Gospodarka Chin druga po USA w 2010 roku Gospodarka Chin przerosła gospodarkę Japonii w 2010 roku i jest drugą co do wielkości gospodarką na świecie, po USA. Jest to ważny moment w historii świata. Stało się to dzięki rocznemu wzrostowi Chin w wysokości 9.8% w porównaniu do poprzedniego roku. W wyniku tego gospodarka Chin miała produkt narodowy brutto (PNB) w wysokości 5.88 trylionów dolarów w 2010 roku, podczas gdy PNB Japonii był 5,47 trylionów dolarów, czyli mniejszy o 7% od PNB Chin. PNB USA w 2010 wynosił 14.66 trylionów dolarów, czyli więcej niż suma PNB Chin i Japonii dodanych razem. Trzeba jednak pamiętać, że większość produktów przemysłowych USA pochodzi z importu przy jednoczesnym likwidowaniu przemysłu wewnątrz kraju, a w PNB USA wlicza się dochody pochodzące z „własności intelektualnych” takich jak patenty, licencje, oprogramowanie komputerów etc. Natomiast obecnie faktyczne bezrobocie w USA dochodzi do 30%, (w Polsce faktyczne bezrobocie wynosi około 20% i wzrasta) podczas gdy oficjalnie mówi się że wynosi 13%. Rząd Japonii oficjalnie stwierdził, że gospodarka Japonii zmalała o 1,1% w stosunku rocznym przez ostatnie trzy miesiące 2010 roku. Jest to koniec ery trwającej dwa pokolenia, od czasu kiedy gospodarka Japonii przerosła gospodarkę Niemiec Zachodnich w 1967 roku i stała się drugą co do wielkości na świecie. Obecny stan gospodarek Chin i Japonii ilustruje fakt, że rola gospodarki Japonii jako siły napędowej w rozwoju gospodarki globalnej maleje. Japonia pokonana przez USA i podporządkowana Ameryce była aliantem militarnym Ameryki na arenie światowej mimo tego, że konkurowała w dziedzinie gospodarczej, natomiast Chiny odgrywają wobec USA rolę potencjalnego geopolitycznego rywala. Wzrost gospodarczy Chin był powodem siły politycznej rządzącej partii komunistycznej posługującej się kapitalizmem państwowym w konkurencji z kapitalizmem lichwiarskim USA. Nie zmienia to jednak faktu, że Chiny w proporcji do stanu ludności są krajem stosunkowo biednym, ale dlatego że są silnie uzbrojonym, ich sąsiednie państwa w południowo wschodniej Azji boją się ich i szukają oparcia w USA. Chiński Ludowy Dziennik w reakcji na wiadomość z Tokio o spadku gospodarki Japonii na trzecie miejsce, miał ostrożny tytuł: „Chiny Przeganiają Japonię Gospodarczo i Stają się Drugą co do Wielkości Gospodarką na Świecie – Ale Nie Drugą Najsilniejszą (na Świecie).” Natomiast Japonia oficjalnie przyznaje, że spadek PNB Japonii, powoduje nowy porządek sił gospodarczych na świecie. Jeszcze niedawno ci sami Japończycy wyrażali inne opinie w takich książkach jak „Japonia, Która Może Powiedzieć Nie (do USA)” w sprawie bazy na Okinawie etc. Chiny nadal są w tyle za Japonią pod wieloma względami i obciążone są kosztem rywalizacji przeciwko USA w takich sprawach jak Tajwan, który jest uznany za prowincję Chin, ale wojskowo należy do USA tak długo jak Ameryka będzie miała przewagę militarną nad Chinami.
Trzeba pamiętać, że dochód na mieszkańca w Chinach jest dziesięć razy mniejszy niż w Japonii. Bank Światowy ocenia, że w Chinach sto milionów ludzi, prawie tylu ile stanowi ludność Japonii, dziennie wydaje dwa dolary na życie. Chiny nie potrafiły dotąd stworzyć odpowiednika takiej firmy jak na przykład Toyota lub Suny. Z drugiej strony Japończycy wiedzą, że ich gospodarka byłby jeszcze słabsza niż jest gdyby nie eksport do Chin i liczne wycieczki chińskich turystów zwiedzających Japonię. Chiny stały się większym partnerem gospodarczym USA niż Japonia w roku 2009.. Japończycy martwią się, że PNB Chin będzie dwa razy większy od Japońskiego za osiem lat i wobec tego korporacje japońskie powinny korzystać z możliwości działalności gospodarczej w Chinach. Trzeba być świadomym, że pamięć historyczna Chin zawiera nie tylko wspomnienia brutalnej okupacji japońskiej w czasie Drugiej Wojny Światowej, ale również zbrodnicze trzy wojny o narzucenie handlu opium prowadzone przeciwko Chinom:
1. Wielkiej Brytanii 1839–1842 oraz
2. Wielkiej Brytanii i Francji w latach 1856–1858,
3. Wielkiej Brytanii i Francji w latach 1859–1860.
Celem tych wojen była dalsza ekspansja polityczna i gospodarcza W. Brytanii i Francji na terytorium Chin. Bezpośrednią przyczyną wojen stało się zniszczenie przez władze chińskie ładunku opium z kontrabandy brytyjskiej. Niedawno nastąpił konflikt Japonii z Chinami w sprawie wysp na północ od Tajwanu i miało miejsce zwolnienie przez Japonię Chińczyka, kapitana statku rybackiego, pod presją Pekinu, mimo tego że kapitan ten zachowywał się agresywnie wobec japońskiej jednostki obrony wybrzeża. Ostatnio sondaż opinii konsumentów w 52 krajach przez Nelson Co wykazał, że konsumenci w Chinach należeli do najbardziej optymistycznych i mieli zaufanie w stu procentach, podczas gdy w Japonii ten indeks był około 54%, a w USA 81%. Chiny są wierzycielami USA na ponad dwa tryliony dolarów i mają rezerwy obcej waluty w wysokości prawie trzech trylionów dolarów, które to rezerwy Chińczycy obiecują używać na stabilizowanie ekonomiczne takich państw jak Grecja, dla przykładu za pomocą kupowania greckich bonów skarbowych. Japończycy mają nadzieję ze w handlu zagranicznym będą mieli przewagę nad Chińczykami dzięki lepszej jakości ich produktów. Tymczasem Chińczycy krytykują USA za dopuszczenie do żydowskiego szwindlu pożyczek hipotecznych na trylion dolarów, co spowodowało kryzys światowy, którego skutki do dziś odczuwa Polska i inne państwa.
Rabunek ropy naftowej w Ekwadorze Rabunek ropy naftowej w Ekwadorze w latach powojennych należał do typowych operacji w czasie tworzenia „republik bananowych” przez korporacje i służby USA. Operacje te i morderstwa z nimi związane są szczegółowo opisane przez Johna Perkinsa w jego książce „Spowiedź ekonomicznego prowokatora” („Confessions of an Economic Hit Man” ISNB 1-57675-301-8).
W Ameryce Łacińskiej za pomocą katastrof lotniczych dokonywano morderstw na nieposłusznych prezydentach, takich jak Jamie Roldos w Ekwadorze w 1981 roku i Omar Torrijos w Panamie w dniu 31 lipca również w 1981 roku. Stało się to po podpisaniu traktatu przez prezydenta Jimmy Cartera z prezydentem Torrijos w sprawie przejęcia kontroli Kanału Panamskiego od USA przez Panamę. Morderstwa te przypominają morderstwo również za pomocą katastrofy lotniczej Premiera Polski i Wodza Naczelnego Władysława Sikorskiego, który nie chciał uznać niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnię w Katyniu, jak to uczyniła W. Brytania i USA w celu kultywowania dobrych stosunków ze Stalinem. Ciekawe, że ostatnia katastrofa pod Smoleńskiem blisko Katania w prasie amerykańskiej nazywana jest „Katyń 2”. Po generale Sikorskim wodzem naczelnym został generał Kazimierz Sosnkowski, przeciwnik Powstania Warszawskiego, wywołanego wbrew jego zdecydowanemu sprzeciwowi. Generał Sosnkowski podejrzewał zdradę polski przez Churchilla i Roosevelta w Teheranie w 1943 roku. Rok później zabiegał on o pomoc aliantów dla Powstania. Nie mogąc uzyskać jej oficjalnie, zarzucił zachodnim aliantom złamanie umów sojuszniczych. W dniu 30 września 1944 pod naciskiem Winstona Churchilla został zdymisjonowany ze stanowiska Naczelnego Wodza a na jego miejsce Wodzem Naczelnym został generał Tadeusz Bor-Komorowski, jeniec niemiecki. Nominacja generała Bora-Komorowskiego na Wodza Naczelnego Polskich Sił Zbrojnych podczas jego pobytu w niewoli niemieckiej miała na celu odebranie Polakom wszelkich szans na obronę interesów Polski wobec USA i W. Brytanii, w czasie kiedy Moskwa uzyskiwała kontrolę marionetkowego komunistycznego rządu w Polsce na następne pół wieku. Wracając do chwili obecnej, w Ekwadorze grupa ekspertów oceniła szkody z powodu rabunku ropy naftowej i zanieczyszczenia środowiska naturalnego w Ekwadorze na blisko dziesięć miliardów dolarów. Na podstawie tych badań sąd w Ekwadorze wydał w dniu 14 lutego 2010 roku wyrok zasądzający Chevron Corp. na wypłacenie odszkodowania w wysokości 8,6 miliardów, w celu zwrotu kosztów oczyszczania środowiska z zatrucia odchodami operacji wiercenia szybów i produkcji ropy naftowej oraz gazu ziemnego. Na wypadek gdyby Chervron nie ogłosił natychmiast – w przeciągu 15 dni – wyrazów ubolewania z powodu zbrodniczej eksploatacji nafty i gazu ziemnego Ekwadoru, wyrok zostanie podwojony. Wyrok ten jest ostatnim epizodem w dramacie sądowym, który rozgrywa się w sądach w USA i w Ekwadorze od blisko dwudziestu lat. Obecnie wyrok sądu w Ekwadorze uznawany jest jako prawomocny na świecie. Oznacza to, że korporacja Chevron może być oskarżona i ścigana prawnie we wszystkich krajach gdzie ma swoje operacje przemysłowe i handlowe. Produkcja ropy naftowej w Ekwadorze była od początku eksportowana bez opodatkowania. Jedynym kosztem były łapówki dla polityków miejscowych kontrolowanych przez służby USA. Natomiast koszt dróg, mostów i urządzeń portowych płacił marionetkowy rząd Ekwadoru za pomocą zaciągania długów przekraczających możliwości finansowe podatników ekwadorskich. W ten sposób zależność polityczna od USA Ekwadoru, podobnie jak i innych republik bananowych stale rosła równolegle z biedą miejscowej ludności, która to ludność była w coraz większej nędzy, w czasie kiedy rosła produkcja ropy i gazu ziemnego w ich ojczyźnie. Chevron był pozwany do sądu w Ekwadorze, ponieważ obecnie majątek tej korporacji zawiera majątek włączonej do niej w2001 roku Texaco Inc., w której to firmie pracowałem w latach 1947-1949 w Caracas w Wenezueli, gdzie nauczyłem się po hiszpańsku i poznałem operacje przemysłu naftowego USA w republikach bananowych Ameryki Południowej. Wenezuela jest pierwszym państwem rządzonym przez Indianina, Hugo Chaveza, który popierał publicznie w 2007 wybór na prezydenta Ekwadoru Rafaela Correa. Prezydent Correa w 2008 roku stwierdził, że Chervon-Texaco jest winien Ekwadorowi odszkodowanie w wysokości 27 miliardów dolarów, według oceny jego ekspertów. Korporacja Chevron obecnie jest reprezentowana przez nową firmę adwokacką tym razem przez firmę Patton Boggs w Waszyngtonie. iwo Cyprian Pogonowski
Część stron w internecie zostanie zablokowana?Blokowania stron internetowych z pornografią dziecięcą chce Komisja Europejska. Projekt dyrektywy w tej sprawie wstępnie poparł polski resort sprawiedliwości. Ale blokowanie stron www z takimi treściami budzi kontrowersje. Według Katarzyny Szymielewicz z Fundacji Panoptykon to nieskuteczne, a nawet szkodliwe rozwiązanie, które otwiera furtkę dla blokowania kolejnych treści. Z kolei Tomasz Darkowski z Ministerstwa Sprawiedliwości przekonuje, że zamiarem rządu nie jest tworzenie żadnego cenzora. [Ależ oczywiście, że rząd chce wprowadzić cenzurę Internetu pod pozorem "walki z pedofilią" i niech nam nikt tu żadnej ciemnoty nie wciska. A póki co, załamujmy ręce nad cenzurą Internetu w Chinach. - admin]<
Konferencja w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich prof. Ireny Lipowicz starała się pokazać opinie ws. blokowania stron internetowych z pornografią dziecięcą i znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to początek cenzury, czy może odpowiedź na realne zagrożenia?
Fundacja Panoptykon: nie otwierać furtki dla złej tendencji W opinii Katarzyna Szymielewicz z Fundacji Panoptykon faktem jest zgoda co do tego, że pornografia dziecięca w internecie obecna być nie powinna. Dyskusja zaczyna się jednak ws. metod jej eliminacji. - Wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna się rozpowszechnianie dziecięcej pornografii – powiedziała na wstępie. Argumentując przeciwko blokowaniu stron stwierdziła, że „można bronić dzieci, bez blokowania sieci”. Według przedstawicielki Panoptykonu blokowanie www z takimi treściami jest – po pierwsze – nieskuteczne, a nawet szkodliwe i – po drugie – szkodzi samej demokracji. Jak mówiła Szymielewicz, blokowanie stron nie działa, bo w istocie treści nie są usuwane, a osoby je publikujące przenoszą je na inne serwery. Według Szymielewicz blokada czyjejś strony będzie dla przestępcy rodzajem „systemu wczesnego ostrzegania” – blokada adresu www będzie sygnałem, że policja się nim zainteresowała. Według przedstawicielki Fundacji Panoptykon możliwość blokowania stron inicjuje tendencję do blokowania innych treści, co metodą „małych kroków” mogłoby stać się możliwe. Również część polskich organizacji pozarządowych zaniepokojona jest tym pomysłem. Blokowaniu stron internetowych przeciwny jest m.in. Jakub Śpiewak, prezes Fundacji Kidprotect.pl, zwalczającej pedofilię w internecie.
Ministerstwo Sprawiedliwości: nie tworzymy żadnego cenzora Przedstawiciel Ministerstwa Sprawiedliwości Tomasz Darkowski zwrócił uwagę, że ten „spisek” (wstępne porozumienie ws. blokowania stron internetowych zawierających dziecięcą pornografię) narodził się „w zaciszu 27 państw”, czyli krajów członkowskich Unii Europejskiej. Tomasz Darkowski podkreślał, że intencją rządu jest blokowanie jedynie treści z pornografią dziecięcą, nie innych. – Nie chcemy utworzenia żadnego cenzora – uspokajał. Za blokowaniem stron opowiada się też m.in. Fundacja Dzieci Niczyje (FDN), która zajmuje się bezpieczeństwem dzieci w internecie. Jej zdaniem ten mechanizm jest skutecznym rozwiązaniem przejściowym, gdy usunięcie pornografii dziecięcej z internetu nie jest możliwe w rozsądnym czasie, czyli w ciągu ok. 4-6 godz. od odkrycia. Zdaniem FDN pozwala to chronić ofiary przed wtórną wiktymizacją i ich prawo do prywatności, a także w znacznym stopniu ogranicza przestępcom dostęp do nielegalnych treści w sieci i pomaga w rozbiciu ich komercyjnej działalności.
IAB Polska: nie inwigilować internautów Związek Pracodawców Branży Internetowej IAB Polska jest przeciwny inwigilowaniu internautów. IAB wskazuje w swoim oświadczeniu – powołując się na analizy prawne – że „pomysł wprowadzenia rejestru stron i usług niedozwolonych budzi wielkie obawy”. Dlaczego? IAB Polska argumentuje: – Ponieważ pomija drogę sądową w takiej procedurze. Nadaje niebywale dużą rangę decyzjom urzędników bez mechanizmów odwoławczych i w ogóle stanowi wstęp do cenzury internetu.(MK)
http://wiadomosci.onet.pl
Gazeta Wyborcza natomiast, bez zbytniej krępacji, podaje: Polski internet będzie monitorowany, za pomocą programu komputerowego, pod kątem wrogości wobec mniejszości etnicznych, seksualnych i religijnych. [No i wiadomo, o co chodzi. Szczególnie o jedną mniejszość etniczno-religijną, której wszyscy naokoło stale się czepiają, jakby się zmówili. - admin]
W każdym przypadku, gdy rozpoznana zostanie „mowa nienawiści”, informowany będzie administrator portalu, a skrajne przypadki będą zgłaszane do prokuratury. Pierwszy ogólnopolski pomiar ma rozpocząć się już w tym tygodniu. Zainteresowane programem jest Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz organizacje pozarządowe, m.in. Otwarta Rzeczpospolita i Stowarzyszenie Interwencji Prawnej. Program oficjalnie ma wystartować w kwietniu.
Gdzie są wycięte fragmenty stenogramów? W stenogramach i kopiach zapisów rozmów z kokpitu Tu-154 brakuje fragmentów wyjaśniających, dlaczego wieża nakazała polskiej załodze wykonanie podejścia od wschodniej, bardziej niebezpiecznej strony lotniska. Nie ma też zapisów poleceń wieży naprowadzających samolot według radaru RSP, a takie komendy kontrolerzy musieli wydawać. – W lądowaniu według RSP, jakie tego dnia obowiązywało na Siewiernym, odpowiedzialność za bezpieczeństwo ponosi wieża – mówi „GP” jeden z kontrolerów lotu na Okęciu. – Fragmenty te musiały zostać wycięte. Nie widzę innego wytłumaczenia – mówi „GP” kontroler lotów na Okęciu, jeden z najbardziej doświadczonych fachowców w branży. Na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj można lądować – jak na każdym lotnisku – z dwóch kierunków, w tym wypadku ze wschodu na zachód (E-W, 259ľ) i z zachodu na wschód (W-E, 79ľ). Chodzi o to, że samolotom łatwiej startować i lądować pod wiatr, w związku z tym przy dobrych warunkach pogodowych to prędkość i kierunek wiatru ma decydujące znaczenie przy wyborze przez wieżę kierunku podejścia. 10 kwietnia 2010 r. polski Tu-154 podchodził do lądowania od strony wschodniej (E-W, 259ľ) – trudniejszej ze względu na nietypowe ukształtowanie terenu (zagłębienia) oraz rozsiane przed pasem budynki i drzewa, choć prawdopodobnie lepiej oprzyrządowanej. W stenogramach powinien znaleźć się zapis standardowej rozmowy między załogą Tupolewa a kontrolą lotów, dotyczącej wyboru kierunku podejścia. Ani jednak w dźwiękowej kopii rozmów z kokpitu, ani w jej transkrypcji nie ma nawet śladu takiej konwersacji.
Wycinanki ze stenogramów – Przejmując samolot, kontrola lotów musi „powitać” załogę i powiedzieć, jaki będzie rodzaj podejścia (np. 2 NDB, radar lub – jak miało to w owym dniu miejsce – radar + 2 NDB), określić kierunek, np. pas 26, zweryfikować odległość do niego, podać ciśnienie i koniecznie wszelkie istotne informacje pogodowe, jak te o zamgleniu czy wręcz mgle. Dla kontrolerów to jest jak pacierz. Załoga dzięki takim informacjom może rozplanować dystans i prędkość schodzenia, bo pamiętajmy, że w przypadku podejścia ze strony przeciwnej do kierunku lotu samolot musi np. okrążyć lotnisko – mówi „Gazecie Polskiej” kontroler lotu na Okęciu, który obsługiwał w swojej karierze zawodowej wiele lotów VIP-owskich, w tym także z głowami innych państw. Dodajmy jeszcze, że takie instrukcje z wieży dostała załoga rosyjskiego Iła-76 i Jaka-40, który lądował przed Tupolewem. Tymczasem w stenogramach z 10 kwietnia 2010 r. znajdujemy tylko dwa fragmenty odnoszące się do kierunku lądowania Tu-154, a żaden z nich nie jest zapisem poleceń kontrolerów. Najpierw, o godz. 8.10 (czasu polskiego), czyli 31 minut przed katastrofą, kpt. Arkadiusz Protasiuk mówi: „Ustawiamy sobie, 259 (kierunek ze wschodu na zachód – przyp. red.) z tamtej strony”. Dziesięć minut później, o godz. 8.20, padają słowa świadczące o tym, że załoga nie otrzymała jeszcze z wieży wytycznych w sprawie kierunku podejścia. II pilot Robert Grzywna mówi: „Tu jakby było 259, byłoby nawet lepiej, bo by było nie pod słońce”. Tryb przypuszczający jednoznacznie wskazuje, że piloci czekają na decyzję kontrolerów. Ostatecznie podejście nastąpiło właśnie na kierunku 259, ale w kopii rozmów nie znajdziemy nawet jednego słowa mówiącego o decyzji wieży w tej sprawie! K.M., mieszkający dziś za granicą wojskowy zajmujący się kontrolą radiolokacyjną, ekspert zespołu smoleńskiego pod kierownictwem Antoniego Macierewicza, zwrócił na ten problem uwagę już latem 2010 r. – Po słowach „Tu jakby było 259, byłoby nawet lepiej, bo by było nie pod słońce” spodziewamy się, że w dalszych minutach usłyszymy dyskusję na temat kierunku lądowania pomiędzy załogą Tu-154 a kontrolerami lotu oraz dane z wieży na temat wiatru i inne informacje, dzięki którym załoga Tu-154 będzie mogła przyjąć kierunek lądowania zapewniający maksymalny zakres bezpieczeństwa. Nic takiego jednak nie ma. O godz. 8.23 piloci nawiązują kontakt z wieżą i kilka minut później dowiadujemy się, że lecą na wschodnią stronę lotniska, aby lądować od wschodu na zachód. Nie pada ani jedno słowo o podjęciu takiej decyzji – mówi w rozmowie z „GP” K.M.
„Na kursie i ścieżce” Kolejna zastanawiająca sprawa to brak w kopiach dźwiękowych rozmów i stenogramach fragmentów dotyczących korygowania lotu przez kontrolerów. Na lotnisku w Smoleńsku – od wschodu (E-W, 259ľ) – podchodzi się według radaru i dwóch radiolatarni prowadzących (NDB). Potwierdzają to sami Rosjanie: „Na lotnisku Smoleńsk »Północny« system podejścia do lądowania RSP z OSP dla KM=259° składa się z radiolokacyjnego systemu lądowania RSP-6 M2, bliższej radiolatarni prowadzącej PAR-10 i dalszej radiolatarni prowadzącej PAR-10” (str. 140 polskiej wersji raportu MAK). – Radar RSP, odpowiednik polskiego RSL występującego na lotniskach wojskowych, to radar precyzyjny. Oznacza to, że odpowiedzialność leży całkowicie po stronie rosyjskiej, bo podejście według takiego radaru wymaga ciągłej współpracy wieży z załogą samolotu – mówi nasz ekspert, kontroler ruchu lotniczego z Okęcia. Według niego przerwa w tym, co mówi do załogi kontroler radarowy, według podobnych procedur stosowanych w lotnictwie cywilnym w Polsce, nie może być dłuższa niż kilka sekund. Kontrolerzy muszą cały czas naprowadzać samolot. – Pracownik kontroli lotów jest w tym wypadku niemalże członkiem załogi – twierdzi ekspert „GP”. Dziwi więc, że uwagi kontrolerów zapisane na taśmie dźwiękowej są szczątkowe, a wieża powtarza tylko, że samolot jest na ścieżce i kursie, choć – przypomnijmy – w trakcie padania tych komend Tu-154 nigdy w rzeczywistości na ścieżce i kursie nie przebywał. Wręcz przeciwnie, z niewyjaśnionych dotychczas przyczyn znajdował się najpierw zbyt wysoko, potem zbyt nisko, a w ostatnim etapie lotu wychylił się kilkadziesiąt metrów na lewo od osi pasa. – Mój kolega z lotniska Okęcie sprowadził na radarach RSL i PAR prawie 2 tys. samolotów i nigdy nie spotkał się z sytuacją, w której maszyna byłaby zawsze idealnie na ścieżce i kursie. W każdym przypadku lot trzeba było mniej lub bardziej korygować, np. nakazać obniżenie lub podniesienie lotu, albo odbicie lekko w lewo czy w prawo. Tutaj albo poprawki kontrolerów zostały wycięte, albo w ogóle nie padły – uważa rozmówca „Gazety Polskiej”. Zastanawia też, dlaczego na taśmach nie słychać, jak załoga „kwituje”, czyli potwierdza komendy wieży. Kpt. Arkadiusz Protasiuk przed tragicznym lotem aż sześć razy lądował w Smoleńsku i doskonale znał rosyjskie procedury. Prawdopodobnie więc wycięto całość rozmów polskiej załogi ze smoleńską wieżą.
Fachowcy najwyższej próby Nasz ekspert, kontroler lotów na Okęciu, nie zgadza się też z opinią Rosjan, a także niektórych polskich „ekspertów”, podważającą kompetencje polskich pilotów. – Ta załoga wykonywała wcześniej loty w znacznie trudniejszych warunkach. O niektórych tajnych i niebezpiecznych misjach wojskowych, jakie wykonywali ci piloci, pewnie nigdy się nie dowiemy – mówi. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
CBA w natarciu wstecznym Spotkałem się z opinią : „Szefostwo CBA się zmienia, a figuranci są wciąż ci sami”. Czy pan Wojtunik boi się, by przez przypadek nie wpaść na nową aferę korupcyjną, która położy kres jego karierze? „Walka z korupcją to nie tylko prowadzenie spraw korupcyjnych i zatrzymywanie przestępców, ale również edukacja” - tymi słowami obecny Szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Paweł Wojtunik uzasadniał celowość powstania „Podręcznika antykorupcyjnego dla urzędników”. To prawda, że edukacja i uświadamianie społeczeństwa jest nieocenionym zadaniem Państwa w walce z korupcją. Jednak w wypowiedzi szefa CBA dostrzegam niekonsekwencję. Powołane w 2006 roku Biuro ukierunkowane było na ofensywną i rzeczywistą walkę z korupcją. Ściganie takich niezgodnych z prawem zachowań na najwyższych szczeblach władzy oraz życia publicznego było mottem przyświecającym funkcjonariuszom, wykonującym swoje zadania. Część z nich nadal pełni służbę w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, jednak ich wieloletnie doświadczenie oraz wiedza zdobyta w walce z szeroko pojętą przestępczością zostały odstawione na półkę. Odnoszę wrażenie, że dziś walka z korupcją nie jest istotna, a pracownicy instytucji powołanej do zatrzymywania przestępców swoją energię zużywają na roznoszenie po urzędach podręczników edukacyjnych. Robią to zresztą wbrew swojej woli, gdyż nie są kurierami biura a wykwalifikowanymi funkcjonariuszami. Informują tym samym w jaki sposób „niezorientowany, biedny urzędnik” ma się strzec przed „okrutnym obywatelem naszego Państwa”, aby ten go nie skorumpował. Spotkałem się z opinią : „Szefostwo CBA się zmienia, a figuranci są wciąż ci sami”. Czy pan Wojtunik boi się, by przez przypadek nie wpaść na nową aferę korupcyjną, która położy kres jego karierze? Teraz wiem dlaczego np. na stronie internetowej CBA nie mogę odnaleźć informacji na temat zrealizowanych z sukcesem spraw korupcyjnych. Rzecznik prasowy zainteresowanym internautom serwuje jedynie niekończący się serial o aferze w piłce nożnej, który rozpoczął się już parę lat temu i trwa do dziś. Gratuluję sprawy, jednak jest ona sukcesem funkcjonariuszy pracujących od dnia powołania biura. Rozumiem także, że są to jedyne realne działania obecnego CBA w walce z korupcją. Chyba, że się mylę, a korupcji w Polsce nie ma, bo tak uznali minister Pitera i pan Wojtunik. Tak dobrze nie jest. Jest nawet dużo gorzej, bo kierownictwo CBA markując swoje działania poprzez wydawanie podręczników antykorupcyjnych, organizując bankiety czy powołując rady konsultacyjne tak naprawdę czaruje opinie publiczną i ukrywa swoje niepowodzenia. Jestem jednak optymistą. Obecny Szef CBA wyraził nadzieję : „dzięki tej inicjatywie Biuro zintensyfikuje współpracę z uczelniami, jednostkami naukowo-badawczymi i szkoleniowymi oraz wypracuje nowe, skuteczne rozwiązania antykorupcyjne”. To imponujące. Myślę, że należało by także zintensyfikować realne działania walki z korupcją. Nie trzeba w tej kwestii zwracać się o pomoc do innych instytucji, ponieważ w CBA pracują wysokiej klasy specjaliści. Należy jedynie stworzyć im odpowiednie warunki do pracy. Przeraża mnie również fakt, że serwuje się nam informacje związane z korupcją nadające się wprost do kabaretu. Policjanci z Nowej Soli dokonali zatrzymania 35 letniego mężczyzny, który w zamian za odstąpienie od wypisania mandatu zaproponował wręczenie korzyści majątkowej w wysokości 4,40 zł. Mam ogromny szacunek do Policjantów i ich służby. Sam przeszedłem praktycznie wszystkie szczeble pracy, ale nie dajmy się zwariować. Zapewne prokuratura w tej sprawie wykaże się niespotykaną determinacją w wymierzeniu przestępcy kary. Żałuję, że taką determinacją nie wykazują się niektórzy prokuratorzy czy sędziowie przy prowadzeniu innych spraw. Mam tu przede wszystkim na myśli te, które nie ujrzały świata dziennego, bo prokuratura wystraszyła się zebranego materiału dowodowego. Wśród nich jest choćby sprawa domu w Kazimierzu Dolnym związanego z Kwaśniewskimi, czy pani Marczuk i prywatyzacja WNT. Niemal zapomniana już sprawa posłanki Sawickiej toczy się w tempie brazylijskiego serialu. Oto dzisiejsza praworządność PO polsku. Agent Tomek
Tydzień według Warzechy. "Gdyby Węgrzyn zażartował sobie z katastrofy smoleńskiej to jeszcze by go klepali po plecach" Szanowna Platformo [...] Jak może wiecie, albo nie, w 2007 roku byłem w holu Focusa, gdzie czekaliście na wyniki wyborów. Cieszyłem się tak jak Wy z odsunięcia PiS-u od władzy. Niestety muszę Was poinformować, że moja cierpliwość się wyczerpała i w najbliższych wyborach na Was nie zagłosuję. Nawet straszak w postaci powrotu PiS-u do władzy już na mnie nie działa. Takie przesłanie wystosował na Facebooku Marcin Meller, redaktor naczelny „Playboya". Dalej następuje uzasadnienie. Jest i o aferze hazardowej, i o wpadkach prezydenta Komorowskiego, i o innych wadach partii rządzącej. Nie będę kpić z tego, że Marcinowi Mellerowi cierpliwość skończyła się dopiero teraz – każdy ma swoją jej miarę. Przeciwnie – całkiem serio chcę mu podziękować za uczciwość i myślenie w kategoriach własnych oczekiwań, a nie partyjnych lojalności. Mógł swoje przemyślenia zachować dla siebie, ale je upublicznił, co może da niektórym do myślenia. Niestety, nie wszystkim, bo część ślepo wierzących w geniusz Donalda Tuska, zamiast przemyśleć słowa Mellera, zapowiada bojkot „Playboya". Nie pozostaje chyba nic innego, jak zaapelować: kupujmy „Playboya"!
