Recesja czy Depresja, czy nieustający Kryzys? Przeszło dwa lata temu znalazłem w www.counterpunch.com artykuł ostrzegający przed kryzysem w sektorze bankowo-realnościowym. Autor, Paul Craig Roberts, bezdyskusyjny autorytet w dziedzinie polityki i ekonomii, podawał dziesiątki bardzo rzetelnych danych statystycznych, świadczących o tym, że nieustanny wzrost zobowiązań finansowych społeczeństwa przekroczył już jego wciąż malejące dochody. Spowodowane to było z jednej strony sztucznie kreowanym przez bank centralny, FED, przy pomocy bardzo łatwo dostępnych dla każdego pożyczek hipotecznych, nieustannie rosnącym popytem na domy i mieszkania, a z drugiej strony szybko postępującej pauperyzacji większości społeczeństwa. Dane statystyczne dotyczące opłat na pożyczki hipoteczne i karty kredytowe wskazywały nieubłaganie na ich szybki wzrost. Duża część pożyczek hipotecznych należała do t. zw. ARM, których stopa procentowa po kilku latach rosła co roku o 1.5-2%. Banki stopniowo doprowadziły oprocentowanie na kartach kredytowych, z początkowych ośmiu, do 30%, a ponad 20% ich dochodu pochodziło z różnego rodzaju, również nieustannie rosnących, kar umownych. Doszło do tego, że 1% najbogatszych obywateli w Stanach zagarnia co roku 60% dochodu narodowego i jest w posiadaniu ponad połowy krajowego majątku. Jeżeli zaś weźmiemy pod uwagę 20% najbogatszych, to zagarniają oni 86% tego dochodu. Czyli dla całej klasy średniej, ocenianej bardzo optymistycznie na 45% obywateli i tych najbiedniejszych 35%, pozostaje tylko 14% tego dochodu. Są to okruchy ze stołu oligarchii. Dodatkowej pikanterii w tym temacie dodaje fakt, że czterech najbogatszych ludzi w Stanach posiada majątek większy niż 150 najbiedniejszych krajów świata. Od sześćdziesięciu lat utrzymywała się stała tendencja powiększania tych dysproporcji, podczas kadencji wszystkich bez wyjątku republikańskich prezydentów. Trzeba zdawać sobie sprawę, że działo się to głównie dzięki świadomemu, powtarzam, świadomemu i umiejętnemu wzniecaniu przez nich recesji gospodarczych, w czasie których rosło bezrobocie i spadały płace. W czasie ośmiu lat kadencji Busha te dysproporcje wzrastały już wprost w ekspresowym tempie dzięki permanentnej recesji. Jeżeli do obliczeń statystycznych przyjmiemy metody sprzed kilkunastu lat, zanim za kadencji Clintona wprowadzono nowe , fałszujące całkowicie obraz gospodarki, to prawdziwa inflacja wynosiła wtedy nie 4, a 12%, zaś faktyczne bezrobocie nie.5, a ok 13%. Wynikało z tego niezbicie, że czeka nas kryzys, i to duży. Długi hipoteczne i kart kredytowych zaczęły około 2005 roku przekraczać możliwości płatnicze społeczeństwa. Od tego też roku z początku powoli, a potem coraz szybciej zaczęła rosnąć liczba domów porzuconych przez bankrutujących właścicieli. W celu odsunięcia nieubłaganego kryzysu , centralny bank, Federal Reserve, w sekrecie przed Kongresem, a głównie przed nami, wspierał w latach 2007-2008 sumą 600 miliardów wszystkie duże banki tracące fundusze rezerwowe z powodu strat tym spowodowanych. Ciekawostką jest fakt, że małe banki nie ponosiły większych strat ponieważ zostawiały sobie solidniejsze pożyczki, a bardziej ryzykowne sprzedawały z zyskiem dużym bankom. Ten obraz gospodarki widział każdy zdrowo myślący ekonomista, ale nie każdy z nich był na tyle odważny, żeby o tym mówić. Natomiast tych, którzy o tym mówili, korporacyjne i publiczne media kompletnie ignorowały. Balon sztucznej koniunktury musiał pęknąć. I pękł z hukiem. Jesteśmy teraz tego świadkami i ofiarami zarazem. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że szok tego kryzysu przybrał globalne rozmiary. Jak to się stało? Wojny są przedsięwzięciem bardzo kosztownym. Zubożałe społeczeństwo nie mogło ich finansować. Pozwolono więc bankom składać tysiące pożyczek hipotecznych w jeden pakiet i sprzedawać go w formie papierów wartościowych spekulantom inwestycyjnym zgrupowanym w t. zw. Hedge Funds, (Grupy Inwestycyjne) których udziałowcami były przeważnie duże banki i fundusze emerytalne z całego świata. Głównym składnikiem były t. zw. pożyczki ARM o rosnącej w czasie stopie procentowej. Spekulanci z całego świata wyłożyli bajońskie sumy na zakup tych początkowo niesłychanie popłatnych nomen omen, „securities” W rezultacie kryzysu szereg ogromnych firm spekulacyjnych zbankrutowało. Kilkanaście dużych banków w kilku krajach Europy Zachodniej i Australii stanęło także przed widmem bankructwa. Kilka największych zostało uratowanych przed upadkiem przez banki centralne tych państw, najczęściej nawet wbrew obowiązującym prawom. Takie kraje jak Anglia, Niemcy, Francja, Szwajcaria, Holandia, Belgia czy Australia potraciły dziesiątki miliardów dolarów. Prawie drugie tyle straciły banki USA. Wciąż słyszymy o coraz to nowych, coraz to większych bankach bankrutujących pomimo rozpaczliwych prób utrzymania się w biznesie. Na koniec doszło do najgorszego. „Niewidzialna ręka rynku” zmusiła do wcześniejszego ujawnienia bankructwa dwa giganty gwarantujące 80% wszystkich pożyczek hipotecznych w Stanach, Fannie Mae i Freddie Mac. Z początku były to półpaństwowe, a w miarę znoszenia różnych ograniczeń kontrolnych przez Kongres, ściśle prywatne firmy, ubezpieczające pożyczki hipoteczne udzielane przez mniejsze banki. Zaczęły także upadać amerykańskie giganty inwestycyjne, takie jak Bears Stern, Lehman Brothers, Meryl Lynch. Administracja Busha początkowo odmawiała ratowania inwestycyjnych gigantów. Ofiarą tej odmowy padł zlikwidowany w szybkim procesie bankructwa Lehmann Brothers. Kiedy jednak w kolejce za nim ustawiło się kilka następnych finansowych molochów w Stanach, wraz z kilkunastoma innymi z całego świata, administracja została zmuszona do ich ratowania. JP Morgan Chase i Bank of America dostają półdarmowe, gigantyczne pożyczki i kupują po mocno obniżonych cenach prawie już teraz bezwartościowe, banki takie jak Bears Stern i Meryl Lynch. Rząd przejmuje pod w praktyce fikcyjną kontrolę Fannie Mae, Freddie Mac, giganta AIG i ratuje szereg innych instytucji finansowych kosztem, który w przyszłości może przekroczyć 5.3 tryliona dolarów. Oczywiście są to pieniądze podatników, na których będzie nałożony ciężar ich spłaty. Zaś fikcyjność tej kontroli wynika z tego, że po otrzymaniu tej sumy, banki te dalej są kierowane przez tych samych ludzi, przy pomocy tych samych metod. A ich szefowie dalej obdzielają się bonusami idącymi w setki milionów dolarów. Żeby wyobrazić sobie ogrom tych pieniędzy, trzeba wiedzieć, że cały rynek realnościowy w Stanach wynosił wtedy około 13 trylionów. Bez tej interwencji kryzys przybrałby lawinowe rozmiary, dolar stałby się już kompletnym śmieciem, a gospodarka światowa wpadłaby w depresję przewyższającą z pewnością tą z końca lat dwudziestych ubiegłego wieku. Ażeby zatrzymać lawinę bankructw bankowych, administracja Busha zażądała zatwierdzenia przez Kongres planu ratunkowego polegającego na wpompowaniu w upadające banki 700 miliardów dolarów. Byliśmy świadkami bardzo rzadkiego zjawiska. Mianowicie, nasi kongresmeni, będący w bezwzględnej większości w kieszeni oligarchii finansowej, zaczynali się buntować przeciwko dyktatowi swoich mocodawców, łożących przecież 99% funduszy na ich wyborcze potrzeby. Kongres dwa razy odrzucił ten plan zaprojektowany i bardzo mocno popierany przez elitę obu partii. Charakterystyczna była opinia jednego z kongresmanów na temat tego planu, który powiedział przed głosowaniem: „To jest wielka kupa krowiego łajna z czekoladką w środku. Ja tego nie będę jadł.” Niestety, w końcu nasi (czyżby?) reprezentanci musieli przełknąć to śmierdzące danie. Wybory można wygrać okłamując sprytnie wyborców, ale bez pieniędzy oligarchii nie mają oni przecież żadnych szans na ponowny wybór. Oligarchia rządzi naszym krajem od ponad stulecia i nic na razie nie wskazuje na to, żeby miała teraz zamiar wypuścić cugle z rąk. Głównym argumentem banków żądających uchwalenia funduszu stymulującego był rzekomy brak pieniędzy na pożyczki hipoteczne i biznesowe dla rozruszania będącej w zastoju gospodarki. Promowano powszechnie hasło, że są one zbyt wielkie, żeby pozwolić im upaść. Załamałoby to kompletnie naszą i światową gospodarkę.Tymczasem po otrzymaniu od nas tych bajońskich sum, banki już przeszło rok prawie wcale nie udzielają pożyczek, a i tak mają rekordowe zyski. Dlaczego? Dlatego, że tak samo jak to robili przez dwadzieścia lat recesji japońscy bankierzy, pieniądze otrzymane prawie na zero procent wolą inwestować w amerykańskie państwowe obligacje, (potrzebne na prowadzenie wojen na Bliskim Wschodzie) dające bez żadnego ryzyka 3.5% zysku. Teraz wygląda na to, że miliardy wydawane na wojny w Iraku i Afganistanie idą przez bankowych pośredników siedzących przy komputerze i klikających myszką. Każde kliknięcie to milion dolarów czystego zysku. Wolny rynek w najlepszym, amerykańskim wydaniu. Duża część 700 miliardowego funduszu, „stymulującego gospodarkę”, zatwierdzonego już przez administracje prezydenta Obamy została wydana na zwrot strat poniesionych przez zagraniczne banki za pośrednictwem giganta AIG. I tak z przeszło 190 miliardów, które AIG otrzymał od „nas”, Socjate Generale dostało 11.9, Deutsche Bank 11.8, Barklays 8.5, UBS 5, BNP Paribas 4.9, HSBC 3.5, Dresden Bank 2.6 miliardów. Znając wiarygodność naszych polityków, można przypuszczać, że jest to tylko wierzchołek góry lodowej „naszych” zagranicznych długów. Szef AIG, Josseph Cassano, który w ciągu ośmiu lat urzędowania otrzymał 280 milionów za swój „herkulesowy trud” (co najmniej 30 tys. dol. za godzinę katorżniczej pracy, włączając w to bankiety i golfowe spotkania) będąc w pełni świadomy pełzającego już od dwu lat kryzysu, powiedział w 2007 roku, jeszcze przed jego ujawnieniem, że AIG na swoich ryzykownych operacjach nie straci nawet jednego dolara. Przypomina się obietnica, że wojna w Iraku spłaci się iracką ropą, a witać nas tam będą kwiatami! W pewnym sensie, może miał i rację. Wygląda na to, że AIG jest w dobrej kondycji. To nam kazano pokryć wszystkie straty finansowego giganta, tak że on sam nic nie stracił. Zamiast bankructwa , ma teraz rekordowe zyski, wciąż naszym kosztem. Czyli dla niego obietnica się spełniła. Jeszcze raz przypominam, że to co nam jest podawane do wiadomości, to jest tylko wierzchołek góry lodowej. Od wielu, wielu lat, najważniejsze w tych sprawach jest utrzymywane w ścisłej tajemnicy. Business secret. Ale wejdźmy teraz w położenie krajów takich jak Chiny, Japonia, Tajwan, Pld. Korea, Rosja i kraje eksportujące ropę. Realna wartość trylionów dolarów w ich posiadaniu kurczy się w tempie ekspresowym. Przez ostatnich kilkanaście lat straciły one prawie jedną trzecią swojej wartości. Posiadają oni głównie akcje i papiery wartościowe, t. zw. securities. Większości firm z tych państw administracja nie zezwala na zakup amerykańskich firm lub ich technologii. W praktyce ich możliwości zakupu czegokolwiek w Stanach ograniczają się głównie do pochodnych sektora realnościowego, (których wartość w czasie kryzysu może spaść niemal do zera) a w najlepszym wypadku do zagranicznych oddziałów naszych bankrutujących banków. W przeszłości rezerwy dolarowe Chin rosły bardzo z roku na rok. Ostatnio można zauważyć bardzo powolną redukcję tych rezerw. Znaczy to, że Chiny wymieniają teraz zarobione dolary plus część ich rezerw na inne waluty, lub przeznaczają je na import towarów i technologii. Szybka redukcja tych rezerw, miałaby katastrofalne skutki dla całej gospodarki światowej , włącznie z Chinami. Powolna, uderzy po kilku latach tylko w nas. Gdzie się podziały te wszystkie pieniądze? Ano zostały wpompowane w gospodarkę Stanów i wydane głównie na prowadzenie wojen w Iraku i w Afganistanie oraz na złagodzenie kryzysu wywołanego spadkiem realnych zarobków, wynikającego z wysyłki zakładów produkcyjnych i przenoszenia różnorakich prac nawet z sektora usługowego, zagranicę. Teraz to się skończyło. Źródło wirtualnego bogactwa wyschło. Szef banku centralnego, Greenspan, zdążył uciec ze stanowiska zanim łajno trafiło w wentylator. Teraz mówi, że nikt się tego kryzysu nie spodziewał, że nawet i on się „mylił”. Ta wypowiedź zasługuje na tytuł najbardziej bezczelnego, rekordowego kłamstwa wszechczasów. Przecież to wszystko było zaplanowane z premedytacją dobrych kilka lat temu. Bez tego nigdy nie byłoby mowy o wszczęciu i przeciąganiu z roku na rok wojen w Iraku i Afganistanie, przy jednoczesnym drastycznym obniżaniu stopy życiowej 90% obywateli. Są niezbite dowody na to, że FED był wielokrotnie ostrzegany przed katastrofą przez kilku ekonomistów z najwyższej półki i instytucje takie jak FBI i Zjednoczenie Kompanii Kredytowych w Ameryce. (Mortgage Insurance Companies of America) Allan Greenspan kompletnie też zignorował rozpaczliwe prośby swego bliskiego przyjaciela, będącego również jednym z dyrektorów FED-u, M. Gramlich’a o zmianę samobójczej polityki kredytowej. Szczytem jego bezczelności było jednakże zignorowanie ustawy Kongresu nakazującej mu już w 1994 roku zaprzestania udzielania pożyczek bankom nie przestrzegającym bankowych standartów. Fannie Mae i Freddie Mac „planowały” ujawnić swoje straty dopiero w lutym tego roku, zaraz po eventualnym objęciu władzy przez Obamę! Niestety, mimo rozpaczliwych prób FED-u pompującemu sekretnie 600 miliardów w upadające banki, kryzysu nie udało się, wbrew planom republikanów, opóźnić. Podobno, ażeby jakoś przetrzymać te kilka miesięcy zaczęły one pod koniec 2007 roku fałszować dane dotyczące swoich aktywów finansowch, tak jak to robił kiedyś Enron. Jednak bankructwo kilku dużych banków przyspieszyło ich upadek. Zobaczymy czy będzie doprowadzone do końca jakieś dochodzenie w tej sprawie, i czy zarabiający miliony dolarów, któryś z szefów tych firm (CEO) pójdzie siedzieć. Szanse, pomimo kilkunastu aktualnych dochodzeń, są znikome. Głównym tego powodem jest to, że banki robiły przecież tylko to, co im nakazywał rząd Stanów, czyli administracja Busha. Trudno będzie ich winić bez ujawnienia tego faktu, a z ujawnieniem może być nawet jeszcze gorzej. Trzeba wiedzieć, że cokolwiek robi rząd, robi to tylko dla ochrony interesów właścicieli banków, czyli oligarchii finansowej. Przy pomocy naszych, i naszych dzieci, pieniędzy. Ci z nas, którzy potracili domy i pracę, nie mogą się spodziewać żadnych realnych ulg ani jakiejkolwiek pomocy. Banki ze względów „moralnych” wolą stracić 100 tys. na odebranym domu zamiast zmniejszyć pożyczkę o 50 tys. i dalej mieć zadowolonego klienta. Ciekawa jest analogia z podobnymi kryzysami, które wystąpiły pod koniec ubiegłego stulecia w Szwecji i w Japonii. W Szwecji minister skarbu dysponując sumą stanowiącą ok. 4% rocznego dochodu narodowego, zaofiarował bankom wykupienie ich upadających finansowo aktywów po aktualnej cenie bankowych akcji, przykładowo, po 5dol. za akcję, która była warta kiedyś, powiedzmy, 50 dolarów. Aktywa wypłacalne pozostawały własnością banku. Po realizacji tego planu, wszystkie banki w dwa, trzy lata wyszły z kryzysu. Szwecja oczywiście straciła na niektórych tranzakcjach, ale na niektórych zarobiła. W sumie zysk był w granicy kilku procent. Oznaczało to, że podatnicy nie musieli płacić za głupotę i chciwość banków, a kryzys zakończył się stosunkowo szybko. Pikanterii dodaje fakt, że prezes największego prywatnego banku Szwecji, dowiedziawszy się od ministra o szczegółach planu, obrażony trzasnął drzwiami. On chciał by państwo pokryło wszystkie jego straty bez żadnych warunków! Na szczęście dla szwedów, nie było tam tak jak u nas, dyktatury oligarchii finansowej. Inaczej było w Japonii, posiadającej w tym czasie największe na świecie rezerwy finansowe w twardych walutach i największy dodatni bilans handlowy. Rząd zaczął rok w rok łożyć olbrzymie fundusze na pożyczki dla upadających banków. Przez kilka lat stopa procentowa Banku Centralnego wynosiła 0.25%, a przez długie okresy nawet zero. Oznaczało to, że banki mogły pożyczać pieniądze od państwa bezpłatnie lub za ułamek procenta. Pomimo tego, kryzys ciągnął sie przez dwadzieścia kilka lat, recesja była bardzo dotkliwa, a pewna poprawa nastąpiła tylko dzięki zwiększeniu eksportu do Stanów. Rynek realnościowy nie wrócił już nigdy do poprzedniego poziomu. Minister, który kiedyś tak bardzo szybko wyciągnął szwedzką gospodarkę z kryzysu, przyjechał do Stanów po pierwszych wiadomościach o naszych problemach finansowych z ofertą pomocy w opracowaniu strategii ratunkowej. Został jednak przez naszych polityków kompletnie olany i wrócił mocno zdegustowany do domu. A my otrzymaliśmy receptę na ratunek naszych finansów w stylu japońskim. Wróży nam to recesję na dalsze kilkanaście lat. Na ten ratunek mamy wydać ponad 5% naszego dochodu narodowego. W odróżnieniu od Japonii nasze saldo handlowe jest ujemne na sumę 800 miliardów dolarów rocznie, a zamiast największej na świecie rezerwy walutowej, mamy astronomiczne, największe na świecie długi, ponad dziewięć trylionów dolarów. Nasz kraj może uratować tylko rewolucja połączona z przeznaczeniem latarń na inne cele niż tylko służące oświetleniu. Niestety, szanse na to są zerowe. Mamy za mało latarń. Chyba żebyśmy sięgnęli do starej amerykańskiej tradycji dzikiego zachodu i zaczęli wykorzystywać przydrożne drzewa. Dodatkowym elementem kryzysu jest spadek wartości dolara w stosunku do niemal wszystkich walut świata. Wynika on z niesłychanie wysokiego deficytu budżetowego kraju sięgającego corocznie 600 miliardów i z jeszcze większego deficytu w handlu zagranicznym dochodzącym już do 800 miliardów na rok. Nie do pogardzenia jest także ponad 60 miliardów wysyłanych do Ameryki Południowej przez 20 – 25 milionów nielegalnych cudzoziemców zabierających pracę najbiedniejszym amerykanom. Naturalnym efektem tego spadku jest coraz to większa inflacja, szczególnie dotkliwa przy zakupach żywności. Tutaj dochodziła ona w porywach już chyba do 8-10%. Wszystkie firmy ubezpieczeniowe drastycznie podnoszą swoje opłaty, a obniżają wszelkiego rodzaju wypłaty. Jedna z największych firm ubezpieczeniowych w Kaliforni podniosła ostatnio koszty swoich usług o 39%. Ubezpieczenie przeciętnego domu na Florydzie niedługo wyniesie przeszło 10 tys. dolarów. Rutynowa wizyta u lekarza to teraz 130 dol. Kilkanaście minut spędzonych u specjalisty przepisującego standartowe leki, to już ponad 360 dol. Ostatnio miałem w ręku cennik usług pewnej kliniki dentystycznej. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Mojego komentarza na ten temat nie zamieściłoby żadne szanujące się pismo. Podatki ogółem, a realnościowe na przedmieściach Chicago w szczególności, to już odrębny, przygnębiający temat. Major Daley sprzedał prywatnej firmie prawo do pobierania opłat za parkowanie na ulicach na 75 lat za ponad bilion dol. Mimo to miastu wciąż brakuje pieniędzy. Nie wiem czy kontrakt na tysiąc lat by wystarczył na potrzeby naszego rozdmuchanego do wszelkich granic, biurokratycznego molocha. Wszystkie wskaźniki ekonomiczne realnie obliczane wykazują, że jesteśmy po względnym dobrobycie ostatnich lat ubiegłego wieku za kadencji Clintona, w nieustannym, coraz bardziej dotkliwym kryzysie od ponad ośmiu lat. A teraz nadchodzi już chyba depresja stulecia. Przez cały ubiegły rok administracja nie zrobiła nic dla tych, którzy stracili najwięcej z powodu działalności dużych banków, kryminalnych wspólników poprzedniej administracji. Euforia towarzysząca wyborowi Obamy definitywnie wygasła. Można teraz ztrawersować główne hasło jego kampanii wyborczej: Tak, możemy! Tak możemy!
Tak, możemy! Tak możemy! Czemu nie? Możemy zawsze dać się znowu oszukać... i znowu oszukać... i znowu oszukać.... i znowu oszukać... i znowu............ Bez końca? Czy może kiedyś wyłączymy tą zepsutą płytę? Najwyższy czas! Kazimierz Panek
Paroksyzmy głupoty W przeddzień dnia zakończenia II wojny światowej (jak kto woli Dnia Zwycięstwa) byłem w Brodnicy – stoi tam, w parku Jan Pawła II, obelisk ku czci Aleksandra Sołżenicyna. To właśnie tutaj, w lutym 1945 roku, kapitan Armii Czerwonej Sołżenicyn był w areszcie Smiersza. Za kilka dni pojechał do Kazachstanu na zesłanie. Został aresztowany za list, w którym dopatrzono się krytyki Stalina. Tu zaczęła się jego droga do „Archipelagu Gułag” i do Nagrody Nobla. Sołżenicyn, Rosjanin jakich setki tysiące, walczył z Niemcami. Walczył w Polsce. I właśnie takim jak on składaliśmy 9 maja hołd, nie NKWD czy Smierszowi, ale właśnie im. Kto tego nie chce zrozumieć, jest zaślepiony. A takich jest w Polsce dużo. Kiedy czytałem informacje o wyskokach takich „patriotów”, to ciarki po plecach przechodziły i nasuwała się refleksja – do czego może doprowadzić sekciarstwo i głupota. Radni PiS w Świnoujściu protestowali przeciwko wizycie rosyjskiego okrętu wojennego, bo to rzekomo gloryfikacja „okupanta”. Nie pomyśleli biedacy, że gdyby nie owi „okupanci”, to ich w tej miejscowości w ogóle by nie było, bo nadal byłoby to Swinemunde, a ich dziadkowie pasali by, jak przewidywał Józef Beck na wypadek zwycięstwa „Wielkiej Rzeszy”, kozy na Uralu. W Gdańsku jacyś „patrioci” stali na cmentarzu żołnierzy sowieckich z transparentem „Nie palcie zniczy okupantom”. Akurat w Gdańsku! Mieście, które po zwycięstwie Adolfa Hitlera na wieki nazywałoby się Dantzig! No bo niby jak my sami mielibyśmy wygrać tę wojnę? Przy pomocy partyzantki akowskiej czy NSZ? A może przy pomocy zachodnich aliantów? Oni może by z Niemcami po wielu latach wygrali, ale Polską nikt tam by sobie głowy nie zawracał. Zdumiewa płytkość umysłowa ludzi, którzy urządzają takie hucpy właśnie na Ziemiach Zachodnich, a – o dziwo – tam właśnie tych pseudopatriotycznych wybryków jest najwięcej. Skąd się biorą takie odruchy? To wynik trwającej od wielu lat, nasilającej się tzw. walki o prawdę, która w dużej mierze polega nie na odkrywaniu „białych plam” i badaniu historii – tylko na bezrozumnej rusofobii. Rusofobia za zasłoną „walki z komuną” jest tu jedynym i najbardziej trwałym fundamentem. Intelektualnie jest to płycizna jakich mało. Resentymenty historyczne, walka z wrogiem, którego już dawano nie ma, budowanie historiozofii schizofrenicznej, granie na niskich instynktach, żonglerka faktami i posługiwanie się nieznośną nowomową przypominającą propagandę stalinowską a rebours. Często na czele tego swoistego „ruchu bezrozumu politycznego” stoją dawni aktywni członkowie PZPR, TPPR, absolwenci WSNS, kapusie i pracownicy frontu propagandowego. Są najbardziej zajadli i gorliwi, stanowią pierwszy szereg zatruwaczy. 30 lat temu podsyłało się żonę na festiwal piosenki polsko-radzieckiej, by umocnić „przyjaźń między naszymi narodami”, teraz posyła się ją do komitetu honorowego kandydata na prezydenta symbolizującego „twardą politykę” wobec Rosji. Ciekawe jest to, że im więcej jest sygnałów wskazujących na normalizację stosunków Polski i Rosji – ludzie ci dosłownie dostają szału. Tak jakby walił się na głowy świat, ich świat, bez którego nie mogą żyć. Zakończę na koniec cytatem z Romana Dmowskiego, który takie postawy jak te opisane wyżej analizował sto lat wcześniej: „Niewola wychowuje niewolników. Niewolnicy bywają albo ulegli i posłuszni, albo zbuntowani. Zbuntowani umieją tylko szukać zemsty na swych panach, ale ani walczyć o wolność, ani żyć w wolności nie umieją; pozostają zawsze niewolnikami. W naszym kraju niewola tak długo trwała i tak była ciężka, że wytworzyła liczne zastępy niewolników, i uległych, i zbuntowanych. Iluż to mieliśmy ludzi, co umieli się tylko kłaniać, tylko szukać łaski, czy to u jednego pana, czy innego, który na jego miejsce przyszedł! Ilu takich, co się zaprzęgli do służby innemu panu, żeby się zmieścić na poprzednim! Ilu wreszcie, którzy nie umieli myśleć o Polsce, jeno o tem, jakby Moskalom zaszkodzić! Wszystko to niewolnicy, mniejsza o to, że w połowie zbuntowani. I jako niewolnicy nie byli zdolni do tworzenia wolnej Polski”. No cóż, jakże to aktualne dzisiaj, pewnie Dmowski bardzo by się zdziwił, że po tylu latach niewiele się zmieniło, a nawet pogorszyło.Jan Engelgard
List otwarty do profesora dra hab. Jacka Trznadla Opis: W związku z ogłoszonym przez profesora Jacka Trznadla listem otwartym z wnioskiem o powołanie międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy w Smoleńsku. Szanowny Panie Profesorze!
Katastrofa samolotu prezydenckiego w Smoleńsku była wielką tragedią i szokiem dla całej Polski. Także dla Rosjan, gdyż katastrofa ta wydarzyła się na terenie ich państwa. Przynaglanie Rosjan do pośpiechu, czy publiczne sugerowanie, iż nie będą oni uczciwie prowadzić śledztwa podnosi jedynie i tak już wysoką temperaturę podejrzliwości. Panie Profesorze, ja także optowałbym za międzynarodową komisją do zbadania tej katastrofy – pod kierownictwem Polski i Rosji. Udział Polski zrozumiały jest sam przez się. Udział Rosji także – katastrofa przydarzyła się na jej terenie. Zrozumiały byłby także udział USA. Samolot prezydencki wyposażony był w najnowocześniejsze przyrządy made in USA – GNSS i TAWS. Nie znamy jeszcze przyczyn katastrofy, ale wiele wskazuje na to, że przyczyniły się do niej niewłaściwe wskazania tych dwóch amerykańskich supernowoczesnych przyrządów naprowadzających. Przy czym istnieje przypuszczalnie prawdopodobieństwo manipulowania wskazaniami takich przyrządów przy pomocy technologii satelitarnej: ( Publikujemy list otrzymany od specjalisty opracowującego systemy trójwymiarowej nawigacji, który rzuca nowe światło na możliwe przyczyny katastrofy lotniczej w Smoleńsku. Oto treść tego listu: "Jestem wykładowcą na Politechnice Hambuskiej i pracownikiem odpowiedzialnym za tzw. advanced research and development w Koncernie HarmanBecker Automotive Systems. Rozwijałem i wspóltworzyłem systemy trójwymiarowej nawigacji, dlatego też trudno mi sobie wyobrazić jak system TAWS, który był zainstalowany w samolocie Prezydenta może zawieść jeśli mu nie "pomóc". Analiza zdjęć zrobionych przez Sergieja Amelina: http://picasaweb.google.ru/Amlmtr/MWzNeJ#5459881356386012002, a konkretnie zdjecie nr 45 pokazuje, że samolot leci tak, jak powinien: Prawidłowy jest i kierunek i wynikajace z analizy poszczególnych uszkodzeń na pierwszych czubkach drzew, nachylenie horyzontalne maszyny przy podchodzeniu do lądowania. Róznica polega na przesunięciu fazowym: W płaszczyźnie XY o około 15 m do prawidłowego kursu, w plaszczyźnie Z o około -5m (maszyna jest za nisko). Aby oszukać nawigację pokładową należy użyć techniki o nazwie: "meaconing"; Recording and rebroadcast on the Receive Frequency to confuse Positioning.
Polega ona na tym że sygnał satelity jest nagrywany i z niewielkim przesunięciem w czasie i z wiekszą mocą niż sygnał satelity puszczany w eter na tej samej częstotliwości, na której nadaje satelita. Im mniejszy jest interwał czasu stosowanego meaconingu, tym trudniej jest go rozpoznać, a wynikiem jest błędne określenie własnego położenia. Jeśli zmiana pozycji jest niewielka (a tak było w przypadku tego lotu) to nawet inteligentny odbiornik typu: Receiver-Autonomous-Integrity-Monitoring nie jest w stanie tego szwindlu rozpoznać. Dla zainteresowanych: technika walki elektronicznej w sytemach gps opisana jest dobrze w książce z grudnia 2009:
"Satellitennavigation" autorstwa: Hans Dodel, Dieter Häuptler Cytowaną technikę opisuje rozdział poniżej (w niemieckim oryginale). Tłumaczenie: Zakłócenie funkcji może nastąpić w dwóch różnych formach: zakłóceń wewnętrznych i zewnętrznych. System zakłóca swój własny odbiornik, albo jest celowo zakłócany przez tzw. „Jammer", który nadaje sygnał na częstotliwości sygnału nawigacyjnego z wystarczającą mocą (>-160 dBW, mocy nadawczej świetlika w okresie godowym), tak, że odbiór zostaje zagłuszony (staje się niemożliwy). W nowoczesnym technicznie odbiorniku zbudowanym wg. koncepcji nawigacji zintegrowanej, dla którego moc przez nieobecność jednego punktu orientacyjnego jest bez znaczenia, "Jamming" satelitarnej frekwencji pozostaje bez odczuwanych konsekwencji. Dla porównania, zakłócanie odbiornika sfałszowanym sygnałem - ma gorsze konsekwencje dla fałszywej lokalizacji. W tym celu "Spoofer" musi symulować dokładną strukturę sygnału, a w szczególności precyzyjnie kolejność bitów sygnału pozycjonującego, a w systemie kod rozponawczy (PRN) tego satelity , aby nie zostać rozpoznany przez system zabezpieczający. Porównując - bardzo prosty technicznie jest Meaconing (Recording and rebroadcast on the Receive Frequency to confuse Positioning): sygnał jest tu po prostu przez urządzenie sabotujace nagrywany i z nieznacznym przesunięciem w czasie wysłany. oszustwo odbywa sie więc za pomocą użycia kopii oryginalnego sygnału. Sygnał satelitarny zostaje nagrany i z czasowym przesunięciem i nadany z wyższą mocą na tej samej częstotliwości. Im mniejsze jest czasowe przesunięcie, tym trudniej jest, nawet inteligentnemu odbiornikowi (Receiver-Autonomous-Integrity-Monitoring- Empfänger) to oszustwo rozpoznać. Efektem jest fałszywe rozpoznanie pozycji. Patrz także: http://en.wikipedia.org/wiki/Meaconing Tłumaczenie: Skuteczny meaconing może spowodować sprowadzenie samolotu w "gorącą" (przygotowaną zasadzkę) strefę lądowania albo w przestrzeń powietrzną wroga, okręty mogą być skierowane w innych kierunkach niż zamierzone, bombowce na inne fałszywe cele, a stacje naziemne otrzymywać niewłaściwe wskazania kierunku czy współrzędnych geograficznych. SYSTEM TAWS ma dokładność wysokości rzędu 1 metra. Nie można się z nim rozbić. Informacje techniczne opisuje np. strona: http://www.moving-terrain.de/produkte/module/mt-taws.html Z poważaniem, Marek Strassenburg Kleciak"). Do tego potrzebna jest naturalnie wysoko rozwinięta technologia satelitarna. USA takową technologią dysponuje – GPS czy militarna “tarcza” bazują właśnie na najnowocześniejszej technologii satelitarnej. Udział w międzynarodowej komisji badającej przyczyny katastrofy ograniczony być powinien do przedstawicieli tych państw, które mają na codzień do czynienia z najnowocześniejszą technologią. Buszmeni w takiej komisji niewiele pomogą. Jednak w tym miejscu nasuwają się mi różne wątpliwości. Nie tylko w USA, także w kilku innych krajach, od lat mnożą się spontanicznie powstające grupy i stowarzyszenia domagające się od władz USA ponownego śledztwa w sprawie zamachów na WTC i Pentagon. Wciąż pozostało zbyt wiele niewyjaśnionych wątpliwości dotyczących tamtej tragedii, w której zginęło 30 razy więcej ludzi, niż w katastrofie w Smoleńsku. Ostatnio, już w roku 2010, stowarzyszenie ponad tysiąca niezależnych architektów i inżynierów zwróciło się do Kongresu USA z wnioskiem ponownego wyjaśnienia zawalenia się budynków WTC. Władze USA wszystkie petycje i żądania ponownego śledztwa jednak po prostu ignorują. A co ze specjalistami z krajów Europy Zachodniej? W ubiegłym roku to inni “specjaliści” Zachodu wmawiali nam nieistniejące śmiertelne zagrożenie nieistniejącą pandemią świńskiej grypy. Zarobiły na tym jedynie zachodnie koncerny farmaceutyczne. Od lat inni zachodni “specjaliści” (od klimatu) wmawiają nam grożącą naszej planecie katastrofę cieplarnianą. Kłamstwa te zweryfikowały wykradzione maile owych “specjalistów”. Zweryfikowała je także sama natura w postaci ostatniej zimy. A ostatnio jeszcze inni “specjaliści” okłamują nas chmurą pyłu wulkanicznego. Natomiast o akurat zakończonych w Dublinie czterodniowych obradach tajemniczej Komisji Trójstronnej grupującej blisko 400 przedstawicieli polityki, instytucji międzynarodowych (ONZ), gospodarki, finansów i mediów z Ameryki półn. Europy i Japonii jeszcze inni “specjaliści” nas nie poinformowali. (O czym media nas nie informują... Media o tym milczą. Jak zwykle – chciało by się rzec. Napiszę więc ja…Od czwartku do niedzieli (06-09 maja) obraduje w luksusowym Fuor Seasons Hotel w Dublinie (Irlandia) tzw. Komisja Trójstronna. Nazwa ta bardzo rzadko gości na łamach prasy czy w telewizji. Niektórym ludziom kojarzy się z KT z teoriami spiskowymi dotyczącymi NWO. Kojarzona jest też KT z ekskluzywną grupą Bilderberga. Komisja Trójstronna powstała w 1973 roku. Bezpośrednią przyczyną jej utworzenia był opór wielu białych członków grupy Bilderberga, sprzeciwiających się pomysłowi Davida Rockefellera, aby do grupy Bilderberga wciągnąć "kolorowych" Japończyków. W planach ideologów NWO Azja zaczynała odgrywać ważną rolę. Dlatego pragnęli oni do ich planów wciągnąć elitę azjatyckiej potęgi gospodarczej – Japonii. Jednak opór ważnych "rasistów" wśród bilderbergowców planom tym stał na przeszkodzie. Wtedy to D. Rockefeller polecił swemu wychowankowi i pupilowi, Zbigniewowi Brzezińskiemu utworzenie Komisji Trójstronnej, co stało się w roku 1973. Pierwsze symboliczne spotkanie miało miejsce w Tokio. Komisja Trójstronna posiada ok. 390 członków – 160 Europejczyków, 120 przedstawicieli północnej Ameryki, 110 przedstawicieli z Azji. Wszyscy oni znajdują się na wiodących pozycjach w gospodarce, mediach, w polityce i międzynarodowych organizacjach. Każdy z trzech reprezentowanych regionów w KT ma własnego przewodniczącego. Obecnie szefem grupy europejskiej jest Peter Sutherland, w "cywilu" przewodniczący rady nadzorczej koncernu BP, przewodniczący rady nadzorczej Goldman Sachs, przewodniczący rady nadzorczej londyńskiej School of Economics, w ramach ONZ odpowiedzialny był za "migrację i rozwój", były dyrektor generalny GATT/WTO, były członek Komisji Europejskiej, były minister sprawiedliwości w Irlandii. To pokazuje, jakiego kalibru ludzie tworzą Komisję Trójstronną. Fuor Seasons Hotel z okazji czterodniowych obrad został całkowicie odizolowany od reszty miasta. Obstawiony jest policją ale i prywatnymi gorylami. Na czterodniowe spotkanie składa się cztery do pięciu sesji. Mają miejsca odczyty i dyskusje nad nimi. Nawet podczas obiadów i kolacji prowadzone są dyskusje. Dyskutowane jest całościowe spektrum polityki globalnej. W tym roku obrady toczone są pod hasłem: działania międzynarodowych instytucji i mechanizmy globalnego rozwiązywania problemów. Także sprawy kryzysu finansowego są tematem obrad. Pytani przez natarczywych dziennikarzy o tematykę spotkań członkowie KT odpowiadają standardowo, że "spotkania mają charakter prywatny i są całkowicie bez znaczenia". Spotkania Komisji Trójstronnej mają miejsce zazwyczaj około miesiąc przed spotkaniem grupy Bilderberga. W zeszłym roku bilderbergowcy obradowali w Grecji. Co dzieje się obecnie z Grecją – widzimy. W tym roku Bilderberg obraduje w Hiszpanii. Boże, miej Hiszpanów w swej opiece… Jak się wydaje, cały ten finansowy kryzys od roku 2008 jest zaplanowaną i konsekwentnie realizowaną inscenizacją, aby doprowadzić świat do chaosu i biedy. A wtedy media usłużnie podsuną pomysł utworzenia światowego rządu, który wprowadzi ład i porządek. Komisja Trójstronna jest podrzędna w stosunku do grupy Bilderberga. O znaczeniu Bilderberga nadmienię jedynie tyle, że na ich spotkaniu w roku 2008 uznano za pożądane, aby Barak Obama został prezydentem USA. Kilka miesięcy później wybrano tego polityka prezydentem. Aby posłusznie realizował on politykę bilderbergów jest on nieźle obstawiony. Oto wykaz jego ważniejszych współpracowników i ich niejawne powiązania:
1. Tomothy Geithner – minister finansów, Bilderberg, Komisja Trójstronna, Rada Stosunków Międzynarodowych (CFR)
http://pl.wikipedia.org/wiki/Council_on_Foreign_Relations.
