555

”Samobójstwo demograficzne” Polski [L]iczba ludności w Europie, która w 1960 roku stanowiła 25 procent ludności świata spadnie w połowie przyszłego stulecia do 5 procent. Te dane skłoniły niektórych europejskich mężów stanu do mówienia o „samobójstwie demograficznym" Europy JP II 1985

W tym tygodniu nastąpiła niesamowita konwergencja diagnozy sytuacji Polski między opinią konserwatywnej prawicy, a skrajną lewicą. Otóż Grzegorz Napieralski wypowiedział dwa kluczowe zdania: "Od sześciu lat nie było tak tragicznej informacji", oraz „Dziś najskuteczniejszym środkiem antykoncepcyjnym jest kredyt hipoteczny” które jakże bliskie jest stwierdzeniom: „Brak 3,5 mln dzieci w polskich rodzinach tragedią dwudziestolecia” i „Raty kredytowe w budżetach polskich rodzin zastąpiły wydatki na dzieci”. Zgodnie z przedwakacyjną obietnicą w dzisiejszym artykule chciałbym poruszyć problem społecznych kosztów imigracji, w sytuacji kiedy jest ona lansowana jako remedium na kłopoty demograficzne. Chwilowe uspokojenie na europejskich ulicach pozwala na spokojne i merytoryczne przedyskutowanie tego zagadnienia. A analizując koszty imigracji warto oprzeć się na książce urodzonego na Śląsku Waltera Laqueur „The Last Days of Europe. Epitaph for an Old Continent” gdyż są one w miarę zobiektywizowaną opinią, którą autor poświęcił swoim dwóm najmłodszym wnukom Aviemu i Aaronowi. Są one napisane z punktu widzenia zdystansowanego obserwatora który „Zazdro[ści] tym, którzy w ostatnim czasie pisali o jej [Europie-cm] świetlanej przyszłości. Chciałbym podzielać ich optymizm. Przypuszczam, że będzie to przyszłość skromna. Mam nadzieję, że czeka ją coś więcej niż los skansenu.” A w innym miejscu chłodno stwierdza: „prognozy, według których Europa wyłoni się jako moralna potęga, niewątpliwie pozostaną urzekającym wytworem fantazji”(!). Europę jaką znamy czekają zaś dramatyczne przemiany za sprawą demograficzno-kulturowych czynników pociągających za sobą zmiany społeczno-polityczne. Głośny raport ONZ „Raplacment Migration: Is It a Solution to Declining and Aging Populations? przewidywał że zaledwie do 2050 r. potrzeba będzie 700 mln imigrantów do przywrócenia wieku, ale przecież nawet gdyby oni przybyli to „nie jest oczywiste, że chcieliby pracować niejako dla dobra emerytów w społeczeństwie w którym się nie utożsamiają.” W efekcie mimo wielorakich oporów Europa po zaabsorbowaniu społeczeństw wschodniej części kontynentu, znajdzie się w stadium silnej presji populacyjnej ze strony ludnych państw ją okalających. A według prognoz populacja Egiptu już obecnie 80 milionowa podskoczy do 114 mln w roku 2050, a Algieria z Marokiem będą liczyły po 45 mln obywateli. Turcja, której elity straciły nadzieję na wejście do UE, a która z 78 milionów przekroczy barierę 100 mln, krok po kroku szykuje się na lidera świata islamu. Po ustabilizowaniu kontroli cywilnej nad armią, która przez lata była postrzegana jako gwarant świeckości Turcji, premier Tayyip Erdogan wykorzystuje uzależnienie władz krajów arabskich od USA i skutecznie kreuje się na przywódcę całego regionu. Świadczy o tym wtorkowe wystąpienie w Kairze w którym ostrzegł Izrael, że będzie musiał „zapłacić cenę za agresję i popełniane zbrodnie”, zostało jak donosi Financial Times na pierwszej stronie 14-go września entuzjastycznie przyjęte przez kairską „ulicę”, oskarżającą własny rządu na brak adekwatnej reakcji na ostatnie krwawe incydenty graniczne. Nic dziwnego że Paul Demeny który w swoim artykule „Population and Development Review” zauważył że nawet mały Jemen który w roku 1950 miał zaledwie 4 mln mieszkańców, obecnie liczy ok. 25 mln, a w r. 2050 ma osiągnąć 100 mln mieszkańców, a więc znacznie więcej niż najludniejszy kraj UE skonstatował, „że próżno doszukiwać się w całej historii ludzkości[!] podobnego precedensu dla tak nagłego demograficznego załamania.” W tej sytuacji nie dziwmy się wielu dowodzi, że jeśli Europa zachowa się jako kontynent liczący się w przestrzeni historycznej to „prawie na pewno będzie to czarny kontynent”, przepowiadają też, „że na koniec dwudziestego pierwszego wieku Europa będzie islamska.” Patrząc jednak na stale spadający udział w ludności świata z 25% na początku dwudziestego wieku do 12% w roku 1950 do 4-5% w połowie tego stulecia to można z dużą dozą prawdopodobieństwa wysnuć, że niezależnie od przyszłego koloru skóry i wyznania Europejczyków ich rola na Świecie ulegnie znaczącej redukcji. Wziąwszy pod uwagę kurczącą się populacje znaczne obszary Europy przemienią się w kulturowy park rozrywki, swoisty obszerny Disneyland. Atrakcję dla licznych turystów z Chin, Indii i innych ludnych krajów Wschodu którzy będą oglądali mieszankę europejsko-islamską w taki sam sposób jak dzisiaj sami zwiedzamy Wenecję, Wersal, Madryt, Brugię, Stratford-upon-Avon czy Rothenburg ob. Der Tauber, tylko że na większą skalę. Będzie to Europa przewodników turystycznych i tłumaczy, gdzie w Polsce wewnętrzny popyt globalny będą wspierały na równi usługi zdrowotne z pogrzebowymi. Już obecnie turystyka to ma pierwszorzędne znaczenie w wielu krajach europejskich w tym w Polsce, a turyści chińscy na Zachodzie należą do bardziej rozrzutnych. A to dopiero początek ich procesu bogacenia się a naszego upadku. Gdy patrzymy na koszty imigracji powinniśmy opierając się na opisach Waltera Laqueur zobaczyć przyszłą Polskę przyjmując autora propozycję aby pominąć rozwlekłe wyjaśnienia i suche doniesienia i przejść się po tych dzielnicach miast Europy które tą przyszłość przedstawiają. Ilustrującym byłaby wg niego spacer po Neukolln czy Cottbusser Tor w sąsiednim Berlinie lub Saint-Denis albo Evry w Paryżu. W Londynie należałoby zacząć spacer po Edgware Road od MarbleArch, a po nim pojechać do Tower Hamlets, Lewisham, czy Lambeth w którym dotąd mieści się siedziba arcybiskupa. Odkrywając klimaty azjatyckie oprowadzilibyśmy gościa na północ od Brent, a afrykańskie w Peckham. Po pierwsze co sarkastycznie Laqueur podkreśla komunikowanie może okazać się nawet łatwiejsze, gdyż gwara paryskich banlieues wg Le Mond składa się zaledwie z czterystu słów, podczas gdy Kanakensprach zaledwie trzystu i to o charakterze „częściowo fekalny[m], częściowo seksualny[m] z pochodzenia. Ci co znają niemiecki mogą „gwarę” poznać czytając w Kanakensprach internetowe wydania „Królewny Śnieżki” czy „Jasia i Małgosi” u Detleva Mahnerta. Z tego względu bardziej wskazana byłaby konwersacja w rodzimym języku imigrantów. W Wielkiej Brytanii użytecznym okazałby się mający swoje korzenie na Jamajce język hip-hopu. W swojej przechadzce wprawdzie niektóre z zaułków mogły się wprawdzie wydać niebezpieczne, ale jako ciekawe można byłoby uznać widoki i zapachy rodem z Karaczi czy Dakki jak i melodie orientu Do tego egzotyka rzeźników wg rytuału halal, knajpek serwujących kuskus, czy bardziej swojsko prezentujących się Polakom budek z kebabem. Po spożyciu sałatek fattoush i kulek falafel bardziej szokującym może się okazać brak coca-coli wypartej przez mecca-colę. W bardziej zorientowanym korzystaniu z lokalnych usług może mu jednak brak wykształcenia lingwistycznego w sytuacji kiedy znaczna część afiszy i napisów jest w językach i alfabetach o wyjątkowo obcym charakterze. To co poniektórych „turystów” by zdziwiło to fakt że już obecnie w dużych miastach angielskich takich jak Birmingham i Bradford meczetów jest więcej niż kościołów, a co gorsza o ile w meczetach „tętni życie” to kościoły świecą pustkami. W efekcie nawet Gazeta Wyborcza opisując ostatnie zamieszki w Wlk. Brytanii stwierdzała że: „Najbardziej przypominają francuskich imigrantów z kolorowych przedmieść Paryża, którzy kilka lat temu palili samochody i bili się z policją. W odróżnieniu od nich nie żyją jednak w gettach. Trudno o bardziej wielokulturowe miejsce na ziemi niż Londyn.”„Większość to imigranci mający poczucie wykluczenia z racji koloru skóry, pochodzenia czy wyznawanej wiary. Wielu z nich to zapewne członkowie lokalnych gangów lub kibole klubów piłkarskich.” Tak jak obecne dzielnice imigrantów nie przypominają tych okolic z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych tak i przyszłe polskie miasta będą inne. O ile berlińska dzielnica Wedding była niegdyś bastionem komunistów i o jej klasowej walce śpiewały całe Niemcy o tyle dzisiaj jest nie do poznania i jak Laqueur pisze „nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się samotnie spacerować tam nocą po ulicach.” Podobnie czerwone banlieue które dawniej były bastionem komunistów obecnie na trwałe utraciły swój dawny charakter. Społecznie imigranci są w znacznym stopniu wyalienowani. Nie mają oni francuskich, włoskich, brytyjskich czy niemieckich przyjaciół, nie spotykają się z nimi, a i często nie są w stanie z nimi się porozumieć narzekają że są społecznie wykluczeni. Jednocześnie ze względu na dekadencję kulturową Zachodu uważają że wyznawane przez nich wartości i tradycje są lepsze i wartościowsze pogłębiając brak identyfikacji z nową ojczyzną. Przy czym o ile dawniej ich zachowanie było wyjątkowo spolegliwe to obecnie staje się coraz bardziej roszczeniowe. Jak podaje włoski "Corriere Della Sera" około 30 osób, w tym w większości policjantów, odniosło obrażenia w rezultacie buntu imigrantów na południu Włochw rejonie miasta portowego Bari tego lata. Wylegli oni na ulice i kamieniami zaatakowali policję. Niektórzy z nich byli z łomami w rękach, a obrzuceni zostali także przechodnie oraz filmująca zajścia ekipa telewizyjna, zablokowana została także linia kolejowa na trasie Bari-Foggia. A przyczyną całego zajścia były opóźnienia…„w procedurach przyznawania azylu”[!] w miejscowym ośrodku dla uchodźców, podczas gdy imigranci domagają się „natychmiastowego wydania dokumentów legalizujących pobyt”[!] we Włoszech. Rewolucja informacyjna doprowadziła nieoczekiwanych procesów podczas których o ile imigranci wspólnie z „tubylcami” kibicują lokalnej drużynie piłkarskiej to dzięki telewizji satelitarnej i internetowi swoją kulturę, religię i poglądy polityczne konfrontują oglądając programy telewizyjne swojej starej ojczyzny. I jedynie czego można oczekiwać to wywieszenia obok swoich barw narodowych tych z kraju osiedlenia w sytuacji meczu międzypaństwowego z przeciwnikiem względem którego nie mają emocjonalnych sympatii. A Polska która obecnie silnie opodatkowuje dzieci, już w najbliższej przyszłości, gdy Polki nie będą już mogły mieć dzieci, zostanie skłoniona przez KE do przyjęcia imigrantów i finansowego wsparcia ich dzieci ze wszystkimi konsekwencjami związanymi z przekształceniem w kraj wielokulturowy. Obecnie oszukujemy się myśląc, że imigranci tak po prostu będą na nas pracować. Podczas gdy ich wykształcenie musi być kosztowniejsze niż naszych dzieci, a osób nadzwyczajnie uzdolnionych w pierwszym pokoleniu nie uda się wyłowić. I co nam z tego, że wtedy wszyscy będą rozumieli że bez dzieci nie ma przyszłości finansowej, sportowej i innowacyjnej? Czy my zawsze musimy zmądrzeć po czasie? I czy wtedy będziemy mówić o dokonanym „samobójstwie demograficznym” Polski. Dr Cezary Mech

Niemiecki Papież w obcej dali drukuj Nowokatolicka wrogość kościoła Germanów wobec Rzymu ma głębokie korzenie. Czy podczas swojej wrześniowej wizyty Benedykt XVI zdobędzie „serca narodu”? Że jestem niemieckim katolikiem, poznałem we Francji. To było podczas jednej z wielkich pielgrzymek z Paryża do Chartres, z okazji Zesłania Ducha Świętego; najbardziej znaczący poeta, eseista, mówca i wydawca czasopism „renouveau catolique”, Charles Peguy zainicjował je przed I wojną światową. Po Soborze Watykańskim II popadły w zapomnienie, podobnie, jak wiele popularnych pobożnych ćwiczeń, by zostać przypomnianymi przez ruch na rzecz tradycji katolickiej. W laickim Paryżu nadal budzą niedowierzanie i czasem oburzenie, gdy przed katedrą Notre Dame ustawia się pochód dziesiątek tysięcy ludzi, którzy wczesnym rankiem rozpoczynają drogę przez ciche ulice. Trzeba umieć wędrować, by w szybkim tempie przejść sto dwadzieścia kilometrów, które trzeba pokonać w trzy dni. W drodze modli się i śpiewa; podczas każdego postoju wokół obozu rozkładają się księża w komżach i fioletowych stułach, by wysłuchać spowiedzi, a na jednej z piękniejszych polan w bukowym lesie w Rambouillet celebruje się uroczystą sumę.

Móc odpocząć w religii Następnie pochód opuszcza las i osiąga szeroką równinę Chartres. W oddali wśród pól kukurydzy wznosi się katedra; pielgrzymka, przypominająca marsz armii z trzepocącymi sztandarami, zbliża się do tego świętego miejsca. Tak mógł wyglądać pochód wojsk, które prowadziła przeciwko Anglikom tajemnicza pastereczka z Domremy w Lotaryngii, Joanna d’Arc. Przyszło mi to od razu do głowy, a do obrazu pasował śpiew naszej grupy, której przewodził młody oficer: stare piosenki żołnierskie, w których występował marszałek Turenne, a także „Sainte Marie, reine de France”. A jakich świętych wzywano w litanii: po Matce Bożej przede wszystkim właśnie Dziewicę Orleańską, króla Ludwiga Świętego, Proboszcza z Ars, św. Solangię i Małą Tereskę z Lisieux. Ci francuscy pielgrzymi zwracali się do Boga, który był Francuzem – w budzący zazdrość sposób ich religia, kultura, bycie katolikiem i Francuzem stały się czymś identycznym. To była niezłomność, możliwość odpoczynku w religii. Nie czułem się wyłączony od moich współpielgrzymów, przeciwnie, byli niezwykle gościnni, także w sensie duchowym, ich entuzjazm był zaraźliwy. Jednak odniosłem wrażenie, że ten katolicyzm jest w pewien sposób bardziej pewny siebie i na swój piękny sposób zadowolony z siebie, zgodny, pozbawiony niespokojnej tęsknoty; sposób, jakiego jako niemiecki katolik nie znałem. Być katolikiem znaczyło dla mnie coś innego, nawet więcej, niż być Niemcem. „Katolik” to wyższe pojęcie, któremu podporządkowała się przynależność narodowa. Wraz z byciem katolikiem zrobiłem krok naprzód z bycia Niemcem. Obraźliwe stwierdzenie prowadzących Kulturkampf pod wodzą Bismarcka, jakoby katolicy nie byli wiernymi poddanymi króla pruskiego, podchodzili do państwa z rezerwą, byli „ultramontanistami”, odczuwającymi lojalność wobec znajdującego się za górami, odległego Papieża, pasowało do mnie jak ulał. Czy katolicki Niemiec z racji swej historii nie powinien być ultramontański? Czym innym niż ultramontanizmem była idea kontynuacji przez niemieckich królów zaginionego Cesarstwa Zachodniorzymskiego? Owo karolińskie, Rzymskie Cesarstwo, które później otrzymało dodatek „Narodu Niemieckiego”, nie było państwem narodowym – długo w swej niemożności i niechęci do monopolizacji przemocy nie było w ogóle państwem. Owo rzymsko-niemieckie cesarstwo, luźny związek bazujący często jedynie na prawnej fikcji, uzurpowało sobie prawo do bycia dziedziną wszystkich chrześcijan. Jeśli katolicyzm wiązał się gdzieś z politycznym wyobrażeniem, to miało to miejsce w Niemczech w postaci Świętej Rzeszy, która niczym kwoka pisklęta, okrywała swoimi skrzydłami rodzinę narodów chrześcijańskich. Jakże często wyszydzano tę ideę, jakże okrutnie historia potwierdziła niemożliwość jej realizacji! To jednak nie zmienia faktu, iż ona istniała. Idee nie potwierdzają swej umiejętności funkcjonowania, siły panowania nad wyobraźnią przez swoją realizację – przeciwnie, realizacja zazwyczaj zadaje śmiertelny cios politycznej idei. To, że po II wojnie światowej trzej katolicy – trwa proces beatyfikacyjny dwóch z nich, Roberta Schumana i Alcide de Gasperiego – po nieodwracalnej sekularyzacji jeszcze raz zamarzyli sen o cesarstwie Karola Wielkiego i chcieli go podsunąć laickiemu społeczeństwu za pomocą argumentów gospodarczych, także to jest mocnym pogłosem tej starej, ogłoszonej przegraną idei. Nic dziwnego, że to właśnie Niemcy się nią zachwycili i to nie przegrana wojna, a powracająca polityczna dyspozycja, można powiedzieć, genetyczna inklinacja w kierunku ponadnarodowej myśli królewskiej, wpłynęła na ten zachwyt.

Kłótnia i samobójcza nienawiść własna Jakkolwiek typowy jest dla Niemiec taki katolicki ultramontanizm i ponadnacjonalizm, nie można przemilczeć, że ta nadzwyczajna wśród europejskich kultur postawa była dla wielu Niemców przeciążeniem, któremu nie podołali. „Discordia Germaniae” sięga czasów Tacyta. Niemiecka ojczyzna była podzielona już w pierwszej chwili swojego kulturalnego istnienia, w podziale na część skolonizowaną przez Rzymian i barbarzyńską. W tej chwili, która uświadomiła i opisała Niemców jako naród kulturowy, ich własnością był już duch nieprzejednanej waśni i samobójczej nienawiści własnej; ukazywał się on w każdym stuleciu na nowo i w coraz bardziej bezlitosnej formie. – Istnieje antyrzymski afekt – tymi słowami zaczyna się słynny esej Carla Schmitta; wierności Rzymowi, ultramontanizmowi katolickiego Niemca, towarzyszyła zawsze nienawiść do Rzymu, nacjonalistyczna samowystarczalność drugiej części Niemców. Reformacja Marcina Lutra, która uczyniła wojnę domową stałym elementem historii mojego kraju, wojna trzydziestoletnia, sekularyzacja, Kulturkampf, ruch oddzielenia od Rzymu, to poszczególne fazy rozwoju, który już wówczas się rozpoczął, do którego zawsze należały coraz ostrzejsze ataki nauki i filozofii na Kościół rzymski. Największy żydowski eseista i filolog Rudolf Borchardt widział w okresie panowania nazistów w partii Hitlera wyraz tej antyrzymskiej skłonności: „Niemiecki naród en masse nigdy rzeczywiście nie przyjął europejskiej kultury, którą mu zaszczepiono i raczej zawsze w dużej mierze milcząco się jej opierał (...). Tylko w niemieckim narodzie zawsze po cichu utrzymuje się, w jednostkach i zbiorowości, wściekłe podejrzenie, jakoby miał być przez chrześcijaństwo okłamany, przez Rzym jedynie wyzyskany i okpiony, przez dwory wyśmiany, średniowiecze i Kościół wyszydzony, przez naukę ogłupiony, kulturę kobiecą i grzeczność wyczerpany, przez ducha zdradzony (…) i w końcu, przez wielką formę (…) Rzeszę, dosłownie zrównany z ziemią”. Nowe jest to, że w dużej mierze nie ma już konfrontacji między chrześcijańskimi grupami, rzymskimi katolikami i antyrzymskimi protestantami, ponieważ większość teologów katolickich i oficjalnych reprezentantów, także laikatu, stała się namiętnymi wrogami Rzymu. Zafiksowany na punkcie ekumenizmu z protestantami posoborowy katolicyzm stał się awangardą wrogości do Rzymu – można wręcz powiedzieć, że nowokatolicka wrogość do Rzymu jest jak na razie jedynym realnym owocem posoborowego ruchu ekumenicznego. Typowy dla Niemiec ultramontanista jst teraz w mniejszości – w Kościele katolickim nie ma forum, na którym mógłby się wypowiedzieć, żadnych adwokatów, a jako teolog nie ma szansy na posadę.

„Dialog” w kierunku kościoła narodowego Niemiec na stolicy Piotrowej uwidocznił agresywny potencjał tej tendencji. Niemiecki Papież wywodzący się ze słynnej, ale pozornie pokonanej frakcji ultramontańskiej, prowokuje siły antyrzymskie w niemieckim katolicyzmie do podjęcia decyzji. Planowana na koniec września wizyta Papieża ma z tego powodu dla mnie jedno historyczne odniesienie: wizytę Piusa VI u cesarza Józefa II w Wiedniu, kiedy to Papież chciał powstrzymać monarchę przed likwidacją wszystkich klasztorów. Próba okazała się daremna, jednakże cesarz, który nosił się z planami założenia kościoła narodowego, musiał przy okazji zrozumieć, że nie będzie miał katolicyzmu bez Papieża. Obecność Papieża zdobyła serca „ludu”, jak się pięknie mówi, drobnych ludzi w miastach i na wsi, którzy tłumnie przybywali i błagali o błogosławieństwo biskupa Rzymu, co spotkało się z wielką irytacją cesarza. Czy to zbyt wielka nadzieja, że także niemiecki Kościół XXI wieku, którego reprezentanci zaplątali się w podejrzany „dialog” zmierzający do założenia kościoła narodowego, przypomni sobie swoje stare, ultramontańskie instynkty i pokaże swoim pasterzom, że jedynie z Papieżem, a nie przeciw niemu, chce być katolicki? Czy to jednak papież Benedykt XVI, który jest wielkim patriotą, będzie musiał zauważyć, że dla niemieckiego papieża nie ma bardziej obcego i odległego kraju, niż jego własna ojczyzna? Martin Mosebach

Autor jest niemieckim pisarzem, scenarzystą i publicystą.

Tłum. Stefan Sękowski Dziennikarz „Gościa Niedzielnego” Pierwotnie artykuł ukazał się w niemieckim piśmie „Vatican-Magazin”, 8-9/2011

Saybusch Aktion - jak Hitler budował raj dla swoich chłopów Akcja Żywiec była największą niemiecką operacją wysiedleńczą w tzw. Prowincji Śląskiej. W latach 1940-44 z Żywiecczyzny wysiedlono ok 50 tys. polskich chłopów, których miejsce zajęli Niemcy ze Wschodu. Głośniej mówiło się np. o wysiedleniach z Wielkopolski czy Zamojszczyzny, zaś o tragedii żywieckich górali ciągle wie niewielu Polaków. 21 września mija 71 rocznica tego wydarzenia. W nocy z 21 (sobota) na 22 września (niedziela) 1940 r. kilka ciężarówek wypełnionych policjantami 83. batalionu policji ochronnej (Schutzpolizei – Schupo) wjechało do miejscowości Jeleśnia, leżącej niespełna 10 km na wschód od Żywca. Natychmiast przystąpiono do urządzenia punktu dowodzenia batalionu, na czele którego stał major Eugen Seim. Jednocześnie część policjantów roztoczyła kordon izolacyjny wokół wsi, rozkładając m. in. stanowiska karabinów maszynowych; pozostali zaś podzielili się na dwu-, względnie trzyosobowe grupy i wyposażeni w odpowiednie mapy, udali się do polskich domów. Waleniem kolbą w drzwi budzono mieszkańców, po czym oznajmiano im, że mają 30 minut na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i wyjście z budynku. Wybuchał chaos. Matki spieszyły się z ubraniem dzieci, te ostatnie zaś wpadały niejednokrotnie w histerię. Na podwórzu ujadały psy. Pakujących się obserwował bacznie policjant. Nie wszystko można było zabrać. Na miejscu pozostać miały pieniądze i przedmioty wartościowe, za wyjątkiem obrączek. Nie wolno było również zabierać pościeli, a także inwentarza żywego. Opornych upominano kopniakiem, a z ust funkcjonariuszy sypały się różnego rodzaju inwektywy. Wśród wysiedlanych znajdowały się ciężarne kobiety oraz poruszający się z trudem starsi ludzie. Po wyjściu z domu, Polacy - objuczeni lnianymi workami i zawiniątkami (walizek też nie można było zabierać) - przeganiani byli na plac zbiorczy, zlokalizowany na okolicznej łące przy rzece Koszarawa. Wówczas jeszcze wciąż nie wiedzieli, jaki będzie ich los. Późnym rankiem na plac zajeżdżać zaczęły ciężarówki. Pośpiesznie upychano w nich wysiedlonych, po czym samochody odjeżdżały w kierunku Żywca. Tam na Polaków czekały już dwa obozy przejściowe: w śródmieściu w dawnym gmachu Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, oraz w szkole powszechnej w dzielnicy Żywiec-Zabłocie[1]. W obozach Polacy poddawani byli rewizji osobistej. Z niektórymi rodzinami przeprowadzano następnie rozmowy oraz poddawano badaniom rasowym, typując osoby zdatne do germanizacji. Warunkiem tejże było jednak wyrażenie jednoznacznej woli przynależności do narodu niemieckiego. Nielicznych pozyskanych w ten sposób dla niemczyzny, oddzielano następnie od zdeklarowanych Polaków. Tych ostatnich dzielono na ok. czterdziesto osobowe grupy, z których każda przypisana była do jednego wagonu kolejowego. Następnego dnia tj. 23 września, wszystkich Polaków (w tym przewidzianych do germanizacji) przepędzono, względnie przewieziono z obozów na bocznicę kolejową w pobliżu fabryki papieru „Solali” w Żywcu-Zabłociu. Stamtąd punktualnie o godz. 14.48 odprawiony został w kierunku Łodzi transport nr 2213. We wchodzących w jego skład towarowych i osobowych wagonach jechało pod konwojem policji w sumie 808 wysiedleńców. O godzinie 5.52 w dniu 24 września transport ten opuścił Łódź (po wyładowaniu osób przeznaczonych na germanizację), udając się w kierunku miejscowości Łuków w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie Polaków przydzielono przymusowo do gospodarzy w okolicznych miejscowościach[2]. Sztab policyjnego oddziału wysiedleńczego. Jeleśnia/Sopotnia Mała, 22 września 1940 r. (fot. NSDAP; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach).Sztab policyjnego oddziału wysiedleńczego. Jeleśnia/Sopotnia Mała, 22 września 1940 r. (fot. NSDAP; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach). W ten sposób rozpoczęła się największa przeprowadzona w prowincji śląskiej podczas okupacji niemieckiej akcja wysiedleńcza. Jej kryptonim brzmiał „Aktion Saybusch” (Saybusch to niemiecka nazwa Żywca). W tym samym dniu, co Jeleśnię, według tego samego schematu wysiedlono jeszcze sąsiednią miejscowość – Sopotnie Małą. Do połowy grudnia 1940 r. w podobny sposób wysiedlono w sumie ponad 30 miejscowości Żywiecczyzny, a w 18 transportach do Generalnego Gubernatorstwa (GG) deportowano ok. 15 tysięcy ludzi (ponadto kilkadziesiąt osób skierowano na germanizację w głąb Rzeszy). Ostatni, dziewiętnasty transport z 582 osobami, odprawiony został po półtoramiesięcznej przerwie w dniu 31 stycznia 1941 r. To jednak nie był koniec akcji. Do wiosny 1941 r. realizowano tzw. przesiedlenia wewnętrzne (interne Umsiedlung) – Polaków (w sumie ok. 8 tys. ludzi) wyrzucano z ich gospodarstw i kwaterowano przymusowo w innych, tymczasowo nie wysiedlanych gospodarstwach polskich w obrębie powiatu żywieckiego[3]. Instrument przesiedleń wewnętrznych stosowano wobec tych rodzin, których członkowie zatrudnieni byli w ważnych z punktu widzenia okupanta segmentach przemysłu, tak w okolicy, jak i w głębi Rzeszy, co czyniło ich deportację przynajmniej do czasu zakończenia wojny niepożądaną.

