Imigranci i przestępczość – wykład prof. Curtisa L. Hancocka Nielegalna imigracja oraz jej wyzwania dla amerykańskiej władzy, kultury i gospodarki Wykład prof. Curtisa L. Hancocka z Rockhurst Jesuit University w Kansas City (USA), wygłoszony na X Sympozjum z cyklu “Przyszłość cywilizacji Zachodu – Emigracja i cywilizacje” na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II, 14 maja 2011 r. 22 czerwca 2008 r. w centrum miasta San Francisco w stanie Kalifornia doszło do potrójnego morderstwa. Ofiary należały do jednej rodziny. Byli to ojciec Anthony Bologna (lat 48) oraz jego dwaj synowie – Michael (lat 20) i Matthew (lat 16). Zabójcą był pochodzący z Salwadoru i przebywający nielegalnie od dziewięciu lat na terenie Stanów Zjednoczonych 22-letni Edwin Ramos, jeden z ponad dwudziestu milionów nielegalnych imigrantów. Kilka lat przed zbrodnią dokonaną na rodzinie Bologna Ramos został aresztowany pod zarzutem napaści w miejskim autobusie na człowieka, który skłamał, że jest jednym z członków gangu. Ponieważ napastnik był wówczas nieletni, nie odbył należnej mu kary i został powierzony pod opiekę matce. Jednak już cztery dni po tym incydencie, a zatem 2 kwietnia 2004 r., zaatakował ciężarną kobietę oraz jej brata. Wymiar oskarżenia zredukowano do czynu, który kwalifikowany jest, jako usiłowanie rozboju, ale który również jest karalny. Jednak także tym razem Ramos nie spędził w więzieniu ani jednego dnia. Niestety, fakt, że w amerykańskim mieście dochodzi do wielokrotnych morderstw, nie jest niczym zaskakującym. W ciągu jednego roku w Stanach Zjednoczonych popełnionych zostaje prawie 14 tys. zabójstw. Jednym z kilku miast, które słyną z wysokiego wskaźnika przestępczości, jest San Francisco. Ale to właśnie zbrodnia dokonana na rodzinie Bologna jest znacząca, jako przykład określonego typu przestępczości, który stanowi plagę w amerykańskim społeczeństwie – mianowicie przestępstw dokonywanych przez cudzoziemców przebywających na terenie Ameryki nielegalnie. Nie są to sporadycznie popełniane zbrodnie. Trzydzieści procent więźniów odsiadujących wyroki w więzieniach federalnych Stanów Zjednoczonych stanowią właśnie nielegalni imigranci. Fakt ten zaprzecza powszechnemu mniemaniu, że cudzoziemcy, którzy przyjeżdżają do Ameryki bez pozwolenia, chcą jedynie zarabiać na życie. Edwin Ramos nie jest tylko przypadkiem więźnia, który został skazany za zbrodnię, ale jest także przykładem rządowego zaniedbania. Gdyby, bowiem państwo wzmocniło granice między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem, to wówczas Ramos nie popełniłby w Ameryce tylu przestępstw. Gdyby Ramos został aresztowany i deportowany po pierwszej albo drugiej zbrodni, to wówczas członkowie rodziny Bologna nadal by żyli. Kiedy spytano Ramosa, dlaczego zamordował rodzinę Bologna, odpowiedział, że była to pomyłka, ponieważ wziął Anthony´ego i jego synów za członków przeciwnego gangu. Wojna gangów stanowi znaczący element w historii nielegalnej imigracji w Ameryce. Edwin Ramos jest członkiem jednej z najgłośniejszych grup w kraju, a mianowicie gangu o nazwie MS-13. To grupa licząca ponad 100 tys. członków, spośród których większość to nielegalni imigranci. Działali oni przede wszystkim na Wschodnim Wybrzeżu, jednak dziś ich zasięg rozciąga się na niemal całe Stany Zjednoczone, włącznie z San Francisco, gdzie Ramos mieszkał. MS-13 przyjmuje i werbuje nielegalnych imigrantów, zwłaszcza, jeśli przybyli oni z Salwadoru. “MS-13″ to skrót od nazwy “Mara Salvatrucha”, która z kolei pochodzi od hiszpańskiego słowa “mara” oznaczającego mrówczą armię (“marabuta” to z kolei termin, którego używa się w Ameryce Łacińskiej na określenie inwazji mrówczej armii). Słowo “Salvatrucha” oznacza saletrę sodową, natomiast w salwadorskim slangu jest wyrażeniem odnoszącym się do salwadorskiego ulicznego chuligana. Misją organizacji Mara Salvatrucha jest opanowanie świata przestępczego Ameryki. Odnosi ona w tej kwestii sukcesy. Lista przestępstw, których się dopuściła, jest tak zatrważająca, że mafia, (którą MS-13 w wielkiej mierze zastąpiła) blednie przy tym porównaniu. Grupa ta budzi tak wielki niepokój wśród nowojorskich pedagogów, że podczas ostatniej konferencji została ona uznana przez dyrektorów setek szkół za największe zagrożenie dla młodzieży.
Administracja amerykańska a problem imigracji Dlaczego w ogóle ta grupa nielegalnych imigrantów grasuje w Ameryce? Trudno jest znaleźć odpowiedź na to pytanie, zwłaszcza, gdy ma się świadomość, że interwencja policji zmierzająca do deportacji członków gangu naprawiłaby ten błąd. Niestety, zarówno policyjnych interwencji, jak i deportacji jest niewiele. W rezultacie Edwin Ramos mógł przez wiele lat spokojnie wędrować sobie po ulicach San Francisco i popełniać kolejne zbrodnie, mimo że był już skazywany za przestępstwa, jakich się dopuścił, a także był nielegalnym rezydentem. Czy jest to skutek nieumiejętnej kontroli oraz niedbałej i bezowocnej pracy policji? Nie, wina nie leży po stronie policyjnej praktyki. Problem tkwi raczej w polityce państwa. Jest to, bowiem polityka, która zapewnia nielegalnym imigrantom coś w rodzaju “sanktuarium”. Niegdyś słowem tym określano zjawisko będące tylko i wyłącznie domeną Kościoła. Święte, nietykalne miejsce znajdowało się blisko ołtarza, a zatem tam, gdzie państwo nie miało dostępu i nie mogło ingerować pod żadnym pozorem. W Ameryce władze tworzą takie “świeckie miejsca święte” na terenie głównych miast – są to wówczas tzw. miasta-świątynie. Kiedy jakiś cudzoziemiec przebywający nielegalnie na terenie jednego z takich miast zostanie aresztowany, to nie musi niepokoić się, że policja powiadomi władze federalne i że zostanie on deportowany. Oprócz San Francisco także Nowy Jork, San Diego, Seattle, Houston, Austin, Lynchburg w stanie Virginia dumnie nazywane są miastami-świątyniami. Głównym urzędem federalnym odpowiedzialnym za ustalanie statusu cudzoziemców przebywających nielegalnie na terenie Stanów Zjednoczonych jest ICE (Immigration and Customs Enforcement). W miastach-świątyniach często dochodzi do sytuacji, w których burmistrz, komendant policji czy też członkowie rady miejskiej lub innych urzędów deklarują, że policja nie będzie informowała władz federalnych o nielegalnie przebywającym na terenie miasta cudzoziemcu, nawet, jeśli ma on na swoim koncie jakieś przestępstwa, tak jak np. Edwin Ramos. Polityka miast-świątyń zabrania policji komunikowania się z władzami federalnymi, ponieważ stanowiłoby to wówczas pogwałcenie prawa imigrantów. U podstaw tej polityki leży przeświadczenie, że władze cywilne mają moralny obowiązek okazywać współczucie pokrzywdzonym przez los imigrantom, a także solidaryzować się z nimi. Najbardziej zaś pokrzywdzeni są imigranci, którzy przebywają w kraju nielegalnie. Są oni ofiarami, a policja nie powinna utrudniać życia ludziom, którym już i tak jest ciężko. Wyznawcy postępu i oświecenia są zdania, że nielegalni imigranci, będąc już i tak ofiarami, nie powinni być dodatkowo niepokojeni i gnębieni przez policję. Na szczycie miejskiej i policyjnej hierarchii znajdują się zwolennicy tej “oświeconej” polityki, którzy dyktują zasady postępowania funkcjonariuszom policji pilnującym porządku na ulicach miast. Niektórzy urzędnicy państwowi zdający sobie sprawę, na jak wielkie ryzyko naraża ich samych taka polityka, oczywiście dostrzegają w niej absurd. Funkcjonariusze policji natomiast często rozpoznają na ulicach miast członków gangu Mara Salvatrucha, a mimo to nie zabiegają o ich deportację. Największą frustrację powoduje w policjantach sytuacja, gdy spotykają przestępcę, którego już deportowano, ale któremu udało się wrócić do Stanów Zjednoczonych. Taki powrót, bowiem pomimo deportacji z kraju jest kwalifikowany, jako przestępstwo.
Imigracja w statystykach Dla wielu Amerykanów już sama idea miast-świątyń jest kuriozalna, żeby nie powiedzieć obłąkana. Nie mogą oni pojąć, jak można promować politykę, która wystawia na ryzyko zarówno funkcjonariuszy policji, jak i prawomyślnych obywateli. Ci sami Amerykanie zdają sobie sprawę, że miasta-świątynie to symptom systemowego niepowodzenia Stanów Zjednoczonych w kwestii kontrolowania nielegalnej imigracji na terenie kraju. Dziś Stany Zjednoczone zamieszkuje trzydzieści sześć milionów imigrantów oraz ich dzieci. To prawie tyle, ile migrowało do Ameryki w okresie od założenia w 1607 r. Jamestown do wyboru na prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy´ego w 1960 roku. Jeśli podczas jednego roku do kraju przyjeżdża i pozostaje w nim milion nielegalnych imigrantów, to nie trzeba długiego czasu, by zrobiła się z tego naprawdę duża liczba. Ta liczba byłaby jeszcze większa, gdyby nie to, że Amerykański Patrol Graniczny zatrzymuje wielu niedoszłych imigrantów. Przez ponad pięć ostatnich lat pięć milionów cudzoziemców zostało schwytanych podczas bezprawnego wjazdu na teren Ameryki. Kilku z nich zapewne stałoby się członkami takich zbrodniczych grup, jak np. Mara Salvatrucha. Jest to wielce prawdopodobne, ponieważ wielu cudzoziemców wkracza do Ameryki, mając na swoim koncie wyroki sądowe. Spośród pięciu milionów imigrantów aż 350 tys. było wcześniej karanych. Jeden na dwunastu jest przestępcą w swoim ojczystym kraju. Na początku XX w. zanotowano największą w dziejach Ameryki falę imigracji. Tak zwana Wielka Fala, która miała miejsce w 1910 r., przyniosła do Ameryki ok. 13,5 mln cudzoziemców. Dziś jest ich w Ameryce trzy razy tyle, co w 1910 r., a mianowicie 36 milionów. Procent nielegalnych imigrantów wśród cudzoziemców wzrósł znacząco na przestrzeni ostatnich 50 lat. Podczas gdy w 1980 r. stanowili oni 21 procent ludności napływowej, to dziś stanowią już 28 procent. Sytuacja jest tragiczna, ponieważ Ameryka czuje dumę z tego, że jest narodem otwartym na imigrantów. Jednak połączenie nielegalnej imigracji z zaniedbaniem płynącym ze strony rządu nieco osłabiło entuzjazm Amerykanów i nie chcą oni już tak hojnie rozdawać zaproszeń do swojego kraju. Wielu z nich, bowiem czuje, że ta gościnność została zdecydowanie nadużyta.
Społeczne konsekwencje imigracji Liczba nielegalnych imigrantów szczególnie obciąża infrastrukturę i nadużywa życzliwości mieszkańców stanów położonych wzdłuż meksykańskiej granicy. Prawie 4,5 tys. osób każdego dnia przedostaje się do Arizony nielegalnie. Kontrola obszaru przy granicy Kalifornii i Teksasu nie jest łatwa. Granica ta, bowiem ciągnie się przez prawie 3,2 tys. kilometrów. Tylko 550 kilometrów jest zabezpieczonych ogrodzeniem. Kilkanaście lat temu granica pomiędzy San Diego a Tijuana i Mexicali nie posiadała zabezpieczenia nawet w postaci płotu. Kalifornia była wtedy prawdziwym piekłem na ziemi: sceny nocnych przestępstw, włączając w to morderstwa, gwałty, ataki i porwania, były czymś nagminnym. W późnych latach 90. zbudowano ogrodzenie i wówczas przestępczość spadła o 98 procent. Sondaż Rasmussena pokazuje, że prawie dwie trzecie Amerykanów popiera wydłużenie płotu zabezpieczającego granicę amerykańsko-meksykańską. Pomimo to Rząd Federalny nie zamierza się tym zająć. W kontekście wydarzeń z 11 września 2001 r. kuriozalne jest to, że Ameryka tak luźno podchodzi do kwestii swoich granic. Jedną z przyczyn, dzięki której Mohammad Atta i jego towarzysze mogli doprowadzić do zamachu terrorystycznego w Nowym Jorku i Waszyngtonie, jest to, że mogli oni bez najmniejszego problemu naruszyć zasady polityki imigracyjnej. Atta i jego towarzysze zbrodni uczestniczyli w szkoleniach przeprowadzanych w szkołach lotniczych w Stanach Zjednoczonych. (Kilku z nich powiedziało swoim instruktorom lotu, żeby nie nudzili ich nauczaniem sztuki lądowania samolotem – była to umiejętność, której oni nie potrzebowali!). Atta i wielu jego towarzyszy przebywali w USA, mimo że ich wizy były nieaktualne. Kilka miesięcy przed 11 września Atta wylądował samolotem nielegalnie przy Lotnisku Miami. Miejscowa policja nie poinformowała władz federalnych o tym wydarzeniu. Największym absurdem, jaki można sobie wyobrazić, jest to, że kilka miesięcy po ataku na World Trade Center wiza Atty została wznowiona przez niekompetentnego urzędnika w Urzędzie Imigracyjnym (Immigration Service). Ta sytuacja sprawia, że dramat Ameryki staje się jakąś tragikomedią. Niestety, wygląda na to, że Ameryka nie wyciągnęła żadnych wniosków z lekcji, jaką przyniósł 11 września. Przez ostatnią dekadę pięć milionów nielegalnych imigrantów przybyło do Stanów Zjednoczonych na mocy wizy czasowej, ale nigdy już nie wyjechało (nigdy nie wróciło do swoich krajów). W ubiegłym roku tylko jedno miasto spośród wielu (Tucson w stanie Arizona) zidentyfikowało i wyśledziło 27 osób, które przedłużyły swój pobyt poza termin ważności ich wiz. Jest to kropla w morzu, ponieważ miliony uchodźców nadal pozostają w Stanach nielegalnie. Jak naród może być bezpieczny, jeśli rząd jest obojętny na to, kto żyje wewnątrz granic państwa? Taka obojętność jest nie do przyjęcia; mało tego – jest to absolutnie lekkomyślne lekceważenie zagrożenia, na jakie Ameryka jest nieustannie narażona po 11 września, a więc po największym zamachu terrorystycznym w dziejach tego kraju.
Imigracja a polityka USA Można zapytać: dlaczego właściwie rząd federalny jest bezsilny wobec problemu otwartych granic? Dlaczego amerykański rząd tak spokojnie przyjmuje fakt, że na terenie Ameryki przebywają nielegalnie imigranci, którzy w każdym innym kraju – również w Meksyku – nie byliby tolerowani? Podstawowym powodem jest beznadziejnie głupie polityczne zacietrzewienie. Dwie obecnie dominujące partie, Partia Demokratyczna (z założenia bardziej liberalna) i Partia Republikańska (z założenia bardziej konserwatywna), są zainteresowane inwestowaniem w nielegalną imigrację. Przedkładając interes partii ponad interes narodowy, pozyskują w ten sposób wyborców, którzy potem oczekują od rządzących, że będą wspierać nielegalną imigrację. Oczywiste jest to, że obie partie stosują się zwłaszcza do oczekiwań latynoamerykańskich wyborców, ponieważ najwięcej cudzoziemców przebywających w Ameryce to Meksykanie. Strata takiej liczby wyborców byłaby dla obu partii niekorzystna. Należy nadmienić, że w przeważającej liczbie wyborów, jakie odbyły się w Ameryce, największe poparcie wśród obywateli pochodzenia latynoamerykańskiego miała jednak partia Demokratów. Co nie znaczy, że Republikanie nie mają wśród imigrantów swoich zwolenników. Większość Latynosów to katolicy, stąd skłaniają się oni raczej ku poglądom konserwatywnym w takich kwestiach, jak aborcja, homoseksualne małżeństwa itp. Świadoma tego Partia Republikańska “zaleca się” do latynoamerykańskich wyborców w nadziei, że konserwatywna mniejszość Latynosów stanie się większością. Paradoksalnie, wielu z tych latynoamerykańskich wyborców sprzeciwia się polityce otwartych granic. Są oni, bowiem obywatelami i legalnie mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Przekonani są ponadto, że ciągłość narodu uzależniona jest od bezpieczeństwa jego granic, a także od rządów prawa i autentycznego obywatelstwa. W związku z tym sprzeciwiają się nielegalnej imigracji nawet wówczas, gdyby mogło to objąć ich krewnych. Są zdumieni, jak ktoś może myśleć, że nielegalni imigranci przynoszą korzyść społeczeństwu w sytuacji, gdy pierwszym aktem nielegalnego imigranta jest naruszenie prawa. Zupełnie niezrozumiałe jest to, że widząc tę niechęć niektórych Latynosów do nielegalnej imigracji, Republikanie usiłują w pewnym sensie naśladować Demokratów. Sprowadza się to do dwóch tendencji: nie są entuzjastycznie nastawieni do działań mających na celu zamknięcie i zabezpieczenie granicy z Meksykiem i akceptują prawo amnestii dla cudzoziemców przebywających nielegalnie w Ameryce. Towarzyszy temu przekonanie, że taka postawa przyciągnie większą część latynoskich wyborców. Zatem w praktyce Republikanie i Demokraci niewiele różnią się w kwestii troski o granice. Jednak to właśnie Partia Demokratyczna szczególnie rozumie korzyści płynące z latynoamerykańskich wyborców. Nie tylko legalnie przebywający w Ameryce Latynosi, ale i ci nielegalnie przebywający głosują na Demokratów. Takie stwierdzenie może wydawać się bezsensowne, ponieważ formalnie tylko obywatele Ameryki mogą prawomocnie głosować. Jednak niestety, stwierdzenie to jest prawdziwe, ponieważ innymi problemami, z jakimi zmaga się obecnie Ameryka, są oszustwa wyborcze. Oczywiście dzieje się to z korzyścią dla Demokratów. Wielu nielegalnych imigrantów naprawdę głosuje. Można by gorzko zażartować, że alternatywną nazwą dla nielegalnych imigrantów jest “nieudokumentowani Demokraci”. W swojej szokującej książce “Skradzione wybory: Jak wyborcze oszustwo może zagrozić naszej demokracji” (Stealing Elections: How Voter Fraud Threatens Our Democracy) John Fund wyjaśnia, dlaczego w ogóle to oszukańcze głosowanie mogło się rozpanoszyć: w tych okręgach, gdzie liczba głosujących jest największa, można zagłosować bez podawania obywatelstwa albo bez jakiegokolwiek dokumentu potwierdzającego tożsamość. Uważa się, bowiem, że procedura ta jest po pierwsze uciążliwa, a po drugie może uchodzić za akt dyskryminacji. Demokraci odnoszą największe sukcesy właśnie w takich okręgach wyborczych. Czerpiąc korzyści z nielegalnego głosowania, nie poprzestają na tym. Usiłują pozyskać wyborców wśród nielegalnie przebywających w Ameryce imigrantów poprzez udzielanie im amnestii. Dzięki temu w krótkim czasie stają się oni pełnoprawnymi obywatelami i mogą legalnie głosować. Imigranci dobrze wiedzą, do jakiej partii należy zgłosić się z prośbą o pomoc. Program wyborczy Demokratów przewiduje ekonomiczne wsparcie i możliwość uzyskania świadczeń socjalnych przez imigrantów. Nic, więc dziwnego, że czujący się bezbronnie na obcej ziemi imigranci szukają wsparcia w funduszach państwowych. Demokraci dostrzegają tę prawidłowość. Ich przeświadczenie jest proste: gdzie jest więcej imigrantów, tam znajdzie się więcej wyborców. Krótko mówiąc, strategia Partii Demokratycznej sprzyja nielegalnej imigracji, ponieważ w ten sposób ich partia rośnie w siłę z każdym nowym pokoleniem. Tak czy inaczej, to cyniczne zacietrzewienie Republikanów i Demokratów sprawia, że Amerykanie zwyczajnie wątpią w to, że rząd kiedykolwiek skutecznie zajmie się rozwiązaniem problemu nielegalnej imigracji.
Zagrożenia dla amerykańskiej kultury i ekonomii Na zakończenie chciałbym krótko naświetlić dwa inne problemy, które również ukazują zagrożenia, jakie niesie z sobą nielegalna imigracja. Zagrożenia te dotyczą przetrwania amerykańskiej kultury. Pierwszym jej elementem, który odczuwa skutki nielegalnych imigracji, jest ekonomia. Kondycja amerykańskiej gospodarki została w ostatnim czasie mocno nadwerężona. Nie mam wystarczająco dużo czasu, by analizować szczegółowo dane rynkowe, dlatego też wspomnę jedynie o przypadku Kalifornii, który dobrze ilustruje problem. W ciągu dwudziestu lat Kalifornia przebyła drogę od świetnie prosperującego do ocierającego się o bankructwo stanu. Ekonomista Milton Friedman przepowiedział Kalifornijczykom trzydzieści lat temu, że wszystko zmierza w złym kierunku i nie skończy się dobrze. “Jest to więcej niż pewne – zauważał, – że nie można pogodzić w jednym państwie wolnej imigracji z dobrobytem”. Kalifornia zignorowała przestrogi Friedmana i stała się dla Unii Amerykańskiej tym, czym Grecja dla Unii Europejskiej. Jeśli w jakimś kraju większą wagę przywiązuje się do ideologii ekonomicznej, a pomija się dokładne dane dotyczące kondycji gospodarczej, to należy podejrzewać, że powodem, dla którego polityczne, ekonomiczne i kulturalne elity Ameryki pozostają obojętne wobec problemu otwartych granic i nielegalnej imigracji, jest rozbicie narodowej suwerenności. U podstaw tej ideologii leży przeświadczenie, że usuwając granice, niszczy się suwerenność poszczególnych narodów. Wielu amerykańskich i międzynarodowych przywódców wierzy, że aby podnieść, „jakość” rodzaju ludzkiego, należy złamać suwerenność każdego narodu z osobna. Uważają ponadto, że suwerenność indywidualna jest jedynie relikwią zaskoczonej przez noc przeszłości, natomiast suwerenność międzynarodowa jest zgodna z ideą postępowego, oświeconego, – choć może trochę utopijnego – społeczeństwa. Twierdzą także, że ekonomia stanowi siłę napędową internacjonalizmu. Tego typu ekonomia staje się ideologią, którą uczony John Attarian nazwał “ekonomizmem”. “Ta neomarksistowska ideologia ma swoje źródło w przekonaniu, że ekonomia rządzi światem, a działalność gospodarcza jest najważniejszą aktywnością człowieka, aktywnością, która najmocniej przyczynia się do pomnażania szczęścia. Ekonomia jest tym, czym polityka się zajmuje albo, o czym powinna traktować”. Ponieważ ekonomizm sprawia, że działalność gospodarcza dominuje nad innymi dziedzinami kultury, to jego twórcy podchodzą entuzjastycznie do eliminacji granic pomiędzy krajami. Ci ideologowie sądzą także, że utworzenie w społeczeństwie klas i grup, które będą zależne od kogoś innego, potęguje siłę rządu, który dzięki temu za jakiś czas będzie mógł wspierać cały rodzaj ludzki. Obecność nielegalnych imigrantów w państwie pomaga osiągnąć im to wszystko. Zatem otwarte granice i wolna imigracja stanowią ukoronowanie ideologii ekonomizmu. Drugą i zarazem ostatnią kwestią, którą chcę poruszyć, jest język. Powszechnie sądzi się, że z uwagi na tak dużą liczbę imigrantów w Ameryce powinno się znieść język angielski, jako urzędowo obowiązujący. Na terenie Stanów Zjednoczonych istnieje ruch, który chce wprowadzić do szkół, polityki i życia publicznego język hiszpański, jako ekwiwalent języka angielskiego. Wielu Meksykanów wierzących, że Amerykanie ukradli im tę ziemię w XIX wieku, stoi na stanowisku, że dwujęzyczna edukacja jest jedynym sposobem osłabienia amerykańskiej kultury. Od języka, bowiem zależy tradycja oraz to, jakie zasady się przyjmuje. Gdy osłabi się język, automatycznie osłabi się kulturę. Jeśli nie uda się całkowicie zastąpić języka angielskiego hiszpańskim, to La Raza i MECHA mają nadzieję, że przynajmniej uda im się przekształcić kulturę amerykańską w ich własność. Można to nazwać tylko jednym słowem – rekonkwistą. Tym sposobem latynoamerykańskie grupy chcą “ponownie zdobyć” Kalifornię oraz południowo-zachodnie Stany Zjednoczone. Ziemie te miałyby powrócić do swoich rzekomo prawowitych właścicieli, czyli narodu meksykańskiego. Nawet, jeśli nie uda się im całkowicie przekształcić Ameryki, to i tak częściowo “zmeksykanizują” jej społeczeństwo. Gdy zastanawiam się nad znaczeniem języka w kulturze, natychmiast przychodzi mi na myśl Polska, której historia stanowi najlepszą lekcję dla Amerykanów. To dobrze, że w Ameryce jest tylu pełnoprawnych obywateli i rezydentów pochodzenia polskiego. Być może przypomną oni Amerykanom, jak ważny jest język w podtrzymaniu tożsamości i integralności narodu. Odporność Polaków na wszelkiego rodzaju najazdy szwedzkie, rosyjskie, niemieckie, węgierskie i wiele innych stanowi wspaniały przykład. Dziś Polska tylko, dlatego jest jednolita kulturowo, ponieważ kiedyś jej obywatele przelali wiele własnej krwi, aby zachować swój język ojczysty. Żadnej cyrylicy na naszej ziemi! Mam nadzieję, że współcześni Amerykanie podążą w ślad za Polakami i sprawią, że język angielski na zawsze pozostanie językiem dominującym w Ameryce. tłum. Joanna Kiereś
KOMENTARZ BIBUŁY: Cały czas zadziwia, że ludzie światli, intelektualiści wypowiadający się całkiem logicznie na tematy związane ze swoją profesją, z taką łatwością ulegają propagandzie dotyczącej wydarzeń 11 września, powtarzając niczym nieudokumentowane brednie o “terrorystach arabskich”, jako o sprawcach tej tragedii. Po 10 latach powstało już tyle analiz naukowych bez żadnych wątpliwości potwierdzających wstępne przypuszczenia i podejrzenia, że np. wieżowce nowojorskie zostały wyburzone metodą kontrolowanego wyburzenia (na czele z budynkiem WTC7, który niczym nieuderzony runął w klasycznym stylu kontrolowanego wyburzenia, w niemal 7 i pół godziny od pierwszego – WTC2), że z pewnością coś innego niż samolot pasażerski uderzyło w budynek Pentagonu, że w Shanksville runęło coś w ziemię, co tylko naiwny mógłby zakwalifikować, jako samolot, itd, itp. No, ale jeśli całą wiedzę na temat tego przełomowego wydarzenia czerpie się z Wikipedii (spróbuj, kotku, edytować to hasło w tej “wolnej encyklopedii”…), albo – to już wyższy stopień wtajemniczenia “fachowców” od 9-11 – z miesięcznika Popular Mechanics, który w 2005 roku poświęcił swe łamy na “analizę teorii spiskowej 9-11″, no to trudno z takimi osobnikami prowadzić rzeczową rozmowę. Acha, aby było ciekawie: autorem artykułu w Popular Mechanics, jest niejaki Benjamin Chertoff, kuzyn Michaela Chertoffa, szefa (w latach 2005-2009) największej i najpotężniejszej organizacji rządowej w Stanach Zjednoczonych – Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych (Department of Homeland Security – DHS). Michael Chertoff jest współautorem USA Patriot Act, czyli niekonstytucyjnej ustawy, de facto sankcjonującej zamach na swobody obywatelskie. I jeszcze, aby było bardziej ciekawie: syjonista i szowinista żydowski Michael Chertoff jest synem rabina Gershon Baruch Chertoffa, talmudysty z New Jersey, a wnukiem Paula Chertoffa, wielkiego talmudysty z Białorusi. (Tak, takie to rodzinki rządzą dzisiejszą Ameryką…). I tu zatacza się, koło, bowiem najbardziej zainteresowaną grupą etniczną w dywersyfikacji narodowościowo-etniczno-religijno-kulturowej w Ameryce, są właśnie Żydzi. Jak szczerze przyznał to swego czasu Leonard S. Glickman, prezydent Hebrew Immigrant Aid Society: “Im bardziej amerykańskie społeczeństwo jest zdywersyfikowane, tym bezpieczniej dla Żydów.” Zatem, aby w pełni zrozumieć zjawisko nielegalnej imigracji – w rezultacie wspieranej przez rząd amerykański, co czynione jest z kolei pod naciskiem i wpływem lobby żydowskiego – należy dostrzegać destrukcyjne zjawisko nie tylko samej nielegalnej imigracji, lecz także, a może przede wszystkim tych, którzy tworzą i sprzyjają temu klimatowi. Jak określił to dr E.Michael Jones – chodzi o wywrotową działalność “Rewolucyjnego Żyda”.
Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 18-19 czerwca 2011, Nr 141 (4072) (" Imigranci i przestępczość")
Igranie z ogniem
1. Mimo tego, że od ponad miesiąca Komitet Inicjatywy Ustawodawczej z Gdańska zbiera w całej Polsce podpisy pod obywatelskim projektem ustawy przeciwko sprzedaży akcji grupy Lotos S.A., rząd Tuska w dalszym ciągu kontynuuje procedurę ich sprzedaży. 30 października 2010 roku ogłoszony został zamiar sprzedaży większościowego pakietu akcji należących do Skarbu Państwa koncernu Lotos S.A i do końca kwietnia zainteresowane firmy mogły składać oferty na ich zakup. O sprzedaży tej firmy zdecydowano, mimo, że ciągle obowiązuje rozporządzenie Rady Ministrów z 2008 roku o zachowaniu pakietów większościowych Skarbu Państwa w spółkach paliwowych. Termin składania wstępnych ofert minął wprawdzie już 1,5 miesiąca temu, ale Minister Skarbu z rozbrajającą szczerością poinformował ostatnio, że ofert jest, 4 ale on nie poinformuje, jakie firmy je złożyły, żeby nie zakłócać procesu tej prywatyzacji. Co więcej lista tych potencjalnych inwestorów (tzw. krótka lista firm, które będą miały wgląd w dokumenty spółki, aby mogły złożyć ofertę ostateczną), ma być opublikowana dopiero na przełomie 2011 i 2012 roku, co wyraźnie pokazuje, że rząd Tuska panicznie boi się upublicznienia tych informacji przed jesiennymi wyborami. Rosjanie jednak ze swoimi zamiarami wobec Lotosu wcale się nie kryją. Już na początku maja, rosyjski dziennik Kommiersant poinformował, iż rosyjsko-brytyjski koncern naftowy TNK-BP (Brytyjczycy są z tego koncernu wypychani), złożył wstępną ofertę na zakup 53% akcji gdańskiej firmy Lotos S.A. A więc rosyjskie media już teraz wszystko wiedzą, zresztą, że Lotosem zainteresują się naftowe firmy rosyjskie było wiadomo od początku, bo już w 2002 roku tą firmą interesował się Łukoil, ale nawet rząd Leszka Millera nie był gotowy, żeby taka transakcję przeprowadzić.
2. Premier Tusk ciągle nie widzi specjalnych przeszkód, aby inwestorem w Lotosie mogli być Rosjanie. Parę miesięcy temu na uroczystości oddania nowych instalacji do przerobu ropy w Lotosie nie omieszkał odnieść się do tej prywatyzacji i zrobił to w sposób następujący „nie ma ideologicznych przesłanek by mówić „nie” inwestorom z jakiegokolwiek kraju, ale ze względu na pozycję surowcową Rosji i nasze uzależnienie od dostaw ropy wskazana jest ostrożność i powściągliwość”. Na czym miałaby polegać ta ostrożność i powściągliwość w stosunku do przedsiębiorstw rosyjskich skoro jak widać to przede wszystkim one są zainteresowane kupnem Lotosu, a minister finansów potrzebuje 3 mld zł przychodów z tej transakcji wręcz jak powietrza, premier do tej pory nie wyjaśnił. Swoją drogą oczekiwanie uzyskania z transakcji niewiele ponad 3 mld wpływów za 53% akcji w sytuacji, kiedy niedawno zakończone inwestycje w Lotosie kosztowały przynajmniej 6 mld zł i pozwoliły prawie na podwojenie zdolności produkcyjnych firmy, jest, co najmniej zastanawiające.
3. Sprzedaż Lotos S.A Rosjanom to oddanie im nie tylko firmy mającej w tej chwili 30% krajowego rynku paliw, infrastruktury przeładunku ropy w porcie w Gdańsku, blisko 10% udziałów w Naftoporcie, który posiada całą infrastrukturę do wwozu i wywozu ropy naftowej do Polski i z Polski. To także śmiertelne zagrożenie dla Orlenu. Bo Rosjanie mając własną ropę mogą przez jakiś czas prowadzić tak agresywną politykę cenową, że Orlen nie będzie w stanie jej sprostać. Mogą także zrezygnować z przesyłu ropy rurociągiem Przyjaźń i dostarczać ropę do Lotosu transportem morskim, co spowoduje, że koszty transportu ropy tym rurociągiem do Orlenu gwałtownie wzrosną (teraz rozkładają się na Orlen i Lotos), a tym samym znacząco pogorszą konkurencyjność płockiego koncernu. To wręcz nieprawdopodobne, żeby Premier Tusk o tych wszystkich zagrożeniach nie wiedział, więc tym bardziej jego determinacja, żeby Lotos sprzedać przypomina igranie z ogniem i to nomem omen przy zbiornikach napełnionych paliwem.
Zbigniew Kuźmiuk
Bruksela grozi sankcjami Węgry wyłożyły 416 tys. euro z unijnych funduszy na przeprowadzoną z wielkim rozmachem kampanię pro-life. Orbán tchnął życie w Brukselę. Komisja Europejska straszy Budapeszt sankcjami za sfinansowanie ogólnokrajowej kampanii promującej ochronę życia dzieci w prenatalnej fazie rozwoju za pieniądze pozyskane z funduszy unijnych. Jej elementem były m.in. plakaty ze zdjęciem kilkumiesięcznego malucha w łonie matki, zachęcającego do podejmowania działań, które pozwolą mu bezpiecznie się urodzić. Plakaty rozwieszono w całym kraju, na stacjach kolejowych, w metrze, na przystankach autobusowych i w innych miejscach użyteczności publicznej. Akcja wywołała prawdziwą furię Brukseli, która zapowiedziała audyt środków wykorzystanych przez Węgry w ramach programu solidarności społecznej UE. „Cóż, rozumiem, że nie jesteście gotowi, aby mnie przyjąć, ale pomyślcie dwa razy i oddajcie mnie służbom adopcyjnym. POZWÓLCIE MI ŻYĆ” – tak brzmi tekst na plakacie kampanii opatrzonym zdjęciem dziecka. Z treści posteru dowiemy się też, że każdego roku na Węgrzech tysiące dzieci ginie w wyniku aborcji, a wszystko w sytuacji, gdy tysiące małżeństw czeka latami na adopcję. Cały projekt kosztował Węgrów nieco ponad 400 tys. euro, z czego blisko 80 proc. pokryły fundusze pochodzące z unijnego programu o nazwie PROGRESS, wydzielonego w ramach budżetu na promocję zatrudnienia oraz solidarności w Europie. I właśnie logo tego programu znalazło się na węgierskich plakatach pro-life. Ta okoliczność rozwścieczyła brukselskich urzędników. Władze UE natychmiast obwieściły, że w promowaniu „solidarności”, tak jak pojmuje ją program PROGRESS, nie mieści się ochrona życia dzieci poczętych. Dlatego też nakazano rządowi w Budapeszcie natychmiastowe zamknięcie kampanii. Jak bardzo ochrona życia poczętego przeszkadza unijnym dygnitarzom, świadczą słowa przedstawicieli najwyższych organów Wspólnoty. Według europejskiej komisarz sprawiedliwości Viviane Reding, kampania „nie odpowiada projektowi przedstawionemu przez władze węgierskie, toteż Komisja wzywa władze Węgier do zakończenia części tej kampanii i do niezwłocznego wycofania plakatów”. Reding stwierdziła, że projekt ten „jest sprzeczny z wartościami europejskimi”, a jednocześnie zagroziła Węgrom, iż jeśli nie zastosują się do jej nakazów, wówczas „zostaną wszczęte procedury, które zakończą porozumienie w ramach tego programu i zostaną wprowadzone odpowiednie decyzje, włącznie z karami finansowymi”. - Zapewniam parlament, że nie zawahamy się ani na moment, żeby interweniować w takiej sprawie – groziła Reding podczas przemówienia w Parlamencie Europejskim. Zajadłością brukselskich dygnitarzy zupełnie nie przejmuje się premier Węgier Viktor Orbán, konsekwentnie wprowadzający politykę ochrony życia w swoim kraju. Podobne głosy oburzenia płynęły z tych środowisk w stronę Budapesztu, kiedy Fidesz wpisywał do konstytucji ochronę życia od poczęcia aż do naturalnej śmierci. Orbán spokojnie odpowiada, że projekt kampanii złożony i zaakceptowany przez Komisję Europejską zakładał – posługując się terminologią eurokratów – promocję „zbalansowanych” rodzin. Według niego, właśnie tym jest ochrona nienarodzonych i promocja adopcji. Jak podkreśla, jeśli Komisja nie jest w stanie takiego toku rozumowania pojąć, jego rząd jest gotów zmierzyć się z „odpowiednimi decyzjami”, którymi straszy Viviane Reding. W podobnym tonie wypowiadał się minister ds. spraw rodziny w jego rządzie. Miklos Soltesz zapewnił, że celem programu jest podnoszenie świadomości społecznej na temat wartości ludzkiego życia, mimo że antyaborcyjna ustawa na Węgrzech pozostawia wiele do życzenia. Minister zaprzeczył, jakoby kampania była pierwszym krokiem na drodze do wprowadzenia zakazu aborcji. – Społeczeństwo nie jest gotowe na zakaz aborcji. To nie jest coś, co chcemy wprowadzić. Na razie chcemy z całą mocą podkreślać wartość życia ludzkiego – tłumaczył Soltesz. W jego opinii, kampania ta może także pozytywnie wpłynąć na liczbę adopcji w kraju. – Wielu rodziców czeka na szansę, aby móc adoptować dziecko. Procedura adopcyjna ma szansę stać się dużo łatwiejsza niż w przeszłości – powiedział. Kłopotów węgierskiemu rządowi w sprawie tej kampanii przysporzyli europosłowie z grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów (S&D) wraz z liberałami (ALDE), którzy – jak wiadomo – zupełnie nie liczą się z życiem ludzi w prenatalnej fazie rozwoju, a możliwość aborcji uważają za prywatną domenę kobiety. Posłowie donieśli do Komisji na – ich zdaniem – niewłaściwe wykorzystanie unijnych pieniędzy przez Budapeszt. – Komisja wyraziła się jasno; używanie pieniędzy UE z programu PROGRESS lub jakiegokolwiek innego unijnego źródła (sic!) na kampanie antyaborcyjne jest nadużyciem nie do pogodzenia z wartościami Unii Europejskiej – stwierdziła członkini grupy Socjalistów Sylvie Guillaume. Co znamienne, wśród 14 sygnatariuszy donosu znalazło się także dwóch członków Europejskiej Partii Ludowej, która lubi się określać mianem chrześcijańskiej demokracji. Łukasz Sianożęcki
Międzynarodowa koalicja przeciw eutanazji W reakcji na liczne w ostatnim czasie usilne próby zalegalizowania eutanazji w kolejnych krajach zachodnie organizacje pro-life postanowiły wzmocnić współpracę. W celu zwiększenia skuteczności działań poszerzono skład międzynarodowego zespołu liderów koordynujących kampanie na rzecz przeciwstawienia się ustawodawstwu legalizującemu eutanazję. Mimo że legalizacja eutanazji w Belgii i Holandii przynosi tragiczne konsekwencje dla tych społeczeństw, piewcy możliwości tzw. wyboru śmierci nie ustają w wysiłkach. Tylko w ciągu ostatniego roku próby wprowadzenia ustawy o eutanazji lub „wspomaganym samobójstwie” były podejmowane (na szczeblu centralnym) m.in. w Kanadzie, USA i Francji, na szczęście bezskutecznie. Celem ataków przypuszczanych przez zwolenników eutanazji są również w ostatnim czasie Wielka Brytania i Australia. Działania te stanowią ważny sygnał ostrzegawczy i wyzwanie dla pozarządowych organizacji ochrony życia. W USA, pod naciskiem Republikanów i opinii publicznej, administracja prezydenta Baracka Obamy wycofała się 2 lata temu z planów przyznania specjalnej komisji lekarzy prawa do decydowania o zakończeniu terapii osób ciężko chorych. Jednocześnie do okrzykniętej przez lewicowe media niemal, jako rewolucyjnej ustawy administracji Obamy o opiece zdrowotnej wprowadzono zapis przewidujący „dobrowolne planowanie” przez pacjentów opieki zdrowotnej momentu zakończenia ich życia. Prawdziwą ofensywę zwolenników eutanazji przeżywa obecnie Australia. Paul Russell, szef australijskiej organizacji obrony życia HOPE Australia, wskazuje, że w ostatnich latach próby legalizacji eutanazji odbywają się tam zarówno na szczeblu lokalnym, w parlamentach poszczególnych prowincji Australii, jak i na szczeblu federalnym. Na tym ostatnim pomysł wspierają rządzący socjaliści z Australijskiej Partii Pracy oraz Partia Zielonych, którzy właśnie przygotowują się do kolejnej próby przeforsowania zapisów o eutanazji.
Obrońcy życia jednoczą siły Nasilenie proeutanazyjnej propagandy i działań zmierzających do legalizacji procederu zabijania najsłabszych członków społeczeństwa skłoniło obrońców życia do podjęcia akcji sprzeciwu i zintensyfikowania współpracy środowisk pro-life. Na początku czerwca w Kanadzie odbyło się trzecie już międzynarodowe sympozjum na temat eutanazji i tzw. wspomaganego samobójstwa. Tuż przed jego otwarciem przedstawiciele m.in. kanadyjskiej Euthanasia Prevention Coalition, organizacji obrony życia HOPE Australia, brytyjskiego Care not Kiling Alliance oraz kilku amerykańskich organizacji postanowili poszerzyć skład międzynarodowego zespołu liderów, którego celem jest koordynacja działań poszczególnych organizacji, dzielenie się informacjami oraz udzielanie sobie wzajemnego wsparcia. - Trzecie międzynarodowe sympozjum było wielkim sukcesem. Pozwoliło na stworzenie efektywnej, zjednoczonej i aktywnej grupy liderów, którzy będą kontynuować kampanie na rzecz obalenia ustaw legalizujących eutanazję w poszczególnych krajach – podsumował obrady Alex Schadenberg, który został wybrany na przywódcę tej międzynarodowej grupy liderów na kolejną kadencję.
Żniwo śmierci Alex Schadenberg zwraca też uwagę, że bardzo dobitnie o skutkach ustaw legalizujących eutanazję dla społeczeństwa świadczą przykłady takich krajów, jak Holandia i Belgia, które dekadę temu zezwoliły na ten proceder. - Opublikowane w maju ubiegłego roku badania pokazały, że 32 proc. przypadków eutanazji w Belgii przeprowadzono bez zgody i wiedzy pacjentów. [Lekarze sami podejmowali decyzję o ich uśmierceniu - przyp. red.]. To bardzo ważne, bo lobby proeutanazyjne propaguje ten proceder pod hasłem wolnego wyboru – zaznacza szef EPC. Schadenberg przytacza też drugą analizę opublikowaną w październiku ubiegłego roku. Wynika z niej, że tylko 52,1 proc. wszystkich przypadków eutanazji jest w Belgii oficjalnie raportowanych. Co więcej, analiza wskazuje, że w takich wypadkach przedstawiciele służby zdrowia dużo mniej starannie wypełniali nakazane prawem procedury (w prawie 90 proc. takich przypadków pacjentów uśmiercano jedynie w oparciu o ustnie wyrażoną wolę zakończenia życia). Tymczasem zwolennicy eutanazji przekonywali, że to właśnie te „rygorystyczne procedury” miały jakoby ograniczać stosowanie eutanazji wyłącznie do osób, które będą tego chciały z powodu przeżywanego bólu. - Rzeczywistość wygląda w ten sposób, że duża część społeczeństwa ryzykuje utratę życia z powodu fałszywie pojmowanego współczucia – podsumowuje Schadenberg. Szokujące dane przekazują także eksperci badający skutki tego procederu w Holandii. Doktor Ryszard Fenigsen zwraca uwagę, że już dane za 1995 r. (czyli jeszcze przed formalną legalizacją eutanazji, jednak faktycznie akceptowaną) z Holandii pokazały m.in., że w tamtejszych szpitalach nie podjęto leczenia podtrzymującego życie u prawie 600 noworodków. Gdy mimo wstrzymania leczenia dzieci nie umierały, w ponad 80 przypadkach zastosowano leki przyspieszające zgon… Występujący na czerwcowym międzynarodowym sympozjum na temat eutanazji Henk Reitsma z Holandii wskazał, że jednym ze skutków legalizacji tego procederu w jego kraju było obniżenie średniej długości życia, a także zwiększenie śmiertelności okołoporodowej.
Przepoczwarzanie propagandy Zachodni obrońcy życia zwracają uwagę, że po latach niepowodzeń zwolennicy eutanazji zmieniają język swojej propagandy, by zyskać dla niej aprobatę społeczną. Dlatego obecnie, podejmując raz po raz próby jej legalizacji w poszczególnych krajach, starają się najczęściej odwoływać do strachu przed cierpieniem.
- Zwolennicy eutanazji zmieniają dziś język wypowiedzi. Nie używają już terminu „eutanazja” czy „wspomagane samobójstwo”, ponieważ ma ono negatywny wydźwięk. Zamiast tego mówią o „wstrzymaniu opieki” czy „zakończeniu umierania” – mówi Alex Schadenberg. Jego obserwacje potwierdza Paul Russell, szef HOPE Australia. Według niego, proeutanazyjna propaganda posługuje się sofistycznymi zwrotami, by ukryć właściwy cel przepisów legalizujących ten proceder. – Zwolennicy eutanazji mówią o „zakończeniu umierania”, „wolnym wyborze tego, kiedy i jak chcemy zakończyć życie”, a nawet, że eutanazja jest… jedną z form opieki paliatywnej – relacjonuje szef EPC. Obrońcy życia ostrzegają, że jest to zakłamywanie rzeczywistości obliczone jedynie na zdobycie poparcia społecznego. – My staramy się przedstawiać jasne definicje i wyraźnie określać nasze stanowisko. Mówimy, wprost, że eutanazja jest niedopuszczalna, ponieważ jest to zabójstwo człowieka! Oni zaczynają, więc używać słów, które nie odnoszą się w rzeczywistości do tego, co oznaczają – podkreśla Schadenberg. Przytaczając przykład własnego kraju, szef EPC wskazuje też, że zwolennicy zabijania słabych i chorych posuwają się nawet do manipulacji sondażami opinii publicznej. – W Kanadzie opublikowano np. wyniki badań, z których jakoby miało wynikać, że 70 proc. pytanych obywateli poparło legalizację eutanazji. Ale gdy przeanalizowano, jakie pytania zadawano respondentom, okazało się, że wyrażali oni po prostu strach przed umieraniem w cierpieniu z powodu bólu. Jednak, gdy wyrażających takie opinie ludzi pytamy, czy chcą eutanazji, czy lepszej opieki, odpowiadają, że chcą tego drugiego – wskazuje przywódca Euthanasia Prevention Coalition.
Odpowiedź na kłamstwa Dlatego obrońcy życia podkreślają, że w sytuacji, gdy zwolennicy eutanazji żerują na ludzkim strachu przed cierpieniem, należy skupić się przede wszystkim na szukaniu sposobów zapewnienia opieki chorym i cierpiącym. Zwraca on uwagę, że osoby chore potrzebują tak naprawdę opieki. Nawet, jeśli ktoś z nich prosi o eutanazję, w rzeczywistości jest to najczęściej wołanie o pomoc, o opiekę. – Przecież nie zabijamy każdego, kto przeżywa jakieś trudności, tylko staramy się dać mu to, czego potrzebuje – podkreśla Schadenberg. Zaznacza jednocześnie, że prawo zostało stworzone po to, by bronić jednych ludzi przed drugimi, a nie po to, by ich zabijać. – Ostatecznie społeczeństwo musi zrozumieć, że legalizacja eutanazji jest aktem odrzucenia osób najbardziej bezbronnych – wskazuje przewodniczący EPC. Dodaje, że zgoda na taki proceder jest też wyrazem odrzucenia przekonania, że każda osoba ludzka ma wartość dla społeczeństwa. Z kolei Paul Russell, szef HOPE Australia, zauważa, że mieszkańcy jego kraju są częściowo podatni na eutanazyjną propagandę z nieco innych powodów. – Strach przed bólem nie jest w przypadku Australijczyków decydujący. W naszym kraju mamy jeden z najlepszych na świecie systemów opieki paliatywnej. Ludzie bardziej obawiają się tego, że stracą kontrolę nad własnym ciałem, że nie będą sami mogli decydować o swoim losie – tłumaczy. Jak odpowiedzieć na takie obawy przed ciężką chorobą, utratą świadomości itd., jak przekonywać, że eutanazja nie jest rozwiązaniem? – Tłumaczymy ludziom, że nie jest tak, że nie mają wyboru. Właśnie wtedy, gdy poddają się eutanazji, tracą wybór… – wskazuje.
Godność tańsza od procedury? Czemu więc w XXI wieku zachodnia cywilizacja dumna ze swoich osiągnięć technicznych nie chce zająć się osobami, które najczęściej swoje najlepsze lata poświęciły na jej budowanie? Czyżby bogatych społeczeństw zachodnich nie stać było na zapewnienie takim ludziom opieki, gdy nie mogą już pracować, gdy chciałyby korzystać z owoców swojej pracy? - Eutanazja jest popierana, bo… taniej jest zabić, niż zapewnić opiekę chorej osobie – mówi wprost Paul Russel, pytany o motywy zachowania władz i części personelu służby zdrowia. Zaznacza jednocześnie, że Australijczycy zasadniczo mają zaufanie do swoich lekarzy, co nie oznacza, że nie mogą oni być krytykowani. Zaznacza w tym kontekście, że Australijskie Stowarzyszenie Lekarzy wyraziło sprzeciw wobec legalizacji eutanazji. Postawa wielu lekarzy z innych krajów wskazuje, że nie są oni jako grupa zawodowa częścią tego sporu. Podział przebiega głębiej – między tymi, dla których od ludzkiej godności i życia ważniejszy jest koszt procedury medycznej, i tymi, dla których procedury medyczne i zasadniczo medycyna ma służyć człowiekowi, nie na odwrót…
Mariusz Bober
Sanepid przegrał w NSA w sprawie szczepień Naczelny Sąd Administracyjny wydał wyrok, w którym stwierdza brak podstaw prawnych do wydania decyzji o obowiązku poddawania dzieci szczepieniom. Odważna, młoda mama z Poznania sprzeciwiła się terrorowi Sanepidu, który nękał ją pismami z groźbami oraz okradał ją bezprawnie (bez wyroku sądowego), ściągając z jej konta bankowego kolejne grzywny, których wysokość i częstotliwość ustalał według własnego widzimisię. Nie ma obowiązku prawnego szczepienia dzieci! Każda próba zmuszenia nas do szczepień lub dowolnych badań jest niezgodna z Konstytucją! Mamy prawo odmówić i nikt nie może wywierać na nas żadnych nacisków! A oto relacja tej dzielnej kobiety – bierzmy z niej przykład… Historia mojego świadomego podejścia do spraw szczepień zaczęła się od kontaktu z pewną dzielną mamą, której synowie bliźniacy maja autyzm. Opowiadała mi o swoich codziennych zmaganiach i samotności. Zaczęłam dostrzegać całą prawdę, że szczepienia często dają odporność, ale dużym kosztem: zdrowia, czasem nawet życia, codziennej walki o przywrócenie zdrowia dziecku i poczucia niewynagrodzonej krzywdy… To nie jest decyzja, jaką za rodzica może podjąć państwo w osobie urzędnika nakładającego grzywnę. Pierwsza córka była zaszczepiona tylko na BCG i WZWB po porodzie w szpitalu. Mimo moich kilkukrotnych pytań, nikt nie potrafił mi udzielić odpowiedzi, kiedy będą szczepić moje dziecko. Nie miałam odwagi zaprotestować… na kolejne szczepienia do przychodni już z nią nie poszłam.
WEZWANIE Z SANEPIDU Na początku otrzymałam z Sanepidu wezwanie do przedstawienia odroczenia szczepień przez lekarza, straszona grzywną za niestawienie się i rozpoczęciem postępowania administracyjnego, gdy nie zaszczepię dziecka. Gorączkowo zaczęłam szukać lekarza, który może mi pomóc, jednak, gdy już znalazłam, lekarz wycofał się ze swojej obietnicy. W Sanepidzie powiedziałam, że wstrzymuję się od szczepień do 2 roku życia córki i przez rok nie byłam niepokojona. W przychodni lekarka poprosiła mnie o podpisanie oświadczenia, że poinformowała mnie o obowiązku szczepienia.
DECYZJA ADMINISTRACYJNA W międzyczasie urodziłam drugą córeczkę. Tym razem przygotowałam wcześniej krótkie oświadczenie, że na razie rezygnuję ze szczepień. Dość szybko odezwał się Sanepid upominając się o szczepienia obu dziewczynek. Po moich wyjaśnieniach, że nadal nie będę ich szczepiła, wystawiono dwie decyzje administracyjne nakazujące zaszczepienie dzieci pod rygorem natychmiastowej wykonalności wszystkimi zaległymi szczepionkami w jednym terminie… Odwołałam się od nich powołując się na ryzyko, jakie ze sobą niosą i wnioskując o wykonanie badań, które pozwolą wykluczyć ryzyko powikłań poszczepiennych. Wojewódzki inspektor sanitarny zupełnie nie odniósł się do tego, co napisałam, podtrzymując decyzję inspektora powiatowego. Od tego postanowienia już się nie odwołałam, trzy miesiące później otrzymałam upomnienie, a potem grzywnę w celu przymuszenia 2 x po 550 zł.
GRZYWNA Przepisy precyzują, że Sanepid może nakładać te grzywny jednorazowo do 10 000 zł, a łącznie do 50 000 zł. W praktyce rodzice dostają grzywny w wysokości od 200 do 600 zł, a w Kielcach nawet do 5000 zł. Są zajmowane konta bankowe lub grzywna jest ściągana z pensji.
SKARGA DO SĄDU Odwołałam się od tego postanowienia do II instancji, a po podtrzymaniu złożyłam skargę do sądu nie korzystając z pomocy prawnika. W czerwcu tego roku Wojewódzki Sąd Administracyjny powołując się na orzeczenie NSA orzekł, że brak podstaw prawnych do wydania decyzji o obowiązku poddania się szczepieniom i uchylił decyzje administracyjne i postanowienia o nałożeniu grzywny. Wygrałam, ale kosztowało mnie to cztery lata nerwów, czytania przepisów i pisania pism. Cieszę się jednak, że zmobilizowało mnie to do działania w obronie naturalnego zdrowia dzieci i wolności wyboru. Mimo tych orzeczeń Sanepidy nie zaprzestały swoich praktyk, a rodzice poszkodowanych po podaniu szczepionki dzieci, nadal nie otrzymali odszkodowań, które pozwoliłyby im, chociaż częściowo, dzięki kosztownemu leczeniu i rehabilitacji, wrócić do zdrowia. Rodzice nadal mają problemy z przyjęciem przez lekarzy zgłoszeń podejrzenia niepożądanych odczynów poszczepiennych, a często nawet nie są świadomi, że taki obowiązek ciąży na lekarzu.
PETYCJA Wszystko to prowadzi do braku zaufania do całego systemu szczepień ochronnych i służby zdrowia w naszym kraju. Dlatego nadal zbieramy podpisy pod petycją dotyczącą poszanowania wolności i praw rodziców rezygnujących ze szczepienia swoich dzieci oraz w sprawie skuteczniejszej ochrony szczepionych dzieci przed niepożądanymi odczynami poszczepiennymi. Proszę o podpisy: www.petycje.pl.
Do kwietnia tego roku decyzje administracyjne i grzywny były uchylane w sądach ze względu na błędy proceduralne. Dopiero w kwietniu 2011 r. pojawiło się decydujące orzeczenie Najwyższego Sądu Administracyjnego, które poruszyło istotę sprawy.
