643

Biopaliwa, jako przykład niemiecko-francuskiego kondominium Unijne regulacje działają na rzecz krajów o najsilniejszej pozycji politycznej, przez co Unia Europejska coraz bardziej przypomina kondominium Paryża i Berlina. Jeśli mowa o przeciwdziałaniu zmianom klimatycznym, ochronie środowiska czy zrównoważonym rozwoju, można być pewnym, że chodzi o takie regulacje, na których zyskają firmy zza Odry i znad Sekwany, a stracą dyskryminowane przedsiębiorstwa zagraniczne. Ostatnio głośno było o spektakularnych regulacjach dotyczących połowów ryb na Bałtyku, gdzie w ramach zrównoważonego rozwoju zmniejszono limity połowów rybakom z Polski, jednocześnie zwiększając limity rybakom z Niemiec. Podobnie jest na innych rynkach. Weźmy na przykład rynek biopaliw. Powstrzymam się od arbitralnej oceny produktu, jakim są biopaliwa. Zakładam po prostu, że taki produkt istnieje, bo jest na niego popyt. Nie przychylam się do tezy, że „biopaliwa potęgują głód na świecie”, bo zamiast roślin jadalnych uprawia się rośliny oleiste, istnieje, bowiem ogromna ilość ziemi, która leży odłogiem. Bardziej przemawia do mnie stanowisko hierarchów katolickich, którzy zauważają, że zboża powinny być używane zgodnie z ich naturalnym przeznaczeniem, a więc w celach spożywczych, a nie np. do palenia w piecu. W Europie konsumuje się blisko 14 mln ton biopaliw (dane za 2010 r.). Najważniejszym biopaliwem jest biodiesel. W jego produkcji przodują firmy europejskie – najwięcej biodiesla na świecie produkują Niemcy, a potem Francuzi. Z kolei na rynku bioetanolu dominują Francuzi. Według prognoz, w 2030 roku biopaliwa będą miały 8,5-procentowy udział w światowej konsumpcji energii. Aby ograniczyć konkurencję na rynku wewnętrznym i zapewnić dominującą rolę firm francuskich i niemieckich, Unia Europejska stosuje regulacje ekologiczne, posiadające cechy tzw. zielonego protekcjonizmu. Dla ograniczenia konkurencji ze strony firm amerykańskich czy azjatyckich stosuje się systemy certyfikacji ekologicznej oraz normy bazujące na kontrowersyjnych wynikach badań. Certyfikację dopuszczającą produkty na rynek unijny prowadzi… niemiecka spółka oraz stowarzyszenie ISCC System, w skład, którego, obok czołowych firm na rynku, wchodzą także organizacje o skrajnych poglądach ekologicznych, takie jak WWF. W ten sposób lansuje się nieaktualny już pogląd, jakoby biopaliwa oparte na rzepaku (jest to podstawowy surowiec do produkcji europejskiego biodiesla) czy soi były bardziej „ekologiczne” od biopaliw importowanych, czyli uzyskiwanych z trzciny cukrowej czy oleju palmowego, znacznie bardziej wydajnych pod względem ekonomicznym. Oczywiście „ekologiczność” dotyczy emisji gazów cieplarnianych powstałych w wyniku produkcji surowców i konsumpcji biopaliw. Z badań dr. G. Pehnelta i Ch. Vietza, opublikowanych przez Uniwersytet w Jenie i Instytut Ekonomiczny im. Maxa Plancka, wynika, że w przypadku oleju palmowego emisja dwutlenku węgla wynosi jedynie 37 g na MJ, natomiast w przypadku soi jest to 58 g, a w przypadku rzepaku 52 g. Koszty produkcji biopaliw są natomiast porównywalne. Widać, więc wyraźnie, że gdyby europejskim biurokratom nie chodziło o faworyzowanie określonych przedsiębiorstw, dopuszczaliby do wolnej konkurencji na unijnym rynku, ze znacznymi korzyściami dla ochrony środowiska w rozumieniu europejskiej polityki wobec zmian klimatu, zmierzającej do maksymalnej redukcji emisji dwutlenku węgla. Tymczasem wygląda na to, że ekologiczne intencje Europejczyków nie są szczere, dlatego więc zamykają rynek przed konkurencyjnymi produktami z zagranicy, stosując zielony protekcjonizm, i tym samym narażają się na wojnę handlową z firmami z obu Ameryk czy Azji. Poszkodowane kraje traktują zamykanie rynku, jako łamanie zasad wolnego handlu i szykują pozew przeciwko UE na forum Światowej Organizacji Handlu (WTO)

Tomasz Teluk

Niemiecka prasa o eurohołdzie Radosława Sikorskiego Zaskakujące – również wielu Niemców – przemówienie ministra Sikorskiego na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie (28 listopada) spotkało się z licznymi i pozytywnymi reakcjami niemieckiej prasy. Ten swoisty eurohołd lenny ministra spraw zagranicznych RP wobec RFN i UE oraz gotowość podporządkowania im polskiej suwerenności doczekały się oczywiście przychylnych niemieckich recenzji. Tekst obszernego przemówienia szefa warszawskiego MSZ pt. „Polska i przyszłość Europy” opublikował m.in. berliński dziennik „Die Welt”. Komentarz zamieszczony na pierwszej stronie stwierdzał, że wystąpienie polskiego ministra było „pełnym pasji apelem o zdecydowane pogłębianie integracji europejskiej”. Radosław Sikorski „odważył się na historyczny krok”, mówiąc, że mniej obawia się siły Niemiec niż niemieckiej bezczynności w Europie w dobie kryzysu. Z uznaniem spotkały się też opinie ministra z Warszawy o konieczności znacznie bliższej niż do tej pory współpracy Polski, Niemiec i innych państw w ramach Unii Europejskiej, a także jego apel do władz RFN, aby koniecznie broniły strefy euro – nie tylko dominując w niej, ale też przewodząc „reformom”. Sikorski przypomniał zebranym o rozpadzie Jugosławii i tamtejszej wojnie – rozpadzie, który ponoć rozpoczął się od kryzysu wspólnej jugosłowiańskiej waluty. Opowiedział się zdecydowanie za federacyjnym, scentralizowanym ustrojem UE, do czego większość polityków niemieckich czy francuskich dąży od dawna. Stwierdził m.in. że największym zagrożeniem dla Polski byłby upadek strefy euro (!), więc instytucje UE powinny mieć więcej władzy niż dziś, bo Europę czeka albo „głębsza integracja”, albo „załamanie”, „upadek” (Zusammenbruch). Niektórzy niemieccy komentatorzy podkreślali, że przemówienie ministra Sikorskiego, skierowane do kilkuset przedstawicieli niemieckich elit politycznych, wyraźnie odstawało od „standardowych” wystąpień zagranicznych polityków w Berlinie. Było, bowiem pozbawione dyplomatycznych deklaracji, natomiast obfitowało w propozycje reform UE i emocjonalnych wezwań Niemców do aktywniejszego przejęcia odpowiedzialności za los Europy.

Lepszy komisarz UE niż suwerenne decyzje Z kolei np. komentarz „Frankfurter Allgemeine Zeitung” stwierdzał m.in., że władze w Warszawie najwyraźniej obawiają się nie tylko rozpadu strefy euro, ale też coraz głębszego faktycznego podziału politycznego i gospodarczego na państwa ze wspólną walutą i te pozostałe – bez waluty UE. Właśnie, dlatego minister Sikorski nalegał na wzmocnienie instytucji UE, a nie tylko współpracy międzyrządowej. Wręcz domagał się od władz Niemiec, aby nie pozostawiły Polski na uboczu spraw europejskich. W zamian obiecał wsparcie Warszawy przy forsowaniu przez Berlin niezbędnych w UE reform traktatowych i innych. Na pytanie o przywileje i ryzyko związane z funkcją postulowanego przez Berlin europejskiego „superkomisarza” (nadzorcy finansowego), który mógłby mieć wgląd w budżety i prawo kontroli finansów krajów członkowskich, minister Sikorski odpowiedział zaskakująco, że taki „unijny komisarz stanowi lepsze rozwiązanie niż niektóre decyzje podejmowane przez poszczególne państwa”. Zasugerował, że taki nadzór władz UE byłby lepszy niż suwerenne decyzje finansowo-budżetowe. Wydaje się, że największe zdziwienie niemieckich komentatorów wywołały jednak słowa ministra o tym, że kraj będący elementem postulowanej nowej federacji europejskiej „powinien mieć, co najmniej tyle autonomii, ile mają stany USA” (a przecież amerykańskie stany mają pełną autonomię budżetowo-finansową i nie mają w tej dziedzinie jakichś komisarzy-nadzorców z Waszyngtonu). „FAZ” stwierdził, że Sikorski opisał przyszłą Unię Europejską, jako federację na wzór USA, nazwał ją „superwładzą” i określił walkę o finansowy system UE, jako wybór między ratunkiem a upadkiem. Sikorski wyraźnie dał do zrozumienia, że państwa członkowskie UE powinny zrezygnować przy tym ze znacznej części swej narodowej suwerenności – pisał frankfurcki dziennik. Szef warszawskiego MSZ zastrzegł, że w gestii członków UE nadal powinny jednak pozostać sprawy dotyczące tożsamości narodowej, kultury, moralności, religii, stylu życia oraz wysokości podatków. W UE mogą funkcjonować obok siebie kraje różniące się godzinami pracy czy prawem rodzinnym – zaznaczył minister Sikorski.

Zadowolenie polityków niemieckich Te minimalne, jedynie „autonomiczne”, a właściwie półautonomiczne wymagania szefa warszawskiego MSZ najwyraźniej mile zaskoczyły niemieckich obserwatorów, w tym obecnych na sali: szefa niemieckiej dyplomacji (Guido Westerwelle) i dwóch byłych prezydentów Niemiec. Jeden z nich, od lat konserwatywny i często odważny w swych publicznych poglądach i zasadach Horst Köhler, powiedział do zgromadzonych na sali między innymi: „Jak Państwo wiedzą, urodziłem się w Polsce. Jestem szczęśliwy, że pan, jako polski minister wygłosił do nas takie przemówienie”. Natomiast minister Westerwelle stwierdził, że cieszy go, iż „polski minister nie obawia się mocnej roli Niemiec w Europie, lecz wręcz jej oczekuje”. Zdaniem szefa niemieckiego MSZ, przemówienie ministra Sikorskiego „dowodzi proeuropejskiego kursu Polski w Europie” („Deutsche Welle”). Nic dziwnego, że za takie wyżej wspomniane i inne opinie i propozycje polski minister został w Niemczech wyraźnie pochwalony, również przez kanclerz Merkel. – To dobrze, jeśli nie tylko przedstawiciele Niemiec mówią, że potrzebujemy unii fiskalnej, unii stabilizacji i większej koordynacji – powiedziała nazajutrz dziennikarzom Angela Merkel w Urzędzie Kanclerskim. Niektórzy inni komentatorzy i politolodzy niemieccy nazwali zaskakujące wystąpienie szefa warszawskiego MSZ „głosem nowej Polski”, mogącej pochwalić się osiągnięciami w dziedzinie „transformacji” ustrojowej i gospodarczej i już mającej „jasną wizję Europy” – jeszcze mocniej zintegrowanej i bardziej jednolitej niż obecnie. Uznali, że jest to tym bardziej pozytywne, że dotychczasowe stanowisko rządowej Warszawy w sprawie przyszłości Unii Europejskiej – w dobie finansowego kryzysu – nie było wyraźne. Opinie Sikorskiego z 28 listopada pasują Niemcom tym bardziej, że na najbliższym „szczycie” UE (8-9 grudnia) zamierzają oni przeforsować kilka swoich priorytetowych projektów.

Niemcy gwarantem braku zmian w Polsce? Co było powodem przedstawienia przez ministra Sikorskiego niemieckim elitom tej „jasnej wizji” i swoich wielce kontrowersyjnych, rzekomo tylko „autorskich” tez? Przyczyn było z pewnością, co najmniej kilka. Jedną z bardziej istotnych mogła być coraz bardziej pusta kasa rządowej Warszawy i ZUS oraz narastający od miesięcy strach polityków PO/PSL i innych ludzi władzy, tych jawnych i tych tajnych, przed zbliżającą się koniecznością jakichś faktycznych, antybiurokratycznych reform ustroju, systemu finansowego i gospodarki Polski. A jak trwoga, to być może uznali, że trzeba już pilnie udać się do europejskiego hegemona, aby oddać się w jego opiekę. Oddać Niemcom i władcom UE władzę w sprawach zewnętrznych i zasadniczych dla Polski, zachowując przy tym gwarantowaną przez Berlin i Brukselę swoją „autonomiczną” władzę nad wielkim biurokratycznym aparatem i polityką wewnętrzną polskiego państwa? Nad jego licznymi urzędami, agencjami, telewizjami, funduszami czy „instytutami filmowymi”, nad tym całym krajowym żerowiskiem – dla sprawy dalszego „kręcenia lodów” i wesołego „grillowania”? Przy niemieckich, a właściwie niemiecko-rosyjskich gwarancjach politycznych, finansowych i kredytowych, zapobiegających jakimkolwiek większym zmianom aktualnego porządku w Polsce? A także groźbie jakiejś niekontrolowanej rewolty ogłupionego wprawdzie już dawno (przez telewizję i propagandę), ale w przyszłości może głodnego i wściekłego polsko-pokomunistycznego ludu? Rewolty, która mogłaby gwałtownie przerwać to wesołe „grillowanie”, spokojne rozkradanie i marnowanie kraju, jego zasobów i finansów? O tak, ta groźba jest dla niektórych z Warszawy, Gdańska czy Wrocławia – nie tylko z partii aktualnie rządzących – z pewnością warta oddania się pod długotrwałą „opiekę” Niemiec, coraz bardziej neosowieckiej UE czy Moskwy. Tomasz Myslek

Oświadczenie Jana Pospieszalskiego Otrzymaliśmy oświadczenie od redaktora Jana Pospieszalskiego, w którym ustosunkowuje się on do listu Fundacji im. Prof. Bronisława Geremka. Poniżej publikujemy pełną treść oświadczenia:

Fundacja Centrum im. prof. Bronisława Geremka wystosowała list, w którym zarzucono mi nierzetelność, stronniczość, rozpowszechnianie oszczerstw, szkalowanie i zniesławianie Bronisława Geremka, a także obrzydzanie polskiej demokracji. Jednocześnie program „Jan Pospieszalski: Bliżej” porównany został do propagandy czasów PRL. Najważniejsza jest jednak konkluzja. Autorzy tego listu oczekują od prezesa KRRiT oraz TVP stosownej i szybkiej reakcji. Choć w liście nie sprecyzowano, jak ma wyglądać ta stosowna i szybka reakcja, w mediach związanych z Agorą - wydawcą „Gazety Wyborczej” pojawiły się liczne publikacje, w których formułowano mniej lub bardziej czytelne żądania zawieszenia programu czy wręcz wyrzucenia mnie z TVP. Z uwagi na ścisłe powiązania personalne Fundacji Centrum im. prof. Bronisława Geremka z „Gazetą Wyborczą”, apel do prezesa TVP, jak i napastliwe publikacje medialne odbieram, jako wspólne stanowisko. W programie pokazaliśmy fragmenty filmu „Towarzysz generał idzie na wojnę”, mówiącego o okolicznościach wprowadzenia stanu wojennego. Do studia zaproszeni zostali goście o rodowodach solidarnościowych, których dzielą dziś i oceny najnowszej historii, i sympatie polityczne. Byli to: Andrzej Celiński, Andrzej Czuma, Bronisław Wildstein i współautor filmu Grzegorz Braun. Każdy z rozmówców miał możliwość zaprezentowania własnego zdania na temat prezentowanych w programie materiałów filmowych. Odnoszący się do osoby prof. Bronisława Geremka, a przywołany w programie dokument, który wzbudził takie emocje, znany jest od kilkunastu lat, zarówno polskim jak i niemieckim historykom. Pochodzi z archiwum Urzędu Gaucka i cytowany był wielokrotnie m.in. na łamach wydawnictw Paryskiej Kultury, w TVP, jak też omawiany w fachowych publikacjach. Jego autentyczność nie została nigdy podważona naukowo. Zakwestionowany został jedynie przez Stanisława Cioska. Powoływanie się dziennikarzy „Gazety Wyborczej” i TVN na świadectwo byłego członka aparatu totalitarnego państwa, jest tak samo wiarygodne, jak powoływanie się na oświadczenia zomowców z plutonu specjalnego w sprawie masakry w KWK „Wujek”.

Wielość krytycznych wystąpień wobec mnie i programu „Bliżej” odbieram, jako działania obliczone na usunięcie naszego cyklu z TVP. Tego rodzaju nacisk wpływowych politycznie prywatnych koncernów medialnych na prezesa TVP i Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, należy traktować, jako ingerencję w decyzje personalne publicznych mediów. Jest to sprzeczna z zasadą pluralizmu próba łamania niezależności telewizji publicznej przez inne media i prywatnych nadawców. Jan Pospieszalski

Kryzys socjalizmu. Co dalej? Kryzys demokracji! Czytelnicy w średnim wieku i starsi pewnie jeszcze pamiętają takie pojęcie z PRL jak „budownictwo socjalistyczne”. Młodszym wyjaśnię, że nie chodziło tu o praktyczną realizację hasła „3 milionów mieszkań”, ale o budowę gospodarki, która miała rozłożyć na łopatki ekonomię kapitalistyczną. To „budownictwo socjalistyczne” przypomniało mi się właśnie w tej chwili, a piszę to, oglądając jednym okiem wystąpienia przywódców europejskich po zjeździe w Brukseli, mającym na celu podpisanie porozumienia odnośnie nowego traktatu europejskiego, który miał rzekomo umożliwić państwom unijnym wyjście z pułapki zadłużenia. Dzięki twardej postawie Wielkiej Brytanii do porozumienia (na szczęście) nie doszło. Nie będzie rewizji traktatu, lecz system porozumień międzyrządowych, na mocy, których Bruksela, (czyli Berlin) będzie nadzorować budżety narodowe. W praktyce oznacza to, że poza powiększeniem brukselsko-berlińskiego nosa nic się nie zmieni. Wszelkie bajania o skuteczności „europejskiego nadzoru” nad deficytami budżetowymi włożę między bajki. Zacznijmy od tego, że celem szczytu wcale nie było uleczenie choroby, lecz jedynie złagodzenie jej skutków. Centralnym postulatem był zakaz, aby państwa członkowskie miały deficyty na poziomie wyższym niż 3%, podczas gdy obecnie mają po 5, 6 czy nawet 9%. Owe 3% oznacza nic innego jak chorobę. Dam prosty przykład z budżetu domowego:jeśli zarabiam 4000 zł i pożyczam co miesiąc 3%, daje to 120 zł miesięcznie zaciąganych pożyczek. Po roku to 1440 zł, a po trzech latach jeden miesięczny dochód (4320 zł). Do tego dochodzi oprocentowanie kredytu. Jeśli jest to 5%, to miesięcznie zadłużam się nie, na 120, lecz na 320 zł. Jak długo mogę żyć, zadłużając się miesiąc w miesiąc na 320 zł? Odpowiedź jest prosta: dopóty aż albo zjedzą mnie odsetki od kredytów – albo regularnie podwyższam swoje dochody na tyle, że spłacam moje odsetki i moje pieniądze w portfelu nie topnieją, mimo że długów mi przybywa. Dlaczego więc przywódcy unijni zafiksowali owe, 3% jako maksymalny pułap deficytu budżetowego? Dlatego że eurosocjaliści zakładają, iż państwa unijne będę się rozwijały w tempie pozwalającym pokryć owe 3% i odsetki z kwot pozyskiwanych za pomocą podatków dzięki temuż rozwojowi gospodarczemu. Każdy, kto zna socjalistyczną unijną ekonomię, wie, że to bajka. Wystarczy poczytać statystyki z ostatnich lat, aby zobaczyć, że gospodarka unijna rozwija się średnio w tempie 1-2% PKB rocznie. Czyli dług będzie rósł nawet przy deficycie 3%. Wprawdzie wolniej niż wtedy, gdy deficyt osiągnie 7%, ale będzie rósł. UE będzie musiała wcześniej czy później zbankrutować. Zakończony szczyt europejski miał, więc na celu leczenie anginy za pomocą polopiryny, zamiast użycia leków przepisywanych przez lekarza na receptę.Jest jeden tylko sposób zakończenia problemu deficytu, w sumie ten sam, co w gospodarstwie domowym: nie zadłużać się. Rzeczywista reforma finansów publicznych oznaczać musi:

1) konstytucyjny zakaz wydawania przez państwo więcej niż zarabia;

2) spłatę długów już zaciągniętych.

Czy państwo może nie mieć deficytu budżetowego? Hiszpania Zapatero w tym roku ma go na poziomie ok. 11%. Gdy umierał gen. Franco, deficyt budżetowy tego kraju wynosił zero – nie było deficytu. Dlaczego? Ano, dlatego, że nie było w tym kraju demokracji i nie było partii socjalistycznej wygrywającej wybory za pomocą demagogii. I w tym miejscu dochodzimy do pytania arcyistotnego: czy państwa demokratycznej zachodniej Europy są zdolne zrównoważyć swoje budżety, zachowując demokratyczne instytucje i sposoby wybierania władzy? Angela Merkel w Niemczech, Nicolas Sarkozy we Francji, Mario Monti we Włoszech, Donald Tusk w Polsce czy Lukas Papadimos w Grecji mogą – kierując się postanowieniami jakieś szczytu europejskiego – podjąć decyzję, że w następnym roku przedstawią budżety bez deficytu. Pytanie tylko, czy przetrwają kolejne wybory. Wyobrażam już sobie, co by się działo w Polsce, gdyby nagle wydatki budżetowe zmniejszyły się o kilkadziesiąt miliardów na szkoły, szpitale, urzędy. Już widzę demagogię Palikota, Kaczyńskiego, Biedronia, Brudzińskiego, Nowickiej i Millera, wrzeszczących o „oszczędzaniu na najuboższych”! Jeśli rząd Donalda Tuska zdecydowałby się na taki ruch – racjonalny ekonomicznie – to zostałby zmieciony w najbliższych wyborach parlamentarnych. Zwycięzcy kolejnych wyborów byliby zakładnikami swoich wyborców i deficyt budżetowy wróciłby jak bumerang pod groźbą zagłady teraźniejszych zwycięzców w kolejnych wyborach. Widzimy to już w Grecji, gdzie rząd nieco przyciął wydatki i co drugi dzień następuje strajk którejś z branż, a raz w tygodniu mamy strajk generalny. Co weekend Ateny przemieniają się w pola bitwy demonstrantów z policją. Lud raz otrzymawszy socjalizm i przyzwyczaiwszy się do niego, nie jest już zdolny żyć bez socjalizmu. Lud nie rozumie mechanizmów ekonomii. Chce tylko jeść, przeżuwać i bawić się. Nie mam do niego o to pretensji: lud wykonuje swoje obowiązki bycia ludem, czyli czymś głupszym i stojącym niżej w hierarchii rozumności. Podstawowy błąd antropologiczny demokracji polega wszak na bezpodstawnym przypisaniu gawiedzi zdolności do posługiwania się rozumem, czyli na uznaniu, że lud może przestać być ludem i doszlusować do świata, gdzie byty są poznawane za pomocą empirii i rozumowania, a nieprzedstawiane podmiotowi poznającemu za pomocą namiętności. Jestem bardzo sceptyczny, co do szans kuracji z choroby socjalizmu, której przejawem są deficyty budżetowe rodzące się z mechanizmów demokratycznych. Oznaczałoby to konieczność wyeliminowania z wyborów elementu demagogii socjalnej, czyli wprowadzenia dyktatury. Jesteśmy dziś świadkami pierwszego etapu upadku świata porewolucyjnego: kryzysu socjalizmu. Czekamy na etap drugi, czyli na kryzys demokracji. Rzeczywistość zaczyna pukać do drzwi. Możemy jej ich nie otworzyć, ale ona dalej za nimi stoi. Lada moment je wyważy. Adam Wielomski

Zapowiedzi rządu uderzyły w złotówkę Złoty stał się jedną z najmniej stabilnych walut świata. W ostatnim półroczu stracił już 13 proc. wartości. Nasza waluta będzie coraz słabsza, bo polska gospodarka jest uzależniona od nieodpowiedzialnych decyzji polityków i sypiącej się strefy euro. Wystarczyło, że we wtorek na konferencji prasowej Donald Tusk zapowiedział, iż rząd zadba o stabilizację złotego na „przyzwoitym poziomie”, a w nocy z wtorku na środę inwestorzy przystąpili do sprawdzania tej deklaracji. Nasz pieniądz natychmiast osłabł i o 5 rano za euro trzeba było płacić już blisko 4,60 zł. Polski rząd broni, więc złotego przed spekulacyjnymi atakami, prowokując inwestorów do gry, w której ma niewielkie szanse na zwycięstwo. Pozycję złotego osłabiają również zapowiedzi, że Polska przeznaczy na ratowanie unii monetarnej miliardy euro z rezerw Narodowego Banku Polskiego. Międzynarodowi inwestorzy dobrze wiedzą, że mniejsze rezerwy NBP oznaczają rzadsze i mniej skuteczne interwencje w obronie złotego. Europejski kryzys musi objąć także III RP, bo jesteśmy silnie związani ze strefą euro. Jej udział w naszym eksporcie przekracza 50 proc., a 60 proc. polskich banków należy do finansowych instytucji z Unii Europejskiej. O tym walutowi gracze też wiedzą. Nic dziwnego, że grają coraz ostrzej na osłabienie złotego i że kurs naszej waluty spada.

Marek Michałowski

"Codzienna": mocne dowody na Arabskiego Szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski jest osobiście odpowiedzialny za zaniedbania podczas przygotowania i organizacji lotu do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. Dowody przeciw niemu zgromadzone przez Najwyższą Izbę Kontroli są bardzo mocne – dowiedziała się „Gazeta Polska Codziennie”. Kończąc kontrolę dotyczącą katastrofy smoleńskiej, Najwyższa Izba Kontroli uznała, że szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski nie dopełnił swoich obowiązków. Potwierdziła tym samym ustalenia „Gazety Polskiej”, która na winę ministra Arabskiego wskazywała już w drugiej połowie kwietnia 2010 r. Był on, bowiem koordynatorem lotu rządowego samolotu Tu-154M do Smoleńska. Osobiście obniżył rangę wizyty Lecha Kaczyńskiego – według Arabskiego wizyta prezydenta RP, jego małżonki i towarzyszących im najważniejszych osób w państwie była wizytą nieoficjalną, co miało znaczący wpływ na brak należytego zabezpieczenia. Jeden z zarzutów dotyczy faktu, że podczas organizacji lotu nie wyznaczono lotnisk zapasowych. Dopiero, gdy pojawiła się informacja o mgle nad Siewiernym, zaczęto gorączkowo ich szukać. Jednak wyznaczone naprędce lotniska (Mińsk, Witebsk, Moskwa) były tylko na papierze, bo nie zapewniono tam żadnego transportu dla VIP-ów.

– Zgromadzone dowody są na tyle mocne, że prokuratura po zapoznaniu się ze wszystkimi materiałami może Arabskiemu postawić zarzuty – mówi nam wysoko postawiony pracownik NIK, który widział dokumenty. Większość zgromadzonych przez Izbę materiałów trafiła już do prowadzącej śledztwo Prokuratury Warszawa-Praga. Z informacji ujawnionych przez NIK wiadomo, że wykryte nieprawidłowości mają dotyczyć nie tylko zamawiania samolotu dla delegacji, ale także fałszowania dokumentów dotyczących szkoleń w nieistniejącym już 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Gazeta Polska Codziennie

Czas ratować Unię, wspólny rynek i otwarte granice Zamiast powiedzieć obywatelom w swoich krajach prawdę, liderzy Unii Europejskiej od półtora roku zajmują się zwoływaniem szczytów ostatniej szansy, wygłaszaniem oświadczeń, udawaniem, że mają pieniądze, które zatrzymają kryzys, gdy po chwili okazuje się, że nie mają, deklarowaniem, że kraj nie zbankrutuje, gdy po chwili bankrutuje z hukiem. Zapewniają, że banki są zdrowe, aby zaraz przystąpić do nacjonalizacji, na przykładzie Dexii i wkrótce Commerzbanku. Rozpoczynają budowę unii fiskalnej, podczas gdy wiadomo, że ten projekt zostanie rozszarpany przez narodowe debaty. Co więcej, próba przejęcia przez Brukselę kontroli nad narodowymi budżetami i politykami przez falandyzację prawa wspólnotowego doprowadzi do narodzin nowego nacjonalizmu w wielu krajach, a ponieważ czeka nas kilkuletnia recesja, te partie wkrótce przejmą władzę i rozwalą Unię Europejską. 50 lat integracji pójdzie na marne. Kryzys nasila się i za chwilę pochłonie unijny sektor bankowy, a liderzy debatują na temat uruchomienia funduszu ratunkowego za 6 miesięcy. Strefa euro wchodzi w recesję, a liderzy planują znaczące podwyżki podatków i cięcia wydatków, które tę recesję jeszcze pogłębią i wydłużą. Cała Unia może doświadczyć scenariusza greckiego: pięciu lat wyrzeczeń i reform, pięciu lat recesji, silnego wzrostu długu publicznego w relacji do PKB, obniżek ratingów. A na koniec bankructwa i upadku systemu bankowego. Czas ratować Unię. Wszystkiego się nie da, ale przynajmniej uratujmy wspólny rynek i swobodny przepływ osób. Trzeba zacząć mówić prawdę. Ona nie jest przyjemna, ale może zatrzymać kryzys i uratować wartości unijne, które wszyscy cenimy. Po pierwsze, unijna solidarność polega na tym, że bogatsze kraje pomagają biedniejszym, na przykład w budowie infrastruktury. Ale nie na tym, że jeden kraj płaci za długi innego kraju. Taka solidarność łamie postanowienia traktatowe. Dlatego Polacy powinni odrzucić pomysły, aby 27 krajów UE przekazało 200 mld euro do Międzynarodowego Funduszu Walutowego na kupno obligacji włoskiego rządu lub na ich odkupienie od bankowych szczurów, które uciekają z krajów południa Europy. Włochy muszą wykupić obligacje o wartości około 350 mld euro w 2012 roku, a ponieważ nie mogą tanio pożyczyć pieniędzy od inwestorów, którzy boją się ich bankructwa, chcą pożyczyć od podatników 27 krajów UE. Tymczasem Włosi mają ulokowany w bankach, akcjach i nieruchomościach majątek wielokrotnie przekraczający kwoty, które musi pożyczyć ich rząd. Według EBC w październiku trzymali na jednodniowych lokatach ponad 500 mld euro. Nic prostszego, jak zmusić ich, by zamiast rolować jednodniówki wykupili za te kwoty obligacje swojego rządu. Wtedy oczywiście banki będą miały za mało depozytów, żeby udzielać nowych kredytów, ale w czasie recesji, która i tak będzie we Włoszech, nowych kredytów za dużo nie potrzeba. Zatem zanim włoski rząd wyciągnie łapę po oszczędności polskich obywateli, dużo biedniejszych od Włochów, niech najpierw sięgnie po pieniądze u siebie. Po drugie, jeżeli Włosi odmówią wykupienia obligacji, ich kraj powinien ogłosić bankructwo. Włochom będzie się to należało, skoro odmówili ratowania swojego kraju, a banki włoskie, francuskie, niemieckie, holenderskie, austriackie i inne, które na tym stracą, zostaną znacjonalizowane za pomocą pożyczek udzielonych przez EBC. Oczywiście po upadku Rzymu nastąpi kilkuletnia głęboka recesja, ale UE i tak jej nie uniknie. Oczywiście jest wysoce prawdopodobne, że liderzy unijni, szczególnie ci, którzy mają niedługo wybory, będą starali się opóźnić nadejście recesji. Tak właśnie działa Nicolas Sarkozy. Ponieważ nie udało mu się namówić EBC do drukowania pieniędzy, teraz proponuje zrzutkę na Włochy. Polska nie ma żadnego interesu w tym, żeby Sarkozy albo ktoś inny wygrał wybory, więc nie powinna uczestniczyć w finansowaniu tego procederu. Zamiast wydawać miliardy euro na pożyczkę dla bankrutujących Włoch, Polska powinna kupić za te pieniądze więcej złota do rezerw dewizowych. Zamiast uczestniczyć w tym teatrze pozorów, Polska powinna głośno domagać się od Włochów wykupienia długów. Są bogaci, mają olbrzymie oszczędności i stać ich na to. Tylko w ten sposób możemy uratować wspólną Europę, wspólny rynek i Schengen Prof. Krzysztof Rybiński

Czarny scenariusz dla Europy: to doprowadzi do podziału W najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis zastanawia się nad przyszłością krajów strefy euro i Unii Europejskiej. Socjolog wymienia trzy kwestie - które jej zdaniem - mogą doprowadzić do podziału Europy. Przekonuje także, że nie warto "majstrować przy Traktacie Lizbońskim, bo on jakoś scalał tę złożoną strukturę". Nowy strumień pieniędzy dla krajów strefy euro z nadmiernym deficytem (i sformalizowanie zasad dyscypliny finansowej na przyszłość) nie odbuduje wiary rynków w witalność tej strefy. Postulowana przez Merkel rewizja Traktatu z Maastricht, (bo to on – a nie Traktat Lizboński zajmował się kwestiami wspólnej waluty) może okazać się konieczna. Proponowana jednak przez niektórych polityków niemieckich, z FDP i Zielonych, federalizacja (to od nich Sikorski i Tusk ściągnęli tezy do swoich przemówień) to krok za daleko. I niechybnie podzieli Europę. Zwolennicy federalizacji (i wyboru Parlamentu z ponadkrajowych list) twierdzą – moim zdaniem błędnie, – że da to „demokratyczną” legitymizację do centralizacji władzy, ustanowienia nowych podatków i ujednolicenia procedur w skali Unii. Dla nas to groźne podwójnie. Już i tak jesteśmy poddani cichemu odpaństwowieniu: chodzi m.in. o nowe reguły rozliczania Strategii 2020 i – głównie nas dotyczących – funduszy strukturalnych. A dalsze usztywnienie reguł (i finansowanie przez nas bogatszych, bo Włosi mają niższy deficyt finansów publicznych niż my, a Niemcy – o połowę niższe bezrobocie) nie pozwoli nam stawić czoła wyzwaniom rozwojowym naszego stadium budowy kapitalizmu. Nie będzie nas stać na konieczne, strukturalne, reformy. A to nas zmarginalizuje znacznie głębiej, niż dzisiejszy sceptycyzm Czechów, czy Węgrów, którzy dbają o interesy własnych krajów. Warto też pamiętać, że w tle tych zdarzeń można dostrzec trzy głębsze procesy. Po pierwsze, kres wiary, że niewidzialna ręka rynku (i kultura kontraktu), same wypełnią rolę selekcjonera. I odrzucą te rozwiązania, które pozwalają jednostkom i grupom przerzucać swoje koszty na innych i przechwytywać wartości przez nich stworzone. Kryzys w strefie euro pokazał, że konieczna jest interwencja polityczna. Ale nikt nie wie – jaka. Jest to tym bardziej groźne, że – po drugie – już Traktat Lizboński przyznawał, że nie da się uniknąć arbitralności władzy. Jego odpowiedzią na tę konstatację było samoograniczenie władzy, z naciskiem na otwarte procedury pozwalające na odmienność lokalnych decyzji. Ale dziś odpowiedzią staje się nieograniczona ekspansja władzy. I, po trzecie, oba te procesy ujawniają (a raczej – aktywizują) ukryte w Europie Imperium Rzymskie. Kraje z jego kręgu (Wielka Brytania, Francja, Włochy, nawet południe Niemiec i Europy Środkowej) buntują się przeciwko tworzeniu jednoznacznych, sztywnych hierarchii, czego chcą Niemcy. I te kwestie, a nie – ewentualne wyjście Grecji ze sfery euro – podzielą moim zdaniem Europę. Dlatego nie należy majstrować przy Traktacie Lizbońskim, bo on jakoś scalał tę złożoną strukturę. Silnie podkreślał rolę państw, jako katalizatorów rozwoju, ale i ośrodków społecznej refleksji nad związkami tworzonego prawa z własną tradycją.