Jaka była geneza i okoliczności akcji, jaki był jej cel i konsekwencje? Żywiecczyzna (powiat żywiecki), jako kraina geograficzna, nie była nigdy zaliczana do Śląska, mimo, że na przestrzeni dziejów z regionem tym łączyły ją więzi zarówno polityczne, jak i ekonomiczne. Przed 1918 r. wchodziła wraz z całą Galicją w skład zaboru austriackiego. W okresie międzywojennym należała do województwa krakowskiego[4]. Od września 1939 r. w łonie administracji niemieckiej, tak we Wrocławiu (siedzibie władz prowincji śląskiej), jak i w Berlinie, toczyła się burzliwa dyskusja na temat delimitacji granicy III Rzeszy z tzw. Restpolen (od 8 października 1939 r. nazwaną oficjalnie Generalnym Gubernatorstwem). Dyskusja ta sprowadzała się do kwestii skali aneksji na wschodzie, a ścierały się ze sobą opcje maksymalistyczna i minimalistyczna. Zaprowadzony rozporządzeniem ministra spraw wewnętrznych z 13 listopada 1939 r. podział ziem polskich był przejawem zwycięstwa tej drugiej opcji. W granicach Rzeszy Niemieckiej znalazły się bowiem nie tylko ziemie należące do niej przed 1918 r., lecz i te które wcześniej znajdowały się pod zwierzchnictwem Austro-Węgier i carskiej Rosji. W południowo-wschodniej część Rzeszy beneficjentem aneksji została prowincja śląska ze stolicą we Wrocławiu. Wcielenie do niej przedwojennego województwa śląskiego (m. in. Katowice, Chorzów, Rybnik, Tarnowskie Góry, Bielsko, a także Cieszyn) nie budziło żadnych kontrowersji, nie tylko przez wzgląd na zamieszkującą tam mniejszość niemiecką, lecz również postrzeganą przez narodowych socjalistów za labilną pod względem narodowościowym i szacowaną na kilkaset tysięcy osób grupę rdzennych Ślązaków (Slonzaken, Wasserpolen). Nadprezydent prowincji i jednocześnie przywódca okręgowy (Gauleiter) NSDAP Josef Wagner, wbrew wydawałoby się własnym interesom (rozumianym jako wielkość terytorium, na którym sprawował zwierzchność), sprzeciwiał się natomiast wchłanianiu obszarów z przygniatającą przewagą ludności polskiej, określanych wspólnym mianownikiem tzw. uprzemysłowionego pasa wschodniego (industrielle Oststreifen). Do pasa tego zaliczano Zagłębie Dąbrowskie (z takimi miastami jak Sosnowiec, Będzin i Dąbrowa [Górnicza]), Zagłębie Jaworznicko-Chrzanowskie, a także – na południowym odcinku – okolice miejscowości Oświęcim, Andrychów, Wadowice, Biała, Sucha [Beskidzka] i Żywiec[5]. Wyrzuceni z domów Polacy, oczekują w punkcie zbornym na transport samochodowy (widoczny już na drugim planie) do obozu zbiorczego. Miejscowość Sól, przedpołudnie 24 września 1940 r. (fot. NSDAP; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach).Wyrzuceni z domów Polacy, oczekują w punkcie zbornym na transport samochodowy (widoczny już na drugim planie) do obozu zbiorczego. Miejscowość Sól, przedpołudnie 24 września 1940 r. (fot. NSDAP; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach). O ile w przypadku obu zagłębi, o ostatecznej ich aneksji zadecydował czynnik przemysłowy – zwłaszcza Wehrmacht domagał się wzmocnienia potencjału gospodarki wojennej – o tyle na przyłączenie pozostałych wymienionych miejscowości wpływ miały nieco inne przesłanki. Oprócz pewnego potencjału przemysłowego, miejscowości te przedstawiały wartość dla sektora rolnego (zwłaszcza okolice Andrychowa i Wadowic), oraz – w przypadku Żywca i Suchej - dla sektorów gospodarki leśnej i turystyki. Ich przyłączenie do utworzonej w oparciu o ziemie województwa śląskiego rejencji katowickiej (jednej z czterech rejencji prowincji śląskiej), przyczyniło się do zmniejszenia zależności Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego (GOP) od importu żywności i drewna kopalnianego. Jednocześnie zamykające rejencję od południa Beskidy, stanowić miały – w koncepcji władz niemieckich – bazę do rozbudowy zwartego obszaru rekreacyjno-turystycznego, przewidzianego zwłaszcza jako wakacyjna i weekendowa odskocznia dla górników i hutników GOP-u[6]. Aneksja per se nie rozwiązywała oczywiście problemu kilkuset tysięcy Polaków z tzw. pasa wschodniego, żyjących teraz w granicach Wielkiej Rzeszy. Ich los przesądzony został jednak już wcześniej, bo 7 października 1939 r., wraz z utworzeniem przez Hitlera Komisariatu Rzeszy ds. Umacniania Niemieckości (Reichskommissariat für die Festigung des deutschen Volkes - RKF). Obowiązki komisarza przejął – mimo braku oficjalnej nominacji ze strony wodza - Reichsführer SS Heinrich Himmler, zaś faktycznym kierownikiem nowej struktury został SS-Brigadeführer Ulrich Greifelt. Zadaniem Komisariatu (realizowanym we współpracy z innymi, działającymi pod parasolem SS organizacjami, jak choćby Volksdeutsche Mittelstelle) było przesiedlenie do Rzeszy Niemców żyjących poza jej ówczesnymi granicami, zwłaszcza w ZSRR (w tym w należących przed wojną do II RP regionach Wołyń i Galicja Wschodnia) i Rumunii. Kolejnym etapem było ich osiedlenie na ziemiach polskich wcielonych do Rzeszy, w obrębie których z kolei na przełomie 1939 i 1940 r. wydzielono stanowiącą priorytet - tzw. pierwszą strefę osadniczą (Siedlungszone I), zamieszkiwaną prawie wyłącznie przez Polaków. Największe natężenie przesiedlenia przybrały na przełomie 1939 i 1940 r. oraz jesienią 1940 r. W pierwszym okresie do Rzeszy przybyło ok. 130 tys. Niemców z obszarów byłej RP, za drugim razem ponad 200 tys., głównie z podzielonej w czerwcu 1940 r. pomiędzy Rumunię i ZSRR Bukowiny oraz całkowicie już sowieckiej Besarabii. Ludzie ci trafili do specjalnie przygotowanych dla nich obozów przesiedleńczych, rozlokowanych zarówno na obszarze tzw. Starej Rzeszy (tj. w granicach sprzed aneksji Austrii), jak i na ziemie wcielone. W obozach tych, stosując kryteria polityczne, medyczne (rasowe) i zawodowe, dzielono przesiedleńców na zdatnych do natychmiastowej kolonizacji ziem wschodnich i takich, którzy wymagają kwarantanny (aklimatyzacji, indoktrynacji i edukacji), najlepiej gdzieś w głębi Rzeszy, i dopiero po jej przebyciu gotowi będą do pełnienia roli „Panów Wschodu”[7]. Polacy pod eskortą funkcjonariuszy policji w drodze do pociągu (data i miejscowość nieustalona). (fot. Józef Macikowski; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach).Polacy pod eskortą funkcjonariuszy policji w drodze do pociągu (data i miejscowość nieustalona). (fot. Józef Macikowski; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach). Jeszcze w trakcie wywożenia Polaków z placów zbornych w Jeleśni i Sopotni Małej do Żywca w godzinach przedpołudniowych 22 września 1940 r., na stację kolejową w Jeleśni przybył pociąg osobowy, wiozący wyselekcjonowanych w obozach w Cieszynie i Bohuminie osadników niemieckich z Galicji Wschodniej. Podobnie, jak wysiedlenie Polaków, tak też wprowadzenie na gospodarstwa rolne Niemców, przebiegało wedle ściśle określonej procedury. Do rana 22 września 1940 r. na terenie Jeleśni opróżnionych zostało z Polaków ok. 150 domów, a w Sopotni Małej niespełna 60. Do godzin popołudniowych każdy, przeznaczony na siedzibę osadnika dom został wysprzątany przez specjalnie sformowane z miejscowych Polaków oddziały czyszczące, działające pod nadzorem funkcjonariuszy 2. kompanii 82. batalionu policji ochronnej (dowódca batalionu major Walter Kegel). W tym też czasie zabudowania mieszkalne i gospodarcze poddane zostały przez specjalistów niemieckich zabiegom dezynfekcyjnym, uzupełniono też – według ustalonych uprzednio normatywów – stany inwentarza żywego i pasz. Nad wejściami do domów zatknięto flagi państwowe III Rzeszy, a wewnątrz rozwieszono portrety Adolfa Hitlera. Dokonywano też niezbędnych prac remontowych[8]. Podczas gdy trwały prace porządkowe, przesiedleńcy goszczeni byli w zlokalizowanej nieopodal stacji kolejowej gospodzie. Usługiwały im tam, i zaopatrywały w suchy prowiant na najbliższe dni, siostry z Narodowosocjalistycznej Opieki Społecznej (Nationalsozialistische Volkswohlfahrt – NSV) – organizacji afiliowanej NSDAP. Po południu osadnicy samochodami, względnie powozami konnymi, dowożeni byli do ich nowych gospodarstw tak w Jeleśni, jak i w Sopotni Małej[9]. Do połowy grudnia 1940 r. do powiatu żywieckiego przybyło ponad 3,2 tys. osadników (niespełna 700 rodzin)[10], prawie wyłącznie rolników. Rozbieżność pomiędzy liczbą wysiedlonych a osiedlonych wynikała z przeprowadzonej (na papierze) w tajemnicy przed właścicielami polskimi jeszcze w ciągu lata 1940 r. komasacji dominujących na Żywiecczyźnie 1-2 hektarowych gospodarstw karłowatych w silne gospodarstwa kilkunastohektarowe. Operacja ta zrealizowana została przez katowicki Urząd Ziemski (Bodenamt), stanowiący integralną część terenowych struktur RKF. Na potrzeby „Aktion Saybusch” zaangażowany został konglomerat najważniejszych organów administracji ogólnej, specjalnej (zwłaszcza pionu resortu rolnictwa), Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt – RSHA), a także SS, NSDAP i przybudówek partyjnych. Nie ulega wątpliwości, że pomysł rozpoczęcia wysiedlania tzw. pasa wschodniego (na odcinku Śląska) od Żywiecczyzny wyszedł od wyższego dowódcy SS i policji na obszarze południowo-wschodnim (Höhere SS- und Polizeiführer Süd-Ost - HSSuPF) SS-Gruppenführera Ericha von dem Bacha-Zelewskiego. Na akcję taką naciskał Bach najpóźniej od listopada 1939 r., kiedy to Himmler mianował go swoim pełnomocnikiem w funkcji Komisarza na Śląsku. Masowe wysiedlenia Polaków napotkały jednak na opór ze strony gauleitara Wagnera, niechętnego ponadto osiedlaniu na jego terytorium, postrzeganych przez niego jako Niemcy drugiej kategorii, przesiedleńców z Galicji Wschodniej i Wołynia[11]. Dopiero, gdy od wiosny 1940 r. rozpoczął się proces odsuwania Wagnera od władzy, zakończony przejęciem jego obowiązków przez Fritza Brachta w końcu roku, HSSuPF zyskał większą swobodę ruchów. Przygotowania do akcji ruszyły na przełomie wiosny i lata 1940 r. i koordynowane były przez ówczesnego szefa sztabu placówki pełnomocnika RKF na Śląsku SS-Obersturmbannführera Brunona Müllera-Altenaua, którego na krótko przed rozpoczęciem akcji zastąpił doktor antropologii SS-Obersturmbannführer Fritz Arlt – w kolejnych latach kluczowa figura w procesie konceptualizacji i realizacji polityki narodowościowej na Górnym Śląsku. Typowaniem Polaków do wysiedlenia zajmowała się komisja kierowana przez landrata powiatu żywieckiego Eugena Heringa. W jej pracach uczestniczyli m. in. funkcjonariusze tajnej policji państwowej (Geheime Staatspolizei – Gestapo) z Katowic, przedstawiciele powiatowych struktur Stanu Żywicieli Rzeszy (Reichsnährstand), względnie Krajowego Związku Chłopstwa (Landesbauernschaft), a także terenowych organów resortu rolnictwa i wyżywienia (Reichsministerium für Ernährung und Landwirtschaft) oraz delegaci powiatowego przywódcy NSDAP (Kreisleiter) w Żywcu Wilhelma Scholza. Organizacja transportu kolejowego na odcinku powiat żywiecki – Łódź – GG, znalazła się w kompetencji rezydującego przy Kurfürstenstrasse 116 w Berlinie, referatu 4 wydziału D w urzędzie IV (Gestapo) RSHA. To w tym referacie, pod okiem jego kierownika, wówczas jeszcze mało znanego, SS-Hauptsturmführera Adolfa Eichmanna, sformułowano też w sierpniu 1940 r. wytyczne do całokształtu akcji. 11 września 1940 r. dopracowano je na naradzie w siedzibie katowickiej placówki Gestapo (Stapostelle)[12]. Z Katowic wysłano też do Żywca na okres realizacji akcji grupę operacyjną (Einsatzkommando) Gestapo z sekretarzem kryminalnym Wendlandem na czele. Analogicznie postąpiła katowicka placówka RKF, delegując do Żywca specjalny sztab osiedleńczy (Ansiedlungsstab), kierowany przez SS-Obersturmbannführera Hansa Butschka[13]. Dominujące podczas punktowych aresztowań i indywidualnych deportacji Polaków (zwłaszcza przedwojennych działaczy niepodległościowych i społecznych) w pierwszych miesiącach okupacji kryterium polityczne, odegrało w przypadku „Aktion Saybusch” rolę drugorzędną (do czasu rozpoczęcia akcji przeprowadzono już kilka operacji, uderzając w tutejszą inteligencję i duchowieństwo). Kluczem, wedle którego miano teraz wysiedlać była istniejąca i projektowana struktura rolna wsi[14]. W grę nie wchodziły wysiedlenia punktowe - to z tego, to z innego gospodarstwa w obrębie danej miejscowości. W sytuacji takiej niemożliwe byłoby bowiem przeprowadzenie komasacji gruntów. Ludność polską eksmitować zamierzano en masse, na przykład całą prawą stronę ulicówki (wsie o tym układzie dominowały na Żywiecczyźnie), lub też całą dolną część wsi, o ile znajdowała się tam dobrej jakości ziemia. W pracach komisji chodziło nie tyle o wytypowanie ludzi, ile o wytypowanie gospodarstw. Dane na temat poszczególnych gospodarstw i ich wyposażenia, a także lokatorów domów, zbierane były przez policjantów oraz urzędników w ciągu lata 1940 r. Polscy właściciele zobowiązani byli wówczas do udzielania wyczerpujących informacji na temat swojego mienia, przy czym oczywiście nie informowano ich o celach ankiety. Wraz z rozpoczęciem akcji przystąpiono też do wyburzania tych budynków mieszkalnych i gospodarczych (obór, stajni, stodół), które zdaniem specjalistów niemieckich nie spełniały kryteriów sanitarnych i bezpieczeństwa budowlanego. W przyszłości zniknąć miało również wiele z pozostawionych pierwotnie obiektów. W ich miejsce wybudować zamierzano tzw. dwory (Hof), łączące w sobie funkcje mieszkalne i gospodarcze, o architekturze dopasowanej do panujących na Żywiecczyźnie warunków geomorfologicznych i klimatycznych (już w czasie wojny zaawansowane były prace w odniesieniu do gminy Milówka, oraz wchodzącej w jej skład tzw. wsi wzorcowej/Musterdorf o nazwie Kamesznica[15]). Osadnicy niemieccy na dworcu kolejowym w Jeleśni, rankiem 22 września 1940 r. (fot. NSDAP; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach).Osadnicy niemieccy na dworcu kolejowym w Jeleśni, rankiem 22 września 1940 r. (fot. NSDAP; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach). Planistów niemieckich krępowało też pozostające w mocy przez cały 1940 r. zarządzenie RF SS RKF, w myśl którego w każdej miejscowości jedynie nie więcej niż 25% gruntów przeznaczonych może zostać do czasu zakończenia wojny na potrzeby osadnicze, podczas gdy pozostałe 75% pozostawać miało w rezerwie dla rdzennych Niemców (Reichsdeutschów), w tym przede wszystkim zaangażowanych na wojnie żołnierzy Wehrmachtu i Waffen-SS. Dyspozycja ta podyktowana była obawą Himmlera, a także szefa resortu wyżywienia i rolnictwa Richarda Waltera Darré, iż obdzielane przesiedleńców łupem, stanowiącym efekt walki i przelanej krwi Reichsdeutschów, w czasie gdy ci ostatni, ze względu na wykonywaną wciąż służbę nie mogą zaangażować się w akcję osadniczą i procedury przetargowe, wywołać może niezadowolenie szerokich mas społeczeństwa. Wdrożenie akcji osadniczej na ziemiach wcielonych w 1940 r. ujawniło jednak, że pula 25% gruntów uprawnych dla przesiedleńców to za mało. Tymczasem od początku 1941 r. rozpocząć zamierzano systematyczne osiedlanie, tak w sektorze przemysłowym, jak i rolnym, 200 tys. Niemców z Bukowiny, Besarabii i Dobrudży. W związku z powyższym w grudniu 1940 r. Himmler zmniejszył rezerwę dla Reichsdeutschów do 60% (następnie do 50%)[16]. Dzięki temu również na terenie powiatu żywieckiego ruszyć mogła wiosną 1941 r. „Siedlungsaktion Buchenland” (Akcja osadnicza Bukowina). Jej oblicze było jednak odmienne od „Aktion Saybusch”, gdyż w marcu 1941 r. na zdecydowane żądanie Hansa Franka, tłumaczącego się przeludnieniem GG, wstrzymano kierowane tam dotychczas na masową skalę transporty deportacyjne. Tym samym wypracowane w toku „Aktion Saybusch” procedury, których efektywność oceniona została, tak przez von dem Bacha, jak i przez prezydenta rejencji katowickiej Waltera Springoruma, bardzo wysoko, nie miały zostać już nigdy więcej powielone. Osadnicy wysiadają z pociągu (miejscowość nieustalona). (fot. NSDAP; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach).Osadnicy wysiadają z pociągu (miejscowość nieustalona). (fot. NSDAP; w zbiorach elektronicznych OKŚZpNP w Katowicach). Od teraz Polaków przesiedlano przy użyciu skromniejszych środków policyjnych i logistycznych wyłącznie w obrębie ziem wcielonych. W powiecie żywieckim los taki spotkał kilkanaście tysięcy ludzi; kolejne ok. 12-14 tys. mieszkańców deportowanych zostało w latach 1942-1944 do zlokalizowanych na terenie prowincji śląskiej tzw. Polenlagrów. Z obozów tych ludzie kierowani byli następnie do pracy przymusowej w całej Rzeszy. Do końca okupacji ze swoich domów, a przy okazji gospodarstw, względnie zakładów rzemieślniczych i przedsiębiorstw, wysiedlono ok. 1/3 ludności powiatu żywieckiego (ok. 50 z ok. 150 tys. ludzi). Do tego czasu osiedlono tutaj ok. 10 tys. osadników z Galicji Wschodniej i Bukowiny. Ślad po tych ostatnich zniknął już w styczniu 1945 r., kiedy to na powozach, w ciężarówkach i pociągach ewakuowano ich przed nadciągającą Armią Czerwoną w głąb Rzeszy. Wiosną 1945 r. na Żywiecczyznę powracać zaczęli Polacy deportowani do GG i w głąb Niemiec. Zdecydowana większość z nich zastała swoje domy zrujnowane w wyniku ciężkich walk z zimy i wiosny 1945 r., rozebrane lub zamienione na chlewy, lub obory na skutek komasacji gruntów, w najlepszym zaś razie ogołocone z wszelkich mebli i sprzętów, wywiezionych w ostatniej chwili przez uciekających osadników[17]. Mirosław Sikora OBEP IPN Katowice

[1] Dwa pozostałe obozy urządzono w miejscowościach Rajcza i Sucha [Beskidzka].

[2] AIPN, AGK (Akta Głównej Komisji), Der Chef der Sicherheitspolizei und des SD. Umwandererzentralstelle Posen, Dienststelle Litzmannstadt, sygn. 1, Richtlinien zur Durchführung der Evakuierungs-Aktion im Kreis Saybusch, Regierungsbezirk Kattowitz, im Zuge der Ansiedlung der galiziendeutschen Bergbauern (Wolhynienaktion), b. d., k. 27-30; APK (Archiwum Państwowe w Katowicach), Rejencja Katowicka, sygn. 4086, Richtlinien zur Durchführung der Evakuierungsaktion im Kreise Saybusch, Kattowitz, 14 IX 1940, k. 11-16; ibidem, Aktenvermerk – Betrifft: Besprechung über die bevorstehende Evakuierungsaktion in Saybusch, Kattowitz, 11 IX 1940, k. 7-10; APK, Rejencja Katowicka, sygn. 4087, Abschrift - Erfahrungsbericht über den Einsatz der 2. Kompanie bei der Umsiedlungsaktion, Saybusch, 17 I 1941, k. 120-126; OKŚZpNP IPN Katowice, Akta śledztwa w sprawie deportacji Polaków z Ziemi Żywieckiej w 1940 r. w ramach germanizacji terenów wcielonych do III Rzeszy, sygn. S5/00/Zn, t. I-XXIII.

[3] BA Lichterfelde (Bundesarchiv Berlin-Lichterfelde), Reichskommissar für die Festigung des deutschen Volkstums, sygn. 25, Ansiedlungs-Ergebnis, k. 65-66; AIPN, AGK, Der Chef der Sicherheitspolizei und des SD. Umwandererzentralstelle Posen, Dienststelle Litzmannstadt, sygn. 20, [Meldunki transportowe], k. 81-224; BA Lichterfelde, Reichskommissar für die Festigung des deutschen Volkstums, sygn. 3127, Bericht über die Entwicklung und Tätigkeit der Abteilung für die Zeit vom 10.7.1940 bis 31.5.1941, Bielitz, 7 VI 1941, k. 131.

[4] Szerzej zob. Z. Rączka, Żywiec – rys historyczny od powstania miasta do 1918 r., Żywiec 2000.

[5] Szerzej zob. R. Kaczmarek, Górny Śląsk podczas II wojny światowej. Między utopią niemieckiej wspólnoty narodowej a rzeczywistością okupacji na terenach wcielonych do Trzeciej Rzeszy, Katowice 2006.

[6] APK, Rejencja Katowicka, sygn. 12029, Der Landrat des Kreises Teschen, KdF „Schlesische Beskiden“, Teschen, 17 IX 1940, k. 128-130.

[7] Szerzej zob.: J. Sobczak, Hitlerowskie przesiedlenia ludności niemieckiej w dobie II wojny światowej, Poznań 1966; W. Jastrzębski, Hitlerowskie wysiedlenia z ziem polskich wcielonych do Rzeszy 1939-1945, Poznań 1968; J. Marczewski, Hitlerowska koncepcja polityki kolonizacyjno-wysiedleńczej i jej realizacja w „Okręgu Warty”, Poznań 1979.

[8] Od początku akcji na Żywiecczyźnie operowały specjalne niemieckie oddziały budowlane, zaś od początku listopada 1940 r. również oddziały rozbiórkowe, składające się z niespełna 300 Żydów, pracujących pod nadzorem kilkunastu esesmanów. W pierwszych miesiącach skoncentrowano się na remontach stolarki okiennej, drzwi oraz dachów. Materiał budowlany uzyskiwano z demontowanych równocześnie innych, nieprzydatnych obiektów (zob. dalej).

[9] APK, Rejencja Katowicka, sygn. 4087, Abschrift - Erfahrungsbericht über den Einsatz der 2. Kompanie bei der Umsiedlungsaktion, Saybusch, 17 I 1941, k. 120-126.

[10] APK, Rejencja Katowicka, sygn. 12029, [Zestawienie], b.d., k. 252-253; BA Lichterfelde, Reichskommissar für die Festigung des deutschen Volkstums, sygn. 25, Ansiedlungs-Ergebnis, k. 65-66; APK, Urząd Propagandy Rzeszy Górnego Śląska w Katowicach, sygn. 34, Der Beauftragter des RF SS Reichskommissar für die Festigung deutschen Volkstums Ansiedlungsstab-Süd, Siedlungsaktion 1940 „Galiziendeutsche Bergbauern”, b.d., k. 107.

[11] A. Szefer, Hitlerowskie próby zasiedlenia ziemi śląsko-dąbrowskiej w latach II wojny światowej (1939-1945), Katowice 1984, s. 208 (dokument w załączniku).

[12] APK, Rejencja Katowicka, sygn. 4086, Richtlinien zur Durchführung der Evakuierungsaktion im Kreise Saybusch, Kattowitz, 14 IX 1940, k. 11-16; ibidem, Aktenvermerk – Betrifft: Besprechung über die bevorstehende Evakuierungsaktion in Saybusch, Kattowitz, 11 IX 1940, k. 7-10.

[13] APK, Naczelne Prezydium w Katowicach, sygn. 1810, Der Höhere SS- und Polizeiführer an den Herrn Oberpräsidenten Breslau… - Betrifft: Ansiedlung der galiziendeutschen Bergbauern, Breslau, 20 VIII 1940, k. 67-70.

[14] Stąd też odpowiedzialność za wysiedlenia Polaków na potrzeby osadników spoczywa głównie na aparacie RKF, podczas gdy Gestapo skoncentrowało się głównie na koordynowaniu transportów deportacyjnych do GG.

[15] Szerzej zob. M. Hartenstein, Neue Dorflandschaften: nationalsozialistische Siedlungsplanung in den Eingegliederten Ostgebieten 1939-1944, Berlin 1998.

[16] APK, Naczelne Prezydium w Katowicach, sygn. 1604, Abschrift – RF SS RKF - Anordnung Nr. 24/I, Berlin-Halensee, 9 XII 1940, k. 236; ibidem, Abschrift – Der Reichsminister für Ernährung und Landwirtschaft an die Herren Reichstatthalter/Oberpräsidenten, Berlin, 17 VII 1942, k. 238.

[17] OKŚZpNP IPN Katowice, Akta śledztwa w sprawie deportacji Polaków z Ziemi Żywieckiej w 1940 r. w ramach germanizacji terenów wcielonych do III Rzeszy, sygn. S5/00/Zn, t. I-XXIII; OKŚZpNP IPN Katowice, Akta śledztwa w sprawie zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną przez faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy w obozach dla ludności polskiej „Polenlagrach” w latach 1941-1945 (śledztwo w toku).

Z Tuskobusu widać lepiej?

1. Premier Tusk i jego ministrowie przez ostanie 3 tygodnie jakie pozostały do dnia wyborów parlamentarnych mają jeździć po kraju, aby dyskutować z Polakami o ich codziennych problemach ale także jak sądzę aby chwalić się inwestycjami, które zrealizowały samorządy bo tych zakończonych, rządowych, jak na lekarstwo. Zakładając, że koszty związane z tymi wojażami pokrywa komitet wyborczy Platformy, i że Premier Tusk przez 3 tygodnie nie musi się zajmować sprawami państwa, a chce prowadzić kampanię wyborczą Platformy, zastanawiam się co te podróże mają rządzącym przynieść?

2.Zapewne też te wizyty Premiera w terenie zostaną lepiej przygotowane niż słynna już wizyta u poszkodowanych rolników uprawiających paprykę w miejscowości Sady Kolonia w województwie mazowieckim. Wtedy aż 6 urzędniczek z Kancelarii Premiera , służby wojewody mazowieckiego, a także miejscowego wójta i główny doradca od PR-u Igor Ostachowicz przygotowali wizytę tak ,że wyglądała „jak zapięta na ostatni guzik”. Do domu rolników, których odwiedził Premier Tusk dostarczono kanapki, winogrona, banany i dwa rodzaje ciast, tak że nawet on był zaskoczony wystawnością przyjęcia. Ale niespodziewanie wkroczył przed ustawione kamery zaprzyjaźnionych telewizji poszkodowany rolnik z sąsiedniej gminy Stanisław Kowalczyk i „ustawka” dla mediów się nie udała, co więcej musiały one transmitować spotkanie Premiera z rolnikiem, który zrobił wiatrak z szefa rządu. Tuska ledwo ewakuowano z rozgorączkowanego tłumu poszkodowanych rolników i żeby go później udobruchać przedstawiono mu następującą wersję tych wydarzeń, „że ten atak na niego przypuścił chory z nienawiści do Platformy „paprykarz” nasłany przez PiS”. I to wyjaśnienie zostało przyjęte ze zrozumieniem.

3. Już przebieg pierwszego dnia wizyty w województwie kujawsko-pomorskim w miejscowości Chełmża potwierdza, że teraz przez kordon policji, ochroniarzy, zaprzyjaźnionych dziennikarzy i lokalnych działaczy Platformy, żaden „Staszek” się nie prześliźnie. Tusk po wyjściu z autobusu wprawdzie rozmawia ze zwykłymi ludźmi, którzy nawet zadają drażliwe pytanie „jak żyć?” ale są to obywatele starannie „wyselekcjonowani” aby nie byli zbyt uciążliwi, dla pochylającego się nad nimi z troską Pana Premiera. Już jednak wizyta w Chełmży nie należała do przyjemnych ,bo na rynku pojawiła się grupa kibiców miejscowego klubu piłkarskiego, którzy mieli kilka transparentów z hasłami z których „Tusk matole twój rząd obalą kibole”, należało do najłagodniejszych. Nie wiadomo czy tego rodzaju wizyty kibiców się nie nasilą w kolejnych miastach i miasteczkach postoju autobusu Premiera, bo wtedy wizyty mogą się zakończyć szybciej niż się zaczęły.

4. W oczywisty sposób z tego objazdu autobusem Polski, Tusk niczego nowego o tym co się dzieje w Polsce na pewno się nie dowie ale on przecież niczego dowiedzieć się nie chce. Wie ,że uczestniczy tylko i wyłącznie w PR-owskiej akcji, która ma zamieszać w głowach Polaków , po raz kolejny ich odszukać, a być może znowu uda się pozyskać ich głosy w nadchodzących wyborach. Jakiś czas temu Prezydent Komorowski udając się helikopterem na dożynki w Spale, po wylądowaniu mówił, że z lotu ptaka lepiej widać problemy polskiej wsi, teraz Premier Tusk wybierając do przemieszczania się po Polsce autobus, sugeruje że to właśnie z tego pojazdu najlepiej widać problemy Polaków. Zwykli ludzie doskonale wiedzą, że rządzące przez 4 ostatnie lata Platforma i PSL pochylali się nad ich problemami latając samolotami , helikopterami, przemieszczając się ekspresami i szybkimi samochodami. Przez ostatnie 20 dni będą do nich przyjeżdżać tylko po ich głosy. Jeżeli je uzyskają to w tych miejscach pojawią się znowu ale dopiero przed następnymi wyborami. Zbigniew Kuźmiuk

Lewacki szantaż Niedawno byliśmy świadkami niesamowitej burzy, jaką rozpętały środowiska lewicowe wobec sprzeciwu płockich radnych PiS, którzy wystąpili z apelem do prezydenta Andrzeja Nowakowskiego (PO) o wycofanie się samorządu ze współpracy z grupą R.U.T.A. Mówiono wówczas o zakładaniu artystom knebla. Okazuje się, że te same środowiska nie widzą niczego zdrożnego w szantażowaniu ludzi kultury i ograniczaniu wolności słowa artystom o innych poglądach – pisze Aleksander Majewski.

Niespodziewany sukces Zespół Irydion, którego ostatnią płytę „44!” miałem przyjemność recenzować na portalu Fronda.pl (recenzja TUTAJ), wysłał w maju swoje zgłoszenie na płocki festiwal Rockowe Ogródki, załączając kilka piosenek (a właściwie ich wersji roboczych, jeszcze przed miksami i finalnym masteringiem) z nowej płyty. Kapela zakwalifikowała się do części finałowej, po drodze pokonując kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) innych zespołów, reprezentujących takie nurty jak: hard rock, punk, alternatywa czy metal. Udział Irydiona w koncercie od początku mógł być poddawany w wątpliwość. Sami muzycy w swoich materiał nie ukrywali bowiem, że są zespołem tożsamościowym i mają „na pieńku” ze środowiskiem "Gazety Wyborczej”, która jest oficjalnym partnerem Rockowych Ogródków. Dlatego lider zespołu Krzysztof K. Kubik wielokrotnie wspominał organizatorowi festiwalu – Michałowi Kublikowi, że mieli problemy z gazetą Adama Michnika, a grupie wielokrotnie zarzucano, że porusza problemy, których – zdaniem wielu- lepiej nie tykać. Mimo tych przeciwności, festiwal z udziałem Irydiona był reklamowany w lokalnej prasie (również „Gazecie Wyborczej”), a przy najbardziej ruchliwych ulicach Płocka na ekranach były wyświetlane materiały, promujące imprezę (nigdzie nie negowano udziału brzeskiej kapeli!).Wszystko było w porządku do 13 lipca, gdy przed południem Michał Kublik otrzymał maila od Stowarzyszenia Nigdy Więcej w którym zatroskani antyfaszyści życzliwie poinformowali, że kapela Irydion "ma powiązania ze sceną neofaszystowską". Organizator był bardzo zaskoczony, a jak mówią mi członkowie zespołu, nawet przestraszony. Od razu zadzwonił do Krzysztofa K. Kubika, który stwierdził, że "zawodowym antyfaszystom" nie ma zamiaru się z niczego tłumaczyć, a może jedynie oświadczyć że nie jest żadnym neonazistą, podobnie jak reszta członków jego zespołu. Kublik uznał zapewnienie muzyka za wystarczające. Dla uspokojenia sytuacji przedstawiciel Irydiona udał się do siedziby firmy Michał Kublik Marketing (MKM), która jest jednocześnie biurem Stowarzyszenia Muzycznego Rockowe Ogródki. Jej właściciel otrzymał najnowszą płytę Irydiona, aby sam zweryfikował czy ma do czynienia z reprezentantami sceny neofaszystowskiej. Jeszcze w lipcu przedstawiciel zespołu ponownie odwiedził biuro organizatora koncertu. Przypomniał Michałowi Kublikowi, że koledzy nadal nie wiedzą co z ich występem w Płocku. Kublik uspokajał, przepraszał i obiecywał, że zadzwoni jeszcze tego samego dnia do lidera grupy. Emisariusz kapeli tłumaczył, że Irydion nie chce, aby festiwal, jak i jego organizator mieli jakiekolwiek problemy, a dla jego bezpieczeństwa Irydion może jeszcze tego samego dnia wydać oświadczenie, że nie miał i nie ma nic wspólnego z faszyzmem, nazizmem czy rasizmem. Michał Kublik roześmiał się, machnął ręką na znak, że nie ma takiej potrzeby, podsumowując temat słowami "nie róbmy wsi" i zapewniając, że wszystko jest w porządku, a zespół nie musi się niczego obawiać.

Nigdy Więcej… patriotyzmu? Sytuacja uległa jednak zmianie. 21 lipca w godzinach rannych, zespół Irydion otrzymał od Kublika wiadomość, że Stowarzyszenie Muzyka Przeciwko Rasizmowi wysłało mu zaskakującego maila. Fronda.pl publikuje jego treść poniżej:

Szanowny Panie, W imieniu Stowarzyszenia "NIGDY WIECEJ" prowadzacego kampanie "Muzyka Przeciwko Rasizmowi" pragne Państwa poinformować, że wśród zespołów mających zagrać podczas festiwalu Rockowe Ogródki - Płock 01.07-26.08.2011 będzie występował zespół Irydion związany z neofaszystowską sceną muzyczną tzw RAC. Muzycy nie kryją się ze swoimi poglądami pojawiając się miedzy innymi w koszulce Skrewdrivera (najbardziej znanej neofaszystowskiej grupy muzycznej). Szczegóły dot. niektórych występów ww. zespołu na scenie skrajnie prawicowej przesłał do Państwa Wojtek Wojda z Farben Lehre.

