224

Grunwaldzka tradycja i jej prześmiewcy Jest to chyba najbardziej żywotna polska tradycja historyczna, pomimo tak odległej daty tej średniowiecznej bitwy. W różnych okresach naszej historii po 1795 roku Grunwald pojawiał się jako inspiracja dla poetów i pisarzy, polityków i moralistów. Grunwald wprowadził do świadomości powszechnej Henryk Sienkiewicz powieścią „Krzyżacy”. Potem były wielkie uroczystości w Krakowie w 1910 i odsłonięcie pomnika Władysława Jagiełły ufundowanego przez Ignacego Jana Paderewskiego. Wtedy też tradycja grunwaldzka nabrała znaczenia nie tylko czysto polskiego, ale i międzynarodowego. Echa krakowskich obchodów odbiły się szerokim echem w Pradze, Belgradzie i Moskwie. Stała się, w obliczu narastającej atmosfery wojny powszechnej, i narastających nastrojów antyniemieckich – tradycją podchwyconą przez narody słowiańskie. Tradycję tę umiejętnie wykorzystywał obóz Narodowej Demokracji z Romanem Dmowskim na czele, obca była zaś od samego początku obozowi Józefa Piłsudskiego (po dziś dzień zresztą). Nie przypadkiem w słynnej odezwie Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza do Polaków z sierpnia 1914 roku pojawił się fragment o mieczu grunwaldzkim, który jeszcze nie zardzewiał. Co prawda tekst manifestu pisał hr. Zygmunt Wielopolski, mający wpływy na dworze cara Mikołaja II, ale jest pewne, że spora część Rosjan wiedziała już wtedy o co chodzi. Historycy rosyjscy zaczęli pisać o Grunwaldzie wyolbrzymiając rolę wojsk ruskich (m.in. słynne pułki smoleńskie), ale bardziej znacząca była polityczna rola tradycji grunwaldzkiej – Słowiańszczyzna przeciwko Niemcom. Nic więc dziwnego, że Hindenburg po pokonaniu w Prusach Wschodnich dwóch armii rosyjskich uznał to za rewanż za Grunwald (tzw. bitwa pod Dannenbergiem). Wielkie mauzoleum Hindenburga zbudowane na polu bitwy w czasach hitlerowskich miało symboliczne oznaczać triumf Germanów nad Słowianami. Ale przyszedł rok 1945 i karta się odwróciła. Sięgnięto ponownie do tradycji grunwaldzkiej. Tym razem dokonali tego komuniści z PPR i władze nowego państwa, zwanego potem PRL. Krzyż Grunwaldu nadano partyzantom Gwardii i Armii Ludowej a potem Wojska Polskiego na Wschodzie (zlikwidowany na fali tzw. „dekomunizacji” w 1992 r.). Słynny plakat z 1945 roku pokazywał podziurawione hełmy rycerza zakonnego i hitlerowskiego i stojące na nich niczym sępy wrony. Przez cały okres PRL Grunwald był istotnym elementem ideologii. Dzisiaj jest to wyśmiewane przez róże środowiska, nieraz z pozoru sobie obce – bo na czele „wyśmiewaczy” kroczy „Gazeta Wyborcza” a za nimi ochoczo dreptają młodzi geniusze historyczni zbliżeni do PiS-u. To zwykły nihilizm, przy czym w przypadku „GW” to nienawiść kultywowana przez to środowisko od lat 60., kiedy w jego ocenie Polska stała się państwem „endeckim”, a w przypadku młodych nawiedzonych antykomunistów to przejaw głupoty i intelektualnego prostactwa. Sam fakt sięgnięcia przez niby komunistyczne państwo do tradycji bynajmniej nie komunistycznej powinien być raczej okazją do pochwał. Po drugie, w ogóle nie bierze się pod uwagę kontekstu czasu – a był to czas, kiedy RFN zwyczajnie nie uznawała naszej granicy na Odrze i Nysie, był to czas, kiedy Chruszczow puszczał oko do Niemców, dając im do zrozumienia, że może zgodzić się na zjednoczenie, jak podejrzewał Władysław Gomułka – kosztem Polski. Był to czas, kiedy układy poczdamskie na Zachodzie interpretowano wcale nie po naszej myśli. W takiej sytuacji tradycja grunwaldzka była elementem gry politycznej i propagandowej ówczesnej Polski, dodajmy – w tej konkretnej sprawie popieranej przez gros emigracji politycznej. Dlatego też te „śmichy i chichy”, jakie słyszymy z wielu stron na ten temat kompromitują tych, którzy to czynią. „Gazeta Wybiorcza” robi tylko jeden wyjątek, jakże charakterystyczny – wyjątek dla Aleksandra Forda, reżysera filmu „Krzyżacy” (1960). Film się broni po dziś dzień – obwieszcza „GW”. Dlaczego? Bo Ford naprawdę nazywał się Mosze Liwszyc, a więc nie mógł nakręcić „endeckiego” gniota. Rozgrzesza się mimo jednoznacznie propagandowego wydźwięku filmu – Ford (Liwszyc) zaostrzył antyniemiecką wymowę filmu w stosunku do sienkiewiczowskiego pierwowzoru. Dzisiaj z kolei pojawiają się „wielcy uczeni” przekonujący nas jaki to ten Zakon był cywilizowany i właściwie nie wiadomo, po co z nim wojowaliśmy. Owszem, Zakon był wspaniale zorganizowanym państwem, jego zamki budzą po dziś dzień podziw, ale co z tego? Państwo to powstało kosztem polskich ziem, odcięło nas od Bałtyku, stanęło na drodze do wielkości państwa polskiego. I dlatego ta wojna była nieuchronna. Zakon musiał był pokonany, bo takie były reguły ówczesnej geopolityki. Biadolenie o tym, że mamy na ten temat szowinistyczne, archaiczne poglądy i posługujemy się stereotypami – są czystym prezentyzmem i salonowym ględzeniem. Owszem, obecnie tradycja grunwaldzka pełni inną role niż kiedyś. Niemcy nie są już Zakonem Krzyżackim, nie musimy mobilizować się do obrony granicy zachodniej, ale pewne wątki są warte kultywowania. Grunwald to był wielki triumf państw słowiańskich, bo tak naprawdę Litwa była wówczas państwem słowiańskim – elity litewskie nie rozmawiały ze sobą po litewsku (Jagiełło prawdopodobnie nie znał litewskiego), tylko po rusku, językiem pisanym był wyłącznie ruski, w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego 90 proc. ludności stanowili Słowianie. Pod Grunwaldem tak naprawdę walczyła armia litewsko-ruska a nie litewska. Jak obliczył prof. Stefan M. Kuczyński („Wielka wojna z Zakonem Krzyżackim 1409-1411) połowa armii litewskiej to było rycerstwo ruskie. Dlatego rocznice tej bitwy powinny być obchodzone także w obecności przedstawienie Rosji, Ukrainy i Białorusi. Powinna być jednym z elementów wschodnioeuropejskiej tożsamości historycznej, tym bardziej, że nie musi obecnie być wymierzona przeciwko komukolwiek. Jan Engelgard

Niepoprawne politycznie zwycięstwo na wyjeździe

1. Wojska Jagiełły to było coś na kształt dzisiejszych piłkarskich reprezentacji Francji albo Niemiec. Zbieranina z całego świata – Polacy, Litwini, Rusini, Tatarzy, Czesi – katolicy, prawosławni, husyci i muzułmanie. I ta zbieranina sprała równo krzyżacką Legię Cudzoziemską. Powiedzmy wprost – pobiliśmy Unię Europejską! Skrzyknęliśmy wschód, żeby razem pokonać zachód. I pokonaliśmy go. Niepoprawne politycznie zwycięstwo...

2. Wygraliśmy te bitwę, mimo że Krzyżacy walczyli u siebie, a my na wyjeździe. Zazwyczaj lepiej nam udawały się bitwy wyjazdowe – Grunwald, Wiedeń, Kłuszyn, Warna... - przepraszam – Warna to był wyjątek potwierdzający regułę, że wroga lepiej jest prewencyjnie pobić na jego terytorium, nie czekając, aż sam przyjdzie. Na własnych pobojowiskach odnieśliśmy ledwie kilka zwycięstw, kilka remisów, ale najczęściej były porażki, albo zgoła klęski.

3. Zawsze podziwiałem, jak wtedy, w państwie Jagiełły, działała łączność. Kraj to byłą jedna wielka puszcza, gdzieniegdzie tylko przetrzebiona, telefonów komórkowych nie mieli, ale wszystko grało, wojsko docierało na czas na miejsca zbiórek, most pontonowy spod Puław dopłynął kiedy trzeba pod Czerwińsk, saperzy błyskawicznie go złożyli, krzyżackie służby specjalne były kompletnie zaskoczone sprawnością mobilizacyjną polskich wojsk. Nawet wilczych dołów nie zdążyli porządnie wykopać, litewska jazda wpadła w nie, ale się wykaraskała.

4. Bramki zdobyte na wyjeździe liczą się podwójnie, ale w tej zwycięskiej bitwie strzeliliśmy za mało bramek. Nie wykorzystaliśmy zwycięstwa, nie zlikwidowaliśmy państwa krzyżackiego i teraz mamy na głowie okręg kaliningradzki. Bo Jagielle nie chciało się zdobywać Malborka. Ale dość malkontenctwa. Grunwald to Grunwald – wygraliśmy z Niemcami i choć minęło już 600 lat - miło powspominać... Janusz Wojciechowski

Chrześcijańska historia Polski Ważnym uzupełnieniem ogólnych rozważań o narodzie byłoby spojrzenie na tysiącletnią chrześcijańską historię Polski i jej narodu. Nie będę rozwijać tej tematyki, mogącej objąć tomy książkowe; pragnę natomiast zwrócić uwagę na wybrane przykłady z naszych dziejów, ukazujące, czym dla Polski stała się wiara w Chrystusa. Wydarzeniem fundamentalnym dla całych dziejów Narodu polskiego był Chrzest Polski w 966 roku przyjęty przez króla Polski Mieszka I. Fakt ten już na początku związał nasze dzieje z Jezusem i z Kościołem katolickim węzłem najmocniejszym, bo duchowym, sakramentalnym. Od strony materialnej Polska wraz z Chrztem wkroczyła na scenę życia społecznego i politycznego zarówno Europy Zachodniej, jak i Wschodniej. S.B. Jan Paweł II mówił do Polaków: Wiemy przecież, że za przedziwnym zrządzeniem Bożej Opatrzności weszliśmy jako naród na arenę historii świata poprzez chrzest święty. Tak więc dzieje naszego Narodu – bogate i trudne dzieje – narodziły się poprzez chrzest i w chrzcie narodził się nasz polski Naród (Przemówienie do Polaków, Brazylia 10 VII 1980). Polska od przyjęcia chrztu stała się narodem chrześcijańskim. Zaprosiła Chrystusa do swego życia narodowego i odtąd sam Chrystus współtworzy jej dzieje. Badacze zgodnie podkreślają, że rola Kościoła w kształtowaniu się państwa i Narodu polskiego była decydująca. To ludzie Kościoła w dużej mierze tworzyli i umacniali administrację, szkolnictwo, sądownictwo i inne dziedziny życia narodowego. Wystarczy wspomnieć wielkie wysiłki duchowieństwa polskiego w XIII w. w krzewieniu i obronie języka polskiego. Arcybiskup Jakub Świnka, później Synod w Łęczycy zobowiązali duchownych do głoszenia kazań i wyjaśniania modlitw w języku polskim. Ta rola Kościoła rozciągała się na kształtowanie i umacnianie instytucji państwowych i ich wiązanie z chrześcijańską moralnością oraz na wprowadzanie życia kulturalnego, moralnego i duchowego Narodu polskiego na wyższy poziom. Kościół był niekwestionowanym ojcem i wychowawcą narodu. Nie będzie żadną przesadą stwierdzenie, że w ponad tysiącletnim naszym życiu narodowym to religia katolicka, to wiara przyczyniła się zasadniczo do uratowania od rozpadu i zagłady Narodu polskiego. Wystarczy wymienić takie wydarzenia jak: rozbicie dzielnicowe, najazdy Mongołów, państwo Krzyżackie i Grunwald, „potop” szwedzki i śluby Jana Kazimierza. Niezwykle ciężką dziejową próbą narodowej tożsamości był okres rozbiorów Polski. To właśnie katolicyzm złączony z polskością pozwolił przetrwać narodowi czasy zaborów, ocalając Polaków przed wpływem prawosławnej Rosji i protestanckich Prus (rusyfikacją i germanizacją). Kolejną taką próbą był wiek XX – II wojna światowa, a później komunizm. Wiadomym jest, że w stosunku do wszystkich innych zawodów – liczba księży polskich zabitych i aresztowanych jest najwyższa. Straty duchowieństwa, zwłaszcza jego kadry kierowniczej (administracyjnej i naukowej) są bardzo znamienne dla okupacyjnej polityki. Tu uwidacznia się szczególnie ostro, gdzie wrogowie naszego Narodu widzą główną siłę naszego przetrwania. W tym samym kierunku swe zabójcze ostrze skierował stalinizm i komunizm, których działania na polu religii i wiary wszyscy znamy. We wszystkich tych i innych wydarzeniach autentyczna wiara i pomoc Boża sprawiły, że nasz Naród skazany na unicestwienie – przetrwał, ocalał. Nasuwa się od razu porównanie z sytuacją dzisiejszą Polski i warunek wiary, warunek Intronizacji jako jedyny ratunek dla Polski. Jeśli historia scala świadomość społeczną, to dramatyczne wydarzenia w historii Polski robiły to w sposób szczególny. Scalały nie tylko ludzi z sobą, ale i z Chrystusem, który zawsze był obecny w narodzie, oraz z katolicyzmem, który zawsze stawał w obronie polskości. Polacy przez stulecia żywili przekonanie, że religia, którą wyznają, jest religią prawdy i dobra, że linia życia narodowego, którą przed wiekami wybrali dla narodu jego założyciele i ojcowie: Mieszko i Chrobry jest wolą i zrządzeniem samego Chrystusa. Wielokrotnie podnoszono (Norwid, Semenenko, Cieszkowski, Dmowski, Krąpiec), że wiara katolicka stanowi istotny element składowy polskości. Dziś to przekonanie zostało przez wszechobecne tuby liberalizmu ośmieszone i odstawione do lamusa. Droga wiary z Jezusem Chrystusem, z Jezusem Królem, była dla Polski matką, wychowawczynią i nadzieją, a po wielokroć jej skutecznym, jedynym ratunkiem. Bóg wychował i wyuczył nasz Naród do zawierzenia na wzór bohaterów biblijnych (Abrahama, Gedeona, Dawida) – do szukania ratunku i ocalenia tylko w Nim. Dziś, gdy wszystko wskazuje na bliski powrót Króla królów na ziemię, ostatecznym warunkiem ocalenia ma być nowy Akt wiary Polaków – Intronizacja Jezusa na Króla Polski. Czy Polska się ostoi?

Nasze Polskie Dziady Jak wiemy, III część "Dziadów" naszego wieszcza narodowego Adama Mickiewicza powstała po nieudanym Powstaniu Listopadowym, w 1832 r., po upadku namiastki Królestwa Polskiego (Kongresowego) mającego najbardziej liberalną wówczas konstytucję w Europie. "Dziady" odzwierciedlały przeżycie klęski polskiej, ale budziły też wiarę w moc Narodu i w jego przyszłe wyzwolenie z pomocą Opatrzności. Mickiewicz zamierzał uzupełnić tę część "Dziadów" przez wizję przyszłości Polski i jakieś fragmenty napisał, ale zaginęły. Co by dziś dopisać?

Problem suwerenności Zachodzi poważna obawa, że po sfinalizowaniu ratyfikacji traktatu lizbońskiego od 1 grudnia 2009 r. będziemy już mieli zupełny Związek Socjalistycznych Republik Europejskich na czele z narodem niemieckim i francuskim. A tak wielu grabarzy poprzedniej, chrześcijańskiej Wspólnoty Europejskiej zapewniało, że nie stracimy suwerenności, bo nie będzie jednego państwa, lecz unia suwerennych państw; że Unia nie zabije naszej polskiej duszy, bo zastrzegliśmy sobie niezależność od Karty Praw Podstawowych; że nie będą nam narzucane siłą lub podstępem ani ateizm, ani demoralizacja, bo to jest Unia liberalna; że nie musimy się niczego bać, bo przystąpiliśmy do wspólnoty krajów o kulturze wysokiej, rycerskiej i nowoczesnej; że wydobędziemy się z zacofania gospodarczego, bo dadzą nam za darmo miliardy euro, na równi z byłą NRD; że nie będzie roszczeń Niemców o Ziemie Odzyskane, bo rządy niemieckie to obiecały; że nie tylko nie będziemy poddani konstytucji europejskiej, lecz nawet wzrośnie znaczenie naszej Konstytucji; że nie zostaniemy przygnieceni przez Zachód, lecz nasza wolność wewnętrzna wzrośnie, bo uwolnimy się od "polskiego piekła" i walk między różnymi ugrupowaniami; że wreszcie nasze wejście do ścisłej Unii umocni nas w NATO. Takich rzeczy mówiono nam jeszcze więcej. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że będzie całkiem odwrotnie, a ci, którzy nam tak mówili, albo nie znają traktatu i mechanizmów UE, albo w jakimś celu po prostu nas oszukują. Toteż trzeba jeszcze raz uczciwym ludziom powiedzieć, że będzie jedno państwo z jednym prezydentem i ministrem spraw zagranicznych i bezpieczeństwa, pod egidą Niemiec i Francji; że gorzej będzie się wiodło mniejszym państwom, zwłaszcza środkowo- i wschodnioeuropejskim oraz wyznającym publicznie katolicyzm; że zastrzeżenie sobie niezależności wobec Karty Praw Podstawowych jest nieskuteczne w żadnej dziedzinie, gdyż np. roszczenia niemieckie do ziem odzyskanych sięgają już setek pozwów i niektóre z nich są orzekane na korzyść Niemców; że w dziedzinie ideologicznej jesteśmy zalewani przez nurty degeneracyjne ideowo, moralnie, kulturowo, religijnie i duchowo i nie mamy środków, żeby się im przeciwstawić; że faktycznie mamy już u nas kondominium Niemiec i Rosji; że do UE w 2008 r. wpłaciliśmy już 12 mld euro i wielkość tego wkładu ciągle rośnie; że konstytucja europejska, choć jeszcze prawnie nie obowiązuje, ma praktycznie wyższość nad naszą Konstytucją i nad wszystkimi naszymi kodeksami prawnymi, łącznie z prawem kanonicznym itd., itd. Ponadto nawet niższe prawo europejskie, które będzie dalej stanowione przez instytucje Unii, będzie również nad naszym prawem i to w najbardziej idiotycznych szczegółach, jak: wytwarzanie różnych wyrobów i środków żywności; stopień ruchu powietrza w stajniach i oborach; sposób żywienia inwentarza; technika wspinania się na drzewa; zakaz podawania potraw odgrzewanych i o nieuzgodnionych recepturach; spożywanie owoców tylko o wyznaczonych przez UE wielkościach, kształtach i w ustalonych ilościach; ścisłe przepisy mycia naczyń kuchennych, szycia ubrań, produkcji zabawek i innych rzeczy; określanie wielkości i wysokości domków działkowych, instrukcje, jak głęboko ma chłop polski orać, co uprawiać, jak nawozić; nakaz sadzenia krzaczków truskawkowych już na jesieni do 15 listopada, i to w określonych ilościach na ar i hektar; przepisy dotyczące nowych skrzynek pocztowych i formatów listów, likwidacja termometrów rtęciowych oraz wymiana tradycyjnych żarówek na świetlówki, co zapowiada jednocześnie usunięcie dotychczasowych lodówek, pralek, suszarek, czajników, zmywarek, laptopów - wszelkich urządzeń elektrycznych, a w niedalekiej przyszłości także zakaz używania obecnego paliwa przez samoloty, statki, samochody itd., bo to wszystko jest zbyt energochłonne i emituje 40 procent CO2; dysponowanie grami hazardowymi i losowymi; instrukcje dotyczące funkcjonowania firm i przedsiębiorstw, a także spraw finansowych... Nie mówię już o atmosferze niszczenia rodzin, narzucaniu programów szkolnych małym dzieciom na temat seksu, homoseksualizmu, "małżeństw" homoseksualnych, a nieco starszym - na temat aborcji, eutanazji, wolnej miłości, pogardy dla rodziców... Są tysiące i dziesiątki tysięcy takich wariackich nakazów z UE. Przecież to jest syndrom choroby umysłowej i niszczenie wszelkiej wolności, w imię wolności. Osobną dziedziną terroru jest ekologia. Mówiąc w ogromnym skrócie: nie buduje się dróg, objazdów, autostrad, bo chroni się ropuchę, jakąś roślinkę lub owada, choć giną setki lub tysiące ludzi. Oczywiście, Zachód nie jest bynajmniej tak rygorystyczny względem siebie. A spodziewane nasze wpływy na politykę Unii? Już "mamy": fiasko polityki wschodniej, utratę poparcia ze strony Ameryki; NATO nie protestuje przeciwko manewrom rosyjskim pod hasłem: "Atak na Polskę"; Polak nie może zostać ani sekretarzem NATO, ani przewodniczącym Rady Europejskiej, ani bardzo ważnym komisarzem; Jerzy Buzek został przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, ale tylko na dwa lata, nie za darmo, a stanowisko to jest czysto honorowe, no i pomogło mu to, że jest protestantem i Ślązakiem. Niemcy i inne państwa godzą się na to, żeby Rosja nie przeprowadzała rur przez Polskę, tylko ma być Nord Stream i South Stream, choć na Bałtyku będą zablokowane gazowce z Kataru do portów w Szczecinie i w Świnoujściu. Podobno państwa zachodnie rozwijają swój wywiad w Polsce, czy aby "znowu" nie knuje ona jakiegoś przewrotu. Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu domaga się już pełnej jurysdykcji nad prawem polskim w dziedzinie sądownictwa, więziennictwa, procesów karnych i cywilnych. I na całym tym tle na Zachodzie i u nas rozpanoszyły się ciemnota i zarazem pycha różnych urzędników, niekompetencja, niszczenie ludzi, blokowanie wielu dziedzin gospodarczych, drobnego handlu itp. Głównym kryterium jest posłuszeństwo i estetyka na placach, ulicach. Rychło Polska nie będzie miała "dziadów". Bo poumierają, tak zresztą, jak i inna, liczna biedota. Dobrze syntetyzuje to wszystko dr Stanisław Kozanecki: "Wyraźna większość rodaków jest chwilowo przeświadczona, że pomaga Polsce, wchodząc w tryby brukselskich liberalnych struktur, nie zdając sobie sprawy, że jest dominowana nie wiadomo przez kogo, że jest kierowana nie wiadomo dokąd, i że jest w rękach osób czy grup nieodpowiedzialnych przed nikim".

Rozumność "inaczej" Mówili nam, że pełne wejście do UE nie będzie oznaczało konieczności tej samej ideologii: ateistycznej, głęboko niemoralnej, antywartościowej i antykatolickiej. Tymczasem ideologia ta już do nas coraz bardziej przenika, nie tylko z ośrodków zachodnich, ale z kształtujących się i u nas analogicznych ośrodków. Nie sposób opisać wszystkich obszarów tej inwazji różnych absurdów. Oto w Katowicach sąd zabronił katolikom mówić, że jeśli ktoś dąży do aborcji, to popełnia grzech. Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu nakazał zdjąć krzyż we włoskiej szkole na żądanie jednej osoby. Nasi ateiści chcą już ten obłędny wyrok rozciągnąć na Polskę. Słusznie piszą ks. prof. Józef Krukowski i prof. Grzegorz Kucharczyk, że sam Trybunał złamał swoje prawa. Na jakiej zasadzie on funkcjonuje? Na ideologii? Inspirowany liberalizmem premier Hiszpanii wypowiedział w imieniu całego rządu otwartą walkę katolickiej etyce małżeńskiej i rodzinnej, i to na przekór całemu swojemu narodowi. To się nazywa demokracja liberalna. Olbrzymia większość liberałów, za granicą i u nas, nie rozumie, że liberalizm przewrócił pojęcie demokracji: demokracja jest działaniem nie na rzecz większości, lecz na rzecz mniejszości, nawet na rzecz jednostki. Co więcej, kiedy nasz prezydent jest przeciwny takiej parodii demokracji, to niektórzy członkowie PO i SLD określają go dosyć domyślnie, że jest "chory umysłowo". I nikt prezydenta ani słusznej zasady demokracji nie broni. Taki duch wkracza też coraz częściej do decyzji instytucji prawnych. Na przykład nasz Trybunał Konstytucyjny uznał tanią sprzedaż mieszkania spółdzielczego biednemu już lokatorowi za niezgodną z Konstytucją, bo "poprzedni kupujący zapłacili drożej". Nie bierze się pod uwagę tego, że ubogi nie może zapłacić dużej sumy i pójdzie na bruk, a wzbogacą się tylko zarządy spółdzielni. Upojenie ideologią liberalistyczną bywa niekiedy samobójcze. Oto media całą mocą popierające liberalizm zachodni i PO są przez liberałów dosłownie niszczone. Nie mają już ani wolności słowa, ani pieniędzy. Liberalizm zresztą niszczy całą Polskę - od gospodarki po kulturę, ale mimo to lud w większości wciąż popiera PO - jeśli sondaże nie są fabrykowane. Albo dziennikarze: bardzo krytykowali PiS za podsłuchiwanie wielkich korupcjonistów, a teraz PO podsłuchuje nielegalnie samych dziennikarzy i ci milczą, bo "wolność". W projekcie nowej ustawy medialnej, która przepadła, był zapis, że media publiczne winny propagować ideologię europejską, czyli liberalistyczną, i to miała być wolność dziennikarska, zupełnie jak zapis konstytucyjny za Gierka, że Polska ma służyć Związkowi Sowieckiemu. A media na umór popierają Platformę. Może ktoś im tak każe? Nieopisane samochwalstwo panuje wśród współczesnych polityków, którzy uważają, że to oni kierują całą historią. Słusznie tedy nasz były prezydent Lech Wałęsa skwitował w 20. rocznicę obalenia muru berlińskiego, 9 listopada 2009 r., że obalenie muru nie było dziełem samych polityków: Michaiła Gorbaczowa, Helmuta Kohla, Hansa Dietricha Genschera i innych, lecz w 50 proc. Jana Pawła II, w 30 proc. "Solidarności", a tylko w 20 proc. innych ludzi. Wypowiedź ta bardzo się nie spodobała naszym politykom. Odsłania się coraz bardziej podobieństwo między Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich a Związkiem Ateistycznych Republik Europejskich: silna i brutalna ideologia ateistyczna, kryzysowa gospodarka, upadek moralności społecznej, zapaść demograficzna, ruina powagi prawa i tradycji, pojawienie się szarańczy różnych oszustów gospodarczych oraz wysyp sekt, astrologów, numerologów, wróżbitów, zabobonów itp. I tak jak kiedyś marksizm, tak dziś liberalizm rozlewa się na cały świat i jest podatnym podłożem dla antychrześcijaństwa. Boża Armia Pokoju bez żadnych przeszkód morduje w Sudanie tysiące chrześcijan, podobnie dzieje się na Bliskim Wschodzie, w Indiach, w sumie w 60 krajach. Rocznie ginie na świecie ok. 170 tys. chrześcijan, a 200 mln cierpi z powodu ciężkich prześladowań (ks. Waldemar Cisło, TVP 1, 4.11.2009). W Europie prześladowani są szczególnie katolicy, przede wszystkim chce się ich usuwać ze wszystkich dziedzin życia publicznego. Atmosferę antykatolicką chciał bardzo oczyścić Jan Paweł II przez pozytywny wykład nauki katolickiej i dialog ze wszystkimi religiami, narodami, państwami, kulturami i orientacjami politycznymi, lecz wyniki okazały się dziś słabe. Co gorsza, wielu katolików, także duchownych, zaraża się, jak w czasie epidemii, błędnym liberalizmem. Pamiętamy, że niedawno jezuicki Uniwersytet Georgetown w Waszyngtonie nadał Barackowi Obamie doktorat honoris causa, choć prezydent USA obrońców życia uznał za terrorystów i na uniwersytecie zażądał zakrycia krzyża oraz monogramu IHS (monogram Chrystusa). Nierozumni katolicy chcą wzmacniać katolicyzm przez synkretyzm ze skrajnym liberalizmem. Społeczne nauczanie Papieży od "Rerum novarum" z 1891 r. Leona XIII, wspaniałe, mądre, głębokie i humanistyczne, pozostaje - powiedzmy to sobie otwarcie - głosem wołającego na puszczy. O społecznych poglądach Jana Pawła II szybko się zapomina, nawet u nas. O najnowszej encyklice Benedykta XVI "Caritas in veritate" uczącej, że bez religii, szczególnie bez chrześcijaństwa i jego etyki, nie ma integralnego rozwoju ludzkiego w żadnej dziedzinie: socjalnej, kulturowej, ekonomicznej, naukowej, technicznej, politycznej - już prawie się nie mówi wcale i nawet wielu duchownych powiada, że przecież Kościół nie ma nic do życia publicznego. A Papież pisze też, że rynek całkowicie wolny rozbija społeczeństwo. Niszczy solidarność i wzajemne zaufanie, powoduje okrutną walkę i stan dżungli, trzeba zatem i w gospodarce miłości, prawdy, sprawiedliwości rozdzielczej i społecznej, i w ogóle niepodważalnej moralności ("Caritas in veritate", nr 35-37; 45-46). Benedykt XVI przestrzega też przed nadmierną ochroną własności intelektualnej i kulturalnej, uważając, że zubaża to bardzo ogólną kulturę i przynosi olbrzymie korzyści materialne tylko nielicznym (tamże, nr 22). Co tedy w Polsce czynić? Przypomina się, kiedy w stanie wojennym Niemcy przybywający z "wielką pomocą" Polakom opowiadali taką oto charakterystyczną dla nas anegdotę: Pan Bóg postanowił przyjrzeć się sytuacji na świecie. Spojrzał na Amerykę: jest bardzo bogata, ma broń nuklearną, rządzi światem, a jednak jeszcze czegoś się boi. Spojrzał na Związek Sowiecki: ma ogromne tereny własne i podbite, niezliczoną ilość rakiet, ogromną armię i wziętą na świecie ideologię, a jednak jeszcze czegoś się boi. Spojrzał wreszcie Pan Bóg na Polskę: ta niczego nie ma i niczego się nie boi. "Znowu - powiedział Pan Bóg z irytacją - liczą tylko na mnie, na cud" (może jest tu coś z proroctwa o Donaldzie Tusku?). Toteż słusznie Benedykt XVI zwołuje na pierwszą połowę roku 2010 szczyt przywódców, którzy przyznają się do chrześcijaństwa, żeby pobudzić wszystkich chrześcijan do aktywności we wszystkich dziedzinach życia publicznego i obmyślić sposoby i środki obrony ich przed krwawymi prześladowaniami. Oczywiście, będzie to bardzo trudne, bo wśród decydentów z UE jest tylko paru praktykujących i katolicyzm nie jest w polityce w ogóle zauważany. Na przykład 1 września 2009 r. na Westerplatte padały wielkie słowa o cierpieniach i prześladowaniach ludzkich, ale nikt nie wspomniał, że po Żydach najwięcej wymordowano katolików, zarówno świeckich, jak i - procentowo - duchownych. Politycy tak łatwo widzą samych siebie jako "nadludzi", a przynajmniej jako właścicieli Polski.

Bez kabaretów Polityka w dzisiejszej UE ma dwa główne nurty: nurt głębszy, gdzie toczą się nieustanne walki, dokonuje się gnębienia innych, grabieży i oszustw, oraz nurt powierzchowny, gdzie rozgrywany jest istny kabaret "miłych panów". Jednak w rezultacie oba nurty bardzo niszczą życie społeczne, zwłaszcza duchowe. Niestety, również i Polska powoli traci swoją duszę, choć teren jeszcze się trochę nie daje. Tymczasem bez chrześcijaństwa będzie chaos, bełkot ideowy, upadek moralny, bezsens życiowy. Nie sposób wytłumaczyć racjonalnie jakiejś chrystusofobii w UE. Nawet i u nas nie pozwala się katolikom świeckim rozwijać w jakimś zakresie kultu Chrystusa jako Króla, także Króla Polski, na podobieństwo Maryi jako Królowej Polski. Przecież Chrystus jest określany w Piśmie Świętym jako "Król królów", "Pan panów" (Ap 19, 16), czyli jest On Królem wszystkich narodów i każdego z osobna. To jest poziom religijny, nie polityczny. Niektórzy boją się, żeby czcicielom Chrystusa Króla nie pomyliła się władza polityczna z kościelną, ale czy w głębi nie jest tak, że przeciwnicy kultu chcą, by władza polityczna była boska, ale bez Chrystusa. Nasuwa się też pytanie, czy aż tylu naszych polityków nie miało odpowiedniego wychowania w domu rodzinnym i w szkole, bo w życiu publicznym zachowują się często skandalicznie. To ma być nowa wolność? Jest polityka dobra: wielkie idee, rozumne i trzeźwe przewodzenie narodowi, wielcy ludzie, wybitne umysły, ofiarna służba człowiekowi i narodowi - bezinteresowna. Ale Zły zasiał i kąkol, jak mówi Ewangelia (Mt 13, 19): zakłamanie, otwarta i podstępna walka o znaczenie i władzę, żądza pieniędzy i rozgłosu, pustka ideowa, samouwielbienie, błazenada, egoizm indywidualny lub grupowy. Na przykład w sprawie korupcji hazardowej do komisji sejmowej zostali powołani koledzy podejrzanych, komisja ma badać sprawę od króla Popiela, przewodniczący zakłada z góry, że winowajcą jest ten, kto wykrył aferę, no i że w ogóle winne jest Prawo i Sprawiedliwość. Przecież to istny kabaret. Podobnie często kabaretowe są programy dyskusyjne: przeważnie ci sami dyskutanci wypowiadają się na wszystkie tematy; otwarta nienawiść, nieobiektywność, stronniczość, wyraźne i ciągłe oszukiwanie wszystkich, pieniactwo, brak orientacji w poruszanej problematyce, często bełkot i nielogiczność. Jakby ktoś brał taki program poważnie, to może dostać zawału. Przypomina mi to logikę pewnego studenta. Ma dyżur na portierni i z nudów dzwoni: "Czy to pan profesor?". "Nie" - pada odpowiedź. "To czegoś się, bałwanie, nie uczył?". I kłap słuchawką. W liberalizmie złych zjawisk nie rugują ludzie, choćby najwięksi fachowcy i bardzo prawi. Ale człowieka zastępuje samo prawo. Żeby niepożądane zjawisko usunąć, uchwala się nowe prawo. Kiedy okazuje się zawodne, bo np. ma jakieś jeszcze luki, to powstają następne przepisy. I tak prawo na prawie jedzie i prawem pogania. Wyklucza się czynnik moralności i odpowiedzialności. Liberalizm bardzo niszczy życie całego społeczeństwa, zwłaszcza młodzieży. Każdy ma "swoją" prawdę i etykę; egocentryzm, każdy inwestuje tylko w siebie; obiektywne prawa społeczne to naiwność; religia i moralność chrześcijańska są już przestarzałe; polityka, gospodarka, kultura to formy walki z innymi; walczy się tylko o prawa dla siebie, a odmawia się ich innym; nie ma więzi społecznych, a tylko przelotne relacje; rodzice, wychowawcy, księża są "toksyczni"; nie istnieją żadne głębsze przyjaźnie, najwyżej przejściowe dla różnych korzyści; małżeństwo i rodzina to obyczajowe i religijne obciążenie wolności; bardzo wysoko liczy się wolny seks, bez zobowiązań i bez wyższej miłości (por. o. Maciej Zięba, "Gazeta Wyborcza" 9.10.2009). We wszystkim tylko wolność. Pewien wybitny polityk liberalny po zapowiedzi zakazu hazardu przez premiera krzyczał, że trzeba bronić wolności: kto chce grać, niech gra, nawet dziecko, dosyć już wychowywania drugiego człowieka. Dziwne, że nawet wielcy profesorowie są podatni na takie obłędne ideologie. Trudno to zrozumieć. Jak niedawno wierzyli w marksizm jak w religię, tak teraz wierzą w ideologię liberalizmu odrzucającego wszystkie wyższe wartości i zasady. Już nie kabaret, a tragedia rozgrywa się w służbie zdrowia. Jak to możliwe, że w listopadzie i w grudniu do szpitali nie będą przyjmowane nawet dzieci? Pani minister woła z całą determinacją, że każde dziecko będzie przyjęte, ale zadłużonemu szpitalowi pieniędzy nie dają i wini się za to dyrektorów, no i - sakramentalnie już - PiS i prezydenta. Nawet w tych sprawach najważniejsza jest propaganda wyborcza w kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich. To jest dopiero poziom rządzenia Polską! Jakże jest aktualne to, co mówi Deklaracja Polskiego Lobby Przemysłowego im. E. Kwiatkowskiego w publikacji "O lepszą Polskę": "Sytuacja, w jakiej znalazła się Polska, budzi najwyższy niepokój. Coraz bardziej widoczne są symptomy ostrego kryzysu i osłabienia zdolności rozwojowych kraju. Pogłębia się rozwarstwienie społeczne, rosną obszary nędzy i niedostatku. Rozszerza się korupcja i wzrasta przestępczość. Dotychczasowy kierunek i sposób transformacji doprowadził do ukształtowania się w Polsce systemu oligarchicznego, w którym elity polityczne straciły zaufanie społeczne. Dla wyprowadzenia Polski z kryzysu niezbędne jest m.in. opracowanie rzetelnej diagnozy istniejącej sytuacji, zaproponowanie sposobów i propozycji naprawy, które mogłyby uzyskać szerokie poparcie społeczeństwa" ("O lepszą Polskę", s. 7).
Ja dodałbym jeszcze postulat, by rząd podjął poważny dialog z jakąś radą specjalistów reprezentujących całość społeczeństwa albo w przeciwnym razie ustąpił. Nie można przebogatej materialnie i duchowo Polski redukować tylko do płaszczyzny lilipuciej i płytkiej partii. ks. prof. Dr hab. Czesław Bartnik

Państwo chce sprzedać całą Grupę Lotos. Czy powinniśmy się tego bać? Ministerstwo Skarbu zapowiedziało pełną prywatyzację gdańskiej Grupy Lotos. To nowe podejście, bo wcześniej rządowa strategia zakładała pozostawienie kontroli nad spółką w rekach Skarbu Państwa. Pomorscy parlamentarzyści protestują. Przetarg zapowiedziano na wrzesień. W rozmowie z Radiem TOK FM minister skarbu państwa Aleksander Grad przyznał, że jego resort prowadzi uzgodnienia z Ministerstwem Gospodarki na temat zmiany strategii dla sektora paliwowego i naftowego. Dziś zakłada ona, że Skarb Państwa powinien mieć w gdańskiej spółce powyżej 50 proc. udziałów. Według najnowszych planów ministra Grada, Skarb Państwa mógłby całkowicie wycofać się z Grupy Lotos. Gdańska spółka miałaby trafić w ręce inwestora, który zagwarantuje jej rozwój, stabilność i efektywne funkcjonowanie w Europie. Przetarg rozpocznie się tuż po wakacjach, we wrześniu. Słowa ministra Grada wywołały burzę. - Rząd gwałtownie potrzebuje pieniędzy i to jest najsilniejszy argument za sprzedażą Lotosu - uważa Andrzej Szczęśniak, analityk rynku paliwowego. - Brak środków, ogromny deficyt budżetowy, rok wyborczy - to wszystko dzisiaj skłania do prywatyzacji. Ministerstwo Skarbu chce zdobyć pieniądze, sprzedając "rodowe srebra" rafineryjne. To moim zdaniem wzbudzi potężne opory wśród polityków. A to może zahamować proces przy uzgadnianiu zmian w dokumentach rządowych strategii. Faktycznie, politycy, nie tylko opozycyjni, już protestują. Twierdzą oni, że taki sposób prywatyzacji Lotosu może zagrozić bezpieczeństwu energetycznemu Polski. Zwłaszcza, gdyby grupę przejął inwestor z Rosji. - Minister Grad już wcześniej zapowiadał, że nie przeszkadza mu inwestor rosyjski. Może jemu osobiście nie przeszkadza, ale przeszkadza on Polsce - mówi pomorski poseł PiS, Zbigniew Kozak z Komisji Gospodarki. - Aleksander Grad w Jednym z wywiadów zapowiedział też, że w ciągu najbliższych lat chce całkowicie zlikwidować Ministerstwo Skarbu Państwa. Oznacza to, że ma chyba zamiar wyprzedać cały majątek. Według posła Kozaka takie postępowanie szefa resortu skarbu doprowadzi do całkowitego uzależnienia Polski od Rosji. - Kupujemy już gaz i ropę od Rosjan, po sprzedaży Lotosu będziemy też kupowali inne paliwa płynne - dodaje Kozak. - Mam nadzieję, że kiedy przejdą upały to i głowa ministra Grad trochę ochłonie. Przewodniczący sejmowej Komisji Skarbu, pomorski poseł PO Tadeusz Aziewicz, twierdzi tylko, że w interesie publicznym leży zapewnienie Lotosowi inwestora do rozwoju spółki. - Resort skarbu ma z pewnością świadomość powagi sytuacji - tłumaczył Aziewicz podczas wyjazdowego posiedzenia sejmowej komisji skarbu odbywającego się w siedzibie Grupy Lotos.
Ale sprzedaż rafinerii wcale nie musi się udać. Mimo, że dzięki programowi inwestycyjnemu 10 plus jest to jeden z najnowocześniejszych zakładów w Europie, na drodze do jego sprzedaży może stanąć dekoniunktura na rynku rafineryjnym. - Europa zmniejsza zużycie ropy, spada przerób, rafinerie są sprzedawane z dużym trudem i po niskich cenach - przypomina Andrzej Szczęśniak. - Jeśli do tego dodać, że wielkie międzynarodowe firmy raczej się wycofują z europejskich rafinerii i jedynym - moim zdaniem - realnym kandydatem może być koncern rosyjski - to prywatyzacja wydaje mi się niemożliwa. Optymistycznym elementem tej układanki jest fakt, że nowy inwestor jest absolutnie niezbędny Lotosowi. Prezes Paweł Olechnowicz doskonale o tym wie i całą swą energię wkłada w przekonanie do tego polityków. A że jest geniuszem tej gry, szanse na prywatyzację, która nie zagrozi autonomii czy nawet istnieniu gdańskiej spółki, rosną.