Jadwiga Staniszkis

CO2 a łowcy wampirów Rozczarowanie postawą Kanady Dominium Kanady wycofało się z osławionego „protokołu z Kioto” - i to jest jakiś pozytyw. Natomiast rozczarowuje uzasadnienie tego kroku, które przedstawił minister ochrony środowiska Dominium, p.Piotr Kent:

„Ten dokument na początku obejmował kraje emitujące niecałe 30% globalnego, CO2, teraz jest to 13% i ten odsetek spada. Traktat nie obejmuje dwóch największych emitentów, Chin i USA i dlatego nie może być skuteczny”. Czyli: Kanada wycofuje się z „protokołu” nie, dlatego, że walka z „globalnym ociepleniem” to kretynizm, że nie ma żadnego ocieplenia spowodowanego działalnością człowieka – a jeśli jakieś jest, to znacznie większe już w historii bywało i jakoś Ziemia to przeżyła. A w ogóle: jak jest cieplej – to jest lepiej. Tymczasem Kanada wycofała się, dlatego, że ta walka jest „nieskuteczna”!!! To tak, jakby król Rurytanii przestał dawać pieniądze łowcom wampirów nie, dlatego, że żadnych wampirów nie ma – lecz dlatego, że łowców wampirów jest za mało (i widać dlatego ich nie mogą złapać)!

Z drugiej strony: Dominium wpakowało w tę „walkę” ponad 100 miliardów CA$ – i głupio teraz przyznać, że wywalono je w błoto... Oczywiście Unia Europejska się z tego nie wycofa. Te €200 miliardów rocznie, wydawanych na tę "walkę” - z których jakieś 10% bonzowie z Brukseli sobie „prywatyzują” - to zbyt łakomy kąsek. JKM

I jeszcze p.Terlikowski... Wyraźnie Mu się nie znudziło. Dyskusja z tym bełkotem (niestety, przy całym szacunku dla felietonistyki Korwin-Mikke nie sposób określić tego czegoś inaczej) nie jest niestety możliwa. Katolik, czysto definicyjnie, nie może być deistą, ponieważ wyznaje zupełnie inną koncepcję Boga. Dla niego Bóg nie jest obojętnym obserwatorem, któremu w istocie jest wszystko jedno, w co wierzą ludzie, nie są Mu obce ich modlitwy, i nie jest tak, że jest mu wszystko jedno, w co wierzą ludzie. [Zwracam uwagę, że Pan Bóg nie czeka w nerwach na to, co zrobi p.Terlikowski albo ja - bo, jako Wszechwiedzacy, wie to z góry - JKM] Tego typu myślenie właściwe jest... nie katolikom (i nawet nie muzułmanom), ale masonerii (rytu szkockiego), która wyznaje właśnie tezę, że istnieje jakiś Bóg, (który w istocie niczym istotnym nie różni się od Boga deistów i Korwina-Mikke) No, dobrze: zgadzamy się, że Bóg istnieje. A jaki On jest - to, rozumiem, p.Terlikowski wie, bo Mu Pan Bóg sam to powiedział. Ja, niestety, mogę temu przedciwstawić tylko logikę -bo każda teza powinna być przynajmniej niesprzeczna wewnętrznie. Ja ponadto sądzą, że Bóg jest jeden. P.Terlikowski najwyraźniej uważa, że jest jakiś "Bóg deistów", bardzo podobny do "Boga masonów", różny jednak od "Allaha" i zapewne bardziej podobny do "The Goda" anglikanów. Normalny politeizm. Zwracam uwagę, że p.Terlikowski nie podejmuje dyskusji z tym, co napisałem. Dlaczego? Bo nie ma żadnego argumentu. Prościej nazwać to "bełkotem". Mnie się znudziło i dalej dyskutować nie będę. JKM

Sojusz "konserwatywno"-czerski 13 grudnia 2011 roku narodził się nowy sojusz – „narodowych konserwatystów” z redaktorami „Gazety Wyborczej”. Na portalu konserwatyzm.pl w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego opublikowano kilka tekstów tłumaczących decyzję Jaruzelskiego. Spośród nich wybijały się artykuły red. Engelgarda - w latach 80 działacza koncesjonowanych przez władze PRL organizacji katolickich - Polskiego Związku Katolicko-Społecznego oraz PAX, komentatora pism paxowskich: „Słowa Powszechnego” "Katolika" i "Kierunków", obecnie Dyrektora Muzeum Niepodległości mianowanego na to stanowisko przez osławionego Adama Struzika. W jednym z artykułów streścił książkę b. pracownika CIA, dowodzącego, iż administracja Reagana „z ulgą powitała wprowadzenie stanu wojennego”, w innym zatytułowanym „Większość Polaków nie wierzy w propagandę IPN” z nieukrywanym zadowoleniem zamieścił wyniki sondażu OBOP wedle, którego 47 proc. Polaków uważa wprowadzenie stanu wojennego za uzasadnione, natomiast na portalu Onet.pl (red. Engelgard traktuje ten portal poważnie – gratulacje!) 62 proc. internautów poparło decyzje Jaruzelskiego. Następnie przytoczył kilka wybranych opinii internautów, m.in.:

„Najgłośniej pod domem generała krzyczą młodziki, którzy nie pamiętają tamtych czasów i którzy nawet nie byli jeszcze w planach, by się urodzić. Ja pamiętam tamte czasy i mimo że nie popieram ówczesnego ustroju, to decyzję gen Jaruzelskiego uważam za słuszną”.

„Dajcie już spokój temu człowiekowi, przecież on już ledwo żyje. Niech osądzi go Bóg i historia”.

„30 lat temu stan wojenny obronił nas przed rozlewem krwi i interwencją z zewnątrz. Jeszcze dziś widzimy, jakimi prawami rządzi się Rosja. Druga sprawa, mienimy sie być krajem katolickim, a tu człowiek w czasie chemioterapii, stojący nad grobem – a z drugiej strony taka zapiekłość, złość i mściwość...” Po zacytowaniu tych komentarzy red. Engelgarda wyraził opinię, iż jakkolwiek taka ocena stanu wojennego nie cieszy się popularnością na prawicy, to „jak się okazuje – nie jesteśmy osamotnieni w narodzie polskim, a to chyba ważniejsze”. To nie naród, Panie Redaktorze, ale polactwo, otumanione propagandą TVN i giewu, broni „honoru” sowieckiego namiestnika PRL. W dyskusji najbardziej kuriozalny komentarz napisał osławiony Rusofil1956, stwierdzając:

„To, że większość Polaków wierzy nam, a nie różnym Godziembom, Daleckim i Sowińcom to także zasługa Autora tego tekstu oraz redagowanego przez niego tygodnika "Myśl Polska". Panie Janku dziękujemy! Ale podziękowania należą się także Panu Profesorowi Wielomskiemu za ten wspaniały portal oraz jego odważną publicystykę. Panie Redaktorze, Panie Profesorze i Panie Generale dziękuje Wam. Jesteście solą tej ziemi! Ach, jak chciałbym się obudzić w Polsce rządzonej przez triumwirat: Jaruzelski-Wielomski-Engelgard!!!”. Po kilku głosach dezaprobaty wyrażonych przez innych uczestników dyskusji podkreślił: „To marzenie każdego narodowego konserwatysty. Przecież Panowie Generał Jaruzelski, Profesor Wielomski oraz Redaktor Engelgard to najwybitniejsi aktualnie żyjący Polacy! Ale Pan za pewne woli inny triumwirat: Godziemba-FYM-Ścios. Ale w takim razie, co Pan tu robi?!? Zapraszam na Salon24. Tam Pan poczyta ich wypociny”. Niezwykle charakterystyczne jest, iż ani red. Engelgard ani prof. Wielomski – szef portalu, nie krytykują „publicystyki” Rusofila1956, a wiem skądinąd, iż bardzo cenią jego komentarze i zachęcają go do dalszej twórczości.

Na konserwatyzmie.pl również zamieszczono – za portalem wyborczej (swoją drogą to niezwykle ciekawe – „wrogowie” Nadredaktora, korzystają z dorobku jego ludzi) bez słowa komentarza ostatnie „oświadczenie” Jaruzelskiego.

W tym samym czasie na forum gazeta.pl ukazało się wiele artykułów broniących Jaruzelskiego. Spośród nich wybijał się autorstwa groteski 53, która w tekście „W. Jaruzelski miał i nadal posiada mandat społeczny” napisała, iż „Tak jak wtedy 13.12.1981 r. decyzję o wprowadzeniu SW popierała większość społeczeństwa, tak i dziś większość społeczeństwa stoi murem za Generałem i popiera podjętą wówczas przez Niego decyzję. Jeśli przyjąć, że władzę suwerena (władzę zwierzchnią) zarówno w PRL-u, jak i w III RP sprawuje naród, to Generał W. Jaruzelski posiadał mandat władzy najwyższej – SUWERENA. Wyobrażam sobie jak to musi boleć kombatantów „Solidarnościowych”, w tym tego najnowszego chowu, jakim stał się JPZ2 (Jarosław Polskę Zbaw). Wyobrażam też sobie to, że w sposób szczególny musi boleć to również „profesorów” z IPN, którzy razem z kolegami pożerają przecież rokrocznie grubo ponad 200 mln PLN (240 mln PLN na 2011 rok) tylko po to żeby zohydzić Generała i PRL w społeczeństwie. Ponad 20 lat bezwzględnej indoktrynacji społeczeństwa i bezprzykładnego obrzydzania Generała, a tu masz babo klops, nic z tego. Myśleli, że jak zaczną mocno starzeć się i wymierać pokolenia, które na swoich grzbietach doświadczyły tamtej Solidarnościowej zawieruchy, to akceptacja dla SW przeminie, ale się przeliczyli. Nadal większość społeczeństwa popiera Generała i jego decyzję o wprowadzeniu SW. To swoisty fenomen, a w warunkach demokratycznych wystarczający mandat do tego, aby m…ndy różnej maści odczepiły się od Generała. Trzeba również dodać, że Generał to postać wyjątkowa. Całym swoim życiem Generał udowodnił, że jest patriotą polskim, jest człowiekiem dumnym i honorowym. Potrafił i potrafi zrezygnować nawet z najwyższych zaszczytów, przeprosić i wziąć na siebie nie tylko swoją winę, nie tak jak te szczyle z „S”, którzy zajmują się tylko walką o koryto. To dzięki Generałowi doszło w Polsce do pokojowych przemian bez ofiar, dzięki niemu doszło do obrad Okrągłego Stołu. To Generał potrafił pogodzić ogień i wodę, z jednej strony jastrzębi z „S”, a z drugiej „partyjny beton”. Właśnie dzisiaj 13.12.2011 r. widzimy, co by było w tamtym czasie, gdyby tacy JPZ2 z jednej strony, a z drugiej „aktyw moczarowy” doszli do głosu.”. W ten sposób na naszych oczach narodził się, egzotyczny z pozoru, naturalny w rzeczywistości, sojusz „konserwatywno-gazetowy”. Zastanawiam się, kiedy red. Kublik przeprowadzi obszerny wywiad z red. Engelgardem oraz prof. Wielomskim, w którym obie strony zgodzą się, iż należy odp… się od generała, a on sam po śmierci winien zostać pochowany na Wawelu. Wszystkim „narodowo-konserwatywnym” zwolennikom takiej oceny Jaruzelskiego pragnąłbym przypomnieć ocenę, najwybitniejszego publicysty narodowego II połowy XX w. Wojciecha Wasiutyńskiego, który napisał: „Dziwni narodowcy, których nacjonalizm opiera się na nieufności wobec własnego narodu. Którzy teraz w tej niewątpliwej rewolucji narodowej, jaką było półtora roku «Solidarności» widzą przede wszystkim intrygę agentów obcych, demoniczne działanie KOR, co zmusiło Jaruzelskiego do ogłoszenia stanu wojny a Rosją zagrał tak, że zrobiła biedna czego nie chciała (…) Polską nie rządzą Żydzi, ani masoni, ani senatorzy. Polską rządzą komuniści. Podlegli Moskwie komuniści. Polska chce się uwolnić nie od Michnika, Giedroycia czy Moczulskiego, tylko od Jaruzelskiego. Przywództwo «Solidarności» na pewno zasługuje na krytykę. Ale na jego błędy trzeba patrzeć nie tylko a nawet nie przede wszystkim z punktu widzenia spisku korowców i innych rozgrywek”.

http://www.konserwatyzm.pl/artykul/2955/wiekszosc-polakow-nie-wierzy-w-p...

http://www.konserwatyzm.pl/artykul/2954/antykomunizm-pulapka-dla-prawicy

http://www.konserwatyzm.pl/artykul/2915/oswiadczenie-gen-armii-wojciecha...

http://forum.gazeta.pl/forum/w,28,131531955,131531955,W_Jaruzelski_mial_...

Godziemba's blog

Krótka uwaga o stanie wojennym Słowa poniższe kreślę nie tyle z powodu, iżbym odczuwał jakąś szczególną powinność celebrowania rocznicy stanu wojennego, (bo zauważę, że masochistyczne częstokroć eksponowanie martyrologii jest mimowolnym hołdem dla jej sprawców), ile raczej, aby dać wyraz spostrzeżeniom, które powziąłem w toku dyskusji prywatnych czy półprywatnych z osobami dopiero, co poznanymi i to jedynie w sferze kontaktów wirtualnych. Tym, co mnie uderza w niektórych wypowiedziach jest połączenie moralnie słusznego oburzenia (wyrażanego wszelako z nadmierną dawką emocjonalności) ze skromną wiedzą historyczną i filozoficzno-polityczną, co zapewne wynika albo z młodego wieku, albo z „młodszości”, by tak rzec, cywilizacyjnej, co dotyczy osób wywodzących się z ludowych warstw „Solidarności”, które jako jedyną edukację otrzymały „wychowanie socjalistyczne” w szkole PRL-owskiej, potem zbuntowały się przeciwko systemowi, w dużej mierze zresztą za powód mając rozczarowanie niespełnionymi obietnicami urzędowej ideologii, a kiedy system brutalnie zgniótł te marzenia, odczuły to, jako kataklizm – horrendalny tym bardziej, że jedyny, jaki znały. Rozumiem socjopsychologiczne uwarunkowania takiego postrzegania rzeczy – podobnie jak w wypadku ludzi, którzy w stanie wojennym dopiero dojrzewali, mając lekcję poglądową w postaci czołgów na ulicach, ZOMO, gazu łzawiącego i pałek milicyjnych na swoich plecach – niemniej uważam, że stanowi ono błąd w rozpoznawaniu rzeczywistości. Jego sednem jest gruba pomyłka, co do natury komunizmu, (czego konsekwencją jest także nie tylko mocno spóźniony, lecz i nieco groteskowy charakter wynikającego stąd antykomunizmu), polegająca na tym, że to, co w istocie, i to pomimo tremendalno-traumatycznych akcesoriów i wypadków stanu wojennego, było objawem i dowodem jego śmiertelnej choroby oraz wejściem w stadium rozkładu (wszakże znaną jest rzeczą, łudzący pozorami witalności, chwilowy przypływ energii w stanach przedagonalnych), bierze się za kwintesencję komunizmu i ekstremalne apogeum jego zbrodniczych możliwości. Zanim przejdę do wskazania istoty błędu, naświetlę rzecz subiektywnie i w kontraście do subiektywności wypływającej z powyżej wskazanych uwarunkowań. Z perspektywy działacza „Solidarności”, którego historycznym „Rokiem Pierwszym” był rok 1980, albo licealisty, dla którego ów Annus Primus rozpoczął się w grudniu 1981, wygląda to tak: „władza” niby to rozmawiała z narodem jak „człowiek z człowiekiem” i „Polak z Polakiem” (złudzenie „polrealizmu” – powiedziałby Józef Mackiewicz, i to w wersji naiwno-plebejskiej), a jednocześnie zdradziecko szykowała uderzenie, co też i wykonała, wprowadzając tym uderzeniem obuchem w głowę zdradzone społeczeństwo w stan szoku. Nie tak miało być! Mieliśmy odzyskać wszystko i za jednym zamachem: wolność, niepodległość, sprawiedliwość, a przy okazji obfitość dóbr i dobrobyt „jak na Zachodzie”, tymczasem zostaliśmy oszukani i zdradzeni o świcie. Właśnie to zdumienie i ów szok są czymś, co wprawdzie rozumiem, ale nie mogę uznać za racjonalne z osobistej perspektywy – śmiem twierdzić, pełniejszej o doświadczenia i wiedzę. Paradoksalnie, ów typ antykomunizmu, który na gruncie tego rozczarowania się narodził, i który dziwnym trafem egzystuje do dziś (marksista powiedziałby z sardoniczną satysfakcją, że to „dryfowanie nadbudowy”), nie docenia, a nawet nie jest zdolny wyobrazić sobie prawdziwej potęgi zła i perfidii komunizmu, albowiem zakłada, że komuniści są kimś, z kim można zawierać umowy w rozumieniu prawa rzymskiego, a co więcej – oczekiwać, że oni ich dotrzymają! Niepodobna tego określić inaczej, jak mianem bezbrzeżnej naiwności. Z mojej perspektywy (i środowiska, w którym działałem od drugiej połowy lat 70, tj. ostatecznie Ruchu Młodej Polski) wyglądało to z kolei tak. Czuliśmy, że istnieją poważne przesłanki rozkładania się systemu (bez tego trudno przecież podjąć jakiekolwiek działania), lecz „wybijanie się na wolność i niepodległość” widzieliśmy, jako długi, wieloetapowy i najeżony ogromnymi niebezpieczeństwami proces. „Czarne scenariusze” w tej perspektywie – i to nie wyłączając o wiele czarniejszych, niż ten, który spełnił się 13 XII 1981 – były w naszym myśleniu potencjalnie oczywistą hipotezą, kiedy zatem nadszedł, nie mógł być zaskoczeniem i szokiem. Tym bardziej, że rozwój wypadków zaistniałych już po powstaniu „Solidarności” z każdym nieomal dniem czynił tę hipotezę graniczącą z pewnością tezą. Osobiście, o tym, że to musi się tak skończyć, że żywioł nieobliczalności, który wniosła „Solidarność”, z jednej strony, a brak swobody manewru w ówcześnie zakrzepłej sytuacji geopolitycznej z drugiej strony, nie może nie skończyć się katastrofą, byłem przekonany, co najmniej od czerwcowego plenum KC po słynnym liście „towarzyszy radzieckich”. Kiedy zatem w nocy 13 grudnia zostałem wraz z moimi towarzyszami niedoli dowieziony – z wymownie demonstracyjnym postojem w lesie – do więzienia w Sieradzu, i kiedy nad ranem usłyszeliśmy komunikat o stanie wojennym, to mimo wszystko, mimo całej grozy położenia, odczułem (i nie sądzę, abym był w tym odosobniony) coś w rodzaju ulgi: że to jednak nie krasnoarmiejcy, i że nie na rozwałkę lub na białe niedźwiedzie, lecz „tylko” do więzienia – i to dość specyficznego, jak się w końcu okazało. Przejdźmy jednak do sedna rzeczy. Jak powiedziałem, antykomuniści „jedenastej godziny” nie rozumieją faktycznie, czym komunizm w swojej istocie był, a czego dowodem jest właśnie to, że stan wojenny w PRL i „wojnę polsko-jaruzelską” widzą, jako jego kwintesencję. Czym zatem był? Napisano na ten temat wiele mądrych książek i nie jestem tak szalony, żeby mniemać, że dorzucę tu coś szczególnie oryginalnego. Powiem, zatem jedynie, bazując na tych rozpoznaniach, tak: komunizm był najstraszliwszą, najbardziej demoniczną – a jeśli nawet w swoich założeniach inne ideologie czy projekty mają ten sam, sataniczny rodowód i charakter, to żadna z nich, jak dotąd nie osiągnęła takiego rozmachu i nie była tak blisko celu – próbą spełnienia obietnicy szatana: będziecie jak bogowie! Kwintesencją komunizmu jest zamiar totalnej inwersji człowieka (owa sławna pierekowka dusz): przemiana człowieka z imago Dei, istoty stworzonej na obraz i podobieństwo Boga – a tym podobieństwem jest przecież nic innego, jak bycie osobą – w sztucznie wyhodowanego „człowieka-Boga” (homo Deus), lecz odpersonalizowanego, pozbawionego duszy, a zamienionego w wymienialny trybik nieludzkiego kolektywu – mechanizmu. Komunistyczna praksis, rzecz jasna, unaoczniała na każdym kroku, że faktycznym skutkiem próby realizacji tego zamiaru jest – jak to dosadnie i wielokrotnie stwierdzał cytowany wyżej autor Drogi donikąd – przemienianie wszystkiego i wszystkich w gówno. Jakkolwiek ów projekt nazwiemy: ideologią, utopią, totalitaryzmem, antyboskim nihilizmem, „świecką religią”, zsekularyzowaną gnozą, to jedno wszakże w każdym wypadku pozostaje, jako nieredukowalne residuum: nie ma komunizmu tam, gdzie nie ma owej quasi-mesjańskiej wiary w możliwość ziszczenia tej przemiany oraz podporządkowania tej wierze faktycznych działań. I już tak, zupełnie mimochodem, gdyby w świetle powyższego nie było to oczywiste: komunizm (bolszewizm) to nie żadni „Ruscy” albo „czerwony carat”; kto tak sądzi, ten niczego z komunizmu nie rozumie. Cóż wspólnego z rosyjskością, caratem, „turanizmem”, etc. miał na przykład – pierwszy z brzegu – „bolszewik doskonały”, sprawca „hiszpańskiego Katynia” w Paracuellos de Járama, tow. Santiago Carrillo? Nic, absolutnie nic. Jeśli tak spojrzymy na rzeczy, dopiero wówczas będziemy mogli pojąć rzeczywistą grozę sytuacji, w jakiej znalazła się najpierw Rosja (tak, jeszcze raz tak!), potem kraje ościenne przez Sowiety ujarzmiane, potem pół Europy i większa część Azji, a w końcu potencjalnie cały świat. Przez pół wieku komunizm zdawał się być niezwyciężony, a najbardziej przygnębiające było to, że nawet tam, gdzie jeszcze nie zdobył władzy, miliony ludzi w niego wierzyło, czciło go i jego ziemskich idoli jak bogów oraz żarliwie wypatrywało i czynnie przygotowywało jego nadejście, jako „mesjasza” i „odkupiciela”. Nawet ci, którzy – by przywołać sławny swego czasu przykład Miłosza – z tych lub innych, najczęściej mętnych, powodów zdecydowali się porzucić służbę u niego, mieli poczucie samobójczego charakteru tego aktu, bo wierzyli, że komunizm i tak zwycięży, a kto się mu nie podda, ten zostanie nawozem Historii. Nie było widać żadnego katechona, zdolnego go powstrzymać, a jeśli już, to, co najwyżej (jak Franco w Hiszpanii czy Pinochet w Chile) lokalnie i na chwilę. Świat zdawał się być w tym położeniu, że jedyną alternatywą dla haniebnej kapitulacji było przyjęcie tej alternatywy, którą wykładał jeden z najbardziej niestrudzonych krzyżowców XX wieku, Plinio Corrêa de Oliveira: jeśli pozostaje nam już tylko wybór pomiędzy przyjęciem ryzyka apokalipsy nuklearnej a poddaniem się i zgodą na to, żeby komunizm mógł całą ludzkość poddać swojemu straszliwemu eksperymentowi pierekowki dusz, to trzeba mężnie przyjąć to pierwsze rozwiązanie, bo lepiej utracić życie fizyczne, niż dobrowolnie oddać duszę na zatracenie wieczne. Szczęśliwie, konieczność dokonania takiego wyboru nie zaistniała. Komunizm przegrał i rozpadł się w sposób, którego nikt nie przewidywał, bo przez implozję, a nie eksplozję. To, naturalnie, nie było jakimś pozbawionym swoich wcześniej zaistniałych przesłanek, jednorazowym i nagłym zapadnięciem się wskutek tej lub owej, „aksamitnej” czy innej, rewolucji, jak to głoszą pospiesznie klecone i wykładane w szkolnych czytankach mitologie demokratyczne. Nie piszę tu tekstu historycznego, i nie ma też sensu przywoływać ogólnie znanych faktów, świadczących o tym, że od dłuższego już czasu na gmachu komunistycznego imperium pojawiały się coraz głębsze rysy. Jedną wszelako rzecz trzeba wskazać koniecznie: jest nią początkowo zachwianie się, słabnięcie, a w końcu kompletna utrata wiary komunistycznej przez komunistów. Ta wiara zresztą nie wyparowała zupełnie, tylko w zmodyfikowanej postaci „przeprowadziła się” do – sytuacyjnie – „drugiej strony”, co jest zresztą zarzewiem nowego nieszczęścia, ale niemającego ostatecznie już nic wspólnego z komunizmem w czystej postaci. W każdym bądź razie, „zbiegowie” z komunistycznej klasy rządzącej, jak na przykład Jacek Kuroń, mieli z pewnością więcej komunistycznej wiary niż gensekowie w epoce postalinowskiej. I tak, krok po kroku, wraz z każdym kolejnym pokoleniem i garniturem władzy w krajach komunistycznych, miejsce wierzących bolszewików zajmowali najpierw „letni” a w końcu już „ateistyczni” technicy władzy, tworzący panującą kastę, która za wszelką cenę chciała naprzód uratować całość władzy, gdy to zaś okazało się niemożliwe – dokonała takiej „transformacji” systemu, dzięki której, oddając atrybuty zewnętrzne panowania i modyfikując sposób jego sprawowania, zachowała kluczowe pozycje w węzłowych segmentach życia ekonomicznego, społecznego, kulturalnego i politycznego oczywiście też. Dopiero w tej perspektywie można dostrzec prawdziwy charakter i cel stanu wojennego. Stan wojenny był próbą realizacji pierwszego („maksymalistycznego”) scenariusza: zachowania pełni władzy. Nie znaczy to jednak, że chodziło o ocalenie komunizmu w tym, ścisłym i jedynie prawdziwym znaczeniu, jakie wskazaliśmy wyżej. Jak wiadomo, patriotyczna „ulica” natychmiast ochrzciła wojskowe rządy Jaruzelskiego et cons. mianem junty. Było to bardzo trafne, szkoda tylko, że na palcach rąk można policzyć tych, którzy rozumieli sens używanego przez siebie określenia. Junta, czyli dyktatura wojskowych, znana oczywiście głównie z latynoamerykańskiej kultury politycznej, jest czymś, co absolutnie nie mieści się w ideologicznym i praktycznym paradygmacie komunizmu. Jest jego całkowitym zaprzeczeniem. Komunizm jest ideokratyczną partokracją; w komunizmie rządzi Partia, a wojsko (i bezpieka) są rękoma, oczami i uszami Partii, bezwzględnie jej podporządkowanymi. Jaruzelski upokarzając Partię (spektakularnym tego wyrazem było internowanie poprzednich genseków i członków Biura Politycznego), pozwalając komisarzom wojskowym i komendantom bezpieki traktować z góry sekretarzy partyjnych, spełnił najczarniejszy sen Stalina, jego prawdziwą obsesję, jaką było widmo „bonapartyzmu” konfiskującego rewolucję. To właśnie, dlatego Stalin z tak irracjonalną zaciekłością mordował swoich marszałków i generałów oraz trzebił korpus oficerski, że aż nie było, komu skutecznie dowodzić Armią Czerwoną w 1941 roku, bo prześladował go koszmar jakiegoś postbolszewickiego 18 brumaire’a. Jeżeli zaś Jaruzelski mógł to uczynić, znaczy to, że wariant „bonapartystowski” zaakceptowano także na Kremlu. Ów „bonapartyzm” przejawiał się także w tym, że propaganda stanu wojennego w minimalnym tylko stopniu odwoływała się do racji ideologicznych. Słowo „socjalizm” wprawdzie nie zniknęło, ale zdecydowanie schodziło na dalszy plan, podczas gdy na pierwszy wysuwała się retoryka „państwowa” i „patriotyczna”, język „racji stanu”, a zatem na wskroś „burżuazyjny”. I to był prawdziwy koniec komunizmu, pogrzebanego rękoma samych komunistów. Została tylko naga siła i nagie interesy – rzecz odwieczna i najbanalniejsza w świecie. Innymi słowy: nie namawiam nikogo, aby zapominał (czy wybaczał), że junta Jaruzelskiego i Kiszczaka sterroryzowała społeczeństwo; ale pamięć o tym nie powinna iść w parze z powielaniem zasadniczego błędu co do ideologiczno-politycznego sensu i skutku stanu wojennego, czyli podtrzymywaniem tezy o „recydywie komunizmu” albo odsłonięciu jego „prawdziwego oblicza”. To prawdziwe oblicze ani nie powróciło, bo jeszcze dotąd nie odeszło, ani przede wszystkim nie tak wyglądało: „prawdziwe oblicze” komunizmu to nie czołgi na ulicach miast, bo czołgi pojawiały się, pojawiają i będą pojawiać w sytuacjach krytycznych na całym świecie i pod najróżniejszymi sztandarami. „Prawdziwe” i naprawdę przerażające oblicze komunizmu to miliony ludzi na świecie szczerze rozpaczających po śmierci Stalina, a nawet jeszcze ów milion wiwatujących na Placu Defilad w 1956 roku na cześć Gomułki i „polskiej drogi do socjalizmu”. Jedno i drugie jeszcze jest częścią snu o komunistycznym „ładzie duszy” – oczywiście w perwersyjnym odwróceniu tych słów Pawłowych. Wojna Jaruzelskiego to tylko brutalna próba narzucenia fizycznego „ładu uczynków i ciała” – a zatem w istocie kapitulacja komunistycznej utopii. Jeżeli zgodzimy się z tezą nieustannie i nie bez racji pojawiającą się w interpretacjach komunizmu, iż jest on diabelską parodią chrześcijaństwa, to sens tego, co się stało 13 grudnia, można by parabolicznie przedstawić tak (posiłkując się wyobraźnią Dostojewskiego). Pewnego dnia, Wielki Inkwizytor i Kapitan Gwardii Szwajcarskiej przejęli Watykan, internowali papieża, a przeciwko protestującym na Placu św. Piotra wiernym wysłali czołgi i oddziały policji wyposażone w pałki, armatki wodne i gaz łzawiący. Ogłosili, że muszą przejąć w Kościele władzę, ponieważ nie sposób poradzić sobie inaczej z pełzającą anarchią ruchów oddolnych w Kościele. Nie będą jednak zmuszać nikogo do przyjmowania dogmatów wiary, w ogóle nie będą zagłębiać się sami w kwestie teologiczne. Żądają jedynie od wszystkich respektowania racji stanu Kościoła, posłuchu dla rozporządzeń porządkowych Jego władz i przestrzegania wszelkich przepisów dyscyplinarnych. Wszelkie demonstracje publiczne będą tłumione siłą. Nieposłusznych teologów wzywa się do zaprzestania bojkotu seminariów i katedr fakultetów teologicznych, ale nie wymaga się od nich głoszenia ortodoksyjnej nauki. Wręcz namawia się ich, aby występowali w programach watykańskiej rozgłośni i telewizji. W miarę normalizacji sytuacji, niektóre obostrzenia nałożone na wiernych mogą być znoszone. Gdy sytuacja do tego dojrzeje, Gwardia Szwajcarska powróci do koszar i możliwe będzie powołanie przy Wielkim Inkwizytorze Rady złożonej z wykazujących się rozsądkiem i lojalnością przedstawicieli kontrowersyjnych prądów w teologii. W jeszcze odleglejszej perspektywie nie można wykluczyć zwołania soboru, który na nowo przedyskutuje i ustali zasady ustrojowe oraz sposób sprawowania władzy w Kościele. Postawmy teraz pytanie: czy to, co wyłożono w owej paraboli można by w ogóle nazwać chrześcijaństwem? Czy to jeszcze byłby prawdziwy Kościół, – dla którego dogmaty nie miałyby już żadnego znaczenia, a liczyłoby się jedynie to, kto rządzi? Odpowiedź jest chyba zbędna.

