Polska na giełdzie towarowej? Ach, ci pedofile! To dopiero zbrodniarze! Weźmy takiego Józefa Barroso, który pojechał do Rzymu, żeby „oddać hołd” Janowi Pawłowi II za to, „co zrobił on dla Europy”, – ale do zwalczania pedofilów już tak skwapliwie się nie kwapi. Za to właśnie bezlitośnie chłoszcze go w internecie pani Joanna Senyszyn. Najwyraźniej na tym etapie uważa ona pedofilów za wrogów publicznych numer 1. Oprócz wspólnego dla socjalistów i złodziei zainteresowania cudzymi pieniędzmi, chłostanie pedofilów stanowi drugą pasję pani profesor. Nietrudno to zrozumieć. Z pewnością wolałaby, gdyby zamiast dzieciom i młodocianym nimfetkom – okazywali oni więcej zainteresowania starszym paniom, które desperacko próbują walczyć z nieubłaganym upływem czasu. Niestety! Ani ekstrawaganckie stroje, ani demonstracje gotowości, ani nawet polityczne blogi – nie robią na okrutnikach wrażenia. Gerontofile, to, co innego, ale – powiedzmy sobie szczerze – zainteresowanie ze strony gerontofilów żadnej kobiecie, która w walce z upływem czasu nie do końca czuje się pokonana, nie sprawia najmniejszej przyjemności. Nic, więc dziwnego, że na widok pedofilskiej zatwardziałości, w pani profesor Joannie Senyszyn budzi się pragnienie zemsty, a ponieważ nie może już chłostać ich naprawdę, daje wyraz swoim namiętnościom wirtualnie. W podobny sposób zachowuje się w naszym nieszczęśliwym kraju nie tylko rząd, ale i opozycja polityczna. Ponieważ i jedni i drudzy uprawianie prawdziwej polityki mają od starszych i mądrzejszych zakazane, wyżywają się we wzajemnym przekomarzaniu, którego stałym elementem jest składanie wniosków o wotum nieufności dla poszczególnych ministrów. Jest to rodzaj samogwałtu, ponieważ wszyscy wprawdzie wiedzą, że wniosek nie ma szans realizacji, ale zachowują się tak, jakby wszystko działo się naprawdę; wygłaszają namiętne filipiki, spierają się, przekrzykują, głosują – i tak dalej. Tymczasem nie tylko opozycja polityczna, ale nawet premier rządu nie ma żadnej władzy nad ministrami. Jak już wielokrotnie mogliśmy się przekonać, nie może ich odwołać nawet, gdy taką możliwość zapowiada z góry, publicznie wyznaczając warunki dymisji. Czyż nie inaczej było z ministrem Aleksandrem Gradem, który w wyznaczonym przez premiera terminie nie znalazł strategicznego inwestora dla stoczni? A jednak, kiedy przyszło, co do czego, okazało się, że premier Tusk odwołać go nie może. Dlaczego? Ano, dlatego, że żaden z ministrów tak naprawdę mu nie podlega. Każdy z nich, bowiem jest rodzajem legata jakiejś szajki Sił Wyższych, to znaczy – tajniaków, którzy naszym nieszczęśliwym krajem naprawdę rządzą i frymarczą – a swoich interesów pilnują właśnie za ich pośrednictwem. To jest również przyczyna bezradności rządu, który nie potrafi stawić czoła właściwie żadnemu wyzwaniu, jakie stoją przed naszym nieszczęśliwym krajem, – ponieważ każda zmiana musiałaby zostać poprzedzona kompromisem poszczególnych band Sił Wyższych, które wcale się do tego nie kwapią. „Młodzi, wykształceni”, a także pozostali zwolennicy Platformy Obywatelskiej dopiero teraz zaczynają to rozumieć, ale to o niczym nie musi przesądzać, bo kiedy redaktor Michnik w swojej żydowskiej gazecie dla Polaków i pozostające na usługach razwiedki tzw. niezależne media głównego nurtu zaczną gwałcić ich przez oczy i uszy, to znowu o wszystkim zapomną i na podobieństwo stada baranów pójdą do głosowania. Więc jak tu takich nie strzyc i nie golić go gołej skóry? Właśnie gruchnęła wieść, iż nowym wiceministrem spraw zagranicznych została pani Beata Stelmach. To bardzo uzdolniona osoba, ale dotychczas obracała się w świecie różnych przedsięwzięć finansowych. Na początku lat 90-tych zaczynała, jako rzecznik prasowy, ale wkrótce awansowała w hierarchii coraz wyżej i wyżej. Na przykład w latach 2000-2001 była prezesem Warszawskiej Giełdy Towarowej – firmy nazywanej również „gospodarstwem rodzinnym Polskiego Stronnictwa Ludowego”, ale chyba nie do końca słusznie, bo wprawdzie prezes Pawlak był w 2002 roku zrobiony prezesem WGT i były minister rolnictwa Andrzej Śmietanko kazał swoim magazynom „Elawar” sprzedawać zboże wyłącznie za pośrednictwem WGT, – ale powiadają, że wszystko działo się tam za sprawą prostego posła PSL Zbigniewa Komorowskiego, który z kolei zrobił fortunę dzięki współpracy z Edwardem Mazurem – podejrzewanym w swoim czasie o sprawstwo kierownicze zabójstwa generała Papały – więc jeśli w ogóle WGT można przypisywać jakieś powiązania, to już prędzej z Siłami Wyższymi – podobnie jak założonej przez Ryszarda Krauzego firmie Prokom Software S.A, w której władzach pani Beata Stelmach zasiadała do roku 2005. Z kim związana jest firma MCI Management S.A., z której pani Stelmach została wiceministrem spraw zagranicznych – trudno powiedzieć, ale pewne wnioski możemy wyciągnąć z obecności w tamtejszej radzie nadzorczej dra Andrzeja Olechowskiego, który z Siłami Wyższymi związany jest może nie od urodzenia, ale od bardzo dawna – za pośrednictwem generała Gromosława Czempińskiego. W takiej sytuacji nominacja pani Beaty Stelmach na stanowisko wiceministra spraw zagranicznych może oznaczać, iż wkrótce Siły Wyższe zamierzają wprowadzić na jakąś giełdę towarową cały nasz nieszczęśliwy kraj – no a niejako przy okazji – jeszcze szczelniej obstawić nieszczęsnego „Szpaka” – jak w swoim czasie nazwali Radosława Sikorskiego, występującego w charakterze „szefa polskiej dyplomacji”. Hi, hi! SM
To nie jego wina - on tak musi Antoni Słonimski wspominał kiedyś o chłopcu, który po przyjściu ze szkoły opowiadał, że pani nauczycielka powiedziała, iż Fenicjanie produkowali szkło z piasku. - To nie jej wina - wyjaśniał. - Ona tak musi, bo inaczej wylaliby ją z posady. „Nasza niepodległość, którą cieszymy się już od 22 lat, jest prawdziwym darem losu (...) Państwo polskie okrzepło, ma stabilny system demokratyczny, jest państwem praworządnym” - powiedział w przemówieniu wygłoszonym z okazji rocznicy konstytucji 3 maja pan prezydent Bronisław Komorowski. Trudno o lepszy dowód utraty przez pana prezydenta poczucia rzeczywistości. Przecież od 1 grudnia 2009 roku, to znaczy - od proklamowania Unii Europejskiej, państwa, którego nasz nieszczęśliwy kraj jest częścią składową, Polska niepodległość utraciła. Żadna część składowa jakiegokolwiek państwa nie może być przecież niepodległa. Przeciwnie - podlega władzom tego państwa, jako jego część składowa. Oczywiście dla zmylenia europejskich narodów, władze Unii Europejskiej pozwalają lokalnym kacykom tytułować się prezydentami itp. - ale o żadnej niepodległości nie ma mowy.
Tylko człowiek całkowicie oderwany od rzeczywistości może też mówić, iż „okrzepło” państwo, które właśnie jest intensywnie rozbrajane i w stachanowskim tempie zadłużane, państwo, na którego terytorium trwa proces likwidowania przemysłu ciężkiego i maszynowego, państwo, które nie potrafi wyjaśnić przyczyny katastrofy samolotu wiozącego prezydenta, generalicję i parlamentarzystów. Jakże można mówić na trzeźwo o „stabilnym systemie demokratycznym” w sytuacji oligarchii zdalnie sterowanej przez razwiedkę, wraz z agenturami państw trzecich tworzącą dyrektoriat administrujący nieszczęśliwym krajem według wskazówek strategicznych partnerów lub starszych i mądrzejszych? Jakże wreszcie można mówić o praworządności w państwie, którego władze właśnie zatuszowały aferę hazardową? Wypowiadając te nonsensy pan prezydent sprawiał wrażenie trzeźwego, więc jedynym prawdopodobnym wyjaśnieniem przyczyny publicznego wygłaszania takich opinii musi być obawa przed wylaniem z posady. Już starożytni Rzymianie zauważyli, że cuius est condere, eius est tolere (kto ustanowił, ten może znieść), więc taka obawa jest jak najbardziej uzasadniona. SM
Dlaczego musiał zostać zabity? 2 maja amerykańscy komandosi zabili Osamę bin Ladena, któremu przypisywana jest odpowiedzialność za atak terrorystyczny na Stany Zjednoczone 11 września 2001 roku. Jak pamiętamy, tego dnia dwa samoloty pasażerskie, pilotowane przez zamachowców, uderzyły w wieże WTC w Nowym Jorku. Trzeci samolot uderzył w Pentagon w Waszyngtonie, a czwarty, na którego pokładzie miała wywiązać się walka pasażerów z porywaczami, spadł na ziemię w Pensylwanii. Osama bin Laden został zabity w swojej tajnej rezydencji 50 kilometrów od Islamabadu w Pakistanie. Namierzenie tej kryjówki przypisuje się agentom wywiadu amerykańskiego, ale według innych źródeł, Osamę bin Ladena wystawił Amerykanom wywiad pakistański. Ale nie to jest w tej sprawie najważniejsze. Chodzi przede wszystkim o to, że prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama rozkazał amerykańskim komandosom zabić bin Ladena, a nie schwytać w celu postawienia przed sądem. Potwierdził to w sposób niebudzący żadnych wątpliwości szef CIA Leon Panetta. To bardzo dziwny rozkaz, bo dla nikogo chyba nie ulega wątpliwości, że żywy Osama bin Laden, zwłaszcza gdyby został postawiony przed sądem po uprzednich przesłuchaniach III stopnia, przedstawiał dla Stanów Zjednoczonych, a przede wszystkim - dla opinii publicznej wartość znacznie większą, niż jego zwłoki. Nawiasem mówiąc, zwłok Osamy bin Ladena też nie ma, bo w zadziwiająco szybkim tempie zostały utopione w morzu. W rezultacie nikt już nie będzie mógł sprawdzić, czy zastrzelony 2 maja mężczyzna rzeczywiście był Osamą bin Ladenem, czy też jakimś przypadkowym nieszczęśnikiem, którego pakistańska razwiedka wystawiła Amerykanom. Wracając do rozkazu zabicia bin Ladena, jaki prezydent Obama wydał komandosom, trudno zrozumieć jego przyczynę. W tej sytuacji mamy dwie możliwości: albo zabity mężczyzna nie był Osamą bin Ladenem, a nadanie całej sprawie rozgłosu zostało podyktowane potrzebami kampanii wyborczej prezydenta Obamy - albo 2 maja amerykańscy komandosi rzeczywiście zabili bin Ladena, ale władze amerykańskie nie chciały dopuścić do postawienia go przed sądem. Pierwsza możliwość jest wprawdzie ryzykowna, bo przynajmniej niektórzy uczestnicy mistyfikacji musieliby zadawać sobie z niej sprawę. Skoro jednak władze poszły na takie ryzyko, to być może, dlatego, by uniknąć ryzyka jeszcze większego. A jakiego? Ano, kilka dni wcześniej pokazany został w Internecie akt urodzenia prezydenta Obamy, którego wcześniej nie można było odnaleźć. Niektórzy znawcy przedmiotu uważają, że jest to falsyfikat. Gdyby tak było rzeczywiście, prezydent Obama na gwałt potrzebowałby jakiegoś spektakularnego sukcesu, a zabójstwo Osamy bin Ladena nadawało się do tego w sam raz. Oczywiście w takim przypadku w grę mogło wchodzić tylko zabójstwo, a pospieszny pochówek nieboszczyka, którego tożsamości już nigdy nikt nie będzie mógł sprawdzić, takie podejrzenia potwierdza. Co więcej - egzekucja mężczyzny uznanego za Osamę bin Ladena może stanowić również ostrzeżenie dla zbyt dociekliwych analityków prezydenckiego aktu urodzenia. Każdy z nich może zostać przecież rozpoznany, jako wspólnik Osamy bin Ladena i potraktowany podobnie. Ale może być i tak, że zabity 2 maja mężczyzna rzeczywiście był Osamą bin Ladenem. Dlaczego w takim razie prezydent Obama kazał komandosom zabić go, a nie schwytać? Jedynym wyjaśnieniem, jakie przychodzi mi do głowy jest ryzyko, że postawiony przed sądem Osama bin Laden mógłby ujawnić informacje kłopotliwe, a może nawet kompromitujące władze Stanów Zjednoczonych. Nie zapominamy przecież, że w swoim czasie Osama bin Laden współpracował z amerykańskimi tajnymi służbami, a przez jego ręce przechodziły ogromne pieniądze dla mudżahedinów walczących z Armią Radziecką w Afganistanie. Czy ryzyko związane jest z tymi pieniędzmi, czy też okolicznościami towarzyszącymi atakowi terrorystycznemu na Amerykę 11 września 2001 roku - tego już nigdy się nie dowiemy, bo tę tajemnicę skrywa morze, którego wody zamknęły się nad nieboszczykiem zrzuconym z pokładu lotniskowca - podobnie jak nie dowiedzieliśmy się, kto i dlaczego zastrzelił w Dallas prezydenta Kennedy’ego. SM
Hołd „uczestnikom holokaustu”? Cóż może być gorszego od „dzielenia” i „jątrzenia”? Od „dzielenia” i „jątrzenia” nic gorszego być nie może. Wiemy to choćby z przemówienia prezydenta Bronisława Bul-Komorowskiego podczas uroczystości rocznicy konstytucji 3 maja. Dotychczas wiadomo było, że „dzieli Polaków” i „jątrzy” Jarosław Kaczyński. Okazuje się jednak, że nie tylko on. Okazuje się, że wrogiem publicznym, który „dzieli” oraz „jątrzy”, ale tym razem nie tyle „Polaków”, co „Ślązaków” jest Powstanie Śląskie. Mimo kilkumiesięcznych negocjacji nad formułą oceny Powstania Śląskiego, nie udało się osiągnąć kompromisu między „polonocentrycznym” i niemieckim punktem widzenia - chociaż prof. Adam Suchoński zaproponował, by złożyć hołd „uczestnikom powstań śląskich”. To uniwersalna formuła, która nikogo urazić nie może i dzięki temu nadaje się znakomicie również dla wyrażania hołdu np. „uczestnikom stanu wojennego”, a kto wie, czy nawet nie „uczestnikom holokaustu”. Okazało się jednak, że nawet tak kompromisowa formuła nadal „dzieli” i „jątrzy”, bo „w wielokulturowym regionie”, jaki zdaniem pani dr nomen omen Berlińskiej, niepodobna przesadzić z przypominaniem, że problemy należy rozwiązywać w drodze „dialogu”, a nie żadnych powstań, które prowadzą tylko do tragedii. Doprawdy aż szkoda, że tej jedynie słusznej uwagi nie wziął sobie do serca premier Donald Tusk, zapowiadając wojnę z „pseudokibolami”. Taka wojna na pewno dodatkowo „podzieli” Polaków, nie mówiąc już o tym, jak rozjątrzy „pseudokiboli”, którzy mogą nie zagłosować na Platformę Obywatelską, w związku, z czym nie będzie innego wyjścia, jak przyspieszyć realizację pełzającego dotychczas scenariusza rozbiorowego. SM
Zaremba: Korwin o kaczystach, nazistach i zapinaniu pasów w obozach koncentracyjnych. Czuję się zwolniony z debaty Pan Zaremba starał się traktować mnie poważnie - zauważył na swoim blogu Janusz Korwin-Mikke, i to jedyne ludzkie zdanie w jego tekście. Potem obwieścił, że tak jak wszyscy "socjaliści, faszyści i kaczyści" chcę decydować, co jest dla niego dobre. To odpowiedź na mój tekst, w którym dziwiłem się jego udziałowi w pronarkotycznej manifestacji "w obronie wolnych konopi". Tak istotnie, uważam, że społeczeństwo odpowiada za jednostkę: za jej bezpieczeństwo i za jej wychowanie. Z punktu widzenia zbiorowości nie jest rzeczą obojętną, czy młody człowiek sięga po narkotyki, czy nie. Powie to dawnemu liderowi UPR każdy rodzic, poza paroma najbardziej ekscentrycznymi dziwakami, dla których abstrakcyjna wolność jest ważniejsza niż miłość do własnego dziecka. Naturalnie można się spierać o metodę zapobiegania nieszczęściu. Granica odpowiedzialności za jednostkę, szczególnie wchodzącą w życie, jest zawsze do dyskusji. Ale twierdzenie, że kontakt dziecka z narkotykami nie jest nieszczęściem to wyraz czegoś złego, czego nie da się sprowadzić do oryginalności poglądów. Tak uważam, nie będąc ani faszystą, ani socjalistą, ani kaczystą. Inną sprawą jest język dyskusji. Rozjuszony moim przykładem z zapinaniem pasów w autach (używając go, naturalnie spodziewałem się furii). Korwin-Mikke dowodzi, że współcześni "eurosocjaliści" są gorsi od nazistów. Dlaczego? Bo w obozach koncentracyjnych na piętrowych pryczach nie kazano zapinać pasów, a teraz się każe w pojazdach. Niedorzeczność tego przykładu, i to na wielu płaszczyznach (naziści nie czuli się opiekunami swoich ofiar) zwalnia mnie z obowiązku dyskusji. Ocenie czytelników pozostawiam stosunek Korwina-Mikke do hitlerowskich zbrodni. Poważny? Niepoważny? Odpowiedzcie sami. Dyskutować mogę za to z profesorem Krzysztofem Rybińskim, Rafałem Ziemkiewiczem i wieloma innymi, którzy pojawili się przez dwoma tygodniami na Sali Kongresowej, aby walczyć razem z Korwinem-Mikke o wolność ekonomiczną w Polsce. Czy naprawdę jesteście państwo pewni, że dobrze wybraliście lidera? Piotr Zaremba
Rzadko to robię, – ale tym razem nie wytrzymałem... Wzywam niniejszym p. Piotra Zarembę do zamieszczenia na Jego blogu ( http://wPolityce.pl ) następujących P R Z E P R O S I N
Niniejszym przepraszam p. Janusza Korwin-Mikkego za zupełnie nieuzasadnione użycie następujących sformułowań imputujących Mu nieprawdziwe stwierdzenia mogące zniszczyć Jego wiarygodność jako polityka:
1) „twierdzenie, że kontakt dziecka z narkotykami nie jest nieszczęściem to wyraz czegoś złego, czego nie da się sprowadzić do oryginalności poglądów” poprzedzone słowami: „Z punktu widzenia zbiorowości nie jest rzeczą obojętną, czy młody człowiek sięga po narkotyki, czy nie. Powie to dawnemu liderowi UPR każdy rodzic, poza paroma najbardziej ekscentrycznymi dziwakami, dla których abstrakcyjna wolność jest ważniejsza niż miłość do własnego dziecka”. W rzeczywistości p. Korwin-Mikke nieustannie podkreśla, że należy przywrócić pojęcie „głowy rodziny” - i wyposażyć tę głowę we środki umożliwiające skuteczną walkę z nałogiem u jej/jego dzieci. Nieingerencja prawna w kwestię zażywania narkotyków powinna – zdaniem p. Korwin-Mikkego - dotyczyć wyłącznie ludzi dorosłych.
2) „Korwin-Mikke dowodzi, że współcześni "eurosocjaliści" są gorsi od nazistów. Dlaczego? Bo w obozach koncentracyjnych na piętrowych pryczach nie kazano zapisać pasów, a teraz się każe w pojazdach. Niedorzeczność tego przykładu, i to na wielu płaszczyznach (naziści nie czuli się opiekunami swoich ofiar) zwalnia mnie z obowiązku dyskusji. Ocenie czytelników pozostawiam stosunek Korwina-Mikke do hitlerowskich zbrodni”. W rzeczywistości p. Korwin-Mikke nie pisał nic o zbrodniach hitlerowskich, wyraźnie podkreślał, że chodzi o „obóz pracy w Oświęcimiu” a nie o „obóz koncentracyjny”, nie pisał też, że euro-socjaliści są gorsi od narodowych socjalistów – pisał tylko, że mniej od nich wierzą w instynkt samozachowawczy człowieka, a bardziej w zakazy i nakazy. Nie pisał też, że narodowi socjaliści „czuli się opiekunami więźniów”, – lecz, że mogliby działać we własnym interesie, bo „więzień mógł z górnej pryczy spaść i złamać sobie rękę lub nawet skręcić kark pozbawiając III Rzeszę cennej siły roboczej” Piotr Zaremba
Normalnie mam grubą skórę i cierpliwie znoszę rozmaite kłamstwa szerzone na temat moich poglądów. W tej chwili mamy jednak sytuację przedwyborczą – i nie mogę sobie pozwolić na tolerancję dla tak jawnych przekrętów. Chcę wierzyć, że p. Zaremba napisał to szybko i bezmyślnie, w polemicznym zapale, (o czym mógłby świadczyć zupełnie absurdalny passus: „Z punktu widzenia zbiorowości nie jest rzeczą obojętną, czy młody człowiek sięga po narkotyki, czy nie. Powie to dawnemu liderowi UPR każdy rodzic”; od kiedy to zdesperowani rodzice mogą wypowiadać się o „interesie zbiorowości??”) – i zamieści powyższe sprostowanie. W przeciwnym przypadku będę musiał z przykrością uznać, że uczynił to złośliwie lub na polityczne zamówienie jakichś faszystów, kaczystów, d***kratów lub socjalistów – i skierować sprawę do sądu w oparciu o Art., 212. „§ 1. Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności." - pozostawiając sądowi do uznania czy właściwym nie jest: § 2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 za pomocą środków masowego komunikowania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku." Janusz Korwin-Mikke
Nie zamierzam przepraszać Janusza Korwina-Mikke. Tylko trochę się jego rozważaniom o niemieckich „obozach pracy" dziwię. Dowiedziałem się z internetu, że Janusz Korwin Mikke domaga się sprostowania i przeprosin, za to, że rzekomo fałszywie przedstawiłem jego wypowiedzi na temat legalizacji narkotyków i na temat jego udziału wraz ze środowiskami pronarkotycznymi, i z Januszem Palikotem, w marszu wolnych konopi. To żądanie dostępne jest na Onecie. A oto moja odpowiedź:
Po pierwsze, miałem przypisać Januszowi Korwin-Mikke opinię, że z punktu widzenia zbiorowości jest rzeczą obojętną, czy młody człowiek sięgnie po narkotyki czy nie. Tymczasem dawny lider UPR i kilkukrotny kandydat na prezydenta jest podobno zwolennikiem wyposażenia ojca rodziny we władzę na dziećmi, która uniemożliwi im ich zażywanie. Cytuję sprostowanie: „Nieingerencja prawna w kwestię zażywania narkotyków powinna dotyczyć tylko ludzi dorosłych". Nie wiem, o jakich uprawnieniach ojca rodziny myśli Korwin-Mikke: o karze chłosty, o możliwości pozbawiania siedemnastolatka wolności? Zapewne teraz poznam kolejny wspaniały plan legislacyjny. Twierdzę jednak, że nieco pewniejsza jest mimo wszystko walka z narkotykami i z handlarzami tychże, niż z samymi dziećmi. Korwin-Mikke zarzuca mi kłamstwo na temat jego poglądów, Ja je po prostu interpretuję. Nota bene, „młody człowiek", o którym pisałem, to nie jest koniecznie człowiek niepełnoletni. Dziewiętnastolatek też ma rodziców, którzy nie chcą, aby był uzależniony. Informuję Janusza Korwina-Mikkego, że to właśnie rodzice uzależnionych młodych ludzi, niepełnoletnich i pełnoletnich, byli pod koniec lat 90. najenergiczniejszym lobby na rzecz zaostrzenia ustawy tak, aby karać za samo posiadanie. Polityk ten jest za pełną legalizacją. Więc mam nie tylko prawo, ale i obowiązek zarzucać mu nieczułość na racje rodziców. Co więcej, wiele razy w różnych tekstach przekonywał, że problem uzależnionych zniknie, jeśli tylko państwo nie będzie płaciło za opiekę medyczną narkomanów. Zaiste, chrześcijańska miłość bliźniego.