ORZECZENIA WSA I NSA Pod poniższymi adresami zgromadzone są linki do orzeczeń sądów w podobnych sprawach:
1. II OSK 32/11 – Wyrok NSA z 2011-04-06
2. IV SA/Po 999/10 – Wyrok WSA w Poznaniu z 2011-05-12
3. II SA/Bk 79/11 – Wyrok WSA w Białymstoku z 2011-05-05
4. IV SA/Po 1009/10 – Wyrok WSA w Poznaniu z 2011-03-16
5. II SA/Po 803/10 – Wyrok WSA w Poznaniu z 2011-02-04
6. II SA/Bk 723/10 – Wyrok WSA w Białymstoku z 2011-02-01
7. II SA/Bd 373/10 – Wyrok WSA w Bydgoszczy z 2010-09-22
8. IV SA/Po 232/10 – Wyrok WSA w Poznaniu z 2010-09-01
9. II SA/Go 355/10 – Wyrok WSA w Gorzowie Wlkp. z 2010-06-24
10. IV SA/Po 425/07 – Wyrok WSA w Poznaniu z 2008-04-24
11 IV SA/Po 588/07 – Wyrok WSA w Poznaniu z 2007-12-12
2007-06-28 III SA/Lu 76/07 – Wyrok WSA w Lublinie z 2007-06-28
…oraz dwie uznane skargi na decyzję i grzywnę w Poznaniu w maju i w czerwcu br., do których orzeczenia nie są jeszcze dostępne w sieci. Maria Sobolewska
Społeczeństwo idiotów Co raz więcej obserwacji utwierdza mnie w przekonaniu, że jesteśmy społeczeństwem idiotów. Żyjemy w świecie iluzji kreowanej przez telewizję, która zaspokaja wszystkie nasze potrzeby. Rząd dusz w tym kraju sprawuje aktualnie Ilona Łepkowska, która jednoczy naród dwa razy w tygodniu, kiedy to zasiadamy przed szklanym ekranem, by z zapartym tchem obserwować, jak dziadek Lucek radzi sobie z samochodem i czy pozbawiony mimiki Piotrek przekona swojego sobowtóra o równie ekspresyjnej twarzy, by zaprzestał uczestnictwa w „nielegalnych rajdach samochodowych”. To jest serial dla idiotów a jednak kilka milionów ludzi go ogląda. Jeżeli porówna się to z amerykańskimi tasiemcami „Twin Peaks”, „Californication”, „Prison break”, „Desperate Housewives” itp., to można dojść do wniosku, że nawet w tej dziedzinie jesteśmy w epoce kamienia łupanego. W epoce kamienia łupanego jesteśmy również, jeśli chodzi o naszą świadomość obywatelską. Dowodzi tego w sposób oczywisty fakt, że rządzi nami ekipa nieudolnych frajerów pod wodzą kompulsywnego gościa o twarzy Frankensteina po lekkim liftingu, której to ekipy celem numer jeden jest dowiezienie tego gościa do prezydentury. Powyższa ekipa posiłkuje się radami kilku firm od public relations i to wystarczy, żeby nasze idiotyczne społeczeństwo radośnie uznawało, że wszystko jest pięknie a władzę mamy wprost cudowną. Być może ta kretyńska indolencja jest skutkiem przeorania nas przez pół wieku minionego ustroju, ale na miłość Boską, minęło już 20 lat niemal. Dlaczego nikt nie zadaje pytań? Dlaczego nikt nie rozlicza tych ludzi o poziomie udolności gangu Olsena z tego, co obiecywali. Dziś w dobrym tonie jest przylansować się na cynicznego inteligenta i powiedzieć „No cóż, w końcu wiadomo, że to tylko kiełbasa wyborcza, ale przynajmniej styl jest inny”. Tak myśli idiota. Jeśli Twoim zdaniem, kluczowe jest to, że Donek jest wyższy od Jarka i ma fajniejsze krawaty, (choć i tak są marne) oraz to, że zamiast krótkich rączek Gosia możesz sobie popatrzeć na kelnerską urodę Nowaka, to znaczy, że jesteś idiotą, którego przyrodzoną rolą jest kondycja chłopa pańszczyźnianego. Władza pełni swoje funkcje z woli społeczeństwa. My jesteśmy mocodawcą władzy i mamy obowiązek ją rozliczać i domagać się konkretów. Co robi obecna władza poza dbaniem o słupki i dostarczaniem plebsowi kolejnych kolorowych obrazków? Dobre pytanie. Jesteśmy państwem z jednym z najdłuższych w Europie średnich czasów egzekwowania należności. Jesteśmy państwem z jednym z najbardziej nieprzejrzystych i uciążliwych dla obywatela systemów podatkowych. Jesteśmy państwem z wysokim współczynnikiem korupcji. Jesteśmy państwem, gdzie rozpoczęcie działalności gospodarczej wymaga odstania kolejek, w co najmniej czterech urzędach, co trwa około miesiąca. Co zostało zrobione, by to zmienić? Ostatnia realna zmiana polegała na wprowadzeniu liniówki i niskiego ZUSu przez pierwsze dwa lata działalności, co oczywiście nie jest zasługą tego rządu. Od tamtej pory nic. Społeczeństwo idiotów nie stawia takich pytań. Idiota nie jest w stanie zrozumieć istnienia bezpośredniego związku pomiędzy tym, kto rządzi a tym jaka jest jego sytuacja. Nie rozumie wpływu rządzących na swoje życie. To jest właśnie różnica między społeczeństwem idiotów a społeczeństwem obywatelskim. W przerwie pomiędzy „Tańcem na lodzie” a „M jak miłość” zobaczymy jak Donek prezentuje się w indiańskiej czapce, jak Niesioł obszczeka, kogo trzeba albo jak Palikot pomacha wibratorem. Nota bene ten ostatni powinien wiedzieć, że regułą jest tu szybkie znudzenie widza i potrzeba, co raz silniejszych wrażeń. Teraz już chyba będzie musiał zesrać się na wizji, żeby utrzymać zainteresowanie. Idioci żyją w matriksie na bieżąco kreowanym przez wciągających koks copyrighterów z agencji reklamowych i równie kreatywnych ludzi od PR. Polityka jest na poziomie wyznaczanym przez „M jak miłość”, „Taniec z gwiazdami” i „Szymon Majewski show”. To społeczeństwo nie dorosło do demokracji, bo nie potrafi czynić z niej użytku, nie potrafi rozliczać, zadawać pytań ani wytworzyć w sobie jakiegokolwiek poglądu na sprawy państwa. Polityka zeszła do poziomu kibla, skupiając się na prostym przekazie mieszczącym się w czasie jednego spotu reklamowego, co mądrzy ludzie określają mianem „narracji”. Ci, którzy chcą rządzić w przyszłości, muszą to zrozumieć. Czas przekonywania do programu się skończył. Idiota nigdy nie zada sobie trudu, żeby posłuchać albo przeczytać. Liczy się krótkie, proste sformułowanie, bo nic ponad to nie trafi do ograniczonego łba idioty. Dzisiaj rządzą ci, którzy to pierwsi zrozumieli. Mam nadzieję, że kiedyś będą rządzić ci, którzy, umiejąc stosować metody niezbędne do uzyskania poparcia idiotów, będą mieli jakiś pomysł na to państwo. Nieważne, jaki, aby cokolwiek było poza tą miałką nijakością.
http://kreditor.salon24.pl
Naszym zdaniem Polską wcale nie rządzi ekipa „nieudolnych frajerów”. Określenie to sugeruje, bowiem, iż w zasadzie to może oni i chcą dobrze, tylko im jakoś nie wychodzi z powodu głupoty i niekompetencji. Otóż nie. Ta ekipa całkiem skutecznie wykonuje polecenia płynące z zagranicznych ośrodków władzy, których celem jest totalnie zniszczenie Polski, jako państwa i jako narodu: od pozbawienia jej własnej gospodarki, ziemi i bogactw naturalnych, poprzez unicestwienie sił obronnych, a skończywszy na zatarciu wszelkich śladów polskiej kultury i historii. Ich „pomysłem na Polskę” jest jej likwidacja. Niech ktoś powie, że nie wywiązują się ze swego zadania! Admin.
Steve Forbes w Grecji z Międzynarodową Izbą Handlową… próbuje sprzedać aktywa narodowe Grecji zagranicznym bankom - tym samym, które wywołały ten kryzys!!!
Steve Forbes in Greece with the International Chamber of Commerce…
http://300sploggers.blogspot.com/2011/06/steve-forbes-in-greece-with.html
John Kountouris xirokambi38@yahoo.com – 16.06.2011, tłumaczenie Ola Gordon
Wynoś się z Grecji, Forbes!!! Dwaj najlepsi greccy prawnicy, Kiriakos Tobras i George Noulas, złożyli w Greckim Sądzie Najwyższym pozwy przeciwko międzynarodowym spekulantom bankowym oraz ich greckim sojusznikom za okradanie narodu greckiego z miliardów euro i za asystowanie w wywołaniu obecnego kryzysu w Grecji. Zobacz ich stronę: http://stopspeculators.gr/.
W dniu 9 kwetnia 2010, w Atenach, na ręce Prokuratora Generalnego Greckiego Sądu Najwyższego, Tentesa Ioannisa, złożyliśmy Raport o Popełnieniu Nadużyć Finansowych. Raport oskarża spekulantów i ich wspólników, greckich partnerów i urzędników państwowych, którzy, realizując plan zorganizowanej grupy przestępczej, a następnie poprzez działania i zaniechanie działania, dokonali manipulacji na greckim rynku obligacji rządowych, z zamiarem osiągnięcia wielu korzyści finansowych, oszukując i szkodząc greckiemu długowi publicznemu, greckiemu PKB, obywatelom greckim i dobrobytowi podatników. Szkody szacowane są na 13 mld euro i, biorąc pod uwagę ich rozmiar, już zdewastowały grecką gospodarkę narodową oraz naraziły na szwank majątek przyszłych pokoleń i suwerenność gospodarczą kraju.
Wyżej wymienione osoby zostały niedawno oskarżone o podobne przestępstwa w USA i UE, w następstwie wcześniejszych śledztw miejscowego sądu i innych organów państwowych. Ich pełne osobiste i firmowe dane zostały już opublikowane, wraz ze szczegółowym opisem dokonanych przez nich finansowych przestępstw/nadużyć. Jesteśmy przekonani, że nadszedł czas, aby ujawnić tożsamość wszystkich osób, firm i instytucji, odpowiedzialnych za Grecki Holokaust Finansowy, a zwłaszcza tych obywateli greckich, który sprzedali kraj z zamiarem uzyskania korzyści finansowych i politycznych. W celu opracowania zarzutów, prowadzących do aktu oskarżenia i postawienia wszystkich odpowiedzialnych osób przed sądem, prosimy pana o bezpośredni udział i pomoc w procesie dochodzenia, rozpoczętego przez greckie organa sądowe, natychmiast po przedłożeniu przez nas Raportu o Popełnieniu Nadużyć Finansowych. Uprzejmie prosimy o przedstawienie na naszej stronie internetowej wszelkich skarg, informacji lub zdarzeń, które są panu wiadome i mogą pomóc w procesie śledztwa. Jesteśmy przekonani, że greccy sędziowie uratują interes publiczny, poprzez honorowanie wysokich ideałów Państwa, Sprawiedliwości i Demokracji.
Kiriakos Tobras, George Noulas – http://stopspeculators.gr/
Nie wydajemy tu żadnych sądów, ale chcieliśmy zwrócić uwagę na to co dzieje się w Grecji. Nawet, kiedy Ateny rozpadają się przez gigantyczne protesty anty-oszczędnościowe, ma miejsce wielkie wydarzenie o nazwie The Greek Summit Power [grecki szczyt włądzy] – gdzie globalna elita omawia prywatyzację greckich aktywów (przez Stacy Herberta). A Steve Forbes nawet zauważa: „To zgromadzenie nie może odbywać się w lepszym czasie” [sic! - gajowy Marucha]. Według Maxa Keisera hotel, w którym przebywa, jest obrzucany. Oto jego wypowiedź: Steve Forbes i znaczna liczba najbardziej znanych specjalistów i przedsiębiorców spotka się w Atenach na dwudniową imprezę wymiany poglądów i pomysłów, jak Grecja może przyciągnąć duże inwestycje, ponownie wejść na ścieżkę wzrostu i tworzenia miejsc pracy, wszystko pod auspicjami Międzynarodowej Izby Handlowej (ICC).
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
18 czerwca 2011 "Jak będziemy jedli ryż, będziemy mieli skośne oczy" - twierdzi pan Andrzej Rosiewicz, w kolejnej piosence” zakazanej” w telewizji tzw. publicznej i radiu tzw. publicznym. Może ktoś kiedyś nakręci drugą część filmu” Zakazane piosenki” i wtedy pan Andrzej zaprezentuje się ze swojej najlepszej strony.. Ale to wtedy, jak Polska będzie naprawdę wolnym krajem po rozpadzie państwa o nazwie Unia Europejska, to oczywiście tylko kwestia czasu, bo wszystkie sztuczne byty konstruowane do tej pory się rozpadały, a raczej bankrutowały. Bo państwa upadają nie, dlatego, że są złe i niesprawiedliwie. Upadają, dlatego, że bankrutują.. Tak właśnie zbankrutował Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich i tak zbankrutuje Związek Socjalistycznych Republik Europejskich, teraz już jedno państwo, ale doskonalone w jedności. Bo w jedności siła - tak się socjalistom wydaje.. A Chińczycy, panie Andrzeju, nie, dlatego mają skośne oczy, że jedzą ryż, ale dlatego, że muszą rozglądać się na boki, szczególnie w Polsce, gdzie chcą ich oszukać, wymiksowując z kontraktu wartego ciężkie miliony złotych, a zapłacimy- po wymiksowaniu ich z kontraktu- kilka razy drożej. Tym bardziej, że czas do igrzysk goni, a igrzyska warte są każde pieniądze. Choć wygląda na to, że lud nie potrzebuje igrzysk- lud potrzebuje chleba. Za dwa tygodnie będziemy przewodniczyć prezydencji Unii Europejskiej, jesteśmy do niej przygotowani starannie, tak twierdzi rzecznik prezydencji. Może i jesteśmy i w związku z tym czekam z niecierpliwością jak porządzimy sobie- przez te pół roku- Niemcami, Francją czy Wielką Brytanią. Na pewno sobie porządzimy, tym bardziej, że przyjeżdżają do nas tłumy urzędników, mówi się o 12 000, nie licząc prostytutek, które podobno ciągną za nimi, a raczej za ich pieniędzmi, które workami zarabiają, jako nowa klasa europejska, ponadnarodowa, kosmopolityczna. Bezlitosna dla narodów europejskich. Ograbia je bezlitośnie, a będzie jeszcze bardziej grabić po wprowadzeniu nowego podatku- podatku europejskiego. Przygotowywanego przez pana Janusza Lewandowskiego - „liberała”, z Polski - dla wszystkich mieszkańców i obywateli Unii Europejskiej. W związku z takimi okolicznościami przyrody, uczestników obchodów, spotkań, paneli i nasiadówek będą obowiązywały czerwone krawaty, ale za to w białe kropki, tak jak mają biedronki, ale w sposób naturalny, a nie tak jak uczestnicy przewodnictwa. „- To taki obyczaj trwały i bezdyskusyjny, że każda prezydencja ma swoje krawaty i daje je na uroczystościach różnym VIP-m”- opowiada pan premier Donald Tusk. No tak, ale, dlaczego krawaty nie są niebieskie z dwunastoma gwiazdkami- wszak jesteśmy częścią Unii Europejskiej? Co prawda krajów jest 27, a gwiazdek na fladze tylko dwanaście, i dlaczego jest ich tylko dwanaście? Czyżby było prawdą, że te 12- jak twierdzi Stanisław Michalkiewicz- symbolizuje 12 plemion Izraela? To tylko oczywiście domysły, a domysły nie muszą być prawdą, a prawda zapewne leży gdzieś głęboko i trudno do niej dotrzeć. W każdym razie bardziej mi się podobały krawaty czerwone w białe paski, a nie w kropki, - takie, jakie nosiła Samoobrona w czasach świetności parlamentarnej, szczególnie pani Sandra Lewandowska, której naprawdę do twarzy był ten czerwony krawat. Ja też taki mam, dostałem od posła Filipka na pamiątkę naszego spotkania gdzieś na prawyborach, nawet nie pamiętam gdzie i trzymam go w domu- być może znowu zapanuje moda na czerwone krawaty w białe paski… Wtedy rozdawali – w ramach kampanii- czerwone krawaty w białe paski. Bo to na krawaty czerwone panuje nieustannie moda, ale zwolennicy czerwonego nie noszą czerwonych krawatów w sposób widoczny dla oczu. A najciekawsze jest dla oczu niewidoczne.. To skrywają! Natomiast nieskrywaną sumy, jaką wydadzą na prezydencję, a wynosić ona będzie około 430 milionów złotych, w tę sumę wliczone są czerwone krawaty w kropki biedronki, którą to Biedronkę, jeszcze niedawno reklamował zarówno pan premier Jarosław Kaczyński, jak i premier Donald Tusk, twierdząc, że są to sklepy dla najbiedniejszych. Rzeczywiście po ostatnich podwyżkach te właśnie sklepy zaroiły się o dodatkowych klientów, w czym walnie przyczynili się obaj premierzy.. W końcu Portugalia też jest na krawędzi bankructwa socjalizmu, i trzeba jej pomóc- chociażby poprzez zareklamowanie jej flagowej firmy.. W czasie swojej kadencji, pan prezydent Aleksander Kwaśniewski reklamował fabrykę mebli, w której pracował jakiś członek jego rodziny.. Szwagier- czy ktoś? Taka tradycja. Papież też reklamuje …chleb. Chleba naszego powszedniego. Przyzwyczajony do polskich realiów suma 430 milionów będzie sumą wstępną, która będzie się zwiększać w miarę upływania prezydencji w atmosferze biesiady i wzajemnego zrozumienia biurokracji ponadnarodowej pomiędzy sobą. Chyba nikt nie przypuszcza - po doświadczeniu w budowaniu dróg, stadionów i innych piramid socjalizmu - że będzie to suma ostateczna. Będą aneksy, dodatkowe dopłaty, wydatki ekstra.. Może 800 milionów, a może miliardzik? Suma nie gra tak wielkiej roli, jak mamy się pokazać z jak najlepszej strony. Chodzi o stronę biesiadowania. Pięciogwiazdkowe hotele. Postaw się zastawiając suto stół.. Ale chociaż porządzimy sobie przez pół roku Europą. Nareszcie! W czasie prezydencji- mówi się o 1 sierpnia- ma wejść w życie kolejny absurdalny pomysł naszych socjalistów, a mianowicie obowiązkowe posiadanie apteczki medycznej w każdym samochodzie. Kiedyś, za poprzedniej komuny, coś podobnego było, ale potem zlikwidowano, a teraz popatrzcie państwo- nowe wraca! Jak tak dalej pójdzie pod hasłem naszego bezpieczeństwa, nie starczy pojemności bagażnika, żeby wszystkie potrzebne rzeczy wozić. Ja już mam butlę z gazem, kamizelkę kuloodporną, oczywiście bezpieczeństwa, trójkąt bezpieczeństwa, koło zapasowe, klucz zapasowy, pardon - bezpieczeństwa do odkręcania koła , linkę do ciągnięcia, gdyby samochód zawiódł, gaśnicę bezpieczeństwa wraz z telefonem komórkowym, w którym mam namiary na innych właścicieli samochodów, którzy w razie zapalenia się mojego, gotowi byliby przyjechać gasić mój samochód, bo przecież przy pomocy tej jednej gaśnicy,, którą mam żadnego palącego się samochodu nie można ugasić. To jest marzenie ściętej głowy.. Panu Januszowi Krowin-Mikke swojego czasu zapalił się samochód pod Częstochową.. Kilkanaście gaśnic nic nie pomogło - pomogła straż pożarna. Mam jeszcze żarówki zapasowe, na wypadek gdyby mi się spaliły. Gdy policjant mnie zatrzyma w takim momencie i żarówkę mam- to moja wygrana; jak nie mam – mandat - choć na przeciwko jest stacja benzynowa! Znowu chodzi o pieniądze. Mam też przy sobie dokumenty i pieniądze.. Za brak dokumentów, nawet, gdy się mieszka po drugiej stronie ulicy - 500 złotych kary! Znowu chodzi o pieniądze.. Bo jak się ma pieniądze….. to można bezpośrednio zapłacić mandat! Bez kosztów sądowych i innych- na skarb państwa. Mam jeszcze przewody do akumulatora, gdyby samochód w zimie nie chciał zapalić i szczotkę do sprzątania śniegu, bo słyszałem, że też jest obowiązkowa. W następnej kolejności rządzący nami socjaliści wprowadzą apteczki osobiste, które każdy użytkownik miejsc publicznych będzie musiał nosić przy sobie.. Będą sprawdzać i monitorować.. Bo jak się komuś coś stanie na ulicy- to apteczka jak znalazł. Wystarczy wyciągnąć i zastosować. Przedtem wszyscy zostaną przeszkoleni w udzielaniu pierwszej pomocy.. 40 milionów ludzi zostanie przeszkolonych w udzielaniu pierwszej pomocy i nareszcie będzie bezpiecznie. I nikt nigdy nie umrze, bo jak obok niego wszyscy będą umieli stosować pierwszą pomoc? Chyba, że umrze ten, który akurat będzie udzielał pierwszej pomocy, a obok nie będzie nikogo z takimi umiejętnościami.. Wtedy mogą umrzeć obaj.. I żadna apteczka nic im nie pomoże.. Mam jeszcze trochę miejsca w bagażniku, mógłbym zmieścić w nim: krople do nosa, szczoteczkę do zębów, lornetkę, materac - do leżenia pod samochodem, zapasowe spodnie, jeszcze jedno zapasowe koło, dwie gaśnice zapasowe, klucz francuski, zaprawkę malarską, sznur, czapkę niewidkę, zapasowe buty no i jakąś porcję jedzenia starczającą na kilka dni, gdybym został uwięziony w jakimś odludnym miejscu.. Ciekawe, co z tych rzeczy, które wymieniłem, będą obowiązkowe w najbliższym czasie? Jak będziemy wozili to wszystko, to zwariujemy wszyscy. Ciągłe myślenie, – co jeszcze i czy wszystko mam. I do całości wcale nie potrzeba ryżu. Wystarczy kilkuset posłów w Sejmie! WJR
Internet pretekstem do stanu wojennego? Prezydent Bronisław Komorowski przesłał do Sejmu projekt ustawy wprowadzającej poprawki do ustaw o stanie wojennym, stanie wyjątkowym oraz stanie klęski żywiołowej, przewidujący możliwość wprowadzenia tych stanów w następstwie działań w „cyberprzestrzeni”, rozumianej, jako „przestrzeń przetwarzania i wymiany informacji tworzoną przez systemy teleinformatyczne, określone w art. 3 pkt 3 ustawy z dnia 17 lutego 2005 r. o informatyzacji działalności podmiotów realizujących zadania publiczne (Dz. U. Nr 64, poz. 565, z późn. zm.) wraz z powiązaniami pomiędzy nimi oraz relacjami z użytkownikami”. Projekt ten bardzo szeroko definiuje pojęcie „zewnętrznego zagrożenia państwa” będącego podstawą do wprowadzenia stanu wojennego. O ile do tej pory pojęcie to jest w ustawie o stanie wojennym oraz o kompetencjach Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych i zasadach jego podległości konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej niezdefiniowane, (jako przykładowy powód zagrożenia wymienione są jedynie działania terrorystyczne), o tyle według proponowanej nowelizacji mają to być „celowe działania, w tym o charakterze terrorystycznym, godzące w niepodległość, niepodzielność terytorium lub w ważny interes gospodarczy Rzeczypospolitej Polskiej, a także zmierzające do uniemożliwienia lub zakłócenia wykonywania przez organy państwowe ich funkcji, podejmowane przez zewnętrzne w stosunku do niej podmioty, na lądzie, wodzie, w przestrzeni powietrznej, przestrzeni kosmicznej lub cyberprzestrzeni”. Teoretycznie, więc, jeśli nowelizacja wejdzie w tej postaci w życie, podstawą do wprowadzenia stanu wojennego będą mogły być np. ataki różnych Anonimowych na strony internetowe polskich instytucji państwowych, zwłaszcza takie, które bezpośrednio służą do realizacji pewnych zadań tych instytucji (np. e-sąd). Coś takiego można przecież uznać za zmierzanie do zakłócenia wykonywania przez organy państwowe ich funkcji, a anonimowych hakerów za zewnętrzne w stosunku do Rzeczypospolitej Polskiej podmioty, – bo trudno wszak będzie stwierdzić, skąd pochodzą, nawet, jeśli byliby to akurat hakerzy polscy, albo (to oczywiście oszołomska teoria spiskowa niemająca w obecnej chwili żadnych realnych podstaw) działający w wyniku prowokacji polskich służb specjalnych. Podstawą do wprowadzenia stanu wojennego będą mogły być też takie działania w cyberprzestrzeni, które zostaną uznane za godzące w ważny interes gospodarczy Rzeczypospolitej Polskiej – na przykład obniżające wpływy podatkowe do budżetu. Teoretycznie może być to choćby działalność zagranicznych internetowych serwisów umożliwiających Polakom uczestnictwo w hazardzie, konkurujących z koncesjonowanymi krajowymi kasynami i Totolotkiem. Albo rozwój zagranicznych serwisów dających Polakom możliwość sprzedaży i kupna towarów i usług poza oficjalnym obrotem pieniężnym, za bitcoiny czy inną podobną cyfrową walutę. Wprawdzie obecnie, jeśli się uprzeć, też niby można pod takimi pretekstami uznać, że nastąpiło „zewnętrzne zagrożenie państwa” – skoro to ostatnie pojęcie jest niezdefiniowane. Ale jednak można narazić się tu z dużym prawdopodobieństwem na zarzuty naruszenia reguł „demokratycznego państwa prawnego” – tym bardziej, że przyczyny wprowadzenia stanu wojennego trzeba notyfikować Sekretarzowi Generalnemu ONZ i Sekretarzowi Generalnemu Rady Europy. Natomiast po nowelizacji będzie to całkiem zgodne wprost z literą ustawy, bez potrzeby dokonywania i bronienia karkołomnych interpretacji. Łatwiej będzie również uzasadnić wprowadzenie stanu wyjątkowego z powodu np. masowego „piractwa” internetowego – wzajemnego udostępniania sobie plików z filmami i muzyką, e-booków i programów komputerowych bez zgody właścicieli praw autorskich lub masowego okazywania niezadowolenia politykom, które może być zakwalifikowane, jako znieważanie funkcjonariuszy publicznych czy konstytucyjnych organów RP, lub też okazywanie im demonstracyjnego lekceważenia. Stan wyjątkowy może być, bowiem wprowadzony między innymi z powodu „szczególnego zagrożenia porządku publicznego, które nie może być usunięte poprzez użycie zwykłych środków konstytucyjnych” – a nowelizacja dodaje tu wyraźnie, że chodzi tu między innymi o zagrożenie porządku publicznego spowodowane działaniami w cyberprzestrzeni. A „porządek publiczny” to, wedle rozmaitych znawców prawa, „stan niezakłóconego panowania porządku prawnego” (definicja S. Glasera jeszcze z 1933 r.), „przede wszystkim zasady wynikające z Konstytucji oraz zasady rządzące poszczególnymi dziedzinami prawa” (orzeczenie Sądu Najwyższego z 2004 r.), czy też „stan, w którym nie są popełniane wykroczenia”. Wyobraźmy sobie sytuację, w której ludzie na masową skalę wymieniają się „pirackimi” plikami, uprawiają internetowy hazard czy też na masową skalę dokonują obraźliwych dla prezydenta, premiera i innych osobistości wpisów na forach i blogach. Jakby nie patrzeć, jest to masowe zagrożenie dla porządku publicznego rozumianego według wyżej przytoczonych definicji – wszak popełniane są nie tylko wykroczenia, ale i przestępstwa, łamany jest konstytucyjny obowiązek przestrzegania prawa, a porządek prawny na pewno nie panuje w sposób niezakłócony. Jeżeli policja nie potrafi sobie z tym w praktyce poradzić (a tak jest, jeśli sprawcy ukrywają swą tożsamość korzystając z narzędzi anonimizujących – TOR, Freenet, I2P, anonimowe proxy itp., czy korzystają z serwerów umieszczonych za granicą), to można uznać, że to zagrożenie nie może być usunięte poprzez użycie zwykłych środków konstytucyjnych. A to już powód do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Właściwie nawet obecnie, gdyby się uprzeć, – ale po nowelizacji będzie już napisane czarno na białym, że działania w cyberprzestrzeni mogą nim być i żadna Rada Europy nie zarzuci, że złamano prawo. Wprowadzenie stanu wojennego lub wyjątkowego wiąże się między innymi z możliwością wprowadzenia – w drodze rozporządzeń – cenzury prewencyjnej, kontroli „treści korespondencji telekomunikacyjnej i sygnałów przesyłanych w sieciach telekomunikacyjnych”, (czyli również Internetu – do nakazu wyłączenia urządzeń przez operatorów oraz zdania do depozytu telefonów komórkowych włącznie), zagłuszania, kontroli poczty, godziny policyjnej, ograniczeń w poruszaniu się ludności, zakazu zgromadzeń, nakazu zaniechania działalności określonych organizacji i zakazu tworzenia nowych, ograniczeń w prowadzeniu działalności gospodarczej i edukacyjnej, ograniczeń w dostępie do informacji publicznej, a w przypadku stanu wyjątkowego także odosobnienia (internowania) osób, co, do których zachodzi podejrzenie, że pozostając na wolności będą prowadziły działalność zagrażającą np. porządkowi publicznemu. Wszystko to jest dobrze znane osobom pamiętającym rządy generała Jaruzelskiego. Oczywiście, nie wszystkie z wymienionych ograniczeń muszą być wprowadzone – można sobie np. wyobrazić, że w przypadku stanu wyjątkowego wprowadzonego z uwagi na szczególne zagrożenie porządku publicznego spowodowane działaniami w cyberprzestrzeni takimi jak masowe obrażanie aktualnie panującej władzy przez blogerów i użytkowników for internetowych korzystać się będzie jedynie ze ścisłej kontroli Internetu, cenzury prewencyjnej oraz możliwości odosobniania szczególnie niebezpiecznych internetowych warchołów… Ustawy o stanie wojennym i stanie wyjątkowym należałoby zmieniać raczej w kierunku maksymalnego ograniczenia przypadków, w których stany te mogą być wprowadzone (o ile w ogóle powinna istnieć taka możliwość), nie zaś w kierunku takim, w którym pretekstem do wprowadzenia stanu wyjątkowego może być np. masowe „piractwo”, do wprowadzenia stanu wojennego ataki hakerów, a do wprowadzenia jednego lub drugiego – internetowy czarny rynek w anonimowych sieciach. Ktoś może powiedzieć, że to tylko możliwość teoretyczna – ale trzeba dmuchać na zimne. Czy ktoś się spodziewał, że ABW – służba ustawowo powołana do ścigania wyłącznie przestępstw godzących w bezpieczeństwo państwa – z własnej inicjatywy zajmie się ściganiem blogera wyśmiewającego prezydenta?
Jacek Sierpiński, http://sierp.libertarianizm.pl/?p=644
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
UEFA przyznaje nagrodę „antyfaszystom” ultras not red Międzynarodowe jury składające się między innymi z przedstawicieli UEFA, Komisji Europejskiej, Rady Europy, czy Europejskiej Sieci Mediów Sportowych wręczyło „antyfaszystowskiemu” stowarzyszeniu „Nigdy Więcej” Europejską Nagrodę dla Kibiców Piłki Nożnej. Wręczył ją Philippe Housiaux, reprezentujący Europejskie Stowarzyszenie Kibiców. Powodem, dla którego znane ze stałej współpracy z policją, Gazetą Wyborczą oraz Polskim Związkiem Piłki Nożnej stowarzyszenie „Nigdy Więcej” zostało uhonorowane rzeczoną nagrodą, było zainicjowanie przed kilkoma laty akcji „Wykopmy rasizm ze stadionów”. Za jej pośrednictwem prowadzona miała być walka z rasistowskimi symbolami obecnymi na trybunach – w tym celu stowarzyszenie „NW” wspólnie z działaczami PZPN-u wydało listę zakazanych symboli, na której obok swastyk i znaków używanych przez nazistowskie formacje wojskowe podczas II WŚ znalazły się m.in. Szczerbiec Chrobrego – symbol używany w czasach międzywojnia przez ugrupowania endeckie, czy falanga – symbol również sięgający historią do czasów międzywojennych, dziś oficjalnie zarejestrowany przez Narodowe Odrodzenie Polski (NOP), jako logo partii. „Wykopmy rasizm ze stadionów” była też swoistymi podwalinami dla innych PZPN-owskich akcji wymierzonych bezpośrednio w środowiska kibicowskie – to dzięki niej PZPN zaczął ochoczo stosować cenzurę transparentów o treści patriotycznej, antykomunistycznej, czy ostatnio antyrządowej, tłumacząc swoje działania usuwaniem treści „niezwiązanych z tematyką meczową”, lub nawet „rasistowskich” czy „faszystowskich”. I tak „faszyzmu” dopatrywano się chociażby w patriotycznej oprawie Lechii Gdańsk, przypominającej rocznicę agresji ZSRR na Polskę, czy we fladze „Wilno-Lwów” kibiców warszawskiej Legii. Za każde tego typu „faszystowskie zachowania” kibiców na kluby nakładane były wysokie kary finansowe. O bezproduktywności wszelakich akcji stowarzyszenia „Nigdy Więcej” (na czele z tą „wykopującą rasizm ze stadionów”) przekonywać zbytnio nie trzeba – wystarczy po prostu rzucić okiem na polskie trybuny, gdzie patriotycznych, nacjonalistycznych, antykomunistycznych, czy antyrządowych transparentów i opraw nie ubywa. Nie zanosi się również, aby sytuacja ta miała się w niedalekiej przyszłości zmienić. Wręczanie Europejskiej Nagrody dla Kibiców Piłki Nożnej nie jest, więc niczym innym, jak tylko poklepywaniem się po plecach środowisk, które od wielu lat prowadzą zaciekłą walkę z kibicami (w tym przypadku jest to UEFA i „NW”). Zobacz również: Allegro wytoczyło sprawę „antyfaszystom”
My ze swej strony przyznajemy stowarzyszeniu „Nigdy Więcej” swoją własną nagrodę – za wypromowanie murzyńskiego kryminalisty i oszusta Simona Mola na „antyfaszystę roku 2003″. Wolimy nie opisywać, co zawiera nagroda. – admin.