Wpis tygodnia Po wielu miesiącach milczenia szef MSZ Radosław Sikorski umieścił wpis w serwisie Twitter. Czasy są dla Polski trudne, więc wielu liczyło, że pan minister sięga ponownie po ten środek komunikacji z ludem, aby poruszyć jakąś ważką sprawę. Jednak wpis nie dotyczył ani spotkania przywódców państw Trójkąta Weimarskiego, ani Nordstreamu, ani wykluczenia Polski z procesu integracji państw strefy euro, ani stosunków z USA, ani relacji z Rosją, ani zakupu przez nią francuskiego uzbrojenia, ani też stosunków z Białorusią czy Ukrainą. Wpis dotyczył zegarka pana ministra i brzmiał: »Fakt« kłamie. Nigdy nie miałem Rolexa. Noszę ulubiony niedrogi zegarek od 25 lat! Dość szczucia.
Jak Pan widzi, Panie ministrze, „szczucia" nigdy dość. Jeśli ktoś na to usilnie pracuje.
Przejęcie tygodnia Do PiS przystąpiła posłanka Sobecka, która dotychczas była jedynie członkinią klubu tej partii. Swoją decyzję uzasadniła faktem, iż w ugrupowaniu tym nie ma już osób, które odeszły, tworząc PJN, a zatem ona, Sobecka Anna, może spokojnie do PiS dołączyć. Doskonale rozumiem panią poseł. Potrafię wyobrazić sobie to uczucie dyskomfortu, jakie musiało jej towarzyszyć, gdy zmuszona była konfrontować swoją osobę z kimś pokroju Pawła Kowala albo Pawła Poncyljusza. Bolesna świadomość kontrastu pomiędzy możliwościami własnymi a wspomnianych osób musiała przyprawiać o ból głowy. A swoją drogą – wypełnienie luki po Kowalu czy Poncylu posłanką Sobecką to duże osiągnięcie. Moje gratulacje dla polityków PiS.
Wtopa tygodnia Poseł PO Robert Węgrzyn strasznie się naraził, mówiąc, że z gejami to dałby sobie spokój, ale na lesbijki chętnie by popatrzył. Wszyscy strasznie się oburzyli. PiS – wiadomo, bo można dowalić PO. A inni – bo poseł Węgrzyn powiedział niewłaściwy dowcip. Gdyby zażartował sobie z katastrofy smoleńskiej, z Jarosława Kaczyńskiego, z jego nieżyjącego brata, gdyby rzucił coś rubasznego w stylu posła Niesiołowskiego – na przykład coś o tym, że Kaczor kłamie nawet jak śpi – to nie tylko nie miałby problemów, ale jeszcze by go klepali po plecach. A tak? Panie pośle Węgrzyn, jeśli Pana nie wyrzucą, to szybciutko na naukę do Stefana – z czego można żartować, a z czego nie.
Wiktor Juszczenko o smoleńskiej tragedii: "Trudno uwierzyć w to, że elita państwa polskiego tak po prostu zginęła" W najnowszym, drugim numerze tygodnika „Uważam Rze" Filip Memches rozmawia z Wiktorem Juszczenką. Były prezydent Ukrainy stwierdza, że taka elita państwa, jaka zginęła w katastrofie smoleńskiej, kształtuje się przez dziesięciolecia. Juszczenko wyznaje: Mam przeczucie, że prędko się ona w Polsce nie pojawi. Będziecie mieli kolejnych przywódców, odnoszących również rozmaite sukcesy, ale nie będą to politycy formatu Lecha Kaczyńskiego.
Jeśli chodzi o kwestię przyczyn katastrofy smoleńskiej polityk ukraiński stwierdza: Kiedy poznajemy okoliczności owego tragicznego wydarzenia, to trudno uwierzyć w to, że elita państwa tak po prostu zginęła. Raport MAK budzi poważne wątpliwości. Jeśli uznajemy wiarygodność tego dokumentu, to musimy się opierać na dowodach w śledztwie. Tymczasem ich brakuje. Pozostają więc wyłącznie przeczucia i emocje, bo faktów nie znamy. Weźmy kwestię wraku samolotu. Wrak został źle zabezpieczony, co świadczy o umniejszeniu w śledztwie roli przyczyn technicznych katastrofy. Są i inne znaki zapytania. Dlaczego wieża kontrolna przyjmowała instrukcje z Moskwy? Przecież w takich sytuacjach powinien decydować kierownik lotniska. Do tego dochodzi nieprzygotowanie techniczne lotniska Siewiernyj.
Polityk ukraiński neguje dość powszechną opinię o Lechu Kaczyńskim jako przywódcy traktującego sprawy międzynarodowe poprzez pryzmat ciasno i partykularnie pojmowanej polskiej racji stanu. Tymczasem polski prezydent imponował Juszczence przede wszystkim swoim szerokim i otwartym spojrzeniem na Europę: Polsko-ukraińskie zbliżenie było jednym z najciekawszych i najbardziej skutecznych rozwiązań w Europie Wschodniej. Stanowiło podstawę do tworzenia paneuropejskiej polityki w tej części kontynentu. Nie znajduję bardziej efektywnej politycznej pary niż Polska, członek Unii, oraz Ukraina, kraj, który mógłby wiele z siebie Europie dać. Na Ukrainie zanegowano nasze dotychczasowe osiągnięcia w relacjach z Polską. W Polsce zaś zachodzą pewne procesy, których nie chcę komentować.
Zaczęliśmy żyć w swoistej izolacji, każdy obok siebie. Polska traci pozycję regionalnego lidera. To smutny fakt i nie życzę Polsce, aby ta tendencja się utrzymała. A Unia pozbawiona jest takich polityków jak Lech Kaczyński, wielkich Europejczyków, rozumiejących, że polityki europejskiej nie robi się tylko w Brukseli, Paryżu, Berlinie, ale również w Mińsku, Kiszyniowie, Tbilisi, Kijowie. opr. ROP
Adam Rotfeld i rosyjskie gry Na początku lutego 2010 roku przebywający w Moskwie Adam Daniel Rotfeld, współprzewodniczący polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych, w rosyjskich mediach powiedział, że 10 kwietnia w Smoleńsku odbędzie się specjalne posiedzenie grupy. Kilka dni później Rotfeld poinformował, że termin posiedzenia komisji jednak został zmieniony. Ta sytuacja pokazała, że Rosjanie podjęli grę polegającą na ingerencji w wewnętrzne sprawy Polski. Rosyjskie władze doskonale wiedziały, jakie jest stanowisko prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego w sprawie zbrodni katyńskiej: w sierpniu 2009 r. ukazało się opracowanie Biura Bezpieczeństwa Narodowego podpisane przez jego szefa Aleksandra Szczygło na temat propagandy historycznej Rosji. Jednym z głównych nurtów rosyjskiej propagandy była właśnie sprawa ludobójstwa w Katyniu - dokument pokazał manipulowanie historią przez władze Rosji w latach 2004-2009.
Zamieszanie z terminami W wywiadzie dla „Wremia Nowosti” były minister spraw zagranicznych w rządzie SLD Adam Daniel Rotfeld, współprzewodniczący polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych, poinformował, że 10 kwietnia odbędzie się w Smoleńsku specjalne posiedzenie polsko-rosyjskiej komisji do spraw trudnych. Były minister SZ podkreślił, że posiedzenie będzie towarzyszyło uroczystościom rocznicy zbrodni katyńskiej, w której wezmą udział szefowie rządów Polski i Rosji. Dodał, że zaproszenie premiera Donalda Tuska na uroczystości odbiło się w Polsce szerokim echem. Zdaniem Rotfelda, dla Polaków i Rosjan pojawiła się szansa wyjścia z cienia tragicznej historii, która przez dziesięciolecia obciążała wzajemne stosunki.Były szef MSZ przyjechał do Moskwy w składzie „Grupy Mędrców” NATO, pracującej nad nową strategią Sojuszu Cztery dni później, 12 lutego, następuje kolejny zwrot. Informacyjna Agencja Radiowa podaje, że Rotfeld, który przebywał z kilkudniową wizytą w Moskwie, powiedział Polskiemu Radiu, iż obchody odbędą się prawdopodobnie między 6 a 10 kwietnia. „Minister Rotfeld przyznał, że Moskwa już wie o planach uczestniczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego w uroczystościach katyńskich. Nie wiadomo jednak, jakie podjęto w tej sprawie ustalenia. Adam Daniel Rotfeld powiedział, że w Europie już zauważono fakt, iż to strona rosyjska będzie organizować tegoroczne uroczystości katyńskie, traktując to jako przykład odważnego zmierzania się z historią i jako bardzo ważny sygnał” - czytamy na stronie www.psz.pl - serwisu internetowego poświęconego polityce zagranicznej. Zapytaliśmy byłego szefa MSZ w rządzie SLD o powody zmiany terminu posiedzenia grupy.- Grupa do Spraw Trudnych uzgodniła w czasie posiedzenia 9 listopada 2009 r., że następne jej posiedzenie odbędzie się w Smoleńsku – na marginesie uroczystości związanych z 70. rocznicą zbrodni katyńskiej w kwietniu 2010 r. Brana była pod uwagę pierwsza dekada kwietnia – stąd w rozmowie z dziennikarzem padła data 10 kwietnia. Sądziłem wówczas, że będzie to jedna uroczystość w Katyniu. W przygotowywaniu wizyt prezydenta i premiera w Katyniu nie brałem udziału. Byłem informowany o przygotowywaniu uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej przez pracowników Departamentu Wschodniego MSZ – w kontekście przygotowania wyjazdu członków Grupy do Spraw Trudnych do Smoleńska. W sprawach prac Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych pozostawałem w roboczym kontakcie z ambasadorem RP w Moskwie, Jerzym Bahrem – odpowiedział nam Adam Daniel Rotfeld. Grupa ds. Trudnych została reaktywowana ponad dwa lata po dojściu do władzy w Polsce PO i PSL. Z polskiej strony przewodniczy jej Rotfeld, z rosyjskiej - prof. Anatolij Torkunow, rektor MGIMO, kuźni kadr dyplomacji radzieckiej i rosyjskiej. Kilka dni po wizycie w Moskwie Rotfelda w lutym ub.r., do pracy w polskiej ambasadzie w Moskwie przyjechał Tomasz Turowski, który zajął się przygotowaniem wizyt prezydenta i premiera w Katyniu. W grudniu „Rzeczpospolita” ujawniła, że Turowski był tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL.
Rozdzielenie wizyt 3 marca minister Władysław Stasiak, szef Kancelarii Prezydenta, informuje, że prezydent RP Lech Kaczyński będzie przewodniczyć obchodom w lesie katyńskim 10 kwietnia. Dzień później, 4 marca, szef kancelarii premiera Tomasz Arabski potwierdził, że Donald Tusk będzie tam z Putinem 7 kwietnia. O kulisach rozdzielenia wizyt mówił w prokuraturze Dariusz Górczyński, naczelnik Wydziału Federacji Rosyjskiej w departamencie wschodnim MSZ.
Okazało się, że do 3 lutego w oficjalnych rozmowach polsko-rosyjskich nie było mowy o rozdzieleniu wizyt prezydenta i premiera. Wtedy premier Władimir Putin zadzwonił do Tuska i zaprosił go na obchody katyńskie. Górczyński zeznał, że po tej rozmowie Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera uzgodnił ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, iż Putin przyjedzie do Katynia nie 10 a 7 kwietnia i tam się spotka z Tuskiem, bez prezydenta Kaczyńskiego. Kilka tygodni przed wizytą Donalda Tuska w Katyniu polskie i rosyjskie media poinformowały, że na miejscu ludobójstwa będą przedstawiciele polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych. „Dziś w Smoleńsku premierzy Władimir Putin i Donald Tusk mają podziękować członkom Grupy za ich pracę i pochwalić, że wykonała ona kawał dobrej roboty, by sprawa Katynia przestała dzielić Warszawę i Moskwę” – pisała 7 kwietnia 2010 „Gazeta Wyborcza”. Na temat wizyty prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w kontekście polsko-rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych w mediach nie było ani słowa. Współprzewodniczący grupy Adam Daniel Rotfeld, po katastrofie smoleńskiej stwierdził: - To, że Rosja ogłosiła żałobę, wystąpienia premiera i prezydenta do społeczeństw polskiego i rosyjskiego, jest niesamowite. Zdecydowanie wyszli poza ramy protokołu.
Nowe otwarcie W dziesięć dni po katastrofie smoleńskiej prof. Adam Rotfeld wygłosił na Uniwersytecie Warszawskim wykład zatytułowany „Polska–Rosja: nowe otwarcie?”. Mówca rozpoczął odniesieniem do charakteru działań polityki Kremla. Wystąpił przeciwko twierdzeniu, iż sposób w jaki Rosja prowadzi swoją politykę zagraniczną, ma charakter przemyślanej, długofalowej strategii. Rosyjskie MSZ działa w sposób reaktywny częściej, niż to się nam wydaje – przekonywał. Bilans w relacjach polsko-rosyjskich z okresu ostatnich dwóch dekad zwykle postrzegany krytycznie, ocenił jako bardzo korzystny: „Był to najlepszy okres w stosunkach polsko-rosyjskich w historii, w ogóle. Tylko wszyscy u nas uważają, że stosunki polsko-rosyjskie były fatalne. Otóż chcę powiedzieć, że nigdy nie były lepsze niż właśnie teraz ”. Rotfeld wypowiedział się stanowczo przeciwko porównywaniu obecnej Rosji do Związku Radzieckiego. – To nie jest tak, że ta Rosja jest innym wydaniem Związku Radzieckiego. Nie jest też inną edycją carskiej Rosji. Są jedynie elementy ciągłości, jak w przypadku każdego innego państwa – mówił. Stwierdził ze stanowczością, że Rosja nie jest zideologizowanym mocarstwem, jakim był Związek Radziecki. Przyznał przy tym, że w poszukiwaniu nowej tożsamości władze tego kraju odwołują się do dawnych koncepcji i ideologii. Profesor odniósł się też do apelu pięciu polskich uczonych o stworzenie polsko-rosyjskiej instytucji badawczej zajmującej się problemami budzącymi w obu stronach emocje społeczne. W ocenie Rotfelda, myśl ta jest niezwykle pozytywna. Wspomniani uczeni nie byli jednak pierwszymi pomysłodawcami. Polsko-Rosyjska Grupa ds. Trudnych wystąpiła z taką ideą już przed rokiem – podkreślił Rotfeld. Wcześniej pojawiły się opory, pomysł nie przeszedł w fazę realizacji. Przełom nastąpił dopiero, gdy przemierzy Tusk i Putin stwierdzili na spotkaniu 7 kwietnia 2010 r., że czas najwyższy, aby tę ideę zrealizować. Podczas wykładu Rotfeld wymienił też jednym tchem osiągnięcia Putina po objęciu przez niego władzy w 2000 r. Za takie uznał uczynienie Rosji stabilną, zapewnienie jej rozwoju i przewidywalności. Adam Daniel Rotlfeld, szef MSZ w rządzie SLD, to wieloletni pracownik Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych. W 1956 r. był jednym z organizatorów komórki komunistycznej w Szkole Głównej Służby Zagranicznej aż do ukonstytuowania się ZMS, którego był członkiem. W okresie PRL zarejestrowany jako tajny współpracownik – kontakt operacyjny wywiadu PRL o pseudonimach "Rot", "Ralf", "Rauf", "Serb". „Ralf jest pracownikiem naukowym PISM. W dniach 17 i 18 stycznia 1974 roku przeprowadziłem z Ralfem dwie rozmowy operacyjne. W ich wyniku wymieniony wyraził zgodę na współpracę z wywiadem PRL, podpisał zobowiązanie i przekazał znak rozpoznawczy dla nawiązania kontaktu w Szwajcarii (dokumenty w załączeniu)” – pisał 18 stycznia 1974 r. st. Insp. wydziału III Departamentu I MSW płk J. Mędrzycki. W aktach znajduje się także zobowiązanie własnoręcznie podpisane przez Adama Daniela Rotfelda. „Zobowiązuję się do zachowania w ścisłej tajemnicy wobec osób trzecich w tym najbliższej rodziny kontaktu i treści rozmów przeprowadzonych z przedstawicielem służby wywiadu MSW PRL oraz wynikających z powyższego konsekwencji na przyszłość. Zobowiązanie jest wyrazem mojej obywatelskiej i patriotycznej postawy i wolą aktywnego udzielania pomocy dla dobra Polski.”
Adam Daniel Rotfeld nie był jedynym po 1990 r. ministrem spraw zagranicznych zarejestrowanym jako tajny współpracownik służb specjalnych PRL. Według IPN w gronie zarejestrowanych przez służby specjalne PRL znaleźli się Krzysztof Skubiszewski – ps. "Kosk", Andrzej Olechowski ps. "Must", Dariusz Rosati ps. „Buyer” i Włodzimierz Cimoszewicz ps. "Carex". W listopadzie 2010 r. prezydent Bronisław Komorowski odznaczył 10 osób zasłużonych dla polskiej dyplomacji. Wśród odznaczonych znalazł się m.in. Rotfeld i Krzysztof Szumski, były ambasador w Pekinie zarejestrowany jako tajny współpracownik przez służby PRL. W uroczystości uczestniczyli obok prezydenta Bronisława Komorowskiego i szefa MSZ Radosława Sikorskiego także byli szefowie dyplomacji Włodzimierz Cimoszewicz i Andrzej Olechowski. Dorota Kania, Maciej Marosz
Judeo-soc Prawie we wszystkich krajach Europy (i nie tylko) grupą najbardziej niszczoną są narodowcy. Lewicowe media mieszają ich z błotem przy każdej okazji, w rewanżu narodowcy wszędzie widzą rękę Żydów i utwierdzają się w antysemickich uczuciach. Konserwatyści i liberałowie patrzą na to ze zdumieniem – ale i przerażeniem. Uczucia narodowe są bowiem podstawą każdego społeczeństwa. Również Żydzi stanowią ważny i wartościowy element społeczeństwa. Wzajemne wyniszczenie się Żydów i narodowców byłoby tragedią. Jednak i wśród Żydów i wśród narodowców istnieją elementy naprawdę niebezpieczne. Żydzi dzielą się na wiele typów. Jedni – to ortodoksi. Żydzi wierzący głęboko w Boga, modlący się, żyjący z pracy własnych rąk i umysłów. Tych Żydów w Polsce dziś nie ma: kogo nie wymordowali narodowi socjaliści, ten wyemigrował do Izraela. Druga grupa to przemysłowcy, handlowcy i kapitaliści. Ci ludzie budują przemysłową potęga kraju, w którym mieszkają. Bardzo obrotne towarzystwo. Tych Żydów w Polsce też dziś nie ma. Część wymordowali narodowi socjaliści – reszta uciekła przed komunistami gdzie się dało: na ogół do USA. Trzecia grupa nazywana jest tradycyjnie „żydo-komuną” - ale oni o komunizmie już zapomnieli. Nazywam ich „Judeo-socem” - bo wierzą w socjalizm. To wyjątkowo parszywe i niebezpieczne towarzystwo. Zajmują budowaniem ustroju, w którym państwo steruje gospodarką i rozdaje dobra – i to oni, ci Żydzi-socjaliści, pakują się (mają w tym 4 000 lat praktyki) na ważne stanowiska i tachlują publicznymi pieniędzmi. Jedni – by się przy tej operacji nakraść. Inni – bo naprawdę wierzą w socjalizm i po prostu uwielbiają rozdawać ludziom pieniądze. To, że by dać im sto złotych muszą im najpierw zabrać 140 – to ich nie obchodzi. Widzą radość tych, którym dali, sami czują się Dobrzy i Ważni – a to, że benzyna zamiast 1,30 zł kosztuje 4,90zł? Cóż, trudno... Narodowcy czują, że tu jest szwindel – i szczerze tych Żydów nienawidzą. Nienawidzą tych Żydów, bo innych... nie znają! Myślą, że każdy Żyd zajmuje się podejrzanymi machinacjami publicznymi pieniędzmi. Z drugiej strony normalni Żydzi – bo jest na świecie pełno normalnych Żydów – nie potrafią zrozumieć, że tu w Polsce (i nie tylko) wystąpiła nienaturalna selekcja Żydów. W kraju socjalistycznym pozostali tylko Żydzi socjaliści – inni się wynieśli. Żydzi zagraniczni traktują więc narodowców jako z jednej strony myszygene, czyli wariatów – a z drugiej jako ludzi naprawdę niebezpiecznych. Wśród narodowców też istniały takie dwie grupy. Śp. prof. Roman Rybarski, członek władz Stronnictwa Narodowego, na wieść o tym, że młodzi narodowcy z ONR-Falanga zrobili w Warszawie pogrom żydowskich sklepikarzy (czyli bili nie pasożytów z „żydo-komuny”, lecz Żydów jak najbardziej pożytecznych!) powiedział; „Ta banda g***iarzy nawet tak szlachetną ideę jak antysemityzm potrafi spaprać!”. Falangiści niszczyli sklepy – a w Warszawie rządziła „sanacja” – takuteńkie „państwo opiekuńcze” jak obecne. I masa judeo-socjałów pasła się na II Rzeczypospolitej, wysysała z ludzi energię i pieniądze… i w efekcie zniszczyło drzewo, na którym sami siedzieli. Ale do końca przekonywali większość (i siebie!), że oni są dobrzy – natomiast narodowcy to banda idiotów niszczących handel i przemysł. Ci falangiści nie mogli dosięgnąć tych Żydów, którzy niszczyli Polskę siedząc na wysokich stanowiskach państwowych, wplecionych w pajęczynę podejrzanych powiązań finansowo-politycznych – więc wyładowywali wściekłość na tych Żydach, którzy byli pod ręką – czy raczej: pod pałką! Nie wolno nam teraz powtarzać tych błędów: pomylić judeo-socjała z porządnym Żydem (mało ich zostało w Polsce – ale są!) - i nie można każdego narodowca uważać za zwolennika ONR-Falanga!!Powtarzam: uczciwych Żydów pozostało w Polsce niewielu. Liczy się ich na sztuki. Proszę pokazać mi Żyda, który założył firmę nie czerpiąc z dotacyj państwowych, funduszów europejskich i nie korzystając ze „znajomości” w urzędach! Jest taki…? JKM
Vis insulae - para bellum! Jak powiedział był śp. Karol Filip Bogumił von Clausewitz: "Wojna - to kontynuacja polityki innymi środkami". Z czego wynika, że polityka - to prowadzenie wojny innymi środkami. Innymi? Ostatnio ChRL upomniała się o Wyspy Pinaklowe, zaanektowane przez Japonię w 1895 r. Do tej pory ten spór prowadziła ChRN, bo to blisko Tajwanu - ale obecnie stosunki między - hmm, hmm: obydwiema postaciami chińskiego mocarstwa - się polepszyły i Cesarstwo ma kłopoty... Niedawno grupa ochotników z Tajwanu próbowała je zająć - ale japońska straż przybrzeżna ich odgoniła. Tokio upomniało się o Kuryle Południowe, uzyskane przez Japończyków 1885 r. Japończycy zresztą twierdzą, że te wyspy w ogóle nie są częścią Kurylów, tylko przedłużeniem Hokkaido. Moskwa odpowiedziała na to, że mogą się wypchać, bo "trzeba uznać wreszcie wynik II wojny światowej". Z tym, że Japonia dotrzymała paktu Berlin-Rzym-Moskwa-Tokio, a Sowieci zdradziecko go zerwali i zaatakowali Cesarstwo od tyłu. W czym problem Tokio? Japończycy nie mają armii, a Chińczycy i Rosjanie, jak najbardziej. Jak się chce prowadzić pokojową politykę, to trzeba mieć silne wojsko - proszę "naszych" polityków! JKM
POdobnych musimy się Pozbyć "Nie może być litości dla złodziejów dobra publicznego w Polsce. (...) Żadne zdrowe społeczeństwo nie będzie bez zdobycia się na opór czynny, aby znosić gospodarki bandytów, podtrzymywanych przez władze i władz podtrzymywanych przez bandytów. I jeśli takim społeczeństwem jesteśmy - POdobnych gospodarzy musimy się POzbyć". Autorem tych słów był ojciec polskiej wolności Józef Piłsudski - wielki mąż stanu, zwycięski wódz, a także wizjoner, który widział, jak rak korupcji niszczy państwo i jak kolejne afery oplatają Rzeczpospolitą pajęczyną złodziejstwa. Ta sentencja Piłsudskiego jest ponadczasowa, podobnie jak wiele innych złotych myśli zawartych w jego testamencie politycznym (J. Szaniawski, "Marszałek Piłsudski w obronie Polski i Europy"), które były aktualne w II RP, a które niestety są aktualne również obecnie, w III RP. Rząd PO premiera Donalda Tuska gospodarzy Polską już czwarty rok, a mimo intensywnej propagandy sukcesu tzw. piaru wyraźnie widać, że pod tymi właśnie rządami III RP jest państwem zmarnowanych i marnotrawionych szans, nie funkcjonuje na miarę swoich potencjalnych możliwości. To Polska skorumpowana i nieuczciwa. To Polska agentury, aferzystów, nikczemników i manipulatorów wprowadzających do mediów tzw. tematy zastępcze, robiących Polakom wodę z mózgu. Państwo polskie ponownie staje się wrogie i nieżyczliwe swoim obywatelom. To państwo, które ich gnębi i oszukuje, marnotrawi ogromne podatki przez nich płacone. Urzędy, policja, straże miejskie pod presją rządzących w dużej mierze utrudniają ludziom życie. Zwykli Polacy tak jak w PRL coraz częściej są poniewierani przez tych, którzy powinni im pomagać i służyć. W wyniku politycznej selekcji negatywnej do rządów nad Polakami dostają się miernoty, ludzie niekompetentni, często skorumpowani. Nigdy dotąd w całej historii Polski, nawet za komuny, nie było takiej armii urzędników! Wszechogarniająca biurokracja coraz bardziej zaciska pętlę na szyi zwykłych Polaków - już prawie nic nie da się normalnie załatwić. W labiryncie często bzdurnych i wykluczających się wzajemne przepisów Polacy tracą bezproduktywnie energię, inicjatywę i czas. Arogancja władzy w Polsce pojawia się na każdym kroku. "Obywatelska" jest tylko PO, natomiast zwykli obywatele III RP liczą się coraz mniej, z każdym rokiem stają się coraz bardziej ubezwłasnowolnieni przez dokuczliwe przepisy, represyjne urzędy. Polacy stopniowo stają się petentami, a przestają być obywatelami! Dynamicznie powiększa się liczba straży miejskich, ochroniarze z firm ochroniarskich stanowią już całą armię. A równolegle dramatycznie spada liczba żołnierzy Wojska Polskiego, pod pretekstem "profesjonalizacji" likwiduje się całe jednostki! Zamykane są w imię rzekomych oszczędności szkoły, przedszkola, placówki służby zdrowia, a jednocześnie trwa rozbudowa urzędów. To nie jest normalne państwo, to nie jest żadna "zielona wyspa" Donalda Tuska, to jest chora III RP! Katastrofa smoleńska ze wszystkimi jej konsekwencjami pokazała słabość państwa na arenie międzynarodowej, a zwłaszcza w relacjach z Rosją premiera Putina. Na co mogą wskazywać uściski Putina z Tuskiem w Smoleńsku? Czy polski premier godzi się na utratę suwerenności wobec Moskwy, która zupełnie jawnie dąży do odbudowy dawnego imperium w nowej postaci? Nie ma już w Polsce ani jednego sowieckiego żołnierza Armii Czerwonej, która przez pół wieku okupowała nasz kraj. Ale Rosja premiera Putina całkowicie uzależniła Polskę od surowców energetycznych - ropy naftowej i gazu. Nawet w PRL, za Jaruzelskiego i Breżniewa nie byliśmy tak uzależnieni od Moskwy! W wolnej, suwerennej Rzeczypospolitej nastąpiła tak jak za komuny, jak za PRL, alienacja polityczna, czyli zjawisko wyobcowania władzy od społeczeństwa. Co gorsza, z winy kolejnych rządów - także rządu premiera Tuska - obywatele nie utożsamiają się z własnym państwem. Kolejne wybory i niska w nich frekwencja są tylko jednym z bardzo wielu tego dowodów. W socjologii politycznej nazywa się to zjawisko emigracją wewnętrzną. Na emigrację wewnętrzną udaje się coraz więcej obywateli, dokładnie tak jak za PRL. Jest ona niesłychanie niepokojąca i tak jak w PRL winę za to ponoszą rządzący, o których już Jan Kochanowski pisał: "Wy, którzy pospolitą rzeczą władacie". To zjawisko osłabia państwo, co więcej, może prowadzić do anarchizacji państwa. W ostatnich tygodniach sondaże socjologiczne wyraźnie pokazują spadek poparcia i zaufania społecznego do rządów PO, a do premiera w szczególności. Donald Tusk w świadomy sposób zrezygnował w ubiegłym roku z kandydowania na najwyższy w państwie urząd prezydenta RP. Oświadczył wtedy butnie, że chce realnej władzy politycznej jako prezes Rady Ministrów, że niepotrzebne mu są pozory władzy, której symbolem miały być kryształowe żyrandole w Pałacu Prezydenckim. Pycha zgubiła już niejednego, nie tylko zresztą w naszym kraju. Donald Tusk rzeczywiście mógł mieć żyrandole, i to przez pięć lat. Dzisiaj pozostała mu w ręku jedynie latarka, i to ze słabnącą z każdym dniem baterią. Na jak długo mu tej baterii wystarczy, to pytanie otwarte aż do nieodległych już wyborów parlamentarnych. PO i Tusk nie mają żadnych poważnych koncepcji naprawy państwa, poza oportunizmem politycznym i propagandą sukcesu. Premier i jego ministrowie, a w szczególności rzecznik rządu Paweł Graś wyglądają w mediach na spiętych, zestresowanych, niepewnych siebie. Czy to świadomość własnej nieudolności, czy też paraliżujący strach przed przegraną w wyborach? Czy do cynicznego sprytu polityków PO dociera, że wyborcy chcą się ich POzbyć? Józef Szaniawski
Trzcina, która się nie złamie Arcymistrz katolickiej apologetyki, Juan Donoso Cortés (1809-1853), spoglądając na pożar wzniecony przez kolejną antychrześcijańską Rewolucję (nazwaną jak na szyderstwo poetycznie „Wiosną Ludów”), tymi oto słowy wyraził sens nieustających nigdy, aż po kres dziejów, zmagań pomiędzy dwoma Miastami: wzrastającym w Kościele civitas Dei i poddanym panowaniu Księcia Tego Świata civitas terrena: „Straszliwa walka pomiędzy Herkulesem boskim i Herkulesem ludzkim, pomiędzy Bogiem a człowiekiem, rozpoczyna się na nowo. Wściekłość sług zła równa się bohaterskiej odwadze sług Boga. Koleje walki różne: teatr jej rozciąga się do wszystkich lądów, od bieguna do bieguna. Zwycięzca w Europie, zwyciężony w Azji, ginie w Afryce, triumfuje w Ameryce. I każdy człowiek, świadomie czy nieświadomie, służy i walczy w jednej z tych armii, i nie ma nikogo, kto by nie miał swego udziału w klęsce lub triumfie. Kajdaniarz i książę, ubogi i pan, zdrów i chory, mędrzec i prostak, dziecię i starzec, człowiek ucywilizowany i dziki, wszyscy walczą w tej samej walce. Każde słowo, jakie wypowiada człowiek, natchnione jest Bogiem, albo natchnione światem, i głosi koniecznie, czy to wprost, czy nie wprost, ale zawsze jasno, chwałę jednego lub triumf drugiego” (Ensayo sobre el catolicismo, el liberalismo y el socialismo, 1851).