O prywatyzacji Lotosu. Czy powinniśmy się bać? Redaktor Robert Kiewicz pytał dla portalu Trójmiasto.pl ("Państwo chce sprzedać całą Grupę Lotos. Czy powinniśmy się tego bać?") o prywatyzację Lotosu. Oto kilka moich słów: Plany prywatyzacji Lotosu dzisiaj już nie są dywagacjami. I choć rafinerie są bowiem przedsiębiorstwami strategicznymi, co wg polskich polityków oznacza państwową własność - to rząd gwałtownie potrzebuje pieniędzy i to jest najsilniejszy argument, który przełamuje inne opory. Brak środków, ogromny deficyt budżetowy, rok wyborczy - to wszystko dzisiaj skłania do prywatyzacji. Ministerstwo Skarbu chce je zdobyć, sprzedając "rodowe srebra" rafineryjne. To moim zdaniem wzbudzi potężne opory wśród polityków, jakie już widzimy w tarciach koalicyjnych między PO a PSL, co już może zahamować proces przy uzgadnianiu zmian w dokumentach rządowych strategii. . Dodatkowo opozycja będzie tę kartę rozgrywać jako dowód na brak troski o "bezpieczeństwo energetyczne", co w Polsce jest argumentem nie do przebicia. Innym problemem, który napotka minister Grad, jest dekoniunktura na rynku rafineryjnym. Europa zmniejsza zużycie ropy, spada przerób, rafinerie są sprzedawane z dużym trudem i po niskich cenach. Także kłopoty z chętnymi do inwestycji i cena, która z pewnością wzbudzi kontrowersje (jeśli na przykład porównać ją z ceną zakupu Możejek przez Orlen) - także mogą się okazać przeszkodą nie do pokonania. Jeśli do tego dodać, że wielkie międzynarodowe firmy raczej się wycofują z europejskich rafinerii i jedynym (moim zdaniem) realnym kandydatem może być koncern rosyjski - to prywatyzacja wydaje mi się niemożliwa. Optymistycznym elementem tej układanki jest fakt, że nowy inwestor jest absolutnie niezbędny Lotosowi. Prezes Olechnowicz doskonale o tym wie i całą swą energię wkłada w przekonanie o tym polityków. A że jest geniuszem tej gry - szanse na sukces prywatyzacyjny znacznie wzrastają. I rzeczywiście, w zebranym przez niego materiale już mamy starcie: Faktycznie, politycy, nie tylko opozycyjni, już protestują. Twierdzą oni, że taki sposób prywatyzacji Lotosu może zagrozić bezpieczeństwu energetycznemu Polski. Zwłaszcza, gdyby grupę przejął inwestor z Rosji. - Minister Grad już wcześniej zapowiadał, że nie przeszkadza mu inwestor rosyjski. Może jemu osobiście nie przeszkadza, ale przeszkadza on Polsce - mówi pomorski poseł PiS, Zbigniew Kozak z Komisji Gospodarki. - Aleksander Grad w Jednym z wywiadów zapowiedział też, że w ciągu najbliższych lat chce całkowicie zlikwidować Ministerstwo Skarbu Państwu. Oznacza to, że ma chyba zamiar wyprzedać cały majątek. Według posła Kozaka takie postępowanie szefa resortu skarbu doprowadzi do całkowitego uzależnienia Polski od Rosji. - Kupujemy już gaz i ropę od Rosjan, po sprzedaży Lotosu będziemy też kupowali inne paliwa płynne - dodaje Kozak. - Mam nadzieję, że kiedy przejdą upały to i głowa ministra Grad trochę ochłonie. Przewodniczący sejmowej Komisji Skarbu, pomorski poseł PO Tadeusz Aziewicz, twierdzi tylko, że w interesie publicznym leży zapewnienie Lotosowi inwestora do rozwoju spółki. - Resort skarbu ma z pewnością świadomość powagi sytuacji - tłumaczył Aziewicz podczas wyjazdowego posiedzenia sejmowej komisji skarbu odbywającego się w siedzibie Grupy Lotos. Najzabawniejsze jest to tajemnicze oświadczenie "powaga sytuacji" Lotosu. Jaka tam powaga. Orlen ma taką samą "powagę sytuacji". Szcześniak

16 lipca 2010 Demokracja oparta jest na intrydze.. Na intrydze -  o nazwie większość.. Niby większość w Sejmie jest, i przegłosowują, ale większość demokratycznej ulicy się na tę decyzję się nie zgadza. Ale wprowadzają. Na przykład zniesienie kary śmierci dla morderców i zabójców popełniających zabójstwa z premedytacją - często demokratyczną. Większość normalnych Polaków nie chciała zniesienia kary śmierci, ani wprowadzania moratoriów. Ale demokratycznie i zakulisowo - wprowadzono. I zawieszono prawomocne wyroki śmierci. Jakiś pozakonstytucyjny organ władzy to zrobił… Do tej pory nie wiadomo jaki? Jak to w demokratycznym państwie prawnym i tak dalej. Ktoś pociąga za ważne sznurki.. Demokracja musi być bezwonna i się ulatnia, tak jak pieniądz jest bezwonny, a często się ulatnia. W aferach wywołanych w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej i tak dalej.. A właściwie afery i korupcja ściśle związane są z demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady korupcji, nepotyzmu i bałwochwalstwa demokratycznego.. Właśnie odbędzie się w Warszawie za przyzwoleniem pani prezydent Gronkiewicz-Waltz, z Platformy Obywatelskiej tzw. Parada Równości, cokolwiek to określenie miałoby znaczyć.. Będzie tolerancja, równość i wolność.. Wolność od pasa w dół, bo wolności pozostałej raz utraconej - nigdy nie odzyskamy.. Ale na wolność od pasa w dół - socjaliści pozwalają. Przy okazji załatwia się problem demoralizacji narodu... „Tęczowi” będą paradować po Warszawie od Placu Dzierżyńskiego, dzisiaj zwanego Bankowym, tak jak przed poprzednią nazwą - aż do Placu Konstytucji 3 Maja. Zakręcą przy Placu Unii Lubelskiej.. Będą paradować geje, lesbijki i transseksualiści. Zakręcą w kierunku dalszej degradacji resztek cywilizacji.. Co to za zwyczaj, żeby chodzić po ulicy publicznie i demonstrować w jaki sposób zaspokaja się swój popęd płciowy? Kogo to obchodzi? A  jednak!. Lewica międzynarodowa przywiązuje do tego chodzenia w sprawach obleśnych i dewastacyjnych - wielką wagę... Zjeżdżają się aktywiści gejowscy i homoseksualni oraz transseksualni z całej Europy.. Nie ma ich z Rosji i Chin.. Na razie, ale jak postępy parady równości będą postępować, to być może gejowość i homoseksualność ogarnie cały ludzki ród . Tak jak kiedyś sprawy robotnicze. Od kiedy robotnicy - dzięki kapitalizmowi się wzbogacili - lewica przerzuciła się ze swoją propagandą na mniejszości seksualne, dzieci, ekologię.. I robi swoje.. Jak osiągnie cel równości w sprawach homo przeciw heteroseksualizmowi, na pewno poprowadzi chorągwie niemoralności w kierunku nekrofilii i zoofilii.. Bo prawa muszą być dla wszystkich orientacji seksualnych! Nie wystarczy ten system prawny, który do tej pory jest i dla wszystkich prawo jest jednakie w tej materii... A ma być  inne niż dla  pozostałych aseksualnych, bo hetero.. Hetero będzie napiętnowane jako nienormalne. To tylko kwestia czasu Tym szybciej ziści się scenariusz Sodomy i Gomory, albo raczej Sodomii i Gomorii - To bezczelność - denerwuje się mężczyzna w rozmowie z kolegą. – Ja ci mówię, że moja żona jest w ciąży, a ty się pytasz – z kim! - Nie denerwuj się - uspokaja kolega. - Myślałem, że wiesz z kim.. A ONI dalej swoje... Tak jak wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego, pan Piotr Żuchowski, który weźmie udział w obchodach 600lecia Bitwy pod Grunwaldem, tak jak ja - składając wieniec pod pomnikiem razem z panem Januszem Korwin-Mikke.. Pan minister barwnie opowiadał o bitwie, jej znaczeniu, wykazał się wielką erudycją… Ale lewica ma zawsze ten sam sposób, żeby nas oszukać.. Wielka wiedza historyczna, znajomość faktów, dat i nagle… Powiedział, że „Paweł Włodkowic podczas Soboru w Konstancji w 1414 roku wykazał się demokratycznym myśleniem”(????). Na rany Boskie… W piętnastym wieku na Soborze…. Demokratycznym myśleniem. I takie wrzutki robią od czasu do czasu, żeby nas przekonać, że cała historia ludzkości to dążenie do budowy społeczeństwa demokratycznego  i obywatelskiego.. Co nie jest prawdą. Bo monarchia nie miała nic wspólnego ze zmitologizowanym społeczeństwem obywatelskim. Monarchia to król, dwór, autorytet, Prawa  Boże.. Społeczeństwo obywatelskie to: wybory, demokracja, brak autorytetu( albo fałszywe autorytety), Prawa Człowieka i wielki demokratyczny bałagan.. To jest metoda… Mówi, mówi i mówi i nagle wrzuca zbitkę”  demokratyczne myślenie” (???) A kto to wie, co to jest demokratyczne myślenie? Chyba sam pan wiceminister nie wie.. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby w świadomości widza, który na ogół nie koncentruje się na tym co mu mówią, wbił sobie do głowy słowo demokracja, jako coś, co funkcjonowało przez całą historię ludzkości.. Bo demokracja jest końcem historii… Jak będą miał okazję pod Grunwaldem, to zapytam pana ministra o co mu chodziło wrzucając zbitkę” demokratyczne myślenie”.(???). Bo miało to - zdaniem pana ministra –  związek z forsowaniem przez Pawła Włodkowica sprawy własności ziemi, która to własność powinna być człowiekowi przypisana niezależnie od wiary. I zresztą słusznie.. Ale co to ma wspólnego z „demokratycznym myśleniem”? Ale demokracja ma się kojarzyć pozytywnie.. W przeciwieństwo do monarchii… Ta jest tyranią! Nawet mojej żonie się wyrwało, ponieważ wybieram się pod Grunwald i uwielbiam oglądać rycerzy: „Co ty dzieckiem jesteś?”- powiedziała pewnego dnia. Skojarzyło jej się zainteresowanie rycerzami - z dzieciństwem.. Jak leninowska ”dziecięca choroba lewicowości”… Rycerze to taka dziecinada, która przeminęła.. Efekt propagandowy został osiągnięty.. I o to chodziło. Tak jak- już państwo o tym pisałem - ojciec Maciej Zięba, na konferencji w Krakowie powiedział że „już XIII wieku Dominikanie byli prekursorami społeczeństwa obywatelskiego”(???) Oczywiście to kompletny nonsens, ale pośród opowiadanych wydarzeń, naszpikowanych datami, niektórzy w to uwierzą.. Społeczeństwo obywatelskie, czyli demokracja, władza ludowa - to krwawe wydarzenia tzw. Rewolucji Francuskiej, a tak naprawdę Antyfrancuskiej.. Zamieniono  Boga na człowieka.. To także to samo, co opowiadanie bajek o tym, jak to Bolesław Chrobry był prekursorem współczesnej ekologii(???) Bo podobno - co jest potwierdzone w dokumentach - wydał jakiś edykt zabraniający polowania na grubego zwierza.. Może i wydał, ale to nie ma nic wspólnego z ekologią! Ale jak ktoś chce ponaciągać fakty - to zawsze może to zrobić. I robi! A może jeszcze propagował demokrację? Bo zapytał jakiegoś  ludowego wieśniaka o drogę.. To jest to intrygujące myślenie demokratyczne. Oparte na kłamstwie  i zmyśleniach uzupełniających.. Ale chodzi o to,, żeby demokracje wywieźć od Mieszka I wraz ze społeczeństwem obywatelskim.. Widać wyraźnie, że demokracja oparta jest na intrydze.. I na fałszywych skojarzeniach! WJR

WSPÓLNIK PALIKOTA DYREKTOREM ŁAZIENEK Na stanowisko dyrektora Muzeum Łazienki Królewskie minister kultury Bogdan Zdrojewski powoła dziś Tadeusza Zielniewicza, do niedawna szefa Wejchert Golf Club. Zasiadał on także w innych spółkach twórcy ITI oraz w lubelskim Polmosie razem z Januszem Palikotem. W czasach PRL Zielniewicz był instruktorem ds. kultury w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Lublinie. W latach 90 został generalnym konserwatorem zabytków – z tego stanowiska odszedł w atmosferze skandalu. Zielniewicz  jako generalny konserwator zabytków w 1995 r. zezwolił, mimo dużych protestów, na wykreślenie z rejestru zabytków pięknej willi „Brzozy” przy ulicy Batorego w podwarszawskim Konstancinie. Dzięki tej kontrowersyjnej decyzji właścicielka „Brzóz”, milionerka Iwona Büchner (prezes m.in. domu aukcyjnego Pol-Swiss Art), kilkanaście miesięcy później wyburzyła budynek i postawiła w jego miejscu „nowocześniejszą” rezydencję. Krótko przed rezygnacją ze stanowiska generalnego konserwatora zabytków Tadeusz Zielniewicz wydał zezwolenie na wywóz do Niemiec kilkuset XIX-wiecznych wyrobów kamiennych, powybieranych z parków i dworków Dolnego Śląska. 44 tiry z cennymi zabytkowymi dekoracjami zatrzymano w ostatniej chwili na przejściu granicznym w Olszynie. Zawartość ciężarówek, jak się okazało, miała trafić w ręce prywatnego niemieckiego obywatela, gdyż – jak oficjalnie tłumaczyli urzędnicy Zielniewicza – były to „wyroby niemieckie”, których „wywóz nie spowoduje uszczerbku dla kultury narodowej”. Niedługo po tym, jak ówczesny wiceminister kultury Tadeusz Polak nazwał tę operację „skandalem i grabieżą”, a prasa zainteresowała się wykreśleniem z rejestru zabytków willi „Brzozy” – Zielniewicz podał się do dymisji i podjął pracę jako doradca w Polskiej Radzie Biznesu, założonej przez kilkunastu najbogatszych polskich przedsiębiorców, w tym Jana Wejcherta oraz Piotra Büchnera, męża Iwony Büchner. Tadeusz Zielniewicz jest bliskim znajomym i partnerem biznesowej posła Platformy Obywatelskiej Janusza Palikota. Razem zasiadali m.in. w radzie nadzorczej Polmosu Lublin, byli tez członkami sądu konkursowego na opracowanie koncepcji architektonicznej budynku „Teatru w budowie” w Lublinie wraz z koncepcją zagospodarowania Placu Teatralnego. W 2005 roku został powołany na stanowisko dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie przez ówczesnego ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego. W marcu 2007 r. Zielniewicz odszedł z tego stanowiska, nie zgadzając się z decyzją komisji konkursowej międzynarodowego konkursu architektonicznego na projekt siedziby Muzeum, która jako zwycięski wybrała projekt autorstwa Christiana Kereza. Po raz kolejny stanowisko dyrektora Muzeum Łazienki Królewskie obejmuje człowiek związany z Januszem Palikotem. Dwa lata temu „Gazeta Polska” ujawniła, że p.o. obowiązki dyrektora Łazienek Jacek Czeczot-Gawrak jest dobrym znajomym nowego dyrektora Łazienek jest jeden z najbardziej prominentnych posłów PO - Janusz Palikot. (…) Obu panów łączą od wielu lat interesy. Na stronach internetowych firmy Jacka Czeczot-Gawraka (o nazwie "The Studio: Architectural and Interior Design") znajdujemy np. projekty bramy wjazdowej do Polmosu Lublin, „biblioteki win” (z fotografią posła Palikota), domu "na południu Polski" (posła Palikota) czy wreszcie projekt butelki wódki "Palikotówki". Okazuje się więc, że obecny p.o. dyrektora Łazienek nie zna historii słynnego zespołu pałacowo-ogrodowego i nigdy w życiu nie pracował w muzeum, ale jest za to stałym klientem Janusza Palikota. W nominacji Czeczota-Gawraka może jednak chodzić o coś więcej niż o załatwienie mu „po znajomości”  wpływowego stanowiska. W „portfolio”  firmy Czeczota-Gawraka znajdujemy bowiem także projekt... zabudowy rezydencjonalnej wokół Łazienek, m.in. przekształcenia architektonicznego Domu Pułku Huzarów (ul. 29 Listopada 5) - zabytku będącego własnością lubelskiej spółki "29 Listopada". Firma ta należy do Polmosu Lublin, a jej prezesem jest Zbigniew Borowy - bliski współpracownik Janusza Palikota, członek zarządu Polmosu i były członek rady nadzorczej spółki Ozon (…) - pisała „GP” w 2008 roku. Tadeusz Zielniewicz będzie już czwartym szefem Łazienek w ciągu ostatnich dwóch lat. Po przejściu na emeryturę prof. Marka Kwiatkowskiego, który kierował Łazienkami przez ponad 50 lat, dyrektorem został historyk sztuki Janusz Czeczot-Gawrak. Tę funkcję pełnił zaledwie przez trzy miesiące. Minister kultury Bogdan Zdrojewski nie przedłużył z nim umowy, bo – jak tłumaczył – brakowało mu doświadczenia w pozyskiwaniu środków unijnych. Na początku ubiegłego roku powołał na to stanowisko Dr Przemysława Nowogórskiego, który nieoczekiwanie kilka dni temu został zdymisjonowany przez wiceministra kultury Piotra Żuchowskiego. – Jestem zaskoczony. Minister nie wyjaśnił mi, dlaczego podjął taką decyzję – stwierdził Przemysław Nowogórski. . dk, gw,  Niezalezna.pl, rp.pl

Iwan, niedźwiedzie i sodomici Starsi Czytelnicy może pamiętają jeszcze francuską piosenkarkę Marię Laforýt, która zresztą naprawdę nazywała się całkiem inaczej, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o jej piosenkę o Warszawie, bodajże z lat 60. Na wstępie zwierza się, że o Warszawie niczego nie wiedziała, "poza Chopinem i hrabią Palewskim". Trudno się jej dziwić, skoro w dalszej części wyjaśnia, że o Warszawie informowało ją, a nawet oprowadzało po tym mieście, troje polskich przyjaciół: "Iwan, Natasza, a później i Borys". To i tak całkiem nieźle, bo innych Francuzów trochę wcześniej oprowadzały po warszawskich ulicach białe niedźwiedzie - jak to zwyczajnie na Syberii, gdzie okropny Stalin potrząsał strasznym knutem - co, nawiasem mówiąc, u niektórych do dzisiaj wywołuje rozmaite dreszczyki. Ale cóż taki niedźwiedź może ciekawego opowiedzieć cudzoziemcowi o Warszawie? Niewiele - podobnie jak rdzenni warszawiacy: Iwan, Natasza, no i oczywiście - Borys. Nic dziwnego, że na tle tak skąpych wiadomości, jakie ówcześni paryżanie, a zwłaszcza paryżanki, posiadali o naszym "Paryżu Północy", musiało się wśród nich zrodzić przemożne pragnienie - coś na kształt kantowskiego kategorycznego imperatywu - podciągnięcia tubylczych warszawiaków na trochę wyższy poziom - żeby przestali zadawać się z białymi niedźwiedziami, tylko się trochę zeuropeizowali. Problem wszelako w tym, że w tak zwanym międzyczasie Europa zaczęła schodzić na psy, czego symbolem stała się w tamtejszych kręgach pozycja - również polityczna - Daniela Cohn-Bendita. Daniel Cohn-Bendit to taki europejski Adam Michnik, tyle że znacznie głupszy. Mógł się o tym przekonać każdy, jeśli tylko zadał sobie za pokutę obejrzenie i wysłuchanie dialogu, jaki obydwaj luminarze przeprowadzili ze sobą gwoli olśnienia mniej wartościowego narodu tubylczego. A trzeba nam wiedzieć, że jednym z ważnych kryteriów modernizacji, jaka w Europie robi dziś konkietę, jest "przeciwdziałanie społecznemu wykluczeniu". Tak się nazywa podsuwanie skołowanym, mniej wartościowym narodom europejskim różnych odmieńców, nie tylko w charakterze uciśnionego proletariatu zastępczego, ale również - a może nawet przede wszystkim - jako awangardy nieubłaganego postępu, co to "przeszłości ślad zmiata", żeby "ogarnąć ludzki ród". Wśród tych odmieńców lansowani przez europejsów są również sodomici. Tedy w ramach modernizacji i europeizacji, zamiast białych niedźwiedzi, jak to ongiś bywało, ulicami Warszawy przemaszerują jutro w paradzie sodomici płci obojga. Towarzyszą temu szeroko zakrojone przygotowania. Już tydzień wcześniej został otwarty w Warszawie "Dom Dumy". Nazwa ta wydaje mi się trochę dziwaczna, w związku z czym podejrzewam, że w drugi jej człon mógł wkraść się błąd literowy. Ktoś nie dopilnował i tak już zostało. Chodzi bowiem zapewne o główny przedmiot zainteresowania sodomitów, którym przecież nie jest żadna "duma". Ale mówi się trudno; co się stało, to się nie odstanie, a poza tym nie ma już sensu dokonywać zmian w sytuacji, gdy zarówno sami zainteresowani, jak i publiczność myśli, że to wszystko naprawdę, że tak właśnie ma być. Jakże zresztą inaczej, kiedy zamiast "Iwana, Nataszy i Borysa", którzy przed 40 laty oświecali w sprawach warszawskich piosenkarkę Marię Laforýt, tubylczemu Sejmowi zaszczyt uczyni swoją obecnością sama pani Ulryka Lunaczek, wspierająca gejów i lesbijki w Parlamencie Europejskim. Nareszcie się dowiemy, czym naprawdę zajmuje się Parlament Europejski, o co w ramach Unii Europejskiej walczymy i za co zginiemy. Jestem pewien, że pani Lunaczek zostanie przyjęta na specjalnej audiencji, takim bliskim spotkaniu III stopnia, przez prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego oraz pełniącego obowiązki prezydenta marszałka Sejmu Grzegorza Schetynę, a myślę, że i szef naszej dyplomacji, minister Radosław Sikorski też skwapliwie wykorzysta okazję do pokazania się przed polityczną i ideologiczną awangardą Europy od właściwej strony. Po kompromitującym śledztwie w sprawie smoleńskiej katastrofy nikt już poważnie naszego państwa traktować nie może, więc kiedy zaszczyca nas sama pani Ulryka Lunaczek, muszą podzielić się nią sprawiedliwie wszyscy dygnitarze. Drugi raz taka okazja nieprędko się trafi, więc trzeba zabłysnąć światłem odbitym niechby nawet od niej, no i przede wszystkim - pokazać światu, jakeśmy się podciągnęli. Już nie białe niedźwiedzie - jak na Syberii, tylko sodomici - jak w Europie SM

Niemcy i USA planują . Prawa autorskie do wyników wyborów ? The Economist „Fakty zgodnie z orzeczeniem Amerykańskiego Sądu Najwyższego z 1918 roku w doktrynie gorących wiadomości „nie mogą być objęte prawami autorskimi . Ale agencje informacyjne mogą zatrzymywać wyłączny użytek swoich produktów tak długo jak maja komercyjną wartość Teraz gazety, żywiące się historiami, które są zużywane przez inne witryny internetowe pragną wprowadzić te reguły jako prawo. Ta idea wypłynęła w dokumentach dyskusyjnych opublikowanych przez Federalną Komisję Handlu, która jest gospodarzem procesu ważącego na przyszłości przemysłu medialnego. Organizacje mediów pragną mieć wyłączne prawo, w określonym z góry przedziale czasowym do publikowanych w Internecie materiałów. Projekt także zawiera osłonę dla celowego użycia. Stworzyć legalne przesłanki które pozwolą wyszukiwarką internetowym do kopiowania nagłówków i linków ,tak długo jak ich użycie jest selektywne i występuje jako lista wyników wyszukiwania. Jeff Jarvis który uczy studentów dziennikarstwa bycia przedsiębiorcą na uniwersytecie w Nowym Jorku mówi, ze to brzmi raczej jak ochrona gazet niż dziennikarstwa. Niemcy planują coś bardzo podobnego …”…”W Ameryce ustawodawca będzie mógł z góry wyznaczyć czas komercyjnego wyłącznego wykorzystania faktów . Prawdopodobnie dwie  godziny  na informacje o trzęsieniu ziemi , trzydzieści minut na wynik meczu „….źródło tutaj

Mój komentarz W USA prawdopodobnie ten zamach  na prawo człowieka , prawo do informacji nie przejdzie, ale zakusy naszego sąsiada Niemiec powinny zaniepokoić polskie społeczeństwo. Bo 80 procent prasy lokalnej i duża część ogólnopolskich mediów jest kontrolowana przez media niemieckie. Problem  niemieckiej kontroli medialnej dotyczy wszystkich społeczeństw Europy Środkowo Wschodniej . Niewinne złego początki. Na początek  30 minutowe opóźnienie w prawie do powielenia informacji o wyniku meczu ,ale później dwa dni na dwa dni przed wyborami na prezydenta na ujawnione obciążające polityka informacje. Precedens będzie pielęgnowany, czas ochronny wydłużany. A kary będą rosnąć. Polskie sądy już na polityczne zlecenie dokonują ekonomicznej egzekucji osób informujących  o nieprawościach ludzi władzy. Polskie sądy , zdemoralizowane i pozbawione kontroli społecznej przyjmą „zlecenie „ na „demokratów informacji „ od właścicieli koncernów medialnych. Piesiewicz mógłby być uratowany, gdyby prawo do informacji o nim miał koncern medialny, który miałby prawo do niej na dwa  miesiące, a by ją opublikował szczątkowo. Dwa miesiące na zatuszowanie i bezgraniczna wdzięczność uratowanego. Wyobraźmy sobie że jakaś gazeta kontrolowana przez Rosjan czy Niemców  uzyskałby prawo np. na 12 godzin do  informacji o Katastrofie Smoleńskiej. Kontrola informacji jest kluczową sprawa dla kreowania i kontrolowania warstw  i narodów niższych. A w Europie pojawia się trwały podział na arystokrację, elity i niższe warstwy muzułmańskie, katolickie. Angielskie słowo niewolnik slave pochodzi od słowa Słowianin. Być może już niedługo słowo pole będzie  synonimem nisko wykwalifikowanego robotnika fabrycznego. Pole to w tłumaczeniu Polak Marek Mojsiewicz

POLSKA ZA ZAMKNIĘTYMI OCZAMI Rzetelna analiza, blisko trzyletniego okresu rządów obecnego układu musiałaby stworzyć obraz przerażający. Szczególnie dla tej części polskiego społeczeństwa, która zwiedziona medialnym fałszem uwierzyła, że politycy Platformy mogą zbudować nową, polityczną jakość. Tymczasem, zamiast deklarowanych „standardów” ujrzeliśmy pogardę dla prawa, ordynarne oszustwa i całkowitą degrengoladę – w wykonaniu najwyższych urzędników państwowych i partyjnych przyjaciół Donalda Tuska.  Polacy zapomnieli, że wielu ludzi Platformy wywodzi się z KLD – znanej w latach 90. partii „aferałów”, której krótki epizod udziału w rządach zakończył się licznymi procesami i wyrokami skazującymi dla czołowych działaczy. Kwintesencją rządów Platformy w tym zakresie była tzw. afera hazardowa, gdy prawdziwym obliczem partii stała się spocona twarz Chlebowskiego, a językiem przekazu - prymitywne i pełne wulgaryzmów rozmowy partyjnych macherów. Kazus afery hazardowej czy stoczniowej był możliwy ponieważ w rządzie Donalda Tuska panowało przyzwolenie na tego rodzaju praktyki, zbudowane na poczuciu aroganckiej bezkarności – ta zaś, wynikała ze świadomości zawłaszczenia wszystkich, newralgicznych miejsc życia politycznego i gospodarczego. W poczuciu tej bezkarności, podejmowano działania mające na celu zabezpieczenie finansowania partii, poprzez wpływy z gier hazardowych oraz uwłaszczenia na majątku upadających stoczni. Kontakty polityków PO z biznesem hazardowym, który w ogromnym zakresie jest własnością środowisk przestępczych i ludzi peerelowskich służb, nie byłyby możliwe, gdyby urzędujący premier nie rozmontował demokratycznych mechanizmów kontrolnych i nie oparł swoich rządów na środowisku wywodzącym się z tych służb. Zwycięstwo wyborcze z roku 2007 otworzyło przed obecnym układem drogę do zagarnięcia jak największych obszarów władzy.  Fakt, iż aneksję rozpoczęto od służb specjalnych wskazuje na rzeczywiste mechanizmy rządzące III RP. Nie przypadkiem do służb wróciła „stara kadra” – Janusz Bojarski, Andrzej Barcikowski,  Marian Janicki, Leszek Elas czy Zdzisław Skorża Nie przypadkiem, priorytetem stało się przywrócenie wpływów żołnierzy i agentów zlikwidowanych WSI oraz reaktywacja układu stworzonego przez to środowisko. Odtąd też, model funkcjonowania służb specjalnych – jako „zbrojnego ramienia” grupy rządzącej i wspornika gwarantującego nienaruszalność jej interesów, stał się „podstawą programową” ekipy Donalda Tuska. Kolejne dwa lata upłynęły na umacnianiu prerogatyw „odzyskanych” służb, poprzez powrót do peerelowskich metod zarządzania bezpieczeństwem oraz na przejmowaniu spółek skarbu państwa i nielicznych, niezależnych jeszcze instytucji. Przejęcie nadzoru nad CBA ,pozwoliło na skupienie w rękach Platformy wszystkich mechanizmów kontroli antykorupcyjnej i otworzyło nieograniczone możliwości w zakresie „ręcznego”  sterowania prywatyzacją. W wymiarze politycznym, proces ten mógł nabrać tempa po tragedii smoleńskiej, gdy śmierć prezydenta i dziesiątek towarzyszących mu osób otworzyła przed partią Tuska wiele, niedostępnych dotąd obszarów władzy. Symbolem tych bezwzględnych dążeń jest postać Bronisława Komorowskiego, który natychmiast po informacji o katastrofie, nim jeszcze potwierdzono śmierć prezydenta przystąpił do zawłaszczania uprawnień głowy państwa i obsadzenia wakujących stanowisk. IPN, NBP i urząd Rzecznika Praw Obywatelskich były ostatnimi, brakującymi ogniwami w łańcuchu totalnej władzy. Wbrew werbalnym deklaracjom marszałka, że „w obliczu śmierci prezydenta nie będę wchodził w jego rolę”, uczynił on wszystko, by jak najszybciej i najszerzej przejąć kompetencje tragicznie zmarłego prezydenta. Podpisanie przez Komorowskiego, w okresie pełnienia obowiązków aż 64 ustaw wskazuje na skalę władczych ambicji tego człowieka.

Jednocześnie, w okresie poprzedzającym wybory prezydenckie zadbano o dalsze poszerzenie nadzoru nad społeczeństwem. W tym celu, grupa rządząca  nie respektując wyroku Trybunału Konstytucyjnego, przyznała nowe uprawnienia funkcjonariuszom „odzyskanego” Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Służbie udzielono kompetencji, o jakich nie śniło się nawet Mariuszowi Kamińskiemu.  Biuro ma odtąd zbierać bez żadnej kontroli dane o chorobach, przekonaniach politycznych i religijnych oraz preferencjach seksualnych obywateli. Jego działalność nie będzie się ograniczać do korupcji urzędników. CBA ma ścigać wszystkich i wszystkie rodzaje przestępstw, co pozwoli na wykorzystanie tej służby do dyscyplinowania „niepokornych” przedsiębiorców lub nazbyt aktywnych przeciwników politycznych. W tym samym obszarze działań, można umieścić decyzję Urzędu Komunikacji Elektronicznej, który bez żadnych zapowiedzi rozpoczął spis powszechny wszystkich Internautów w Polsce. Do 11 czerwca br. tzw. providerzy Internetu zobowiązani zostali do przekazania danych wszystkich swoich abonentów. Jak informuje UKE oficjalnym powodem ma być „rozpoczęcie procesu analiz lokalnych rynków usług dostępu szerokopasmowego do Internetu” . Nie mamy żadnej pewności, że dane te nie zostaną wykorzystane przez służby podległe rządzącym i nie posłużą do inwigilacji lub represji  wobec użytkowników Internetu. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że ten obszar aktywności obywatelskiej zdaje się stanowić ostatni bastion, niedostępny dla wpływów oficjalnej propagandy. Obecny stan prawny już pozwala służbom na uzyskanie od operatora telekomunikacyjnego lub dostawcy Internetu tzw. logów, czyli rejestrów połączeń. Prawo każe przechowywać je operatorom przez dwa lata. Ustawa o policji stanowi też, w jakich przypadkach organa ścigania mogą prowadzić niejawnie tzw. kontrolę operacyjną, czyli np. podsłuch internetowy. Ostatecznym akcentem, kończącym proces monopolizacji władzy jest wygrana Komorowskiego w wyborach prezydenckich.  Trzeba przy tym pamiętać, że przejęcie uprawnień prezydenta RP, było dla ludzi z grupy rządzącej celem nadrzędnym. Ten swoisty program „totalitarnych liberałów” można streścić w słowach, jakie Komorowski wypowiedział 13 listopada 2009 roku: „ Póki jest ten prezydent, nie da się dobrze rządzić”. Stwierdził też wówczas: „Do wyborów prezydenckich trudne reformy będą leżały odłogiem, bo urząd prezydenta jest wielkim i skutecznym hamulcowym". Warto zauważyć, jak deklaracje Komorowskiego stoją w jaskrawej sprzeczności z dywagacjami Donalda Tuska o „prezydenckich żyrandolach”, którymi szef rządu chciał zdezawuować rolę prezydenckiego ośrodka władzy i usprawiedliwić swoją rezygnację z ubiegania się o ten urząd. Pamiętając o wieloletniej kampanii nienawiści wobec Lecha Kaczyńskiego oraz ciągłego oczerniania i atakowania postaci prezydenta, trudno nie zauważyć, że dla ludzi Platformy zajęcie Pałacu Prezydenckiego stanowi spełnienie marzeń o władzy absolutnej. Również dla środowisk wspierających grupę rządzącą –od Urbana i Jaruzelskiego, po Wałęsę i Dukaczewskiego - postać prezydenta Kaczyńskiego była ostatnią „przeszkodą” w drodze do pełnej „normalizacji”. Oczywiście – nie jest prawdziwa teza, jakoby w tej sytuacji grupa ta nie miała innego wyjścia, jak tylko przystąpić do realizowania wyborczych obietnic. Taka konieczność istniałaby wówczas, gdyby funkcjonowały jakiekolwiek mechanizmy kontrolne władzy, w postaci niezależnych instytucji, służb antykorupcyjnych lub wolnych mediów. Ponieważ mechanizmy takie nie istnieją, skutecznie rozmontowane przez Donalda Tuska,  a podstawowym atrybutem tych rządów jest osłona propagandowa ze strony wiodących mediów – nie należy spodziewać się, by przejęcie pełni władzy musiało obligować rządzących do podjęcia jakichkolwiek poważnych reform. Wystarczy medialna gra pozorami oraz skupienie uwagi społeczeństwa na tematach zastępczych, w tym, temacie podstawowym – generowaniu lęku przed powrotem PiS-u do władzy i nakręcaniem spirali nienawiści do Jarosława Kaczyńskiego. Ta koncepcja była skuteczna przez ostatnie 3 lata, pozwalając grupie rządzącej na całkowitą bezkarność w zakresie odpowiedzialności za Polskę i za złożone wyborcom obietnice.

Jak każdy prosty zabieg socjotechniczny, oparty na manipulacji właściwej systemowi totalitarnemu, będzie nadal efektywna w społeczeństwie uzależnionym od przekazu telewizyjnego i powszechnego, bezkrytycznego przyjmowania dziennikarskich relacji. W połączeniu z nadzorem Internetu,  dziennikarską autocenzurą i przemilczaniem wiadomości niekorzystnych sprawi, że do świadomości Polaków nie przedostanie się żadna informacja, mogąca zaszkodzić propagandowemu wizerunkowi grupy rządzącej. Błędem również byłoby porównywanie obecnej sytuacji do tej, w jakiej znajdował się w roku 2006 Jarosław Kaczyński , będąc szefem koalicyjnego rządu i mając w Pałacu Prezydenckim sprzyjającego mu polityka. Różnica nie polega wyłącznie na fakcie, że Tusk stoi na czele rządu wyłonionego z dwupartyjnej koalicji i cieszy się propagandowym wsparciem medialnym. O wiele ważniejsza jest okoliczność, że grupa rządząca posiada wsparcie dwóch, najważniejszych  sił zewnętrznych, mających wpływ na politykę III RP – Rosji i Niemiec, ale też może liczyć na poparcie ze strony postkomunistycznej oligarchii, rozlicznej (nadal wpływowej) agentury oraz środowisk wojskowej i cywilnej bezpieki. Ponieważ to one, w ogromnym stopniu decydują o procesach politycznych i gospodarczych zachodzących w Polsce, o czym wielokrotnie mogliśmy przekonać się w ostatnich trzech latach – bezpieczeństwo i zakres władzy sprawowanej przez ludzi Platformy, jest nieporównywalnie większy, niż miało to miejsce z rządami w latach 2005/ 2006. To głównie z tego powodu, wynika realna groźba totalnego zawłaszczenia życia publicznego i politycznego i sprawowania rządów w interesie wąskich grup społecznych, dla których pojęcia polskości czy patriotyzmu są całkowicie obce. Groźba, o tyle poważna, że gwarantem owego „paktu nad trumnami” ma być putinowska Rosja, której rozwiązania legislacyjne w zakresie zapewnienia nadzoru nad społeczeństwem, są dla obecnego rządu wzorem w procesie bondaryzacji Polski. W wymiarze politycznym i historycznym oznacza to dążenie do pozornego „pojednania” z moskiewskimi „siłownikami”, nawet za cenę rezygnacji z prawdy o Smoleńsku i ograniczenia polskiej suwerenności. Ten cel, tuż przed tragedią z 10 kwietnia wyraźnie wskazał Bronisław Komorowski, definiując „pojednanie” z Rosją jako „interes nas wszystkich” oraz mówiąc otwarcie o słowach Putina „niosących Polsce nadzieję”. Jeśli zatem objęcie pełni władzy przez ludzi grupy rządzącej, nie będzie niosło korzyści dla ogółu społeczeństwa i nie należy liczyć na żadne, poważne reformy, można pytać: jak tego rodzaju władza zamierza zapewnić sobie nienaruszalność, czego możemy spodziewać się w najbliższej przyszłości? Sądzę, że odpowiedzi na to pytanie można szukać w orwellowskiej wizji „Roku 1984”, gdzie pada stwierdzenie: „Jeżeli ktoś chce rządzić, rządzić nieprzerwanie, musi umieć burzyć w poddanych poczucie rzeczywistości”. Tu kryje się groźba największa, bo owo poczucie rzeczywistości nie jest niczym innym, jak prawdą o otaczającym nas świecie, trudnym do przecenienia darem należnym ludziom wolnym. Przygotowania, jakie poczyniono w ostatnich trzech latach mogą świadczyć, że uprawnienia służb specjalnych i innych organów państwa zostaną wykorzystane dla fałszowania obiegu informacji publicznych, działań dezinformacyjnych oraz poddania społeczeństwa nadzorowi. Władza – jaką dziś osiągnęła grupa rządząca Polską, stanie się nieusuwalna i totalna wówczas, gdy pozwolimy zburzyć prawdziwy obraz rzeczywistości i tchórzliwie zamkniemy na nią oczy. Ścios

Milczenie nie jest złotem Człek sobie robi medialną kwarantannę i naprawdę dobrze mu z tym, tak jak za poprzedniego peerelu, gdy zdrowiej się ludzie czuli nie korzystając peerelowskich mediów – aż nagle diabeł człowieka podkusi, wejdzie na stronę rp.pl, przeczyta tekst M. Magierowskiego i widzi, że niewierność prostym zasadom bardzo źle się kończy. Nie tak dawno zresztą prof. A. Dąbrówka nieco mnie mitygował, że „Rz” nie należy wylewać z kąpielą, tymczasem felieton Magierowskiego z powodzeniem mógłby się ukazać w „GW” czy „Przeglądzie”, że o „Tygodniku Powszechnym” czy komunistycznej „Polityce” nie wspomnę. Jeszcze chwila, a w swym doganianiu retoryki salonowej „Rz” prześcignie „GW”, tak jak to robi obecnie pewna gazeta na de z nowym naczelnym. Oczywiście to jeszcze nie ten poziom pluralizmu opinii, jaki panował za poprzedniego peerelu, gdzie wszystkie media mówiły jednym głosem dokładnie to samo, ubierając to w różne słowne ozdobniki, ale na pewno jesteśmy coraz bliżej tego komunistycznego ideału. Mam tylko nadzieję, że B. Wildstein z R. Ziemkiewiczem jeszcze zdążą uciec stamtąd, zanim ich ktoś życzliwy wyprosi. Czytałem wywiad z J. Kaczyńskim w „GP” i przeżyłem coś zupełnie odmiennego niż Magierowski, który omal nie posiwiał po jego lekturze, według mnie bowiem prezes PiS-u i tak zachował się (nie tylko w tym wywiadzie, ale zwłaszcza w kampanii prezydenckiej) nad wyraz delikatnie i spokojnie wobec tego, co wyrabiał i wciąż wyrabia prorosyjski gabinet ciemniaków. Zdaniem Magierowskiego myślozbrodnią jest doszukiwanie się jakiejś winy w działaniach PO w odniesieniu do tragedii smoleńskiej. Gdyby coś takiego pisał Wroński, Żakowski czy inny Wołek z Paradowską czy Szostkiewiczem razem wzięci, to bym się nie dziwił, ale Magierowski? Czyż nie było wojen samolotowych i robienia na złość L. Kaczyńskiemu? Czy nie było karygodnych zaniedbań, jeśli chodzi o przygotowania do katyńskich uroczystości z udziałem Prezydenta? Czy wreszcie zabezpieczono przelot i zachowano się jak na normalne państwo przystało - po tak wielkiej katastrofie? Od paru miesięcy te kwestie są dla milionów Polaków oczywiste, ale akurat Magierowski dopiero teraz dostrzegł słonia w menażerii. Już sam fakt, że Komorowski dokonał przejęcia władzy zanim oficjalnie potwierdzono zgon Prezydenta, powinien świadczyć o tym, że rola PO w całej tej historii jest więcej niż podejrzana. Magierowski tego najwyraźniej nie dostrzega albo nie chce dostrzec. Oburza go za to to, iż coraz głośniej ludzie PiS-u zaczynają mówić o całej sprawie „drugiego Katynia”, a także to, że komuś akcja usuwania krzyża kojarzy się z komunizmem (nie wiem, z czym innym mogłaby się kojarzyć – może z faszyzmem?). Najciekawsze jest jednak to, że Magierowski, jak jakiś dobry wujek z Czerskiej, tłumaczy nam i PiS-owi, Kaczyńskiemu w szczególności, że to właśnie milczenie wokół tragedii z 10 kwietnia pozwoliło uzyskać wysokie wyborcze notowania. To dopiero. Pytanie w takim razie, skąd się wzięli ci ludzie na ulicach manifestujący hołd zabitemu Prezydentowi i domagający się wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Skąd się wzięli Solidarni 2010? Śmiem twierdzić, że zaszło coś dokładnie odwrotnego – to ulegnięcie strategii ciemniaków, którzy za wszelką cenę chcieli ugasić społeczny ogień wzburzenia i patriotycznego uniesienia, ogień, jaki zapłonął po tragedii, spowodowało, iż Kaczyński nie wygrał (tzn. nie uzyskał tak wielu głosów, by niemożliwe było dokonanie nocnego cudu nad urną). Magierowski zatem przestrzega na zasadzie wyrażanej kiedyś przez Kwaśniewskiego mówiącego do Saby, „by nie iść tą drogą”. Innymi słowy, dalsze drążenie kwestii przyczyn katastrofy może tylko pogorszyć sytuację. Wygląda więc na to, że już nie tylko nie ma za bardzo czego wyjaśniać, jeśli chodzi o 10 kwietnia, ale przede wszystkim samo obstawanie przy wyjaśnianiu może spowodować drastyczne pogorszenie się wizerunku PiS-u w mediach. Problem tylko w tym, że ten wizerunek był zły i przed otwartym zajęciem się sprawą Smoleńska, jak i po, zaś tekst Magierowskiego znakomicie się w ten trend (ani tak, ani tak) wpisuje. Cokolwiek robi bowiem Kaczyński jest złe. To zresztą wiemy od wszystkich salonowców, bo nawet gdy brat zamordowanego w Smoleńsku Prezydenta milczał, to jego milczenie było złowrogie i straszne. Teraz jednak o tym, że wszystko, co robi Kaczyński jest złe, możemy wyczytać już na łamach „Rz”. OK. Co w związku z tym wieszczy Magierowski? O, mniej więcej to, co prorokował z mównicy sejmowej Tusk przed katastrofą: jeśli się nie zmienicie, wyginiecie jak dinozaury. Trochę zresztą, pragnę Magierowskiemu przypomnieć, tych dinozaurów trzy miesiące temu wyginęło. Wspomnienia ich przywoływał (1 lipca) w poruszającym programie z udziałem m.in. p. Zuzanny Kurtyki, J. Pospieszalski. Klasę ludzi zabitych pod Smoleńskiem widać zresztą jeszcze wyraźniej na tle przepotwornych miernot, które mają obecnie absolutną władzę i pysznią się tym, jakby na nią wprost zasługiwali. Magierowskiemu nie przeszkadza zmowa milczenia i cenzura, jaka zapanowała wokół zamachu z 10 kwietnia. Przeciwnie, zdaje się on twierdzić, że to był najlepszy sposób na zajęcie się sprawą, choć dodaje, że trzeba „zadawać pytania i domagać się wyjaśnień”. Od kogóż więc tych wyjaśnień się domagać, jak nie od gabinetu ciemniaków? Komu stawiać pytania? Rosjanie już nam pokazali, jak wyjaśniają i jak odpowiadają na pytania. A może Kaczyńskiemu? Magierowski powinien zorientować się już, że skoro prokuratura wojskowa uznała, że nie ma powodu do przesłuchiwania Tuska czy Komorowskiego, a to, co ci dwaj pożałowania godni politycy prezentowali ws. Smoleńska na konferencjach prasowych czy w publicznych wypowiedziach, warte jest najwyżej jakiegoś ponurego śmiechu – w związku z tym jednak stawianie pytań i domaganie się wyjaśnień w mediach, które jeszcze nie podlegają cenzurze, jest jak najbardziej na miejscu. Publicysta „Rz” ubolewa nad niemal pewną utratą wiarygodności przez Kaczyńskiego, ponieważ nikt już nie uwierzy w jakąś jego przemianę, a poza tym szef PiS-u chce „wdeptać wroga w ziemię”. Magierowskiemu wypadałoby więc przypomnieć, że jak na razie, to wdeptano w ziemię blisko sto wybitnych osób z Parą Prezydencką na czele, zaś gabinet ciemniaków nie tylko temu nie zapobiegł, ale sprawia wrażenie, jakby ta tragedia kompletnie go nie obchodziła.