2. Paul Volcker – doradca ds. gospodarczych, Bilderberg, honorowy przewodniczący północnoamerykańskiej grupy Komisji Trójstronnej, CFR
3. Lawrence Summers – doradca ds.gospodarczych , Bilderberg, KT, CFR
4. Hillary Clinton – sekretarz stanu, Bilderberg, KT, CFR
5. Joseph Biden – vizeprezydent, Bilderberg, CFR
6. Bill Richardson – minister gospodarki, Bilderberg, CFR
7. Robert Gates – minister obrony, Bilderberg, CFR
8. Tom Daschle – minister zdrowia, Bilderberg, CFR
9. Janet Napolitano – minister obrony terytorialnej, CFR
10. General James L. Jones – doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, Bilderberg, KT
11. Susan Rice – ambasadorka USA przy ONZ, CFR. Andrzej Szubert).
Panie Profesorze! Przyszło nam żyć w strasznie załganym, okcydentalnym świecie, w którym wiodącą rolę odgrywają USA i UE. W takim załganym świecie wydarzyła się na naszych oczach straszliwa katastrofa. Mnie tak samo jak Panu i milionom innych ludzi zależy na całkowitym i wiarygodnym wyjaśnieniu przyczyn i przebiegu katastrofy w Smoleńsku.Jednakże nie uważam za szczególnie szczęśliwy pomysł chęć wciągnięcia w dochodzenie przedstawicieli załganego Zachodu, a zwłaszcza USA. Przynajmniej do czasu, gdy USA same nie wyjaśni wszelkich wątpliwości związanych za zamachami na WTC i Pentagon. O kłamstwach USA będących pretekstem do agresji na Irak nadmieniam jedynie na marginesie i gwoli ścisłości. Zwracam się z apelem do Pana Profesora, aby nie podnosił Pan niepotrzebnie atmosfery podejrzliwości, gdyż sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy nie przyniesie to pożytku. Łączę wyrazy szacunku Andrzej Szubert PS: Pisząc list do profesora zapomniałem dodać, że to zachodni “specjaliści” wymyślili Codex Alimentarius i GMO. Naturalnie w trosce o nasze zdrowie i życie.
"Gazeta Wyborcza" zdemaskowała Kaczorgate! "Gazeta Wyborcza": Odezwa Jarosława Kaczyńskiego "Do Przyjaciół Rosjan" został nagrany w kawiarni Muzeum Powstania Warszawskiego, jak pomógł nam ustalić czytelnik Alert24. Sztab wyborczy Jarosława Kaczyńskiego nabrał wody w usta. Rośnie napięcie. Fachowa analiza na podstawie zdjęcia przy pomocy oddanego czytelnika. Niewygodne pytania, po których kompromitują się niemal wszyscy - od Poncyljusza po Ołdakowskiego. Tak wygląda dziennikarstwo śledcze w "Gazecie Wyborczej". Za artykuł o kawiarni w Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie nagrano film z orędziem Jarosława Kaczyńskiego, gazeta otrzyma zapewne niejedną nagrodę. A tak na poważnie - po obejrzeniu świetnie pomyślanego filmu, zaczął się zastanawiać, do czego przyczepi się ta gazeta. Światło, lampki, filiżanki, nuty a może okulary? Wszystko to byłoby infantylne, ale cóż powiedzieć o tym odkryciu? A z drugiej strony - nie sądziłem, by Nowakowska czy Wojciech Mazowiecki padli z zachwytu, choć nad wideoczatem z Moskwy Komorowskiego pewnie przecierali oczy ze zdumienia. "Gazeta Wyborcza" naprawdę powinna zdjąć maski i z tej bezradności pojechać po całości, acz uczciwe - założyć np. biuletyn "Antykaczyzm". Redakcja ma w gronie samych fachowców. Węglarczyk - spec od spraw międzynarodowych, którymi popisuje się nieustannie na Twitterze - mógłby pisać o niechęci Europy do zwolenników PiS i samego Kaczyńskiego. Nowakowska z większą namiętnością śledziłaby dziennikarzy, opłacanych przez PiS, oczywiście z pozycji tego niezależnego. Wajda udzielałby spokojnie wywiadów, w których oskarża Lecha Kaczyńskiego o spowodowanie katastrofy Tupolewa, Olbrychski pisałby piękne odezwy do Kremla. Komorowski w Zamku Królewskim z Anitą Werner nikogo nie poruszył. Podobnie jak wideoczat z Moskwy, w czasie którego widziałem Halickiego, siedzącego w studiu łudząco podobnym do TVN. To zbyt mało interesujące tematy lub też dotyczą nie tego kandydata, co trzeba. Haki należy szukać, nawet sięgając dna, na Kaczyńskiego. Co zrobią mistrzowie dziennikarstwa, gdy lider PiS w wyborach zwycięży? Strach pomyśleć. I na koniec, obok tematu: Press: Minister Maciej Nowicki jest odważnym człowiekiem. Gdy czytałem jego listy do mieszkańców Puszczy, przecierałem oczy ze zdumienia. Jak dotąd żaden z urzędujących ministrów środowiska nie przyznał, że z Puszczą dzieje się coś złego” – pisał Adam Wajrak na łamach „Gazety Wyborczej” 11 września ub.r. W tekście „Dać szansę Białowieży” gorąco przekonywał do idei rozszerzenia Białowieskiego Parku Narodowego, wychwalając urzędującego ministra: „Białowieski Program Rozwoju to szansa dla tutejszych społeczności, jakiej nie miały one od czasów, gdy do Puszczy przyjeżdżał Mikołaj II, ostatni car Rosji”. (...) Czytam te teksty i porównuję z zamówieniem: wszystko się zgadza. Zamówienie podpisano prawie dwa tygodnie po druku, 22 września, więc może dlatego teksty wiernie wypełniają warunki umowy. Zamawiający – minister środowiska – zleca Agorze SA wykonanie przedsięwzięcia w postaci „działań informacyjno-edukacyjnych nt. walorów przyrodniczych Puszczy Białowieskiej oraz idei rozszerzenia Białowieskiego Parku Narodowego”. Agora zobowiązuje się do opublikowania tekstów na ten temat i uruchomienia serwisu w ramach Gazeta.pl/Turystyka, gdzie znajdą się materiały promujące puszczę. Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, finansujący przedsięwzięcie, ma zapłacić wydawcy 61,22 tys. zł. Dwa artykuły Wajraka i modułowe zapowiedzi redakcyjne tychże artykułów wyceniono na 47,8 tys. zł, a działania na stronie Gazeta.pl – na 13,42 tys. zł. Czy Agora przeprosiła chociaż czytelników za teksty na zamówienie i dość pokaźną kasę? GW1990
11 maja 2010 Ratowanie politycznego euro nocą... i w dzień, bo podobno trzy dni trwały polityczne narady socjalistycznych komisarzy w sprawie decyzji politycznej waluty jaką jest euro. I politycznie uradzili; będzie socjalistyczny Fundusz Ratunkowy zarządzany przez biurokrację europejską, w wysokości- uwaga!- 750 miliardów euro(!!!!). Część da – jak to wciska nam kit propaganda- Komisja Europejska, część Bank Centralny Unii Europejskiej, a pozostałą część Międzynarodowy Fundusz Walutowy. A skąd ma na przykład pieniądze Komisja Europejska, oprócz tych, które karze dodrukować? Komisja Europejska ma pieniądze między innymi z obowiązkowej składki, jaką kraje członkowskie płacą na utrzymanie monstrum biurokratycznego, jakim jest Unia Europejska.. Polska na przykład wpłaca około 1 miliarda złotych miesięcznie( w zależności od wahań euro) w miesięcznych ratach(!!!). Bo socjalizm wymaga pieniędzy, nawet ten europejski- ten jest najkosztowniejszy, jak do tej pory w historii różnych socjalizmów.. Czyli Komisja Europejska da nasze pieniądze, które wcześniej, jako naród – wpłaciliśmy do wspólnej kasy.. Co prawda mówi się, że na wspólne ratowanie Grecji, Hiszpanii i Portugalii, dotyczyć będzie wyłącznie krajów strefy euro, ale zaraz dodaje się, że solidarność europejska zobowiązuje.. Będziemy dopłacali jakieś horrendalne sumy do rozdętych biurokratycznych budżetówek Grecji, Hiszpanii czy Portugalii..
Między propagandowymi wierszami wyłapałem informację, że w sumie 11 państw socjalistycznych strefy euro potrzebuje pomocy, bo socjalizm się wali, o czym pisuję od kilku lat..! Nie dziwota, więc że wali się socjalizm demokratyczno – biurokratyczny, gdzie nastąpił przerost socjalistycznej formy, nad socjalistyczna treścią.. Bo skąd- do socjalnego diabła- można w nieskończoność brać pieniądze na utrzymanie socjalnych budżetówek i rozrastającej się i pasożytującej biurokracji socjalistycznej? I nie ma tak, że pieniądze biorą się znikąd.. Naprawdę pieniądze biorą się jedynie z pracy, bo są zaklętą pracą ludzką. Przez ostatnie jednak lata rozbudowano we wszystkich krajach socjalistycznych, łącznie z Socjalistycznymi Stanami Ameryki- sfery finansowej spekulacji, gdzie pieniądz jest kreowany i przywłaszczany przez określone grupy spekulacyjne.. Pieniądz powstający z pracy, ale wrzucany na zasadzie, zwykłej ludzkiej naiwności z zamiarem powiększenia swojej fortuny bez pracy- jest przechwytywany przez różne fundusze, dające pozory wzbogacenia się bez pracy.. Ci co tymi funduszami zarządzają- ci to na pewno się bogacą.. Ale drobni ciułacze najpewniej w ostateczności tracą.. Socjalistyczne Stany Ameryki mają ponad 12 bilionów dolarów długu tzw. publicznego, i drugie tyle- mniej więcej, bo nikt nie jest tego w stanie policzyć- fruwa po całym świecie bez jakiegokolwiek pokrycia, pominąwszy słowo honoru rządu Socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Ameryki(!!!!). Do jakiego stopnia socjalizm zawładnął światem, kiedyś normalnym- dzisiaj przeżartym socjalizmem, który- jak rak- dusi i niszczy- upadające kraje, które kiedyż były drogowskazem normalności i rozwoju.. A propos USA: tych bzdur, nie tylko gospodarczych w normalnej kiedyś Ameryce jest coraz więcej.. W takim na przykład stanie Illinois mężczyźnie z wąsami nie wolno całować kobiety(????). Ja akurat jestem mężczyzną z wąsami.. Do jasnej cholery.. Dobrze, że Stany Zjednoczone nie należą jeszcze do zjednoczonej Unii Europejskiej, bo nie mógłbym , mając wąsy , pocałować kobiety.. Nawet w policzek! Bo w ramach ujednolicania prawa, taki zakaz by z pewnością nastąpił wcześniej lub później. W takim na przykład Wisconsin( miejscowość Connorsville) nie wolno strzelać z broni palnej w momencie, gdy partnerka przezywa orgazm(????). Do jasnej amerykańskiej cholery.. To w tym czasie komuś zbiera się na strzelanie? Nie ma nic lepszego do” roboty”? Tam przynajmniej ludzie mają w domach ponad trzysta milionów sztuk broni i mogą sobie postrzelać poza orgazmem żony, a u nas nie ma prawa do posiadania broni, w takiej formie jak w USA.. Pierwotnie posiadanie broni było pomyślane jako forma samoobrony przed tyranią rządu.. W takim na przykład Utah zabronione są stosunki seksualne przy zapalonym świetle(???), w Oregonie( Willowdale) mężczyzna nie może przeklinać podczas stosunku z własną żoną, a na Florydzie zabronione są stosunki z….jeżozwierzem(???) No i na tejże Florydzie nie można całować piersi własnej żony..(???). Czy Ameryka zwariowała do reszty? Kto to wszystko kontroluje, bo ktoś musi, żeby wyegzekwować prawo.. Musi byś straszna inwigilacja w normalnej kiedyś Ameryce, kraju wolności i odpowiedzialności.. Bo jak złapać na gorącym kiedyś uczynku, że jakiś amerykański koleś całuje przepiękne piersi swojej żony, którą kocha i kocha jej piersi.. Jak go złapią – pójdzie do więzienia lub zapłaci grzywnę.. Paradoksalnie, jak to często na tym Bożym Świecie bywa, jak człowiek wymyśla różne głupstwa przeciw naturze i zdrowemu rozsądkowi.- Komunistyczna Partia Chin(!!!!) buduje w Chinach i po całym świecie … wolnorynkowy kapitalizm i nie oparty na demokracji.(!!!!) To jest dopiero paradoks historii.. A w Związku Socjalistycznych Stanów Zjednoczonych i w Związku Socjalistycznych Republik Europejskich budują socjalizm, który na naszych oczach się wali.. I będą go socjaliści ratować naszym kosztem! NA razie 750 miliardów euro!!!! Kto wie ile jeszcze będzie potrzeba, żeby na jakiś czas zażegnać bankructwo socjalizmu europejskiego.. Wzrosną oczywiście podatki, co jeszcze bardziej pogłębi , trudną sytuację rozkładającego się socjalizmu.. Pan Andrzej Sadowski z Centrum im Adama Smitha, jedynej organizacji o charakterze ekonomicznym, która mówi całą prawdę i tylko prawdę w tej materii w wywiadzie w ostatniej Angorze powiedział:” Problemem Grecji jest to, że połowa jej dorosłej ludności pracuje w instytucjach rządowych. Sektor rządowy jest sektorem pasożytniczym, który konsumuje to, co wytworzą prywatni przedsiębiorcy. Taka gospodarka nie może być zdrowa i wydajna. Dlatego żadne ograniczenia pensji nic tu nie pomogą. Na domiar złego społeczeństwo greckie nie przyjmuje do wiadomości, że latami żyło się na kredyt i chce nadal pozostawać klientem pomocy socjalnej Unii Europejskiej”(!!!!) Dobrze, że wszyscy Grecy nie pracują w instytucjach rządowych, tylko jeszcze garstka żyje ze świetności Grecji w czasach dawnych i gdy Grecja stawała się kolebką naszej cywilizacji.. I pokazuje turystom ruiny dawnej świetności.. To wszystko to czas przeszły.. Dzisiaj rozkłada ją rak socjalizmu rządowo- socjalnego... I nie pomoże żadna kasa wrzucana z zewnątrz... To tylko podtrzymuje kroplówkę socjalizmu.. Pieniądze mają być wypracowywane- a nie dostawane.! A o tym nikt nie myśli! Podniosą VAT i wypuszczą obligacje zadłużeniowe.. Międzynarodówka lichwiarska kupuje sobie chwilę spokoju, szykując się do kolejnego skoku na kasę państw narodowych.. Zarobią na obligacjach i procentach od… życia na kredyt! Żeby tylko socjalizm miał się dobrze.. Bo z niego można nieźle żyć międzynarodowo Byleby się zadłużali.. Jedna z redaktorek propagandowej telewizji powiedziała wczoraj, że „ Amerykanie też ratowali swoje banki”(????). Tak to nieprawda!… Wszyscy Amerykanie ratowali niektóre prywatne banki, ale nie swoje..
I utopiono w prywatnych bankach 700 miliardów dolarów.. I co- pomogło??? Najpierw euforia, a dopiero potem depresja.. Tak przynajmniej twierdził Milton Friedman. Czekamy na depresję! Koniec socjalizmu już bliski.. WJR
Serce roście patrząc na te czasy! Jak wiadomo na każdą akcję występuje reakcja. Tym różni się kamień od żywego organizmu: kamień możemy posunąć o metr i spokojnie sobie tam leży – a spróbujcie Państwo popchnąć psa: od razu stara się wrócić na poprzednie miejsce. To samo dotyczy ludzkiego społeczeństwa. Jak się je zbyt gwałtownie popycha – to stara się wrócić w poprzednie położenie. Cierpliwością i perwersyjnymi metodami można, oczywiście, i psa i społeczeństwo zaprowadzić tam, gdzie się chce – ale co nagle, to po diable! Społeczeństwo Białych Ludzi od prawie stu lat jest brutalnie popychane na lewo – więc zaczyna wreszcie budzić się reakcja. Czasem śmieszna, prostacko prowadzona przez nadgorliwców „walka z anty-semityzmem”, spowodowała, że pojawiła się masa tak obrzydliwych dowcipów anty-żydowskich, jakich nie było nigdy w historii – a jeśli ta „walka” będzie nadal kontynuowana, niewątpliwie już niedługo dojdzie do prawdziwych pogromów. To samo dotyczy kampanii (tfu!) „Kochajmy g*jów”: przeciętny obywatel, który miał zupełnie w nosie, czy jego sąsiad jest czy nie jest homosiem i co najwyżej dobrotliwie sobie z tego pokpiwał, obecnie na słowo (tfu!) „g*j” rozgląda się za kijem albo i kamieniem (przypominam: Pismo Święte nakazuje karać „samcołożników” kamienowaniem; trochę o tym zapomnieliśmy, bo homosie przez 3000 lat siedzieli cicho, ale to nachalne forytowanie (tfu!) g**ów powoduje, że co poniektórzy zaczęli sobie o tym przypominać). I tak dalej. Piszę to, bo przebywam obecnie w ramach kampanii wyborczej w Anglii – i z przyjemnością obserwuję, że te wszystkie „Kodeksy pracy”, ta „ochrona ludzi pracy” i w ogóle popieranie przez Czerwonych na każdym kroku Ludziów Pracy spowodowało, że Zjednoczone Królestwo zaczyna jakby wracać do normalności. Przypomnijmy: w 1924 roku Partia Pracy praktycznie zepchnęła Whigów (nieco lewicujących liberałów) ze sceny politycznej i została główną oponentką Torysów. Liberałowie w wyniku tej klęski stracili busolę polityczną, zaczęli szukać elektoratu na lewo od Labour Party, sami się zmarginalizowali, potem połączyli się z socjal-demokratami spod znaku p. Owena w Partię Liberalno-Demokratyczną... i teraz wydaje się, że historia zatoczyła koło: zanosi się, że w tych wyborach Liberalni Demokraci zepchną Partię Pracy na trzecie miejsce – co w systemie większościowym będzie oznaczać ich zupełną marginalizację. I chwała Bogu! Co prawda Labour Party, która w międzyczasie wiele razy sprawowała władzę, już nauczyła się, że lewicowe marzenia nie nadają się do realizacji – a Liberalni Demokraci jeszcze nie. Jednak samo to, że partia popierana i utrzymywana przez (tfu!!!) „związki zawodowe” odejdzie na Śmietnik Historii jest krzepiący. Jak Liberalni Demokraci dojdą do władzy, to najpierw doprowadzą kryzysu, po którym przez dziesięć lat Brytyjczycy nawet nie pomyślą, by głosować na kogoś innego, niż Torysi – a potem naucza się rozumu i wrócą Stare Dobre Czasy z Torysami i Wigami na zmianę u władzy. A Partia Ludziów Pracy niech sobie szczerzy zęby w przydrożnych zaroślach i wyje do Księżyca! W Polsce, niestety, ludzie zostali za „komuny” tak wyćwiczeni, że sami czują się Człowiekami Pracy – nie zdając sobie sprawy, że przecież ich właściwe życie jest po godzinach pracy – i ich dobrobyt zależy od tego, by Człowieki Pracy były bezlitośnie wyzyskiwani: by robili im tanie buty, tanie samochody, a kelner w restauracji giął się przed nimi w pas – zamiast, jak dumny Ludź Pracy za „komuny,” znikać ze słowem „kolega”... Nasz dobrobyt nie zależy od tego, byśmy nie byli wyzyskiwani w pracy – tylko od tego, by wszyscy inni byli wyzyskiwani i dostarczali nam dobrych i tanich towarów i usług. Brytyjczycy to już dostrzegaj – Polacy, niestety, jeszcze nie. I dlatego w Polsce najgorsze organizacje, czyli (tfu!!!)„związki zawodowe” są często widziane pozytywnie – a nie jako banda, chcąca wciskać nam pod przymusem złe i drogie buty! Tak więc w Polsce (proszę policzyć wykrzykniki) „związki (tfu!!!) zawodowe” są znacznie gorsze i niebezpieczniejsze od (tfu!) „g*jów”. Aha – przypominam taki (tfu!) „g*j” tym się różni od homosia czym „działacz (tfu!!!) związkowy” od robotnika, a „feministka” od kobiety... JKM
Brawo, dziennikarze! Coraz więcej osób, nie tylko blogerzy, domaga się, by dziennikarze zajęli się nareszcie sprawą dochodzenia przyczyn tragedii, ale przecież dziennikarze się nią naprawdę zajmują! Ludzie, uspokójcie się! Oto przecież wysłannicy „Faktu”, brodzący w smoleńskich błotach i krzokach, 8 maja (szkoda, że nie 10-go, byłaby ładna miesięcznica) znajdują część urządzenia nawigacyjnego (radiokompasu) z polskiego tupolewa, które to znalezisko postawiło wiele osób na równe nogi („Czujemy, że to nie zwykły kawałek blachy”). Jak to się stało, opisuje poniżej zlinkowany tekst, bo napięcie jest dosłownie jak na rybach – domyślamy się, że teren (zapewne z racji pogłębiającego się Pojednania, którego jeszcze głębsze pogłębienie namiestnik Komorowski uważa za najważniejszy cel swojej prezydentury) nie był wcale jakoś szczególnie strzeżony przez milicję: „Nagle rozdzwoniły się telefony. - Skąd to macie? Gdzie to było? - pyta nas gorączkowo pilot. - Na miejscu katastrofy? Teraz? Niemożliwe! - mówi zaskoczony.” No więc dzielni polscy dziennikarze (nie tylko „Faktu”, jak się okazuje, bo i TVN-owcy też tam byli) co robią? Oczywiście fotografują, przekazują informacje do ekspertów, do „Skrzydlatej Polski” itd., potwierdzających wagę znaleziska, a na koniec oddają ową część tupolewa prokuratorom rosyjskim, za co otrzymują podziękowanie od ministra sprawiedliwości K. Kwiatkowskiego. Teraz można naprawdę tylko bić brawo, ewentualnie włączyć, jak na sitcomach, ścieżkę śmiechu. Człowiek nawet średnio rozgarnięty, jak na przykład ja, ostatnią rzeczą, jaką by zrobił, to przekazałby rzecz stronie rosyjskiej, w sytuacji, w której właśnie rosyjscy prokuratorzy czy śledczy, penetrujący teren, dopuścili do tego, by tak istotne – jak podkreślają fachowcy – urządzenie przeleżało w krzakach tyle tygodni. Zresztą, przeleżało, czy ktoś je przywiózł, by zostało znalezione? Tak czy tak, skoro na kilometr widać, iż Rosjanie mataczą ze śledztwem, to należy teraz uruchamiać niezależne dochodzenia, nie zaś dalej pozwalać na nie Moskwie. No tak, ale co by na to powiedział namiestnik Komorowski? A jego mentor Jaruzelski? Poza tym zawsze będziemy mogli się nacieszyć pięknymi fotografiami radiokompasu. FYM
Znaleźliśmy część Tupolewa. Czy będzie przełom w śledztwie? W smoleńskim błocie, dokładnie w miejscu, gdzie miesiąc temu rozbił się prezydencki samolot, nasi reporterzy odnaleźli ważną część tupolewa - wskaźnik podstawowego urządzenia nawigacyjnego, zwanego radiokompasem To może pomóc w ustaleniu przebiegu katastrofy – tłumaczy lotniczy ekspert Grzegorz Sobczak, redaktor naczelny „Skrzydlatej Polski”. – Serdecznie dziękuję za to dziennikarzom Faktu – mówi wyraźnie poruszony minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski (39 l.). – To skandal, że rosyjscy śledczy tego wcześniej nie znaleźli – nie kryje oburzenia jeden z polskich prokuratorów. Jest 8 maja, wczesne popołudnie, miesiąc po katastrofie. Jesteśmy w Smoleńsku już drugi raz, sprawdzamy, czy Rosjanie rzeczywiście pilnują miejsca katastrofy. Milicjanci są, ale nie reagują. Idziemy po zaoranym polu, wszędzie walają się szczątki wyposażenia samolotu, fragmenty odzieży. Nagle w krzakach znajdujemy jakiś przełącznik. Widać rosyjskie litery, kable. Czujemy, że to nie zwykły kawałek blachy... Podchodzimy do grupy rosyjskich prokuratorów. Przyjechali zaalarmowani przez dziennikarzy telewizji TVN, którzy znaleźli w błocie polskie płyty CD i oficjalnie to zgłosili śledczym. Jeden z prokuratorów ogląda naszą część. Nieruchomieje i z papierosem w ustach woła kolegę. Obaj są podekscytowani. – Niczego nie ruszaliście, nie przekręcaliście przełączników? – dopytuje nas. – Nie – zapewniamy. – To może być ważna część dla śledztwa. Zbadamy to – mówią nam śledczy i zabierają znalezisko. Przesyłamy zdjęcia do redakcji w Warszawie. Te trafiają od razu na biurka specjalistów, wśród których jest pilot latający tupolewami. Na razie nieoficjalnie, by sprawdzili, co to za część. Nagle rozdzwaniają się telefony. – Skąd to macie? Gdzie to było? – pyta nas gorączkowo pilot. – Na miejscu katastrofy? Teraz? Niemożliwe! – mówi zaskoczony. Zna tupolewy jak własną kieszeń, ale rozesłał zdjęcia do kolegów, nawigatorów, by się upewnić. Naradzają się i po kilku godzinach wszystko wiedzą. – To nieprawdopodobne, ale znaleźliście panel ze wskaźnikami samolotowego urządzenia nawigacyjnego SPU–7. To samolotnoje pieregawornoje ustrojstwo, po prostu radiokompas – tłumaczy nam pilot. Wyjaśnia, że dzięki radiokompasowi nawigator określa położenie samolotu względem radiolatarni umieszczonych przy lotniskach. Na jego podstawie ustala i przekazuje pilotom parametry prawidłowego lotu – wysokości i kierunku. To niezbędne urządzenie, zwłaszcza przy kiepskiej widoczności. – Nawigator wybiera i przełącza właśnie na takim wskaźniku komunikaty radiowe. Musi na bieżąco wiedzieć, jak maszyna leci względem radiolatarni. Komunikaty są mu wysyłane alfabetem Morse’a. To są dwie litery, np. Okęcie ma AD – tłumaczy nam pilot. Już wiemy, że to ważne urządzenie, ale czy może mieć znaczenie dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy? – Na pewno na wyjaśnienie jej przebiegu – nie ma wątpliwości Grzegorz Sobczak ze „Skrzydlatej Polski”. Pilot, który widział nasze zdjęcia ze Smoleńska precyzuje: – Po przełącznikach widać będzie, z kim nawigator usiłował się łączyć przed samą katastrofą i jakie komunikaty odbierał. Zawiadamiamy o znalezisku polskich śledczych. Niedowierzają. Ale gdy widzą zdjęcia, nie kryją zaskoczenia. – To tabliczka abonencka z kompletu SPU–7, które było dość powszechnie montowane na samolotach produkcji rosyjskiej, także TU–154. Na podstawie miejsca odnalezienia można wnioskować, że jest wysoce prawdopodobne, że znajdowało się na pokładzie, lecz potwierdzić to można tylko na podstawie numeru urządzenia – mówi Faktowi pułkownik pilot Mirosław Grochowski, zastępca szefa polskiej rządowej komisji ds. badania wypadku w Smoleńsku. – W pobliżu lotniska znajdują się zakłady remontowe, które kiedyś dość prężnie działały. Ale nie sądzę, aby urządzenie ktoś sobie po prostu wyrzucił – dodaje. – To skandal, że znaleźli to dziennikarze, a nie prokuratura i milicja rosyjska – nie kryje wzburzenia jeden z polskich prokuratorów. Przypomina, że po katastrofie pasażerskiego IŁA–62M w podwarszawskim Lesie Kabackim w 1987 roku fragmenty samolotu zbierali zomowcy, którzy często przez głupotę lub dla zabawy przestawiali znalezione przełączniki – to utrudniło potem śledczym wyjaśnienie przyczyn wypadku. Na wieść o znalezisku minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski podziękował dziennikarzom Faktu. – Za to, że odnaleźli tę część i oddali ją rosyjskiej prokuraturze w takim stanie, w jakim ją znaleźli. To bardzo ważne dla śledztwa.
Bartłomiej Łęczek, współpraca Magdalena Rubaj
Dni Chuja Byłem na Dniach Chuja. To święto, które ustanowiły środowiska maskulinistyczne po to, aby wyzwolić męską seksualność z jarzma tradycji i religii. Od dwóch miesięcy impreza wywołuje święte oburzenie poważnych pań redaktorek. Marzena Hołownia usiłowała na łamach "Newsweeka" zagłuszyć lęki przed męską seksualnością, tłumacząc sobie potrzebę dyskusji o niej "pragnieniem doznania dziecinnej (względnie ekshibicjonistycznej) satysfakcji z pokazania chuja reszcie społeczeństwa". Komentatorka "Faktu" Łucja Warzecha napisała: "Nie wiem, czy organizatorzy, prelegenci oraz redaktorzy "GW", którzy zdecydowali o zamieszczeniu informacji, kiedykolwiek przechodzili jakieś badania psychiatryczne. Mogłoby się okazać, że zamiast mózgów mają. No właśnie, proszę zgadywać". A oto jak naprawdę wyglądały Dni Chuja, ta megaorgia, unurzanie w rozpuście i grzechu. W podwórku kamienicy przy ul. Mokotowskiej 73 (wkrótce będzie tu działał klub 5-10-15, teraz w opustoszałych mieszkaniach są pracownie artystyczne) kilkanaście osób bazgrało na kawałku asfaltu kolorową kredą. Rysowali symboliczne chuje, wycinali szablony, sprejowali. Dorośli, dzieci, faceci, kobiety - o dziwo wszyscy ubrani. Starszy pan z białym pieskiem na smyczy sączył piwo. Z płyty podśpiewywał David Bowie. Słońce świeciło. Piknik. Wcześniej na spotkaniu w kawiarni Tel-Aviv przy ul. Poznańskiej dowiedziałem się, że w Polsce dawno dawno temu tę grzeszną część męskiego ciała bez skrępowania nazywano m.in. "fiutem"."Wyzwolenie z okowów zabetonowanej w sarkofagu dobrego wychowania zasady, która sprawia, że z jakichś powodów w tzw. dobrym towarzystwie o chuju się nie rozmawia, miałoby wyzwolić w mężczyznach jakiś skrywany potencjał autentyczności i radości?" - pyta ze zdumieniem Marzena Hołownia w swoim antychujowym felietonie. Otóż tak, pani Marzeno! Być może pani tego nie rozumie, bo nie jest pani mężczyzną i nie ma pani chuja. Siedziałem sobie na sobotnim pikniku i myślałem, o ile swobodniej i ciekawiej przebywa się w tzw. złym towarzystwie. Marian Dubrowski
To zamieszczony w Gazecie Wyborczej felieton Magdaleny Dubrowskiej, przepisany słowo w słowo, zmieniłam tylko płeć "bohaterki", autorki i cytowanych przez nią komentatorów. Dzięki temu możemy się skupić na właściwym przesłaniu felietonu, bo jeśli była w nim głębsza myśl, to powinna ona pozostać mimo technicznego zabiegu podmiany płci. Tymczasem felieton pozbawiony feministycznej ideologii, w którą musimy go ubrać, żeby mu nadać jakikolwiek sens, staje się - przepraszam - idiotyczny. Cały jego sens, a raczej "sens" nadawała mu płeć. Taka sama relacja, napisana przez mężczyznę ze święta męskiego narządu płciowego brzmiałby tak absurdalnie, że nikt by jej raczej nie wydrukował. Na czym więc polega ta zasadnicza różnica, która sprawia, że dla ogromnej rzeszy czytelników - a na pewno dla redaktorów, którzy zdecydowali o publikacji "świadectwa" Dubrowskiej - nie jest on zwyczajnie głupawy, tylko przeciwnie, ciekawy i postępowy? Nie wykluczam, że Dni Cipki miały głęboki sens i niosły ze sobą jakieś ważne przesłanie, którego jako urodzona ciemnota nie jestem w stanie dostrzec. Ale jeśli było ono wyłącznie takie, jakie przekazała nam dziennikarka, to trudno się chyba nie zgodzić z Łucją Warzechą. Kataryna
Pierwsze oficjalne "Dni Cipki" już w kwietniu Po niedzielnej Manifie organizacje feministyczne idą za ciosem. W kwietniu zapraszają na pierwsze oficjalne Dni Cipki! - Chodzi o odczarowanie tego słowa - mówią. Transparent "Mam cipkę" wyróżniał się w kolorowym tłumie na niedzielnej Manifie. W kwietniu czeka nas cały festiwal poświęcony tej tematyce. W programie m.in.: "warsztaty waginalne", film "Monologi waginy" oraz "cipkowe gadżety". Komunikat Boyówek Feministycznych i UFA: Naszym celem jest odczarowanie słowa "cipka", wspólne poszukanie innych określeń i sposobów mówienia o kobiecej cielesności, które nie miałyby wydźwięku naukowo-medycznego lub wulgarnego, a także podkreślenie radosnych i pozytywnych aspektów seksualności kobiet.
Ponadto chcemy poruszyć problematykę:
* kobiecej świadomości własnego ciała, zwłaszcza w odniesieniu do sfery intymnej
* postrzegania kobiecego ciała w powszechnym odbiorze społecznym
* tabu wokół kobiecych narządów płciowych.
Od 9 do 11 kwietnia w Obiekcie Znalezionym i UFIE! Spodziewajcie się wielu atrakcji z cipką w tle i nie tylko.
Program:
9.04 (piątek) gra wstępna w UFIE
* wernisaż projektów Agnieszki Dellfiny, Beaty Sosnowskiej, Marty Zdulskiej i innych
* performens grupy 'Teraz Poliż'
10.04 (sobota) dzień cipki w Obiekcie Znalezionym
* warsztaty dla dziewczynek
* tworzenie szablonów na koszulki i znaczków
* promocja książek Wydawnictwa Czarna Owca ("Wielka Księga Cipek" i "Kobieca ejakulacja i punkt G")
* interaktywna instalacja "a ty jak na nią mówisz?" oraz film "Monologi waginy"
* pokaz filmu "Petals. A journey into self discovery" Becka Peacocka wraz z dyskusją z udziałem zaproszonych gościń (Alicja Długołęcka, Anna Zdrojewska)
* pokaz mody inspirowany kobiecą seksualnością
* cipkowe gadżety, ubrania, smakołyki i drinki oraz niespodzianki!
* afterparty "greatest hits... remixed" double trouble vs siostry
11.04 (niedziela) schodzimy głębiej w UFIE
* warsztaty waginalne z Alicją Długołęcką
* warsztaty plastyczne z Beatą Sosnowską
* warsztaty performensu z Moniką Rak i Agnieszką Małgowską (Żeński Tandem Twórczy)
* "pogaduszki pochwy" - czytanie polskich monologów waginy
* "wagina wielkiej bogini" - spotkanie z Agnieszką Kraską i Ewą Bury
* filmy, wystawa, rozmowa w kręgu
* a na deser w sobotę 17.04 impreza Vagina Fabulosa w Śnie Pszczoły! program będzie jeszcze rósł i rozkwitał!
Organizatorki: Boyówki Feministyczne i UFA
Dni Cipki: Piknik w złym towarzystwie Felieton Magdaleny Dubrowskiej z cyklu Miasto moje, a w nim Byłam na Dniach Cipki. To święto, które ustanowiły środowiska feministyczne po to, aby wyzwolić kobiecą seksualność z jarzma tradycji i religii. Od dwóch miesięcy impreza wywołuje święte oburzenie poważnych panów redaktorów. Szymon Hołownia usiłował na łamach "Newsweeka" zagłuszyć lęki przed kobiecą seksualnością, tłumacząc sobie potrzebę dyskusji o niej "pragnieniem doznania dziecinnej (względnie ekshibicjonistycznej) satysfakcji z pokazania cipki reszcie społeczeństwa". Komentator "Faktu" Łukasz Warzecha napisał: "Nie wiem, czy organizatorki, prelegentki oraz redaktorzy "GW", którzy zdecydowali o zamieszczeniu informacji, kiedykolwiek przechodzili jakieś badania psychiatryczne. Mogłoby się okazać, że zamiast mózgów mają No właśnie, proszę zgadywać". Wydawnictwu Czarna Owca, które wydało właśnie książkę o wychowaniu seksualnym dla dziewczynek pt. "Wielka księga cipek", jacyś obrońcy moralności zagrozili procesem o promowanie pedofilii! A oto jak naprawdę wyglądały Dni Cipki, ta megaorgia, unurzanie w rozpuście i grzechu. W podwórku kamienicy przy ul. Mokotowskiej 73 (wkrótce będzie tu działał klub 5-10-15, teraz w opustoszałych mieszkaniach są pracownie artystyczne) kilkanaście osób bazgrało na kawałku asfaltu kolorową kredą. Rysowali symboliczne cipki, wycinali szablony, sprejowali. Dorośli, dzieci, faceci, kobiety - o dziwo wszyscy ubrani. Starszy pan z białym pieskiem na smyczy sączył piwo. Z płyty podśpiewywał David Bowie. Słońce świeciło. Piknik. Wcześniej na spotkaniu w kawiarni Tel-Aviv przy ul. Poznańskiej dowiedziałam się, że w Polsce dawno dawno temu tę grzeszną część kobiecego ciała bez skrępowania nazywano m.in. "rozkoszką". "Wyzwolenie z okowów zabetonowanej w sarkofagu dobrego wychowania zasady, która sprawia, że z jakichś powodów w tzw. dobrym towarzystwie o cipce się nie rozmawia, miałoby wyzwolić w kobietach jakiś skrywany potencjał autentyczności i radości?" - pyta ze zdumieniem Szymon Hołownia w swoim antycipkowym felietonie. Otóż tak, panie Szymonie! Być może pan tego nie rozumie, bo nie jest pan kobietą i nie ma pan cipki. Siedziałam sobie na sobotnim pikniku i myślałam, o ile swobodniej i ciekawiej przebywa się w tzw. złym towarzystwie.