Poniżej artykuł z "Gazety Wyborczej" w sprawie odwołania ich koncertu: Skini chcieli uczcić powstanie wielkopolskie 26.02.09

Neonazistowskie zespoły miały wystąpić w Poznaniu podczas patriotycznego koncertu z okazji rocznicy zakończenia powstania wielkopolskiego. Występ został odwołany. Zamiast niego będzie antyfaszystowski koncert. - Forteca, Irydion i Bastion to zespoły powiązane ze sceną neonazistowską - mówi Witold Marszałek ze Stowarzyszenia Nigdy Więcej, o kapelach, które miały zagrać 14 marca na koncercie w poznańskim klubie Piwnica 21. Organizator koncertu Krzysztof A. z Wielenia (nie zgadza się na podanie nazwiska): - To nie są nazistowskie zespoły, tylko patriotyczne. Podczas koncertu z okazji 90. rocznicy zakończenia powstania wielkopolskiego miały być wyświetlane prezentacje multimedialne na temat powstania. Po tym jak koncertem zainteresowało się Stowarzyszenie Nigdy Więcej, które tropi przejawy rasizmu i faszyzmu, klub Piwnica 21 odwołał występ. Mówi Wiktor Marszałek, aktywista z Nigdy Więcej: - Hasło "uczczenia" powstania wielkopolskiego było przykrywką dla występu grup narodowo-radykalnych, powiązanych ze sceną neonazistowską. Z patriotyzmem to nie miało nic wspólnego. Podczas jednego z koncertów Irydiona wznoszono okrzyki "Sieg Heil!". Organizatorzy takich występów bazują na tym, że nazwy zespołów ze sceny narodowo-neonazistowskiej nie są powszechnie znane. Często ukrywają się za patriotycznymi hasłami. Tak było i w tym przypadku. Właściciel klubu zachował się bardzo dobrze. Błyskawicznie odwołał koncert. - Zostałem oszukany - mówi właściciel Piwnicy 21. Nie zgadza się na publikację nazwiska, bo "z powodu tego koncertu i tak ma już sporo problemów". - Przyszedł do mnie młody mężczyzna, chciał zorganizować patriotyczny koncert rockowy. Spisaliśmy umowę. Nie wiem, czemu wybrał mój klub. Dopiero kilka dni temu dostałem informację od aktywistów ze skłotu Rozbrat, jakiego typu są to zespoły. Nigdy bym się nie zgodził na ich występ w moim klubie, sam jestem antyfaszystą. Natychmiast odwołałem koncert, wstrzymałem jego promocję. Organizator bezprawnie zaprojektował plakaty z logotypami naszych sponsorów. Domagam się ich usunięcia. A 14 marca razem ze Stowarzyszeniem Nigdy Więcej zorganizujemy antyrasistowski koncert. Tego dnia wzmocnię też ochronę i powiadomię policję.- Chciałem zorganizować ten koncert, by uczcić zwycięstwo w powstaniu wielkopolskim - mówi Krzysztof A., organizator koncertu. - Ale działają siły antypatriotyczne, które uniemożliwiają organizowanie takich imprez. Dlatego zespoły patriotyczne muszą występować w podziemiu, na zamkniętych koncertach. Są sfrustrowani, to wznoszą różne okrzyki. Wszystkie zespoły, które miały wystąpić w Poznaniu, reprezentują tzw. muzykę tożsamościową. Autorzy strony www.muzykatozsamosciowa.pl piszą o tekstach tych grup: "Często jest to przekaz niepoprawny politycznie, mogący przejawiać się m.in. negatywnym stosunkiem do lewicy, kosmopolityzmu, liberalizmu społecznego, UE, niektórych narodowości, czy treściami "tożsamościowymi", które mogą wywoływać oskarżenia o rasizm i antysemityzm".Na forum streetmusic.pl (o muzyce skinheadzkiej i nacjonalistycznej) toczy się dyskusja na temat poznańskiego koncertu. Internauta o nicku Wulkan pisze: "Nareszcie koncert prawicowy/patriotyczny/narodowy/ w 100 proc. legalny". Wtóruje mu Odyn: "Bardzo dobra inicjatywa i mam nadzieję, że organizatorom nic nie stanie na drodze do zorganizowania tego koncertu". Nastroje forum tonuje TNBM, który pisze "To jest koncert patriotyczny, a nie narodowy, czy narodowo-socjalistyczny. Z takim podejściem nasza scena nigdy się nie podźwignie i zawsze będziemy skazani na zamknięte koncerty dla 50 osób. Flesze Wyborczej i tak są wszędzie, a frajerów nie brakuje". Źródło: Gazeta Wyborcza Poznań.

Wobec powyzszego oraz zwazywszy na renome jaka cieszy sie Wasz festiwal liczymy na odwolanie koncertu zespolu Irydion. Pozdrawiam, Wiktor MarszalekKoordynator kampanii "Muzyka Przeciwko Rasizmowi" Stowarzyszenie "NIGDY WIECEJ" / NEVER AGAIN Association

Kilka dni później, 25 lipca do Michała Kublika, a następnie Krzysztofa Kubika telefonuje dziennikarz „Gazety Wyborczej” Rafał Kowalski. Choć wcześniej redaktor nie wyraził żadnych zastrzeżeń do Irydiona, w rozmowie z gitarzystą i jednocześnie tekściarzem zespołu był agresywny, zadawał napastliwe pytania, a - jak przyznaje muzyk - momentami wręcz głupie. Następnego dnia na pierwszej stronie papierowego wydania płockiej „Gazety Wyborczej” pojawił się artykuł w którym, jak mówi mi gitarzysta Irydiona, Kowalski dopuścił się kompletnej manipulacji, zupełnie przeinaczając wypowiedzi członka zespołu (całość TUTAJ). Co ciekawe, tekst – wbrew dotychczasowej praktyce – nie pojawił się na stronie płockiej „Gazety Wyborczej”. Odpowiedź przyszła następnego dnia. Tekst po delikatnych zmianach przedrukowuje ogólnopolska „GW” (całość TUTAJ)

Szantaż Po artykule w „GW” do Michała Kublika dociera komunikat od osoby związanej ze środowiskiem Andrzeja Nowakowskiego, że „prezydent Płocka jest przecież gazetowy” i jeśli organizator nie odwoła piątkowego koncertu Irydiona z Brzegu, może pożegnać się z przyszłoroczną dotacją na festiwal Rockowe Ogródki. W wyniku tego szantażu, zebrał się zarząd Stowarzyszenia Rockowe Ogródki, który w głosowaniu podjął decyzję o odwołaniu koncertu Irydiona, który miał odbyć się 29 lipca br. Dzień przed planowanym festiwalem do lidera grupy zadzwonił Michał Kublik, który przepraszał, tłumacząc, że przegłosował go zarząd. Poinformował również, że stowarzyszenie wyda oświadczenie w tej sprawie, w którym członkowie odetną się od Stowarzyszenia Nigdy Więcej i „Gazety Wyborczej”, nie skrytykują Irydiona, ale z przykrością zawiadomią o odwołaniu koncertu grupy. Oświadczenie zostało wysłane do wszystkich mediów współpracujących z Rockowymi Ogródkami, jednak główny zainteresowany czyli zespół, mimo zapewnienia ze strony głównego organizatora, do dzisiaj nie otrzymał tego pisma. Jak mówi mój informator, również bracia Wojda zaszantażowali Michała Kublika, grożąc, że ich zespoły (Farben Lehre oraz Strajk) nigdy więcej nie wystąpią na Rockowych Ogródkach (i w ogóle w pubie Rock69), jeżeli Kublik nie odwoła Irydiona. - Dziennikarz „Gazety Wyborczej”, Rafał Kowalski chodzi teraz dumny jak paw i uprzedzając zarzuty, że przecież zachował się jak cenzor, opowiada iż działa w interesie Rockowych Ogródków i całego miasta Płocka, bo „szykował się zlot skinów z całej Polski, którzy na pewno by hajlowali, byłyby burdy, a wtedy nikt już nie dałby ani złotówki na festiwal” – mówi mój rozmówca. Tymczasem, jak udało się ustalić portalowi Fronda.pl, osoba odpowiedzialna za sponsoring powiedziała wprost, że nawet jeśli doszłoby do awantury, to i tak - póki ona decyduje o przyznawaniu pieniędzy innym - „firma nie spęka i dalej będzie łożyć na Rockowe”. Jak przyznają, w rozmowie ze mną muzycy kapeli Irydion, o „niepoprawnym” koncercie w Płocku redakcji "Nigdy Więcej" mogło donieść wiele osób. Najprawdopodobniej (jak wynika choćby z treści maila Wiktora Marszałka) zaangażowany w odwołanie koncertu był lider Farben Lehre, Wojciech Wojda, który od lat przy każdej kampanii wyborczej popiera lokalnego barona „kawiorowej lewicy” Wojciecha Hetkowskiego (całość TUTAJ). Sprzeciw wobec praktyk płockiej lewicy wyrazili m.in. działacze FM PiS, którzy na portalu Płockaprawica.net zamieścili tekst pt."Zakaz grania patriotycznej muzyki, czyli anarchistyczna cenzura w Płocku!” (kliknij) . Wcześniej 28 lipca piórem „Pablo” (Pawła Cioka, szefa FM PiS w Płocku) w informacji zatytułowanej "Nigdy Więcej naciska na odwołanie koncertu Irydiona w Płocku. Organizatorzy i publiczność nie ulegają presji" napisali m.in.: "Serwis Plockaprawica.net i środowiska związane z szeroko rozumianą sceną płockiej prawicy, zachęcają do udziału w piątkowym koncercie zespołu Irydion, wszystkich obywateli miasta Płock. Koncert odbędzie się w klubie "Rock '69" przy pl. Narutowicza 2." (kliknij)

PO i lewica Osoby, które wymusiły na organizatorach festiwalu niepożądane decyzje powoływały się na prezydenta Płocka. Jak więc wygląda sytuacja w płockim ratuszu? - Andrzej Nowakowski to od kilku lat aktywny działacz Platformy Obywatelskiej - poseł z jej ramienia w VI kadencji Sejmu, prywatnie porządny facet. Niestety po wyborach otoczył się - a może został otoczony - moim zdaniem, mocno nieciekawymi indywiduami. W radzie miasta Platforma zawarła nieformalny, lecz czytelny dla większości płocczan, sojusz. Decyzją nowego Prezydenta Miasta szefem Młodzieżowego Domu Kultury została znana lokalna działaczka SLD, a na dyrektora Płockiego Ośrodka Kultury i Sztuki wyznaczono Radosława Łabarzewskiego. Faceta, który nie ukrywa że jest stałym czytelnikiem "Krytyki Politycznej". Zdaje się, że wciąż wiszą w sieci jego artykułu w których działacza stalinowskiego określa grzecznym mianem "lewicowego aktywisty" – mówi mój informator.

A co na temat poczynań ekipy prezydenta Płocka sądzą mieszkańcy miasta? - Kilka miesięcy w POKiS-ie zaczęły dziać się niepokojące mnie rzeczy. Najpierw buddyści zaczęli współorganizować z miejską instytucją kultury swoje propagandowe wykłady. Byłem na jednym z nich: drwienie z chrześcijan, naśmiewanie się z Niepokalanej. Potem POKiS zaczął reklamować bezpłatne ćwiczenia jogi dla mieszkańców miasta, oczywiście organizowane nie przez neutralne stowarzyszenie, ale przez jakąś organizację promującą dalekowschodnie bałwochwalstwo – mówi Piotr, od kilku lat mieszkaniec Płocka. - Za pieniądze podatników w ramach "Rynku Sztuki" wystąpił zespół wyśpiewujący antyklerykalny teksty. Jakby tego było mało zagrał on w piątek, dosłownie kilka metrów od Sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Miejscu szczególnym dla świata jak i samego Płocka. Miejsca pierwszego Objawienie Pana Jezusa Miłosiernego siostrze Faustynie Kowalskiej. Miejsca wyjątkowego dla wierzących płocczan, gdy przez wiele lat, tylko tam było całodzienne wystawienie Najświętszego Sakramentu oraz możliwość ze skorzystania ze Spowiedzi przez cały dzień. W sanktuarium mieszkają, jak i opiekują się nim zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Część z tych zakonnic jest już w podeszłym wieku, często schorowanych. Nie mają w swoich pomieszczeniach klimatyzacji, więc przez całe lato mają otwarte okna. Nawet nie chcę wyobrażać sobie sytuacji, w który przez "speców od kultury" zmuszone będą wysłuchiwać na padające ze sceny, ustawionej nieopodal, antyklerykalne liryki – opowiada, wyraźnie wzburzony. Jak widać okładanie przeciwników politycznych epitetami „antysemita”, „faszysta” czy „rasista” nadal jest modne w środowiskach lewicowych. Dziwne tylko, że podobnej wrażliwości nie wykazały wobec oburzenia katolików na promowanie osoby Adama „Nergala” Darskiego, którego powiązania ze sceną neonazistowską są – w przeciwieństwie do katolicko-patriotycznego Irydiona - ewidentne. Dlatego należy postawić pytanie, czy wspomnianym środowiskom rzeczywiście zależy na wyeliminowaniu z naszego życia społecznego niechlubnego zjawiska nietolerancji czy tylko posługiwaniu się pięknym hasłem w celu usunięcia z przestrzeni publicznej ludzi, którzy myślą inaczej? Odpowiedź wydaje się oczywista. Aleksander Majewski

Niemcy reformują rosyjską armię Niemcy chcą mieć bliższe stosunki militarne z Rosją. W Moskwie minister obrony Thomas de Maiziere zapewnił, że Federacja Rosyjska otrzyma niemieckie know-how dotyczące reformy sił zbrojnych. Zmiany te są megaprojektem: tylko na nabycie lepszej broni do 2020 roku zostanie wydana bajeczna suma 500 miliardów euro. Niemiecki minister obrony Thomas de Maizière obiecał Rosji bliską współpracę w procesie przebudowy armii, będącej jedną z największych reform tego ogromnego imperium. Podczas swojej krótkiej wizyty w stolicy Rosji de Maizière spotkał się z rosyjskim ministrem obrony Anatolijem Sierdiukowem. To była w ciągu ostatnich 2,5 lat pierwsza wizyta szefa niemieckiego resortu obrony w Rosji. Konkretnych umów jeszcze nie podpisano, jednakże po około jednogodzinnym spotkaniu Sierdiukow mówił o „ogromnym potencjale współpracy między Rosją i Niemcami”. De Maizière dodał, że na najbliższe lata zaplanowanych jest wiele projektów i Rosja, w kwestii przebudowy armii, może skorzystać z doświadczenia Bundeswehry. „Z punktu widzenia polityki bezpieczeństwa jesteśmy zainteresowani nowoczesną i dobrze dowodzoną armią rosyjską”, – zaznaczył niemiecki minister. Niemiecko-rosyjskie stosunki militarne stały się w tym roku intensywniejsze. Niedawno minister obrony Serdiukow specjalnie przybył do Niemiec, aby obejrzeć supernowoczesne centrum szkolenia bojowego Bundeswehry, znajdujące się w landzie Saksonia-Anhalt. W centrum tym żołnierze ćwiczą sytuacje bojowe i strategie prowadzenia walki w rzeczywistych warunkach, co więcej dowódcy mogą ich obserwować i nadzorować z centrum dowodzenia. Obiekt ten dla Bundeswehry zabezpiecza prywatna firma, która może zbudować takie centrum również w Rosji. De Maizière dał w Moskwie do zrozumienia, że pozytywnie odnosi się do tego projektu. Rosjanie również zainteresowani są niemieckim know-how dotyczącym stworzenia obozów i szpitali polowych. Niemieccy wojskowi zaznaczają, że nie szczególnie interesuje ich ciężkie uzbrojenie. Ważniejsza jest dla nich logistyka i przede wszystkim wyszkolenie. Całkowita przebudowa przestarzałej po upadku Związku Radzieckiego armii jest dla Rosji megaprojektem. Żołnierze otrzymują niski żołd lub w ogóle nie dostają żadnych pieniędzy, i dlatego są problemy z dyscypliną. Uzbrojenie zachowało się jeszcze z czasów zimnej wojny; marynarka wojenna i siły powietrzne Rosji są dość przestarzałe. Dowództwo dostrzegło konieczność przedsięwzięcia odpowiednich kroków już przed kilkoma laty. Z góry Kreml rozkazał przeprowadzić radykalną reformę sił zbrojnych. „Wojny na polu walki obecnie nie prowadzi już tysiące żołnierzy, objaśnia generał major Sergiej Ruskoj z ministerstwa obrony. Nam jest potrzebna taka armia, którą można by było szybko i skutecznie wprowadzić do walki w poszczególnych ogniskach konfliktu”. Stworzenie nowoczesnej, gotowej do działania armii jest głównym priorytetem przeprowadzanej reformy. Rosja pretenduje do tego, aby być światowym mocarstwem, i dlatego władze Kremla stawiają na mobilne wojska, zdolne szybko i skutecznie zwalczać graniczne konflikty Rosji.

Rosja chce uczyć się od Niemiec Armia rosyjska już dziś jest znacznie zredukowana. Zamiast czterech milionów żołnierzy, jak to było jeszcze przed kilkoma laty, Rosja w szeregach sił zbrojnych ma teraz tylko milion mężczyzn i kobiet. W najbliższych latach i ta liczba powinna się zmniejszyć. W porównaniu z rosyjskimi siłami zbrojnymi Bundeswehra wydaje się być miniarmią. Obecnie służy w niej zaledwie 200 tys. mężczyzn i kobiet, a w toku reform ich liczba będzie stale maleć. Z rosyjskiego punktu widzenia, zgromadzone przez ostatnie lata doświadczenie, kiedy liczebność Bundeswehry ciągle zmniejszała się, wydaje się szczególnie interesującym. Znaczne zainteresowanie Rosji intensywną współpracą, według specjalistów niemieckiego resortu obrony, pojawiło się jeszcze zanim de Maizière wiosną tego roku objął stanowisko ministra obrony. Według generała majora Ruskiego, zasadnicze punkty reformy armii rosyjskiej są podobne do tych zmian, które zostały przeprowadzone w Bundeswehrze. „Służba w armii znowu powinna stać się atrakcyjną”, -podkreśla Ruskoj. Dlatego przede wszystkim należy podnieść żołd i poprawić warunki bytowe żołnierzy. Oprócz tego wysoko postawieni wojskowi chcą ograniczyć skostniały system wykonywania rozkazów i przekazać prywatnym firmom wykonanie poszczególnych zadań logistycznych, w tym serwis pojazdów i utrzymanie koszar w dobrym stanie. Na koniec z tej splecionej sieci koszar i posterunków powinno zostać tylko 200. We wszystkich tych procesach, które powinny zostać zakończone do 2020 roku, Rosja mogłaby wiele zaczerpnąć z niemieckiego doświadczenia, zaznaczył Ruskoj. De Maizière potwierdził, że Berlin w każdej chwili jest gotowy na taką wymianę. Dla Niemiec bliższa współpraca z armią rosyjską ma jeszcze znaczenie z punktu widzenia polityki zagranicznej. Od lat Berlin stara się zacieśnić stosunki z Moskwą. Rosja jest bardzo ważnym państwem dla Niemiec, w pierwszej kolejności z powodu ogromnych zasobów surowców naturalnych. Bliższa współpraca Bundeswehry i armii rosyjskiej, wiedzą to tak doświadczeni politycy jak de Maizière, pozwoli lepiej rozeznać się w tym, co dzieje się w centrum władzy Kremla, i nawiązać odpowiednie kontakty. Matthias Gebauer

Historia poprawiana przez sąd W imię, jakich wartości składy sądów gwarantują – wbrew obowiązującemu prawu – bezkarność sprawcom zbrodni komunistycznych? – pyta prawnik i publicysta Czy uchwalenie podczas polskiej prezydencji Dnia Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych, potępiające i de facto zrównujące zbrodnie narodowego i międzynarodowego socjalizmu, które to systemy określane są mianem nazizmu i komunizmu, zmieni niechęć sądów Rzeczypospolitej do rozliczenia komunistycznej przeszłości? Dlaczego tak się działo i dzieje? I to w państwie, którego przedstawiciele i prawie cała jurysprudencja z powagą przywołują od lat konstytucyjną formułkę o demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej?

Lista honoru, lista hańby W 2008 r. sądownicy wydali jubileuszowe dzieło nawiązujące do powołania 90 lat wcześniej odrodzonego po zaborach sądownictwa w II RP. Należy domniemywać, że do swej tradycji włączyli tradycję sądów PRL-u. A więc także sądów z sekcji tajnej skazujących patriotów w celach na Rakowieckiej oraz sądów stanu wojennego. Czyż jednak autorytetu sądownictwa nie podniosłoby udokumentowanie akcji odwetowej przeprowadzonej wobec sędziów po zamachu 13 grudnia 1981? Odbyła się ona pod kierownictwem byłego funkcjonariusza milicji w pierwszych latach powojennych, komendanta MO we Wrocławiu, prof. Włodzimierza Berutowicza, będącego wówczas I prezesem Sądu Najwyższego. Od sędziów PRL nie odebrano przysięgi na wierność nowemu państwu – Rzeczypospolitej Polskiej. Do dziś nie ma listy odwołanych w stanie wojennym, internowanych lub aresztowanych sędziów i pracowników wymiaru sprawiedliwości. Byłaby to przecież lista honoru sądownictwa polskiego. Zamiast ujawnienia tej listy niezweryfikowany wpływowy establishment sądowy po roku 1989 postanowił ukryć listę domowej hańby, zawierającej nazwiska tych, którzy celom politycznej represji podporządkowali sędziowską niezawisłość i bezstronność, na co rzekomo zezwalał im stan wyższej konieczności nazwany wówczas stanem wojennym. Niegdyś grupa młodych sędziów Justitii przygotowała projekt tzw. uchwały oczyszczającej. Wzywała ona do złożenia urzędu wszystkich sędziów, którzy w czasach PRL-u sprzeniewierzyli się godności współpracując z organami bezpieczeństwa. Nie dopuszczono nawet do dyskusji nad projektem, a później sprawę dyskretnie wyciszono, trafnie przewidując, że z czasem przyschnie i się przedawni.

Sztuczki z przedawnieniem Artykuł 44 Konstytucji RP stanowi: „Bieg przedawnienia w stosunku do przestępstw, nieściganych z przyczyn politycznych, popełnianych przez funkcjonariuszy publicznych lub na ich zlecenie, ulega zawieszeniu do czasu ustania tych przyczyn”. Jednak nagminna, grubymi nićmi szyta sądowa zwłoka w ściganiu i karaniu bezprawia, zwłoka zmierzająca do jego przedawnienia, spowodowała, że parlament, nowelizując ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej, przedłużył termin przedawnienia komunistycznych zbrodni. Dla zwolenników ich bezkarności powstał problem: jak zdezawuować wolę ustawodawcy? W marcu 2009 r. sąd skazał na rok więzienia – notabene przy zagrożeniu karą do lat 10 – esbeka, który wielokrotnie stosował przemoc i znęcał się nad działaczami opozycji. Obrona zaskarżyła wyrok, a sąd odwoławczy natychmiast zwrócił się z pytaniem prawnym do Trybunału Konstytucyjnego: czy ustawą o IPN można przedłużyć terminy przedawnienia? Nie było to roztropne, gdyż wynikało z kiepskiej znajomości orzecznictwa TK. Trybunał, bowiem już wcześniej stwierdził, że prawo do przedawnienia nie może być uznane za konstytucyjnie chronione prawo podmiotowe, że ustalanie terminów przedawnienia należy wyłącznie do ustawodawcy oraz że ograniczenie praw i wolności w państwie prawa jest możliwe, jeżeli jest konieczne „dla usunięcia bezkarności sprawców zbrodni, popełnionych pod protektoratem państwa totalitarnego”. Kiedy więc ktoś zainteresowany bezkarnością funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa zwrócił krakowskim sądownikom na to uwagę, sąd szybko wycofał pytanie prawne z Trybunału? Tym samym TK musiał sprawę w styczniu 2010 r. umorzyć. Wtedy krakowski sąd bezzwłocznie poszukał pomocy w Sądzie Najwyższym, do którego zwrócił się z analogicznym pytaniem. Ten zaś okazał się Sądem Najszybszym. Rozpoznał sprawę i wydał wyrok już po trzech miesiącach!

Bardzo cienka linia W kwestii rozliczenia przeszłości Sąd Najwyższy uzurpował sobie od początku kierowniczą rolę w państwie. Nie polega ona wcale na rozstrzyganiu poszczególnych spraw, do czego ma on oczywiście prawo. Chodzi o to, że sąd ten w sprawach rozliczenia przeszłości naruszał konstytucyjny podział władz, sytuując się de facto ponad parlamentem. Czynił tak, kiedy swymi ostatecznymi rozstrzygnięciami uzupełniał lub korygował obowiązujące przepisy ustaw. Sąd Najwyższy – niedługo po uchwaleniu w kwietniu 1997 r. ustawy lustracyjnej, notabene zbojkotowanej skutecznie przez środowisko sędziowskie niepotrafiące przez ponad pół roku wybrać 21 sędziów Sądu Lustracyjnego – nie mając do tego żadnego prawa, dwoma wyrokami zmienił ustawową definicję współpracy ze służbami specjalnymi PRL. SN pod przewodnictwem prof. UJ Piotra Hofmańskiego przy udziale sędziów Jacka Sobczaka i Józefa Szewczyka zakwestionował zarzut kłamstwa lustracyjnego, orzeczony przez trzy sądy apelacyjne wobec osoby, która odręcznie zobowiązała się do współpracy z SB, odręcznie pisała donosy i pobierała za to wynagrodzenie. Uczynił to wbrew ustawowej definicji współpracy. Wobec publicznego protestu licznych posłów i senatorów oraz dziennikarzy, rzecznik SN wyraził pogląd, że interpretację prawa od jego stanowienia dzieli „bardzo cienka linia”. Działając, jako Sąd Najszybszy, pod przewodnictwem sędziego W. Płóciennika z udziałem sędziów R. Sądeja (sprawozdawca) i J. Szewczyka wydał wyrok skutkujący bezkarnością, skazanego wcześniej esbeka. Tym samym uwolnił od odpowiedzialności wszystkich funkcjonariuszy UB i SB – używając kodeksowych określeń – stosujących przemoc, groźbę bezprawną czy znęcających się fizycznie lub psychicznie nad innymi osobami. Tym razem SN posłużył się zgoła odwrotnym zabiegiem – uzurpował on sobie rolę nie pozytywnego, ale negatywnego ustawodawcy. Nie poprawił konkretnego przepisu prawa, ale zanegował kompetencje parlamentu do suwerennej, odmiennej od dotychczasowej, regulacji zawartej w nowelizacji ustawy o IPN. Sąd Najszybszy stwierdził mianowicie, że przepis przedłużający okres przedawnienia zbrodni komunistycznych w noweli ustawy do o IPN nie stanowi samodzielnej podstawy normatywnej do ustalenia terminu karalności tych zbrodni. Oznacza to, że ostatnie unormowanie w kwestii przedawnienia jest nieważne i nieobowiązujące. Co więcej, sądy orzekające w tych sprawach mają obowiązek uwzględnić m.in. przepisy peerelowskiego Kodeksu karnego z 1969 r. W taki oto kuriozalny sposób – w państwie, ufundowanym na monteskiuszowskim podziale władz – owa „bardzo cienka linia” zupełnie zanikła, skoro Sąd, nawet Najwyższy, może de facto uchylić niemiły mu przepis ustawy. Przepis, którego racją było właśnie przedłużenie przez parlament okresu przedawnienia zbrodni komunistycznych.

Licencja na bezkarność Sąd ten przy okazji przejawił wyraźną awersję do używania terminu „zbrodnia komunistyczna”. W początku uzasadnienia, nie mając – jak widać – odwagi opatrzenia tego terminu inkryminującym cudzysłowem, poprzedził go zwrotem „używając terminu ustawy o IPN”. Nie powinno to dziwić, skoro składowi przewodniczył sędzia SN Waldemar Płóciennik, wsławiony w swoim czasie udziałem w siedmioosobowym składzie SN, który pod przewodnictwem ówczesnego I prezesa SN prof. Lecha Gardockiego wydał wiekopomną uchwałę negującą istnienie zbrodni sądowej, uchwałę, która wprost wikłała SN demokratycznego państwa w dobrowolne współuczestnictwo w zamachu z 13 grudnia. Celem tej uchwały było niewyrażenie zgody na pozbawienie immunitetu i zapewnienie bezkarności Zdzisławowi Bartnikowi, sędziemu SN, który bez podstawy prawnej skazał na 4 lata więzienia za rozrzucanie ulotek. Skutkiem tego – o czym nie mogli przecież nie wiedzieć sędziowie SN niepoślednich w końcu kwalifikacji – był zakaz karalności każdej zbrodni sądowej popełnionej od zarania PRL. Dodatkowo, aby związać w przyszłości inne sądy, sędziowską licencję na bezkarność Sąd nakazał wpisać do księgi zasad prawnych. W tym przypadku korporacyjna solidarność przekroczyła wszelką miarę, co spowodowało wniosek rzecznika praw obywatelskich śp. Janusza Kochanowskiego do TK o uznania przepisów umożliwiających tak wyrafinowaną sztuczkę prawną za niekonstytucyjne. Co też Bogu dzięki, po pewnych wahaniach proceduralnych, Trybunał uczynił. Przeważył jeden głos, co dziwić nie powinno. Sędziowie i prawnicy w ogóle, w większości byli i są przeciw rozliczeniom przeszłości. Doszło do tego, że łagodną i nierepresyjną w porównaniu z innymi krajami ustawę lustracyjną prof. Marek Mazurkiewicz, były przewodniczący Komisji Konstytucyjnej i późniejszy wiceprezes TK, porównał do ustaw norymberskich. Jeśli pozostać przy metaforyce Norymbergii, to wolno stwierdzić, że gdyby na podobny prawniczy sylogizm sędziego Gardockiego w sprawie sędziego Bartnika stać było sędziego Jacksona w procesie norymberskim, to ten proces w ogóle by się nie odbył. Co gorsza, najprawdopodobniej pierwsze wybory w RFN wygrałaby NSDAP, a pierwszym kanclerzem zachodnich Niemiec zostałby nie Konrad Adenauer, a być może Herman Goering.

Kilka ważnych pytań Wartość edukacyjna orzecznictwa sądów w sprawach rozliczeń z przeszłością nie polega tylko na tym, że sądy redefiniują zasadę sprawiedliwości w sposób absolutnie niezrozumiały, zupełnie obok społecznych odczuć i intuicji. Nie jest bowiem prawdą niedawne stwierdzenie sędziego Walczaka, kiedy uniewinniał gen. Czesława Kiszczaka, że sąd nie może poprawiać historii. Bo sądy mogą i właśnie usiłują to robić skutecznie niszcząc swój wizerunek. Wizerunek – co trzeba jak najmocniej podkreślić – społecznie jakże cenny, bo zupełnie wyjątkowy. Już choćby przez to, że premierów, ministrów, posłów czy senatorów naród może zmienić co cztery lata. Sędziów nie. Opinia o szafażach sprawiedliwości trwa bardzo długo. Dlatego tak ważne, a nawet najważniejsze jest to, jaki przekaz płynie do społeczeństwa cały czas, z wyroku na wyrok, z sądowych komunikatów dotyczących rozliczeń z przeszłością. Obecny przekaz poraża: w PRL-u nie warto było być przyzwoitym! Czemu zatem warto być przyzwoitym dziś? W PRL sądy były skutecznym i dyspozycyjnym narzędziem w rękach PZPR i urzeczywistniały politykę tej partii. Czyim narzędziem są obecnie składy sądów, które tworzą niewyobrażalnie absurdalne argumentacje prawnicze w sprawach lustracji i rozliczenia przeszłości? W imię jakich wartości gwarantują – wbrew obowiązującemu prawu – bezkarność sprawcom zbrodni komunistycznych? W powszechnym odczuciu wszelkie immunitety, w tym i sędziowskie, postrzegane są jako instytucja chroniąca przed wymiarem sprawiedliwości, gdyż immunitet jest przywilejem i stawia ponad powszechnym prawem. Czy zatem ważną regułę art. 44 Konstytucji RP nie należy czytać również tak: bieg przedawnienia w stosunku do sędziów, którzy nie dopuszczają z przyczyn politycznych do ścigania przestępstw, popełnionych przez funkcjonariuszy publicznych lub na ich zlecenie, ulega zawieszeniu do czasu ustania tych przyczyn? Na nic zda się ceremonia biretu i togi sędziowskiej, łańcucha i formuły „Wysoki Sądzie”, jeśli szacunku nie wzbudza polityczny wyrok, o którym trudno powiedzieć w imieniu której Rzeczypospolitej jest wydany – tej obecnej czy tamtej, Ludowej, czasem zbrodniczej, zawsze zakłamanej, legitymizowanej głównie sowiecką lufą zza Buga. Justitias vestras iudicabo – sprawiedliwość waszą sądzić będą – brzmi adresowana od tysięcy lat przestroga dla sędziów. Lekceważoną dziś Opatrzność zastępuje nie do końca jednak powierzchowna publiczność reprezentująca wszakże rudymentarną intuicję sprawiedliwości. Reguły tej sprawiedliwości są prawomocne niezależnie od czynionych na tych regułach – przez kogokolwiek! – Gwałtów.

