267

Z tarczą czy na tarczy? "Rok 2008 będzie ostatnim rokiem naszej obecności w Iraku" - deklarują politycy Platformy Obywatelskiej. Wrócimy z Bliskiego Wschodu jako zwycięzcy czy pokonani? W tej chwili niewiele jeszcze wiadomo. I nie sposób oczekiwać, by w ciągu najbliższych dni, czy nawet tygodni, deklaracje polityków rządzącej partii przekształciły się w konkretny kalendarz wycofania. PO, nowy premier i minister obrony, "znają temat" Iraku w zakresie dostępnym politykom opozycji. Jest zaś rzeczą oczywistą, że przejęcie władzy zmienia perspektywę, głównie za sprawą dostępu do większej liczby dotąd zastrzeżonych informacji.
Istotna wyborcza obietnica Donald Tusk i nominowany na ministra obrony Bogdan Klich, muszą się więc wdrożyć. Prawdopodobieństwo, że ów proces zmieni ich podejście do kwestii polskiej obecności w Iraku, jest bliskie zeru. Postulat wycofania naszych żołnierzy był jednym z ważniejszych elementów zakończonej właśnie kampanii wyborczej. To również dzięki niemu Platforma zyskała tak wiele głosów młodych Polaków. Byłby to zatem przysłowiowy "strzał w stopę", gdyby politycy PO "na wejście" wycofali się z tak istotnej wyborczej obietnicyDół formularza. Spokojnie więc możemy uznać, że powrót jednostek Wojska Polskiego znad Eufratu i Tygrysu jest przesądzony. A skoro tak, już dziś możemy się pokusić o pierwsze podsumowania, zwłaszcza zaś o odpowiedź na pytanie: czy było warto? Nim jednak to uczynimy, należałoby rozproszyć wątpliwości, czy aby nasze próby podsumowania nie są przedwczesne? Otóż nie. Doświadczenie ostatnich czterech lat podpowiada nam, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy sytuacja w Iraku nie ulegnie jakiejś diametralnej zmianie. W związku z tym trudno też oczekiwać, by dotychczasowe wojskowe, polityczne i gospodarcze relacje polsko-irackie zmieniły swój charakter i dynamikę. A zatem...

Wycofanie będzie kosztować Jak dotąd zaangażowanie w Iraku kosztowało nas życie 27 obywateli - żołnierzy, dziennikarzy i pracownika Biura Ochrony Rządu - oraz okrągły miliard złotych. A pieniędzy byłoby znacznie więcej, gdyby nie fakt, że część kosztów - związanych z logistyką - wzięli na siebie Amerykanie. Jednak bilans wydatków nie jest jeszcze zamknięty. W tej chwili nie wiemy, czy najbliższa, X zmiana, będzie tą, która zwinie obozowisko, czy też "zgaszenie światła" przypadnie w udziale XI zmianie, która znalazłaby się w Iraku latem przyszłego roku. Tak czy inaczej, na iracki kontyngent wydamy jeszcze co najmniej kilkadziesiąt milionów złotych z tytułu bieżącego utrzymania. A to nie jedyne koszty. Samo wycofanie wiąże się bowiem z niemałymi nakładami. W wersji skrajnie pesymistycznej może się okazać, że chętni do pomocy w transporcie na Bliski Wschód Amerykanie, "opcji powrotnej" już nie obsłużą. Co więcej, armia będzie zmuszona pozostawić w Iraku znaczne ilości sprzętu. Koszty transportu byłyby bowiem wyższe od jego realnej wartości. Oczywiście, ów przymus można przekuć na jakieś racjonalne działania - na przykład przekazać pozostawiany sprzęt armii irackiej. Finansowego bilansu to jednak nie zmieni.

Świetlane wizje przyszłości Gdy wiosną 2003 roku decydowały się losy polskiej misji w Iraku, politycy wszystkich liczących się ugrupowań roztaczali świetlane wizje przyszłości. "Wysyłając kontyngent, zdecydowanie polepszymy swoją międzynarodową pozycję, będziemy też mieli realny wpływ na zapewnienie naszemu krajowi bezpieczeństwa" - przekonywali. "No i przede wszystkim" - dodawali, nie siląc się nawet na maskowanie cynizmu - "nieźle na tym zarobimy, bo odbudowujący się Irak będzie potrzebował całej masy inwestycji". Co wyszło z tych buńczucznych zapowiedzi? Rolą ważnego politycznego gracza cieszyliśmy się przez pierwszych kilka(naście) miesięcy. Irak angażował dyplomacje wszystkich liczących się państw, a Polski - jako kraju zarządzającego jedną ze stref okupacyjnych - nie sposób było w tym dyplomatycznym dyskursie pomijać. Odbyło się to jednak kosztem naszych relacji z Francją i Niemcami - największymi krajami Unii Europejskiej, do której niebawem mieliśmy wstąpić (choć po prawdzie trzeba przyznać, że owe zadrażnienia to przysłowiowa bułka z masłem w porównaniu z późniejszymi "dokonaniami" polskiej dyplomacji za rządów Prawa i Sprawiedliwości). Cokolwiek się jednak wówczas działo, to już pieśń przeszłości. Dziś obywateli kraju, który z uporem usiłował odgrywać rolę "najwierniejszego sojusznika", nadal ogranicza obowiązek wizowy do USA. Stany, po chwilowej dyspensie, znów traktują Polskę jak wasala - owo uprzedmiotowienie najlepiej widać przy okazji "negocjacji" w sprawie tarczy antyrakietowej. Wysiłek naszej armii nie przekuł się też na wzrost pomocy wojskowej ze strony USA - finansowe wsparcie dla polskiego wojska jest nadal kilkudziesięciokrotnie (!) niższe niż w przypadku Arabii Saudyjskiej czy Pakistanu (krajów przecież muzułmańskich).

Realny wpływ na (nie)bezpieczeństwo To prawda - po roku 2003 nie doszło w Polsce do żadnej spektakularnej akcji islamskich terrorystów. Ale czy przed wysłaniem naszych wojsk do Iraku takie zagrożenie istniało? Czy Saddam Husajn - nawet gdyby prawdziwe okazały się informacje, że posiada broń masowego rażenia - mógł zagrozić Polsce? Odpowiedź na drugie pytanie brzmi: nie, a narzucają ją oczywiste uwarunkowania geograficzne. Jeśli zaś idzie o zagrożenie ze strony islamistów - w dyskusji na ten temat często używa się argumentu tzw.: miękkiego podbrzusza. Że niby terroryści mogliby zaatakować cele w Polsce, faktycznie uderzając w USA. Tyle tylko, że poza ambasadą, nie istnieją w naszym kraju żadne obiekty należące do rządu USA, które mogłyby stać się obiektem ataku, w jakim, przy okazji, ucierpieliby obywatele polscy. W Polsce nie ma (i miejmy nadzieję, że nigdy nie będzie), amerykańskich baz, zaś funkcjonujące tu firmy to kosmopolityczne korporacje; o ich amerykańskich korzeniach mało kto pamięta.

Cieszmy się więc, że do żadnego zamachu nie doszło, ale nie dajmy sobie wmówić, że jest to efekt naszego zaangażowania w Iraku. Przeciwnie - wysłanie wojsk prawdopodobieństwo ataku zwiększyło. Fakt, że udało się uniknąć warszawskiej (katowickiej czy łódzkiej) wersji madryckiego dramatu, zawdzięczamy m.in. większej aktywności służb specjalnych, które, używając slangu technokratycznego, poszły w kierunku większej specjalizacji jeśli idzie o zagrożenie terrorystyczne. Pytanie - czy zamiast finansować te działania i, przede wszystkim, ponosić koszty utrzymania zagranicznego kontyngentu, nie taniej by było wzmocnić ochronę wokół amerykańskiej ambasady? Cóż, wszystko przemawia za tym, że ma ono charakter retoryczny...

A miało być tak pięknie... Pójdźmy dalej - w Iraku, mateczniku naszej cywilizacji, nie ma dziś licznych zespołów znakomitych polskich archeologów (obiecano, że i na tym zyskamy, zapominając, że status faktycznego okupanta wyklucza prowadzenie tego rodzaju badań). Mniejsza jednak o korzyści polityczne, prestiżowe czy abstrakcyjne (z perspektywy zwykłego obywatela), rozważania na temat bezpieczeństwa. Miała być kasa i konkretne zyski ekonomiczne - tych zaś niemalże nie ma. Bo owszem, jak wyliczyła "Rzeczpospolita", koncern zbrojeniowy Bumar zarobił na kontraktach z Irakijczykami blisko 400 milionów dolarów, ale na tym kończy się lista korzyści dla naszej gospodarki. Inwestowanie w Iraku wiąże się z ryzykiem charakterystycznym dla sportów ekstremalnych, a nie normalnej działalności biznesowej (gwoli rzetelności dodajmy, że taki stan służy firmom specjalizującym się w tzw.: usługach ochroniarskich). Nie ma więc dziś nad Eufratem i Tygrysem polskich przedsiębiorstw budowlanych, które przecież, z powodzeniem, funkcjonowały tam w latach 70. i 80. ub.w. Przede wszystkim jednak, polski kierowca, lejąc do baku paliwo, nadal utrwala naszą zależność energetyczną wobec Rosji. Że idea przesyłania ropy z Iraku do Polski była mrzonką? Owszem, byłaby, gdyby ktoś w taki sposób rozumiał pomysł dzierżawienia irackich pól naftowych, na co chrapkę mieli nasi politycy. W tym "dilu" chodziło przecież o sprzedaż "naszej-irackiej" ropy na światowym rynku; paliwo z Rosji byłoby wówczas jedynie ekwiwalentem ropy sprzedanej przez nasze przedsiębiorstwa w Nowym Jorku (Mercantile Exchange) czy Londynie (International Petroleum Exchange) - w światowych centrach handlu tym surowcem. Niestety, Irak do dziś nie osiągnął mocy wydobywczych na poziomie sprzed wojny. A na tym, co się wydobywa, zarabiają inni - bynajmniej nie Polacy...

Kraj ogarnięty rebelią A jak to wygląda z czysto militarnego punktu widzenia? "Państwo, które dysponuje największą potęgą wojskową w dziejach ludzkości, nie jest w stanie w ciągu czteroletniej okupacji zapewnić bezpieczeństwa w Iraku - niewielkim kraju liczącym 24 miliony ludności" - pisze w jednym ze swoich artykułów Francis Fukuyama, wybitny amerykański politolog i filozof (cytat za "Gazetą Wyborczą"). Nie trzeba jednak przenikliwości Fukuyamy, by wiedzieć, że Amerykanie i ich przystawki (bo tym, de facto, może za wyjątkiem Brytyjczyków, są międzynarodowe oddziały stacjonujące w tym kraju), dostają przysłowiowe baty. To nic, że zwyciężają poszczególne bitwy i potyczki - ich suma nie przekłada się (albo przekłada w minimalnym i/lub krótkotrwałym stopniu) na poziom tzw.: stabilizacji. Irakiem rządzi dziś rebelia, której uczestnicy - także między sobą skonfliktowani - codzienne życie Irakijczyków zamienili w piekło. Gdy mowa o militarnych efektach irackiej misji, często podkreśla się fakt pozytywnych przemian w naszym wojsku. To prawda, armia A.D. 2007 jest inna niż cztery lata temu. Przybyło jej kilka tysięcy (wszystkie dotychczasowe kontyngenty liczyły ponad 14 tysięcy ludzi, ale niektórzy służyli w Iraku po 2-3 razy) żołnierzy z bojowym doświadczeniem, co może być niezłą podstawą do budowy profesjonalnych i skutecznych sił zbrojnych. Ale po pierwsze, ów potencjał musi być odpowiednio zagospodarowany, tak, by "ostrzelani" żołnierze trafili do jak największej liczby jednostek. W przeciwnym razie zakonserwowany zostanie dotychczasowy układ decydujący o jakości naszej armii: kilka niezłych jednostek i byle jaka, w swej masie znacznie liczniejsza, reszta.

No i po drugie, najważniejsze - nie dajmy się zwieść tego rodzaju retoryce! Nikt o zdrowych zmysłach nie posyła armii na wojnę, po to, by się doszkoliła. To wartość istotna, uzyskiwana jednak przy okazji realizacji innych celów.

Nie będzie czym się pocieszać Tych zaś, jak wynika z dotychczasowych rozważań, osiągnąć się nie udało... Ale skoro mowa o zyskach "przy okazji" - Polska nie "dorobiła się" masowego ruchu antywojennego, mimo iż zdecydowana większość obywateli opowiada się przeciw naszej obecności w Iraku. W sumie nic w tym dziwnego, bo ów rodzaj kontestacji faktycznie oznacza negatywny stosunek do własnej armii - zatem postawę obcą polskiej tradycji. Poza tym, byłoby rzeczą dziwną, gdyby rodzimy ruch antywojenny nie był proporcjonalny do naszego zaangażowania w konflikt. Do czego jednak zmierzamy? Otóż Irak uruchomił społeczną energię drzemiącą w niektórych środowiskach, głównie ludzi młodych. Widzieliśmy to w mediach, relacjonujących kolorowe i hałaśliwe demonstracje, organizowane przy okazji kolejnych, marcowych rocznic wybuchu wojny. Będąc zaś przy mediach - dla nas, dziennikarzy, Irak stał się przełomowym wydarzeniem. Oto dostaliśmy "swoją własną wojnę", z naszym własnym wojskiem w jednej z ról głównych. W efekcie korespondencje z rejonów konfliktów zbrojnych, dotąd zastrzeżone dla nielicznych, nagle stały się udziałem dziesiątek reporterów. To zaś sprawiło, że Irak wdarł się w codzienne życie milionów Polaków. Od kilkunastu miesięcy tematyka iracka nie dominuje już w naszych mediach. Zmalało polskie zaangażowanie, ale też stępiła się wrażliwość widzów i czytelników na coraz to nowe akty przemocy, definiujące sytuację w dzisiejszym Iraku. Gdy ten kraj opuści ostatni polski żołnierz, o irackim konflikcie będziemy słyszeć już tylko z rzadka. I w gruncie rzeczy to nawet dobrze. Bo wyjątkowo silna jest w nas pokusa do rozpamiętywania własnych porażek. Lepiej ich więc za często nie przypominać. A Irak, jakkolwiek boleśnie to zabrzmi dla wojskowego establiszmentu (ale i zwykłych żołnierzy, którzy przecież, w ogromnej większości, dobrze realizowali swoje zadania), to taka właśnie porażka. Wrócimy stamtąd na tarczy i co gorsza, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie pocieszy nas łacińskie: "gloria victis" (chwała zwyciężonym). Bo ta wojna, nam, okupantom, chwały nie przyniosła... Marcin Ogdowski

Gruzja: Ta wojna nie jest czarno-biała Jeszcze niedawno wydawało się, że w tych dniach ostrza piór wszelkiej maści moralistów skierowane będą w Chińczyków. Bo za fasadą imponującej olimpiady tamtejszy reżim kryje prześladowania, wyzysk i brak szacunku dla praw człowieka...Tymczasem Chinom trochę się upiekło, gdyż za sprawą Gruzji role dyżurnych chłopców do bicia przypadły w udziale Rosjanom. W medialnym szumie, jaki rozpętał się wokół kolejnej kaukaskiej wojny, trudno oprzeć się wrażeniu, że Rosję potępił cały świat. Oczywiście, prawda jest bardziej złożona, niż wynikałoby to z deklaracji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, niemniej na forum międzynarodowym trochę się Rosjanom dostaje. Ale tylko trochę, czego przykładem mogą być słowa sekretarza generalnego NATO Jaap de Hoop Scheffer'a, który oskarżył naszych sąsiadów o "niewspółmierne użycie siły wobec Gruzji oraz naruszenie jej integralności terytorialnej".

Słowa, słowa, słowa... Trudno o lepszy przykład cynizmu i obłudy, niż tego rodzaju przygana ze strony politycznego przywódcy sojuszu, który dziewięć lat temu równał z ziemią całe kwartały jednej z europejskich stolic. Bo czy potencjał lotniczy kilku państw NATO był "współmierny" do możliwości obronnych Serbii? Oczywiście że nie, ale do tego właśnie sprowadza się sedno wojennych rozgrywek: w konflikt należy zaangażować takie siły, by uzyskać nad przeciwnikiem liczebną i jakościową przewagę... Szefujący NATO Holender na pewno zdaje sobie z tego sprawę. Nie jest więc ignorantem, który gada od rzeczy, a jego słów nie należy poddawać tradycyjnej analizie. Bo pójdźmy dalej - Jaap de Hoop Scheffer daje do zrozumienia, że Rosja mogłaby użyć "współmiernych sił". Tylko u licha - jak miałaby tego dokonać, bez naruszania integralności terytorialnej Gruzji? Brak wewnętrznej spójności w słowach sekretarza generalnego NATO, to kwintesencja postawy Zachodu wobec kaukaskiego konfliktu - "udajemy, że potępiamy, a  większość opinii publicznej i tak się na to nabierze...".

Kto rozpoczął awanturę? Nieco inaczej wygląda to w przypadku władz politycznych naszego kraju - "święte" oburzenie prezydenta RP, rzeczywiście jest "święte". Wynika zaś z jego wizji świata, w której Rosja tylko czyha, by ponownie wchłonąć dawnych satelitów.

Zresztą, Lech Kaczyński nie jest w swoich opiniach i działaniach osamotniony - ma bowiem potężnego sojusznika w postaci wciąż silnych resentymentów, którymi darzy Rosjan znaczny odsetek naszego społeczeństwa. W tej sytuacji trudno się dziwić, że spora część medialnych relacji z kaukaskiego frontu opiera się na prostym schemacie "wojny dobrych i złych". I że tymi złymi są oczywiście Rosjanie. Tyle tylko, że taka, czarno-biała percepcja, przysłania rzeczywisty obraz gruzińsko-osetyńsko-abchasko-rosyjskiego konfliktu. Umyka w niej bowiem, na przykład, odpowiedzialność gruzińskiego prezydenta Micheila Saakaszwiliego za rozpętanie całej tej awantury.

Lis popędzony z kurnika Przypomnijmy, obecny konflikt rozpoczął się atakiem gruzińskiej armii na Cchinwali, stolicę jednej ze zbuntowanych prowincji, Osetii. Operacja, której celem było "przywrócenie konstytucyjnego porządku", do "chirurgicznych" nie należała. Pierwsze dramatyczne zdjęcia, które pod koniec ubiegłego tygodnia obiegły świat, przedstawiały efekty gruzińskich bombardowań. Niestety, brakuje niezależnych szacunków, dotyczących strat wśród cywilnych Osetyjczyków - z tych dostępnych wynika, że śmierć mogło ponieść kilkaset osób, a niemal 30 tysięcy (prawie połowa populacji!) uciekła do sąsiedniej Rosji. Nawet jeśli w  rzeczywiści te liczby są znacznie mniejsze (i oby tak było!), nie sposób Micheila Saakaszwiliego postrzegać jako bezbronnej owieczki, która pada ofiarą rosyjskiego imperializmu. Jeśliby trzymać się zwierzęco-baśniowych analogii, więcej w nim z lisa, który usiłował wparować do kurnika, a teraz, z podkulonym ogonem, umyka przed fuzją czającego się w pobliżu gospodarza. Szkoda tylko, że przy okazji giną niewinni ludzie.

Racje są równoważne Gruzja miała prawo do interwencji wojskowej - bronią decyzji prezydenta jego zwolennicy. Zgoda, każde państwo ma prawo bronić własnej integralności terytorialnej. Ale mieszkańcy Osetii i Abchazji również mają prawo decydować o własnej niezależności, o tym, czy będą ją realizować w ramach osobnych państw czy też pod kuratelą bliższej im kulturowo Rosji. Bo czym różnią się kaukaskie narody, na przykład od Kosowarów? I wreszcie - Rosja ma prawo reagować na ataki na własnych obywateli i żołnierzy. Nie zapominajmy, że większość Osetyjczyków ma rosyjskie paszporty, a wśród pierwszych zabitych znaleźli się rosyjscy żołnierze z sił pokojowych. Oczywiście, Rosjanie nie są "chorążymi pokoju", ich troska o Osetyjczyków nie wynika z tych samych przesłanek, którymi kierują się Amerykanie, wyciągający z opresji własnych obywateli w każdym miejscu świata. W Rosji jednostka jest niczym, państwo - jego pozycja i prestiż - wszystkim. To jednak wyłącznie lokalna specyfika, która nie zmienia faktu, że w charakterystycznym dla naszej cywilizacji systemie wartości, prawo do terytorialnej integralności, samostanowienia i obowiązek dbania o własnych obywateli, są racjami równoważnymi. I nie powinno się ich gradować.

Zachód nie będzie ryzykował W sytuacji, gdy te racje nakładają się na siebie, bardzo trudno nie dopuścić do wybuchu konfliktu. Tym bardziej, gdy jedna z potencjalnych stron tylko czeka na pretekst. A nie oszukujmy się - Rosja nie była do tej wojny nieprzygotowana... Wystarczyło jednak nie drażnić niedźwiedzia. I nie chodzi wcale o pokorne kiwanie głową - między akceptowaniem uwłaczających warunków, a ucieczką "do przodu" w postaci wojny, jest wiele pola do popisu. Micheil Saakaszwili tej przestrzeni nie wykorzystał. Być może liczył, że uda się powtórzyć sukces chorwackiej operacji "Burza" z 1995 r., w efekcie której, po błyskawicznym ataku, odesłano w niebyt tzw.: Republikę Serbskiej Krajiny? A może chodziło mu o odwrócenie uwagi od kłopotów i coraz niższej legitymizacji własnego reżimu (w myśl zasady "mała zwycięska wojna...")? Niewykluczone też, że nazbyt uwierzył w zapewnienia niektórych polityków Zachodu, w tym prezydenta Kaczyńskiego, o strategicznym partnerstwie z Gruzją, które dawałoby gwarancje bezpieczeństwa. Cokolwiek nim kierowało, jedno jest pewne - Gruzja tę wojnę przegrała. A o strategicznym sojuszu z Zachodem może zapomnieć. Bo ten nie zaryzykuje globalnego konfliktu w imię obrony maleńkiego, kaukaskiego kraju... Marcin Ogdowski

A po co nam ta tarcza? "Monstrualne ego" Sikorskiego czy "chamstwo" Kaczyńskiego? W polsko-polskiej wojnie o (amerykańską) tarczę antyrakietową mamy oto kolejną odsłonę. Tyle że zamiast sensownej dyskusji na temat celowości umieszczenia silosów z antyrakietami w Polsce, cała polityczna para idzie w ustalenie, czyja postawa - szefa MSZ czy prezydenta RP - godna jest (większego) potępienia... Czytając ujawnione fragmenty rozmowy Sikorski-Kaczyński, trudno oprzeć się wrażeniu, że to prezydent narzucił jej ton awanturniczy. Nie pierwszy zresztą raz osoba związana ze środowiskiem politycznym PiS wywołuje wokół tarczy zamieszanie. Zaczął, w 2005 roku, ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz, który w swoim exposé wskazał na gotowość udziału Polski w tym amerykańskim przedsięwzięciu. Deklaracja szefa rządu wywołała wówczas polityczną konfuzję - ujawniła bowiem, że polskie władze już od trzech lat prowadzą z Amerykanami poufne rozmowy na temat rozmieszczenia elementów tarczy na naszym terytorium.

Przeciw komu ta tarcza? Tak, jak niemal trzy lata temu, tak i dziś zwolennikom tarczy nie udało się rozwiać wątpliwości jej przeciwników (nadal większość Polaków jest temu projektowi przeciwna). Powołując się na zapewnienia Amerykanów, pisałem w 2005 roku w jednym z tygodników, że tarcza ma przeciwdziałać atakom ze strony Korei Płn. i Iranu, ale również Syrii czy Libii - na USA, amerykańskie bazy na świecie oraz terytoria sojusznicze. Tyle tylko, że żaden z wymienionych krajów nie dysponował wówczas, i nie dysponuje dziś, technologią budowy rakiet dalekiego zasięgu. Przy założeniu, że wspomniane państwa uzupełnią arsenały o pociski balistyczne, nadal trudno było, i ciągle jest, znaleźć uzasadnienie dla budowy silosów rakietowych w Polsce. Bo Korea, jeśli miałaby atakować sojuszników USA czy amerykańskie bazy, wybrałaby Japonię. Zaś "państwa zbójeckie" z Bliskiego Wschodu nie zdecydowałyby się uderzyć w US Army na kontynencie europejskim. Persom i Arabom nie zależy na konflikcie z Europą. Zwłaszcza, że od lat umiejętnie rozgrywają europejsko-amerykańskie antagonizmy. Jeśliby zaatakowali, celem byłyby najpewniej Izrael lub amerykańskie oddziały w Iraku.

Konflikt o światową hegemonię Od czasu ujawnienia naszych rozmów z Amerykanami, zwolennikom tarczy nie udało się odeprzeć zarzutu, że jej rzeczywistym celem jest ochrona USA przed atakiem Rosji i Chin. Pentagońscy stratedzy już dawno uznali, że w ciągu dwóch, trzech dekad dojdzie do konfliktu o światową hegemonię między USA a Państwem Środka - pisałem w 2005 roku, dodając, że ci sami analitycy ze strachem spoglądają na naszego wschodniego sąsiada. Nie tyle obawiając się imperialnych zapędów władz Rosji, ile rozpadu tego kraju i towarzyszącej temu zawieruchy. Jak w tym wszystkim wyglądałaby Polska z ulokowanymi na swoim terytorium antyrakietami? - to pytanie nie straciło na aktualności do dziś. Podobnie, jak będący odpowiedzią na nie, przerażająco prawdopodobny scenariusz: Chiny, doskonale prosperujące w znacznej mierze dzięki Europie, także nie zdecydowałyby się na atak na nasz kontynent. Jeśli rzeczywiście dojdzie do konfliktu chińsko-amerykańskiego, rozegra się on w rejonie Pacyfiku. A Rosja? Wyobraźmy sobie konsekwencje przechwycenia rakiety wystrzelonej z europejskiej części tego kraju. Owszem, USA uniknęłyby trafienia. A co w tym czasie działoby się nad Polską i sąsiednimi państwami?

Długi cień imperialnej Rosji Ale zostawmy na boku racje militarne - być może rozstrzygające powinny być korzyści polityczne? Pytanie tylko - jakie? Determinacja największego zwolennika tarczy, Lecha Kaczyńskiego, wynika z jego przekonania o wzmocnieniu sojuszu z USA. Prezydent podziela zdanie niektórych ekspertów, twierdzących, że posiadanie na terenie naszego kraju tak istotnych instalacji, byłby dla Amerykanów równie obligujące, jak zobowiązania natowskie. W wizji świata Lecha Kaczyńskiego, w którym długim cieniem kładą się na Polskę imperialne zakusy Rosji, taki układ ma sens. Ale zastanówmy się - czy Rosja rzeczywiście stanowi dla nas zagrożenie, w sytuacji, gdy jesteśmy członkiem NATO i Unii Europejskiej? Czy potoczna wiedza o tym, że "historia lubi się powtarzać" (raz już sojusznicy nas zdradzili...), to wystarczający powód do nieufności wobec euro-atlantyckich struktur?

Jeśli już - utargujmy jak najwięcej! Pójdźmy dalej - czy ta nieufność jest wystarczającym usprawiedliwieniem, by negocjacje z Amerykanami prowadzić na kolanach? Prezydentowi zdaje się to nie przeszkadzać, skoro oburza się na rząd, który odrzucił amerykańskie propozycje. A przypomnijmy - te sprowadzały się do symbolicznej pomocy wojskowej i rotacyjnej (!) obecności pojedynczej baterii Patriot w Polsce. Jeśli już chcemy stać się narzędziem geopolityki USA, utargujmy jak najwięcej. Po pierwsze - dodatkowe, formalne gwarancje bezpieczeństwa. Po drugie - niemającą charakteru jałmużny, ale co najmniej kilkusetmilionową (w skali roku) pomoc dla naszej armii. I nie jedną, choćby stacjonującą na stałe, baterię Patriotów, bo to doprawdy iluzoryczna ochrona. Domagajmy się co najmniej kilku takich jednostek, co ważne - których żołnierze będą nosić polskie, a nie amerykańskie mundury. Jeśli Amerykanie tym wymogom nie mogą bądź nie chcą sprostać - niech się pocałują w nos. NATO i UE nam wystarczą. Marcin Ogdowski

Irak - oblicza końca misji 30 września 2008. był ostatnim dniem, w którym żołnierze Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku prowadzili działania operacyjne. Odkąd w środę ich obowiązki przejęli Amerykanie, naszym nie pozostaje nic innego, poza pakowaniem się i czekaniem na samolot do domu... Takiej operacji logistycznej nasze wojsko nie przeprowadzało od końca ostatniej wojny światowej. Bo choć w Iraku mamy zaledwie kilkuset żołnierzy, to są oni w bazach oddalonych od kraju o trzy tysiące kilometrów.

Ponadto przez dziesięć dotychczasowych rotacji kontyngent "obrósł" w całą masę wojskowego dobytku, dosyłanego z kraju w miarę potrzeb. A nie wolno też zapomnieć, że wcześniejsze zmiany liczyły nawet 2.5 tysiąca ludzi. Jest więc co i kogo wywozić...

Przerzut na koszt Pentagonu Niestety, co nasi wojskowi kwitują bezradnym rozłożeniem rąk, bez pomocy amerykańskiej armii nie bylibyśmy w stanie tego zrobić. To ona bowiem dostarczy lawet do przerzutu ciężkiego sprzętu, który z Ad-Diwanijji i Al-Kut musi trafić do portów w Kuwejcie (już zresztą trafia). To Amerykanie zapewnią statek, który przewiezie ów sprzęt do Polski. I to oni wreszcie wyczarterują samoloty, które przerzucą naszych wojskowych do kraju. Wszystko, rzecz jasna, za pieniądze Pentagonu. - Do przerzucenia jest 178 pojazdów i 46 pełnych sprzętu kontenerów - wyliczał ppłk Mieczysław Spychalski, szef transportu PKW Irak, z którym w połowie września br. rozmawiałem w bazie Echo w Ad-Diwanijji. Do tego należy doliczyć kilkadziesiąt kontenerów amunicji oraz śmigłowce, które o własnych siłach przelecą nad Irakiem i dopiero w Kuwejcie zostaną rozbrojone, rozłożone i zapakowane na statek. Z prasowych doniesień wynika, że w tej chwili w Kuwejcie jest już 200 naszych żołnierzy - reszta trafi tam najpóźniej 16 października. Od tej chwili jedynymi wojskowymi w Iraku, noszącymi polskie mundury, będą doradcy szkolący iracką armię. Do Polski ostatni misjonarze wrócą 29 października.

Niesmak i poczucie dziadowania Jednak nie cały sprzęt trafi z powrotem do kraju. Część zostanie, lub już została, zniszczona - niekiedy w bardzo spektakularny sposób. Przykładem mogą być samochody terenowe, które odejdą w niebyt przy użyciu metody opatentowanej przez wycofujących się z Iraku Włochów - zostaną zmiażdżone, spuszczanymi z dźwigów kontenerami. Kilkadziesiąt ton wyposażenia, na pokładach ukraińskich samolotów-gigantów An-124 i amerykańskich C-5, trafi do naszych oddziałów w  Afganistanie. Reszta zostanie przekazana irackiej armii, a w przypadku sprzętu o niebojowym charakterze - tamtejszym organizacjom pozarządowym. Przy planowaniu przerzutu nie obyło się jednak bez zgrzytów - na listy przewozowe trafiły bowiem przywiezione z Polski lodówki, telewizory czy laptopy. W bazie Echo podniósł się szum, gdy logistycy chodzili po kampach (kontenerach mieszkalnych), zabierając służbowy sprzęt. I nie chodziło nawet o to, że robiono to na miesiąc przed faktycznym końcem misji. Wojskowi pukali się w głowę, nie widząc racjonalnego powodu, by zabierać do Polski tak nieistotny, ale przede wszystkim tak wysłużony sprzęt. Dość powiedzieć, że część komputerów pracowała niemal nieustannie przez ostatnich pięć lat - w warunkach ogromnego zapylenia. Przewiezione do Polski musiałby przejść kosztowne naprawy, najpewniej jednak trafiłyby do utylizacji. Za którą armia musiałaby, rzecz jasna, zapłacić... - Po pierwsze, to własność naszego rządu, po drugie, takie są rozkazy - tłumaczył mi gen. Andrzej Malinowski, dowódca X-zmiany. Szczęśliwie jego zwierzchnicy się opamiętali - pod koniec września do Iraku trafił podpisany przez ministra Klicha dokument, zezwalający na przekazanie sprzętu niewojskowego organizacjom NGO. Jednak niesmak i poczucie, że dziadujemy, pozostał...

Misja jak rosyjska ruletka Generalnie nastroje wśród wojska w ostatnich tygodniach misji do najlepszych nie należą. Nie jest co prawda tak źle, jak donosił niedawno "Dziennik" (wyciąganie do siebie broni i otwarta rywalizacja o nieliczne w kontyngencie kobiety), żołnierze jednak są zmęczeni i widać to na każdym kroku. Większość służy w Iraku już dziewiąty miesiąc, podczas gdy standardowa misja trwa pół roku. A wbrew temu, co się niektórym wydaje, nie mówimy o dziewięciu miesiącach wczasów w egzotycznym kraju. Tak naprawdę każdy wyjazd z bazy jest jak udział w rosyjskiej ruletce. Rebelianci nie atakują tak często jak kiedyś, ale bomby, których używają, są dziś dużo skuteczniejsze. I nie jest tak, że z rozmysłem omijają Polaków, o czym przekonał się jeden z plutonów grupy manewrowej, zaatakowany dwa razy w krótkim odstępie czasu. Żołnierze mieli szczęście - pierwsza bomba wybuchała za szybko, zabijając, niestety, jadących busem cywilnych Irakijczyków, druga za późno, lekko uszkadzając hummera Polaków.Ale w ruletkę gra się również w bazie. "Spokojnej nocy", której życzą sobie żołnierze, nie jest jedynie grzecznościową formułą. Rebelianci ostrzeliwują bazy najczęściej o 3-4. w nocy, w porze najgłębszego snu, gdy najtrudniej zerwać się i biec do schronu. Dziewięć miesięcy to 270 wieczorów, w czasie których zasypia się ze świadomością, że rano można się nie obudzić. Bo blaszany dach kampu nie uchroni przed granatem czy rakietą. Zresztą, śmierć może dorwać człowieka wszędzie - w Echu pociski spadały już na stołówkę, pralnię, zniszczyły kontener-łaźnię...

Czas najwyższy stąd się wynieść Świadomość, że do ostatniego ostrzału bazy doszło kilka tygodni temu, wcale nie pomaga. Bo doświadczenie z jednej, ale i żołnierski fatalizm z drugiej strony każą wierzyć, że do kolejnego ataku prędzej czy później dojdzie. I część żołnierzy wpada w pułapkę - bo wcześniej ratunkiem przed nieustannym stresem było towarzystwo kolegów, dziś, po wielu miesiącach przebywania razem, większość ma już siebie nawzajem serdecznie dość. A oliwy do ognia dolali Amerykanie, którzy dwa tygodnie temu zaczęli przerzucać do Ad-Diwanijji własnych żołnierzy. Ponieważ trzeba było zrobić dla nich miejsce, w polskich kontenerach zaczęło się przymusowe "zagęszczanie"... Złościły również restrykcje nałożone na żołnierzy jeżdżących na patrole. Po oddaniu kontroli nad prowincją Irakijczykom, zasadą miało się stać nieużywanie broni w sytuacjach, które do tej pory nie budziły żadnych wątpliwości. Na przykład oddanie serii ostrzegawczej nad samochodem, który nie zjeżdżał na widok wojskowej kolumny. Sam wyjeżdżałem na patrol, przed którym, po skargach okolicznych mieszkańców, nie przestrzeliwano ciężkich karabinów maszynowych, zamontowanych na wieżach hummerów. A warto wyjaśnić niewtajemniczonym - broń przestrzeliwuje się po to, by mieć pewność, że zadziała, gdy będzie potrzebna... - Szkoda gadać... - machnął ręką jeden z oficerów, którego zapytałem, dlaczego nie było rozkazu przestrzelenia. - Czas najwyższy, żebyśmy się stąd wynieśli... No i stało się - naszych, w zasadzie, już tam nie ma.

Marcin Ogdowski

Czas opuścić Afganistan Jeśli decydenci nie dają wojsku walczyć - co jest dowodem ich mentalnego nieprzygotowania do prowadzenia wojny - czas najwyższy zwinąć żołnierzy do domu. Nie da się wybrać pośredniego rozwiązania. Krwawe ataki z połowy czerwca br. przypomniały nam, że decyzją polityków wysłaliśmy żołnierzy na odległą i brutalną wojnę. Jak bumerang powróciła dyskusja o konieczności wycofania się z Afganistanu, podgrzana atmosferą kampanii prezydenckiej. Temat z nieco większą mocą wybrzmiał zaraz po pierwszej turze wyborów prezydenckich, gdy języczkiem u wagi stał się elektorat lewicy, która jako jedyna z najważniejszych sił politycznych w kraju domaga się zakończenia afgańskiej misji. W atmosferze wyborczego wieczoru marszałek Bronisław Komorowski poleciał do stacjonujących w Afganistanie żołnierzy. Może to drażnić i rodzić niesmak, ważniejsze jednak, że temat afgańskiej misji stał się przedmiotem politycznej debaty w chwili, gdy losy polityków i ich formacji zależą od głosów wyborców. Debaty - póki co - zbyt słabej jak na wagę zagadnienia, ale lepsze to niż nic. Czy ta debata doprowadzi do wycofania naszych wojsk z Afganistanu? Oby. Istnieje bowiem co najmniej pięć powodów, by stało się to jak najszybciej.

Oficjalne koszty wojny Mało kto publicznie podnosi zastrzeżenie, że na skutek zaangażowania w Afganistanie nasza armia traci zdolność bojową. Brzmi to paradoksalnie w kontekście zapewnień wojskowych o tym, że tylko na prawdziwej wojnie żołnierz zdobywa niezbędne doświadczenie. Zastanówmy się jednak nad skalą wydatków i jej konsekwencjami. Budżet całego Ministerstwa Obrony Narodowej (MON) wynosi niecałe 24 miliardy złotych, z czego dwie trzecie pochłaniają pensje, emerytury i utrzymanie infrastruktury. Za pozostałe pieniądze wojsko się szkoli, modernizuje i przeistacza w zawodową armię. No i prowadzi wojnę, która według oficjalnych statystyk kosztuje około 700 milionów złotych, a w rzeczywistości - biorąc pod uwagę tylko wydatki ponoszone z naszego budżetu - prawie miliard złotych rocznie. Z czego wynika tak duża różnica? Głównie z nieuwzględnianych w tym zestawieniu kosztów zniszczonego sprzętu. Dość powiedzieć, że za jeden transporter opancerzony "Rosomak" MON płaci 11 milionów złotych - a bezpowrotnie straciliśmy ich do tej pory co najmniej kilkanaście. Helikopter szturmowy typu Mi-24 - dwie utracone sztuki - to z kolei wydatek rzędu 30 milionów złotych za maszynę. Co gorsza, nie sposób ich dzisiaj dokupić.

Starzeją się cztery razy szybciej Mając to na uwadze, zasadna staje się obawa o program modernizacji armii. MON zapewnia, że zakupy nowego sprzętu - owszem, ograniczone - ale są i będą dokonywane. Jednak spora jego część i tak trafi do Afganistanu. Pojawia się też problem "krótkiej kołderki". Jeśli kupujemy, na coś w końcu pieniędzy musi zabraknąć. I owszem, brakuje - na przykład na szkolenie. W tej chwili nawet elitarne formacje Wojska Polskiego (WP), jeśli nie przygotowują się do wyjazdu na misje, ćwiczą raczej w symbolicznym wymiarze. Niezwykle istotna jest również kwestia zużywania się nieproporcjonalnie dużej części najnowszego i najbardziej wartościowego sprzętu. Wspomniane już "Rosomaki" - z uwagi na klimat i intensywność działań - "starzeją się" cztery razy szybciej niż maszyny tego typu w Polsce. Cała armia ma ich ponad trzysta, ale aż jedna trzecia (!) znajduje się w Afganistanie, gdzie - warto te liczby zestawić - stacjonuje ledwie 2,5 proc. żołnierzy WP. Gdyby patrzeć wyłącznie na liczby, lepiej wyglądałaby sytuacja ze śmigłowcami Mi-24 - tylko co piąta maszyna znajduje się w Afganistanie. Jednak ich wiek (większość dobija trzydziestki) - i znów - intensywna eksploatacja, znacząco przybliżają moment, w którym trzeba będzie spisać je ze stanu. A realnych widoków na następcę tego typu śmigłowców brak. Żeby nie było wątpliwości - nie postuluję zmniejszenia liczby transporterów czy śmigłowców. Mam świadomość, że w Afganistanie są one niezbędne. Ba, biorąc pod uwagę charakter i skalę przydzielonych Polakom zadań, jest ich tam wręcz za mało. Staram się tylko uzmysłowić, jak wielkim wysiłkiem jest dla WP misja w Afganistanie. I jakie mogą być jej konsekwencje.