Jeżeli powyższe słowa zachowywały swoją aktualność w 1851 roku, kiedy Europa była jeszcze przynajmniej nominalnie chrześcijańska, to o ileż bardziej paląca i przejmująca staje się ich wymowa sto sześćdziesiąt lat później, u progu Roku Pańskiego 2011, kiedy już nie tylko państwa, ale i większa część społeczeństw Starego Kontynentu znalazła się w stanie otwartej i trwałej apostazji, a jak powiadał ten sam myśliciel, „widziałem i znałem wprawdzie wiele osób, które powracały do wiary raz ją porzuciwszy, niestety jednak nie widziałem nigdy ludu, który, gdy już raz stracił wiarę, ponownie by się na nią nawrócił”. To dlatego społeczeństwa te umierają, bo zostały otrute, umierają, „ponieważ Bóg nakazał im odżywiać się substancją katolicką, a empiryczni lekarze dali im na strawę substancję racjonalistyczną (…), umierają, gdyż błąd zabija, a one są zbudowane na błędach”. Skoro w zapasach obu „Herkulesów” ostatnich stuleci rozpadły się wszystkie wspólnoty polityczne Christianitas, a w ostatnich dziesięcioleciach przerwana została także ostatnia bariera immunologiczna, jaką stanowiła chrześcijańska spójnia społeczna oraz wiara i moralność rodzin chrześcijańskich, to nic dziwnego – to wręcz oczywiste – że siły Mordoru wdarły się także w mury Miasta Bożego i poczęły pustoszyć Winnicę Pańską. Odkąd żaden doczesny władca nie chce już i nie potrafi odnaleźć się w roli to katechon – „tego, który powstrzymuje” nadejście Antychrysta, „albowiem działa już tajemnica bezbożności” (2 Tes 2,6-7) – nie ma, i być nie może, innej Arki, która by mogła przetrwać nawałnicę nowego potopu i zapewnić ocalenie przed zatraceniem tym, którzy się w niej schronili. Dopóki zatem ta Arka trwa, jak niebiańskie Miasto na wzgórzu, „Herkules ludzki” nie spocznie we wściekłych atakach, aby ją zniszczyć, wiedząc, że tylko ona mogłaby powstrzymać i odwrócić proces destrukcji przez niego dokonanej. Mają zatem rację ci, którzy twierdzą, że jak nigdy jeszcze w historii śmiertelny agon Państwa Bożego i państwa ludzkiego – który w innym aspekcie można i należy nazwać zmaganiem Rewolucji i Kontrrewolucji, pamiętając, iż to szatan, który nie chciał „służyć”, był pierwszym rewolucjonistą – toczy się dzisiaj, kiedy inne areny zmagań zwycięscy rewolucjoniści zdołali już przysypać popiołami pokonanych obrońców Christianitas, o Kościół i wewnątrz Kościoła. Nauczeni doświadczeniami krwawych prześladowań, które w ostateczności jedynie wzmacniały Kościół (żyzny zawsze posiewem męczenników), rewolucjoniści zmienili dziś taktykę, która realizuje się w dwu zasadniczych liniach. Z jednej strony jest to konsekwentne rugowanie samej nawet symboliki chrześcijańskiej z przestrzeni publicznej oraz demokratyczna legislacja, narzucająca antychrześcijańskie i w ogólności sprzeczne z prawem naturalnym rozwiązania ustawowe. Z drugiej strony – i tej chcemy tu poświęcić więcej uwagi – jest to perfidne przybieranie maski rzekomych przyjaciół Kościoła, „zatroskanych” jego bolączkami i (zdarzającymi się oczywiście) zgorszeniami czynionymi przez Jego niegodne sługi, narzucających się wręcz ze swoimi pomysłami Jego „uzdrowienia” i „zreformowania”. „Kościół nie daje sobie rady” – takimi tytułami epatują raz po raz cyniczni żurnaliści laickich „merdiów”, wypełniający dokładnie przestrogę Nicolása Gómeza Dávili (1913-1994), iż „ci, którzy zajmują się «ratowaniem chrześcijaństwa», oferują mu w końcu swoje usługi jako grabarze”. Strategicznym celem owych „uczynnych grabarzy” nie jest „na obecnym etapie” fizyczna eksterminacja Kościoła, lecz Jego obezwładnienie przez zainfekowanie Jego nauki „postępową”, demoliberalną ideologią: „Rozum, Postęp, Sprawiedliwość, są trzema «cnotami teologalnymi» głupca” – zauważa ten sam autor. Chodzi zatem o dopasowanie Kościoła do „obowiązujących standardów”, dostosowanie Go do „reguł demokracji”, czyli uczynienie Go „na obraz i podobieństwo świata”. W tej grze o panowanie obowiązywać ma zamiana ról: to nie Kościół ma uczyć i przemieniać „świat”, lecz „świat” ma pouczać i przemieniać Kościół. To nie pasterze Kościoła mają dzierżyć Urząd Nauczycielski, lecz owo Magisterium ma stać apanażem Jego zewnętrznych mentorów i cenzorów, a może być ono wykonywane przez kogokolwiek – choćby i przez p. red. Katarzynę Wiśniewską, która – oddelegowana przez swoich pracodawców na „odcinek kościelny” – zawzięcie karci i poucza nawet Papieża, a gdy ten nie słucha jej „magisterium”, beszta go w dwójnasób. „Świat” godzi się łaskawie tolerować jedynie taki Kościół, który zamiast skłaniać ludzi, by praktykowali to, czego On naucza, nauczałby tego, co ludzie praktykują, w najlepszym zaś wypadku – nieodróżnialnych od humanitarnego sentymentalizmu – etycznych komunałów, lecz, broń Boże, bez żadnych wymagań. Lub jeszcze lepiej – to byłoby nawet czymś w pobliżu ideału – gdyby karcił, a nawet potępiał, jedynie za te „grzechy”, które są grzechami w oczach współczesnego świata, jak „antysemityzm”, „nacjonalizm”, „ksenofobia”, oczywiście także „religijny fundamentalizm” (tego ostatniego domagał się ostatnio sam Pan Prezydent Bronisław Komorowski, który już kilka razy dał lekcję tego, czym jest demoliberalna wersja cezaropapizmu), a może nawet również „seksizm” czy „homofobia”. Można się domyślać w tej strategii sui generis, inwersyjnej „logiki” charakteryzującej niewyraźne pragnienia owych „życzliwych” doradców Kościoła, albowiem „domieszka kilku kropel chrześcijaństwa do lewicowych poglądów zamienia głupca w głupca doskonałego” (N. Gómez Dávila). Okolicznością wielce sprzyjającą tym podstępnym zamysłom, a pobożnych i prawych katolików zatrważającą, są rany zadawane Kościołowi od środka przez tych Jego niegodnych pasterzy (a raczej „wilki w owczej skórze”), którzy, zwątpiwszy widocznie w triumf Kościoła i dając się zahipnotyzować materialnej potędze sił ciemności, jak Tolkienowski Saruman przeszli na ciemną stronę mocy, ogłaszając się dla niepoznaki „reformatorami” Kościoła. Polski Kościół długo, znacznie dłużej niż inne, zwłaszcza „nadreńskie” Kościoły partykularne, był wolny od tej infekcji, aliści i tu pojawili się w końcu, zazwyczaj na udostępnianych im hojnie medialnych „kazalnicach”, prorocy „ewangelii postępu” i zwolennicy Kościoła nie tyle nawet wybaczającego światu, co błagającego świat o to, by Jemu wybaczył. Ich kariery, choć błyskotliwe (o co dbali ich świeccy protektorzy), były zresztą na ogół dość krótkie, bo dziś większość z tych „awangardowych” labusiów (jak zwano ich w epoce stanisławowskiej) zdążyła zrzucić już księżowskie sukienki czy zakonne habity, a nawet dokonać aktu publicznej apostazji. Przykładowo, eks-dominikanin Tomasz Bartoś, zaczynał od infantylno-groteskowej propozycji „zreformowania” hierarchicznego ustroju Kościoła przez zaaplikowanie Mu liberalnego systemu „trójpodziału władz” na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. (W pewnym sensie to nic nowego, bo już XIV-wieczny heretyk – awerroista, Marsyliusz z Padwy, wychodząc z założenia, iż wszelka władza pochodzi od ludu – w tym wypadku „ludu Bożego” – postulował demokratyzację Kościoła, włącznie z obieralnością papieża przez lud i kadencyjnością urzędu pontyfikalnego.) Nieszczęsny! Nie tylko, że zapomniał biblijnej przestrogi, iż podzielone królestwa zginą, ale nawet nie wgłębił się w tak hołubioną przez siebie tradycję liberalną. Gdyby bowiem ją znał lepiej, to by wiedział, że już inny jej eminentny reprezentant, Benjamin Constant (1767-1830), dostrzegł, iż Monteskiuszowski „trójpodział” świeci nieobecnością władzy par excellence, zachowując tylko poszczególne jej funkcje. Proponował zatem przywrócić władzę zwierzchnią ponad owymi trzema, którą nazwał „pośredniczącą”, „moderującą” i „harmonizującą” wszystkie podległe, jak werk w zegarku. Lecz nawet i taki przecież, wprawdzie rozsądniejszy od abstrakcji „trójpodziału”, lecz tylko mechanicznie regulujący całokształt, sposób pojmowania autorytetu i władzy w Kościele jest dalece niewystarczający. Chrystus albowiem, jako niewidzialna Głowa tego Mistycznego Ciała, które stanowi Kościół, sprawuje bowiem wszelką władzę na niebie i na ziemi; jest zarazem Prawodawcą, Królem i Sędzią, i taką też władzę powierzył do czasu swego powtórnego Przyjścia swojemu widzialnemu Wikariuszowi. Dziś ten niefortunny reformator ustroju Kościoła deklaruje otwarcie (w wywiadzie Przez śmierć do życia dla tygodnika „Wprost”, nr 24/2010) już inny cel: Jego zniszczenie, nazywając to także „pomocą w odrodzeniu przez śmierć”; „reforma” przeobraziła się więc w „życzliwą eutanazję”. Tak radykalny coming out wydaje się zresztą wciąż jeszcze nieco kłopotliwy dla strategów neutralizowania Kościoła, bo zbyt jawnie demaskuje kształt „ostatecznego rozwiązania”. O ileż korzystniejsza dla nich jest na przykład postawa demonstrowana przez ordynariusza Birmingham, abpa Bernarda Longleya, który krytykując wyniośle wiernych skarżących się na bluźniercze „msze gejowskie” w archidiecezji Westminster, powiedział (w wywiadzie dla liberalno-katolickiego tygodnika „The Tablet”): „Kościół nie ma już, jak to było w przeszłości, moralnego testu ludzi, który można zastosować zanim przyjdą oni do sakramentów”. Wypowiedź porażającą swoją ignorancją, bo przecież nie jest jakąś „ezoteryczną” wiedzą uczonych teologów, lecz oczywistością inteligibilną nawet dla odmawiającej różaniec niepiśmiennej staruszki, że Kościół ma taki „moralny test” w Dekalogu, Ewangelii i w całej nieomylnej Tradycji, a jego praktyczną aplikację stanowi dobra spowiedź; nie wiadomo też kiedy i w jakich to okolicznościach Kościół miałby utracić ów „test”. Jakiekolwiek byłyby zamysły i (nie)pobożne nadzieje fałszywych przyjaciół, Kościół oczywiście nie zginie, bo taką pewną obietnicę otrzymał od swojego Boskiego Założyciela. Nie jest jednak wykluczone, że nadchodzą takie czasy, w których Jego słowa o Kościele jako zgromadzeniu „dwóch albo trzech” (Mt 18,20) w imię Jego, okażą się ścisłym określeniem liczbowym. Zapewne na taką okoliczność stara się nas przygotować Ojciec Święty Benedykt XVI, napomykając często o przyszłości doczesnej egzystencji Kościoła jako niewielkich wspólnot i ognisk wiary w ocenie bezbożności. Takimi ogniskami żywej wiary i ortodoksji są, między innymi, bractwa kapłańskie i inne instytuty życia konsekrowanego celebrujące Mszę Wszechczasów, ruch Una Voce, stowarzyszenia Tradycja – Rodzina – Własność, włoskie Centrum Kulturalne Lepanto, hiszpańska (karlistowska) Wspólnota Tradycjonalistyczna – można by zapewne wymieniać jeszcze inne bastiony „świętej rewolty” przeciwko nowoczesnemu światu, acz z pewnością robotników na tak wielkie żniwa, jakie być powinny, jest rozpaczliwie mało. Sens tego uporczywego trwania i przekazywania (traditio) świętego depozytu aż po kres wieków, z precyzją i subtelnością, którym nie potrafilibyśmy dorównać, wyraził był niedawno prezydent Międzynarodowej Unii Prawników Katolickich, prof. Miguel Ayuso, w artykule Legitymizm i tradycja (Karlizm dzisiaj), napisanym specjalnie dla „niszowego” periodyku monarchistów polskich (toteż niedostępnym szerszej publiczności), którego kluczowy passus brzmi następująco: „Cokolwiek będzie, naszym obowiązkiem jest wytrwać. Po pierwsze, w dziedzinie teologicznej, nie możemy porzucić czcigodnego i świętego depozytu, który nie należy do nas, lecz który otrzymaliśmy, i jakkolwiek nosimy go – jak mówi św. Paweł – w glinianych naczyniach (2 Kor 4,7), musimy go zachować i przekazać. A zatem, sam Apostoł Narodów wezwał do strzeżenia tradycji. Lecz […] powiedziano nam też, że «trzcina zgnieciona nie złamie się, a knot tlejący się nie dogaśnie»” (Mt 12,20). Pobożnie jest podnosić to, co wydaje się, że już upadło, zwłaszcza kiedy ten kaganek dał nam tyle światła i ciepła. Wreszcie, wspomnijmy pokrótce, że proroctwo czasów ostatecznych, czyli Apokalipsa, również ukrywa skarby dające podporę naszej wytrwałości: i tak, w przesłaniu Anioła do Siedmiu Kościołów, […] w którym została zarysowana cała historia Kościoła Chrystusowego, po przejściu do Kościoła w Tiatyrze, który – wedle uznanych egzegetów – symbolizuje Christianitas, i po wersetach, w których słowami pełnymi wyrzutu opisywana jest epoka ta i późniejsze, następuje […] pouczenie, które jest następujące: „Nie nakładam na was nowego brzemienia, to jednak, co macie, zatrzymajcie, aż przyjdę” (Ap 2,24-25). […] Jesteśmy zatem zobowiązani w sposób nadprzyrodzony do zachowywania tego, co mamy, tego, co nie zobowiązywałoby nas, gdybyśmy go nie otrzymali jako daru i jako łaski – i jako brzemienia również. Ale otrzymaliśmy to, i teraz nie możemy odsunąć tego obojętnie, nie możemy też przekazać go temu, który nie chce tego przyjąć – wrogowi, bo to byłoby zdradą, lecz tylko tym, którzy chcą kontynuować to dzieło, i to jest tradycją” („Rojalista. Pro Patria”, nr 47/2009-2010). „Krzyżowiec XX wieku” – jak go nazwał prof. Roberto de Mattei – brazylijski animator apostolatu katolickiego, prof. Plinio Corrêa de Oliveira (1908-1995), nie kryjąc wcale grozy aktualnego położenia, w jakim znalazł się Kościół pielgrzymujący po ziemi, przypominał wszelako wizję XIII-wiecznego mistyka i filozofa, św. Bonawentury, który w dziele Hexameron przepowiadał nadejście „siódmej epoki”, oznaczającej doczesny triumf Kościoła w świecie i historii. Nie ma to nic wspólnego z (nieortodoksyjnym) chiliastycznym millenaryzmem – szerzącym się i w czasach tego wielkiego franciszkanina, i nieobcym naszej epoce – chodzi tu bowiem o okres historyczny, który poprzedzi nie tylko Paruzję, ale i rzeczywiste, też przepowiedziane w Biblii, nadejście i przejściowe panowanie Antychrysta. Okres ów nie może być identyfikowany z Królestwem Bożym sensu proprio, które nastanie dopiero poza i ponad historią, w wieczności. To nie „widzialne Królestwo Chrystusa na ziemi”, głoszone przez fałszywych proroków, które przecież czyniłoby misję Kościoła bezprzedmiotową (o co zresztą heterodoksom zazwyczaj chodzi), lecz epoka, w której Kościół cieszyć się będzie nieznaną dotąd w dziejach czcią i znaczeniem. To jakby „nowe średniowiecze”, tylko o wiele doskonalsze i trwalsze od średniowiecza „starego”. Trafniej, jak zaznacza Corrêa de Oliveira, będzie je nazwać Królestwem Maryi, Królestwem Niepokalanej, Pani Fatimskiej. W nadziei ziszczenia się tego Królestwa trwajmy, nie zważając i znosząc mężnie klęski, jakie dotąd ponosiliśmy i wciąż ponosimy, albowiem, jak pisał szwajcarski konwertyta i myśliciel Karl Ludwig von Haller (1768-1854), „Bóg żąda od nas jedynie walki, a nie zwycięstwa”. Jacek Bartyzel
Drogo zapłacimy za tanie państwo Atrofia systemowego myślenia o państwie to jeden z dominujących rysów rządów PO "Platforma Obywatelska chce przywrócić blask tradycyjnym ideałom republikańskim. Ideałowi Państwa jako dobra wspólnego i skutecznego strażnika sprawiedliwości oraz bezpieczeństwa" - tak PO precyzowała swoje pryncypia w deklaracji ideowej z 2001 roku. Przed wyborami w 2007 roku politycy mówili już raczej o tanim i sprawnym państwie. Po 10 latach od przyjęcia deklaracji programowej i blisko 4 latach rządów formacji, która skupiła niemal całą władzę w państwie, samo przypomnienie tych zapowiedzi i zestawienie ich z działaniami PO brzmi jak kpina. Nieporadność i lęk, z jakim rząd Donalda Tuska zabrał się za wyjaśnianie katastrofy smoleńskiej, a potem reagował, a właściwie nie reagował na raport Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego, dobitnie pokazały, że państwo rządzone przez PO - PSL stało się nieskutecznym "strażnikiem", który nie potrafił zadbać o bezpieczeństwo najwyższych urzędników z prezydentem na czele ani nawet dopilnować, by sprawiedliwie wyjaśnić okoliczności tragedii. - Katastrofa smoleńska w tragiczny sposób ujawniła słabość naszego państwa. Począwszy od przyzwolenia na to, że inne państwo (Rosja) staje się czynnikiem kształtującym dynamikę wewnętrznego sporu polsko-polskiego (gra zaproszeniami do Katynia), a skończywszy na tragicznych w skutkach zaniedbaniach związanych z przygotowaniami i organizacją samej wizyty - wskazuje Paweł Soloch, ekspert w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego i administracji z Instytutu Sobieskiego. Co gorsza, szybko okazało się, że katastrofa, niezależnie od ostatecznych jej przyczyn, stała się obrazem stanu całego państwa i swoistym memento.
Niestety, zamiast zadbać o podnoszenie skuteczności struktur państwowych, rząd PO nadal próbuje popisywać się PR-owską ekwilibrystyką, żonglując odpowiedzialnością za najpoważniejsze problemy kraju. - Rząd próbuje unikać wzięcia bezpośredniej, politycznej odpowiedzialności za wyjaśnienie przyczyn katastrofy i za rozładowanie olbrzymiego napięcia społecznego, co stało się przyczyną dalszej erozji autorytetu państwa i pogłębienia podziału wśród Polaków grożącego trwałym narodowym rozłamem - ostrzega Soloch. Próżno szukać w szeregach rządu Donalda Tuska osób, których można by opisać mianem "państwowca". W przypadku rządów ekipy Prawa i Sprawiedliwości nawet polityczni oponenci przyznawali, że motorem działań osób pokroju śp. Władysława Stasiaka, śp. Aleksandra Szczygły czy śp. Przemysława Gosiewskiego była budowa silnego państwa.
Klichstrowanie armii Katastrofa smoleńska w sposób dobitny ukazała m.in. nieudolność ministra Bogdana Klicha w kierowaniu strukturami wojskowymi. Po trzech latach jego rządów 36. Pułk Lotnictwa Transportowego nadal nie miał czym wozić najważniejszych osób w państwie, a pozostałe służby nie potrafiły w należyty sposób zorganizować i zabezpieczyć lotu rządowego Tu-154 z prezydentem na pokładzie. - Minister Klich i rząd prowadzą świadomą politykę likwidacji armii i systemu obronnego Rzeczypospolitej. Bogdan Klich mówi o reformie polskich Sił Zbrojnych, a robi coś odwrotnego - wskazuje Antoni Macierewicz, były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego i były minister spraw wewnętrznych. W wyniku tak zwanej reformy zredukowano liczebność armii do niespełna 100 tys. żołnierzy (stan na koniec stycznia), co stało się już powodem dowcipów o tym, że można ją niemal zmieścić na większym stadionie. Mimo tych redukcji nadal brakuje pieniędzy na szkolenia i zakup nowoczesnego uzbrojenia, a to oznacza, że drastycznie ją zmniejszając, nie zapewniono jednocześnie warunków do profesjonalizacji i środków do skutecznej obrony kraju ani do sprawnego wypełniania bieżących obowiązków. Antoni Macierewicz wskazuje ponadto, że kierownictwo MON podjęło działania osłabiające osłonę kontrwywiadowczą armii i jej zdolności do przeciwdziałania zagrożeniom. - W ostatnich czasach zlikwidowano pion analityczny w Służbie Wywiadu Wojskowego, w sytuacji gdy dział ten we wszystkich służbach na świecie zajmuje najważniejsze miejsce - podkreśla, dodając, że dziś problemem służb specjalnych nie jest brak informacji, ale ich nadmiar, a w związku z tym konieczna jest umiejętność ich analizowania i wybierania tych istotnych dla bezpieczeństwa państwa. Kumulacja tych zaniedbań każe postawić pytanie, czy jest to jedynie efekt nieudolności, bezwzględnych i niezważających na wszystko cięć wydatków MON, czy... celowej polityki?
Powódź niekompetencji Były minister spraw wewnętrznych w rządzie Jana Olszewskiego wskazuje, że podobna sytuacja panuje w służbach podległych obecnemu Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji. - Mamy do czynienia z dramatyczną, nawet na skalę 20-lecia III RP, zapaścią w strukturach bezpieczeństwa państwa, nadzorowanych przez MSWiA. Zapaść w finansowaniu policji, brak koncepcji jej szkolenia, aby była nowoczesnym, broniącym obywateli narzędziem bezpieczeństwa państwa, jest przykładem totalnej katastrofy polityki MSWiA - mówi Antoni Macierewicz. Z kolei ujawnione w trakcie prac komisji śledczej w sprawie uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika skandaliczne i podejrzane zaniedbania, a nawet matactwa policji wskazują na patologie występujące w tej służbie. Odpowiedzialnością za obecną sytuację w służbach podległych MSWiA poseł Antoni Macierewicz obciąża przede wszystkim szefa resortu Jerzego Millera, choć - jak zaznacza - część odpowiedzialności ponosi także jego poprzednik Grzegorz Schetyna, który podał się do dymisji po wybuchu afery hazardowej. Schetynę obciążają również zaniedbania w budowaniu systemu zarządzania kryzysowego państwem. W resorcie trudno dostrzec długofalową myśl państwową, a zamiast tego jest doraźność działań skupiona na propagandzie. Obrazki ministra Millera na wałach w zalanych miejscowościach zastępują działania.