Jerzy Szczęsny

Arabia Saudyjska winna 200 mln dolarów za 9/11? Lloyd, gigant ubezpieczeniowy rozpoczął sprawę sądową przeciwko Rijadowi, oskarżając go o pośrednie finansowanie Al-Kaidy, podaje „The Independent”. Lloyd domaga się ponad 200 mln dolarów, jako rekompensaty za pieniądze wypłacone ofiarom ataków z 11 września 2001 roku. Międzynarodowy fundusz ubezpieczeniowy, który w ramach odszkodowań za atak terrorystyczny 9/11, wypłacił pieniądze zarówno firmom, jak i osobom fizycznym, domaga się ich rekompensaty gdyż, bogate w ropę państwo z bliskiego wschodu miało pozwolić bankom oraz organizacjom dobroczynnym na finansowanie działań Al-Kaidy. Jak podaje „The Independent”, Lloyd nazywa organizacje finansujące działalność terrorystyczną „przedstawicielami oraz alter ego” Arabii Saudyjskiej. Szczegóły sprawy sądowej, obwiniające wpływowe banki oraz członków rodziny królewskiej, mogą spowodować zakłopotanie rządu w Rijadzie. Ten od dawna odcina się oficjalnej od pomocy bin Ladenowi. W 156 stronicowym dokumencie złożonym w Pensylwani, gdzie rozbił się lot nr. 93 w dniu 11 września, zarzuca się winę dziewięciu osobom, które „otwarcie” finansowali Al Kaidę w latach poprzedzających zamachy terrorystyczne. Przyczyniając się tym samym do wzmocnienia antyzachodnich postaw, i umacniania pozycji Al-Kaidy.

KOMENTARZ BIBUŁY: 12 września br. Arabia Saudyjska zagroziła Stanom Zjednoczonym, że jeśli będą prowadziły międzynarodowe naciski (czytaj: dokonywały politycznego szantażu i przekupstwa) celem poparcia sprzeciwu na forum ONZ wobec utworzenia Państwa Palestyńskiego, to “przywódcy Arabii Saudyjskiej będą zmuszeni do zastosowania bardziej niezależnej i zdecydowanej polityki zagranicznej”. Po takim dictum od razu znalazła się wygodna metoda szantażu Arabii Saudyjskiej. To nic, że przez te wszystkie 10 lat od 9-11 nikomu nie przeszkadzała wiedza o powiązaniach rządu w Rijadzie i różnych instytucji finansowych świata arabskiego ze światem tzw. zachodnim. Wszystko można było tolerować, po petrodolary nie śmierdziały żydowskim bankierom, ale gdy tylko doszło do ostrego konfliktu i zagrożony został byt Izraela w jego rasistowskiej postaci, to nawet bankierzy (i prawnicy) zrewidowali swoje pryncypia. I znalazł się bat.

Za: EuroIslam.pl (20 września 2011) (" Arabia Saudyjska winna 200 mln dolarów za 9/11?")

Nie ma pięniędzy? Są! Muzeum Historii Żydów otrzyma dodatkowo 8 milionów Zamiast planowanych 2 milionów złotych, Muzeum Historii Żydów Polskich otrzyma 10 mln zł. Jak zapowiedział Bogdan Zdrojewski, zawiadujący tworem o nazwie “Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego”: – W przyszłym roku przeznaczymy na bieżącą działalnośc [tej] instytucji po 5 mln zł z budżetu ministerstwa ["Kultury"] i miasta Warszawy. Dotychczas Muzeum otrzymywało po milionie złotych. Muzeum ma zostać otwarte w 2013 roku, a pracować ma w nim aż 100 osób. Już dzisiaj muzeum w budowie zatrudnia 1/4 tej docelowej liczby. Niestety, trudności z budową nawet tak “priorytowej” placówki mogły spowodować opóźnienie jej otwarcia, co zaalarmowało społeczność żydowską. Doprowadzono zatem do tego, że w napiętym harmonogramie prezydetna USA odwiedzającego Polskę, znalazł się czas na wizytę placu budowy Muzeum. Obama wyraził życzenie przyjazdu na otwarcie tej instytucji, co ma mieć miejsce w 70. rocznicę powstania w getcie warszawskim. Jak stwierdza autor informacji w Życiu Warszawy, dodatkowe pieniądze znalazły się, bowiem “pomogła wizyta prezydenta USA”. Całkowity koszt budowy Muzeum ma wynieść około 200 mln zł, które to pieniądze pokryją po połowie “Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego” oraz władze Warszawy. Czytaj: budowę instytucji żydowskiej pokryją polscy podatnicy.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie Rzeczpospolita (20-09-2011) - 'Obama pomógł muzeum'

Podważona rzetelność całej procedury identyfikacyjnej ofiar katastrofy smoleńskiej Dane w protokole z sekcji zwłok oraz identyfikacji ciała Wojciecha Seweryna, który zginął w katastrofie na Siewiernym, są nieprawdziwe

Urzędnicy ambasady polskiej w Moskwie mogli popełnić błędy przy identyfikacji ciał ofiar katastrofy smoleńskiej. Ich przesłuchania domaga się mec. Bartosz Kownacki. Wnioski w tej sprawie trafiły do prokuratury w poniedziałek. Kownacki chce przesłuchania dwojga urzędników polskiej ambasady w Moskwie, którzy uczestniczyli w identyfikacji ciała plastyka Wojciecha Seweryna i wiceministra kultury Tomasza Merty. Podkreśla, że zachodzą uzasadnione wątpliwości, co do rzetelności dokonywanych przez nich ustaleń. – Można mówić o nieprawidłowościach w pracy urzędników polskiej ambasady, którzy nierzetelnie wykonywali swoje zadania – mówi adwokat. Dodaje, że mogło to wynikać z nacisków na szybkie przeprowadzenie czynności identyfikacyjnych albo też to zadanie przerosło możliwości urzędników. - Było takie oczekiwanie, żeby jak najszybciej sprowadzić ciała ofiar do Polski – wskazuje Kownacki. Podkreśla, że strona polska, w sytuacji, kiedy nie było wystarczającej liczby kompetentnych urzędników ambasady, powinna poinformować Rosjan, że potrzeba więcej czasu, i ściągnąć specjalistów z kraju. Tymczasem nadzorująca ze strony polskiej proces identyfikacji minister zdrowia Ewa Kopacz zapewniała, że prace idą wspaniale. Jak ustalił “Nasz Dziennik”, urzędnik identyfikujący Wojciecha Seweryna określił go w dokumentach, jako mającego krótkie blond włosy. W rzeczywistości, jak twierdzi rodzina, był brunetem z elementami siwizny o dłuższych włosach. Wątpliwości budzą również wymienione w protokole znaki szczególne na lewym przedramieniu, których Seweryn nie posiadał. W przypadku Tomasza Merty jeden dokument stwierdza, że w identyfikacji wiceministra kultury nikt nie uczestniczył. A kolejny wymienia urzędnika z ambasady, który miał go zidentyfikować. Jednak, jak się okazało, ten urzędnik widział Tomasza Mertę jedynie raz w życiu. A miał go zidentyfikować na podstawie ogólnych cech, a później nie potrafił podać charakterystycznych cech jego wyglądu.W związku z tym powstają uzasadnione wątpliwości, czy w ogóle te osoby rozpoznały zwłoki w oparciu o cechy fizyczne. Rzutuje to na rzetelność całej procedury identyfikacyjnej. Jednak według prowadzącej śledztwo smoleńskie prokuratury wojskowej, urzędnicy ambasady nie popełniali błędów. – Z materiałów śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej, prowadzonego przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie, nie wynika, aby pracownicy Ambasady RP w Moskwie dokonywali błędnych identyfikacji ciał ofiar katastrofy w maju 2010 roku – stwierdza kpt. Marcin Maksjan w zastępstwie rzecznika prasowego Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Pytane o pracę urzędników ambasady Ministerstwo Spraw Zagranicznych nabiera wody w usta. – Chcielibyśmy zaznaczyć, że wszystkie informacje, które MSZ posiada w sprawie wyjaśnienia katastrofy rządowego samolotu w Smoleńsku, zostały przez ministerstwo przekazane właściwej prokuraturze – odpowiada nam Biuro Rzecznika Prasowego MSZ. – Tym samym z uwagi na dobro prowadzonego śledztwa Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie będzie udzielało dodatkowych komentarzy w sprawie – dodaje. Jaka odpowiedzialność grozi urzędnikom w przypadku stwierdzenia, że dopuścili się błędów przy identyfikacji? - Jak najbardziej grozi im odpowiedzialność karna za podanie nieprawdy – uważa Kownacki. Jednak dotyczy to terytorium Rosji, a nie Polski, ponieważ realizowane przez nich czynności dokonywane były na potrzeby postępowania rosyjskiego. – Oni składali stosowne oświadczenia przed urzędnikami rosyjskimi i z tej racji ewentualna odpowiedzialność karna za podanie nieprawdy groziłaby na terenie Federacji Rosyjskiej – podkreśla adwokat. W ocenie Kownackiego, mimo że zaniedbania urzędników ambasady mają wpływ także na polskie śledztwo, ściganie na terenie naszego kraju byłoby trudne. – Takie postępowanie najpewniej zostałoby umorzone, ponieważ dokumenty poświadczane przez urzędników zostały wytworzone poza granicami kraju – wskazuje Kownacki.

Zenon Baranowski

Żeligowski - generał słowianofil Lucjan Żeligowski urodził się 17 października 1865 roku w Oszmianie. W zastępstwie zesłanych na Syberię rodziców wychowywała go ciotka w Żupanach. Po ukończeniu gimnazjum klasycznego w Wilnie, w 1885 roku wstąpił do wojska rosyjskiego. Rok później został absolwentem szkoły junkierskiej w Rydze i został promowany na stopień podporucznika. W czasie służby w 136 pp w Nowoczerkasku nad Donem odmówił wzniesienia toastu za zdrowia cara. Jego sprawa dyscyplinarna została umorzona, jednak na długo przylgnęła do niego opinia niepewnego oficera. W czasie wojny japońsko-rosyjskiej został oskarżony o próbę wywołania buntu w wojsku. Dzięki interwencji posła do Dumy Polaka Mereszkowskiego, został uwolniony od zarzutów, ale uważany był za oficera, który „ustosunkowuje się ujemnie do interesów państwa”. Równocześnie wysoko oceniano jego kwalifikacje zawodowe, dzięki czemu otrzymywał coraz wyższe stanowiska. W 1907 roku ożenił się z Rosjanką Tatianą Pietrową. Jednocześnie od 1912 roku był członkiem Związku Walki Czynnej, organizacji paramilitarnej związanej z obozem piłsudczykowskim. W czasie I wojny światowej Żeligowski za liczne zasługi bojowe zostaje awansowany na stopień podpułkownika, a potem pułkownika. Zostaje także kawalerem licznych orderów – m.in. św. Anny, św. Włodzimierza. Po utworzeniu Korpusów Polskich w Rosji, zostaje dowódcą Dywizji Strzelców Polskich w I Korpusie Dowbora Muśnickiego. Wkrótce jednak w wyniku sporu z Muśnickim na tle podporządkowania Korpusu Naczelnemu Polskiemu Komitetowi Wojskowemu, zostaje odwołany ze stanowiska. Po kapitulacji Dowbora, przedostaje się na Kubań, gdzie obejmuje dowództwo 4 Dywizji Strzelców, a gen. Józef Haller w czerwcu 1918 roku mianuje go generałem porucznikiem oraz dowodzącym jednostkami polskimi na Wschodzie. Po licznych walkach w kwietniu 1919 roku dociera do Polski. W Wojsku Polskim obejmuje dowództwo 10 Dywizji Piechoty, uczestnicząc w walkach z Ukraińcami w Małopolsce Wschodniej. W wojnie 1920 dowodził grupą operacyjną, wchodzącą w skład frontu litewsko-białoruskiego, udanie opóźniając pochód wojsk bolszewickich w lipcu 1920 roku. 15 sierpnia kontratak wojsk Żeligowskiego powstrzymał główne natarcie sowieckie w rejonie Radzymina, doprowadzając następnie do odzyskania tego miasta. W końcowej fazie wojny 8 października 1920 roku na czele rzekomo zbuntowanej 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej wkracza do Wilna, wypierając stamtąd Litwinów. Po zajęciu Wileńszczyzny tworzy Litwę Środkową, stając na czele administracji wojskowej. Funkcję tę pełnił do 20 listopada1921 roku, kiedy to zostaje inspektorem Armii nr 2 w Warszawie. Marszałek Piłsudski charakteryzując generałów Wojska Polskiego, oceniał Żeligowskiego, jako człowieka o „silnym charakterze, lecz z powodu braku wykształcenia wojskowego i obycia się w dowodzeniu bardziej samodzielnym niepewnym siebie. Ma zły zwyczaj pytania wszystkich o zdanie i radę (…). Może dowodzić armią, z warunkiem, żeby się czuł pewnym swego szefa sztabu w dziedzinie operacyjnej i zarządu tyłami. Szef sztabu musi być tak do niego dobrany, żeby się czuł z nim dobrze osobiście. Lepszy zawsze jest do użycia na froncie niż na tyłach”. Inspektorem armii w Warszawie pozostawał do końca listopada 1925 roku , awansując w lipcu 1923 roku do stopnia generała broni. 27 listopada 1925 roku zostaje – dzięki poparciu Piłsudskiego - ministrem spraw wojskowych w rządzie Aleksandra Skrzyńskiego, prowadząc w wojsku politykę personalną, zgodną z oczekiwaniami Marszałka. Doprowadził, m.in. do powrotu na stanowisko dowódcy 2 DK w Warszawie gen. Gustawa Orlicz-Dreszera, ukaranego przeniesieniem na stanowisko dowódcy 3 DK w Poznaniu za manifestacyjne wsparcie Piłsudskiego w dniu 15 listopada 1925 roku w Sulejówku. Ponadto mianował gen. Sikorskiego dowódcą Okręgu VI we Lwowie, pozbywając się go z Warszawy, a także zdymisjonował ze stanowiska szefa Departamentu Aeronautyki MSWojk. gen. Włodzimierza Zagórskiego, znanego przeciwnika Marszałka. Równocześnie wycofał z sejmu projekt Sikorskiego organizacji najwyższych władz wojskowych, zdecydowanie krytykowany przez Piłsudskiego. Brytyjski attache wojskowy płk Clayton trafnie oceniał, iż „następca generała Sikorskiego, jako ministra wojny jest generał Żeligowski, uprzejmy, ale mało inteligentny człowiek słabego charakteru, który wykonuje wszystkie założenia marszałka Piłsudskiego już przed wydaniem rozkazu”. Już po złożeniu dymisji przez rząd, Żeligowski 8 maja 1926 roku skierował do Rembertowa – pod pretekstem ćwiczeń - część jednostek wojskowych, dowodzonych przez oficerów-piłsudczyków. Na czele tych jednostek 12 maja 1926 roku Piłsudski ruszył na Warszawę w celu zdobycia władzy. Po zamachu majowym, nowy minister spraw wojskowych Józef Piłsudski utworzył 18 maja 1926 roku Komisje Likwidacyjną, na której czele stanął gen. Żeligowski, będący jednocześnie inspektorem armii nr 2. Do zadań komisji należało: całkowite zlikwidowanie wszelkich operacji wojskowych, uporządkowanie i doprowadzenie wszystkich oddziałów wojska do stanu normalnego, ustalenie i uregulowanie wszelkich strat powstałych w wyniku majowych walk, ustalenie i uregulowanie strat materialnych poszkodowanych osób cywilnych, uregulowanie pomocy materialnej osobom, które ucierpiały z jakichkolwiek względów wskutek walk. Generał Żeligowski pozostał w służbie do 31 lipca 1927 roku, kiedy to odszedł na własną prośbę w stan spoczynku, osiadając w majątku w Andrzejewie, gdzie zajął się nowoczesnymi technikami uprawy roli oraz ideą słowiańską, która znajdzie swoje odbicie w działalności politycznej generała w Londynie w czasie II wojny światowej. We wrześniu 1935 roku został, posłem na sejm IV kadencji, obejmując funkcję przewodniczącego Komisji Wojskowej. Był przeciwny powstaniu Obozu Zjednoczenia Narodowego, który w jego opinii był ruchem „zbliżonym do hitleryzmu”. Uważał także, iż wbrew głównemu założeniu Piłsudskiego, Rydz-Śmigły wciąga wojsko do polityki. Generał ostro skrytykował okólnik premiera Składkowskiego, uznający Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych za drugą osobę w państwie, wskazując za jego niekonstytucyjność. W tej sprawie poparł go Cat-Mackiewicz, zaprzyjaźniony z generałem. Władze sejmu ukarały generała odbierając mu przewodnictwo komisji wojskowej. Na początku 1938 roku zaangażował się w propagowanie idei powołania „rządu obrony narodowej”. W lutym 1938 roku w czasie debaty budżetowej, powiedział w sejmie, iż „konsolidacja szczególnie obecnie byłaby potrzebna, a dojść do tej wielkiej konsolidacji, do konsolidacji wielkich linii, nie jakiejś małej, można tylko wskutek powołania Rady Przybocznej przy Prezydencie”. W skład tej rady mieliby wejść: kardynał Aleksander Kakowski, b. prezydent Stanisław Wojciechowski, marszałek Edward Rydz-Śmigły, marszałkowa Aleksandra Piłsudska, Ignacy Paderewski, Roman Dmowski, Wincenty Witos, Walery Sławek, Franciszek Bujak, Marian Zdziechowski, Mieczysław Niedziałkowski, marszałkowie sejmu i senatu, Aleksander Świętochowski, Artur Górski, generał Kazimierz Sosnkowski oraz Maciej Rataj. Żeligowski proponował, więc współpracę wszystkich najważniejszych polityków opozycyjnych z obozem sanacyjnym, jednak jego inicjatywa nie zyskała wsparcia, jedynie wileńskie „Słowo” uznało, iż „koncepcji tej nie uważamy za realną, ale wydaje nam się bardzo ciekawa, gdyż rada generała grupująca od kardynała do Niedziałkowskiego to swego rodzaju Rada Obrony Państwa przed dekompozycją państwową”. Niezrażony tym niepowodzeniem, rok później, 18 marca 1939 roku wezwał premiera „do oświadczenia, co zamierza przedsięwziąć dla natychmiastowego spotęgowania sił moralnych i materialnych ojczyzny”. Jego wniosek upadł jednak, poparty przez zaledwie 13 posłów, niemniej jednak wywarł na opinii publicznej duże wrażenie. Stanisław Cat-Mackiewicz tak skomentował go na łamach „Czasu”: „Nie o to chodzi, czy gen. Żeligowski merytorycznie, programowo ma rację, czy jej nie ma. Chodzi o to, że jako poseł żądając w takiej chwili wyjaśnień rządu, ma więcej niż sto procent racji, wypełniając swój obowiązek poselski”. Wkrótce sam Żeligowski w wywiadzie prasowym podkreślił, iż „siły moralne narodu są unieruchomione przez nieodpowiednią politykę wewnętrzną rządu, złą organizację gospodarczą, niepotrzebny przymus i brak zaufania do własnego społeczeństwa. Podnosząc czynnik moralny we wszystkich dziedzinach życia wzmocnimy wielokrotnie tak potrzebny obecnie potencjał sprawności bojowej, ponieważ wg mojego zdania rząd obecny nie jest w stanie sprostać wielkim zadaniom, które stoją przed narodem polskim”. Po klęsce w wojnie polsko-niemieckiej udało mu się przedostać do Francji, gdzie został członkiem Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej – emigracyjnego parlamentu.

Od połowy 1940 roku gen. Żeligowski, pozostając członkiem Rady Narodowej, stał się propagatorem idei słowiańskiej, publikując dwie broszury – „O ideę słowiańską” (1941) oraz „Zapomniane prawdy (1943). Żeligowski uważał, iż od początku żywioł germański dążył do opanowania ziem słowiańskich i wyniszczenia ich mieszkańców. W jego opinii Słowianie (generał wyróżniał wśród nich oprócz Polaków, narody bałkańskie, Czechów, Słowaków, Ukraińców, Białorusinów, Rosjan i Bułgarów) mają ze sobą wiele wspólnego (język, kulturę, zagrożenie ze strony Niemiec), cechuje ich ponadto gościnność oraz przywiązanie do ziemi. Sugerował także, iż polska szlachta przejęła niepotrzebne „bankruckie” ideały Rzymu i Hellady, zamiast kształtować własną świadomość polityczną i narodową, co stało się bezpośrednią przyczyna upadku I Rzeczypospolitej. Jednocześnie krytykował promowaną przez Rosję w XIX wieku ideologię panslawizmu, uważając, iż Rosja została w dużej mierze opanowana przez żywioł niemiecki, pragnący w ten sposób kontynuować ekspansję przeciwko Słowianom. Podobna sytuacja miała miejsce – zdaniem generała – w monarchii austro-węgierskiej, w której dominujący Niemcy wynaradawiali Słowian. Żeligowski podkreślał, iż po wojnie 1920 roku zaprzepaszczono szansę konsolidacji narodów słowiańskich, pomijając milczeniem swój udział w operacji wileńskiej z października 1920 roku. Jednocześnie generał winą za konflikty polsko-litewskie obarczał Żmudzinów, działających – w jego opinii – pod wpływem inspiracji niemieckiej. Generał nie brał także pod uwagę faktu, iż władze czechosłowackie w okresie międzywojennym przypuszczały, iż Niemcy w pierwszej kolejności uderzą na Polskę, z tego też powodu nie były zainteresowane w nawiązaniu bliskich stosunków z Polską, by nie „drażnić” Berlina. Podczas II wojny światowej pojawiły się plany federacji polsko-czechosłowackiej, jednak pod wpływem nacisków Kremla, Czesi ostatecznie wycofali się z tej koncepcji. Równocześnie po ataku Hitlera na Związek Sowiecki, w 1941 roku bolszewicy utworzyli w Moskwie Komitet Wszechsłowiański, promując hasła solidarności i współpracy słowiańskiej, co wielu polskim politykom natychmiast skojarzyło się z „czerwonym panslawizmem”. Wbrew wielokrotnym naciskom Żeligowskiego, dążącego do podjęcia uchwały o konieczności utworzenia federacji słowiańskiej, Rada Narodowa była niechętna idei słowiańskiej. Pojawienie się w niektórych dokumentach Rady stwierdzeń, iż „Naród Polski należy do wielkiej Rodziny Narodów Słowiańskich”, było ukłonem w stronę generała, który z uporem maniaka podejmował ten problem na każdym niemal posiedzeniu Rady. W odróżnieniu od większości polskich polityków, widział w Rosjanach pełnoprawnego członka rodziny narodów słowiańskich. Na posiedzeniu Rady Narodowej 17 marca 1942 roku, poruszając sprawę wschodnich granic Polski i stosunków z ZSRS, podkreślił, iż „polityka polska, my wszyscy czujemy, że tam nie jest dobrze. (…) Niewyraźna jest w naszym społeczeństwie, nie jest wyraźny stosunek Rosji do tej umowy”, mając na myśli sugestię Stalina o konieczności przesunięcia granic na wschód, „żeby swoją strategiczną sytuację polepszyć”. Zwracając uwagę na brak uregulowania wschodniej granicy Polski, jednocześnie wspominał o konieczności jej poszerzenia i stworzenia wielkiej Polski „potrzebnej narodom słowiańskim”. Brak realizmu politycznego koncepcji Żeligowskiego oraz chaotyczny sposób argumentacji związane były z pogarszającym się stanem zdrowia sędziwego generała. Stanisław Cat-Mackiewicz w tak żartobliwy sposób opisywał genezę fascynacji słowiańskiej generała: „Diabli nadali, że generał w swoim Andrzejewie znalazł na strychu jakąś książkę Duchlińskiego z czasów emigracji po Powstaniu Listopadowym i zamiast dalej propagować len, zaczął propagować ideę słowiańską, a o niczym innym nie chciał słyszeć”. Po odkryciu zbrodni katyńskiej, Żeligowski nadal wychwalał Związek Sowiecki, którego armia mogła powstrzymać raz na zawsze napór żywiołu germańskiego. Coraz bardziej izolowany w Radzie Narodowej, w maju 1944 roku skarżył się Stanisławowi Grabskiemu – jej przewodniczącemu, że „bezideowa, pozbawiona wielkich i prostych linii oraz przewidywać polityka rządu naszego w Londynie doprowadziła do sytuacji prawie bez wyjścia. Propagując stworzenie Europy Środkowej w ramach federacji, lub bloku Słowian, czy też Polski sprzymierzonej z mocarstwami Anglosaskimi jedynie, lub Polski Demokratycznej, w myśl Karty Atlantyckiej, ale osamotnionej – rząd mówi o tworach nierealnych albo zakrojonych na krótką metę. Ta nierealna polityka rządu doprowadziła do tego, że pewien odłam społeczeństwa, zresztą nieliczny, gotów szukać porozumienia z Niemcami, co byłoby zdradą nie tylko Polski i narodów słowiańskich, lecz i zdradą wszystkich naszych sojuszników. I dzieje się to wtedy, kiedy obliczem obecnej epoki jest powstanie Przymierza Narodów Słowiańskich, w którym Polacy odegrają poważna i zaszczytną rolę”. W oderwaniu od realiów politycznych, nie widząc zagrożenia ze Stalina, Żeligowski propagował federację słowiańska, łudząc się jednocześnie, że Polska będzie mogła w nowym powojennym porządku odegrać doniosłą rolę. W liście do Berlinga wyraził swoje poparcie dla tworzenia wojska polskiego w ZSRS. Jego coraz bardziej prosowieckie poglądy sprawiły, iż został skreślony z listy członków Związku Ziem Północno-Wschodnich, założonego przez Cata-Mackiewicza. Generał nie uznał tego, wskazując, iż nie należał do tej grupy, co nie było zgodne z prawdą. Równocześnie stwierdził, iż „jeżeli podpisanym panom (tj. Godlewskiemu i Mackiewiczowi) chodziło o złośliwe wywołanie wrażenia, że stanowią aż taką siłę, która, może skreślić mnie z listy moralnej Wilna i słowiańskiej Litwy, to sądzę, że Kraj, po naszym powrocie uzna to za zwykłą grę zbankrutowanych polityków, którzy zatracili już poczucie różnicy miedzy tragizmem, który poczują, a komizmem, który wywołują”. W odezwie do kraju z 31 marca 1944 roku, podkreślając zagrożenia związane z Niemcami, wskazał za niezbędne przywrócenie bliskich kontaktów z Rosjanami. Wyraził także swój podziw dla wspaniale dowodzonej Armii Czerwonej, która stanowiła – jego zdaniem – jedyną zaporę dla żywiołu germańskiego. Uważał jednoznacznie armię sowiecką za armię wyzwoleńczą i sugerował konieczność ścisłej z nią współpracy Polaków z Kraju. Wyrazem jego aprobaty dla władz komunistycznych w okupowanej przez Sowietów Polsce był list do żołnierzy WP z 2 sierpnia 1945 roku. Pisał w nim o wspólnej walce z żywiołem niemieckim i konieczności odbudowy kraju, wyrażając radość z tego, iż „powstała wyzwolona Polska w szerokim oparciu o Bałtyk, z granicami nad Odrą i Nysą”. W liście swym apelował do żołnierzy o powrót do kraju, podkreślając, iż „Rząd Rzeczypospolitej Polskiej niejednokrotnie oświadczył, że przyjmie was, swoich synów z otwartymi ramionami, z trudu i pożogi wojennej dźwiga się Polska. Musimy ją odbudować lepszą, silniejszą, opartą o przyjaźń i sojusz ze Wschodem i Zachodem. W tej pracy nie może zabraknąć was, żołnierzy, którzy walczyliście o Jej niepodległość. Ostatnie tygodnie wykazały jasno, że przytłaczająca większość Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie chce wracać do Ojczyzny”. Równocześnie ostro krytykował legalny rząd RP, stwierdzając, iż „rozpolitykowana klika dobrowolnych emigrantów, która wyrzeka się Polski usiłuje za pomocą represji, prowokacji, propagandy, kłamstw i nielegalnych plebiscytów powstrzymać powrót naszego wojska do Kraju. Ludzie ci stawiają sami siebie poza szeregi Armii, jako ciao obce. Muszą oni być natychmiast usunięci poza szeregi wojska, które jest dobrem Rzeczypospolitej Polskiej i które jako zwarta całość winna wrócić do Ojczyzny”. Należy przy tym zaznaczyć, iż Żeligowski pisząc ten list, był już członkiem prokomunistycznego Stronnictwa Ludowego, utrzymującym ścisłe kontakty z ambasadą komunistycznych władz w Londynie. Na szczęście większość żołnierzy PSZ nie posłuchała tego apelu Żeligowskiego, dzięki czemu uniknęła prześladowań komunistycznych. W przypadku generała, tylko pogarszający się szybko stan zdrowia uniemożliwił mu powrót do „wymarzonej” ojczyzny. Na początku stycznia 1947 roku Żeligowski napisał otwarty list do „prezydenta” Bieruta, w którym nawoływał Polaków do głosowania w zbliżających się wyborach na listy wyborcze bloku komunistycznego. Generał Żeligowski zmarł 9 lipca 1947 roku. Jego zwłoki zostały sprowadzone do komunistycznej Polski przez kolejnego renegata – gen. Tatara, który wykorzystał tę okazję do przetransportowania złota Funduszu Obrony Narodowej do Warszawy. Żeligowskiemu wyprawiono państwowy pogrzeb i pochowano na cmentarzu wojskowym na Powązkach w Warszawie.