BOR zwarty i gotowy Szef BOR, gen. Marian Janicki w rozmowie z PAP zapewnił, że „podległa mu formacja jest dobrze przygotowana do zabezpieczania spotkań związanych z polską prezydencją w Radzie UE”. W rozmowie Janicki wylicza nowoczesne zakupy sprzętowe, jakich dokonał BOR w związku z prezydencją. Biuro wyposażone zostało w specjalistyczny sprzęt transportowy, pirotechniczny i biochemiczny. Rządowi politycy zaś używać mają szyfrowanych laptopów i telefonów komórkowych, które zapobiegną przechwytywaniu przez niepowołane osoby informacji. - Dostaliśmy sygnał, że również będziemy wyposażeni w specjalny sprzęt łączności niejawnej – przyznaje Janicki. Warto przy tej okazji przypomnieć najważniejsze „osiągnięcia” pracy BOR pod kierunkiem gen. Janickiego w dniu katastrofy smoleńskiej:
funkcjonariusze nie dokonali wizji lokalnej lotniska Siewiernyj
nie sprawdzili kwalifikacji zawodowych kontrolerów lotu
nie stwierdzili, jakie gwarancje bezpieczeństwa i profesjonalizmu dają kontrolerzy z lotniska Smoleńsk – Siewiernyj
żaden funkcjonariusz BOR nie przebywał w pomieszczeniu rosyjskich kontrolerów w czasie sprowadzania samolotu TU-154 M
BOR nie posiadał żadnej wiedzy na temat ewentualnych lotnisk zapasowych dla samolotu, którym leciał prezydent RP i jego delegacja jak stwierdzili eksperci zespołu badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej na delegację w Smoleńsku nie oczekiwał żaden funkcjonariusz Biura. Wydana w 2009 roku instrukcja lotów HEAD dotycząca najważniejszych osób w państwie stanowi, że ochronę statku powietrznego, na miejscach startów i lądowań oraz na lotniskach poza granicami kraju, w odniesieniu do prezydenta RP, marszałka Sejmu, organizuje Biuro Ochrony Rządu. Kilka dni temu z okazji święta BOR prezydent Komorowski awansował Mariana Janickiego na stopień generała dywizji. Stało się tak, mimo, że wciąż nie zakończyło się postępowanie prokuratorskie i kontrola NIK w sprawie katastrofy z 10 kwietnia. - Słyszeliśmy niedawno, że jednym z powodów odwołania pana prokuratora Marka Pasionka było właśnie to, że uznał, iż został przez prokuraturę zgromadzony wystarczający materiał, by postawić zarzuty m.in. panu Janickiemu – mówił pos. Antoni Macierewicz, komentując awans szefa BOR. Wnioski o odpowiedzialności Janickiego ma też zawierać przygotowywany raport NIK. kra
Patologia zbagatelizowana O prawdziwym stosunku do korupcji mogliśmy się przekonać, gdy w latach 2005 – 2007 rząd podjął z nią realną walkę. Pozytywnymi bohaterami mediów stali się wtedy skorumpowany lekarz i posłanka-łapowniczka – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Profesor Piotr Winczorek w artykule, „Kim są teoretycy III RP" („Rz" z 16 czerwca 2011) domaga się ode mnie „oświecenia". Spieszę, więc spełnić jego żądanie, choć wydawało mi się, że pisałem o sprawach oczywistych. Okazuje się jednak, że nie dla każdego. Piotr Winczorek kwestionuje moje stwierdzenie, że po wyborczym zwycięstwie Aleksandra Kwaśniewskiego twórcy konstytucji zwiększyli prezydenckie uprawnienia. Zestawia znowelizowaną ustawę z 1952 roku i tzw. małą konstytucję z tą, która zaczęła obowiązywać w 1997 roku.
Blokowanie większości Mnie chodziło o jedną prostą sprawę. Pierwotnie projektodawcy nowej konstytucji przewidywali w niej możliwość obalenia weta prezydenckiego zwykłą sejmową większością, po sukcesie Kwaśniewskiego przyjęli, że potrzebne jest do tego 60 proc. posłów. Nowa wersja istotnie zmieniła system władzy w Polsce. Prezydent dostał realną możliwość blokowania parlamentarnej większości. Nie było jej w pierwszej planowanej wersji, w której jego weto przełamywane przez zwykłą, sejmową większość miało charakter symboliczny. Po upadku komunizmu słyszeliśmy, że w warunkach radykalnej transformacji ustrojowej korupcja jest nieunikniona i nie powinniśmy nadmiernie się nią przejmować Nic dziwnego, że prezydent Kwaśniewski wkrótce skorzystał ze swoich uprawnień. Zablokowanie przez niego zgłoszonej przez większość AWS – UW ustawy o reprywatyzacji, a także przygotowanej przez Leszka Balcerowicza reformy systemu finansowego zasadniczo wpłynęło na kształt państwa polskiego.
Piętno aferomanii Pisałem także o bagatelizowaniu korupcji przez zwolenników III RP. Autor domaga się, abym przytoczył przykłady jej chwalenia. Nawet w najbardziej skorumpowanych krajach świata oficjalnie jest ona piętnowana. Należy jednak się przyjrzeć postawom i konkretnym działaniom wobec tego społecznego schorzenia. W dominujących mediach III RP już zaraz po upadku komunizmu słyszeliśmy, że w warunkach radykalnej transformacji ustrojowej korupcja jest nieunikniona, a wobec tego nie powinniśmy przywiązywać do niej nadmiernej wagi. O ile można się zgodzić z pierwszą częścią tego stwierdzenia, o tyle wnioski z niego powinny płynąć zupełnie odmienne. Jeśli jest to przypadłość epoki zmiany, to z tym większym zaangażowaniem powinniśmy ją tropić. Tymczasem w czołowych ośrodkach opiniotwórczych i mediach lat 90. ukuty został termin „aferomania" na określenie działalności tych, którzy korupcji postanowili się przeciwstawić. Apele o walkę z nią traktowane były, jako niepoważne zajęcie frustratów. Adam Michnik, redaktor największego dziennika w Polsce – jak sam przyznał – odkrył jej istnienie dopiero w 2002 roku, gdy Lew Rywin poprosił go o garstkę dolarów. Nic dziwnego, że na listach organizacji zajmujących się zwalczaniem korupcji Polska zajmowała coraz gorsze miejsce.
Sprzyjająca aura Ale o prawdziwym stosunku do korupcji mogliśmy się przekonać, gdy w latach 2005 – 2007 rząd podjął z nią realną walkę. Nie tylko, że wynikający z tego spadek korupcji nie został nigdy uznany za sukces przez zwolenników III RP, ale też walka z nią utożsamiona została z budową państwa policyjnego. Pozytywnymi bohaterami mediów stali się skorumpowany lekarz i posłanka-łapowniczka. Wicenaczelny „Gazety Wyborczej" Piotr Pacewicz rozwodził się w redakcyjnym wstępniaku nad rękami skorumpowanego transplantologa, porównując je z rękami pianisty. Wyprowadzenie go w kajdankach, (czyli rutynowa procedura policyjna) budziło wręcz metafizyczną grozę w sercu czułego redaktora. Czytelnicy rozumieli, że kajdanki są dla szaraków, nie dla ordynatorów. Czy można sobie wyobrazić bardziej sprzyjającą aurę dla korupcji? Profesor Wiktor Osiatyński wręcz steoretyzował tę postawę. Latem 2007 roku w wywiadzie dla „Przekroju" stwierdził, że ówcześnie rządząca koalicja „zasiewa strach i nieufność. Bazuje na najbardziej negatywnych uczuciach (...). W związku z tym jest dużo bardziej destrukcyjna, niż gdyby była to koalicja skorumpowana, złodziejska czy tylko nieudolna". Innymi słowy: lepsi złodzieje niż ci, którzy podjęli się z nimi walki. Mam nadzieję, że profesor Winczorek czuje się oświecony? Bronisław Wildstein
Zbrodnia Kaczyńskiego przeciwko ludzkości
1. Jarosław Kaczyński, jako premier realizował stworzoną przez siebie koncepcję wykluczenia dużych grup obywateli i stworzył system eliminowania konkretnych przedstawicieli tych grup przy zastosowaniu przepisów prawa karnego. Jedną z tych osób była Barbara Blida. To narusza pierwszy, drugi i kilka innych artykułów konstytucji.... Wykluczanie grup i eliminowanie przedstawicieli - taką oto zbrodnię Jarosława Kaczyńskiego przeciwko ludzkości wytropił poseł śledczy Kalisz, o czym poinformował redaktora Żakowskiego i czytelników tygodnika "Polityka". Podobną zbrodnię wykluczania całych grupo społecznych zarzucił też Kalisz Zbigniewowi Ziobro, co budzi niejakie zdziwienie, bo dotychczas do Ziobry były pretensje raczej o to, ze chciał "zakluczać", a nie wykluczać.
2. Wykluczanie dużych grup obywateli przy zastosowaniu prawa karnego, a jedną z tych osób była Barbara Blida... Kalisz nie wymienił innych wykluczonych, ale ogólnie mówiąc - ma racje. Kaczyński rzeczywiście stworzył system wykluczenia grup obywateli. A konkretnie trzech grup - bandytów, łapowników i złodziei. Ci naprawdę nie mieli łatwego życia i faktycznie mogli się czuć wykluczeni.
3. Na przykład grupa obywateli związana z porwaniem i zamordowaniem Krzysztofa Olewnika. Za rządów SLD czuła się bezpiecznie, nikt jej nie wykluczał, minister spraw wewnętrznych Ryszard Kalisz w niczym jej nie niepokoił i pozostał niewzruszony nawet, gdy Danuta Olewnik po butach go chciała całować, żeby ratował jej brata. Pod rządami PiS-u ta grupa rzeczywiście popadła w tarapaty.
4. Nikt też pod rządami SLD nie wykluczył grupy obywateli trzymających władzę, którzy wysłali Rywina w odwiedziny do Michnika. Trochę oberwał sam Rywin, ale nikomu więcej włos nie spadł z głowy, a teraz zdaje się przedstawiciele grupy szykują się do wyborów parlamentarnych.
5. NIkt też pod rządami SLD nie wykluczył grupy obywateli trzymającej kontrole nad paliwami, a jak się do niej próbował dobierać poseł Gruszka z PSL-u, to miał zaraz pecha - jego asystenta aresztowały służby specjalne, pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji, a sam Gruszka nieoczekiwanie zachorował na wylew. Zabrał się za tę grupę Ziobro, za co potem Platforma odebrała mu immunitet i chciała osądzić.
6. Na szczęście rządy PiS-u nie trwały długo i pod rządami PO różne wcześniej wykluczane przy pomocy prawa karnego grupy obywateli mogły nareszcie odetchnąć. Rycha, Mira ani Zbycha już nikt nie wykluczał, a przypadki posłanki S. i doktora G. pozostają już tylko koszmarnym wspomnieniem, które nigdy sie nie powtórzy. Nikt już więcej przez tych panów na gorącym ani na zimnym uczynku korupcji złapany nie będzie. Służby specjalne mają inne zadania i wyzwania - tropią w internecie nieprawomyślnych internautów, a na stadionach nieprzychylnych rządowi kiboli. A przy okazji - jak się wydaje, różnica między kibicem a kibolem jest obecnie taka, że kibicem jest ten, kto popiera rząd Tuska, a kibolem ten, kto go krytykuje.
7. A najlepiej będzie, gdy zapanują wspólne rządy PO i SLD. Dopiero wtedy dla tych wszystkich grup obywateli pod rządami PiS-u wykluczonych zapanuje raj na ziemi. Hulaj dusza, pisowskiego piekła nie ma! Janusz Wojciechowski
Komedia sytuacyjna Subotnik Ziemkiewicza Nawet oddana Salonowi duszą i ciałem „Polityka” uznała, że te słowa nadają się nie do newsów i komentarzy, ale raczej na ostatnią stronę, gdzie redakcja gromadzi rozmaite absurdy i kurioza. Fakt, „Polityka” czasem umieszcza tam wypowiedzi jak najbardziej sensowne, by kogoś takim kontekstem wyszydzić albo ośmieszyć. Ale nie sposób jej o takie intencje podejrzewać w wypadku wypowiedzi Andrzeja Wajdy na temat jego filmu o Wałęsie. Filmu, który wciąż nie ma „ostatecznej wersji scenariusza”, choć zdjęcia zaczynać się mają lada dzień. Cóż, trudno się dziwić, że rodzenie biografii świętego patrona postępuje z trudem. Proces konsultowania i uzgadniania scenariusza takiego dzieła przypominać musi powstawanie niegdysiejszych superprodukcji w rodzaju „Zwycięstwa”, „Blokady” czy „Bitwy o Moskwę”. Zapowiedź Wajdy, że film pokazywać będzie Wałęsę „tak, jak go widzi świat”, a nie Polacy, co tu gadać, rzeczywiście jest kuriozalna. „Bo tutaj go uplątali, umoczyli w jakieś sytuacje, które naprawdę nie mają żadnego znaczenia. Tym bardziej, że on się z tego wytłumaczył. I wszystko wskazuje na to, że to, co powiedział, jest prawdą” – powiada Wajda. Zwroty „uplątali, umoczyli” sugerują, że owych „sytuacji” w sumie nie było, że tylko jacyś „oni” je wyssali z brudnych paluchów; ale skoro nie było, to jak to − się wytłumaczył? Toż to logika z cytowanego niedawno przez kolegę Świetlika kawału „po pierwsze, nigdy cię nie zdradziłem, a po drugie, ona nic dla mnie nie znaczy” − skądinąd bardzo często przez salon stosowana. Ale jeszcze lepsze jest to orzeczenie, że „wszystko wskazuje, że to, co powiedział, jest prawdą”. O którą z licznych rzeczy, które Wałęsa na temat „sytuacji” powiedział, może tu chodzić? Czy prawdą jest dla Wajdy to, że Wałęsa nigdy nic nie podpisał, może podpisał, ale tylko „sznurówki”, czy jednak podpisał zobowiązanie do współpracy, „ale ich oszukał”? Czy to, że nigdy nie było żadnego „Bolka”, czy że „Bolków” było czterdziestu? A może to, że biedny Wałęsa naprawdę nie wie, jak to się stało, że po tym, jak kazał sobie przynieść do gabinetu papiery „Bolka” i jako ostatni je przestudiował, a następnie − tak przecież mówi − wsadził wszystko do koperty, zalepił, napisał, żeby nie otwierać, to jak otworzyli, to się okazało, że tych papierów tam w środku nie ma. Sztuczka godna Copperfielda! Odpowiedź, jakiej by na to Wajda udzielił, brzmiałaby zapewne: prawdą jest wszystko. Wszystko, co w danej chwili Wałęsa mówi. Bo coś jest prawdą, albo nie jest nią, nie, dlatego, że takie albo inne są fakty, ale dlatego, że to mówi, Ten, Który Zawsze Mówi Prawdę, a nie Ten, Który Nigdy Nie Mówi prawdy. Wałęsa zresztą kiedyś był tym drugim i nie przypominam sobie, żeby wtedy Wajda protestował przeciwko wyszydzaniu „przyśpieszacza z siekierą”, obleśnym żartom z jego braku wykształcenia czy złośliwemu cytowaniu przez jedynie słuszną gazetę jego wypowiedzi słowo w słowo, by całemu światu pokazać, jaki to niepotrafiący się wyjęzyczyć głąb ośmielił się rzucić wyzwanie Mazowieckiemu i stojącym za nim jasnie oświeconym. Nie mówiąc już, żeby wtedy pokornie nazywał Wajda siebie samego „szoferem Wałęsy” i opowiadał, jaką dumą go napełnia, że tak wielkiego człowieka wiózł kiedyś swoim samochodem. No, ale cóż, są jakieś powody, dla których jedni potrafią zrobić karierę, a inni nie. W tej samej „Polityce”, która cytuje Wajdę, parę stron wcześniej, Jacek „Jaś Fasola” Żakowski drze szaty z powodu wyboru na prezesa IPN człowieka, który ma na sumieniu „bezpodstawne insynuacje dotyczące Lecha Wałęsy”. Jakież insynuacje? Chodzi zapewne o stwierdzenie Łukasza Kamińskiego, że prawdziwości faktów zawartych w książce Cenckiewicza i Gontarczyka nikt nigdy nie podważył. Oto jest dwój-myślenie III RP w całej krasie. Stwierdzenie, że prawda jest prawdą, nazywana jest przez bezczelnego lizusa bezpodstawną insynuacją, bo nawet, jeśli „sytuacje” były faktem, to nie mają znaczenia. A skoro nie mają znaczenia, to my nie chcemy o tym nic wiedzieć. A skoro nic nie wiemy, to skąd wiemy, że nie mają znaczenia? Od Autorytetów. A dlaczego są one autorytetami? Bo też nie wiedzą, nie chcą wiedzieć i są z tego dumne. I właśnie dzięki temu mogą autorytatywnie orzekać, że wszystko wskazuje, iż prawdą jest to, co prawdą być musi. Żeby wyznawcy jedynie słusznej prawdy nie mieli poczucia psychicznego dyskomfortu, że są zwykłymi kłamcami. Inny intelektualista, nie mniej wybitny od Andrzeja Wajdy, literat Pilch, ujął to w publicystycznej ekstazie wyznaniem: wolę nie mieć racji z Michnikiem, niż mieć ją, z kim innym. Może ja za często wracam do kwestii „Bolka”, ale jest ona przecież papierkiem lakmusowym całego załgania, całego zaplątania się w łgarstwie i małości tutejszego Salonu. Kto się z ludzi związanych z szeroko rozumianą władzą zdobył w tej sprawie na elementarną uczciwość? Bodaj jeden Czuma. Całą reszta wyszła, jeśli nie na wyzutych z wszelkiej przyzwoitości kłamców, to, na co najmniej − Norwidem lecąc − „milczących faryzeuszy” (A, tak przy okazji − serdecznie dziękuję, Dominiko, za odpowiedź na mój list sprzed tygodnia. Dawno nie słyszałem tak wymownego milczenia). Za wzór historycznej błagonadiożnosti w kwestii mitu założycielskiego III RP podaje Salon książkę Jana Skórzyńskiego „Zadra”. Jest to realizacja wzorca historiografii z czasów PRL. Tak właśnie w czasach mojej młodości pisano, na przykład, o bitwie pod Lenino − pomijając milczeniem takie nieistotne sprawy, jak to, skąd się w ogóle Polacy w głębi Rosji wzięli, i co tam robili, zanim się znaleźli w Sielcach nad Oką, kto dowodził jednym z pułków dywizji i co się z nim stało, i tak dalej. Tylko to, co chwalebne − reszta przecież „naprawdę nie miała żadnego znaczenia”. Dzisiaj takich rzeczy, które nie mają znaczenia, jest bodaj jeszcze więcej. III RP ma wielkich założycieli, ale owi założyciele mają w życiorysach jeszcze większe dziury. Profesor Friszke latami zbierał materiały do biografii Kuronia, i okazało się w końcu, że może napisać tylko o drobnym jej fragmencie. A przecież Kuroń akurat niczego o sobie nie ukrywał. Cóż by dopiero marzyć o biografii Geremka? Albo o monografii strajku sierpniowego, która cała rozbija się o ten cholerny płot czy mur, przez który miał się do stoczni dostać Wałęsa, a którego nigdzie nie można znaleźć. Białym krukiem i kolejną bibułą III RP stała się książka Justyny Błażejowskiej o drugim obiegu wydawniczym. Cóż, napisała po prostu młoda absolwentka historii o ważnym a dotąd nie wiadomo czemu (no, teraz już wiadomo) zupełnie nie opisanym fragmencie dziejów najnowszych, jej praca wzbudziła uznanie historyków, wygrała konkurs, którego nagrodą była publikacja… Jakieś pół roku leżała sobie spokojnie na pólkach, aż została odkryta przez Salon − no i zaczęło się. Nie żeby przyłapano autorkę na jakiejś nierzetelności, nie, ale po prostu, tak jak ci piszący o Wałęsie − nie zachowała proporcji! Nie ulukrowała prawdy należycie, nie obudowała peanami, nie przemilczała tego, co na bieżącym etapie jest jeszcze dla ogółu czytelników za trudne, eksponując w zamian przekaz pozytywny… Hańba, pisać o takich rzeczach na podstawie źródeł, zamiast spytać autorytetów, czy to w ogóle dobry temat, a jeśli dobry, to, o których „sytuacjach” należy pisać, a o których nie. Wiem, że to gruby przykład, ale próbuję sobie wyobrazić, jakby się pisało historię w powojennych Niemczech, gdyby ich nie zdenazyfikowano, gdyby byli naziści, przechrzczeni na liberałów i demokratów, albo chodzący w glorii opozycjonistów od Stauffenberga nadal zwartą grupą panowali nad uniwersytetami, mediami i aparatem państwowym. Pewnie by także żądano od historyków zachowania proporcji. O zbrodniach Hitlera wspomnieć, owszem, można, ale poświęcając odpowiednio wiele uwagi faktom niewątpliwym, że zbudował autostrady, że zlikwidował bezrobocie, dał Niemcom prosperity i gospodarczy sukces, i wprowadził najbardziej humanitarną w Europie, do dziś świecącą przykładem ustawę o ochronie zwierząt przed okrucieństwem. Nie można być w ocenie historii jednostronnym. A gdyby ktoś opublikował jakąś jednostronną książkę, kto wie, może jakiś sędzia, wychowany w starej, dobrej szkole prawa III Rzeszy, wydałby wyrok nakazujący autorowi dopisanie do swego dzieła elementów przywracających historii odpowiednie, wyważone proporcje? Tak, jak ku hańbie III RP sąd działający w jej imieniu nakazał Pawłowi Zyzakowi dopisanie do książki, dla jej zrównoważenia, panegiryku na część Wałęsy? Może za często do tego wracam, ale jak tu traktować poważnie elity, które żyją w kłamstwie i kłamstwo uwiarygodniają. Powtarza się często sławne słowa, że naród, który nie ma historii, nie może mieć i przyszłości. Tak samo rzec można − i trzeba, że intelektualiści, elity, które kłamią o historii, kłamią i będą kłamać także w każdej innej sprawie. RAZ
„Mieć taki proces, znaczy, już go przegrać”, czyli sędzia rozgrzewa się na „Orliku” Nie ma nikogo lepszego do oczyszczenia Mira z tych zarzutów niż „Pociej, Dubois i Wspólnicy”. „Mieć taki proces, znaczy, już go przegrać”, powiedział wuj Karol do Józefa K., bohatera „Procesu” Franza Kafki. Powiedział i miał rację. W tym jednym zdaniu zawarta jest przerażająca prawda o dzisiejszej kafkowskiej Polsce, w której żaden, nawet szanowany i uczciwy obywatel nie ma szans w starciu ze skierowaną przeciw niemu machiną władzy. Słynny „Miro”, Mirosław Drzewiecki, wyrzucony z rządu po wybuchu tak zwanej afery hazardowej, której według prokuratury nie było, a zdaniem premiera była, to postać delikatnie mówiąc kontrowersyjna. O jego kontaktach ze światem przestępczym już od dawna krążyły plotki, a upomnienie się o wyjaśnienie owych kontaktów przez Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA kończy się tak jak to za rządów Platformy Obywatelskiej kończyć się musi. Zwrócenie się do Prokuratora Generalnego o informację na temat dziwnej opieszałości prokuratury w sprawie zeznań gangstera „Brody”, spowodowało atak na Mariusza Kamińskiego. - „Mariusz Kamiński musi ponieść konsekwencje cywilno-prawne, ale i karne. Polska nie będzie w pełni wolnym krajem, póki tacy ludzie jak Mariusz Kamiński będą bezkarnie opluwać innych. Mam nadzieję, że te pozwy będą miały szybki bieg i rozstrzygną się przed zakończeniem wyborów i wtedy to będzie poważny kłopot dla Mariusza Kamińskiego” – powiedział Mirosław Drzewiecki w „Superstacji” „Idziemy na wojenną ścieżkę z panem Kamińskim” – z kolei zapowiedział adwokat Drzewieckiego, Jacek Dubois, z kancelarii Pociej, Dubois i Wspólnicy, dodając z zadowoleniem, że „z przyjemnością będzie obserwował zeznania byłego gangstera "Brody". Z przyjemnością? Czyżby pan mecenas już wiedział, że będzie tak przyjemnie dla jego klienta? No, jeżeli o „w pełni wolny kraj” rusza do boju sam „Miro” wspierany przez spółkę „Pociej, Dubois i Wspólnicy” to myślę, że już cała plejada sędziów III RP rozgrzewa się na jakimś „Orliku” by podczas finału nie dostać broń Boże zakwasów i uzyskać jeszcze przed październikowymi wyborami szczyt formy. Można śmiało powiedzieć, że owa kancelaria prawnicza od dawna obsługuje Platformę Obywatelską, gdyż to ona prowadziła sprawy protestów wyborczych podczas ostatniej kampanii ze słynnym procesem Bronisława Komorowskiego przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu w sprawie tak zwanej prywatyzacji służby zdrowia. Zajmowanie się sprawą domniemanych kontaktów Mira z mafią to jego zdaniem „bezkarne opluwanie innych”, zwłaszcza, że sprawa kupowania przez niego narkotyków od chłopaków z Pruszkowa szczęśliwie się przedawniła dzięki skruszonemu mafioso, który owe kłopotliwe zakupy nagle przesunął w czasie o całe pięć lat wstecz. Nie ma nikogo lepszego do oczyszczenia Mira z tych zarzutów niż „Pociej, Dubois i Wspólnicy”. Wszak to nie, kto inny jak mecenas Jacek Dubois był obrońcą chłopaków z Pruszkowa, a bronił ich z takim zaangażowaniem, że prokuratura postawiła mu zarzut utrudniania śledztwa polegający na uzgadnianiu z gangsterami linii obrony jeszcze zanim został formalnie ich adwokatem. W marcu bieżącego roku po niemal sześciu latach sąd uniewinnił pana mecenasa ze stawianych mu zarzutów, a po Warszawie krążyły legendy o tym jak trudno było znaleźć chętnego sędziego do prowadzenia tej sprawy. I tak Mira reprezentował będzie były pełnomocnik Tuska, Komorowskiego oraz jednego z odłamów mafii pruszkowskiej oraz aktualny obrońca Beaty Sawickiej. Sprawa posłanki – łapówkarki też dziwnie się przeciąga, choć można by ją porównać do sprawy przestępcy przyłapanego na gorącym uczynku, którego czyn przestępczy na dodatek zarejestrowały kamery. Widać dla sądu sprawa jest bardziej skomplikowana niżby się to wydawało zwykłemu zjadaczowi chleba. W tej sprawie doszło również do precedensu niespotykanego w całym cywilizowanym świecie z Jamajką włącznie. Kiedy sąd wyznaczył kaucję w wysokości 300 tysięcy złotych powstała niezręczna sytuacja. Gdyby posłana wpłaciła pieniądze z własnej kieszeni i w ten sposób uniknęła trzymiesięcznego aresztu, opinia publiczna mogłaby pomyśleć sobie; „wiadomo skąd ma kasę na kaucję ta łapówkarka”. I tu nagle pojawił się współczesny św. Mikołaj, wspólnik mecenasa Jacka Dubois, Aleksander Pociej, który wzruszony i przejęty krzywdą uwiedzionej i na śmierć zakochanej parlamentarzystki z PO wpłacił owe 300 tysięcy z własnej kieszeni. Dlatego też nie dziwi i to, że zwani „nadwornymi obrońcami PO” panowie mecenasi otrzymali roczny kontrakt na reprezentowanie Narodowego Centrum Sportu, wart 600 tysięcy złotych. Wiadomo, że lepszych prawników ze świecą szukać. Co ciekawe, Jacek Dubois od 30 kwietnia 2002 r. był obok dwóch handlujących ropą naftową muzyków, Jankilewicza i Smołokowskiego, członkiem rady nadzorczej J&S Energy. To właśnie tej spółce w grudniu 2007 roku wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak wspaniałomyślnie skasował prawie pół miliarda złotych kary, które miały wpłynąć do polskiego budżetu. Oczywiście może powstać wrażenie, że piszący te słowa czepia się najlepszych w III RP adwokatów i nieskazitelnego „Mira” Drzewieckiego, który walczy tylko o swoje dobre imię. Można też zapytać wprost:, O co ci chodzi człowieku skoro wszystko jest zgodne z prawem obowiązującym w III RP? Oczywiście, nie jest łamaniem prawa to, że obrońca mafii pruszkowskiej reprezentował obecnego premiera, prezydenta i rządząca partię, a teraz będzie występował w obronie czci „Mira” oskarżanego o kontakty z byłymi „pruszkowskimi klientami” pana mecenasa. Nie jest niezgodne z prawem to, że premier i prezydent oraz partia rządząca ponoć demokratycznego państwa prawa korzystali z usług prawnika podczas toczącego się przeciw niemu postępowaniu o utrudnianie śledztwa przeciwko „chłopakom z Pruszkowa”. W końcu po latach został przez sąd oczyszczony z zarzutów. Najgorszy w tym wszystkim jest coraz bardziej nieznośny fetor roznoszący się nad tym państwem, w którym panoszy się zdemoralizowana i zupełnie bezkarna oligarchia III RP, a za kratki trafia siedemnastolatek, który podrobił szkolną legitymację, grzywnami karze się młodych ludzi, którzy ośmielili się skrytykować premiera, 10 miesięcy w zawieszeniu dostaje chłopak za napisy na murze nieprzychylne rządowi, a do żartującego sobie z prezydenta internauty wchodzą o szóstej rano uzbrojeni po zęby funkcjonariusze ABW. Na koniec wszystkim sympatykom Platformy Obywatelskiej i wielbicielom talentu jej polityków zadedykuje jeszcze jeden cytat z Franza Kafki: „Często człowiek, jeśli patrzy uważnie, poznaje siebie już po twarzy lokaja u drzwi”
Źródła:
http://www.tvn24.pl/12690,1696503,0,9,adwokat-po-uslyszy-wyrok,wiadomosc.html
http://www.rp.pl/artykul/99829.html?print=tak
kokos26
Taśma z MARS-a Gdybym był dociekliwy, to zapytałbym, w jaki sposób eksperci, którzy udali się do Moskwy, stwierdzą jednoznacznie, że taśma z rejestratora MARS-BM, którą badają, to jest ta sama taśma, która znajdowała się w rejestratorze w dniu 10 kwietnia 2010, kiedy samolot TU-154M kołował na lotnisku Okęcie, aby następnie odlecieć w stronę Smoleńska. Wiem, że pytanie jest z gatunku „namolnych”, ponieważ komisja MAK w swoim raporcie napisała przecież wyraźnie, że rejestrator był odnaleziony na miejscu zdarzenia „już” o 13:02 i już 11.04.2010 magnetofon był dostarczony do laboratorium Międzypaństwowego komitetu lotniczego, w celu otwarcia, kopiowania i obróbki informacji. Wiem również, że 31 maja 2010 roku, na podstawie Memorandum o wzajemnym zrozumieniu w sprawie przekazania stronie polskiej zapisów pokładowych rejestratorów samolotu Tu-154M numer boczny 101 Rzeczpospolitej Polskiej, polskiej stronie była przekazana kopia audiozapisu pokładowego magnetofonu i wersja 1 transkrypcji (protokołu) rozmów, a na dodatek raport MAK opracowano z uwzględnieniem wersji 2 transkrypcji (protokołu) rozmów, podpisanej przez rosyjskich i polskich specjalistów 17 czerwca 2010 roku. Nie mogę jednak nigdzie znaleźć wersji 2 transkrypcji, a chciałbym tylko sprawdzić, kto się pod nią podpisał. Dodatkowo wiem, że prokurator Parulski wyjeżdżając każdorazowo z Moskwy przybijał na sejfie jakąś pieczątkę, później przyjeżdżał minister Miller i też przybijał pieczątkę, być może swoją, a być może pożyczoną od Parulskiego. Ale też czytałem w raporcie MAK, że z rejestratora uzyskano 38 minut zapisu,
- a minister Miller powiedział, że jego kopia ma 30 min,
- a płk Rzepa powiedział, że praca biegłych zajmuje bardzo dużo czasu, ponieważ badanie metra taśmy nagrań zajmuje ponad godzinę, zaś do przebadania jest około 100 metrów oryginalnej taśmy, *
- a w instrukcji napisano, że taśma ma mieć nominalnie 72 metry długości,
- a to przecież nie jest około 100 metrów.