Drugim żenującym wątkiem jest debata na temat tego, czy naziści byli lepsi od eurosocjalistów czy też nie, skoro nie kazali więźniom śpiącym na piętrowych pryczach używać pasów (a eurosocjaliści każą – w samochodach!!!). Korwin-Mikke tłumaczy, że nie miał na myśli obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a... obóz pracy w Oświęcimiu. Z wypiekami na twarzy czekam na historyczne rozróżnienie tych dwóch instytucji. Poznamy dzięki temu stan wiedzy byłego prezesa UPR na temat dziejów zbrodni hitlerowskich w Polsce. Janusz Korwin-Mikke oburza się też, że nie twierdził, iż naziści troszczyli się o więźniów, a tylko, że mogli dbać o nich we własnym interesie, jako o siłę roboczą. Więc przypomnę, że sformułowanie „naziści nie czuli się opiekunami swoich ofiar" nie było cytatem z mojego adwersarza, a moim własnym wnioskowaniem. Starałem się wykazać mu absurdalność jego porównania tych dwóch zjawisk: przepisów dotyczących prowadzenia samochodu we współczesnym świecie i opisów traktowania „darmowej siły roboczej" w niemieckich obozach. Jak wnoszę, daremnie. Nie tylko nie zamierzam go za swoje polemiki przepraszać, ale powtórzę raz jeszcze: to nie jest problem tego polityka, a ludzi, którzy wierzą, że właśnie on powinien prowadzić obóz wolnościowy w Polsce. Jeden z nich przekonywał mnie na Salonie24, że hitlerowcy obcinali ludziom w obozach (pracy? koncentracyjnych?) włosy z troski, – bo chcieli ich uchronić przed wszami. Oto przemyślenia polskich wolnościowców. Ruszajcie z nimi do kolejnych wyborów, sukces gwarantowany. Korwin-Mikke chce mnie skarżyć za interpretację jego poglądów, czyli za opinie – idzie tu śladem Michnika tak jak posuwa się krok w krok za lewicą w kwestii narkotyków, i to tą najradykalniejszą. Jako wolnościowiec chce mnie skarżyć ze słynnego artykułu 212, czyli w procesie karnym a nie cywilnym. Nie obawiam się tego, trochę tylko się dziwię. Piotr Zaremba
07 maja 2011 Park jurajski - to zbyt słabo satyrycznie określenie naszego życia społeczno- politycznego. Na endoprotezę w państwowej służbie zdrowia zarządzanej przez ministerstwo zdrowia i osobiście panią Ewę Kopacz z Platformy Obywatelskiej, pacjent, o którego ministerstwo tak bardzo dba- musi czekać 385 dni(!!!), na endoprotezę stanu biodrowego- 316 dni, a na usunięcie zaćmy- tylko 314 dni.. Długich trzysta czternaście dni.. Takie są ostatnie dane świadczące o wielkim postępie socjalizmu medycznego.. Jak pacjenci będą czekać na endoprotezy po kilka lat- to może wtedy cały ten komunistyczny skansen zostanie po prostu najnormalniej i sprywatyzowany? W międzyczasie dowiedziałem się, przepraszam państwa, że przegapiłem, ale tyle się dzieje złego w państwie polskim, zwanym tymczasem III Rzeczpospolitą- powstała Krajowa Rada Komendantów Straży Miejskich i Gminnych.(????) Musiała powstać już dawno, nie mogę znaleźć, kiedy, ale gdzieś na początku „ przemian”, w mrokach kształtowania się III Rzeczpospolitej.. Co prawda w Kraju Rad , rad musi być jak najwięcej, bo co to za Kraj Rad, bez rad? Każdy przeciętny bolszewik by się uśmiał.. Ale naprawdę można pęknąć ze śmiechu. W zarządzie Krajowej Rady Komendantów Straży Miejskich i Gminnych zasiada pan Artur Hołubiczko, który ukończył studia w 1989 roku.. Akurat takie, które przydają mu się, na co dzień w pracy.. Ukończył Papieską Akademię Teologiczną(???) Można byłoby powiedzieć, że jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Ukończył też, w czasie strażowania w Częstochowie, cztery rodzaje studiów podyplomowych w zakresie bezpieczeństwa i porządku publicznego, obok szeregu szkoleń i kursów. Zawsze stałem na stanowisku, że straże miejskie i wiejskie są w Polsce nikomu do niczego niepotrzebne, oprócz samych strażników i komendantów, którzy ciągną z tego procederu pożytki, niekoniecznie zbieżne z pożytkami” obywateli”. Potrzebna jest policja kryminalna, dobrze opłacana i wyposażona, a nie drogówka spełniająca głównie funkcje fiskalne. Strażnicy Miejscy zajmują się głównie ściganiem przestępczych” obywateli”, którzy a to, za szybko jadą—i należy się mandat, a to zaparkują w złym miejscu i wtedy jest okazja, żeby im pokazać, kto tu jest szeryfem I nich płacą koszty holowania swoich samochodów na drugi koniec miasta, albo zablokować „obywatelowi” koła samochodu, żeby na przyszłość zrozumiał, kto tu jest panem, a kto sługą.. Niech chodzi i się łasi, żeby mu odblokowali.. Zwykłe prymitywne chamstwo. I tyle! Jak to jest dobry pomysł to jeszcze lepszy byłby polegający na konfiskowaniu samochodów, tak jak to wymyślił pan minister Zbigniew Ziobro. Ale mordercom noży nie odbierał.. Chłopom pańszczyźnianym socjalizmu poodbierał rowery i wtrącił do tiurmy, a często rower to było wszystko, co posiadali., Było ich 10 000(!!!) W ten sposób „ walczył z przestępczością”. Aha - i jeszcze aresztował jednego lekarza oskarżając go łapówki, które podobno pobierał w szpitalu. Bo w całej Polsce tylko ten jeden lekarz, aresztowany przez pana ministra Ziobro - w systemie zorganizowanej korupcji pobierał łapówki w państwowym szpitalu.. Reszta ma pozaszywane kieszenie. Czy jakiś lekarz bierze łapówki w prywatnym szpitalu? Pan Artur Hołubiczko napisał nawet” prace naukowe” dotyczące działalności straży gminnych(???) Nie znam szczegółów- nie czytałem. Może ktoś z państwa przeczyta i podzieli się nami wrażeniami.. Teraz będąc europarlamentarzystą Unii Europejskiej z prowincji Polska z ramienia Prawa i Sprawiedliwości pan Zbigniew Ziobro walczy o poprawę losu pszczół. Napisał nawet list do nadkomisarza Barosso w tej sprawie, szefa naszego nowego rządu- Komisji Europejskiej. Chodzi o to, że pszczoły padają jak muchy od pestycydów. Oczywiście padają obecnie, wcześniej jakoś nie padały jak muchy, chociaż pestycydy też były używane. Zresztą muchy też nie padały. I teraz też nie padają. Padają pszczoły.. Ależ ONI się w tym europarlamencie nudzą? Obawiam się, że jak europarlamentarzyści zaczną organizować życie pszczołom- to naprawdę nastąpi koniec życia społeczeństw pszczelich opartych o monarchię.. Bo nie wiem czy państwo wiecie, że w ulach panuje najzwyczajniejsza monarchia żeńska- jest królowa i są robotnice. No i są trutnie. Ale nadają się wyłącznie do zapładniania królowej w okresie godowym. Potem są usuwane przez robotnice poza ul - i tam zdychają. Niczego innego nie potrafią.. Zdychają z zimna i głodu. Kłąb, wiosenny odlot, rojenie, rozwój rojowy.... Rojenie to naturalny sposób rozmnażania się pszczół. Matecznik to specjalna komórka gdzie rozwija się królowa.. Ona potem składa jaja i pszczół przybywa.. Jeden ul- kilka rojów.. Karmiona mleczkiem może złożyć i 2000 jaj w ciągu doby. Pszczół jest w bród! Pszczoły są mądre i nie sądzę, żeby pestycydy im zaszkodziły.. Robotnice pracują, część ginie, jak to w życiu.. Ludzie też giną. Ale przyroda doskonale skonstruowana trwa.. Wystarczy jej nie przeszkadzać. Pszczoły się samoorganizują.. I człowiek jedynie korzysta z ich pracy, bo lubi miód.. Każda pszczoła ma swoją rolę. Kilkaset tysięcy robotnic, kilkuset trutni i jedna królowa.. Prawie wszystkie pszczoły pracują, oprócz królowej i trutni.. A teraz wyobraź my sobie, że pan poseł Zbigniew Ziobro, jako demokrata będzie chciał pszczołom pomóc.. Jak pomaga demokrata ludziom – wiadomo! A jak pszczołom? Tak samo! Zaczyna od powołania demokratycznego parlamentu. Potem demokratyczne wybory i urny. Potem komisje parlamentarne. Sterty papierów nikomu niepotrzebnych, ale koniecznych, żeby demokracja święciła swoje triumfy. W parlamencie - uchwalanie demokratycznych ustaw przeciwko tym, co wybierają tych, co uchwalają. A więc zacznie od agitacji pszczół i podzieli je na partie polityczne.. SLD, PSL, PO i PiS.. Wewnątrz będą pszczele frakcje.. Zamiast pracy pszczelej- będzie agitacja do pszczelego parlamentu. Każda mądra pszczoła nie będzie chciała pracować, jak za siedzenie w pszczelim parlamencie zapłacą więcej niż za pracę.. Będzie chaos, demagogia, kłamstwo i bluźnierstwo.. Będą się sprzeczać o powołanie senatu pszczelego. Na pracę efektywną nie będzie czasu, bo wszystkie pszczoły zajmą się agitacja na rzecz czterech głównych partii, które trzymają się porozumień zawartych przy Okrągłym Stole. Będą obsadzać pasiekę politycznie.. Królową zdetronizują i wygnają, albo zrobią z niej idiotkę. Ale gdyby chciała poprzeć demokrację... Nie będzie miał, kto znosić jajek.. Trutnie zajmą się korumpowaniem robotnic ,, część wyślą na zasiłki i zmaleje ilość wytwarzanego miodu. Niekorzystną sytuację przewodniczący parlamentu pszczelego zwali na kryzys.. A kto w ulu wie, co to jest kryzys?. A pieniądze pożyczą od uli, w których panuje monarchia, pszczoły pracują i mają miód.. W ulu demokratycznym już nie ma miodu, bo nie ma kto pracować, wszystkie pszczoły zajęte są obroną demokracji, jako najlepszego ustroju we wszystkich ulach. Tam gdzie jest demokracja- panuje nędza i kwitną długi. W ulach tradycyjnych, monarchicznych- pszczoły się bogacą.. W końcu dojdzie do wojny domowej o wpływy nad demokratycznym rojem.. Bo każda demokracja parlamentarna wcześniej czy później skończy się wojną domową.. O czym mówił, jak żył - truteń Clausewitz. Rozwalą ten ul szybko! Zadłużą i rozwalą, a potem sprzedadzą za pszczele pieniądze. Żadnych emerytur nie będzie, bo wszystko trutnie, którym demokracja w ulu się bardzo spodobała - rozkradły. Nareszcie stali się potrzebni nie tylko do czynności seksualnych. Teraz mogą uchwalać ustawy... Wszystkie przeciwko pszczołom.. Największe emocje wywołała ustawa o równości pszczelej płci.. Każdy chciał być równiejszy od poprzednika.. Pszczoły zaplątały się w tych radach konsultacyjnych, w konsultacyjnych zarządach konsultacyjnych i w ciągłym dialogu.. Bo dialog jest podstawą demokracji.. Także pszczelej. No i oczywiście nie będzie królowej.. W całym ulu będą rady, sekretarze i przewodniczący.. Oczywiście o pracy nie będzie mowy. I pierwszy raz w historii monarchicznych uli - ul demokratyczny zbankrutuje.. Będzie w nim kilka robotnic, kilkuset trutni, i tysiące królowych.. Biurokracja pszczela będzie się rozwijała nieprzytomnie.. I wszyściutko w ulu się wyreguluje demokratycznie ustawami.. Nareszcie zapanuje porządek! Tylko nie będzie już miodu.. Zarząd Komisaryczny Uli Demokratycznych - sprowadzi miód zza granicy.. Dla części mieszkańców ula, miód będzie na kartki. Ale dla wszystkich starczy.. Skromnie, ale starczy.. Teraz nie będzie problemu z mnożeniem ilości miodu, ale z podzieleniem jego resztek.. Pszczoły wejdą w epokę sprawiedliwości społecznej..… Najlepszą epokę nowożytnej historii pszczół… To będzie największe osiągniecie pana Zbigniewa Zbiory.. Wprowadzenie demokracji w ulach. Czy mu się to uda? A dlaczego nie? W naszym życiu im się to udało.. I widzicie państwo co z naszym życiem zrobili? WJR
PRZERWAĆ TANIEC NA „TITANICU” Polacy nie mogą dzisiaj ulec tradycyjnej pokusie ucieczki w spokój życia prywatnego. W naszym wspólnym interesie leży podjęcie trudu odpowiedzialności za wspólne dobro, naszą Rzeczpospolitą – apeluje organizator kongresu Polska – Wielki Projekt Żaden rząd najdoskonalszy bez dzielnej władzy wykonawczej stać nie może. Szczęśliwość narodów od praw sprawiedliwych, praw skutek od ich wykonania zależy. Doświadczenie nauczyło, że zaniedbanie tej części rządu nieszczęściami napełniło Polskę”. Taką lekcję pozostawili nam ojcowie ustawy rządowej z 3 maja 1791 r. Konstytucja 3 maja i długi, trwający kilka dziesięcioleci, proces reformy społecznej, który ona przypieczętowała, pozostaje do dziś symbolem polskiego marzenia o nowoczesności. Trzy pokolenia wybitnych Polaków – od Stanisława Konarskiego i braci Załuskich po Hugona Kołłątaja i Ignacego Potockiego – wykuwały w mozole publiczne instytucje kultury, nauki i oświaty, by wlać w obywateli ducha nowoczesnego polskiego narodu. Trzy pokolenia, tyle trwała najbardziej udana na razie polska przygoda z modernizacją. Bez uruchomionego wówczas procesu, bez zbudowanych wówczas instytucji, wreszcie bez przypieczętowania tego aktem ustanowienia poprzez konstytucję nowoczesnego narodu politycznego losy Polski mogłyby się potoczyć zgoła inaczej. Jednak nasza pamięć historyczna jest dzisiaj tak zwichrowana i nieprzejrzysta dla nas samych, że inspirujące wydarzenia z naszej przeszłości, które czcimy świętami narodowymi, nie niosą zazwyczaj żadnego istotnego sensu. Świętując jutro 3 Maja, powinniśmy w jego świetle zobaczyć nas samych i porównanie to nie powinno nas napawać optymizmem.
Potrzebne nowe otwarcie Dzisiejsza Polska coraz bardziej przypomina sytą i zamożną Polskę saską, w której dobro publiczne było niewolnikiem prywatnych interesów, ku powszechnemu zadowoleniu jej coraz bardziej gnuśnych obywateli. Tymczasem rozwój, zamożność, nowoczesność, jeśli mają mieć trwałe podstawy, wymagają samodyscypliny, dobrej organizacji, współpracy w małych grupach i silnej więzi zaufania łączącej całe społeczeństwo, której zasadniczymi nośnikami są więź i tożsamość narodowa. Polska coraz wyraźniej potrzebuje dzisiaj nowego otwarcia. Stoją przed nami gigantyczne wyzwania rozwojowe o charakterze strategicznym. Dość powiedzieć, że do 2030 r. będziemy musieli na szeroko rozumianą infrastrukturę wydać ok. 300 mld euro. Taka skala inwestycji wymaga poważnej narodowej debaty i skrajną naiwnością jest oczekiwać, że wykona ją za nas jakiś mityczny rynek. Przeciwnie, do tego właśnie służy państwo – do organizacji zbiorowej energii, do kumulowania nieosiągalnych dla podmiotów prywatnych kapitałów, do wkraczania tam, gdzie rynek przestaje być racjonalny i skuteczny, a także do stymulowania rozwoju tam, gdzie spontanicznie nie powstaje. Każdy naród, który w ostatnich dziesięcioleciach trwale przesuwał się z peryferiów ku centrum, używał do tego państwa, czyli ustanawiał odpowiednią hierarchę wartości pomiędzy celami prywatnymi a celami zbiorowymi. Również i my, Polacy, chcąc osiągnąć sukces zwany modernizacją, musimy sobie uświadomić, że dobra publiczne mają zupełnie inną naturę niż dobra prywatne oraz że ostatecznie owe dobra prywatne zależą od dóbr publicznych. Innymi słowy, musimy zrozumieć, że nasza prywatna pomyślność zależy od pomyślności naszej Rzeczypospolitej.
Co 30 lat Polska potrzebuje dziś wielkiej debaty nad sprawami zasadniczymi. Taka debata musi się zakończyć pewnymi praktycznymi konkluzjami, decyzjami i działaniem, czyli tym, co jest zadaniem systemu politycznego. Takie decyzje będą oznaczać stratę dla licznych grup interesu czerpiących renty z uprzywilejowanego wpływu na regulację i grup społecznych uzależnionych od publicznej redystrybucji. Ktoś będzie musiał ponieść stratę, abyśmy mogli wygrać wszyscy. Nie dziwi, zatem, że zwycięzcy transformacji usypiają nas, głosząc pochwały własnego sukcesu, oświadczając z żałosnym samozadowoleniem, że „państwo zdało egzamin”. Przecież wszyscy odnieśliśmy sukces, prawda? Polacy do poważnej debaty nad swoją zbiorową przyszłością nie są przygotowani. Stan naszego życia publicznego może budzić tylko przygnębienie. Stopień polaryzacji sceny partyjnej praktycznie uniemożliwia poważną dyskusję. Całkowita niewspółmierność kategorii dyskursu politycznego, a właściwie kompletny niemal jego rozpad pod wpływem narzędzi stosowanych w marketingowej „fabryce obciachu”, sprawia, że Polacy przestali ze sobą rozmawiać o sprawach zasadniczych. Faktyczny rozpad mediów publicznych „łuskanych z rynku” przez sprzymierzone z rządem prywatne koncerny medialne sprawia, że polskie życie publiczne coraz bardziej przypomina taniec na „Titanicu”. Paraliż życia politycznego w Polsce daje grupom interesu nadzieję na odsunięcie przykrych dla nich zmian, które i tak będą musiały nastąpić w momencie nieuchronnego kryzysu. Im dłużej będziemy zwlekać, tym kosztowniejszy on będzie. Ten proces w nowoczesnej historii Polski powtarza się cyklicznie niemal, co 30 lat.
Trzy wielkie kryzysy W ciągu ostatnich 70 lat Polska przeszła przez trzy skumulowane w czasie wielkie kryzysy społeczne. Straszliwa wojna i przesunięcie granic wiążące się z utratą terytorium historycznego i dwóch wielkich centrów kulturowych. Następnie komunistyczna industrializacja i budowa nowego socjalistycznego narodu. Wreszcie gwałtowna deindustrializacja i chaotyczny kapitalizm bez kapitalistów. Każdy taki wstrząs skutkował wielkim zaburzeniem wartości społecznych – rozpadem ustalonych sposobów życia i modeli władzy, zerwaniem więzi społecznych, zużyciem zgromadzonych kapitałów zaufania. To zerwanie więzi nie jest przy tym jakimś złudzeniem wynikłym z nostalgii konserwatywnych intelektualistów, hipokryzji czy słabej pamięci. Można je obserwować w statystykach mierzących kondycję społeczną: emigracji, dzietności, przestępczości, uzależnieniach, rozwodach, gorszych wynikach edukacyjnych i zredukowanych możliwościach czy wreszcie niskim poziomie zaufania. Po 20 latach budowy nowego porządku widzimy, jak niesłychanie trudnym zadaniem jest modernizacja i jak duże zasoby – elity, normy, instytucje – trzeba posiadać, by odnieść sukces. Jej naiwne, powierzchowne, imitacyjne rozumienie odpowiada w dużej mierze za irytująco dużą ilość błędów, które popełniliśmy, ale wynika też dość jasno z kosztów katastrof narodowych ostatnich 200 lat. Brakuje nam jednolitej i wolnej od mikromanii narracji narodowej, sprawnego aparatu i nowoczesnej kultury państwa, kapitałów finansowych i społecznych potrzebnych do inwestycji i budowy nowoczesnych instytucji, ale też po prostu tysięcy ludzi, których talenty lub życie straciliśmy w wyniku eksterminacji, emigracji czy po prostu braku możliwości rozwoju.
Wspólne dobro Po 20 latach widzimy także, że tzw. późna modernizacja nie przyjeżdża w teczce doradcy z Waszyngtonu, który zastąpił doradcę z Moskwy, czy w opasłych tomach aquis communitare implementowanych do polskiego prawa, ale zawsze musi być wynikiem suwerennego procesu planowania łączącego imitację z innowacyjnością, osadzającego modernizację w lokalnej tradycji. Innymi słowy, wszystkie udane przypadki modernizacji w drugiej połowie XX wieku zakładały istnienie pewnej elity – wojskowej, naukowej, biznesowej, urzędniczej, menedżerskiej – skupionej na własnej suwerenności, z nią wiążącej swoje własne powodzenie i twardo negocjującej jej ewentualne uszczuplenie. Polacy nie mogą dzisiaj ulec tradycyjnej pokusie ucieczki w spokój życia prywatnego. Szybko bowiem ujawni się jego kruchość. W naszym wspólnym interesie leży podjęcie trudu odpowiedzialności za wspólne dobro, naszą Rzeczpospolitą. Jestem głęboko przekonany, że dziś przed ludźmi, którym leży na sercu dobro Polski i kolejnych pokoleń Polek i Polaków, stoją trzy podstawowe powinności publiczne. Po pierwsze, stworzenie silnych ram przestrzeni politycznej, umożliwiających dyskusję o sprawach najwyższej wagi. Podtrzymanie tej kruchej więzi łączącej naszą wspólnotę polityczną jest nieodzownym warunkiem powodzenia wszelkich wysiłków modernizacyjnych. Po drugie, stworzenie ram instytucjonalnych i ścieżek kariery dla młodego narodowego establishmentu, czyli ludzi pewnych siebie i kompetentnych w swoich dziedzinach. Dzisiejsze elity, zamknięte w tzw. pokoleniu Okrągłego Stołu, charakteryzują się zazwyczaj jedną z tych cech, ale niemal nigdy obiema. Po trzecie, oparcie porządku społecznego na zdrowej zasadzie rywalizacji rozumianej, jako pewien szczególny rodzaj współpracy. Rywalizacja, bowiem zawsze jest oparta na określonych regułach, których należy przestrzegać z żelazną konsekwencją, i jako taka wymaga, zatem obopólnej zgody rywalizujących. Tymczasem polskim życiem społecznym rządzi wszechogarniający klientelizm. W polityce, w nauce, w korporacjach zawodowych – zdolni ludzie tak długo wyczekują na szansę rozwoju swoich talentów, aż rezygnują ze swoich ambicji albo postanawiają realizować je w innym miejscu na świecie.
Nowoczesna elita Człowiek jest istotą społeczną, dlatego po zerwaniu więzi społecznych następuje powolny proces ich odbudowy – zawsze już jednak w innej, dostosowanej do nowej rzeczywistości postaci. Powoli też się odbudowuje, wyrastając z postkolonialnych i klientelistycznych ograniczeń, młoda narodowa elita. Polska potrzebuje dziś najbardziej narodowego establishmentu, czyli ludzi godnych zaufania, którzy stają się liderami, ponieważ są pewni siebie i wysoce kompetentni w swoich dziedzinach. Mądre, cierpliwe budowanie sprawnych instytucji oraz ponowne zawiązanie rozerwanych więzów zaufania jest zadaniem stojącym dzisiaj przed nami. Jan Filip Staniłko
ROSYJSKA RULETKA w III RP To symptomatyczne, że służby specjalne III RP do dziś nie potrafią ustalić, kim są agenci KGB o pseudonimach „Kat, „Minim” i „Olin”, sprawujący niegdyś wysokie (najwyższe?) stanowiska państwowe.
Choć Marian Zacharski publicznie twierdzi, że zna ich nazwiska i w swojej książce „Rosyjska ruletka” niedwuznacznie tych ludzi wskazuje, to ani ABW, ani prokuratura nie chcą z jego wskazówek skorzystać. Ale skoro nie potrafi tego nawet wspomagany przez doświadczonych esbeków wszystkowiedzący nad-premier Krzysztof Bondaryk, to i ja nie będę wychodził przed zdyscyplinowany szereg i nie powiem głośno tego, co i tak wszyscy dobrze wiedzą. Żeby jednak zapełnić opłacony z góry felieton podsunę bystremu Czytelnikowi subtelny ślad zwiewnego tropu, którym ostrożnie postępując sam bezbłędnie dotrze tam, gdzie prokuratura – niezależna od wszystkiego poza tajnymi, jawnymi i dwupłciowymi służbami – wzbrania się zaglądać. Tym tropem jest pokazane dawno temu w telewizji spotkanie ambasadora USA Daniela Frieda z przedstawicielami polskich partii politycznych, w trakcie, którego Polacy wręczyli mu wspólnie podpisany list. Rzecz w tym, że jedna z partii wręczyła Friedowi jeszcze drugi, swój własny, list. Nigdy tego listu na oczy nie widziałem, ale idę o zakład, że jego autorzy, (wśród których mogli być i „Kat” i „Minim” i „Olin”) napisali w nim coś takiego, że w jakiś czas potem, w dawnym ośrodku szkoleniowym SB (a przedtem KGB, a przedtem Abwehry) na Mazurach zaczęły lądować samoloty CIA, z których wyprowadzano więźniów, by ich poddać torturom. Dlaczego Amerykanie nie skorzystali z pomocy tak wypróbowanych przyjaciół jak Brytyjczycy czy Niemcy? Ponieważ polityce brytyjscy czy niemieccy muszą obawiać się własnej opinii publicznej, a polscy politycy postkomunistyczni obawiają się tylko tego, co wie o nich KGB i CIA. Dowodem, że polskiej opinii publicznej bać się nie warto jest zachowanie prokuratury, która, gdy parę dni temu pojawił się nowy przeciek z Wikileaks informujący o szczegółach działania tajnego więzienia w Polsce, starała się zlekceważyć sprawę. „Po dokładnym zaznajomieniu się z ich treścią zdecydujemy, czy te dokumenty mają jakieś duże znaczenie” – oświadczono. Cóż tu dodać? To jasne, że nie tylko nie mają „dużego znaczenia”, ale w ogóle żadnego! Przecież natychmiast po publikacji przecieku orzekł tak specjalny wysłannik Departamentu Stanu Daniel Fried! Skoro to ten sam Fried, który odbierał specjalny list od postkomunistów i który po obaleniu rządu Jana Olszewskiego przekonywał, że Kaczyńskich już nigdy nie wolno dopuścić do władzy, to na pewno ma rację! Prokuratorzy od tortur i tajnych więzień mogą, więc spać tak samo spokojnie jak prokuratorzy od wraku samolotu i czarnych skrzynek. A czy to jest odkrycie, że administracja amerykańska posługuje się wobec Polski agentami NKWD/KGB tak, jak posługiwała się wobec Niemiec agentami Gestapo? Ona realizuje interesy państwa amerykańskiego, a okrutnym dowodem tego egoizmu może być ujawnione niedawno stanowisko Kissingera z 1973 r.:, „jeśli Sowieci wymordują (swoich) Żydów w komorach gazowych, to nie będzie nasz problem, co najwyżej problem humanitarny”. Interes Polski ma dla Ameryki znaczenie tylko przedmiotowe i nie tylko postkomuniści to przedmiotowe traktowanie wspomagają. To nie przypadek, że w chwili, gdy sprawa torturowania więźniów z Guantanamo w ośrodku w Kiejkutach grozi ich eliminacją z życia politycznego, Kwaśniewski i Miller znowu pojawiają się w mediach, jako kandydaci do rządzenia Polską. Ochrona Kwaśniewskiego i Millera nie ma nic wspólnego z interesem Polski. Powodem tej bezkarności jest siła postkomunistycznego Układu mająca swą podstawę w przemożnym wpływie Zagranicy (tak z Zachodu jak ze Wschodu) na politykę polską. Jeżeli Tusk nie odpowiada na pytania Amnesty International, jakie są ustalenia śledztwa w sprawie stosowania tortur w tajnym więzieniu CIA w Polsce i czy postawiono już komuś zarzuty, to nie, dlatego, że wymaga tego dobro stosunków polsko-amerykańskich lub że zamyka mu usta ambasador Feinstein. Jedynym powodem podtrzymywania obecności postkomunistów w polskim życiu politycznym jest konieczność posiadania koalicjantów do walki z Prawem i Sprawiedliwością. „Wszystkie ręce na pokład do walki z kaczyzmem!” – oto, co łączy Tuska z Millerem, Komorowskiego z Kwaśniewskim, Wałęsę z Jaruzelskim, Urbana z Michnikiem, a KGB z CIA i SB z ABW. Krzysztof Wyszkowski
Słowiańskie Niewolnice w rękach żydowskich panów W każdej gazecie w Izraelu spotyka się ogłoszenia o "salonach masażu", zdjęcia młodych dziewczyn w negliżu, a ulice Tel Awiwu codziennie zaśmiecane są ulotkami z nagimi blond pięknościami i wyraźnymi numerami telefonów. W internecie można zamówić sobie prosto do domu (przesyłka wliczona w cenę) na przykład w prezencie urodzinowym, młodziutką dziewczynę z Ukrainy czy Mołdawii, niekoniecznie pełnoletnią, wraz z pizzą z oliwkami i zimną coca-colą… Nikogo już to nie dziwi. Artykuł ten jest poświęcony następnej brutalnej aktywności “Wybrańców Jahwe”. Będę opisywał tu bardzo rażące fakty świadczące o bestialności tej rasy, zatem nie jest to dla ludzi o słabych nerwach. Tym, co mają wrażliwy charakter radzę nie czytać dalej mojego artykułu a raczej skupić się na innych wpisach naszego forum. Zamierzam tu pisać o niewolnictwie, o seksualnym niewolnictwie białych słowiańskich dziewcząt i kobiet i o wszystkim, co się z tym wiąże. To, że Żydzi potrafią wyprodukować masowe oburzenie poprzez manipulowanie faktów przy pomocy ich mediów jest ogólnie znane i oczywiste. To, że używają wszystkich możliwych im środków, aby zatuszować ich kryminalną działalność przeciw Gojom ( i oburzenie z tym związane), powinno wzbudzać wśród nas poważne podejrzenia i analizę motywów tej działalności. Gdy któregoś dnia zrozumiecie motywy kryminalnej działalności żydostwa przeciwko wszystkim i wszystkiemu, co nie żydowskie to podobnie jak ja zaczniecie głośno kwestionować ich prawo do posiadania naszych wszystkich mediów kulturalnych, informacyjnych i rozrywkowych. Zrozumiecie również, że Żydzi są zupełnie oddzielnym odłamem ludzkości, z zupełnie innymi i prawie zawsze przeciwnymi naszym interesom interesami. Zdacie sobie wreszcie sprawę z tego, że pozwolenie na całkowity monopol naszych mediów i faszerowanie naszych społeczeństw tym szambem z nich wypływającym jest bardzo niebezpieczną i poważną dla nas sprawą. Tu właśnie opowiem wam o następnej kryminalnej działalności naszych „przyjaciół” skierowanej przeciwko najsłabszej, lecz jak ważnej części społeczeństwa gojów, ich kobietom. To kryminalne przestępstwo, to zniewolenie seksualne naszych kobiet porwanych w ten lub inny sposób, aby służyły żydowskim panom w burdelach europejskich, izraelskich a nawet w azjatyckich. Te zbrodnie prawie nigdy nie są poruszane przez dzisiejsze media, i mimo tego, że kilku reporterów próbowało o tym pisać to ich artykuły nie otrzymały wielkiego rozgłosu, bo „cesarze” dzisiejszych mediów tacy jak Michel Eisner i Sumner Redstone nie uważają tego za ważny temat do rozgłosu. Lecz nawet te kilka artykułów poświęconych temu tematowi nie wspominały nic o żydowskim zaangażowaniu w te zbrodnie, lecz używały politycznie poprawnych eufemizmów takich jak: „Rosyjskie Gangi”, „Rosyjska Mafia” itp. Ci „reporterzy” doskonale wiedzą, kto stoi za zbrodniami przeciwko białym kobietom i też doskonale wiedzą, że wśród tej tzw. Rosyjskiej Mafii nie wielu jest Rosjan a głównymi jej członkami są byli agenci żydo – bolszewickiego aparatu Według ankiety przeprowadzonej w Izraelu, w 2003 roku, tylko 9% (!!!) ankietowanych widziało w handlu kobietami łamanie praw człowieka - ucisku z dawnego ZSRR. Wiedzą oni też doskonale, że publiczne ujawnianie prawdziwego pochodzenia tych bandytów, w najlepszym dla nich przypadku, oznacza natychmiastową utratę pracy.
Zwabienie do niewoli seksualnej zaczyna się od biedy. Rosja, jej byłe republiki i państwa pod zaborem sowieckim zostały przez żydo-komunizm „wysuszone” do ostatniej kropli krwi. Zdrowa ekonomia przestała w tych państwach istnieć. Gdy komunizm został „rozmontowany”, co sprytniejsi nowi kapitaliści i byli komuniści (w większości Żydzi), nagle stali się „reformatorami” nowej gospodarki, wykorzystując okazję, zakupywali za grosze prywatyzujące się resztki przemysłu. Wykorzystali w ten sposób naiwność ludów Wschodniej Europy i ich brak znajomości drapieżnych praktyk biznesowych i w ten sposób splądrowali te państwa i społeczeństwa jeszcze raz. W ten sposób zubożyli te społeczeństwa jeszcze bardzie zostawiając je praktycznie na poziomie ubóstwa, pomimo tego, że ludy Wschodniej Europy, czy to się komuś podoba czy nie, należały (i należą) do najbardziej cywilizowanych i najbardziej wykształconych ludów na świecie. Nie trudno jest nie zauważyć na Internet, ogłoszeń tysięcy Rosjanek, Ukrainek i innych Słowianek szukających ucieczki na zachód. Wiele z nich w swych splądrowanych przez żydowskich cwaniaków krajach zarabiają mniej niż 100 USD na miesiąc. Gdy ktoś im zaoferuje 20 lub 30 razy tyle za lekka pracę, jako pomoc domowa lub kelnerka, nic dziwnego, że godzą się te zdesperowane kobiety na te oferty bez wahania. Niestety większość z nich kończy w Izraelu, gdzie seksualne niewolnictwo Białych Kobiet jest szczególnie popularne i bardzo rzadko zauważalne przez rząd tego „państwa”, które przymrużając oczy daje ciche poparcie temu biznesowi. Ci żydowscy gangsterzy maja wspaniale rozwiniętą sieć międzynarodową i kobiety te są również sprzedawane do żydowskich burdeli na całym świecie. „Ci faceci płaca pomiędzy 500 USD a 1000 USD za każdą Rosjankę lub Ukrainkę, zarabiając na nich fortuny. Weźmy na przykład małe miejsce zatrudniające jedynie 10 tych dziewcząt. Każda z nich przyjmuje 15 do 20 klientów dziennie, za 200 szekli od każdego, biorąc najgorszy przypadek to daje 30.000 szekli dziennie. Pracują one 25 dni w miesiącu, co daje 750.000 szekli, co jest równoważne 215.000 USD. Każdy z tych alfonsów ma przeciętnie pięć takich małych burdelików, co daje ponad milion dolarów miesięcznie, bez podatku i wielkich inwestycji. Są to fabryki pieniędzy zatrudniające niewolników, a Izrael jest usiany tymi „fabrykami” Przytoczę tu streszczenie ”przygody” jednej z takich niewolnic. Lara Matwiejewa nie miała pojęcia, że ten uprzejmy gość, co oferował jej wyjazd i dobre zatrudnienie na zachodzie to zwykły alfons pracujący dla żydowskiego przemysły niewoli seksualnej. Obiecano jej łatwą pracę, jako pomoc domowa w Niemczech, podlewanie kwiatków, karmienie zwierzątek domowych itp., Gdy dojechała do Hamburga, pierwszą rzeczą, jaką uczyniono to odebrano jej paszport pod pretekstem trzymania go w bezpiecznym miejscu, czyniąc ją w ten sposób praktycznie nielegalną turystką w tym kraju i pozbawiając ją praktycznie normalnej ochrony zagwarantowanej przez umowy międzynarodowe. Po trzech dniach powiedziano jej dokładnie, na czym będzie polegać ta prawdziwa jej praca, ma być prostytutką w Hamburskim burdelu. Gdy ona kategorycznie odmówiła i zażądała powrotu do domu została uwięziona przez pół roku w różnych burdelach zamaskowanych, jako bary i nocne kluby. Po pół roku jakimś dziwnym trafem udało się jej uciec. Inne kobiety nie miały tego szczęścia.