Wybrana literatura:

Władze RP na obczyźnie podczas II wojny światowej

E. Duraczyński, R. Turkowski – O Polsce na uchodźstwie 1939-1945. Rada Narodowa Rzeczypospolitej Polskiej

S. Fertacz – Polska myśl słowiańska w okresie drugiej wojny światowej

J. Jaruzelski – Stanisław Cat-Mackiewicz 1896-1966

P. Stawecki – Polityka wojskowa Polski 1921-1926

S. Grabski – Pamiętnik

S. Cat-Mackiewicz – Zielone oczy

L. Żeligowski – Wojna w roku 1920. Wspomnienia i rozważania

P. Łossowski – Konflikt polsko-litewski 1918-1928

B. Gumowska – Opowieść o generale broni Lucjanie Żeligowskim 1865-1920

Godziemba's blog

Aferzysta doradcą ministra Kwiatkowskiego Marek S., podejrzany i zatrzymany w niedzielę wiceprezes Banku Ochrony Środowiska, był doradcą ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego. W poniedziałek szef resortu odwołał go z tej funkcji – podało Radio Zet. Prokuratura nie ujawnia, jakie zarzuty postawiono Markowi S., ale skierowała wniosek o jego tymczasowe aresztowanie, który ma być rozpatrzony w środę. Według nieoficjalnych informacji chodzi o przyznawanie pożyczek osobom, które nie miały zdolności kredytowej. Tymczasem Radio Zet podało, że Marek S. do wczoraj pełnił funkcję doradcy społecznego ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego. Dwa tygodnie temu Rada Nadzorcza BOŚ wyraziła zgodę na objęcie przez Marka S. tej funkcji. - Chodziło o plany przyszłej współpracy z bankiem w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego. Rozmowy między innymi dotyczyły współpracy przy budowie więzień i brały w nich udział dwa banki - BGK i BOŚ - mówi radiu rzecznik prasowa ministerstwa sprawiedliwości Joanna Dębek. Oprócz wiceprezesa zatrzymano także jeszcze jednego pracownika, ale innego banku. - Drugi podejrzany, Robert S., który też został przesłuchany, otrzymał dozór policyjny. Zastosowano też wobec niego poręczenie majątkowe w wysokości 50 tysięcy złotych - powiedział w telefonicznej rozmowie z portalem tvn24.pl Krzysztof Kopania. Radio Zet, tvn24.pl

"Dziewczyna od Drzewka" i obce wywiady Pamiętacie "aferę hazardową"? Nie? I słusznie, bo niczego takiego nie było. Ale zanim komisja Sekuły do tego doszła, ulegliśmy złudzeniu, że coś się działo, i do tego dzisiaj chciałabym wrócić, z taką sobie ciekawostką, luźno związaną z gorącym tematem ostatnich dni, czyli dostępem do informacji publicznej, którego to premier Tusk jest "radykalnym zwolennikiem", i bardzo związaną z tym, czym przez długie cztery lata zajmowała się komisja Czumy zanim do niczego nie doszła i trzeba ją było doholować, czyli z naciskami na służby specjalne. Oto pasjonujący wątek na styku prac obu komisji. "Afera hazardowa" wybuchła, jak pamiętamy, 1 października 2009 roku, a zapoczątkował ją artykuł w Rzepie. Ciekawa była w tamtych dniach aktywność Moniki Rolnik, słynnej "dziewczyny od Drzewka", pełniącej rolę jego prawej ręki w Ministerstwie Sportu, i członkini Rady Nadzorczej Totalizatora Sportowego. 29 września, a więc mniej więcej wtedy, kiedy dziennikarze Rzepy oddawali swój tekst do druku, Monika Rolnik też zajęta była pisaniem. Wysmażyła, bowiem donos do Bondaryka, a w ślad za nim drugi, 1 października, czyli wtedy, kiedy Rzepa z bombą hazardową była już w kioskach. Donos dotyczył Marka Przybyłowicza, oto obszerne fragmenty (linki do oryginałów w załączeniu): Rolnik do Bondaryka (29 września):

Niniejszym pragnę zawiadomić o istnieniu okoliczności, które mogą wskazywać na uzasadnione podejrzenie istnienia zagrożenia bezpieczeństwa wewnętrznego Rzeczypospolitej Polskiej. (...) Sprawa, którą chcę przedstawić wiąże się z działalnością Pana Marka Przybyłowicza. (...) W/w osoba na przestrzeni ostatnich 3 miesięcy wykazuje niezwykle duże zainteresowanie działalnością polskiego monopolu loteryjnego. W żaden sposób owego zainteresowania nie uzasadnia, a ponadto posiada szereg informacji. które nie są powszechnie dostępne. Nadto usiłuje wywierać wpływ na działalność organów odpowiedzialnych za działanie nadzorowanej przeze mnie spółki, a od niedawna próbuje umówić się ze mną - jako członkiem rudy nadzorczej - na rozmowę nie precyzując tematu, jaki leży w obszarze jego zainteresowania. Wymienione okoliczności upoważniają mnie do podjęcia podejrzenia, iż szczególne zainteresowanie nadzorowaną przeze mnie spółką, (...) mogą być efektem działalności obcych służb specjalnych, bądź też zorganizowanych grup mających na celu popełnianie przestępstw. Rolnik do Bondaryka (1 października):

Uprzejmie informuję, że 30 września br. do mojego sekretariatu w Ministerstwie Sportu i Turystyki dzwonił ponownie Pan Marek Przybyłowicz naciskając na spotkanie ze mną, jako członkiem Rady Nadzorczej spółki Totalizator Sportowy Sp. z o.o. Ponieważ nie uzyskał połączenia poinformował sekretarkę, iż przyczynił się w znacznym stopniu do nagłośnienia w TVN24 tzw. "afery hazardowej", że to on powiadomił CBA i Prokuraturę o ustawie o grach losowych. Oba listy na zwykłym papierze, a nie na papierze firmowym Ministerstwa Sportu lub Totalizatora Sportowego, co sprawia wrażenie, że Monika Rolnik puściła je jakimś nieformalnym trybem, poza zwyczajnym obiegiem dokumentów w reprezentowanych przez siebie instytucjach. Nie wiadomo czy i jakie działania podjął Krzysztof Bondaryk i jego służby, nie jest to w tym momencie aż tak istotne. Ważne, że na samym początku afery hazardowej, kiedy jeszcze mogło się wydawać, że i ją uda się wyciszyć, potencjalny "whistleblower" został potraktowany służbami specjalnymi (czy to nie temat dla niesławnej komisji Czumy?), nie przez samą Rolnik przecież, bo chyba nikt nie uwierzy, że to wyłącznie jej samodzielna i z nikim nie konsultowana decyzja. Wszystko odbyło się zapewne za wiedzą jej szefa, a może nawet jego szefa. W końcu na tamtym etapie wydawało się, że "aferę hazardową" uda się opędzić dymisją Chlebowskiego, Drzewieckiego premier nie miał zamiaru karać, dopiero kilka dni później, gdy Drzewiecki niedobrze wypadł na konferencji prasowej, nie miał wyjścia. Zresztą gdyby Drzewiecki sam nie zrezygnował z polityki, pewnie znalazłoby się dla niego miejsce na listach Platformy. Takich postaci partia się nie pozbywa z tak błahych powodów jak jakaś tam afera. Do dzisiaj najsurowszą karę poniósł Mariusz Kamiński. Dlaczego do tego wracam? Trochę, dlatego, że półprywatne listy Rolnik do Bondaryka w dniu wybuchu "afery hazardowej" są tak szokujące, że chcę się tym odkryciem podzielić, zwłaszcza z tymi, którzy ciągle wierzą, że żyją w normalnym państwie. Trochę też, dlatego, żeby ci, którzy po czterech latach ciągle jeszcze kupują gadki Platformy o jawności i zaufaniu mogli się jeszcze raz dobrze zastanowić czy władzy - każdej, ale zwłaszcza takiej, której nie kontroluje już praktycznie żadna instytucja - warto dawać kolejne narzędzia do uszczelniania przepływu informacji. Bez informacji nie ma kontroli, nie dajmy sobie wmówić, że ograniczanie nam dostępu do informacji publicznej jest w naszym interesie. Jest wyłącznie w interesie władzy. A my powinniśmy się dwa razy zastanowić czy jest to władza, której powinniśmy - jako obywatele - aż tak zaufać. I nawet, jeśli, to przecież kiedyś po niej przyjdzie następna. Ustawa o dostępie do informacji publicznej to jedno z większych osiągnięć III RP, bo - choć niedoskonała - częściowo uniezależnia świadomego i aktywnego obywatela od polityków i mediów, dając mu możliwość samodzielnego szukania i analizowania informacji, tego naprawdę nie sposób przecenić. Jeśli damy to sobie odebrać, to jesteśmy frajerami po prostu nie zasługującymi na normalne państwo i władzę, która nas będzie szanować.

Rolnik do Bondaryka (29 września)

Rolnik do Bondaryka (1 października)

Kataryna

Rostowski jak straszył, tak straszy Minister finansów Jacek Rostowski przekonywał wczoraj europejskich parlamentarzystów, aby bezzwłocznie poświęcili suwerenność budżetową swoich krajów na rzecz ratowania wspólnej europejskiej waluty. W piątek minister zamierza przekonywać do solidarności z euro kraje G20 obradujące w Waszyngtonie. Pogrążoną w sporach eurostrefę uratował w ubiegłym tygodniu Fed, dostarczając jej płynności dolarowej. Sześćdziesięciu parlamentarzystów z 22 krajów Unii i 3 aspirujących do Wspólnoty (Turcji, Chorwacji i Czarnogóry) gościło wczoraj na konferencji w Senacie poświęconej kryzysowi eurostrefy. - Kryzys światowy przekształcił się w kryzys finansów publicznych niektórych krajów strefy euro. Jeśli go nie opanujemy, zagrozi on spójności eurostrefy, a może i samej Unii. Skutki gospodarcze byłyby zatrważające – tymi słowami minister finansów Jacek Rostowski straszył i ponaglał przewodniczących komisji finansów parlamentów narodowych UE do działań na rzecz szybkiego przyjęcia „sześciopaku”. Tak określa się unijną dyrektywę i pięć rozporządzeń, które dyscyplinują finanse publiczne krajów eurostrefy pod rygorem sankcji finansowych w razie przekroczenia przez nie bariery deficytu lub zadłużenia. Dokumenty te pod koniec września ma przegłosować Parlament Europejski. Wyjaśniłem przewodniczącym komisji finansów, o jak wielką stawkę chodzi – relacjonował minister Rostowski. Według niego, absolutnie konieczne jest wprowadzenie w życie postanowień szczytu UE z 21 lipca w sprawie Grecji. Chodzi o jak najszybsze dostarczenie szóstej transzy pomocy z pierwszego pakietu ratunkowego i uruchomienie drugiego pakietu pomocy. Grecja, zdaniem ministra, mimo ogromnych problemów przeprowadzi reformy strukturalne, ale ważne jest utrzymanie delikatnej równowagi pomiędzy konsolidacją finansów a wzrostem. Grecja poinformowała ostatnio, że kraj wskutek ostrych cięć pogrążył się w recesji. W przekonaniu Rostowskiego równowaga osiągnięta przez cięcie wydatków jest znacznie trwalsza niż równowaga osiągnięta przez podwyższenie podatków.- W Polsce w tym roku wydatki publiczne wzrosną nominalnie o 3,5 proc., przy nominalnym wzroście PKB na poziomie 8 procent. W przyszłym roku wzrost wydatków w stosunku do PKB będzie niższy niż 3 proc. – poinformował Rostowski.

Spóźniona ucieczka Wcale nie jest pewne, czy plan „ucieczki do przodu”, w głębszą integrację, nie będzie dla Unii planem spóźnionym. Lada moment może dojść do niekontrolowanego bankructwa Grecji, której już w październiku zabraknie środków na wypłaty dla urzędników. Tymczasem ministrowie finansów eurostrefy zebrani na posiedzeniu Ecofin we Wrocławiu przełożyli decyzję o uruchomieniu dla Grecji kolejnej transzy pomocy właśnie na październik, chcąc skłonić rozsadzaną strajkami Grecję do silniejszego zaciśnięcia pasa. Przedłużają się także przepychanki wokół reformy Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej (440 mld euro), który ma ratować zadłużone kraje strefy euro. Fundusz ma uzyskać szersze kompetencje, w tym prawo skupowania obligacji państwowych na wtórnym rynku oraz wzmacniania kapitałowego banków. Wątły kompromis, osiągnięty we Wrocławiu, w sprawie wdrożenia wspólnotowych reguł zarządzania gospodarczego Unią (tzw. sześciopaku) wymaga z kolei działań ustawodawczych ze strony parlamentów narodowych. Słowem – cały unijny plan ratunkowy jest ciągle w proszku. W czwartek, żeby ratować eurostrefę, pięć banków – EBC, Fed, Bank Anglii oraz banki narodowe Szwajcarii i Japonii – podpisały porozumienie o wzajemnym wsparciu i dostarczaniu sobie nawzajem płynności. - Europa ma strukturalny deficyt płynności dolarowej, więc Fed udzielił jej płynności w formie swapa dolarowego – poinformował minister finansów. – Skoro Ameryka zaufała Europie, nie bojąc się straty pieniędzy, my także powinniśmy sobie nawzajem ufać – zaapelował Rostowski. Słowa te były zapewne skierowane pod adresem Finlandii, która blokuje drugi pakiet pomocy dla Aten, żądając zabezpieczenia gotówkowego w zamian za kredyt. Minister Rostowski wybiera się w piątek do Waszyngtonu, gdzie będzie reprezentował Unię Europejską na szczycie G20. Małgorzata Goss

Kryzys światowy przekształcił się w kryzys finansów publicznych niektórych krajów strefy euro. Jeśli go nie opanujemy, zagrozi on spójności eurostrefy minister Jacek Rostowski. Gajowy ma wszelkie zagrożenia dla „spójności eurostrefy” tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Upadek euro, a jeszcze lepiej całej Unii Jewropejskiej, przyniesie korzyści zainteresowanym krajom. Więc, panie Rostowski, nie strasz, nie strasz, bo się… – admin

Niska frekwencja wyborcza w Polsce a organizacje międzynarodowe Zamieszczam poniższy artykuł nie w celu dalszego podgrzewania coraz ostrzejszej walki słownej między zwolennikami bojkotu wyborów a tymi, którzy wciąż liczą, iż drogą głosowania można w Polsce coś zmienić. Nie chcę wypowiadać się na temat organizacji międzynarodowych, (jakich?), które mogły by zareagować na niską frekwencję wyborczą w Polsce. Oczywiście, jakieś notki na ten temat ukazałyby się prawdopodobnie w europejskich mediach, ale co do wpływowych organizacji międzynarodowych nie mam raczej złudzeń, iż ich celem nie jest bynajmniej dobro Polski, czy w ogóle szeroko pojęta uczciwość, lecz wprost przeciwnie. Wystarczy sprawdzić, na czyim garnuszku są. Ponieważ zarówno głosowanie, jak i bojkot, zapewne nic w Polsce nie zmienią, gajowy uważa, że lepszy jest bojkot, gdyż przynajmniej nie upaprzemy sobie rąk współpracą z kanaliami. – admin.

W wyborach 2011 nie bierzemy udziału – niska frekwencja wyborcza może obudzi organizacje międzynarodowe, że coś złego dzieje się w Polsce… Każdy zwolennik Unii Europejskiej powinien iść do wyborów 2011 r i poprzeć jeden z komitetów wyborczych, które startują w tych wyborach, robiąc tym samym frekwencje. W konsekwencji wygranie wyborów przez jeden komitet wyborczy i utworzenie rządu daje mandat, że przy frekwencji powyżej 50% można powiedzieć, że są reprezentantem narodu. Gorzej gdy komitet wyborczy nie ma poparcia większości, to musi szukać wspólnika. Doświadczenia 20 lat rządów koalicyjnych pokazują, że jedni i drudzy zmieniają swoje programy wyborcze i w majestacie prawa od 1989 r wyprzedają majątek narodowy za bezcen i niszczą wszystko, co polskie, podporządkowując nas nowemu tworowi, Stanom Zjednoczonym Europy [Raczej Jewro-Kołchozowi - adminj].

My, narodowcy Polacy i katolicy, nie mamy swojego komitetu wyborczego, który mógłby w pierwszej turze uzyskać wynik poparcia 60%, aby samodzielnie zmienić politykę państwa, a wiec, aby nasze marzenie o Suwerennym Państwie Polskim stało się rzeczywistością i aby Polska w Europie Ojczyzn mogła współpracować z innymi państwami, bez Izraela, który nie jest w Europie. W wyborach 2011 nie bierzemy udziału – niska frekwencja wyborcza może obudzi organizacje międzynarodowe, że coś złego dzieje się w Polsce, że narodu polskiego nie reprezentuje ta banda żydokomunistyczna, która okupuje nasz kraj od 1945 r [Organizacje owe świetnie wiedzą, jak jest w Polsce i kto w niej rządzi - admin].

To, co obecnie dzieje się w komisji wyborczej, że jedne komitety się rejestruje, a inne nie, zakrawa na kpinę z wyborów. Każdy z komitetów wyborczych ma swój stały elektorat; przy założeniu, że Polacy narodowcy nie biorą udziału w wyborach, dowiemy się faktycznie, kto popiera UE, Okrągły Stół i politykę prowadzoną przez rządy od 1989 r. Wmawianie nam Polakom, że naszym obywatelskim obowiązkiem jest pójście do urny, jest błędem. W pełnej demokracji mamy możliwość nie pójścia do wyborów. Nie mamy komitetu wyborczego, który miałby poparcie narodu w 60% i mógłby samodzielnie rządzić i zmienić bieg historii. Dlatego tak ważne jest nie pójście do wyborów: pokaże nam ono, ilu jest zwolenników UE, a ilu suwerennego Państwa Polskiego. Namawianie liderów LPR do poparcia PSL jest błędem, tak jak lidera PPN, a nawet śmierdzi prowokacją. Polko, Polaku, Narodowcu, Katoliku, daj szanse zagłosować zwolennikom UE, a my szukajmy przywódcy i dobrych kandydatów na lepsze czasy. UE i jej euro idą w kierunku rozpadu, może i nam zaświeci słońce. Z poważaniem Narodowiec Ryszard Zieliński Poznań

http://www.aferyprawa.eu

Dlaczego kłamstwa są lepsze od prawdy

Why Lies Are Better Than The Truth

http://www.aiateam.org/default.asp?ID3=21

Artykuł pochodzi z „The Rape Of The Ape” [Gwałt na małpie] Allena Shermana, Chicago, Playboy Press, 1973, s. 56-59 Tłumaczenie Ola Gordon

1. Wiarygodność Wszystkie kłamstwa są zaprojektowane tak, żeby wydawały się prawdą. Ekspert kłamca starannie wykorzystuje elementy, które wydają się prawdopodobne i logiczne, a zatem łatwe do uwierzenia. Z drugiej strony, prawda jest często nielogiczna, szalenie nieprawdopodobna i trudna do wyjaśnienia. Kłamstwa są bardziej wiarygodne niż prawda.

2. Niezawodność Prawda jest spontaniczna, przypadkowa i nieprzewidywalna. Kłamstwa można szczegółowo zaplanować z dużym wyprzedzeniem, a zatem jest gwarancja, że okażą się zgodne z przewidywaniami. Kłamstwa są bardziej niezawodne niż prawda.

3. Ekonomiczność Żeby być prawdą, relacja z danego wydarzenia musi być dokładna. Wymaga to dużej staranności, kosztownych badań, czasochłonnej dbałości o szczegóły, kompleksowych usług logistycznych i dokładności. Mimo wszystko, niektórzy w to uwierzą, a inni nie. Kłamstwo da identyczne wyniki bez zamieszania i kłopotu. Kłamstwa są prostsze od prawdy. Kłamstwa kosztują mniej niż prawda pod względem czasu, pieniędzy i wysiłku.

4. Wartość Prawdę można znaleźć wszędzie; należy do każdego, kto ją znajdzie, zupełnie za darmo. Kłamstwa są tworzone na zamówienie, często przez ekspertów, a te najlepsze są wypolerowanymi dziełami sztuki. Kłamstwa są warte więcej od prawdy. Czy słyszał ktoś o przekupieniu świadka, żeby powiedział prawdę?

5. Szacunek

A. Na sprzedaży kłamstw opinii publicznej zdobywano wielkie fortuny. Ludzie, którzy sprzedają te kłamstwa, są często wdzięczni naiwnym klientom, dlatego obdarzają biblioteki i uniwersytety i ośrodki kultury.

B. Nikt nigdy nie zrobił fortuny na sprzedaży prawdy. Przede wszystkim, jak już powiedziano, prawda jest bezpłatna. Jedynymi ludźmi, którzy zapłacą za prawdę są ci, których się szantażuje – i kupują prawdę tylko po to, żeby móc ją ukryć, zanim ktokolwiek inny ją zobaczy. Kłamstwa prowadzą do bibliotek i uniwersytetów, a prawda prowadzi do szantażu.

6. Stabilność Weź tysiąc części prawdy, dodaj jedną część kłamstwa. Wynik – kłamstwo. Weź 1000 części kłamstwa, dodaj jedną część prawdy. Wynik – znowu kłamstwo. Zauważ, że z prawdy można zrobić kłamstwo, ale z kłamstwa nie zrobi się prawdy. Kłamstwa mają większą siłę i trwają dłużej niż prawda.

7. Wyobraźnia Głosząc prawdę, człowiek musi starannie zbadać fakty i dokładnie się ich trzymać – tak jak miały miejsce. Kłamca może opisać ten sam incydent bez żadnych badań, mówić, co mu wpadnie do głowy i opowiadać szczegóły, jak tylko chce. Kłamstwa są bardziej twórcze nić prawda.

8. Rozpoznawalność Ludzie są przyzwyczajeni do słuchania kłamstw przez cały czas. Jeśli powie się prawdę, ludzie pomyślą, że się kłamie, Jeśli przekona się ich, że mówi się prawdę, to staną się podejrzliwi. Dlaczego on nagle mówi prawdę? Co się dzieje?

9. Podaż i popyt

A. Przy opisywaniu zdarzenia tylko jedna wersja opisu może być prawdą, podczas gdy liczba kłamstw jest nieograniczona. Oczywiście kłamstwa mają dużo większą podaż, niż prawda.

B. Istnieje wielki popyt na kłamstwa, jeśli są one pochlebne, jeśli dają komuś nadzieję, jeśli pomagają uciec przed rzeczywistością, lub jeśli obiecują zdrowie, bogactwo, władzę lub siłę. Nikt nie jest zbyt ciekawy, żeby usłyszeć prawdę. Jedynymi, którzy domagają się prawdy są ci, którzy coś badają (prawnicy itp.); chcą oni prawdy, by udowodniła, że ktoś kłamie. W naszym społeczeństwie kłamstwa są środkiem akceptowanym. Jest na nie podaż, a popyt na nie jest ciągle duży. Prawda ma wyjątkowo małą podaż, ale nawet ta maleńka podaż w dużej mierze przekracza popyt. Dlatego w naszym społeczeństwie, prawda zajmuje pozycję identyczną do g***a dinozaura.

Wnioski:

Kłamstwa są lepsze od prawdy na wiele sposobów.

Kłamstwa są bardziej wymyślne.

Kłamstwa czynią świat przyjemniejszym.

Kłamstwa są mniej żenujące od prawdy, i mniej straszne.

Ponadto, w dziedzinach takich jak dyplomacja, umiejętność kierowania państwem, handel, reklama, PR i księgowość, prawda jest całkowitym kalectwem. Przewiduję, że prawda będzie zanikać w społeczeństwie, prawie niezauważenie, w okresie krótszym, niż jedno pokolenie. Stanie się curiosum, jak dwudolarowy banknot. Prawdopodobnie powstaną muzea, gdzie będzie się pokazywać przykłady prawdy ciekawskim dzieciom, które będą chciały się dowiedzieć, jak wyglądała. Można tylko mieć nadzieję, że kustosze tych Muzeów Prawdy będą charakteryzować się dobrym gustem i nie sfałszują wystaw. Prawda jest taka, że prawda stała się staromodna. Jest pełna zakamarków o różnych kształtach, jak wiele innych staromodnych rzeczy, które dla niektórych będą fascynujące, ale dla większości będą utrapieniem. Dla tych, którzy się o nią troszczą, posiadanie prawdy jest wspaniałe: mieć ją, kochać, nigdy jej nie nadużywać, potem przekazać ją za darmo każdemu, kto jej zechce, w stanie nieuszkodzonym, nieukoloryzowanym, nieubogaconym i niepomniejszonym – by każdy jej kawałek był lśniąco żywy, jak zawsze. Znajdowanie radości w podtrzymywaniu prawdy jest owocem miłości, ale większość z nas we współczesnym społeczeństwie nie ma czasu na takie rzeczy.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Dzierżymordy – najmimordy Odkąd posiadam akwarium, obserwuje rybki. Akwarium rzecz pospolita, podejrzewam, że każdy z was ma podobne w domu. Odcinam głos i obserwuje sobie na ekranie akwarium, akwarium z salonem. Amatorsko prowadzę nawet pewne badania (przyznaje bez pozwoleństwa i licencji MSWiA oraz Ministerstwa Kultury Wszelakiej). Zapytacie o pierwsze obserwacje – momencik, sięgnę do notatek....taaak... Owóż okazuje się, że nasz akwaryjny salon ceni sobie wysoko: nonkonformizm, indywidualizm, odwagę i niezależność. Drodzy Państwo proszę nie rechotać po kątach. Badania są poważne i terenowe (na terenie Czerskiej, Woronicza, Wiertniczej i kilku podobnych oaz wolnej inteligencji). Odrobina powagi – mówimy o Salonie! - ośrodku życia intelektualnego współczesnych Polaków. Nonkonformista Zbigniew Hołdys wykształcenie pobierał z pneumy i na tej podstawie rozdziela dziś światłe opinie na lewo i prawo. Indywidualistka Gretkowska z najwyższego diapazonu opisuje epizody damskiej rui. Odważny Meller ponoć pokazał kiedyś język Donaldowi Tuskowi, było to w garderobie i nawet pobladła makijażystka dojrzała rzecz w lustrze. Niezależni dziennikarze i komentatorzy marki Wołek, Durczok, Lis, Olejnik, Pat i Patachon nagle przez zły tvn rozdzieleni, Paradowska et consortes codziennie dostarczają nam intelektualnej uczty wypełnionej tolerancją, spokojem i erudycją. Co by się z nami stało gdyby nie światła posługa salonu, codzienna komunia inteligenta? Jak niebezpiecznie zrobiłoby się za progiem, gdyby nie powszedni chleb jedwabistych komentarzy pani Paradowskiej i pana Żakowskiego? Jak byśmy rozumieli świat gdyby nie oświecone oblicze Adama Szostkiewicza (pamiętam, że kiedyś z wielkim zaangażowaniem pracował w sztabie Tadeusza Mazowieckiego, czyli można stwierdzić – oświecony i obiektywny). Im dłużej przypatruje się akwarium z naszym salonem w środku, tym dokładniej widzę hydraulikę, która wprawia je w ruch. Odkąd pod Wawelem rozniosło się, że pokątnie zajmuje się obserwacjami tego szczególnego skarbu jakim dla naszej niepodległości jest salon, co rusz jakieś młode pacholę pyta o drogę. Znakomicie wyedukowani młodzieńcy i dziewoje poszukują drogi na salonowy Olimp, chcą choć moment pogrzać się w blasku „Władców Intelektu” (słyszałem, że Martin Scorsese, po swojej ostatniej produkcji, pracuje właśnie nad scenariuszem opowiadającym o nietuzinkowej egzystencji nadwiślańskich geniuszy). Jak trafić? Oto spisałem sobie kilka notatek topograficzno – filozoficznych:

Po pierwsze: głośno, najlepiej gdzieś wśród pawi już uznanych, dać wyraz swojemu nonkonformizmowi. Można to zrobić w kilku wariantach:

Scenicznym – wypiąć tyłek na orła w koronie, albo zwymiotować na flagę tudzież głośno psuc powietrze w czasie odgrywania hymny narodowego. Można też opluć księdza albo podrzeć Biblię, ale ten bunt został już zarezerwowany dla nowego nabytku salonu pana profesora Nergala.

Literackim – opisać kilka scen spółkowania mężczyzny z drugim egzemplarzem o podobnych cechach, wpleść, w co drugie zdanie brawurowe frazy typu (bardziej inteligencko) „mierzi mnie ten polski zaścianek i maryjne pieprzenie”, lub (bardziej ekspresyjnie) „mam wyjeb...ne na krzyż i Sienkiewicza”. Poetom polecam frazy typu „jak mi to wisi, co się wam w duszy kisi”, „nie chce patrzeć na te krzyże trzeba mi powietrze świże”.

Plastycznym – jakiś Chrystus w urynie, polak – patriota zgwałcony przez meteoryt tunguski, seria różnobarwnych kondomów na ułańskich lancach.... To jednak dopiero początek, wkroczenie na scenę, zwrócenie uwagi na swój niepospolity talent. Potem, niezależnie od stanu wykształcenia, należy zostać asystentem autorytetu – do wyboru myśliciel Wojewódzki, kwiat dziennikarstwa (opis powyżej) lub po prostu „stańczyk sumienie” – Janusz Palikot. Dalej wszystko w waszych rękach - obyście jednak nie zgubili górnego wiatru! W momencie, gdy, nie daj Panie, stracicie węch - pilnie patrzcie, w którym kierunku pochylają się trawy. I rzecz najważniejsza, wstawajcie wczesnym rankiem i nie ważcie się jeszcze myśleć, wytrzymajcie – dopiero, gdy wysłuchacie Kuźniara w porannym tefałenie i zaaportujecie świeżą „GW” możecie wychodzić z domu. Dzień przyniesie kolejne sukcesy. Czasem na palcach skradam się do pokoju, w którym pod paprotką stoi moje akwarium, bezszelestnie włączam prąd i wtedy widzę, jak niespłoszone rybki merdają ogonkami i płetwami w jednym tylko rogu akwarium – tam gdzie duża włochata ręka sypie pyszna karmę. Sami możecie sprawdzić, tylko musicie zrobić to po cichutku, bo rybki płochliwe, jeszcze nie całkiem oswojone. No i z innej mańki:

Nieoceniony Marek Nowakowski, pisarz wybitny, użył ostatnio soczystego i doskonałego opisu środowiska naszych celebrytów – najmimordy słowo i wystarczy. Skoro mamy najmimordy, to gdzieś są również – dzierżymordy. Ot dwa słowa, a jak wiele opisują... Aha, gdybyście chcieli wsadzić mnie tak jak pana Słomkę, to wyjaśniam, że źródłosłów „dzierżymord” nie jest powiązany z Feliksem Dzierżyńskim, choć funkcjonalnie to nawet pasuje.