Niech więc Magierowski przemyśli sobie znaczenie słowa „wróg”. Ja natomiast na tym jego felietonie kończę lekturę jego tekstów. Never again, jak mówi ze śmiechem E. Clapton po jednej z piosenek na koncercie „Unplugged”. FYM

Co słychać u martwych dysydentów? Niemiecki piątek Piotr Semki Jak z czystym sumieniem zawierać gigantyczne kontrakty z krajem, w którym prawa człowieka nie są specjalnie szanowane? Takimi pytaniami nękano w RFN niemieckich biznesmenów, którzy w latach 70. jeździli do Rosji Breżniewa po lukratywne kontrakty na rury do sowieckich gazociągów. Dziś kwestia ta powróciła jak bumerang przy okazji kolejnego szczytu rosyjsko-niemieckiego, w Jekaterynburgu. Kanclerz Angela Merkel i prezydent Dmitrij Miedwiediew mogli tam poczuć zapach naprawdę wielkich pieniędzy. Na stole rokowań przyklepano kontrakt rosyjskich kolei na zakup od koncernu Siemens 240 “elektriczek”, czyli pociągów podmiejskich, na sumę 2,2 mld euro. A kolejne lokomotywy tego koncernu będą budowane we wspólnej fabryce w Rosji już od przyszłego roku. Siemens podpisał też z Rosjanami umowę na wspólną wytwórnię wiatraków prądotwórczych elektrycznych. Wreszcie koncern potwierdził wolę wybudowania w Skołkowie pod Moskwą wspólnego miasteczka innowacji technologicznych. Kanclerz Merkel i prezydent Miedwiediew wyrazili radość ze wzrostu wymiany handlowej i zapowiadają kolejny mega-program “Partnerstwo dla modernizacji”. Doradcy pani premier w kuluarach szczytu wskazywali dziennikarzom, że to kolejny krok na drodze do odebrania Chinom statusu światowego eksportera nr 1. A niemieccy wyborcy oglądając w telewizji relacje z Jekaterynburga zapewne ciepło myśleli o kanclerz Merkel, która w Rosji walczy o bezpieczeństwo setek tysięcy miejsc pracy dla robotników z RFN. Miłej atmosferze spotkania służyły też przypomnienie niemieckiej prasy, że dokładnie 20 lat wcześniej, 15 lipca 1990 r. w kaukaskim uzdrowisku Archys Helmut Kohl i Michaił Gorbaczow na “sweterkowym szczycie” (obaj mężowie stanu ubrani byli w pulowery) uzyskali porozumienie w kwestii zjednoczenia Niemiec. Z kolei dziennik “FAZ” doniósł 15 lipca o wystawieniu w pałacu w Zerbst w Saksonii-Anhalt pomnika Katarzyny Wielkiej, która z tamtego właśnie ksiąstewka trafiła na tron carycy Rosji. Sporą, prawie 5-metrową statuę wyrzeźbił rosyjski rzeźbiarz Michaił Pieriejesławiec, na zlecenie, jak pisze “FAZ”, “sponsorów pragnących zachować anonimowość”. Informacja w sam raz na dzień niemiecko–rosyjskiego szczytu. Czy wobec tak licznych kontraktów było jeszcze miejsce na jakieś pytania o los dysydentów? Choćby o działaczkę praw człowieka Natalię Estemirową, porwaną i bestialsko zamordowanej rok temu w Gruzji przez ludzi Ramsana Kadyrowa, czeczeńskiego władcy z nadania Rosji? W epoce Gerharda Schroedera ówczesny kanclerz zamykał pytania o takie sprawy, nazywając Władimira Putina demokratą bez skazy. Angela Merkel wybrała inną taktykę: unika groteskowego wychwalania rosyjskiej wersji demokracji i porusza temat sytuacji ruchu praw człowieka w Rosji. Ale zazwyczaj jedynie w formie retorycznych pytań, na które rosyjscy gospodarze znajdują odpowiedzi pełne wystudiowanego zrozumienia.

W Jekaterynburgu kanclerz Merkel wezwała do wyjaśnienia sprawy zabójstwa Estemirowej. W odpowiedzi prezydent Miedwiediew uspokoił panią kanclerz, że “tożsamość sprawcy została już ustalona i niedługo zostanie on schwytany”. Uznałbym to za ważny gest, gdyby nie pamięć o łudząco podobnej sytuacji sprzed lat. Oto w Dreznie w 2006 roku na podobnym szczycie Niemcy-Rosja Angela Merkel spytała Putina o wyniki śledztwa w sprawie zabójstwa Anny Politkowskiej. Ówczesny prezydent Putin obiecał, że śledztwo będzie traktowane z najwyższą uwagą i z użyciem nadzwyczajnych środków. Problem w tym, że morderców Politkowskiej nie schwytano do dziś. Owszem, jest dwóch zatrzymanych Czeczenów, ale nikt spośród przyjaciół Politkowskiej nie ma złudzeń. Jeśli nawet podejrzani Czeczeni otarli się o zabójstwo, to byli tylko pionkami. Prawdziwi zleceniodawcy są bezkarni. W międzyczasie mord na Estemirowej przyćmił niewyjaśnione zabójstwo Politkowskiej. Obawiać się więc można, że za rok czy dwa na kolejnym szczycie kolejny niemiecki przywódca pytać będzie o kolejna ofiarę, która wtedy przyćmi poprzednie morderstwo. I tak w kółko, przy wtórze huku fabryk budujących kolejne lokomotywy Siemensa w przybranej ojczyźnie Katarzyny Wielkiej. A zresztą, czy słynna niemiecka caryca przejmowałaby się losem paru nieprawomyślnych pismaków? Świątynie zbudowano na miejscu fundamentów po domu kupca Ipatjewa,  w którym w nocy z 16 na 17 lipca 1918 roku bolszewicy rozstrzelali cara Mikołaja II i jego rodzinę. Cerkiew prawosławna uznała ostatniego Cara Rosji za świętego, który poniósł śmierć wskutek nienawiści od wiary prawosławnej. Zamordowana wraz z carem jego żona Aleksandra   był niemiecką księżniczką z rodu von Hessen und bei Rhein i została kanonizowana wraz z synem Aleksym i córkami: Olgą , Tatianą, Marią i  Anastazją Semka

O gazoporcie dla Polska The Times Pani Redaktor Karolina Kowalska w dzisiejszym "Polska The Times" zamieściła kilka moich uwag na temat gazoportu. Według Andrzeja Szczęśniaka, eksperta rynku paliw, inwestycja w gazoport jest nieopłacalna właśnie przez wzgląd na kontrakt z Katarem, którego wartość do dziś pozostaje tajemnicą. - Z ekonomicznego punktu widzenia takie rozwiązanie nie jest najszczęśliwsze. Podpisana przez rząd umowa opiera się na formule cen ropy naftowej, a gaz z terminalu będzie 30-40 proc. droższy od tego, który użytkujemy dzisiaj, m.in. dlatego, że wymaga obróbki. Na statkach dostarczany będzie w formie skroplonej, która, by z powrotem przejść w stan gazowy, będzie musiała ulec regazyfikacji - tłumaczy Andrzej Szczęśniak. I dodaje, że po pieniądze rząd sięgnie do kieszeni przeciętnego Polaka. Rozwiązanie widziałby w - jego zdaniem tańszym i szybszym w realizacji - połączeniu polskiego rynku gazowego z niemieckim. - Tyle że tamtejszy gaz w jednej trzeciej też pochodzi z Rosji, a tutaj przeważa niechęć do rosyjskiego gazu - dodaje Andrzej Szczęśniak. W jego opinii głosy o uniezależnieniu się od Rosji są przesadzone, a platforma w Świnoujściu stanowić może raczej zabezpieczenie na wypadek zwiększonego popytu na gaz, którego obecne dostawy nie będą w stanie zaspokoić. (Gazoport w Świnoujściu uniezależni nas od Rosji Spółka Polskie LNG podpisała w czwartek umowę z wykonawcą terminalu do odbioru gazu skroplonego w Świnoujściu. Gazoport wybuduje za ok. 3 mld zł konsorcjum złożone z firm włoskich, kanadyjskich, francuskich i polskich. Pierwsze statki mają wpłynąć do gazoportu już nawet w czerwcu 2014 r., kiedy zostanie on oddany do użytku. Zdaniem ministra skarbu Aleksandra Grada budowa terminalu LNG zapewni Polsce większą niezależność w wyborze dostawcy gazu ziemnego, a gazoport w Świnoujściu będzie miał wpływ na rynek gazu w bliskim sąsiedztwie Polski. - Budujemy pierwszy terminal w basenie Morza Bałtyckiego. To bardzo ważne wydarzenie dla naszej gospodarki i naszego bezpieczeństwa energetycznego. Projekt zwiększa bezpieczeństwo energetyczne naszego kraju i ma wpływ na rynek gazu w naszym bliskim sąsiedztwie - powiedział minister podczas czwartkowego podpisania umowy z wykonawcą. Aleksander Grad zaznaczył, że inwestycja ma wsparcie Komisji Europejskiej i że umowy by nie było, gdyby nie zawarty w połowie ubiegłego roku kontrakt na dostawy gazu z Katarem. Od 2014 r. przez 20 lat Qatargas ma dostarczać do Polski 1,5 mld m sześc. skroplonego gazu LNG rocznie. Jednak według Andrzeja Szczęśniaka, eksperta rynku paliw, inwestycja w gazoport jest nieopłacalna właśnie przez wzgląd na kontrakt z Katarem, którego wartość do dziś pozostaje tajemnicą. - Z ekonomicznego punktu widzenia takie rozwiązanie nie jest najszczęśliwsze. Podpisana przez rząd umowa opiera się na formule cen ropy naftowej, a gaz z terminalu będzie 30-40 proc. droższy od tego, który użytkujemy dzisiaj, m.in. dlatego, że wymaga obróbki. Na statkach dostarczany będzie w formie skroplonej, która, by z powrotem przejść w stan gazowy, będzie musiała ulec regazyfikacji - tłumaczy Andrzej Szczęśniak. I dodaje, że po pieniądze rząd sięgnie do kieszeni przeciętnego Polaka. Rozwiązanie widziałby w - jego zdaniem tańszym i szybszym w realizacj- połączeniem polskiego rynku gazowego z niemieckim. - Tyle że tamtejszy gaz w jednej trzeciej też pochodzi z Rosji, a tutaj przeważa niechęć do rosyjskiego gazu - dodaje Andrzej Szczęśniak. W jego opinii głosy o uniezależnieniu się od Rosji są przesadzone, a platforma w Świnoujściu stanowić może raczej zabezpieczenie na wypadek zwiększonego popytu na gaz, którego obecne dostawy nie będą w stanie zaspokoić. Jego wątpliwości nie podziela Andrzej Lipko, były minister przemysłu i handlu i były prezes PGNiG. Choć również nie rozumie powodów utajnienia przez rząd wartości kontraktu z Katarem, podczas gdy na całym świecie takie kwoty podawane są do wiadomości publicznej, nie spodziewa się, by gaz z rejonu Zatoki Perskiej spowodował uszczuplenie portfeli Polaków. - Z Katarem mamy długoletni kontrakt na 1,5 mld m sześc. gazu LNG rocznie, a pojemność terminala to 5 mld m sześc. Pozostałe 3,5 mld możemy więc pozyskać na rynku spotowym od innych producentów, gaz LMG jest bardzo konkurencyjny. Bywa on nawet o 60 proc. tańszy od gazu sieciowego z Rosji - przekonuje Andrzej Lipko. Uważa, że inwestycja w Świnoujściu wiąże się z dywersyfikacją źródeł energii. - To trzecie po gazie rosyjskim i krajowym wydobyciu źródło pozyskiwania gazu - mówi. Terminal początkowo będzie mógł przyjąć 5 mld m sześc. gazu rocznie - prawie jedną trzecią krajowego zapotrzebowania wynoszącego 14 mld m sześc. W perspektywie może zostać rozbudowany do 7,5 mld m sześc. Wykonawca terminalu mający na koncie budowę kilkunastu podobnych inwestycji na świecie zbuduje dwa zbiorniki na gaz po 160 tys. m sześc., instalację do przepompowywania i rozprężania skroplonego gazu oraz załadunku na cysterny. Falochron mający utworzyć port zewnętrzny m.in. dla gazowców jest już w początkowej fazie budowy. Urząd Morski rozstrzygnął przetarg na jego wykonanie, a wykonawca przejął plac budowy. We wrześniu rozpoczną się prace przy lądowej części terminalu, za którą odpowiada Polskie LNG. Wyrównano teren i przygotowano drogę dojazdową do miejsca inwestycji. - Tworzymy na Wybrzeżu hurtownię gazu - uważa Andrzej Lipko. - Jej powstanie w Świnoujściu wiąże się z rozbudową sieci gazowniczej, a w konsekwencji również sieci energetyki gazowej. Gazoport będzie dla sieci gazowniczych tym, czym Euro 2012 dla polskiego drogownictwa - zaznacza były minister. Karolina Kowalska). Klasycznie mamy różne zdanie z Andrejem Lipko, byłym szefem PGNiG. Andrzej "również nie rozumie powodów utajnienia przez rząd wartości kontraktu z Katarem", jednak nie zgadza się, że gaz będzie drogi. Oczywiście, że będzie. Ponieważ dzisiejsze ceny spotowe nic nie mają do kosztów gazu z Kataru, który podpisano na formułach naftowych. Jak się szybko podpisuje, to potem się ma kłopot. A poza tym zapomnijmy już o gazie "60 proc. tańszym od gazu sieciowego z Rosji". Dzisiaj brytyjskie ceny: for August at 47.35 pence/therm (= $7.19 per mmbtu = 260 $/m3). Średnia tegoroczna cena sprzedaży Gazpromu d Europy = 308 $/m3 (302 w 2009 r). Czyli 15% tańsze, a nie 60%. Dobre i to, ale powtarzam - nie mamy cen spotowych. Szcześniak

Test prawdy dla rządu - zdrowie Polaków czy uległość wobec potężnego lobby Jeśli rząd polski nie wprowadzi niezwłocznie zakazu upraw GMO, będzie to oznaczało, że jest podszyty hipokryzją

1. Komisja Europejska zdecydowała w tym tygodniu, ze kraje członkowskie UE mają od tej pory wolna rękę w sprawie upraw roślin genetycznie zmodyfikowanych (GMO). Jeśli chcą, mogą takich upraw zakazać na własnym terytorium. Cieszę się z tej decyzji, która jest spełnieniem mojej prawie pięcioletniej walki o to, żeby kraje członkowskie miały prawo do takiej decyzji. Pierwszą akcję w tym kierunku podejmowałem wraz z kilkoma posłami z innych krajów jeszcze w 2005 roku. Walczyłem o to w Europarlamencie i poza nim. Dziś mam powód do satysfakcji

2. Myślałem, że decyzja Komisji ucieszy też polski rząd, który wielokrotnie deklarował, że jest przeciwny uprawom GMO i chętnie by zabronił ich uprawy w Polsce, tylko prawo europejskie mu nie pozwala. Polski rząd popierał też w Unii Europejskiej kraje, które nie czekając na decyzję Komisji wprowadzały u siebie „dzikie”, nieuzgodnione z Komisją zakazy upraw GMO, dotyczyło to między innymi Austrii i Węgier. To między innymi dzięki poparciu Polski kraje te nie poniosły żadnej konsekwencji z powodu zakazów, które wprowadziły na własnym terytorium. Teraz mamy więc test prawdy – czy sprzeciw wobec GMO był prawdziwy, czy tylko udawany.

3. Niestety – był udawany. Wprawdzie zdumienie wprawił mnie minister Sawicki, który zamiast cieszyć się ze stanowiska Komisji Europejskiej, wypowiedział się o nim krytycznie. No tak, polski rząd ma teraz problem. Odpadło europejskie alibi i wypadałoby wprowadzić zakaz upraw GMO, ale wtedy trzeba by się narazić potężnemu lobby koncernów biotechnologicznych, które przebierają nogami, żeby wejść na polskie pola. Już nie da się ściemniać i kluczyć – trzeba decydować. Żeby było jasne – stanowisko ministra Sawickiego uważam za skandaliczne i obłudne. Zaprzecza ono wszelkim dotychczasowym deklaracjom rządu o jego sprzeciwie wobec GMO.

4. Minister Sawicki opowiada o nierównej konkurencji, jeśli jedne kraje będą uprawiały GMO, a inne nie. Obłuda! Na tej nierównej konkurencji jeśli ktoś straci, to kraje uprawiające GMO, gdyż ich żywność będzie miała gorszą reputację. Polskie rolnictwo wolne od GMO ma wielką szansę w produkcji zdrowej i czystej ekologicznie żywności. Ale nie tylko o rolnictwo tu chodzi. Najważniejsze jest zdrowie ludzi, a nauka dostarcza coraz więcej podejrzeń, że GMO może być szkodliwe dla zdrowia. Chodzi też o środowisko, tu nauka też jest pełna obaw, że GMO może je zdewastować.

5. Jeśli polski rząd dba o zdrowie Polaków, o środowisko i o przyszłość rolnictwa polskiego –powinien niezwłocznie wprowadzić krajowy zakaz upraw GMO, zgodnie zresztą ze swoimi wcześniejszymi deklaracjami. Jeśli tego nie uczyni – okaże się podszyty hipokryzją.

PSL nad politycznym grobem

PSL zapomniało o polskiej wsi. Z wzajemnością

1. Ostrzegałem, że wchodząc w koalicję z liberałami PSL kopie sobie polityczny grób. Ostatnie sondaże, dające Stronnictwu 1 procent poparcia wskazują, że już go sobie wykopało. Sondaże można by lekceważyć, ale jeden procent z ułamkiem uzyskał kandydat PSL w wyborach prezydenckich. Sytuacja jest więc poważna.

2. Koalicja z PO nie jest dla PSL koalicją kompromisu, lecz całkowitego podporządkowania. Ta koalicja trwa tylko dlatego, że PSL wyrzekło się niemal wszystkich swoich wcześniejszych ideałów. Porzuciło witosowskie ideały silnego państwa i popiera PO-wskie koncepcje państwa miękkiego. Wspólnie z Platformą rozbraja instytucje niewygodne dla władzy, takie jak NIK, IPN czy CBA. Z przeciwników prywatyzacji przeoblekło się w jej gorliwych zwolenników. Gorliwie pomagało Platformie w dewastacji mediów publicznych. Przyłożyło rękę – ba, nawet wzięło na siebie główny ciężar – odebrania ludziom wcześniejszych emerytur. Wreszcie PSL zapomniało o tych, o których pamiętało zawsze – o rolnikach i o polskiej wsi. Skądinąd zapomniało z wzajemnością..

3. PSL w koalicji z PO upodobniło się do Platformy całkowicie. Występujący w „Zetce” szef klubu parlamentarnego ludowców Żelichowski broni rządu z takim żarem, że rzecznik rządu Graś mógłby się od niego uczyć. Jeszcze PO nie pomyśli, a Żelichowski już ją popiera. PSL stał się kopią PO. Ale po co ludziom głosować na kopię, skoro mogą na oryginał.

4. Na nic zdadzą się zaklęcia o nowoczesności PSL-u, na nic „ajpody” i opowieści o drugiej Kalifornii, na nic umizgi Pawlaka do klubów biznesu. Ten, kogo to kręci, zagłosuje na PO. Wybierze główne danie, które i tak dostanie razem z przystawką. W ten sposób PSL stracił swoich dawnych wiernych wyborców – ci w wyborach prezydenckich poparli Kaczyńskiego już w I turze, a w wyborach parlamentarnych zagłosują na PiS. Nowych wyborców na miejsce utraconych PSL też nie zyskał, bo ci głosują na PO. Mit o koalicji PO-PSL jako polskiej wersji CDU-CSU rozsypał się w gruzy. Platforma się na koalicji utuczyła, a PSL coraz bardziej przypomina przystawkę już zjedzoną.

5. PSL stoi dziś nad politycznym grobem, ale jeszcze nie musi się w nim kłaść. Powinno się znad niego cofnąć. Odejść ze złej koalicji i powrócić do wartości ludowych, narodowych, do ideałów Witosa i Mikołajczyka. One wcale się nie zestarzały. Odwoływał się do nich Jarosław Kaczyński i na polskiej wsi wygrał zdecydowanie, odbierając Pawlakowi niemal wszystkich jego dawnych wyborców. Tylko czy powrót do wartości, wykonany przez tych samych polityków, którzy im zaprzeczyli, będzie dla wyborców wiarygodny?

Janusz Wojciechowski

Historia Platformy to historia politycznych mordów Majewski pisze o Schetynie i Platformie „Sytuacja musiała być czytelna dla obu. Schetyna nie był pierwszym faworytem, który został odsunięty przez Tuska. – Historia Platformy to historia politycznych mordów – mówi nam jeden z byłych polityków tej partii. – Olechowski, Płażyński, Rokita, Gilowska, Piskorski. Schetyna zabijał dla Tuska. Musiał zdawać sobie sprawę, że teraz to on jest na celowniku i wyrok zostanie wykonany”..” Tusk, przymuszony sytuacją, musiał uzasadniać kolegom i koleżankom z partii, że Schetyna na czele parlamentu to doskonałe rozwiązanie. – Tak naprawdę był wściekły. W poniedziałek z Kancelarii Premiera docierały sygnały, że Tusk warczy na współpracowników, robi awantury i jest w fatalnym humorze – opowiada osoba związana z Platformą.– Dał się ograć. To tym bardziej bolesne, że Komorowski był outsiderem. Nie zapraszano go na kuluarowe narady, w trakcie których zapadły ważne decyzje. Był traktowany protekcjonalnie. Nieraz dzwonił do niego pośrednik i mówił, że ma przesunąć głosowanie, bo premier ma ważniejszą rzecz na głowie. Albo żeby zdjął coś z porządku dziennego, bo taka jest decyzja i już – mówi polityk PO.”…źródło tutaj

Mój komentarz Źle się stało, że Kaczyński przegrał wybory. Wbrew temu co mówił Tusk władza prezydenta jest o władza ogromną. Nazwałem ją władzą negatywną. Moje określenie władzy prezydenckiej przebija się właśnie do dyskursu publicznego, jest coraz częściej używane. Prezydent może decydować o kierunku zmian Polsce poprzez prawo weta. Bez akceptacji prezydenta nie jest możliwe rozpoczęcie procesu modernizacji Polski. Prezydentura Komorowskiego będzie prezydenturą słabą. Kluczowa sprawą będzie to kto będzie stał za Komorowskim. Czy Komorowski będzie blokował proces modernizacji. Jedynym jasnym punktem w czasie kampanii Komorowskiego była jego obietnic zajęcia się okręgami jednomandatowymi. Jeśli by mu się to udało to byłaby to rewolucja, faktyczna zmiana ustroju Polski, likwidacja demokracji fasadowej a Komorowski okazałby się mężem stanu. Osobiście nie wierze, że słaby i nijaki Komorowski mógłby taka operację przeprowadzić. Zresztą najlepszym papierkiem lakmusowym jego prawdziwych zamiarów będzie jego stosunek do „zmilczanej na śmierć” przez media organizacji JOW z profesorem Przystawą na czele. Czy Komorowski przerwie to zamilczanie, czy też dalej będzie w obozie zamilczaczy JOW. Przypomnę że proponowałem aby prof. Przystawa kandydował na prezydenta aby wzmocnić idee i ruch JOW. Opis Majewskiego pasuje do opisu oligarchii  w komunistycznej partii Lenina i Stalina., a nie Platformy Obywatelskiej , organizacji politycznej w demokratycznym  kraju jakim jest Polska .  Koterie, spiski to chleb codzienny działaczy Platformy. Obsadzanie dworu ,obsadzanie przez koterie miejsc biorących na listach. Zadane jest pytanie, czy Polska jest krajem demokratycznym, w którym społeczeństwo wyłania i kontroluje władze. Z opisu Majewskiego wynika ,że nie . Polska nie jest krajem demokratycznym w nowoczesnym rozumieniu tego słowa. Schetyna, Tusk, Komorowski i ich zausznicy , dwór Platformy to są podmioty polityczne. Społeczeństwo jest tylko przedmiotem, bezwolnym , asystującym bardziej niż mającym prawo głosu w wyborach Sejm jest faktycznie obsadzany  przez wodzów politycznych i oligarchie wokół nich skupione. To czy wygra w tej walce buldogów w Platformie, Tusk, Schetyna, czy Komorowski  nie ma znaczenia. Demokracja już przegrała. Watażkowie Platformy budują struktury, zwyczaje, klimat ,ideologię metody,  selekcjonują ludzi Polski oligarchicznej . Adaptują do warunków polskiej demokracji fasadowej, demokracji ułomnej wzorce typowe dla partii komunistycznej. Marek Mojsiewicz

Potrzeba nam rzetelnej międzynarodowej komisji Z uporem Nasz Dziennik powraca do komicznej idei stworzenia międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy z 10.04.2010 – mimo iż wielokrotnie pomysł ten wyśmiano. Czy naprawdę redakcja Naszego Dziennika wierzy, ze gdziekolwiek na świecie uda się znaleźć uczciwych i niezależnych członków takiej komisji? Czy tez chodzi o udowodnienie winy Putina i Miedwiediewa za wszelka cenę, bo przecież taka „międzynarodowa komisja innego werdyktu nie wyda? – admin Z prof. Piotrem Kruszyńskim, karnistą z Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Paulina Jarosińska

Pana zdaniem, strona polska wykorzystała wszystkie możliwe ścieżki prawne, aby śledztwo w sprawie katastrofy Tu-154M doprowadziło do wyjaśnienia jej przyczyn i przebiegu? - Sprawa w ogóle jest bardzo trudna, ale zacznijmy od kwestii najistotniejszych: do katastrofy doszło na terenie Federacji Rosyjskiej, więc właściwe są w tym przypadku władze rosyjskie. Ale jednocześnie zginęła część elity intelektualnej i politycznej naszego kraju z urzędującym prezydentem na czele. Strona polska powinna cały czas domagać się dopuszczenia do udziału w czynnościach. Ostatnio dochodzą sprzeczne informacje, bo z jednej strony słyszę, że współpraca jest owocna, a z drugiej, że jest ona daleka od doskonałości. Czy polska strona zrobiła wszystko, co mogła, trudno mi odpowiedzieć, ale pewne jest jedno, a mianowicie to, że starań nigdy nie za wiele. Nie może być tak, jak czasami słyszę, że prokuratura zapewnia, iż śledztwo i sama współpraca ze stroną rosyjską toczą się znakomicie – to jest bardzo niepokojący objaw. Nigdy nie jest tak, że już nic więcej nie można zrobić. Strona polska musi podjąć maksymalne starania o przystąpienie do pełnego udziału w śledztwie.

Na jakiej podstawie prawnej Polacy mogą domagać się od Rosji odzyskania materiałów dowodowych? Czy istnieje taka możliwość, aby Rosja nie wydała dowodów? - Mamy nieustannie do czynienia ze stykiem prawa karnego z prawem międzynarodowym publicznym. Rosja jest państwem suwerennym i organa śledcze rosyjskie prowadzą czynności śledcze. Sprawa ta jednak dotyczy przede wszystkim polskich obywateli. Zginął polski prezydent, pierwsza dama, parlamentarzyści, generalicja – i z tego wynika prawo, a wręcz obowiązek Polski, aby domagać się wydania materiałów. Wiemy, że są z tym problemy, opornie idzie współpraca w tym aspekcie. Nie ma do tej pory telefonu satelitarnego, nie ma zapisów rozmów z telefonów komórkowych. To jest bardzo poważna sprawa, Rosjanie nie chcą działać opieszale, ale powinni jak najszybciej te dowody Polsce zwrócić. Nie można lekceważyć głosów rodzin i ich pełnomocników domagających się zwrotu tego materiału. Mają oni bowiem status pokrzywdzonych. Organa śledcze rosyjskie mają obowiązek w rozsądnym terminie umożliwić Polsce dostęp do dowodów. Zwłaszcza że polscy prokuratorzy zapowiadali, że rodziny będą miały wgląd do akt sprawy, a żeby mieć dostęp do akt, trzeba mieć dostęp do materiałów. Organa prokuratury mają prawo domagać się jak najszybszego przekazania materiałów śledztwa.

Co strona polska może jeszcze zrobić? Są możliwości tworzenia prawa ad hoc, specjalnych umów? - Oczywiście. Umowa Międzynarodowa o Współpracy w Sprawach Karnych z początku lat 90. przewiduje współdziałanie organów polskich i rosyjskich w celu wyjaśniania różnych spraw, a co dopiero sprawy takiej wagi. Polska prokuratura musi być w tym aspekcie wręcz natrętna, stanowcza w treści, ale delikatna w formie. Nawet gdyby nie było tej konwencji, Polska i tak miałaby prawo domagać się współpracy, ponieważ w prawie międzynarodowym istnieją zwyczaje, grzeczności itp. W takiej sytuacji tym bardziej musi domagać się współpracy.

Jaka byłaby droga prawna powstania międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy teraz, już trzy miesiące po katastrofie. Postulują to zarówno rodziny ofiar, jak też chociażby amerykański kongresman Peter T. King. - To jest trudne pytanie. Nie bardzo potrafię znaleźć na nie odpowiedź. Przypomnijmy sobie kazusy powołania takiej komisji, choćby wojna domowa w Jugosławii, gdzie doszło do zbrodni. Taka międzynarodowa komisja ma rację bytu wtedy, gdy nie działają w państwach demokratycznych organa śledcze odpowiedzialne i konstytucyjnie uprawnione do wyjaśnienia danej sprawy. Do pracy obydwu prokuratur w śledztwie smoleńskim można mieć poważne zastrzeżenia, ale aby powstała taka specjalna komisja międzynarodowa, trzeba by było wykazać złą wolę i złe działanie po stronie rosyjskiej. W tym momencie droga do tego byłaby, moim zdaniem, bardzo trudna, choć oczywiście nie można wykluczać powstania takiej komisji. Dziękuję za rozmowę.

Parada pederastów Tytuł może się niektórym wydać prowokacyjny, ale to tylko dowód na uleganie manipulacji językiem. Gdy używam słowa „pederasta” jako synonimu homoseksualisty (głupkowate określenie „gej”, moim zdaniem obraźliwe dla myślących i rozsądnych homoseksualistów, pozostawiam „Gazecie Wyborczej”) np. na Twitterze, zaraz odzywa się jedna czy druga osoba o świadomości językowej odpowiednio urobionej ideologicznie i poucza mnie, że stosuję określenie „obraźliwe”. Otóż nie – to polityczna poprawność, która oddziałuje m.in. na język (to jedna z najważniejszych sfer z punktu widzenia postępaków), każe wyrugować z niego określenia, arbitralnie uznawane przez zainteresowanych za „obraźliwe” – na podobnej zasadzie zniknęli Cyganie, zastąpieni przez „Romów”, Murzynów zaś też ma coś zastąpić, tyle że redakcja na Czerskiej jeszcze nie uzgodniła, co to ma być (jakiś czas temu „GW” opublikowała przezabawny cykl tekstów na ten temat; jeden z wariantów to „Afropolak”). Niepoddawanie się politycznej poprawności oznacza także niepoddawanie się tym językowym manipulacjom i odwojowywanie normalności języka. Dlatego konsekwentnie używam słów: Murzyn, pederasta, Cygan. Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, przypominam, że polski sąd – bodaj w Gdańsku – zajmował się już określeniem „pederasta” i orzekł w swej mądrości, iż nie jest obraźliwe. Nie wiem tylko, po co był do tego sąd, skoro taką konkluzję można wysnuć z lektury odpowiedniego hasła w słowniku języka polskiego. Tego normalnego, nie poprawnego politycznie. Skoro zatem zbliża się jutrzejsza parada pederastów, a „Gazeta Wyborcza” wychodzi wprost ze skóry, żeby pokazać ją jako największe wydarzenie kulturalne w Polsce w tym tysiącleciu (polecam przezabawny wideokomentarz Seweryna Blumsztajna na gazeta.pl), warto przypomnieć i uporządkować kilka spraw. Dla osób widzących nieco więcej niż tylko po wierzchu jest to zapewne dość oczywiste, ale może komuś się przyda.

Po pierwsze –deklarowany cel parady, tak jak go przedstawiają niektóre media, jest oczywiście manipulacją. Aczkolwiek przyznać trzeba, że niektórzy homoseksualni działacze byli wyjątkowo szczerzy w przedstawianiu, o co tak naprawdę chodzi. Otóż ów zmanipulowany cel opiera się wykoślawieniu, wręcz na gwałcie zadanym pojęciu tolerancji. To słowo w politycznie poprawnym dyskursie dawno już przestało mieć swoje faktyczne znaczenie. Nie oznacza więc jedynie braku przeciwdziałania czemuś, co może nam się wybitnie nie podobać i na co godzić się nie chcemy. Nowe znaczenie to nie tylko bezwarunkowa akceptacja dla pewnych typów zachowań, ale nawet konieczność zachwycania się nimi i godzenia na każdy kolejny postulat. Dotyczy to oczywiście jedynie niektórych zachowań: agresywnych żądań środowisk homoseksualnych, agresywnych pomysłów środowisk feministycznych czy antyklerykalnych itp. Z tolerancją dla krzyża w przestrzeni publicznej jest już np. o wiele gorzej, zaś dla przeciwników tolerowania agresji wspomnianych wyżej środowisk tolerancji być już całkiem oczywiście nie może. Jak opisuje na swoim blogu Tomek Terlikowski, Krystian Legierski oznajmił w TVN24, że za głoszenie konserwatywnych poglądów Terlikowski powinien zostać ukarany grzywną. Kiedy zatem czytamy lub słyszymy, że pederaści będą się w Warszawie domagać „tolerancji” dla siebie, należy to rozumieć z ten sposób, że będą się agresywnie domagać maksymalnego poszerzenia swoich uprawnień i przywilejów, kompletnie nie licząc się z opinią innych. Prawda jest bowiem taka, że gdy przedstawiciele homoseksualnych środowisk mówią, iż „trzeba rozmawiać”, mają raczej na myśli monolog, w którym oni dyktują warunki, a inni się na nie pokornie zgadzają.

Po drugie –można spokojnie mówić i pisać o agresji środowisk homoseksualnych oraz całkowitym braku poszanowania dla wrażliwości innych, skoro hasłem parady jest „Nie lękajcie się!”. Jak przyznawali sami pederaści, hasło to zostało wybrane z pełną świadomością jego pochodzenia. Nie jest to zresztą niczym zaskakującym – prowokowanie innych to dobra metoda walki, gdy ma się po swojej stronie niektóre media. Kiedy się ktoś oburzy, pokazuje się go jako nietolerancyjnego ciemnogrodzianina i wystawia na odstrzał. Trzeba się niestety przygotować na więcej podobnych prowokacji w czasie samej parady. Żelaznym elementem podobnych imprez na Zachodzie jest bowiem wulgarne parodiowanie przedstawicieli Kościoła katolickiego. Co ciekawe, jakoś nie parodiuje się islamskich mułłów, choć islam jest wobec homoseksualizmu otwarcie nietolerancyjny, podobnie jak ortodoksyjny judaizm, ale żydów też jakoś pederaści nie parodiują.

Po trzecie –faktycznym celem imprezy w Warszawie jest stępienie ludzkiej wrażliwości i przygotowanie ludzi na znaczące przesunięcie granic naturalnej, niejako wgranej w umysł tolerancji. Większość ludzi nie przenika materii polityczno-społecznej wystarczająco głęboko, aby zdawać sobie sprawę z manipulacji, jakim są poddawani. Mechanizm jest prosty: skoro coś takiego się odbywa w przestrzeni publicznej, to znaczy, że można, ewentualnie trzeba się do tego przekonać, nawet jeśli gdzieś tam w środku budzi się naturalny odruch wstrętu. Nie trzeba chyba dodawać, że różnego rodzaju lemingi łykną ten przekaz bez zagryzania. Ponadto działa tu prawo równi pochyłej. Przyznanie pederastom jakiegoś jednego uprawnienia pociągnie za sobą oczywiście kolejne żądania. Tu nie ma żadnej granicy, bo niby dlaczego miałaby być? Z powodu oporu innych? Przecież to opór, mający źródło w skandalicznym braku tolerancji. Poza tym istnieje zbyt duża grupa działaczy homoseksualnych, którzy z walki o „prawa” pederastów dobrze żyją. Nie mogą jej zatem zakończyć, podobnie jak zawodowi antyfaszyści muszą wciąż odszukiwać przejawy faszyzmu, bo straciliby rację bytu.