Rozkład kolei i dróg Bezpieczeństwo drogowe i komfort jazdy Polaków, i to już do przyszłorocznych mistrzostw Europy w piłce nożnej, obiecywał zapewnić - prócz premiera - minister infrastruktury Cezary Grabarczyk. Jednak niedawno, na kilka miesięcy przed końcem kadencji rządu, przyznał z rozbrajającą szczerością, że... w czasie gdy do Polski przyjedzie najwięcej kibiców w ciągu przynajmniej ostatnich 20 lat, nie będzie całkowicie ukończony żaden z budowanych odcinków autostrad. Jeszcze gorzej będzie z drogami ekspresowymi. Gwoździem do trumny było wyrzucenie przez resort infrastruktury projektów budowy wielu kluczowych dla rozwoju kraju dróg, co już wywołuje protesty w wielu rejonach kraju. Choć Polska uzyskała z UE na budowę dróg i linii kolejowych miliardy euro, w ostatnich latach resort infrastruktury nie potrafił wykorzystać nawet zarezerwowanych na ten cel pieniędzy. Co zaniedbania w budowie infrastruktury drogowej oznaczają dla państwa rozumiał, obejmując władzę, nawet premier Donald Tusk. - Obecny stan infrastruktury drogowej w Polsce to nie tylko bariera w rozwoju, lecz także realne zagrożenie spójności terytorialnej naszego kraju. Zrobimy wszystko, żeby to zmienić, przyspieszymy budowę obwodnic i autostrad - obiecywał w swoim exposé przed 4 laty. Nieudolny minister Grabarczyk trzyma się jednak mocno. Partyjne i koleżeńskie układy okazały się ważniejsze niż wyciąganie wobec niego konsekwencji. Bariery w rozwoju kraju i zagrożenie jego spójności terytorialnej narastają, a Grabarczyk po oddaleniu votum nieufności otrzymuje kwiaty. W dodatku niedawno Polacy zrozumieli, że na państwową kolej pod nadzorem ministra Grabarczyka także nie mogą liczyć. Jerzy Polaczek, były minister transportu w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, mówi wprost, że nie dostrzega żadnej spójnej koncepcji państwa, którą miałaby realizować Platforma Obywatelska: - To jest efekt ciągłego zarządzania państwem na zasadzie tymczasowości, obliczonego na zabiegi PR.
Tu i teraz Włos z głowy nie spadnie także szefowi resortu finansów Janowi V. Rostowskiemu, choć to pod jego rządami dziura budżetowa i długi państwa urosły do rozmiarów nieznanych w historii III RP. Mimo że rząd płaci z naszych kieszeni coraz więcej za obsługę rosnącego wciąż długu publicznego, nie przeprowadza żadnych ważnych reform uszczelniających finanse publiczne. Za to dokonuje kolejnych skoków na kasę ostatnich instytucji mających jeszcze na kontach jakieś pieniądze, jak Fundusz Rezerwy Demograficznej czy Lasy Państwowe (choć te na szczęście udało się obronić). Odkładanie porządków w finansach publicznych i zadłużanie Polaków dobitnie pokazuje, że aby utrzymać władzę, PO jest w stanie prowadzić państwo na skraj bankructwa. - Zasada "tu i teraz" jest ewidentnie szkodliwa nawet dla jutra, a cóż dopiero dla naszych perspektyw rozwojowych - wskazuje prof. Zyta Gilowska, była minister finansów w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego.
Jakie państwo? Dla PO państwo jest tak naprawdę jedynie narzędziem realizacji celów politycznych partii oraz jej "zaplecza" w postaci "zaprzyjaźnionych biznesmenów". Afera hazardowa pokazała, że dla prominentnych polityków PO interesy takich kolegów biznesowych były ważniejsze nawet niż wpływy do deficytowego budżetu. Ukutemu sloganowi "taniego państwa" Platforma nadała formę państwa niewydolnego, niebędącego w stanie wywiązywać się z obowiązków względem obywateli. Zamiast sprawnych struktur mamy słabe organa, paraliżowane strachem przed konsekwencjami za świadome czy nieświadome naruszenie interesów Platformy. W takiej rzeczywistości brakuje nawet namysłu nad perspektywami rozwoju kraju. Zdaniem naszych rozmówców, pewnym wyjątkiem są zespoły ekspertów opracowujące analizy warunków rozwoju państwa. - Dokonuje się to w strukturach kierowanych przez ministra Boniego i - w niektórych aspektach - w MSWiA, kierowanym przez ministra Millera. Jednak wobec ponadtrzyletniej bierności trudno przypuścić, aby rząd podjął jakieś radykalne reformy w ostatnim półroczu swojej kadencji - zastrzega Paweł Soloch.
Trudno jednak traktować te projekty poważnie, skoro sam rząd je lekceważy. Zwykle, jak np. w przypadku skoku na nasze pieniądze gromadzone w OFE, zwycięża doraźna polityka łatania dziury budżetowej. W efekcie opracowywane koncepcje, podobnie jak wcześniejsze obietnice PO, stają się jedynie listkiem figowym przysłaniającym atrofię polskiego państwa pod rządami PO. Mariusz Bober
Poza ruską zonę (Wprowadzenie do hipotezy 2M) MarekTomasz nie tak dawno na moim blogu wprost kipiał z niecierpliwości, by nareszcie powstało jakieś syntetyczne opracowanie hipotezy 2M, w końcu więc, opędzając się od niego, zaproponowałem, by sam napisał coś takiego, po lekturze czego Hypki nogami się nakryje. No i powstało duże, w miarę syntetyczne opracowanie, które w sposób dość klarowny i zarazem lekki, przybliża tę hipotezę, konfrontując ją z tą wersją wydarzeń, która utrzymuje, iż do katastrofy doszło na Siewiernym. Czy jednak Hypki się przewróci, tego nie wiem, spróbuję jedynie dorzucić parę słów komentarza do tekstu MarkaTomasza.
http://marektomasz.salon24.pl/278983,ostateczna-rozprawa-z-hipoteza-katastrofy-lotniczej
Przede wszystkim wzbraniałbym się przed używaniem określeń typu „ostateczna rozprawa” - nie tylko dlatego, że
1) nie jesteśmy na etapie wiedzy o tragedii, pozwalającym nam definitywnie odrzucić scenariusz z katastrofą na Siewiernym, lecz głównie z tego powodu (bym się wzbraniał), że
2) naszym, tj. ludzi zaangażowanych w obywatelskie śledztwo dot. Smoleńska, zadaniem nie jest „zwalczanie” tego scenariusza, tylko dotarcie do prawdy o tragedii. Oczywiście na pewno nie ma mowy o przyjęciu spiskowej, rusko-polskiej „hipotezy naciskowo-wypadkowej” i tę właśnie hipotezę, rozpowszechnianą przez promoskiewskie media, faktycznie należy bezwzględnie tępić, jako wytwór neosowieckiej, neokomunistycznej dezinformacji. Musimy jednak zarazem podchodzić elastycznie do tego, co się udało ustalić zarówno w ramach perspektywy uznającej katastrofę na Siewiernym, jak i perspektywy „alternatywnej”, czyli doszukującej się na Siewiernym makabrycznej inscenizacji, tj. czekistowskiej maskirowki. Nikt z nas nie dysponuje „wiedzą absolutną”, toteż musimy być otwarci na możliwość obalenia stawianych przez nas hipotez – nawet jeśli więcej przesłanek przemawia za „naszą” hipotezą w przeciwieństwie do przesłanek innej hipotezy. W gruncie rzeczy chyba możemy przyjąć, że są obecnie właśnie dwie konkurencyjne wizje wydarzeń – albo wszystko wydarzyło się na Siewiernym (nazwijmy tę wizję/hipotezę w skrócie h1), albo nie (h2). Jak zwraca uwagę MarekTomasz w swym obszernym poście, pojawia się sporo znaków zapytania, jeśliby przyjąć scenariusz nr 1 (h1). Z biegiem czasu i stosownie do wiedzy, jaką mamy m.in. z dokumentów przygotowanych już przez komisję Millera, z wypowiedzi przedstawicieli prokuratury, ze śledztw dziennikarskich „NDz” czy „GP”, wynika, że pytań przybywa, a nie ubywa. Można odnieść wrażenie, iż im dalej jesteśmy od 10 Kwietnia, tym mniej wiemy o tym, co się tam naprawdę stało! A przecież powinno być odwrotnie. Obiecywane przed wieloma miesiącami oryginały czarnych skrzynek, dowody, dokumenty, ekspertyzy, zdjęcia, obrazowania itd. wcale nie zostały przekazane i nie wygląda na to, by miały być przekazane w najbliższym czasie. Lotnicze szczątki na Siewiernym jak leżały tak leżą. Ekshumacji jak nie było, tak nie ma. Odwlekana przez blisko pół roku wyprawa polskich archeologów wprawdzie się w końcu udała, lecz wszystkie wydobyte materiały przekazano wspaniałomyślnie ruskiej prokuraturze, więc „strona polska” nadal nie ma praktycznie NIC. Nic, powtarzam. Czy to nie za mało jak na dziesięć miesięcy od największej powojennej tragedii, która dotknęła Polskę? Część ludzi, jak wiemy, jest „zmęczona Smoleńskiem”, część ludzi „nie ogarnia już wszystkiego”, część chce świętego spokoju, a część w ogóle ma tragedię gdzieś, bo najważniejsze są zakupy i telewizja. Nie tych ludzi mam teraz na myśli, pisząc ten tekst. Chodzi mi o te osoby, które cały czas uważają, że należy prowadzić obywatelskie śledztwo i że należy sprawę wyjaśnienia zamachu doprowadzić do końca. No więc można się zastanawiać, dlaczego tak mizernie wygląda stan posiadania, jeśli chodzi o istotne dowody w sprawie, polskich instytucji zajmujących się przyczynami tragedii. I odpowiedzi nasuwają się dwie: 1) Ruscy nie mogą przekazać tych wszystkich materiałów, bo panuje u nich cały czas nieziemski bardak lub 2) Ruscy nie chcą przekazać materiałów, bo mają coś do ukrycia. Wydaje się, że druga odpowiedź jest trafna. Pierwszą mogą się zadowolić ludzie pokroju Żakowskiego i jemu podobnych tzw. inteligentów, wychodzących z założenia, że od pewnych spraw trzeba się trzymać z daleka, bo taka jest moralna powinność funkcjonariusza Ministerstwa Prawdy. I ja to rozumiem. Druga odpowiedź, a więc ta, która ludzi nie związanych z Ministerstwem Prawdy by interesowała, nasuwa jednak dwa założenia. Ruscy ukrywają to, co się stało na Siewiernym (zgodnie z h1) lub... Ruscy ukrywają to, że na Siewiernym się nic nie stało (h2). Zgodnie z h1 można by więc sądzić, że puste szuflady, jakie mają instytucje zajmujące się badaniem „przyczyn wypadku” (tak to się przecież oficjalnie wśród ludzi Millera określa), to rezultat celowego ruskiego działania zmierzającego do zapobieżenia wykrycia zamachu dokonanego na Siewiernym. Stąd więc się biorą te wszystkie niezwykłe braki, fałszerstwa, niespójności, matactwa, ostentacyjne niszczenie dowodów itd. Zauważmy jednak, że (i tu odwołuję się oczywiście do h2) jeśli – tu proszę się naprawdę skoncentrować – jeśli,powtarzam,do tego zamachu na Siewiernym NIE doszło, a więc, jeśli na Siewiernym NIE było żadnej katastrofy samolotu z polską delegacją(a przy obecnej wiedzy nie możemy tego wykluczyć!), to... czekając cierpliwie na kolejne materiały z Siewiernego, przedzierając się przez to, co Ruscy łaskawie kiedyś przekażą, analizując to, co dają do przeanalizowania... NIE odkryjemy prawdy o tym, co się stało 10 Kwietnia. Możemy te materiały analizować do końca świata i będzie to przypominać pracę specjalisty od wykrywania falsyfikatów banknotów, który poświęca cały swój czas na zgłębianie kunsztu fałszerza, ale przez pomyłkę wziął pod mikroskop prawdziwy banknot i nie dostrzega oczywistych rzeczy. Albo inaczej: będziemy jak J. Broniewska, która, jak pisałem w „Społeczeństwie zamkniętym...” stojąc w Lesie Katyńskim w 1944 w towarzystwie czerwonoarmistów, była przekonana, że zbrodni dokonali hitlerowcy i dogłębnie poruszona ich okrucieństwem. Jeśli wiemy, a musimy wiedzieć, znając historię czekistowskich działań (zaś Putin i jego ludzie to czekiści, chyba nikt temu nie zaprzeczy?), że potrafią oni dokonywać nieprawdopodobnych wprost działań maskujących i niesamowitych, mrożących krew w żyłach, inscenizacji. Po co? W jakim celu? Po to, by odwrócić uwagę zszokowanej widowni, od rzeczywistych działań ruskich specsłużb. Zwykle nie przywołuję fragmentów moich wcześniejszych tekstów, ale przypomnę, bo post, w którym padł ten cytat z Suworowa, ukazał się dość dawno
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/08/operacja-smolensk.html)
i proszę uważnie wczytać się w ten opis działań ruskich specsłużb, gdyż moim zdaniem znakomicie oddaje on specyfikę tego, co mogli zrobić czekiści 10 Kwietnia: „Najważniejsze to zdezorientować przeciwnika”, pisze W. Suworow pod koniec jednej ze swych książek o sowieckich siłach specjalnych.„Jeśli grup Specnazu jest wiele, trzeba udawać, że jest ich mało. Jeśli siły są niewielkie – operacja musi wyglądać na dużą. Jeśli zadanie polega na zniszczeniu lotniska, trzeba pokazać, że celem jest elektrownia i na odwrót. Czasem grupa ma za zadanie wysadzić cele położone na jednej linii, na zatłoczonym obszarze (rurociągi, linie wysokiego napięcia, drogi i mosty na nich). W takiej sytuacji zapalniki należy ustawiać najpierw z dużym opóźnieniem, potem – w miarę marszu grupy, opóźnienie systematycznie zmniejsza się. Ukończywszy zadanie grupa gwałtownie odchodzi w bok. Wybuchy następują na kierunku odwrotnym od tego, z którego grupa nadeszła. Jeśli przemieszczała się ze wschodu na zachód, to wybuchy następują w odwrotnej kolejności, stwarzając u przeciwnika fałszywe wrażenie o kierunku marszu dywersantów. Równocześnie z działaniami w zasadniczych, zapasowych i fałszywych rejonach możliwe były operacje grup zawodowych sportowców Specnazu, które działałyby szczególnie skrycie. Nad rejonem ich działania nieprzyjaciel nie powinien odnotować żadnej aktywności sowieckiego lotnictwa, co w znacznym stopniu ograniczało zastosowanie zrzutu spadochronowego. Jeśli jednak decydowałoby się na transport lotniczy, to zrzutowisko powinno znajdować się jak najdalej od miejsca planowanej akcji. W takiej sytuacji niezbędnym stawało się zapewnienie dywersantom środków transportu (np. motocyklów czy szybkich samochodów). Działania małych grup starannie przygotowanych sportowców mogłyby być tak zamaskowane, że nawet akty dywersji i sabotażu wykonywane przez nie stwarzałyby u przeciwnika przekonanie, że w danym przypadku zdarzenie ma charakter losowy albo nie ma związku z działaniami bojowymi sowieckiego wywiadu czy w ogóle z terroryzmem. Dla takich grup pozostałą działalność Specnazu miała stanowić swego rodzaju przykrycie. Przeciwnik koncentrowałby swoją uwagę na zasadniczych, zapasowych i fałszywych rejonach działań Specnazu.A to właśnie uderzenia grup zawodowych sportowców miały być najbardziej bolesne” („Specnaz”, (rozdział: „Specnaz i maskirowka”) Warszawa 1999, s. 298-299, por. też s. 16 i następne na temat niszczenia „mózgu” wrogiego - z punktu widzenia sowietów – państwa; podkr. F.Y.M.).” Osobom, które mają problemy z kojarzeniem faktów, przypominam, że 10 Kwietnia także ludzie specnazu byli widziani na Siewiernym, o czym także dziennikarze polscy wspominali (jak choćby P. Kraśko). Oczywiście to może być tylko zbieg okoliczności, choć odnośnie do tragedii smoleńskiej tych koincydencji jest zbyt wiele, by wierzyć w tzw. ruski przypadek. Zapamiętajmy choć tę jedną lekcję Suworowa: „najważniejsze to zdezorientować przeciwnika”. Czy więc trudno jest przyjąć, że na Siewiernym urządzono maskirowkę koncentrującą uwagę i Polski, i świata, zaś prawdziwa tragedia (zamach terrorystyczny) rozegrała się w innym miejscu? Czy jest to niemożliwe do wykonania dla ludzi, którzy byli w stanie podkładać bomby pod budynki mieszkalne Rosjan, by następnie „w odwecie za zamachy” dokonywać zbrojnego najazdu na jakiś naród? Czy jest to niemożliwe dla ludzi, którzy najpierw bombardują jakąś część Gruzji, a następnie za bombardowania winią Gruzinów i dokonują inwazji na ich kraj? Czy jest to niemożliwe dla ludzi, którzy zabijają dziennikarzy tylko z tego powodu, że piszą prawdę? Nie możemy podchodzić do tragedii smoleńskiej, stosując kryterium „pojemności naszej wyobraźni”. Czekistowskie okrucieństwo jest poza zasięgiem naszej wyobraźni – nigdy nie zostanie przez nas pojęte. Jeśli ktoś nie wierzy, odsyłam znowu do lektury Suworowa. To, że coś się nam „nie mieści w głowie”, nie jest żadnym kryterium rozstrzygającym o „nierealności”i „niewykonalności” jakiegoś zbrodniczego scenariusza. Mnie też, gdyby ktoś w piątek 9 kwietnia 2010 r. powiedział, że nazajutrz zabity zostanie przez Rusków L. Kaczyński, R. Kaczorowski, J. Kurtyka, W. Stasiak, A. Szczygło, P. Gosiewski, G. Gęsicka itd. itd., to bym odrzekł po prostu: „to niemożliwe”. To jednak się wydarzyło, jak wiemy. To się stało. W biały dzień. Jak już niedawno wspominałem, część osób śledząca dochodzenie smoleńskie najwyraźniej wolałaby pozostać przy wersji celowo spowodowanej katastrofy (h1), gdyż być może łatwiej jest im przyjąć do wiadomości, że śmierć członków polskiej delegacji nastąpiła w sposób gwałtowny i błyskawiczny, a było to za sprawą „ślepych fizycznych oddziaływań”. Samolot błędnie naprowadzono, a następnie wysadzono i taki był koniec. I zapewne w głowie tym osobom się nie mieści, że tragedia mogłaby wyglądać inaczej (h2), tj. że do katastrofy by nie doszło, a samolot (lub samoloty, jeśliby na Okęciu rozdzielono delegację ze względu na zagrożenie atakiem terrorystycznym (http://freeyourmind.salon24.pl/277507,dziwne-szpule-2)
np. skierowano by na zapasowe lotnisko, tam zaś podstępnie załogę i pasażerów by zamordowano. Jak? Tak choćby jak na podczas akcji na Dubrowce. Jak słusznie napisał MarekTomasz, tak naprawdę Ruscy wzniecili 10 Kwietnia niesamowitą wojnę psychologiczną. Zadziałała „psychologia”. Nie od dziś zresztą wiadomo, że czekiści od wielu dziesiątek lat poświęcali mnóstwo czasu na psychologiczne przygotowanie swoich ludzi do konkretnych, zbrodniczych działań. To przygotowanie obejmowało i agenturalną „samodyscyplinę” (jest ona niezbędna, jeśli działa się pod przykrywką i udaje różne osoby), ale przede wszystkim, rozpracowanie „wrogich środowisk” i „wrogich jednostek”. W przypadku Smoleńska wiedziano, że podstawowym narzędziem działania staną się dziennikarze oraz media, a więc, że obraz skonstruowany w pierwszych godzinach „po katastrofie” będzie wypełniał umysły ludzi na całym świecie – nie tylko w Polsce. Im prostszy i „jednoznaczny” będzie medialny przekaz, tym łatwiej zostanie on przyswojony. I przekaz faktycznie był prosty jak budowa cepa: piekielna mgła, pośpiech, by zdążyć na uroczystości, szarżowanie i głupota załogi, naciski Prezydenta i/lub gen. Błasika, krążenie nad lotniskiem, niesłuchanie ruskich zaleceń, brzoza, masyw leśny, „koniec zapisu”. Odmienianie do upadłego tych kilku elementów (wzbogacanych o różne drobniejsze kłamstwa typu „wkurzy się, jeśli...”) utrwaliło „narrację smoleńską”, która potem przekazywana była z ust do ust jak „prawda objawiona”, i „oczywiste” wnet stawało się dla niektórych ludzi to, co było wyłącznie wytworem czekistowskiej dezinformacji, a co było wyłącznie elementem wojny psychologicznej. Utrwaliło się to w umysłach wielu ludzi do tego stopnia, że nawet gdy po jakimś czasie zaczęły wychodzić na jaw ruskie dezy, to już nie zwracano na to zupełnie uwagi. Nawet gdy się okazało, że Błasik nie tylko nie siedział za sterami, nie tylko nie był w kokpicie, ale nawet jego głosu nie ma tam, gdzie go rzekomo słyszeli w Moskwie przy „odsłuchu” ruscy (i polscy!) eksperci – to już było to bez znaczenia. Nawet gdy się okazało, że mjr Protasiuk wydał komendę „Odchodzimy”, której przecież miał NIE wydać – to było to bez znaczenia. Nawet, kiedy Morozow oznajmił na „konferencji MAK-u”, że gdyby Tupolew nie uderzył w brzozę, to by i tak się rozbił – to też było bez znaczenia. Opublikowano ruskie rozmowy z wieży (i to też niepełne, bo brakuje ok. 1,5 godz. nagrania), których lektura nasuwa skojarzenia z jakimś pijackim spotkaniem wariatów, a nie pracą kontrolerów lotu – to bez znaczenia. Ukazały się polskie uwagi wyliczające brak WSZYSTKICH istotnych dla śledztwa materiałów – bez znaczenia. To jednak, że ruska narracja wryła się w umysły ludzi tępych i do samodzielnego myślenia nienawykłych, bo zwykle myślą i mielą w swych głowach to, co Centrala nakazuje – to było zjawisko może groteskowe, ale jakoś pasujące do „intelektualnego klimatu III RP”. Chcę jednak zwrócić uwagę na to, że „czekistowskie ukąszenie” dotknęło także nas, tj. ludzi jak najdalszych od Ministerstwa Prawdy. Oczywiście nie w tym wymiarze co tuskoludków i peerelaków. Ale mimo wszystko. To zresztą był proces naturalny i nieunikniony – wchodząc bowiem (w poszukiwaniu prawdy o zamachu) w ruską zonę musieliśmy ulec „radioaktywnemu skażeniu”. Na czym polega to „skażenie”? Na tym, że błędnie przyjmujemy, iż z ruskich oficjalnych materiałów można dojść do prawdy. Otóż nie można, jeśli się nie dysponuje materiałami niezależnymi, tj. uzyskanymi bez, że tak powiem, ruskiego pośrednictwa. Jakiekolwiek dane opublikowane oficjalnie przez Ruskich powinniśmy traktować jako element dezinformacji i wojny psychologicznej. Analizując te dane możemy jedynie wykazać ich nieścisłość, sprzeczność, rozbieżność itd., ale już nie wysnujemy z nich prawdziwego scenariusza zdarzeń. Dokładna skala fałszerstw, matactw, przeinaczeń itd. jest właściwie trudna do ustalenia, gdyż odkrywamy wciąż i wciąż nowe pokłady ruskiego kłamstwa. Czy jednak nie dzieje się tak, że dajemy się wciągnąć w bagno, ponieważ tego bagna nie dostrzegamy? Czy nie analizujemy czegoś, co w sposób oczywisty powinno być potraktowane jako „niepodlegające” analizie? Dlaczego zdjęcia w „raporcie MAK-u” są w większości z 12 kwietnia? Dlaczego 10-go był tylko (jeden jedyny na cały świat) film Wiśniewskiego? Dlaczego, mimo jego wagi, nie wyemitowano go w całości w polskiej telewizji i nie poddano drobiazgowej analizie komputerowej? Dlaczego świadkowie nie widzieli ani nie słyszeli katastrofy? Dlaczego mylono Tupolewa z Iłem? Co robił Ił? Czemu nie było kokpitu, skoro pierwsi świadkowie przybyli przed strażakami? Czemu tyle osób zrazu nie widziało ciał? Czemu nie widziano foteli (Wierzchowski mówi, że widział „przynajmniej jeden”)? Czemu auta z kolumny na Siewiernym ruszają, skoro nie ma żadnego alarmu? Skąd ci ludzie nagle wiedzą, gdzie jechać, skoro nikt z nich nie widział, gdzie spadł samolot
(http://freeyourmind.salon24.pl/278778,syrena-ruska)?
Czemu na pobojowisku nie ma żadnych głębokich kolein ani leja po upadku maszyny (i jej części)? Czemu nie było tam wielkiego pożaru, skoro samolot miał jeszcze tyle ton paliwa? Czemu schemat rozkładu części jest taki, jakby samolot twardo przyziemiał na długości paruset metrów, a zniszczenia takie, jakby wysadzono go w powietrze? Czemu nie było słychać eksplozji i czemu nie doszło do rozrzucenia szczątków wokół epicentrum takiego wybuchu? Pytań można by jeszcze wiele dopisać. Przyjęcie hipotezy zakładającej, że nie było katastrofy na Siewiernym (h2) pozwala zostawić ruskich z całą ich dezinformacją na smoleńskiej bocznicy i zająć się niezależnym śledztwem z zupełnie nowego punktu widzenia – i poszukiwać zupełnie nowych śladów. Jeśli bowiem po 10 m-cach wiemy niemalże tyle, co nazajutrz po 10 Kwietnia, to znaczy, że Ruscy wprowadzili nas na scenę swojego teatru na bardzo długi spektakl, a więc nie zaprowadzili nas 10 Kwietnia na miejsce tragedii. Wydaje mi się, że najwyższy już czas rozejrzeć się za innym miejscem. Czy są jednak wystarczająco mocne przesłanki do wszczęcia takich poszukiwań? Jak najbardziej. Po pierwsze: rozmowy dotyczące zapasowego lotniska (pojawiają się one częściowo w stenogramach CVR, ale jak wiemy, te stenogramy są w wielu miejscach zmanipulowane
(http://niezalezna.pl/5965-gdzie-sa-wyciete-fragmenty-stenogramow);
pojawiają się przede wszystkim w stenogramach z wieży
(http://freeyourmind.salon24.pl/277006,czyli-gorset);
o możliwości użycia zapasowego lotniska wie polski dyplomata na lotnisku Siewiernyj oraz J. Sasin będący w Katyniu. Kwestia tego lotniska jest niezwykle ważna, ale trudna do ustalenia, gdyż nie ma ani stenogramów z wieży w Jużnym (jej pracownik został oddelegowany na drugi koniec Rosji), ani z Mińska, Witebska czy Wnukowa – jeśli bierzemy pod uwagę „oficjalne” lotniska, bo jeszcze w jednej z rozmów (tym razem po polskiej stronie) wymieniony jest także Briańsk. Oczywiście, przewidziany dla tupolewa był Mińsk lub Witebsk, lecz „na wieży” Siewiernego wielokrotnie przewija się w rozmowach Wnukowo. Wątek Wnukowa zaczęła niedawno badać Amelka222 z ciekawym skutkiem (http://lamelka222.salon24.pl/278209,co-sie-dzialo-w-moskwie-rano-10-kwietnia-2010),
ale przy okazji odkrywane są też inne możliwe lokalizacje „zapasowych” lotnisk (http://lamelka222.salon24.pl/279021,specjalisci-z-sieszczi-na-siewiernym-10-04-2010).
Piszę w cudzysłowie, gdyż „zapasowe” miało oznaczać w planach zamachu to miejsce, gdzie czekiści dokonają zamachu. To że sprawa ustalenia lotniska „zapasowego” może być skomplikowana wynika nie tylko stąd, że Ruscy musieliby zadbać o utajnienie miejsca zbrodni (co byłoby oczywiste, biorąc pod uwagę jej rozmiar), lecz także stąd, że nie możemy być pewni, iż na Okęciu nie doszło do... rozdzielenia delegacji. Jeśli było zagrożenie atakiem terrorystycznym i było ono znane Prezydentowi, to – skoro towarzyszyli mu specjaliści z BBN przecież i członkowie sztabu polskiego wojska – decyzję o takim rozdzieleniu można było podjąć tuż przed wylotem i to nawet bez powiadamiania, dla celów bezpieczeństwa, szerszej opinii publicznej. O tym że do Smoleńska miały lecieć... trzy samoloty mieli być z kolei poinformowani milicjanci na Siewiernym, co kiedyś odkrył „NDz”
(http://clouds.salon24.pl/278143,o-trzech-samolotach-do-smolenska).