Witold Gadowski

Polski rząd murem za Izraelem Polska delegacja nie będzie uczestniczyć w ONZ-owskiej konferencji przeciwko rasizmowi Durban III. Powodem bojkotu konferencji jest, podobnie jak w przypadku innych krajów, możliwość otwartej krytyki izraelskiego reżimu ze strony państw arabskich. Poprzednie konferencje na znak protestu przeciwko krytyce zbrodniczej polityki Izraela wobec Palestyńczyków opuszczali delegaci wielu państw europejskich. Określenie reżimu izraelskiego mianem rasistowskiego oraz wytknięcie jego władzom prowadzenie polityki terroru oraz łamania praw człowieka jest powodem bojkotu konferencji przez sojuszników Izraela oraz kraje, które określają się, jako przyjaciele reżimu w Tel Awiwie. Tegoroczna konferencja będzie konferencja rocznicową, pierwsza odbyła się 10 lat temu w Durbanie w Południowej Afryce. Tegoroczne spotkanie, oprócz Izraela i Polski bojkotują również Niemcy, Stany Zjednoczone, Nowa Zelandia, Wielka Brytania, Kanada, Australia, Włochy, Francja, Holandia i Bułgaria. Stosunek polskiego rządu do reżimu izraelskiego i jego działań obrazuje również deklaracja premiera Donalda Tuska, który zapewnił, że Polska nie poprze palestyńskiego projektu utworzenia niepodległego państwa i wejścia w skład Organizacji Narodów Zjednoczonych. O członkostwo w Organizacji Autonomia Palestyńska występuje na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Veto w tej sprawie i zablokowanie tych starań w Radzie Bezpieczeństwa zapowiedziały Stany Zjednoczone. Premier Tusk powiedział, że „zadaniem Polski jest być jednym z tych państw, które nie powinny pozwolić na jakiś wzrost zagrożenia wobec państwa Izrael”. Uważamy, że to jest jednak jedno z niewielu demokratycznych państw, jest to jednak wspólnota, która żyje mniej więcej zgodnie ze standardami, jakie przyjęliśmy w Europie”. Demokratyczne państwo żydowskie, które na przestrzeni lat i ostatnich miesięcy dopuściło się wielokrotnych agresji na terytorium swoich sąsiadów, masowych mordów na cywilach, używania zabronionej przez ONZ-owskie konwencje broni, nielegalnego przetrzymywanie bez sądu tysięcy Palestyńczyków oraz sankcjonuje tortury, może liczyć na pełne poparcie rządu Donalda Tuska. http://autonom.pl

POLAKÓW SZKIEŁKO I OKO. Opublikowane niedawno wyniki badań profesora Wiesława Biniendy, który naukowo dowiódł fałszywości tez stawianych w raporcie MAK i raporcie Millera, stały się przyczyną wielu gorączkowych dyskusji w blogsferze i tylko w blogsferze, gdyż szeroko pojęta przestrzeń publiczna okazała się obojętna na tak przełomowe odkrycie, co stawia pod znakiem zapytania wolność słowa w Polsce. Można uznać, że albo dziennikarze otrzymali odpowiednie instrukcje z „ośrodka decyzyjnego”, którego istnienia można się było domyślać, a teraz zostało to dowiedzione ponad wszelką wątpliwość, albo temat zwyczajnie przerósł ludzi mediów. Stawiam na to pierwsze, ale nie mnie rozstrzygać. W blogsferze zaroiło się od ludzi podających się za technicznych fachowców, którzy liznąwszy, co nieco tajemnej wiedzy, usiłowali polemizować publicznie z profesorem, zarzucając mu manipulacje, słaby warsztat, czy wreszcie żądając ujawnienia wszystkich danych, programów, celem wykonania przez każdego wątpiącego domowych doświadczeń sprawdzających wiedzę profesora. Zdumiewające było to, że przez kilkanaście miesięcy te same osoby, które rzekomo ze szkiełkiem i okiem podchodzą do analizy katastrofy smoleńskiej, milczeniem i z przygiętym karkiem przyjmowały „na wiarę i czucie” rewelacje Anodiny i Millera, którzy nie przedstawili ani jednego dowodu na prawdziwość swoich tez upowszechnianych w formie raportów. Większości wystarczyło zapewnienie humanisty Tuska i humanisty Grasia, że wsio haraszo. Jak się okazało wraz z badaniami Biniendy nad Wisłę przywędrował głód wiedzy matematycznej i technicznej, co cieszy, ale też niepokoi? Rodzi się, bowiem pytanie: czy w Polsce nie ma fachowców, którzy mogli wesprzeć swoją wiedzą, doświadczeniem i badaniami prace zarówno komisji Millera, jak i prace Zespołu Parlamentarnego?? Czy Polski nie stać na rzetelne zbadanie przyczyn tragedii, w której zginęła Głowa Państwa wraz z elitą obecnej Polski?? Gdzie ci wszyscy matematycy, fizycy, chemicy i inżynierowie się pochowali?? A może w ogóle ich nie ma, może wszyscy wyemigrowali? Rozumiem, że komisja Millera w ogóle nie zgłaszała zapotrzebowania na wykonanie specjalistycznych badań, testów, gdyż przyjęła złotą zasadę, która wyjaśnia wszystko i pozwala uniknąć pomruków z Kremla: „jak walneło, to urwało”. Trudno, tak wybrali, ich problem. Ale wiadomo też, że Zespół pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza zwracał się do różnych gremiów naukowych w Polsce z prośbą o wsparcie i pomoc w rozwikłaniu zagadki smoleńskiej. Jaki był efekt tych próśb?? Odpowiedzi na to pytanie udzielił w ostatnim numerze Gazety Polskiej sam Antoni Macierewicz: „To zadziwiające, że wśród tysięcy polskich inżynierów, profesorów, członków akademii nauk nie znaleźli się ludzie, którzy zakwestionowaliby całkowitą gołosłowność raportu Millera. Dopiero praca laboratorium profesora Biniendy z USA i działania zespołu parlamentarnego wykazały bezzasadność twierdzeń zawartych w raportach Millera i Anodiny. Nasz zespół zwracał się do wielu katedr i laboratoriów naukowych w kraju o wykonanie takich ekspertyz i analiz. Owszem otrzymywaliśmy anonimową pomoc i sugestie, co do kierunku dalszych badań. Polscy naukowcy i eksperci , niestety nie byli w stanie przełamać oporu administracji ośrodków naukowych oraz laboratoriów i uzyskać zgody na oficjalne wykorzystanie aparatury do badania przyczyny tej katastrofy. A tylko oficjalnie potwierdzone, autoryzowane ekspertyzy mogą być wykorzystane na przykład w postępowaniu sądowym. Teraz także można i należy podjąć takie badania. Profesor Binienda zaapelował do ministra Millera, by eksperci, którzy podpisali się pod raportem rządowym, podjęli się zweryfikowania jego obliczeń i wniosków. Będą mieli oczywiście dostęp do wszystkich danych wykorzystanych przez laboratorium amerykańskie”. Doprawdy trudno zrozumieć postawę polskich uczelni, polskich naukowców, którzy, jak to delikatnie i nadzwyczaj eufemistycznie ujął minister Macierewicz „nie byli w stanie przełamać oporu administracji ośrodków naukowych”. Trudno uwierzyć, że polskie środowiska naukowe w obliczu tak niewyobrażalnej tragedii nie były w stanie wznieść się ponad partyjne uprzedzenia i ideologiczne spory. Radość na Kremlu tym większa, że nareszcie widać jak na dłoni zasadność decyzji Stalina z 5 marca 1940 roku. Wnioski z wyników badań prof. Biniendy rozszerzone o uderzenie skrzydła w brzozę pod kątem 20 stopni - w tym przypadku wynik jest analogiczny jak dla uderzeń pod kątem do 10 stopni

docs.google.com/viewer

docs.google.com/leaf

Martenka

List do "generała „Prosisz? Masz! W programie Kropka nad i a tak naprawdę Aureola nad Generałem powiedziałeś: to pierwszy bym dostał kulę w łeb, to obraża wojsko polskie Wiesz śmieciu, kiedy obraziłeś Wojsko Polskie? Gdy przez ponad pół wieku nie odwiedziłeś grobu ojca. Gdy poprosiłeś Gorbaczowa by uporządkował Jego mogiłę. Dobry był Pan, żołnierze sowieccy uwinęli się jak trzeba. Uporządkowali. Jeszcze się tym chwalisz! Obraziłeś Wojsko Polskie:

w 1946 – gdy ścigałeś w piotrkowskiem, radomszczańskiem żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego i w 1947 gdy ochraniałeś fałszerstwo wyborcze.

w latach, ‘50 gdy lustrowałeś szkoły wojskowe i czyściłeś wojsko z katolików i kułaków (twoje cytaty pochodzą z protokołu Inspekcje Szkół Oficerskich (2.01.-15.06.1951 r.). CAW, sygn. IV/ 820 /136) Kadra oddana jest sprawie budownictwa socjalizmu i przyjaźni dla potężnej twierdzy pokoju ZSRR W szkole w widoczny sposób wśród całego stanu osobowego wzrosło przywiązanie i zrozumienie roli PZPR oraz umocnienie miłości do WKP(b) i wodza postępowej ludzkości Generalissimusa Stalina. Było pięknie, lecz nie do końca, bowiem donosiłeś:

Drobnomieszczańskie klerykalne otoczenie Sieradza wywiera nacisk na oficerów i podchorążych Szkoły. Wyrazem tego nacisku jest wzięcie ślubu w kościele przez członka partii ppor. Utechta, o czym przez dłuższy czas nikt w szkole nie wiedział. Do egzekutywy POP Kursu Doskonalenia Podoficerów Zawodowych – wybrano na zastępcę sekretarza kułaka Kozaka Franciszka. Okłamał Partię referując swój życiorys, zamiast podanych 14 ha ma 16.80 ha i 15 świń. Został usunięty z szeregów partyjnych

w 1956 – gdy głosowałeś za pozostaniem na stanowisku Rokossowskiego.

w 1966 – gdy z lojalności do tow. gen. Spychalskiego nie wszedłeś do kościoła, w którym na katafalku spoczywała Twoja Matka

w 1968 – gdy wjechałeś czołgami do Czechosłowacji

w 1970 – gdy kazałeś strzelać do robotników!

13 XII 1981 r.

W 1989 r – gdy pozwoliłeś się wybrać na prezydenta obrażałeś Wojsko Polskie każdym medalem przypiętym przez Sowietów do twojego munduru! Nie wiedziałeś jak kończyli żołnierze KWP, którzy dostali się w łapy władzy, której broniłeś z karabinem w ręku? Chętnie wyjaśnię:

Pokazowy proces 17 żołnierzy KWP odbył się 7 maja 1946 r. w sali kina „Kinema” w Radomsku. Na salę przyprowadzono publiczność (w tym rodziny oskarżonych i młodzież szkolną). Sąd po kilkuminutowej naradzie skazał: 12 oskarżonych na karę śmierci, a 5 pozostałych na karę 15 lat. Wyroki wykonano w pośpiechu. Ostatnią osobą, która rozmawiała ze skazanymi przed egzekucją był ksiądz Stanisław Piwowarski, kapelan I batalionu 27 pp AK dowodzonego przez ” Warszyca”. Ks. Piwowarski udzielił im ostatniej posługi kapłańskiej. W nocy z 9 na 10 maja 1946 r. prawdopodobnie w piwnicach PUBP w Radomsku w bestialski sposób zamordowano 12 żołnierzy KWP. Ich ciała zakopano w poniemieckim bunkrze koło Bąkowej Góry. W tydzień później mieszkańcy wsi przy udziale rodzin zamordowanych urządzili im pogrzeb na miejscowym cmentarzu. We wspólnej mogile spoczęło 10 żołnierzy KWP; dowódca por. Jan Rogólka został pochowany w Woli Rożkowej, natomiast najmłodszy z zabitych – Leopold Słomczyński w Radomsku.

Relacja ks. Stanisława Piwowarskiego – spowiednika zamordowanych, nagrana 16 lipca 2001 r.:

9 maja o godz. 21.00 woła mnie ksiądz proboszcz, bo oto porucznik UB przyszedł twierdząc, że skazani proszą księdza. Wziąłem 12 komunii św. I razem z tym komendantem poszedłem na ul. Kościuszki do budynku UB. Oni byli tam zamknięci w piwnicach. Był tam taki połamany stół. Położyłem na nim bursę i wtedy oni pojedynczo przychodzili – cała dwunastka. Po spowiedzi każdy chwytał mnie za szyję, żegnał się, całował, bo ja ich wszystkich znałem z lasu. Był wśród nich 18 letni chłopiec – Leopold Słomczyński. Łzy mu płynęły, gdy mówił: >Ja się śmierci na boję, ale bardzo cierpię. Tatuś mój przyszedł z czteroletnim bratem. Kiedy widzenie się kończyło żołnierz mówi – koniec? – a wtedy brat mnie chwycił za głowę i nie chciał puścić. Dopiero żołnierz oderwał te rączki od mojej głowy. Ten widok – płaczącego brata i moich rodziców – jest moim cierpieniem przed śmiercią.< Po wyspowiadaniu ich wszystkich poszedłem na górę żeby podpisać dokument, potwierdzający wykonaniu mojej posługi. Powiedziałem do nich >nie powinniście skazywać człowieka, który ma 18 lat< a oni powiadają – >sąd wojenny, nie ma żadnej dyskusji<. Była godz. 1.00 w nocy jak opuszczałem to miejsce i widziałem, że przed budynkiem stało już auto – nie wiedziałem wówczas, że czeka by zabrać ciała. Po moim odejściu wszystkich chłopców zamordowali, wywieźli do Bąkowej Góry i tam zostawili w bunkrze. Z wyroku rehabilitacyjnego: Egzekucja skazanych na karę śmierci miała wszelkie cechy mordu połączonego z okrutnym okaleczeniem ciała (łamanie nóg i żeber, wydłubywanie oczu, wbijanie gwoździ w głowę, wycięcie języków, odcięcie dłoni) Przez całe życie miałeś wyjście. Pierwsze – 4 maja 1945 roku. Wystarczyło przejść na drugą stronę Łaby. Ty wróciłeś na defiladę w Schmachtenhagen.

Źródło: http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=2811

więcej na: czerwonykiel.blogspot.com/2011/09/list-do-generaa.html

leslaw ma leszka

ANATOMIA KAPITULACJI Wszelkie refleksje na temat bezpieczeństwa państwa polskiego przypominają dziś dyskusję akademicką, prowadzoną na bezużytecznym poziomie abstrakcji. Głownie z tej przyczyny, że 10 kwietnia 2010 roku doszło do tragicznego zdarzenia, które totalnie obezwładniło i skompromitowało cały system bezpieczeństwa państwa, a w wyniku tego zdarzenia państwo polskie dobrowolnie wyrzekło się części swoich zewnętrznych prerogatyw oraz zrezygnowało z istotnych składników suwerenności. Skutki tragedii smoleńskiej można porównać jedynie do następstw zbrojnej agresji, w wyniku, której ginie głowa państwa i całe dowództwo wojsk, zaś pozostała w kraju władza wykonawcza ogłasza całkowitą i bezwarunkową kapitulację. Do dziś żadna z osób odpowiedzialnych za doprowadzenie do katastrofy nie poniosła najmniejszych konsekwencji, a organy konstytucyjne tego państwa nie są w stanie ustalić wiarygodnych okoliczności tragedii. Państwo zbudowane pod rządami PO-PSL wykazało, że nie tylko nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa najwyższych rangą przedstawicieli, ale nie może sprostać egzekwowaniu swoich praw na arenie międzynarodowej i nie chce poznać winnych śmierci własnych rodaków. Od 10 kwietnia ubiegłego roku mamy natomiast do czynienia z pogłębianiem procesu kapitulacji w obszarze politycznym i gospodarczym oraz wrogimi wobec Polski aktami dezinformacji, w stopniu porównywalnym jedynie z wojną informacyjną prowadzoną na terytorium obcego państwa. W tej sytuacji rozważanie kwestii bezpieczeństwa staje się bezprzedmiotowe, ponieważ każda z nich jest dotknięta skazą w postaci nieusuniętych skutków tragedii smoleńskiej. Dopóki trwa stan permanentnej kapitulacji, nie sposób w ogóle mówić o poczuciu braku zagrożenia. Zapewnienia, iż „państwo zdało egzamin” są przejawem nie tylko pospolitej głupoty, ale też pogardy dla państwa i jego obywateli. Przykłady takiego skażenia można wskazać w dwóch, niezwykle ważnych obszarach: rezygnacji z bezpieczeństwa energetycznego oraz zaprzestania prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej. Podpisana w październiku 2010 roku umowa gazowa z Rosją zakończyła dwuletni spektakl, w którym rząd Donalda Tuska oraz inne organy państwa polskiego traktowane były, jako adresaci żądań i wykonawcy poleceń. Na tak uwłaczającą relację pozwolono Rosjanom już we wrześniu 2009 roku, przyjmując, jako podstawę przyszłego kontraktu gazowego dyrektywy płk Władimira Putina. Zdecydowanym przeciwnikiem podpisania długoterminowej umowy był prezydent Lech Kaczyński, dla którego bezpieczeństwo energetyczne Polski stanowiło bezwzględny priorytet. Projekt jego autorstwa - Euroazjatycki Korytarz Transportu Ropy Naftowej, - którego część miał stanowić rurociąg Odessa-Brody-Płock-Gdańsk pozwalał na dostawy ropy naftowej z regionu Morza Kaspijskiego do Polski i Europy. W kręgu zainteresowania Lecha Kaczyńskiego leżała również sprawa wydobycia gazu łupkowego oraz jak najszybsze uruchomienie gazoportu. Również sprzeciw wobec budowy Nord Stream, blokującego wejście do portu w Świnoujściu wynikał z konsekwentnej, zgodnej z polskim interesem polityki bezpieczeństwa energetycznego.

17 listopada 2009 roku Lech Kaczyński przesłał do Donalda Tuska list, w którym zawarł pytania dotyczące kilku kluczowych kwestii związanych ze stanowiskiem negocjacyjnym rządu, zaś 26 marca 2010 roku odbyło się w Belwederze spotkanie ekspertów poświęcone bezpieczeństwu energetycznemu. Wywołało ono olbrzymie wzburzenie grupy rządzącej i sprowadziło liczne ataki medialne na prezydenta, a obecni na spotkaniu przedstawiciele rządu opuścili salę obrad. Główny wniosek, płynący z przedstawionego wówczas raportu Piotra Naimskiego był, bowiem taki, że umowa z Rosją jest niekorzystna dla Polski i zagraża naszemu bezpieczeństwu. Lech Kaczyński poważnie zastanawiał się nad prawnymi możliwościami zablokowania umów z Gazpromem i prowadził w tej sprawie liczne konsultacje. Można, zatem przyjąć, że śmierć prezydenta usuwała poważną przeszkodę na drodze do podpisania kontraktu, który skazywał Polskę na 27 –letni dyktat Gazpromu i prowadził do ścisłego związania polskiej gospodarki z interesami rosyjskimi.

Nie może być dziełem przypadku, że negocjacje w sprawie umowy wyraźnie nabrały tempa po 10 kwietnia, przy czym grupa rządząca konsekwentnie odmawiała ujawnienia warunków umowy zasłaniając się rzekomą tajemnicą handlową. Doprowadziło to do sytuacji, w której polskie społeczeństwo pozbawiono elementarnej wiedzy o treści dokumentu, zastępując rzetelną wiedzę propagandowymi banałami o „sukcesach negocjacyjnych”. Po ujawnieniu faktycznych zapisów kontraktu stało się oczywiste, że nie zawiera on jakichkolwiek ekonomicznych pożytków dla strony polskiej, a u podstaw jego zawarcia leżał dogmatyczny kosmopolityzm i antypolonizm grupy rządzącej. Umowa stała się symbolem wasalnych, asymetrycznych stosunków łączących grupę Tuska z reżimem Putina. Nie sposób dziś jeszcze ocenić katastrofalnych skutków, jakie dla naszego bezpieczeństwa energetycznego będzie miało długoletnie i wyniszczające związanie gospodarki z potrzebami rosyjskich eksporterów energii i uczynienie z Polski organizmu zależnego od paliwowego „krwioobiegu” Federacji Rosyjskiej. W ramach podporządkowania interesom rosyjskim obecny rząd zrezygnował również ze sprzeciwu wobec lokalizacji niemieckiego odcinka Nord Stream i nie uczynił nic w sprawie zablokowania niekorzystnej inwestycji. Tym samym, losy gazoportu w Świnoujściu wydają się przesądzone, ponieważ biegnący po dnie Bałtyku gazociąg zablokuje wejście do polskich portów statków o największym tonażu i uniemożliwi rozwój gazoportu. Nie trzeba tworzyć historii alternatywnej by zrozumieć, że po 10 kwietnia i eliminacji najgroźniejszego przeciwnika umowy gazowej, nastąpiła całkowita kapitulacja w zakresie bezpieczeństwa energetycznego i przyjęcie wszystkich warunków rosyjskich. W jeszcze większym stopniu, następstwa poddania państwa polskiego widoczne są w obszarze dyplomacji i polityki zagranicznej. Przejawia się to nie tylko w rezygnacji z roli lidera wobec państw strefy postsowieckiej, odrzuceniu strategicznej polityki wobec Gruzji i Ukrainy czy sabotażu w sprawie tarczy antyrakietowej. Takie intencje grupa rządząca okazywała, bowiem już od chwili dojścia do władzy, konsekwentnie zmieniając kierunki polskiej dyplomacji i podporządkowując ją interesom Moskwy i Berlina. Przeciwwagę dla demontażu polityki zagranicznej stanowił jednak silny ośrodek prezydencki, a aktywna i nieugięta postawa Lecha Kaczyńskiego wywoływała wściekłość decydentów rządowych. To prezydent sprzeciwiał się ustępstwom w sprawie podpisania nowego porozumienia o wzajemnych stosunkach między Rosją, a UE, krytykował stanowisko Niemiec w sprawie wejścia Ukrainy i Gruzji do NATO i stał na przeszkodzie rosyjsko-niemieckim planom zawiązania sojuszu ponad głowami Polaków. Przede wszystkim jednak był strażnikiem prawdy historycznej i sprzeciwiał się próbom podporządkowania polskiej polityki fałszywym relacjom historycznym. Tytuł jednej z publikacji „Niezawisimaj Gaziety” z 13 kwietnia 2010 roku : "Katyńska kość niezgody w relacjach Warszawy i Moskwy zostanie pochowana razem z prezydentem Lechem Kaczyńskim” – wiernie oddaje rosyjskie nadzieje związane ze śmiercią polskiego prezydenta. Podobnie, jak oczekiwania polityków grupy rządzącej trafnie określa cytat z rosyjskiego „Kommiersanta", w którym cztery dni po tragedii smoleńskiej napisano: "ci politycy w Polsce, którzy opowiadają się za pojednaniem z Rosją, otrzymali taką swobodę manewru, o jakiej tydzień temu mogli tylko marzyć. Tę „swobodę manewru” politycy PO-PSL wykorzystali do rezygnacji państwa polskiego z prowadzenia własnej, – czyli nakierowanej na obronę polskich interesów - polityki zagranicznej i zastąpili ją uwłaczającą postawą rosyjskiego „konia trojańskiego”. Nie istnieje dziś w tym obszarze żaden, znaczący projekt, o którym moglibyśmy powiedzieć, że służy polskiej racji stanu. „To ja decyduję, co jest polską racją stanu" – oznajmił rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej Donald Tusk, gdy przyznał, że nie występował do Federacji Rosyjskiej z wnioskiem o wspólne śledztwo, a nawet nie miał takiego pomysłu. Ale i w tym wyznaniu premier rozmija się z prawdą, bo od 10 kwietnia nie sposób wskazać działań, które służyłyby polskim interesom, można za to wymienić wiele celów realizowanych w interesie putinowskiej Rosji. Począwszy od obłędnego pomysłu otwarcia granicy z Kaliningradem i akceptacji dla rosyjsko-niemieckiego projektu „Prusy Wschodnie”, reaktywacji Trójkąta Weimarskiego, tylko po to, by zaprosić doń Rosję i włączyć to państwo w decyzje dotyczące Europy, po starania w sprawie nowego układu między Federacją Rosyjską i UE i zabiegi o przyjęcie Rosji do Światowej Organizacji Handlu. Wszystkie cele tzw. polskiej prezydencji w UE zostały podporządkowane interesom Kremla, a podstawowym zadaniem koalicji PO-PSL na arenie międzynarodowej jest „usuwanie przeszkód stojących na drodze poprawy relacji rosyjsko-niemieckich” - jak zdefiniował swoją misję Donald Tusk. Nie ma dziś w UE państwa, które w podobny sposób zrezygnowałoby z suwerennej polityki w stosunkach z innymi państwami i podporządkowało ją celom obcego mocarstwa. Mimo tej serwilistycznej postawy, obraz stosunków polsko – rosyjskich jest dziś fatalny i próżno szukać choćby jednego aktu świadczącego o poprawie relacji z Rosją. Nawet stworzenie rządowego Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia nie wywołało partnerskiej reakcji strony rosyjskiej i zostało zignorowane przez prezydenta Miedwiediewa. To nie przypadek, że za czasów obecnego rządu do dyplomacji wrócili absolwenci Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Akademii Dyplomatycznej czy podyplomowego studium w WSNS przy KC PZPR. Prorosyjskie zadania stawiane polityce zagranicznej III RP wymagają kadr wyhodowanych w kuźniach aparatczyków i ośrodkach agentury. Symbolem służby dyplomatycznej pod rządami PO-PSL jest dziś postać Tomasza Turowskiego – pułkownika SB, któremu powierzono organizację wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Takim symbolem może być również osoba ostatniego szefa WSI gen Marka Dukaczewskiego, o którym wiemy, że był częstym gościem w gabinecie ministra Sikorskiego i prawdopodobnie doradzał szefowi MSZ w sprawach kadrowych. Słowa Turowskiego z wywiadu, jakiego ambasador tytularny w Moskwie udzielił w dniu 12 kwietnia 2010 roku rosyjskiemu radiu, ukazują zaś nie tylko wymiar grozy wynikającej ze skutków tragedii smoleńskiej, ale również rzeczywistą skalę kapitulacji państwa polskiego. „I Rosja, i Polska – powiedział Turowski - należą [...] do tej samej ogromnej judeo-chrześcijańskiej tradycji, a wielkie rzeczy w tej tradycji zawsze rodziły się we krwi. I jestem pewien, że z tej krwi wyrośnie to, na co my wszyscy czekamy - nowe, dobre stosunki pomiędzy Polską i Rosją” Aleksander Ścios

Młodzież odsuwa się od Platformy Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem i filozofem, wykładowcą na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz Uniwersytecie w Bremie, rozmawia Paulina Gajkowska Premier Donald Tusk z aprobatą wypowiadał się wczoraj rano na temat przyjętej przez Sejm senackiej poprawki do nowelizacji ustawy o informacji publicznej, która zakłada ograniczenie prawa obywateli do kontroli władzy publicznej w obszarze gospodarowania majątkiem Skarbu Państwa. - Co znamienne, tę senacką poprawkę do ustawy o informacji publicznej skrytykowała nawet „Gazeta Wyborcza”, która w zasadzie nie krytykuje rządu. Jest to jedno z wielu działań rządu PO – PSL ograniczających wolność obywateli. Wystarczy spojrzeć, jak wygląda informacja o działalności urzędów, instytucji państwowych, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy urzędnicy są zobowiązani do udzielenia informacji, m.in. ministrowie w Sejmie podczas sprawozdań ze swojej pracy. Przez ostatnie cztery lata dostęp do informacji publicznej był bardzo ograniczony. Teraz chce się tę przejrzystość dodatkowo ograniczyć ustawowo. Mamy do czynienia z sankcjonowaniem szkodliwej praktyki. Pamiętam, jak Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, który zginął pod Smoleńskiem, w rozmowie ze mną podkreślał, że czasami nie udzielano mu odpowiedzi na podstawowe pytania. Poza tym dziś już wiemy, że podczas tych czterech lat wzrosła liczba podsłuchów, że znacznie ograniczono wolność mediów. W związku z tym uważam, że Polacy powinni większą uwagę przywiązywać właśnie do tych kwestii, zasadniczych dla naszej demokracji. Tymczasem głównie mówi się o cenach i o tym, czy Polska jest w budowie.

Platforma robi wszystko, aby tematyka wolnościowa nie przebiła się do świadomości wyborców. Premier Tusk wyjechał wczoraj „Autobusem Tuska” w Polskę, aby przekonywać „zwykłych Polaków”, że Platforma zna ich codzienne problemy. - Przypomina to trochę Gierkowskie wizyty gospodarskie. To stary sposób prowadzenia kampanii. Zachęcałbym w tym miejscu dziennikarzy, aby pojechali tam, gdzie pan premier już był i naobiecywał, i zapytali tych zwykłych ludzi, ile z jego obietnic zostało. Przeglądając prasę, media, trudno nie zauważyć, że część z nich jest po uszy zaangażowana w kampanię Platformy Obywatelskiej. Jeśli chodzi o aspekt wolnościowy, to może on się przebić tylko wtedy, jeśli będzie się o nim głośno mówić. Jestem pewien, że on się przewija na debatach i spotkaniach różnych grup, stowarzyszeń i organizacji pozarządowych. Według mnie, nie jest to nawet temat do dyskusji w gronie polityków, ale obywateli. Warto po prostu przypominać Polakom, że oddając ponownie głos na Platformę Obywatelską, głosują przeciwko swojej wolności i dokładnie wbrew temu, co opowiadano w czarnej legendzie mówiącej o strasznych rządach PiS. Stopniowe odbieranie wolności, czyli to, co dopisywano poprzedniemu rządowi w ciągu ostatnich czterech lat, nastąpiło w sposób ukryty i nienagłośniony.

Jesteśmy atakowani kolejnymi sondażami: od 20-procentowej przewagi PO do minimalnej różnicy pomiędzy partią rządzącą a głównym ugrupowaniem opozycyjnym. Jak należy interpretować te wyniki?

- Sondaże w Polsce mają nie tylko informować o nastrojach społecznych. One są rodzajem interwencji, mają nas ukierunkować, odpowiednio nastawić psychicznie. Sondaże wskazujące na ogromną przewagę PO nad Prawem i Sprawiedliwością mają zasiać niepokój w szeregach PiS i zmobilizować Platformę. Realnie jednak rzecz biorąc, wyraźnie widać, że mamy zupełnie inną sytuację psychologiczną niż w 2007 roku, i to musi przekładać się na wynik. Zamiast partii niezużytej władzą, „młodzieńczej” i „przedsiębiorczej” mamy wyjałowionych ludzi, oplecionych korupcyjnymi więzami i zaplątanych w swe czcze obietnice, bez pomysłów. Z drugiej zaś strony czarny obraz PiS wyraźnie się wybielił, mimo wysiłku mediów. Trudno nie dostrzec, że PO jest partią w defensywie. Patrząc na przekaz telewizyjny, można by pomyśleć, że PiS jest ugrupowaniem całkowicie zdezawuowanym, na które nikt absolutnie nie głosuje. A mimo to utrzymuje ogromne poparcie. Ja bym przychylał się raczej do kilkuprocentowej różnicy pomiędzy Platformą a partią Jarosława Kaczyńskiego. Niewykluczone, że może powtórzyć się ostatecznie wynik z 2005 roku.

Pana zdaniem, szum wokół zorganizowania debaty liderów dwóch głównych partii politycznych jest zasadny? - Po pierwsze, pragnę zwrócić uwagę na pomieszanie pojęć, z którym obecnie mamy do czynienia, a co świadczy o stanie polskiej polityki. Oczywiste jest, że w demokracji cały czas toczy się debata publiczna. Odbywa się ona na różne sposoby, np. na łamach prasy, w dyskusjach obywateli i polityków. Debata publiczna nie jest tożsama z debatą telewizyjną. Przecież na łamach „Naszego Dziennika” również toczy się dyskusja. Inaczej mówiąc: nie trzeba pisać w „Gazecie Wyborczej”, żeby z nią polemizować, i na odwrót. W związku, z czym debata pomiędzy dwiema głównymi partiami politycznymi trwa cały czas.

Jaki byłby, więc rzeczywisty cel zorganizowania takiej debaty telewizyjnej? - W obecnej „debacie o debacie” chodzi o spotkanie w telewizji, i to najlepiej prorządowej, która zrobi propagandę Tuskowi i jeszcze zarobi na tym pieniądze. Warto zastanowić się, czym w ogóle są w istocie debaty telewizyjne i jaką rolę dzisiaj odgrywają. Wiadomo, że telewizja, jako medium ma swoje uwarunkowania i prawa. Debata telewizyjna ma wówczas sens, moim zdaniem, kiedy celem jest zapoznanie widzów z nowymi programami czy nowymi twarzami na scenie politycznej. Ponieważ w telewizji bardziej liczy się wrażenie niż argument, obraz niż słowo, emocja niż rozum, to pozbawione sensu jest według mnie organizowanie takich debat z Donaldem Tuskiem czy Jarosławem Kaczyńskim. Nikt w Polsce nie ma problemu z identyfikacją liderów. Mało tego, ta część widzów, która ma już ugruntowane poglądy, nie odczuwa konieczności oglądania po raz kolejny starcia tych tak dobrze znanych sobie osób. Chyba rzeczywiście należy traktować to, jako widowisko, co jest chorobą polskiej polityki. W Polsce fenomenem jest cała masa polityków, którzy w gruncie rzeczy nie zajmują się niczym innym jak tylko występowaniem w telewizji. Inną kwestią, jeśli chodzi o zasadność debat telewizyjnych, jest brak obiektywizmu większości mediów w Polsce. Maski już opadły i wiadomo, po co do moderowania debat angażowani są dziennikarze niekompetentni. Odgrywają oni konkretną rolę. Według mnie, bardzo szkodliwą. Nie dziwię się, że politycy PiS nie chcą występować w programie Tomasza Lisa – jest to nie tylko w mojej ocenie prorządowy program propagandowy. Źle przeprowadzona debata telewizyjna zaszkodziłaby dyskursowi politycznemu w Polsce. Aby takie audycje miały sens, najpierw musimy naszą politykę urealnić.

Czym obecna kampania wyborcza różni się od poprzednich? - Jeśli chodzi np. o język, to nie uważam, aby uległ on specjalnemu zaostrzeniu. Mam nawet takie wrażenie, że się uspokoił i jest łagodniejszy niż chociażby język z początku kampanii prezydenckiej – pamiętamy słynne wystąpienia w Pałacu na Wodzie. Bez wątpienia na podgrzewaniu atmosfery zależy partii rządzącej. Te wybory są wyjątkowe w takim sensie, że po raz pierwszy od dwudziestu lat partia rządząca ma szansę utrzymać się u władzy. Partia, która po tragedii smoleńskiej zdobyła to, co było do zdobycia, opanowując całe państwo. Partia bezideowa, absorbująca zupełnie różne nurty – wchłaniająca część lewicy, asymilująca środowiska znane ze swojej fanatycznej wrogości wobec PiS. Partia, która nie spełniła swoich obietnic. Partia „skorumpowana” i wreszcie partia, która przyczyniła się do największej katastrofy w powojennej Polsce i nie zrobiła nic, aby ją wyjaśnić. Oddanie tej partii władzy na kolejne cztery lata świadczyłoby o tym, że Polaków nic nie interesuje – ani dług publiczny, ani losy śledztwa smoleńskiego, ani polityka zagraniczna. Mało tego: że akceptują propagandę rządową. Zasadnicze pytanie: czy Polacy naprawdę to wybierają?

Wybory prezydenckie pokazały taki trend. - Wybory prezydenckie były, owszem, bardzo istotne, ponieważ domknęły układ władzy. Natomiast obecnie, w przypadku kolejnej wygranej Platformy, możemy zacząć poważnie obawiać się zarówno o swobody obywatelskie, jak i wolność słowa, ponieważ te przestrzenie będą najbardziej zagrożone. To jest podstawowy problem. Obecna kampania toczy się wokół metaforycznego chleba – „jak żyć, panie premierze?”, „Polska w budowie”. A przecież tym, co jest naprawdę w Polsce zagrożone, jest wolność. Nie twierdzę, że kwestie gospodarcze nie są istotne, wręcz przeciwnie – należy o nich mówić. Jednakże pierwszorzędną kwestią powinna być nasza wolność i pytanie, co z nią będzie, jeśli obecny obóz utrzyma się u władzy.