Po czwarte –jak zachowało się miasto stołeczne Warszawa? Przede wszystkim trzeba rozwiać mit, że urząd miasta nie miał możliwości odmówić zgody na paradę lub przynajmniej na jej odbycie w centrum miasta. Przepisy zawierają klauzulę o „zagrożeniu dla publicznej moralności” i spokojnie mogła ona mieć tutaj zastosowanie, zwłaszcza gdyby opierać się na fotograficznej dokumentacji innych parad z cyklu Europride. Oczywiście, aby z tej klauzuli skorzystać, trzeba by mieć cywilną i polityczną odwagę oraz motywację, o które HGW nie podejrzewam w najmniejszym stopniu. Jak się dowiedziałem, na jednym ze spotkań z przedstawicielami homoseksualistów pani prezydent miała oznajmić: „Postępowa to ja mogłam być w ubiegłym roku, ale w tym są wybory i muszę być konserwatywna”. Konserwatyzm pani prezydent objawia się w piłatowskim umyciu rąk, czyli m.in. braku wsparcia finansowego dla parady, co tak pociesznie rozeźliło pana Blumsztajna. Pederaści, wdzierając się w sferę publiczną z ostrym, brutalnym, agresywnym przekazem, przekraczają oczywiście granice jej wykorzystania przez różne grupy. Gdyby chodziło o zwykłą demonstrację, stawiającą nawet najradykalniejsze żądania – nie miałbym nic przeciwko, choć oczywiście z treścią żądań bym się nie zgadzał. Ale tu będzie się działo coś znacznie więcej: to będzie agresywne, nie liczące się z innymi epatowanie własnymi upodobaniami seksualnymi. Kto chce zobaczyć, jak drastyczne są inne podobne parady, niech wygugluje sobie odpowiednie zdjęcia. Liżące się pseudozakonnice czy panowie w kusych majtkach, symulujący stosunek, to naprawdę łagodniejsze obrazki. Przestrzeń publiczna zostaje zatem zaanektowana przez skrajną grupę. Żaden szanujący się i myślący rodzic nie zabierze w tym czasie swojego dziecka na spacer do centrum. Kto nie lubi być narażony na obrazki jak z pism pornograficznych dla mniejszości seksualnych, też musi zrezygnować z użytkowania wspólnej przestrzeni. To z pewnością naruszenie zasad sprawiedliwego z niej korzystania. Nadzieja jest dwojakiego rodzaju. Po pierwsze – że pederaści przegną. Obrazki z innych Europride bywają tak szokujące, że wywołują obrzydzenie nawet u osób, deklarujących tolerancję w sensie politycznie poprawnym. Jeśli zagraniczni uczestnicy pójdą na całość, nawet „Wyborcza” może mieć problemy z obronieniem takiego przedstawienia. Po drugie – są wakacje i naród, który miał mieć wmłotkowaną w głowy „tolerancję” w wersji „Gazety Wyborczej”, rozjechał się w miejsca wypoczynku. Jest zatem szansa, że para pójdzie w gwizdek. Wreszcie zastrzeżenie: jak pewnie wszyscy wiedzą, istnieje spora grupa homoseksualistów, którzy nie widzą powodu, żeby ze swoich skłonności robić teatrzyk dla gawiedzi. Uważają je za prywatną sprawę, co jest normalną i naturalną postawą. Nie idą na żadną paradę i nie chcą z nikim walczyć o prawo do „ślubu” lub adopcji dzieci. Może najwyżej byliby wdzięczni za ustanowienie rozwiązań prawnych – pod dowolną nazwą – umożliwiającym dziedziczenie albo odwiedzanie się w szpitalu, ale też się przy tym nie upierają, a już na pewno nie będą z tego powodu demonstrować. Nie interesuje ich żaden spektakularny coming out. Ci ludzie zasługują na szacunek, ponieważ idą wbrew owczemu pędowi swojego środowiska, które może ich traktować jako odstępców, a także dlatego, że są – nomen omen– normalni, czyli myślą w normalny sposób. Warzycha

Kto wyciął "debeściaków" Dzisiejsze gazety przynoszą kolejną sensację o następnych odczytanych fragmentach stenogramów. Tym razem polscy specjaliści odcyfrowali słowa kapitana Protasiuka "To patrzcie, jak lądują debeściaki". Jak widać, wystarczył jeden wywiad Kaczyńskiego, żeby śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej nabrało niesamowitego przyspieszenia, a to czego nie można było odczytać miesiącami, teraz załatwia się z dnia na dzień. Jest tylko jeden problem. O "debeściakach" czytałam i słyszałam już dawno, jeszcze przed opublikowaniem oficjalnych stenogramów, w których ich jednak nie znalazłam. Jeśli i tamta wzmianka, i dzisiejsza sensacja się nie potwierdzą, będzie to oznaczało, że dziennikarze (znowu) nakłamali ale to chyba już nikogo nie zdziwi. Dużo ciekawiej będzie, jeśli w nowej wersji stenogramu słowa o "debeściakach" się naprawdę znajdą. Bo jeśli teraz okaże się, że jednak były, będzie to oznaczało, że: Dziennikarze piszący o "debeściakach" jeszcze przed opublikowaniem na początku czerwca oficjalnych stenogramów, w których debeściaków nie było, bo zostały odczytane dopiero teraz, mają nieprawdopodobne wręcz zdolności jasnowidzenia i z wielotygodniowym wyprzedzeniem przewidzieli co odczytają polscy eksperci z miejsc gdzie rosyjscy pozostawili białe plamy lub

Przekazane nam przez Rosjan i opublikowane jako oficjalne stenogramy zostały ocenzurowane, wycięto z nich ten fragment o "debeściakach" (i kto wie co jeszcze), a dziennikarze przed opublikowaniem stenogramów mieli przecieki z ich oryginalnej, jeszcze nie ocenzurowanej wersji. Nie ujmując nic dziennikarzom, jakoś nie wierzę w ich dar jasnowidzenia. Jeśli więc znajdziemy "debeściaki" w ostatecznej wersji stenogramów, trzeba będzie sobie zadać pytanie, kto tu kogo okłamał publikując pierwszą ich wersję. Rosjanie polski rząd? Rosjanie i polski rząd wspólnie i w porozumieniu nas? Polski rząd nas? Dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby się okazało, że to tylko, po raz kolejny, nakłamali dziennikarze. Bo trudno mi sobie wyobrazić jak polski rząd nam wytłumaczy, że w stenogramach które nam pokazał jako oficjalne zabrakło ważnego fragmentu, choć już wtedy był znany. To tylko jedno zdanie, ale potencjalne konsekwencje jeśli się potwierdzi - trudne do wyobrażenia. Kataryna

O rosyjskich agentach wywiadu Właśnie w Stanach FBI złapało 10 postsowieckich „śpiochów” (sleepers). Są to agenci wywiadu nastawieni na działalność długofalową. Funkcjonują dwa główne typy tego rodzaju: uśpieni pasywni i uśpieni aktywni. Oba typy infiltrują społeczeństwo kraju uznanego za wrogi, starając się idealnie dopasować do otoczenia, zakamuflować normalnością, pozować na takiego samego obywatela jak inni. „Śpiochy” pasywne nie czynią nic, co w jakikolwiek zagraża ich legendzie (“cover”). Dopiero w odpowiednim momencie, nawet po kilkudziesięciu latach, budzeni są do operacji specjalnych. Może być to choćby pomoc w ucieczce innemu agentowi, interwencja alarmowa w strategiczną operację, wykonanie zamachu na ważną osobistość, przeprowadzenie sabotażu w kluczowym obiekcie czy odpowiednie powitanie sił dokonujących inwazji na kraj, w którym „śpioch” się kamufluje. „Śpiochy” aktywne to przede wszystkim agenci wpływu (agents of influence). Ci cierpliwie budują swoją pozycję w infiltrowanym społeczeństwie, powoli zdobywając wpływy, zaś kontakty z centralą ograniczają do zupełnego minimum, a ta unika powierzana im konkretnych zadań, ale wspiera finansowo. „Śpiochy” aktywne wypełniają naturalnie generalne dyrektywy, z którymi ich przysłano do kraju docelowego. Różnica między „śpiochami” pasywnymi i aktywnymi jest więc taka, że ci pierwsi pozostają całkowicie uśpieni, nie podejmują żadnego ryzyka i żadnej działalności agenturalnej, a budzeni są w ostateczności. Aktywne „śpiochy” natomiast ryzykują, podejmując natychmiastową działalność w celu zdobycia wpływów. Ogólnie „śpiochy” to agenci nielegalni (illegals), co oznacza, że nie operują pod przykrywką oficjalną dającą im immunitet dyplomatyczny. Gdy wpadają, mogą liczyć tylko na siebie, chyba że ich szefowie mają coś do zaoferowania drugiej stronie. I tak na przykład w 1962 roku Sowieci wymienili Francisa Gary’ego Powersa, pilota zestrzelonego samolotu szpiegowskiego U2, na ujętego komunistycznego agenta-nielegała, płk. Wiliama Fiszera (William Fischer) vel Rudolfa Abla. Złapaną obecnie siatkę wymieniono na lotnisku w starej stolicy szpiegostwa, jaką jest Wiedeń. Na ujętych szpiegów zebrano bardzo dużo materiałów. Siatka podlegała zagranicznemu ramieniu post-KGB, czyli SWR. Ich zadaniem było rozpoznanie (spotters), a raczej nie rekrutacja (recruiters). Grupa operowała przynajmniej przez 10 lat, ale co najmniej od siedmiu była inwigilowana przez kontrwywiad FBI. Nie wiadomo, czy kontrwywiadowcy zinfiltrowali siatkę, czy też przewerbowali (turned) jednego z jej członków. Nie wiadomo, w jaki sposób wpadnięto na ślad szpiegów – być może dzięki informacjom agenturalnym CIA. Jedną z możliwości jest zbiegły oficer postsowieckiego wywiadu, Siergiej Tretiakow, który publicznie reklamuje swoje zasługi (a to wskazuje raczej na dezinformację ze strony służb amerykańskich). Tak naprawdę więc trudno zgadnąć, co naprowadziło FBI na trop. Wiadomo natomiast, że oficerowie FBI podsłuchiwali, śledzili, fotografowali, filmowali, przechwytywali przesyłki, tajnie przeszukiwali domy oraz złamali i czytali szyfry postsowieckiej agentury. Dotyczyło to m.in. wiadomości pisanych atramentem sympatycznym (invisible ink). W czasie jednego z przeszukiwań odkryto hasło (składające się z 27 znaków graficznych, liter i cyfr, nieostrożnie zapisane na świstku papieru!), które umożliwiło FBI poznanie systemu przekazywania wiadomości ukrytych w niewinnie wyglądających wizerunkach i zdjęciach na… domenach internetowych – jest to steganografia (steganography), czyli „ukryte pismo” (Government Computer News, 1 lipca). Sfilmowano na przykład tzw. przekazywanie muśnięciem (brush passes) informacji między agentami a łącznikami na stacjach kolejowych. Wychwycono rozmowy na krótkodystansowym falowym systemie bezprzewodowym (short distance wireless network) stworzonym do porozumiewania się między komputerami przenośnymi. Odkryto „skarb”, czyli rezerwę pieniężną zakopaną na polu w Wurtzboro w stanie Nowy Jork. Zarejestrowano też spotkania między łącznikami centrali a agentami w Ameryce Łacińskiej („The New York Times”, 28 czerwca; AP, 30 czerwca). Ponadto FBI rozpoznało postsowieckie metody sztuki szpiegowskiej (tradecraft), jak również kurierów, współpracowników i frajerów, czyli tych, których agenci starali się zrekrutować, oraz tych, których szpiedzy chcieli oszukać. Jednym słowem: była to bardzo cenna operacja kontrwywiadowcza („The Washington Post”, 3 lipca 2010 r.). Ujawniła ona również, że w zasadzie zadaniowano członków grupy jako agenturę wpływu. Siatka szpiegowska miała za zadanie nawiązać kontakty głównie w kręgach naukowych i finansowych, a dopiero długofalowo w rządowych, a ściślej takich, które „tworzą politykę” (policymaking circles). Chodziło o zbudowanie siatki wpływów wśród obecnych i przyszłych decydentów. Celem był dostęp do nowych technologii oraz do wpływowych kręgów kontrolujących gospodarkę i szczodrze wspomagających filantropię, kulturę i politykę w USA. Starano się również infiltrować i inspirować organizacje studenckie, choćby w Waszyngtonie. Jednym słowem: celem była amerykańska elita. Chodziło o długofalowe wpływy. Pamiętajmy, że nie jest to wcale niezwykle. Na przykład operująca w latach czterdziestych i pięćdziesiątych szpiegowska siatka sowiecka pod wodzą profesora antropologii na Uniwersytecie Columbia, Marka Zborowskiego, koncentrowała się głównie na infiltracji grup trockistowskich. Chodziło o długofalowe zneutralizowanie komunistycznej konkurencji. Większość szpiegów zdjęto między Bostonem a Waszyngtonem w niedzielę 27 czerwca. Łącznie aresztowano 11 osób – 10 w USA i jedną na Cyprze. Ta ostatnia to tzw. kasjer (money man), „Christopher Robert Metsos”, łącznik dostarczający „śpiochom” pieniądze. Legitymował się paszportem kanadyjskim, ale jeszcze w 1994 roku studiował na Norwich University w Northfield w stanie Vermont jako Kolumbijczyk. W każdym razie władze cypryjskie zwolniły „Metsosa” za kaucją, a ten natychmiast uciekł. Cypryjczycy tłumaczą się, że go nie śledzono, bowiem naruszyłoby to „prawa człowieka”. Wcześniej bez przesłuchania zwolniono jego dziewczynę i pozwolono jej opuścić wyspę. Policja twierdzi, że winni są Amerykanie, którzy nie dostarczyli odpowiednich informacji wskazujących na wagę sprawy. Jednak Cypr jest mekką postsowiecką – od bankowości do rozrywki. Przybyszów z krajów WNP mieszka tam dziesiątki tysięcy, są prominentni w gospodarce wyspy. Ponadto prezydentem Cypru jest komunista Dimitris Christofias, z sowieckim doktoratem nauk historycznych uzyskanym w Instytucie Nauk Społecznych i Akademii Nauk Społecznych w Moskwie. Trudno się dziwić, że w takiej atmosferze „Metsos” zniknął bezkarnie (AP, 1, 2 i 4 lipca). Większość wymienionych szpiegów ma obywatelstwo amerykańskie albo legalny pobyt w Stanach. Oprócz „Metsosa” trzech innych agentów twierdziło, że jest Kanadyjczykami: „Patricia Mills,” „Tracey Lee Ann Foley” oraz „Donald Howard Heathfield” („The Canadian Press”, 28 czerwca). „Kanadyjka” Patricia Mills przyznała właśnie, że jest Rosjanką i nazywa się naprawdę Natalia Pieriewierziewa. Możliwe. W każdym razie jej „mąż” Michael Zotolli, z którym mieszkała pod Alexandrią w stanie Virginia, udawał Amerykanina. Teraz również on ujawnił władzom, że jest Rosjaninem, a nazywa się Michaił Kucyk. Może tak. W każdym razie mają dwójkę małych dzieci. Poprzednio, do marca 2009 roku, mieszkali w Seattle w stanie Waszyngton, gdzie uczęszczali na kurs w zakresie finansów na University of Washington. Absolwent prestiżowej Kennedy School of Government przy Harvardzie, Donald Heathfield, posługiwał się papierami Kanadyjczyka z Montrealu, który zmarł jako niemowlak w 1963 roku. Tracey Foley podawała się za naturalizowaną obywatelkę amerykańską urodzoną w Kanadzie. Ponoć miała też sfałszowany paszport brytyjski, którym posługiwała się w czasie podróży do Moskwy. Foley pracowała jako sprzedawczyni nieruchomości. Dawało jej to nie tylko dobrą legendę, ale również dostęp do ludzi. Wraz z Heathfieldem udawali małżeństwo z dwójką nastoletnich dzieci. Mieszkali w Cambridge w stanie Massachusetts. Ich zadaniem było zdobywanie informacji o nowych technologiach. Zajmowali się wręcz futurologią. Heathfield był wspólnikiem think tanku o profilu TechCast. Prowadził też własną spółkę doradczą Future Map. Tandem Foley-Heathfield interesował się przede wszystkim ludźmi z ciekawymi pomysłami technologicznymi z sektora prywatnego. Ale Heathfield nie pogardził również informacjami o systemach broni nuklearnej wyciągniętymi od pewnej osoby zatrudnionej przez rząd USA. Samoreklama oraz nawiązywanie nowych kontaktów i utrzymywanie starych (networking) była ich najważniejszym narzędziem. Kolejna „Amerykanka”, „Cynthia Murphy”, mieszkała w Montclair w stanie New Jersey. Sąsiadom opowiadała, że ma belgijski akcent. W 2000 roku ukończyła studia w dziedzinie finansów na poziomie bakałarskim na Uniwersytecie Nowojorskim. W maju 2010 roku zdobyła MBA – magisterium z przedsiębiorczości – na prestiżowym Uniwersytecie Columbia. W czasie studiów podyplomowych usiłowała zaprzyjaźnić się ze studentami, którzy planowali służyć w CIA. Rozpoznawała też możliwości rekrutacji profesorów. Dzięki znajomościom z Columbią zbliżyła się do prominentnego finansisty Alana Patricofa, który jest blisko związany z Hillary Clinton. Przedtem wraz z „mężem”, „Richardem Murphym”, uczęszczała na wykłady z finansów na University of Washington w Seattle. „Murphy” z żoną wyśmienicie rozumieli Amerykę. Udało im się namówić moskiewską centralę na przyznanie im pieniędzy na zakup domu, bowiem „żyją w społeczeństwie, w którym posiadanie domu jest cenione” (in a society that values home ownership). Zachowywali się podobnie jak ich sąsiedzi. Wzorowo wychowywali dwie córki. Grillowali, utrzymywali zadbany ogród. Wyprawiali nawet przyjęcia z okazji Święta Niepodległości USA. Jednym słowem: pozornie stali się Amerykanami. Ich działalność miała najwięcej wspólnego z klasycznym szpiegowaniem. Mieli dostarczyć centrali wiadomości na temat spraw takich jak wojna w Afganistanie czy negocjacje o broni nuklearnej z Rosją. Ale to właśnie oni zostawili hasła i otwarte pliki na swoich komputerach, ułatwiając robotę FBI. W pobliżu duetu Pieriewierziewa-Kucyk operował też Michaił Siemienko. Ten ponoć nie zmienił nazwiska. Udawał jednak rosyjskiego emigranta – pobyt załatwiała mu wiza pracownicza. Pracował dla agencji podróży, gdzie szefową była jego koleżanka z Amurskiego Uniwersytetu Państwowego, Sława Szyrokowa. Oboje ukończyli sinologię. Siemienko kilka lat spędził w Chinach, a potem wyemigrował do USA. W katolickim Seton Hall University studiował stosunki międzynarodowe i nauki o Azji. I zaliczył dwa magisteria na tych kierunkach w latach 2005-2008. W tym czasie ukończył też kurs języka i kultury chińskiej w politechnice w Harbinie. Jednak Siemienko nie zachowywał się jak przeciętny pracownik biura turystyki. Popisywał się czarnym mercedesem, wiecznie latał po imprezach, bywał na przyjęciach dyplomatycznych, spotykał ludzi, interesował się finansami i wyższymi sferami. Afiszował się ze znajomością pięciu języków obcych, błyszczał na portalu społecznym Facebook i portalu businessowym Linkedin (http://www.linkedin.com/in/mikhailsemenko). Prowadził blog o gospodarce Chin (http://chinaeconomytoday.wordpress.com).

Ale w końcu nabrał się na prowokację FBI, dostarczając sfałszowany dokument współpracownikowi. Podobny status emigracyjny jak Siemienko miała Anna Kuszczenko vel „Anna Chapman”, vel „Irine Kutsov”. Zresztą to właśnie przez nią FBI zdecydowało zwinąć całą siatkę. Posłużono się prowokacją. Oficer FBI udający postsowieckiego dyplomatę z nowojorskiego konsulatu rozkazał „Chapman” przekazać sfałszowany paszport amerykański innej członkini grupy. „Chapman” nabrała podejrzeń i skontaktowała się ze swoim ojcem, Wasilijem Kuszczenką, który nakazał jej oddać paszport na policji (AP, 3 lipca). Tak uczyniła. Miała w ten sposób zyskać na czasie, bowiem usiłowała złapać samolot do Moskwy. W publicznym miejscu wyrzuciła też telefon, którym się posługiwała. Niedługo potem ją aresztowano. Nota bene Wasilij Kuszczenko występuje jako „dyplomata” rosyjski, kilka lat temu operujący w Zimbabwe, ale były mąż Anny, Brytyjczyk Alex Chapman, twierdzi, że jego były teść służył w KGB. O „Annie Chapman” wiemy stosunkowo najwięcej. Po pierwsze – była chyba najbardziej bezczelna; po drugie – najmniej ostrożna; a po trzecie – najbardziej atrakcyjna fizycznie, przez co wpadała w oko. No i po czwarte – miała angielskiego męża, który opowiada teraz o wszystkim. Warto się na niej skoncentrować, dlatego że na jej przykładzie bardzo dobrze widać sztukę trenowania i „legendowania” agentki. Podkreślmy, że w tym momencie bardzo trudno ustalić, które elementy w jej biografii są prawdziwe. Wydaje się, że jej prawdziwe imię i nazwisko to Anna Kuszczenko. Ma 28 lat. Córka KGB-isty, uczęszczała na Rosyjski Uniwersytet Przyjaźni Ludów (Rossijskij Uniwiersitiet Drużby Narodow). Twierdzi, że w latach 1999-2005 studiowała tam ekonomię. Szkopuł w tym, że wtedy była mężatką i mieszkała w Anglii. Wyszła za mąż jako 19-latka, rozwiodła się w 2006 roku i dopiero wtedy wróciła do Rosji. Dzięki małżeństwu stała się brytyjską poddaną. Ponoć nie szpiegowała w Wielkiej Brytanii. Wszystko możliwe, chociaż trudno podejrzewać o czyste intencje osoby wywodzące się rodzinnie z KGB. W tym kontekście ciekawe są podejrzenia, że Kuszczenko starała się wkręcić w towarzystwo książąt Williama i Harry’ego. Snobizm czy zadanie? Po przeniesieniu się do USA w 2007 roku zupełnie otwarcie reklamowała swoją obecność na scenie Nowego Jorku. Wniknęła w środowisko białych Rosjan, uczęszczając na bale charytatywne organizowane przez Andrieja hr. Tołstoja Miłosławskiego. „Chapman” ma konto na portalu społecznym Facebook, udzielała się na zorientowanym na przedsiębiorczość Linkedin (http://www.linkedin.com/in/chapmananna). Chwaliła się swoimi kontaktami w świecie finansów. Przedstawiała się jako specjalistka od inwestycji w USA i Rosji. Prowadziła własną firmę (http://www.domdot.ru). Czuła się bezkarna. Sfałszowała bądź naciągnęła informacje w swoim curriculum vitae, popisując się odpowiedzialnymi stanowiskami i solidnymi firmami, z jakimi była rzekomo związana w Wielkiej Brytanii. Firmy te natomiast albo zaprzeczają, albo tłumaczą, że przesadziła co do swojej roli. Na przykład w NetJets Europe pracowała jako asystentka przez niewiele ponad miesiąc. A podała, że była przez rok odpowiedzialna za handel odrzutowcami z ramienia tej firmy. Bank Barclays albo nigdy o niej nie słyszał, albo zajmowała się tam sprawami drobnej przedsiębiorczości. Trudno ustalić. Inne firmy, dla których Kuszczenko miała pracować, nie potwierdzają jej obecności. Możemy założyć, że jej linią obrony będzie teza, iż „wszyscy” przesadzają w swoich résumé. Dopiero pod koniec agenturalnej kariery Kuszczenko zdobyła się na jakąś samorefleksję. Prawdopodobnie wyczuwając, że ziemia się pod jej stopami usuwa, poinformowała swego byłego męża, że żałuje nie tylko aborcji, co zniszczyło ich związek, ale również swoich innych późniejszych wyborów. Chyba najbardziej prominentni wśród aresztowanych to profesor Juan José Lázaro i jego partnerka Vicky Peláez. Oboje są obywatelami Rosji, co przyznała oficjalnie Moskwa. Oboje jeździli do Ameryki Łacińskiej na spotkania z łącznikami kremlowskiej centrali. Przywozili gotówkę na działania siatki. Lázaro to radykalny „naukowiec”. Studiował w lewackiej New School of Social Studies w Nowym Jorku. Prowadził nawet krótko jako adiunkt wykłady o Ameryce Łacińskiej w Baruch College. Uprawiał antyamerykańską propagandę ku radości lewicowych studentów. Jego bohater to Hugo Chávez, a bête noire to architekci polityki zagranicznej USA. Dziekan wydziału nauk politycznych Thomas Halper twierdzi, że Lázaro uczył zaledwie przez semestr i został zwolniony, bowiem nie potrafił osiągnąć odpowiednich standardów naukowych. Jest to wiarygodna ocena. W jednej z niewielu publikacji naukowych, jakie popełnił – rozdziale pod tytułem „Kobiety i polityczna przemoc we współczesnym Peru” („Women and Political Violence in Contemporary Peru”), stanowiącym część pracy „Women and Revolution: Global Expressions” pod redakcją M. J. Diamond (Kulwert Academic Publishers, Norwell, MA, and Dordrecht, 1998, str. 291-314) – popisał się jako marksista-feminista. Wygląda na to, że Lázaro pochodzi z Urugwaju, legitymuje się paszportem peruwiańskim (chociaż jest obywatelem rosyjskim), a jako dziecko mieszkał w Związku Sowieckim, ponoć na Syberii. Najpewniej jego rodzina wzięła udział w działalności rewolucyjnej bądź szpiegowskiej na rzecz Sowietów i musiała zmienić klimat. Nota bene Lázaro jako pierwszy „pękł” i przyznał się do swoich związków z postsowieckim wywiadem. Tymczasem Peláez, która wywodzi się z Peru, była redaktorką „El Diario La Prensa” – największej hiszpańskojęzycznej gazety w Nowym Jorku. Gazeta ta jest socjalliberalna. Występuje w imieniu nielegalnych i legalnych emigrantów. Zwykle popiera demokratycznych polityków, a w tym naturalnie prezydenta Obamę. Peláez w swojej publicystyce krytykowała kapitalizm i USA. Lubiła, na przykład porównywać amerykański system penitencjarny do apartheidu w RPA oraz naturalnie do Niemiec nazistowskich. Natomiast nie przeszkadzały jej nigdy więzienia na Kubie ani sowiecki Gułag. Ostatnio atakowała stan Arizona za rzekomy rasizm w prawie stanowym starającym się kontrolować nielegalną emigrację. Wyrażono zdanie, że atak prasowy na Arizonę mógł powstać na zlecenie kubańskich służb specjalnych, które ponoć martwią się o swój dobrze działający szlak przerzutu narkotyków i nielegalnych emigrantów w tym stanie. Zanim doszło do wymiany, nikomu z jedenastki nie postawiono zarzutu o szpiegostwo. Natomiast groziło im pięć lat za działania w charakterze niezarejestrowanych agentów obcego państwa. Bardziej poważne jest oskarżenie o pranie brudnych pieniędzy. Można za to „zarobić” nawet do 20 lat więzienia. Gdyby oskarżeni zarejestrowali się jako lobbyści, nie mieliby żadnych kłopotów. Taka działalność w USA jest na porządku dziennym. Niestety. Marek Jan Chodakiewicz

Pod Grunwaldem... Wczoraj byłem na uroczystościach z okazji 600-nej rocznicy bitwy pod Grunwaldem. Bardzo wiele osób przyjechało, na pokazie walk rycerskich „Ulryk von Jungingen” w pierwszym złożeniu zwalił z konia polskiego rycerza – co źle wróży przed jutrzejszą bitwą... Nieszczęsnym VIPom oraz ambasadorom i rozmaitym takim, jak ja ustawiono trybuny w takim miejscu, że mimo rozdawanych parasolek wszyscy byli zlani potem. Ciężkie jest życie celebryta. Odbyłem kilka spotkań – za chwilę następne – na których najbardziej podobała mi się pani, domagająca się parytetów, a także, oczywiście, prawa kobiet do głosowania – bo kobiety umieją wybierać. Niestety – po minucie okazało się, że jest po rozwodzie. Z czego wynika, że nie umiała nawet wybrać sobie męża...
Ale bardzo fajna babka! JKM

Nawrócenie Jarosława Kaczyńskiego No i znowu „demokracja zwyciężyła” – co w przełożeniu na język ludzki oznacza, że tubylcy - a właściwie ta część spośród nich, która jeszcze nie tropnęła się, na czym polega ta zabawa i sądzi, że z tą demokracją to wszystko naprawdę – wybrali sobie prezydenta, to znaczy człowieka, który będzie firmował system eksploatacji kraju i jego mieszkańców przez mafie, na czele których stoją WSI. WSI wprawdzie „nie ma”, ale tylko dlatego, że poprzez swoją agenturę są wszędzie – we wszystkich bez wyjątku środowiskach. Ten pozostający pod coraz ściślejszym nadzorem strategicznych partnerów system, nazwany III Rzeczpospolitą, w coraz szybszym tempie zatraca charakterystyczne właściwości państwa – co widać najlepiej na przykładzie śledztwa prowadzonego w sprawie smoleńskiej katastrofy. Normalne państwo, w sytuacji gdy w katastrofie ginie jego prezydent, dowódcy armii i inni dygnitarze, stanęłoby na głowie by sprawę wyjaśnić. Tymczasem w przypadku katastrofy w Smoleńsku było akurat odwrotnie – rząd premiera Tuska z wielką skwapliwością, a nawet objawami ulgi przystał na przejęcie inicjatywy przez Rosjan, ograniczając się do dezinformowania opinii publicznej w Polsce, jakoby wszystko było w jak najlepszym porządku, tzn. - polscy prokuratorzy uczestniczyli we wszystkich czynnościach śledczych. Tymczasem – jak to właśnie ujawnił generalny prokurator Andrzej Seremet – Rosjanie uwzględnili zaledwie część jednego z pięciu wniosków, z jakimi tubylcza prokuratura się do nich zwróciła. Krótko mówiąc – rząd premiera Tuska nie odważył się skorzystać z obowiązującego porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 roku w sprawie badania katastrof lotniczych nie tylko dlatego, że uważał prezydenta Kaczyńskiego za przedstawiciela wrogiej mu mafii, ale przede wszystkim dlatego, że mógł dostać taki rozkaz od dyrygującej nim razwiedki, której takie zadanie postawili Rosjanie. W rezultacie polskie „śledztwo” sprowadza się do groteskowego wróżenia z fusów – bo przecież trudno nazwać dowodami nagrania czy sterty papierów spreparowane przez zespół dowodzony przez panią Tatianę Anodinę. Ta sytuacja dowodzi, że państwa, jako takiego już nie ma; jest tylko jego atrapa – wydrążona skorupa, w której kłębią się pasożyty pożerające pozostałości. To kłębowisko na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie chaosu; wojny wszystkich ze wszystkimi – ale to tylko pozór, bo – jak wiadomo – nawet w pozornie chaotycznym rozszarpywaniu zdobyczy przez stado hien istnieje porządek, wynikający z hierarchii w stadzie. Bo – co jest najważniejsze – do udziału w łupach dopuszcza się tylko osobniki należące do stada. Inne są bez ceregieli odpędzane. Dlatego też najważniejszą kwestią, jaka zdominowała zakończoną niedawno kampanię wyborczą była metamorfoza Jarosława Kaczyńskiego – czy autentyczna, czy nie. Chodziło oczywiście o odpowiedź na podstawowe pytanie – czy Jarosław Kaczyński należy do stada, to znaczy – czy nawrócił się na obowiązujący w stadzie system wartości i zaakceptował hierarchię. Od odpowiedzi na to pytanie zależy bowiem dalsza ewolucja fasady systemu eksploatacji kraju i jego mieszkańców, nazwanego III Rzeczpospolitą. Aleksander Smolar jest jednym z najbardziej wpływowych w Polsce, a może nawet w Środkowej Europie cadyków. Od roku 1990 jest prezesem Fundacji Batorego, będącej elementem systemu agentur wpływu Jerzego Sorosa i w ogóle – lobby żydowskiego, przy pomocy których, pod pozorem filantropii, penetruje kraje Europy Środkowej. Za stosunkowo niewielkie pieniądze (Instytut Społeczeństwa Otwartego dał w tym roku 1 674 330 euro na działalność Fundacji, 740 454 USD na program Wschód-Wschód i 320 tys. USD na program przeciwdziałania uzależnieniom, Fundacja Forda dała 10 mln USD na fundusz wieczysty Fundacji, a za pośrednictwem Trust for Civil Society Fundacja Forda i Instytut Społeczeństwa Otwartego dały 600 tys. dolarów na „działania strażnicze”, czyli monitorowanie tubylczych mężyków stanu, żeby skakali z gałęzi na gałąź w nakazanym rytmie i 450 tys. dolarów na program „Masz Głos”), „literaturę dźwiga się w górę, goły poeta dostał kotleta, piszą chłopczyki panegiryki”, a w zamian, oprócz oczywiście wspomnianych panegiryków, żydowskie lobby ma do dyspozycji nie tylko informacje z pierwszej ręki, ale również - stada autorytetów moralnych, wyjące lub cmokające unisono na każde skinienie. Czegóż chcieć więcej? I właśnie red. Adam Leszczyński na łamach „Głosu Cadyka” (skoro „Gazeta Wyborcza” zatrudnia w Toruniu red. Holuba przy „Głosie Rydzyka”, to dlaczego ja mam sobie żałować? „Głos Cadyka” – jakże by inaczej?) przepytuje Aleksandra Smolara w kwestii nawrócenia Jarosława Kaczyńskiego – czy ono autentyczne, czy stary intrygant tylko tak udaje, a naprawdę – „nóż ostrzy tajemnie”. Aleksander Smolar wprawdzie jest ostrożny, niczym przy bliskich spotkaniach z jeżem, bo „trudno uwierzyć w nią (tzn. przemianę – SM) u człowieka, który tak długo hołdował polityce konfrontacji i radykalizmu, a o swojej partii mówił kiedyś (...), że (...) jest "pozasystemowa" – tymczasem, żeby włączyć się w "system", trzeba porzucić język IV RP: postkomunistów, lustracji, dekomunizacji i innych świecidełek językowych”. Sformułowawszy te brzegowe warunki „systemu”, Aleksander Smolar chwali Jarosława Kaczyńskiego, że skierował swoją partię „ku centrum”, czyli – „ku normalnej, demokratycznej polityce, gdzie każda partia ma inną tożsamość i reprezentuje inne interesy, ale jednocześnie nie prowadzi to do konfrontacji niszczących dla państwa”. Słowem – można, a nawet trzeba się różnić – ale „pięknie” - pilnując przede wszystkim interesu, który, jak wiadomo, polega na tym, że „trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie – zrobić mydło”. Znaczy – idzie na ryzyko, że Jarosław Kaczyński nawrócił się naprawdę. No a co z tym „centrum”, skoro tam już rozsiadła się Platforma? No cóż, to nic nie szkodzi, bo najważniejsze, żeby nie tylko raz na zawsze zniknęły partie antysystemowe, ale żeby antysystemowość nigdy nie odrodziła się nawet jako idea. Tedy Jarosław Kaczyński, podobnie jak Donald Tusk, czy komu tam razwiedka powierzy kierowanie Platformą, powinien blokować każdą możliwość pojawienia się alternatywy z prawej strony. No a co z lewą stroną? Aaaa, tu alternatywa może, a nawet powinna być, bo o ile PO i PiS -owi, mimo zasadniczego nawrócenia, pewne rzeczy z trudnością przechodzą przez gardło, to lewica żadnych zahamowań nie będzie miała i podsunie „młodym” takie makagigi; sodomitów, parytety i szklankę - że nawet nie zauważą, iż są bez portek – niczym pierwsi rodzice w Raju. Zresztą przedsmak Raju mamy już teraz; społeczeństwo nasze należy do „najbardziej zadowolonych w Europie”. Skoro tresura przynosi takie efekty, to tylko patrzeć, jak za sprawą strategicznych partnerów, no i oczywiście – starszych i mądrzejszych - atrapa polskiego państwa wkroczy w nowy etap swego rozpadu. SM

Uwstecznianie gatunkowe i polityczneNiedawno jeszcze parasol – jak wiemy z przyrody – był latającym gadem” – twierdzi poeta. Żarty żartami, ale faktem jest, że z przyrody niejednego można się dowiedzieć. Na przykład – o istnieniu wiedzy apriorycznej. Jest to wiedza, którą osobnik posiada bez uprzedniej edukacji. Im niższe miejsce gatunku na drzewie życia, tym większy zasób wiedzy apriorycznej u jego przedstawicieli. Bakterie umieją wszystko natychmiast po podziale, podobnie jamochłony, a nawet owady, bo przecież z poczwarki wyłania się osobnik dorosły. Wszystko umieją również gady, ale już ptaki muszą się uczyć, nie mówiąc o ssakach, wśród których najdłużej uczy się człowiek. Ale bo też zasób wiedzy posiadany przez bakterię jest nieporównanie mniejszy od zasobu wiedzy człowieka. To znaczy – był, dopóki zewnętrzne znamiona władzy w Polsce nie zostały przekazane przez razwiedkę Platformie Obywatelskiej. Od tej pory w tym środowisku obserwujemy proces motywowanego politycznie uwsteczniania gatunkowego, który w ostatnich miesiącach wyraźnie przyspieszył. Oto okazało się, że rankiem 10 kwietnia minister Radosław Sikorski powiedział Jarosławowi Kaczyńskiemu, że przyczyną katastrofy pod Smoleńskiem był błąd pilota. Skąd minister Sikorski mógł wiedzieć takie rzeczy, kiedy nawet sama Tatiana Anodina nie zdążyła jeszcze przeprowadzić żadnej czynności śledczej? Uprzejmie wykluczam zarówno to, że „nie wiedział, a powiedział”, jak i to, że o takiej przyczynie katastrofy został poinformowany już 7 kwietnia, po spotkaniu premiera Tuska z premierem Putinem. W takim razie jedynym wyjaśnieniem pozostaje wiedza aprioryczna - ale nagły wzrost jej poziomu u ministra Sikorskiego oznacza, że na stanowisku ministra spraw zagranicznych rządu premiera Tuska zaczął się on uwsteczniać do poziomu gada, a może nawet jakiegoś insekta. A przecież nie jest to przypadek jedyny. Oto poseł Janusz Palikot demonstruje posiadanie wiedzy apriorycznej również na poziomie obserwowanym dotąd u gadów – chyba, że przyjmiemy, iż we śnie objawił mu ją sam Feliks Dzierżyński. Z góry wykluczyć tego nie można, bo w czasach stalinowskich takie rzeczy się zdarzały, co mową wiązaną uwiecznił był poeta Andrzej Mandalian. Inna rzecz, że u niego Feliks Dzierżyński objawił się we śnie majorowi UB, podczas gdy poseł Janusz Palikot... no, mniejsza z tym; takich rzeczy nigdy przecież nie można wiedzieć na pewno. Jakby tego było mało, ze spreparowanych przez Rosjan nagrań z „czarnych skrzynek”, gdzie 30 procent zawartości stanowiły „szumy i trzaski”, eksperci odczytują coraz bardziej rewelacyjne komunikaty. Ostatnio z tych „szumów i trzasków” wydedukowali wypowiedź pilota Protasiuka, że musi wylądować, bo inaczej go zastrzeli. A kto? Jasne, że prezydent Kaczyński! Pilot Protasiuk zabił się, a przy okazji wszystkich pasażerów samolotu, ze strachu przed Kaczyńskim! Ale pamiętamy, że w czasach stalinowskich ludzie nie takie rzeczy widzieli i słyszeli. Inna rzecz, że wtedy ruscy szachiści pozostawiliby co najwyżej jeden procent „szumów i trzasków”, akurat tyle, żeby wystarczyło na odszyfrowanie okrzyku: „Stalinowi dzięki!” – ale teraz razwiedka ma większy zakres autonomii, toteż pani Tatiana Anodina taktownie pozostawiła tubylcom aż 30 procent „szumów i trzasków”, żeby eksperci wypełnili je treścią odpowiadającą potrzebom aktualnego etapu. Jest zatem bardzo prawdopodobne, że w końcu z „szumów i trzasków” wyłoni się nawet nagranie wideo, przedstawiające pijanego prezydenta Kaczyńskiego, jak terroryzuje wszystkich nielegalnie posiadanym pistoletem i wydaje okrzyki znieważające prastarą ziemię smoleńską. Dodatkową poszlaką wskazującą na takie prawdopodobieństwo jest pan Sekuła przewodniczący sejmowej komisji hazardowej. Komisja ta, jak wiadomo, nie zakończyła jeszcze swoich prac, ale poseł Sekuła właśnie przedstawił projekt końcowego sprawozdania z którego wynika – jakże by inaczej! – że „Zbycho”, „Grzecho” , „Miro”, a nawet „Rycho” są czyści jak łza, a wszystko wyległo się w chorym z nienawiści mózgu szefa CBA Mariusza Kamińskiego. Jest to niewątpliwy przypadek wiedzy apriorycznej, zwłaszcza gdy wykluczymy możliwość, iż raport ten został posłowi Sekule podyktowany przez oficera prowadzącego. A taką możliwość musimy chyba wykluczyć w sytuacji, gdy poseł Sekuła kategorycznie temu zaprzeczył i to nie uciekając się nawet do uniwersalnej formuły, że „bez swojej wiedzy i zgody”. SM