Szkoła wojny ekspedycyjnej Wróćmy teraz do argumentu wojskowych, że tylko wojna daje prawdziwe wyszkolenie. Otóż w przypadku Polski ów zysk wcale nie jest tak oczywisty. Od czasu wejścia do Iraku w 2003 roku, po dziś dzień, na misje jeżdżą ci sami żołnierze. W nazywanych "eksportowymi" jednostkach WP służą wojskowi, którzy mają już za sobą po 3-4 misje, a nie brakuje też takich, którzy byli na wojnie nawet osiem razy! De facto w wyjazdy zaangażowanych jest te same 15-20 tys. żołnierzy, podczas gdy cała armia liczy ich 100 tys. (a w chwili zaangażowania się w Iraku była jeszcze liczniejsza). Ostrzelanie, umiejętność radzenia sobie ze stresem, zdolność do współpracy z sojusznikami - tych walorów nie można ignorować. Ale czego konkretnie uczą się Polacy w Afganistanie (a wcześniej w Iraku)? Wojny ekspedycyjnej, walki z partyzantami - w górach, na pustyni, w specyficznych terenach miejskich i wiejskich. Polska jest w tej chwili bezpieczna, choć nie jest to argument, bo wojsko musi działać z wyprzedzeniem, ekstrapolując pewne zagrożenia. Ale czy nawet w odległej perspektywie grozi nam wojna partyzancka? Albo z drugiej strony: czy biorąc pod uwagę odmienne ukształtowanie terenu, klimat, infrastrukturę, no i rzecz jasna uwarunkowania kulturowe, będziemy w stanie wykorzystać doświadczenia afgańskich rebeliantów?

Mentalnie nieprzygotowani decydenci Za wycofaniem z Afganistanu przemawia również inny fakt, związany z kondycją wojska. Otóż armia nie jest w stanie sprostać wymogom tej wojny - mentalnie, technicznie i organizacyjnie. Nie mam na myśli dyspozycji żołnierzy poszczególnych formacji liniowych - jest bowiem w Polsce kilka znakomitych jednostek, które sprawdziły się i sprawdzają w walce. Chodzi mi o armię jako całość oraz jej dowódców i politycznych dysponentów. Dziś nie jest już tajemnicą, że zakończona na przełomie kwietnia i maja VI zmiana Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) działała zbyt defensywnie. W odniesieniu do poprzedniej rotacji - która prowadziła wiele agresywnych, paraliżujących działalność talibów operacji - różnica była zasadnicza. Niestety, aktywność V zmiany wiązała się ze sporymi stratami - zginęło wówczas sześciu żołnierzy, a niemal 20 zostało poważnie rannych. I właśnie dlatego priorytetem stało się takie prowadzenie misji, by unikać strat. Rozumiem obawy polityków i dowódców, związane z eskalacją przemocy. Ale wbrew temu, co im się wydaje, nie da się wybrać czegoś pośredniego między walką a wycofaniem się z afgańskiej misji. Jak napisałem już na swoim blogu: "względna bierność Polaków tylko rozzuchwala talibów". Dopuszcza do sytuacji, że partyzanci podkładają potężną bombę "pod nosem" największej polskiej bazy (atak z 12 czerwca, w którym zginął Miłosz Górka - dop. MO), a inną notorycznie ostrzeliwują. Jeśli decydenci nie dają wojsku walczyć - co jest dowodem ich mentalnego nieprzygotowania do prowadzenia wojny - czas najwyższy zwinąć żołnierzy do domu.

Skazani na Amerykanów Biorąc pod uwagę poziom nasycenia najnowszymi technologiami, siłę ognia czy mobilność - PKW Afganistan jest najlepiej wyposażoną jednostką WP. Jednak ta opinia nie może przesłonić nam technicznych słabości armii. Rzecz zasadnicza: transport. Utrzymywanie kilkutysięcznego kontyngentu cztery tysiące kilometrów od macierzystych baz wymaga posiadania floty potężnych samolotów transportowych. U nas w rolę koni roboczych wcielają się niewielkie transportowce CASA, na pokładach których nie da się przewozić ciężkiego sprzętu. Przy transporcie jesteśmy więc skazani na Amerykanów i prywatne firmy koncesjonowane przez NATO. Niby wszystko gra - do czasu, gdy okazuje się, że sojusznicy mają pilniejsze zadania. Sporo na ten temat mogą powiedzieć żołnierze VI zmiany, których powroty do kraju opóźniły się o 1-1,5 miesiąca. Pozostańmy przy maszynach latających. Poradzieckie Mi-24 budzą przerażenie kolejnego już pokolenia afgańskich bojowników. Nie zmienia to jednak faktu, że przydatność tych śmigłowców bywa problematyczna. Klimat, intensywna eksploatacja i procedury wymuszające częste przeglądy powodują, że jednocześnie sprawnych do lotu jest połowa, a bywa, że jedna trzecia maszyn. O dosyłaniu kolejnych, gdy w całej armii mamy ich około 30, nie ma mowy. Zwłaszcza, że kilka "krajowych" i tak obsługuje afgańską misję, bo szkolą się na nich piloci kolejnych rotacji.

Logistyka to porażka W Afganistanie brakuje nam drogowych zestawów rozminowania i dobrej klasy samolotów bezzałogowych. Również w tym zakresie musimy liczyć na Amerykanów, którzy jednak - definiując własne potrzeby jako pilniejsze - nie zawsze mogą nam pomóc. Nasz kontyngent ma też za mało bardziej odpornych na miny pojazdów typu MRAP. Słowem, koszmarnie drogich systemów uzbrojenia, bez których prowadzenie wojny oznacza zwiększone ryzyko strat. Część z nich ma zostać zakupiona, część mają nam przekazać Amerykanie. Ale to wciąż tylko plany i obietnice. Wydawać by się mogło, że po ośmiu latach doświadczeń, służby logistyczne naszej armii potrafią uporać się z odpowiednim wyekwipowaniem żołnierzy. Tymczasem nie cichną narzekania wojskowych na kiepskie buty, niedostosowaną do warunków klimatycznych bieliznę, niewygodne kamizelki czy rozpadające się plecaki. O pieniądzach na indywidualne doposażenie, często wypłacanych dopiero po wyjeździe do Afganistanu, nie wspomnę. Kolejnym dowodem na organizacyjną niewydolność armii jest procedura zakupu potrzebnego misji wyposażenia. Tak zwana "pilna potrzeba operacyjna" oznacza, że zamówione w zeszłym roku śmigłowce transportowe Mi-17 do żołnierzy trafią późnym latem tego roku. Potrzebne "na wczoraj" zestawy do rozminowania dróg, choć ich zakup przesądzono wiele miesięcy temu, mają się znaleźć w Afganistanie w trzecim kwartale tego roku.

Sojusz i co w zamian? Argument trzeci - wycofanie się winno być konsekwencją rewizji naszego sojuszu z Amerykanami. Mimo solennych obietnic, nie zyskujemy bowiem nic w zamian za zaangażowanie w Afganistanie oraz utratę politycznych i gospodarczych wpływów w Iraku, będącą efektem militarnej obecności w tym kraju. Polsce nie zaoferowano sensownego programu pomocy w modernizacji armii. Zamiast tego dostajemy czterdziestoletnie (!) transportowce "Hercules" - w dodatku z kilkunastomiesięcznym opóźnieniem - i równie wiekowe fregaty. Mimo wieloletnich umizgów o włączenie Polski do systemu obrony antyrakietowej, otrzymujemy podarek w postaci rotacyjnie stacjonującej, szkolnej baterii patriotów. Zaś w Afganistanie nie możemy się doczekać kolejnej partii MRAP-ów, bo cała bieżąca produkcja idzie na potrzeby armii amerykańskiej, która nie zamierza dzielić się sprzętem z sojusznikami.

Całkowicie nietrafne są przytaczane uparcie argumenty o setkach milionów dolarów, jakie rząd USA przeznaczył w minionych latach na nasze wojsko. Miażdżąca większość tych pieniędzy szła bowiem na utrzymanie kontyngentu w Iraku i wsparcie logistyczne dla wojsk w Afganistanie. Stąd prosty wniosek, że gdybyśmy nie posłali naszych jednostek w ten istotny dla interesów USA rejon świata, tych wydatków również by nie było. Realnie amerykańska pomoc nie przekracza kilkudziesięciu milionów dolarów rocznie, co w porównaniu z miliardami pompowanymi w armię iracką i afgańską, w siły zbrojne Pakistanu, Arabii Saudyjskiej czy Izraela, ma charakter wręcz symboliczny. Lokujemy się więc raczej w ogonie priorytetów wojskowych Stanów Zjednoczonych. A w relacjach z europejskimi sojusznikami zyskujemy rolę osła trojańskiego Ameryki.

Przełomowe lato, a potem...? Pora na argument bolesny - wojna w Afganistanie jest już przegrana, co dla nas jest o tyle istotne, że nie ma sensu dłużej angażować się w beznadziejną sprawę. Choć dziś talibowie kontrolują zaledwie kilkanaście procent terytorium Afganistanu, niemal połowa tego kraju to obszar z "dużym zagrożeniem ataku z ich strony". Tak przynajmniej wynika z danych sił koalicyjnych. Zdaniem amerykańskich sztabowców, to lato będzie przełomowe. A wszystko za sprawą wielkiej ofensywy wzmocnionego kilkudziesięcioma tysiącami żołnierzy NATO, która ma wykurzyć talibów z zajętych terytoriów. Pytanie tylko, co dalej? Talibowie już raz - w 2001 roku - zostali pokonani i salwowali się ucieczką do Pakistanu. Jednak bez rozwiązania problemu potężnego (i uzbrojonego w broń jądrową) sąsiada Afganistanu - który zawsze, formalnie czy nie, wspiera i będzie wspierał talibów - nie ma mowy o sukcesie NATO. Niewykluczone, że wojskom Sojuszu uda się tego lata wypchnąć rebeliantów z Afganistanu. Ale oni poczekają, aż doliny Hindukuszu opuszczą ostatni żołnierze zachodniej koalicji, i wrócą. I znów sięgną po władzę, bo pełnią w tym kraju rząd dusz. Zwłaszcza gdy jedynym przeciwnikiem będzie słaby i skorumpowany dwór Hamida Karzaja. Nic tam zatem po nas. I nie ulegajmy retoryce, z której wynika, że wycofanie się przyniesie nam polityczne szkody. Że stracimy wiarygodność w NATO. W Sojuszu od zawsze panuje zasada: "dajesz tyle, ile możesz". Wysiłek militarny poszczególnych członków powinien i zależy od ich potencjału i możliwości. My zaś kierowaliśmy się dumą i typowym dla nowicjusza lękiem, że nas odrzucą. Nieco ponad 100-osobowy kontyngent saperski, wzmocniony później oddziałem specjalnym, był właściwym dla naszych możliwości wkładem w operację koalicji. Przez lata dawaliśmy dużo więcej, więc dziś możemy z uniesionym czołem przestać się żyłować.

Wspólny głos większości Jest jeszcze jeden argument - niezwykle ważny w demokracji: Polacy zdecydowanie nie popierają naszego udziału w afgańskim konflikcie. Od lat sondaże nie pozostawiają w tej kwestii żadnych wątpliwości. Odsetek przeciwników waha się od dwóch trzecich do czterech piątych badanych. I tylko słabość zorganizowanych form ruchu przeciwników wojskowego zaangażowania z dala od kraju pozwala politykom na ignorowanie tego vox populi. Gwoli rzetelności - politykom wszystkich opcji. Nie zapominajmy bowiem, że obecne stanowisko lewicy to względnie nowa wartość. Decyzję o wysłaniu kontyngentu saperów podjęto w 2001 roku, w czasach, gdy zwierzchnikiem sił zbrojnych był prezydent Aleksander Kwaśniewski. Zaś znaczne zwiększenie misji - choć sfinalizowane w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości (PiS) - zatwierdzono, gdy na czele resortu obrony stał Jerzy Szmajdziński. Ważąc argumenty - te twarde, bo policzalne, i te niemierzalne w sprzęcie i wydatkach budżetowych - czas uwzględnić głos większości Polaków.

Realna wiosna przyszłego roku Pozostańmy jednak realistami - wojska nie da się wycofać z dnia na dzień. Przez ostatnie lata misja obrosła w gigantyczne ilości rozmaitego sprzętu, zbyt cennego, by zostawić go na afgańskim pustkowiu. Aby sprawnie przygotować operację przerzutu, w Afganistanie musiałoby być znacznie więcej służb logistycznych niż obecnie. Ich dosyłanie i jednoczesna rotacja oddziałów bojowych w sytuacji, gdy połowę VII zmiany mamy już za sobą, byłyby dowodem ekonomicznej nonszalancji.

Amerykanie oficjalnie deklarują, że pozostaną w Afganistanie do 2013 roku, z pewnością więc w miejsce naszych, wprowadziliby do prowincji Ghazni własne wojska. Dla zachowania porządku, ale i wiarygodności, proces przekazywania obowiązków powinien być rozłożony w czasie. Biorąc pod uwagę specyfikę tej wojny, lepiej byłoby, gdyby nie następowało to w okresie letnim, kiedy dochodzi do eskalacji działań militarnych. Myśląc zatem o najszybszym z możliwych terminów wyjścia z Afganistanu, musielibyśmy zaakceptować datę kwiecień-maj przyszłego roku. Co prawda VIII zmiana jest już w tej chwili skompletowana, ale skorygowanie jej struktury oraz redefinicja zadań jest jeszcze możliwa. Oczywiście po warunkiem, że politycy dadzą wojskowym odpowiedni sygnał. Tak naprawdę mają na to niewiele czasu, bo pierwsze oddziały kolejnej rotacji zaczną wyjeżdżać z kraju za nieco ponad dwa miesiące.

Marcin Ogdowski

Jestem żołnierzem, nie żołnierką O trudnym powrocie z wojny w Afganistanie do krajowej rzeczywistości. O urokach służby kobiet w armii. O tym, jak humanistka została spadochroniarzem i włożyła bordowy beret - z Katarzyną Szal rozmawia Marcin Ogdowski. Moim rozmówcą jest podporucznik Katarzyna Szal... - ...dowódca 1. plutonu, 2. kompanii szturmowej 16. Batalionu Powietrznodesantowego w Krakowie.

Wojskowe ID? - Kryptonim "Alfa", a jeśli chodzi o numer... Mhmmm, one są długie i nikt ich na co dzień nie pamięta (śmiech).

BO NA MISJE JEŹDZIĆ TRZEBA

Kilkanaście tygodni temu wróciłaś z Afganistanu - odnalazłaś się już w nowych warunkach? - Mniej więcej od miesiąca czuję się w pełni zaaklimatyzowana do normalnego życia.

Do czego sprowadza się największa różnica? - Charakter zadań i poczucie zagrożenia - to sprawy oczywiste. Myślę jednak, że największą różnicę stanowi misyjna proza życia i konieczność przekierowania swojego myślenia. W Afganistanie odpada ci wiele spraw, którymi żyjesz w kraju. Tam skupiasz się tylko na pracy. Masz swoje obowiązki i starasz się je robić jak najlepiej. Nie martwisz się o miejsce do spania, jedzenie, rachunki itp.

Czyli wcale nie odetchnęłaś z ulgą po powrocie do domu? - No właśnie nie (śmiech). Ostrzegano mnie, że będę tęsknić za Afganistanem, za misją. Oczywiście cieszę się, że jestem już wśród najbliższych i przyjaciół. Ale brakuje mi trochę tej adrenaliny, która tam była chlebem powszednim.

Czyżbyś się teraz nudziła? - Co to, to nie! Na szczęście mam pracę, która zaspokaja moje potrzeby, nawet te bardziej ekstremalne (śmiech).

No właśnie, jak to się stało, że znalazłaś się w armii? - Bo byłam delikatna i chciałam być babochłopem (śmiech). A tak na serio - zawsze podobało mi się wojsko. Jako dziecko sporo czasu spędziłam w tym środowisku, bo moja mama pracowała w kasynie wojskowym. Po liceum myślałam o szkole oficerskiej, ale jako zdeklarowana humanistka wmówiłam sobie, że nie mam szans. I poszłam na studia cywilne.

Skończyłaś politologię, pedagogikę i...? - ... i wtedy pojawiła się szansa w postaci rocznego studium oficerskiego dla absolwentów cywilnych uczelni. Trafiłam do szkoły we Wrocławiu, a po roku do 6. Brygady Powietrznodesantowej, popularnych Czerwonych Beretów, w których służę już prawie trzy lata.

Co na to wszystko rodzice? - Są przyzwyczajeni do moich, czasem dziwnych, życiowych wyborów. Na początku była konsternacja. Martwili się, pewnie cały czas się martwią, ale zawsze mnie wspierali. I za to ich kocham. Dla taty to był szok, chyba bardziej mentalny. Jego ukochana córeczka idzie do wojska, które on przecież pamięta z czasów 24-miesięcznej służby zasadniczej...

Kto twój wybór akceptował najwolniej? - Babcia. Ona najbardziej przeżywała, w końcu przeżyła drugą wojnę i widziała, jak działało wojsko. "No jak to, kobieta w wojsku, w mundurze!?" - dziwiła się. I ciągle powtarzała: "To ty jeździsz na poligony? Przecież tam jest zimno, brudno, mokro. Nie lepiej siedzieć w biurze? Poszukaj sobie spokojnej pracy". Ale w końcu i jej przeszło - od mojego powrotu z misji nie wraca już do tematu.

Skoro o misji mowa - podjęłaś decyzję sama, czy był to wyjazd z przydziału? - Nie wyobrażam sobie, aby żołnierz nie jeździł na misje, zwłaszcza w takich czasach. To jedna sprawa. Druga - bardzo chciałam pojechać. I ze względów zawodowych i z czystej ciekawości - zobaczyć, jak naprawdę wygląda ten Afganistan. Początkowo myślałam, że pojadę jako dowódca mojego etatowego plutonu. Ale później okazało się, że kobiety nie mogą jechać na stanowiska bojowe...

PŁACZ I ZŁAMANY PAZNOKIEĆ

I tak trafiłaś do sekcji prasowej kontyngentu. Uważasz, że te restrykcje wobec kobiet-dowódców mają sens? - Moim zdaniem, płeć nie powinna mieć znaczenia. Przecież nikt mnie z poligonu czy z wykonania skoku nie zwolni, bo jestem kobietą i mam dziś niedyspozycję fizyczną. A już ogromnym nadużyciem jest argument, którym posłużył się jeden z podoficerów - że w razie zagrożenia, kobieta by się rozpłakała. To jakiś absurd! Ten pan ma u mnie dłuuugą kreskę. My, kobiety w wojsku, nie płaczemy, jak nam się paznokieć złamie. Też potrafimy sobie świetnie radzić w różnych warunkach. Bo to zależy nie od płci, ale od osobistych dyspozycji i umiejętności.

Co jest twoim atutem, jako kobiety w armii, a co wadą? - Wadą - siła. To, że nie mam jej tyle, co mężczyźni. A zaletą? Jako kobiecie łatwej mi rozładować emocje. Acha, jeszcze o minusach - jestem w mniejszości, wystaje mi kitka spod beretu, no i wszyscy wiedzą, że ja, to ja. Dziewczyna w jednostce nie może być anonimowa.

Ty i twoje koleżanki tak naprawdę jesteście obiektami społecznego eksperymentu. Nie czujesz z tego powodu presji? Bo przecież albo się uda - i za ileś tam lat w armii będzie kilkadziesiąt tysięcy pań, albo nie - i przyjmowania kobiet będzie się unikać jak ognia. - Jest to jakieś obciążenie, ale przecież nie mogę brać odpowiedzialności za wszystkie kobiety w wojsku. Ja i moje koleżanki staramy się postępować tak, by oceniano nas za to, co robimy i jak robimy, a nie za to, że jesteśmy kobietami. Fajnie by było, żeby wszyscy patrzyli na nas, jak na normalnych żołnierzy. Bo takie przecież jesteśmy.

No właśnie, kim jesteś: żołnierzem, żołnierką, oficerem, oficerką? - Jestem oficerem, kobietą-żołnierzem.

A co sądzisz o sfeminizowanych odmianach nazw? - Nie powinno się ich używać. No bo co to jest oficerka? Oficerski styl życia, potocznie szkoła oficerka, od biedy - but. No przepraszam, nie życzę sobie, by mnie tak nazywano. Niech zostanie po staremu.

Bez językowych rewolucji? - Zdecydowanie bez.

A otwierają przed tobą drzwi? - O, zdarzało się. Najtrudniej przyzwyczaić się starszej kadrze. Pewien pułkownik próbował mnie przepuścić w drzwiach, choć byłam w mundurze.

I co? - I nie pozwoliłam. Były też próby całowania w rękę. Staram się pokazywać - nie jakoś agresywnie, ale stanowczo - że w armii obowiązuje hierarchia, a nie cywilna kindersztuba. Oczywiście, zgodnie z regulaminem, żołnierze niższego stopnia muszą mnie puszczać w drzwiach, nawet w mundurze (śmiech).

Dystans wobec kobiet rodzi się też na sali gimnastycznej. - To prawda, nie raz słyszałem z wyrzutem, że na zaliczeniach z WF "my się musimy podciągać, a wy robicie sobie pompki i to jeszcze z ławeczką". Moim zdaniem, wszystkie konkurencje powinny być takie same. Tylko normy nieco inne, bo przecież fizycznych i biologicznych różnic nie zamażemy.

Zmieniło się twoje postrzeganie kobiecości po tym, jak wstąpiłaś do armii? - Tak, bardziej ją doceniam. Po wielu godzinach chodzenia w mundurze i płaskim obuwiu, mam ochotę włożyć obcasy, nawet się pomalować, i wyjść gdzieś towarzysko, jak kobieta.

PRZYJAŹŃ - NIEBEZPIECZNA SPRAWA

Zostańmy jeszcze przy temacie kobiecości. Na co dzień ty jedna i...? - 27 facetów. To jest mój pluton. W sumie kompania to ponad stu mężczyzn.

Jak cię przyjęli? - Na początku było dużo nieufności.

Dlatego, że jesteś kobietą, czy że zaraz po szkole - a oni to doświadczone na misjach wojsko? - Płeć miała chyba większe znaczenie.

Chcieli cię sprawdzić? - Chcieli. Zaproponowali, bym pobiegła z nimi w zespołowym półmaratonie. Oczywiście się zgodziłam, mimo że wcześniej nie biegałam tak długich dystansów. Ale potraktowałem rzecz ambicjonalnie (śmiech).

I jak było? - Fajnie, choć ekipa się wykruszyła, bo ostatecznie pobiegłam tylko ja i jeden podoficer. Bywa...

Dobiegłaś? - Ależ oczywiście.

- Za czy przed kolegą? - Za nim.

Co było dalej? - Dałam chłopcom do zrozumienia, że nie jestem oficerem z nadmiarem ambicji, że dokładnie wiem, iż są tu tacy, którzy mają po kilka misji. I szanuję te ich doświadczenia. Ale z drugiej strony, to jest wojsko i każdy ma swoje miejsce w szyku. Jak jest śmiesznie, to jest śmiesznie, ale jak trzeba stuknąć obcasami, to trzeba stuknąć obcasami. Mówię o oficerkach (śmiech), nie o butach na obcasie.

Była jakaś sytuacja, punkt zwrotny, w tym waszym docieraniu się? - Nie, to był raczej proces ewolucyjny.

Przyjaźnisz się z podwładnymi? - To zależy, co masz na myśli.

Chodzisz z nimi na piwo po pracy? - Nie. Uważam, że pewien dystans trzeba utrzymać. To są świetni chłopcy, fajni koledzy z pracy, ale to wszystko. Zresztą, oni również mają swoje życie prywatne. Choć na piwo, całym plutonem, moglibyśmy pójść.

Kiedyś, w prywatnej rozmowie, przyznałaś, że unikanie przyjaźni to celowa strategia także z innego powodu. Na misji ktoś może zginąć... - No właśnie... (westchnienie). Bardzo trudno jest znieść stratę kogoś bliskiego, a w warunkach bojowych to nawet stratę kogoś, kogo zna się z widzenia, przeżywa się dotkliwie. Ale wiesz, z tym dystansem to nie można też generalizować. Bo taka postawa jest pomocna, ale bywa, że przyjaźń sama - wbrew wszystkim i wszystkiemu - przychodzi.

Piąta zmiana afgańskiego kontyngentu, na której byłaś, poniosła najcięższe jak dotąd straty. Zginęło sześciu ludzi, kilkunastu zostało ciężko rannych. Jeden z poległych, Piotr Marciniak, był żołnierzem z twojego plutonu... - Tak, straciłam bardzo dobrego żołnierza. "Foka", tak go nazywaliśmy, miał za sobą wiele lat służby - od zasadniczej, przez nadterminową, po zawodową. Gdy trzeba - twardy i stanowczy, kiedy indziej - chętny do pomocy. Wielka strata dla nas, dla zespołu...

STRZELANKI I WYCISKACZE ŁEZ

Skoro jesteśmy przy związkach emocjonalnych - tuż po ślubie wyjechałaś na misję... - Taaak. Ślub, według planów, miał się odbyć w maju 2009 r., ale pod koniec 2008 r. dowiedziałam się, że pojadę do Afganistanu. Oboje z Tomkiem chcieliśmy ten matrymonialny plan zrealizować bardziej przed niż po misji, no i wyszło jak wyszło...

Ślub w walentynki... - Tak, sztampowa data, ale przynajmniej nie zapomnimy o dacie ślubu (śmiech). A imiona, na wszelki wypadek, mamy na obrączkach...

Co na to wszystko mąż? - Co do terminu ślubu - nie zgłaszał sprzeciwu. Co do misji - było gorzej. Dużo rozmawialiśmy na ten temat, obiecałam mu, że będę uważać. Oczywiście mi nie wierzył, ale zrobiłam oczy kota ze Shreka i się udało... A tak na poważnie - wie, jaką mam pracę.

To pytanie raczej do Tomka, ale interesuje mnie też twoja refleksja na ten temat - jak mąż radzi sobie z sytuacją, że na co dzień pracujesz w wybitnie męskim towarzystwie? - Nigdy nie kwestionował faktu, że koleguję się i pracuję z mężczyznami. Za tę wyrozumiałość jestem mu niezmiernie wdzięczna. No, radzi sobie świetnie i tak, proszę, napisz (śmiech).

Wróćmy do chwili, gdy stałaś się mężatką. Jak zareagowali na to twoi podwładni? - Powiedzieli, że kupią mi prezent. "Łóżeczko kupimy" - mówią. "Aha" - ja im na to - "chcecie się mnie pozbyć. Urodzę dziecko, nie będzie mnie na kompanii, będziecie mieli święty spokój". "No nie" - mówi jeden z nich. "Urodzi pani myk, myk, od razu przyjdzie na kompanię z chłopakiem, a my już go nauczymy. Obiecujemy, że w wieku trzech lat będzie obryty z beryla. Że złoży go i rozłoży z zamkniętymi oczami". "A jak to będzie dziewczynka?" - pytam. "Wtedy to dopiero będzie super. Wychowamy ją na Dodę" - usłyszałam. I w tym momencie mój entuzjazm dla macierzyństwa nieco przygasł (śmiech).

Zostawmy na chwilę pracę i wizerunek twardzielki, przepraszam, twardziela. Powiedz mi Katarzyno, co cię wzrusza? - Bieda. I życiowa nieporadność, gdy na przykład ktoś ląduje jako żebrak na ulicy.

Masz w sobie dużo empatii? - Myślę, że tak. I kiedyś trochę przeszkadzało mi to w pracy. Bo weźmy taką sytuację: trzeba ukarać żołnierza. A ja myślę sobie: "no tak, zdarzyło mu się, a przecież to dobry chłopak". Ale z drugiej strony - jest wina, powinna być kara, to jest wojsko. Nauczyłam się więc dystansować do wielu spraw i rzeczy. Wojsko to też dobra szkoła asertywności.

Wzruszasz się w kinie? Na czym ostatnio byłaś? - Na "Avatarze". Niezły.

Czyli repertuar dobierasz pod kątem zainteresowań zawodowych? - Nie, choć fajnie się ogląda filmy z akcentami militarnymi, gdy już wiesz, z czym to się je. Staramy się wspólnie z mężem śledzić nowinki filmowe i nie robić sobie zaległości. Jesteśmy też fanami agenta 007, a mnie się nawet jakiś wyciskacz łez wkradnie w repertuar (śmiech). Zależy od nastroju.

A czytasz tylko podręczniki z taktyki? - Nie. Ale książki to moja przywara, której mąż nie może mi wybaczyć. On kocha książki strasznie, ja troszkę mniej. Mój styl życia, styl pracy, nie zachęcają do spędzania wolnych chwil z czytadłem w ręku. Staram się czytać, ale fantastycznym czytelnikiem nie jestem.

Ale zawodnikiem - owszem? - Chyba tak (śmiech).

Co ćwiczysz? - Przede wszystkim kosza, bo to kontaktowa i zespołowa gra. Jeżdżę też na rowerze, na nartach, rekreacyjnie się wspinam, lubię też biegać... zresztą, ogólnie lubię sport. Domatorem raczej nie jestem...

CO Z TEGO, ŻE NA MISJI?

Dobrze, że mówisz o domu. Twój powrót z Afganistanu nie wyglądał zbyt szczęśliwie. - To prawda. Gdy się skądś wraca, to fajnie, jeśli towarzyszy temu poczucie, że do własnego kąta, domu. Mnie tego pozbawiono. Przed wyjazdem mieszkałam w  internacie wojskowym, w pokoju 2-osobowym. Później wyszłam za mąż, więc czekałam na przydział samodzielnej kwatery - internatowej bądź mieszkaniowej. Ale się nie udawało. Po 2 miesiącach pobytu w Afganistanie dzwoni do mnie mąż i mówi: "poinformowano mnie, że muszę uprzątnąć twoje rzeczy z internatu, bo wprowadza się tam jakaś dziewczyna". No więc ponowiłam prośbę o przydział jakiejś jedynki. Odpowiedź była taka, że muszę czekać.

Fakt, że byłaś na misji, nie miał tu żadnego znaczenia? - Żadnego. Obiecano mi, że dostanę pokój-jedynkę zaraz, jak wrócę z misji. Zależało nam na tym bardzo, bo tak naprawdę nie mieliśmy się gdzie z mężem podziać. I tuż przed powrotem znów dzwoni Tomasz i mówi, że jednak tej jedynki nie będzie. Poczułam się, jakby mi ktoś podciął nogi. Jakby ta cała misja, cała moja służba, dla nikogo nie miały znaczenia... Znaleźć na wynajem mieszkanie w Krakowie na przełomie września i października jest bardzo trudno. W tym czasie niemal wszystkie przyzwoite lokalizacje obstawione są już przez studentów. - Pomogły koleżanki, które mieszkają w Krakowie. Najpierw jedna, na kilka dni, użyczyła swojego mieszkania, później kolejna. Teraz wynajmujemy pokój, ale całe to zamieszanie zdopingowało nas do szukania własnego lokum. I właśnie finalizujemy umowę z bankiem.

- Czyli happy end. - Owszem, choć pierwsza noc w kraju, spędzona tak jak wszystkie w Afganistanie w śpiworze, nie nastrajała zbyt optymistycznie.

Wrócisz do Afganistanu? - Wrócę. Myślałam, że już latem tego roku, ale najpewniej dopiero za jakieś 2 lata, kiedy pojedzie moja jednostka.

Znów biuro prasowe? - Zobaczymy. Może znajdzie się ktoś lepszy ode mnie, a ja nie będę narzekać na inny etat, który zaproponują mi przełożeni. W końcu spadochroniarze potrafią wiele (śmiech).

Gdzie się widzisz, powiedzmy, za 10 lat? - Mam nadzieję, że w Krakowie, mam nadzieję, że w 6. Brygadzie. A jeśli nie - cóż, myślę, że znajdę sobie coś dla siebie. Może CIMIC, czyli jednostka odpowiedzialna za współpracę cywilno-wojskową. Ale błagam, nie wybiegajmy w przyszłość tak daleko... Proszę bardzo. I dziękuję za rozmowę.

Polka zbrojna "Plutonem mężczyzn dowodzi blondynka...". To nie początek dowcipu, ale zmian w polskim wojsku. Oficerki Anna, Małgorzata i Agnieszka pokazują: kobieta dowódca daje radę! Gdy Polska wstąpiła do NATO, Polki wstąpiły do armii. Dziś jest ich w wojsku prawie 1000, wśród nich 130 to dowódcy plutonu. Każda dowodzi 30 żołnierzami i udowodniła, że świetnie się do tej roli nadaje. No właśnie - najpierw musiały to "udowodnić".

Czajnik zamiast karabinu "Traktują cię jak czarnucha. Za wcześnie się ujawniłaś", mówi do bohaterki filmu G.I. Jane granej przez Demi Moore czarnoskóry żołnierz, kolega z oddziału. Bo mężczyźni żołnierze nawet w Ameryce nie w pełni dojrzeli, by zaakceptować w wojsku kobietę. Porucznik Annę Pęzioł mocno wzruszył ten film. Bo jest trochę o niej. O każdej kobiecie w armii. - Musimy dużo pracować, by mężczyźni zrozumieli, że się nadajemy - opowiada. "Zostaniecie żołnierzami, którym zamiast karabinów wydadzą czajniki", żartują z Anny, Małgorzaty i Agnieszki koledzy ze szkoły oficerskiej we Wrocławiu. Jest rok 2004. Od lat kobiety żołnierze trafiały do pracy w administracji, czyli przewracały papiery na biurkach i parzyły kawę. A jednak tuż przed przysięgą chłopcy, którzy z Anną, Agnieszką i Gosią byli na poligonie, powiedzą: "Czapki z głów przed dziewczynami!". Ze szkoły nie zrezygnowała ani jedna kobieta. Gdy żołnierz jest w mundurze i hełmie, z daleka się nie pozna, czy jest kobietą, czy mężczyzną. Gdy ma na sobie niebieską piżamę, też nie. W szkole oficerskiej uczą: dobrze wyglądasz, gdy wyglądasz identycznie, czyli zgodnie z regulaminem. Pas torby pod tym samym kątem przecina klapy munduru każdego żołnierza. Nie ma miejsca na indywidualność. A właściwie jest. Trochę. W maleńkiej metalowej szafce. Anna Pęzioł (dziś lat 27, długowłosa brunetka, pochodzi z Janowa Lubelskiego,) trzyma w niej zdjęcie: ma trzy lata i razem z bratem siedzi na czołgu. - W mojej rodzinnej miejscowości w 1944 roku były walki partyzanckie. Co roku rodzice zabierali mnie na uroczystości rocznicowe. Atmosfera patriotyczna była obecna w rodzinnym domu, od kiedy pamiętam - opowiada. Agnieszka Wodzyńska (dziś 30 lat, blondynka, z Torunia) w szafce ma zdjęcie psa. Gino pomagał jej w przygotowaniach do egzaminów w szkole oficerskiej - razem przebiegli wiele kilometrów. Teraz jego fotografia przypomina jej o rodzicach, domu w Toruniu. Małgorzata Repnik (dziś lat 27, brunetka, pochodzi z Ełku), co wieczór przed snem wyjmuje z szafki pierścionek zaręczynowy. Ogląda zdjęcia narzeczonego (też żołnierza, z którym za rok weźmie ślub) i rodziców. Mówi: "Kocham was" i zamyka szafkę. Znów ma siłę wstać o 5.30 i jechać na poligon.

Córkę mi zmarnują Na terenie szkoły oficerskiej nie ma koszy na śmieci. Dziewczyny nie wiedzą dlaczego. Aż zapytają. Usłyszą: "Każdy sam dba o porządek wokół siebie". To ten porządek zafascynował Annę Pęzioł, gdy jako studentka dyplomacji na Uniwersytecie Wrocławskim i stosunków międzynarodowych na uniwersytecie w Antwerpii trafiła na praktyki do Ministerstwa Obrony Narodowej. Tam wszystko działa bez zarzutu - wojskowy porządek doprowadzony do perfekcji. I robi takie wrażenie, że Anna pisze pracę magisterską o Pakcie Północnoatlantyckim i postanawia zostać żołnierzem. "Dziecko?! Tyle zainwestowaliśmy w twoją naukę! Tyle wysiłku w nią włożyłaś! Znasz nawet niderlandzki. I co?! Wojsko to nie praca, z której w każdej chwili możesz zrezygnować, to służba na całe życie!", lamentuje mama. Tato milczy. Potem mówi to co zwykle: "Będzie, jak Ania chce". "To nie dla ciebie! Skąd ten pomysł?!" - tak ojciec Agnieszki, zawodowy oficer, reaguje na wieść, że córka idzie w jego ślady. Choć gdy Aga miała półtora roku, brał ją na barana i jeszcze wieczorem wpadał do jednostki, bo nie mógł żyć bez wojska. Agnieszka obroniła pracę magisterską na wydziale chemii uniwersytetu w Toruniu i postawiła na swoim: wysłała dokumenty do szkoły oficerskiej we Wrocławiu. Wtedy tato pomaga jej w przygotowaniu do egzaminu. Na boisku w pobliżu domu rozstawia słupki i ćwiczy z nią bieg "po kopercie". Po niecałych dwóch tygodniach spędzonych w wojskowej szkole ona dzwoni do niego z płaczem i wściekłością: "To nie dla mnie, proszę, przyjedź po mnie!". Ojciec śmieje się. Nie przyjeżdża. "Moja córka właśnie zorientowała się, czym jest wojsko" - opowie rodzinie. Na przysiędze będzie miał łzy w oczach. - "Mam 24 lata, nie układaj mi życia" - mówi Małgorzata do mamy. To ona, pracownik cywilny w wojsku, namawia ją na szkołę oficerską. - Po studiach z zarządzania miałam inne plany. Uległam mamie. I wojsko mnie wciągnęło - opowiada. W dniu przysięgi żadna z nich nie ma wątpliwości: wybrały dobrą drogę. Anna przed kilkoma dniami wróciła z ćwiczeń. Buty we krwi, bąble nawet na spodzie stóp, które tak spuchły, że nie mieszczą się w butach. Lekarz nie dopuścił jej do przysięgi z całym rokiem. Anna złoży ją kilka godzin później. To bez znaczenia. To, czy nadaje się do armii, zweryfikuje nie przysięga, ale poligon. Anna, Agnieszka i Małgorzata znały go ze szkoły. Jednak poligon, na którym po raz pierwszy wydawać będą rozkazy nie kolegom z roku, ale kilkudziesięciu obcym żołnierzom, to niewiadoma. Czy żołnierz może się bać? One mówią: "Czułyśmy strach. Jak zareagują mężczyźni, gdy zobaczą: dowódcą jest dziewczyna?".