Post scriptum Niektórzy z moich interlokutorów powiadają, że wciąż przecież mamy „okupację dusz i umysłów”. To akurat prawda, obawiam się tylko, że wskutek poprzednio wskazanego błędu poznawczego, popadają w następny, to znaczy widzą owego „okupanta” nie tam, gdzie on naprawdę istnieje. Mój wzrok pada właśnie na dzisiejsze doniesienia prasowe, gdzie czytam m.in., że nauczyciele polskich szkół mają przechodzić szkolenia w zakresie „walki z homofobią”, co na instytucjach oświatowych wymuszają „organizacje mniejszości seksualnych”, wchodzące jak widać coraz bezczelniej w rolę ideologicznego suwerena. To tylko jeden z przykładów nieustannej inwazji i agresji ideologii, najogólniej rzecz nazywając, „prawoczłowieczych”, z każdym dniem zagarniających i okupujących coraz większe połacie na ziemi. Komunistom takie rzeczy nawet nie przychodziły do głowy, może poza towarzyszką Kołłontajową. Ten nasz nowy okupant – a rzecz nie dotyczy przecież jedynie sfery moralno-obyczajowej, lecz całej homogenizacji w wymiarze globalnym według zasad ideologii demoliberalnej – też oczywiście jest lewicowy, więc też ode Złego jest, lecz to lewica nowa, innego typu niż tamta, komunistyczna. Tamta jest już martwa, tak martwa, że nawet nie cuchnie jak rozkładające się zwłoki, bo rozsypała się w pył. W walce ze złem pierwszą rzeczą jest rozpoznanie prawdziwego i rzeczywiście groźnego wroga. Nie jest to, jak widać, rzecz dla wszystkich prosta. Jacek Bartyzel

Siedem grzechów głównych katastrofy europejskiej - Najważniejsze dzisiaj jest uchronienie Europy, jako kontynentu, który podlega integracji, bo alternatywą będzie jej rozpad. Kiedy słyszę, że Wielka Brytania odpływa od Europy i widzę satysfakcję na twarzach niektórych polityków to wiem, że trzeba naprawdę dzwonić na alarm - stwierdził w wczoraj premier Donald Tusk - Najważniejszym zadaniem Unii Europejskiej jest teraz wytoczenie kierunku działań w stronę integrowania Europy. Dlaczego Unia Europejska się rozpada? Oto siedem grzechów głównych:

1. Brak przygotowania krajów członkowskich do procesu integracji i oparcie konstrukcji euro na chwiejnych fundamentach.

2. Zbyt szybkie rozszerzanie się Unii bez stopniowego ujednolicenia polityki pieniężnej i fiskalnej.

3. Wyprzedzanie formalnego procesu integracji bez postępującej za tym ponadnarodowej tożsamości europejskiej.

4. Brak instytucjonalnego systemu skutecznego nadzoru.

5. Konflikt pomiędzy próbą ogólnie obowiązującej fiskalizacji a interesem narodowym poszczególnych członków.

6. Brak logicznego zakotwiczenia wielkości kryteriów deficytu i długu publicznego w relacji do PKB przyjętych dla strefy Euro w teorii ekonomii.

7. Brak spełnienia fundamentalnego warunku skutecznej integracji: zdolności gospodarczej każdego kraju członkowskiego do sprostania presji konkurencji i sił rynkowych UE. /źródło: Osiatyński, Ekonomista nr.5 2011/

Orwellsky

Cena życia Niekorzystanie z pasów bezpieczeństwa podczas jazdy w obecnym stanie prawnym kosztuje 100 zł.

…Że nic nad zdrowie Ani lepszego, Ani droższego; Bo dobre mienie, Perły, kamienie, Także wiek młody I dar urody, Mieśca wysokie, Władze szerokie, Dobre są, ale - Gdy zdrowie w cale… Jan Kochanowski

„Strażacy zgodnie twierdzą, że takiego wypadku jeszcze nie widzieli. To, co wydarzyło się na ul. Luboszyckiej w Opolu, wywołuje szok i niedowierzanie. To prawdopodobnie pierwsze takie zdarzenie w Polsce. Co się tam wydarzyło? 18-letni kierowca volkswagena golfa pędził przed siebie, gdy nagle stracił panowanie nad kierownicą i dachował. Mężczyzna wyleciał z auta i wylądował na pobliskim drzewie na wysokości sześciu metrów! Samochód ostatecznie uderzył z ogromnym impetem w drzewo - Miejsce kierowcy zostało całkowicie zmiażdżone – przekazuje serwisowi NaSygnale.pl mł.bryg. Leszek Koksanowicz rzecznik prasowy Komendanta Miejskiego PSP w Opolu. To, że nastolatek nie miał zapiętych pasów i wyleciał z pojazdu, najprawdopodobniej uratowało mu życie. Ciężko rannego, ale przytomnego kierowcę strażacy ściągali z drzewa przy użyciu autodrabiny. Golf został doszczętnie zniszczony, a 18-latek trafił do szpitala na oddział intensywnej terapii”. Niestety nieszczęścia chodzą parami. Na 18-letniego kierowcę został nałożony za jazdę beez pasów mandat w wysokości, na szczęście tylko 50 zł . Podobno kierowca wyraził skruchę i stwierdził, że bardzo żałuje, iż naruszył przepisy ruchu drogowego i obiecał, że więcej się taka sytuacja nie powtórzy. Oczywiście chodzi o zapinanie pasów, bo wypadek, jako nieoczekiwane zdarzenia zawsze może nas spotkać. W kwesii obowiązku zapinania pasów wypowiedział się w 2009 roku Trybunał Konstytucyjny

„Trybunał Konstytucyjny orzekł, że art. 39 ust. 1 ustawy z dnia 20 czerwca 1997 r. – Prawo o ruchu drogowym jest zgodny z art. 30 oraz art. 47 w związku z art. 31 ust. 3 konstytucji. Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że nakaz stosowania pasów bezpieczeństwa w pojazdach samochodowych nie narusza normy zawartej w art. 30 konstytucji, gwarantującej każdemu poszanowanie godności człowieka. W ocenie Trybunału skarżący nie przedstawił na poparcie swego stanowiska przekonujących argumentów, wskazując, że nałożenie obowiązku zadbania o własne bezpieczeństwo poprzez nakaz korzystania z pasów bezpieczeństwa narusza przyrodzoną i niezbywalną godność człowieka. Nie można przyjąć, że nałożenie przez ustawę każdego obowiązku na osobę fizyczną narusza jej godność ludzką. Odnosząc się do zarzutu naruszenia art. 47 konstytucji, Trybunał ocenił zgodność zaskarżonego przepisu z konstytucyjnie gwarantowanym prawem jednostki do decydowania o swoim życiu osobistym. Trybunał wskazał, że art. 47 konstytucji zapewnia każdej jednostce nieskrępowane prawo do decydowania o swoim życiu osobistym. Zdaniem Trybunału w sferze tak rozumianego życia osobistego jednostki mieści się również prawo do decydowania o ochronie własnego życia i zdrowia. Sformułowany przez ustawodawcę w art. 39 ust. 1 prawa o ruchu drogowym nakaz stosowania pasów bezpieczeństwa w pojeździe samochodowym może ograniczać tak rozumiane prawo jednostki do decydowania o swoim życiu osobistym. Użytkownik pojazdu ma, bowiem wyłączoną swobodę decydowania o korzystaniu, bądź nie, ze środków bezpieczeństwa, w które wyposażony jest pojazd. Trybunał Konstytucyjny stwierdził jednak, że w zakresie obowiązku stosowania pasów bezpieczeństwa, ograniczenie prawa jednostki, co do decydowania o swoim życiu osobistym, jest dopuszczalne w świetle art. 31 ust. 3 konstytucji. Cel nakazu sformułowanego w art. 39 ust. 1 prawa o ruchu drogowym należy uznać za usprawiedliwiony przesłanką ochrony zdrowia. Ograniczenie prawa jednostek jest zgodne przy tym z zasadą proporcjonalności. Trybunał przedstawił obszernie wyniki badań naukowych i statystyki wypadków drogowych, stosownie, do których używanie pasów bezpieczeństwa w istotny sposób zmniejsza liczbę obrażeń oraz stopień ciężkości następstw wypadków drogowych. Trybunał Konstytucyjny stwierdził wobec tego, że stosowanie pasów bezpieczeństwa w istotnym stopniu przyczynia się do realizacji założonego przez ustawodawcę celu, jakim jest ochrona zdrowia uczestniczących w ruchu drogowym użytkowników pojazdów. Ponadto pasy bezpieczeństwa są najskuteczniejszym i najmniej uciążliwym środkiem bezpieczeństwa pojazdu, w wysokim stopniu ograniczającym negatywne skutki dla życia i zdrowia użytkowników pojazdów podczas wypadków drogowych. Uciążliwość związana z ich stosowaniem jest przy tym niewielka; przeważają natomiast wspomniane wyżej korzyści. Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że także doktryny liberalne dopuszczają ograniczenie przez państwo swobody decydowania przez jednostki o ich postępowaniu, jeżeli decyzje jednostek naruszają prawa lub interesy innych osób albo są nieprzemyślane. Z tych względów Trybunał Konstytucyjny orzekł, że art. 39 ust. 1 prawa o ruchu drogowym jest zgodny z art. 47 w zw. z art. 31 ust. 3 konstytucji. Mnie zawsze interesuje kwestia odpowiedzialności Państwa za nieszczęśliwe wypadki spowodowane nałożonymi przez Państwo obowiązkami. W tym przypadku za możliwość życia młody człowiek zapłacił 50 zł. Ciekawe, czy zgodnie z zasadą proporcjonalności, jeżeli inny młody człowiek by nie przeżył ze względu na zapięte pasy, czy Państwo zapłaciłoby jego rodzinie 50 zł. O takim przypadku jeszcze w życiu nie słysząłem. No cóż krótko żyję. Mam jednak nadzieję, że doczekam się jeszcze innych przejawów troski Państwa o swoich obywateli. Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że Państwo musi nas chronić przed nieprzemyślanymi decyzjami. Nasz bohater był nieposłuszny, – dlatego żyje. Ja też jestem nieposłuszny. Staram się (nawet skutecznie) nie płacić podatków. Ile razy zaoszczędzone na podatkach pieniądze wydałem na cele, które szkodziły mojemu zdrowiu. a poza tym te nadwyżki finansowe mogły stać się pośrednio, przyczyną mojej nadwagi. Nie mogę sie skarżyć. Państwo chciało mnie przed tymi błędami życiowymi uchronić. To wszystko przez moją krnąbrność… Habich

Europa Bismarcka, Hitlera, Palikota, czy Republikańska Lewicy oczywiście marzy się Unia niedemokratyczna, autorytarna, w której główne skrzypce będzie grał establishment niemiecki, będący swoistym gwarantem dla lokalnych tubylczych mafii polityczno gospodarczych Lewicy oczywiście marzy się Unia niedemokratyczna, autorytarna, w której główne skrzypce będzie grał establishment niemiecki, będący swoistym gwarantem dal lokalnych tubylczych mafii polityczno gospodarczych. Gwarantem utrzymania dla serwilantów i politycznych folksdojczów pozycji politycznej i praw do eksploatacji ekonomicznej ludów, narodów tubylczych. Lewica, szczególnie lewacka boi się panicznie demokracji, referendum. Mało, kto wie, że w Polsce najzagorzalszym wrogiem kreowania prawa, rozstrzygania społecznych debat i dylematów drogą referendum jest Palikot i jego Ruch. Palikot, Sikorski nie chcą Europy kontrolowanej przez wszystkich Europejczyków, przez społeczeństwo Europy. Jak już wcześniej napisałem marzy im się Europa, której wizje nakreślali Bismarck, Hitler, czy Palikot. Autorytarna, oligarchiczna i socjalistyczna. Europa składająca się z półniewolniczych mas i eksploatujących je wąskich elit Republikańska Europa to federacja wolnych Europejczyków, w której prezydent jest wybierany w wyborach jednoturowych, posiada pełnie władzy wykonawczej na wzór prezydenta Stanów Zjednoczonych, Parlament Europejski posiada uprawnienia takie same jak Kongres Stanów Zjednoczonych. Federacja, w której podmiotem jest wolne, otwarte społeczeństwo obywatelskie, które poprzez instytucje referendum decyduje o sobie, prawach i podatkach. Sądy i prokuratura są pod kontrola społeczeństwa.Terror brunatnych mediów lansujących autorytarna, niemiecką wizje Europy wmawia nam, że jest to jedyna wizja. Warto pamiętać, że zwolennik Federacji Europejskiej, demokratycznej, odbiurokratyzowanej, Ganley był i jest wrogiem publicznym numer Niemiec.

Palikot, Sikorski, Tusk lansują nam projekt pruski, którego ideologiczne podstawy przedstawił Cichocki

„Europa nie pogrąży się w ciemności, ale z kryzysu Unii, prawdopodobnie na bazie unii walutowej, może nie całej, wyłoni się jej nowy polityczny i gospodarczy kształt. „....”Z jednej strony mamy tych, którzy coraz głośniej twierdzą, że za fasadą kolejnych programów ratunkowych oraz walki z kryzysem powstaje jakiś rodzaj oświeconej, absolutystycznej władzy z siedzibą w Pałacu Elizejskim oraz berlińskim Kancleramcie – le Groupe de Francfort (Grupa Frankfurcka). Używając UE i MFW, obala on oporne demokratyczne rządy, narzuca drakońskie programy reform, buduje plany nowych europejskich rozwiązań, nie pytając nikogo o zdanie. Jego działania w istocie relatywizują lub całkiem podważają demokratyczną wolność suwerennych państw oraz narodów. „....”jest nią nowa kultura stabilizacji i bezpieczeństwa, o której tak często i tak chętnie w ostatnim czasie mówi Angela Merkel „...'I czy dzisiaj nie da się stwierdzić, że narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy przyniosły przede wszystkim korupcję, życie ponad stan, bezrobocie, zadłużenie państwa, a dalej stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy? „.....”Na fundamencie euro, albo na jego gruzach, powinien powstać zarządzany w nowy sposób, bardziej autorytatywnie, obszar bezpieczeństwa, wzrostu oraz rozwoju. Niektórzy nazwą go europejskim państwem rozwojowym, inni przypomną sobie w tym kontekście o starym niemieckim pojęciu Leistungsraum. „....”Habermas, Gray czy Rawls, już dawno odkryli, że możliwa jest autorytatywna władza zachowująca praworządność. Dotąd jednak widzieli ją, jako fenomen możliwy tylko poza Europą. Dlaczego jednak w stanie wyższej konieczności, jakim jest kryzys, nie miałaby zawitać także do nas? „.....(więcej) Z pewnością błędem byłoby, gdyby opozycja, gdyby PiS nie podjął decyzji, za jaką Unią, z Federacją się opowiada. Kunktatorstwo i uniki ustawią PiS na straconej strategicznie pozycji. Nikt nie chce Federacji, w której będzie chłopem pańszczyźnianym, niewolnikiem, pozbawionym praw politycznych, praw człowieka i swobód obywatelskich. Marek Mojsiewicz

ROZMOWA, CZY MISTERNA GRA SŁUŻB? News „taśmowy” podany przez GPC, a rozszerzony przez Gazetę Polską, jakoś przeszedł bez echa, zarówno w mediach głównego nurtu, jak i w blogsferze. Wprawdzie odbyło się specjalne posiedzenie Zespołu Parlamentarnego, gdzie odsłuchano treść nagrań, po czym na briefingu je skomentowano, podkreślając jeden aspekt całej sprawy, choć wydaje się, iż jest ich więcej. Otóż podniesiono głównie kwestię nacisków ze strony szefa MON na pułkownika Edmunda Klicha, który początkowo miał mieć jednoznaczne zdanie na temat odpowiedzialności Rosjan za katastrofę, jednak uległ presji ministra Moim zdaniem sprawa jest o wiele poważniejsza i bardziej skomplikowana, z kilku powodów. Polski akredytowany przy MAK, Edmund Klich zdecydował się na nagrywanie niejawnych rozmów z przedstawicielami polskiego rządu, co jest sprawą dość bulwersującą i zastanawiającą. Nasuwa się pytanie: czy pan Edmund Klich czynił to z wewnętrznego przekonania, chęci posiadania swoistej polisy ubezpieczeniowej, czy raczej ktoś go do tego procederu przekonał, a jeżeli tak to, kto i w jakim celu? W tym kontekście należy sobie przypomnieć całą przedziwną otoczkę związaną z powołaniem Edmunda Klicha na członka komisji mającej badać ze strony polskiej katastrofę smoleńską. Nie, kto inny, jak sam Aleksiej Morozow zadzwonił bezpośrednio do Edmunda Klicha rankiem 10 kwietnia i nakazał mu szybkie udanie się do Smoleńska. Jest to o tyle dziwne, że po pierwsze miał do niego prywatny numer telefonu, a po drugie odważył się, jako przedstawiciel obcego państwa na taki krok, z pominięciem oficjalnej drogi służbowej. Sam Edmund Klich dość mgliście się z tego tłumaczył przed Zespołem Parlamentarnym i mediami, powołując się na współpracę z Morozowem w przeszłości. Jednak, jak wynika z taśm opublikowanych przez GP ta znajomość jest na tyle zażyła, że panowie mówią sobie na „ty”. Tak, więc pułkownik Klich 22 kwietnia 2010 roku udał się na spotkanie z polskim ministrem, z ukrytym „towarzyszem” w kieszeni. Czego dotyczyła ta rozmowa i jak przebiegała? Była to dość osobliwa wymiana zdań, podczas której szef MON z lekkim zdziwieniem przyjął wiadomość o dość dobrej znajomości Klicha z Mrozowem, pytając nawet, czy czasem pułkownik Klich nie pracuje dla Rosjan, chcąc wyłudzić jakieś ważne dla bezpieczeństwa państwa informacje. Edmund Klich przyniósł ministrowi wieści z Moskwy, że oto polski meteorolog Mirosław Milanowski uznał, iż winę za całą tragedię ponoszą Rosjanie, gdyż w takich warunkach pogodowych powinni zamknąć lotnisko. W tym momencie polski minister zareagował dość ostro na zbyt jednoznaczną jego zdaniem tezę, sformułowaną na tak wczesnym etapie, co bynajmniej nie przeszkodziło mu za chwilę oskarżyć polskich pilotów o spowodowanie katastrofy. Wówczas Edmund Klich zaczął się tłumaczyć, podając argument, że chodziło raczej o to, jakby postąpiono w Polsce w tego typu sytuacji. Pułkownik Klich pod wpływem słów ministra rakiem wycofał się ze sformułowanych na piśmie, nawet wytłuszczonym drukiem, tez. Jednocześnie polski akredytowany niejako mimochodem wskazał na winę generała Czabana odpowiedzialnego za proces szkoleń w wojsku, który w jego opinii miał nie dopełnić swoich obowiązków, firmując fikcję i wprowadzając w błąd przełożonych. Tymczasem Bogdan Klich wygłosił mowę, w której przedstawił Edmundowi Klichowi, jak wyglądało ostatnie 30 sekund lotu Tupolewa. Najwyraźniej szef MON doznał nagłego objawienia, kiedy tonem nieznoszącym sprzeciwu mówił:

„B.Klich: […] Załoga była zdeterminowana do wykonania tego lądowania, pomimo tego, że warunki na tym lotnisku…

[…], że ta determinacja załogi wynikała z ogólnej sytuacji, kiedy oni wiedzieli, ze muszą wylądować, dlatego, ze inaczej się spóźnią”. Mamy tu sytuację niezwykłą: oto minister polskiego rządu, przed rozpoczęciem szczegółowych badań, analiz, przedstawił człowiekowi, który ma właśnie badać tą katastrofę, gotową wersję wydarzeń. Jest to doprawdy niebywały skandal. Jednak ja dostrzegam w tej całej sprawie tak zwane drugie dno, pewną misterną grę, choć może się mylę. Czy czasem pan E. Klich, który sam się określa mianem współpracownika Morozowa, nie przybył do Warszawy z pewną misją, a dowodem na to, jest ten dziwaczny i kontrowersyjny pomysł z nagrywaniem rozmów z członkami polskiego rządu (nagranie z szefem MON może nie być jedynym)? Czy czasem nie było tak, że pan Edmund Klich udał się do Warszawy, by „wybadać” wolę współpracy polskiego rządu z rządem Rosji przy dochodzeniu w sprawie tragedii 10 kwietnia? Czy 22 kwietnia 2010 roku mieliśmy do czynienia z takim scenariuszem? Edmund Klich udał się do Warszawy, spełniając prośbę pana Morozowa, tudzież innego funkcjonariusza FR, by przedstawić polskiej stronie dość mocny akt oskarżenia Rosjan o spowodowanie katastrofy i sprawdzić, jaka będzie reakcja. Wszystko miało być nagrane, by była tzw ‘podkładka”. Sprawa delikatna, wszystkie nerwy napięte do granic możliwości i w końcu padły słowa, że według polskich współpracowników, pod których tezami podpisał się pułkownik Klich, winę za katastrofę w pełni ponoszą Rosjanie. Jak na to reaguje polski minister? Polski minister reaguje strachem na tak mocno sformułowaną tezę, przywołuje natychmiast do porządku polskiego akredytowanego, po czym robi mu wykład o ostatnich 30 sekundach lotu tupolewa. Krótko mówiąc przedstawia stanowisko polskiego rządu na przebieg katastrofy, przed oficjalnym zakończeniem dochodzenia – winę za wszystko ponoszą polscy piloci, którzy pod presją byli zdeterminowani do lądowania. Jak się dalej sprawy potoczyły wszyscy pamiętamy? Słowa ministra Bogdana Klicha, potajemnie nagrywane przez Edmunda Klicha dziwnym trafem znalazły swe odbicie w oficjalnych raportach. Trudno się dziwić, że polska strona nigdy nie wycofała się ze swoich oskarżeń pod adresem pilotów i nie reagowała na poniewieranie przez Rosjan na oczach świata polskich oficerów. Co strona rosyjska, a konkretnie Putin mógł osiągnąć dzięki takiej akcji? Otóż przekonał się, iż stanowisko polskiego rządu jest zbieżne z rosyjskimi dezinformacjami, które wpuszczono w medialny obieg tuż po tragedii. Dzięki tej wiedzy Tatiana Anodina mogła bez przeszkód, lekceważąc absolutnie żądania polskich prokuratorów, urzędników, przystąpić do projektowania końcowego raportu. Czy wizyta płk Klicha u ministra Klicha była elementem większej operacji? Ciężko stwierdzić, ale można domniemywać, że tak właśnie było. W końcu Putin to rasowy czekista i jako taki wie, że zaufaniu powinna towarzyszyć nieustanna kontrola. Czy tym razem tak było? Martynka

16 grudnia 2011 "Jestem Polakiem i Europejczykiem" - powiedział wczoraj pan profesor Jerzy Buzek, ustępujący przewodniczący Parlamentu Europejskiego, parlamentu państwa o osobowości prawnej międzynarodowej o nazwie Unia Europejska. I popatrzcie Państwo… Jednocześnie Polakiem i jednocześnie Europejczykiem.(???) Skoro tak, a w przyszłości - według projektów socjalistów wszelkiej maści antycywilizacyjnej - ma istnieć mieszkaniec Europy - „Europejczyk”. No bo jak zbudowane zostanie do końca jedno państwo europejskie- Unia Europejska, już bez tych narodowych naleciałości- Niemiec będzie to samo co Polak, Francuz to samo co Rumun, Hiszpan - to samo co Łotysz, Czech to to samo co - Irlandczyk, Duńczyk- jak Szwed, a Fin - jak Austriak.. Wszyscy będziemy jedną wielką europejską rodziną pod patronatem Niemiec i na razie Francji, a jak sytuacja między nimi nie będzie się układać i dojdzie między nimi do wojny- to całością będą przewodzić Niemcy - tak jak mają to w planie od Zjednoczenia Niemiec przez kanclerza Bismarcka. Skoro Unia Europejska jest jednym państwem, ma już osobowość prawną na szczeblu międzynarodowym, ma parlament, rząd, walutę,, prezydenta, Bank Centralny, ministra spraw zagranicznych i jest ujednolicana we wszystkich dziedzinach życia ”obywateli Unii Europejskiej” - a na razie w fazie doskonalonej budowy w kierunku federacji, co bardzo podoba się polskiemu rządowi- to część takiego państwa, na przykład Polska nie może być państwem suwerennym, bo nigdy w historii się nie zdarzyło, żeby część imperium, w tym przypadku IV Rzeszy Niemieckiej- była państwem suwerennym. Może mieć autonomię, ale przy federacji(???). Bo przecież jest to jedno państwo, a nie konfederacja państw.. Podczas historycznego pobytu pod patronatem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, byliśmy państwem o określonej autonomii - wielkiej autonomii, ale nie państwem samodzielnym, raczej satelitarnym.. Ale autonomicznym.. Mieliśmy reprezentację w ONZ, mówiliśmy po polsku, ale byliśmy w Układzie Warszawskim - Moskwa decydowała.. Związek Socjalistycznych Republik Europejskich - to jedno państwo nazywające się Unia Europejska - mające flagę, hymn, rząd, parlament i inne atrybuty państwowe.. Do tego państwo totalitarne zawłaszczające wolność jednostki i dyktujące jej, co ma robić i jak postępować, wszystko to pod hasłami bezpieczeństwa.. Jak się jest „obywatelem Unii”- a wszyscy jesteśmy nimi po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, nie możemy się takiego obywatelstwa zrzec.. Tak jak obywatelstwa polskiego, którego się zrzec możemy.. Twórcy totalitarnej Unii Europejskiej zostawili taką furtkę, że można się zrzekać obywatelstwa krajów, będących częścią Unii europejskiej, ale nie można się zrzec „obywatelstwa „Unii Europejskiej.. Z piętnem Unii Europejskiej każdy człowiek żyjący w Europie jest „Europejczykiem”. Mamy – de facto- podwójne obywatelstwo.. Obywatel Unii Europejskiej i obywatel Polski.. Wobec własnego państwa ma się określone obowiązki… Jest się w pewnym sensie sługą, jeśli chce się mieć własne państwo.. Ale czy można być sługą dwóch panów, dwóch państw, z których jedno pożera drugie? Albo się jest sługą jednego państwa, jest się patriotą polskim i wrogiem państwa, które pożera państwo polskie, albo jest się sługą państwa o nazwie Unia Europejska, państwa pożerającego państwo polskie i reprezentantem państwa- Unii Europejskiej. Nosi się w sercu sztandar z dwunastoma gwiazdkami i śpiewa w domu hymn Unii Europejskiej.. Zamiast polskiej flagi i polskiego hymnu.. Sługą dwóch panów być nie można, ale obywatelem dwóch państw - okazuje się być można.. Oczywiście od zawsze wszyscy mieszkamy w Europie, i z tego punktu widzenia jesteśmy Europejczykami- jak najbardziej. Cała historia Europy chrześcijańskiej to zjednoczenie, ale w duchu chrześcijańskim królestw europejskich.. Ale każde królestwo istniało oddzielnie z jednego ducha.. Dziesięć przykazań Bożych - Pan Bóg – Papież, Namiestnik Ziemski- Król, Pomazaniec Boży... Poddani Króla w duchu chrześcijańskim.. Oczywiście, jak w każdej rodzinie konflikty się zdarzały, często krwawe, tak jak w życiu, i jest pokój, i jest wojna.. Będąca przedłużeniem polityki innymi metodami.. Nie było „obywateli”, bo nie było totalitarnych państw zawłaszczających naturalną wolność człowieka.. Byli poddani króla, a dzisiaj są poddani totalitarnych państw demokratycznych i podobno prawnych.. Były królestwa, oparte o wolność, z poszanowaniem zasad.. Nie było Komisji Europejskiej, bo nie było jednego królestwa.. Tak jak dzisiaj państwa. Były różne królestwa, i była różnorodność.. Władcy się dogadywali w poszczególnych sprawach zagrażających Europie,, a ponieważ nie było zabobonu zwanego demokracją - sprawy ponad królewskie musiały być ustanawiane poprzez zasadę powszechnej zgody. Dzisiaj pan premier i profesor Jerzy Buzek, twórca czterech wiekopomnych reform, w wyniku, których biurokracja wzrosła w Polsce o przynajmniej 50 000 ciał - twierdzi, że jest Polakiem i jednocześnie Europejczykiem.. A ja twierdzę, że można być albo Polakiem,, albo Europejczykiem. Na etapie istnienia państw demokratycznych a co za tym idzie - totalitarnych, a nie królestw.. Oczywiście bycie, czy Polakiem, czy Europejczykiem to sprawa świadomości samego człowieka.. Można się urodzić w Polsce, a czuć się Niemcem.. Można urodzić się w Niemczech - a czuć się Polakiem.. Można być przypisanym do państwa, z którego powinno się mieć prawo wystąpić…, Ale przynależeć do państwa, z którego wystąpić nie można? To gorzej niż zbrodnia - to błąd.! Pan przewodniczący Jerzy Buzek jest członkiem Kościoła Ewangelicko- Augsburskiego, a więc Kościoła Protestanckiego.. Każdy może być członkiem, czego chce.. Ale Protestantyzm, to przeciwieństwo Kościoła Powszechnego w łonie chrześcijaństwa.. Nie uznaje na przykład Papieża, jako zwierzchnika duchowego, którego uznaję - na przykład ja, jako członek Kościoła Powszechnego.. Jest tu oczywisty konflikt na podłożu religijnym..Papież nie jest zwierzchnikiem duchowym pana premiera Jerzego Buzka.. Jest zwierzchnikiem przytłaczającej większości Polaków.. Unia Europejska też nie jest chrześcijańska, bo wyrzekła się w swej konstrukcji dziedzictwa chrześcijańskiego.. Dla chrześcijan nie będzie za jakiś czas miejsca w Europie.. Będziemy w katakumbach.. Ale nie wiem, czy spotkamy się z panem premierem Jerzym Buzkiem..???? Przez 13 lat pan profesor Jerzy Buzek kierował zespołem eksperckim do spraw ochrony powietrza(????) Nie wiem, co to takiego, ale coś bardzo ważnego, skoro pan profesor powierzył 13 lat swojego życia temu problemowi.. Dzięki niemu mamy ochronione powietrze, ale pieniędzy za ochronę powietrza - nie odda.. I to wszystko w Polskiej Akademii Nauk, która też należałoby jak najszybciej rozwiązać, jako szkodliwą i niewiele wnoszącą do nauki.. Najlepiej zabrać jej państwowe pieniądze. W 1918 roku powstał w Polsce Główny Urząd Statystyczny, zajmujący się spisywaniem wszystkiego, co w państwie piszczy.. Ja, jako liberał-konserwatywny uważam, że taki urząd poza tym, że jest kosztowny - jest niepotrzebny. Jak jakaś rzecz interesuje okazyjnie rząd, to niech zamówi badania okazyjnie w prywatnej firmie? Pierwszym prezesem tego urzędu był Józef Buzek (????) Brat dziadka premiera Jerzego Buzka. A konstruował ten urząd „socjolog” Ludwik Krzywicki, „polski myśliciel marksistowski”, kolega – towarzysz, Juliana Marchlewskiego, wróg Polski, chrześcijaństwa.. Włożył wielki wkład do marksizmu, prawie taki jak profesor Leszek Kołakowski.. Ten z kolei był przynajmniej rewizjonistą. Analizował idee w rozwoju społecznym w kontekście „materializmu historycznego”.. Rodowód idei wędrówki idei na podłożu historycznym - czy jakoś tak.. Stek bzdur prowadzących do nikąd.. I to nazywają nauką! Jak to socjaliści marksistowscy?. Każdą teorię nazywają „ nauką”. Nawet nie weryfikują jej z rzeczywistością... No, bo nie byłoby przy pomocy, czego ciągnąć grubej renty z tych bajek.. No, bo jak teoria nie zgadza się z rzeczywistością, tym gorzej dla rzeczywistości.. O czym zapewniał Lenin.. Ja pozostanę Polakiem, nie chcę być Europejczykiem.. WJR