Magdalena Dubrowska
Co mi mówią, co widzę, co czuję (2) Co mi mówią: „Nakaz »milcz, jeśli nie możesz mówić dobrze«, w obliczu tragedii zmusza wielu do milczenia wobec manipulacji, która rozgrywa się na naszych oczach. Staliśmy się zakładnikami własnej przyzwoitości” (lead do materiału „Nie milczmy, bo to wykorzystają”, „Gazeta Wyborcza”) „Knebel żałoby” (tytuł tekstu Waldemara Kuczyńskiego w „Gazecie Wyborczej”) „Tę cenzurę trzeba z debaty publicznej usunąć” (Waldemar Kuczyński we wspomnianym tekście) „Przywalić Platformie blachą Tupolewa”; „Kot w żałobnym worku”; „Zwłoki jak pociski” (tytuły poprzednich tekstów Waldemara Kuczyńskiego w „Gazecie Wyborczej”) „Demokracja to dyskusja i kompromis. PO to rozumie i zachowuje się umiarkowanie i powściągliwie” (Stefan Niesiołowski dla „Faktu”) „Nie warto zajmować się funta kłaków wartą twórczością panów Pospieszalskiego, Ziemkiewicza i im podobnych. Nie będę o nich pisać. Chcę napisać o tych »800 tysiącach« pod Pałacem Prezydenckim, do których mnie, najwyraźniej − omyłkowo! − zaliczyli… Mieszkam w Warszawie, jestem »wyżej wykształcona«. W ostatnich wyborach parlamentarnych głosowałam na PO, w prezydenckich na Tuska. Uważam się za patriotkę… Wieczorem, w dniu smoleńskiej katastrofy lotniczej, mój małżonek − platformerski klakier − i ja wybraliśmy się pod Pałac Namiestnikowski. Tak, widziałam zadumanych, smutnych ludzi. Widziałam też, w bardzo dużej liczbie, gumożujących gapiów, często niestosownie wyszczerzonych, wdrapujących się ku uciesze kumpli na latarnie, by pstryknąć fotkę… Ogromną większość stanowili zwykli ciekawscy… Żaden − jak mawia Tomasz Jastrun − »godnościowo wzdęty« pismak nie ma prawa brać tej ludzkiej masy i lepić z niej swojego narodowościowo-patriotycznego ludzika. To brzydkie kłamstwo ten ludzik. Czy któryś z panów naprawdę wtopił się w ten tłum, wsłuchał?… Czy tylko wyłuskał to, co pasuje do kłamliwego, jednostronnego obrazu?” (Ewa Błaszczyk, w bloku „Nie milczmy, bo to wykorzystają”, „Gazeta Wyborcza”. UWAGA! Uważny czytelnik może zauważyć, że to NIE TA Ewa Błaszczyk, jeśli zna szczegóły życia prywatnego aktorki. Ale redakcja w żaden sposób nie informuje o przypadkowej zbieżności nazwisk.) „Kolacja z Januszem Palikotem. Nie ma teraz łatwej sytuacji… W gruncie rzeczy nieśmiały człowiek, z czarną norwidowską nitką smutku. To też go do mnie zbliża… Ale z kim ze świata polityki mógłbym porozmawiać o wierszach Rilkego i Hölderina? Mało się wie, jak wiele pomaga ludziom, ile zainicjował i wsparł inicjatyw. Dla wielu jest symbolem brutalizowania naszej polityki, a przecież kto inny ją rozognił” (Tomasz Jastrun „Maligna narodowa”, „Newsweek”) „PiS próbuje zawłaszczyć smoleńską tragedię, a jego kandydat nie pokazuje się publicznie, więc nie jest narażony na ataki. Zaś każde słowo Bronisława Komorowskiego jest rozkładane na czynniki pierwsze” (Monika Olejnik „Kłopoty Platformy”, „Fakt”) „Bronisław Komorowski − w kontekście ewentualnej przyszłej prezydentury − zdaje swoje testy, stąpając po bardzo śliskim lodzie” (Piotr Bratkowski „Newsweek”) „Sugerowałbym zachowanie umiaru w tworzeniu atmosfery, że oto gdzieś znaleziono kawałek ubrania. To nie jest wielki problem” (Bronisław Komorowski w Sejmie, o poniewierających się do dziś w miejscu katastrofy szczątkach samolotu, rzeczy osobistych ofiar i ich ciał) „Gdyby Lech Kaczyński chciał skierować ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, to by to zrobił.” (Bronisław Komorowski w TVP pytany o ustawę o IPN) „Polityka nie jest dziedziną kierującą się współczuciem” (Bronisław Komorowski pytany w TVN 24, czy nie sądzi, że PO powinna poczekać z przejmowaniem instytucji, których szefowie zginęli w katastrofie) „Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczyłem w telewizji relację z dzisiejszej wizyty Bronisława Komorowskiego w Moskwie. Komentując udział polskich żołnierzy w defiladzie na Placu Czerwonym Marszałek Sejmu z nieskrywanym uśmiechem i satysfakcją wspominał poprzednią obecność polskich wojsk w Moskwie, co miało miejsce 400 lat temu, kiedy Polacy okupowali Kreml przez dwa lata. Nie potrzeba wielkiego wyczucia żeby wiedzieć, że czas ten nie jest przez Rosjan wspominamy z rozrzewnieniem. Trzeba za to wielkiego braku taktu, wyczucia i obycia, żeby w taki sposób zachować się dzisiaj w Moskwie.” (Z blogu Pawła Piskorskiego. Dziwna sprawa, materiału ze wspomnianym żartem p.o.prezydenta nie można nigdzie znaleźć, podobno wyemitowany był tylko raz) „Liczę, że Jarosław Kaczyński będzie częściej obecny, będziemy domagać się tej obecności…. nie da się robić kampanii, gdy nie ma w niej kandydata, albo pokazuje się go z oddali… Ludzie muszą wiedzieć, kim jest kandydat na prezydenta. Nie kupią kota w worku.” (Sławomir Nowak, szef sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego dla „Gazety Wyborczej”) „Złożenie w PKW 1 mln 650 tys. podpisów przez sztab Jarosława Kaczyńskiego to demonstracja siły, bo przecież nie wszyscy z podpisanych oddadzą głos na prezesa PiS. O niczym to więc nie świadczy, ale robi wrażenie. Natomiast złe wrażenie zrobiło na mnie to, że Jarosław Kaczyński wziął udział w przedstawieniu z podpisami… To niestosowne. Jak widać, PiS, kiedy jest mu wygodnie, korzysta z argumentu o żałobie, a jak nie, to o nim zapomina.” (Andrzej Morozowski „Niestosowny show Kaczyńskiego, „Fakt”)
Co widzę: Na „Polsat News” kilkakrotnie powtórzona w programach informacyjnych scenka pokazująca, jak ludzie, którzy w odpowiedzi na apel „autorytetów” przyszli zapalać znicze na sowieckim cmentarzu wojskowym w Warszawie obrzucają obelgami i atakują fizycznie dwie osoby z transparentem przypominającym, że 9 maja nie przyniósł Polsce wolności, tylko cierpienia i nowe zbrodnie. Ani w pikietujących, ani w ich haśle nie ma agresji, natomiast lżąca ich staruszka i krzepki, siwy jegomość o wyglądzie wczesnego emeryta z „mundurówki”, usiłujący im wyrwać i podrzeć transparent, nie znają żadnego umiaru w chamstwie i agresji, nie uspokaja ich ani interwencja straży miejskiej, ani świadomość, że są filmowani. Zwraca moją uwagę, że rzucająca plugawymi słowami rzecznika pojednania narodów ma na głowie moherowy beret.
Co czuję: Powiedział: „chcę w symboliczny sposób dokończyć tę wizytę”. Pojechał do Smoleńska i TAM tak powiedział, składając kwiaty na miejscu katastrofy! Wszyscy słyszeli!? POWIEDZIAŁ TO! Zawłaszcza smoleńską tragedię! Instrumentalizuje katastrofę w kampanii wyborczej! Wywija zwłokami! Okłada konkurenta trumnami! „Nekrofilia! Pedofilia!” „Paskudztwo!” „Moralna obrzydliwość!”
Spokojnie, żartuję… Chodzi o Bronisława Komorowskiego, kandydata PO. To on pojechał do Smoleńska i tak powiedział.
A, to co innego. Szacun, panie marszałku. „Taaaki rispekt”, jak mówił Kuba Wojewódzki o Aleksandrze Kwaśniewskim.
Rafał A. Ziemkiewicz
Ocieplenie czy zmiana klimatu?
1. Globalne ocieplenie – nowa religia współczesnego świata. Tego się nie udowadnia w to się wierzy i za to się płaci ciężkie miliardy. Nie szkodzi, że nie ma żadnych dowodów ocieplenia, a zimy, jak choćby ostatnia, bywają coraz sroższe. Nie szkodzi, że przeciekają ze świata nauki informacje o tym, iż upadają kolejne rzekome dowody ocieplenia klimatu. Ba, niektórzy naukowcy zaczynają podejrzewać, że nadciąga ciężkie oziębienie. Ale i tak, kto neguje globalne ocieplenie, uważany jest za oszołoma.
2. W Polsce uważany jest za oszołoma ten, kto nie wierzy w ocieplenie polsko-rosyjskie. Nie szkodzi, że nie ma żadnych dowodów tego ocieplenia, wręcz przeciwnie, sporo jest dowodów oziębienia. Rosja buduje gazociąg bałtycki wraz z Niemcami, olewając wszelkie nasze protesty. Rosja zainstalowała na stałe swoją flotę czarnomorską w ukraińskich portach, ostatecznie grzebiąc nasze naiwne mrzonki o przeciągnięciu Ukrainy w zachodnią strefę wpływów. Rosja okupuje część Gruzji i daje jasne sygnały, że odbudowuje imperium. Podniecamy się, że Miedwiediew dał akta katyńskie. Ze 183 tomów akt dał Komorowskiemu 57 tomów,czyli 126 tomów nie dał i nadal je przed Polakami ukrywa. Ale w Polsce i tak radość, ile to nam nadawał. O śledztwo smoleńskie nawet nie śmiemy poprosić, bo wiadomo, że Rosjanie go nie oddadzą. Mimo że są na ten temat konwencje międzynarodowe, jest umowa dwustronna –nie prosimy, bo i tak nic z tego nie będzie. Takie jest to ocieplenie...
3. A jeśli chodzi o serca zwykłych ludzi, to one zawsze były ciepłe, tym cieplejsze, im zimniejsza była polityka. Najcieplejsze były dla Polaków rosyjskie serca w mrozach Sybiru, tam zwykli rosyjscy chłopi dzielili się z polskimi zesłańcami ostatnim kawałkiem chleba. Dobrze, że to przypomniał Jarosław Kaczyński, podczas gdy inni chłoną jedynie ciepło promieniejące od Miedwiediewa i Putina.
4. W sprawie globalnego ocieplenia, gdy coraz trudniej jest tak łgać w żywe oczy i je wmawiać,inżynierowie dusz zaczęli delikatnie zmieniać retorykę – już niekoniecznie ocieplenie, już nie „global warming”, ale może„climate change” - nie ocieplenie, tylko zmiana klimatu. Jak go zwał, tak zwał, w końcu nie nazwa się liczy, ale to, żeby wyciągnąć kasę od biednych do bogatych. W stosunkach polsko-rosyjskich też nie ma ocieplenia, ale może jest zmiana klimatu? Nie wiadomo tylko, czy na lepsze, czy na gorsze, ale jest zmiana.
Tego się złapaliśmy i tego będziemy się trzymać... Janusz Wojciechowski
Wiemy, że (prawie) nic nie wiemy Po miesiącu od katastrofy prezydenckiego Tu-154M na pewno wiemy tylko tyle, że ta tragedia się wydarzyła Choć minął już miesiąc od katastrofy lotniczej, w której zginął Lech Kaczyński wraz z całą delegacją udającą się na obchody rocznicowe do Katynia, to wciąż w sprawie przyczyn tragedii jest więcej pytań niż odpowiedzi. Niestety, dochodzące przez miesiąc z Rosji wiadomości nie uspokajały opinii publicznej, jedynie budziły obawy, że śledczym nie zależy na wyjaśnieniu przyczyn tragedii, a przynajmniej nie prowadzą postępowania zgodnie ze światowymi standardami. Zdecydowania brakowało też przedstawicielom polskich władz, którzy pozostawili śledztwo w rękach Rosjan, a strona polska w dochodzeniu właściwie została sprowadzona do roli petenta. Dziś - wciąż nieoficjalnie - znamy jedynie godzinę tragedii oraz wiemy, że polscy prokuratorzy mają 23 kopie dokumentów z rosyjskiego śledztwa. Od pierwszych chwil od katastrofy najbardziej brakowało rzetelnej informacji. Kiedy jeszcze na miejscu upadku samolotu Tu-154M pracowały ekipy ratownicze, a zapisy czarnych skrzynek nie zostały odszyfrowane, pojawiły się fałszywe oskarżenia rzucone na polskich pilotów, sugerujące, że ci nie radzili sobie z językiem rosyjskim. Rosyjscy śledczy z dużą pewnością wykluczali też awarię samolotu (niedawno naprawianego w fabryce w Samarze) - miał działać jak należy do czasu zderzenia z ziemią. Pod naciskiem opinii publicznej doniesienia te zmieniono, a rosyjska prokuratura poinformowała, że śledztwo nie wykluczyło żadnej z przyczyn wypadku. Po ponad dwóch tygodniach śledztwa oficjalnie poinformowano, iż brane są pod uwagę: usterki techniczne samolotu, błędne zachowanie załogi, zła organizacja i złe zabezpieczenie lotu oraz zachowania osób trzecich. W tym czasie przewiezione do Moskwy ciała ofiar katastrofy były identyfikowane, a następnie transportowane do Polski, gdzie odbywały się pogrzeby. Tu jednak powstały kolejne wątpliwości co do rzetelności podejmowanych w Rosji działań. Dokumentacja medyczna była sporządzana dość lakonicznie, brakowało informacji o mechanizmach obrażeń czy bezpośredniej przyczynie zgonu, brakowało też podpisów polskich śledczych, którzy mieli brać udział w sekcjach zwłok. Ponadto przekazane trumny zostały zamknięte na trwałe - oficjalnie z powodu stanu ciał... Śledztwo trwało, miejsce katastrofy było przeszukiwane, a elementy samolotu gromadzone w jednym miejscu. Po tygodniu ogłoszono, że prace na miejscu tragedii zostały zakończone. Teren został opuszczony przez ekipy, a po nich pojawiły się pielgrzymki osób pragnących pożegnać zmarłych w miejscu ich śmierci, nie brakowało też lokalnych "poszukiwaczy". Przeżyliśmy kolejny wstrząs. "Dokładnie" przeszukany teren krył jeszcze wiele elementów samolotu i rzeczy osobistych ofiar katastrofy, które można było bez trudu wynosić. Zaalarmowane przez polską dyplomację władze rosyjskie postawiły na lotnisku prowizoryczny posterunek milicyjny. Sprawa wróciła podczas wizyty w Moskwie marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, któremu Rosjanie obiecali, że będą dobrze pilnowali terenu katastrofy. Ale wczoraj, tak jak wcześniej, można było bez przeszkód tam chodzić i milicja nikomu tego nie zabraniała. Co więcej, na tak "dokładnie" przeszukany przez Rosjan teren dopiero w tym tygodniu zostanie wpuszczona grupa polskich archeologów, którzy będą poszukiwać pozostałości po katastrofie. Tymczasem w ocenie doświadczonych śledczych, wszystkie najdrobniejsze elementy samolotu, wszelkie ślady powinny być zabezpieczone już w pierwszych dwóch dobach po zdarzeniu, bo te czynności często decydują o dalszym losie postępowania i przekładają się na możliwość ustalenia faktycznych przyczyn i przebiegu wypadku. Ubiegły tydzień przyniósł też pierwsze wiadomości odczytane z czarnych skrzynek. Nagrane w kabinie pilotów głosy miały wskazywać na obecność w niej osoby niebędącej członkiem załogi. Nie ujawniono jednak żadnych szczegółów. Pojawiły się sugestie, że głos mógł należeć do stewardesy lub Mariusza Kazany, szefa protokołu dyplomatycznego MSZ. W sobotę do Moskwy udała się osoba mająca zidentyfikować głos, ale nie mamy informacji o przebiegu tych czynności. Wcześniej usłyszeliśmy niepokojący sygnał - podana godzina katastrofy samolotu (8.56) nie była tą właściwą, a maszyna rozbiła się kilkanaście minut wcześniej. Dopiero w miniony piątek Edmund Klich, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, akredytowany ze strony polskiej przy rosyjskiej komisji badającej okoliczności wypadku, ogłosił, że tragedia nastąpiła sześć sekund po 8.41. Informacji tej jednak oficjalnie nie potwierdziła Prokuratura Generalna, która w tej kwestii chce oprzeć się na zapisach z czarnych skrzynek. Potwierdzono jedynie doniesienia o panującej nad lotniskiem gęstej mgle i widoczności rzędu 300-400 m i że w takich warunkach pilot Tu-154 nie powinien lądować. Dlaczego zdecydował się na taki manewr? Czy pilot panował nad maszyną? Wciąż "na pewno" tego nie wiemy - choć ponownie śledczy mówią o tym, że parametry samolotu oraz rozmowy załogi zarejestrowane przez czarne skrzynki mają wskazywać, iż technika nie zawiodła. Wykluczono także wersję zamachu terrorystycznego - choć nie wiemy, na podstawie jakich badań i czy takie stanowisko prokuratury możemy uznać za końcowe.
Co przekażą Rosjanie? Po miesiącu od katastrofy mamy tylko szczątkowe informacje na jej temat. Nie wiemy, czy i kiedy do Polski trafią zapisy czarnych skrzynek, a jeśli się to stanie, to czy opinia publiczna zostanie z nimi zapoznana. Termin przekazania ma być uzależniony od działań rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego, który jeszcze analizuje rejestratory. Co ciekawe, skrzynki zachowały się w dobrym stanie, a zapisane na nich dane miały być łatwo dostępne. Jednak obecnie prokurator generalny Andrzej Seremet twierdzi, że materiał ze skrzynek jest na tyle złej jakości, iż badania trzeba przedłużyć. To oznacza, że na rosyjską analizę skrzynek musimy poczekać. Ponadto strona polska ma otrzymać ok. 500 kart dokumentów ze śledztwa - protokołów oględzin, dokumentów sekcyjnych, relacji świadków (polska prokuratura uzyskała dotąd 23 uwierzytelnione kopie rosyjskich akt). Wczoraj płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, jedynie potwierdził, że wciąż czekamy na dokumenty od Rosjan, także na stenogramy z czarnych skrzynek, a prokuratura "zastanawia się" nad dalszymi czynnościami związanymi z analizą amatorskiego filmu z miejsca tragedii, na którym zarejestrowano m.in. odgłosy przypominający wystrzały oraz polskie i rosyjskie rozmowy. Nie wiemy też, na jakim etapie jest badanie poziomu wyszkolenia załogi - na komentowanie tego wątku jest bowiem "za wcześnie". Obecnie tragedia w Smoleńsku nadal rodzi wiele pytań - nie tylko tych dotyczących przyczyn katastrofy, ale i sposobu jej wyjaśniania. Dziwią bowiem fakty, że rząd polski tak łatwo się zgodził, by gospodarzem śledztwa była strona rosyjska; że polscy śledczy mogą jedynie "spoglądać przez ramię" naszym wschodnim sąsiadom i czekać na dokumenty, jakie Rosjanie zechcą nam przekazać; że nie zwrócono się do NATO z wnioskiem o wsparcie; że czarne skrzynki - będące własnością Polski - nie trafiły bezpośrednio do rąk lub choćby pod nadzór polskich ekspertów. Nikt nie chce w tak tragicznych okolicznościach posądzać kogokolwiek o złą wolę, ale fakt, iż zniecierpliwione rodziny ofiar katastrofy chcą na własną rękę próbować wyjaśniać przyczyny tragedii i na prywatne zlecenia wykonywane są ekspertyzy przez zagranicznych ekspertów, jest znamienny.
MSWiA uspokaja Tymczasem wczoraj Jerzy Miller, szef MSWiA i przewodniczący Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, zapewnił, że polscy eksperci są partnerami dla Rosjan i "ręka w rękę siedzą przy tym samym dowodzie". Jak dodał, nie jest tak, iż Rosjanie coś rozpracowują, a z efektem zapoznają Polaków. - To nie jest tak, że ktoś jest petentem, ale są dwie równouprawnione strony - dodał. Odnosząc się do procedury badań urządzeń z pokładu samolotu, Miller zaznaczył, że obowiązuje tu zasada, iż analiza urządzeń odbywa się u producenta, ale przy badaniach obecni są przedstawiciele wszystkich zainteresowanych stron. Tak więc np. czarne skrzynki wyprodukowane przez Rosjan były badane w Rosji, czarna skrzynka dodana do Tu-154M przez Polaków przechodziła analizy w Polsce, a amerykański system TAWS przechodzi badania w Stanach Zjednoczonych - wszędzie są obecni zarówno eksperci z Polski, jak i Rosji. Jerzy Miller pytany o informacje na temat przebiegu śledztwa przyznał, że etap dowodowy jest bliski zakończenia. Jak dodał, będąc w Moskwie, nie zapoznawał się z wynikami śledztwa, gdyż jako laik nie chciał stwarzać pozorów, a jego rola ograniczyła się do ustalenia zasad współpracy oraz wymiany informacji i korzystania z dorobku komisji rosyjskiej dla potrzeb komisji polskiej. Miller zastrzegł, że prace komisji będą "wielomiesięczne", i poprosił o cierpliwość. - Komisja będzie rozpatrywała wszystkie elementy istotne z punktu widzenia nie samego zdarzenia, ale przyczyn, które do niego prowadziły - mówił.
Marcin Austyn
i TY bój się o swoje życie
Scenariusz Biorąc pod uwagę te fakty można wysnuć następujący scenariusz (godzina według czasu warszawskiego)
06.40 – Tajemniczy samolot rozpoczyna nalot nad lotniskiem, co pokrywa się z narastaniem mgły.
07.15 – Ląduje polski samolot Jak-40
07.30 – Warszawa – start polskiego samolotu prezydenckiego (30 min opóźnienia)
07.35 – Mobilne fałszywe nadajniki zajmują pozycje. Następuje uszkodzenie lub unieszkodliwienie prawdziwych nadajników.
08.20 - Zakłócenie komunikacji miedzy samolotami a wieżą. Powstaje fałszywa wieża (centrum komunikacji). Istnieje możliwość oraz przypuszczenia zakłócania łączności. Mogło ono przybrać różne formy oraz obejmować różne fazy lotu. Pracownicy kontroli lotu lotniska zeznawali, że pilot polskiego samolotu nie podawał danych. Była też sugestia, że piloci nie znali rosyjskiego (wbrew prawdziwym faktom o pilotach oraz załodze polskiego samolotu). [12]
• W związku z tym, że potwierdzenia wieży są istotna częścią procedury lądowania, istnieje przypuszczenie, że piloci kierowali się również informacjami fałszywej wieży.
• Podejrzenie o brak znajomości języka rosyjskiego mogło wynikać z początkowej fazy lotu – zbliżania się do lotniska. Komunikaty do wieży od początku były przekazywane przez osoby podszywające się pod pilotów. Miało to wykluczyć ewentualne podejrzenia pilotów co do zmiany głosu kontrolerów lotu.
08.30 – Samolot polski Tu-154m dociera w okolice lotniska w Smoleńsku. Jednocześnie rosyjski Il-76 znajduje się nad lotniskiem. Relacje świadków wskazują, że jeden lub oba samoloty krążą nad lotniskiem. Może to oznaczać, że:
• Fałszywa wieża kontroli lotu decyduje, że samolot rosyjski będzie pierwszy podchodził do lądowania; samolot polski wykonuje ewentualnie dodatkowe kólka i kieruje się za samolotem rosyjskim na sciezke podchodzenia do lądowania (10 km od lotniska).
• IL-76 krążył nad lotniskiem. Polski Tu-154m nadlatuje nad lotnisko w momencie, gdy IL-76 znajduje się w drodze na scieżkę do lądowania (10 km od lotniska). “Wieża kontroli” nakazuje podążać za samolotem IL-76. Bezpieczny odstęp w takich warunkach wynosi ok. 6-10 km co w przeliczeniu na czas daje ok. 1,5 – 2 min. To pokrywa się z różnicą pomiędzy czasem awarii linii energetycznej, a czasem zatrzymania czarnej skrzynki polskiego TU-154m.
08.37.30 – Rosyjski samolot rozpoczyna podchodzenie do lądowania (10 km od lotniska).
W związku z informacja o dziwnym kącie lotu polskiego samolotu. (podchodził do lądowania niezgodnie z osią lotniska oraz ułożeniem nadajników NDB) oraz ułożeniem przeszkód w ostatnim fazie lotu (ok. 1,3 km od lotniska) istnieje prawdopodobieństwo, ze samolot rosyjski mógł lecieć inną trajektorią lotu oraz być zmylonym tylko przez jeden fałszywy nadajnik NDB. Fakt ten mógł zaważyć o odmiennych losach obu samolotów. Dwie dostępne opcje to:
• Operatorzy fałszywych nadajników mogli nie być pewni, który samolot leci pierwszy. Zdążają załączyć drugi fałszywy nadajnik (2,1 km od pasa), pierwszy fałszywy nadajnik (7,1 km od pasa) nie działa. Dalszy fałszywy nadajnik (7,1 km) jest ustawiony ok. 400-600 m na lewo (południe) od osi pasa i prawdziwego nadajnika.
• Oba samoloty zostały zmylone przez dwa fałszywe nadajniki. Odmienne losy danych samolotów mogą się wiązać z różnym umiejscowieniem silników w obu samolotach.
08.38.28 – Rosyjski samolot mija fałszywy nadajnik NDB (7,1 km), zaczyna się kierować sygnałem na fałszywy nadajnik NDB w odległości 2,1 km od pasa i 100-150 m na południe od osi lotniska.
lub
08.38.30 – Rosyjski samolot mija prawdziwy nadajnik NDB w odległości 6,1 km, zaczyna się kierować sygnałem na fałszywy nadajnik NDB w odległości 2,1 km od pasa i 100-150 m na południe od osi pasa lotniska.
08.39.00 – Polski samolot rozpoczyna podchodzenie do lądowania. Jest w odległości 10 km od pasa. Otrzymuje sygnał od fałszywego nadajnika NDB (ustawionego 7,1 km od płyty lotniska i odchylonego od osi lotniska ok. 400-600 m). Pilot zaczyna sie kierować na sygnał fałszywego nadajnika. Prędkość opadania 3 m/s.
08.39.22 – W odległości 2,1 km od lotniska wskaźnik odbiornika NDB rosyjskiego samolotu sugeruje znajdowanie się nad nadajnikiem NDB (1,1 km) i pilot po potwierdzeniu wysokości zwiększa obniżanie lotu w celu wylądowania.
08.39.33 – Samolot rosyjski IL-76 możliwe, że uszkadza nadajnik NDB (1,1 km – nie stanowi to problemu, gdyż nadajnik nie działa). Druga opcja, że informacja o uszkodzeniu jest próbą ukrycia sabotażowego uszkodzenia nadajnika NDB (1,1 km).
08.39.35 – Samolot rosyjski IL-76 zahacza o linie energetyczną w odległości 1 km od lotniska i ją zrywa (dokument elektrowni o zerwaniu linii).
08.39.35-45 – Samolot rosyjski manewruje, aby uniknąć zderzenia z drzewami. Możliwe, że ścina fragmenty któregoś drzewa (potrzebna dogłębna analiza uszkodzeń drzew w pobliżu lotniska).
08.39.37 – W odległości 7,1 km od lotniska i odchyleniu od pasa ok. 400-600 m polski pilot Tu-154m otrzymuje wskazania odbiornika NDB, że znajduje się nad nadajnikiem (czerwona lampka oraz przestawienie wskaźnika). Potwierdza wysokość ok. 300 m, zaczyna się kierować na drugi fałszywy nadajnik NDB (2,1 km od lotniska i odchyleniu ok.100-150 m od osi pasa).
08.39.50 – Z tym samym nachyleniem na jedno skrzydło rosyjski IL-76 o mały włos nie zahacza o jeden ze stojących samolotów, po czym zgodnie z zaleceniami wieży pospiesznie się oddala.
08.39.55 – Kontrolerzy lotniska są w szoku, nie rozumieją niczego po tym, co zrobi rosyjski samolot i kolejny raz proponują stanowczo polskiemu pilotowi wybranie innego lotniska, być może informują go o problemach rosyjskiego pilota.
Głos podstawionego polskiego pilota stwierdza po raz kolejny, że zrobi jedną próbę lądowania.
08.40.39 – Wskaźnik odbiornika sygnału NDB wskazuje, że polski pilot Tu154m znajduje się nad nadajnikiem NDB. W rzeczywistości znajduje się w odległości 2,1 km od lotniska, ale wydaje mu się, ze znajduje się tylko 1,1 km od lotniska. Potwierdza wysokość 100-120 m (dobra) i po potwierdzeniu jej przez fałszywą wieżę kontroli lotu decyduje się rozpocząć ostateczną fazą lądowania. Zwiększa prędkość opadania z 3m/s na 6-8m/s. Jest to prędkość dopuszczalna, zważywszy na dane lotniska oraz parametry Tu-154m. Włącza się alarm TAWS, ale pilot myśląc, że alarm ostrzega przed płytą lotniska, ignoruje sygnał.
08.40.45 – Prawdziwi kontrolerzy lotu w odległości 1,6 km od lotniska ostrzegają pilota, że obniża lot nie w tym miejscu, co trzeba. Lecz pilot pomimo, że znajduje się na wysokości 100 m nad dnem wąwozu i 70 m nad przyszłym prawdziwym (zakłóconym) nadajnikiem NDB,
- nie słyszy ostrzeżenia prawdziwej wieży. Następuje kolejne sfałszowanie komunikatów.
08.40.46 – Tu-154m w odległości 1,5 km od pasa oraz na wysokości 285 m npm zmniejsza prędkość opadania.
08.40.49 – Polski samolot znajduje się w odległości 1.3 km od lotniska i ok. 60 m od osi pasa na wysokości 8 m, pilot zaczyna gorączkowo szukać pasa, którego się tu spodziewał (zeznania świadka, rosyjskiego pilota) i zaczyna kosić pierwsze drzewa.
08.40.52 – Odległość od lotniska 1,05 km. Po dwóch sekundach prostego lotu polski pilot podnosi maszynę i zaczyna się wznosić; niestety, ukształtowanie terenu i ciężkość maszyny powoduje, że pomimo iż wzniósł maszyną na 20 m, to ciągle znajduje się 4 m nad ziemią, gdzie na wysokości nadajnika NDB i odchyleniu od osi lotniska wciąż kosi drzewa. Istnieją dwie sprzeczne informacje o uszkodzeniu drzew oraz nadajnika NDB w odległości przekraczającej rozpiętość skrzydeł któregoś z samolotów. Możliwość próby ukrycia uszkodzenia nadajnika w wyniku sabotażu.
08.40.55 – W odległości ok. 800 m od płyty lotniska polski samolot Tu-154m uderza w dużą brzozą, tracąc dużą część lewego skrzydła i pilot traci kontrolę nad samolotem.
08.4056 – Polski pilot Tu-154m próbuje ratować samolot, przechylając się na jedno z skrzydeł (potrzebna szczegółowa analiza uszkodzenia drzew – możliwe są uszkodzenia spowodowane przez dwa samoloty, polskiego Tu-154m oraz rosyjskiego IL-76).
08.41.00-05 – Samolot roztrzaskuje się 500-300 m od lotniska i 150 m na południe od jego osi.
W związku z tym, że to mógł być zamach, dla pewności zostały użyte dodatkowe środki, które dały pewność, że wszyscy zginą:
• gaz (wczorajsze info o badaniach toksykologicznych).
• niewykrywalny ładunek wybuchowy.
08.41.10 – Rosyjscy kontrolerzy lotu są w szoku. Wiedzą, że to nie przypadek. Praktycznie nie jest możliwe, żeby dwaj piloci popełnili ten sam błąd. Zaczynają się bać o swoje życie. Nie wszczynają alarmu. Nie wiedzą, co robić.
08.42.00 – Przygotowany w pobliżu specjalny oddział służb specjalnych upewnia się, że wszyscy nie żyją i rozpoczyna zabezpieczanie miejsca katastrofy. Nie wszczyna alarmu. Możliwa jest opcja braku wystarczających służb (m.in. strażaków) w czasie katastrofy. Dowódca straży pożarnej, obawiając się kompromitacji, ściąga z miasta zapasową załogę straży i dopiero wtedy wszczyna alarm. Stad 14 minut różnicy pomiędzy domniemana godzina katastrofy (08.42) a zawyciem syren alarmowych.(08:56). W przypadku zamachów zdarza się czasami, że miejscowe służby ratownicze wysyłane są przed katastrofą w inne miejsce.
08.55.00 – “Kola” pojawia się na miejscu katastrofy, nakręca pierwszy “film ze strzałami”.
08.56.00 – Po stwierdzeniu, że teren jest zabezpieczony, nakazane jest rozpoczęcie akcji ratowniczej, wszczynany alarm lotniska
08.59.00 – Straż pożarna dociera na miejsce katastrofy.
09.00.00 – Rosyjski człowiek pojawia się na miejscu katastrofy i robi tzw. ”trzeci film”, który tak naprawdę jest drugim. Widzi początek akcji gaśniczej. Strażacy czekają na wodę.
09.03.00 – Po długich minutach oraz problemach związanych ze zmyleniem służb , montażyście TVP, S. Wiśniewskiemu udaje się dotrzeć na miejsce od przeciwnej strony niż “Kola”. Polak widzi już akcje gaśniczą. wilre
Nie ma speca Oczywiście nie chodzi mi o speca od śrub czy od nieszczęśliwych wypadków, lecz takiego eksperta, co „minuta po minucie”, a nawet sekunda po sekundzie, klatka po klatce, analizuje przebieg zdarzeń w związku ze smoleńskim zamachem, tzn. wypadkiem, chciałem powiedzieć. Pomijam to, co się dzieje od 10 kwietnia na blogach (bo wiemy, że to dzicz chcąca wywołać III wojnę światową), ale zrobiłem sobie ostatnio przegląd (nie tylko online, ale i w salonie prasowym) fachowej prasy wojskowej, prasy zajmującej się militariami, terroryzmem, specsłużbami, bezpieczeństwem, no i za cholerę znaleźć nie można żadnych drobiazgowych analiz tego, co się wydarzyło 10 kwietnia. Gdy przed laty Amerykanie ruszali z drugą inwazją na Irak, to w „Newsweeku” (kiedy jeszcze ten tygodnik kupowałem, bo teraz już do ręki nie biorę) drobiazgowo opisywano uzbrojenie, osprzęt, planowane manewry itd. - symulacjom i spekulacjom fachowców nie było końca, a przecież z punktu widzenia Polski były to sprawy więcej niż trzeciorzędne. Dziś taka bezprecedensowa „w historii świata” jak mówią niektórzy dziennikarze (np. P. Wroński w ostatnim programie B. Wildsteina) tragedia w żaden sposób nie skłania rozmaitych specjalistów od drobiazgowego analizowania współczesnej historii, od doszukiwania się „drugiego dna”, „zakulisowych działań”, „nieformalnych decyzji”, cieni przemykających się za postaciami pierwszoplanowymi do wgłębiania się w to, co się stało. Ostatnio nawet pokusiłem się o kupienie czasopisma „Focus Historia”, gdzie wprost kipi od sensacyjnych analiz rozmaitych historycznych zdarzeń – i w najnowszym (już posmoleńskim, majowym) numerze, mamy wiele ciekawych rzeczy, o piekielnym generale MacArthurze, co chińską komunę chciał bombami nuklearnymi gonić, o zagładzie zabytkowego centrum Rotterdamu, o „polskim sztandarze, który w maju 1945 r. zawisł na berlińskiej kolumnie Zwycięstwa”, o Williamie Hitlerze (bratanku Fuehrera), o śmierci A. Hitlera, o orgii w Berlinie przed wejściem aliantów (w kontekście gwałtów czerwonoarmistów na stu tysiącach Niemek – tu najwyraźniej redakcja nie dosłyszała polskich sygnatariuszy nakazujących hołd czerwonoarmistom), o wygimnastykowanej Ewie Braun, ale też o zdrajcach Grota-Roweckiego, o tym, gdzie leżą poszczególne szczątki Marszałka Piłsudskiego, o „polskich traumach narodowych”, o śp. Prezydencie Kaczorowskim, o zasadzkach Vietcongu, o katastrofach lotniczych i teoriach spiskowych (tu B. Wołoszański nadaje) itd., a akurat jakiejś analizy wydarzeń z 10 kwietnia nie ma. Zbyt świeża historia, ktoś powie. Pewnie tak, co zupełnie nie przeszkadza redakcji pochylać się w artykule Michała Wójcika pod wymownym tytułem „Gesty, które tworzą historię” (dział – panie dzieju - „Katyń-Pojednanie”, s. 6) nad tym jak Putin przytulił Tuska a wujek Tadek H. Kohla. Czy świat nie jest piękny? Ależ jest! Jest, wystarczy tylko sięgnąć po kolorową polską prasę. No ale nie tylko ja widzę świat w biało-czarnych kolorach, ponieważ 'Głos wolny' też się dziwuje, że nikt się nie zabiera za tworzenie symulacji przebiegu katastrofy. Nie ma takich symulacji, które uwzględniałyby bezpiecznie lądującego Jaka z polskimi dziennikarzami i niebezpiecznie krążącego Iła z funkcjonariuszami FSB ani tym bardziej takich, które eksplorowałyby to, co widać na filmiku Koli i dopasowałyby do całej historii. Nie analizują sytuacji eksperci od zamachów terrorystycznych, specjaliści od pozostałości po ładunkach wybuchowych, znawcy skrytobójczych zabójstw wysokich dygnitarzy państwowych. Nie ma żadnych makiet ani wizualizacji. Jedyne, co się nam pokazuje, to to, jak Tu 154M ścina drzewa, traci skrzydło i się roztrzaskuje, tak jakby historia tej tragedii sprowadzała się wyłącznie do tego kilkudziesięciosekundowego epizodu. Na szczęście rozmaite oszołomy niezatrudnione w laboratorium analiz fonoskopijnych ABW grzebią się i grzebią w filmie Koli i z tygodnia na tydzień coraz więcej rzeczy wygrzebują (mnie szczególnie fascynuje postać zeskakującego z resztek kadłuba mężczyzny 1:03-1:05 filmu), powiększając, spowalniając, rozjaśniając, słowem, dokonując obróbki materiału z miejsca katastrofy. Niedawno nawet okazało się, że rosyjscy milicjanci słyszeli strzały – ci milicjanci, o których my słyszeliśmy, gdy tylko film Koli zaczął cyrkulować po blogosferze, że mieli strzelać, by odstraszać gapiów. Wprawdzie mówi się nam wciąż, że to mogą być odgłosy eksplodujących magazynków z amunicją borowców, ale przecież wiemy, że części amunicji tychże borowców nie znaleziono, natomiast oszołomstwo upiera się w teoriach spiskowych, że mogło być tak, iż owi borowcy, co przeżyli katastrofę odstrzeliwali się w obronie przed FSB. Po miesiącu od katastrofy wiemy jeszcze mniej niż na początku. S. Janecki w programie R. Ziemkiewicza skwitował śledztwo w sprawie tragedii jako przebiegające wedle najlepszych sowieckich wzorców – i coś w tym jest. Jest jednak coś więcej, to śledztwo jako całkowicie profesjonalne zachwala polski premier i polski rząd. Czy nie mamy więc do czynienia ze specyficzną definicją profesjonalizmu? Tak więc, chcąc nie chcąc, znowu więc kłaniają się spece od śrub. Rosyjscy i polscy. FYM
CZAS KAMELEONÓW Jak inaczej określić to, co się dzieje w telewizji publicznej, jeśli nie czasem kameleonów? W tym skomplikowanym labiryncie nie połapałby się pewnie nawet doświadczony hodowca tych skłonnych do zmian i imitacji stworzeń. Ludzie zajmujący stanowiska z rekomendacji prawicy zachowują się niczym rasowi przedstawiciele bezideowego salonu. A prawicowi dziennikarze i publicyści muszą tłumaczyć się z tego, że ich programy mają wysoką i wypróbowaną widownię. Zresztą niektórzy autorzy programów, jak Tomasz Sakiewicz, naczelny „Gazety Polskiej”, nie mają nawet szansy niczego wytłumaczyć. Program „Pod prasą”, który był znany z poruszania często niewygodnych i pomijanych w innych mediach tematów, został po prostu z dnia na dzień zdjęty z anteny telewizyjnej Jedynki. Mimo świetnych wyników oglądalności (patrz wykres) i coraz wyższych ocen widzów. Kierujący Jedynką Wojciech Hoflik jest zresztą doskonałym specjalistą w swoim fachu. Wie zatem doskonale, że zmiana emisji programu, który niemal co tydzień ukazuje się na antenie o innej godzinie, to najlepszy sposób na rozchwianie słupków oglądalności. Można to również obserwować w przypadku programu Sakiewicza, z tą może różnicą, że w marcu – czyli tuż przed usunięciem programu z ramówki – widownia konsekwentnie rosła. Nieoficjalnie wiadomo, że Wojciech Hoflik miał wiele zastrzeżeń do programu „Pod prasą”.