Ciąża jak służba zasadnicza "O nie! Znooooowu?!", pomruki niezadowolenia słyszą w pierwszych dniach po objęciu plutonu. Właśnie padł rozkaz: "Dziś idziemy pieszo na strzelnicę". Żołnierze wolą jechać starem, bo to osiem kilometrów, pada deszcz, plecak i karabin ważą ok. 15 kilogramów. - Gdy 30 mężczyzn mruknie coś pod nosem, jest problem, robi się hałas - opowiadają dziewczyny. Annę (tę, która trzymała w szafce zdjęcie z czołgiem) w takich chwilach wspierała kadra kompanii, w której służyła. Tak jak pomocnik dowódcy plutonu. W armii od 25 lat - to tyle, ile Anna jest na świecie. "Pani porucznik tak powiedziała. Nie ma dyskusji!" - mówił. I zapadała cisza. Aż Anna znalazła własny sposób na żołnierzy. Powiedziała żołnierzom: "Gdy wasza żona będzie w ciąży, co jej powiecie? Że musi przetrwać dziewięć miesięcy?". W plutonie cisza. Anna kontynuuje: "Wy podczas dziewięciu miesięcy w armii (tyle trwa służba zasadnicza) możecie symulować, załatwić sobie zwolnienie. A kobieta? Nie ma wyboru. Ciąża to zobowiązanie na całe życie. Macie być w przyszłości oparciem dla żony, dla rodziny. Więc bierzcie się w garść!".Jeszcze tylko raz Anna czuje niepewność. Gdy za chwilę poprowadzi pierwsze w życiu strzelanie z oddziałem Ślązaków. - Mają opinię twardzieli. Są hardzi. A na Śląsku kobieta nie rządzi, tylko zajmuje się domem. Bałam się, jak na mnie zareagują - wspomina Anna. Pomaga jej przypadek. Gdy jeden z  żołnierzy nie może przeładować broni, myśli: "Karabin się zaciął. Nie, nie miał prawa, to nowy sprzęt". Wyjmuje go z rąk żołnierza. Z całej siły przeładowuje. Udało się. - "Wow - słyszy. - Hej, stary, pani porucznik potrafi, a ty nie?!". - To był przełomowy moment - wspomina Anna. Gdy Ślązacy odchodzą do rezerwy, do Anny podchodzi jeden z nich. "Pani porucznik, czy mógłbym sobie zrobić z panią zdjęcie? Rodzina nie uwierzy, że dowodziła mną kobieta" - mówi. Anna myśli: "Uff, widocznie nie było źle". "Jestem twarda baba. Jestem twarda baba", powtarza Małgorzata Repnik (ta, którą na wojsko namówiła mama), nim pojedzie na poligon ze swoim pierwszym plutonem. "Jej powierzyć sprzęt?! Wsiądzie do BWP-a?! Przecież to baba", słyszy kpiące szepty innych dowódców. - A ja w trakcie szkolenia we Wrocławiu i Poznaniu prosiłam technika o korepetycje. Chciałam wiedzieć, jak nazywa się i działa każda część. Żeby nie dać się zaskoczyć, kiedy to ja będę musiała szkolić innych - wspomina. W wojsku kryteria awansu są identyczne dla wszystkich. Nikt z powodu układów z szeregowego nie stanie się nagle porucznikiem. Kobieta i mężczyzna przechodzą identyczną drogę. Tyle teoria. - Tylko że kobiety muszą dwa razy mocniej się starać. Bo skupiają na sobie uwagę wszystkich. Jeśli na 300 mężczyzn przypada jedna kobieta, o każdym jej potknięciu wie cała jednostka. Gdy mężczyzna zrobi coś złego, najwyżej dostanie naganę i koniec. Wszyscy natychmiast o tym zapominają. Z kobietami jest inaczej - opowiada Małgorzata. Pamięta swój pierwszy apel z kompanią. Ona i jej koleżanka, też podporucznik, stają przed wojskiem w nieodpowiedniej odległości. Słyszą szept chorążego z plutonu: "Nie, nie, dziewczyny. Tu stoicie. I w tym momencie jeszcze nie podchodzicie". Nazajutrz cała jednostka wie: "nowe" strzeliły gafę. Małgorzatę na początku kariery wojskowej instruował narzeczony, dziś już mąż - zawodowy wojskowy, łącznościowiec z długim stażem: "Pamiętaj, zamów wcześniej lekarza, musi być na strzelnicy. I drużyna przeciwpożarowa! Kilka razy czytaj instrukcje. Żeby dowódca drużyny cię nie zagiął! To przecież twój podwładny!". - Mąż wiedział, że jako kobieta będę na cenzurowanym - wspomina Małgorzata. I jeszcze jedno: ten zawód wymaga wielkiego zaangażowania, od kobiet w szczególności. Zawsze możemy usłyszeć: "Sama chciałaś. Po co się pchałaś do wojska? Myślałaś, że to zabawa?". Albo: "Wojsko to nie dla kobiet". Przykre, gdy tak myśli starsza kadra. - Wiele razy słyszałam za plecami, że w wojsku nie ma miejsca dla kobiet, ale miałam szczęście do kolegów. Ci starsi, bardziej doświadczeni, pomagali mi - wspomina Agnieszka. "Baczność! Na prawo patrz!" - nim pierwszy raz wypowie tę prostą komendę na porannym apelu, Agnieszka, drobna blondynka, martwi się, jakim powie tonem. Gdy kobieta podnosi głos, zwykle zmienia go na wyższy. - Liczy się pierwsze wrażenie - mówi. Nie chodzi o strój i fryzurę, ale by zachowaniem wzbudzić respekt. - Nie jest łatwo stanąć przed szykiem - opowiada. - Dlatego jeśli widzę, że jakiś żołnierz przeszkadza na zbiórce, stawiam go przed szereg. To natychmiast skutkuje - opowiada Agnieszka. Uczyła się, obserwując, jak komendy wydają chorążowie, którzy w wojsku byli dłużej niż ona. Wygląda to tak: "Stajesz nieruchomo przed żołnierzami, mówisz krótko i na temat. I żadnych prywatnych uwag". Następna zbiórka jej plutonu wygląda tak: "Pluton, baczność! W dwuszeregu, w kolumnie dwójkowej na drodze, prawe skrzydło na wysokości trybuny, frontem do budynku kompanii - zbiórka!". Wszyscy wykonują rozkaz bez szemrania.

Kobieta robi falę Rok 2006. Pierwsza kobieta w polskiej armii ma proces o falę. Zarzut: znęcanie się nad żołnierzami - pompki za karę, czterogodzinna nauka obsługi broni na mrozie, bieganie latem wokół budynków jednostki w masce przeciwgazowej i odzieży ochronnej. Żołnierze w trakcie procesu przyznali, że przychodzili na zajęcia nieprzygotowani i głośno rozmawiali. Ale podporucznik dostaje wyrok: 10 miesięcy ograniczenia wolności w zawieszeniu na dwa lata. Powie: "Robiłam to, co każdy dowódca. Oskarżono mnie, bo jestem kobietą". Anna, Agnieszka i Małgorzata nie znają oskarżonej porucznik. A same zawsze wszystkie zadania wykonują razem z żołnierzami. Pobudka o szóstej. Rozruch poranny, apel, musztra, strzelanie, taktyka, bieg z 15-kilogramowym plecakiem i karabinem - Agnieszka, Małgorzata, Anna są z żołnierzami 24 godziny na dobę. Tylko śpią w oddzielnych pokojach i mają osobne łazienki. Na pytanie dziennikarki: "Dlaczego ma pani własny pokój?", Anna odpowiada: "A czy pani chciałaby, by pani mąż spał na łóżku stojącym obok mojego?". - Nie wyobrażam sobie, bym miała wydawać żołnierzom absurdalne, bezsensowne rozkazy. Sama nigdy nie bierze zwolnień. Nie dopuszcza do sytuacji, że ktoś powie albo pomyśli: "Wiecie, dziewczyna ma te dni, dziś nie może". Dziennikarz jednej z gazet napisał kiedyś, że kobiety w wojsku nie robią przerw między opakowaniami tabletek antykoncepcyjnych, by nie dostać miesiączki na poligonie. To bzdura. Czasem łykają tylko tabletki przeciwbólowe. - Nigdy nie przyznałam się przed żołnierzami, że boli mnie stopa albo brzuch - opowiada Agnieszka. Ale czasem, gdy wydaje rozkaz, jest jej żal żołnierzy. - Kobieca empatia - śmieje się. Nie pokazuje jej przed plutonem. Żołnierzom powtarza: "Czołganie się, wyciąganie rannego w czasie walki - musicie to ćwiczyć nieskończoną ilość razy. To ma być odruch. Jeśli dziś nie pomożesz koledze, może on zapomni o tobie na polu walki. A tam samotny żołnierz jest nikim". - Nie wyobrażam sobie, bym kazała żołnierzom kopać tunel, pokazując paluszkiem "O, tu jeszcze troszkę!". - opowiada Małgorzata. - Chwytam za łopatę. Dzięki temu nie boję się oskarżeń. "Ty jedna nie narzekasz. I jeszcze się uśmiechasz?", słyszy od innych dowódców. Poligon, południe. Skwar, na twarzach "maseczka" z kurzu. "Sprzęt chodzi, woda jest, co tu narzekać", odpowiada pani podporucznik. "Może wy, kobiety, jesteście bardziej odporne?", zastanawiają się dowódcy. Małgorzata myśli: "Po prostu nam zależy, żeby nikomu nie przyszło do głowy: <>". "Utrzymasz karabin?", Gosia słyszy na imprezie od kolegi męża, który obserwował, jak gestykuluje drobnymi dłońmi. A tekst: "To żołnierze ciebie słuchają?", słyszały wszystkie. Niestety nie od znajomych, ale od kolegów z wojska. Na początku irytowało. Dziś już nie. Spokojnie odpowiadają: "Czym różni się rozkaz wydany przez dowódcę mężczyznę od tego wydanego przez kobietę? Liczy się tylko to, czy rozkaz ma sens". Być może wkrótce normy sprawnościowe dla kandydatów na żołnierzy dla kobiet i mężczyzn zostaną zrównane. Tak jak domagała się bohaterka grana przez Demi Moore w G.I. Jane. Żeby pokazać: nie ma dla niej taryfy ulgowej. Kobiety żołnierze zastanawiają się, czy to konieczne. Prawa anatomii, fizjologii są takie, a nie inne - kobiecie trudniej się podciągnąć, ale mężczyźnie dużo trudniej niż kobiecie zrobić ćwiczenia na mięśnie brzucha. Każdy jest lepszy w czymś innym. Można się uzupełniać.

Walentynka dla pani podporucznik "Nie będę przeklinać ani krzyczeć. Mam na was spojrzeć i to powinno wystarczyć, żebyście zrozumieli, o co chodzi. Traktujcie mnie jak dowódcę plutonu. Jeśli wam się nie podoba to, że jestem kobietą, trudno" - mówi Anna pewnym głosem. Ani ona, ani jej koleżanki nie uciekają się do "męskich" sposobów. Żołnierskie buty ukrywają pomalowane na czerwono paznokcie. W szafie wisi kilka sukienek mini, w rzędach stoją buty na wysokich obcasach. - Szpilki, sukienka to był mój ulubiony strój. Wszyscy powtarzali: "Pasuje ci ta dyplomacja" - wspomina Anna. Do dziś wkłada taki strój po pracy. Tylko że na pierwszym poligonie straciła paznokcie w za małych butach. Już nigdy nie odrosły takie równe. "Ale ktoś pięknie pachnie!", Anna słyszy to, idąc korytarzem jednostki. Właśnie pewnym krokiem mija żołnierza szorującego korytarz. Zachowuje kamienną twarz. Zanim żołnierze przyzwyczają się, że ich dowódcą jest kobieta, odbierze jeszcze kilkanaście sms-ów: "Co pani robi dziś wieczorem?". Często słyszy za sobą westchnienia. Nie reaguje. - Nie będę z każdym wojować - mówi. "Pani porucznik, czy może pani do nas podejść? - O co chodzi, panie szeregowy?" - pyta Małgorzata. Żołnierze nie wykuli na pamięć regulaminu i być może nie dostaną przepustek na weekend. "Wiemy, że jesteśmy niegrzeczni, ale chcemy bardzo przeprosić" - mówią, wyciągając zza pleców róże i bombonierkę. Gosia nie pamiętała, że dziś jest 8 marca. Czasem żartuje, że zapomina, że jest kobietą. "Kup sobie coś ładnego!", zachęca mąż. Ładnego, czyli sukienkę. Bo Małgośka wybiera zwykle bluzy i dżinsy. Ale nosi długie włosy, na smukłych dłoniach staranny francuski manikiur.

Agnieszka ma długie blond włosy. W wojsku kobiety mogą mieć delikatną biżuterię. - Ale nie noszę biżuterii przy żołnierzach. Wielu z nich przychodzi z kolczykami w uszach, nosi łańcuszki czy obrączki. Gdy mówię, że mają zastosować się do regulaminu i je wyjąć, wolę, że nie patrzą na moje ozdoby w uszach - opowiada Agnieszka. Na poligonie w swoim baraku 14 lutego znalazła kilkanaście kartek z serduszkami. - To fajne, wzruszające gesty. Żołnierze często myślą, że takimi sposobami nas trochę spacyfikują. Ale my wyprowadzamy ich z błędu - śmieje się Gosia. Któregoś dnia wraca zmarznięta z poligonu. W drzwiach jednostki mija ją żołnierz z innej kompanii. "Mrrr, mrr!", szepcze do niej. Ona szuka jego dowódcy. - Zwróciłam mu uwagę na niestosowne zachowanie żołnierzy. Stwierdziłam, że nie wiedzą, jak mają się zachować w stosunku do starszych stopniem, i wyszłam - wspomina Gosia. Jeszcze tego samego dnia przyszedł do niej dowódca kompanii: "Pani porucznik, tu jest żołnierz, który chce z panią porozmawiać". To był ten od "mrr, mrr". Przeprosił. Faceci w cywilu, gdy poznają Annę, Agnieszkę czy Gosię i dowiadują się, że mają przed sobą żołnierzy, nie mogą w to uwierzyć. Myślą, że to żart. Mają w głowie stereotyp wojskowej kobiety herod-baby. Drobne długowłose dziewczyny w sukienkach do niego nie pasują.

Żołnierz na dzień dobry powie wszystko Agnieszka: - Zasada jest taka: żołnierz, który przed chwilą trafił do wojska pierwszy raz w życiu, na początku powie wszystko. Dlatego od razu pytam go o telefon do rodziców i do dziewczyny. Wypytuję o znajomych, rodzinę. To może się przydać, gdy będą z nim jakieś problemy. Po takiej rozmowie wiem też, czy wtedy, gdy dostanie broń, będę musiała baczniej go obserwować. Podporucznik Małgorzata Repnik: - Jeśli trafia mi się trudny żołnierz, który próbuje rządzić kolegami, albo taki, który odstaje, trzyma się na uboczu, jak najwięcej z nim rozmawiam. Zdarza się, że gadamy do 21. Wysłanie do psychologa? To ostateczność. Koledzy mogą się z niego podśmiewać. Wolę więc ustawić chłopaków do pionu na apelu. Ale nie opieprzam. Nawet przez godzinę tłumaczę: "Panowie, nie na tym rzecz polega, by sobie życie nawzajem utrudniać, ale żebyście coś stąd wynieśli". Żołnierze mówią potem, że nikt dotąd tyle z nimi nie rozmawiał. Ale raz trafił się szeregowy, na którego nie działała rozmowa. "A właściwie dlaczego mam czyścić gąsienice w wozie?", komentował rozkazy. Na zbiórki wychodził spóźniony i niekompletnie ubrany. "Czy syn też tak zachowuje się u państwa w domu?", Małgorzata zadzwoniła do jego rodziców. - Rozwiązać sprawę z trudnym żołnierzem jest bardzo łatwo. Zawsze można wszcząć postępowanie dyscyplinarne. Ale po co? Wolę powiedzieć: "Nie zachowuj się jak szczeniak. Bądź mężczyzną". Ten jeden raz nie pomogło. Szeregowego przeniesiono do innej kompanii. Jeden z żołnierzy w plutonie podporucznik Małgorzaty nie mógł nauczyć się kroku defiladowego. - Zobaczyłam, że po obiedzie kilku kolegów pokazywało mu, jak maszerować. Nazajutrz miałam go z tego sprawdzać. W takich chwilach wiem, że to, jak z nimi postępuję, ma sens - mówi. Podporucznik Agnieszce Wodzyńskiej raz trafił się wyjątkowo trudny szeregowy. Dziewiętnastolatek po poważnych przejściach. "W dodatku ma dziewczynę w ciąży. Nie wiemy, jak zareaguje na stres", Agnieszka słyszy to od wojskowego psychologa. Żołnierz odmawia wykonywania rozkazów. Agnieszka wzywa go na rozmowę. Mówi: "Słuchaj, masz dziewczynę, będziesz miał dziecko. Nie pracujesz już na swoje konto, ale dla nich. Nie obchodzi mnie twoja przeszłość. Wszyscy startujecie z czystym kontem. Masz okazję poznać tu nowych ludzi, czegoś się nauczyć". - Jestem dowódcą, ale czuję się jak nauczyciel. Zawsze mówię chłopakom: "Nie musicie się kochać, ale szanować i tolerować". "Panowie, jeden jest silniejszy fizycznie, inny psychicznie. Macie sobie pomagać. Pluton jest rodziną" - mówi swoim żołnierzom podporucznik Anna Pęzioł. - "Rodzina ma trzymać się razem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego", powtarzali mi rodzice. Teraz ja powtarzam to żołnierzom - opowiada. Gdy w czasie pokonywania toru przeszkód dwóch żołnierzy pomogło innemu pokonać tę najtrudniejszą, ona myśli: "Jest dobrze!". Małgorzata: - Trafił mi się żołnierz, który dziwnie zachowywał się po powrocie z każdej przepustki. "Co się dzieje? Jest pan zupełnie inny - pytałam. - Nic" - usłyszała. Gdy zbliżał się termin odejścia do rezerwy, żołnierz zrobił się opryskliwy. "Trzeba wyciągnąć konsekwencje dyscyplinarne - powiedział Małgorzacie dowódca drużyny. - Nie. To tylko maska, on coś ukrywa. To wrażliwy chłopak" - powiedziała Małgorzata. Poprosiła żołnierza na kolejną rozmowę. Okazało się, że dziewczyna nie pozwoliła mu widywać córki. "Próbuj, nie poddawaj się. - Nie mam szans. - Postaraj się!". Po kilku miesiącach zadzwonił: "Pani porucznik, mogę widywać córkę!". "Pani podporucznik, mam dla pani prezent od taty", usłyszała Małgorzata od szeregowca, którego po kilku rozmowach udało jej się zdyscyplinować. Wręczył Małgorzacie replikę odznaki policyjnej (ojciec jest policjantem). Powiedział: "Tato zdziwił się, że tak się zmieniłem na plus. Mówi, że chyli czoło przed panią, bo zacząłem w domu pomagać i nie pyskuję". - Takie sytuacje to satysfakcja. Nie cieszy nas to, że przeczołgamy facetów w błocie, ale że udaje nam się wyciągnąć ich "na ludzi". A że robimy to innymi metodami niż dowódcy mężczyźni? Bez agresji, spokojnie, rozmową? Często efekty są lepsze - opowiada podporucznik Agnieszka Wodzyńska. Wszystkie słyszą: kobieta łagodzi obyczaje. Agnieszka: - Jedno jest pewne. Gdy przy kobiecie któryś przeklnie, zawstydzony przeprasza, niezależnie od tego, co ma na pagonach. A one nie przestrzegają obsesyjnie hierarchii. - Gdy amunicyjny w moim plutonie po wielogodzinnym strzelaniu zmarznięty liczył amunicję, powiedziałam: "Panie chorąży, pomogę panu". On i wszyscy inni byli w szoku - wspomina Małgorzata. Anna: - Żołnierze często mówią: Siła jest najlepszym argumentem. A ja jestem pewna: najlepszym argumentem jest rozmowa.

Modlę się o pokój Najtrudniejsze w dowodzeniu? Anna, Agnieszka, Małgorzata są zgodne: odpowiedzialność za życie drugiego człowieka. Poligon w okolicach Poznania. Kolejna godzina zajęć. Łuska z pocisku trafia Annę w oko. Odbita siatkówka. Przez tydzień Anna ma problemy z okiem, nie widzi. Nie myśli: odejdę z wojska. - Odtąd wiedziałam jedno: muszę uważać na zdrowie żołnierzy - opowiada. Jedyny strach: że stanie się coś i będę musiała przepraszać rodziców chłopaka, którego mi powierzyli. Nie wybaczyłabym sobie tego. - Irytuję kolegów. Tym, że kilkanaście razy wypytuję. O lekarza, który będzie przy strzelaniu. O budowę karabinu. O wszystko. Mam obsesję na punkcie bezpieczeństwa. I zawsze muszę się upewnić, czy moi żołnierze wszystko dobrze zrozumieli. Zastanawiam się, czy wysiłek fizyczny, który im dawkuję, nie przekracza ich możliwości - opowiada Agnieszka. - Pluton to 30 osób, każdy jest inny, każdy ma swoje problemy. Muszę wykonywać rozkazy, ale przede wszystkim mam w tyle głowy to, żeby moi żołnierze wrócili cali do domu - opowiada podporucznik Małgorzata. Same w domu nie bawią się w dowódców, nie wydają swoim mężczyznom rozkazów. - Ja jestem wręcz kobietą uległą - śmieje się Małgorzata. Jednak wszystkie budzą się o 6 rano, nawet na urlopie. I starannie składają ubrania w szafach. Piętnaście lat służby wystarczy, by żołnierz poszedł na emeryturę. Anna, Agnieszka, Małgorzata osiągną ten staż przed czterdziestką. Nie skorzystają z przywileju. Chcą pracować, dopóki starczy im sił. Kiedyś przyjdzie też czas na dziecko. - To bzdura, że kariery w wojsku nie da się pogodzić z rodziną, macierzyństwem - mówi Agnieszka. Anna zaczęła pracę w Sekcji Prasowej 16 Pomorskiej Dywizji Zmechanizowanej Wojsk Lądowych. Robi doktorat z polityki bezpieczeństwa w Europie. Za kilka lat może przyjdzie pora na pracę w wojskowej dyplomacji. Rodzice się ucieszą. Anna, Małgorzata i Agnieszka chciałyby pojechać na misję pokojową. Jeśli trzeba będzie, i na wojnę. - "Służba ojczyźnie" to nie są dla mnie puste słowa - mówi Anna. - Też tak myślę. Ale modlę się o pokój na świecie - dodaje Agnieszka. Po jednej z mszy z okazji obchodów 11 Listopada do Małgorzaty i Agnieszki podeszły dwie staruszki. "Dziękujemy, że panie są w wojsku. Radzą sobie panie? To dobrze. Dajcie wycisk facetom!" - powiedziały i poszły. "Patrz, patrz, dziewczynka w mundurze!" - babcie szepczą do wnuków, gdy mijają je na ulicy. - To może nie nastąpi w naszym pokoleniu, ale w końcu stanie się tak, że kobieta żołnierz to będzie norma, nic niezwykłego - mówi Małgorzata. - Na razie nawet ja czasem mówię żołnierzowi na poligonie: "Co, nie potrafisz?! Baba jest lepsza od ciebie!". Zawsze skutkuje. Agnieszka Sztyler

Gdyby Rosja napadła na Polskę Święto Wojska Polskiego to rocznica zwycięskiej bitwy nad Wisłą, określanej mianem cudu. Wspominając ten dzień, spróbujmy jednak wyobrazić sobie, jak mogłoby być, gdyby armia naszych sąsiadów ze wschodu szła na nas dzisiaj. Czy też liczylibyśmy na cud? Przede wszystkim - bardzo trudno wyobrazić sobie sytuację, w jakiej mogłoby się to zdarzyć. Zyski Rosji z militarnej wycieczki do Polski (i jednocześnie zadarcia z NATO), są zbyt małe, by miało to jakikolwiek sens. Zmiana rządu na rząd bardziej Rosji przychylny w kraju NATO i UE nie wchodzi w grę. Podbój Polski nie ma też sensu z innego powodu - bo jak utrzymać w ryzach 38-milionową Czeczenię? O postrzeganiu Rosji jako państwa zbójeckiego i początku nowej zimnej (co najmniej) wojny z Zachodem nie będziemy nawet pisać - zbyt to oczywiste. Rosyjskojęzycznych mniejszości do obrony, jak w Gruzji, nie ma. Zresztą, nawet, gdyby były - a są w krajach bałtyckich - Rosja nie zaryzykuje konfliktu z NATO. Ale załóżmy, że, dla przykładu, Estończycy zgotowali mieszkającym w ich kraju Rosjanom krwawą policyjną łaźnię w odpowiedzi na równie krwawe antyestońskie wystąpienia (vide Tallin 2007, ale do potęgi dziesiątej). Rosjanie mogliby wówczas (co bardzo, bardzo wątpliwe), zdecydować się na interwencję. Byłby to test dla NATO, ale wątpliwe, czy NATO by go nie zaliczyło. Nieudzielenie pomocy państwu członkowskiemu oznacza automatyczne posypanie się Sojuszu. A nie po to z takim trudem NATO budowano, by pozwolić mu się załamać z powodu incydentu, który musiałby się skończyć szybkim zawieszeniem broni (bo tak by wyglądała interwencja Rosji w "Pribałtyce"; ani NATO ani Rosji nie zależałoby na eskalacji konfliktu).

TA ZAPALNA UKRAINA... W jaki sposób mogłoby więc dojść do ataku wojsk rosyjskich na terytorium Polski? W redakcji INTERII przeanalizowaliśmy wiele scenariuszy rozwoju wydarzeń i wszystkie uznaliśmy za skrajnie nieprawdopodobne. Najmniej nieprawdopodobny ze skrajnie nieprawdopodobnych jest jednak scenariusz następujący: Rosja atakuje Ukrainę. Tutaj powodów może być kilka: przede wszystkim konflikt z powodu Floty Czarnomorskiej. Ukraina nie zgadza się na przedłużenie dzierżawy portu w Sewastopolu, nie wpuszcza powracających do portu okrętów czy próbuje przejąć zbrojnie nad nim kontrolę. Może też wybuchnąć kwestia Krymu, który - pod względem narodowościowym - jest bardzo mało ukraiński. W końcu należy do tego kraju od lat pięćdziesiątych, kiedy to posłużył Nikicie Chruszczowowi za podarek dla bratniego narodu Ukraińskiej SRR od bratniego narodu Rosyjskiej FSRR. I wielu mieszkającym na Krymie Rosjanom bardzo nie podobają się ich ukraińskie paszporty. Moskwa może wykorzystać krymską kartę. Moskwa może też zdecydować się na wsparcie rosyjskojęzycznych sympatyków Janukowycza z Donbasu, jeśli ci zdecydują się na coś w rodzaju "niebieskiej rewolucji". Wszystkie te scenariusze nie są zbyt prawdopodobne, ale można wziąć je pod uwagę. Rosja wkracza więc do Ukrainy i napotyka, szczególnie na zachodzie tego kraju, tam, gdzie "Moskale" i język rosyjski nie cieszą się zbytnią sympatią, silny opór, którego jednak długo nie udaje się utrzymać. Jak mówił w wywiadzie dla INTERII prof. Richard Pipes: - Jeśliby porównać potencjały wojenne, Rosja by Ukrainę zmiażdżyła... I tu właśnie na placu boju pojawia się nasz kraj.

ZA WOLNOŚĆ WASZĄ... Polska nie decyduje się na wysłanie Ukraińcom pomocy wojskowej (bo na takie samobójstwo nie zdecydowałby się nawet nasz prezydent, a jeśli by się zdecydował, to by mu szybko generałowie wyjaśnili, że NATO jest instytucją obronną, że do walki z Rosją się nie pali a wręcz na odwrót, i że członka, który wciąga Sojusz w konflikt zbrojny, można zawiesić o ile nie wyrzucić). Ale - załóżmy - wpuszcza nasz kraj w swoje granice rzesze uchodźców, a dodatkowo wycofujących się ukraińskich żołnierzy. Co więcej - nie internuje ich, jak Rumunia Polaków w 1939-tym, nie rozbraja, tylko pozwala im na zachowanie własnej struktury i uzbrojenia i koszaruje gdzieś na Podkarpaciu. Scenariusz to, przypominamy, mało realistyczny i konkretny, ale jeśli chcemy wyobrazić sobie konfrontację wojskową Polski i Rosji dzisiaj - musimy się go chwycić. Nasz prezydent jest nieczuły na nalegania i  tłumaczenie Sojuszu, próżno przylatuje Sarkozy z mediacją, próżno McCain/Obama nalegają, próżne Angeli lamenty - prezydent internować i rozpuścić Ukraińców nie chce, bo "ten kraj to Rosja", bo "tą rzeczą jest honor", bo "guziki od munduru", "odwieczny wróg itd.". Partia rządząca grozi Trybunałem Stanu, NATO straszy wyrzuceniem z Sojuszu, w końcu, by wywrzeć na prezydencie presję i dać czas do przetrawienia grozy sytuacji, zawiesza nas w prawach członka.

PIEKIELNY TANIEC – POCZĄTEK I w tym momencie wkracza Rosja. Dlaczego wkracza? Po co? Po pierwsze - żeby wypełnić w regionie pustkę po NATO i - demonstrując wątpliwość sojuszu z NATO - złamać animusz i pohukiwania państw bałtyckich. Po drugie - by uspokoić wreszcie wiecznie podszczekującego sąsiada i zainstalować mu miłujący pokój z Rosją rząd. Po trzecie - żeby po raz kolejny pokazać światu, kto rządzi w regionie. Po czwarte, i to byłby casus belli - duża ilość pozostających pod bronią wojsk ukraińskich (którzy współpracują z zachodnioukraińską partyzantką, robiącą w Galicji, na Wołyniu, Podolu itd. Rosjanom powtórkę z Czeczenii), to zagrożenie dla okupowanej przez nich bratniej Ukrainy. Jest to dodatkowo "wrogi gest" pod adresem Rosji, a Rosja nie lubi wrogich gestów. I ostatnia sprawa - Rosja nie wierzy, że NATO przyjdzie z pomocą Polsce, a już na pewno nie Polsce zawieszonej w prawach członka.

Rosjanie rozpoczynają więc ofensywę. Setki hakerów atakują polskie sieci teleinformatyczne - nie działają strony www urzędów centralnych, banków, koncernów prasowych i telewizyjnych. Wariują systemy sterowania sieciami energetycznymi, komórkowymi itp. A potem przychodzi prawdziwa hekatomba - uderza lotnictwo. Bombardowane są przede wszystkim nasze lotniska, by zniszczyć polskie siły powietrzne jeszcze w hangarach i na pasach startowych. Rosja niszczy więc lotnisko w Krzesinach pod Poznaniem, gdzie stacjonują F-16, Łask pod Łodzią, gdzie też stacjonują F-16 (teoretycznie, pod warunkiem, że do czasu tej hipotetycznej wojny lotnisko będzie już gotowe). Rosjanie bombardują MiG-i-29 na lotnisku w Malborku i Mińsku Mazowieckim, bazy szturmowych Su-22 na Pomorzu, transportowe samoloty CASA na podkrakowskich Balicach, wojskowe lotnisko na Okęciu, Pruszcz Gdański i Inowrocław, gdzie stoją pułki śmigłowcowe Mi-24. Mosty na Wiśle i tama we Włocławku są albo bombardowane albo obsadzane spadochroniarzami. Rosjanie, podobnie, jak w Gruzji, bombardują porty. Już wcześniej zakręcili nam kurek, ropa więc przywożona jest do Polski drogą morska. Wyobraźmy sobie stojące w porcie w Zatoce Gdańskiej zatankowane do pełna transportowce, czekające na rozładunek. Trafione bombami zamieniają pół Zatoki w piekło. Pali się zbombardowany Gdańsk i Gdynia, pali się zmieszana z ropą woda w Bałtyku. Bombardowane są węzły kolejowe (m.in w Kutnie, Krzyżu, Toruniu) i autostrady (te z takim trudem wybudowane), żeby utrudnić ewentualny, bo tego Rosjanie, jak pamiętamy, raczej nie zakładają, transport wojsk NATO. Bombardowane są wojskowe ośrodki dowodzenia. Zbombardowane jest centrum Warszawy, gdzie znajduje się ośrodek nerwowy administracji kraju: ministerstwa i urzędy centralne. Stolica po raz kolejny nie zostaje oszczędzona. Przerażeni ludzie kryją się w metrze, na którego stacjach organizowane są prowizoryczne szpitale polowe. Nasze lotnictwo, ta jego część, która przetrwała pierwsze uderzenie, walczy zapewne dzielnie, choć z Rosjanami na dłuższą metę rady sobie nie daje.

ŚWIATEŁKO W TUNELU NATO jednak nam pomaga. Po pierwsze - jak wspomniano - nieudzielenie pomocy członkowi, nawet zawieszonemu, to koniec istnienia i wiarygodności Sojuszu. Trzeba byłoby od początku budować struktury bezpieczeństwa Zachodu. To zbyt wysoka cena. Po drugie - pacta sunt - jednak - servanda. Po trzecie - wbrew temu, co pewnie pomyśli wielu, Niemcy nie korzystają z okazji, by wystąpić z NATO i razem z Rosją połączyć siły wbrew NATO. Bo pilnują ich Amerykanie i Brytyjczycy, no i zwyczajnie - nie chcą. To zupełnie inny kraj, niż jeszcze 50 nawet lat temu i dobrze im w pokoju, demokracji i dobrobycie. Dlatego po drodze im z Zachodem, nie z nieprzewidywalną i agresywną Rosją. A jeśli tak, to nie chcą jej mieć pod samym nosem. NATO nie pozostawia więc Polski samej sobie. Rosjanie wchodzą od strony Kaliningradu, Brześcia białoruskiego (Białoruś wpuściła już wojska rosyjskie w czasie wojny z Ukrainą) i od strony Ukrainy. Tworzą się trzy zgrupowania, niemal klasyczne fronty: północny idzie na Gdańsk i Szczecin, by odciąć Polskę od morza i NATO-wskich desantów i dostaw, środkowy - na Warszawę, a południowy - na Śląsk przez Kraków. Potężne pancerne zagony prują przez nasz kraj. Z drugiej strony idą nam w sukurs dywizje amerykańskiej 7 Armii stacjonującej w Niemczech, stacjonujący w Niemczech Brytyjczycy (z awangardą w postaci osławionych Szczurów Pustyni ledwo co wycofanych z Iraku) i - co najmniej - 13. dywizja Bundeswehry z Lipska. Nad naszym krajem toczy się wojna powietrzna, na Bałtyku silna Bundesmarine walczy z rosyjską Flotą Bałtycką, usiłującą nałożyć blokadę morską na polskie wybrzeże. Dzielna, lecz zbyt przestarzała i niewielka Marynarka Wojenna RP, w tym czasie spoczywa już na dnie Bałtyku...

KTO PIERWSZY DO BRZEGU! Rozpoczyna się wyścig do Wisły: ta rzeka to jedyna naturalna bariera w naszym płaskim jak kotlet schabowy kraju. Polskie wojska bronią się na północy, by dać NATO czas na dotarcie i umocnienie się na linii Wisły. Na Mazurach wiążą więc Rosjan żołnierze 16. Pomorskiej Dywizji Zmechanizowanej z dowództwem w Elblągu. Nie obsadzają miast, ponieważ nie ma to sensu: polskie wojska nie są wystarczająco liczne, by ich bronić, poza tym Rosjanie mogą po prostu je obejść. Olsztyn i Elbląg i tak są ewakuowane, być może dzieje się tam to, co obecnie w gruzińskim Gori. Dostaje się za to małym miasteczkom, bo wojska operują na prowincji, z powodu swojej szczupłości unikając raczej otwartych konfrontacji. To samo dzieje się na granicy Podlasia i Lubelszczyzny, bo i tam idzie front. O ile mieszkańcy Bielska i Białegostoku po prostu budzą się o poranku w Rosji, to im dalej, tym goręcej: na drodze do Warszawy stają Rosjanom - między innymi - Kościuszkowcy z Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej.

Walki są ciężkie, Siedlce i okolice Warszawy płoną, Rosjanie spychają w końcu Kościuszkowców na Pragę. Ci ewakuują się na lewą stronę Wisły, gdzie umacniają się już nasi Natowscy sojusznicy i wojska z Zachodu Polski. Na Południu biją się - między innymi - Strzelcy Podhalańscy i wojska ukraińskie, o których tak naprawdę, toczy się ta cała wojna, i którzy - poza tym, że chcą mścić Ukrainę, pokazują też Polakom, że potrafią się odwdzięczyć. Walki są niesamowicie zacięte, płonie Rzeszów i Tarnobrzeg. Bombardowany jest jednocześnie Śląsk, padają elektrownie, kraj w dużej części pozbawiony jest prądu. Uchodźcy z Podkarpacia uciekają na Słowację, Ślązacy - do Czech i na Dolny Śląsk.

PAT I STATUS QUO ANTE Wreszcie Rosjanie docierają do Wisły. Tam czekają już umocnione wojska sojusznicze. Ich liczba cały czas wzrasta, zmienia się też skład narodowościowy. Do Amerykanów, Brytyjczyków i Niemców dołączają Włosi, Hiszpanie, po kilkudniowych politycznych utarczkach również Francuzi, którzy wraz z wysłaniem potężnych czołgów Leclerc, formalnie wracają do struktur militarnych NATO. Wszystkie te kontyngenty, wraz z wojskami US Army ściąganymi z kraju, Iraku i Afganistanu, aż do Odry przemieszczają się nieniepokojone przez rosyjskie lotnictwo. Obie strony respektują bowiem nieformalne porozumienie, w myśl którego nie atakuje się celów na zachód od Odry i na wschód od Bugu. Polaków doprowadza to do furii, jednak z czasem przekonują się, że tylko w taki sposób ta szalona awantura nie rozleje się na cały świat, prowadząc w konsekwencji do jego całkowitej zagłady...

Mimo coraz większego zaangażowania NATO, Rosjan z powietrza nie udaje się wyeliminować. Bo choć rosyjscy piloci, niemający tak dużego nalotu jak ich zachodni przeciwnicy, w walce powietrznej ulegają znacznie częściej, szyki Sojuszowi bardzo często krzyżują znakomite zestawy przeciwlotnicze S-300. Wojska więc drżą w straszliwym klinczu przez co najmniej kilka dni. Rosjanie kilkakrotnie próbują złamać front - nie dają rady, ale - niestety - płoną Włocławek, Płock, Toruń i inne miasta na Wiśle. Warszawska Praga jest w rękach Rosjan, trwa ostrzał lewego brzegu. Nasza stolica znów jest zrujnowana. Jest pat. Jest pat i wracamy do stołu rokowań. Nie ma innego wyjścia. Obecna sytuacja jest nie do przyjęcia dla żadnej ze stron. Rosjanie wycofują się tam, gdzie byli. Białoruś i  Ukraina pozostają w Federacji. NATO internuje wojska ukraińskie. Sytuacja wraca do stanu przedwojennego. Połowa Polski spalona, dziesiątki tysięcy ofiar, infrastruktura w gruzach, gospodarka stoi. Rosja uznana jest za państwo bandyckie, nikt jednak nie odważa się wejść na jej terytorium: grozi to wybuchem konfliktu jądrowego. Następuje powrót do zimnej wojny. Już nie tak długiej jak poprzednia, ale mimo wszystko... Powyższy artykuł to tylko zabawa. Przerażająca, ale zabawa. Taki konflikt nikomu się nie opłaca. Dlatego właśnie go nie będzie. Wszyscy mają zbyt dużo do stracenia. Oby. Ziemowit Szczerek, Marcin Ogdowski

Czy Europę czeka wielka wojna? O tym, czy Polska potrzebuje jeszcze NATO, o kryzysie, jaki przeżywa Sojusz, z gen. Stanisławem Koziejem, rozmawia dziennikarz INTERIA.PL Marcin Ogdowski. Marcin Ogdowski: - Dziś nie grozi nam potężny konflikt w Europie - jeśli do niego dojdzie, to raczej w Azji. Czy zatem NATO jest nam, Polakom, jeszcze potrzebne? Stanisław Koziej: - Na bezpieczeństwo należy patrzeć z perspektywy strategicznej - przewidywać, co może się wydarzyć nie lada chwila, ale za kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat. Dziś w Europie nie ma zagrożenia militarną agresją, zniknął zatem zasadniczy powód, dla którego powołano NATO. Ale w dłuższej perspektywie Sojusz może się okazać potrzebny. Poza tym już dziś - a wojna rosyjsko-gruzińska najlepszym tego przykładem - nie da się wykluczyć wojny na małą skalę. NATO musi zatem trwać, ale nie w obecnej formie. Konieczna jest transformacja, gdyż zmieniły się rodzaje zagrożenia.

- A konkretnie - w jakim kierunku Sojusz powinien podążać? - Przede wszystkim powinien zachowywać swoją podstawową funkcję, która wiąże się z art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego i zasadą "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Ale NATO musi też umieć reagować na wydarzenia, które - choć nie są bezpośrednią agresją na terytoria państw członkowskich - w dzisiejszym, zglobalizowanym świecie, stanowią dla nich realne zagrożenie.

- Na przykład? - Na przykład rozmaite kryzysy przy granicach państw natowskich, które mogą zagrozić dostawom surowców energetycznych, czy wywołać masowe migracje ludności. Na przykład wymuszenie pewnych zachowań politycznych przez tzw.: podmioty asymetryczne - niewielkie, ale dysponujące bronią jądrową państwa, organizacje terrorystyczne i kryminalne.

- Największy sojusz wojskowy świata ma stanąć do walki z mafią? - Skoro zagraża ona bezpieczeństwu członków NATO...

Ale do tego potrzebna jest nowa koncepcja strategiczna, która, mam nadzieję, zostanie przyjęta na szczycie NATO w przyszłym roku.

- Czy w ramach tej koncepcji NATO powinno reagować pasywnie - zamknąć się w swoim kręgu i robić wszystko, by zagrożenia nie przelały się przez granice? Czy może aktywnie, jak w Afganistanie, wysyłając wojska w miejsca stanowiące potencjalne zagrożenie? - Jak mawiał poeta: "niech na całym świecie wojna, byle moja wieś spokojna". Tego typu myślenie, w globalizującym się świecie, w erze rewolucji informacyjnej, nie ma żadnych szans. Bierna postawa byłaby skazywaniem się na to, że zagrożenia wykreowane gdzie indziej, prędzej czy później dotrą do nas. Dlatego NATO musi być aktywne również z dala od swojego obszaru, ale - podkreślam to po raz kolejny - nie tracąc przy tym zdolność do realizacji podstawowego zadania.