Po powrocie powiedziała ona rosyjskim władzom, że inne dziewczęta boją się do tego stopnia swoich oprawców, że nawet już zaniechały prób ucieczki. Nawet do dzisiaj Lara nie używa swojej prawdziwej tożsamości z obawy przed zemstą członków tych żydowskich gangów, których jest „własnością”. „Tak prawdę mówiąc to już tak się wielu rzeczy nie obawiam ( mówiła dalej ona), bo to najgorsze, co mi się mogło przydarzyć to już się przydarzyło. Bardzo niewiele z tych dziewcząt zostaje prostytutkami z własnej woli. Znaczna większość ich jest do tego zmuszana terrorem psychicznym i fizycznym. Wmawia się nam, że nie mamy wyjścia, że jesteśmy bez paszportów nielegalnymi imigrantkami, zaangażowanymi w nielegalną działalność. Dając nam jasno do zrozumienia żebyśmy nie oczekiwały zrozumienia od lokalnych władz. Na początku odmówiłam tej pracy, ale potem nie miałam wyjścia, z braku pożywienia i ze strachu przed poważnymi batami, jakie otrzymywały inne dziewczęta, co kategorycznie odmawiały współpracy. Mówiono nam, że będziemy wolne jak spłacimy długi związane z przybyciem do swego nowego miejsca pracy. To były astronomiczne sumy sztucznie podwyższane przez „mandaty” za każdą odmowę wykonania narzucanej nam poniżającej nas pracy, wliczając nawet zbiorowe orgie i gwałty.” Jeśli jakiż żydowski alfons zdecyduje, że potrzebuje „świeżego towaru” to sprzedaje parę swoich niewolnic i te „długi” rosną wraz z każdą transakcją. Niektóre kobiety są sprzedawane kilka razy do roku. Komisja Spraw Obrony Praw Człowieka ocenia, że ilość kobiet pojmanych i nadużywanych przez żydowskie gangi przekracza 500.000! To tylko dotyczy kobiet z Rosji! A gdzie Ukrainki, Białorusinki, Mołdawianki, Czeszki a nawet Polki. Dwudziesto jedno letnia Iriana myślała, że będzie tancerką, opuszczając Ukrainę, aby udać się statkiem do Izraelskiego portu Hajfa. Po dwóch dniach została odstawiona do pewnej hurtowni gdzie jej nowy szef spalił jej paszport prze jej własnymi oczyma mówiąc. „ Jesteś teraz moją własnością a ja jestem twoim Panem. Będziesz dla mnie pracować tyle aż ja uznam, że zarobiłaś na wolność. Nie próbuj uciekać, nie masz, dokąd. Nie znasz hebrajskiego, nie masz papierów i będziesz natychmiast aresztowana przez władze Izraela.” Na początku odmówiła pracy, jako prostytutka, ale bezustanne bicie i zbiorowe gwałty wykonane przez jej „właścicieli” złamały wreszcie jej ducha. Irina rzekła: „ Ten zbój, co zrujnował mi życie nie będzie nawet za to ukarany”. Do niedawna niewolnictwo białych kobiet nie było nawet zabronione w Izraelu, które to według Żydów nawet nie są ludźmi. Dopiero kilka lat temu, pod naciskiem międzynarodowych organizacji wprowadzone zostało w Izraelu prawo, ograniczające tego typu działalność, lecz oskarżenia są rzadkie i kary bardzo lekkie. Władze Izraela przymrużają oko na tę działalność, przekonani, że tylko Żydzi są prawdziwymi ludźmi i reszta podludzi nie powinna się nawet opierać ich działalności. Według tego prawa, taki zboczony żydowski alfons, który zmusza do prostytucji nieżydowskie kobiety i który twierdzi, że ich fizycznie nie zakupił (płacąc za nie) jest nadal niewinny. Przewodniczący Grupy Przeciwko Niewolnictwu we Włoszech, Marco Buffo stwierdził: „ To żadna tajemnica, że dziś białe kobiety są najbardziej cenione na rynku, są świeżym towarem”. Szef Ukraińskiej dochodzeniówki Mihail Lebed stwierdził: „Ci gangsterzy zarabiają na tych dziewczynach więcej w ciągu tygodnia niż nasza cała policja ma przyznanego budżetu na cały rok. Prawdę mówiąc, jeśli nie otrzymamy jakiejś
Miejsce pracy i wyzysku. Sekretne mieszkanie w Tel Awiwie używane do prostytucji pomocy, to nie będziemy w stanie tych przestępstw zatrzymać”. No i z pewnością żydowskie media „pomagają”, aby wstrzymać te paskudne przestępstwa. Parę lat temu przedstawiciel policji miasta-portu Hajfa Izaak Tyler „wypluł” trochę danych na temat tych zbrodni, rzekł on: „ Ci faceci płaca pomiędzy 500 USD a 1000 USD za każdą Rosjankę lub Ukrainkę, zarabiając na nich fortuny. Weźmy na przykład małe miejsce zatrudniające jedynie 10 tych dziewcząt. Każda z nich przyjmuje 15 do 20 klientów dziennie, za 200 szekli od każdego, biorąc najgorszy przypadek to daje 30.000 szekli dziennie. Pracują one 25 dni w miesiącu, co daje 750.000 szekli, co jest równoważne 215.000 USD. Każdy z tych alfonsów ma przeciętnie pięć takich małych burdelików, co daje ponad milion dolarów miesięcznie, bez podatku i wielkich inwestycji. Są to fabryki pieniędzy zatrudniające niewolników, a Izrael jest usiany tymi „fabrykami”” Milion dolarów miesięcznie dla każdego żydowskiego alfonsa w Izraelu! Spójrzmy na to, co otrzymują w zamian te dziewczęta niewolnice. Bezustanne bicie, gwałty, zmuszanie do prostytucji, trochę jedzenia i kieszonkowe na papierosy. „Mieszkanie” za kratami. Zbiorowe gwałty i znęcanie się nad rodzinami pozostałymi w kraju, gdy próbują one ucieczki. Maszerowanie nago na żydowskich targach niewolnikami, gdy są sprzedawane kolejny raz w tym samym roku. No i w najlepszym przypadku deportacja przez współpracujący z tymi bandami legalny system Izraela. Ci żydowscy alfonsi są tak pewni siebie i swojej pozycji, że nawet nie obawiają się o tym mówić. Niejaki Jacob Golan, właściciel trzech wielkich burdeli wliczając „Tropicana” w Tel-Awiw rzekł reporterowi N(J)ew York Times: „ Izraelici uwielbiają rosyjskie kobiety, są one pięknymi blondynkami, bardzo różniącymi się od naszych kobiet, śmiejąc się przy tym. No i są one w skrajnej desperacji, co znaczy, że zrobią wszystko za pieniądze” Klub ten jest otwarty 24 godziny na dobę, stale wypełniony na w pół nagimi Rosjankami. Przychodzą tam turyści, żołnierze izraelscy, przedstawiciele władz izraelskich a nawet lokalni arabowie. Inaczej pełny wachlarz klientów. Gdy zapytano Golana, czy te dziewczęta robią to dobrowolnie, zaśmiał się on serdecznie. Jako szczyt ironii, reporter ten podał, że Golan umieścił na głównym barze ogłoszenie o zaginionej żydowskiej kobiecie. Jak czuły na kobiece cierpienie jest ten Golan, nieprawdaż?
(cały ten artykuł możecie znaleźć w numerze The New York Times, 11 Sty. 1998r.)
ONZ oświadczyła kilka lat temu, że handel białymi niewolnicami jest obecnie najszybciej rozwijającym się biznesem. Jedna z Australijskich gazet ( The Sydney Morning Herald) stwierdziła, że : „Białe kobiety są dziś najbardziej lukratywnym artykułem, a Rosjanki są bardziej wykształcone, piękniejsze i bielsze nawet od azjatyckich dziewcząt.” Biznes ten przewyższa nawet handel narkotykami. Narkotyki raz sprzedane i spożyte przestają istnieć, a Białe kobiety można sprzedawać na targach niewolników bezustannie do momentu aż umrą lub przestaną być atrakcyjne. Następna typowa historia to doświadczenie Mariany, co zwabiona obietnicami lekkiej pracy za dobrą zapłatę opuściła Rosję i wyjechała do Izraela. Rutyna w burdelu, w którym była zmuszona pracować była brutalna a zatem bardzo wydajna dla właściciela. Służyła ona 20 klientom dziennie. Pracowała ona w pokoiku wyposażonym w łóżko, szafę, prysznic i umywalkę. Przy drzwiach stale stał strażnik. W ten sposób była całkowicie odizolowana od świata. Jedyna osoba poza klientami, co mogła wejść do jej pokoju to kobieta, która sprzedawała jej i innym niewolnicom żywność. Po pięciu miesiącach dostała „awans” i mogła wyjeżdżać z kierowcą, aby służyć klientom w ich hotelach. Podczas jednej z takich „eskapad” została wciągnięta do szopy za hotelem i zgwałcona przez grupę żydowskich łobuzów, którzy ostrzegali ją, aby nie wrzeszczała i nie broniła się, bo nie ma żadnych szans. Próbowała ona ucieczki pewnego dnia, ale została schwytana i brutalnie skarana za to. Rząd Rosyjski ocenia, że około 100.000 kobiet jest przemycanych do Izraela rocznie, co czyni oszacowanie Grupy Praw Człowieka (500.000 niewolnic) poważnie zaniżone. Powtórzę tu jeszcze raz, że to tylko dotyczy Rosjanek. Amnesty International krytykowało brak jakiejkolwiek reakcji ze strony rządu Izraela na działalność tego bandyckiego „przemysłu”. Ciekawy jestem czy ktoś z was słyszał coś o tym w Tel-Awizji polskiej lub na FOX, CBS, CNN itp. Jedna z tych kobiet zdołała uciec i udała się do policji izraelskiej, która po wysłuchaniu sprzedała ją innemu alfonsowi, który zanim zajął się tym „szlachetnym” zajęciem był oficerem policji izraelskiej. Inna z tych kobiet udała się też do policji izraelskiej z pomocą. Nawet dano jej policjanta, który mówił po rosyjsku. W godzinę po jej wysłuchaniu stawił się w tym komisariacie jej „właściciel”, aby odebrać swoją własność. Po dostarczeniu jej do swego burdelu zmaltretował ją tak, że nie mogła ona chodzić przez kilka dni. Można by tu sypać przykładami przez następne tysiąc stron, ale chyba to, co tu opisałem już wystarczy. Dodać tu chcę, że wiek dla tych bandytów tez nie gra roli (oczywiście młody wiek). Porywają oni i zmuszają to tej haniebnej pracy dziewczynki nawet 12 letnie. Częstokroć ofiarami ich są dziewczynki z sierocińców. Aby te zmaltretowane i zmordowane kobiety mogły mimo bólu wydajnie pracować zatrudniają oni „lekarzy”, którzy faszerują je silnymi środkami przeciwbólowymi i narkotykami. Jak wspaniale dbają o swe niewolnice ci żydowscy panowie, nieprawdaż? Lecz żydowskie media i przemysł filmowy robią wielki skandal na temat niewolnictwa czarnego człowieka, kiedy tylko nadarza się im okazja. Niewolnictwa, które już nie istnieje od prawie 150 lat, natomiast o niewolnictwie naszych SŁOWIAŃSKICH, BIALYCH KOBIET ani mru mru.
Czyż nie wydaje się to wam podejrzane? Czy nadal będziecie wierzyć w te bezsensowne bzdury, którymi was codziennie faszerują? Czy naprawdę nie potraficie otworzyć oczu, rozejrzeć się wokoło i zauważyć rzeczywistość taką, jaka jest? Czy naprawdę brak wam odwagi, aby otrząsnąć się z tego marazmu, zrzucić jarzmo niewoli i raz na zawsze zgładzić naszych oprawców? Jeśli tego nie uczynicie, to niestety muszę tu z przykrością przyznać, że zasługujecie na to, co was wkrótce czeka, czyli większą jeszcze niewolę prowadzącą do całkowitego wyniszczenia tego co przez ponad tysiąc lat wypracowali nasi dziadowie, ojcowie i matki. CHCĘ TU WAM JESZCZE RAZ PRZYPOMNIEĆ, ŻE WOLNOŚCI NIE OTRZYMUJE SIĘ ZA DARMO, TRZEBA O NIĄ WALCZYĆ I CZĘSTOKROĆ PŁACIĆ ZA NIĄ WIELKĄ CENĘ.
Cezary Zbikowski
Izraelczyk skazany w Rosji na 18 lat za handel kobietami
Russia sentences Israeli to 18 years for sex trafficking
http://www.haaretz.com/print-edition/news/russia-sentences-israeli-to-18-years-for-sex-trafficking-1.358278
Według sądu, Avi Yanai w latach 1999-2007, wraz ze wspólnikami, sprzedał setki kobiet do uprawiania nierządu do Izraela, Włoch, Hiszpanii, Niemiec, Grecji, Holandii, Emiratów Arabskich i innych krajów.
Ofiara gwałtu Obywatel Izraela został skazany wczoraj na 18 lat więzienia przez sąd wojskowy Moskwy za zorganizowanie szerokiej sieci handlu seksem. Według sądu, od, 1999 do 2007, kiedy aresztowano większość agentów tej siatki, Avi Yanai i jego wspólnicy sprzedali setki kobiet do prostytucji do Izraela, Włoch, Hiszpanii, Niemiec, Grecji, Holandii, Emiratów Arabskich i innych krajów. Minimalne oficjalne szacunki to 129 kobiet, ale niektóre państwa nadal badające sprawę uważają, że liczba ich wyniesie kilkaset. Kobiety te wabiono z Mołdawii, Ukrainy, Rosji, Białorusi i Uzbekistanu. Oprócz Yanai, na terenie Europy aresztowano 83 osoby, 14 w Rosji. Podejrzewa się, że siatka ta zarobiła dziesiątki milionów dolarów dla swoich agentów, a niektóre z kobiet mogły zostać zamordowane przez albańską mafię. „Niektóre z tych osób, używając fałszywych dokumentów, rejestrowały w Rosji fikcyjne firmy obiecujące kobietom legalną pracę za granicą, głównie w Europie zachodniej” – powiedział gazecie „Izwiestia” starszy śledczy rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa, Witalij Daniłow. „Umieszczali reklamy i ludzie zgłaszali się, przynosząc dokumenty i zdjęcia. Kiedy wracali po odbiór dokumentów, zezwoleń na pracę i wiz do strefy Schengen, firm tych już nie było? Nikt, łącznie z policją, nie miał pojęcia, dlaczego te dokumenty były kradzione. „Skradziono około 2500 paszportów. Człowiek zajmujący się paszportami i wizami dla sieci, ppłk Dmitri Strikanov, był oficerem, który został skazany przez ten sam sąd wojskowy na 12 lat więzienia, kiedy organom ścigania nie udało się udowodnić, że wiedział, iż fałszywe dokumenty zostaną wykorzystane do handlu kobietami. Następnie szajka rekrutowała kobiety obietnicami legalnej pracy, jako tancerki lub kelnerki. Kobietom wypłacano 3-5.000 euro i wręczano wcześniej skradzione paszporty z ich zdjęciami. Niekiedy fałszowano pieczęcie. „Kiedy były już za granicą, kobiety kończyły jako niewolnice” - powiedział Danilov. „Seksualne niewolnice. Nie dostawały żadnych pieniędzy, zwykle odbierano im paszporty i uniemożliwiano powrót do kraju. Albańscy alfonsi byli szczególnie okrutni, bijąc je do krwi po każdej próbie ucieczki. Z tego, co słyszałem, mogli zabić, co najmniej jedną z nich”. Rosyjskie media doniosły, że mózgiem w większości tych działań był Yanai, który przeprowadził się do Rosji w 2001 roku, aresztowany w 2007, ponad miesiąc po aresztowaniu reszty grupy. Jego adwokat, Karen Nersisyan, twierdzi, że jego klient był całkowicie pochłonięty kierowaniem legalnego biznesu, małej fabryki filtrów – i nie złamał żadnego prawa. Sąd odmówił zgody wypuszczenia go za kaucją w wysokości miliona dolarów. Doniesienia rosyjskich mediów zawierały pewne akcenty antysemityzmu: „Izraelczyk Avi Yanai maszerował korytarzem, ukrywając twarz żydowskiego patriarchy i trzymając Torę”, pisała witryna vesti.ru. Izraelczyk był aresztowany wcześniej w Izraelu pod zarzutem handlu kobietami. Zwolniono go za kaucją i zatrzymano paszport, ale w maju 2001 roku udało mu się odzyskać paszport za 30.000 szekli. W ciągu 6 miesięcy od aresztowania izraelskim prokuratorom nie udało się sporządzić aktu oskarżenia, ani nawet podać daty jego sporządzenia. Ale jego prawnik i rodzina mówią, że jest niewinny. Nersisyan powiedział, że gdyby Yanai był szefem zorganizowanego gangu, zniknąłby w czasie między aresztowaniami wspólników i jego zatrzymaniem. Córka Yanai, Limor, podkreśliła „absurdalne” zachowanie prokuratury i oskarżyła sąd o cenzurę. Rosyjscy prokuratorzy powiedzieli, że Yanai często towarzyszył kobietom, które sprzedawał do Izraela, by osobiście przedstawić je lokalnym gangsterom. Powiedzieli, że przy tych wyjazdach posługiwał się sfałszowanym zagranicznym paszportem.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Istotnie, napisanie, że żydowski kryminalista trzymał w ręku Torę, to cholerny antysemityzm. A w ogóle to Yanai źle wybrał sobie kraj do prowadzenia biznesu. W Polsce nic by mu nie groziło, co najwyżej wydanie go w ręce – a jakże, surowego! – izraelskiego wymiaru sprawiedliwości. – admin
Eli Shvidler – 27.04.2011 Przekład Ola Gordon
Nord Stream położony, Świnoujście zablokowane Konsorcjum Nord Stream zakończyło układać przez Bałtyk pierwszą z dwóch rur gazociągu z Rosji do Niemiec. Mimo polskich protestów ułożono ją tak, że blokuje rozwój portu w Świnoujściu. - Nord Stream ma przyjemność ogłosić, że ułożono już wszystkie trzy odcinki gazociągu przez Bałtyk o długości 1224 km – poinformowała wczoraj szwajcarska spółka Nord Stream AG, która buduje ten najdłuższy na świecie podmorski gazociąg łączący bezpośrednio Rosję z Niemcami. Kontrolny pakiet 51 proc. akcji Nord Stream ma Gazprom, a reszta jest rozproszona między niemieckie koncerny E.ON i BASF oraz francuski GDF Suez i holenderski Gasunie. Na przełomie października i listopada ułożoną już rurą rosyjski gaz popłynie do Europy Zachodniej – docelowo 27,5 mld m sześc. rocznie. W maju Nord Stream zacznie układać bliźniaczą rurę, której eksploatacja zacznie się jesienią 2012 r. W sumie będzie mógł dostarczać na Zachód 55 mld m sześc. gazu rocznie, niemal 10 proc. zużycia w UE. Nord Stream nie chce jednak zakopać rury na trasie do polskiego portu, choć przed rokiem na żądanie niemieckiej administracji postanowił zakopać ją na odcinku 20 km na niemieckich wodach terytorialnych. Szef naszej dyplomacji Radosław Sikorski w kwietniu mówił, że “nie ma żadnego problemu z głębokością wejścia do portu w Świnoujściu”. Innego zdania jest Ministerstwo Infrastruktury, które ponad rok domaga się od władz Niemiec, by zakopać rurę. W lutym ministerstwo transportu Niemiec zaproponowało stworzenie nowego toru do Świnoujścia dla większych statków. Pierwsze rozmowy w tej sprawie miały się odbyć 20 kwietnia, ale niemieccy urzędnicy w ostatniej chwili anulowali wizytę w Warszawie, tłumacząc to odwołaniem rejsu Lufthansy. Nowego terminu spotkania nie ustalono. Zarząd Morskich Portów Szczecin Świnoujście (ZMPSŚ) zaskarżył do sądu administracyjnego w Hamburgu zezwolenie na ułożenie rury przez tor do portu. Ta polska firma w tym roku rozmawiała też z Nord Streamem o możliwości zakopania rury w przyszłości. – W marcu Nord Stream przedstawił nam techniczne możliwości takiej operacji, ale odpowiedzi na szczegółowe pytania nie były satysfakcjonujące – powiedział nam rzecznik ZMPSŚ Wojciech Sobecki.
Za: gazeta.pl
http://mercurius.myslpolska.pl
Czyli mamy kolejny sukces polskojęzycznych rządów, olewanych równo z obu stron, zarówno przez wrogów, jak i sojuszników. – admin.
Ukrywanie albo ucieczka od problemów. "To co najbardziej jest ukrywane to stan finansów państwa"
1. Sprawy w Polsce generalnie idą w złym kierunku, a Premier Tusk coraz częściej stosuje dwie techniki radzenia sobie z problemami. Jedne ukrywa, od innych ucieka. To, co najbardziej jest ukrywane to stan finansów państwa. W tej sprawie stosowane są różne techniki, a głównym rozgrywającym jest tu minister Rostowski, do którego Tusk ma wręcz bezgraniczne zaufanie. Część długów zamiata się pod dywan i to od wielu miesięcy. Przerzucenie wydatków na drogi do Krajowego Funduszu Drogowego, którego zobowiązań według metodologii krajowej nie zalicza się do długu publicznego, pozwoliło zmniejszyć go o blisko 2% PKB, a więc o około 30 mld zł. Wprawdzie Unia Europejska te zobowiązania do naszego długu dolicza, ale przynajmniej na użytek wewnętrzny dług wyniósł 53% PKB, a nie 55% PKB.
Podobne zabiegi od 2009 roku tyle, że na mniejszą skalę, stosuje się w odniesieniu do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Planuje się dotację dla tego funduszu znacznie mniejszą niż rzeczywiste potrzeby, a pod koniec roku brakujące środki na wypłatę emerytur i rent, fundusz pożycza albo w bankach komercyjnych albo w budżecie państwa, ale i jedne i drugie pożyczki mimo tego, że są zobowiązaniami Skarbu Państwa do długu publicznego zaliczane nie są. Rozwiązano również Fundusz Rezerwy Demograficznej mimo tego, że środki w nim gromadzone miały być wydatkowane dopiero około roku 2020, teraz zostały w dwóch transzach przekazane na bieżącą wypłatę emerytur i rent. Wszystkie te zabiegi pozwoliły na sztuczne zmniejszenie długu publicznego przynajmniej o 50 mld zł, a więc o około 3,5% PKB i tylko, dlatego, można było pokazać, ze na koniec roku 2010 wyniósł on „tylko" 53% PKB. Posunięto się także do manipulowania statystykami resortu finansów przekazywanymi do GUS, które dopiero później były prostowane. W niejasnych okolicznościach został odwołany Prezes GUS, a w tle tej decyzji mówiono o tym, że nie chciał akceptować zmanipulowanych danych. Staje się to w najwyższym stopniu niepokojące, szczególnie po upublicznieniu przypadku Grecji, gdzie ujawnienie fałszowania statystyk, spowodowało ostateczne zawalenie się finansów tego kraju.
Wreszcie próba uchwalenia budżetu na 2012 rok, 6 miesięcy wcześniej z dziwacznym uzasadnieniem, że nie chce się wtłaczać procedury budżetowej w kampanię wyborczą, jest ucieczką przed ujawnieniem prawdziwego stanu finansów państwa z nadzieją, że w ten sposób jeszcze raz uda się oszukać wyborców.
2. Od wielu problemów Donald Tusk ucieka. Taką ucieczką jest rezygnacja z amerykańskiej tarczy antyrakietowej, oddanie śledztwa smoleńskiego Rosjanom, podpisanie umowy gazowej z Rosją na rosyjskich warunkach, zgoda na forsowany przez Niemcy i Francję pakiet klimatyczny, decyzja o wejściu do paktu euro-plus, pogodzenie się z budową Gazociągu Północnego ze zgodą nawet na to, aby bałtycka rura utrudniała dostęp do budowanego Gazoportu w Świnoujściu, czy pogodzenie się z budową Muzeum Wypędzeń w Berlinie, a także z nie przestrzeganiem praw polskiej mniejszości w Niemczech. Każda z tych spraw oddzielnie ma ogromny ciężar gatunkowy i oczywiście będzie miała negatywne skutki dla naszego kraju, więc te ucieczki są tylko próbą odwleczenia nieuchronnych problemów. Ale Premier za namową doradców od nich ucieka z nadzieją, że to pozwoli mu wygrać kolejne wybory, a później będą kolejne 4 lata, więc być może coś uda się jeszcze wyprostować albo wytargować. Niestety te wszystkie ucieczki spowodowały, że w Europie spadliśmy z I do II ligi i Tusk nawet gdyby wygrał nadchodzące wybory parlamentarne nie jest w stanie tego odwrócić. Ci wszyscy, którzy traktowali nasz kraj tak jak na to zasługiwał (5-6 kraj UE) teraz już wyraźnie widzą, że nie potrafimy zadbać nawet o swoje żywotne interesy, więc z Polską nie trzeba się liczyć. Dostrzegła to nawet maleńka Litwa, która podjęła właśnie drastyczną decyzję praktycznie likwidacji polskich szkół, czy izolowana na świecie i w Europie Białoruś, która wręcz spacyfikowała mniejszość polską w tym kraju.
3. Ale ukrywanie czy ucieczka od problemów przynosi ciągle profity w kraju pozwalając utrzymywać rządzącej partii sondaże na względnie wysokim poziomie. Za granicą te wszystkie problemy są widoczne jak na dłoni. Co z tego, że Tusk i Rostowski dwoją się i troją z zieloną wyspą (wzrost gospodarczy), z zaklinaniem wskaźników deficytu i długu (niższe niż w innych krajach UE) skoro rynki chcą nam pożyczać tylko na coraz wyższy procent, a rentowność naszych 10- letnich obligacji dawno przekroczyła 6% i jest o ponad 1 pkt procentowy wyższa od rentowności obligacji hiszpańskich, a to ten kraj jest w kolejce do kłopotów takich jak mają Grecja, Irlandia i Portugalia? Co z tego, że Tuska poklepują przyjaźnie Merkel i Putin skoro, żadna z istotnych naszych spraw, którą mieliśmy z nimi do załatwienia, nie została rozstrzygnięta nawet częściowo po naszej myśli? Rozpoczyna się kampania związana z jesiennymi wyborami parlamentarnymi. Musimy sobie odpowiedzieć na pytanie czy te wszystkie ukrywania i ucieczki od problemów przez Tuska, przypadkiem nie dyskwalifikują go jako kandydata na Premiera na następne 4 lata. Zbigniew Kuźmiuk
“Nieznani sprawcy” działają nadal “Nasz Dziennik” ujawnia: Prokurator IPN prowadzący sprawę zabójstwa ks. Stanisława Suchowolca obawia się o swoje życie. Bezpieczeństwo prokuratorów Instytutu Pamięci Narodowej prowadzących śledztwa w sprawie morderstw księży w okresie PRL może być zagrożone. W ostatnim czasie odnotowano kilka przypadków, które mogą świadczyć wręcz o zagrożeniu ich życia. Zawiadomienie w tej sprawie trafiło do prokuratury. Sprawa dotyczy prokuratora Mariusza Rębacza z warszawskiego pionu śledczego IPN, który – w ramach większego zespołu – prowadzi śledztwo w sprawie funkcjonowania tzw. związku przestępczego w komunistycznym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, który miał dokonywać zabójstw działaczy opozycji i duchowieństwa. Zespół prokuratora Rębacza zajmuje się szczególnie intensywnie wątkiem śmierci ks. Stanisława Suchowolca. W ramach tego śledztwa prokuratorzy mieli poczynić nowe ustalenia, co mogło wpłynąć na ich bezpieczeństwo. Według informacji, do których dotarł “Nasz Dziennik”, w ostatnim czasie dwukrotnie miało dojść do sytuacji niebezpiecznych dla Rębacza, mogących nawet nieść zagrożenie dla jego życia. Prokurator w tej sprawie skierował zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. - Do Prokuratury Rejonowej Białystok-Południe w Białymstoku 4 marca 2011 r. wpłynęły materiały procesowe zgromadzone na podstawie zawiadomienia prokuratora Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie – informuje nas prokurator rejonowy z prokuratury Białystok-Południe Marek Winnicki.
Prokuratura nie udziela informacji na temat szczegółów sprawy, podobnie jak prokurator IPN. – Ze zrozumiałych względów nie chcę komentować sprawy – powiedział prokurator Mariusz Rębacz. - Potwierdzam, że w ostatnim czasie osoba ta zgłosiła informację na temat zagrożenia, w jakim miała się znaleźć – informuje Piotr Dąbrowski, naczelnik pionu śledczego warszawskiego oddziału IPN. Prokurator również nie chce podać bliższych szczegółów sprawy, zaznacza, że “postępowanie przygotowawcze z zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa złożonego przez wskazaną osobę prowadzone jest przez Prokuraturę Rejonową Południe”, dlatego “Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie nie jest uprawniona do udzielania jakichkolwiek informacji na temat sprawy”. Dąbrowski podkreśla, że “w przeszłości w tutejszej Komisji nie było przypadków zgłaszania przez prokuratorów informacji na temat jakichkolwiek zagrożeń, z którymi spotykali się oni w związku z prowadzonymi śledztwami”. Jednak według informacji “Naszego Dziennika” w związku z prowadzonymi przez IPN śledztwami dochodziło do różnych niejasnych sytuacji, które mogły być efektem działań tzw. nieznanych sprawców. Prokuratorzy jednak nie chcą tego oficjalnie komentować. Z różnymi przypadkami spotykali się także pracownicy innych działów Instytutu. - Oczywiście, że się spotkałem. O niektórych nie mogę mówić. Moim zdaniem, to były różnego rodzaju prowokacje, które miały za zadanie mnie skompromitować, tak przynajmniej to odczuwałem. To są rzeczy nie do udowodnienia – podkreśla w rozmowie z nami prof. Jan Żaryn, historyk IPN, wykładowca UKSW i UW. – To zdarzyło się w okresie, kiedy byłem dyrektorem Biura Edukacji Publicznej IPN i doradcą prezesa Janusza Kurtyki, przy czym być może byłem zbyt wyczulony, ale wydaje mi się, że niektóre z tych zakodowanych w pamięci spotkań miały właśnie charakter prowokacji – mówi. Profesor Jan Żaryn, jako przykład podaje zdarzenia towarzyszące cyklowi wystaw “Twarze bezpieki”. – One były realizowane przez naszych pracowników – Biura Edukacji Publicznej i oddziałowych biur edukacji publicznej. Szczególnie, o ile pamiętam, w Łodzi pracownicy otrzymywali takie telefony, które można zakwalifikować, jako próbę zastraszania. Natomiast każdej z tych wystaw towarzyszyła działalność nieznanych osób, które nocą próbowali te wystawy niszczyć. Zatem można to potraktować, jako cichą działalność niegdysiejszych nieznanych sprawców. Choć oczywiście są to rzeczy nie do udowodnienia – przyznaje prof. Żaryn. Historyk wiąże wzrost takiej aktywności z działaniami zmarłego prezesa IPN. – Jak Janusz Kurtyka został prezesem IPN, to podjął wraz z późniejszym dyrektorem pionu śledczego Dariuszem Gabrelem decyzję o tym, aby prokuratorzy przede wszystkim zajęli się sprawami lat 70 i 80, czyli pobiciami, próbami mordów, różnego rodzaju represjami działaczy “Solidarności” – wskazuje Żaryn. – Sens tej strategicznej decyzji był taki, że są to jeszcze dzisiaj osoby żyjące, na tyle sprawne, że mogą odpowiadać świadomie za swoje niegdysiejsze czyny przestępcze. I to oczywiście musiało w tym środowisku, wraz z innymi sygnałami, choćby ustawą dezubekizacyjną czy innymi jeszcze działaniami IPN, jak np. wystawy “Twarze bezpieki”, stworzyć taki klimat, w którym ci funkcjonariusze poczuli się zagrożeni. Przede wszystkim ci, którzy mentalnie pozostali w epoce peerelowskiej i którzy uważają, że należy bronić swoich interesów nadal przy użyciu pozaprawnych metod – podkreśla nasz rozmówca. Rębacz, składając zawiadomienie, jednocześnie chciał wyłączenia białostockiej prokuratury od rozpatrywania tej sprawy. – Wraz z wnioskiem zawiadamiającego o wyłączenie jednostek prokuratury z Białegostoku od prowadzenia postępowania w powyższej sprawie materiały przesłane zostały do Prokuratury Okręgowej w Białymstoku w celu zajęcia stanowiska w przedmiocie wyłączenia tutejszej prokuratury – stwierdzał Winnicki. Wniosek ten przeszedł przez wszystkie szczeble instancyjne, przez prokuraturę okręgową, apelacyjną, aż znalazł się w Prokuraturze Generalnej, która ma zadecydować, która prokuratura ma zająć się dochodzeniem w tej sprawie. Według naszych informacji, prokurator Rębacz wielokrotnie interweniował u przełożonych w związku z tymi zagrożeniami, ale nie spotkało się to z należytą rekcją. Zaprzecza temu jednak naczelnik warszawskiego pionu śledczego. – W związku z tym zgłoszeniem wymienionemu udzielono stosownej pomocy – stwierdza Piotr Dąbrowski. - W okresie, kiedy żył Janusz Kurtyka, IPN był instytucją bardzo ważną i silną w przestrzeni publicznej, dlatego być może ci tzw. nieznani sprawcy nie mieli takiej odwagi czy sprawności organizacyjnej, żeby za bardzo się wychylać. Natomiast nie zdziwiłbym się, ale nie mam na to żadnych dowodów, żeby rzeczywiście w tej chwili prokuratorzy pionu śledczego zajmujący się właśnie tymi sprawami z lat 70. i 80. czy też bardzo ważną, rozbudowaną sprawą o związku przestępczym, odczuwali jakiś dyskomfort w swojej pracy – ocenia prof. Żaryn. – To jest w gruncie rzeczy pytanie do organów państwa, które powinny chronić swoich urzędników, oraz – w tym przypadku – prokuratorów, którzy podejmują się niebezpiecznych misji, czy w dostateczny sposób gwarantują w tej chwili minimum bezpieczeństwa – zastanawia się historyk. – Ja mam nadzieję, że skoro za czasów Janusza Kurtyki to bezpieczeństwo było gwarantowane, to i dzisiaj na pewno kierownictwo IPN też chciałoby ten poziom, tę kuratelę utrzymać. Pytanie tylko, czy poza IPN-owskie służby państwa są zdeterminowane, żeby dawać takie jednoznaczne sygnały, że prokuratorzy są wolni od jakichkolwiek nacisków, chronieni w razie ewentualnych szantaży czy prób nadwyrężenia poczucia ich misji, która towarzyszy zawsze tego typu śledztwu – dodaje prof. Żaryn. Śledztwo w sprawie związku przestępczego w MSW, (któremu szefował Czesław Kiszczak) obejmuje obecnie 45 wątków, m.in. kierowania zabójstwem ks. Jerzego Popiełuszki czy wyjaśnienia okoliczności tajemniczych śmierci kapłanów: Stanisława Suchowolca, Stefana Niedzielaka i Sylwestra Zycha. Prokuratorzy IPN już wcześniej przyznawali, że zgon ks. Niedzielaka nie był nieszczęśliwym wypadkiem i pewne jest, iż kapłan został zamordowany. Również w przypadku ks. Suchowolca prokurator Rębacz oceniał, że jego śmierć była efektem działań osób trzecich.