Fałszywy obiektywizm Najbardziej zapewne przeszkadzało mu, że jest „nieprawomyślny” i często zbyt jednoznacznie stawia problemy. A to przecież poważny błąd, bo dobrze oceniona przez „Wyborczą” audycja Telewizji Polskiej powinna być maksymalnie zrelatywizowana i nie pozostawiać w istocie widza z żadnym poglądem na poruszaną kwestię. Gości dobierać należy z grona najbardziej czcigodnych polskich autorytetów telewizyjnych. A zatem jeśli dziennikarze, jak w programie „Pod prasą”, to ktoś z zestawu Paradowska, Wołek, Żakowski, Lizut, Wroński, Lis, Zaremba, Mazowiecki junior. Po prostu zestaw gwarantujący szerokie spektrum poglądów, polemiczną finezję i wysoką temperaturę dyskusji. Jeśli się z tego zestawu nie korzysta, można narazić się na negatywne oceny dyrektora Hoflika, którego zaczyna z pewnością razić brak obiektywizmu, jednostronność itd. Już lepiej, zamiast oglądać subiektywnego Sakiewicza, niech dobroduszni widzowie pooglądają sobie jakiś obiektywny show w rodzaju „Supermodelek”, które światłą decyzją dyrektora Hoflika zastąpiły w Jedynce „Teleranek”. Warto zresztą przyjrzeć się wielu ostatnim decyzjom Wojciecha Hoflika. Na przykład takiej, w której powołał specjalny zespół koordynujący anteny w nadzwyczajnej sytuacji po smoleńskiej tragedii. Znaleźli się w nim wyłącznie pracownicy TVP kojarzeni z lewicą i niechętni patriotycznym uniesieniom, jakim w ostatnich dniach uległy miliony Polaków. Dyrektor Jedynki zadecydował też o zawieszeniu programu „Warto rozmawiać” i prowadzącego go Jana Pospieszalskiego. Chodzi o audycję emitowaną w pierwszym tygodniu po tragicznej katastrofie, w której goście, m.in. prof. Zdzisław Krasnodębski, ośmielili się głosić tezy o ewentualnym zamachu i podawać w wątpliwość suwerenność działań rządu Donalda Tuska. Po interwencji członka zarządu TVP Przemysława Tejkowskiego Pospieszalski (a także redakcja publicystyki TVP1) zostali odwieszeni, ale tylko po to, by po niespełna tygodniu sytuacja znów się powtórzyła. Jeden z twórców wstrząsającego dokumentu „Solidarni 2010” dziś znów pracuje, ale nie wiadomo, jak długo program „Warto rozmawiać” utrzyma się w wiosennej ramówce. Wobec Pospieszalskiego stosowana jest wypróbowana metoda przesuwania godziny emisji. Jeszcze przed chwilą 22.50, a już ostatnio 23.00. I wszystko z gilotyną w postaci zapisu w umowie na program, że najbardziej istotna jest „komercyjna” grupa widzów. Czyli osoby, które nie mają więcej niż 49 lat. Warto spytać, jak można stosować podobne kryteria wobec programu poświęconego często kwestiom historii, idei, przeszłości – którego naturalną widownią są ludzie w średnim, a nawet dojrzałym wieku? Prawdopodobnie to pomysł TVP na realizację misji. Nie łudźmy się, jeśli ktoś poważnie nie zawalczy o program Jana Pospieszalskiego, to wkrótce podzielić może los „Pod prasą”. Dyrektor Hoflik zapewne ma już przygotowaną całą litanię o braku obiektywizmu, subiektywnym podejściu prowadzącego…
Autocenzura czy aksamitny powrót do PRL-owskich metod? Zdumiewające są też dochodzące z Woronicza informacje o reakcjach niektórych członków władz telewizji na zawartość anteny Jedynki w najtrudniejszych dniach 10 i 11 kwietnia. Redakcja publicystyki została skrytykowana za to, że nie zgodziła się na spięcie z anteną TVP Info, gdzie tragedię w Smoleńsku komentowali m.in. Leszek Miller, Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy. Nie spodobał się, skądinąd doskonały, pomysł urządzenia żywego studia w Kordegardzie, naprzeciw tragicznie opustoszałego Pałacu Prezydenckiego. Podobno panowie z zarządu uznali, że lepsza od komentarzy byłaby sama muzyka ilustrująca zdjęcia. Czyżby więc znowu goście zaproszeni przez Jedynkę powiedzieli za dużo? Mieli odwagę powiedzieć to, co czuły w tych dniach setki tysięcy Polaków? Zbyt subiektywnie ocenili słowa i czyny salonu wobec zmarłego Prezydenta i innych ofiar tragedii? „Na liście 20 programów o najwyższej widowni w okresie żałoby zdecydowanie najwięcej jest pozycji wyemitowanych przez TVP1. Należą do nich przede wszystkim relacje z oficjalnych uroczystości odbywających się w czasie żałoby oraz główne wydania serwisów informacyjnych” – to oświadczenie rzecznika TVP, Stanisława Wojtery w internecie. Dodajmy, że w sobotę 10 kwietnia studyjne rozmowy Jedynki oglądało od 2 do 4 milionów widzów, a główne wydanie „Wiadomości” w tym dniu 5,3 mln. Dyrektor tej anteny Wojciech Hoflik był też przeciwnikiem plenerowego studia podczas uroczystości pogrzebowych pary prezydenckiej w Krakowie. Zapewne wsłuchując się w światłe głosy z zarządu, znów wolał muzykę, a nie komentarze, np. prof. Andrzeja Nowaka czy Zbigniewa Romaszewskiego. Na korzyść Hoflika zapewne świadczy fakt, że nie podpowiedział, by zaproszono innych gości, np. Janusza Palikota czy Stefana Niesiołowskiego. Zresztą nie wiadomo, być może miał takie intrygujące pomysły, a tylko ich nie zrealizował. Od piątku 17 kwietnia do poniedziałku 20 bowiem pan dyrektor był chory i na zwolnieniu lekarskim. I tak zresztą podobno nie obyło się bez zgrzytów, gdy jedna z prominentnych osób w Jedynce apelowała, by komentatorami byli przede wszystkim aktorzy (np. Andrzej Grabowski), a goście „nie mówili rzeczy kontrowersyjnych i politycznych”. Autocenzura czy aksamitny powrót do PRL-owskich metod? Jakkolwiek było, goście nie posłuchali…
Zawieszeni, odwieszeni… Na koniec słów parę o zgrzytach wokół emisji dokumentu „Solidarni 2010”, pierwotnie mającego nosić tytuł „Będę tu”. To właśnie wokół niego rozegrała się póki co ostatnia bitwa z telewizyjnymi kameleonami. Nie dziwią informacje, że wpływowe osoby w TVP chciały zatrzymać emisję filmu albo puścić jego poważnie okrojoną wersję. Kolejny raz zawieszono Pospieszalskiego i redakcję publicystyki, by wkrótce ich odwiesić… Popłoch wzbudziły też łatwe do przewidzenia, złośliwe reakcje salonu i „Wyborczej” po poniedziałkowej emisji filmu. Zwłaszcza obłudne oburzenie, że w dokumencie ośmielili się wyrazić swoje opinie ludzi filmu i teatru. A zatem aktorzy Katarzyna Łaniewska, Mariusz Bulski, Halina Rowicka czy reżyser Lech Majewski to już nie ludzie? Nie mają prawa do prywatnych poglądów i zawsze grają? Dodajmy – grają za pieniądze? Z nędzą myślenia zaprezentowanego przez zarażonych michnikowszczyzną aż wstyd polemizować. Na Woronicza najwyraźniej ta przypadłość ma swoich zagorzałych wyznawców. I to we władzach telewizji, o której salonowcy z upodobaniem mówią, że jest „pisowska”… Szymon Pryczak
Stanisław Wojtera, rzecznik prasowy TVP, odpowiada: Jakie są merytoryczne powody zdjęcia z anteny programu „Pod prasą” Tomasza Sakiewicza? Czy kryterium oglądalności (wyraźnie rosła w ostatnim czasie) nie ma tutaj znaczenia? Kryterium oglądalności jest jednym z wielu kryteriów oceny programów w TVP. Decyzje podjął dyrektor anteny – Wojciech Hoflik.
Dlaczego takie programy jak „Pod prasą”, „Misja specjalna” czy „Warto rozmawiać” są przesuwane w ramówce? Czy nadawanie ich o różnych porach nie prowadzi do wahań i spadków oglądalności? Jakie są powody emisji tych programów o różnych i wciąż zmieniających się godzinach? Dramatyczna sytuacja ekonomiczna TVP powoduje, iż koniecznością jest taka optymalizacja ramówki, by osiągnąć możliwie najlepsze efekty ekonomiczne. Przypominam, że spadek wpływów abonamentowych postawił TVP w niezwykle trudnej, zagrażającej dalszemu istnieniu, sytuacji finansowej.
Jakie są perspektywy programu „Misja specjalna” – czy będzie nadal emitowany? Nic mi nie wiadomo o zmianach dotyczących tego programu.
Czy to prawda, że niektórzy członkowie zarządu TVP krytykowali merytoryczną zawartość anteny Jedynki w dniach 10–11 kwietnia br. po tragedii w Smoleńsku?
Ostatnie dni Marszałka Na początku kwietnia 1935 roku stan zdrowia Marszałka Józefa Piłsudskiego był już bardzo zły. Po wielu naleganiach lekarzy, zgodził się na sprowadzenie doktora Wenkenbacha z Wiednia. Pierwotnie miał on być przyjechać przed świętami Wielkiej Nocy, jednak Komendant zadecydował w ostatniej chwili, że święta chce jeszcze mieć „spokojne” w gronie rodziny. 25 kwietnia przybył oczekiwany doktor Wenkenbach i po dokładnym zbadaniu Marszałka postawił straszną diagnozę: „Niestety, rozpoznanie moje brzmi: rak wątroby nie nadający się do operacji. A ponieważ rak wątroby pierwotny jest bardzo rzadki, więc przypuszczam rak żołądka z przerzutami do wątroby. Zresztą pan kolega też wyczuwał pod ręką guzy nowotworowe – zakończył profesor, wskazując głową na generała Roupperta”. Adiutant Marszałka, kapitan Mieczysław Lepecki przez cały czas czuwał przy chorym. „Marszałek już nie podnosił się sam z łóżka. Stracił siły zupełnie. Miał trudności w utrzymaniu w ręku łyżki. Patrzyłem na to codziennie i codziennie serce rwało mi się z bólu na widok tej bezsilności. Dzisiaj jeszcze, ile razy zamknę oczy, mogę zobaczyć niemą skargę w spojrzeniu Marszałka, które rzucił mi w chwili, gdy z drżącej reki wypadła mu pewnego razu szklanka. Powiedział wtedy: <No, widzicie sami…. Nie ma Ziuka>. (…) W pewnej chwili uniósł rękę i wskazał na widzącą nad łóżkiem fotografię Swej Matki. – Panna Billewiczówna – powiedziałem. Była to bowiem fotografia pani Marii Piłsudskiej z czasów panieńskich. Marszałek kiwnął głową. - Kochana mamusia – rzekł – czeka już na swego Ziuczka. I ciocia Zula czeka i Broniś czeka…. I tylu moich żołnierzy do defilady się szykuje….” Komendant pragnął umrzeć w Belwederze, swojej siedzibie jako Naczelnika Państwa w latach 1918-1922, oraz po przejęciu władzy w 1926 roku. „- Wszystko gotowe, panie Marszałku – odezwał się generał Rouppert. Marszałek coś szepnął. Pochyliłem się i usłyszałem słowa:- Dobrze, dobrze, tylko wypalę papierosa. Podałem „marszałkowskiego”, wyrabianego specjalnie dla Marszałka. Palił spokojnie i bez słowa. Gdyby nie nadzwyczajna chudość twarzy, bladość i przygasły wzrok, mógłbym łudzić się, że Marszałek jest ten sam co przed paru miesiącami – zdrów. Jeden rzut oka na panoszące się w sypialni nosze, rozwiewał natychmiast złudzenie i przyprowadzał mi na myśl ponurą rzeczywistość”. 4 maja 1935 roku Marszałek Piłsudski został przewieziony w zupełnej tajemnicy z GISZ do Belwederu „Tak więc biegły dni w Belwederze w smutku i przygnębieniu. Później dowiedziałem się, że dr Antoni Stefanowski rozmówił się z księdzem Władysławem Korniłowiczem, żeby ten był wciąż w domu, przy telefonie, gotowy na każde wezwanie”. Nadszedł dzień 10 maja. „Marszałek począł wpadać w na wpółmroczenia, mówił słowa bez związku, groził komuś, na kogoś krzyczał, gniewał się, to znowu ogarniała Go żałość. <Ziuk biedny, Ziuczek…> powtarzał, a nam wszystkim serce rwało się na strzępy. Staliśmy bezradni i na nic nie przydatni. Siostra pocieszała nas: <Taki stan dla chorego najlepszy – mówiła – chory nie cierpi>. Ale my jej nie wierzyliśmy, my znaliśmy Marszałka, my wiedzieliśmy, że dla Niego nie śmierć była straszna, tylko ten stan bezsilności”. „Ciężka była noc z 10 na 11 maja. Sen-pocieszyciel nie chciał się zjawić. Marszałek co kilka, kilkanaście minut budził się, majaczył, mówił, podniesionym głosem, wołał adiutantów, to znowu wypędzał ich, chciał pić a otrzymawszy napój – nie chciał go brać do ust; chciał przenosić się na wózek, to znowu wracać na łóżko, narzekał na niewygodne poduszki, to znowu zaczynał straszliwie gniewać się na coś, czego nie mogliśmy się domyśleć. Biednej, znużonej pani Marszałkowej nie mogliśmy za nic uprosić, aby odpoczęła”. „Panienki trzymała pani Marszałkowa w swoim pokoju, Marszałek bardzo wiele razy przywoływał to jedną, to drugą, albo i obie razem. Biedne dziewczynki! Blade, wystraszone, prawie oniemiałe, patrzyły na ojca z bólem i ze ściśniętym na pewno sercem. Ale były to przecież córki Marszałka Piłsudskiego… Na ich twarzach człowiek obcy nic nie powinien wyczytać, ich ból miał być tylko dla nich samych”. Oprócz rodziny, adiutantów i najbliższych współpracowników, Marszałek nie chciał widzieć nikogo innego. Wyjątek zrobił dla swojego ukochanego Wieniawy. „- Przyszedł Wieniawa, panie Marszałku, czy może wejść? Marszałek patrzył na mnie nie widzącymi oczami i nic nie odpowiedział. Zapytałem powtórnie. Teraz w oczach Marszałka zapaliły się jakieś blaski, na usta wybiegł blady, słaby uśmiech. - Wieniawa… - wyszeptał. Wydawało mi się to wystarczające, aby generała sprowadzić. Widok zmienionej twarzy Marszałka musiał na gen. Wieniawie wywrzeć wrażenie wstrząsające, gdyż zamiast wesoło opowiadać, stanął w miejscu, milcząc i tylko spoglądając w przerażeniu na cień swego Komendanta. Ja, patrząc codziennie na postępy choroby, mniej odczuwałem zmiany, ale człowiek, który nie widział, Marszałka ze dwa miesiące musiał być wstrząśnięty. Nigdy nie zapomnę wyrazu rozpaczy w oczach biednego generała Wieniawy. Marszałek patrzał na generała przez chwilę, jakby ba obcego. Myślałem, że może go już nie pozna. Ale nie… Za chwilę twarz rozjaśniła Mu się. - Wieniawa… Generał już się opamiętał. Zabrzęczały ostrogi, twarz ożywiła się. - Tak jest, Komendancie. Tymczasem Marszałek począł nagle wymyślać. Wiedziałem, co ostatnio zaprzątało Jego myśli, więc też bez trudu odgadłem co mam na myśli. - Pan Marszałek – rzekłem – wciąż myśli o Lavalu i Francuzach. - No tak, właśnie. Tymczasem gen. Wieniawa, zdaje się, odzyskał już zupełnie równowagę. - Nie trzeba, Komendancie, o nic się martwić. Już tam nimi Józef (Beck) się zajmuje. On pewnie już Komendantowi wszystko meldował. Marszałek poruszył się z trudem. - Tak – rzekł – meldował. To przecież jego obowiązek. Generał Wieniawa począł coś opowiadać. Marszałek leżał bezwładnie i tylko od czasu do czasu uśmiechał się. W pewnej chwili głowa Marszałka osunęła się. Uniosłem poduszkę, poprawiłem na niej głowę. Marszałek Piłsudski spojrzał na mnie i rzekł: - Drogie dziecko…. Były to ostatnie słowa, które wypowiedział do mnie bezpośrednio Marszałek Piłsudski”. W sobotę 11 maja, wystąpił krwotok, który bardzo osłabił Komendanta. Trzeba go było przenieść z wózka na łóżko. W niedzielę, 12 maja, stan jego jeszcze bardziej pogorszył się. Lekarze w każdej chwili oczekiwali najgorszego. Generał Sławoj Składkowski wspomina: „Przed nami, na łożu, leży Komendant z zamkniętymi oczami ciężko oddychając. Pani Marszałkowa z córkami klęczy przy łóżku, trzymając rękę umierającego męża. W nogach łóżka stoi modlący się ksiądz Korniłowicz. Doktor Mozołowski, pochylony po prawej stronie łóżka, obserwuje twarz Komendanta. Komendant ma oczy ciągle zamknięte. Twarz Jego wychudła w czasie choroby jest piękna i spokojna. Mijając długie chwile samotnego świszczącego oddechu Komendanta i modłów księdza, udzielającego Ostatniego namaszczenia. Wszystko nagle zatrzymuje się w biegu naszych myśli. Pozostaje – ta jedna straszna, że nic już Komendantowi pomóc nie możemy. W pewnym momencie Komendant zachłystuje się i oddech Jego ustaje. Doktor Mrozowski robi ruch jakby chciał jeszcze Komendanta ratować, ale za chwilę ręce jego opadają bezsilne. To już śmierć. Klękamy wszyscy. Tylko adiutant mający służbę, stoi na baczność. Jest godzina 8,45 wieczorem, gdy przestaje bić serce Pierwszego Marszałka Polski”. Wybrana literatura; M. Lepecki – Pamiętnik adiutanta Marszałka Piłsudskiego S. Składkowski – Strzępy meldunków W. Jędrzejewicz, J. Cisek – Kronika życia Józefa Piłsudskiego 1867-1935 Godziemba
Pietrzak: Ostatniego Tupolewa odstawić Ostatni Tupolew, który nam pozostał, powinien zostać odstawiony albo sprzedany za wschodnią granicę. Tylko tam te samoloty mogą latać w zupełności - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM płk Tomasz Pietrzak.
Konrad Piasecki: Były pilot rządowych Tupolewów, dowódca 36. Pułku Lotnictwa, pułkownik Tomasz Pietrzak, dzień dobry.
Tomasz Pietrzak: - Dzień dobry, witam państwa. Panie pułkowniku, podchodzi pan do lądowania w Smoleńsku i słyszy pan "widzialność 500 metrów", co pan wtedy robi? - Rozpoczynam procedurę do moich minimów, które są.
A minima w Smoleńsku to jest? - Przy tym wyposażeniu nawigacyjnym dla tego samolotu to jest sto dwadzieścia metrów podstawa chmur i widzialność około tysiąc osiemset metrów.
Czyli powinien pan być nad ziemią sto dwadzieścia metrów. - Tak. Według wysokościomierza barometrycznego sto dwadzieścia metrów, nie po radiowysokościomierzu, tylko po wysokościomierzu barometrycznym.
Katastrofa Tu-154: "Nie pochwalamy brawury"
Jeśli pan jest sto dwadzieścia metrów nad ziemią i nie widzi pan jej, to co wtedy? - Podejmuje decyzję "go around", czyli idziemy na drugie zajście.
A przy takiej podstawie chmur i przy takiej mgle, przy stu dwudziestu metrach, można było widzieć ziemię? - Nie sądzę. Można byłoby ewentualnie, gdyby światła były sprawne, bo z tego co wiem, były niesprawne dwie albo trzy sekcje. Jeżeli byłoby cokolwiek widać z tych stu dwudziestu metrów, bo z tego, co wiemy, to była podstawa chmur niewidoczna, czyli tak jakby nie było podstawy, czyli nie wiadomo jaka była pionowa widzialność. Więc gdyby były światła, to można by je wykorzystywać. Są światła, to jako kontakt z ziemią się uznaje.
Próbowałby pan lądować w takich warunkach? - Ale to jest warunek, jeżeli byłby kontakt z ziemią. To jest warunek. Jeżeli nie ma kontaktu z ziemią, to nie ma o czym dyskutować. Jest minimalna wysokość i odchodzimy na kolejne zajście.
10 kwietnia o 8.40 ten kontakt z ziemią, przy tych warunkach mógłby być? - Nie mam pojęcia. Wie pan, nie da się określić panie redaktorze czy mógł być czy nie, ponieważ parametry podawane, podawane te same wartości, zupełnie odczucia z kabiny mogą być inne za każdym razem. To samo z ziemi może być inaczej.
To zapytam inaczej. Gdyby będąc szefem pułku usłyszałby pan, że przy tych warunkach w Smoleńsku ktoś próbuje lądować, to co by pan zrobił? - Były takie przypadki kiedyś, to piloci byli po prostu odsuwani od latania. Odstawiani byli na jakiś czas po to, żeby mieli czas na przemyślenie tego, co zrobili, jakie było zagrożenie, jakie było ryzyko.
To oznacza też kontakt z prokuratorem? - Nie, to są procedury już wewnętrzne, bo oni nie popełnili żadnego... nic się nie stało, można tak powiedzieć. Natomiast procedury zostały w pewien sposób zachwiane. Ponieważ to i tak dowódca załogi ocenia, ale są pewne minima, których nie wolno przekroczyć. Jeżeli nawet on będzie twierdził, że widział ziemię, to i tak było podjęte ryzyko niepotrzebne.
Czyli lądować nie mógł? - Nie mógł...
A on musiał wiedzieć o tym, co tam się dzieje. - Teraz mówimy o przypadku smoleńskim?
Tak, mówimy o przypadku smoleńskim. - Jeżeli pilot mając wysokość minimalną sto dwadzieścia metrów, moim zdaniem w tym przypadku on nie chciał lądować, tylko chciał właśnie zejść do tej wysokości stu dwudziestu metrów. I być może z jakiegoś powodu ta wysokość została opuszczona. To musi niestety poczekać na to, co komisja nam powie.
Są dzisiaj znaki zapytania, na ile pilot samolotu wiedział od wieży jakie są warunki. Ale rozumiem, że on też rozmawiał z pilotami samolotu "jak" , o tym, że jest mgła i że te warunki się raptownie pogarszają musiał wiedzieć? - Tak i dlatego tutaj cały czas mówimy o tej podstawie. O tej minimalnej wysokości bezpiecznej, która mu pozwala na zweryfikowanie czy faktycznie widzi więcej niż pięćset czy widzi mniej niż pięćset czy w ogóle ma kontakt z ziemią. Ustalmy tą jedna rzecz. Na tej wysokości prawdopodobnie mógłby nie mieć kontaktu z ziemią, więc nie powinien przy tej widzialności podchodzić do dalszego etapu.
Czy presja, poczucie, że się wiezie prezydenta, że trzeba dolecieć mogły odegrać tutaj znaczącą rolę? - Nie powinny tutaj mieć żadnego znaczenia. Życie mamy jedno. Niezależnie jaką funkcję pełnimy, więc każdy pilot, który wykonuje lot z pasażerami na pokładzie, ma świadomość tego, że wiezie ludzi za których życie odpowiada.
A nie jest tak, że ma świadomość, są złe warunki, ale jak wyląduje w tych warunkach to będzie coś. - Panie redaktorze, na pewno nikt tego nie pochwala w żaden sposób i na pewno nie sądzę, żeby taka była interpretacja jego czynów przez niego samego. Nie sądzę, żeby po wylądowaniu czuł się godny do wyróżnienia.
A nie było w pułku takich sytuacji, że za lądowanie w trudnych, złych warunkach, albo za naruszenie, nagięcie procedur, ktoś był chwalony, nagradzany?- Należałoby się zwrócić do pułku, czy w ostatnim czasie były takie sytuacje. Można byłoby rozpatrzyć przypadek powrotu z Dominikany.
Co tam się stało? - Samolot wrócił, natomiast nie chciałbym tego tematu szeroko omawiać, komentować, bo nie byłem na bieżąco. Sądzę, że należałoby się zapytać w pułku.
Wśród kolejnych hipotez pojawiają się hipotezy o oblodzeniu, o ptakach, które wpadły do silnika, o inwersji. Pan którejś z nich daje wiarę? - Nie, ten samolot miał naprawdę mocną konstrukcję. On w wielu sytuacjach mógł sobie poradzić. To nie jest tak, że jest to bardzo delikatna konstrukcja, wrażliwa na zmiany temperatur czy małe oblodzenie. Kiedy przechodzi się przez chmury, cała instalacja przeciwoblodzeniowa jest włączona - ona pracuje pełną parą. Ona zabezpiecza samolot przed jakimkolwiek oblodzeniem.
Czyli oblodzenie w tym przypadku jest niemożliwe?- Panie redaktorze, ja nie mogę powiedzieć, czy było, czy nie było. To komisja musi ustalić. Ja tylko mówię, jak samolot jest odporny na oblodzenia. Samolot jest naprawdę odporny na różne sytuacje, które mogłyby zagrażać małym samolotom wątłej konstrukcji.
A wierzy pan w plotkę, że tam, w ostatnich 30-40 sekundach doszło do potężnego zamieszania w kokpicie, że piloci między sobą dyskutowali, co robić i nie za bardzo wiedzieli?- Na tym polega dowodzenie demokratyczne, że dowódca załogi podejmuje decyzję, konsultuje ją z drugim pilotem, nawigatorem - następuje wymiana zdań.
Zdarzają się sytuacje gorące? Padają mocne, męskie słowa? - Bardzo często się zdarzają, kiedy są sytuacje wątpliwe. Podjęcie decyzji to jest naprawdę duża odpowiedzialność. W tym momencie, jeżeli nie byłoby takiej dyskusji - byłoby źle. Jedna osoba nie musi mieć pełnej wiedzy na temat wszystkich elementów, aspektów. Dlatego rozmawia się z każdym specjalistą - to jest nawigator, technik pokładowy, drugi pilot. Każdy ma jakiś zasób wiedzy i następuje wymiana jej wymiana. Decyzję zawsze podejmuje dowódca załogi.
Znając tych pilotów, którzy lecieli, tam mogło być zamieszanie?- Ja myślę, że jeśli rozmawiali między sobą, to chodziło im o konstruktywną decyzję. Nie sądzę, że jakieś zamieszanie mogło tam być. Podejrzewam, że tam doszło do męskiej rozmowy na temat: "co robić w tej sytuacji, co robić dalej". Taki mógł być scenariusz, ale to są tylko nasze domniemania.
Co zrobić z ostatnim Tupolewem, który nam pozostał? - Myślę, że powinien zostać odstawiony albo sprzedany za wschodnią granicę. Tylko tam te samoloty mogą latać w zupełności.
Rzecznik rządu mówi: "premier będzie nim nadal latać".- Tak, ale to będzie kolejny nakład finansowy, ponieważ te samoloty nie są w stanie zabezpieczyć pasażerów w przypadku dekompresji - nie ma instalacji tlenowej, jak w każdym samolocie pasażerskim, która wypada z sufitu i każdy pasażer ma do dyspozycji maskę tlenową.
Gdyby zdarzyła się dekompresja na wysokości 10-12 tysięcy metrów, to co by się stało?- To jest 12 sekund i w tym momencie personel pokładowy, czyli stewardessy musiałyby wyznaczyć osiem osób, które mają szanse na dalsze przeżycie, bo tyle przenośnych zestawów tlenowych jest na pokładzie.
A pozostałe? Musiałyby czekać aż samolot zniży się do tych warunków środowiska, gdzie będzie wystarczająca ilość tlenu do oddychania.
Czyli pozbyć się tego Tupolewa jak najszybciej? - Tak mi się wydaje. Chyba, że do przewożenia jakiegoś cargo, ale na pewno nie na zachód od granicy polskiej, tylko na wschód. źródło informacji: RMF
Pilot Tupolewa nie miał uprawnień! Kapitan Arkadiusz Protasiuk, który siedział za sterami prezydenckiego samolotu, nie miał uprawnień, by lądować przy tak słabej widoczności, jaka była w Smoleńsku Arkadiusz Protasiuk miał uprawnienia, by lądować maszyną przy widzialności powyżej 500 metrów - podaje "Rzeczpospolita". Za lądowanie przy widzialności poniżej 500 metrów Protasiukowi groziłyby teraz prokuratorskie zarzuty. Piloci specpułku są szkoleni do lądowania w ściśle określonych warunkach, a w dniu katastrofy prezydenckiego Tupolewa widzialność sięgała 300-400 m, a na dodatek lotnisko Siewiernyj nie było wyposażone w system naprowadzania satelitarnego. W takich warunkach kpt. Protasiuk mógł na nim lądować tylko, gdyby widzialność wynosiła co najmniej 1200 m.
Jak wyjaśnia jeden z rozmówców gazety, jedynym wytłumaczeniem dlaczego pilot podjął decyzję o lądowaniu, jest brak precyzyjnego komunikatu lub jego niezrozumienie od rosyjskiego kontrolera lotniska, że widoczność jest mniejsza niż 500 m. Rzeczpospolita
Były prezydencki minister żądał miliona zł łapówki Mieczysław W., były minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, domagał się miliona złotych od biznesmenów Andrzeja i Zbigniewa Gałkiewiczów ze Rzgowa (woj. łódzkie) za pomoc przy legalizacji ich hali targowej - pisze "Polska The Times", powołując się na prokuraturę, która skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko byłemu ministrowi. Na ławie oskarżonych zasiądzie też znany łódzki adwokat Jerzy P. za to, że zorganizował spotkanie biznesmenów z Mieczysławem W. Ich proces zacznie się za tydzień w łódzkim Sądzie Okręgowym. Gałkiewiczowie mieli problem z legalizacją dwóch hal targowych. Uznano je za samowole budowlane. Spór, którego początek datowany jest na końcówkę lat 90., nadal się toczy. Biznesmeni zawarli umowę z Jerzym P. na obsługę prawną ich firmy Polros, licząc, że adwokat pomoże im rozwiązać sprawę hal. Problem jednak okazał się tak duży, że Jerzy P. sobie z nim nie poradził. Dlatego Gałkiewiczowie zaczęli rozglądać się za wpływowymi osobami, które by im pomogły. Wówczas adwokat Jerzy P. poradził im, aby porozmawiali z Mieczysławem W., którego poznał w końcu lat 90. podczas rejsu jachtem "Zawisza Czarny". Mieczysław W. miał się powołać na swoje układy i zapewnić, że sprawę jednej hali załatwi w ciągu miesiąca. O tej sprawie więcej dziś na łamach gazety "Polska The Times".