- No właśnie, czy przypadkiem nie jest tak, że NATO w Europie już teraz nie byłoby w stanie realizować swoich podstawowych zadań? Amerykanie - siła napędowa Sojuszu - zaangażowali się na Bliskim Wschodzie, część wojsk, bez związku z prowadzonymi wojnami, odesłali do domu... - W czasach zimnej wojny, kiedy to naprzeciwko siebie stały, przygotowane do walki, dwie ogromne armie, do konfliktu na wielką skalę mogło dojść błyskawicznie - w ciągu tygodni, a nawet dni. Dzisiaj, dzięki procesom rozbrojeniowym, które wymusiły nie tylko redukcje potencjałów w Europie, ale i jego rozproszenie, zarówno państwa zachodnie, jak i Rosja, straciły możliwość natychmiastowego wywołania wielkiej draki. Nie musimy zatem obawiać się wybuchu wojny ot tak, z soboty na niedzielę. Potencjalne zagrożenie, zwłaszcza na większą skalę, musiałoby być poprzedzone okresem napięcia, zmiany polityki sąsiadów itp. Czyli byłoby łatwe do zaobserwowania. NATO miałoby więc czas na przygotowanie się.

- Brzmi przekonująco, ale nie zmienia to faktu, że NATO przeżywa poważny kryzys. Ogromny sojusz nie potrafi zebrać kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy do misji w Afganistanie... - To prawda, NATO ma kłopoty, jak wszystkie instytucje, które powstały w zupełnie innych warunkach polityczno-strategicznych, czyli w czasie zimnej wojny. Proszę zauważyć, że ONZ i OBWE również przeżywają kryzys, że Unia Europejska też nie najlepiej sobie radzi. Spośród tych wszystkich organizacji, NATO, moim zdaniem, względnie najlepiej adoptuje się do zmieniających się warunków. Choć trzeba dostrzegać jego słabości.
Mówi pan o Afganistanie - ten kraj jest wymiernym przykładem, że NATO porusza się po omacku. Sojusz dał się wciągnąć w realizację zadania z dziedziny globalnego bezpieczeństwa, tymczasem przez NATO nie przetoczyła się jeszcze dyskusja, czy organizacja ma być takim globalnym graczem, światowym współ-żandarmem, czy nie. - I w związku z tym NATO wpadło w Afganistanie w pułapkę... - Owszem. Sojusz poszedł tam z procedurami, zasadami i metodami właściwymi dla operacji stabilizacyjnej, a przyszło mu prowadzić zwykłą wojnę. - Przekonują się o tym nasi żołnierze, a dla niektórych jest to wyjątkowo bolesna lekcja... - Chodzi Panu zapewne o Nanghar Khel. I ma Pan rację - ta sprawa, to taki odprysk natowskiej niekonsekwencji. Żołnierzy pociąga się do odpowiedzialności, bo rozliczani są z zasad typowych dla misji stabilizacyjnej. Tymczasem oni działali w warunkach wojennych...

- NATO musi zatem swoją strategię w Afganistanie zmienić? - Koniecznie. Bo obecna, moim zdaniem, nie rokuje żadnej nadziei - im dłużej NATO w takie formule będzie przebywało w Afganistanie, tym bardziej będzie się psuło.

- Na czym ta zmiana strategii powinna polegać? - Po pierwsze, i tu, niestety, same wysiłki NATO nie wystarczą, konieczna jest zmiana podejścia międzynarodowej społeczności do konfliktu afgańskiego. Bo dziś myślimy o nim wyłącznie w kategoriach militarnych. Tymczasem wojskowymi środkami tego kryzysu rozwikłać się nie da. Zamiast strategii wojskowej konieczna jest - jak ją nazywam - uniwersalna. Świat musi zaangażować się w Afganistanie ekonomiczne, finansując rozmaite inwestycje, i społecznie, realizując projekty humanitarne. Natomiast strategia wojskowa powinna ograniczać się do ubezpieczenia terytorium afgańskiego. Przed tym, by z Afganistanu zagrożenia nie przenikały na zewnątrz i aby miejscowi bojownicy nie otrzymywali wsparcia z zewnątrz. To powinien być główny cel operacji wojskowej, a nie próba likwidowania bojowników w różnych miejscach, gdziekolwiek się tylko pojawią.

- Obrazowo rzecz przedstawiając - tworzymy kordon militarny, a wewnątrz skupiamy się wyłącznie na działaniach humanitarnych? - Jeśli idzie o bezpieczeństwo wewnętrzne - cedujemy je na samych Afgańczyków. Nie tylko na władze centralne, bo ich wpływy ograniczają się tylko do Kabulu. Szukamy również innych struktur, które są w stanie zapewniać bezpieczeństwo, na tyle, aby można było stopniowo wchodzić ze środkami pomocowymi.

- To oznacza konieczność zmiany stosunku do ruchu oporu. - Owszem. Trzeba wychwytywać różnice, jakie pojawiają się między talibami miejscowymi a Al-Kaidą, między talibami afgańskimi a pakistańskimi. Wejść w porozumienie polityczne z którąś ze stron. Bo nie da się zmienić mentalności narodu afgańskiego - sprawić, by przestali być bliżej talibów, a byli bliżej Europejczyków.

- Czy przykład Iraku nie jest dobrą monetą? - Owszem. To przecież w Iraku sunnici przepędzili ze swoich terenów Al-Kaidę. W pewnym momencie przywódcy sunniccy zdali sobie sprawę, że tracą wpływ na własną społeczność i zmienili front. Więc tego typu podejście należałoby zastosować w Afganistanie. Bo walczyć ze wszystkimi długo się nie da...

- Przejdźmy teraz na grunt polski - jak zmieniła się nasza armia przez ostatnich 10 lat? - Epokową była decyzja o  przejściu na zawodowstwo. Co prawda podjęta trochę za późno - bo gdybyśmy zrobili to w chwili wstępowania do NATO, dziś mielibyśmy już armię zawodową - ale lepiej późno niż wcale. Oczywiście, fakt, że zaczynamy budować armię zawodową, nie jest prostym następstwem naszego członkowstwa w NATO. Ale oznacza, że także w tym zakresie dostosowujemy się do wzorców, wytworzonych przez najlepszych.

Jednak zmiany zaczęły się jeszcze przed przystąpieniem do NATO, na etapie "Partnerstwa dla Pokoju". - Na czym polegały najważniejsze? - Przede wszystkim na zmianie mentalności, zwłaszcza, jeśli idzie o planowanie i dowodzenie wojskiem. Aż do lat 90. traktowaliśmy nasze plany jako sztukę dla sztuki, wychodząc z założenia, że plany planami, a życie i tak idzie swoim torem. Natomiast w NATO nauczyliśmy się tego, że jak coś zostało zaplanowane, podane do wiadomości, a inni uwzględniając nasze plany realizują własne, to nie można tego zmienić. To wymusiło na nas najważniejszą sprawę, a mianowicie przyjęcie, w 2001 roku, reguły stałego wskaźnika nakładów budżetowych na wojsko w wysokości 1.95 proc. PKB. Dzięki temu możliwe jest wieloletnie programowanie rozwoju sił zbrojnych. I od tego czasu możemy mówić, że nasze wojsko budowane jest na podstawie ujednoliconej, długofalowej myśli, a nie zmieniane "od Sasa do lasa", albo od ministra do ministra.

- To zmiany w sferze sztabowej, planistycznej. A co z obszarem operacyjnym? - NATO wymusiło na nas dotrzymanie pewnych standardów wyposażenia wojska. Tak, by było ono zdolne do współdziałania z innymi członkami Sojuszu, przed wszystkim w sferze dowodzenia, łączności. W efekcie dzisiejsza armia jest dużo nowocześniejsza niż ta z końca lat 90.

Nie mówię już o wspólnych doktrynach, zasadach szkolenia... - A stracone szanse? Przecież część naszych sił zbrojnych powoli przeistacza się w skansen. Sami w tym aktywnie uczestniczymy, na przykład biorąc od Amerykanów kilkudziesięcioletnie fregaty... - Ten problem nie dotyczy tylko fregat. Dotyczy również samolotów transportowych herkules, które właśnie przejmujemy od Amerykanów, dotyczy czołgów leopard, które dostaliśmy od Niemców, czy okrętów podwodnych Koben od Norwegów. Tego typu sprzęt - spady z innej armii - to zupełne nieporozumienie. Bo choć sojusznicy dają go nam za pół-darmo, jego utrzymanie okazuje się niezwykle kosztowne.

- Jakie jeszcze popełniamy błędy? - Poważnym błędem jest to, że mamy armię wciąż zbyt rozproszoną. Zbyt wiele jest małych, rachitycznych jednostek, niepotrzebnie obciążających budżet. Armii potrzebna jest większa konsolidacja organizacyjna. Musimy stworzyć, na wzór amerykański czy choćby niemiecki, wielkie garnizony, bazy. Bo nie jest już tak, jak kiedyś, że żołnierz musiał stać na granicy, bo nie zdążyłby do niej dotrzeć. Dzisiaj można mieć wojsko w jednym miejscu - i jeśli będzie wystarczająco mobilne, dotrze, gdzie musi, na czas. A poza tym, tak jest oszczędniej.

- Ale czy bezpieczniej? Weźmy F-16 skupione na dwóch lotniskach. Wystarczą dwa precyzyjne ataki i tracimy potencjał uderzeniowy naszego lotnictwa... - Nie zgodzę się z takim myśleniem. Tego rodzaju zagrożenie było realne w poprzednich warunkach. Dzisiaj, w dobie broni precyzyjnej, rozproszenie potencjału nic nie da. Za to ochrona, na przykład przed atakiem rakietowym, jest łatwiejsza, jeśli możemy ją zorganizować w jednym miejscu

- Czy w relacji "nowy sprzęt-stary sprzęt", nasza armia nadal odbiega od standardu natowskiego?- W stosunku do czołowych armii - brytyjskiej, niemieckiej, nie mówiąc już o amerykańskiej - ten dystans jest dosyć odległy. Natomiast jeśli idzie o średnią w NATO, to myślę, że nie jesteśmy poniżej. Proszę pamiętać, że do naszej armii zaczęły trafiać kierowane pociski przeciwpancerne Spike, transportery Rosomak, samoloty F-16...
- ...był Pan przeciwnikiem ich zakupu... - ...owszem, ale nie zmienia to faktu, że są wystarczająco nowoczesnym systemem, aby przesądzić o przyzwoitej jakości naszych sił powietrznych. Gorzej, niestety, jest z marynarką, której modernizacja jest z jednej strony kosztowna, a z drugiej, nie ma priorytetu w sensie strategicznym.

- Skoro o modernizacji mowa - co powinniśmy zrobić, by poszła w odpowiednim kierunku? - Przede wszystkim zapewnić jej finansowanie. Żeby myśleć o doganianiu czołówki musimy racjonalnie gospodarować budżetem MON. W krajach, w których nie ma potrzeby "dościgania" pozostałych sojuszników, na modernizację przeznacza się mniej więcej 25 proc. budżetów wojskowych. My powinniśmy wydawać więcej.

- A nie wydajemy? - Jeszcze niedawno ten wskaźnik był na poziomie 23-24 proc., podnosząc się z pułapu kilkunastu procent w latach 90. Niestety, szef MON zgodził się na jego obniżenie do 20 proc. czyli do minimalnego poziomu przewidzianego prawem...

W ten sposób mają się znaleźć pieniądze na uzawodowienie stanów osobowych. To błąd systemowy, który zachwieje naszymi programami modernizacyjnymi.

- Będziemy mieli zawodowe wojsko bez nowoczesnego sprzętu... Co zrobić, by tego uniknąć? - Zmienić założenia. Zamiast ograniczać, powinniśmy wydatki na modernizacje podnieść do poziomu jednej trzeciej budżetu MON. No i przede wszystkim - zastosować strategię przeskoku generacyjnego. Nie kupować sprzętu na tu i teraz, tylko, razem z sojusznikami, współfinansować prace rozwojowe nad przyszłościowymi systemami.

- Robotyzacja pola walki, bezpilotowce itp.? - Właśnie. Gdybyśmy miliardy poświęcone na zakup F-16 przeznaczyli na bezpilotowce, dziś bylibyśmy w czołówce państw świata, które coraz częściej wprowadzają tę technologię na uzbrojenie. Kolejna sprawa to broń precyzyjna oraz śmigłowce - to one powinny znaleźć się na liście priorytetów finansowych MON.

- Jakoś nie widać woli politycznej, by w tym kierunku pójść... - Bardzo odradzałem ministrowi Klichowi decyzję o ograniczeniu wydatków na modernizację techniczną. Nie udało się. Innymi słowy, nie widzę determinacji w kładzeniu nacisku na jakość naszego wojska, za to dostrzegam kurczowe trzymanie się pewnych parametrów ilościowych. Że ma być 150 czy 120 tys. żołnierzy... Tymczasem to, ilu ich będzie, należałoby określić dopiero na koniec, po ustaleniu, na ilu dobrze wyposażonych żołnierzy nas stać.

- I dobrze wyszkolonych. - Oczywiście, przecież dobrego wojska nie zbudujemy bez intensywnego szkolenia. A ono również kosztuje...

- Czyli armia będzie miała problem? - Niewykluczone, że zamiast doganiać najlepszych, będziemy rozpaczliwie usiłowali utrzymać się w natowskiej średniej.

- Reasumując - gdy dziś rozmawiamy, jakie są konsekwencje naszego uczestnictwa w NATO, jesteśmy względnymi optymistami. Ale za lat 5 do 10, możemy nie mieć tak dobrego humoru? - Może być gorzej, bo nie odrobimy dystansu. A ten, kto stoi w miejscu, to w istocie rzeczy się cofa. Bo życie idzie do przodu, a wymagania rosną... - Dziękuję za rozmowę.

Przemówienie prezydenta Iranu na Zgromadzeniu ogólnym ONZ 23/09/2010 Podziękowania i grzecznościowe formuły (…). W ciągu ostatnich lat mówiłem wam o pewnych moich nadziejach i zmartwieniach, między innymi o kryzysie rodziny, bezpieczeństwie, ludzkiej godności, światowej gospodarce, zmianie klimatu jak i również o dążeniu do sprawiedliwości i długotrwałego pokoju. Po około stu latach dominacji, system kapitalistyczny i obecny świat udowodnili że nie są w stanie zaproponować dobrych rozwiązań dla problemów związanych ze społeczeństwem co prowadzi do jego nieuchronnego schyłku. Chciałbym teraz przeegzaminować dwie główne przyczyny tej porażki i opisać niektóre cechy przyszłego idealnego porządku.

A) Postawy i przekonania Jak wiecie, boscy prorocy mieli misję nawoływania wszystkich do monoteizmu, miłości i sprawiedliwości oraz pokazywania ludzkości ścieżki do dobrobytu. Zachęcali ludzi do kontemplacji i zdobywania wiedzy w celu lepszego docenienia prawdy oraz niedopuszczenia do ateizmu i egoizmu. Prawdziwy sens nauk wszystkich proroków jest jeden i ten sam. Każdy posłaniec potwierdzał nauki poprzedniego posłańca i zwiastował dobre wieści na temat proroka który miał nastąpić po nim, jak i również starał się, na miarę swoich sił, przedstawić uzupełnioną wizję religii. Tak się działo aż do ostatniego bożego proroka który to przedstawił religię idealną i wszechstronną. W opozycji do tego czystego orędzia stanął egoizm i chciwość, buntując się przeciwko przesłaniu.

Nimrod przeciwstawił się Prorokowi Abrahamowi, Faraon przeciwstawił się Prorokowi Mojżeszowi a chciwcy zwalczali Proroka Jezusa Chrystusa i Proroka Mahometa (pokój niechaj im będzie). W ciągu ostatnich stuleci ludzkie wartości i etyka zostały odrzucone jako konsekwencja zacofania. Wartości te były nawet przedstawiane jako niezgodne z wiedzą i nauką jako że narzucane wcześniej, w czasie ciemnych dziejów Świata Zachodu, przez proklamatorów wiary. Oddalenie człowieka od Nieba oddaliło go od jego własnego “ja”. Człowiek, z jego zdolnością do zrozumienia tajemnic natury, z jego instynktem w poszukiwaniu prawdy, z jego aspiracjami do sprawiedliwości i doskonałości, jego dążeniem do piękna i umiejętnością reprezentowania Boga na ziemi, został zredukowany do istoty ograniczającej się do materialistycznego świata, dążącej do spotęgowania swoich indywidualnych przyjemności. W ten sposób instynkt człowieka zastąpił jego naturę. Istoty ludzkie i narody zostały uznane za sobie wrogie a szczęście jednostki lub narodu zostało zdefiniowane w kategoriach konfliktu, potrzeby wyeliminowania lub ograniczenia innych. Konstruktywna i postępowa współpraca została zastąpiona wyniszczającą walką o przetrwanie. Żądza kapitału i dominacji zastąpiła wiarę w jednego Boga który jest bramą do miłości i jedności. Ten szerzący się konflikt między egocentrycznym a boskim otworzyło drogę do niewolnictwa i kolonializmu.

Duża cześć świata przeszła pod panowanie niewielu zachodnich Państw. Dziesiątki milionów ludzi zostało wziętych do niewoli i dziesiątki milionów rodzin zostało rozbitych. Wszelkie bogactwa, prawa i kultura skolonizowanych narodów zostały zagrabione. Ziemie zostały zajęte a tubylcy upokorzeni i masowo mordowani. Mimo to narody podniosły się, kolonializm został napiętnowany a narody uznane. Tak oto nadzieja narodów na szacunek, powodzenie i bezpieczeństwo została przywrócona. Na początku zeszłego wieku wiele dobrze zwiastujących mów na temat wolności, praw człowieka i demokracji zrodziło nadzieję na uleczenie głębokich ran żadnych w przeszłości. Jednakże dzisiaj nie tylko te marzenia nie zostały zrealizowane, ale również nowe wspomnienia, czasem gorsze niż te wcześniejsze, zostały utrwalone w pamięci. W wyniku dwóch Wojen Światowych, okupacji w Palestynie, wojny w Korei i Wietnamie, irakijskiej wojny przeciwko Iranowi, okupacji Afganistanu i Iraku jak i również w wyniku licznych wojen w Afryce zostało zabitych, rannych lub wysiedlonych setki milionów ludzi. Zwiększyła się liczba aktów terroryzmu, nielegalny obrót narkotykami, bieda i rozwarstwienie społeczne. Dyktatura i polityka rządów Ameryki Łacińskiej zrodzonych w wyniku zamachu stanu spowodowały bezprecedensowe zbrodnie mając wsparcie w świecie Zachodu. Zamiast rozbrojenia zaczęło się rozprzestrzenianie oraz gromadzenie broni nuklearnej, biologicznej i chemicznej, narażając świat na coraz większe niebezpieczeństwo. W rezultacie te same cele które przyświecały kolonizatorom i właścicielom niewolników powróciły zmieniwszy tylko otoczkę.

B) Światowe Zarządzanie i Panujące Struktury. Liga Narodów, a później Organizacja Narodów Zjednoczonych, zostały stworzone z obietnicą doprowadzenie do pokoju, bezpieczeństwa i przestrzegania praw człowieka, co faktycznie oznaczało zarządzanie na skalę globalną. Można by przeanalizować obecne rządy światem badając te oto trzy wydarzenia: Pierwsze to wydarzenie z 11. września, które wpłynęło na cały świat na ponad dziesięciolecie. Niespodziewanie, wiadomość o ataku na bliźniacze wieże została wyemitowana posługując się licznymi materiałami filmowymi o incydencie. Niemalże wszystkie rządy i znane osobistości ostro potępiły ten wypadek. Jednakże wtedy wkroczył z impetem mechanizm propagandy; dano do zrozumienia że odtąd cały świat jest narażony na wielkie niebezpieczeństwo, mianowicie na terroryzm, i że jedyne co może uratować świat to rozmieszczenie sił w Afganistanie. Ostatecznie Afganistan, a niedługo później i Irak, zostały okupowane. Proszę zauważyć: Zostało powiedziane, że trzy tysiące ludzi zostało zginęło 11. września, co nas wszystkich bardzo zasmuca. Jednakże, aż do chwili obecnej, w Afganistanie i Iraku zostało zamordowanych setki tysięcy ludzi , miliony zostały ranne a konflikt nadal trwa i się rozprzestrzenia. Podczas identyfikacji odpowiedzialnych za ten atak, istniały trzy punkty widzenia.

1- Ataku dokonała jakaś potężna i złożona grupa terrorystyczna, zdolna do skutecznego ominięcia wszystkich szczebli amerykańskiego wywiadu i systemu bezpieczeństwa.To jest oficjalna wersja wydarzeń wspierana przez amerykańskich kongresmenów.

2- Pewna część amerykańskiego rządu zaaranżowała atak w celu zrzucenia ciężaru upadającej amerykańskiej ekonomii i powstałego ucisku na Bliski Wschód w celu uratowania syjonistycznego reżimu.

Większość Amerykanów, innych narodów jak i polityków zgadza się z tą opinią.

3- Atak został przeprowadzony przez organizację terrorystyczną jednak amerykański rząd wspierał ją i wykorzystał wynikłą sytuację.

W rzeczywistości ta wersja ma mniej zwolenników. Głównym dowodem związanym z wypadkiem było parę paszportów odnalezionych w złogach gruzów i nagranie wideo przedstawiające człowieka którego nie znano miejsca zamieszkania ale o którym się mówiło że był zamieszany w jakieś naftowe interesy z pewnymi amerykańskimi oficjelami. To również zostało zatuszowane i powiedziano że z powodu eksplozji nie uchował się żaden ślad terrorystów-samobójców. Pozostaje jednakże parę pytań na które nie ma odpowiedzi:

1- Nie byłoby może bardziej racjonalne dokonanie najpierw przez bezstronne służby ogólnego dochodzenia w celu zidentyfikowania wszystkich elementów związanych z atakiem, by na koniec móc obrać przeciwko nim racjonalny plan działania?

2- Przyjmując punkt widzenia amerykańskich kongresmenów, czy rozsądnym jest wszczynanie regularnej wojny poprzez rozmieszczanie wojsk które powoduje śmierć setek tysięcy ludzi w celu przeciwdziałania grupie terrorystycznej?

3- Nie było możliwe pójść za przykładem Iranu który odparł terrorystów Riggi którzy to zamordowali lub zranili 400 niewinnych ludzi w Iranie? W irańskiej operacji nie zginął ani jeden niewinny człowiek. Proponuję by ONZ ustanowiła niezależną grupę która by zbadała wydarzenie z 11. września po to by w przyszłości nie było zabronione wyrażanie opinii na ten temat. Chciałbym tu wygłosić oświadczenie że w przyszłym roku Islamska Republika Iranu będzie gościć konferencję w celu zbadania terroryzmu i środków do stawienia mu czoła. Zapraszam osoby publiczne, uczniów, myślicieli, badaczy oraz instytuty badawcze ze wszystkich krajów by wzięli w tej konferencji udział. Drugim wydarzeniem jest okupacja Palestyńskiej ziemi. Uciskani mieszkańcy Palestyny żyją od 60 lat pod rządem okupującego go reżimu, zostali pozbawieni wolności, bezpieczeństwa i prawa do samostanowienia o sobie, podczas gdy okupanci cieszą się poparciem. Codziennością jest niszczenie domów nad głowami niewinnych kobiet i dzieci. Ludzie w ich własnym kraju są pozbawiani wody, żywności i lekarstw. Syjoniści narzucili pięć powszechnych wojen sąsiednim krajom i palestyńskiemu narodowi. Syjoniści popełnili najokropniejsze zbrodnie na bezbronnych ludziach w wojnach przeciw Libanowi i Gazie. Syjonistyczny reżim zaatakował flotyllę z pomocą humanitarną przy bezczelnym niepoważaniu międzynarodowych norm i zabija cywilów. Syjonistyczny reżim zaatakował flotyllę z pomocą humanitarną przy bezczelnym niepoważaniu międzynarodowych norm a następnie zabija cywilów.

Ten reżim który cieszy się całkowitym poparciem pewnych zachodnich państw regularnie grozi sąsiednim krajom i publicznie ogłasza zabicie palestyńskich osobistości i innych, podczas gdy palestyńscy obrońcy i ci którzy się przeciwstawiają reżimowi są uciskani, napiętnowywani jako terroryści i antysemici. Wszystkie wartości, nawet wolność słowa, w Europie i w Stanach Zjednoczonych, są poświęcane na ołtarzu Syjonizmu. Wszelkie rozwiązania są skazane na niepowodzenie ponieważ prawa Palestyńczyków nie są brane od uwagę. Czy bylibyśmy świadkami tak okrutnych zbrodni gdyby zamiast uznawać słuszność okupacji, uznalibyśmy prawo Palestyńczyków do suwerenności? Naszą jednoznaczną propozycją jest powrót palestyńskich uchodźców do ich rodzinnych ziem oraz odniesienie się do głosu Palestyńczyków w celu zwrócenia im suwerenności i wyboru typu rządów.

Jako trzecie – energia nuklearna. Energia nuklearna jest czysta i tania, jest boskim darem który jest jedną z najbardziej odpowiednich alternatyw w celu zredukowania zanieczyszczeń spowodowanych eksploatacją paliw kopalnych. Układ o Nierozprzestrzenianiu Broni Jądrowej (NPT) zezwala wszystkim krajom używania energii nuklearnej bez limitów a Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (MAEA) ma obowiązek dostarczenia krajom członkowskim technicznego i prawnego wsparcia. Bomba nuklearna jest najgorszą, niehumanitarną bronią która powinna zostać zniszczona. NPT zabrania jej rozwijania jak i składowania oraz wzywa do nuklearnego rozbrojenia. Niemniej jednak, proszę zwrócić uwagę na to co pewni członkowie Rady Bezpieczeństwa i posiadacze bomby atomowej zrobili: Zrównali energię atomową z bombą atomową, i oddalili ten typ energii z zasięgu większości państw poprzez ustanowienie monopolu i naciskając na MAEA. Podczas gdy sami nadal przechowywali, poszerzali i ulepszali swoje atomowe arsenały.

To pociągnęło za sobą co następuje: Nie tylko nie dokonano atomowego rozbrojenia, ale również bomba atomowa została w niektórych rejonach rozprzestrzeniona, również przez okupujący i zastraszający reżim syjonistyczny. Chciałbym tu zaproponować by rok 2011 został uznany rokiem rozbrojenia atomowego oraz programu “Atomowa Energia dla Wszystkich, Broń Atomowa dla Nikogo”.

We wszystkich tych sytuacjach ONZ był niezdolny do podjęcia jakiegokolwiek skutecznego działania. Niestety, w dziesięcioleciu ogłoszonym jako “Międzynarodowe Dziesięciolecie dla Kultury i Pokoju” zostało zabitych lub zranionych w wyniku wojny, agresji lub okupacji setki tysięcy ludzi a wrogość i antagonizmy się zaostrzyły.

Panie i Panowie, Niedawno świat był świadkiem paskudnego i niehumanitarnego aktu palenia Świętego Koranu. Święty Koran jest Boską Księgą i wiecznym cudem Proroka Islamu. Nawołuje do wielbienia Jednego Boga, miłosierdzia wobec ludzi, rozwoju i postępu, zadumy i myślenia, obrony opresjonowanych i wytrwałości wobec opresorów; wspomina również z szacunkiem o poprzednich Wysłannikach Boga, jak Noe, Abraham, Izaak, Mojżesz lub Jezus Chrystus (Niech Będzie im Pokój) i popiera ich… Spalili Koran by spalić wszystkie te prawdy i poglądy. Jednakże prawdy nie można spalić. Koran jest wieczny bo Bóg i prawda są wieczni. Ten akt i każdy inny który zwiększa dystans między narodami jest diabelski. Powinniśmy mądrze unikać wpadania w ramiona Szatanowi. W imieniu narodu irańskiego składam wyrazy szacunku wszystkim Boskim Księgom i ich wyznawcom. To jest Koran a to jest Biblia. Składam wyrazy szacunku obu.

Szanowni Przyjaciele, Przez te lata nieskuteczność kapitalizmu oraz panującego światowego zarządzania i jej struktur zostały obnażone, i większość Państw i narodów jest w poszukiwaniu fundamentalnych zmian i przewagi sprawiedliwości w stosunkach międzynarodowych. Powód nieudolności Organizacji Narodów Zjednoczonych leży w jej niesprawiedliwej strukturze. Większość władzy jest skoncentrowana w Radzie Bezpieczeństwa z racji przywileju veta, z kolei główny filar Organizacji, Zgromadzenie Ogólne, jest marginalizowany. W ciągu ostatnich dziesięcioleci co najmniej jeden ze stałych członków Rady Bezpieczeństwa był zawsze stroną w jakimś konflikcie. Przywilej veta zapewnia bezkarność w agresji i okupacji; jak można w takim razie oczekiwać kompetencji gdy sędzia i oskarżyciel są po tej samej stronie konfliktu? Gdyby Iran cieszył się prawem veta to czy Rada Bezpieczeństwa i Dyrektor Generalny MAEA zajęliby takie same stanowisko w kwestii nuklearnej?

Drodzy Przyjaciele, Organizacja Narodów Zjednoczonych ma kluczowe znaczenie dla koordynowania wspólnym globalnym zarządzaniem. Jego struktury wymagają reform po to by każde niepodległe Państwo i naród było w stanie brać czynny i konstruktywny udział w globalnym rządzeniu. Prawo veta powinno zostać odwołane, Rada Bezpieczeństwa powinna być najwyższym organem a Sekretarz Generalny powinien być najbardziej niepodległym funkcjonariuszem, wszystkie jego decyzje powinny być podejmowane za aprobatą Zgromadzenia Ogólnego a na celu powinny mieć promocję sprawiedliwości i wyeliminowanie dyskryminacji. Sekretarz Generalny nie powinien poddawać się presji ze strony krajów które goszczą Organizację w sytuacji gdy głosi prawdę i wymierza sprawiedliwość. Jest zalecane by Zgromadzenia Ogólne zakończyło w ciągu roku w ramach nadzwyczajnej sesji reformy struktur Organizacji.

Republika Iranu ma skonkretyzowane sugestie w tej kwestii i jest gotowa uczestniczyć czynnie i konstruktywnie w tym procesie.

Panie i Panowie, Ogłaszam wyraźnie że okupacja innych krajów pod hasłami wolności i demokracji jest niewybaczalną zbrodnią.

Świat potrzebuje logiki miłosierdzia, sprawiedliwości i łącznego udziału a nie logiki siły, dominacji, jednostronności, wojny i zastraszania. Świat potrzebuje być rządzonym przez cnotliwych ludzi, takich jak Boscy Prorocy. Dwie duże strefy geograficzne, mianowicie Afryka i Ameryka Łacińska, przeszły w ciągu ostatnich dekad przez ważne historyczne przeobrażenia. Nowe postawy tych dwóch kontynentów, bazujące się na wzrastającym poziomie integracji i jedności jak i również na lokalizacji modeli wzrostu i rozwoju, zrodziły istotne dla ludzi z tych rejonów owoce. Świadomość i mądrość przywódców tych dwóch kontynentów przeważyły ponad regionalnymi problemami i kryzysami bez dyrygującej interferencji poza regionalych sił. Islamska Republika Iranu w ciągu ostatnich lat poszerzyła swoje stosunki z Ameryką Łacińską i Afryką we wszystkich dziedzinach. A co do wspaniałego Iranu, Deklaracja Teherańska była niesamowicie konstruktywnym krokiem w procesie budowania wspólnego zaufania co stało się możliwe dzięki godnej podziwu dobrej woli rządów Brazylii i Turcji, wraz ze szczerą współpracą rządu Iranu. Choć Deklaracja wywołała niewłaściwe reakcje niektórych i pociągnęły one za sobą niezgodne z prawem postanowienia, jest ona nadal ważna. Zastosowaliśmy się do zarządzeń MAEA bardziej niż do naszych wcześniejszych zobowiązań, jednakże nigdy nie ulegaliśmy nielegalnie narzuconym presjom i nigdy nie ulegniemy. Zostało powiedziane że Iran jest zmuszany do dialogu. Po pierwsze, Iran nigdy nie musiał być zmuszany do dialogu bazującym się na szacunku i sprawiedliwości. Po drugie, metody oparte na nieposzanowaniu narodów dawna stały się nieskuteczne. Ci którzy stosują zastraszanie i sankcje w odpowiedzi na przejrzystą logikę Irańskiego narodu są w realnym znaczeniu w trakcie niszczenia pozostałej wiarygodności Rady Bezpieczeństwa oraz wiary narodów w jego instytucję, dowodząc po raz kolejny to jak niesprawiedliwa jest działanie Rady. Kiedy się grozi tak wielkiemu narodowi jak Iran, który jest znany w całej swej historii z naukowców, poetów, artystów i filozofów, i którego kultura i cywilizacja są synonimami czystości, posłuszeństwa Bogu i poszukiwania sprawiedliwości, jak można oczekiwać by rosło zaufanie innych narodów dla tego kogoś? Rozumie się samo z siebie że despotyczne metody w zarządzaniu światem odniosły porażkę. Nie tylko skończyła się era niewolnictwa, kolonializmu i rządzenia światem; droga do odbudowania starych Imperiów jest również zablokowana. My oświadczyliśmy że jesteśmy gotowi by powziąć poważną debatę z amerykańskimi Kongresmenami by wyrazić, w tym oto dokładnie miejscu, nasze prostolinijne poglądy na ważne dla świata tematy.

Proponujemy więc by, w celu zapewnienia konstruktywnego dialogu, została zorganizowana w ramach Zgromadzenia Ogólnego coroczna debata.

Podsumowując, Przyjaciele i Współpracownicy, Irański naród, większość narodów świata oraz rządów są przeciwko obecnemu dyskrymującemu zarządzaniu światem. Niehumanitarna natura tego zarządzania doprowadziła do martwego końca i wymaga głębszego zbadania. Reformowanie światowych kwestii i doprowadzenie do spokoju i dobrobytu wymaga udziału wszystkich nas, czystych zamiarów oraz ludzkiego i boskiego udziału. Wszyscy jesteśmy zdania że: Sprawiedliwość jest elementarnym składnikiem pokoju, długotrwałego bezpieczeństwa i głoszenia miłości wśród narodów. To w sprawiedliwości rodzaj ludzki poszukuje realizacji swoich aspiracji, praw i godności, odkąd ma się na baczności przed uciskiem, upokorzeniem i nieodpowiednim traktowaniem. Prawdziwa natura ludzkości ukazuje się w miłości do bliźniego i w miłości do wszelkiego dobra tego świata. Miłość jest najlepszym gruntem dla tworzenia więzi między ludźmi i między narodami. Jak Vahshi Bafqi, wielki irański poeta, powiedział: “Z fontanny młodości zaczerpnij tysiąca łyków I tak umrzesz jeśli nie jesteś w uścisku miłości” W czynieniu świata pełnym czystości, bezpieczeństwa i dobrobytu ludzie nie są rywalami a towarzyszami. Ci którzy widzą swoje szczęście tylko w cierpieniu innych, swoje powodzenie i bezpieczeństwo w niepewności drugiego, ci którzy uważają się za lepszych od innych, ci zeszli ze ścieżki człowieczeństwa i są na diabelskiej drodze.

Ekonomia i dobra materialne są tylko narzędziami do służenia innym, do tworzenia przyjaźni i umacniania ludzkich więzi w celu osiągnięcia duchowego ideału. Nie są środkami do pozerstwa lub w środkami do dominacji nad innymi. Mężczyźni i kobiety uzupełniają się nawzajem a rodzinna jedność z czystą, pełną miłości i długotrwałą więzią małżonków w jej centrum jest gwarancją dla jej ciągłości jak i dla dorastających pokoleń, dla prawdziwych przyjemności, dla szerzenia miłości oraz dla reformowania społeczeństw. Kobieta jest odbiciem boskiego piękna i jest źródłem miłości i troski. Jest strażniczką czystości wyjątkowości społeczeństwa. Skłonność do hartowania dusz i zachowań kobiet pozbawia je ich podstawowego prawa do bycia kochającymi matkami i troskliwymi żonami.

Będzie to skutkowało agresywniejszym społeczeństwem z nieodwracalnymi jego skutkami. Wolność jest boskim prawem które powinno służyć pokojowi i ludzkiej doskonałości. Czyste zamiary i wola sprawiedliwych są kluczem do bram czystego, pełnego możliwości życia, ożywienia i piękna. Jest obietnicą Boga że ziemię odziedziczą ludzie nieskalani i sprawiedliwi. A ludzie wolni od egoizmu przejmą kontrolę nad światem. Wtedy to nie będzie śladu cierpienia, dyskryminacji, biedy, niepewności i agresji. Czas na prawdziwe szczęście i na rozkwit prawdziwej natury ludzkości, tak jak Bóg ją pojął, nadejdzie. Wszyscy ci którzy poszukiwali sprawiedliwości i wszystkie wolne duchy czekały na ten moment i obiecywały te czasy pełne chwały. Cała ludzkość, prawdziwy sługa Boży i prawdziwy przyjaciel ludzkości, którego ojciec był z pokolenia ukochanego proroka Islamu i którego matka była spośród wyznawców Jezusa Chrystusa, niech oczekuje wraz z Jezusem synem Marii i innymi sprawiedliwymi na nastanie tych nieprawdopodobnych czasów i niech wspomaga ludzkość. W powitaniu ich powinniśmy się połączyć i poszukiwać sprawiedliwości. Cześć i chwała Miłości, cześć sprawiedliwości i wolności, cześć prawdziwej ludzkości, całemu człowiekowi, prawdziwemu towarzyszowi ludzkości, i niech pokój będzie z wami wraz ze sprawiedliwymi i ludźmi czystego serca. Dziękuję. www.irna.ir/ENNewsShow.aspx Anna Ruszkiewicz

Illuminati przygotowują opinię publiczną na „samobójstwo” Jane Burgermeister? Podobnie jak w przypadku zamachu na WTC, wycieku ropy w Zatoce Meksykańskiej i wielu innych „katastrofach” Illuminati uprzedzają o swoich następnych krokach. Tym razem dotarliśmy (pracuję nad tym w grupie) do szokującego odkrycia na zagranicznych blogach. Otóż w blogach tych, jak np. tutaj:
http://lightworkers.org/channeling/110947/urgent-message-saint-germain po prawej stronie w kolumnie More… podane są linki do promowanych artykułów. Na podanej powyżej stronie nie ma nic odnośni Jane Burgeremeister, natomiast w tłumaczeniu:
http://translate.google.pl/translate?hl=pl&sl=en&u=http://lightworkers.org/blog/91385/ascended-masters-and-other-light-beings&ei=mX DTMOVFJKhOJuOjdoO&sa=X&oi=translate&ct=result&resnum=1&ved=0CBcQ7gEwAA&prev=/search%3Fq%3DI%2BAm%2BBeloved%2BMaster%2BTeacher%2BSaint%2BGermain,%2Bsite:http://lightworkers.org%26hl%3Dpl

(gdyby link się zmienił podaję linki do zrzutów obu wersji artykułów.
angielska: http://dl.dropbox.com/u/2346872/Lightworkers.jpg
polska: http://dl.dropbox.com/u/2346872/Lightworkers-tlumaczenie.jpg)

występuje jako „pilne” że „Jane Burgermeister grozi samobójstwo” i podano, że jest to artykuł z wczoraj! A oryginalny artykuł Rebecca Campbell napisała 31 lipca!

http://www.opednews.com/articles/URGENT-Activist-Jane-Burg-by-Rebecca-Em-Campbel-100731-385.html

Jestem w ciągłym kontakcie mailowym i telefonicznym z dziennikarką. Wiem co jej grozi. Sąd austriacki chce ją ubezwłasnowolnić na mocy prawa, które się stosuje do osób z demencją starczą powyżej 90 roku życia. Jeśli to zostanie zastosowane to Jane nie będzie miała prawa nic zrobić – publikować, dysponować swoimi pieniędzmi i majątkiem (ma spadek po ojcu, który sąd austriacki prawdopodobnie chce bezprawnie zagarnąć) czy nawet bronić się przed sądem. Sąd będzie wówczas mógł bez jej zgody wsadzić ją do zakładu psychiatrycznego i faszerować czymkolwiek. Oczywistym wnioskiem jest to, że diagnozą tych „lekarzy” rodem z Ravensbruck może być mania samobójcza czy tez schizofrenia paranoidalna. Jane zdaje sobie z tego sprawę, ale nie może już opuścić Austrii z powodów, których jeszcze dokładnie nie rozumiem – sąd prowadzi sprawę, a ona musi czekać. Poza tym ma bardzo uszczuplone środki finansowe przez agenta, który wciąż zbiera w jej imieniu pieniądze za pomocą strony www.theflucase.com. [Przypominamy, iż strona theflucase.com jest opanowana przez agenta i Jane Burgermeister nie ma z nią nic wspólnego - typowa żydowska fałszywka! - admin] Austriacki sędzia chciał ją ubezwłasnowolnić już 4 tygodnie temu, jednak dziennikarka zagroziła mu sprawą kryminalną w trybunale międzynarodowym i dołączyła dokumenty, z których wynika, że postępowanie innej sędzi jest całkowicie bezprawne i oparte na fałszywych dowodach. Jest to dokładnie opisane na jej blogu: www.birdflu666.wordpress.com.