Możemy już dziś prognozować, jak zachowają się poszczególne grupy wyborców? - Przede wszystkim mitem jest teza o tym, że Platforma nie ma tzw. twardego elektoratu. Odnoszę wrażenie, że często ma nawet bardziej fanatycznych zwolenników niż pozostałe partie. Znam wielu zwolenników PiS, szczególnie z kręgów inteligencji, ale nie tylko – żaden z nich nie jest fanatykiem. Mało tego, często są oni skłonni wyrażać bardzo merytoryczną krytykę pod adresem partii, na którą zamierzają oddać swój głos. PiS jest partią rzadko idealizowaną przez swoich wyborców, pomimo że jest to elektorat bardzo zmobilizowany. Po stronie Platformy natomiast jest wiele osób niedopuszczających żadnej krytyki pod adresem Donalda Tuska. Oczywiście ta zaślepiona grupa nie wystarczy. Zasadnicza walka wyborcza rozgrywa się zawsze o ludzi ze środka, nierzadko młodzież, która – co pokazują badania socjologiczne – od Platformy się odsuwa.

Dlaczego tak się dzieje? - Dlatego że jest to partia, która nie spełniła oczekiwań młodzieży. Rośnie jej rozczarowanie. Poza tym środowisko PO charakteryzuje wysoki stopień przeciętniactwa. A jak wiadomo, młodzież jest często idealistyczna, szuka wartości. W PO ich nie znajduje. To, jak zachowa się elektorat centrowy i niezdecydowany, będzie zależało również od kampanii wyborczej. Platforma nie zrezygnuje z antypisowskości, choć już nawet Grzegorz Schetyna stwierdził, że to paliwo się wyczerpuje. Nie można wykluczyć, że wielu ludzi, głównie letnich zwolenników PO, nie weźmie udziału w wyborach. Prognozuję raczej niską frekwencję. Paulina Gajkowska

21 września 2011 "Głupi lud wszystko kupi"- powiedział swojego czasu pan poseł Jacek Kurski z Prawa i Sprawiedliwości. To znaczy wcześniej był w Porozumieniu Centrum, Ruchu Odbudowy Polski, Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym, no i doszukał się bytności dziadka pana premiera Tuska w Wermachcie. To znaczy do tej pory nie wiem, czy dziadek pana premiera poszedł tam na ochotnika, czy został wcielony siłą. W każdym razie jego brat, pan Jarosław Kurski jest zastępcą naczelnego w Gazecie Wyborczej. No, no… Bardzo wysoka funkcja. I na pewno nie głupi to człowiek. Gazeta Wyborcza raczej trzyma stronę Platformy Obywatelskiej.. Pan Jacek Kurski - co by o nim nie powiedzieć- bardzo dobrze zajmuje się odwracaniem uwagi od spraw ważnych, które i tak idą swoją własną drogą. Niezależnie od ekipy, która jest u steru- płyniemy w określonym kierunku i zanurzamy się systematycznie w morzu głupoty i w finansowym bagnie… Fryderyk Nietsche wyraził to dosadniej: „ Weź kamień, rzuć w tłum, z pewnością trafisz głupca”. Szkoda, że nie dożył, jak ja zdecydowałem się pięć lat temu - Boże jak ten czas leci!- na pisanie mojego bloga- może poprosiłbym go, żeby obrzucił zamienieniami, tych kilku imbecyli, którzy wchodzą na mój blog, i którego jedynym zajęciem jest obrzucanie mnie codziennie inwektywami.. Ze świrowali - i znajdują ujście na moim blogu.. Medycyna zna takie przypadki- nie wiem czy wynalazła na tego typu przypadłości jakieś lekarstwo.. Ale miejmy nadzieję, że wynajdzie.. Normalny człowiek, jak mu się nie podoba, po prostu na blog nie wchodzi i ma spokój. Może pielęgnować swoją głupotę w zaciszu własnego domu wariatów i nie musi się z tym obnosić po blogach.. I nie musi kupować klamek.. Zaoszczędzi, co nieco.. Jak ktoś żyje trzydzieści lat chodząc na głowie, to – rozumiem- trudno mu zacząć tak łatwo zacząć chodzić na nogach?. To jest trudna sprawa, wszak żyjemy w czasach piramidalnej propagandy, zakłamania i codziennego oszustwa, którym karmi się miliony ogłupianych ludzi.. I nie dziwota, że rzucając kamień, można bez problemu trafić głupca.. Oooooch… Jak świerzbi mnie, żeby podjąć kamień. I ogłupiani ludzie wybierają, wszak mamy demokrację, i każdy może być swoim własnym ciemiężcą i ciemiężcą innych. Wystarczy, że zagłosuje na podobnych sobie i dopuści, żeby sobie nim porządzili.. Bo rządzący Polską od dwudziestu paru lat, to są właśnie ci, co to do czwartego roku życia się rozwijają, a potem już tylko rosną.. Podobny cykl niedorozwoju muszą mieć wszyscy ci, którzy wchodzą na mój blog - jak do obory - i załatwiają swoje potrzeby właśnie na nim.. Taki rodzaj zboczenia, jeszcze niezakwalifikowanego w nauce, ale groźnie się rozwijającego, w miarę rozwoju agresji wynikającej ze starcia swoich własnych urojeń - z prawdą prezentowaną na moim blogu.. Bo jedynie prawda jest ciekawa, jak uważał największy pisarz XX wieku- Józef Mackiewicz, dlatego właśnie przemilczany i ukrywany.. Bo ważniejsza od prawdy jest demokracja wprowadzająca chaos i zrywająca cumy zdrowego rozsądku. Przecież wystarczy posłuchać, co wygadują ludzie mający wpływ na losy Polski, żeby nie mieć cienia wątpliwości, że żyjemy w kompletnym wariatkowie demokratycznym. Trzeba być zupełnie ogłupionym, żeby po codziennej porcji propagandy i naśmiewania się z ludzi, pójść do wyborów i zagłosować na klikę jednego z tych wygadujących piramidalne głupstwa – przywódców.. Trzeba być naprawdę niespełna rozumu, choć wiadomo, że demokracja jest zaprzeczeniem rozumu, bo zajmuje się głównie rozumu przegłosowywaniem.. W demokracji środki wyznaczają cele, w monarchii- cele są wyznaczane przez rozum.. Weźmy takiego posła z Polskiego Stronnictwa Ludowego, posła Stanisława Kalembę, który w ostatnim oświadczeniu sejmowym powiedział, że dziękuje: „wszystkim rolnikom producentom trzody za wysoką świadomość, jakie wyzwania stoją przed polskimi rolnikami, za świadomość organizacyjną i ekonomiczną, za wytrwałość, za zaufanie do zarządów grup”(?????). Nie wiedziałem, że przy hodowli świń trzeba mieć świadomość organizacyjną i ekonomiczną i zaufanie do zarządów grup- chodzi chyba o grupy produkcyjne konstruowane umiejętnie na wzór spółdzielni produkcyjnych obowiązujących w poprzedniej komunie. Hodując świnie, polski rolnik ma świadomość, jakie wyzwania przed nim stoją(???) A jakie to wyzwania przed nim stoją? Tak jak przed producentami grzebieni.. Żeby łysi się mogli czesać. Grzebień służy do czesania włosów, tak jak świnia służy do jedzenia. I po to się ją hoduje, czy obecnie- produkuje. Zawsze ideologię można dopasować do bazy - nadbudowę do bazy.. Żeby to razem grało po marksistowskiemu.. Żeby szafa marksistowskiej propagandy zagrała prawidłowo.. Ludzie coś robią, bo chcą lepiej żyć, chcą się wzbogacić, żeby żyło się lepiej im ,i ich dzieciom.. I na pewno nie zastanawiają się nad wyzwaniami, które przed nimi rzekomo stoją i nad zaufaniem do zarządów grup.. Chcą wyhodować, sprzedać i zarobić.. A wszelkie didaskalia ideologiczne mają w głębokim poważaniu.. To ich „umiłowani przywódcy” wymyślają im ideologię.. Tak jak w poprzedniej komunie. Człowiek- zadaniem marksowskich ideologów - pracuje nie po to, żeby zarobić - ale dla jakiś wyższych celów, które określają im wybrańcy ludowi.. Życie sobie- a ideologia sobie. Nie mając ze sobą nic wspólnego naprawdę, ale naumyślnie krzyżowane i czadzące świadomość.. Bo naprawdę chodzi o zaczadzenie świadomości i przerobienie jej na swoje kopyto- poprzez byt.. I propagandę. Tak jak w haśle, bo podstawą propagandy jest świetnie wymyślone hasło: „Dzięki wspólnej polityce rolnej wiesz, co jesz”(????). Niemożliwe??? Bo dzięki indywidualnej polityce rolnej - nie wiadomo, co się je.. Musi być polityka kolektywna, najlepiej kibuce, wcześniej państwowe gospodarstwa rolne, a później sowchozy i kołchozy.. W takim haśle - obecnie kolportowanym- zawarty jest marksizm kolektywny.. Przyznacie państwo, że lepiej by brzmiało hasło: „Dzięki wspólnej polityce rolnej masz, co jeść”(!!!!) W ogóle wspólnota wspólna jest lepsza - niż wspólnota indywidualna. Bo indywidualizm kojarzony jest z egoizmem, a przecież egoizm nie jest cnotą, choć Aynt Rand – twierdziła odwrotnie. Altruizm jest cnotą, a egoizm - nie. Choć właśnie z egoizmu, chęci posiadania, wynika wspólny dobrobyt oparty o dobrobyt indywidualny. I tak sączą codziennie taki kolektywny sposób myślenia, narzucając, w jaki sposób mamy myśleć, kołują i mataczą. Przy śniadaniu obiło mi się o ucho, że gdzieś w Europie, po wejściu do Unii Europejskiej; liczba urodzonych dzieci wzrosła sześciokrotnie(????). Akurat z powodu wejścia do Unii ludzie zaczęli cieszyć się życiem>, Że to niby ta Unia nie jest taka zła… Dzieci się lepiej rodzą, daje pieniądze, dba o rolników.. O niepełnosprawnych, o biednych, o mniejszości, walczy z ksenofobią, rasizmem i antysemityzmem. A głupi lud to wszystko kupuje…I na tych, co mu ten bałach sprzedaje - głosuje! Wszystkiego najlepszego dla głosujących! WJR

Pajac w roli demiurga Palikot w wywiadzie rzece przyznaje, że polityka rządu Tuska była wielkim kłamstwem obliczonym na pogrążenie przeciwników. Ujawnia także zaangażowanie znanych dziennikarzy po stronie Platformy – pisze publicysta „Rzeczpospolitej" Trochę głupio mi reklamować osobnika ze świńskim ryjem i gumowym penisem, ale książkę wywiad z Januszem Palikotem zatytułowaną "Kulisy Platformy" warto przeczytać. Oczywiście nie, dlatego, że – jak czytamy na okładce – "ujawnia tajemnice platformy rządu i parlamentu". Akurat o tych sprawach Palikot nic nowego nie mówi, zwłaszcza dla kogoś, kto obserwuje politykę. Potwierdza natomiast sprawy, które nie mogły przecisnąć się przez medialną propagandę i interpretacje, które, – pomimo że narzucały się same – z tego samego powodu pozostawały poza głównym przekazem. Ciekawe fakty prezentuje, nie zdając sobie z tego sprawy, mimochodem, a najzabawniejsze rzeczy mówi o sobie. Raz jeszcze pokazuje, że oficjalna wersja rzeczywistości serwowana nam przez PO i ośrodki opiniotwórcze, w tym media, od lat sześciu jest w całości skłamana i odwrócona o 180 stopni. Palikot zaświadcza, że to Donald Tusk zablokował koalicję PO – PiS, a czarna wizja terroru rządów Kaczyńskiego spreparowana została w gabinetach marketingowców przy współpracy realnie pełniących tę samą funkcję tzw. dziennikarzy. Pokazuje, że polityka rządu PO Tuska była jednym wielkim kłamstwem i ściemą obliczoną na pogrążenie przeciwników, a więc PiS i prezydenta Kaczyńskiego, oraz czarowanie wyborców, do której to roli zostali zredukowani obywatele III RP. Przy tej okazji pojawiają się smaczne opowieści, jak choćby ta o przygotowaniu Beaty Sawickiej do roli płaczącej ofiary CBA.

Na mafijnym dworze Swoją drogą tzw. komisja naciskowa stwierdziła jednoznacznie kłamstwo rozpowszechnionej przez media wersji nakłaniania do przestępstwa i uwiedzenia posłanki PO przez agenta Tomka. Stwierdziła również, że działania CBA w aferze gruntowej były uzasadnione i mieściły się w granicach prawa. Co ważne, autorzy poprawek, którzy trzymają się wersji nieprawnych nacisków ze strony rządu Kaczyńskiego, w tych konkretnych sprawach zgadzają się z ustaleniami przewodniczącego Andrzeja Czumy. I co? I nic. Czy media, które latami powtarzały wszystkie kłamstwa w tej sprawie, choćby zająknęły się na ten temat? Czy TVN, który spijał łzy Sawickiej, i "Wyborcza", która jeszcze niedawno robiła z agenta CBA uwodziciela, już nie mówię, żeby przeprosiły, ale choćby zrewidowały dotychczasowy przekaz? Skądże. W tym samym czasie, co wywiad Palikota ukazała się ciekawa książka moich redakcyjnych kolegów Michała Majewskiego i Pawła Reszki "Daleko od miłości". Obejmuje mniej więcej ten sam okres czasu, a opis rzeczywistości w obu pozycjach się pokrywa. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" odwołują się do większej liczby świadectw, ich opinie są siłą rzeczy bardziej stonowane, ale ogólny obraz pozostaje ten sam. Rządzą nami ludzie, dla których władza jest samoistną wartością, i nawet nie przychodzi im do głowy, że można by ją obrócić na zbiorowy pożytek. Przypuszczalnie nie rozumieją takich kategorii, jak racja stanu czy dobro wspólne i uznają je za ściemę dla frajerów. Sprowadzeni do walki politycznej rozumują wyłącznie w kategoriach: kto kogo. Wspomniane książki, zwłaszcza Palikot, odsłaniają specyficzny, patologiczny rys obecnie rządzących. Stosunki na szczytach PO przypominają trochę układy na dworze absolutnego władcy, a trochę w mafijnej grupie. Intrygi dworaków i podstępy w celu wykoszenia konkurentów stanowią cel główny i wypełniają czas. Na nic innego już go nie starcza. A nad wszystkim unosi się postać Tuska, który korzysta z władzy, upokarzając podwładnych i bawiąc się nimi.

Media z władzą Odpowiedź na pytanie: dlaczego obraz tych zjawisk nie przecisnął się do świadomości społecznej, uzyskujemy również w wywiadzie Palikota, który en passant maluje obraz relacji mediów z władzą. Z jednej strony łatwość manipulacji mediami, (jako przykład wyjątkowej podatności wskazuje Palikot Konrada Piaseckiego z TVN), z drugiej bezpośrednie relacje celebrytów dziennikarskiego światka z władzą PO. Oto Jacek Żakowski wydzwania do władz PO, że prace nad nową ustawą o mediach idą nie po jego myśli. Oto Monika Olejnik namawia Janusza Palikota, aby Komorowski zmienił garnitury w kampanii prezydenckiej. Oto Tomasz Machała z Polsatu bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej relacjonuje Palikotowi nastroje w środowisku dziennikarskim. Oto Andrzej Morozowski przez godzinę daje mu możliwość "opowiedzenia jego historii". I najważniejsze. Palikot relacjonuje, jak po katastrofie zorganizowała się grupa dziennikarzy – przede wszystkim Jacek Żakowski, Tomasz Lis i Andrzej Morozowski – w jego obronie, ale również generalnie, aby rozliczenia (jak pisze: "egzekucje") "nie poszły za daleko". Wspomina też, że medialnymi ulubieńcami Tuska są Jarosław Kuźniar z TVN i Janina Paradowska z "Polityki".

Reporterka, jako stojak Z wypowiedzi cynicznego oszusta, jakim jest Palikot, wyciągnąć można również prawdę. Ujawnia się ona dzięki jego specyficznej naiwności, czyli głupocie nihilisty. Na przykład dziennikarzom, o których mowa, z pewnością nie chce on zaszkodzić i po prostu nie zdaje sobie sprawy z niewłaściwości ich zachowania. Nie zdaje sobie sprawy, że ujawniając "kulisy Platformy", odsłania także swoją w niej niechlubną rolę. Z jego własnych wypowiedzi wynika, że był chłopcem na posyłki i gościem od brudnej roboty, którego bez ceregieli wykopano, gdy przestał być potrzebny. Swoim wywiadem, nie zdając sobie z tego sprawy, najbardziej kompromituje siebie. Na pytanie reporterki, która w wywiadzie służy raczej, jako stojak do mikrofonu, co po katastrofie smoleńskiej dawało mu nadzieję, odpowiada: "Wiara w siebie, w prawdę, ale także w marketing, w PR". Jak ma się wiara w prawdę do wiary w PR, typ z dyplomem filozofii się już nie zastanawia. W pewnym sensie jego opowieść przywodzi na myśl techniki narracyjne współczesnej prozy, zwłaszcza Vladimira Nabokova. Częstym ich motywem jest – u autora "Bladego ognia" to element stały – swoista gra z czytelnikiem, którą stanowi ułomny narrator. Z różnych powodów nie rozumie on świata, który opowiada, przedstawia go w wersji skrzywionej i czytelnik musi dopiero z niektórych znaków rekonstruować jego autentyczny kształt. W wypadku wywiadu z Palikotem tym ułomnym narratorem jest on sam, gdyż z powodu ograniczenia nie rozumie wymowy rzeczy, o których opowiada. Przedstawia się, jako arbiter elegancji i smaku, intelektualny mentor czołówki PO, błyskotliwy analityk i obserwator, autor wszystkich sukcesów partii, a nie widzi, że fakty, które przedstawia, kompromitują ten wizerunek i ośmieszają go. Ten, któremu wydaje się, że pociąga za sznurki ostatecznie, okazuje się żałosnym pajacem. Fakt, że może być on guru dla sporej grupy elity III RP, najlepiej odsłania jej jakość. Wildstein

JKM przegrał – czy słusznie? Z pozoru i z przekazu medialnego wydaje się, że niesłusznie. Ale takie zdanie można mieć dopóki nie wgłębimy się w zapisy prawne. Nie będę przywoływał artykułów, po prostu je streszczę i naświetlę sytuację tak jak ją rozumiem. Otóż JKM dostarczył ostatnie listy z podpisami w dniu, w którym winien już mieć w ręku uchwałę (decyzję) PKW o tym, że ma zarejestrowane listy w 21 okręgach, co automatycznie daje mu możliwość zarejestrowanie list w całym kraju. A od dostarczenia listy z podpisami poparcia OKW i/lub PKW ma 3 dni na weryfikację tych list. Dalej można się odwoływać do SN, znowu 3 dni – generalnie wynika, że JKM, powinien dostarczyć listy z głosami poparcia w okolicy 22-08, żeby mieć szansę (pewność) na zarejestrowanie w skali całego kraju. Owszem Kodeks Wyborczy tego nie precyzuje, tzn. nie określa tego terminu w sposób jawny, ale to wynika z pewnych innych zapisów (można powiedzieć, że napisane drobnym druczkiem). W związku z powyższym wydaje się, że protest JKM jest mówiąc wprost bezzasadny. Kuriozalne w związku z powyższym jest stanowisko PKW jak i SN, które stwierdzają, że protest, owszem, proszę bardzo, ale dopiero po ogłoszeniu wyniku wyborów. Nie znam treści zgłoszenia jakie złożył do SN JKM, nie jestem również prawnikiem, ale wydaje się, że JKM sam sobie jest winien i nic tu nie pomoże, że w efekcie PKW (OKW ?) procedowała nad tymi listami poparcia 6 dni. I tak było po terminach. Pozostaje otwartą kwestią sprawa nE. Tutaj zaskarżono skutecznie decyzję PKW (OKW?), co doprowadziło do złamania kalendarza wyborczego. Problematyczne są również sprawy Anny Kalaty i redaktora Króla. Pomimo tego, że JKM przegrał, to nadal będę twierdził, że wszystkie te cyrki związane z listami poparcia kandydatów mają na celu umożliwienie w razie, czego powtórzenie wyborów. W razie gdyby PiS wygrał w sposób zdecydowany. Działania OKW/PKW zostały ośmieszone, wątpliwy jest również Kodeks Wyborczy. Tylko czy są to realne podstawy do powtórzenia wyborów – nie jestem pewien. W konstytucji według mnie brakuje jednego artykułu dotyczącego wyborów. Powinien on brzmieć mniej więcej tak: Wszelkie zmiany w Kodeksie Wyborczym i prawach związanych z procesem wyborczym mają vacatio legis równe dwóm pełnym kadencjom organu, którego dotyczą (mogę się zgodzić na jedną pełną kadencję, ale to i tak oznacza,

Że następne, co najmniej dwie elekcje do sejmu odbywają się według starych zasad). Skończą się wtedy cyrki z uchwalaniem zmian w ordynacji na pół roku przed wyborami. A i sama, jakość tego prawa chyba się z automatu polepszy, bo przecież uchwalając dzisiaj, a nie wiedząc, jaka będzie konfiguracja za dwie kadencje sejmu trzeba myśleć tak jakby się było w pozycji słabszego przy kolejnym rozdaniu. Andrzej.A • pulldragontail.blogspot.com

Ile zarobili kujawsko-pomorscy posłowie przez ostatnie cztery lata? Ponad 10-tysięczna pensja posła jednych irytuje - że tak wysoka - innych, głównie parlamentarzystów - że tak niska. Ale według naszych obliczeń z pracy w Sejmie da się nieźle żyć i nawet sporo odłożyć. Porównaliśmy oświadczenia majątkowe posłów regionu z 1997 roku i ostatnie - z połowy 2011. Gdyby posłowi Eugeniuszowi Kłopotkowi z PSL telewizje płaciły za wywiady, byłby o wiele bogatszy, aniżeli deklaruje. Na początku kadencji miał 50 tys. zł oszczędności, dom o wartości 250 tys. i nowego citroena. Ale też 70 tys. zł kredytu. Po czterech latach - ani złotówki oszczędności i 26-tysięczny kredyt.

Milionerzy i młodzieńcy Niewątpliwie najzamożniejszym posłem województwa jest Radosław Sikorski (PO) mający wspólnotę majątkową z małżonką. W 2007 r. deklarował, że mają na koncie ponad 100 tys. dolarów, dworek (800 m. kw.) wartości 6 mln zł oraz mieszkanie za 1,7 mln. Ale bez wątpienia majątek ten nie wziął się z poselskiej czy ministerialnej pensji. Po czterech latach oszczędności w funduszach inwestycyjnych państwa Sikorskich wyniosły 618 tys. zł oraz 70 tys. dolarów. O tym, czy można dorobić się na Wiejskiej dobrze świadczy przykład młodego posła PO z Inowrocławia - Krzysztofa Brejzy. Cztery lata temu jego jedynym majątkiem był samochód volvo z 1999 r. Na koniec tej kadencji Brejza miał 24 tys. zł oszczędności, blisko 150- metrowe mieszkanie (350 tys. zł) i hektar ziemi wartości 35 tys. zł. Musiał jednak zaciągnąć 280 tys. zł kredytu. Niezłym kapitałem dysponuje też wicemarszałek Sejmu z SLD - Jerzy Wenderlich. Jesienią 2007 r. deklarował majątek o wartości ponad 1,2 mln zł (w tzw. jednostkach uczestnictwa), ale wybudował dom. Wartość jednostek uczestnictwa zmalała do 900 tys. zł. W gotówce wicemarszałek zdołał odłożyć 21 tys. zł.

„Utracjusze" i „bezdomni" Anna Sobecka, toruńska posłanka PiS, w 2007 r. miała 20 tys. zł oszczędności, a po czterech latach pracy w Sejmie zaledwie trzy tysiące. Może, dlatego, że wraz z małżonkiem kupili volkswagena za ponad sto tysięcy zł. Nadal ich majątkiem jest mieszkanie wartości 400 tys. zł. Zaskakująca jest natomiast sytuacja mieszkaniowa lidera PO w województwie Tomasza Lenza. Zarówno cztery lata temu, jak i teraz pisał w oświadczeniu majątkowym, że nie ma ani mieszkania, ani domu. Za to w rubryce nieruchomości widnieje wpis „domek letniskowy" wartości 120 tys. zł, w którym zapewne mieszka poseł Lenz. Mimo że toruński parlamentarzysta wziął cztery lata temu ponad ćwierć miliona zł kredytu, to nadal mieszka we wspomnianym, 50-metrowym domku letniskowym. Za to oszczędności Lenza wzrosły z 4 do 70 tys. zł, natomiast kredyt posła znacząco zmalał - do 117 tys. Swoje oszczędności podwoił lider PiS w regionie Łukasz Zbonikowski. Cztery lata temu miał na koncie 62 tys., dziś - 132 tys. zł. I nie ma ani złotówki kredytu. Teresa Piotrowska, bydgoska posłanka PO, też chyba nie lubi mieć długów. Zarówno w 2007, jak i w tym roku szerokim łukiem omijała banki kredytowe. Za to zwiększyła oszczędności z 60 tys. zł do 90 tys. Nieźle pod względem finansowym wiedzie się też prof. Marianowi Filarowi (niezrzeszony) z UMK. Rozpoczynając posłowanie miał ok. 200 tys. zł w gotówce i funduszach inwestycyjnych. Po czterech latach ich wartość powiększyła się o ponad 30 tys. Jednak większość posłów Kujaw i Pomorza jest zadłużona na 80 - 300 tys. zł. Ich największe wydatki to budowa domu lub kupno mieszkania. Na pewno można powiedzieć tyle, że standard życia znacznie przewyższa średnią krajową. JACEK DEPTUŁA

Jak PiS polował na Wałęsę "Przez młodego wyjdziemy na starego" - miał mówić w 2007 roku Jarosław Kaczyński, gdy ówczesny szef ABW przekazał mu informacje o rzekomych powiązaniach syna Lecha Wałęsy ze światem przestępczym - informuje "Gazeta Wyborcza?. Tak zeznał b. szef MSWiA Janusz Kaczmarek podczas śledztwa ws. inwigilacji dziennikarzy w czasach rządów PiS. - Mimo że w notatce są zastrzeżenia o jednoźródłowym charakterze tych rewelacji i "rzekomych" przestępczych powiązaniach Jarosława Wałęsy, wszczęto działania operacyjne mające przynieść nowe dowody. Okazało się, że nic nie znalazło potwierdzenia, a młody Wałęsa jest czysty - mówi oficer ABW. PAP

Dla GW Wałęsa jest Dyzmą? Czy kojarzą Państwo nazwisko Magda Barcik? Z zawodu, jak podawała na posterunku policji, „dziewczynka”? Wyjaśnię, że to postać literacka, z jakże aktualnej powieści „Kariera Nikodema Dyzmy”. Tak nazywała się przelotna narzeczona tytułowego bohatera, która dla zemsty próbowała złożyć na niego na policji donos. Skończyło się to, jak pamiętamy, w ten sposób, że przodownik nakazał posterunkowemu: „weźcie ją do ostatniego pokoju i wytłumaczcie, że rzucanie oszczerstw na wysokich urzędników państwowych nie opłaca się”. Dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” przynosi wielką sensację: PiS „polował na Wałęsę”! Jak polował? Ano tak, że gdy pojawiło się doniesienie, jakoby Wałęsa junior miał powiązania z pewnym gangsterem, ABW doniesienie to sprawdziła i stwierdziła, że jest bezpodstawne. Co ma zasadnicze znaczenie: zrobiono to w pełnej dyskrecji. Trzeba było dopiero czterech lat, żeby o owej straszliwej zbrodni opowiedział Janusz Kaczmarek, który najwyraźniej nie wie już, co by tu jeszcze straszliwego opowiedzieć o IV RP, i żeby zrobiła z niej czołówkę gazeta, która ma ten sam problem. Oczywiście gazeta, której wice naczelny niedawno deklarował publicznie, że jest nieprzejednanym wrogiem partii opozycyjnej i zrobi wszystko, by przegrała ona wybory, nie posiada się z oburzenia. Tylko, czym się oburza? Co niby niewłaściwego było w opisanym tu postępowaniu ABW? Najwyraźniej „Gazeta Wyborcza” uważa, że jeśli w powziętym donosie pojawiło się nazwisko Wałęsa, to policja, prokuratura i ABW powinny się zachować tak właśnie, jak ów przodownik z powieści na dźwięk nazwiska Dyzma. Takie państwo promuje nam największa prorządowa gazeta, w opozycji do postulowanej przez opozycję IV RP. Dobrze to widzieć tak na czołówce, czarno na białym. RAZ

Hołd ruski Chociaż okrągła, 400 rocznica hołdu ruskiego przypada dopiero za kilka tygodni, piszę o tym już dzisiaj. Piszę, aby o tym absolutnie wyjątkowym triumfie nie zapomnieli: prezydent RP, premier i ministrowie polskiego rządu, wojskowi, posłowie i senatorowie, duchowieństwo, a także dziennikarze. Ich wszystkich, podobnie jak mnie, nikt w szkole ani na studiach nie uczył o hołdzie ruskim. Ale to nie oznacza, że takiego faktu historycznego nie było. Był! Został tylko bardzo starannie wykreślony, w imię rosyjskiej, a nie polskiej racji stanu. Czterysta lat temu, 29 października 1611 roku, na Zamku Królewskim w Warszawie miał miejsce hołd ruski - największy triumf w dziejach Polski. Ze względu na okoliczności tego epokowego wydarzenia zostało ono całkowicie wymazane z naszej historii jeszcze przez cenzurę carską w XIX wieku, a komunistyczna cenzura PRL podtrzymała tamten rosyjski zapis. Hołd ruski i data 29 października 1611 roku nie istnieją nie tylko w podręcznikach, encyklopediach, książkach, ale zostały celowo usunięte ze świadomości i pamięci narodowej Polaków. To najdłużej istniejąca biała plama w dziejach Polski, nadal skutecznie utrzymywana przez agenturę rosyjską w Polsce, historyków złej woli oraz przez polityczną poprawność! 29 października 1611 roku wielki wódz i mąż stanu hetman Stanisław Żółkiewski, zdobywca Moskwy, przywiódł do Warszawy wziętych do niewoli wrogów Polski. Byli to car Rosji Wasyl IV, dowódca armii rosyjskiej wielki kniaź Dymitr oraz następca moskiewskiego tronu wielki książę Iwan. Pod łukiem triumfalnym przejechał najpierw zwycięski wódz i hetman Stanisław Żółkiewski, za nim inni dowódcy wojska polskiego, zwycięscy żołnierze, a na końcu car i jeńcy rosyjscy. W konwoju i pod eskortą polskich dragonów przez Krakowskie Przedmieście zostali doprowadzeni na Zamek Królewski, gdzie na uroczystej sesji zebrały się wspólnie Sejm i Senat Rzeczypospolitej. Obecni byli wszyscy posłowie i senatorowie, a także większość biskupów i wojewodów oraz najważniejsi politycy i dowódcy wojskowi. Na tronie zasiadł król w asyście Prymasa Polski i kanclerza wielkiego koronnego. Car Rosji schylił się nisko do samej ziemi, tak że musiał prawą dłonią dotknąć podłogi, a następnie sam pocałował środek własnej dłoni. Następnie Wasyl IV złożył przysięgę i ukorzył się przed majestatem Rzeczypospolitej, uznał się za pokonanego i obiecał, że Rosja już nigdy więcej na Polskę nie napadnie. Dopiero po tej ceremonii król Polski Zygmunt III Waza podał klęczącemu przed nim rosyjskiemu carowi rękę do pocałowania. Z kolei wielki kniaź Dymitr, dowódca pobitej przez wojsko polskie pod Kłuszynem armii rosyjskiej, upadł na twarz i uderzył czołem przed polskim królem i Rzecząpospolitą, a następnie złożył taką samą przysięgę jak car. Wielki kniaź Iwan też upadł na twarz i trzy razy bił czołem o posadzkę Zamku Królewskiego, po czym złożył przysięgę, a na koniec rozpłakał się na oczach wszystkich obecnych. W trakcie całej ceremonii hołdu na podłodze przed zwycięskim hetmanem, królem i obecnymi dostojnikami Rzeczypospolitej leżały zdobyte na Kremlu rosyjskie sztandary, w tym najważniejszy - carski ze złowieszczym czarnym dwugłowym orłem. Ceremonia hołdu ruskiego zakończyła się uroczystą Mszą Świętą w sąsiadującym z Zamkiem kościele św. Jana (obecnie bazylika archikatedralna), zwanym wówczas kościołem Rzeczypospolitej. Józef Szaniawski

Zausznicy prezydenta Najważniejszych doradców Bronisława Komorowskiego łączy wspólny mianownik – uległość wobec Rosji, sprzeciw wobec rozwiązania WSI, niechęć do lustracji i dekomunizacji. Wśród ludzi prezydenta znajdują się osoby, które w 1992 r. gwałtownie zaoponowały wobec zmian i doprowadziły do obalenia rządu Jana Olszewskiego. Lista doradców Bronisława Komorowskiego jest bardzo długa. Można na niej znaleźć prawą rękę Ryszarda Krauzego – Krzysztofa Króla, skrajnie antyamerykańskiego Romana Kuźniara, lewicowego Tomasza Nałęcza czy też byłego szefa Podstawowej Organizacji Partyjnej w Wojskowym Instytucie Historycznym Waldemara Strzałkowskiego. Ten ostatni formalnie figuruje, jako pracownik Kancelarii Prezydenta, a od roku 1990 niczym cień towarzyszy Bronisławowi Komorowskiemu.