Prawdziwe praktyki bankierów – gangsterów: szantaż i skrytobójstwo To, że bankierzy nie grają czysto jest wszystkim wiadome. Jednak pikantne szczegóły, co do metod ich działania są przemilczane przez kryminalne media, które są pod całkowitą ich kontrolą. Dlatego bardzo ważne jest to, co ujawnił Max Keiser w przedwczorajszym programie Alexa Jonesa. Chodzi o aferę z MF Global, o której pisałem w artykule „MF Global – jawny rabunek 1,2 miliarda z kont klientów”. Otóż były gubernator stanu New Jersey oraz były prezes Goldman Sachs, Jon Corzine, miał swój niezależny biznes brokerski, spekulując w firmie, której był prezesem – MF Global. Skutkiem tej działalności były procesy cywilne założone przeciwko niemu na łączną sumę 1,5 miliarda dolarów. Doszło do tego, że musiał zawiadomić swojego kredytora JP Morgan, o możliwym bankructwie. Na to prezes JP Morgan Jaimie Dimon skwitował to: „albo wyciągniesz te pieniądze z kont swoich klientów, albo cię zabijemy”. Corzine nie miał, więc innej możliwości niż ukraść te pieniądze z kont swoich klientów. Czy max Keiser może kłamać? Alex Jones twierdzi, że to, co Keiser mówi zawsze się potwierdza. Dodam od siebie, że to właśnie Keiser przewidywał już kilka miesięcy temu rozpad Unii europejskiej na część biedną i bogatą, czy też południe i północ. Keiser jest znany w świecie finansowym, przez lata pracował na najwyższych stanowiskach na Wall Street, wyprowadził się do Francji po zamachu na WTC. Wg. niektórych źródeł, został uprzedzony o zamachu na WTC i na tydzień przed 9-11 wyprowadził się z biura, które było w jednej z wież. Nie udało mi się jednak potwierdzić tej informacji. Jego obecne zachowanie potwierdza jednak wojnę, jaka się toczy pomiędzy bankierami, Keiser wyraźnie dystansuje się od mafii Rotszyldów z londyńskiego City. W programie Alexa Jonesa zwrócił uwagę na to, że banki londyńskie są jedynymi na świecie, które nie mają żadnego limitu w tworzeniu pieniędzy z powietrza. Nawet w USA banki mogą pożyczyć tylko 140% sumy, jaką mają zdeponowaną przez klientów, City of London nie ma takiego limitu. Zarówno MF Global, jak i AIG, Lehman Brothers czy Madoff, podlegały City of London. Dlatego też niedawno David Cameron tak uparcie broni interesu City of London, jeśli chodzi o jego kontrolę przez Unię Europejską. W mediach przedstawia się to jednak zupełnie inaczej, że Anglia jest właśnie przykładem walki o niezależność od Unii Europejskiej. A chodzi przede wszystkim o kontrolę terroryzmu światowego przez Rotszyldów i brytyjską rodzinę królewską… Kryzys europejski jest nie do uniknięcia, bowiem kreacja dowolnej ilości pieniędzy zezwoli na wykupienie krajów za dosłownie grosze – taka sytuacja jest w Grecji, zaczyna się w Irlandii, a będzie i z innymi krajami, także z Polską, które mafia Rotszyldów po prostu wykupi za pieniądze stworzone z niczego! Wracając do metod bankierów – gangsterów – ich metody szantażu, zastraszania i skrytobójstw są dobrze znane w światku mafii finansowej. Doskonałym przykładem jest afera z amerykańskim finansistą Bernardem Madoffem, który odbywa karę więzienia za przekręty na łączną sumę 60 miliardów dolarów. Madoff chciał ujawnić prawdziwych zleceniodawców, lecz szybko go uciszono „samobójstwem” syna – który tydzień po złapaniu Madoffa się powiesił (tzw. syndrom Leppera). Innym przykładem skrytobójstwa bankierów może być Andrew Maguire handlarz, który 29 marca 2010 r. ujawnił winnych manipulacji cenami kruszców w USA – JP Morgan Chase i HSBC, jako „agentów Rezerwy Federalnej”. Już następnego dnia nie żył – miał „wypadek samochodowy”. To międzynarodowi bankierzy powinni się znaleźć w czołówce podejrzanych o zamach smoleński, niestety nikt w Polsce nawet nie próbuje wyjaśnić motywu. A jednym z najpoważniejszych motywów była niezależna polityka finansowa Polski promowana przez ś.p. Lecha Kaczyńskiego i mianowanego przez niego prezesa Narodowego Banku Polskiego, ś.p. Sławomira Skrzypka. Wywiad z Maxem Keiserem wart jest profesjonalnego tłumaczenia, gdyż tłumaczy doskonale skandal ze sztucznie wywołanym kryzysem i skalę zagrożenia, przed jakim stajemy. Został tydzień do kolapsu strefy euro?

http://www.zerohedge.com/news/australian-banks-given-one-week-prepare-european-meltdown

Być może przewidywania, że kolaps nastąpi zaraz po zakupach świątecznych miały jakieś podstawy, bowiem rzadko mylący się (ostatnio częściej) ZeroHedge ostrzega, że ten horror może się faktycznie wydarzyć już niedługo. Swoje obawy uzasadnia ostrzeżeniem banków australijskich przed nadchodzącymi zagrożeniami. Informacja ukazała się w Australian Finance Review, co zostało to skrótowo skomentowane przez Bloomberg First Word. Australisjski urząd d.s. regulacji przewiduje w najgorszym scenariuszu:

12% bezrobocie, 30% spadek cen domów oraz 40% spadek nieruchomości komercyjnych. Banki australijskie mają 87,2 miliardy dolarów w Europie, głównie we Francji, Niemczech i Holandii. Jest to 2,7% ich całkowitych zasobów.

Ostrzeżenia przed upadkiem euro słyszymy już od dawna, i jakoś się nie spełniają. Tym razem jednak ZeroHedge argumentuje, że ostrzeżenie wyszło w samym sektorze bankowym i niekoniecznie musi być kolejną rozgrywką polityczną. W Financial Review zacytowano cały artykuł z Australian Finance Review „Banks told to prepare for the worst” (Banki zostały ostrzeżone o konieczności przygotowania się na najgorsze). Wynika z niego, że banki australijskie dostały ostrzeżenie, by natychmiast przeprowadzić testy na to jakie negatywne efekty przyniósłby europejski kolaps w Australii. Jednakże przedstawiciele banków twierdzą, że taki krótki termin zrobienia testu sam w sobie jest testem, gdyż bardzo trudne jest szybkie dokonanie takich szacunków. Wcześniej zastępca prezesa australijskiego Banku Rezerw ostrzegł, że nawet nie bezpośredni związek banków australijskich z Europą może mieć znaczne efekty. Wygląda na to, że banki już teraz przygotowują się na trudny rok 2012. Monitorpolski's Blog

Jak wyprać kasę NBP dla Włocha i Greka? Pomysł Angeli Markel (podchwycony ochoczo przez Donalda Tuska), by okrężną drogą, to jest przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, wesprzeć bankrutujących Greków i Włochów, jest tak samo odkrywczy, jak pranie pieniędzy przez mafię za pomocą rajów podatkowych. Oczywiście Tusk nadal udaje Greka, że NBP nic nie da Grekom i Włochom, tylko zainwestuje nadwyżki dewizowe w MFW. Ale to jest właśnie przepis na wypranie przez MFW polskich rezerw walutowych, które nie mogą trafić do polskiego budżetu – trafią jednak do budżetu Grecji i Włoch!... Od razu rodzi się pytanie: to, dlaczego Polska wystąpiła do MFW o elastyczną linię kredytową w wysokości 30 mld dolarów, skoro teraz chce „zainwestować” w MFW polskie rezerwy walutowe? Przecież jeszcze w lutym tego roku wiceminister finansów Ludwik Kotecki zapewniał, że „Polska traktuje dostęp do elastycznej linii kredytowej (FCL) Międzynarodowego Funduszu Walutowego jak zabezpieczenie”. - FCL pomogła do tej pory Polsce utrzymać w okresie kryzysu dostęp dofinansowania rynkowego, sprzyjając obniżaniu premii za ryzyko na rynkach finansowych, co pozwala zmniejszać koszty obsługi zagranicznego zadłużenia. Okazała się instrumentem sprzyjającym stabilizowaniu wartości polskiej waluty i zapobieganiu ryzyku bankowemu związanemu z refinansowaniem przez banki kredytów walutowych" - przypominał Kotecki w upublicznionej odpowiedzi na interpelację poselską… Dlaczego więc pozbywamy się zabezpieczenia dla stabilizacji polskiej złotówki? Bo czy zna ktoś kretyna, który pożycza pieniądze z banku na 15%, równocześnie inwestując je na 5% w tym samym banku? Ja takiego osobnika znam, bo to premier III RP, którego olśnił projekt Angeli Merkel, by wyprać kilka miliardów euro z polskich rezerw walutowych po to, by trafiły one do Greka i Włocha w postaci pożyczki z MFW. Ale jest i kolejne pytanie: kiedy ten Grek i Włoch oddadzą MFW to, co pożyczyli? Za 10, czy za 20 lat? A może już nigdy? A kiedy te pieniądze trafią z powrotem do Polski? Dlatego wszystkie euro-głupki polskie wcale nie wspominają o zwrocie „zainwestowanych” w obronę euro polskich rezerw walutowych. Oni teraz mówią, że skoro z Unii coś dostaliśmy, to musimy Unii też coś dać. Inaczej będzie wojna. Jako żywo przypomina to czasy tow. Millera, gdy był I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach i członkiem Biura Politycznego KC PZPR. Tow. Miller do dziś mówi tym samym tekstem, co za PRL-u, zmieniwszy tylko ZSRR na Unię. Nic dziwnego, że stał się najwierniejszym sojusznikiem PO i Donalda Tuska i co oczywiste - Angeli Merkel. Nie zdziwię się, gdy oddany teraz Berlinowi wierny syn Moskwy, poprosi Berlin o pożyczkę dla pro-berlińskiej SLD – tak jak kiedyś pro-moskiewska PZPR dostała pożyczkę z Moskwy, za walkę o jedność paktu warszawskiego i RWPG. Aż do dnia upadku ZSRR…. Zgodnie z Traktatem Akcesyjnym płacimy składkę członkowską do UE w wysokości 1 % Produktu Krajowego Brutto (PKB), ale teraz okazuje się, że musimy (dzięki Tuskowi) dać jeszcze więcej, aby Grek i Włoch nadal otrzymywali po 1500 euro emerytury i dopłaty do rolnictwa takie, jakich polski rolnik nigdy nie uzyska z ponoć „solidarnej” Unii. Bo solidarność mafii piorącej pieniądze, nigdy nie przekłada się na zmniejszenie haraczy pobieranych od zwykłych ludzi, z których mafia przecież żyje. Dlatego Polak, okradany przez europejską mafię, która ma tu swoich rezydentów, nadal otrzymywać będzie te 350 euro emerytury, dodatkowo zmuszany do pracy do wieku 67 lat, czyli do czasu, gdy tylko niewielu emerytury doczeka. No i trzeba będzie płacić niebawem 6 złotych za ropę i benzynę, by uniknąć wojny. I to jest cały sens „modernizacji” Polski, polegającej na „wydojeniu” wszystkich, którzy jeszcze coś mają. Co ciekawe, mając pełną gębę słów o „solidarności” krajów UE, ten dodatkowy haracz na ratowanie Euro zostanie ustalony nie na podstawie traktatu, lecz na podstawie umowy międzyrządowej, – co oczywiście doprowadzi do rozpadu Unii. Do tego wystarczy tylko weto Wlk. Brytanii. W dzisiejszym tekście pod tytułem "Komedia euro" brytyjski tygodnik The Economist zwraca uwagę, że ustalenia szczytu w Brukseli, chwalone, jako sukces, nie rozwiążą problemu eurolandu. UE przetrwała już wiele rozczarowujących szczytów i nie wydarzyły się żadne kataklizmy, ale tym razem debata na temat ratowania euro to wyścig z czasem. Rynki mogą wkrótce doprowadzić kraje unii walutowej do utraty płynności. Prędzej czy później euro może być nie do uratowania - komentuje brytyjski tygodnik na swej stronie internetowej. Ale poddany Angeli Merkel premier III RP nie czyta przecież „The Economist”, zachłystując się tym, co o nim i Sikorskim pisze „Die Welt”. To oczywiste, jak 2+2, że Tusk nie walczy w UE o Polskę. Tusk walczy o swoje stanowisko w UE za nasze pieniądze. Mafia europejska w końcu Tuska przyjmie do zasiadania przy stole bossów mafijnych, – ale bez prawa głosu. Niech sobie chłopak popatrzy, jak się ustala te dodatkowe haracze na obywateli UE, aby bossom żyło się lepiej. Bo przecież Unia nie pada z powodu waluty Euro. Ona upada pod ciężarem kosztów nieustannie rozbudowującego się aparatu urzędniczego, wyalienowanej, najwyżej w Europie opłacanej biurokratycznej kasty - opanowanej żądzą władzy i pychą. Wszystkie te generalne dyrekcje, owe EAC, RTD, TAXUD, MOVE, ECFIN, ECHO, BEPA, SANCO, DGT, ENER, ELANG, BUDG, JUST, HOME, INFSO, AGRI, SCIC, austriacki pisarz Robert Menasse, nazwał „józefińską biurokracją”. Zdaniem innych (m.in. pisarza Hansa Enzensbergera) – obecna konstrukcja Unii przypomina sowiecką nomenklaturę i cechuje ją identyczna autorytarna zaciekłość w urzeczywistnieniu tego, co dla ludzi najlepsze. Doskonale widzieliśmy to na wczorajszych obradach Sejmu, gdy z bolszewicką czujnością rozprawiano się z każdym przeciwnikiem mafii, która chce nam zrobić dobrze. Bo przecież, jak nie uratujemy Greka i Włocha - w Europie będzie wojna. To może lepiej te pieniądze z NBP przeznaczyć już teraz na rakiety ? Bo przecież Tusk przezornie tak osłabił polskie wojsko, by można tu było wejść bez jednego wystrzału. W ramach oczywiście modernizacji i postępu III RP… Kapitan Nemo – blog

Rząd fałszował śledztwo Przedstawiciele polskich władz bez protestu wykonywali rosyjskie polecenia w postępowaniu dotyczącym katastrofy Tu-154M. Do akt smoleńskiego śledztwa trafiły zmanipulowane protokoły, m.in. bez istotnych danych meteorologicznych Edmund Klich storpedował w Rosji pracę polskich prokuratorów - uniemożliwił m.in. przesłuchanie zaraz po katastrofie rosyjskiego meteorologa przez polskich śledczych i naszego eksperta ppłk. Mirosława Milanowskiego, specjalistę z zakresu meteorologii. Bulwersujące zachowanie Edmunda Klicha – szefa Komisji Badania Wypadków Lotniczych – potwierdza prokuratura – Pan Milanowski, jako specjalista w zakresie meteorologii został przez polskiego prokuratora wezwany do udziału w czynności procesowej przesłuchania w charakterze świadka meteorologa rosyjskiego, w której to czynności wziął udział – potwierdza rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej, kpt. Marcin Maksjan.

Klich przerywa przesłuchanie Ppłk inż. Mirosław Milanowski, autor meldunku obwiniającego Rosjan za katastrofę smoleńską, jest głównym meteorologiem w Inspektoracie Ministerstwa Obrony Narodowej ds. Bezpieczeństwa Lotów. Tuż po katastrofie, 13 kwietnia 2010 r. razem z polskimi prokuratorami brał udział w przesłuchiwaniu przez stronę rosyjską szefa meteo na lotnisku w Smoleńsku. Nieoczekiwanie na wniosek płk. Klicha przesłuchanie zostało zawieszone do następnego dnia. Kontynuowano je 14 kwietnia, ale polscy prokuratorzy uczestniczyli w nim już bez swojego eksperta ds. meteo, ponieważ Milanowski na wniosek Edmunda Klicha został odsunięty od śledztwa. O bulwersującym zachowaniu szefa Komisji Badania Wypadków Lotniczych mówił w Senacie w lutym tego roku szef NPW gen. Krzysztof Parulski – Czynność została przerwana do następnego dnia i miała zostać wznowiona ok. godz. 9. Pan płk Milanowski nie przyszedł o godz. 9 ani o 10. Zatelefonowałem do pana płk. Grochowskiego, który był przewodniczącym. Powiedział, że już niewiele może zrobić w tej sprawie, bo tę materię przejął pan Edmund Klich – mówił gen. Krzysztof Parulski, zastępca prokuratora generalnego podczas przesłuchania przed senacką komisją obrony narodowej 10 lutego 2011 r. – Chcę podkreślić, że kwestia warunków meteorologicznych była wówczas jedną z kluczowych. (…) Faktycznie pan płk Milanowski opracował nam pewne zagadnienia, które były szczególnie istotne – mówił gen. Parulski.

Pod dyktando Rosjan Z jego zeznań wynika, że Klich tłumaczył swoją decyzję naciskami ze strony rosyjskiej. Miał w tej sprawie naciskać Aleksiej Morozow, zastępca szefowej MAK gen. Tatiany Anodiny. – Jeśli ktoś jest doradcą, nie może zarazem zgodnie z załącznikiem 13 (do konwencji chicagowskiej – przyp. red.) współpracować z prokuraturą – tłumaczył później Klich. Jednak warto podkreślić, że w tamtych dniach Edmund Klich nie pełnił właściwie żadnej funkcji formalnej, gdyż został akredytowany przy MAK dopiero 15 kwietnia. Zatem i 13, i 14 kwietnia osobami kompetentnymi byli gen. Parulski i płk Mirosław Grochowski.

Wybitny specjalista Mimo to ppłk Milanowski nie brał już udziału w śledztwie. Jego meldunek natomiast nikogo nie zainteresował, mimo że sam gen. Parulski mówił komisji senackiej, że to „wysokiej klasy specjalista, którego umiejętności i wyjątkową wiedzę chcieliśmy wykorzystać”. Ta „wyjątkowa wiedza” Milanowskiego znalazła się w meldunku na biurku ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Złożył ją Edmund Klich i to właśnie tego spotkania dotyczy nagranie, którego stenogramy ujawniliśmy w środę. Według dokumentu wina za katastrofę leży po stronie rosyjskiej, która ignorując złe warunki pogodowe, zezwoliła na lądowanie tupolewa. Z nagranej rozmowy wynika, że ministrowi nie podoba się treść meldunku. Wówczas Edmund Klich zaczyna się wyraźnie wycofywać z tez zawartych w notatce. Sprawą odwołania Milanowskiego nie zajmuje się Naczelna Prokuratura Wojskowa, gdyż Edmund Klich jest osobą cywilną. Zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez odsunięcie Milanowskiego od śledztwa złożył, zatem do prokuratury powszechnej Antoni Macierewicz. Postępowanie w tym zakresie zostało umorzone.

Katarzyna Pawlak

WYMIANA SEGMENTÓW MÓZGU – deprecjacja Polaków przez Żydów Od dłuższego czasu trwa prowadzona przez środowiska żydowskie, operacja deformacji szarych komórek Polaków odpowiedzialnych za poczucie przynależności narodowej a co za tym idzie jej utratę. Nie ma to charakteru kompleksowej demolki świadomości, pojęć, reguł i norm moralnych właściwych osobom narodowości polskiej. Operacja ta rozpisana jest na operacje pozornie niepowiązane między sobą a polega ona na deformacji i wymianie poszczególnych „podzespołów” tkwiącej w mózgu osobowości Polaka, pozwalającej mu odnaleźć swoje miejsce w tłumie innych istot ludzkich. Taką niszową operacją jest np. propagacja homoseksualizmu, mająca zdemontować polski, tradycyjnie negatywny stosunek do dewiacji w tym do dewiacji seksualnych. Akceptacja wybryku natury, jako normy, przez częśćpolskich tzw „łżeelit” (z przyczyn merkantylnych) i otumanionej młodzieży, otwiera drogę do akceptacji wszelkich innych nienormalności np. tolerancjędla czynów niemoralnych. Inną tego typu operacją niszową jest deprecjacja pojęcia „Polak”, jako jednoznacznie oznaczającego osobę narodowości polskiej, urodzonąprzynajmniej z jednego z rodzicówPolaków. Osobnicy typu hybrydowego urodzeni z małżeństw mieszanych, mieszańcami bez wyraźnej przynależności narodowej mogą być tylko przez pewien okres, później muszą się dookreślić, do której nacji należą. Jeśli ktoś z takich „miksów” w wieku dojrzałym, nie określa wyraźnie swej przynależności narodowej, oznacza to, że już wyboru dokonał, lecz z jakichś przyczyn ukrywa decyzję. W Polsce utrzymywanie się w stanie hybrydowym, daje określone korzyści, zatem mamy „Polaków pochodzenia żydowskiego”. Po „antypolskich” wyczynach Grossa, zarysowała się wyraźna linia podziału na Polaków i Żydów. Crossowi nie wypadało ujmować się za Polakami, którym rzekomo wyrządzili krzywdę inni Polacy. Wówczas byli dobrzyŻydzi i wredni Polacy, teraz wg TVN24 i reszty żydowskich mediów, Żydzi to sąPolacy tylko znacznie lepsi. A swoją drogą ciekaw jestem czy ktoś z ekipy rządzącej (np. wojewoda), potwierdzi polskie obywatelstwo Grossa. Prezydent Lech Kaczyński i premier Tusk obiecali przywrócić obywatelstwo polskie tym, którzy w 1968 roku zrzekli siętego obywatelstwa. W 1968 r. władze PRL wydaliły z kraju kilkanaście tysięcyŻydów, usiłujących zamienić Polskę w „Żydolandię”. Oczywiście nie wszystkich, tych, którzy zachowywali się lojalnie wobec Polaków, nikt nie wypędzał – pozostali (sam znam co najmniej takich dwóch – płk Broch, płk Mondszajn). Ba, nawet przywódców rozruchów studenckich (przywódców wg „żydotubisiów”), Michnika i Kuronia nikt nie wydalał. Aktu prawnego na podstawie, którego wydalono wichrzycieli, nikt nie anulował no, ale cale sztaby żydofilów kombinują, jakby tu obejść tą przeszkodę. Wygląda na to, że filożydowskim partiom tj PO, PiS i SLD, może zabraknąćelektoratu w przyszłych wyborach, więc czas najwyższy, aby „doprodukowaćwyborców”. Pojęcie „Polak żydowskiego pochodzenia”, jest sprzeczne logicznie. Nie bardzo to jest logiczne, bo skoro ktoś jest Polakiem, to, po co jeszcze ten dodatek – chyba, że jest swego rodzaju certyfikat przynależności do wyższej rasy. Albo się jest Polakiem bez przymiotników albo się nim nie jest. Kiedyśprzed nazwiskiem pisano hr, xs, ord. i inne skróty, dziś wystarczy „żp”, np. Marek Borowski żp – i wszystko jasne. Z czystej przekory zapytam tylko czy uniwersalizm pojęcia „Polak żydowskiego pochodzenia” działa w odwrotną, stronę tj. czy jest odwrotność – „Żyd polskiego pochodzenia”? Ja nie słyszałem. Słyszałem natomiast określenie „polski Żyd”. Żyd to opis narodowości, natomiast przymiotnik „polski” oznacza jego miejsce urodzenia. Żyd gdzie by się nie urodził będzie Żydem, rosyjskim, amerykańskim itp. ale czy ten który w Polsce przebywa, Żydem już nie jest – jest„Polakiem?”. Aby uwiarygodnić tą maskaradę, nawet baków kędzierzawych się pozbyli, jarmułki tylko na żydowskie święta zakładają, do kościołów chodzą i żegnają się, (choć jak Kaczyński – wstydliwie). Łby farbują, nosy prostują, uszy przycinają, ale żydowskiego charakteru i szachrajskich upodobań nie pozbywają się, udając Polaka zawsze można coś łatwiej „ukręcić”.

Wracając jednak do dylematu „czy Żyd jest Polakiem”. – Ci, którzy nie będąc Polakami, pod maskującym mianem „Polak”, chcąc robićciemne geszefty ze szkodą dla Polaków i na konto Polaków, robią, co mogą, aby przemieszać pojęcia „obywatel państwa polskiego” i „Polak”. Przemieszanie tych pojęć, aby przyniosło oczekiwane skutki, musi zostaćdokonane w tym fragmencie mózgu Polaków, który odpowiada za identyfikacjęprzynależności narodowej. Jest oczywistym, że na końcu tej operacji prowadzonej przez obce media w języku polskim na Polakach, jest postawienie znaku równości między Polakiem a Żydem, jako przedstawicielami tego samego narodu. Mówisz Żyd w domyśle Polak, mówisz Polak w domyśle Żyd. Nawet dla dziecka jest jasne, że miano Polak oznacza członka narodowości polskiej, należącej do grupy Słowian, natomiast Żyd jest określeniem osobnika narodowości żydowskiej, należącej do grupy semickich plemion koczowniczych. Te dwie narodowości różnią się wszystkim i nie mają żadnych wspólnych cech kulturowych, ba, mają wręcz cechy przeciwstawne. Żyd może tylko udawać Polaka, ale Polakiem nie będzie nigdy, natomiast Polak nawet nie potrafi udawać Żyda, tak odległa jest od naszej osobowość żydowska. Jeśli Michnik, Urban, Borowski, Szejnfeld, bp Pieronek, abp Życiński, ks. Boniecki są Polakami, to znaczy, że taki naród jak Polacy – już wymarł. Nie istnieje! Jak myślisz szanowny czytelniku, po co potrzebne jest Żydom zamazywanie tożsamości narodowej Polaków? Oczywiście nie po to, aby Polacy mieli z tego korzyści, a jeśli nawet będą mieli, to Żydzi udający Polaków, będą mieli korzyści stokroć większe. Mam nadzieję, że droga do tego stanu jeszcze daleka, a do tego czasu może się coś Żydom przekręci i zechcą być np. Chińczykami, bo chyba bycie Amerykanami, już ich nie podnieca.

Tomasz Kalamon

KTO KOGO WYBRAŁ I DLACZEGO? Drugi Sobór Watykański jest swego rodzaju cenzurą czasową, która jak„nożem odciął” zmieniła stosunek rzymskich Ojców Kościoła do Żydów. Nawet laicy bez trudu dostrzegają w Kościele zmiany, idące w kierunku powrotu kościoła katolickiego „na łono judaizmu” (jak sądzę przy założeniu, że jest on religią a nie doktryną społeczno-polityczną, jaką jest w istocie). Próby uwolnienia odpowiedzialności Żydów za ukrzyżowanie Jezusa, eliminowanie z liturgii katolickiej elementów uznanych przez aktywistów żydowskich za antysemickie (trwa właśnie batalia o pieśń „Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił…), popularyzacja określenia „naród wybrany” przez modlitwy zestawione na tą okoliczność. Wyczuwam, że dobór fragmentów Starego Testamentu, czytanych w czasie mszy, podkreślających owo „wybraństwo” -wpisuje się w ten trend. Wszystkie te wiadome symptomy świadczą o realizacji strategii umizgiwania się Kościoła Katolickiego do Żydów, zresztą bez wzajemności. Niestety ta zabójcza strategia nie tylko nie łagodzi napięć na linii Żydzi-reszta świata a jedynie ich rozzuchwala i uprawnia do żądańcoraz to nowych ustępstw.

Jeśli kapłan zaleca wiernym cytuję: „Módlmy się za naród wybrany”, oznacza to polecenie akceptacji tej tezy na zasadzie wiary, wydane z piedestału Kościoła Powszechnego. Modlitwa o nawrócenie grzeszników, a tym Żydów, mieści się w kanonie naszej wiary, ale użycie sformułowania „naród wybrany” w trybie kategorycznym, brzmi tak samo mocno jak „naród święty”. I to jest ten „robal”, który toczy organizm Kościoła, wprowadzając dezorientację i zasiewając wątpliwości, czyli działający na szkodę wspólnoty katolickiej. To, że nasz Bóg nie jest rasistą, wie chyba każdy bez uzasadniania (z wyjątkiem Żydów). W naszej ludzkiej ułomnej logice, nic nie przemawia za tym, aby Bóg wybrał „ten” naród, aby go mocniej kochać, czy większym szczęściem obdarzać – to oznaczałoby akceptację przez Boga rasizmu, czyli nienawiści do pozostałych ludzi. Coś tu nie pasuje.Myślę, że jeśli już, Bóg takiego wyróżnienia dokonałby, to dlategoże „ten” naród, ze wszystkich narodów świata był najdalszy od woli Boga i najbardziej potrzebował nawrócenia. Lekarz nie przychodzi do zdrowego człowieka, lecz do chorego. Potwierdzeniem tego domniemania, może być opisany w Biblii kataklizm (datowany na 1851 r pne), jaki Bóg zesłał na Sodomę i Gomorę(miast leżących w dolinie Siddim), będącymi siedliskami rozpusty, niemoralności, grzechu, bezbożności (Gen., 18, 20; 19, 24). Ta kara boża nie dotknęła ani Egipcjan ani Asyryjczyków ani dzikich Hetytów, lecz ludu Izraela. Dlaczego? No chyba, dlatego że zasłużyli na taką zapłatę, bo wszechwiedzący Bóg, skrzętnie odnotowuje wszystkie uczynki. Informacja o Sodomie i Gomorze nie jest łgarstwem propagandowym, bowiem przedstawiciele „narodu wybranego”, sami wystawili sobie tak niepochlebnąopinię a przez to w jakimś sensie autentyczną. Zresztą Stary Testament jest pełen opisów niewiarygodnych wręcz niegodziwości (oczywiście z przedstawicielami „narodu wybranego” w roli głównej). Zastanawiając się, dlaczego Żydzi sami z własnej woli, przypisywali swoim przodkom takie bezecności, doszedłem do wniosku, że, oni po prostu opisywanych czynów występnych, nie uważali (tak jak i dziś) za coś niewłaściwego a raczej, jako zgodne z normami moralnymi. Opisując dzieje swych protoplastów, żydowscy skryby zanotowali – jak to praprzodek Abram, wypożyczył swą żonęa pramatkę Żydów – Sarę, do użytkowania faraonowi egipskiemu, który wypłaciłmu za to należność w niewolnikach, bydle i nieruchomościach (Rdz 12/14-20). Gdyby to było uznawane za naganne w mniemaniu spisujących Pięcioksiąg, zapewne pominięto by ten mało chwalebny fragment. Nie wypada, więc dziwić siędzisiaj czynom Żydów ukształtowanych na starotestamentowej tradycji. Żydzi ze swych upodobań, które osiągnęły apogeum w Sodomie, nie dali się uleczyć – nawet Synowi Boga, który prawdę im rzekł „..Wy z ojca diabła jesteście …i pożądania ojca waszego czynićchcecie. On był zabójcą od początku i w prawdzie się nie ostał, bo nie ma w nim prawdy; gdy mówi kłamstwo, z własnego mówi, gdyż kłamcą jest, i ojcem jego” (J 8,44) – zamiast udowodnić, że tak nie jest po prostu go ukrzyżowali.

