jeżeli [Polska] uczy się być wielka na wzór Rosji, to prawdopodobnie nie jest to właściwa droga. Być może będzie postrachem dla mniejszych sąsiadów, ale nie będzie szanowana. Abstrahując od samego kontekstu tej wypowiedzi i jej autora, z którego opiniami nie zawsze się zgadzam, jest to kolejny sygnał zjawiska wartego uwagi. Zjawiskiem tym jest zrywanie przez polską politykę zagraniczną i politykę gospodarczą więzów w ramach Europy. Jest to o tyle niepokojące, że towarzyszy tym działaniom medialny karnawał poniżania i wyśmiewania naszych partnerów z tego regionu, szczególnie zaś Węgrów. W ten oto sposób coraz częściej w polskiej przestrzeni publicznej zaczyna wykuwać się nowy stereotyp – spoglądanie na kraje regionu jak na małe, plączące się między nogami i czepiające się naszych nogawek niegrzeczne cudze dzieci, podczas gdy my – wraz z najsilniejszymi graczami: Rosją i Niemcami – chcemy śmiało kroczyć w słuszną przyszłość nowych osi sojuszniczych w Europie. Postawa taka jest nie tylko szkodliwa i nierozsądna z punktu widzenia istoty gier geopolitycznych, ale jest także moralnie skandaliczna i kompromituje jej zwolenników. Szczególnie bolesne w tym kontekście są wydarzenia z ostatnich dwóch tygodni:
- pierwsze, symboliczne, to niezwykle niska ranga polskiej delegacji państwowej na uroczystościach pogrzebowych Prezydenta Republiki Czeskiej Vaclava Havla – w tej sprawie składam niebawem interpelację sejmową; chcę, bowiem wiedzieć, kto, kiedy i kierując się, jakimi przesłankami uznał, że rząd RP reprezentować będzie… minister właściwy ds. kultury, a prezydenta… osoba prywatna; czy nie było tak, że ponieważ po prostu nadchodził czas świąt, to nikomu się tam nie chciało jechać, bo to „tylko Praga”? Dlaczego byli tam najwyżsi przedstawiciele wszystkich sąsiadów Czech oraz np. Wielkiej Brytanii czy Francji, tylko polski fotel stał pusty?
- drugie wydarzenie jest poważniejsze i dotyczy medialnej nagonki na Węgry, których jedyną zbrodnią jest to, że Prezes PiS Jarosław Kaczyński w wieczór wyborczy powiedział o „Budapeszcie w Warszawie”; absurdalne? nie; proszę posłuchać wtorkowej wypowiedzi kultowego autorytetu środowiska „GW” p. Kuczyńskiego w radiu informacyjnym; stwierdził on, że co prawda nie zna się na Węgrzech, ale wystarczy mu informacja, że PiS mówi dobrze o Orbanie, żeby uznać, że musi to być anty-demokrata i oszołom! I tak oto, ku uciesze anty-PiSu media głównego nurtu fundują nam „używanie sobie” na Węgrzech w stylu najgorszych PRL-owskich nagonek propagandowych; to bardzo smutne – zamiast namawiać rząd, żeby w imię europejskiej solidarności i naszych tradycyjnie dobrych relacji zrobił wszystko, by chronić Węgry przed falą ataku płynącego na nich ze wszystkich stron (o podłożu częściowo ideologicznym, częściowo w związku z chęcią bezwzględnego rozegrania tam swoich gospodarczych i politycznych interesów wewnętrznych i zewnętrznych), polskie media głównego nurtu z lubością patrzą jak kaczysta Orban ma kłopoty i chętnie przyłączają się do nagonki – a nuż da się usiąść mu na karku i dusić i kopać aż się obali na ziemię, a potem do woli po nim skakać, jak ma to miejsce w Polsce z Premierem Kaczyńskim i PiSem? Jedyną zaś troską komentatorów gospodarczych – „głównych ekonomistów” albo „analityków rynku” jest to, żeby Polska jak najszybciej nie była postrzegana przez inwestorów, jako kraj Europy Środkowej i aby ta część Europy (po tym jak się od niej oderwiemy) jak najszybciej popadła w ruinę, co pomoże nam pozytywnie się od niej odróżnić. Panie i Panowie politycy, główni ekonomiści, autorytety medialne i zwykli robotnicy medialni: przestańcie tańczyć ten obłędny taniec szyderstwa, poniżania, nienawiści i głupoty względem Węgier i innych krajów Europy Środkowej! Polska, jeśli rzeczywiście chcecie by była ważna, (czyli siedziała przy stole), nie będzie nią, dlatego, że kopnie do rowu mniejszych sąsiadów i pomknie bezwizową drogą szybkiego ruchu z Berlina do Kaliningradu. Polska będzie wielka tylko wspólnie z tymi krajami. Obrona podmiotowości Węgier, szacunek dla Czech, zwracanie uwagi na Słowację, zakończenie zimnej wojny z Litwą, dostrzeżenie wagi „kręgu skandynawsko-nadbałtyckiego”, polityczne wejście strategiczne (a nie tylko miękkie) do Mołdawii, zainwestowanie w relacje na Bałkanach oraz powrót do intensywnych kontaktów z Gruzją – to z tych klocków zbudujemy naszą pozycję w Europie, a nie z oczekiwania na to, że kolejne z tych krajów będą popadać w coraz większe kłopoty, aż Polska stanie się wyspą… samotną. Krzysztof Szczerski
32 mld złotych zamiecione pod dywan. "NBP i kraj zmieniają nam się w kołchoz, gdzie na papierze wszystko zawsze musiało być cacy" Przez 8 miesięcy tego roku złoty utrzymywał się poniżej 4,05 za euro. Przyjmijmy, zatem, że średnioroczny kurs, którego użyje Ministerstwo Finansów do wyliczenia Państwowego Długu Publicznego wyniesie właśnie 4,05 złotego za Euro. Pomijam oczywiście wszelkie inne kreatywne sztuczki poza grą kursem złotego. Fixing NBP w ostatnim dniu roboczym tego roku wyniósł 4,4168 złotego za euro. Wg informacji ze stron NBP dług zagraniczny sektora publicznego i samorządowego wyniósł na koniec II kwartału tego roku 87 miliardów euro. Ile z naszego długu publicznego zamiecione zostało pod dywan poprzez zmianę sposobu przeliczania na złotówki wysokości zadłużenia zagranicznego sektora publicznego (?):
(4,4168 – 4,05) x 87 000 000 000 euro = 32 miliarda złotych
Gdyby NBP i BGK nie interweniowały kurs na koniec roku wyniósłby, załóżmy, 4,70 złotego za euro. Zamieciono by wtedy pod dywan:
(4,70 – 4,05) x 87 000 000 000 euro = 56 miliarda złotych
Proponuje, by ustawowo przeliczać euro na złote po kursie 3 od teraz po wsze czasy. Wtedy zagraniczny dług publiczny wyniósłby tylko 261 miliarda złotych. Byłoby super. No nie! I już nigdy więcej żaden spekulant nie miałby powodu, by nastawać na naszą złotówkę. Akysz! A, tak, poważnie to NBP i kraj zmieniają nam się w kołchoz, gdzie na papierze wszystko zawsze musiało być cacy. Polska niewątpliwie jest w dziobie (Donalda) wyznaczającym kierunek jak oszukiwać w statystykach publicznych. Rostowski – sześciopack – Unia - śmiechu warte. Oczywiście wysokość długu to wielkość bilansowa na dany dzień i należałoby ją wyliczać zgodnie z Międzynarodowymi Standardami Księgowości po kursie dnia na koniec roku tak jak czyni to każdy przedsiębiorca. Gdyby zrobił inaczej, mógłby wylądować więzieniu za np. oszustwa podatkowe lub też potwierdzenie nieprawdy. www.Unicreditshareholders.com Jerzy Bielewicz
"Uważam Rze" ujawnia: Michał Kamiński, były spin doctor PiS, w ostatniej kampanii wyborczej doradzał sztabowi PO Na łamach najnowszego tygodnika "Uważam Rze" Piotr Zaremba opisuje nowe zjawisko na polskiej scenie politycznej: kaczorologów. To zazwyczaj byli politycy Prawa i Sprawiedliwości z dość mizernym dorobkiem politycznym osiągniętym poza tą partią, ale za to z dużym przekonaniem o wielkości własnego ego. I maniakalnie skupieni na prezesie PiS. Opisuje między innymi Marka Migalskiego:
Naukowiec z Katowic wszedł do polityki w 2009 roku powodowany odruchem głębokiej fascynacji Kaczyńskim. Nie słuchał przestróg znajomych, że Kaczyński zawiadujący polityczną kuchnią jest kimś trochę innym niż twórca błyskotliwych diagnoz czy amator rozmów przy stole o przyszłości ćwiata. I to niekoniecznie, dlatego, że mamy do czynienia z wyjątkowym potworem. Dlatego, że polityczne realia nie zawsze pokrywają się z książkowym idealizmem. Następnie, gdy doszło do pierwszej różnicy zdań i do szybkiego zerwania, ze swojej traumy, z odkrycia, że rzeczywistość nie jest czarno-biała doktor politologii uczynił temat nieustającej psychodramy. Jego rozważania na blogach przypominały monologi młodzieńca, który przyłapał na grzechu charyzmatycznego proboszcza i któremu niebo stanęło w płomieniach. Taki młodzieniec może być okrutnie złośliwy, ale pozostaje nieznośnie egzaltowany, co ogranicza jego własną przydatność. Życzliwy mu kolega z europarlamentu Konrad Szymański trafnie powiedział o Migalskim kilka miesięcy temu: i on rozczarował się polityki, i świat polityki rozczarował się nim. (...) Zaremba dodaje, ze byłyby to i może rozterki na miarę małego dramatu, gdyby nietowarzyszący temu rys niepowagi. Oto w TVN-owskiej rozmowie z Bogdanem Rymanowskim, budząc wesołość europosła SLD Marka Siwca, stawia odważną tezę:
Zostałem wyrzucony z PiS, dlatego, że... dałem się przyłapać "Faktowi" na kupowaniu damskiej bielizny. Zdaniem Zaremby podobnym więźniem widowiska stał się także Michał Kamiński. Także i on sięga po nieświeże rewelacje - gdy na przykład zdradzał tonem odkrycia na lamach, „Wprost”, że Kaczyński uwielbia się identyfikować ze Stalinem. Jednak o ile Migalski ledwie się o Kaczyńskiego otarł i większość anegdotek o nim zna z trzeciej ręki, to Kamiński może występować, jako prawdziwy ekspert, naoczny świadek:
Stał się przecież nie tylko jawnym ekspertem od psychiki Kaczyńskiego. Podczas ostatniej kampanii nieformalnie doradzał sztabowi PO, wykorzystując swą znajomość z jego szefem, europosłem Jackiem Protasiewiczem. Wskazywał słabe punkty, podpowiadał. Pytani o to politycy Platformy nie zaprzeczają. - Wystarczy obserwować, co kto mówił i o czym - zauważa jeden z nich. zespół wPolityce.pl
Odwrócona hipoteka – czyli skok na mieszkania staruszków "To niech się teraz akwizytor o ciebie zatroszczy" usłyszy babcia od rodziny, gdy skończą się bankowe pieniądze, lub zachoruje i będzie na serio wymagała opieki Polecam rozważania Małgorzaty Goss na temat zagrożeń jakie niesie uleganie iluzji, że wyższe emerytury zafundują nam banki:
„Akwizytorzy ruszą na łów Odwrócona hipoteka to produkt, który eksperci odradzają. Powód? Renty uzyskane z tytułu przekazania bankowi praw do mieszkania będą znikome w porównaniu z wartością tych nieruchomości. Wczoraj rząd zapoznał się z założeniami do ustawy o odwróconej hipotece przygotowanymi w Ministerstwie Finansów. Nowe przepisy mogą wejść w życie już w pierwszym kwartale tego roku. Odwrócony kredyt hipoteczny to nowa usługa bankowa, skierowana do ludzi starszych. Polega ona na udzieleniu przez bank kredytu pod hipotekę mieszkania lub domu w zamian za rentę wypłacaną przez z góry określony czas lub jednorazową wypłatę większej kwoty. Kredytobiorca nie musi za życia spłacać kredytu, nadal też pozostaje właścicielem mieszkania i może w nim mieszkać do końca życia, za to po jego śmierci - nieruchomość przechodzi na własność banku, chyba, że spadkobiercy spłacą kredyt. Nabycie własności nieruchomości przez bank nie odbywa się automatycznie, lecz wymaga postępowania spadkowego. Jeśli spadkobiercy nie spłacą kredytu i bank przejmie nieruchomość - sprzedaje ją na rynku, a ewentualną różnicę między wysokością kredytu a uzyskaną ceną zwraca spadkobiercom.