Jeśli chodzi o prowadzoną przez nią stronę theflucase.com, Jane Burgermeister zorientowała się, że zajmujący się administrowaniem Johan Niklasson jest agentem już w kwietniu b.r. zaraz po katastrofie w Smoleńsku. Strona wówczas całkowicie zniknęła z sieci. Jane zwróciła się z prośba o pomoc w ustaleniu dlaczego tak się mogło stać do swych polskich przyjaciół. Staraliśmy się potwierdzić oświadczenie Niklassona, że firma hostingowa z USA ją zablokowała z uwagi na „zbyt duże obciążenie”. Było to kompletną bzdurą nastawioną na wprowadzenie w błąd nieznającej się na szczegółach technicznych dziennikarki, ale nasi fachowcy nie dali się zwieść. Jane natychmiast uruchomiła ponownie swój blog na WordPressie, którego nie można tak łatwo ani zamknąć ani zhakować – WordPress to najlepsza platforma na świecie dla publikacji niewygodnych dla globalnej mafii. Podjęła też trafną decyzje natychmiastowego wyjazdu z Austrii, przyjeżdżając za ostatnie pieniądze do Polski. Z tego okresu datuje się pamiętne nagranie na YouTube, w którym już 17 kwietnia podała przypuszczenie o fałszywym samolocie, który rozbił się w Smoleńsku. Niezależnie od tego czy ta hipoteza okaże się prawdziwa czy nie, nagranie i publikacje Jane były bardzo niewygodne dla globalnej sitwy, gdyż uderzały w istotny motyw możliwego zamachu, którym było odciągnięcie Polski od polityki finansowej prowadzonej przez ś.p. Prezesa NBP S. Skrzypka. Nagranie w wersji polskiej znajduje się tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=Lun0kzX84og

Dlaczego na Jane Burgermeister następuje taki atak? Otóż podejrzewamy, że globalna mafia medyczno-przemysłowa planuje kolejną akcję szczepionkową. Tym razem „pandemia” nie jest zapowiadana, ona po prostu nastąpi. Ludzie zaczną umierać. Pierwsze tego jaskółki są w doniesieniach z Indii o nowej epidemii H1N1. Jeśli faktycznie w Europie się to zacznie to nie ma wątpliwości, że osoby krytykujące będą uciszane, czy wręcz zamykane. Popularnych dziennikarzy jak Jane Burgermeister nie będzie można tak łatwo uciszyć, co więcej – ona już teraz ostrzega o możliwej akcji przymusowego szczepienia, a doniesienia agencyjne zdają się to potwierdzać. Proszę was, śledźcie dokładnie jak się to będzie wszystko rozgrywało – sądzę, że wszyscy jesteśmy zagrożeni, nieważne czy zwolennicy PiS, PO czy SLD, musimy się zjednoczyć i przeciwstawić tym antyludzkim akcjom zniewolenia. Mamy wystarczająco dowodów na to by uważać się zagrożonymi.

http://monitorpolski.wordpress.com/2010/09/05/illuminati-przygotowuja-opinie-publiczna-na-samobojstwo-jane-burgermeister/

Nieświęty Mikołaj, czyli ostateczne rozwiązanie 15 września 2010 J.P., wódz Ruchu Poparcia J. P. (będziemy - ot tak, dla przekory - nazywać go tutaj Arturem Ui albo polskim Władimirem Żyrinowskim) opublikował na swoim blogu wpis pt. "Choinka". Wpis składa się w całości z komiksu niejakiego R. Dąbrowskiego pt. - uwaga! - "Nie święty Mikołaj, czyli ostateczne rozwiązanie".  Jakaś część blogosfery dowiedziała się o tym arcydziele za sprawą bloga Toyaha. Dla tych z Państwa, których ta wieść ominęła (a dlaczego?), krótkie streszczenie. Wrażliwszych przepraszam za to, co za chwilę nastąpi. Zaręczam, że - tak jak we wpisie nt. konferencji prasowej pułkownika Szeląga - ani trochę nie przesadzam i nie koloryzuję. Kto chce, może sprawdzić na własne ryzyko. Komiks, zaznaczam, pochodzi z tego roku. Jest Wigilia w roku 2014. W Pałacu Prezydenckim siedzą dwaj bliźniacy: jeden jest Prezydentem, drugi Naczelnikiem Państwa. Siedzą, obżerają się ciasteczkami, i  prowadzą radosną rozmową na temat rozkoszy "mlaskania", "chrapania", "bekania" i "pierdzenia". Tak właśnie - zdaniem rysownika i samego J.P. vel Artura Ui - musieli spędzać Wigilię bracia Kaczyńscy, kiedy jeszcze żył Lech.  W komiksie dotrwali do 2014 roku, zgnębiony naród pisze ukradkiem na lwach przed Pałacem "HWDP" i "HUJE", a oni śmieją się z ustami napchanymi ciasteczkami i wspominają, jak to cudem wychodzili ze wszelakich opresji. Najgorszą było "drugie powstanie warszawskie". Tu straszliwym bliźniakom na moment rzedną miny i zaczynają w bardzo komiczny sposób płakać i załamywać ręce. Widzimy w retrospekcji radosną młodzież, na moment wyzwoloną z lęku przed opresją, w koszulkach "Wolność Liberte" oraz "Kill PiZ". Wśród śmiechu, okrzyków "Śmierć świniom reżymu" i "Kaczyzm nie przejdzie" oraz śpiewów "Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój" i "Niech żyje powstanie!" , "Beatka Klempa" jest "gwałcona młotem pneumatycznym i żywcem spalona przed Syrenką", "Przemuś Gosiowski" zostaje "powieszony na jelitach", "Krzysio Putura" - "utopiony w sedesie w Łazienkach", a "Zbysiunio Zioberko" jest "wleczony przez całą Warszawę samochodem", "okładany kijami" i wreszcie "zrzucony nago z Pałacu Kultury". Ten ostatni akt nazywa się "Awangardowym hepeningiem rewolucyjnym" i dokonany jest przez "lewactwo z Krytyki Politycznej". Kolejne ofiary wrzeszczą bardzo groteskowo "NIEEE! Bulg, bulg, bulg..." oraz "AAAA!", a bliźniacy wspominając to wszystko, ryczą nieskładnie "Boże! Kwiat narodu!", "Chlip - zdziczenie kompletne" i raz jeszcze "Boże! Boże!". Beczka śmiechu po prostu. Jak się okazuje jednak, ten czyn nie przyniósł krajowi wymarzonej wolności. Powstanie zostaje stłumione przez krwiożerczych "gruzińskich komandosów", którzy dokonują masakry na Woli, oraz przez "gazdową falangę Goralenvolk", (widzimy tutaj religijną dzicz, szczerzącą straszliwe paszcze i wymachującą ciupagami) za sprawą których "krew liberałów spływa Alejami Jerozolimskimi", a na Czerskiej odbywają się "pogromy". Resztę krwiożerczy bracia "powywieszali na Marszałkowskiej". Nie ciesz się jednak, reakcjo, która właśnie klaszczesz na "Szczygłosia" czołgającego się po dywanie z kolejną miską ciasteczek w zębach. Oto po dachu skrada się już Rewolucyjny Nadczłowiek  z obłąkańczym uśmiechem i wrzuca przez okno do pokoju ładunek wybuchowy. Żarłoczni bliźniacy myślą, że to kolejna porcja ciasteczek, rzucają się łapczywie i giną przy akompaniamencie głośnego "ROZPIERDUT". Następnego dnia Rewolucyjny Nadczłowiek szczerzy się w tym samym obłąkańczym uśmiechu czytając w "Rzepiepospolitej" "TRAGEDIA! Prezydent i Naczelnik Państwa podstępnie zamordowani w zamachu!". Komiks kończy się podpisem "HAPPY END". Nie jest to zresztą jedyny komiks tego rysownika, który polski Władimir Żyrinowski umieścił na swoim blogu we wrześniu. Kilka dni wcześniej umieścił tamże "Finał trwania Papy Rydza", gdzie ten sam Rewolucyjny Nadczłowiek w towarzystwie Rewolucyjnej Nadkobiety (oboje cały czas szczerząc się jak wariaci) dokonują masakry w siedzibie "Radia Mapysk" wrzeszcząc "Z drogi, pachołki kleroligarchii". Widzimy kule eksplodujące z głośnym "DU DU DU" i "PLOK PLOK PLOK" w ciałach księży, zakonników, ochroniarzy i goszczących w studiu polityków. Ofiary wrzeszczą przezabawnie: "Maryjo - gdzie Ty?", "KHE", "ALA-rgh", "Umieram - księdza...", "No i dostałem za swoje", "E-ee...", podczas gdy rewolucyjny Nadczłowiek pędzi rycząc "Z DROGI!! - Mówię!" oraz "Przepraszam - JA DO BOSA! Ha, ha, ha..." (chodzi chyba o "BOSSA", ale nie oczekujmy za dużo od ulubionego rysownika komiksów Janusza Palikota - może zresztą bohater planuje jedynie zzuć obuwie?) i ładując kolejne serie na prawo i lewo.  Dociera wreszcie do studia, gdzie "Papa Rydz" siedzi jak zawsze otumaniając masy i ze spluwą w ręku informuje pomiot klerykalny, że jest na "czarnej liście" "Podziemnego Komitetu Rewolucyjnego". "Likwidacja znanego przedstawiciela bogatej burżuazji będzie tak zwaną akcją przykładową". Zakonnik usiłuje się pokracznie odpędzić od złego krzyżem, ale ten zostaje przez Rewolucyjnego Nadczłowieka heroicznie rozwalony serią z karabinu. Zaplutemu karłowi reakcji zostaje już tylko błaganie "może chcesz mieć swój program w moim radiu albo dwa?" i wtedy rewolucyjny Nadczłowiek łamie mu kark z rykiem "Próba przekupstwa?! Jak śmiesz - łajno!". "O Boże! Nie mogę się ruszyć" rzęzi "Papa Rydz". "To dobrze się składa" - odpowiada mu Rewolucyjny Nadczłowiek -  "bo pomyślałem sobie, że zastrzelić cię to za mało - zasłużyłeś na coś dłuższego.  W tym celu wziąłem butelkę kwasu solnego, rurkę i lejek. Dlaczego? Już wyjaśniam.  Otóż najpierw oblewamy same usta, żeby otworzył je grymas potwornego bólu [BULT BULT AA!] następnie w wypalony otwór gębowy wsuwamy rurkę aż do samego żołądka, jak przy gastroskopii, o tak [PSSS RGH... ARH...]  po czym przez lejek wlewamy kwas do rurki, którą spływa on bezpośrednio do żołądka i tam robi swoje, he he... [BUL BUL AEAA! MYAA... AE]  a my tymczasem opuszczamy strefę zajścia, by oszczędzić uszy i odwiedzić kolejnych na liście [AAARGH! AAAEE!]". To są treści, które Arturo Ui polskiej polityki umieścił na blogu przed Kongresem Ruchu Swojego Poparcia. Zresztą bezpośrednio po komiksami można było zgłosić swój akces do uczestnictwa w tymże kongresie. Kilka innych wybranych wpisów z tego samego miesiąca:

6 września: "Trupem w Jasną Górę" - "Tak!!! Na Jasnej Górze, w sercu polskiego katolicyzmu! Lech Kaczyński, który - jak wszystko na to wskazuje – jest współodpowiedzialny za śmierć i katastrofę - zbezcześcił to święte miejsce."

9 września: "Jarosław Kaczyński umiera. Chce się znaleźć tam gdzie jego brat – pod ziemią, w trumnie, obok ukochanego „tego drugiego”. W PiS-ie trwa dramatyczna walka o to kto będzie szefem. Różne grupy grają na Jarosławie jak na dudach, jak na instrumencie. Wydmuchując nim tego czy tamtą z partii, aby przejąć władzę po pogrzebie szefa.

11 września: "Jarosław Kaczyński dąży do przelania krwi. Jeśli nie powstanie pomnik przed pałacem prezydenckim, a sam pałac nie przemieni się w coś w rodzaju mauzoleum, to będzie tak długo i konsekwentnie podnosił emocje, że wreszcie ktoś  nie wytrzyma. Trupy nie chcą odejść i zżerają żywych."

 18 września: "Jeszcze jeden pogrzeb Lecha" - "Lech Kaczyński umiera jeszcze raz! Tym razem w pamięci Polaków. Nigdy raz się nie umiera i nigdy tak jak myśli ten co kona."

 29 września: "Napiwszy się do syta krwi własnego brata - przez wszystkie minione miesiące kampanii prezydenckiej i w okresie po kampanii - wampir Jarosław Kaczyński pojechał w ostatni poniedziałek do Wilkowa na Lubelszczyźnie, aby dalej opijać się ludzkim nieszczęściem i płaczem." A może zabawimy się w przypominanie wcześniejszych  wypowiedzi w rodzaju tych o "zastrzeleniu  Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszeniu i wystawieniu skóry na sprzedaż w Europie" albo  o tym, że obecny rok będzie "naprawdę dobry", jeśli przed jego końcem i  Jarosław Kaczyński będzie "rozmawiał z siłami ostateczności"? Zwłaszcza ten ostatni (wpis z 14 sierpnia, pod tytułem - uwaga! - "Nadzieja") - był zupełnie wprost i pozbawiony ogródek. Ale te komiksy stanowią nową jakość chyba nawet na tle tych wszystkich cytatów. I pozbawiają je wszelkich niejednoznaczności,  jeśli o jakichś dwuznacznościach można było w ogóle wcześniej mówić. W związku z tym zaciekawiło mnie: co o nich sądzą intelektualiści, tytani sztuki i pióra popierający Artura Ui? Rzecz jasna, nie zaliczam do nich Dominika Tarasa, Kuby Wojewódzkiego, Kory Jackowskiej z partnerem, Henryki Krzywonos, Manueli Gretkowskiej czy nawet Kazimierza Kutza. Mnie chodziło o tych z najwyższej półki.

Co o nich powiedziałaby noblistka, autorka wiersza "Nienawiść", która ponoć Palikotowi wysłała "okrężną drogą" SMS-a "Uwielbiam Pana"? Co powiedziałby pisarz Eustachy Rylski, który zasłynął wyznaniem, że Arturo Ui mówi publicznie to, co pisarz Rylski myśli? (lecz najwyraźniej sam wypowiedzieć nie jest w stanie - osobliwe wyznanie jak na zawodowego pisarza) Co powiedziałby filozof Cezary Wodziński, który na Kongres Poparcia Polskiego Żyrinowskiego specjalnie napisał książkę "Kapłana błaznem"? Co powiedzieliby Mariusz Treliński, Janusz Głowacki i Józef Hen, których poparciem polski Arturo Ui również się publicznie chwalił? Otóż, proszę Państwa, los mi sprzyjał. Jeden ze specjalnych gości Kongresu jest bowiem (pół)-blogerem salonu24. Jest nim Andrzej Celiński, były minister kultury RP, człowiek niezwykle czuły na punkcie chamstwa - przynajmniej tego skierowanego pod własnym adresem, prawdziwego czy urojonego. Oto niepełna lista pochwał, które minister kultury pod adresem Artura Ui wygłosił: ...skądinąd świetny... Co z odświerzaniem? [sic] Tylko Palikot z jego pieniędzmi? Akurat on wspaniały, nie musi, nie dla prywaty.

...jest otwarty, nienadęty, komunikatywny, zadowolony ze swojego życia, oczytany. Trochę paw i egocentryk. Lubi siebie trochę ponad miarę, ale to, co w nim fajne przeważa zdecydowanie jego śmiesznostki. I najważniejsze - on nie jest przyklejony do tej lub innej politycznej siuchty, stać go na odmienność i to wcale nie tylko w materialnym wymiarze. Jest człowiekiem wolnym. Tak, jak ja, więc dlaczego miałbym go nie lubić? ...Powiedzieć, że Palikot jest niegłupi, to nie jest najmądrzejsza opinia o nim. On naprawdę mnóstwo czyta, to nie jest poza ale rzeczywistość. Jest licencjonowanym filozofem, ma prawdziwe zainteresowania, zgłębia sens istnienia. Nie wiedzę w polityce tłumu konkurentów dla niego, jak idzie o intelektualne zainteresowania. ...Ja lubię patrzeć na Palikota, tak jak na: Frasyniuka, Mazowieckiego, Osiatyńskiego (Jerzego, oczywiście). Ponieważ nie jestem, w tej dziedzinie, nowoczesny ani nazbyt lewicowy, nieczęsto jakiś mężczyzna fizycznie mi się podoba. On akurat mi się podoba. Po raz pierwszy go dostrzegłem, pośród innych ludzi, właśnie ze względu na te jego cechę. ...Palikot pokazuje, oświetla, nagłaśnia pewne polskie problemy, które uznaje za istotne i wokół których pragnie wywołać publiczna debatę. Te problemy i ja uznaję za ważne dla naszej przyszłości. ...On może trochę powietrza wpuścić w tę zatęchłą, paździerzowatą polską politykę. ...On chce rozwalić ten mur, którym establishmentowi politycy szczelnie się otoczyli. W tym mu kibicuję. A może i coś wiecej niż kibicuję.  Ma się rozumieć, po lekturze bloga polskiego Żyrinowskiego wszystkie te wypowiedzi nabrały dla mnie dosyć osobliwego znaczenia. Uznałem, że najlepiej będzie napisać wprost. Podałem linki do obu komiksów byłemu ministrowi kultury RP i zapytałem, co o umieszczeniu ich na blogu Artura Ui sądzi. Zapytałem go też o najsłynniejsze wyczyny innych gości Kongresowej - w szczególności Dominika Tarasa i Kuby Wojewódzkiego. A także o dystrybucji w Sali Kongresowej "Faktów i Mitów". I odpowiedź na te dodatkowe pytania okazała się znacznie łatwiejsza niż na pytanie o komiksy. Najprościej było z Wojewódzkim. Były minister kultury RP odpowiedział, że "ceni i szanuje" faceta, który zasłynął wspólnym z Markiem Raczkowskim wsadzeniem flagi polskiej w psie odchody. Prosto i jasno. W sprawie "Faktów i Mitów" poseł błysnął już kreatywnością - zasugerował, że dystrybuowano je bez wiedzy i zgody gospodarza. Być może w takim razie i te komiksy Arturowi Ui bez jego wiedzy i zgody na blog wrzucono. W sprawie Dominika Tarasa zaczęły się zawijasy: były minister kultury najpierw twierdził, że go "nie zna", ale później jednak przypomniał sobie, że był taki jeden w Kongresowej i że "nic do niego nie ma". "Myślę, że dobrze zrobił odsłaniając to, co dla mnie było prymitywną i zawstydzającą hucpą, na Krakowskim Przedmieściu, pod tzw. krzyżem". Do tej pory słyszeliśmy o "tzw. obrońcach krzyża", ale na pisanie o "tzw. krzyżu" nie zdobyły się chyba nawet ani GW, ani gazety PRL. Konsekwentnie należy chyba więc pisać o "tzw. obrońcach tzw. krzyża". Ale dopiero wydostanie z blogera Celińskiego oceny dokonań blogera Palikota z tymi dwoma komiksami na czele okazało się prawdziwym polowaniem na węgorza. Najpierw usłyszałem: "Nie czytałem blogu Palikota, a i teraz nie mam czsau go otworzyć. " Później: "Oczywiście, w końcu, wejdę na te strony. Szczerze - pracuję teraz nad książką, takim akordem na zakończenie, i każda chwila poświęcona czemu innemu jest bolesna." (co jednak nie przeszkodziło mu wpisać tego samego dnia kilkudziesięciu komentarzy na własnym blogu) W międzyczasie zdążył odpowiedzieć innemu komentatorowi, ze w wypowiedziach Palikota budzenia nienawiści nie widzi. I dopiero kiedy wreszcie opisałem  pokrótce zawartość tych komiksów, a zniecierpliwiona Voit (rozmówczyni posła Celińskiego i współgospodarz bloga) odpowiedziała mi, że jej zdaniem i i Palikot, i Taras, i Wojewódzki przekroczyli niektórymi działaniami "cienką granicę między chamstwem a polemiką", były minister kultury RP otwarcie zaprotestował. "Nie przekroczyli. Nie ma adresów do bliskich. To najważniejsze. Nie ma chamstwa, to też istotne." I po takim wyjaśnieniu daruję sobie już pisanie listów z pytaniami do Szymborskiej, Rylskiego, Wodzińskiego, Głowackiego, Hena, Krzywonos i Teatru Ósmego Dnia. PS. Tradycyjne polecanki z "Naszego Dziennika". Dziś, aby pozostać w temacie: wywiad z weekendowego wydania z profesorem Legutką. A także wywiad o pracy księży na Sycylii. czepiec's blog

Rada Europy złamie sumienie lekarzy W Strasburgu zamiast wyraźnego głosu polskich delegatów w obronie wolności sumienia lekarzy i przeciwko aborcji usłyszymy wojującą feministkę Wandę Nowicką. Polska niewłaściwie stosuje klauzulę sumienia lekarzy – głosi projekt raportu na temat „dostępu kobiet do opieki zdrowotnej”, jaki będzie omawiany na rozpoczynającym się dzisiaj w Strasburgu posiedzeniu Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Za raportem stoją środowiska lewackie i feministyczne, które walczą o ułatwienie dokonywania aborcji. Dokument postuluje, aby lekarz mógł odmówić zabicia nienarodzonego dziecka, ale wtedy musiałby wskazać innego medyka, który się na to zgodzi. Jednak w ten sposób lekarz i tak byłby współwinny aborcji.

Projekt raportu będzie głosowany w czwartek wieczorem, pod koniec sesji. Wtedy wielu delegatów już opuszcza Strasburg. Między innymi duża część reprezentantów polskiego parlamentu może być nieobecna z powodu rozpoczynającego się posiedzenia Sejmu. Dla wielu z nich będzie to także wymówka, aby uchylić się od zabrania głosu podczas podejmowania tej niezwykle ważnej decyzji. Chociaż wśród naszych delegatów panuje zasadniczo zgoda co do potrzeby sprzeciwienia się tezom projektu, a nawet mają wsparcie naszego MSZ, to nie wiadomo, czy wystarczy chęci i wytrwałości, aby przeforsować odpowiednie poprawki lub odrzucić dokument. Gdyby jednak zostało przyjęte stanowisko przeciwne ochronie życia, wtedy środowiska proaborcyjne w Polsce dostałyby do rąk poważny argument, aby dążyć do zmiany naszego prawa. Z tego powodu na pewno aktywna będzie grupa zwolenników raportu przygotowanego pod kierunkiem przedstawicielki brytyjskiej lewicy Christine McCafferty. Należy się nawet spodziewać poprawek zaostrzających wnioski zapisane w projekcie. Wśród mówców jako przedstawicielka organizacji pozarządowych wystąpi znana z radykalnie proaborcyjnych poglądów przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Wanda Nowicka [Fanatyczna aborcjonistka wiadomego pochodzenia - admin]. Można przypuszczać, że naświetli ona takie przypadki jak sprawa Alicji Tysiąc albo morderstwo dziecka czternastoletniej Agaty z Lublina, aby przedstawić je jako sukces „obrońców praw kobiet” i ideologii wojującego feminizmu. Brak wspólnego stanowiska przedstawicieli naszego kraju oczywiście osłabi szanse na przeforsowanie korzystnych zmian w projekcie. – Dobrze byłoby, abyśmy jakiś głos do tej dyskusji wnieśli – mówi poseł Lena Dąbkowska-Cichocka (PiS) z polskiej delegacji. Rzeczniczka Naczelnej Izby Lekarskiej Katarzyna Strzałkowska jeszcze w sobotę w ogóle nie wiedziała o całej sprawie. Poinformowała nas jednak, że w związku z tym możliwe jest wydanie oświadczenia. W przedkładanym Zgromadzeniu dokumencie zaliczono nasz kraj – obok Słowacji i Włoch – do państw, w których regulacje odnoszące się do klauzuli sumienia zostały „niewłaściwie wdrożone”, czytaj: przeszkadzają w przeprowadzaniu aborcji. W innym miejscu raport zarzuca nam, że „wiele instytucji nie posiada sformalizowanej polityki w zakresie klauzuli sumienia”, zaś zarządzający placówkami opieki zdrowotnej stosują „niepisaną zasadę zakazywania niektórych interwencji medycznych”. Jakich? W tekście raportu mowa jest wprost o aborcji i sterylizacji oraz bardziej ogólnie o tak zwanych prawach reprodukcyjnych. W nowomowie międzynarodowych instytucji oznacza to antykoncepcję i użycie środków wczesnoporonnych. Inne procedury medyczne, których wykonywania z pobudek moralnych lekarze odmawiają, to między innymi niektóre rodzaje badań prenatalnych, a także zabiegi in vitro, zastępcze macierzyństwo oraz produkcja embrionów i ich selekcja. Raport z ubolewaniem przytacza także przykład słowackiej Trnavy, gdzie żaden szpital nie przeprowadza aborcji. Możemy przeczytać o „problemach” kobiet chcących zabić swoje dziecko między innymi w Danii i Austrii. Opisywana jest też historia lekarza z Wielkiej Brytanii, który miał rzekomo nie poinformować ciężarnej kobiety o ryzyku urodzenia dziecka z zespołem Downa, gdyż obawiał się, że zechce ona wtedy dokonać aborcji. A był to, jak podaje raport, „pobożny katolik” i dlatego jego stosunek do obowiązków zawodowych był „ubarwiony wiarą w rzymskokatolicką doktrynę”. Nie zabrakło też miejsca dla przypadku Alicji Tysiąc, która domagała się odszkodowania za to, że urodziła dziecko, chociaż chciała przerwać ciążę, powołując się na ryzyko utraty zdrowia.- W Polsce, w przeciwieństwie do wielu innych krajów, właśnie mamy odpowiednie regulacje – wyjaśnia Lena Dąbkowska-Cichocka. W polskim systemie prawnym uregulowanie stosowania klauzuli sumienia odbywa się na wielu poziomach. Punktem wyjścia jest artykuł 53 Konstytucji, gwarantujący wolność sumienia. W odniesieniu do medycyny szczegółowe normy zawiera art. 39 ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty oraz artykuły 4 i 7 kodeksu etyki lekarskiej. W myśl tych przepisów z powodu swoich przekonań lekarz ma prawo odmówić wykonywania określonych zabiegów. Prawo nakłada na niego obowiązek poinformowania pacjenta o tym fakcie i udzielenia mu informacji w kwestii innych możliwości leczenia. Obowiązujące uregulowania zabraniają nadużywania klauzuli sumienia poprzez odmowę podejmowania działań ratujących życie bądź w celu dyskryminacji określonej grupy pacjentów. – Lepiej, aby dyskutowało się w Radzie Europy na dobrych przykładach, a Polska do takich należy, jeśli chodzi o uregulowanie klauzuli sumienia – dodaje polska posłanka. Autorzy dokumentu mają jednak inne zdanie. Wytykają nam brak systemu nadzoru nad stosowaniem klauzuli sumienia. Raport w swoich wnioskach proponuje regulację nakazującą lekarzowi odmawiającemu z pobudek moralnych przeprowadzenia na przykład aborcji wskazanie innego lekarza albo innej placówki, która to zrobi. Nie zauważa się jednak, że takie uregulowanie (występujące w niektórych krajach) godziłoby w samą istotę wolności sumienia i zmuszało lekarzy, aby „cudzymi rękami” wykonywali nieakceptowane przez siebie zabiegi. W ten sposób moralnie byliby odpowiedzialni za aborcję, pomogliby wszak kobiecie w jej przeprowadzeniu.

Piotr Falkowski

Nowa Inkwizycja zaciska pętlę – śmierć dla wątpiących w globalne ocieplenie! Podczas gdy kryminalne media zajmują tępo myślących obywateli tego świata kolejnymi tematami zastępczymi, psychoza globalnych terrorystów wyraźnie się rozwija. Obok wojny z wyimaginowanym, bądź też sztucznie stworzonym „terroryzmem islamskim” pojawia się kolejny motyw, chyba o wiele groźniejszy, bowiem jest on objawem nadchodzącego trendu – jawnego ludobójstwa pod płaszczykiem walki z ociepleniem klimatycznym. W australijskiej sieci ABC wyemitowano niby to żartobliwe reklamy ochrony środowiska przed emisją CO2. Jednak w świetle planowanych ustaw, o których mowa poniżej wcale nie są śmieszne. Alex Jones zamieścił te reklamy w swoim programie z 1 października (http://www.youtube.com/watch?v=o_WRfZEclO8). W pierwszej z nich nauczycielka przekonuje dzieci do programu o nazwie 10:10 tj, tego by ograniczały emisję CO2 o 10% poprzez odpowiednie zachowania. Dwójka opornych dzieci zostaje rozerwana na strzępy ukrytym w biurku detonatorem. Krew leje się gęsto. W drugiej reklamie jest podobnie – przełożony pyta się pracowników w jaki sposób mogliby uczestniczyć w programie ograniczenia emisji CO2 o 10%. Podobnie jak w przypadku dzieci niepokorni są detonowani. Wreszcie trzecia – akcja toczy się na boisku sportowym – tu rozwalony zostaje zawodnik, którego nie interesuje program ograniczania emisji dwutlenku węgla. Zostaje po nim tylko krwawa plama. Tego typu twory psychopatów – „ekologów” mają na celu odstraszenie potencjalnych oponentów wprowadzanych ograniczeń poprzez utrwalenie w psychice elementu zagrożenia na zasadzie „nawet o tym nie myśl”. Podejście tych „socjologów” i „psychologów” jest żywcem wzięte z nazistowskich i sowieckich lekcji posłuszeństwa na zasadzie tresury psów nieprzyjemnymi bodźcami przez Pawłowa. Zresztą rodowód globalnych psychopatów jest znany – są to po prostu ci sami ludzie, którzy zaoferowali ludzkości makabrę ludobójstwa nazistowskiego i sowieckiego. Czyżby historia znów się miała powtórzyć, a tym razem za motyw makabrycznego ludobójstwa miałaby posłużyć ochrona świata przed jakimś globalnym „ociepleniem”? Niewiele odbiegające w treści reklamy od tych powyższych oferuje znana organizacja Greenpeace, która w swoich mrożących krew w żyłach reklamach wprost grozi wojną młodego pokolenia, które czując się zagrożonym „ocieploną” przyszłością, z pokoleniem rodziców rzekomo nie dbających o szkody jakie wyrządza Ziemi poprzez swoją niedbałość o emisję CO2. Chore reklamy z australijskiej telewizji zostały szybko wycofane na skutek protestów telewidzów, jednak nie umniejsza to wcale powagi sytuacji. Za depopulacją większości ludności świata stoją wszechmocni oligarchowie, w tym głównie najbogatsze rodziny bankierskie. Potentat softwarowy Bill Gates ( http://www.infowars.com/bill-gates-death-panels-tip-of-the-iceberg/ ) mówi wprost „panelach śmierci” które mają decydować o losach ludzi w ostatnim okresie swojego życia, którzy obciążają kosztami społeczeństwo. Rodzina nie miałaby tu nic do powiedzenia jeśli zadecydowano by o śmierci pacjenta. Odgraża się on również, że szczepienie nie jest wcale konieczne do wysterylizowania społeczeństwa gdyż opracowano już naturalną „szczepionkę” w postaci zakażonych komarów, które skutecznie zastąpią igły. Oto nad czym pracują kartele farmaceutyczne. Brytyjski polityk i dziennikarz lord Christopher Monckton w wywiadzie udzielonym Alexowi Jonesowi 16 września 2010 r. przypomniał, że osoby wątpiące w globalne ocieplenie, niezależnie od tego czy mają na to dowody czy nie, są w Wielkiej Brytanii już oficjalnie uznawane za terrorystów i powinny być zamknięte w więzieniach. To, że jeszcze się tak nie dzieje wynika z faktu iż rząd nie kontroluje jeszcze sytuacji w tym względzie.  Planuje się nawet ustanowienie specjalnego sądu „ochrony środowiska”, który będzie mógł bez jakiegokolwiek dowodu wystawić europejski nakaz aresztowania (ENA) wobec obywateli Wielkiej Brytanii wątpiących w globalne ocieplenie. Osoby te zostaną deportowane z dowolnego kraju Europy i osądzone za swoje „niecne” poglądy. Podobne przepisy już na całym świecie ma wprowadzić ONZ .Amerykański wpływowy klimatolog James Henson proponuje nawet uznanie krytyki wobec globalnego ocieplenia za zbrodnię przeciwko ludzkości! Nie trzeba tu wyjaśniać, że tacy ludzie jak Henson należą do kliki eko-terrorystów, która chce wyludnić świat dla sobie wiadomych celów. O „jakości” poziomu wiedzy Hensona mogą świadczyć jego prognozy. Ten naukowy kretyn „przewidział”, że na skutek globalnego ocieplenia autostrada na zachodniej stronie Manhattanu znajdzie się pod wodą do roku 2008-mego. Jeśli sądzimy, że powyższe sprawy nas nie dotyczą to jesteśmy w wielkim błędzie. Globalna klika psychopatów ma także swoich wysłanników w Polsce. Czy sądzicie, że teksty rodzaju „znajdziecie się w lesie” czy też „obedrzemy z niego skórę” są jakimś wybrykiem niesfornych polityków? Ja tak nie uważam. To co ci ludzie, którzy znajdują się przecież na najwyższych szczeblach władzy mówią, wynika z ich wiedzy i powiązań międzynarodowych. Alex Jones uważa, że jesteśmy bliscy czasów gdy ludzie będą masowo mordowani na ulicach, wyciągani nocami z domów, torturowani zabijani tysiącami o ile nie milionami. Zbigniew Brzeziński wszak niedawno oświadczył, że „teraz łatwiej jest zabić milion ludzi niż ich kontrolować”. Czyżby elity mogłyby się ośmielić użyć swoje tajne bronie w celu fizycznego zlikwidowania zagrożenia swojej bytności w postaci nas, zwykłych ludzi? Lord Monckton jest tu jednak optymistą. Fakt, że elity ośmielają się już otwarcie nam grozić i stosować totalitarne prawa świadczy o ich słabości i o tym, że ich koniec jest blisko. Tylko ile niewinnych ludzi znów zginie? Rafał Gawroński

Gdy rządzą ofiary: krytyka prymatu Żydów w Ameryce Poniższy tekst pochodzi ze strony http://poliszynel.wordpress.com/2010/10/02/gdy-rzadza-ofiary-krytyka-prymatu-zydow-w-ameryce/#more-3532 – admin.

Monumentalne tłumaczenie świetnego tekstu nadesłane na prywatną pocztę. Serdeczne podziękowania za pracę dla Oli Gordon.

When Victims Rule: A Critique of Jewish Pre-Eminence in America
http://www.jewishtribalreview.org/open.htm

Gdy rządzą ofiary to unikalny zbiór 2000 stron danych, zawierający około 10 tys. cytatów z około 4 tys. źródeł bibliograficznych (117 stron źródeł, głównie ze środków masowego przekazu, książek naukowych oraz etnicznych żydowskich źródeł medialnych) omawiających żydowską rzeczywistość. Przygotowała go anonimowa grupa Crosswinds Collective w celu wywołania dyskusji publicznej. Jest ona przeciwko wszelkim formom fanatyzmu. Krytyka najbogatszej grupy w Ameryce i każdorazowe wyrażanie jej etnocentryzmu, grupowej solidarności, rasizmu, nieetycznego zachowania, podwójnych standardów moralnych, wpływów politycznych, poświęcenia się innemu państwu, oraz wywierania siły – to nie fanatyzm. To jedno z najbardziej podstawowych praw wolnego społeczeństwa: ukazanie stronniczości, obłudy i niesprawiedliwości wpływowych elit władzy, które wpływają na nasze życie.

Wykorzystując w dużej mierze żydowskie opracowania, ta baza danych przeciwstawia bajkowy wizerunek narodu żydowskiego, jakim są karmieni zarówno Żydzi jak i nie-Żydzi. Szczególnie polecam recenzję Izraela Szamira, izraelskiego i niedawnego żydowskiego konwertyty na chrześcijaństwo, który mówi, że judaizm zawsze starał się zniszczyć chrześcijaństwo: „Żadne badanie ani dekonstrukcja żydowskości nie mają sensu, jeśli nie rozumie się, że żydostwo urodziło się w celu walki z Chrystusem i chrześcijaństwem.”

Szamir mówi, że jeśli staniemy się świeckimi humanistami, to faktycznie staniemy się Żydami: „Żydzi reprezentują pewnego Ducha, którego nie można pokonać duchem. Wiara w to że nie ma Boga, że Człowiek jest samowystarczalny (humanizm), że Świat można zrealizować bez uciekania się do pojęcia Absolutu Ducha (Boga), to triumf judaizmu nad innymi narodami. Na tej podstawie tylko te narody są przeznaczone do Globalizmu i wyświęcone do zniszczenia.” www.jewishtribalreview.org/critique.htm
http://www.thetruthseeker.co.uk/article.asp?ID=512

Rozdział 7Bliższe spojrzenie na Polskę i Europę Wschodnią „Prawdopodobnie 90% ludzi w średniowieczu (w Europie) było rolnikami. Ale jak zadziwiająco mało o nich wiemy. Powszechnie niepiśmienni, jak prehistoryczni, nie pozostawili po sobie pisanych dokumentów. Umiejący pisać członkowie średniowiecznego społeczeństwa, głównie duchowieństwo, albo ignorowali rolników, albo, jak w większości przypadków, wspominali o nich z pogardą. Odtworzenie życia chłopów, nie tylko ich warunków ekonomicznych, ale również zwyczajów, opinii i doświadczeń wewnętrznych – to niemożliwe wyzwanie.” (Judd) „[Średniowieczna] satyra [o chłopach],’ mówi Jacques Le Goff, „często podkreśla brud, marną odzież i minimalną dietę chłopa, jak również rodzaj okrucieństwa stawiającego go… między zwierzęciem i człowiekiem… [To pokazuje] niezaprzeczalne i powszechne uwarunkowania spowodowane ciężkimi warunkami życia, brakiem żywności, monotonną pracą, codzienną walką o byt, wielkim głodem, powtarzającymi się epidemiami i zagrożeniami związanymi z wojnami…” [Le Goff] (Jeszcze tak niedawno bo w przedwojennej Polsce, żydowski autor Norman Salsitz, dorastający w tym kraju, pisze, że „w całej Polsce do chłopa odnoszono się z powszechną pogardą.”) [Salsitz N, 1992, s.88] Ci chłopi byli przodkami większości Euro-Amerykanów. I ci biedni i zdesperowani ludzie, którzy często żywili największą codzienną niechęć wobec Żydów, którzy popełniali większość przemocy wobec nich – w XX wieku są uważani za statystów. Dobrze znamy żydowskie mity o żydowskiej martyrologii w historii średniowiecza, ciągle opowiadane przez ich hebrajskich i jidysz kronikarzy, które są dzisiaj popularnym wśród Żydów tematem. Ale nie znamy chłopskiej wersji historii, gdyż są o nich tylko niewielkie wzmianki chrześcijańskich duchownych lub lokalnej arystokracji, z których żadna nawet trochę nie sympatyzowała z ich trudną sytuacją. Żydowski autor Max Dimont przedstawia najbardziej odsłaniający zarys chłopskiej udręki: „[Chrześcijańskie feudalne życie było jak] ogromne więzienie. Kraty były wszechogarniającymi ograniczeniami nałożonymi na codzienne życie ludzi. Za kratami byli chłopi, tak zwany Trzeci Stan, który stanowił około 95% populacji. Na zewnątrz krat, ale związane z nimi przez niewidzialne łańcuchy, były pozostałe dwa stany, duchowieństwa i szlachty. Ani wewnątrz więzienia, ani przywiązani do krat na zewnątrz byli Żydzi, czyli nieoficjalny „Czwarty Stan.”