A zatem co powiedział Jezus Żydom? A no, powiedział mniej więcej tak: „Jesteście duchowymi dziećmi szatana, on jest waszym Bogiem on was wybrałdo realizacji swej woli, którą realizujecie przez kłamstwo i zabójstwo”. Jeśli więc Ojcowie Kościoła katolickiego, stawiają znak równości między naszym Bogiem a Bogiem Żydowskim, tylko, dlatego że obydwie wiary sąmonoteistyczne, to powstaje wątpliwość:, „któremu Bogu służą? (bo służbędwu panom wykluczyć należy z definicji służby). Wprawia nas w stan irytacji, reklamowane natrętnie ze wszystkich stron, wybraństwo narodu żydowskiego, jako niemające jakiegokolwiek uzasadnienia logicznego ani teologicznego a jedynie mityczne. Nie zastanawiamy się, gdzie znajduje się źródło takiej uzurpacji, skupiając swą uwagę na skutkach praktycznych jej uznania. Oczywiście fakt wybraństwa ma wynikać z Pięcioksięgu. Załóżmy, że istotnie wynika, ale dalej rodzi się pytanie, kto nadał księgom starego Testamentu formę literacką. Wątpliwości nie może mieć nikt, nawet Żydzi, że dokonali tego żydowscy skrybowie i to, co najmniej 1 000 lat później, bo już w czasach niemal historycznych o tym, co wydarzyło się w czasach tak zamierzchłych. Oczywiście przy braku możliwości weryfikacji, wypisywali, co uważali za pożyteczne dla Żydów. O kim pisali żydowscy skrybowie? Wiadomo, cały Stary Testament, jest o mitycznych dziejach Żydów i ich przodków. A dla kogo pisali? Dla Żydów. Zatem już na „starcie” wiadomo: Żydzi pisali o Żydach dla Żydów, stając sięniejako sędziami we własnej sprawie. Jeśli pisali tak wiarygodnie jak T. Gross [sądząc z cech genetycznych byli tak samo obiektywni], „wybraństwo Żydów”jest tak samo prawdopodobne jak pomieszczenie 1600 „grossowych” Żydów w jedwabieńskiej stodole (chyba 9x11m). A teraz do rzeczy. Gdzie jest początek tego mitu o „narodzie wybranym, „który w sposób bezpośredni ma przełożenie na współczesne relacje między narodami. Jak wspomniałem, źródła te biją oczywiście w Starym Testamencie. Oto one: „Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławićbędą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i Ja będę złorzeczył.Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi …staniesz się błogosławieństwem”, z Księgi Rodzaju (Rdz 12,1-4a). Według Starego testamentu Abraham żył 300 lat po potopie a Pan wysłał go na wędrówkę do Kannanu a potem do Egiptu, kiedy miał on 70 lat. I to wówczas Bóg wygłosiłpowyższe słowa. Jakiej narodowości był Abraham? Urodził się w Ur w Mezopotamii. Bóg mówiąc o roli Abrahama nie używa określenia „lud Izraela”, bo takiego ludu wówczas nie było, ale „wybraństwo” już było. Z tego wniosek, iż o miano narodu wybranego, mogliby ubiegać się nie tylko Izraelici, ale także inni Semici tj. Edemici oraz Izmaelici (dzisiejsi Arabowie), jako że wszyscy sąpotomkami Abrahama. Abraham z syna Izaaka i Rebeki, miał wnuka Jakuba. Tenże Jakub zwany Izrael, (co się wykłada„walczący z Bogiem”), ożeniwszy się z córką swego wuja, spłodził 12 synów, dając początek 12 plemionom Izraelitów. To właśnie Jakuba uważa sięza ojca Izraelitów. A że tych 12 synów Jakuba urodziło się ze związku kazirodczego (z siostrą cioteczną), to sądząc po owocach, nawet nie dziwi, bo czymże może zaowocować kazirodztwo. Zresztą Sara, żona Abrahama była jego siostrą z tego samego ojca, choć od innej matki. Tradycja to tradycja. I dalej, już o wnuku Abrama:

„Wyruszył Jakub z BeerSzeby i ruszył do Haranu. Trafił na miejsce, gdzie miał nocować, …i na tym miejscu zasnął. I śniło mu się, że na ziemi stoi drabina, której szczyt sięga niebios … Oto zaśstaje nad nim Bóg...”i mówi „Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka. Ziemię, na której leżysz, oddaję tobie i twemu potomstwu. A potomstwo twe będzie tak liczne jak proch ziemi, ty zaś rozprzestrzenisz się na zachód i na wschód, na północ i na południe; wszystkie plemiona na ziemi otrzymają błogosławieństwo przez ciebie i przez twych potomków. Ja jestem z tobą i będę cię strzegł, gdziekolwiek się udasz; a potem sprowadzę cię do tego kraju. Bo nie opuszczęcię, dopóki nie spełnię tego, co ci obiecuję”. (I Mojż. 28, 10-13).„…Ocknął się ze snu Jakub … Nic innego, jeno dom to boży i brama do nieba. WstałJakub o świcie, wziął ów kamień, który sobie podłożył pod głowę, ustawił go, jako pomnik i nalał oliwy na jego wierzch. I nazwał miejsce to Betel (Dom Boży)”.(I Mojż. 28, 16-18). I teraz jesteśmy już „w domu”. O tym, że Bóg wybrał Jakuba i jego potomków po to, aby inne ludy otrzymały błogosławieństwo przez nich – Jakubowi po prostu się śniło. A zatem miano „naród wybrany” jest niczym innym jak majaczeniem sennym, przywidzeniem, fatamorganą, która to znika wraz z przebudzeniem. A ileż to każdy z nas miał snów? I gdybyśmy z każdego wyciągali wnioski i ogłaszali je, jako aksjomat, nie różnilibyśmy się niczym, od pustynnych nomadów sprzed 3 000 lat. Zresztą podobno i dziś są specjaliści od tłumaczenia snów. Może oni coś wiedzą na temat sennych rojeń Jakuba. Swoją drogą dziwne, dlaczego Bóg wzdragał się przed ukazaniem sięJakubowi na jawie, lecz użył do tego snu i to jeszcze w miejscu odludnym i nocą.Jest to oczywiście wybieg eliminujący ewentualnych świadków – pustynia, noc, sen, cóż może być bardziej nieweryfikowalnego i trudnego do zakwestionowania. Krótko mówiąc sprzeciwiamy się przywilejowi narodu wybranego, czyli czemuś, co nigdy nie istniało poza snem, ale jaki ma w tym interes Kościół, to jużtajemnica hierarchów. Ich tajemnicą też zapewne zostanie, jakie to wartości chcieli przekazać wiernym, włączając powyższy cytat ze Starego Testamentu do liturgii Mszy Świętej w II niedzielę Adwentu. Abym nie czuł się samotny w prezentowaniu tez, kwestionujących przywilej przypisywany sobie przez Żydów, bycia „narodem wybranym”, odwołam się do innych opinii. „Rękopisy z Qumran” odnalezione nad Morzem Martwym w 1952 r. tłum. Witold Tyloch, Wyd. Książka i Wiedza, sporządzone ok. 200 lat pne w odczytanych fragmentach o Żydach jerozolimskich mówią tak: „… i nie będzie dla nich ocalenia, gdyż od początku świata Bóg ich nie wybrał i już zanim go ustanowił, poznał ich uczynki, wzgardził krwawymi pokoleniami...” (IV Dokument Damasceński DD, Cairo Document, str. II poz. 6-8, ISBN 83-05-12908-X.

Rewolta żydowska, która w 70 lat po narodzeniu Chrystusa, objęła okolice Morza Martwego, przyniosła zagładę arcypokojowej wspólnoty Esseńczyków w Qumran. Nie mieli żadnej broni, nie byli oni skonfliktowani z rzymskimi okupantami a tylko ze wspólnotą żydowską Jerozolimy i wycięcie w pień Esseńczyków przez legiony rzymskie, jest niemal nieprawdopodobne. Bardziej prawdopodobna jest zemsta kapłanów Świątyni Salomona. Profesorowie Roderick Grierson z Harward University oraz Stuart Munro-Hay z uniwersytetu berlińskiego, specjaliści od historii Bliskiego Wschodu, piszą:„…Każdy, kto wcześniej znał tylko wersję biblijną, może poczuć się nieswojo. Okazuje się, że Izraelici wcale nie byli Narodem Wybranym, który uciekał z egipskiej niewoli, do Ziemi Obiecanej, byli nieczystym ludem, wypędzonym ze świętej ziemi egipskiej, ponieważ nie byli godni na niej przebywać”. („Arka Przymierza”, str. 254, przekład Agnieszka Kowalska i Kamil OmarKuraszkiewicz. Wyd. „Amber”Sp. z o. o., 00-108 Wa-wa, ul. Zielona 39). Sam Jezus, który dla nas jest autorytetem [historycznym a nie, jako zjawa senna) nigdy nie użył sformułowania „naród wybrany”. Ba Nowy Testament w wersjach jeszcze nieprzeinaczonych wg. poprawności, nie zna takiego określenia narodu żydowskiego. Żeby nie zanudzać czytelnika poprzestanę na już napisanym tekście, ale gdyby potrudzić się jeszcze, co nieco, można byłoby wzbogacić powyższe argumenty przeciw używaniu pojęcia „naród wybrany”. Gdyby ktoś zechciałdalej czytać cytowaną wyżej księgę, dowiedziałby się, że to nie Bóg zawarł „układ” z Jakubem, lecz to Jakub postawił Bogu warunki a Bóg zgodził się na nie, przez aklamację, czyli milcząc. W czasach nowożytnych teżtakie sytuacje miały miejsce, kiedy „Mówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu”. Dzisiaj też każdy może na takich warunkach jak Jakub, takie przymierze z Bogiem zawrzeć: „ja uznam cię za swego Boga, jeśli pomożesz mi zostaćprezydentem” i jeśli Bóg nie trzaśnie natychmiast piorunem w„wybranego”, to znaczy warunki przyjął. No, ale nie róbmy sobie jaj z poważnych problemów, nawet, jeśli na jaja wyglądają. Ja rozumiem, że Żydom trudno będzie pogodzić się z utratą etykietki narodu wybranego, przynoszącego wymierne, choć pośrednie korzyści materialne, ale nie ma innego racjonalnego wyjścia. Chyba, że za źródło wiedzy naukowej, uznamy mity greckie, Iliadę i Odyseę oraz starotestamentowe alegorie. Kończędwoma pytaniami, na które każdy powinien sobie odpowiedzieć:

#czy strona przedstawiana w roli „boskiego narodu” nie czerpie z takiego układu pewnych profitów w postaci różnych uprzywilejowań?

#czy taka postawa kościoła nie wpisuje się w rolę globalizacji duchowej narodów katolickich? [zresztą zbieżnej z globalizacją fizyczną, jaka odbywa się na naszych oczach].

Wniosek z powyższego może być tylko jeden: – Dopóki kościół będzie głosił o„wybraństwie” narodu żydowskiego, dopóty katolicy nie podniosą się z kolan! Tomasz Koziej Polonuska

Bluźnierstwo geremkowe Takiego cyrku już dawno nie było. W dniu, kiedy premier zdawał tzw. prezydencję, prezenter dziennika telewizyjnego, odprawiający na tę okoliczność propagandowe nabożeństwo ze Strasburga, zwrócił się do widzów: zostańcie państwo z nami, bezpośrednio po Wiadomościach wywiad z premierem, a w nim Donald Tusk odniesie się do materiału telewizyjnego, "w którym podważone zostanie dobre imię Bronisława Geremka" i za który już przepraszał prezes Braun. I rzeczywiście, w wyemitowanym po dzienniku wywiadzie premier sam z siebie, niepytany, wyskoczył z potępieniem dla "obrzydliwych insynuacji" pod adresem Geremka, z przedziwną logiką stwierdzając, że kto takowe "insynuacje" rozgłasza, ten jest przeciwko Europie. Zdaje się, że sugestia "wy to chyba jesteście przeciwko Europie" staje się współczesnym odpowiednikiem peerelowskiej frazy "wam się ustrój nie podoba!", Uwiecznionej w kabaretowej piosence Pietrzaka. Jaki bowiem ma związek sprawa z Europą, jeden Tusk raczy wiedzieć? Ale zostawmy to na boku, podobnie jak fakt, że akurat, kto, jak kto, ale facet, który swego czasu wbił Geremkowi nóż w plecy i rozwalił mu partię, wyprowadzając z niej frakcję liberałów, jest może nieszczególnie wiarygodny w roli strażnika świętego ognia podtrzymywanego przez michnikowszczyznę na jego ołtarzyku. Ciekawe jest, co innego - że Tusk rzuca się podtrzymywać ów płomień w dniu, kiedy urządza wielki propagandowy szoł, i kiedy powinno mu zależeć na skupieniu uwagi na sprawach dla niego (i w ogóle) nieporównanie ważniejszych niż nagonka na Janusza Pospieszalskiego. Nagonka, jak to zwykle urządzane przez michnikowszczyznę nagonki, jest oczywiście podła i pozbawiona sensu. Trzeba było ten cyrk urządzać w roku 1995, kiedy dokument stawiający śp. Bronisława Geremka w fatalnym świetle opublikowała paryska "Kultura". Ale na śp. Giedroycia michnikowszczyzna miała inny sposób: kadziła mu intensywnie, a jednocześnie filtrowała jego wypowiedzi przez gęste sito, przepuszczając do swych kibiców tylko "słuszną" część jego przekazu, najchętniej antyklerykalne i antyendeckie fobie Redaktora. W błogim, i niestety słusznym przekonaniu, że półmilionowa wtedy rzesza takich "inteligentów", co się karmią "Wyborczą", zachwycając się na rozkaz "Kulturą" w życiu jej do ręki nie weźmie. Czy relacja enerdowskiego ambasadora wiernie oddaje to, co mu był powiedział towarzysz Ciosek, i czy sam Ciosek wiernie oddał treść rozmowy z Geremkiem (ciekawe, że Ciosek się na ten temat nie wypowiedział - nikt go nie spytał, czy odmawia?) to pytanie dla historyków. Czy opinia, że Geremek zdradził "Solidarność" jest uzasadniona - to rzecz do dyskusji. Moim zdaniem trudno mówić o zdradzie w sytuacji, gdy "Solidarność" od początku traktowana była przez peerelowskich dysydentów o rewizjonistycznych korzeniach bardzo instrumentalnie. Kuroń, Geremek czy Michnik nie byli przecież głupcami, wiedzieli dobrze, że milionom członków "Solidarności" chodzi o coś zupełnie innego niż im, że nie jest to ruch reformowania marksizmu, tylko obalania go w imię niemiłych dysydentom wartości patriotycznych i katolickich - włączyli się weń z taktycznym wyrachowaniem, zgodnie ze sformułowaną przez tego pierwszego metaforą "stada mustangów" (nie stawać im na drodze, tylko wskoczyć na kark przywódcy stada i powodując nim stopniowo, od środka, zmieniać kierunek biegu stada). Dla każdego, kto przeczyta choćby tylko to, co oni sami deklarowali w podziemnych pismach i kto pozna elementarne fakty z dziejów opozycji w PRL, jest to oczywiste. Podobnie zresztą jak fakt, że osoba Bronisława Geremka jest akurat mocno dwuznaczna. To nie był Kuroń, który cały swój życiorys uczynił transparentnym, otwarcie spowiadając się ze swej "wiary i winy". W oficjalnej hagiografii Geremek pojawia się dopiero w sierpniu 1980, od razu, jako znany opozycyjny intelektualista, oferujący wraz z Tadeuszem Mazowieckim strajkującym robotnikom mediacje w rozmowach z rządem. No, może rok, dwa lata wcześniej, jako wykładowca "latającego uniwersytetu". O wcześniejszych latach, gdy był zajadłym komunistą, ani słowa, zwłaszcza o czasach, gdy robił za szefa POP PZPR w stacji naukowej PAN w Paryżu. Stacja Polskiej Akademii Nauk była przykrywką dla działań wywiadu PRL przeciwko "Kulturze" (może właśnie, dlatego Giedroyc nie wahał się opublikować "szkalującego dobre imię Geremka" dokumentu, gdy tylko ujawniono jego istnienie). Podstawowa wiedza o historii każe uznać, że na takim stanowisku w tak newralgicznym punkcie nie mógłby się znaleźć nikt, kogo by Wydział I bezpieki nie uznawał za lojalnego i oddanego sprawie współpracownika - a upór, z jakim Geremek odmawiał poddania się lustracji od chwili, gdy ustawa rozszerzyła definicję współpracy o "osobowe źródła informacji", także i po tym, jak Trybunał Konstytucyjny akurat w części dotyczącej Geremka ustawę tę potrzymał, jest już tak wymowny, że bardziej nie można. Apologeci duchowego ojca polskiego euroentuzjazmu mają naprawdę mnóstwo tupetu. O co chodzi michnikowszczyznie, to rzecz wiadoma, zrozumiała i nie chce mi się po raz nie wiedzieć, który powtarzać rzeczy oczywistych. Ale dlaczego włącza się w nagonkę na Pospieszalskiego sam Tusk, było nie było, premier? Chyba tylko po to, żeby wesprzeć media w odwracaniu uwagi od mnożących się z każdym dniem pytań. O wchodzącą od stycznia ustawę geologiczną, pozwalająca każdemu odebrać ziemię za groszowym odszkodowaniem w trybie administracyjnym pod pozorem złóż gazu łupkowego, nawet, jeśli nie będzie pod nią takowych złóż ani śladu. O wyliczenia ekspertów, jaki skutek dla polskiej konkurencyjności przyniesie "unia fiskalna" z Niemcami, którą tak uparcie rząd forsuje. O koszty "pakietu klimatycznego", o podwyżki czynszu i o ćwierci tysia za jedno napełnienie baku, o najnowszy raport NIK dotyczący sytuacji skomercjalizowanych szpitali, o zapowiedzianą likwidację 300 sądów rejonowych i jak to wpłynie na naszą i tak beznadziejną pozycję w corocznym rankingu "Doing Bussines" i naszą i tak rekordową liczbę przegranych w Strasburgu spraw o przewlekłość postępowania i niedostępność wymiaru sprawiedliwości dla przeciętnego obywatela, o... Ograniczając się tylko do dni ostatnich: o taśmy Klicha, pokazujące, że rząd Tuska nie tylko - co wiemy od dawna - nie śmiał domagać się wyjaśnienia tragedii Smoleńskiej, ale że wręcz od pierwszych chwil współpracował z Rosjanami w fałszowaniu śledztwa w tej sprawie. Zamiast tych wszystkich pytań, usłużne do granic lizusostwa i poza nie media elektroniczne niech lepiej epatują "ciemny lud" straszliwą krzywdą, jaka się dzieje "oszkalowanemu" salonowemu świątkowi, tak zasłużonemu dla Unii Europejskiej, że w uznaniu zasług nazwała ona jego imieniem tylne wejście do rezerwowej siedziby europarlamentu. A przy okazji może uda się wywalić z telewizji jednego z ostatnich dziennikarzy, który o tych wszystkich wyżej wymienionych a niezwykle dla władzy niewygodnych sprawach mógłby przez parę minut przed północą poopowiadać. Rafał Ziemkiewicz

RAJ PODATKOWY NAD MORZEM CZARNYM Faworyt przyszłorocznych wyborów prezydenckich we Francji, socjalista François Hollande, w wywiadzie dla radia RTL powiedział, że jeśli wygra będzie dążył do renegocjowania ustaleń ostatniego szczytu UE z Brukseli, które „w głównej mierze dotyczą oszczędności i zaciskania pasa”, do czego on, jak na socjalistę przystało, dopuścić oczywiście nie może. Jego zdaniem koniecznie powinno nastąpić „zwiększenie roli Europejskiego Banku Centralnego” – czytaj, który powinien dodrukować euro. „Unijni przywódcy” powinni także doprowadzić do „wypuszczenia na rynek euroobligacji, czyli wspólnych obligacji dla całej strefy euro” – czytaj „unijni przywódcy” powinni wymusić na Angeli Merkel zgodę na finansowanie przez Niemcy długów zaciągniętych przez Grecję i Włochy. Oczywiście nie można wykluczyć, że François Hollande robi sobie przed wyborami polityczny marketing, a jak je rzeczywiście wygra, to zmieni zdanie. Chyba, że Niemczech też wygrają socjaliści i razem z socjalistami francuskimi postanowią wskrzeszyć zasady internacjonalizmu międzynarodowego i ratować klasę robotniczą Grecji i Włoch przy pomocy instrumentów socjalistom świetnie znanych – czyli zwiększenia podatków „najbogatszym” (i to w całej Europie boi ma przecież nastąpić ich harmonizacja) i dodrukowania reszty bo najbogatszych nie jest aż tylu, żeby ich opodatkowanie mogło wystarczyć. Ale na szczęście Nikołaj Mładenow – minister spraw zagranicznych „bratniej” Bułgarii oświadczył, że jego kraj nie jest stroną umowy o europejskim mechanizmie stabilności, nie podejmował zobowiązań o wkładzie finansowym w ten mechanizm, nie ma obowiązku przekazywać MFW dodatkowych środków finansowych i – co najważniejsze – „nie dopuści do dostosowania podatków do poziomu ogólnoeuropejskiego”!!! Więc zawsze będziemy mogli zarejestrować firmę w Bułgarii. Chyba, że ją wykluczą z Unii Wysokich Podatków! Gwiazdowski

Rosja przygotowuje się do możliwej wojny w Iranie

Źródło: http://www.3rm.info/18621-rossiya-gotovitsya-k-vozmozhnoj-vojne-v-irane.html

Data publikacji: 15.12.2011

Tłum. z jęz. ros. RX

Na Kreml, według informacji z kręgów wojskowych, napływają meldunki na temat ataku, który Izrael przy wsparciu USA może przeprowadzić na irańskie obiekty jądrowe. Jeśli wojna przeciwko Iranowi rzeczywiście się rozpocznie to grozi to w przekształcenie się w katastrofę dla Rosji w tym sensie, że utraci ona swoją kluczową placówkę na Zakaukaziu, czyli 102 bazę wojskową w Armenii. Oczywiście Kreml będzie robił wszystko żeby do tego nie dopuścić. Według informacji gazety „Niezawisimaja gazieta”, już ponad rok temu Rosja zaczęła przedsiębrać różne środki zapobiegawcze minimalizujące straty wynikające z działań militarnych przeciwko Teheranowi a obecnie te przygotowania są już zakończone. Baza w Armenii jest już całkowicie zoptymalizowana, rodziny wojskowych wywiezione, garnizon rosyjski

dyslokowany bliżej Erewania i zredukowany, a jednostki wojskowe przeniesione stąd bliżej w rejon Giumri w pobliżu granicy tureckiej. Właśnie z terytorium Turcji możliwe są uderzenia wojsk USA na wybrane cele w Iranie. Od 1-go grudnia postawione są w stan pełnej gotowości bojowej rosyjskie wojska w bazach wojskowych w południowej Osetii i Abchazji. A okręty Floty Czarnomorskiej kołyszą się w pobliżu granicy z Gruzją, która w tym konflikcie może wystąpić po stronie sił antyirańskich. W dagestańskim Izberbaszu, prawie przy granicy azerbejdżańskiej, postawiony jest w stan gotowości bojowej Wydzielony Dywizjon Rakietowy obrony wybrzeża wyposażony nadbrzeżne baterie rakiet przeciwskrętowych „Bał-E”, których zasięg wynosi 130 km. W rejon zaś Machaczkały i Kaspijska przeniesiono z Astrachania wszystkie kutry rakietowe Flotylli Kaspijskiej w celu utworzenia tu jednego zgrupowania floty wojennej. Ponadto do okrętu flagowego, niszczyciela rakietowego „Tatarstan” wkrótce dołączy mały okręt artyleryjski „Wołgodonsk” i okręt rakietowy „Dagestan”. Okręty dowodzenia flotylli wyposażone są w systemy rakietowe o zasięgu rażenia do 200 km, donosi gazeta. Oprócz tego w daleki rejs na Morze Śródziemne wyszło niedawno lotniskowcowe zgrupowanie Floty Północnej Rosji. W jej składzie znajduje się lotniskowy ciężki krążownik „Admirał Kuzniecow” i wielki okręt zwalczania łodzi podwodnych „Admirał Czabanienko”. Zgrupowanie to zawinie do syryjskiego portu Tartus gdzie znajduje się baza Floty Rosyjskiej. Przedstawiciele wojska tak w Rosji jak i w Syrii zapewniają, że żadnych innych celów oprócz ćwiczeń i uzupełnienia zapasów, zgrupowanie nie planuje. Jednakże eksperci ciągle mówią o tym, że jej zadaniem będzie także ochrona syryjskiego brzegu morskiego przed możliwymi działaniami militarnymi przeciwko rządowi w Damaszku a także niedopuszczenie w regionie do konfliktu z udziałem zachodnich państw w ogóle.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Bezpośrednie zagrożenie nuklearne ze strony Iranu? Wykaz ostrzeżeń od 1979 roku.

Od redakcji: Propaganda, którą uprawiają przede wszystkim establishmentowe ośrodki amerykańskie i izraelskie, a także kontrolowane przez nie organizacje tzw. „międzynarodowe”, już od 30 lat usiłuje udowodnić, że „atomowy konflikt zbrojny spowodowany przez Iran jest tuż-tuż”. Prezentujemy tłumaczenie ciekawego artykułu Scotta Petersona z The Christian Science Monitor (w oryginale »Imminent Iran nuclear threat? A timeline of warnings since 1979«), w przystępny sposób przybliżającego retorykę ośrodków niechętnych irańskiemu pokojowemu programowi atomowemu.

Bezpośrednie zagrożenie nuklearne ze strony Iranu? Wykaz ostrzeżeń od 1979 roku. Alarmujące głosy, twierdzące, że Islamska Republika Iranu juz wkrótce posiądzie energię nuklearną, lub – co gorsza – wyprodukuje bombę jądrową, nie są nowe. Przez ponad ćwierć wieku zachodni oficjele uparcie twierdzili, że Iran jest bliski dołączenia do „klubu nuklearnego”. Taką możliwość zawsze przedstawia się, jako „nie do zaakceptowania” oraz jako prawdopodobną przyczynę konfliktu zbrojnego, wskazując na konieczność zaangażowania „wszystkich możliwych środków”, aby zapobiec przełamaniu strategicznej dominacji USA i Izraela na Bliskim Wschodzie. A jednak, te prognozy wciąż pojawiają się i znikają. Poniższa kronika takich przewidywań nadaje historyczną perspektywę dzisiejszej retoryce dotyczącej Iranu.

1. Najwcześniejsze ostrzeżenia: 1979-84 Strach przed bronią nuklearną w Iranie poprzedza jeszcze irańską Rewolucję Islamską z 1979 roku. Prozachodni szach Mohammad Reza Pahlavi prowadził zaawansowane negocjacje z USA, Francją i RFN, a jego plany obejmowały budowę 20 reaktorów.

Późne lata 70-te: USA wchodzą w posiadanie informacji, iż szach „rozpoczął tajny program produkcji broni nuklearnej”.

1979: Szach zostaje obalony w rewolucji dającej początek Islamskiej Republice. Po odsunięciu szacha od władzy, USA wstrzymały dostawy wzbogaconego uranu (HEU) do Iranu. Rząd rewolucyjny dowodzony przez ajatollaha Ruhollaha al-Chomeiniego zakazał broni i energii jądrowej i na pewien czas wstrzymał wszelkie projekty.

1984: Na krótko po wizycie inżynierów z RFN w niedokończonym reaktorze nuklearnym w Bushehr, Jane’s Defence Weekly cytuje źródła wywiadu RFN utrzymujące, iż produkcja bomby w Iranie „wkracza w końcowe stadium”. Amerykański senator Alan Cranston twierdzi, że siedem lat dzieli Iran od wytworzenia broni jądrowej.

2. Izrael określa Iran Wrogiem Numer 1: 1992 Mimo, iż Izrael prowadził tajne interesy z Republiką Islamską po rewolucji 1979 roku, starając się podtrzymać perski klin przeciwko swoim lokalnym arabskim wrogom, wczesne lata 90-te stały się jednak areną skumulowanych wysiłków Tel Awiwu, mających na celu ukazanie Iranu jako nowego, egzystencjalnego zagrożenia.

1992: Izraelski parlamentarzysta Benjamin Netanjahu oświadcza, że 3 do 5 lat dzieli Iran od wyprodukowania broni nuklearnej – i że owo „zagrożenie” powinno być „wyrwane z korzeniami przez międzynarodowy front pod przewodnictwem USA”.

1992: Izraelski Minister Spraw Zagranicznych Szymon Peres mówi francuskiej telewizji, że Iran jest przygotowany na posiadanie głowic jądrowych w 1999 roku. „Iran jest największym zagrożeniem i największym problemem na Bliskim Wschodzie” ostrzegał Peres, „ponieważ dąży do broni jądrowej, będąc jednocześnie niebezpieczeństwem płynącym z bojowego, religijnego ekstremizmu”.

1992: Joseph Alpher, były urzędnik Mossadu, stwierdza: „Iran należy zidentyfikować, jako Wroga Nr 1″. Jak wyjawił Alper w rozmowie z nowojorskim Times’em, rodzący się irański program atomowy „na prawdę przyprawia Izrael o dreszcze”.

3. USA dołączają do ostrzeżeń: 1992-97 W podobny alarmujący ton uderzano także w Waszyngtonie, gdzie z początkiem 1992 roku grupa zadaniowa republikańskiego Komitetu Badań stwierdziła, jakoby istniała „98% pewność, że Iran posiada już wszystkie (lub właściwie wszystkie) komponenty potrzebne dla dwóch lub trzech gotowych do użytku rodzajów broni jądrowej”. Podobne przewidywania pojawiły się w mediach – w tym słowa ówczesnego szefa CIA Roberta Gatesa, który twierdził, że irański program nuklearny mógłby być „poważnym problemem” w czasie krótszym niż pięć lat. Biurokracji, jednakże, zajęło jeszcze trochę czasu, zanim zaczęła nadążać za retoryką „irańskiego zagrożenia”.

1992: W wycieku pentagońskiej kopii „Strategii Obrony na lata 90-te” niewiele można przeczytać o Iranie, poza siedmioma scenariuszami przyszłych konfliktów, umiejscowionymi od Iraku po Koreę Północną.

1995: New York Times powiela lęki amerykańskich i izraelskich decydentów, jakoby „Iran był dużo bliżej wytworzenia broni jądrowej niż uprzednio sądzono” – przed pięciu laty – oraz że irańska bomba jądrowa jest „na szczycie listy” zagrożeń w nadchodzącej dekadzie. Raport mówi o „przyspieszeniu irańskiego programu nuklearnego”, stwierdza, że Iran „rozpoczął intensywną kampanię mającą na celu zaprojektowanie i wytworzenie broni nuklearnej” w 1987 roku; stwierdza również, że „uważa się”, iż Iran zatrudnił naukowców z dawnego ZSRR oraz Pakistanu w celach doradczych.

1997: Christian Science Monitor twierdzi, że presja USA na irańskich dostawców komponentów nuklearnych „zmusiła Iran do poprawki w spodziewanym terminie wytworzenia bomby. Eksperci uważają obecnie, że Iran nie jest w stanie wytworzyć broni nuklearnej przez kolejnych 8 lub 10 lat.”

4. Eskalacja retoryki przeciwko „osi zła”: 1998-2002 Iran, jednakże, składał w całość elementy swojej strategicznej układanki. Amerykański satelita szpiegowski zanotował odpalenie irańskiej rakiety średniego zsięgu, rozbudzając spekulacje na temat niebezpieczeństwa dla Izraela.

1998: New York Times stwierdził, że Izrael stał się mniej bezpieczny w wyniku próby rakietowej mimo, iż jako jedyny na Bliskim Wschodzie miał i broń nuklearną i rakiety dalekiego zasięgu, które mógł odpalić w dowolnym kierunku. „Reakcja na to będzie płynęła głównie z Izraela i musimy zacząć się martwić, jakie kroki podejmą Izraelczycy” – New York Times zacytował słowa byłego urzędnika wywiadu. Anonimowy ekspert stwierdził: „Ten test pokazuje, że Iran ma zamiar wytworzyć broń nuklearną, ponieważ nikt nie buduje 800-milowej rakiety aby przenosić konwencjonalne głowice”.

1998: W tym samym tygodniu, były Sekretarz Obrony Donald Rumsfeld w raporcie dla Kongresu stwierdził, że Iran mógłby zbudować międzykontynentalną rakietę balistyczną – taką, która mogłaby uderzyć w USA – w ciągu pięciu lat. CIA typowała okres 12 lat.

2002: CIA ostrzega, że niebezpieczeństwo ataku rakietami z głowicami jądrowymi, szczególnie ze strony Iranu i Korei Północnej, jest wyższe, niż podczas zimnej wojny. Robert Walpole, ówcześnie wiodący specjalista CIA do spraw programów strategicznych i nuklearnych, mówi Senatowi, że irańskie możliwości produkcji rakiet wzrosły szybciej niż przewidywano w poprzednich dwóch latach – stawiając Iran obok Korei Północnej. Zagrożenie „będzie dalej rosło razem z wzrostem możliwości (produkcyjnych) potencjalnych przeciwników”.

2002: Prezydent George W. Bush określa Iran, jako część „osi zła”, obok Iraku i Korei Północnej.

5. Rewelacje z Iranu: 2002-05 W sierpniu 2002 irańska grupa opozycyjna Mojahedin-e Khalq (MEK, również MKO) obwieszcza, że Iran buduje podziemny kompleks wzbogacania uranu w Nantaz, a także ciężki reaktor wodny w Arak. Powszechnie uważa się, że dowody zostały przekazane MEK przez izraelski wywiad. Iranowi, jako sygnatariuszowi Układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT), wzbogacanie uranu i budowa reaktorów nie są zabronione, jednakże nieujawnienie faktu prowadzenia prac doprowadza do dochodzenia Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej i o wiele skrupulatniejszej analizy. Iran podkreśla, że jego badania mają charakter pokojowy, lecz Agencja uważa, że pogwałcił warunki porozumienia i zostaje on oskarżony o „zatajenie” prac.

2004: Ówczesny sekretarz stanu Colin Powell stwierdza w rozmowie z dziennikarzami, że Iran pracuje nad technologią pozwalającą na montaż głowic nuklearnych w pociskach. „Mówimy o danych, które ujawniają, że nie tylko posiadają pociski, ale że ciężko pracują nad tym, jak połączyć jedno i drugie”, powiedział Powell.

2005: USA publikują 1000 stron projektów i innych dokumentów rzekomo zdobytych z irańskiego laptopa rok wcześniej, opisujących testy potężnych środków wybuchowych oraz nuklearnej głowicy rakietowej. „Rzekome badania”, jak od tego czasu nazywano te dokumenty, zostały zdementowane przez Iran, jako fałszerstwo wrogich służb wywiadowczych.

6. Tonowanie prognoz: 2006-09

2006: Wojenny werbel uderza coraz szybciej po publikacji Seymoura Hersh’a w New Yorkerze, cytującej amerykańskie źródła twierdzące, iż uderzenie na Iran jest nieuniknione oraz że istnieją plany użycia taktycznej broni jądrowej przeciwko podziemnym instalacjom w Iranie.

2007: Prezydent Bush ostrzega, że Iran uzbrojony w broń nuklearną mógłby doprowadzić do „III wojny światowej”. Wiceprezydent Dick Cheney uprzedzał wcześniej o „poważnych konsekwencjach”, jeśli Iran nie porzuci swojego programu atomowego.

2007: Miesiąc później zostaje opublikowana nietajna nota National Intelligence Estimate (NIE) dotycząca Iranu, która kontrowersyjnie stwierdza z „wysoką dozą pewności”, że Iran zaprzestał starań o broń jądrową jesienią 2003 roku.

Raport, którego zamierzeniem było zebranie wiedzy 16 agencji wywiadowczych USA, wywrócił dekady waszyngtońskich założeń do góry nogami. Prezydent Iranu Mahmud Ahmadinejad nazwał ów raport „zwycięstwem narodu irańskiego”. Redaktor jednej z irańskich gazet powiedział w rozmowie z dziennikiem Monitor: „Konserwatyści (…) czują, że szansa na wojnę zniknęła”.

Czerwiec 2008: Ówczesny ambasador USA przy ONZ John Bolton przewiduje, że Izrael zaatakuje Iran przed styczniem 2009, korzystając z momentu, zanim nowo wybrany prezydent USA rozpocznie kadencję.

Maj 2009: Komisja Spraw Zagranicznych Senatu Stanów Zjednoczonych stwierdza: „Nie ma przesłanek, aby twierdzić, że irańscy liderzy zlecili produkcję bomby (jądrowej)”.