- Wysokość rent będzie znikoma w porównaniu z wartością nieruchomości poddanych odwróconej hipotece, ponieważ przy kalkulacji świadczenia bank będzie brał pod uwagę ryzyko długowieczności klienta, ryzyko spadku cen nieruchomości, koszt pozyskania pieniądza w czasie, ryzyko powstania nowych kosztów związanych np. z wprowadzeniem podatku katastralnego, ryzyko dewastacji mieszkania - wyjaśnia dr Cezary Mech. - Tu nakładają się różne ryzyka, które muszą być skompensowane finansowo przez bank, który nie jest przecież instytucją charytatywną. W rezultacie koszty transakcyjne takiej umowy są bardzo wysokie, a świadczenie w postaci renty - niskie - ostrzega.
- Odwrócona hipoteka co do zasady ma charakter wywłaszczający, dając w zamian świadczenie nieekwiwaletne. Zabezpieczenie praw rodziny w postaci możliwości spłacenia kredytu jest iluzoryczne. Spadkobiercy, nie mogąc liczyć na kredyt hipoteczny pod to samo mieszkanie, w praktyce musieliby dysponować ogromną kwotą w gotówce - zaznacza Paweł Pelc, prawnik. - Te wady tkwią w samej konstrukcji odwróconej hipoteki - podkreśla Pelc. Innymi słowy, odwrócona hipoteka musi uderzać starszych ludzi po kieszeni, bo gdyby było inaczej - stałaby się groźna dla stabilności systemu finansowego, zagrażałaby depozytom złożonym w bankach. Zdaniem dr. Mecha, finansisty, ustawodawca powinien unikać wprowadzania do obrotu tego rodzaju ryzykownych instrumentów.
Dwa w jednym? Odwrócona hipoteka przypomina funkcjonującą od lat w naszym prawie umowę dożywocia, od której różni się tym, że umowa dożywocia zakłada przejście własności na drugą stronę umowy (fundusz hipoteczny, osobę fizyczną) już z chwilą podpisania umowy, a nie po śmierci właściciela nieruchomości, zaś renta w określonej wysokości wypłacana jest dożywotnio, a nie przez z góry określoną ilość lat. Przy umowie dożywocia, inaczej niż przy hipotece odwróconej, spadkobiercy nie mogą przez spłatę należności odzyskać własności mieszkania, nie mają też prawa do jakichkolwiek wypłat za mieszkanie, jeśli osoba, która zawarła umowę dożywocia, umrze w krótkim czasie po jej podpisaniu. W takim wypadku druga strona umowy nabywa mieszkanie praktycznie za darmo. Mylenie przez starszych ludzi obu instytucji - dożywocia oraz odwróconej hipoteki - prowadzi do wielu nadużyć, dlatego wicepremier Waldemar Pawlak zaproponował, aby obie umowy zostały uregulowane w jednym akcie prawnym. Jednak według ministra finansów Jacka Rostowskiego - przedłużyłoby to prace nad ustawą i byłoby trudne z uwagi na odmienność instytucji finansowych oferujących oba rodzaje produktów. Projekt resortu finansów dotyczy tylko odwróconej hipoteki, którą będą oferować wyłącznie banki.
- Odwrócona hipoteka może być przydatna, gdy rodzina nie interesuje się osobą starszą wymagającą pomocy, tylko czeka na spadek w postaci mieszkania - uważa Jacek G., przedsiębiorca z Warszawy. - Może to, paradoksalnie, zmusić dzieci czy dalszych krewnych do większej troski o rodziców czy dziadków - podkreśla.
Innego zdania jest dr Cezary Mech. - Odwrócona hipoteka będzie generować konflikty rodzinne. Akwizytorzy dotrą do starszych ludzi, namówią do zawarcia umowy w zamian za przekazanie bankowi prawa do mieszkania po śmierci, a potem, gdy taki człowiek zachoruje i będzie wymagał opieki, albo - gdy skończy się czas wypłaty renty, rodzina powie: "To niech się teraz akwizytor o ciebie zatroszczy" - ostrzega dr Mech. Także w opinii Pawła Pelca, tego rodzaju inżynieria finansowa, jako "proteza" rozpadających się we współczesnym świecie zachodnim więzów rodzinnych jest złym rozwiązaniem, ponieważ będzie silnie atomizować społeczeństwo, doprowadzi do osamotnienia starszych ludzi oraz wywłaszczenia społeczeństwa z majątku, który jeszcze pozostaje w polskich rękach. Wprowadzenie instytucji odwróconej hipoteki z pewnością odbije się na rynku nieruchomości. Rynek ten cechuje obecnie niska płynność - bardzo trudno jest sprzedać mieszkanie czy dom, a ceny spadają. Umowy odwróconej hipoteki zamrożą część zasobów mieszkaniowych do czasu śmierci właścicieli, co zmniejszy podaż i może w perspektywie wyhamować spadek cen. Jednak po latach, gdy duża liczba mieszkań obciążonych odwróconą hipoteką znajdzie się w portfelach banków, które będą oferowały je do sprzedaży - spadek cen nieruchomości może bardzo się pogłębić, prowadząc do zjawisk zgoła nieoczekiwanych. W Stanach Zjednoczonych, gdzie to nastąpiło, bankom opłaca się wyburzać w miastach całe kwartały domów, aby ograniczyć podaż nieruchomości mieszkalnych, zahamować spadek cen i dzięki temu utrzymać wartość portfela mieszkaniowego, którym dysponują.” Cezary Mech
Tusk odpowiada za koszmar pacjentów Za bałagan z receptami na leki refundowane odpowiada Ewa Kopacz, do niedawna minister zdrowia, która przeprowadziła ustawy przez Sejm. Chaos, który obserwujemy dziś, jest tylko początkiem problemów – ustawa, która weszła w życie 1 stycznia, jest pierwszą z całego pakietu przygotowanego przez panią minister. Środowisko lekarskie i aptekarskie, mimo że alarmowało już wiele tygodni temu, zostało jednak całkowicie zignorowane. Podobnie jak w wypadku zajęcia przez nią stanowiska ministra zdrowia, o tym, że została marszałkiem Sejmu, nie zdecydowały jej kompetencje, ale to, że Tusk ma pewność, iż będzie mu posłuszna i lojalna. Była to – mówi się o tym opinii publicznej właściwie otwarcie – jedyna kwalifikacja wyboru. Ofiarą indolencji pani minister padają dziś pacjenci, lekarze i aptekarze, ale warto pamiętać, że są to konsekwencje decyzji premiera Tuska.
Właściwy winny Zwłaszcza, że wypróbowana od lat taktyka Tuska to prezentowanie się opinii publicznej jako szef rządu, który niemal za żaden błąd, popełniany przez swój gabinet, nie odpowiada. W tej sprawie, jak wiemy, kozłem ofiarnym są lekarze, ale jeśli ktoś z rządu ma być odpowiedzialny, to piastujący od kilku tygodni swoją funkcję minister zdrowia Bartosz Arłukowicz. PiS, zapowiadając wniosek o dymisję Arłukowicza, wpisał się chcąc nie chcąc w tę taktykę, która może tylko cieszyć propagandystów Tuska. Znów uwaga opinii publicznej odwrócona jest od osoby, która faktycznie odpowiada za nieudolność i ignorancję władzy – tak jakby i opozycja stawiała Donalda Tuska niejako ponad tym problemem. Oczywiście wniosek o odwołanie ministra będzie zapewne tak samo nieskuteczny, jak i składanie wotum nieufności wobec szefa rządu. Niemniej, jeśli już żądać dymisji, to szefa rządu. Pokazałoby to opinii publicznej właściwego sprawcę kłopotów obywateli.