Jak zresztą niektórzy z nas mogą pamiętać, w relacjach TVN24 z godziny ok. 9.20 jest mowa o „prezydenckim Jak-u 40”, który miał wylecieć o godz. 6.50 i „mieć problemy” oraz „rozbić się” – relacja ta miała być przekazana już ok. 9-tej (wedle słów prowadzącego program), ale potwierdzona dopiero kilkanaście minut później przez Paszkowskiego (MSZ) oraz Reutersa
(http://www.youtube.com/watch?v=PyTYeLy3aWI&feature=related;
od 2:56 materiału; na początku są reklamy, proszę się nie zdziwić). Czy Paszkowski mógł pomylić Jaka-40 z dziennikarzami - z Tupolewem? Jeśli nawet, to skąd by mu się wzięła godz. 6.50, skoro – jak miała ponoć ustalić ostatecznie komisja Millera – Tu-154 M wyleciał o 7.27 (co powtarza się także w stenogramach z wieży)? Skąd ta godzina 6.50?
P. Świąder w swej słynnej relacji pisał tak: „Musiałem wstać o 3 rano, by przed 4 znaleźć się na lotnisku. Nasz samolot miał odlecieć o 5 rano. Rzadko mam okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie oficjalnych wizyt, tym razem, na wyjazd do Katynia zgłosiłem się na ochotnika. Dopiero na Okęciu okazało się, że dziennikarze mają lecieć Jakiem, a dopiero godzinę po nas wystartuje Tupolew. OK - pomyślałem, widocznie zabrakło dla nas miejsca w "Tutce". Gdy wszyscy siedzieliśmy już wewnątrz Jaka okazało się, że jeden z silników nie chce się uruchomić. Pilot grzecznie przeprosił mówiąc, że musimy przenieść się do drugiego Jaka, który stoi obok. Ktoś zażartował: "Jest jeszcze trzeci?" "Tak" - odparł pilot. "Czeka w hangarze". Po przymusowej przesiadce wszystko poszło już zgodnie z planem.” (http://www.rmf24.pl/opinie/komentarze/pawel-swiader/news-pawel-swiader-boje-sie-powrotu-do-polski,nId,272706). Wiadome jest więc, że dziennikarze wylecieli z opóźnieniem (obserwują, wysiadając, nieudane lądowanie Iła-76), co jednak działo się na Okęciu po ich wylocie, pozostaje wciąż niejasne i tu komisja Millera niewiele nam pomogła. Na koniec pytanie nieco zaskakujące: skąd właściwie wiemy, że 10 Kwietnia doszło do katastrofy tupolewa? Wiemy, że wielu znakomitych Polaków tego dnia zginęło, lecz skąd wiemy o zajściu i przebiegu katastrofy? Czy nie stąd, że widzieliśmy szczątki samolotu na Siewiernym – no i stąd, że nam o niej Ruscy powiedzieli? Ale przecież już wiemy, co warte są ruskie dowody i co warte są ich wypowiedzi. Samej katastrofy wszak nikt nie zarejestrował, a miejsce katastrofy, sposób jego udokumentowania i zabezpieczenia, bo o badaniu chyba nie należy nawet wspominać, budzi mnóstwo wymienionych wyżej wątpliwości. Czy nie możemy więc zaryzykować po tych 10 m-cach przedzierania się w smoleńskiej mgle, wyjścia zupełnie POZA jej obszar? Poza ruską zonę? Myślę, że możemy. FYM
Polska w śledztwie MAK Onet: Paweł Graś w rozmowie z serwisem tvn24.pl poinformował, że nie będzie na razie żadnych działań w sprawie "braków w procedurze" podczas prac nad raportem MAK. Premier dzień po ogłoszeniu raportu przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy zapowiedział, że zwróci się do Rosji o szybkie podjęcie rozmów w celu uzgodnienia wspólnej wersji raportu. Wspomniał nawet o możliwości zwrócenia się do Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego w przypadku, jeżeli rozmowy ze stroną rosyjską nie przyniosą pożądanego efektu. W kancelarii premiera oraz prezydenta, a także w kilku ministerstwach serwis tvn24.pl ustalił jednak, że do dzisiaj żadna oficjalna propozycja skierowana do Rosjan w sprawie podjęcia rozmów, nie padła. Zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej. W tej sprawie nie mamy żadnych argumentów. Szukając informacji o polskim udziale w śledztwie Anodiny, zwróciłam się w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej do Kancelarii Premiera o odpowiedź na kilka pytań. Niektóre informacje są dość zaskakujące. Jak ta o finansowym i kadrowym udziale strony polskiej w śledztwie MAK.
Pytanie Zwracam się z prośbą:
1. Listę polskich przedstawicieli i ekspertów uczestniczących w postępowaniu prowadzonym przez MAK. Proszę podać imiona, nazwiska oraz specjalizację każdej z osób w jakimkolwiek momencie reprezentującej Polskę w śledztwie prowadzonym przez MAK.
2. Łączny koszt udziału strony polskiej w śledztwie prowadzonym przez MAK. Proszę o uwzględnienie wynagrodzeń, kosztów delegacji, ekspertyz prawnych, innych ekspertyz wykonywanych w ramach śledztwa MAK przez stronę polską, itp.
Odpowiedź Z naszych ustaleń wynika, iż Ministerstwo Obrony Narodowej nie poniosło żadnych kosztów związanych z udziałem polskiej strony w śledztwie prowadzonym przez MAK. Jedynym wyznaczonym pełnomocnikiem Rzeczpospolitej Polskiej akredytowanym przy MAK był Pan Edmund Klich. W związku z powyższym, odnosząc się do pkt. 2 Pani wniosku informuję, iż koszty udziału strony polskiej w śledztwie prowadzonym przez MAK to wydatki poniesione na rzecz Pana Edmunda Klicha. Z posiadanych informacji wynika, że wszystkie wydatki na rzecz akredytowanego poniosło Ministerstwo Infrastruktury. Ciekawe? Dla mnie bardzo, byłam przekonana, że w pseudo śledztwie Anodiny uczestniczyli jacyś polscy eksperci, starannie dobrani i oddelegowani przez nasz rząd. Tymczasem wygląda na to, że jedynym "naszym" przedstawicielem u boku Anodiny był Edmund Klich, też nie bardzo wiadomo przez kogo właściwie powołany. Z tego co sam mówi, można odnieść wrażenie, że na przedstawiciela strony polskiej wybrał go sobie Morozow. Co ciekawe, pełnomocnictwo Edmunda Klicha, nosi datę 15 kwietnia 2010. Kim więc formalnie był Edmund Klich w pierwszych, kluczowych dniach po katastrofie?
Pełnomocnictwo Edmunda Klicha To pewnie już nikogo nie interesuje, ale dostałam też odpowiedź na pytanie o tryb przyjęcia Konwencji Chicagowskiej.
Pytania
1. Kto z ramienia Kancelarii Prezesa rady Ministrów uczestniczył w podejmowaniu decyzji o przyjęciu Konwencji Chicagowskiej do wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej?
2. Kto (imię i nazwisko, funkcja) podjął w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej ostateczną i wiążącą decyzję o zgodzie na zastosowanie Konwencji Chicagowskiej?
3. Proszę o przesłanie kopii korespondencji (wewnętrznej i zewnętrznej) oraz dokumentów otrzymanych i wytworzonych w związku z tym procesem decyzyjnym.
OdpowiedźNatychmiast po katastrofie do Smoleńska skierowano polskich specjalistów cywilnych i wojskowych zajmujących się badaniem wypadków lotniczych. Zostali oni poinformowani przez stronę rosyjską, że działania mające na celu wyjaśnienie przyczyn wypadku podjęła wojskowa komisja rosyjska, która miała prowadzić prace wg procedury opisanej w Konwencji Chicagowskiej, a przede wszystkim w Załączniku 13. do Konwencji. Standardem wynikającym z prawa międzynarodowego oraz praktyki stosowanej przez wiele państw jest to, że do zainicjowania procesu badania przyczyn katastrofy uprawniona jest strona, na której terenie wydarzył się wypadek. Argumentem przemawiającym za stosowaniem Konwencji oraz Załącznika 13. było zapewnienie jawności ustaleń komisji. Argument ten w pełni pokrywał się z intencją rządu polskiego. Polscy specjaliści potwierdzali zasadność stosowania na miejscu katastrofy Konwencji Chicagowskiej oraz Załącznika 13. Skutkowało to podjęciem współpracy ze stroną rosyjską w tym właśnie porządku prawnym. Zasadność wyboru Konwencji Chicagowskiej oraz Załącznika 13. potwierdził także Międzyresortowy Zespół do spraw koordynacji działań podejmowanych w związku z tragicznym wypadkiem lotniczym pod Smoleńskiem, pod przewodnictwem premiera Donalda Tuska, oraz specjaliści z RCL, MS i MSZ. Konwencja Chicagowska była najlepszym rozwiązaniem. Po katastrofie samolotu potrzebne były procedury i prawna podstawa współpracy przy wyjaśnianiu przyczyn wypadku. Podpisanie nowej umowy międzyrządowej lub opracowanie odpowiednich procedur do porozumienia międzyrządowego pomiędzy Ministrami Obrony Narodowej Polski i Rosji z 1993 roku musiałyby poprzedzić długotrwałe negocjacje i ustalenia między rządami obu krajów. W związku z tym szukano już istniejących rozwiązań opartych na prawie międzynarodowym. Konwencja i Załącznik 13. jasno określają zasady prowadzenia dochodzenia i sporządzania raportu, a także udział polskiego przedstawiciela i jego doradców w badaniu wypadku. Status ten pozwalał przedstawicielowi strony polskiej na udział w czynnościach podejmowanych przez komisję rosyjską, a także na występowanie z formalnymi wnioskami o wykonanie dodatkowych czynności. Konwencja Chicagowska umożliwiała stronie polskiej sporządzenie uwag do projektu raportu i przesłanie ich drugiej stronie, a także zwrócenie się o arbitraż międzynarodowy w przypadku niewypełnienia procedur. Wygląda na to, że wszystko w tym śledztwie było równie rzetelne jak "przekopywanie z największą starannością na głębokość jednego metra". Nic dziwnego, że Anodina mogła potem napisać co chciała, a my nie mamy nawet jak tego podważać (nie żebyśmy chcieli). Ale to, że opozycja (ta opozycyjna, a nie ta przebierająca nogami do współrządzenia z Platformą) nie umie tego nagłośnić, wytłumaczyć co się stało i dlaczego to takie ważne - tego już nie pojmuję. kataryna
Unia jak wirujący bączek Jeszcze parę lat temu narodowe prezydencje w Unii Europejskiej były świętami dla poszczególnych państw członkowskich. Przy przejmowaniu przewodnictwa w UE organizowano radosne uroczystości i prezentowano specjalne symbole. Po przyjęciu traktatu lizbońskiego okazało się, że prezydencje nie znaczą już tyle, co kiedyś. Mało tego, dziś Komisja Europejska musi zabiegać o to, aby być informowana o uzgodnieniach podejmowanych przez Niemcy i Francję w sprawach dotyczących całej Wspólnoty. Nic dziwnego więc, że w Strasburgu, przedstawiając plany na czas polskiej prezydencji, minister Radosław Sikorski unikał buńczucznych zapowiedzi. „Kryzys nie może być pretekstem do zamykania Unii Europejskiej” – głosił szef polskiego MSZ, mówiąc o planach przyjęcia Chorwacji do UE. Zabrzmiało to trochę jak komentarz do „paktu dla konkurencyjności”, który wspólnie lansują Berlin i Paryż, zmierzając do Europy dwóch prędkości. Polskę niepokoi, że kraje eurolandu mogłyby, nie oglądając się na innych członków UE, prowadzić własną politykę gospodarczą. Nieprzypadkowo więc Sikorski podkreślił konieczność zachowania wolnorynkowych ideałów Unii. Inne priorytety na czas polskiej prezydencji – aktywna polityka wschodnia i bezpieczeństwo energetyczne – były oczywiste. Politycy rządzącej dziś w Polsce Platformy Obywatelskiej wiążą z prezydencją także inne nadzieje. Może to być okazja do wylansowania Donalda Tuska jako polityka rangi europejskiej. Szanse na pełne sukcesów przewodnictwo w UE mogą okazać się jednak nieco wygórowane. Wszak wspomniany powyżej spór o kształt eurolandu w opinii pesymistów może doprowadzić nawet do pęknięcia w Unii. Dziecięcy bączek wybrany przez piarowców naszego MSZ na gadżet polskiej prezydencji może się więc okazać wyjątkowo trafnym symbolem. Unię czekają bowiem trudne do przewidzenia zawirowania. Semka
RONBO PART II Wspomnienia o Reaganie z okazji 100 rocznicy Jego urodzin wywołały liczne komentarze i głosy krytyczne wobec czterdziestego Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Najbardziej zajadli w krytyce są oczywiście libertarianie. Podobnie jak w czasach Jego Prezydentury byli… komuniści. Niektóre zaczepki libertarian pod adresem Reagana do złudzenia przypominają wystąpienia Jerzego Urbana na słynnych „godzinach nienawiści” czyli konferencjach prasowych rzecznika rządu Wojciecha Jaruzelskiego. Jednych i drugich łączy święte przekonanie, że są dwa rodzaje poglądów: ich i błędne. Oraz to, że państwo nie jest w ogóle potrzebne. Z tą różnicą, że komuniści uważają, że państwo będzie mogło przestać istnieć jak się zniesie własność prywatną i skończy się walka klasowa, w okresie której konieczne jest „państwo dyktatury proletariatu”, a libertarianie uważają – podobnie jak anarchiści – że trzeba zacząć od likwidacji państwa. Znowu z jedną różnicą: anarchiści po likwidacji państwa chcieli zlikwidować własność prywatną, (może z wyjątkiem Bakunina, którego poglądy na temat własności prywatnej nie były do końca spójne – co łączyło go z Saint-Simonem i Sorelem*), a libertarianie chcą zlikwidować państwo aby… bronić własności prywatnej. Dla libertarian Reagan jest wcieleniem zła wszelkiego z bardzo prostego powodu: ich pogląd o tym, że państwo należy zlikwidować jest tym bardziej akceptowany w społeczeństwie, im państwo jest gorsze. Więc jakakolwiek poprawa działania państwa jest niebezpieczna z punktu widzenia walki o zwycięstwo idei. Jedynej słusznej idei. Stąd poglądy takie: „Reagan był katastrofą, być może największą w nowożytnych dziejach wolności i musimy zrobić wszystko, żeby uniknąć jeszcze jednej takiej katastrofy”.
http://liberalis.pl/2007/03/26/jedrzej-kuskowski-smutny-spadek/
Czy Reagan naprawdę był dla wolności większą „katastrofą” niż Bush, Clinton, czy Obama? Czy może jednak był najlepszym prezydentem Stanów Zjednoczonych? Przynajmniej od 1932 roku? Nie idealnym, ale najlepszym z tych, którzy byli i w najbliższym czasie mogą być. Ron Paul pewnie byłby lepszy, ale czy nie jest tak, że w demokracji trzeba wygrać wybory, a potem jeszcze raz? „Pewnie” bo nie wiemy co by Paul zrobił po objęciu urzędu, jakby się dowiedział tego wszystkiego, co Prezydent Stanów Zjednoczonych pewnie się dowiaduje po zaprzysiężeniu. Czy znowu „uwarunkowania” nie wymogłyby podejmowania decyzji nie zgodnych z deklaracjami. „Ronniego” można oceniać z kilku perspektyw: ekonomicznej, politycznej, amerykańskiej i… polskiej. Co zrobił, a czego nie zrobił dla idei wolności? Przypominałem kiedyś poglądy Hoovera, Buckleya i Friedmana, że z trzech rodzajów wolności: osobistej, politycznej i ekonomicznej największe znaczenie ma ta trzecia, traktowana jako warunek i gwarancja dla dwu pozostałych. „Free speech does not live many hours after free industry and free commerce die” – stwierdził Herbert Hoover. „Wolność ekonomiczna jest najważniejszą z ziemskich wolności. Bez wolności ekonomicznej wolność polityczna i inne zostaną nam z pewnością odebrane” – pisał William Buckley. A zdaniem Miltona Friedman, absolutna wolność w sferze politycznej jest nawet niemożliwa, podczas gdy wolność ekonomiczna może być osiągnięta w pełni. Jest ona konstytutywnym elementem wolności jako takiej, będąc z tego tytułu częścią składową celu samego w sobie. Z uwagi na skutki jakie system ekonomiczny wywołuje w dziedzinie koncentracji lub rozproszenia władzy, jest ona także nieodzownym środkiem dla osiągnięcia wolności politycznej. Absolutna wolność w sferze politycznej jest wręcz niemożliwa. Każda decyzja polityczna wymaga bowiem zastosowania przymusu wobec tej części społeczeństwa, która się z nią nie zgadza. Jeśli za czymś głosujemy i jesteśmy w mniejszości, to tego nie uzyskamy. Jeśli zaś będziemy przeciwko jakiemuś rozwiązaniu i znowu znajdziemy się w mniejszości, to i tym razem nasz głos nie zostanie wzięty pod uwagę. Tymczasem wolność ekonomiczna jest wolnością absolutną, nie wymagającą żadnych ustępstw i kompromisów. Likwiduje ona konflikt między mniejszością i większością, nie znając w ogóle takich pojęć. Dzieje się tak dlatego, że opiera się ona na wolności mechanizmów rynkowych, a wolny rynek – jak twierdzi Friedman – toleruje wszelką różnorodność. „Mówiąc kategoriami politycznymi jest on systemem proporcjonalnego przedstawicielstwa. Każdy może głosować na, powiedzmy, kolor ulubionego krawata i otrzyma go. Nie musi sprawdzać jakiego koloru pragnie większość, a gdy jest w mniejszości podporządkowywać się”. Wolność gospodarcza, choć jest celem samym w sobie, jest także zasadniczym warunkiem i zarazem środkiem służącym do osiągnięcia wolności politycznej. Taki sposób organizacji społeczeństwa, który zapewnia ludziom swobodę posiadania i nieskrępowanego użytkowania istniejących zasobów sprzyja wolności, gdyż oddziela władzę ekonomiczną od politycznej i tworzy w stosunku do niej swego rodzaju przeciwwagę. Nie oznacza to jednak, że wolność ekonomiczna jest warunkiem wystarczającym do funkcjonowania wolnego społeczeństwa. Niezbędne są do tego również odpowiednie instrumenty polityczne oraz określony system wartości uznawany w danym społeczeństwie. Czy „Ronni” dla wolności zrobił co mógł? Oczywiście, że nie. Ale czy nie zrobił więcej niż inni amerykańscy prezydenci? Oczywiście że tak. Więc skąd taka zapiekłość w libertariańskich atakach? Jak spojrzymy na system wartości – czyli idee – to się okaże, że znaczenia jakie miała retoryka Reagana, choćby pozostawała li tylko retoryką, dla wyznawców wolności miała znaczenie bezcenne. Czym innym jest bowiem gdy o wolności pisze ktoś z CATO czy z CAS, a czym innym gdy mówi o tym Prezydent Stanów Zjednoczonych. Choćby tylko mówił. Bo… „idee mają konsekwencje”. Dopóki sobie pisałem i gadałem o katastrofalnym stanie systemu emerytalnego z OFE włącznie, to sobie pisałem i gadałem. Jak to samo powiedziałem z pozycji przewodniczącego Rady Nadzorczej ZUS zaczęło się w końcu zainteresowanie problemem i dostrzeganie problemu. Więc w punkcie: popularyzacji haseł wolnościowych bezwzględny punkt dla Reagana. Ale czy były to jedynie hasła? Wolny rynek rozprasza władzę ekonomiczną, co rekompensuje skutki, jakie może wywołać koncentracja władzy politycznej. Deregulacja – choć znowu nie wystarczająca – tę władzę ekonomiczną trochę jednak zwiększała. Co wyraźnie widać w obszarze komunikacji: tele i lotniczej. Czy dziś podróże tanimi liniami lotniczymi, dostęp do szybkiego Internetu nie są aby przynajmniej w pewnym stopniu zasługą Reagana? Zasadniczym elementem wolności gospodarczej jest swoboda dysponowania własnym dochodem. Gdy Reagan zostawał prezydentem marginalna stawka podatku PIT wynosiła 70%!!! Czy aby jej redukcja do 27% nie zwiększyła wolności „dysponowania własnym dochodem”? Więc argument, że za to „stawki Social Security wzrosły” przypomina ostateczny argument, którego używała zawsze komunistyczna propaganda że „w Ameryce Murzynów biją”. Bardzo boli libertarian, że administracja Reagana powzięła się „zamykania dziur” w prawie podatkowym i likwidowania ulg – do czego służył między innymi TEFRA Act z 1982. A podatek liniowy bez ulg jest zły? Jednym ze sposobów reformowania systemów podatkowych jest obniżanie stawek marginalnych i likwidacji ulg. Libertarian dotknęło jednak to, że podatkiem objęty został barter – który służyć ma- zgodnie z zasadami angoryzmu – budowaniu alternatywnej gospodarki. Z tym że ten barter mogła uprawiać i uprawiała tylko pewna grupa podatników. Nie korzystali z tej możliwości pracownicy najemni, bo nie mieli jak. A przecież ci sami libertarianie mają do Reagana pretensje, że obniżki podatków dochodowych objęły głównie najbogatszych, a najuboższym podwyższono Social Security! A już najbardziej powalający jest argument, że za prezydentury Reagana zwiększył się poziom nierówności mierzony współczynnikiem Giniego!!! Bo niby jakby państwa nie było w ogóle, to poziom nierówności by się zmniejszał? „Jak się chce psu przyłożyć, to kij się zawsze znajdzie”. I dlatego libertarianie tego kija na Reagana często na siłę szukują nie zważając na logikę wywodu. No i taki jeszcze passus: „Na wstępie ( w początkowym okresie prezydentury – przyp. mój) dominowali podażowcy, ze swoim nieśmiertelnym pomysłem „zmniejszmy podatki, a więcej zarobimy” i Krzywą Laffera. Kiedy szybko się okazało, że fiksacje (podkreślenie moje) podażowców zupełnie nie przystają do rzeczywistości, ster ekonomiczny przejęli monetaryści (…) Ostatecznie, około 1983, zostały na polu gry jedynie odgrzewane kotlety w postaci konserwatywnych keynesistów. Praktycznie wszystkie najważniejsze ekonomiczne stanowiska były pozajmowane przez keynesistów właśnie – Volcker, a później Greenspan jako prezesi Rezerwy Federalnej…” Zważywszy, że teoria podaży sięga J.B. Saya można ją uznać za „odgrzewany kotlet”. Tylko na czym polegała owa „fiksacja”? No i jaka jest alternatywa? Teoria popytu niejakiego J.M. Keynesa? Czy może jakieś inna? Ale jaka? Kolejny grzech Reagana – tym razem już na niwie międzynarodowej (ale w dalszym ciągu gospodarczej - na politykę przyjdzie czas poniżej) – to przystąpienie do Rundy Urugwajskiej GAAT. Więc przypomnijmy, że podczas 41 sesji GATT w listopadzie 1985 roku podjęto decyzję o utworzeniu komitetu przygotowawczego, który zająłby się organizacją nowej rundy. Dopiero prawie rok później, we wrześniu 1986 roku w Punta del Sol podjęto decyzję o rozpoczęciu nowej rundy rokowań w sprawie… liberalizacji handlu zwłaszcza w sektorze rolnym i tekstylnym. Co boli libertarian? Że do negocjacji włączono ochronę praw własności intelektualnej. Bo podobno nie istnieje coś takiego jak ochrona tejże własności. Na ten temat kilka razy już cos pisałem. Po to piszę, żeby się z innymi podzielić własnymi przemyśleniami. No i żebym po czasie mógł mówić: „a nie mówiłem”! To miłe mieć rację – często wbrew opinia większości, czy choćby mniejszości, ale za to z tak zwanego mainstreamu. I to jest swoista „zapłata” za pisanie. Każdy więc może sobie przedrukować mojego bloga i opublikować gdzie chce tyle że z podaniem źródła. Bo jakby ktoś to opublikował pod swoim własnym nazwiskiem i sprzedawał, albo przedstawił jako własną pracę magisterską lub dysertację doktorską – to nie byłaby kradzież? Problem polega na tym, że niektórym się myli ochrona praw koncernów medialnych i farmaceutycznych, od ochrony wszelkich praw intelektualnych. Zgoda, że nie można być właścicielem idei. Ale można być „właścicielem” ciągu słów, który tworzy jakiś tekst. Ale zostawmy teorię. Wróćmy do praktyki. Otóż włączenie kwestii ochrony praw własności intelektualnej do Rundy Urugwajskiej wynikało z chęci ograniczenia nagminnej wówczas procedury, stosowanej przez Związek Radziecki, kopiowania rozwiązań wynalezionych w USA. I był to raczej sukces administracji Reagana. Oczywiście jak coś może pójść źle to pójdzie – dlatego okazało się w przyszłości, że ustalenia GATT służą głównie koncernom fonograficznym. A praktyka kopiowania tego co wynaleźli inni i tak została „twórczo rozwinięta” w Chińskiej Republice Ludowej. I tak od ekonomii przechodzimy do polityki. Reaganowi zarzuca się, że wspierał kompleks militarny i doprowadził do rozrostu administracji - głównie wojskowej. Ale Reagan prowadził wojnę! I to najdroższą w historii USA. I dlatego wpadł w pułapkę. Bo wojna wymaga wydatków. Pierwszy raz w historii nowożytnej Europy podatek dochodowy został wprowadzony w Wielkiej Brytanii w 1798 roku na sfinansowanie zbliżającej się wojny z napoleońska Francją. Z kolei we Francji podatek dochodowy wprowadzono w roku 1914 jak nadciągała wojna, która okazać się miała I wojną światową. Ale gospodarka amerykańska w 1980 roku była w dość rachitycznym stanie. Wprowadzenie nowych podatków na sfinansowanie wojny z „Imperium zła” pewnie nic by już nie dało, bo USA znajdowały się wówczas po „złej” strony Krzywej Laffera (choć libertarianie znaczenie tej krzywej kwestionują – podobnie jak w Polsce Balcerowicz, Belka, Osiatyński). Więc albo trzeba było zrezygnować z prowadzenia wojny w ogóle (dla zasady – co by się spodobało libertarianom) albo tylko „na jakiś czas” – dopóki nie poprawi się sytuacja gospodarcza (co tez by się nie spodobało libertarianom w dłuższej perspektywie). Ale czy można było z politycznego punktu widzenia? Wojna z Sowietami była podstawowym priorytetem Reagana. Więc można go za prowadzenie tej wojny krytykować – bo może powinien powrócić do idei „splendid isolation”. Tylko co by się mogło wówczas wydarzyć? Czy bardziej prawdopodobny jest rozwój w USA i na całym świecie minarchizmu i angoryzmu a w konsekwencji anarchizmu, czy może raczej komunizmu? Libertarianie są za swobodnym dostępem do broni. Ja też! Mam więc do nich pytanie: po co ta broń? Przecież to może być niepotrzebny wydatek obciążający budżet domowy? Bronią się nie najemy. A do zdobywania pożywienia ta broń nam też służy coraz jakby mniej. Bo o wiele rozsądniej jest kupić żarcie od sąsiada, który zajmuje się hodowlą. Broń służyć nam ma do obrony! I jak widzimy za naszym płotem kogoś, kto się zaczyna podkopywać, to się bronimy czy nie? Desant Grenady, tak bardzo krytykowany przez libertarian jako przejaw amerykańskiego imperializmu (za to samo zresztą krytykowali Reagana komuniści) był z jednej strony próbą budowy „positive story”, służącej uwolnieniu amerykańskiej świadomości od wietnamskiej traumy, a z drugiej unaoczniał zbrojącym się sąsiadom że nie będziemy się bezczynnie przyglądać jak nam się na naszą działkę próbują przekopać. Bertrand. Russell twierdził w 1938 roku, że Wielka Brytania powinna się rozbroić, bo nawet jak Niemcy dokonają inwazji, to Anglicy nie będą im sprzedawali żywności i się będą musieli wycofać. Z tego punktu widzenia byłby świetnym libertarianinem. Prowadzenie wojny w warunkach jakie zastał Reagan w 1980 roku musiało skończyć się deficytem. Cynik9 ma więc absolutnie rację w swoim komentarzu do mojego poprzedniego wpisu, że rozdęcie deficytu jest poważnym problem w ocenie prezydentury Reagana. Ale czy był inny sposób sfinansowania tej wojny? Czy może nie należało jej prowadzić? Jeszcze jest polska perspektywa polityczna. Gdy Jerzy Urban w ramach „godzin nienawiści” organizował zbiórkę śpiworów dla „bezdomnych w Nowym Yorku” w ogłoszeniach Życia Warszawy, które nie były do tego momentu cenzurowane (później już były) udało się komuś zamieścić ofertę: „zamienię M2 w Warszawie na śpiwór w Nowym Yorku”. Na Sylwestra w 1982 roku wznosiliśmy toasty: „Oby Pershingom nie zabrakło paliwa nad Polską”. W 1984 roku w czasie wyborów prezydenckich w USA nosiliśmy znaczki pisane „solidarycą”: „My friend Reagan”. A gdy w Iluzjonie (to było takie kino, w którym wyświetlano stare „imperialistyczne” filmy) wyświetlano „Zabójców” Dona Siegela z 1964, w którym Reagan grał dość niesympatycznego zbira, frekwencja była 100%, a gdy pojawiał się na ekranie, sala biła brawo. W tym samym czasie amerykańscy libertarianie (w Polsce nie wiedzieliśmy za bardzo „co to takiego”) krytykowali Reagana jak Jerzy Urban, który z lubością tę krytykę przytaczał na uwiarygodnienie swoich słów – że to niby nie tylko komuniści krytykują Reagana.