NIGDY NIE BYŁEM RASISTĄ, ANI ANTYSEMITĄ Nigdy nie byłem ani rasistą, ani antysemitą. Swoją edukację rozpocząłem od nauki wierszyka “Murzynek Bambo”, napisanego przez polskiego Żyda Juliana Tuwima. Moja rodzina na wsi w czasie wojny przechowała w swoim gospodarstwie żydowskiego chłopca, który uciekł z ghetta warszawskiego. Po wojnie mały Mosze wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zrobił karierę w przemyśle rozrywkowym. Jego córka została amerykańską artystką filmową. Przypominam sobie mój pierwszy list, jaki wysłałem do domu, po rozpoczęciu studiów w dużym akademickim mięście. Donosiłem w nim z entuzjazmem, ze na moim wydziale jest dużo “cudzoziemców”. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, ze byli to przeważnie kolorowi studenci z Wietnamu, Afryki, czy Ameryki Łacińskiej. Podnosiło to w oczach rodziców rangę wydziału tej wyższej uczelni. Kiedy w marcu 1968 roku rozpoczęły sie studenckie rozruchy, wyszedłem na ulice razem z najlepszymi kolegami z akademika, którzy przede mną nie ukrywali swojego żydowskiego pochodzenia. Razem uciekaliśmy przed palkami milicjantów i razem nienawidziliśmy “marcowego” docenta, który na wykładzie kpił sobie, ze, „Jeżeli nie wiecie o co chodzi w polityce, to zapytajcie, – Co z tego maja Żydzi?”. Kiedy wiec przyjechałem do Nowego Jorku, byłem zachwycony. Pomyślałem sobie: Oni budują tutaj przyszłościowe, wieloetniczne, wielokulturowe i wielorasowe społeczeństwo przyszłości. Ucieszyłem sie, kiedy w mojej pierwszej pracy w firmie, należącej do starego Żyda Friedmana, którego dziadowie przyjechali tutaj z Rosji, postawiono mnie przy taśmie obok olbrzymiego, brzuchatego Murzyna Tommiego, weterana wojny wietnamskiej. Przedstawił sie, ze jest amerykańskim ateista. Ja, niewiele myśląc, odpowiedziałem mu, ze jestem polskim katolikiem. Zwierzył mi sie, ze regularnie czyta gazety nowojorskie jak: New York Times, New York Post, Daily News oraz ogląda codziennie dzienniki telewizyjne i interesuje sie polityka. No wiec, w czasie przerwy na lunch, która wywalczyła sobie tutejsza klasa robotnicza, przynajmniej nie będę sie nudził, a poza tym, poznam “produkt” oddziaływania tutejszych niezależnych mass mediów, będących przedmiotem zazdrości i podziwu dla reszty demokratycznego świata. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Tommy zaprezentował mi niektóre ze swoich poglądów. W tym czasie toczyła sie akurat wojna na Bałkanach, wywołana rozpadem Jugosławii. Przyczyna wszystkich wojen leżała, zdaniem mojego afro-amerykanskiego kolegi, w religii. Kiedy zapytałem go czy to z powodów religijnych armia amerykańska interweniowała w Wietnamie, obruszył się. Podął mi przykład Niemiec nazistowskich. Jego zdaniem, Hitler był katolikiem. Spytałem go czy wie o tym jak wielu katolickich księży znalazło sie w obozach koncentracyjnych i czy Hitler wysłałby ich tam, gdyby sam był katolikiem. Powiedziałem mu, ze obydwaj dyktatorzy Hitler i Stalin, odpowiedzialni za masowe zbrodnie byli ateistami. Słyszał cos o Gułagu, ale był przekonany, ze Stalin również zamykał w nich głownie Żydów, podobnie jak Hitler w “polskich” obozach koncentracyjnych. Zauważyłem z niepokojem, ze moje argumenty wytrącają go z równowagi, gdyż naruszają jego, starannie przez lata ukształtowany, światopogląd i ze zaczyna czuć do mnie trudno ukrywana niechęć. Któregoś dnia, kiedy zbliżał sie do nas pejsaty, ortodoksyjny Żyd-nadzorca, mój afro-amerykański sąsiad ryknął na cale gardło: “A dlaczego wy Polacy współpracowaliście z nazistami i pomagaliście im zabijać Żydów?” Nie zastanawiając sie, odkrzyknąłem: “A dlaczego wy Amerykanie pojechaliście do Wietnamu, żeby zabijać wietnamskie kobiety i dzieci?” Wkrótce po tym incydencie, pojawił się w hali fabrycznej sam boss, który wylewnie przywitał sie z moim kolorowym sąsiadem, uścisnął go “na niedźwiadka” i poklepał kordialnie po barczystych plecach w stylu znanym kiedyś u nas ze spotkań towarzyszy partyjnych z I sekretarzem KC KPZR Breżniewem, a wyśmiewanym przez niepoprawnych kabaretowców z Pietrzakiem na czele. Ja natomiast wkrótce postanowiłem poszukać sobie innej pracy, gdyż atmosfera wokół mnie zaczęła się zagęszczać jako “politykującego” i w dodatku “niepoprawnie”. Moj syn rozpoczął naukę w nowojorskiej, publicznej szkole średniej. Kiedyś wrócił do domu zmartwiony i zwierzył mi sie, ze koledzy, przeważnie synowie ubogich imigrantów z Ameryki Łacińskiej, Azji i Afryki oraz miejscowi Murzyni, kiedy dowiedzieli się, ze jest Polakiem, natychmiast nadali mu przezwisko “Pole – Jews Killer”. Szokujące było to, ze ci młodzi ludzie nie bardzo nawet wiedzieli gdzie leży Polska, sadzili. ze jest to jakiś nordycki, antysemicki i rasistowski kraj, który kojarzył im się z biegunem (pole). Poza tym, w tym przezwisku był raczej podziw i respekt, ze znalazł sie jakiś europejski naród, który próbował “podskoczyć” Żydom, którzy tutaj w USA osiągnęli tak olbrzymie wpływy, ·nieporównywalne z żądną inna grupa etniczna. Jego nauczycielka, rosyjska żydówka, imigrantka z byłego ZSRR, ciągle mówiła im o antysemityzmie, stawiając ten zarzut nawet Szekspirowi za “Kupca weneckiego” i Dickensowi za postać Żyda Fagina z “Olivera Twista”. Jako lekturę dodatkowa zaleciła im czytanie “Malowanego ptaka” Kosińskiego. Wiec te chore fantazje polsko-żydo-amerykańskiego intelektualisty-perwerta już dla kolejnego pokolenia Amerykanów odgrywają tutaj role “dowodu” na polski antysemityzm. Wkrótce zapewne obowiązującą lekturą w szkołach amerykańskich będą również “Sąsiedzi” Grossa. Po tych paru zdarzeniach zacząłem sie uważniej przyglądać przejawom tego, co niektórzy polscy, prawicowi publicyści nazywają antypolonizmem lub antypolska propaganda w amerykańskich mass mediach. Akurat na kanale “9” telewizji nowojorskiej prezentowano we wiadomościach głośne przeprosiny papieża Jana Pawła II za prześladowania Żydów przez chrześcijan. Czarna prezenterka Ms. Blackmon skomentowała to następująco: “Trudno sie dziwić, ze przeprasza człowiek, który pochodzi z kraju, gdzie to wszystko (tzn. Holocaust) miało miejsce.” Wieczorem na kanale “11” oglądałem film, znanego i u nas z głupawych seriali dla młodzieży, amerykańskiego producenta Aarona Spellinga. Jego córka Torry Spelling grała tutaj bogata, inteligentną i piękną Żydówkę, której zazdrości cala klasa, ale wręcz paranoiczna zawiść żywi do niej koleżanka, córka Polki sprzątaczki, pracującej u bogatej żydowskiej rodziny. W pewnym momencie polska uczennica nie wytrzymuje i zabija piękna Torry nożem. Na podłodze leży zakrwawiony trup ze sterczącym z brzucha ofiary narzędziem kuchennym. Inna scena z tego filmu pokazuje “wyrobionemu” amerykańskiemu widzowi z jakim ciemnogrodem i bigoteria mamy do czynienia. Otóż, matka morderczyni przynosi potajemnie do koszernego domu swoich pracodawców figurkę Matki Boskiej a kiedy nikt nie widzi, stawia ja na stole i na klęczkach żarliwie sie modli. Ta symboliczna scena miała chyba uzmysłowić widzowi gdzie leży źródło polskiego antysemityzmu. Coraz większą rolę w tworzeniu współczesnej amerykańskiej kultury zaczynają odgrywać Żydzi – radzieccy imigranci. Z ich inicjatywy powstał, znany chyba i w Polsce, film “Z piekła do piekła”, ubiegający sie o Zloty Glob i Oskara. Pozytywnym bohaterem był tutaj polski Żyd komendant UB, natomiast karykaturalnymi postaciami byli Polacy. W jednej ze scen rozjuszona Polka ściga z siekierą Żydówkę. Dzieł takich będzie chyba więcej. Niedawno wśród Polonii poruszenie wzbudził fakt, ze nawet napisanie scenariusza do filmu o Katyniu powierzono radzieckiemu Żydowi, byłemu pracownikowi KGB, który uciekł kiedyś do USA. Jak widać, polskie sprawy tu za Oceanem znajdują sie w “dobrych” rekach. Kiedyś z okazji wizyty Prezydenta Rzeczpospolitej Aleksandra Kwaśniewskiego (pamiętamy jak przepraszał Żydów w imieniu Polaków za Jedwabne) u Prezydenta Stanów Zjednoczonych G.W.Busha, popularna gazeta należąca do koncernu R. Murdocha New York Post “przywitała” miłego gościa artykułem, w którym Polskę przyrównuje sie do Bośni i do Rwandy, gdzie miały miejsce krwawe czystki etniczne. Z kolei, redaktor Zev Chafets z Daily News wymienia trzy narody, które wymordowały najwięcej Żydów, a są to Niemcy, Polacy i Arabowie. Intryguje mnie pytanie czy kształtowany tutaj w USA “image” Polaka lub Polki stojących nad zabitym Żydem z zakrwawiona siekiera czy nożem kuchennym w dłoni nie jest zbyt prymitywny dla amerykańskiego odbiorcy ichniej kultury masowej. Kim jest przeciętny amerykański widz mogłem sie przekonać oglądając widowisko z serii “Funniest home video”. Prezenter, przystojniaczek o śródziemnomorskiej urodzie, pokazuje taka oto scenę, utrwaloną przez rodziców kilkuletniego chłopca na taśmie video. Dzieje sie to w czasie pierwszej komunii dziecka. W pewnym momencie, przejętemu uroczystością chłopcu robi sie niedobrze i wymiotuje hostia. Prezentacja tego “filmu” odbywa sie przy rechocie publiczności wypełniającej do ostatniego miejsca olbrzymia sale studio telewizyjnego. Na honorowych miejscach siedzi chłopiec wraz z rodzicami. Oglądam te programy od dłuższego czasu, ale nigdy nie widziałem, żeby rodzice żydowskiego chłopca przysłali do TV np. “śmieszne” sceny z ceremonii obrzezania, robiąc “kino” z ważnej w ich religii uroczystości dla kilkuset dolarów nagrody, jak to zrobili ich chrześcijańscy sąsiedzi. Inny przykład sprzed kilku lat.. W czasie mszy z okazji Święta Wniebowzięcia NMP w największej katedrze rzymsko-katolickiej w Nowym Jorku pod wezwaniem Św. Patryka amerykanska para obnazyla sie i na oczach wiernych dokonala seksualnego aktu. Jak sie później okazało, to perwersyjne zachowanie było zaaranżowane i transmitowane na żywo przez jedna z miejscowych radiostacji a jej bohaterowie dostali za to wysoka nagrodę. Czy można sie dziwić temu, ze w parę dni później środki masowego przekazu doniosły o desakralizacji rzeźby Matki Boskiej przed jednym z kościołów Brooklynu, która została w nocy wysmarowana ludzkimi odchodami przez nieznanych sprawców. Jak widać Amerykanie ciągle się doskonale bawią, ale zaczyna to juz trochę przypominać bal na “Titanicu”. Na koniec nutka optymizmu. Gwoli sprawiedliwości należy powiedzieć, że nie wszyscy Amerykanie-chrzescijanie pozbawieni są głębszej refleksji. Szczególnie po ataku terrorystycznym na WTC niektórzy sie przebudzili. Kiedyś zauważyłem na ulicy samochód, na którym poza pasiasto-gwiaździstymi chorągiewkami właściciel umieścił takie oto hasło: “Rosjanie przywracają Boga do szkół – my go z nich wykopaliśmy.” Ówczesna propozycja prezydenta Busha, aby dąć rodzicom vouchery, które pozwoliłyby uboższym rodzinom na przeniesieni dzieci ze szkol publicznych do prywatnych i parafialnych, głownie katolickich, wzbudziła bardzo pozytywny odzew a wśród “kolorowych” rodziców wręcz entuzjazm. Spotkałem sie z opinią afro-amerykańskich rodziców protestantów, którzy gotowi byli posłać swoje dzieci do parafialnej szkoły katolickiej. Niestety, propozycja powyższa sprowokowała bardzo nieprzychylne opinie i protesty nieomal wszystkich środowisk żydowskich. “Druzgocące” argumenty można było przeczytać zarówno w liberalnym New York Times, konserwatywnym New York Post, syjonistycznych Daily News jak i w libertariańskim Village Voice. Nie jest tajemnica skandaliczny poziom nauczania w nowojorskich szkołach publicznych, gdzie priorytetami jest ateizacja, uczenie poprawności politycznej i seksualne wychowanie młodzieży. Przypomniała mi sie taka oto scena ze szkoły średniej na Bronxie. Na ulicy, tuz przed budynkiem szkolnym zastrzelono latynoskiego ucznia tej szkoły. Nauczycielka z jego klasy spontanicznie rozpoczyna z młodzieżą modlitwę na terenie szkoły. W kilka dni później zostaje dyscyplinarnie wyrzucona z pracy. W dzienniku telewizyjnym patrzę na twarze latynoskich i afroamerykańskich wystraszonych rodziców, z którymi reporter stara się robić wywiad. Nie rozumieją jakie przestępstwo popełniła lubiana przez młodzież nauczycielka. Czy dlatego, ze są kolorowi, biedni i niewykształceni? Stanley Sas
P.S. W moim liście podąłem Państwu tylko kilka przykładów z niezliczonej ilości antypolonizmowi, z którymi można spotkać sie na codzie, śledząc amerykańskie środki masowego przekazu. Stosowane tu metody kojarzą sie z wojna psychologiczna. Oto przykład: kiedyś, kanał 11 TV podął informacje, ze władze imigracyjne odmówiły przyznania obywatelstwa amerykańskiego 80-letniemu starcowi, który w czasie wojny był strażnikiem w obozie pracy na terenie Polski. Nie podano czy był to Niemiec, Polak, Volksdeutsch lub Ukrainiec, jednakże tuż przed podaniem tej informacji pokazano plansze ze stylizowana swastyka na bialo -czerwonym tle.
Jedynie Arabowie przedstawiani są tutaj bardziej nienawistnie od nas Polaków. Karykatury Arabów w takich pismach jak Daily News lub New York Post przypominają satyryczne rysunki pokazujące Żydów jako podludzi w nazistowskim Sturmerze, co jeszcze można zrozumieć sytuacja na Bliskim Wschodzie, poparciem dla Izraela lub atakiem terrorystycznym na WTC, ale my jesteśmy podobno sojusznikiem i przyjacielem USA. Kto przejął pieniądze przeznaczone dla Solidarności przez rząd Stanów Zjednoczonych?
Spróbujmy odpowiedzieć na powyższe pytanie, postawione kiedyś przez świetnego amerykańskiego historyka, znawcę problematyki krajów komunistycznych, Richard’a Pipes’a. 200 mln dolarów przeznaczonych, przez rząd USA na pomoc ruchowi Solidarność w Polsce, rozpłynęło się się gdzieś w sieci CIA, Bank Vaticano, polskie służby specjalne, Mossad i Maxwell’a. CIA, jako pośrednika w dostarczeniu tych pieniędzy do Polski wybrało Bank Watykański. Arcybiskup Marcinkus watykański bankier, znany ze skandalu prania brudnych pieniędzy, przyjął z otwartymi rekami dwóch agentów CIA Casey’a i Brenneke, zapraszając ich na śniadanie w swoim apartamencie w Villa Sritch, gdzie ustalono szczegóły całej operacji. Pieniądze miały być dostarczone przez kilka amerykańskich banków, w tym Bank of America i City Bank. Brenneke podał specjalne kody przydzielone wszystkim przewidywanym transakcjom. Pieniądze dla tych transakcji nie mogły pozostawać na poszczególnych kontach dłużej niż 72 godziny. Środki finansowe, przeznaczone dla Solidarności, trafiały do Vaticano Bank z Banco de Panama, the Panama National Bank, the Standard Bank of South Africa oraz królewski bank Coutts w Londynie. Pieniądze te miały być następnie skierowane do Bank Lambert w Brukseli. Cala procedura ustalona była w taki sposób, aby uniknąć "małego skomplikowanego problemu" jak to określił Casey. Obawiano się, ze w przypadku, gdyby reżim gen. Jaruzelskiego dowiedział sie o tak dużej pomocy finansowej dla Solidarności ze strony Waszyngtonu, mógłby on zlikwidować cały ruch związkowy a nawet aresztować jego przywódców. Według slow Brenneke: ‘Trzymanie wszystkiego w tajemnicy było nakazem chwili.’Później stało się to przedmiotem starcia pomiędzy doradcą Prezydenta Reagana prof. Richardem Pipesem a byłym doradcą Prezydenta Jimmy Cartera prof. Zbigniewem Brzezińskim. Pipes przypuszczał, ze duże pieniądze zostały wytransferowane dla Solidarności kanałami znajdującymi sie w rekach CIA. Pipes żądał od Brzezińskiego odpowiedzi, co stało sie z tymi pieniędzmi, skoro nigdy nie trafiły one w całości bezpośrednio do rak Solidarności. Na to pytanie Brzeziński nigdy nie dal odpowiedzi. Niewielka część tej sumy, która otrzymało Biuro Solidarności w Brukseli, została przeznaczona na zasiłki dla strajkujących stoczniowców. Według szefa tego Biura Elżbiety Wasiutyńskiej (córki działaczy NSZ w czasie wojny), pieniądze te otrzymano od międzynarodowego stowarzyszenia związków zawodowych AFL-CIO oraz od National Endowment for Democracy. Pewna kwotę przekazano również przez organizacje zwana Stanton Group w USA. Pieniądze te pochodziły od amerykańskich podatników. Elżbieta Wasiutyńska poinformowała nas, ze władze Solidarności nie otrzymywały więcej niż $ 200 tys. rocznie i pieniądze te nie pochodziły od CIA. Brak również jakichkolwiek informacji na temat transakcji tymi funduszami po zmianach ustrojowych w Polsce po1989 roku. Zdaniem naszej rozmówczyni, CIA przypisuje sobie działalność, której nie wykonywało. Również Bank Lambert w Brukseli nie odnotował takich dużych transakcji. Co więc stało się z tymi pieniędzmi? Nie po raz pierwszy odpowiedz na takie pytania można znaleźć w tajnej działalności żydowskich malwersantów finansowych jak np. Robert Maxwell. Maxwell sprzedał Jaruzelskiemu specjalne oprogramowanie Promis, opracowane w Izraelu dla śledzenia działaczy Solidarności oraz demokratycznej opozycji w Polsce. W 1985 r. Maxwell dostarczył również to oprogramowanie belgijskiemu kontrwywiadowi Surete de l’Etat. Miało to miejsce właśnie w czasie transferu pieniędzy dla Solidarności przez Belgie, gdzie mafiozo rosyjski Żyd Semion Yokowicz Mogilewicz prowadził operacje finansowe na szeroka skale (Jak pisał o tym dr Raphael Johnson http://www.bibula.com/?p=8530 Mogilewicz współpracował ściśle z wywiadem izraelskim Mossadem) Przebywając w tym czasie w swojej głównej kwaterze w Budapeszcie, Mogilewicz przygotowywał sie do wejścia w świat finansów w państwach postkomunistycznych jako ekspert od przestępstw finansowych. W 1985r. Mogilewicz miął również swoje biura w Genewie, Nigerii oraz na Wyspach Kajmańskich. Maxwell załatwił mu również paszport izraelski. Maxwell przedstawił Mogilewicza szwajcarskiemu bankierowi, właścicielowi banku inwestycyjnego w Genewie, który miał ścisłe kontakty z Bank Vatican i Bank Lambert. Mossad był pierwszym obcym wywiadem, który penetrował serce Solidarności.. Izraelscy agenci wiedzieli o decyzji Reagana dotyczącej przekazania $ 200 mln Solidarności juz dwa miesiące wcześniej niż wysłannik Reagana Poggy poinformowal o tym Kardynala Glempa oraz biskupa Marcinkusa. Izraelski agent Nahum Admoni wydostal te informacje od Poggy’ego w czasie obiadu w Paryżu gdzie omawiali sprawy kościoła. Również wspomniany powyżej program Promis został wykradziony Amerykanom przez wywiad izraelski. Zrobił to dyrektor wydziału operacyjnego Mossadu Rafi Eitan. Jak później wyznał prezydent firmy Inslaw Bill Hamilton, "Rafi zrobił ze mnie durnia, podobnie jak wielu innych." Izraelczycy rozpracowali program Promis, wprowadzając do niego urządzenie szpiegowskie. Eitan wręczył ten program jako "podarunek z Izraela" polskiemu Żydowi dr Jerzemu Milewskiemu, który był odpowiedzialny za zbieranie pomocy finansowej dla Solidarności w czasie jego wizyty w Brukseli. Arcybiskup Marcinkus urodził się i wychował na przedmieściach Chicago (Cicero), skąd pochodził również Al Capone. Przejął od niego wiele gangsterskich metod jak zastraszanie kasjerów w Banku Vaticano lub terroryzowanie biskupów. Twierdził, że zajmuje drugie miejsce po Papieżu na moskiewskiej liście 10-u głównych celów. Jednakże, jak na biskupa miął dziwnych klientów jak kasyno z Monte Carlo, firmę produkującą broń Beretta lub kanadyjskiego producenta doustnych środków antykoncepcyjnych. Od czasu kiedy objął stanowisko prezydenta banku, Marcinkus powiększył inwestycje ponad wszelkie oczekiwania. Do 1983r. depozyty bankowe warte były dziesiątki miliardów dolarów. W tym czasie Marcinkus był już mocno zaangażowany w masowe finansowe spekulacje, w które wciągnął Bank Vaticano. Papież Jan Paweł II zgodził się zrekompensować straty spowodowane spekulacjami Marcinkusa. W jednym z dokumentów opublikowanych przez Watykan w maju 1984r. stwierdza sie, ze "banki międzynarodowe otrzymają około 2/3 z $ 600 mln jakie pożyczyły Bankowi Vaticano. Z tego $ 250 mln będzie spłacone do 30go czerwca 1984r." Tłumaczył Bob Rutecky
PUŁAPKA DLA ROSJI Za operacją “Clean Field” stali amerykańscy neokonserwatyści i ukraińscy faszyści. Wywiad Nataszy Barcz (NB) z Vadimem Stolzem (VS) szefem międzynarodowej śledczej grupy dziennikarskiej Left Russia.
Natasza Barcz: Vadim, co możesz nam powiedzieć o ludziach, którzy stali za atakiem armii gruzińskiej na bezbronnych obywateli Osetii? Vadim Stolz – Wszystko na to wskazuje i ja się z tym zgadzam, że na wiosnę 2008 powstał spisek zawiązany przez byłych członków tajnej grupy Gates’a z 1989-91 oraz centrum banderowców, działającym w Głównym Dyrektoriacie Wywiadu Wojskowego Ministerstwa Obrony Narodowej Ukrainy.
N.B.: Czy mógłbyś podać jakieś konkrety, np. nazwiska i szczegóły tej akcji? V.S. - Oczywiście. Na pierwszym miejscu trzeba by wymienić biuro Wiceprzezydenta USA Dicka Cheney’a oraz dwóch głównych ludzi organizujących kampanię wyborczą senatora McCaina: Randy Scheunemanna i Roberta Kagana. Scheunemann jest właścicielem firmy lobbystycznej wynajętej przez Saakaszvillego do działania na rzecz przyjęcia Gruzji do NATO. W 2002 r. Scheunemann ufundował Komitet Wyzwolenia Iraku oraz był głównym lobbystą na rzecz wypowiedzenia wojny Irakowi przez USA. Brał udział w dostarczeniu wywiadowi amerykańskiemu sfałszowanych dowodów o rzekomym istnieniu broni masowego rażenia w Iraku. Współpracował ściśle z szefem Irackiej Rady Narodowej Ahmedem Chalabim. Chalabi z kolei był głównym źródłem dezinformacji dla CIA i Pentagonu. Scheunemann współpracował z byłym wysokiej rangi oficerem CIA Fritzem Ermathem w przygotowaniu całej akcji dezinformacyjnej. W tym czasie, Fritz Ermath pracował w Science Applications International Corporation, będącej jednym z głównych kontraktorów Pentagonu, CIA i FBI. W skład Zarządu SAIC wchodził Robert Gates, obecny sekretarz obrony USA. Fritz Ermath był ważnym ogniwem łączącym grupę byłych oficerów wywiadu ZSRR (występowała ona pod szyldem przedsiębiorstwa FarWest LLC) oraz prawicową kabałą umiejscowioną w amerykańskim zbrojeniowym kompleksie przemysłowym oraz w rządzie Stanów Zjednoczonych. Jeżeli chodzi o Roberta Kagana, to jest on “nieformalnym” doradcą McCaina, reprezentującym prawicowe elity dążące do powrotu USA do polityki imperialistycznej, stosowanej przed I wojną światową. Jego żona reprezentuje Stany Zjednoczone w NATO. Obydwoje mieszkają w Brukseli. Kagan i William Kristol utworzyli Project for the New American Century (PNAC), który reprezentuje militarystyczno-polityczną kabałę, składającą się z neokonserwatystów, ultra-prawicowych Republikanów oraz żydowskich Likudników. Członkami super-tajnej grupy, która stała za ostatnimi wydarzeniami na Kaukazie byli Robert Gates, Condi Rice, Ermarth i Eryk Edelman, który jest podsekretarzem obrony d/s polityki u Gates’a. Tworzą oni grupę weteranów zaangażowanych w tajną wojnę z Rosją. Moim zdaniem, główną rolę w spisku odegrał ukraiński wywiad wojskowy, który reprezentowali generałowie Wladimir Filin (poprzednio występujący jako Vladimir Litowczenko) oraz Aleksiej Likwintsew (poprzednio Aleksiej Kolosowskij). Generał-major Wladimir Filin ma wiele twarzy. Poza pracą w Ukraińskim Ministerstwie Obrony, pełni funkcję wiceprzewodniczącego firmy “konsultingowej” FarWest LLC z siedzibą w Dubaju. Firma ta spełnia rolę komercyjnego kamuflażu dla antyrosyjskiej współpracy wywiadów: amerykańskiego, brytyjskiego, ukraińskiego, Arabii Saudyjskiej oraz kilku innych krajów. Filin pisuje również jako ekspert d/s politycznych dla rosyjskojęzycznych publikacji należących do FarWest LLC: Forum.msk.ru oraz Pravda.info. Publikuje również swoje artykuły w “nacjonalistycznym” tygodniku Zawtra, finansowanym przez FarWest. Filin występuje również jako brazylijski biznesman F.T. Carvallo, który jest właścicielem kilku fabryk etanolu, wspólnie z George Sorosem. Według naszych źródeł, Filin i Likwintsew reprezentują “banderowskie centrum” w ukraińskim ministerstwie obrony. Do ich partnerów zaliczają się m.in. były pułkownik wywiadu b. ZSRR Anton Surikov (Mansur Natojew), generał major w stanie spoczynku Rusłan Sajdow (Rusłan Sadułajew), b. doradca ministra obrony Uzbekistanu i szef wywiadu czeczeńskich władz na emigracji oraz książę saudyjski Rashid (prezydent FarWest LLC).
N.B.: Bardzo interesujące, ale jaka jest historia tej konspiracji? V.S.: Z politycznego punktu widzenia atak Gruzji na Osetię był nową fazą planu “Barbarossa 3”, którego celem jest dalsze rozbicie Rosji po uprzednim rozmontowaniu ZSRR oraz objęcie kontrolą jej arsenału nuklearnego i zasobów naturalnych. Do wiosny 2008 głównym zadaniem FarWest było szantażowanie rosyjskiego kierownictwa a głównie grupy tzw. silowikow skupionych wokół Igora Seczina. Ukraiński wywiad wojskowy utworzył nawet specjalny department “R” dowodzony przez byłych sowieckich oficerów GRU, którego zadaniem było zbieranie informacji i “brudów” o Seczinie i innych rosyjskich wysokiej rangi politykach i biznesmenach. Celem tego departamentu było sprowokowanie bratobójczych walk wewnątrz grupy trzymającej władzę w Moskwie. Putin miał być zlikwidowany w zamachu lub wzięty jako zakładnik. Tymczasem, Putin rozegrał umiejętnie wewnętrzne konflikty, grając w “dobrego” i “złego” policjanta (Dimitry Medwiediew i Sergiej Iwanow). Gładko przekazał władze Miedwiediewowi. Nowa faza walki przeciwko Rosji rozpoczęła się kiedy okazało się, że spalił na panewce plan wywołania chaosu na Kremlu w czasie przekazywania władzy prezydenckiej oraz kiedy Republikanie (w Stanach) stracili wiarę, że ich kandydat wygra w wyborach prezydenckich w USA w 2008 r. W tej nowej fazie główne miejsce wyznaczono “pomarańczowym” reżimom Juszczenki i Saakaszwilego. Ich rola polegała na sprowokowaniu kryzysu wokół Rosji, aby przekonać kraje “starej Europy”, że nieunikniona jest nowa zimna wojna z Rosją i w tej sytuacji powinny one poprzeć stanowisko USA w/s przyspieszenia przyjęcia Gruzji i Ukrainy do NATO. Równie ważnym elementem było wykorzystanie napięcia międzynarodowego dla wzmocnienia pozycji McCaina. Tu warto przypomnieć opinie wielu obserwatorów politycznych, którzy widzą analogie pomiędzy konspiracją, która dała zwycięstwo Raeganowi i Bushowi w 1980 r. oraz obecną gruzińską prowokacją. Za obydwoma wydarzeniami stał Robert Gates. Należy również spojrzeć na omawiane wydarzenia z szerszej perspektywy. Według koncepcji nowego imperializmu Kagana: trzeba doprowadzić do likwidacji ONZ-u, którą to organizację zastąpi się “ligą krajów demokratycznych”, która będzie bronić “cywilizacji” przed tzw. „Ligą autokratów”. Można się domyślać, że do tej drugiej ligi należy Rosja (i być może ChRL). Atlantydzi potrzebują “nowej drugiej zimnej wojny”, aby scementować swój sojusz czyli “Zachod”. Według wizji Kagana, system prawa międzynarodowego zostanie zniesiony a na jego miejscu pozostanie “czyste pole” dla Armaggedonu pomiędzy zachodnimi siłami jasności a wschodnimi siłami ciemności. Kagan marzy o powrocie epoki sprzed I wojny światowej, kiedy to zachodni imperialiści, którzy nie byli ograniczani polityczną poprawnością, mogli bić tzw. “dzikusów” i “barbarzyńców” na prawo i lewo. W dzisiejszych czasach “barbarzyńców” określa się jako “ligę dyktatorów”, zagrażających wolnościom “cywilizowanej części ludzkości”. Kagan określa tą sytuację jako “koniec marzeń i powrót do dawnej historii – tzw. Czyste Pole”. Kagan cieszący się dużą publicity w krajach zachodnich, wyrasta do roli czołowego ideologa elit atlantyckich. Ideologiczne korzenie operacji “Czyste Pole” tkwią właśnie w doktrynie Kagana. W mowach wygłaszanych przez Saakaszwilego, Gruzja określana jest jako “bastion cywilizacji” przeciwko “azjatyckiej niewoli”. Opracowania gruzińskie pełne są takich właśnie rasistowskich nonsensów.
N.B.: Rola amerykańskich neokonów oraz ideologiczne źródła gruzińskiego ataku na Osetyńczyków jest bardzo ważnym tematem i wymaga oddzielnych studiów, ale co możesz powiedzieć o historii samej operacji “Czyste Pole”. V.S.: W roku 2007 otrzymaliśmy tajną informację ze źródeł w Ministerstwie Obrony Ukrainy, że generał Wladimir Filin został przeniesiony ze Specjalnego Departamentu “R” w celu koordynowania działań wywiadów wojskowych Ukrainy i Gruzji. Praktycznie, oznaczało to, że Filin kontrolował przepływ informacji, jakie wojskowy wywiad Ukrainy posiadał na temat rosyjskiej armii. Służby wywiadowcze Gruzji były zbyt słabe do tych zadań i musiały polegać na Ukraińcach. Filin dysponował doświadczoną kadrą wywiadowczą, wśród której wielu oficerów pracowało uprzednio dla byłego sowieckiego GRU. Posiadał również rozbudowaną sieć agentów w południowej Rosji i w Moskwie. Filin miał również swoje “wtyczki” w Ministerstwie Obrony Rosji, FSB oraz w wielu innych agencjach. Filin wraz ze swoimi partnerami z FarWest zajmowali się rekrutacją agentów poprzez wciąganie ich do przestępczej działaności, takiej jak handel narkotykami oraz nielegalny handel bronią. Tak więc Operacja „Cyste Pole” była wspierana przez ukraiński wywiad wojskowy. Swój udział miało również wykorzystanie amerykańskiej technologii wywiadowczej rozmieszczonej wokół miasta Gori I i w innych miejscach. Jak się dowiedzieliśmy ze źródeł niemieckich, w marcu 2008 r. Robert Kagan miał pierwsze spotkanie z kierownictwem FarWest LLC – Wladimirem Filinem, Rusłanem Sajdowem oraz Antonem Surikowem. Zostali oni przedstawieni Kaganowi w Brukseli przez Fritza Ermartha, byłego wysokiego officera CIA, pracującego obecnie w Fundacji Nixona. Już w maju Filin podjął próbę manipulacji w sprawach Rosji, twierdząc że armia ukraińska zatrzymała sobie pewną ilość głowic nuklearnych, łamiąc postanowienia porozumienia budapesztańskiego z 1995 r. Prowadził również wojnę propagandową przeciwko niemieckim socjaldemokratom, sympatyzującym z Rosją, jak b. kanclerzowi Schroederowi oraz b. minister spraw zagranicznych Steinmeier, porównując ich z nazistami a projekt budowy rurociągu pod dnem Bałtyku do paktu Ribbentrop-Mołotow. Zresztą w tej sprawie odpowiednia propaganda miała miejsce i w Polsce.
N.B.: Czy to możliwe, że Filin mógłby podjąć temat re-nuklearyzacji Ukrainy bez porozumienia z Waszyngtonem? V.S.: Napewno nie. Oczywiste jest, że zostało to uzgodnione z osobami z kręgu Dicka Cheney’a. Potwierdza to następujące wydarzenie. W maju prez. Bush pojechał do Berlina, gdzie podczas rozmowy z kanclerz Merkel padło z jej wypowiedzi zdanie: że Ukraina chce posiąść broń nuklearną, w przypadku gdyby Niemcy protestowały przeciwko przyjęciu Ukrainy do NATO. Po tym spotkaniu, Merkel udała się do Kijowa gdzie Juszczenko przedstawił jej projekt deklaracji, stwierdzającej, że Ukraina zrywa układ budapesztański, który zobowiązywał ją do nie-posiadania broni nuklearnej. W Kijowie Merkel złagodziła swoje stanowisko w/s przyjęcia Ukrainy do NATO, przekonując Juszczenkę, aby wstrzymał się z wydaniem w/w oświadczenia. Natomiast w prasie ukraińskiej toczyła się w tym czasie ożywiona dyskusja n/t ukraińskiej broni nuklearnej. Komunistyczny deputowany Leonid Grach wystąpił oficjalnie z wnioskiem o wyjaśnienie możliwości złamania traktatu budapesztańskiego przez Ukrainę, wysyłając listy do Juszczenki i ambasadora Stanów Zjednoczonych w Kijowie Williama Taylora. Napięcie wokół całej sprawy zaczęło rosnąć. Burmistrz Moskwy Łuzkow wydał prowokacyjne oświadczenie w/s statusu Półwyspu Krymskiego. Równie prowokacyjne anty-ukraińskie publikacje zamieścili politolodzy z grupy Surkowa-Belkowskiego. Na to tylko czekali sponsorzy operacji “Czyste Pole”. Na kilka dni przed atakiem Gruzji na Osetię, do Stanów Zjednoczonych przybyli, książe Raszid (prezydent FarWest LLC), Sajdow, Filin i Surikow, celem dokonania ostatecznych przygotowań operacji z ich politycznymi sponsorami. Prosto z USA, Filin udał się do Gruzji. Według naszych źródeł, jego zadaniem w Gori było zapobiec zniszczeniu strategicznego Tunelu „Rok” przez samych Gruzinów. W czasie kiedy pierwsze bataliony 58-ej Armii docierały do Tskhinvali, Filin przebywał w Kodor Gorge w Abchazji. Naszym zdaniem, wykonywał tam podwójne zadanie. W sytuacji kiedy porażka Gruzinów stawała się oczywista, nadzorował ewakuacje ukraińskich specjalistów wojskowych oraz obserwował przejęcie kontroli nad Gorge przez Abchazów. Kodor Gorge to miejsce o strategicznym znaczeniu, most łączący Abchazów z ich etnicznymi pobratymcami Czerkiesami na Północnym Kaukazie. Ma on istotne znaczenie dla planów FarWest oraz jego amerykańskich i tureckich sponsorów. Organizacje “Czerkieski Kongres” oraz tureckie “Szare Wilki” dażą do utworzenia “Wielkiej Czerkiesji” jako części pan-tureckiego imperium “Wielkiego Turanu”. Anton Surikow (Mansur Natojew) uważany jest za szefa służby bezpieczeństwa “Czerkieskiego Kongresu” i łącznika z “Szarymi Wilkami”.
N.B.: Jeżeli Twoja koncepcja jest prawdziwa, to wygląda na to, że właściwie Filin pomógł armii rosyjskiej. Dlaczego zapobiegł zamknięciu tunelu? V.S.: Ponieważ głównym celem politycznym operacji “Czyste Pole” było wprowadzenie Rosjan do Gruzji. Amerykańscy i ukraińscy sponsorzy nie spodziewali się jednak, że tak szybko dojdzie do rozsypki gruzińskiej armii. Liczyli na długotrwałą, krwawą i wyczerpującą wojnę lokalną z dużymi stratami w ludności cywilnej, która rozszerzyłaby się na cały Kaukaz i na terytorium Rosji. Nie zapominajmy, że starannie zaplanowano również atak na Abchazję. Na gruzińskich mapach wojskowych, zdobytych przez Rosjan, zaznaczono otoczone abchazkie oddziały wojskowe i większość ludności cywilnej. Ukraińscy doradcy wojskowi byli skoncentrowani w abchazkim Kodor Gorge a nie wokół Tskhinvali. Jednakże, w Tskhinvali nie udało się zatrzymać armii rosyjskiej, która posuwała się z szybkością, która zaskoczyła amerykańsko-iraelskich ekspertów wojskowych. Nawet ukraińscy doradcy wojskowi w niczym nie mogli pomóc armii gruzińskiej. Według naszych informacji, wszystkie cztery samoloty wojskowe, jakie armia rosyjska straciła w Gruzji, zostały zestrzelone przez ukraińskie oddziały przeciwlotnicze. Niewątpliwie, stracenie bombowców TU-22 spowolniło nieco tempo posuwania się armii rosyjskiej. Nie miało to jednak żadnego istotnego znaczenia dla przebiegu wojny. Z chwilą kiedy Gruzini zostali wyparci ze wzgórz wokół Tskhinvali, oddziały rosyjskie zaczęły się szybko posuwać w kierunku Gori. W obliczu rosyjskiego “blitzkriegu” Filin ewakuował swoich ukraińskich doradców wojskowych z Kodor Gorge. Wykonali pewien plan minimum. Nie mogli bowiem na serio liczyć na ostateczne zwycięstwo Gruzji. Wykorzystano Gruzję jako przynętę na haczyku dla Rosji. Ukraina miała w tym całkiem inny interes. Lobbowanie Filina na rzecz przywrócenia Ukrainie statusu mocarstwa nuklearnego rozpoczęło się w przewidywaniu wystąpienia konfliktu rosyjsko-gruzińskiego, który pomógł on sprowokować.
N.B.: Czy Rosja mogła uniknąć połknięcia tej przynęty? V.S.: Nie miała szansy. Wiedzieli, że Rosja nie będzie się biernie przyglądać temu co się dzieje w Południowej Osetii. Dlatego popchnęli Saakaszwilego do tej przestępczej, bezsensownej agresji. Ich celem nie była okupacja Południowej Osetii. Amerykano-neokonom na tym nie zależało. W przeciwnym razie, pierwszą rzeczą jaką powinni zrobić, to zniszczyć Tunel „Rok”. Zamiast tego zaczęli zabijać ludność cywilną i żołnierzy misji pokojowej, jakby zapraszając Rosjan, aby wkroczyli do ratowania ich. Ich kalkulacje były słuszne. Rosja miała do wyboru większe lub mniejsze zło, albo wojna, albo pozostawienie Osetii na łasce losu. Wybierając wojnę, Rosja pogorszyła swoje stosunki z Zachodem, co podkopało pozycje takich jej przyjaciół jak Steinmeier i innych.
N.B.: Może to głupie pytanie, ale dlaczego Rosja nie wykonała ataku prewencyjnego? Czy dlatego, że przedstawiano by ją jako agresora? V.S.: Zgadza się. Rosja musiałaby wtedy zapłacić dużo więcej niż dwa tysiące zabitych. Ukraina otrzymałaby wówczas zielone światło dla członkowstwa w NATO, a wtedy Rosja musiałaby działać szybko i z całą mocą, ryzykując niebezpieczne konsewencje.
N.B.: Innymi słowy, sukces w Południowej Osetii trudno nazwać zwycięstwem. V.S.: Ani zwycięstwem, ani klęską. Nie zapobiegliśmy śmierci dwóch tysięcy ludzi oraz zniszczeniom. Musieliśmy połknąć przynętę, ponieważ inicjatywa strategiczna znajduje się w ich rękach i nic ich nie powstrzyma. Odnieśliśmy jednak zwycięstwo moralne. To bardzo ważne. Poza tym, oni nie są w stanie wszystkiego przewidzieć. Nasza akcja dyplomatyczna zaczyna przynosić rezultaty, jakich się nie spodziewali.
N.B.: Reżim Saakaszwilego został uzbrojony po zęby przez Izrael, USA i Ukrainę, to nie ulega wątpliwości. Jaką rolę odegrało FarWest w uzbrojeniu Gruzji? V.S.: Jego rola była wyjątkowa. Generałowie Filin i Likwintsew reprezentują GUR w kontroli handlu bronią z innymi państwami. Obydwaj byli głównymi partnerami biznesowymi ministra obrony Gruzji Dawida Kezerashwili, sprzedając broń do Gruzji za pośrednictwem firmy FarWest LTD oraz później BIVIS-RU. Jakiekolwiek publikacje na temat eksportu broni ukraińskiej do Gruzji i Azerbejdżanu, jakie ukazywały się w Profilu, wywoływały natychmiast histeryczną reakcję Filina. W artykułach tych pisaliśmy o wyścigu zbrojeń i podżeganiu do wojny na Kaukazie. Po raz pierwszy Filin nazwał Rosję w swoim oświadczeniu głównym, potencjalnym militarnym przeciwnikiem Ukrainy oraz groził rewanżem w postaci ujawnienia szczegółów kontraktu na dostawę broni rosyjskiej do Wenezueli. FarWest sprzedawał do Gruzji nie tylko broń z Ukrainy, ale również nielicencjonowane pirackie uzbrojenie z fabryk w Polsce, Bulgarii i Jordanii.