Rozbijanie społeczeństwa Sprawa recept na leki refundowane pokazuje charakterystyczny rys rządów PO – spychanie zadań państwa na obywateli, którzy mają jakoś sobie poradzić. I zdecydowany atak na tych, którzy nie chcą tych obowiązków, wobec nieumiejętności rządzących, przejąć. Ilu z Polaków jest dziś wściekłych na lekarzy odmawiających wydania recept na leki refundowane na własną (także finansową) odpowiedzialność? Na całym cywilizowanym świecie zapewne, a u nas jeszcze jakiś czas temu, było to dość proste zadanie administracyjne. Teraz, gdy następuje rozkład państwa, problem ten został przerzucony na lekarzy, którzy jednak nie mają narzędzi, by weryfikować, czy pacjenci odprowadzają składki zdrowotne. A jeśli się pomylą, mają zapłacić z własnej kieszeni. Media i premier podgrzewają przy tym emocje, grożąc broniącym się lekarzom konsekwencjami, a telewizje pokazują zrozpaczonych pacjentów odsyłanych z kwitkiem. Skutek jest taki, że pacjenci, lekarze i aptekarze to w tej chwili wrogo do siebie nastawione grupy społeczne. I o to właśnie chodzi – mamy być podzieleni i mają w nas buzować negatywne emocje kierowane do siebie nawzajem, nie do rządu, a nie daj Boże, do grającego w piłkę premiera.
Skandaliczna arogancja Zastanawia przy tym jeszcze jedno – lekarze zbuntowali się przeciw swojemu rządowi. Większość środowiska lekarskiego – elektorat Platformy Obywatelskiej – teraz na własnej skórze odczuwa nie tylko skutki głupich rządów, ale przeżywa szok związany ze stylem, w jaki traktuje ich Donald Tusk. Albo premier ma pewność, że lekarze i tak będą na niego głosowali, albo gubi go buta. Grać sobie w piłkę publicznie, w czasie gdy rozpoczyna się największy od miesięcy kryzys w służbie zdrowia, zejść na chwilę z boiska, by pogrozić protestującym lekarzom i grać dalej – to nawet nie są błędy wizerunkowe, tylko jakaś niesłychana zupełnie demonstracja arogancji. Być może na zachowanie premiera wpływa wiara wynikająca z jego osobistego doświadczenia, że odpowiedzialność polityczna nie istnieje. Teraz to, czy lekarze się ugną i wycofają z protestu, ratując głowę nowego ministra zdrowia i wybawiając rząd z kłopotu, czy też przeciwnie, bunt zostanie utrzymany, będzie znakiem, czy przynajmniej część elektoratu PO także zaczęła ten sposób myślenia premiera dostrzegać. Joanna Lichocka
Olszewski: Polska to dla władzy interes Obecnie pojawiają się wciąż nowe zagrożenia, z którymi układ może sobie nie poradzić. W związku z tym z ludźmi, którzy mogą być potencjalnie groźni, należy się szybko rozprawić – tak zapowiedź ścigania Antoniego Macierewicza komentuje dla portalu Stefczyk.info były premier Jan Olszewski.
Stefczyk.info: Prokuratura zapowiedziała postawianie zarzutów Antoniemu Macierewiczowi w związku z jego pracą nad raportem z weryfikacji WSI. Pojawiły się informacje, że przedawnienie sprawy ma nastąpić dopiero w 2017 roku. Jak Pan to ocenia?Jan Olszewski: Dziś, w przeciwieństwie do sytuacji, jaka miała miejsce, gdy byłem premierem, układ się umocnił. Aktualnie rządząca elita oraz wspierające ją środowiska z jednej strony mają poczucie stabilizacji, jednak z drugiej wciąż czują nowe zagrożenia. Obecnie pojawiają się nowe niepokojące sygnały, z którymi układ może sobie nie poradzić. W związku z tym z ludźmi, którzy mogą być potencjalnie groźni, należy się szybko rozprawić.
Ponowne wzmocnienie środowiska WSI za rządów PO-PSL komentowane jest, jako przejaw antypolskości rządzących. Władza jest dziś propolska? Polska jest dziś istotna dla ludzi władzy, ponieważ oni nią rządzą. To jest dla nich interes. Oni ze swojego interesu nie zrezygnują, nawet, jeśli okaże się, że jest on nie do pogodzenia z interesami kraju. Wtedy porzucą kraj.
Kogo dziś reprezentuje władza?Jest ciągle aktualne i niestety będzie aktualne jeszcze długo pytanie, czyja jest Polska. Ono będzie szczególnie ważne i często powtarzane w chwili kryzysu. To pytanie kończyło okres moich rządów. To było pytanie, czy będziemy w stanie zbudować rzeczywiście demokratyczny i autentycznie obywatelski kraj i społeczeństwo, czy niestety nadal będzie istniał układ, będący syntezą części elit PRL z niektórymi ludźmi opozycji. Ta synteza jest konsekwencją układów Okrągłego Stołu i dotrzymania jego rozstrzygnięć. Dotrzymania przed obie strony.
W Pana ocenie mamy wciąż szansę na budowę demokratycznego kraju i obywatelskiego społeczeństwa, czy ona została zaprzepaszczona? Społeczeństwo w pewnym momencie będzie zmuszone do zabrania głosu. Historia ostatnich dekad pokazuje, że polskie społeczeństwo od czasu do czasu zabiera głos. Jednak pytanie, czy wyrażone przez nie postulaty będą odpowiednie, czy wyłonieni zostaną odpowiedni przedstawiciele, czy też uda się po raz kolejny zmanipulować ludzi. Sądzę, że już toczą się przygotowania właśnie do tej manipulacji, przygotowuje się obraz nowej alternatywy politycznej dla Polaków. Wystarczy się przyjrzeć przekazom medialnym, żeby zobaczyć, kto jest dziś szykowany do władzy, kto ma wejść do nowego układu. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Teoria zbiorów rozmytych a sprawiedliwość Według logiki klasycznej coś albo jest prawdą – albo nią nie jest. Od prawie stu lat po obrzeżach nauki peta się jednak logika probabilistyczna, w której coś jest np. „prawdziwe z szansą 0,7”. Czy np. wiemy na pewno gen. Sikorskiemu nie zrobiono w Gibraltarze zamachu? Nie wiemy. Więc zamiast martwic się nad odpowiedzią, jak było naprawdę, po wnikliwych rozważaniach przypisujemy szansie, że to był zamach, prawdopodobieństwo 0,04, zacieramy ręce – i spokojnie idziemy spać w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku badacza dziejów… Absurdalne? Bo ja wiem. W matematyce pojawiła się analogiczna Teoria Zbiorów Rozmytych. Bardzo realistyczna. Zamiast twierdzić, że np. Murzyni są głupi przypisujemy każdemu Murzynowi liczbę między zerem, a jedynką – odpowiadająca jego wiedzy i inteligencji. W takim rozmytym zbiorze może istnieć jądro – czyli zbiór tych, którzy na pewno są głupi, z wartością 1 – a na obrzeżach jądra istnieją rozmaite odchyłki od głupoty. W życiu tak właśnie jest: nic nie jest pewne. Długość rzeki to „mniej-więcej 373 km”. Ba! Zasada nieoznaczoności śp. Wernera Heisenberga wprost mówi, że nigdy nie będziemy w stanie dowiedzieć się na na pewno, jaki jest pęd cząstki i jej położenie! To znaczy: nie mówi, że cząstka jest w ¼ tu, w ½ tam, a w ¼ jeszcze gdzie indziej – ale w zasadzie można tak przyjąć, bo i tak nigdy się nie dowiemy, jak jest naprawdę. I fizycy tak właśnie mówią! O cząstce „rozmytej”. Zresztą długości rzeki też nigdy nie poznamy dokładnie. Można, co najwyżej zrobić sto pomiarów – i wyciągnąć średnią… Nawet przy wymierzaniu kary śmierci nie mamy absolutnej pewności, że facet zamordował albo nie zamordował. Sędzia w swoim sumieniu jest o tym najgłębiej przekonany – bo inaczej nie wydałby skazującego wyroku – ale wie, że jakby się uprzeć, to jakiś zespół genialnych przestępców mógłby sfingować okoliczności mordu i upozorować je tak, by wyglądało, że to podsądny jest winien. Można też wskazać na możliwość interwencji Sił Nieczystych… Ale ludzie w tym świecie pełnym niepewności jakieś decyzje podejmować muszą. Nasze prawo oparte jest o zasadę rzymską: Litery Prawa. I jest to na pewno słuszne w sprawach cywilnych, gdzie strony zawierają między sobą umowy. Przyjmuje się założenie, że umowy zawierają ludzie trzeźwi na umyśle – i jeśli z litery umowy wynika, że Kowalski na jej wykonaniu straci – a on ją podpisał – no, to trudno: niech na drugi raz uważnie sprawdza, co podpisuje – a jak nie jest pewien, to niech spyta kogoś mądrzejszego. Ostatecznie mądrzejsi powinni ze swej mądrości mieć jakąś korzyść. Inaczej w prawie karnym. Jestem za zmianą – i przejściem w tej dziedzinie na zasadę common sense, a nie literę. Jeśli np. idiota ustawodawca w ramach „walki ze spekulacją” powie, że nie wolno przechowywać spichlerzu więcej, niż tonę zboża – i kontrola wykaże, że stary Józwa ma trochę ponad – to u nas starannie waży się to zboże i jeśli jest to tona i 30 kg na Józwę spada konieczność zapłacenia ogromnej nieraz grzywny albo i odsiadki. A jeśli będzie to 999,99 kg – nie. Motywuje się to tym, że jakaś granica być musi. Jak popuścimy tym, co przechowują 1030 kg – to potem popuścimy tym, co przechowują 1050 kg – i wreszcie rozporządzenie (każde – również to mądre) stanie się pośmiewiskiem… W krajach common sensu, głównie anglosaskich, z tym rozmyciem daje sobie radę sędzia. Ma ogromną władzę – i na ogół orzeka, że Józewa ma w stodole tonę. Ale jeśli staje się to nagminne, i Józwa robi to po raz drugi czy trzeci – albo zwiększa margines błędu – to może go ukarać bardzo surowo… Sędzia patrzy na precedensy – wydaje wyrok mniej-więcej do nich zbliżony. Ale nikt nie mierzy tego cyrklem. I mnie się to podoba. Jest tylko jedno pytanie: Czy mamy dostateczna liczbę mądrych, uczciwych, wyrozumiałych – ale potrafiących, jak trzeba, być surowymi – sędziów? Czy nie powinniśmy ograniczać ich swobody decyzji paragrafami – choćby po to, by ograniczyć możliwości wpływania na nich przez np. łapówkodawcę? Moim zdaniem – nie powinniśmy. Ustawodawcą kieruje tu niewiara w człowieka. Ta sama niewiara, która każe odkładać pod przymusem na emeryturę – bo sam człowiek przecież jest nieodpowiedzialny.