Zenon Baranowski
Wyprzedaż spółek kolejowych Przekształcenia własnościowe same w sobie nie są niczym złym. Jako narzędzie ekonomiczne mogą posłużyć do naprawy upadającego przedsiębiorstwa. Mogą nadać nowy kierunek i możliwości rozwoju. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Operacja źle zaplanowana i przeprowadzona może także doprowadzić do katastrofy. Wydawać by się mogło, że polski rząd po dwudziestu latach doświadczeń z różnego rodzaju „prywatyzacjami” wie jak to robić. Niestety ogłoszone procedury sprzedaży najlepszych spółek kolejowych pokazują, że gabinet Donalda Tuska znowu brnie z uporem w skompromitowane i bardzo niebezpieczne dla polskiej gospodarki rozwiązania.
Doświadczenia z „prywatyzacją” Telekomunikacji Polskiej To była jedna z największych transakcji prywatyzacyjnych dokonana przez rząd Jerzego Buzka. Sprzedano przedsiębiorstwo będące monopolistą w zakresie świadczenia usług telefonii stacjonarnej. Nabywcą pakietu kontrolnego został francuski odpowiednik Telekomunikacji Polskiej – France Telekom. Słowo „prywatyzacja” należy ujmować w cudzysłów, gdyż nowy właściciel należy w większości do państwa francuskiego. Właściwe określenie tego, co się zdarzyło to sprzedaż przez polski rząd rodzimej, potężnej firmy, rządowi innego państwa, w tym wypadku francuskiego. Należy, więc zapytać zwolenników takich transakcji, jakie cele gospodarcze Polska w ten sposób osiągnęła? Zapowiadano wiele, a to wprowadzenie nowych technologii, a to usprawnienie zarządzania i obsługi klienta, a to duże nakłady finansowe na rozbudowę infrastruktury telekomunikacyjnej itp. Po ponad dziesięciu latach wiemy, że z tych zapowiedzi nic nie zrealizowano. Nowe technologie się nie pojawiły, ale za to zlikwidowano komórki pracujące nad innowacjami i pozbawiono naszych inżynierów pracy oraz możliwości rozwoju. Zarządzanie usprawniono, ale wyłącznie pod kątem maksymalizacji zysku, który transferowano do Francji. O obsłudze klienta lepiej nie mówić. Zlikwidowano rozbudowaną sieć punktów i zastąpiono ją tzw. „błękitną linią”. Każdy, kto miał do czynienia z tym wynalazkiem wie, że o wiele lepiej pasuje do tego naszego określenie „pisz na Berdyczów”. Żadnej rozbudowy infrastruktury nie było, co np. na kilka lat zablokowało rozwój w Polsce szybkiego Internetu. Przez długi czas mieliśmy najwyższe ceny na usługi telekomunikacji stacjonarnej w Europie. Gdyby niezdecydowane działania powołanej za rządów PiS, prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej Anny Stróżyńskiej oraz dynamiczny rozwój telefonii komórkowej zapewne byłoby tak do dzisiaj. Ale nie trzeba było zbyt wielkiej przenikliwości, aby wiedzieć, że rząd francuski, który nie musi się liczyć z polskimi podatnikami i wyborcami, nie zadba lepiej o polskich konsumentów i rozwój polskiej infrastruktury telekomunikacyjnej, niż rząd polski. Gorzką lekcję współczesnego kapitalizmu odebraliśmy, ale czy wyciągnęliśmy wnioski?
PKP Cargo i PKL dla inwestora strategicznego To też jest potężne polskie przedsiębiorstwo będące jeszcze w całości pod kontrolą polskiego państwa. PKP Cargo to największy w naszym kraju i drugi w Unii Europejskiej kolejowy przewoźnik towarowy. Kontroluje ok. 60 proc. polskiego rynku. Poza załamaniem w okresie apogeum kryzysu światowego, gdy przewozy spadły o ok. 30 proc., jest firmą dochodową. Coraz skuteczniej radzi sobie z konkurencją krajową i zagraniczną. Ma spore widoki na rozwój, m.in. poprzez wejście ze swoimi usługami na teren Niemiec i innych krajów europejskich. W dotychczas obowiązującej strategii rozwoju kolejnictwa w Polsce, opracowanej i uchwalonej jeszcze przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, przewidywano umacnianie pozycji PKP Cargo poprzez wprowadzenie spółki na giełdę. Planowano sprzedać część akcji drobnym inwestorom dla pozyskania kapitału na dalszy rozwój, ale przy zachowaniu przez państwo pakietu kontrolnego. I oto w marcu obecny rząd Donalda Tuska specjalną uchwałą odszedł od tego i postanowił sprzedać większość udziałów PKP Cargo jednemu inwestorowi strategicznemu. Czyli postanowiono pójść drogą „prywatyzacji” Telekomunikacji Polskiej. Chętni mają czas do połowy maja. A transakcja być może zostanie zatwierdzona jeszcze przed jesiennymi wyborami. Jak to skomentować? Ale na tym nie koniec. Zapadła też decyzja o sprzedaży w taki sam sposób Polskich Kolei Linowych. To z kolei przedsiębiorstwo prowadzi kolejki na Kasprowy Wierch (zbudowaną w 1936 r.) i Gubałówkę oraz wyciągi krzesełkowe w Zakopanem. Jest to doskonale prosperująca spółka, która od wielu lat ma bardzo dobre wyniki finansowe. Jej rentowność wynosi ok. 20 proc. Przy nieco ponad 50 mln zł przychodów potrafi wypracować 10 mln zł zysku. Nie ma żadnych długów i dużą zdolność kredytową. Samodzielnie może finansować nie tylko własną modernizację, ale także prowadzić nowe inwestycje. Tu też najlepszą drogą byłoby wprowadzenie przedsiębiorstwa na giełdę i sprzedaż części akcji miłośnikom Tatr, których w Polsce nie brakuje. Decyzja ta jest tym bardziej skandaliczna, że mamy do czynienia z próbą sprzedaży nie tylko przedsiębiorstwa, ale wraz z nim infrastruktury będącej częścią polskiego dziedzictwa kulturowo-przyrodniczego. Każdy kto zna najwyższe pasmo polskich gór wie, że trudno sobie je wyobrazić bez kolejki na Kasprowy czy na Gubałówkę. Tu też rząd się spieszy i chce sfinalizować transakcję przed końcem swojej kadencji.
Wyprzedaż to najgorsze rozwiązanie Premier Donald Tusk i jego minister Cezary Grabarczyk nie radzą sobie z usprawnianiem funkcjonowania polskich kolei. Na koniec swych rządów postanowili w fatalny sposób sprzedać dwie najbardziej dochodowe spółki, czyli zepsuć nawet to, co do tej pory dobrze sobie radziło. Ich wyprzedaż w dłuższym terminie będzie dla budżetu i polskiej gospodarki niekorzystna. Trzeba, bowiem budować silne polskie marki, a nie oddawać je w ręce konkurencji. Jednak dopóki to nie stało się faktem trzeba starać się temu przeciwdziałać. Potrzebna jest tu jednoznaczna reakcja społeczna ponad podziałami politycznymi. Bo to są z punktu widzenia naszych interesów bardzo złe decyzje. Bogusław Kowalski
„Cios wibrującej ręki Bruce’a Lee” – wywiad z Rafałem A. Ziemkiewiczem O tym, że polskie elity są niezdolne do modernizacji Polski, długim marszu do władzy Kaczyńskiego i obaleniu Tuska mówi pisarz i publicysta Rafał A. Ziemkiewicz. Fronda.pl: Czy po doświadczeniach z szybkim końcem zjednoczenia narodowego po śmierci papieża wierzyłeś w długotrwałą jedność Polaków po katastrofie smoleńskiej? Krótko po tragedii występowałem w programie „Warto Rozmawiać”, gdzie – ku pewnemu niezadowoleniu pozostałych dyskutantów – wyrażałem dość sceptyczne stanowisko w sprawie tego zjednoczenia. Jesteśmy narodem w dużym stopniu zdziecinniałym. Zarzucali nam to już zresztą tacy ludzie jak Mochnacki, Brzozowski czy wielu innych myślicieli. Ta niedojrzałość wyraża się właśnie w doświadczaniu krótkich, ale silnych stanów emocjonalnych. Przewidywałem, więc, że to się tak skończy. Na dodatek bardzo szybko po katastrofie wybuchła awantura o pochówek na Wawelu. To wrażenie jedności wynika z tego, że część ludzi po prostu się zamknęła tuż po katastrofie. Głupio im było zabierać głos. Jednak szybko skończyli swoje milczenie widząc, co się wokół nich dzieje. Oni się po prostu przerazili widząc na ulicy ludzi, którzy w ich przekonaniu już dawno nie powinni istnieć. Nagle zobaczyli tych, których sobie lekceważąco zdążyli uznać za niebyłych. Jednak ja ani przez moment nie ulegałem naiwnemu stereotypowi pojednania narodowego. Byłem natomiast przekonany, że jest to ostateczne pęknięcie…
…które się pogłębiło? Smoleńsk pogłębił dzielący nas rów czy go wykopał? Nie bardzo lubię metaforę rowu. Rów jest w jednym miejscu a tutaj ta granica podziału się przesuwa. Ja bym raczej mówił, że są dwa bieguny magnetyczne, które ściągają do siebie 38 milionów opiłków żelaza. Raz silniejszy jest biegun tradycjonalistyczny, innym razem silniejszy jest biegun imitacyjny, postkolonialny. Każdy z tych biegunów ma wokół siebie dosyć mocną grupę twardych zwolenników, jednak większość Polaków jest taką magmą, która grawituje między tymi biegunami. W skrócie można to opisać taką formułą, że kiedy jest im dobrze to ściąga ich biegun kojarzony dziś z Tuskiem, Unią, ciepłą wodą w kranie i grillowaniem, natomiast, kiedy jest im źle to wtedy ściąga ich biegun kojarzony z Kościołem, tożsamością, patriotyzmem i polskością, który jest w tej chwili pod władaniem Jarosława Kaczyńskiego. Nie wiem, czy to ostateczne pęknięcie miało miejsce w momencie tragedii smoleńskiej. Chyba stało się to wcześniej. Jednak ta tragedia pokazała, że przyciąganie obu biegunów jest tak mocne, iż coś się zaczęło rozrywać i w pełni się zgadzam z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, który napisał w wierszu krótko po katastrofie, że „to się już nie sklei”. Ja również mam wrażenie, że część tej polskiej substancji została oderwana od reszty. Tą częścią jest to, co samo lubi siebie określać mianem elity a co jest, mówiąc językiem Mickiewicza, skorupą, która jest na narodu wierzchu i się od niego oderwała.
Tyle, że ta elita ma opiniotwórcze media i wszystkie ważne instytucje w państwie. A co z tą resztą społeczeństwa? Czeka je „wewnętrzna emigracja”? Skoro powołaliśmy się już na Mickiewicza, to spójrz na to w realiach tamtego czasu. Tamta elita miała absolutnie cały salon. Jednak to była prawdziwa elita. To byli tacy ludzie jak Śniadecki, Kołłątaj, Staszic i również dziś zapomniani wielcy literaci. A kto przeciwko nim występował? Jakaś garstka wariatów z prowincjonalnego Wilna i Kowna czy grupka studentów, którzy szturmowali Belweder. Na dodatek wszyscy po upadku Powstania Listopadowego znaleźli się na emigracji. Nikt by nie przewidywał, że ci emigranci przejmą rząd dusz nad Polską, i że jest to zaczątek zupełnie nowej elity, bo tamta stara, szlachecka, ziemiańsko-arystokratyczna nie miała swojego miejsca w nowej porozbiorowej rzeczywistości. Jedziemy oczywiście po bandzie, ale myślę, że mamy do czynienia z takim procesem. Tak jak Powstanie Listopadowe było katalizatorem kształtowania się nowej elity polskiej, tak w tej chwili tragedia smoleńska uruchomiła proces nieodwracalnego umierania i usychania elity III RP.
Czyli dwa narody żyjące obok siebie przez jakiś czas? Dwa narody żyły obok siebie w Polsce przez długi okres czasu. Jeden naród żył na wierzchu, a drugi był mało widoczny pod spodem. Jednak teraz mamy do czynienia ze sporem w łonie samej elity narodu. Pamiętajmy, że ponad połowa Polaków w ogóle nie chodzi do wyborów. Znam poważne badania z 2008 roku, z których wynikało, że 32 proc. badanych nie było w stanie odpowiedzieć na pytanie, jak ma na imię i nazwisko prezydent Polski. Więc mówimy o świadomej grupie Polaków, o elicie III RP, czyli elicie PRL-u ochrzczonej przez michnikowszczyznę i elicie niepodległościowej, tradycjonalistycznej, która przez długie lata się mało ujawniała. Po katastrofie można zobaczyć duże ożywienie. Jeżdżąc po Polsce spotykam wielu ludzi z dawnej Solidarności, którzy w III RP odeszli w prywatność a dziś zakładają kluby „Gazety Polskiej” czy inne tego typu ruchy społeczne. Po katastrofie ci ludzie uznali, że mają znów misję, którą z różnych względów uważali za zakończoną. Ten tradycjonalistyczny naród zyskał bardzo mocną tożsamość i, mówiąc językiem współczesnego marketingu, narrację oraz mit, który zawsze jest bardzo ważny dla wszelkiej działalności.
Mit Lecha Kaczyńskiego? Można tak powiedzieć. Jednak trzeba sprecyzować, co symbolizuje Lech Kaczyński. Symbolizuje on niedokończoną rewolucję Solidarności. Symbolizuje on również narrację, w której Polska została oszukana przy Okrągłym Stole, gdzie ukradziono jej niepodległość budując państwo koślawe, oligarchiczne i nomenklaturowe. Według tego mitu to państwo zabiło w pewnym sensie Lecha Kaczyńskiego, który walczył o to, by prawdziwą wolność mieli wszyscy Polacy, a nie tylko ci z nomenklatury. Taką narrację zyskali tradycjonaliści, natomiast elita III RP kompletnie straciła swój mit założycielski. Już teraz można prorokować, że jak Andrzej Wajda nakręci za ogromne pieniądze film o Lechu Wałęsie to będzie on jedną wielką klapą, ponieważ okaże się, że nie da się już z Wałęsy, którego wszyscy poznali, jako krętacza i pazernego cwaniaka, zrobić spiżowego herosa, jakim był 20 lat temu. Mit Okrągłego Stołu, jako największego sukcesu w dziejach Polaków, pokojowej transformacji i radosnego marszu do rodziny narodów europejskich, po prostu się rozsypał.
Ja nie do końca jestem przekonany, czy robienie prawicowego mitu z człowieka, który z realnym konserwatyzmem nie miał wiele wspólnego, jest dobre dla szeroko pojętej prawicy… Złe dla prawicy i lewicy jest to, że my się cofamy symbolicznie do lat 80-tych. Znowu żyjemy w sytuacji upadającego reżimu PRL-owskiego, bo okazuje się, że jedynym sposobem wyjścia z impasu jest symboliczne cofnięcie się do tego czasu i rozegranie jeszcze raz na nowo całej sytuacji, czyli unieważnienie Okrągłego Stołu. Żeby wybrnąć z tej pułapki państwa oligarchicznego – podkreślam, że mówimy o symbolice i mitologii – trzeba się cofnąć do momentu wyjścia i wybrać lepszy wariant. Jeżeli ma on zerwać z tym okrągłostołowym to w praktyce oznacza to, że trzeba odrzucić elity III RP. Taka operacja się dokonuje i jest to krok 20 lat do tyłu. To oczywiście jest uzasadnione, ponieważ III RP okazała się pułapką bez wyjścia. Nie to jednak tak naprawdę decyduje o prorokowanej przeze mnie klęsce elity III RP, która postawiła na kłamstwo, bo kwestia smoleńska jest krzyczącym kłamstwem. Główną przyczyną klęski jest to, że III RP nie była w stanie wytworzyć elit zdolnych obsłużyć nowoczesne państwo. U zarania narodzin tego, co nazwałem michnikowszczyzną, zapadła decyzja, że nie będzie zmiany, oczyszczenia i układ społeczny PRL-u będzie przeniesiony do nowego demokratycznego państwa, które będzie gwarantowało nomenklaturze uprzywilejowaną pozycję. To spowodowało, że III RP nie była w stanie się zmodernizować o własnych siłach. Przyczyną nieuchronnego obumarcia elity III RP jest nie tyle jej dzisiejsze bardzo podłe i kolaboracyjne zachowanie wobec Smoleńska, ale to, że jest ona elitą pasożytniczą i nie jest w stanie obsłużyć nowoczesnego państwa. Jeżeli weźmiemy badania socjologiczne i spróbujemy oszacować, na kim się opiera obecna władza, to zobaczymy, że opiera się ona na ludziach zainteresowanych tym, aby państwo pozostało w stanie bezładu albo żeby je jeszcze bardziej zepsuć. Ona się opiera na budżetówce… Jakoś wątpię, by opozycja chciała to zmienić…
Opozycja będzie musiała to zmienić, bo to są nie ich ludzie… Wsadzą swoich… No nie do końca, bo nie mają tylu. Może będzie próba przejęcia biurokracji jednak to się chyba nie uda, bo zmiana społeczna ma swoją dynamikę i przywódca opozycji będzie musiał się do niej dostosować. On się już musi dostosowywać do pewnej dynamiki, bo widać, jak pewne oddolne, spontaniczne przedsięwzięcia wyznaczają linię polityczną PiS, za którą Jarosław Kaczyński musi nadążać, bo tam są ludzie, do których on się odwołuje. I oni troszkę nad nim panują. Jest to sytuacja dobra, bo Kaczyński będzie miał cholerny kłopot, jak będzie próbował koalicji z SLD, tak jak próbował jej w telewizji.
Ja się obawiam, że zwolennicy Jarosława Kaczyńskiego wybaczą mu wszystko. Nawet, jeżeli masz rację to zanim mu wybaczą, muszą coś od niego dostać, więc obstaję przy swoim, że Kaczyński musi się liczyć z oczekiwaniami ludzi, na których się opiera. Jednak pozostańmy przy swoich zdaniach, bo to jest temat na oddzielną dyskusję. Natomiast niewątpliwym jest to, że jeżeli Polska ma istnieć to musi dokonać szeregu reform, które uderzają właśnie w jej elitę i w tych, którzy są zapleczem rządu Tuska. Dlatego te reformy są niemożliwe pod władzą PO. Być może będą możliwe dopiero po próbie wywrócenia systemu do góry nogami. W tym sensie uważam, że przyszłość jest po stronie zastępów pisowskich.
W jednym ze swoich tekstów napisałeś, że mamy do czynienia z wojną miedzy sektą a mafią. Mnie akurat się bardzo podoba to porównanie i mam wrażenie, że politykom pasuje to okopanie się na swoich pozycjach. Każdy na tym zyskuje. PO spadło poparcie z 40 do 30 proc. Nie przesadzajmy, że to jakiś wielki upadek, więc widać, że antykaczystowska narracja działa. Natomiast PiS buduje twierdzę wiernych pretorian, moim zdaniem ograniczonych jednak w swoim zasięgu… Wybór, jakiego dokonał Jarosław Kaczyński po wyborach prezydenckich, gdy oznajmił, że nie odpowiada za swoją kampanię, bo był na proszkach i postawił na twardą antysystemową pozycję, jest wyborem bardzo podobnym do tego, jakiego dokonała Platforma. Każdy z tych panów obstawił inne pole na rulecie. Tusk obstawił, że będzie kopał dół między Polakami, ponieważ uważa, że zawsze ponad 50 proc. będzie po jego stronie, a Kaczyński uznał, że więcej niż 50 proc. w pewnym momencie będzie bardzo chciało Tuska ukarać i stara się tylko o to, by nie miało innego sposobu ukarania go niż zagłosowanie na PiS. W tym sensie rzeczywiście obaj nie muszą robić nic oprócz pilnowania linii, którą idą i czekać, aż się okaże, kto z nich obstawił trafnie. Moim zdaniem trafnie obstawił Kaczyński, ponieważ szeroko rozumiany obóz władzy, (do którego zalicza się również SLD, które jest niby opozycyjne, ale w podziale tożsamościowym jest po stronie Tuska) nie ma w przeciwieństwie do Kaczyńskiego spójnej narracji i wizji rzeczywistości.
To smutne, jeżeli wystarczy narracja. Czego dziś – po tym jak katastrofa smoleńska pokazała, jak obciachowym jesteśmy państwem, po odsłonięciu nieudolności naszych polityków – potrzeba Polakom, by przestali popierać PO? Jakoś poparcie dla nich nie spada. To jest jak słynny cios wibrującej ręki Bruce’a Lee, polegający na walnięciu w dzbanek, który pękał dopiero po paru minutach od uderzenia. Społeczeństwo jest strukturą bardzo trudno sterowną, bardzo powoli do niego wszelkie odkrycia docierają i zawsze ten mechanizm wszystkich zaskakuje. Wtedy zastanawiamy się, dlaczego coś drobnego odniosło tak wielki skutek. A zazwyczaj to coś odnosi taki skutek, bo skumulowało się na zasadzie kropli przepełniającej czarę. Politycy SLD też nie rozumieli, dlaczego w pewnym momencie zostali tak masakrycznie odrzuceni, chociaż wcześniej wydawało im się, że mogą zrobić wszystko i nigdy ich piorun nie strzeli.
No tak, ale PO ma ogromną szansę jako pierwsza partia w III RP rządzić dwie kadencje. Straszenie PiS-em im się wciąż opłaca. Może Jarosław Kaczyński nie powinien dawać się łapać na ten haczyk pijarowski? Może nie powinien reagować na te bredzenie o faszystach z pochodniami, które ma wkurzyć PiS?
Ja myślę, że jest odwrotnie. Przez 2-3 lata PO wyraźnie podpuszcza PiS i ten dawał się w to łapać, ponieważ radykalizm działa przeciwko niemu. Jednak mam wrażenie, że dziś to PiS prowokuje, ponieważ salony są ogarnięte pewnym amokiem. One są w zaułku bez wyjścia, nie są w stanie stworzyć własnej narracji i mając świadomość swojej porażki reagują wściekłością, która na dłuższą metę jest przeciwskuteczna. U nas nie można tak beztrosko jak w USA pleść o faszyzmie, przypisując go bezsensownie każdemu, kto przemawia na ulicy czy nosi pochodnię. Ta histeria obraca się przeciwko PO, chociaż to nie Platforma ją głównie inspiruje. Owa histeria jest zupełnie autonomicznym zachowaniem salonu, który jednak postrzega Tuska, jako gwaranta swojej pozycji. Zresztą teraz zmienia się koniunktura, bo wielu ludzi będzie miało powody do niezadowolenia.
A pojawienie się jakiegoś charyzmatycznego lidera na lewicy nie zagospodarowałoby tego niezadowolenia? Teoretycznie tak. Jednak zgadzam się w tej kwestii z prof. Kikiem, który uważa, że warunkiem istnienia w Polsce silnej lewicy byłoby połączenie PRL-owskiej roszczeniowości i bezpieczeństwa socjalnego z pobożnością…
No to PiS jest odpowiedzią… No właśnie (śmiech). Musimy zdefiniować, co nazywamy lewicą. Jeżeli mówimy o lewicy postkomunistycznej, która z zasady odwołuje się do antykościelnych emocji, to taka lewica nie ma szans. Większość Polaków jest – mówiąc językiem lewicy – „kościółkowa”, chociaż raczej na poziomie instynktów i emocji niż jakiegoś głębszego przemyślenia, w związku z tym lewica „rozporkowa” nie ma szerokiej bazy społecznej i jest skazana na kłócenie się o tych samych wyborców z PO.
To, co mówisz, potwierdza poparcie dla Palikota. Od momentu kongresu założycielskiego jego partii nie miałem przez chwilę wątpliwości, że Palikot jest projektem skazanym na kompletną klęskę. Przed nim była Partia Antyklerykalna pisma „Fakty i Mity”, która gdzieś tam wegetuje na obrzeżach lewicy, była również inicjatywa Zieloni 2004 i nawet Urban próbował założyć partię. A pamiętajmy, że wtedy dysponował on ogromną tubą propagandową w postaci sprzedającego się w kilkuset tysiącach egzemplarzy tygodnika „Nie”. To też się nie udało. Palikot nie dodał niczego nowego i próbował odwołać się do elektoratu, który nie istnieje, bo nawet ten elektorat, który przyjmuje hasła antyklerykalne, nie uznaje ich za priorytetowe. Generatorem napięcia, emocji i podziałów w Polsce jest tożsamość narodowa. To jest prawdziwe napięcie między tubylcami a kreolami. Ci, którzy czują się Polakami dumnymi ze swojej narodowości, wolą – jak pisał poeta – „polskie gówno w polu niż fiołki w Neapolu”, zaś ci, którzy jak bohaterowie naszych lektur szkolnych z wieku XIX wzdychają, że w tej Polsce to tylko ponure Polaka chłopskie furmanki i smród a prawdziwe życie to Paryż czy salony zagraniczne, jak już nie mogą wyjechać to chcą, chociaż ten kraj „odpolaczyć”. To jest prawdziwe napięcie i pojęcia „prawica” czy „lewica” nie imają się do tego opisu. Postkomuniści, którzy są z przyzwyczajenia nazwani u nas lewicą, są po stronie kreolskiej.
No dobra. Załóżmy, że te wybory Jarosław Kaczyński wygra. Czy jeżeli arytmetyka tak będzie nakazywać to prezes PiS wejdzie w koalicję z SLD? Nie wiadomo. Ja mam wrażenie, że tajemnica mitu o nieomylności prezesa Kaczyńskiego polega na tym, że on przy różnych okazjach różne rzeczy sugeruje i wychodzi później, że zawsze chciał zrobić, co akurat zrobił i uchodzi za nieomylnego. Myślę, że Kaczyński nie wie jeszcze, co zrobi po wyborach. Jednak mówiąc zupełnie poważnie to jesteśmy w takiej sytuacji, iż wszyscy wiedzą, że pieprznie tylko nie wiadomo, kiedy pieprznie. Cała strategia PiS-u jest logiczna, (co nie znaczy, że słuszna), jeżeli jest obliczona na ten moment katastrofy. Raczej jest wątpliwe, by ten moment nastąpił szybko. Nawet, jeżeli Kaczyński wygra najbliższe wybory to nie będzie miał wystarczającej siły, by rządzić samodzielnie. Będzie, więc musiał wejść w jakąś parszywą koalicję. Bez SLD się nie uda takiej koalicji zrobić, a że jest to partia bardzo wyposzczona to będzie żądała mnóstwa stanowisk. Po drugie problemem dla Kaczyńskiego będzie to, że Belweder jest w rękach mu nieprzychylnych. Prezydent, który może nie bardzo kojarzy, co się dzieje wokół niego, na pewno będzie jednak kojarzył na tyle, by robić na złość premierowi Kaczyńskiemu. Mam, więc raczej wrażenie, że Kaczyński jest w tej chwili zainteresowany wariantem Orbana. Kaczyński liczy, że po najbliższych wyborach powstanie koalicja wszyscy przeciwko niemu i będzie on jedyną opozycją, która nie została dopuszczona do władzy przez ponure, paskudne układy. Przy okazji nie będzie musiał za nic odpowiadać. Jak powstanie koalicja PO z SLD, PSL-em i Forrestem Gumpem to będzie to zupełna masakra. Jeżeli Tusk przez 3 lata mając ogromne poparcie i wszelkie możliwości ku temu, nie spróbował naprawić w Polsce niczego, to tym bardziej niczego nie naprawi taka hipotetyczna koalicja, której jedynym spoiwem będzie niedopuszczenie do stołków pisowców. Kaczyński liczy, więc, że po roku, dwóch nastąpi kryzys, który spowoduje wyniesienie na zasadzie orbanowskiej jego partię do władzy.
A co jeżeli jednak Kaczyński wygra najbliższe wybory? Waldemar Kuczyński wezwie NATO na pomoc? Może ta irracjonalna panika będzie tak wielka, że naprawdę ludzie zaczną strzelać do siebie. W historii był taki poseł Suchorzewski, który protestował przeciwko Konstytucji 3 Maja, kładąc się w poprzek Sejmu, zrywając koszulę z siebie czy przynosząc dziecko na salę, grożąc, że je zastrzeli jak przyjmą konstytucję. O ile pamiętam jego historia skończyła się tak, że lud warszawski ściągnął mu gacie i sprał dupę po prostu. Poseł Suchorzewski w taki sposób zniknął z kart historii. Więc jak musimy mówić o ludziach pokroju Wołka, Kuczyńskiego, Niesiołowskiego czy Wojciecha Mazowieckiego to raczej prorokuję taki ich koniec bez względu na to, co będą krzyczeli. Oni mogą oczywiście apelować do NATO, ONZ i papieża, ale to raczej nie będzie miało realnych wpływów na procesy społeczne. Mówiąc jednak poważnie to trzeba przyznać, że Jarosław Kaczyński już przećwiczył tę sytuację. Tak naprawdę ta antykaczystowska propaganda go w pewien sposób niesie. Tak właśnie było w 2005 roku. Jakie jest źródło siły Jarosława Kaczyńskiego? Utożsamienie. Cała Polska polityka jest polityką tożsamości, bo głównym problemem Polaków po tych 20 latach są nie problemy gospodarcze tylko właśnie to, kim my jesteśmy. Po PRL-u jesteśmy mieszańcami bez jednej tożsamości. Jesteśmy ze wsi a mieszkamy w miastach. Jesteśmy ze wschodu a mieszkamy na tzw. ziemiach zachodnich. Mieszkamy w miastach, które przez kilkaset lat były budowane przez niemiecką cywilizację. To jest problem, którym zajmuję się, jako pisarz bardziej niż publicysta. Jednak mam wrażenie, że to jest problem, który buduje cały konflikt polityczny. Jarosław Kaczyński swoją siłę i niezatapialność czerpie z tego, iż ogromna część Polaków utożsamia się z nim, jako z człowiekiem, który za nich cierpi. Kaczyńskiego nikt nie rozlicza. Pomijam salon, dla którego on również jest emocjonalnym totemem, ale nie rozliczają go jego zwolennicy. On nie jest dla nich przywódcą, bo przywódców się rozlicza ze skuteczności. On jest, kim jest, bo wielu Polaków patrzy na niego jak na osobę niewinnie cierpiącą. Opluwanie, wyszydzanie i odmawianie mu prawa do życia publicznego, nazywanie go faszystą czyni go kimś takim, jak oni. Jest to związek emocjonalny, który jest nie do rozwalenia na gruncie racjonalnym i nikt tego nawet nie próbuje robić, bo ataki tylko umacniają ten związek. Im więcej Kuczyńskich krzyczących o faszyzmie, tym więcej ludzi mówi: ten facet jest fajny, skoro go tak opluwają.