7. Roczny termin ataku Izraela obalony: 2010-11 Pomimo raportów i ocen wywiadu, Izrael i liczni oficjele USA w dalszym ciągu zakładają, że Iran jest zdeterminowany do posiadania broni nuklearnej tak szybko jak to możliwe.

Sierpień 2010: Opublikowany online artykuł Jeffreya Goldberga z wrześniowego numeru The Atlantic snuje wizję, w której Izrael decyduje się na jednostronne uderzenie na Iran w sile 100 samolotów, „ponieważ nuklearny Iran stanowi najpoważniejsze zagrożenie dla fizycznego istnienia narodu żydowskiego od czasów Hitlera.” Czerpiąc z wywiadów z „w przybliżeniu czterdziestoma osobami mającymi w Izraelu obecnie i w przeszłości wpływ na decyzje o ataku militarnym”, a także z amerykańskimi i arabskimi oficjelami, Goldberg przewiduje, że Izrael rozpocznie atak przed lipcem 2011. Tekst odnosi się do poprzednich ataków Izraela na instalacje nuklearne w Iraku i Syrii oraz cytuje premiera Izraela Benjamina Netanjahu, który stwierdził „nie chcielibyście, aby mesjanistyczny, apokaliptyczny kult miał pod kontrolą bomby atomowe. Kiedy naiwny fanatyk posiądzie władzę i broń masowej destrukcji, świat powinien zacząć się martwić, a to właśnie dzieje się w Iranie.”

2010: Oficjele USA zauważają, że irański program jądrowy został spowolniony przez cztery serie sankcji Rady Bezpieczeństwa ONZ oraz szereg środków ze strony USA i UE. Dodatkowo, wirus Stuxnet rozpętał w 2011 chaos w tysiącach wirówek używanych do wzbogacania uranu.

Styczeń 2011: Kiedy Meir Dagan zwalniał fotel dyrektora Mossadu, powiedział, że Iran nie będzie w stanie wyprodukować broni jądrowej do 2015 roku. „Izrael nie powinien śpieszyć się z atakiem na Iran, a zrobić to tylko wtedy, kiedy będzie w sytuacji bez wyjścia” ostrzegł Dagan. Później stwierdził również, że atak na Iran to byłby „głupi pomysł… Wyzwanie, jakie Izrael rzuciłby regionowi byłoby niemożliwością.”

Styczeń 2011: Raport Federacji Amerykańskich Naukowców dotyczący wzbogacania uranu w Iranie stwierdza, że „niewątpliwym” jest, iż Teheran jest już w stanie wyprodukować prostą broń jądrową.

Luty 2011: Szef amerykańskiego wywiadu James Clapper potwierdza w oświadczeniu dla Kongresu, że „Iran na wszelki wypadek pozostawia sobie częściowo otwartą furtkę do produkcji broni nuklearnej poprzez rozwijanie różnorakich technologii nuklearnych”. Clapper stwierdził również, że „nie wiemy, jednakże, czy Iran zdecyduje się w końcu na produkcję broni jądrowej”.

Listopad 2011: Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej po raz pierwszy stwierdza, że Iran od lat prowadził czynności związane z produkcją broni (jądrowej) w szczegółowej publikacji bazującej na ponad 1000 stronach informacji potwierdzonych, jak twierdzi MAEA, przez dane od jej 10 państw członkowskich oraz własnych śledztw i wywiadów.

Za: csmonitor.com

Tłumaczenie: Autonom.pl 2011

Rozumowanie idioty – dlaczego wali się zachodni kapitalizm

An idiot’s overview of why western capitalism is crashing

http://www.alanhart.net/an-idiot%E2%80%99s-overview-of-why-western-capitalism-is-crashing/#more-1680

Alan Hart – 7.12.2011, tłumaczenie Ola Gordon

Idiota w nagłówku to ja, w tym sensie, że nie jestem ekonomistą i nigdy nie studiowałem, ani nie zajmowałem się ekonomią w sposób formalny, ale... zacząłem rozumieć, dlaczego to, co obecnie nazywa się zachodnim kapitalizmem, musiało się zawalić, kiedy już na początku lat 1970 zbierałem materiały do filmu dokumentalnego na temat codziennego ubóstwa na świecie i jego wpływu na wszystkich. Kiedy rozmyślałem o tym, czego byłem świadkiem i dowiedziałem się podczas badań w 120 krajach (także w Banku Światowym i wielu agencjach ONZ) i filmowałem w 69 z nich, moim przewodnikiem był rozsądek. To doprowadziło mnie do wniosku, że problemem nie był kapitalizm, jako taki. Był nim krótkowzroczny i głupi sposób zarządzania zachodnim kapitalizmem.

Zaraz to udowodnię. Na początku lat 1970, prawdziwi eksperci w dziedzinie rozwoju zwracali uwagę na fakt, że nasza jedna mała planeta została podzielona na dwa światy – bogaty świat, zamieszkały przez około 20% ludzkości (i znanych w żargonie rozwoju, jako Północ) i ubogi świat zamieszkały przez około 80% ludzkości (i znany w żargonie rozwoju, jako Południe). W biednym świecie, około 15 mln dzieci poniżej piątego roku życia umierało rocznie z powodu niedożywienia i związanych z nimi i łatwo dających się zapobiec chorób, takich jak biegunka, odra i koklusz, w ubóstwie, skrajnym ubóstwie. I około 300 mln rodziło się z uszkodzeniami mózgu z powodu niedożywienia w łonach matek. Ale te statystyki mówiły tylko część historii. Większość ludzkich mieszkańców Planety Ziemi żyła na marginesie, bez niektórych, a w wielu przypadkach wszystkich podstawowych warunków potrzebnych do życia – schronienia, odpowiedniego odżywiania, czystej wody, opieki zdrowotnej, możliwości edukacji i pracy. Na wszystkich kontynentach pytałem najbiedniejszych rodziców, co było tą jedną rzeczą, której najbardziej potrzebowali. To było przed erą telefonu komórkowego, i oczekiwałem, że wielu z nich powie – telewizora, lub innego takiego gadżetu. Ale to, co wszyscy mówili na różne sposoby, powiedziała jedna z najbiedniejszych kobiet indyjskich. Jej odpowiedź brzmiała: „Edukacja dla moich dzieci, żeby nie musiały żyć jak zwierzęta, jak my”. Bogate kraje swoje bogactwo tworzyły sprzedażą towarów i usług. Wynika z tego, że gdyby ten proces tworzenia bogactwa miał prowadzić do zrównoważonej przyszłości i obywatele bogatego świata mieli się cieszyć ciągle podnoszącym się standardem, globalny rynek potrzebowałby coraz więcej konsumentów o odpowiedniej sile nabywczej, mogących kupić to, co bogate kraje wytwarzają. Gdyby manadżerowie zachodniego kapitalizmu (szefowie korporacji, bankierzy i politycy) nie byli krótkowzroczni i głupi, to powiedzieliby sobie coś takiego: „Jeśli teraz nie zainwestujemy w rozwój ubogich na świecie i nie wprowadzimy ich stopniowo na rynek z siłą nabywczą, zabraknie nam klientów w takiej liczbie, żeby kupowali to, co mamy do sprzedaży, aby utrzymać nasz system”. Gdyby dokonano koniecznych inwestycji na przestrzeni 10, 15, czy nawet 20 lat (tyle wymagałoby czasu zagwarantowanie tego, by pieniądze i inna udzielana pomoc rozwojowa mogły być jak najlepiej wykorzystane przy minimalnej korupcji), zwycięstwo w wojnie z globalnym ubóstwem i niedorozwojem, jedynej liczącej się wojnie, byłoby zapewnione. Aby podać tylko jeden przykład … katastrofalne migracje ludności z obszarów wiejskich, gdzie była przyszłość, do ośrodków miejskich, gdzie nie było i nie ma przyszłości dla wielu włóczęgów, można było zatrzymać, a nawet odwrócić. Dokonywanie inwestycji niezbędnych w koniecznym wymiarze oznaczałoby, że inwestujące bogate kraje świata nie rosłyby tak szybko, a ich obywatele musieliby zaakceptować nieco mniejszy wzrost materialnego standardu życia – który byłby niewielką ceną za danie zachodniemu kapitalizmowi zrównoważonej przyszłości – i wszystkim naszym dzieciom, gdziekolwiek żyją, perspektywę dobrej przyszłości (a dziś jej nie mają). Zamiast działać tak, żeby kapitalizm przynosił korzyści wszystkim, globalnie, menadżerowie zachodniego systemu zdecydowali, żeby utrzymać wszystko tak jak jest, zalewając bogaty świat kartami kredytowymi, ułatwiającymi swoim obywatelom żyć ponad stan i wpadać coraz głębiej w długi. „Potrzebuję” zamieniono na „chcę” (Mój ojciec-robotnik mówił: „synu, jeśli nie możemy kupować, nie oglądamy wystaw sklepowych”). Musiał nadejść czas, kiedy obywatele bogatego świata po prostu nie mogli pozwolić sobie na to, żeby kupować na skalę konieczną do utrzymania zachodniego konsumpcyjnego kapitalizmu. Potem, częściowo napędzane długiem wydatki konsumpcyjne i rządowe i powodowani chciwością, całkowicie nieodpowiedzialni bankierzy, wbili ostatni gwóźdź do trumny zachodniego kapitalizmu, grając dalej, kreując instrumenty dłużne o wartości nominalnej setek bilionów dolarów – które nie miały pokrycia i wsparcia w prawdziwych aktywach (Moja dobra przyjaciółka była menadżerem ryzyka w jednym z największych na świecie banków z siedzibą w Londynie. Powiedziała mi, że przez pięć lat ona i jej zespół starali się ostrzec kierownictwo, że wykorzystując instrumenty Myszki Miki zmierzali do katastrofy, ale kierownictwo nie chciało słuchać. Interesowały go premie). Gdyby Jeremy Clarkson powiedział, że szefów banków powinno się rozstrzelać na oczach ich rodzin, uśmiechnąłbym się i powiedziałbym sobie „gdyby tylko” [program TV "Top Gear" powiedział 2 grudnia 2011, że strajkujących robotników powinno się rozstrzelać – przyp. tłum.] I nie dokładałbym bankom pieniędzy podatników. Niech zbankrutują (pierwsza zasada kapitalizmu miała być, że jeśli źle rządzisz, bankrutujesz). Ale przed podjęciem tej decyzji publicznej, ja, (jako premier) powiedziałbym narodowi coś w tym stylu: „Nie panikujcie. Pieniądze, które mamy włożyć na ratowanie lekkomyślnych i nieodpowiedzialnych banków, wykorzystamy do stworzenia nowego banku narodowego, który, jak banki w dawnych czasach, będą funkcjonować jedynie w celu zaspokojenia potrzeb swoich klientów”. Nie ma wątpliwości, że szefowie banków byli krótkowzroczni, chciwi i głupi, ale … to nie oni byli architektami tego, co przyszli historycy nazwą katastrofą zachodniego kapitalizmu. Architektami byli politycy, którzy zderegulowali banki i rynki finansowe [Politycy zrobili to pod naciskiem banksterów, którzy mieli ich w kieszeni - admin]. Głównym architektem była brytyjska premier Margaret Thatcher. W dniu 27 października 1986 roku zainicjowała „Big Bang” w City of London nagłą deregulacją banków i rynków finansowych. W imię „liberalizmu finansowego” naprawdę uważała, że rynki będą działać lepiej, sprawniej, jeśli będą wolne od reguł i ograniczeń. Według niej miliony decyzji podejmowanych, na co dzień przez przedsiębiorców na wolnym rynku byłyby lepsze dla nas wszystkich, niż decyzje, które musiały być podejmowane zgodnie z zasadami i przepisami wymyślonymi przez komisje składające się z wyróżniających się ludzi. Chociaż może przesadzam w swojej opinii, i być może przeginam do pewnego stopnia, ale Margaret Thatcher zdawała się mówić: „Nie musimy zbyt bardzo martwić się naszym starym przemysłem i sposobami tworzenia bogactwa, banki i rynki zrobią to za nas”. Wydarzenia miały pokazać, że nie mogła być bardziej naiwna i bardziej się mylić, ale zanim miały one miejsce, amerykańscy prezydenci, zaczynając od Ronalda Reagana, przejęli dowództwo. Moje zrozumienie sytuacji dzisiaj można podsumować w następujący sposób. Długi zachodnich rządów są tak duże, że żaden z krajów zachodnich nie będzie w stanie wygenerować wzrostu, ani pieniędzy potrzebnych by je spłacić. Na tej podstawie widzę tylko dwa scenariusze na przyszłość.

Pierwszy: żeby spłacić długi, rządy tną wszystkie wydatki, tną w budżecie wszystko, łącznie z emeryturami i dopłatami dla biednych i usługami. Bezrobocie wzrasta do niewyobrażalnego poziomu, a standard życia spada na poziom nie do zaakceptowania. I w końcu obywatele się buntują i szerzy się przemoc. To co uważa się za demokrację, zostaje zniesione i wprowadza się stan wyjątkowy. W końcu pokazuje się widmo „1984″ Orwella (Wkrótce po odejściu Edwarda Heatha ze stanowiska premiera, wraz z żoną jedliśmy z nim obiad. Zapytałem go, czego najbardziej obawiał się na przyszłość. Spodziewałem się, że będzie to coś wiążące się z globalnym ubóstwem, gdyż był członkiem badającej ją Komisji Brandta. Jego odpowiedź, wypowiedziana na chłodno i pewnym tonem, była: „Brytania stanie się pierwszym państwem policyjnym w demokratycznym świecie”).

Drugi: wszystkie długi, łącznie z pożyczkami na domy, są anulowane i zaczynamy od nowa.

Określenie ‘zaczynamy’ musi opierać się na mocnym zobowiązaniu do uczciwości, z prawdziwym zamiarem, żeby kapitalizm funkcjonował na korzyść wszystkich. Ten idiota jest w dobrym towarzystwie. Amerykanin Martin Weiss jest założycielem Weiss Rating Agency (WRA). W najnowszej prezentacji twierdzi, co następuje o zdumiewającym sukcesie jego agencji odnośnie prognoz katastrof gospodarczych na przestrzeni ostatnich 40 lat, co potwierdzają wszystkie główne amerykańskie dzienniki i czasopisma ekonomiczne:

Miesiące wcześniej, WRA ostrzegała o kryzysie S & L w latach 1980, upadku wielkich firm ubezpieczeniowych w latach 1990, plus wielkim „Tech Wreck” na początku 2000 roku. WRA była jedyną firmą na świecie, która ostrzegała przed kryzysem finansowym 2008 roku, więcej niż rok wcześniej, w szczególności podając nazwy prawie każdej większej firmy, która później upadła. Dzisiaj Martin Weiss tak mówi:

„Jeśli nie wydarzy się cud, wydarzenie historyczne zmieniające świat skończy amerykański sposób życia, jaki znamy. To monumentalne wydarzenie pogrąży ogromną liczbę rodzin w koszmarze ubóstwa, bezdomności i głodu. W najgorszym przypadku pokaże się gwałtowny wzrost przestępczości, konfiskaty mienia, zawieszenie praw obywatelskich, a nawet ustanowienie stanu wyjątkowego przez wojsko USA”. Wydarzeniem zmieniającym świat, który przewiduje, jest decyzja Chin o zaprzestaniu skupowania amerykańskich długów, co oznacza, jak mówi, że Ameryka nie będzie mogła pożyczać pieniędzy i to, dodaje, będzie początkiem „finansowego Sądnego Dnia Ameryki”. Moją własną największą obawą, o której mówię przyjaciołom od wielu lat, jest to, że rozwijający się kryzys gospodarczy może nas wszystkich doprowadzić do III wojny Światowej. Może to nastąpić z dwu powiązanych ze sobą powodów. Pierwszy – potrzeba rządów odwrócenia uwagi własnych narodów od bałaganu wewnętrznego. Drugi – potrzeba znalezienia zewnętrznego winowajcy. Już widać, że niektórzy amerykańscy politycy starają się zrzucić winę na Chiny. Zobaczymy…

Uzupełnienie: Europejskie plany wprowadzenia ściślejszej kontroli budżetowej nie są ważne. Ustanawia się ją po to, żeby ta katastrofa nigdy się nie powtórzyła, ale to nie rozwiąże problemu obecnego kryzysu dłużnego. Przywódcy europejscy usiłują zapobiec czemuś, co się już wydarzyło. Zdaniem gajowego za wszystkie tzw. kryzysy gospodarcze odpowiadają wyłącznie banksterzy, czyli pochodzący z Narodu Wybranego właściciele wielkich banków (a przy okazji 80-90% gospodarki światowej) – w szczególności zaś osławiony Goldman-Sachs.

http://marucha.wordpress.com/2009/10/30/goldman-sachs-maszyna-do-robienia-baniek/

http://marucha.wordpress.com/2010/03/09/goldman-sachs-w-drodze-do-panowania-nad-swiatem

http://marucha.wordpress.com/2010/05/17/podejrzany-goldman-sachs/

http://marucha.wordpress.com/2011/06/03/tajemniczy-bank-goldman-sachs/

Firma Wiesenthal

Fragment książki Tadeusza Bednarczyka „Wiesenthal contra Waluś, Demianiuk i inni” – Warszawa 1997

Nadesłał p. PiotrX

Szymon Wiesenthal lub Simon Wiesenthal. Kim on jest naprawdę? Odnośnie nazwiska, pisał się w Polsce przed wojną Szymon Wiesental. Zmienił pisownię imienia i dodał literę h do nazwiska na początku lipca 1941 r. podczas hitlerowskiej okupacji Lwowa. Urodził się tuż przed północą, 31 grudnia 1908 r., w galicyjskim miasteczku Buczacz, mającym wtedy około 9 tysięcy mieszkańców, w tym 6 tysięcy Żydów, 2 tysiące Polaków i tysiąc Ukraińców. Ojciec jego byt kupcem handlującym słodyczami i jak wszyscy miejscowi Wschodni Żydzi, był ortodoksem. Chasydyzm i jego mistycyzm szerzył się w południowo-wschodniej Polsce od czasów rabi Nachmana z Brastawia, zmarłego w 1810 r. Rodzina Wiesentalów należała do zamożniejszych w miasteczku. Szymon rósł w cieple rodzinnym, jako pupil. Miał niespełna sześć lat, gdy wybuchła wojna światowa 1914 roku. Jego ojciec wzięty do wojska był na froncie wschodnim, służył w komórkach austriackiego wywiadu. Zginął podczas nagłych ofensywnych wypadów rosyjskich w 1915 r. Wtedy też wielu Żydów, a szczególnie tych, którzy pochodzili z dawnych terenów polskich przejętych przez Rosję, uciekło na Zachód. Uciekła i matka Szymona, wraz z jego młodszym bratem i osiadła w Wiedniu, gdzie Szymon przez dwa lata chodził do szkoły. Tu uzyskał znajomość języka niemieckiego, używa go do dziś. W Galicji posługiwał się językiem polskim i żydowskim, – czyli jidisz, będącym zniekształconą wersją języka niemieckiego. W 1917 r. po oswobodzeniu przez Niemców wschodniej Galicji matka z synami powróciła do Buczacza. Szymon zaczął uczęszczać do miejscowego gimnazjum. W latach 1918-1920 Buczacz cierpiał na trudności zaopatrzeniowe, żywnościowe, gdyż na tych terenach trwały zbrojne starcia z Ukraińcami, z Rosją. Wreszcie nastał pokój. Szymona interesowała tylko nauka. Uczył się dobrze. Już w gimnazjum stała się widoczna jego przyjaźń i miłość z Cylą Muller, rówieśniczką i koleżanką szkolną. Znajomi przepowiadali, że ci dwoje staną się małżeństwem. Tymczasem w 1925 roku nastąpiło rozstanie, gdyż matka Szymona wyszła ponownie za mąż, za właściciela cegielni w miejscowości Dolina na Podkarpaciu i przeprowadziła się tam. Były tu piękne okolice. Ich uroki Szymon odkrywał w licznych wędrówkach pieszych, a nawet i konnych. W 1928 roku zdał maturę. Nie dostał się na Politechnikę Lwowską, a będąc dobrze sytuowany, wyjechał na studia do Pragi Czeskiej, do Wyższej Szkoły Technicznej. Chciał być architektem. W Pradze nauka szła mu słabo, przez cztery lata nie zdołał w pełni ukończyć szkoły i w 1932 roku wrócił do Lwowa. Narastał światowy kryzys ekonomiczny, odbiło się to i na Polsce. Skończyły się pieniądze na jego studia. W Pradze prowadził dość wesołe życic towarzysko-kawiarniane. Było to kosztowne, nie starczały domowe apanaże. Nawinęło mu się wygodne źródło łatwych dochodów- zaczął pracować na rzecz polskiego II Oddziału, wywiadu. Koledzy go nie lubili. Szybko się zorientowali w jego powiązaniach i zaczęli go unikać, jako szpiega i donosiciela. Praca w polskim wywiadzie będzie dla niego dobrą szkołą i doświadczeniem dla powojennej działalności. W pracy wywiadowczej Wiesental działał zapewne głównie na odcinku ukraińskim, gdyż takie było duże zapotrzebowanie Oddziału II. W Czechosłowacji usadowiła się, bowiem główna baza wywiadu i dywersji ukraińskiej na Polskę, ze szczególnym uwzględnieniem Galicji. Nacjonaliści ukraińscy spod znaku UWO – Ukraińska Wojskowa Organizacja – właśnie w Czechosłowacji zorganizowali antypolskie ośrodki za pieniądze niemieckiej Abwehry. Do tej dywersyjnej roboty poza UWO wciągnięta była i młodzież ukraińska studiująca w Czechosłowacji, a zorganizowana w nacjonalistycznej organizacji SUNM — Sojusz Ukraińskiej Nacjonalistycznej Młodzieży. Robotę tę od 1929 r. kontynuowała OUN – Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów powstała w Pradze Czeskiej z połączenia się kilku organizacji nacjonalistycznych, w tym też UWO, SUNM, LUN i inne. Przywódcą OUN był Ewhen Konowalec z siedzibą w Berlinie. Galicja Wschodnia w okresie międzywojennym była podminowana sabotażem i dywersją ukraińską. Długa i górzysta granica ze Słowacją ułatwiała przenikanie do Galicji szpiegów i dywersantów ukraińskich, nawet legalnie w ramach małego ruchu granicznego. Rozpoznawanie tych szpiegów było pilną robotą polskiego wywiadu. Wiesental do tego się nadawał, gdyż mieszkał długo w miejscowości Dolina w pasie nadgranicznym, miał duże znajomości z Ukraińcami. Do tego Ukraińcy, oprócz oderwania wschodniej Galicji od Polski, głosili hasła wypędzenia i wymordowania w Galicji Polaków i Żydów, co w szerokiej praktyce wprowadzili w czyn podczas II wojny światowej u boku hitlerowców. Zatem wobec Wiesentala polski wywiad miał 2 argumenty: pieniądze dla weselszego trybu życia oraz ideowość i samoobrona Żyda wobec ukraińskich gróźb eksterminacyjnych. W tych warunkach został on agentem polskiego wywiadu przez 4 lata na terenie Czechosłowacji, a od jesieni 1932 r. także w Polsce, we Lwowie. Tutaj zapisał się na 5 semestr Politechniki. Nauka nadal mu nic szła, nic ukończył studiów. Mimo to, w 1033 roku założył we Lwowie własną firmę budowlaną. Zajmował się głównie budową willi. Wrócił też do swojej wybranki. W 1936 roku ożenił się z Cylą Muller. Choć to mało logiczne, ale był on sympatykiem niemczyzny (było to chorobą inteligencji żydowskiej), okazywał ją stale. Z radością powitał zajęcie Sudetów przez Niemcy, a następnie całych Czech. Wyrażanie takich sympatii nie szkodziło mu na terenie Lwowa, gdyż z jednej strony sanacyjna Polska kontynuowała fatalną politykę ministra Becka nieżyczliwości dla Czechów, a z drugiej – miał on nadal kontakty i poparcie miejscowych organów II Oddziału (Samodzielny Referat Informacyjny D.O.K. IV). Wywiad mu pomógł — zezwolono Wiesentalowi prowadzić firmę projektowo-budowlaną, chociaż nie miał dyplomu inżyniera. Żył wtedy w dobrobycie, wykazywał zarobki rzędu 800 zł miesięcznie. Wywiad ułatwiał mu okolicznościowe wyjazdy do Pragi Czeskiej, byt więc w stałej z nim współpracy.

Nadeszła II wojna światowa. Dnia 21 września 1939 r. wojska radzieckie zajęły Lwów. W nowej sytuacji Wiesental umiał się znaleźć. Jako wieloletni mieszkaniec i do tego zamożny, miał dobre rozeznanie wśród polskiego środowiska zamożnych obywateli i grup politycznych. Dostarczał, więc władzom informacji o grupach prawicowych (stał się wtedy łowcą endeków), oraz o ludziach z zamożnego mieszczaństwa i partii politycznych. Wszyscy wskazani przez niego ludzie, zostali, jako element niepożądany, wywiezieni do pracy na Syberię. Władze radzieckie do niepożądanych zaliczyli też i zamożne mieszczaństwo żydowskie, oraz wolne zawody. Tych też wywieziono. Wiesental został, jego rodziny nie wywieziono, choć należał do tej kategorii. W szeregu cudów na jego drodze życiowej to cud pierwszy. Wiesental nie tylko ocalał, ale dostał dobrą pracę technika i mógł kontynuować studia na Politechnice. Najwidoczniej stał się faworytem nowej władzy-jej agentem. Zarobki jego miały wtedy wynosić 1500 rubli miesięcznie. Dużo -sam tak podał. Sporną sprawą jest jego dyplom i tytuł „dyplomowany inżynier architekt”. Jesienią 1939 r. nie miał ukończonej Politechniki. Według jego wyjaśnień, jakie w 1980 roku złożył w wytoczonej mu w sądzie wiedeńskim sprawie karnej o nieprawne używanie tego tytułu (przy okazji obmówił Polaków, jakimi to byli antysemitami, bo z ogólnej ilości Żydów w Polsce 10%, to tylko 10% mogło studiować, ale na medycynie i architekturze było jeszcze gorzej, dlatego studiował w Pradze; podobnie zresztą przy innych okazjach obmawiał Rosjan, potępiał komunizm) złożył pracę dyplomową w czerwcu 1940 r., był to projekt budynku ambulatorium tuberkulozy, a w lipcu 1940 r. ponoć uzyskał dyplom, jak sam oświadczył. Ukończenie Politechniki potwierdził mu dnia 14.1.1949 r. rektor Politechniki w Gliwicach, która przejęła lwowskie dokumenty. Tu nasuwa się następująca niejasność: dlaczego mając przyznany dyplom w lipcu 1940 r. nie odebrał go do lipca 1941 r. i zachował indeks studencki? Politechnika Gliwicka potwierdziła mu dyplom na podstawie listy absolwentów promowanych. Ale kiedy powstał ten ostateczny zapis? Czynie w końcu czerwca 1941 r. tuż przed wkroczeniem wojsk niemieckich, gdy w takiej sytuacji dobrotliwi profesorowie zamykali formalnie sprawy swoich absolwentów? Nie można dostać dyplomu nie oddając indeksu. To jest już drugi cud w życiorysie Wiesentala! Łatwość, z jaką zrobił z siebie dyplomowanego inżyniera, ma swoje wcześniejsze wcielenia. Już przy ul. 3 Maja 36, gdzie miał swoje biuro, bez żenady reklamował się na dużym szyldzie —„Szymon Wiesental Architekt”. Zatem przed ukończeniem Politechniki kazał się już tytułować architektem – z ustnym dodatkiem inżynier, zupełnie nie przeszkadzało mu to, że bezprawnie. Tytuł podbudowywał jego biznes, był więc potrzebny i pomocny dla wzmacniania zaufania u klientów.