Problem w tym, że ludzie traktowani jak nieodpowiedzialni, staja się coraz bardziej nieodpowiedzialni! Ja uważam, że warto zaryzykować kilka tysięcy wyroków podnoszących do góry nie tylko brwi, ale i włosy – za cenę stopniowego poprawiania poziomu sędziowania. W tej chwili też takich wyroków jest pełno! Tylko poprawa nie następuje. Można by rzec, że paragrafy z trudem powstrzymują narastająca falę niekompetencji sędziów. I ta zapora kiedyś musi pęknąć. Może, więc znieść zaporę – a za to skupić się na właściwym motywowaniu sędziego? Bo obecnie mówimy mu na każdym kroku: „Ograniczamy Cię, kretynie jeden, paragrafami – bo gdyby nie to, to Ty na pewno wydałbyś jakiś absurdalny wyrok!!” Czy taki człowiek może mieć poczucie własnej wartości? A czy bez tego poczucia można być dobrym sędzią? JKM
Potrzeba bohaterów Kiedyś ludzie gotowi byli umierać: za rodzinę, za wiarę, za ojczyznę, za honor, za wiele jeszcze innych rzeczy. Tak byli wychowywani – że czasem trzeba zaryzykować życiem. Gdy szczury natrafia na nową potrawę, zawsze zaczyna ją jeść kilka młodych osobników płci męskiej. Jeśli po kilku godzinach okaże się, że nic im nie jest – zaczyna jeść całe stado. Te szczury, oczywiście, nie mają świadomości, że „ryzykują życiem dla dobra całej szczurzej społeczności”. Nie: one są wychowane, że tak trzeba. Są też niewątpliwie dumne – że one są pionierami.
A ryzyko? No, cóż, jakieś ryzyko trzeba ponosić. Dlatego muzułmanie gotowi są nie tylko ryzykować życiem – ale nawet świadomie oddawać życie w służbie Sprawy. Jeśli wierzą, że ich Sprawa jest słuszna. Ale przecież dokładnie to samo robili parę wieków temu chrześcijanie! I wtedy nie uważało się, że to kompletna głupota! Dzięki temu nasza cywilizacja podbiła w zasadzie cały świat. Bo społeczeństwo, które tak wychowuje swoich synów, może zwyciężyć. Społeczeństwo wmawiające w dzieci, że „życie ludzkie jest najważniejsze” - MUSI (powtarzam: MUSI!) zginąć. Powtarzam: nie o to chodzi, by kazać młodym ludziom ginąć za sprawę ważną dla ogółu. Chodzi o to, by chłopców tak wychowywać, by sami chcieli ryzykować swoim życiem. Dla młodych chłopaków to naturalne. Dzisiaj są oni sztucznie tresowani, że ryzyko jest czymś złym!! A chodzi tylko o to, by pozwolić im ryzykować – i by czuli się zaszczyceni, że mogą to zrobić – i wiedzieli, że będą za to uwielbiani przez kobiety. No, a w razie niepowodzenia, ich pamięć będzie czczona. Dlatego Polska ma szanse – bo jednak czcimy pamięć bohaterów. Zachód, gdzie „bohaterszczyzna” jest powszechnie i dokładnie wykpiona – musi umrzeć. Proszę się, więc nie dziwić, że przed tygodniem napisałem, że gdybym był młodszy, to dałbym jakiemuś kretynowi w mordę – dodając: „Poszedłbym siedzieć, to jasne – ale może następny ochroniarz, by nieco się mitygował. Gdybym miał 17 lat na pewno bym to zrobił. Jakieś ofiary trzeba ponosić, by naprawić społeczeństwo”. Walka z panującą głupotą też jest sprawą ważną. Tym ważniejszą, że bolszewików czy hitlerowców widzimy raz na paręset lat – a głupota wciska się codziennie. I jest bezkarna. A jeszcze ważniejsza jest walka z panoszącą się wszędzie niesprawiedliwością. W wykonaniu państwowych sędziów i państwowych urzędników.
Gdy hitlerowcy lub ich kolaboranci przekraczali i tak surowe normy wojennej okupacji, Podziemie wydawało na nich wyroki – nawet: wyroki śmierci. I tych, którzy ginęli przy ich wykonywaniu, uważamy dziś za bohaterów. Pamiętajmy o tych, którzy dziś ponoszą ofiary w walce z obecnym, do szpiku kości niesprawiedliwym – ustrojem! JKM
Specyficzny kolektywizm Komunizm podobno skasowaliśmy – ale ja widzę go na co dzień: butny, rozpanoszony – i przez większość ludzi traktowany jako coś oczywistego. Na przykład w Warszawie istnieją bus-pasy. Co oznacza, że 200 samochodów tkwi w korku i traci dodatkowy kwadrans – po to by 40 ludzi (z reguły dofinansowywanych z kieszeni ludzi pracy tkwiących w samochodach!) mogło w autobusie zaoszczędzić kwadrans. Ale oni to kolektyw, to „komunikacja zbiorowa” - więc, zdaniem władz miasta, stanowią coś nieskończenie ważniejszego od indywidualistycznej drobnicy. Wyobraźcie sobie Państwo, że w całkiem sporym państewku, jakim są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, tylko w czterech miastach jeżdżą tramwaje, (z czego ten w San Francisco to raczej zabytek na sznurku i atrakcja turystyczna). W reszcie miast ludzie jeżdżą indywidualnie, samochodami. Jak ktoś jest na cyku lub nie umie jeździć, to od tego są autobusy i taksówki. I dlatego Ameryka rozwija się jednak szybciej. Tarnów jest miastem nowoczesnym, bo nie ma tych XIX-wiecznych, ślicznie dzwoniących na zakrętach, zawalidróg. A tarnowianie dopłacają do warszawskich głupot. Jak socjalizm – to socjalizm. Teraz mamy dopłacać do Greków – a w przyszłości zapewne do Hiszpanów i Niemców. Przypominam, że ostatnio banki odmówiły zakupu obligacji wystawionych przez rząd w Berlinie. No, to trzeba im będzie pożyczyć. By mogli nadal dopłacać do nierentownych stoczni, do wiatraków produkujących „czystą energię” - i za ciężkie pieniądze likwidować postawione za jeszcze cięższe pieniądze elektrownie atomowe!!! To niech nam oddadzą za darmo z pięć. Sami je rozbierzemy – i postawimy w Polsce!!! Właśnie statystyki doniosły, że Grecy zarabiają dwa razy więcej, niż Polacy. Emerytury też mają dwa razy większe. Czy Grecy pracują wydajniej, niż Polacy? Śmiem wątpić. Więc dlaczego niby mamy dopłacać do Greków? Dlatego, że przez lata Republika Grecka robiła w konia Unię Europejską, a poszczególni Grecy kiwali na potęgę Republikę? No, cóż – jak socjalizm, to socjalizm. Tarnów też dopłaca do bogatszej Warszawy. A ja powiadam: trzeba skończyć z wszelkim socjalizmem, z wszelkimi dopłatami. Dopłacać – to może ojciec potrzebującej córce (już synowi w zasadzie nie powinien!) lub dzieci potrzebującym rodzicom. Naprawdę potrzebującym – bliźni indywidualnie lub fundacje charytatywne. Nie państwo – na litość Boską! A po to, by nie dopłacać, najlepiej nie gromadzić danych o kolektywach! Pisałem przed chwilą – budząc niechęć kolektywu Polaków do kolektywu Greków – że Grecy zarabiają dwa razy tyle, niż Polacy. Ale – co to właściwie oznacza? Otóż – proszę sobie wyobrazić – NIC! Ta informacja służy tylko po to, by wywołać podziw (lub niechęć...) do kolektywu Greków. Gdyby (za pieniądze podatników) nie utrzymywano rozmaitych biur statystycznych (całkowicie zbędnych – podobnie jak spis sprzed 2000 lat, w wyniku, czego ciężarne kobiety musiały szwendać się bez sensu po całym Imperium!) - to byśmy nie wiedzieli, że Grecy zarabiają dwa razy tyle...A po co nam taka informacja????!!!??? Tylko po to, by gadać przy piwku – lub po to, by zabrać pieniądze jednemu kolektywowi i dać drugiemu! Ale gdybyśmy odrzucili socjalizm, przyjęli zasadę, że nie wolno jednemu kolektywowi zabierać, by drugiemu po znajomości dać – to ta informacja stałaby się całkowicie zbędna! A po co ona jest potrzebna? Przecież w Polsce jest wielu ludzi zarabiających więcej, niż średnio zarabia Grek – i w Grecji wielu ludzi zarabiających mniej, niż średnio Polak. Dlaczego więc porównywać te kolektywy? W Polsce na przykład mężczyźni o grupie krwi B+ zarabiają dwa razy więcej, niż ci z grupą A0. Jednak nikt o tym nie wie – w związku, z czym nikomu nie przychodzi do głowy wprowadzanie i w tej dziedzinie socjalizmu! Natomiast wylicza się, że kobiety zarabiają o połowę mniej niż mężczyźni – i już zaczynają się dyskusje: by jednemu kolektywowi zabrać – a drugiemu dać! Skończmy wreszcie z tym komunizmem! JKM
Świat prawny, a świat prawdziwy Czy w Polsce nastąpiła fiskalizacja – czy liberalizacja? Powiedzmy, że Najważniejszy z Właścicieli III Rzeczypospolitej (po śmierci śp. Bronisława Geremka i odejściu p. gen. Marka Dukaczewskiego nie wiemy, kto nim jest!) dostał małpiego rozumu (a może i nie?) i postanowił podnieść podatek dochodowy do 99%. Co by się stało? Dokładnie wiemy, co by się stało. Gdyby Polska była samotną planetą, po prostu ceny wzrosłyby dziesięciokrotnie, wartość złotówki spadłaby dziesięciokrotnie i „Rząd” dostałby w rzeczywistości tyle samo, co przedtem. Jednak samotną planetą nie jesteśmy – a przedsiębiorcy za granicą tym podatkiem obłożeni nie zostali... Każdy, więc przedsiębiorca, zdając sobie świetnie sprawę, że tego podatku nie zapłaci, przy powszechnym zrozumieniu i społecznym poparciu, wręczałby w Izbie Skarbowej łapówkę (w wysokości znacznie, znacznie mniejszej, niż obecny podatek!), wykazywałby zero zysku – i „Rząd” otrzymałby zero. Z konieczności, więc zredukowałby biurokrację, przestał kupować tysiące fotoradarów... Czyli: de iurepodatek wzrósł; de facto – zmalał do zera. I gospodarka ruszyła z kopyta! Czy w Polsce nastąpiła, więc fiskalizacja – czy liberalizacja? A jeżeli ten Najważniejszy Właściciel III RP był tego w pełni świadomy w momencie nakładania tego podatku? Nazwiemy go Konradem Wallenrodem? JKM