Sąd rehabilituje "Korzenia" Wnuk żołnierza Armii Krajowej wywalczył przed sądem unieważnienie wyroku komunistycznego sądu wojskowego dla swojego dziadka mjr Antoniego Wiszowatego Po sześćdziesięciu latach przestał obowiązywać wyrok Wojskowego Sądu Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, skazującego żołnierza Armii Krajowej mjr. Antoniego Wiszowatego ps. "Korzeń" na karę śmierci. Dostał go za zorganizowanie akcji porwania lub w razie konieczności wykonania wyroku śmierci na Władysławie Gomułce. Sąd Okręgowy w Białymstoku unieważnił wczoraj orzeczenie komunistycznych sędziów. Fakty dotyczące tej, owianej tajemnicą, jednej z najbardziej brawurowych powojennych akcji AK dopiero teraz wychodzą na jaw. O unieważnienie haniebnego wyroku komunistycznego sądu wniósł Wiesław Wiszowaty, wnuk bohaterskiego dowódcy AK. Wcześniej starał się o to (długo gromadził potrzebne dokumenty) jego ojciec Kazimierz, lecz sprawy nie pozwoliła mu dokończyć śmierć w 2003 roku. Sędzia Sądu Okręgowego w Białymstoku w uzasadnieniu wyroku unieważniającego niesprawiedliwy werdykt sądu KBW z roku 1946 powiedział, iż przedstawione dokumenty zebrane przez IPN pozwalają mu uczynić to bez żadnych przeszkód i wahania. Obecni podczas ogłoszenia decyzji sądu członkowie rodziny Wiszowatych mieli łzy w oczach. Mówili, że są szczęśliwi, iż po kilkudziesięciu latach ich bohaterski przodek został oczyszczony z haniebnego wyroku, na mocy którego został przez komunistów zamordowany. - Komunistyczny sąd w powojennej Polsce uznał mego dziadka za wroga Polski, cieszę się ogromnie, że dziś ta obelga została z niego zdjęta. Nie był on wrogiem, a prawdziwym przyjacielem Polski, co potwierdził, oddając za nią życie - powiedział nam wzruszony Wiesław Wiszowaty. Jego dziadek Antoni Wiszowaty urodził się we wsi Wiązowate (obecnie woj. podlaskie) w roku 1897, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w roku 1920. Za bohaterstwo w walce był uhonorowany kilkoma odznaczeniami. Podczas II wojny światowej jako doświadczony żołnierz brał udział w organizowaniu centrali Armii Krajowej w Warszawie. Był osobą zaufaną najwyższego dowództwa AK. Prawdopodobnie właśnie stamtąd w roku 1945 otrzymał bardzo tajną misję zorganizowania porwania lub w razie konieczności zabicia Władysława Gomułki, wicepremiera Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, który powołał Bolesław Bierut. Za porwanego Władysława Gomułkę miano zażądać wymiany na aresztowanych przez NKWD w roku 1945 kilku wysokich rangą oficerów AK. W razie niemożności porwania Gomułki plan przewidywał wykonie na nim wyroku śmierci. Akcja była prowadzona w ścisłej tajemnicy. Do jej organizacji i przeprowadzenia wyznaczono kpt. Antoniego Wiszowatego ps. "Korzeń". Choć cel zamachu, czyli Rząd Jedności Narodowej, rezydował w tym czasie w Warszawie, Wiszowaty został zakonspirowany w nieodległej od Białegostoku wsi Pisanki, na jego rodzinnym terenie. Zamieszkał tu ze swoją żoną i sześciorgiem dzieci. Razem prowadzili gospodarstwo rolne. Nikt nie podejrzewał, że wiodący spokojne życie zwykły gospodarz jest w rzeczywistości bardzo wysoko postawionym w strukturach dowódczych AK żołnierzem podziemia, który organizuje siatkę konspiracyjną w najwyższych kręgach komunistycznej bezpieki. Podczas prowadzenia tej poważnej akcji potwierdził się duży talent organizatorski kapitana "Korzenia". Najpierw udało mu się wprowadzić w szeregi Pułku Ochrony Rządu swojego zaufanego człowieka Aleksandra Obuchowskiego. Ten, mając wpływ na dobór funkcjonariuszy POR, wybierał tych, którzy byli gotowi przeprowadzić zamach na kierowany przez Moskwę rząd. Z dokumentów KBW wynika, że w ten sposób dobrał kilkunastu funkcjonariuszy, którzy pod kierownictwem Antoniego Wiszowatego i Aleksandra Obuchowskiego mieli doprowadzić do porwania bądź - w razie konieczności - wykonania wyroku śmierci na Gomułce. Akcja była na poważnym etapie realizacji, kiedy na trop spisku wpadli funkcjonariusze Informacji Wojskowej, organizacji powołanej do wyławiania żołnierzy AK zakonspirowanych w strukturach Ludowego Wojska Polskiego. Aresztowano wszystkich uczestników spisku. Zatrzymania Antoniego Wiszowatego na terenie jego gospodarstwa rolnego we wsi Pisanki 24 listopada 1945 roku dokonało około stu funkcjonariuszy bezpieki. Aresztowanych poddano okrutnemu śledztwu. Z protokołów przesłuchań wynika, że kpt. Antoni Wiszowaty, pomimo okrutnych tortur, nikogo nie zdradził, nic nie wydał. Cały czas podczas śledztwa utrzymywał, iż całą akcję wymyślił i organizował sam, bez wiedzy dowództwa AK, a nawet członków najbliższej rodziny. Dzięki temu ocalało wielu dowódców AK oraz jego dzieci. A wiedział bardzo wiele, dowodem na to jest kartka papieru z zeszytu, którą odnalazł niedawno jego wnuk Wiesław. Była bardzo dobrze ukryta pod jedną z drewnianych bel domu rodzinnego w Pisankach, który kilka miesięcy temu rozebrano. Na tej kartce - będącej obecnie w posiadaniu rodziny - widnieje kilkadziesiąt pseudonimów i numerów, m.in. wysokich dowódców Armii Krajowej. Aresztowanych sądził w Warszawie Wojskowy Sąd KBW. Jego wyrokiem 15 stycznia 1946 roku na karę śmierci skazano kpt. Antoniego Wiszowatego oraz st. sierż. Pułku Ochrony Rządu Aleksandra Obuchowskiego. Innych żołnierzy POR zamieszanych w spisek zdegradowano, a w późniejszych latach represjonowano. Wyroki śmierci wykonano 23 lutego 1946 roku, najpewniej na terenie Dolinki Służewieckiej w Warszawie. Antoni Wiszowaty zginął w randze kapitana WiN, po śmieci dowództwo armii podziemnej podniosło jego wojskową rangę do stopnia majora. Ten wysoki awans może świadczyć o tym, jak wysoko go ceniono i jak poważną akcją do chwili śmierci kierował. Do dziś nie ma pewności, co uczyniono z ciałami zabitych. Światło na tę tajemnicę rzucają słowa nieżyjącego już Faustyna Grzybowskiego, ochroniarza Bolesława Bieruta (który odrzucił prośbę Antoniego Wiszowatego o ułaskawienie). Faustyn Grzybowski m.in. towarzyszył Bierutowi w jego drodze do Moskwy, skąd przywiózł już tylko jego ciało. Był więc świadkiem wielu tajnych akcji bezpieki. Kiedy Stalin kazał zamordować wszystkich ochroniarzy Bieruta, Grzybowski znalazł bezpieczny azyl w Białymstoku. Po śmierci Stalina i odwilży mianowano go dyrektorem Ceramiki Budowlanej Białystok. Tu właśnie w latach 70. pracował Ryszard Wiszowaty, krewny kpt. "Korzenia". - Któregoś razu Grzybowski wezwał mnie do siebie i spytał, kim dla mnie był Antoni Wiszowaty. Powiedziałem, że kuzynem. Wówczas ściszonym głosem powiedział mi: "Nie szukajcie go. Jego ciało rozpuszczono w sodzie kaustycznej i wylano do Wisły" - relacjonuje Ryszard Wiszowaty. Proces organizatorów zamachu na członków Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, wykonanie na nich wyroków śmierci zostały przez bezpiekę szczególnie mocno utajnione. Udało się to jej tak dobrze, iż do dziś niewiele jest dokumentów dotyczących tej sprawy i świadków, którzy nie boją się o niej mówić. W materiałach złożonych do sądu przez wnuka mjr. "Korzenia" w celu jego rehabilitacji mamy dokumenty pozyskane przez białostocki oddział IPN. Są to m.in. wyrok Sądu Wojskowego KBW na uczestnikach spisku i protokół z wykonania wyroku śmierci na Antonim Wiszowatym. Według relacji członków rodziny Wiszowatych, którzy przez kilkadziesiąt lat szukali śladów po zaginionym Antonim, bezpieka bardzo wstydziła się faktu, iż dopuściła do zorganizowania siatki AK pod swoim nosem, w Pułku Ochrony Rządu. - Sprawę tuszowano, jak można było najdokładniej, bo wstydzono się i obawiano reakcji Moskwy na takie zaniedbanie - powiedział nam Wiesław Wiszowaty. Dodatkowo zasłonę tajemnicy spuszcza na te historyczne wydarzenia bardzo ścisła konspiracja, w której prowadziła tę akcję AK. Najpewniej wiedzieli o niej jedynie najwyżsi dowódcy armii podziemnej. Dziś, jak sprawdzaliśmy, na jej temat nawet IPN ma tylko znikome informacje. Najwięcej o tej jednej z najśmielszych akcji AK przeprowadzonych po zakończeniu wojny wiedzą potomkowie Antoniego Wiszowatego, szczególnie jego wnuk Wiesław oraz krewny Ryszard Wiszowaty, którzy od wielu lat z wielką pasją badają losy swojego bohaterskiego przodka oraz zbierają informacje i relacje świadków na temat niezwykłej akcji, którą on kierował. Adam Białous

Usłużni dla Rosjan, asertywni wobec rodzin ofiar Uznaniowe zabranianie przez prokuraturę kopiowania akt ze śledztwa smoleńskiego niepokoi, gdyż wiemy przecież, ile ważnych dokumentów zniknęło w demokratycznej Polsce, mimo że były strzeżone. Tego schematu się właśnie obawiam Z Zuzanną Kurtyką, wdową po prezesie Instytutu Pamięci Narodowej Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, rozmawia Adam Białous Polska prokuratura wojskowa powiadomiła Panią o potrzebie udzielenia odpowiedzi na kolejny zestaw pytań, który przyszedł z Moskwy? - Dzwoniono do mnie z prokuratury wojskowej z prośbą o przybycie na przesłuchanie. Nie powiedziano mi jednak, jak ma ono wyglądać. Nic nie wspomniano o pytaniach Rosjan.

Jak ocenia Pani czynności polskich prokuratorów w sprawie wyjaśnienia przyczyn i przebiegu katastrofy? - Moim zdaniem, rola polskiej prokuratury w tym śledztwie jest bardzo bierna. Trudno pozytywnie oceniać działanie tak spóźnione, jak dla przykładu dopiero teraz złożony do Rosjan wniosek o przekazanie materiałów, które są niezbędne do dalszego prowadzenia dochodzenia. Postępowanie polskiej prokuratury w sprawie własnego śledztwa nazwałabym szczególnie niemrawym. Zauważam natomiast, że nasi prokuratorzy zupełnie inaczej reagują, kiedy o pomoc prosi ich prokuratura rosyjska. Ich odpowiedź jest wówczas bardzo szybka. Tak jak w przypadku pytań, które niedawno nadeszły z Rosji. Polska prokuratura zdążyła już wezwać na przesłuchanie w tej sprawie przedstawicieli rodzin ofiar katastrofy, a przecież jest ich bardzo wielu. Widać więc, że gdy prokuratorom zależy, żeby jakieś działania sprawnie przeprowadzić, to potrafią to zrobić w zaskakująco krótkim czasie. Inaczej jest jednak w sytuacji, kiedy prosimy ich o to, co nam się słusznie należy. Nie widzę, żeby komuś zależało na tym, żeby nam pomóc, żeby ktoś się starał. To odbywa się na zasadzie wykonywania służbowych zadań, nie z chęci niesienia pomocy, ale z przymusu.

Wyznaczono już termin, w którym może się Pani zapoznać z aktami śledztwa dotyczącymi śmierci Pani małżonka? - Datę wglądu do tych akt wyznaczono mi na 28 lipca. Wygląda na to, że chyba będę je czytać jako ostatnia z rodzin ofiar. Zostało to odgórnie narzucone przez prokuraturę. Dopiero po przeczytaniu tych dokumentów podejmę decyzję, czego powinnam się domagać, i wówczas będę do tego zdecydowanie dążyć. Niepokoi mnie natomiast fakt, że prokuratura nie pozwala tych akt dotyczących osoby mi najbliższej ani w żaden sposób kopiować, ani kserować. Odmówiła już tego kilku pełnomocnikom poszkodowanych. Widać więc, że taką przyjęto zasadę. To bardzo smutne, bo przecież nikt nie zdoła przepisać ręcznie tak wielu ważnych dla niego informacji zawartych w tych opasłych tomach. Poza tym zakaz kopiowania niepokoi, gdyż wiemy, ile w demokratycznej Polsce zniknęło ważnych dokumentów, mimo że były strzeżone. Myślę tu o teczkach prowadzonych przez bezpiekę. Ile stron z nich zginęło, ile całych teczek! Przecież podobnie może być z dokumentami dotyczącymi tej katastrofy. Jeżeli więc nie pozwala się nam zarchiwizować tych akt, to później możemy ich już nie zobaczyć albo być zdani na łaskę lub niełaskę decydentów. Dla mnie to zabranianie kopiowania akt jest ewidentnym dowodem złej woli polskiej prokuratury, bo wiem, że nie jest ona przymuszona prawem do wydawania takiego zakazu - to jest rzecz uznaniowa. Czy rząd lub instytucje państwowe oferują Pani obecnie jakąś formę pomocy? - Nic mi na ten temat nie wiadomo. Dziękuję za rozmowę.

Iwan, niedźwiedzie i sodomici Starsi czytelnicy może pamiętają jeszcze francuską piosenkarkę Marię Laforet, która zresztą naprawdę nazywała się całkiem inaczej, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o jej piosenkę o Warszawie, bodajże z lat 60-tych. Na wstępie zwierza się, że o Warszawie niczego nie wiedziała, „poza Chopinem i hrabią Palewskim”. Trudno się jej dziwić, skoro w dalszej części wyjaśnia, że o Warszawie informowała ją, a nawet oprowadzała po tym mieście trójka polskich przyjaciół: „Iwan, Natasza, a później i Borys”. To i tak całkiem nieźle, bo innych Francuzów trochę wcześniej oprowadzały po warszawskich ulicach białe niedźwiedzie – jak to zwyczajnie na Syberii, gdzie okropny Stalin potrząsał strasznym knutem – co, mówiąc nawiasem, u niektórych do Dzisiaj wywołuje rozmaite dreszczyki. Ale cóż taki niedźwiedź może ciekawego opowiedzieć cudzoziemcowi o Warszawie? Niewiele – podobnie jak rdzenni warszawiacy: Iwan, Natasza, no i oczywiście – Borys. Nic dziwnego, że na tle tak skąpych wiadomości, jakie ówcześni paryżanie, a zwłaszcza paryżanki posiadały o naszym „Paryżu Północy”, musiało się wśród nich zrodzić przemożne pragnienie – coś na kształt kantowskiego kategorycznego imperatywu – podciągnięcia tubylczych warszawiaków na trochę wyższy poziom – żeby przestali zadawać się z białymi niedźwiedziami, tylko się trochę zeuropeizowali. Problem wszelako w tym, że w tak zwanym międzyczasie, Europa zaczęła schodzić na psy, czego symbolem stała się w tamtejszych kręgach pozycja – również polityczna – Daniela Cohn-Bendita. Daniel Cohn-Bendit to taki europejski Adam Michnik, tyle, że znacznie głupszy. Mógł się o tym przekonać każdy, jeśli tylko zadał sobie za pokutę obejrzenie i wysłuchanie dialogu, jaki obydwaj luminarze przeprowadzili ze sobą gwoli olśnienia mniej wartościowego narodu tubylczego. A trzeba nam wiedzieć, że jednym z ważnych kryteriów modernizacji, jaka w Europie robi dziś konkietę, jest „przeciwdziałanie społecznemu wykluczeniu”. Tak się nazywa podsuwanie skołowanym, mniej wartościowym narodom europejskim różnych odmieńców, nie tylko w charakterze uciśnionego proletariatu zastępczego, ale również – a może nawet przede wszystkim – jako awangardy nieubłaganego postępu, co to „przeszłości ślad zmiata” żeby „ogarnąć ludzki ród”. Wśród tych odmieńców lansowani przez europejsów są również sodomici. Tedy w ramach modernizacji i europeizacji, zamiast białych niedźwiedzi, jak to ongiś bywało, ulicami Warszawy przemaszerują jutro w paradzie sodomici płci obojga. Towarzyszą temu szeroko zakrojone przygotowania. Już tydzień wcześniej został otwarty w Warszawie „Dom Dumy”. Nazwa ta wydaje mi się trochę dziwaczna, w związku z czym podejrzewam, że w drugim jej członie mógł zakraść się błąd literowy. Ktoś nie dopilnował i tak już zostało. Chodzi bowiem zapewne o główny przedmiot zainteresowania sodomitów, którym przecież nie jest żadna „duma”. Ale mówi się trudno; co się stało, to się nie odstanie, a poza tym nie ma już sensu dokonywać zmian w sytuacji, gdy zarówno sami zainteresowani, jak i publiczność myśli, że to wszystko naprawdę, że tak właśnie ma być. Jakże zresztą inaczej, kiedy zamiast „Iwana, Nataszy i Borysa”, którzy przed 40 laty oświecali w sprawach warszawskich piosenkarkę Marię Laforet, tubylczemu Sejmowi zaszczyt uczyni swoją obecnością sama pani Ulryka Lunaczek, przewodnicząca Frakcji Gejów i Lesbijek w Parlamencie Europejskim. Nareszcie się dowiemy, czym zajmuje się naprawdę Parlament Europejski, o co w ramach Unii Europejskiej walczymy i za co zginiemy. Jestem pewien, że pani Lunaczek zostanie przyjęta na specjalnej audiencji, takim bliskim spotkaniu III stopnia, przez prezydenta-elekta Bronisława Komorowskiego oraz pełniącego obowiązki prezydenta marszałka Sejmu Grzegorza Schetynę, a myślę, że i szef naszej dyplomacji, minister Radosław Sikorski też skwapliwie wykorzysta okazję do pokazania się przed polityczną i ideologiczną awangardą Europy od właściwej strony. Po kompromitującym śledztwie w sprawie smoleńskiej katastrofy nikt już poważnie naszego państwa traktować nie może, więc kiedy zaszczyca nas sama pani Ulryka Lunaczek, muszą podzielić się nią sprawiedliwie wszyscy dygnitarze. Drugi raz taka okazja nieprędko się trafi, więc trzeba zabłysnąć światłem odbitym niechby nawet od niej, no i przede wszystkim - pokazać światu, jakeśmy się podciągnęli. Już nie białe niedźwiedzie – jak na Syberii, tylko sodomici – jak w Europie. SM

Tu 3-RP [pamięci prof. Janusza Kurtyki] Jestem aktorem, więc momentalnie wychwytuję czyjeś kłamstwo i zapewniam panią, że Putin nie grał, chociaż wyćwiczony kagiebista umie wszystkie uczucia doskonale zagrać albo trzymać je na wodzy, jeśli trzeba. To przecież trenują w tych świetnych szkołach dyplomacji. Widziałem go z bliska i słyszałem drżenie w jego głosie, gdy mówił do Tuska jeszcze w Katyniu, a już w Smoleńsku nie udawał niczego. To był szok, również dla wspaniale wyćwiczonego pułkownika KGB i wybitnego polityka. Ale Putin ewoluuje. Jeszcze parę lat temu powiedział przecież, że największym nieszczęściem świata XX w. był rozpad Związku Radzieckiego, a w tej chwili przy polskich grobach mówi o zbrodniach tego totalitarnego systemu. Klamka zapadła. Teraz każdy Rosjanin będzie tak mówił. Zanim to trafi do podręczników, może jeszcze upłynie trochę czasu, ale już się stało.

Daniel Olbrychski

Szybko domu nie zobaczysz. Rosjanie ze specsłużb do Sławomira Wiśniewskiego na miejscu katastrofy 10 kwietnia 2010 Mówienie, że odpowiedzialność za wypadek spada na Rosjan, bo nie zamknęli lotniska, jest infantylne. Wiktor Osiatyński

Premier nie boi się korzystania z samolotów. Paweł Graś

To wojna domowa. Andrzej Wajda

 Do Tupolewa porównał współczesną Polskę prof. Z. Krasnodębski w jednym z programów J. Pospieszalskiego jeszcze w tygodniu żałoby. Określenie to powtórzył w eseju opublikowanym 8-9 maja 2010 r. w „Rzeczpospolitej”, uzupełniając je następująco: „Wbrew serwowanej nam neogierkowskiej propagandzie Polska nie jest zieloną wyspą szczęśliwości, lecz raczej takim właśnie tupolewem: pozornie niemałym, ale z postsowieckimi narzędziami pokładowymi, częściowo tylko zmodernizowanym i zokcydentalizowanym, z kadłubem świeżo polakierowanym barwami narodowymi, by ukryć korozję, z ukrytymi wadami konstrukcyjnymi, lecącym w niebezpieczne strony.” Jest to metafora robiąca wrażenie, jednakże nie do końca trafna w opisie właściwych relacji panujących w posowieckim porządku w naszym kraju. Moim zdaniem bowiem, III RP nie jest po prostu odremontowaną ruską machiną. Sytuacja wygląda nieco inaczej: na zasadzie pewnej analogii a rebours, tak jak silna przedwojenna Rzeczpospolita zaraz po wrześniowym ataku ze strony Niemców i Rosjan zaczęła tworzyć Polskie Państwo Podziemne, tak na drodze „demontażu komunizmu”, specsłużby wytworzyły u nas (jako agendę szerszego, posowieckiego systemu) „antypolskie państwo nadziemne”, do którego dokooptowano przedstawicieli „lewicy laickiej”, po postawie której widzimy, iż w (szokującym chyba każdego zdrowo myślącego Polaka) składaniu hołdów Moskwie jest w stanie prześcignąć nawet czerwonych. „Antypolskie państwo nadziemne (APN)” (wspierane i osłaniane przez specsłużby) jako sieć oplatająca cały kraj w przeciągu 21 lat stało się strukturą tak silną, że już wydawało się, iż nic (ani próby z 1992 r., ani z 2005 r.) mu nie jest w stanie zagrozić. Dopiero wyjście obywateli na ulice po tragedii smoleńskiej pokazało, że prawdziwe życie Polski toczy się gdzie indziej, tj. nie przy Czerskiej czy w rozświetlonych studiach reżimowych telewizji, nie w gabinetach ciemniaków różowych, zielonych lub czerwonych - zaś „APN” można zwyczajnie zakwestionować. Obywatelski sprzeciw został wyrażony tak dobitnie, że przedstawiciele „APN” do dziś nie mogą wyjść z szoku; zrazu wszak wydawało im się, że obywatele wprawdzie zapalą trochę zniczy i popłaczą, ale na tym się skończy – ci natomiast zaczęli głośno swój sprzeciw wyrażać, a nawet organizować się politycznie (vide choćby Ruch 10 Kwietnia). Gdy zaś J. Kaczyński ogłosił swoją kandydaturę i gdy zebrano gigantyczną liczbę podpisów, „APN” dostał bardzo ostrej biegunki, co zwyczajowo zaczęli werbalizować rozmaici dyżurni „wrzeszczący staruszkowie”, którym Pan Bóg już dawno rozum odebrał. Gdy na kilka dni przed smoleńskim zamachem pisałem o wywiadzie J. Darskiego z J. Kurtyką (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/04/wizje-polski.html), wspominałem o konfrontacji koncepcji „alternatywnego państwa establishmentowego” (Darski) z koncepcją „mechanizmów hamulcowych” uruchamianych przez środowiska komunistyczne oraz postsolidarnościowe sympatyzujące z nimi (Kurtyka). Jak wiemy, szef IPN-u nie zgadzał się z tezą Darskiego (taką też stawia od jakiegoś czasu S. Michalkiewicz), iż dobiega końca okres odwilży („pieriedyszki”), można więc sądzić, że nie zgodziłby się z inną tezą (wyznawaną nie tylko przeze mnie), jakoby od połowy lat 80. zachodziła ewolucja komunizmu i jego (kontrolowane) przekształcanie w neokomunizm – może uważałby, że postępuje proces rzeczywistej westernizacji Polski na gruncie odgórnie przeprowadzanej przez 21 lat demokratyzacji sowieckiego systemu. Tym niemniej dziś, po tym wszystkim, co wydarzyło się 10 kwietnia i w następnych tygodniach, po tym, co dzieje się obecnie w naszym kraju dzięki aktywności wielośrodowiskowej „polskiej filii partii Jedna Rosja” - owo niezwykłe, poruszające zdanie Kurtyki „powinniśmy działać tak, jakby Powstanie Warszawskie wygrało” należy, jak sądzę, odnosić nie tylko - jak on chciał - do IPN-u (obecnie przejmowanego już przez siły „APN”), lecz do całej naszej państwowości. Do tej kwestii jeszcze powrócę. Nieprawdopodobne wprost (co do swej skali i liczebności) zmobilizowanie agentury, która zaczęła mówić w Polsce jednym, promoskiewskim głosem po zamachu smoleńskim, dowodzi, że weszliśmy w finalną fazę „przekształceń” strukturalnych, własnościowych i ideologicznych w obozie sowieckim, w której dochodzi do nieformalnej (lub formalnej, to się jeszcze okaże w sferze umów międzypaństwowych7) restytucji ZSSR oraz bloku „bratnich państw” podporządkowanych Kremlowi. Obecnie można mówić o następujących fazach pieriestrojki: 1) propagandowo-operacyjne przygotowanie procedury demontażu systemu (tj. „transformacji ustrojowej”) - lata 80., 2) demontowanie systemu z zachowaniem rzeczywistej władzy przez wojskówkę i Bezpiekę – przełom lat 80. i 90., 3) quasi-westernizacja i quasi-demokratyzacja pod kontrolą służb (faktyczna rekomunizacja) lata 90. i 2000., 4) rekonstrukcja systemu sowieckiego w formie udoskonalonej (wzmocnionej) – w Rosji od roku 1999 (dojście, dzięki terrorowi w stylu sowieckim, kagiebisty Putina do władzy), w Polsce od 2007 r. (a więc niedługo po rozpoczęciu spóźnionego procesu desowietyzacji w postaci likwidacji WSI (rozpoczętej we wrześniu 2006, a zakończonej wstępnie w lutym 2007 r.)). Ten ostatni epizod warto przypomnieć w kontekście 1) symbolicznego zniszczenia przez „odzyskane” (po zwycięstwie PO) władze SKW polskiego (drukowanego) wydania książki A. Golicyna „Nowe kłamstwa w miejsce starych” oraz 2) „operacji Sumliński” przeprowadzanej przez wojskówkę w porozumieniu z Komorowskim (obszernie pisał o niej na swoim blogu Aleksander Ścios). Punktem zwrotnym skomplikowanego procesu „przebudowy” (pieriestrojki) oczywiście pozostaje zamach smoleński z 10 kwietnia 2010 stanowiący manifestację siły rekonstruującego się systemu terroru, a zarazem będący rozpoznaniem bojem, związanym nie tylko z eliminacją wielu politycznych wrogów naraz, lecz i z przejęciem mnóstwa danych wrażliwych Paktu Północnoatlantyckiego. Maskowanie działań przez specsłużby przyjmowało przez te blisko 30 lat postać „falową” - zgodnie z rozchwianą dynamiką systemu komunistycznego, dynamiką, o której niedawno opowiadałem w POLIS MPC

(http://polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=639:aktualno-antykomunizmu-reagana&catid=258:dzielnica-publicystow&Itemid=292)

przy okazji rozważań nad aktualnością antykomunizmu w stylu reaganowskim, dynamiką sprowadzającą się do naprzemiennego poluźniania i zaciskania gorsetu opresji („transformacja jest istotą komunizmu”). Ta dynamika wynika z fundamentalnego założenia antropologicznego sowieciarzy, które związane jest z behawioryzmem społecznym, w myśl którego ludzi traktuje się jak bydło i do poziomu bydlęcego sprowadza. Sowiecki behawioryzm odwołuje się do pozytywnego lub negatywnego warunkowania, czyli mówiąc prościej: tresury za pomocą kija i/lub marchewki. Ludzi dających się (mniej lub bardziej dobrowolnie) sprowadzić do po poziomu bydląt na rozmaite sposoby się nagradza, zaś ludzi sprzeciwiających się zbydlęceniu – karze się lub eliminuje ze stada. Nie ma innej „filozofii społecznej” towarzyszącej sowietyzacji. Oczywiście ta prostota celów w systemie „pedagogiki komunistycznej”, czyli „chowu bydła”, wymaga skomplikowanych działań w wielu sferach społecznego życia – działań wprowadzających zasady bolszewickiej „pedagogiki” od obszarów zwykłej koegzystencji sąsiedzkiej po sfery nauki, kultury, rozrywki i polityki. Do przeprowadzania tych działań rekrutuje się leninowsko-stalinowsko rozumiane „kadry”, a więc takich (wyselekcjonowanych) ludzi, którzy są w stanie zapewnić dbałość o realizację celów związanych z sowietyzacją w danym, systematycznie bydlęconym środowisku (bez względu na to, czy chodzi o rolników, naukowców czy pisarzy). Do restytucji ZSSR i bloku sowieckiego dochodzi od jakiegoś czasu dzięki m.in. krótkowzroczności i głupocie przywódców NATO (czy zamach smoleński ich otrzeźwił, to jeszcze zobaczymy) oraz dzięki ewidentnej zdradzie establishmentu politycznego w Polsce. Nie tylko nie przeprowadzono bowiem gruntownej desowietyzacji (i kraj, jak nasz, nie poddany desowietyzacji, zaczęto wciągać do Paktu, by jednocześnie z Rosją podejmować coraz dalej idącą współpracę), lecz i nie zrozumiano zupełnie, czym sama sowietyzacja była i jest. Otóż sowietyzacja to nic innego jak wprowadzane na wszystkich szczeblach danego państwa rządów agentury. Sowiet (jako pewna organizacja, „rada”) nie jest niczym innym jak (uzurpującą sobie władzę) grupą agentów lub też grupą współpracowników (podopiecznych) agentury prowadzonych przez jakiegoś agenta. Sowiety w systemie komunistycznym istnieją wszędzie, od mikropoziomu lokalnej, wiejskiej administracji po „gabinety polityczne”. Oczywiście samo pojęcie agenta jest w tym przypadku dość specyficzne. Agent w systemie leninowskim działa przeciwko narodowi, w którym funkcjonuje – sowietyzacja bowiem, stawiając sobie za cel zbydlęcenie ludzi, musi doprowadzić do gruntownego ich wynarodowienia, do zerwania więzi z dawną wspólnotą kultury i krwi. W tym też sensie – w przypadku choćby Polski - destrukcyjna skuteczność komunizmu jest o wiele większa aniżeli działalność zaborców. O ile bowiem w okresie zaborów mogła (z pewnymi ograniczeniami) funkcjonować – jak to powiedział kiedyś Jan Paweł II - „kulturowa niepodległość”, o tyle w okresie komunistycznym (ew. neokomunistycznym) dąży się do „transformacji kultury” i jej zsowietyzowania (ew. zrekomunizowania), a więc poddania całkowitej, wielopiętrowej kontroli ze strony agentury, co w dużej mierze, jak widzimy po współczesnej historii naszego kraju, się udało. Są naturalnie pewne różnice – komunizm jest siermiężny, pszenno-buraczany – neokomunizm zaś nowoczesny, multimedialny, hi-tech; generalne zasady pozostają jednak te same. Co więcej – tak jak w komunizmie tworzy się (kontrolowane przez agenturę w mniejszym lub większym stopniu) obszary, w których można kanalizować buntownicze, negatywne nastroje społeczne, tak w neokomunizmie dba się o pozory wolnych obszarów kultury, nauki czy rozrywki, tak by – jak to zwykle w potiomkinowskiej wsi bywa – fasada doskonale przesłaniała istotę rzeczy. Tak jednak jak w komunizmie, tak i w neokomunizmie - „kadry” przesądzają (bo muszą przesądzać) o wszystkim. Ta sowiecka struktura - dzięki „transformacji ustrojowej” - pozostała nienaruszona, trwa do dziś, odporna na wszelkie wstrząsy społeczne i polityczne, kreująca i kontrolująca w sporej mierze, nastroje obywateli. Z tego też względu wchodzenie w jakiekolwiek kompromisy czy porozumienia z tą „APN” prowadzi wyłącznie do zakonserwowania tego stanu rzeczy. Mówiąc inaczej, nie da się w żaden sposób zreformować tych środowisk, które same uważają się za reformatorskie, a w istocie prowadzą działalność rekomunizującą, sama zaś rekomunizacja wiedzie w ostateczności do przywrócenia status quo typowego dla czasów ZSSR, RWPG i „Układu Warszawskiego”. To otwarcie promoskiewskie zachowanie agentury w Polsce świadczy dobitnie o tym, jak sama ta agentura traktowała czysto doraźnie/instrumentalnie próby westernizacji (związane z wejściem do Paktu Północnoatlantyckiego oraz do „Unii”) naszego kraju. Jest to zresztą zupełnie zrozumiałe, ponieważ rzeczywista, poważna westernizacja musiałaby 1) zakończyć się wyparciem z rzeczywistości społeczno-politycznej, ekonomiczno-biznesowej, prawniczej, naukowej, kulturowej etc. środowisk agenturalnych jako niezdolnych do stawiania czoła wyzwaniom w warunkach wolnej konkurencji i 2) zamknąć definitywnie okres dominowania Moskwy w środkowej Europie. Westernizacja (po neokomunistycznemu) zatem przyjmuje postać cyrku dla gawiedzi, nagradzania jej za „niebuntowanie się” establishmentowi i zarazem stanowi kolejną sprytną formę kanalizowania nastrojów. Prawdziwa, profesjonalnie przygotowana desowietyzacja/dekomunizacja, musiałaby zatem objąć nie tylko agenturę bolszewickiego chowu, ale szczególnie agenturę współczesną (te agentury niejednokrotnie się zazębiają, jak wiemy po czerwonych, a następnie różowych życiorysach rozmaitych TW), czyli należałoby w wolnym, normalnym polskim państwie zrekonstruować i ujawnić publicznie (w wielu przypadkach ukarać zakazem wykonywania zawodu lub – w przypadku cięższych przestępstw (złodziejstwo, współudział w działalności mafii itd.), więzieniem) nie tylko to, co dany człowiek – dziennikarz, naukowiec, „spec od rozrywki”, kabareciarz, pisarz etc. zrobił dla UB, SB, WSW itp., ale też dla UOP-u, ABW, WSI itp. Tylko w ten sposób bowiem jest możliwe rozerwanie sieci powiązań w strukturze „APN”.

Co to znaczy, że mamy - jak stwierdził Kurtyka - działać tak, jakby Powstanie Warszawskie wygrało? To znaczy tak, jakby władzę, administrację, kulturę, edukację itd. przejęło Polskie Państwo Podziemne. Musimy po prostu wytworzyć w tych obszarach, w których wciąż dostęp ludzi prawych, uczciwych, solidnych, mądrych, dzielnych jest zablokowany – alternatywne struktury i instytucje, tak, by po wygranych wyborach prezydenckich i parlamentarnych, owymi ludźmi i instytucjami zapełnić przestrzeń publiczną. To jest najważniejsze (z pilnych) zadanie do zrealizowania dla współczesnej Polski. Są też zadania inne: gospodarka (z dalszym obniżaniem podatków, znoszeniem koncesji, deregulowaniem, likwidowaniem nomenklaturowych sitw), przemysł (postawienie na większą samodzielność Polski, wzorem II RP oraz samowystarczalność surowcową), remilitaryzacja – ale przede wszystkim doprowadzenie do wejścia zupełnie nowych ludzi, a w ten sposób, wyparcia funkcjonariuszy neokomunizmu (z których spora liczba będzie musiała zostać i rozliczona, i definitywnie odsunięta od „zajmowania się” polskimi sprawami).

W dziedzinie remilitaryzacji (podążającej za desowietyzacją) należałoby natomiast nie tylko utworzyć – w ścisłej współpracy z natowskimi sojusznikami - dużo większą niż obecna i nowocześniejszą armię oraz doprowadzić do ulokowania w Polsce broni nuklearnej, ale też rozpocząć szeroko zakrojone szkolenia obywateli naszego kraju w dziedzinie obrony cywilnej, by dorośli mężczyźni nabyli wprawy w posługiwaniu się bronią palną (ewentualnie, dla chętnych, by zapoznali się z innymi technikami walki i wojskowości) – tak, by naród rycerski, jakim są Polacy, był w stanie zbrojnie przeciwstawić się dowolnemu agresorowi, zwłaszcza temu ze wschodu i by nasi rodacy nie chodzili po ulicach z bojaźnią i drżeniem. Problem bezpieczeństwa Polski jednak to nie tylko agresywna, neoimperialna postawa czekistowskiej Moskwy, lecz przede wszystkim filia partii Jedna Rosja w naszym kraju. Nie możemy bowiem oczekiwać, że tak skrupulatnie budowany i chroniony przez tyle lat „APN” nagle dobrowolnie odda władzę. Tak jak establishment bolszewicki, sprawujący władzę w peerelu, nie zamierzał ustąpić, a zaproponował „lewicy laickiej” po prostu „podzielenie się władzą” (przy zachowaniu dla komunistów newralgicznych obszarów decyzyjnych w przeróżnych dziedzinach polskiej państwowości) – tak establishment nekomunistyczny (dysponujący nowymi sowietami w gospodarce, biznesie, wymiarze sprawiedliwości, rozrywce, edukacji itd.) nie będzie chciał słyszeć o jakimkolwiek odsunięciu go od władzy. Jak już jednak pisałem – neokomunistyczny establishment w neopeerelu nie jest tak silny jak bolszewicki w peerelu. Dysponuje on bardzo liczną oraz aktywną agenturą (starą i nową) oraz pewną liczbą „niezweryfikowanych pozytywnie” ludzi służb, mogących w każdej chwili włączyć się w obronę systemu. Nie ma jednak pod swoimi rozkazami „wojska ludowego”, które mógłby posłać do pacyfikowania ludności cywilnej - tak jak to robiono w czasach „sprzed transformacji” - ani sojuszniczo-okupacyjnych wojsk rosyjskich stacjonujących w bazach. Układ Warszawski nie został jeszcze reaktywowany – wtedy bowiem, po takiej reaktywacji, można byłoby mówić o zamknięciu śmiertelnego okrążenia wokół naszego kraju. Z tego zapewne powodu (z braku oparcia w dawnym sojuszniku) posowieckie specsłużby w Polsce wraz z rosyjską FSB przygotowały zamach smoleński jako akcję na zasadzie odnawiania „braterstwa broni”. Dla tych pierwszych przy okazji była to vendetta za likwidację WSI oraz „straszliwe upokorzenia”, jakich „żołnierze” szkoleni przez GRU i współpracujący z GRU zaznali ze strony oszołomów z Prezydentem L. Kaczyńskim na czele posądzani o niestworzone wprost rzeczy z zabójstwami na czele (ten ostatni, jak wiemy z wywiadu dla „Arcanów” (92-93/2010), uznał rozpędzenie sowieckiej wojskówki za jeden z największych sukcesów swojej prezydentury). Dla tej drugiej była to popisowa akcja terrorystyczna mająca siać postrach i grozę wśród „Polaczków”, ale i przemówić do rozumu zachodniemu światu w kwestii kto TU, w tym regionie, znowu (i naprawdę) rządzi, tak jak na Kaukazie, w Gruzji czy na Ukrainie.