W życiorysie Wiesentala spotykamy informację o wysłaniu go w roku 1940 do Odessy, na jakiś kurs. Co to za kurs? Jakiego wtajemniczenia? Ile trwał? Kto płacił? W każdym razie musiał Wiesental mieć jakieś „uznane zadania”, bowiem nadal cieszył się poparciem władz sowieckich; zwykłego obywatela, nie agenta, nie wysłanoby. Wiesental – mówi jedna z pogłosek – 24 września 1939 roku zastrzelił we Lwowie, będącego w cywilnym przebraniu polskiego kapitana Adama Zwierzchowskiego (relacja Fr. K.). Ten fakt ustawiałby go jako ważnego agenta władz policyjnych, upoważnionego do posiadania broni. Dobrze powodziło się Wiesentalowi we Lwowie aż do wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej i wkroczenia do Lwowa Niemców i Węgrów, jako sojuszników Hitlera. Wówczas dodał sobie do nazwiska literę h, skrócił imię na Simon i udawał Austriaka. Ominęła go dzięki temu niemiecka trzydniowa masakra polskiej inteligencji, ominęły go szykany antyżydowskie. Aż nagle 6 lipca 1941 roku został aresztowany i osadzony w więzieniu w Brigitkach. Sam Wiesenthal nie precyzował, kto go aresztował. Wiadomo jednak, że aresztowała go ukraińska policja. Siedział wraz ze swym przyjacielem Grossem. Ukraińcy wówczas przez tydzień masowo rozstrzeliwali aresztowanych Żydów i Polaków. Jego i Grossa – nie. I nagle jak szybko aresztowany, tak szybko został wypuszczony. Czyżby nie mieli podejrzeń o jego współpracy z polskim wywiadem? To jest kolejny cud – trzeci w życiorysie Wiesenthala! Kto – co za ważna figura – był w stanie interweniować, aby wypuścić więźnia i to w gorącym, pierwszym tygodniu okupacji miasta? Kiedy leciały głowy tysięcy ludzi, polskiej inteligencji, profesorów, kogo by interesował jakiś niepełnego wykształcenia architekt i przy tym Żyd? Jedyne logiczne wytłumaczenie – mogła to być tylko policja niemiecka, nadrzędna nad ukraińską, znająca go, licząca na niego na przyszłość. Niemcy chronią Żyda? I to Żyda znanego z aktywności politycznej w okresie 1939-1941? Nieprawdopodobne! Ale to paradoks pozorny. A jednak, gdy sobie przypomnimy cztery lata Wiesenthala w Pradze Czeskiej, jego koneksje i znajomości niemieckie oraz węgierskie z tego okresu, jak manifestował swoją radość z upadku Czechosłowacji, to krąg podejrzenia można zamknąć. Wiesenthal już wtedy miał jakieś bliższe powiązania z Niemcami. Zatem był tajnym agentem na trzy strony – polskim, radzieckim i niemieckim. Którym prawdziwym? A no z perspektywy lat wynika, że tylko niemieckim, bo o Polakach, Rosjanach i Słowianach do dziś mówi z nienawiścią. Gdy o Niemcach – niezmiennie dobrze – choć szuka między nimi przestępców wojennych jako „Nazihunter” – łowca nazistów. Jest i druga wersja tego zdarzenia, sporządzona przez przyjaciół Wiesenthala, bajkowa. Otóż w więzieniu spostrzegł Wiesenthala ukraiński policjant Bodnar – z batalionu „Nachtigall” – i on uratował go razem z Grossem – znajomym Abrama Gancweicha. Według biografa Wiescnthala Wechsberga, Bodnar miał obmyślić następujące rozwiązanie: Bodnar melduje w więzieniu, że w Wiesenthalu i Grossie rozpoznał dwu rosyjskich szpiegów! (propozycja nie bez kozery), wtedy, wprawdzie na miejscu ich obiją, ale następnie zmuszeni będą kazać ich odprowadzić do ukraińskiego komisariatu na badania. I stało się według tego filmowego scenariusza. Wiesenthal ponoć stracił przy biciu dwa zęby. Bodnar – dawny pracownik „architekta” Wiescnthala – odprowadzając aresztowanych do ukraińskiego komisariatu, pozwolił im uciec – jak uszło mu to płazem? Która wersja prawdziwa? Najważniejsze są powtarzające się jego powiązania z policją radziecką. To już coś pewnego. Ale też powiązania z Niemcami, choć może się wydawać karkołomne, ale nic przy tak złożonej, przewrotnej osobowości Wiesenthala nie dziwi. Nie dziwi zwłaszcza gdyż wiadomo, że Gancweich i Gross to znani żydowscy agenci gestapo, działający na terenie G.G. 10 lipca 1941 roku Wiesenthal zmuszony jest zgłosić się, jako Żyd do urzędu pracy. Skierowany zostaje do pracy dla Niemców. W sierpniu tego roku został wyrzucony z mieszkania przez mundurowego Niemca i prostytutkę, którzy zabrali mu całe wyposażenie mieszkania. Wówczas przeniósł się z żoną i matką do getta. Z getta wzięto go do pracy w warsztacie naprawy lokomotyw kolei wschodnich -„Ostbahn”, gdzie pracował, jako lakiernik. Pewnego dnia zauważył go szef warsztatu Reichsdeutsch, późniejszy prezydent Związku Kolei Niemieckich Henryk Guntert. Co było dalej opisuję w streszczonym przekładzie z zapisu zeznań, jakie Wiesenthal złożył w Sądzie w Wiedniu w grudniu 1980 roku. Szef, widząc jak on dobrze rysuje, spytał go, jaką ukończył szkołę. Wiesenthal opowiedział, że szkołę zawodową. Pracujący obok robotnik powiedział, że Wiesenthal jest inżynierem. Szef zapytał go wtedy, dlaczego skłamał? Odparł na to Niemcowi, że chyba wie, co stało się z inteligencją żydowską, dlatego ukrywa swój zawód. Szef go zapewnił, że w jego zakładzie prześladowania nie mogą mieć miejsca. Zawołał kierownika działu Rehberga (obecnie jest on w Głównej Radzie Zarządzającej Związku Niemieckich Kolei) i kazał włączyć Wiesenthala, jako pracownika tych warsztatów. Sporządzał tam plany inżynieryjne, choć jako Żyd nie mógł ich podpisywać. Dzięki pomocy inż. Gunterta, dyrektora warsztatów kolei wschodnich Galicji – zeznaje Wiesenthal – właściwie przeżyłem. Nie musiałem ciężko fizycznie pracować jak inni. Cud to czwarty! Dalej było jeszcze ciekawiej. Kilku folksdojczów, którzy pracowali z nim w zarządzie oświadczyło, że nie mogą siedzieć razem z Żydem. Wtedy warsztaty dużo budowały, Wiesenthal byt bardzo potrzebny. Więc w biurze budowlanym pewnej współpracującej z koleją firmy wzięto jeden pokój specjalnie dla Wiesenthala. Odtąd siedział sam (jak dyrektor), a przełożeni donosili mu codziennie sprawy do załatwienia. Po wykonaniu pracy odnosił ją swoim szefom. Było mu cicho, spokojnie i bezpiecznie. 20 października 1941 roku został przerzucony z żoną do obozu pracy zwanego Janowskim (był on położony przy ul. Janowskiej we Lwowie), matka została w getcie, gdzie zginęła bez pomocy. Obóz Janowski, jak i inne, następne, Wiesenthal nazywa błędnie obozami koncentracyjnymi. Nie znaczy to, że były „architekt”, nie odróżnia obozu pracy od koncentracyjnego. Oznacza to, co innego – że tym sposobem wytargował sobie w RFN wyższe odszkodowanie, za cięższe cierpienia, bo przebyte nie w zwykłym a w koncentracyjnym obozie pracy. Z powodu wielkiego natężenia robót w warsztatach naprawczych lokomotyw dla potrzeb frontu wschodniego, wprowadzono trzyzmianową pracę i skoszarowano w warsztatach stu Żydów, w tym i Wiesenthala. Żona pozostała w obozie. Z tym obozem, jego tam pobytem, jest mnóstwo wątpliwości, sprzeczności, znaków zapytania. A więc – miał Wiesenthal powiązania z polskim ruchem oporu, i to widać dobre, skoro dostawał pistolety, skoro w biurku swego szefa, inspektora Adolfa Kohirautza przechowywał w pracy własne dwa pistolety. W obozie była żydowska grupa bojowa pod dowództwem dr Michała Maksymiliana Borwicza (Boruchowicza), poszukująca kontaktów z Polakami przez Żydów, chodzących na zewnętrzne placówki pracy, by zdobyć przez nich broń, było to niebezpieczne – bojowcy przy tym ginęli, jak pisał o tym Borwicz. Borwicz to poeta, historyk losów obozu Janowskiego i w ogóle losów Żydów za okupacji, a w 1943 roku dowódca Oddziałów Bojowych PPS, – czyli AK – w Miechowskim, zatem człowiek wybitny i ideowy. Czy Borwicz, jako inteligent nie szukałby współpracy z inteligentem Wiesenthalem? Wśród malej garstki ludzi, znających się wzajemnie doskonale? A skoro tego kontaktu nie było, to, dlaczego? Dlatego może, że ludzie podziemnego frontu mieli podejrzenia o współpracy Wiesenthala z policją radziecką, albo jeszcze gorzej – o współpracę z Niemcami. Trzymanie się z dala od Wiesenthala nic wynikało przecież z moralnego potępienia go za egoistyczne porzucenie matki, bo egoizm wtedy w ocenach ogółu Żydów przestał być cechą ujemna, każdy ratował tylko siebie. Wiesenthal miał łatwe i dobre kontakty z polskim podziemiem, skoro nic tylko dostawał bezcenną wówczas broń – w tym 2 pistolety na własność, ale nawet otrzymywał inną znaczną pomoc. W 1942 roku przerzucono jego żonę do Warszawy. Ukrywała się przy ul. Topiel 5, aż do Powstania 1944 roku, pod nazwiskiem Irena Kowalska. Polski przyjaciel, Szatkowski, wyrobił jej papiery aryjskie i przywiózł do Warszawy. Był ich łącznikiem, odbierał jej listy i przynosił jemu, i odwrotnie. Postawę Wiesenthala wobec obozu Janowskiego należy, zatem uznać za zdradę narodową, skoro nie współpracował z jego ruchem oporu, nie chciał mu pomagać. Na potępiające sądy nakładają się podejrzenia o jego znajomości z Abramcm Gancweichem, największym zdrajcą i gestapowcem żydowskim w całej GG, mającym stałą siedzibę w getcie warszawskim. Ten Żyd wysługujący się hitlerowcom był wypożyczony, jako fachman również do Lwowa. Znajomość ta była powiązana przez jego przyjaciela Grossa, agenta gestapo. Jak opisał to dr Borwicz w książce pt. „ Uniwersytet zbirów” (wydanej w 1946 r. w Krakowie, przez Wojewódzką Żydowską Komisję Historyczną) – obóz Janowski, pod rządami Untersturmfuhrera Willhausa, był bardzo hermetyczny, uciec z niego było prawie niemożliwe. A udało się to Wiesenthalowi i jego żonie. To cud piąty! Żydów skoszarowanych, co pewien czas Willhaus odbierał i częściowo mordował, ogólnie wymordowano w tym rejonie około 200 tysięcy osób. Wiesenthal z żoną ocalał i Ostbahnwerke wyreklamowywały go do pracy. Wątpliwe, żeby reklamowano go tylko, jako inżyniera. Za tym szyldem musiały kryć się inne jego usługi, natury sekretnej. Jak mogło być inaczej, skoro dwa pistolety Wiesenthal przechowywał w biurku bezpośredniego szefa, Kohlrautza… i za jego zgodą? Podkreśla bezkrytycznie ten moment i jego biograf Wechsberg, nie rozumiejąc, że jest to dowód przeciw Wiesenthalowi. … A może dowiemy się kiedyś, że dzielny Wiesenthal organizował z Kohlrautzem niemiecki ruch oporu? Niemiec – to też kuriozum – przekazywał mu komunikaty radia BBC. Kolejna wątpliwość i cud następny to sprawa ucieczki z warsztatów naprawczych. Według zeznania Wiesenthala złożonego w Sądzie (str. 13) uciekł on wiosną 1943 roku i ukrywał się we Lwowie w mieszkaniu Żydów, zameldowanych tam na aryjskich – polskich papierach. Ale przyszła na tę dzielnicę obława, Wiesenthal ukrył się w skrytce pod podłogą. Szczegółowa rewizja wykryła jego schowek i schowek dwojga znajomych. Niemcy wyciągnęli ukrytych – i nie zastrzelili ich na miejscu, jak było w zwyczaju a nawet w obowiązku, tylko normalnie odwieźli do obozu Janowskiego. Dlaczego? Szósty cud! Polega on na tym, że Wiesenthal, gdy został odkryty, po prostu zgłosił, ze jest agentem gestapo, powołując się na nazwisko zwierzchnika. Niemcy nie mogli go zastrzelić bez sprawdzenia i odstawienia do obozu. Dzięki temu uratował się i przy okazji uratował tych dwoje ludzi. Nic podaje ich nazwisk, bo może żyją i zeznawali by inaczej, niż on, ujawniliby jego gestapowskie alibi, i to dopiero byłaby wpadka! Inaczej przedstawia te wydarzenia biograf Wiesenthala, Wechsberg. Według niego jesienią 1943 roku, gdy tylko zaczęto deportować Żydów, do Wiesenthala zwrócił się Kohlrautz i powiedział: „Na co pan jeszcze czeka „. Wydał mu przepustkę do załatwienia spraw zaopatrzeniowych warsztatów i wysłał do miasta z ukraińskim policjantem, trochę głupkowatym. Wiesenthal po prostu mu uciekł i następnie ukrył u wzmiankowanej już rodziny. Rozbieżność w czasie – tam wiosna, tu jesień i to październik — nie ma wyjaśnienia. Bez dalszego ciągu jest historia dwu pistoletów — gdzie się podziały? Po co mu były, skoro się nimi nie posługiwał? Ażeby uspokoić wątpliwości należy je złożyć do grobu. Tak też Wiesenthal uczynił. Podał Wechsbergowi, że wkrótce Kohlrautz – w głębi duszy hitlerowiec – zgłosił się dobrowolnie na front, uważając to za swój obowiązek i tam zginął. Ślady zostały zatarte, natomiast pozostały bajki o takim hitlerowcu, który chce walczyć na froncie, a także potrafi spokojnie patrzeć na dwa pistolety w swoim biurku należące do Żyda i pomaga temu Żydowi żyć w spokoju, uciekać, ukrywać się, słucha radia BBC i przekazuje mu stamtąd komunikaty! W innej publikacji, dotyczącej tego samego epizodu w cudami słynącym życiorysie Wiesenthala podaje, że z bronią w ręku wyrwał się z obozu. To już absurd absurdalny! Następnie -wg zeznań sądowych (str. 14) -Wiesenthal wpadł w obozie w ręce referenta do spraw żydowskich w gestapo, nazwiskiem Waltke. Byt to sadysta, który go torturował, więc w rozpaczy podciął sobie żyły na rękach. I o dziwo, sadysta zamiast pozwolić Wiesenthalowi wykrwawić się i umrzeć – co przecież było jego celem – ratuje go, wiezie do szpitala. Po zakończonym leczeniu Wiesenthal przebywa nadal w więzieniu, spokojnie. Czyż to nie nowy, siódmy już cud! Sadysta niby chciał zabić, a nie zabił, a do tego ratował go, by mógł żyć, gdyż musiał on dla nich dalej pracować. Można też i inaczej interpretować zdarzenie – logicznie rozumując: widok krwawiącego Wiesenthala był właściwą reklamą wśród zwykłych więźniów – mogli go uważać za ofiarę gestapo, nabrać do niego większego zaufania, nie kryć się z tajemnicami, które on przekazywałby Niemcom. W tym więzieniu przesiedział spokojnie do połowy lipca 1944 roku, kiedy to nastąpiła ofensywa radziecka na Lwów. Wtedy SS-mani i gestapowcy zestawili grupę 50 Żydów i koleją przetransportowali ich do Przemyśla, skąd szli z nimi na piechotę w kierunku Sanoka, dalej do Grybowa i Gorlic. Tam budowali przeciwczołgowe zapory drogowe. Żydów tych nazywali swoim skarbem i tak też traktowali. Później, pod Nowym Sączem, pracowali przy umocnieniach polowych i antyczołgowych. I nagle pewnego dnia – jak dalej brzmi legenda – przybył do nich i znajdującego się obok obozu SS jakiś generał Wehrmachtu, rozwiązał zgrupowanie Żydów, odsyłając ich do obozu w Płaszowie, natomiast SS-manów wysłał na front odległy o kilka dni marszu. Działo się to ponoć 1 września 1944 r. Piękna ta opowieść rozmija się z realiami. Pierwsze — żaden generał Wehrmachtu nic mógł wtrącać się do SS i spraw obozów karnych i pracy. Drugie: do budowy zapór drogowych Niemcy nie używali więźniów, a dobrowolnych pomocników. Zatem Wiesenthal i tych 50 Żydów mogli być traktowani tylko, jako pomocnicy dobrowolni, tzn. Hivis (Hilfs willige). Do Plaszowa przekazano ich nic 50 a 33. Czy reszta zginęła? Nie. Zostali tu przydzieleni do specjalnego komanda, które miało za zadanie rozkopać masowe miejscowe groby i ciała spalić. 15 października, na skutek zbliżającego się frontu, rozpoczęło się stopniowe ewakuowanie obozu w Płaszowie, który Wiesenthal nazywa rozmyślnie mylnie obozem koncentracyjnym. Przesłano go do Oświęcimia (nie figuruje w jego kartotece), a po kilku dniach do obozu w Gross-Rosen. W tym obozie pracował na budowie – tu przez przypadek trafił do karnego komanda, którym kierował zawodowy przestępca, Vogel z Hamburga. Ten miał zwyczaj zabić codziennie jakiegoś więźnia kamieniem. Usiłował zabić też i Wiescnthala, tylko kamień wysunął mu się z rąk i zamiast uderzyć w głowę, upadł na nogę, miażdżąc palec. I tu jawi się nowy szczęśliwy przypadek w życiu Wicsenthala – akurat wtedy podeszła grupka kontrolująca i uratowała go od powtórnego uderzenia kamieniem. Został odesłany na rewir, czyli do szpitala obozowego. Tam lekarz -więzień, nie mając ani potrzebnych narzędzi, ani lekarstw, obciął mu zmiażdżony palec zwykłymi nożyczkami. Nastąpiło wskutek tego zakażenie krwi, stopa spuchła, co później uleczono przecinając to miejsce nożem kuchennym. Zatem nowy, ósmy cud! A po prostu komisja to oficerowie polityczni, którzy uratowali Wiesenthalajako swojego człowieka, otoczyli opieką. Dzięki chorobie zwolnili Wiescnthala od cięższych robót. Więzień obija się, dobrzeje aż do początków stycznia 1945 roku, kiedy zagrożony obóz ewakuowano. Do Chcmnitz szli na piechotę, polami, lasami; dalej do Weimaru i aż do obozu koncentracyjnego w Buchcnwaldzie. Tysiące ludzi zmarło z zimna po drodze. Wiesenthal miał flcgmony na nogach, ale fizycznie czuł się dobrze, byt wypoczęty, dożywiony. 3 lutego Niemcy załadowali 3 tysiące więźniów i otwartymi samochodami ciężarowymi wieźli ich do Mauthausen przez sześć dni. Jego, jako Jugosłowianina. Co jest nowym 9 cudem. Drogę tę biografowie szefa Dokumentationszentrum przedstawiają różnie. Sam Wiesenthal w zeznaniu sądowym podał, że w październiku 1944 roku przestano go do Oświęcimia, potem do Gross-Rosen, w połowie stycznia 1945 r. na piechotę do Drezna, skąd część więźniów wysiano do Buchenwaldu wraz z nim, gdzie był osiem dni i zabrano go z grupą do Mauthausen. Wszędzie rozbieżności w datach. A do tego pobyty w tych obozach koncentracyjnych są niesprawdzalne -Wiesenthal nigdzie nie figuruje (za wyjątkiem Mauthausen). Niemniej Wiesenthalowi zalicza się do martyrologii aż tyle obozów i dla ustalenia wysokiego odszkodowania mnoży cierpienia, z palcem u nogi włącznie. Tymczasem jego status więźnia budzi u wielu ludzi wątpliwości. Wielu uważało go za agenta gestapo, donosiciela, nawet za kapo w Mauthausen – wskazywał na to jego dobry, protekcyjny stan fizyczny. Taką informację osobiście przekazało Walusiowi kilku współwięźniów Wiesenthala. Wypowiedzi te są zarejestrowane. W normalniejszych układach, do nowego dziewiątego cudu należałoby zaliczyć znalezienie przez gestapowca, w drodze odwrotu ze Lwowa, pamiętnika Wiesenthala z negatywnymi wypowiedziami o gestapowcach i nie zastrzelenie go na miejscu. Gestapowiec nie mógł lekką ręką zastrzelić oddanego im współpracownika, kończyła się wojna i ich wpływy, więc potraktował te uwagi, jako alibi szykowane sobie przez Wiesenthala na zbliżającą się nieznaną przyszłość. Dlatego go nie zastrzelił – jak to zrobiłby normalnie, ale to potwierdza bliskość jego powiązań z gestapo, jest to kolejne potwierdzenie tego wstydliwego faktu, agenturalności. Wszystkie cudowne uratowania wskazują, że był on faworyzowany i dożywiany, jako tajny agent gestapo! Nie ma innego logicznego wytłumaczenia dla tyłu cudowności i „zbiegów szczęśliwych przypadków”, gdy dookoła ludzie ginęli tysiącami za byle drobiazg i z wyczerpania. Zresztą do powszechnej praktyki u Niemców należało organizowanie grup kolaboranckich, wtyczek, także w obozach i więzieniach. Zaś getta żydowskie wprost roiły się od różnej maści kolaborantów, od urzędników gminy po policjantów i specjalnych żydowskich gestapowców, nawet takich, którzy jak m.in. Hening mieli swoją kilkudziesięcioosobową grupę i gabinet w siedzibie gestapo w Warszawie. Nie mówiąc już o całej formacji żydowskich gestapowców, która w liczbie ponad 1000 osób występowała w getcie warszawskim pod nazwą „Żagiew”. I którą zwalczał ŻZW i OW-KB-AK przy moim udziale. Patrz Wielka Encyklopedia Powszechna hasło „Żagiew”. Oni mieli przydzielone służbowe pistolety, legitymacje koloru pąsowego z wpisanym numerem pistoletu służbowego… Dwa pistolety, jakie miał Wiesenthal u Kohlrautza, z powodzeniem mogły, więc być jego bronią służbową, agenta gestapo i dlatego Niemiec je przechowywał. Jako architekt hohsztaplerki Wiesenthal jest genialny. Umiał pozbywać się ludzi sobie niewygodnych. Także usuwał ze swej drogi więźniów wiedzących o nim za dużo. Ukrywał w obozach na terenie rdzennych Niemiec swoje żydowskie pochodzenie, a nosił w Mauthausen literkę J, czyli Jugosłowianin z Nr 127371. To pewne: nie mógł tego zrobić bez zgody Niemców. Co już można uważać za wprost koronny dowód, że byt agentem gestapo. Przy metodyczności Niemców nie mogłoby dojść do takiej pomyłki. Byt zaplanowany, jako agent do tych obozów, jako wtyczka, więc musiał zmienić skórę na Jugosłowianina. Hitlerowcy nie tylko takie maskujące numery organizowali swoim zaufanym Żydom. Np. w Warszawie, po tzw. aferze Hotelu Polskiego i wyłapaniu – pod pretekstem wypuszczenia zagranicę – 2 do 3000 Żydów z paszportami zagranicznymi, – z których większość została wymordowana – Niemcy wysłali na drugą półkulę kilkunastu swoich żydowskich agentów ze zdobytymi paszportami obywateli Ameryki Południowej, dla szerzenia tam dezinformacji o losie Żydów w Polsce. Żyją tam do dziś, podobnie jak inni znani kolaboranci: Adam Żurawin w USA, czy Hilfstein i Weichert w Izraelu. Tylko nie powiodło się agentowi Eichmanna, Rudolfowi Kastnerowi z Węgier, bo oburzony na taką bezkarność zastrzelił go w Izraelu Michael Grunwald. Wiesenthal ocalał. Dalsze losy Wiesenthala kształtują się już na wolności, szerzej opisałem je na początku tej książki w formie wprowadzenia do tematu. Zostaje on oswobodzony z Mauthausen przez czołgi amerykańskie 5 maja 1945 r. Po dojściu do równowagi psychicznej i częściowo fizycznej – jak powiada – zgłosił się do biura Komisji Przestępców Wojennych i zaofiarował swoje usługi. Amerykanie przyjęli go. W następnych miesiącach zbierał materiały dowodowe przestępstw, które wkrótce zostały wykorzystane przez Sąd Wojskowy USA przy procesie przestępców wojennych z Dachau. Ponieważ Mauthausen należało do sfery okupacyjnej sowieckiej, więc jego grupę poszukiwawczą przeniesiono do Linzu, do strefy amerykańskiej. Wtedy też wielu Żydów, więźniów z Mauthausen, zbierano w miasteczku Leonding w pobliżu Linzu, dając im na mieszkanie budynek miejscowej szkoły, w której akurat kiedyś uczył się Adolf Hitler. Wiesenthal mieszkał tam wraz z innymi, spali na łóżkach polowych. Do południa pracował on u Amerykanów, a po południu w nowo powstałym Komitecie żydowskim w Linzu. Od mieszkańców tego schroniska zbierał relacje dowodowe, opisy fiziognomii i wyczynów poszczególnych gestapowców. Ludzie ci byli rozbitkami, bezwolni, nie wiedzieli, co z sobą zrobić, wszyscy schorowani. Wszelka łączność ze światem była utrudniona, telefony tylko dla wojska, kolej zdezelowana, wagony bez szyb. W takich okolicznościach Wiesenthal rozpoczął poszukiwania żony. Jego żona tymczasem ściągnęła do Krakowa, gdzie wypytywała o męża. Zatrzymała się u dr. Bienera. Bojąc się jechać do Polski, (dlaczego? czy to strach polityczny i sumienia?) Wiesenthal posłużył się pośrednikiem – dr Weisbergiem. Oprócz oporów wewnętrznych przed podróżą do Polski, zaistniał o wiele silniejszy powód – kapitan, jego zwierzchnik z „amerykańskiej tajnej służby”, (czyli wywiadu), odmówił przepustki na taki wyjazd (czyżby ostrożność?). FelixWeisberg odnalazł żonę Wiesenthala i przywiózł do Linzu. Podam w tym miejscu dane personalne Wiesenthala i jego żony Cyli wg arkusza jego starań o zapomogę, z datą 16 I 1949 r. i obok drugiej – z 31.1Z.1948 gdyż różnią się one u jego żony z dotychczasowymi danymi. A więc obywatelstwo – Polak, Żyd, on urodzony 31.12.1908, ona 9.8.1908 r. w Buczaczu – Polska, zaś córka Paulina Rosa ur. 5.9.1946 r. w Linzu – Austria. Swoją działalność zawodową Wiesenthal przedstawił następująco: 1933-1939 kierownik budowy z pensją 800 zł miesięcznie w stolarskiej fabryce budowlanej we Lwowie – Polska. XII 1939 – IV 1940 r. architekt – 1500 rubli mieś. – Rosja – Odessa. Zatem nie podał, że miał szyld architekta przed wojną – czyli bezprawnie, a tylko że jako architekt pracował w Odessie. Podał się też, jako architekt w okresie IV 1940 – 30 VI 1941 r. – Lwów – Polska 30 VI 1941 – 20. XI 1941 bez pracy – Lwów – Polska – (rzekomy) obóz koncentracyjny. 20 XI 1941 – 2 X 1943 r.-obóz koncentracyjny (?) – Lwów – Polska i ucieczka 2 X 1943 – III 1944 r. partyzant w lesie, walczył przeciw Niemcom (?!?) III 1944 – VI 1944 w kryjówce we Lwowie-Polska. 13 VI 1944-5.5.1945 r.-w obozach koncentracyjnych w Oświęcimiu, Gross-Rosen, Buchenwaldzic i Mauthausen. Tu muszę od razu sprostować w oparciu o dokument Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie z dnia 24.V 1976 r., w oparciu o dokumentację w Arolsen, że był on w obozach koncentracyjnych tylko w Gross-Rosen w okresie od 15 X 1944 i miał numer 74555, a od 14/15 II 1945 r. w Mauthausen z Nr 127371, oswobodzony 5 V 1945 r. Dalsze dane personalne podane przez Wiesenthala: 1928-1932 Czeska Wyższa Szkoła Techniczna w Pradze – bez danych ojej ukończeniu, 1934-1939 Politechnika we Lwowie w Polsce, dyplom – inżynier architekt. Żona – 1920-1928 matura. Żona pracowała 1933-1939 jako kasjerka w magistracie we Lwowie z pensją 300 zł mies. (coś za dużo, bo ja, jako urzędnik państwowy – referent skarbowy IX grupy, po wyższych studiach, miałem 220 zł mieś.). Dalej 1939-1941 – gospodyni domu. X 1941-VIII. 1944 r. robotnica w warsztacie radiowym w Warszawie w Polsce – Generalna Gubernia z pensją 300 zł mieś. Dlaczego nie podał, że była w getcie we Lwowie, dlaczego dziejopisowi podał przerzucenie żony do Warszawy dopiero w 1942 r.? Zabrana z Powstania Warszawskiego p. Cyla pracowała przymusowo od VIII 1944 do 17 IV 1945 r. jako robotnica w fabryce amunicji w Solingen w Niemczech. A od 17 IV 1945 r. w gospodarstwie domowym. Podał w tej ankiecie, że cały majatek stracił w Polsce i że chce jechać do Izraela, gdzie w Tel-Awiwie ma szwagra, Mordechaja Assama. Ówczesny zarobek miesięczny w Austrii określił na kwotę 1000 szylingów. Swoją ostatnią funkcję podał — od 5.5.1945 do dnia obecnego (I 1949 r.) wiceprzewodniczący Żydowskiego Centralnego Komitetu na strefę amerykańską – Linz -Austria, skąd ma tę pensję 1000 szyl. Zanim przejdę do opisu dalszych wydarzeń z drogi życiowej Wiesenthala, chcę zakończyć posiłkowanie się stenogramem rozprawy sądowej w Wiedniu w dniu 5 XII 1980 r. w sprawie bezprawnego używania przez niego tytułu „ dyplomowany inżynier architekt”. Wyjaśniono mu, że do używania tego tytułu dyplom winien być nostryfikowany w Austrii, zatem używany był bezprawnie. Natomiast, co do prawa powoływania się na posiadanie dyplomu architekta Politechniki Lwowskiej, sprawę odroczono do czasu zbadania podobnych przypadków u świadków, którzy z nim kończyli Politechnikę. Zatem będzie na tę okoliczność przesłuchiwany m.in., jako świadek dypl. inżynier Seev Porat, główny architekt miasta Tel-Aviw, zamieszkały tamże przy ul. Maże 32, gdyż nie uznano zaświadczenia o dyplomie, ale bez dyplomu.