Pod skrzydłami Dzierżyńskiego „Mociumpanie, z nami zgoda! Zgoda, zgoda – a Bóg wtedy rękę poda!” – twierdzi autor „Zemsty”, Aleksander Fredro. Zgoda – owszem, czemu nie – ale dlaczego tu zaraz Bóg ze swoją ręką? Bezpieczniakom przecież nie wolno wierzyć w żadnego Boga – po pierwsze, dlatego, że Lenin zabronił, a Stalin potwierdził – i nikt nigdy żadnego bezpieczniaka z tego obowiązku nie zwolnił. Po drugie, dlatego, że gdyby taki jeden z drugim bezpieczniak wierzył w Boga, to pewnie chciałby uprawiać praktyki religijne, na przykład – chodzić do spowiedzi. No a podczas spowiedzi – wiadomo; musiałby ujawniać wszystkie łajdactwa, z jakich składa się dzień powszedni bezpieczniaka. Kogo sprowokował, komu podłożył świnię, kogo nękał, kogo i pod jakim pretekstem przecwelował na tajnego współpracownika, kogo, dajmy na to, okradł i zamordował w celu zatarcia śladów – a na wyższym piętrze – jakich konfidentów przeforsował na najwyższe stanowiska w państwie, żeby za ich pośrednictwem doić Rzeczpospolitą, albo – komu przefrymarczył suwerenność i za jaki jurgielt – i tak dalej, i tak dalej. A takich informacji nikomu pod żadnym pozorem przekazywać nie wolno – chyba, że własnemu szefowi podczas szczerej rozmowy – jak czekista w czekistą. Szef, bowiem za taki, a nawet jeszcze więekszy katalog łajdactw nikogo nie zgani złym słowem, przeciwnie – poklepie po plecach i pochwali w ojczystym języku bezpieczniaków, to znaczy powie: „wot maładiec! Bo trzeba nam wiedzieć – co jeszcze w latach 40-tych ujawnił w przypływie szczerości Mikołaj Tichonowicz Diomko, znany w naszym nieszczęśliwym kraju pod pseudonimem operacyjnym Mieczyslawa Moczara mówiąc, że „dla nas, partyjniaków, prawdziwą ojczyzną jest Związek Radziecki” A ponieważ w bezpiece stopień upartyjnienia był i jest stuprocentowy, to dla bezpieczniaków Związek Radziecki jest nie tylko ojczyzną „prawdziwą”, ale w ogóle – jedyną. Może komuś się wydać, iż twierdzenie jakoby również i dzisiaj stopień upartyjnienia w bezpiece był stuprocentowy, jest już przesadą. Pozory rzeczywiście by na to wskazywały, ale popatrzmy; pewna partia w Polsce istnieje tylko, dlatego, że w okresie dobrego fartu zgromadziła majątek, którym również i dzisiaj ktoś musi zarządzać. A przecież PZPR zgromadziła majątek nieporównanie większy – żeby wspomnieć tylko o kontach w szwajcarskich bankach, na które, przez co najmniej 18 lat przekazywała ogromne ilości pieniędzy w walutach obcych, kradzione z specjalnie w tym celu założonego PEWEXU. Tym majątkiem też ktoś musi zarządzać, robić z niego jakiś użytek – i tak dalej – a ponieważ właścicielem tej forsy była partia, to przynajmniej w tym celu musi nadal istnieć? Przypominam, że w sierpniu 1990 roku, a więc co najmniej pół roku po słynnym „wyprowadzeniu sztandar” i likwidacji PZPR, należności za wynajem pomieszczeń w dawnym budynku KW PZPR w Gdańsku nadal, jak gdyby nigdy nic, wpływały na konto bankowe Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i ktoś je z tego konta podejmował. Wracając tedy do ojczyzny, to poza Związkiem Radzieckim bezpieczniacy żadnej ojczyzny nie mają. To znaczy – owszem; noszą mundury, czy mają legitymacje opatrzone godłami rozmaitych ojczyzn, ale to jest tylko element kamuflażu. Co to, komu szkodzi, że taki, dajmy na to bezpieczniak, przebierze się w mundur polskiego generała? To nie tylko nikomu nie szkodzi, ale jeszcze lepiej kamufluje go wśród ludności tubylczej, która myśli, że mundur decyduje o wszystkim. To znaczy – tak myślą „młodzi, wykształceni”, wytresowani przez michnikowszczynę – bo ludzie normalni nie dają się zwieść pozorom. Cóż może świadczyć o tym lepiej od historii o góralu, którego jakieś gestapowskie kanalie próbowały namówić do „Goralenvolku”. – Kożuszek mocie górolski, portki górolskie, toście górol, nie? – Przepytujem ik piknie – odparł nagabywany. – Kożuszek górolski, portki górolskie – ale co w portkach – to polskie! Oczywiście u bezpieczniaków – wszystko odwrotnie; mundurek polski, ale co w portkach – to już sowieckie, albo też naznaczone piętnem tej ojczyzny, do której bezpieczniak akurat się przewerbował. Dlatego też na użytek sytuacji w związku, z którą powstał ten felieton, trzeba by zacytowany fragment Aleksandra Fredry trochę strawestować: „Towarzyszu – z nami zgoda? - Zgoda, zgoda – a Dzierżyński rękę poda!” No dobrze – ale skąd właściwie ta „zgoda”? Ano stąd, że kiedy pogrążony w świąteczno-noworocznej nirwanie nasz nieszczęśliwy kraj zbierał siły do stawienia czoła Sylwestrowi, niezależna prokuratura okręgowa w Warszawie ogłosiła umorzenie śledztwa przeciwko „generałowi Gromosławowi Cz.”, podejrzanemu o to, że w latach 1990-1996 miał przyjąć 2 miliony dolarów łapówki za ułatwienia poczynione niedającej się ustalić firmie telekomunikacyjnej. Nie tylko nie udało się ustalić nazwy tej firmy, ale w ogóle niczego, wiec sprawa szczęśliwie się przedawniła, dzięki czemu za pośrednictwem prokuratury niezależnej można było u progu Nowego Roku wyciągnąć rękę do zgody. Bo ta decyzja niezależnej prokuratury jest tylko początkiem trudnego procesu pojednania, to znaczy - nie tyle może pojednania, bo, o jakim znowu pojednaniu można mówić między zawodowymi prowokatorami – tylko o kompromisie, którego przedmiotem jest udział poszczególnych bezpieczniackich watah w rabunkowej eksploatacji naszego nieszczęśliwego kraju. Zatrzymanie „generała Gromosława Cz.” pod zarzutem korupcji przy prywatyzacji STOEN było sygnałem, że przyczajona bezpieka wojskowa przeszła do kontrataku na rozzuchwaloną smoleńską katastrofą bezpiekę „cywilną” i zatrzymaniem „generała Gromosława Cz.” przez organy demokratycznego państwa prawnego dała do zrozumienia, że katastrofa – katastrofą i jak tam było, tak tam było, ale bezpieka wojskowa nie pozwoli sobie dmuchać w kaszę. Ale „generał Gromosław” też nie jest dziecko i przecież dobrze wie, kto ile i za co wziął, a nawet – gdzie schował szmalec – zatem otwarta wojna na wyniszczenie może przynieść obydwu stronom więcej szkody niż pożytku. A niezależnie od tego, kilka dni przed świętami pojawiły się śmierdzące dmuchy, że eksperci analizujący kopie zapisów nagrań z czarnych skrzynek – bo oryginałów ruscy szachiści naszym Zasrancen (Czytelnik z Niemiec zwraca mi uwagę, że w języku niemieckim słowa „Zasrancen” nie ma, natomiast używane jest inne, mianowicie: „Scheisskerl”) ani myślą przekazać – więc, że ci eksperci odczytali jakieś nowe słowa z kokpitu. Diabli wiedzą, co jeszcze, to znaczy – ile i jakich nowych słów uda im się wyczytać, jeśli niezależna prokuratura czy jakiś inny organ naszego demokratycznego państwa prawnego nadal będzie niesprawiedliwie nękał „generała Gromosława Cz.” Zatem tak czy owak – pora kończyć tę wojnę wesołym oberkiem. Żeby jednak można było pójść w tany – jak czekista z czekistą – w charakterze noworocznego prezentu i zarazem gestu dobrej woli prokuratura okręgowa w Warszawie umorzyła śledztwo przeciwko generałowi z powodu przedawnienia – bo zresztą i tak niczego nie udało się ustalić. Wygląda na to, że w najbliższych tygodniach negocjacje w sprawie nowego kompromisu na rabunkową eksploatację naszego nieszczęśliwego kraju wejdą w decydującą fazę – bo z kolei orzeczenie niezawisłego sądu w Opolu, który zarejestrował narodowość śląską wskazuje nieomylnie, że Nasza Złota Pani Aniela postanowiła przejść do kolejnego etapu scenariusza, w którym wszystkie układające się watahy będą miały do wykonania swoje zadania. Zatem – zgoda jest konieczna, a jeśli coś jest konieczne, to jest też i możliwe. SM
Linia porozumienia i walki Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to, kiedy po śmierci Leona XIII konklawe przez kilka tygodni nie mogło wybrać nowego papieża, mecenas Leo Belmont zaczął okazywać objawy chorobliwego zdenerwowania. Zaczepiał znajomych na ulicy, zadręczając ich pytaniem: „kiedyż wreszcie będziemy mieli Ojca Świętego?” Warto dodać, że mec. Belmont z metryki był wyznania mojżeszowego, a z przekonań - ateistą. Musi to być jakaś genetyczna skłonność, bo teraz, kiedy do katolików księża chodzą po kolędzie, akurat „Gazeta Wyborcza” martwi się, ile włożyć do koperty, urządza wśród swoich czytelników głosowanie, a nawet udziela instrukcji zakamuflowanej pod postacią informacji, że „niektórzy” wręczają koperty puste, albo wypełnione odpowiednio przyciętymi kawałkami papieru. Widać na tym przykładzie, że dialog z judaizmem toczy się zgodnie z „linią porozumienia i walki”, zastosowana w swoim czasie przez generała Jaruzelskiego wobec „Solidarności” - a obecna kampania „GW” jest wkładem strony żydowskiej w przygotowania do „Dnia Judaizmu”, jakim od pewnego czasu delektowani są katolicy w Polsce. SM