W związku z tym spróbuje zgadnąć – taśma, którą badają biegli ma niecałe 92 metry. A dlaczego? - Dlatego, żeby z prędkością zapisu 8 cm/s - oczywiście uwzględniając mechanizm autorewersu - nagrało się na niej około 38 minut.
No, ale taśma wtedy nie zmieści się na szpuli. - Nic nie szkodzi. Taśma była cieńsza. Ale przecież mechanizm autorewersu rejestratora uniemożliwia nagranie dłuższe niż nominalne, tylko, dlatego, że jest cieńsza taśma. ** - Nic nie szkodzi, prędkość zapisu była mniejsza. To, po co zakładano cieńszą taśmę? - Bo innej nie było w magazynie. A gdzie był ten magazyn? - W Samarze. I oni tam w Samarze, jak remontowali tego naszego tupolewa, to ustalili, że tak to wszystko wyregulują, że jak już dojdzie do tej katastrofy, to lepiej, żeby się więcej nagrało, bo łatwiej wtedy znajdą się jakieś naciski. I tak też zrobili? A ja nie zapytam już więcej, jak eksperci ustalili, że taśma, którą badają to taśma z naszego tupolewa i dlaczego stenogram ma 38 minut, ponieważ wiem, że i tak nie uzyskam na to pytanie rzeczowej odpowiedzi.
http://niezalezna.pl/11484-przetlumaczono-akta-smolenskie
Ze schematu mechanizmu rejestratora wynika, że zmiana kierunku nagrywania (autorewers) następuje po określonej liczbie obrotów szpuli, nie jest więc zależna od długości taśmy. Dłuższa taśma nie zostanie w pełni zapisana.
http://aviadocs.net/RLE/Mi-26T/Cd3/system/MARS-BM%28RTE%29.pdf
Taśmy z MARS-a, część druga … i zapewne nie ostatnia Jak poinformowała nas Naczelna Prokuratura Wojskowa (NPW), ustami swego rzecznika płk Rzepy, polscy biegli, którzy badali rejestratory powrócili z Moskwy do kraju.
To dobrze. Poinformowano nas również, że kopia, którą posiada prokuratura jest w pełni zgodna z taśmą, znajdującą się w rejestratorze CVR. To też dobrze, byłbym zdziwiony, gdyby kopia zrobiona właśnie z tej taśmy, czymkolwiek się od niej różniła. Co do oryginalności taśmy znajdującej się w rejestratorze nie zamierzam się tym razem wypowiadać – wcześniej już o tym napisałem, – po co się powtarzać. Zaciekawiła mnie inna sprawa. Wiemy, że w samolocie zamontowane były rejestratory produkcji rosyjskiej oraz jeden rejestrator produkcji polskiej (ATM-QAR). W komunikacie NPW z dnia 6 czerwca 2011 roku czytamy m. in. „Informujemy, iż w trakcie prowadzonych w Moskwie badań zewnętrznych oryginalnego rejestratora CVR (rejestrującego odgłosy w kokpicie samolotu TU 154M nr 101), w których nadal uczestniczy dwóch biegłych z zakresu fonoskopii z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna w Krakowie oraz prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, uzgodniono ze Stroną Rosyjską, iż możliwe będzie również przeprowadzenie badań oryginalnego rejestratora MSRP-64 MŁP 14-5 nr 90969 (rejestrującego parametry lotu samolotu TU154M nr 101) wraz z oryginalnym nośnikiem danych pochodzącym z tego rejestratora.”
http://www.npw.gov.pl/491-4a112b267c50b-28867-p_1.htm
Tymczasem z raportu MAK możemy dowiedzieć się, że: „Dostarczona obudowa katastroficznego mechanizmu przesuwu taśmy MLP-14-5 nr 90969posiadała znaczące uszkodzenia mechaniczne, nie było podstawy montażowej i pokrywy zamka obudowy, złącza elektryczne oberwane … W procesie odczytywania i obróbki stwierdzono, że nośnik magnetyczny zawiera informację o zdarzeniu lotniczym, jakość zarejestrowanej informacji jest niezadowalająca - duża liczba błędów.” Ponieważ jakość danych z rejestratora MLP-14-5 nr 90969 była niezadawalająca, dowiadujemy się również, że: „ …Jako podstawa przyjęte zostały dane rejestratora eksploatacyjnego KS-13 , który zarejestrował informację lepszej jakości…” i „Na podstawie wyników przetwarzania sporządzono wykresy (rysunki 21-25).” Widzimy zatem, że polskim biegłym, zgodnie z komunikatem z 6 czerwca, strona rosyjska miała udostępnić katastroficzny rejestrator parametrów (produkcji rosyjskiej), który nie był przedmiotem badań komisji MAK (nr 90969), natomiast z komunikatu z 17 czerwca
http://www.npw.gov.pl/491-4a112b267c50b-29247-p_1.htm
nie wynika, czy udostępniony został eksploatacyjny rejestrator parametrów (również produkcji rosyjskiej), na podstawie którego komisja MAK sporządziła wykresy do raportu. Płk Rzepa poinformował jednak, http://www.rp.pl/artykul/675604_Eksperci__nie_bylo_ingerencji_w_czarne_skrzynki.html
że podczas pobytu biegłych w stolicy Rosji dokonano oględzin obu rejestratorów parametrycznych - jednego produkcji rosyjskiej i drugiego, tzw. szybkiego dostępu, który wyprodukowano w Polsce. Pozwolę sobie, zatem zadać pytanie:
- który rejestrator produkcji rosyjskiej był badany MŁP 14-5, czy KS-13,
- na czym polegały oględziny rejestratorów parametrycznych,
- czy sporządzono kopie zapisów rejestratorów, a jeśli tak, to, których? Alef-1
Pali się miła Panno! „Kraj jest we władzy bawiących się elektronicznymi zabaweczkami chłopaczków” Kiedyś, po zwycięskich dla braci Kaczyńskich wyborach, obraziłem się na PiS. W żaden sposób nie mogłem pojąć jak można było zawiązać koalicję z „Samoobroną” i Ligą Polskich Rodzin. Proszę mi wybaczyć mocne słowa, ale obie te partie kojarzyły mi się z zachowaniami najgorszego autoramentu i niewyjaśnionymi (dziś już rozumiem to lepiej) powiązaniami z Moskwą. Obraziłem się wtedy i na wszelkie sposoby racjonalizowałem sobie poparcie (na złość mamie odmrożę sobie uszy) dla Platformy Obywatelskiej. W obu postsolidarnościowych partiach miałem bliskich kolegów. Równie dobrze gawędziło mi się z Janem Rokitą jak też z młodszym od niego, ale zdecydowanie bardziej gorącym Zbigniewem Ziobro. Lubiłem rozmowy z dystyngowanym Jarosławem Gowinem. Rząd się zmienił, ale początkowo było jakoś normalnie. Jednym słowem byłem typową popisowską sierotą. Jak się wkrótce okazało – „sierotą obrzyganą”. Były to czasy, gdy przy jednym stole zasiadaliśmy na wiele godzin i wiedliśmy niekończące się dysputy, pełne, co prawda koleżeńskich szturchańców, ale nigdy nienawiści. Kiedy dziś na to wszystko spoglądam nie mogę wprost uwierzyć, że działo się to jeszcze kilkanaście miesięcy temu. Coś zniszczyło te więzi, coś przerwało tok normalnych kontaktów. Moi znajomi zaczęli być albo „za”, albo, „przeciw”, co więcej zaczęli coraz energiczniej wymagać ode mnie jasnej deklaracji. Zawsze miałem konserwatywne i wolnościowe poglądy, nie lubiłem chodzić w stadzie i nie oglądałem się na idiotyzmy wypowiadane przez komediantów, pseudodziennikarzy i tym podobne niecnoty. Zawsze też byłem antykomunistą. Tylko tyle. Chcąc zachować konsekwencję i jaką taką twarz uparcie obstawałem przy tych, zdawałoby się w Polsce oczywistych zapatrywaniach. I nagle zrozumiałem, że oto ten właśnie rząd, rząd PO rozmydlanej przez postkomunę i dawne służby, jest moim przeciwnikiem. Ten właśnie rząd, de nomine liberalny, ogranicza moją wolność, usiłuje wyraźnie wskazywać mi, co wypada, a co nie… Pal sześć zresztą moje osobiste przygody, nie są ani nadzwyczajne ani odkrywcze Dziś jednak stałem przed słynnym balcerowiczowskim „zegarem długu” i nagle zrozumiałem, że ktoś (szalony i nieodpowiedzialny minister finansów?) codziennie zadłuża nas na sumę ponad 200 milionów złotych! Toż to jerychońska góra pieniędzy! Ludzie, przecież dzieje się to wszystko przy hurra ofensywnej wyprzedaży resztek „rodowych sreber”, które jeszcze naszej gospodarce pozostały. Jak sprzedamy PGNiG, Lotos, Energetykę, KGHM, resztkę PZU i Orlenu, to dalej będziemy mogli handlować jedynie „Ojcowizną”! Przez dwadzieścia lat wyprzedawaliśmy wszystko jak leci, dopuściliśmy do powstania tzw Funduszy Inwestycyjnych, które potem szybciutko się wymieszały i w ciszy sprywatyzowały dziesiątki fabryk i przedsiębiorstw. Patrząc na ten nieszczęsny zegar zrozumiałem, że albo przejedliśmy pieniądze z dotychczasowych prywatyzacji – czyli dobrze już było, albo też pochłonęła je jakaś „czarna (precyzyjniej chyba – czerwona) dziura”. Dość powiedzieć, że tych pieniędzy dziś nie ma, a nasz kraj jest zadłużony dziesięć razy bardziej niż w czasach Edwarda Gierka. Nawet to, co wtedy Gierek wybudował z kredytów (pamiętacie słynne Berliety i ciągniki Massey Fergusson?) nasze rządy już zdążyły sprzedać. Do dziś nie mogę wybaczyć rządowi PiSu, że zgodził się na przeniesienie budowy gazoportu z Gdańska do Świnoujścia, ale przy tym, co dzieje się dziś, to betka. Przerażony odnoszę wrażenie, że rząd Donalda Tuska i sam premier to ludzie kompletnie nieodpowiedzialni – dosłownie (vide komisja hazardowa) i charakterologicznie. Kraj jest we władzy bawiących się elektronicznymi zabaweczkami chłopaczków, kopiących piłkę, dąsających się i kompletnie niepoważnych. Premier rzuca słowa na wiatr, obiecuje i nie spełnia, niszczy zaufanie do państwowych instytucji. Tak po prostu nie wolno. To dewastacja państwa i wandalizm w imię polityczki „dobra nasza”, „na koń z synowcem siędziem…”. Tak niszczy się instynkt państwowy Polaków, tak robi się telewizyjne, bezwolne małpy z ludzi. Tak własny kraj traktuje się jak wojenny łup, kolonię, którą należy eksploatować dotąd…aż się nie zepsuje. A potem…? A kto tam będzie zawracał sobie głowę tym, co potem, w Japonii przecież też nikt nie zakładał morderczego tsunami. Burty naszego statku już jednak ostrzegawczo skrzypią, mamy gospodarczy kryzys jak cholera, ceny szybują jak jaskółki, biedni kredytowcy gryzą palce. Jesteśmy w przededniu poważnego tąpnięcia i nawet takie ekonomiczne niedojdy jak ja już to czują. Pod stopami drży podobnie jak w Lizbonie i Atenach, i naprawdę nie dajcie sobie wmówić, że wstrząsy, które czujecie, to jedynie elektromasażer z salonu sprzedaży telewizyjnej. Pal sześć już komuchów, agenturę i rodzinę TVN – tu wali się gospodarka. Tu natychmiast coś trzeba robić! Trzeba premiera ciupasem zgonić z boiska i zmusić do poważnej rozmowy ze społeczeństwem. Panie Tusk, proszę nam powiedzieć, co zrobicie przez najbliższe miesiące, i nie będzie to „gadka do dziadka” serwowana przez kłamczuchów z pijaru. Nie będzie to także mruganie okiem w stylu „jakoś sobie przecież poradzicie”, „liczę na was – znam wasze sztuczki”, nie może to być durny program ekonomiczny sprowadzający się do stwierdzenia „pracuję u brata, a brat za robotą lata”! Dość żartów panie Tusk.
P.S. Jak widzicie, ani słowem nie wspomniałem o Smoleńsku i porachunkach z rozplenioną w Warszawie ruską agenturą – to zupełnie inna rozmowa. Tu nic nie zapominamy. Nie piszę też o zadziwiających aferach i ponownym mieszaniu się” białych kołnierzyków” z gangsterką, o królowania białego proszku na salonach i służalczości policji, to widzę i da Bóg jeszcze opiszę i pokażę w lepszych czasach. Witold Gadowski
One moment in time Była kiedyś taka piosenka Whitney Houston, kiedy jeszcze Whitney była wielka. Prześledźmy dokładnie jedną chwilę – tę jedyną, gdy J. Sasin, jeden z najbliższych współpracowników Prezydenta i zarazem jeden z głównych organizatorów uroczystości katyńskich – dowiaduje się o „katastrofie”. Był parę lat temu (2008) w kinach taki bardzo kiepski kryminał o zamachu na amerykańskiego prezydenta pt. „Vantage Point” http://www.youtube.com/watch?v=8jiB21R5Z0Y
(czyli po prostu „Punkt widzenia”), którego tytuł jakiś polski wybitny translator przełożył na „8 części prawdy”, chcąc powiedzieć więcej niż autor chciał powiedzieć (już chyba mądrzej się nie dało), ale nawiązując do tego tępego tłumaczenia moglibyśmy teraz ukuć frazę „8 wersji prawdy a la J. Sasin”. Uprzejmie proszę o zapoznanie się z każdą wersją dla „pełnego, panoramicznego obrazu”. Prawda nr 1 (Sasin jako święty, który budzi się z metafizycznej drzemki do działania i organizuje działania): (od 12'09'' wersja maksisinglowa, najdłuższa z możliwych - zeznania sejmowe)
„W trakcie, kiedy właściwie wszystko już było sprawdzone i była taka chwila właśnie na to, żeby porozmawiać, więc ja chodziłem, rozmawiałem (…), W pewnym momencie podszedł do mnie jeden z moich pracowników p. Adam Kwiatkowski (…) i poinformował mnie, że dostał właśnie taką informację przed chwilą, że może zajść okoliczność następująca, iż samolot nie wyląduje na lotnisku w Smoleńsku z powodu trudnych warunków atmosferycznych. (...) Było pochmurno, ale te warunki były całkiem znośne. (…) Nie spodziewałem się jakichś kataklizmów pogodowych. (…) Jeszcze bardziej zdziwiła mnie informacja, że... którą też dostałem od mojego pracownika, że to lądowanie może nastąpić w Moskwie. No, wydawało mi się to jednak dużą odległością od tego miejsca, gdzie się znajdowaliśmy. Zapytałem p. Kwiatkowskiego, skąd posiadł tego typu informację. On wskazał na p. Tadeusza Stachelskiego (…). Ja zaniepokojony tą informacją, chociaż (…) nie zaniepokojony jakoś szczególnie bardzo (…) głównie zastanawiałem się, jak zagospodarować te kilka godzin pewnie, (…) w trakcie, których Prezydent będzie mógł dotrzeć na cmentarz, ale stwierdziłem właściwie idąc i szukając p. Stachelskiego, stwierdziłem, że to nie jest większy problem, bo przecież ci wszyscy, którzy tu przyjechali, nie przyjechali przypadkowo (...) Stanąłem obok niego (Stachelskiego – przyp. F.Y.M.) i postanowiłem poczekać, aż skończy tę rozmowę. Ta rozmowa miała dosyć dziwny przebieg, tak jak ja ją słyszałem, bo on się bardzo wyraźnie zdenerwował i prosił, mówił do telefonu, cytuję z pamięci: „To niemożliwe”, „Powtórz jeszcze raz”, „Ale co się naprawdę stało?” (…) To może śmiesznie zabrzmi, nie przypuszczałem, że mogło się stać coś bardziej groźnego, coś gorszego niż to lądowanie w innym miejscu, w związku, z czym tak sobie psychicznie zbudowałem taką konstrukcję, że on tak strasznie panikuje z tego powodu, że ten samolot wyląduje gdzie indziej, w związku z czym będziemy tutaj mieli opóźnienie w rozpoczęciu uroczystości. (…) On skończył tą rozmowę, rozłączył ją i zaczął się tak na mnie badawczo patrzeć. Ja w tym momencie zacząłem właściwie go nawet tak dosyć żartobliwie przekonywać: „Panie Tadeuszu, niech się pan nie martwi”, mówię, „jakoś sobie tutaj tę parę godzin poradzimy”. A on mówi: „Nie nie, to nie to.” Ja mówię: „A co się stało?” I on wtedy mówi mi, że: „wie pan, no, (…) dostałem jakąś dziwną informację, że zdarzył się jakiś wypadek.” Ja mówię:, „Jaki wypadek?” A on mówi na to, że wypadek w samolocie. To pamiętam dokładnie to stwierdzenie, bo ono mnie niezwykle zaskoczyło, – co może oznaczać „wypadek w samolocie”? Skala czy zakres wypadków, które się mogą zdarzyć na pokładzie samolotu, no, jednak dosyć jest ograniczona i taka moja myśl była, że być może stało się coś któremuś z pasażerów, że być może, ja przepraszam, bo mówię teraz o swoich odczuciach, co może nie ma większego znaczenia dla sprawy... że stało się może coś... (…) Pierwsza myśl, jaka mi przeszła: to może stało się coś prezydentowi Kaczorowskiemu (…) był człowiekiem leciwym już (…). I zacząłem go dopytywać: „Jak to – w samolocie?” A on: „Nie, nie, jakiś wypadek przy lądowaniu”. Mówi: „wie pan, samolot zjechał z pasa czy coś takiego. (…) Taką informację mi przekazał (…) Ja się zdenerwowałem oczywiście w tym momencie i postanowiłem się dowiedzieć czegoś więcej. Pierwszą moją reakcją był telefon do tego pracownika, mojego pracownika, który był na lotnisku. (…) On nie odbierał telefonu (…) Druga reakcja była taka, że poprosiłem oficera dowodzącego funkcjonariuszami BOR-u, którzy zapewniali ochronę na cmentarzu. Przywołałem go i spytałem, (…) czy może ma jakieś informacje na ten temat, co się stało. On wydał mi się w ogóle zaskoczony moim pytaniem czy moją jakby zapytaniem, że jest jakiś wypadek. (…) Odniosłem wrażenie, że on w tym momencie nie miał informacji na ten temat. Zapytałem go, czy on może skontaktować się z kimś na lotnisku, kto by tą informację potwierdził i powiedział, co się naprawdę stało. On mi powiedział, że on nie ma właściwie nikogo, że nie ma nikogo na lotnisku, z kim on mógłby rozmawiać, od kogo mógłby taką informację uzyskać, więc ja go poprosiłem, mówię „panowie...” - zawołałem swoich pracowników, zawołałem tego człowieka, z którym rozmawiałem, tego funkcjonariusza i mówię, że musimy się chwilę naradzić, co robić w tej sytuacji.” (…) Postanowiliśmy, że trzeba po prostu bezzwłocznie udać się na lotnisko. Poprosiłem dowódcę BOR-u, żeby zorganizował transport, żeby po pierwsze zorganizował z Rosjanami możliwość wejścia na teren lotniska. Po drugie, ponieważ wiedziałem, że to jest lotnisko wojskowe, no więc, jak przyjedziemy, to niekoniecznie muszą nas wpuścić, jak nie jesteśmy zgłoszeni (przecież Sasin planował pobyt na Siewiernym jeszcze dzień wcześniej http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/woko-zeznan-sasina-2.html
– przyp. F.Y.M.)i żeby zorganizował przejazd przez miasto. Poprosiłem go o zorganizowanie milicji rosyjskiej, która by nas po prostu poprowadziła tam. Jednocześnie dałem swoim pracownikom dyspozycje, żeby odszukali mojego kierowcę, żeby się stawił pod bramą, bo jak najszybciej będziemy jechać.” Prawda nr 2 (wersja minimalistyczna – zwiastun utworu, Sasin jako błyskawicznie reagujący na zagrożenie zawodowiec):
„- W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o katastrofie?
- Byłem na cmentarzu w Katyniu. Poinformował mnie o tym jeden z pracowników polskiego protokołu dyplomatycznego. Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy z powagi tego wypadku.
- Która była wtedy godzina?
- Było to zaledwie kilka minut po wypadku. Około godziny 9.40 czasu polskiego byłem już na miejscu katastrofy.”
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101011&typ=po&id=po41.txt
Prawda nr 3 (wersja longplayowa - Sasin jako dobry Samarytanin): „Ja będąc na cmentarzu w Katyniu, bo tam mnie zastała informacja o wypadku – wtedy nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów tej katastrofy. To moja pierwsza myśl była taka: oby się nikomu nic nie stało, bo nie zdawałem sobie, jak powiedziałem, sprawy, z tego, co naprawdę się wydarzyło. (…) Pierwsza informacja, która do mnie dotarła, to była informacja od pracownika od protokołu dyplomatycznego, który przy mnie rozmawiał przez telefon. On... wiedziałem, że coś się stało, zbladł, zaczął mówić, że to niemożliwe, że to niemożliwe, żeby coś takiego się mogło wydarzyć. I on mi przekazał informację, że zdarzył się wypadek. Zdarzył się wypadek. Kiedy zacząłem go wypytywać, zaczął mi mówić, że to jakiś wypadek przy lądowaniu, że samolot miał problemy z lądowaniem, że chyba zjechał z pasa startowego, więc ta myśl była taka, że odpychałem od siebie to, co najgorsze. Ta myśl była taka, że pewnie nic się nikomu nie stało, że takie rzeczy się zdarzają, że często oglądamy w wiadomościach telewizyjnych takie sytuacje, kiedy samolot, czy to nie wyhamuje, czy to gdzieś zjedzie z pasa. Przeważnie nie są to jakieś wielkie katastrofy. No i właśnie pierwsza myśl była taka: oby się nikomu nic nie stało. Potem dostałem kolejne informacje, które przychodziły, były coraz gorsze. Następna informacja, która, jeszcze cały czas telefoniczna, od mojego współpracownika, który jeszcze był tam na miejscu – i on zadzwonił i w b. emocjonalny sposób przekazał mi, opisał mi miejsce katastrofy. Ja w dalszym ciągu nie wierzyłem, zacząłem go uspokajać. Zacząłem mówić, że na pewno panikuje, że na pewno nie jest tak źle, jak to przedstawia. Ale kiedy pojechałem tam na miejsce i sam przekonałem się, jak wygląda to miejsce wypadku, jak wygląda wrak samolotu (…) no to pierwsza myśl była taka, że chyba wszyscy nie żyją.”
http://smolensk-2010.pl/2010-06-18-jacek-sasin-dla-niezalezna-tv.html
Prawda nr 4 (Sasin jako zawodowiec zbierający i ustalający fakty): „Ja rzeczywiście byłem na cmentarzu w Katyniu, oczekiwałem tam na pana prezydenta, rano jeszcze wahałem się, czy jechać na lotnisko, czy jechać na cmentarz. Zdecydowałem, że pojadę na cmentarz, że to jest to miejsce ważniejsze, żeby wszystko dojrzeć, żeby było wszystko w porządku, żeby wszystko czekało na pana prezydenta, na wszystkich, którzy p. prezydentowi towarzyszą. I będąc na cmentarzu najpierw dostałem informację, że samolot nie wyląduje, że samolot będzie leciał na inne lotnisko i w tym momencie zobaczyłem pana z protokołu dyplomatycznego, który był na miejscu, zaczął krzyczeć do słuchawki "to niemożliwe!" (…) Ludzie nie wiedzieli. Jeszcze nie wiedzieli tego, co się stało. Ja podchodzę do tego człowieka z protokołu, mówię, „dlaczego pan tak się denerwuje, przecież za chwilę przyjadą, to, że lądują gdzie indziej, to nie jest tak znowu duży problem. On mówi "panie ministrze, ja w to nie wierzę. Dostałem informację, że samolot się rozbił". Ja mówię "Coś poważnego?". Do człowieka w tym momencie nie dociera… (…) Właśnie. On mówi "nie wiem dokładnie, ale prawdopodobnie samolot przy lądowaniu zjechał z pasa" - to była taka informacja. Więc pierwsza myśl oczywiście taka "na pewno nic się nie stało, takie katastrofy się zdarzają, może nie, na co dzień, ale jednak dosyć często, stosunkowo często". Ale zdecydowałem natychmiast, że muszę jechać na lotnisko, zobaczyć, sprawdzić naocznie, co się stało. Porozumiałem się z funkcjonariuszami BOR-u, wsiedliśmy do samochodów BOR-u i milicja rosyjska eskortowała nas na lotnisko. Już po drodze zaczęły przez radio (! - przyp. F.Y.M.) napływać informacje znacznie gorsze, że samolot nie doleciał do pasa, że rozbił się przed pasem startowym.”
(„Zdecydowaliśmy z panem ambasadorem Bahrem, że w tej sytuacji musimy wrócić na cmentarz katyński i poinformować wszystkich, co się stało.”)