Ograniczenia nałożone na chłopów pańszczyźnianych, jak ich nazywano, prześladowały ich od „łona do grobu.” Nie można było przejść z jednego stanu do drugiego, z wyjątkiem duchownych, i to tylko w przypadku wyjątkowo uzdolnionych dzieci. Ograniczenia w przemieszczaniu się utrzymywało chłopa przywiązanego do ziemi. Zwykle nie oglądał świata poza miejscem gdzie się poruszał. Choć technicznie był wolnym człowiekiem, nie mógł posiadać własnej nieruchomości. Mógł być sprzedany razem z ziemią przez swojego pana … Chłop musiał mleć własną mąkę w spichlerzu swego pana, piec chleb w piekarni pana – wszystko za opłatą, płatną albo w naturze albo pracą. Mógł tylko mieć własne drewniane naczynia i jedną łyżkę – to wszystko na co pozwolono mu dla całej rodziny, bez względu na jej liczebność. Regulowany był rodzaj tkaniny jaką mógł kupić, sprzedać, lub nosić. Pan mógł próbować wszystkiego co miał jego poddany, łącznie z pannami na wydaniu … ” [Dimont, s.247] „W tym systemie [feudalnym]” zauważa Eva Hoffman, „Żydzi którzy stawali się coraz liczniejszą i zauważalną grupą, można by myśleć o nich jako o następnym stanie, z własnym miejscem w nakazanym porządku społecznym.” [Hoffman E., 1985, s. 47] „Żaden zapis o Polsce,” pisze Jerzy Łukowski, „nie był pełny bez prawie rytualnej wzmianki o poniżanych chłopach… W Polsce w roku 1496 nie wolno im było opuścić swojej wsi bez pozwolenia właściciela … Do roku 1768 szlachcic miał władzę nad życiem i śmiercią swoich chłopów. Mógł ich kupować i sprzedawać jak przedmioty, niezależnie od transakcji,” [Łukowski s.38], a dopiero w latach 1800, mówi żydowski uczony Howard Sachar, „typowy rosyjski chłop był przywiązany do ziemi. Schorowany, analfabeta i beznadziejnie zabobonny, mieszkał w prymitywnej chacie, spał w ubraniu i ogień podtrzymywał odchodami zwierzęcymi.” [Sachar s.80] I jak pisze o Polsce Sula Benet: „Przez trzysta lat, aż do 1784 roku, byli chłopi pańszczyźniani, przywiązani do ziemi i swoich panów. Później, choć Konstytucja z 1791 roku nominalnie zmieniła ich sytuację, była mało realna zmiana w ich położeniu lub warunkach, do momentu kiedy Polska była ponownie ustanowiona w 1919 roku, po pierwszej wojnie światowej. „[Benet, S., s. 31] A co z żydowskimi kupcami i pożyczkodawcami, oraz ogólnie Żydami, ludźmi trzymającymi się razem i odmawiającymi wchodzenia w interakcje z innymi osobami z wyjątkiem tych, którzy przynosili im zyski handlowe, ludzi których wiele biednych gojów potrzebowało do pożyczania pieniędzy, nie by mnożyć fortuny, ale tylko by przetrwać bieżący sezon? Dimont pisze dalej: „Żadne z tych ograniczeń nie odnosiło się do Żydów. Byli wolni w zakresie miejsca zamieszkiwania, mogli zawierać małżeństwa i rozwodzić się, sprzedawać i kupować jak chcieli …. Duchowni byli wykluczeni z pracy, szlachta nie chciała pracować, a chłopom nie wolno było wejść do burżuazji lub zawodów klasy średniej. Nie było nikogo do wykonywania pracy z wyjątkiem Żydów, którzy w związku z tym stali się niezbędni. Żydzi byli olejem smarującym skrzypiącą maszynerię feudalnego państwa.” [Dimont s. 247] Żydzi różnili się widocznie od reszty populacji, zwłaszcza ze względu na swój ubiór. Zwykle ubrani byli na czarno i mężczyźni mieli pejsy nad uszami. Oni również ciągle akcentowali wyrazy i byli w charakterystycznym nerwowym pośpiechu. „Dla chrześcijanina Żyd był „handlowym konkurentem, uciążliwym wierzycielem, oskarżanym o arogancję i nachalność… zawsze chętny by cierpieć i być poniżanym nawet dla małej korzyści. Byli powszechnie uważani za tchórzy i oszustów, którzy uprawiali „zawody które nie zasługiwałyby na to by nazywać je ‘pracą’.” [Tazbir s.27-31] Bernard Weinryb przedstawia typową miejscowość – Wrocław w połowie XIV wieku: być może 10% społeczności żydowskiej było „biedne i około 7% ‘bardzo bogate’, co lokowało około cztery piąte ludności żydowskiej w średniej klasie dochodów, cokolwiek to dla nich oznaczało.” [Weinryb s. 70] Nawet tak późno jak w XX wieku, nie można porównywać odsetka „biednych” wśród społeczności żydowskiej i zubożałej gojowskiej społeczności chłopskiej. Ewa Morawska pisze: „Pod koniec ubiegłego wieku w Galicji [rejon dziś podzielony między Polskę i Ukrainę, łącznie z w miastem Kraków], region ogólnie biedniejszy od innych we wschodniej Europie, około 50 tys chłopów rocznie umierało z głodu; takie katastrofy nie miały miejsca w społeczeństwie żydowskim, nawet wśród osób najbardziej potrzebujących, częściowo ze względu na dobrze zorganizowaną pomoc wewnętrzną, ale również ze względu na nieco wyższy ogólny poziom życia.” [Morawska E s.12] Dobrym przykładem przewlekłej żydowskiej krótkowzroczności, dotyczącej ich własnej historii, całkowicie pozbawionej szerszego kontekstu historii Europy wokół niej, jest Polska. Ten kraj – do czasu kampanii Hitlera eksterminacji Żydów i Polaków, jak również innych – był domem dla wielu więcej Żydów, niż jakiekolwiek inne miejsce na świecie. Po wypędzeniu ich z innych obszarów Europy w połowie XIII wieku, Żydzi dostali pozwolenie od rządzącej szlachty na emigrację do feudalnej Polski. Tam, mimo współczesnej żydowskiej listy domniemanych polskich prześladowań na przestrzeni wieków, społeczność żydowska kwitła. (Tuż przed II wojną światowa, „84% wszystkich Żydów na świecie albo w przeszłości mieszkali na historycznym terytorium Polski, albo pochodziło z rodzin, które tam mieszkały.” [Sherwin, s. 157] Do dziś powszechna opinia żydowska jeszcze potępia Polaków i i ich kulturę, z wszelkiego rodzaju oskarżeniami, prowadzącymi do rzekomej obojętności Polaków – i zdrady – Żydów pod okupacją hitlerowską. Więcej o tym później.

Cofnijmy się kilka wieków. Zastanówmy się, który kraj przyjął Żydów. Poza świętą wyspą żydostwa, jak nędzna była sytuacja rodowitej ludności? Jakie to były siły społeczne i polityczne które wrzały wokół niej? Wojna po wojnie, Polska była krajem ciągle rozdzieranym, dzielonym i rozdzielanym przez najeźdźców przez całe stulecia. Jeśli ma ktoś uzasadnione pretensje do bycia historyczną ofiarą, to Polacy mogą mieć roszczenia tak bardzo ważne, jak nikt inny. Oto prymitywny chronologiczny przegląd społecznego dramatu, napięcia religijnego i terroru, który ciął przez całość lub część polskiego społeczeństwa (które zmieniło się i zreformowało) przez setki lat, począwszy od wieku przed pojawieniem się Żydów:

1241-1242 Inwazja Mongołów

1246-1307 Najazd Litwinów

1248-1287 Najazd Jaćwingów

1328-1322 Rycerze Krzyżaccy (germańscy) i Czesi miażdżą Polskę w serii wojen.

1350 + Masowa imigracja Żydów do Polski

1399 Zwycięstwo Mongołów w wojnie z Polską

1410 Zwycięstwo Polski w wojnie z Krzyżakami

1419 Bunt protestanckich Husytów

1454-1467 Polskie powstanie przeciwko Krzyżakom

1475, 1484 Najazd Imperium Otomańskiego

1486-1494 Rosyjski car Iwan II Wielki napada na Litwę

1492 Najazd Tatarów

1497 Zwycięstwo Mołdawii nad Polską

1498-1499 Tatarska inwazja sięga Krakowa, jednego ze wspaniałych polskich miast

1500-1503 Car Iwan II ponownie napada na Litwę

1507-1508 Wojna polsko-rosyjska o Litwę

1512-1522 Wojna polsko-rosyjska o Litwę

1524 Wojska Otomańskie zagarniają część Polski i Węgier

1558-1582 Car Iwan IV Groźny toczy 24-letnią wojnę z państwem Krzyżackim

1563-1570 Rosja napada na Polskę w pierwszej wojnie nordyckiej

1578-1581 Zwycięstwo Polski nad Rosją w trzech kampaniach

1600-1635 Wojna polsko-szwedzka

1618-1648 Wojna 30-letnia z niewielkim udziałem Polski

1620 Zwycięstwo Polski nad Siedmiogrodem

1621-1631 Zwycięstwo Polski nad Turkami, ich ataki trwają przez następne 10 lat

1633-1634 Atak Polski na Turcję, Rosję i Szwecję

1635 Polska zdobywa szwedzkie porty nad Bałtykiem

1648-1651 Powstanie Kozackie przeciwko polskiej szlachcie. Przy pomocy uzbrojonych Tatarów i Turków zamordowano tysiące ludzi

1654-1655 Rosja napada na Polskę i przejmuje ziemie wschodnie

1655, 1657 Zwycięstwo Polski nad Szwedami i Brandenburgią

1660-1662 Zwycięstwo sojuszu polsko-ukraińskiego nad Rosją. Bunt Polaków wobec swojego króla

1672-1673 Inwazja Turcji na Polskę, utrata 2/3 Ukrainy

1673 Zwycięstwo Polski nad Turcją

1683 Wypędzenie Turków z Wiednia, b. ważne wydarzenie dla Europy

1700-1721 Wojna północna – polscy sojusznicy napadają na Szwecję

1704-1710 Szwedzi niszczą 1/3 polskich miast

1756-1763 Wojna 7-letnia. Rosja używa polskich baz do ataku na Prusy

1768-1772 Powstania katolickie znane pod nazwą Konfederacji Barskiej

1794 Insurekcja przeciwko Rosji i Prusom

1797-1801 Polskie Legiony utworzone z byłych polskich jeńców wojennych w Austrii walczą z Austrią

1806 Francja atakuje Prusy, Rosja wspiera Francję, Polacy buntują się przeciwko Prusom

1809 Wojny Napoleońskie

1830-1831 Powstanie w Polsce i wojna z Rosją

1833-1846 Schwytanie i uwięzienie polskich powstańców

1846 Bunt Polaków stłumiony przez wojsko

1853-1856 Rosyjska Wojna Krymska prowadzi do reform w Polsce

1863 Stłumienie powstania w Polsce, egzekucje i wypędzenie jego uczestników. Rosyjski namiestnik czyni „wszelkie starania by całkowicie zniszczyć polską kulturę”

1905 Polscy patrioci biorą udział w nieudanej rewolucji przeciwko rosyjskiemu rządowi

1914 I wojna światowa, ginie 800 tys. Polaków, zniszczenie kraju

1917 Rosyjska rewolucja

1918 Powstanie polskie przeciwko Niemcom w Poznaniu

1920 Wojna polsko-rosyjska

1923 Bezrobocie w Polsce osiąga 33% (nie licząc zatrudnionych w rolnictwie)

1936, 1938 Brutalne bunty i strajki

1939 II wojna światowa – Polska zdobyta przez hitlerowców [ENCYCLOPEDIA BRITTANICA, 1993]

Taka była Polska w której od XIV w. mieszkali Żydzi. „Ustanowiony porządek (polskie państwo) przewrócono co najmniej pięć razy: w latach 1138, 1795, 1864 i 1939, przy czym w każdym przypadku miała miejsce utrata każdej manifestacji jednolitej społeczności politycznej.” [Davies s. X] Na przykład w samych tylko latach 1600 były „wojna, plaga dżumy, łapanie niewolników i masowe zbrodnie, które zredukowały polską populację do 45%.” [E Britt, 25, s.946] Podobnie jak w całej Europie, Żydzi nie mieli obowiązku służby wojskowej i dystansowali się od walczących frakcji tak jak było możliwe, chyba że, oczywiście, nadarzała się okazja do okazania lojalności. Żydzi działali głównie – przynajmniej do Oświecenia – we wspólnym celu ich przetrwania, wietrząc społeczno-polityczne katastrofy innych, oraz posuwając się w każdym przypadku w kierunku możliwości realizacji celów poszczególnych Żydów i gminnego oportunizmu. Klęska polskiego powstania przeciwko Rosjanom w 1863 roku, zauważa Theodore Weeks, wywarła następujący wpływ na społeczność w Polsce: „W rosyjskiej Polsce Żydów również dotknęły represje po 1863 roku. Na ogół jednak administracja rosyjska nie stosowała wobec nich – w przeciwieństwie do Polaków – środków restrykcyjnych… W ten sposób, kiedy polskie prawa ograniczano jeszcze bardziej, sytuacja prawna Żydów w rosyjskiej Polsce pozostała stosunkowo nienaruszona.” [Weeks T. s.64] „Tylko niewielki procent polskiego społeczeństwa,” pisze Bernard Weinryb, „w latach 1600 oszacowany na mniej niż 10% miał aspiracje do „praw.” Mniej niż połowa tej małej grupy (magnaci i zamożni posiadacze ziemi) mieli pozycję i wpływy w kraju.” [Weinryb s.160] Z jednej strony dyskryminowana (jak wszyscy oprócz szlachty i duchowieństwa, co miało miejsce w całej Europie), społeczność żydowska w Polsce dostała od rządzącej arystokracji również specjalne przywileje. Kiedy czasami Żydom nie wolno było posiadać ziemi (jak większości ludzi), mogli za stałą opłatą dzierżawić ziemię od szlachty; dochód poza tą opłatą stanowił ich zysk. „Twierdzenie że Żydzi mogli być właścicielami ziemi,” pisze Albert Lindemann, „jest jednym z najczęściej słyszanych o ich stanie uproszczeń, zarówno w Rosji jak i innych krajach Europy … Prawdziwym problemem nie było to, czy Żydzi mogli posiadać ziemię, jeśli pracowaliby na niej własnymi rękami, ale czy mogli mieć własną ziemię po to, by umożliwić im wykorzystanie pracy chłopów.” [Lindemann, Ezaw s. 63]

Żydowski autor Norman Salsitz zauważa inną wersję tej kwestii gruntów w swojej książce o dorastaniu w Polsce przed II wojną światową: „Ojciec mojego ojca urodził się i spędził życie w majątku niedaleko Kolbuszowej. Majątek należał do Jakuba Ecksteina, na pewno najbardziej szacownego Żyda w naszym mieście. Naftali Saleschutz, mój dziadek, pełnił funkcję zarządcy, co skutkowało bliskimi relacjami z wieloma chłopami pracującymi na polach należących do Ecksteina oraz dawało mu poczucie związku z ziemią. (Żydzi mieszkali na tym terenie od XVI w., pierwotnie byli rolnikami, ale z czasem przenieśli się do miast i wsi i stracili kontakt z ziemią).” [Salsitz N., 1992, s. 28] W odniesieniu do nie-Żydów, zauważa Michael Aronson, „Rosyjscy chłopi cierpieli głód nie tylko w zakresie żywności. Cierpieli również na głód ziemi.” [Aronson, s. 25] Żydzi w Polsce byli formalnie chronieni i służyli jako poborcy podatkowi, bankierzy oraz zarządcy mennic, browarów i kopalni soli. (W wiekach późniejszych Żydzi w końcu byli właścicielami wielu tak ważnych gałęzi przemysłu). Nawet król polski Kazimierz Wielki zadłużył się u żydowskich kredytodawców, podobnie jak król Ludwik Węgierski. [Leon s. 156] „W wieku XIII, XIV i XV”, mówi Abram Leon, „żydowskim lichwiarzom udało się przejąć w posiadanie grunty należące do szlachty. [Leon s. 185] Do zjednoczenia Polski z Litwą, Żydzi być może mieli nawet lepiej na Litwie. „Litewscy Żydzi”, mówi Leon, „korzystali z takich samych praw wolnego społeczeństwa. W ich rękach znajdował się wielki biznes, banki, urzędy celne itp. Zajmowanie się podatkami i cłami przyniosło im wielkie bogactwo. Ich ubrania błyszczały złotem i nosili szable podobnie jak szlachta.” [Leon, s. 189] „Żydzi w południowo-wschodniej Polsce …,” zauważa żydowski uczony Bernard Weinryb, ”pod względem prawnym byli równi szlachcie jeśli chodzi o kwoty wypłacane jako odszkodowania za śmierć lub odniesienie ran. Jeśli wyjdziemy poza formalności i rozważymy obowiązujące standardy, położenie Żyda jawi się w bardziej korzystnym świetle. Jeśli nie mógł być szlachcicem, mógł być jak szlachcic – lub zastępować go. Żydowskim dzierżawcom wsi i miast należących do króla lub szlachty lub pracujących w innych zawodach i mających inne źródła dochodów, przyznano szerokie uprawnienia i ważne funkcje, często na ogromnych obszarach zamieszkałych przez wielu ludzi, choć nie wszyscy byli chłopami. To tym Żydom nadano prawie pańską władzę, w większości łącznie z przywilejem lokalnych sędziów. Liczni Żydzi naprawdę zachowywali się jak szlachta, prowadzili się wyniośle, arogancko, arbitralnie, po dyktatorsku,  a czasem nawet lekkomyślnie … W wielu znanych przypadkach w których nie-żydowski poborca podatkowy, szlachcic lub woźny sądowy, po prostu bał się wchodzić do domów znanych Żydów w interesach, nie chcąc ryzykować wyrzucenia lub pobicia … Znane jest wiele … przypadków, w których polskie społeczności żydowskie lub inne grupy odmawiały stosowania się do polskich wezwań sądowych lub nakazów z innych urzędów.” [Weinryb s. 162-163] Ale w wiekach późniejszych, „coraz bardziej”, mówi Leon, „Żydzi byli w kontakcie tylko z ubogimi, rzemieślnikami i chłopami. I często gniew ludu, obłupionego przez królów i panów oraz zmuszonego do zastawiania ostatnich rzeczy u Żydów, obrócił się przeciwko murom [żydowskiego] getta.” [Leon s. 155] Rola znienawidzonego żydowskiego poborcy podatkowego była powszechna nie tylko w Polsce ale w całej Europie. Salo Baron pisze, że: „Najbardziej rozpowszechniony był udział Żydów w zbieraniu podatków. W zasadzie średniowieczne systemy przy pomocy tylko małej, nieskutecznej i niewiarygodnej biurokracji, często wolały przekazać pobór podatków prywatnym przedsiębiorcom, którzy za określony ryczałtu płacony skarbowi państwa, byli gotowi egzekwować należne sumy od podatników. Oczywiście ryzyko w ich zbieraniu jest z zasady większe niż uzyskane przez nich znaczne nadwyżki, gdy w razie potrzeby stosowano bezwzględne metody.” [Baron, EHJ s.46] „Bogaci Żydzi”, zauważa Bernard Weinryb, „mający dobre relacje z rządzącymi, a z drugiej strony z grupami przestępczymi, wierzyli we własne możliwości zadbania o siebie, lub błagali o protekcję władnych. W celu osiągnięcia swoich celów często uciekali się do twardych i brutalnych metod… ” [Weinryb, s. 164] Zazwyczaj żydowscy apologeci jak Leon Poljakow, stosując tradycyjne modele martyrologiczne, za żydowską „agresję” gospodarczą przeciwko nie-Żydom obwiniali reakcję na gojowską niechęć wobec nich: „Na niechęć ze strony chrześcijan Żydzi odpowiadali podobnie intensywną nienawiścią, ale musieli ją hamować lub tłumić. Jeśli agresywna postawa chrześcijan mogła być okazywana zawsze i bezpośrednio, to żydowska agresja musiała szukać innych metod i być wyrażana inaczej. Na skutek tego nagromadzona energia psychiczna miała wiele możliwości funkcjonowania w walce o byt – w pogoni za czymś co można negocjować.” [Poljakow s. 87] Obok żydowskiej arendy na pobieranie podatków, karczmy, mleczarnie, młyny, myto i inne niezbędne elementy w handlu, jak pisze Simon Dubow, „Żydzi po właścicielach ziemskich odziedziczyli niektóre z praw wobec chłopów. Arendarze ci starali się wyciągnąć jak największe dochody z majątków szlacheckich i w rym celu musieli wykorzystywać chłopów.” [Dubow, t. 4, s. 26] „Żydzi,” pisze Witold Rymankowski, „w przeciwieństwie do milionów chłopów i zubożałych mieszczan gnębionych przez szlachtę, stanowili uprzywilejowaną grupę, która … skutecznie reprezentowała jedyną klasę w Unii Polsko-Litewskiej, która w swoich rękach skupiała finanse i aktywa płynne.” [Polonski s.156] Stare łacińskie przysłowie mówiło, że Unia była „niebem dla szlachty, czyśćcem dla mieszczan, piekłem dla chłopów i rajem dla Żydów.” [Hagen s. 13] „Rada Czterech Ziem”, mówi David Biale, „która była ponad wspólnotowym organem rządzącym polskich Żydów, posiadała wirtualne „żydowskie lobby” w polskim parlamencie. W oczach żydowskich wrogów, moc tego lobby była taka, że, zgodnie z oświadczeniem z 1669 roku, „Żydzi w praktyce nie pozwalali na wprowadzenie żadnej ustawy, która jest dla nich niekorzystna.” [Biale, Power s. 72] Żydom powodziło się tak dobrze, że kiedy w połowie XVI w. szlachta polska i litewska połączyła siły, Żydzi podążali za nią ze swoimi „usługami.”

Z ekspansją Polski do granic z Ukrainą, Żydzi również tam dzierżawili ziemię od arystokracji oraz rządzili ludnością chłopówniewolników. Zamożni Żydzi ulokowali się bezpiecznie w całej polskiej gospodarce i oddawali w dzierżawę prace i możliwości zarządzania swoim krewnym i współwyznawcom. „W XVI i XVII wieku”, mówi Salo Baron, „handel wewnętrzny (w Polsce i na Litwie), jak również eksport (drewno, zboże, futra) i import (tkaniny, wino, towary luksusowe) były w przeważającej części w rękach żydowskich.” [Baron, EHOJ, s. 227] W rzeczywistości, twierdzi Heinrich Graetz, „były takie warunki, że wtedy polscy Żydzi mogli stworzyć państwo w państwie.” [Graetz, Pop. Hist. s.10; Leon s. 190] Polscy Żydzi byli wykorzystywani przez polską arystokrację (w takim sensie, że jako jednostki społeczne byli dotkliwie opodatkowani). Ale z drugiej strony Żydzi bezlitośnie wykorzystywali swoich biednych chłopów, w większości nie-Żydów, nawet mieszczan, ludność miejską i czasami szlachtę. „[Żydzi] cieszyli się autonomią religijną i bogacili się, stając się najliczniejszą grupą kapitalistów w kraju. Mieli wystarczającą ochronę prawną, a żyjąc w bogactwie zajmowali się studiowaniem Talmudu.” [Oxford Poland s. 567] W Niemczech możliwość Żydów w gromadzeniu pieniędzy bez pracy (lichwa) została zauważona przez starożytnego rabina, Szalom ben Izaaka Sekela: „Powodem, dla którego Tora zajmuje wyższe miejsce [dla Żydów] w Niemczech niż w innych miejscach jest to, że Żydzi tutaj oprocentowywali gojów i nie musieli angażować się w [czasochłonną] pracę. Dlatego mieli czas na studiowanie Tory.” [Baron, AHOJ, s. 55] Wyższa warstwa żydowskich bogaczy przyciągała wrogą uwagę. W XVI wiecznej Polsce były formalne skargi, że „Żydzi w miastach królewskich mieli synagogi i domy, piękniejsze i liczniejsze niż kościoły i domy chrześcijan. Istnieje potrzeba by król działał szybko, aby temu zaradzić.” [Polonsky s.58] W XVII wiecznej Polsce Hirsz Kiejdanower, uważany za żydowskiego „mistyka” napisał: „Na ulicy widziałem żydowskie kobiety ubrane nie jak Żydówki lecz jak szlachcianki. Nie zgadzają się ze zdaniem mężów i ściągają na nas chrześcijańską nienawiść.” [Polonsky s.50] Ze swojej strony chłopi byli w podłej sytuacji. W Polsce zalegalizowano pełną kontrolę arystokracji nad życiem ludu statutami z lat 1496, 1518, 1532 i 1543, według których biednego oficjalnie uznano za ludzką ruchomość żyjącą „w warunkach zupełnego niewolnictwa, tanią siłę roboczą w folwarkach należących do arystokracji.” [Ency. Br., 25, s.949] „Żydowski arendarz [dzierżawca gruntów, młynów, karczm, browarów, poborca podatkowy itp.],” pisze Norman Davies, „stał się panem życia i śmierci nad mieszkańcami całych dzielnic, a nie mając nic oprócz krótkoterminowego i czysto finansowego interesu w tej relacji, stanął przed nieodpartą pokusą okrajania swoich czasowych poddanych do kości. W folwarkach szlacheckich zatrudniał wszystkich krewnych i współwyznawców jako zarządców młyna i browaru, i w szczególności pańskiej karczmy, gdzie zwyczajowo chłopi byli zobowiązani do picia. Na posiadłościach kościoła stał się poborcą wszystkich kościelnych opłat, stojąc przy drzwiach kościoła by zbierać opłaty od płatników dziesięciny … od chrzczenia niemowlęcia, nowożeńców i żałobników … Społeczność żydowska stała się symbolem wyzysku społecznego i gospodarczego.” [Davies s.144]

„Żydowski zarządca,” dodaje znany żydowski historyk Heinrich Graetz, „starał się wyciągnąć jak najwięcej z dworów i jak najwięcej wykorzystać chłopów.” [Graetz, s. 192] Podobnie „kolektor myta” zauważa Bernard Weinryb,” miał wiele możliwości uprawiania nadużyć. Opłaty nie były jasno ustalone. Kolektor i jego pracownicy mieli prawo przeszukiwania wagonów podróżujących i konfiskaty rzeczy każdego, kto starał się uniknąć płatności za przejazd … Ci którzy myśleli że zapłacili za dużo mieli tendencję do traktowania tego jako żydowskiego ucisku.” [Weinryb s. 64] „Żydzi,” pisze Hillel Levine, „czasami nawet rządzili całymi wioskami i nadzorowali rozwój ekonomiczny i wykorzystanie lasów, kopalń, mennic, urzędów celnych, opłat drogowych i browarów w majątkach szlacheckich, wykorzystując pracę chłopów… Żydzi mieli motywację… z każdej okazji wyciągnąć zyski. Był to bardziej rygorystyczny nadzór nad chłopami i skuteczniejsze zbieranie podatków i komornego, czyniąc trudniejszym życie chłopów, co w żaden sposób nie wywoływało uczucia miłości do arendarza [dzierżawcy pańskiego interesu." [Levine s. 63] Chaim Bermant pisze: „W Polsce Żydzi stali się tak liczni, bogaci i bezpieczni, że zaczęli tracić ostrożność. Ich cała działalność opierała się na systemie arendy zgodnie z którą byli poborcami myta i podatków lub dzierżawcami lasów, majątków, młynów i kopalń soli należących do arystokracji. Niektórzy działali na wielką, inni na małą skalę, dzierżawiąc kilka akrów gruntu lub prowadząc małą gorzelnię albo karczmę, ale ich przydatność wobec przełożonych polegała na ich mocach wydobywczych. Chłopstwo, siła robocza, bydło i ziemia były postrzegane tak samo i naciskano na nich by osiągnąć maksymalną wydajność, a jeśli szlachta była w ten sposób ostatecznym wyzyskiwaczem, Żydzi byli ciągle widoczni i wywoływali najbardziej bezpośrednią wrogość. Rabini ostrzegali, że Żydzi siali straszne żniwo nienawiści, ale kiedy były przychody ostrzeżenia były ignorowane. Co więcej, sami rabini korzystali z tego systemu.” [Bermant c., 1977, s. 26] Historia Polski [Cambridge] pisze: „Jezuiccy kaznodzieje … skarżyli się, że chłopi byli jedynie niewolnikami. Ich obowiązki pracy na polach stale wzrastały i praktykowano wszelkiego rodzaju nadużycia. Panowie chcieli sprzedać swoje źle warzone piwo i dlatego chłopi po prostu byli zmuszani do picia go. Żydowski karczmarz musiał rozdzielać określone jego ilości pomiędzy chłopów, którzy mogli je wyrzucić, ale musieli za nie zapłacić. Prawo [chłopów] do kupna i sprzedaży stawało się ograniczone; ich dzieci zabierano na służbę we dworze, nie wolno im było chodzić do miasta by zarabiać, ani się uczyć. Najgorsze warunki panowały w dużych majątkach szlachty na Rusi. Szlachta zwykle wydzierżawiała swoje ogromne majątki tzw. komisarzom, którzy wyłudzali pieniądze od chłopów z czynną pomocą Żydów.” [Cambridge s. 566] Odniesienie do piwa jest tu ważne. Żydowscy kupcy dostali w końcu monopol na dystrybucję alkoholu na większości obszaru Polski, w tym Ukrainy. Oznaczało to, że ktoś kto regularnie żądał płatności podatku od tych chłopów „niewolników”, ktoś kto zarządzał gruntami i podejmował decyzje wykorzystujące ubogich chłopów, ktoś kto zabierał chłopu dziecko, człowiek który wprowadził chłopa w większy dług, jak również człowiek który sprzedawał alkohol chłopom do zapijania nędzy, wszyscy mieli żydowską twarz. W połowie XVIII wieku na wiejskich terenach wschodniej Europy, do 85% żydowskiej społeczności „prowadziło działalność w manufakturze, hurcie lub sprzedaży piwa, miodu, wina i opartych na zbożu środków odurzających takich jak wódka.” [Levine s.9] „Antysemici” mówi H H Ben-Sasson, „powszechne pijaństwo wśród chłopów przypisywali trwałemu stanowi zadłużenia wobec przebiegłego żydowskiego karczmarza, który również zwiększał im kredyt.” [Baron, ECHJ, s. 136] (Gojowskie oskarżenia o tym, że żydowscy właściciele karczm truli gojowską społeczność alkoholem i przyczyniali się do rozkładu moralnego, miały nawet bezpośrednie porównanie z działalnością komercyjną Żydów na południu Ameryki na początku XX wieku. Żydzi którzy „byli ogromnie przeciwni prohibicji,” sami znani z „niezwykłej trzeźwości”, stali się celem ataków ze strony przywódców abstynencji chrześcijańskiej za ich rolę w handlu alkoholem, co przypisywali żydowskiej chciwości i pogonią za zyskiem, kosztem zdrowia i moralności społeczeństwa. [Lindemann s. 232] W czasach prohibicji alkoholową fortunę Seagram zbudowała rodzina Bronfman, dostarczająca nielegalnie alkohol z Kanady do USA; jeden z dziedziców tej fortuny, Edgar Bronfman, obecnie jest szefem Światowego Kongresu Żydów).

Wschodnio-europejscy Żydzi śpiewali popularną piosenkę w jidysz mówiącą o tym aspekcie dobrobytu: „sziker is a goy… trinker muss er” (goj jest pijakiem, musi pić). [Cantor S C s. 183] Sami Żydzi mieli wyraźną tendencję do życia w trzeźwości, George Mosse sugeruje że „powodem ich umiarkowania w konsumpcji alkoholu mogła być… była… oszczędność… Unikanie pijaństwa pomagało uniknąć kosztów, a tym samym w podstawowej akumulacji kapitału. „Bycie trzeźwym, rzecz jasna, ma również wyraźną przewagę, gospodarczą lub inną, nad nietrzeźwym. A alkoholizm jest stałym, wiarygodnym źródłem zysku. „Żyd”, mówi Hillela Levine, „…. mógł zapobiec swojemu udziałowi w trudnej sytuacji chłopa – „goja”, mógł zamruczeć pełen własnej prawości, „pijany leń jest istotą goja”. [Levine s.10] Niepokojące jest aby zauważyć, jak głęboko jest zakorzeniona pogarda dla nie-Żydów w żydowskiej tradycji ludowej (jak również sposoby ukrycia jej przed gojami). W 1955 roku badania stereotypów amerykańskich Żydów równające nie-Żydów pod względem pijaństwa, 38 na 73 żydowskich badanych odmawiało by kiedykolwiek słyszeli o związku gojów z alkoholikami jako dzieci, ale „zapytani w szczególności o śpiewkę z dzieciństwa pt. „Pijakiem jest goj” tylko 17 zaprzeczyło że ją znało. Ten zwrot, napisał naukowiec Charles Snyder, był dlatego, że żydowscy respondenci uznali, że „pytający znał panujące wierzenia ludowe i nie jest już konieczne, aby kryć etnocentryczne idee za uniwersalistyczną fasadą.” [Sklare s. 576] Pod zasłoną obiektywnej nauki, para współczesnych (1952) naukowców nawet pisała o klasycznych żydowskich stereotypach i pogardzie wobec gojowskiego chłopstwa ze zniesławiającą winietą ich książki na temat ukochanej społeczności żydowskiej Europy wschodniej: „Nie jest rzadkością by dzień targowy kończył się przemocą. Po sprzedaniu swoich towarów, chłop będzie świętował swoje zyski – a może przepije je w żydowskiej karczmie. Gdy nie może już dłużej płacić za alkohol i nadal domaga się więcej, będzie wyrzucony, po czym, jeżeli jest już rozpalony piciem, zaczyna krzyczeć: „Żyd mnie oszukał!” Jeśli dołączy do niego grupa towarzyszy, którzy razem przebywali w ciągu dnia, może wybuchnąć awantura.” [Zborowski s. 67] Antropolog Frances Pine zauważa tradycyjne chłopskie postrzeganie lokalnych prawników i karczmarzy (wyrazy szyfry dla Żydów, zwłaszcza drugi) w górzystym regionie Polski zwanym Podhale: „Prawników i karczmarzy uważano za podżegaczy chłopów do picia, a kiedy nie mogli spłacać długów, przejmowali pod zastaw ich ziemię. Prawdopodobnie wiele z takich historii jest prawdziwych; np. rejestr gruntów od XIX do połowy XX wieku pokazuje częste przypadki zastawu ziemi i przeniesienie własności w celu spłacenia pożyczki osobom nazywanym karczmarzami i adwokatami.” [Pine F., 1999, s.52] Żydzi nadal inwestowali i propagowali alkohol, produkt uznawany przez nich za szkodliwy i niechętnie przez nich używany (poza wyjątkiem konsumentów rytualnego wina). Pod koniec XIX w. prawdopodobnie największy browar w Europie, Schultheiss-Patzenhofer, „był ‘firmą żydowską’ (dyrekcja, członkowie zarządu i powiązania finansowe).” [Mosse, s. 12-13] Na Ukrainie w 1872 roku, kiedy feudalizm przeszedł do historii, bogaci Żydzi posiadali około 90% gorzelni Ukrainy, a także 56% tartaków, 48% produkcji tytoniu i 33% cukrowni. [SUBTLENY, s. 277] Żydowski potentat biznesowy, zauważa Chaim Weizmann, urodzony w Rosji pierwszy prezydent Izraela, „Pan Brodski, [był] królem cukru w Rosji.” [Weizmann C., 1949, s. 100] „W rosyjskiej prowincji Żytomierz, 73.7% mieszkających tam Żydów utrzymywało się z dzierżawy gorzelni i sprzedaży alkoholu w karczmach.” [Lindemann s.152] „Nawet w polskim mieście Oświęcim (przemianowanym i notorycznie znanym jako miejsce hitlerowskiego obozu Auschwitz) Jakub Haberfeld, żydowski „magnat alkoholowy” był właścicielem (do II wojny światowej) najpiękniejszego budynku w tym regionie – 40-pokojowego pałacu.” [Goldman A., 1998, s. A1] „Odnośnie żydowskiego odzyskiwania majątków, w 2001 roku spadkobiercy domu towarowego żydowskiej dynastii Wertheim przejmowali w posiadanie nawet grunty w Berlinie [niegdyś własność rodziny Wertheim], na których stał osobisty bunkier Adolfa Hitlera.”[Boyes R., 26.06.2001] Haim Żytlowski pochodził z żydowskiej wioski Usza, która później stała się częścią Związku Radzieckiego. Jak pisze jeden z żydowskich historyków, był on „wybitnym myślicielem renesansu w kulturze żydowskiej w języku jidysz w XX wieku.” Nie był zjadliwym, czyniącym krzywdę, chłopskim antysemitą; był miłośnikiem własnego narodu żydowskiego, miał duży wpływ na zachowanie jego kultury. Ale Żytlowski było głęboko zaniepokojony wszechobecnym żydowskim wykorzystywaniem ich sąsiadów, okolicznych chłopów nie-Żydów. W 1883 roku napisał: „[Żydowski biznesmen] Samuel Solomowicz Poljakow budował drogi kolejowe dla Rosji. Były one, jak mówi słynny wiersz Niekrasowa, zbudowane na szkieletach rosyjskiego chłopstwa. Mój wuj Michael w [żydowskim mieście] Usza destylował wódkę dla ludności rosyjskiej i zrobił fortunę na podatku od alkoholu. Mój kuzyn sprzedawał chłopom wódkę. Miasto zatrudniało ich do wycinki rosyjskich lasów, które kupił od największego wyzyskiwacza rosyjskich chłopów, rosyjskiego właściciela gruntów. .. Wszędzie gdzie spojrzałem na zwykłe, codzienne życie Żydów, widziałem tylko jedno, to do czego agitowali antysemici, szkodliwy wpływ żydowskiego kupiectwa na rosyjskich chłopów.” [W Cuddihy s. 138] Inni Żydzi, zwłaszcza socjaliści, byli poruszeni niedolą wschodnio-europejskich chłopów wywoływaną przez społeczności żydowskie. „Byliśmy przekonani” napisał jeden z nich, „że wszyscy Żydzi to oszuści.” Inny – Paweł Akselrod, powiedział, że „jakkolwiek była wielka bieda i deprawacja… mas żydowskich… pozostaje faktem, że połowa z nich funkcjonuje jako nie-produktywny element, siedzący okrakiem na karkach niższych klas Rosjan.” [Lindemann s. 141] Izaak Deutscher odnotowuje przypadek wybitnego komunistycznego przywódcy żydowskiego Leo Trockiego: „Trocki widział nędzę i wyzysk z okna domu nowobogackiego żydowskiego obszarnika, którego był synem.” [Deutscher s. 24] Ber Boroczow, żydowski socjalista i syjonista, w ten sposób tłumaczył żydowski wyzysk nie-Żydów: „Ogromna większość nie-Żydów środki do życia czerpie z przyrody… podczas gdy większość Żydów utrzymuje się bezpośrednio z innych ludzi. W Rosji i Galicji 70-80% nie-Żydów utrzymuje się z przyrody, podobny odsetek Żydów utrzymuje się z ludzi.” [Boroczow s. 68] W 1918 roku, zauważa Richard Rubinstein, „oprócz nędzy chłopów … od 7 do 8 milionów Polaków to bezrobotni lub przygnębieni niepełnym zatrudnieniem w kraju o 32.500.000 mieszkańców.” [Rubinstein R., s. 117] Jak zauważa Sula Benet: ”Wcześniej [przed 1946 rokiem], około 60% gospodarstw było zbyt małe by utrzymać rodzinę, podczas gdy w tym samym czasie prawie połowa ziemi rolniczej należała do szlachty reprezentującej mniej niż 0.6% ludności rolniczej… Ogromna większość chłopów – prawie 10 milionów – posiadała gospodarstwa zbyt małe by mogły zapewnić utrzymanie rodzinie.”  [Benet, s., s. 32-33] Richard Watt jest jednym z wielu naukowców, którzy napisali książkę o pewnych aspektach historii Polski. I Watt, podobnie jak wszyscy współcześni historycy, czuje się zobowiązany do tego, by śmiało odnosić się do biedaków żydowskich w celu stonowania tego co należy mówić o żydowskiej dominacji, jaką cieszyli się w tym kraju. Tak więc z jednej strony zauważa, że „jako grupa [Żydzi] byli bardzo biedni, lecz Polska sama była biednym krajem.” [Watt s. 360] Ale zauważa również, choć bezsensownie, że „w każdej wsi Żyd miał sklep, Żyd był handlarzem koni i bydła, oraz Żyd był pożyczkodawcą… Żydzi zdominowali zawody prawnicze i medyczne. Grali główną rolę w bankach i sektorze ubezpieczeniowym. Faktycznie Żydzi opanowali handel w przed-niepodległościowej Polsce…” [Watt s. 359] ” … Choć polscy Żydzi stanowili 10% populacji, płacili 35-40% polskich podatków. A ponieważ posiadali znaczną proporcję polskiego majątku, ich masowa emigracja poważnie zubożyłaby państwowy kapitał.” [Watt s. 365] Jak pisze W D Rubinstein, powołując się na badania żydowskiego naukowca Jozefa Markusa, „Żyd otrzymywał około 40% całego dochodu uzyskiwanego przez I grupę dochodową [najbogatszych ludzi w Polsce], łącznie z dochodami w sektorze rolniczym.” [Rubinstein WD., 2000, s. 8] [Implikacją jest oczywiście to, że proporcja Żydów w grupie o najwyższych dochodach w Polsce była dużo wyższa w sektorach handlowym i finansowym]. W 1975 roku amerykańska Żydówka Leona Szekter (wcześniej mieszkająca w Moskwie z mężem Jerroldem, korespondentem czasopisma Time) powołała się na rozmowę jaką odbyła ze swoją ukraińską służącą, która powiedziała: „Tak, z Żydami jest tak zawsze. Zawsze zachęcali dzieci by się kształciły. Tak było tutaj zawsze i to samo odnosi się do ciebie. Przynajmniej nie wpychasz w dzieci jedzenia żeby były grube, jak to robią rosyjscy Żydzi. W Odessie każde żydowskie dziecko znało dwa lub trzy języki i potrafiło grać na co najmniej dwóch instrumentach. To się opłaciło – teraz mają dobrą pracę, tworzą inteligencję ze wszystkimi jej przywilejami. Nigdy nie widzisz Żyda w fabryce ani w kołchozie.” „Osłupiałam,” pisze Szekter, „ale nie mogłam zaprzeczyć temu co powiedziała.” [Szekter, 1975, s. 121]