Moskiewski łącznik Z ogólnodostępnych informacji o długoletnim asystencie Komorowskiego niewiele się można dowiedzieć. W internetowych wyszukiwarkach dominuje skandal z udziałem Waldemara Strzałkowskiego, który opisał Portalpomorza.pl. Kilkanaście dni po katastrofie smoleńskiej asystenci pełniącego obowiązki prezydenta, marszałka Bronisława Komorowskiego, Waldemar Strzałkowski i Jerzy Smoliński składali wieniec na grobie Anny Walentynowicz.

„Asystenci marszałka pojawili się na cmentarzu w Gdańsku ok. godz. 18.30, gdy trwało już zakopywanie trumny Anny Walentynowicz, a przy grobie byli tylko najbliżsi zmarłej. Wyjęli z bagażnika wieniec i chwiejnym krokiem zanieśli go pod grób. Panowie musieli uważać, aby nie stracić równowagi i do niego nie wpaść. Jeden z nich był wyraźnie »zmęczony«. Natychmiast zameldowali przez komórkę marszałkowi, że zadanie wykonane i wieniec jest na miejscu. Jeden z nich mówił bełkotliwym głosem i cuchnęło od niego alkoholem” – tak portal relacjonował skandaliczne zachowanie asystentów Komorowskiego. Po wygranych przez niego wyborach obydwaj panowie znaleźli zatrudnienie w Kancelarii Prezydenta. Więcej informacji na temat Strzałkowskiego jest w aktach znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej. W 1956 r. ukończył on Wydział Historii i trafił do pracy w Wojskowym Instytucie Historycznym im. Wandy Wasilewskiej, gdzie był szefem POP. Do 1990 r. był członkiem PZPR. Z akt paszportowych Strzałkowskiego wynika, że wielokrotnie jeździł służbowo do Związku Radzieckiego – WIH zajmował się historią wojskowości, rygorystycznie stosując metody historiografii marksistowskiej. Strzałkowski w latach 80. był kierownikiem pracowni WIH, która ściśle współpracowała ze Sztabem Generalnym Wojska Polskiego. W roku 1990 Waldemar Strzałkowski został doradcą ówczesnego wiceministra obrony narodowej Bronisława Komorowskiego – w jedną z pierwszych podróży służbowych udał się do Moskwy.

Profesor, który nie lubi NATO „Zawinili ludzie, którzy nie potrafili od 15 lat kupić tych samolotów, ale też nie bez winy byli ludzie, którzy z nich korzystali. Ze zdumieniem słuchałem oburzenia prezydenta RP, który zapowiadał ukaranie pilota samolotu, który nie chciał wylądować, pomimo polecenia prezydenta, w Tbilisi, w dniach konfliktu gruzińsko-rosyjskiego i zamiast tego wylądował w sąsiednim Baku. Karę miał również ponieść szef sztabu Wojska Polskiego. Pilot nie mógł podjąć sam decyzji o czterokrotnym podchodzeniu do lądowania w tak trudnych warunkach z takim osobami na pokładzie”. Te słowa napisał prof. Roman Kuźniar 10 kwietnia 2010 r. w wydaniu specjalnym „Kultury Liberalnej”. Obecny doradca prezydenta RP był jedną z pierwszych osób, które sugerowały naciski na pilotów, by ci lądowali w Smoleńsku. Naciski, które później okazały się wierutna bzdurą. To niejedyna wypowiedź dyskwalifikująca Romana Kuźniara. Były także inne, za które polityk w każdym normalnym kraju musiałby odejść z zajmowanego stanowiska: „Według prawa Katyń to nie ludobójstwo”, „W stosunkach z USA byliśmy jeleniami”, „To niektórzy politycy zachowywali się jak pożyteczni idioci w czasie pierwszej kadencji Busha”, „Dziwię się, że spowiednik Jarosława Kaczyńskiego nie każe mu się opamiętać”. Mimo zaliczanych wpadek Kuźniar ma niezwykle mocną pozycję u boku Bronisława Komorowskiego. Jego oficjalna nota biograficzna nasycona jest informacjami dotyczącymi okresu po 1990 r. – wcześniej wiadomo jedynie, że pracował w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych i że w 1977 r. ukończył Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W 1981 r. uzyskał tytuł doktora, a kolejny oficjalny etap jego życiorysu zaczyna się dopiero w roku 1990. Nie ma w nim informacji, które są w archiwalnych dokumentach zgromadzonych w IPN, że Roman Kuźniar był członkiem PZPR i że przeszedł specjalne przeszkolenie wojskowe. W stanie wojennym w1982 r. otrzymał odznaczenie państwowe „Za Zasługi dla Obronności Kraju”. Związanie się z systemem PRL umożliwiło mu karierę naukową i co się z tym wiązało – wyjazdy zagraniczne. W latach 80, zajmując się badaniami nad problemami kapitalizmu, był służbowo m.in. w Szwajcarii, Francji i na stypendium w USA. Aktualnie jest doradcą ds. międzynarodowych w Kancelarii Prezydenta RP.

Doradca od biznesmena „W Warszawie wsiadł spóźniony człowiek – kłótliwy, zaściankowy i ksenofobiczny. Autor: »spieprzaj dziadu«, »ja panią załatwię«. Pośmiewisko Europy i prezydent z rekordowo niskim poparciem społecznym… W trumnie ze Smoleńska przywieziono »męża stanu«, »patriotę«, »bohatera narodowego«, »ojca narodu«, »równego królom«… Pytam się: Kto podmienił zwłoki? Gdzie jest ciało Lecha Kaczyńskiego?!”. To nie knajacki wpis na Facebooku pospolitego żula, ale Krzysztofa Króla, obecnego doradcy prezydenta Komorowskiego. Król kojarzony jest przede wszystkim z Ryszardem Krauzem – przez całe lata był rzecznikiem prasowym jego firmy Prokom Investments. W Kancelarii Prezydenta zajmuje się opiniowaniem osób do odznaczeń. W 1992 r. poparł odwołanie rządu Jana Olszewskiego i razem z Leszkiem Moczulskim (prywatnie swoim teściem) opowiedział się za Lechem Wałęsą. Do roku 1997 był szefem klubu parlamentarnego KPN i współzałożycielem AWS. Tuż po tragedii smoleńskiej, w maju 2010 r., po głęboko analitycznych tekstach prof. Jadwigi Staniszkis założył na Facebooku grupę „Wstydzimy się za Jadwigę Staniszkis”.

Skandaliczne działania PR-owca Prokomu opisał na swoim blogu na Salonie24 Grzegorz Wszołek. „Krzysztof Król znany jest z nienawiści do środowisk PiS. Na swoim mikroblogu na Twitterze sugerował, że Mariusz Kamiński przychodził do biura CBA pod wpływem alkoholu lub naćpany. Podobno przez Olszewskiego opozycjoniści dostawali większe wyroki, a Antoni Macierewicz jest wcieleniem zła wszelakiego. Szczytem zacietrzewienia były jednak zdjęcia agenta Tomka bez przepaski, jakie zamieścił na swoim Facebooku parę miesięcy temu. Niestety, nie wytłumaczył, skąd je miał i dlaczego je rozpowszechnił. Skwitował tylko, że to fotomontaż” – pisał bloger. Obecnie, według danych Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji, Krzysztof Król jest jej wiceprezesem, a także doradcą zarządu Asseco Poland SA, firmy powiązanej z Ryszardem Krauzem. Społecznie jest doradcą Bronisława Komorowskiego. (…) Dorota Kania

Zagłębie głupków Nie pierwszy to raz, gdy piszę coś w przekonaniu, że jadę po bandzie, wymyślając coś absurdalnego, surrealistycznego, coś, co nie powinno istnieć w rzeczywistości, bo to by znaczyło, że naprawdę źle się dzieje

w państwie duńskim, czyli polskim, oczywiście. No i zaraz potem się okazuje, że jestem ponurakiem bez polotu i fantazji, bo pan Premier, Pan Prezydent, ich ludzie, ich „zaprzyjaźnieni” dziennikarze już to naprawdę powiedzieli, wprowadzili w życie, przegłosowali, bądź dali na wizję. Obśmiałem wczoraj zapowiedzi MAK Donalda Tuska, naszego Ojca, nasze Słońce Kaszub, co ja mówię, Kaszub, Kaszub i Peru razem, o nowym cudzie nad Wisłą, czy raczej pod Wisłą, czyli gazie z łupków, który zapełni portfele i żołądki emerytów, którym Pan Premier właśnie zabrał fundusz odkładany na następne dziesięciolecia- a zabrał go, by nim spłacić bieżące emerytury w tym ważnym, bo przedwyborczym czasie. No, trudno sie dziwić, co ma sie martwić co będzie za lat 10, czy 20, jego horyzont czasowy, który ogarnia, to najbliższy czwartek, gdy będzie sobie haratał w gałę z, na przykład, z reprezentacją episkopatu i strzeli im trzy bramki, w tym jedną z przewrotki. To jest ważne, tu i teraz, a nie jakieś tam emerytury za 20 lat. No, ale, jak już wspomniałem, mamy wybory, więc nie można zostawić emerytów bez emerytur, stad też sposobem na „Davida Copperfielda”, czyli szacher macher, znaleziono fundusze jeszcze nie ruszone i nie dostrzeżone czujnym okiem magistra Vincenta, czyli OFE i fundusz demograficzny. Miano ten fundusz ruszyć za lat kilkadziesiąt, ale, ruszono teraz. Super, jeść trzeba, a głodny emeryt może zjeść władzę, jak słusznie krzyczały transparenty za czasów Solidarności. Jeszcze pamiętają chłopaki, jak widać. Więc zachowali się, jak ten kurczak, który wygrzebał pazurkiem tłustą dżdżowniczkę, która do tej pory ukrywała sie pod polnym kamieniem, ale dosyć tego , nadeszła i na nią czarna godzina. No, ale numer jest jednorazowy i nie trzeba byc geniuszem, by sobie dodać dwa do dwóch i skojarzyć, że coś tu, panie, jest nie tak, bo jak się zużywa na dzisiaj coś, co było odłożone za 10 lat, to nie wygląda to zbyt uspokajająco. Zatem z wdziękiem i tupetem gracza w trzy karty na rynku, a nie będzie dużym błędem, jeśli przyznamy, że taki właśnie talent , nieudawany, ba, ze złością, ale nie mogę nie przyznać, że wybitny, ma nasz Pan Premier, ogłosił on, że spoko, wszystko jest OK, bo za chwilę wywiercimy spod ziemi gaz z łupków i spłacimy wszystko z nawiązką, a za resztę wybudujemy jeszcze więcej Orlików, że dla każdego wystarczy i jeszcze zostanie. Moja naiwność polegała na tym, że założyłem, że on to naprawdę gdzieś przeczytał, coś podpisał, o czymś zdecydował. A tymczasem, jak czytam, próżno na rządowych stronach znaleźć cokolwiek o tych rzekomych ekspertach, o tych umowach, o tych decyzjach. Ot, coś mu strzeliło do głowy, to powiedział, a co to komu szkodzi. Taki impuls. Tacy ludzie, jak świat, światem sprzedawali naiwnym wodospad Niagara, kolumnę Zygmunta, automaty do wiązania krawatów, kopytka osiołka, na którym Pan Jezus wracał z Egiptu, szczapki z Krzyża Świętego, olejki święte, przerabiali kiszone ogórki na złoto za niewielką opłatą, teraz zaś wysyłają maile z obozu dla uchodźców, jako nigeryskie dziewice z posagiem 8,5 miliona dolarów. Na tej samej zasadzie Pan Premier zawiadomił swego czasu o przyjęciu Euro w 2012 roku, ku osłupieniu Rostowskiego, którego o to zagadnięto. Na tej samej zasadzie zawiadomił o inwestorze z Kataru, który uratował stocznię i na tej samej też zasadzie wykastrował pedofilów jednym chemicznym cięciem. I na tej zasadzie wygrywa wybory w kraju nad Wisłą i utrzymuje niezmiennie wysokie sondaże. To znaczy sondaże, to akurat zmienne, jak, sie okazuje. Ostatnio zdecydowali, że sondaże zbyt wysokie usypiają elektorat i trzeba ten elektorat trochę postraszyć i natychmiast wszystkie, co do jednego sondażownie skorygowały swe wyniki, urealniając je nieco, jak to zawsze robiły na kilka dni przed wyborami, żeby wyniki z ostatnich sondaży i te rzeczywiste z powyborczego poniedziałku rano nie różniły się więcej, niż o kilkanaście procent, bo to trochę głupio wygląda. Nie, żeby ktoś to specjalnie zauważał, a juz zupełnie, żeby to komentował, bo w poniedziałek wszyscy żyją już czymś innym, ale , jednak lepiej, jak różnica jest jednocyfrowa. Do tej pory wszystkie sondażownie zbliżały się do realu stopniowo, a mądrzy komentatorzy cmokali z uznaniem, jaka też skuteczna jest kampania PiS i jak szybko dogania lidera. Oczywiście , po wyborach, konkretnie, mniej więcej tydzień po wyborach sondaże wracały do poprzedniego poziomu, PO zyskiwało nagle z 15% i utrzymywało takie notowania do następnych wyborów, konkretnie, do tygodnia przed ciszą wyborczą, co już wyjaśniliśmy. A ci sami mądrzy ekperci wyjaśniali, że to z powodu retoryki Prezesa Kaczyńskiego, który w ten sposób trwoni kapitał zdobyty w czasie kampanii. Tym razem jednak ten wypracowany przez lata mechanizm został zakłócony, a sondaże skoczyły skokowo, bez żadnego sensu i powodu, tylko dlatego, że Schetyna powiedział, że rzeczywiste wyniki są inne. OK, inne, to inne, już się robi! Ciekawe, że nie powoduje to żadnej refleksji, ci sami mądrzy komentatorzy, którzy wyjaśniali, dlaczego PO utrzymuje tak wysokie poparcie i dlaczego PiS nie jest w stanie poszerzyć elektoratu, teraz spokojnie wyjaśniają, jak wyrównany nas czeka pojedynek, choć jedno od drugiego dzielą coś ze dwa dni. Gorzej mają te sondażownie, które jakoś się odnoszą do wyników poprzednich. Zwłaszcza te, które publikują je w postaci wykresów. Ot, Wirtualna Polska nie dała się wyprzedzić pozostałym i też urealniła wyniki, w wyniku czego linia PiS, od miesięcy powoli i smutno pełzająca płasko, ba, w dół, nagle wyskoczyła w górę, jak rakieta Wostok, na spotkanie równie nagle sflaczałej linii PO. Zaproszeni komentatorzy cmokają , no, ciekawe, ciekawe, co też mogło spowodować taki skok poparcia, hmmm, hmmmm, zamiast powiedzieć to, co wszyscy już chyba widzą, że te wszystkie sondaże to ściema dla głupków i pokazują dokładnie i tylko to, co chce zobaczyć, a raczej pokazać gawiedzi dla swoich celów grupa ludzi tymi sondażowniami rzadząca.

Seawolf

Wymowne milczenie – przesłanką dobrobytu?

*Kto ma ropę, ten ma kłopot * Kogo słuchają banki? *Lagarde = Greenspan

*Dzieci i wnuki zapłacą, czyli jak kraść bezpiecznie *Nasza chata z kraja?...

Po zgruchotaniu niezależnej państwowości Iraku przyszła kolej na Libię: posiadanie złóż ropy naftowej okazuje się niebezpieczne. Niestety, nie można ich ukryć ani schować w banku, żeby nie kusiły złodziei. Francja już „zapewniła sobie” 35 procent libijskiego wydobycia, a przecież nie jedyna Francja „zaprowadza demokrację” w Libii. Co do własnej, suwerennej państwowości, hm... Związek Sowiecki za Lenina i Stalina był niewątpliwie państwem suwerennym, ale ta suwerenność państwowa nie uszczęśliwiała obywateli. Ale czy oparta na zachodnich bagnetach „demokracja” będzie lepsza dla obywateli Iraku, Libii (i kto tam następny w kolejce?) od dyktatorskich niby, acz suwerennych rządów Husajna czy Kadafiego? Zresztą z Kadafim sprawa nie jest jeszcze przesądzona: jakoś tak niezauważone przez media przeszło chińskie oświadczenie, że przyszłość Libii nie może być rozstrzygana bez udziału Chin i od tego czasu libijscy „demokraci” jakby stracili medialne oblicze niewiniątek: podobno rżną „kadafistów” całkiem nie demokratycznie, ponadto już kłócą się o pieniądze... Z pieniędzmi to w ogóle ciekawa sprawa: po francusko-angielsko amerykańskiej agresji na Libię okazało się, że konta rządu libijskiego w bankach zagranicznych zostały zamrożone, a osobiste konta Kadafiego po prostu skonfiskowane! To bardzo ciekawy wątek w nowożytnej politologii, w odniesieniu do zachodniej demokracji:, kto właściwie podjął tę decyzję, obowiązującą wszystkie prywatne banki trzymające tę libijską forsę? Że świat polityki przenika się ze światem finansów, a bankowości zwłaszcza, to wiemy, ale żeby aż tak?... Właśnie szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Francuzka Krystyna Lagarde, co to zastąpiła uwalonego prowokacją hotelową Dominika Strauss-Kahna, najpoważniejszego rywala Sarkoz’ego w najbliższych wyborach prezydenckich, oświadczyła, że po wpompowaniu już prawie biliona euro w gospodarkę Unii Europejskiej ( w kryzysach 2008 i 2010) trzeba jeszcze tylko, dla pewności, wpompować drugi bilion i będzie już dobrze. Ot, jak niewielką mądrością rządzony jest ten świat. Przypomnijmy, że inny mądrala, zza Oceanu, niejaki Alain Greennspan, szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej, nie zauważył w swoim czasie nadciągającego kryzysu... Wprawdzie złośliwi powiadali, że zauważył, ale dał zarobić największym złodziejom, ale czego to ludzie nie wymyślą... „Ratunkowe” pomysły Greenspana i Lagarde są identyczne: pod zastaw przyszłych podatków od przyszłych pokoleń wyprodukować już dzisiaj wirtualne biliony i rzucić je na rynek. Jest to recepta na ograbienie wszystkich dzieci i wnuków po to, żeby niektórzy nieliczni rodzice zachowali i pomnożyli majątek: ci, do których jako pierwszych trafią te inflacjogenne pieniądze. To wielkie banki i wyższa biurokracja państwowa – prawdziwi sprawcy, ojcowie kryzysu. Demokratyczni politycy świata Zachodu realizują szczególną fazę rozwoju pieniądza, bankowości i rynków finansowych: zadłużamy bez ograniczeń przyszłe pokolenia, grabimy setki miliony obywateli inflacyjnym pieniądzem. Żeby obywatele UE nie biesili się, Merkel i Sarkozy pchają im przed oczy 300 miliardów euro, jakie chcą rzekomo zaoszczędzić na biurokracji w najbliższych latach. Po pierwsze – nie wiadomo, jak to zrobią, po wtóre – czy „zaoszczędzą”, ale z tych 2 wirtualnych bilionów, które najpierw wpuszczą w obieg?... A to ci dopiero „oszczędność”! W Polsce rząd Tuska i jego propaganda udają, że kryzys nas nie dotyczy. Zapanowało oficjalne milczenie. Rządowi propagandyści nie dostrzegają ani wzrostu cen, ani inflacji, ani coraz gorszej sytuacji na rynku pracy (bezrobocie – 12,6 procent!), ani tego, że jesienią będzie jeszcze gorzej. Przypomina to optykę „nasza chata z kraja”: nas kryzys nie sięga. Rzeczywiście, w centrum Europy to my nie jesteśmy („Warszawa, małe żydowskie miasteczko na rubieżach Europy” – pisał kiedyś pewien światowiec), ale czy ukryjemy się na tej rubieży przed kryzysem? - sprawa nader wątpliwa. O żadnych oszczędnościach na administracji mowy nie ma, już tam dałaby administracja Tuskowi oszczędzać na niej. Póki co najważniejsze są przecież wybory, a kto to słyszał, żeby przed wyborami konfliktować się z jakąś grupa społeczną. Wyciszono też wskazania zegara polskiego długu publicznego (czyżby przestał chodzić?), a i doniesienia o radosnym zadłużaniu się samorządów też zniknęły z medialnych czołówek. Sadząc po tym oficjalnym milczeniu rządu – jest dobrze. Innych przesłanek dobrobytu brak.

Marian Miszalski

Apokalipsa 2011 jest nieunikniona!

Gerald Celente – prognostyk światowych trendów i zdarzeń

(Wolny przekład z niemieckiego. W nawiasach komentarze tłumacza.) Czytelnicy stron internetowych niemieckiego wydawnictwa Kopp Verlag przyzwyczaili się już zapewne do niepokojących wiadomości, które wydawnictwo to rozpowszechnia. Jednak w porównaniu z tym, co serwuje nam Gerald Celente – jeden z renomowanych prognostyków światowego rozwoju zdarzeń – w swoim najnowszym Newsletter „The Trends Journal”, wiadomości prezentowane przez wspomniane wyżej wydawnictwo mogą wydawać się jeszcze bardzo dobre. Najnowsza prognoza Celente nosi w tłumaczeniu na język polski tytuł „Pierwsza Wielka Wojna XXI wieku – przygotujcie się na walkę o przetrwanie”. Przy tym Celente nie pisze w niej o Kongo albo jakimś innym odległym państwie, w którym mają miejsce militarne konflikty. On prognozuje ogólnoświatową (globalną) wojnę o przetrwanie – i to tuż przed drzwiami naszych mieszkań – jeszcze na rok 2011! Przy tym z całą pewnością jest on jedynym prognostykiem, który swoich czytelników zupełnie otwarcie nawołuje do zaopatrzenia się w broń. Celente już od ponad 20 miesięcy prognozuje upadek USA i Europy – jednak do tej pory przewidywał go na rok 2012. Ostatnio skorygował swoje prognozy i ostrzega w nich przed wybuchem wspomnianej wyżej wojny jeszcze w roku 2011 – tak w USA jak i w Europie. Za podstawę swoich przewidywań przyjmuje: powrót kryzysu gospodarczego, który spowoduje wręcz nieopisanie wielkie imigracyjne ruchy olbrzymich rzesz ludzi, którzy za chlebem napłyną do nas z biednych państw. Przy czytaniu kolejnych fragmentów prognozy Celente należy mieć stale przed oczyma fakt, że ich autor straciłby raz na zawsze opinię wiarygodnego prognostyka, gdyby nawet tylko mała część z tego, co przepowiada się nie spełniła. Należy w tym miejscu również zauważyć, że Celente jest częstym gościem w najbardziej popularnych, cyklicznych audycjach amerykańskich stacji TV. Prowadzi on także instytut, który zajmuje się przewidywaniem i prognozowaniem światowych trendów gospodarczych i społecznych. Przyznasz drogi czytelniku, że jego dobrze prosperujący instytut zbankrutowałby, gdyby Celente rozpowszechniał niedorzeczności. Jednak to, o czym zaraz przeczytasz zdaje się w pierwszym momencie być tak wielkim absurdem, że radzę Ci – zanim to uczynisz – wykonać głęboki oddech. Wydarzenia, które stoją przed ludzkością rozpoczęły się wg Celente już dawno. Niepokoje w Azji czy w krajach islamskich aż po Amerykę Łacińską, „demokratyczne demonstracje” w Afryce Północnej i krajach arabskich – wszystko to zdaje się być zapowiedzią jakiegoś wielkiego, globalnego poruszenia, które nie zatrzyma się na naszych granicach. Celente ostrzega i nawołuje wszystkich obywateli rozwiniętych państw do przygotowania się do prawdziwej wojny (na śmierć i życie) - poprzez zaopatrzenie się w broń i zapasy żywności. Zaleca również opracowanie planów na wypadek konieczności ucieczki. Jest on – jak sam pisze – całkiem świadom tego, że będzie poczytywany za „szerzyciela niepokoju”, „pomyleńca” czy „pesymistę”. Jednak jednocześnie w pełni zdaje sobie sprawę z tego, że jako jeden z niewielu jeszcze na miesiące przed wybuchem kryzysu gospodarczego w 2008 roku przewidział go w szczegółach. Urodzony w 1946 roku Celente, syn włoskiego emigranta, przepowiedział w minionych dziesięcioleciach wiele światowych zdarzeń. Spełniały się one być może parę miesięcy wcześniej czy później jak zapowiadał, jednak zawsze stawały się rzeczywistością. Dlatego właśnie słucha się go dziś na całym świecie z wielką uwagą. Celente nazywa obietnice zachodnich rządów, które zapowiadają dziś tzw. „ożywienie gospodarcze” czystą propagandą. Jest dogłębnie przekonany, że wojny, w których biorą udział państwa NATO, jak np. ta w Libii, służą tylko jednemu celowi: odwróceniu uwagi społeczeństw od panujących realiów życia. Wg jego opinii młodzież świata nie ma żadnych perspektyw i to, co np. dzieje się w takich krajach jak Tunezja, Egipt czy Libia może przenieść się (jak zaraza) na inne kraje. Celente jest przekonany, że brak perspektyw dla młodych ludzi zjednoczy i połączy ich na całym świecie, i wystąpią oni przeciwko tym wszystkim, którym wiedzie się (jeszcze) dobrze (patrz najnowsze wydarzenia w Anglii i Czile). Przy tym rząd amerykańskiego prezydenta Obamy nie jest znowu taki szlachetny jak by się mogło wydawać. Waszyngton wykorzysta wojnę w Libii, która będzie eskalować, do zminimalizowania chińskich wpływów w Afryce i sprowokuje do wojny w Syrii albo o Syrię, aby zmniejszyć tym samym wpływy Rosji na Bliskim Wschodzie. Wszystkie te wojny, poprzez które prezydent Obama chce odciągnąć uwagę amerykańskiego społeczeństwa od (niezwykle trudnej) sytuacji gospodarczej USA (niebotyczne zadłużenie państwa, obniżenie ratingu wiarygodności kredytowej, turbulencje na Wall Street) były już wcześniej zaplanowane i każda z nich bardzo szybko pociągnie za sobą kolejną. Równolegle do tego zostaną w zglobalizowanym świecie zerwane łańcuchy zaopatrzenia w żywność. Ludzie, którzy np. w krajach europejskich uważają za rzecz normalną spożywanie hiszpańskiej sałaty czy tureckich ogórków przekonają się wkrótce, że polegali na imporcie warzyw, którego już więcej nie będzie. Wtedy właśnie rozpocznie się walka o pozostałe jeszcze zapasy żywności. Tak, że imigranci, którzy napłyną za chlebem do USA czy Europy przywleką ze sobą społeczne niepokoje ze swoich krajów. Obok wielkiego kryzysu żywnościowego wybuchnie nienawiść do obcokrajowców i nacjonalizm, i to w stopniu, jakiego sobie nie można nawet wyobrazić. Ogarną one sobą wszystkie warstwy społeczne, gdyż każdy w jednej chwili będzie chciał ratować siebie i swoją rodzinę (i dla realizacji tego celu będzie gotów na wszystko – prawo dżungli). Najgorzej będzie w Unii Europejskiej. Bardzo szybko obywatele EU zorientują się jak bardzo byli okłamywani i oszukiwani. Ich pieniądze, oszczędności, ich zabezpieczenie finansowe na przyszłość – wszystko to jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki nagle zniknie (przestanie mieć jakąkolwiek wartość). Polisy ubezpieczeniowe, długoterminowe książeczki oszczędnościowe – wszystko to w jednym momencie stanie się jedynie kolorowym, bezwartościowym papierem. Bogatymi pozostaną jedynie niektórzy politycy Unii Europejskiej i ci, którzy innych okradli z pieniędzy (kapitaliści, spekulanci i złodzieje). Przetrwają także ci, którym udało się w czas wymienić pieniądze na metale szlachetne (złoto, srebro). Wybuch gniewu społeczeństw europejskich wymknie się spod kontroli. Unia Europejska się rozpadnie. Wybuchną konflikty pomiędzy krajami europejskimi, z których każdy będzie czuł się wykorzystany przez drugi. Wybuchnie wiele lokalnych konfliktów w samym sercu Europy. Historyczne i tradycyjne już niechęci do innych narodowości (dotyczy to przede wszystkim krajów graniczących ze sobą /np. Polacy-Niemcy/) w ciągu jednej nocy wybuchną na nowo i przerodzą się w gwałt i przemoc. Ponieważ Europa swoje armie (z braku środków finansowych) drastycznie zredukowała lub zaangażowała w działania z dala od kraju ich pochodzenia, nikt ani nic nie będzie już w stanie powstrzymać wybuchu wewnętrznych europejskich konfliktów. Do tego dojdą – wg Celente – rozruchy i konflikty z udziałem Europejczyków, którzy znaleźli się za chlebem w innych europejskich krajach. Gdy czyta się to, co renomowany prognostyk przewiduje dla świata na nadchodzące miesiące (a nie lata), przeciera się z niedowierzaniem oczy. Przyznasz drogi czytelniku, że gdyby prognozy te miały się nie spełnić, Celente wystawiłby się na pośmiewisko. A jeśli on ma rzeczywiście rację to, co wtedy? W swoim najnowszym Newsletter Celente nawołuje do wymiany posiadanych pieniędzy na metale szlachetne, do zaopatrzenia się w broń i w zapasy żywności. Przy tym rzeczą jeszcze ważniejszą jest psychiczne przygotowanie się na nadchodzące wydarzenia. Wg Celente, kto tego nie uczyni i z niniejszych prognoz się naśmiewa, ten dozna psychicznego załamania i nadchodzących wydarzeń z całą pewnością nie przeżyje. Grozą napawa przede wszystkim to, że Celente nie przepowiada jednego czy dwóch konfliktów (wojen), ale wiele różnych, których już żaden człowiek nie jest w stanie powstrzymać, ponieważ przyczyny ich wybuchu będą bardzo zróżnicowane. A więc będą to konflikty pomiędzy różnymi warstwami społecznymi – wewnątrz tego samego kraju – biedni przeciwko bogatym, wystąpienia przeciwko rządom, które wciąż podnoszą podatki, gdyż same są już bankrutami, konflikty etniczne – wewnątrz tego samego kraju lub pomiędzy krajami sąsiadującymi ze sobą, wojny domowe, konflikty na tle religijnym, wojny terytorialne np. o rolnicze obszary użytkowe (słowem wojna globalna – wszystkich ze wszystkimi) – lista jest nieskończona. Celente prognozuje, że chodzi tu o totalny konflikt, w którym cała posiadana broń zostanie przez każdą ze stron bez skrupułów użyta (globalizm gospodarczy i finansowy zrodzi globalną wojnę). Celente jest przekonany, że za rozwojem przewidywanych zdarzeń kryje się (jak zawsze) czyjaś ręka, która wszystkim steruje. Przy tym nie chodzi tu o jakąś religijną władzę, ale o finansową oligarchię, spekulującą (jak zawsze) na wojnie (tym razem globalnej), która uczyni wszystko, aby wypadki potoczyły się tak a nie inaczej. Oligarchia ta będzie czerpać korzyści z (galopujących) cen ropy, wysokich cen żywności, handlu bronią a przede wszystkim z pęknięcia finansowej bańki (finansowego kryzysu). Koniec końcem tak czy inaczej zapłacą za to wszystko zwyczajni obywatele. Wielcy finansowi magnaci świata skasują tylko (jak zawsze) swoje i staną się

Jeszcze bogatsi. Można mieć jedynie nadzieję, że tym razem te jakże gorzkie prognozy Celente na drugą połowę 2011 r. będą nietrafne. Rozpowszechnij jak najszerzej! Dzieckonmp


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
555
I CSK 555 10 1
555
555 id 41510 Nieznany (2)
555
555, Narkomania
Juki DDL 555 6
555
555, Dokumenty AWF Wychowanie Fizyczne, Konspekty Wychowanie Fizyczne
555 pogrupowane ustawami TM
Juki DDL 552 553 and 555
555 2
Juki DDL 555 4
555
555
Otwp 555, I
555
555, Politechnika WGGiG, Wentylacja i pożary-1 3
555
555

więcej podobnych podstron