Prawda nr 5 (Sasin jako cudem ocalony z katastrofy i jako ten, który „jako najwyższy urzędnik państwowy, który tam (tj. w Katyniu – przyp. F.Y.M.)się znajduje” staje na wysokości zadania – wersja zremiksowana z bardzo długim intro – chwila z Katynia pojawi się dopiero pod koniec tego obszernego cytatu): „Na liście pasażerów tu-154 znajdowało się nazwisko zastępcy szefa kancelarii Prezydenta Jacka Sasina. Ogłoszono, że zginął, żonie składano kondolencje (tu już Ruscy, co zmajstrowali ten materiał, idą „po całości” - przyp. F.Y.M.), gazety przygotowały żałobny portret. JS: „Kiedy wynosili ciała ofiar dzwoniły, cały czas dzwoniły komórki, które te osoby miały przy sobie. Tak naprawdę wszyscy dzwonili, chcieli się dowiedzieć, co się stało, czy tym osobom, które leciały, nie stała się jakaś krzywda, no informacji jeszcze tutaj... Kiedy byłem przy szczątkach samolotu, stałem, jak mówiłem, zacząłem dostawać pierwsze telefony, z których wynikało, że osoby, które do mnie dzwonią, no, są przekonane, że jestem w samolocie i... Minister Sasin miał lecieć z Lechem Kaczyńskim, ale pracownica kancelarii Prezydenta Katarzyna Doraczyńska odpowiedzialna za organizację wizyty w Katyniu bardzo prosiła, żeby się z nią zamienił. Min. Sasin odstąpił jej swoje miejsce w prezydenckim samolocie. Sam wcześniej wyjechał do Smoleńska samochodem. JS: Natomiast w drodze powrotnej mieliśmy się zamienić miejscami. Ja miałem wrócić tym samolotem, a ona z kolei miała wrócić samochodem, którym ja przyjechałem. (Westchnienie) No tak się stało, no, rzeczywiście to jest takie... Myślę w tej chwili, co by było, gdyby ona nie wykupiła tego biletu (??? - przyp. F.Y.M.), nie ułożyła sobie inaczej planów... Zresztą, jest coś takiego, jak myślę o tym, to jest chyba coś takiego, jak pewne przeznaczenie. To rzeczywiście są chwile, które trudno zapomnieć. Pewnie będę pamiętaj je do końca życia... Rankiem, 10-04, telewizja polska przygotowywała do transmisji mszy żałobnej i przemówienia Lecha Kaczyńskiego. Na Prezydenta i delegację najwyższych urzędników państwowych, czekało w Katyniu 600 osób. Na zdjęciach widać, że początkowo wszyscy spokojnie czekali. Nagle jakaś kobieta odbiegła na bok i upadła. W tłumie pojawili się lekarze pogotowia. Wiele osób złapało za telefony komórkowe. JS: „No i teraz pytanie: co teraz robić? Co w tej sytuacji robić? Tak naprawdę zdałem sobie sprawę, że jestem najwyższym urzędnikiem kancelarii Prezydenta czy w ogóle w tym momencie najwyższym urzędnikiem państwa polskiego, który tam się znajduje. Stanął przede mną dylemat, co powiedzieć tym ludziom. Czy wyjść i po prostu powiedzieć, że wszyscy nie żyją, że nie żyje Prezydent, że nie żyje p. Prezydentowa, że wszyscy, którzy lecieli tym samolotem, nie żyją, ale pomyślałem sobie: „no przecież nie widziałem ich ciał”... Ludziom, że doszło do katastrofy, że należy przewidywać, że skutki tej katastrofy są tragiczne i że w tej sytuacji p. Prezydent nie przybędzie i że nie ma go tutaj z nami. Wszyscy to zrozumieli właśnie w ten sposób, że Prezydent zginął, ale nie powiedziałem tego wprost.”
http://www.youtube.com/watch?v=zOzSgd8fl00
05'14''
Prawda nr 6 (Sasin ustalający, co się stało i przytomnie, błyskawicznie reagujący w sytuacji kryzysowej): „Ja mówię: „Panie Tadeuszu, co się stało?”, a on mówi do mnie: „Ja nie wiem, jak panu to powiedzieć, ale coś się stało”. Ja mówię: „Co się stało?” A on mówi do mnie: „Jest jakiś wypadek, nie wiem dokładnie, o co chodzi”... (…) Zwołałem swoich współpracowników i zaczęliśmy dyskutować, co powinniśmy w tym momencie zrobić. Zawołałem też oficera, który dowodził ochroną BOR-u, pytając, czy on wie coś więcej na ten temat. Jego wiedza była chyba nawet mniejsza niż moja, tzn. nie wiedział po prostu nic. (…) Bardzo szybko ruszyliśmy spod cmentarza, prowadził nas radiowóz rosyjskiej milicji na sygnale i rzeczywiście w wielkim pędzie jechaliśmy przez miasto.”
http://www.youtube.com/watch?v=rKNCKq3Tfl8 od 12'51''
http://www.youtube.com/watch?v=YK7txq2fp1E&NR=1
Prawda nr 7 (Sasin zagospodarowujący w Katyniu czas czekania na delegację, która „być może” poleci do Moskwy):
„(Uroczystości – przyp. F.Y.M.) były zaplanowane na jedenastą, czyli dwunastą, tak, to tak to wyglądało. (…) Gdyby nie wylądował, jeśliby w ogóle nie wylądował – mówimy o tym, że samolot przeleciałby na inne lotnisko (…) Ja słyszałem taką informację, że samolot miał lecieć do Moskwy, tam lądować. (…) Ja byłem na cmentarzu i dostałem informację taką, że być może samolot prezydencki nie wyląduje, być może będzie leciał na inne lotnisko. Była mowa o Moskwie. Nie odebrałem tego, jako jakiejś katastrofy, prawda, że coś tutaj się zawali, że coś strasznego się stanie, że jeśli nawet ta uroczystość opóźni się o 4 godziny, o pięć godzin, to poza tym, że to opóźnienie będzie, to nie spowoduje to jakiegoś strasznego skandalu (...).”
http://www.tvn24.pl/12501,11,kropka_nad_i.html
(cz. II)
Prawda nr 8 (Sasin w Katyniu, jako biegnący za poruszonymi borowcami – relacja przekazana przez A. Dudę w trakcie jego sejmowych zeznań): (1h29'39'' materiału sejmowego; wszystkie podkreślenia moje) „Z tego, co ja wiem, co mi opowiadano, to BOR zjawił się na miejscu katastrofy... to znaczy BOR-u nie było na lotnisku, BOR zjawił się na miejscu katastrofy wraz z panem min.Jackiem Sasinem, który mi powiedział, że jak po prostu zobaczył, będąc w Katyniu (…), nagle, że coś się dzieje (??? - przyp. F.Y.M.), że jest JAKIEŚ PORUSZENIE wśród funkcjonariuszy BOR straszne i że BIEGNĄ ONI W KIERUNKU SAMOCHODÓW (to coś jak z tymi czekistami, co „przysiedli z wrażenia” u Bahra - przyp. F.Y.M. - a przecież Sasin w sejmie mówi, że borowcy w Katyniu nic kompletnie nie wiedzieli (!)), więc WTEDY ON POBIEGŁ ZA NIMI I PYTA, CO SIĘ DZIEJE, A ONI MÓWIĄ, ŻE COŚ SIĘ STAŁO, COŚ SIĘ STAŁO, i jeszcze mu wtedy nie chcieli powiedzieć, co. Tak mi to relacjonował (Sasin – przyp. F.Y.M.), przynajmniej o ile pamiętam, taka była ta relacja. No i wtedy on jakby w końcu WYCISNĄŁ TAM Z KTÓREGOŚ Z OFICERÓW, że jest jakiś problem z samolotem, że coś się stało z samolotem i wsiadł z nimi po prostu do samochodu, no, mówi, że PRAWIE, ŻE NA SIŁĘ, bo tam NIE BARDZO GO CHCIELI ZABRAĆ, "panie ministrze, ale tu, ale samochód musi być specjalny samochód dla pana" - „nie wygłupiajcie się panowie, siadam z wami”. No i pojechał z nimi na miejsce katastrofy.” (…)”
Bonus tracks: I teraz bonusy do albumu Sasina. Bootlegowa wersja Kwiatkowskiego:
Bonus 1: „Czekaliśmy na informację z lotniska, czy już wylądowali, ile mamy czasu – w którymś momencie zaobserwowałem pracownika protokołu dyplomatycznego, który wykonywał jakieś dziwne gesty, mówił jakieś niezrozumiałe słowa, wyraźnie był zdenerwowany. ”
http://www.youtube.com/watch?v=rKNCKq3Tfl8 12'34''
Bonus 2: Zupełnie zdumiewająca, śmiała wersja PAP („chwila po wypadku”): „Jacek Sasin, który pojawił się na miejscu tragedii chwilę po wypadku, podkreślał, był to tragiczny widok. Maszyna rozbiła się w lasku obok lotniska i rozpadła się na kilka części. Błyskawicznie rozpoczęto akcję ratowniczą. Jak dodał, samolot mógł nie trafić w pas startowy i podchodząc do lądowania zahaczył o drzewa. Według świadków, na lądowisku panowała słaba widoczność. Wbrew wcześniejszym informacjom, samolot nie zapalił się po uderzeniu w ziemię.”
http://www.tvp.pl/warszawa/aktualnosci-z-regionu/spoleczne/prezydent-kaczynski-nie-zyje/1642565
Bonus 3: Maksisinglowa, zremasterowana wersja „NDz” z gościnnym występem „Jurija” z neo-ZSSR: „W dniu katastrofy, tj. 10 kwietnia, cała grupa oficerów BOR między godz. 9.00 a 9. 30 czasu moskiewskiego pojechała do Katynia. Tu grupa podzieliła między siebie konkretne zadania, weszła też w kontakt ze służbami rosyjskimi i polskimi żołnierzami, którzy byli już na miejscu. O katastrofie dowiedzieli się od funkcjonariusza rosyjskiego, który - według naszego informatora - w zeznaniach K. figuruje jako "Jurij". Z relacji wszystkich funkcjonariuszy BOR wynika, że niemal natychmiast udali się samochodem na miejsce wypadku. Pilotowała ich rosyjska milicja. W trakcie jazdy Cezary K. próbował dodzwonić się do znajdującego się na pokładzie tupolewa ppłk. Jarosława Florczaka. Telefony nawiązały połączenie, natomiast nikt nie odbierał - zrelacjonował R. Potwierdza to Cezary K. Relacje oficerów, którzy przybyli na Siewiernyj (Cezary K., Andrzej R., Jarosław S., Kazimierz Sz.) są zgodne co do tego, że na lotnisku panowała gęsta mgła. Nie można było dostrzec tupolewa, widoczny był natomiast Jak-40. Oficerowie BOR, wraz z dwoma przedstawicielami Kancelarii Prezydenta: ministrem Jackiem Sasinem oraz Marcinem Wierzchowskim, dotarli na miejsce katastrofy, przechodząc przez mur znajdujący się na końcu pasa startowego. Przedzierali się przez błoto. Z relacji wszystkich funkcjonariuszy BOR wynika jednoznacznie, że po ich przybyciu na miejscu katastrofy trwało jeszcze dogaszanie szczątków samolotu, nie było śladów dużego pożaru. Czuć było natomiast intensywny zapach paliwa lotniczego. Jarosław S. potwierdza nawet, że kiedy funkcjonariusze BOR wraz z przedstawicielami Kancelarii Prezydenta przybyli na miejsce katastrofy, akcja ratownicza została już zakończona. Częściowo teren był już zabezpieczony prawdopodobnie przez żołnierzy rosyjskich - twierdzi R. Relacjonuje też, że chciał podejść do wyglądającej na szafę pancerną skrzyni, ale było to niemożliwe ze względu na to, iż pilnowali jej rosyjscy żołnierze. Dopytywani przez Polaków Rosjanie tłumaczyli później, że to złom, który był już na tym miejscu wcześniej.” No, więc – zabrali borowcy tego Sasina w końcu ze sobą, czy nie? Brnął po kolana w błocie z Kwiatkowskim (a może z Wierzchowskim), czy nie? Widział jakieś ciała, czy nie? Był na Siewiernym „chwilę po wypadku”, „godzinę po wypadku” czy może jeszcze później? A może był tylko, by odlecieć jakiem z dziennikarzami? Oto jest pytanie.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101104&typ=po&id=po01.txt
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110110&typ=po&id=po41.txt wywiad z J. Oparą
FYM
Opus Dei bez twarzy albinosa drukuj Na ekrany amerykańskich kin wszedł film przedstawiający w pozytywnym świetle założyciela Opus Dei. Czy film zdejmie z „Dzieła” wizerunek stworzony przez Dana Browna? "Opus Dei. Dobra nazwa, brzmiąca odpowiednio tajemniczo. Autor thrillerów lepiej by tego nie wymyślił”- pisał Vittorio Messori. Trudno nie zgodzić się z publicystą. Organizacja ta obrosła chyba większą ilością mitów niż pontyfikat Piusa XII czy śmierć JFK. Również pop-kultura uwielbia podejmować temat tej „tajnej, mrocznej, wszechwładnej masonerii”, która jest zbrojnym ramieniem pazernego kleru. Najlepszym tego dowodem była młodzieżowa książka i później film „Kod Leonarda Da Vinci”, gdzie przypominający postać z Batmana, mnich- albinos wysłany przez potężnych ludzi z Opus Dei, straszył widzów w sali kinowej niczym Jason z „Piątku 13”. Czarna legenda Opus Dei nie różni się znacząco od „Protokołów Mędrców Syjonu” i się świetnie sprzedaje na srebrnym ekranie czy na półkach księgarskich. Jednak w USA wszedł w tym miesiącu na ekrany kin film o założycielu Opus Dei, św. Josemarí Escrivie. Obraz „There Be Dragons” przedstawia inną twarz „Dzieła” i, demonizowanego na każdym kroku, ks. Escrivy. Jego twórcy przekonują, że film nie jest tylko dla katolików. „ To film w 100% o humanizmie. Pokazywaliśmy go ludziom wierzącym, ateistom, Azjatom, Amerykanom, Afrykanom i Europejczykom. Dotknął serca wszystkich ludzi” - mówił jego producent Ignacio Gómez Sancha.
Uderzenie w czarną legendę „Święci są ludźmi. To właśnie bycie ludźmi powoduje, że stają się świętymi”- mówił kilka miesięcy temu reżyser filmu, Ronald Joffe, który znany jest głównie ze znakomitej „Misji” z Robertem de Niro i Jeremy Ironsem. Joffe utrzymuje, że jego film pokazuje, że „Boga można odnaleźć każdego dnia, nawet podczas wojny”. Akcja “There Be Dragons” jest właśnie osadzona podczas wojny domowej w Hiszpanii, podczas której hiszpańscy socjaliści, trockiści, anarchiści, syndykaliści i komuniści wspierani przez Stalina chcieli wprowadzić w tym kraju “przodujący ustrój”. „Ten okres był kluczowy w życiu Josemari”- mówi reżyser, który nie opowiada się w filmie po żadnej ze stron walczących w hiszpańskiej wojnie domowej. Jednak samo już pokazanie jej w inny sposób niż uczynił to komunizujący mitoman i alkoholik Ernest Hemingway jest wartością samą w sobie. W pojęciu większości z tych Amerykanów, którzy w ogóle wiedzą cokolwiek o historii Europy, wojna w Hiszpanii w latach 1936-39 jawi się jako starcie postępowych, liberalno-lewicowych sił, które bohatersko przegrały wojnę z mrocznym faszystą, któremu pomagał sam Adolf Hitler. W świadomości większości ludzi wojna domowa w Hiszpanii jest ukształtowana przez obrazy Picassa, powieści wielkich pisarzy czy teksty Orwella, który notabene, ku niezadowoleniu lewicowych elit, opisał również zbrodnie komunistów. Zresztą fakt sterowanych kłamstw na temat hiszpańskich antykomunistów ujawnił również pisarz Artur Koestler, który sam był przez pewien czas komunistycznym propagandystą. W pamięci opinii publicznej pozostają, więc tylko krwawe obrazy zbrodni sił antykomunistycznych, które oczywiście miały miejsce, choć w nie takim stopniu jak się je powszechnie przedstawia. Niewielu ludzi pamięta natomiast o tysiącach zamordowanych księży, palonych kościołach czy brutalnej próbie wprowadzenia komunizmu, który gdyby się zakorzenił w Hiszpanii, najprawdopodobniej spowodowałby, że żelazna kurtyna zapadłaby na piaskach plaż portugalskich a nie w Berlinie. Łatwo również było wpisać komunistom w swoją znakomitą propagandę sączoną przez zachodnioeuropejskie lewicowe elity, Kościół katolicki, który został ocalony przez siły antykomunistyczne od całkowitego zniszczenia i siłą rzeczy wpierał późniejsze autorytarne rządy generała Francisco Franco. Skoro zresztą udało się na podstawie jednej sztuki teatralnej, inspirowanej przez KGB, zniszczyć pamięć po honorowanym przez środowiska żydowskie w latach 50-tych papieżu Piusie XII i z człowieka, który uratował setki tysięcy Żydów przed zagładą zrobić milczącego sojusznika Hitlera, to nie można się dziwić, że obraz Opus Dei, jako organizacji wyrosłej przy frankizmie jest, pisząc delikatnie, zniekształcony. Okazuje się jednak, że „There Be Dragons” może posłużyć, jako świetne narzędzie do jego „wyprostowania”.
Film o miłości „Jeżeli musimy wybaczyć komuś coś co spowodowało nam wielki ból to wiemy, że kosztem tego wybaczenia jest wielka wewnętrzna walka, którą toczymy. Jednak to jest właśnie chrześcijańskie przesłanie i ta ciężka walka jest tego warta”- przekonuje reżyser filmu, który notabene sam siebie nazywa „chybotliwym agnostykiem”. Jego film opowiada historię przyjaźni Josemarii Escrivy i Manolo Torresa, których rozdziela wojna domowa, stawiając przyjaciół po dwóch stornach barykady. Ich przyjaźń, kwestia poświęcenia i miłość bliźniego jest przewodnim motywem obrazu reżysera „Pól Śmierci”. Jednym z głównych motywów obrazu jest również przebaczenie, które Joffe nazywa „darem” i „głównym przesłaniem” chrześcijaństwa. Film Joffego jest reklamowany hasłem „Każdy święty ma przeszłość”. Część środowisk katolickich było zaniepokojonych czy obraz nie będzie kolejną próbą zdyskredytowania Kościoła katolickiego. „ Mimo sloganów o „przeszłości” świętego, film nie prezentuje żadnych szokujących informacji o młodości Św. Josemarii Escrivy”- pisze recenzent w „The Huffington Post”. Krytycy są podzieleni w ocenie obrazu. Część z nich pisze o płytkim przedstawieniu wojny domowej i wylewającym się ekranu patosie. Inni natomiast zwracają uwagę, że film skupia się nie na budzącym skrajne opinie konflikcie zbrojnym a na kwestii miłości i odkupienia. Jednak najbardziej wymagający jego widzowie, czyli katolicy są zgodni, że obraz odkłamuje w pewnym stopniu historię założyciela Opus Dei zaś sama fabuła opowiedziana przez Joffe jest przepełniona duchem chrześcijańskim. W marcu na prywatnym pokazie w papieskim North American College w Rzymie film obejrzało około 150 osób, w tym 11 kardynałów. Ks. prałat Luis Clavell, który był konsultantem przy realizacji obrazu przyznał, że Josemaría został w filmie znakomicie sportretowany. Jego zdaniem „uchwycono zarówno siłę jego charakteru, jak i zdolność do miłości i przebaczenia”. „Kiedy ludzie go Escrive - przyp. Ł.A) opluwali, obrzucali kamieniami, ciągle potrafił odwrócić się do nich z uśmiechem, kochać tych, którzy go prześladowali. W filmie padają z jego ust takie słowa:, „Ale ciągle powinniśmy ich kochać”. I to jest coś… To brzmi dobrze, a tak naprawdę jest walką ze sobą, którą ludzie muszą stoczyć, i którą niektórzy wygrywają. To bardzo idealistyczne, ale to jest możliwe – są tacy ludzie.”- mówi odtwórczyni głównej żeńskiej roli w filmie, znana z przygód Bonda, piękna aktorka Olga Kurylenko. Film zresztą wpłynął na osobiste życie grającym w nim aktorów. Wes Bentley, znany z oscarowego “American Beauty”, przyznaje, że dzięki roli Manolo zwrócił swoje serce ponownie w stronę chrześcijaństwa. Aktor przez cztery lata walczył z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków i, jak sam przyznaje, to dzięki Jezusowi wyszedł z nałogu. Jego wiara pogłębiła się, gdy grał scenę, w której Manolo prosi o wybaczenie. Bentley opowiadał w „The Christian Post” jak film zmienił jego percepcję świata i jego prywatne życie. Słowa aktora potwierdzają wierzące osoby, które film widziały. Przekonują oni, że „wojenny” plakat promujący film może zmylić widzów, bowiem jest to dzieło religijne, będące nie tylko próbą innego spojrzenia na przeszłość założyciela Opus Dei, ale przede wszystkim apologią nauki Jezusa Chrystusa. Wydaje się, że to jest właśnie główna siła tego obrazu, bowiem na zagubionych ludzi, którzy są ukształtowani przez modny antyklerykalizm najsilniej działa czyste przesłanie Jezusa z Nazaretu. Legendarny ksiądz, Fulton J. Sheen powiedział kiedyś, że tak naprawdę trudno jest znaleźć ludzi, którzy nienawidzą Kościoła katolickiego, bowiem większość z nich nienawidzi „czegoś”, co wydaje im się być Kościołem katolickim. Myślę, że tę mądrość można również odnieść do Opus Dei i samego Josemarii Escrivy. My dowiemy się o tym jesienią, gdy film zagości na polskich ekranach. Łukasz Adamski
Obywatele - premier 1:0 Właśnie zakończyła się prawomocnym wyrokiem Naczelnego Sądu Administracyjnego pierwsza odsłona zapowiadającej się na dłuższą przeprawę batalii o jawność dokumentów związanych z powołaniem tzw. "tarczy antykorupcyjnej". Sąd oddalił dzisiaj skargę kasacyjną premiera na niekorzystny dla niego wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w sprawie, jaką mu wytoczyło Stowarzyszenie Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich. Ten new raczej nie trafi na czerwone paski ani gazetowe "jedynki”, bo dziennikarzy prawie nie było, zresztą, kto by tam przed wyborami chciał bruździć premierowi. Gdyby ktoś jednak był zainteresowany, przypominam sprawę, za portale www.informacjapubliczna.org.pl
Stowarzyszenie domagało się ujawnienia polecenia Premiera rozpoczęcia działania Tarczy, które zostało wydane podczas posiedzenia Kolegium ds. Służb Specjalnych. Premier odmówił udostępnienia tej informacji powołując się na ustawę o ochronie informacji niejawnych, a następnie po złożeniu przez Stowarzyszenie wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy wydał decyzję ostateczną podtrzymującą odmowę dostępu do treści polecenia.Wojewódzki Sąd Administracyjny w wyroku uwzględnił skargę Stowarzyszenia i uchylił decyzję Prezesa Rady Ministrów stwierdzając, że nie podlegają one wykonaniu. W uzasadnieniu ustnym Sąd podniósł, że motywacją takiego rozstrzygnięcia była w pierwszym rzędzie niemożność zapoznania się przez Sąd z treścią żądanej informacji. Prezes Rady Ministrów mimo wezwań WSA w Warszawie, nie udostępnił żądanego fragmentu protokołu, przez co Sąd nie mógł zweryfikować czy utajnienie nastąpiło w zgodzie z przepisami ustawy o ochronie informacji niejawnych. Przewodniczący składu sędziowskiego podkreślił, że warunkiem kontroli właściwego utajnienia dokumentu jest przede wszystkim posiadanie jego treści przez Sąd. Pełnomocniczka KPRM zapowiedziała, że najprawdopodobniej złoży skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego, co oznacza, że sprawa udostępnienia żądanych informacji nie zostanie załatwiona merytorycznie, przez co najmniej kilka kolejnych miesięcy. Przebieg postępowania sądowo-administracyjnego i zapadły wyrok ukazały ograniczoną możliwość kontroli sądowej działań administracji publicznej. Jest to o tyle symbolicznie, że informacje, do których dostępu odmówił Premier, dotyczą działań z zakresu przeciwdziałania korupcji, a więc działania na rzecz większej przejrzystości i interesu publicznego. Tyle Stowarzyszenie. Dzisiaj premier przegrał swoją skargę kasacyjną i batalia zaczyna się od początku. Nikt się raczej nie łudzi, że tym razem premier będzie bardziej jawny, raczej po prostu wyda decyzję taką samą jak poprzednio, tylko uzasadni ją w sposób niemożliwy do zaskarżenia. Jeśli bowiem nawet sądowi premier nie chciał pokazać owego supertajnego dokumentu, to można przypuszczać, że on zwyczajnie nie istnieje, albo nie zawiera tego, co premier głosił, że zawiera. Dzisiejszy wyrok cieszy, okazuje się, że czasami obywatele mogą wygrać nawet z premierem. Tylko szkoda, że koniec końców niewiele z tej wygranej wyniknie, bo opinia publiczna pewnie się nawet o niej nie dowie. Dziennikarze są zajęci, czym innym. Choć przecież dostęp do informacji publicznej to w krajach o dojrzałej demokracji podstawa społecznej kontroli władzy. W Polsce, jak widać, nie tylko ze społeczną, ale nawet z sądową są spore problemy. A Liderom gratuluję. kataryna
Nasz wywiad. Prof. Staniszkis o Kluzik-Rostkowskiej: kreowała się na kogoś, kim nie była. "Niekompetentna i tupeciara"
wPolityce.pl: Wierzy pani profesor w sondaże, które pokazują przygniatającą przewagę Platformy i sugerują, że wszystko jest już rozstrzygnięte. Profesor Jadwiga Staniszkis, socjolog, autorka wielu książek: Gdybym nawet wierzyła to w tym momencie nic nie jest rozstrzygnięte. Taka luka powinna tylko mobilizować ugrupowania wypadające w tych badaniach słabiej. Ale nie wierzę. Ludzie nie są jednak, moim zdaniem, aż tak irracjonalni. Świadomość ludzi jak antyrozwojowa jest obecna polityka rządu, jak bardzo ogranicza nasze szanse, jest coraz większa.
Ale na razie kolejni politycy dołączają, ściągani usilnie, do obozu PO. To jest po prostu nieprzyzwoite. To rozbijanie przez Platformę Obywatelską klubu Polska Jest Najważniejsza. Zabiegi, by teraz podkupić Andrzeja Sośnierza. To nieprzyzwoite. Ale to też daję PJN szanse na nową dynamikę, może ich zmusić do zrywu, do pracy, do działania.
No i zniknęło zabójcze napięcie między lewicującą Kluzik-Rostkowską a większością klubu. Kluzik-Rostkowska w ogóle, mówiłam to już dawno, kreowała się na kogoś, kim nie była. Była pustym miejscem, które zasysało, niszczyło tę dynamikę.
Blogerka Kataryna jest zaskoczona, że ona na w takim właśnie stylu poszła do Platformy. Mnie to nie zaskoczyło. Mówiłam od początku, że zachowuje się w sposób niepokojący. Najpierw kreowała się, poprzez koraliki nawiązujące do pani Thatcher, na konserwatystkę, ostatnio z kolei porównała sama siebie do Hillary Clinton. Jest osobą, która nie widzi siebie. Jest niekompetentna. Nie chcę być złośliwa, ale to typ powierzchownej dziennikarki, zarazem tupeciary.
W obozie władzy pełen spokój? Zwiększać się będzie, i to już niedługo, napięcie Komorowski-Tusk. To problem konstytucyjny. Związany także z problemem dostosowania konstytucji do naszej obecności w Unii Europejskiej. Wypracowany w komisji sejmowej kompromis nie spodobał się premierowi i widać, że dąży do jego zerwania. A więc chce uniemożliwić ocalenie niezależności od Unii chociażby w sferze polityki finansowej i procedur. A Tusk chce oddać wszystko.
Potwierdza się niedawna teza pani profesor, że to nieprawda, iż władza nic nie robi. Robi, ale po cichu. W różnych obszarach obniża standardy. Ostatnio zmieniono zasady wsparcia kredytów mieszkaniowych. Nowe limity wykluczają z oferty większość aspirujących. To widać na każdym kroku. Zwłaszcza w infrastrukturze transportowej. Mamy na przykład odcinanie regionów, w których coś się dzieje. Bo co z tego, że w Nowym Sączu jest multimedialne miasteczko, jak tam nie można dojechać. Podobnie doskonała Politechnika w Białymstoku, świetna szkoła inżynierska w Koszalinie. Itd. Wiele ośrodków pracuje, rozwija się, osiąga sukcesy. Co z tego skoro coraz gorzej z dojazdem? Nie można tam dojechać. Nie buduje się mostów, dusi się ich rozwój.