W 1905 roku, pisze Theodore Weeks w magazynie Eastern European Jewish Affairs (Sprawy wschodnio-europejskich Żydów): „Była ziemiańska elita wywodząca się ze szlachty w wielu przypadkach pozostawała w cieniu, lub nawet była przyćmiona przez „nowych ludzi”, z których wielu było Żydami lub pochodzenia żydowskiego … Polacy mogli, i twierdzili, że Żydzi skorzystali z równych praw by bogacić się nie myśląc o ogólnym dobru polskiej ziemi. Ponadto, w wyniku tego argumentu, nacjonalistyczni Polacy oskarżali Żydów o dbanie o ich egoistyczne, anty-polskie interesy, tworzenie nacjonalistycznych grup żydowskich, wyraźnie domagających się nacjonalistycznych praw dla nie-polskich języków i kultury, i co najgorsze, działając (aktywnie lub biernie) jako rusyfikatorzy na polskiej prowincji.” [Weeks T., s. 66] Na początku XIX wieku w wyniku Oświecenia, opracowano rosyjskie prawa w celu podważenia ciasnego etnocentrycznego pierścienia Żydów i wciągnąć ich do szerszej społeczności nie-Żydów. Drogą prawną rozbito żydowską autonomię, wprowadzono ograniczenia na żydowski handel, żydowskie szkoły zmuszono do nauczania języka społeczności wśród której żyli, a pewną liczbę Żydów po raz pierwszy wcielono do wojska (wcześniej wykupywali się z poboru). Żydów zmuszono do wyboru nazwiska rodowego, część ich przeniesiono do pracy w gospodarstwach rolnych, ale „rolnictwo nie było dla nich atrakcyjne.” [Sachar s.78] Zamiarem rosyjskiego rządu, jak mówi Lionel Kochan, było „osłabienie żydowskiej tożsamości.” [Kochan s. 114] Ale to nie przyniosło efektów. Rosyjskiego żydostwa nie udało się przekonać, przypochlebić mu, wymusić ani też oderwać od tradycji „odrębności” i „unikalności.” Mimo wszelkich możliwych środków represyjnych, zauważa Howard Sachar, „Żydzi pozostali spójną masą, oddaną tradycyjnej religii i zawodom, odrębnym narodem tkwiącym jak kość w gardle Rosji”. [Sachar, s. 84] (Mimo później wymuszonej siłą asymilacji w następnym stuleciu pod sowieckim komunizmem, 69% Żydów w Wilnie (17 tys. osób; 7% ludności miasta) zadeklarowało w spisie z 1959 r., że jidysz był ich „ojczystym językiem.” W Rydze, gdzie 30 tys. Żydów stanowiło 5% ludności miasta, 48% zadeklarowało jidysz jako język ojczysty. Ogólnie w Związku Radzieckim w tym samym roku, prawie 20% wszystkich Żydów formalnie uważało jidysz za swój pierwszy język.) [Korey W., 1973, s. 173] „Jeszcze w 1897 roku, 96,9% rosyjskiego żydostwa zadeklarowało [jidysz] jako język ojczysty.” [Aszheim S., 1982, s.11] Wraz z wyzwoleniem chłopów pańszczyźnianych w latach 1860 i 1870, żydowskie życie społeczno-gospodarcze ulegało zmianie; znikały wiążące się z arystokracją przywileje łącznie z pełną autonomią. „Zmniejszył się monopol handlowy Żydów,” zauważa Abram Leon, „do takiego stopnia, że rozwijali się ludzie, których wyzysk ich karmił.” [LEON s. 136] Na przełomie XX wieku wzrósł liczebnie wielki proletariat żydowski, a jego główna agitacja przybrała tendencję „bycia Żydem”. „Zdecydowanie najważniejszą żydowską partią marksistowską była Bund”, zauważa Kochan, „która znacznie przekraczała inne rosyjskie partie socjaldemokratyczne pod względem wielkości i wpływów”. [Kochan s. 122] Bund wyraźnie domagał się odrębnych żydowskich praw narodowych w Rosji. Drugim żydowskim ruchem politycznym na rzecz nacjonalistycznej separacji był syjonizm, który chciał przenieść żydowską ludność rosyjską do jakiegoś innego kraju w celu ustanowienia żydowskiego państwa. W kontekście tradycyjnej żydowskiej eksploatacji gospodarczej nie-Żydów, na jej długą – i trwającą nadal – tradycję zaściankowości i wzrastającą agitację żydowską dla własnych separatystycznych potrzeb nawet w Rosji, odpowiedzią niektórych rosyjskich gojów była przemoc. Zamieszki przeciwko Żydom rozpoczęły się w 1881 roku po egzekucji cara Aleksandra II; a fakt że w grupie zamachowców był Żyd (Gestia Gelfman) wzmógł istniejącą już negatywną opinię społeczeństwa przeciwko Żydom. [Lowe s. 59] W dalszym kontekście załamanie cen zboża, nieurodzaj i kryzys przemysłowy, oraz zbierające się grupy chłopów szukających pracy sezonowej której nie było, 45% wszystkich atakowanych Żydów prowadziło działalność handlową. [Lowe s. 58] „Żydzi działali niezależnie i poza ramami korporacyjnymi,” mówi Lowe, „co było dla nich korzystne gdyż mogli uniknąć specjalnych podatków oraz innych zobowiązań w naturze wobec cechów. Ta sytuacja spowodowała częste przypadki skarg, że Żydzi unikali zobowiązań.” [Lowe s. 60] W tym duchu oficjalna gazeta rządowa wzmagała wrogość wobec Żydów pisząc, że „90% Żydów unikało poboru wojskowego.” [Lowe s. 61] Podczas wojny rosyjsko-japońskiej, zauważa Stuart Kahan, „wielu Żydów próbowało różnych sposobów by nie być wcielonym do wojska. Niektórzy pozwolili się ochrzcić by opóźnić wykonywanie obowiązku wojskowego. Albo zamiast tego, przynajmniej by nie być narażonym na niebezpieczeństwo. Inni korumpowali oficerów wszystkim co mieli by wymigać się od służby wojskowej.” [Kahan S., s. 43]

Prezydent Światowej Organizacji Syjonistów, Nahum Goldmann, tak pisze o Litwie: „Było prawo wyłączające jedynaków spod służby wojskowej, a w społecznościach żydowskich to rabin prowadził rejestr urodzeń. Tak więc jeśli ojciec miał trzech synów to każdy z nich był wpisany w rejestr pod innym nazwiskiem; w mojej rodzinie dziadek nazywał się Leibmann, mój ojciec Goldmann, a mój wuj Szalkowitz!” [Goldmann N., 1978, s. 16] Pierwszy prezydent współczesnego Izraela, Chaim Weizman, emigrant z Rosji, opisuje w jaki sposób uniknął służby wojskowej w kraju urodzenia: ” Skorzystałem z okazji przerwy w edukacji by rozwiązać sprawę obowiązku służby wojskowej [w Rosji], który wisiał nade mną jak koszmar. Nie musze mówić, że nie miałem zamiaru tracić czterech lat służąc carowi Mikołajowi. Stanąłem przed komisją poborową, przebadano mnie i orzeczono zdolnym do służby. Ale miałem wielkie szczęście, udało mi się wymigać z armii kiedy poszedłem na rozmowę z miejscowym komendantem wojskowym, przyzwoitym i kulturalnym Rosjaninem, który zlitował się nade mną i uznał, żebym nie przerywał edukacji.” [Weizman C., 1949, s. 49] Nawet stosunkowo liberalne dzienniki ciągle publikowały oskarżenia przeciwko żydowskiemu społeczeństwu. „Artykuł po artykule,” pisze Michael Aronson, „[rosyjskie] gazety oskarżały Żydów o bezlitosne wykorzystywanie rosyjskiej klasy robotniczej i o to, że są oni głównym powodem jej nędzy i cierpienia.” [Aronson, s. 68] Rosyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych opublikowało oświadczenie w odpowiedzi na rosnące ataki na Żydów: „W ciągu ostatnich 20 lat Żydzi stopniowo przejmowali nie tylko handel i produkcję, ale przez wynajem i wykup, istotną liczbę posiadłości ziemskich. Z powodu ich klanowości i solidarności, wszyscy poza kilkoma wyjątkami naginali każde prawo by nie zwiększać możliwości produkcyjnych kraju, ale by wyzyskać tubylczych mieszkańców, przede wszystkim klasy biedniejsze. To sprowokowało protesty biednych, którzy znaleźli ujście w brutalnych akcjach.” [Lowe s. 64] Podczas tych zamieszek przeciwko Żydom w Rosji w 1881 roku, organizacja socjalistyczna zwana Wola Ludu zadeklarowała: „Naród ukraiński najbardziej cierpi z powodu Żydów. Kto zabiera grunty, lasy i karczmy z waszych rąk? Żydzi. Kogo ma błagać chłop, często ze łzami w oczach, o pozwolenie na dojazd do swojej ziemi? Żydów. Gdziekolwiek pójdziesz –wszędzie są Żydzi.” [Lindemann s.141] W czasie rosyjskich pogromów przeciwko Żydom pod koniec XIX wieku, „żydowskie sklepy alkoholowe,” mówi Heinz-Dietrich Lowe, „i karczmy były pierwszym celem ataków.” [Lowe s. 56] Ale, jak mówi izraelski uczony Boas Evron, „rosyjskie pogromy skierowane były przeciwko Żydom tradycjonalistom [którzy odpierali asymilację ze społeczeństwem rosyjskim], a tylko rzadko dotykały bogatszych terenów zamieszkałych przez zasymilowanych [Żydów].” [Evron s.49] Przypomnijmy krótko opinie niezasymilowanych Żydów talmudycznych na temat otaczających ich nie-Żydów. Jak zauważa niemiecki obserwator żydowski I Horowitz: „Polscy Żydzi z getta byli pełni pogardy dla wszystkiego co było poza  ich światem. Ich służalcze i tchórzliwe zachowanie po prostu maskowało prawdziwe poczucie talmudycznej wyższości. Pod ich bezbronnością leżała cyniczna i arogancka opinia o nie-Żydach: Żydzi odcinali się i tworzyli państwo w państwie. Getto, pierwotnie stworzone z konieczności, stało się drugim charakterem, wewnętrzną potrzebą.” [Aszheim S., 1982, s. 23] Brytyjski vice-konsul w Rosji L Wagstaff tak opisuje okoliczności, które doprowadziły do zamieszek przeciwko Żydom we wschodniej Europie pod koniec XIX wieku: „Żydzi wybijali się przede wszystkim jako pośrednicy lub komornicy. Rzadko zdarzało się, żeby odbywała się jakaś transakcja bez ich interwencji, za co obie strony uiszczały zapłatę. Wyliczając inne uprawiane przez nich zawody, ciągle krytykowane przez opinię publiczną: przede wszystkim działali na polu alkoholu; posiadali sklepy alkoholowe, domy publiczne i lombardy, zajmowali się paserstwem i nielegalnym lichwiarstwem. Wybijali się również jako rządowi kontraktorzy. Ze swoją wiedzą nt. obrotu pieniędzmi zmawiali się z pozbawionymi skrupułów urzędnikami w okradaniu państwa na ogromne sumy rocznie… Ale trzeba powiedzieć, że w Rosji jest wielu wykształconych i poważanych Żydów, ale oni tworzą mniejszość… Jeśli chodzi o dzierżawę rządowych i regionalnych gruntów, to niezmiennie Żydzi wygrywali licytacje, później wydzierżawiając je za wygórowane ceny chłopstwu. .. Od pierwszego do ostatniego, Żydzi mieli rękę we wszystkim… W relacjach z Rosją [Żydzi] porównywani są do pasożytów żerujących na roślinie zbyt słabej by się ich pozbyć, z której wysysają życie.” [MacDonald, 1988, s. 79-80] W 1919 roku przezydent USA Woodrow Wilson utworzył 3-osobową komisję w celu zbadania sytuacji w Polsce. „Trzej Amerykanie, ambasador Henry Morgenthau Sr., gen. Edgar Jadwin oraz Homer H Johnson,” jak pisze Sonja Wentling, „potwierdzili, że miały miejsce pewne wydarzenia, ale różniły się pod względem przyczyny i rozmiaru przemocy [przeciwko Żydom]. Morgenthau, zasymilowany Żyd przeciwny żydowskiemu separatyzmowi i nacjonalizmowi, przedstawił raport bardzo inny od opracowanego przez dwóch pozostałych członków komisji. Podczas gdy Morgenthau podkreślał umyślne mordy dokonane na Żydach tylko dlatego że byli Żydami, Jadwin i Johnson doszli do wniosku, że polski problem spowodowany był w dużej części żydowskim separatyzmem i konkurencją handlową… Według ich [Jadwina i Johnsona] opinii to nie różnice religijne dzieliły Polaków i Żydów, lecz historia i postawa Żydów.” [Wentling S., 2000, s. 288] W oświadczeniu które może odnosić się praktycznie do każdego miejsca, historyk Mack Holt pisze, że „wojna domowa, powszechna rewolta i przemoc społeczna były endemiczne dla społeczeństw przed-modernistycznych.” [Holt s. 3] Niezależnie od kontekstu zamieszek / pogromów zainicjowanych w końcu XIX w. w Rosji przeciwko Żydom, muszą być rozważane (a nigdy nie są) na tle wzrastającego w tym kraju kryzysu społeczno-politycznego, społeczeństwa wyrywającego się do wolności opartego na (nie-żydowskiej) czasowo określonej niewoli. Było wiele gwałtownych porywów chłopów w walce o sprawiedliwość, wolność i godność: w latach 1826 i 1861 było 1.186 „powstań chłopskich” w Rosji [Wolf E., s. 52] walczących z feudalnymi prześladowcami, kimkolwiek oni byli. Kulminacja wiekowego kryzysu ostatecznie wyraziła się w rosyjskiej wojnie domowej 1919-20, w której zginęło 9 mln ludzi. [Kahan, S., s. 99] Inne dane szacują rosyjskie zgony w wyniku wojny i rewolucji w latach 1914- 1921 na 16 mln. [Clements B., s. 172] Bryan Moynahan zauważa 10 lat później, że „terror wywołany głodem jako przedmiot socjalistycznej polityki od początku 1930 roku prawdopodobnie zamordował 14 mln chłopów … Wyludnione zostały całe wsie … Związek Radziecki był nadal masowo krajem chłopskim, więcej niż 80% ludności mieszkało w 600 tys. osad i wiosek. Stosunek komunistów do ludzi ze wsi był morderczy. Partia nigdy nie cieszyła się oddaniem mieszkańców wsi.” [Moynahan s. 1o7-108] Te tysiące chłopów deportowanych na inne tereny Rosji „czasami spędzali tygodnie w wagonach pociągów kiedy powoli toczyły się one do celu ich deportacji, wtłoczeni w bydlęce wagony lub ‘wagony Stolypina,’ pozbawionych okien więzień. Nogi niektórych przez wiele dni nie dotykały ziemi, gdyż byli tak ciasno zapakowani, że wisieli zawieszeni pomiędzy sobą.” [Moynahan s. 113] Jak odnotowano wcześniej, wielu bolszewickich Żydów zarządzało tymi masowymi opresjami i morderstwami. Jednak historia judeocentryczna zainteresowana jest tylko martyrologicznymi legendami o jej plemieniu i w dużej mierze skupia się na zamieszkach / pogromach Żydów w 1881 roku, które rozprzestrzeniły się na 8 prowincji i 240 wspólnot w Rosji. Ale jak zauważa żydowski uczony Michael Aronson, „Liczba spraw o gwałt i morderstwo (jeden z najwyższych szacunków mówi o 40 zabitych i 225 gwałtów w 1881 r.) wydaje się stosunkowo niska jak na standardy XX wieku. Ale to nie przeszkodziło burzliwym wydarzeniom z 1881/84 mającym głęboko szokujący i długotrwały wpływ na [w większości żydowskich] współczesnych.” [Aronson, s. 61] Dla Żydów, zwłaszcza na zachodzie, ataki na żydowskie społeczności zaledwie informowane i potwierdzone, przekonywały o niewinności Żydów i wyjątkowość ich niepowtarzalnego cierpienia w opartych na religii tradycjach martyrologicznych. Jak pisze Chaim Bermant, z żydowską niewinnością i biernością wobec polskich ataków nie jest tak dokładnie: „Po pogromach w 1881 roku Żydzi zaczęli organizować grupy samoobrony. Na przykład w późnych latach 90, duży gang który przygotował się na Żydów w Odessie, znalazł się w konfrontacji z bandami żydowskimi, uzbrojonymi w pałki i żelazne pręty (i jak mówi policja, broń), szybko się wycofał. To samo miało miejsce w Berdyczowie i innych miejscach. Żydzi często oddawali tak jak mogli, a niekiedy nawet lepiej, ale ich wysiłki ograniczała policja i wojsko, symbolicznie na miejscu zdarzenia by utrzymać spokój, ale zwykle stające po stronie atakujących. W sierpniu 1903 roku odbyła się walka na ulicach Gomel między Żydami, chłopami i robotnikami kolei, w której zginęło 12 Żydów i 8 chrześcijan, oraz kilkaset osób odniosło rany: ograbiono i zniszczono wiele nieruchomości. W pogromie w Żytomierzu w kwietniu 1905 roku zginęło 10 chrześcijan i 16 Żydów, głównie na skutek akcji policji. W trzecim dniu walki tłum składający się z około 1000 Żydów dostał się do gubernatora i ostrzegł, że jeśli nie przywoła do porządku atakujących, rozpocznie się generalna rzeź. „Popłyną rzeki krwi. Wymordujemy wszystkich chrześcijan bez względu na wiek, płeć i klasę…” [Bermant C., 1977, s. 211] O polskiej wersji historii anty-żydowskich „pogromów” w tym kraju, historia żydowska nigdy nie wspomina. Jak pisze Tadeusz Piotrowski o przemocy wobec Żydów, np. w Kielcach i Częstochowie, „pierwszy rozpoczął się masową demonstracją 300 młodych Żydów maszerujących ulicami w tę i z powrotem i wykrzykujących „niech żyje Lenin! niech żyje Trocki! do diabła z Polską!” Drugi był z powodu zastrzelenia polskiego żołnierza przez Żyda.” [Piotrowski s. 43] I podobnie, duża przemoc wobec Żydów we wczesnych latach XIX wieku, w kontekście II wojny światowej, wojny polsko-rosyjskiej, wojny polsko-ukraińskiej, oznacza w tym kontekście coś zupełnie innego niż w wyłącznie polskim wyrażaniu zwykłej nienawiści do Żydów, czyli irracjonalny antysemityzm. Jak pisze Norman Davies w przypadku lat 1918-1920, „skala żydowskich ofiar była minimalna biorąc pod uwagę okoliczności w których zaistniały… To że zginęło mniej niż 1000 żydowskich cywilów, podczas gdy polska armia w tym samym czasie straciła 250 tys. osób, jasno wskazuje na skalę [polskiego] nieszczęścia.” [Piotrowski s.43] Drobiazgowa dokumentacja żydowska nt. „antysemityzmu,” pogromów i innych aktów przemocy przeciwko Żydom w Europie stanowi główną część żydowskiej historii i tożsamości. Ale dużo słabiej zbadane są w kontekście żydowskiej wrogości podobne do Normana Salsitza opisy życia żydowskich chłopców w małym mieście w Polsce: „Kradliśmy owoce z drzew w sadach. Dlaczego to robiliśmy żaden z nas nie wiedział. Oczywiście Polacy wiedzieli o tym i próbowali zabezpieczyć swoje sady. Szczuli nas psami, a jeśli złapali nas mogliśmy spodziewać się lania. To działo się rok po roku. Nawet zamiast zabierania owoców często łamaliśmy gałęzie drzew i niszczyliśmy wszystko co na nich było… Latem chłopi często stali (na targowisku) i sprzedawali poziomki, jagody i maliny, które przynosili w dużych, ciężkich koszach… Razem z kolegami podkradaliśmy się do koszy i uciekaliśmy z garściami pełnymi jagód. Dlaczego to robiliśmy? Oczywiście smakowały nam jagody, ale nie mogę zaprzeczać jaki dreszczyk emocji dawała nam kradzież jagód, zwłaszcza kiedy chłopi gonili za nami, lecz na próżno, by odzyskać to co bezsprzecznie do nich należało… Nie przejmowałem się kradzieżą jagód tak bardzo jak dużą ilością tych jagód, które udało nam się zmiażdżyć podczas kradzieży.” [Salsitz N., 1992, s. 64-65, 126] Jaki był straszny kontekst tej złośliwości? Jak pisze Salsitz w innym miejscu: „Rzadko chłopom powodziło się dobrze. Ogromna ich większość ledwie mogła przeżyć. Albo pracowali w polach dla innych i otrzymywali część zbiorów, albo uprawiali własne pola (większość posiadała grunty), niewiele z tych gruntów było na tyle duże by mogły wyżywić, nie mówiąc o nadwyżce. Większość z nich wegetowała, było gorzej wczesnym latem kiedy zapasy były prawie na wyczerpaniu, a było za wcześnie na nowe zbiory… Przeżywali częściowo dlatego, że musieli sobie radzić z tym co mieli, a w Kolbuszowej mogli znaleźć dorywczą pracę.” [Salsitz N., 1992, s. 88] Na Ukrainie Żydzi usytuowali się w szczególnie odmiennej pozycji. Orest Subtleny, naukowiec z Ukrainy, pisze: „Nie mogąc posiadać ziemi, ale mogąc ją dzierżawić, Żydzi często zostawali dzierżawcami. Tak więc np. na obszernych gruntach rodziny Ostrorogów, w 1616 roku ponad połowę królewskich gruntów na Ukrainie dzierżawili Żydzi. Ponieważ te krótkoterminowe inwestycje, powiedzmy trzyletnie, musiały być opłacalne, bezlitośnie wykorzystywali te majątki i chłopów, nie zważając na konsekwencje w przyszłości. Nie było odosobnione by dzierżawca żądał od chłopów sześciu lub siedmiu dni pracy, a przy pomocy magnackich pachołków wyprowadzano ich na pola.” [Subtleny] „W 1768 roku,” pisze Jerzy Łukowski, „miał miejsce… jeden z najkrwawszych buntów chłopskich w dziejach Europy, tzw. Koliscyzna… [w rejonie Hunan] jak mówią wyniki jednego z badań (masakra) 5 tys. szlachty i 7 tys. Żydów. Na Ukrainie Żydzi byli szczególnie nienawidzeni, gdzie zdominowali gospodarkę chłopską jako młynarze, karczmarze i pośrednicy, krótko mówiąc, byli obcym narzędziem obcej władzy.” [Łukowski s. 60] ‘W zamian za swoje usługi,” pisze Subtleny, ” kupcy żydowscy usiłowali wyciągnąć najwyższe z możliwych zyski. Zbyt wielu nie-Żydów uważało je za nie tylko nadmierne, ale i nieuczciwie zdobyte. Na przykład po przebadaniu relacji ekonomicznych między Żydami i Ukraińcami na Zakarpaciu, węgierski ekonomista irlandzkiego pochodzenia, Edmund Egan, zgłosił rządowi, że podczas gdy rząd, sądy i właściciele ziemscy przyczyniali się do godnego pożałowania losu chłopów, to główna wina leżała po stronie Żydów, którzy jako pożyczkodawcy, kupcy i karczmarze ‘decydowali o pieniądzach i dobytku Rusinów.” [Subtelny s. 311] Raport policji Habsburgów mówił, że „we wszystkich sprawach oprócz codziennego chleba chłopi zależeli od Żyda na każdym etapie życia. Jest dla nich klientem, doradcą, agentem i faktotum w pełnym znaczeniu tego słowa.” [Subtelny s. 312-313] Żydowska dominacja ekonomiczna nad ludem wschodniej Europy trwa od wieków. Abram Leon pisze, że „na polskiej walucie odkryto hebrajskie znaki pochodzące z XII i XIII wieku. Fakt ten wykazuje, że polski handel był w rękach żydowskich.” [Leon s. 184-185] W 1810 roku rosyjski oficer W. Broniewski napisał, że „Polska powinna naprawdę być nazywana królestwem żydowskim… żydowskie karczmy przy wszystkich głównych drogach… poza nielicznymi dworkami zarządzanymi przez samych panów, wszystkie pozostałe są dzierżawione przez Żydów lub zastawione u nich. Oni są w posiadaniu olbrzymiego kapitału i nikt nie może żyć bez ich pomocy. Jedynie bardzo bogaci panowie nie są po szyję w długach u Żydów.” [Leon s. 196] Inny podróżnik po wschodniej Europie, Von Furtenbach, napisał: „Wszystko jest w [żydowskich] rękach. Oni pożyczają pieniądze i panom i chłopom.” [Leon s. 196] „Sukces polskich Żydów w tym okresie [dzierżawy]„, zauważa Hillel Levine, „w wyciskaniu zysków z nieopłacalnych interesów i uzyskiwaniu wysokich dywidend z obowiązkowych pożyczek ma coś wspólnego z ich umiejętnością korzystania z kontaktów międzynarodowych. Rzeczywiście wzrost liczbowy arend musi być porównywany, a nawet łączony ze wzrostem liczby lepiej znanych Żydowskich Sądów w Europie środkowej i zachodniej.” [Levine s. 64] Polscy i ukraińscy Żydzi jako pierwsi odczuli na swoich plecach na dużą skalę zemstę za swoją politykę samouwielbienia ze strony biednych nie-Żydów w 1648 roku. Jest to rok szczególnie przeklęty w żydowskiej i polskiej historii, na dzisiejszej Ukrainie uważany jest za rok bohaterskich buntów. Rok ten jest również początkiem wydarzenia o którym w żydowskiej historii mówi się czasami jako o ” trzeciej wielkiej katastrofie.” Dziesiątki tysięcy ukraińskich Kozaków pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, powstały przeciwko dominacji polskiej szlachty i wzięły udział w orgii mściwej zemsty i morderstw na terenie całej Ukrainy i Polski. Katalizatorem był tu fakt, że gdy Chmielnicki wrócił jednego dnia do domu okazało się, że dom był skonfiskowany przez polskiego szlachcica, jeden z jego synów zabity, a jego narzeczona porwana. Chmielnicki był tak wściekły, że zorganizował zjednoczony bunt przeciwko duszącej ich arystokracji. A Żydzi, wszechobecni w wyzyskujących działaniach arystokratycznego ucisku jako zarządcy gruntów, poborcy podatkowi, doradcy finansowi, właściciele karczm i kupcy szybko odczuli gniew i wściekłość, z pełną siłą, zemsty Kozaków. „[Kozacy] najpierw zaatakowali żołnierzy polskiej szlachty i społeczności żydowskie osiadłe na ich majątkach, a które często były zarządcami tych majątków.” [Revolt and the Peasant, s. 161] Skierowano tu armie polskiej szlachty i zamordowano tysiące Żydów. (Jeden uczony uważa, że „odrzucenie własnych ubogich” przez społeczność żydowską podczas kozackich ataków przyczyniło się do konwersji niektórych Żydów na chrześcijaństwo.) [Polonsky s. 59] Jednak ogólnie rzecz biorąc Polacy ponieśli straty w ludziach do dziesięciu razy większe niż Żydzi.” [Dimont s. 240] Niektóre źródła żydowskie podawały 2.4 do 3.3 mln ofiar śmiertelnych w czasie kozackich buntów, mimo że na tych terenach mogło przebywać tak niewielu Żydów jak 50 tys. „Niepełne informacje z tego okresu, oraz w dużym stopniu informacje z następnych lat łącznie ze sprawozdaniami o szkodach, wyraźnie wykazują że katastrofa ta nie była tak wielka jak sądzono.” [Weinryb s. 193-194]

„Współcześni kozackiego buntu,” mówi Bernard Weinryb, „przypisują go także wyzyskującym działaniom Żydów. Niektórzy autorzy pamiętników (napisanych i opublikowanych później) wspominają również, że ludzie nienawidzili Żydów gdyż to oni byli dzierżawcami kościołów grecko-ortodoksyjnych. Mówiono, że w ich posiadaniu były klucze do nich i sprawowali kontrolę nad ich wykorzystaniem. Mówiono, że Żydzi żądali opłat za udzielanie pozwolenia na chrzest dziecka, ślub oraz inne funkcje. Ten temat pojawia się wielokrotnie w ukraińskich piosenkach ludowych i innych utworach.” [Weinryb s. 186] Jak pisze Izrael Szahak: „Ten typowy bunt chłopski przeciwko skrajnej opresji, bunt któremu towarzyszyły nie tylko masakry dokonywane przez buntowników, lecz również nawet o wiele gorsze okropności i ‘antyterror’ prywatnych armii polskiej arystokracji, wrył się w świadomość wschodnio-europejskich Żydów do dnia dzisiejszego, nie jako bunt chłopski, bunt ciemiężonych, nędzników tego świata, nawet nie jako zemsta na wszystkich sługach polskiej arystokracji, lecz jako akt łaskawego antysemityzmu skierowanego przeciwko Żydom jako takim.” [Szarak s. 66]

Pod tym względem dwaj autorzy żydowscy, Dennis Prager i Jozef Teluszkin, wyrażają powszechny judeocentryzm, porównując ataki Chmielnickiego z holokaustem: „W obu przypadkach wszyscy Żydzi, łącznie z niemowlętami, byli mordowani, całe społeczności przyłączały się do ataków.” [Prager s. 19] Dobrze znany historyk wschodniej Europy, Norman Davies, zauważa typową żydowską krótkowzroczność i zniekształcenie sprawy, jak odnotowano w Jewish History Atlas Martina Gilberta. Gilbert twierdzi, że od 1648 roku podczas ataków Kozacy zamordowali ponad 100 tys. Żydów. Nawet pisze, że „[Kozacy] dołączyli do polskich chłopów w atakach na Żydów.” „[Czytelnicy Gilberta],” pisze Davies, „łatwo mogli odnieść wrażenie, że masakry Chmielnickiego były przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, skierowane przeciwko Żydom. Faktycznie w tamtym okresie nie było żadnych Polaków na terenach zaznaczonych na mapach Gilberta, a ataki na Żydów były częścią strasznej zemsty Kozaków i ich współtowarzyszy na każdym kogo wybrali na cel, jako agentów feudalnej opresji.: Gilbert również zauważa region w którym 5 tys. Żydów umierało z głodu w ciągu roku w latach 1880-1914. „Znowu,” pisze Davies, „nie podejrzewający niczego czytelnik może myśleć, że Żydzi w Galicji byli głównymi a może nawet jedynymi ofiarami głodu. W tekstach nie ma nic co wskazywałoby na to, że polscy i ukraińscy chłopi w Galicji głodowali nawet w większej ilości.” [Davies, Between, s. 248] Tłumaczenie Ola Gordon

Do kogo należy amerykański dolar? Dziękujemy naszej czytelniczce podpisującej się Ola za podrzucenie artykułu – admin.

Na pierwszy rzut oka, to pytanie wydawałoby się raczej głupie i bezsensowne. Dlaczego, odpowiedziałby przeciętny człowiek, amerykańskiemu narodowi. Lub raczej, jeśli jest się bardziej technicznym, amerykańskiemu rządowi, który z kolei, będąc republiką, należy do narodu, co oznacza to samo. Ale, podobnie jak wydaje się większość rzeczy w życiu, prawda nie jest ani zwyczajna, ani prosta, a odpowiedź nie jest ani głupia ani bezsensowna, ale faktycznie jest kluczowa dla dobrobytu narodów i setek milionów jeśli nie miliardów ludzi. Mówiąc prawdę, ani amerykański naród, ani amerykański rząd nie jest właścicielem amerykańskiego dolara. Jak to możliwe, można spytać? Gdybyśmy przyjrzeli się temu nieco bliżej, zanim rozbijemy się o skały w amerykańskim stawie banknotów, można szybko odkryć, że prawdziwy dolar amerykański nie istnieje od 1913 roku, kiedy został skutecznie zamordowany. To co teraz nazywa się amerykańskim dolarem jest faktycznie banknotem Federalnej Rezerwy, co pisze w górnej części każdego banknotu. Dlaczego to jest ważne? Czytaj dalej. Przede wszystkim, amerykański dolar, jako coś sprzed 1913 roku, był instrumentem bogactwa. Ten kawałek papieru, czy tylko jako pospolita złota lub srebrna moneta, miał prawdziwą wartość, wszędzie na świecie. Był wart swojej wagi w złocie, czy to prawdziwe złoto czy papier. Z drugiej strony, banknot Rezerwy, jest instrumentem długu, co nie jest nie tylko bogactwem, ale czymś przeciwnym do bogactwa. Samo jego istnienie jest dźwiękiem wysysania zamożności, przekazywanego bogactwa, w tym przypadku nie dla biednych mas (jak zdefiniowany przez martwy i niedziałający marksizm), ale do najbogatszego 1% (równie martwego i niepracującego, ale dopiero teraz zaczyna to iść w tym kierunku). Jak tak może być? Dlaczego, to zupełnie proste, ale dla tej odpowiedzi, znowu musimy pójść za królikiem do jego dziury. Federalne Rezerwy, co nie jest znane wielu poza USA i prawie wszystkim w USA, nie jest federalnym, czyli rządowym organem. Jest tak rządowy jak Federal Express. Mówiąc prawdę, jest całkowicie prywatny, poza obrotem, a co za tym idzie nie nadzorowaną korporacją bankową, z tajnymi kabalistycznymi właścicielami. Można ocenić niektórych z tych możliwych właścicieli poprzez te korporacje/banki, które zostały wykupione, podczas gdy innym pozwolono zbankrutować. Faktycznie, ten prywatny koncern bankowy, jedyny w swoim rodzaju na świecie, ma wyłączne prawo do produkcji dolara, a raczej banknotu (dłużnego) Federalnej Rezerwy, zwanego dolarem, jedynym prawnym środkiem płatniczym Ameryki. Teraz, kiedy rząd USA chce lub potrzebuje pieniędzy, nie może po prostu ich „mieć”. Odłóżmy na bok pojęcie o nie uruchomieniu maszyny drukarskiej itd, sam fakt jest, że nie tylko rząd USA nie może bić monet, ani nie może po prostu ich mieć. Pamiętaj, że są to banknoty (dłużne) Rezerwy. Dlatego kiedy amerykański rząd potrzebuje pieniędzy, Departament Skarbu drukuje obligacje (weksle czyli obligacje dłużne) i „sprzedaje” je Rezerwie Federalnej (prywatnemu koncernowi bankowemu), która wtedy „daje” rządowi banknoty (tender) Rezerwy Federalnej. Tak więc pieniądz amerykańskiego rządu i z kolei amerykańskiego narodu i wszystkich ludzi i narodów na świecie, którzy posiadają dolary (i dlaczego myślisz używają go tak bardzo na świecie?) jest instrumentem długu zaciągniętego od Rezerwy Federalnej przez jego posiadacza. Dlatego wcześniej czy później musisz spłacić go razem z procentem. Oczywiście Rezerwie Federalnej, a im wyższy procent tym lepiej. Ale zróbmy krok dalej i dojdziemy do naprawdę przerażającego punktu. Żadna logika nie wydaje się pójść tak daleko, gdyż dla wielu, to może okazać się finałowym momentem eureki, kiedy dowiesz się jak oszukany i zniewolony jesteś naprawdę. Jeśli jedyny legalny tender to banknot Rezerwy Federalnej i musi być spłacona jego wartość nominalna z procentem, w banknotach Rezerwy Federalnej, to jak to robisz? Wyjaśniam. Kiedy Fed oferuje ci (jak crack diler) 100 mln USD w banknotach i musisz je spłacić, wcześniej czy później z dwoma procentami, więc, powiedzmy, za rok, będziesz im winien i będziesz musiał spłacić 102 mln w banknotach, a jak to robisz? Mówiąc jasno, masz tylko 100 mln, skąd weźmiesz pozostałe 2 mln w banknotach? Nie możesz ich wydrukować, nie możesz ich wybić, więc nie masz innego wyboru jak poprosić Federalną Rezerwę o dodrukowanie ich. W ten sposób masz twoje 2 mln na spłacenie długu, ale samo to oznacza dalsze 2%, o które znowu musisz poprosić Fed na ten sam procent itd. w nieskończoność… ale to nieprawda, bo w raczej krótkim czasie, Fed i jego właściciele przejmą w posiadanie wszystko. Rzadko się zdarza by wymyślono tak fantastyczny i wymagający cierpliwości plan piramidalnych finansów.

A eksportując go na zewnątrz, przejmują pozostałe finanse świata, w ich chciwe, pulchniutkie i diabelskie rączki. Tak więc, przywódcy świata, dlaczego, do cholery, oddajecie przyszłość własnych narodów i państw tej maleńkiej grupie amerykańskich pasożytów, którzy już zdążyli wykrwawić Amerykę, a gdzie w rękach 1% najbogatszych leży 60% zasobów surowcowych narodu? Odetnijcie się od nich i zagłódźcie te bestie. Stanislav Mishin Mat Rodina – 14.09.2010, tłumaczenie Ola Gordon

http://english.pravda.ru/business/finance/14-09-2010/114921-us_dollar-0/

Abp Michalik: Jeśli dziecko poczęte nie ma prawa do życia, to koniec człowieczeństwa jest bliski Mam nadzieję, że tego rodzaju wystrzał bojowy zmobilizuje siły dobra, a nie tylko siły zła – powiedział KAI abp Józef Michalik odnosząc się do ogłoszonej przez SLD propozycji liberalizacji ustawy aborcyjnej, pozwalającej na „aborcję na życzenie” do 10 tygodnia życia dziecka. „Dramatem jest zagubione sumienie człowieka – powiedział przewodniczący Konferencji Episkopatu. – Jeśli dziecko poczęte pod sercem matki nie ma prawa do życia, to koniec człowieczeństwa w każdym z nas i w świecie jest bardzo bliski”. Metropolita przemyski podkreślił, że „jest zbolały całym sercem, słysząc jakie absurdy może współczesny człowiek głosić i do czego się posuwa”. „Współczuję ludziom, którzy pójdą za tym głosem, Mam nadzieję, że tego rodzaju wystrzał bojowy zmobilizuje siły dobra, a nie tylko siły zła” – dodał abp Michalik przed rozpoczęciem 353. zebrania plenarnego Konferencji Episkopatu Polski. Przewodniczący Episkopatu wyraził też radość z przybycia nowego Nuncjusza abp Celestino Migliore, który przybył na dzisiejsze, odbywające się w Warszawie, obrady.

Abp Michalik pytany o opinię w sprawie ataków na min. Elżbietę Radziszewską, oświadczył, że „decyzja o wychowaniu należy do rodziny, do rodziców”. Dodał, że „najlepszą koncepcją wychowania jest ukazywanie dobrych wzorców” oraz, że „w procesie wychowania należy pomagać ludziom być lepszymi, a nie gorszymi”. za: KAI (kmk)
http://wsercupolska.org Oczywiście abp. Michalik ma całkowitą rację. Admin zastanawia się jednak, jakie to mroczne siły powstrzymują polski Kościół przed ogłoszeniem ekskomuniki, obejmującej wszystkich członków rządu i parlamentu, którzy podając się za „katolików” jednocześnie jawnie występują przeciw nauczaniu Kościoła, a w szczególności popierają aborcję. Zamiast tego Kościół, a przynajmniej jego „postępowa” część udaje, że nic nie widzi, wpuszcza tych ludzi na Msze Święte, udziela im Komunii Świętej, urządza dla nich rekolekcje itd.