Wielka Trójka Po wewnętrznych wyborach Republikanów w stanie Iowa wyraźnie widać, że na czele jest trójka faworytów: P. Willard „Mitt” Romney, były gubernator Masachussetts, był bardzo socjalny w tym na wskroś socjalistycznym stanie, wprowadził stanowe powszechne ubezpieczenia – ale Jego poglądy stają się od lat bardziej konserwatywne. W 2008 przezornie nie ubiegał się o gubernatorstwo. Jest członkiem Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, co może Mu zaszkodzić: wielu Amerykanów nie uważa mormonów za chrześcijan. P. Ryszard „Rick” Santorum – dwukrotny senator z Pensylwanii; przegrał wysoko trzecie wybory – ale to dlatego, że był zbyt konserwatywny – co w oczach wyborców republikańskich nie jest wadą. Jest katolikiem, co jest pewną wadą – ale jest zdecydowanym przeciwnikiem „praw mniejszości seksualnych” (porównał homofilię do zoofilii – czym wzbudził wściekłość „Frontu Jedności Narodu”). P. Ronald „Ron” Paul, urodzony w Pensylwanii, ale 10-krotny poseł z Teksasu (z 12-letnią przerwą). P. Paul ma 73 lata, ale walczy z werwą o prezydenturę z ramienia Republikanów (przedtem startował z ramienia Libertarian lub jako niezależny). Poglądy p. Paula wszyscy znamy – jest nam niewątpliwie najbliższy. P. Romney wygrał tylko o 8 głosów z p.Santorumem (?) i 3800 nad p.Paulem. Cień szansy, jeśli dobrze wypadną w Nowym Hampshire, mają jeszcze: p.Newt Gingrich, b. marszałek Izby Reprezentantów, (ale 14.000 mniej głosów) i p.Jakób Ryszard „Rick” Perry, długoletni gubernator Texasu, (ale starannie unikający zmierzenia się z p.Paulem...) - 18.000 głosów mniej. Natomiast p.Michalinę Bachmann tylko nagła odmiana losu może wynieść w szeregi liderów. Aparat Partii nie lubi wszystkich czołowych kandydatów. Jednak niewątpliwie najbardziej p.Paula, który jest spoza Partii. Gdyby p.Paul wysoko wygrał w Iowa – Jego szanse byłyby poważne. Teraz, niestety, nie dawałbym Mu więcej, niż 5%. Ale poczekajmy parę dni: w Nowym Hampshire może wypaść znacznie lepiej. Prowadzi tam wyraźnie p.Romney przed p. Paulem, p.Gingrichem i p.Jonem Huntsmanem – ale p.Romneyowi powoli opada, a p.Paulowi przyrasta. P.Huntsman to b. sekretarz śp.Ronalda Reagana, dwukrotny gubernator Utah (otrzymał tam 78% głosów!!) , b.ambasador w Singapurze i w Chinach. Zrezygnował z tej ostatniej funkcji, by wziąć udział w wyścigu do prezydentury. Zostawił na uboczu Iowę, skupiając się w tym czasie na NH. Moim zdaniem: jeśli nie otrzyma 10%, to wycofa się z zawodów. Beznadziejnie wypada p.Santorum – ale sondaż był na tydzień przed głosowaniem... I w ogóle wiadomo, kto robi te sondaże... JKM
Sami sobie zgotowaliśmy ten los Wyobraźmy sobie, że ktoś zwraca się do nas z propozycją, żebyśmy z tych, dajmy na to, trzech tysięcy, które zarabiamy, oddali mu 2500 złotych, w zamian, za co on weźmie 500 złotych dla siebie - bo odtąd będzie zajmował się naszymi sprawami - a pozostałe 2 tysiące wyda na nas - ale nie tak, jak my byśmy chcieli, tylko tak, jak on chce, bo on lepiej wie, co jest dla nas dobre. Myślę, że zdecydowana większość z nas, a może nawet wszyscy, zapytalibyśmy takiego filuta, od kiedy ma te objawy, a gdyby nadal natrętnie nas nagabywał, kto to, czy nie poczęstowalibyśmy go tęgim kijem? Tymczasem z dokładnie taką samą propozycją zwracają się do nas politycy, obiecując nam, jak to „za darmo” przychylą nam nieba. Te obietnice brzmią w naszych uszach na tyle atrakcyjnie, że w pogoni za obiecaną darmochą zupełnie przestajemy myśleć. W przeciwnym razie na pewno zastanowilibyśmy się, skąd taki jeden z drugim polityk, który wyłazi ze skóry i podlizuje się każdemu, żeby załapać się na poselską dietę, albo dostać jakąś synekurę - skąd taki jeden z drugim weźmie pieniądze, żeby nam te wszystkie darmochy zaoferować? Gdybyśmy nie przestawali myśleć, to na pewno doszlibyśmy do wniosku, ze te wszystkie obietnice będą zrealizowane - o ile w ogóle będą - za nasze pieniądze. Że ten, który obiecuje więcej od innych, będzie nam więcej pieniędzy odbierał. Że ta propozycja, to podstęp, mający na celu pozbawienie nas władzy nad bogactwem, jakie swoją pracą wytwarzamy. Politycy udający naszych dobroczyńców w rzeczywistości na nas pasożytują pod pretekstem roztaczania nad nami opieki. Nie można oczywiście mieć pretensji do pasożytów, że są pasożytami; takimi ich Pan Bóg stworzył i być może inaczej nie potrafią. Ale to przecież nie powód, byśmy nie tylko godzili się na pasożytnictwo, ale w dodatku sami się pasożytom nadstawiali! A przecież właśnie tak się dzieje i niepodobna wytłumaczyć tego inaczej, jak zaprzestaniem myślenia, jak wyłączeniem zdrowego rozsądku pod wpływem propagandy. Inaczej nigdy byśmy nie uwierzyli, że „państwo”, to znaczy - urzędnicy, lepiej zaopiekują się nami, niż my sami. Żaden normalny człowiek by w to przecież nie uwierzył z prostego powodu. Urzędnikami zostają u nas ludzie z klucza politycznego, to znaczy - w nagrodę za to, że przysłużyli się jakiemuś politycznemu gangowi. Dostają taką posadę, jaką gang akurat dysponuje; raz w gospodarce, innym razem - w ochronie zdrowia, albo w przemyśle rozrywkowym. Zdecydowana większość posiadaczy tych synekur nigdy wcześniej nie prowadziła żadnego przedsiębiorstwa na własny rachunek, a jedyną umiejętnością, jaką naprawdę posiedli, jest wyszukiwanie synekur, to znaczy - dobrze płatnych i niezwiązanych z żadną odpowiedzialnością stanowisk w sektorze publicznym - oraz podlizywanie się tym, którzy tymi synekurami dysponują. I to właśnie takim ludziom lekkomyślnie powierzamy nie tylko zarządzanie gospodarką narodową, ale powierzamy w ich ręce nasz własny los, nasze zdrowie i przyszłość naszych dzieci. Czyż może być lepszy przykład lekkomyślności i głupoty? Weźmy obecne zamieszanie wokół refundacji leków. Wzięło się ono stąd, że banda naszych okupantów wmówiła nam, żebyśmy oddali im dodatkową część naszych pieniędzy tytułem składki na ubezpieczenie zdrowotne, a oni potem - po przechwyceniu części tych pieniędzy na własne utrzymanie - będą nam „refundowali” koszty zabiegów i porad medycznych oraz leków. Już na pierwszy rzut oka widać, że gdybyśmy nie dali narzucić sobie tego pośrednictwa naszych okupantów, to byłoby na pewno taniej. Bo przecież za zabiegi i porady medyczne, podobnie jak za leki, tak czy owak trzeba zapłacić tyle, ile naprawdę kosztują, a poza tym trzeba przecież utrzymać armię naszych dobroczyńców, którzy byle, czego nie zjedzą. Więc gdyby tych dobroczyńców nie było, to byłoby przynajmniej taniej. Być może byłoby również sprawniej - bo zawsze łatwiej dogaduje się nabywca usługi z jej bezpośrednim wykonawcą, niż z pośrednikiem, zwłaszcza takim, który swoje pośrednictwo narzuca siłą. I niczego nie zmieni odwołanie jakiegoś ministra, w tym przypadku - Bartosza Arłukowicza, który najwyraźniej nie ma pojęcia o zarządzaniu czymkolwiek, a tylko był bardziej od innych wygadany w telewizji. Jeśli nie zmienimy systemu, to znaczy - jeśli nie przepędzimy na cztery wiatry naszych dobroczyńców, którzy składają nam bezczelne propozycje i dopóki nie odzyskamy władzy nad bogactwem, jakie swoją pracą wytwarzamy, dopóty będziemy przez naszych okupantów bezlitośnie wyzyskiwani, a w końcu - poddani eutanazji - bo tak naprawdę o to właśnie w tym całym zamieszaniu chodzi. Ale nie możemy zapominać, że ten los zgotowaliśmy sobie sami, jeśli nawet nie na własne życzenie, to na pewno - z przyzwoleniem. SM