Alternatywne struktury i instytucje powinny powstać w Polsce już teraz, zanim dojdzie przejęcia władzy i do wprowadzenia deregulacji na rynku medialnym i w wielu innych dziedzinach. W przypadku rynku medialnego deregulacje (zniesienie jakichkolwiek koncesji oraz bezwzględny zakaz prowadzenia „działalności prasowej” przez agenturę8) są niezbędne, skoro neokomunistyczna agentura nie tylko powołała do istnienia w trakcie „transformacji” niektóre środki przekazu, ale też obsadziła nimi swoich funkcjonariuszy (prowadzi to do całkowitej i niespotykanej w innych cywilizowanych krajach patologii w sferze mediów oraz degradacji tego, co uchodzi za dziennikarstwo). Alternatywne instytucje to przykładowo szkoły (zwłaszcza wyższe; można powołać np. Uniwersytet im. Lecha i Marii Kaczyńskich, gdzie zatrudniano by wyłącznie naukowców nie związanych nigdy z marksizmem-leninizmem ani z neomarksizmem (postmodernizmem)9), media (1. publicystyczna rozgłośnia – nawet internetowa, w której występowaliby wyłącznie ludzie cieszący się społecznym zaufaniem, a nie osobnicy o mentalności i profesjonalizmie sowieckich politruków, 2. gazeta codzienna, 3. stacja telewizyjna itd.) i ośrodki analityczno-badawcze oraz kulturotwórcze (nie związane w żaden sposób ani z sowiecką wojskówką, ani z Bezpieką). Bez takich instytucji nie można myśleć o zrekonstruowaniu polskiego państwa nawiązującego do tradycji II RP. Pozostaje poważne pytanie, czy obecny promoskiewski establishment z gabinetem ciemniaków i namiestnikiem Komorowskim na czele, w akcie desperacji - w obliczu całkowitej przegranej - nie zwróci się o pomoc do Moskwy – rzecz jasna „w obronie zagrożonej demokracji”. Serwilizm tego establishmentu wobec Rosjan widać było przecież do pierwszych godzin po zamachu smoleńskim, kiedy to zamiast zwrócić się do USA i innych natowskich sojuszników, rząd D. Tuska oddał najważniejsze sprawy polskie, a więc śledztwo dotyczące przyczyn katastrofy, w ręce „braci Moskali”, zająwszy się wraz z Komorowskim, aksamitnym zamachem stanu w cieniu narodowej żałoby (znakomity komentarz rysunkowy do kolejnych działań Komorowskiego serwuje bloger niewolnik http://niewolnik.salon24.pl/182839,obrazki-salonowe-84). Trudno doprawdy o bardziej wyrazisty przykład działania w stylu konfederacji targowickiej. Kwestia tego, jak daleko się posuną coraz głośniejsi i śmielsi przyjaciele armii czerwonej (słynna akcja 9 maja) i braci Moskali, pozostaje otwarta, choć hasło socrealisty A. Wajdy, że w Polsce jest teraz - w kontekście wyborów prezydenckich - wojna domowa, stanowić może wyraz bezgranicznej tęsknoty za Wielkim Bratem. Taka „wojna” już była „po wyzwoleniu” i o tej wojnie powstawały takie filmy jak „Popiół i diament”, a – jak wiemy z historii peerelu – wojnę tę pomogła zakończyć szczęśliwie właśnie wyzwolicielska armia czerwona wujka Soso wraz z NKWD wspierając dzielnych wojaków z KBW i „towarzyszy z Bezpieczeństwa”, goniących leśnych bandytów strzelających do boguduchawinnych pepeerowców czy milicjantów. Byłby to niesamowity, szatański wprost chichot historii, gdyby naraz ci wszyscy demokraci od siedmiu boleści z wujkiem Bronkiem, Wajdą, Jaruzelem, wujkiem Adasiem, wujkiem Tadkiem, Bartoszewskim i Bóg wie jeszcze kim, na czele, nagle zjednoczyli się w akcie błagania Moskwy o militarną pomoc lub też w domaganiu się nowego stanu wojennego w Polsce – oczywiście dla uspokojenia sytuacji. Niepodobna bowiem, by w drodze demokracji władzę zdobywali ludzie nienamaszczeni przez agenturę. W całym tym kontekście sytuacja J. Kaczyńskiego jest nie do pozazdroszczenia – wie, że miał być na pokładzie tupolewa, lecz w ostatniej chwili zamienił się ze Z. Wassermannem. Po wielu reakcjach (nie tylko wrzeszczącej gerontokracji) może on sądzić, iż sporo ludzi nie może odżałować tego, że jednak nie poleciał owym samolotem – ci ludzie zresztą są wyrazicielami opinii szerszego środowiska budowniczych peerelu i III RP. Z drugiej jednak strony szef PiS-u doskonale musi pamiętać grobową ciszę po pogrzebowych przemówieniach Komorowskiego oraz wszystkie wyrazy sympatii jakie Kaczyński wraz ze swoją bratanicą zbierali od Polaków wstrząśniętych tragedią. Wie, że Polska jest w wielkim, śmiertelnym niebezpieczeństwie, czy jednak może o tym niebezpieczeństwie otwarcie mówić, właśnie jako kandydat na prezydenta? Nie może. Słowa poddające w wątpliwość bezstronność Rosji w badaniu przyczyn smoleńskiej katastrofy agentura natychmiast uczyniłaby pretekstem do kolejnej histerii. Słowa dezawuujące profesjonalizm gabinetu ciemniaków niezwłocznie potraktowane zostałyby jako atakowanie wspaniałego, polskiego rządu, który dosłownie na głowie stanął, by zająć się i ofiarami tragedii i ich rodzinami. Kurtyka w przywoływanej przeze mnie, niezwykłej (i wtedy, i teraz, z perspektywy 10 kwietnia) rozmowy z Darskim, powiedział: „Pojęcie „wszechogarniającego kłamstwa” odnośmy jednak do okresu komunizmu. Teza o systemie kłamstwa kontrolującym obecnie myśli jest przesadna, zakłada bowiem funkcjonowanie dzisiaj sformalizowanej i agresywnej struktury posttotalitarnej. Wątpię, byśmy mieli do czynienia z alternatywnym rewersem oficjalnego państwa” - tymczasem system kłamstwa w neopeerelu jest nieporównywalnie bogatszy od tego, który był za peerelowskiego reżimu. Niestety, śp. prezes IPN-u, nie może już tego widzieć, ale może stamtąd, z Niebieskiego Archiwum jakoś wesprze nas w walce o Polskę – wraz z Małym Rycerzem i tyloma wartościowymi ludźmi, których zupełnie przedwcześnie zabrał nam wróg. W tej walce wiele zależy od tego, jak się zachowali i zachowują nasi natowscy sojusznicy. Czy zdjęcia z satelitarnego monitoringu zostały przekazane wyłącznie gabinetowi ciemniaków (który pewnie nawet bez ich rozpakowania przesłał je Putinowi), czy może jednak także J. Kaczyńskiemu. Czy NATO będzie czekać ze zmianą strategii na wyniki wyborów prezydenckich, czy także na parlamentarnych? Czy nie dojdzie do otwartej konfrontacji z polską filią partii Jedna Rosja? Jak się zachowa Moskwa (a może tam dojdzie do kolejnego puczu)? Jak się zachowa polskie wojsko?Zimna wojna, o której pisałem we wspomnieniach o Reaganie, powróciła – w nowej formule. Pytanie tylko, po której stronie jest usytuowana Polska. Czy jesteśmy tym razem na Zachodzie, czy już połknęła nas neoimperialna i neosowiecka Rosja? Do nas, współczesnych Polaków kochających Polskę, należy wygranie Powstania Warszawskiego i powstania antysowieckiego – jakkolwiek boleśnie i straszliwie by to nie brzmiało. W imię tych, co polegli wtedy i przed miesiącem – musimy wygrać. W imię wszystkich poległych w walce o wolną, niepodległą, silną Polskę. I niech nas Bóg broni przed jakimikolwiek kompromisami ze zdrajcami i agenturą. FYM

18 lipca 2010 Zbawienie moje w ucieczce.. - co  po łacinie brzmi: salus mea in fuga. Ale gdzie tu uciekać? Jak już pan Panasiewicz z Lady Pank zauważył, że ”przed demokracją nie ma gdzie zwiać”. Wszędzie gdzie okiem sięgnąć - demokracja.. Na razie jeszcze nie ma jej w Chinach i Afganistanie.. W Rosji rządzi KGB, ale pozory demokracji zachowują; że to niby lud wybiera i rządzi.. We wszystkich krajach tzw. demokratycznych rządzą inni- ci którzy stoją za plecami tych, których widać na co dzień.. A tamtych rządzących naprawdę - nie widać. Kiedy ludzie robią coś złego – robią to w ciemności.  Zło demokracji odbywa się przy podniesionej kurtynie.. Widać je w całej krasie i okazałości.. „Seks na wakacjach”- pod takim tytułem niedemokratyczna  spółka Agora, tak ta sama, która wydaje „Gazetę Wyborczą” wydała broszurę. Broszura jest pod redakcją Cezarego Jęksy, a autorstwa Anety Radziejowskiej. Broszura jest urozmaicona stosownymi ilustracjami i zawiera  praktyczne wskazówki ”jak to się robi” w różnych krajach, a ponadto

„w samolocie, pociągu, samochodzie, na rowerze  i w wodzie”(???). Mnie osobiście zainteresowało jak to się robi na rowerze. Szczególnie na rowerze, zwanym kiedyś” damką”. Nie wiem jak dzisiaj się to robi, pardon- nazywa... Celebrytka Doda informowała nas wszystkich jakiś czas temu, że „najbardziej lubi to robić w kiblu”. Wielkie niedopatrzenie - nie ma „jak to się robi” w kiblu.. Jak w ”kiblu” to dlaczego nie w spiżarni - obok „kibla”. Nóż w wodzie się otwiera, tym bardziej, że autora „Noża w wodzie” właśnie Szwajcarzy zwolni z aresztu domowego.. Były jakieś  formalności nie tak, czy coś takiego.. Sprawy polityczne nie miały tu nic do rzeczy.. Z trzynastolatką? Pfee… No i że to było dawno. No bo co było a nie jest- nie pisze się w rejestr. Mimo nawet, że się nie przedawnia.. No właśnie, w „ Seksie na wakacjach” nie ma nic, jak to się robi z dziećmi.. A szkoda! Instruktaż seksualny jest niepełny. Ale za to są tam podkreślone poglądy: ”zaledwie jedna piąta świata uznaje małżeństwo monogamiczne”(????) Ki diabeł! Dlaczego użytkowniczkę seksu na wakacjach ma akurat obchodzić, że tylko w jednej piątej  części świata uznaje się małżeństwo monogamiczne(???), Czyżby Agora na poważnie propagowała Islam? I jaki ma w tym interes? I czy to jest rzeczywiście dobrze policzone? Czy w liczono w to plemiona nad Amazonką i te  gdzieś w Himalajach? Chrześcijaństwo nie jest wzorem dla autorów broszury, którą bezpłatnie dodaje się do niektórych czasopism.. To jasne! Pracownikom „Gazety Wyborczej” znudziła się monogamia - pragną poligamii.. A swoją drogą, czy pan Cezary Jęksa i pani Aneta Radziejowska, stosują się do treści zawartych w broszurze - ”Seks na wakacjach”? I jeszcze jedno zdanie świadczące o celowym propagowaniu rozwiązłości na wakacjach, na które ludzie jeżdżą wyłącznie, żeby pouprawiać seks w” samolocie, pociągu, samochodzie, na rowerze i w wodzie”.” Będąc daleko od swojego środowiska i norm, można pozwolić sobie na niecodzienne zachowania i przyjemności”(!!!!). No popatrzcie państwo… „Można sobie pozwolić”- to nic takiego, trochę temu, trochę – tamtemu, a jak się wróci z wakacji, to trochę mężowi, „partnerowi” i sąsiadowi.. Czy to nie jest propagowanie prostytucji? „Niecodzienne zachowania i przyjemności”..- tak tego młodym ludziom jest potrzeba na wakacjach. Zresztą nie tylko młodym. Starszym też. I tym najstarszym. Wszystkim. Bo miało być lepiej. Wszystkim. I będzie, jeśli tylko ten, któremu ma być lepiej zastosuje się szerokim frontem do „ mądrości „ zawartych w broszurze wydanej na wakacjach.. I wiecie państwo czego można jeszcze dowiedzieć się z broszury” Seks na wakacjach”? „Kobieta mająca wiele stosunków  z wieloma partnerami dysponuje specjalną energią”(????) To może być prawda.. Trzeba byłoby przeprowadzić wywiad z zawodową prostytutką, najlepiej na pierwszych stronach np. Gazety Wyborczej.. No i dać ten chwytliwy tytuł:” Kobieta mająca wiele stosunków  z wieloma partnerami dysponuje specjalną energią”. Niech się wszystkie prostytuują i z Polski zrobić jeden wielki burdel.. I koniecznie ze zdjęciem autorów broszury , pana Cezarego Jęksy i pani Anety Radziejowskiej.. I niech oni opowiedzą czytelnikom jak to wszystko co zawarli w broszurze na wakacjach - realizowali.. A może zdjęcia bardziej przyciągające czytelnika.. I nakład większy, a co za tym idzie- większa demoralizacja.. Chyba już nikt nie wątpi, że chodzi o jakąś szeroko zakrojoną akcję lewicy skupionej w Agorze, której celem jest zupełne ześwinienie wszystkich kobiet. Im ich się ześwini więcej- tym większy postęp w demoralizacji.. No i w ogóle większy postęp! Zainteresował mnie również” seks w pociągu”. Nie wiem, czy  dyrektorzy licznych spółek żerujących na budżecie pociągowym, mają pociąg do propagowania u siebie w pociągach seksu, ale pojawił się nowy pomysł  na państwowych kolejach. Żeby pośród licznych spółek świadczący jedna drugiej usługi w różnych zakresach, spółce Dworce Polskie, za zatrzymywanie się pociągów na stacji, płaciły inne spółki. Rewelacyjny pomysł! Pieniądze wyciągane są z budżetu państwa, trochę wpływa z biletów i jakoś to wszystko się kręci. Niezadowoleni są wyłącznie ci, którzy nie korzystają z usług kolejowych- a muszą w podatkach – płacić. Spółka Dworce Polskie mogłaby już pomyśleć o  stworzeniu możliwości uprawiania seksu w toaletach. No, ale trzeba trochę popracować nad wystrojem toalet, bo w niektórych nawet nie można się spokojnie załatwić, a co dopiero uprawiać seks z przykolejowo poznanym partnerem.. Bo przy drogach - to temat osobny. Tamten to jest seks przydrożny. Na razie rozważamy seks przykolejowy. Nie mam na razie na myśli zatrzymywanie się pociągów gdzie popadnie Nie! Na razie przy pomocy Spółki Dworce Polskie i przy pomocy Spółki Toalety Polskie.. Na razie  jeszcze nie ma takiej spółki, ale z pewnością będzie. To tylko kwestia czasu.. Są spółki zarządzające torami, semaforami, pociągami, przesyłkami w pociągach, dworcami- to dlaczego nie mogą zarządzać odrębnie - toaletami.. A potem odrębnie pisuarami i odrębnie kabinami. Posprzątać to wszystko też przecież może odrębna spółka.. A podwykonawcy spółkowi będą zarządzać seksem w toaletach.. Niech się wszystkim kręci. I było lepiej. Wszystkim. Bo przecież zgoda buduje, a Polska jest najważniejsza. Tak twierdzą obie te ekipy zarządzające Polską od dwudziestu lat... Płatne zatrzymywanie się pociągów państwowych będzie liczone w zależności od klasy dworca i długości pociągu.. Towarowe też będą  się musiały zatrzymywać. Jak  będzie wysokiej klasy dworzec zarządzany przez Spółkę Dworce Polskie - to dlaczego nie miałby się zatrzymywać.. I wszędzie, żeby człowieka zdenerwować  wpychają słowo” polskie”; żeby zawstydzić i otumanić.. A potem już tylko spółka Polskie Dworce Publiczne, które będą zaspokajać ukryte marzenia podróżnych.  w zakresie seksu- ma się rozumieć. Spółka Agora wyda odpowiednią broszurę propagującą rozwiązłość na dworcach , w toaletach, w krzakach przydworcowych- wszędzie gdzie popadnie. W krzakach- na specjalnych warunkach. Zawsze można ponieść uszczerbek na zdrowiu.. No bo co po radości z seksu, jak człowiek zostanie poparzony przez przykolejowe pokrzywy? Precz z pokrzywami! Nich żyje wolny seks bez pokrzyw! No i niech żyją wakacje.. Każdy musi mieć co najmniej dziesięciu „ partnerów”. W różnych okolicznościach. Bo przypominam” mądrość” z broszury Agory:” kobieta mająca wiele stosunków  z wieloma partnerami dysponuje specjalną energią”.. Ale musi to jeszcze jakoś wytrzymać….. Prawda? WJR

VAT dobija polskie porty Armatorzy coraz częściej omijają polskie porty i wybierają te, które są dużo tańsze i wymagają mniej formalności: niemieckie, belgijskie czy holenderskie. W niemieckich portach na większość usług wykonywanych na potrzeby morskich jednostek pływających oraz prac związanych z przeładunkiem obowiązuje zerowa stawka podatku VAT. W Polsce tylko na te świadczone na rzecz armatorów morskich. Skutek? Szczecin, Świnoujście, Gdynia i Gdańsk już przegrywają nie tylko z wielkimi portami, jak Rotterdam czy Hamburg, ale też z dużo mniejszymi. Izba Handlowa w Hamburgu potwierdza, że usługi portowe w Niemczech nie są automatycznie zwolnione z podatku od wartości dodanej (czyli VAT), ale zgodnie z dyrektywą Unii Europejskiej z listopada 2006 r. na świadczenie wszystkich usług morskich na bezpośrednie potrzeby statków oraz ich ładunków stawka tego podatku – poprzez stosowanie licznych ulg i zwolnień – jest w tej branży praktycznie zerowa. - Istnieje wiele dyrektyw sygnowanych w Brukseli dotyczących opodatkowania usług portowych, usług spedycyjnych czy innych z nimi związanych – zaznacza specjalizująca się w sprawach podatkowych Suzanne Kuechmeister, rzecznik prasowy Izby. O tym, które usługi powinny być zwolnione z podatku VAT, i tak decyduje urząd finansowy w danym kraju. Również Klaus Bueltjer, sekretarz generalny Stowarzyszenia Hamburskich Maklerów Okrętowych (Vereinigung Hamburger Schiffsmakler und Schiffsagenten), należącego do ogólnoniemieckiego Centralnego Związku Niemieckich Maklerów Okrętowych (Zentralverband Deutscher Schiffsmakler), w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” przyznał, że większość usług wykonywanych na rzecz branży portowej od wielu lat jest zwolniona z podatku VAT. - Owszem, istnieje ogólna dyrektywa unijna, aby odpowiednie jednakowe regulacje przyjęte zostały w poszczególnych państwach Unii Europejskiej w kwestii podatku VAT od usług świadczonych na obszarze portów morskich dotyczące ładunku – powiedział Bueltjer, jednocześnie zastrzegając, że jest też bardzo wiele wyjątków, które powodują, iż nie można w tym wypadku mówić o jednolitym rozwiązaniu. – Zresztą wszystkie sprawy podatkowe i tak regulują ostatecznie poszczególne kraje odpowiednimi ustawami i dlatego inaczej to wygląda w Niemczech, a inaczej np. w Belgii czy Francji – dodał Bueltjer.

Komu wychodzi zero Upraszczając tę kwestię, można powiedzieć, że naliczanie podatku VAT jest w gruncie rzeczy uzależnione od tego, do jakiego kraju skierowany jest ładunek. Klaus Bueltjer podał przykład: jeżeli statek towarowy (np. kontenerowiec) przypłynął z Indii do niemieckiego Hamburga i w tym porcie został rozładowany, przeładowany, a następnie towar został składowany, aby później trafić do jakiejś niemieckiej firmy na terenie Niemiec – to za te wszystkie usługi stawka VAT wynosi zero. Zapytaliśmy niemieckiego eksperta, czy jeżeli statek przypłynie do portu w Hamburgu np. z Indii lub Brazylii (nie ma to w tym przypadku znaczenia) i także w niemieckim porcie zostanie rozładowany, składowany, a później tirami przetransportowany do Polski, to ile wyniesie podatek VAT: dla armatora, który towar przywiózł do hamburskiego portu; na usługi wykonane w porcie; i dla firmy spedycyjnej, która towar ten będzie przewozić do Polski. - Armator, który towar przywiózł drogą morską do Hamburga, będzie zwolniony z podatku VAT, podobnie usługodawcy portowi, ale jak to będzie w kwestii podatku od wartości dodanej dla spedytora, tego niestety nie wiem – odpowiedział Bueltjer. Jak zaznaczył, system ten jest tak skomplikowany, że w zasadzie każdy przypadek należy opisywać oddzielnie, choć faktycznie powszechnie uwzględniana jest dyrektywa, która zezwala na stosowanie zerowej stawki VAT na usługi portowe. Również rzecznik prasowy Centralnego Związku Niemieckich Przedsiębiorstw Morskich (Zentralverband der Deutschen Seehafenbertriebe) przyznał, że zgodnie z dyrektywą unijną na wiele usług portowych stosuje się w Niemczech zerowy podatek VAT.

Polskie porty dyskryminowane Rafał Zahorski, członek Rady Interesantów Portu Szczecin (organ doradczy zarządów portów, tworzą go przedsiębiorcy działający na obszarze danego portu), tłumaczy, że takiego samego traktowania jak w Niemczech domagają się przedstawiciele polskich portów. Zgłaszają postulat do rządzących o taką zmianę w ustawie o podatku VAT, aby wszystkie usługi w polskich portach zostały objęte zerową stawką VAT, a nie tylko te świadczone na rzecz armatorów morskich. Tymczasem – jak mówi Zahorski – polski fiskus zażądał od polskich przedsiębiorców zapłacenia zaległego VAT za lata 2008 i 2009. - Gdy wprowadzono przepisy dotyczące VAT w 2004 r., to wówczas podatek ten wynosił zero, a jak przeprowadzono nowelizację tej ustawy w 2008 r., to nikt nie zakładał w tej nowelizacji, że wejdzie nagle 22-procentowy VAT – stwierdził Zahorski. W jego ocenie, sprawa zaogniła się z końcem 2009 r., kiedy to urzędy skarbowe stwierdziły, że poprzednie interpretacje były błędne i od początku powinien być naliczany VAT w wysokości 22 procent. W przekonaniu Zahorskiego, urzędy błędnie interpretują działanie portów morskich, gdyż uznają, że zarówno transport, jak i usługi składowania nie są związane z usługami portowymi. – Nie pomagają tłumaczenia, że przecież statek zabiera ładunek ok. 40 tys. ton, więc nie ma możliwości za jednym razem przetransportować tego towaru; trzeba go najpierw gdzieś składować, a dopiero później załadować na statek. Usługi składowania i transportu zawsze będą elementem usługi przeładunku w porcie, który do tej pory był zwolniony z podatku VAT – powiedział „Naszemu Dziennikowi” Rafał Zahorski. – Jednak urząd skarbowy myśli inaczej i według najnowszej interpretacji nie uznaje ani transportu, ani składowania jako usług portowych, więc nakłada na nie 22-procentowy podatek VAT. Efektem takich różnic w naliczaniu podatku VAT w polskich i niemieckich portach jest to, że armatorzy coraz częściej omijają polskie porty, wybierając te dużo tańsze i mniej skomplikowane w załatwianiu wszelkich formalności: niemieckie, belgijskie lub holenderskie – dodał.

Dlaczego nie jesteśmy konkurencyjni - Bardzo często dla armatorów tańszy jest port w Hamburgu, Antwerpii czy w Rotterdamie niż jakikolwiek polski. Ponadto w niemieckich portach wymaga się zdecydowanie mniej formalności niż w polskich, np. jeśli chodzi o liczne kontrole, których w Polsce jest bez liku i które trwają o wiele dłużej (nawet do dwóch tygodni) niż w innych portach europejskich, gdzie kontrolerzy kończą swoją pracę już po jednym, góra dwóch dniach – argumentuje członek Rady Interesantów Portu Szczecin. Ponadto w Polsce kosztami kontroli obciążany jest importer, natomiast w niemieckich portach za tego typu kontrole płaci zarząd portu. W przekonaniu Zahorskiego, sytuacja jest coraz gorsza i coraz mniej statków wybiera polskie porty. – Obecnie Szczecin, Świnoujście, Gdynia i Gdańsk przegrywają nie tylko z takimi wielkimi portami jak Rotterdam czy Hamburg, ale zaczynają też przegrywać z dużo mniejszymi niemieckimi portami. Dowodem na to jest malutki port Hafen Vierow koło Lubmina – zaznacza. Jak tłumaczy, przeznaczone na eksport zboże zebrane z północy Polski omija port w Szczecinie lub Świnoujściu i jest ładowane dopiero w malutkim niemieckim porcie Vierow. - To, co dzieje się w Polsce, jest kuriozalne w skali europejskiej, bowiem taniej jest przywieźć towar z Hamburga samochodem niż ciągnąć towar statkiem – stwierdził Zahorski. Jednym z głównych powodów tego stanu rzeczy jest właśnie naliczanie wysokiego podatku VAT. Dlatego przedsiębiorcy z polskich portów morskich zwrócili się z listem otwartym do premiera Donalda Tuska o zmiany w ustawie o podatku VAT. Sygnatariusze listu argumentują, że zgodnie z unijną dyrektywą z listopada 2006 r. świadczenie wszystkich usług morskich na bezpośrednie potrzeby statków oraz ich ładunków powinno być zwolnione z podatku od towarów i usług. Waldemar Maszewski

Polityczna ciemnota i zabobon Obserwując zachowanie PiS-landii po wyborach prezydenckich dochodzę do smutnego wniosku, że upadek myślenia politycznego w Polsce osiągnął rozmiary iście apokaliptyczne. Ster polityki środowiska współczesnych piłsudczyków znajduje się w rękach osób niezrównoważonych, emocjonalnie niedojrzałych, dla których odpowiedzialność za słowo w zwykłym ludzkim rozumieniu, ale także w kontekście polityki zewnętrznej i wewnętrznej państwa, jest pojęciem całkowicie i wręcz organicznie obcym. Wracamy do czasów nocy saskiej i powstania styczniowego, z tą jedynie różnicą, że współczesnych polityków należy ocenić znacznie surowiej w myśl zasady o wyciąganiu wniosków z przeszłości. Niedorzeczność, beznadziejna głupota, polityczna bezmyślność, sztubacka emocjonalność – to wszystko bierze dziś górę. Poraża skala poparcia dla tego środowiska. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że owe 47% to nie jest rzeczywiste poparcie PiS i J. Kaczyńskiego, bo część głosowała pod wpływem współczucia, a inna część to ludzie żyjący jedynie w rzeczywistości dnia dzisiejszego, dla których choćby i dzień wczorajszy to tabula rasa. Smucą naiwni, którzy uwierzyli w przemianę panów Kaczyńskich, bazując a to na pojedynczym zdaniu z niedoszłego przemówienia zmarłego Prezydenta RP w Katyniu, a to na gestach J. Kaczyńskiego w kampanii wyborczej. Tymczasem od samego początku było oczywistym, że to tylko tania gra pod publiczkę. Dziś, po kampanii, hamulce puściły. Agresywność wypowiedzi reprezentantów tego środowiska, z jego szefem na czele, uległa nagłemu zwielokrotnieniu. Przy czym uderza już nie tylko zupełnie obłędna rusofobia (ciekawe o co im chodzi – o jedynie słuszny raport z katastrofy, po którym wypowiedzą Rosji wojnę?!), ale i, w istocie, niewolniczy kompleks Rosji. Widać to nie tylko z treści, ale i z formy wypowiedzi. „Ruska trumna” (Brudziński), „branka smoleńskich rodzin” (Nasz Dziennik), „działania polityków PO przypominają czasy sowieckie” (Migalski). Najlepszym komentarzem do tych wystąpień jest zdanie Dmowskiego z książki „Świat powojenny i Polska”: „Ten stosunek do Rosji, wojujący na każdym kroku frazesem o godności narodowej, był właściwie najbardziej upokarzający, bo przemawia przezeń psychologia zbuntowanych niewolników”. Nic dodać, nic ująć… Jakby tego było mało, mamy do czynienia z iście faryzejskim zakłamaniem i świętoszkowatością. Oto pan poseł „chorągiewka” R. Czarnecki nazwał obrzydliwym i żenującym wypowiedziane w wywiadzie dla gazety włoskiej La Repubblica przez Andrzeja Wajdę następujące zdanie: „Prezes PiS wykorzystuje mity męczeństwa w walce politycznej”. Obrzydliwe i żenujące? Doprawdy? Spójrzmy co powiedział J. Kaczyński w dzień drugiej tury wyborów: „chciałbym w tym momencie wspomnieć także tego, i tych, dzięki których tu jesteśmy: mojego brata, innych poległych w katastrofie smoleńskiej (…) z ich tragicznej, męczeńskiej śmierci wyrósł ten ruch, który doprowadził do dzisiejszego wyniku”. No, to jak szanowny panie chorągiewko? Z kolei 13 lipca w wywiadzie dla Gazety Polskiej p. J. Kaczyński mówi, wspominając chwile rozmowy z ministrem R. Sikorskim, który informował go o śmierci Brata: „To jest wynik waszej zbrodniczej polityki – nie kupiliście nowych samolotów”. Minister Sikorski odpowiedział na to, że słowa „zbrodnicza” nie pamięta, zaś, co się tyczy samolotów, to: „jedyny przetarg na samoloty rządowe rozpisałem, jako minister obrony w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, sześć firm złożyło oferty i ten dobrze przygotowany przetarg unieważnił minister obrony w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, Aleksander Szczygło”. Możemy wierzyć lub nie zapewnieniom Sikorskiego, ale zapewne można jego informacje sprawdzić w dokumentach… I jeszcze jedno – posłanka B. Kempa wytoczyła ciężką artylerię w związku z tzw. sprawą krzyża spod pałacu prezydenckiego: „Jeśli Bronisław Komorowski jest naprawdę katolikiem, to powinien zostawić ten krzyż właśnie pod Pałacem Prezydenckim”. No, cóż, a co w takim razie powinno się zrobić z powszechnie znanymi rozwodnikami – kolegami i koleżankami pani poseł z klubu i partii PiS, jak nie przymierzając np. zmarły poseł P. Gosiewski? Oczywiście – ważna uwaga – prywatne życie każdego człowieka, w tym posła, należy do niego i każdy sam się będzie z niego rozliczał w wymiarze doczesnym i wiecznym, ale skoro polityk (p. Kempa) zaczyna szermować takimi argumentami, to sam(a) daje carte blanche innym na ich stosowanie. Jest jeszcze jeden aspekt ostatniego wzrostu agresji PiS. To oczywiście nieuchronnie zbliżająca się chwila ujawnienia uzupełnionej przez polskich specjalistów treści zapisów czarnych skrzynek Tu-154. Z przecieków już wiadomo, że wiele osób odwiedzało kabinę pilotów nieszczęsnego samolotu. Pojawiło się nawet w mediach domniemane zdanie wypowiedziane przez dowódcę Tu-154, majora Protasiuka: „jeśli nie wyląduję, będę miał przechlapane (przewalone)”. Zbliża się chwila, kiedy żałosny mit budowany wokół zmarłego Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, legnie w gruzy. I to także sprawia, że wielu przebiera nerwowo nogami i, że się tak brzydko wyrażę, chlapie, co im ślina na język przyniesie. Nie sposób nie zwrócić przy okazji uwagi na wyjątkowy, dyplomatyczny takt Rosjan, którzy zapewne odczytali znacznie więcej, ale dyskretnie postanowili ogłoszenie całości pozostawić stronie polskiej. Tymczasem Amerykanie, którzy mają nagranie rozmowy Prezydenta z bratem z pokładu samolotu, nie chcą go ujawnić. Ojej! A przecież mogliby w tak prosty sposób wspomóc swego wiernego sojusznika i jego partię… No, chyba, że treść rozmowy zgoła wspomóc nie może… Pozostają jeszcze ci, którzy z różnych powodów głosowali na kandydata PiS. Jest twarda grupa partyjna – niereformowalna. Ale jest też wielu zwykłych, dobrych ludzi, którzy ulegli politycznym gusłom uprawianym przez stronnictwo J. Kaczyńskiego. Nawet wśród znajomych zaobserwowałem to przykre zjawisko odrzucenia myślenia, rozumu na rzecz pseudomistycyzmu. Nie wiem kiedy i czy w ogóle, ludzie ci zdołają się z tego wyzwolić. Ale jest także wielu innych, m.in. ludzi nauki i kultury, których o mistycyzm i prymitywną rusofobię nie podejrzewam. Oni, a przynajmniej część z nich, wspierali J. Kaczyńskiego z dwóch powodów. po pierwsze, gdyż B. Komorowski reprezentował dla nich odrażający układ, ogólnie rzecz ujmując – udecki, po drugie, gdyż, i to już moja ocena, przypisywali J. Kaczyńskiemu przymioty, których on w istocie nie posiada, po części ulegając własnym pragnieniom, a po części propagandzie. Ludzie ci nie są straceni dla polskiej, nowoczesnej myśli narodowej. Pamiętajmy o tym i pamiętajmy o nich. Adam Śmiech

Pomysły patrioty Jaroslawa Kaczyńskiego Co tam dużo się rozpisywać nad pomysłem J. Kaczyńskiego utworzenia „unijnej armii”… oddajmy głos Lidze Polskich Rodzin, gdyż nie chcemy się denerwować i być może bluznąć łaciną.

http://www.lpr.pl/?sr=!czytaj&id=6784&dz=kraj&x=2&pocz=0&gr=

Oświadczenie Zarządu Głównego Ligi Polskich Rodzin w sprawie postulatu Jarosława Kaczyńskiego dotyczącego polsko-niemieckiego działania w celu stworzenia unijnej armii. W nawiązaniu do artykułu Jarosława Kaczyńskiego dla niemieckiego tygodnika „Die Welt” („Welt am Sonntag”), w którym wymienia on stworzenie unijnej armii, jako jedno z działań mogących przynieść sukces polsko-niemieckiej współpracy w ramach UE, Zarząd Główny Ligi Polskich Rodzin oświadcza, co następuje:

- powyższa deklaracja, złożona przez kandydata na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, uważanego i reklamowanego jako patriotycznego i prawicowego, jest zdumiewająco skandaliczna, ponieważ wpisuje się w niemiecki program militarnej dominacji w Europie (w dziedzinie gospodarki, finansów i polityki już ją posiadają),

- po akceptacji przez Parlament, z decydującym udziałem PiS i Jarosława Kaczyńskiego, oraz Prezydenta, jego brata, eurokonstytucji sankcjonującej wyższość obcego prawa nad polskim i wzmacniającej pozycję Niemiec, a osłabiającej rolę Polski, jest to kolejna bardzo szkodliwa decyzja polityczna, co gorsze, z inicjatywną rolą polskiego polityka,

- w sposób oczywisty, deklaracja ta, zmniejsza wiarygodność Polski i naraża na szwank naszą pozycję w NATO, jako nieprzewidywalnego partnera tworzącego konkurencyjny sojusz,

- prowadzi do pogłębienia izolacji Polski na arenie międzynarodowej z uwagi na nieskoordynowaną politykę obronną (amerykańskie rakiety i niemiecka dominacja),

- w bardzo niebezpieczny dla Polski sposób zmienia układ sił w Europie, zwiększając rolę Niemiec kosztem równoważącej ich zapędy roli USA,

- jest elementem programu antyrosyjskiego w nadziei na pożytki z sojuszu z Niemcami, gdy tymczasem dla Niemców Rosja zawsze była i będzie ważniejszym partnerem niż Polska, a owoce tego partnerstwa zawsze okazują się być kosztem Polski,

- dodatkowej pikanterii temu pomysłowi Jarosława Kaczyńskiego dodaje fakt, że zgłasza go w roku 600 rocznicy Grunwaldzkiego zwycięstwa, które stanęło na przeszkodzie niemieckiej ekspansji na wschód, oraz 65 rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami, którym przyświecały te same cele. Polska skutecznie przeciwstawiła się powyższym zapędom,

- Jarosław Kaczyński udowadnia, że nie nadaje się na Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, co tylko wzmacnia stanowisko LPR w tej sprawie. Zarząd Główny LPR

Komu Tusk oddał sprawę wyjaśnienia katastrofy pod Smoleńskiem? Od katastrofy w Smoleńsku minęło już ponad 3 miesiące. Tyle samo mniej więcej trwa śledztwo w sprawie przyczyn tragedii prowadzone przez "międzynarodową" komisje MAC. Brak informacji na temat postępu prac prokuratury sprawia, że zwykli ludzie na podstawie ujawnionego dotąd materiału próbują na własną rękę dociekać prawdy. I w ten sposób rodzą się rozmaite spekulacje i teorie spiskowe. Sprawie smoleńskiej katastrofy towarzyszy wiele kontrowersyjnych wątków. Dla wielu niezrozumiałym jest fakt, że już kilka chwil po wypadku została odrzucona teza o zamachu. Eksperci zapraszani do telewizji a także sami dziennikarze analizujący ewentualne przyczyny katastrofy unikali słowa zamach niczym diabeł wody święconej. Poprawność polityczna i strach rządu polskiego, by nie rozdrażnić Rosjan i samego misia Putina sięgnęły granic absurdu. Zresztą sam Tusk odpowiadając na pytanie dziennikarzy dlaczego oddał śledztwo Rosji tłumaczył, że również dlatego, by nie drażnić Putina i nie zaogniać stosunków z Rosja. W ten sposób rząd polski zrzekł się niezależności dobrowolnie w imię jakichś enigmatycznych "dobrych" stosunków z Rosją. Rosja musi chcieć dobrych stosunków z Polską a tego na razie nie widać. Można powiedzieć - do tanga trzeba dwojga, czyli i Rosja i Polska musza dążyć do tego samego, bo nasze "chcenie" niczego nie załatwi. W sytuacjach takich jaka miała miejsce pod Smoleńskiem, kiedy na terenie obcego kraju ginie prezydent wraz z czołowymi postaciami sprawującymi najwyższe urzędy państwowe naturalne jest wzięcie pod uwagę wszelkich możliwych przyczyn katastrofy nawet tych najbardziej absurdalnych. A co robią nasze "niezależne" telewizje i niektóre również "niezależne" gazety? Wspólnie z rządem usiłują temat katastrofy zamieść pod dywan a każdego pytajacego ochrzczą oszołomem i wojownikiem. a oto co ustalił Newsweek: Oddaliśmy śledztwo w świetne ręce. Jedno z najważniejszych śledztw w polskiej historii po 1989 jest w rękach totalnie skorumpowanych śledczych, którzy zrobią wszystko, żeby ukryć własne uchybienia - oto ustalenia "Newsweeka". - Historia Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i jego szefowej, Tatiany Anodiny, badających okoliczności katastrofy w Smoleńsku, to pasmo wielkich afer i skandali korupcyjnych. MAK to instytucja, która niepodzielnie włada postradziecką przestrzenią powietrzną. A jego konstrukcja jest unikatowa w skali światowej. Ciało to jest bowiem reliktem Związku Radzieckiego, który formalnie rozwiązano 30 grudnia 1991 roku. W to miejsce jedenaście byłych republik sowieckich powołało Wspólnotę Niepodległych Państw. MAK miał odpowiadać za ich przestrzeń powietrzną. Wspólnota obumarła, a MAK ...rozkwitł. Oryginalna konstrukcja Komitetu polega na tym, że z jednej strony działa na zasadzie przedsiębiorstwa (za wydawanie certyfikatów pobiera opłaty) – w oparciu o kodeks handlowy Federacji Rosyjskiej i urzęduje na jej terytorium, z drugiej zaś, niczym ambasada obcego państwa, cieszy się przyznanym przez rząd rosyjski statusem przedstawicielstwa dyplomatycznego. A jego szefowa generał lotnictwa Tatiana Anodina to jedna z najbardziej wpływowych, najpotężniejszych i zapewne najbogatszych kobiet w Rosji. Ma 71 lat. Z awiacją jest związana od dziecka – jej ojciec był pilotem wojskowym. Wiele lat pracowała w ministerstwie lotnictwa ZSRR. Pod koniec lat 80. i po śmierci męża – ministra łączności ZSRR – Anodina prywatnie związała się z byłym premierem Rosji Jewgienijem Primakowem, bliskim współpracownikiem Michaiła Gorbaczowa, wysoko postawionym decydentem w KGB, a potem w FSB. To jemu Anodina zawdzięcza stanowisko szefowej MAK. Największe kontrowersje budzi fakt, że orzekając o przyczynach katastrof lotniczych MAK jest sędzią we własnej sprawie – on bowiem dopuszcza do użytku sprzęt, którego ewentualne awarie czy wady musi później stwierdzić. Jak choćby kilka lat temu w przypadku katastrofy ormiańskiego A320 . O spowodowanie katastrofy MAK oskarżył załogę, zataił zaś dowody dotyczące błędów obsługi lotniska i fatalnego stanu technicznego portu lotniczego (który wcześniej sam certyfikował). Sprawa wywołała tak duże kontrowersje, że prasa ormiańska zażądała, by Armenia wystąpiła z MAK. W 2007 r. pilot linii Azor-Awia Aleksander Kazncew, którego MAK obarczył odpowiedzialnością za rozbicie trzy lata wcześniej na lotnisku w Baku Iła-76, wytoczył liniom lotniczym, do których należał samolot, proces o zniesławienie. Tylko tak mógł pośrednio oskarżyć objętych dyplomatycznym immunitetem specjalistów MAK. Pilot przedstawił dokumenty, z których wynikało, że silniki feralnej maszyny siedem lat przed katastrofą zostały przez właściciela skreślone ze stanu i zakwalifikowane jako złom. Tuż przed katastrofą zużyte silniki znów zamontowano do Iła. MAK wydał na nie certyfikat, a przewoźnik, jakby spodziewając się katastrofy, ubezpieczył samolot na 10 milionów dolarów. MAK ma na sumieniu jeszcze drugi grzech ciężki. Komitet wykorzystuje swoją pozycję i kompetencje będąc zakulisowym uczestnikiem gry na rynku, który sam reguluje. Związek MAK i Tatiany Anodinej z biznesem lotniczym jest bardzo ścisły. Jej syn, Aleksander Pleszakow, jest założycielem i współwłaścicielem (kontrolny pakiet akcji przekazał kilka lat temu swojej żonie) drugich co do wielkości rosyjskich linii lotniczych Transaero. Sama Anodina jest także od początku ich istnienia akcjonariuszką firmy syna. (Smoleńsk w cieniu skorumpowanego MAK Historia Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i jego szefowej, Tatiany Anodiny, badających okoliczności katastrofy w Smoleńsku, to pasmo wielkich afer i skandali korupcyjnych. MAK to instytucja, która niepodzielnie włada postradziecką przestrzenią powietrzną. A jego konstrukcja jest unikatowa w skali światowej. Ciało to jest bowiem reliktem Związku Radzieckiego, który formalnie rozwiązano 30 grudnia 1991 roku. W to miejsce jedenaście byłych republik sowieckich powołało Wspólnotę Niepodległych Państw. MAK miał odpowiadać za ich przestrzeń powietrzną. Wspólnota obumarła, a MAK ...rozkwitł. Oryginalna konstrukcja Komitetu polega na tym, że z jednej strony działa na zasadzie przedsiębiorstwa (za wydawanie certyfikatów pobiera opłaty) – w oparciu o kodeks handlowy Federacji Rosyjskiej i urzęduje na jej terytorium, z drugiej zaś, niczym ambasada obcego państwa, cieszy się przyznanym przez rząd rosyjski statusem przedstawicielstwa dyplomatycznego. A jego szefowa generał lotnictwa Tatiana Anodina to jedna z najbardziej wpływowych, najpotężniejszych i zapewne najbogatszych kobiet w Rosji. Ma 71 lat. Z awiacją jest związana od dziecka – jej ojciec był pilotem wojskowym. Wiele lat pracowała w ministerstwie lotnictwa ZSRR. Pod koniec lat 80. i po śmierci męża – ministra łączności ZSRR – Anodina prywatnie związała się z byłym premierem Rosji Jewgienijem Primakowem, bliskim współpracownikiem Michaiła Gorbaczowa, wysoko postawionym decydentem w KGB, a potem w FSB. To jemu Anodina zawdzięcza stanowisko szefowej MAK. Anodina: Nie było usterek w prezydenckim TU-154 Największe kontrowersje budzi fakt, że orzekając o przyczynach katastrof lotniczych MAK jest sędzią we własnej sprawie – on bowiem dopuszcza do użytku sprzęt, którego ewentualne awarie czy wady musi później stwierdzić. Jak choćby kilka lat temu w przypadku katastrofy ormiańskiego A320 . O spowodowanie katastrofy MAK oskarżył załogę, zataił zaś dowody dotyczące błędów obsługi lotniska i fatalnego stanu technicznego portu lotniczego (który wcześniej sam certyfikował). Sprawa wywołała tak duże kontrowersje, że prasa ormiańska zażądała, by Armenia wystąpiła z MAK. W 2007 r. pilot linii Azor-Awia Aleksander Kazncew, którego MAK obarczył odpowiedzialnością za rozbicie trzy lata wcześniej na lotnisku w Baku Iła-76, wytoczył liniom lotniczym, do których należał samolot, proces o zniesławienie. Tylko tak mógł pośrednio oskarżyć objętych dyplomatycznym immunitetem specjalistów MAK. Pilot przedstawił dokumenty, z których wynikało, że silniki feralnej maszyny siedem lat przed katastrofą zostały przez właściciela skreślone ze stanu i zakwalifikowane jako złom. Tuż przed katastrofą zużyte silniki znów zamontowano do Iła. MAK wydał na nie certyfikat, a przewoźnik, jakby spodziewając się katastrofy, ubezpieczył samolot na 10 milionów dolarów. MAK ma na sumieniu jeszcze drugi grzech ciężki. Komitet wykorzystuje swoją pozycję i kompetencje będąc zakulisowym uczestnikiem gry na rynku, który sam reguluje. Związek MAK i Tatiany Anodinej z biznesem lotniczym jest bardzo ścisły. Jej syn, Aleksander Pleszakow, jest założycielem i współwłaścicielem (kontrolny pakiet akcji przekazał kilka lat temu swojej żonie) drugich co do wielkości rosyjskich linii lotniczych Transaero. Sama Anodina jest także od początku ich istnienia akcjonariuszką firmy syna). Ale cicho sza! Nie przeszkadzajmy Donaldowi ocieplać misia! kryska