Czyżby Obama dojrzał plany swych sponsorów? W 1948 r. szefowie sztabu USA ostrzegli Trumana o „fanatycznej koncepcji” żydowskiej syjonistycznej elity, która dążyła do „wojskowej i gospodarczej hegemonii na całym Bliskim Wschodzie”. Einstein i in. wybitni Żydzi byli jeszcze bardziej krytyczni, ostrzegając Amerykanów o syjonistycznej, „faszystowskiej” partii politycznej „terrorystów”, która wyprodukowała Begina, Szarona i Netanjahu. Eisenhower doświadczył ich planów 8 lat później, gdy podczas ostatnich dni jego kampanii prezydenckiej, Izrael, Francja i W.Brytania próbowały nakłonić do wojny z Egiptem o Kanał Sueski. W kwietniu 2010 r. 363 członków Kongresu zobowiązało się do „nierozerwalnej więzi” z Izraelem, bez względu na jego zachowanie. Nikt nie śmiał nawet wspomnieć o zdradzie. Ten sam plan „najpierw Izrael” trafił do prezydenta, podpisany przez 76 senatorów „Knesetu”. Czy dlatego Obama zaapelował do społeczności międzynarodowej o powstrzymanie ekspansji Izraela? Czyżby podobnie jak Eisenhower przejrzał izraelską dominację w Kongresie? Może jeszcze mamy szansę przywrócić rząd, a ci, którzy wpędzili USA do inwazji na Irak dla syjonistycznego planu zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Jednak w ub. tygodniu kongresmen Barney Frank z innymi podpisał petycję, by uwolnić izraelskiego szpiega o podwójnym obywatelstwie, Pollarda, który więcej zaszkodził bezpieczeństwu narodowemu USA, niż ktokolwiek. Pollard wykradł ponad milion tajnych dokumentów, a Tel Awiw sprzedał je Moskwie, burząc obronę, na którą podatnik amerykański wydał podczas zimnej wojny (1948-1989) ponad 20 bilionów dolarów (wartość w 2010). Obama jest politycznym tworem grupy Chicago Outfit, począwszy od zbieraczki funduszy na kampanię wyborczą, Penny Pritzker, której dziadek i pradziadek byli mecenasami mafii. Drugim największym fundatorem Obamy był zamożny klan Krinskych w Chicago, mający większościowy udział w General Dynamics, co zapewniło dodatkowe zyski z „wojny z terrorem” i z nowej bezpieki USA, DHS. Trzeci w rankingu finansista-kreator zjawiska Obama to manipulator finansowy Soros, niedawno przemianowany na „postępowca”. B. kongresmen Abner Mykva z Chicago, doradca Clintona w Białym Domu, uchwycił istotę wyzwania Amerykanom pt. Obama: „nasz pierwszy żydowski prezydent”. Amerykanów oszukiwano już tak długo, że mogą nie dostrzec prawdy, wyznanej nawet przez wiedzących najlepiej. Ameryka jest rozdarta między obroną podstawowych swobód a świadomością, że ci, którzy skłonili USA do wojny na podstawie fałszywych informacji wywiadowczych, nadużyli tych swobód dla swej sprawy. Jak nasz głównodowodzący zdemaskuje tych, którzy zaprzyjaźnili się z nami, by nas zdradzić? Przy wszechobecnych wpływach syjonistycznych Żydów i chrześcijan-syjonistów na Kongres, co ma zrobić głównodowodzący? Czy dlatego Obama zwrócił się z apelem telewizyjnym do społeczności międzynarodowej o pomoc? Amerykanie od dawna są nieświadomi syjonistycznych wpływów. A Obama? Dwa dni temu, palestyński przywódca Mahmud Abbas powtórzył przestrogę Einsteina i szefów sztabu, opisując izraelską „mentalność ekspansji i dominacji”. Niewiele się zmieniło przez 6 lat, z wyjątkiem twarzy tego niebezpiecznego faszyzmu. Obama może jeszcze stać się częścią rozwiązania. Albo, w przeciwieństwie do Eisenhowera, może ulec presji wyborczej w połowie kadencji i ponownie wspierać wytworzony fanatyzm, rozgrywający się jako Wojna Cywilizacji. Tłumaczenie i skróty: Piotr Bein
http://grypa666.wordpress.com/2010/09/30/obama-dojrzal-plany-swych-sponsorow/

Ponownie Jedyne Prawdziwe Informacje... Po co ta cała akcja w „dopalacze”? Jak informują poważne media, jest to skutek decyzji premiera. Oczywiście , kłamliwe są tezy wskazujące na fakt, że dopalacze były i są głównym posiłkiem zwolenników nowej inicjatywy posła z Biłgoraja, a ich likwidacja ma na celu ograniczenie ich chęci do działania; prawdziwe natomiast pozostają opinie, że jest to spowodowane „słusznym działaniem niewidzialnej ręki rynku”, w końcu nie można ciągle ignorować zmniejszających się „dopłat” dilerów od twardszych używek !! Budżet Platformy nie znosi pustki! W związku z powyższą akcją, modne staje się nowe hasło Platformy : „NIE DOPALAJ! …pozostaw niedopałek dla bezrobotnego, niech też ma coś dzięki PO!” Jak informują zaufani współpracownicy premiera, w dalszej przyszłości podobnymi akcjami zostaną objęte inne używki , takie jak herbata, mleko, jajka, sól, cukier i szynka. Po pierwsze szkodzą zdrowiu, po drugie Polaków powoli i tak na nie nie stać, po trzecie nie można ich objąć akcyzą a „czarny rynek” przynajmniej daje łapówki… Jak informują dobrze poinformowane źródła, premier faktycznie ma zamiar wprowadzić się do sejmu. Jak powiedział – „tu jestem najbardziej potrzebny”. W wyciętym fragmencie wypowiedzi było jeszcze „…a poza tym muszę pilnować swojego fotela przed Palikotem”. Jak twierdzą poinformowani fotel premiera został przyśrubowany do podłogi, a sprzedaż odpowiedniego rozmiaru wkrętaków ma być zakazana zaraz po akcji „nie dopalaj”. „…premier o Palikocie mówi ostrożnie”..a jak ma niby mówić ?! I tak wszyscy się śmieją, że ma kiepski akcent. Dobrze , że w słowie „PALIKOT” nie ma Rrrrrrr… dopiero by się rechotali ! Nieprawdą jest, że Platforma ostatnio nic nie robi. Prawdą jest, że ostatnio Platforma nic nie mówi… W TVP powstaje nowy serial pod tytułem „Kochaj albo rzuć 2010 ” . Opowiada o rozmowach pomiędzy premierem Tuskiem i posłem Palikotem nocą przed 2 października… Ostatni tydzień nie było mnie w kraju. Wracam , a tu same zmiany – nigdzie ani słowa o Komorowskim, a w telewizji tylko Kaczyński i Tusk. Przez chwilę myślałem, że ominęła mnie jakaś rewolucja, ale nie – to tylko media stały się uczciwe i już nie mówią źle o Prezydencie. Ponieważ wszyscy się boją o pracę , to media już nic o nim nie mówią … Jak donoszą, jeszcze w tym roku w Polsce ma być ugoszczony Prezydent Rosji. Podobno w dowód uznania za przyznanie się Rosji do Katynia, zgodnie z sugestią rosyjskiego MSZ Polska ma przyznać się do Biblijnego Potopu. Tak dla równowagi… Planowany jest mecz pomiędzy TV a politykami. Grać ma także premier Tusk. Zgodnie z zasadą fair play strony zgodziły się, aby bramka polityków była o połowę mniejsza. Jednak jako przesadne odrzucono jednakże propozycję, aby w bramce tej stanęła Pierwsza Dama. Dziennikarze zgodnie uznali, że to już by była przesada, żeby nie dać im żadnej szansy do strzelenia gola… Prezydent Komorowski zatrudnił nowych fotografów. Jednak media pominęły, że jednocześnie trwa casting na nadwornych rzeźbiarzy, malarzy, graficiarzy, kronikarzy, fryzjerów, wizażystów, golibrodów i filatelistów. A co, nie można ?! Mamy kolejny sukces dyplomatyczny – jak donosi agencja informacyjna, w wielu krajach Afryki i Azji ogromny sukces medialny wywołały zdjęcia naszego Naj… z małżonką. Zdjęcia są duże i kolorowe z podpisem „Polak potrafi !”. Dla rzetelności przekazu dodajmy, że przedstawiają Prezydenta trzymającego swoją połowicę w górze na wyciągniętych rękach…

SZUAN's blog

Wojna z „reżimem Łukaszenki” Za: http://www.wicipolskie.org/index.php?option=com_content&task=view&id=3890&Itemid=56
Autor Lech Z. Niekrasz (redakcja)
CZĘŚĆ I I. Wprowadzenie Polska, jak wynikałoby to z oficjalnych enuncjacji politycznych i upowszechniających je doniesień medialnych, graniczy od wschodu z Litwą, Ukrainą i „reżimem Łukaszenki”. Epitet ten zwykł u nas od wielu lat zastępować nazwę państwa, jakim jest Republika Białoruś. Jest to państwo niepodległe, suwerenne i wciąż nie ulegające trendom politycznym, jakimi emanują państwa uchodzące we własnym przynajmniej mniemaniu za demokratyczne. Pozbawiona tymczasem wartości demokracja prowadzi prostą drogą do ukrytego, jak na razie, totalitaryzmu, czego widownią stają się zachwycone sobą państwa zachodnie. Z pojęciem reżimu zwykliśmy wiązać dyktatorski, a w najlepszym przypadku autorytarny system rządów, jakie w oczach naszego establishmentu uosabia prezydent Republiki Białorusi Aleksander Łukaszenko i stąd „reżim Łukaszenki”. A skoro reżim, to już z samego założenia nie może się on obejść bez uciekania się do terroru i prześladowań, których ofiarą pada za naszą granicą dość liczna i osadzona tam od wielu pokoleń mniejszość polska. I byłoby po myśli tych wszystkich, którzy w to święcie wierzą, gdyby nie fakt, że „dyktator Łukaszenko” włada Białorusią z woli swoich wyborców, ciesząc się nadto poparciem 90 (słownie: dziewięćdziesięciu) procent owej uciskanej i prześladowanej mniejszości polskiej. Białorusinom można się nie dziwić, ale białoruskim Polakom? W świetle znanych acz zatajanych przez media faktów uzasadnione wydaje się stwierdzenie, że w odróżnieniu od sytuacji na Litwie i Ukrainie Polacy na Białorusi cieszą szeroką autonomią kulturową i religijną, a władze tego kraju patrzą na swoją przeszłość przez pryzmat wspólnoty kultury polskiej i białoruskiej, odcinając się tym samym od niedawnej jeszcze i uprawianej przez państwo sowieckie polityki wykorzeniania wszystkiego co polskie. Faktów tych nie sposób zanegować, ale można je natomiast przemilczeć bądź zakłamać, co z godnym lepszej sprawy uporem czynią od lat nie tylko (sic!) media polskojęzyczne. Naród białoruski jest naszym sąsiadem, który w odróżnieniu od innych naszych sąsiadów nie ma na swoim sumieniu antypolskich zbrodni i dlatego zasługuje na przyjazną postawę narodu polskiego. Dlatego nie godzi się obrzucać błotem prezydenta Aleksandra Łukaszenki, albowiem nie sprzyja to sprawie dobrego sąsiedztwa, które jest solą w oku nieprzyjaciół i Polski, i Białorusi. A jeśli już chodzi o meritum zarzutów, to trzeba jasno powiedzieć: medice, cura te ipsum! Mówiąc inaczej, zamiast demokratyzować Białoruś zabierzmy się do sprzątania naszej zabagnionej polskiej stajni Augiasza, która podminowuje fundamenty państwa polskiego. Nie rozumieją tego bądź lepiej, nie chcą zrozumieć nasi politycy, którym zdecydowanie bliżej do wysługiwania się obcym interesom niż interesom własnego państwa. Można to również, jak kto woli, traktować jako przejaw fatalnej polityki wschodniej III RP. Czas najwyższy, by to sobie wreszcie uświadomić i zorientować się, kto jest kto i dla kogo pracuje…

II. Prześladowanie polskiej mniejszości Mimo wytworzonej wokół „reżimu Łukaszenki” jak najgorszej aury są jeszcze w Polsce ludzie, którzy odważają się mimo wszystko ryzykować wyjazd na Białoruś.

Z wizytą na Białorusi Z wielką radością, ale i z obawami przyjęliśmy zaproszenie (…) do złożenia w dniach 25-28 września wizyty na Białorusi. Naszym celem był udział w uroczystości poświęcenia tablicy pamiątkowej na Grobie Nieznanego żołnierza Polskiego w Pleszewiczach oraz wizyta w Szkole Polskiej działającej przy Domu Polskim Reduta Związku Polaków na Białorusi. W piątek, 25 września przekroczyliśmy granicę polsko-białoruską w Terespolu i autostradą ruszyliśmy w kierunku Nieświeża (…) Wieczorem dojechaliśmy do Nieświeża, miasta położonego nad Uszą. Ranek, 26 września, obudził nas ładną jesienną pogodą i ruszyliśmy zwiedzać 11-tysięczne miasto. Na szczególną uwagę zasługiwał zamek Radziwiłłów (koniec XVI wieku), kościół Bernardynów pw. Bożego Ciała (1583-1594), w którym po dziś dzień w niedzielę odprawiane są msze w jeżyku polskim oraz ratusz (XVI wiek). Po południu udaliśmy się na uroczystość poświęcenia tablicy pamiątkowej na grobie żołnierza KOP (przedwojenny Korpus Ochrony Pogranicza – przyp. red.). Mogiła znajduje się na odludziu, Na niewielkim cmentarzu polskim sprzed II wojny światowej. Leży tu pochowany młody polski żołnierz, ofiara agresji Sowietów 17 września 1939 roku. (…) Obecnie, oprócz kilkudziesięciu grobów polskich na cmentarzu w szczerym polu, stoi tam drewniana kaplica. Jako ciekawostkę warto wspomnieć o położonych na grobach cukierkach dla zmarłych (…)

Nazajutrz (…) odbyliśmy długi spacer po prawie 100-hektarowym parku Radziwiłłów oraz uczestniczyliśmy w mszy polskiej w kościele w Nieświeżu. W godzinach popołudniowych wzięliśmy udział w spotkaniu z uczniami Szkoły Polskiej działającej w Domu Polskim Reduta. Młodzi obywatele Nieświeża przedstawili krótki program słowno-muzyczny, recytowali wiersze polskich poetów, w tym Adama Mickiewicza i poetki Stanisławy Wiatr-Partyki. Po spotkaniu z uczniami nadszedł czas na spotkanie z dorosłymi. Przyjęli nas bardzo serdecznie i gościnnie (…). Ostatni dzień pobytu rozpoczęliśmy w Gimnazjum w Nieświeżu. Mieliśmy tam możliwość porozmawiania z uczniami i nauczycielami oraz zwiedzenia szkoły. Gimnazjaliści podali nam swoje adresy internetowe w celu przekazania ich polskim rówieśnikom. Postanowiliśmy w drodze powrotnej odwiedzić Mir, miasto z okazałym zamkiem z XVI wieku oraz pochodzącą z tego samego okresu cerkwią z piękną mozaiką Chrystusa. Być na Białorusi i nie wstąpić do Nowogródka – to plama na honorze i dlatego pokonując trasę 50 km odwiedziliśmy to senne ale malownicze miasteczko, gdzie znajduje się dom muzeum Adama Mickiewicza. W rynku odwiedziliśmy karczmę Rzym, słynną z utworu naszego wieszcza Pani Twardowska oraz wstąpiliśmy do kościoła, gdzie ochrzczony został poeta (…). W refleksjach z pobytu warto podkreślić, że zawsze spotykaliśmy się z serdecznością i sympatią nie tylko Polaków ale i Białorusinów. Ludzie ci żyją skromnie, są uczynni, cechuje ich pracowitość i otwartość. Pozytywnym zaskoczeniem był panujący w tym kraju ład, porządek i czystość oraz starannie utrzymane drogi. Jesteśmy przekonani, że Białoruś jest warta zwiedzania, a nawiązane znajomości będą początkiem wzajemnego poznawania się. Aleksandra i Tadeusz Koziołowie – „Głos Lisiej Góry”, październik 2009

Wyprawa w strony rodzinne Dorocznym zwyczajem w lipcu br. bawili na Białorusi z piętnastą już wycieczką nieświeżanie nie tylko z Polski, ale i z zagranicy. Pobyt w Nieświeżu rozpoczęli od spotkania w Rejonowym Centrum Kultury i Wypoczynku z przedstawicielami życia kulturalnego i mieszkańców. W imieniu władz gości powitał Aleksandr Karniuszkin, wskazując na więzy kulturalne łączące Białorusinów i Polaków. Przemawiali też prezesi Związku Polaków na Białorusi Jan Iwaszkiewicz i Stowarzyszenia Nieświeżan Jerzy Butkiewicz. Zebrani z aplauzem powitali recytację poezji o tematyce nieświeskiej Stanisławy Wiatr-Partyki w doskonale rozumianym tutaj oryginale i w przekładzie na język białoruski, a także wierszy związanego z Nieświeżem Władysława Syrokomli (Ludwika Kondratowicza), którego 185 urodziny przypadają w tym roku. Recytowano też wiersze o Nieświeżu innych autorów, m.in. dziennikarki miejscowej gazet Sofii Lubaniec. O swoich żywych związkach uczuciowych ze swym miastem rodzinnym mówiła Stanisława Wiatr-Partyka, wywołując bardzo ciepłą reakcje sali. Zgodnie z programem pobytu nieświeżanie udali się, jak zwykle, do Malewa (po białorusku Hajki), by pomodlić się nad zbiorową mogiłą ponad 80 miejscowych Polaków rozstrzelanych 5 sierpnia 1942 roku przez Niemców i pozostającą na ich usługach policję białoruską. W ceremonii żałobnej wzięli udział proboszcz parafii nieświeskiej ks. Franciszek Rudź, duchowny prawosławny ojciec Dmitrij oraz przedstawiciel władz Nieświeża. Zadbaną mogiłą opiekuje się na co dzień okoliczna ludność białoruska. Ubiegające w tym roku 10-lecie działalności ufundowanego przez Stowarzyszenie Polskich kombatantów w W. Brytanii Domu Polskiego „Reduta” było okazją do spotkania się na pikniku nieświeżan z Polski z miejscową Polonią zorganizowaną w Związku Polaków na Białorusi (ZPB). Z tej okazji wyróżniającym się działaczom związku prezes Jerzy Butkiewicz wręczył w prezencie od Stowarzyszenia Nieświeżan z Polski pamiątkowe albumy „z papieżem”. Były wystąpienia, wspomnienia i toasty. Za utrzymywanie więzi ze stronami rodzinnymi dziękowała nieświeżanom z Polski prezes oddziału PZB w Nowogródku Jadwiga Sienkiewicz. Jakkolwiek celem rokrocznych wyjazdów na Białoruś jest Nieśwież, to jednak w programie znalazły się i tym razem wycieczki do Mira, Nowogródka, nad Świteź, do Wołożyna, Iwieńca, Rubieżewicz oraz do Mińska i Chatynia, które to miejsce w propagandzie sowieckiej miało przesłonić zbrodnię NKWD w Katyniu (le). „Myśl Polska”, 14 września 2008 r. Krajowe mass media donoszą o ograniczaniu przez władze białoruskie działalności Związku Polaków na Białorusi. „Chcielibyśmy zachować stan obecny”

Rozmowa z Janem Iwaszkiewiczem, prezesem Rejonowego Oddziału Związku Polaków na Białorusi w Nieświeżu

- Proszę powiedzieć, jak liczna jest Polonia w Nieświeżu i okolicach? - Według spisu ludności sprzed czterech lat ludność polska stanowi 6 procent ogółu mieszkańców rejonu, czyli około 3 tysięcy, z czego w samym Nieświeżu, który liczy 15 tysięcy, żyje 1150-1200 osób, a reszta na wsi.

- A ilu Polaków należy do związku? - W sprawozdaniach naszych podajemy, że do związku należy 48 osób u nas i 24 osoby w Snowiu, bo tam jest oddział miejski.

- Czym zajmuje się wasz związek na co dzień? - Zajmujemy się sprawami kultury i oświaty, bo prowadzimy szkołę niedzielną języka polskiego dla dwóch grup dzieci: starszych i młodszych. Łącznie około 45-50 osób, zależnie od roku. Organizujemy też różne imprezy kulturalne z okazji świat narodowych i religijnych, jak Boże Narodzenie, Wielkanoc, 11 Listopada, 3 Maja, zakończenie roku szkolnego… Prowadzimy konkursy recytatorskie przeważnie poezji Adama Mickiewicza, który niedaleko stąd się urodził. Rozwijamy też działalność krajoznawczą, organizując dla naszych dzieci jedną-dwie wycieczki w roku po Białorusi. Zwiedzamy Grodno, Nowogródek, Mir, Mińsk, Białowieżę…Co rok, dzięki Bogu, nasze dzieci jeżdżą do Polski.

- Jaki jest stosunek władz Nieświeża do związku? - Do czasu zjazdu w Wołkowysku w 2005 roku władze rejonowe w ogóle nie interesowały się naszą działalnością. Tylko jak przyjeżdżali nieświeżanie z Polski, to ze strony urzędu miasta opiekował się nimi wicemer. Od momentu rozbicia związku władze zaczęły się nami interesować, co znajduje także wyraz w okazywaniu nam pomocy w utrzymaniu naszego domu. Bez pomocy nieświeżan w Polsce i władz Nieświeża nie bylibyśmy w stanie utrzymać tego domu. Jedną z form takiej pomocy jest ulga w obowiązkowej opłacie za jego ochronę, o czym zdecydował przewodniczący Rejonowego Komitetu Wykonawczego.

- Jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość? - Chcielibyśmy zachować stan obecny (…) Rozmawiał Lech Z. Niekrasz, „Myśl Polska”, 14 września 2008 r. Według doniesień mediów krajowych i oskarżeń ze strony nielegalnego Związku Polaków na Białorusi polskość we wszystkich jej przejawach jest celem ataków ze strony „reżimu Łukaszenki”.

Ziemia ojców – ziemia święta Bogaty program artystyczny, liczni goście i artyści, nastrój życzliwości i szczerości, polskie słowo w piosence ze sceny i w przyjacielskiej biesiadzie – tak wyglądał Dzień Kultury Polskiej, który odbył się 7 lipca w Wołożynie obwodu mińskiego (…) Podczas konferencji prasowej na początku święta organizatorzy odpowiedzieli na pytania dziennikarzy. Mieczysław Lysy, prezes Obwodowego Oddziału ZPB w Mińsku, główny koordynator zorganizowanego po raz drugi dnia kultury polskiej, zaznaczył: „ W obwodzie mińskim nasze stowarzyszenie jest najbardziej liczne. Zarejestrowano oddziały w 9 rejonach: pięć w rejonie wołożyńskim, trzy w rejonie stołpcewskim, dwa w nieświeskim, po jednym w berezińskim, borysewskim, wilejskim, dzierżyńskim, kleckim i mołodeczeńskim .Funkcjonują w obwodzie mińskim Domy Polskie: w Iwieńcu, Nieświeżu i Borysowie. Społeczne zjednoczenie jest zauważalne, ponieważ przeprowadza znaczne przedsięwzięcia. Uczestniczą w nich zespoły, które pracują na miejscach, a takich mamy niemało. W oddziałach prowadzona jest nauka języka polskiego szkołach jako przedmiotu oraz fakultatywnie. Tak przy Domu Polskim w Mińsku uczy się polskiego ponad 200 osób, a w Wieńcu – 11 grup dzieci i 2 dorosłych, są grupy w Borysowie, Nieświeżu i w innych miejscach. Zastępca pełnomocnika ds. religii i mniejszości narodowych, Włodzimierz Łamieko, mówiąc o naszym wielonarodowym państwie, w którym żyją w zgodzie przedstawiciele 140 narodowości, zaznaczył, że „to uwarunkowane jest i mentalnością naszego społeczeństwa, i dawna tradycja współistnienia, i odpowiednim ukierunkowaniem polityki naszego państwa”. Dodał: „Pracujemy ze stowarzyszeniami w kierunku zachowania i podtrzymania przedsięwzięć, które maja charakter międzykulturalny. Dziś przedstawia nam swoją kulturę polska mniejszość narodowa, której nie chce nazywać mniejszością, bo od wieków mieszkaliśmy na tej ziemi i nam nie ma czego dzielić. Priorytety w naszej pracy są zgodne z prawem, oddawane są kierunkom edukacyjnym, wychowawczym, informacyjnym, które są dofinansowane na poziomie państwowym. Nie patrząc na to, ze państwom konsoliduje społeczeństwo jakom jednolity naród białoruski, razem z tym przedstawiciel każdej narodowości ma możliwość zachowania swojego języka i swojej kultury. Nasze zadanie to zachowanie swojej odmienności – białoruskości, polskości i innych”. Deputowana Janina Baryjewa, przedstawicielka Komisji ds. Praw Człowieka, Stosunków Narodowych i Środków Masowego Przekazu, w swoim obszernym wystąpieniu o podłożu prawnym funkcjonowania mniejszości narodowych w kraju, podsumowała, że w 20 aktach prawnych Republiki Białoruś omawiane są prawa mniejszości , lecz nie ze wszystkich one korzystają, jak np. nie zarejestrowano żadnej partii politycznej według kryterium etnicznego. Poseł do doręczeń specjalnych MSZ Republiki Białoruś Władimir Szczasny, przewodniczący Komisji Narodowej ds. UNESCO przypomniał, że Białoruś jedna z pierwszych dołączyła się do „Konwencji o ochronie i poparciu różnorodności form kulturalnego ujawnienia się”. W tej konwencji mówi się, że poszczególne kultury to ogólna spuścizna człowieczeństwa i należy ją szanować i zachowywać dla potomnych. - Białoruś to przykład różnorodności kulturalnej – stwierdził Władimir Szczasny. – Kultura składa się z elementów etnicznych, które są z sobą zespolone. Poeta Janka Kupała pisał swoje pierwsze wiersze po polsku, a Mickiewicz pierwsze próby pióra po białorusku.. Przypominam sobie, gdy w 1993 roku Szymon Peres przyjechał dom Wiszniewa w swojej małej ojczyźnie, podszedł do murów swego domu, wypił wody ze studni i odpowiedział na pytanie o swoich odczuciach: „Jestem wdzięczny temu krajowi, w którym można było modlić się w swoim języku”. Dzisiaj można nie tylko się modlić, ale i uczyć się w jezyku ojczystym. I to jest jedno z największych osiągnięć naszej niepodległości. Ilustracją tych stwierdzeń było wystąpienie Józefa Łucznika, prezesa ZPB, który opowiedział o działalności organizacji, jej osiągnięciach i nurtujących problemach.. „Szeroko są znane nasze dokonania, a jednym z nich jest są Dni Kultury Polskiej w obwodzie mińskim. W naszej działalności unikamy wszelkiej izolacji i dlatego zapraszamy do współpracy i do udziału w spotkaniach przedstawicieli innych narodowości”. Teresa Kozłowicz, prezes Oddziału ZPB w Wołożynie, mówiła o działalności swego oddziału: „W rejonie wołożyńskim są oddziały wołożyński, rakowski, Siwicki, Wiszniewski, iwieniecki i wszystkie one ściśle z sobą współpracują , ponieważ łączą je wspólne cele i zadania. Wiele uwagi poświęcamy nauczaniu języka polskiego, Ważnym naszym zadaniem jest.przekazanie przez starsze pokolenie młodszemu pokoleniu tradycji narodowych, kultury i obyczajów. W naszym rejonie Polaków i Białorusinów łączą głęboka przyjaźń i zrozumienie, a wiele jest rodzin mieszanych. Chciałabym przekazać wyrazy podziękowania władzom Wołożyna za wsparcie i pomoc”. Po udziale w Mszy św. i odsłonięciu pomnika Jana Pawła II rozpoczął się dialog kultur. Uczestnicy święta przeszli do miejscowego Domu Kultury, gdzie ich powitano chlebem i solą. Z. powodu deszczu pod dach Domu Kultury przeniesiono wystawę książki polskiej . Zebrali się tam również rękodzielnicy, eksponując działo swoich rąk (…) Zachęcająco pachniało różnymi potrawami na improwizowanych podwórkach polskim i białoruskim. Goście degustowali bigos, ciasta, kiełbaski i kwas, oglądając białoruskie świętowanie Nocy Świętojańskiej. A można było i zatańczyć razem z wołożyńskimi artystkami! Na scenie rozpoczął się koncert, w którym w całej okazałości przedstawiono dorobek mińskich oddziałów, w tym artystów z Nieświeża, Stołpów, Dzierżyński, Klecka, Mołodeczna i Borysowa (…) Piotr Bibik, zastępca przewodniczącego Wołożyńskiego Rejonowego Komitetu Wykonawczego powitał zebranych słowami: „To święto po raz pierwszy gości na naszej ziemi. Pozwala ono bardziej poznać kulturę polską. Język kultury to najbardziej doskonały język obcowania narodów, bo nie zna on granic i przeszkód”. Mieczysław Łysy, prezes Obwodowego Oddziału PZB w Mińsku powiedział: „Dzień kultury polskiej zgromadził starych przyjaciół i dał możliwość zapoznania się z nowymi przyjaciółmi. Sprzyja to jednoczeniu Polaków na Białorusi i wciąga do pracy miłośników kultury polskiej. W tym święcie bierze udział większość rejonów obwodu mińskiego naszym artystom należą się szczere serdeczne podziękowania. Mam nadzieje, że święto stanie się trwałym elementem życia Polaków na Białorusi i możliwe, że za rok spotkamy się na przykład w Nieświeżu”. Dzieląc się wrażeniami z dnia kultury polskiej, biskup Antoni Dziemianko powiedział: „Cieszę się, że przed świętem wszyscy zebrali się w kościele, aby pomodlić się o rychłą beatyfikację Jana Pawła II, który wprowadził Kościół w nowe trzecie tysiąclecie, pomodlić się o kanonizacje Papieża-Słowianina (…) Niecałe sto lat p[o chrzcie Litwy tu, na tej ziemni, powstawały parafie rzymsko-katolickie: najstarsze z nich w Kamieniu i w Wiszniewie w połowie 15 wieku. Dzięki istnieniu tych parafii podtrzymana była kultura polska. Życzę sukcesów w twórczej pracy i [przekazywaniu nastypnym pokoleniom polskiej kultury i tradycji”. Jerzy Butkiewicz, prezes Stowarzyszenia Nieświeża i Przyjaciół 27 Pułku Ułanów im. Króla Stefana Batorego, nie ukrywał swego podziwu i radości: „Przyjeżdżamy grupą do Nieświeża co rok. Tu większość z nas się urodziła, a z sobą przywozimy dzieci, wnuków i znajomych. Z wielką radością odwiedzamy domy polskie, kościoły i cmentarze. W tym roku grupa nasza liczy 35 osób, w tym 16 jest na Białorusi po raz pierwszy. To dla nas zaszczyt być tutaj razem z wami”. Godziny koncertu minęły jak jedna chwila. Organizatorzy przemyśleli każdy szczegół, nie zapomnieli o gościach i podziękowali artystom, wręczając im wszystkim upominki. Odznaczono tez prezesów oddziałów ZPB za ich pracę oraz wszystkich innych, którzy ich wspierają, przyczyniając się do odrodzenia kultury polskiej. Święto polskiej kultury stało się już tradycją na Mińszczyźnie, stwarzając płaszczyznę kształtowania się jedności Białorusinów i Polaków w ogólnym domu ojczystym – na Białorusi. Tatiana Zaleska, POLACY.

CZĘŚĆ II Goszcząc u wspaniałych moich przyjaciół państwa Olgi i Mieczysława Łysych w Rubieżewiczach, obudziłem się wczesnym rankiem nasłuchując przez otwarte okno rozweselających serce przeróżnych śpiewów ptaków i już wiedziałem, że tego dnia, słońce mi świadkiem, czekają mnie wspaniałe spotkania i niepowtarzalne emocje. Ruszyliśmy po obfitym wiejskim śniadaniu w drogę do Słonimia, około 160 km. Mieczysław Łysy /zdj./ – obecny prezes ZPB Mińsku – opowiadał mi o swojej pracy sprzed 20 lat na stanowisku dyrektora szkoły średniej w Rubieżewiczach i o nowatorskich metodach wyliczania średniej każdego ucznia, które jako pierwszy na Białorusi wprowadził do szkolnictwa. Okazuje się, że zachęciło to uczniów do intensywniejszej samodzielnej pracy, a co za tym idzie i podniesienia poziomu całego nauczania. Dziś ta metoda jest używana powszechnie w białoruskim szkolnictwie. Słuchając opowiadań rozglądałem się na lewo i prawo i podziwiałem utęsknione widoki mojej Matki – Białej Rusi. Wszędzie rzucał się w oczy niesamowity ład i porządek. Gdy przejeżdżaliśmy przez wioski, widać było ludzką gospodarną rękę: domy, choć skromne, ale zadbane i wymalowane, czyste podwórka, wyremontowane płoty i wszędzie mnóstwo kwiatów. Wyjeżdżając na brzeską trasę mimowolnie zauważyłem, iż jest ona w doskonałym stanie i nieco szersza od naszych polskich. Jechało się bardzo wygodnie, bo nigdzie po drodze nie było żadnych świateł czy przecinających trasę szybkiego ruchu dróg. Pomyślałem sobie: O, mój Boże, biedna Polsko, czegoś Ty się doczekała za te ostatnie 20 lat?… Gospodarność była widoczna wszędzie: pola starannie zasiane, pobocza dróg wykoszone, oznakowanie przyjazne kierowcom. Nie widziałem żadnego kawałka ziemi leżącego odłogiem. Jedynej rzeczy, jakiej mi w tej całości brakowało, to zajazdów i większej ilości stacji benzynowych. Przyjechaliśmy do Słonimia tuż przed rozpoczęciem Festiwalu Poloneza, który corocznie jest organizowany przez tutejszy oddział Związku Polaków na Białorusi pod czujnym okiem pani prezes Leonardy Rewkowskiej – wybitnej działaczki polonijnej, inicjatorki festiwalu, polskiej patriotki, dodam, od kilku lat niestety będącej w ”niełasce” władz w Warszawie. Pani Leonarda od lat nie może się spotkać z ciężko chorą siostrą, mieszkającą w Polsce, ponieważ obejmuje ją zakaz wjazdu! To była już VI edycja festiwalu „Polonez – 2010”, w której wzięły udział polskie zespoły z różnych stron Białorusi: Brzozówki, Grodna, Lidy, Nowogródka, Ostrowca, Rubieżewicz, Sopoćkinia, Słonimia, Szczuczyna i in. Uroczystość rozpoczęła się Mszą świętą w kościele pw. Św. Andrzeja Apostoła, przepięknej późnobarokowej świątyni wzniesionej w 1775 r. Po wyjściu z Kościoła wszyscy byli w podniosłym nastroju, czemu wtórowała ciepła, słoneczna pogoda. W czasie formowania się pochodu, organizatorzy festiwalu i władze miasta złożyli wieńce pod Pomnikiem Nieznanego Żołnierza oraz zwrócili się do gości i uczestników festiwalu z powitalnym słowem, m.in. pani. Leonarda Rewkowska powitała wszystkich staropolskim: „Gość w dom, Bóg w dom” i podziękowała za uhonorowanie „Pana Poloneza” swoją obecnością. Kilkusetosobowy pochód ruszył na Stare Miasto. Zaiskrzyło polskimi barwami i wspaniałymi strojami ludowymi. Obok polskich, biało-czerwonych, powiewały białoruskie flagi narodowe. W takt dźwięków Młodzieżowej Orkiestry Dętej „Niaszota” z Rubieżewicz, kierowanej przez panów Romualdę i Tadeusza Sobolewskich pochód podążył centralnymi ulicami miasta w kierunku Domu Kultury, zachęcając mieszkańców do przyłączenia się. Tam kierownictwo Domu Kultury przyjęło go chlebem i solą. Po ustaleniu składu jury do którego weszli tak muzycy i choreografowie jak i działacze ZPB wraz z dyrektorem wydziału kultury Słonimia panią. Swietłaną Romaniuk, impreza weszła w swoją kulminacyjną fazę. Rozpoczęły się przesłuchania trwające kilka godzin. Polonez zabrzmiał w różnych opracowaniach, wykonaniach i składach. Dominował znany i lubiany „Polonez” a-moll M.K.Ogińskiego, będący swoistym hymnem miasta Słonimia. Zespoły taneczne w różnych strojach ludowych tak dziecięce, jak i młodzieżowe z gracją, wdziękiem i godnością ukazały najpiękniejsze i najszlachetniejsze strony tego narodowego polskiego tańca. Polonez został przedstawiony w trzech kategoriach i w trzech kategoriach był oceniany: zespołów tanecznych, wokalno-chóralnych i zespołów instrumentalnych. Dokonanie wyboru było trudne, bo wszystkie prezentacje stały na wysokim poziomie. Sala na około 600 miejsc była prawie wypełniona. Każdy występ przyjmowano owacją. Rzeczywiście, czuło się poloneza w powietrzu! Na zakończenie orkiestra dęta z Rubieżewicz  zagrała „Pożegnanie Ojczyzny”. Oznaczało to, iż mamy wkrótce pożegnać się z kolejną edycją Festiwalu „Polonez-2010”. Podczas obrad jury uraczono słuchaczy występami białoruskich zespołów folklorystycznych. Jury przyznało nagrody rzeczowe i dyplomy wszystkim uczestnikom festiwalu, tym samym zachęcając do dalszej pracy artystycznej. Pierwsze miejsca. w odpowiednich kategoriach zdobyli: Zespół Taneczny „Krysztaliki” z Brzozówki, Zespół Wokalny Nauczycieli Szkoły Muzycznej w Słonimiu oraz Młodzieżowa Orkiestra Dęta „Niaszota” z Rubieżewicz. Nagrody wręczali wiceprezesi ZPB pan. Wiktor Bogdan /zdj./ ze Szczuczyna i pan . Mieczysław Łysy z Mińska. Festiwal „Polonez 2010” został zorganizowany bez jednego grosza ze strony władz w Warszawie. Dyplomacja polska w Mińsku i Grodnie zignorowała, jak zwykle, tę uroczystość. Obecna była delegacja z Białegostoku, ze Stowarzyszenia „Rubież”, które ufundowało swoje książkowe nagrody. Wszelkiej pomocy udzieliły natomiast władze białoruskie. Po festiwalu udało się zamienić kilka słów z Prezesem ZPB panią Jadwigą Łysy, Nowogródka, wiceprezesem ZPB panem, . Wiktorem Bogdanem ze Szczuczyna, prezesem ZPB panią . Leonardą Rewkowską ze Słonimia oraz redaktorem „Głosu znad Niemna” pania . Tatianą Zaleską /zdj./. Wszyscy oni wyrazili swoje zaniepokojenie sposobem zachowania urzędników z MSZ wobec nich i ich rodaków z Białorusi. Po zakończeniu Festiwalu Poloneza pani Rewkowska w imieniu swojej organizacji zaprosiła gości i organizatorów do wspólnego polsko-białoruskiego suto zastawionego stołu w restauracji. Było słychać polski śpiew i polską mowę. Pomyślałem wtedy sobie: jaka to siła i jaką wyrazistość ma ta nasza polska mowa tu – pośród tych wspaniałych ludzi i działaczy! Jej wartość można głęboko odczuć dopiero poza Polską. Wyjeżdżaliśmy ze Słonimia z panem Mieczysławem podbudowani jednością tych mieszkających jeden obok drugiego Polaków i Białorusinów „I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem, a com widział i słyszał, w artykule umieściłem”. Wiktor Dmuchowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
267 Ustawa o ochronie zdrowia zwierząt oraz zwalczaniu chorób zakaźnych zwierząt
267 - Kod ramki - szablon, ◕ ramki z kodami
MPLP 267 12.11.2009, lp
Śpiewnik 267
plik (267)
Haake (256 267)
(4) C 267? Keck & Mithouard
267 SC DS400 C OPEL VECTRA C A 02 XX
1 (267)
267 Receptariusz Barwi ski 2007 10 25
266 267
SHSBC 267 ROUTINE 3M?TA
266 i 267, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
265 267 (2)
267 753603 obuwnik miarowy
arkusz fizyka poziom p rok 2010 267 MODEL
267 a
267

więcej podobnych podstron