Napisałeś, że Tuska może zastąpić ktoś, kto obieca zerwanie z „wypaczeniami” polityki miłości. Jeżeli PO wygra wybory to Tusk może nie być premierem? Socjalistyczna odnowa jest bardzo prawdopodobna. Wydaje mi się, że ten wariant jest jedynym, który by umożliwił symboliczne nowe otwarcie i stworzenie koalicji wszyscy przeciwko Kaczyńskiemu. Ona by się opierała na takim prostym założeniu, że partia dopuściła się pewnych błędów, ale partia je sobie uświadomiła. Pierwszy sekretarz został wysłany do Ułan Bator, bo tam zdaje się mamy placówkę wywalczoną przez Radka Sikorskiego w ramach europejskiej służby dyplomatycznej, i teraz partia zdając sobie sprawę z popełnionych błędów chce je naprawić. Jednak musi to zrobić tylko na gruncie ustroju. A więc wszyscy, którzy stoją na gruncie ustroju demokratycznego, są z partią. I to jest ideologiczna podkładka do stworzenia sojuszu, który ma nie dopuścić do przejęcia władzy przez siły antyustrojowe, które kwestionują demokrację i są faszyzujące. I ten wariant dużo lepiej wyjdzie bez Tuska niż z nim. Poza tym istnieje taki prosty mechanizm, że ktoś musi beknąć. Moim zdaniem Tusk jest pierwszym premierem, który pójdzie do pierdla. Tylko jest pytanie, czy go tam wsadzi Schetyna czy Kaczyński.
Dosłownie do pierdla? To też nie jest wykluczone. Zobaczymy, jak to się rozwinie. Polacy nie są narodem mściwym przesadnie jak wiele innych narodów, ale na kogoś winę za ten cały bajzel zwalić trzeba i Tusk się sam o to prosi. Ja myślę, że on sobie doskonale z tego zdaje sprawę. Jednak zaczyna również działać taki sam mechanizm, jaki działał w PZPR, który polegał na tym, że nie można wymienić przywódcy bez kryzysu. Gomułka, Gierek odchodzili nie z własnej woli i być może partia zastosuje ten wariant wobec Tuska.
Taki scenariusz uratuje PO czy przesunie tylko jej śmierć? Na pewien czas można ściągnąć z Brukseli Buzka czy jakiegoś innego popularnego w sondażach polityka. Można będzie sięgnąć po jakichś samorządowców z sukcesami. Można zrobić rząd fachowców. Tylko, że to nie przyniesie żadnych rezultatów, bo elita III RP genetycznie jest niezdolna do modernizacji Polski, ponieważ musiałby się ona odbyć jej kosztem. Żadna władza nie uderzy we własne zaplecze i przywileje.
Nie smuci Cię trochę fakt, że ta wojna PiS-u z PO zaczyna zjadać wszystkich wokół siebie? Tacy wybitni intelektualiści jak prof. Legutko czy Krasnodębski stanęli po jednej stronie sporu politycznego. Przestali być oni ponadpartyjnymi arbitrami, do których każdy konserwatysta mógł się odwołać. Kiedyś napisałeś, że Kaczyński ukradł prawicę. PiS ją kiedyś odda? PiS jej nie odda, jednak jest możliwe, że prawica ukradnie PiS. Wszyscy popełniają duży błąd personalizując ten problem. A co by było, gdyby nie było Jarosława Kaczyńskiego? Myślisz, że Kuczyński albo inne Wołki nagle by odetchnęły, że żyjemy w kraju normalnym? Nie. Znaleziono by natychmiast nowego Kaczyńskiego. Cała ta ekipa jest zdolna tylko do przemiennego odczuwania strachu i pogardy. Te uczucia muszą być jakoś uosobione. Nie było Kaczyńskiego to Wałęsa był tym dyktatorem, chamem i przedstawicielem polskiej wiochy. Nie znikną „starsi, gorzej wykształceni z mniejszych ośrodków”, nie zniknie „polski, endecki ciemnogród” tylko zamiast jednego totemu pojawi się drugi. Właśnie na tym polega problem. Ci ludzie są absolutnie niezdolni do jakiejkolwiek modernizacji Polski i do jakichkolwiek pozytywnych działań. Jedyną racją ich istnienia, którą sobie wymyślili, jest ciągłe trzymanie straży nad polskim ciemnogrodem. Rozmawiał Łukasz Adamski
Zamach tak, ale czy na Siewiernym? „(Prezydent L. Kaczyński – przyp. F.Y.M.) nie odwiedził rosyjskiej stolicy. Nawet po śmierci” neokomunistyczny film „Syndrom katyński” (podkr. F.Y.M.)
http://www.youtube.com/watch?v=c5oIZPZdKzc&feature=related (3'18'')
W ciągu roku, który upłynął od tragedii drugiego Katynia ukazało się wiele publikacji książkowych dotyczących „Smoleńska”, przy czym większość nadaje się najwyżej do archiwum neosowieckiej dezinformacji, a nieliczna część ma wartość autentycznego dokumentu oraz rzetelnych poszukiwań prawdy o tym, co się stało z polską delegacją prezydencką udającą się na uroczystości 10.IV.2010. Publikacje te można podzielić, jak na razie, na dwie fale. Pierwsza to „fala powypadkowa”, druga zaś to fala „pozamachowa”. Ta pierwsza fala, zapoczątkowana niesławną książką P. Kraśki (zrecenzowaną przeze mnie tu
http://freeyourmind.salon24.pl/209287,smolensk-w-wersji-dla-idiotow)
a twórczo rozwinięta przez wybitnego radzieckiego docenta S. Amielina („Ostatni lot. Spojrzenie z Rosji”, Warszawa 2010), jego wiernego ucznia J. Osieckiego itp. ekspertów, takich choćby jak radziecki ekspert E. Klich (http://www.tvn24.pl/13553,1,kropka_nad_i.html)
trzyma się twardo ruskiej „naciskowo-wypadkowej” narracji z „błędami załogi”, a zbrodnio myśli o zamachu nie wywołuje nawet z koszmarnych snów autorów.
1. Doc. Amielin, jak wiemy, trzy dni „po wypadku” (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100729&typ=po&id=po01.txt)
zrobił zdjęcia połamanych drzew i na gruncie swych wielowątkowych i wieloaspektowych, dendrologicznych analiz dokonał nadludzkiego wysiłku „rekonstrukcji przebiegu katastrofy” na swoim blogu, z którego to bloga potem czerpali ożywcze myśli polscy „eksperci” (jakieś zarządzenie było w centrali w tej sprawie?), którzy już właściwie nic więcej nie musieli rekonstruować, gdyż zrekonstruowane już po radziecku, a więc jak należy, było. Zachwycony i oszołomiony geniuszem radzieckiego uczonego, młody polski dziennikarz, co niemal pół życia spędził na bieganiu po sejmowych kuluarach, wstąpił w ślady mistrza i nawet wspiął się na rażoną jakimś ruskim piorunem, pancerną brzozę, by dokonać jeszcze dokładniejszej analizy zdarzeń aniżeli mistrz-inżynier ze Smoleńska. W hołdzie mistrzowi zatytułował jednak swoją książkę „Ostatni lot”
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/ekspert-prezentuje-swoje-badania.html)
Szkoda, że nie zatytułował „Ostatni lot Osieckiego”, gdyż śmiem podejrzewać, iż poza tym kompromitującym jego i jego kolegów-współautorów przelotem, więcej lotów intelektualnych Osiecki mieć nie będzie. Nigdy. Ci autorzy, bowiem mają wdrukowane nawet do podświadomości, że żadnego zamachu być nie mogło, choć przecież gdyby byli konsekwentni w eksplorowaniu ruskiej narracji, to twierdziliby, że zamachu na delegację dokonała polska załoga „debeściaków”. Druga fala to publikacje autorów związanych z „Gazetą Polską”, „Frondą” i „Najwyższym Czasem!”, optujące (całkiem słusznie) za tym, że doszło do zamachu na polską delegację, przy czym (nie do końca słusznie) w tych publikacjach zamach ten (niestety tak samo jak „głupi wypadek” w ruskiej narracji) umiejscowiony jest bezwzględnie na Siewiernym. W ten sposób, jak już kiedyś zasugerowałem, uzyskujemy w ramach tych dwóch podejść swoistą „dogmatykę” dotyczącą tego wojskowego, smoleńskiego lotniska, tylko że dla jednych osób niepodważalna jest wersja z głupim wypadkiem, a dla drugich z jakimś bombowym zamachem (celowym uszkodzeniem samolotu itp.). Mamy więc w tej drugiej fali książki powstałe na kanwie dokumentalnych filmów („Mgła”, „List z Polski”), głównie koncentrujące się na udokumentowaniu rozmaitych relacji dotyczących 10 Kwietnia (i oficjalnego „śledztwa smoleńskiego”) oraz na stawianiu pewnych pytań w obliczu rozmaitych niepokojących faktów. Dzieło Szymowskiego należy tu do publikacji specyficznych, gdyż roi się w nim od błędów i zastanawiam się, czemu ma ono służyć. Wymieszane są czasy, fakty i konfabulacje, dezinformacje i informacje zupełnie niesprawdzone, wszystko zaś podlane jest sosem „ujawniania sensacyjnej prawdy”. Z kolei opracowanie Misiaka i Wierzchołowskiego napisane jest dużo ostrożniej i bez kategorycznych tez, ale zarazem tak, jakby żadnego blogerskiego śledztwa ws. tragedii smoleńskiej nie było, co jest o tyle dziwne, że jeszcze jakiś czas temu obaj autorzy często i gęsto odwoływali się do śledczych i analitycznych prac blogerów, także do tekstów niżej podpisanego. Skoncentruję się głównie na Szymowskim, który na jednym ze zdjęć zamieszczonych w swojej książce widzi kokpit tupolewa.
2. Może, więc ja jestem ślepy, ale jeśli ktoś z Państwa jest w stanie dostrzec kokpit, to proszę mnie oświecić. Z innymi ilustracjami sprawa wcale się nie miewa lepiej – zamieszczone jest wszak słynne i analizowane na wielu blogach (m.in.El Ohido Siluro
(http://el.ohido.siluro.salon24.pl/231970,dwie-trajektorie-zakopywanie-samolotu)
Także na moim) ujęcie z „Bilda”, które autor prezentuje, jako... Fotografię zrobioną przez amerykańską agencję NSA i przekazaną polskiemu oficerowi ABW i podpisuje „Tupolew awaryjnie wylądował w lesie. Potem doszło do wybuchu.”
Jeśli tego rodzaju zdjęcie ma być dowodem w sprawie, to pozostaje mi tylko Szymowskiemu pogratulować. Ja to teraz piszę całkiem serio, starając się zrozumieć jedną rzecz: czy autor jest świadomy manipulacji, jakiej został poddany, czy też sam świadomie chce poddać czytelników manipulacji. Już pomijam to, że ujęcie uznano po długich i burzliwych, ale krytycznych dyskusjach, za złudzenie optyczne związane z taśmami przeciągniętymi na Siewiernym między szczątkami – ale nawet zakładając, że NSA miałoby zdjęcia z 10 Kwietnia i zakładając, że dostałby je w prezencie jakiś daleki od promoskiewskich sympatii oficer ABW (w przeciwieństwie do tych kolegów, co już koło godz. 9 rano 10 Kwietnia spotkali się w Warszawie z przedstawicielem FSB (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/konsultacje-z-fsb.html)
To podejrzewam, że nie tylko byłyby one dużo lepszej, jakości (i nie budziłyby absolutnie żadnej wątpliwości, co do tego, co jest na nich pokazane), lecz przede wszystkim nie byłyby wykonane od strony ulicy Kutuzowa, tylko z jakiegoś dobrego i dokładnego satelity. Najstraszniejsze jednak dopiero przed nami. Oto, bowiem jedno z ruskich zdjęć (tych „drastycznych”), które przecież cyrkulowało po Sieci niedługo po tragedii, przedstawione jest, jako materiał przekazany autorowi „w kwietniu 2010” przez „oficera Agencji Wywiadu”. Ponieważ sporo miejsca i czasu poświęciłem kiedyś analizie tego właśnie zdjęcia
(http://freeyourmind.salon24.pl/217251,makabryczny-fotomontaz
Oczywiście nie tylko ja zajmowałem się studiowaniem zdjęć z Siewiernego – m.in. Pluszaczek, Siostra111, Manek, 154), to czuję się zobligowany znowu zabrać głos w tej sprawie. Nie będę jednak rozwijał tego najdrastyczniejszego zagadnienia zwłok pokazanych na fotografii, nie uważam, bowiem, by istniały jakiekolwiek podstawy do identyfikacji na niej ciała Prezydenta. Wskażę na wybrany i bardzo dobrze widoczny detal tego zdjęcia, który w sposób dobitny potwierdza, że mamy do czynienia z inscenizacją miejsca powypadkowego. Chodzi o ten fotel z prawej strony.
3. W książce Szymowskiego ten fotel jest mocno przycięty, ale widać jego krawędź, tak, więc korzystam z tej samej ruskiej fotografii (wykonanej rzekomo na pobojowisku na smoleńskim Siewiernym), tylko z wybranego jej fragmentu. Ten fotel, co do tego chyba nikt, kto widział zdjęcia wnętrza „prezydenckiego” tupolewa, nie może mieć wątpliwości, NIE pochodzi z polskiego Tu-154M. Albo pochodzi z jakiegoś ruskiego autobusu, albo z jakiegoś ruskiego samolotu i to pośledniej klasy. Ten fotel nie jest oczywiście tylko na tym zdjęciu. Jest on na tyle charakterystyczny, że można go dostrzec także na migawce z filmu moonwalkera S. Wiśniewskiego (widoczny w środku na wysokości dymu unoszącego się nad „ogniskiem”)
3. Oraz na filmie zamieszczonym przez e-ostrołękę (po lewej stronie kadru obok ruskiego funkcjonariusza w spodniach moro).
4. Tak, więc możemy z całą pewnością założyć, że faktycznie leżał na Siewiernym „po wypadku” (a być może nawet „przed” nim). Jedne dziwne fotele, nawiasem mówiąc, są, a inne pojawiają się na pobojowisku wraz z upływem czasu. Zapewne, (że wykorzystam błyskotliwą myśl min. Boniego) wynurzają się spod smoleńskiej błotnistej ziemi.
5.
6. Niestety to, że Ruscy dostawiają rekwizyty na „miejscu powypadkowym” (po to głównie by znalazły się na uwiarygodniających to miejsce zdjęciach) nie jest uwzględnione ani przez Szymowskiego, ani przez innych autorów książek o 10 Kwietnia. Wracam jednak do książki „Zamach w Smoleńsku”. Są, więc w niej, jak wskazywałem wyżej, elementy naprawdę zdumiewające, ale są też zwyczajnie (i zapewne jest to efekt, którego autor wolałby uniknąć) śmieszne. Klatka z materiału nakręconego komórką przez „mechanika” Igora Fomina (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/igor.html)
Podpisana jest (naprawdę, cytuję dosłownie): „Kadr z filmu wykonanego amatorską kamerą przez członka ekipy ratunkowej. Jeden strażak mówi do drugiego: „Patrz, załoga żyje””. Już pomijam to, czy faktycznie taka fraza pada na tym filmiku (i czy potwierdziłby to np. krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych po fonoskopijnej analizie pasma dźwiękowego), – kto, jak kto bowiem, ale Fomin, z „ekipą ratunkową” nie miał 10 Kwietnia nic wspólnego. I nie sądzę, by do dziś miał. Pod innym kadrem z filmiku Fomina (obrazek z Wiśniewskim i dwoma wozami strażackimi) jest taki podpis: „Ekipy ratunkowe pojawiły się na miejscu niemal natychmiast. Ktoś specjalnie to zaplanował, wiedząc, że dojdzie do katastrofy”. To i „dokonaną przez FBI” rekonstrukcję zapisu dialogów z filmiku Koli pozostawię może bez komentarza. Metodologia rekonstrukcji zdarzeń przyjęta przez Szymowskiego nie ma zbyt wiele wspólnego ze standardami kryminalistycznymi ani nawet z wymaganiami stawianymi pracy reporterskiej czy dziennikarskiej. Autor, bowiem znalazł raptem paru oficerów wywiadu i kontrwywiadu (albo oni znaleźli jego, różnie to może być), którzy w wielkiej tajemnicy (ukrywają swoją tożsamość, rzecz jasna i o różnych dowodach mówią, że one są, lecz nie można ich pokazać) klarują czytelnikowi, co i jak zaszło na Siewiernym. Dlaczego Szymowski dla pełnego obrazu sprawy nie udał się ze swymi rewelacyjnymi materiałami do lekarzy sądowych, do specjalistów od kryminalistycznej analizy zdjęć itp.? Czy wysłał zdjęcia choćby do Polskiego Towarzystwa Kryminalistycznego (http://www.kryminalistyka.pl/pl/ek_ro_index.html)
Czy też uznał autentyczność otrzymanych fotografii na podstawie zapewnień tajemniczych panów z bezpieki i oparł się jeszcze na własnym „dziennikarskim węchu”? Przecież, jeśli zdjęcia są rezultatem manipulacji, to wadę tę odziedziczy cała książka (nie mówiąc o kompromitacji, na jaką naraża się sam autor, publikując materiały o wyjątkowo wątpliwej wartości dowodowej). Co więcej, jeśli zdjęcia te dokumentują tak naprawdę makabryczną inscenizację na Siewiernym, a nie miejsce autentycznej tragedii, to są w istocie dowodem przestępstwa (i to na niesamowitą skalę) nie zaś dowodami ws. Smoleńskiego wypadku. Przywoływany przez Szymowskiego w formie (kryminalistycznego?) autorytetu „mjr rezerwy Robert T.” (ponoć były pirotechnik BOR), który zabiera się za analizy niektórych materiałów z Siewiernego, ze szczególną uwagą pochyla się nad innym słynnym zdjęciem jednego z fragmentów wraku. Chodzi o fotografię, na której są ubłocone koła
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/powiekszenie.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/najstarsza-czesc-na-siewiernym.html)
„Robert T.” stawia problem tak:, „w jakich okolicznościach na kołach i goleniach tupolewa znalazło się błoto?”. Po czym wnioskuje następująco:, „Jeśli samolot odwrócił się na grzbiet, zanim uderzył o ziemię, to skąd wzięły się ślady błota na kołach i goleniach? (…) Pierwsza możliwość jest taka, że w wyniku uderzenia kadłuba o błoto, elementy samolotu zostały ochlapane (…) (jednakże – przyp. F.Y.M.) wygląda to tak, jakby oba (golenie – przyp. F.Y.M.) były zanurzone w błocie, a potem nagle znalazły się w górze!” (s. 45-46). Po pierwsze, jak na moje oko, to ta jedna część wraku ma ślady wielodniowego brudu, a nie krótkiego zanurzenia w błocie, no ale mniejsza z tym. Trzymajmy się tej wersji z błotem. Po drugie, więc, gdyby samolot (przed jego wysadzeniem) awaryjnie wylądował, jak chce Szymowski, to ślady przyziemienia ciągnęłyby się przez całe pobojowisko na długości paruset metrów i najpewniej kilkudziesięciotonowy samolot zaryłby się bardzo głęboko, nie zaś tylko na wysokości kół; zatopiłby się po prostu w błotnistej ziemi. Wtedy zaś (po trzecie) jego wysadzenie spowodowałoby rozpad wraku na boki, nie zaś żadne wyskoczenie podwozia z ziemi i obrócenie się do góry kołami! (Już nie mówię o tym, jak obleczone roślinnością, korzeniami, śmieciami byłyby golenie po takim obrocie). Załóżmy jednak nawet, że te golenie by się jakimś nadludzkim wysiłkiem woli obróciły po eksplozji, to przecież (po czwarte) widać byłoby doły i ślady ruchu po takim obrocie, gdyż całkowicie zabłocone byłyby inne części wraku
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/koziokowanie.html)
A skrzydła samolotu leżałyby połamane w niedalekiej odległości od tychże goleni. Szymowski tymczasem wraz z „Robertem T.” twierdzi, że był wybuch, nie tylko dlatego, że błoto widać na kołach, ale też dlatego że części samolotu zostały rozrzucone na przestrzeni 1,4 km (!). No to pozostaje do wyjaśnienia tylko to, dlaczego fotele pasażerów, bagaże oraz ciała blisko stu ofiar nie zostały na tej przestrzeni rozrzucone. Jest to zresztą element większej zagadki. Schemat rozkładu szczątków samolotu jest taki, jakby maszyna twardo przyziemiła („zboczywszy z toru”), tylko, że nie ma żadnych śladów tego przyziemienia. Skala zniszczenia wraku jest taka, jakby maszyna została wysadzona, tylko, że (nieliczne) ciała ofiar zostały usypane w jednym miejscu, a nieporozrzucane na przestrzeni wieluset metrów. Tupolew miałby być wysadzony, ale mimo posiadania przez niego 10 ton paliwa nie powstał żaden charakterystyczny dla katastrof lotniczych pożar ani nawet nie zapalił się okalający „miejsce zdarzenia” las (nie mówiąc o braku śladów ognia na elementach wraku). Fragmenty samolotu miałyby koziołkować po pobojowisku, tylko że nie sposób znaleźć na nich (i na samym terenie) śladu tego koziołkowania (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/koziokowanie.html)
Części skrzydeł i usterzenia (bez względu na to, czy był upadek, „lądowanie na plecach” wysadzenie po awaryjnym przyziemieniu itp.) oparte zostały o drzewa i krzaki, jakby wcale nie fruwały z impetem po okolicy. I tak dalej (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/kilka-wyjatkowych-zagadek.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/proste-pytania.html)
Nikt jednak z autorów (pierwszej i drugiej fali publikacji) tymi dziwnościami się jakoś szczególnie nie przejmuje. Idąc dalej w książce Szymowskiego tragedia miesza się z farsą. Oto znowu jakiś oficer, tym razem SKW, twierdzi np., że polskie „radary są bardzo czułe. Mogą zarejestrować każde pierdnięcie od Bugu aż po Ural” (s. 63-64). Ta zapowiedź stanowi obrazowe tło do innego odkrycia: „W sobotę 10 kwietnia 2010 roku między godziną 8.39.30 a 8.39.40 nasze radary zarejestrowały dwa, następujące po sobie w krótkim odstępie czasu wybuchy w okolicach lotniska Smoleńsk-Siewiernyj”. Wykrycie dwóch „pierdnięć” na Siewiernym (trzymając się żołnierskiej nomenklatury oficera SKW) zgrywałoby się nawet z tym, co zaobserwował moonwalker Wiśniewski (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/bilokacja-o-838.html)
No, ale miałoby się nijak do zawartości stenogramów CVR. W tych ostatnich zresztą, gdyby miało dojść do awaryjnego lądowania, to przede wszystkim byłaby na ten temat rozmowa samej załogi, no i odpowiednia informacja z ostrzeżeniem dla pasażerów. Oczywiście możemy przyjąć z pewnością (i Szymowski też coś takiego zakłada, choć zarazem powołuje się na stenogramy), iż upublicznione przez Rusków zapisy CVR są całkowicie sfałszowane, skąd jednak w takim razie mielibyśmy wiedzieć, że o 8.39 polskiego czasu w okolicach Siewiernego był polski samolot? Z tego, że polskie radary wykryły tam dwa „pierdnięcia”? Przecież Centrum Operacji Powietrznych o tej porze jest jeszcze na etapie dyskusji o zapasowym lotnisku na Białorusi, parę minut później (8.52) jest mowa o Briańsku
(http://www.wprost.pl/ar/215934/Oficerowie-monitorujacy-lot-Tu-154-Witebsk-jest-na-Bialorusi/)
zaś o 9.01 pojawia się jeszcze wątek jaka-40 pilotowanego przez śp. gen. Błasika (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czas-na-nowa-narracje.html)
Tutaj COP monitorujący ponoć przelot delegacji prezydenckiej rozgląda się za zapasowymi lotniskami i zupełnie nic nie wie o żadnej katastrofie ani nawet o lądowaniu na Siewiernym, zaś gdzie indziej SKW już jest na etapie wykrycia eksplozji tupolewa? Ciekawe, czy jest jakiś meldunek na ten temat i zapis tego, co wykryły radary, czy też pozostało nam tylko uwiecznione przez Szymowskiego barwne wspomnienie oficera SKW. Tezę o awaryjnym lądowaniu tupolewa potwierdza, zdaniem autora (i „Roberta T.”) to, że silnik na zdjęciu wygląda tak, jakby przed „wypadkiem” nie pracował (s. 64-66). Nie ma on bowiem uszkodzeń wirników, łopatek itd. Można by bowiem przyjąć, pisze Szymowski, że „silniki zacięły się w powietrzu”, ale w takiej sytuacji zauważyliby to piloci, no i byłyby ślady w rejestratorach. Taką możliwość jednak wykluczamy, więc „silniki nie pracowały, bo samolot... Awaryjnie wylądował i kapitan Protasiuk po prostu je wyłączył”. Już może nie będę konfrontował tej wersji z opowieścią o „skrzydlatej orce” i „małym wojskowym samolocie” Wiśniewskiego, (na którego zeznania przecież Szymowski się powołuje, choć chyba ich dokładnie nie prześledził), ponieważ chcę zwrócić uwagę na jeszcze jedną możliwość, której autor „Zamachu w Smoleńsku” i jego ekspert nie uwzględnili: silniki na zdjęciach wyglądają tak jak wyglądają, ponieważ nie pochodzą z tego tupolewa, który leciał na uroczystości katyńskie tylko stanowią elementy maskirowki związanej z pozorowaniem katastrofy lotniczej w tamtym miejscu. No, ale niestety, przy takim założeniu teza o zamachu na Siewiernym nie daje się obronić. Napisałem na początku, że w książce Szymowskiego mieszają się fakty z konfabulacjami. Jednym z jaskrawych przykładów jest ten opis: „Osoby biegające po wraku samolotu i zarejestrowane telefonem komórkowym, mógł przez chwilę widzieć Sławomir Wiśniewski(mógł, widział czy może nie widział? Nie sprawdził tego Szymowski? - przyp. F.Y.M.) (…) Gdy tylko doszło do katastrofy, złapał kamerę i wybiegł w kierunku miejsca, w którym leżały szczątki samolotu. Biegnąc, prawdopodobnie minął postaci zarejestrowane telefonem komórkowym, jak również niewykluczone, że samego autora ważnego nagrania. Wiśniewski był jednak tak przejęty sytuacją, że nie zwrócił na to uwagi. Nakręcił drugi film z miejsca katastrofy. Widać na nim zwłoki ofiar i wrak rozbitego samolotu. To o tyle cenne ujęcia, że pozwalają się zorientować, jak wyglądało miejsce tragedii w kilka minut po godzinie 8:39:38” (s. 83-84). Pomijając może to, że na filmiku Koli nie ma wozów strażackich, które widać na filmie Wiśniewskiego (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/fotosynteza.html)
jak i to, że wg moonwalkera nie widać było żadnych ciał, no ale to drobiazgi przecież. Z perspektywy czasu, czyli tego minionego roku śledztw smoleńskich (jest ich kilka i piszę o tym w osobnym artykule), wydaje mi się, że Kremlowi wcale nie musi przeszkadzać wersja z zamachem na Siewiernym – z prostego powodu: jest ona nie do udowodnienia. Nie tak dawno oglądałem jeden z (nakręconych parę lat temu) ruskich filmów dokumentalnych, w którym prezentowano dwa spojrzenia na zbrodnię katyńskiego ludobójstwa. Sprawę przedstawiano tak, że jedni uważają, iż zbrodni dokonali Ruscy, a inni uważają, że zbrodni dokonali Niemcy – i że właściwie problem wciąż nie jest do końca rozwiązany, gdyż różnie można na tę zbrodnię patrzeć (jedni podają takie dowody, a drudzy siakie), a więc, że historycy jeszcze wokół niej na pewno będą toczyć spory. Sądzę, że taką samą sytuację chcą wytworzyć Ruscy wokół drugiego Katynia. Niech jedni mówią, że to był wypadek, a drudzy, że to zamach, ale problem tak Bogiem a prawdą bardzo trudno rozwiązać i wokół całej sprawy będą zapewne jeszcze długo toczyć się spory. O ile jednak ruska „filozofia” kłamstwa czy „polityka historyczna” ma swoje pragmatyczne i strategiczne uzasadnienie w planach rekonstrukcji bloku sowieckiego i coraz silniejszego podporządkowywania sobie państw (tego bloku), o tyle zupełnie nieuzasadnione wydaje się w publikacjach osób przywiązanych do antykomunistycznego światopoglądu nieuwzględnianie ruskiego upodobania do łgania, fałszowania, no i maskirowki, (jako elementów osłaniających zbrodnicze działania). Nad kwestiami: dwóch samolotów, (jaka-40 i tu-154m) z delegacją prezydencką; niezgodności w zeznaniach świadków; rozjazdów czasowych poszczególnych zdarzeń etc. książki Szymowskiego, Misiaka i Wierzchowskiego (tak samo jak publikacje innych autorów, o których już pisałem
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/same-fakty-w-fakcie.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/problem-jednoczesnosci.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/zakrzywienie-czasoprzestrzeni.html)
przechodzą do porządku dziennego. To bardzo poważne zaniedbanie. Oczywiście można zbagatelizować te kwestie i uznać, że np. nie jest istotne to, co się działo na Okęciu ani to, że jest tyle niezgodności w relacjach świadków, ani także to, że monitoring przelotu delegacji prezydenckiej praktycznie nie był prowadzony - no, ale wtedy niestety, trudno mówić o wszechstronnym i rzetelnym śledztwie. Na pewno ważne jest zajmowanie się drobiazgowo wątkami, takimi jak Deripaska i Samara (jak to czyni choćby Wierzchołowski i Misiak), ale pod warunkiem, że się ma świadomość, iż w Rosji wszystkie istotne firmy (zwłaszcza zbrojeniowe) są poobsadzane i kontrolowane przez mafię Putina, a więc i to, że żadnej różnicy nie robi to, czy polski samolot byłby remontowany w Samarze czy w Moskwie. Należy tylko pamiętać o jednym: każde śledztwo, by nie utknąć w martwym punkcie, musi być otwarte na zmiany punktu widzenia oraz na krytyczne przewartościowanie. Nie da się tak poważnej zbrodni, jak ta dokonana 10 Kwietnia, badać za pomocą metody na skróty ani też takiej, która tylko część dowodów bierze pod uwagę, zaś inne traktuje, jako pozbawione znaczenia. Najgorsze, bowiem byłoby to, gdybyśmy pochopne i błędne rozstrzygnięcia mieli przyjąć za wyjaśnienia tego, co się stało.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/trop-dla-dziennikarzy-sledczych.html
http://www.youtube.com/watch?v=_RjaBrqoLmw„10.04.10”
http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2010/08/starzec-obrót-w-lewo.jpg
http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2010/08/cała-sfałszowana-fotografia.jpg
http://www.pluszaczek.com/2010/06/19/katastrofa-tu-154m-–-analiza-fotografii-–-falszerstwo-czesc-i/
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/porownanie.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/skala-smolenskiej-maskirowki.html
FYM
Plusy i minusy tygodnia (2-9 maja 2011) Przekonuje mnie argumentacja Amerykanów, że „zabójstwo Osamy było legalne, bo było konsekwencją akcji wojskowej w trakcie trwania konfliktu zbrojnego między USA a al Kaidą”.