Zginęli, bo byli Polakami Obława augustowska, czyli "Mały Katyń" z lipca 1945 roku. W lipcu 1945 r., a więc w kilka tygodni po zakończeniu II wojny światowej w Europie, przeprowadzono operację wojskową, która przyniosła śmierć kilkuset tamtejszym mieszkańcom, zyskując miano największej zbrodni popełnionej na ziemiach polskich po zakończeniu wojny. Był to obszar - w latach 1939-1941 podzielony między okupację sowiecką i niemiecką - bardzo doświadczony w czasie II wojny światowej, o olbrzymiej ilości inicjatyw konspiracyjnych i najintensywniejszych walkach latem 1944 r. W rejonie północno-wschodniej Polski największą akcją przeciwko żołnierzom podziemia niepodległościowego i tym, którzy ich wspierali, była przeprowadzona w lipcu 1945 roku obława zwana od miesiąca "lipcową" lub od miejsca (rejon Puszczy Augustowskiej) "augustowską". Akcja ta zrealizowana została głównie przy użyciu sił sowieckich - oddziałów NKWD, oraz Smierszy - 3. Frontu Białoruskiego. Funkcjonariusze UB, MO oraz miejscowi konfidenci odegrali w niej niechlubną rolę, wskazując osoby do aresztowania i pełniąc rolę przewodników, tłumaczy oraz asystentów podczas brutalnych przesłuchań. Byli wśród nich znani oprawcy z augustowskiego UB, tacy jak Jan Szostak i Mirosław Milewski, minister spraw wewnętrznych PRL i członek Biura Politycznego PZPR. Siły komunistyczne biorące udział w obławie liczyły w sumie kilkanaście tysięcy osób. Metody i okoliczności aresztowań dokonywanych podczas tej dużej operacji były różne. Żołnierzy AK oraz osoby im sprzyjające w miastach zatrzymywano przeważnie wieczorem lub w nocy. Mieszkańców wsi wywlekano z domów, zabierano z drogi czy z pola. We wsi Jaziewie zwołano zebranie wiejskie i wszystkich na nie przybyłych podstępnie aresztowano. Wielu żołnierzy AK wzięto do niewoli podczas potyczek i bitew, do których doszło podczas obławy. Zatrzymani zostali uwięzieni w różnych miejscowościach i poddani okrutnemu śledztwu. Spośród 1900-2000 aresztowanych wybrano, z wcześniej sporządzonej przy pomocy konfidentów listy, około 600 osób. Były wśród nich kobiety i 15-16-letni chłopcy. Osoby te, według informacji świadków, zostały umieszczone na samochodach ciężarowych i wywiezione w stronę wschodniej granicy. Od tego momentu wszelki ślad po nich zaginął. Dziś jest już pewne, że zostały one zamordowane na mocy dyrektyw władz sowieckich, a ich szczątki znajdują się gdzieś na terenie byłego ZSRS. W niedzielę w południe w Gibach (Podlaskie) rozpoczęły się główne obchody 65. rocznicy obławy augustowskiej, w wyniku której bez wieści zaginęło sześciuset działaczy podziemia niepodległościowego. Według historyków, obława augustowska to największa po II wojnie światowej, niewyjaśniona zbrodnia dokonana na Polakach. Śledztwo w tej sprawie prowadzone jest od wielu lat, najpierw przez prokuraturę powszechną, obecnie przez pion śledczy IPN. - Bez dobrej woli Rosjan, prawdy nie dojdziemy - Taką opinię wyraził ostatnio Franciszek Gryciuk, pełniący obowiązki prezesa Instytutu Pamięci Narodowej. Mechanizm działania był podobny do zbrodni katyńskiej. W okolicznościowych wystąpieniach apelowano o upowszechnianie pamięci o obławie augustowskiej, zaś do władz państwowych, o pomoc w wyjaśnieniu okoliczności zbrodni i odnalezienia miejsc pochówku ofiar. Niewykluczone bowiem, że w archiwach rosyjskich mogą znajdować się materiały, które mogą pomóc dojść do prawdy. Jak dotąd, IPN w ramach pomocy prawnej w Rosji nie uzyskał żadnych dokumentów ani informacji, które pomogłyby wyjaśnić tajemnicę obławy augustowskiej. - Pacyfikacja Suwalszczyzny przez Rosjan, nazwana później obławą augustowską, rozpoczęła się 12 lipca 1945 roku. W jej wyniku zatrzymano 2 tys. osób, 600 podejrzewanych o powiązania z AK-owskim podziemiem wywieziono. Ich los do dziś nie jest znany. Przyjmuje się, że zostali wywiezieni w okolice Grodna i zamordowani. Śledztwo w sprawie obławy augustowskiej prowadziła w latach 90. prokuratura w Suwałkach, ale ze względu na trudności z uzyskaniem informacji od Rosji umorzyła postępowanie. Wcześniej, w 1987 roku, prawdę o obławie augustowskiej próbowali ujawnić członkowie Obywatelskiego Komitetu Poszukiwań Mieszkańców Suwalszczyzny Zaginionych w 1945 roku. Kilka osób z Suwałk i Warszawy zebrało wówczas materiał i w 1990 roku wydało książkę "Nie tylko Katyń". Kilka lat później wybudowano w Gibach 10-metrowy krzyż na miejscu symbolizującym pochówek zaginionych, z napisem: "Zginęli, bo byli Polakami". Na kamiennych tablicach wyryto nazwiska 530 partyzantów. - Ciał ofiar nigdy nie znaleziono, jakkolwiek podejrzewano, że mogą się one znajdować w lesie koło Gib. Przeprowadzone na początku lat 90. ekshumacje dowiodły, że były to jednak zwłoki żołnierzy niemieckich. Wtedy to ustawiono w Gibach krzyż na symbolicznej mogile zaginionych. Na krzyżu wypisano nazwiska 530 osób. Władze PRL nigdy oficjalnie nie potwierdziły tego zdarzenia. Rzecznik rządu Jerzy Urban negował nawet sam fakt ich zaginięcia. W 2001 śledztwo w tej sprawie podjęła Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Strona rosyjska odmówiła w połowie lipca 2006 odpowiedzi na wniosek o pomoc prawną w tej sprawie, argumentując to przedawnieniem karalności. Kryska

PARALIZATORYOdbierz ludziom pierwotny sens słów, a otrzymasz właśnie ten stopień paraliżu psychicznego, którego dziś jesteśmy świadkami. To jest w swej prostocie tak genialne, jak to zrobił Pan Bóg, gdy chciał sparaliżować akcję zbuntowanych ludzi, budujących wieżę Babel: pomieszał im języki" – napisał przed laty Józef Mackiewicz. I dodał: „Słowa mają w komunizmie znaczenie odwrotne albo nie mają żadnego”. Łatwo zapominamy, że powrót do mechanizmów życia publicznego istniejących w  czasach PRL-u, oznacza przede wszystkim wykorzystanie słów, jako podstawowego narzędzia nadzoru nad społeczeństwem i najbardziej funkcjonalnego paralizatora. Komuniści mieli swoje słowa – klucze, pozwalające na zafałszowanie rzeczywistości  i narzucenie Polakom semantycznego kłamstwa. „Działalność antysocjalistyczna”, „ekstremizm”, „wrogowie ludu”, „podważanie zasad ustrojowych”, „seanse nienawiści”, „trwałość sojuszy” – należały do określeń, za pomocą których zwalczano każdy objaw nieposłuszeństwa i przejawy wolnej myśli. Używano ich nie tylko w oficjalnej propagandzie, ale również jako norm prawa, definiując przy pomocy wielu tego typu określeń zagrożenia dla partyjnego monopolu. W komunistycznej strategii fałszowania rzeczywistości stosowane były powszechnie, jako kwantyfikatory postaw niewygodnych dla reżimu i etykiety definiujące „wrogów”. Z tych samych metod korzystał przez lata układ III RP, oparty przecież na ciągłości personalnej i  „ideowej” z okresem komunizmu. Miano prekursora przysługuje Adamowi Michnikowi, którego określenia: „polski szowinizm”, „tępy, zoologiczny antykomunizm” „wrodzony antysemityzm”, „rusofobia” i wiele innych, na trwałe zdominowały myślenie tzw. elit, mocno podzieliły polskie społeczeństwo i posłużyły jako wyznacznik wykluczenia lub przynależności do establishmentu III RP. Prowadziły do trwałego naznaczenia przeciwników „historycznego kompromisu”, służąc również jako podstawowe argumenty w dyskusji publicznej. Były rodzajem semantycznego terroryzmu, stosowanego w obronie interesów grupy sprawującej władzę. Istotą fałszu, tkwiącego w tych epitetach był fakt, że zachowania moralnie dobre (sprzeciw wobec komunizmu, mówienie prawdy, patriotyzm, pragnienie wolności) przedstawiano w nich jako rzeczy negatywne, nadając im tym samym znaczenie sprzeczne z elementarnymi normami etycznymi. To, co w każdej normalnej i zdrowej społeczności byłoby wyznacznikiem pożądanych, obywatelskich postaw i stanowiło zasadę budowania dobrego państwa – w III RP zostało sprowadzone do moralnego absurdu, stając się synonimem zagrożenia lub  kompromitacji. Dziwię się zatem, że tak wielu z nas nie chce dziś zrozumieć, że cały przekaz medialny związany z tragedią smoleńską, liczne publikacje dziennikarskie i wypowiedzi polityków z grupy rządzącej korzystają z tych samych mechanizmów fałszerstw, jakimi posługiwali się komuniści i ich sukcesorzy. Medialna histeria po wypowiedziach Jarosława Kaczyńskiego, rozpętana według wszelkich reguł nagonki z lat PRL-u powinna nam uświadomić, że ten prostacki schemat „słów – paralizatorów” jest również dziś wykorzystany w obronie interesów grupy, która na narodowej tragedii chce umocnić i zbudować swoją pozycję. Za tą histerią kryje się intelektualne i moralne niedołęstwo ludzi, którzy liczą, że  społeczeństwo uwierzy im tylko dlatego, że  najgłośniej krzyczą. Nie ma dnia, byśmy nie słyszeli zgodnego chóru mędrków oceniających Jarosława Kaczyńskiego i jego partię. Dywaguje się o „błędnej, twardej retoryce”, „powrocie do wojny politycznej”, „fałszywej przemianie”, „zgubnych emocjach”, „pobudzaniu pierwotnych instynktów polskich” itp. Począwszy od towarzyszy Kwaśniewskiego i Oleksego, poprzez polityków Platformy, po dziennikarskich wyrobników i tzw. publicystów, rozbrzmiewa głos ludzi zatroskanych o przyszłość Polski i dobro ugrupowania opozycyjnego. Zaatakowane tym jazgotem społeczeństwo ma nabrać przekonania, że samo mówienie o tragedii smoleńskiej  jest przejawem politycznego szkodnictwa i awanturnictwa, a domaganie się od grupy rządzącej wyjaśnienia przyczyn tego zdarzenia, urasta do miana działalności sprzecznej z polskim interesem, godzącym w sojusze i idee pojednania. Nikt oczywiście nie zapyta propagandowych mędrków: dlaczego stwierdzenie „zachowanie polskiego rządu w sprawie katastrofy smoleńskiej jest w najwyższym stopniu dziwne" – świadczy o „złych emocjach”, na jakiej zasadzie wezwanie, by Bronisław K. nie przenosił krzyża spod Pałacu Prezydenckiego, ma prowadzić do wywołania "totalnej wojny", dlaczego ocena zachowań grupy rządzącej po tragedii smoleńskiej ma kojarzyć się z „erupcją niebywałej frustracji i nienawiści polityka, który przegrał wybory”? Nit nie pyta - dlaczego słowa Kaczyńskiego  - „"Jeśli Komorowski usunie krzyż, pokaże kim jest" mają nieść więcej złych treści od słów Donalda Tuska z 31 stycznia 2010 roku: „Wolałbym, żeby Kaczyński już nie był prezydentem, bo mi to przeszkadza w rządzeniu", czy deklaracji Bronisława K. „Póki jest ten prezydent, nie da się dobrze rządzić”?  Czy znajdzie się kazuista gotów wyjaśnić: dlaczego wola wyjaśnienia największej tragedii w najnowszej historii Polski ma prowadzić do „wojny”, czemu ma być „błędną strategią” i „eskalować konflikty”? Jaka norma etyczna pozwala uznać, że domaganie się prawdy stwarza zagrożenia dla państwa lub jest przejawem „politycznych obsesji”? Pytania można mnożyć, bez nadziei na uzyskanie choćby jednej, racjonalnej odpowiedzi. Bo też nikt takich odpowiedzi nie oczekuje; ani od Bronisława K., z premedytacją wzniecającego spór wokół krzyża, ani od członków tej ekipy – oddających sprawę śmierci polskich obywateli w ręce reżimu wsławionego ludobójstwem i mordami politycznymi. Ci sami moraliści, którzy z takim zapałem tropią wypowiedzi Kaczyńskiego, nie mają cienia odwagi, by ocenić słowa chamów z Platformy, napiętnować aferzystów lub dostrzec prawdę o postaci prezydenta - elekta.  Ośmieleni dyspozycją rządzących, ukryci w stadzie gęgaczy, rezonują te same brednie, według normy - „słów – paralizatorów”. Ten ciasny, ograniczony sposób erystyki, tuszujący nienawiść do wszelkiej odmienności myślenia i różnicy poglądów, cechuje umysłowość tzw. elit III RP. Każde z fałszywych określeń, jakie uknuto wobec intencji Jarosława Kaczyńskiego ma skutecznie sparaliżować ludzi domagających się wyjaśnienia przyczyn katastrofy i uciszyć głosy opozycji.  Bez najmniejszych trudności wmówiono Polakom, jakoby prawda o śmierci naszych rodaków miała być groźna dla spokoju społecznego, zagrażać „debacie publicznej”, nieść zło i konflikty. Uprawnioną i konieczną w każdej demokracji krytykę rządzących, sprowadzono do „złych emocji”, „gry tragedią” lub przekraczania „cienkiej,  czerwonej linii”. To, co w każdym państwie należy do zakresu niezbywalnych praw obywateli, nazwano „politycznym awanturnictwem” i okrzyknięto zagrożeniem dla spokoju społecznego. Szczególnie groźnie brzmią słowa „przyjaciół” Jarosława Kaczyńskiego, nie szczędzących mu dobrych rad i krytyki za „błędną strategię”. Dobrze, jeśli świadczą tylko o głupocie - gorzej, gdy za tą retoryką kryje się zamiar manipulacji i wykorzystania „prawicowych autorytetów”. Ten sam semantyczny terroryzm, z którego komuniści uczynili narządzie swojej władzy, jest dziś użyty przeciwko słusznym dążeniom wielu milionów Polaków. Ma ich zastraszyć, podzielić i sklasyfikować, a gdy przyjdzie pora -  posłużyć jako „norma prawna” w rozpętaniu represji i prześladowań. Tylko krok dzieli histerię medialnych kunktatorów, demagogicznie piętnujących  każde dążenie do prawdy, od działań państwowych inkwizytorów, czyniących z kłamstwa smoleńskiego nadrzędną „rację stanu”. Co zatem pozostaje? Jak obronić się przed neokomunistycznym terroryzmem, odwracającym podstawowe znaczenia słów i normy etyczne, gwałcącym nasze prawa i obowiązki? Ulec mu nie wolno, bo sprowadzi nas do poziomu zakładników kilku pojęć – cepów – przyjętych jako dobrowolne ograniczenie dla słusznych dążeń i postulatów. Dyskutować z nim nie można, bo nie posiada żadnego potencjału racjonalności i operuje błędnymi schematami, sprowadzonymi do słów – wytrychów.  Tłumaczyć się przed nim nie trzeba, bo nie ma przymusu wyjaśniania rzeczy oczywistych, wobec ludzi głuchych na prawdę, a jedynym skutkiem tłumaczeń będzie „pułapka winy” zastawiona przez wytrawnych manipulantów.  Wreszcie - bać się nie można, ponieważ to właśnie lęk ma być głównym i obezwładniającym następstwem stosowania tej formy terroryzmu. Ścios

Smoleńsk w wersji dla idiotów O tym, że Polska nie jest krajem ani normalnym, ani zachodnim, ani demokratycznym, ani nawet cywilizowanym, przekonaliśmy się, gdy doszło do smoleńskiej tragedii. Skandaliczne zachowanie „rządu”, uzurpatorskie działania gajowego, cenzura w polskojęzycznych mediach przy uporczywym lansowaniu przez nie (głosami „komentatorów” i „ekspertów”) rosyjskiej wersji wydarzeń już od pierwszych minut po ogłoszeniu wiadomości o katastrofie – to wszystko pamiętamy bardzo dokładnie, szczególnie że wiele z tych zachowań powraca do dziś. W takiej sytuacji ktoś, kto miałby możliwość błyskawicznego (jak na neopeerelowskie warunki) wydania książki na temat katastrofy z 10 kwietnia, mógł – korzystając choćby z przeobfitych materiałów z Sieci, sklecić dzieło od razu „klasyczne” i bestsellerowe. Taką okazję miał Piotr Kraśko, który nie tylko w Smoleńsku w dniu tragedii był, lecz także, jako znany telewizyjny dziennikarz, mógł dotrzeć do wielu świadków, a nawet uczestników tamtejszych zdarzeń. Jego książka zaś z hukiem była zapowiadana właśnie jako pierwsze dzieło na temat katastrofy, a więc poprzedzona była intensywną kampanią reklamową (zresztą miała patronat medialny TVP - pieniędzy na klakę nie brakowało). Zabierając się za jej lekturę, łudziłem się, że może przedstawia ona jakieś kulisy wydarzeń, że autor szuka, węszy po jakichś zakamarkach, że przepytuje kogoś, drąży sprawę – tymczasem gdzie tam! Kraśko opowiada o straszliwych przeżyciach biegających jak spłoszone zwierzęta, polskich dziennikarzach, o ekscytujących relacjach medialnych, a następnie padłszy na klęczki, o niesamowitym pojednaniu warszawsko-moskiewskim. Pół zawartości książki stanowią zdjęcia – m.in. z miejsca katastrofy, ale przede wszystkim z uroczystości pogrzebowych. Są też oczywiście zdjęcia ofiar, ale też mnóstwo jest fotografii zagranicznych gazet, portali informacyjnych, no i oczywiście polityków (Putin figuruje na nich 7 razy). Kraśko do tego stopnia wczuwa się w podniosłą atmosferę pojednania, że nawet przez chwilę nie zajmuje się – przypomnę: w książce dotyczącej największej tragedii polskiej po II wojnie – hipotezami dotyczącymi zamachu. Jedyna, doprawdy delikatna wzmianka, że coś może z tą katastrofą smoleńską było nie tak, brzmi następująco (s. 29): „Tamtego dnia często powtarzano <drugi Katyń>. To nie było dobre sformułowanie, bo tamte wydarzenia były zbrodnią, a to był tragiczny wypadek, ale grały emocje.” Autor więc nawet pilnuje się, by przez ułamek sekundy nie popełnić zbrodniomyśli. Dodaje też zaraz nieco usprawiedliwiająco w stosunku do tych, którym się we łbach nieco pomieszało od nadmiaru emocji: „Smoleńsk po prostu kojarzył się z wydarzeniami z czasów wojny. Wszyscy obecni koło miejsca tragedii dojechali z cmentarza polskich oficerów. Katyń był powodem naszego tu przyjazdu. Katyń był powodem przede wszystkim „ich” przyjazdu.” Składnia zresztą godna uznania. Domyślamy się wprawdzie, że Kraśce nie chodziło o „przyjazd” polskich oficerów na katyński cmentarz, lecz delegacji prezydenckiej, aczkolwiek jasno powiedzieć tego mu się nie udało. No ale jeśliby ktoś chciał poznać jakieś wątpliwości dotyczące przyczyn katastrofy, to niestety, w książce ich nie ma, więc najwyraźniej i sam autor stwierdził, że nie warto było nimi się – choćby „z dziennikarskiego obowiązku”, jak to mawiają dziennikarze – zająć. Wot, zginął w niezwykle tajemniczych okolicznościach Prezydent z Małżonką, członkowie sztabu generalnego, wysocy urzędnicy państwowi, Prezydent Kaczorowski, Anna Walentynowicz... - zaś Kraśko powtarza jedynie za rosyjskimi władzami, że zawinili piloci. Innych pytań do rosyjskich władz, rzecz jasna, autor nie ma. No bo i o co tu pytać, nawet jeśli był na miejscu katastrofy i wiele mógł zobaczyć na własne oczy? „Przy płocie i przy wozach strażackich było już pełno ludzi: strażacy, milicjanci, ci którzy pracowali albo mieszkali obok. Nie było jednak żadnej z naszych ekip, żadnej z naszych kamer. Wszyscy byli już albo w Katyniu, albo przy filharmonii w Smoleńsku, gdzie miał być później prezydent. Zobaczyłem reporterów z innych stacji, ale wszyscy wiedzieli to samo:Samolot skrzydłem zawadził o drzewo. Pewnie po wylądowaniu zjechał z pasa i w nie uderzył. (…) Nic nie mówiąc do siebie zaczynamy biec.(…)Przed nami stoi zwarty kordon milicjantów, skutecznie powstrzymuje wszystkich, którzy chcą zobaczyć, co się stało. Gdybyśmy zatrzymali się i zaczęli przekonywać, by nas puścili, nic by z tego nie było. Marek [Czunkiewicz – przyp. F.Y.M.]jeszcze w biegu jeszcze w biegu krzyknął:Ja się na nich rzucę, a wy biegnijcie dalej. Nie bardzo wiedziałem, co miał na myśli, ale z Radkiem [Sępem – przyp. F.Y.M.]po prostu przyśpieszyliśmy. Marek rzeczywiście rzucił się na milicjantów. Skoczył, przewrócił chyba trzech, w tym, jak się potem okazało, dwóch pułkowników. W różnych miejscach świata widziałem przepychanki reporterów z policją i sam w nich brałem udział, ale pierwszy raz byłem świadkiem czegoś takiego. Chyba nawet Marek nie spodziewał się tego po sobie, a już na pewno nie przewidzieli tego milicjanci. Jednak nie mieli żalu[???– przyp. F.Y.M.].Przyznawali potem, że na naszym miejscu zrobiliby to samo (s. 8-10)” Nasi bohaterowie dobiegają na odległość 100 metrów od wraku, gdzie zatrzymują ich już mniej spolegliwi od poprzednich milicjanci: „Dostałem SMS-a od kogoś z redakcji Wiadomości: - Według naszego MSZ ekipy ratownicze próbują wydobywać pasażerów [! - przyp. F.Y.M.]. Krzyczeliśmy, że to polski samolot, tam są nasi ludzie, nasz prezydent, ale to nic nie dawało. Milicjanci obiecywali, że jak przyjdzie dowódca, to zdecyduje, czy można przepuścić nas dalej. - To nasza tragedia, a wy chcecie pytać naczelnika o zgodę? - krzyczała Basia Włodarczyk, wieloletnia korespondentka TVP w Moskwie, ze zdenerwowania tak głośno, że słyszeliśmy ją z bardzo daleka. Co jakiś czas przebiegali obok oficerowie, ale wszyscy twierdzili, że to nie oni dowodzą. Przede wszystkim nie chcieli powiedzieć, co się stało. Jeden tylko odwrócił się i zupełnie spokojnie oznajmił:Roztrzaskał się, kompletnie się roztrzaskał. Przez drzewa widzieliśmy coś białego. Nie wiedzieliśmy jeszcze co. Byliśmy 100 metrów od miejsca katastrofy. Wciąż nie wierzyliśmy, że może być aż tyle ofiar. Myśleliśmy, że nawet jeśli się samolot rozbił, to większość ludzi się uratowała. Przecież to wielki samolot. Od lat narzekaliśmy, że to wstyd, by najważniejsi ludzie w państwie latali tak starą maszyną, ale chyba czuliśmy się w niej wyjątkowo bezpiecznie. Zawsze wierzyliśmy, że latają nią najlepsi piloci i gdy prezydent czy premier są na pokładzie, nic się nie może stać. Jeśli ten oficer miał rację, „roztrzaskał się” znaczy, że część samolotu jest zgnieciona, ale w kadłubie wciąż są ludzie przypięci pasami(s. 10-11).” I jeszcze jeden istotny fragment: „Przy szczątkach widzieliśmy wielu strażaków, milicjantów, ludzi z OMON-u, lecz nikogo w białych kitlach. Z boku stało pięć czy sześć karetek pogotowia, nikt jednak nie biegał z noszami. Wszystkie wozy ratownicze miały włączone sygnały, karetki nie. Dziwne. Nie szukają rannych. Zmroziło nas. Potem obaj mieliśmy podobne skojarzenia. Tak samo było 11 września po zamachu w Nowym Jorku. Lekarze i sanitariusze stali na Manhattanie przed szpitalami, czekając na rannych, ale ich nie było. Byli tylko ci, którzy zdążyli uciec, i ciała tych, którzy zginęli(s. 11).” Niestety na tychże gorączkowych (ale już uładzonych, jeśli chodzi o portretowanie rosyjskich służb) relacjach kończy się najciekawsza część książki, potem są już tylko długie i nużące opowieści o dzielnych politykach zdających egzamin i o tygodniu żałoby – i właściwie z jednej strony pozostaje nam płakać po utracie tylu ważnych osobistości, ale z drugiej strony możemy płakać ze szczęścia, że doszło do Pojednania (przemowa Miedwiediewa odlatującego po pogrzebie Pary Prezydenckiej w Krakowie przywoływana jest w ostatnich akapitach arcydzieła Kraśki). Na prawdziwą, a nie propagandową książkę o zamachu w Smoleńsku musimy więc jeszcze poczekać. Chyba że będzie wolno jedynie pisać albo o „wypadku”, albo w ogóle. Piotr Kraśko, „Smoleńsk. 10 kwietnia 2010”, Warszawa 2010. FYM

MAK. Przedziwny relikt Sowieckiego Sojuza Międzypaństwowy Komitet Lotniczy to gremium, którego historii towarzyszy pasmo skandali i afer korupcyjnych. Na dodatek komitet sam ocenia własne wcześniejsze decyzje. A to właśnie MAK ma za zadanie wyjaśnić okoliczności katastrofy polskiego rządowego samolotu pod Smoleńskiem. Gremium, które bada przyczyny katastrofy postanowił się bliżej przyjrzeć tygodnik „Newsweek”. Gazeta podkreśla „unikatowość” tego gremia. Po upadku Związku Sowieckiego, 30 grudnia 1991 rok jedenaście byłych republik sowieckich powołało do istnienie Wspólnotę Niepodległych Państw. - MAK miał odpowiadać za ich przestrzeń powietrzną. Wspólnota obumarła, a MAK ...rozkwitł – czytamy w internetowym serwisie tygodnika. Co to znaczy? Komitet działa na dość osobliwych zasadach. Z jednej strony w oparciu o kodeks handlowy Federacji Rosyjskiej działa jak przedsiębiorstwo. I tak, za wydanie certyfikatów pobiera opłaty. Z drugiej zaś strony, rząd rosyjski przyznał mu status przedstawicielstwa dyplomatycznego. Co budzi największe kontrowersje? Tak naprawdę badając przyczyny katastrof lotniczych, komitet ocenia sprzęt, któremu sam wcześniej wydał certyfikat. Krótko, jest to gremium, które samo opiniuje swoją własną pracę. O tym jakie to ma znaczenie może świadczyć katastrofa  ormiańskiego samolotu A320. O spowodowanie katastrofy MAK oskarżył załogę maszyny. Nie ujawnił przy tym dowodów świadczących o błędach obsługi lotniska i fatalnym stanie technicznym portu lotniczego. Oczywiście ten port lotniczy certyfikował wcześniej nie kto inny niż MAK. Doszło do takiego spięcia, że ormiańskie media żądały wystąpienia Armenii z Komitetu.

Kolejnym przykładem orzecznictwa MAK jest historia pilota linii Azor-Awia Aleksandra Kazncewa. Komitet orzekł, że to właśnie on jest odpowiedzialny za rozbicie w 2004 r. na lotnisku w Baku samolotu Ił-76. Trzy lata później pilot wytoczył liniom lotniczym, do których należał samolot, proces o zniesławienie. Tylko tak, jak  tłumaczy, mógł pośrednio oskarżyć objętych dyplomatycznym immunitetem specjalistów MAK. Kazncew przedstawił dokumenty, z których wynikały jasno wprost szokujące rzeczy. Silniki federalnej maszyny aż 7 lat przed katastrofą zostały przez właściciela skreślone ze stanu i zakwalifikowane jako złom. Jednak tuż przed katastrofą zużyte silniki znów zamontowano do Iła. Certyfikaty na nie wydał MAK. Mało tego zmyślny przewoźnik ubezpieczył maszynę na 10 milionów dolarów. maj/Newsweek.pl

Prokuratura powinna wnioskować o przesłuchanie Putina Początkowo mieliśmy do dyspozycji, jako pełnomocnicy rodzin, pół biurka i jedno krzesło w sekretariacie. Przeglądaliśmy makabryczne akta przy rozchichotanych urzędniczkach Z mecenasem Bartoszem Kownackim, pełnomocnikiem rodzin: Grażyny Gęsickiej, Bożeny Mamontowicz-Łojek, Sławomira Skrzypka oraz Tomasza Merty, rozmawia Anna Ambroziak Jak ocenia Pan współpracę z polską prokuraturą? – Ta współpraca układa się różnie. Nie chciałbym powiedzieć, że jest zła, bo byłoby to nadużycie z mojej strony. Jednak na pewno nie wszyscy prokuratorzy spełniają nasze oczekiwania. Podam konkretny przykład: otóż przed trzema tygodniami wystąpiłem do polskiej prokuratury z prośbą o dostęp do dokumentacji niejawnej. Normalnie odbywa się to w ten sposób, iż dostęp ten uzyskuje się po złożeniu wniosku o wyznaczenie terminu. Formalności te zostały przeze mnie spełnione, a jednak nikt z prokuratury na moje pismo nie odpowiedział. Po prostu sprawę tę pominięto. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku dokumentacji jawnej, kiedy chcieliśmy zrobić fotokopie pewnych dokumentów. Początkowo obiecywano nam, że będzie można je wykonać, ale ostatecznie jednak zgody nie wydano. Rozumiem, iż prokuratura musi ustosunkować się do wniosków składanych przez ponad 90 rodzin, że ma do czynienia z ogromną liczbą adwokatów… Ale uważam, że takie potraktowanie sprawy pokazuje pewien stosunek prokuratury do rodzin ofiar. Niemniej jednak trzeba też powiedzieć, iż są pozytywne elementy tej współpracy.

Jakie? – Bardzo trudne były początki naszej współpracy. Pracowaliśmy wówczas w bardzo trudnych warunkach. Prokuratura wyznaczyła nam możliwość pracy w sekretariacie. W praktyce wyglądało to tak, że do naszej dyspozycji było tylko pół biurka i jedno krzesło. Były tam obecne też panie sekretarki, które słuchały radia, jadły i opowiadały sobie różne zabawne historie, podczas gdy my oglądaliśmy zdjęcia z katastrofy. W takich warunkach nie dało się pracować – w końcu rodziny ofiar, czytając akta, przeżywały tę tragedię na nowo. Jednak po interwencji telefonicznej z naszej strony udało się nam te warunki polepszyć. Mimo to u części prokuratorów daje się zauważyć pewien brak wrażliwości.

Prokuratorzy nie mają świadomości, że prowadzą najważniejsze śledztwo w dziejach RP? – Na pewno mają świadomość, że jest to ważne śledztwo. Ale odnoszę wrażenie, iż w prokuratorze wojskowej panuje pewna mentalność, którą określiłbym jako patrzenie na nas z góry – czasami odnoszę wrażenie, że części prokuratorom jakbyśmy przeszkadzali.

Zauważa Pan różnicę w zachowaniu prokuratorów liniowych od tych wyższych rangą? Czy są oni w pewien sposób ukierunkowywani przez wyższe instancje? – Rozmawiałem z prokuratorem referentem. I nie była to rozmowa przyjemna. Chodziło tu o kwestię możliwości przeglądania przez nas akt sprawy. Odniosłem wtedy wrażenie, że traktował mnie jak wroga. Zdziwiło mnie to, ponieważ nie zgłaszałem żadnych wniosków dowodowych, co najwyżej sugerowałem prokuraturze podjęcie pewnych kwestii. Ale nigdy nie starałem się być gospodarzem śledztwa. Co do kwestii drugiej – nie sądzę, by była to autonomiczna decyzja prokuratora referenta. Chciałbym jednak zaznaczyć, że nie wszyscy prokuratorzy utrudniają współpracę – są też tacy, którzy są w porządku. Tu ranga stanowiska nie ma nic do rzeczy.

Czego dotyczyła Pańska sugestia? – Chodziło o dostęp do akt niejawnych. Moim zdaniem, brakuje też sprawdzenia przez prokuraturę billingów rozmów pasażerów Tu-154M – prokuratura do tej pory nie wystąpiła do właściwych operatorów z zapytaniem, czy w chwili katastrofy lub tuż po niej wykonywano jakiekolwiek połączenia z tych telefonów. Warto byłoby tę sprawę wyjaśnić.

Czy złożył Pan wniosek o ich sprawdzenie? – Jeszcze nie. Tylko sugerowałem prokuraturze, że powinna ten dowód przeprowadzić. Ale jeżeli moja sugestia nie zostanie uwzględniona, to na pewno z takim wnioskiem wystąpię. Jednak – jeszcze raz podkreślam – to prokuratura jest gospodarzem śledztwa i to ona powinna podejmować takie decyzje.

Jakie będzie Pan składał wnioski dowodowe? – To zależy od tego, jak będzie się zmieniał materiał dowodowy – ostatnio widziałem akta śledztwa ponad dwa tygodnie temu. Zależy to też od oczekiwań rodzin, które reprezentuję.

Rozumiem, że wgląd w akta sprawy jest czasowo ograniczony… – Tu powraca problem dostępności do akt. Było to widoczne zwłaszcza przed wyborami. Są jedne akta, mamy do dyspozycji jeden pokój, a rodzin jest 96. Trzeba więc zapisywać się na przeglądanie akt z wyprzedzeniem dwu- lub nawet trzytygodniowym. Nie ma możliwości, by wszyscy zainteresowani przyszli jednego dnia. Musimy więc szukać wolnych terminów. A przecież można byłoby to załatwić tak, jak my to sugerowaliśmy – zrobić fotokopie, tak by rodziny i ich prawnicy mogli je spokojnie przejrzeć w swoich kancelariach.

Prokuratura złożyła już wniosek o przesłuchanie obywateli rosyjskich – mam tu na myśli ludzi władnych do podejmowania decyzji w sprawie organizacji uroczystości katyńskich, więc premiera Władimira Putina czy ministra spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej Siergieja Ławrowa? – Nie widziałem takiego wniosku, ale zastrzegam, że dysponuję w tej kwestii informacją sprzed dwóch tygodni. Sądzę, że taki wniosek byłby jak najbardziej zasadny. Po raz pierwszy Rosjanie zmienili bowiem swoją taktykę przy zapraszaniu polskiego prezydenta na uroczystości w Katyniu. Wręcz chcieli, by prezydent Polski tam przyjechał. Nie doszukuję się żadnego podtekstu, ale jest to zaskakujące. Zwykle przy organizowaniu tych uroczystości strona rosyjska robiła wiele problemów. I do końca nie było wiadomo, czy wizyta się odbędzie. Wiem natomiast, że są trudności we współpracy z Rosją. Prokuratura złożyła wiele wniosków o pomoc prawną, jednak z odpowiedzią Rosjanie się nie spieszą. Pytanie – co znajduje się w tych aktach, które niedawno przyszły do nas z Federacji Rosyjskiej. Mam nadzieję, że będzie to materiał mający pewną wartość dowodową, bo dotychczasowe zeznania – mam na myśli zeznania milicjantów, którzy osłaniali lotnisko – nie wnosiły nic do sprawy.

Czy prokuratura może wydać decyzję o pochówku, nie dysponując protokołami sekcji zwłok? – Jeżeli jest akt zgonu, pochówku można dokonać. Sekcja zwłok nie ma z tym nic wspólnego. Pojawiają się tu jednak inne wątpliwości – dlaczego polski prokurator i polscy lekarze patomorfolodzy nie uczestniczyli przy sekcji wszystkich ciał? Rozwiałoby to przecież szereg wątpliwości. Takie zaniedbania rzutują na przyszłość. Mecenas Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego, złożył wniosek o protokół sekcji zwłok prezydenta i na odpowiedź czeka od dwóch miesięcy. Ja też mam trudności w dostępie do informacji i zdjęć z oględzin ciał ofiar katastrofy. Dlatego sądzę, że prokuratura dla potrzeb polskiego śledztwa powinna rozważyć ponownie dokonanie tej sekcji. Ale uzależniłbym to od protokołów, które przyjdą z Rosji. Nie wiemy bowiem, co one będą zawierały.

Polska prokuratura ustaliła dokładną godzinę katastrofy? – Nie wiem. Na razie przyjmuje się tę godzinę, którą podał MAK [Międzypaństwowy Komitet Lotniczy]. Mam jednak nadzieję, że zostanie odtworzona ostatnia faza lotu. W końcu wszystkie parametry powinny być zapisane na naszych rejestratorach lotów. Tymczasem prokuratura w zasadzie nie odpowiada na zadawane przez nas pytania, czy dokonuje się odtworzenia tych parametrów z tzw. polskiej czarnej skrzynki. Twierdzi tylko, że gdzieś ktoś coś robi. Ale nie podaje żadnych konkretów.

Rozważają Państwo wynajęcie pełnomocnika bezpośrednio w samej Rosji? – Rzeczywiście, chcielibyśmy wynająć jednego pełnomocnika dla tych wszystkich, którzy by tego chcieli. Nie chciałbym zdradzać szczegółów, ale na pewno musiałaby to być osoba, której można byłoby w pełni zaufać i która prowadziłaby nasze sprawy w sposób rzetelny. Kwestia ta była podjęta od razu po katastrofie ze strony rodzin ofiar.

Ale rodziny musiałyby stawiać się na każde wezwanie prokuratora… Byłby więc problem z ich ciągłym dojazdem do Rosji. – Ale równie dobrze osoby te można byłoby przesłuchać w Polsce przy udziale owego pełnomocnika i polskiej prokuratury. Wtedy rosyjski prokurator musiałby przyjechać do Polski w celu przesłuchania świadków. Musiałby wykazać dobrą wolę.

Mają Państwo, jako pełnomocnicy rodzin, wsparcie ze strony polskiego rządu? – Nie i prawdę mówiąc, nawet tego nie oczekiwałem. W minimalnym zakresie wsparcie ze strony Kancelarii Prezesa Rady Ministrów mają same rodziny. Niedawno otrzymałem informację, iż przetłumaczono im część rosyjskiego kodeksu postępowania karnego. Przygotowano też przetłumaczony wniosek o nadanie statusu poszkodowanego oraz wskazano kancelarie rekomendowane przez polską placówkę dyplomatyczną, które mogłyby zająć się reprezentowaniem tych rodzin, z tym, że byłaby to reprezentacja płatna.

Jak Pan skomentuje ostatnie “przecieki” ze stenogramów, autorstwa TVN i “Gazety Wyborczej”, chodzi o słowa: “Jak nie wyląduję (wylądujemy), to mnie zabiją (zabije)” bądź – w jeszcze innej wersji – “Jeśli nie wyląduję, będę miał przechlapane (przewalone)”. Inna gazeta wygenerowała zaś zdanie: “Patrzcie, jak lądują debeściaki”. – Powoli przestaję wierzyć w to, co jest w tych stenogramach. Duża część tych rozmów nie została zrekonstruowana. Od samego początku ten stenogram, który dotarł do Polski, budził wiele wątpliwości. I z każdym dniem jego wartość dowodowa się kurczy.

Jak Pan oceni sposób narracji w sprawie katastrofy w mediach – stały osąd pilotów i dywagacje na temat nacisków na załogę ze strony prezydenta… – Przypisywanie winy panu prezydentowi czy gen. Błasikowi jest zupełnie absurdalne. Trudno mi to zrozumieć – przecież nie siedzieli za sterami. Piloci, którzy przewożą najważniejsze osoby w państwie, zawsze są poddawani jakiejś presji – ale właśnie dlatego dobiera się załogę, która jest na to stosunkowo odporna. Piloci mogli mieć co najwyżej poczucie, że trzeba wylądować. Ale to nie byli samobójcy. Jeżeli wiedzieli, że nie mogą lądować, nie podjęliby takiej decyzji.