"NOWA POLSKA" - O „KRAWCACH” Z WSI W roku 2009 ppłk dypl. w st. spocz. dr. Mikołaj Szczepan „Kruk” Ociosany w nr.5. Biuletynu stowarzyszenia Pro Milito apelował do oficerów byłych WSI: „Tylko roztropnie Panowie, tylko z umiarem… Wyhamujcie w sobie, Bracia Oficerowie, lwią bezkarność.[...] Będą zmiany! Wracajcie do „Nowej Polski”, która na Was czeka. Wracajcie”. Ludzie byłych WSI otwarcie przyznawali, że „nowa Polska” zaczynała się dla nich wraz z powstaniem koalicji PO-PSL, zaś w rządzie Donalda Tuska upatrywali rzecznika swoich interesów. „Trzeba mieć nadzieję, że po 21 października 2007 roku – następcy Koalicji rządzącej Polską – posiądą zgoła odmienny sposób „słuchania Rodaków”, w tym: Oficerów Służb Specjalnych – z Przedstawicielami Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego włącznie oraz byłych Funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych” – pisał już we wrześniu 2007 roku ppłk „Kruk-Ociosany”. Gdyby sama nadzieja nie wystarczyła, sięgano po groźby: „Nie chcemy rozgłosu, ale też nie pozwolimy by nas lekceważyła „hałastra cienkoszyich, łysiejących wodzów” – ostrzegano w pierwszej odezwie Komendy Głównej Pro Milito. Przesłanie dla nowej władzy brzmiało: „Domagamy się respektowania naszych potrzeb, a w przypadku ich pogwałcenia – podjęcie środków zaradczych. Nie dopuścimy, aby nasze potrzeby były fiksowane, a żołnierskie biografie bezczeszczone”. Już wówczas postawiono żądanie „rozliczenia polityków i politykierów”, wskazując, że ci, którzy zaakceptowali likwidację WSI „muszą ponieść odpowiedzialność za skutki swych decyzji.”. Przez następne miesiące ludzie byłych WSI poszerzali zakres swoich wpływów i otwarcie formułowali postulaty zmierzające do podważenia procesu likwidacji i weryfikacji ich służby. W liście byłych szefów WSI, opublikowanym w roku 2008 napisano: „Postulujemy prześledzenie procesu likwidacji i weryfikacji służb pod kątem popełnionych w jego trakcie nieprawidłowości i przypadków łamanie prawa.” W czerwcową noc 2008 roku, Sejm głosami obecnej koalicji uchwalił nowelizację ustawy o SKW i SW, która faktycznie zakończyła proces weryfikacji. W uzasadnieniu noweli napisano: „Projektowane przepisy generalnie otworzą drogę żołnierzom zawodowym zniesionych Wojskowych Służbach Informacyjnych do „zagospodarowania ich” niezależnie od faktu czy Komisja Weryfikacyjna wyda, czy też nie, swoje stanowisko.” Intencje rządu Tuska wobec WSI zostały ujawnione w ówczesnym komunikacie MON, w którym napisano, iż „ministerstwo stoi na stanowisku, iż nie można im odbierać szansy udowodnienia, że są dobrymi fachowcami, a ich wiedza i doświadczenie mogą być w dalszym ciągu wykorzystywane w odnowionych służbach wywiadu i kontrwywiadu wojskowego”. W tym okresie „dobrych fachowców” nie zabrakło w otoczeniu ówczesnego marszałka Komorowskiego - jako inspiratorów kombinacji operacyjnej, znanej, jako „afera marszałkowa”. Niespełna dwa lata później, gen. Marek Dukaczewski współzałożyciel stowarzyszenia Pro Milito, powołał kolejną organizację weteranów WSI o nazwie „Sowa”. Niemal w tym samym czasie, z nieznanych przyczyn z ubiegania o prezydenturę zrezygnował Donald Tusk, a grupa rządząca wystawiła kandydaturę politycznego patrona WSI - Bronisława Komorowskiego. Datą przełomową w działalności byłych oficerów wojskowych służb był bez wątpienia 10 kwietnia 2010 roku. Z chwilą śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego – depozytariusza aneksu do Raportu z Weryfikacji WSI – mobilizacja tego środowiska nabrała determinacji i rozmachu. Tylko w pamiętnym kwietniu 2010 członkowie „Sowy” spotkali się dwukrotnie: przed katastrofą - w pierwszym dniu kwietnia na „uroczystym spotkaniu” z gen. Dukaczewskim oraz w dniu 24.04 na Nadzwyczajnym Walnym Zgromadzeniu Członków Stowarzyszenia. Być może zaplanowano wówczas działania mające doprowadzić do pełnej reaktywacji wpływów byłych WSI i przywrócenia tej służbie „dobrego imienia”. Nieodłącznym elementem tych działań stały się liczne zawiadomienia o rzekomych przestępstwach popełnianych przez likwidatora WSI i członków Komisji Weryfikacyjnej. Od czasu, gdy Bronisław Komorowski w reakcji na wezwanie przez Komisję oświadczył: „pan Macierewicz powinien zniknąć” - osoba pierwszego szefa SKW należy do najczęściej atakowanych przez rządowe media i przedstawicieli grupy rządzącej. Ludzie „Sowy” mieli, zatem świadomość, że ich postulaty i zawiadomienia trafią na podatny grunt. Antoni Macierewicz jest także bohaterem większości publikacji zamieszczanych na stronie internetowej stowarzyszenia. Ataki nasiliły się po objęciu przez posła funkcji przewodniczącego zespołu parlamentarnego PiS ds. tragedii smoleńskiej. Plan dyskredytacji Macierewicza koresponduje, zatem z polityczny „zapotrzebowaniem” grupy rządzącej, zaś postawienie posłowi zarzutów prokuratorskich urasta nie tylko do aktu zemsty za likwidację WSI, ale pozwoli również na propagandowe zdezawuowanie dotychczasowych ustaleń zespołu parlamentarnego. Nie przypadkiem dowody zgromadzone przez zespół PiS przedstawia się w fałszywym kontekście Raportu z Weryfikacji WSI. Po publikacji Białej Księgi, autorzy ze stowarzyszenia „Sowa” napisali:
„Mamy kolejny ”Raport Macierewicza”, tym razem na temat katastrofy smoleńskiej. Wierny harcownik Kaczyńskiego ponownie wkroczył do akcji i przy pomocy sprawdzonych, skutecznych metod sączy do głów Polaków to, co stanowi istotę bytu politycznego PIS-u, jad nienawiści zakamuflowany miłością do ojczyzny. [...] Mieszanina faktów i kłamstw oraz zarzutów o zbrodniczą działalność miała już miejsce wcześniej, w Raporcie Macierewicza dot. WSI”.
Od wielu miesięcy ludzie z tej formacji domagają się rozwiązania swoich „problemów”. W liście z maja 2011 roku skierowanym do Donalda Tuska, gen. Dukaczewski przypominał: „Pragnę podkreślić, ze do chwili obecnej nasze problemy nie zostały rozwiązane mimo deklaracji przedwyborczych partii Pana Premiera oraz oburzenia wyrażonego w tzw. "Antyraporcie", jak również mimo uchwalenia przez posłów Platformy Obywatelskiej zmian w ustawie znoszącej WSI w dniu 25 lipca 2008 r., która nie uwzględnia zapisów zawartych w wyrokach Trybunału Konstytucyjnego”. Miesiąc później Dukaczewski w piśmie do premiera wyraził nadzieję, że „sprawa skrzywdzonych przez Raport Antoniego Macierewicza i Komisje Weryfikacyjna żołnierzy i pracowników WSI zostanie w końcu rozwiązana zgodnie z zasadami obowiązującymi w demokratycznym państwie”. Nietrudno zauważyć, że działania dyspozycyjnej prokuratury wpisują się w sugestię ostatniego szefa WSI o rozwiązanie sprawy „skrzywdzonych”. W obecnej kampanii nie wspomina się nawet o orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z czerwca 2008 roku, w którym stwierdzono, że ustawy o powołaniu służb wywiadu i kontrwywiadu wojskowego są zgodne z konstytucją, a przy likwidacji WSI nie złamano zasad konstytucyjnych. Trybunał orzekł również, że prezydent RP nie popełnił przestępstwa, publikując Raport z weryfikacji WSI. W prawomocnych wyrokach, wydanych w sprawach wygranych przez Antoniego Macierewicza, sądy wielokrotnie podkreślały, że likwidator WSI „działał w granicach prawa, nie, jako osoba prywatna, ale urzędnik państwowy - szef Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI i mówił o urzędowym dokumencie opublikowanym przez prezydenta - raporcie z weryfikacji WSI”. Sąd Okręgowy w Warszawie oddalając zaś pozew Jana Wejcherta orzekł, że „dokument urzędowy chroni domniemanie prawdziwości i autentyczności, czego nie obalono, podobnie jak nie obalono zgodności z prawem trybu i formy powołania Macierewicza na stanowisko państwowe”. Orzeczenia te zadawały kłam trwającej od lat kampanii dezinformacji, w której Macierewicza przedstawiano, jako nieodpowiedzialnego szaleńca, zaś likwidację WSI, jako proces szkodliwy dla państwa i wręcz nielegalny. Można sądzić, że celem obecnych zabiegów jest wyłącznie uchylenie immunitetu posła PiS i postawienie go w stan oskarżenia. Okoliczność ta zostanie następnie rozegrana w medialnych spektaklach propagandowych i posłuży do dezawuowania treści końcowego raportu zespołu smoleńskiego. Organy prokuratury, bazując na doniesieniach byłych oficerów WSI muszą mieć świadomość, że ewentualny proces sądowy zakończy się ich porażką. Chodzi, zatem o działania stricte polityczne, obliczone na doraźne efekty propagandowe.
Pod koniec listopada 2011 roku, tuż przed ogłoszeniem informacji na temat wniosku w sprawie uchylenia immunitetu, na stronie stowarzyszenia „Sowa” znalazły się intrygujące słowa. Warto je odczytać w kontekście późniejszych wydarzeń. W odpowiedzi na zarzut jednego z komentatorów dotyczący „milczenia stowarzyszenia wobec niebywałego festiwalu oszczerczych wypowiedzi Macierewicza i jego asystentów”, padła odpowiedź, że „Sowa” „przygotowuje gazetki podziemne i inne ciekawe materiały. Układa formy i kroi. To, co skroi, przymierzy na manekinach. Uszyje na miarę. A potem już będzie tylko pruuucie.” Aleksander Ścios
Żałujemy, że milczeliśmy – rozmowa z b.pilotem b.36.Specjalnego Pułku Lotnictwa Z Arturem Wilczyńskim*, byłym pilotem rozformowanego 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, rozmawia Marcin Austyn Dlaczego Panowie, piloci ze specpułku, milczeliście po katastrofie Tu-154M? Można było pokazać pewne patologie, bronić kolegów. - Otrzymaliśmy polecenie od gen. Lecha Majewskiego, dowódcy Sił Powietrznych, że mamy zakaz wypowiadania się na ten temat. Dziś mogę powiedzieć, że żałujemy tego, że milczeliśmy. Być może gdybyśmy w pierwszych dniach po katastrofie o pewnych sprawach rozmawiali szczerze, to zostałyby one przedstawione w innym świetle. Niestety, nikt wtedy nie wyszedł przed szereg.