N.B.: Czego możemy teraz oczekiwać? V.S.: Myślę, że będą chcieli usunąć Saakaszwilego. Na wiosnę postanowiono nawet, aby zastąpić go Burdjanadze, która dystansowała się od Saakaszwilego. Juszczenko i Saakaszwili jadą na tym samym wózku. Amerykano-syjoniści i banderowcy będą chcieli Juszczenkę zastąpić Julią Timoszenko. Wydaje im się, że będą mogli ją kontrolować. Przez pewien czas próbowała walczyć o niezależność, ale w końcu Filin, Galaka (były szef GUR), Likwintsew i inni banderowcy złamali ją psychicznie. Timoszenko obawia się wręcz o swoje życie. Rosję czeka w niedługim czasie nowa prowokacja dotycząca Sewastopola, która może grozić wojną z Ukrainą. Trudno będzie uniknąć nowej zimnej wojny, gdy Zachód poprze nuklearne ambicje banderowców. Ultra-nacjonaliści ukraińscy nie cofneliby się przed zrzuceniem bomby atomowej na Moskwę. Jeżeli chodzi o Kadyrowa i jego armię 25 tysięcy weteranów reżimu Dudajewa-Maskadowa, na razie siedzą cicho i lepiej ich nie prowokować. Mamy ważniejsze sprawy. W Turcji Szare Wilki atakują premiera Erdogana, wykorzystując Sąd Najwyższy. Erdogan obawia się ich i będzie szukał wsparcia w Rosji. Izrael, gdzie obsesją wszystkich polityków jest Iran, mogą znaleźć się w podobnej sytuacji, w jakiej obecnie znajduje się Saakaszwili, jeżeli zdecydują się zaatakować to państwo. Stany Zjednoczone i Arabia Saudyjska chciałyby osłabić pozycję Iranu, ale cudzymi rękami, dlatego mogą dać wolną rękę Izraelowi. Stany Zjednoczone prowadzą obecnie tajne rozmowy z ChRL. O ile mi wiadomo, Chińczycy chcą przejąć część odpowiedzialności za Afganistan. W takiej sytuacji, Azja Centralna i Kazachstan automatycznie przechodzą w ich strefę wpływów. W zamian Chiny mogą wykorzystywać Iran jako kartę przetargową w negocjacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Niestety, trudno byłoby zweryfikować te informacje. Jeżeli chodzi o stosunki pomiędzy Putinem a Miedwiediewem, to układają się one poprawnie, jednakże nieustannie będą ponawiane próby skonfliktowania ich, zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Zachodnie media oraz kontrolowana przez FarWest prasa rosyjska przedstawiają Putina nieomal jako faszystę. Należy oczekiwać wykluczenia Rosji z G-8. W ramach WNP żaden przywódca otwarcie nie popiera Putina. Vadim Stolz
GROM BEZ MASKI W III Rzeczypospolitej każda informacja mogąca szkodzić klice rządzącej jest utajniona. Obywatel dla którego to państwo pełnić ma rolę służebną jest odcięty prawem od możliwości poznania stanu rzeczy, nawet w sprawach jego osobiście dotyczących na całe pokolenia. Funkcjonariusze państwa, nadają każdej najbłachszej nawet informacji klauzulę tajności. Jeśli chcesz dowiedzieć się obywatelu ile ukradł minister albo poseł - figa z makiem - to tajemnica państwowa, służbowa, handlowa, a gdy te zawiodą pozostaje jeszcze tajemnica śledztwa aż do umorzenia postępowania. Taką supertajemnicą obłożone były informacje o jednostce specjalnej „GROM”. Jednym z jej zadań było odstraszanie ewentualnych terrorystów, którzy chcieliby atakować Polaków. Wielu zadaje sobie pytanie, dlaczego utrzymywano tę tajemnicę przed Polakami a informowano o tym terrorystów. Ważnym elementem odkrywania tajemnicy III RP, była kłótnia dwóch generałów - byłych dowódców tej jednostki przebiegająca w konwencji karczemnej - gen. Petelickiego i gen. Polko, którą to pokazano w TVN-24 [program red. Rymanowskiego], 11 marca 2010. Mnie jako oficerowi w stanie spoczynku, było nie tylko przykro, ale i wstyd, że ta kłótnia oczerniła wszystkich którzy kiedykolwiek dowodzili czymkolwiek. Ja wiem z doświadczenia, że w przeszłości [rozciągającej się także na III RP], najszybciej wspinali się po szczeblach karier, ludzie najpodlejszego autoramentu, popełniali oni czyny nawet haniebne ale nie zachowywali się w taki sposób o których mowa wyżej. Jeśli do tak niegodnych zachowań w/w byłych dowódców GROMU, zastosujemy oczywistą zasadę: „Jaki pan - taki kram, jaki dowódca taka dowodzona przezeń jednostka”, to rozpowszechniana z maniackim uporem teza, że „GROM jest naszym najlepszym towarem eksportowym”, wydaje się być mocno przesadzona. Megalomania i bufonada obu tych generałów aż „szczypie w oczy”. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie gen. Petelickiego, ubranego w jakiś dziwny mundur zapewne własnego pomysłu. Natomiast gen. Polko ma powody do przeceniania siebie. Jako protegowany Radosława Sikorskiego (szefa MON w rządzie PiS) i hołubiony przez Braci Kaczyńskich, wyciągnięty z niebytu (dowódca batalionu) i awansowany do stopnia generała w trybie błyskawicznym, mógł nabrać mniemania o swych nadprzyrodzonych cechach. Mam pretensje do naczelnych organów III RP o awanse duchownych do wysokich stopni oficerskich, ot tak „z marszu”, dlatego że w tym miejscu pasuje akurat generał a nie według zasług, np. biskup-generał Głódź czy biskup-generał Płoski. Nadając stopnie oficerskie tym, którzy obejrzeli film o wojnie, deprecjonuje godność oficera i demoralizuje się wojsko. A przecież ksiądz kapelan, może zaczynać - jako podporucznik i awansować wg pragmatyki i wcale nie musi karmić się manną zesłaną przez „swego Szefa” jako jałmużna. Nie mam zamiaru włączać się do ich kłótni w/w zmanierowanych generałów „na bocznicy”, więc na tym poprzestanę, są inne ważniejsze sprawy. Problem z „Gromem”, zaczął się w początkach III RP, lecz okoliczności powstania GROMU, zapoczątkowane zostały znacznie wcześniej. - Od 1967 r., PRL nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z Izraelem a obsługę interesów żydowskich w Polsce, realizowała ambasada Holandii. Dopiero w 1987 otwarto w Warszawie przedstawicielstwo izraelskie - Sekcję Interesów [nazwa bardzo adekwatna]. A interes ten, to było zorganizowanie w Polsce punktu tranzytowego dla uciekających z ZSRR radzieckich Żydów. Dotychczasowy punkt tranzytowy w Wiedniu (via Węgry) był zbyt mały, by obsłużyć ten ruch. Dodatkowo, po serii pogróżek ze strony organizacji arabskich, z udziału w tej akcji zrezygnowały Węgry. Żydzi z ZSRR po rozpadzie imperium, obawiając się zemsty za unurzanie we krwi narodu rosyjskiego przez żydowskie elity władzy radzieckiej, od 1989 r. wymykały się chyłkiem z niepewnych terytoriów. Rosjanie i inne narody postsowieckie, nie potrafiły jednak uporać się z przeszłością, nie powstały nawet takie instytucje jak IPN, więc rejterada Żydów nie była konieczna ale „strach ma wielkie oczy” albo jak kto woli „na złodzieju czapka gore”. W sumie ucieczka ta objęła ponad milion Żydów, z czego około 750 000 trafiło do Izraela. Na szczęście dla Żydów a na nasze utrapienie i hańbę, „daliśmy się wywieść w pole” i cieszyliśmy się z mianowania premierem rządu RP, Żyda - Tadeusza Mazowieckiego. Żydzi całego świata partycypowali w obsadzeniu na czele polskiego rządu swego człowieka, który miał wykorzystać instrumentalnie państwo polskie w interesie żydowskim. Dnia 26 marca 1990 r. na spotkaniu rządu RP z przedstawicielami Amerykańskiego Kongresu Żydów, Tadeusz Mazowiecki złożył deklarację, że Polska nie uchyli się od pomocy Żydom emigrującym z ZSRR i zapewni im tranzyt. W wyniku tej decyzji podjęta została współpraca z dotychczas wrogimi sobie służbami specjalnymi. Do Polski przybyła delegacja izraelskiego MSW. Podstawowym zagadnieniem było zapewnienie bezpiecznego tranzytu Żydów w ramach wspólnej, tajnej operacji o kryptonimie MOST. Decyzję o utworzeniu w Polsce tajnej i wyspecjalizowanej jednostki do zwalczania terroryzmu, podjął ówczesny minister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski. [A propos, kto to jest K. Kozłowski? Kwerenda po dostępnych źródłach dała raczej mizerne wyniki. Schemat biografii K. Kozłowskiego jest schematyczny jak każdej biografii zakonspirowanego Żyda. Urodził się, często nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kto go urodził a potem przeskok, już tylko gdzie studiował i jakich czynów chwalebnych nadokonywał. Kozłowski to ten, co dał zgodę Adamowi Michnikowi, aby ten przez kilka tygodni buszował po esbeckich archiwach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i „czyścił” żydowskie życiorysy. Michnik nigdy nie zrobił sprawozdania z tej kwerendy i nigdy nie powiedział czego szukał w tych archiwach i co znalazł]. Ta tajna jednostka (w zamiarze wojskowa), miała realizować zadania zabezpieczenia operacji MOST. Według osobistego oświadczenia, operacją MOST ze strony polskiej kierował Jerzy Dziewulski, polityk lewicy, były milicjant i antyterrorysta. Minister Kozłowski przekonał kogo było trzeba, że skoro Polska jest już celem terrorystów, to w pierwszym rzędzie mogą oni uderzać w tutejsze ambasady państw zachodnich. Latem 1990 r., ppłk Petelicki otrzymał zadanie sformowania jednostki specjalnej (Grupa Reagowania Operacyjno-Manewrowego, czyli pretensjonalny jak sam Petelicki skrót GROM). Ostatecznie GROM zostaje sformowany 13 lipca 1990 r. jako Jednostka Wojskowa nr 2305, mimo że podporządkowany został MSWiA (Kozłowskiemu), a od 1999 r. MON. Pomocy w zakresie formowania i szkolenia, udzielili Amerykanie, Brytyjczycy i Izraelczycy. Zagrożenie Polski terroryzmem nie jest jednak tak oczywiste, jak to usiłują wmówić nam szczerze zainteresowani wciągnięciem Polski na listę krajów - celów. Sam Kozlowski po latach w wywiadzie dla „Polityki” przyznał, że to operacja MOST, zwiększyła zagrożenie terrorystyczne. Twórcy GROMU zakładali, że w odróżnieniu od formacji policyjnych, wojskowy GROM, będzie działał w sytuacjach skomplikowanych, wymagających bardziej rozbudowanych zdolności bojowych, zwłaszcza poza obszarem kraju. Zadania jednostki zostały sformułowane w języku angielskim (co wskazuje na ponadnarodowy charakter tej jednostki) następująco:
1. OOTW - [ang. Operations Other Than War] operacje inne niż wojna, w sprawne, bezpieczne i szybkie ewakuowanie z rejonów objętych walkami czy niepokojami społecznymi obywateli polskich, co było jedną z inspiracji do utworzenia jednostki;
2. HR - (Hostage Rescue), czyli odbijanie zakładników;
3. CT - (Counterterrorism) - Kontrterroryzm, czyli fizyczne zwalczanie terrorystów;
4. PR - (Personel Recovery) - ewakuacja personelu z za-grożonych ambasad lub placówek;
5. CSAR - (Combat Search and Rescue) - Prowadzenie bojowych akcji ratowniczo-poszukiwawczych np. ewakuacja lotników zestrzelonych nad terytorium przeciwnika;
6. SR - (Special Reconnaissance) - Rozpoznanie specjalne;
7. DA - (Direct Action) - Akcje bezpośrednie. Prowadzenie akcji dywersyjnych, paraliżujących poczynania przeciwnika;
8. MS - (Military Support) - Wsparcie militarne - szkolenie wojsk sojuszniczych podczas pokoju, a w szczególności polskich formacji;
9. UW - [Unconventional Warfare] - Działania niekonwencjonalne - czyli m.in. przenikanie do okrążonych oddziałów. Prowadzenie walki partyzanckiej, działań przeciwdywersyjnych.
GROM w czasie wykonywania zadań, operuje zespołami 6-osobowymi, z opcjonalnym włączeniem strzelców wyborowych. Każdy z żołnierzy GROM-u (wyłącznie oficerowie) musi mieć opanowane dwie specjalności, np. miner-sanitariusz. Szczegółowa organizacja i liczebność jednostki objęte są tajemnicą. Z danych, które były dostępne w prasie zachodniej wynika, że na przełomie lat 1999/2000 w jednostce służyło ok. 273 ludzi, w dwu oddziałach bojowych (A - do działań lądowych), oraz powstałym nieco później ok. 1993 r. oddziale wodnym), a także komórkach sztabowych. Według informacji z 2005 r., zginęło dotychczas 7 żołnierzy tej jednostki, z tego dwóch już po zakończeniu służby w JW 2305 (wrócili do Iraku jako pracownicy amerykańskiej prywatnej firmy najemniczoochroniarskiej). Póki co, Polska mimo usilnych starań naszych władz, nie doświadczyła przecież ani jednego ataku terrorystycznego. Wejście do NATO w pewien sposób włączyło Polskę do kręgu państw potencjalnie zagrożonych. Miłośnicy wojny z terroryzmem twierdzą, że prędzej czy później możemy stać się obiektem ataku. Możemy, jeśli będziemy zwiększać kontyngent „stabilizacyjny” w Afganistanie i zorganizujemy jeszcze ze dwa GROMY, siejące postrach w krajach muzułmańskich. To prawda, że po otwarciu granic, przewijają się przez nasz kraj miliony cudzoziemców z rozmaitych stron świata, i w najprzeróżniejszych celach. Stwarza to pośrednio zagrożenie „dekowania się” u nas terrorystów, organizowania baz do działań terrorystycznych. Mamy te stosowne siły do przeciwdziałania tym przedsięwzięciom - Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. No cóż, nasze rządy od lat zabiegały o taką sytuację, przy naszym milczącym przyzwoleniu. GROM został zorganizowany i wyznaczono mu zakres zadań na podstawie informacji uzyskanych z „zaprzyjaźnionych państw”. Jak wykazały niedawne doświadczenia, prowadzenie jakichkolwiek przedsięwzięć militarnych w oparciu o informacje obcych służb wywiadowczych, jest przynajmniej ryzykowne a najczęściej nie celowe. Przekazywane nam informacje od „zaprzyjaźnionych” krajów, mają służyć im a nie nam ale płacić za chybione działania mamy my. Alarmujące informacje o nuklearnych poczynaniach Saddama Husaina, mimo że wyssane z palca zostały potraktowane poważnie przez naszych służalczych „mężyków stanu” co kosztowało nas sporo pieniędzy i ludzkich dramatów. A zysk? Zysk - mniej niż zero”. GROM powołany został jako narzędzie globalnego zniewalania narodów i to na nasz koszt. Nawet doktryna obronna Rzeczypospolitej (sformułowana niestety na mało wiarygodnych deklaracjach i informacjach sojuszników), zadania dla sił typu GROM, formułuje dość enigmatycznie. No, bo i jakie zadania można przewidzieć dla „nie dającej się określić przyszłości”, kiedy wszystko będzie inne? Tak więc, GROM dla potrzeb wewnętrznych jest zbędny, dla potrzeb zewnętrznych byłby potrzebny w przypadku wojny której się nie przewiduje, czyli też zbędny. Potrzebny jest jako zabawka dla władzy i towar eksportowy dla najbardziej nikczemnych celów. Nasza „pokręcona” historia zna takie przypadki, gdy Wojsko Polskie służyło Namiestnikowi Cara - w. ks. Konstantemu, jako zabawka, jako trupa aktorska dostarczająca mu rozrywek na paradach i defiladach. Przeciętny polski płatnik podatku, którego utrzymankiem jest GROM, nie ma pojęcia gdzie i w jakim celu wydawane są jego pieniądze: w Sławenii, Macedonii, Iraku, Haiti czy w Afganistanie. GROM nadal jest tak utajniony przed Polakami, że nie wiadomo, kiedy i komu służy. Jego dowódcy dopiero po latach „puszczają parę”. Edmund Wysocki
„JAKUB BERMAN. ANTYBIOGRAFIA KOMUNISTY” – Inwigilacji Jakuba Bermana przez SB, autorka jego biografii, poświęciła dwukrotnie więcej miejsca niż kwestii jego odpowiedzialności za zbrodnie aparatu bezpieczeństwa Papier jest cierpliwy - to porzekadło jak ulał pasuje do książki Anny Sobór-Świderskiej “Jakub Berman. Biografia komunisty”. Chociaż bohater książki był jednym z kilku najważniejszych architektów systemu komunistycznych represji, mordercą zza biurka, to jednak autorka biografii przedstawia go jako miłego, inteligentnego pana o świetnej aparycji, o którego odpowiedzialności za zbrodnie niewiele konkretnego możemy powiedzieć. Bo “to się samo kierowało”, jak powtarza autorka za zeznaniami Stanisława Radkiewicza, szefa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, opisującego mechanizm stalinowskich represji. Złowrogi obraz Bermana nie wynika dla autorki z odegranej przez niego roli w stalinowskiej Polsce, lecz jest... skutkiem “marcowej propagandy”, działań SB i Stowarzyszenia Grunwald. Rola szarej eminencji, jaką Bermanowi zwykle przypisywano, to tylko “mit zakorzeniony w historii”. Anna Sobór-Świderska zaprezentowała doprawdy nowatorskie spojrzenie na Jakuba Bermana. Problem w tym, że mocno zafałszowane.
METODA WYCINANEK Jedną z podstawowych metod pracy autorki są tak zwane wycinanki. Bierze się książkę, wybiera pasujący fragment i pomija to co dużo ważniejsze. Tak zrobiła autorka ze wspomnieniami ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce Artura Blissa Lane‟a, cytując jego ocenę Bermana jako “człowieka wybitnie inteligentnego, spokojnego w zachowaniu, noszącego się z godnością”, a jego stanowisko jako czwarte pod względem ważności w rządzie. Pominęła natomiast dalszą istotną opinię: “Miałem się później dowiedzieć, że był jednym z głównych agentów Kremla w Polsce, jednym z kierujących marionetkami. Do wniosku takiego doszliśmy na podstawie rozmów nie tylko z przedstawicielami rządu polskiego, którzy przy wielu okazjach mówili, że zanim udzielą odpowiedzi na konkretne pytanie, muszą się najpierw skonsultować z Bermanem, ale również z kolegami z korpusu dyplomatycznego, którzy określali go jako człowieka który stoi za tym wszystkim i wie, jak się załatwia sprawy”. W taki sam sposób wykorzystano wspomnienia sekretarza Bieruta - Stanisława Łukasiewicza. Zwracał on uwagę na “świetny garnitur, jakich po wojnie raczej się nie widziało, piękną lśniącą białą koszulę i bardzo gustowny krawat” Bermana. Pominięto natomiast charakterystyczną opowieść o tym, jak - nie znając jeszcze Bermana - Łukasiewicz nie chciał go połączyć z Bolesławem Bierutem i co z tego wynikło: “Bierut wezwał mnie zaraz po coś do swojego gabinetu i obaj panowie popatrzyli na mnie, jak na jakiś eksponat. Zrozumiałem potem, że Berman spełniał w rządzie rolę szarej eminencji, ale chodziło o to, żeby tego nie ujawniać”. Kto miał zaświadczyć, że Jakub Berman jednak był szarą eminencją, skoro wypowiedzi wszystkich, którzy o tym mówią, po prostu wycięto? Niemal nieobecne są relacje ofiar aparatu bezpieczeństwa nadzorowanego przez Bermana, opinie prasy podziemnej i emigracyjnej. Wiele innych źródeł, które podważają nadto cukierkowy obraz stalinowskiego zbrodniarza, zostało w książce zniekształconych lub zdezawuowanych. Autorka pisze na przykład: “Wielu historyków powołuje się na informacje [Józefa] Światły i powtarza jego wersję wydarzeń, trochę zapominając, że została ona częściowo spreparowana w celu kompromitacji ekipy stalinowskiej w Polsce”. Sobór-Świderska nie dokonywała w tej materii jakichkolwiek analiz, a jej wywody na temat nie mają naukowych podstaw. W podobny sposób autorka potraktowała obszerny wywiad z Jakubem Bermanem, który Teresa Torańska opublikowała w książce “Oni”. Czytamy, że relacja została... spreparowana przez Torańską: “Można odnieść wrażenie, że część pytań została dopisana do wypowiedzi Bermana”. Jeżeli oskarża się kogoś o fałszerstwo, to należałoby pokazać dowody, bo wrażenia autorki to jednak trochę za mało. Ważne, ale niekorzystne dla Bermana relacje są przedstawiane jako mało wiarygodne i dezawuowane przez znacznie mniej wiarygodne źródła. To nie są przypadki incydentalne - tylko konsekwentne budowanie, także za pomocą wspomnianych wcześniej wycinanek i fałszywego opisu wydarzeń.
CZERWONE OKULARY Jednym z ważniejszych elementów pracy badacza historii najnowszej jest umiejętność zachowania dystansu w stosunku do źródeł proweniencji komunistycznej. Chodzi o to, by nie patrzeć na świat przez czerwone okulary. Czy autorka temu zadaniu podołała? Problem dobrze ilustruje fragment, w którym jest mowa o zaangażowaniu Bermana w akcje propagandowe na terenie okupowanej przez ZSRR od jesieni 1939 r. Białostocczyzny. Jak jego działalność definiuje autorka? “Udział Jakuba Bermana (...) oznaczał opowiedzenie się za przynależnością ziem Kresów Wschodnich II RP do ZSRR, co zresztą było zgodne z poglądami komunistów polskich w sprawach narodowościowych”. Na terenach, na których agitował Berman [województwo białostockie], mieszkało około 70 proc. Polaków, pozostali to Żydzi, potem Białorusini i inne narodowości. Interpretacja biografki Bermana nie ma nic wspólnego nawet z “poglądami komunistów polskich w sprawach narodowościowych”, bo przecież Białostockie zamieszkiwali w większości nie Białorusini, lecz Polacy. To nawet nie jest pogląd naukowy, tylko powtarzanie komunistycznej propagandy. Książka w wielu kwestiach jest opisem historii widzianej oczami PZPR. Czytelnik nie znajdzie więc podstawowych informacji dotyczących skali stalinowskich represji, pokazowych procesów czy sądów kiblowych, za pomocą których eksterminowano niepodległościowe elity. Nie ma sprawy Emila Fieldorfa “Nila”, rotmistrza Pileckiego czy uwięzienia prymasa Wyszyńskiego. Do centralnego problemu historii Polski urasta “sprawa Lechowicza-Jaroszewicza” - typowa partyjna dintojra w melinie.
ZACHWIANE PROPORCJE Najbardziej widowiskową porażką autorki jest próba zmierzenia się z dokumentacją proweniencji policyjnej, obecnie przechowywaną w IPN. Chodzi o akta sprawy operacyjnej prowadzonej w stosunku do Bermana na przełomie lat 60 i 70. Liczą kilkaset stron, są to głównie materiały z podsłuchu w mieszkaniu Bermana, wobec którego nie podejmowano aktywniejszych działań. Zdziwienie budzi fakt podniesienia w sumie sprawy dość incydentalnej do rangi podrozdziału. Inwigilacji Bermana autorka poświęciła 30 stron książki. To dwukrotnie więcej niż liczy rozdział dotyczący odpowiedzialności Bermana za stalinowskie represje.
Ten fragment pracy jest także napisany innym niż reszta językiem. O ile wcześniej w ocenach i interpretacjach autorka zachowywała daleko idącą ostrożność, o tyle tutaj oderwała się od źródeł i dała upust nadmiernej fantazji. Większość jej kluczowych interpretacji jest niezgodna z prawdą. Nie zgadzają się nawet najprostsze fakty. Autorka na różne sposoby przekonuje, że inwigilowanie Bermana od połowy lat 60 jest dowodem, że w ten sposób “komunistyczna służba specjalna (…) przygotowywała grunt pod wydarzenia marcowe”. Ale w aktach nie ma żadnych wskazówek na ten temat. Pisze również, że “SB chciała w nim widzieć człowieka, któremu marzy się powrót na scenę polityczną i drobna rewolucja w partii”. Twierdzenie równie nieprawdziwe jak poprzednie i wiele następnych.
Akta IPN dawały ogromną szansę na pokazanie ideowej ewolucji Bermana i jego sposobu myślenia. Biografka skupiła się natomiast na wymyślaniu tego, czego w dokumentach nie ma, i opisywaniu rzeczy miałkich i wręcz trzeciorzędnych.
POGLĄDY MIAŁ JAK PARTIA Anna Sobór-Świderska ma problemy z ustaleniem w biografii Bermana rzeczy podstawowych. Takich chociażby, jak jego poglądy polityczne w czasach II Rzeczypospolitej: “nie wiemy, w jakim stopniu podzielał idee ogłaszane na kongresach Międzynarodówki Komunistycznej, czy w pełni popierał program KPP w kwestii granic, niepodległości Polski”. Dobrze wiemy, jakie poglądy prezentował Jakub Berman, bo KPP to partia, w której o kwestionowaniu zasadniczych, antypolskich tez programowych nie mogło być mowy. Swój stosunek do spraw polskich udowodnił jako sowiecki agitator w Białymstoku, funkcjonariusz Kominternu i członek Biura Politycznego KC PPR/PZPR. Po co więc autorka mnoży rzekome wątpliwości wokół oczywistych rzeczy? Równie mało wiarygodnie Sobór-Świderska pisze o powojennej roli Bermana w aparacie partyjnym, szczególnie jeśli chodzi o odpowiedzialność za działania bezpieki: “Nie można … demonizować Bermana i zrzucać odpowiedzialności za całokształt zbrodni aparatu bezpieczeństwa tylko na niego. Oprócz spraw bezpieczeństwa odpowiadał za politykę ideologiczną partii, kulturę, propagandę, sprawy zagraniczne, ale także częściowo za kontakty z Kościołem katolickim”. To tak, jakby powiedzieć, że kierowca nie mógł być odpowiedzialny za całokształt spowodowanego wypadku samochodowego, bo bywało, że czasem jeździł hulajnogą i rowerem. Wysiłki autorki zmierzające, jak sądzę, do rozmycia rzeczywistej roli Jakuba Bermana - nie przyniosą poważniejszych sukcesów. Za dużo na ten temat zachowało się dokumentów, zbyt poważny jest dorobek innych naukowców. Można go pomijać, naginać czy wręcz przeinaczać, jak czyni to autorka, a nawet nadmiernie puszczać wodze fantazji. Tylko, że taka działalność niewiele ma wspólnego z nauką. Piotr Gontarczyk
KORZENIE “POLSKICH” MEDIÓW Media “polskie” lub polskojęzyczne utrwaliły ciekawą tradycję oświecania Polaków poprzez ich gnojenie. Tradycja ta wyrasta z okresu w którym osoby pochodzenia żydowskiego stały się “popami” - czyli etatowo pełniącymi obowiązki Polaków… Trudno zatem dziwić się niechęci żurnalistów do lustracji. Naukowe klany, prawnicze, lekarskie, medialne, aktorskie, polityczne - sztucznie hodowane elity pod nadzorem Wielkiego Brata: “Związany z Jerzym Giedroyciem Instytut Literacki w Paryżu był jak najdalszy od antyżydowskości. Tym wymowniejsza była w tej sytuacji nader szokująca informacja zawarta w wydanej przez ten Instytut w 1967 książce Georga Fleminga “Polska mało znana”: W okresie stalinowskim na przeszło 100 dzienników, tygodników i miesięczników, wychodzących w samej tylko Warszawie, było tylko dwóch naczelnych nie-Żydów.
Roman Chaim Werfel, czołowy ideolog okresu stalinowskiego w Polsce, syn rabina, który później zateizował się i został bankierem, był między innymi redaktorem naczelnym KC PPR Głos Ludu (od grudnia 1944 do września 1945 i od września 1946 do października 1947) i redaktorem naczelnym teoretycznego organu KC PZPR Nowe Drogi od stycznia 1952 do marca 1954 i od lipca 1956 do 30 listopada 1958. Od marca 1954 do maja 1956 Werfel był redaktorem naczelnym organu KC PZPR Trybuna Ludu. Nowe Drogi były konsekwentnie w rękach żydowskich towarzyszy. Przed Werflem ich redaktorem naczelnym w latach 1947-1952 był Franciszek Fiedler [Efroim Truskier], po Werflu od 1959 Stefan Wierbłowski, znany z fanatycznego protegowania swych żydowskich rodaków. Redaktorem naczelnym Trybuny Ludu był przez szesnaście lat [1948-1954] i [1957-1967] Leon Kasman. Tenże Kasman był w 1945 redaktorem naczelnym organu KC PPR Trybuna Wolności. Po nim funkcję redaktora naczelnego tego organu (w latach 1945-1947) przejął Franciszek Fiedler. Później redaktorem naczelnym Trybuny Wolności (w latach 1947-1948 i ponownie od 1954) był Józef Kowalczyk (poprzednie nazwisko Schneider vel Rotenberg). Redaktorem naczelnym centralnego organu partii komunistycznej Głos Ludu był od września 1945 - Ostap Dłuski (Adolf Langer). Jego zastępcą w Głosie Ludu od 1946 był Józef Kowalczyk. Później naczelnym Głosu Ludu w latach 1947-1948 był Juliusz Burgin, syn Mojżesza, poprzednio naczelnik wydziału w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Wiktor Borowski [poprzednio Aron Berman] był redaktorem naczelnym Życia Warszawy [1944-1951] a od 15 kwietnia 1951 do 19 grudnia 1967 zastępcą naczelnego Trybuny Ludu, Leona Kasmana. Innym zastępcą redaktora naczelnego Trybuny Ludu w latach 1957-1959 był Jerzy BaumritterWcześniej, w roku 1948, zastępcą redaktora naczelnego Trybuny Ludu został stary agent sowiecki Stefan Arski (Artur Salman). Przedstawicielem KC PPR w redakcji organu Biura Informacyjnego Partii Komunistycznych i Robotniczych - pisma „O trwały pokój i demokrację ludową” był Juliusz (Eliasz) Finkelsztajn, a od 1949 pierwszy redaktor naczelny Życia Partii.
Jerzy Benjamin Borejsza (Goldberg) był w latach 1944-1945 redaktorem naczelnym Rzeczpospolitej, a w latach 1947-1950 - Odrodzenia. Bolesław Gebert (ojciec Dawida Warszawskiego) był w latach 1950-1960 naczelnym redaktorem organu skrajnie serwilistycznych związków zawodowych Głos Pracy. Dodajmy, że ten sam Gebert był przez wiele lat wypróbowanym agenturalnym działaczem komunistycznym w USA. Zastępcą B. Geberta jako redaktora naczelnego Głosu Pracy był w okresie od 1 stycznia 1951 do 11 marca 1965 - Ozjasz Szechter, ojciec Adama Michnika. Paweł Hoffman, syn Izaaka, był od kwietnia 1945 do 1948 redaktorem naczelnym Rzeczpospolitej, od grudnia 1948 do marca 1950, naczelnym redaktorem czasopisma marksistowskich fanatyków Kuźnica, a w latach 1950 i 1954-1956 naczelnym redaktorem Nowej Kultury. Adam Ważyk [Wagman] był naczelnym redaktorem Twórczości (1950-1954).
Adam Schaff był w latach 1946-1951 redaktorem naczelnym głównego pisma filozoficznego Myśl Współczesna a od 1951 do 1956 redaktorem naczelnym Myśli Filozoficznej. Rafał Praga - naczelnym redaktorem Expressu Wieczornego. Benedykt (Bencjon) Hirszowicz, podpułkownik WP, redaktorem naczelnym Życia Gospodarczego. Zastępcą redaktora naczelnego Rzeczpospolitej w latach 1944-1948 była Edda Werfel. Zastępcą redaktora naczelnego Sztandaru Młodych była siostra samego Światły - Walczakowa. Redaktorem naczelnym Szachów (od 1950 do 31 marca 1990) był Władysław Litmanowicz (Abram Wolf Litmanowicz), jeden z najbezwzględniejszych sędziów wojskowych doby stalinizmu. Redaktorem naczelnym Problemów był w latach 1948-1968 Józef Hurwic. Redaktorem naczelnym Świata był Stefan Arski. Nawet na czele czasopism rolniczych stawiano osoby pochodzenia żydowskiego, przedtem niemające nic wspólnego z rolnictwem. Na przykład naczelnym redaktorem chłopskiego tygodnika Gromada od 2 lutego 1949 do 30 marca 1952 była Maria Kamińska (Eiger), poprzednio organizatorka i dyrektor Departamentu Szkolenia Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
Zastępcą redaktora naczelnego gazety Rolnik Polski - a od 1949 do 1971 redaktorem naczelnym (od 1952 pod nazwą Gromada Rolnik Polski) była Irena Grosz (z domu Sznajberg, żona Wiktora Grosza (Izaaka Medresa)”. J. R. Nowak
Nowak przytacza anegdotę… Bratkowskiego: “Udział Żydów w elicie reżimu był tak duży, tak ostentacyjny, jakby chciano ostatecznie reżim z nimi utożsamić. Nie tylko we władzach partii i nie tylko w aparacie represji. Kiedy moja młoda wtedy przyjaciółka, dziennikarka radiowa, w 1955 r. weszła na posiedzenie kolegium krakowskiego radia, kilkanaście osób zaczęło ze śmiechem bić brawo; o piękna dziewczyna, myślała że to dla jej urody; zażenowana, spytała, skąd te brawa; usłyszała, że zebrani postanowili bić brawo, kiedy pierwszy goj wejdzie na salę”.
MEGA PRZEKRĘT Na naszych oczach, przy biernej postawie polityków, mediów, służb specjalnych, dzieje się ostatni akt utraty suwerenności naszego kraju. Afera hazardowa „warta” być może 0,5 mld PLN skutecznie przesłania megaaferę, w której Polska straciła jakieś 1500 mld PLN. Megaafera nie zostaje zauważona, być może dlatego, że ma rozmiar niewiarygodny, choć tak łatwo sprawdzalny. W czasie, kiedy kolejne rządy szukają dywersyfikujących rozwiązań dostawy paliw, po cichu rozdawane są polskie zasoby ropy i gazu obcym firmom. Oficjalna wersja Głównego Geologa Kraju jest taka: „Przekazujemy zasoby w celu ich rozpoznania, nie posiadamy środków na ten cel i nowoczesnych technologii”.
TO KŁAMSTWA! Od dziesiątków lat, w tym także w ostatnim 20-leciu, manipulowano informacją geologiczną. Np. coroczne Bilanse Zasobów Kopalin [PIG] informują, że mamy jedynie 150 mld m3 gazu (na 10 lat eksploatacji) i 19,5 mln ton ropy (na 1,3 roku eksploatacji). Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, z chwilą przekazania zasobów w celu rozpoznania, od razu wiadomo, że pod Kutnem zasób gazu przekazany w 2007 r. FX Energy to ok. 500 mld m3, a gaz przekazany firmie Chevron w 2009 r. (obie firmy z USA) to ok. 1000 mld m3 (1 bln). Zasoby te po prostu, były dawno, poprzez kilka tysięcy wierceń w latach 60 i 70-tych XX w. i inne (satelitarne) w latach następnych, rozpoznane, a informacje utajniono polskiemu społeczeństwu i przekazywano agenturze KGB.
Nie ujawnienie tych zasobów było i jest tym na rękę, którzy mają biznes na sprowadzaniu gazu z Rosji Przekazano obecnie w obce ręce zasoby gazu w ilości ok. 1,5 bln m3 (na ok. 150 lat zapotrzebowania obecnego Polski) za ok. 1% wartości (opłaty koncesyjne za wydobycie - 5,63 PLN/1000m3) ze stratą ok. 2000 mld PLN (cena gazu z Rosji to ponad 400 USD/1000 m3). Zasoby te zostały dawno rozpoznane i firmy amerykańskie, o których mowa powyżej [w FX Energy - jest były wiceprezes PGNiG], mają 100% pewności co do wielkości zasobów, czym się same chwalą na swoich stronach internetowych. Manipulacja informacją przez Głównego Geologa Kraju, który wydał koncesje, polega na tym: koncesje wydaje (wydał obcym firmom ponad 30), jak twierdzi jedynie na rozpoznanie zasobów. Dają się na to nabierać wszyscy, nie znając prawa geologicznego i górniczego, które obecnie w Art. 12 stanowi że: kto rozpoznał złoże… może żądać pierwszeństwa do jego eksploatacji przed innymi. Oznacza to, że rozpoznanie jest jednoznaczne z prawem do eksploatacji. To samo w Art. 15 jest kontynuowane w projekcie nowego prawa g i g - druk sejmowy 1696. Projekt nowego prawa g i g zmierza do totalnego przejęcia wszelkich zasobów energetycznych (oraz pozostałych) przez organ koncesyjny podległy Głównemu Geologowi Kraju w jednym celu - przekazania tych zasobów w ręce prywatnych firm przetargowo lub bez przetargu. Z pominięciem interesu państwa, samorządów i obywateli, czyli obecnych właściciel. Których pozbawia się możliwości korzystania z własnych zasobów. Dodatkowo jeszcze w nowym prawie wymyślono możliwość bezwzględnego wywłaszczenia z nieruchomości wszystkich właścicieli obecnych przez tego, który uzyskał koncesję na rozpoznanie i/lub eksploatację. Np. FX Energy ma już tereny o pow. 8,5 tys. km2 terenów w Polsce, które może przejąć na minimum 50 lat, wywłaszczając wszystkich, jeśli zobaczy w tym jakiś interes. Nowe prawo g i g ma ułatwić także znakomicie przekazanie węgla brunatnego w obce ręce. Węgiel brunatny ma „iść” z prywatyzacją energetyki, co oznacza, że za oczekiwane 12 mld PLN (obecnie szacunki dochodzą do 25 mld PLN) z prywatyzacji sektora energetycznego utracimy zasoby o wartości setek mld PLN. Samorządy i organizacje społeczne eliminuje się skutecznie z procesu koncesyjnego poprzez kolejne prawne ograniczenia ustawowe, celowe manipulacje prawem. To wszystko staje się niewiarygodne poprzez swoją prostotę. Wydaje nam się, że nikt nie może zabrać nam naszych domów, działek, pól i lasów. A jednak - wystarczy przeczytać choćby skrót projektu nowego prawa geologicznego i górniczego, żeby zrozumieć grozę sytuacji. Udało się, przy biernej postawie praktycznie wszystkich sił politycznych, zatrzymać listem otwartym do Prezydenta i Premiera, Marszałków Sejmu i Senatu (dostali wszyscy posłowie) spowolnić legislację tego prawa (ustawa miała wejść w życie 1 lipca 2009 r.). Sejm uchwalił powołanie Nadzwyczajnej Podkomisji Sejmowej ds. druku 1696 - projekt nowego prawa geologicznego i górniczego, po bezskutecznej wielomiesięcznej dyskusji w podkomisji, samorządy i organizacje społeczne przestały w niej uczestniczyć decyzją Przewodniczącego i posłów PO. Z uzyskiwanych informacji posiadamy wiedzę, że z wielu wniesionych poprawek niewiele poprawek wniosła Podkomisja do projektu rządowego (projekt
Głównego Geologa Kraju), projekt wkrótce ma trafić do drugiego czytania. Podsumowując - zajmujemy się wszyscy „duperelami”, a tu kradną, zupełnie bezkarnie, wszystko co dla nas najcenniejsze. Zwłaszcza przyszłość. Mogliśmy być Norwegią czy Kuwejtem, a jesteśmy nędzarzem wycyckanym przez zgraję mafijnych „elit politycznych”. Może czas z tym skończyć, póki jeszcze coś zostało? Może warto społeczeństwu ujawnić wszystkie bzdury o budowie dla nas bezpieczeństwa energetycznego w ramach którego pozbywamy się własnych paliw jako źródła dochodów, by kupować od innych za ciężkie pieniądze. Te bzdury o bezpieczeństwie energetycznym w ramach czego pozbywamy się za grosze dochodowych spółek energetycznych wraz z zasobami. O potrzebie budowy elektrowni atomowych wtedy, kiedy zapotrzebowanie na energię stale spada, a wydano już pozwolenia na 12,5 tys MW przyłączenia energii wiatrowej, (zostały do rozpatrzenia wnioski na 54 tys. MW), t.j. na 1/3 zainstalowanej obecnie mocy wszystkich elektrowni. Wtedy, kiedy dostępne zasoby geotermiczne (skał i wód) mogą zapewnić moc energii elektrycznej na ok. 50 tys. MW. O konieczności realizacji projektu CCS - wychwytywania, sprężania i zatłaczania spalin ze spalania węgla brunatnego przez PGE (przygotowane do sprzedaży na giełdzie) w najcenniejsze geotermalne pokłady utworów solanek jurajskich w centralnej Polsce. Andruch
Tak zabawia się PRowiec Prokomu na Facebooku Krzysztof Król: Uczestnicy tej grupy uznają, że P. prof. Jadwiga Staniszkis zachowała się niegodnie, publikując nieprawdziwe, oszczercze i przynoszące jej hańbę artykuły. Uważamy że nie godzi się, aby profesor w tak obrzydliwy moralnie sposób uczestniczył w kampanii wyborczej. Wstydzimy się za panią Jadwigę Staniszkis. Krzysztof Król, jeden ze współpracowników Ryszarda Krauzego, wcześniej związany z KPN, założył grupę na Facebooku w odpowiedzi na niedawny tekst prof. Staniszkis. Jadwiga Staniszkis: Gdybym chciała grać tak samo brutalnie jak "GW" mogłabym zapytać, czy zdają sobie sprawę, że w dokumentach katyńskich są też zapewne nazwiska polskich komunistów z Wilna i Lwowa, którzy służyli jako tłumacze i - w pewnym sensie - selekcjonerzy przyszłych ofiar (chodzi o wypełniane przez nich "ankiety"). Wielu z tych ludzi było potem dygnitarzami w PRL. A także ojcami, teściami i przyjaciółmi rodziny. Nie zaczynajmy znów wojny na trumny, bo może się okazać obosieczna!