USA prowadzą już blisko dekadę wojnę z terrorystami w Afganistanie i Pakistanie. A jako państwo znajdujące się w stanie wojny – jak wskazują amerykańscy prawnicy – nie muszą stosować całej procedury karnej wobec wskazanych przez siebie celów. Wojna z terroryzmem może trwać przez dekady i to budzi pytania o to, jak długo można takie wojenne zasady stosować. I czy nie oznacza to stosowania ich w nieskończoność. Ale akurat w wypadku Osamy bin Ladena tych wątpliwości nie jest tak dużo. Ten człowiek szczycił się mordem na tysiącach niewinnych ludzi. W tym akurat wypadku o braku winy mowy nie ma. Szefowie tajnych służb i służby prasowe Białego Domu sypią informacjami o szczegółach akcji przeciw Osamie jak z rękawa i powoli doprowadzają do sytuacji, w której militarny sukces może się zamienić w porażkę propagandową. Zaczęło się od upublicznienia zdjęcia osób z najbliższego otoczenia Baracka Obamy oglądających – jak uznano – transmisję z egzekucji bin Ladena. Potem na gwałt zaczęto przekonywać, że prezydent USA i jego otoczenie nie mogli widzieć kluczowego momentu zastrzelenia szefa al Kaidy, bo następować miały przerwy w transmisji. To po co było pokazywać to „rodzinne” zdjęcie sprzed telewizora? Wpierw ujawniono, że zrobiono zdjęcia poszatkowanemu kulami bin Ladenowi, a potem Barack Obama musiał deklarować, że nie ujawni zdjęć martwego lidera al Kaidy. Media w USA zachwycają się psem, który pomógł amerykańskim komandosom w akcji, zapominając, że w świecie islamu pies jest zwierzęciem nieczystym. Leon Panetta, szef CIA, dla odmiany – jak stara przekupa – plotkuje o coraz to nowych szczegółach akcji. Coraz większa ilość szczegółów dotyczących akcji w domu bin Ladena to dar dla propagandy islamistów tworzących już eposy o męczeństwie Osamy. Tak oto po sukcesie komandosów USA propagandowo strzelają sobie w stopę. Uchwała o powstaniu podzieliła Ślązaków” – głosi „Gazeta Wyborcza”. Jak łatwo żonglować słowami. Podzieleni Ślązacy? A jak spore są te podzielone dwie części? Przeciw uchwale wyrażającej dumę z III powstania śląskiego jest w województwie śląskim Ruch Autonomii Śląska, a w opolskim – tylko Niemcy. Grupy wyraźnie mniejszościowe. Dla „Gazety” te mniejszości to jedna z dwóch części podzielonego Śląska. W województwie śląskim w ostatnich wyborach samorządowych RAŚ dostał tylko 8,5 proc. głosów – oddało na niego głos ponad 122 tysiące wyborców. Porównajmy to z liczbą 4,6 miliona mieszkańców województwa śląskiego. W województwie opolskim mniejszość niemiecka zdobyła 17,8 proc., ale czy wszystkich opolskich Niemców można wrzucać do worka z hasłem „Ślązacy”? Tak nadyma się Ruch Jerzego Gorzelika do roli znaczącego trybuna Ślązaków. A gdy ktoś poruszy ten temat, „Gazeta” rozdziera szaty, że Ślązaków się obraża. Ledwo trzy tygodnie temu grupa intelektualnych tuzów na prawicy dała się skusić Januszowi Korwin-Mikkemu do udziału w Kongresie Nowej Prawicy. I oto pan prezes już wylewa im kubeł zimnej wody na głowę. 29 kwietnia w Krakowie Korwin-Mikke wystąpił podczas Marszu Wyzwolenia Konopi. Dokładnie na tej samej demonstracji, którą zaszczycił swoją obecnością Janusz Palikot. „Sadzić! Palić! Zalegalizować!” – krzyczało ok. 1200 osób, którym patronowali dwaj showmani – jeden z lewicy, drugi z prawicy. I jak tu zaprzeczyć tezie, że skrajności się przyciągają? Nigdy nie przepadałem za przesadnie wychwalanymi nad Wisłą kryminałami Szweda Stiega Larsona. Z tym większą satysfakcją przeczytałem wywiad z królem Szwecji Karolem XVI Gustawem, jakiego udzielił przed swoją wizytą w Polsce „Rzepie”, „Gazecie Wyborczej” i „Polityce”. I to właśnie dziennikarz „Polityki” Marek Ostrowski próbował ująć władcę pochwałą książek Stiega Larsona. Ku mojej satysfakcji król nie połakomił się na takie pochlebstwa i odważnie wyraził swoje zdanie. „Jestem zdumiony, że (książki Larsona) osiągnęły taki sukces”. I dalej: „Nie jestem z tego powodu szczęśliwy, gdyż te książki są raczej straszne niż radosne. (…) Jestem w szoku, że tyle w nich okrucieństwa”. Vivat Carolus Gustavus Rex! Semka
ILE DNI MA DZIEŃ - CZYLI ZMAGANIA Z KONSTYTUCJĄ Art. 98 Konstytucji stwierdza, że „Wybory do Sejmu i Senatu zarządza Prezydent Rzeczypospolitej nie później niż na 90 dni przed upływem 4 lat od rozpoczęcia kadencji Sejmu i Senatu, wyznaczając wybory na dzień wolny od pracy, przypadający w ciągu 30 dni przed upływem 4 lat od rozpoczęcia kadencji Sejmu i Senatu”. Jako że rośnie prawdopodobieństwo, że „młodzi, wykształceni, z dużych miast” tym razem nie ulegną nadziei na wprowadzenie przez PO podatku liniowego i zamiast na głosowanie pójdą na piwo, w Kodeksie wyborczym znalazł się art. 4, który przewiduje, że:
§1. Wybory odbywają się w dniu wolnym od pracy.
§2. Organ zarządzający wybory może postanowić, że głosowanie w wyborach przeprowadzone zostanie w ciągu dwóch dni.
§3. Jeżeli głosowanie w wyborach przeprowadza się w ciągu dwóch dni termin głosowania określa się na dzień wolny od pracy oraz dzień go poprzedzający.
„Organem zarządzającym wybory” do Sejmu i Senatu jest Prezydent Rzeczypospolitej – ale tego Kodeks wyborczy nie precyzuje, wychodząc z założenia, iż art. 98 Konstytucji jest w tym względzie dostatecznie precyzyjny. Nie precyzyjny był natomiast przepis dotyczący „dnia wolnego od pracy” skoro trzeba było go doprecyzować w §2 i §3 Kodeksu. Nie mogłem się doczekać, kiedy autorytety prawnicze, które zmiany w OFE uznawały za sprzeczne z Konstytucją, zechcą się wypowiedzcie, czy „dzień”, to to samo, co „dwa dni” i dlaczego. Według oficjalnego stanowiska prokuratora możliwość ogłoszenia dwudniowych wyborów jest niezgodna z Konstytucją (podobnie jak jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu). Takie informacje opublikowała wczoraj „Rzepa”.
http://www.rp.pl/artykul/653671.html?print=tak
„Ale stanowisko prokuratora może się zmienić” – tak napisała dziś „Wyborcza”
http://wyborcza.pl/1,75248,9554383,Dwa_dni_wyborow___tak__jednomandatowe_okregi___nie_.html#ixzz1LdldnCHm
„Tak się zdarza przed Trybunałem, że na skutek debaty przedstawiciel prokuratora generalnego zmienia stanowisko prawne, i tym razem tego też nie wykluczam - powiedział Pan Prokurator Generalny. A żeby mógł łatwiej wyjść z twarzą dodał, że „stanowisko przygotowało biuro spraw konstytucyjnych Prokuratury Generalnej, a nie on osobiście”. „Prawnicy skupili się na literalnym brzmieniu przepisów, ja widzę sprawę szerzej” – dodał Pan Prokurator. Pan Poseł PO Waldy Dzikowski, szef komisji nadzwyczajnej ds. prawa wyborczego, która przygotowywała zmiany w prawie wyborczym stwierdził, że „proponujemy sobotę, jako dodatkowy dzień, pozostawiając też niedzielę. Poza tym w kodeksie wyborczym jest zapisana fakultatywność dwudniowych wyborów. Decyzję pozostawiamy prezydentowi, który nie ma wątpliwości, co do konstytucyjności tego rozwiązania”. Osobiście nie mam nic przeciwko temu, żeby głosowanie trwało nawet tydzień. Ale do tego trzeba zmienić Konstytucję, Anie twierdzić, że sobota to taki tam sobie dzień „dodatkowy” a poza wszystkim jest to termin „fakultatywny” i decyzja należy do Prezydenta, a jak Prezydent nie ma wątpliwości, to nie ma sprawy. Gwiazdowski
Cud w Zalesiu, czyli Legia wygrała z Barceloną No, więc było to tak, bociana dziobał szpak. A potem była zmiana i szpak dziobał bociana. A potem były jeszcze dwie takie zmiany - ile razy szpak był dziobany?". Ten wierszyk pamiętam od dzieciństwa, a uzmysławia jedno: nikt tak dokładnie nie wie, kto jest dziobany i jak dużo. Otóż muszę aż wziąć oddech, bo robi się mętlik w głowie. Ale do rzeczy. Wyobraźcie sobie 3 maja. Umawiam się z przyjaciółmi na narodowe święto, czyli do gospody w moim Zalesiu (to znaczy chciałbym, żeby było moje). Gra Legia, beznadziejna, z Lechem, tragicznym, ale są to nasze najdzielniejsze jedenastki i brak talentu niczego nie umniejsza. Stół jak to w gospodzie zastawiony suto: śledź, flaki, ogórki, pizza, smalec, flakony i mięsiwa, mecz niezły naprawdę, aż tu nagle podchodzi do mnie właściciel… "Wiesz, Paweł, ja wiem, że jest 110 minuta, ale tu dużo ludzi przyszło na Ligę Mistrzów. Na Barcelonę z Realem. I muszę przełączyć...". Najpierw próbowałem zabić go wzrokiem. Bezskutecznie. Potem, że nie zapłacę, (bo na naszym stole był rachunek na kilka stówek, gdy małolaty brały jedno piwo z frytkami na trzech jak w świetlicy). Wreszcie, że spuszczę mu łomot, dałbym radę. No, bo druga część dogrywki, w perspektywie karne, a on chce mi pokazywać Guardiolę! I nawet nie wie, że ten Bakero z Lecha, naszego, posyłał go na Ramblas po piwo i dziewuchy! Przyjaciel zasępił się i zniknął, dźwigając kolejne porcje podwójnych frytek, aż się pojawił i rzekł tak: "Słuchajcie, jest demokracja. Kto chce oglądać Legię z Lechem, a kto Barcelonę z Realem?". No, więc wstałem, żeby policzyć głosy (a tu już jakaś 113 minuta dogrywki, gdy tamci jeszcze żelują włosy w tej całej Barcelonie), no i patrzę. Kto za Barceloną? Podniosło się kilka rąk w najodleglejszym rzędzie. A kto za Lechem i Legią? Wszyscy!!! Chociaż wiedzieli, że Wawrzyniak to nie Messi, to i tak woleli Wawrzyniaka! No i oglądaliśmy Polaków! Aż do decydującego gola! 3 maja. Dawno nie widziałem tak pięknego przejawu patriotyzmu. To tak, jakby ktoś wreszcie dostrzegł, że wolimy Klenczona od Lennona (to znaczy ja wolę na pewno). Że jak się nie nauczymy szanować własnych wartości, to znikniemy - jak mówił Bismarck - nas nie trzeba wynaradawiać, załatwimy się sami, wystarczy władzę nam dać… Widzę to po ostatnich doprawdy żenujących akcjach rządu, że problemem są kibice. Czy wiecie, że ten wróg publiczny numer 1 "Staruch" to student Akademii Sztuk Pięknych, autor przepięknych kartoniad upamiętniających na przykład Powstanie Warszawskie? Czy wy nie zdajecie sobie sprawy, że ci chłopcy w kapturach nie są bandytami, tylko samodzielnie myślącą grupą, zorganizowaną jak kiedyś Solidarność - oddolnie, nie odgórnie - że są patriotami. No tak, ktoś wyłamał krzesełko - ale czy Wałęsa nie przeskakiwał też przez płot? Przecież według was powinien zgłosić się najpierw do biura przepustek w stoczni. Nie ma chyba lepszego przykładu jak Daniel Cohn-Bendit, który niegdyś rozpoczął rewoltę w Paryżu. Władze, żeby go zohydzić, pisały, że jest niemieckim Żydem, na co studenci wznieśli transparenty: "Wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami!". Dziś Daniel jest posłem europarlamentu. Jezu, przecież cała nasza niby-elita wywindowała się na strajkach, protestach, wysadzaniu pomników, a dziś przeszkadza jej jeden młodzieńczy pomruk buntu. Pomruk, bo ci młodzi ludzie, jestem pewien, ze stadionów wyjdą na ulice. I zmiotą was, zadepczą, krawaciarze, bo granica wolności nie jest na Morzu Śródziemnym, a bunt pokolenia to nie tylko Kair, Trypolis, niedawno Paryż. Ja to obserwuję z naprawdę dużym podziwem dla młodych, że jeszcze potrafią się opanować. I nie napluć na waszą - władcy, do jesieni chyba już tylko - ofertę pracy w Niemczech, jako najlepszą perspektywę. Ale do rzeczy. Wyobraźcie sobie 3 maja. Umawiam się z przyjaciółmi na narodowe święto, czyli do gospody w moim Zalesiu (to znaczy chciałbym, żeby było moje). Gra Legia, beznadziejna, z Lechem, tragicznym, ale są to nasze najdzielniejsze jedenastki i brak talentu niczego nie umniejsza. Stół jak to w gospodzie zastawiony suto: śledź, flaki, ogórki, pizza, smalec, flakony i mięsiwa, mecz niezły naprawdę, aż tu nagle podchodzi do mnie właściciel… "Wiesz, Paweł, ja wiem, że jest 110 minuta, ale tu dużo ludzi przyszło na Ligę Mistrzów. Na Barcelonę z Realem. I muszę przełączyć...". Najpierw próbowałem zabić go wzrokiem. Bezskutecznie. Potem, że nie zapłacę, (bo na naszym stole był rachunek na kilka stówek, gdy małolaty brały jedno piwo z frytkami na trzech jak w świetlicy). Wreszcie, że spuszczę mu łomot, dałbym radę. No, bo druga część dogrywki, w perspektywie karne, a on chce mi pokazywać Guardiolę! I nawet nie wie, że ten Bakero z Lecha, naszego, posyłał go na Ramblas po piwo i dziewuchy! Przyjaciel zasępił się i zniknął, dźwigając kolejne porcje podwójnych frytek, aż się pojawił i rzekł tak: "Słuchajcie, jest demokracja. Kto chce oglądać Legię z Lechem, a kto Barcelonę z Realem?". No, więc wstałem, żeby policzyć głosy (a tu już jakaś 113. minuta dogrywki, gdy tamci jeszcze żelują włosy w tej całej Barcelonie), no i patrzę. Kto za Barceloną? Podniosło się kilka rąk w najodleglejszym rzędzie. A kto za Lechem i Legią? Wszyscy!!! Chociaż wiedzieli, że Wawrzyniak to nie Messi, to i tak woleli Wawrzyniaka! No i oglądaliśmy Polaków! Aż do decydującego gola! 3 maja. Dawno nie widziałem tak pięknego przejawu patriotyzmu. To tak, jakby ktoś wreszcie dostrzegł, że wolimy Klenczona od Lennona (to znaczy ja wolę na pewno). Że jak się nie nauczymy szanować własnych wartości, to znikniemy - jak mówił Bismarck - nas nie trzeba wynaradawiać, załatwimy się sami, wystarczy władzę nam dać… Widzę to po ostatnich doprawdy żenujących akcjach rządu, że problemem są kibice. Czy wiecie, że ten wróg publiczny numer 1 "Staruch" to student Akademii Sztuk Pięknych, autor przepięknych kartoniad upamiętniających na przykład Powstanie Warszawskie? Czy wy nie zdajecie sobie sprawy, że ci chłopcy w kapturach nie są bandytami, tylko samodzielnie myślącą grupą, zorganizowaną jak kiedyś Solidarność - oddolnie, nie odgórnie - że są patriotami. No tak, ktoś wyłamał krzesełko - ale czy Wałęsa nie przeskakiwał też przez płot? Paweł Zarzeczny
Orkiestry grają do końca “Tyle dzisiaj, tyle dzisiaj się stało; boli mnie serce, boli mnie całe ciało” – śpiewała, wspominając jakieś traumatyczne i angażujące całe ciało przeżycia, słynna “Kora”, czyli pani Olga Jackowska – ta sama, która zasiadając w jury jakiegoś wokalnego konkursu w “Polsacie”, wraz ze starszą panią, co to jeszcze samego znała Stalina, czyli Elżbietą Zapendowską, strasznie skrytykowała Piotra Wolwowicza, że ośmielił się zaśpiewać piosenkę nie tylko z repertuaru Andrzeja Rosiewicza, który przez sitwesów został skreślony z listy cytowania, ale w dodatku – jeszcze patriotyczną. Gdyby, dajmy na to, zaśpiewał popularną za moich czasów w kołach wojskowych piosenkę “tramtadrata moja miła, tyś przyczyną moich łez, tyś mnie tryprem zaraziła…” – i tak dalej – to jestem pewien, że wszystkim jurorom bardzo by się ona spodobała, a pan Wolwowicz trafiłby na pierwsze miejsca list przebojów – zaraz obok Dody lub Moniki Brodki. Wspominam o tym wszystkim również, dlatego, że w ostatnich dniach tyle się u nas działo, co na całym szerokim świecie, gdzie amerykańskie komando zastrzeliło jakiegoś nieszczęśnika, wystawionego mu przez pakistańską razwiedkę, jako Osamę bin Ladena. Mogliśmy obejrzeć sobie nie tylko prezydenta Obamę, ale i Hilarzycę, jak z zapartym tchem obserwują śmierć na żywo, niczym widzowie “Wielkiego Brata” spółkowanie na ekranie. Że lud hołduje plebejskim rozrywkom – to rzecz sama przez się zrozumiała, ale żeby elity? Co tu ukrywać; w ciekawych czasach żyjemy. U nas na szczęście egzekucji pakistańskiego nieszczęśnika nikt nie transmitował, za to mieliśmy uroczystości rocznicowe z okazji 3 maja, podczas których orkiestry wojskowe zaprezentowały potencjał militarny naszego nieszczęśliwego kraju, zaś prezydent Bronisław Bul-Komorowski wygłosił przemówienie podkreślające potrzebę patriotyzmu – ma się rozumieć – tego mądrego, a poza tym bezlitośnie schłostał zuchwalców nadużywających barw narodowych do wypisywania na ich tle antyrządowych sloganów i w dodatku jeszcze śpiewających “Ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie”, – kiedy wiadomo przecież, że zwrócić to trzeba będzie nie żadną tam “ojczyznę wolną”, tylko mienie żydowskie, jakie już wkrótce nieubłaganym palcem wskaże utworzona 1 maja w Izraelu specjalna grupa zadaniowa. Jak pamiętamy, już wcześniej prokurator generalny Andrzej Seremet – jak się niedawno okazało – na wniosek ministra Sikorskiego skierował do podległych sobie prokuratorów rozkaz “poważnego” traktowania przestępstw na tle “antysemickim”. Nieomylny to znak, że kolaboracja tubylczego rządu została przewidziana tylko w zakresie tłumienia ewentualnych protestów przeciwko zbyt energicznemu “odzyskiwaniu” wspomnianego “mienia żydowskiego” przez wspomnianą grupę zadaniową. Ciekawe, że Franciszek Villon przewidział to jeszcze w Średniowieczu, pisząc w “Wielkim testamencie” prorocze słowa: “Nie są podobni do mularzy, którzy mur wznoszą w wielkim trudzie. Tu się pomocnik nie nadarzy; sami se zżują, dobrzy ludzie”. W tej sytuacji minister Sikorski, komentując egzekucję pakistańskiego nieszczęśnika, swoim zwyczajem naprężał cudze muskuły i robił groźne miny, zapewniając, że “pomści” śmierć każdego “rodaka”. Ma się rozumieć, nikt nie traktuje tego serio, bo przecież każdy wie, że akurat minister Sikorski, który w ostatnich dniach został przez Siły Wyższe jeszcze bardziej obstawiony, może, co najwyżej groźnie kiwać palcem w bucie, asystując z drugiego planu prezydentu Komorowskiemu, który całkowicie zawłaszczył sobie szwedzkiego króla bawiącego w Polsce z oficjalną wizytą. Potrzebę aktywności poczuł również premier Tusk, ogłaszając małą zwycięską wojnę ze stadionowymi kibicami, nie wiadomo, czemu przezwanymi przez funkcjonariuszkę TVN Justynę Pochanke “pseudokibolami”. W sprawie tych “pseudokiboli” wezwała na przesłuchanie policyjnego generała pana Rapackiego, który solennie obiecał poprawę. Chodziło, bowiem o to, że na stadionie w Bydgoszczy owi “pseudokibole” rozgonili na cztery wiatry policjantów, i to w dodatku podobnież na oczach jakichś ważniaków z UEFA czy FIFA, którzy przyjechali zobaczyć, jak sobie nasz nieszczęśliwy kraj radzi z przygotowaniami do Euro 2012. Na domiar złego pojawiły się wieści, że ważniacy ci również oberwali jakieś bęcki, co szalenie zaniepokoiło premiera Tuska, że w ostatniej chwili odbiorą mu zabawkę w postaci zaszczytu otwierania zawodów, stanowiącego niewątpliwie ukoronowanie futbolowej kariery naszego Umiłowanego Przywódcy. Stąd też niebywałą potęgą się nasrożył i przykazał surowo pozamykać stadiony przed “pseudokibolami”. Szalenie energicznie sekunduje mu w tej wojnie właśnie TVN, co skłania mnie do podejrzeń, czy przypadkiem w zamian za poparcie dla Platformy Obywatelskiej w roku wyborczym premier Tusk nie obiecał tej stacji, że pozamyka stadiony, nakazując rozgrywanie meczów przy pustych trybunach, by w tej sytuacji wszyscy zainteresowani zmuszeni zostali do oglądania transmisji telewizyjnych, przetykanych oczywiście reklamami piwa i chipsów. Tymczasem z innego odcinka frontu ideologicznego nadchodzą wieści o impasie, jaki pojawił się w sejmikach województwa opolskiego i śląskiego, które nie mogą uzgodnić formuły uczczenia rocznicy Powstań Śląskich tak, by udelektować zarówno zwolenników “polonocentrycznego” punktu widzenia, jak i zwolenników punktu widzenia niemieckiego. Wynajęci eksperci albo podkreślają rozkaz, że uchwała nie może ani “dzielić”, ani tym bardziej – “jątrzyć” już nawet nie jakichś tam Polaków, bo wiadomo, że na Opolszczyźnie czy Śląsku Polaków nie ma – tylko “Ślązaków”, albo wysuwają różne propozycje kompromisowe – jednak nadaremnie. Nie pomogła nawet ugodowa formuła, by oddać hołd “uczestnikom” tych powstań. Niezależnie od tego, jak się potoczy los wspomnianej uchwały sejmikowej, formuła oddawania hołdu “uczestnikom” wydaje się szalenie pojemna i kiedy już nastąpi entente cordiale żydowsko-niemieckie przy okazji instalowania Żydolandu na “polskim terytorium etnograficznym”, można będzie oddać hołd również “uczestnikom holokaustu”, z którego, ma się rozumieć, Polacy zostaną wykluczeni z powodu karygodnej “bierności”, jaką jeszcze na początku lat 90. zarzucały naszemu mniej wartościowemu narodowi środowiska żydowskie. Wspomniany impas pokazuje, że pełzający proces realizacji scenariusza rozbiorowego posuwa się jednak naprzód, a jest wysoce prawdopodobne, że kiedy grupa zadaniowa przeprowadzi już inwentaryzację przydatnego mienia i rozpocznie jego “odzyskiwanie”, również i on zdecydowanie przyspieszy. I dopiero na tym tle możemy docenić finezję przemówienia pana prezydenta Bronisława Bul-Komorowskiego, że m.in. państwo nasze “okrzepło”. No naturalnie, jakżeby inaczej; jaki pan – taki kram. SM
Ministerialna aktywność zastępcza „Albo takie w KIP-ie mieli troski: W odpowiedzi na... Mamy zaszczyt za... - Nacz. Wydz. (-) Ścikowski. I dlatego - Ważny był KIP, groźny był KIP” - wspominał nie bez podziwu poeta. Kiedy my tu sobie obchodzimy a to Święta Wielkanocne, a to uczestniczymy w beatyfikacji Jana Pawła II, a to w uroczystościach trzeciomajowych - w odległym Izraelu 1 maja utworzona została Grupa Zadaniowa ds. Restytucji Majątku z Okresu Holokaustu (HEART). Celem Grupy Zadaniowej w pierwszej fazie przedsięwzięcia będzie inwentaryzacja obiektów, co, do którego żydowskie organizacje rewindykacyjne żywią przekonanie, iż stanowią one „mienie żydowskie”, a w fazie drugiej - jego „odzyskanie”. Nie jest jeszcze jasne, czy w tym „odzyskaniu” muszą w jakiś sposób kolaborować z Izraelem miejscowe władze tubylcze, czy też obejdzie się bez tego - ale wygląda na to, że władze tubylcze zostaną przynajmniej w pewien sposób zaangażowane. Z „Gazety Wyborczej”, której w takich sprawach mimo wszystko można wierzyć, dowiadujemy się, że pan minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, od pewnego czasu skutecznie spychany w cień przez pana prezydenta Komorowskiego, wynajął pana mecenasa Romana Giertycha, ongiś przywódcę Ligi Polskich Rodzin i członka rządu premiera Jarosława Kaczyńskiego do prowadzenia w jego imieniu procesów sądowych przeciwko osobom używającym w Internecie „języka nienawiści”. Okazało się przy okazji, że to właśnie minister Sikorski w grudniu 2010 roku zwrócił się do Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta z interwencją, by prokuratura energiczniej ścigała sprawców przestępstw na tle antysemickim. Jak wiadomo, Prokurator Generalny Andrzej Seremet wystosował do podległych sobie prokuratur polecenie „poważnego” traktowania takich przestępstw? Sądziliśmy początkowo, że uczynił to z własnej inicjatywy, w ramach sławnej niezależności Generalnej Prokuratury, ale informacja o interwencji ministra Sikorskiego pokazuje, że w zakresie niezależności od czasów PRL nic się nie zmieniło. Mniejsza jednak o to, bo znacznie ważniejsza jest próba stopniowego dławienia wolności słowa w Internecie pod pretekstem zwalczania „mowy nienawiści”. Określenie to jest podobnie nieostre, jak użyte w słynnym art. 58 kodeksu karnego RFSRR określenie „antysowiecka i kontrrewolucyjna agitacja” - jednak, jak wiemy, ten brak ostrości wcale nie przeszkodził objęciu prześladowaniami pod tym pretekstem dziesiątek milionów ludzi. To jednak okazało się dopiero później, w związku z tym art. 58 początkowo sprawiał wrażenie całkiem niewinnego. „Językiem nienawiści” zajęli się u nas najpierw „maleńcy uczeni” w osobach Magdaleny Tulli i Sergiusza Kowalskiego, którzy za pieniądze Ambasady Królestwa Niderlandów w Warszawie sprokurowali książkę, w której oskarżyli o używanie „mowy nienawiści” wszystkich, których opinie im się nie spodobały, albo, których wskazano im nieubłaganym palcem. Książka wzbudziła wiele śmiechu, ale pamiętajmy, że miłe złego początki tym bardziej, że SLD właśnie chce rozszerzyć penalizację „mowy nienawiści” nie tylko w stosunku do sodomitów, ale i ze względu na „tożsamość płciową”. „Antysemityzm” - cokolwiek by to miało oznaczać - penalizowany jest u nas już od dawna. Spektakularnym dowodem nadgorliwości a zarazem ignorancji niektórych prokuratorów i - niestety - niezawisłych sędziów, jest skazanie Arkadiusza Łygasa, który porozwieszał w kilku miejscowościach województwa lubelskiego tekst wielkopiątkowej modlitwy za Żydów. Cóż dopiero by się działo, gdyby tak zaczął rozwieszać plakaty protestujące albo przeciwko „inwentaryzacji” mienia uznanego przez żydowskie organizacje rewindykacyjne za „żydowskie”, albo przeciwko próbom jego „odzyskiwania”? Zgodnie z rozkazem Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta, wydanym - jak już wiemy - wskutek interwencji ministra Radosława Sikorskiego, każdy taki protest, a nawet uzewnętrzniony odruch niezadowolenia może zostać uznany za szczególnie groźne przestępstwo. Być może sprawcy takich przestępstw nie będą wydawani władzom izraelskim w celu reedukacji, ale żadnej pewności, ma się rozumieć, nie ma. Jak pamiętamy, europejski nakaz aresztowania został w Polsce wprowadzony i zastosowany mimo konstytucyjnego zakazu ekstradycji obywateli polskich, więc wszystko jest możliwe tym bardziej, że izraelski premier Beniamin Netanjahu zapewnił o swoim poparciu dla Grupy Zadaniowej. W tej sytuacji procesowa aktywność ministra Sikorskiego, wspomaganego przez mec. Romana Giertycha pozwala zorientować się w formach kolaboracji, oczekiwanej, a może nawet i wymaganej zarówno od miejscowych rządów tubylczych, jak i tubylczej inteligencji kompradorskiej. Denuncjować, łapać i wydawać. SM
Oświadczenie Prezesa Kongresu Nowej Prawicy w/s zamknięcia stadionów Kongres Nowej Prawicy zdecydowanie sprzeciwia się traktowaniu kibiców piłkarskich, jako obywateli drugiej kategorii. Stanowczo potępiamy zamykanie stadionów, stosowane, jako formę kary nakładanej na kluby piłkarskie za wybryki garstki chuliganów. Jest to działanie wymierzone w praktyce w ogół miłośników piłki nożnej, kluby sportowe i samych sportowców. Takie postępowanie jest równoznaczne ze stosowaniem zasady odpowiedzialności zbiorowej, jaskrawo sprzecznej z regułami państwa prawa i stanowi naruszenie konstytucyjnych praw obywateli. Nasze zdumienie budzą również informacje o kolosalnych kosztach policyjnych interwencji na stadionach, w naszej ocenie zupełnie nieadekwatnych do skali zagrożeń. Potępiamy wszelkie chuligańskie wybryki stadionowych wandali, niedopuszczalne jest jednak traktowanie wszystkich kibiców, jako potencjalnych przestępców i stosowanie wobec nich zbiorowych represji. Jednocześnie odnosimy nieodparte wrażenie, że celowo wyolbrzymiane incydenty stadionowe stały wygodnym tematem zastępczym, mającym
przykryć nieudolność władz państwowych w rozwiązywaniu rzeczywistych problemów kraju. JKM
Ks. Usama nie żyje. Od dawna We czwartek pisałem, że nie wierzę, że Amerykanie zamordowali w Abottabadzie śp. Usamę ibn Ladina (jak każą pisać orientaliści). Od tego czasu moje niedowiarstwo przemieniło się prawie w pewność. Nieboszczyka nie pochowano, lecz wrzucono do Oceanu Indyjskiego. Podano informację, że Ladinowicz (multimiliarder, wynajmujący rzekomo dom-twierdzę) miał zaszyte w ubraniu... 764 Dolary przygotowane na ucieczkę!! Ktoś w to wierzy? W dodatku okazało się, że akcja komandosów była nagrywana, ale... Dziwnym przypadkiem najważniejsze 25 minut się nie nagrało! Dla mnie sprawa jest jasna. CIA - niejako do spółki z kilkoma osobnikami udającymi ważniaków z Al-Qa'idy, (która bez pieniędzy Ladinowicza już dawno przestała istnieć) od lat udawała, że ks. Usama, który zginął podczas bombardowań Bora-Tora, żyje i ogłasza oświadczenia. Dziwnym trafem te oświadczenia były zawsze ogólnikowe, zapowiadały „starcie Dużego Szatana i Małego Szatana z powierzchni Ziemi" itd., itp... Żadnego video z pokazaniem aktualnej gazety – na przykład. Możliwe zresztą, że CIA sama je preparowała ze starych nagrań i podrzucała. W każdym razie: inkasowała grubą forsę na ściganie Usamy. I teraz postanowiła efektownie zakończyć tę zabawę. Zapewne oszukała również JE Baraka Husseina Obamę, p. Hilarię Clintonową, p. Józia Bidena i innych. Ale prezydent nie powinien protestować: słupki Mu przyrosły. I tyle. A jutro napiszę coś ciekawszego: o kibicach! JKM
RZĄD „NIESPRZYJAJĄCYCH OKOLICZNOŚCI”