* Sorel, choć pisał, że „własność to kradzież” uważał, że dopóki istnieje państwo własność daje jednostce pewną ochronę przez rządem Gwiazdowski
Historia w obrazkach Pamięć o „wyklętych” cały czas jest zakłamana i niepełna. Sytuacji nie zmienią kolejne pomniki i tablice, stawiane „rebeliantom”, którzy nie złożyli broni po 8 maja 1945 roku – pisze Sebastian Reńca. Dzieje się tak pomimo licznych publikacji, nie tylko wydawanych przez Instytut Pamięci Narodowej, ale również mniejsze oficyny. Niedawna decyzja parlamentu o tym, że 1 marca będzie Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych, pokazała, że stereotypy o podziemiu antykomunistycznym i język, którym po wojnie opluwano „leśnych” patriotów, nie zmieniły się prawie wcale. Ci, których pamięć mamy czcić każdego 1 marca, „zamordowali tysiące rodaków, bo nosili [oni] niefajne czapki z orłem bez korony. Miażdżyli, rozrywali ciała, ćwiartowali siekierą, palili żywcem, topili. Nie oszczędzano dzieci. Wycinano z brzuchów matek płody, bo sprawcy ciąż nie afiszowali się przesadną wiarą w Boga” (Bożena Dunat, Lewica czci swoich morderców, „Nie” 7/2011). Określenia, jakby żywcem wyjęte z powojennej prasy.
Fakty kontra Kutz Nie od dziś wiadomo, że sztuka obrazkowa, szybciej i bardziej trafia do odbiorcy, szczególnie młodego. Na obejrzenie filmu wystarczy najczęściej półtorej godziny, na przeczytanie średniej wielkości komiksu tyle samo lub jeszcze mniej minut. Wydaje się, że właśnie w ten sposób można najłatwiej trafić do młodego odbiorcy, który wychowany w kulturze internetu, nie ma czasu ani ochoty na czytanie książek. Szczególnie tych historycznych, które są pokaźnych rozmiarów, a i zdarza się, że ich autorzy piszą takim językiem, jakim mówi większość polityków. Czyli ciężkim, zawikłanym, napuszonym. Na szczęście są wyjątki od tej reguły. W styczniu na łamach „Gazety Wyborczej” można było przeczytać rozmowę z Kazimierzem Kutzem na temat Teatru Telewizji. Reżyser zdradził wtedy, że miał nawyk jego oglądania i usiłował to robić, bo był ciekawy, co się z nim dzieje. W końcu jednak poddał się, co wytłumaczył słowami: „To, co przez ostatnie lata tam powstawało, było nie do oglądania - cały czas kogoś przesłuchiwano, maltretowano, trzymano w piwnicach, męczono. Jakaś straszliwa martyrologia, bez walorów estetycznych”. O co mogło chodzić reżyserowi? Można się tylko domyślać, że na przykład o „Inkę 1946” - opowieść o Danucie Siedzikównie, sanitariuszce i łączniczce w V Brygadzie Wileńskiej Armii Krajowej majora Zygmunta Szendzielorza „Łupaszki” lub o „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, czyli historię człowieka, który jak mało kto zasłużył na miano bohatera i patrioty. A może „najbardziej znany ze Ślązaków” miał na myśli „Willę szczęścia”, albo „Norymbergę”? Niestety, dziennikarka nie dopytała, co artysta miał na myśli, być może uznała, że Kutz wrzucił wszystkie spektakle do jednego wora, plus film o generale „Nilu”. Różnica między powyższymi kilkoma tytułami, a filmami Kazimierza Kutza jest taka, że jego filmy nie zapadają w ogóle w pamięci, tak jak na przykład „Norymberga” i genialna rozmowa, w której bohater zrównuje Hitlera z Bierutem, albo „Inka 1946” i scena rozstrzelania czy świetna gra Marka Probosza, który wcielił się w postać rotmistrza Pileckiego. Filmy Kutza widziałem, ale nic nie wryło mi się w pamięć z tamtych obrazów. Z jego filmami jest jak z kiepskimi powieściami, które człowiek czyta, a po jakimś czasie zapomina, że miał je w ogóle w rękach. Wszystkie te spektakle miały świetną oglądalność. Opowieść o Pileckim obejrzało ponad milion widzów, gdy telewizja wyświetlała „Inkę”, przed ekranami zasiadło ponad półtora miliona osób! Jak inaczej nazwać taką frekwencję, jak nie sukcesem?
Ci, którzy wcześniej może w ogóle nie mieli pojęcia o „Ince”, czyli Danucie Siedzikównie, Pileckim lub nie zdawali sobie sprawy z tego, że komunizm jest tak samo zbrodniczym systemem totalitarnym, jak nazizm, dowiedzieli się o tym właśnie dzięki „Scenie faktu”. Teraz przed widzami kolejny sezon serialu „Czas honoru”, w którym ostatnio pojawił się nawet przedstawiciel Kominternu. Można się czepiać, za choćby brak jakichkolwiek informacji o współpracy, jaką prowadziło niemieckie Gestapo z sowieckim odpowiednikiem, czyli NKWD. Ważne jednak jest to, że serial cieszy się zainteresowaniem, a młodzi ludzi dowiedzą się z niego więcej, niż ze słabych podręczników współczesnej historii. Szkoda tylko, że nie doczekaliśmy się filmów lub seriali o zwycięstwie pod Monte Cassino, bitwie lotniczej o Anglię czy sukcesach naszych marynarzy podczas II wojny światowej. Amerykanie, a nawet Rosjanie, potrafią zrobić świetny serial lub film o swoich żołnierzach. Wystarczy wspomnieć „Kompanię Braci”, „Pacyfik” czy rosyjski serial „Karny batalion”. Wszystkie te seriale to świetna robota, zarówno scenarzystów, scenografów jak i reżyserów. Nasze instytucje, wspierające kinematografię oraz prywatnych sponsorów nie stać na sfinansowanie podobnych produkcji. Zamiast nich, serwuje się widzom liche komedyjki, które mają rozśmieszać. Jaskółkami nadziei są filmy, które właśnie powstają lub niedawno powstały. Chodzi o „Bitwę Warszawską 1920” Hoffmana; film Zalewskiego „Historia Roja, czyli w ziemi lepiej słychać” o wyklętym żołnierzu Mieczysławie Dziemieszkiewiczu; „Syberiadę polską”, w której Zaorski przybliża losy deportowanych na Syberię za pierwszej okupacji sowieckiej Kresów oraz „Czarny Czwartek”, w którym Krauze przypomina grudniową zbrodnię z 1970 roku (przez ignorantów nazywaną „wydarzeniami grudniowymi”) i jeden serial „1920. Wojna i miłość” Migasa.
Wojna i komiks „Monte Cassino” Melchiora Wańkowicza to działo monumentalne. Wielu może od niego odstraszyć ilość kilkuset stron do przeczytania. Dlatego dobrze, że na rynku księgarskim pojawił się komiks o zwycięstwie II Korpusu Polskiego. Do tej pory ukazały się jego dwie części (scenariusz Zbigniew Tomecki, rysunki Gabriel Becla). Stowarzyszenie Pokolenie, które wydało komiks, jest również inicjatorem „Encyklopedii Solidarności”, której pierwszy tom ukazał się w ubiegłym roku. Oczywiście działalność edytorska nie byłaby możliwa bez pomocy wielu instytucji, zarówno państwowych jak i prywatnych. Dzięki niej katowickie stowarzyszenie wychodzi naprzeciw nie tylko czytelnikom, którym bliskie są ideały „Solidarności”, czy w ogóle opozycji z czasów PRL, ale również myśli o młodszych czytelnikach, a ci prędzej sięgną po komiks niż dzieło Wańkowicza. Czytając komiks duetu Tomecki & Becla, ma się miejscami wrażenie, że jest się w centrum bitwy. Widzi się i słyszy strzały, krzyki rannych, rozkazy, przeklinanie. Wojna, pole bitwy, wyzwalają w człowieku demony i od tego nie uciekają autorzy komiksu. W drugim tomie jest scena, w której polscy żołnierze chcą rozstrzelać niemieckich jeńców, oczywiście dowódca powstrzymuje ich od zbrodni. Czarno-białe obrazki są miejscami tak sugestywne, że niepotrzebne są w nich jakiekolwiek komentarze czy dialogi. Podobnie ważnym komiksem jest „Wyzwolenie? 1945”, w którym przybliżone są losy Jana Tabortowskiego „Bruzdy”, Mariana Bernaciaka „Orlika” i Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana”. Poprzez ich losy, czytelnik poznaje trzy zwycięskie bitwy żołnierzy wyklętych z sowieckim okupantem oraz ich komunistycznymi polskimi stronnikami.
Wyklęci są cool Trudno nie wspomnieć również o internecie. Wśród wielu stron poświęconych naszej historii, na wyróżnienie zasługuje blog o „żołnierzach wyklętych” (www.podziemiezbrojne.blox.pl), który dla laika (i nie tylko) może być kopalnią wiedzy o powojennym podziemiu antykomunistycznym. Do młodzieży można również dotrzeć przez muzykę, co świetnie udało się zespołowi „De Press”, który wydał płytę „Myśmy rebelianci”. Byłem na ich koncercie w Krakowie i widziałem, jakie emocje wśród młodzieży wzbudzały piosenki „wyklętych” w nowych aranżacjach, wyśpiewane przez Andrzeja Dziubka. Gdy zapytałem muzyka, co czuje, gdy widzi młodzież pogującą przy scenie podczas takich piosenek jak „Patrol” czy „Wiernie iść”, odpowiedział mi: - To jest fajne, bo jest kontakt z publicznością. Ma się do czynienia z czymś, co działa, iskrzy między sceną a publiką. Cieszy mnie, że młodzież czuje te piosenki, a pamięć o „żołnierzach wyklętych” istnieje. Może niejeden z nich, dzięki naszej płycie po raz pierwszy usłyszał o powojennej antykomunistycznej partyzantce? Nie pomniki, tablice, które można zburzyć i zniszczyć, przybliżają młodemu społeczeństwu naszą trudną historię, ale właśnie obrazki, przekazane za pośrednictwem filmu, komiksu i internetu. Zdaję sobie sprawę z tego, że uzyskana w ten sposób wiedza nie będzie najwyższych lotów, ale zdobyte informacje może utkwią w pamięci bardziej niż „rewelacje” serwowane w „Nie”. Jeszcze lepiej, gdy historyczne filmy, komiksy, albo wysłuchanie płyty zespołu „De Press” natchną do przeczytania poważnych i dobrych opracowań czy relacji.
Sebastian Reńca
Zwalniam Kuźmiuka i szukam następcy Jako człowiek otwarty i samokrytyczny, wyciągam wnioski ze słusznej krytyki, której doświadczam w związku z nagannym (przyznaję to) zatrudnieniem w moim biurze poselskim doktora ekonomii Zbigniewa Kuźmiuka, ze skandalicznie wysokim wynagrodzeniem 5 tysięcy złotych miesięcznie. Złem jest popełnić błąd, ale jeszcze większym złem jest trwać w błędzie. Nie będę w nim trwał. Przyjmuję krytykę części mediów i niektórych internautów i ogłaszam: Zwalniam Kuźmiuka! Zwalniam Kuźmiuka i jego dni w moim biurze poselskim są policzone. Są policzone do dnia, gdy na jego miejsce za identyczne wynagrodzenie 5 tysięcy złotych miesięcznie znajdę lepszego od niego współpracownika. A zatem ogłaszam konkurs stanowisko mojego doradcy-eksperta, na miejsce opróżnione po Zbigniewie Kuźmiuku. O przyjęcie ubiegać się może osoba która spełnia łącznie następujące warunki:
1) jest doktorem habilitowanym lub profesorem nauk ekonomicznych (Kuźmiuk jest tylko doktorem, to za mało).
2) pełniła przez co najmniej 5 lat funkcje kierownicze w rządzie, tj. funkcje ministra lub wojewody (Kuźmiuk pełnił te funkcje przez 4 lata, to za mało);
3) pełniła przez co najmniej dwie kadencje funkcję marszałka województwa (Kuźmiuk pełnił te funkcje przez jedną kadencje, to za mało)
4) pełniła przez co najmniej dwie kadencje mandat posła lub senatora (Kuźmiuk był posłem tylko przez jedna kadencję, to za mało)
5) pełniła przez co najmniej dwie kadencje mandat posła do Parlamentu Europejskiego (Kuźmiuk pełnił ten mandat przez jedną kadencje, to za mało),
6) w ostatnich wyborach samorządowych zdobyła co najmniej 50 tysięcy głosów (Kuźmiuk zdobył 30 tysięcy głosów, to za mało),
6) jest w wieku do 30 lat (Kuźmiuk ma 54 lata, to za dużo),
Osobę spełniającą powyższe warunki zatrudniam od ręki, za wynagrodzeniem takim, jakie ma Kuźmiuk, to jest 5 tysięcy złotych miesięcznie. Oferty proszę składać publicznie na moim blogu. Janusz Wojciechowski
Ks. Isakowicz-Zaleski: „Znak” zastosował zasadę - „po pierwsze: koledzy” - Książka Romana Graczyka „SB wobec Tygodnika Powszechnego” jest bardzo dobrze udokumentowana. Te fakty po prostu trzeba było ujawnić – mówi portalowi Fronda.pl ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Fronda.pl: Roman Graczyk napisał książkę „Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego” na podstawie „kwitów z knajpy”? Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski*: Właśnie skończyłem ją czytać. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem Krzysztofa Kozłowskiego. To nie są kwity, tylko dokumenty, które znajdują się w Instytucie Pamięci Narodowej, o których, według mnie, pan Kozłowski wiedział od dwudziestu lat, bo sam był ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Problem polega na tym, że przez 20 lat nie chciano nic z tym zrobić, nie przeprowadzono lustracji, jak w Niemczech. Krzysztof Kozłowski powinien mieć pretensje sam do siebie, że przez tyle lat nic z tym nie zrobiono.
Roman Graczyk nie snuje domniemań na podstawie wątpliwych materiałów? Nie rozumiem tego zarzutu Kozłowskiego. Jeśli te osoby były zarejestrowane przez SB i powtarza się to w wielu dokumentach, to na jakiej podstawie stwierdza on, że to snucie wątpliwości? Mam duże zastrzeżenia co do postawy Kozłowskiego wobec tej sprawy. W wywiadzie udzielonym dziennikowi „Polska The Times” stwierdził na przykład, że się Graczykowi „odwinie”. Niby dlaczego?
O samym Kozłowskim Graczyk nie pisze, że współpracował z SB... Nie pisze. Mimo to jest to złamanie pewnego tabu. Graczyk pisał o osobach, które w krakowskim środowisku uchodzą za nietykalne. Idealny przykład to Halina Bortnowska, o której sam wcześniej pisałem. Ona uważa się za ogromny autorytet moralny, sama niesłychanie atakowała lustrację, a tu nagle okazuje się, że sama ma wątpliwą przeszłość.
Dlaczego „Znak” zdecydował się wydać „Złote żniwa” Grossów, a nie chciał wydać książki Graczyka? To oczywiście polityka Henryka Woźniakowskiego, który przestraszył się książki Graczyka. To dotyczy jego środowiska i zastosował zasadę „po pierwsze: koledzy”. Chodziło o to, by zachować ich dobre samopoczucie – w tej sprawie nie miał odwagi wydać tej książki, choć Graczyk zaczął ją pisać na prośbę redaktora naczelnego „TP”, ks. Adama Bonieckiego. To stary mechanizm – jeśli książka dotyczy osób, których nie znają, to nie boją się publikować książek o nich, natomiast o znajomych – jest już trudniej. Ten sam mechanizm zadziałał podczas lustracji w Kościele krakowskim. Dopóki nie pojawiły się w tym kontekście nazwiska z otoczenia kard. Stanisława Dziwisza, to wydawało się, że lustracja jest do przeprowadzenia. Gdy okazało się, że dotyczy ona kolegów kardynała, to on momentalnie się wycofał.
Piotr Śmiłowicz na swoim blogu porównuje książki Jana Tomasza Grossa i Romana Graczyka. Pisze: „Obie podejmują niewygodne tematy z przeszłości, z tym że każda z nich jest niewygodna dla innych ludzi. Zestawione razem świetnie pokazują hipokryzję polskich środowisk opiniotwórczych w podejściu do przeszłości”. Nie zgadzam się z tym. Tych dwóch książek nie można ze sobą porównywać. Książka Grossa nie jest książką naukową. To jest esej – Gross przedstawia dowolnie wybrane fakty, którymi udowadnia wnioski bez pokrycia. To człowiek, który swą tezę stara się za wszelką cenę udowodnić. Ta książka nie ma wartości naukowej. Gross nawet nie jest historykiem, nie podejmuje się opracowania historycznego.
Roman Graczyk też nie jest historykiem. Faktycznie, nie ma ukończonych studiów historycznych. Ale jest od trzech lat pracownikiem IPN i miał dostęp do wielu dokumentów, do których dostępu przykładowo ja nie miałem. Jego książka posiada wszelkie cechy pracy naukowej, jest bardzo dobrze udokumentowana. Graczyk kilka lat prowadził bardzo dokładną kwerendę i należy mu się szacunek za to, że chciał przedstawić sprawę zgodnie z prawdą. Nie ma się czego czepiać. W tej książce nie znalazłem nic, co by budziło moje wątpliwości z punktu widzenia badania dokumentów. Co więcej, Graczyk w swoich interpretacjach jest bardzo łagodny. Powiedziałbym, że jest bardziej miłosierny, niż powinien być. Z drugiej strony Gross jest człowiekiem zacietrzewionym, który za wszelką cenę chce udowodnić, że Polacy byli współuczestnikami Holocaustu. Gross wyciąga wnioski z tego, że ktoś coś komuś powiedział. Nie posługuje się dokumentami, ale wyrwanymi z kontekstu wypowiedziami, które znalazł na przykład w gazetach. To dwie różne książki, które oczywiście dotykają bardzo trudnych tematów.
Tytułowa „cena przetrwania” w przypadku „Tygodnika Powszechnego” okazała się za wysoka? Histeryczna reakcja Krzysztofa Kozłowskiego, który był zastępcą redaktora naczelnego „TP”, wynika z tego, że ktoś wreszcie powiedział bardzo wyraźnie, że „TP” nie tylko płacił tę cenę, ale zgadzał się na jej płacenie. To był swoisty kontrakt – wy nam pozwalacie wydawać pismo, a w zamian my spełniamy pewną rolę. Kozłowski broni pewnego mitu „Tygodnika Powszechnego”. Wielu głównych redaktorów „TP” to dziś zaciekli przeciwnicy lustracji. Wspomniana Halina Bortnowska, Józefa Hennelowa bez przerwy atakują IPN. Zdają sobie sprawę z tego, że kwerenda w archiwach nie wypada dla ich środowiska korzystnie.
Gdyby jednak nie ta cena, „Tygodnik Powszechny” nie mógłby w ogóle funkcjonować i ludzie mieszkający w PRL byliby pozbawieni tego względnie niezależnego głosu. To całkiem inna dyskusja, historiozoficzna. Były środowiska, które tej ceny nie płaciły.
I funkcjonowały w drugim obiegu. To prawda. Ale to, jak ocenimy rolę „TP” i to, czy ówczesna redakcja w tej brutalnej rzeczywistości zachowała się odpowiednio, nie jest dla mnie najważniejsze przy ocenie omawianej książki. Te fakty, o których pisze Graczyk, trzeba było po prostu ujawnić. Niestety nie ma wątpliwości, czy ci ludzie byli zarejestrowani jako TW. Warto pamiętać o tym, że Graczyk do tych osób, które jeszcze żyły, poszedł, by z nimi porozmawiać. One wszystkie wycofały później swoje wypowiedzi.
Dyskusja o trudnych tematach jest w Polsce bardzo emocjonalna. Możliwe jest merytoryczne jej prowadzenie? W Polsce wydanie książki historycznej jest niesłychanie trudne. Kolejne książki, które się ukazują – o Lechu Wałęsie, Kapuścińskim, wcześniej moja książka, teraz Graczyka – spotykają się z niesłychanymi atakami. Nie ma zgody na pisanie o trudnych tematach. Najlepiej pisać o bitwie pod Grunwaldem, o którą nie toczy się sporów. Jako ksiądz muszę powiedzieć, że niestety, ale Kościół także uległ temu mechanizmowi nieruszania trudnych tematów. Także moje badania ludobójstwa na Kresach wschodnich spotykają się z histerycznymi atakami. Jeśli ktoś pisze książkę, odpowiedzią powinna być inna książka. Tymczasem u nas blokuje się wydanie już pierwszej pozycji. Przecież „Znak” nie chciał wydać także książki Domosławskiego o Kapuścińskim, a Henryk Woźniakowski starał się, na szczęście bezskutecznie, zablokować publikację mojej książki. Nie udało się mu to tylko dzięki determinacji pani dyrektor wydawnictwa, Danuty Skóry.
Która przepraszała za książkę Grossa... To świadczy o tym, jak bardzo skłócone i podzielone jest to środowisko. Z tego co wiem, to także środowisko „Tygodnika Powszechnego” jest podzielone w sprawie książki Romana Graczyka. Niektórzy uważają, że świętych postaci nie ma i trzeba pisać, jak było. Inni uważają, że legendy nie można naruszać.
Rozmawiał Stefan Sękowski.
60 lat po największej zmianie granic w powojennej Polsce 15 lutego 1951 roku podpisano umowę ze Związkiem Radzieckim, w wyniku której do naszego kraju przyłączono część Bieszczadów i Gór Sanocko Turczańskich. Do ZSRR trafiła część Lubelszczyzny z czarnoziemami i bogatymi złożami węgla kamiennego. Po II wojnie światowej takie miejscowości jak Lutowiska czy Ustrzyki Górne znajdowały się na terenie Związku Radzieckiego. Rosjanie postanowili oddać nam te ziemie w zamian za część Lubelszczyzny. Sowieci ogłosili, że przekazują nam wielkie złoża ropy naftowej i bogate lasy, za tereny o niewielkiej wartości. Tak naprawdę powodem wymiany była chęć zawładnięcia odkrytymi przed wojną złożami węgla. Zygmunt Krasowski, wicestarosta bieszczadzki: -”Wiadomo wojna przerwała badania. Ale sowieci w 1939 roku przechwycili zasoby badawcze Uniwersytetu Lwowskiego i oczywiście zainteresowali się wagą tych złóż.” Już kilka lat po wymianie granic w Krystynopolu, który został przemianowany na Czerwonogrod powstały kopalnie. Natomiast złoża ropy w Bieszczadach już wówczas były wyeksploatowane o czym dobrze wiedziały obie strony. Zygmunt Krasowski: -”Żeby można powiedzieć jeszcze bardziej pokazać swoja władzę, użyję słowa poniżyć Polakowi. To kazano im zwrócić się żeby to była inicjatywa polska.” Wymiana terytoriów związana była z wymianą ludności zwaną akcją H-T. Polacy wysiedlani z obszarów nad Bugiem i Sołokiją musieli pozostawić swoje domy w największym porządku. Po przyjeździe w Bieszczady załamali się widząc, co zostawili im ludzie przesiedleni do Związku Radzieckiego. Świadków wysiedleń z roku na rok jest coraz mniej. W 1991 roku powołano do życia Związek Wysiedlonych w Akcji H-T, który dba aby pamięć o tych wydarzeniach nie zaginęła. Przesiedleni nie mogą zapomnieć swoich rodzinnych stronach, które czasami udaje się im odwiedzić. Jacek Szarek
Cień Rosji – rozmowa z Markiem Nowakowskim
– Wszystkie gesty i posunięcia polskiego rządu osiągają odwrotny skutek – pogardę Rosjan, przekonanie, że polska państwowość nie ma żadnej siły i można ją przydeptać. Odradza się wielkopańskie nastawienie do kraiku zależnego, łaszącego się, skundlonego – ocenia pisarz Marek Nowakowski w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem. – Po wielu miesiącach pozorowanego dochodzenia, poznaliśmy treść raportu MAK w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Rosja odsłoniła swe oblicze? – Nad Polską zawisł cień Rosji. On raz niknie, a niekiedy olbrzymieje. Dokuczliwa jest cała brudna historia rozgrywająca się od tragedii – te procedury, opóźnienia, losy wraku, oskarżenia przy braku dowodów, pozorna życzliwość Rosjan…
– …przy czołobitności naszych polityków… – …ciągłych rewerencjach, życzliwości, frazesach o harmonii. Tak to trwało miesiącami i w końcu puenta – raport MAK-u, w którym strona rosyjska zupełnie pominęła ów baraczek z kontrolerami lotu w środku. A ludzie w tym baraku byli odpowiedzialni za naprowadzanie na właściwy kierunek.
– Pominięto też wątek konsultacji kontrolerów z wyższymi czynnikami. – Czołobitność polskiej polityki, o której pan wspomniał, zaczęła przybierać postać parodystyczną. Podkreślanie przyjaźni, która jest atrapą przyjaźni, jeśli popatrzeć na konkrety. Zamiast niej ośmiesza się Polskę w raporcie MAK – sugerując, że pijany generał naciskał na pilotów. Taka wiadomość poszła w świat przy wykorzystaniu wspaniałej sprawności PR-u czy innego sraru. Łup ten raport w świat i zaraz cytaty w prasie światowej.
– Ale cień Rosji wisi nad nami od wieków. – Żeby to zrozumieć, warto sięgnąć do wydanej nie tak dawno książki Władysława Zambrzyckiego „W oficynie Elerta”. Ukazuje prapoczątek stosunków polsko-rosyjskich. Do Warszawy czasów króla Jana Kazimierza przyjeżdża poselstwo moskiewskie. To czas wojen szwedzkich, potopu, Chmielnickiego i kozaczyzny, Tatarów. Wszystko naraz, Rzeczpospolita płonie. Obce wojska ją przemierzają, ale jakoś z tej zapaści, osuwiska udaje nam się wydobyć, choć jesteśmy słabi. Na czele poselstwa stoi Grigorij Puszkin, historyczne nazwisko ze starego rodu bojarów. Chce spotkać się z królem, złożyć wyrazy przyjaźni. Zambrzycki kreśli wspaniały opis XVII-wiecznego poselstwa – ogromny tabor, wozy potocznie zwane karosami, bojarzy na koniach, ogromny przepych.
Na marginesie – powieść ukończył Zambrzycki w ’59 roku, ale nawet nie myślał, by dawać ją do wydawnictwa w PRL-u, bo wiedział, że nie będzie zgody na wierne, czyli wszechstronne i wieloznaczne przedstawienie Rosji. Wydana została dopiero niedawno decyzją rodziny. Powieść oparł na relacji XIX-wiecznego historyka Ludwika Kubali, a ten z kolei – na dokumentach z XVII w. Fascynujące są detale dotyczące zwyczajów i sposobów negocjacji. Zambrzycki przedstawia je jako rzetelny pisarz prawdy historycznej. Okazuje się, że już wtedy Rosjanie byli mistrzami pokrętnej gry. Z jednej strony okazują serdeczność, uniżenie, biją pokłony, prawie walą łbami w posadzkę, a nagle stają się agresywni i chamscy. I tak na przemian – raz są buńczuczni, to znów pokorni. Olśniewają przy tym przepychem, wystawnością strojów. Dwór królewski daje im kwaterę w Kawęczynie. Pierwsza czynność Rosjan – starannie i gęsto obudowują kwaterę palisadą. Tworzą zamknięty świat, by nic nie wychodziło na zewnątrz. Tajemnica, zasłona.