Była to odpowiedź na akcję "antywawelską" ze strony medium Adama Michnika. Każdy może zakładać grupy na Facebooku, jest to portal społecznościowy grupujący coraz więcej ludzi o różnych poglądach. Pytanie, czy tworzenie agresywnych i jątrzących "zrzeszeń" a także firmowanie ich swoim nazwiskiem, jak np. ta przeciwko prof. Staniszkis czy związane z pochówkiem na Wawelu śp. Pary Prezydenckiej, przystoi politykom, dziennikarzom i pr'owcom prywatnych spółek? Czemu służy taka grupa? Najczęściej niewybrednym komentarzom i dyskusjom na poziomie budki z piwem: Pytanie, czy warto się wstydzić za kogoś, o kim nie warto rozmawiać? Może to pani profesor powinna wstydzić się za swego tatusia, a nie po chamsku insynuować, że dziennikarze Wyborczej mieli "niegodnych" rodziców, wręcz zdrajców własnego narodu? W Polsce niestety od dawna jest "taki trynd", zeby swoje pseudonaukowe wywody podpierać tytułem naukowym (czasem nawet kiedys zasłużonym). Pani profesorka czyni tak co najmniej od czasu AWS. Teraz juz kompletnie bezwstydnie i bezrefleksyjnie. Wstyd!!! Ja się za tę babę nie wstydzę ja gardzę Jej hipokryzją i obłudą! Jest żałosna w tych swoich ocenach. Wstydzimy się za siostrę Jadwigę...Śpieszmy sie wstydzić za brata Jacka Kurskiego, za Jana Pośpieszalskiego i wielu innych... A to pewnie i tak namiastka tego, co tam się będzie odbywać. Krzysztof Król znany jest z nienawiści do środowisk PiS. Na swoim mikroblogu na Twitterze sugerował, że Mariusz Kamiński przychodził do biura CBA pod wpływem alkoholu lub naćpany. Podobno przez Olszewskiego opozycjoniści dostawali większe wyroki, a Antoni Macierewicz jest wcieleniem zła wszelakiego. Szczytem zacietrzewienia były jednak zdjęcia agenta Tomka bez przepaski, jakie zamieścił na swoim Facebooku parę miesięcy temu. Niestety, nie wytłumaczył, skąd je miał i dlaczego rozpowszechnił. Skwitował tylko fotomontażem. Wcale mu się nie dziwię. Wszak Prokom miał poważne problemy w związku z aferą gruntową, a Krzysztof Król musiał spędzać czas w sądach na rozprawach z dziennikarzami. Sprawę z autorami filmu o 40. piętrze w hotelu Marriott, odsłaniającego kulisy powiązań Kaczmarka i Krauzego, Prokom przegrał.
PS. Ostatnio usunięto grupę "Nie dla prezydentury Bronisława Komorowskiego", a czterech administratorów zbanowano między godziną 19 a 20. Miała kilka tysięcy użytkowników. Powstała na jej miejsce nowa. Dlaczego każda grupa "antywawelska" czy przeciwko Kaczyńskiemu może spokojnie prowadzić dyskusje, a ta została usunięta?
GW1990
“WOJNA I POKOJ” – DEBATA ZA ZAMKNIETYMI DRZWIAMI Konferencja NATO n/t Bezpieczeństwa w Rydze Global Research, November 26, 2006 Michel Chossudovsky “Jak wiele ogromnego zla wynika z faktu, ze ludzie maja prawo do przewidywania co może sie zdarzyć.” Lew Tołstoj (w wolnym tłumaczeniu) 28 listopada 2006 r. szefowie państw i rządów, wraz z ministrami obrony oraz generalicja z 26 europejskich państw, reprezentujących “rozszerzone” NATO, spotkają sie w Rydze, stolicy Łotwy. Nieprzypadkowo, jako miejsce spotkania wybrano była republikę sowiecka, grupując po raz pierwszy 26 członków powiększonego NATO, wśród nich państwa znajdujące sie do niedawna w sferze geopolitycznej Związku Radzieckiego: Polskę, Rumunie, Litwę, Łotwę, Estonie, Słowacje oraz Republikę Czeska. Miejsce to jest bezpośrednim wyzwaniem dla wpływów Rosji w Europie i Azji Centralnej. Sygnalizuje Rosji, ze proces rozszerzanie NATO odbywa sie pod jej drzwiami. Wprawdzie Izrael nie będzie reprezentowany na wspomnianym szczycie, ale w ciągu dwóch ostatnich lat NATO nawiązało z Tel Avivem ściśle robocze kontakty, które w praktyce oznaczają, ze Izraelowi przyznano de facto status “członka stowarzyszonego” w ramach wspólnoty atlantyckiej. Szczyt w Rydze uchwali program treningowy NATO dla państw śródziemnomorskich, partnerów NATO oraz członków Istambulskiej Inicjatywy d/s Współpracy (ICI). W skład ICI wchodzi kilka państw muzułmańskich oraz Izrael. Z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych, spotkanie to bedzie wykorzystane dla budowania europejskiego konsensusu w ramach amerykańskiej “długiej wojny.”Celem tego spotkania jest uzyskanie wspólnego poparcia ( europejskich kręgów politycznych oraz kompleksu przemyslowo-militarnego) dla kierowanej przez USA militarnej przygody na Środkowym Wschodzie i w Centralnej Azji, ściśle związanej ze strategia bitwy o ropę naftowa oraz korytarze dla rurociągów naftowych. Współpraca wojskowa USA i NATO w Zatoce Perskiej oraz we wschodnim basenie Morza Śródziemnego, jak również powstała w Waszyngtonie idea Nowego Bliskiego Wschodu beda omawiane na tym spotkaniu. Równocześnie ze wspomnianym szczytem w Rydze odbędzie sie Konferencja Bezpieczeństwa, zorganizowana przez George Marshall Fund’s Transatlantic Center, która zgromadzi polityków, generalicje, szefów wielkich korporacji, analityków problemów wojskowych i polityki zagranicznej, doradców politycznych, dziennikarzy największych mediów, jak również profesorów, którzy opracowali teoretyczne podstawy koncepcji Nowego Porządku Światowego (NOW). Właściwie ta Konferencja Bezpieczeństwa jest ważniejsza ze strategicznego punktu widzenia od samego szczytu politycznego w Rydze. Konferencji bedzie przewodniczył Ronald D. Asmus, były zastępca sekretarza stanu w administracji Clintona. Zadaniem Centrum Transatlantyckiego jest prowadzenie dialogu “transatlantyckiego” pomiędzy Europa a Ameryka oraz aktywne poszukiwanie europejskiego wsparcia i współpracy w rejonie Środkowego Wschodu oraz Morza Czarnego. Zadaniem Konferencji bedzie znalezienie konsensusu w Europie, który uwzględniałby szeroko rozumiane interesy amerykańskie na Bliskim Wschodzie. Europejski kompleks militarno-wojskowy beda reprezentować czołowe osobistości z francusko-niemieckiego konglomeratu lotniczego EADS i włoskiego Finemecanica. W spotkaniu weźmie również udział Prezydent Lockheed-Martin na Europe Scott Martin. Ze Stanów Zjednoczonych przyjechali również senatorzy oraz kilkunastu członków Council on Foreign Relations (CFR). Na konferencji beda również przedstawiciele największych fundacji: Sorosa, Carnegie, Konrada Adenauera i Roberta Schumana. Wśród uczestników konferencji Bedzie również kilkanaście czołowych osobistości, które odgrywają ważną role w sprawach międzynarodowych spoza sceny politycznej jak Zbigniew Brzeziński, były doradca prezydencki d/s bezpieczeństwa narodowego, autor książki The Grand Cessboard, byly burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani, Uzi Arad byly dyrektor Mossadu oraz doradca premiera Netanyahu do spraw zagranicznych, Marc Grossman z Cohen Group, były podsekretarz stanu w rządzie G. W. Bush’a, Karl Theodor zu Guttenberg z Komitetu Spraw Zagranicznych Bundestagu, doradca kanclerz Angeli Merkel, wierny przyjaciel Izraela, Bruce Jackson, przewodniczący Komitetu USA d/s NATO oraz członek Rady Dyrektorow PNAC (Project for the New American Century), waszyngtońskiego ośrodka intelektualnego neokonow, który opracował doktrynę “długiej wojny.” Wśród głównych tematów konferencji w Rydze bedzie: rola NATO na Bliskim Wschodzie, szeroki problem “bezpieczeństwa energetycznego” oraz rozszerzenie NATO, które ewentualnie obejmowałoby Gruzje i Ukrainę. Obydwa kraje, byle sowieckie republiki, odgrywają coraz większa role w geopolitycznej orbicie USA-NATO. Wchodzą w skład GUUAM, podpisanego w 1999 roku porozumienia militarnego o współpracy z NATO. Odgrywają niezwykle ważna strategiczna role w strukturze korytarzy transportu i rurociągów prowadzących do basenu Morza Kaspijskiego. Wyznaczenie spotkania na Łotwie, prawie przy granicy Rosji, to policzek w twarz nie tylko Vladimira Putina, ale również prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenko. W spotkaniu wezmą również udział czołowe postacie białoruskiej opozycji. Na liście zaproszonych gości sa również partnerzy NATO z rejonu Morza Śródziemnego (Istanbul Cooperation Initiative) jak Maroko, Egipt, Jordania, Tunezja i Izrael. Poza formalna konferencja, na której beda przedstawiciele mediów, przewidziano również szereg sesji za zamkniętymi drzwiami, poświeconych trzem kluczowym kwestiom:
Rola NATO i UE w zapewnieniu bezpieczenstwa energetycznego;
Ukraina i Gruzja – wiarygodni kandydaci do NATO; Rola NATO na Bliskim Wschodzie. Należy również oczekiwać, ze za zamkniętymi drzwiami Beda omawiane problemy współpracy pomiędzy USA, NATO oraz Izraelem na Bliskim Wschodzie i w Centralnej Azji.
Stan Sas
BRACIA KACZYŃSCY A POLITYKA OSACZANIA ROSJI Fanatyczne poparcie śp. Lecha Kaczyńskiego oraz jego brata Jarosława dla idei politycznych, lansowanych przez amerykańskich neokonow oraz izraelskich jastrzębi stało się niewygodne dla nowej administracji amerykańskiej Baraka Obamy, który akcentuje w swojej polityce zagranicznej poprawę stosunków z Rosją oraz potrzebę pokojowego załatwienia konfliktu pomiędzy Izraelem a światem arabskim. Tragiczna śmierć Lecha Kaczyńskiego oraz decyzja Jarosława, aby wystartować w czerwcowych wyborach prezydenckich, musi nasunąć szereg pytań, które dotyczą wątpliwości co do programu polityki zagranicznej jaka prowadzili obydwaj wspomniani przywódcy polityczni. Grając na uczuciach patriotycznych oraz antyrosyjskich części Polaków, cynicznie wciągali oni Polskę w strategie opracowana przez izraelskich lobbystów w USA, której jednym z elementów było osaczanie Rosji. Koncepcja neokonow tzw. “długiej wojny” koncentrowała się na koordynacji polityki oraz strategii militarnej NATO, USA, Izraela oraz kilku zaprzyjaźnionych krajów muzułmańskich, stowarzyszonych w Istanbul Cooperation Initiative. Ważną rolę w tej strategii miały również odgrywać dwa nowe państwa (byle republiki sowieckie), pretendujące do przystąpienia do NATO, tzn. Gruzja i Ukraina. Dla zrozumienia ”dziwnego” zachowania Lecha Kaczyńskiego, który zaangażował się z całą mocą w poparcie dla Juszczenki, Saakasvilego, białoruskiej opozycji oraz Izraela warto zachęcić Czytelników do przejrzenia artykułu Michaela Chossudovsky’ego pt. Wojna i pokój, w którym omawia tajny program Konferencji Bezpieczeństwa NATO jaka odbyła się w Rydze w 2006 roku, na której przedstawiono strategie wspomnianej “długiej wojny.” Jakkolwiek za główny cel wspomnianej strategii można by uznać zabezpieczenie dostaw ropy naftowej i gazu dla państw zachodnich, to niemałe znaczenie miało również zapewnienie bezpieczeństwa Izraelowi oraz wciągnięcie NATO w planowany atak na Iran. Takie państwa jak Niemcy i Francja od początku nie wyrażały entuzjazmu dla tego rodzaju agresywnej polityki, która wiązała się też z izolowaniem i okrążaniem Rosji. Nie było to również popularne wśród społeczeństw zachodnich, czego dowodem był gwałtowny spadek popularności Tonny Blaire’a premiera Wielkiej Brytanii, który podobnie jak Lech Kaczyński, wciągnął swój kraj w bezkrytyczne poparcie dla awanturniczej polityki Stanów Zjednoczonych i Izraela. Pamiętamy brawurową akcje Lecha Kaczyńskiego w czasie konfliktu gruzińsko-rosyjskiego, w której ignorując stanowisko przywódców UE oraz dobrze rozumiane interesy Polski, zaangażował się w realizacje planu strategów izraelskich utworzenia z Gruzji “niezatapialnego lotniskowca” dla izraelskich samolotów startujących w przewidywanym ataku na Iran. Akcja wojskowa Rosji zastopowała te plany. Przy okazji wyszło na jaw uczestnictwo służb specjalnych Ukrainy (opanowanych przez neobanderowców) w awanturze w Gruzji. Łatwo teraz zrozumieć dlaczego Lech Kaczyński tak niechętnie odnosił się do uczczenia rocznicy rzezi Polaków na Wołyniu przez nacjonalistów ukraińskich, wykorzystując równocześnie tragedie katyńską dla propagandy antyrosyjskiej. Może nas tylko zaskakiwać jego hipokryzja. Tutaj domagał się ujawnienia wszystkich dokumentów dotyczących komunistycznej zbrodni popełnionej na polskich oficerach a przed kilku laty, jako minister sprawiedliwości, przerwał ekshumacje w Jedwabnem, kiedy okazało się, że nie potwierdza ona żydowskich oskarżeń o zorganizowanie pogromu przez Polaków. Akcja ta umożliwiła Żydom przeprowadzenie bezprecedensowej antypolskiej kampanii propagandowej w światowych mediach, której celem było rzucić Polskę na kolana a następnie domagać się od naszego kraju olbrzymich restytucji. Michael Schudrich wspomina w swoim liście pożegnalnym pt. Straciliśmy przyjaciela, że Lech Kaczyński, który niechętnie wyjeżdżał zagranice i nie znał żadnego obcego języka, wielokrotnie bawił w Izraelu. Nie jest tajemnicą, że Lech Kaczyński uzgadniał na bieżąco swoją politykę zagraniczna z politykami izraelskimi, włączając w to szefa Mossadu. Wbrew temu co twierdza niektórzy działacze PiS, że spadek jego popularności był wynikiem ataków ze strony mediów, sympatyzujących z PO, nie mam wątpliwości, że również polskie społeczeństwo uświadomiło sobie w końcu, że opisane powyżej postępowanie prowadzi Polskę do izolacji i skonfliktowania z najbliższymi sąsiadami. Czy uczynienie z niego męczennika oraz pochowanie na Wawelu, jako bohatera narodowego zmieni jego poprzednie image. Gdyby tak się stało oznaczałoby, że Polacy to naród kierujący się nagłymi emocjami a nie trzeźwą ocena sytuacji. Zrozumiał to chyba Jarosław Kaczyński, który już na początku swojej kampanii prezydenckiej zadeklarował przyjazne podejście do Rosji w swoim Orędziu do przyjaciół Rosjan. Przez dwa lata jego rządów (2005 -2007) jako premiera byliśmy świadkami otwartej wrogości Polskiego Rządu do Rosji i Rosjan. Stanley Sas
Najpierw defilada, zwycięstwo potem? Felietoniści, jak wiadomo, mają słodkie życie, ale ponieważ nie ma rzeczy doskonałych, to i w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Chodzi oczywiście o cykl produkcyjny tygodników, który zmusza felietonistę do pisania z tygodniowym wyprzedzeniem. Czasami to nic nie szkodzi, ale niekiedy bywa przyczyną kłopotów, zwłaszcza w sytuacji, gdy wydarzenia nabierają, jak to się mówi, stachanowskiego tempa. Ot na przykład okazało się, że w ramach pojednywania się w Rosją, delegacja wojska polskiego z generałem Jaruzelskim na czele, któremu będzie asystował pełniący obowiązki prezydenta naszego tubylczego państwa pan marszałek Bronisław Komorowski, weźmie udział w defiladzie zwycięstwa i nawet, wespół z innymi sojuszniczymi armiami, trenuje defiladowy krok według rosyjskich regulaminów i pod rosyjską komendą. Wyobrażam sobie, jakie łzy radości muszą z tego powodu ronić narodowcy, którzy w tej sprawie całkowicie zgadzają się z Żydami. Żydzi, jak wiadomo, nie mogą się już doczekać, kiedy strategiczni partnerzy powierzą im nadzór nad tubylczą ludnością zamieszkującą „polskie terytorium etnograficzne”, więc ich entuzjazm dla pojednania z Rosją jest na tym etapie całkowicie zrozumiały. W przypadku narodowców mamy do czynienia z rodzajem bezinteresownej miłości platonicznej – bo przecież nadzieje, że Rosjanie wybiorą raczej ich, niż Żydów na nadzorców ludności tubylczej, trudno uznać za coś innego, niż fantasmagorię. To jeszcze większa mrzonka, niż dywersja do spółki z Gruzją i Ukrainą, bo tamto miało przynajmniej jakieś zaczepienie w polityce amerykańskiego prezydenta Busha. Tymczasem ta sprawa wydaje się już przesądzona w całkiem innym kierunku po ubiegłorocznym spotkaniu prezydenta Dymitra Miedwiediewa z izraelskim prezydentem Szymonem Peresem. Wtedy właśnie jeden z wpływowych cadyków, pan Smolar, pryncypialnie skrytykował „postjagiellońskie mrzonki” tubylczych Polaków, co stanowiło nieomylny znak nadejścia nowego etapu z jego mądrościami. „Mrzonki” to mogą mieć starsi i mądrzejsi, ale nie jacyś głupi goje. I rzeczywiście – zaraz potem, 17 września, prezydent Obama otwartym tekstem oznajmił, że już żadnych dywersantów tu nie potrzebuje. A teraz - czy to przypadkiem nie w wykonaniu tamtych ustaleń pan minister Rostowski przygotowuje projekt ustawy o odwróconym kredycie hipotecznym dla „seniorów”, dzięki której, jak wszystko dobrze pójdzie, można będzie w ciągu 15 lat bezboleśnie i pokojowo przeprowadzić zmianę stosunków własnościowych zarówno w niemieckiej, jak i żydowskiej strefie zainteresowań na terenie tubylczego państwa polskiego? Dlatego entuzjazm Żydów dla pojednania z Rosją, tak widoczny choćby w „Gazecie Wyborczej”, jest całkowicie zrozumiały. Któż nie wykrzesałby z siebie entuzjazmu w perspektywie otrzymania majątku wartości 65 miliardów dolarów? Ale co z tego będą mieli narodowcy? Bóg jeden wie. Więc nic, tylko miłość platoniczna, bo chyba nie płatna, co?
Więc skoro już nasze dzielne wojska, wraz z innymi sojuszniczymi armiami defilowały w Moskwie z okazji rocznicy rosyjskiego zwycięstwa, spróbujmy się zastanowić nad fundamentalnym pytaniem – czy Polska właściwie wygrała II wojnę światową, czy nie? Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba porównać cele wojenne Rzeczypospolitej z rezultatami II wojny. Otóż Rzeczypospolitej przyświecały dwa cele: utrzymać niepodległość państwa i jego integralność terytorialną. Z tego punktu widzenia wojna niewątpliwie została przegrana, bo Polska ani nie utrzymała niepodległości, ani nie obroniła integralności terytorialnej. Konferencja „wielkiej trójki” w Jałcie, w następstwie której nastąpiło stworzenie prawno-międzynarodowych pozorów legalności dla sowieckiej okupacji państwa polskiego, oznaczała utratę niepodległości, zaś konferencja w Teheranie – koniec marzeń o integralności terytorialnej. W tej sytuacji powszechne przekonanie, iż Polska należała do zwycięzców II wojny światowej bierze się stąd, że za punkt wyjścia do porównań przyjmujemy nie cele wojenne niepodległej Rzeczypospolitej, tylko sytuację, jaka wytworzyła się na skutek realizacji porozumienia niemiecko-rosyjskiego z 23 sierpnia 1939 roku, to znaczy – likwidację państwa polskiego. W porównaniu z tym wszystko wydaje się lepsze, ale nie mówmy: „hop!”, bo II wojna światowa jeszcze wcale się nie zakończyła. I wojna światowa na przykład zakończyła się dopiero po 90 latach od jej wybuchu, tzn. 1 maja 2004 roku, kiedy to Niemcy zrealizowały ówczesne cele wojenne swego państwa w postaci projektu „Mitteleuropa”. II wojna świata zakończy się dopiero, gdy Niemcy zrealizują postulat uznania przez społeczność międzynarodową praw niemieckich wypędzonych – co otwartym tekstem sprecyzowały w deklaracji CDU i CSU z maja ubiegłego roku. Chodzi oczywiście o uznanie praw własności – no bo jakichże innych? Czy w tej sytuacji udział delegacji wojska polskiego w moskiewskiej defiladzie zwycięstwa nie był przypadkiem przedwczesny? SM
Konfidenci za Komorowskim? Kampania prezydencka w pełnym toku. Właśnie Państwowa Komisja Wyborcza odmówiła zarejestrowania Andrzeja Leppera pod pretekstem wyroku skazującego. Zarejestrowany został natomiast Janusz Korwin-Mikke. Tymczasem dwójka faworytów tegorocznych tubylczych wyborów prezydenckich licytuje się na komitety honorowe. I co się okazuje? Okazuje się, że w komitecie Jarosława Kaczyńskiego nie ma aż tylu znanych osobistości, co w komitecie Bronisława Komorowskiego. Bronisława Komorowskiego popiera były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa. Także drugi były prezydent naszego państwa, generał Wojciech Jaruzelski, chociaż w pierwszej turze będzie głosował na Grzegorza Napieralskiego, to już w drugiej – na Bronisława Komorowskiego. Najwyraźniej w Moskwie musiał dowiedzieć się z najlepszego źródła, jaki jest rozkaz. Tradycyjną „postawę służebną” przybrał też Tadeusz Mazowiecki i popiera Bronisława Komorowskiego, podobnie jak kierujący się nieomylnym tropizmem Andrzej Wajda.
Wszystko to ładnie-pięknie, ale chociaż dzięki temu możemy się już zorientować, kogo popierają konfidenci i koniunkturaliści, to przecież nie wiemy jeszcze najważniejszego: na kogo stawia generał Czesław Kiszczak oraz generałowie Gromosław Czempiński i generał Marek Dukaczewski. Wprawdzie generał Gromosław Czempiński już od dziesięciu lat nie piastuje żadnej oficjalnej funkcji, ale ta okoliczność tylko utwierdza nas w podejrzeniach, że punkt ciężkości władzy w Polsce leży poza konstytucyjnymi organami państwa. Generał Marek Dukaczewski też nie jest już szefem Wojskowych Służb Informacyjnych, które zostały „rozwiązane”, ale wiadomo, że ta nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Mogliśmy się o tym przekonać choćby stąd, że kiedy z Wisły wyłowiono starego nieboszczyka, uznanego natychmiast za zaginionego szyfranta, chorążego Zielonkę, niezależni funkcjonariusze z TVN chcieli rozmawiać tylko z obydwoma generałami i tylko im ufali. Per facta concludentia możemy tedy stwierdzić, że skoro TVN, której funkcjonariusze – w szczególności pani Justyna Pochanke, pani „Kasia” Kolenda-Zaleska, żeby nie powiedzieć o najpoważniejszej i chyba najstarszej wiekiem i rangą pani Monice Olejnik – popierają kandydaturę marszałka Komorowskiego, to i obydwaj generałowie też. Jest to niezwykle czytelny sygnał dla całego środowiska konfidentów, zarówno tych, co to kiedyś „bez swojej wiedzy i zgody”, jak i konfidentów obecnej razwiedki, wokół kogo się skupić pod sztandarem Lecha Wałęsy. SM
Co się właściwie dzieje – czyli kłamstwa w sprawie katastrofy nad Smoleńskiem W nielicznych chwilach wolnych od innych zajęć wyszperałem w Sieci: (MON nie ujawni raportu nt. przyczyn katastrofy na Air Show MON nie ujawni ustaleń polsko-białoruskiej komisji, która badała przyczyny katastrofy białoruskiego samolotu Su-27 podczas tegorocznego Air Show. Rzecznik resortu Robert Rochowicz powiedział, że wyniki raportu może przedstawić jedynie strona białoruska. Potwierdził, że dwustronna polsko-białoruska komisja zakończyła już prace i sporządziła raport końcowy, jednak strona polska nie może ujawnić jego treści. Według Rochowicza, takie postępowanie wynika z międzynarodowych przepisów obowiązujących Polskę. - Mówią one jasno, że to strona, do której należał samolot, decyduje o tym, w jakim stopniu, kiedy i czy w ogóle udostępnione zostaną opinii publicznej informacje nt. ustaleń komisji - wyjaśnił rzecznik polskiego resortu obrony narodowej. Do katastrofy białoruskiego myśliwca Su-27 doszło 30 sierpnia br. podczas Międzynarodowych Pokazów Lotniczych Air Show w Radomiu. Tragedia wydarzyła się w czasie pokazu akrobacji w drugim dniu imprezy. W katastrofie zginęli dwaj doświadczeni lotnicy, z ponad 20-letnim stażem lotniczym. Odrębne śledztwo nt. przyczyn katastrofy na Air Show prowadzi Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie). następującą informację z 19-X-2009 (podkreślenia moje) : MON nie ujawni ustaleń polsko-białoruskiej komisji, która badała przyczyny katastrofy białoruskiego samolotu Su-27 podczas tegorocznego Air Show. Rzecznik resortu Robert Rochowicz powiedział, że wyniki raportu może przedstawić jedynie strona białoruska. Potwierdził, że dwustronna polsko-białoruska komisja zakończyła już prace i sporządziła raport końcowy, jednak strona polska nie może ujawnić jego treści. Według Rochowicza, takie postępowanie wynika z międzynarodowych przepisów obowiązujących Polskę. - Mówią one jasno, że to strona, do której należał samolot, decyduje o tym, w jakim stopniu, kiedy i czy w ogóle udostępnione zostaną opinii publicznej informacje n/t ustaleń komisji - wyjaśnił rzecznik polskiego resortu obrony narodowej.
Tymczasem parę dni temu na swoim portalu podałem informację wziętą z „Gazety Prawnej”: (Akta katastrofy pod Smoleńskiem będą tajne Konwencja chicagowska nie pozwala na ujawnianie opinii publicznej dokumentacji z wypadku lotniczego – wynika z rządowej analizy, do której dotarł „DGP”. Może jednak być wyjątek od tego przepisu, jeżeli rosyjski prokurator generalny uzna, że jest to ważniejsze niż tajemnica i dobro śledztwa.To m.in. na podstawie tej analizy premier Donald Tusk udowadniał w czwartek w Sejmie, że konwencja chicagowska „jest optymalnym aktem prawnym dającym przejrzystość postępowania i powodującym, że Polska i Rosja mają pewne zobowiązania i prawa”. Treść tej analizy daje odpowiedź na pytanie, dlaczego polski rząd musi ostrożnie postępować w rozmowach z Moskwą. Według art. 5.12. tzw. załącznika 13 do konwencji chicagowskiej Rosję obowiązuje „zasada nieujawniania dokumentacji badania z wypadku”. A to oznacza, że ani prokurator generalny Rosji Jurij Czajka, ani Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) nie mogą udostępnić Polsce i upublicznić np. nagrań z czarnej skrzynki. Zdecyduje Rosja Jest jednak furtka. Jak wynika z tej analizy, ten sam przepis konwencji mówi o tym, że władze Rosji mogą zdecydować na ujawnienie zebranych dowodów, jeżeli jest to ważniejsze niż negatywne skutki dla śledztwa wynikające z takiego ujawnienia. – Fragmentaryczne ujawnianie niektórych wątków w śledztwie może przynieść złe, a nie dobre skutki, jeśli chodzi o ustalenie prawdy – mówił premier Tusk, powołując się na opinię płk. Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy rosyjskim MAK. Premierze, przejmij śledztwo Tusk tłumaczył meandry konwencji chicagowskiej w reakcji na projekt rezolucji autorstwa PiS. Posłowie tej partii chcieli wezwać premiera, by wystąpił do Rosji o przejęcie przez Polskę śledztwa. PiS także powołało się na przepisy konwencji chicagowskiej. Zgadza się z tym, że okoliczności wypadku lotniczego może badać państwo właściwe dla miejsca zdarzenia, czyli Rosja. Ale na podstawie umowy dwustronnej z Polską Rosjanie mogliby przekazać nam jego prowadzenie. – To inicjatywa, która, jak sądzę albo przynajmniej chcę tak sądzić, ma jako podłoże wyłącznie dobre intencje, ale mija się z pewną rzeczywistością prawną i organizacyjną – mówił premier. Tłumaczył, że przekazanie Polsce śledztwa lub części zadań byłoby możliwe na podstawie odrębnej umowy. – Uznaliśmy jednak, że z punktu widzenia Polski kluczowy jest natychmiastowy dostęp do wszelkich działań na miejscu katastrofy, a nie czekanie na ewentualne efekty negocjacji dotyczących takiego porozumienia – wyjaśnił premier. Według rządowej analizy z inicjatywą przekazania Polsce sprawy musiałaby wyjść Rosja. Jednak rządowi prawnicy przyznali, że możliwa byłaby też inicjatywa Polski. Ale z wnioskiem o przekazanie badania nie powinna jednak wystąpić polska prokuratura, lecz Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Kierujący tą komisją szef MSWiA Jerzy Miller razem z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem rozmawiał w Moskwie z Jurijem Czajką. Okazało się jednak, że już wcześniej Rosjanie nieformalnie przekazali Polsce około 500 dokumentów, w tym m.in. protokoły przesłuchań świadków. Zdaniem Andrzeja Seremeta śledztwo prowadzone w Moskwie może potrwać jeszcze od kilku do nawet kilkunastu miesięcy). Konwencja chicagowska nie pozwala na ujawnianie opinii publicznej dokumentacji z wypadku lotniczego – wynika z rządowej analizy, do której dotarł „DGP”. Może jednak być wyjątek od tego przepisu, jeżeli rosyjski prokurator generalny uzna, że jest to ważniejsze niż tajemnica i dobro śledztwa. To m.in. na podstawie tej analizy premier Donald Tusk udowadniał w czwartek w Sejmie, że konwencja chicagowska „jest optymalnym aktem prawnym dającym przejrzystość postępowania i powodującym, że Polska i Rosja mają pewne zobowiązania i prawa”. Treść tej analizy daje odpowiedź na pytanie, dlaczego polski rząd musi ostrożnie postępować w rozmowach z Moskwą. Według art. 5.12. tzw. załącznika 13 do konwencji chicagowskiej Rosję obowiązuje „zasada nieujawniania dokumentacji badania z wypadku”. A to oznacza, że ani prokurator generalny Rosji Jerzy Czajka, ani Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) nie mogą udostępnić Polsce i upublicznić np. nagrań z czarnej skrzynki.
Zdecyduje Rosja Jest jednak furtka. Jak wynika z tej analizy, ten sam przepis konwencji mówi o tym, że władze Rosji mogą zdecydować na ujawnienie zebranych dowodów, jeżeli jest to ważniejsze niż negatywne skutki dla śledztwa wynikające z takiego ujawnienia. – Fragmentaryczne ujawnianie niektórych wątków w śledztwie może przynieść złe, a nie dobre skutki, jeśli chodzi o ustalenie prawdy – mówił premier Tusk, powołując się na opinię płk.Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy rosyjskim MAK.(...)
Więc ja się pytam: jak to, do cholery, jest? JKM
PAŃSTWO NAS OPUŚCIŁO rozmowa z Ewą i Martą Kochanowskimi
Z Ewą Kochanowską i Martą Kochanowską – żoną i córką rzecznika praw obywatelskich dr. Janusza Kochanowskiego, który zginął tragicznie w katastrofie prezydenckiego samolotu w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. – rozmawia Dorota Kania ("Gazeta Polska").
Jak wyglądał poranek 10 kwietnia 2010 r.?Ewa Kochanowska: Mąż wyszedł rano z domu i pojechał na lotnisko. Przed wyjściem, jak zwykle zapytałam go, czy wszystko wziął ze sobą, bo zdarzało mu się wracać w ostatniej chwili np. po paszport. Tym razem miał przy sobie wszystko – także dokumenty dotyczące partnerstwa wschodniego, nad którym ostatnio pracował. Później wyszłam na spacer z psem i gdy wróciłam, zadzwoniła do mnie przyjaciółka. Powiedziała, abym włączyła telewizor, bo zdarzył się wypadek. Marta Kochanowska: Ja byłam w Londynie. Oglądaliśmy w telewizji transmisję z przygotowań wyścigów konnych Grand National. Nagle pojawiła się informacja o katastrofie polskiego samolotu w Rosji i ukazała się mapa pokazująca Smoleńsk. Wiedziałam, że Tato miał jechać do Katynia Natychmiast zadzwoniłam do mamy, która potwierdziła, że on poleciał. Wsiadłam w samolot i przyjechałam do Polski.
Czy ktoś się z paniami skontaktował w sprawie katastrofy? E.K: Wspaniale zachowali się współpracownicy męża z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. To oni przejęli na siebie wszelkie formalności i opiekę nad nami, byli niezwykle profesjonalni i bardzo współczujący. Bardzo nam pomagali, mimo że sami byli wstrząśnięci tą tragedią. To od pań z biura RPO w sobotę dowiedziałyśmy się, że jest planowany jakiś lot na niedzielę do Moskwy i że dadzą nam znać, gdy ustalą szczegóły. Powiedziały nam też, że przyjedzie do nas ABW.
Chodziło o pobranie materiałów do badań DNA? M.K: Tak, ekipa miała przyjechać około południa w niedzielę, a później miałyśmy lecieć do Moskwy. Tuż przed czternastą przyjechały trzy osoby: kobieta i dwóch mężczyzn. Pobrano od nas wymazy do badań DNA; pytano o znaki szczególne Taty. Ponieważ miał dużo tych znaków, opisałyśmy je szczegółowo, przekazałyśmy także zdjęcia rentgenowskie, które mogłyby pomóc w identyfikacji, oraz materiał z jego własnym DNA.
Czy było spotkanie z przedstawicielem rządu? M.K: W sali konferencyjnej w hotelu „Novotel” przed wylotem do Moskwy, gdzie znajdowało się ok. 200 osób, był przedstawiciel MSZ, który powiedział nam, że tam nie ma po co jechać. Że przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji on chce nam uzmysłowić, że to był wypadek samolotowy. Że tam są przeważnie szczątki ludzkie i że jest dziesięć ciał, które można zidentyfikować. Lepiej oddać krew do badań na miejscu w hotelu Novotel. Ludzie byli zdruzgotani. A my nie mogłyśmy uwierzyć, że takie zniszczenia spowodował upadek samolotu z wysokości kilku metrów.
Urzędnik MSZ wymienił nazwiska osób, które można zidentyfikować? M.K: Początkowo nie. Nie potrafił też odpowiedzieć na pytanie, czy jest więcej osób do identyfikacji. W końcu zebrane rodziny poprosiły, aby się dowiedział i przedstawił nam konkretne informacje. Przedstawiciel MSZ wyszedł, a gdy wrócił, przeczytał te nazwiska – naszego tam nie było. Później została odczytana lista osób, które zgłosiły się na wyjazd do Moskwy, i zapytano nas, czy rzeczywiście chcemy jechać. Większość się zdecydowała. Po północy wylądowaliśmy w Moskwie. Na lotnisku zastaliśmy tylko umundurowanych rosyjskich wojskowych i w ich asyście wsiedliśmy do podstawionych autobusów. Eskortowali nas do hotelu, który od lotniska był oddalony ok. 20–30 km. Jechaliśmy około półtorej godziny zupełnie pustą o tej porze trasą.