Szczególny cynizm członków grupy rządzącej ujawnia się w sytuacjach, gdy cudze sukcesy stają się dla nich okazją do propagandowych wystąpień. Niemal klasyczną ilustracją przysłowia o żabie podstawiającej nogę, gdy kują konia, są obecne występy ministra Sikorskiego i Donalda Tuska, w związku z udaną akcją zabicia Osamy Bin Ladena. Do chóru samochwalców w dziedzinie walki z terroryzmem przyłączył się również Bronisław Komorowski, snując dywagacje o „ważnym dniu dla Polski” i ujawniając skrywane dotąd oblicze eksperta od spraw bezpieczeństwa. Ten ostatni, zapomniał zapewne, jak po jego bezmyślnych deklaracjach o wycofaniu Polaków z Afganistaniu nasiliły się ataki na polskich żołnierzy, a kilku z nich poniosło śmierć. Przypomnę jedynie, że już 12 czerwca 2010 r. na wiecu w Kielcach ówczesny kandydat PO na prezydenta wyznał: "Nadszedł czas, aby zakończyć naszą misję w Afganistanie", a 15 czerwca w „Kontrwywiadzie” RMF FM zadeklarował: "Na jesieni będziemy przekonywać NATO. Jeżeli nie będzie zgody, przedstawimy własny kalendarz wycofywania się z Afganistanu [...]Jeżeli pan chce, żeby wycofać żołnierzy polskich z Afganistanu, niech pan na mnie zagłosuje to się pan przekona". Od czasu tych wypowiedzi nasiliły się ataki na polski kontyngent w Afganistanie, a od czerwca 2010 roku śmierć poniosło 6 polskich żołnierzy. Dla porównania – od początku misji afgańskiej (2007r) roku zginęło 14 żołnierzy. Nietrudno zrozumieć, że wysoce nieodpowiedzialne wypowiedzi Komorowskiego zmobilizowały Afgańczyków do ataków na polski kontyngent, by wymusić szybsze wycofanie wojsk. To taktyka znana z przeszłości, przejrzysta dla każdego, kto zna sytuację w tym kraju. Jeśli dziś członkowie grupy rządzącej chcą zażywać chwały po udanej akcji amerykańskich służb i perorują o sukcesach w walce z terroryzmem, trzeba im przypomnieć haniebne zaniechania sprzed trzech lat, zakończone tragiczną śmiercią inżyniera Piotra Stańczaka. Mocny, polityczny akt oskarżenia w tej sprawie zawierał raport prezydenckiego BBN z czerwca 2009 roku, w którym dokonano rzeczowej analizy polityki MSZ, od dnia porwania krakowskiego inżyniera, do czasu odzyskania jego zwłok, precyzyjnie wskazując przy tym zakres odpowiedzialności ministra Sikorskiego i Donalda Tuska. Raport BBN, już wówczas ujawniał bezmiar indolencji, pozorność działań, strach przed odpowiedzialnością i tchórzliwy brak inicjatywy tego rządu – tak mocno widoczny również po tragedii smoleńskiej. Jedyna reakcją rządzących polegała na obrzuceniu BBN-u epitetami, w których słowa „skandal”, „hańba” i „oszczerstwa” wyczerpywały zdolności refleksyjne członków gabinetu Tuska. Żadna z ówczesnych wypowiedzi nie odnosiła się do merytorycznej zawartości raportu, w żadnej nie usłyszeliśmy zaprzeczenia tezom stawianym przez analityków Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Wnioski raportu został również zgodnie przemilczane przez rządowe media i nie wywołały najmniejszej reakcji. Podobnie, jak w przypadku odpowiedzi na zarzuty związane z tragedią smoleńską, tak i wówczas usłyszeliśmy tę samą retorykę Tuska: „Nikt nie ma prawa wykorzystywania tego typu tragedii do własnych, doraźnych celów politycznych. Sprawa jest przykra. Nie chcę jej komentować, bo musiałbym użyć zbyt mocnych słów pod adresem instytucji, która obsługuje prezydenta w ważnych sprawach bezpieczeństwa narodowego.”, bełkot Grasia – „Uważam to za absolutnie haniebny atak wyborczy na rząd. Na kilka dni przed wyborami wykorzystywanie ludzkiej śmierci, ludzkiej tragedii uważam za absolutnie haniebne i niedopuszczalne” oraz oskarżenia Sikorskiego – „Analiza BBN w sprawie śmierci zamordowanego w Pakistanie geologa Piotra Stańczaka, to polityczna gra przed zbliżającymi się wyborami do Parlamentu Europejskiego. Wychodzenie z takimi oszczerstwami świadczy tylko o braku dobrego smaku, kogoś, kto sprawuje ważny urząd państwowy”. W ocenie samego MSZ, odpowiedzialnością za zamordowanie Polaka obarczono wówczas „splot niesprzyjających okoliczności”. Przypomnę, zatem, że w październiku 2008 r. tzw. Zespół Koordynacyjny MSZ, tajne gremium decydujące w sprawie porwanego inżyniera zdecydował o „powierzeniu stronie pakistańskiej prowadzenia działań na rzecz uwolnienia Polaka”. Należało postawić pytanie, czym kierował się wówczas minister Sikorski i czy posiadał wiedzę o współpracy władz pakistańskich z terrorystami? Dziś, bowiem, po ujawnieniu, że Bin Laden przebywał na terenie Pakistanu od kilku lat, Sikorski nie ma przecież wątpliwości w ocenie intencji strony pakistańskiej, gdy poucza: „Rząd Pakistanu musi zadać sobie pytanie, czy będzie tolerować w swoich strukturach państwowych ludzi, którzy do walki z terrorem się nie przykładali. Wiemy, że niektóre instytucje państwa pakistańskiego nie są pod pełną kontrolą rządu”. W roku 2008 zrezygnowano z planu odbicia Stańczaka, choć pomysł przeprowadzenia operacji z udziałem jednostki „Grom” pozytywnie oceniali generałowie Polko i Petelicki, których trudno posądzić o brak kompetencji. W zamian zafundowano żenujący spektakl „działań dyplomatycznych”, rezygnując z możliwości polskich służb specjalnych i odrzucając pomoc ze strony pakistańskiego mułły Szah Abdul Aziza, który brał już udział w rozmowach z terrorystami. To on właśnie - według największych pakistańskich dzienników, miał być kluczową postacią w rozmowach z talibami w trakcie przetrzymywania polskiego inżyniera. Należy przypomnieć, że polski inżynier został zamordowany 7 lutego 2009 roku - dzień po tym, jak Donald Tusk pytany przez dziennikarzy – „czy Polska jest gotowa zapłacić okup”, buńczucznie oświadczył: „Rząd polski nie płaci nikomu okupów” i dodał - „Mam nadzieję, że ta sprawa znajdzie swój szczęśliwy finał”. Tym „szczęśliwym finałem” był mord na Polaku. 10 lutego, już po informacji o zamordowaniu Stańczaka, Tusk zapewniał, że „w stronę polskiego rządu nie kierowano oczekiwań dotyczących okupu za uwolnienie porwanego w Pakistanie Polaka, a "wszystkie spekulacje mediów - zarówno polskich, jak i pakistańskich na ten temat - trzeba uciąć absolutnie jednoznacznie". Jednocześnie stwierdził, że „rząd, który wdaje się w dywagacje na temat okupu, naraża życie innych swoich obywateli, przebywających poza terytorium swojego kraju”. Również to kłamstwo uszło bezkarnie szefowi rządu, gdy kilka dni później pakistański dziennikarz "Newsweeka" Sami Yousafzai stwierdził w rozmowie z Polskim Radiem, że "Polscy dyplomaci zatrudnili członków miejscowej starszyzny plemiennej. To właśnie oni zorganizowali sieć połączeń, dzięki którym można było skontaktować się z porywaczami. W pewnym momencie talibowie zażądali 500 tysięcy dolarów. Polacy powiedzieli, że mogą dać 200 tysięcy. Wtedy negocjacje de facto się zakończyły". Raport BBN-u z 2009 roku zawierał konkluzję: „Milcząca postawa Rządu RP m.in. w kwestii wyznaczenia nagrody za uwolnienie P. Stańczaka, brak rozmów z porywaczami prowadzonych przynajmniej za pośrednictwem polityków pakistańskich powiązanych ze środowiskiem talibów, z góry wskazywała na duże prawdopodobieństwo niepowodzenia uwolnienia Polaka. Taktyka ta była świadomą decyzją Rządu RP”. Już wówczas - z całą jaskrawością, ujawniła się słabość tego państwa, brak koordynacji działań, bezsilność służb i bezbrzeżna głupota rządzących. Jeśli dziś chcieliby „podstawiać nogę” pod sukces amerykańskich żołnierzy i kreować się na „bojowników” w walce z terroryzmem, - niech pamiętają, czym wykazali się w czasie poważnej próby i jaką cenę za ich indolencję płacą polscy obywatele. Aleksander Ścios
Czy Stanisław Pietraszko padł ofiarą machiny systemu komunistycznego? W 34 rocznicę zabójstwa Stanisława Pyjasa przypominamy sprawę tajemniczej śmierci Stanisława Pietraszki, który jako ostatnia osoba widział żyjącego jeszcze Staszka Pyjasa. W trakcie prowadzonego śledztwa w sprawie ustalenia okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa, zginął w tajemniczych okolicznościach główny świadek w tej sprawie – Stanisław Pietraszko. Według urzędowego aktu zgonu jego śmierć nastąpiła w skutek utonięcia. Jednak, czy rzeczywiście Pietraszko utonął w Zalewie Solińskim, czy może raczej ktoś mu w tym pomógł? Pietraszko był kolegą Pyjasa; znali się już od wczesnego dzieciństwa, pochodzili z sąsiednich wsi koło Żywca. Uczęszczali do tego samego liceum, potem rozpoczęli naukę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pietraszko studiował fizykę, Pyjas polonistykę. Pomimo, iż obaj mieszkali w Domu Studenckim ,,Żaczek”, to jednak nie utrzymywali ze sobą zażyłych kontaktów. Pietraszko, w przeciwieństwie do Pyjasa, nie był związany z działalnością KOR ani z innymi organizacjami opozycyjnymi i nie miał skrystalizowanych poglądów politycznych. Wydawałoby się, iż prowadził normalne studenckie życie, które polegało na angażowaniu się w działalność różnych organizacji studenckich. Był członkiem Rady Samorządu Domu Studenckiego ,,Żaczek”, kierownikiem klubu studenckiego ,,Nowy Żaczek”, a także działaczem SZSP (Socjalistycznego Związku Studentów Polskich). Jednak z drugiej strony w trakcie żałoby juwenaliowej w maju 1977 zorganizowanej po śmierci Pyjasa, podejmował wysiłki na rzecz zaprzestania imprez rozrywkowych w klubie ,,Nowy Żaczek”. Był typowym działaczem społecznym organizującym studenckie rajdy w góry. W kilka dni po śmierci Pyjasa Pietraszko, po ukazaniu się komunikatu w prasie dotyczącego tej sprawy, zgłosił się do prokuratury, gdzie złożył zeznania. Zachowały się trzy protokoły z jego przesłuchań w charakterze świadka, na podstawie których wiadomo, iż w godzinach popołudniowych około 17:40 dnia 6 maja 1977 roku widział Pyjasa idącego od strony akademika ,,Żaczek” w towarzystwie jakiegoś nieznajomego. Według jego słów wyglądało to tak, jakby Pyjas był konwojowany przez tego mężczyznę, gdyż nie szedł bezpośrednio z nim, a za nim w pewnej odległości. Zauważył, że nie rozmawiali ze sobą, widział jak szli ulicą Oleandry, a potem przez torowisko ulicą 3-go Maja. Na końcu skręcili w stronę baru ,,Pod Płachtą” (pawilon znajdował się na wprost wyjścia z parku Jordana na krakowskich Błoniach). Ponadto podczas pierwszego przesłuchania świadek podał dokładny rysopis tego osobnika, dzięki czemu na następnym przesłuchaniu sporządzono portret pamięciowy. Zaledwie w miesiąc później 2 sierpnia 1977 r. znaleziono zwłoki Pietraszki pływające w Zalewie Solińskim w Bieszczadach. Czyżby w ten okrutny i jakże bestialski sposób usiłowano się pozbyć niewygodnego świadka? Jedyną osobę, która być może potrafiłaby zidentyfikować człowieka asystującego Pyjasowi na kilka godzin przed jego śmiercią? A być może był to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności, związany ze sprawą śmierci Pyjasa? Wersja o nieszczęśliwym wypadku wydaje się być mało prawdopodobna, zważywszy na fakt, iż Pietraszko nigdy nie pływał. Po prostu nie potrafił pływać, nie lubił nawet wchodzić do wody, której się panicznie bał – cierpiał na wodowstręt, co potwierdzają jego najbliżsi i koledzy; chorował również na astmę. Natomiast jego zwłoki znaleziono pływające po powierzchni wody, w kąpielówkach z czepkiem na głowie. Jego ciało unosiło się na wodzie plecami do góry, mogło świadczyć o uduszeniu i wrzuceniu go do wody po zgonie (w przypadku naturalnego utonięcia zwłoki spadają na dno wody niczym kłoda, ponieważ zalewa ona narządy wewnętrzne i płuca). Do Polańczyka nad Zalewem Solińskim, gdzie przebywał ze znajomymi miała przybyć dziewczyna, której Pietraszko wyczekiwał. Jednak nigdy się nie zjawiła. Natomiast w jego namiocie znalezione części garderoby należące do innej studentki. W dzień przed jego śmiercią skradziono mu dowód osobisty, co mogło świadczyć o tym, kim jest i kogo należy usunąć. Później ten sam dowód osobisty został przekazany KMO w Żywcu przez Prokuraturę prowadzącą śledztwo (zastanawiające skąd nagle wziął się dowód osobisty Pietraszki w rękach prokuratury, skoro został skradziony?). Nie zachowały się żadne akta śledztwa w sprawie śmierci Pietraszki, ani nawet protokół z sekcji zwłok. Dochodzenie w sprawie dotyczącej utonięcia Pietraszki zostało pośpiesznie umorzone już pod koniec 1977 r. i nie zostało nigdy wznowione. W postanowieniu końcowym wydanym przez Prokuraturę Rejonową w Lesku prowadzącą śledztwo stwierdzono, że śmierć Pietraszki była wynikiem przypadkowego utonięcia, do którego nie przyczyniła się żadna osoba postronna. Jednak już w 1977 r. nikt nie miał wątpliwości, że ta śmierć była przypadkowa, zaczęto od razu łączyć utonięcie Pietraszki ze śmiercią Pyjasa (mecenas Rozmarynowicz, rodzice i rodzeństwo Pietraszki, dziadek Pyjasa, członkowie KOR-u). Jego śmierć nastąpiła w niecałe dwa miesiące po śmierci Pyjasa. Nagła śmierć Pietraszki – głównego świadka w sprawie zabójstwa Stanisława Pyjasa, która została uznana za nieszczęśliwy zbieg okoliczności – mogła być powiązana z dochodzeniem dotyczącym zabójstwa Pyjasa, w którym podejrzenie pada na funkcjonariuszy MO. Sprawa ta mogła być tuszowana przez MO, a toczące się postępowanie śledcze umorzone szybko przez prokuraturę, aby nie doprowadzić do odsłonięcia prawdziwych sprawców tej zbrodni.
Pod koniec lat 90-tych ,,Wprost” opublikował artykuł prasowy demaskujący przestępczą działalność ,,firmy”, czyli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW) w okresie PRL-u. ,,Wówczas obowiązywała zasada, że cel uświęca środki. Jeden z ważnych świadków w sprawie Pyjasa >>utopił się<< na przykład w tajemniczych okolicznościach. Nawet najbardziej drastyczne działania były, więc codzienną praktyką >>resortu<<. Cel był oczywisty: MSW musiało być poza wszelkimi podejrzeniami. Osłanianie funkcjonariuszy SB popełniających przestępstwa było w PRL żelazną regułą”. To tylko przykład, ale jak bardzo wydaje się on być adekwatny w rozwiązaniu zagadkowej śmierci S. Pietraszki?
Od razu po śmierci Pietraszki bezpieka rozpoczęła swoje działania operacyjne inwigilując rodzinę zmarłego. W ramach Sprawy Operacyjnego Sprawdzenia o kryptonimie ,,Pływak” rozpracowywano poszczególnych członków rodziny Pietraszków w celu określenia zajmowanego przez nich stanowiska w sprawie śmierci Stanisława, a następnie prowadzono działania operacyjne, które miały na celu odsunięcie od tej rodziny współpracowników KOR-u prowadzących niezależne śledztwo w sprawie wyjaśnienia tragicznej śmierci ich syna. Czego tak naprawdę obawiała się bezpieka? Czy zależało jej tylko na tym, aby w jego rodzinnej miejscowości wyciszyć róże pogłoski krążące na temat jego śmierci? A może obawiano się tego, aby Pietraszko nie stał się drugim Pyjasem? Od umorzenia śledztwa do dnia dzisiejszego upłynęły 34 lata i w ciągu tego okresu, nic się nie zmieniło w sprawie Pietraszki. Zagadka jego tragicznej śmierci nie została jak dotąd rozwiązana, pozostaje otwarta i nadal czeka na wyjaśnienie… Joanna Sarnecka
Fotoamator specjalnego znaczenia W październiku 2009 r. gen. Nikołaj Pogożkin dowodzący wojskami wewnętrznymi neo-ZSSR ogłasza, że w tymże państwie będzie powołanych jeszcze więcej niż do tej pory ośrodków specnazu, gdzie współpracować będą różni specjaliści i niejako w związku z tym odwiedza on jedno z takich centrów szkoleniowych zawiązanego ze Smoleńskiem oddziału specnazu pn. „Merkury”
(http://admin-smolensk.ru/~antiterror/gazeta_antiterror/gazeta_antiterror-2/news_771.html)
(wspominałem już o tym oddziale w poście
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/blitzkrieg-z-10042010.html przyp. 6)
Ów ośrodek mieści się we wsi Żornowka, w której znajduje się poligon specnazu, a sama Żornowka ulokowana jest w obwodzie smoleńskim na północny zachód od Pieczerska (i od Smoleńska), jak to zresztą widać na dołączonej mapce.
1. Zresztą gdy się wrzuci w wyszukiwarce zdjęć frazę „Жорновка Смоленской области”, to pojawia się zwykle sporo fotografii ćwiczących specnazistów
(http://smol.kp.ru/photo/gallery/18383/)
No i wspomniany Pogożkin z innym ważnym generałem, bo samym R. Nurgaliewem (szefem ruskiego MSW, jakby ktoś jeszcze nie wiedział) oglądają sobie przebieg egzaminów na czerwone berety wojsk wewnętrznych neo-ZSSR, a chlebem i solą wita ich znany nam doskonale, z nieco innych okoliczności, gubernator obwodu smoleńskiego, S. Antufjew
(http://www.admin.smolensk.ru/news.html?id=1255336387&day=12&month=10&year=2009&pos=middle&conf=today)
(http://www.smolgazeta.ru/public/1242-krapovye-berety-luchshim-iz-luchshix.html)
2
3. Znając realia zmilitaryzowanego państwa, jakim jest ZSSR (czy stare, czy nowe), nie byłoby w tym wydarzeniu nic dziwnego, gdyby nie to, że na poligonie pojawia się też w czasie tejże gospodarskiej wizyty inny nasz dobry znajomy, radziecki doc. S. Amielin (pisałem o nim niedawno przy okazji wspomnień o książce L. Szymowskiego (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/zamach-tak-ale-czy-na-siewiernym.html)
ze swoim amatorskim aparatem fotograficznym, trzaskając zdjęcia ćwiczącym maładcom i powiada o tym na smoleńskim forum
(http://www.forum.smolensk.ws/viewtopic.php?f=2&t=41474)
„Был как-то на таких учениях с присутствием Нургалиева”, czyli że tak się jakoś złożyło, że był na takich ćwiczeniach przeprowadzanych w obecności szefa MSW. 4
5. Na forum pytają go zazdrośnie: „обычных смертных не пустят туда? если пустят-то где и когда будет это” (w swobodny tłum.: „zwykłym śmiertelnikom nie wolno tam wchodzić? A jeśli tak, to gdzie i kiedy wolno będzie wolno wejść?”), zaś doc. Amielin odpowiada: „Наверняка не пустят” („Na pewno nie będzie wolno”).
6
7.To teraz jakby łatwiej nam pojąć, dlaczego doc. Amielin miał taką wolną rękę z fotografowaniem i rekonstruowaniem „przebiegu wypadku”, jaki miał się zdarzyć parę miesięcy później na pewnym wojskowym lotnisku. Po prostu należy do niezwykłych śmiertelników w neo-ZSSR. Łatwiej nam też pojąć, że stał się mistrzem dla tylu polskich ekspertów i żurnalistów, którzy po 10 Kwietnia tak zachłysnęli się radziecką nauką dotyczącą katastrof lotniczych.
8.http://admin-smolensk.ru/~antiterror/gazeta_antiterror/gazeta_antiterror-2/news_771.html
http://el.ohido.siluro.salon24.pl/212843
FYM
Zielony Zawisza, czyli biznes, jak Pan Bóg przykazał Historia, którą chciałbym dziś opisać, na tle tego, czym się ostatnio musimy zajmować, nie jest ani szczególnie interesująca, ani też, – co przyznaję z bólem – ja sam nie mam dość kompetencji, żeby cokolwiek stwierdzać tu autorytatywnie. Mimo to czuję się zmotywowany do tego, by się sprawą zająć z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Artur Zawisza, a jak wiemy wszystko, co z tą akurat postacią się wiąże, bardzo nas interesuje. Drugi natomiast z nich to niejaki Michał Maciejewski, człowiek, którego w ogóle nie znam, ale który za to opowiedział mi ową historię i prosił, by nią siebie i innych w miarę możności zainteresować. Artura Zawiszę zostawię na sam koniec, natomiast teraz o Maciejewskim. Otóż w Lublinie działała sobie swego czasu firma o nazwie Tempo, założona przez Michała Maciejewskiego i kilku jeszcze innych Maciejewskich, jako rodzinny interes. Jakie to były rodzinne powiązania, nie wiem i nie wydaje mi się, żeby to dla nas w ogóle było istotne, natomiast należy stwierdzić, że Maciejewscy mieli ambicję, dla swego dobra i dobra wspólnego, otworzyć lokalnie parę metanowych bioelektrowni. Zarejestrowali, więc to Tempo, uzyskali właściwe zezwolenia, dobrą opinię środowiskową, przedstawili odpowiednie wnioski do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej o dofinansowanie, uzyskali z owego Funduszu bardzo wysoką ocenę dla swojego projektu, i wreszcie, – co najważniejsze – obietnicę gwarancji finansowych. Kiedy jednak dla tak zwanego ‘domknięcia’ pozostało już tylko znalezienie inwestora, otwarte już linie kredytowe nagle się zamknęły. Mimo zagwarantowanych środków z NFOŚ nikt nie chciał już udzielić Maciejewskim ani kredytu, ani pożyczki, ani w jakikolwiek inny sposób wesprzeć ich projektu. I wtedy u Maciejewskiego zjawił się przedstawiciel warszawskiej grupy Green Energy Europe Sp. z o.o. i, informując o swoim bardzo poważnym politycznym umocowaniu, zaoferował spółce pozyskanie inwestora dla domknięcia finansowania planowanych budów dwóch bioelektrowni. Jednocześnie jednak przedstawił warunek. Finansowanie będzie możliwe tylko w przypadku sprzedaży spółki, wraz oczywiście z gwarancjami NFOŚiGW w wysokości 20 mln zł. owemu inwestorowi i samej spółce Green Energy Europe. Ponieważ jedynym warunkiem, żeby dotacja z NFOŚiGW nie przepadła, było przedstawienie domknięcia finansowania, i ponieważ w wyznaczonym przez NFOŚiGW terminie, z niewiadomych przyczyn Maciejewskiemu nie udało się dla swojego projektu pozyskać innego inwestora poza Green Energy, zmuszony on został do skorzystania z warszawskiej propozycji, i podjął decyzję o potencjalnej sprzedaży spółki, z taką perspektywą, że uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczy na realizację innych ekologicznych projektów. Z informacji, jakie przekazał mi Michał Maciejewski, wynika, że dalej wszystko poszło już bardzo szybko. Najpierw, więc sprawy zaczęły się nagle posuwać do przodu, do tego stopnia szybko, że rozpisano już nawet przetargi na budowę owych bioelektrowni. Jednak już po kilku biznesowych spotkaniach między właścicielami Tempa, a przedstawicielami Green Energy Europe, okazało się, że tajemniczy inwestor na razie się interesu się wycofał, natomiast przedstawił taki oto plan, że najpierw całość kupią warszawiacy, a później warszawiaków spłaci ów dziwny podmiot. Kiedy po chwili wyszło dodatkowo na jaw, że Green Energy nie ma ani ochoty płacić, ani też nie ma za bardzo, czym, a co gorsza, nie jest w stanie przedstawić nawet jakichkolwiek gwarancji, Maciejewski nabrał przekonania, że tak naprawdę, nie ma z kim handlować.
Niestety, było już za późno. Opierając się wyłącznie na obietnicy sprzedaży, Green Energy Europe po pierwsze bezprawnie zwołało NWZ Tempo, na którym dokonali zmian w składzie Zarządu, zawiesili Maciejewskiego z funkcji prezesa, następnie dokonali zmian w KRS, dane adresowe przenieśli do Warszawy, zabezpieczyli konta, na których znajdowało się około 4 mln zł., a nawet przejęli internetową stronę firmy. i zaczęli prowadzić już dalsze interesy, jako nowi właściciele. Jak idzie o stronę prawną całego przedsięwzięcia, wszystko również odbyło się błyskawicznie. Wedle relacji Michała Maciejewskiego, wniosek o wykreślenie dotychczasowych udziałowców, wpisanie nowych, zawieszenie prezesa, wykreślenie prokury i przeniesienie siedziby z Lublina do Warszawy otrzymał sędzia w dniu 18.11.2010r., czyli w czwartek, natomiast już 24.11.2010r., a więc w środę, referendarz wydał odpowiednie zarządzenie. W dodatku jeszcze ktoś włamał się do lubelskiej siedziby Tempa, skradł całą dokumentację, a na koniec wymienił zamki w drzwiach. Po jakimś czasie w KRS pojawił się nowy wpis, z nową nazwą – Green Energy Europe, została zastąpiona przez czyściutkie Green Energy. Tym sposobem, Michał Maciejewski w ciągu zaledwie paru tygodni stracił dosłownie wszystko. Dziś sytuacja jest taka, że z jednej strony Green Energy podpisuje umowy, zaciąga kredyty i szykuje się do realizacji projektów zaplanowanych i rozpoczętych przez interes Maciejewskich, natomiast sam Maciejewski stara się dochodzić swoich praw przed sądem, skarżąc warszawskich biznesmenów o wrogie przejęcie. Jak to się skończy? Nie mam pojęcia. Z dotychczasowych doświadczeń wynika, że walka może być długa i bez gwarancji sukcesu. Co gorsza jednak, nie umiem nawet powiedzieć, czy informacje, jakie posiadam, i którymi się tu dzielę, są prawdziwe w całości, czy tylko częściowo, czy może w większości bzdurne i fałszywe. W końcu, jak mówię, Maciejewskiego nie znam, a i na sprawach związanych z biznesami i ich – wrogimi, czy przyjaznymi – przejęciami się nie znam. Wiem natomiast z całą pewnością, że Michał Maciejewski jest człowiekiem bardzo zdeterminowanym i zdesperowanym, żeby wygrać tę walkę. Nie tylko odnalazł moje teksty w Warszawskiej Gazecie i zgłosił się do mnie z prośbą o pomoc, nie tylko – jak mnie informuje – zwrócił się o pomoc pod wszystkimi możliwymi adresami, ale, jak wynika z otrzymanych przeze mnie dokumentów, prowadzi nieustanny bój o swoją sprawę w lubelskich sądach i w prokuraturze. I wiem coś jeszcze. Bez względu na to, czy przygoda, która spotkała Michała Maciejewskiego jest skutkiem jego nieroztropności, naiwności, czy głupoty, czy też może tego, że postanowił wejść w interesy z ludźmi bezwzględnymi i podłymi, dla których ktoś taki jak on, to tylko byle, jaka stacja na drodze do jeszcze większych pieniędzy, fakt jest oczywisty. On i jego rodzina mieli interes, a dziś go nie mają. Ktoś im ten interes zabrał i wszystko wskazuje na to, że nie zapłacił za niego ani grosza. On i jego rodzina zostali zrujnowani w taki sposób, że ktoś – jak dotychczas, najwidoczniej całkowicie zgodnie z prawem – przejął ich firmę i nie dał im za to nic. Mało tego. Przejmując majątek Maciejewskiego, przejął również nieruchomości, jakie Maciejewscy zdążyli zakupić pod budowę bioelektrowni, płacąc za nie zarówno z własnych oszczędności, jak i z zaciągniętych kredytów. A więc, doszło do czegoś, co dotychczas znaliśmy tylko z mrocznej bardzo literatury i filmu. Człowiek któregoś dnia się budzi, stwierdza, ze nie ma nic, a kiedy się pyta, co się stało, System mu odpowiada, że nie rozumie pytania, bo z jego punktu widzenia nic szczególnego się nie dzieje. Ja oczywiście jestem pewien, że ci, którzy postanowili robić interesy na biznesie Maciejewskich mają bardzo dużo na swoje usprawiedliwienie. Nie wykluczam nawet, że jakimś niezrozumiałym dla mnie i budzącym moje oburzenie, lecz całkowicie legalnym ruchem, doszło do przejęcia, jakich w dzisiejszych czasach są setki, jeśli nie tysiące. Jednak to, co mnie tu interesuje to nie obyczaj, ale fakt. Maciejewscy mieli biznes i mieli majątek, a dziś go nie mają, bo dali go sobie odebrać. I im ten majątek i ten biznes odebrała nie powódź, nie wiatr, nie ogień, ale ktoś bardzo konkretny. I ja się z tym czuję fatalnie, kiedy nagle dochodzi do tego, że ten film staje się tak realny, że ów człowiek zgłasza się do mnie – zwykłego, biednego blogera, bez wpływów, bez pieniędzy i z bardzo niepewną przyszłością – i prosi o pomoc, a prosząc o nią wpada w taki ton: „Oczywiście dysponuję pełną dokumentacją i chętnie ją udostępnię, bo należy zrzucić maskę pana Zawiszy, który posługując się patetycznymi sloganami, chowając za parawanem patriotyzmu i katolicyzmu, w rzeczywistości bez żadnych skrupułów, posługując się antydatowanymi, sfałszowanymi dokumentami odebrał mi i mojej rodzinie majątek”. I w ten sposób oto doszliśmy do najważniejszej tu kwestii, czyli do samego Zawiszy. Bo tak, to właśnie on – jak twierdzi Maciejewski – sam Artur Zawisza przyszedł do niego na samym początku i zaproponował ten deal. Jako ówczesny dyrektor Green Energy Europe, a dziś udziałowiec Green Europe. Bo niewykluczone, że to właśnie przez to, że miał do czynienia z Arturem Zawiszą – a więc człowiekiem, z którego postawą polityczną się utożsamiał, polskim patriotą i konserwatystą – postanowił Maciejewski w ten deal wejść. Bo uznał, że kto, jak kto, ale Artur Zawisza i jego koledzy go nie oszukają. Bo wreszcie, opisana sytuacja dawałaby nam odpowiedź na niekiedy nurtujące nas pytanie, o jakiej to „wielopłaszczyznowej działalności biznesowej” mówił Zawisza, po tym, jak postanowił się pożegnać z polityką, ale jeszcze zanim z ta polityką zaczął się na nowo witać. Owa sytuacja daje nam też być może odpowiedź na pytanie, co to się takiego stało, że Artur Zawisza, ni stąd ni z owąd, postanowił zostać blogerem, i do czego to blogowanie ma go prowadzić. No i jeszcze coś. Możemy się spróbować zastanawiać, o co Zawiszy chodziło, kiedy w swoim wpisie na Nowym Ekranie, pisał tak: „Mamy dżunglę prawną, w której giną nawet najsilniejsi i najwytrwalsi. Co robić, będąc przedsiębiorcą, który ryzykuje własny majątek, dobrą reputację i los rodziny? Innymi słowy: obywatel chce zbudować garaż obok domu? Otwiera zakładkę: Jak doprowadzić do budowy garażu?, gdzie znajduje wyciąg z przepisów administracyjnych, budowlanych, środowiskowych i Bóg wie, jakich pokazujących właściwą drogę krok po krok, kazus po kazusie, pułapka po pułapce. Przedsiębiorca chce zbudować biogazownię? To samo. Rodzic chce zmienić dziecku szkołę? To samo. Firma chce przyjąć do pracy niepełnosprawnego? To samo. Obywatel chce ubezpieczyć samochód kupiony w kredycie? To samo. Tenże sam obywatel chce sprzedać ów już ubezpieczony, a kupiony w kredycie samochód? To samo. Świadek wzywany jest na policję w celu przesłuchania? To samo”.