zespół wPolityce.pl
"Męczeństwo" Blidy i Wojewódzkiego No proszę! Okazuje się, że dla sejmowych komisji śledczych nie ma rzeczy niemożliwych. Naturalnie nie zawsze, co to, to nie - a tylko w sytuacji, gdy taka jest wola Sił Wyższych, które tych wszystkich naszych Umiłowanych Przywódców najmiłościwiej nakręcają. Pana posła Mirosława Sekuły nikt nie nakręcił, toteż okazało się, że nie było żadnej afery hazardowej. Ale, po co ona miałaby być, ta afera, skoro pokuta, jaką Siły Wyższe naznaczyły premieru Tusku za zuchwałą próbę wyzwolenia się spod ich kurateli, została w całości odbyta, łącznie z rezygnacją z udziału w wyborach prezydenckich? Żadna afera już nie była w tej sytuacji potrzebna, bo w tym zamieszaniu mogłyby jeszcze, co nie daj Boże, ujawnić się jakieś ważne sekrety - a premier Tusk, skąd wyrastają mu nogi, zapamięta przecież aż do śmierci. Tymczasem "wyjaśnienie okoliczności śmierci" Barbary Blidy to, co innego; komisja spenetrowała nawet, co sobie pani Blida tempore mortis myślała - że mianowicie wcale nie chciała popełnić samobójstwa, tylko samo jej się popełniło. Tylko patrzeć, jak pan poseł Kalisz zacznie wydobywać zeznania świadków zza grobu - co oczywiście pewnie będzie trochę kosztowało, ale czego to się nie robi dla Polski? Dla takiej, dajmy na to, pani Joanny Kluzik-Rostkowskiej Polska Jest Najważniejsza do tego stopnia, że może przyjąć korupcyjną propozycję od Platformy Obywatelskiej, a kto wie, czy nawet nie zatańczy na rurze? Ach, zobaczyć i umrzeć - oczywiście z obrzydzenia! Wracając tedy do komisji kierowanej przez posła Kalisza, to realizowała ona cel prewencyjno pedagogiczny - żeby każdy zobaczył, jak surowa ręka sprawiedliwości ludowej dosięga sprawców złamania najświętszej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą: MY NIE RUSZAMY WASZYCH - WY NIE RUSZACIE NASZYCH. Dosięga - ale też nie robi im krzywdy - bo czyż Trybunał Stanu kiedykolwiek, kogo skrzywdził? Nigdy i nikogo - bo taka krzywda też byłaby złamaniem wspomnianej zasady. Jako były sędzia Trybunału Stanu wiem, co mówię. Tymczasem zasada ta została ustanowiona przez generała Kiszczaka i jego konfidentów, jako fundament ustrojowy - podobnie jak kapitalizmus kompradorski, z którego Siły Wyższe już przez 20 lat ciągną taką rentę, że aż pozazdrościli im jej starsi i mądrzejsi. Dlatego nie wystarczy, by zabezpieczyć ją na odcinku prawnym. Na wszelki wypadek postanowiono zabezpieczyć ją również na odcinku metafizycznym. Temu właśnie służy wiekopomne odkrycie komisji pana posła Kalisza, że pani Blida wcale nie chciała się zastrzeliwać, więc jeśli jednak się zastrzeliła, to stało się to zgodnie z uniwersalną formułą: "bez swojej wiedzy i zgody". Dzięki temu może śmiało zostać uznana za świętą - oczywiście w obrządku ekumenicznym, nakazującym wierzyć we wszystko, w co akurat trzeba - a więc również w ekstraordynaryjne pochodzenie wspomnianej konstytucyjnej zasady. Tymczasem, kiedy tu sejmowa komisja pod kierownictwem pana posła Ryszarda Kalisza wspięła się na takie przepastne wyżyny, ciemne chmury zbierają się nad głową Kuby Wojewódzkiego. Pan Wojewódzki został wzięty z ludu i postawiony na rozrywkowym odcinku frontu ideologicznego, gwoli rozweselania i utwierdzania w zadowoleniu ze swego rozumu gawiedzi, to znaczy - "młodych, wykształconych, z wielkich miast". Pan Wojewódzki w TVN i innych pawilonach (a Venice nous avons un petit pavillon; pavillon polonais pour Mesdames et Messieurs) produkuje dla nich coś, co aż do nieba śmierdzi, i chociaż zasadniczo wie, odkąd, dokąd mu wolno i z kogo może szydzić, a z kogo nie - to najwyraźniej z powodu uderzenia wody sodowej do głowy utracił rewolucyjną czujność i nastąpił na minę w postaci posła PO Johna Godsona, który dowcipami pana Wojewódzkiego poczuł się urażony. Szczerze mówiąc, trochę się panu Godsonowi dziwię, bo czyż prosty pasażer, a niechby nawet i furman obraża się, a zwłaszcza - czy wszczyna postępowanie przeciwko koniowi, kiedy ten, ciągnąc wóz, nagle parsknie mu spod ogona w sam nos? Dopóki parskał z innego klucza, to mu nie przeszkadzało? A przecież i pan Godson, z całym szacunkiem, dojechał tam, gdzie akurat jest, m.in. dzięki uwijającemu się przed kamerą panu Wojewódzkiemu, więc trochę wdzięczności, a przynajmniej wyrozumiałości, by mu nie zaszkodziło. Zresztą - nie moja to rzecz; niechby się tam i pozagryzali nawzajem, gdyby nie to, że przeciwko panu Wojewódzkiemu wytoczono armaty politycznej poprawności, pod których ostrzałem i ja kilka razy się znalazłem. Takie nagonki są groźne dla wolności słowa i chociaż rozumiem, że jest mnóstwo ludzi, którzy panem Wojewódzkim gardzą i chętnie przy tej okazji rozsmarowaliby go na ścianie, to jednak i oni powinni uważać, co robią. Wystarczy tylko popatrzeć na totalniaków z "Gazety Wyborczej", jaki mają potężny dysonans poznawczy; z jednej strony doceniają użyteczność pana Wojewódzkiego, zwłaszcza na tym etapie, ale na drugiej szali mają polityczną poprawność, na której przecież michnikowszczyzna funduje cały swój terror! Więc próbują pana Wojewódzkiego ekskuzować, ale tak, by nie zaszkodzić pryncypiom. A tymczasem to właśnie te "pryncypia" w postaci - jak je nazywa prof. Wolniewicz - "słowobijów" są najgroźniejsze, bo to przy ich pomocy michnikowszczyzna próbuje wszystkim założyć knebel w ramach totalniackiej recydywy. Więc wprawdzie przez papierek, ale próbuję pana Wojewódzkiego bronić zarówno przed panem Godsonem, przed groteskową Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, jak i przed samozwańczymi nadętymi moralniakami z Rady Etyki Mediów, szczególnie zasłużonymi na logofagicznym odcinku frontu ideologicznego. SM
Ognisty napis się ukazał. Podczas gdy na zlecenie Sił Wyższych sztaby partyjne opracowują „strategie wyborcze”, to znaczy – nowe kłamstwa, przy pomocy, których zamierzają uwodzić mniej wartościowy naród tubylczy, by obdarzył zaufaniem wystruganych przez nich z banana kandydatów na Umiłowanych Przywódców, kiedy minister Sikorski wałęsa się po Tunezjach i Egiptach, by na zamówienie prezydenta Obamy „uczyć demokracji” tamtejsze Bractwo Muzułmańskie, kiedy „Gazeta Wyborcza” mobilizuje cały postępowy, a nawet wsteczny świat w obronie wolności słowa na Białorusi, gdzie straszliwy Łukaszenko pociągnął przed tamtejszy niezawisły sąd w Grodnie Andrzeja Poczobuta, a jednocześnie z donosu dziennikarza „GW” Karola Adamaszka lubelska prokuratura zmontowała przed tamtejszym niezawisłym sądem proces o „antysemityzm” przeciwko Grzegorzowi Wysokowi, zaś w Kielcach gorliwy prokurator zamierza postawić 22-letniemu studentowi KUL zagrożony 3 latami więzienia zarzut za nazwanie premiera Tuska „ćwokiem” – okazało się, że w maju inflacja przekroczyła 5 procent. Zatem – chociaż „jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej”, chociaż nasi Umiłowani Przywódcy właśnie masowo się podlą, żeby przez następne 4 lata używać życia całą paszczą – na ścianie ukazał się już ognisty napis „mane-tekel-fares”, zapowiadający… No właśnie, – co? W Hiszpanii, na Puerta del Sol, protestujący przeciwko rządom Szewca (Zapatero) piszą na plakacie, że mimo 4-krotnego wzrostu cen w ciągu ostatnich 12 lat – ich zarobki się nie zmieniły – jeśli w roku 1999 zarabiali 145 tys. peset, to obecnie – 900 euro, co stanowi równowartość 150 tys. peset. Okazuje się, że Szewc dyma ich tak samo, jak nasz Umiłowany Przywódca nas, – ale nie ma, kim zastąpić ani jednego, ani drugiego, bo cóż innego może zrobić zastępca? W takiej sytuacji nawet rewolucja traci sens, a zresztą, – jaka tam rewolucja, kiedy nie ma sytuacji rewolucyjnej, bo lichwiarska międzynarodówka nie życzy sobie żadnych niewolniczych powstań. SM
Bratnia pomoc Nawet z Niemiec zaczynają dochodzić głosy rozsądku. P. Mikołaj Piotr Willsch, poseł CDU, nagle połapał się, że zagraniczna pomoc finansowa szkodzi finansom krajów, którym ma pomagać. "Dopóki państwo jest odpowiedzialne za swój budżet, dopóty musi brać za niego pełną odpowiedzialność. Nie ma miejsca na pomoc finansową z zewnątrz” – zagrzmiał – i proszę zwrócić uwagę na to "dopóki”. P. Poseł zakłada najwidoczniej, że niezadługo poszczególne stany Unii Europejskiej przestaną być odpowiedzialne za budżety okupowanych przez nie krajów; odpowiedzialność przejmie Komisja Europejska. P. Willsch powołuje się też na prawo: "W unijnym traktacie jest jasno powiedziane, że żadnym państwom nie można udzielać pomocy finansowej”. Jednak, wbrew temu, co On mówi, główną szkodę wyrządza to nie finansom państwa: szkodę wyrządza to krajowemu przemysłowi. Proszę sobie przypomnieć, ile pomocy dostały: Grecja, Hiszpania, Irlandia, Portugalia… I jak Polakom stawiano je za wzór! JKM
„EGZYSTENCJALNY BÓL PO STRACIE WSI” W tle sądowego epilogu sprawy Nangar Khel, pojawiają się coraz wyraźniejsze oznaki „wojny służb”, której przebieg może powiedzieć nam więcej o obecnej rzeczywistości, niż obszerne analizy publicystów. O istnieniu trwałego konfliktu na linii - środowisko byłych WSI – nowe służby wojskowe, można wnioskować po lekturze wywiadu z płk Grzegorzem Reszką, byłym p.o. Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego zamieszczonym w najnowszym numerze „Gazety Polskiej”.. Pułkownik Reszka powołany na to stanowisko przez ministra Klicha w listopadzie 2007 roku przez trzy miesiące działań wsławił się przede wszystkim dokonaniem czystek w nowej służbie oraz sporządzeniem „tajnego raportu”, którego tezy były natychmiast kolportowane przez rządowe ośrodki propagandy. Wszystkie brednie o „harcerzach i dziennikarzach” zatrudnianych w SKW, 17 dniowych kursach oficerskich, kopiowaniu i wynoszeniu dokumentów – miały pochodzić z osławionego „raportu Reszki” i przez następne miesiące stanowiły podstawowe źródło medialnych dezinformacji. W tej sprawie Antoni Macierewicz skierował zawiadomienie do prokuratury, wskazując płk Reszkę, jako winnego złamania prawa, zarzucając mu m.in. przekroczenie uprawnień, pomówienie, fałszywe oskarżenie, stosowanie bezprawnych gróźb oraz wprowadzenie w błąd najwyższych organów państwa. Można jednak domniemywać, że Reszka niezbyt gorliwie wykonał dyspozycje politycznych decydentów, skoro podziękowano mu po trzech miesiącach, a stanowisko szefa SKW objął Janusz Nosek. Mając na uwadze uprzednie dokonania pułkownika, z tym większym zaskoczeniem czyta się jego dzisiejsze wywody na temat Nangar Khel. Są to, bowiem opinie, w których Reszka jawi się, jako adwokat Antoniego Macierewicza i otwarcie oskarża generałów Skrzypczaka, Dukaczewskiego i Petelickiego o kłamstwa. Świadectwo Reszki ma niezwykle istotne znaczenie, gdy czytamy, że w sprawie Nangar Khel nie znalazł niczego, co mogło posłużyć, jako dowód na nieprawidłowości w SKW albo, jako argument na rzecz tych nieprawidłowości. „Nie nabrałem żadnych podejrzeń, żadnych wątpliwości dotyczących profesjonalizmu albo niezasadnego zaangażowania SKW w wyjaśnienie tej sprawy.” – stwierdza twardo Reszka i dodaje „Osobiście nie czuję niechęci do pana Macierewicza, choć bardzo krytycznie oceniam jego poglądy polityczne. Ale nie oznacza to, że mój krytycyzm jest totalny. Tam, gdzie Antoni Macierewicz i funkcjonariusze SKW nie popełnili błędów, mówię, że nie popełnili. Zaznaczam, że nie mam żadnego interesu politycznego, udzielając tego wywiadu, nie ubiegam się o stanowiska ani o miejsce na liście wyborczej. Mówię to gwoli przyzwoitości, a także, dlatego, że irytuje mnie pełna insynuacji treść wypowiedzi gen. Dukaczewskiego, gen. Skrzypczaka, min. Sikorskiego.”
W dalszej części znajdziemy druzgocącą i rzeczową krytykę bezpodstawnych opinii generałów i ministra spraw zagranicznych oraz cenną radę dla Sikorskiego, „by lepiej nic nie mówił, a swoje emocje odreagował w zaciszu domowym”. Znacząca jest również opinia płk Reszki na temat notatki ministra Macierewicza, o której pisałem w poprzednim tekście „O OBRONIE „ŻOŁNIERSKIEGO HONORU” „Treść odtajnionej notatki – mówi Reszka - potwierdza profesjonalizm i właściwą reakcję SKW oraz Antoniego Macierewicza w przedmiotowej sprawie. Zawiera wstępne zestawienie najważniejszych faktów, wyjaśnień uzyskanych od uczestników tych tragicznych wydarzeń, postulaty dalszych działań. Absolutnie nie przesądza o tym, że została popełniona zbrodnia, nie identyfikuje winnych i odpowiedzialnych za tę tragedię”. Waga oświadczeń byłego szefa SKW jest istotna z dwóch powodów: pochodzą od funkcjonariusza, który miał dostęp do pełnej wiedzy na temat zdarzenia w Nangar Khel i są świadectwem człowieka, którego nie sposób posądzić o polityczną sympatię do Antoniego Macierewicza. Po raz pierwszy od 2007 roku zdarza się, by tej rangi oficer służb specjalnych, powołany przez obecną grupę rządzącą, w tak jednoznaczny sposób oceniał tezy rządowych propagandystów i zadawał kłam twierdzeniom generałów związanych ze środowiskiem byłych WSI. Wywiad z pułkownikiem musiał być mocnym ciosem dla ludzi powielających kłamstwa na temat okresu rządów PiS. Byłoby jednak aktem naiwności sądzić, że płk Reszka działa wyłącznie w obronie dobrego imienia swojego poprzednika i w poczuciu honoru staje po stronie prawdy. Choć taka wizja wydaje się kusząca, miałaby chyba niewiele wspólnego z rzeczywistością. Od wielu miesięcy można, bowiem obserwować narastanie konfliktu między środowiskiem żołnierzy byłych WSI, a obecnym szefostwem Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Jej symptomy były widoczne tuż po przejęciu władzy przez PO-PSL, gdy ostatni szef WSI gen. Dukaczewski twierdził, że „SKW trzeba wygasić, bo straciła kontrolę nad listą współpracowników”, straszył zagrożeniem życia naszych żołnierzy lub dywagował, jakoby „wojskowy wywiad już nie istniał.”. Trauma, jaką ludzie WSI przeżywają po likwidacji ich służby była widoczna w szeregu krytycznych wypowiedzi Dukaczewskiego i zarzutach pod adresem nowych służb. We wrześniu 2009 roku widzieliśmy kolejną odsłonę konfliktu, gdy „Gazeta Wyborcza” w oparciu o donos „osoby podającej się za funkcjonariusza obecnego SKW”, (który rozesłano prawdopodobnie do wielu redakcji) twierdziła, jakoby służba ta prowadziła inwigilację członków stowarzyszenia SOWA, zrzeszającego byłych oficerów WSI. Natychmiast po tej publikacji pojawiło się pismo gen. Dukaczewskiego do Donalda Tuska, w którym przewodniczący „SOWY” powołując się na artykuł GW pytał premiera „o informację na temat: przesłanek i podstaw inwigilacji Stowarzyszenia „Sowa” przez SKW”. Istotnym tłem tego konfliktu jest sprawa sporządzenia tzw. uzupełnienia Raportu z Weryfikacji WSI, o co środowisko wojskówki zabiega od chwili objęcia władzy przez obecny układ.. Zgodnie z ustawą, dokument taki może sporządzić szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego, do którego „SOWA” śle kolejne „informacje o ujawnieniu nowych informacji i okoliczności, które wpływają na treść Raportu o działaniach żołnierzy i pracowników WSI” oczekując, że gen. Janusz Nosek przygotuje aneks, po którym nastąpi pełna rehabilitacja żołnierzy byłych WSI. Ponieważ starania SOWY okazują się nieskuteczne, najwyraźniej narasta irytacja negatywnie zweryfikowanych oficerów i pojawiają się kolejne ataki na SKW. Wypowiedzi Dukaczewskiego na temat Nangar Khel wpisują się w zamiar obciążenia tej służby odpowiedzialnością za sam incydent, a współbrzmiące z nimi dywagacje gen. Skrzyczaka sugerują, jakoby funkcjonariusze SKW byli narzędziami w rękach Antoniego Macierewicza i realizowali złowrogi scenariusz skierowany przeciwko dowódcom. Warto dostrzec, że ludzie tego środowiska budują fałszywy przekaz, korzystając głównie z mediów, których właściciele związani byli w przeszłości z Zarządem II SG WP (tzw. wywiadem wojskowym PRL) . Ponieważ to właśnie te media są dziś jednym z podstawowych przekaźników propagandy rządowej, można z łatwością dostrzec faktyczny rozkład sił i ocenić stopień uzależnienia partii rządzącej od medialnych decydentów. Obecną sytuację trafnie puentuje płk Reszka, gdy stwierdza:„Jest pewne, że tożsamość gen. Dukaczewskiego na wieki wieków będzie wypełniona istotnym elementem – bólem egzystencjalnym po utracie WSI. No trudno, gen. Dukaczewski będzie się musiał z tym pogodzić – był szefem WSI, ale WSI zostały zlikwidowane, w mojej ocenie zresztą za późno. Zachowanie zdrowego dystansu do formacji, w której się pełni lub pełniło służbę, jest warunkiem zachowania zdrowia psychicznego, i to radzę gen. Dukaczewskiemu. Nie wszystko, co robiły WSI, było świetne, profesjonalne. Wysoki profesjonalizm WSI to mit.” Takich ocen nie słyszeliśmy dotąd ze strony wysokich oficerów służb ochrony państwa. Jeśli się pojawiają, szczególnie w kontekście obrony służby zorganizowanej przez Antoniego Macierewicza, należy je uznać za dobrą prognozę. Niewykluczone, że zwiastują istotny przełom w dotychczasowej „wojnie służb”. Aleksander Ścios
RMF FM: Eksperci z Instytutu Sehna w Krakowie nieoficjalnie potwierdzają, że nie było ingerencji w zapis czarnych skrzynek Tu-154 Reporterzy śledczy RMF FM dowiedzieli się nieoficjalnie, że zdaniem ekspertów z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, którzy w piątek wrócili z Moskwy, nie było ingerencji w ciągłość zapisów czarnych skrzynek tupolewa, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. Na oficjalną ekspertyzę Instytutu Sehna w Krakowie trzeba poczekać, co najmniej miesiąc. Opinia mogłaby zostać wydana w ciągu tygodnia, ale eksperci muszą poczekać na oficjalne protokoły z ich pobytu w Moskwie, które zostaną przekazane w ramach wniosku o pomoc prawną. Jeśli te informacje się potwierdzą, to oznacza dwie rzeczy. Po pierwsze, taśma czarnej skrzynki jest zgodna z kopią w stu procentach i nikt nie manipulował przy nagraniu ani go nie montował. Po drugie, raport komisji Millera nie będzie opublikowany wcześniej, zanim ekspertyzy Instytutu Sehna w Krakowie nie zostaną oficjalnie ogłoszone.
Ba, źródło: rmf fm
Plusy i minusy tygodnia (11 – 17 czerwca 2011) Joanna Kluzik-Rostkowska nie wyglądała zbyt przekonująco na konwencji PO w Gdańsku. Już chciałem spuścić zasłonę milczenia na to, jak niegdyś całkiem rozsądna Ślązaczka robi z siebie widowisko. Próbowałem naprawdę szczerze, – ale J.K.R. nie dała mi szans. Złamała mnie wywiadem w „Gazecie Wyborczej”, gdzie opowiada, że to ona prosiła Tuska o spotkanie, ale nie potrafi nawet ujawnić, kto wpadł na pomysł jej startu z list PO – ona czy premier. I że jedyne, co pani Joanna pamięta, to jego słowa „Joanna, patrz w przód”. Słowem, coś jak nowa wersja opery Moniuszki „Halka”. Oto pyszny szlachcic Donald (Janusz) wykorzystał biedną Joannę na wzór Halki. I na razie nie ma prostolinijnego Jontka, który by się przejął jej krzywdą. Tabloidy wskazują, że J.K.R. przybyła do Ergo Areny w fatalistycznym czerwonym żakiecie, który zapamiętano z kampanii Jarosława Kaczyńskiego i inauguracji PJN. Czy to jakiś zwiastun klęsk? A czemu nikt nie zajmuje się innym beneficjentami transferów na gdańskim targowisku próżności? Choćby Dariuszem Rosatim, który niezwykle łatwo rzucił lewicowość i podążył do PO. To nie jest koniunkturalizm? Kobietom zawsze wiatr w oczy. Jak można się czepiać Kuby Wojewódzkiego za parę niewinnych żartów o Murzynach? – pytają od tygodnia zwolennicy postępu. I są konsekwentni. Oskarżenia o rasizm używa się tylko, jako maczugi do atakowania prawicy, nie wolno, więc marnować energii zarezerwowanej do walki z nawrotami idei IV RP. Chciałoby się strawestować: to my decydujemy, kto tu jest rasistą! Po narzekaniach mediów na najazd ABW na dom internauty i wyrok dla licealisty wypisującego antyrządowe hasła – dziennikarze pochylili się nad kłopotami pracownicy sosnowieckiej skarbówki, która ma postępowanie dyscyplinarne za to, że publicznie poparła Jarosława Kaczyńskiego. Oburzenie w mediach niby całkiem głośne, tyle, że przypomina narzekania na kelnerów w PRL – bez jakiekolwiek próby wnioskowania o powodach patologii. „Sędziowie bywają za surowi” – kiwa głową z zadumą mecenas Zbigniew Ćwiąkalski. Tusk ogłosił niedawno, że zdumiał go nalot na internautę i oczekuje wyjaśnień od ABW w tej sprawie. A czy ktoś sprawdził, czy ABW coś premierowi wyjaśniło? Nie, bo medialny kociokwik wokół każdej sprawy trwa dzień, góra dwa. Trzeba przeczekać chwilową gorączkę dziennikarzy i „Hulaj, Tusku – piekła, (czyli zniżki sondaży) nie ma!”. Ruch Autonomii Śląska chce wystawić w wyborach do Senatu ewangelickiego duchownego ks. Marka Uglorza. Jak się dowiadujemy, w 2009 roku był on kandydatem na biskupa Kościoła ewangelickoaugsburskiego w Polsce. Te wybory jednak przegrał. Duchowny prowadzi własny blog, w którym nie ukrywa, że Śląsk i śląskość są dla niego bardzo ważne. „Żyję nadzieją, że stolicą autonomicznego województwa śląskiego w przyszłości stanie się naturalna i historyczna stolica Śląska, czyli Wrocław” – napisał w kwietniu. Ewangelicki biskup diecezji katowickiej ks. Tadeusz Szurman deklaruje, że w razie startu w wyborach ks. Uglorz będzie musiał przestać pełnić funkcję duchownego. – Na czas pełnienia mandatu stanie się osobą świecką – mówi. Czytam te rewelacje i myślę, jak by zareagowano, gdyby z list PiS zechciał startować jakiś ksiądz katolicki. Ale tu kapłan jest protestancki i popiera ukochany dziś przez salony ruch Gorzelika. Skoro ks. Uglorz startuje w szczytnym celu, gazetowe newsy utrzymane są w zachęcającym tonie, coś w stylu „ludzie z autorytetem – do Sejmu!”. Interesująco brzmi też dla wielu bojowników z polskim nacjonalizmem wizja wielkiego automicznego Śląska od Zgorzelca po Katowice. W Warszawie gra Ringo Starr, w sklepach nowa płyta Paula Simona, a media świętują jubileusz Boba Dylana. Ekskluzywny klub 70-latków zmienia dziś muzyczny świat” – pisze „Polityka”. Sorry, ale powyżej wymienieni seniorzy rocka nie zmieniają. Są raczej niewolnikami swojej dawnej sławy i menedżerów, którzy chcą wycisnąć brand niegdysiejszych gwiazd do końca. Dlatego się nie zachwyciłem, gdy media doniosły, że na sierpniowy Off Festiwal do Katowic zjedzie 55-letni dziś John Lydon z niegdysiejszych Sex Pistols. Oglądanie, jak niegdysiejszy Johnny Rotten w ponad 30 lat po rozpadzie kapeli odgrzewa punkowy show, może być równie przygnębiające jak show nader dojrzałej Maryli Rodowicz wystrojonej w kostium rajskiego ptaka. Niechęć do starszych? Nie, raczej przekonanie, że wszystko ma swój czas.
Semka
Przekomarzania i umizgi Nie da się ukryć - dobry wojak Szwejk przewidział wszystko. No, bo powiedzmy sami - czyż pełna zaskoczenia uwaga żołnierza, którego dobra pani pogłaskała po policzku: "nachalne są te kurwy i zuchwałe" nie ma charakteru uniwersalnego? Najważniejszym wydarzeniem politycznym ostatnich dni w naszym nieszczęśliwym kraju było ogłoszenie raportu przez przewodniczącego sejmowej komisji do kanonizacji Barbary Blidy, posła Ryszarda Kalisza. Barbara Blida, ongiś gwiazda SLD i nawet minister budownictwa, zastrzeliła się w swojej łazience, kiedy wczesnym rankiem przyszła do niej ekipa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, by ją aresztować. Poseł Kalisz tak się wgryzł w analizę wydarzeń w łazience państwa Blidów, tak się wgryzł, że aż się przegryzł na drugą stronę. Na drugą stronę - to znaczy na stronę metafizyczną. Musiał w jakiś sposób nawiązać kontakt z zaświatami, bo omawiając raport, zwrócił uwagę, że Barbara Blida wcale nie chciała się zabijać, tylko zademonstrować, jak bardzo rani ją podejrzliwość ministra Ziobry. Skąd może takie rzeczy wiedzieć? Jeśli nie bezpośrednio od nieboszczki, to tylko dzięki rozciągnięciu na ten przypadek uniwersalnej zasady, która tyle usług oddała naszym Umiłowanym Przywódcom podczas lustracji: "bez swojej wiedzy i zgody". Skoro nasi Umiłowani przywódcy mogli "bez swojej wiedzy i zgody" donosić do bezpieki i mimo to nie utracić cnót przypisywanych autorytetom moralnym, to, dlaczego Barbara Blida na tej samej zasadzie nie mogła się zastrzelić? Oczywiście, że mogła, i jeśli devotio moderna będzie rozwijała się w naszym nieszczęśliwym kraju w dotychczasowym tempie, to tylko patrzeć, jak zostanie santa subito. Ale nie raport posła Kalisza przypomniał mi przygody dobrego wojaka Szwejka. Wspomnienia wróciły, gdy Aleksander Kwaśniewski podczas przesłuchania przez Monikę Olejnik powiedział, że "IV Rzeczpospolita nie liczyła się z ofiarami", w związku, z czym Barbara Blida "nie dała się wziąć żywcem". Trzeba powiedzieć, że życie rzeczywiście obchodziło się dotychczas z Aleksandrem Kwaśniewskim łaskawie, a zważywszy na kwalifikacje moralne tego dygnitarza - może nawet nazbyt łaskawie - ale żeby do tego stopnia utracił pamięć? Że nie pamięta ekscesów i zbrodni okresu stalinowskiego, to zrozumiałe, chociaż wiele mógłby dowiedzieć się choćby z opowiadań ojca - ale już okres stanu wojennego powinien pamiętać dobrze. Inna sprawa, że w czasie stanu wojennego Aleksander Kwaśniewski intensywnie, może nawet nazbyt intensywnie, przygotowywał się do zajęcia eksponowanej pozycji społecznej w nowych warunkach ustrojowych, więc wiele rzeczy mogło umknąć jego uwagi. Podobnie pewna praczka nie wiedziała, kto jest ojcem jej dziecka, bo cały czas skupiała uwagę na balii i nie miała czasu rozglądać się nawet na boki, w cóż dopiero - do tyłu. Ale mniejsza już o Aleksandra Kwaśniewskiego, chociaż niepodobna nie zauważyć, że dzięki jego szczerości już rozumiemy, iż komuna na Barbarze Blidzie zamierza zbudować nową politykę historyczną, a z niej samej uczynić idola podobnego do Horsta Wessela - ikony ruchu hitlerowskiego. W tym właśnie duchu wypowiedział się podstarzały filmowiec Kazimierz Kutz, w swoim czasie jeszcze poczciwy, swojski, tubylczy Kuc - że mianowicie Barbarę Blidę zamordował Kaczyński z Ziobrą. Krótko mówiąc - na Smoleńsk komuchy odpowiadają Siemianowicami. Taka to ci, panie dzieju, symetria. Podczas kiedy na politycznej scenie trwają takie przekomarzania, najważniejsi dygnitarze ogromnie przeżywają zbliżający się nieubłaganie termin tak zwanej polskiej prezydencji. Te półroczne prezydencje w Unii Europejskiej przypominają starożytne rzymskie Saturnalia, kiedy to niewolnicy zamieniali się rolami ze swoimi właścicielami. Uciechy było, co niemiara, ale wkrótce następował bolesny powrót do rzeczywistości. Wyobrażam sobie, ile radości musi dostarczać takim Niemcom czy Anglikom obserwowanie, jak prezydent Komorowski czy premier Tusk przeżywa przygotowania do tych Saturnaliów, kiedy będzie mu się wydawało, że trzyma rękę na sterze europejskiej, a nawet światowej polityki. 30 czerwca w Krasnogrudzie koło Sejn mają spotkać się prezydenci Polski, Litwy i Unii Europejskiej, a także poeci Julia Hartwig i Tomasz Venclowa. W takim zgromadzeniu nie może też zabraknąć przynajmniej jednego Żyda - więc będzie też Zygmunt Bauman, kabewiak i konfident o pseudonimie Semjon. Słowem - jak w arce Noego - każdego gatunku po parze. Ciekawe, czy prezydent Komorowski odważy się poruszyć w Krasnogrudzie sprawę szykan, jakich litewskie władze nie szczędzą tamtejszym Polakom. Na razie w ich obronie stają przedstawiciele Polonii amerykańskiej, bo tubylczy dygnitarze albo mają to od Niemców zakazane, albo karmią się iluzjami o kieszonkowym imperium w postaci Partnerstwa Wschodniego. To Partnerstwo Wschodnie wyjdzie bokiem litewskim Polakom, podobnie jak Polakom na Białorusi wychodzi bokiem zwalczanie Łukaszenki - teraz do spółki z Putinem, który Łukaszence przykręca śrubę na odcinku gospodarczym, podczas gdy red. Michnik i prezes Kaczyński - na odcinku humanitarnym. Nietrudno się domyślić, że ta walka o demokrację na Białorusi zakończy się przejęciem kontroli nad tym państwem przez Moskwę, która tamtejszym Polakom, poderwanym do ataku na Łukaszenkę przez Daniela Rotfelda na rozkaz Kondolizy, już pokaże ruski miesiąc. Te wszystkie problemy najwyraźniej przerastają intelektualne ("nie na naszą głowę, Eminencjo" - jak podobno powiedział kardynałowi Kakowskiemu kamerdyner Stanisław, kiedy ów książę Kościoła oznajmił mu po powrocie z miast, że przystąpił do Rady Regencyjnej, w której, wraz z księciem Lubomirskim i hrabią Ostrowskim będzie "rządził krajem") i psychiczne możliwości ministra Radosława Sikorskiego, który zapewne nie bez uczucia ulgi odnalazł się w roli egipskiego i tunezyjskiego agenta turystycznego. Wyjechawszy tam pod pretekstem uczenia tubylców demokracji, zaapelował do Polaków, by na wakacje wyjeżdżali do Egiptu i Tunezji. Najwyraźniej musiał utracić kontakt z rzeczywistością, podobnie jak w swoim czasie francuski prezydent Valery Giscard d'Estaing. Wpadł na pomysł, że każdego dnia będzie jadł śniadanie z inną francuską rodziną, a żeby gospodarze nie stresowali się wyborem menu, oznajmił, że najbardziej lubi jajecznicę. "On myśli, że wszyscy jedzą ją z truflami" - skomentował te umizgi "Le canard enchaine". Więc kiedy minister Sikorski z wolna traci poczucie rzeczywistości, okazało się, że inflacja w maju przekroczyła 5 procent, a wszystko wskazuje na to, iż nie jest to z jej strony ostatnie słowo. Czyżby premieru Tusku, niczym Baltazarowi, ukazał się już ognisty napis? SM
Taniec śmierdzących stóp, centrum fitness dla psów i inne unijne wydatki Rozrzutność europejskich komisarzy, – której zarys przedstawiliśmy w tym artykule (kliknij) – to nie jedyna bolączka unijnego budżetu. Olbrzymie pieniądze pochłaniają również plany i projekty wysuwane przez wszelkiej maści wydrwigroszów (Unia często akceptuje je bez zmrużenia oka…) oraz gigantyczne emerytury eurokratów. Jak się oblicza (vide: raporty Biura Dziennikarstwa Śledczego, organizacji non-profit działająca od kwietnia 2010 r.) nawet dziewięć na dziesięć unijnych projektów skażonych jest „istotnymi nieprawidłowościami” w wyliczaniu kosztów. Bo czy ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby zaakceptować wydanie blisko pół miliona euro na „poprawienie poziomu i stylu życia” psów na Węgrzech? Brzmi niewiarygodnie? Już w drugiej połowie kwietnia tego roku do mediów wyciekła informacja o “centrum fitness dla psów z systemem hydroterapeutycznym”, które otrzymało grant w wysokości 350 tys. funtów! Czy nie jest rozrzutnością finansowanie (za kolejne przeszło pół miliona euro) nauki „terapeutycznego tańca” głodującej dziatwy w Mali i Burkina Faso? A dofinansowanie tanecznej grupy „Latające Goryle” (200 tys. euro), specjalizującej się w „Tańcu śmierdzących stóp”? Innym poronionym pomysłem jest utrzymywanie (10 milionów euro rocznie) telewizyjnego kanału EuroparlTV, który koncentruje się na relacjonowaniu prac czcigodnych europosłów. Średnia oglądalność – 830 widzów dziennie. To nawet mniej niż 10 procent ludzi pracujących codziennie w gmachu europejskiego parlamentu! Bzdur, rozrzutności, głupoty ciąg dalszy: 6 milionów euro otrzymało niemieckie miasto Hanower na zrekonstruowanie u siebie kanadyjskiego zoo Yukon, w tym przetransportowanie roślin i zwierząt. 430 tys. funtów otrzymało dwóch rybaków ze Szwecji na dostosowanie długości swojego kutra do unijnych przepisów. Kupili nową łódź, okazało się jednak, że jest ona o 5 cm krótsza niż przewidują unijne regulacje. Z kolei austriaccy rolnicy dostali 14 tys. funtów na „wzmocnienie emocjonalnych więzi z krajobrazem”, w którym wykonują swoją pracę. Przetwórnia odpadów w Hiszpanii dostała na utylizację śmieci 13 milionów euro. Modernizacja się „sprawdziła”. Zmyślni Hiszpanie dwie trzecie trafiających tam odpadów po prostu zakopywali w ziemi. Warto również wspomnieć, że aż 2,5 miliarda euro stanowi coroczny koszt wypłacanych eurokratom emerytur aż po 2040 rok. Przeciętnie odchodzący z pracy urzędnik centrali w Brukseli dostanie 80 tys. euro rocznie. I ta suma z pewnością się nie zmniejszy. W Brukseli pracuje blisko 25 tys. urzędników unijnych. Aż 1023 z nich zarabia więcej od premiera Wielkiej Brytanii. Kolejne 2558 eurokratów zarabia, co najmniej po 200 tys. euro rocznie i przy tym przysługuje im trzymiesięczny pełnopłatny urlop. 736 europosłów może bez konieczności przedkładania żadnych zbędnych zaświadczeń, rachunków czy wyliczeń ubiegać się o zwrot „kosztów ogólnych” i wypłatę „diet dziennych”. To coroczny wydatek rzędu 100 milionów euro. A do tego trzeba dodać kolejne 170 milionów euro na odbywaną raz w miesiącu „rytualną” gremialną podróż wszystkich europosłów z Brukseli do Strasburga, gdzie w ramach francusko-niemieckiego pojednania odbywa się jedno posiedzenie Europejskiego Parlamentu. Porażeni tą rozrzutnością unijni płatnicy netto odgrażają się, że będą bronili swoich pieniędzy. Ofensywę na rzecz cięć w unijnym budżecie rozpoczął już brytyjski premier David Cameron. Ale kompromis przewidujący wzrost unijnych środków, a niezamrażający je na tym samym poziomie, jest bardzo prawdopodobny. By zapobiec atakom na wielkość budżetu UE, komisarz Janusz Lewandowski rozesłał do szefów wszystkich unijnych instytucji list z apelem o oszczędności w administracji. – Europejskie instytucje nie mogą ignorować szerszego gospodarczego i budżetowego kontekstu i muszą przedsięwziąć wszelkie środki, by jak najlepiej wykorzystać swoje zasoby administracyjne. Sami musimy się wykazać wstrzemięźliwością i oszczędnościami, zanim upomną się o to inni – napisał Lewandowski. Zapowiedział również, że Komisja Europejska będzie świecić przykładem. Planuje ograniczyć wzrost swoich wydatków aż o… „mniej niż 1 procent”. W budżecie Unii Europejskiej na rok 2011 na wydatki administracyjne przewidziano 8,3 miliarda euro, czyli 5,7 proc. całego budżetu – wynoszącego 126,5 miliarda euro. Na koniec – za radiem TOK FM – w punktach przypominamy najbardziej kontrowersyjne wydatki związane z instytucją 27 unijnych komisarzy.