Dlaczego tak długo? E.K: Gdy zdenerwowani ludzie pytali, czemu jedziemy tak wolno, przecież jest pusta droga, usłyszeliśmy, że takie są przepisy.
Gdzie was zawieziono? M.K: Do hotelu, gdzie zostawiliśmy bagaż w pokoju i zeszliśmy na spotkanie, które zaczęło się o drugiej dwadzieścia pięć rano. Ze strony polskiej był minister Tomasz Arabski, minister Ewa Kopacz i wiceminister Jacek Najder. Był też przedstawiciel ze strony rosyjskiej z tłumaczem. Pani Kopacz powiedziała, że jest czternaście ciał, które można zidentyfikować, że rodziny muszą się liczyć z tym, że są to przeważnie szczątki i że ona czegoś takiego w życiu nie widziała, mimo że przez piętnaście lat była patologiem. Zapytałam, czy z nami przyleciały materiały do badań DNA i zdjęcia rentgenowskie. Okazało się, że nie, nie powiedziano nam dlaczego. Poinformowano nas, że rano pojedziemy w grupach do centrum patologii.
Jak się odbywała identyfikacja? M.K: Na tym pierwszym spotkaniu w Moskwie podzielono nas na cztery grupy, my byłyśmy w pierwszej. Rano o godz. 8.40 wyjechałyśmy autokarem do centrum patologii, gdzie wprowadzono nas do sali konferencyjnej. Podczas tego spotkania poinformowano nas o procedurze identyfikacji – że zostanie spisany protokół, w którym należy podać znaki szczególne osoby identyfikowanej, przedmioty, które mogła mieć ze sobą, po czym zostaną przedstawione zdjęcia ofiar, a na końcu nastąpi okazanie ciał rodzinom lub osobie wskazanej do identyfikacji. Powiedziano nam, że po zakończeniu tych czynności i zidentyfikowaniu zostanie nam wydany akt zgonu. Po tym ogólnym wprowadzeniu podzielono nas na grupy rodzin. Nam przydzielono dwóch Rosjan – tłumacza z polonistyki z uniwersytetu moskiewskiego oraz prokuratora. Była z nami również polska psycholog i rosyjska lekarka oraz przedstawiciel ambasady polskiej w Moskwie. Czekałyśmy na korytarzu około pół godziny przed rozpoczęciem procedury, a w tym czasie do pokoju wstawiono ławkę i biurko. Ten budynek niedawno został oddany do użytku i nie został w pełni wyposażony.
Czy podczas przesłuchania byli także polscy prokuratorzy? M.K: Gdy czekałyśmy na przesłuchanie, byłyśmy przekonane, że wejdzie na nie także polski prokurator, ponieważ przedstawiciele naszej prokuratury byli na miejscu. Tymczasem podczas przesłuchania był tylko rosyjski prokurator, osoba z ambasady i rosyjska lekarka, która siedziała z nami cały czas i była rzeczywiście bardzo pomocna.
Jak wyglądało przesłuchanie? M.K.: Młody rosyjski prokurator nie był zbyt doświadczony i miałyśmy wrażenie, że zapoznawał się z tymi formularzami po raz pierwszy. Kilka razy wszedł jakiś starszy Rosjanin, który rozmawiał z „naszą” lekarką i raz czy dwa z prokuratorem. Jedyny moment, kiedy on się do nas zwrócił bezpośrednio, dotyczył informacji o komórce Taty. Mówiłyśmy, że powinna zachować się w całości, ponieważ była w skórzanym etui, a on powiedział, że to był plastik i wszystko się spaliło. Później gdy oddano nam część rzeczy Taty, m.in. legitymację służbową i wizytówki nasiąknięte paliwem lotniczym – nie było na nich śladu ognia.
A gdzie pan dr Kochanowski nosił komórkę? E.K: Zawsze w kieszeni marynarki, podobnie jak legitymację.
Co się działo dalej? M.K.: Podałyśmy do spisania dowody osobiste, opisałyśmy wygląd Taty i rzeczy, które miał przy sobie. Prokurator najbardziej zainteresował się komórką i jej wyglądem. Podałyśmy jej model i powiedziałyśmy prokuratorowi, że może sprawdzić, jak ona wygląda.
Ile czasu zajęło przesłuchanie? M.K.: Spisywanie samego protokołu ok. dwóch godzin. Podczas tego spisywania weszła osoba, która identyfikowała Tatę i powiedziała, że nie ma żadnej wątpliwości, i że ciało jest w całości. Na podstawie zdjęć i oględzin ciała zidentyfikował go również przesłuchujący nas prokurator. Pobrano też ode mnie krew na badanie DNA. Naszą rozmowę z rosyjskim prokuratorem trudno nazwać przesłuchaniem, ponieważ to my dyktowałyśmy wszystko: nasze dane, rysopis Taty, znaki szczególne, szczegółowy opis ubrania i przedmiotów, które miał ze sobą.
Czy ktoś inny z paniami rozmawiał podczas pobytu, poza rodzinami i opiekującymi się osobami? M.K: W Moskwie byłyśmy chronione w bardzo delikatny i wrażliwy – wydawało nam się – sposób. Tylko gdy na chwilę zostałam sama w holu hotelu po powrocie z centrum patologii, podeszła do mnie umundurowana kobieta. Początkowo mnie pocieszała, ale w pewnym momencie zaczęła mnie wypytywać o Tatę: kim był, co robił, po co leciał – pytania robiły się coraz bardziej szczegółowe i natarczywe, ale ja nie byłam w stanie nic mówić po tym dniu i ta kobieta odeszła, kiedy zbliżyła się mama. Poczułam się bardzo nieprzyjemnie – wcześniej, mimo niekiedy chaosu i zamieszania, otaczano nas życzliwością i nikt nam takich pytań nie zadawał.
Co się stało z ubraniem dr. Kochanowskiego? M.K.: Podczas przesłuchania do naszego pokoju wszedł jeden z polskich lekarzy i poprosił mnie na zewnątrz. Tam spytał, czy chciałybyśmy, aby do trumny zakupiono nowe ubranie dla Taty. Chciałam za wszelką cenę, aby Tatuś ubrany był w swoje własne rzeczy. Minister Najder, który był akurat w pobliżu, zaproponował, że jeżeli uda nam się je dostarczyć na drugi samolot wylatujący z kraju, to taka możliwość istnieje. I rzeczywiście – przyleciały. Nie było żadnej innej rozmowy o ubraniach, które Tato miał na sobie. Nie wiemy też, co się z nimi stało. Ubrań takich jak koszula, spodnie, marynarka, również nie ma w Mińsku Mazowieckim, chociaż jest bielizna. (W Mińsku Mazowieckim znajduje się siedziba Żandarmerii Wojskowej, gdzie rodziny mogą odbierać rzeczy należące do ofiar katastrofy – red.).
Kiedy zakończyły się czynności w centrum patologii? E.K: Po wydaniu aktu zgonu. Figuruje na nim godzina śmierci – 10.50 czasu moskiewskiego. Gdy protestowałyśmy, powiedziano nam, że wszystkie ofiary katastrofy miały wpisaną tę właśnie godzinę. Jako przyczynę śmierci podano obrażenia wewnętrzne, bez podania szczegółów.
Czy w Rosji przeprowadzono sekcję zwłok dr. Kochanowskiego? E.K: Nic na ten temat nie wiemy. Nikt nawet tego nie sugerował.
Wspomniały panie, że oddano wam przedmioty należące do dr. Kochanowskiego. M.K: Po podpisaniu aktu zgonu dano nam szarą kopertę, w której była m.in. legitymacja, wizytownik, zegarek, który zatrzymał się na godzinie pierwszej dwadzieścia. Był cały w błocie – wyczyściłam go, założyłam na rękę i zaczął chodzić. Nie wiem, dlaczego zatrzymał się wcześniej i akurat na tej godzinie – nie był uszkodzony. Dano nam też klucze, które na pewno nie były nasze, więc zostawiłyśmy je na miejscu. Na koniec spisałyśmy protokół odbioru rzeczy. Zapytałyśmy też o inne przedmioty, które powinny być w kieszeniach ubrania: komórka, karty kredytowe, portfel, klucze do domu i do samochodu, ale tych przedmiotów nie dostałyśmy.
Czy było jeszcze spotkanie z przedstawicielami polskiego rządu? M.K: Tak, po powrocie do hotelu ok. pierwszej w nocy. Minister Arabski powiedział na nim, że trumny będą plombowane w Rosji. Powiedział również, że prawo rosyjskie nakazuje, aby śledztwo było prowadzone przez Rosjan, a my występujemy w roli obserwatorów, że nie ma żadnej możliwości, aby Polska przejęła sprawę oraz ciała. Dodał, że gdyby ktoś w Polsce chciał otworzyć trumnę, to musi mieć zgodę prokuratora. Minister Kopacz mówiła nam, że ona i polscy lekarze wielokrotnie prosili Rosjan o umycie zwłok, które były bardzo zabrudzone, ale brakowało do tego ludzi. Była też bardzo burzliwa dyskusja, dlaczego nie przejmujemy śledztwa, dlaczego zostawiamy wszystko Rosjanom. Ludzie byli wzburzeni tym, że dokładnie opisywali swoich bliskich, a później okazywano im zupełnie inne ciała. Pytali, jaką mają gwarancję, że do kraju w trumnie przypisanej do konkretnej osoby przyjadą jej szczątki. Na to pytanie nie było satysfakcjonujących odpowiedzi, poza zapewnieniem, że wszystko będzie dokładnie sprawdzone. Na koniec powiedziano nam, że wszystkie osoby, którym wystawiono akty zgonu, wrócą do Polski w środę. E.K: My teraz opowiadamy o tym tak dokładnie, bo nie ufając pamięci, wszystko szczegółowo zapisywałyśmy, ale to było piekło. I w tym piekle były kręgi: jedni odnaleźli i rozpoznali swoich bliskich. Kolejną grupę stanowili ci, którzy kilkakrotnie identyfikowali szczątki, by wreszcie odnaleźć ukochaną osobę. Pamiętam niezwykle dzielną matkę, która cztery razy identyfikowała córkę. Na mszy na placu Piłsudskiego powiedziała: Córka wróciła do domu. Był też krąg osób, które nie rozpoznały nikogo.
Kiedy nastąpił wylot do kraju? E.K: We wtorek rano.
Kiedy ciało dr. Kochanowskiego wróciło do Polski? M.K: Miało wrócić w środę, wróciło w czwartek. Nikt nam nie potrafił wytłumaczyć, skąd się wzięło to opóźnienie. Mimo naszych obaw na Torwarze, gdzie złożono trumny, było bardzo godnie. Do dziś nie możemy pogodzić się jednak z tym, że śledztwo prowadzą Rosjanie. Straciliśmy parę prezydencką, zginęła elita naszego kraju i my nadal nic nie wiemy. Czujemy się opuszczone przez państwo, które właśnie w obliczu takiej tragedii powinno stać murem za swoimi obywatelami i o nich zadbać. Jeżeli opieramy się na konwencji chicagowskiej, to dlaczego nie mogą Polacy prowadzić tego śledztwa lub niezależna trzecia strona?
To mogła być eksplozja Według ekspertów od budowy płatowców, z którymi rozmawiała „GP”, kadłub prezydenckiego Tu-154 rozerwała potężna eksplozja. Wiele wskazuje, że mogła to być bomba paliwowo-powietrzna. – Na tym pułapie, przy ziemi, takie rozczłonkowanie kadłuba mogła spowodować tylko świadoma ingerencja człowieka – twierdzą. Zdaniem naszych rozmówców, przy zderzeniu samolotu z ziemią przed lub w chwili upadku doszło do silnej eksplozji. Gdyby tak nie było, samolot mógłby popękać, rozpaść się na kilka części, duraluminiowy kadłub mógłby powyginać się, ale nie rozerwałby się na tak drobne części. Eksperci wyrazili taką opinię po zbadaniu elementów prezydenckiego Tu-154, jakie znajdują się w posiadaniu „Gazety Polskiej” (widoczne na zdjęciach zamieszczonych na str 10 ), a także na podstawie licznych fotografii z terenu katastrofy oraz zdjęć szczątków maszyny zebranych na miejscu tragedii. Będące w posiadaniu redakcji „GP” części to m.in. kawałki skrzydeł, w których umiejscowione są zbiorniki paliwa (20–30-centymetrowe odłamki 7,5-milimetrowej blachy duraluminiowej w kolorze czerwonym i czerwono-białym), pokryte od spodu czarną substancją uszczelniającą zbiorniki, by paliwo nie wydostawało się na zewnątrz; panel lampek sygnalizacji położenia podwozia; tarcza wskaźnika obrotów silnika (jest ich w samolocie sześć); drobne, kilkucentymetrowe kawałki kadłuba; strzępy blachy pokrywającej kabinę pasażerską od wewnątrz; odłamki pleksiglasowych bocznych jednowarstwowych szyb (przednie są wielowarstwowe).
Skutki jak po bombie paliwowo-powietrznej Na kilkudziesięciu częściach, które trafiły do „GP”, nie ma śladu pożaru – choć mocno czuć od nich woń paliwa lotniczego – ani śladów stopienia aluminium. Kawałki duraluminiowej blachy są wielkości od kilku do kilkudziesięciu centymetrów (niektóre są częściami dwóch elementów połączonych dziesiątkami nitów), niekiedy postrzępione, jakby je ktoś wyrwał z większej całości. To przesłanka wskazująca, że w prezydenckim tupolewie mogło dojść do eksplozji bomby paliwowo-powietrznej lub ładunku o podobnym działaniu. Konwencjonalne bomby powodują nadpalenia, stopienia części itp. – Jeśli eksplozja jest spowodowana różnicą ciśnienia, wówczas rozrywa ona elementy otoczenia na strzępy, lecz nie wywołuje pożaru, ponieważ bomba paliwowo-powietrzna wysysa tlen (patrz ramka). Przy zastosowaniu zwykłego ładunku wybuchowego aluminium częściowo by się stopiło. Na tym pułapie takie uszkodzenie samolotu musi być spowodowane przez celową ingerencję człowieka. I to przez ładunek umiejscowiony wewnątrz, a nie przez atak z zewnątrz samolotu. Na kilku tysiącach kilometrów taki skutek mogłoby spowodować nagłe rozhermetyzowanie, co najpierw ścisnęłoby kadłub, a następnie rozerwało na zewnątrz. Ale nie przy ziemi – tłumaczą nasi eksperci. Według nich hipotezę eksplozji wolumetrycznej mogłaby potwierdzić lub wykluczyć specjalistyczna symulacja, którą przeprowadza się z udziałem kilku komputerów i wykorzystaniu specjalnego programu, do którego wprowadza się dane o parametrach lotu w ostatnich minutach przed tragedią, parametrach konstrukcyjnych Tu-154, badań szczątków maszyny, a także szczegółowej sekcji zwłok. Czy jednak dostaniemy z powrotem od Rosjan wrak samolotu (który jest przecież własnością RP), czy zostanie on przetopiony w rosyjskiej hucie? Dodajmy, że kadłub Tu-154 jest wzmocniony tzw. podłużnicami, a dodatkowo dodaje mu wytrzymałości i sztywności ożebrowanie poprzeczne. Duraluminiowa konstrukcja tworzy wewnątrz wzmocnione profile zamknięte. Nie sposób taką konstrukcję z blachy duraluminiowej rozerwać na drobne kawałki bez użycia silnego materiału wybuchowego. Dziś istnieją substancje, które po eksplozji bez śladu ulatniają się i nie da się ich wykryć, na przykład bomby spreparowane z tego samego paliwa, jakim napędzany jest samolot. Są to tzw. bomby paliwowe, które Amerykanie stosowali m.in. w Iraku. – Skutek ich działania przypomina małą eksplozję jądrową. Działa ona na zasadzie różnicy ciśnień. Taki wybuch bez trudu może spowodować rozkawałkowanie tak masywnej konstrukcji jak Tu-154 – mówią nasi eksperci. Takie skutki jak w katastrofie w Smoleńsku mógłby też spowodować, według nich, wybuch o mniejszej sile, jeśli konstrukcja samolotu zostałaby wcześniej odpowiednio osłabiona.
Nie wylądował na „plecach” Według nieoficjalnej, ale niedementowanej przez prokuratorów rosyjskich lub polskich wersji prezydencki Tu-154 po utracie części lewego skrzydła stracił siłę nośną, obrócił się do góry kołami i tak upadł. „Szorując” słabszą od dolnej górną częścią konstrukcji, rozpadł się. Tak – według tej wersji – można tłumaczyć rozdrobnienie samolotu oraz fakt, że nikt nie przeżył katastrofy. „GP” dotarła do mało znanego zdjęcia agencji Reutersa, na którym widać wyraźnie podwozie prezydenckiego Tupolewa. Fragment maszyny leży co prawda kołami do góry, ale są one wraz z konstrukcją mocującą je do kadłuba całe w błocie z gliny, jaka znajduje się w miejscu katastrofy (zdjęcie str. 6). Skoro samolot spadł kołami do góry, dlaczego są one w glinie? Po odnalezieniu tej fotografii znaleźliśmy na portalu Salon24.pl wpis autora o nicku „el ohido siluro”, w którym autor na podstawie analizy zdjęć satelitarnych doszedł do podobnych wniosków. Na jednym z tych zdjęć widać ślady, które mogą być dowodem próby lądowania awaryjnego w prawidłowej pozycji, z lewym przechyłem, tak jak relacjonował tuż po wypadku montażysta TVP Sławomir Wiśniewski, który widział zniżającą się maszynę. Zgodnie z tą obserwacją, samolot nie wirował wokół swej osi i nie lądował na plecach. Nie zarył dziobem w ziemię (brak krateru), więc szanse części pasażerów na przeżycie powinny wzrosnąć, skoro lądował, ślizgając się po podłożu (taką hipotezę postawiliśmy już w numerze 17 „GP” z 28 kwietnia). Problem w tym, że zachował się ogon, a zniknęła (rozpadła się na drobne kawałki o rozmiarach mniej więcej pół na pół metra) część pasażerska. Montażysta TVP Sławomir Wiśniewski słyszał dwa wybuchy. Gdyby w samolocie wybuchła bomba ciśnieniowa, doszłoby właśnie do dwóch eksplozji – pierwszy to detonacja i wzrost ciśnienia w kadłubie, drugi – rozerwanie na zewnątrz części pasażerskiej. To mogłoby tłumaczyć odrzucenie ogona i dziobu od środka i rozrzucenie szczątków na dużej przestrzeni. Wersja rosyjskiego eksperta o lądowaniu na plecach mogła więc być „wypuszczona”, by uwiarygodnić zniszczenie części pasażerskiej i śmierć wszystkich znajdujących się na pokładzie.
Hańba w cieniu Lockerbie Grube warstwy blachy prezydenckiego Tu-154 – wyrwane z ogromną siłą ze skrzydeł i kadłuba – nie przypominają szczątków maszyn, które spadały na ziemię z wysokości kilku lub kilkunastu metrów. Ich widok przywodzi za to na myśl „wypadki” samolotów rozerwanych w wyniku zamachów bombowych, jak np. katastrofę francuskiego McDonnella Douglasa w Nigrze w 1989 r. (zginęło 171 osób) czy słynną masakrę w szkockim Lockerbie, gdzie w grudniu 1988 r. rozbił się amerykański Boeing 747 z 259 osobami na pokładzie (zdjęcia na str. 8–9). W obu tych przypadkach wraki – tak jak w Smoleńsku – uległy rozpadowi na drobne części, które w wielu miejscach miały wystrzępione, poszarpane krawędzie. Taka dezintegracja solidnych fragmentów kadłubów McDonnella i Boeinga była wynikiem eksplozji wewnątrz tych maszyn – podobieństwo ich zniszczeń do szczątków tupolewa można porównać w ramce obok. Słynna katastrofa amerykańskiego samolotu w Lockerbie jest jednak istotna z jeszcze innego powodu. Chodzi o sposób, w jaki ówczesne władze Wielkiej Brytanii i USA zareagowały na śmierć ponad 200 osób, a także o środki zaangażowane w śledztwo, które początkowo wydawało się beznadziejne (Boeing 747 spadł z wysokości aż 9 km, a niektóre części maszyny, oderwane od reszty już w powietrzu, spadły na miasteczko i całkowicie spłonęły). Rozbieżności między angielsko-amerykańskim śledztwem a postępowaniem prowadzonym przez Rosjan (przy biernej postawie polskiego rządu i prokuratury wojskowej) są bowiem szokujące. Po pierwsze: w Lockerbie – jeszcze zanim przystąpiono do wyjęcia z wraku ciał – pojawili się amerykańscy śledczy, którzy dostali się do kokpitu. Poczyniono w nim wiele istotnych ustaleń, do których później nie udałoby się dojść. Amerykanie już pierwszego dnia wiedzieli więc na przykład, że katastrofa mogła być wynikiem zamachu, bo załoga w chwili śmierci nie miała na sobie masek tlenowych; nie znaleziono też żadnych śladów wskazujących, że piloci mieli świadomość utraty kontroli nad samolotem. Pod Smoleńskiem to Rosjanie zabezpieczyli teren, wrak i szczątki ofiar, a zamiast informacji pojawiła się dezinformacja (osoba przedstawiana jako kontroler lotów w Smoleńsku bezpodstawnie obwiniła załogę tupolewa o nieznajomość języka rosyjskiego). Zwolennikom oficjalnej, kremlowskiej wersji tej katastrofy warto na marginesie przypomnieć, że choć w znajdującym się na wysokości 9 km boeingu z Lockerbie nastąpił wybuch bomby, a rozerwana na trzy części maszyna spadała ponad dwie minuty na ziemię, zwłoki załogi były dobrze zachowane. W Smoleńsku – jak wiadomo – przez długi czas nie było pewności, czy ciała pilotów po upadku samolotu z kilku metrów w ogóle da się zidentyfikować, choć zdążono już publicznie zakomunikować, że żadnego „wybuchu” w Tu-154 nie było. Po drugie: w ciągu kilku godzin od tragedii w Lockerbie brytyjscy prokuratorzy otrzymali z Francji i z satelitów szpiegowskich należących do USA wysokiej jakości zdjęcia satelitarne z miejsca zdarzenia. Pod naciskiem prasy rząd Donalda Tuska wystąpił do Amerykanów o fotografie z satelity dopiero kilkanaście dni po śmierci Lecha Kaczyńskiego. Nadal jednak nie wiadomo, czy trafiły one w ogóle do prokuratury. Po trzecie: w śledztwo dotyczące amerykańskiego Boeinga 747 zaangażowano środki adekwatne do skali katastrofy. Przez parę miesięcy ponad tysiąc policjantów i żołnierzy brytyjskich przeszukiwało tereny, na których mogły znajdować się szczątki samolotu (był to obszar znacznie większy od tego w pobliżu lotniska Smoleńsk-Siewiernyj). Towarzyszyły im helikoptery, wyposażone w specjalistyczne termowizory. Każdy drobny odłamek (znaleziono ich kilkanaście tysięcy!) został oznaczony, osobno zapakowany i odwieziony w miejsce, gdzie znaleziska poddawano prześwietleniom promieniami rentgenowskimi i chromatografii gazowej (w celu znalezienia ewentualnych pozostałości po materiałach wybuchowych). Tylko dzięki tak drobiazgowym badaniom odnaleziono nadpalony skrawek materiału, który po wnikliwym śledztwie naprowadził prokuratorów na trop terrorystów z komunistycznej Libii. Tymczasem w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem jeszcze miesiąc po wypadku ważne części samolotu, rzeczy osobiste ofiar, a nawet fragmenty ludzkich zwłok walały się obok wraku. Nikt nie jest dziś w stanie powiedzieć, jakie szczątki maszyny (być może niezwykle istotne dla śledztwa) wciąż leżą w ziemi obok smoleńskiego lotniska, a jakie bezpowrotnie zniknęły w piwnicach mieszkańców Smoleńska lub w magazynach GRU bądź FSB. Po czwarte: po katastrofie w Lockerbie przeprowadzono dokładne sekcje zwłok ofiar. Ustalono m.in., że znaczna większość pasażerów przeżyła wybuch w samolocie (na ich ciałach nie znaleziono nawet śladów uszkodzeń od bomby) i zginęła dopiero po upadku maszyny na ziemię. Pozwoliło to określić rozmiar, miejsce i charakter eksplozji, co odegrało niebagatelną rolę w śledztwie i późniejszym procesie przeciw terrorystom. Jak wiemy – miesiąc po katastrofie pod Smoleńskiem polska prokuratura ani rodziny ofiar nie otrzymały od Federacji Rosyjskiej wyników sekcji zwłok. Według naszych informacji – Rosjanie dokonali oględzin i otwarcia ciał tragicznie zmarłych Polaków wybiórczo i pobieżnie, a polskie władze nawet nie zaproponowały, by w Warszawie przeprowadzono ponowne obdukcje.
Zacieranie śladów Dlaczego rząd polski dotychczas nie zlecił niezależnym ekspertom, spoza Rosji, zbadania szczątków samolotu i tak zawzięcie broni się przed wystąpieniem do Rosji o przejęcie śledztwa przez Polskę? A nawet, mimo coraz liczniejszych wątpliwości dotyczących okoliczności i skutków katastrofy, oddał kilka dni temu Rosjanom badany w Polsce rejestrator samolotu Tu-154, tzw. trzecią czarną skrzynkę (zawierającą tajne materiały kryptograficzne polskich służb!) wraz z analizą, przed upublicznieniem w kraju treści jej zapisów? Teraz, nawet jeśli zostaną upublicznione, już nigdy nie będziemy mieli pewności, czy nie zostały sfałszowane.
Cyfrowy rejestrator szybkiego dostępu produkcji warszawskiej firmy ATM PP, typu ATM-QAR/R128ENC, który ocalał z katastrofy, trafił do Polski, ponieważ jest to polski patent, strona rosyjska nie posiadała software (dostępu do oprogramowania), by odczytać jego zapisy. Okazało się, że zarejestrował on o wiele więcej parametrów, niż pierwotnie sądziła rosyjska komisja śledcza. Stanowił niezależną kopię głównego rejestratora pokładowego MŁP 14-5. Bloger „stary wiarus” na Salonie24.pl zwrócił uwagę, że „da się z niego odczytać wszystko to, co z rejestratora MŁP-14-5, ponieważ QAR jest wpięty równolegle w instalacje MSRP-64 (czyli system rejestracji parametrów lotu). Pochylenie, przechylenie, kurs, przyspieszenia we wszystkich osiach itp., a także tzw. pojedyncze zdarzenia, czyli nas interesujące, np. wysokość decyzji, naciśnięcie przycisku „Uchod”-2 krąg. Wysokość z RW i baro”. „Chciałbym się dowiedzieć ze źródła całkowicie niezależnego od rosyjskiej komisji, rosyjskiej prokuratury, rosyjskiego producenta samolotu i rosyjskiego braterstwa – pisze bloger – co się stało, kiedy kapitan Protasiuk zdał sobie sprawę, że leci zaledwie kilka metrów nad ziemią, i nacisnął przycisk Uchod. Przycisk Uchod na tablicy przyrządów Tu-154M to po angielsku »TOGA switch« (TakeOff/Go Around switch). Naciska się go w chwili, kiedy istnieje potrzeba natychmiastowego przerwania lądowania i odejścia na drugi krąg. To najszybszy sposób zwiększenia ciągu wszystkich silników do maksimum. Jest w zasadzie gwarancja, że pilot, znalazłszy się podczas lądowania w gardłowej sytuacji, naciśnie ten przycisk, ponieważ zabiera to mniej czasu niż ręczne przesunięcie trzech dźwigni ciągu. Przycisk Uchod jest podczas lądowania tylko do użytku awaryjnego, nie znajduje zastosowania w normalnych manewrach. Ale niewykluczone, że się nigdy nie dowiemy, co się stało po naciśnięciu tego przycisku. Polski rejestrator danych ATM-QAR/R128ENC z pokładu Tu-154M nr 101 został przekazany z powrotem Rosjanom. Ponieważ teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by zsynchronizować ze sobą nawzajem wszystkie trzy czarne skrzynki, należy, jak sądzę, lada chwila spodziewać się dobrej wiadomości, że wreszcie ustalono dokładną godzinę katastrofy”. Teraz wszystkie rejestratory i informacje oraz śledztwo są w rękach rosyjskich. Mogą oni zafałszować i ukryć wszystko. Na naszych oczach odbywa się zacieranie śladów.
Zaginieni ranni i dziwne strzały Przerażająca jest nie tylko bezczelność rosyjskich władz, ale i uległość polskiego rządu Donalda Tuska, który na takie traktowanie Polski dał przyzwolenie. Nie przeprowadzono nawet w Polsce sekcji zwłok ofiar, gdy ciała przywieziono do Polski – mimo iż na dokumentach wydanych rodzinom są różne godziny zgonów. W tym kontekście sprawa trzech osób ciężko rannych, o których pisano na podstawie informacji z rosyjskich źródeł (a nie agencji Reuters, jak się mówiło), może wydawać się zagadkowa. Tym bardziej że Radio Zet, powołując się na informacje z polskiej prokuratury wojskowej, podało, że rosyjscy milicjanci, znajdujący się na miejscu tragedii po katastrofie, zeznali, że słyszeli odgłosy strzałów, ale to nie oni strzelali. „GP” wysłała 29 kwietnia pytania do Wojskowej Prokuratury Okręgowej dotyczące znanego filmu, który krąży w internecie, nakręconego krótko po rozbiciu się Tu-154. Słychać na nim odgłosy wystrzałów. Niektórzy spekulowali, że dobijano rannych. Prokuratura wszczęła śledztwo. Potwierdziła, że film jest autentyczny i słychać na nim polskie oraz rosyjskie głosy, ale nie odpowiedziała na nasze pytanie, czy rozmowy w tle dźwiękowym nagrania zostały spisane (a jeśli tak, jaka jest ich treść). Wobec tych faktów i informacji priorytetem jest wyjaśnienie, czy prezydencki Tu-154 mógł rozlecieć się na kawałki w wyniku zderzenia z ziemią po upadku z kilku metrów i czy część pasażerów mogła przeżyć? Taką tezę „GP” postawiła już w pierwszym materiale na temat przyczyn katastrofy. W tym kontekście ustalenie przyczyn, które spowodowały, że polski samolot dramatycznie obniżył lot i skręcił w lewo z prawidłowej osi pasa startowego, jest sprawą, którą trzeba zbadać, ale w drugiej kolejności.
Platforma boi się prawdy? Platforma Obywatelska nawet tak wielką tragedię narodową, jaką była śmierć prezydenta RP pod Smoleńskiem, wykorzystuje do wyborczej gry politycznej. Marszałek Bronisław Komorowski i Donald Tusk storpedowali wniosek Lewicy o delegowanie z każdego klubu parlamentarnego obserwatorów, którzy mieliby stały wgląd w akta polskiego śledztwa dotyczące katastrofy. – Poprosiłem marszałka Komorowskiego, by zwrócił się do prokuratora generalnego o taką możliwość, ale nie doczekałem się żadnej reakcji. Od premiera Tuska także nie otrzymałem odpowiedzi w tej sprawie – mówi „GP” poseł Stanisław Wziątek (lewica). Co więcej, podległe premierowi Tuskowi służby, choć posiadają już jedne z kluczowych informacji w sprawie katastrofy, wstrzymują ich ujawnienie. Minister, szef rządowego kolegium ds. służb specjalnych, Jacek Cichocki, 29 kwietnia powiedział, że polskie służby otrzymały od Stanów Zjednoczonych zdjęcia satelitarne z miejsca katastrofy. Dotychczas nie poznaliśmy jednak nawet jednego szczegółu – co przedstawiają, jakie hipotezy obalają, a jakie uprawdopodabniają. Polski kontrwywiad wojskowy, który potwierdził zaraz po katastrofie, że monitorował do końca lot prezydenckiego Tu-154, choć minął miesiąc od wypadku, ani nie wykluczył, ani nie potwierdził niektórych hipotez (awaria w samolocie, błędne naprowadzenie przez wieżę, błąd pilota, zamach terrorystyczny itp.). To zadziwiające milczenie potwierdza słowa polityków PO, którzy twierdzą, że Donald Tusk chce przeczekać z informacjami dotyczącymi katastrofy przynajmniej do czasu rozstrzygnięcia wyborów prezydenckich.To rząd Donalda Tuska jest odpowiedzialny za to, że oficjalną wizytę państwową prezydenta RP rząd Putina potraktował jak prywatną wycieczkę turystyczną przypadkowych osób. Niezależnie, czy okaże się, że przyczyną katastrofy były błędy wieży w Smoleńsku, awaria na pokładzie samolotu czy też zamach, to premier Tusk, Ministerstwo Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego i podlegające Ministerstwu Spraw Wewnętrznych Biuro Ochrony Rządu ponoszą za to konstytucyjną, a być może także karną odpowiedzialność, tym samym współodpowiedzialność za śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 towarzyszących mu osób. To MSZ, jeśli oświadczenia przedstawicieli rosyjskiego rządu przed 10 kwietnia informujące, że do Rosji nie wpłynęły drogą dyplomatyczną pisma w sprawie planowanej wizyty państwowej polskiego prezydenta, były zgodne z prawdą, uczestniczyło w „matactwach”, które ułatwiły Rosji zlekceważenie polskiej delegacji. Współodpowiedzialnego za przygotowanie wizyty Lecha Kaczyńskiego, w tym za sprawdzenie warunków pod względem bezpieczeństwa lądowania głowy państwa polskiego – ministra MSWiA, Jerzego Millera, któremu podlega BOR, premier Tusk mianował szefem komisji badającej przyczyny wypadku. Mała szansa na to, żeby Miller zbierał przeciwko sobie dowody winy. Za logistykę i bezpieczeństwo prezydenta RP odpowiada szefostwo BOR. Tymczasem w misji katyńskiej Lecha Kaczyńskiego nie zostały spełnione nawet elementarne wymogi. Szef Biura Ochrony Rządu, gen. Marian Janicki wiedział, że w misji tej będą też uczestniczyć najwyżsi dowódcy Wojska Polskiego. Powinien więc nadać jej statut misji szczególnie ważnej od strony bezpieczeństwa. W ramach procedury zapewnienia bezpieczeństwa prezydenckiego samolotu powinien polecieć dzień wcześniej samolot z odpowiednio wykwalifikowanymi funkcjonariuszami BOR, a kilka godzin przed przybyciem prezydenckiego tupolewa powinni oni sprawdzić, w porozumieniu ze służbami rosyjskimi, techniczne wyposażenie lotniska pod względem bezpieczeństwa lądowania prezydenckiego samolotu w Smoleńsku i określić zapasowe lotnisko w razie złej pogody lub z innych powodów. Gdy prezydent USA leci z misją do kraju niezbyt przyjaznego USA, to kilka dni wcześniej udaje się tam transportowy samolot US Force, na którego pokładzie są samochody, karetka pogotowia, a nawet sala operacyjna. Specjaliści z biura ochrony rządu USA sprawdzają stan techniczny lotniska i obstawiają je przed przylotem prezydenta. Te procedury zabezpieczeń misji prezydenta USA zna szef BOR, gen. Janicki, gdyż brał udział w procedurach przygotowania dwóch misji George’a W. Busha do Polski, gdy był szefem logistyki w BOR od 2001 r. do 2007 r., a następnie został szefem Biura. Jerzy Miller, obecny minister spraw wewnętrznych, ponosi współodpowiedzialność za karygodne zaniedbania w przygotowaniu bezpieczeństwa wizyty w Katyniu 10 kwietnia br.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Bomba paliwowa Bomba paliwowo-powietrzna – bomba lotnicza, różniąca się od konwencjonalnych bomb tym, że wypełniający ją materiał wybuchowy nie zawiera utleniacza, ale pobiera go w momencie eksplozji z powietrza atmosferycznego. Broń tego typu określana jest także mianem bomby termobarycznej (od greckich słów therme (£ŚÚŪř) – temperatura, i baros (ĶŠÚŲų) – ciśnienie), bomby próżniowej (ze względu na efekt „wysysania” tlenu podczas eksplozji). Bomby tego typu posiadają większą moc burzącą niż konwencjonalne o tej samej masie. Największą bombą tego typu jest rosyjska konstrukcja znana jako „ojciec wszystkich bomb” (Rosjanie są prekursorami tych bomb, używali ich m.in. z Czeczenii). Główną siłą niszczącą broni termobarycznej jest ciśnienie. Broń ta jest bardzo efektywna przeciwko m.in. samolotom. (wikipedia) (definicja z Wikipedii, opracowana m.in. na podstawie raportu Federacji Naukowców Amerykańskich)
Procedury przeprowadzania sekcji zwłok po katastrofach lotniczych w USA i Rosji Standardy medycyny wojskowej, np. opisane w amerykańskich przepisach Medical Aspects of Army Aircraft Accident Investigation (Army Regulation 40-21, Headquarters Department of the Army Washington, DC 23 November 1976, Unclassified), jak zauważył na Salonie24. pl „stary wiarus”, mówią: „w ciągu 96 godzin po zakończeniu ostatniej sekcji zwłok wszystkie protokoły sekcji, preparaty mikroskopowe, próbki tkanek zakonserwowane w bloczkach parafinowych i innymi sposobami, zbiór fotografii ofiar przed i po przewiezieniu z miejsca wypadku oraz zdjęcia rentgenowskie mają zostać przekazane do dyspozycji wojskowego instytutu medycyny sądowej”. Każdy protokół sekcji każdej z osobna ofiary wypadku musi – oprócz standardowego opisu medycznego – zawierać następujące informacje:
– Szacunkowy czas przeżycia od momentu uderzenia o ziemię;
– Datę i godzinę śmierci;
– Ślady ognia na zwłokach powstałe przed i po uderzeniu samolotu o ziemię, oraz obecność na zwłokach błota, ziemi lub śladów paliwa;
– Szacunkowy czas wystawienia zwłok na działanie ognia;
– Położenie zwłok lub fragmentów zwłok na miejscu wypadku względem szczątków samolotu;
– Obrażenia (osobno i szczegółowo opisane mają być obrażenia głowy, twarzy, szyi, krtani, barków, piersi, korpusu, miednicy, ramion, nóg, dłoni i stóp);
– Przyczyny doznanych poparzeń (pożar, kontakt z paliwem, płynem hydraulicznym, innymi substancjami);
– Przyczyny obrażeń mechanicznych (uderzenie o części samolotu – szczegółowy opis, lub o inne przedmioty – szczegółowy opis);
– Kolejność doznanych obrażeń (opisać kolejno obrażenia odniesione przed wypadkiem, obrażenia spowodowane podczas pierwszego zderzenia z ziemią, podczas ew. kolejnych zderzeń z ziemią lub innymi obiektami, podczas ew. dalszego toku wypadku).
W rosyjskich protokołach sekcji w rubryce „przyczyna śmierci” pisano po prostu „mnogie obrażenia”. Leszek Misiak
Grzegorz Wierzchołowski