– To budzi skojarzenia z ambasadą radziecką. Też otoczoną wysokim murem, z pałacem, w którym nie wiadomo, co się działo. – Przed laty znany polski reżyser mówił mi, że jego zdaniem pod tym gmachem są ogromne podziemia i tajne więzienia… Wracając do Zambrzyckiego, Rosjanie na świeżo mieli jeszcze w pamięci króla Władysława IV i jego zwycięstwo w wojnie z Moskwą. Celem poselstwa było uzyskanie zapewnienia o wieczystej przyjaźni, ale chcieli też wybadać słabość Polski, wycieńczonej wojnami z Turkami, Szwedami, Kozakami. Zachowały się relacje bywających w Moskwie polskich wysłanników. Charakterystyczny opis Rosjan: „Słowa nie dotrzymują, do pijaństwa skłonni. Żarcie proste, tłuste, czosnek, kalarepa, suchary, mięsiwo i kapusta. Żona od męża cierpi posłusznie, za znak miłości to poczytuje. Najzacniejszy wśród nich bojar, wysoki rangą, chłopem carskim znać się chce za honor”, czyli wobec cara czuje się najmarniejszym z chłopów. „Religia tych Rusów gruba, a duchowieństwo ciemne, czytać nie umieją” – tak relacjonują bywalcy w Rosji. Świetną mieli dyplomację – węszycielską. Wiedzieli, że Polska jest zmęczona wojnami i konwulsjami wewnętrznych rokoszy, zmagań z Bohdanem Chmielnickim, który jako doskonały wódz był trudnym przeciwnikiem walczącym z Polakami na czele kozaczyzny. Dlatego Rosjanie chcą zbadać, na ile można wejść w miękkie podbrzusze. A przy okazji załatwiają drobne interesy, handlują. Mają ogromną liczbę skórek sobolowych – to był luksusowy na całą Europę artykuł futrzarski z tajg i puszczy. Futra sobolowe stanowiły oznakę bogactwa. Można też było je wręczyć jako łapówkę. Rosjanie rozchodzą się też po Warszawie prywatnie i niektórzy – udając erudytów – trafiają do oficyny wydawniczej Elerta. Czytają, piszą, a szczególnie interesują ich książki będące relacjami ze zwycięskich wypraw Władysława IV. Ze strony króla Jana Kazimierza rokowania prowadzi kanclerz Jerzy Ossoliński – jego prawa ręka. Rosjanie najpierw kłaniają się, ale szybko wpadają we wściekłość. Pytają, dlaczego w hramocie, którą król do nich wysłał, poprzestawiał tytuły cara, co stanowi zniewagę. I rozpoczynają litanię pretensji – zarzucają, że różni polscy wielmoże obrażają cara, mówią o Rosjanach uwłaczające ich godności rzeczy. Szczególnie źle ma się zachowywać książę Jeremi Wiśniowiecki – słynny z wojen kozackich. Pienią się, uważają, że Moskwa ma prawo czuć się obrażona. Polska wykonuje kolejny ruch – król wydaje ucztę na zamku. Tam o wieczystej przyjaźni zapewnia głowa poselstwa – Puszkin. Znów kochają króla, ale uznają, że obelgi polskich wielmoży wymagają jakiejś rekompensaty, np. oddania przez Polskę Smoleńska i innych utraconych grodów, które sobie przywłaszczyła w wyniku łupieżczych wojen, a które należą do rdzennej Rusi. Albo domagają się ukarania śmiercią złych wielmoży.
– Jak kończą się negocjacje? – Pijaństwem. Rosjanie rozłażą się po mieście – do lupanarów, na Stare Miasto, zaczynają się zabawy w zamtuzach z ladacznicami. Ich finałem są bijatyki, musi interweniować straż miejska. Tłuką lustra i pewien bywały w Rosji Polak komentuje: „Tak już jest, że pijany Moskal dojrzawszy w szkle swe oblicze w szaleństwo wpada”. Po kilku dniach pojawia się nowy punkt w negocjacjach – straszliwa obraza wynikająca z książek. Okazuje się, że ci rzekomi erudyci wyszukiwali wszystko, co było o Rosji obraźliwego i teraz żądają przeprosin i spalenia nieprawomyślnych książek. Odpowiada cierpliwie kanclerz Ossoliński, wytrawny dyplomata: „U nas książki wolno wydawać i nie wyrażają one opinii króla, dworu, państwa polskiego. To prywatne opinie tych, którzy piszą”. Członkowie poselstwa nie mogą tego zrozumieć: „I polski król o tym nie wie albo na to pozwala?”. Sądzą, że to wykręt polaczków. I tak trwają rozmowy, opisywane niezwykle sugestywnie przez Zambrzyckiego. Moskwa napiera agresywnie, a król w tym czasie negocjuje z Tatarami krymskimi, którzy stanowili ciągłe niebezpieczeństwo – raz stawali się sojusznikiem, innym razem – wrogiem. Tym razem szala przechyla się na naszą korzyść – przyjeżdżają wysłannicy chana krymskiego z pokojem dla Polski. Rosjanie muszą więc podkulić ogon. Przekonują się, że orda tatarska jest już w sojuszu z Polską i na nic się zdadzą próby wyszarpania Smoleńska i innych ziem. Kanclerz Ossoliński na oczach Rosjan wyrywa z kilku książek stronice zawierające obraźliwe ich zdaniem fragmenty i wrzuca w ogień. Polacy się śmieją, bo gest ma wymiar symboliczny, a zarazem groteskowy. I Rosjanie odjeżdżają.
– Czyli to jest moment w historii, kiedy cień Rosji jest mniejszy, a nasza pozycja silniejsza. – Zabliźnialiśmy rany, ale mieliśmy dość siły, by dźwignąć się po nieszczęściach potopu.
– A jaka jest nasza dzisiejsza pozycja? – Chyba gorsza niż za Jana Kazimierza. Odczuwalna jest miękkość naszych elit rządzących. Nie wiem czy ci, którzy mówią dziś o przyjaźni z Rosją, sami w nią wierzą czy to tylko atrapa w ich myśleniu. Dominuje mentalność postkolonialna. Ten kontredans amorów z Rosjanami stawia Polskę w rzędzie kraiku-kolonii, państwa zależnego od wielkiej łaski możnych. Warto przypomnieć teorię Róży Luksemburg, która uważała, że Polska nie ma racji bytu, bo jest słaba. Dlatego proletariat trzech zaborów musi się złączyć z proletariatem Austrii, Rosji i Niemiec i doprowadzić do rewolucji. Sięgnąłem ostatnio do dziennika z okresu rewolucji Zinaidy Gippius, kiedy bolszewicy dochodzą do władzy, obalają rząd tymczasowy i następuje pożoga. Jaka tam jest ślepa potrzeba przywódcy! Taką rolę uzyskuje w końcu Lenin. Bolszewicy zaszczepili przekonanie, że każdy człowiek jest niczym, jednostka to pył, a dopiero całość tworzy mityczną potęgę Rosji. Taką świadomość mieli Rosjanie – my niczym, my raby boże, ale razem jesteśmy wielką potęgą, tworzymy Ruś priekrasną! Moc, która świat powali na kolana! I Lenin to wykorzystał. To był człowiek zachodu, całe lata przybywał w Londynie, Zurychu, Paryżu. Chyba lepiej znał miasta zachodniej Europy niż rosyjskie. Bliższe były mu obce języki niż dialekty rosyjskie, a chłopa nie widział do czasów rewolucji przez lata. Ale umiejętnie wsączył teorię marksistowską w tę ciemną siłę Rosji. Wiedział, że trzeba zaszczepić najpierw kilka haseł, kodów, które Rosjan ożywią. Pierwszym hasłem był pokój, bo w końcowej fazie I wojny światowej rosła niechęć do wojaczki. Po drugie – ziemia dla chłopów. A czy on im dał ziemię? Trzeci kod – mityczny powrót do wspólnot, o których pisał Sołżenicyn, kiedy chłopi mieli wspólną ziemię, dzielili się nią. Pradawne komuny. I w końcu Lenin rzucił hasło: cała władza w ręce rad. Chłopi mieli się zbierać i radzić. Takie było podłoże rewolucji. A potem inny car nastał – Stalin. I tak się dzieje do dzisiaj. Miniaturowy car to Putin.
– Ta potrzeba cara – wodza narodu w duszy rosyjskiej. Nawet jak źle się dzieje to nie wina cara, tylko złych bojarów, którzy go otaczają. – Zachowały się relacje zesłańców z powstania listopadowego, opracowane przez historyka Jana Kieniewicza, syna znanego historyka Stefana. Tam jest opis jednego zesłańca, który już przebywa nie w katordze, a na osiedleniu przymusowym na Syberii. Nadchodzi wiadomość o śmierci któregoś z carów rosyjskich. I prosta kobiecina z bidnej chaty gdzieś w bezkresie tajgi wyznaje mu, że tak to przeżyła, że czekała na dniach końca świata. Bo umarł car, pomazaniec Boży – bóg na ziemi dla ludu rosyjskiego. Skoro umarł car, to musi nastąpić koniec świata. I czekała dzień po dniu na straszliwy kataklizm, kiedy cały świat pójdzie w niwecz. Idąc literackim ciągiem skojarzeń, w „Zapiskach z domu umarłych” Dostojewski przedstawia sylwetki rosyjskich katorżników, skazanych w większości za złodziejstwa, mordy, pospolite, najgorsze przestępstwa, którzy uznają, że tak musi być – żyjemy jak raby boże, nad nami jest car, on naszym władcą absolutnym i nie mamy innych spraw. Są masą, z fatalistyczną pokorą znoszą cierpienia. Denerwują ich Polacy, którzy mają jakąś wyższą sprawę. Bo jacy to byli polscy zesłańcy? Skazani za powstania, za opór przeciw Rosji. I dla Rosjan było niepojęte, że Polacy mają jakąś nadrzędną sprawę.
– Przez ostatnie 20 lat dominowała w Polsce orientacja prozachodnia. Nawet postkomuniści parli do NATO i UE. Teraz widać serwilizm wobec Rosji, z którego nic nie wynika. Nie dość, że opublikowano upokarzający dla Polski raport MAK, to Rosjanie próbują wyeliminować ze swojego rynku polskich przewoźników. Nasi politycy ocierają spodnie na kolanach, a Polska jest poniewierana. – Może potwierdza się dość trzeźwa i wcale nie nowa prawda polityczna, że słabe państwo chcące dobrych stosunków z silnym krajem, nigdy ich nie uzyska i zawsze będzie od mocarstwa zależne. Wszystkie gesty i posunięcia polskiego rządu osiągają odwrotny skutek – pogardę Rosjan, przekonanie, że polska państwowość nie ma żadnej siły i można ją przydeptać. Odradza się wielkopańskie nastawienie do kraiku zależnego, łaszącego się, skundlonego. Żadnych konkretów – w odpowiedzi na naszą otwartość – ze strony rosyjskiej nie ma. Stały refren o swobodnej żegludze po Zalewie Wiślanym to parodia. Najpierw było embargo na mięso, teraz próby odebrania licencji polskim przewoźnikom. Niedługo wejdą i będą decydowali co może być drukowane w gazetach – jak w historii opisanej przez Zambrzyckiego. Co w tej książce napisano? – zapytają. Trzeba ją wycofać i na przemiał. A co ten powiedział? Trzeba go wtrącić do więzienia. Za Stanisława Augusta rządzili ambasadorzy rosyjscy – Repnin, Sievers, Igelström. Oni byli królami i decydowali. I może okażą się znowu potrzebne osławione więzienia pod sowiecką ambasadą, w których Rosjanie będą umieszczać tych, którzy im się nie spodobają. Tygodnik Solidarność
Nazistowska zagłada polskich elit Instytut Pamięci Narodowej opublikował doskonałą książkę doktor Marii Wardzyńskiej „Był rok 1939. Operacja niemieckiej policji bezpieczeństwa w Polsce. Intelligenzaktion”. Książka poświęcona jest zagładzie polskich elit dokonanej przez Niemców na początku II wojny światowej. Książka Wardzyńskiej jest jedną z niewielu publikacji poruszających temat zbrodni niemieckich na narodzie Polskim, pracą naukową będącą wyrazem odwagi (istnieje opinia że na karierę naukową i zagraniczne dotacje mogą liczyć tylko ci naukowcy którzy nie poruszających tego tematu lub ograniczają się do martyrologii żydów). Państwo niemieckie tworzyło listy proskrypcyjne Polaków w Niemczech dla niemieckiej Służby Bezpieczeństwa. Listy tworzyli ideowi konfidenci nieustanne piszący donosy na mieszkających w Niemczech Polaków. Podobne donosy pisali do władz niemieckich przedstawiciele mniejszości niemieckiej w Polsce. Wynikiem wieloletnich działań niemieckich konfidentów była lista Polaków poszukiwanych przez niemiecką Tajną Policje i Służbę Bezpieczeństwa. Lista ta nazywała się „Specjalną księgą Polaków ściganych listem gończym” („Sonderfahndungsbuch Polen”). Na liście proskrypcyjnej znaleźli się mieszkający w całej Polsce: dyrektorzy kopalń, profesorowie, urzędnicy, robotnicy i rolnicy. W czasie wojny wielu Niemców pisanie donosów uważało za swój obowiązek (nie liczyły się dla nich przyjaźnie i związki rodzinne). Polacy wymienieni w donosach byli mordowani (donosiciele byli świadomi że wysyłają Polaków na śmierć). Władze niemieckie listy proskrypcyjne uzupełniały na podstawie akt z zdobytych polskich archiwów. Niemiecki aparat terroru składał się z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy („Reichssicherheitshauptamt” – RSHA). RSHA była niezależna od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rzeszy. RSHA podlegała Kripo („Kriminalpolizei” Policja kryminalna) i Służba Bezpieczeństwa („Sicherheitsdienst des Reichsführers-SS”). RSHA podzielona była na 7 departamentów. Departament III, VI i VII odpowiadał za Służbę Bezpieczeństwa, departamenty IV i V za Policje Bezpieczeństwa, departament V też za Policje Kryminalną a departament IV za Gestapo („Geheime Staatspolizei” Tajną Policje Państwową). Niemcy wykorzystywali w swoich działaniach też Selbstschutz (z czasem na ziemiach włączonych do Rzeszy rozwiązany – funkcjonariuszy wcielono do SS lub Policji). Selbstschutzu (istniejący tajnie już w II RP) zajmował się: wyłapywaniem Polaków i przekazywaniem ich do Gestapo, ochroną obiektów, wspieraniem niemieckiej policji, sądami doraźnymi które zlecały mordowanie Polaków (od razu albo w obozach koncentracyjnych). Składał się z przedstawicieli mniejszości niemieckiej. Miał swoje placówki na poziomie powiatu. Podlegał policji a był dowodzony przez SSmana. Selbstschutz nie posiadał mundurów, ubrani po cywilnemu funkcjonariusze mieli zieloną opaskę z nazwą na lewym ramieniu. W trakcie ataku na Polskę liczebność Selbstschutzu wzrosła z 2360 we wrześniu do 70.000 w październiku. Dodatkowo na własną rękę Selbstschutz torturował i mordował Polaków. Niemcy w ramach „politycznego oczyszczanie pola” („Politische Flurbereinigung”) przeprowadzili na ziemiach polskich na początku II wojny światowej Akcje inteligencja („Intelligenzaktion”). „Intelligenzaktion” trwała na ziemiach włączonych do rzeszy od jesieni 1939 do wiosny 1940, w Generalnym Gubernatorstwie do lata 1940. Celem akcji była: eksterminacja osób mogących być zarzewiem oporu antyniemieckiego, zniszczenie narodu i państwa polskiego, a ostatecznie skuteczna germanizacja. Niemcy uderzyli w te grupy które były ostoją polskości podczas zaborów i w dwudziestoleciu międzywojennym. Zniszczenie środowisk będących fundamentem i kręgosłupem narodu miało uczynić z byłych Polaków społeczność bierną, bez tożsamości, niezdolną do oporu, bezwolnych niewolników. Rządzący Niemcami polecili wymordować wszystkich Polaków którzy mogli by być inspiratorami antyniemieckiego oporu (warstwę przywódczą, inteligencje). Niemcy przeznaczyli do likwidacji 50.000 Polaków którzy byli członkami organizacji społeczno politycznych (w tym i Polskiego Związku Zachodniego) i którzy w ramach swej działalności: demaskowali antypolską działalność Niemiec, obserwowali Niemców, wspierali Polaków w Niemczech, dążyli by terytoria Niemiec zmieszane przez Polaków przyłączone były do Polski, ujawniali ingerencje Niemiec w polska gospodarkę i przygotowania Niemiec do wojny. Władze niemieckie poleciły też likwidacje: polskich nauczycieli, polskich księży katolickich (którzy według Niemców byli rozsadnikami polskiego nacjonalizmu), sędziów, urzędników, posłów, lekarzy, adwokatów, kupców, rzemieślników i wszystkie inne osoby mające autorytet społeczny. Ofiary były przez Niemców wybierane spośród polskich działaczy politycznych z okresu dwudziestolecia, osób które naraziły się Niemcom, Polaków którzy manifestowali swoją polskość, działaczy społecznych i politycznych, księży, nauczycieli, bogatszych rolników, ziemian. Na niemieckich listach proskrypcyjnych znaleźli się autorzy piszący o polskości ziem zachodnich. Zatrzymani Polacy przed zamordowaniem byli długotrwale sadystycznie torturowani i przesłuchiwani. W wyniku tortur ciała zamordowanych Polaków były tak bardzo zmasakrowane że rodziny nie były wstanie rozpoznać swoich krewnych. Akcje przeprowadzały Operacyjne Grupy Policji Bezpieczeństwa („Einsatzgruppen der Sicherheitpolizei”). „Intelligenzaktion” był „pierwszą tego rodzaju akcją przeprowadzoną podczas II wojny światowej, wyporządzając wykonanie planu ”ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, „dokładnie przemyślaną operacją eksterminacyjną” podczas której mordowano nie rzeczywistych liderów ale potencjalnych. „Okupant niemiecki dążył do unicestwienia narodu polskiego jako zorganizowanej wspólnoty, sprowadzając go do roli prymitywnej niewolniczej siły roboczej. „Intelligenzaktion” przeprowadzana była „za pomocą sił policyjnych natychmiast po ustaniu działań wojennych”. Było to możliwe bo „Intelligenzaktion” był przemyślanym planem „do którego Niemcy przygotowywali się od dłuższego czasu, między innymi zbierając informacje o aktywnych” społecznie i politycznie polakach. Akcja przeprowadzona została zgodnie z niemieckim prawem przez niemieckie sądy specjalne. Cechą charakterystyczną akcji było to że nigdzie na świecie Niemcy nie mordowali z taką zaciętością elity jak na ziemiach polskich. Przedstawicieli polskiej elity mordowano od razu albo w obozach koncentracyjnych (o wysłaniu warstwy przywódczej Polaków od obozów koncentracyjnych władze niemieckie zdecydowały 8 września 1939, 14 października Niemcy zadecydowali że elita polska ma być wymordowana w obozach lub w akcji bezpośredniej). Obozy koncentracyjne w ramach „Intelligenzaktion” były pierwszymi obozami na ziemiach polskich. Liczne powody zbrodni niemieckich zachowały się w rozkazach, zapiskach, protokołach narad i zeznaniach. Niemcy wymordowali w czasie jej trwania 100.000 przedstawicieli polskiej elity. Nie udało się ustalić nazwisk większości ofiar „Intelligenzaktion”. Pomimo że Polacy ponieśli jedną z najbardziej dotkliwych strat podczas II wojny światowej Niemcom nie udało się zdławić oporu Polaków. Niemcy na terenach polskich przeprowadzali „Intelligenzaktion” w tajemnicy, nawet polskie podziemie nie wiedziało czemu Polacy znikają. Po zamordowaniu Polaków Niemcy tworzyli fałszywą dokumentacje ukrywającą prawdziwy los Polaków. Równocześnie z mordowaniem polskiej elity Niemcy na terenach okupowanych prowadzili inne akcje podczas których mordowali ludzi chorych i ich opiekunów, komunistów czy żydów. Wraz z wkraczającym Wehrmachtem na ziemie wkraczały Grupy Operacyjne Policji Bezpieczeństwa „Einsatzgruppen der Sicherheitszpolizei”. „Einsatzgruppen” funkcjonowały przy konkretnych armiach Wehrmachtu i podporządkowane były SD. Grupy operacyjne wspierane były przez policja porządkowa i SS. W Grupie Operacyjnej służyło 60 funkcjonariuszy Policji Bezpieczeństwa, Gestapo („Geheime Staatspolizei” czyli Tajnej Policji Państwowej) i Kripo („Kriminalpolizei” Policji kryminalnej), 15 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa („Sicherheitsdienst des Reichsführers-SS”), 20 funkcjonariuszy z pionu administracyjnego i technicznego. Łącznie we wszystkich Grupach Operacyjnych służyło 2700 funkcjonariuszy. Funkcjonariusze „Einsatzgruppen” nosili szare mundury Waffen SS z naszywką SD na lewym przedramieniu. Grupy Operacyjne działały pod kryptonimem Operacja Tannenberg („Unternehmen „Tannenberg””). Grupami operacyjnymi dowodził Referat Tannenberg w Urzędzie Policji Bezpieczeństwa. Referat zdawał relacje z działań „Einsatzgruppen” szefowi Policji Bezpieczeństwa (Sipo), szefowi Policji Kryminalnej (Kripo) i szefowi Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy („Reichssicherheitshauptamt” – RSHA). „Einsatzgruppen” na tyłach frontu zajmowały się terroryzowaniem Polaków by nie było oporu, mordowaniem polskiej elity która mogłaby być zarzewiem oporu. „Einsatzgruppen” zajmowały się: aresztowaniem Polaków z list proskrypcyjnych, niedopuszczeniem do zorganizowania się Polaków, internowaniem ludzi, zabezpieczeniem granicy między niemiecką a sowiecką okupacją. Innymi zadaniami „Einsatzgruppen” było: tworzenie pierwszych placówek Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa, zabezpieczenie infrastruktury, przejmowanie zakładów pracy, budynków policji, urzędów (dokumenty z zabezpieczonych archiwów służyły umieszczaniu Polaków na listach proskrypcyjnych, i były przez Niemców wykorzystywane w propagandzie), bibliotek i muzeów, przeszukiwanie i rekwirowanie znalezionych dóbr (w gmachach publicznych, fabrykach, magazynach i mieszkaniach). Wraz z Policja Bezpieczeństwa i Policją Porządkowa Grupy Operacyjne rekwirowały: benzynę, olej napędowy, drewno w tartakach, zapasy rolników, cenniejsze przedmioty (które potem rozdawane były Volksdeutschom), towary ze sklepów, depozyty bankowe. Grupy Operacyjne wraz z policją porządkowa i Selbstschutzem: dokonywały przeszukań mieszkań prywatnych w celu przejęcia pieniędzy i broni, dokonywały aresztowań Polaków znajdujących się na listach gończych i tych którzy wystąpili przeciw niemieckiej agresji. Grupy operacyjne działały po zajęciu Polski przez Niemców (które miało miejsca – nie licząc pojedynczych gniazd oporu – 25 września). Po zakończeniu działań wojennych „Einsatzgruppen” i „Einsatzkommando” (Odziały Specjalne) przekształcono na terenach okupowanych w placówki policji i SD. Niemcy w ramach odwetu za ataki na swoje siły mordowali polskich zakładników. Publiczne mordowanie Polaków dokonywane przez niemieckich funkcjonariuszy było doskonałą zabawą dla niemieckich cywili którzy w miejsca kaźni zjeżdża się z okolicznych miejscowości jak na festyn. Niemcy jawnie mordowali tylko zakładników i skazanych przez sądy doraźne, mordowanie reszty Polaków było trzymane w tajemnicy. Utajnione mordy Polaków były przez Niemców dokonywane w ustronnych miejscach do których dostępu bronili wartownicy „Selbstschutzu”, policji pomocniczej i żandarmerii (przykładem takich utajnionych mordów były mordy dokonywane w ramach „Intelligenzaktion”). Niemcy mordowali nie tylko potencjalnych przywódców Polaków ale i ich rodziny by nikt o zamordowanych nie pamiętał.
Dzień niemieckiej agresji na Polskę był równocześnie dniem rozpoczęcia likwidacji mniejszości polskiej w Niemczech i Gdańsku. Niemcy aresztowali 2000 przedstawicieli polskiej elity w Niemczech (kto uniknął aresztowania był przez Niemców zajadle tropiony). Polacy byli od razu zabijani lub trafiali do obozów koncentracyjnych (mężczyźni trafiali do „Sachsenhausen” a kobiety do „Frauen-Konzentrationslager Ravensbrück”). Niemcy likwidowani wszelkie materialne dowody obecności Polaków w Niemczech (szyldy, budynki, instytucje, kluby i organizacje). Działania władz niemieckich zostały poparte licznymi demonstracjami niemieckich obywateli. W Gdańsku Niemcy zbrojnie zajęli polskie instytucje i wymordowali polskich urzędników. Masowe aresztowania Polaków kończyły się masowymi mordami lub wywózkami do obozów koncentracyjnych. Wraz z dorosłymi mordowane były dzieci. Symbolem niemieckich zbrodni była obrona poczty Gdańskiej (12 Polaków zginęło podczas walki, 23 obrońców trafiło do obozu koncentracyjnego a 39 Niemcy od razu zabili). Niemiecka policja z Gdańska która wzięła udział w eksterminacji Polaków była szkolona do dokonania zbrodni na Polakach przed wybuchem II wojny światowej. Na Śląsku Wehrmacht został wsparty sabotażem, dywersją i ochroną zajętych zakładów przemysłowych przez „Freikorps” (Korpus Ochotniczy) złożony z Volksdeutschów którzy ze Śląska wyemigrowali do Rzeszy. Walczące z Niemcami Wojsko Polskie wsparła młodzież, harcerze i powstańcy śląscy. Niemcy wyłapywali i mordowali walczących Polaków oraz polskich harcerzy, działaczy społecznych i pracowników państwowych. Polacy byli mordowani od razu albo wysyłani do obozów koncentracyjnych. Zajmowane przez Niemców Pomorze miało charakter czysto polski. Środkiem germanizacji Pomorza była eksterminacja polskich elit. Równolegle z eksterminacją polskich elit Niemcy mordowali pacjentów polskich szpitali psychiatrycznych i osoby upośledzone w ramach akcji „T4”. Masowe mordy ludności cywilnej dokonywane były przez SS i „Selbstschutz”. Na Pomorzu ofiarami byli głównie: księża katoliccy, nauczyciele, działacze społeczni, harcerze. Ofiarami byli też: lekarze, adwokaci, ziemianie, oficerowie, urzędnicy, rolnicy i działacze społeczno polityczni. Niemcy swoje ofiary określali mianem „fanatische Pole” – fanatycznymi Polakami. Wśród zamordowanych były: dzieci, młodzież, kobiety, cywile, chłopcy i dziewczęta. Niemcy rozstrzeliwali całe rodziny. Przed zamordowaniem Polacy byli okradani i torturowani. Polacy byli mordowani od razu, po torturach, po wyroku doraźnego sądu albo w obozie koncentracyjnym. Jednym z największych masowych mordów była eksterminacja większości z 3800 zatrzymanych Polaków w Bydgoszczy. Z szczególnym barbarzyństwem Niemcy niszczyli księgozbiory i zabytki. Pod koniec wojny Niemcy niszczyli ślady swoich zbrodni.