- na prywatne podróże komisarzy samolotami odrzutowymi w latach 2006-2010 wydano 7,5 mln euro
- José Manuel Barroso (szef Komisji Europejskiej) i jego ośmiu asystentów zapłaciło pieniędzmi podatników rachunek w wysokości 28 000 Euro podczas czterodniowego pobytu delegacji w hotelu Peninsula w Nowym Jorku
- prelegenci zaproszeni przez Komisję otrzymywali upominki w postaci biżuterii Tiffany’ego, spinek do mankietów oraz ekskluzywnych piór. W latach 2008-2010 łączne wydatki na upominki dla zaproszonych gości wyniosły ponad 20 000 euro
- w 2009 roku ponad 300 000 euro wydano na imprezy, określane przez Unię Europejską mianem “przyjęć koktajlowych” np. impreza dotowana przez Agencję Wykonawczą ds. Badań Naukowych (REA) w Amsterdamie kosztowała 75 000 euro i była promowana jako “wieczór tak zdumiewający jak żaden inny; najnowsza technologia i nowoczesna sztuka, w połączeniu z wyszukanymi koktajlami i zaskakującymi występami artystycznymi, przy muzyce prezentowanej przez najlepszych DJ-ów”
- w 2009 roku Komisja opłaciła pobyt swoich urzędników i ich rodzin w pięciogwiazdkowych hotelach w państwach Papua-Nowa Gwinea i Ghana
- w ramach okolicznościowych imprez, 44 osoby z wietnamskiej delegacji odbyły podróż samolotem do pięciogwiazdkowego hotelu Palm Garden, w którym zorganizowano spotkanie mające na celu “promowanie współpracy międzynarodowej”. Olgierd Domino
Kto zabił Barbarę Blidę? W miasteczku Twin Peaks wszyscy zastanawiali się, kto zabił Laurę Palmer. W naszym niewesołym miasteczku takim tematem stała się śmierć Barbary Blidy. Polityczne sępy, które krążą wciąż nad zwłokami tej kobiety, mają wielkie, tępe dzioby, i otwierają je przy byle okazji. Jest coś szczególnie koszmarnego w tym, że na ogół są to ludzie o korzeniach komunistycznych, a więc takich, które jeszcze niedawno kazały milczeć o tysiącach oficerów zamordowanych w Katyniu, cywilów zabijanych w ubeckich katowniach, o śmierci księdza Jerzego Popiełuszki, Stanisława Pyjasa, Grzegorza Przemyka, górników spod Wujka i wielu innych niewinnych ludzi, którzy tym różnią się od Barbary Blidy, że nie mieli żadnego wyboru. Ręce opadają, gdy się słyszy pseudoprawnicze wywody Ryszarda Kalisza o „atmosferze”, która zabiła Barbarę Blidę. Albo Leszka Millera, gdy po raz setny mówi o krwi na rękach poprzedniego rządu. Albo Grzegorza Napieralskiego, który nie zdążył nawet przeczytać raportu komisji, ale już wie, że to jedyna szansa, by ostatecznie zdelegalizować opozycyjną konkurencję. Albo Józefa Oleksego, który mówi, że PiS chciał „zabijać układ, który szkodził Polsce”. Wreszcie Kazimierza Kutza, gdy wali głową w mur własnego kabotyństwa, myśląc, że wolno mu powiedzieć wszystko, nawet to, że Ziobro i Kaczyński „zamordowali” Blidę. Wcześniejsza wersja sępowego towarzystwa brzmiała inaczej. Pamiętacie Państwo film paradokumentalny z żenującą rolą Adrianny Biedrzyńskiej i piosenkę o tym, że Blidę zabiła agentka ABW? Słabo się robi. Ludzie szastający potwornymi oskarżeniami, kiedy przyszło im zastanowić się nad przyczynami morderstwa w Łodzi, gdy były członek PO, Ryszard C. z zimną krwią zabił Marka Rosiaka asystenta Janusza Wojciechowskiego z PiS, opowiadali legendy o szaleństwie zabójcy. Długie tygodnie badań psychiatrycznych podobno go nie potwierdziły. Ale o tamtej zbrodni sępy milczą. Co chcą wygrać, co ugrać na zadymie wokół samobójstwa Barbary Blidy. Komisja śledcza powstała, by udowodnić, że za rządu PiS łamano prawo, a „atmosfera” sprzyjała krwawym ofiarom. Uruchomiono największe cyngle „Gazety Wyborczej” i „Polityki”, które jak nie kręcą filmów, to pomstują na prokuraturę. To, co jest w tej historii szczególnie żenujące, to fakt, że ani Kalisz, ani Miller, ani Oleksy, ani Napieralski, ani Latkowski czy Pytlakowski, ani Kutz, ani ktokolwiek inny z sępiego stada nie zadał nigdy publicznie pytania – dlaczego tak naprawdę Barbara Blida popełniła samobójstwo. Dlaczego piękna, majętna, szczęśliwa kobieta chwyta za pistolet i odbiera sobie życie? Kalisz z Millerem twierdzą, że poczuła się zhańbiona najściem ABW. I dlatego opuściła najbliższych, naprawdę? Przyznajcie sępy, że żadni z was przyjaciele, że wcale was nie interesuje prawdziwy powód jej samobójstwa. Rodzinie tej kobiety dajecie jedynie ułudę swojego zaangażowania. Gracie na najdelikatniejszych emocjach, które wobec samobójstwa najbliższej osoby każą szukać obiektywnych przyczyn, znaleźć winnych i ich ukarać, by ukoić niewyobrażalny ból. Rozjaśnić przyczyny tragedii. Przyznajcie nareszcie, że wasz cel jest inny. Wydaje się nawet, że dokładnie odwrotny. Krzysztof Feusette
19 czerwca 2011 Cisza panuje w hałasie Przejeżdżając w czwartek przez Warkę doświadczyłem dziwnego uczucia: zbliżając się do ronda w kierunku na Górę Kalwarię zupełnie przypadkowo spojrzałem w kierunku kierowcy najeżdżającego samochodu osobowego, który- wydawałoby się- jechał od strony Góry Kalwarii. Był to samochód osobowy- prywatny. Nie zwróciłem uwagi na markę. I wiecie państwo, co zobaczyłem? Człowieka, który lewą ręką trzymał kierownicę swojego samochodu, a w prawej…… lornetkę, przy pomocy, której wpatrywał się we mnie, aż do całkowitego minięcia się ze mną(????!!!!!) Cieeeeeekawe…???? Czego ten – wydawałoby się prywatny człowiek- wypatrywał przez lornetkę w moim samochodzie, stwarzając jednocześnie niebezpieczeństwo na drodze, bo w czasie, gdy patrzył, co ja robię w swoim samochodzie oderwał się od prowadzenia samochodu i pilnowania drogi, żeby nic złego się nie stało. To nie był zwyczajny człowiek, któremu w centrum miasta przyszło do głowy podglądać mnie lornetką.? Myślę, że to był policyjny tajniak, w demokratycznym państwie policyjnym, który próbował złapać mnie na czynności zakazanej we własnym samochodzie, za którymi to zakazami- w demokratycznym państwie prawnym i policyjnym- stoi demokratyczny Sejm, który prawie codziennie- przeciw zdrowemu rozsądkowi, a wpisując się w budowę państwa inwigilacyjnego- szpikuje nas nowymi ustawami opartymi głównie na zakazach niezbędnych w państwie” wolnym i demokratycznym”, a zbędnych w państwie normalnym. Przyczyniając się do tworzenia państwa totalitarnego, które już w najbliższej przyszłości będzie inwigilować” obywateli” w stopniu do tej pory nieznanym, bo opartym na lepszej technice, niż w poprzednim totalitaryzmie. Oczywiście zwykła lornetka nie jest wielkim przejawem postępującego postępu, chociaż…... Jeden z kierowców opowiadał mi, że policja obywatelska ma już na stanie urządzenia inwigilujące przy pomocy, których może zaglądać kierowcom w oczy i stwierdzać, czy oczy są przemęczone czy też nie.. Już nie wystarczy to wszystko, co do tej pory wprowadzono przeciw kierowcom - teraz zaglądają im w oczy. I to nie z miłości do nich, ale
Żeby wyciągnąć z nich kolejne pieniądze i załatać dziurę budżetową oraz napełnić brzuchy wieczne głodu - brzuchy biurokracji. Mogłem przecież rozmawiać przez telefon komórkowy, tak jak inni użytkownicy dróg, czego jestem świadkiem wielokrotnie i do zgłoszenia, czego - jestem zobowiązany ustawowo. Mam obowiązek w „ demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości” zgłaszać wszystkie przypadki naruszenia prawa. To jest dopiero wciąganie „ obywatela” w ideę inwigilacji, żebyśmy sami na siebie donosili, ku zadowoleniu demokratycznego państwa policyjnego.. Co innego zgłosić na policję widziane morderstwo, a co innego doniesienie na kierowcę, że rozmawia w czasie jady przez telefon, bo właśnie przyjmuje ważną informację. I nic złego się nie dzieje, w przeciwieństwie do postępowania policyjnego tajniaka podczas jazdy, który ogląda przez lornetkę rzeczywistość, tracąc na ten moment kontakt z szosą i wystawiając na prawdziwe niebezpieczeństwo uczestników ruchu drogowego. A może paliłem papierosa w swoim samochodzie, albo miałem niezapięte pasy niebezpieczeństwa? I mogłem spowodować swoje własne niebezpieczeństwo gapiąc się na policyjnego tajniaka - choć to trwało sekundę, dwie.. Bo dłubać w nosie jeszcze wolno, chociaż może to spowodować dodatkowe niebezpieczeństwo- niebezpieczeństwo krwotoku z nosa, na przykład podczas najazdu na dziurę w jezdni, bo wszystkie pieniądze poszły na kradzieże uskuteczniane na wielkich budowach socjalizmu III RP - a obowiązkowych apteczek jeszcze na nieszczęście nie ma. Wożenie plastra może człowiekowi pomóc- jak najbardziej, szczególnie podczas zderzenia czołowego. Jak ktoś z takiego zderzenia wyjdzie cało. Żeby państwo mnie źle nie zrozumieli.. Ja nie jestem przeciwnikiem wożenia w swoim samochodzie czegokolwiek. Niech każdy wozi sobie, co chce, byleby nie pod przymusem ustawowym. W każdym razie kampania dezinformacji i obietnic trwa w najlepsze, chociaż nie zaczął się jeszcze kalendarz wyborczy, co nie przeszkadza władzom Państwowej Komisji Wyborczej...Widocznie zostało wcześniej wszystko uzgodnione, jak zwykle zresztą- prawo sobie, a rzeczywistość sobie, jak to w demokratycznym państwie prawnym. Pan Arłukowicz, dawnej poseł Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a obecnie poseł Platformy Obywatelskiej przygotował program wyborczy, taki sam jakby przygotowywał dla SLD, o czym powiedział jego dawny szef pan poseł Napieralski, Chodzi o to, żeby ludzie senioralni mogli sobie pójść do kina lub do teatru za przysłowiową złotówkę., Resztę dopłaci za niego budżet, czyli pozostali uczestnicy życia demokratycznego, którzy do teatru lub kina chodzić nie lubią, bo pełno tam propagandy i wolą sobie pójść na spacer. Ale jak będzie „ za darmo”- to, kto wie? Może się skuszą.. I jeszcze przed zejściem z tego ludzkiego padołu nasłuchają się o homoseksualistach, parytetach dla kobiet, o feminizmie czy o prawach mniejszości. Będą się przewracać w grobach jak do nich dotrze, co im propaganda wciska.. W każdym razie takie pomysły ma Platforma Obywatelska, ustami niedawnego członka Sojuszu, i czy trzeba czegoś więcej, żeby widzieć, że te „cztery bandy” to jest jedno i to samo.. Różnią się tylko przysłowiowymi krawatami, co prawda twarzowymi, ale tylko krawatami.. Sojusz nazywał to „Kartą Seniora, czy czymś podobnym. Żeby uwieść emerytów ograbianych z pieniędzy, ogołoconych na starość, a teraz „za darmo” pójdą sobie do teatru. Gdyby im oddać pieniądze, które państwo odebrało im przez ostatnie lata, żadnej łaski by nie potrzebowali. Poszliby sobie za swoje, gdzie uważają i po sprawie. A tak- różni demokraci- grają ich losem uwodząc i obiecując. Zwykła podłość! Ci z Sojuszu krzyczą, że mają program wprowadzenia upaństwowionych pielęgniarek do państwowych szkół, co zwiększy oczywiście koszty utrzymania szkół, a tym samym będą musiały wzrosnąć podatki. Na to Prawo i Sprawiedliwość mieniące się partią „prawicową” chce oprócz pielęgniarek wprowadzić także lekarzy(???). A dlaczego nie pobudować przy każdej szkole małego szpitala, tak jak nabudowano orlików- czy potrzebne- czy nie- w każdej gminie. Ile miliardów utopiono w tym eksperymencie? Na pewno więcej niż Gomułka w budowaniu 1000 szkół na tysiąc lecie.. Wliczał w to tysiąclecie panowanie królów polskich.. A dlaczego nie dentystów? Wszędzie porobić zaplecze socjalne, żeby socjalizm szybciej zbankrutował. Pan Napieralski powiedział nawet, że rozmawiał już z ministrem finansów, ale TV Propaganda nie pokazała pana ministra jak rozmawiał z panem Napieralskim, co on na to? Natomiast smakowały przewodniczącemu oscypki w Zakopanem, te europejskie, za którymi się opowiadał, jako człowiek europejski na wskroś- i to też jest patriotyzm,. Tyle, że ”nowoczesny”. Pan Zbigniew Ziobro, dawny minister sprawiedliwości, który wsławił się ustawą na mocy, której do więzień trafiło 10000 rowerzystów, dodajmy zalanych w pestkę rowerzystów, w ramach walki z przestępczością, co prawda niezorganizowaną, ale jednak przestępczością, powiedział, że pan Napieralski przyjechał do Zakopanego, żeby na Giewoncie zlikwidować krzyż (???). Oczywiście polski Zapatero tak naprawdę chce ten krzyż zlikwidować, ale nie teraz, teraz jest kampania wyborcza i chodzi mu o glosy Górali Podhalańskich sprzedających europejskie oscypki.. Ciekawe, czy namawiał Górali na aborcję, na parytety, na równość na związki homoseksualne i partnerskie.? W tym czasie Centralne Biuro Antykorupcyjne poprosiło o papiery dotyczące budowy stadionu w Poznaniu.. Powiem w ciemno: tam gdzie budowami i sprawami zajmują się urzędnicy za nieswoje pieniądze, korupcja i złodziejstwo występuje zawsze. Taka natura systemu! Wielki hałas wobec spraw nieistotnych, cisza panuje wokół spraw ważnych.. Cisza panuje w hałasie. WJR
O socjalizmie i gimnazjach klasycznych Socjalizm jak wiadomo był ustrojem realistów zrobionym dla realistów. Wszyscy w socjalizmie byliśmy realistami. Wszelkie niszczenie rzeczy trwałych i dobrych odbywa się etapami. Tak być musi, bo od razu się nie da niczego zniszczyć, zachodzi obawa, że odrośnie i będzie jeszcze mocniejsze lub opór przeciwko niszczycielom będzie tak wielki, że nie dadzą sobie oni rady i w dłuższej perspektywie czekać ich będzie klęska. Tak, więc najpierw musi być etap osłabienia struktury, podkopania jej, wyszydzenia, częściowego popsucia, a z likwidacją czeka się zwykle na jakąś tak zwaną „dziejową okazję”, czyli na wojnę lub rewolucję. I mógłbym ten schemat napisać na dowolnym, bardziej dramatycznym przykładzie, ale przyszło mi akurat do głowy szkolnictwo i wychowanie młodzieży. Oto w Cesarstwie Rosyjskim były dwa rodzaje gimnazjów; realne i klasyczne. Te pierwsze z grubsza rzecz biorąc były dla mniej ambitnych a te drugie dla innych. Dla tych, którym chciało się uczyć łaciny i greki oraz zgłębiać historię starożytną. Tak jak w wielu przypadkach nazwy obydwu instytucji były mylące i powinno się je zamienić. To gimnazjum klasyczne winno być nazwane realnym. A realne? Bo ja wiem? Może syfiastym? Ale wtedy zabrakłoby nam skali dla określenia naszych dzisiejszych szkół oraz ich poziomu. Nie mogło być realnym, bowiem coś, co istniało w okolicznościach dalekich od realizmu, to jednak wiemy dzisiaj, wtedy uczniom i nauczycielom szkół realnych wydawało się, że są na właściwym miejscu, a przed nimi przyszłość, jeśli nieświetlana to na pewno spokojna i przewidywalna. Z chwilą, kiedy zakończyła się epoka władzy uświęconej, władzy opartej na hierarchii urzędniczej, będącej wprost odzwierciedleniem hierarchii rycerskiej, zakończyła się także, –choć nie od razu – epoka gimnazjów klasycznych i realnych. Z tym, że socjalistom chodziło raczej o likwidację gimnazjów i szkół klasycznych niż tych drugich. W realnych obniżyli jedynie poziom do takiego, który zadowolić mógł każdego, by każdy mógł w nim zdobywać szlify i maturę i wyuczyć się na wojskowego. Gimnazjum klasyczne zniknęły w Polsce z powierzchni ziemi po roku 1945, ich miejsce zajęły tak zwane szkoły renomowane, z którymi musimy borykać się także dziś. Taką szkołę kończył na przykład prezydent Komorowski i pewnie miał w niej nawet jakieś wyniki, ale było to dawno i biedny zapomniał, niektórych liter. To się zdarza. Prezydentem jednak został, można, więc śmiało powiedzieć, że na coś się te renomowane szkoły, podróbka dawnych klasycznych gimnazjów przydają. Socjalizm jak wiadomo był ustrojem realistów zrobionym dla realistów. Wszyscy w socjalizmie byliśmy realistami, czyli myśleliśmy i żyliśmy kategoriami narzuconej nam hierarchii. Przedszkole, szkoła, wojsko, praca. Potem dzieci, wódka, rozwód, czasem więzienie lub dom wariatów potem cmentarz. Niektórzy jeszcze potrafili w tym wszystkim upchnąć jakieś studia. Na tym mniej więcej polegała codzienność w socjalizmie realnym, który nic doprawdy nie miał wspólnego z gimnazjami realnymi za cara. Zrozumiałe jest, że w takim systemie żadne klasyczne wykształcenie nikomu nie było potrzebne. Bo i po co. Wykształcenie klasyczne stało się domeną filologów klasycznych, na którym to wydziale poziom był prawie tak samo wysoki, jak w gimnazjach klasycznych za Mikołaja II, ale jednak trochę niższy. I prawilno. Dlaczego? Dlatego, że historia klasyczna i znajomość języków klasycznych to nie żaden brak realizmu tylko szkoła polityki. Ludzie, który mieli w programie historię Rzymu zajmowali się po prostu analizowaniem przypadków politycznych i uczyli się na nich zachowań w konkretnych współczesnych sytuacjach i to pomagało im w życiu i w karierze politycznej o wiele bardziej niż wszelkie „realizmy”. Gimnazja klasyczne uczyły realizmu właśnie, realizmu politycznego. Ten zaś nie był głoszącym wolność, równość, braterstwo bandytom do niczego potrzebny. Usłużna zgraja profesorów wymyśliła dla nich nowe programy nauczania, w których historia z politycznej zamieniła się w baśniową lub męczeńską, przestała uczyć, a zaczęła fascynować, czyli inaczej mówiąc hipnotyzować. Mamy dziś rzesze ludzi „zafascynowanych” różnymi okresami w dziejach, którzy nie potrafią wyciągnąć ze swojej wiedzy ani jednego związanego ze współczesnością wniosku, bo to im się po prostu nie zgrywa w głowie. Tamto idzie „swojo szoso”, a życie „realne” „swojo”. Ta sama zgraja profesorów zamieniła nauczanie o literaturze, czyli o tworzeniu narracji na idiotyczne i bezsensowne omawianie coraz głupszych lektur. Tak było, bo nikomu nie byli potrzebni ludzie myślący samodzielnie. Żeby myśleć samodzielnie trzeba było mieć certyfikat partii i wydać w ręce jakichś zbirów kilku kolegów. Na myślenie samodzielne zasługiwali też wszelkiej maści serwiliści i dupowłazy, gotowi uczyć się na pamięć regulaminów i „Kapitału” Marksa. Ich kierowano w nagrodę do szkół, gdzie uczono „myślenia politycznego”. Tak było, ale to już przeszłość. Okazało się, bowiem, że nawet z tej źle nauczanej historii można wyciągać jakieś wnioski, okazało się, że nawet ze źle omawianych lektur człowiek może czerpać jakąś frajdę. Dziś, więc jesteśmy w przededniu likwidacji szkolnictwa, jako takiego, nie tylko w sensie klasycznym czy realnym, ale każdym. Na koniec chciałbym przypomnieć jednego z największych politycznych realistów, jakich nosiła święta ziemia Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, czyli Stanisława Żółkiewskiego, on to właśnie namawiał syna do czytanie historyków rzymskich. To była podstawa wykształcenia realistów. Jedynym, bowiem realizmem jest realizm polityczny.
Coryllus
Bezczelne fałszerstwo treści papieskiej homilii
Benedykt XVI przypomina definicję Kościoła.
KIlka słów z papieskiej homilii na uroczystość Zesłania Ducha Świętego.
Kościół jest katolicki od samego początku, a jego katolickość (powszechność) nie jest owocem procesu włączania do niego różnych wspólnot. W rzeczywistości od pierwszej chwili Duch Święty stworzył go, jako Kościół wszystkich ludzi, rozciągający się na cały świat, pozostający ponad granicami ras, klas i narodów, likwidujący przeszkody i jednoczący ludzi w wyznawaniu Boga w Trójcy Jedynego. Od samego początku Kościół jest jeden, katolicki i apostolski – jest to jego prawdziwa istota i tak należy go rozumieć. Jest święty nie dzięki przymiotom swych członków, ale dzięki temu, że sam Bóg mocą swojego Ducha nieustannie go stwarza, oczyszcza i uświęca.
Czy akukumeniści słyszeli? Nasi czytelnicy zauważyli, że na stronach Radia Watykańskiego, Opoki, Tygodnika Niedziela i w wielu jeszcze innych miejscach w internecie wisi przekłamana wersja papieskiej homilii, mianowicie w brzmieniu:
Kościół jest katolicki od samego początku, a ta jego powszechność jest owocem postępującego włączania różnych wspólnot – mówił Benedykt XVI
Tymczasem wystarczy zajrzeć na serwis watykańskiego biura prasowego czy oficjalny serwis Stolicy Apostolskiej z tekstem papieskiej homilii, aby się przekonać, że stoi tam:
… la sua universalità non è il frutto dell’inclusione successiva di diverse comunità…
… jego powszechność nie jest owocem włączania do niego różnych wspólnot…
Czy redaktorzy sekcji polskiej Radia Watykańskiego znają język włoski?
Dextimus
http://breviarium.blogspot.com/
Pytanie Dextimusa jest retoryczne. Oczywiście redaktorzy znają język włoski, lecz liczą na to, że nie zna go nikt poza nimi. – admin.
Co kryje się za programami oszczędnościowymi globalnych bankierów: konfiskata własności publicznej na rzecz korporacji.What’s behind the global bankers’ austerity programs: Seizure of public property for corporations
http://www.intrepidreport.com/archives/2166
Wayne Madsen – 15.06.2011, tłumaczenie Ola Gordon
Czego mogą oczekiwać kraje takie jak Grecja, Portugalia, Hiszpania, Irlandia, Italia i niezadługo Stany Zjednoczone, to hurtowa wyprzedaż prywatnym korporacjom własności publicznej po cenach okazyjnych? To, co przynoszą despoci gromadzący się w sekretnych kryjówkach w Davos, Cernobbio, Bilderberg i G8 / G20, to świat, w którym nic nie ma w rękach państwa, czyli narodu. Całkowita korporacyjna kontrola nad każdym aspektem życia to ekstremalny faszyzm.
To, co dzieje się w Grecji, to zwiastun tego, co spadnie na inne narody w Europie, jak również na Stany Zjednoczone, jeśli bankierom się powiedzie. A w Grecji ludzie widzą, jak inwestycje dokonywane przez pokolenia podatników są oddawane kapitalistom-wampirom, mającym pełne poparcie Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Komisji Europejskiej i Europejskiego Banku Centralnego. Europejscy i światowi bankierzy domagali się, by rząd grecki sprzedał w całości, lub zachował mniejszościowe udziały, w wielu przedsiębiorstwach państwowych i komunalnych. Na przykład w tym roku globalni kapitaliści chcą nabyć 84% OTE, greckiego operatora telekomunikacyjnego. Ponadto prywatni bankierzy przejmą 66% udziałów w Greckim Banku Pocztowym, 51% Krajowej Loterii, 60% Urzędu Wody w Salonikach; 68% DEPA, komunalnego gazu, oraz 25% udziałów w portach Pireus i Saloniki. W przyszłym roku kapitalistyczne przejmowanie publicznych nieruchomości zwiększy swoją intensywność z międzynarodowym lotniskiem w Atenach – 79% własności prywatnej. Kapitaliści globalni uzyskają również 100% własności autostrady Egniata, 60% Poczty Greckiej, 66% OPAP, państwowej wideo-lotto i internetowej sportowej firmy bukmacherskiej, 73% Urzędu Wody w Atenach, 83% DEI, greckiego Electric Authority, oraz 51% Greckiego Zarządu Regionalnych Portów Lotniczych. Grecka Partia Komunistyczna obiecała walkę z przejmowaniem własności publicznej przez sektor prywatny. W rzeczywistości to partie komunistyczne Europy należą do największych przeciwników zagarnięcia majątków przez bankierów, ale ich sprzeciw wobec prywatyzacji otrzymuje bardzo mało uwagi w mediach kontrolowanych przez korporacje. Masowe listy wyprzedaży własności publicznej są obecnie sporządzane przez rządy Portugalii, Hiszpanii, Italii i Irlandii. W Stanach Zjednoczonych słychać wezwania do prywatyzacji Amerykańskiej Poczty, Ubezpieczeń Społecznych i Medicare. Jeden z libijskich urzędników państwowych, z którym rozmawiałem w Trypolisie podczas intensywnego ataku bombardowania NATO, wyraził opinię, że ten sam los czeka Libijską Socjalistyczną Jamahiriyah. Cieszący się najwyższym standardem życia w Afryce Libijczycy mogą obserwować popierany przez USA i NATO rząd rebeliantów, który zaczyna wyprzedawać aktywa libijskiego rządu globalnym kapitalistom. Libijski urzędnik powiedział: „Ci ludzie [globalni bankierzy] sprzedawaliby powietrze gdyby tylko mogli”. Marucha