W sobotniej “GW” niektórzy adwokaci uznali za zasadne procesowo sugestie posła PO Janusza Palikota, by przesłuchać w charakterze świadka Jarosława Kaczyńskiego – chodzi o ostatnią rozmowę prezesa PiS przeprowadzoną przed katastrofą ze śp. Lechem Kaczyńskim… – Nie będę komentował wypowiedzi pana Palikota. Jeżeli są prawnicy, którzy chcą wespół z panem Palikotem dyskutować, to bardzo proszę. A co do przesłuchania prezesa Kaczyńskiego, to byłaby to procedura całkiem normalna (przesłuchuje się przecież członków rodzin) i nie doszukiwałbym się tu żadnej sensacji.

Z jakiego paragrafu można ścigać wypowiedzi Palikota typu: “Gosiewski żyje. Widziano go we Włoszczowej, jak zmagał się z Ruskimi, ale dał radę”. – Rodzina mogłaby wystąpić o naruszenie dóbr osobistych, w tym wypadku – pamięci o osobie zmarłej. Ale przypadek pana Palikota powinien być rozpatrywany w zupełnie innych kategoriach. Dziękuję za rozmowę.

1. Przed trzema tygodniami wystąpiłem do polskiej prokuratury z prośbą o dostęp do dokumentacji niejawnej. Nikt na moje pismo nie odpowiedział.

2. U części prokuratorów daje się zauważyć pewien brak wrażliwości, w prokuratorze wojskowej panuje mentalność, którą określiłbym mechanizmem “patrzenia na nas z góry”.

3. Polska prokuratura do tej pory nie wystąpiła do operatorów o billingi rozmów pasażerów Tu-154M z zapytaniem, czy w chwili katastrofy lub tuż po niej były połączenia z tych telefonów.

4. Wniosek o przesłuchanie osób odpowiedzialnych za podejmowanie decyzji w sprawie organizacji uroczystości katyńskich, premiera Władimira Putina czy ministra spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej Siergieja Ławrowa jest zasadny.

5. Rosjanie w pewnym momencie zmienili taktykę przy zapraszaniu polskiego prezydenta na uroczystości w Katyniu. Wręcz chcieli, by Lech Kaczyński przyjechał.

6. Dlaczego polski prokurator i polscy lekarze patomorfolodzy nie uczestniczyli przy sekcji wszystkich ciał?
7. Mecenas Piotr Pszczółkowski złożył wniosek o protokół z sekcji zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego; na odpowiedź czeka od dwóch miesięcy.

8. Są trudności w dostępie do informacji i zdjęć z oględzin ciał.

9. Prokuratura, na potrzeby polskiego śledztwa, powinna rozważyć dokonanie sekcji zwłok.
Polska prokuratura nie ustaliła do tej pory nawet godziny katastrofy.

10. Prokuratura w zasadzie nie odpowiada na zadawane przez nas pytania, czy dokonuje się odtworzenia parametrów lotu z tzw. polskiej czarnej skrzynki.

11. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów przetłumaczyła rodzinom część rosyjskiego kodeksu postępowania karnego. Przygotowano też przetłumaczony wniosek o nadanie statusu poszkodowanego oraz wskazano kancelarie rekomendowane przez polską placówkę dyplomatyczną, które mogłyby zająć się reprezentowaniem rodzin. Z tym że byłaby to reprezentacja płatna.

12. Piloci nie byli samobójcami. Jeżeli wiedzieli, że nie mogą lądować, nie podjęliby takiej decyzji.

Czas pracuje na rzecz Rosjan Z Ryszardem Czarneckim, posłem do Parlamentu Europejskiego (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy), rozmawia Marta Ziarnik Dlaczego skierował Pan do Komisji Europejskiej zapytanie w sprawie postępów śledztwa smoleńskiego? – Minęło przecież trzy i pół miesiąca od tej największej dla Polski tragedii po II wojnie światowej. Polscy prokuratorzy skarżą się, że nie otrzymali jeszcze dowodów ze strony rosyjskiej i dlatego śledztwo toczy się niezwykle opieszale. Czas ewidentnie pracuje na rzecz Rosjan, a przeciwko nam. Ponieważ polskie władze do tej pory nie potrafiły – bądź nie chciały – wymóc na Rosjanach, by to śledztwo przebiegało sprawniej, uznałem, że sprawę tę trzeba postawić na forum międzynarodowym. A ponieważ Polska jest członkiem Unii Europejskiej, więc wszelkie sprawy sporne między Polską a Rosją należy też widzieć w kontekście unijnym. Ewentualny nacisk Komisji Europejskiej może tę sprawę przyspieszyć. Zwłaszcza że mamy do czynienia z biernością polskiego rządu. Powinniśmy więc liczyć chociaż na wsparcie międzynarodowe.

Czy faktycznie liczy Pan na to, że to wsparcie międzynarodowe uzyskamy? – Jest to pierwsze umiędzynarodowienie tej sprawy na forum unijnym. Natomiast nie jest to jedyny instrument, którego można użyć. Jestem przekonany, że polscy eurodeputowani, a zwłaszcza posłowie PiS (choć mam nadzieję, że nie tylko), sięgną też do innych instrumentów, które są dostępne w Parlamencie Europejskim – jak chociażby kwestia deklaracji pisemnej, wystąpienia grupy politycznej (tutaj myślę głównie o Europejskich Konserwatystach i Reformatorach) – bo to będzie miało szczególny wydźwięk. Jest też możliwość domagania się presji również ze strony Rady UE. Osobiście uważam, że powinna być tutaj cała gama różnego rodzaju wystąpień i nacisków, tak aby tę sprawę umiędzynarodowić. Tylko wtedy Rosjanie mogą, ewentualnie, z tym śledztwem realnie ruszyć. Chciałbym także zaapelować do wszystkich posłów, abyśmy w tej sprawie działali poza podziałami politycznymi, gdyż jest to kwestia naszego wspólnego interesu.

Pana zdaniem, gdzie leży większa wina, jeśli chodzi o obecny stan śledztwa – po stronie polskiego rządu czy Rosjan?
– Możemy mówić tutaj językiem teologii i użyć określenia “grzech pierworodny”. Owym grzechem pierworodnym było to, że rząd Donalda Tuska nie zażądał pierwszego czy też drugiego dnia po katastrofie przejęcia śledztwa od Rosjan lub co najmniej powołania komisji międzynarodowej. Nie zrobił tego i zdał się na łaskę i niełaskę Rosjan, którzy mają swój interes w tuszowaniu ewentualnych nieprawidłowości i nieujawnianiu pewnych rzeczy związanych z katastrofą. Mamy więc tutaj do czynienia i z ewidentną opieszałością ze strony Rosjan, i z grzechem zaniechania po stronie rządu Donalda Tuska.

Kiedy spodziewa się Pan odpowiedzi? – Już wiadomo, że nastąpi to podczas pierwszej sesji PE, czyli we wrześniu. I będzie to bądź odpowiedź ustna komisarza, bądź też odpowiedź na piśmie. Z całą jednak pewnością Komisja nie będzie mogła się zachować jak struś, chowając głowę w piasek i udając, że nie ma problemu. Nie będzie możliwości, by sprawa ta została przemilczana bądź zignorowana. Dziękuję za rozmowę.

Zachowanie prokuratury jest upokarzające i dodatkowo bolesne" O przebiegu śledztwa dotyczącego przyczyn smoleńskiej katastrofy, współpracy z prokuraturą i działaniach rządu – mówi w wywiadzie dla portalu Fronda.pl Magdalena Merta, wdowa po wiceministrze kultury.

Fronda.pl: Jaki jest Pani status w śledztwie dotyczącym przyczyn katastrofy smoleńskiej? Magdalena Merta: Tu w Polsce z mocy prawa bliscy ofiar tej tragedii mają status osoby pokrzywdzonej. Daje nam to prawo do wglądu w akta, zarówno w część jawną i niejawną. Tak przynajmniej stanowi prawo. Inaczej jest ze statusem pokrzywdzonego w Rosji. Tam musielibyśmy się starać o niego. Nie jesteśmy przekonani, czy należy to robić. Z jednej strony dawałoby to nam prawo wglądu w akta śledztwa rosyjskiego, jednak nie mamy pewności, że otrzymalibyśmy rzeczywiście wgląd w całość akt, a nie w tę część, którą chcą nam pokazać rosyjscy śledczy. Po drugie w statusie pokrzywdzonego w Rosji znajduje się pewna pułapka. Przyjmując go mamy bowiem obowiązek stawiania się na każde wezwanie prokuratora, żeby składać zeznania. Jeśli z jakiegoś powodu się nie stawimy, wolno nas doprowadzić siłą. Istnieje ewentualnie możliwość, żebyśmy składali te zeznania przed polskimi śledczymi, a oni by przekazywali je Rosji, ale nie mamy pewności, że zastosowano by właśnie tę procedurę.

Na czym polega pułapka tych rozwiązań? Można sobie wyobrazić sytuację, że rosyjska prokuratura chce kogoś widzieć codziennie przez pół roku. Oznaczałoby to zupełną dezorganizację naszego życia. Patrzymy więc sceptycznie na to, czy należy wkładać Rosjanom w ręce takie narzędzie nękania. Być może warto upoważnić kogoś, by w imieniu rodzin ofiar działał w Rosji. Jednak nawet wtedy prokuratorzy rosyjscy mogą żądać naszej obecności, a nie obecności pełnomocnika. Po drugie możemy upoważnić tylko prawnika tam akredytowanego, który jest członkiem rosyjskiej izby adwokackiej. Takim ludziom niekoniecznie musimy ufać. Nie wiadomo również, czy pełnomocnik cokolwiek zdziała w Rosji, czy jego praca przyniesie jakieś efekty. Chcemy się zwrócić do Pani adwokat Kariny Moskalenko - rosyjskiej obrończyni praw człowieka, która być może poradzi nam jak postąpić w tej sprawie, i wskaże nam prawników, którym moglibyśmy zaufać. Osobną kwestią jest to, że koszty wynajęcia pełnomocnika nie są refundowane. W wielu rodzinach zabrakło głównego, a często jedynego żywiciela. Nasza sytuacja materialna nie jest przesadnie dobra, dodatkowe obciążenie czyniłoby ją jeszcze trudniejszą.

Czy jako pokrzywdzeni mają Państwo zagwarantowany dostęp do materiałów polskiego śledztwa? Z wykonaniem prawa do wglądu w akta jest źle. Prokuratura utrudnia nam dostęp do dokumentów jak tylko może. Z niewiadomych powodów udostępniana jest wszystkim rodzinom tylko jedna kopia materiałów. To powoduje, że tworzy się wielotygodniowa czy nawet wielomiesięczna kolejka rodzin, które te dokumenty chcą zobaczyć. W praktyce nie mamy również dostępu do akt tajnych. Mimo naszych wniosków o dostęp do nich, nie są one nam pokazywane.

Dlaczego? Z mocy prawa mamy prawo wglądu w nie. W związku z tym prokuratura po prostu nie odpowiada na nasze wnioski. Prokuratorzy nie mogą powiedzieć, że się nie zgadzają, więc nie mówią po prostu nic. Na pytanie, dlaczego, też nie udziela się odpowiedzi. Traktujemy to jako próbę upokorzenia nas, jak złośliwość ze strony złych ludzi.

Nie mają Państwo żadnej możliwości dyscyplinowania prokuratury? Problem polega na tym, że prokuratorzy nie pracują zgodnie z Kodeksem Postępowania Administracyjnego. On nakładałby obowiązek udzielenia odpowiedzi na nasze wnioski w określonym prawem terminie. Jednak Kodeks Postępowania Karnego, na podstawie którego toczy się śledztwo, nie wyznacza żadnych terminów odpowiedzi na jakiekolwiek wnioski. Teoretycznie możemy więc czekać na zgodę prokuratora 6 lat, a może 70... jak z poprzednim Katyniem. Prokuratura mogłaby chociaż poinformować wnioskodawców, jak zamierza dalej postępować, kiedy odpowie na wnioski. Jednak to się nie dzieje. Ten urząd w ogóle jest bardzo nam nieprzyjazny.

Na czym polega ta nieprzyjazność? Zachowanie prokuratury jest upokarzające i dodatkowo bolesne. Do naszego bólu po stracie bliskich nam osób dołącza się ból wynikający z takiej zwykłej ludzkiej niechęci. Spotykamy się ze złośliwością na każdym kroku. Ostatnio sześć tomów akt zostało wyłączonych z dostępu, ponieważ przyszły z Moskwy i zostały wysłane do tłumaczenia. Nie wiadomo jednak, dlaczego do tłumacza musiała trafić akurat ta kopia, którą udostępnia się rodzinom ofiar. Przecież tłumacz przysięgły korzysta z oryginałów. Dlaczego więc nam zabrano wgląd w tę część akt? Większość ofiar oraz ich bliskich należy do pokolenia, które z przymusu uczyło się języka rosyjskiego. Poradzilibyśmy sobie więc z przeczytaniem tych dokumentów.

Skąd Pani zdaniem bierze się niechętna postawa prokuratorów prowadzących śledztwo? Nie rozumiem tego zupełnie. Ogólnie z postępowania czynników oficjalnych rozumiemy bardzo niewiele. Zarówno Polacy, jak i Rosjanie zachowują się tak, jakby mieli wiele do ukrycia. Każda sprawa, która nas dziwi, jak niechęć do powołania międzynarodowej komisji, która miałaby zająć się przyczyną katastrofy smoleńskiej, utrudnianie nam dostępu do akt, czy brak wystąpienia o wydanie Polsce wraku rządowego samolotu, składa się na obraz niezrozumiały. Czego władza w Polsce tak się boi, że nie chce komisji międzynarodowej, co takiego może ona ustalić, że jej prace są tak niepożądane? Jeśli tłumaczeniem jest to, że nie chce się drażnić strony rosyjskiej i pogarszać stosunków z Moskwą, to myślę, że to się okaże nieskuteczne. Cała sytuacja prowokuje ludzi do dawania wyrazu niechęci wobec Rosjan, nie służy pojednaniu, tylko wzmacnia w ludziach obraz, że Rosjanie są źli, a Polacy się przed nimi płaszczą. Myślę, że opinia publiczna nabiera coraz gorszego mniemania o sposobie prowadzenia śledztwa. Sądzę, że gdy Polacy patrzą jak się obściskuje Tusk z Putinem to przypominają sobie uściski Gierka z Breżniewem i wciąż o Rosjanach myślą tak samo źle.

Czy w ramach polskiego śledztwa mają Państwo możliwość wpływania na jego prowadzenie, składania wniosków formalnych? Teoretycznie mamy, ale takie wnioski pozostają bez rozpatrzenia. To śledztwo jest prowadzone w sposób bardzo chaotyczny, nie ma w nim żadnej myśli przewodniej. Nikt tak naprawdę nie zadaje sobie pytania, dlaczego doszło do katastrofy. Dodatkowo, na wnioski, wpinane w akta sprawy, prawie nie udziela się odpowiedzi. Mnie to bardzo zaskoczyło. Byłam przez wiele lat urzędniczką, moje kompetencje zostały potwierdzone przez Krajową Szkołę Administracji Publicznej, więc urzędowy obieg dokumentów nie jest mi obcy. Jeśli w jakichś dokumentach znajdują się wnioski, pod nimi powinna się znaleźć odpowiedź na nie. W tych dokumentach jest tak tylko kilkakrotnie. Zdecydowana większość wniosków jest wpięta bez żadnego komentarza i śladów odpowiedzi. Ja nawet pytałam mojego adwokata, czy prokuratura inaczej archiwizuje własne dokumenty. Mecenas powiedział, że nie, oni po prostu nie odpowiadają na przysyłane im pisma. Odpowiedzi takie można policzyć na palcach jednej ręki.

Jak Pani ocenia przydatność materiałów, które Polska otrzymała do tej pory z Rosji? Mecenas Rafał Rogalski mówił ostatnio, że nie ma w nich materiałów kluczowych dla badania przyczyny tragedii pod Smoleńskiem. Marta Kochanowska powiedziała publicznie, że w tych 35 tomach akt do czegokolwiek nadaje się zaledwie 150 stron. Tylko tyle wnosi coś do całej sprawy. Duża część dokumentów została natomiast przeniesiona do części tajnej, do której w praktyce nie mamy dostępu. Wciąż nie ma w tych materiałach dokumentów dotyczących ważnych kwestii. Brakuje np. dokumentacji medycznej. Nie ma nagrań z wieży kontroli lotów w Smoleńsku. Znamy przebieg rozmów, dzięki zeznaniom kapitana Jaka-40 Artura Wolsztyna, ale nagrań Rosjanie nam nie przekazali. Podobnie jak czarnych skrzynek. One są bardzo potrzebne, ponieważ ujawniony stenogram nie zgadza się z tym co usłyszała załoga Jaka. Dodatkowo są wątpliwości, czy stenogram nie został spreparowany, ponieważ podobno ujawniony zapis trwa za długo. Odmawia się nam również zapisu fonetycznego rozmów z Tupolewa. Wtedy można byłoby zweryfikować rzetelność stenogramu, ustalić rzeczywisty przebieg rozmów między załogą a kontrolerem lotu, sprawdzić czy z zapisu coś wycięto. Brak tych materiałów jest dla nas niezrozumiały. Nie rozumiem, dlaczego Rosja nie chce nam ich przekazać, dlaczego Polacy mieliby nie mieć dostępu do tak ważnych materiałów. Bliscy ofiar katastrofy smoleńskiej nie są jednak jednomyślni, czy rodziny powinny mieć dostęp do zapisów fonetycznych rozmów pilotów z wieżą. Rodziny członków załogi są, o ile wiem, przeciwne przekazaniu tych materiałów Polsce. Ale dlaczego miałoby to być tajemnicą przed Polakami. Zginął ich prezydent, dlaczego nie mieliby oni wiedzieć, co działo się na pokładzie Tupolewa. Moim zdaniem mają do tego dobre prawo. Podobno jedna z wdów powiedziała, że serce by jej pękło, gdyby cała Polska usłyszała, co jej mąż mówił przed śmiercią. Ale to nie jest własność tej pani, ja nie przyjmuję takiego argumentu. Może mi serce pęknie, jeśli nie usłyszę takiego zapisu. Uważam, że mam do niego prawo. Szczególnie, że podobno nagrały się tam również głosy z kabiny pasażerskiej.

Czy strona rządowa jest w jakikolwiek sposób zaangażowana w to śledztwo? Nie, oficjalnie nie. Gdy rodziny ofiar występują z jakimś apelem do strony rządowej, szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski przysyła nam pismo, że śledztwo prowadzi prokuratura, a nie rząd i żebyśmy tam się zwracali. Oficjalnie strona rządowa nie występuje więc w tej sprawie. Ale myślę, że całe śledztwo jest sterowane przez władze. Obawiam się, że opieszałość prokuratury w tej sprawie to nie przypadek. Bo w imię czego śledczy mieliby tak postępować. Obawiam się, że działają na mocy jakiegoś odgórnego polecenia, czy zgodnie z narzuconą im linią postępowania.

Śledztwo prokuratury miałoby być ustawione? Wiele publikacji Instytutu Pamięci Narodowej pozwala zyskać rozeznanie dotyczące prowadzenia niektórych śledztw w PRLu. One były prowadzone tak, by niczego nie wyjaśnić. Śledztwo ws. przyczyn katastrofy smoleńskiej bardzo je przypomina. Ono jest prowadzone podobnie do śledztw ws. śmierci Grzegorza Przemyka, Stanisława Pyjasa, księdza Suchowolca, Zycha. To podobieństwo jest uderzające. Mam takie wrażenie, że nikt nie zadał sobie trudu, by sprawdzić najbardziej nasuwające się i wynikające z logiki kwestie. To bardzo dziwne, bo dużo uwagi przywiązuje się do spraw, które z daleka pachną hucpą. Nie podejmuje się natomiast działań dotyczących poważnych wątków.

Czy któraś z hipotez dotyczących przyczyn katastrofy jest Pani zdaniem prawdopodobna? Myślę, że trudno obalić tezę, że samolot został naprowadzony na niewłaściwy tor. Według zeznań świadków, Tupolew nadlatywał dokładnie tam, gdzie lądować próbował chwilę wcześniej rosyjski Ił-76. On nie trafił w lotnisko i musiał odlecieć. My się nie upieramy, że to jakiś zły człowiek pokierował specjalnie tak tym samolotem. Może był po prostu pijany, skacowany. Ale nie wykluczamy także, że był mordercą. Z wielką uwagą wsłuchujemy się także w głosy ekspertów, którzy komentują sposób rozbicia się samolotu. Według nich przy szybkości 280 kilometrów na godzinę on nie powinien się rozpaść w ten sposób. Stan samolotu po katastrofie budzi zdziwienie i niepokój, szczególnie gdy porównuje się go do innych katastrof lotniczych. Będziemy występować o to, by skrupulatnie zbadano szczątki Tupolewa. Najlepiej, gdyby zrobiły to jakieś zachodnie instytuty. Nie do końca ufamy ludziom, którzy mogliby takie analizy zrobić w Polsce.

Wykonanie analiz szczątków Tupolewa wymaga sprowadzenia wraku do Polski. Dlaczego jest to tak ważne by znalazł się on tutaj? Historia śledztw ws. przyczyn katastrof lotniczych pokazuje, że nawet drobne części maszyny mogą wnieść dużo do poznania przyczyn rozbicia się samolotu. To nie przypadek, że Amerykanie podnieśli z dna oceanu wrak airbusa, i mimo że operacja kosztowała gigantyczne pieniądze. Zastanawiamy się również, ile na tym wraku jest krwi naszych bliskich. Nie rozumiemy jak można było nie sprowadzić tego samolotu do Polski od razu. Nie wiadomo również, czy ten wrak jest w całości. Doszły nas plotki, że nie ma śladów po kokpicie samolotu. Na żadnym zdjęciu nie widać tej części maszyny. Nie wiadomo co się z nim stało.

Jak odbiera Pani decyzję o nieprzejmowaniu śledztwa ws. katastrofy? Czy była ona „grzechem pierworodnym”, który obecnie powoduje, że Polska nie ma możliwości wpływania na śledztwo? Zadaje sobie pytanie, na ile była to decyzja Donalda Tuska. Bardzo bym chciała poznać treść jego rozmowy z Władimirem Putinem. Może Tusk nie miał wyboru. Uważam jednak, że to co się stało jest haniebne i bardzo źle świadczy o naszej suwerenności. Wyobraźmy sobie, że tam spada samolot francuski lub izraelski. W tej sytuacji cały teren zostałby natychmiast otoczony, śledztwo prowadzone byłoby przez te kraje, a służby rosyjskie trzymane byłyby na odległość kilometra od miejsca tragedii. Po szczątkach naszych bliskich natomiast deptał kto chciał. Po katastrofie zlecieli się okoliczni mieszkańcy włażąc na miejsce katastrofy, zwłoki były okradane, terenu zupełnie nie zabezpieczono. Miejsce katastrofy tak przeszukano, że miejscowy ksiądz znalazł miesiąc później kawałek ludzkiego ciała i pochował go na cmentarzu w Smoleńsku. Ktoś do tego dopuścił, ktoś pozwolił, żeby ta sytuacja tak wyglądała.

Analogia katastrofy smoleńskiej ze zbrodnią katyńską nasuwa się sama. Czy polityka informacyjna mediów w Polsce nie przypominała Pani typowej dla PRLowskiej propagandy tabuizacji sprawy? Bądźmy sprawiedliwi, media różnie opisywały katastrofę smoleńską. Na środowisko „Gazety Polskiej” mogliśmy liczyć, „Misja specjalna” w każdym programie wspominała o toczącym się śledztwie ws. przyczyn katastrofy. Czujemy duże wsparcie ze strony mediów, które nie muszą się bać władzy, które nie sądzą, że fikcyjna poprawa w stosunkach polsko-rosyjskich jest sprawą nadrzędną. Myślę, że zarzucić można coś jedynie tym mediom, które zdają się być pasem transmisyjnym oficjalnych mediów rosyjskich, oraz tym, które nie są niezależne od rządzącej Polską formacji. Do nich można mieć zastrzeżenia. Wielu dziennikarzy w prywatnych rozmowach próbowało jednak być uczciwymi. Mówili, że oni – jak my – nie odrzucają ewentualność zamachu na rządowy samolot, ale zaznaczali, że nie mogą tego głośno mówić. Mówili tak, jakby się przed nami usprawiedliwiali. Także media mediom nie równe. Na pewno dziwny był obecny w środkach masowego przekazu ton agresji i deprecjonowanie głosów odmiennych od oficjalnie przyjętej linii. Monika Olejnik zarzuciła nam, że mamy obsesję smoleńską. Rozumiem, że ona ma taką intuicję, bo nie ma przecież wiedzy, że to był wypadek, i to najlepiej zawiniony przez pilotów. Moja teściowa, matka, która straciła swoje jedyne dziecko, jest jednak zdania, że to nie był wypadek, że wszyscy zostali zamordowani, i że ktoś z Polski posłał ich na śmierć. Ona ma taką intuicję. I czy intuicja matki nie wydaje się być bliższa prawdy niż intuicja kompletnie nie związanej ze sprawą dziennikarki. Zwłaszcza, że zagmatwanie śledztwa daje poszlaki, przemawiające raczej za wersją mojej teściowej.

A jaką intuicję ma Pani? My zadajemy sobie pytanie o możliwy zamach, ale przecież wolelibyśmy, żeby to był zwykły wypadek. Jak straszna jest myśl, że ktoś z premedytacją odebrał nam naszych bliskich. Jak straszna jest myśl, że ktoś z Polski mógłby ich posłać na śmierć. Mój mąż był przecież członkiem obecnego rządu. Wprawdzie odziedziczonym po poprzednikach, ale mimo to był częścią tej władzy, i zachowywał się wobec niej lojalnie. Myśl, że ktoś z Polski mógł posłać go na rzeź, jest przerażająca. Ja wolałabym, żeby tak nie było. Nie odrzucam i nie odrzucę żadnego argumentu, który świadczyłby, że to nie był zamach. Łatwiej byłoby mi żyć ze świadomością, że Bóg tak chciał, a nie źli ludzie.

Wierzy Pani, że dowiemy się dlaczego rządowy Tupolew się rozbił? Muszę wierzyć, bo nie miałabym po co żyć. Będziemy robić wszystko, by prawda o tej katastrofie ujrzała światło dzienne. Zdajemy sobie jednak sprawę, z jakim krajem mamy do czynienia, wiemy ile trwa śledztwo katyńskie. Do dziś nie znamy np. losów skrzyń katyńskich. Mamy nadzieję, że w tej sprawie będziemy czekać mniej niż 70 lat. Czy przyczyny da się wyjaśnić, o to trzeba pytać ekspertów. Jak wiadomo nie wpuszczono na miejsce wypadku polskich archeologów. Skłamano, że ziemia została przesiana, ale tak naprawdę wpuszczono tam tylko buldożery i zaorano teren. Archeolodzy są mimo tego optymistami. Jeśli uda im się w końcu dojechać na miejsce tragedii, mogą jeszcze wiele znaleźć w tamtejszej ziemi. Oni mówią, że sobie poradzą. W końcu są to ludzie potrafiący odnajdywać rzeczy skryte pod ziemią od setek lat.

Czy Pani zdaniem po katastrofie smoleńskiej Polska się zmieniła, czy Polacy są inni po 10 kwietnia? Sądzę, że podziały w społeczeństwie są większe niż były w 1989 roku. Myślę, że są to tak naprawdę już dwie Polski. W ludziach odżyła też chęć manifestowania swoich uczuć. Taka, z jaką mieliśmy do czynienia w PRLu. Ja też odczuwam taką pokusę.

Manifestowanie uczuć wiąże się z symbolami. Jak Pani odbiera wzywanie do usunięcia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego? To kolejny policzek wymierzony bliskim ofiar katastrofy smoleńskiej. Wydaje mi się, że to małpia złośliwość. Krzyż to najświętszy symbol. Walka z krzyżem? Jakież to niegodne, niskie. Rozumiem, że ten symbol najbardziej bodzie w oczy, ale dla nas to symbol Tego, który się nami opiekuje, pomaga nam najbardziej, do którego się uciekamy w naszych modlitwach. Uważam, że mamy obowiązek bronić tego krzyża. Powiedzieć Złemu i jego akolitom: nie. Mam wrażenie, że obrona tego krzyża jest zrobieniem kroku w stronę Chrystusa, jest powiedzeniem Mu: jesteśmy Ci wierni. Jeśli jednak dojdzie do zlikwidowania krzyża będę apelowała, byśmy układali przed Pałacem Prezydenckim krzyż z kwiatów, choćby trzeba było robić to codziennie od nowa, jak to miało miejsce za czasów PRLu na Pl. Zwycięstwa. Takie symboliczne miejsce jest Polakom bardzo potrzebne. Ten naród stracił swojego prezydenta. Powinien móc składać mu hołd. Dobrze byłoby, gdyby z czasem przed pałacem stanął pomnik Pary Prezydenckiej. Wtedy to tam składalibyśmy wieńce w hołdzie prezydentowi, który zginął na służbie w czasie tak szczytnej misji. Do tego czasu harcerski krzyż powinien zostać tam, gdzie jest. To przecież także wyraz naszej narodowej solidarności po katastrofie smoleńskiej.

Rozmawiał Stanisław Żaryn

Prawda w rękach Putina 6 maja 2010 Rządowe Centrum Legislacji sporządziło dokument zatytułowany "Notatka nt sposobu ustalania procedury właściwej do badania katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem", czytamy w niej: Rządowe Centrum Legislacji: (...) Przybywający na miejsce zdarzenia polscy specjaliści informowani byli, iż po stronie rosyjskiej działania podjęła komisja wojskowa, która miała prowadzić prace wg. procedury opisanej w tzw. Konwencji Chicagowskiej, a przede wszystkim w Załączniku nr 13 do Konwencji. Argumentem przemawiającym za stosowaniem Konwencji Chicagowskiej oraz Załącznika nr 13 było zapewnienie jawności ustaleń komisji. Argument ten w pełni pokrywał się z intencją polskiego rządu. Polscy specjaliści potwierdzali zasadność stosowania na miejscu zdarzenia procedury zgodnej z tzw. Konwencją Chicagowską oraz z Załącznikiem nr 13. Skutkowało to podjęciem współpracy ze stroną rosyjską w tym właśnie reżimie prawnym i to niezależnie od faktu, iż w świetle polskiego prawa samolot, który uległ katastrofie był samolotem wojskowym. (...) Przedmiotem porozumienia między Ministrem Obrony Narodowej RP a Ministrem Obrony FR z dn. 7 lipca 1993 są zasady wzajemnego ruchu powietrznego wojskowych statków powietrznych RP i FR w przestrzeni powietrznej obu państw. (...) Artykuł 11 tego Porozumienia nakazuje podejmowanie niezbędnych kroków w przypadku incydentów lub katastrof wojskowych statków powietrznych w przestrzeni powietrznej drugiego państwa oraz umożliwia badanie katastrof wspólnie przez właściwe polskie i rosyjskie organy. Porozumienie to nie określa żadnej procedury realizacji przepisu art. 11. Konkluzja. Po zaistnieniu wypadku możliwe więc było albo rozpoczęcie dwustronnych rozmów ze stroną rosyjską, które (w niewiadomej perspektywie czasowej) miałyby doprowadzić do ustalenia procedury badania tego wypadku, przyjmując jako punkt wyjścia ogólną deklarację ujętą w art. 11 Porozumienia z 1993 r. albo - co uznano za właściwsze - natychmiastowe podjęcie badań przy wykorzystaniu istniejących procedur (co zrealizowano zgodnie z powyższym opisem). (...) Próba przyjęcia odrębnej procedury (wypracowywanej na podstawie Porozumienia z 1993 roku) stwarzałoby niezasadne wrażenie, że strona polska nie chce przyjąć jako podstawy Konwencji Chicagowskiej (...) oraz, że w to miejsce ma dopiero zostać wypracowane jakieś specjalne odrębne porozumienie między ministrami obrony obydwu krajów. Podejmowanie prac nad takim odrębnym porozumieniem z istoty opóźniłoby cały proces badania, a nie miało uzasadnienia w świetle oceny polskich specjalistów obecnych na miejscu zdarzenia. Nie jest więc prawdą, że w sprawie sposobu badania katastrofy smoleńskiej Polska miała związane ręce. Wbrew temu co sugerowali dziennikarze, nie zapomnieliśmy o porozumieniu z 1993 roku, tylko w pełni świadomie z niego zrezygnowaliśmy, z dwóch równie bzdurnych powodów - żeby się Rosjanie nie obrazili, i żeby nie tracić czasu. Powody bzdurne, bo w tamtym klimacie Rosjanie musieliby przystać na wszystkie postawione przez nas warunki i opracowanie procedury badania tej katastrofy nie zajęłoby dłużej niż trzy dni. Nie jest to w końcu aż tak skomplikowane, a Rosja zwyczajnie nie mogłaby sobie pozwolić na jakiekolwiek utrudnianie czy opóźnianie przyjęcia maksymalnie dla nas korzystnej procedury. Po 10 kwietnia wszystko było możliwe, wystarczyła polityczna wola. Nikt by się nie dziwił, ani nie oburzał, że polski rząd chce sobie zapewnić pełen udział w badaniu katastrofy lotniczej w której zginęła głowa państwa i jego instytucjonalne, polityczne i wojskowe elity. Nie ma żadnego usprawiedliwienia, poza zwykłym tchórzostwem i politycznym interesem partii rządzącej, dla rezygnacji z aktywnego udziału w badaniu katastrofy smoleńskiej, bo od początku wiadomo było - a z każdym dniem to się potwierdza - że zostawienie śledztwa w rękach Putina oznacza rezygnację z prawdy o katastrofie. To co ostatecznie dostaniemy do wierzenia, nawet jeśli przypadkiem będzie zgodne z prawdą, nigdy nie zostanie za prawdę uznane, bo Putin jest ostatnią osobą, której można w tej sprawie zaufać. Rezygnacja z umowy z 1993 roku nie była jedynym karygodnym zaniechaniem jakie rząd popełnił w tej sprawie, wszystko wskazuje bowiem na to, że nie wykorzystaliśmy nawet możliwości jakie dawała nam narzucona przez Rosjan Konwencja Chicagowska i jej Załącznik nr 13. Konwencja Chicagowska, Załącznik nr 13: Państwo miejsca zdarzenia, podejmuje badanie okoliczności wypadku i ponosi odpowiedzialność za prowadzenie takiego badania. Może ono jednak przekazać, w całości lub w części, prowadzenie badania innemu państwu na podstawie dwustronnej umowy. Jeśli dobrze rozumiem, nawet na podstawie Konwencji Chicagowskiej można było wspólnie ze stroną rosyjską wypracować procedurę badania tego wypadku tak, żebyśmy mieli gwarancję wiarygodności jego efektów. Trudno sobie wyobrazić, że Putin mógłby odmówić prośbie o przekazanie Polsce badania "czarnych skrzynek" czy analizy toksykologicznej zwłok, ale jeszcze trudniej, że taka prośba ze strony polskiej w ogóle nie padła. Tusk zostawił całe śledztwo w rękach Putina, i to co się dzisiaj wokół niego dzieje jest tego efektem. Efektem, z którego Tusk musi być zadowolony, bo interesy jego i Putina są tu zbieżne, nie mogą być jednak zadowoleni ci, którzy chcieliby poznać prawdę, lub przynajmniej coś do niej zbliżonego. Szopka z kolejnymi wyciekającymi bez żadnej kontroli "sensacjami" ze stenogramów już dawno przestała być zabawna, a w to, że czas i treść tych przecieków jest przypadkowa i apolityczna nikt nie wierzy. Na twitterze dziennikarz śledczy sprzyjający rządowi pisze bez ogródek, że Rosjanie pozostawili jako "niezrozumiałe" wszystkie kontrowersyjne fragmenty nagrań, pozostawiając w tej sprawie decyzję stronie polskiej. I teraz, w zależności od bieżących potrzeb politycznych i zachowania Jarosława Kaczyńskiego, "uwalnia" się z "badanej" w Polsce czarnej skrzynki kolejne poręczne haki na opozycję, radośnie podchwytywane przez bezkrytycznych dziennikarzy, z których niewielu ma wystarczająco rozumu aby zakwestionować istotność tego czy tamtego wyrwanego z kontekstu zdania, o którym nie wiadomo nawet czy padło. Jeśli władza będzie oszczędnie gospodarować hakami z czarnej skrzynki, jest spora szansa, że wystarczy jej ich do wyborów. A przy tak gorliwej współpracy mediów, nie będzie ich trudno wygrać, zwłaszcza przy "grzaniu" chwytów obliczonych nie na ustalanie czegokolwiek, ale na zohydzanie Lecha Kaczyńskiego. Narracja z pijanym w sztok Kaczyńskim nie jest samodzielnym wyskokiem oblecha z Lublina, tylko zorganizowaną i rozpisaną na role akcją, której patronuje osobiście Tusk, życzliwie się przyglądający wszystkiemu co się za sprawą jego podwładnych dzieje. Najpierw Palikot "tylko pyta", potem kolejni użyteczni idioci (ze szczególnym uwzględnieniem idiotki z pudlem) ślą mu dziękczynne listy podkreślając jak ważne to pytania, a następnie włączają się z pozycji ekspertów dyżurni prawnicy Platformy Obywatelskiej, dla niepoznaki przedstawiani po prostu jako "adwokaci", bo zbyt szczegółowa wiedza na temat tego kto jest głównym, i jak bardzo intratnym, klientem kancelarii mecenasów Pocieja i Dubois, mogłaby zachwiać zaufaniem czytelnika w bezstronność i apolityczność ich ekspertyzy. Temu wszystkiemu towarzyszy mrówcza praca licznych dziennikarzy, którzy opowiadają na prawo i lewo o 2 promilach, o które rozbiła się IV RP. Prędzej czy później, rzekome promile w prezydenckiej krwi zostaną oficjalnie wrzucone do mediów, choć może nie będzie to nawet potrzebne, bo w dobie internetu tę sprawę da się załatwić plotką, i odpowiednio częstym przepytywaniem na tę okoliczność Palikota, który im bardziej obrzydliwy, tym bardziej rozrywany. Już teraz to, że prezydent był w sztok pijany jest dla wielu oczywiste. To się po prostu wie, i już. Czekając na przeciek kontrolowany z sekcji zwłok prezydenta - a to pewnie kwestia dni - trzeba sobie zadać pytanie o wiarygodność tego co otrzymamy (cokolwiek to będzie), w świetle niedawnych doniesień Rzepy: Rzeczpospolita: Protokoły, które widziała „Rz”, przynoszą też inne ciekawe informacje. Według zapewnień naszego rządu polscy prokuratorzy na miejscu w Moskwie uczestniczyli w pracach tamtejszych śledczych. Tyle że w protokołach nie ma śladu ich obecności. Rosyjski lekarz w rubryce przyczyny zgonu pisze: „stwierdziłem”. „Rz” widziała polskie tłumaczenie jednego z tych dokumentów. W nim też nie pojawia się informacja o polskich śledczych. (...) Olejnika dziwi brak w raporcie informacji o polskich przedstawicielach. Według niego powinny w nim być ich podpisy. Wygląda na to, że po odpuszczeniu sobie starań o przejęcie całego śledztwa, lub przynajmniej kluczowych dla nas badań, nie zadbaliśmy nawet o to, aby przy nich przynajmniej być. Jeśli więc krew ofiar katastrofy nie była pobierana w obecności polskiego lekarza, i choć na chwilę została spuszczona z oka, nigdy nie będzie pewności czy podpisany przez rosyjskiego lekarza protokół ma cokolwiek wspólnego z prawdą, bo gdyby Putin sobie zażyczył, to mu rosyjski specjalista wpisze, że w krwi prezydenta stwierdzono nie tylko alkohol (w dowolnej ilości), ale także kokainę, czy co tam będzie potrzebne do zohydzenia Kaczyńskiego i uczynienia z niego jedynego winnego katastrofy. A na tym Putinowi zależy równie mocno jak Tuskowi, tym bardziej, że na jaw wychodzą kolejne szczegóły profesjonalnej pracy rosyjskich kontrolerów, którzy - według pilotów JAKa - wydali komendę zejścia na wysokość 50 metrów, co de facto oznacza wykierowanie polskiego samolotu na pewną śmierć. Jaka więc będzie wiarygodność kwitka przygotowanego dla Tuska przez Putina na temat Kaczyńskiego? Taka sama jak oficjalnej rosyjskiej wersji o czterech lądowaniach o 8.56 wbrew kategorycznym rozkazom wieży, czyli zerowa. Rosyjska propaganda od początku nie ukrywa na co gra, i byłoby dziwne gdyby i tego nie wykorzystała, mając po polskiej stronie lojalnych partnerów, którzy nie tylko nie przeszkodzą, ale jeszcze gorliwie pomogą w skutecznym kolportowaniu każdej bzdury. Jarosław Kaczyński robi niewybaczalny błąd gdy mając w ręku mnóstwo bardzo poważnych twardych argumentów sprowadza dyskusję na poziom emocji, zwalniając Platformę z konieczności merytorycznego odniesienia się do tego wszystkiego, i usprawiedliwiając kolejne wywody polityków i komentatorów na temat jego stanu psychicznego. Przyzwyczaiłam się już, że od kilku lat polska polityka kręci się wokół Kaczyńskiego, a publiczną debatę determinuje to co akurat zrobił lub powiedział, ale w tej akurat sprawie emocje i wspomnienia Kaczyńskiego nie mogą przysłaniać coraz poważniejszych pytań o współudział rządu w rozmywaniu prawdy o katastrofie smoleńskiej. Skoro już Tusk postanowił pomóc Putinowi, Kaczyński nie powinien pomagać im obu. Pozostawienie prawdy w rękach Putina to świadome skazanie się na kłamstwo. A w takiej sprawie jest to grzech niewybaczalny.

Kataryna


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
224 Manuskrypt przetrwania
metodologia 224 227
Mathcad 224
224
220 224
224
dzu 04 224 2282
224 225
(08) 224 01 Gerhard Kobler kom pras
GROZA PIEKŁA 224
224 Ustalanie wzorow i nazw soli
224 01, nr
2010r Mathcad, 224
224 225
224
224-236, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
217 224
224 - Kod ramki - szablon, ◕ ramki z kodami

więcej podobnych podstron