Rozgłos Wiesenthal osiągnął wielki. Ale czy w pełni sprawiedliwy i zasłużony? Różnych medali honorowych i dyplomów z całego świata otrzymał ponad 20. Otrzymał 10 (dane sprzed 10 lat) doktoratów honoris causa, w tym trzy z USA – z żydowskich college’ów. Przy tym jedno odznaczenie wręczał mu osobiście (w 1980) prezydent Carter. Był to medal Kongresu za wyłapywanie przestępców wojennych; wtedy też Carter dał polecenie przyspieszenia postępowania śledczego przeciw takim przestępcom, pomagając tym zniszczyć wielu ludzi, m.in. Walusia. Wiesenthal, gdy w 1979 r. dostał humanitarną nagrodę, otrzymał dziesiątki listów od najwybitniejszych osobistości świata. Była to nagroda Fundacji Cantora w USA, w Beverly Hilis. Listy przysłali m.in. prezydent Carter, wice prezydent Mondale, prezydent Ford, sekretarz generalny ONZ Kurt Waldheim, dyrektor Urzędu Kanclerza RFN w jego imieniu, premier Kanady, W.S. Churchill, senatorowie USA: Moynihan, Cranston, Mc Govern, Kennedy, kongresmeni: Waxman, Beilenson, Dodd, Dornan, prezes Yad Vashem Hausner, prezydent Jeruzalem Kollek, burmistrz Nowego Jorku Koch, gubernator Californii E.G. Brown jr., burmistrz Los Angeles Bradły, kardynał Manning z Los Angeles, H. Kissinger – b. doradca prezydenta, Leon Uris autor wziętych powieści o antypolskim wydźwięku, których dominującą cechą jest szowinistyczne judzenie jednych przeciwko drugim. Jak zrozumieć tych ludzi? Nie wszyscy oni byli Żydami, więc czy gratulowali z przekonania, z grzeczności, czy z ostrożności przed posądzeniem o nieżyczliwość – interpretowaną, jako antysemityzm? Oto tajemnice kulis! Osobnym rozdziałem działalności wywiadowczo-szpiegowskiej Wiesenthala i jego Ośrodka Dokumentacji jest stosunek do Polski. Do Polski, której obywatele z powodzeniem ukrywali w latach 1941-1944 z narażeniem własnego życia jego żonę, plus 1/2 miliona współwyznawców, z których co najmniej 400.000 uratowało się, jak jego żona. Przecież z własnego doświadczenia wiedział i widział, jak Polacy docierali do obozów pracy i nieśli Żydom pomoc narażając ofiarnie nawet własne życie. Akcję przeciwko Polsce Wiesenthal zapewne prowadził od początku swej działalności, odkąd zaczęli kursować uciekinierzy z Polski do Austrii. Ja zajmę się tylko okresem począwszy od 6-dniowej wojny Izraela z Arabami w czerwcu 1967 roku, gdyż wtedy było jej apogeum. W końcu maja 1967 kontaktowałem się często w Warszawie z odwiedzającą nas delegacją Izraela na uroczystościach ku czci powstania w getcie warszawskim. Przewodniczył delegacji Minister Burg, zaś syjonistom i rewizjonistom przewodził Simcha Holcberg – nasz przyjaciel. My – żołnierze – sikorszczycy z OW-KB-AK kontaktowaliśmy się z częścią delegacji, związaną z partią Syjonistów Rewizjonistów, gdyż to członkowie tej partii i jej odnogi młodzieżowej Betar, byli kośćcem organizacji ŻZW – Żydowskiego Związku Wojskowego, powstałej w samym końcu listopada 1939 r. z naszej inicjatywy i przy naszej pomocy; a ja byłem pełnomocnikiem z ramienia komendy głównej OW-KB-AK do spraw getta w Warszawie, niesienia mu pomocy żywnościowej i ekonomicznej, oraz szkolenia i uzbrojenia ŻZW Pamiętam, ze delegacja przyspieszyła odjazd z Polski 3 VI 1967 r. na tyle, by przed rozpoczęciem tej wojny znaleźć się w Izraelu, zatem działania wojenne były ż góry zaplanowane i wiadome Delegacji. Wojna ta wywarła w Polsce niekorzystne wrażenie. Wprawdzie ogólnie podziwiano sprawność i skuteczność wojska, ale nie godzono się na antyhumanitarne odnoszenie się do Arabów i odmawianie Palestyńczykom prawa do ojczyzny. Do tej ziemi mają prawa historyczne i Żydzi, ale rewindykowanie ich teraz, w XX wieku metodą ognia i miecza ogólnie uważano w Polsce za nieludzkie. Dziwiono się i oburzano stosowaniu przez Żydów metod do złudzenia przypominających hitlerowskie. I to po ich własnych doświadczeniach. Po ocenach, jakie zebrało w świecie ludobójstwo. Uważano, że naród żydowski – kumulując w swych rękach połowę złota i walorów świata – stać było na kulturalne kupienie 4 milionom Palestyńczyków innych siedzib, zagospodarowania im choćby piaszczystych nieużytków. Wszystko to razem wywołało w Polsce klimat niezbyt życzliwy dla poczynań wojskowych Izraela. Wywołało odruch niezadowolenia wobec tych Żydów, obywateli polskich, którzy manifestowali radość i poparcie dla tej brudnej wojny. Spowodowało to w końcu wystąpienie publiczne Gomutki, że obywatel polski nie może mieć dwu ojczyzn – musi wybrać jedną. Ta atmosfera spowodowała w latach 1967-69 exodus około 20 tysięcy Żydów z Polski. Niektórzy twierdzą, że ta głośno objawiana demonstracja radości i dumy ze zwycięstwa Izraela, w Polsce potępionego, była prowokacją obliczoną na uzykanie tym sposobem prawa aliji - czyli emigracji, (której Gomułka odmawiał). Polska konsekwentnie, za ZSRR, zerwała stosunki z Izraelem. Krok ten spowodował rozbicie się bani z antypolską propagandą, obmową, pomawianiem nas nie tylko o antysemityzm, ale i o moralne wspólnictwo z hitleryzmem przez niedawanie Żydom pomocy. W następstwie zaczęto na Zachodzie rozmiary tej polskiej pomocy umniejszać, ukrywać, by podbudować kłamliwe tezy o jej braku. Z jakiejś dziwnej nienawiści do Polaków — w nagrodę pewnie za osiem wieków gościnności, tolerancji i ochrony Żydów na ziemiach polskich, Polaków atakowano propagandowo najmocniej. Udział w tym miał i Wiesenthal, i jego Centrum Dokumentacji. Z racji masowego napływu Żydów z Polski do Wiednia, powstał tam urząd pod nazwą Palestina-Amt, mający zająć się uciekinierami, ich zaopatrzeniem, zagospodarowaniem i werbowaniem na wyjazd do Izraela. Tyle było charytatywności i organizacji na szyldzie, że na to dawał pieniądze Izrael i USA. Ale najważniejszą rolę przydzielono Wiesenthalowi i jego aparatowi. Mieli oni za zadanie „obskoczyć” tych ludzi, wycisnąć z nich wszelkie informacje, mogące mieć znaczenie dla wywiadu politycznego, wojskowego i ekonomicznego. I tu zaznaczyła się wielka rola Wiesenthala, jako człowieka znającego dobrze teren polski, mentalność Polaków, ich zwyczaje. I jeszcze większa zasługa pierwszego zwierzchnika Wiesenthala z ramienia CIA, —że się na nim poznał, uznał jego przyszłościową, wywiadowczą przydatność. W rywalizacji wschód-zachód Amerykanie takich ludzi szukali. Uważając go za kapo, Amerykanie jednakże z góry chcieli mieć w nim własnych ludzi z grona agentów hitlerowskich, którzy mieliby szczególnie dobre rozeznanie odnośnie agentów żydowskich, których wielką rolę tak mocno podkreślał szwedzki generał Horn były dowódca wojsk rozjemczych w Palestynie, czy pisarz angielski Sefton Dalmar. I w tym Wiesenthal był bardzo pomocny. Opracował obszerny kwestionariusz, według którego badano każdego uciekiniera systemem policyjnym. Palestina-Amt i ludzie Wiesenthala rejestrowali ponad 500 osób dziennie. Dawało to wielką liczbę przesłuchań. Sprawny ich przebieg byt możliwy do tylko dzięki dobrze opracowanemu, szczegółowemu kwestionariuszowi Wiesenthala.Przesłuchiwania nadzorowali osobiście przedstawiciele wywiadu izraelskiego — Szin Bet i Wydziału żydowskiego CIA. Przy okazji prowadzony był też i handelek. Agenci Wiesenthala pośredniczyli w skupie walut, rzeczy cennych, różnych rzeczy użytkowych, upłynniając je na rynku wiedeńskim. Waluta państw socjalistycznych skupowana była dla celów finansowania działalności rezydentów wywiadu w tych państwach lub instalowania nowych agend, finansowania przerzutu pisemek propagandowych i miejscowych samizdatów politycznych. Oczywiście w tej pracy propagandowej i wywiadowczej bardzo pomocna była nie tylko osoba Wiesenthala, ale i jego sława łowcy nazistów, rzekomego łowcy Eichmanna. Zdobywał on współpracowników pieniędzmi, protekcją na dobre posady, ideowością, a gdy to nie pomagało, nie cofał się nawet przed terrorem i zastraszaniem, w duchu metod i czynów Żydowskiej Ligi Obrony rabina Kahana (np. oblanie kwasem Walusia przez Alpera). Wiesenthal posiłkował się też szantażem, na ogół przez publikacje we własnym miesięczniku „Der Ausweg” -„Wyjście”, w piśmie tym cały czas atakował Polaków. Wytykając rzekomo wielki polski antysemityzm forsował fałszerskie i obraźliwe tezy, że Polacy nie chcieli pomagać Żydom, dlatego Hitler instalował obozy na ziemiach polskich. A tu akurat, w Polsce, aby wyratować 400 000 Żydów polskich, zginęło ponad 50.000 do 150.000 Polaków. Dalej Wiesenthal twierdził, że antysemityzm przeżył Żydów w Polsce, że większość uratowanych opuściła Polskę, że żydożerstwo pchnęło Polaków do zerwania wraz z ZSRR, stosunków z Izraelem – gdzie żyje 20 procent polskich Żydów, że prowadzi się w kraju rzekomo propagandę antyżydowską i antyizraelską. Smutna to prawda: okrzykują nas antysemitami, nie chcąc wiedzieć, że cała ich nagonka jest fałszem i oszustwem bazującym na antypoloniźmie. We wrogiej zapamiętałości Wisenthal nie chciał poznać prawdy o wielkiej polskiej pomocy dla Żydów. Gdy w czerwcu 1975 r. wygłaszałem w Wiedniu 2-godzinny odczyt w Towarzystwie Polsko-Austriackim „Strzecha” p. Wiesenthal mimo zaproszenia przez prof. Jacka Łukaszczyka nie przybył osobiście, ale co najmniej jeden jego przedstawiciel byt na sali obecny i zadawał mi nienapastliwe pytania dla wyjaśnienia niektórych kwestii. Pomyje wylał na Polaków „Der Ausweg” w lipcowym numerze w 1969 roku. Na tę akcję nakładała się działalność ośrodków odwetowych i różnych ziomkostw niemieckich w RFN. Współpracowali oni ze sobą, gdyż Wisenthal miał tam swoich popleczników i protekcje. Paradoks historii – pogrobowcy Hitlera połączyli się z uciekinierami spod pieców krematoryjnych, dla nich rozpalonych. Zjednoczyła ich wspólna idea nienawiści do Polski i Polaków. Z RFN atakowały Polaków ziomkostwa Pomorzan, Ślązaków. Lepiej te związki można zrozumieć, gdy się wie, że również w Izraelu jest ziomkostwo Ślązaków. I nic dziwnego, skoro Żydzi podczas powstań śląskich w latach 1920-21 mieli własny narodowy legionik walczący po stronie Niemców o niemieckość Śląska, zgodnie z dyrektywami Róży Luksemburg. Alians ten współgrał od 1952 r. tj. od umowy luksemburskiej Ben Gurion-Adenaucr. Aby otrzymać kilkadziesiąt miliardów marek odszkodowania za rozlaną krew żydowską i za zabrane mienie, a w zamian dotrzymać zobowiązania, co do odciążania Niemców za winy ludobójstwa, zręcznym chwytem stało się przerzucanie oskarżeń na Polaków, jako „wspólników hitleryzmu”. Ta przewrotność była możliwa wskutek zamętu — zwłaszcza wśród ludzi na Zachodzie mających mgliste pojęcie, jak wyglądała okupacja hitlerowska w Polsce. Na szczęście żyje jeszcze zbyt dużo ludzi będących świadkami zdarzeń i ich ofiar, istnieje też dostatecznie dużo źródłowych dokumentów, mówiących coś akurat odwrotnego. Akcja zohydzania Polski ma na celu i umniejszenie zakresu polskiej pomocy dla Żydów w okresie nazizmu, i wyzbycie się długu czy uczuć wdzięczności. W tej mierze współpraca Wiesenthala z rewizjonistami RFN nie dziwi. Ten temat ma szersze odniesienie w broszurze „Dokumentacja dr Wiesenthala -piękne dusze odnajdą się”, napisanej w języku niemieckim. W swym kwietniowym numerze (r. 1969) „Der Ausweg” zmontował listę (ca 40) nazwisk Polaków „antysemitów”. Akurat większość z wymienionych zaangażowana była w akcję pomocy Żydom, na co istnieją niepodważalne dowody. Tak Wisenthal skwitował ich za pomoc świadczoną Żydom. I ja jestem na tej liście. Wiesenthal działa też w roli „historyka”. W 1971 r. wydal w Bonn, u Rolfa Vogla, broszurę antypolską pt. „Antyżydowska heca w Polsce – przedwojenni faszyści i kolaboranci hitlerowscy zjednoczeni w akcji wraz z antysemitami z szeregów Komunistycznej Partii Polski”. Tytuł bardzo długi, ale wszystko mówi. I w tej broszurze Wiesenthal zamieścił imienny spis polskich antysemitów, podkreślił zadowolenie z upadku Polski we wrześniu 1939 r., zdawkowo wspomniał, że była pewna ilość Polaków, którzy pomagali trochę Żydom. Wspomagali Wiesenthala w oczernianiu Polski, co wybitniejsi z emigracji jak np. byty ambasador, przedstawiciel nasz w ONZ J. Katz-Suchy, czy były szef kinematografii A. Ford. Wiesenthal atakował też Główną Komisję do Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, która ponoć ma reprezentować tezę, że to współpraca Żydów z hitleryzmem przyczyniła się do ich wyniszczenia i samowyniszczenia. Wymieniwszy ambasadora i profesora (miał tylko maturę) Juliusza Katza-Suchego należy zaznaczyć, że on i inni różni Wielgosze (z Rzymu) współpracowali od lat z ośrodkiem Wiesenthala przeciw Polsce, przerzucając mu różne tajne materiały informacyjno-szpiegowskie, działali na szkodę Polski w dyplomacji, w handlu zagranicznym (ujawnione afery przez tyg. „Po Prostu” m.in. w cyklu „Błoto i dolary”) i innych dziedzinach. W ostatnich latach powoli odpływa fala nacisku na Polskę, bo Żydów zostało mało (100.000), a kraj nasz biedny i nie daje możliwości korzyści; chyba przestajemy być głównym kozłem ofiarnym. Do działalności wywiadowczej Wiesenthal wciągnął i przedstawicieli policji, która postępowaniem formalnie urzędowym zdobywała cenne informacje i dokumenty przekazując je Dokumentationszentrum. Miał na tym odcinku wpadkę z inspektorem Johannem Ableitingerem. Ableitinger, aresztowany w październiku 1969 r. zeznał, że pracował dla Wiesenthala, dla wywiadu RFN i dla wywiadu Izraela, przy czym z tymi wywiadami skontaktował go Wiesenthal osobiście. Afera nabrała rozgłosu, zajął się nią i parlament austriacki. Powołano specjalną komisją parlamentarną dla zbadania sprawy zarówno Ableitingera, jak i Wiesenthala, i jego Centrum Dokumentacji. Komisja ustaliła, że tą drogą przeszło setki kilogramów tajnych dokumentów, że w tę sieć wciągnięto wielu urzędników ministerialnych, często bez ich wiedzy, że naruszono tajemnice państwowe, że naruszono status neutralności Austrii, że cała akcja była wymierzona w kraje Europy Wschodniej. Wśród tych akt były dosieurs wielu dygnitarzy z ich prywatnymi niedyskrecjami – miało to na celu omotanie tych osób – szantażem zmuszano ich do wypełniania wywiadowczych poleceń Wiesenthala. Powiązania wywiadowcze organizowane były wspólne z dr Józefem Lichtenem i reprezentowaną przez niego żydowską Lożą B’nai B’rith. Afera wywołała taką ostrą reakcję, że zapadła decyzja usunięcia z Austrii Wiesenthala i jego Ośrodka. Na przeszkodzie stanął fakt, że jest on przecież starym obywatelem austriackim, gdyż miejsce jego urodzenia, Buczacz, położone we wschodniej Galicji należało do Austrii. I tylko, dlatego upadła sprawa pozbycia się z kraju tak ciemnej postaci. Zapadła jednak decyzja krępowania jego działalności, nadzoru policyjnego nad Wiesenthalem. Nowy rząd socjalistyczny dr Bruno Kreisky’ ego realizował te zadania. Szczególnie krępował wystąpienia przeciw Polsce, z którą chciał mieć dobre stosunki. Wówczas Żyd Kreisky naraził się na zarzut antysemityzmu. Pomagał Kreisky’ emu w jego dziele ks. arcybiskup Wiednia, kardynał Konig, odwiedzając w maju 1971 roku Polskę, manifestując dla niej sympatię, popierając przynależność Ziem Zachodnich do Polski. Oczywiście i ks. Kardynał naraził się Wiesenthalowi i jego kumplom z ziomkostw niemieckich. Atakowano go za zdradę sprawy niemieckiej, za kolaborację z Polakami i komunizmem, za współpracę z „szowinistycznym” kościołem polskim i jego prymasem, kardynałem Stefanem Wyszyńskim, wielkim patriotą. (Jako bezpartyjny działacz katolicki z przyjemnością kwituję tu taką postawę obydwu wielkich kardynałów). Na jesieni roku 1985 w angielskiej TV nadano audycję o kardynałach żydowskiego pochodzenia, m.in. wymieniono kard. Lustigera z Francji i kard. Willebrandsa z Holandii, przewodniczącego Komisji d/s stosunków katolicyzmu z judaizmem. W audycji tej zabrzmiał jakby zarzut, że prożydowski papież Polak kreuje żydowskich kardynałów, co jest niezwykłością. Powiedziano też, że mimo takich gestów polskiego Papieża nadal istnieje problem stosunków żydowsko-polskich, że Żydzi nadal atakują Polaków, poniżają ich, że te gesty papieskie są zbyteczne. Trzeba dodać, że wielu ludzi w licznych krajach uważa gesty Papieża i działalność jego komisji za nieskuteczne i niecelowe, obniżające prestiż Kościoła i Watykanu. Nikt nie wierzy, z niewieloma wyjątkami, w nawrócenie się Żydów, najzapamiętalszych i najzajadlejszych wrogów Kościoła od 2000 lat, czy jakieś pogodzenie się z nimi – więc po co te próby i gesty? Same gesty i czyny katolików nie wystarczą przecież do zgody, a Żydzi nic nie robią w tym kierunku. Jeśli chcą być katolikami – to proszę bardzo, ale niech wykażą się pobożnością i gorliwością zanim będą awansować. Jednak za wcześnie jeszcze na przydzielanie im roli kardynałów i współdecydentów o losach Kościoła. Bierzmy przykład z samych Żydów. W Izraelu nikt, kto nie jest Żydem, nie może być państwowym urzędnikiem, ani oficerem, a co dopiero mówić o generałach – odpowiednikach biskupów i kardynałów. W układaniu dwustronnych stosunków musi być wzajemność, a w tym wypadku nie spotykamy się – niestety – z wzajemnością Żydów. Czekamy na to długo i bezskutecznie. Tymczasem Żydzi wykorzystują już Watykan do skarg na polskich biskupów, na ich rzekomy antysemityzm. Spotkało to w 1983 roku abp. Bronisława Dąbrowskiego, sekretarza Episkopatu Polski, za odmowę potwierdzenia rabinowi Hierowi z USA, że Polacy są antysemitami. Ta odmowa tak rozzłościła Hiera, że zamiast wrócić do Nowego Jorku, poleciał z Warszawy do Rzymu i złożył o to skargę na Arcybiskupa u sekretarza Komisji d/s stosunków katolicyzmu z judaizmem, ks. prałata Jorge Meiji. A do kogo mają się udać katolicy na skargę na Żydów? Do kogo mają apelować, by spowodować zbliżenie? Zaprzestanie niesłusznych napaści? Tolerancję? Czyż przykład z przewrotnością i cyniczną działalnością człowieka tak wpływowego w świecie jak Wiesenthal nie jest dostatecznym dowodem zawodności takich starań i zamysłów? Zbliżenie – powiada wielu – może nastąpić tylko między ludźmi mentalnie podobnymi, a Żydzi są zbyt inni, wyobcowani, zbyt „wybrani” i odseparowani. Czekamy, więc na ich przemianę i odmianę. Z drugiej strony – spójrzmy z ich perspektywy – ta inność od rzekomo ponad pięciu tysięcy lat jest ich siłą, więc czy nadają się oni do zunifikowanej, zjednoczonej społeczności świata, czy społeczności katolickiej? Po co im ten eksperyment, z trudnymi do przewidzenia skutkami? (…) Dziękujemy za tworzenie z WordPressem

Dziesięć uwag w sprawie jednego z dziesięciorga przykazań

1. Jak wiadomo, oryginalnego tekstu Dziesięciorga Przykazań dawno już nie ma. Kamienne tablice, które „były dziełem Bożym, a pismo na nich było pismem Boga” (Wj 32,16) rozbił wściekły Mojżesz, gdy zobaczył swój lud – „o twardym karku” pląsający wesoło wokół złotego cielca. Odtąd skazani jesteśmy na odpisy, kopie, redakcje i cały ten uczony zgiełk sprawiający, że każdą odpowiedź na pytanie: Jak naprawdę zostało sformułowane dziesięcioro przykazań? zawsze można zakwestionować. Jest to tym łatwiejsze, że kanon Biblii hebrajskiej żydzi ustalili dopiero w kilkadziesiąt lat po Chrystusie (!), kiedy słynny rabbi Akiba (Akiwa) rozpoczął prace nad ujednolicaniem samego tekstu. Ten tzw. masorecki tekst Biblii (zawierający m.in. zgodne z tradycją – masora – oznaczenia samogłosek) został ostatecznie ukończony i utrwalony dopiero w średniowieczu. Nb. najstarszy istniejący dziś rękopis całej Biblii hebrajskiej pochodzi właśnie z ok. X wieku. Odkrywane tu i ówdzie fragmenty (czy na przykład kompletny Izajasz znaleziony w Qumran) są – „w zasadzie identyczne” z tekstem masoreckim, ale na tym – „w zasadzie” jeszcze pokolenia biblistów – „liczne jak gwiazdy niebieskie” – zdążą się nieźle pożywić. Podobnie nie ma – „źródłowej” odpowiedzi na pytanie – zadane przez Janusza Korwin-Mikkego – o to - „w jakiej postaci pisany był [przez chrześcijan] Dekalog w 30 – 70 – 150 roku po Chr.” Na rok 30 nie mamy nic, na rok 70 są listy św.Pawła (najstarsza część Nowego Testamentu), natomiast na rok 150 jest po prostu cały Nowy Testament (i kilka pism, o których jeszcze wspomnę). Tu kanon został ustalony pod koniec IV w. i z tego też okresu pochodzą najstarsze rękopisy. Co do Starego Testamentu, to chrześcijanie od samego początku znali go niejako – „z drugiej ręki”: z greckiego tłumaczenia dokonanego w Egipcie, tzw. Septuaginty – zawierającej więcej ksiąg niż ostateczny kanon żydowski! – do dziś używanego w Kościele Wschodnim (najstarsze rękopisy z IV w. po Chr.). Warto też zauważyć, że w wypadku kontrowersji związanej z porządkiem, numeracją etc. znaczenie może mieć nawet taka późna i, zdawałoby się, – „czysto techniczna”, redakcyjna ingerencja, jak podział ksiąg biblijnych na wersy. W wypadku Biblii hebrajskiej jest to także dzieło masoretów, a np. tekst Nowego Testamentu dzieli się dziś zazwyczaj (tak krytyczna edycja Alanda et al.) wg wydania Stephanusa z roku 1551!

2. Od czego jednak Kościół Powszechny, Mater et Magistra? Niestety, nawet sięgnięcie po tekst opatrzony stosownym imprimatur (np. po używaną w liturgii Biblię Tysiąclecia) nie odejmuje nam wszystkich zgryzot. Owszem, oba podstawowe sformułowania Dekalogu (najbardziej znane z Wj 20,1-17 oraz z Pwt 5,1-21, gdzie Synaj, góra Przymierza, nosi nazwę Horeb) są akurat, co do kształtu przykazania I(II) ze sobą zgodne, – choć niektórzy komentatorzy twierdzą, że w Pwt 5,8 chodzi raczej o zakaz wyobrażania samego Jahwe. Ale trafiamy też w Starym Testamencie na swoisty dodekalog (Pwt 27,15-26), tj. dwanaścioro przykazań, rozmijający się znacznie z tradycyjnym Dekalogiem. I może nie warto byłoby się nim kłopotać, zostawiając go świerzbiącym uszom heretyków, gdyby nie to, że akurat zakaz sporządzania podobizn znajduje tam dość ciekawą wykładnię. - „Przeklęty każdy, kto wykona posąg rzeźbiony lub z lanego metalu – rzecz obrzydliwą dla Pana, robotę rąk rzemieślnika – i postawi w miejscu ukrytym”. Ciekawe wydaje się zwłaszcza owo dopowiedzenie o – „miejscu ukrytym”, czyli jakby zalążku tajnego kultu bałwanów. Czyżby złoty cielec rozproszkowany przez Mojżesza odżył jednak, jako prywatne małe cielątka chowane gdzieś po kątach? Jest wreszcie w tej samej Księdze Wyjścia, w której znajduje się uznany tekst Dekalogu, fragment zdumiewający. Podobno Goethe – gnostyk, różokorzyżowiec etc. – pierwszy zwrócił na niego baczną uwagę, czy może raczej: pierwszy przyciągnął doń uwagę szerokiej publiczności; dziś określa się go mianem „dekalogu kultowego”. Oto Pan widząc, że pierwotne Tablice Przykazań zostały strzaskane, każe Mojżeszowi wykonać nowe – „podobne do pierwszych”. A potem wzywa go na górę Synaj i raz jeszcze dyktuje treść przymierza (Wj 34,14-26). Tyle, że przymierza właściwie całkiem odmiennego! Bez – „nie zabijaj”, – „nie kradnij”, – „nie kłam”!!! Nawet, jeśli idzie o głupie wizerunki, znowu nakazuje się trochę inaczej:

- „Nie uczynisz sobie bogów ulanych z metalu” i kropka. W każdym razie i to – „drugie przymierze” ma najwyższą boską parafę, bo na koniec:

- „Pan rzekł do Mojżesza: «Zapisz sobie te słowa, gdyż na podstawie tych słów zawarłem przymierze z tobą i z Izraelem» (…) I napisał [Mojżesz] na tablicach słowa przymierza – Dziesięć Słów” (Wj 34,27-28). A więc jeszcze jeden – i jedyny tak właśnie nazwany – Dekalog!

3. JKM najpierw cytuje tylko cząstkę I(II) przykazania – „Nie czyń sobie obrazu rytego, ani żadnego podobieństwa rzeczy tych, które są w niebie wzgórę, i które na ziemi nisko, i które są w wodach pod ziemią”, a w następnym numerze „NCz!” pyta: - „Od kiedy żydzi zamieszczają podobizny ludzi «i tego, co lata, pełza itd.»”?

Otóż na to pytanie można odpowiedzieć prosto: zamieszczają właściwie od zawsze! Zakazu sporządzania podobizn umieszczonego w Dekalogu nie traktowano, bowiem zasadniczo, jako jakiegoś przykazania antymalarskorzeźbiarskiego, (choć po zetknięciu się żydów z bujną plastycznie – i pociągającą! – kulturą hellenizmu pojawiały się wśród rabinów i takie pryncypialne opinie)! Żeby się o tym przekonać, wystarczy poczytać dokładnie Stary Testament. Oto w świątyni Salomona, (która jako „dom Pana” z pewnością nie była dziełem bezbożnym!) znajdowały się nie tylko ornamenty roślinne (lilie, palmy, jabłka granatu), ale także wyobrażone – „lwy, woły i cheruby” (1 Krl 7,29). Nawet – „morze”, wielki zbiornik na kapłańskim dziedzińcu świątyni – „stało (…) na dwunastu wołach” (1 Krl 7,25). Z kolei ze wzmianek w Talmudzie wynika, że już w czasach antycznych rabini zezwalali na figuratywną dekorację synagog i zapewne pojawiały się tam również podobizny ludzi. Rozmaite sceny biblijne (z Mojżeszem, Eliaszem etc.) przedstawione są np. na dobrze zachowanych freskach słynnej synagogi z Dura Europos (III w. po Chr.). Jak z tego widać, nacisk w I(II) przykazaniu kładziono raczej na słowa, których JKM nie zacytował: „Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył”, i to nawet (a może szczególnie?) – w „miejscu ukrytym”. Zatem w synagodze wizerunek Mojżesza pobożnemu żydowi wcale nie przeszkadzał, skoro upewniał się on tam jednocześnie, że to nie Mojżesz jest Bogiem Izraela i nie jemu oddaje się cześć.

4. Chrześcijanie zachowali oczywiście starotestamentowy zakaz produkcji bałwanów, natomiast mieli jeszcze mniej oporów niż żydzi przed odmalowywaniem zwierząt, scen z Pisma, czy nawet – czego żydzi, rzecz jasna, nie próbowali! – samego Boga. Ładnie i zwięźle wyjaśnia to Jan z Damaszku:

- „W poprzednich czasach Boga bez ciała czy kształtu nie można było przedstawić w żaden sposób. Ale dzisiaj, od czasu, kiedy Bóg pojawił się w ciele i żył wśród ludzi, mogę przedstawić to, co jest widzialne w Bogu. Nie czczę materii, lecz czczę Stwórcę materii, który materią dla mnie stał się, który przyjął życie w ciele i który, przez materię, dokonał mojego zbawienia”.

5. Jeśli więc idzie o I(II) przykazanie, Kościół ani nie musiał go skreślać (by np. lud boży nie gorszył się obrazami w świątyniach), ani też nigdy go – wbrew temu, co sugeruje JKM – znikąd nie skreślił. Do dzisiaj wszak można je znaleźć nie tylko w katolickiej Biblii, ale i w obowiązującym Katechizmie Kościoła Katolickiego (kanony 2129-2132). Zakaz sporządzania wizerunków znika wprawdzie w popularnym skrócie katechizmowym, ale wyłącznie, dlatego, że nie jest to osobne (drugie) przykazanie, lecz dopełnienie przykazania pierwszego (podobnie skraca się często przykazanie: „Nie pożądaj żadnej rzeczy bliźniego twego”, „skreślając” osły, woły i niewolników). Jeśli tylko skrót nie służy celom nazbyt elementarnym (np. wstępnej nauce religii), to nadal rozumie się samo przez się, że rozważania o niebezpieczeństwach bałwochwalczego kultu wizerunków wchodzą w zakres rozważań o pierwszym przykazaniu: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” (tak np. w „Wykładzie Dekalogu” św. Tomasza – żeby poprzestać tylko na jednym szacownym przykładzie spośród mrowia istniejących).

6. Cała kontrowersja dotyczy, zatem wyłącznie numeracji przykazań, tj. problemu jak wykroić 10 zgrabnych porcyjek z wielkiego tortu Bożego Przymierza. Zasadniczo istnieją w tym względzie przynajmniej trzy tradycje.

(a) Żydzi. Talmud palestyński za I przykazanie uważa prolog do Dekalogu („Ja jestem Jahwe” etc.), zapewne przez podobieństwo tej formuły do Szema (Pwt 6,4) – żydowskiej esencji wyznania wiary. II przykazanie żydów palestyńskich jest identyczne z katolickim I przykazaniem, (czyli łączą oni w jedno zakaz czci obcych bogów i zakaz czci wizerunków!), na końcu zaś łączą jeszcze w przykazaniu X pożądanie cudzej własności z pożądaniem cudzej żony.

(b) Kościół grecki i ewangelicki reformowany. Filon z Aleksandrii i niektórzy Ojcowie greccy zaczęli umieszczać prolog poza Dekalogiem, (jako prolog właśnie), i – żeby rachunek się zgadzał – podzielili żydowskie przykazanie II na dwie części (osobno zakaz czci obcych bogów i osobno zakaz czci wizerunków). Dalej już szło po staremu, więc w ostatnim przykazaniu żona znów figurowała obok osła.

(c) Kościół katolicki, anglikański i ewangelicko-augsburski (luteranie). Jeśli JKM pyta: kto był czarną owcą i usunął osobne II przykazanie dotyczące kultu wizerunków (wprowadzone w podziale Filona), to trzeba chyba odpowiedzieć krótko: Kościół katolicki! Niczego wprawdzie, powtarzam raz jeszcze, nie usunął, a jedynie połączył przykazanie I z II, X zaś podzielił. O ile wiem, na Zachodzie przenumerowanie to nigdy nie miało rangi jakiegoś sporu teologicznego (czy dzielić na dwoje raczej początek Dekalogu, czy też koniec?), co chyba dobrze świadczy o wierze wczesnego Kościoła pamiętającego, iż Chrystus – „sprawił, żeśmy mogli stać się sługami Nowego Przymierza, przymierza nie litery, lecz Ducha; litera, bowiem zabija, Duch zaś ożywia” (1 Kor 3,6). De facto, więc żadnej czarnej owcy nie było, ale jeśli ktoś koniecznie potrzebuje nazwisk, by bratu swemu powiedzieć – „bezbożniku”, może popastwić się np. na Orygenesie, który nb. miał świetne przygotowanie biblistyczne (i poprawiał Septuagintę), najlepiej zaś od razu na św. Augustynie, który ów katolicki podział przykazań explicite uznawał i wspierał – od niego pochodzi też dodatkowy podział przykazań na dwie grupy: przykazania I-III dotyczące miłości Boga i przykazania IV-X dotyczące miłości bliźniego. Nie wiem, na jakiej podstawie JKM sugeruje, że właśnie katolicka tradycja podziału Dekalogu zrodziła się w wyniku – „manipulacji”. Jest to, bowiem tradycja przynajmniej równoprawna, godna wiary, a w dodatku, – co polecam szczególnej uwadze P.T. Feministek – daleko bardziej postępowa od żydowskiej czy greckiej, albowiem odróżnia wyraźnie żonę od osła (może za wersją Dekalogu z Pwt, gdzie żona nie wchodzi w skład „domu” bliźniego?)

7. Jeśli napisałem wyżej, że katolicka tradycja podziału Dekalogu jest przynajmniej równoprawna, to, dlatego, że ani Pan Bóg przykazań nie ponumerował, ani też nie ma numeracji w samym tekście, więc nawet na bardzo upartego nie można potraktować go literalnie (nie „numeralnie”, bo w hebrajskim liczby zapisuje się literami). No, ale przynajmniej wiadomo było od początku, że w sumie przykazań jest dziesięć. Gorzej sprawa się miała np. z sakramentami, które nigdzie w tekście Nowego Testamentu nie są choćby ogólnie wyliczone. Że jest ich akurat siedem zauważono dopiero w XII wieku, a ustalono ostatecznie na Soborze Trydenckim (!), czyli przez większą część swych dziejów chrześcijaństwo potrafiło się bez tej katechetycznej nowinki znakomicie obyć. Nawiasem pisząc, również i Dekalog długo nie zajmował jakiegoś szczególnego miejsca w katechezie. Aż do średniowiecza pałętał się on raczej na obrzeżach nauczania, a dowartościowany został w XIII wieku, gdy okazało się, że schemat Dekalogu mógłby być zgrabną pomocą w rachunku sumienia (skoro IV Sobór Laterański w r. 1215 wprowadził obowiązek spowiedzi wielkanocnej). Jego miejsce w katechizmie (między Składem apostolskim a Ojcze nasz) i w teologii moralnej znów ugruntował dopiero Sobór Trydencki.

8. Właściwie za jedyne prawdziwe burze teologiczne związane z I(II) przykazaniem można uznać ruch ikonoklastów, który pojawił się (wyłącznie) w Kościele wschodnim. Ikonoklazm, (czyli obrazoburstwo) nie wiązał się jednak z tamtejszym formalnym wyodrębnieniem zakazu sporządzania i kultu wizerunków w II przykazanie. Został też ostatecznie tak mocno potępiony na II Soborze Nicejskim (r. 787), że Zachód długo wzdragał się przed przyjęciem decyzji tego powszechnego soboru, bo łacinnikom zdawało się jakoby zachęcały one do niemal bałwochwalczej adoracji obrazów.

[PRZYPIS. Krótkotrwały radykalny "ikonoklazm" protestantów w XVI w., bardziej chyba wyrastał z rewolucyjnej, antykatolickiej złośliwości niż z teologii, choć z drugiej strony jest to także efekt próby "powrotu do źródeł" i swoistej "rejudaizacji" chrześcijaństwa w protestanckim wydaniu. Kto bowiem próbuje doskoczyć do samego początku, ten łacno może przeskoczyć Nowy Testament i wylądować w Starym...] U źródła kontrowersji nie leżały, podkreślam, problemy z samym Dekalogiem, ale raczej bardzo subtelne kwestie chrystologiczne. Obie strony były oczywiście zgodne w dekalogowym potępieniu bałwochwalstwa, ikonoklaści twierdzili jedynie (w najgrubszym uproszczeniu), że Chrystusa nie można malować – „prawidłowo teologicznie”. Bo albo maluje się samo Jego człowieczeństwo, oddzielając je w ten sposób od Jego boskości, co oznacza popadnięcie w herezję nestorianizmu, albo maluje się zarówno Jego człowieczeństwo jak i boskość, dopuszczając tym samym, że były one w Chrystusie jakoś zmieszane, co z kolei oznacza popadnięcie w herezję monofizytów.

9. Pierwsi chrześcijanie ani nie walczyli z obrazami (tylko przemalowywali Apollina na Dobrego Pasterza), ani też, jak już wspomniałem, nie deliberowali nad Dekalogiem. Jeśli zaś w najwcześniejszych pismach chrześcijańskich natrafiamy na rozmaite „przykazania”, to z zasady nie pokrywają się one wcale z katechizmowym Dziesięciorgiem Przykazań. W starożytnej i czcigodnej „Nauce dwunastu apostołów” (Didache) – być może starszej nawet od pism Nowego Testamentu! – mowa jest na początku o dwóch drogach: drodze życia i drodze śmierci. Ale następujące dalej nakazy i zakazy dla tych, którzy pragną iść drogą życia, stanowią raczej swoistą mieszaninę nauk Starego i Nowego Przymierza. Wiele przykazań znajduje tam swoje rozwinięcie np. – „nie zabijaj dzieci przez poronienie, ani nie przyprawiaj ich o śmierć już po urodzeniu”, natomiast, jako przykład bałwochwalstwa nie podaje się sporządzania wizerunków, lecz zajmowanie się wróżbami i astrologią. Napisany ok. r. 150 przez Hermasa i chętnie odtąd czytany „Pasterz” (aż trzeba było wiernym przypominać, by nie włączali go do kanonu Nowego Testamentu!) zawiera z kolei oryginalny i bardzo rozbudowany dodekalog (12 przykazań) – niemal kompletnie odmienny od starotestamentowego Dekalogu. Zaleca się tam m.in. szczerość i prostotę, umiłowanie prawdy, czystość i pokutę, powstrzymywanie się od gniewu, a także – co rzadkie – radość, która – „jest miła Bogu”, bo – „człowiek radosny postępuje dobrze i myśli dobrze”. O zakazie wizerunków Hermas milczy.

10. Jak widać, litera Dekalogu nie była dla wczesnych chrześcijan problemem i brali oni w tym przykład ze swego Pana. Pojawia się, bowiem w samej Ewangelii scena, w której Jezus jest niejako – „przepytywany” z przykazań. Oto przychodzi do Niego – „bogaty młodzieniec” z pytaniem, co ma czynić, by otrzymać życie wieczne?

- „Zachowaj przykazania” – odpowiada Jezus.

- „Zapytał Go: «Które». Jezus odpowiedział: «Oto te: Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, czcij ojca i matkę oraz miłuj swego bliźniego, jak siebie samego!»”.

O I(II) przykazaniu brak nawet bladej wzmianki! Ale może właśnie tyle nam – przynajmniej na początek – powinno wystarczyć? Chyba, że JKM właśnie coś rzeźbi lub maluje i dalej ma wątpliwości…

© LeS lipiec 1999 Nadesłał p. Mieczysław


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
46 643 656 Vacuum HT of Hot Work Steel
644 odp do 643
Angielski Present Simple id 643 Nieznany (2)
643
642 643
643
Dz.U. 2010 nr 100 poz. 643
643
643
643
46 643 656 Vacuum HT of Hot Work Steel
000 643
643
NACA 643 The Aerodynamic Characteristics of Four Full Scale Propellers
DG641 643
643 Zestawienie zmian w kapitale (funduszu) własnym

więcej podobnych podstron