Dowództwo zapewniało, że po katastrofie z 10 kwietnia 2010 roku w specpułku zaszły gruntowne i pozytywne zmiany. Tak rzeczywiście było? - Wróciłbym tu do katastrofy samolotu CASA z 2008 roku. Wydane wtedy zalecenia dla jednostek Sił Powietrznych niegdzie nie zostały tak daleko wprowadzone jak właśnie w 36. SPLT. Jeżeli ktoś mówi o bałaganie w tym zakresie, to jest w błędzie. Po katastrofie Tu-154M był dodatkowy nacisk, by przepisy, według których lataliśmy, były jak najbardziej zbliżone do tych funkcjonujących w lotnictwie cywilnym. I pod takim kątem była kształtowana nowa dokumentacja. W te zmiany włożono dużo pracy i wysiłku. Wiadomo, że krótki czas na ich wprowadzenie i naciski przełożonych powodowały, że niekiedy wychodziły buble. Ale błędy były sukcesywnie naprawiane i dostosowywane do realiów wykonywanych zadań. W mojej ocenie, byliśmy na etapie, w którym wszystko nabierało właściwego kształtu. Stworzono kabiny samolotów, w których można było usiąść i przetrenować pewne sprawy. Było to przydatne, szczególnie, kiedy piloci przeszkalali się na dany typ samolotu. Kabiny, na jaka i bryzę stworzyły osoby, które były zatrudnione w eskadrze lotniczej. Kabinę na tupolewa przygotowywała firma zewnętrzna.
Były też wyjazdy do Federacji Rosyjskiej na ćwiczenia na symulatorach. Okazały się potrzebne? - Nie można mówić, że szkolenie, nawet na takim pseudosymulatorze jak w Moskwie, było niepotrzebne czy złe, bo zawsze pewne nawyki, doświadczenia pozostają. Jeśli jednak mówimy o samym sposobie zorganizowania tych treningów, to można określić je słowem “porażka”, bo symulatory nie miały wiele wspólnego z samolotami, które były w pułku. Nie jest tajemnicą, że te treningi zostały zorganizowane też po to, by zamknąć usta pewnym osobom. Po prostu trzeba było wysłać ludzi i pokazać, że się szkolą. Miałem okazję ćwiczyć na symulatorze z prawdziwego zdarzenia i mogę powiedzieć, że tego, z czym piloci mieli do czynienia w Moskwie, po prostu nie da się porównać do prawdziwych symulatorów.
Jak długo stwarzano pozory, że specpułk będzie funkcjonował normalnie? - Do końca! Kiedy w sierpniu zobaczyliśmy konferencję premiera Donalda Tuska i ministra Tomasza Siemoniaka i usłyszeliśmy, że specpułk zostanie rozformowany, byliśmy w szoku. Loty się odbywały i nic nie wskazywało na to, że tak się to skończy. Faktem jest, że było mało zamówień z kancelarii premiera. Kilka takich lotów było odwołanych, bo samolot był oddany gen. Majewskiemu zamiast ministrowi. Tymczasem zawsze była tu pewna gradacja, komu w pierwszej kolejności samolot się należy.
Jednak Tu-154M praktycznie nie latał. Czy to Panów nie niepokoiło? - Byliśmy przekonani, że MON pozbędzie się tego samolotu. Utrzymywanie w pełnej gotowości do lotu jednej maszyny danego typu jest bardzo uciążliwe. Wystarczy, że przydarzyła się jakaś usterka i procedury nie pozwalały na lot, a trzeba było jeszcze trenować itd. Mieliśmy nadzieję, że w końcu zapadnie decyzja i zakupione zostaną embraery, na które piloci byli szkoleni. Podpisanie umowy czarterowej dawało nam do myślenia, ale przyjeżdżał do nas minister Bogdan Klich i zapewniał, że pułk będzie istniał. Dziś wiemy, że było to mydlenie oczu, że czekano na dobry moment, by przed wyborami pokazać, że premier rządzi twardą ręką. W naszej ocenie, raport komisji ministra Jerzego Millera był dla pułku tendencyjny i krzywdzący, i niestety z jego pomocą niesłusznie zrobiono z pilotów przestępców i nieudaczników.
Wskazywano też na błędy w szkoleniu. - Czasami bywało np. tak, że przez kilka miesięcy w ciągu lata nie spotkało się nocy z trudnymi warunkami atmosferycznymi. Powstawały problemy z prolongowaniem uprawnień. Dlatego w regulaminach lotów zezwolono, by latać w pozorowanych warunkach. Komisja jednak wytknęła, że było to błędne postępowanie. Bo w programie szkolenia było napisane “warunki trudne”, a koledzy (m.in. załoga tupolewa, która zginęła pod Smoleńskiem) wykonywali niektóre loty w warunkach pozorowanych.
Komisja pozostawiła sporo wątpliwości, jeśli chodzi o wpisy do osobistych dzienników lotów. Nie było jednolitego wzorca, ale to nie przeszkodziło wytknąć pilotom błędów. - Dokładnie. Warto wiedzieć, że Regulamin Lotów przez długi czas był przypisany do lotnictwa bojowego, gdzie cały pułk czy eskadra wychodziła w jednym czasie na loty i ćwiczono np. loty w trudnych warunkach czy to w nocy, czy w dzień. W specpułku każdy indywidualnie odpowiadał za swoje szkolenie. Stąd też regulamin nijak się miał do lotnictwa, w którym wiele lotów realizowanych było na lotniska cywilne. Byliśmy też odcięci od nowoczesnego szkolenia. Samoloty z uwagi na wiek i rozwiązania technologiczne zmuszały nas do takiej, a nie innej formy szkoleń. Nie można było sobie pojechać na symulator z prawdziwego zdarzenia. Padają też zarzuty, że szkolenie było za drogie, ale takie rozwiązania wymuszał na nas posiadany sprzęt.
Trudno było pożegnać się ze sztandarem 36. SPLT? - Cóż, zakończyliśmy pewien etap życia, ale wydaje mi się, że jakoś odnajdziemy się w nowej rzeczywistości. Przykre jest jednak to, że pozwalając na odejścia lotników, marnuje się spory potencjał. Ich wiedza, doświadczenie mogłyby być wykorzystane. Jaki mogłyby latać do 2013 roku i można było przekazać je do szkół, by pokazywać podchorążym, że latanie w przestrzeni kontrolowanej, współpraca z cywilami nie jest taka straszna?
Dowództwo Sił Powietrznych zapewnia, że żołnierze 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego otrzymali propozycje pracy, które uwzględniały ich sugestie. Jak w praktyce wyglądał ten proces? - Kiedy w sierpniu 2011 roku ogłoszono rozwiązanie specpułku, faktycznie zaczęły się rozmowy kadrowe? Zwołano personel latający samolotów i powiedziano, że nic dla nas nie ma i żebyśmy cierpliwie czekali. Kolejne rozmowy, już indywidualne, odbyły się w październiku ubiegłego roku. Ale i wtedy dowiadywaliśmy się, że propozycji dla nas wciąż nie ma. Zapewniano nas, że trwają prace i wkrótce sytuacja się wyklaruje. W połowie grudnia przyszły imienne rozkazy na stawienie się w jednostkach. Z tego, co pamiętam, trzech ludzi [z personelu latającego na samolotach - red.] miało iść do Powidza, a reszta do Krakowa. Kilku technikom pokładowym zaproponowano pracę na śmigłowcach w 1. Bazie Lotnictwa Transportowego i będą się przeszkalać. Faktem jest jednak, że kilka osób samodzielnie musiało “załatwiać” sobie posady. To m.in. dwóch pilotów, którzy przeszli do Siemirowic (do 44. Bazy Lotniczej Marynarki Wojennej). I bynajmniej nie było tak, że to MON ich tam skierowało. Oni sami znaleźli sobie etaty i nawet były pewne perturbacje, bo pierwotnie nie chciano ich tam wypuścić. Kolejne osoby same znalazły sobie pracę, np. w Radomiu czy Mińsku Mazowieckim.
Część personelu samolotowego otrzymała etaty sztabowe w DSP lub Centrum Operacji Powietrznych. Pana Koledzy są zadowoleni z tej zmiany? - Z przeprowadzonych zmian z pewnością zadowolone jest Dowództwo Sił Powietrznych, bo żołnierze, którzy chcieli zostać w Siłach Powietrznych, zgodnie z zapowiedziami mają etaty. Dla lotników etat sztabowy był z pewnością lepszym rozwiązaniem niż przeprowadzka do Krakowa lub Powidza. Pamiętajmy, że ludzie mają w Warszawie rodziny, znajomych, mieszkania, a często ich żony mają tu dobrą pracę i trudno to wszystko zostawić dla nowej jednostki. Wiem, że piloci chcieli pracować na etacie lotnym w warszawskim garnizonie, że np. technikom proponowano jakieś dziwne etaty, w tym nielotne, a pilotom etaty w Krakowie i Powidzu. To często przesądzało o podjęciu decyzji o przejściu do rezerwy, bo życie “na dwa domy” nie wchodziło w grę.
Jak doceniono Panów pracę? - Pod koniec 2011 roku zostały wypłacone nagrody. Z tego, co wiem, podoficerowie dostali po 300 zł brutto, młodsi oficerowie (do kapitana włącznie) otrzymali 400 zł brutto, a oficerowie 500. Byliśmy w szoku, bo osoba, która przepracowała w armii prawie 40 lat, z czego większość w specpułku, otrzymała 300 zł brutto nagrody! Tak został doceniony wieloletni wkład w rozwój jednostki. Dziękuję za rozmowę.