W Wielkopolsce, na Kujawach, w Ziemi Łódzkiej i Zachodnim Mazowszu, Polaków którzy organizowali zbrojny opór przeciw Niemcom mordował Wehrmacht. Niemicy szczególnie tropili działaczy polskich którzy szkodzili interesom niemieckim (w tym księży katolickich, harcerzy i młodzież), polski element przywódczy (nauczycieli, zakonników i zakonnice, urzędników, kupców, rolników i robotników zaangażowanych społecznie). Po dokonaniu mordu Niemcu każdorazowo organizowali libacje. Niemcy mordowali też zakładników w odwecie za antyniemieckie akcje, eksterminacja zakładników była jawna, eksterminacje innych Polaków przeprowadzane w sekrecie. W 1944 roku Niemcy zacierali ślady swoich zbrodni, niszczyli zwłoki wykopane z masowych grobów. Niemcy systematycznie niszczyli „najmniejszy nawet ślad polskości”. Systematycznie konfiskowali i niszczyli „biblioteki, archiwa, muzea” i zabytki. Władze niemieckie likwidowały wszelkie polskie instytucje kultury a ich majątek przekazywały Niemcom. 22 sierpnia 1939 Adolf Hitler na tajnej konferencji z dowództwem Wehrmachtu oświadczył że jedynym celem Niemiec jest zniszczenie Polski i Polaków. Władze niemieckie nakazywały rozstrzeliwać nieumundurowanych Polaków stawiających opór niemieckim agresorom. Podczas agresji na Polskę Wehrmacht i Luftwaffe popełniły niezliczone zbrodnie wojenne na polskich cywilach. Wehrmacht i Luftwaffe bombardowały, ostrzeliwały z broni artyleryjskiej i karabinów: cywilów, obiekty cywilne, miasta, wsie, dzielnice mieszkalne (we wrześniu Niemcy zbombardowali 158 miast, całkowicie zniszczyli 476 wsi), kolumny uchodźców, pociągi ewakuacyjne, szpitale i kościoły. Zgodnie z prawem międzynarodowym do obrony zaatakowanej Polski przyłączyli się polscy nieumundurowani: cywile, działacze organizacji społecznych i politycznych, harcerze i strażacy. Sprzecznie z prawem międzynarodowym „żołnierze Wehrmachtu, najczęściej przy pomocy miejscowych Niemców, którzy wskazywali obrońców, aresztowali i mordowali osoby biorące udział w odpieraniu ataku”. „Zgodnie z artykułem II konwencji” „Haskiej z 1907 r.” o „prawach kombatanta” „ludność terytorium niezajętego, która przy zbliżaniu się nieprzyjaciela dobrowolnie chwyta za broń, aby walczyć z wkraczającymi wojskami (…) będzie uważana za stronę wojującą, jeśli jawnie nosi broń i zachowuje prawa i zwyczaje wojenne”. Wehrmacht nie przestrzegał Konwencji Haskiej i mordował polskich patriotów. Akcja AB („Außerordentliche Befriedungsaktion” czyli Nadzwyczajna Akcja Pacyfikacyjna) przeprowadzona była przez okupanta na terenach Generalnego Gubernatorstwa na okupowanych ziemiach polskich („ Generalgouvernement für die besetzten polnischen Gebiete” ). Generalne Gubernatorstwo zostało utworzone z ziem polskich których nie wcielono do Rzeszy, dzieliło się na cztery dystrykty: Warszawski, Lubelski, Radomski i Krakowski. Pierwszymi ofiarami niemieckiego okupanta stali się księża i nauczyciele. Policja Bezpieczeństwa i Służba Bezpieczeństwa swoje wiezienie umiejscowiły na Pawiaku w alei Szucha. Polacy przed śmiercią byli torturowali. Część więźniów rozstrzeliwano, resztę wysyłano do obozów koncentracyjnych. Rodzinom wysyłano zawiadomienia o śmierci z podaniem fałszywej przyczyny zgonu. Jedną z najbardziej znanych zbrodni okupanta niemieckiego był masowy mord dokonany na Polakach w nocy z 26 na 27 grudnia 1939 w warszawskim Wawrze. Innym znanym miejscem kaźni narodu polskiego były Palmiry w Puszczy Kampinowskiej. W Palmirach znajdują się 24 zbiorowe mogiły, każda z mogił głęboka na 3 metry (3 długie na 50m, 5 długich na 40m, 3 długie na 20m, 5 piętnastometrowych, 6 dziesięciometrowych). Ofiarami Niemców padali: księża, oficerowie, działacze społecznopolityczni, nauczyciele, urzędnicy, lekarze, adwokaci ale także i rolnicy. Niemcy mordowali ich w tajemnicy by nie stali się oni męczennikami i patriotycznymi symbolami. Niemcy z czasem w celu zatarcia śladu swoich zbrodni niszczyli zwłoki wykopane z masowych grobów.
Pod koniec II wojny światowej Niemcy zacierali ślady swoich zbrodni popełnionych podczas „Intelligenzaktion” w ramach „Akcji 1005” trwającej do jesieni 1944. Podczas „Akcja 1005” Niemcy wydobywali zwłoki zamordowanych z masowych mogił, zwłoki palili a po spaleniu mielili. Przymusowi robotnicy dokonujący ekshumacji po wykopaniu zwłok byli przez Niemców mordowani. Niemcy mordowali też wszelkich świadków zbrodni. Współcześnie niestety zagłada Polaków jest w dyskursie publicznym przemilczana, w świadomości społecznej istnieją tylko zbrodnie „Einsatzgruppen” na terenach które z których Niemcy wyparli sowietów. Jan Bodakowski
17 lutego 2011 Socjaliści będą naprawdę sobą, gdy ukradną wiatr.. - pomyślałem, gdy pan Jacek Vincent Rostowski, minister naszych finansów ogłosił wczoraj ostatecznie, że żadnych podwyżek podatków nie będzie, nie dosłyszałem tylko, czy w tym roku, czy - w ogóle. Ani podwyżki żadnych parapodatków.. Co prawda za osiem miesięcy będą demokratyczne wybory do demokratycznego parlamentu i nie wypada okradać swoich wyborców, ale jak tylko teatr wyborczy zapuści kurtynę- wszystko zacznie się na nowo.. To samo o niepodwyższaniu podatków mówił pan Donald Tusk, kiedy jeszcze nie był premierem, a potem podwyższał je każdego roku kalendarzowego.. A ile przy tym marnotrawstwa poczynił? Panowie obaj się doskonale znają, i jak wierzyć niepodobna panu premierowi Donaldowi Tuskowi, tak wierzyć niepodobna panu ministrowi Jackowi Vincentowi Rostowskiemu, tym bardziej, że obaj panowie zadłużyli nas i nasze dzieci na ponad 200 miliardów złotych i to tylko w ciągu trzech lat(????) Strach się bać jak znowu będą u steru po demokratycznych wyborach.. Miałem cichą nadzieję, że pan Jacek Vincent Rostowski powróci do wykładania na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie i tam będzie studentom opowiadał jak najlepiej zadłużać, żeby jak najmniej bolało.. Bo chodzi o te odsetki, z których żyją banki.. No i spokojnie porozmawia sobie ze swoim pryncypałem i miliarderem, panem Sorosem, krzewicielem modelu tzw. społeczeństw otwartych, których filozofia polega na permanentnym zadłużaniu ludzi mieszkających w tych społeczeństwach.. - Znowu idziesz do pubu z kolegami, a przecież dobrze wiesz, że w przyszłym tygodniu musimy zapłacić ratę za meble- mówi żona do męża.
- Nie bój się, do tego czasu wrócę..- odpowiada mąż. Dlaczego napisałem, że niedosłyszałem? Bo byłem zajęty czytaniem postulatów Sojuszu Lewicy Demokratycznej, w których Sojusz zapowiada podwyżkę podatków dla najbogatszych, zgodnie z powiedzeniem wielkiego Aleksandra Fredry, że „ socjalizm wszystkim nosa utrze- bogatym jutro, a biednym pojutrze”. Sojuszowi Wszystkich Sił Postępowych chodzi o opodatkowanie wszystkich prywatnych basenów i prywatnych banków(??). Na razie brodziki. wanny, jacuzzi, oczka wodne, akwaria- nie będą opodatkowane.. Można spokojnie spać, do czasu oczywiście jak taka propozycja padnie, bo potrzeby budżetu, bo kłopoty finansowe państwa socjalistycznego, bo sprawy socjalne, no i wielkie potrzeby biurokracji socjalistycznej.. Teraz, ci co jeszcze żyją, co kiedyś używali słowa „ socjalizm” zamiennie używają słowa” demokracja”- żeby specjalnie nie denerwować tym socjalizmem, którego oczywiście nie ma(!!!). Można oczywiście spać do czasu, jak nie opodatkują sypiali, jako dobra luksusowego.. Mają w tym niezłą wprawę! A jak może socjalizmu nie być, jak przy sterze demokratycznej władzy są sami socjaliści? To socjaliści będą budować kapitalizm?- Wolne żarty.. Socjaliści zawsze budują socjalizm.. Oczywiście są chlubne wyjątki.. Jak na przykład ustawa pana Wilczka. z 1988 roku.. Do której „ nie da się już wrócić”... Ale wtedy się naprawdę walił cały ten socjalizm moskiewski, tak jak obecnie wali się europejski.. No dobrze. .Żeby wprowadzić podatek basenowy i bankowy trzeba o tych rzeczach wiedzieć, że ktoś je posiada.. Banki widać gołym okiem, albo przeczytać szyld” Państwowy Bank Zbożowy im. Nikodema Dyzmy”, ale basen.?. Niektórzy baseny mają poukrywane przed wścibskim okiem władzy socjalistycznej w różnych lasach i na różnych działkach, często oddalonych całe kilometry od głównych dróg podatkowych, po których poruszają się inspektorzy podatkowi.. Co prawda niedawno zakończył się spis powszechny, nie wiem jednak czy baseny były obowiązkowo inwigilowane – już pod potrzeby podatku basenowego, czy też na razie nie. Bo na pewno pod potrzeby państwa socjalistycznego, jeśli chodzi o podatek katastralny.. Który wkrótce będzie obowiązywał od wartości nieruchomości.. To będzie przysłowiowa słomka, która może złamać grzbiet wielbłąda.. Jak naród wytrzyma również katastralny - to znaczy, że jest albo bohaterski i stawia potrzeby biurokratycznego państwa ponad swoimi, albo jest już tak zblazowany, że przyjmuje wszystko , czego władza socjalistyczna od niego chce fiskalnie. Chyba trzeba będzie powołać kolejne zastępy kontrolerów, kontrolujących baseny poukrywane w lesie, taką Państwową Policję Basenową, która tylko będzie egzekwować prawo w zakresie basenów, tym bardziej, że mogą powstać spory, co basenem jest, a co już nie.. Całość sporu może rozstrzygnąć bezstronna komisja, taki rodzaj inspekcji robotniczo- chłopskiej, których przedstawiciele basenów na pewno nie mają.. Zazdrość spowoduje, że będą bezstronni.. Choroba czerwonych oczu im pomoże.. Bo Sojusz oprócz podatku wannowego, pardon- basenowego i bankowego, który to pomysł zaczerpnął z programu podatkowego Prawa i Sprawiedliwości, ma również w zanadrzu likwidację przywilejów podatkowych dla najbogatszych, w tym ograniczenie ulgi parorodzinnej, a także podniesienie wieku emerytalnego kobiet do 65 lat oraz dokończenie reformy emerytalnej.. Dokończenie reformy emerytalnej najprędzej polegać będzie na likwidacji emerytów i rencistów.. A potem ich utylizacji, ale zgodnie z prawami ochrony przyrody, bo ta jest najważniejsza dla socjalistów,. Ważniejsza ma się rozumieć od samego człowieka, który już częścią przyrody nie jest.. Jest jej największym wrogiem, oprócz- ma się rozumieć socjalistów, którzy są sprzymierzeńcami przyrody.. No i są ludźmi! Najkonieczniej.. I kochają nad wyraz całą ludzkość, ale jakoś nie kochają indywidualnego człowieka.. Masy – tak! Indywidualny człowiek- nie! „Niektóre idee są tak głupie, że może w nie uwierzyć tylko intelektualista”- twierdził patron mojego bloga, George Orwell. Nie wiem czy w Sojuszu Lewicy Demokratycznej są intelektualiści, oprócz pani posłanki i profesor Joanny Senyszyn, niemniej jednak, z tego jak mówią ze stanowczą emfazą- intelektualistami z pewnością są. Bo pan Marek Olewiński, nieżyjący już poseł lewicy intelektualistą z pewnością był - zaraz jak przeszedł w 2004 roku w szeregi Socjaldemokracji Polskiej - zmarł. Dokładnie po roku...A mówią, że szkodzi sól, alkohol, papierosy.. Socjaldemokracja też może zaszkodzić.. Ale przedtem zdążył skonstruować ustawę o komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych, głosowaną demokratycznie 30.08. 1996 roku, która w dziale II, artykule 3 i ustępie 2( przepraszam wszystkich , którzy posiadają ustępy!) zapisał;” komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych, przekształcania w spółki prawa handlowego można dokonywać w celu innym niż prywatyzacja”(????). Co to jest cel inny niż. prywatyzacja? Jak przedsiębiorstwo było państwowym czyli wspólnym, czyli mającym charakter własnościowy komunistyczny- to inny cel może oznaczać jedynie grabież.. No bo jaki inny niż prywatyzacja? Zresztą patronem nieżyjącego już posła Olewińskiego był Lenin, zważywszy na biografię komunistyczną pana byłego posła, a to właśnie Lenin twierdził, żeby grabić zagrabione.. No i grabią! Ale będzie w końcu reforma w naszym leninowskim kraju.. Ponieważ część organizacji pożytku publicznego nie otrzymało swoich 1 % pożytku publicznego z ministerstwa polityki pracy i spraw społecznych, albo odwrotnie- to pani minister wprowadzi….. nowe druki(???) Nowe druki na pewno pomogą reformie, tym bardziej, że zbliża się potop. Potop z papieru wytworzonego przez biurokracją. Przez ostach 20 lat tzw. przemian.. - Zgodziłabyś się wyjść za idiotę, gdyby miał dobry samochód? - Sama nie wiem…. Twoja propozycja trochę mnie zaskoczyła.. A mnie nie zaskakują propozycje socjalistów.. Nigdy nie mogą być mądre! Bo socjalizm ze swojej natury- to kompletna głupota.. WJR
Chłopo-minister w Europarlamencie
1. Wczoraj na Klubie Polskim w Europarlamencie wystąpił Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski. Mówił o priorytetach polskiej prezydencji. I ja tam byłem i z Ministrem pogadałem.
2. Niczego sobie pan minister. Juz nie chce dorzynać watah. Prezencja, aparycja, zgrabne zdania, składne wypowiedzi. No i ta kultura osobista, która nie pozwoliłaby mu zapewne usiąść, gdy goście stoją. Sam doświadczyłem tej kultury. Chciałem zadać ministrowi pytanie, ale przewodzący obradom Klubu poseł Jacek Saryusz-Wolski nie chciał dopuścić mnie do głosu. Awantura wisiała w powietrzu. I wtedy minister Sikorski wstawił sie za mną - proszę bardzo, niech Pan Poseł Wojciechowski pyta...
3. Zapytałem rzecz jasna o rolnictwo, którym głównie sie zajmuję w Europarlamencie. Dlaczego rząd myśli tylko o bezpieczeństwie obronnym i energetycznym, a nie myśli o bezpieczeństwie żywnościowym? Dlaczego rolnictwo i nie jest priorytetem polskiej prezydencji? Zwróciłem uwagę, że w ciągu pierwszych 10 lat członkostwa polscy rolnicy dostali o 20 miliardów euro mniej pomocy niż rolnicy włoscy, chociaż w Polsce ziemi uprawnej jest więcej niż w słonecznej Italii. Podniosłem też, że jeśli niesprawiedliwy system dopłat się nie zmieni, w kolejnych siedmiu latach polscy rolnicy dostaną o kolejne 10 miliardów euro mniej niż Włosi, że o Niemcach nie wspomnę, w proporcji do nich stracimy dwadzieścia parę miliardów euro. I zapytałem, co pan minister już zrobił i co zamierza zrobić w ramach prezydencji, żeby te niesprawiedliwości zlikwidować i dopłaty rolnicze wyrównać?
4. Saryusz-Wolski wiedział co robi, nie chcąc dopuścić mnie do głosu. Doskonale wiedział, o co będę pytał i chyba też wiedział, co minister jest w stanie odpowiedzieć. A minister odpowiedział po pierwsze, że sam jest rolnikiem bo ma czternaście hektarów ziemi. - Nie jest dobrze - pomyślałem sobie. Dość już nabroił jeden rolnik w rządzie, a tu jest i drugi, a kto wie, może tych chłopo-ministrów jest w rządzie jeszcze więcej, co wcale polskiemu rolnictwu dobrze nie rokuje. No bo utyra sie taki minister w gospodarstwie, nasieje, na orze, krów nadoi i potem nie ma już siły ani głowy do polityki.
5. Chłopo-minister Sikorski powiedział następnie, że na wsi polskiej jest dobrze, w porywach wręcz bardzo dobrze, a rolnicy są radośni i szczęśliwi. Żadna grupa społeczna tak się obecnie nie cieszy, jak rolnicy, którzy dostali z Unii fury pieniędzy. Skoro więc jest dobrze, to już nie potrzeba, żeby było lepiej, aby nie przedobrzyć. Chłopo-minister Sikorski przyznał też z czarującym uśmiechem, że w sprawach rolnictwa to on jest laik, ale na szczęście jest w rządzie inny chłopo-minister Marek Sawicki, który taki ma w Unii taki respekt i szacunek, że on już na pewno polskie rolnictwo urządzi jak należy.
6. W większości krajów Unii Europejskiej rolnictwo i bezpieczeństwo żywnościowe jest zbyt ważne, aby pozostawić je wyłącznie w rękach ministra rolnictwa. Ministrowie rolnictwa zajmują sie uprawą buraków, natomiast uprawą europejskiej polityki rolnej zajmują sie prezydenci i premierzy. Minister rolnictwa jest od dobrostanu zwierząt, natomiast dobrostan rolników roztrząsany jest na najwyższym szczeblu. O niemieckich rolników upomina sie zawsze kanclerz Merkel, o francuskich prezydent Sarkozy. O polskich rolników nie upomina sie ani prezydent, ani premier. Prezydent żartował, że dopłaty rolnicze wyrównają się same, więc nie ma sie o co upominać. Premier w sprawach wsi milczy, a nawet jeśli w nerwach rzuca we współpracowników mięsem, to nie z powodu rolników bynajmniej te nerwy. A Minister Spraw Zagranicznych otrzepuje spracowane w gospodarstwie rolnym dłonie i poleca rolników pieczołowitej trosce ministra Sawickiego.
7. Kluczowe dla przyszłości polskiej wsi sprawy rozstrzygną się zatem w Trójkącie Weimarskim na szczycie: Angela Merkel-Nicholas Sarkozy-Marek Sawicki. Sukces polskiej wsi murowany. Doczeka sie polska wieś wyrównania dopłat jak karp Bożego Narodzenia...
PS. Ilekroć mówię lub piszę o dopłatach rolniczych, od nie-rolników słyszę pytanie - a co ja będę z tego miał. Teraz też dzwoni mi w uszach to pytanie, więc daję moją odpowiedź z góry (Answer from mountain) i przytoczę moją rozmowę przedwyborczą ze sprzedawcą koszul na targowisku w Ujeździe koło Tomaszowa Mazowieckiego.
Sprzedawca koszul: - a jak pana wybiorę, to co pan będzie robił w Europarlamencie? Ja: - będę walczył o wyższe dopłaty dla rolników.
Sprzedawca koszul: - a co ja będę z tego miał? Ja: - jak rolnik dostanie wyższe dopłaty, kupi u pana jedną, może dwie koszule więcej...
Sprzedawca koszul: - Hm... Ja: - A poza tym dzięki wyższym dopłatom ten rolnik nie zbankrutuje. Bo jakby zbankrutował, to szukałby innego zajęcia i niewykluczone, że tu, obok pana, próbowałby sprzedawać koszule..
Sprzedawca koszul: - przekonał mnie pan! Janusz Wojciechowski
O pobożnych socjalistach Pobożny socjalista to człowiek, który nominalnie zachowuje wiarę w wolny rynek. Ponieważ jednak wierzy przede wszystkim w Boga, często pojawia się u niego skłonność, by zamiast korzystać z danego każdemu człowiekowi rozumu, tłumaczyć świat przede wszystkim lub niemal wyłącznie przez pryzmat wiary. Obraz świata u człowieka zdrowo nań patrzącego dzieli się na dwie nieredukowalne do siebie sfery: wiary i rozumu – albo inaczej: wiary oraz prawa naturalnego (czy też, teologicznie rzecz biorąc, łaski i natury). Ponieważ wiara jest czymś, co przekracza rozum, istnieją w społeczeństwie dwa odrębne kodeksy moralne. Pierwszy z nich to kodeks wspólny wszystkim wyznawcom danego systemu religijnego lub kulturowego, jak np. etyka katolicka czy judaistyczna. Drugi kodeks to prawo naturalne, czyli zespół norm obowiązujących wszystkich ludzi, nawet wyznawców wrogich sobie religii, kultur itd. Aby lepiej ukazać wzajemną zależność obydwu tych kodeksów, możemy się posłużyć np. kwestią przestrzegania postu. Społeczeństwa o zdrowym światopoglądzie nie karzą swoich członków za nierespektowanie np. zakazu jedzenia mięsa w piątek, ale już w niektórych społeczeństwach arabskich podobny postępek mógłby na kogoś sprowadzić poważne sankcje karne. Choć może wydawać się to dziwne, wielu jest jednak ludzi, dla których świat posiada jednopoziomową strukturę. Na tym poziomie istnieje jedynie rozróżnienie między grzechem a dobrym uczynkiem. Sfera prawa naturalnego zostaje pochłonięta przez zabsolutyzowaną sferę religijną. Dla pobożnego socjalisty cały świat jest tylko i wyłącznie polem starcia dobra ze złem, szatana z Bogiem – co w sensie eschatologicznym jest jak najbardziej poprawne, ale mylące w przypadku budowania ziemskiego porządku wraz z niewierzącymi i innowiercami. Polityka oraz teoria społeczna nie są dla pobożnego socjalisty kwestią rozumowych ustaleń, lecz walki chrześcijaństwa ze złem całego świata. Światopogląd pobożnego socjalisty (czyli w naszych polskich warunkach socjalisty-katolika) wydaje się mieć kilka najważniejszych filarów. Są to błędy w myśleniu wywodzące się z zasadniczej nieumiejętności wyodrębnienia prawa naturalnego, czyli samej podstawy funkcjonowania społeczeństwa. Oto one:
1. Polska to kraj katolicki – to prawda, historycznie rzecz biorąc, obszar Polski zamieszkiwało zawsze najwięcej osób wyznania katolickiego. Pytanie brzmi jednak: cóż z tego? Religia z prawnego punktu widzenia jest przecież kwestią całkowicie indywidualną i nie może mieć przełożenia na sferę prawa naturalnego. Pobożny socjalista uważa jednak, że Kościół powinien mieć wyróżnioną pozycję w państwie oraz współdecydować o najważniejszych kwestiach. Okazyjnie występuje także przeciwko budowie meczetów oraz innych świątyń. A co z prawem własności?
2. Potrzeba nam dobrych polityków – pobożny socjalista uważa, iż podstawową bolączką każdego państwa jest brak uczciwych polityków oraz że „w państwie” dlatego dzieje się źle, że ludzie są grzeszni i nie wykonują należycie swych obowiązków. Problem z państwem polega jednak nie na grzeszności jego członków, lecz na samym jego istnieniu. W samym swym rdzeniu jest ono monopolem, a monopolem nie da się rozumnie zarządzać. Pobożny socjalista nigdy jednak w to nie uwierzy i lubi modlić się o dobrych polityków, którzy będą „działali dla dobra wspólnego” albo „reprezentowali interesy katolików”. Państwa nie da się ochrzcić, tak jak nie sposób uczynić gwałtu katolickim.
3. Moralność katolicka to powszechnie obowiązujący system etyczny – prawo naturalne nie jest sprzeczne z moralnością katolicką, ale dzieli je spora różnica. Powszechny kodeks etyczny wspólny wszystkim ludziom, wierzącym i niewierzącym, nie obejmuje przecież nakazu miłosierdzia czy też pomocy potrzebującym. Do prawa naturalnego nie zalicza się także zakaz zemsty, monogamia, szacunek dla rodziców itd. Choć wiele się dziś mówi o tym, że prawdziwą bazą etyczną całej ludzkości jest dekalog, funkcję tę spełnia tak naprawdę prawo własności (czyli prawo naturalne). Pobożny socjalista nie daje temu wiary – najczęściej pragnie, aby zręby etyki katolickiej stały się podstawą prawa danego kraju. W ten sposób słuszne zakazy aborcji lub morderstwa mieszają się z zupełnie bezsensownymi zakazami poligamii lub oficjalnego uznania związków homoseksualnych.
4. Patriotyzm to obowiązek wspierania własnego państwa – gdy pobożny socjalista słyszy, że ktoś buntuje się przeciw państwu, a szczególnie polskiemu państwu, burzy się w nim krew. Uważa, że każdy wierzący ma obowiązek działania na korzyść ojczyzny. Sęk jednak w tym, że państwo to co innego niż społeczeństwo czy naród. Można przecież spełniać swoje patriotyczne obowiązki, chcąc jak najlepiej dla swoich bliźnich, złączonych społecznym podziałem pracy. Nic nie przyczynia się tak bardzo do zrywania więzi społecznych jak państwo, które niszcząc zasoby kapitałowe oraz łamiąc prawo własności, nieustannie cofa nas ku barbarzyństwu. Obowiązkiem katolika w zakresie życia wspólnoty powinno być przede wszystkim nieustanne działanie na rzecz zniesienia państwa – największego źródła krzywdy i wyzysku.
5. Istnieje katolicki sposób zarządzania państwem – pobożny socjalista nieustannie ugania się za takimi zjawami jak polityka prorodzinna, chrześcijańskie wartości w państwowej lub unijnej konstytucji, państwowa pomoc najuboższym albo obecność katolickich dziennikarzy w państwowych mediach. Po katolicku można jednak zarządzać
tylko prywatnym przedsiębiorstwem – państwo to potężny aparat przymusu. Wszelkie ustawy, wywierające rzekomo pozytywny wpływ np. na rodzinę, stanowią tak naprawdę kolejny krok do zwiększenia państwowej biurokracji. Ostatecznie wszystkie pobożne ustawy państwowe przynoszą skutek przeciwny do zamierzonego. Wzrastające obciążenia sprawiają, że przedsiębiorczość zostaje zepchnięta do parteru, a górę biorą aroganccy i bezwzględni urzędnicy oraz żyjący z nimi w symbiozie, ustawieni „biznesmeni”. Ponieważ państwo oparte jest na kradzieży, jedyny możliwy sposób katolickiego zarządzania nim mógłby polegać na zwrocie zagrabionego mienia poszkodowanym.
6. Konsumpcyjna współczesność i filantropijne państwo – pobożny socjalista przygląda się światu i przeraża go skala moralnego upadku społeczeństwa. W telewizji widzi tylko zepsutych celebrytów, sąsiedzi i znajomi są skupieni jedynie na dniu dzisiejszym, a sferą publiczną rządzą rozmaite układy i układziki. Z drugiej strony wszystkie uczelnie należą do państwa, które „opiekuje się” też teatrami, muzeami, całą „kulturą wyższą” oraz pomaga najbiedniejszym. Pobożny socjalista wysnuwa więc wniosek, że im więcej państwa, tym porządniejsze jest społeczeństwo. Taka naiwna wizja świata zupełnie pomija fakt, iż za dzisiejszy konsumpcjonizm całkowicie odpowiada państwo. Zabierane przymusem podatki niszczą przede wszystkim ludzkie oszczędności, które mają decydujący wpływ na nastawienie społeczeństwa wobec konsumpcji. Ludzie żyjący pod butem państwa mają wysoką preferencję czasową, co oznacza, że żyją dniem dzisiejszym i stają się skłonni do nadmiernego konsumowania. Z kolei mit państwa jako filantropa i instytucji charytatywnej możliwy jest tylko i wyłącznie dzięki całemu ogromowi specjalnych przywilejów prawnych i gospodarczych, sprawiających, że tylko państwo może zgrywać dobroczyńcę i nieustannie szczuć społeczeństwo na konsumpcjonistyczny świat. Jak wyraźnie widać, głównym błędem wynikającym z trapiącego pobożnych socjalistów fideizmu jest akceptacja instytucji państwa. U źródeł tego fatalnego w skutkach błędu leży nieumiejętność odróżnienia państwa i społeczeństwa. Niewątpliwie jedną z głównych przyczyn tego zjawiska jest fakt, iż w ostatnich dekadach świat przeszedł na demokrację, która swoim egalitaryzmem wytwarza złudzenie, że ludzie rządzą się sami. Bywa nieraz także, że akceptacja dla instytucji państwa jest na tyle powszechna (jak chociażby w dzisiejszej Polsce), że zwracanie uwagi na ten podział uważa się za zbytnią drobiazgowość – przecież 90% Polaków to katolicy, mamy wspólną historię, powinniśmy czuć się wspólnotą itd., itp. Warto więc przypomnieć wszystkim pobożnym socjalistom, że są w tym kraju ludzie, którzy nie chcą należeć do państwa. Uświadomienie sobie tego może być dla pobożnych socjalistów trudnym zadaniem, tym bardziej że dotychczas ich perspektywa ograniczała się jedynie do poziomu starcia dzieci Bożych ze sługami szatana. Gdzieś w ten schemat będą musieli wepchnąć także podział na czyny moralne i niemoralne z punktu widzenia samego tylko prawa własności (naturalnego). Będą musieli przełknąć fakt, iż osoba, która być może grzeszy z katolickiego punktu widzenia, postępuje jak najbardziej moralnie. A z osądzaniem tego faktu muszą powstrzymać się do czasu Sądu Ostatecznego… Jakub Woziński