Maciejewski w liście do mnie twierdzi, że ta „bioelektrownia” i „przesłuchanie przez policję” sugerować może, że Zawisza szykuje się na jakąś pyskówkę, kiedy to niezawisły sąd jednak uzna oczywistość tego przekrętu i Zawiszę odpowiednio pogoni. A to by świadczyło o Zawiszy nie najgorzej. Że on akurat świetnie wie, że blogi to siła i przyszłość. Zobaczymy. SUPLEMENT Stało się tak, że dla uniknięcia zarzutów o brak staranności, redakcja Warszawskiej Gazety przed publikacją powyższego tekstu, jeszcze parę tygodni temu, najpierw sprawę zbadała, następnie zwróciła się do Artura Zawiszy o przedstawienie swojego stanowiska, i dopiero wtedy zdecydowała się tekst opublikować. Artur Zawisza wyjaśnień udzielił w formie wywiadu, który z kolei – jak można wnioskować z tego, co zostało opublikowane w Warszawskiej Gazecie – został przeprowadzony w suchej formie pytań i odpowiedzi. A z nich wynika, co następuje:
1. Artur Zawisza jest człowiekiem uczciwym, i wszelkie prowadzone przez niego działania biznesowe są również uczciwe;
2. Pan Maciejewski jest osobą niepoważną, i wszelkie jego problemy są wyłącznie jego problemami;
3. Pan Maciejewski to znany w lubelskich sądach „pieniacz”. Patrz punkt drugi.
Wprawdzie w samym wywiadzie tego już akurat nie ma, natomiast we wpisie na swoim blogu, – który bardzo serdecznie polecam – Artur Zawisza powyższe wyjaśnienia uzupełnia następującą deklaracją: „Tymczasem papista każe zarabiać ("Bóg, pieniądze i ojczyzna - trafne hasło, każdy przyzna") i rozdawać od serca, gdy wyżywimy rodzinę." I tym optymistycznym akcentem, kończę powyższe rozważania, a wszystkich, którzy moją pracę uznają za tego wartą, i już rodzinę wyżywili, proszę o łaskawe wpłaty na podany obok numer konta. Artura Zawiszę z tego towarzystwa pozwolę sobie wyłączyć, przynajmniej do czasu, jak zainteresuje się losami rodziny swojego biznesowego partnera. Albo nie. Wyłączę go w ogóle. toyah
Ostatnie salto Jak to się stało, że nagle przestałem oglądać telewizję, i dlaczego stało się tak nagle – nie mam bladego pojęcia. Nie umiem nawet powiedzieć, kiedy to się zaczęło, i czy to był moment – ten jeden szczególny dzień – czy może stopniowo, czułem coraz mniejszą ochotę na to, by tam zaglądać w poszukiwaniu zdarzeń i związanych z nimi komentarzy. Niewątpliwie najpierw były Święta, a skoro Święta, to z całą pewnością okres nie najlepiej nastrajający do tego, by zajmować się polityką i tak zwanymi sprawami. Faktem jest, że właśnie przy okazji tych dni wielkanocnych pojawili się nasi biskupi, i znów odżyła stara dyskusja o miłości i nienawiści, ale polityki w wydaniu Prezydenta, Premiera i naszego Prezesa, jakoś w tym wszystkim już za bardzo nie było. Później Książe William poślubił Kate Middleton i wszyscy mieliśmy okazję, – kto chciał, z tej okazji skorzystał – zobaczyć jak cudownie upada Imperium, z jaką dumą i urodą próbuje utrzymać się na nogach, jakież to wspaniałe czasy przyjdzie nam być może niedługo już tylko wspominać. Zupełnie jak Wilson tamte tak nierzeczywiste już dzwony kościołów. No i w tym samym niemal momencie mogliśmy też zobaczyć te dwa filmiki. Jeden, w którym poseł Hofman z posłem Czarneckim pokazali nam, jacy z nich przenikliwi konserwatyści, i jak im w gruncie rzeczy blisko do wrażliwości prezentowanej przez tych, których w gniewie niekiedy nazywamy „psami Systemu”. I drugi, kiedy to już po za kończeniu uroczystości w Westminster Abbey, ów przeszczęśliwy ksiądz wykonał tę podwójną gwiazdę ulgi i radości. Kto wie zresztą, czy to nie był ten moment, kiedy nagle odeszła mi ochota do tego, by w niebieskich wnętrzach telewizji ITI śledzić wystąpienia tej przedziwnej paczki, złożonej z dziennikarzy i polityków. Może to wtedy ostatecznie straciłem poczucie sensu wsłuchiwania się w słowa Moniki Olejnik, Anity Werner, Bogdana Rymanowskiego i tego czwartego, ktokolwiek by nim był, siedzącego naprzeciwko nich i grającego swą bardzo fantazyjną grę na użytek… no właśnie, nie bardzo nawet wiadomo, czyj. No, więc, przeżywam ostatnio dni bez telewizji. Co jednak w tym wszystkim jest moim zdaniem bardzo ciekawe, to fakt, że, jeśli mam swoją wiedzę na temat aktualnej sytuacji politycznej w Polsce opierać na tym, co czytam na blogach i w ogóle w Sieci, to nasza Polska znalazła się na kompletnej mieliźnie, a zatem ani już nie płynie, ani nawet nie dryfuje, lecz stoi w miejscu, przyczajona być może w oczekiwaniu na jakiś zbawienny przypływ, czy może podmuch. Jeśli oceniać wydarzenia po tym, co słychać na blogach, to wydaje się, że poza – i tak nie do końca pewnym – zabójstwem Osamy, mamy tylko dwie jeszcze tematy do rozmyślań. Pierwsza to taka, że piłkarska mafia przejmuje w Polsce władzę, a pan premier udaje, że im tej władzy oddać nie chce, a druga, że część blogerów z Nowego Ekranu i grupka skupionych wokół nich generałów, chcą utworzyć polityczną partię, podobno w celu wzmocnienia siły uderzeniowej Prawa i Sprawiedliwości na okoliczność zbliżających się wyborów. A zatem, jak by nie patrzeć, wiele nie tracę. Prawda? Napisałem, że Polska robi wrażenie, jakby się zatrzymała w oczekiwaniu na być może jakiś nagły, sprzyjający podmuch. I tak właśnie ją widzę. Z tego co mogłem przeczytać w Wirtualnej Polsce i dowiedzieć się od moich dzieci, nastroje społeczne, w kwestii poparcia dla partii, trzymają przyjęty jakiś czas temu kierunek. A zatem, Platforma Obywatelska się coraz bardziej obsuwa, a PiS stoi w miejscu. Z innych informacji, wiem, że wszystko to, czym się obiecał zajmować Donald Tusk i jego ministrowie, znajduje się w całkowitej ruinie. Drogi, koleje, stadiony, służba zdrowia, sądy, policja, szkoły. Jakoś też przy tej okazji, wygląda na to, że System postanowił w ostatniej, desperackiej próbie, skoro okazało się, że smoleńskiego morderstwa nie da się już ukryć, udawać, że w ogóle nic się nigdy nie stało. W dodatku jeszcze, w przyszłym roku mają się u nas i na Ukrainie odbyć te mistrzostwa, i pojawia się przy tej okazji coraz więcej głosów, które nas informują, że każdy, kto zachował resztki rozumu, czy choćby zdrowego rozsądku, powinien w okolicach czerwca przyszłego roku zamknąć mocno oczy i wyjechać z kraju. Choćby na Białoruś. A Polskę na ten czas zostawić w rękach kibiców i Donalda Tuska z szalikiem z napisem ‘Polska’. Wróć! Powiedziałem „Tuska”? Otóż nie. To już będzie przyszły rok. Tuska wtedy już nie będzie. Niewykluczone, że nie będzie go nawet siedzącego wśród kiboli na stadionie w Gdańsku. Niewykluczone, że on, wraz ze swoimi kumplami będzie oglądał te mecze na kolorowym telewizorze w więziennej świetlicy. Jeśli Jarosław Kaczyński dotrwa w zdrowiu i w ogólnej sprawności, myślę, że przyszły rok, a już na pewno okres po mistrzostwach – no, bo tego już zatrzymać się nie da – będzie nam już tylko przypominał współczesne Węgry, tyle, że w wydaniu hardcorowym. I ani poseł Hofman, ani poseł Czarnecki, ani w ogóle żaden z nich tego już nie zatrzyma. Bo na tym polega niewzruszona potęga dziejów, że jedyne co ją może wstrzymać, to chaos i bezhołowie. Jest jeszcze coś, o czym należy tu wspomnieć. Prezydent Komorowski. Kupiłem sobie Gazetę Polską. Raz, ze względu na film, a dwa przez okładkę informującą mnie o tym, że Prezydent jest coraz bardziej chory, a ja stanem jego zdrowia jestem bardzo, ale to bardzo zainteresowany. Jak pisze w Gazecie Polskiej red. Kania – a sama Gazeta swoim autorytetem tę relację firmuje – Bronisław Komorowski jest już tak chory, że za niego wszelką bieżącą robotę już tylko wykonują ludzie, których on ze sobą do Belwederu sprowadził. Co ciekawe, choroba Komorowskiego, wedle relacji Kani, nie polega na tym, że jego boli noga, lub ma katar. Choroba Komorowskiego polega na tym, że on jest praktycznie nieprzytomny. Możemy się tera zastanowić nad dwiema możliwościami. Pierwsza to taka, że Gazeta Polska nas buja. Że to jest w ogóle nieprawda. Że jeśli Komorowski jest chory, to najwyżej tak, jak większość mężczyzn w jego wieku. A więc ma albo za wysoki cholesterol, albo za duże ciśnienie. Albo ewentualnie do tego jeszcze lekką cukrzycę. Że spekulacje, jakoby on był w stanie krytycznym, są wyłącznie pustymi marzeniami redaktorów z Gazety Polskiej. Jednak moje doświadczenie – a ostatnio jest ono bardzo wzmocnione bardzo praktycznymi obserwacjami – każe mi podejrzewać, że Gazeta Polska aż tak by nie fantazjowała, z tego choćby powodu, że jej prawnicy by jej na to nie pozwolili. A zatem, jeśli oni piszą, że Komorowski cierpi na „niedokrwienność mózgu, nagłe stany zaburzenia świadomości i omdlenia”, to znaczy, że to jest raczej fakt. Moje dziecko mi mówi, że o Lechu Kaczyńskim sam Komorowski, lub jego najbliżsi koledzy też mówili, że chleje, ma Alzheimera i sraczkę i nikomu nic się przez to nie stało. No, niby tak, tyle, że, jak świetnie pamiętamy, publiczna atmosfera wokół Prezydenta była taka, że gdyby jego kancelaria wytoczyła w tej sprawie komukolwiek jakikolwiek proces, to publiczne roztrząsanie tego, czy on ma zaparcia i czy upija się do nieprzytomności, zaszkodziłoby mu jeszcze bardziej, niż bohaterska walka Huberta H. Tu, gdyby miało się okazać, że Komorowski jest zdrowy, lub chory tylko troszeczkę, oszczercy zostaliby zdmuchnięci z powierzchni ziemi w jednej chwili. Bez litości, bez słowa wyjaśnienia. A zatem chyba jednak chory jest. I to chory tak, że ta choroba wyjaśnia wiele, jeśli nie wszystko. I teraz druga sprawa. Jeśli on jest rzeczywiście tak bardzo nieprzytomny, jak twierdzi Gazeta Polska, to musimy się zastanowić, jak się wobec tej wiadomości czujemy. Jak się czujemy wobec tej wiadomości i wobec tego wszystkiego, co zostało powiedziane wcześniej. W jaki sposób cały publiczny kontekst tej choroby – ten syf, ta zapaść, ta ruina, ten Donald Tusk chowający się po kątach i jego ludzie, buszujący po tym statku (to nie moje porównanie) w poszukiwaniu jakichś choćby w miarę atrakcyjnych resztek, wreszcie ta Polska, stojąca z dumnie podniesioną głową i czekająca na ostateczne starcie – może wpłynąć na nasze codzienne samopoczucie i nasze nadzieje na przyszłość. Nie mam zamiaru nikomu tu nic podpowiadać. Zbliża się weekend. Pogoda jest piękna, można pójść na spacer, kto ma psa – to z psem, kto jest samotny – sam ze swoimi nadziejami, i się nad tym wszystkim zastanowić. A kiedy już z tego spaceru wrócimy, to po raz kolejny możemy sobie popatrzeć na to salto. I wsłuchać się w ten dźwięk dzwonów. Ileż w nim ważnych dla nas symboli! Przy okazji, jak zwykle proszę wszystkich, którzy są w możliwościach, o łaskawe wspieranie tego bloga, jego autora i jego rodziny.
toyah
Z punktu widzenia mojego psa Obiecywałem sobie, ze nie będę już wracał do spraw Śląska, Ślązaków i tak zwanej śląskości z dwóch powodów. Przede wszystkim, przez wzgląd na moich przyjaciół, którzy ze Śląskiem czują się związani emocjonalnie i wszystko, co w ich regionalny patriotyzm uderza, traktują, jako osobistą przykrość. A ja swoim przyjaciołom przykrości sprawiać nie chcę. Po drugie, chodziło mi o swoją własną reputację. Zdaję sobie mianowicie sprawę z tego, że napięcia są tak duże, że często przesłaniają zdrowy rozsądek. A w związku z tym mam prawo obawiać się, że jeszcze jeden mój gest przeciwko tak zwanej śląskości, a ja, przynajmniej w oczach niektórych z nas, stracę całkowicie. Obiecywałem sobie, i niestety, nic z tego nie będzie. Cóż takiego się stało? Otóż i stało się i się dzieje. Dzieję się niemal codziennie, i nie ma w tym nic dziwnego. Ja tu w końcu mieszkam i musiałbym być głuchy i ślepy, żeby pewnych rzeczy nie zauważać. Wczoraj na przykład przechodziłem sobie obok kiosku z gazetami i zauważyłem, bardzo zresztą wyeksponowany, nowy tytuł, a mianowicie coś, co się nazywa Nowa Gazeta Śląska. A tam, już na pierwszej stronie, uderzył mnie w oczy wielki tytuł informujący o tym, że dekret KRN znoszący autonomię Śląska jest nielegalny. Oczywiście gazety nie kupiłem, natomiast wyszukałem sobie ich stronę w Internecie, i tu z kolei uderzył mnie adres – nie nowagazetaslaska.pl, lecz nowagzetaslaska.eu. Oczywiście, ktoś mi powie, że to akurat jest bez znaczenia. Obecnie mnóstwo adresów jest podpiętych pod domenę ‘eu’. No, ale oni sobie wybrali tę, a nie inną, a ja to zauważyłem. I koniec gadki. Wszyscy pozostajemy przy swoim. Ale ja nie chciałem o Nowej Gazecie Śląskiej. To był tylko pierwszy z brzegu przykład tego, co się dzieje. Kiedy siadałem do tego tekstu, miałem w głowie coś nieco ciekawszego. Otóż, jak już być może wspominałem, mamy psa. Najmłodsza Toyahówna skończyła ostatnio 18 lat i jej koleżanki z tej okazji postanowiły się złożyć i kupić nam psa labradora. Nie żebym narzekał. Pies jest prześliczny, kochany, ma smutne oczka i już nawet nie sika w domu i nie robi kupy. A teraz nawet śpi, spał też i wcześniej, a jak go znam, resztę dnia też spędzi – śpiąc. Natomiast jeden fakt jest taki, że trzeba z nim niekiedy wychodzić, a drugi taki, że wychodzić z nim mam też ja, głównie ze względu na to, że jestem już stary i mam dbać o zdrowie. Wychodzę, więc z nim i na nowo odkrywam świat. Być może pierwszym moim zaskoczeniem było to, że nasze śląskie ulice są w sposób absolutnie dramatyczny zaśmiecone. Kiedy jeszcze nie miałem psa, chodziłem sobie tam i z powrotem i, jeśli przychodziło mi do głowy, żeby patrzeć pod nogi, to wyłącznie w obawie przed psimi kupami. Dziś widzę, że kupy, to akurat jest drobiazg. Prawdziwe nieszczęście to potworne ilości najróżniejszych śmieci – papierki, jakieś stare folie, skórki od chleba, resztki jedzenia, jakichś ogryzków, ości z ryb, resztki jarzyn, obierki z ziemniaków, i już zupełnie niezidentyfikowany syf. Ale głównie jakieś jedzenie. Moje miasto pokryte jest od horyzontu, po horyzont wyrzuconym przez ludzi jedzeniem. Wyrzuconym przez ludzi, którzy tu mieszkają. Ale, kiedy szedłem sobie na spacer z naszym psem, korzystając z tego, że on się wciąż zatrzymuję, a ja mam czas, żeby raz na jakiś czas też przystanąć i się rozejrzeć, na jednym z budynków zauważyłem coś niezwykłego. Wmurowaną tablicę poświęconą pamięci Jana Mitręgi. Starsi czytelnicy być może wiedzą, kim był Jan Mitręga, ale na wszelki wypadek – no i z myślą o tych młodszych – przedstawiam odpowiednią informację: „Urodził się 21 kwietnia 1917 w Michałkowicach, w polskiej rodzinie o tradycjach powstańczych i narodowych. W 1935 wstąpił do Związku Młodzieży Socjalistycznej (ZMS), a w 1936 do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej (KZMP). Od 1937 pracował na KWK Michał (Siemianowice Śląskie). W czasie II wojny światowej był współorganizatorem akcji strajkowej wymierzonej w politykę Niemiec, sprzeciwiającej się 10 godzinnemu systemowi pracy. W 1945 stanął na czele konspiracyjnej Rady Zakładowej, czuwającej nad tym by Niemcy nie zniszczyli zakładu pracy podczas swojej ewakuacji. W latach 1947–1952 był szefem Rady Zakładowej KWK Michał. W 1952 został powołany do pracy, jako podsekretarz stanu w Ministerstwie Górnictwa i Energetyki. W tym czasie ukończył także Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie. W tym czasie powołał Międzyresortową Komisję Węgla Kamiennego. Wstąpił do PZPR (1952–1990). W latach 1945–1970 był członkiem Zarządu Głównego Związku Zawodowego Górników (ZZG), w latach 1955–1975 prezesem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Inżynierów i Techników. W latach 1961–1975 członkiem KC PZPR, w latach 1962–1975 posłem na Sejm PRL III, IV, V i VI kadencji. Od 1935 był członkiem (seniorem)ZHP. W roku 1972 otrzymał tytuł doktora honoris causa Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Działał w katowickim kole Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych. Był uważany za człowieka Władysława Gomułki, którego uważał za największego polskiego patriotę po 1945. Wspierał działania generała Mieczysława Moczara na Śląsku. Teksty Jana Mitręgi zamieszczał lewicowo-narodowy Tygodnik Ojczyzna. W 2007 obchodzono jubileusz 90-lecia Jana Mitręgi. Otrzymał on z rąk prezydenta Siemianowic Śląskich Jacka Guzego przyznany mu przez Radę Miasta tytuł Honorowego Obywatela Siemianowic Śląskich. Zmarł 7 listopada 2007 roku”. Życiorys jak życiorys. Pełno takich w powojennej historii Polski i pewnie każde jego zdanie – tak jak każde zdanie w tamtych życiorysach – jest jak najbardziej prawdziwe i ścisłe, włącznie z tym współorganizowaniem akcji strajkowej przeciwko Niemcom w czasie okupacji i wspieraniem działań (co to musiały być za działania!) generała Mieczysława Moczara na Śląsku. Mnie dziś jednak bardziej od Mitręgi interesuje ta tablica. Otóż jest ona wmurowana na ulicy Powstańców, naprzeciwko dawnego Ministerstwa Górnictwa, a dziś Kompanii Węglowej, pod którą od czasu do czasu przychodzi jakaś demonstracja z udziałem cegieł i kilofów, i później tę wizytę relacjonuje telewizja TVN24, na frontowej ścianie czegoś, co się nazywa Stowarzyszenie Techników i Inżynierów Górnictwa. Tablica jak tablica, a więc widzimy twarz Mitręgi, pod twarzą napis: „Jan Mitręga (1917-2007) twórca nowoczesnego przemysłu węglowego i energetyki w Polsce. Wybitny Ślązak, wielki patriota. Szanował ludzi, wiernie im służył”, a pod napisem mnóstwo pięknych, kolorowych kwiatów. Właśnie tak. Stałem tam pod tą tablicą z moim psem i myślałem sobie, że to jest bardzo ciekawa sprawa z tym Mitręgą. U nas na Śląsku wielkich Ślązaków, których czcimy i z których jesteśmy dumni, mieliśmy zawsze dość znaczną ilość. Osobiście mam wrażenie, że właściwie nie ma Ślązaka, który byłby w jakiś sposób osobą publiczną, i nie był jednocześnie przez jakąś inną grupę Ślązaków. uważany za postać wielką i wybitną. Czy to Korfanty, czy Morcinek, czy Arka Bożek, Ligoń, Rymer, czy jacyś inne dzieci tej ziemi, o bardziej egzotycznie brzmiących nazwiskach, jak Wilhelm Martin Kutta, czy Johann Georg III von Oppersdorff – wszyscy oni to tu to tam są przez śląskich patriotów czczeni i uwielbiani. Powiem szczerze, że osobiście większości z nich nie znam, a jeśli nawet znam, to nic o nich nie wiem, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że dla wielu, śląskość ma to do siebie, że ona sama stanowi przepustkę do historii. Jeśli ktoś ma śląskie papiery, a jednocześnie jego nazwisko pojawiło się parę razy publicznie, w dowolnym okresie naszej historii, dla porządnego Ślązaka ten koś automatycznie staje się ikoną. Jak mówię, Morcinek to dla mnie przede wszystkim ten gość od Łyska z pokładu Idy i Stalinogrodu, Korfanty to ktoś kogo podobno nienawidził Piłsudskiego – i wzajemnie, Ligoń to z kolei patron ulicy Ligonia, a ten Johann Georg III von Oppersdorff, to z kolei nikt. Ale jest też paru Ślązaków, których znam świetnie, wiem o nich znacznie więcej niż o Arce Bożku, a którzy dla prawdziwego śląskiego patrioty są Ślązakami wybitnymi, w co najmniej takim samym stopniu jak Bożek. Co najmniej, a kto wie, czy nie bardziej nawet. Mam tu na myśli przede wszystkim Jerzego Ziętka, Barbarę Blidę i teraz Jana Mitręgę. Ktoś powie – komuchy. Nieprawda. Komuchem się jest poza tą ziemią. Tu wszyscy jesteśmy jedną rodziną. Solą tej ziemi. Śląskiego fenomenu Jerzego Ziętka nie rozumiałem nigdy. Człowiek, który nie dość, że był najwierniejszą i wieczną częścią naszej rodzimej bolszewii, to jeszcze – jak mówią ci, co wiedzą – cieszył się takim zaufaniem Centrali, że nie było w Polsce nikogo na tyle dzielnego, żeby mógł go zaczepiać od kątem jego przedwojennej przeszłości. A gdy tylko zmarł, stał się śląską ikoną, bohaterem i świętym. Naszym Panem Wojewodą. Naszym Jorgiem. No ale do niego wszyscy jakoś się przyzwyczailiśmy. Z Blidą sprawa wydawałaby się prosta. Ona przez to, że poniosła śmierć z rąk Jarosława Kaczyńskiego i jego watah, stała się w jednym momencie jedną ze śląskich błogosławionych i tu nie ma dyskusji. Ale to nie do końca musi o to tylko chodzić. Jak wsłuchać się we wspomnienia o „naszej Basi”, tam znajdziemy wszystkich – nie tylko przedstawicieli pierwszego frontu antykaczystowskiego. Będzie, więc i miejscowy ksiądz, ksiądz arcybiskup, muzyk z Siemianowic Józef Skrzek – można by wymieniać – dla nich wszystkich, nawet, jeśli ona nie padła ofiarą polityki PiS-u – to z pewnością umarła za Śląsk. Za te kopalnie, za ten trud. I teraz nagle pojawił się ten Mitręga. To znaczy, jak się okazuje, pojawił się już jakiś czas temu, ale dziś pięknie jakoś się do naszej sytuacji dopasował. A ja się zastanawiam, czemu akurat on? Czemu nie Zdzisław Grudzień, czy Edward Babiuch, czy wreszcie, czemu nie Edward Gierek? Ktoś powie, że to już jednak z drugiej strony Brynicy, i ja to rozumiem. Gierek, Babiuch i Grudzień to gorole. No, ale przecież, jak by nie patrzeć – wybitni. No i Mitręga też nie tylko Gomułkę i Moczara, ale i ich z całą pewnością szanował. Czy jego słowo tu nie wystarczy? Czy jego autorytet tu nie ma znaczenia? No a poza tym, to naprawdę zaledwie parę kilometrów. No i oni jednak – może z wyjątkiem Gierka – mieli w glosie tę specyficzną nutkę. Czy to się nie liczy? Więc jednak nie. Na Śląsku wielkość to kategoria bardzo wyśrubowana. Tu liczy się każdy kilometr. Co ja mówię „kilometr”? Centymetr się liczy. Śląski patriotyzm to nie zabawa, to nie żart. To jest prawdziwa walka, a z tą walką idzie prawdziwa duma. I tu nie ma kompromisów. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Bo na szali jest przyszłość. Tego miejsca, tych ludzi i tej historii. Jan Mitręga. Wybitny Ślązak i wielki patriota. Ten, który nam stworzył nowoczesny przemysł węglowy. Mitręga, Ziętek, Blida, w przyszłości oczywiście Kazimierz Kutz. A poza nimi, oczywiście wielu, wielu innych – wybitnych bardziej, mniej, lub w ogóle, ludzi wspaniałych, ale też podłych, których łączy jedno – przez pewne środowiska na Śląsku oni wszyscy zostali uznani za synów tej ziemi, a więc nietykalnych. I w ten sposób, znaleźli się poza historią, poza Polską i w właściwie poza światem. Wspomniałem tu parę dni temu, jak to w zeszłym tygodniu w telewizji wystąpiła Anita Werner i zapytała jednego ze swoich gości, jak jego zdaniem zareagowałby Jan Paweł II, gdyby dziś żył i usłyszał Jarosława Kaczyńskiego, kiedy ten mówi o śląskości jako o ukrytej opcji niemieckiej. Parę osób zdążyło się to tu to tam na to jej zachowanie pooburzać, natomiast ja mam wrażenie, że ta sprawa przede wszystkim się coś za długo ciągnie. Wydawało się, że sprawa owej „śląskości” została już dokładnie i do końca wyjaśniona. W międzyczasie też pojawiło się mnóstwo różnych równie atrakcyjnych okazji, by może nawet jeszcze skuteczniej gnoić Kaczyńskiego i jego środowisko. Myślę sobie w tej sytuacji, że może, skoro oni są aż tak zażarci, dobrze by było postawić sprawę jasno i powiedzieć, że tu w ogóle nie chodzi o jakąś opcję „ukrytą”. Ta opcja w żadnej mierze nie jest ukryta. To wszystko jest jak najbardziej otwarte i oficjalne. I ten kierunek jest jak najbardziej precyzyjnie określony. Niedawno miałem okazję gościć w pewnym śląskim domu w Chorzowie. Od razu muszę powiedzieć, że ci moi śląscy znajomi to bardzo mili ludzie. Naprawdę mili i przyznaję uczciwie, że ich towarzystwo jest mi sympatyczne. Lubię tam bywać i oni chyba tez lubią, kiedy ja tam u nich jestem. Otóż jest tak, że ich synek w pokoju ma powieszoną niemiecką flagę z napisem Deutschland, a jak wychodzi się od nich na korytarz, na drzwiach naprzeciwko wisi wielkanocna ozdoba w postaci zajączka i napisu „Willkommen”. Wychodzę z tego domu, udaję się na przystanek tramwajowy i od razu – jak już zdarzyło mi się to parę razy wcześniej – słyszę, jak z pobliskiego sklepu muzycznego biegną do mnie dźwięki najbardziej typowych niemieckich szlagierów. O nie! Ta opcja w żaden sposób się nie ukrywa. Ona całkowicie otwarcie się obnaża i jest w tym obnażeniu bezwstydna coraz bardziej. A prawdziwe nieszczęście polega na tym, że im bardziej nasza Polska będzie stanowiła dla nich wyłącznie zawód – a przyznać musisz, Polsko, że ostatnio jakoś się fatalnie staczasz – oni coraz częściej będą się zwracać w kierunku Niemców. W końcu, cóż im pozostaje innego? Hrabia Bronisław Komorowski? Nie żartujmy. I tu musi się, już na sam koniec pojawić pewna jeszcze refleksja. Cokolwiek by o Ślązakach mówić, nie da się zaprzeczyć, że potrafią czcić swoich bohaterów. Dziś sobie więc myślę, że w pewien paradoksalny sposób, szkoda wielka, że Lech Kaczyński nie był Ślązakiem. Przede wszystkim miałby już w każdym śląskim mieście i miasteczku swój pomnik, swoją tablicę i jakiś obiekt – szkołę, szpital, stadion, rondo, ulicę – nazwany swoim imieniem. Tak jak choćby wspomniany wcześniej Ziętek. A biorąc pod uwagę, że tzw. śląska agenda potrafi być naprawdę ekspansywna, niewykluczone, że Gorzelik z kolegami nawet by wymusili na Warszawie, by i tam dla pierwszego Prezydenta-Ślązaka stanęło coś dużego. Niestety, prezydent Kaczyński Ślązakiem nie był, a ponieważ nasza polska szlachta ma jego pamięć i jego samego w dużej pogardzie, będzie się jeszcze przez ileś tam lat po tej Polsce, wśród tych Polaków, tułać. Właśnie po Polsce. Bo, trzeba Wam wiedzieć, i Tobie też, Moja Droga Ginewro, że ten tekst jest w tym samym stopniu o Ślązakach, co i o Polakach.
Toyah